JOANNA CHMIELEWSKA
SZAJKA BEZ KO艃CA
Pocz膮tk贸w mia艂a cala ta historia co najmniej trzy, je艣li nie wi臋cej. Jeden dziejowy, bez ma艂a historyczny, drugi prywatny, mocno rozcz艂onkowany, podobny do kolektora, kt贸rego zawarto艣膰 pochodzi z licznych 藕r贸de艂, i wreszcie trzeci m贸j w艂asny, osobisty, chronologicznie najp贸藕niejszy.
Dla mnie zacz臋艂o si臋 od Gaci.
Gacia mia艂a naprawd臋 na imi臋 Agata. Wdzi臋czne zdrobnienie wymy艣li艂a sobie sama we wczesnym dzieci艅stwie, kiedy uczy艂a si臋 m贸wi膰. Przyj臋艂o si臋 艂atwo, zakorzeni艂o i przylgn臋艂o do niej na mur, po czym przez wszystkie p贸藕niejsze lata bezskutecznie usi艂owa艂a si臋 go pozby膰. Nie da艂a rady, zawsze i wsz臋dzie znalaz艂 si臋 kto艣, kto je zna艂 i bez najmniejszego wysi艂ku zara偶a艂 s艂owem reszt臋 otoczenia.
Informacja, 偶e Gacia jedzie do Casablanki, spadla na mnie jak grom z jasnego nieba.
— Panie Kazimierzu, niech pan powt贸rzy — poprosi艂am w oszo艂omieniu parskaj膮cego gniewem Kazia. — Niech pan to powie jeszcze raz. Ja nie rozumiem, co pan m贸wi.
— Czego pani nie rozumie, co tu jest do rozumienia, to ja powinienem nie rozumie膰! Na diab艂a mi ta Gacia?! Co ona umie, ona siedzi w w膮skiej specjalizacji, co ja tam z ni膮 zrobi臋'?!
Poczucie sprawiedliwo艣ci pisn臋艂o mi na dnie duszy, przebi艂o si臋 przez wstrz膮s i kaza艂o zaprotestowa膰.
— No nie, niech pan nie przesadza, umie膰, to ona umie dosy膰 du偶o — sprostowa艂am wbrew sobie, wci膮偶 jeszcze pot臋偶nie og艂uszona. — Nic pan z ni膮 nie musi robi膰, sama si臋 przestawi bez problemu. Ale nie o to chodzi...
— Mnie o to!
— Ale mnie nie o to! Ja chc臋 wiedzie膰, czy ona rzeczywi艣cie z panem jedzie! Kicham na to, co tam b臋dzie robi艂a, niech w nosie d艂ubie, niech ta艅czy taniec brzucha w haremie...!
— Mo偶e ze mn膮, co? — zawarcza艂 dziko Kazio.
Siedz膮ca przy stole obok Alicja zachichota艂a szata艅sko. Kto艣 tam zauwa偶y艂, 偶e taniec brzucha ta艅czy si臋 solo. Kto艣 inny zacz膮艂 robi膰 uwagi na temat przydatno艣ci Kazia w haremie. Wyprowadzili mnie z r贸wnowagi do reszty.
— Kiedy pan tam jedzie? — wrzasn臋艂am rozpaczliwie.
— W sobot臋. O sz贸stej rano.
— Gacia te偶?
— No pewnie, 偶e te偶. Razem jedziemy.
— Chryste Panie...! Dlaczego ja si臋 o tym dopiero teraz dowiaduj臋...?!!!
— A sk膮d ja mam to wiedzie膰? Od p贸艂 roku jest gadanie!
— Ale nie o Gaci! Rany boskie, zo艂za cholerna, szlag mnie trafi, 艂eb jej ukr臋c臋, donos na ni膮 napisz臋! Kiedy, pan m贸wi? W sobot臋? W kt贸r膮 sobot臋?!
— No w t臋. Najbli偶sz膮...
By艂 wtorek. Zgroza podnios艂a mi w艂osy na g艂owie. Gacia zrobi艂a mnie ju偶 nie w konia, ale w najgorsz膮 chabet臋, w ostatni膮 szkap臋 doro偶karsk膮! Ch臋膰 uduszenia jej natychmiast przyt艂umi艂a wszelkie inne uczucia.
O tym, 偶e Kazio jedzie do Casablanki na kontrakt robi膰 tam jaki艣 gigantyczny projekt kompleksu mieszkaniowo-turystycznego, wiedzia艂am doskonale. Wszyscy wiedzieli. Do g艂owy mi jednak偶e nie przysz艂o, 偶e mog艂aby jecha膰 tak偶e i Gacia, nie tylko do Casablanki, ale w og贸le dok膮dkolwiek. Gacia nie mia艂a prawa nigdzie wyje偶d偶a膰, Gacia mia艂a psi obowi膮zek siedzie膰 na ty艂ku przy desce i odwala膰 robot臋, z kt贸r膮 i tak ju偶 by艂a sp贸藕niona. Pilnowa艂am jej dniem i noc膮, trzyma艂am j膮 za g艂ow臋 i patrzy艂am w z臋by, bo robi艂a dla mnie technologi臋 szpitala i dotar艂a dopiero do po艂owy, a termin up艂ywa艂 za dwa tygodnie. Bez tej technologii wali艂o mi si臋 wszystko. Pod艂a gangrena, przez ca艂y czas pary z g臋by nie pu艣ci艂a o wyje藕dzie!
Na moment znik艂o mi z oczu wn臋trze pracowni i na jego miejscu ujrza艂am zw艂oki Gaci oraz pastwi膮c膮 si臋 nad nimi grup臋 zwyrodnia艂ych opryszk贸w. Widok przyni贸s艂 mi niejak膮 ulg臋. Rzuci艂am si臋 do telefonu.
Gaci, rzecz jasna, nie by艂o ani w biurze, ani w domu. Jej matka rado艣nie potwierdzi艂a wie艣膰 o Casablance. Wsp贸艂pracownicy ugruntowali mnie w ponurych przypuszczeniach, 偶e o technologii szpitala nikt nic nie wie, Gacia robi艂a j膮 sama. Jedna przyjaci贸艂ka poinformowa艂a, 偶e Gacia z ob艂臋dem w oczach lata po sklepach i urz臋dach. Straszne s艂owa pcha艂y mi si臋 na usta,
Z艂apa艂am t臋 zaraz臋 p贸藕nym wieczorem, kiedy raczy艂a wreszcie wr贸ci膰 z miasta do domu. Czeka艂am w jej pokoju przy desce, na kt贸rej rozpi臋te by艂o drugie pi臋tro szpitala.
— Czemu艣, do ci臋偶kiej cholery, nie powiedzia艂a, 偶e wyje偶d偶asz?! — wysycza艂am na powitanie.
— Jeszcze czego! — odpar艂a Gacia wojowniczo. — 呕eby艣 mi ju偶 w og贸le nie da艂a odetchn膮膰? 呕ycia przez ciebie nie mam! A poza tym, ba艂am si臋 zauroczy膰.
— Je偶eli nie sko艅czysz tej technologii do pi膮tku, przysi臋gam Bogu, nie wyjedziesz! Z samolotu ci臋 wywlok臋 za zadnie 艂apy!
— Zg艂upia艂a艣 czy co?! Czy ty wiesz, co ja mam do za艂atwienia.
— Szpital masz do za艂atwienia, kretynko! Czy艣 ty rozum straci艂a?! Co ja mam z ty m ch艂amem zrobi膰, termin za dwa tygodnie, ca艂y zesp贸艂 staje, kto b臋dzie p艂aci艂 kary konwencyjne?!
— Oj, zaraz tam kary...
Pociemnia艂o mi w oczach.
— Przyjmij do wiadomo艣ci — zachrypia艂am okropnym g艂osem — 偶e nie wyjedziesz, je艣li nie sko艅czysz technologii szpitala. Po moim trupie przejdziesz na lotnisko! Niech z tego krzes艂a nie wstan臋, je艣li ci popuszcz臋!!!
Gacia zdecydowa艂a si臋 p贸j艣膰 na ugod臋.
— Dobrze ju偶, dobrze. Adam sko艅czy...
— Adam poj臋cia o tym nie ma!
— Wci膮gnie si臋. Przesta艅 si臋 wyg艂upia膰, zrobi臋, ile mog臋. Co ci si臋 wydaje, 偶e mnie ta Casablanka z nieba spad艂a? Od roku na g艂owie staj臋, 偶eby to za艂atwi膰!
— Trzeba by to powiedzie膰...!
— Nie mog艂am, bo bym zauroczy艂a. I tak ci to robi臋 z gazem, co, mo偶e powiesz, 偶e nie?
Nie, tego nie mog艂am powiedzie膰, Gacia pracowa艂a znakomicie. Dlatego zreszt膮 w艂a艣nie j膮 wybra艂am na projektanta technologii szpitala, dotrzyma艂aby terminu mimo chwilowego sp贸藕nienia, gdyby nie ten cholerny wyjazd. Proponowany w zast臋pstwie Adam te偶 by艂 dobrym projektantem, ponadto osobnikiem sympatycznym i przytomnym, ale przejmowanie przez niego projektu musia艂oby potrwa膰, a termin nagli艂.
Rezultat by艂 taki, 偶e usiad艂am do roboty razem z Gaci膮. Zapar艂am si臋. Gacia usi艂owa艂a protestowa膰, wmawia艂a mi Adama, twierdzi艂a, 偶e zna si臋 na szpitalach lepiej od niej, bez skutku. Zgodzi艂am si臋 tylko, 偶eby za艂atwi艂 spraw臋 opisu i wzi膮艂 udzia艂 w KOPI. KOPI wypada艂o za miesi膮c; si艂膮 rzeczy Gacia nie mog艂a ju偶 w nim uczestniczy膰, pozostawa艂 tylko Adam i na to nic nie mog艂am poradzi膰. Teraz jednak偶e Gacia jeszcze by艂a...
Prawie zamieszka艂am u niej przez te ostatnie trzy dni. Na oburzone protesty mamusi sta艂am si臋 kompletnie g艂ucha. Przepad艂 we mnie ostatni 艣lad dobrego wychowania, wszelkie mi艂osierdzie, wsp贸艂czucie, zrozumienie i inne ludzkie uczucia omija艂y mnie szerokim 艂ukiem. Zrezygnowana, w艣ciek艂a, bliska p艂aczu Gacia kre艣li艂a przy swojej desce, udzielaj膮c mi wskaz贸wek zn臋kanym g艂osem. Kre艣li艂am obok niej na desce mniejszego formatu, bo drugiej du偶ej Gacia w domu nie mia艂a. Rano robi艂y艣my przerw臋, 偶eby pokaza膰 si臋 w biurach, a po po艂udniu zn贸w siada艂y艣my do roboty. Gacia nie kry艂a swoich pragnie艅, najgor臋tszym jej 偶yczeniem by艂o, 偶ebym z艂ama艂a nog臋.
— Ja si臋 jeszcze musz臋 spakowa膰 — mamrota艂a p贸艂przytomnie. — Co za cholera z ciebie, nie daruj臋 ci tego... Autoklawy masz tam, obok sali operacyjnej...
Ma艂y format deski przyczynia艂 mi k艂opot贸w. Musia艂am poci膮膰 transparenty i robi膰 kawa艂kami. Szkice Gaci by艂y nie do odcyfrowania, pismo przypomina艂o hieroglify.
— Czy艣 si臋 ju偶 zacz臋ta uczy膰 po arabsku? — warcza艂am jadowicie nad swoj膮 desk膮. — Musia艂a艣 akurat na moim projekcie? Co to jest, ten gryzmo艂?!
— Kt贸ry? A, ten. Brudownik. Wsz臋dzie tam musz膮 by膰 brudowniki. S艂uchaj, wzi膮膰 te buty...?
— Boso jed藕. Tam ciep艂o.
— O Jezu, 偶eby艣 ty raz ju偶 p臋k艂a...
W pi膮tek wieczorem zosta艂 jeszcze ostatni rzut. Gacia kategorycznie odm贸wi艂a wsp贸艂pracy, jej mamusia sta艂a nade mn膮 z mieczem ognistym w d艂oni. Moja zaciek艂o艣膰 zmala艂a, ten ostatni rzut mog艂am uzupe艂ni膰 sama, nauczy艂am si臋 ju偶 tej technologii na pami臋膰. Trudno艣膰 polega艂a tylko na tym, 偶e rysunek przypi臋ty by艂 do deski, pod kalk膮 znajdowa艂y si臋 szkice Gaci, z wielkim wysi艂kiem u艂o偶one na w艂a艣ciwych miejscach i mowy nie by艂o o odpi臋ciu tego. Dom Gaci musia艂am wreszcie opu艣ci膰 i zostawi膰 jej t臋 ostatni膮 noc na przygotowania do woja偶u. Jecha艂a, ostatecznie, na trzy lata, co艣 tam powinna by艂a ze sob膮 zabra膰. Na razie rzeczy do zabrania le偶a艂y pod 艣cian膮, zwalone na wielk膮 kup臋 i wida膰 by艂o, 偶e Gacia nie nadaje si臋 ju偶 do 偶ycia. Zdecydowa艂am si臋 wzi膮膰 rysunek razem z desk膮 i wyko艅czy膰 to w domu. Do biura jecha膰 nie mog艂am, bo by艂o zamkni臋te.
— Ubieraj si臋 — powiedzia艂am do Gaci. — Pozb臋dziesz si臋 mnie nareszcie. Zabieram ten majdan i niech ci臋 piorun strzeli. Gacia o偶ywi艂a si臋 odrobin臋 i jakby nieco oprzytomnia艂a.
— To ju偶 艂atwo sko艅czysz, wiesz, co tam ma by膰. Telefon Adama ci da艂am... Po co mam si臋 ubiera膰? Ja jeszcze nie wychodz臋!
— Owszem, wychodzisz. Zawieziesz mnie do domu. Deszcz pada.
— Ledwo m偶y — zaprotestowa艂a Gacia s艂abo.
— No to co, 偶e ledwo m偶y, na lito艣膰 bosk膮, puknij si臋 w arbuz, jak ja mam z t膮 dech膮 lecie膰 przez miasto?! A ta reszta co, sama p贸jdzie? Teraz mam szuka膰 taks贸wki?! Chcesz, 偶ebym ci tu siedzia艂a na g艂owie do jedenastej?!
My艣l, 偶e istotnie nie pozb臋dzie si臋 mnie a偶 do jedenastej, kiedy taks贸wki zaczynaj膮 je藕dzi膰 na nocnej taryfie, poruszy艂a Gacie do g艂臋bi. Nadzieja, 偶e p贸jd臋 zaraz i odczepi臋 si臋 od niej, nape艂ni艂a j膮 nowym 偶yciem. W szalonym po艣piechu wrzuci艂a p艂aszcz na szlafrok, p贸艂 metra kwiecistego at艂asu wystawa艂o jej do艂em, na co nie zwraca艂a najmniejszej uwagi, wbi艂a nogi w dwa r贸偶ne pantofle i ju偶 by艂a gotowa. Zjecha艂y艣my na d贸艂 z okropnym nabojem, dech臋 piastowa艂am w obj臋ciach, z uwagi na deszcz owin臋艂am j膮 w kilka Trybun Ludu i dodatkowo jeszcze w foliowy obrus, torb臋 z narz臋dziami kre艣larskimi zabra艂a Gacia, teczk臋 ze szkicami upu艣ci艂a w b艂oto, rulonem rysunk贸w waln臋艂a mnie w g艂ow臋, r臋ce jej si臋 trz臋s艂y, kiedy otwiera艂a samoch贸d. Jecha艂a jak do po偶aru. Mimo wszystko, pod domem zdoby艂am si臋 na cie艅 szlachetno艣ci i 偶yczy艂am jej wszystkiego najlepszego. Gaci 艣wie偶o minione udr臋ki od razu wywietrza艂y z umys艂u, rozkwit艂a podr贸偶膮.
— Uda艂o mi si臋 — powiedzia艂a w upojeniu, — O Bo偶e wielki, uda艂o mi si臋! Nie uwierz臋, dop贸ki ten samolot nie wystartuje...
Te偶 by艂am zdania, 偶e mia艂a nieprzeci臋tny fart, bo kobiet na kontrakty na og贸艂 si臋 nie wysy艂a艂o, szczeg贸lnie do kraj贸w arabskich. Trafi艂o si臋 tej Gaci jak 艣lepej kurze ziarno... Popatrzy艂am jeszcze na ni膮, kiedy rusza艂a, poprawi艂am rulon na desce i teczk臋 pod pach膮 i wesz艂am do domu.
* * *
Pana Seweryna spotka艂am przypadkiem pod pawilonem chemii. Wpatrywa艂 si臋 w okna okolicznych budynk贸w mieszkalnych zadzieraj膮c g艂ow臋, schodzi艂 z chodnika na jezdni臋 i o ma艂o go nie przejecha艂am. Ucieszyli艣my si臋 obydwoje nadzwyczajnie.
— Nic si臋 pani nie zmieni艂a! — zapewni艂 mnie pan Seweryn z zachwytem. — Nic a nic! Ci膮gle m艂oda! Ci膮gle pi臋kna!
Rzecz gustu, jak wiadomo, nie to 艂adne, co 艂adne, tylko to, co si臋 komu podoba. Pan Seweryn zawsze mia艂 dziwne upodobania.
— Co pan tak? — spyta艂am z wyrzutem. — Po co pan si臋 pcha pod te samochody?
— A! — odpar艂 pan Seweryn z zak艂opotaniem i machn膮艂 r臋kami — A! Bo taki mam k艂opot! A!
Od razu mnie to zaciekawi艂o. K艂opoty pana Seweryna by艂y niezwyk艂e i z regu艂y przysparza艂y otoczeniu 偶ywej uciechy. Pracowa艂am z nim przed kilkoma laty i prze偶ywa艂am chwile niezapomniane.
Pan Seweryn, cz艂owiek anielskiej dobroci, pe艂en dzieci臋cej ufno艣ci do 艣wiata, posiada艂 jedn膮 zasadnicz膮 cech臋, pot臋偶nie rozros艂膮 i na wszystko odporn膮. By艂 mianowicie roztargniony. By艂 roztargniony do tego stopnia, 偶e potrafi艂 zapomnie膰, jak si臋 nazywa. Mo偶na by wr臋cz powiedzie膰, 偶e istnia艂o olbrzymie, gigantyczne roztargnienie, a do niego skromnie doczepiony by艂 pan Seweryn.
Nie zdarzy艂o mu si臋, 偶eby w ch臋ci p贸j艣cia do kina skojarzy艂 prawid艂owo trzy decyduj膮ce o sukcesie elementy; dzie艅, godzin臋 i miejsce. Je艣li nawet trafi艂 do w艂a艣ciwego budynku i na w艂a艣ciw膮 godzin臋, data okazywa艂a si臋 inna, je艣li data i godzina by艂y w porz膮dku, inne okazywa艂o si臋 kino. Nauczona do艣wiadczeniami 偶ona pana Seweryna odbiera艂a mu bilety i pilnowa艂a ich osobi艣cie. 呕on臋 zreszt膮 pan Seweryn uwielbia艂 nad 偶ycie, czemu nikt si臋 nie dziwi艂, by艂a to bowiem kobieta wielkiej urody. Kiedy艣 zapragn膮艂 zrobi膰 jej niespodziank臋. Wys艂awszy j膮 na urlop, kupi艂 wymarzony i d艂ugo poszukiwany wolterowski fotel, postanowi艂 go od razu odnowi膰, odpowiednio ustawi膰 i zaskoczy膰 ma艂偶onk臋 nowym meblem. Fotel renowacji wymaga艂 stanowczo, w艂osie i morska trawa wy艂azi艂y z niego wszystkimi stronami, a po obiciu zosta艂o mgliste wspomnienie. Nawi膮zawszy kontakt z tapicerem, pan Seweryn zdecydowa艂 si臋 pokry膰 antyk pi臋kn膮 z艂ocist膮 materi膮 i ruszy艂 na poszukiwanie. Z materia艂ami w owych czasach by艂o raczej krucho, d艂ugo zatem oblatywa艂 sklepy, a偶 wreszcie znalaz艂. Akurat to co trzeba, ale tylko dwa metry, potrzebne za艣 by艂y cztery. Zmartwiony, zrezygnowa艂 z dwumetrowego kawa艂ka, ale zaraz nazajutrz znalaz艂 identyczny i te偶 dwa metry. Szybko pomy艣la艂, 偶e dwa i dwa to cztery, kupi艂 czym pr臋dzej i rzuci艂 si臋 szuka膰 wczorajszych dw贸ch metr贸w. Okaza艂o si臋 w贸wczas, 偶e by艂 to ten sam sklep, tylko pan Seweryn wszed艂 innym wej艣ciem.
Ustawiony w k膮cie i os艂oni臋ty dwoma metrami z艂ocistej materii, fotel niew膮tpliwie sprawi艂 偶onie du偶膮 siurpryz臋, wygl膮da艂 bowiem jak ozdobny katafalk. Pan Seweryn sprzeda艂 mebel, trac膮c na tej transakcji dwa i p贸艂 tysi膮ca z艂otych.
Z wycieczki do Zwi膮zku Radzieckiego przywi贸z艂 motor i przejecha艂 si臋 nim na nafcie. Naft臋 sam wla艂 do baku przez roztargnienie, a rezultaty przesz艂y naj艣mielsze wyobra偶enia. Nabywaj膮c kradziony w臋giel, ufnie zap艂aci艂 za艅 z g贸ry, przy czym wiara w ludzk膮 uczciwo艣膰 by艂a w tym wypadku o tyle nielogiczna, 偶e op艂aceni osobnicy mogli dotrzyma膰 zobowi膮za艅 wy艂膮cznie drog膮 kradzie偶y. Na rozkaz 偶ony szuka艂 ich potem po wszystkich knajpach Mokotowa d艂ugo i bez 偶adnego skutku.
Inne przypad艂o艣ci pana Seweryna wype艂ni艂yby powie艣膰-rzek臋. Ponoszone przy tych okazjach finansowe straty nie sp臋dza艂y mu snu z powiek, znalaz艂 sobie bowiem dodatkowe zaj臋cie, nader intratne. Malowa艂 mianowicie portrety. Nie z natury, bro艅 Bo偶e, z natur膮 si臋 nie wyg艂upia艂, malowa艂 je z fotografii dla rodak贸w zza granicy. Powi臋ksza艂 podobizny wysy艂ane g艂贸wnie do Stan贸w Zjednoczonych i bra艂 200 dolar贸w od sztuki. Podobie艅stwo, trzeba przyzna膰, wychwytywa艂 zadziwiaj膮co, natomiast poziom artystyczny tych malowide艂 m贸g艂 budzi膰 powa偶ne zastrze偶enia. Klienci jednak偶e byli zachwyceni i pan Seweryn nie mia艂 przestoj贸w, dzi臋ki czemu m贸g艂 sobie pozwala膰 i na wolterowskie fotele, i na w臋glarzy, i na dowoln膮 ilo艣膰 roztargnienia.
— Jaki k艂opot? — spyta艂am go teraz z wielkim zainteresowaniem.
— A! Do licha! Malowa艂em dwa portrety, wie pani. No i, g艂upia sprawa, chyba pomyli艂em fotografie...
— I co?
— A! No nie wiem! Szukam teraz tego drugiego modela...
— Tu pan szuka?
— Gdzie艣 tu chyba. Albo mo偶e gdzie indziej...
— Niech pan opowie, jak to by艂o!
— A! — powiedzia艂 pan Seweryn, zn贸w machaj膮c r臋kami. — Mia艂em zam贸wienia, no! Dwa naraz. Namalowa艂em oba portrety, ale jeden by艂 do odebrania od razu, a drugi dopiero p贸藕niej. Przyszed艂 klient, odebra艂 jeden, nic nie powiedzia艂, a teraz przyszed艂 drugi klient i m贸wi, 偶e to nie jego...
— Jak to? A ten pierwszy co? Nie m贸wi艂, 偶e to nie jego?
— Nie m贸wi艂. Nic nie m贸wi艂. A! Co ja si臋 mam z tymi lud藕mi! A co gorsza, to ja tego pierwszego namalowa艂em na podk艂adzie tego drugiego...
Zacz臋艂o mi si臋 wydawa膰, 偶e nic nie rozumiem. Pan Seweryn wyja艣ni艂 dok艂adniej. Przyszed艂 do niego klient z Ameryki, zam贸wi艂 portret, zostawi艂 fotografi臋, powiedzia艂, 偶e zg艂osi si臋 za trzy lata i poszed艂. Nast臋pnie przyszed艂 drugi klient i przyni贸s艂 nie tylko fotografi臋, ale tak偶e p艂贸tno. 艢ci艣lej bior膮c, nie by艂o to p艂贸tno, tylko kawa艂 dechy, elegancko zagruntowanej. Domaga艂 si臋 portretu na tym drewnie, twierdz膮c, 偶e to b臋dzie trwalsze. Pan Seweryn nie mia艂 偶adnych opor贸w, przyst膮pi艂 do pracy i poniewczasie odkry艂, i偶 klienta z Ameryki namalowa艂 na drewnie klienta miejscowego, klienta miejscowego za艣, kt贸ry chcia艂 by膰 na drewnie, namalowa艂 na zwyk艂ym kartonie. Klient od drewna przyszed艂, zabra艂 drewno z podobizn膮 klienta z Ameryki, s艂owa nie powiedzia艂 i poszed艂. Teraz przyjecha艂 klient z Ameryki i zg艂osi艂 pretensje, twierdz膮c, i偶 na obrazie widnieje obca osoba, pan Seweryn szuka zatem klienta od drewna, 偶eby go nam贸wi膰 na zamian臋. Nie wie, gdzie klient mieszka, bo zapomnia艂 adresu. Na ko艅cu wyja艣nie艅 doda艂 jeszcze, 偶e w og贸le klienci przyszli w odwrotnej kolejno艣ci, najpierw by艂 ten z dech膮, a potem ten z Ameryki.
— On si臋 chyba nie zgodzi zamieni膰, skoro chcia艂 mie膰 portret na desce — zauwa偶y艂am.
— Ale to przecie偶 nie jego portret! To tamtego!
— Ciekawe, 偶e nie zwr贸ci艂 uwagi...
— A! Mo偶e nie spojrza艂! Tak bym chcia艂 go znale藕膰...
— A w艂a艣ciwie na jakiej podstawie pan szuka?
— A! Tak oczami pami臋tam. Wymieni艂 adres i tak mi jako艣 w oczach stan臋艂o, 偶e to w jakim艣 miejscu w Alejach Jerozolimskich. Tylko nie wiem, czy przy dworcu g艂贸wnym, czy przy Marsza艂kowskiej, czy przy Nowym 艢wiecie, czy tu...
— Jeszcze mo偶e by膰 naprzeciwko Pa艂acu Kultury — podsun臋艂am.
— A mo偶e by膰. Telefonu te偶 nie pami臋tam, wiem tylko, 偶e na ko艅cu by艂o siedemdziesi膮t siedem. I tak chodz臋... Dusza mi j臋kn臋艂a.
— Panie Sewerynie, i co pan chce znale藕膰? Sama widzia艂am, 偶e pan si臋 gapi w okna! My艣li pan, 偶e on ten portret wystawi艂 w oknie, jak obraz na Bo偶e Cia艂o? Albo sam b臋dzie wygl膮da艂 i pan go pozna?
— A! No nie wiem. A mo偶e akurat wygl膮da?
— I pozna go pan z twarzy?
— Z twarzy nie. Ale z w艂os贸w. Pi臋kne blond w艂osy, takie loki a偶 na ramiona, przedzia艂ek po艣rodku, istna Madonna!
Zachwyt w g艂osie pana Seweryna zad藕wi臋cza艂 niek艂amany. Os艂upia艂am.
— Kiedy艣 pan by艂 normalny — przypomnia艂am podejrzliwie. — Tak panu teraz przypad艂 do gustu ten facet z twarz膮 Madonny?
— Jaki facet? — zainteresowa艂 si臋 pan Seweryn.
— No ten, z lokami blond, na ramiona...
Pan Seweryn wyra藕nie si臋 zak艂opota艂.
— A! Nie! Sk膮d facet! Kobieta! Przepi臋kna kobieta!
— Bo偶e, ratuj! Kobieta przylecia艂a do pana z t膮 dech膮?!
— A! Nie! Chocia偶 nie wiem... No, by艂a u mnie tak偶e i kobieta. Jako艣 tak razem. Te portrety zamawiali, zdaje si臋, m臋偶czy藕ni, ale zapami臋ta艂em kobiet臋.
— A ona mia艂a z nimi w og贸le co艣 wsp贸lnego?
— Tego nie wiem. Ale by艂a...
— To co ta jej pi臋kno艣膰 ma tu do rzeczy? Szuka pan faceta, kt贸rego pan nie pami臋ta, i spodziewa si臋 pan znale藕膰 kobiet臋, kt贸ra nie ma z nim zwi膮zku?!
— A mo偶e...?! — wykrzykn膮艂 pan Seweryn z tak zuchwa艂膮 nadziej膮, 偶e sko艂owa艂 mnie do reszty. Nie wiedzia艂am ju偶 zupe艂nie, kogo szuka, faceta czy Madonny, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e na 偶adne znaleziska nie mia艂 najmniejszych szans.
— Zamiast traci膰 czas bezproduktywnie, niech pan lepiej namaluje go po prostu jeszcze raz — poradzi艂am stanowczo. — O ile wiem, idzie to panu piorunem. Fotografi臋 pan przecie偶 ma?
— Co艣 takiego! — ucieszy艂 si臋 pan Seweryn. — A wie pani, to doskona艂y pomys艂! Namaluj臋 go jeszcze raz i powiem, 偶e si臋 znalaz艂! 艢wietny pomys艂!...
Odjecha艂am z nadziej膮, 偶e uda艂o mi si臋 uratowa膰 mu 偶ycie. Przestanie z艂azi膰 na jezdni臋 i nic go nie przejedzie...
* * *
— Matka — powiedzia艂 ostrzegawczo m贸j starszy syn, kiedy kt贸rego艣 wieczoru wr贸ci艂am do domu.— Ja nic nie chc臋 m贸wi膰, ale ten p贸艂g艂贸wek zgubi艂 klucze.
Nie mia艂am 偶adnych w膮tpliwo艣ci, 偶e szkaluje swego brata. Zaniepokojona, zajrza艂am do ich pokoju. M贸j m艂odszy syn z rzadk膮 pilno艣ci膮 uczy艂 si臋 matematyki. Ju偶 sam ten fakt 艣wiadczy艂, 偶e co艣 jest nie w porz膮dku.
— Co to ma znaczy膰? — spyta艂am podejrzliwie.— Co z tymi kluczami?
— Nic — odpar艂 stanowczo m贸j m艂odszy syn.
— Jak to nic? Masz je?
— Co czy mam?
— Klucze.
— Jakie klucze?
— Na lito艣膰 bosk膮, nie r贸b偶e z siebie idioty! Zgubi艂e艣, to zgubi艂e艣, ludzka rzecz, ale musz臋 wiedzie膰 jak i gdzie! Mo偶e trzeba zmieni膰 zamki!
— Jemu kto艣 r膮bn膮艂 — powiedzia艂 zza mojego ramienia m贸j starszy syn.
— G艂upi jeste艣 — obrazi艂 si臋 m艂odszy.— Nikt mi nic nie r膮bn膮艂.
— To gdzie je zgubi艂e艣?
M贸j m艂odszy syn przez chwil臋 prze艂amywa艂 wewn臋trzne opory.
— W dyskotece — mrukn膮艂 wreszcie.
— Albo powiesz porz膮dnie, jak to by艂o, albo p贸jdziesz jutro rano kupowa膰 nowe zamki za w艂asne pieni膮dze — oznajmi艂am stanowczo. — Zdecyduj si臋.
M贸j m艂odszy syn zdecydowa艂 si臋 od razu.
— Mia艂em je w kieszeni, kurtk臋 odda艂em do szatni, a jak wr贸ci艂em do domu, to ich nie by艂o. Znaczy, zgubi艂em w dyskotece albo po drodze.
— Albo mu kto艣 wyci膮gn膮艂 — podsun膮艂 starszy.
— Po diab艂a mia艂by mu kto艣 wyci膮ga膰?
— 呕eby nas okra艣膰.
— Oszala艂e艣? Teraz, w zimie?!
Najcenniejszymi przedmiotami, jakie posiadali艣my w domu, by艂 ko偶uch mojego starszego syna i moje futro. W zimie, opuszczaj膮c mieszkanie, z regu艂y drogocenno艣ci owe mieli艣my na sobie. Okradanie nas w lecie mia艂oby jeszcze jaki艣 sens, w zimie 偶adnego. M贸j starszy syn pomy艣la艂 i przyzna艂 mi racj臋.
M艂odszy uporczywie udawa艂, 偶e uczy si臋 matematyki. Zastanowi艂am si臋.
— Jakie to by艂y klucze? Mam na my艣li, co tam by艂o w tym p臋ku 偶elastwa, klucze od czego?
— Od zasuwy. Od piwnicy. Od furtki na dzia艂k臋. Od windy. I kluczyk od skrzynki listowej; ale nie naszej, tylko mojego kumpla.
— Z kumplem za艂atwisz sobie sam. A reszta...
Zawaha艂am si臋, niepewna, czy w og贸le warto na to zwraca膰 uwag臋. M贸j starszy syn by艂 rozs膮dniejszy.
— Matka, nie 偶artuj, jemu naprawd臋 m贸g艂 kto艣 wyci膮gn膮膰. Kto艣, kto go zna. Przyjdzie nas okra艣膰, zdenerwuje si臋, 偶e nic nie ma i zdemoluje mieszkanie. Co艣 trzeba zrobi膰.
Z niech臋ci膮 zgodzi艂am si臋, 偶e trzeba. Pomys艂 wymiany wszystkich zamk贸w nie podoba艂 mi si臋 w najmniejszym stopniu. Po chwili uprzytomni艂am sobie, 偶e w艂a艣ciwie w gr臋 wchodzi tylko jeden i nieco mi ul偶y艂o. Zastosowali艣my w ko艅cu wyj艣cie najprostsze i naj艂atwiejsze. G贸rna zasuwa zosta艂a wmontowana na miejsce dolnej, a dolna na miejsce g贸rnej i teraz mieli艣my zamyka膰 mieszkanie na t臋 g贸rn膮, kt贸ra przedtem by艂a doln膮. Problem pojawi艂 si臋 tylko w zwi膮zku z liczb膮 kluczy, kt贸rych by艂o dwa, i nikt nie pami臋ta艂, czy kiedykolwiek istnia艂 trzeci, poza tym teraz potrzebowali艣my czterech, wi臋c i tak nale偶a艂o dorobi膰. Przez dwa dni uzgadniali艣my ze sob膮 godziny nieobecno艣ci w domu, 偶eby nikt nie musia艂 siedzie膰 na schodach, trzeciego dnia klucze zosta艂y dorobione i ca艂e wydarzenie posz艂o w niepami臋膰.
Wkr贸tce potem w moim domu zacz臋艂a dzia艂a膰 tajemnicza r臋ka.
Wr贸ci艂am z miasta, wesz艂am do pokoju i o ma艂o mnie szlag nie trafi艂. Na pod艂odze pod kanap膮 rozsypane by艂y znaczki. Le偶a艂o ich tam niewiele, nie stanowi艂y ol艣niewaj膮cych walor贸w filatelistycznych, niemniej jednak ich poniewieranie si臋 po pod艂odze by艂o zbrodni膮 niedopuszczaln膮, a ponadto zjawiskiem niepoj臋tym. Suszy艂am je na sto艂ku i same z tego sto艂ka zej艣膰 nie mog艂y, przygniecione by艂y bowiem licznymi ci臋偶arami. 艢ci艣le bior膮c, kolejne warstwy od do艂u wygl膮da艂y nast臋puj膮co: sto艂ek, deska kre艣larska, ksi膮偶ka telefoniczna instytucji, znaczki w z艂o偶onej na o艣mioro Tabunie Ludu, atlas powszechny 艣wiata, ksi膮偶ka telefoniczna mieszkaniowa i stary katalog Gibbonsa. 呕adnej warstwy nie brakowa艂o, wszystkie le偶a艂y jak powinny i jakim cudem znaczki mog艂y wydosta膰 si臋 spod tej prasy, by艂o nie do poj臋cia. Zajrzawszy do Trybuny Ludu, stwierdzi艂am, i偶 reszta znajduje si臋 tam nadal, w niejakim chaosie, ale nie uszkodzona.
Z pazurami rzuci艂am si臋 na moje wracaj膮ce kolejno do domu dzieci.
— Matka, co ty? — rzek艂 z niesmakiem starszy. — O si贸dmej rano pojecha艂em do 艁odzi i dopiero teraz wracam. Zdalaczynnie ci to rozwali艂em?
— W og贸le nie mog艂em si臋 dosta膰 do domu, bo zapomnia艂em kluczy — powiedzia艂 z uraz膮 m艂odszy. — Specjalnie czeka艂em, 偶eby wr贸ci膰, jak ju偶 b臋dziecie. Zostawi艂em na kredensie, o!
Obejrza艂am si臋. Na kredensie w kuchni jak byk le偶a艂y jego klucze. Mojej sprz膮taczki tego dnia nie by艂o, poza tym w 偶adnym wypadku nie zostawi艂aby niczego na pod艂odze. Zjawisko nie zosta艂o wyja艣nione.
W kilka tygodni p贸藕niej tajemnicze si艂y uczepi艂y si臋 mojej kolejnej nami臋tno艣ci. Od d艂ugiego ju偶 czasu ca艂e mieszkanie mia艂am zastawione i obwieszone suchym zielskiem. Upodobanie do ro艣linno艣ci wyzwoli艂y we mnie przepisy budowlane, nakazuj膮ce prowadzi膰 rury centralnego ogrzewania po wierzchu. Jedn膮 z takich rur, razem z wichajstrem do zakr臋cania, mia艂am akurat przed samym nosem, na 艣cianie za biurkiem, i by艂 to widok, kt贸ry m贸g艂 nosoro偶ca wp臋dzi膰 w depresj臋. W ramach protestu przeciwko nieludzkim zarz膮dzeniom omota艂am rur臋 bukietami kolorowego zielska i skutek objawi艂 si臋 z miejsca. Urz膮dzenie ogrzewcze zmieni艂o oblicze i zacz臋艂o budzi膰 okrzyki zachwytu. Zach臋ci艂o mnie to do dalszych wysi艂k贸w, bardzo szybko zabrak艂o mi rur, przerzuci艂am si臋 na inne formy, niezale偶ne od element贸w budowlanych i w rezultacie dekoracjami z mojego mieszkania mo偶na by 艣mia艂o prze偶ywi膰 w zimie co najmniej dwie krowy.
Zn贸w wr贸ci艂am do pustego domu i pod najwi臋kszym 艣ciennym bukietem ujrza艂am szcz膮tki trawy, kawa艂ki zielska i pokruszone kwiatki. Zanim zd膮偶y艂am oburzy膰 si臋 na szarpanie ozdoby, wpad艂 mi w oko m贸j w艂asny tapczan, na kt贸rym widnia艂o istne pobojowisko, 艣mietnik z pokruszonej ro艣linno艣ci, a co gorsza, tak偶e du偶y k艂膮b tego czego艣, co wydobywa si臋 z p臋kni臋tej trzciny pa艂ki.
W g艂owach tapczanu sta艂 na komodzie kolejny pot臋偶ny bukiet. U艂o偶ony by艂 w ma艂ym, szklanym wazoniku i w og贸le nie utrzyma艂by si臋 w pozycji pionowej, gdyby nie to, 偶e przylepi艂am wazonik do szklanej p艂ytki gwarantowanym klejem. Zespoli艂 si臋 z ni膮 na mur i 艣rodek ci臋偶ko艣ci tej ca艂ej wi膮chy straci艂 jakiekolwiek znaczenie. W 偶aden spos贸b nie mog艂o to si臋 samo przewr贸ci膰, a gdyby nawet, z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie wr贸ci艂oby na poprzednie miejsce.
Zbieraj膮c puch z pa艂ki do s艂oika z zapartym tchem, 偶eby przypadkiem nie dmuchn膮膰, zastanowi艂am si臋 nad sytuacj膮. Jeden z moich syn贸w sp臋dzi艂 dzie艅 w Milan贸wku w warsztacie samochodowym, drugi robi艂 w贸zek transportowy na dzia艂ce mojej ciotki i nie mia艂 偶adnych szans oddali膰 si臋 stamt膮d. Sprz膮taczka, zawsze to samo, przenigdy nie zostawi艂aby po sobie ba艂aganu. A zatem co to, u diab艂a, mog艂o by膰?
Zaraz potem mojemu m艂odszemu synowi nadprzyrodzona moc zepchn臋艂a nog臋. Noga nale偶a艂a do stolika, kt贸ry zosta艂 przeistoczony w pras臋, co艣 dociska艂 i to co艣 si臋 wypsn臋艂o. Dociska艂 zapewne nie藕le, bo p贸艂eczka pod nim zawalona by艂a ksi膮偶kami, a na blacie sta艂 asparagus w wielkiej donicy, nie mniej przygnieciony przedmiot wyszed艂 spod nogi i po艂o偶y艂 si臋 obok. Sam chyba, bo sprawcy nie by艂o.
Nast臋pnie m贸j starszy syn przyni贸s艂 mi w dw贸ch palcach fioletowy szaliczek, protestuj膮c przeciwko podrzucaniu mu obcych 艂ach贸w. Znalaz艂 to w pudle, gdzie trzyma艂 rzeczy rzadko u偶ywane. Le偶a艂o na wierzchu. Obejrza艂am szaliczek i wysun臋艂am supozycj臋, 偶e zostawi艂 go mo偶e kto艣 znajomy. Przepytali艣my wszystkich, nikt si臋 nie przyzna艂, szaliczek przele偶a艂 trzy dni na 艂awie w przedpokoju, po czym znik艂 r贸wnie tajemniczo, jak si臋 pojawi艂.
呕ywotno艣膰 przedmiot贸w martwych w moim domu zacz臋艂a by膰 intryguj膮ca i przysz艂o nam wreszcie do g艂owy, 偶eby si臋 nad tym zastanowi膰. M贸j starszy syn od razu znalaz艂 wyja艣nienie.
— On zgubi艂 klucze, nie? — powiedzia艂 oskar偶ycielsko, wskazuj膮c swego brata. — Kto艣 tu bywa bez trudu.
— Ale przecie偶 zmienili艣my zasuwy! — zaprotestowa艂am z irytacj膮. — Na g贸rze jest teraz dolna, a od dolnej klucza nie gubi艂! Zamykamy na doln膮, to znaczy na g贸rn膮!
— Od g贸rnej, znaczy by艂ej dolnej, te偶 zgin膮艂 klucz.
— Sk膮d wiesz, 偶e zgin膮艂? Mo偶e od pocz膮tku by艂y dwa?
— Takie zamki sprzedaj膮 z trzema kluczami.
— No dobrze, ale klucze od dolnej w og贸le nie by艂y u偶ywane. Le偶a艂y w pude艂ku, zwi膮zane sznurkiem. Gdyby kto艣 chcia艂 zgubi膰 jeden, musia艂by to uczyni膰 dawno temu!
— A w og贸le kto tu ma bywa膰 bez trudu — wtr膮ci艂 z ci臋偶k膮 uraz膮 m贸j m艂odszy syn. — Jakie tam bez trudu, skoro ty wychodzisz z domu i wracasz nie wiadomo kiedy. Bez trudu to tam, gdzie ludzie normalnie chodz膮 do pracy, a nie u nas! Tylko p贸艂g艂贸wek by si臋 nara偶a艂 i niby po co?
Mia艂 racj臋. W ci膮gu minionych paru lat zd膮偶y艂am zmieni膰 zaw贸d, porzuci艂am biuro projekt贸w i mia艂am nienormowany czas pracy. M贸j starszy syn na studiach r贸wnie偶 cieszy艂 si臋 du偶膮 swobod膮. Jaki偶 kretyn w tych warunkach odwiedza艂by mieszkanie, w kt贸rym nie ma co ukra艣膰?
Po dw贸ch tygodniach bezowocnych rozwa偶a艅 nadszed艂 moment kulminacyjny.
Dziki wicher zacz膮艂 wia膰 znienacka wczesnym popo艂udniem. Zrezygnowa艂am z za艂atwienia po艂owy spraw na mie艣cie i w po艣piechu wr贸ci艂am do domu, niespokojna o otwarte okna. Zima przesz艂a w wiosn臋, zrobi艂o si臋 ciep艂o, kaloryfery grza艂y ze zwi臋kszon膮 moc膮, zakr臋ci膰 ich nie by艂o sposobu, jedynym wyj艣ciem pozostawa艂o zatem otwieranie okien na przestrza艂. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 moje dzieci zostawi艂y otwarte drzwi balkonowe, nie pami臋ta艂am, czy drzwi pomi臋dzy pokojami s膮 zamkni臋te i nie by艂am pewna, czy tr膮ba powietrzna nie pozbawi艂a mnie ju偶 ca艂ego dobytku. Chcia艂am uratowa膰 chocia偶 po艂ow臋.
Otworzy艂am drzwi wej艣ciowe, nie dostrzeg艂am 偶adnych zniszcze艅, drzwi do pokoju dzieci ujrza艂am zamkni臋te i uspokoi艂am si臋. R贸wnocze艣nie us艂ysza艂am przera藕liwy wizg, co oznacza艂o, 偶e balkon jest otwarty i koncertuje szpara pod drzwiami. Nie podoba艂 mi si臋 ten d藕wi臋k, postanowi艂am zamkn膮膰 balkon.
Starannie zamkn臋艂am swoje drzwi, otworzy艂am drzwi do pokoju dzieci i zamar艂am z r臋k膮 na klamce. Nie przekroczy艂am progu. Przez moment nie wierzy艂am w艂asnym oczom.
Na pod艂odze przed szaf膮 le偶a艂 jaki艣 cz艂owiek.
Unieruchomi艂o mnie na dostatecznie d艂ug膮 chwil臋, 偶ebym zd膮偶y艂a go dok艂adnie obejrze膰. Twarz膮 zwr贸cony by艂 do mnie, oczy mia艂 postawione w s艂up i rozbity 艂eb. Nikt znajomy, zupe艂nie obcy facet. Drzwi balkonowe by艂y otwarte, a na pod艂odze porozrzucane jakie艣 przedmioty.
Nie zamyka艂am balkonu i nie robi艂am porz膮dk贸w. Hamulce w szarych kom贸rkach pu艣ci艂y i my艣l ruszy艂a do sprintu. Trup chyba. Zw艂oki. Obcy denat w pokoju moich dzieci. Sk膮d, na lito艣膰 bosk膮...?!!! I kto to jest?! Mo偶e jeszcze 偶yje, powinnam sprawdzi膰, nie sprawdz臋, kogo wzywa膰, pogotowie czy milicj臋...? Nie wchodzi膰!!! Telefon stoi u mnie, ca艂e szcz臋艣cie, no, to ju偶 wi臋cej ni偶 kolorowy szaliczek...
Cofn臋艂am si臋 na mi臋kkich nogach, zamkn臋艂am drzwi, wesz艂am do siebie i zamkn臋艂am drugie drzwi. Natychmiast zacz臋艂o gwizda膰 szpar膮. Usiad艂am na fotelu i podnios艂am s艂uchawk臋. Telefon wy艂, a ja si臋 zastanawia艂am, gdzie dzwoni膰.
Konkurencj臋 wygra艂a milicja. Pogotowie nieboszczyka chromoli, zostawia tam, gdzie pad艂, a milicja go z pewno艣ci膮 zabierze. Nic nie wydawa艂o mi si臋 wa偶niejsze, ni偶 pozby膰 si臋 go z domu, 偶ywy czy martwy, nie 偶yczy艂am sobie, 偶eby mi tu le偶a艂. Poza tym, milicja te偶 ma lekarzy...
Na pani w pogotowiu MO m贸j komunikat nie uczyni艂 偶adnego wra偶enia. Kaza艂a mi poda膰 personalia i adres, omija膰 pomieszczenie z ofiar膮, niczego nie rusza膰 i spokojnie czeka膰.
Niekoniecznie mo偶e spokojnie, jednak czeka艂am. Szpara pod drzwiami gwizda艂a ze zmiennym nat臋偶eniem. Na podw贸rzu za oknem, w kt贸re wpatrywa艂am si臋 do艣膰 rozpaczliwie, zrzucali z ci臋偶ar贸wki jakie艣 rury, co brzmia艂o tak, jakby wali艂 si臋 ca艂y budynek o konstrukcji stalowej. Kto艣 pr贸bowa艂 uruchomi膰 samoch贸d, silnik gas艂 mu na wolnych obrotach, zapala艂 go i przegazowywa艂. W艂膮czone wczesnym rankiem radio nadawa艂o g贸ralsk膮 muzyk臋.
Za moimi plecami, w przedpokoju, co艣 nagle 艂omotn臋艂o pot臋偶nie z jakim艣 okropnym, brz臋kliwym gruchotem. Nie pad艂am trupem na miejscu, przeciwnie, poderwa艂am si臋 i szarpn臋艂am drzwi, mo偶liwe, 偶e ze zd艂awionym okrzykiem.
— Przepraszam, mamunia — powiedzia艂 m贸j starszy syn. — Nie mia艂em r臋ki i wiedzia艂em, 偶e ta torba nie wytrzyma...
W milczeniu popatrzy艂am na szcz膮tki foliowej torby. Na pod艂odze sta艂a druga, po ca艂ym przedpokoju rozturla艂y si臋 puszki z mlekiem skondensowanym. W艣r贸d nich le偶a艂a jaka艣 du偶a paczka, spod podartego papieru przeziera艂 kawa艂ek drewnianego pud艂a.
M贸j syn troskliwie podni贸s艂 pud艂o i zacz膮艂 zdziera膰 z niego papier.
— Kaza艂a艣 mi kupi膰 mleko na zapas, jak trafi臋, no wi臋c w艂a艣nie trafi艂em. Przy okazji kupi艂em sobie komplet narz臋dzi, chyba si臋 to nie rozlecia艂o...? Wypad艂o mi spod pachy. Nie, w porz膮dku...
Przemog艂am si臋, zmobilizowa艂am i schyli艂am po puszki.
— Zbieraj to! Nie potrzeba mi tu fa艂szywych 艣lad贸w. Zaraz przyjedzie milicja.
— Co? — zdziwi艂 si臋 m贸j syn, — Jaka milicja?
— Nie wiem jaka. Zwyczajna. Powinni by膰 za chwil臋.
— Po co?
— Wezwa艂am ich. Zbieraj, m贸wi臋! Do kuchni...
— Zaraz — powiedzia艂 m贸j syn i przytuli艂 pud艂o do piersi.— Przed milicj膮 to ja bym wola艂 schowa膰 to, a nie mleko. Kupi艂em spod lady...
— Nie wchod藕 tam!!! — wrzasn臋艂am okropnie, bo ju偶 wyci膮ga艂 r臋k臋 do klamki.
M贸j syn wzdrygn膮艂 si臋 gwa艂townie i cofn膮艂 od drzwi.
— Dlaczego? Co si臋 sta艂o?
Spr贸bowa艂am zachowa膰 kamienny spok贸j. Si贸dma puszka wymkn臋艂a mi si臋 z r膮k.
— Tam le偶y jaki艣 facet.
— Jak to, le偶y? Pijany?
— Nie, chyba nie. Raczej nie偶ywy. W艂a艣nie dlatego wezwa艂am milicj臋. Kazali nie wchodzi膰.
M贸j syn rozejrza艂 si臋, wszed艂 do 艂azienki, wepchn膮艂 swoje pud艂o do kosza z brudami i wr贸ci艂 do przedpokoju.
— Matka, nie rozumiem, co m贸wisz. Co za facet? Kto艣 znajomy?
— W 偶yciu go na oczy nie widzia艂am, poj臋cia nie mam, kto to jest. I nie wiem, sk膮d si臋 wzi膮艂, jak wr贸ci艂am, to ju偶 le偶a艂.
— Mo偶e kumpel Roberta?
— Wykluczone, nie ten wiek.
— To ja go te偶 chc臋 zobaczy膰 — powiedzia艂 stanowczo m贸j syn i zanim zd膮偶y艂am go powstrzyma膰, otworzy艂 drzwi ich pokoju.
Rzuci艂am si臋 zamyka膰 moje i z艂apa艂am je w ostatniej chwili. M贸j syn sta艂 w progu i patrzy艂 w milczeniu. Zajrza艂am r贸wnie偶. Najpierw nie pomy艣la艂am nic, a potem zrobi艂o mi si臋 niedobrze.
Pok贸j by艂 pusty. Nieboszczyk znik艂. Firanka w otwartym balkonie powiewa艂a wdzi臋cznie.
Na my艣l, 偶e za chwil臋 przyjedzie milicja, zrobi艂o mi si臋 zdecydowanie gorzej. M贸j syn pu艣ci艂 klamk臋 i wielkimi krokami, ostro偶nie stawiaj膮c nogi, ruszy艂 w g艂膮b pokoju. J臋kn臋艂am.
— Nie wchod藕 tam! Mo偶e zosta艂y jakie艣 艣lady...? Po diab艂a tam si臋 pchasz?!
— Chc臋 zobaczy膰, czy si臋 nie p臋ta pod balkonem. Matka, ja go chyba widzia艂em...
Wyjrza艂 na ulic臋 i wr贸ci艂 do 艣rodka.
— Nie, ju偶 go nie ma. 艢lady s膮, widzisz przecie偶, 偶e je omijam. Dopiero teraz u艣wiadomi艂am sobie, co widz臋 na pod艂odze. W艣r贸d rozmaitych poniewieraj膮cych si臋 przedmiot贸w le偶a艂a ma艂o u偶ywana felga do volkswagena i prostok膮tny kawa艂ek grubej p艂yty marmurowej. Na feldze, na marmurze i w jednym miejscu na l艣ni膮cych klepkach parkietu widnia艂y odrobiny czego艣, co wygl膮da艂o jak krew. Dozna艂am wyra藕nej ulgi.
— Co to znaczy, 偶e go widzia艂e艣? — spyta艂am, pieczo艂owicie zamykaj膮c drzwi. — Gdzie go widzia艂e艣?
— W bramie. My艣la艂em, 偶e to pijak. Opiera艂 si臋 o 艣cian臋, r臋k膮 i g艂ow膮, nie zwr贸ci艂em na niego uwagi. Ju偶 wiem, co by艂o. On tu rzeczywi艣cie le偶a艂, zamroczony, potem oprzytomnia艂 i uciek艂. Jakim cudem mog艂a艣 tego nie zauwa偶y膰?
Oprzytomnia艂am r贸wnie偶 ca艂kowicie, ale ucieka膰 nie mia艂am zamiaru. Wzruszy艂am ramionami i uczyni艂am gest w kierunku okna, za kt贸rym facet ci膮gle przegazowywa艂 silnik. Szpara gwizda艂a.
— A jeszcze zrzucali 偶elazne rury — doda艂am. — A fotel stoi ty艂em do przedpokoju. I radio gra艂o. M贸g艂 wyj艣膰 marszowym krokiem i ze 艣piewem na ustach.
— A mnie us艂ysza艂a艣?
— Wstrz膮sn臋艂o budynkiem. Co to by to, bo puszki gruchota艂y oddzielnie?
— Drzwi. Wylecia艂y mi z r臋ki i trzasn臋艂y...
Przyjecha艂a milicja, opowiedzia艂am im wszystko i zacz臋艂am przeprasza膰. Zapewnili mnie, 偶e nie ma za co.
— Musia艂o by膰 tak, jak pan m贸wi — rzek艂 porucznik. — Zakrad艂 si臋, szuka艂, co by tu ukra艣膰 i te rzeczy zlecia艂y mu na g艂ow臋... Urwa艂, obejrza艂 szaf臋, popatrzy艂 na jej wierzch i podni贸s艂 felg臋.
— Tym dosta艂. Jak to mog艂o zlecie膰?
— Tym te偶 dosta艂 — powiedzia艂 sier偶ant, podnosz膮c kawa艂ek marmuru.
— To nie藕le dosta艂. Szuka艂 chyba czego艣 na szafie i poci膮gn膮艂... To tak luzem le偶a艂o?
Poczu艂am si臋 zmuszona wyja艣ni膰, 偶e nie tylko luzem, ale w og贸le w spos贸b ur膮gaj膮cy prawom fizyki. Pchali艣my na t臋 szaf臋 wszystko, co nam by艂o akurat niepotrzebne, i fragmenty magazynu spada艂y wielokrotnie. Sier偶anta zjawisko zainteresowa艂o, wlaz艂 na krzes艂o i obejrza艂 z bliska wierzch szafy.
— Tu jest pochy艂o — oznajmi艂.
Pewnie, 偶e by艂o pochy艂o, bo w charakterze dolnej warstwy le偶a艂a na szafie deska kre艣larska, nachylona z natury. Tysi膮c razy proponowa艂am mojemu starszemu synowi, kt贸ry by艂 najwy偶szy, 偶eby j膮 przekr臋ci艂 ty艂em do przodu, przedmioty w贸wczas spada艂yby za szaf臋, nie czyni膮c nikomu krzywdy. Ci膮gle obiecywa艂, 偶e to zrobi i ci膮gle zapomina艂.
Spos贸b uszkodzenia ofiary zosta艂 wyja艣niony. Pozosta艂a druga kwestia.
— Ciekawe, jak on wszed艂 — rzek艂a w艂adza, ogl膮daj膮c drzwi. — Wytrychami t臋 zasuw臋 trudno otworzy膰, klucze podrobi艂 czy co? Nikt pani nie ukrad艂 kluczy?
Popatrzyli艣my z moim synem na siebie. Nie by艂o si艂y, nale偶a艂o uzupe艂ni膰 zeznania.
T艂umaczeniem, 偶e owszem, zgubione zosta艂y klucze, ale od dolnej zasuwy, kt贸ra przedtem by艂a g贸rna, a zamykamy na g贸rn膮, kt贸ra przedtem by艂a dolna i nikt jej nie u偶ywa艂, a teraz nie u偶ywamy dolnej, by艂ej g贸rnej, zagmatwa艂am wszystko doszcz臋tnie. Nikt ju偶 nie wiedzia艂, kt贸re klucze i kt贸re zasuwy mam na my艣li. Milicja patrzy艂a na mnie z niesmakiem, kaza艂a mi sprawdzi膰, czy nic nie zgin臋艂o i podejrzliwie potraktowa艂a informacj臋, 偶e nie mam co sprawdza膰. Wreszcie poradzono z naciskiem, 偶ebym na wszelki wypadek zmieni艂a wszystkie zamki u drzwi.
— Fajnie — powiedzia艂am po wyj艣ciu w艂adzy. — Jutro kupuj臋 now膮 zasuw臋 i od pocz膮tku zaczyna si臋 ko艂omyja z kluczami. B臋dziemy ich pilnowa膰 jak oka w g艂owie i zobaczymy, co z tego wyniknie.
— W og贸le musimy sami dorobi膰 — orzek艂 m贸j m艂odszy syn, kt贸ry ostatnie chwile pobytu milicji w domu przesiedzia艂 na schodach na strych. — Przy tym dorabianiu ka偶dy mo偶e podw臋dzi膰 jeden zapasowy.
— Kto ma dorobi膰? — spyta艂am cierpko. — Ja?
— Nie, mog臋 ja. Mam kumpla z warsztatem.
— O co tu w og贸le mo偶e chodzi膰? — zastanowi艂 si臋 m贸j starszy syn. — Podrzucanie nam 艣mieci i szaliczk贸w, to jeszcze ma艂e piwo, ale jak zaczynasz znajdowa膰 w domu zw艂oki...
— W dodatku takie ruchliwe — wtr膮ci艂 m艂odszy.
— ...to ju偶 si臋 robi grubsza sprawa. Matka, w co艣 ty si臋 tym razem wpl膮ta艂a?
Z czystym sumieniem mog艂am przysi膮c, 偶e wyj膮tkowo w nic. M臋偶czy藕ni mojego 偶ycia, przez kt贸rych wpl膮tywa艂am si臋 wielokrotnie w rozmaite rzeczy, akurat si臋 jako艣 odseparowali, a najnowszy, rysuj膮cy si臋 na horyzoncie, nie wszed艂 jeszcze w faz臋 wpl膮tywania. Sama z siebie ostatnio mia艂am ma艂o czasu i 偶y艂am do艣膰 normalnie. Rzecz by艂a zatem ca艂kowicie niezrozumia艂a. Z cich膮 nadziej膮, 偶e mo偶e jeszcze zdarzy si臋 jaki艣 dziwol膮g, kupi艂am now膮 zasuw臋 i zacz臋艂am czeka膰 na dalszy rozw贸j wydarze艅.
* * *
— Matka, po偶ycz mi desk臋 — poprosi艂 m贸j m艂odszy syn.
Zdziwi艂am si臋.
— Przecie偶 ca艂y czas u偶ywasz deski?
— Ale nie t臋! Ja chc臋 艣redni膮 desk臋 z rolkami i przyk艂adnic膮. I jeszcze trzeba mnie z ni膮 zawie藕膰 do kumpla.
Zastanawia艂am si臋 przez moment. 艢rednia deska kre艣larska od wiek贸w le偶a艂a na szafie i powodowa艂a spadanie z niej r贸偶nych przedmiot贸w. Nie mia艂a rolek, rolki, r贸wnie偶 od wiek贸w, by艂y przykr臋cone do du偶ej. Jeszcze jedna mia艂a rolki i przyk艂adnic臋, ale to by艂a ma艂a, sta艂a przy 艣cianie za fotelem. O co mu mo偶e chodzi膰...?
— A...! — przypomnia艂am sobie nagle. — T臋, co stoi za biurkiem? To jest deska Gaci!
— Jakich gaci? — spyta艂 m贸j syn nieufnie.
— Nie jakich, tylko jakiej. Jedna moja przyjaci贸艂ka nazywa si臋 Gacia i to jest jej deska. Powinnam jej chyba odda膰, kompletnie o tym zapomnia艂am...
— 艁adnie si臋 nazywa — pochwali艂 m贸j syn. — Nie mo偶esz jej jeszcze nie oddawa膰? Potrzebuj臋 na par臋 tygodni.
Zn贸w si臋 zastanowi艂am. Gacia wci膮偶 jeszcze znajdowa艂a si臋 w Afryce, siedzia艂a tam ju偶 sz贸sty rok, przed艂u偶y艂a sobie kontrakt.
Z pewno艣ci膮 deska nie by艂a jej potrzebna, poza tym deska, nawet z rolkami i przyk艂adnic膮, nie jest skarbem szczeg贸lnym, w razie zniszczenia 艂atwo j膮 zast膮pi膰 drug膮. Mog艂am wyrazi膰 zgod臋 na po偶yczenie. Na wszelki wypadek jednak, zanim zacz臋艂am szasta膰 mieniem Gaci, uzna艂am za s艂uszne zadzwoni膰 do jej matki.
W telefonie odezwa艂 si臋 Mateusz. Ucieszy艂am si臋, bo go okropnie dawno nie widzia艂am.
— Pani mecenasowa jest? — spyta艂am po wymianie powitalnych okrzyk贸w.
— Nie bardzo — odpar艂 z lekkim zak艂opotaniem. — Z pani膮 mecenasowa jest w og贸le nie najlepiej i sam nie wiem, co robi膰. Dobrze, 偶e dzwonisz, mo偶e mi co poradzisz.
— A co si臋 sta艂o?
— Nic si臋 nie sta艂o. Pani mecenasowej zdrowie szwankuje, no wiesz, wiek... Co艣 tam jej z ci艣nieniem nawala, aktualnie jest w szpitalu i tak si臋 waham, 艣ci膮ga膰 Gaci臋 czy nie...
— To chyba zale偶y od tego, co m贸wi膮 lekarze?
— Lekarze r贸偶nie m贸wi膮. A co chcia艂a艣? Wyja艣ni艂am spraw臋 deski. Mateusz zn贸w okaza艂 zak艂opotanie i niepewno艣膰.
— No, wiesz... Jak znamy Gacie... Je偶eli jeste艣 pewna, 偶e w razie czego potrafisz jej dostarczy膰 identyczn膮 desk臋...
— No pewnie, 偶e potrafi臋! Chodzi艂o mi tylko o to, czy pani mecenasowej ta deska nie jest akurat niezb臋dna do szcz臋艣cia. I czy przypadkiem Gacia nie wraca. I w og贸le chcia艂am, 偶eby by艂o wiadomo, 偶e ja si臋 do niej zbytnio nie przyzwyczai艂am. Gaci deska, nie moja.
— Tote偶 w艂a艣nie — powiedzia艂 Mateusz ostrzegawczo. — R贸b, jak uwa偶asz, ja si臋 nie wtr膮cam.
Wr贸cili艣my do rozwa偶a艅 na temat sytuacji rodzinno-domowej i uzgodnili艣my, 偶e Gaci臋 nale偶y zawiadomi膰 o stanie zdrowia matki zwyczajnym listem, kwesti臋 ewentualnego przyjazdu pozostawiaj膮c do jej uznania. Nie wiadomo, w jakim stopniu jest niewolnic膮 tego swojego wymarzonego kontraktu.
Obecno艣膰 Mateusza w domu Gaci nie zdziwi艂a mnie wcale, wiedzia艂am bowiem, 偶e z ca艂膮 rodzin膮 艂膮cz膮 go wieloletnie kontakty. By艂 nawet jako艣 tam spowinowacony. Od dzieci艅stwa zna艂 jej ojca, kt贸ry umar艂 dawno temu, zna艂 matk臋 i brata, z Gaci膮 za艣 by艂 zaprzyja藕niony w spos贸b, kt贸ry intrygowa艂 ca艂e otoczenie. Niekiedy stanowili par臋, niekiedy za艣 nie. Gacia miewa艂a r贸偶nych narzeczonych, Mateusz nawet 偶on臋, z kt贸r膮 si臋 do艣膰 szybko rozwi贸d艂, ponadto wielbi艂 kilka r贸偶nych innych dam, wi臋c jednak jako艣 trzymali si臋 razem i nikt nigdy nie zdo艂a艂 dociec, czy by艂a to przyja藕艅 bezp艂ciowa, czy d艂ugofalowy romans. Gacia i Mateusz nie przeczyli 偶adnym pog艂oskom, a pytania wprost kwitowali wzruszeniem ramion. Najlepsze przyjaci贸艂ki nie potrafi艂y wykry膰 prawdy i w ko艅cu wszyscy machn臋li na nich r臋k膮. Nie pasowali zreszt膮 do siebie. Mateusz by艂 bardzo przystojny, a Gacia wr臋cz przeciwnie.
Po jej wyje藕dzie opiekowa艂 si臋 matk膮 i domem, za艂atwia艂 miliony spraw i cz臋艣ciej mo偶na go by艂o zasta膰 w mieszkaniu pani mecenasowej ni偶 we w艂asnym. Zwi膮zki by艂y trwalsze i 艣ci艣lejsze ni偶 w niejednej rodzinie.
Jego ostrze偶enie wzi臋艂am pod uwag臋.
— Po偶ycz臋 ci t臋 desk臋, ale na wszelki wypadek kupisz rolki — powiedzia艂am do Roberta. — Przy okazji, rzecz nie jest pilna. Przyk艂adnic臋 te偶 lepiej kup.
— Dobra, przy okazji. Ale teraz nam si臋 艣pieszy. Trzeba mnie zawie藕膰 do kumpla czym pr臋dzej. Najlepiej jeszcze dzi艣 albo nawet wczoraj.
Zawioz艂am go i okaza艂o si臋, 偶e kumpel mieszka w tym samym domu i na ty m samym pi臋trze, co jeden z moich przyjaci贸艂, Tadeusz. Wiedzia艂am, 偶e Tadeusz z Ew膮 s膮 na urlopie, wi臋c nie usi艂owa艂am sk艂ada膰 im wizyty. Zostawi艂am dziecko z desk膮 pod przeciwleg艂ymi drzwiami i wr贸ci艂am do domu.
Przyjecha艂am po urlopie nad morzem, wesz艂am do mieszkania i ju偶 w drzwiach us艂ysza艂am telefon. Mateusz! Odezwa艂 si臋 po czterech miesi膮cach.
— S艂uchaj, czy ty masz jaki艣 kontakt z Gaci膮? — spyta艂 zatroskanym g艂osem.
— 呕adnego. My艣la艂am, 偶e ty masz. A bo co?
- A bo wiesz... G艂upia sprawa. Gacia nie przyjecha艂a na pogrzeb...
- Na jaki pogrzeb?
- Matki. Pani mecenasowa umar艂a.
- Jezus Mario, na co?
— Wylew mia艂a. No i cze艣膰. Szybko si臋 to odbyto, depeszowa艂em do Gaci, zwleka艂em z pogrzebem, ale jak d艂ugo mo偶na... I nie mam od niej do tej pory 偶adnej odpowiedzi.
— A kiedy to by艂o?
— Ze trzy tygodnie temu. Nie widzia艂a艣 nekrolog贸w?
— Wyje偶d偶a艂am, dopiero wr贸ci艂am. I co?
— I nic. Siedz臋 tu, w tym ich mieszkaniu, i sama rozumiesz, nie wiem, co robi膰. Gacia si臋 s艂owem nie odezwa艂a, wsz臋dzie rzeczy pani mecenasowej...
Przypomnia艂am sobie nagle, 偶e przecie偶 razem z Gaci膮 jest Kazio. Zaproponowa艂am, 偶e napisz臋 do niego i spytam, co si臋 z ni膮 dzieje. Mateusz ucieszy艂 si臋 z tej mo偶liwo艣ci i za偶膮da艂 po艣piechu.
— Nie zwlekaj z tym za d艂ugo, niech ja co艣 wiem...
— Czekaj, ale ona przecie偶 chyba korespondowa艂a z matk膮?
— Dosy膰 rzadko. Pani mecenasowa pisa艂a co tydzie艅, a Gacia dwa razy do roku. Ostatnio, czekaj, niech pomy艣l臋... Ju偶 ze cztery miesi膮ce nie by艂o listu od niej.
— Nie umar艂a przecie偶, boby zawiadomili urz臋dowo!
Mateusz pomamrota艂 co艣 pod nosem.
— Co m贸wisz? — spyta艂am niecierpliwie. — M贸w g艂o艣niej, nic nie rozumiem!
— M贸wi臋, 偶e umrze膰, to chyba nie umar艂a, ale mo偶e kogo艣 pozna艂a...
Od razu wiedzia艂am, co ma na my艣li. Najgor臋tszym, szale艅czym, nieopanowanym pragnieniem Gaci by艂o wyj艣膰 za m膮偶. Gn臋bi艂 j膮 pech, od przesz艂o dziesi臋ciu lat czyni艂a w tym kierunku dzikie starania, bez skutku. Usposobienie mia艂a raczej romansowe i ka偶da nowa znajomo艣膰 budzi艂a w niej eksplozje uczu膰 i wielkie nadzieje. Przyjaci贸艂ki powychodzi艂y za m膮偶, mia艂y dzieci, zd膮偶y艂y si臋 porozwodzi膰, a ona ci膮gle nic. Poznanie kogo艣, kto by si臋 nadawa艂 do maria偶u, mog艂o mie膰 dla niej nieobliczalne skutki, diabli wiedz膮, mo偶e si臋 do tego kogo艣 przeprowadzi艂a, mo偶e wyjecha艂a gdzie艣, mo偶e w og贸le zg艂upia艂a... Rzeczywi艣cie, nale偶a艂o sprawdzi膰 przez Kazia.
Po dw贸ch miesi膮cach uzyskali艣my informacje r贸wnocze艣nie. Kazio, kt贸ry r贸wnie偶 przed艂u偶y艂 kontrakt, odpisa艂, 偶e Gacia wyje偶d偶a艂a, ale ju偶 wr贸ci艂a, o matce wie i sama si臋 zg艂osi. Mateusz potwierdzi艂 wiadomo艣膰, w艂a艣nie dosta艂 list. Gacia by艂a nieobecna w Casablance, teraz przyjecha膰 nie mo偶e, zreszt膮 po co, skoro pogrzeb matki ju偶 dawno si臋 odby艂, przyjedzie za jaki艣 czas, a Mateusz ma zgarn膮膰 rzeczy na kup臋 i u偶ytkowa膰 mieszkanie. Nic si臋 nie sta艂o i nic si臋 nie dzieje, Gacia by艂a po prostu w Australii...
— U brata — powiedzia艂 Mateusz z niech臋ci膮. — Nie napisa艂a tego, ale przecie偶 jasne, 偶e pojecha艂a do Sydney zobaczy膰 si臋 z bratem.
Wzruszy艂am ramionami.
— Czy on tam praktykuje? — spyta艂am ze 艣rednim zainteresowaniem.
— A cholera go wie. Podobno tak...
Brat Gaci by艂 postaci膮, o kt贸rej si臋 milcza艂o. Stanowi艂 plam臋 na honorze rodziny. Uciek艂 z Polski zaraz po zrobieniu dyplomu w jaki艣 dziwny i nieprzyjemny spos贸b, kogo艣 tam wykantowa艂 i wystawi艂 na strza艂, pow艂贸czy艂 si臋 troch臋 po 艣wiecie, wreszcie ugrz膮z艂 w Australii, podj膮wszy tam prac臋. Kr膮偶y艂y s艂uchy, 偶e powodzi mu si臋 doskonale, co by艂o nieco dziwne, bo uko艅czy艂 prawo. Angielski zna艂 wprawdzie perfekt, ale polskie prawo niekoniecznie musi pasowa膰 do innych cz臋艣ci 艣wiata. By膰 mo偶e uzupe艂ni艂 wykszta艂cenie.
Brat Gaci nic mnie kompletnie nie obchodzi艂, spraw臋 uzna艂am za wyja艣nion膮 i przesta艂am si臋 ni膮 zajmowa膰.
Po nast臋pnych paru miesi膮cach objawi艂a si臋 znienacka Gacia we w艂asnej osobie.
— Przyjecha艂am tylko na tydzie艅 i mam cholernie ma艂o czasu — zakomunikowa艂a mi przez telefon. — Musz臋 wr贸ci膰 w terminie...
— Jak ci tam jest? — zaciekawi艂am si臋.
— Nie藕le. Kaziowi lepiej.
— Dlaczego?
— Bo jest m臋偶czyzn膮. Ale i tak nie narzekam, ucywilizowani s膮 dosy膰, przestali ju偶 udawa膰, 偶e nie s艂ysz膮, co m贸wi臋.
— A udawali?
— A jak? Przyjmowa膰 polecenia i decyzje od kobiety, to straszny wstyd. Ale przyzwyczaili si臋 do mnie, a warunki jak w niebie. S艂uchaj, chcia艂am ci臋 o co艣 zapyta膰. Czy艣 ty przypadkiem nie widzia艂a u mnie g贸ralki?
— Czego prosz臋...?
— G贸ralki.
— Jakiej g贸ralki, na lito艣膰 bosk膮? 呕ywej?!
— Nie, namalowanej. Nie wpad艂 ci tu gdzie艣 w oko portret g贸ralki?
Zastanowi艂am si臋. Mieszkanie Gaci by艂o zapchane dzie艂ami sztuki, antykami, obrazami, zwierciad艂ami w ozdobnych ramach, milionem fotografii i rozmaitych pami膮tek. Ci臋偶ko by艂o przypomnie膰 sobie, co w tym widzia艂am, a czego nie, poza tym, zaskoczy艂a mnie niebotycznie.
— Halo, jeste艣 tam? — zaniepokoi艂a si臋 Gacia. — M贸w偶e co艣!
— Zaraz. Usi艂uj臋 sobie przypomnie膰.
— Przypomnij sobie, moja z艂ota. Cholernie mi zale偶y. Olejny portret g贸ralki, niedu偶y... Troch臋 wi臋kszy ni偶 format A3.
— Nie — powiedzia艂am stanowczo. — Niczego takiego nie by艂o. A je艣li nawet by艂o, to ja tego nie zauwa偶y艂am.
— A nie s艂ysza艂a艣 czego? Wiesz, mo偶e moja matka...
— Twojej matki na oczy nie widzia艂am od twojego wyjazdu. I nie rozmawia艂am z ni膮. Mam wra偶enie, 偶e mnie nie bardzo lubi艂a.
— No chyba, 偶e ci臋 nie lubi艂a — przy艣wiadczy艂a Gacia z godn膮 pochwa艂y szczero艣ci膮. — Ale g贸ralk臋 mog艂a艣 widzie膰.
— Mo偶e i mog艂am, ale nie widzia艂am. A co, zgin臋艂a ci?
— Zgin臋艂a. I nie mog臋 znale藕膰. No nic, cze艣膰!
— Czekaj! — wrzasn臋艂am, ale ju偶 by艂o za p贸藕no, Gacia od艂o偶y艂a s艂uchawk臋. Nie zd膮偶y艂am jej powiedzie膰 o desce.
Zadzwoni艂am oczywi艣cie od razu, ale by艂o zaj臋te. Nazajutrz telefon nie odpowiada艂. Gacie gdzie艣 diabli wynie艣li. Trzeciego dnia rozz艂o艣ci艂am si臋 i pomy艣la艂am, 偶e jak jej deska b臋dzie potrzebna, sama sobie o niej przypomni. Nie zabierze jej przecie偶 do Casablanki.
Po dw贸ch tygodniach zadzwoni艂 Mateusz.
— S艂uchaj — rzek艂 zamy艣lonym g艂osem. — Czy艣 ty przypadkiem nie s艂ysza艂a czego艣 o g贸ralce?
— Czy to jaka艣 mania was op臋ta艂a? — spyta艂am z irytacj膮. — Najpierw Gacia, teraz ty... Gdzie ona w og贸le jest?
— Kto?
— No, nie g贸ralka przecie偶! Gacia!
— Jak to gdzie? W Casablance chyba? Pojecha艂a ju偶 przesz艂o dwa tygodnie temu. W sobot臋.
Szybko policzy艂am i wysz艂o mi, 偶e Gacia odlecia艂a nazajutrz po rozmowie ze mn膮. Zadzwoni艂a w ostatniej chwili. Sama uniemo偶liwi艂a kontakt. Bardzo dobrze, zdj臋ta mi z sumienia t臋 cholern膮 desk臋.
Mateusz uporczywie trzyma艂 si臋 swojego tematu.
— Pytam, czy s艂ysza艂a艣 o g贸ralce? Albo mo偶e widzia艂a艣 u Gaci portret g贸ralki? Olejny.
— Nie. Gacia te偶 mnie o to pyta艂a. 呕adnej g贸ralki nie widzia艂am i w og贸le o co tu chodzi?
Mateusz pomilcza艂 sobie przez chwil臋.
— Wiesz, musimy si臋 chyba zobaczy膰 — zadecydowa艂 nagle. — Ja ci to musz臋 pokaza膰... Wpadnij do mnie, to znaczy do mieszkania Gaci, ja tu ju偶 jestem na sta艂e.
— Prosz臋 ci臋 bardzo. Kiedy?
— Jutro. Tak ko艂o sz贸stej po po艂udniu. Mo偶esz?
— Mog臋, dlaczego nie...
Gnana ciekawo艣ci膮, przylecia艂am punktualnie. Wesz艂am do mieszkania i prawie zamar艂am w progu, 艣miertelnie zaskoczona.
Widzia艂am ten apartament przed kilkoma laty, tu偶 przed pierwszym odjazdem Gaci. Mo偶na sobie wyobrazi膰, jak wygl膮da艂. Gacia by艂a w trakcie pakowania, ca艂y jej dobytek poniewiera艂 si臋 gdzie popad艂o, ja sama zwi臋kszy艂am ba艂agan, domagaj膮c si臋 od niej pracy do ostatniej chwili. Jednak偶e, w por贸wnaniu z obecnym stanem, poprzednie pobojowisko mo偶na by艂o uzna膰 niemal za pedantyczny porz膮dek.
— Mateusz, rany boskie, co to jest? — spyta艂am delikatnie, wchodz膮c dalej. — Nie jestem przesadna i du偶o rzeczy widzia艂am, ale czy przez to mieszkanie przelecia艂o stado rozjuszonych bawo艂贸w?
— Nie — odpar艂 Mateusz z wyra藕n膮 satysfakcj膮. — Tylko jedna Gacia. W艂a艣nie chcia艂em ci to pokaza膰, 偶eby艣 zyska艂a jasny obraz sytuacji. Opisa膰 tego nie potrafi臋, poza tym obawia艂em si臋, 偶e mi nie uwierzysz. Zwracam ci uwag臋, 偶e ju偶 troch臋 posprz膮ta艂em.
— Na mi艂osierdzie pa艅skie, a c贸偶 ona robi艂a?!
— Szuka艂a g贸ralki. Usi膮d藕, zrobi艂em miejsce. Zaparzy艂em kaw臋, przynios臋 i pogadamy.
Jeden stolik i dwa krzes艂a by艂y wolne, chocia偶 dooko艂a wygl膮da艂o tak, jakby Mateusz zepchn膮艂 z nich po prostu jakie艣 kupy rzeczy na pod艂og臋. Pod 艣cian膮 i na 艣rodku le偶a艂o zwa艂owisko ksi膮偶ek, ogromna, przedwojenna szata biblioteczna by艂a rozebrana na drobne kawa艂ki. Z kanapy zdj臋to poduchy, poodwracano do g贸ry nogami i porozwalano byle jak, wyj臋te z wielkiego biurka szuflady zajmowa艂y p贸艂 pod艂ogi. Obrazy ze 艣cian poutykane by艂y wsz臋dzie.
Mateusz wr贸ci艂 z kaw膮 i za偶膮da艂am wyja艣nie艅.
— W kuchni wygl膮da jeszcze gorzej — zakomunikowa艂. — S艂uchaj, ty艣 tej g贸ralki na pewno nie widzia艂a?
— Jak Boga kocham. Co to w og贸le jest?
Mateusz ustawi艂 na stoliku tac臋 i usiad艂 wygodnie.
— A o zamiarach Gaci co艣 wiesz?
— Nic nie wiem. A co, powinnam wiedzie膰?
— A o tym co robi艂a, jak wyje偶d偶a艂a pierwszy raz?
— To wiem. Siedzia艂a kamieniem przy desce dzie艅 i noc razem ze mn膮. Powinnam wiedzie膰 co艣 wi臋cej?
— Nie, niekoniecznie. Ja ci mog臋 powiedzie膰, 偶e Gacia ju偶 nie wr贸ci.
Nie zaskoczy艂 mnie wcale. W艂a艣ciwie mo偶na by艂o spodziewa膰 si臋 tego, Gacia w Polsce nie mia艂a ju偶 nikogo z bliskiej rodziny, a za granic膮 przebywa艂 jej brat. Mog艂o jej wpa艣膰 do g艂owy opuszczenie ojczystego kraju na zawsze.
— Widz臋, 偶e temat jest obszerny — zauwa偶y艂am. — M贸w jako艣 tak, 偶eby mi si臋 nie pomiesza艂o. Jeste艣 pewien, 偶e nie wr贸ci艂 ?
— Ca艂kowicie. Posprzedawa艂a, co mog艂a, zarz膮dzi艂a, co zrobi膰 z reszt膮, mieszkanie scedowa艂a na mnie, sprzeda艂a samoch贸d... Zreszt膮, wcale tego nie kry艂a, wyra藕nie mi powiedzia艂a, 偶e nie wr贸ci. Troch臋 rzeczy zabra艂a ze sob膮, ale tak naprawd臋, to na niczym jej nie zale偶a艂o, tylko na g贸ralce.
— Co to takiego?
— Obraz. Olejny obraz, przedstawiaj膮cy g贸ralk臋, co艣 w rodzaju portretu. Gacia szuka艂a tej g贸ralki z ob艂臋dem w oczach, no, sama widzisz. Ma to format mniej wi臋cej pi臋膰dziesi膮t na czterdzie艣ci centymetr贸w, poda艂a mi ten format, 偶ebym wiedzia艂, gdzie si臋 nie zmie艣ci. S艂uchaj, ty nie dasz wiary... My艣my tu opukiwali 艣ciany i pod艂og臋, Gacia zerwa艂a wyk艂adzin臋 w kuchni, te poduchy dziaba艂a drutem raz ko艂o razu, nic jej nie obchodzi艂o, tylko to jedno. A i to jeszcze ci powiem, 偶e nie od razu przyzna艂a si臋, czego szuka. Jakie艣 trzy dni szuka艂a sama, nic nie m贸wi艂a, w ko艅cu zacz臋艂o jej brakowa膰 czasu, wi臋c poprosi艂a, 偶ebym jej pom贸g艂. Widzisz to mieszkanie, trzy pokoje zapchane gratami, schowk贸w, szafek, od cholery. Pot z nas p艂yn膮艂 ciurkiem. Gacia w g艂ow臋 zachodzi艂a, co si臋 z t膮 g贸ralk膮 mog艂o sta膰, my艣la艂a, 偶e mo偶e matka komu艣 da艂a, lata艂a po przyjaci贸艂kach matki, po znajomych, nic, kamie艅 w wod臋.
— A ty艣 t臋 g贸ralk臋 w og贸le widzia艂?
— Nigdy w 偶yciu. Pierwszy raz o niej us艂ysza艂em od Gaci. I, rozumiesz, g艂ow臋 sobie dam uci膮膰, 偶e ona tej g贸ralki szuka艂a po to, 偶eby j膮 zabra膰 ze sob膮...
Zrozumia艂am od razu.
— Pami膮tka czy dzie艂o sztuki...?
— Jak znam Gacie, to raczej to drugie...
— A, to bardzo dobrze, 偶e nie znalaz艂a!
— Te偶 tak my艣l臋. Mo偶e i dobrze...
— A ty co? Co masz zrobi膰 w razie, gdyby si臋 ta g贸ralka znalaz艂a?
— A w艂a艣nie, widzisz, w tym rzecz, 偶e nic. Zdziwi艂am si臋.
— Jak to? Gacia nie zostawi艂a polece艅?
— S艂owa jednego nie powiedzia艂a. O r贸偶nych rzeczach m贸wi艂a, zostawi艂a mi tu tysi膮c spraw do za艂atwienia, a o g贸ralce ani s艂owa. Kiedy si臋 okaza艂o, 偶e jej nie ma i nie mo偶na jej znale藕膰, nabra艂a wody w usta. Nawet j膮 spyta艂em, ale wiesz, odpowiedzia艂a mi co艣 takiego, 偶e zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy nie mam halucynacji. Co艣 tak, jakby nie rozumia艂a, o co pytam, bo tej g贸ralki w og贸le nigdy nie by艂o. Wymy艣li艂em j膮 sobie.
— No, to omamy masz do艣膰 silne — zauwa偶y艂am, gestem wskazuj膮c pobojowisko.
— Czekaj, bo to jeszcze nie koniec — podj膮艂 Mateusz tajemniczo. — Po pierwsze, jak my艣lisz, czy ja s艂usznie zak艂adam, 偶e Gacia chcia艂a wywie藕膰 dzie艂o sztuki?
— No pewnie! Ja te偶 j膮 znam i te偶 daj臋 g艂ow臋.
— A no w艂a艣nie. Po drugie, przypominam ci, 偶e ja jestem z zawodu historykiem sztuki. Zaginione dzie艂o bardzo mnie interesuje z rozmaitych przyczyn i chcia艂bym je znale藕膰. Nie powiedzia艂em ci jeszcze, 偶e ta g贸ralka by艂a namalowana nie na p艂贸tnie, tylko na drewnie. Na desce.
Gapi艂am si臋 na Mateusza, kt贸ry przerwa艂, 偶eby napi膰 si臋 kawy. Odstawi艂 fili偶ank臋 i popatrzy艂 na mnie.
— Czy mi si臋 wydaje, czy przez telefon wspomina艂a艣 co艣 o jakiej艣 desce?
Przez chwil臋 nic nie my艣la艂am, a potem nagle zrozumia艂am jego skojarzenie.
— Ale co艣 ty! Nie! To znaczy tak, owszem, ale chodzi艂o mi o desk臋 kre艣larsk膮!
Mateusz nie okaza艂 偶adnego rozczarowania.
— Co to za deska?
— Gaci deska. 艢rednia. Zabra艂am j膮 od niej razem z rysunkiem...
Wyja艣ni艂am okoliczno艣ci wyniesienia deski z domu Gaci.
Mateusz s艂ucha艂 w zamy艣leniu.
— Nie chc臋 ci臋 martwi膰, ale to by by艂o jedyne wyt艂umaczenie — oznajmi艂 spokojnie. — Jakiej ona by艂a wielko艣ci?
— A l. To znaczy, jakie艣, nie 偶adne jakie艣, tylko dok艂adnie sze艣膰dziesi膮t na osiemdziesi膮t cztery. No, ze dwa centymetry wi臋cej z ka偶dej strony. Deska jest deska...
— Ogl膮da艂a艣 j膮 dok艂adnie?
Ju偶 chcia艂am powiedzie膰, 偶e tak, kiedy u艣wiadomi艂am sobie nagle, 偶e nic podobnego. Wcale jej nie ogl膮da艂am. Pracowa艂am na niej, to fakt, ale od pocz膮tku do ko艅ca by艂a wy艂o偶ona brystolem i tego, co pod brystolem, nigdy nie widzia艂am na oczy. Ale, ostatecznie, deska by艂a g艂adka, r贸wna i niemo偶liwe by艂o, 偶eby brystol przykrywa艂 olejne malowid艂o.
Mateusz nie rezygnowa艂 z pomys艂u.
— Ty si臋 lepiej zastan贸w. Ogl膮da艂a艣 j膮 pod spodem?
— Oszala艂e艣, po diabla mam ogl膮da膰 desk臋 kre艣larsk膮 pod spodem?!
— No widzisz...
— Nic nie widz臋! Pod spodem ona ma nogi!
— Jakie nogi?
Rozejrza艂am si臋. Gdzie艣 tu powinna si臋 poniewiera膰 du偶a deska Gaci, dwa razy wi臋ksza od tej, kt贸r膮 wynios艂am. Chyba 偶e j膮 sprzeda艂a... Za偶膮da艂am od Mateusza pomocy w odnalezieniu.
— Wynika z tego, 偶e jestem skazany na szukanie desek coraz to wi臋kszych format贸w! — westchn膮艂. — W ko艅cu od tego zwariuj臋. Ale czekaj, chyba tu by艂o co艣 takiego...
Znale藕li艣my desk臋 w s膮siednim pokoju, opart膮 o 艣cian臋, pozbawion膮 przyk艂adnicy i rolek. Pokaza艂am Mateuszowi nogi, to znaczy d艂ugie kawa艂y drewna, wpuszczone przy dw贸ch kraw臋dziach, na jednym ko艅cu wy偶sze, a na drugim ni偶sze, decyduj膮ce o pochyleniu deski. Mateusz zacz膮艂 mierzy膰 ich rozstaw.
— Coraz bardziej utwierdzam si臋 w przekonaniu, 偶e to by艂o w艂a艣nie to — o艣wiadczy艂. — Popatrz, je艣li by艂a o po艂ow臋 mniejsza... Te podp贸rki by艂y tu, nie? A pomi臋dzy nimi akurat miejsce na g贸ralk臋. Lepiej pomy艣l porz膮dnie.
— Ale przecie偶... — zacz臋艂am i urwa艂am.
— No, no? — powiedzia艂 zach臋caj膮co Mateusz. — Co艣 ci 艣wita?
Wr贸ci艂am do stolika z kaw膮.
— Przypominam sobie. By艂o tak... Gacia na tej 艣redniej desce nie pracowa艂a, mia艂a do kre艣lenia wielkie koby艂y. Wtedy, kiedy do niej przysz艂am... Wyci膮gn臋艂a t臋 desk臋 z jakich艣 zakamark贸w, zza szafy chyba, zakurzona by艂a nie藕le, ale nie mia艂am czasu zmienia膰 brystolu. Przyk艂adnic臋 mia艂a przypi臋t膮...
Mateusz s艂ucha艂 z wielkim zainteresowaniem.
— No, a wyobra藕 sobie, gdyby j膮 kto艣 spreparowa艂 tak, 偶eby od spodu umie艣ci膰 dodatkow膮 desk臋, rozumiesz, wpu艣ci膰 w t臋 prawdziw膮, plecami do wierzchu, a twarz膮 do 艣rodka... I gdyby to zas艂oni艂... Zauwa偶y艂aby艣?
— Nie — przyzna艂am po namy艣le. — Nic bym nie zauwa偶y艂a. To znaczy, w zaistnia艂ych okoliczno艣ciach, bo gdybym j膮 obejrza艂a dok艂adnie...
— Ale nie ogl膮da艂a艣 jej dok艂adnie. A technicznie to by艂o mo偶liwe, nie?
— No, owszem. Ale cholerna robota. Komu by si臋 chcia艂o?
Mateusz popatrzy艂 na mnie z politowaniem.
— Widzisz, ja si臋 opieram na tym, jak Gacia szuka艂a. Jak by ci to okre艣li膰... Dzika zaci臋to艣膰. Rozpaczliwa. Zreszt膮, widzisz skutek. I dlatego wydaje mi si臋, 偶e to by艂o takie dzie艂o sztuki, nad kt贸rym op艂aca si臋 popracowa膰...
— Czekaj, bo si臋 gubi臋 — przerwa艂am. — Je偶eli Gacia odwala艂a t臋 robot臋 z desk膮...
— A kto powiedzia艂, 偶e Gacia? — przerwa艂 Mateusz. — Gacia przyjecha艂a szuka膰 g贸ralki po spotkaniu z bratem...
Popatrzyli艣my na siebie. Brat Gaci by艂 niew膮tpliwie zdolny do wszystkiego...
— My艣lmy logicznie — za偶膮da艂am. — Brat powiedzia艂by jej, 偶e wetkn膮艂 g贸ralk臋 w desk臋, i Gacia w pierwszej kolejno艣ci rzuci艂aby si臋 na mnie!
— Niekoniecznie. To nie musia艂 by膰 brat. To m贸g艂 by膰 jeszcze kto艣 inny, mog艂a to wykombinowa膰 pani mecenasowa. Kr贸tko m贸wi膮c, ja wierz臋 w to, 偶e g贸ralka istnia艂a, znajdowa艂a si臋 tutaj i znik艂a. Ty wynios艂a艣 desk臋. Pomys艂 mo偶e by膰 g艂upi, ale nie zaszkodzi sprawdzi膰. Gdzie j膮 masz?
Zrobi艂o mi si臋 r贸wnocze艣nie zimno i gor膮co.
— Nie wyg艂upiaj si臋 i przesta艅 mnie straszy膰 — powiedzia艂am niepewnie. — Nigdzie jej nie mam. M贸j syn wyni贸s艂 j膮 do kumpla. Sama go nawet zawioz艂am.
— O rany boskie...!
— Ale czekaj, nie r贸b tragedii! Naprawd臋 jest ma艂o prawdopodobne, 偶eby ta g贸ralka tam by艂a...
Mateusz odzyska艂 energi臋.
— Ma艂o czy nie ma艂o, na wszelki wypadek odbierz j膮 temu kumplowi. Gacia szuka艂a malowid艂a zgo艂a obsesyjnie, nic ci to nie m贸wi?
Zacz臋艂y mi lata膰 dreszcze po plecach. Mateusz mia艂 racj臋, Gacia dla byle czego nie rujnowa艂aby mieszkania, nawet je艣li zamierza艂a je na zawsze opu艣ci膰. Jedn膮 desk臋 do drugiej deski zawsze mo偶na dopasowa膰, ale po jakiego diab艂a kto艣 mia艂by si臋 wdawa膰 w t臋 nies艂ychanie 偶mudn膮 i skomplikowan膮 robot臋... Po co? Ukry膰 dzie艂o...? I kto?! Nie Gacia, to pewne... Niemniej, je艣li g贸ralka przedstawia艂a du偶膮 warto艣膰, odnalezienie jej by艂o wr臋cz obowi膮zkiem s艂u偶bowym Mateusza...
I nagle, jak grom z jasnego nieba, spad艂o na mnie przypomnienie wszystkiego, co dzia艂o si臋 w moim domu przed dwoma laty. Krzykn臋艂am: „Jezus kochany!" i zapa艂ki wpad艂y mi do fili偶anki z kaw膮.
— Nic si臋 nie sta艂o, jest wi臋cej kawy — powiedzia艂 uspokajaj膮co Mateusz. — Zapa艂ki te偶 mam...
— Nie, czekaj! Wszystko rozumiem! Chryste Panie, ty masz racj臋! Cholerna deska...! To nie Gacia! Diabli nadali kumpla...!
Mateusz wy艂owi艂 zapa艂ki i za偶膮da艂 natychmiastowych wyja艣nie艅.
— I nie wpadaj mi tu w ataki tego twojego temperamentu — doda艂 surowo. — Sprawa jest powa偶na.
Z艂o偶y艂am relacj臋 szczeg贸艂owo, przy okazji doznaj膮c prawid艂owych skojarze艅. Mateusz dobrze my艣la艂, kto艣 szukaj膮cy w moim domu pcha艂 si臋 do drewna. Na sto艂ku ze znaczkami le偶a艂a deska, za bukietem na 艣cianie wisia艂a wielka i gruba p艂yta wi贸rowa, na szafie le偶a艂a deska, na stoliku mojego syna co艣, co wygl膮da艂o jak deska... Kto艣 widzia艂, jak wychodzi艂am od Gaci z dech膮 w obj臋ciach i kto艣 wszelkimi si艂ami staro! si臋 do tej dechy dotrze膰. Nie od razu, tajemnicze zjawiska zacz臋艂y wyst臋powa膰 mniej wi臋cej po czterech latach, widocznie wcze艣niej m贸j syn lepiej pilnowa艂 kluczy...
Mateusza najbardziej zainteresowa艂 w艂amywacz, zaprawiony w globus felg膮 i pi艅czowskim marmurem.
— Jeste艣 zupe艂nie pewna, 偶e go nigdy przedtem nie widzia艂a艣?
— Absolutnie. Ani przedtem, ani potem. Mateusz zastanowi艂 si臋 i jakby zawaha艂.
— Mundzia zna艂a艣?
— Jakiego Mundzia?
— Gaci brata.
— Nie. Zd膮偶y艂 wywia膰 wcze艣niej.
— A jakich艣 innych...No, jego znajomych... Bywali u Gaci...
— R贸偶ne osoby widywa艂am u boku Gaci, ale kto z nich nale偶a艂 do jej brata, poj臋cia nie mam. Bo co?
— Bo czekaj...
Mateusz zn贸w si臋 zawaha艂 i nagle podj膮艂 decyzj臋.
— Bo w艂a艣ciwie co szkodzi... Gacia swoje zabra艂a, a reszta do wyrzucenia. Tu si臋 jeszcze p臋taj膮 r贸偶ne stare zdj臋cia, co nam szkodzi popatrze膰...
Po p贸艂godzinie uda艂o nam si臋 wy艂owi膰 ze 艣mietnika ca艂y plik podniszczonych starych fotografii w podartej kopercie. Brat Gaci znajdowa艂 si臋 tylko na jednej i by艂o to zdj臋cie natury towarzyskiej.
Kilkana艣cie os贸b r贸偶nej p艂ci wok贸艂 ogrodowego stolika, wszystkie zwr贸cone twarzami do obiektywu. Wyci膮gn臋艂am lup臋 filatelistyczn膮.
— Nie — powiedzia艂am stanowczo. — Mojego niedobitka tu nie ma. A Mundzio z twarzy nie podoba mi si臋 tak samo jak z charakteru.
— Zostaw to sobie, a jakby 艣 mia艂a okazj臋, zr贸b powi臋kszenie — poradzi艂 Mateusz. — Mo偶e jeszcze kto艣 si臋 b臋dzie ko艂o ciebie p臋ta艂...
— Zwracam ci uwag臋, 偶e te wszystkie osoby s膮 obecnie starsze co najmniej o dziesi臋膰 lat.
— Nie szkodzi. Mogli si臋 ma艂o zmieni膰. Wracaj膮c do tematu, wszystko wskazuje, 偶e deska stanowi klucz do sprawy i trzeba j膮 odzyska膰. Sama rozumiesz...
Co prze偶y艂am z piekieln膮 desk膮, to ludzkie poj臋cie przechodzi. K艂opoty pojawi艂y si臋 od razu, okaza艂o si臋 bowiem, 偶e kumpel mojego syna, niejaki Klekot, wyprowadzi艂 si臋 przed paroma miesi膮cami nie wiadomo dok膮d. Zmieni艂 tak偶e miejsce pracy, dzi臋ki czemu m贸j syn straci艂 z nim kontakt. Nigdzie nie byt zameldowany. Ten ostatni fakt osobi艣cie stwierdzi艂am w administracji, gdzie uda艂o mi si臋 uzyska膰 nowy adres lokator贸w opuszczonego mieszkania. Podobno by艂a to siostra Klekota z m臋偶em i dzieckiem, przenios艂a si臋 na Ursyn贸w.
Pojecha艂am na Ursyn贸w. Pogaw臋dka z siostr膮 Klekota, kt贸ra odnosi艂a si臋 do mojego syna bez widocznej niech臋ci, by艂a wysoce utrudniona, matce towarzyszy艂o bowiem dziecko, trzyletni ch艂opczyk, z ca艂ej si艂y dmuchaj膮cy w blaszan膮 tr膮bk臋. Wykrzyczeli艣my do siebie wzajemnie r贸偶ne pytania i odpowiedzi i okaza艂o si臋, 偶e Klekot wynaj膮艂 sobie gdzie艣 pok贸j, bo od siostry mia艂 za daleko do pracy. Siostra nie wie gdzie. Nie wie tak偶e, gdzie jej brat pracuje, ale w gr臋 wchodz膮 tylko trzy mo偶liwo艣ci: albo w Hucie Warszawa, albo na Tamce, albo na 呕eraniu.
— Na Tamce to nie — powiedzia艂 m贸j syn, kiedy zamkn臋艂y si臋 za nami drzwi windy i d藕wi臋ki tr膮bki przesta艂y wype艂nia膰 艣wiat. — Na Tamce w艂a艣nie przesta艂 pracowa膰. Zostaje tylko Huta i 呕era艅.
— Zabij臋 ci臋 — obieca艂am mu rozpaczliwie. — Po偶ycza艂e艣 desk臋 czy nie? R贸b, co chcesz, ale masz mi znale藕膰 tego Klekota!
— Dobra, ale to potrwa.
— Nie mo偶e potrwa膰! Mnie si臋 艣pieszy!
— Ale ja si臋 nie mog臋 bez przerwy zwalnia膰 z pracy! To trzeba lata膰 po kadrach! Mam wzi膮膰 urlop na Klekota czy co? Pyta艂em ju偶 kumpli, nikt nie wie, co si臋 z nim dzieje. Podzwo艅 troch臋 ty...
My艣l, 偶e rodzice powinni sami cierpie膰 za w艂asne b艂臋dy wychowawcze, zamkn臋艂a mi usta. Trzeba mu by艂o po偶yczy膰 t臋 desk臋 z szafy...
Przez telefon nie dowiedzia艂am si臋 niczego. Zacz臋艂am je藕dzi膰. Na 呕eraniu i w Hucie Klekota nie by艂o. Wytypowali艣my pokrewne zak艂ady pracy i w czwartym kolejnym wreszcie go znalaz艂am.
W dziale kadr w艣r贸d damskiego personelu, niczym rodzynek w cie艣cie, siedzia艂 jeden osobnik p艂ci m臋skiej, nies艂ychanie ruchliwy i nadludzko uczynny. Na pierwsze moje s艂owa zerwa艂 si臋 z krzes艂a i wyrwa艂 jak膮艣 teczk臋 z biurowej szafy.
— Klekot! Ja go znam, pracuje tutaj! Pani mo偶e rodzina? Na wszelki wypadek powiedzia艂am, 偶e prawie.
— Ach, kocie m贸j! — wykrzykn膮艂, na szcz臋艣cie nie do mnie, tylko gdzie艣 w przestrze艅. — Ale偶 niefart! Tak mi przykro! Niech si臋 pani aby tylko nie zdenerwuje!
Przerazi艂am si臋.
— Jezus Mario, umar艂...?
— Ale偶 nie, co znowu! Ju偶 mu lepiej, tak m贸wi膮. Kocie m贸j, mia艂 wypadek, wpad艂 pod ci臋偶ar贸wk臋 i zdrowo go skot艂owa艂o, ale nic, kocie m贸j, ju偶 mu lepiej! Le偶y w szpitalu. Na Bielanach. Chirurgia urazowa.
Metod臋 wchodzenia do szpitala na Bielanach o ka偶dej porze mia艂am od dawna opanowan膮 bezb艂臋dnie, nie musia艂am czeka膰 na dzie艅 odwiedzin. Zabra艂am dziecko i pojechali艣my od razu.
W艂a艣ciwy pok贸j na trzecim pi臋trze znale藕li艣my bez trudu.
— Pod oknem — wymamrota艂am p贸艂g臋bkiem. — On m贸wi艂, 偶e le偶y pod oknem z prawej strony...
Troch臋 niepewnym krokiem przeszli艣my przez sze艣cioosobowy pok贸j w kierunku okna, wpatrzeni w posta膰 na 艂贸偶ku. Odj臋艂o nam mow臋. Zatrzymali艣my si臋 przed 艂贸偶kiem, ci膮gle bez s艂owa. Popatrzyli艣my na siebie.
— To on? — szepn臋艂am podejrzliwie.
— A sk膮d ja mam to wiedzie膰? — odszepn膮艂 m贸j syn z uraz膮. — Czy ja jestem Duch 艢wi臋ty?
Na 艂贸偶ku spoczywa艂a jednostka nie do rozpoznania. Noga na wyci膮gu to by艂o nic, trudno艣ci powstawa艂y wy偶ej. Ca艂a g贸rna cz臋艣膰 jednostki okutana by艂a opatrunkiem, mo偶na powiedzie膰, bez reszty. Wielka, bia艂a bu艂a mia艂a zapewne jaki艣 otw贸r w okolicy nosa, pozostawiony dla oddychania, ale to by艂o wszystko. Reszta stanowi艂a 艣nie偶ny monolit. Nie wiadomo by艂o przy tym, czy na przyk艂ad nie 艣pi.
— Powiedz co艣! — za偶膮da艂am szeptem. — Spytaj, czy to on. W og贸le zr贸b co艣!
— Hej, cze艣膰! — powiedzia艂 niepewnie m贸j syn.— Ty jeste艣 Klekot?
Bu艂a poruszy艂a si臋 odrobin臋 i okaza艂o si臋, 偶e pozostawiono otw贸r tak偶e dla ust.
— Cze艣膰, a kto tam? — zaszemra艂o z lekkim zaciekawieniem.
— Ja — odpar艂 m贸j syn.— Powiedz, czy ty jeste艣 Klekot, bo nie mog臋 rozpozna膰.
— No pewnie, 偶e ja, a bo co?
— Rany, ale艣 si臋 urz膮dzi艂... S艂uchaj, gdzie ty teraz mieszkasz?
— Na Korzeniowskiego. Ty, kto ty jeste艣? Nie mog臋 si臋 po艂apa膰.
— Robert.
— Jaki Robert? Nie znam 偶adnego Roberta.
— No co si臋 wyg艂upiasz, jak to mnie nie znasz! Robert jestem.
— Niech ja skonam... A sk膮d ja ci臋 znam?
— A czy ja pami臋tam? Czekaj, sk膮d my si臋 znamy? Chyba jeszcze z podstaw贸wki. Cha艂tur臋 razem robili艣my ze dwa lata temu, nie przypominasz sobie?
Bu艂a zastanawia艂a si臋 przez chwil臋 w milczeniu.
— Pierwsze s艂ysz臋 — wyszemra艂a stanowczo. — Jak膮 cha艂tur臋?
— Dla tej restauracji w motelu. Zaplecze robili艣my. No, projekt urz膮dze艅...
Bu艂a zn贸w przez chwil臋 milcza艂a.
— W 偶yciu czego艣 takiego nie robi艂em — zadecydowa艂a w ko艅cu stanowczo.
— No co ty, pami臋膰 straci艂e艣? — zdenerwowa艂 si臋 m贸j syn.
— S艂uchaj, mo偶e to nie ty? Ty jeste艣 Klekot Marcysiak?
— Jaki znowu Marcysiak? Ja jestem Klekot Andrzej!
— Jaki Andrzej?! Jeste艣 Klekot Marcysiak! Zapomnia艂em, jak ci na imi臋, ale wcale nie Andrzej!
— Jak rany Boga, chyba jeszcze wiem, jak si臋 nazywam?! Co za Marcysiak? Marcysiaka w og贸le nie znam!
Zacz臋艂o mi si臋 robi膰 s艂abo. Pozosta艂e pi臋膰 poszkodowanych os贸b wys艂uchiwa艂o tego dialogu w kamiennym milczeniu i z szalonym zainteresowaniem. Pukn臋艂am Roberta w rami臋.
— Bardzo pana przepraszamy — powiedzia艂am ze skruch膮.
— Nast膮pi艂a pomy艂ka, wzi臋li艣my pana za kogo innego. Serdecznie panu 偶ycz臋 powrotu do zdrowia...
— A to kto znowu? — zirytowa艂a si臋 ofiara. — Co za cholera, jakie艣 obce osoby mnie nachodz膮...
Nie wdaj膮c si臋 w dalsze wyja艣nienia, zawr贸ci艂am i zwyczajnie uciek艂am. Robert dogoni艂 mnie na schodach.
— Matka, to nie on — zakomunikowa艂 odkrywczo.
— Ja ci臋 zabij臋 na pewno! — wysycza艂am z furi膮. — Jak si臋 ten Klekot nazywa?
— Kt贸ry Klekot?
— Bo偶e, daj mi cierpliwo艣膰! No nie ten tutaj przecie偶, tylko ten tw贸j! Ten, kt贸rego szukamy!
— A, ten. No, s艂ysza艂a艣 przecie偶. Marcysiak.
— A ja latam po instytucjach i szukam Klekota! 呕eby艣 p臋k艂! Czemu艣 tego nie powiedzia艂?!
— Jak to, my艣la艂em, 偶e wiesz...
— Sk膮d mia艂am wiedzie膰, do diab艂a. Klekot i Klekot! My艣la艂am, 偶e to nazwisko! Co to w og贸le jest, ten Klekot?!
— No, przecie偶 nie imi臋! Tak go wszyscy zawsze nazywali, od urodzenia pewnie, bo m贸wi艂, jakby klekota艂. A nazywa si臋 Marcysiak. S艂owo daj臋, my艣la艂em, 偶e wiesz! A ty艣 szuka艂a po kadrach faceta nazwiskiem Klekot...?
Nigdy w 偶yciu nie by艂am r贸wnie bliska dzieciob贸jstwa. M贸j syn nie po偶a艂owa艂 uciechy bratu, s艂ysza艂am, jak obaj ryczeli w swoim pokoju. W desperacji zdecydowa艂am si臋 ponowi膰 wizyt臋 u siostry przekl臋tego Klekota. Robert, chc膮c nie chc膮c, musia艂 mi towarzyszy膰.
Dziecko biega艂o po mieszkaniu z w贸zeczkiem na dr膮偶ku. W贸zeczek wydawa艂 z siebie d藕wi臋ki, przy kt贸rych tr膮bka by艂a niczym. Porozumie膰 si臋 nie mo偶na by艂o wcale. Jedynie w chwilach, kiedy dziecko oddala艂o si臋 do przedpokoju, ponad skrzypi膮cy terkot wybija艂y si臋 strz臋py s艂贸w. Ze strz臋p贸w wywnioskowa艂am, 偶e siostra Klekota s艂ysza艂a o desce i 偶e z t膮 desk膮 co艣 si臋 sta艂o. Zbrodnicze my艣li na tle niech臋ci do dzieci pcha艂y mi si臋 coraz natr臋tniej.
I nagle zapanowa艂a cisza. Obie jak na komend臋, obejrza艂y艣my si臋 w stron臋 eks-藕r贸d艂a d藕wi臋ku. M贸j syn robi艂 co艣 przy w贸zeczku, a syn siostry Klekota w szalonym napi臋ciu patrzy艂 mu na r臋ce,
— No to ju偶 pani powiem — rzek艂a nagle siostra Klekota z zaci臋to艣ci膮. — Te zabawki to mu przynosi jedna moja przyjaci贸艂ka. Ona nie ma w艂asnych dzieci, a chcia艂a wyj艣膰 przedtem za mojego m臋偶a. A ja sobie postanowi艂am, 偶e przetrzymam.
— Ale on mo偶e mie膰 od tego zaburzenia s艂uchu — ostrzeg艂am z natychmiastowym zrozumieniem.
— My艣li pani...?
— To prawie pewne. Oni wszyscy maj膮 teraz zaburzenia s艂uchu. Decybele s膮 szkodliwe.
Siostra Klekota zawaha艂a si臋.
— Tonie wiem...
— Niech mu pani te zabawki po prostu chowa—poradzi艂am w natchnieniu. — I niech mu je pani daje do zabawy zawsze, jak przychodzi ta przyjaci贸艂ka.
Siostrze Klekota b艂ysn臋艂o w oku i twarz jej si臋 rozja艣ni艂a.
Kiwn臋艂a g艂ow膮.
— To ju偶 si臋 pani przyznam i do tej deski. Mam j膮 w kuchni. Z tym 偶e w艂a艣nie nie wiem, kt贸ra to jest, pani czy mojego brata. Ale ona jest bardzo dobra jako stolnica...
Brak z mojej strony jakichkolwiek pretensji o zamian臋 deski kre艣larskiej w stolnic臋 wyra藕nie podni贸s艂 siostr臋 Klekota na duchu. Zaprowadzi艂a mnie do kuchni. Deska le偶a艂a na stole i akurat by艂a w u偶yciu. Od razu stwierdzi艂am, 偶e to nie moja, to znaczy nie Gaci, bo mia艂a nogi r贸wne, a nie nachylone. Na wszelki wypadek obejrza艂am j膮 od spodu, ale nie dostrzeg艂am tam 偶adnych 艣lad贸w d艂ubania.
— To jest deska pani brata — stwierdzi艂am. — Ale mo偶e pani przypadkiem wie, co si臋 sta艂o z moj膮?
M贸j syn uporczywie majstrowa艂 przy w贸zeczku i rozmowie nic nie przeszkadza艂o. Siostra Klekota czule pog艂adzi艂a stolnic臋.
— Ju偶 si臋 ba艂am, 偶e mi ja pani zabierze...Owszem, wiem. Jak si臋 wyprowadzali艣my, ju偶 tych rzeczy by艂o za du偶o, dwie takie deski, na co mi to, a mojego brata akurat nie by艂o, no i wie pani, tam, naprzeciwko nas mieszka艂 taki jeden...
— Jaki jeden? — zaniepokoi艂am si臋, zanim zd膮偶y艂am sobie uprzytomni膰, 偶e naprzeciwko siostry Klekota mieszka艂 m贸j kolega, Tadeusz.
— In偶ynier. Zaraz... aha, ten, architekt. Pomaga艂 nam nawet troch臋 i jak spyta艂am, to powiedzia艂, 偶e owszem, ta deska mu si臋 przyda. No wi臋c zostawi艂am mu j膮, z tym 偶e niech pani sobie nie my艣li, ja wiedzia艂am, 偶e jedna jest cudza. Wi臋c powiedzia艂am mu, 偶e jakby si臋 w艂a艣ciciel zg艂osi艂, to ma odda膰. Powiedzia艂, 偶e odda, a to porz膮dny cz艂owiek. Mog臋 do niego kartk臋 napisa膰, jak pani chce...
Nie potrzeba mi by艂o 偶adnej kartki do Tadeusza. Wymiot艂o mnie stamt膮d, szczeg贸lnie 偶e dziecko odzyska艂o w艂a艣nie sw贸j w贸zeczek w doskona艂ym stanie.
— Matka, 偶eby samochody tak robili jak to torobajd艂o, stacje obs艂ugi mo偶na by zlikwidowa膰 — powiedzia艂 Robert ju偶 na schodach. — Rany, ile si臋 nam臋czy艂em, 偶eby mu to zepsu膰 i nic! Sama widzia艂a艣...
Tadeusza dopad艂am natychmiast.
— Zgadza si臋, mam t臋 desk臋 — przyzna艂 od razu. — Ostrzegano mnie z wielkim naciskiem, 偶e w艂a艣ciciel mo偶e si臋 upomnie膰. A to twoja?
— Nie. Gaci.
— Co ty powiesz? Po tylu latach przypomnia艂a sobie desk臋? Gdzie ona w og贸le jest?
— Przypuszczalnie w Afryce. Ale g艂owy za to nie dam.
— I co? Wraca?
— Nie. Zdaje si臋, 偶e ju偶 nigdy nie wr贸ci.
— Porzuci艂a ojczysty kraj — rzek艂 Tadeusz z nagan膮. — Nie jest zatem warta deski. Nie wiem, czy ci j膮 oddam.
— Mylisz mnie z Gaci膮 czy co? — oburzy艂am si臋. — Nie jej masz oddawa膰, tylko mnie! Ja niczego nie porzuca艂am!
— My艣la艂em, 偶e chcesz j膮 dla niej. Protestuj臋 przeciwko eksportowi desek, ostatnio nie spos贸b dosta膰. No dobrze, je偶eli akurat nie mam na niej nic przypi臋tego...
Wlaz艂am za Tadeuszeni na jego stryszek stanowi膮cy pracowni臋 i od razu ujrza艂am desk臋. Le偶a艂a na stojakach, przykryta czystym brystolem.
Pierwsze, co mi wpad艂o w oko, to malutka plakietka z napisem: Biuro Projekt贸w S艂u偶by Zdrowia. A zatem by艂a to bez w膮tpienia poszukiwana deska Gaci!
Tadeusz r贸wnie偶 zauwa偶y艂 plakietk臋.
— Wynika z tego, 偶e Gacia r膮bn臋艂a j膮 z biura — rzek艂 zgry藕liwie. — Na twoim miejscu nikomu bym jej nie pokazywa艂.
Zapewni艂am go, 偶e publicznych demonstracji nie mam w planach. Nie dokonywa艂am szczeg贸艂owych ogl臋dzin, 艣pieszy艂o mi si臋 do Mateusza. Nie czekaj膮c, a偶 Tadeusz zejdzie ze mn膮 ze stryszku, rzuci艂am si臋 do telefonu.
— Mateusz? — powiedzia艂am szybko. — Jeste艣 w domu? Zaraz do ciebie przyje偶d偶am z t膮 cholern膮 desk膮. Znalaz艂am j膮!
Mateusz wykaza艂 zdumiewaj膮cy brak entuzjazmu. Owszem, ucieszy艂 si臋, ale poza tym chrz膮ka艂 i pomrukiwa艂, usi艂uj膮c przestawi膰 mnie na jaki艣 p贸藕niejszy termin. Zniecierpliwi艂am si臋, nie zamierza艂am w niesko艅czono艣膰 wozi膰 w samochodzie uci膮偶liwego kawa艂a drewna.
— P贸艂godziny! — powiedzia艂am stanowczo.
— Trzy kwadranse! — odpar艂 nieub艂aganie i z wielkim naciskiem. — Miej偶e jakie艣 poczucie taktu...
W godzin臋 p贸藕niej obejrzeli艣my desk臋 Gaci przez lup臋 milimetr po milimetrze. Nie zawiera艂a w sobie nic, opr贸cz zwyk艂ego, solidnego drewna. By艂a normaln膮 desk膮 kre艣larsk膮, star膮 i nieco zu偶yt膮, ale nie s艂u偶膮c膮 偶adnym podst臋pnym celom. Kamie艅 spad艂 mi z serca.
— Teraz si臋 mo偶e wreszcie uspokoisz — powiedzia艂am, odbieraj膮c Mateuszowi lup臋. — M贸wi艂am, 偶e w tej desce nic nie ma!
— Jeste艣 pewna, 偶e to ta sama? Popuka艂am w plakietk臋.
— Biuro Projekt贸w S艂u偶by Zdrowia. Gacia tam wtedy pracowa艂a, to jest jej biurowa deska. Od razu mi przechodz膮 wyrzuty sumienia, w艂asno艣膰 s艂u偶bowa, ka偶dy projektant mia艂 do niej prawo. Taka sama ona Gaci, jak i moja albo Tadeusza. I nie pr贸buj mi wmawia膰, 偶e wynosi艂am od Gaci dwie deski.
Mateusz westchn膮艂 ci臋偶ko i odstawi艂 desk臋 pod 艣cian臋.
— No to nie ma si艂y. G贸ralk臋 diabli wzi臋li i nie znajdziemy jej nigdy w 偶yciu. Niepotrzebnie mi wyp艂oszy艂a艣 tak膮 dziewczyn臋...
* * *
Przez ca艂e cztery lata panowa艂 艣wi臋ty spok贸j, o ile tak mo偶na nazwa膰 tysi膮czne przypad艂o艣ci rozmaitego rodzaju, kt贸re spada艂y na mnie jedna za drug膮, usuwaj膮c z pami臋ci Gacie z przyleg艂o艣ciami. Mateusza widywa艂am rzadko, obydwoje mieli艣my ma艂o czasu, w dodatku mijali艣my si臋, to on wyje偶d偶a艂, to ja. i na dobr膮 spraw臋, nie by艂o kiedy nawet spokojnie pogada膰.
Kiedy po d艂ugiej przerwie odezwa艂 si臋 w telefonie, jego g艂os brzmia艂 tajemniczo. Nie dozna艂am 偶adnych z艂ych przeczu膰, jak zwykle ucieszy艂am si臋, 偶e go s艂ysz臋 i tyle.
— Wyprowadzam si臋 — oznajmi艂. — Dosta艂em mieszkanie. Masz ostatni膮 okazj臋, 偶eby przyjecha膰 do apartamentu Gaci.
— A powinnam przyjecha膰? — spyta艂am ostro偶nie.
— No, ja ci臋 zapraszam. I radz臋 ci skorzysta膰 z zaproszenia. Nie po偶a艂ujesz.
Nie by艂am pewna, co mo偶e mie膰 na my艣li, i obawia艂am si臋, 偶e robi po偶egnalny jubel, na kt贸ry nie mia艂am najmniejszej ochoty. Akurat by艂am zaj臋ta.
— Ma by膰 zbiegowisko?
— Dwuosobowe. Ty i ja. Radz臋 ci, przyjed藕.
Zainteresowa艂 mnie.
— Zaraz?
— Im pr臋dzej, tym lepiej...
Mieszkanie zn贸w wygl膮da艂o dziwnie. 艢mietnik zgrupowany by艂 w jednym pokoju, pozosta艂e 艣wieci艂y pustk膮, par臋 samotnych mebli obija艂o si臋 jeszcze po k膮tach. Najwyra藕niej Mateusz znajdowa艂 si臋 w ko艅cowej fazie przeprowadzki.
— No? — powiedzia艂am pytaj膮co zaraz za progiem. Mateusz wzi膮艂 mnie za r臋k臋 i zaprowadzi艂 do przedpokoju przy kuchni. Przed otwart膮 szaf膮 艣cienn膮 sta艂o krzes艂o.
— Wejd藕 — poleci艂 grobowym g艂osem.
Wesz艂am na krzes艂o pos艂usznie, ciekawa dalszego ci膮gu.
— Co widzisz? — spyta艂 Mateusz.
— Pust膮 szaf臋 — odpar艂am zgodnie z prawd膮. — A bo co?
Mateusz zak艂opota艂 si臋 nieco.
— Nie, czekaj, to na nic. Bardzo ci臋 przepraszam, zapomnia艂em, 偶e jeste艣 ni偶sza. Czekaj... Mo偶esz zej艣膰 na razie.
Poszed艂 do pokoju i wr贸ci艂 z trzema tomami encyklopedii. Przyjrza艂 mi si臋 uwa偶nie i po艂o偶y艂 na krze艣le dwa.
— No, w艂a藕 teraz!
— Oszala艂e艣! — zaprotestowa艂am z oburzeniem. — Krzes艂o si臋 kiwa, a podp贸rka rozje偶d偶a! Zaprosi艂e艣 mnie po to, 偶ebym z艂ama艂a r臋k臋? Albo nog臋?
— Nic ci nie b臋dzie. No, wchod藕, wchod藕.
Wlaz艂am na dwa tomy encyklopedii i znalaz艂am si臋 nieco wy偶ej ni偶 poprzednio. Encyklopedia trzyma艂a si臋 nie藕le, ale na wszelki wypadek uchwyci艂am kraw臋d藕 p贸艂ki w szafie. Mateusz wydawa艂 si臋 zadowolony.
— No, a co widzisz teraz?
— Nadal pust膮 szaf臋. A co, powinno si臋 tam co艣 objawi膰? Cia艂o astralne czy mo偶e jaki ko艣ciotrup?
— Nie wyg艂upiaj si臋. M贸w, co widzisz, co ci zale偶y. Co艣 przecie偶 widzisz?
Dok艂adnie na poziomie oczu mia艂am g贸rn膮 p贸艂k臋 szafy. P贸艂ka by艂a wy艂o偶ona cerat膮.
— Pust膮 p贸艂k臋 widz臋 — oznajmi艂am. — Mo偶liwe tak偶e, 偶e widz臋 zabytek. Ta cerata to chyba przedwojenna, nie?
— Przyjrzyj si臋 dobrze. P贸艂ka si臋 zgadza, cerata te偶. Przyjrzyj si臋.
Przyjrza艂am si臋 dla 艣wi臋tego spokoju. P贸艂ka jak p贸艂ka, z pewno艣ci膮 nic na niej nie le偶a艂o. Popatrzy艂am uwa偶niej i 艣rodek wyda艂 mi si臋 wypuk艂y, jakby lekko wypaczony do g贸ry. By艂o to dziwne, bo r贸wnocze艣nie doskonale widzia艂am, 偶e sp贸d p贸艂ki jest wypaczony do do艂u. Odruchowo si臋gn臋艂am r臋k膮 i pomaca艂am wybrzuszenie.
— Ty, tam co艣 jest?
Mateusz milcza艂, ale by艂o to milczenie triumfuj膮ce. Nie bawi膮c si臋 w ceregiele, oderwa艂am cerat臋 od dw贸ch pinezek, kt贸rymi by艂a przypi臋ta, si臋gn臋艂am pod ni膮 i wymaca艂am jak膮艣 desk臋. Wyci膮gn臋艂am j膮 bez namys艂u. Spojrza艂am, zobaczy艂am zwyk艂e drewno, odwr贸ci艂am i obejrza艂am drug膮 stron臋.
Do艣膰 d艂ugo sta艂am na krze艣le i dw贸ch tomach encyklopedii, przygl膮daj膮c si臋 portretowi g贸ralki w czerwonej chustce na g艂owie. Mateusz milcza艂 obok. Wreszcie zdecydowa艂am si臋 zej艣膰.
— My艣lisz, 偶e to tam by艂o przez ca艂y czas? — spyta艂am, niezmiernie przej臋ta.
— Jestem pewien. I ciekawi mnie, kto schowa艂...
— Nie Gacia, to pewne. Pani mecenasowa chyba, nie?
— Nawet pani mecenasowa wydaje mi si臋 w膮tpliwa. Powiem ci szczerze, 偶e znalaz艂em to tylko przez lenistwo.
— W jakim sensie?
— Zwyczajnie, nie chcia艂o mi si臋 ci膮gn膮膰 z pokoju drabinki. Wlaz艂em na krzes艂o, 偶eby zobaczy膰, czy tam nic nie ma, no i dzi臋ki temu mia艂em oczy akurat na wysoko艣ci kraw臋dzi. Gdybym sta艂 wy偶ej, nic bym nie zauwa偶y艂.
Kiwn臋艂am g艂ow膮, przy艣wiadczaj膮c. Rzeczywi艣cie trzeba by艂o widzie膰 r贸wnocze艣nie wierzch i sp贸d p贸艂ki, 偶eby zda膰 sobie spraw臋 z podw贸jnego wypaczenia. Cerata by艂a gruba, sztywna i macanie po niej nic nie dawa艂o. Deska z g贸ralk膮 mia艂a grubo艣ci nie wi臋cej ni偶 p贸艂tora centymetra.
Zanie艣li艣my g贸ralk臋 do kuchni i po艂o偶yli艣my na bufecie pod lamp膮.
— Obejrzyj j膮 — powiedzia艂 Mateusz. — Ja ju偶 ogl膮da艂em. Wetkn膮艂em tam z powrotem, 偶ebym ci nie musia艂 t艂umaczy膰. A teraz j 膮 obejrzyj.
Obejrza艂am tajemnicze dzie艂o z najwi臋ksz膮 dok艂adno艣ci膮. G贸ralka, jak g贸ralka, mia艂a wyrazist膮 twarz o ostrych rysach, star膮 i pe艂n膮 zmarszczek, czerwon膮 chust臋 na g艂owie i liczne sznurki korali. Za ni膮, w tle, majaczy艂y g贸rskie szczyty. Razem wzi膮wszy, malowid艂o nie wyda艂o mi si臋 wstrz膮saj膮cym arcydzie艂em, ale mog艂am si臋 myli膰.
— I co?—spyta艂am niepewnie.—My艣lisz, 偶e jest to ekstraordynaryjne dzie艂o sztuki?
— Mo偶e ja si臋 nie znam, ale nie wydaje mi si臋 — odpar艂 Mateusz. — B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e nic w tym nie widz臋.
— Masz odpowiednie wykszta艂cenie — wytkn臋艂am mu.
— No mam i zdawa艂oby si臋, 偶e dzie艂o sztuki powinienem rozpozna膰. Ale jako艣 nie rozpoznaj臋. Za choler臋 nie wiem, dlaczego Gacia tak tego szuka艂a. Moim zdaniem, jako obraz to, to jest bardzo przeci臋tne. Je艣li nie mniej...
— W takim razie istnieje tylko jedna z dw贸ch mo偶liwo艣ci. Albo jaka艣 przodkini, w co w膮tpi臋...
— Wiesz, 偶e ja te偶. Bardzo w膮tpi臋.
— Albo przedmiot pami膮tkowy. Pani mecenasowa to malowa艂a, ewentualnie pan mecenas. Gacia nie...
— Dlaczego Gacia nie?
— Po pierwsze na Gacie to jest za dobre. Talentu malarskiego to ju偶 ona nie mia艂a. By艂am z ni膮 na studiach, przez cztery lata patrzy艂am jej na r臋ce, wiem, co m贸wi臋. Kreska tak, o艂贸wkiem robi艂a niez艂e rzeczy, ale jak przysz艂o do malowania, po偶al si臋 Bo偶e. Poza tym to jest g艂owa, a z g艂owami Gacia mia艂a najwi臋ksz膮 zgryzot臋, g艂owy jej nie wychodzi艂y 偶adn膮 technik膮. Mowy nie ma, 偶eby to malowa艂a Gacia! A po drugie, nie szuka艂aby przecie偶 w takim szale pami膮tki po sobie!
— No to ci powiem te偶, 偶e po pierwsze, zar贸wno pan mecenas, jak i pani mecenasowa nie wiedzieli, kt贸rym ko艅cem p臋dzel si臋 w farbie macza. A po drugie, jako艣 nie widz臋 Gaci szukaj膮cej w szale pami膮tki po kimkolwiek. Uczuciowa mo偶e i by艂a, ale nie w tym zakresie.
Popatrzyli艣my na siebie. Potem na g贸ralk臋, a potem zn贸w na siebie. Potem wyci膮gn臋艂am z torebki lup臋, a Mateusz znalaz艂 gdzie艣 drug膮 i ogl膮dali艣my dzie艂o w skupieniu, postukuj膮c si臋 niekiedy g艂owami. Ostatecznie, 偶adne z nas nie by艂o doszcz臋tnie wyzute z inteligencji.
— Znalaz艂em podpis tw贸rcy — powiedzia艂 Mateusz. — To znaczy, przypuszczam, 偶e to jest podpis tw贸rcy. Nie znam takiego.
Zepchn臋艂am go z obrazu i popatrzy艂am przez w艂asn膮 lup臋. W samym rogu widnia艂 male艅ki znaczek, jaki艣 gryzmo艂ek nie do odcyfrowania. Patrzy艂am na to i patrzy艂am, a kiedy podnios艂am g艂ow臋, rozdra偶nienie wype艂nia艂o mnie ju偶 ca艂kowicie.
— Nie mog臋 si臋 pozby膰 wra偶enia, 偶e kiedy艣 w 偶yciu widzia艂am ten gryzmo艂 — powiedzia艂am z irytacj膮. — Jak tylko usi艂uj臋 go sobie lepiej przypomnie膰, od razu mi si臋 zamazuje, co艣 tak, jak jakie艣 s艂owo na ko艅cu j臋zyka. Cholery dostan臋 i spa膰 przez ciebie nie b臋d臋 mog艂a.
Mateusz nie przej膮艂 si臋 specjalnie moimi doznaniami.
— Nie ma znaczenia, kto to malowa艂. Obydwoje chyba wiemy, co o tym my艣le膰, nie? Pogadam jeszcze z ekspertem, na wszelki wypadek, ale ju偶 teraz mog臋 si臋 za艂o偶y膰, 偶e co艣 jest pod spodem.
Odgi臋艂am naderwan膮, cienk膮 rameczk臋 i zajrza艂am pod ni膮.
— Drewno wygl膮da jak nowe...
— Nie takie sztuki mo偶na robi膰. Obramowane nowym, a w 艣rodku stare. Warto艣膰 obrazu nie musi zale偶e膰 od jego rozmiar贸w, przypominam ci t臋 drobnostk臋.
— Dobrze, niech b臋dzie. To co teraz?
— Teraz pogadam z fachowcami. A potem si臋 zastanowimy...
Wezwany przez Mateusza znajomy znawca sztuki, zgodnie z naszymi przypuszczeniami, oceni艂 g贸ralk臋 jako kicz 艣redniej klasy. Zdecydowali艣my si臋 zap艂aci膰 za prze艣wietlenie do sp贸艂ki. Mateusz z obowi膮zku, ja z ciekawo艣ci. Niedrogo wypada艂o, wszystkiego raptem dwa tysi膮ce. Kumoterskie chody Mateusza pozwoli艂y mu wepchn膮膰 si臋 do pracowni konserwacji zabytk贸w bez kolejki.
I tu nas dopiero zatchn臋艂o ostatecznie. Rentgen nie wykaza艂 nic. To znaczy, 艣ci艣le bior膮c, wykaza艂 niezbicie, 偶e g贸ralka stanowi jedn膮 jedyn膮 warstw臋 malowid艂a, pod ni膮 za艣 znajduje si臋 bardzo porz膮dna i ca艂kowicie wsp贸艂czesna deska, niczym nigdzie niesztukowana ani niefa艂szowana. Innymi s艂owy, Gacia dosta艂a amoku i zrujnowa艂a ca艂e mieszkanie wy艂膮cznie w celu odnalezienia malarskiej szmiry pozbawionej warto艣ci, nie wiadomo komu i do czego potrzebnej.
— Ja mam do艣膰 — powiedzia艂 Mateusz. — Poddaj臋 si臋. 呕eni臋 si臋 w og贸le. G艂ow臋 sobie dam uci膮膰, 偶e tkwi w tym jaka艣 tajemnica, ale nie czuj臋 si臋 na si艂ach jej rozwik艂ywa膰.
By艂am w najwy偶szym stopniu niezadowolona i pe艂na g艂臋bokiego niesmaku.
— Ja te偶 nie. Ale podpis autora nie przestaje mnie dr臋czy膰. Mogliby艣my si臋 jeszcze nad tym pozastanawia膰, mo偶e by nam co艣 przysz艂o do g艂owy.
— Mog臋 ci odda膰 g贸ralk臋 i zastanawiaj si臋, ile chcesz. Beze mnie.
Upar艂 si臋 i 偶adna agitacja nie pomog艂a. G贸ralk臋 zabra艂am do domu i wetkn臋艂am do k膮ta. Sprawa wydawa艂a si臋 ca艂kowicie beznadziejna...
* * *
Przyj臋cie z okazji pierwszej komunii dziecka mojego kuzyna odby艂o si臋 w domu matki chrzestnej. Matki chrzestnej nie zna艂am w og贸le, a dziecko kuzyna widzia艂am raz, kiedy mia艂o cztery lata. Od imprezy i os贸b bior膮cych w niej udzia艂 dzieli艂a mnie niez艂a przestrze艅, odbywa艂o si臋 to bowiem w Hamiltonie.
Uroczysto艣膰 obejrza艂am sobie na fotografiach, przys艂anych mojej ciotce. 艁adne by艂y, du偶ego formatu, kolorowe i ogl膮da艂am je, acz z 偶ywym zainteresowaniem, to jednak zupe艂nie spokojnie, a偶 do chwili, kiedy za plecami uczestnik贸w przyj臋cia ujrza艂am 艣cian臋.
Wpad艂a mi w oko przez t臋 偶yw膮 czerwie艅. Przyjrza艂am si臋 najpierw bezpo艣rednio, potem przez lup臋 i os艂upia艂am.
Na 艣cianie mieszkania obcych mi ludzi po drugiej stronie Atlantyku wisia艂a moja g贸ralka.
艢ci艣le bior膮c, nie moja, tylko Gaci, a mo偶liwe, 偶e Mateusza. Po偶yczy艂am zdj臋cie od mojej ciotki i por贸wna艂am w domu z obrazem. Zgadza艂o si臋 idealnie, ten sam portret, ta sama twarz. Zrobi艂o mi si臋 gor膮co.
Moja ciotka chrzestnej matki te偶 nie zna艂a.
— Ci Domaniewscy wyemigrowali do Kanady ju偶 przed pierwsz膮 wojn膮 艣wiatow膮 — t艂umaczy艂a mi. — Oni si臋 tam poznali, chocia偶 to podobno jaka艣 daleka rodzina. Ale tutaj im nikt nie zosta艂, wi臋c nawet nie przyje偶d偶aj膮...
— Nie szkodzi. Nie wiem, co prawda, kto z kim si臋 pozna艂 i czyja rodzina...
— El偶biety rodzina, jej rodzice tam si臋 poznali z Domaniewskimi...
— Wszystko jedno. Pisz do El偶biety, a ja napisz臋 do Teresy. By艂a tam na tej komunii, wida膰 j膮 na zdj臋ciu, nie wyprze si臋...
— Co mam pisa膰?
Zastanowi艂am si臋. Informacji o g贸ralce potrzebnych mi by艂o du偶o.
— Niech ci koniecznie odpowie, sk膮d maj膮 ten obraz i jak d艂ugo. Kto go malowa艂. Niech go obejrzy i sprawdzi, czy w rogu nie ma takiego ma艂ego znaczka, a jak jest, niech mi przy艣l膮 fotografi臋 znaczka. Taki gryzmo艂ek. Aparat fotograficzny, jak wida膰, maj膮, a jedno zdj臋cie nie maj膮tek. Ju偶, natychmiast. Siadaj i pisz!
— Dobrze, ale po co ci to?
— D艂uga historia, jak si臋 rozwik艂a, to ci j膮 opowiem. Teraz jest jeszcze za bardzo zagmatwana...
Po trzech miesi膮cach dosta艂am odpowied藕. Moja kanadyjska ciotka nawymy艣la艂a mi, 偶e j膮 zmuszam do latania po obcych ludziach, karmi膮cych go艣ci jakimi艣 przyprawami, po kt贸rych dosta艂a wzd臋cia i zgagi. Gryzmo艂ek na obrazie jest, kaza艂a kuzynowi, 偶eby mi go przerysowa艂, co te偶 uczyni艂 i mam go tu w li艣cie w du偶ym powi臋kszeniu. R贸wnocze艣nie odpowiedzia艂a El偶bieta, pos艂usznie przysy艂aj膮c podobizn臋 znaczka. Zarazem obie poinformowa艂y, 偶e g贸ralka przedstawia prababci臋 pa艅stwa domu, malowan膮 w Polsce z fotografii przed przesz艂o dziesi臋ciu laty, albo co艣 ko艂o tego, zap艂acili za ni膮 200 dolar贸w ameryka艅skich, kanadyjskich wypad艂o wi臋cej, za艂atwia艂 to jeden znajomy, ale kto malowa艂, nie wiedz膮.
Wszystko mi si臋 zgodzi艂o jak w szwajcarskim banku. Znaczek z listu, znaczek na fotografii i znaczek na mojej g贸ralce byty identyczne, co mi zreszt膮 przesta艂o by膰 potrzebne. Portret z fotografii i dwie艣cie dolar贸w m贸wi艂y same za siebie.
Z艂apa艂am malowid艂o i polecia艂am do pana Seweryna.
Zasta艂am go w domu przy pracy. Kontynuowa艂 ulubiony proceder, ale ju偶 si臋 zmierzcha艂o, wi臋c i tak zamierza艂 przerwa膰. 呕ona w艂a艣nie ubiera艂a si臋 do wyj艣cia, co mi by艂o akurat bardzo na r臋k臋, bo przy 偶onie pan Seweryn m贸g艂by si臋 zawaha膰 przed ujawnieniem niekt贸rych szczeg贸艂贸w w艂asnej biografii. Moj膮 wizyt臋 potraktowa艂a 偶yczliwie, nie przejawiaj膮c 偶adnych obaw o m臋偶a, wci膮偶 bowiem, mimo up艂ywu lat, by艂a niezwykle pi臋kn膮 kobiet膮. Poczeka艂am, a偶 p贸jdzie.
Pan Seweryn rozpozna艂 w艂asn膮 tw贸rczo艣膰 bez sekundy wahania. Ucieszy艂 si臋 nawet i ogl膮da艂 g贸ralk臋 z wyra藕n膮 przyjemno艣ci膮. Jeszcze wi臋ksz膮 uciech臋 sprawi艂o mu zdj臋cie drugiego egzemplarza.
— A! Co ja z tym wtedy mia艂em! Nigdy tego nie zapomn臋! A...! To pani przecie偶...?
Zaniepokoi艂am si臋 odrobin臋.
— Co ja?
— To pani mi poradzi艂a, 偶eby j膮 namalowa膰 drugi raz! A! Jaki ja pani wdzi臋czny jestem! Koniaczku mo偶e? Szampana?
Zgodzi艂am si臋 na koniaczek i przyst膮pi艂am do sprawy.
— Panie Sewerynie, niech pan sobie przypomni, jak to wtedy by艂o. Wszystko, ze szczeg贸艂ami. Mnie to nadzwyczajnie interesuje.
Pan Seweryn zamacha艂 r臋kami.
— A! Jeszcze gorzej by艂o! Pechowy obraz! Same k艂opoty!
— Niech pan poczeka, po kolei. Pami臋ta pan, panu wtedy kto艣 przyni贸s艂 desk臋 jako podk艂ad, a kto艣 drugi fotografi臋 tej g贸ralki. Ja bym chcia艂a wiedzie膰, kto przyni贸s艂 desk臋. Szuka艂 go pan.
— No szuka艂em, ale nie znalaz艂em.
— Zaraz. Ja tu mam co艣... Mo偶e pan go rozpozna...
Malarska pami臋膰 pana Seweryna dzia艂a艂a bezb艂臋dnie. Mia艂am nadziej臋, 偶e si臋 odezwie. Wyci膮gn臋艂am powi臋kszone zdj臋cie grupy przy ogrodowym stoliczku i wr臋czy艂am mu razem z lup膮.
— Aaaaa!... — zawo艂a艂 pan Seweryn od pierwszego spojrzenia. — To ona!
— O Jezu... Jaka ona?
— Ta kobieta! A m贸wi艂em! Pi臋kna kobieta. Madonna! Wydar艂am mu lup臋. Kobiety na zdj臋ciu dotychczas mnie nie interesowa艂y, Madonn臋 zwyczajnie przeoczy艂am.
Rzeczywi艣cie, na krzese艂ku obok stoliczka siedzia艂a odchylona lekko do ty艂u pi臋kna blondyna z w艂osami do ramion. Po偶a艂owa艂am, 偶e nie spyta艂am o ni膮 Mateusza, poj臋cia nie mia艂am, kto to jest.
— Niech pan popatrzy na facet贸w! — za偶膮da艂am. — 呕adnej g臋by pan nie zna?
Pan Seweryn z wysi艂kiem oderwa艂 si臋 od Madonny. Obejrza艂 obecnych na zdj臋ciu osobnik贸w p艂ci m臋skiej i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
— Nie. Nie znam ich. Obcy ludzie.
— Ale to przecie偶 nie ona przysz艂a do pana z zam贸wieniem? To nie ona przynios艂a t臋 desk臋, tylko facet?
Popuka艂am w g贸ralk臋. Pan Seweryn zak艂opota艂 si臋 wyra藕nie.
— A! I nie ona, i wcale nie t臋 desk臋.
— Jak to nie t臋? Tylko kt贸r膮?
— Drug膮. To znaczy, pierwsz膮. Ale ona wtedy by艂a.
Poczu艂am, 偶e zaczynam nieco ko艂owacie膰.
— By艂a czy nie by艂a, mnie chodzi o deski. Ile panu w ko艅cu tych desek przynie艣li? Dwie?
— Nie, jedn膮.
— To sk膮d druga?
Pan Seweryn macha艂 r臋kami, jakby si臋 op臋dza艂 w pasiece.
— A!... Takie k艂opoty z tym mia艂em, 偶e co艣 okropnego! Druga by艂a moja, to ta w艂a艣nie. Tamta mi si臋 zepsu艂a.
— Jak to? — zdumia艂am si臋, zanim zd膮偶y艂am poj膮膰 wag臋 informacji. — Jak si臋 panu zepsu艂a? Deska...?
— No deska. No mo偶e ja sam j膮 zepsu艂em. Podk艂ad mi si臋 rozmaza艂 i nie da艂o si臋 tego zmy膰. A! Same k艂opoty!
Po do艣膰 d艂ugich wysi艂kach uda艂o mi si臋 wydusi膰 z niego szczeg贸艂owe zeznanie. Z regu艂y malowa艂 te portrety akwarel膮, czasem pastelami, nie lubi艂 malowa膰 olejem i pierwsza pr贸ba uwiecznienia g贸ralki nie wysz艂a. Pr贸bowa艂 zmy膰 nieudane malowid艂o, ale mo偶liwe, 偶e u偶y艂 jakiego艣 niew艂a艣ciwego rozpuszczalnika, bo i zmywanie nie wysz艂o. Drugi grunt na tym wszystkim wydawa艂 mu si臋 ju偶 za gruby, chc膮c zatem ukry膰 kl臋sk臋, wzi膮艂 now膮 desk臋 identycznej grubo艣ci, zagruntowa艂 tak samo i wymalowa艂 g贸ralk臋, tym razem ju偶 dobrze. Klient o zamianie desek nie zosta艂 poinformowany.
Ju偶 od po艂owy relacji o tych m臋kach tw贸rczych zacz臋艂o mi si臋 robi膰 zimno i gor膮co.
— A tamta deska? — spyta艂am gwa艂townie. — Co pan z ni膮 zrobi艂? Z t膮 zepsut膮?
— A! Schowa艂em. Mam j膮 tu gdzie艣 do tej pory. Do niczego by艂a.
Za偶膮da艂am demonstracji. Pan Seweryn zdziwi艂 si臋 nieco, stropi艂, pr贸bowa艂 protestowa膰, ale nie by艂o na mnie si艂y. Nie wysz艂abym bez deski, nawet gdybym mia艂a zamieszka膰 u niego na zawsze. Uleg艂 w ko艅cu, pogrzeba艂 w rupieciach w pokoju obok, by艂o to jego atelier i mia艂 tam nawet zadziwiaj膮cy porz膮dek, wywl贸k艂 desk臋 i przyni贸s艂. Obejrza艂am j膮 zach艂annie.
Nie domyte malowid艂o stanowi艂o pl膮tanin臋 rozmazanych plam. Reszta nie r贸偶ni艂a si臋 niczym od wyko艅czonej g贸ralki.
— Albo mi pan to da w prezencie, albo od pana odkupi臋 — powiedzia艂am stanowczo. — Ewentualnie mog臋 panu przynie艣膰 w zamian inn膮 desk臋. Co pan wybiera?
Pan Seweryn zdziwi艂 si臋 jeszcze bardziej, ale wybra艂 od razu.
— A prosz臋 bardzo, niech j膮 pani sobie we藕mie. Mnie nie potrzebna. Jak kto b臋dzie chcia艂 na drewnie, to niech przyniesie podk艂ad. A! Ja tak tego oleju nie lubi臋...!
Bez najmniejszych skrupu艂贸w skorzysta艂am z jego wielkoduszno艣ci i oddali艂am si臋 z dwiema zamalowanymi deskami. Nad wyraz ciekawi艂a mnie reakcja Mateusza.
Mateusz okaza艂 si臋 jednak偶e niedost臋pny. Po 艣lubie zabra艂 偶on臋 i wyjecha艂 s艂u偶bowo do Hiszpanii. Nikt nie wiedzia艂, kiedy wr贸ci, mo偶e za rok, mo偶e za dwa lata.
Zosta艂am sama z tajemnic膮...
* * *
Siedzia艂am przy biurku i gapi艂am si臋 na rozmazane dzie艂o, ulokowane na najwy偶szej p贸艂ce we wn臋ce nad kaloryferem. Kaloryfer grza艂 szale艅czo, poniewa偶 panowa艂a pi臋kna z艂ota jesie艅 i temperatura na dworze dochodzi艂a do dwudziestu stopni ciep艂a.
Dzie艂o umie艣ci艂am na owej p贸艂ce bez 偶adnych intencji, poza ch臋ci膮 troskliwego pilnowania, 偶eby mi przypadkiem nie zgin臋艂o. Sta艂o samotnie, rzuca艂o si臋 w oczy i trudno by艂oby mi zapomnie膰, gdzie je ukry艂am.
Usi艂owa艂am my艣le膰. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e w ca艂ej hopie z g贸ralk膮 mia艂 sw贸j udzia艂 brat Gaci albo kto艣 z jego otoczenia. Blondyna ze zdj臋cia uparcie kojarzy艂a si臋 panu Sewerynowi z tym kim艣, kto zamawia艂 portret. Fakt, 偶e go nie by艂o w grupie wok贸艂 stoliczka, o niczym nie 艣wiadczy艂, kto艣 przecie偶 robi艂 zdj臋cie, mo偶liwe, 偶e w艂a艣nie on. Gacia spotka艂a si臋 z bratem w Australii i przyjecha艂a szuka膰 obrazu. W odnalezionej g贸ralce nie znale藕li艣my nic z tego prostego powodu, 偶e pan Seweryn zamieni艂 deski. Do tego miejsca wszystko uk艂ada艂o si臋 logicznie, ale co dalej?
Zastanawia艂am si臋, jak usun膮膰 wierzchni膮 warstw臋 bez wielkich ceregieli i przesadnych koszt贸w. Z konserwacj膮 zabytk贸w mia艂am kontakty, nawi膮zane jeszcze przy boku Mateusza. Wycenili operacj臋 na blisko trzydzie艣ci tysi臋cy, a przeciwko ekspensom na sekrety Gaci moja dusza protestowa艂a energicznie. Mog艂abym, ostatecznie, przyt艂umi膰 grymasy duszy i zrobi膰 rentgena, co wypad艂oby znacznie taniej...
Wlaz艂am na tapczan, nast臋pnie na komod臋 i si臋gn臋艂am na p贸艂k臋.
Mo偶liwe, i偶 proces rozwarstwiania zacz膮艂 si臋 wcze艣niej, czego pod gruntem, obejmuj膮cym tak偶e boki deski, nie by艂o wida膰, a m贸j kaloryfer tylko mu dopom贸g艂. Mo偶liwe, 偶e sam kaloryfer zacz膮艂 i doko艅czy艂. Bez wzgl臋du na przyczyny, kiedy zdj臋艂am malowid艂o, okaza艂o si臋, i偶 posiadam dwa elementy. Jednym by艂a zwyczajna deska, pokryta jakby drobnymi strupkami, a drugim co艣 cienkiego z gruntem i abstrakcj膮 z jednej strony, i takimi偶 strupkami z drugiej.
Przej臋ta niezmiernie zlaz艂am z mebli i spr贸bowa艂am wod膮, rzecz jasna, najpierw na desce. Schodzi艂o doskonale. Porzucaj膮c mycie deski, zabra艂am si臋 do tego cienkiego. R贸wnie偶 zesz艂o bez najmniejszego oporu, cz臋艣ciowo si臋 krusz膮c, a cz臋艣ciowo zmywaj膮c. Jak Boga kocham, klej biurowy ro艣linny...!
Z szalon膮 ciekawo艣ci膮 obejrza艂am to co艣, przylepione klejem biurowym ro艣linnym do p贸艂calowej deski. Nie zrozumia艂am, co widz臋. Pomaca艂am. G艂adkie by艂o idealnie. Z wysi艂kiem zdo艂a艂am rozkruszy膰 i zdrapa膰 farb臋 razem z gruntem na samym naro偶niku, na przestrzeni oko艂o trzech milimetr贸w. Okaza艂o si臋 przezroczyste.
Drog膮 mozolnych rozwa偶a艅 dosz艂am do wniosku, 偶e mam przed sob膮 arkusz czego艣 w rodzaju bardzo grubego astralonu, a mo偶e celuloidu. Po trzech milimetrach naro偶nika trudno by艂o oceni膰 elastyczno艣膰 materia艂u, do kt贸rego rzetelnie przylgn臋艂a warstwa gruntu malarskiego razem z farb膮 olejn膮. Cz臋艣ciowo by艂o to czyste, a cz臋艣ciowo pokryte jakby drobniutkim wzorkiem. Grunt nie przeszkadza艂 w ogl膮daniu, bo te wszystkie pokosty i gipsy by艂y bia艂e, rozprowadzone porz膮dnie i stanowi艂y 艣wietne t艂o.
Wzorek mia艂 rozmait膮 g臋sto艣膰. Wyci膮gn臋艂am wielk膮 lup臋. Powi臋ksza艂a sze艣ciokrotnie i stwierdzi艂am, 偶e na plecach nie domytego obrazu znajduje si臋 mapa. Dziwna mapa, niekompletna, straszliwie g臋sta, ca艂a pokryta nazwami wszystkiego, miejscowo艣ci, rzek, pag贸rk贸w i diabli wiedz膮 czego jeszcze, niew膮tpliwie bardzo zmniejszona z jakiej艣 ogromnej p艂achty. Stara ta p艂achta by艂a czy co, albo mo偶e bardzo zniszczona, bo w licznych miejscach mapa gin臋艂a, nie by艂o jej w og贸le, tworzy艂o to jakby puste, nieregularne placki. Na plackach, zamiast mapy, znajdowa艂y si臋 mikroskopijne krzy偶yki, proste i iksowate. Wyodr臋bni艂am cztery rodzaje tych znaczk贸w, prosty krzy偶yk, r贸wniutki iks i dwa iksy nachylone nier贸wno, jeden bardziej na lewo, a drugi na prawo. Co natomiast przedstawia艂a mapa, nie spos贸b by艂o stwierdzi膰, bo puste placki powodowa艂y nieopisany chaos.
Za pomoc膮 dw贸ch lup, okular贸w, 艣wiat艂a s艂onecznego w samo po艂udnie i nadludzkiego wyt臋偶enia wzroku zdo艂a艂am odczyta膰 kawa艂ek jednego napisu: RESLA. By艂 to 艣rodek, pocz膮tku i ko艅ca brakowa艂o. Obejrza艂am g贸r臋 mapy, bo tylko tam mia艂a jak膮艣 granic臋. Ma艂e, p贸艂koliste zag艂臋bienie i cienka kreseczka, dalej prawie r贸wna linia, gin膮ca w pustej plamie. Wygl膮da艂o jak morski brzeg z zatoczk膮 i d艂ugim p贸艂wyspem. Wyci膮gn臋艂am Powszechny Atlas 艢wiata ze skorowidzem nazw i uczyni艂am za艂o偶enie, 偶e temu RESLA brakuje z przodu tylko jednej litery. Przy S u艣wiadomi艂am sobie, 偶e wcale nie musi to by膰 polska nazwa. Diabli wiedz膮, w jakim to jest j臋zyku. Nic nie znajd臋.
Odda艂am si臋 dedukcji. Wysz艂o mi, 偶e jest to mapa nie wiadomo czego, w nieznany mi spos贸b odbita na przezroczystym tworzywie, przygotowana do wywiezienia w charakterze starej g贸ralki. Nie 偶adnej g贸ralki, pan Seweryn pomyli艂 fotografie, mia艂 to by膰 portret kogo艣 innego, ale zamawiaj膮cemu najwyra藕niej w 艣wiecie by艂o wszystko jedno i pogodzi艂 si臋 z g贸ralk膮 bez s艂owa. Gaci kazano to wywie藕膰, z czego wynika, 偶e by艂o komu艣 do czego艣 bardzo potrzebne...
Popatrzy艂am na to jeszcze raz, nieco przytomniej i por贸wna艂am z normalnymi mapami. Mog艂o to by膰 wszystko, nie zna艂am skali, a puste placki wyklucza艂y wysnucie jakiejkolwiek bodaj hipotezy. Intrygowa艂y mnie, wymy艣li艂am, 偶e albo powsta艂y ze staro艣ci, albo zosta艂y zrobione specjalnie w jakim艣 tajemniczym celu. Mo偶e w艂a艣nie po to, 偶eby utrudni膰 rozpoznanie terenu, mo偶e tre艣膰 plack贸w znajduje si臋 gdzie indziej, mo偶e powinno si臋 je znale藕膰 i przy艂o偶y膰 do tego tutaj...
Przezroczyste tworzywo zagruntowane zosta艂o niew膮tpliwie czym艣 艂atwo zmywalnym, czego pan Seweryn nie odgad艂 i stad jego k艂opoty. Musi istnie膰 jaki艣 艣rodek, kt贸ry bez trudu usunie ca艂e to grube, bia艂e t艂o. Nie znam 艣rodka i nie b臋d臋 usuwa膰.
Dalsze wnioski z tego wszystkiego wyl臋g艂y mi si臋 same. Nie tylko nie b臋d臋 zmazywa膰 gruntu, ale w og贸le nic nie zrobi臋. Nie zamieszkam przecie偶 w Instytucie Geografii i nie zaczn臋 przyk艂ada膰 do tego wszystkich map 艣wiata dla rozszyfrowania terenu, szczeg贸lnie 偶e w pierwszym rz臋dzie nale偶a艂oby powi臋kszy膰 to ze dwadzie艣cia razy. Ogl膮danie w tej postaci rych艂o spowodowa艂oby zaburzenia wzroku. Ponadto nie wiadomo, co w艂a艣ciwie mia艂abym tym osi膮gn膮膰, map臋 z krzy偶ykami, mo偶e to w og贸le cmentarze...
Podda艂am si臋. Odstawi艂am mazid艂o na p贸艂k臋...
* * *
Przyjecha艂am do Alicji wcale nie znienacka, zapowiedziana, ale nie ustala艂am godziny, bo samolot m贸g艂 si臋 sp贸藕ni膰. Liczy艂y艣my si臋 z tym obie, nie by艂o dotychczas wypadku, 偶eby lecia艂 punktualnie. Tymczasem precedens nast膮pi艂 i akurat dotkn膮艂 mnie, wielkie bydl臋 przylecia艂o przed czasem i znalaz艂am si臋 u niej o dobr膮 godzin臋 wcze艣niej, ni偶 mo偶na by艂o przewidywa膰.
Alicji nie by艂o, samochodu te偶 nie by艂o, zgad艂am, 偶e pojecha艂a po zakupy i postanowi艂am spokojnie poczeka膰. Obesz艂am dom, stwierdzi艂am, 偶e wyj膮tkowo wszystkie okna i drzwi s膮 zamkni臋te, zdziwi艂am si臋 nawet troch臋, zostawi艂am baga偶e na tarasiku przed salonem i wr贸ci艂am na pierwszy dziedziniec. Zamierza艂am uzupe艂ni膰 spis rzeczy do za艂atwienia. Fotele na tarasiku nadawa艂y si臋 raczej do le偶enia ni偶 siedzenia, zdecydowa艂am si臋 zatem wykorzysta膰 st贸艂 na dziedzi艅czyku i normalne, ogrodowe krzes艂o.
Gruszki lecia艂y z drzewa, znalaz艂am sobie kilka i po偶ywia艂am si臋, g艂臋boko zamy艣lona nad spisem, usi艂uj膮c przypomnie膰 sobie wszystko przeoczone. Furtka za mn膮 szcz臋kn臋艂a, obejrza艂am si臋, s膮dz膮c, 偶e to Alicja, ale nie, by艂 to jaki艣 obcy facet.
Pytaj膮cym tonem powiedzia艂 po du艅sku co艣 kr贸tkiego, z czego wy艂owi艂am jej nazwisko. W mniemaniu, i偶 pyta, czy tu mieszka pani Hansen, kiwn臋艂am g艂ow膮. Facet przyjrza艂 mi si臋 z szalon膮 uwag膮, co najmniej tak, jakbym mu si臋 wydala podejrzana. By艂am zaj臋ta i nie chcia艂o mi si臋 wyja艣nia膰, 偶e jestem jej przyjaci贸艂k膮, kt贸ra przed chwil膮 przyjecha艂a. Co mnie to w ko艅cu obchodzi, niech my艣li co chce. Facet pokaza艂 mi du偶膮 kopert臋. G臋b臋 mia艂am zapchan膮 gruszk膮, wi臋c gestem pokaza艂am, 偶e mo偶e j膮 po艂o偶y膰 na stole. Uczyni艂 to, nie odrywaj膮c ode mnie wzroku, powiedzia艂 „do widzenia" i poszed艂. Gruszk臋 w艂a艣nie prze艂kn臋艂am, „do widzenia" po du艅sku umiem powiedzie膰, po偶egna艂am go zatem grzecznie.
Tym prostym sposobem uda艂o mi si臋 bezwiednie wp艂yn膮膰 na bieg wydarze艅...
* * *
— A to co?! — wykrzykn臋艂a Alicja z szalonym oburzeniem.
— Sk膮d masz t臋 艣wini臋?!
Wzdrygn臋艂am si臋 lekko. Wesz艂a w艂a艣nie z ogrodu, a ja siedzia艂am przy stole i robi艂am porz膮dek w torebce. 艢ci艣le bior膮c, szuka艂am w niej ma艂ej karteczki z nazw膮 艣rodka przeciwko grzybnej zarazie, ale 偶eby znale藕膰 ma艂膮 karteczk臋, musia艂am wyrzuci膰 wszystko. Porz膮dki w torebkach robi臋 z regu艂y raz na dziesi臋膰 lat i podr贸偶e nie maj膮 na to 偶adnego wp艂ywu, tak, 偶e na przyk艂ad w Pary偶u znajduj臋 adresy niezb臋dne w Bratys艂awie albo odwrotnie, nie m贸wi膮c o bilonie, kt贸ry nagminnie miewam niew艂a艣ciwy dla kraju chwilowego pobytu. Tym razem r贸wnie偶 zawarto艣膰 mojej torebki zajmowa艂a p贸艂 sto艂u, na samym skraju za艣 le偶a艂o du偶e zdj臋cie, stare i nieco nadwer臋偶one po brzegach. Zdj臋cie przedstawia艂o kilka os贸b, zgrupowanych dooko艂a ogrodowego stolika.
W艂a艣ciwo艣ci wzroku Alicji od pocz膮tku naszej znajomo艣ci by艂y dla mnie nie do poj臋cia. Wysoko rozwini臋ta kr贸tkowzroczno艣膰 nie przeszkadza艂a jej wcale w dostrzeganiu przedmiot贸w wielko艣ci ziarnka maku, kiedy za艣 zamierza艂a obejrze膰 co艣 szczeg贸lnie ma艂ego, zdejmowa艂a okulary. Jakim cudem ju偶 od drzwi dojrza艂a g臋b臋 na zdj臋ciu, kt贸re wprawdzie zosta艂o powi臋kszone do du偶ego formatu przez doskona艂y zak艂ad fotograficzny, niemniej jednak ci膮gle nie mia艂o rozmiar贸w plakatu, nie potrafi艂am zrozumie膰. Chwyci艂a je do r臋ki.
— Jak膮 艣wini臋?—zainteresowa艂am si臋.
— Jak to jak膮? Mundzia! Przecie偶 to jest Mundzio, brat Gaci!
Zdziwi艂am si臋 ogromnie.
— Zna艂a艣 Mundzia?
— Oczywi艣cie! Nie wiedzia艂a艣 o tym?
— Jako艣 nie by艂o mowy...
— Gacie te偶 zna艂am.
— To wiem. Przy mnie j膮 zna艂a艣.
— Mundzia zna艂am wcze艣niej. Sk膮d to masz?
Historia pochodzenia zdj臋cia by艂a d艂uga i skomplikowana. Da艂am sobie z ni膮 spok贸j na razie.
— Dawno temu by艂o mi potrzebne i nosz臋 przez niedopatrzenie. Nie wyrzuc臋, mimo wszystko.
— Czekaj, ja tu znam wi臋cej os贸b. Ta, co siedzi, to Halina. Tu chyba Florian... A gdzie Micha艂ek?
— Jaki Micha艂ek?
— Amant Haliny. Nie rozstawali si臋 w tamtych czasach. To stare zdj臋cie. Bo偶e, jacy oni wszyscy m艂odzi!
— Nadal s膮 m艂odzi i my r贸wnie偶 — zapewni艂am j膮 z naciskiem. — Osobi艣cie przypuszczam, i偶 wymieniony przez ciebie d偶entelmen robi艂 to zdj臋cie i dlatego go na nim nie ma. Bardzo 偶a艂uj臋. Swymi czasy, nad 偶ycie pragn臋艂am mie膰 jego podobizn臋.
— I ju偶 nie pragniesz?
— Owszem, pragn臋. Nie lubi臋 spraw niewyja艣nionych. Chcia艂abym j膮 pokaza膰 panu Sewerynowi.
— Kto to jest pan Seweryn?
— Taki jeden. Czaruj膮cy osobnik. W roztargnieniu do pi臋t mu nie si臋gasz.
— Co ty powiesz? — zdziwi艂a si臋 Alicja. — My艣la艂am, 偶e jestem w czo艂贸wce. Ale, je艣li ci zale偶y na Micha艂ku, mog臋 twoje pragnienia zaspokoi膰.
Wstrz膮sn臋艂a mn膮.
— Nie 偶artuj! Powa偶nie? Masz go gdzie艣? Poka偶!
— Prosz臋 ci臋 bardzo.
Od艂o偶y艂a zdj臋cie, przykucn臋艂a przy wielkim regale i nagle zachichota艂a.
— Porz膮dna jeste艣? — spyta艂a troch臋 jadowicie.
— Zwariowa艂a艣? !
— No w艂a艣nie. Ale jest takie co艣, w czym masz porz膮dek i mo偶esz tam wszystko znale藕膰?
— Owszem. Nieskalany porz膮dek mam w znaczkach i w ka偶dej chwili mog臋 znale藕膰 ka偶dy z zamkni臋tymi oczami.
— No wi臋c ja mam to samo w zdj臋ciach. Za艂o偶ysz si臋, 偶e Micha艂ek b臋dzie tutaj?
Ju偶 si臋 rozp臋dzi艂am zak艂ada膰! Wiedzia艂am, 偶e zdj臋cia u niej stanowi膮 艣wi臋to艣膰, za艣 porz膮dek w nich przewy偶sza zgo艂a ludzkie mo偶liwo艣ci. Alicja usiad艂a na drugim fotelu i gmera艂a w kasetce.
— Prosz臋. Jest. Ten, co trzyma model. Oczywi艣cie model fotografowa艂am, a nie Micha艂ka, ale nie b臋d臋 go odcina膰. I tak by mu r臋ce zosta艂y.
Tematem zdj臋cia by艂y trzy elementy. Makieta czego艣 kulistego, trzymaj膮cy j膮 osobnik i jacy艣 niewyra藕ni ludzie na dalszym planie. Zanim jeszcze spojrza艂am, ju偶 ze 艣mietnika na stole wy艂owi艂am lup臋.
Popatrzy艂am przez lup臋 i dozna艂am kolejnego, znacznie wi臋kszego wstrz膮su. Makieta by艂a chyba ci臋偶ka, bo d藕wigaj膮cy j膮 osobnik odchyla艂 si臋 lekko do ty艂u, wspieraj膮c j膮 o gors. G艂ow臋 mia艂 te偶 nieco przechylon膮 i patrzy艂 spod odrobin臋 przymkni臋tych powiek. Zahamowa艅 pami臋ci nie mia艂am akurat 偶adnych i, mimo up艂ywu lat, pozna艂am go ju偶 w pierwszej sekundzie.
Patrzy艂am na to zdj臋cie bez s艂owa i tak d艂ugo, 偶e Alicja straci艂a cierpliwo艣膰.
— Zamurowa艂o ci臋? Nie widzia艂a艣 nigdy nic pi臋kniejszego i nie mo偶esz oka oderwa膰?
— Ten facet — powiedzia艂am powoli i uroczy艣cie — le偶a艂 u mnie pod szaf膮. Przesz艂o pi臋tna艣cie lat...
— Do tego stopnia nie sprz膮tasz? — zdziwi艂a si臋 Alicja.
— Nie. Nie le偶a艂 PRZEZ pi臋tna艣cie lat, tylko przesz艂o pi臋tna艣cie lat TEMU. Ile czasu le偶a艂, nie wiem, ale chyba co najmniej kwadrans.
— No, przez kwadrans nie zamiata膰, to do艣膰 zrozumia艂e... Ciekawe, dlaczego le偶a艂. Szuka艂 czego艣 czy by艂 pijany?
Odpowied藕 nastr臋cza艂a pewne trudno艣ci. Szuka膰, niew膮tpliwie szuka艂, tyle 偶e z pewno艣ci膮 nie pod szaf膮. W kwestii upojenia alkoholowego nie mia艂am informacji, niewykluczone, 偶e sobie r膮bn膮艂 dla kura偶u...
Nie zd膮偶y艂am jej nic odpowiedzie膰.
— A to co znowu? — wykrzykn臋艂a, wyd艂ubuj膮c co艣 spod zawarto艣ci mojej torebki. — Nie do wiary...! S艂uchaj, sk膮d to...?
Wydar艂a mi z r臋ki lup臋 i z zach艂ann膮 uwag膮 zacz臋ta ogl膮da膰 zdj臋cie z kanadyjskiej komunii dziecka moich kuzyn贸w. Zapomnia艂am to zdj臋cie zwr贸ci膰 mojej ciotce, a dziecko w chwili obecnej sko艅czy艂o ju偶 szko艂臋 i posz艂o na studia.
— O co chodzi? — zainteresowa艂am si臋. — C贸偶e艣 tam zobaczy艂a? Wi臋kszo艣膰 os贸b na tym zdj臋ciu stanowi moj膮 rodzin臋. Nie podobaj膮 ci si臋?
Alicja wydawa艂a si臋 poruszona.
— Zegar — powiedzia艂a z niejakim zdumieniem. — Popatrz na ten zegar. Sk膮d on si臋 tam wzi膮艂? Co to za zdj臋cie, gdzie to jest?
— O ile pami臋tam, w Hamiltonie — odpar艂am, odbieraj膮c jej zdj臋cie i lup臋. — Uroczysto艣膰 familijna sprzed lat. No, owszem, jest zegar...
Zegar na regale akurat pod g贸ralk膮 niew膮tpliwie byt zabytkowy. Wygl膮da艂 na rokoko. Robi艂 wra偶enie, jakby chodzi艂 i w og贸le by艂 w doskona艂ym stanie.
— Czy mo偶na wiedzie膰, sk膮d zegar mojej ciotki wzi膮艂 si臋 u twojej rodziny w Hamiltonie? — spyta艂a Alicja bardzo uprzejmie.
Zaprotestowa艂am od razu na wszelki wypadek.
— To nie jest u mojej rodziny. To jest mieszkanie chrzestnej matki mojej rodziny i wcale tych os贸b nie znam. Aczkolwiek wiem, jak si臋 nazywaj膮, Domaniewscy. Nie mam poj臋cia, sk膮d maj膮 zegar, w og贸le nie zwr贸ci艂am na niego uwagi. Interesowa艂a mnie g贸ralka.
— Mnie interesuje zegar — powiedzia艂a Alicja i zamy艣li艂a si臋. Nagle zrobi艂a si臋 jakby lekko zdenerwowana.
— Masz z tym zegarem co艣 wsp贸lnego? — spyta艂am ostro偶nie.
Alicja zn贸w wzi臋艂a lup臋 i przygl膮da艂a si臋 fotografii.
— Gdybym jeszcze mog艂a zobaczy膰 go z ty艂u — mrukn臋艂a. — Ale w艂a艣ciwie jestem pewna... Czekaj, zrobi臋 kaw臋.
Zacz臋艂am sprz膮ta膰 艣mietnik z salonowego sto艂u. Karteczk臋 ze 艣rodkiem truj膮cym znalaz艂am i od艂o偶y艂am na bok. Mia艂am nadziej臋, 偶e zrobi kaw臋 i dla mnie.
— Powiedz mo偶e co艣 wi臋cej, co? — zaproponowa艂am, siadaj膮c przy stole kuchennym. — Jeszcze nie s艂ysza艂am, 偶eby kto艣 zaniemia艂 od zegara. W czym rzecz?
— No dobrze, uspokoi艂am si臋 — powiedzia艂a Alicja i odsun臋艂a na bok wielk膮 kopert臋, z kt贸rej wy艂azi艂y prospekty reklamowe. Mimochodem stwierdzi艂am, 偶e jest to koperta przyniesiona przez obcego faceta w dniu mojego przyjazdu. — Ale zaczyna mnie to intrygowa膰. Powiem ci, oczywi艣cie, nie ma tu 偶adnej tajemnicy.... — urwa艂a, zastanowi艂a si臋 i doda艂a niepewnie: — Chyba nie ma...
— Nawet je艣li jest, nie musz臋 jej zaraz rozg艂asza膰 — wytkn臋艂am zgry藕liwie.
Alicja prze艂ama艂a sobie papierosa na p贸艂.
— To jest zegar mojej ciotki — powiedzia艂a stanowczo. — W艂a艣nie: jest, nie: by艂, bo nie uznaj臋 zmiany w艂a艣ciciela rzeczy zrabowanych. Pami臋tam go doskonale, uwielbia艂am go przez ca艂e dzieci艅stwo. Ciotka pozwala艂a mi go czasem nakr臋ca膰, mia艂am go dosta膰 w prezencie, jak sko艅cz臋 osiemna艣cie lat. Autentyk, XVIII wiek. Wyrzucili j膮 z mieszkania w czterdziestym trzecim i zamieszka艂 tam po niej pu艂kownik von co艣 tam. Wszystkich ludzi z tego domu wyrzucili i wtedy przenios艂a si臋 do nas na Narbutta. Pozwolili jej zabra膰 par臋 szmat, a zegar zosta艂 i inne rzeczy te偶. Ja by艂am g贸wniara, ale moja siostra, wiesz, ona jest starsza ode mnie, powiedzia艂a, 偶e nie popu艣ci. Podgl膮da艂a tego pu艂kownika...
J臋kn臋艂am,
— Jezus Mario, jak...?!
— Chodzi艂a tam i 艣ledzi艂a go, jak wyje偶d偶a艂 albo wraca艂. No, nie sta艂a przecie偶 pod bram膮! Z pewnej odleg艂o艣ci. Zaprzyja藕ni艂a si臋 z jego ordynansem, on by艂 ze 艢l膮ska i uwa偶a艂 za wielk膮 艂ask臋, 偶e z nim rozmawia艂a. Doczeka艂a chwili, kiedy pu艂kownik si臋 wyni贸s艂, tu偶 przed samym powstaniem. Nikt po nim nie zd膮偶y艂 si臋 wprowadzi膰, bo powstanie wybuch艂o. Przez kr贸tk膮 chwil臋 ten dom byt wolny, nie pami臋tam nawet, czy nasi weszli, czy te偶 by艂a to ziemia niczyja, ale ja tam by艂am.
— W tym domu?
— W mieszkaniu ciotki. To nie do poj臋cia, ale ten szkop nawet nie zmieni艂 zamk贸w. Ciotce zosta艂 jeden komplet kluczy. Wesz艂am tam razem z moj膮 siostr膮, na chwil臋; troch臋 mebli jeszcze sta艂o, ale poza tym nic. To znaczy owszem, w kuchni garnki i takie gorsze talerze. Nic wi臋cej. A tam by艂y w og贸le tak偶e i nasze rzeczy, bo nas wyrzucili z domu od razu na pocz膮tku wojny i uda艂o nam si臋 prawie wszystko cenniejsze przenie艣膰 do ciotki...
— 艢wietne zabezpieczenie... — mrukn臋艂am z nagan膮.
— Nikt wtedy jeszcze nie wiedzia艂, co b臋dzie. Pan pu艂kownik von co艣 tam wyprowadza艂 si臋 ci臋偶ar贸wk膮, mia艂 i艣膰 na front, ale przedtem dosta艂 par臋 dni urlopu. To wszystko moja siostra wiedzia艂a od ordynansa.
Zar贸wno Alicja, jak i jej siostra od urodzenia by艂y dwuj臋zyczne, po niemiecku m贸wi艂y tak samo, jak po polsku. Ordynans m贸g艂 sobie nawet nie zdawa膰 sprawy, kim ona w og贸le jest...
— Na ten urlop pojecha艂 do rodzinnego domu — ci膮gn臋艂a Alicja, wpatrzona gdzie艣 w dal za moimi plecami. — Mia艂 posiad艂o艣膰 w Hochenwalde...
— Gdzie to jest?
— Za Gorzowem Wielkopolskim. Teraz ta miejscowo艣膰 nazywa si臋 chyba Wysoka, ale to nie jest w miejscowo艣ci, tylko obok. Dojecha艂 do domu t膮 ci臋偶ar贸wk膮...
— No! — pogoni艂am, bo zamilk艂a, ci膮gle wpatrzona w dal.
Alicja prze艂ama艂a sobie drugiego papierosa.
— Przypomina mi si臋 coraz wi臋cej — rzek艂a, o偶ywiaj膮c si臋. — To ju偶 tyle lat, wyrzuci艂am to z pami臋ci, bo mnie denerwowa艂o. Wi臋c czekaj, od ordynansa pochodz膮 wszystkie informacje. Do domu dojecha艂 ci臋偶ar贸wk膮, a na front wyruszy艂 z jedn膮 walizeczk膮. Nie wierz臋, 偶e w tej walizeczce zabra艂 na front nasz zegar...
— Chyba s艂usznie nie wierzysz...
— Potem si臋 to wszystko przewali艂o. Moja siostra wycofa艂a si臋 z tematu, bo zakocha艂a si臋 na 艣mier膰 w moim szwagrze i ju偶 nie mia艂a g艂owy do niczego, wi臋c spraw臋 przej臋艂am ja. Rozmawia艂am z tym ordynansem, to by艂 jeniec wojenny, odgruzowywa艂 Warszaw臋, nie pami臋tam ju偶, w jaki spos贸b go odnalaz艂am. Od niego wiem, 偶e rodzina pana pu艂kownika mia艂a czeka膰 spokojnie, pan pu艂kownik tak kaza艂. Uciekli tu偶 przed frontem, w ostatniej chwili, bez niczego. Pan pu艂kownik pos艂a艂 transport, zanim go szlag trafi艂 i ten transport nie dojecha艂, te偶 go szlag trafi艂. Dlatego ordynans dosta艂 si臋 do niewoli, zreszt膮 z przyjemno艣ci膮...
Nawet mi to wszystko nie brzmia艂o chaotycznie, doskonale rozumia艂am. Ciekawi艂o mnie, kogo wysta艂 z transportem.
— Ordynansa — powiedzia艂a Alicja. — Przecie偶 m贸wi臋. Dolaz艂 tam na piechot臋, a ruskie by艂y tu偶 za nim. A mo偶e nasi, nie wiem... Wszystkich z tej posiad艂o艣ci wymiot艂o podobno poprzedniego dnia... A! Ju偶 sobie przypominam! Wyruszyli osobowym samochodem, ten samoch贸d tam sta艂 z rozbit膮 mask膮, przejecha艂 p贸艂 kilometra. Walizki w nim zosta艂y, musieli zabra膰 tylko bi偶uteri臋 i pieni膮dze. Ordynans mia艂 czas a偶 do nast臋pnego dnia, wi臋c wszystko obejrza艂 i czeka艂 na ruskich, 偶eby go wreszcie wzi臋li do niewoli. Nic nie by艂o. On przecie偶 wiedzia艂, co oni tam mieli, co pan pu艂kownik przywozi艂 i tak dalej. Nie znalaz艂 ani porcelany, ani sreber, ani obraz贸w, ani 偶adnych antyk贸w, nic. M贸wi艂, 偶e do wszystkiego potrzebny by艂by wagon kolejowy, albo i dwa, wi臋c, jego zdaniem, zakopali. Albo zamurowali w piwnicy. By艂am tam.
— Kiedy?!
— W czterdziestym si贸dmym. Nie, mo偶e w czterdziestym 贸smym. Nie, nie wiem, ale wkr贸tce. Po dw贸ch albo trzech, albo mo偶e czterech latach. Widzia艂am ten pu艂kownikowski pa艂ac, nie byt rozszabrowany, bo do艣膰 d艂ugo wojsko w nim sta艂o. Przez jaki艣 czas mieli tam szpital. No, nie pami臋tam ju偶 dok艂adnie, ale na pewno nikt nie grzeba艂 i niczego nie burzy艂. Ja te偶 nie. Nie czu艂am si臋 na si艂ach przekopywa膰 okolic臋 i na zegarze po艂o偶y艂am krzy偶yk. Na innych rzeczach te偶.
Milcza艂y艣my przez chwil臋.
— Z tego by wynika艂o — powiedzia艂am ostro偶nie — 偶e je偶eli tw贸j zegar przebywa w Hamiltonie...
— To kto艣 go wydoby艂 — podchwyci艂a Alicja. — Ciekawe, kto. I ciekawe, kiedy. Je偶eli nie rozszabrowali od razu, to potem ju偶 by艂o trudniej, zacz臋to pilnowa膰, kary za szaber i tak dalej. Chyba 偶e...Remont...?
— Co masz na my艣li?
— Nic. Szwindel. Wydobywa si臋 legalnie, a potem po艂owa ginie...
Zamilk艂a nagle i zn贸w popad艂a w zamy艣lenie. Zacz臋艂am doznawa膰 jakich艣 mglistych skojarze艅 i zal臋g艂y si臋 we mnie niewyra藕ne supozycje. Nie wiedzia艂am, co z nimi zrobi膰, wi臋c te偶 milcza艂am.
— Chcia艂abym si臋 upewni膰, czy to jest zegar mojej ciotki — zdecydowa艂a si臋 Alicja. — Z ty艂u by艂 wygrawerowany monogram. Mog臋 ci narysowa膰, jak wygl膮da艂, to nie byt monogram ciotki, mo偶e babki, nie pami臋tam. O, tak...
Si臋gn臋艂a po jeden z prospekt贸w z koperty i znalaz艂a d艂ugopis. Zacz臋艂a rysowa膰 na szerokim marginesie. Przygl膮da艂am si臋 jej niepewnie.
— Widz臋, 偶e nie odczepi臋 si臋 od tych ludzi — rzek艂am sm臋tnie. — Pewnie b臋dziesz chcia艂a, 偶ebym jakim艣 cudem uzyska艂a informacj臋, co zegar ma na plecach. Ju偶 raz tak by艂o.
— A co, nie mo偶esz? — zmartwi艂a si臋 Alicja. — O, popatrz, takie. Pami臋tam dok艂adnie, bo to by艂o tak偶e na paru innych rzeczach.
Obejrza艂am wymy艣lnie spl膮tane inicja艂y, poszuka艂am na p贸艂eczce no偶yczek i odci臋艂am z prospektu kawa艂ek marginesu z rysunkiem.
— Za艂atwi臋 to ulgowo, zadzwoni臋 do nich. Nie mam cierpliwo艣ci czeka膰 na efekty korespondencji.
— Je偶eli koszt telefonu uwa偶asz za za艂atwienie ulgowe...
R贸偶nica czasu pomi臋dzy nami a Kanad膮 zmusi艂a mnie do przeczekania kilku godzin. Nie nudzi艂y艣my si臋, wyja艣ni艂am Alicji przyczyny pobytu Micha艂ka pod moj膮 szaf膮, co potrwa艂o do艣膰 d艂ugo. S艂ucha艂a z wyj膮tkow膮 uwag膮, a偶 mnie to dziwi艂o. Znalezisko w abstrakcji pana Seweryna zainteresowa艂o j膮 niezmiernie i musia艂am opisa膰 je z detalami. Nie skomentowa艂a niczego.
— Czekaj — powiedzia艂a tajemniczo, podnosz膮c si臋 z krzes艂a. — Co艣 ci, wobec tego, poka偶臋. Tylko musz臋 to znale藕膰...
Przejrzawszy pobie偶nie trzy pokoje, przenios艂a si臋 do atelier. Nie towarzyszy艂am jej, we w艂asnym zakresie szuka艂am telefonu El偶biety w Kanadzie, kt贸ry, zwa偶ywszy i偶 znajdowa艂am si臋 w Danii, powinnam by艂a mie膰 przy sobie.
Zgadza艂o si臋, mia艂am. Po艂膮czy艂am si臋 z ni膮 kr贸tko po p贸艂nocy. Natychmiast po okrzykach i powitaniach przyst膮pi艂am do rzeczy.
— U Domaniewskich na p贸艂ce jest zegar — powiedzia艂am dobitnie i wyra藕nie. — Zabytkowy. Sta艂 akurat pod g贸ralk膮...
— Teraz ten zegar stoi u nas — przerwa艂a El偶bieta. — Wiem, o kt贸ry ci chodzi, taki frymu艣ny. Moja c贸rka dosta艂a go w prezencie, jak zrobi艂a matur臋.
Ucieszy艂am si臋 nadzwyczajnie.
— W takim razie bardzo ci臋 prosz臋, obejrzyj go od ty艂u i powiedz mi, czy ma tam jaki艣 znaczek.
— Mam wra偶enie, 偶e ju偶 raz chcia艂a艣 znaczek...?
— Owszem, ale to inny. Ten powinien by膰 wygrawerowany. B臋d臋 ci wdzi臋czna, je艣li zrobisz to mo偶liwie szybko, bo mi tu lec膮 w s艂uchawk臋 du艅skie korony...
El偶bieta spe艂ni艂a moje 偶yczenie. Przynios艂a zegar do telefonu.
— Czekaj. Nie chcia艂abym go upu艣ci膰... No owszem, ma tu co艣. Wygrawerowane, wygl膮da na monogram. A co...?
Za偶膮da艂am u艣ci艣lenia miejsca, rozmiar贸w i og贸lnego wygl膮du monogramu. Pasowa艂 do rysunku na marginesie prospektu. Obieca艂am list, przekaza艂am pozdrowienia dla rodziny i po偶egna艂am El偶biet臋.
Wracaj膮c膮 z atelier Alicj臋 powita艂am uzyskan膮 informacj膮. Znalaz艂a to swoje co艣, bo trzyma艂a w r臋ku wielk膮, p艂ask膮, kartonow膮 teczk臋. Zgodnie uzna艂y艣my, 偶e przynale偶no艣膰 zegara do jej ciotki jest pewna, niemo偶liwe bowiem, 偶eby na wszystkich zegarach o identycznym wygl膮dzie grawerowane by艂y monogramy jej babki. Kawa艂ek prospektu jednak偶e zdecydowana by艂am wys艂a膰.
Alicja po艂o偶y艂a teczk臋 na stole. Otworzy艂a j膮 i zacz臋ta przek艂ada膰 znajduj膮ce si臋 w niej arkusze r贸偶nej tre艣ci. Wyci膮gn臋艂a jeden.
— Popatrz na to. Co艣 ci to przypomina?
Popatrzy艂am i prawie zapar艂o mi dech. Na arkuszu znajdowa艂a si臋 mapa, co rozpozna艂am od razu, bo by艂a mniej drobna ni偶 tamta z plec贸w rozmazanej g贸ralki. Te偶 by艂a niekompletna, pe艂na pustych plack贸w i r贸wnie偶 placki by艂y zape艂nione krzy偶ykami. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e nale偶a艂a do kompletu!
— Na lito艣膰 bosk膮, sk膮d to masz?!
— A co, pasuje ci?
— Ca艂kowicie! R贸偶nica w rozmiarach, reszta si臋 zgadza. I w papierze...
Pokaza艂am jej, na czym polega podobie艅stwo, obejrza艂y艣my krzy偶yki, stwierdzi艂y艣my, 偶e r贸wnie偶 s膮 w czterech rodzajach. Odmienno艣膰 istnia艂a w tworzywie, ta by艂a zwyczajn膮 odbitk膮 fotograficzn膮 na bia艂ym papierze, nieprzezroczystym, ponadto robi艂a wra偶enie z艂ego zdj臋cia. Jakby fotografowano co艣 nie wprost, tylko troch臋 ze skosu.
Energicznie za偶膮da艂am wyja艣nie艅.
— Sama zrobi艂am to zdj臋cie — powiedzia艂a Alicja z satysfakcj膮. — Zdaje si臋, 偶e bezwiednie. Znalaz艂am to na w艂asnym negatywie i zrobi艂am odbitk臋 z ciekawo艣ci, bo nie wiedzia艂am, co to jest. Powi臋kszy艂am, 偶eby rozpozna膰.
— I musia艂a艣 tego szuka膰? Nie mia艂a艣 w艣r贸d zdj臋膰?
— Nie, bo nie uwa偶am tego za zdj臋cie, to po pierwsze. A po drugie, wi膮偶e si臋 z Mundziem, wi臋c nie zas艂uguje na moje starania.
— Jak to z Mundziem?! Gdzie to robi艂a艣?! Kiedy, w jakich okoliczno艣ciach?! Co to w og贸le by艂o, m贸w wszystko!
— Chcesz po 艂ebkach, czy dok艂adnie?
— Dok艂adnie oczywi艣cie, idiotyczne pytanie!
— To zaczekaj, boja mam tu co艣 jeszcze...
Wyci膮gn臋艂a z teczki nast臋pny arkusz. By艂a to zwyczajna mapa, z艂o偶ona w o艣mioro, stara, blada i w og贸le w op艂akanym stanie, ale bez trudu uda艂o mi si臋 stwierdzi膰, i偶 jest to niemiecka sztab贸wka. Przyjrza艂am si臋 jej niecierpliwie i z lekkim pow膮tpiewaniem.
— I co to ma do rzeczy? — spyta艂am niepewnie.
— Jeszcze nie wiem — odpar艂a Alicja. — Ale mam wra偶enie, 偶e si臋 艂膮czy. Musz臋 sobie wszystko po kolei przypomnie膰.
— Rozumiem z tego, 偶e masz jakie艣 kalendarze z tamtych czas贸w?
— Mam i nawet wiem gdzie. My艣lisz, 偶e najlepiej b臋dzie w tej chwili? Nie jutro?
Zawaha艂am si臋. Dochodzi艂o wp贸艂 do drugiej. Popatrzy艂am na fotografi臋 mapy i pomy艣la艂am, 偶e z racji wi臋kszej skali uda si臋 mo偶e odczyta膰 na niej jakie艣 nazwy miejscowo艣ci. Nie mia艂am przy sobie mojej niezwyk艂ej lupy, musia艂am zatem zyska膰 przynajmniej dobre o艣wietlenie. Nic nie zast膮pi s艂o艅ca...
— Dobrze, niech b臋dzie jutro. Ale nie sprz膮taj tego ze sto艂u, bo sama rozumiesz...
Rano przenios艂y艣my ca艂y ch艂am na st贸艂 salonowy, poniewa偶 nie mia艂y艣my gdzie zje艣膰 艣niadania. Cierpliwie czeka艂am na zwierzenia Alicji wiedz膮c dobrze, i偶 nic mi nie powie, dop贸ki nie znajdzie kalendarzyka. We wszystkich kolejnych robi艂a sobie tysi膮czne notatki, kt贸re potem znakomicie wspomaga艂y jej pami臋膰. Notatki by艂y skr贸towe i jakim sposobem potrafi艂a sobie na ich podstawie wszystko przypomnie膰, nikt nigdy nie m贸g艂 zrozumie膰. A jednak potrafi艂a. Nie wnika艂am w tajemnicze w艂a艣ciwo艣ci jej umys艂u, wynios艂am zdj臋cie mapy na s艂o艅ce i spr贸bowa艂am odczyta膰 cokolwiek. Uda艂o si臋 to dopiero, kiedy Alicja dostarczy艂a mi drug膮 lup臋.
— Znalaz艂am kalendarze — zakomunikowa艂a. — Masz, spr贸buj przez dwie.
— Som…mer…feld — odcyfrowa艂am z trudem. — Popatrz ty, bo mo偶e ja 藕le widz臋.
— Ja widz臋 gorzej — przypomnia艂a mi Alicja i pochyli艂a si臋 nad map膮. — Co艣 takiego, jak te lupy mo偶na ustawi膰 ...! Sommerfeld, zgadza si臋.
— To co to jest?
— A sk膮d ja mam to wiedzie膰? Letnie pole. Czekaj, g艂upia jeste艣, tu jest jaki艣 wi臋kszy napis. No, niezupe艂nie, d贸艂 wi臋kszego, napisu. Uci臋ty w po艂owie.
Obejrza艂am d贸艂 uci臋tego napisu i zaproponowa艂am, 偶eby go odrysowa膰. Mo偶e uda nam si臋 potem do tego do艂u dopasowa膰 g贸r臋. Nazwa wi臋kszej miejscowo艣ci mog艂a wreszcie okre艣li膰 jako艣 bli偶ej teren, kt贸ry obejmowa艂a mapa.
Odrysowa艂y艣my go wsp贸lnymi si艂ami z najwi臋ksz膮 staranno艣ci膮 i wr贸ci艂y艣my do mieszkania.
— Na ko艅cu jest g, to pewne — powiedzia艂a Alicja stanowczo. — Pozwolisz, 偶e wyjm臋 jajko? Bo mi si臋 ugotuje na twardo.
— Prosz臋 ci臋 bardzo — przyzwoli艂am z roztargnieniem. — Na pocz膮tku mo偶e by膰 O. Oranienburg.
— Idiotka. Tu jest siedem liter.
— No to co艣 innego. Co jeszcze wygl膮da tak samo, jak to?
— Poka偶 to... Czekaj, chyba widz臋 tu e. I to pomi臋dzy... Na ko艅cu jest erg.
— Mo偶liwe. Ciekawe, co na pocz膮tku...
W czasie ca艂ego 艣niadania wyrywa艂y艣my sobie wzajemnie kartk臋 z polow膮 napisu. Alicja si臋 uparta, zagadka zacz臋艂a si臋 jej podoba膰. Drug膮 liter膮 te偶 by艂o r, najwi臋kszy k艂opot sprawia艂 艣rodek, p艂yn臋艂a na tym jaka艣 rzeczka i litera by艂a niewyra藕na. Wypisa艂am ca艂y afiabet i skre艣la艂am to, co z pewno艣ci膮 nie pasowa艂o. Zosta艂o niewiele, w gr臋 mog艂o wchodzi膰 tylko b, o i u.
— Oerg i uerg odpada — powiedzia艂a Alicja stanowczo. — Zostaje berg. Or... Gr... Gr眉nberg! — wrzasn臋艂a nagle rado艣nie — Gr眉nberg! Zielona G贸ra!
— My艣lisz...?
Z przej臋ciem dorysowa艂am g贸r臋 tego Gr眉nberga do do艂u. Zgadza艂o si臋, Alicja zachichota艂a.
— A teraz ci powiem, 偶e mog艂y艣my znale藕膰 w atlasie Sommerfeld i zobaczy膰, gdzie le偶y. Zielona G贸ra by艂aby obok, najprostsze wyj艣cie. Ale by艂am ciekawa, czy uda mi si臋 zgadn膮膰.
— To przynie艣 ten atlas i sprawdzimy, czy si臋 zgadza — powiedzia艂am nie偶yczliwie. — Albo ja p贸jd臋, tylko powiedz, gdzie jest.
Alicja pokaza艂a 艂y偶eczk膮.
— Gdzie艣 tam le偶y, na regale. Na dole.
Atlas wykaza艂 niezbicie, 偶e mia艂a racj臋. Zgad艂a doskonale. By艂 to stary du艅ski atlas, przedwojenny, i na dawnych niemieckich terenach mia艂 niemieckie nazwy. Nie uda艂o nam si臋 przypomnie膰 sobie, co to jest obecnie Sommerfeld, ale nie mia艂o to ju偶 znaczenia.
— Wi臋c to s膮 Ziemie Odzyskane — powiedzia艂am, przej臋ta i na nowo zaintrygowana. — Wobec tego to RESLA. kt贸re uda艂o mi si臋 odczyta膰, powinno brzmie膰 BRESLAU, Wroc艂aw. Co艣 podobnego, a ju偶 by艂am gotowa szuka膰 po Karaibach i Azorach! Ziemie Odzyskane...
Podnios艂am g艂ow臋 znad atlasu i popatrzy艂y艣my na siebie.
— I co? — spyta艂a Alicja. — Jeszcze nie masz 偶adnych skojarze艅?
— Mam tyle, 偶e nie 艣miem w nie wierzy膰. Co to ma znaczy膰?
— Czekaj, powiem ci, co pami臋tam. Gdzie ja po艂o偶y艂am kalendarzyki?
— Tu chyba, nie?
Studiuj膮c pilnie zapiski, Alicja poinformowa艂a mnie, 偶e by艂a wtedy strasznie m艂oda. Nie poczu艂am si臋 tym zbulwersowana. Nast臋pnie zacz臋艂a dopasowywa膰 Mundzia do ordynansa, co ju偶 zacz臋艂o wygl膮da膰 sensacyjnie.
— Nie pami臋tam zupe艂nie, sk膮d ja to wiem i jak to si臋 sta艂o, ale na pewno Mundzio z tym ordynansem mia艂 jaki艣 kontakt. M贸wi艂am ci, 偶e on by艂 ze 艢l膮ska. Zwolnili go i wcale nie wyjecha艂 do 偶adnych Niemiec, tylko zosta艂 w Polsce. Pod koniec niewoli m贸wi艂 ju偶 po polsku bardzo dobrze. Oczywi艣cie, ja si臋 z nim zetkn臋艂am wcze艣niej, Mundzio jako艣 tak p贸藕niej.
— Nie pami臋tasz kiedy?
— Nie, ten kalendarzyk jest p贸藕niejszy...
Zajrza艂a na pierwsz膮 stron臋.
— Pi臋膰dziesi膮ty sz贸sty rok. Tamto wszystko by艂o wcze艣niej, ale wtedy jeszcze nie zapisywa艂am. Tu mam ci膮g dalszy...
Pogrzeba艂a w stoj膮cym obok pudle i zacz臋艂a przegl膮da膰 inne kalendarzyki.
— Za艂atw mo偶e najpierw ten jeden, a potem przejdziemy do dalszego ci膮gu — zaproponowa艂am niecierpliwie.
— Dobrze, ale zr贸b kawy. A...! To wtedy by艂am tam po zegar!
— M贸wi艂a艣, 偶e po zegar je藕dzi艂a艣 w czterdziestym 贸smym.
— Pierwszy raz. Wtedy, to znaczy w pi臋膰dziesi膮tym sz贸stym, pojecha艂am na jak膮艣 inwentaryzacj臋 i skorzy sta艂am z okazji. Aha, to tam si臋 dowiedzia艂am o jakim艣 cz艂owieku...
Zmarszczy艂a brwi i zamy艣li艂a si臋 nagle.
— Czekaj, czy ja tego cz艂owieka gdzie艣 nie mam...? Kto to m贸g艂 by膰? No nic, mo偶e si臋 dojdzie... Czekaj, on szuka艂 grobu ...
Cz艂owiek, na ile mog艂a sobie przypomnie膰, szuka艂 grobu matki. Niew膮tpliwie by艂 Niemcem, bo Alicja s艂u偶y艂a za t艂umaczk臋. Tego grobu kaza艂 mu szuka膰 ojciec, a wszystko razem w og贸le by艂o dziwne, bo z wypowiedzi szukaj膮cego wynika艂o, 偶e nigdy w tych okolicach nie mieszka艂. Pochodzi艂 ze Stuttgartu, jego ojciec by艂 tam ku艣nierzem, a teraz wyemigrowa艂 dok膮d艣. Mo偶e do Ameryki, mo偶e do Australii, w ka偶dym razie grobu matki powinien by艂 szuka膰 w Stuttgarcie, a nie ko艂o Zielonej G贸ry.
Cz艂owiek pojawia艂 si臋 jej w pami臋ci jak 偶ywy.
— Ten ojciec by艂 na wojnie. Mo偶e matka te偶 by艂a na wojnie? Mog艂a pracowa膰 jako sanitariuszka. Chodzi mi tak m臋tnie po g艂owie, 偶e ten ojciec sam j膮 pochowa艂 i jako艣 tam zaznaczy艂 jej gr贸b, bo mo偶e chcia艂 j膮 ekshumowa膰 albo co. Mo偶e pomnik postawi膰 po wojnie. I teraz przys艂a艂 syna z Kanady... O, w艂a艣nie! On wyemigrowa艂 do Kanady. Przys艂a艂 syna, 偶eby znalaz艂 gr贸b matki...
— Czy mog艂abym wiedzie膰, jakiej tre艣ci notatki przypomnia艂y ci to wszystko? — przerwa艂am z gwa艂townym zainteresowaniem.
Alicja obejrza艂a mnie krytycznie, unios艂a okulary i zag艂臋bi艂a si臋 w tekst. Notatki prowadzone by艂y mikroskopijnym maczkiem.
— Dw贸r i czworaki razem — odczyta艂a. — Da艂am Tomkowi buty do szewca. Czternasta so艂tys. Pokrzywy w dobrej ziemi.
— I to ci przypomina syna ku艣nierza i gr贸b hipotetycznej sanitariuszki...
— No pewnie! Nie mog艂am z nim przej艣膰 le艣n膮 droga, bo by艂o b艂oto, a ja mia艂am tylko jedn膮 par臋 but贸w. Tomek je zabra艂, wysz艂am w rannych pantoflach. Z so艂tysem rozmawia艂am mi臋dzy innymi o tym grobie, a na cmentarzu ros艂y olbrzymie pokrzywy, a偶 mnie zaciekawi艂y...
— Rozumiem. Podstawowe skojarzenia. Jed藕 dalej.
— Teraz zn贸w nie wiem sk膮d, ale us艂ysza艂am plotk臋, 偶e on wcale nie szuka grobu, tylko czego艣, co zakopa艂 jego ojciec. I jako艣 zaraz potem przypl膮ta艂 si臋 Mundzio...
— Sk膮d go w og贸le zna艂a艣?
— Przez kumpli ze studi贸w. Gacie pozna艂am p贸藕niej. Wychodzi mi, 偶e Mundzio w臋szy艂 tam dooko艂a, ale z synem ku艣nierza si臋 nie spotka艂. A nawet je艣li, to nie wtedy.
— No dobrze i co dalej?
— Dalej mam przerw臋 na ten temat. A nie, czekaj... Kto艣 mi powiedzia艂, ale zabij mnie, nie wiem kto, 偶e Mundzio szuka takich, kt贸rzy byli wywiezieni na roboty, i dopytuje si臋 o mapy. Szczeg贸艂贸w jego poszukiwa艅 nie znam, musisz si臋 z tym pogodzi膰.
— Pogodz臋 si臋. Wal dalej.
— By艂am tym wtedy troch臋 zainteresowana, sama rozumiesz, ze wzgl臋du na zegar. Ju偶 wprawdzie z niego zrezygnowa艂am, ale mo偶liwe, 偶e nabra艂am nowych nadziei. Mo偶e si臋 nawet troch臋 dopytywa艂am, a mo偶e mi samo wpad艂o w ucho. Czekaj... Tu robi艂am makiet臋... O, w艂a艣nie! Stad ta odbitka.
— No, nareszcie! — westchn臋艂am z ulg膮. — Jak to by艂o?
— Mia艂am w redakcji takiego znajomego fotografa, tam by艂o 艣wietnie wyposa偶one atelier, a jak wiesz, fotografia to by艂o moje hobby. U niego robi艂am zdj臋cia makiety, r贸wnocze艣nie by艂 tam Micha艂ek, co wida膰 na zdj臋ciu, i by艂 Mundzio. I jeszcze kto艣... Ja robi艂am i ten fotograf robi艂, to by艂a jaka艣 towarzyska historia i nie dam g艂owy, czy nie by艂am troch臋 podci臋ta. Jakie艣 napoje tam sta艂y...
— Widzi mi si臋, 偶e by艂a艣 — rzek艂am z nagan膮.
— Mo偶e wyj膮tkowo masz racj臋, bo wiem, 偶e robi艂am jakie艣 zdj臋cia po k膮tach, z fleszem. Wyszukiwa艂am sobie takie miejsca, gdzie ciemno, a Micha艂ek mi przeszkadza艂. I w艂a艣nie na tamtym filmie znalaz艂am to.
Popuka艂a palcem w fotografi臋 mapy. Zaczyna艂o si臋 uk艂ada膰 do艣膰 logicznie, chocia偶 wci膮偶 by艂o niezrozumia艂e i mocno pogmatwane. Zwi膮zek Micha艂ka i Mundzia z g贸ralk膮 wydawa艂 si臋 ju偶 zupe艂nie oczywisty, okoliczno艣ci towarzysz膮ce natomiast ci膮gle gin臋艂y w mroku.
— No dobrze i co jeszcze? Co by艂o dalej chronologicznie?
— Ty wiesz, 偶e ja przez jaki艣 czas by艂am t艂umaczk膮? Nied艂ugo, par臋 miesi臋cy, to by艂o w艂a艣nie w tamtym okresie. R贸wnocze艣nie robi艂am grafik臋 dla prasy, zna艂am mn贸stwo ludzi... Co艣 takiego, dopiero teraz widz臋, jaki intensywny tryb 偶ycia prowadzi艂am! I ci膮gle jako艣 ten Mundzio p臋ta艂 si臋 ko艂o mnie, teraz widz臋, dlaczego. Interesowali go i Niemcy i dziennikarze. Zaraz, co ja tu... A! Ju偶 widz臋. Jeden ch艂opak w redakcji przyni贸s艂 mapy dla Mundzia, ukrad艂am mu jedn膮, to ta...
Pokaza艂a palcem st贸艂 salonowy, gdzie le偶a艂a sztab贸wka.
— Luzem by艂y, obejrza艂am je sobie, zobacz, tam jest Hochenwalde. Okolice mojego zegara.
Gdybym chcia艂a twierdzi膰, 偶e co艣 mnie tkn臋艂o, ze艂ga艂abym bezczelnie. Nic mnie nie tkn臋艂o. Bez 偶adnych wewn臋trznych dozna艅 podnios艂am si臋, podesz艂am do sto艂u, roz艂o偶y艂am map臋 i przyjrza艂am si臋 jej.
— Gdzie tu masz Hochenwalde? — spyta艂am sucho.
— Gdzie艣 tam w g贸rnej po艂owie.
Przyjrza艂am si臋 uwa偶niej.
— Ani w g贸rnej, ani w dolnej. Wcale go nie ma.
— Jak to nie ma? Musi by膰! Samo z mapy nie zesz艂o!
— Nie wiem. Mo偶e mu si臋 znudzi艂 pobyt u ciebie...
Alicja rozz艂o艣ci艂a si臋, porzuci艂a kalendarzyki i podnios艂a si臋 r贸wnie偶.
— 艢lepa komenda, zaraz ci poka偶臋...
Tkwi艂a pochylona nad sto艂em co najmniej pi臋膰 minut. Potem si臋gn臋艂a po lup臋 i obejrza艂a map臋 przez lup臋 kawa艂ek po kawa艂ku. Potem wyprostowa艂a si臋 i popatrzy艂a na mnie, zupe艂nie stropiona.
— Masz racj臋, 偶e gdzie艣 posz艂o. Co to ma znaczy膰?
— Nic szczeg贸lnego, to jest po prostu inna mapa.
— Mowy nie ma, nie mia艂am innej. To jest ta!
— Kota masz? Przecie偶 Hochenwalde tu nie ma! Kiedy ogl膮da艂a艣 j膮 dok艂adnie poprzednio?
— Poprzednio? Nie pami臋tam... Nie dam g艂owy, czy nie wtedy, kiedy j膮 podw臋dzi艂am Mundziowi...
— Jak to, nie spojrza艂a艣 ju偶 na ni膮 potem ani razu?! Przez te wszystkie lata?!
— Tak rzuci膰 okiem, to owszem... Jak si臋 pakowa艂am... No, jak si臋 przeprowadza艂am do Danii. Ale dok艂adnie nie mia艂am powodu, r膮bn臋艂am j膮 tylko na pami膮tk臋. S艂uchaj, jak to si臋 mog艂o sta膰...? Pami臋tam, 偶e od艂o偶y艂am j膮 wtedy na bok... Reszta le偶a艂a w kupie z drugiej strony. Ich by艂o kilka, chyba osiem...
— Nie wiem, jakie sceny rozgrywa艂y si臋 w贸wczas w miejscu twojego pobytu — powiedzia艂am z niesmakiem. — Ale niech p臋kn臋, je艣li nie przytrafi艂a si臋 tam jaka艣 odwrotno艣膰. Da艂a艣 mu t臋 jedn膮, a zostawi艂a艣 sobie reszt臋...
— Nic mu nie dawa艂am, sam zabra艂, jak mnie nie by艂o w pokoju.
— Tym bardziej. B贸g raczy wiedzie膰, jak to le偶a艂o. Przyszed艂, natkn膮艂 si臋 na jedn膮 od艂o偶on膮, zabra艂...
— Ale w takim razie powinnam mie膰 t臋 ca艂膮 reszt臋! A mam tylko to!
— Nie chc臋 twierdzi膰, 偶e pozosta艂e zgubi艂a艣, aczkolwiek nie jest to rzecz nieprawdopodobna. Podejrzewam natomiast, 偶e kupa si臋 mog艂a rozlecie膰, kto艣 popchn膮艂, potem ju偶 le偶a艂y r贸偶nie, a jedna oddzielnie. I t臋 jedn膮 zabra艂a艣, nie ogl膮daj膮c dok艂adnie. Co to by艂 za pok贸j?
— W redakcji. Czasem mi tam dawali kawa艂ek miejsca.
— A co ten Mundzio tam robi艂? On przecie偶 studiowa艂 prawo.
Alicja rozejrza艂a si臋, znalaz艂a po艂贸wk臋 papierosa i zapali艂a.
— Mundzio si臋 p臋ta艂. Bywa艂 wsz臋dzie tam, gdzie mia艂 doskok przez kogokolwiek. Wystarcza艂a mu jedna znajoma osoba, 偶eby si臋 wkr臋ci艂 do ca艂ej instytucji. Pcha艂 si臋 nachalnie. Rozz艂o艣ci艂o mnie, 偶e zabra艂 mapy w mojej nieobecno艣ci, bo zamierza艂am mu powiedzie膰, 偶e t臋 jedn膮 chc臋 dla siebie. Ze z艂o艣ci nic mu nie powiedzia艂am.
— I je偶eli dowiedzia艂 si臋 p贸藕niej, 偶e by艂o osiem map, do dzi艣 dnia jest przekonany, 偶e dosta艂 jedn膮, a reszt臋 masz ty ....
— Du偶o mnie obchodzi, o czym jest do dzi艣 przekonany — zirytowa艂a si臋 Alicja.— Nie wiem, gdzie si臋 podziewa, i nawet nie chc臋 wiedzie膰! Zamierzasz us艂ysze膰 dalszy ci膮g czy rezygnujesz?
Porzuci艂am rozwa偶ania nad Mundziem i sztab贸wk膮, 偶eby jej, bro艅 Bo偶e, nie rozdra偶nia膰 bardziej. Wr贸ci艂am do sto艂u. Nade wszystko chcia艂am us艂ysze膰 dalszy ci膮g.
— Potem jeden cz艂owiek powiedzia艂 mi mn贸stwo rzeczy i umar艂 — zakomunikowa艂a Alicja, w skupieniu studiuj膮c kalendarzyk.
Odczeka艂am d艂ug膮 chwil臋.
— Mo偶e odrobin臋 za mocno stre艣ci艂a艣 t臋 informacj臋 — zauwa偶y艂am w ko艅cu delikatnie. — Gdyby艣 mog艂a j膮 nieco rozbudowa膰...
— To jest w og贸le zasadniczy punkt programu — powiedzia艂a Alicja i zajrza艂a do fili偶anki. — Jak to, wypi艂am ju偶 kaw臋? Ciekawe kiedy... Czekaj, nastawi臋 wod臋, bo teraz b臋dzie wa偶ne.
Chory cz艂owiek. Nie bardzo nawet stary, ale ci臋偶ko chory. Mieszka艂 w domu obok, a Alicja, jak Alicja, trafi艂a do niego przez sprz膮taczk臋 i z miejsca si臋 nim zaj臋艂a. Je偶eli kto艣 by艂 chory, niedo艂臋偶ny, a do tego ubogi, opiek臋 Alicji mia艂 jak w banku, sama by si臋 pochorowa艂a, gdyby takiego zostawi艂a od艂ogiem, powinna by艂a zosta膰 piel臋gniark膮. Chory cz艂owiek najpierw tylko kw臋ka艂, potem zacz膮艂 wyra偶a膰 wdzi臋czno艣膰, a potem z tej wdzi臋czno艣ci usi艂owa艂 jej wszystko powiedzie膰. Troch臋 za p贸藕no si臋 zdecydowa艂 i z wszystkiego wysz艂y ledwie kawa艂ki.
— W og贸le nie potrafi臋 ci powt贸rzy膰 tego, co m贸wi艂 — zastrzeg艂a si臋. — Zosta艂 mi tylko og贸lny sens i notatki. Og贸lny sens byt taki, 偶e chcia艂 rozwik艂a膰 jak膮艣 tajemnic臋, wzbogaci膰 si臋 i zosta艂 oszukany. Czyni艂 starania, ale choroba mu przeszkodzi艂a i zdaje si臋, 偶e sprzeda艂 komu艣 informacj臋 o tajemnicy, bo nie mia艂 z czego 偶y膰. A z notatek wynika, 偶e by艂 na robotach. Ziemie Odzyskane. Niemcy z艂odzieje, grabie偶cy i pazerne 艣winie. Nie wszyscy. Mapy. Jedna sprzedana. Wa偶ny dokument. Oszuka艅cza szajka. Jeden lepszy wa偶ny facet. Futra.
— I co? — spyta艂am w napi臋ciu, bo nagle umilk艂a.
— Nic. Umar艂.
— I nie spr贸bowa艂a艣 dowiedzie膰 si臋 wi臋cej?! Nie pyta艂a艣 go?
— Nie pyta艂am. Przeciwnie, kaza艂am mu zamkn膮膰 g臋b臋. To by艂 umieraj膮cy cz艂owiek, ledwo m贸wi艂, dysza艂 z wysi艂kiem. Wzi臋li go w ko艅cu do szpitala i w szpitalu umar艂 po dw贸ch dniach. Tu mam zapisane... Ale do ostatniej chwili przy tym lepszym wa偶nym facecie ci膮gle powtarza艂 futra, futra.
— Ku艣nierz...!
— Teraz widz臋, 偶e chyba ku艣nierz. Wtedy nie kojarzy艂am i w og贸le by艂am zdania, 偶e bredzi.
— Okazuje si臋, 偶e nie tak bardzo bredzi艂, jako艣 mi si臋 to wszystko razem wi膮偶e, chocia偶 m臋tnie... Co dalej? Masz tam jeszcze jakie艣 zapiski?
— Mn贸stwo, ale nie wiem, czy pasuj膮.
Si臋gn臋艂a po nast臋pny kalendarzyk i zacz臋艂a go przegl膮da膰. Czeka艂am z wielkim zainteresowaniem, nic nie m贸wi膮c, 偶eby jej nie rozprasza膰. Po g艂owie coraz liczniej pl膮ta艂y mi si臋 skomplikowane supozycje. Alicja mamrota艂a pod nosem.
— Co艣 tu powinnam mie膰, pami臋tam, 偶e by艂o...To...? Nie, to by艂o pokrycie dachu... Mo偶e tu...? Nie, to pralnia...To te偶 nie...To! Jest. Kto艣 mnie pyta艂 o Mundzia. Jeden taki z Wiednia. Nic z艂ego o nim nie powiedzia艂am, czego bardzo 偶a艂uj臋...
Dotar艂a do po艂owy kalendarzyka.
— A tutaj Mundzio uciek艂 — oznajmi艂a z satysfakcj膮.
Oczekiwa艂am znacznie wi臋kszych rewelacji i poczu艂am si臋 rozczarowana.
— A gdzie okaza艂 si臋 艣wini膮? — spyta艂am z niezadowoleniem.
— A tu w艂a艣nie. Wiesz, 偶eby by膰 艣wini膮, niekoniecznie trzeba robi膰 艣wi艅stwa w艂a艣nie mnie, Mundzio akurat zrobi艂 komu艣 innemu. Wyjecha艂 na rekomendacj臋 swojego profesora i wystawi艂 go ruf膮 do wiatru. Facet mia艂 cholerne nieprzyjemno艣ci, wylecia艂 z posady, zabrali mu paszport i tak dalej. Ponadto razem z Mundziem pojawi艂o si臋 podobno w Wiedniu par臋 takich rzeczy, kt贸re ciebie interesuj膮. Bardzo lubisz, jak si臋 to wywozi.
— To t艂umaczy pytaj膮cego faceta...
— A owszem. Nawi膮zywali kontakty handlowe. Koniec z Mundziem, wi臋cej nie mam.
— Do og艂upienia mnie wi臋cej nie potrzeba— stwierdzi艂am ze sm臋tnym rozgoryczeniem i podnios艂am si臋 zza sto艂u.— W pierwszej chwili wydawa艂o si臋 to do艣膰 proste, Mundzio dopad艂 mapy z Hochenwalde, r膮bn膮艂 tw贸j zegar i wywi贸z艂, koniec, po偶al si臋 Bo偶e, zagadki. Ale teraz widz臋, 偶e to si臋 rozrasta na wszystkie strony. Spr贸bujmy mo偶e jako艣 to zestawi膰, zr贸bmy za艂o偶enie i wyci膮gnijmy wnioski, co?
— Spr贸bujmy — zgodzi艂a si臋 Alicja. — A propos zr贸bmy, jak ju偶 tam co艣 robisz, to dolej mi wody. Mo偶e by膰 zimna.
Od emocjonuj膮cych dozna艅 zasch艂o mi w gardle, wi臋c b艂膮ka艂am si臋 po kuchni za jej plecami, szukaj膮c czego艣 do picia. Dola艂am jej wody z dzbanka i zdecydowa艂am si臋 na piwo. Przezornie wyj臋艂am z szafki dwie szklanki. Impreza zaczyna艂a mnie intrygowa膰 coraz bardziej i nie zamierza艂am tak 艂atwo rezygnowa膰 z uporz膮dkowania tego ca艂ego chaosu.
Jako kanwa naszych rozwa偶a艅 pos艂u偶y艂y notatki od chorego cz艂owieka, wyja艣niaj膮ce najwi臋cej i pasuj膮ce w艂a艣ciwie do wszystkiego. Rozpatrzy艂y艣my je po kolei, usi艂uj膮c powi膮za膰 ze sob膮 poszczeg贸lne elementy. Pocz膮tek nie stwarza艂 trudno艣ci.
Chory cz艂owiek by艂 na robotach, a Mundzio podobno szuka艂 takich, co byli na robotach. M贸g艂 si臋 z nim zetkn膮膰. Ziemie Odzyskane stanowi艂y podstaw臋 afery, znajdowa艂y si臋 na plackowatej mapie, odnalezionej w jego rodzinnym domu, by艂y terenem poszukiwa艅, objawi艂y si臋 w nawiedzanej przez niego pracowni fotograficznej. Udzia艂 Mundzia nie ulega艂 najmniejszej w膮tpliwo艣ci. Kwesti臋 Niemc贸w pomin臋艂y艣my, jako wyja艣nion膮 od do艣膰 dawna, nawet fakt, 偶e do grabie偶c贸w zaliczali si臋 nie wszyscy, nie zaprz膮tn膮艂 naszej uwagi. Dalej wyst臋powa艂y mapy, zgadza艂o si臋, Mundzio podobno szuka艂 tak偶e map, ponadto mapy w r贸偶nej postaci od pocz膮tku pcha艂y nam si臋 w r臋ce wprost nachalnie. Jedna sprzedana...
— Z n臋dzy sprzeda艂 informacj臋 o tajemnicy, jak ju偶 by艂 chory — przypomnia艂a Alicja. — To musia艂a by膰 w艂a艣nie ta mapa. Co艣 tam widocznie na niej by艂o.
— Ciekawe, komu sprzeda艂. Mo偶e te偶 Mundziowi?
— Nie wydaje mi si臋. Nie by艂o o tym mowy, ale mam wra偶enie, 偶e raczej komu艣 innemu. Nie wiem, dlaczego mam takie wra偶enie, wi臋c nie zadawaj mi g艂upich pyta艅, ale mam. My艣lisz, 偶e to wa偶ne?
— Nie wiem, wydaje mi si臋, 偶e tak. Szkoda, 偶e niczego na ten temat nie zapisa艂a艣.
— Nic na to nie poradz臋. Co tam dalej?
— Dalej zaczyna by膰 gorzej. Wa偶ny dokument... Rodzaju wa偶nego dokumentu nie odgad艂y艣my,, bo to mog艂o by膰 wszystko, pozosta艂 w zawieszeniu. Na dobr膮 spraw臋 od tego miejsca zacz臋艂y si臋 same w膮tpliwo艣ci, kt贸rych jeszcze najmniej budzi艂 ku艣nierz, automatycznie wychodz膮cy z futer.
— Tego ku艣nierza mog艂aby艣 lepiej pami臋ta膰, skoro zetkn臋艂a艣 si臋 z nim osobi艣cie — powiedzia艂am z niezadowoleniem i nagan膮. — On si臋 tu p臋ta prawie r贸wnie intensywnie jak Mundzio. To mo偶e by膰 kluczowa posta膰.
— Syn ku艣nierza — sprostowa艂a Alicja. — Uwa偶am, 偶e i tak du偶o pami臋tam, by艂 bardzo m艂ody i nie antypatyczny. Szuka艂 grobu matki...
— Grobu mo偶e i szuka艂, ale w膮tpi臋 czy matki...
Uzgodni艂y艣my w ko艅cu, 偶e szukanie grobu tylko symulowa艂, w rzeczywisto艣ci m贸g艂 by膰 na przyk艂ad owym lepszym wa偶nym facetem, przy czym nie spos贸b by艂o odgadn膮膰, w jakim znaczeniu by艂 lepszy. Tak zwany lepszy go艣膰, czy mo偶e bez przeno艣ni lepszy od tych gorszych. Gorszych zapewne nie brakowa艂o, skoro istnia艂a oszuka艅cza szajka...
W tej kwestii Alicja nie mia艂a waha艅.
— Mundzio, oczywi艣cie — powiedzia艂a z gniewn膮 zaci臋to艣ci膮. — Je偶eli istnia艂a oszuka艅cza szajka, zapewniam ci臋, 偶e Mundzio do niej nale偶a艂. A je偶eli Mundzio nale偶a艂 do jakiej艣 szajki, to ta szajka musia艂a by膰 oszuka艅cza. Jest to dla mnie jedyna pewna rzecz w tym ca艂ym krety艅stwie.
Zwr贸ci艂am jej uwag臋, 偶e stwierdzonych fakt贸w mamy wi臋cej.
— Zdj臋cia tych map zosta艂y zrobione w znajomej ci pracowni, nie? Znalaz艂y si臋 u Mundzia, z czego wynika, 偶e on je robi艂...
— Albo Micha艂ek. To Micha艂ek przeszkadza艂 mi pstryka膰 po k膮tach i wl贸k艂 mnie do sto艂u, a nie Mundzio.
— Mogli by膰 w zmowie. Zdaje si臋, 偶e w tamtych czasach byli zaprzyja藕nieni?
— No owszem, byli.
— I s膮dz膮c po tej blondynie, to Micha艂ek zani贸s艂 desk臋 do pana Seweryna, ale w ko艅cu mapa znalaz艂a si臋 u Mundzia. Wi臋c jednak on...
— Jestem sk艂onna twierdzi膰, 偶e j膮 ukrad艂 — upar艂a si臋 Alicja. — Zapewniam ci臋, 偶e by艂 do tego zdolny. Ale mo偶liwe, 偶e uczestniczy艂 w tej produkcji, by艂 tam, wi臋c w ka偶dym razie o niej wiedzia艂.
Spr贸bowa艂am to sobie wyobrazi膰, gubi膮c zarazem z pami臋ci inne stwierdzone fakty. Szajka prezentowa艂a mi si臋 do艣膰 mgli艣cie, chocia偶 jej cele rysowa艂y si臋 coraz wyra藕niej.
— Zostawmy na razie szczeg贸艂y — zaproponowa艂am ugodowo. — Zdaje si臋, 偶e i tak uprawiamy tu sztuk臋 dla sztuki, bo dawno si臋 te sp贸艂ki i sitwy rozpad艂y. Ale zamierzch艂e sekrety te偶 przyjemnie rozwik艂a膰.
— Zamierzch艂e, jak zamierzch艂e...
— A co, my艣lisz, 偶e aktualne?
— Dlaczego nie? M贸j zegar przecie偶 chodzi?
— Zegar owszem, nie wiem jak reszta... W艂a艣nie chc臋 odnale藕膰 t臋 drog臋, kt贸r膮 przeszed艂, ciekawi mnie to coraz bardziej. Musimy odtworzy膰 odleg艂膮 przesz艂o艣膰.
Alicja unios艂a okulary i popatrzy艂a na mnie jako艣 dziwnie.
— Naprawd臋 ta przesz艂o艣膰 wydaje ci si臋 taka odleg艂a? Mundzio uciek艂 w pi臋膰dziesi膮tym dziewi膮tym roku. My艣lisz, 偶e potem ju偶 nikt niczego nie szuka艂 i nie ukrad艂?
— Nie denerwuj mnie — poprosi艂am gniewnie. — To jest dalszy ci膮g, a mnie potrzebne pocz膮tki. Razem z twoim zegarem mo偶na by do czego艣 doj艣膰. Rozpocz膮艂 podr贸偶 w Hochenwalde, to pewne, co za cholera z t膮 map膮, 偶ebym ja wiedzia艂a, kto j膮 dosta艂... Czy ty jeste艣 zupe艂nie pewna, 偶e jej nigdzie nie masz?
Alicja wzruszy艂a ramionami bez s艂owa. Westchn臋艂am ci臋偶ko i pot臋piaj膮co i spr贸bowa艂am uporz膮dkowa膰 swoje koncepcje.
— No dobrze, niech b臋dzie. Jakie艣 osoby, zorientowane w sytuacji, wpad艂y na pomys艂 wygrzebania 艂up贸w wojennych. Niekt贸rzy skojarzyli si臋 ze sob膮, zacz臋li zbiera膰 艣ci艣lejsze informacje...
— Kto? — przerwa艂a Alicja.
— Mundzio i sp贸艂ka, nie?
— Mnie si臋 wydaje, 偶e musia艂y by膰 dwie sp贸艂ki. Co najmniej dwie.
— Bo co?
— Bo my艣l臋 logicznie. Ty naprawd臋 uwa偶asz, 偶e ci, co ukrywali, machn臋li na to r臋k膮? Nie pr贸bowali odzyska膰? A nie mogli stanowi膰 sp贸艂ki z Mundziem, bo zaraz po wojnie Mundzio by艂 g贸wniarz. Usi艂owa艂 zdobywa膰 t臋 swoj膮 wiedz臋 w par臋 lat p贸藕niej, a skoro usi艂owa艂 zdobywa膰, to znaczy, 偶e jej nie mia艂. Nikt go nie wtajemnicza艂. Z czego wniosek, 偶e szajki musia艂y by膰 co najmniej dwie i w r贸偶nym wieku.
Zgodzi艂am si臋 z ni膮 cz臋艣ciowo.
— Mo偶liwe. Ale r贸wnie mo偶liwe jest, 偶e ci starsi dzia艂ali indywidualnie, a nie zespo艂owo. Mundzio dopada艂 ich po kolei i podst臋pnie doi艂...
— Ale przecie偶 istnia艂a szajka, i to oszuka艅cza. Wi臋c Mundzio indywidualnie dzia艂a膰 nie m贸g艂.
— No dobrze, wi臋c z kim艣. Spr贸bujmy go dopasowa膰. Pierwszy Micha艂ek...
— Bzdura! — zaopiniowa艂a kr贸tko Alicja.
— Bo co?
— Bo Micha艂ek le偶a艂 pod twoja szaf膮.
Z miejsca skorygowa艂am pogl膮dy. Mia艂a racj臋. Gacia szuka艂a g贸ralki na rozkaz brata, wynios艂am od niej desk臋 kre艣larsk膮, gdyby Micha艂ek by艂 z nimi w sp贸艂ce, wiedzia艂by, co wynosz臋. Gacia nie by艂a chora umys艂owo i nie ukry艂aby niczego w s艂u偶bowym rajzbrecie. Tymczasem pcha艂 si臋 do drewna, co wyra藕nie wskazuje na brak rozeznania. Mo偶liwe zatem, 偶e stanowi艂 konkurencj臋.
— Na konkurencj臋 mog臋 si臋 zgodzi膰 — przyzwoli艂a Alicja 艂askawie. — Tylko nie wiem, co nam z tego przyjdzie. By艂y dwie sp贸艂ki i konkurencja, i co?
— Nie wiem. Czekaj. Pomy艣leli o tych 艂upach, nie latali z 艂opat膮 po lesie, tylko zbierali informacje. Mundzio z kim艣 tam, nie m贸g艂 przecie偶 stanowi膰 szajki sam jeden! Gromadzi艂 sztab贸wki, robi艂 zdj臋cia... Intryguj膮 mnie te mapy, tu placki i tam placki, a krzy偶yki tylko na plackach. Ch臋tnie bym to por贸wna艂a.
— Mog臋 ci da膰 t臋 moj膮. Zabierzesz i por贸wnasz.
— Z przyjemno艣ci膮, tylko czy mnie na granicy nie z艂api膮, bo to jako艣 podejrzanie wygl膮da. Aaaaaa...!
— Co ci si臋 sta艂o? — zaniepokoi艂a si臋 Alicja.
— Nic, dozna艂am ol艣nienia — odpar艂am ze wzruszeniem, otwieraj膮c nast臋pn膮 butelk臋 piwa. — Ca艂y czas zastanawia艂am si臋, dlaczego Mundzio nie zabra艂 tej g贸ralki ze sob膮. S膮dz膮c z szale艅stwa Gaci, wcale z niej nie zrezygnowa艂, chcia艂 j膮 mie膰, by艂a mu potrzebna. Rozumiem, po co fotografowa艂, zmniejszy艂 format, w naturalnej postaci to by艂oby z p贸艂 tony makulatury, a teraz w艂a艣nie zrozumia艂am, po co ukrywa艂 w g贸ralce. Jasne, ba艂 si臋 kontroli celnej...
— Dziwi臋 ci si臋, 偶e si臋 dziwi艂a艣 — przerwa艂a Alicja z nagan膮.
— W tamtych czasach 艂apali wszystko. Schowa膰 w portrecie, to byt doskona艂y pomys艂, szczeg贸lnie je艣li mia艂 fotografi臋 orygina艂u.
— W tym rzecz, 偶e nie mia艂. Fotografia nale偶a艂a do Domaniewskich z Kanady.
— Tote偶 w艂a艣nie jej nie wywi贸z艂...
Nagle uprzytomni艂y艣my sobie obydwie, 偶e co艣 tu nie gra. Wyja艣nia si臋 wprawdzie przyczyna pozostawienia g贸ralki w Warszawie, ale z drugiej strony, je偶eli Mundzio istotnie nale偶a艂 do szajki, szajce afera nie wysz艂a. Zabrak艂o plackowatej mapy i co艣 im si臋 chyba nie powiod艂o. Mimo niepowodzenia, zegar Alicji znalaz艂 si臋 za oceanem...
— Ku艣nierz by艂 w Kanadzie — przypomnia艂a Alicja. — I zegar te偶 jest w Kanadzie. Nie s膮dzisz, 偶e to si臋 jako艣 kojarzy?
Dwa razy udawa艂am si臋 do ogr贸dka po piwo, trzymane tam z racji ch艂odu. Placki na mapie zacz臋艂y mnie gn臋bi膰 niezno艣nie, mo偶e by艂y to bia艂e plamy, miejsca, kt贸rych Mundzio po prostu nie zdoby艂? Zaginiona sztab贸wka z Hochenwalde przeistoczy艂a si臋 w zgryzot臋, z jej znikni臋cia wynika艂o, 偶e do szajki nale偶a艂 tak偶e ku艣nierz i ordynans...
— Dwie szajki — powiedzia艂a Alicja w zamy艣leniu i napi艂a si臋 piwa. — S艂uchaj, a je艣li oni specjalnie zrobili to zdj臋cie tak, 偶eby nie mo偶na by艂o nic z niego odczyta膰? M贸wi艂a艣, zdaje si臋, 偶e tamto twoje jest przezroczyste?
— Zgadza si臋, przezroczyste. I co?
— Mo偶e by膰 tak, 偶e to s膮 dwie po艂owy i trzeba je zestawi膰 razem, 偶eby wysz艂a ca艂o艣膰. Przezroczyste k艂adzie si臋 na tej drugiej po艂owie...
Z szacunkiem pochwali艂am pomys艂.
— Bardzo mo偶liwe. Kto艣 wzi膮艂 jedn膮 po艂ow臋, a kto艣 inny drug膮, chcieli wykluczy膰 dzia艂alno艣膰 jednostronn膮, tylko razem, jak radziecka wycieczka w Pary偶u. T臋 drug膮 po艂ow臋 m贸g艂 mie膰 Micha艂ek, wdziera艂 si臋 do mnie i szarpa艂 dekoracje, bo chcia艂 zdoby膰 ca艂o艣膰.
— Albo kto艣 inny. Kto艣 z tej drugiej szajki.
— Te偶 mo偶liwe. A Micha艂ek usi艂owa艂 zdoby膰 pierwsz膮 dla zyskania pewno艣ci, 偶e nic bez niego. Pies ogrodnika. Obmy艣lili to sobie nie藕le, przygotowali si臋 naukowo i co艣 im nie wypali艂o. Gdyby wszystko posz艂o dobrze, mazid艂o z map膮 nie sta艂oby u mnie. Proponuj臋 pomy艣le膰, co im si臋 nie uda艂o.
Alicja odepchn臋艂a krzes艂o, wesz艂a do kuchni, nala艂a wody do naczynia i pstrykn臋艂a kontaktem. Zachichota艂a jadowicie.
— Na pewno nie uda艂o im si臋 dosta膰 tej mapy, kt贸ra tu le偶y. A co wi臋cej, to nie wiem. Wiem, co im si臋 uda艂o. Ukra艣膰 m贸j zegar.
— Poczekaj, do tego za chwil臋 wr贸cimy. Nie uda艂o im si臋 wywie藕膰 tej faszerowanej g贸ralki, a to by艂 chyba zasadniczy punkt programu. Nie uda艂o im si臋 tak偶e, mam nadziej臋, wszystkiego wygrzeba膰. Co jeszcze?
Alicja podstawi艂a pod strumyk wrz膮tku drug膮 fili偶ank臋.
— Po co w艂a艣ciwie mamy tak dok艂adnie ustala膰 ich kl臋ski? — zainteresowa艂a si臋. — Dla satysfakcji?
— Nie, dla wysnucia przypuszcze艅, czego nie zdo艂ali dokona膰 i o co ewentualnie powinni si臋 stara膰. Co nadrabia膰. Niepokoi mnie troch臋 ta sprawa, chcia艂abym do czego艣 doj艣膰.
Alicja zamy艣li艂a si臋 na chwil臋. W milczeniu postawi艂a na stole fili偶anki, usiad艂a i si臋gn臋艂a po puszk臋 z kaw膮.
— Wiesz, 偶e ja te偶! — zdecydowa艂a si臋. — Jed藕 dalej. Niepowodzenia to mia艂y by膰, tak? No wi臋c, obawiam si臋, 偶e masz racj臋 i rzeczywi艣cie co艣 im si臋 pogmatwa艂o z tymi mapami dla Mundzia. Tu mam jedn膮, Hochenwalde na pewno od艂o偶y艂am na bok, a gdzie reszta, nie wiem. Nic im si臋 nie uda艂o, opr贸cz mojego zegara.
Hochenwalde zacz臋艂o mnie obgryza膰, co najmniej jak pirania.
— No dobrze, ale zegar nie by艂 samotnym przedmiotem zabytkowym w twoim domu, nie? — powiedzia艂am z rozdra偶nieniem. — Mo偶e zechcesz sobie uprzejmie przypomnie膰, co tam jeszcze sta艂o i przepad艂o?
— Po co? 呕eby mnie szlag trafi艂?
— Nie, 偶eby si臋 zorientowa膰, czy czego艣 takiego gdzie艣 nie ma.
Alicja zapatrzy艂a si臋 w okno. Zmarszczy艂a brwi, pomaca艂a po stole w poszukiwaniu zapalniczki, u偶y艂a mojej i rozpogodzi艂a si臋 nagle.
— Mam! — wykrzykn臋艂a z triumfem i zerwa艂a si臋. — Czekaj!
Z najni偶szej, najg艂臋biej schowanej kasetki ze zdj臋ciami wyci膮gn臋艂a ma艂膮, star膮, czamo-bia艂膮 fotografi臋. Wr臋czy艂a mija zamaszystym gestem.
— Prosz臋 ci臋 bardzo — rzek艂a z satysfakcj膮. — Waza z epoki Ming.
— Wariatka — powiedzia艂am smutnie.
— Sama jeste艣 wariatka, we藕 lup臋, bo nic nie zobaczysz. S艂owo ci daj臋, tam jest wazonik z epoki Ming. Ponadto wczesna Mi艣nia i S膷vres.
Zdj臋cie przedstawia艂o grup臋 go艣ci przy stole w przyzwoitym mieszkaniu. Zacz臋艂am w skupieniu bada膰 przez lup臋 zastaw臋 sto艂ow膮.
— G艂upia艣, nie patrz na st贸艂, tylko na 艣cian臋 — zniecierpliwi艂a si臋 Alicja. — Nie pochodz臋 z kr贸lewskiej rodziny. To jest jedyne zdj臋cie, jakie mi zosta艂o po ciotce, na kt贸rym jest kawa艂ek mieszkania. Za plecami tych ludzi. Widzisz serwantk臋?
— Widz臋. Zas艂oni臋t膮.
— Tylko cz臋艣ciowo. Przyjrzyj si臋. W serwantce wida膰 wazonik, sosjerk臋 i kawa艂ek imbryczka. Wazonik jest Ming, sosjerka sewrska, a imbryczek Mi艣nia.
Przy pos艂u偶eniu si臋 dwiema lupami mo偶na by艂o nawet stwierdzi膰, 偶e na wazoniku jest jaki艣 wz贸r. Sosjerka by艂a wymy艣lna, ozdobna i te偶 mia艂a dekoracj臋. Wystaj膮cy zza ludzkiej g艂owy kawa艂ek imbryczka by艂 prawie nie do rozpoznania.
— Nale偶a艂oby to powi臋kszy膰 — zawyrokowa艂am. — Sosjerka jest charakterystyczna, S膷vres nie robi艂o wtedy mas贸wki. Mi艣nia te偶 nie, ale ten imbryczek s艂abo wida膰. Je偶eli w twoim domu by艂o wi臋cej takich rzeczy, nie dziwi臋 si臋, 偶e pan pu艂kownik von co艣 tam odjecha艂 ci臋偶ar贸wk膮.
— Pewnie, 偶e by艂o — odpar艂a Alicja z uraza. — Szczeg贸lnie 偶e to by艂y razem nasze rzeczy i ciotki. Moja matka mia艂a sekretarzyk po przodkach, autentyk, r贸wie艣nik zegara. A srebra, to pies? Ale nie pami臋tam wszystkiego tak dok艂adnie, nie interesowa艂o mnie wtedy. P贸藕niej si臋 dowiedzia艂am, co mieli艣my w domu, bo moja matka dosy膰 cz臋sto wspomina艂a. Ciotka te偶.
— Moja matka nie znosi艂a antyk贸w — powiedzia艂am z westchnieniem. — Te偶 mnie to w dzieci艅stwie niespecjalnie obchodzi艂o. To co? Powi臋kszamy?
— Tutaj? Cholernie drogo...
— Mog臋 wzi膮膰 do peerelu. Znam takich, co mi zrobi膮.
— I co nam z tego przyjdzie?
— B臋dziemy szuka膰, gdzie popadnie, i por贸wnywa膰. Obejrz臋 wszystkie zdj臋cia z Kanady u ca艂ej rodziny, je偶eli zegar tam dojecha艂, mog艂a i reszta. O Bo偶e, jak to si臋 wszystko miesza, Kanada wskazuje na ku艣nierza, map臋 z Hochenwalde prawdopodobnie zabra艂 Mundzio... Przestaj臋 rozumie膰 cokolwiek.
— O Hochenwalde wiedzia艂 tak偶e ordynans — przypomnia艂a Alicja z wahaniem. — Nie chc臋 rzuca膰 podejrze艅, bo o ile pami臋tam, on zrobi艂 na mnie dosy膰 dobre wra偶enie...
— Pami臋tasz go?
— Pami臋tam. Wydawa艂o mi si臋, 偶e to jaki艣 przyzwoity facet, nie zbrodniarz, w ka偶dym razie.
— I zosta艂 w Polsce... Wiesz, jak si臋 nazywa艂?
— Nie. Ale wiedzia艂am. Zdaje si臋, 偶e nawet gdzie艣 to mia艂am zapisane. Nie w kalendarzyku.
Popatrzy艂am na ni膮 z wyrzutem i ci臋偶ko westchn臋艂am. Sprawa zapisk贸w poza kalendarzykami przedstawia艂a si臋 wr臋cz beznadziejnie, mog艂y znajdowa膰 si臋 w absolutnie ka偶dym miejscu i mog艂o ich tak偶e nie by膰 wcale. Alicja stropi艂a si臋 odrobin臋.
— My艣lisz, 偶e mog艂oby si臋 przyda膰...?
— Idiotyczne pytanie — powiedzia艂am z nagan膮.
— No dobrze. Poszukam. Nie od razu, to mo偶e potrwa膰. Wy艣l臋 ci, jak znajd臋. I co z tym dalej zrobisz?
— Nie wiem, ale je偶eli mam rozwik艂a膰 cokolwiek, powinnam rozgry藕膰 dwa elementy: map臋 z Hochenwalde i ordynansa.
Jedno i drugie niestrawne. Ale innych mo偶liwo艣ci nie widz臋, bo nie zaczn臋 przecie偶 szuka膰 Micha艂ka! Co艣 ty mog艂a zrobi膰 z t膮 map膮, na lito艣膰 bosk膮! Czy jeste艣 pewna, 偶e nie schowa艂a艣 jej na przyk艂ad w koszu na 艣mieci?
— Tam nie by艂o 偶adnego kosza na 艣mieci...
— Niemo偶liwe, musia艂 by膰.
— Mo偶e i musia艂, ale ja go nie widzia艂am. Nie rzuca艂 si臋 w oczy. Pami臋tam doskonale, 偶e z艂o偶y艂am t臋 map臋 i po艂o偶y艂am z boku, mog艂a, ostatecznie, spa艣膰 na pod艂og臋...
Kwestia przekl臋tej mapy i robi膮cego dobre wra偶enie ordynansa zaprz膮tn臋艂a nas na d艂ug膮 chwil臋. Oba sk艂adniki zagadki stanowi艂y jaki艣 punkt wyj艣cia, a my艣l, 偶e w艂a艣ciwie do niczego nam to nie by艂o potrzebne, nie mia艂a do nas dost臋pu. Tajemnica korci艂a i domaga艂a si臋 rozwik艂ania, ponadto niepewno艣膰 co do kl臋sk i sukces贸w tych wszystkich szajek budzi艂a lekki niepok贸j i wyra藕ny protest. Kolorowa podobizna zegara le偶a艂a na 艣rodku sto艂u i promieniowa艂a presj膮 moraln膮.
— Czy grabie偶 mienia to jest zbrodnia wojenna? — spyta艂a Alicja z namys艂em. — Zbrodnie wojenne nie ulegaj膮 przedawnieniu, o ile wiem. Mo偶e ja by m mog艂a co艣 z tych rzeczy odzyska膰?
Niepewnie pokr臋ci艂am g艂ow膮.
— Grabie偶 wchodzi raczej w zakres zwrotu zagrabionych dzie艂 sztuki i odes艂ania ich do miejsca pochodzenia. Nie dam g艂owy, ale mo偶liwe, 偶e twoja Mi艣nia musia艂aby wr贸ci膰 na przyk艂ad do NRD.
— Protestuj臋. Wola艂abym, 偶eby wr贸ci艂a do mnie.
— Na to jest tylko jeden spos贸b — rzek艂am w zadumie i wyobra藕nia 偶ywo zaprezentowa艂a mi ten spos贸b. — Mianowicie ukra艣膰 te przedmioty, zegar i porcelan臋, temu, kto je obecnie ma. Ale jest to cz艂owiek niewinny, kt贸ry je kupi艂 za uczciwe pieni膮dze...
— Sk膮d wiesz? Mo偶e to w艂a艣nie on ukrad艂?
— Je偶eli on ukrad艂, nie ma problemu, odkrada si臋 z czystym sumieniem. Ale ci Domaniewscy od zegara wyjechali przed pierwsz膮 wojn膮 艣wiatow膮 i ostatnio ich tu nie by艂o. Wi臋c je偶eli kupi艂, nie powinno si臋 go krzywdzi膰. Nale偶y znale藕膰 tego, co krad艂 i sprzedawa艂, ukra艣膰 mu odpowiedni膮 sum臋 i podrzuci膰 okradzionemu z przedmiot贸w. Jest to jedyna realna, przyzwoita droga.
— Naprawd臋 uwa偶asz, 偶e realna? — zainteresowa艂a si臋 Alicja.
— Innej nie ma w og贸le, wi臋c musz臋 tak uwa偶a膰. To co, mam wzi膮膰 zdj臋cie?
— A nie zgubisz?
— Ja tych rzeczy nie gubi臋. Najwy偶ej chowam tak, 偶eby 艂atwo znale藕膰 i potem si臋 na nie trafia po latach. Twoje schowam zwyczajnie. O Bo偶e...!
— Co ci si臋 sta艂o!
Milcza艂am przez chwil臋, bardzo przej臋ta.
— Popatrz, jak to si臋 wszystko wyja艣nia pod wp艂ywem w艂asnych do艣wiadcze艅 — powiedzia艂am ze wzruszeniem. — Wyobrazi艂am sobie teraz, 偶e nagle tracisz do mnie zaufanie, ja ci臋 chc臋 rzeczywi艣cie wykantowa膰, wi臋c dzielimy zdj臋cie na p贸艂 albo zas艂aniamy strz臋pkami kawa艂ki i 偶adna z nas nie mo偶e bez tej drugiej rozpozna膰 imbryczka...
— Po pierwsze, ja bym raczej rozpoznawa艂a wazonik, wz贸r z okresu Ming jest niepowtarzalny. A po drugie, kiedy, na lito艣膰 bosk膮, zd膮偶y艂a艣 to sobie wyobrazi膰?!
— W u艂amku sekundy. I natychmiast zrozumia艂am te ich plackowate mapy...
— Ja ich zna艂am osobi艣cie, wi臋c niepotrzebne mi takie paranoiczne majaczenia — powiedzia艂a Alicja spokojnie. — Schowaj zwyczajnie, zr贸b powi臋kszenie, a orygina艂 mi potem oddasz. Te mapy te偶 schowaj od razu, bo potem zapomnisz.
Sk艂adaj膮c sztab贸wk臋, zaciekawi艂am si臋 nagle czym艣, co mi b艂ysn臋艂o w umy艣le. Roz艂o偶y艂am j膮 na nowo, wzi臋艂am dwie lupy i zacz臋艂am ogl膮da膰. Alicja postanowi艂a ugotowa膰 jaki艣 posi艂ek, mo偶na go by艂o uzna膰 za obiad, chocia偶 na obiad by艂o troch臋 za wcze艣nie. Stwierdzi艂a, 偶e nie ma ju偶 piwa i posz艂a do sklepu. Wynios艂am sztab贸wk臋 na taras, gdzie 艣wieci艂o s艂o艅ce.
Nie mia艂am najmniejszego poj臋cia, co powinno znajdowa膰 si臋 na niemieckiej, u偶ywanej sztab贸wce. Z pewno艣ci膮 w trakcie dzia艂a艅 wojennych zaznaczali sobie rozmaite rzeczy, a sposoby mogli mie膰 indywidualne. Bez wielkiego trudu rozpozna艂am takie elementy jak drogi, budynki, ro艣linno艣膰, rze藕b臋 terenu, ogrodzenia, studnie i tym podobne. Nie budzi艂o we mnie zdziwienia to, 偶e pag贸rki by艂y ponumerowane, a drogi oznakowane literami i cyframi. Wszystko, co stanowi艂o pierwotn膮 map臋, by艂o ca艂kowicie zrozumia艂e, w膮tpliwo艣ci budzi艂y znaki naniesione p贸藕niej ludzk膮 r臋k膮.
K贸艂ka, tr贸jk膮ty i rozmaite gzygzo艂y mog艂y oznacza膰 na przyk艂ad umiejscowienie wojsk albo siedzib臋 sztabu. Albo mo偶e elementy uzbrojenia, dzia艂a poustawiali i wykonali pole minowe. Kt贸re艣 w臋偶yki wyobra偶a艂y okopy lub te偶 zgo艂a lini臋 frontu, strza艂ki powinny wskazywa膰 kierunek natarcia albo kierunek wycofywania si臋 na z g贸ry upatrzone pozycje. Cokolwiek oznacza艂y, by艂y wyra藕ne, du偶e, kolorowe i nieco rozmazane.
Z pewnym wysi艂kiem odczyta艂am nazw臋 wi臋kszej miejscowo艣ci, Worm co艣 tam itt. Mapa by艂a blada, na „co艣 tam" znajdowa艂o si臋 akurat za艂amanie i napis by艂 wytarty. Pop臋dzi艂am do mieszkania, wyci膮gn臋艂am atlas spod prospekt贸w na fotelu i wr贸ci艂am na taras. Znalaz艂am w spisie Worm co艣 tam itt, okaza艂o si臋, 偶e jest to Wormditt i poszuka艂am na odpowiedniej stronie. Dawne Prusy. Kurcgalopkiem wbieg艂am do domu i nerwowo za偶膮da艂am od Alicji wsp贸艂czesnej mapy Polski, najlepiej samochodowej.
Alicja zd膮偶y艂a ju偶 wr贸ci膰 i teraz p艂uka艂a sa艂at臋. Machn臋艂a du偶ym li艣ciem w kierunku swojego pokoju.
— Tam powinna by膰, na p贸艂eczce. Poszukaj sobie. Wiesz, gdzie stoj膮 plany miast.
Polskich map znalaz艂am kilka, w tym stary atlas samochodowy. Wr贸ci艂am z tym na taras i por贸wna艂am. Orneta! Uspokoi艂am si臋 i zn贸w przyst膮pi艂am do badania sztab贸wki.
Kiedy Alicja odczepi艂a si臋 od przygotowa艅 obiadowych i przysz艂a do mnie na taras, odkrycia by艂am ju偶 pewna. W艂a艣nie zamierza艂am j膮 zawo艂a膰. Powiedzia艂am o sukcesie.
— Mo偶esz si臋 sama pogapi膰, je艣li chcesz, ale o艣wiadczam ci, 偶e obejrza艂am to raz ko艂o razu. Podzieli艂am na centymetry kwadratowe. Jest tylko jedna rzecz, kt贸ra nie dotyczy dzia艂a艅 wojennych i nie stanowi pierwotnego druku na mapie. O, tu! Przyjrzyj si臋. Przez dwie lupy. A jakby si臋 da艂o, to przez cztery.
— Nie mam czterech lup — powiedzia艂a Alicja i pochyli艂a si臋 nad sztab贸wk膮.
Ko艣ci贸艂 widoczny by艂 wyra藕nie, kawa艂ek za ko艣cio艂em cmentarz. Oznaczono go normalnie, krzy偶ykami, mo偶liwe, 偶e ka偶dy gr贸b oddzielnie, ale by艂am sk艂onna mniema膰, 偶e raczej trzymali si臋 normatyw贸w. Znajdowa艂 si臋 tu偶 pod lasem, nawet las troch臋 w niego wchodzi艂, pewnie by艂 stary. Zalicza艂am si臋 niegdy艣 do 艣wiatowej czo艂贸wki kre艣larzy i mia艂am oko na te rzeczy. Stwierdzi艂am teraz, 偶e wszystkie krzy偶yki by艂y jednakowe, mia艂y kszta艂t prawdziwego krzy偶a, z pionow膮 kresk膮 przed艂u偶on膮 w d贸艂, i tylko jeden byt nieco odmienny. Mia艂 wszystkie ramiona r贸wne, tkwi艂 na samym skraju, ju偶 prawie w lesie i nie zosta艂 wydrukowany, tylko dorysowany. Cieniutk膮, delikatn膮 kreseczk膮, symuluj膮c膮 ten pierwotny druk.
Alicja przyjrza艂a si臋 temu, wyprostowa艂a, popatrzy艂a na mnie i zn贸w obejrza艂a skraj cmentarza. J臋kn臋艂a, wyprostowa艂a si臋 znowu i pomasowa艂a sobie kr臋gos艂up.
— Naprawd臋 trzeba to ogl膮da膰 w tej pozycji? My艣la艂am, 偶e odgadywanie tajemnic polega na pracy umys艂owej, a nie na 膰wiczeniach gimnastycznych?
— Teraz, jak ju偶 to znalaz艂am, mo偶emy wr贸ci膰 do domu — zgodzi艂am si臋 艂askawie. — 艢wiat艂o mi by艂o potrzebne. No? I co ty na to?
— Gdzie to jest? W okolicy czego?
— W okolicy Ornety. Na Mazurach. Co ty na to, pytam, boja uwa偶am, 偶e takich w艂a艣nie rzeczy Mundzio i sp贸艂ka szukali po r贸偶nych mapach. To mo偶e by膰 to.
Alicja waha艂a si臋 przez chwil臋, gdzie usi膮艣膰, w salonie czy bli偶ej kuchni. W garnkach sta艂 obiad, zdecydowa艂a si臋 na kuchni臋.
— Gdyby艣my mog艂y mie膰 stuprocentow膮 pewno艣膰, 偶e to zosta艂o dorysowane...
— Ja uwa偶am, 偶e mamy. I ty te偶, znasz si臋 na tym, siedzia艂a艣 w kre艣leniach d艂u偶ej ode mnie.
— No mo偶e... I 偶e nie dotyczy tych wojskowych historii...
— Ja uwa偶am, 偶e nie dotyczy.
— Bo co?
— Bo wojskowe s膮 narysowane, przyjrzyj si臋, twardo, ostro, kolorowo i bez precyzji. A to cieniutko, delikatnie i z wielk膮 staranno艣ci膮. I co by mog艂o oznacza膰?
— Jeszcze jeden gr贸b.
— Krzy偶yk jest inny.
— Cmentarz jest protestancki, a to mo偶e gr贸b katolika...
— S艂uchaj, ja ci nie ka偶臋 zaraz tam jecha膰 i szuka膰 — powiedzia艂am cierpliwie. — Ja tylko wysuwam supozycj臋, 偶e takie rzeczy mog艂y oznacza膰 miejsca do szukania i Mundzio je gromadzi艂. Zgadzasz si臋 z tym?
— Nie.
— Bo co?
— Bo to jest sporadyczny przypadek. Mo偶e zgodzi艂abym si臋, gdybym zobaczy艂a tego wi臋cej. Mo偶e na r贸偶nych mapach. I jeszcze gdyby w takim jednym miejscu co艣 znaleziono.
— Chc臋 piwa — za偶膮da艂am gwa艂townie. — Co艣 mnie musi podtrzymywa膰 na duchu, inaczej rozstroju nerwowego z tob膮 dostan臋. Po pierwsze, owszem, gdyby co艣 znaleziono, wszelkie w膮tpliwo艣ci by znik艂y, a po drugie g艂upia艣. Sk膮d ci wezm臋 tego wi臋cej, jeden m贸g艂 sobie zaznaczy膰 tak, a drugi zrobi膰 ca艂kiem co innego, dziurk臋 szpilk膮 na przyk艂ad...
— Kto powiedzia艂, 偶e w og贸le musia艂 sobie zaznacza膰?
— Nie musia艂, ale m贸g艂. Dla pami臋ci.
— Wszyscy ci grabie偶cy przewidywali amnezj臋?
— O Jezu, ratunku... T艂umacz臋 ci przecie偶 jak so艂tys krowie na miedzy, 偶e przymusu nie by艂o. Zastan贸w si臋 i wyobra藕 to sobie, kradniesz i zabierasz dla siebie mn贸stwo rzeczy po ca艂ej przestrzeni od Odry do Wo艂gi...
— Nad Odr膮 wtedy nie kradli.
— Dobrze, od Wis艂y do Wo艂gi, od Ba艂tyku po Rodopy, kradniesz m贸wi臋, ale nie masz swobody dzia艂ania, bo jeste艣 uzale偶niona od rozkaz贸w wojskowych i wolisz nie pokazywa膰, co masz, bo si臋 boisz, 偶e ci zabior膮, poza tym zdaje si臋, 偶e takie rzeczy w armii w og贸le bywaj膮 karalne. Wi臋c co robisz?
Alicja przechyli艂a si臋 z krzes艂em do ty艂u, si臋gn臋艂a do pokr臋t艂a i zmniejszy艂a temperatur臋 pod kartoflami.
— Ani jednej z tych rzeczy nie potrafi臋 sobie wyobrazi膰 — zakomunikowa艂a zimno.
Napi艂am si臋 piwa, zapali艂am papierosa i z艂apa艂am drugi oddech. B贸g raczy wiedzie膰, dlaczego przekonanie jej o wadze krzy偶yka na sztab贸wce wydawa艂o mi si臋 niezb臋dne.
— No dobrze, wi臋c nie ty, tylko kto艣 inny. Co on robi, ten pazerny chciwiec? Zamknij g臋b臋, ja ci to powiem. Ukrywa gdzie艣...
— Nic podobnego. Wysy艂a do domu. Do mamusi, do tatusia, do 偶ony, do narzeczonej...
— Poczt膮? Puknij si臋. Nie zawsze by艂y mo偶liwo艣ci. Nie mo偶e wys艂a膰, wi臋c chowa z zamiarem zabrania p贸藕niej. Je偶eli miejsce ukrycia jest jedno, to nie ma sprawy, zapami臋ta, gdzie to by艂o, ale je艣li takich miejsc ma pi臋tna艣cie, to pomyli mu si臋 w ko艅cu. Na tym zaznacza, co ma pod r臋k膮...
— Sztab贸wka to by艂o mienie wojskowe. Mogli mu zabra膰.
— Niemcy mieli tego du偶o, nie musieli sobie wzajemnie zabiera膰. Poza wszystkim, to by艂a wojna, nikt nie m贸g艂 mie膰 stu procent pewno艣ci, 偶e prze偶yje, szczeg贸lnie pod koniec, jak ju偶 dostawali w kuper. Taki jeden czy drugi kolekcjoner chcia艂 mo偶e o maj膮tku zawiadomi膰 偶on臋 czy syna, m贸g艂 zrobi膰 r贸偶ne rzeczy, informacja na mapie nie jest wykluczona!
— Ale ma艂o prawdopodobna...
— No to co, 偶e ma艂o? A tutaj dodatkowy krzy偶yk na cmentarzu jest! Owszem, gdyby艣my zobaczy艂y czego艣 takiego wi臋cej... 呕e te偶, do diab艂a, nie zabra艂a艣 przez pomy艂k臋 tych pozosta艂ych sze艣ciu map!
Alicja rozz艂o艣ci艂a si臋 nagle.
— Odczep si臋! Nie zawracaj mi g艂owy! Id藕 do Romana i zapytaj go, czy on nie zabra艂!
— Jakiego znowu Romana?!
— Nastermach si臋 nazywa艂. Romek Nastermach, to by艂 jego pok贸j i siedzia艂am przy jego biurku. R贸偶ne kupy tam le偶a艂y, w tym moje.
Rozz艂o艣ci艂am si臋 r贸wnie偶, bo kto to widzia艂, pomija膰 i ukrywa膰 takie wa偶ne szczeg贸艂y! Jednego s艂owa dotychczas o nim nie powiedzia艂a!
— I gdzie go mam znale藕膰, tego Nastermacha?
— A sk膮d ja mam to wiedzie膰? Od tamtych czas贸w nie widzia艂am go na oczy. Raz mi przys艂a艂 poczt贸wk臋 z pozdrowieniami, ale dawno temu, z Grecji.
— 呕eby艣 p臋k艂a! Przyjmij do wiadomo艣ci, 偶e go poszukam. Zabra艂, nie zabra艂, ale mo偶e przynajmniej wiedzie膰, kto tam gmera艂 na jego biurku. B膮d藕 tylko uprzejma powiedzie膰, co to w og贸le by艂a za gazeta...!
* * *
— No wiesz! — powiedzia艂 przez telefon Mateusz ura偶onym tonem. — Dzwoni艂em ze dwadzie艣cia razy, nigdy ci臋 nie ma!
Oceni艂am to jako fart zgo艂a bezgraniczny.
— Mnie si臋 wydawa艂o, 偶e to ciebie nie ma. Mo偶liwe, 偶e si臋 mijamy, wr贸ci艂am z Danii przed godzin膮. Ale doskonale, 偶e dzwonisz, s艂uchaj, pami臋tasz g贸ralk臋?
— G艂upie pytanie. Takich rzeczy si臋 nie zapomina.
— W艂a艣nie w tej sprawie musimy si臋 czym pr臋dzej zobaczy膰.
Mateusz zak艂opota艂 si臋 nieco.
— No, wiesz, mam troch臋 ma艂o czasu... Tak prawd臋 m贸wi膮c, to przyjecha艂em tylko na dwa tygodnie, siedz臋 w Hiszpanii...
— Nawet gdyby艣 siedzia艂 w Hongkongu albo w Sing Sing, to te偶 musimy si臋 zobaczy膰 — oznajmi艂am z wielkim naciskiem. — W dodatku musisz przyj艣膰 do mnie, nie ma inaczej. Za du偶o mia艂abym do noszenia. Najlepiej zaraz.
Mateusz zak艂opota艂 si臋 bardziej. Po kr贸tkich pertraktacjach da艂 si臋 przekona膰, z艂o偶y艂 mi wizyt臋 o wp贸艂 do dziesi膮tej wieczorem, troch臋 niezadowolony i mocno zaintrygowany.
Nie zawraca艂am sobie g艂owy go艣cinno艣ci膮, da艂am mu wody mineralnej i z miejsca przyst膮pi艂am do wyja艣nie艅. Materia艂y pomocnicze roz艂o偶one by艂y na stole.
Mateusz s艂ucha艂 w pos臋pnym milczeniu.
— Gdybym tego nie widzia艂, got贸w by艂bym zak艂ada膰 si臋 o g艂ow臋, 偶e sobie wszystko wymy艣li艂a艣 — przyzna艂 ponuro. — Ale te rzeczy m贸wi膮 same za siebie...
— Tote偶 dlatego nie wyg艂upia艂am si臋 z gadaniem przez telefon. Masz tu lup臋 i obejrzyj sobie jeszcze porcelan臋 Alicji.
Przez moj膮 wielk膮 lup臋 serwantka za plecami go艣ci by艂a nie藕le widoczna. Mateusz ogl膮da艂 dokumentacj臋 w rozterce, stopniowo przechodz膮cej w wyra藕n膮 rozpacz.
— Powinienem ci臋 zamordowa膰 — powiedzia艂 z gorycz膮. — Nie by艂oby 艣wiadka, 偶e to widzia艂em. Czy ty sobie zdajesz spraw臋, 偶e ja nie mam prawa zostawi膰 tego od艂ogiem?
Zdawa艂am sobie spraw臋 doskonale i w艂a艣nie dlatego by艂am ciekawa, co zrobi. Nie mia艂am 偶adnej pewno艣ci, czy w og贸le trzeba robi膰 cokolwiek. Mateusz zaj臋ty by艂 opanowywaniem przygn臋bienia.
— Mo偶esz si臋 chocia偶 zastanowi膰 i wyci膮gn膮膰 jakie艣 tw贸rcze wnioski — podsun臋艂am zach臋caj膮co.
— To jest przera偶aj膮ce. Gdyby przynajmniej istnia艂a pewno艣膰, 偶e wszystko stracone, mo偶na by machn膮膰 r臋k膮, trudno, diabli wzi臋li. Ale, o ile wiem, takiej pewno艣ci nie ma... S艂uchaj, a mo偶e oni jednak zrezygnowali...?
— A cholera ich wie, mo偶e i zrezygnowali. Tyle lat...? A propos, gdzie jest Gacia?
Mateusz wzdrygn膮艂 si臋 okropnie i popatrzy艂 na mnie wzrokiem pe艂nym 艣miertelnego wyrzutu.
— Ju偶 nie mia艂a艣 kiedy mi o niej przypomnie膰? Akurat tego nie pami臋ta艂em...
— Bo co? Gdzie ona jest?
Westchn膮艂, jakby mu serce p臋ka艂o.
— Czy ty wiesz, 偶e od tamtych czas贸w ja nie mia艂em od niej ani s艂owa? Nic, zerwany kontakt. Ale za to osoby trzecie nie omieszka艂y mnie zawiadomi膰, 偶e Gacia... No, zgadnij! Gdzie jest?
— W Australii... ?
— W Kanadzie. Z tamtej strony, gdzie艣 nad Pacyfikiem. To ju偶 ci powiem wszystko, podobno zorganizowa艂a ogromne biuro i prowadzi je do sp贸艂ki z kim艣...
Patrzy艂am na niego straszliwie pot臋piaj膮co, chocia偶 w g艂臋bi duszy zakie艂kowa艂o mi ziarenko nadziei.
—I ty m贸wisz o rezygnacji...?!
— Bez przekonania, zauwa偶y艂a艣 chyba? Ale naprawd臋 nie pami臋ta艂em o Gaci. No tak, nie ma dw贸ch zda艅...
— To co robimy?
Mateusz popad艂 w zamy艣lenie. Napi艂 si臋 wody mineralnej, popatrzy艂 na mapy, popatrzy艂 na porcelan臋 oraz na zegar i dalej my艣la艂. Czeka艂am cierpliwie.
— Ja mam 偶ycie osobiste — oznajmi艂 znienacka.
Nie okaza艂am 偶adnego zdziwienia. Ludzka rzecz, ka偶dy ma 偶ycie osobiste. Mateusz ockn膮艂 si臋 z zamy艣lenia i westchn膮艂.
— Nie widz臋 wyj艣cia. Moje 偶ycie osobiste jest 艣ci艣le zwi膮zane z plac贸wk膮 w Hiszpanii, musz臋 tam wr贸ci膰. Tymczasem to... Ca艂a ta historia kompromituje mnie bezdennie. Nale偶a艂o ruszy膰 spraw臋 natychmiast po odnalezieniu g贸ralki i nie popu艣ci膰, a ja to zlekcewa偶y艂em. Jako historyk sztuki trac臋 twarz. Nie mog臋 sobie na to pozwoli膰, ju偶 nawet nie ze wzgl臋d贸w ambicjonalnych...
Zniecierpliwi艂am si臋.
— I tak musia艂by艣 czeka膰 do komunii dziecka moich kuzyn贸w. Poza tym, mo偶esz zwali膰 na mnie, mog臋 ze艂ga膰 cokolwiek. Nikt ci nie ka偶e pcha膰 si臋 w to z hukiem, mo偶esz po cichu, byleby艣 wszed艂. Zna艂e艣 w ko艅cu tego Mundzia i ludzi ko艂o niego, wiesz wi臋cej ni偶 j a!
— W tej chwili nikt nie wie wi臋cej ni偶 ty — powiedzia艂 Mateusz stanowczo. — Przynajmniej od tej strony... Od drugiej natomiast... No nic, musz臋 co艣 sprawdzi膰. Poczekaj do jutra, dobrze?
Poczeka艂am bez oporu, bo ju偶 od rana zd膮偶y艂am rozpocz膮膰 poszukiwania Nastermacha. Gazeta przesta艂a istnie膰 wiele lat temu, redakcj臋 zmiot艂o z powierzchni ziemi. W ksi膮偶ce telefonicznej takiego nazwiska nie by艂o.
Przez telefon w pierwszej kolejno艣ci z艂apa艂am Zosi臋. Nie do艣膰, 偶e przyja藕ni艂a si臋 z Alicj膮 bez ma艂a od urodzenia, to jeszcze pracowa艂a w dziennikarstwie.
— Nastermach, Nastermach... — zastanawia艂a si臋. — Czekaj, co艣 mi chodzi po g艂owie... By艂 taki!
— To ja wiem, 偶e by艂. Chcia艂abym wiedzie膰, gdzie jest teraz.
— Nie mam poj臋cia, gdzie jest teraz. Ale czekaj, co艣 mi si臋 snuje. Zobacz臋 w spisie telefon贸w.
Przez d艂ug膮 chwil臋 s艂ysza艂am tylko szelest kartek i pomrukiwania. Znalaz艂a.
— S艂uchaj, on umar艂 — powiedzia艂a ze wsp贸艂czuciem.
— Jak to, umar艂? — oburzy艂am si臋. — Jeste艣 pewna?
— Ca艂kowicie. Mam go tu wykre艣lonego, z adnotacj膮, 偶e umar艂. Chyba jakie艣 dziesi臋膰 lat temu, a mo偶e wi臋cej. Tak prawd臋 m贸wi膮c, to prawie go nie zna艂am, nawet nie wiem, dlaczego mam tu dwa telefony, s艂u偶bowy i domowy. Widocznie musia艂am z nim co艣 za艂atwia膰.
— Domowy! — podchwyci艂am. — Mo偶e mia艂 偶on臋 i dzieci?
— Poj臋cia nie mam. Kogo艣 chyba mia艂. Dam ci numer, zadzwo艅, to si臋 dowiesz...
Nie zd膮偶y艂am si臋 dodzwoni膰, poniewa偶 przyszed艂 Mateusz.
Przeplata艂 mi si臋 z tym Nastermachem, jakby obaj do sp贸艂ki postanowili wyprowadzi膰 mnie z r贸wnowagi. Czo艂ow膮 pozycj臋 zaj膮艂 Nastermach, z艂o艣liwie usun膮wszy si臋 z tego pado艂u, pod wiecz贸r prowadzenie przej膮艂 Mateusz.
— Wrobi艂a艣 mnie w co艣 takiego, 偶e ci do 艣mierci nie zapomn臋 — powiedzia艂 z wyrzutem. — Po co ja do ciebie zadzwoni艂em, gdybym nic nie wiedzia艂, mia艂bym 艣wi臋ty spok贸j. Ale przez tyle lat zapomnia艂em, 偶e jeste艣 niebezpieczna dla otoczenia.
Zdziwi艂am si臋 i troch臋 zaniepokoi艂am.
— Nie przesadzaj, przecie偶 nic si臋 nie dzieje...
— 艁adne nic! Cha, cha.
Pomilcza艂 chwil臋, napi艂 si臋 kawy i westchn膮艂.
— Pos艂uchaj. Powiem ci w skr贸cie. Nie ty jedna masz kota na tle wywo偶enia zabytk贸w. Pogada艂em z dwoma takimi, kt贸rzy si臋 tym zajmuj膮, ja te偶 w tym zreszt膮 kiedy艣 troch臋 siedzia艂em, no i oni m贸wi膮, 偶e nie jest dobrze. Jakie艣 dziwne rzeczy pokazuj膮 si臋 na obcych rynkach, w dodatku takie, kt贸re nikomu nie zgin臋艂y. Ostatnio, oczywi艣cie. Przed wojn膮 istnia艂y, by艂y znane, potem przepad艂y na zawsze, a teraz, co jaki艣 czas, jak by tu powiedzie膰... wychodz膮 z ukrycia. Nie b臋d臋 si臋 wdawa艂 w szczeg贸艂y. Jeden z tych dw贸ch to jest maniak absolutny. Ma spis, chyba prawie kompletny, wszystkiego, co zosta艂o zrabowane w czasie wojny, i nie tylko zbiory muzealne. Tak偶e r贸偶ne rzeczy od prywatnych ludzi, specjalnie szuka艂, dowiadywa艂 si臋, bo go... No, wyprowadzi艂o z r贸wnowagi... To znaczy...
Surowo za偶膮da艂am, 偶eby si臋 przesta艂 j膮ka膰.
— Z艂y to ptak, co w艂asne gniazdo i tak dalej — usprawiedliwi艂 si臋 Mateusz. — Ale, co tu ukrywa膰... Niejeden by艂 taki, co wykorzysta艂 stanowisko s艂u偶bowe... Ze znanego nam ministerstwa te偶... No wi臋c facet si臋 zdenerwowa艂 i zada艂 sobie trud ustalenia, co jeszcze mog艂o gdzie艣 zosta膰... S艂uchaj — zaniepokoi艂 si臋 nagle. — To co ja ci m贸wi臋, to s膮 rzeczy poufne, tego si臋 nie rozg艂asza!
— Ju偶 zaraz lec臋 opisywa膰 na murach — uspokoi艂am go.
— Ziemie Zachodnie wzi膮艂 pod lup臋. Na podstawie r贸偶nych danych, nazwisk, jednostek wojskowych, miejsc zamieszkania, posiadanych rodzin, miejsca dzia艂a艅 wojennych, dokument贸w transportowych, nazwisk ofiar, no, wyobra偶enia nie masz, jakie on materia艂y zebra艂, pe艂n膮 dokumentacja wojennego zaplecza! Z tym 偶e dotycz膮ca nas; z Grecj膮 na przyk艂ad czy z Francj膮 da艂 sobie spok贸j. No i hipotetycznie ustali艂, co mniej wi臋cej mog艂o tam zosta膰 pochowane. W艂os si臋 je偶y. Czy ty wiesz, 偶e mo偶na by odzyska膰 jeden z pierwszych zegar贸w na 艣wiecie, mistrza gda艅skiego z XVI wieku... ?
— Albo straci膰 — mrukn臋艂am z艂owieszczo.
— Ot贸偶 to. Albo straci膰 nieodwo艂alnie. Czekaj, nie zbaczajmy z tematu. No i oni obaj chcieli zorganizowa膰 poszukiwania na wielk膮 skal臋.
— I co? Ju偶 nie chc膮? Odwidzia艂o im si臋?
— Nie. Chc膮 jak cholera. Ale to nie prosta sprawa...
— Bo co?'.
— G艂贸wny problem jest natury administracyjnej.
— Jak to? Co to znaczy?
— A co ty my艣lisz, 偶e p贸jd膮 tak sobie szuka膰 z 艂aski na uciech臋? Musz膮 dosta膰 zezwolenie, fundusze, oficjaln膮 obstaw臋 i tak dalej. Jak na razie, jest to w takim, no, zakamuflowanym za艂atwianiu.
Odrobink臋 pociemnia艂o mi w oczach.
— B臋d臋 ci wdzi臋czna, je艣li zechcesz omin膮膰 kwesti臋 administracji pa艅stwowej — przerwa艂am mu g艂osem, kt贸ry m贸g艂by na kamie艅 zamrozi膰 okolice r贸wnika. — Nie m贸w do mnie na ten temat, bo nie odpowiadam za siebie. Wiem, czego si臋 po niej spodziewa膰, przejd藕 od razu dalej.
— Ja te偶 pracuj臋 w administracji pa艅stwowej — zauwa偶y艂 Mateusz po chwili milczenia. — I te偶 bym im tego zezwolenia nie udzieli艂 tak od razu.
— Bo co? Nienormalny jeste艣? Tch贸rzliwy p贸艂g艂贸wek? T臋py pie艅?
— Mo偶e nie a偶 tyle, ale musia艂bym z tym i艣膰 do ministra...
— No i c贸偶 takiego? Dalek膮 masz drog臋? P贸艂 korytarza!
— P贸艂tora — sprostowa艂 Mateusz. — I w dodatku na innej kondygnacji. Ale i tak, przyjmij to do wiadomo艣ci, do ministra jest dalej, ni偶 na przyk艂ad do Gaci...
Kilka chwil po艣wi臋ci艂am wysi艂kom, 偶eby zachowa膰 szcz膮tkow膮 resztk臋 r贸wnowagi.
— Dobrze — wysycza艂am. — Omi艅my te bagniste 艣cie偶ki i m贸w dalej. Opr贸cz g艂贸wnego problemu jest mo偶e jaki 艣 podrz臋dny?
— A jest. Kilka. W tym jeden szczeg贸lny...
Zn贸w umilk艂, westchn膮艂, napi艂 si臋 kawy i zapali艂 papierosa. Tajemniczy szczeg贸lny problem d艂awi艂 go najwyra藕niej, jak surowy kartofel. Nie odzywa艂am si臋, czekaj膮c, co wreszcie z siebie wydusi i patrzy艂am na niego okropnym wzrokiem.
— S膮 przeszkody — objawi艂 wreszcie. — Kto艣 tam si臋 kr臋ci ko艂o sprawy. Nie wiadomo dok艂adnie kto, ale wygl膮da na to, 偶e chcia艂aby tym zaw艂adn膮膰 ca艂kiem inna instytucja. Nie b臋dzie to najlepsze rozwi膮zanie... W rezultacie wy艂aniaj膮 si臋 same trudno艣ci i z jednej strony musi to by膰 wyciszone, a z drugiej rozwi膮zane jak najpr臋dzej i definitywnie. No dobrze, powiem ci... Wiadomo konkretnie o paru rzeczach, zabytki to s膮, dzie艂a sztuki, kt贸rych warto艣膰 jest niewymierna, nie tylko dla naszej kultury. W pieni膮dzach to idzie w grube miliony dolar贸w. Nie daj Bo偶e, kto艣 na to trafi przypadkiem i co?
— Diabli wezm膮 dzie艂a sztuki i mnie — zapewni艂am go gniewnie. — Kto to jest, ten tam jaki艣, co si臋 kr臋ci?
— Nie wiem, ja go nie znam. Tamci te偶 nie wiedz膮, nie umieli o nim nic powiedzie膰. Ale jest to posta膰 niepokoj膮ca i dop贸ki go maj膮 na karku, nie przy艣piesz膮, na wszelki wypadek. Gdyby tak jako艣 po cichutku, kameralnie, opanowali ca艂o艣膰 sprawy... No, co tu b臋dziemy ukrywa膰...
Urwa艂, zak艂opota艂 si臋 bardziej i zn贸w napi艂 si臋 kawy. Chrz膮kn膮艂 kilka razy. Obiektywnie musia艂am przyzna膰, 偶e nawet mu do twarzy z tym zak艂opotaniem, minione lata wcale mu nie zaszkodzi艂y, ale patrzy艂am na niego raczej nie偶yczliwie.
— To by艂oby ze wszech miar pomocne — powiedzia艂, pokazuj膮c palcem plackowat膮 map臋 na plecach mazid艂a. — Gdyby uda艂o si臋 jeszcze zdoby膰 t臋 drug膮 cz臋艣膰, to uzupe艂nienie...
— Cha, cha — powiedzia艂am jadowicie. — Wiesz mo偶e przypadkiem, gdzie ona jest, ta druga cz臋艣膰?
— No wi臋c tu w艂a艣nie znajduje si臋 ten pogrzebany pies. Powinno si臋 j膮 znale藕膰. I ja nie mog臋 tak sobie zwyczajnie powiedzie膰, 偶e nie potrafi臋, i zmy膰 si臋 z kraju. Jako cz艂owiek honoru, powinienem poda膰 si臋 do dymisji, spisa膰 Hiszpani臋 na straty, zosta膰 tutaj i wzi膮膰 udzia艂 w poszukiwaniach. Gdybym nic nie wiedzia艂, by艂bym z tego zwolniony, ale ju偶 wiadomo, 偶e wiem...
— Kto wie?
— Ty, przede wszystkim.
— Je偶eli tylko ja, nie ma sprawy...
— Nie tylko. Tamci dwaj te偶 si臋 orientuj膮. To po pierwsze. A po drugie, gdyby si臋 rozkr臋ci艂o, wyjdzie na jaw, 偶e mia艂em sw贸j udzia艂 i zaniedba艂em spraw臋. Wtedy, jako cz艂owiek honoru, powinienem strzeli膰 sobie w 艂eb.
Przygl膮da艂am mu si臋 przez chwil臋 z g艂臋bok膮 nagan膮 i nieco podejrzliwie.
— No? Istnieje chyba jakie艣 wyj艣cie?
— Owszem, istnieje. Ty.
Przez moment nie rozumia艂am, co ma na my艣li.
— Jak to, ja?
— Ty i nikt inny. Siedzisz ju偶 w tym po uszy. Chc臋 wierzy膰, 偶e nie uwa偶asz mnie za wroga. Musia艂bym... A偶 ci nie 艣miem tego powiedzie膰...
— No co by艣 musia艂, do licha?! O偶eni膰 si臋 ze mn膮 czy co?!
— Tak daleko moje po艣wi臋cenie nie si臋ga. Poza tym mam 偶on臋. Ale musia艂bym sw贸j honor z艂o偶y膰 w twoje r臋ce. Zostawi膰 ci臋 tu niejako w charakterze zast臋pcy, osoby, kt贸ra dzia艂a w moim imieniu. Normalnej kobiecie bym tego nie proponowa艂, ale tobie...
Zdziwi艂y mnie jego wahania i opory. I tak bym tego przecie偶 nie zostawi艂a, powinien o tym wiedzie膰! Sk膮d mu si臋 bierze...?
— To mo偶e by膰 niebezpieczne — m贸wi艂 dalej Mateusz grobowym tonem. — Jedyna twoja szansa, to ta, 偶e nikt o tobie nie wie. Je偶eli si臋 wyg艂upisz...
— Nie musz臋 — pocieszy艂am go wspania艂omy艣lnie. — Boisz si臋, 偶e b臋d臋 trzaska膰 pyskiem na prawo i na lewo?
— Chcia艂em to bardziej elegancko powiedzie膰...
— Wlaz艂abym w te manowce tak偶e i bez ciebie. Daj sobie spok贸j z wyrzutami sumienia i przejd藕 do konkret贸w. Co trzeba zrobi膰?
— Obawiam si臋, 偶e w pierwszej kolejno艣ci dotrze膰 do ludzi...
Uzgadniali艣my spraw臋 prawie do p贸艂nocy. Po偶a艂owa艂am, 偶e nie ma moich syn贸w, obaj byli za granic膮, bo przypomnia艂am sobie, 偶e Micha艂ek wchodzi艂 do mnie za pomoc膮 kluczy ukradzionych Robertowi. Istnia艂y mo偶e jakie艣 powi膮zania, kumple mojego dziecka i Micha艂ek... Mateusz ci膮gle byt troch臋 niesw贸j.
— Na mi艂osierdzie pa艅skie, zachowaj umiar, nie nara偶aj si臋! — b艂aga艂 rozdzieraj膮co. — Niedobrze mi, jak pomy艣l臋, co ci mo偶e wpa艣膰 do g艂owy! I do nikogo nic nie m贸w! W razie jakiej艣 absolutnej ostateczno艣ci mo偶esz si臋 skontaktowa膰 tylko z jednym cz艂owiekiem, on pracuje w milicji. Tak si臋 sk艂ada, 偶e znam go od dzieci艅stwa, przyzwoity facet. Mamy wsp贸lne pogl膮dy. Ale to tylko w ostateczno艣ci, bo rozumiesz, on te偶 ma jakie艣 obowi膮zki...
— A ci dwaj z ministerstwa...
— Ci dwaj dla ciebie nie istniej膮. Powtarzam ci jeszcze raz i podkre艣lam, nikt o tobie nic nie wie. Rozumiesz, co m贸wi臋? Nikt o tobie nie wie...
* * *
Do Nastermacha dodzwoni艂am si臋 po dw贸ch dniach. Jaka艣 osoba powiedzia艂a, 偶e owszem, kiedy艣 tu taki mieszka艂, ale ju偶 od dawna nie mieszka. Wyja艣ni艂am, 偶e wiem o jego 艣mierci, ale chcia艂abym odnale藕膰 rodzin臋. Osoba mia艂a ust臋pliwy charakter, kaza艂a mi poczeka膰 i posz艂a szuka膰 tej rodziny. Okaza艂o si臋, 偶e jest siostrzeniec, niejaki Koz艂owski. Zostawi艂 osobie telefon tak na wszelki wypadek.
Zadzwoni艂am do Koz艂owskiego i zaproponowa艂am, 偶e mu z艂o偶臋 wizyt臋. Nie bardzo rozumia艂 po co, ale widocznie 偶aden grzeczny spos贸b odmowy nie przyszed艂 mu na my艣l, bo wyrazi艂 zgod臋. Pojecha艂am nast臋pnego dnia.
Koz艂owski mieszka艂 na Siekierkach, akurat naprzeciwko mojego znajomego i mia艂 na imi臋 Alfred albo Fryderyk, bo 偶ona zwraca艂a si臋 do niego per Fredzio. Po艂贸wka bli藕niaka prezentowa艂a si臋 sympatycznie. Fredzio w pierwszej chwili mniej, dopiero p贸藕niej si臋 rozkrochmali艂. Zacz臋艂am od grzecznych przeprosin, a dalej ju偶 rozkwit艂a improwizacja.
— Zanim b臋d臋 pa艅stwu zawraca膰 g艂ow臋, dwa pytania — rzek艂am. — Pierwsze, czy pan Nastermach mia艂 偶on臋 i dzieci?
— Dzieci nie — odpar艂 Fredzio bez namys艂u. — 呕ony mia艂 dwie, z pierwsz膮 si臋 rozszed艂, druga umar艂a.
— Zatem drugie pytanie. W chwili jego 艣mierci pa艅stwo byli najbli偶sz膮 rodzin膮. Pa艅stwo zapewne likwidowali po nim mieszkanie i inne rzeczy. Zgadza si臋?
Tym razem Fredzio z ma艂偶onk膮 popatrzyli na siebie.
— My艣my nawet po nim dziedziczyli — rzek艂 Fredzio z oci膮ganiem. — Ale chcia艂bym wiedzie膰, o co chodzi i dlaczego pani pyta.
— Zaraz powiem, bo to ma 艣cis艂y zwi膮zek. Ot贸偶 dwadzie艣cia lat temu, nie, co ja m贸wi臋, dwadzie艣cia pi臋膰 co najmniej... No, w ka偶dym razie w dawnych czasach moja przyjaci贸艂ka pracowa艂a razem z panem Nastermachem. Dorywczo pracowa艂a, Alicja Hansen...
— Jezus Mario! — wrzasn膮艂 Fredzio. — Pani Alicja...!!!
Uda艂o mu si臋 mnie zaskoczy膰.
— Pan j膮 zna艂?!
— No pewnie! Bywa艂em u wuja, g贸wniarz by艂em wtedy, ale pani膮 Alicj臋 doskonale pami臋tam! Co si臋 z ni膮 dzieje? Co za spotkanie, jak to jednak ludzie si臋 schodz膮...!
W minut臋 p贸藕niej by艂am ju偶 艣ci艣le zaprzyja藕niona z Fredziem i Mariol膮. Opowiedzia艂am o Alicji, dlaczego nie, sama w sobie nie stanowi艂a tajemnicy. Fredzio wr臋cz p艂on膮艂 pragnieniem wy艣wiadczenia jej przys艂ugi. Nie musia艂am si臋 d艂ugo rozwodzi膰 nad jej roztargnieniem, skoro by艂a mu znana. T臋 osobliw膮 cech臋, przemieszanie matematycznej 艣cis艂o艣ci z beztrosk膮 dystrakcj膮, posiada艂a prawdopodobnie od urodzenia. Wyja艣ni艂am, 偶e zagubi艂a w owych czasach cudze papiery, jakie艣 plany to by艂y, czy co艣 podobnego, i do tej pory sumienie j膮 szarpie. Ostatnio natkn臋艂a si臋 na w艂a艣ciciela, on nawet nie ma do niej pretensji, 偶artowa艂 sobie, ale w Alicj臋 z艂e wst膮pi艂o. Uj臋艂a si臋 honorem i postanowi艂a odzyska膰 strat臋. Kaza艂a mi podowiadywa膰 si臋 po starych znajomych, no wi臋c usi艂uj臋, bo co mi szkodzi. Zacz臋艂am od Nastermacha...
Gl臋dz膮c brednie, zastanawia艂am si臋, czy mi Alicja 艂eb ukr臋ci od razu, czy te偶 z op贸藕nieniem. Nie upowa偶ni艂a mnie do robienia z niej kretynki, ale mo偶e zgodzi si臋 po艣wi臋ci膰 dla sprawy...
Rozp艂omieniony zapa艂em Fredzio zmartwi艂 si臋 bardzo. Owszem, po wuju zosta艂o mn贸stwo papier贸w, ale nie wszystko zachowali. Wi臋kszo艣膰 wyrzucili, o planach nic nie wie, jakie plany w og贸le... ?
Powiedzia艂am, 偶e pewnie stare. Mo偶liwe, 偶e mapy. Fredzio spyta艂, czy je rozpoznam, czy nie nale偶a艂y mo偶e do jakiego艣 kompletu, mo偶e pochodzi艂y z atlasu, ho on ma tu r贸偶ne mapy, w teczce by艂y. Albo mo偶e s膮 zdj臋cia tego, w tej redakcji robili olbrzymi膮 ilo艣膰 zdj臋膰, mieli atelier fotograficzne, dlatego w艂a艣nie tak do wuja lata艂, bo go to nieprzytomnie interesowa艂o. Na zdj臋ciach mo偶na by por贸wna膰...
Przy zdj臋ciach zamkn臋艂am wreszcie g臋b臋. Zacz臋艂o mi si臋 wydawa膰, 偶e wi臋cej Fredzio dowiaduje si臋 ode mnie ni偶 ja od niego. Za偶膮da艂am demonstracji relikt贸w. Fredzio wpad艂 w sza艂 gorliwo艣ci, mia艂 pawlacz pod strychem, wyci膮gn膮艂 z niego zakurzone szparga艂y, Mariola r臋ce 艂ama艂a, bo hol na pi臋trze zamieni艂 si臋 jej w sk艂adnic臋 makulatury, wygrzeba艂 ze szparga艂贸w jakie艣 stare odbitki, przedwojenny plan Warszawy, mapy turystyczne i jedn膮 sztab贸wk臋. Przyjrza艂am jej si臋 i dech mi zapar艂o. W g贸rnej po艂owie widnia艂o, jak byk, Hochenwalde...
Niepoj臋tym cudem zachowa艂am panowanie nad sob膮 i ukry艂am eksplozj臋 w umy艣le. Nie rzuci艂am si臋 na ni膮 z pazurami i roziskrzonym okiem. Robi艂am idiotk臋 z Alicji, mog艂am zrobi膰 i z siebie, to nawet przyzwoiciej... Popatrzy艂am z pow膮tpiewaniem, okaza艂am wahanie i niepewno艣膰. Powiedzia艂am, 偶e chyba to by艂o co艣 podobnego, jako艣 tak mniej wi臋cej powinno wygl膮da膰. Mianem sztab贸wki jej nie okre艣li艂am, uparcie u偶ywa艂am s艂owa plany, licz膮c na pe艂n膮 niewiedz臋 Fredzia w kwestii mojego wykszta艂cenia. Chcia艂am ogl膮da膰 wi臋cej. Zmartwiony Fredzio wyzna艂, 偶e wi臋cej nie ma. Co po wuju zosta艂o, to trzyma艂 w艂a艣nie tu, na pawlaczu; opr贸cz tego tylko ksi膮偶ki nie budz膮ce w膮tpliwo艣ci, 偶e s膮 wy艂膮cznie ksi膮偶kami i niczym innym. To jedno mo偶e mi da膰, prosz臋 bardzo, przy okazji dowiem si臋 od Alicji, czyjej pasuje...
Od pierwszej chwili by艂am zdecydowana nie wyj艣膰 od niego bez tej sztab贸wki, ale zacz臋艂am tu co艣 w臋szy膰. Fredzio przygl膮da艂 mi si臋 jako艣 dziwnie pilnie i z szalon膮 uwag膮. Na wszelki wypadek nie okaza艂am entuzjazmu. Nawet wzdraga艂am si臋 j膮 wzi膮膰, po czym uleg艂am jak z 艂aski, dla 艣wi臋tego spokoju. R贸wnie偶 na wszelki wypadek zapyta艂am, czy nie zna艂 jakich艣 ludzi z otoczenia wuja, na przyk艂ad Micha艂ka Lataja, Fredzio strasznie d艂ugo my艣la艂, Mariola gapi艂a si臋 na niego t臋pym wzrokiem, w ko艅cu powiedzia艂, 偶e nie. Nie s艂ysza艂 o takim. W og贸le 偶adnych nazwisk nie pami臋ta. Uzyska艂am za to informacj臋, 偶e Nastermach umar艂 nagle w miejscu pracy. Dosta艂 zawa艂u. Materia艂u do przemy艣lenia mia艂am dosy膰, opu艣ci艂am Fredzia, unosz膮c upragniony 艂up.
My艣l, 偶e to Nastermach obrabowa艂 Hochenwalde i wywi贸z艂 do Kanady zegar Alicji, by艂a straszliwa. Przewraca艂a do g贸ry nogami wszelkie koncepcje, odbiera艂a naszym wnioskom jakikolwiek sens i zmusza艂a do zaczynania wszystkiego od zera. Nic o tym cz艂owieku nie wiedzia艂am!
Ze zdenerwowania dozna艂am objawienia. Nic w naturze nie ginie, 偶adna redakcja, nawet zlikwidowana, nie znika bez 艣ladu.
Pozostaj膮 po niej roczniki gazety.
W Bibliotece Narodowej sp臋dzi艂am ca艂y dzie艅. Pismo istnia艂o kilka lat, przepisa艂am sobie stopki redakcyjne i nazwiska spod felieton贸w. Wi臋kszo艣膰 odnalezionych os贸b opu艣ci艂a ju偶 ten 艣wiat na zawsze, bo dziennikarze zgrzybia艂ej staro艣ci rzadko do偶ywaj膮, niekt贸rzy rozpierzchli si臋 po obcych krajach i w rezultacie zosta艂 mi jeden. Okaza艂 si臋 bezcenny. Kolekcjoner, z tych, co to nigdy niczego nie wyrzucaj膮. Prawie bez wysi艂ku znalaz艂 spis ludzi pracuj膮cych razem z Nastermachem i wreszcie pojawi艂o si臋 w艣r贸d nich znajome nazwisko.
Zadzwoni艂am do kumpla.
— Maciek, ty masz brata? — spyta艂am bez wst臋p贸w.
— Dw贸ch — odpar艂 Maciek, przyzwyczajony do mnie od trzydziestu lat. — To znaczy, jeden jest stryjeczny.
— Kt贸ry艣 z nich jest dziennikarzem?
— Owszem, ten stryjeczny. A bo co?
— A bo ja go musz臋 zobaczy膰. Rozumiesz, pogada膰 z nim. Doprowad藕 mnie do niego.
— Prosz臋 ci臋 bardzo. Mog臋 by膰 przy tym?
— Nie widz臋 przeszk贸d.
Brat Ma膰ka nie kry艂 zainteresowania, czego od niego mog臋 chcie膰. Powiedzia艂am od razu, 偶e domagam si臋 wie艣ci o Nastermachu. Wstrz膮sn臋艂am nim z lekka i niczego sobie nie musia艂 przypomina膰 z wysi艂kiem.
— By艂em przy tym — oznajmi艂 z miejsca, — Ten Nastermach przy mnie umar艂 i do samej 艣mierci tego nie zapomn臋. Ale to ju偶 by艂o gdzie indziej i za drugim razem.
Poprosi艂am, 偶eby opowiedzia艂 porz膮dnie i po kolei, bo mnie umys艂 zaczyna zgrzyta膰. Przeci膮偶enie zapewne. Niech m贸wi jak do 膰woka.
Brat Ma膰ka spe艂ni艂 pro艣b臋 i opowiedzia艂 porz膮dnie. Zna艂 Nastermacha d艂ugie lata, od wojny, pracowa艂 z nim w tamtej zlikwidowanej po/niej redakcji jako pocz膮tkuj膮cy, potem przeszed艂 gdzie indziej, a nast臋pnie zn贸w z nim zacz膮艂 pracowa膰 w innej redakcji. W czasie tej drugiej pracy w艂a艣nie Nastermach dosta艂 zawa艂u, a byli prawie sami na ca艂ym pi臋trze, bo sta艂o si臋 to p贸藕n膮 noc膮. Centrala akurat by艂a zepsuta, telefony nie dzia艂a艂y, nie wiedzia艂, co robi膰, ratowa膰 Nastermacha czy szuka膰 budki telefonicznej. W najbli偶szej budce s艂uchawka by艂a urwana, prze偶y艂 to okropnie i d艂ugo potem czyni艂 sobie wyrzuty, 偶e Nastermach przez niego umar艂, bo za p贸藕no sprowadzi艂 mu pomoc. Z tej przyczyny wszystko, co mia艂o zwi膮zek z Nastermachem, doskonale pami臋ta.
Wyjawi艂am, 偶e interesuj膮 mnie dwie sprawy. Charakter Nastermacha i jego rzeczy. Co do charakteru brat Ma膰ka bez wahania o艣wiadczy艂, i偶 chcia艂by jeszcze raz w 偶yciu spotka膰 r贸wnie kryszta艂owego cz艂owieka, co do rzeczy natomiast, to nie wie, co mam na my艣li.
U艣ci艣li艂am, 偶e papiery. By艂a w przesz艂o艣ci taka chwila, kiedy moja przyjaci贸艂ka Alicja zostawi艂a na biurku Nastermacha komplet map i ten komplet diabli wzi臋li. Nie mam wielkich nadziei, ale na wszelki wypadek pr贸buj臋 si臋 dopyta膰. A mo偶e b臋dzie cud?
— B臋dzie — powiedzia艂 spokojnie brat Ma膰ka. — Czy to by艂y mo偶e niemieckie sztab贸wki?
Nie uwierzy艂am w艂asnym uszom i o ma艂o si臋 nie ud艂awi艂am jednym 艂ykiem kawy.
— Moje rzeczy te偶 tam le偶a艂y, na jego biurku — m贸wi艂 brat Ma膰ka. — Nie by艂o dnia, 偶ebym w tym nie grzeba艂. Sztab贸wki mnie interesowa艂y, wie pani, jak to szczeniak, kt贸ry nie zd膮偶y艂 sobie postrzela膰 w wojn臋. Co prawda, g艂贸wnie zajmowa艂o mnie powstanie, ale czego dopad艂em, to chocia偶 ogl膮da艂em. Pami臋tam, sze艣膰 ich by艂o.
— Nie osiem?
— Nie, sze艣膰, z ca艂膮 pewno艣ci膮.
Zapyta艂am, czy zna艂 Alicj臋. Owszem, przypomina艂 j膮 sobie. Przy sztab贸wkach jej nie widzia艂, ale nie siedzia艂 przecie偶 bez przerwy w pokoju, przeciwnie, wiecznie gdzie艣 lata艂. Kiedy natkn膮艂 si臋 na te mapy, by艂o ich sze艣膰 i le偶a艂y na stosie, 艂adnie u艂o偶one. Wcze艣niej mog艂o ich by膰 nawet osiemdziesi膮t, nie wie, kto je przyni贸s艂 i kiedy. Da艂am spok贸j, poprosi艂am, 偶eby m贸wi艂 dalej. Co si臋 sta艂o z tymi sze艣cioma?
— Mia艂em je do niedawna — powiedzia艂 brat Ma膰ka, odbieraj膮c mi mow臋. — Mam si臋 przyzna膰? Przesz艂o dwadzie艣cia lat, przedawnienie... Ja je ukrad艂em.
Odzyska艂am g艂os do艣膰 gwa艂townie,
— Na lito艣膰 bosk膮...! I co...?! Z detalami...!
Brat Ma膰ka pokona艂 opory. Opowiedzia艂. Obejrza艂 sztab贸wki, ale nie ukrad艂 ich od razu, chwilowo zostawi艂 na stole Nastermacha. Jako艣 tak si臋 sta艂o, 偶e przylecia艂 do redakcji jeszcze p贸藕nym wieczorem i prawie r贸wnocze艣nie przylecia艂o takich dw贸ch. Jednego czasem widywa艂, drugiego nie. Miotali si臋 po pokoju, dopadli tych map, roz艂o偶yli ka偶d膮 i sfotografowali. Nie w pokoju oczywi艣cie, mieli tam 艣wietne atelier fotograficzne, z o艣wietleniem i tak dalej. W tym atelier robili zdj臋cia, a brat Ma膰ka podgl膮da艂. Pozosta艂o mu w pami臋ci, 偶e jakie艣 to by艂o gor膮czkowe, zach艂anne, kr贸tko m贸wi膮c, podejrzane. W po艣piechu posk艂adali mapy z powrotem, podrzucili na biurko Nastermacha i uciekli. Wtedy je ukrad艂. Nazajutrz przysz艂o mu do g艂owy, 偶e mo偶e okrad艂 Nastermacha. Spyta艂 go o te mapy, ale okaza艂o si臋, 偶e Nastermach nic o nich nie wiedzia艂 i nie mia艂 poj臋cia, czyje by艂y. No wi臋c pozby艂 si臋 wyrzut贸w sumienia...
— Zaraz, spokojnie — powiedzia艂am, p贸艂przytomna z przej臋cia. — I co by艂o dalej? M贸wi艂 pan, 偶e je pan mia艂 w czasie przesz艂ym. Co si臋 z nimi sta艂o? Jak je pan straci艂 i dlaczego?
Wtr膮ci艂 si臋 Maciek.
— Przez kumpla Henia chyba, nie? Pami臋tam, przyjecha艂, szuka艂 pami膮tek wojennych...
— Syn kumpla Henia — sprostowa艂 brat Ma膰ka. — Zgadza si臋, by艂 u mnie, pyta艂, czy czego艣 nie mam, interesowa艂 si臋. Jak mu pokaza艂em r贸偶ne rzeczy, oczy mu wysz艂y z g艂owy, 偶ebra艂 i skamla艂, 偶eby mu sprzeda膰 chocia偶 te mapy. Materia艂贸w z powstania z g贸ry wiedzia艂, 偶e nie dam za nic, wi臋c uczepi艂 si臋 tych sztab贸wek. Troch臋 mi by艂o szkoda, bo ciekawie oznakowane, ale ze wzgl臋du na Henia da艂em mu je w prezencie. Nie b臋d臋 przecie偶 sprzedawa艂 kradzionych rzeczy...
— Co to za Henio? — spyta艂am wrogo.
— Nasz wsp贸lny przyjaciel — powiedzia艂 Maciek. — Taki kumpel od urodzenia. Ju偶 co najmniej od pi臋tnastu lat siedzi w Kanadzie. Moim zdaniem, da艂 si臋 zrobi膰 w konia.
Postanowi艂am och艂on膮膰, bo szala艂y po mnie emocje, wnioski, odkrycia i rozmaite inne wstrz膮sy. Nastermach, jako rabu艣 z Hochenwalde, chyba odpada艂. Przypl膮ta艂 si臋 Henio. Przepad艂 gdzie艣
Mundzio i dwie mapy, nie, nie dwie, jedna, bo druga jest u Alicji, nie jest, by艂a...
Uda艂o mi si臋 wyrzuci膰 na pod艂og臋 ca艂膮 zawarto艣膰 torebki.
— Tu niech pan popatrzy! Lup臋... Dajcie lup臋, nie mog臋 znale藕膰 mojej!
Brat Ma膰ka z uwag膮 obejrza艂 oba zdj臋cia, grup臋 w ogrodzie i Micha艂ka z makiet膮 Alicji.
— Tego znam — oznajmi艂, popukuj膮c w Mundzia. — Pami臋tam go z tamtych czas贸w, p臋ta艂 si臋 u nas, taki w艣cibski g贸wniarz. Natomiast ten...
Przyjrza艂 si臋 Micha艂kowi z makiet膮.
— Prawie m贸g艂bym przysi膮c, 偶e to jest ten, kt贸ry wtedy przylecia艂 do pomocy przy fotografowaniu tych map. M艂odszy by艂 troch臋, ni偶 na tym zdj臋ciu... Podgl膮da艂em ich ca艂y czas, to on!
Maciek odebra艂 mu zdj臋cia i r贸wnie偶 obejrza艂.
— O, cholera... — powiedzia艂 z wyra藕nym zaskoczeniem. Strz臋p贸w i kawa艂k贸w informacji nagromadzi艂o mi si臋 nagle tyle, 偶e nie by艂am w stanie ich uporz膮dkowa膰. Nawet zacz膮膰 mi si臋 nie udawa艂o. Zaskoczenie Ma膰ka zirytowa艂o mnie okropnie, stanowi艂o dodatkowy element, dorzucony do og贸lnego ba艂aganu.
— Bo co? — spyta艂am niecierpliwie, nadaj膮c pytaniu mo偶liwie szeroki zakres.
— Bo mi si臋 to wszystko razem nie podoba. Ten flimon od Henia, ta afera z mapami i do tego ten... Ja te偶 si臋 nadzia艂em na jakie艣 takie rzeczy i teraz widz臋, 偶e to si臋 wi膮偶e. G艂upia sprawa.
Stanowczo za偶膮da艂am precyzji w wypowiedziach. Maciek chronologii nie potrafi艂 ustali膰, pami臋ta艂 tylko wydarzenia. Chronologia w pewnym stopniu wychodzi艂a z dedukcji.
— Praktykowa艂em w takiej jednej pracowni, do szko艂y jeszcze chodzi艂em, wi臋c to musia艂o by膰 najdawniej — powiedzia艂 z namys艂em. — Przylecia艂 tam ten, co si臋 u nich p臋ta艂...
Gestem brody wskaza艂 brata, a palcem popuka艂 w Mundzia. Urwa艂 i dla pewno艣ci obejrza艂 go jeszcze raz przez lup臋.
— I co? — pop臋dzi艂am z naciskiem.
— Nie pami臋tam, jak si臋 nazywa艂...
— Mundzio Talarski — poinformowa艂am.
— Nie znam...
— Znasz. Przylecia艂 tam i co?
— To by艂a taka pracownia... No, jakby sitodruku, fotokopii, wtedy to si臋 inaczej nazywa艂o, pracowa艂o si臋 na innych maszynach, materia艂ach... To w艂a艣ciwie by艂o wszystko. Ten m贸j szef, znajomy ojca, to by艂 taki fachowiec-geniusz, wszystko potrafi艂 z niczego, a zajmowa艂 si臋 tak偶e mikrofotografi膮, co za sztuki robi艂, to nie uwierzysz, do tej pory mam wystaw臋 plakat贸w na znaczku pocztowym. Znaczek zrobi艂 jak prawdziwy, nawet z z膮bkami, a na nim dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰 plakat贸w, cudownie odbite, po powi臋kszeniu napisy mo偶na odczyta膰...
— Gwizdn臋 ci臋 w ucho — obieca艂am energicznie.
— Dobra, ju偶 wracam. To niby nic, ale on robi艂 dos艂ownie na niczym i z niczego. No i ten, jak mu tam, Tadzio...
— Mundzio.
— Dobra, ten Mundzio przylecia艂 i chcia艂 go nam贸wi膰 na jak膮艣 robot臋. Nie wtajemnicza艂 mnie specjalnie, ale przecie偶 g艂uchy nie by艂em. Chodzi艂o mu w艂a艣nie o mikrofotografi臋, z tym 偶e w gr臋 wchodzi艂y mapy. O czym oni tam ze sob膮 gadali, nie mam poj臋cia, ale m贸j szef odm贸wi艂. Wyrzuci艂 go za drzwi, powiedzia艂, 偶e w szpiegowskich machlojach pomocy udziela艂 nie b臋dzie, ten Mundzio poszed艂 w Pireneje i cze艣膰. Potem, jak Henio wyje偶d偶a艂... Nie, to przedtem... Albo potem... Nie, przedtem. Henio przed samym wyjazdem radzi艂 si臋 mnie w g艂upiej sprawie. Wiesz, ja tego nie umiem powt贸rzy膰...
— Po japo艅ski! m贸wi艂? — warkn臋艂am. — Czy mo偶e heksametrem?
— Nie, ja tego po prostu nie pami臋tam. Al臋 og贸lna tre艣膰 by艂a taka, 偶e kto艣 chce czego艣 od niego. W RFN. Henio najpierw posiedzia艂 troch臋 w Europie, dopiero potem pojecha艂 dalej. Kto艣 chcia艂, 偶eby mu w RFN co艣 znalaz艂 czy mo偶e kogo艣, mam jakie艣 skojarzenie ze zbrodniarzem wojennym, ale nie wiem, czy trafnie. Mo偶e to by艂 jaki艣 nies艂usznie podejrzany. Wiesz, jak z tym zegarkiem, on ukrad艂 czy jemu ukradli. W ka偶dym razie Henio mia艂 znale藕膰... chyba raczej kogo艣... I donie艣膰 temu, co go prosi艂. 殴le nam to brzmia艂o, ale z jakich艣 przyczyn uwa偶ali艣my, 偶e to wa偶ne, wi臋c poradzi艂em mu wtedy, 偶eby znalaz艂 i nie doni贸s艂. No, 偶eby si臋 zwyczajnie nie przyzna艂, 偶e znalaz艂. I tak zrobi艂.
— Sk膮d wiesz?
— Napisa艂 mi tak, 偶e wiedzia艂em, o co chodzi. To pami臋tam. Nie wiem co, ale wiem, 偶e znalaz艂 i zachowa艂 przy sobie.
— I co to ma wsp贸lnego z Mundziem?
— Z jakim Mun... a! Nie wiem. To ma co艣 wsp贸lnego z mapami. Kumpel jeden m贸wi艂 mi co艣 o powi臋kszaniu, wiedzia艂, 偶e mam Henia w RFN, pyta艂, czyby nie przysta艂... Fotogramy! Fotogramy na ca艂a 艣cian臋, a potrzebna szalona dok艂adno艣膰, bo to mapy. Utkwi艂o mi w pami臋ci, 偶e zdj臋cia i 偶e mapy, mo偶liwe, 偶e skojarzy艂o mi si臋 z tymi wcze艣niejszymi mapami i ze szpiegostwem i dlatego zapami臋ta艂em. A w jakim艣 momencie, ale ju偶 znacznie p贸藕niej, przypl膮ta艂 si臋 jeszcze jeden, turysta mia艂 to by膰, nie wiem sk膮d, zna艂 Henia, mia艂 m贸j adres. Nawet sympatyczny. Troch臋 go oprowadzi艂em, ze dwa razy zabra艂em do knajpy i przed odjazdem powiedzia艂 co艣, co mnie zastanowi艂o. Powiedzia艂... czekaj... 偶e je偶eli wiem cokolwiek o niekompletnej mapie, to niech zapomn臋 na zawsze. W og贸le tego nie zrozumia艂em, a on powt贸rzy艂 par臋 razy. Mam na zawsze zapomnie膰 o niekompletnej mapie i cze艣膰. Szczerze m贸wi膮c, do dzi艣 dnia tego nie rozumiem...
— 艢lepa krowa, ma pod nosem i nie widzi... — wymamrota艂am z obrzydzeniem.
— Co prosz臋...?
— Nic, nic. M贸wi臋 sobie komplementy. I co dalej?
— Nic dalej. Teraz si臋 od niego dowiaduj臋, 偶e, zn贸w przez Henia, jaki艣 dupek 偶o艂臋dny przyjecha艂 i zabra艂 mapy. Co z tymi mapami, do cholery? I bardzo si臋 boj臋, czy ten Henio si臋 w co艣 nie wpl膮ta艂...
— Musz臋 ich spisa膰, bo si臋 pogubi臋 — powiedzia艂am nerwowo. — Niczego na 艣wiecie nie jestem bardziej spragniona ni偶 miejsca pobytu niekompletnej mapy. Kto to by艂, ten kretyn, co ci kaza艂 zapomnie膰!
— Co ty powiesz, mo偶esz wyja艣ni膰, o co mu chodzi艂o?
-- Mog臋. Nie, nie mog臋. Nie wiem. Najpierw powiedz, kto by艂.
— Nie pami臋tam. Rymarz jaki艣. Mo偶e szewc. Co艣 mia艂 wsp贸lnego ze sk贸rami.
— Ku艣nierz...!!!
— Mo偶e. A co? Znasz jakiego艣 ku艣nierza?
Moje emocje przesz艂y apogeum i teraz nagle skl臋s艂y. Uspokoi艂am si臋. Dozna艂am wra偶enia, 偶e przed chwil膮 po偶era艂am zach艂annie co艣, co ucieka艂o przede mn膮, a teraz wreszcie po偶ar艂am i ju偶 nie musz臋 si臋 艣pieszy膰. Mog臋 nieco odpocz膮膰 po tej gonitwie za 偶erem. Proces trawienia wymaga spokoju...
— Ku艣nierza znam ze s艂yszenia — odpar艂am z lekkim roztargnieniem. — Niekompletna mapa potrzebna jest w celach, kt贸re stanowi膮 co艣 w rodzaju tajemnicy stanu, wi臋c nie b臋d臋 si臋 w to wdawa膰. Szpiegostwo to nie jest. Mo偶liwe jednak, 偶e posiadanie tej mapy jest r贸wnoznaczne z posiadaniem grzechotnika...
Nagle przypomnia艂am sobie, 偶e u mnie w domu le偶y odpowiednik poszukiwanego uzupe艂nienia i podnios艂o mnie z krzes艂a.
— Nie wiem, co to jest, ale wszystkie wa偶ne rzeczy przychodz膮 mi do g艂owy tylko wtedy, kiedy z kim艣 rozmawiam — stwierdzi艂am z gorycz膮. — Natychmiast wracam do domu. Nic nie wiem o 偶adnej niekompletnej mapie, pierwsze s艂ysz臋, mam skleroz臋, je艣li nawet si臋 dowiem, z miejsca zapomn臋...
* * *
Podejrzenia w stosunku do Fredzia wysun膮艂 Maciek. Wtajemniczy艂am go w ca艂o艣膰 afery, bo nie tylko by艂 godzien bezwzgl臋dnego zaufania, ale tak偶e zna艂 Henia, kt贸ry zaczyna艂 by膰 bardzo potrzebny. Z wysi艂kiem przypomnia艂am sobie, 偶e te偶 go kiedy艣 zna艂am, raz nawet obaj z Ma膰kiem byli u mnie z wizyt膮 w towarzystwie psa, wielkiego owczarka podhala艅skiego i oczywi艣cie znacznie lepiej zapami臋ta艂am psa. Znajomo艣膰 mia艂a zatem niewyra藕ne oblicze i ekspertem od Henia by艂 Maciek. Poza tym, trawi膮c 偶er, musia艂am do kogo艣 m贸wi膰, a pogaw臋dki z Alicj膮 wypada艂y nieco kosztownie.
Z b艂膮kaj膮cych si臋 po imprezie os贸b wyodr臋bnili艣my najwa偶niejsze. Micha艂ek i Mundzio znajdowali si臋 w czo艂贸wce, 艂eb w 艂eb z nimi szed艂 ku艣nierz. Osobnik, robi膮cy zdj臋cia w towarzystwie Micha艂ka, by艂 postaci膮 tajemnicz膮, wiekiem nie pasowa艂 do nikogo, starszy o par臋 lat, inny rocznik. R贸wnie zagadkowo wygl膮da艂 syn nieznanego kumpla, wy艂udzaj膮cy sztab贸wki od brata Ma膰ka. Ponadto ukradkowy spos贸b dzia艂ania w redakcji wskazywa艂 na ch臋膰 zachowania sekretu, chyba przed Mundziem, mo偶liwe zatem, 偶e Micha艂ek i sp贸艂ka od pocz膮tku stanowili konkurencj臋.
Alicj臋 zawiadomi艂am z triumfem, 偶e w Wysokim Lesie znajduje si臋 jedno dodatkowe drzewo z br膮zow膮 kropk膮 w 艣rodku pnia. Ro艣nie na str贸偶贸wce przy bramie. Inne nie maj膮 kropek i rosn膮 zwyczajnie na gruncie, zapewne to jedno stanowi inny gatunek. Odpar艂a na to, 偶e znalaz艂a nazwisko s艂u偶膮cego i przy艣le mi w li艣cie, bo nie chce jej si臋 teraz literowa膰. Pomy艣la艂am, 偶e jeszcze kilka takich rozm贸w szyfrem i kto艣 si臋 w ko艅cu nami zainteresuje.
Natychmiast po od艂o偶eniu s艂uchawki zadzwoni艂am drugi raz, bo przypomnia艂am sobie Nastermacha. Poinformowa艂am j膮, 偶e w艂a艣ciw膮 map臋 odnalaz艂am w spu艣ci藕nie po nim i spyta艂am, co my艣li o jego dzia艂alno艣ci rabunkowej.
— Oszala艂a艣! — wykrzykn臋艂a z pe艂nym protestu oburzeniem. — W 偶adnym wypadku! Ja go zna艂am!
— Naprawd臋 uwa偶asz, 偶e znajomo艣膰 z tob膮 uszlachetnia wszystkie charaktery? Mundzia te偶 zna艂a艣...
— Idiotka. Romek to by艂 po prostu absolutnie uczciwy cz艂owiek! Szkoda, 偶e umar艂. Wybij go sobie z g艂owy, mowy nie ma!
Dwojgu 艣wiadkom musia艂am uwierzy膰. Sztab贸wka w r臋kach Fredzia sta艂a si臋 wobec tego zupe艂nie niezrozumia艂a. Nie zgadza艂a si臋 z niczym.
— W rezultacie ten ca艂y Mundzio dorwa艂 tylko jedn膮 map臋 — rozwa偶a艂 Maciek. — Pozosta艂e podpieprzyli, pardon, chcia艂em powiedzie膰 r膮bn臋li Alicja i m贸j brat. Hochenwalde zosta艂o wybebeszone, to wiesz na pewno. I w艂a艣ciwie p臋ta si臋 tutaj tylko sztab贸wka z Hochenwalde, gdyby znik艂a razem z Mundziem, wszystko by艂oby jasne, tymczasem ma j膮 Fredzio. Co to mo偶e znaczy膰?
— Nie mam poj臋cia. Wiem tylko, 偶e Mundzio uciek艂 nie藕le zaopatrzony.
— O Hochenwalde wiedzia艂 tak偶e ordynans. Mo偶e si臋 w to wmiesza艂?
— Sprawdz臋, jak dostan臋 jego nazwisko i adres. Gdybym dosz艂a, w jaki spos贸b Fredzio posiad艂 t臋 map臋...
— Powt贸rz jeszcze raz t臋 ca艂膮 rozmow臋 u niego!
Powt贸rzy艂am s艂owo w s艂owo z najwi臋ksz膮 dok艂adno艣ci膮. Maciek z艂owieszczo kiwa艂 g艂ow膮.
— Znamienne — zawyrokowa艂. — Nikomu postronnemu nie przysz艂yby na my艣l fotografie map, mapy to mapy, a zdj臋cia to zdj臋cia, co ma piernik do wiatraka? On musi co艣 wiedzie膰 o tej aferze i pokaza艂 ci sztab贸wk臋 na wabia, 偶eby zobaczy膰, jak zareagujesz.
— Co on mo偶e wiedzie膰, nie m贸g艂 bra膰 w tym udzia艂u, jest za m艂ody! Znacznie m艂odszy od tej ca艂ej ferajny!
— Ile m贸g艂 mie膰 wtedy lat?
— A bo ja wiem? Ze sze艣膰.
— I w tym wieku interesowa艂 si臋 fotografi膮? — zgorszy艂 si臋 Maciek. — Sze艣cioletnie dziecko lata艂o do wuja i pcha艂o si臋 do ciemni fotograficznej? I zapami臋ta艂o Alicj臋?
— Pami臋tania Alicji nie b臋d臋 kwestionowa膰, Alicji si臋 nie zapomina, ale co do reszty, masz racj臋. Oczywi艣cie, 偶e ze艂ga艂! Twierdzi艂, 偶e map臋 ma po Nastermachu...
— Nie wierz臋.
— Ja te偶 nie, ale gdyby to by艂a prawda, gdyby ona ca艂y czas le偶a艂a u niego, jako pierwszy podejrzany wyst膮pi艂by ordynans. Tylko jemu jednemu 偶adna mapa nie by艂a potrzebna. Ja go musz臋 dopa艣膰. Mundzio podobno ordynansa zna艂, mogli to za艂atwi膰 wsp贸lnymi si艂ami. Co do Fredzia natomiast, to wtedy nie, ale p贸藕niej, mo偶e s艂ysza艂 co艣 o tym, dowiedzia艂 si臋 czego艣 i sam zacz膮艂 w臋szy膰? Mo偶e ma powi膮zania z szajk膮, powiedzmy, odm艂odzon膮?
— M艂ode kadry rosn膮 — zaopiniowa艂 Maciek melancholijnie.— Wygl膮da na to, 偶e co艣 tu przetrwa艂o. Trzeba by sprawdzi膰, kto tam kogo znal, bo na razie mamy tylko trzy ogniwa tego 艂a艅cucha: ordynans — Mundzio — Micha艂ek...
Rozwa偶ania przeistoczy艂y nam si臋 w k艂臋bowisko w膮tpliwo艣ci. Rozpocz臋te dawno temu przedsi臋wzi臋cie, zamiast zosta膰 zrealizowane i zako艅czone, najwyra藕niej w 艣wiecie wlok艂o si臋 latami. 艢wiadczy艂y o tym tak偶e informacje od Mateusza. Znikni臋cie nadziewanej g贸ralki zaszkodzi艂o tej szajce z pewno艣ci膮, mo偶liwe, i偶 贸w kto艣, kto posiada艂 uzupe艂niaj膮c膮 po艂ow臋, pr贸bowa艂 odnale藕膰 brakuj膮ce kawa艂ki. St膮d uparte poszukiwanie i zdobywanie map. Mo偶liwe, i偶 z dawnych czas贸w mieli jakie艣 informacje bezpo艣rednie, a sztab贸wki stanowi艂y tylko uzupe艂nienie, mo偶liwe, 偶e sami nanosili na nie jakie艣 dane, te r贸偶norodne krzy偶yki na plackach co艣 przecie偶 powinny oznacza膰. Jaki艣 jeden dodatkowy fragment znalaz艂 si臋 u mnie wy艂膮cznie dzi臋ki temu, 偶e Alicja by艂a na bani i pstryka艂a po k膮tach. Nie da艂o si臋 go dopasowa膰 do mapy zbiorczej, bo by艂 w innej skali, obejmowa艂 mniej wi臋cej jedn膮 pi臋tnast膮 ca艂o艣ci. Zlokalizowali艣my go metod膮 偶mudnego badania rzek i dr贸g, ale nic nam z tego nie przysz艂o.
— Zanim pojedziemy poszuka膰 tego ordynansa... — zacz膮艂 Maciek.
— Jak to, pojedziemy? — przerwa艂am, nieco zaskoczona. — Ty te偶 chcesz jecha膰?
— A jak? Akurat mnie to wszystko bardzo interesuje i mowy nie ma, 偶ebym odpu艣ci艂! Poza tym, to mo偶e by膰 niebezpieczne, a zawsze trudniej trzasn膮膰 dwie osoby ni偶 jedn膮. Jasne, 偶e jad臋!
Ucieszy艂am si臋 z ca艂ego serca.
— Bardzo dobrze, musimy tylko poczeka膰 na wiadomo艣膰 od Alicji.
— Uwa偶am jednak, 偶e przedtem trzeba rozgry藕膰 Fredzia — podj膮艂 Maciek stanowczo. — On mi za mocno zaczyna 艣mierdzie膰. Mo偶liwe, 偶e co艣 by z niego wysz艂o.
— Czekaj! — przypomnia艂am sobie nagle. — Naprzeciwko Fredzia mieszka jeden m贸j znajomy. Mog臋 mu z艂o偶y膰 wizyt臋. Zdziwi si臋 przera藕liwie, ale co to szkodzi, niech si臋 dziwi. Mo偶e co艣 wie... ?
* * *
Kiedy z wielk膮 stanowczo艣ci膮 oznajmi艂am, 偶e zakocha艂am si臋 na 艣mier膰 w osobniku mieszkaj膮cym po drugiej stronie ulicy, Baltazar zachichota艂 jak rozweselona hiena. Nie wiem, czy mi uwierzy艂, ale z miejsca wytkn膮艂, i偶 osobnik ma 偶on臋 i co艣 mu si臋 widzi, 偶e ta 偶ona jest m艂odsza ode mnie. Powiadomi艂am go, i偶 uczucie i bez tego wydaje mi si臋 beznadziejne, wi臋c 偶ycz臋 sobie przynajmniej o przedmiocie nami臋tno艣ci rozmawia膰. Dowiadywa膰 si臋 czego艣. Poznawa膰 jego przesz艂o艣膰. Ty m sposobem b臋d臋 si臋 czu艂a po艂膮czona z nim przynajmniej teoretycznie. Baltazar r偶a艂 jak ca艂e stado ogier贸w.
— Dareeeeeeeek!!! — rozdar艂 si臋 nagle na ca艂y dom. Na schodach us艂ysza艂am tupot i w drzwiach pojawi艂 si臋 jego syn, kt贸rego ostatnio widzia艂am w wieku lat czterech. Obecnie mia艂 dziewi臋tna艣cie.
— Jak ojciec w艂膮cza syren臋, to zawsze chodzi o co艣 ciekawego — oznajmi艂 z radosnym zainteresowaniem. — W innych wypadkach stosuje inne metody.
Baltazar pomin膮艂 wszelkie formalno艣ci towarzyskie i poinformowa艂 go o moim najnowszym szmerglu. Czeka艂am, co z tego wyniknie, 偶ywo zaciekawiona.
— Co艣 podobnego! — wykrzykn膮艂 Darek. — No prosz臋, ju偶 drugi raz b臋d臋 przydatny!
Okaza艂o si臋, 偶e na swoje sz贸ste urodziny dosta艂 od ojca lornetk臋. Posiadana przez Baltazara ilo艣膰 pieni臋dzy pozwoli艂aby mu bez trudu ofiarowa膰 synowi teleskop astronomiczny albo zgo艂a pojazd mi臋dzyplanetarny, ale ograniczy艂 si臋 do lornetki. Na gwiazdk臋 dziecko dosta艂o mikroskop, a na si贸dme urodziny aparat fotograficzny z teleobiektywem i rozmaitymi szykanami. Przyrz膮dy optyczne wzbudzi艂y jego g艂臋bokie zainteresowanie.
Siedmioletni ch艂opcy na og贸l nocnego 偶ycia jeszcze nie prowadz膮. Wieczorem bywaj膮 zap臋dzani do domu, do kolacji i do 艂贸偶ka, co nie znaczy, 偶e od razu zapadaj膮 w sen. Spragniony wykorzystania atrakcyjnych instrument贸w w jak najszerszym zakresie Darek ogl膮da艂 i uwiecznia艂 to, co mu by艂o dost臋pne, a mianowicie dom s膮siada.
Egzystencja Fredzia na przestrzeni ostatnich jedenastu lat pojawi艂a si臋 nagle przede mn膮 jak na d艂oni. Syn Baltazara, sympatyczny ju偶 na pierwszy rzut oka, nabra艂 dla mnie cech zgo艂a anielskich. Od dw贸ch lat zaniedba艂 wprawdzie nieco ulubione pasje, bo dopad艂y go dziewczyny, ale za to robi艂 coraz lepsze sztuki. Rzecz oczywista, nie chodzi艂o mu wcale o Fredzia, na Fredzia kicha艂, jego celem by艂y eksperymenty techniczno-optyczne, a przedmiot eksperyment贸w mog艂o stanowi膰 byle co. Dom s膮siada z przeciwka nadawa艂 si臋 艣wietnie, szczeg贸lnie w nocy i w og贸le w ciemno艣ciach. Jak dot膮d, Darek doszed艂 do jakich艣 przedziwnych praktyk z noktowizorem, do zdj臋膰 w podczerwieni i r贸偶nych innych rzeczy, o kt贸rych nigdy w 偶yciu poj臋cia nie mia艂am.
Poprosi艂am go uprzejmie, 偶eby stron臋 techniczn膮 pomin膮艂 ca艂kowicie i od razu ujawni艂 rezultaty, zrozumia艂e dla zwyczajnej ludzkiej jednostki. Spe艂ni艂 moj膮 pro艣b臋 z rado艣ci膮, bardzo dumny z siebie.
Prawie od samego pocz膮tku potwierdzi艂y si臋 najgorsze podejrzenia, Fredzio ze艂ga艂, na jednym zdj臋ciu z jego domu wychodzi艂 Micha艂ek, jak byk. D艂ugo my艣la艂, 偶eby go sobie nie przypomnie膰... Potem nie widzia艂am ju偶 znajomych, chocia偶 jedna g臋ba mnie zaintrygowa艂a, musia艂am si臋 z ni膮 zetkn膮膰, ale za nic nie mog艂am sobie skojarzy膰, w jakich okoliczno艣ciach. Na wszelki wypadek postanowi艂am pokaza膰 ca艂膮 t臋 kolekcj臋 Ma膰kowi, Darek zgodzi艂 si臋 wypo偶yczy膰 mi ca艂e pud艂o. Kilka serii by艂o zgo艂a niezwyk艂ych, pokazywa艂y kolejne przybli偶enia. Dwaj faceci ogl膮dali co艣 na stole, obok le偶a艂y przedmioty, najwidoczniej wyj臋te z kieszeni. Portfel, notes i jakie艣 papierki. Nast臋pnie wida膰 by艂o tylko te przedmioty. Nast臋pnie g艂贸wnym motywem by艂 sam papierek, nast臋pnie papierek ur贸s艂 i napis na nim swobodnie mo偶na by艂o odczyta膰. Napis by艂 niemiecki, a W. M. Heinrich niew膮tpliwie stanowi艂o nazwisko.
— Kwit z pralni na pranie sk贸rzanego p艂aszcza z gwarancj膮 — poinformowa艂 mnie Darek rado艣nie.
— Sk膮d wiesz?
— Ojciec przet艂umaczy艂.
Jedna seryjka stanowi艂a wr臋cz arcydzie艂o. Facet przy stole, w innych okoliczno艣ciach ni偶 poprzednio, bo nic do ogl膮dania nie le偶a艂o, za to sta艂y fili偶anki i kieliszki, trzyma艂 w r臋ku malutk膮 klateczk臋 z filmu. Potem by艂a sama klateczka, przedstawia艂a map臋. Potem na naro偶niku klateczki widnia艂 jaki艣 element niszcz膮cy, nast臋pnie zn贸w pojawi艂 si臋 facet, trzymaj膮cy w jednej r臋ce zapalniczk臋, a w drugiej prawie spalon膮 klateczk臋 z filmu. Zrobi艂am si臋 p贸艂przytomna.
— Film! — zawy艂am g艂osem wyg艂odnia艂ej wilczycy. — Masz odbitki, musisz mie膰 i film! Chc臋 ten kawa艂ek! Nie chc臋 go wcale, chc臋 go zobaczy膰 wielki jak stodo艂a!!!
— To musimy p贸j艣膰 na d贸艂, poka偶臋 pani na ekranie, bo to akurat przerobi艂em na slajdy — powiedzia艂 Darek. — Spodoba艂o mi si臋, 偶e si臋 tak 艂adnie pali.
— Zaraz p贸jdziemy, niech obejrz臋 do ko艅ca...
— Mam jeszcze filmy. Kr臋cone kamer膮, ale nie wiem, czy tam pani znajdzie co艣 ciekawego. W zimie zas艂aniali okna, tylko w lecie mieli szeroko otwarte.
— Ca艂e jedena艣cie lat sp臋dzi艂e艣, siedz膮c przy oknie bez chwili przerwy?
— Tak naprawd臋, to wi臋kszo艣膰 pochodzi z kilku tygodni. Mia艂em wtedy z艂aman膮 nog臋 i rzeczywi艣cie bez przerwy siedzia艂em w oknie. Albo na balkonie. A reszta, to ju偶 wyrywkowe...
Na jednym zdj臋ciu widnia艂a ogromna noga. 艢ci艣le bior膮c, nie by艂a to ca艂a noga, tylko kawa艂ek, stopa z uniesion膮 pi臋t膮, dotykaj膮ca ziemi palcami, w eleganckim, jasnym bucie z widoczn膮 nad nim skarpetk膮 i fragmentem nogawki spodni. Zdj臋cie by艂o kolorowe, ca艂e wype艂nione r贸偶nymi odcieniami be偶u, but wygl膮da艂 na zamsz i przyjrza艂am si臋 temu dok艂adniej, bo spodoba艂a mi si臋 barwa. Darek rzuci艂 okiem i pogrzeba艂 w stosie.
— A to jest taki, no, znikaj膮cy punkt—oznajmi艂, wyci膮gaj膮c nast臋pn膮 odbitk臋. — Tu jest ca艂o艣膰.
Na ca艂o艣ci znajdowa艂y si臋 otwarte drzwi domu Fredzia i wchodz膮cy w nie cz艂owiek. Z cz艂owieka wida膰 by艂o tylko resztk臋 nogi. Zainteresowa艂am si臋.
— Dlaczego znikaj膮cy punkt? Co masz na my艣li?
— Okropny facet. Ile si臋 nawysila艂em, 偶eby go z艂apa膰 w obiektyw, to pani sobie nie wyobra偶a. Wszystko, co mi si臋 uda艂o osi膮gn膮膰, to ta noga, na innych zdj臋ciach mam jeszcze mniej, chocia偶 czatowa艂em na niego godzinami. Jako艣 tak pojawia艂 si臋 i znika艂, 偶e nie spos贸b by艂o nad膮偶y膰, w dodatku bardzo nieregularnie. W ko艅cu zrezygnowa艂em, bo 偶ycie bym na niego zmarnowa艂.
Zainteresowa艂am si臋 bardziej, na wszelki wypadek.
— Powiedz co艣 wi臋cej — za偶膮da艂am. — Kiedy si臋 pojawia艂? Ostatnio czy dawniej? W dzie艅 czy w nocy? D艂ugo tam siedzia艂 czy kr贸tko?
— R贸偶nie. Siedzie膰, to nie siedzia艂 nigdy kr贸cej ni偶 kwadrans, a czasami par臋 godzin. Przychodzi艂 te偶 r贸偶nie, rano, wieczorem, w ci膮gu dnia, jak popad艂o, z tym 偶e nie cz臋sto. Razem w og贸le par臋 razy, g贸ra dziesi臋膰, ale zdenerwowa艂 mnie od pierwszego kopa.
— Bo co?
— Bo skr臋ci艂 na schodki, wida膰 by艂o, 偶e wchodzi, a jak spojrza艂em w wizjer, to go nie by艂o. I w og贸le znikn膮艂, jakby go co zdmuchn臋艂o. Siedzia艂em tu akurat przy oknie i za jaki艣 czas zobaczy艂em, 偶e wyszed艂, z艂apa艂em aparat, strzeli艂em z miejsca i cha艂a. Na zdj臋ciu go nie ma. Gdzie si臋 podzia艂, poj臋cia nie mam, samochodu 偶adnego nie by艂o, wi臋c nie wsiad艂, znikn膮艂 i tyle. Zgniewa艂o mnie i zapar艂em si臋 na niego, ale zanim si臋 pokaza艂 drugi raz, zd膮偶y艂o mi przej艣膰. To by艂o po paru miesi膮cach. W og贸le te dziewi臋膰 czy dziesi臋膰 wizyt to si臋 rozwlok艂o na jakie艣 trzy, cztery lata. A jak w ko艅cu ustawi艂em kamer臋 prosto na drzwi s膮siada, na stale j膮 wycelowa艂em tak, 偶e tylko pstrykn膮膰, to ju偶 wi臋cej si臋 nie pokaza艂. Rok tak sta艂a.
— A dawno j膮 zdemontowa艂e艣?
— Przesz艂o rok temu. Z czego wynika, 偶e nie by艂o go d艂u偶ej ni偶 dwa lata. I wszystko co mi z niego zosta艂o, to ta jedna noga.
Przyjrza艂am si臋 jeszcze raz. But wydawa艂 si臋 nowy, do艣膰 oryginalny, zamsz, przyozdobiony a偶urow膮 plecionk膮. Mo偶e jeszcze w tym chodzi? Trzeba patrze膰 ludziom na nogi, wszystko, co wchodzi do Fredzia, jest podejrzane...
Baltazar si臋 prawie pop艂aka艂, kiedy zach艂annie ogl膮da艂am wielk膮 map臋 na ekranie. Stanowi艂a fragment znajomego dzie艂a, r贸偶ni艂a si臋 od niego tylko brakiem plack贸w. Niszczyli negatyw, zapewne po wykorzystaniu, po zrobieniu odbitki, diabli wiedz膮 po czym jeszcze. Niszcz膮cy by艂 nie do rozpoznania, bo go Darek kompletnie zlekcewa偶y艂, wyeksponowane pozosta艂y tylko r臋ce. Zaciekawi艂o mnie, 偶e tak trzyma ten kawa艂ek filmu do ko艅ca, powinien by艂 si臋 przecie偶 oparzy膰, rzuci膰 to, na przyk艂ad, do popielniczki.
— On mia艂 protez臋 — wyja艣ni艂 Darek. — To ju偶 widzia艂em oczami. Pami臋tam go, zacz膮艂 tu bywa膰 akurat, jak siedzia艂em z nog膮. Potem si臋 jako艣 rozmy艂.
— W tym te偶 jeste艣 na 艣mier膰 zakochana? — chichota艂 Baltazar. — Mo偶e masz go gdzie艣 od frontu, daj jej, niech sobie popatrzy !
— Nie, jako艣 od frontu go nie zrobi艂em. Tylko od ty艂u.
Przypomnia艂am sobie nagle, co us艂ysza艂am na pocz膮tku.
— Czekaj, a co to znaczy, 偶e b臋dziesz przydatny drugi raz? By艂e艣 ju偶 przydatny poprzednio?
— A jak? Par臋 lat temu, dwa czy trzy, tam by艂o w艂amanie naprzeciwko...
— Cztery — poprawi艂 Baltazar.
— Mo偶e cztery. Jak tych s膮siad贸w nie by艂o. Bezczelnie zupe艂nie, w bia艂y dzie艅. Nawet mi do g艂owy nie przysz艂o, 偶e to w艂amanie, zupe艂nie przypadkowo robi艂em zdj臋cia. Sprz膮taczka polecia艂a na milicj臋 i jak gliny przyjecha艂y, po艂apa艂em si臋 i da艂em im ca艂y serwis fotograficzny. Dzi臋ki mnie znale藕li tych w艂amywaczy. Zreszt膮, podobno bardzo ma艂o ukradli.
Wyobrazi艂am sobie, jak si臋 Fredzio ucieszy艂 z tej interwencji.
— Czy ten z protez膮, to jest ten sam, co mia艂 kwit z pralni? — spyta艂am. — Ten Heinrich?
— Nie, to jaki艣 inny. Tamten mia艂 r臋ce w porz膮dku.
— W Heinrichu te偶 jeste艣 zakochana? — zainteresowa艂 si臋 Baltazar.
— Jestem zakochana we wszystkim, co si臋 tam dzieje naprzeciwko — o艣wiadczy艂am dobitnie. — Nie wolno mi? Jest jaki艣 zakaz?
— Wariatka, zn贸w si臋 w co艣 wr膮ba艂a艣! Czy ty si臋 nigdy nie zaczniesz starze膰?
Z wielk膮 stanowczo艣ci膮 zapewni艂am go, 偶e nigdy, zabra艂am wszystko, co mi Darek po偶yczy艂, i pojecha艂am do Ma膰ka. Wysypa艂am mu na tapczan ca艂y uzyskany materia艂 fotograficzny i kaza艂am patrze膰.
Heinrich okaza艂 si臋 ku艣nierzem.
O ile oczywi艣cie ku艣nierzem by艂 facet, ostrzegaj膮cy niegdy艣 Ma膰ka przed niekompletn膮 map膮 i maj膮cy co艣 wsp贸lnego ze sk贸rami. W ka偶dym razie by艂 to 贸w Heinrich. Maciek rozpozna艂 go bez chwili wahania i got贸w by艂 w tej kwestii z艂o偶y膰 dowoln膮 liczb臋 przysi膮g. Od艂o偶y艂am zdj臋cie na bok i postanowi艂am, 偶e po偶ycz臋 to wszystko od Darka na nieco d艂u偶szy okres czasu...
* * *
W艂amanie do Fredzia zgodnie uznali艣my za wydarzenie interesuj膮ce, polecia艂am zatem do milicji. Informacje o zamkni臋tej ju偶 sprawie uzyska艂am bez trudu.
Zdaniem w艂adzy, nie by艂o to nic ciekawego. W艂amywacze, Dojda i Z膮bek, ani przez jedn膮 chwil臋 po z艂apaniu nie usi艂owali si臋 wypiera膰, wyznali prawd臋 od razu. Jak si臋 okaza艂o, s艂u偶yli sprawiedliwo艣ci. Jeden taki poprosi艂 ich o t臋 przys艂ug臋, bo podlec z willi ukrad艂 mu par臋 rzeczy, nic cennego wprawdzie, ale za to pami膮tki. On sobie kolekcjonowa艂 r贸偶ne ciekawe zdj臋cia i mapy, hobby ma takie geograficzne, a tamten 艂obuz by艂 u niego i r膮bn膮艂. Warto艣ci obiektywnej to nie ma, do milicji nawet dzwoni膰 nie warto, niemniej jednak ulubione przedmioty chcia艂by odzyska膰, wi臋c po prostu trzeba je odkra艣膰. Sam nie potrafi. Dojda i Z膮bek niech si臋 w艂ami膮, 艂obuza akurat nie ma, dom pusty, niech bro艅 Bo偶e nie bior膮 niczego cennego, nic w og贸le dla siebie, niech wygarn膮 tylko wszystkie mapy i wszystkie fotografie, na kt贸rych s膮 mapy. On ju偶 sobie wybierze co jego, a reszt臋 艂obuzowi szlachetnie zwr贸ci.
Owszem, za przys艂ug臋 zap艂aci艂. Dojda i Z膮bek zlecenie wykonali uczciwie, przeszukali ca艂y dom, mo偶liwe, 偶e troch臋 ba艂aganu zostawili, ale do sprz膮tania nikt ich nie anga偶owa艂. Co tam geograficznego znale藕li, to wzi臋li i przynie艣li w艂a艣cicielowi, wi臋c w艂a艣ciwie dokonali czynu przyzwoitego i sprawiedliwego. Zleceniodawcy nie znaj膮. Widzieli go dwa razy, raz, jak zleca艂, a drugi, jak odbiera艂 towar i p艂aci艂 za us艂ug臋. Jak wygl膮da naprawd臋, nie wiedz膮, bo kud艂aty by艂 gorzej ni偶 ma艂pa. Wiadomo, 偶e wszystko sztuczne, ale co ich obchodzi. Peruka, w膮sy, broda, jak Machabeusz wygl膮da艂, brwi mia艂 dolepione i do tego na nosie plaster, taki z opatrunkiem. Nie poznaj膮 go za skarby 艣wiata.
Poszkodowany przyzna艂, 偶e istotnie zgin臋艂o mu troch臋 starych szparga艂贸w, bezwarto艣ciowych zupe艂nie, i na dobr膮 spraw臋 najwi臋ksz膮 szkod臋 stanowi zepsuty zamek. Zaprzeczy艂, jakoby kiedykolwiek komu艣 co艣 krad艂. Z膮bek mia艂 za sob膮 do艣膰 bogat膮 karier臋, g艂贸wnie w r贸偶nych kioskach, gdzie troska o sprawiedliwo艣膰 nie wchodzi艂a w rachub臋, wi臋c jako recydywista dosta艂 trzy lata, Dojda natomiast da艂 wyst臋p pierwszy raz, jego dotychczasowa przesz艂o艣膰 by艂a nieskalana, wyszed艂 z tego zatem z zawieszeniem. Zawieszenie by艂o d艂ugie, cztery lata, jeszcze mu si臋 chyba nie sko艅czy艂o. Ale s艂usznie nie poszed艂 siedzie膰, bo chyba nie mia艂 przest臋pczych inklinacji, przera偶ony by艂 艣miertelnie i w og贸le wyjecha艂 z Warszawy. Odseparowa艂 si臋 od towarzystwa, do kt贸rego Z膮bek usi艂owa艂 go przylepi膰. Oryginalny pseudonim pochodzi od okre艣lenia „niedojda", kt贸rym to mianem d艂ugo by艂 obdarzany przez grono przyjaci贸艂, a偶 wreszcie postanowi艂 si臋 wykaza膰, zaprzysi膮g艂 zuchwa艂e czyny i w贸wczas stwierdzono, 偶e ju偶 nie jest niedojda. Nie niedojda, zatem dojd膮, i tak mu zosta艂o.
Zainteresowali mnie obaj. Z膮bek nazywa艂 si臋 naprawd臋 Marian Rysiak, a Dojda Leonard Wi艣niewski. Przepisa艂am sobie adresy. Z Z膮bka zrezygnowa艂am od razu, bo otoczony by艂 towarzystwem, z kt贸rym nie znalaz艂am wsp贸lnego j臋zyka. 呕ulia straszliwa, gorza艂膮 zion膮ca. Pod adresem Dojdy zasta艂am mamusi臋 i siostr臋; mamusia kamiennie milcza艂a, a siostra poinformowa艂a mnie, 偶e Dojda wyjecha艂. Domy艣li艂am si臋, 偶e odgrodzi艂 si臋 od Z膮bka przestrzeni膮, zrobi艂am dobre wra偶enie i uzyska艂am 艣ci艣lejsze dane. Zakotwiczy艂 si臋 gdzie艣 w okolicy Boles艂awca i dorwa艂 jak膮艣 robot臋 przy lesie, gdzie dok艂adnie, siostra nie wie, bo korespondencj臋 wysy艂a mu si臋 do Boles艂awca na poste restante.
Od Alicji przysz艂a wiadomo艣膰 o ordynansie. Nazywa艂 si臋 Benon Gobola i mieszka艂 w Wa艂brzychu przy ulicy Wroc艂awskiej. By艂o to trzydzie艣ci lat temu, wi臋c mo偶liwe, 偶e obecnie mieszka zupe艂nie gdzie indziej. Umrze膰 nie musia艂, bo wtedy by艂 m艂ody i zdrowy, teraz jest w sile wieku i ma prawo cieszy膰 si臋 pe艂ni膮 偶ycia. Nawet do emerytury jeszcze nie dor贸s艂.
Podr贸偶 na Ziemie Zachodnie mia艂am ju偶 jak w banku.
* * *
W Wa艂brzychu po Benonie Goboli nie by艂o najmniejszego 艣ladu.
— Mamy dwie drogi — powiedzia艂am w zadumie do Ma膰ka, gapi膮c si臋 na nowiutk膮 mieszkani贸wk臋, wyros艂膮 na miejscu, gdzie Gobola mieszka艂 przed trzydziestu laty. — Jedna, to i艣膰 do w艂adz dzielnicy i udawa膰, 偶e pisz臋 histori臋 rozwoju Wa艂brzycha. Upatrzy艂am sobie, jako przyk艂ad, akurat ten dom. A druga, to popyta膰 zwyczajnie w ADM-ie, w biurze meldunkowym i na milicji.
Nie wiem, co gorsze.
— Ja by m zacz膮艂 od ciecia — powiedzia艂 Maciek. — Poza tym wsz臋dzie trzeba powiedzie膰, po co go szukamy. Masz jaki艣 pomys艂?
— Jasne. Chc臋, 偶eby mi powiedzia艂 cokolwiek o mojej krewnej, zaginionej pod koniec wojny. Szukam jej 艣lad贸w ju偶 od dawna i w艂a艣nie dowiedzia艂am si臋, 偶e Gobola j膮 zna艂. Mo偶liwe nawet, 偶e wie, gdzie zosta艂a pochowana.
— Na diab艂a ci ta krewna?
— Dzieci si臋 o ni膮 upominaj膮. Siedz膮 za granic膮, chc膮 postawi膰 pomnik na grobie.
Krewna i pomnik na grobie przypad艂y Ma膰kowi do gustu. Podzielili艣my role, 偶eby nie traci膰 czasu. Zmarnowali艣my olbrzymi膮 ilo艣膰 si艂 i zdrowia i w rezultacie jedyn膮 instytucj膮, na kt贸r膮 mo偶na liczy膰, okaza艂a si臋 milicja.
Dzielnicowy w komisariacie by艂 wprawdzie m艂ody i o Benonie Goboli w 偶yciu nie s艂ysza艂, ale podsun膮艂 mi poprzednika swego poprzednika, kt贸ry par臋 lat temu przeszed艂 na emerytur臋 i zamieszka艂 na wsi, gdzie odziedziczy艂 dom i grunta po te艣ciach. Obecnie hoduje kr贸liki. Nie jest to daleko, ledwie czterdzie艣ci kilometr贸w, mo偶liwe, 偶e op艂aci mi si臋 tam pojecha膰, bo by艂 to zawsze cz艂owiek dociekliwy.
Op艂aci艂o si臋. Dociekliwy by艂y dzielnicowy przypomnia艂 sobie Gobol臋. Zna艂 go, owszem, ale niezbyt blisko. Tyle wie, 偶e pracowa艂 w hucie szk艂a i mo偶e by go wcale nie zapami臋ta艂, gdyby nie donos. Przesz艂o dziesi臋膰 lat temu przyszed艂 jeden z donosem, 偶e do tego Goboli cudzoziemcy przyje偶d偶aj膮, z RFN, i pewnie to jaki艣 szpieg. Donos sprawdzono, okaza艂 si臋 bezpodstawny i sprawa upad艂a, ale dzielnicowemu utkwi艂a w pami臋ci. Donosiciel nazywa艂 si臋 Trudziak. Zaraz, jak mu by艂o... Czes艂aw! Czes艂aw Trudziak...
— Nie wiem, czy taki donosiciel nie okaza艂by si臋 dla nas lepszy ni偶 sam Gobola — zauwa偶y艂 Maciek w powrotnej drodze do miasta. — Plotki to rzecz bezcenna!
— Czes艂aw Trudziak — odpar艂am z pow膮tpiewaniem. — Ilo艣膰 os贸b do szukania zaczyna nam rosn膮膰. Dojdzie do tego, 偶e sp臋dzimy w tym Wa艂brzychu ca艂膮 reszt臋 偶ycia...
Trudziak wbrew obawom, znalaz艂 si臋 z nieprzyzwoit膮 艂atwo艣ci膮, wystarczy艂o zajrze膰 do ksi膮偶ki telefonicznej. Da艂 si臋 oceni膰 na pierwszy rzut oka, zwyczajny, nudz膮cy si臋 艣miertelnie, w艣cibski nadgorliwiec.
Opowie艣膰 o zaginionej krewnej musia艂am mocno rozbudowa膰, co nie nastr臋cza艂o mi szczeg贸lnych trudno艣ci. Maciek s艂ucha艂 pilnie i kiwa艂 g艂ow膮. Donosiciel, poczuwszy si臋 usatysfakcjonowany, sam przyst膮pi艂 do zwierze艅.
Mieszka艂 przedtem akurat naprzeciwko Goboli i wszystko widzia艂. Co i raz to przyje偶d偶a艂 jeden taki z niemieck膮 rejestracj膮 i z Gobola gadali ca艂ymi godzinami, tak jako艣 tajemniczo i konspiracyjnie. Przyje偶d偶a艂 tak偶e jaki艣 drugi i ten drugi Gobol臋 艣ledzi艂, Gobola jecha艂 gdzie艣 na rowerze, a on za nim samochodem, za naro偶nikami si臋 czai艂, czeka艂, a偶 Gobola skr臋ci, i tak dalej. A raz jeden taki dosta艂 od Goboli jakie艣 papiery i wyni贸s艂 pod kubrakiem, oni razem pracowali...
Z ca艂ego tego gadania odnie艣li艣my jedn膮 korzy艣膰, mianowicie nazwisko owego wsp贸艂pracownika, wynosz膮cego pod kubrakiem papiery. Niejaki Grypel. Razem pracowali...
Kadry w hucie przesz艂y bezbole艣nie, z samym Gryplem by艂o gorzej. Po trzech godzinach pogaw臋dki przesta艂 wreszcie udawa膰 idiot臋, nabra艂 do nas zaufania i zacz膮艂 rozmawia膰 jak cz艂owiek. Z krewnej zrezygnowa艂am, od pocz膮tku by艂o wida膰, 偶e si臋 tu nie przyda, by艂am zmuszona wyzna膰 co艣 zbli偶onego do prawdy.
— On wyjecha艂, bo si臋 ba艂 — powiedzia艂 Grypel. — Nachodzili go r贸偶ni, mia艂 jakie艣 papiery, chcieli mu to zabra膰. Wi臋c uciek艂. Do Legnicy najpierw pojecha艂, a jakie艣 trzy lata temu przeni贸s艂 si臋 do Boles艂awca, do tamtejszej huty. Co robi艂 w m艂odo艣ci, to ja nie wiem, przyja藕ni艂 si臋 z jednym takim, co grunta mierzy艂...
— Skoczybruzda — wyrwa艂o mi si臋.
— Mierniczy — skorygowa艂 Maciek z lekkim wyrzutem.
— Mo偶liwe. Ja go nie zna艂em, dzieciak bytem, Gobola starszy ode mnie, pozna艂em go w pracy. Ten przyjaciel tak jako艣 艣miesznie mia艂 na imi臋... Pufu艣...? Fifa艣...? Zefu艣! Tak jest, Zefu艣, czasem o nim Gobola m贸wi艂. On chyba tam gdzie艣 blisko mieszka, le艣niczym zosta艂. A z Denkiem si臋 pa艅stwo dogadaj膮, to porz膮dny cz艂owiek...
Ruszyli艣my do Boles艂awca nazajutrz.
Za Z艂otoryj膮 zjecha艂am na pobocze, bo jaki艣 motocyklista macha艂 kaskiem. Dopad艂 nas i przygn臋bionym g艂osem zapyta艂, czy nie mam pompki. Mia艂am. Da艂am mu i cofn臋艂am nieco samoch贸d. Maciek wysiad艂. Z lekkim wsp贸艂czuciem przygl膮dali艣my si臋 pompowaniu tylnego ko艂a starego junaka.
Po kwadransie ci臋偶ko zmachany jasnow艂osy m艂odzieniec straci艂 resztki nadziei i dal si臋 przekona膰, 偶e bez za艂atania d臋tki pompowanie stanowi czyst膮 sztuk臋 dla sztuki. Zawahali艣my si臋 wszyscy. Rozterka dotyczy艂a trzech element贸w; zwrotu pompki, poczekania na ch艂opaka, udzielenia mu czynnej pomocy. Na szosie by艂o pusto, prawie nic nie przeje偶d偶a艂o, kontakty Boles艂awca ze Z艂otoryj膮 na tym odcinku by艂y widocznie do艣膰 niemrawe. Zgrzany m艂odzieniec, pchni臋ty zapewne desperacj膮, wyrwa艂 si臋 pierwszy.
— Ja bardzo przepraszam, czy pa艅stwo by nie poczekali... ? Ja zaraz, pi臋tna艣cie minut, no, dwadzie艣cia... To kumpla motor, przed ko艅cem pracy musz臋 mu odda膰!
Popatrzy艂am na zegarek, by艂a za dziesi臋膰 pierwsza. Gobol臋 mieli艣my 艂apa膰 dopiero po pracy...
— Dobra, odkr臋camy! — zadecydowa艂 Maciek. — 艁atki, kolego, masz?
— Poszukajcie jakiego rowu z woda, bo inaczej b臋dziecie z kart wr贸偶y膰, gdzie te 艂atki przylepia膰 — mrukn臋艂am zgry藕liwie.
Robota z ko艂em trwa艂a dok艂adnie od dwunastej pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 do czternastej zero osiem, co stwierdzi艂am, ustawicznie spogl膮daj膮c na zegarek, na pro艣b臋 ofiary. Do Boles艂awca wjechali艣my o wp贸艂 do trzeciej.
Wedle informacji Grypla, Gobola wynajmowa艂 pok贸j u niejakiego Piaskowskiego, za rzek膮. Dom sta艂 w niewielkim ogrodzie, na s艂upku przy otwartej furtce widnia艂o nazwisko. Do wej艣cia prowadzi艂a 艣cie偶ka z p艂yt chodnikowych. Budynek mia艂 ju偶 swoje lata, mo偶liwe, 偶e pochodzi艂 sprzed wojny, ale utrzymany by艂 przyzwoicie, parterowy, z mieszkalnym poddaszem. W otwartym oknie poddasza powiewa艂a urwana firanka.
Drzwi wej艣ciowe by艂y r贸wnie偶 otwarte.
— Pewnie tu mieszka kilka rodzin — zauwa偶y艂am niepewnie. — Puka si臋 dopiero dalej, bezpo艣rednio do mieszka艅.
— Na kilka rodzin ten budynek za ma艂y — odpar艂 Maciek z pow膮tpiewaniem. — Poza tym, by艂oby napisane na drzwiach. Co艣 mi si臋 tu nie podoba...
Poszuka艂 dzwonk贸w na futrynie, znalaz艂 tylko jeden i przycisn膮艂. Z g艂臋bi domu dobieg艂 wyra藕ny terkot, po kt贸rym nie nast膮pi艂o nic. 呕adnej reakcji. Cisza.
— Wszystko otwarte i nikogo nie ma...?
Te偶 mi si臋 zacz臋艂o co艣 nie podoba膰. Nieobecno艣膰 mieszka艅c贸w mo偶na by艂o zrozumie膰, wszyscy pracuj膮 i jeszcze nie zd膮偶yli wr贸ci膰, dlaczego jednak dom stoi otworem? Tu nie Szwecja...
— Wola boska, idziemy — zadecydowa艂am. — Na wszelki wypadek niczego nie dotykajmy i zachowujmy si臋 g艂o艣no.
— Po co?
— 呕eby nie by艂o, 偶e si臋 wkradamy po cichu, bo chcemy co艣 ukra艣膰.
W 艣rodku nie by艂o 偶ywego ducha. Wydaj膮c okrzyki w rodzaju „hej, jest tam kto" i „hop hop", weszli艣my do wn臋trza. R臋k膮 w r臋kawiczce otworzy艂am kolejno wszystkie drzwi na parterze i znalaz艂am kuchni臋, salon, sypialni臋 i 艂azienk臋. Maciek wsz臋dzie puka艂. Ruszyli艣my na pi臋tro, by艂o tam jeszcze dwoje drzwi, jedne z nich uchylone.
D艂ug膮 chwil臋 stali艣my w progu, patrz膮c na straszliwe pobojowisko. Pok贸j by艂 przewr贸cony do g贸ry nogami w spos贸b zapieraj膮cy dech. Oczyma duszy ujrza艂am nagle mieszkanie Gaci...
— No, to ju偶 jasne — powiedzia艂 Maciek p贸艂g艂osem. — Jaka艣 draka tu by艂a. Zmywamy si臋, byle pr臋dko!
Niepok贸j szarpa艂 mnie ju偶 zaostrzonymi pazurami.
— Jezus Mario, Gobola...! Musimy go natychmiast znale藕膰!
— Mo偶e jeszcze jest w pracy!
Dochodzi艂a trzecia, kadry w hucie ko艅czy艂y w艂a艣nie urz臋dowanie. Informacji udzielono mi w przelocie, przy czym nikogo nie obchodzi艂o, do czego mi s膮 potrzebne. Goboli nie ma, wyszed艂 dzi艣 wcze艣niej, przed pierwsz膮, mia艂 zam贸wion膮 wizyt臋 u dentysty, robi艂 sobie nowe z臋by. Zazwyczaj pracuje do trzeciej. Mog臋 go poszuka膰 w domu, mieszka za rzek膮, pod lasem.
— Do milicji nie id臋 i tobie te偶 nie radz臋... — zacz膮艂 Maciek ostrzegawczo.
— Milicja ju偶 nam odpad艂a definitywnie, bo pojawi si臋 pytanie, dlaczego nie przyszli艣my od razu — przerwa艂am. — Mo偶e on jeszcze siedzi u tego dentysty. Gdzie ten cholerny Piastowski, w ko艅cu to jego dom...
— Szukamy po przychodniach?
— Na nic, to jaki艣 prywatny protetyk.
— To co robimy?
— Nie wiem. Jed藕my pod ten dom, staniemy gdzie na uboczu i b臋dziemy czatowa膰. Kto艣 tam przecie偶 wreszcie przyjdzie!
Z odleg艂o艣ci dwudziestu metr贸w wida膰 by艂o wszystko doskonale, ale d藕wi臋ki dobiega艂y niewyra藕nie, ogl膮dali艣my zatem co艣 w rodzaju niemego filmu z podk艂adem muzycznym. Osobnik, w kt贸rym odgadli艣my Piastowskiego, bo na Gobol臋 byt troch臋 za m艂ody, zbli偶y艂 si臋 do domu, zatrzyma艂 na chwil臋 przed otwarta furtk膮, posta艂 niepewnie przed otwartymi drzwiami, po czym gwa艂townie run膮艂 do 艣rodka. Wylecia艂 po trzech minutach jeszcze gwa艂towniej. Galopem pop臋dzi艂 do kiosku Ruchu, wr贸ci艂 truchtem w liczniejszym towarzystwie. Zanim nadjecha艂 radiow贸z MO, zdo艂a艂 zgromadzi膰 wok贸艂 siebie niez艂y t艂umek za pomoc膮 machania r臋kami, wydawania okrzyk贸w i miotania si臋 przed posiad艂o艣ci膮.
Milicja zabawi艂a we wn臋trzu domu nie d艂u偶ej ni偶 p贸艂torej minuty, po czym pozosta艂a na stra偶y na zewn膮trz. Po kwadransie dobi艂y nast臋pne pojazdy, jeszcze jeden radiow贸z, w贸z techniczny i karetka pogotowia.
— Idziemy! — zarz膮dzi艂 Maciek pos臋pnie. — Nawi膮偶emy kontakt ze spo艂ecze艅stwem...
Ludzie wiedz膮 wszystko. Po p贸艂godzinie mieli艣my jasny obraz wydarze艅.
呕ona Piaskowskiego wyjecha艂a akurat wczoraj do siostry, bo tam by艂o 艣winiobicie. Pojecha艂a po mi臋so i mia艂a zosta膰 dwa dni. Piaskowski mia艂 zwyczaj porz膮dnie zamyka膰 zar贸wno dom, jak i furtk臋. Kiedy wr贸ci艂 z pracy i ujrza艂 wszystko otwarte, od razu tkn臋艂y go z艂e przeczucia. Przelecia艂 przez ca艂y budynek i znalaz艂 Gobol臋...
— Pani kochana, zimny trup? Serce? Jakie tam serce, zabity! Zamordowany strasznie! Podobnie偶 mu gard艂o poder偶n膮艂... Wcale nie gard艂o, g艂ow臋! Rozbi艂 mu g艂ow臋 ca艂kiem, na drobne kawa艂ki! Kt贸偶by, jak nie z艂odziej? Dom okradziony... W艂a艣nie, 偶e nie okradziony, nie zd膮偶y艂! Gobola wcze艣niej wr贸ci艂, patrz pani, przeznaczone mu by艂o...
Zw艂oki Goboli le偶a艂y w pokoju na poddaszu, jedynym, do kt贸rego nie zajrzeli艣my. Zanim poszed艂 do tego dentysty, z jakich艣 powod贸w wr贸ci艂 do domu. Prawdopodobnie zasta艂 w艂amywacza, zaskoczy艂 go, w艂amywacz z艂apa艂, co mu wpad艂o pod r臋k臋 i waln膮艂 z ca艂ej si艂y.
Podobno by艂 to taki jeden, kt贸ry tu si臋 kr臋ci艂 ko艂o Goboli, 藕le mu z oczu patrzy艂o, nietutejszy, obcy, od paru miesi臋cy si臋 pl膮ta艂.
Milicja od razu zacz臋ta go szuka膰, wczoraj tu by艂, wiedzia艂, 偶e Piaskowska pojecha艂a na to 艣winiobicie...
Wr贸ci艂am do samochodu, wsiad艂am i zapali艂am papierosa. Po chwili wsiad艂 i Maciek.
— Odjed藕my st膮d — powiedzia艂 z trosk膮. — Stoimy jak na patelni. Od pocz膮tku m贸wi艂em, 偶e to mo偶e by膰 niebezpieczne.
Mniej wi臋cej po dw贸ch kilometrach zatrzyma艂am si臋 na drodze pod lasem. Skutki wstrz膮su nieco z艂agodnia艂y.
— Jestem og艂uszona — powiadomi艂am Ma膰ka. — Uwa偶am, 偶e to przera偶aj膮ce. Pech... ? Przypadek... ?
— W duchy wierzysz. Trzasn臋li go, bo za du偶o wiedzia艂.
— I ta jego wiedza, co? Zmieni艂a nagle charakter? Wyszczerzy艂a z臋by i zacz臋艂a gry藕膰? Przecie偶 nie dowiedzia艂 si臋 wczoraj!
— Ale znik艂 im z oczu. I dopiero teraz go znale藕li. Albo mo偶e nie chcieli dopu艣ci膰 do kontaktu z nami. Pr/\ puszczenie by艂o potworne.
— Nie denerwuj mnie — powiedzia艂am gniewnie. — Ten Dojda si臋 tu gdzie艣 pl膮cze. Ju偶 raz si臋 w艂amywa艂, wynaj臋li go ponownie, poszed艂 szuka膰 map i Gobola go zaskoczy艂...
Maciek wpad艂 mi w s艂owa.
— I wyg艂upi艂 si臋 przez, zaskoczenie, bo si臋 ba艂 recydywy. Te偶 mo偶liwe. Powinni艣my go mo偶e znale藕膰, zanim milicja zd膮偶y...
— I co艣 z niego wydusi膰? My艣lisz, 偶e powie?
— Nie wiem, czekaj, czy tu nie ma jakich艣 powi膮za艅? Dojda zaczepi艂 si臋 w lesie, a ten jaki艣 Filu艣, Piku艣...
— Zefu艣, o ile pami臋tam.
— A ten Zefu艣 zosta艂 le艣niczym...
— I Dojda do niego przyjecha艂? Mo偶e. Te偶 go musimy znale藕膰. Co to za imi臋 mo偶e by膰...? Le艣niczy... Nadle艣nictwo!
* * *
W nadle艣nictwie nikogo nie by艂o, bo instytucja sko艅czy艂a ju偶 urz臋dowanie. Wie艣ci o Dojdzie udzieli艂a nam sprz膮taczka, kt贸rej musia艂am zrelacjonowa膰 kolejn膮 sag臋. Szukam mianowicie tego Dojdy na polecenie jego siostry, kt贸ra poprosi艂a mnie o sprawdzenie, jak mu si臋 wiedzie i czy si臋 z czym艣 nie wyg艂upia, a szczeg贸lnie, czy nie pr贸buje si臋 偶eni膰 z jak膮艣 niestosown膮 panienk膮, bo zawsze by艂 romansowy. Sprz膮taczk臋 moja improwizacja 偶ywo zainteresowa艂a. Dojd臋 zna艂a z widzenia i wiedzia艂a, gdzie mieszka, bo akurat tamtejsza le艣niczyna by艂a powinowat膮 jej s膮siadki. Drogi opisa膰 nie umia艂a, wi臋c doprowadzi艂a mnie do mapy i kaza艂a samej popatrze膰.
Szuka艂am tej le艣nicz贸wki przera藕liwie d艂ugo, bo r贸wnocze艣nie milcz膮cy w kwestii Dojdy Maciek z uwag膮 studiowa艂 wisz膮cy obok spis plac贸wek, przy kt贸rych widnia艂y nazwiska le艣niczych i gajowych. Zd膮偶y艂am si臋 dowiedzie膰, 偶e Dojda pracuje jako umys艂owy, w takiej rachubie, gdzie pilnuj膮 drzewostanu i liczy wszystko, co zosta艂o przeznaczone do wyci臋cia, wyci臋te, wywiezione, przydzielone i zmarnowane. Po wi臋kszej cz臋艣ci przebywa w terenie, ale zasadniczo mieszka u powinowatej s膮siadki.
Maciek 艂ypn膮艂 na mnie okiem i kiwn膮艂 g艂ow膮, oderwa艂am si臋 zatem od dr贸g, 艣cie偶ek i sprz膮taczki.
— Po imionach patrzy艂em — oznajmi艂, wsiadaj膮c do samochodu. — Pomy艣la艂em, 偶e albo na zet, albo takie co ma w 艣rodku ef. By艂 jeden Zygmunt, jeden Stefan, jeden Bonifacy i najlepsze ze wszystkiego, jeden Zefiryn!
— Zefiryn! Zefiryn, Zefu艣, pasuje! Mam nadziej臋, 偶e zapami臋ta艂e艣 nazwisko i adres?
Zefiryn Mentalski zarz膮dza艂 le艣nicz贸wk膮 najbardziej oddalon膮, gdzie艣 w dzikiej puszczy na kra艅cach rejonu, zacz臋li艣my zatem od bli偶szego Dojdy.
Mia艂o si臋 ku wieczorowi, kiedy zatrzyma艂am samoch贸d przed bramk膮 w ogrodzeniu. Weszli艣my na dziedziniec. Na ganku le艣nicz贸wki z przej臋ciem konferowa艂y trzy osoby r贸偶nej p艂ci. Spyta艂am o Leonarda Wi艣niewskiego.
— O Bo偶e! — powiedzia艂a grubsza z dw贸ch dam i za艂ama艂a r臋ce.
— Ale pa艅stwo trafili! — wykrzykn臋艂a grobowo chudsza.
Zrobi艂o mi si臋 niedobrze i straci艂am mow臋. Maciek te偶 si臋 stropi艂, ale widocznie mniej, bo g艂os z siebie wydoby艂.
— A co? — spyta艂 niespokojnie. — Co艣 si臋 sta艂o?
— A pa艅stwo co do niego maj膮? — zainteresowa艂 si臋 przedstawiciel p艂ci przeciwnej. — Znacie go?
Maciek wyst膮pi艂 z przem贸wieniem o zatroskanej siostrze. Nie sz艂o mu najlepiej, bo, zaj臋ty Zefusiem, nie s艂ucha艂 mojej pogaw臋dki ze sprz膮taczk膮 dostatecznie uwa偶nie. Musia艂am si臋 w艂膮czy膰.
Przerwano mi w po艂owie, sensacja pcha艂a si臋 na usta.
— Pani, do dzisiaj bym z艂ego s艂owa nie powiedzia艂a, taki porz膮dny ch艂opak, dobry, nie pijus, pracowity! — zacz臋艂a grubsza. — I kto by pomy艣la艂, w g艂owie si臋 nie mie艣ci...!
Po do艣膰 d艂ugiej chwili uda艂o nam si臋 zrozumie膰, 偶e Dojda nie umar艂, jest 偶ywy i zdrowy, tylko zabra艂a go milicja. Przed chwil膮 prawie, dopiero co. Ledwo zd膮偶y艂 wr贸ci膰 do domu, bo dwa dni go przedtem nie by艂o, ledwo zd膮偶y艂 co艣 do g臋by wzi膮膰, przyjechali i zabrali jak jakiego z艂oczy艅c臋. Jeszcze rewizj臋 w jego pokoju robili i szop臋 przeko艂owali, gdzie motor trzyma. Wszystkich pytali, gdzie dzisiaj by艂, ale w艂a艣nie nigdzie go nie by艂o, bo dopiero co wr贸ci艂. Niemo偶liwe, 偶eby taki porz膮dny ch艂opak co z艂ego zrobi艂, musi to by膰 chyba jaka艣 pomy艂ka...
Przy艣wiadczyli艣my skwapliwie, 偶e pomy艂ka jest niew膮tpliwa i zostali艣my przyj臋ci do towarzystwa. Atmosfera sprzyja艂a rozpatrywaniem charakteru i trybu 偶ycia niewinnie skrzywdzonej ofiary. Dowiedzieli艣my si臋, 偶e Dojda cz臋sto bywa艂 nieobecny przez ca艂膮 dob臋 albo i dwie, je藕dzi艂 bowiem po ca艂ym rejonie i tam nocowa艂, gdzie go wiecz贸r zasta艂. Pracowa艂 porz膮dnie, prawie nie pil, chuligan贸w 偶adnych nie sprowadza艂, a nawet, jak go kto chcia艂 na lepszy ubaw nam贸wi膰, to ucieka艂. Niedawno w艂a艣nie tak by艂o, ledwo Dojda z terenu wr贸ci艂 i do swojego pokoju poszed艂, jaki艣 cz艂owiek przyjecha艂 i pyta艂 o niego. Le艣niczyna pokaza艂a drog臋, cz艂owiek wszed艂 na g贸r臋, ale zaraz zszed艂 na d贸艂 i powiada, 偶e nikogo nie ma, a pok贸j zamkni臋ty. A sama przed chwil膮 widzia艂a, jak Dojda wchodzi艂 do siebie, wi臋c posz艂a osobi艣cie si臋 przekona膰 i fakt, nie by艂o go. Ten cz艂owiek troch臋 poczeka艂, pokr臋ci艂 si臋, w ko艅cu odjecha艂, a Dojda pokaza艂 si臋 dopiero na drugi dzie艅 rano. Od razu si臋 przyzna艂, 偶e uciek艂, bo ten, co go tu szuka艂, to jaki艣 lepszy go艣膰, z takich co to po knajpach i tak dalej, a on nie chce. Nie ma ch臋ci na wielkie chlanie i ju偶. Jakby si臋 ten facet jeszcze raz pokaza艂, niech wszyscy m贸wi膮, 偶e go nie ma i pr臋dko nie b臋dzie. Le艣niczyna a偶 si臋 zdziwi艂a, bo to rzadka rzecz, 偶eby m艂ody mia艂 wi臋cej rozumu ni偶 stary, a ten co tu by艂, gdzie od Dojdy starszy, prawie na ojca by pasowa艂 i prosz臋. Stary m艂odego na zgorszenie ci膮gnie, a m艂ody ucieka. Oknem z pi臋tra po kracie wylaz艂, taki zawzi臋ty...
S艂uchali艣my chciwie i w skupieniu, z ca艂ej si艂y staraj膮c si臋 u艣ci艣li膰 informacje. Ucieczka przed ochlajem zdarzy艂a si臋 raz. Facet pyta艂 o Dojd臋 nie tak dawno, z miesi膮c temu. P贸藕niej zn贸w by艂, ale wtedy Dojdy rzeczywi艣cie nie by艂o. Jeszcze i taki drugi czasem przychodzi艂, spotykali si臋, ale ten na w贸dk臋 nie ci膮gn膮艂, wi臋c przed nim Dojda nie ucieka艂. Te偶 du偶o od niego starszy...
— Co si臋 tu dzieje, rany boskie? — powiedzia艂am z rozpacz膮, skr臋caj膮c do szosy, — Gobola zabity, Dojda siedzi, tego Zefusia, pewnie si臋 oka偶e, 偶e dzikie 艣winie ze偶ar艂y. Zaraza jaka艣 czy co?
— Mnie si臋 widzi, 偶e on uciek艂 nie przed 偶adnym ochlajem, tylko przed tym facetem — odpar艂 Maciek z namys艂em. — Musimy si臋 nad tym zastanowi膰.
Zastanowili艣my si臋 w hotelu. Wetkn臋艂am w kontakt grza艂k臋 i przyst膮pi艂am do produkcji herbaty. Pierwszy punkt programu ustalili艣my, zanim si臋 woda zd膮偶y艂a zagotowa膰. Nale偶a艂o natychmiast dotrze膰 do Zefusia, istnia艂y bowiem obawy, 偶e zn贸w si臋 sp贸藕nimy i si艂a wy偶sza wydrze nam go z r膮k. Owe dzikie mateczniki, w kt贸rych si臋 osiedli艂, trzeba zacz膮膰 penetrowa膰 od rana, 偶eby trafi膰 tam przy dniu bia艂ym, a nie, bro艅 Bo偶e, po nocy. Nale偶a艂o tak偶e uzgodni膰 zeznania, tak na wszelki wypadek.
— Mnie si臋 myli, gdzie siostra, a gdzie twoja krewna — wyzna艂 Maciek ze skruch膮. — Chocia偶 z drugiej strony, to twoja krewna, nie moja, wi臋c chyba mog臋 czego艣 nie wiedzie膰?
— Teraz bym jej ch臋tnie zmieni艂a p艂e膰 — westchn臋艂am. — Istnia艂a w rodzinie osoba, kt贸ra autentycznie zagin臋艂a pod koniec wojny, ale to by艂 krewny, nie krewna. Chocia偶... Nie. Nie mia艂 dzieci, pomnik na grobie odpada...
— Krewna, znaczy, zostaje?
— Zostaje. Zapami臋taj sobie, to 艂atwe. Krewna nale偶y do Goboli, a Dojda do siostry. I te偶 nie musisz za du偶o wiedzie膰, bo to j膮 z ni膮 rozmawia艂am, a nie ty.
— Dobra, to teraz ustalmy, co nam wychodzi i co robimy...
O kolejno艣ci naszych dalszych dzia艂a艅 zadecydowa艂a milicja. Starszy sier偶ant MO znalaz艂 nas w restauracji hotelowej, kiedy ko艅czyli艣my 艣niadanie. Elegancko przeprosi艂, spyta艂 o pozwolenie, usiad艂 przy stoliku i zacz膮艂 pyta膰.
— Pa艅stwo mo偶e z Warszawy?
Przy艣wiadczyli艣my.
— A dawno pa艅stwo przyjechali?
Przyznali艣my si臋, 偶e wczoraj.
— Wczoraj... A o jakiej porze?
— Dok艂adnie o czternastej trzydzie艣ci — odpar艂am samodzielnie.
— A sk膮d? Znaczy, gdzie pa艅stwo przedtem byli?
Zacz臋艂am si臋 zastanawia膰, o co mu mo偶e chodzi膰. Od pocz膮tku by艂am pewna, 偶e o Gobol臋 i ten otwarty dom Piastowskiego, musia艂 nas tam kto艣 widzie膰... Teraz nabra艂am w膮tpliwo艣ci, jak膮艣 dziwnie okr臋偶n膮 drog膮 zmierza艂 do celu.
— Byli艣my w Wa艂brzychu i przyjechali艣my przez Z艂otoryj臋 — powiedzia艂 Maciek.
— Przez Z艂otoryj臋! — ucieszy艂 si臋 sier偶ant. — Pi臋kna trasa. 呕adnych przeszk贸d pa艅stwo nie mieli?
— Owszem, mieli艣my — powiedzia艂am zgry藕liwie. — Jeden objazd i jednego p贸艂g艂贸wka.
— Co prosz臋, s艂ucham?
— P贸艂g艂贸wka na motorze — uzupe艂ni艂 Maciek. — Jak kto艣 si臋 upiera pompowa膰 dziuraw膮 d臋tk臋, to co on jest? Einstein?
Sier偶anta p贸艂g艂贸wek zaciekawi艂 wprost niebotycznie. Opisali艣my ze szczeg贸艂ami ca艂e wydarzenie, podaj膮c dok艂adny czas oraz rysopis m艂odzie艅ca. S艂ucha艂 z szalon膮 uwag膮.
— Pa艅stwo zeznaj膮 to do protok贸艂u?
— Oczywi艣cie. Dlaczego nie?
— Mo偶emy nawet zaraz — zaproponowa艂am. — Mam interes w waszej komendzie, za艂atwi臋 go przy okazji i b臋dzie z g艂owy.
— Jaki interes?
— A tam, taki drobiazg. To co, jedziemy?
Pojechali艣my. Z艂o偶yli艣my zeznania oddzielnie, ponownie opisuj膮c wysi艂ki ch艂opaka z junakiem. Zacz臋艂am przypuszcza膰, 偶e mo偶e go ukrad艂. Kwestii Dojdy na razie jeszcze nie porusza艂am, czeka艂am cierpliwie, a偶 sko艅cz膮 jedno 艣ledztwo. Dziwi艂o mnie tylko troch臋, 偶e w obliczu zbrodni zawracaj膮 sobie g艂ow臋 takimi dyrdyma艂ami.
Podpisa艂am protok贸艂 i zosta艂am zaproszona do s膮siedniego pokoju. Siedzia艂o tam pod 艣cian膮 trzech m艂odych ludzi, w艣r贸d nich za艣 blada i zrozpaczona ofiara z szosy. Na m贸j widok sm臋tne oblicze ofiary zmieni艂o wyraz i zap艂on臋艂o radosnym blaskiem, co z miejsca kaza艂o mi zw膮tpi膰 w kradzie偶.
— O, to jest ten z szosy — powiedzia艂am, nie czekaj膮c na pytania, po czym powt贸rzy艂am informacj臋 w bardziej oficjalnej formie. — S膮dz臋, 偶e on mnie te偶 poznaje.
— O s艂odki Jezu... — powiedzia艂 pobo偶nie rozpromieniony m艂odzieniec.
Operacj臋 powt贸rzono z Ma膰kiem, kt贸ry r贸wnie偶 nie mia艂 偶adnych zanik贸w pami臋ci. Uzna艂am, 偶e wystarczy tej zabawy w zgaduj-zgadul臋.
— No dobrze, prosz臋 pan贸w — zwr贸ci艂am si臋 do kieruj膮cego imprez膮 porucznika. — Wszystko pi臋knie, ale o co tu chodzi? Pogr膮偶yli艣my t臋 podejrzan膮 niedojd臋 czy przeciwnie? Co on zrobi艂?
— Nic w艂a艣nie — odpar艂 bez najmniejszego oporu porucznik. — Pa艅stwo te偶 nie mog膮 by膰 podejrzani, bo tak si臋 sk艂ada, 偶e nasz pracownik przeje偶d偶a艂 i widzia艂 przelotnie te 膰wiczenia na szosie. Samoch贸d, motor i trzy osoby. 呕adna z tych os贸b nie mog艂a by膰 sprawc膮.
— Czego sprawc膮?!
Porucznik najwidoczniej zapomnia艂, 偶e w tej instytucji pytania zadaje tylko jedna strona, albo mo偶e spragniony by艂 jakiej艣 odmiany, bo odpowiedzia艂 bez wahania.
— Zab贸jstwa. Mamy tu zab贸jstwo i ten Wi艣niewski sam si臋 pod艂o偶y艂.
— Jaki Wi... A, on si臋 nazywa Wi艣niewski?
— Wi艣niewski Leonard. Ale nie ma si艂y, sp臋dzi艂 na tej szosie ca艂y czas przyj臋ty przez lekarza. Wi臋cej pani nie powiem, 艣ledztwo si臋 dopiero zaczyna...
Wi臋cej us艂ysze膰 nie musia艂am. Przesta艂am mie膰 do niego jakiekolwiek interesy, przysz艂o mi jednak偶e do g艂owy, 偶e konszachty z Dojd膮 mog膮 obudzi膰 podejrzenia na nowo. Poprosi艂am o chwil臋 rozmowy i poinformowa艂am go o zatroskanej siostrze, w kt贸r膮 ju偶 sama zaczyna艂am granitowe wierzy膰. Uprzedzi艂am, 偶e wykorzystam sytuacj臋, wyst膮pi臋 jako zbawczyni, a niejako wtyczka rodziny. Porucznik przyj膮艂 komunikat do wiadomo艣ci i grzecznie odstawi艂 mnie od piersi.
Poczekali艣my na Dojd臋 w samochodzie, w pobli偶u komendy. Mia艂 pewne k艂opoty techniczne, usi艂owa艂 bowiem we wn臋trzu pojazdu pa艣膰 na kolana. Patrzy艂 w nas jak w obraz 艣wi臋ty, uwielbia艂 nas, niepewny kogo bardziej, Ma膰ka czy mnie. Stanowili艣my zbiorowe b贸stwo. Nigdy w 偶yciu nikogo nie czci艂 w takim stopniu.
— Jezu m贸j, my艣la艂em, 偶e pa艅stwo od razu gdzie pojechali! — wykrzykiwa艂 p贸艂przytomnie. — To ko艂o cholerne, w szcz臋k臋 plute, z godzin臋 tam sta艂em jak 艣ni臋ta ryba! Mnie si臋 dopiero jutro ko艅czy zawieszenie, o m贸j ty Bo偶e, recydywa, i jeszcze trup...!
— Wiemy — powiedzia艂am sucho, ruszaj膮c.
Dojda nie s艂ucha艂.
— Nie wierzyli mi, za Chiny Ludowe, dla 艣wi臋tego spokoju ten gliniarz poszed艂 pyta膰, czy nie ma obcych z Warszawy, bo tyle wiedzia艂em, 偶e rejestracja warszawska i nic wi臋cej! Przez radio szuka膰, ale gdzie tam, dla takiego jak ja, recydywa, przypasowali mnie jak sztuczn膮 szcz臋k臋 do milionera! Jak Boga kocham, my艣la艂em, 偶e po mnie! Raz w 偶yciu si臋 wyg艂upi艂em, na zawieszeniu jestem ju偶 cztery lata, do jutra...
— Wiemy — powiedzia艂am ponownie, bardziej dobitnie.
Dojda nagle zamilk艂.
— Co?
— Wiemy, 偶e jeste艣 na zawieszeniu, synu. Wiemy, co to by艂o za w艂amanie poprzednio. Mn贸stwo o tobie wiemy i dzi臋kuj Bogu, 偶e na nas trafi艂e艣 na tej szosie.
Dojda jako艣 skl臋s艂 w sobie na ty lny m siedzeniu.
— O rany Boga 偶ywego... — wyszepta艂 ze zgroz膮.
Zaniepokoi艂am si臋, 偶e we藕mie nas za kogo艣 z szajki i w panice b臋dzie usi艂owa艂 wyskoczy膰. Docisn臋艂am nieco, 偶eby go zniech臋ci膰.
— Nie p臋kaj, bracie, wszystko jest w porz膮dku — powiedzia艂 uspokajaj膮co Maciek. — Jeste艣my po tej samej stronie. My艣my tobie pomogli, a teraz ty nam pomo偶esz.
— Kurwa — powiedzia艂 Dojd膮 cicho i pos臋pnie. Przypuszczenie, 偶e si臋 w艂amywa艂 i zabi艂 Gobol臋, upad艂o. Przed tajemniczym facetem uciek艂. Sytuacja zacz臋ta mi si臋 rozja艣nia膰.
— Przesta艅 miesza膰 osoby — rozkaza艂am surowo. — Jestem pewna, 偶e rozpozna艂e艣 tego kud艂atego, kt贸ry wam nada艂 tamt膮 robot臋 na Siekierkach. Nawia艂e艣 przed nim, a nie przed Z膮bkiem. Zobaczy艂e艣 go tutaj i te偶 zacz膮艂e艣 nawiewa膰, jeszcze z tydzie艅, a pewnie by艣 si臋 opatrzy艂 w Bieszczadach. Zgadza si臋?
Dojda zaczerpn膮艂 tchu, jakby przez d艂u偶sz膮 chwil臋 co艣 mu w tym przeszkadza艂o.
— Sk膮d...?
— Sk膮d ja to wiem, tak? My艣l臋, wyobra藕 sobie. Par臋 os贸b si臋 t膮 ca艂膮 spraw膮 interesuje i nie uwierzysz, ale nie wszystko swo艂ocze. Osobi艣cie uwa偶am, 偶e jeste艣 przyzwoity facet, a nie 偶adna 艣winia i nie zaprzesz si臋, 偶eby nie pom贸c. Z g贸ry ci臋 tylko ostrzegam, 偶e 偶adnej nagrody nie b臋dzie ani dla ciebie, ani dla nas, ani dla nikogo. Je偶eli pomo偶esz, to bezinteresownie.
Dojd膮 nagle jakby od偶y艂.
— Nie...? Powa偶nie...?
— Jak na pogrzebie. Nara偶amy si臋 za nic. Spo艂eczna praca.
— O, niech ja skonam... Jak pani tak m贸wi... To mo偶e i faktycznie…
— A bo co? — zainteresowa艂 si臋 Maciek.
— A bo, cholera, to jest co艣... Jak obiecuj膮 g贸ry z艂ota, to ju偶 wiadomo, 偶e 艣mierdzi. Bezinteresownie, to tylko takie spo艂eczne g艂upki... Znaczy si臋, tego, ja bardzo przepraszam...
— Nie szkodzi. Gdzie by tu mo偶na spokojnie pogada膰?
— Gdzie偶by, jak nie w lesie? Pani podjedzie, ja poka偶臋, polana taka, nikt nie pods艂ucha...
Na 艣rodku le艣nej polany nimb 艣wi臋to艣ci otoczy艂 nas na nowo. .Nie namawiali艣my do 偶adnego przest臋pstwa, byli艣my zbawcami, anio艂ami, co艣 jakby 艣wi臋ty Cyryl i Metody. Dojda zdecydowa艂 si臋 m贸wi膰.
— To jest fakt, 偶e ja tego skuba艅ca rozpozna艂em — wyzna艂 ze sm臋tnym westchnieniem, wygrzebuj膮c z kieszeni papierosy. — Jak ju偶 nam zap艂aci艂 za tamt膮 robot臋, to艣my oba odeszli. I ja zaraz zobaczy艂em, 偶e takiego portfelika nie mam, na bilety, pami膮tkowy by艂, a dopiero co go mia艂em, wi臋c wr贸ci艂em kawa艂ek i faktycznie mi wypad艂. Znalaz艂em. A to by艂o pod Siekierkami, przy takiej gruntowej drodze, po drugiej stronie dzia艂ek. On czeka艂 na rogu, a dalej na tej drodze sta艂a gablota przed bram膮. On jeszcze sta艂, jak my艣my odchodzili. No a jak si臋 wr贸ci艂em, to on jak raz wyje偶d偶a艂 tym w贸zkiem, ju偶 bez tych kud艂贸w i po krawacie go pozna艂em. Ca艂膮 mord臋 mu by艂o wida膰, przyjrza艂em si臋 i nie wiem, widzia艂 mnie czy nie, ale chyba widzia艂. No i od razu zacz膮艂em mie膰 pietra, bo on by艂 jaki艣 taki... Z膮bek nie wiedzia艂, s艂owa mu jednego nie powiedzia艂em, na wsiaki s艂uczaj. Zaraz po sprawie wola艂em si臋 zmy膰 z miasta...
Poprosi艂am, 偶eby powiedzia艂, co wynie艣li od Fredzia. Dojda otrz膮sn膮艂 si臋 z horroru i spr贸bowa艂 sobie przypomnie膰.
— Du偶o to tam tego nie by艂o, bo tylko mapy chcia艂. No, dwa atlasy. Mapy r贸偶ne, w takiej teczce by艂y i w biurku te偶 mia艂 par臋, takie jakby turystyczne, stare dosy膰 i pomazane. Fotografie z mapami to艣my znale藕li tylko dwie, w kopercie by艂y, w ksi膮偶kach. I nic wi臋cej.
— Marnie — mrukn膮艂 Maciek. — Chyba rzeczywi艣cie niszczyli wszystko...
— A na takim pawlaczu, jakby stryszku, na samej g贸rze, szukali艣cie?
— Na stryszku na g贸rze? Nie. Tam by艂 pawlacz?
— By艂.
— No, to艣my tam nie trafili. I tak par臋 godzin zesz艂o, bo zdj臋cie rzecz ma艂a i wsz臋dzie mo偶e by膰.
— Wygl膮da na to, 偶e tylko to mu zosta艂o — powiedzia艂am, nie kr臋puj膮c si臋 obecno艣ci膮 Dojdy. — Wcale nie wiem, czy to rzeczywi艣cie po Nastermachu.
— Moim zdaniem pokaza艂 ci cokolwiek — odpar艂 stanowczo Maciek. — Chcia艂 zobaczy膰, jak zareagujesz na Hochenwalde.
— Mo偶liwe. Wracamy do tematu. Jak by艂o z Gobol膮?
Dojda zn贸w westchn膮艂 ci臋偶ko.
— Prawie tak, jak gada艂em na glinowie. Spotka艂em go w lesie, tyle 偶e nie pierwszy raz. Zna艂em go ju偶 wcze艣niej.
— O tym masz opowiedzie膰 dok艂adnie i porz膮dnie — za偶膮da艂am z naciskiem.
— Ja to pods艂ucha艂em. Wtedy to by艂o, jake艣my robot臋 dla kud艂atego skuba艅ca odwalili, a jeszcze nas nie zwin臋li. Mi臋dzy jednym a drugim. Ba艂em si臋 i u Z膮bka siedzia艂em, r贸偶ni tam przychodzili, bo Z膮bek towarzystwo lubi, flacha na stole sta艂a na okr膮g艂o, podci臋ty troch臋 by艂em i spa膰 mi si臋 chcia艂o. Jaki艣 jeden przylaz艂, nie zna艂em go, ja tam zreszt膮 po艂owy ludzi nie zna艂em, akurat nie by艂o nikogo wi臋cej, tylko taki Felo kima艂 na wyrze, na sztywno zaprawiony. I ja w k膮cie. Z膮bek si臋 zaprzysi臋ga艂, 偶e oba 艣pimy martwym bykiem, siedzieli we dw贸ch przy stole i gadali. Znowu o mapach. Ten, co przylaz艂, z miejsca wywali艂, 偶e wie o robocie, Z膮bek si臋 szarpn膮艂, ale zaraz doszli do zgody, poszeptali co艣 i ten go艣膰 powiada, 偶e lepsze mapy s膮 u jakiego艣 Goboli. W Legnicy, powiada, mieszka, adres da艂, ale Z膮bek 艂bem kr臋ci艂, nie chcia艂 jecha膰. Obca ziemia, powiada, on woli w Warszawie. Wi臋c ten flimon chcia艂, 偶eby mu da艂 kogo na Legnic臋 i Z膮bek obieca艂 da膰. Nic mnie to wcale nie obchodzi艂o, wi臋c tak sobie kima艂em, tamten sp艂yn膮艂, nie wiem kiedy, i potem s艂ysza艂em, 偶e Z膮bek jednego namawia艂. Loczek na niego m贸wili. Chyba si臋 ten Loczek zgodzi艂 i mia艂 jeszcze kogo dorwa膰, ale tego to ju偶 nie wiem na pewno. Zaprawiony by艂em jako艣 tak na dr臋two, ale wszystko zapami臋ta艂em i jak potem pryska艂em z miasta, to mi przysz艂o do 艂ba, 偶eby temu Goboli nada膰...
Zatrzyma艂 si臋, zawaha艂 i doda艂 z determinacj膮.
— Ja nie chc臋 siedzie膰. Mnie ta ca艂a granda nie pasuje. Raz si臋 da艂em wr膮ba膰 i cze艣膰, nie chc臋 wi臋cej. Ba艂em si臋 skuba艅ca, ale i przy Z膮bku nie mia艂em 偶ycia. No, nie podoba mi si臋 to i szlus.
Pochwalili艣my go na wy艣cigi i z ca艂ego serca. Dojda poczu艂 si臋 jakby pewniej.
— Trzy dni nie min臋艂y, jak przyjecha艂em do tej Legnicy i poszed艂em do Goboli. Powiedzia艂em mu, 偶e jest cynk na niego, dw贸ch si臋 szykuje, 偶eby mu r膮bn膮膰 mapy. Wzdrygn膮艂 si臋 i powiada, 偶e nic nie rozumie, jakie mapy. Jakie, to ja nie wiem, powiadam, ale jest jaka艣 hojsa na mapy, co i raz to jaki艣 robot臋 nadaje i nic nie chce, tylko mapy. I zdj臋cia. Gobola troch臋 zczerwienia艂, ale nic, powiada, 偶e to jaka艣 g艂upota, on nic nie rozumie, ale nie szkodzi, bardzo mi dzi臋kuje za ostrze偶enie. Zmy艂em si臋 z miejsca, wcale mu nie powiedzia艂em, jak si臋 nazywam ani nic, no i nast臋pny raz spotka艂em go tu w lesie, w dwa lata p贸藕niej. Zacz臋li艣my gada膰...
Zawaha艂 si臋, wyd艂uba艂 sobie nowego papierosa, zapali艂 i pogapi艂 si臋 w las. Podj膮艂 decyzj臋.
— Dobra, to ju偶 powiem. Rozciekawi艂em si臋 troch臋, co to za mapy, i tak mi przysz艂o do 艂ba, 偶e mo偶e tam jakie skarby naznaczone albo co. Zahaczy艂em go o to. Powiedzia艂, 偶e g艂upi jestem i 偶ebym to sobie ze 艂ba wybi艂. 呕e to z wojny pami膮tki i papiery po Niemcach. Z pocz膮tku mu nie wierzy艂em, my艣la艂em, 偶e oczy mydli, 偶eby dla siebie za艂apa膰, no i nawet tak troch臋... tego... No, wpada艂em do niego, niby z wizyt膮, i patrzy艂em po k膮tach, jak nie widzia艂... I podgl膮da艂em go troch臋 w lesie. Nic mu nie ukrad艂em, nic nie wypatrzy艂em i przekona艂 mnie w ko艅cu. W og贸le to on by艂 porz膮dny cz艂owiek... A co ja prze偶y艂em przez te cztery lata zawieszenia, to si臋 na md艂o艣ci zbiera, do g艂upiej knajpy na w贸dk臋 cz艂owiek si臋 ba艂 i艣膰... Nie daj B贸g, w co si臋 wpl膮ta膰! Dlatego jak tego drugiego podleca tu zobaczy艂em, to a偶 mi si臋 co艣 w 艣rodku zrobi艂o. Goboli o nim z miejsca powiedzia艂em...
Dojda roz艂o偶y艂 si臋 kompletnie. Nie wiadomo dok艂adnie, czym dla niego byli艣my, jak膮艣 instancj膮 rozgrzeszaj膮c膮, przyjaci贸艂mi od serca czy jeszcze czym艣 innym. Najprawdopodobniej p臋k艂o w nim czteroletnie napi臋cie, wylewa艂 z siebie ca艂膮 spowied藕 z gwa艂towno艣ci膮 fali powodziowej. Musia艂am pohamowa膰 ten sza艂 ekspiacyjny, bo co艣 mi si臋 zacz臋艂o nie zgadza膰.
— Czekaj偶e, powiedz jeszcze raz dok艂adnie, kt贸rego tu widzia艂e艣? Tego kud艂atego?
— Kud艂atego? A sk膮d! Tego drugiego! Tego, co mia艂 Loczek dla niego robi膰. On by艂 jeszcze gorszy i ja si臋 go ba艂em od pierwszego kopa. To on tu by艂, pozna艂em z miejsca.
— Widocznie nie znalaz艂 wykonawc贸w i sam przyjecha艂 — mrukn膮艂 Maciek.
Wyci膮gn臋艂am z torebki plik zdj臋膰. Dojda spojrza艂 wr臋cz zach艂annie.
— Ten! — wrzasn膮艂 zduszonym g艂osem.
— Co ten?
— Ten! — powt贸rzy艂 z przej臋ciem, popukuj膮c w Micha艂ka z makiet膮. — Tylko starszy. Znaczy, tu jest m艂odszy. Ten kud艂aty!
— R臋ce opadaj膮 — wymamrota艂 ze wstr臋tem Maciek.
Te偶 poczu艂am si臋 nieco og艂uszona. Micha艂ek w ma艂pich kud艂ach, nawi膮zuj膮cy kontakty z marginesem przeciwko Fredziowi, u kt贸rego bywa艂 z wizyt膮... Ob艂臋d.
— Przyjrzyj si臋, czy tu gdzie艣 nie ma tego drugiego — rozkaza艂am, chyba odrobin臋 rozpaczliwie.
Drugiego zleceniodawcy Dojda nie znalaz艂 mimo skrupulatnego ogl膮dania ka偶dej podobizny. W og贸le wi臋cej znajomych nie by艂o, Micha艂ek wyst膮pi艂 solo. Da艂am mu w ko艅cu spok贸j, podwioz艂am do domu i wypu艣ci艂am z samochodu. Na czo艂o naszych potrzeb wysun膮艂 si臋 Zefu艣.
* * *
Le艣niczy Zefiryn Mentalski patrzy艂 na Ma膰ka jak na upiora.
— Grzegorz... — powiedzia艂 os艂upia艂ym szeptem. — Przecie偶 ty nie 偶yjesz... Chryste, by艂em przy twojej 艣mierci... Krzy偶 stawia艂em na twoim grobie...
Mr贸z mi przelecia艂 po kr臋gos艂upie i te偶 spojrza艂am na Ma膰ka ze zgroz膮. Zna艂am go przesz艂o trzydzie艣ci lat i ca艂y czas wygl膮da艂 jak 偶ywy!
Maciek nie przej膮艂 si臋 wcale. Przeciwnie, rozpromieni艂 si臋 niczym wiosenny poranek.
— Od razu wiedzia艂em, 偶e pana znam! — wykrzykn膮艂 rado艣nie. — 呕e te偶 pan pozna艂...! To nie ja by艂em, Grzegorz to m贸j najstarszy brat! A ja pana pami臋tam, taki zasmarkany szczeniak, zaryczany i brudny, przypomina pan sobie? To by艂em ja! Pan si臋 nazywa艂 Wiatr...
Le艣niczy Mentalski powoli przychodzi艂 do siebie i odzyskiwa艂 r贸wnowag臋. Obejrza艂 Ma膰ka dok艂adnie i nawet pomaca艂.
— Co za podobie艅stwo! — powiedzia艂, wstrz膮艣ni臋ty. — Ten dzieciak wtedy, tak, zgadza si臋... Starszy jeste艣 teraz ni偶 by艂 Grzegorz w tamtym czasie...
— My艣my wszyscy byli podobni do siebie — wyja艣ni艂 Maciek z rozrzewnieniem. — By艂o nas czterech braci, tylko dwaj 偶yj膮, ale wszyscy czterej, 偶eby nie r贸偶nica wieku, wygl膮daliby jak bli藕niacy. Co za spotkanie...! Poj臋cia nie mia艂em, 偶e Wiatr to pan! Co si臋 z panem dzia艂o? Rozproszyli si臋 wszyscy od razu po 艣mierci Grzegorza...
— Do wojska z tej partyzantki poszed艂em, ostatnie miesi膮ce wojowa艂em w regularnej armii. Ale Berlina nie dopad艂em, ranny by艂em...
Siedzia艂am cicho, pozwalaj膮c im snu膰 wspomnienia i b艂ogos艂awi膮c Ma膰ka za pomys艂 jazdy ze mn膮. Nic bym z tym Zefusiem sama nie za艂atwi艂a, wypar艂by si臋 wszystkiego, w og贸le by nie chcia艂 gada膰, poszczu艂by mnie psami.
Wzajemne rozpoznanie posz艂o im rozp臋dem, nie napotykaj膮c najmniejszych trudno艣ci. Na w膮tpliwo艣ci nie by艂o miejsca. Wiatr okaza艂 si臋 najbli偶szym przyjacielem Grzegorza, nawzajem kilkakrotnie ratowali sobie 偶ycie, chocia偶 trwa艂a ta przyja藕艅 zaledwie kilka tygodni. Maciek pl膮ta艂 im si臋 jaki艣 czas pod nogami, wyci膮gni臋ty z powstania przez najstarszego brata, kt贸ry stanowi艂 w tym momencie jedyn膮 jego opiek臋. Dopiero p贸藕niej rodzina si臋 jako艣 odnalaz艂a.
Minione prze偶ycia wojenne usun臋艂y teraz wszelkie przeszkody i us艂a艂y drog臋 r贸偶ami. Le艣niczy Mentalski potraktowa艂 nas jak osoby bliskie, znajome i godne zaufania. Uznali艣my za s艂uszne nie wyg艂upia膰 si臋 z krewnymi, tylko powiedzie膰 mu w pewnym skr贸cie prawd臋. Wys艂ucha艂 w milczeniu i zas臋pi艂 si臋 troch臋.
— To nie jest bezpieczne — ostrzeg艂 chmurnie.
— Wiemy — zgodzi艂 si臋 Maciek. — Mieli艣my ju偶 przyk艂ad.
— Co za przyk艂ad?
— Gobola. Nie s艂ysza艂 pan?
Mentalski drgn膮艂 lekko i zas臋pi艂 si臋 bardziej.
— To ju偶 wiecie o Benku. 艢wie膰 Panie nad jego dusz膮...Znali艣cie go?
— Ze s艂yszenia. Osobi艣cie nie.
— Tego si臋 w艂a艣nie ba艂em — powiedzia艂 po chwili milczenia. — Powiedzcie, jak to by艂o, bo z ludzkiego gadania nic sensownego nie wynika. G艂upoty r贸偶ne i tyle.
Wyjawili艣my szczeg贸艂owo nie tylko fakty, ale tak偶e wynikaj膮ce z nich wnioski. Mentalski pomilcza艂 jeszcze przez chwil臋.
— Powiem wam wszystko, co wiem, bo mo偶liwe, 偶e i mnie zabij膮 — rzeki pos臋pnie. — Ju偶 by wtedy nikt nic nie wiedzia艂, tylko ta banda chciwc贸w. No, od pocz膮tku chyba zaczn臋...
Ranny zosta艂 tutaj, na Ziemiach Odzyskanych, i le偶a艂 w polowym szpitalu w okolicy Wa艂brzycha. Obok niego le偶a艂 ch艂opak z poharatan膮 nog膮, rozgor膮czkowany i w tej gor膮czce nies艂ychanie gadatliwy. Od niego dowiedzia艂 si臋 po raz pierwszy o skarbach, porzuconych i pochowanych przez Niemc贸w na ca艂ym tym terenie, w pa艂acach, dworach, altanach ogrodowych i byle gdzie po lasach. Na w艂asne oczy ch艂opak widzia艂 z my艣liwskiej ambony, jak jeden szkop, bez dystynkcji, ale, jego zdaniem co najmniej genera艂, zagrzeba艂 pod drzewem jakie艣 rzeczy. Ogl膮da艂 si臋 na wszystkie strony, co艣 sobie zapisywa艂, na piechot臋 by艂 i brudny, i polaz艂 dalej, tak jako艣 wygl膮daj膮c, jakby si臋 zamierza艂 odda膰 do niewoli. Ch艂opak by艂 tu na robotach, ju偶 wcze艣niej si臋 zorientowa艂, 偶e tu du偶o bogactwa zostanie. Ranili go, jak ucieka艂, a uciek艂 natychmiast, kiedy zagrzmia艂 zbli偶aj膮cy si臋 front. Czeka艂 na ten front jak na zbawienie, ukryty w艂a艣nie na owej my艣liwskiej ambonie. Zanim go tu, w tym lazarecie, po艂o偶yli, podejrza艂 i pods艂ucha艂, jak jeden kwatermistrz, nasz, z naszego wojska, szepta艂 co艣 z je艅cem. Map臋 mieli, jeniec go na co艣 namawia艂, m贸wi艂, 偶e poka偶e pod warunkiem, 偶e wyjdzie z tego interesu 偶ywy i zdrowy, a kwatermistrz t臋 map臋 zachowa. Ch艂opak by艂 pewien, i偶 na tej mapie zaznaczono miejsca ukrycia poniemieckich skarb贸w...
Mentalski m艂ody by艂 wtedy i g艂upi, ca艂e 偶ycie niedostatek cierpia艂 i skarby go 偶ywo zainteresowa艂y. Dowiedzia艂 si臋 od rozgadanego ch艂opaka, z jakiej jednostki by艂 ten kwatermistrz. Po wojnie zdemobilizowali go w pierwszej kolejno艣ci, zosta艂 ju偶 tutaj, na tych Ziemiach Odzyskanych i zacz膮艂 si臋 wywiadywa膰 o kwatermistrza. Doszed艂 w ko艅cu, 偶e on nie 偶yje. Zgin膮艂 pod Berlinem, a przyjaciel jeden rzeczy jego przechowa艂 i odda艂 p贸藕niej rodzinie. Z Warszawy pochodzi艂, a w Warszawie wiadomo, co by艂o, wi臋c Mentalski tej rodziny par臋 lat szuka艂. W ko艅cu znalaz艂 jednego, kuzyn to by艂 czy brat, zmarnowany ca艂kiem, chory i nie do 偶ycia, i Mentalski od niego t臋 map臋 odkupi艂...
Gobol臋 pozna艂 te偶 tak jako艣 w tym czasie. Zaprzyja藕nili si臋 i Gobola powiedzia艂 mu o swoim pu艂kowniku i o Hochenwalde. P贸藕niej, jak ta przyja藕艅 si臋 wzmocni艂a, wyzna艂, 偶e takich wiadomo艣ci jest wi臋cej i nie oni jedni si臋 tym interesuj膮. Jeszcze za jenieckich czas贸w, jak odgruzowywa艂 Warszaw臋, czepia艂y si臋 go r贸偶ne osoby: dziewczyna jedna i taki g贸wniarz. Dziewczyna owszem, nawet mia艂a prawo, ale g贸wniarz nie, a przywar艂 do niego jak pijawka. I Gobola, jak kto g艂upi, o Hochenwalde mu powiedzia艂. Ale wydawa艂o mu si臋, 偶e on jest tak jakby z t膮 dziewczyn膮... Wi臋cej mu ju偶 nic nie wyjawi艂, chocia偶 wiedzia艂 du偶o, bo wtedy, kiedy jecha艂 z transportem i bomba trafi艂a w samoch贸d pana pu艂kownika, nie sam jecha艂, tylko w konwoju, cztery wozy sz艂y i wszystkie szlag trafi艂. Trzy nale偶a艂y do jednego szkopskiego zaopatrzeniowca, a by艂o to bydl臋 pazerne i nie do uwierzenia chciwe. Te偶 go tam szcz臋艣liwie diabli wzi臋li. Gobola papiery po nim pozbiera艂, okaza艂o si臋, 偶e by艂y to g艂贸wnie mapy sztabowe, a na nich pozaznaczane, gdzie co mia艂. Tyle rabowa艂, 偶e nie nad膮偶a艂 do Niemiec wysy艂a膰, wi臋c chowa艂 gdzie popad艂o, z t膮 my艣l膮, 偶e po wojnie to sobie zabierze. I te mapy Gobola w Hochenwalde w dziupli drzewa schowa艂...
I to by艂o wszystko, co w Hochenwalde znale藕li, bo kiedy tam wreszcie pojechali, okaza艂o si臋, 偶e kto艣 zd膮偶y艂 przed nimi. Gobola tego g贸wniarza podejrzewa艂. Kr贸tko potem, po powrocie, Mentalski ju偶 w贸wczas grunta mierzy艂, natkn臋li si臋 na jednego, kt贸ry z Kanady przyjecha艂 i m贸wi艂, 偶e grobu matki szuka. S艂owa prawdy w tym nie by艂o. Po pierwsze, by艂 to Niemiec, jego ojciec dopiero po wojnie wyemigrowa艂, a po drugie, 偶adnego grobu matki nie szuka艂, tylko tego co jego ojciec w艂asn膮 r臋k膮 na cmentarzu zagrzeba艂. Po gestapowcach mia艂, te偶 ich nalot za艂atwi艂, a 艂upy zosta艂y. Odkopali to w ko艅cu wsp贸lnie i podzielili si臋 nier贸wno, tamten wzi膮艂 po艂ow臋, a Mentalski z Gobola drug膮 po艂ow臋.
Zaprzyja藕nili si臋 nawet troch臋 i ten z Kanady du偶o im powiedzia艂. Jaki艣 taki by艂, wcale nie hitlerowski, mo偶e go ta Kanada przerobi艂a, bo od czternastego roku 偶ycia ju偶 si臋 tam chowa艂. Potem si臋 okaza艂o, 偶e z tego skarbu ojca zabra艂 ledwo troch臋, a reszt臋 oddal na Czerwony Krzy偶. No i on w艂a艣nie m贸wi艂, 偶e jest ca艂a szajka, kt贸ra si臋 do tego szukania skarb贸w przymierza, informacje zbieraj膮, a s膮 to szubrawcy i bandyci, gotowi i艣膰 po trupach. I Niemcy s膮 w tym, i nasi...
Potem na jaki艣 czas si臋 z Gobol膮 rozstali. Mentalski pcha艂 si臋 do lasu, lubi艂 las, kursy sko艅czy艂 i wreszcie si臋 dopcha艂, a Gobola gdzie艣 pojecha艂. Zetkn臋li si臋 ponownie po paru latach. Gobola z艂y si臋 jaki艣 zrobi艂 i zaci臋ty, niech臋tnie co艣 m贸wi艂, ale dwie rzeczy wyjawi艂. Jedna, to, 偶e odnalaz艂 ludzi, kt贸rzy du偶o wiedzieli i nikt z nich ju偶 nie 偶yje. A druga, to, 偶e ta szajka informacje zebra艂a, nanie艣li wszystko na mapy i z tych map zrobili fotografi臋 w jaki艣 taki spos贸b, 偶e s膮 to dwie cz臋艣ci i jedna cz臋艣膰 bez drugiej do niczego si臋 nie nadaje. No i tu co艣 im nie wysz艂o, ta fotografia zgin臋艂a. Gdzie przepad艂a ka偶da cz臋艣膰, nie wiadomo, ale jak ju偶 przepad艂a, oni zacz臋li na nowo...
Ju偶 zupe艂nie ostatnio Gobola si臋 ba艂. Ci膮gle jeszcze mia艂 te sztab贸wki, wydobyte z dziupli drzewa, i jeszcze jakie艣 dokumenty i ba艂 si臋, 偶e b臋d膮 chcieli mu to wyrwa膰. A w dodatku sk膮d艣 si臋 dowiedzia艂, 偶e oni wykryli, gdzie jest jedna cz臋艣膰 fotografii. Podobno mo偶e j膮 mie膰 jaka艣 facetka...
Zdr臋twia艂am dok艂adnie i dzi臋ki temu nawet nie drgn臋艂am. Maciek okiem nie mrugn膮艂, siedzia艂 jak w艂asny pomnik.
Mentalski, ca艂y czas wpatrzony w le艣ny plener za oknem, popatrzy艂 teraz na nas i zastanowi艂 si臋, wyt臋偶aj膮c pami臋膰. Co艣 chyba s艂ysza艂 o tej facetce. Zdaje si臋, 偶e jest gdzie艣 za granic膮, nie mieszka w Polsce, co艣 mia艂a wsp贸lnego ze zdj臋ciami, mo偶liwe, 偶e potajemnie zrobi艂a sobie drugi egzemplarz...
Poderwa艂o mnie. Jezus Mario, Alicja...!!!
Gorszej informacji nie mog艂am us艂ysze膰. Na kr贸tk膮 chwil臋 wpad艂am w histeryczny pop艂och, Chryste Panie, co ja mam zrobi膰...?! W prasie og艂osi膰, 偶e ona nic nie ma...?!
Zes艂ab艂am od wstrz膮su i opad艂am z powrotem na krzes艂o. Maciek i Mentalski przygl膮dali mi si臋 z niepokojem. Ponurym g艂osem powiadomi艂am ich, 偶e ta facetka kompletnie nic nie ma.
— Ona mo偶e nie mie膰, ale oni o tym nie wiedz膮 — zauwa偶y艂 Maciek z trosk膮.
— Mog膮 jej co zrobi膰 — ostrzeg艂 le艣niczy. — Co艣 by trzeba...
Tyle to i ja sama wiedzia艂am, niew膮tpliwie co艣 trzeba, tylko co? Zadzwoni臋 do niej z ostrze偶eniem, ale co dalej? Goryla zaanga偶owa膰, z艂ego psa...?
Nagle przypomnia艂am sobie, 偶e Alicja wybiera si臋 w艂a艣nie na Grenlandi臋 i dozna艂am nik艂ej ulgi. Na Grenlandi臋 chyba za ni膮 nie pojad膮...? Poza tym nie dzi艣 im przecie偶 za艣wita艂 ten krety艅ski pomys艂, a jako艣 do tej pory jest spok贸j... Mo偶e przyczepi膮 si臋 do niej dopiero po odzyskaniu drugiej po艂owy...?
— Jak one wygl膮da艂y, te dwie cz臋艣ci, nie wie pan? — spyta艂am s艂abo.
— Zdaje si臋, 偶e z jednej zrobili tak膮 ma艂膮 odbitk臋 — odpar艂 Mentalski z namys艂em. — Film zniszczyli. A co z drug膮, to nie wiem. Ten Kanadyjczyk by chyba wiedzia艂, on si臋 tam jako艣 wkr臋ci艂 do nich, par臋 razy jeszcze przyje偶d偶a艂. Benek m贸wi艂, 偶e to porz膮dny cz艂owiek. Nie chcia艂 tego dla siebie, uwa偶a艂, 偶e to powinno zosta膰 w Polsce.
— Czy to by艂 syn ku艣nierza? — zainteresowa艂 si臋 Maciek.
— Chyba tak. Tak, co艣 s艂ysza艂em, 偶e jego ojciec byt ku艣nierzem...
Za偶膮da艂am rozszerzenia zakresu informacji o ludziach. Kto to by艂, te swo艂ocze z mieszanej szajki?
— Nie wiem — powiedzia艂 Mentalski z lekkim zak艂opotaniem. — Benek nie chcia艂 m贸wi膰, a ja si臋 bardzo nie dopytywa艂em. Tyle wiem, 偶e ich szef, czy co on tam jest, co艣 ma nie w porz膮dku. Czego艣 mu chyba brakuje, oka albo nogi...
— R臋ki — podsun膮艂 Maciek.
— Mo偶e i r臋ki. Nazwiska nie znam. Ale mo偶liwe, 偶e Benek mia艂 to zapisane w swoich papierach.
— Tych, co mu ukradli?
Mentalski pokr臋ci艂 g艂ow膮.
— Nic mu nie ukradli. Ju偶 dwa lata b臋dzie, jak nie trzyma艂 tego w domu...
— Tylko gdzie?!
Mentalski westchn膮艂 i wyzna艂, 偶e w lesie. W jakiej艣 dziupli.
Gobola sam to chowa艂 i nie chcia艂 powiedzie膰 gdzie.
— Przykaza艂 mi tylko, 偶ebym si臋 nie wa偶y艂 艣ci膮膰 偶adnego drzewa z dziupl膮, dop贸ki go dok艂adnie nie obejrz臋. St膮d zgaduj臋, 偶e w dziupli. Nie mo偶e by膰 daleko, bo jak poszed艂 chowa膰, nie by艂o go wszystkiego p贸艂 godziny. Czyli najwy偶ej kwadrans drogi st膮d.
Zerwa艂am si臋 i przewr贸ci艂am krzes艂o, domagaj膮c si臋 natychmiastowej penetracji lasu. My艣l o Alicji d藕ga艂a mnie ju偶 nie szyd艂em, ale zgo艂a wid艂ami. Jej znajomo艣ci wype艂ni艂yby ca艂膮 ksi膮偶k臋 telefoniczn膮, diabli wiedz膮, kto tam si臋 ko艂o niej p臋ta! Poszuka膰 tych nazwisk! Ju偶!
Maciek mnie popar艂. Mentalski podni贸s艂 si臋 zza sto艂u...
W tym w艂a艣nie momencie nadjecha艂a milicja. Po raz pierwszy w 偶yciu z ca艂ej si艂y zapragn臋艂am uciec przed w艂adz膮 ludow膮. Mo偶liwe, i偶 dokona艂abym pr贸by, gdyby nie to, 偶e samoch贸d MO zatrzyma艂 si臋 tu偶 przed mask膮 mojego, a kierowca milicyjny pozosta艂 w 艣rodku. Ucieczka ty艂em mog艂a troch臋 藕le wypa艣膰, przy manewrach za艣 z艂apano by mnie, nawet gdybym usi艂owa艂a ich wszystkich przejecha膰.
— O papierach Goboli ani s艂owa! — wysycza艂am straszliwie.
— Co robimy? — spyta艂 p贸艂g臋bkiem Maciek. — Dalej ciotka z nagrobkiem?
Podj臋艂am decyzj臋 b艂yskawicznie.
— To by艂 wuj. Nazywa艂 si臋 Szczygielski. Poszed艂 w powstanie, by艂 w AL, potem jeszcze 偶y艂, z transportu wyrzuci艂 kartk臋. Do tego miejsca prawda. Dalej ja uwa偶am, 偶e Gobola co艣 wiedzia艂, a ty nie masz o niczym poj臋cia. Do towarzystwa przyjecha艂e艣.
— Pami臋taj, 偶e Gobola nie 偶yje, mo偶esz mu przy艂o偶y膰, co zechcesz...
Dalsze uzgadnianie zezna艅 uniemo偶liwi艂a nam w艂adza. Znajomi, sier偶ant i porucznik. Popatrzyli na nas jako艣 zupe艂nie bez zachwytu. Porucznik i Mentalski przeszli do s膮siedniego pokoju, zostali艣my przy stole z sier偶antem.
— Nie maj膮 pa艅stwo szcz臋艣cia do tego denata — westchn膮艂 wsp贸艂czuj膮co. — Ci膮gle si臋 spotykamy.
— Nic w tym dziwnego, skoro przyjechali艣my tu specjalnie do Goboli — odpar艂am sucho. — Le艣niczy by艂 jego przyjacielem, my艣la艂am, 偶e mo偶e co艣 wie.
— O czym co艣 wie?
Wyjecha艂am z histori膮 wuja. M贸wi艂am sam膮 艣wi臋t膮 prawd臋, wi臋c opowie艣膰 lecia艂a na skrzyd艂ach. Maciek s艂ucha艂 w skupieniu, sier偶ant by艂 wyra藕nie zaciekawiony.
— I co? Przepad艂 kompletnie? Mo偶e zgin膮艂?
— W艂a艣nie nie, bo ten cz艂owiek przyni贸s艂 kartk臋 ju偶 po powstaniu. Na kartce by艂o napisane „wioz膮 nas w niewiadomym kierunku" i to by艂o pismo i podpis mojego wuja. Z drugiej strony znajdowa艂 si臋 adres moich rodzic贸w. Koniec, kropka, to wszystko, co wiadomo.
— A gdzie on t臋 kartk臋 znalaz艂?
— Nie wiadomo. Przyni贸s艂 i zostawi艂 u s膮siad贸w, bo nikogo w domu nie by艂o. S膮siadom nie przysz艂o do g艂owy, 偶eby go o co艣 pyta膰. Nigdy wi臋cej nikt go na oczy nie widzia艂.
— A teraz co?
Teraz zacz臋艂o by膰 trudniej. Musia艂am na poczekaniu wymy艣li膰 przyczyny, dla kt贸rych Gobola m贸g艂 wiedzie膰 cokolwiek o moim niew膮tpliwie dawno ju偶 nie偶yj膮cym wuju. Na szcz臋艣cie nie musia艂o to by膰 zbyt klarowne, a ewentualni informatorzy mogli si臋 myli膰, poza tym Gobola pasowa艂 do czasu i przestrzeni.
— I dopiero teraz zacz臋艂a pani szuka膰? — spyta艂 z nagan膮 sier偶ant, wys艂uchawszy moich barwnych supozycji. — Po tylu latach?
Odpowied藕 przysz艂a mi sama.
— A bo widzi pan, moja ciotka, 偶ona wuja, by艂a pewna, 偶e on nie 偶yje i nie zamierza艂a nic robi膰. Dopiero po jej 艣mierci, jak porz膮dkowa艂am papiery, znalaz艂am kartk臋 z nazwiskiem i adresem Goboli. Gadanie o jakim艣 je艅cu, kt贸ry co艣 wiedzia艂, s艂ysza艂am ju偶 dawno, ale nie zna艂am szczeg贸艂贸w. Z ciekawo艣ci postanowi艂am spr贸bowa膰, czy si臋 uda co艣 wykry膰, bo tam by艂o du偶o niejasnych historii. No i ma pan rezultat.
Znienacka co艣 mi si臋 przypomnia艂o. Porazi艂o mnie to wspomnienie jak piorun z jasnego nieba. Chryste Panie, moja ciotka...!
Z wysi艂kiem opanowa艂am wstrz膮s, bo sier偶ant co艣 m贸wi艂.
Us艂ysza艂am tylko koniec zdania.
— ...偶e w og贸le chcia艂 z pa艅stwem rozmawia膰?
Zagapiony we mnie Maciek przeckn膮艂 si臋 jakby i nagle o偶ywi艂.
— A bo widzi pan, ja go znam od urodzenia. No, prawie. Od dziecka. On by艂 przyjacielem mojego brata, poznali si臋 w partyzantce...
Z nie s艂abn膮cym zainteresowaniem sier偶ant wys艂ucha艂 kolejnej historii d艂ugiej i obrazowej, bo Maciek postara艂 si臋 wywlec wszystko, co mu z tego partyzanckiego okresu zosta艂o w pami臋ci. Jeszcze dok艂ada艂 jakie艣 detale, kiedy porucznik z Mentalskim wr贸cili.
Porucznik zaprezentowa艂 osobliw膮 zmienno艣膰. Bardzo grzecznie i r贸wnie stanowczo poprosi艂, 偶eby艣my zechcieli towarzyszy膰 mu do komendy w celu drobnego uzupe艂nienia zezna艅. Wszyscy, Mentalski te偶. Potem za艣 okaza艂 niezdecydowanie absolutne.
— Sier偶ant pojedzie z pani膮 — zarz膮dzi艂 i sier偶ant, kt贸ry ju偶 by艂 w radiowozie, wysiad艂 i przeszed艂 do mnie. — Albo nie. Pani z nami, a sier偶ant poprowadzi... Albo nie, wszyscy pa艅stwo z nami... Albo nie, pan z nami, a pa艅stwo swoim...
Polecenia wydawa艂 po namy艣le i przez d艂u偶sz膮 chwil臋 wszyscy wsiadali i wysiadali, zabawiaj膮c si臋 w kom贸rki do wynaj臋cia. Zacz臋艂am si臋 zastanawia膰, co ten Mentalski zezna艂 takiego, 偶e mu a偶 tak zaszkodzi艂o. Nie wyjawi艂 chyba ca艂ej prawdy...?
Ostatnia decyzja pozosta艂a w mocy. Ruszy艂am za nimi.
— S艂uchaj, co to by艂o? — spyta艂 niespokojnie Maciek, zatrzaskuj膮c drzwiczki.
— Kt贸re?
— Wygl膮da艂a艣 przez chwil臋, jakby mia艂 ci臋 szlag trafi膰. A偶 si臋 przestraszy艂em.
— Zdziwi臋 si臋, je艣li mnie w ko艅cu nie trafi — powiedzia艂am nerwowo. — Pos艂uchaj. Moja ciotka te偶 by艂a w konspiracji, co dok艂adnie robi艂a, poj臋cia nie mam, ale co艣 z pewno艣ci膮. Pod sam koniec powstania Niemcy zgarn臋li grup臋 ch艂opak贸w i na jedn膮 noc zagonili do piwnic...
— Do jakich piwnic?
— Pa艂acowych. 呕eby zej艣膰 do piwnic, trzeba by艂o i艣膰 po schodach. Podobno na tych schodach siedzia艂 facet, hydraulik albo mo偶e elektryk, i wali艂 m艂otkiem w 艣ciany. A mo偶e co艣 dokr臋ca艂, nie wiem. Tajemniczy szept kaza艂 ch艂opakom na niego spogl膮da膰. I nazajutrz, jak ich wyprowadzili i zacz臋li sprawdza膰, okaza艂o si臋, 偶e wszyscy maj膮 zwyczajne, wy艣wiechtane kennkarty, znaczy cywilna ludno艣膰...
— Czekaj, ja bym to chcia艂 zrozumie膰. Co to za pa艂ac? Gdzie to by艂o?
— Na Ursynowie. Pa艂ac ursynowski. Moja ciotka mieszka艂a tam ca艂膮 okupacj臋. Nie jako hrabina, puknij si臋, to by艂a szko艂a rolnicza czy wzorcowe gospodarstwo, czy co艣 takiego, wuj si臋 tam zatrudni艂. Pracownicy mieszkali r贸偶nie, w oficynach i w pa艂acu na parterze, a na pi臋trze w czasie powstania ulokowa艂 si臋 sztab niemiecki...
— I ludzi nie wyrzucili?
— Owszem, po powstaniu. Przedtem nie, nie wiem dlaczego. Hydraulik zrobi艂 im fotografie, ka偶dy dosta艂 kennkart臋 z w艂asnym zdj臋ciem, moja ciotka w tym uczestniczy艂a...
— Czekaj! A przedtem ich nie sprawdzali?
— Nie zd膮偶yli. A mo偶e im si臋 nie chcia艂o. Wgarn臋li ich tam w po艣piechu, przedtem co艣 si臋 dzia艂o, ale nie wiem co. Bez broni ju偶 byli, obszargani, brudni, ranni, Niemcy te偶 nie na galowo. Nie wiem o jakiej porze dnia, nie zadawaj g艂upich pyta艅, nie by艂o mnie przy tym i mog臋 co艣 myli膰. Moja ciotka opowiada艂a o tym tylko jeden raz. W rezultacie jako艣 tak wysz艂o, 偶e to nie 偶o艂nierze uj臋ci z broni膮 w r臋ku, tylko zwyczajna ludno艣膰, wyganiana z miasta.
Kenkarty i auswajsy stanowi艂y o wszystkim, podobno uratowali tych ch艂opak贸w. Ot贸偶 najpierw g艂upio pomy艣la艂am, dlaczego wuj si臋 nie uratowa艂 przy takich mo偶liwo艣ciach, ale zaraz zgad艂am, 偶e pewnie si臋 nie zdo艂a艂 przedosta膰. I natychmiast przypomnia艂 mi si臋 ci膮g dalszy. Broni to oni oczywi艣cie ju偶 nie mieli, ale wszystko inne owszem. W piwnicy siedzieli w dw贸ch pomieszczeniach, jedno z nich nale偶a艂o do mojej ciotki, jej w臋giel tam le偶a艂... To by艂o takie co艣, pok贸j jakby, ale zamiast jednej 艣ciany mia艂 potworn膮 krat臋, 偶elastwo jakie艣 straszliwe i w tym drzwi, takie wi臋cej na byka. Moja ciotka zamkn臋艂a to potem na dwa klucze...
— A przedtem?
— Co...? Przedtem zamyka艂a na jeden klucz, chocia偶 mia艂o dwa zamki. Jak wp臋dzali tych powsta艅c贸w, wzi臋li od niej klucz, Niemcy rzecz jasna, nawet grzecznie poprosili, 偶eby im da艂a, a potem zwr贸cili. Nie do poj臋cia, ale tak by艂o. No i jak wyganiali ludno艣膰, zamkn臋艂a piwnic臋. Przez te kraty wida膰 by艂o, 偶e nie ma tam nic poza w臋glem, w臋giel by艂 bezcenny. Troch臋 p贸藕niej ludzie wr贸cili, ci z oficyn, ale w臋gla mojej ciotki nie zu偶yli, bo nie spos贸b by艂o tam si臋 dosta膰. Pr臋dzej by pa艂ac rozebrali, ni偶 wy艂amali te kraty. Ciotka nie wr贸ci艂a, po wojnie pojecha艂a na 艢l膮sk, ale by艂a tam po paru latach, otworzy艂a piwnic臋 i komu艣 ten w臋giel odda艂a. By艂am przy tym. Kontakt tam by艂 zepsuty...
Omal mnie nie zatchn臋艂o, bo usi艂owa艂am powiedzie膰 wszystko naraz. Nie wiadomo dlaczego wydawa艂o mi si臋, 偶e Maciek musi to us艂ysze膰 zanim dojedziemy do komendy. Maciek z ca艂ej si艂y stara艂 si臋 zrozumie膰 moje gadanie.
— Tam by艂o 艣wiat艂o? — spyta艂 po艣piesznie, wykorzystuj膮c przerw臋.
Odetchn臋艂am g艂臋boko.
— Pewnie, 偶e by艂o, nawet magiel tam stal, nie elektryczny, r臋czny, ale 艣wiat艂o przy maglowaniu 艣wieci艂o. Kontakt, ten do zapalania, by艂 tak 艣miesznie zepsuty, przekr臋ca艂o si臋 go i nie chcia艂 si臋 trzyma膰 we w艂a艣ciwym po艂o偶eniu, tylko przekr臋ca艂 si臋 dalej, wi臋c trzeba by艂o trzyma膰 go r臋k膮. Ka偶dy zawsze schodzi艂 do piwnicy w dwie osoby, to znaczy w ostatnim czasie, zepsu艂 si臋 kr贸tko przed powstaniem...
— Niech go cholera bierze, przecie偶 nie o kontakt ci chyba chodzi?!
— Nie, ale dlatego tam by艂am. Trzyma艂am kontakt. Widzia艂am krat臋, wn臋trze piwnicy i w臋giel mojej ciotki. Trzyma艂am i nudzi艂am si臋 艣miertelnie. Nie pami臋tam, kto to by艂, ten co zabiera艂 w臋giel, ale znalaz艂 w nim plik papier贸w. Ciotka od razu zgad艂a, 偶e to po ch艂opakach z powstania. Zacz臋li to tam na miejscu ogl膮da膰, rozmawiali, ten jaki艣 powiedzia艂, 偶e chyba zdobyli na Niemcach, niemieckie notatki i mapy. Prawie same mapy. Mocno pogryzmolone. I jaki艣 niemiecki dokument wojskowy. Polecenie przejazdu... Rozkaz chyba, skoro to wojsko, nie? Przejazdu i przewiezienia czego艣, jaka艣 intendentura, czy co艣 w tym rodzaju. Nic mnie to nie obchodzi艂o, g艂upia dziewczynka, nie zwraca艂am na nich uwagi, zapami臋ta艂am to tylko z nud贸w. Spr贸buj przez dwie godziny stercze膰 w pustej piwnicy i trzyma膰 kontakt. Moja ciotka to zabra艂a.
— O rrrrany! —j臋kn膮艂 Maciek. — I co?!
— Powiedzia艂a, 偶e si臋 zorientuje, czy to wa偶ne i co z tym zrobi膰.
— I co?!!!
— I dopiero teraz sobie kojarz臋. Kretynka. Po wielu latach moja ciotka z jadowitym chichotem powiedzia艂a, 偶e Niemcy na tej wojnie zarabiali bokami, ale nie wszystko im wysz艂o. Ona o tym co艣 wie. I gdyby chcia艂a, mog艂aby ca艂膮 rodzin臋 wzbogaci膰, ale nie chce. Te偶 nie zwr贸ci艂am uwagi, my艣la艂am, 偶e si臋 wyg艂upia. I jak sobie to teraz przypomnia艂am, o ma艂o trupem nie pad艂am.
— Nie dziwi臋 si臋 — powiedzia艂 Maciek z gorycz膮. — I co twoja ciotka z tymi papierami zrobi艂a, pewnie nie wiesz?
— Poj臋cia nie mam. Sobie nie zostawi艂a, bo po jej 艣mierci niczego takiego nie znalaz艂am. W rezultacie po偶ytku tego mojego przypomnienia nie ma 偶adnego, za to zdenerwowa膰 si臋 mo偶na do nieprzytomno艣ci.
— S艂uchaj, a mo偶e w艂a艣nie dlatego twoja ciotka mia艂a adres Goboli...?
Chcia艂am go zapyta膰, czy upad艂 na g艂ow臋, i ugryz艂am si臋 w j臋zyk. Je偶eli pomiesza艂o mu si臋 wszystko, do tego stopnia, 偶e ca艂kowity brak zwi膮zku mojej ciotki z Gobol膮 umkn膮艂 jego uwadze, to nawet lepiej. Z niczym si臋 nie wyg艂upi do porucznika...
— Doje偶d偶amy — zwr贸ci艂am mu uwag臋. — Mo偶e i dlatego... Szkoda, 偶e im si臋 na nic nie przydamy.
— Tego Dojd臋 powinni przycisn膮膰. Nie wiem, czy nie nale偶y im na to zwr贸ci膰 uwagi.
— Dojda jest tu czysty jak 艂za i m贸g艂by powiedzie膰 o tym facecie. Poj臋cia nie mam, kto to byt i jak wygl膮da艂, ale pasuje doskonale i ja uwa偶am, 偶e jest mocno podejrzany. Niepotrzebnie si臋 ten g艂upek boi...
Wjechali艣my na dziedziniec komendy. Z rewerencj膮 wprowadzono nas do 艣rodka, pocz臋stowano kaw膮 i dopiero potem rozdzielono. P贸艂 godziny potrwa艂o, zanim pojawi艂 si臋 porucznik.
— No i dlaczego nie powiedzia艂a pani wcze艣niej o tej znajomo艣ci z denatem? — spyta艂 karc膮co, czym otumani艂 mnie tak, 偶e zrobienie z siebie kretynki przysz艂o mi bez 偶adnych stara艅.
— Z jakim denatem?
— Z Gobol膮.
— Przecie偶 ja go nie znam! Na oczy go nie widzia艂am ani za 偶ycia, ani po 艣mierci!
— A przyjecha艂a pani specjalnie do niego. To jak?
— Przyjecha艂am do obydw贸ch, do Goboli i do Wi艣niewskiego. Poj臋cia nie mia艂am, 偶e tak g艂upio trafi臋. My艣la艂am, 偶e si臋 czego艣 dowiem...
Opowie艣膰 o ciotce i wuju porucznik przerwa艂 mi zaraz na wst臋pie i ju偶 do niej nie wr贸ci艂. Uczepi艂 si臋 Dojdy. Relacj臋 o siostrze, Z膮bku i g艂臋bokiej skrusze delikwenta z艂o偶y艂am ch臋tnie, omijaj膮c w niej tylko niekt贸re szczeg贸艂y. Konieczno艣膰 utrzymania go na 艣wietlanej drodze prawa podkre艣la艂am z takim naciskiem, 偶e porucznik si臋 w ko艅cu zdenerwowa艂.
— Przecie偶 go nie ze偶remy! Chce by膰 praworz膮dny, niech zacznie od razu. Pani sobie wyobra偶a, 偶e mu tu b臋dziemy z臋by wybija膰?!
— Ja sobie nic nie wyobra偶am, ale on si臋 boi.
— Tamten go艣膰 i tak nie b臋dzie wiedzia艂, powiedzia艂 o nim czy nie. Nam te偶 zale偶y, 偶eby nie wiedzia艂.
— Niech pan to powie Wi艣niewskiemu. Moim zdaniem, da si臋 przekona膰, tylko delikatnie i bez krzyk贸w...
Kiedy opu艣ci艂am komend臋, Maciek ju偶 czeka艂 przy samochodzie.
— Ty wiesz, jaki numer nam wykr臋cili? — rzek艂 z niesmakiem, wsiadaj膮c.
Zastanawia艂am si臋 jeszcze nad przes艂uchaniem, kt贸re przebieg艂o podejrzanie ulgowo, i rozwa偶a艂am, kogo w rezultacie porucznik zamierza mocniej przycisn膮膰. Dojd臋 czy Mentalskiego. Nie by艂am pewna, co bym wola艂a i prawie nie zwr贸ci艂am uwagi na jego s艂owa.
— No? Jaki? — spyta艂am z roztargnieniem.
— Pod艂o偶yli nam tu magnetofon.
Nie zrozumia艂am, co to znaczy. Maciek si臋 zniecierpliwi艂.
— Tam, przed le艣nicz贸wk膮, jak tak latali i nie mogli si臋 zdecydowa膰, kto z kim jedzie. Wszyscy wsiadali wsz臋dzie, nie?
— No, owszem.
— Wykorzystali to zamieszanie i pod艂o偶yli magnetofon. Mikrofon musieli umie艣ci膰 gdzie艣 tutaj, pod tablic膮 rozdzielcz膮, i nagrali ca艂膮 rozmow臋.
— Doskona艂y pomys艂 — pochwali艂am, zanim zd膮偶y艂am oceni膰 ewentualn膮 szkodliwo艣膰 czynu. — Popatrz, zaczynamy z sensem wykorzystywa膰 technik臋! Sk膮d to wiesz?
— Widzia艂em, jak wyjmowali. Nawet si臋 z tym specjalnie nie kryli.
— A po co mieli si臋 kry膰? Liczyli na to, 偶e si臋 przerazisz 艣miertelnie i ze strachu powiesz wszystko. Albo chocia偶 zap艂aczesz si臋 w zeznaniach. Jak wyjmowali, jeszcze nie wiedzieli, co tam jest. Czekaj, zaczynam rozumie膰, dlaczego on mnie pyta艂 prawie wy艂膮cznie o Dojd臋.
— P贸艂g艂贸wka z siebie zrobi艂em, bo ca艂y czas pr贸bowa艂em sobie przypomnie膰, co艣my m贸wili. Te偶 mnie pytali o Dojd臋. Co o tym my艣lisz?
— W艂a艣nie my艣l臋, co my艣le膰. Zdaje si臋, 偶e sytuacja nam si臋 troch臋 skomplikowa艂a...
Wkroczenie w spraw臋 milicji gwa艂townie ukr贸ci艂o nasze prywatne dochodzenie. Dotychczasowe osi膮gni臋cia nie przedstawia艂y si臋 imponuj膮co, uda艂o nam si臋 zidentyfikowa膰 nabywc臋 mapy od chorego cz艂owieka, niew膮tpliwie by艂 to Mentalski, oraz upewni膰 si臋, i偶 osobnik bez lewej r臋ki tkwi w szajce g艂臋boko. I na tym w艂a艣ciwie koniec, bo dalej nie mogli艣my zrobi膰 nic. Papiery Goboli by艂y nieosi膮galne, przeszukiwanie lasu z milicj膮 nad karkiem nie mia艂o 偶adnego sensu, nawet pogaw臋dki z Mentalskim odpada艂y. Jakiekolwiek porozumiewanie si臋 z nim z pewno艣ci膮 wyda艂oby si臋 podejrzane.
Ja za艣 nie zamierza艂am nara偶a膰 si臋 na 偶adne podejrzenia, mia艂am ju偶 bowiem nie tylko paszport, ale tak偶e wiz臋 i bilet na samolot do Montrealu...
— Co艣 mnie w tym jednak intryguje — powiedzia艂am z namys艂em, zatrzymuj膮c samoch贸d pod hotelem. — Przypomnia艂am ju偶 sobie, m贸wili艣my wy艂膮cznie o mojej ciotce i tych papierach z w臋gla. S艂owem jednym o to nie zahaczyli. Ciekawe dlaczego.
— Bo im to wisi — odpar艂 Maciek stanowczo. — Kto艣 nas widzia艂 na tej szosie razem z Dojd膮, wi臋c zbrodni nam nie przy艂o偶膮. Z naszego gadania wywnioskowali, 偶e poj臋cia o ty m nie mamy i w og贸le co innego nas interesuje. A oni t臋 reszt臋 maj膮 gdzie艣.
— Ale mog艂oby mie膰 zwi膮zek. Uwa偶am, 偶e powinni byli zapyta膰 chocia偶by z samej ciekawo艣ci.
— Mo偶e im si臋 nie chcia艂o. Ta艣ma im zosta艂a, zawsze mog膮 do tego wr贸ci膰. Poza tym maj膮 Mentalskiego, przyjaciel ofiary, spodziewaj膮 si臋 wszystko z niego wydusi膰. Dla nas Mentalski nie istnieje, co najmniej na par臋 tygodni.
Na zmian臋 pokiwa艂am i pokr臋ci艂am g艂ow膮.
— Akurat wyje偶d偶am, wi臋c 艂atwo mi b臋dzie przeczeka膰. Dla mnie dobrze, 偶e sobie niczego nie skojarzyli, ale nadal im si臋 dziwi臋 i wcale nie jestem spokojna. Ja ich znam, tak ulgowo to nam nie przejdzie. Ty tu zostajesz, namy艣l si臋, co im powiesz w razie czego.
— Dobra, pog艂贸wkuj臋. Kiedy jedziesz?
— Jedenastego. Za czterna艣cie dni.
— Specjalnie, przez te wszystkie hopy?
— E tam, p贸艂 roku temu nawet mi to do g艂owy nie przysz艂o. Moj膮 matk臋 musz臋 zawie藕膰, przypadkiem si臋 z艂o偶y to tak korzystnie. Spr贸buj臋 pow臋szy膰 od drugiej strony. 呕ebym nie zapomnia艂a, natychmiast jak tylko wr贸cimy, dasz mi adres Henia...
* * *
Toronto nie mia艂o ko艅ca.
Jechali艣my bez wi臋kszych przeszk贸d ci膮gle przed siebie i ci膮gle t膮 sam膮 ulic膮; numery ju偶 mia艂a czterocyfrowe, a do peryferii ci膮gle by艂o daleko. Wi贸z艂 mnie m贸j m艂odszy syn, kt贸rego wpl膮ta艂am w imprez臋 od samego pocz膮tku.
— Od ciebie si臋 zacz臋艂o, wi臋c teraz b膮d藕 uprzejmy si臋 przy艂o偶y膰 — powiedzia艂am stanowczo.
— Ode mnie?! —oburzy 艂 si臋 Robert. — Ja z ty m w og贸le nie mam nic wsp贸lnego!
— Owszem, masz. Pozwoli艂e艣 sobie ukra艣膰 klucze od mieszkania, to po pierwsze, a po drugie odpracujesz Klekota. Do ko艅ca 偶ycia ci tego nie zapomn臋!
Dziecko zachichota艂o.
— To by艂 najlepszy numer ze wszystkich mo偶liwych. Dobra, pojedziemy, gdzie chcesz, ale poczekaj, a偶 sobie wezm臋 ze dwa dni wolne. Ja tu pracuj臋 i wcale nie potrzebuj臋, 偶eby mnie wywalili z roboty.
— W weekend nie mo偶na?
— W weekend nikogo nie b臋dzie. Jest lato. Jak naprawd臋 chcesz co艣 za艂atwi膰, trzeba w powszedni dzie艅. We wtorek mo偶emy pojecha膰.
Informacj臋, 偶e ku艣nierz osiedli艂 si臋 w Toronto, uzyska艂am z dw贸ch stron, od Mateusza i od Henia. Mateusz wywiedzia艂 si臋 przez znajomych ze Stuttgartu, a Henia znalaz艂am w Ottawie bez najmniejszego trudu.
Teres臋, kt贸ra z ca艂ej si艂y stara艂a si臋 wykrzesa膰 z siebie uczucia rodzinne, pocieszy艂am obietnic膮, 偶e bardzo szybko przenios臋 si臋 do Stoney Creek, zabieraj膮c tak偶e moj膮 matk臋. Nie ucieszy艂a si臋 wcale, przeciwnie, moja przesadna ruchliwo艣膰 wyprowadzi艂a j膮 z r贸wnowagi, zamierza艂a spokojnie posiedzie膰 w lasach nad jeziorem, tymczasem mnie diabli nie艣li gdzie indziej i ju偶 po dw贸ch tygodniach spowodowa艂am powr贸t do Ottawy. Nie wiadomo w艂a艣ciwie po co, bo prawie natychmiast zacz臋艂am pcha膰 si臋 do dzieci, do Stoney Creek. Gani艂a p贸艂g臋bkiem ten m贸j sza艂 podr贸偶niczy, zapominaj膮c, 偶e zyska dzi臋ki niemu chwil臋 spokoju. Tadeusz pob艂a偶liwie 艂agodzi艂 spraw臋, a mojej matce na szcz臋艣cie by艂o wszystko jedno i bez protestu pozwala艂a si臋 w艂贸czy膰 po ca艂ym Ontario. W Stoney Creek zaj臋艂a si臋 swoj膮 prawnuczk膮 i mia艂am j膮 z g艂owy.
Henio nie zadawa艂 zb臋dnych pyta艅 i nie wnika艂 w szczeg贸艂y. Kolejno powiadomi艂 mnie, 偶e ten kto艣, kogo mia艂 znale藕膰 w RFN, to by艂 w艂a艣nie ku艣nierz Heinrich. Znalaz艂 go, poniewa偶 ten Heinrich cz臋sto je藕dzi艂 do Europy. Syn kumpla natomiast, ten, kt贸ry od brata Ma膰ka dosta艂 mapy, by艂 w艂a艣ciwie obcym cz艂owiekiem, kumpel dawno nie 偶yje, a z jego synem Henio zetkn膮艂 si臋 przypadkowo u dalekich krewnych. Bergel si臋 nazywa, Jerzy, ale zmieni艂 sobie imi臋 na George. Niepotrzebnie go zarekomendowa艂, nic o nim przecie偶 nie wiedzia艂, 藕le zrobi艂, ale zorientowa艂 si臋 dopiero postfactum, 偶e ten Bergel wzi膮艂 mapy chyba nie dla siebie, tylko dla kogo艣 innego i w og贸le jest jaka艣 afera. Z ku艣nierzem widzia艂 si臋 raz, dawno temu, to znaczy drugi raz, bo pierwsze spotkanie nast膮pi艂o jeszcze dawniej, w RFN, ten drugi raz tutaj. Wie, 偶e ma zmienione nazwisko, ale nie wie na jakie, Heniowi przedstawi艂 si臋 poprzednim, Heinrich. Mieszka z ca艂膮 pewno艣ci膮 w Toronto, ma pracowni臋, zak艂ad ku艣nierski, bo odziedziczy艂 zaw贸d po ojcu, ulicy Henio nie pami臋ta, ale numer by艂 powy偶ej trzech tysi臋cy. Trzy tysi膮ce trzysta z czym艣, tych dw贸ch tr贸jek na pocz膮tku jest pewien. Mam zatem znale藕膰 w Toronto ku艣nierza, kt贸ry mieszka i ma pracowni臋 pod czterocyfrowym numerem, nazwisko nieznane, imi臋 natomiast albo Wolfgang, albo Manfred, albo oba razem. Imion, o ile Henio si臋 orientuje, nie zmieni艂, wi臋c powinnam trafi膰. Tyle 偶e nale偶a艂oby dzia艂a膰 dyplomatycznie i ostro偶nie, bo je艣li istnieje afera, kontakt mo偶e okaza膰 si臋 troch臋 niebezpieczny.
Pi膮tkowy wiecz贸r obydwoje z moim synem sp臋dzili艣my w domu towarowym w Hamiltonie, zdaje si臋, 偶e to by艂o u Batona, czytaj膮c przez lup臋 ksi膮偶k臋 telefoniczn膮. Ku艣nierzy w Toronto by艂a ilo艣膰 potworna, ale posesje o dostatecznie wysokich numerach zajmowa艂o tylko czterech. 艢ci艣le bior膮c, by艂 i pi膮ty, tego jednak偶e wykluczyli艣my od razu z przyczyn rzucaj膮cych si臋 w oczy.
— Wolfgang Amadeusz Thin Sing Lin, to by chyba troch臋 za dziwnie brzmia艂o — zauwa偶y艂 m贸j syn zgry藕liwie. — Chyba 偶e i oczka sobie przerobi艂.
— Po pierwsze, Wolfgang Manfred, nie myl z Mozartem. A po drugie, ja te偶 uwa偶am, 偶e nie pasuje. Ale zapisz go, na wszelki wypadek...
W ten spos贸b we wtorek wczesnym popo艂udniem znale藕li艣my si臋 na Queen Street i jechali艣my ni膮 w niesko艅czono艣膰, szukaj膮c czwartego adresu. Trzy poprzednie mieli艣my ju偶 za sob膮, dwa na Dundas Street, jeden prawie przy drugim, 4733, bo cz艂owiek jest omylny i te dwie tr贸jki Heniowe mog艂y znale藕膰 si臋 z przeciwnej strony, oraz 3991, numer, w kt贸rym tr贸jki mie艣ci艂y si臋 licznie. Trzeci na Sheppard Avenue, 2313, zgo艂a na innym ko艅cu miasta. Na Dundas jedn膮 pracowni臋 prowadzi艂 autentyczny Turek, w dodatku do sp贸艂ki z 偶ywym ojcem, wi臋c w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 by膰 Heinrichem, kt贸rego ojciec dawno umar艂, drug膮 za艣 siwobrody staruszek nieodgadnionej narodowo艣ci, przy pomocy dw贸ch m艂odych, niemniej doros艂ych, wnuk贸w. Wiekiem nie pasowa艂 偶aden z nich. Na Sheppard B. C. Milcoe okaza艂a si臋 kobiet膮, pozosta艂a nam wi臋c tylko ta Queen Street, je艣li nie liczy膰 Thin Sing Lina, budz膮cego zbyt wielkie w膮tpliwo艣ci.
— Dwa tysi膮ce osiemset — powiedzia艂 m贸j syn. — To ju偶 niedaleko. A w艂a艣ciwie po co go szukasz?
— Wyprzed藕 to pud艂o przed nami, niech ja przynajmniej co艣 widz臋 — poleci艂am z niezadowoleniem. — Prawd臋 m贸wi膮c, nie mam poj臋cia. Chc臋 do czego艣 doj艣膰.
— Przed tym jest nast臋pne pud艂o, wi臋c nie warto. Lepiej patrz na numery, a nie gdzie艣 tam. Do czego doj艣膰?
— Nie wiem. My艣la艂am, 偶e si臋 zorientuj臋 w sytuacji dzi臋ki temu Goboli, ale trzasn臋li go i nie zd膮偶y艂am. Chcia艂abym raz wreszcie dotrze膰 do bezpo艣redniego uczestnika afery.
— I my艣lisz, 偶e on ci co艣 powie?
— Nawet je艣li nic nie powie, to te偶 co艣 b臋dzie wiadomo. Najbardziej bym chcia艂a odnale藕膰 to ma艂e zdj臋cie z drug膮 po艂ow膮 mapy. Czy mo偶e z pierwsz膮, wszystko jedno. On prawdopodobnie wie, gdzie ono jest, a le艣niczy uwa偶a艂 go za przyzwoitego faceta. Ponadto chc臋 si臋 dowiedzie膰, kto przywi贸z艂 tutaj zegar Alicji.
— Domaniewscy nie wiedz膮?
— Domaniewscy s膮 na urlopie, gdzie艣 wyjechali. Same komplikacje. Tyle mojego, 偶e przez te poszukiwania odnios臋 mo偶e jak膮艣 korzy艣膰 turystyczn膮. To jest moloch, nie miasto. My艣lisz, 偶e ta ulica jeszcze si臋 nie sko艅czy i numery p贸jd膮 dalej?
— A m贸wi艂em, 偶e to zajmie troch臋 czasu — wytkn臋艂o drogie dziecko z satysfakcj膮. — Na Dundasie jest przesz艂o sze艣膰 tysi臋cy.
— Dwa tysi膮ce dziewi臋膰set osiemdziesi膮t cztery. Jed藕, przez trzysta numer贸w mo偶emy si臋 zaj膮膰 czym艣 innym. Tu jest 艂adniej ni偶 w 艣r贸dmie艣ciu.
— To opowiedz jeszcze przez ten czas wszystko, co do tej pory przeoczy艂a艣...
Po trzech tysi膮cach trzystu m贸j syn nieco zwolni艂. Ci臋偶ar贸wki nie pl膮ta艂y si臋 ju偶 przed nami, miasto uleg艂o niejakiemu rozlu藕nieniu, gdzieniegdzie pokazywa艂y si臋 pojedyncze posesje, a boczne ulice wygl膮da艂y zupe艂nie willowe. Coraz g臋艣ciej sta艂y w zieleni domki jednorodzinne, b臋d膮ce zarazem sklepami albo jakimi艣 zak艂adami pracy. Zacz臋艂o mi si臋 tu podoba膰.
Numer 3372 okaza艂 si臋 r贸wnie偶 pojedynczym domkiem. Stal troch臋 w g艂臋bi, na malutkiej skarpce, ci膮gn膮cej si臋 wzd艂u偶 ulicy, ocieniony drzewami i ogrodzony 偶ywop艂otem. Od furtki prowadzi艂 kr贸tki chodniczek i schodki w g贸r臋, prosto do wej艣cia. Parkowanie przed posesj膮 odpada艂o, na ca艂ej ulicy obowi膮zywa艂 zakaz zatrzymywania, ale po drugiej stronie, na wprost domu, znajdowa艂 si臋 wjazd na parking przed pawilonem sklepowym. Robert skr臋ci艂, ustawi艂 samoch贸d w cieniu i wysiedli艣my. Z miejsca r膮bn膮艂 mnie tropikalny upa艂, niewyczuwalny w klimatyzowanym wn臋trzu.
Przeszli艣my z powrotem przez jezdni臋. Furtka by艂a otwarta, schodki prowadzi艂y na maty podest i przedsionek we wn臋ce, dalej widnia艂o dwoje drzwi, jedne prosto, drugie na lewo. Na lewo, przez te wszystkie oszklenia, wida膰 by艂o zapchany futrami sklep, drzwi prosto robi艂y wra偶enie wej艣cia prywatnego.
Pchn臋艂am te lewe. Nie ust膮pi艂y. Zdziwi艂am si臋, obejrza艂am klamk臋, pchn臋艂am mocniej. Okaza艂y si臋 zamkni臋te.
— Co jest? To przecie偶, nie jest pora przerwy?
— Przerwa od dwunastej do trzynastej — przeczyta艂 Robert.
— Kt贸ra teraz? Pi臋膰 po drugiej. Co to ma znaczy膰?
Obejrza艂am z uwag膮 ca艂e drzwi i wszystkie napisy na nich, popatrzy艂am przez szyb臋 do wn臋trza. 呕adnego ruchu, 偶adnego cz艂owieka, cisza i spok贸j.
— Urlop...?
— Jakby by艂 urlop, to by napisali. Mowy nie ma, 偶eby nie. Czekaj, niech przeczytam wszystko... W. M. Hill, futra, handel i pracownia... Otwarte od dziewi膮tej do osiemnastej, przerwa... Nic nie ma. Mo偶e ty 藕le pchasz?
— A mo偶e tu trzeba dzwoni膰? Poszukaj dzwonka!
— Jakby trzeba by艂o dzwoni膰, to by te偶 napisali... Znale藕li艣my dzwonek. Zabrzmia艂 st艂umionym d藕wi臋kiem gdzie艣 w g艂臋bi domu. Robert spr贸bowa艂 popchn膮膰 drzwi mocniej, ale trzyma艂y na mur. Rozejrzeli艣my si臋 dooko艂a.
Dom trwa艂 bez zmiany przera藕liwie milcz膮cy i przez to milczenie tajemniczy. Nieobecno艣膰 w艂a艣ciciela, sprzedawcy czy jakiejkolwiek innej ludzkiej istoty by艂a nie do poj臋cia. W ca艂ej Kanadzie wisia艂y napisy informuj膮ce o wszystkim, godzinach otwarcia, przerwach, urlopach, chwilowych przestojach, i to zamkni臋cie w godzinach otwarcia bez 偶adnego wyja艣nienia by艂o zjawiskiem niezrozumia艂ym. Nie wisia艂 tam nawet zwyczajny napis „closed", przeciwnie, sklep by艂 „open”. I w ko艅cu byt to dom mieszkalny, a w nim nic, 偶adnego ruchu, 偶adnego d藕wi臋ku... I zwa艂y futer za przejrzyst膮, niczym nie zabezpieczon膮 szyb膮...
Przytkn臋艂am twarz do oszklonych drzwi.
— Zdrzemn膮艂 si臋 po lunchu i zaspa艂 — wysun膮艂 przypuszczenie Robert, dzwoni膮c ponownie. — Trzeba go obudzi膰, bo jeszcze go okradn膮.
— Czekaj — powiedzia艂am niespokojnie, os艂aniaj膮c r臋k膮 odbicie 艣wiat艂a w szybie. — Co艣 mi si臋 tu nie podoba. To nie jest we艂na na algierskim suku, tylko cholernie drogie futra w Kanadzie. Nie wierz臋, 偶e dla reklamy ka偶e klientom spacerowa膰 po platynowych norkach...
— Poka偶! — zainteresowa艂 si臋 m贸j syn i r贸wnie偶 przytkn膮艂 twarz do szyby.
W g艂臋bi sklepu wida膰 by艂o wyra藕ny nieporz膮dek w cennym towarze. K艂臋bowisko futer le偶a艂o na pod艂odze, spod nich wystawa艂 kawa艂ek czego艣, co mog艂o by膰 przewr贸conym wieszakiem. Szafa obok by艂a w po艂owie otwarta. Gdyby ten dom si臋 pali艂, widok by艂by zrozumia艂y, wszyscy uciekli w pop艂ochu, przewracaj膮c meble, ale nie pali艂o si臋 nic, przeciwnie, spok贸j dooko艂a panowa艂 wr臋cz nieludzki. Zaczyna艂o mi si臋 to nie podoba膰 coraz bardziej. Ustawicznie w tej sprawie natyka艂am si臋 na jaki艣 ba艂agan, dom Gaci, pok贸j Goboli, teraz ku艣nierz...
— Nic nie rozumiem — powiedzia艂 Robert. — Pobili si臋 i uciekli?
— Nie odejd臋 st膮d, dop贸ki nie sprawdz臋, co tu si臋 sta艂o — oznajmi艂am stanowczo. — Je偶eli nie uda nam si臋 wej艣膰 normalnie, wybij臋 kt贸r膮艣 szyb臋. Chod藕, zobaczymy od ty艂u.
— Od wybijania szyby zrobi si臋 alarm i przyjad膮 gliny — ostrzeg艂 m贸j syn i ruszy艂 za mn膮.
Zeszli艣my ze schodk贸w i przy 偶ywop艂ocie przeszli艣my 艣cie偶k膮 wzd艂u偶 skarpki, a potem pod g贸rk臋 na drug膮 stron臋 domu. Zgodnie z moimi przypuszczeniami znajdowa艂o si臋 tam wyj艣cie ogrodowe, r贸wnie偶 zamkni臋te. Otwarte za to by to jedno parterowe okno. Zajrza艂am do wn臋trza, zobaczy艂am 艂azienk臋 i w tej 艂azience rzucone na pod艂og臋 r臋czniki...
— Klimatyzacji nie maj膮 czy co? — zdziwi艂 si臋 Robert za moimi plecami. — Okno zostawili otwarte?
Zdj臋艂am torb臋 z ramienia i ustawi艂am pod 艣cian膮 budynku.
— Odsu艅 si臋, id藕 na ulic臋 albo do sklepu — poradzi艂am dziecku. — Ja z tego kraju wkr贸tce wyjad臋.
M贸j syn zaniepokoi艂 si臋 troch臋.
— Matka, co ty chcesz zrobi膰? Nie wyg艂upiaj si臋, rany boskie...!
— Nie po to lecia艂am osiem godzin w jedn膮 stron臋 za ci臋偶kie pieni膮dze, 偶eby tak to zostawi膰. M贸wi臋 ci, 偶eby艣 sobie poszed艂. Mo偶esz si臋 zaj膮膰 czym innym i nie wiedzie膰, co robi臋.
— Akurat. Jak ty, to i ja. W razie czego b臋d臋 udawa艂 niemow臋.
Nie zwa偶aj膮c ju偶 na niego, wlaz艂am przez okno do 艂azienki.
Z艂e przeczucia wype艂ni艂y mnie do tego stopnia, 偶e na rozs膮dek, przezorno艣膰 i inne podobne zalety nie by艂o miejsca. M贸j syn wlaz艂 za mn膮.
— Teraz si臋 oka偶e, 偶e te drzwi te偶 zamkni臋te na mur... — mamrota艂 pod nosem.
Nie by艂y zamkni臋te na mur. W ca艂ym domu nadal panowa艂a 艣miertelna cisza. B艂ysn臋艂o mi na moment, 偶e ci ludzie mo偶e po prostu wyszli gdzie艣, a odpowiedni膮 kartk臋 usun膮艂 psotny synek s膮siad贸w, ale zdusi艂am t臋 my艣l, bo i tak ju偶 by艂a sp贸藕niona. Wysun臋艂am si臋 do holu, na palcach przesz艂am dalej, kieruj膮c si臋 w stron臋 cz臋艣ci sklepowej. Pchn臋艂am nast臋pne, uchylone drzwi, ujrza艂am elegancki pok贸j biurowy i zatrzyma艂am si臋 w progu. M贸j syn by艂 tu偶 za mn膮, spojrza艂 nad moim ramieniem i gwizdn膮艂 cicho.
Cz艂owiek le偶a艂 na pelerynie ze srebrnych lis贸w, kt贸re w du偶ym stopniu przesta艂y ju偶 by膰 srebrne. Nie wygl膮da艂 przyjemnie. G艂ow膮 zwr贸cony by艂 do mnie, a nogami w stron臋 ma艂ego korytarzyka, prowadz膮cego do sklepu.
Przemog艂am si臋, post膮pi艂am kilka krok贸w i spojrza艂am na jego twarz. Zgadza艂o si臋, to by艂 on, pami臋ta艂am t臋 twarz z fotografii, Heinrich, go艣膰 Fredzia, obecnie W. M. Hill. Znalaz艂am go...
Mign臋艂o mi nagle w g艂owie wspomnienie Micha艂ka pod moj膮 szat膮.
— Nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e trafili艣my — szepn臋艂am z pewnym wysi艂kiem.— Nie wiem, czy on na pewno nie 偶yje, ju偶 raz si臋 pomyli艂am, ale nie pomacam za skarby 艣wiata...
— Ja nie jestem obrzydliwy, mog臋 pomaca膰 — zaofiarowa艂 si臋 Robert p贸艂g艂osem. — Mnie nie przeszkadza... Matka, on jeszcze nie jest taki strasznie zimny!
— W tym klimacie nic nie mo偶e by膰 zimne... Poszukaj t臋tna. Je艣li 偶yje...
— Jakie tam t臋tno, trup zupe艂ny. Chodzi mi o to, 偶e kto艣 go r膮bn膮艂 niedawno. Bo chyba nie wierzysz, 偶e si臋 po艂o偶y艂 na srebrnych lisach we w艂asnym biurze i pope艂ni艂 samob贸jstwo?
— Nie. Zabili go. Cholera, zn贸w si臋 sp贸藕ni艂am...
— A to w og贸le on?
— On. Czekaj. Niedawno...?
To, co ruszy艂o przez moje szare kom贸rki, przypomina艂o tajfun. Dziw, 偶e nie wywia艂o mi ich wszystkich z g艂owy. Dodatkowo zaczepi艂o o ca艂e wn臋trze i resztki r贸wnowagi po艂o偶y艂o pokotem. Ba膰, ba艂am si臋 niew膮tpliwie, ale ch臋膰 ucieczki nie za艣wita艂a mi nigdzie, przeciwnie, tajfun wyzwoli艂 zuchwa艂e szale艅stwo.
— O glinach w og贸le mowy nie ma! — wysycza艂am dziko. — Przez rok nie zdo艂am im wyja艣ni膰...! Jazda, sprawdzamy! Nie dotykaj niczego, w艂贸偶 r臋kawiczki!
— Nie mam, zosta艂y w samochodzie... Matka, co ty...?
— Musz臋 sprawdzi膰... MUSZ臉 sprawdzi膰! Musz臋 si臋 chocia偶 zorientowa膰, czy kto艣 tu co艣 znalaz艂! Musz臋 to wiedzie膰! Rozejrzyj si臋!
M贸j syn, nieco zaskoczony, ale nie trac膮c zimnej krwi, przeszed艂 kawa艂ek dalej w kierunku sklepu i przyjrza艂 si臋 nieporz膮dkom.
— Tam go trzasn臋li, przy tym przewr贸conym wieszaku — zaraportowa艂. — Potem go przywlekli tutaj na podk艂adzie, bo widocznie si臋 bali, 偶e od ulicy kto艣 zobaczy. Nie wida膰, 偶eby jakie futra ukradli.
— Mnie nie futra obchodz膮, tylko papiery.
— Papier贸w to ja nie zgadn臋. Tutaj wygl膮da, 偶e wszystko w porz膮dku.
Biurko i szafy stoj膮ce w pomieszczeniu biurowym by艂y zamkni臋te. Nic si臋 nigdzie nie poniewiera艂o, opr贸cz nieboszczyka. Nie trzyma艂 tego chyba w sklepie, pr臋dzej w sypialni, mo偶e w sejfie...
Cofn臋艂am si臋 z progu i rozejrza艂am. Z holu prowadzi艂y schody na pi臋tro. Wstrzymuj膮c oddech powoli ruszy艂am na g贸r臋, m贸j syn wyprzedzi艂 mnie w po艂owie drogi.
— Czekaj, mo偶e on tam jeszcze jest...
Je偶eli by艂, to nie oddycha艂, martwa cisza wci膮偶 panowa艂a w ca艂ym domu. W holu na g贸rze rozejrza艂am si臋 po uchylonych drzwiach, znalaz艂am sypialni臋, przekroczy艂am pr贸g i mog艂am zaniecha膰 dalszych poszukiwa艅.
W 艣cianie obok 艂贸偶ka widnia艂 otwarty wielki sejf, p臋czek kluczyk贸w wisia艂 przy drzwiczkach. Nawet nie zagl膮da艂am do 艣rodka. Na 艂贸偶ku le偶a艂a, niedbale rzucona, bardzo du偶a 偶贸艂ta, kartonowa teczka. Nie dotkn臋艂am jej, z g贸ry wiedzia艂am, 偶e nic w niej nie znajd臋...
— Wracamy — mrukn臋艂am ponuro.
D藕wi臋k, kt贸ry rozleg艂 si臋 gdzie艣 na dole, by艂 gorszy ni偶 wybuch bomby. Jakie艣 szurni臋cie, lekki stuk, metaliczny szcz臋k zagrzmia艂y w tej okropnej ciszy wystrza艂em armatnim. O ma艂o nie zlecia艂am z dw贸ch ostatnich stopni, m贸j syn rozejrza艂 si臋 szybko po holu i zdecydowanym gestem uj膮艂 w d艂o艅 wysoki wazon z lanego szk艂a, zdobi膮cy stolik pod 艣cian膮. D藕wi臋k przybra艂 posta膰 oddalaj膮cych si臋 szybkich krok贸w i zn贸w wszystko ucich艂o.
Pomy艣la艂am, 偶e jeszcze ze dwa takie prze偶ycia i b臋dzie ze mn膮 spok贸j. Robert odstawi艂 wazon.
— Listonosz to by艂 — zakomunikowa艂 i poszed艂 ku drzwiom frontowym.
Zesz艂am z reszty schod贸w, wzi臋艂am wazon i porz膮dnie wytar艂am go sp贸dnic膮. Ci臋偶ki by艂 jak piorun. Robert wr贸ci艂 z kopert膮 w r臋ku.
— Przyszed艂 list do zw艂ok. Zamieszkamy tu na zawsze czy wychodzimy?
— We藕 z 艂azienki r臋cznik i wytrzyj wszystko — zarz膮dzi艂am. — 呕adnej szkody nie b臋dzie, bo g艂ow臋 daj臋, 偶e sprawca by艂 w r臋kawiczkach...
Wyj臋艂am mu list z r臋ki i wetkn臋艂am do kieszeni sp贸dnicy. Opu艣cili艣my dom bez przeszk贸d, t膮 sam膮 drog膮, przez okno 艂azienki. Moja torba sta艂a pod 艣cian膮 nietkni臋ta.
W po艂owie drogi do Stoney Creek kaza艂am mu si臋 zatrzyma膰, bo musia艂am nieco och艂on膮膰. Wjecha艂 na parking przed MacDonaldem. Siedz膮c przy soku grapefruitowym spr贸bowa艂am uruchomi膰 nadwer臋偶ony umys艂.
Najpierw Gobola, teraz ku艣nierz... Poszukiwani ludzie s膮 zabijani na chwil臋 przed moim zetkni臋ciem si臋 z nimi. Przera偶aj膮cy zbieg okoliczno艣ci czy co艣 znacznie gorszego...? Kto o mnie wiedzia艂? W Polsce Maciek, odpada absolutnie. Tutaj Henio. Ale Henio nie m贸g艂 wiedzie膰, 偶e b臋d臋 szuka艂a ku艣nierza akurat we wtorek... Powiedzia艂 komu艣? I co, kto艣 mnie 艣ledzi艂? Nie ma nic lepszego do roboty, tylko je藕dzi za mn膮 po ca艂ym 艣wiecie i specjalnie si臋 stara wyka艅cza膰 ludzi pod moim nosem? Bzdura. Krety艅stwo. Zauwa偶y艂abym chyba w ko艅cu...?
Obaj prawdopodobnie zgin臋li z tej samej przyczyny. Nie obrabowano ich. Albo mo偶e obrabowano r贸wnie偶, przy okazji, nie wiem przecie偶, co ku艣nierz trzyma艂 w sejfie, niewa偶ne. Ale obaj mieli co艣 wsp贸lnego z piekieln膮, plackowat膮 map膮 i prawdopodobnie obaj za du偶o wiedzieli. O ile wiem, 偶aden z nich nie wybiera艂 si臋 na poszukiwanie skarb贸w, nie stanowili konkurencji, a zatem co...? A zatem chyba znali ludzi i to by艂a istotna sprawa. Kto艣 usun膮艂 tych, co go znali...
No dobrze, ale znali go przecie偶 od lat i 偶yli spokojnie. Wi臋c dlaczego w艂a艣nie teraz...?
Poniewa偶 zacz臋艂am ich szuka膰...
Przeciwko tej zupe艂nie potwornej, aczkolwiek r贸wnie logicznej odpowiedzi zaprotestowa艂o we mnie wszystko. Idiotyczne, nale偶a艂o zabi膰 mnie, jedna sztuka, jeden to zawsze mniej ni偶 dwa! Potem pomy艣la艂am, 偶e 藕le licz臋, musieliby trzasn膮膰 tak偶e Mateusza, a kto wie czy nie Ma膰ka. I jeszcze mo偶e Alicj臋. Henia, Dojd臋, Mentalskiego, nie, to za du偶o, istny poch贸d pierwszomajowy, ju偶 rzeczywi艣cie lepiej tych dw贸ch!
Porzuci艂am rozwa偶ania, kt贸rym ju偶 zacz臋艂y wyrasta膰 okoliczno艣ci towarzysz膮ce, zostawiaj膮c je sobie na p贸藕niej. Dziecko co艣 m贸wi艂o.
— ... Jakby co, to ja si臋 wypr臋. B艂ota nie ma, wi臋c 艣lady nie zosta艂y, a na wszelki wypadek mog臋 te buty wyrzuci膰. Ty nie s艂uchasz, co ja m贸wi臋!
— S艂ucham, musia艂am si臋 zastanowi膰. Co m贸wi艂e艣?
— 呕e we wszystkich krymina艂ach taki list do nieboszczyka rozwi膮zuje spraw臋. No, mo偶e nie we wszystkich, ale je艣li jest list, to musi w nim co艣 by膰. Ja bym popatrzy艂.
Gwa艂townie si臋gn臋艂am do kieszeni. List by艂, nie zgubi艂am go, a ju偶 w tym u艂amku sekundy zd膮偶y艂am sobie wyobrazi膰, jak wracamy do Toronto i czo艂gamy si臋 wolniutko autostrad膮, szukaj膮c po drodze bia艂ej koperty. Dobije mnie kiedy艣 ta wyobra藕nia... Do ku艣nierza, adres i nowe nazwisko, W. M. Hill. Wewn膮trz karta pocztowa z wodnym plenerem i kr贸tkim tekstem po niemiecku. Wsp贸lnymi si艂ami i z du偶ym trudem stworzyli艣my przek艂ad autoryzowany.
„Kochanie. Dom jest fertig i ju偶 w ordnungu. Powiesi艂em (am) na 艣cianie india艅ski barometr. Wygl膮da fajnie. Ducha nie by艂o jeszcze. Cmokam. S."
— Dziwnie jako艣 wysz艂o — zauwa偶y艂 m贸j syn z lekkim pow膮tpiewaniem.
— Nie india艅ski — poprawi艂am po namy艣le. — Indyjski. Znaczy, hinduski. Jakiego ducha?
— A sk膮d ja mam wiedzie膰? Mo偶e z艂ego.
— Jeste艣 pewien, 偶e to jest duch?
— Po angielsku ghost, to duch. Taka zjawa.
— Ale to jest po niemiecku! Gast!
— Podobne, nie? Powinno znaczy膰 to samo.
— G艂upi jeste艣, to nie jest duch, tylko go艣膰! Go艣cia jeszcze nie by艂o. Co to znaczy cmokam?
— Nie wiesz, co to znaczy cmoka膰? Tak cmok, cmok, cmok...
— Ca艂uj臋! — j臋kn臋艂am rozpaczliwie. — Czego ty mnie og艂upiasz, to s膮 zwyczajne uca艂owania!
— Mo偶e i uca艂owania — zgodzi艂 si臋 m贸j syn i obejrza艂 kopert臋. — Adresu nadawcy nie ma, ale jest stempel pocztowy. O, cholera...! Kaszuby!
Wydar艂am mu kopert臋 z r膮k. Stempel odbity by艂 wyra藕nie, w ca艂o艣ci. wr臋cz pieczo艂owicie. Kaszuby, poczta Barry's Bay...
W nast臋pnym u艂amku sekundy sp艂yn臋艂o na mnie natchnienie. Poderwa艂am si臋 od stolika.
— Jedziemy! Prosto do Barry's Bay! Teresa ju偶 tam jest od soboty, czeka na nas. Musimy znale藕膰 tego es, kto to mo偶e by膰, przyjaciel, pierwsza litera imienia... Jazda, ju偶!
M贸j syn podni贸s艂 si臋 r贸wnie偶.
— Teraz to jedziemy do domu — powiedzia艂 stanowczo. — Mog臋 jutro i艣膰 do pracy i prze艂o偶y膰 urlop na pi膮tek, ale wcze艣niej ni偶 w czwartek nie jad臋! I w og贸le nie jad臋, bo tam robactwo gryzie, ale mo偶e si臋 po艣wi臋c臋...
* * *
— Nic z tego, o co si臋 stara艂am, nie wychodzi艂o mi nigdy tak, jak sobie 偶yczy艂am — powiedzia艂am sm臋tnie, wpatrzona w prze艣wituj膮ce za drzewami jezioro. — Wszystko zawsze za艂atwia艂 przypadek. Chcia艂abym wiedzie膰, jaki, na lito艣膰 bosk膮, przypadek mo偶e za艂atwi膰 cokolwiek w tej przera藕liwie skomplikowanej okolicy.
— Skomplikowana to ona tak bardzo nie jest — skorygowa艂 pocieszaj膮co Robert. — Tylko rozleg艂a dosy膰. Nie wiem, czy przez dwa i p贸艂 dnia zd膮偶ymy pojecha膰 wsz臋dzie. I nie wiem, co Teresa powie, jak si臋 zaczniesz wdziera膰 do obcych ludzi.
— Nic nie powie. B臋d臋 udawa膰, 偶e zab艂膮dzi艂am, i 偶ebra膰 o szklank臋 wody...
Siedzieli艣my przed domem, w cieniu, na ogrodowych krzes艂ach, przy ogrodowym stoliku. Byt pi膮tkowy poranek. Nie zd膮偶y艂am wymy艣li膰 偶adnego sposobu dzia艂ania. 艢ci艣le bior膮c, zd膮偶y艂am ich wymy艣li膰 ze dwadzie艣cia, ale 偶aden nie nadawa艂 si臋 do u偶ytku i czu艂am si臋 nieco zgn臋biona i zdenerwowana.
W trawie pojawi艂 si臋 Piku艣, kt贸rego pozna艂am osobi艣cie w czasie pierwszego pobytu, zaraz po przyje藕dzie do Kanady, i teraz rozpoznawa艂am po ogonie. Rozejrza艂am si臋, czy Teresa nie widzi i da艂am mu dwa orzeszki. Obgryz艂 pr臋dko skorupki, wypcha艂 sobie pyszczek, popatrzy艂, czy wi臋cej nie b臋dzie, i w wielkich skokach pop臋dzi艂 do lasu.
— W艂a艣ciwie to tego jakiego艣 S powinny szuka膰 gliny — oznajmi艂 Robert w zamy艣leniu, spogl膮daj膮c za zwierz膮tkiem. — Chyba ku艣nierza ju偶 znale藕li, nie? Na atak serca nie wygl膮da艂, wi臋c teraz powinni si臋 czepia膰 jego znajomych i przyjaci贸艂.
— Nie wiem, w jakim tempie pracuj膮 kanadyjskie gliny.
— U nas by ju偶 szukali?
— U nas co najmniej od wczoraj.
— No to nie wiem, dlaczego kanadyjskie gliny maj膮 by膰 gorsze. Technicznie id膮 w czo艂贸wce.
— Ale nie dostali listu. O tym S mog膮 si臋 tak pr臋dko nie dowiedzie膰.
— E, tam! To musi by膰 kto艣 zaprzyja藕niony. Nie wierz臋, 偶e pozna艂 jak膮艣 osob臋 tydzie艅 temu i zaraz jej wepchn膮艂 wielk膮 tajemnic臋. Chyba 偶e 藕le zgad艂a艣.
— Dobrze zgad艂am. Malutki kawa艂ek filmu doskonale si臋 zmie艣ci w barometrze. Bez powodu tych dyrdyma艂贸w by nie pisa艂.
— No to krewny, przyjaciel, wsp贸lnik, albo jego baba. Ju偶 o nim wiedz膮, lepiej ni偶 my.
— Rozpoznasz ich, jakby co...?
— A jak? Na kilometr!
Wr贸ci艂 z lasu Piku艣, da艂am mu nast臋pne dwa orzeszki. W tym momencie zza drzewa wy艂oni艂a si臋 Teresa.
— Robert, na dole stoi wielka miska z bielizn膮. Przynie艣 j膮 tutaj — rozkaza艂a. — Tylko nie zaczepiaj o ga艂臋zie, bo to 艣wie偶o uprane.
— Ga艂臋zie w Kanadzie te偶 s膮 艣wie偶o uprane — mrukn膮艂 Robert, podni贸s艂 si臋 i ruszy艂 ku wodzie.
Piku艣 nie sp艂oszy艂 si臋 wcale, siedzia艂 na ty艂eczku, w r膮czkach trzyma艂 orzeszka i plu艂 skorupk膮 a偶 mi艂o. Mia艂am nadziej臋, 偶e Teresa go nie zauwa偶y, ale nic z tego, z miejsca dostrzeg艂a i popatrzy艂a wzrokiem gorszym od s艂贸w.
— Zaraz po nim pozamiatam — obieca艂am po艣piesznie. — On sobie robi zapasy na zim臋...
— Rozpu艣ci艂a艣 go jak dziadowski bicz, zbo偶a do ust nie bierze. Co ty my艣lisz, 偶e ja mu b臋d臋 co roku orzechy na worki kupowa膰? Trzeba jecha膰 do sklepu, twoja matka zd膮偶y艂a wypi膰 ca艂e mleko.
Ucieszy艂am si臋, ka偶dy wyjazd by艂 mi na r臋k臋. Dawa艂 szans臋 prowadzenia poszukiwa艅, wprawdzie na o艣lep i bez sensu, ale lepiej bez sensu ni偶 wcale. Piku艣 zapcha艂 si臋 wreszcie i uciek艂. Zanim zd膮偶y艂am pozbiera膰 kawa艂ki skorupek, wr贸ci艂 Robert z mich膮 o rozmiarach bez ma艂a balii. Teresa za偶膮da艂a od niego pomocy przy wieszaniu.
— Tam! — pokaza艂a palcem g艂膮b posiad艂o艣ci. — Ja musz臋 w艂azi膰 na pnie i jeszcze sobie kiedy艣 nog臋 z艂ami臋, a ty dosi臋gniesz bez niczego.
Ruszyli pomi臋dzy drzewa, Robert z mich膮 pierwszy, Teresa za nim. Od strony drogi dobieg艂 szmer wje偶d偶aj膮cego samochodu. Teresa zatrzyma艂a si臋, cofn臋艂a o krok i obejrza艂a.
— Kto tam znowu...? A, to Basia Kulska. Zabaw j膮 tu przez chwil臋, ja zaraz wracam.
Pani Kulska zaparkowa艂a i wyprysn臋艂a z samochodu. Zna艂am j膮 ju偶 i przygl膮da艂am si臋 jej z podziwem. Lat mia艂a ze sto dwadzie艣cia albo i wi臋cej, ale kondycj膮 mog艂a obdzieli膰 kompani臋 komandos贸w. Usiad艂a na krze艣le przy stole, zabi艂a komara, zapali艂a papierosa i dmuchn臋艂a dymem naoko艂o.
— Przecie偶 to by艂 m艂ody cz艂owiek! — m贸wi艂a. — Jak to nie wiadomo, kiedy komu pisane. Biedna Sonieczka, takie nieszcz臋艣cie i wszystkie k艂opoty na ni膮... Marysia tam akurat do c贸rki przyjecha艂a, Sonieczk臋 zabrali ze sob膮, a w艂a艣nie Jol臋 pyta艂a o szklarza, bo jej p臋k艂o to du偶e szklenie...
By艂am 艣wi臋cie przekonana, 偶e przez ca艂y czas m贸wi艂a do siebie, a wysiad艂szy, kontynuowa艂a do mnie. Z regu艂y pani Kulskiej by艂o wszystko jedno, do kogo m贸wi i kogo uszcz臋艣liwia informacjami, byleby mog艂a uszcz臋艣liwia膰. By艂o jej tak偶e oboj臋tne, w jakim j臋zyku to czyni; po angielsku, po francusku czy po polsku, zazwyczaj stosowa艂a j臋zyk wydarzenia, wi臋c w tym wypadku sprawa musia艂a dotyczy膰 naszych. Teresa, kt贸ra przez ca艂e 偶ycie mia艂a niepoj臋t膮 awersj臋 do plotek, wys艂uchiwa艂a jej cierpliwie, starannie wystrzegaj膮c si臋 pyta艅, bo pani膮 Kulska pytania ostro dopingowa艂y, po czym natychmiast zapomina艂a, o czym pani Kulska donios艂a. By艂y to zreszt膮 niezupe艂nie plotki, pani Kulska operowa艂a faktami, przy czym wrodzona dobroduszno艣膰 i 偶yczliwo艣膰 dla wszystkich powodowa艂y, i偶 nikogo nie oczernia艂a. Przypuszczenia snu艂a zawsze in plus, nawet je艣li kto艣 kogo艣 okrad艂 albo zamordowa艂, to pewnie, biedaczek, mia艂 jakie艣 wa偶ne powody albo mo偶e by艂 ogromnie zdenerwowany...
— Sonieczka mog艂a nie jecha膰, ale sama chcia艂a, bo tam nikogo nie by艂o, a s膮siedzi powiedzieli, 偶e to najbli偶sza osoba, syn jest w Europie, do kotycza trafili od razu i prosili, 偶eby pojecha艂a, wi臋c postanowi艂a to od razu za艂atwi膰, ona chyba nawet dziedziczy wedle testamentu, to by艂 przecie偶 bogaty cz艂owiek, c贸偶 to za okropny trafunek...
Co艣 mi nagle w tym gadaniu zabrzmia艂o znajomo. Otworzy艂am usta, 偶eby zada膰 pytanie, ale nie zd膮偶y艂am. Zza moich plec贸w odezwa艂a si臋 Teresa. Pani Kulska zerwa艂a si臋, w艣r贸d powita艅 kontynuowa艂a opowie艣膰, Teresa zaprosi艂a j膮 do domu, bo tu komary gryz膮, napij膮 si臋 kawy. Wepchn臋艂am si臋 za nimi.
— Ja od ksi臋dza wraca艂am, ksi膮dz m贸wi, 偶e mu to lekarstwo bardzo pomog艂o, chcia艂am Kaziowi powiedzie膰, 偶e go ksi膮dz bardzo chwali, a tu masz! — ci膮gn臋艂a nieprzerwanie pani Kulska. — Biedna Sonieczka!
— Jaka Sonieczka? — wyrwa艂o si臋 Teresie i wida膰 by艂o, jak zaraz potem ugryz艂a si臋 w j臋zyk.
— No jak to, jaka? Feldowa! Ta prze艣liczna, no ta, narzeczona Hilla!
Samo mi z ust wylecia艂o, i to chyba gwa艂townie.
— Jakiego Hilla?!
Teresa a偶 si臋 wzdrygn臋艂a, ale pani Kulskiej by艂o rzetelnie wszystko jedno.
— Tego, co ko艂o Joli kotycz postawi艂, dopiero niedawno, jeszcze go wyka艅czali, Sonieczka wszystko tak 艂adnie urz膮dza艂a. Tego z Toronto, nagle umar艂, m艂ody cz艂owiek, pi臋膰dziesi臋ciu pi臋ciu lat chyba nie mia艂, m贸g艂 偶y膰 jeszcze, 偶e ho, ho! To ku艣nierz by艂, dlatego Sonieczka mia艂a takie pi臋kne futra, on j膮 bardzo kocha艂...
— A na co umar艂? — spyta艂a ze szczer膮 niech臋ci膮 Teresa, bo pani Kulska na chwil臋 umilk艂a. Oko jej pad艂o na haft mojej matki i od tego widoku nagle zaniemia艂a, w czym nie widzia艂am nic dziwnego. Haft w postaci ozdoby na 艣cian臋, specjalnie dla Teresy, zosta艂 w艂a艣nie 艣wie偶utko wyko艅czony, uprany i uprasowany, bo moja matka, zobligowana wykona膰 drugie takie samo, chcia艂a zobaczy膰, jak wysz艂o pierwsze. Upra艂a go Teresa, kt贸ra pra艂a maniacko wszystko, co jej wpad艂o w r臋k臋, nie bacz膮c na potrzeby, uprasowa艂a starannie moja matka i le偶a艂 teraz na oparciu kanapy, l艣ni膮c z艂ocistym oran偶erii i zgnit膮 zieleni膮.
— Zamordowali go — powiedzia艂a pani Kulska, nie odrywaj膮c wzroku od arcydzie艂a. — Ksi膮dz nic nie m贸wi艂, ale tak patrzy艂, 偶e ja zgad艂am. Ten obrus na o艂tarz jest ju偶 bardzo zu偶yty i trzeba si臋 postara膰 o nowy. Bo偶e, jakie偶 to pi臋kne...!
Nie wytrzyma艂a, zerwa艂a si臋 od sto艂u i obejrza艂a haft z bliska. Teresa wydawa艂a si臋 odrobin臋 wytr膮cona z r贸wnowagi. Postawi艂a na stole dzbanek z kaw膮, 艣mietank臋 i cukier i popatrzy艂a niepewnie na mnie i na pani膮 Kulsk膮.
— To ksi膮dz by艂 przy tym? — spyta艂a s艂abo i jakby beznadziejnie.
— Ja te偶 chc臋 kawy — za偶膮da艂 wchodz膮cy Robert i spojrza艂 na pani膮 Kulska. — Po jakiemu trzeba si臋 wita膰?
— Po naszemu — odpar艂am p贸艂g臋bkiem.
— Mieli艣cie jecha膰 do sklepu — przypomnia艂a niepewnie Teresa.
— Za chwil臋. Przedtem kawy.
— Mnie si臋 wydaje, 偶e do kawy potrzebne s膮 fili偶anki — zauwa偶y艂am, bo Teresa ju偶 usiad艂a przy stole. — Sied藕, ja wyjm臋...
— I 艂y偶eczki — podsun膮艂 Robert.
Pani Kulska przez ca艂y czas milcza艂a, oddaj膮c ho艂d talentom mojej matki. Mo偶liwe, 偶e jej dech zapar艂o. Ten haft rzeczywi艣cie wyszed艂.
— To jest hobby mojej siostry — powiedzia艂a Teresa. — Od przyjazdu ju偶 to zd膮偶y艂a wyhaftowa膰, a teraz robi takie drugie. B臋dzie wisia艂o na 艣cianie.
Pani膮 Kulsk膮 odblokowa艂o. Oderwa艂a oko od r臋kodzie艂a i rozejrza艂a si臋 po drewnianych 艣cianach.
— Tutaj ?
— Nie, w Ottawie.
— To jest przepi臋kne. Obrus na o艂tarz powinien by膰 bia艂y...
— O艂tarz jest w lesie — przerwa艂am. — Powinien by膰 z艂ocisto-zielony, na bia艂ym tle.
Pani Kulska zgodzi艂a si臋 ch臋tnie na z艂ocisto-zielony. Opanowa艂a wstrz膮s estetyczny, usiad艂a przy stole i podj臋艂a temat.
Gdyby nie to, 偶e po p贸艂godzinie zako艅czy艂a wizyt臋, sklepy zamkni臋to by bez nas. 呕adna ludzka si艂a nie oderwa艂aby mnie od bezcennego 藕r贸d艂a informacji, ponadto musia艂am si臋 dowiedzie膰 od Teresy, gdzie rezyduje Jola. Przy pani Kulskiej wo艂a艂am nie pyta膰. Wiedzia艂am, 偶e nad jeziorem po drugiej stronie Barry's Bay, ale jezioro by艂o dosy膰 du偶e, wi臋ksze od naszego. W dodatku nie pami臋ta艂am, jak si臋 nazywa m膮偶 Joli, mimo i偶 by艂 jej m臋偶em od przesz艂o dziesi臋ciu lat. Plany skrystalizowa艂y mi si臋 wr臋cz koncertowo.
— Jedziecie do tego sklepu czy nie? — spyta艂a cierpko Teresa, ledwo samoch贸d pani Kulskiej zd膮偶y艂 skr臋ci膰 ku drodze.
— Jedziemy. Jak ta Jola si臋 nazywa, bo zapomnia艂am?
— Wemer. Bo co?
— Bo mi g艂upio, 偶e nie wiem. A gdzie mieszka?
— Za Krysi膮.
— To wiem. Ale dok艂adniej.
— Bo co? Chcesz j膮 odwiedzi膰?
— Nie wiem. Mo偶liwe. Tak na wszelki wypadek. Pomijam ju偶 to, 偶e nie pami臋tam, jak si臋 jedzie do Krysi.
— Jak do nas w lewo, to do niej w prawo. A potem, za Krysi膮, zn贸w w prawo i Joli dzia艂ka jest 贸sma albo mo偶e dziesi膮ta. Teraz zaraz chcesz j膮 odwiedza膰? Mo偶e jednak najpierw jed藕 do sklepu, bo nie wiem, co twoja matka b臋dzie pi艂a, chyba wod臋 z jeziora...
W natychmiastowej realizacji plan贸w przeszkodzi艂 mi fakt, i偶 wyjazd do odleg艂ego o jedena艣cie kilometr贸w sklepu przeistoczy艂 si臋 w rodzinn膮 wycieczk臋. Moja matka, moja synowa i moja wnuczka porzuci艂y igraszki nad wod膮 i pojawi艂y si臋 na g贸rze akurat w chwili, kiedy Robert wymanewrowa艂 si臋 spod 艣wierk贸w i skr臋ca艂 ku wyjazdowi. Okaza艂o si臋, 偶e moja matka i moja wnuczka te偶 chc膮 jecha膰. Porozumie膰 si臋 z dzieckiem zdo艂a艂am dopiero w sklepie.
— Powiemy im, 偶e jedziemy krajoznawczo — powiadomi艂am go. — Musimy znale藕膰 t臋 Jol臋, p贸ki widno, i zapami臋ta膰 drog臋. Hill te偶 pewnie b臋dzie mia艂 tabliczk臋 na wje藕dzie. Potem tu przyjedziemy, jak b臋dzie ciemno.
— I co?
— Nie wiem. Zakradniemy si臋 i zobaczymy, czy wisi na 艣cianie hinduski barometr.
— Jak wygl膮da hinduski barometr? Wiesz?
— Nie mam poj臋cia. Ale tu jest hinduski sklep, podjedziemy i obejrzymy barometry.
— I co? R膮bniemy go?
— Nie wiem. Mo偶e. Zobaczymy.
— Nie rozumiem, jak to si臋 mog艂o sta膰, 偶e on si臋 tak 艂atwo znalaz艂 — powiedzia艂 nieufnie Robert, ustawiaj膮c w贸zek w ogonku do kasy. — Mieli艣my go szuka膰 d艂ugo, wytrwale i bezskutecznie, a tu co? Podejrzane.
— Te偶 nie wiem, co to znaczy — zgodzi艂am si臋 z nim po namy艣le. — Powiedzmy, 偶e tu s膮 ichnie Mazury i wszyscy tutaj maj膮 dacze...
— Kotycze.
— Sommerhusy, jak by艣 sobie 偶yczy艂...
— Jeszcze mog膮 by膰 szalety.
— Mog膮. Wi臋c wszyscy z ca艂ego Ontario tutaj je偶d偶膮 na letnie wczasy i ku艣nierz te偶. W porz膮dku...
— Wcale nie. Milionerzy je偶d偶膮 na Floryd臋. Pani Kulska m贸wi艂a, 偶e on by艂 bogaty.
— Milionerzy je偶d偶膮 tak偶e na Riwier臋 albo na Hawaje, ale on pewnie musia艂 troch臋 oszcz臋dza膰 na futra dla Sonieczki. Zreszt膮, zgadza si臋, wybudowa艂 si臋 tu niedawno, Tadeusz m贸wi, 偶e 艂okie膰 brzegu kosztuje cztery tysi膮ce dolar贸w... albo mo偶e czterdzie艣ci... Nie, to za drogo. W ka偶dym razie kiedy艣 tu by艂o tanio, a teraz przeciwnie, wi臋c w ostatnich latach m贸g艂 si臋 tu wybudowa膰 tylko milioner. To si臋 zgadza. Kolo Joli, mo偶e by膰, czysty przypadek, ko艂o kogo艣 musia艂, bo bezpa艅skich dzia艂ek ju偶 nie ma.
— Ale nie mieli艣my prawa tak od razu si臋 o tym dowiedzie膰!
— W艂a艣nie dochodz臋 do wniosku, 偶e mieli艣my prawo. Zabili go, sensacja si臋 rozesz艂a, wszyscy tu si臋 znaj膮 systemem 艂a艅cuchowym, a pani Kulska zna wszystkich bezpo艣rednio. By艂a tu pierwsza.
— Wcze艣niej ni偶 Teresa z Tadeuszem?
— G艂upie pytanie. By艂a tu pierwsza jeszcze przed wojn膮. Zdaje si臋, 偶e konno je藕dzi艂a, bo nie by艂o dr贸g. Poznawa艂a wszystkich sukcesywnie i nie popu艣ci艂a a偶 do tej pory. Tak naprawd臋, to cud le偶y w tym, 偶e nie pojechali艣my do sklepu odrobin臋 wcze艣niej. Bo pr臋dzej czy p贸藕niej musia艂a si臋 zjawi膰 u Teresy z donosem, a gdyby艣my si臋 z ni膮 min臋li, Teresa by nic nie powiedzia艂a. Ile wypada? Czterdzie艣ci dwa dolary?
— I siedemdziesi膮t sze艣膰 cent贸w.
— Co my艣my takiego kupili...?
— Nie mam poj臋cia. Mog臋 do艂o偶y膰 siedemdziesi膮t sze艣膰 cent贸w...
Moja matka i moja wnuczka wr贸ci艂y od stoiska z komiksami i wsiad艂y, nie zwracaj膮c na nas uwagi. Robert otworzy艂 baga偶nik.
— Wi臋c ja wiem, dlaczego mi si臋 to wydaje podejrzane — oznajmi艂, wk艂adaj膮c do 艣rodka torby z zakupami. — Ca艂y czas my艣la艂em, 偶e on ma ten szalet na jakie艣 inne nazwisko. Tego esa na przyk艂ad. Gdybym wiedzia艂, 偶e ma na w艂asne, wcale bym si臋 nie dziwi艂. Ja nie jestem Duch 艢wi臋ty, 偶eby zgadywa膰 jakie艣 tam Sonieczki...
* * *
Niebo na zachodzie by艂o jeszcze jasne, z drugiej za艣 strony wylaz艂 ksi臋偶yc i przy艣wieca艂 zupe艂nie przyzwoicie. Na widoczno艣膰 nie mo偶na by艂o narzeka膰. Siedzieli艣my w szczelnie zamkni臋tym samochodzie i czekali艣my jakiej艣 nie sprecyzowanej chwili, kt贸ra wyda si臋 nam w艂a艣ciwa.
Jola z matk膮 rozwi膮za艂y moje wszystkie problemy. Z艂o偶y艂y Teresie wizyt臋 prawie natychmiast po naszym powrocie ze sklepu i uzyskanie od nich zaproszenia na wieczorn膮 herbatk臋 przysz艂o mi bez najmniejszego wysi艂ku.
Ani Jola, ani Marysia nie mia艂y cech pani Kulskiej, niemniej temat s膮siada by艂 nie do omini臋cia.
— Przywioz艂am jej te kwiatki i od razu chcia艂am posadzi膰, 偶eby korzenie nie obesch艂y, a to akurat przy ich ogrodzeniu — powiedzia艂a Marysia. — Paprocie tylko troch臋 zas艂ania艂y. Tak si臋 to w mig odby艂o, 偶e a偶 nie do wiary. Dw贸ch eleganckich pan贸w, pani Sonia by艂a nad wod膮, znale藕li j膮 tam, weszli do domu, w pi臋膰 minut wyszli, ona ju偶 ubrana i pojechali. Po godzinie przyjecha艂a pani Kulska i powiedzia艂a, 偶e Hill zosta艂 zamordowany. Sk膮d ludzie takie rzeczy wiedz膮, to ja nie rozumiem.
— Rozpoznali ich samoch贸d, jako policyjny — wyja艣ni艂a Jola. — Mnie Sonia poprosi艂a tylko, 偶ebym odwo艂a艂a jej szklarza. Ale ludzie nad wod膮 s艂yszeli, bo ona tam by艂a w towarzystwie. I oczywi艣cie dzieci, w tym moje. Dzieci zawsze wszystko wiedz膮.
Wnioski nasun臋艂y mi si臋 same. Osoba, zawiadomiona o katastrofie, ubieraj膮ca si臋 w po艣piechu z policj膮 nad karkiem, nie zdejmuje ze 艣ciany barometru. Zabrali j膮 dla dope艂nienia jakich艣 formalno艣ci, mo偶e dla identyfikacji zw艂ok, mo偶e dla stwierdzenia, co ukradziono. Cokolwiek mia艂a w tym kotyczu, wszystko pozosta艂o na miejscu. Lada chwila wr贸ci i rzecz ulegnie zmianie. Pojad臋 do Joli z wizyt膮 cho膰by po trupach!
Jola i Marysia by艂y go艣cinne, herbatka przeistoczy艂a si臋 w kolacj臋, zatrzyma艂y nas a偶 do zmroku. Demonstracyjnie odjechali艣my w kierunku Barry's Bay, za pierwszym zakr臋tem zawr贸cili艣my i pojechali艣my w stron臋 przeciwn膮. Br膮zowych plymouth贸w je藕dzi艂o tu miliony, nie by艂o powodu do zwr贸cenia na nas uwagi. Posiad艂o艣膰 Hilla widzieli艣my ju偶 w dzie艅, przeje偶d偶aj膮c powoli obok tam i z powrotem, teraz popatrzy艂am na ni膮 po raz trzeci. Po nast臋pnych kilku zakr臋tach Robert zn贸w zawr贸ci艂, znalaz艂 sobie kawa艂ek pobocza i zacz臋艂o si臋 czekanie na w艂a艣ciw膮 chwil臋.
— Mam latark臋 — pochwali艂o si臋 moje dziecko i wyci膮gn臋艂o spod siedzenia p贸艂metrow膮 maczug臋. Zainteresowa艂am si臋.
— Mo偶na tym komu艣 rozbi膰 艂eb?
— Jeszcze jak! Specjalnie wybiera艂em najci臋偶sz膮. I mam wytrych.
Wygrzeba艂 z kieszeni kawa艂ek prymitywnie wyklepanego 偶elastwa. Skrzywi艂am si臋.
— My艣la艂am, 偶e wytrychy w Kanadzie s膮 troch臋 bardziej wymy艣lne. Gdzie ta technika?
— To nie kanadyjski, zabra艂em jeszcze z Polski. Do wi臋kszych zamk贸w bardzo dobry.
— A jak on ma tu mniejsze zamki?
— Mo偶na spr贸bowa膰 agrafk膮. A w艂a艣ciwie co chcesz zrobi膰?
Mia艂am czas przemy艣le膰 spraw臋 i podj膮膰 decyzj臋.
— Najpierw popatrze膰 przez wszystkie okna i sprawdzi膰, czy gdzie艣 wisi na 艣cianie hinduski barometr.
— I jak wisi, to co? W艂ama膰 si臋, podw臋dzi膰 i w nogi?
— W艂ama膰 si臋, owszem. Nawet jestem gotowa st艂uc szyb臋, dawno dojrza艂am do radykalnych czyn贸w. Zostawi膰 w spokoju hindusk膮 dekoracj臋 i poszuka膰 zwyczajnego, byle jakiego barometru, zdj臋tego z tego miejsca, gdzie teraz wisi hinduski.
Robert przez chwil臋 rozwa偶a艂 kwesti臋, po czym gwizdn膮艂 z uznaniem.
— Ty masz g艂ow臋, matka. Ka偶dy kretyn by z艂apa艂 hinduski, gdyby przeczyta艂 list. Tylko zdaje si臋, 偶e nikomu si臋 to nie uda艂o...
— Bez znaczeniu. Wa偶na jest intencja. Gdybym ci臋 zawiadomi艂a, 偶e w艂a艣nie kupi艂am sobie nowy, doskona艂y d艂ugopis, gdzie by艣 szuka艂 czego艣 ma艂ego, co na przyk艂ad da si臋 zwin膮膰 w rurk臋? No?
— W tym garnku, co w nim trzymasz te popsute, stare strupie? Dlaczego tego nie wyrzucisz?
— Bo cokolwiek wyrzuc臋, zaraz nast臋pnego dnia okazuje si臋 przera藕liwie potrzebne. Ale rozumiesz, 偶e poszukam tu zwyczajnego barometru, najlepiej w艣r贸d rupieci. Nie wiem, gdzie oni trzymaj膮 rupiecie.
— D艂ugo jeszcze mamy czeka膰?
Rozejrza艂am si臋 po gasn膮cym niebie i o艣wietlonej ksi臋偶ycowym blaskiem ziemi. Ruchu na szosie nie by艂o ju偶 prawie 偶adnego.
— Wcale. Jedziemy.
— Wje偶d偶amy do 艣rodka?
— Nie, ustaw si臋 z boku. Tam jest miejsce, widzia艂am. Za krzakami.
Posiad艂o艣ci nieboszczyka Hilla z domu Joli nie by艂o wida膰, zas艂ania艂a j膮 k臋pa sumak贸w, 艣wierk贸w i jakich艣 ozdobnych krzew贸w. 呕eby zobaczy膰 dom s膮siada, trzeba by艂o obej艣膰 ten g膮szcz i znale藕膰 si臋 przy samym ogrodzeniu. Z drugiej strony rz膮d 艣wierk贸w, paprocie i je偶yny tworzy艂y wr臋cz szczeln膮 艣cian臋, od szosy odgradza艂y g臋ste zaro艣la. Podjazd by艂 kr贸tszy ni偶 do Joli, zaczyna艂 si臋 szeroko i mo偶na by艂o schowa膰 samoch贸d za wybuja艂膮 ro艣linno艣ci膮.
Podeszli艣my do ciemnego, milcz膮cego domu. Dooko艂a wcale nie panowa艂a cisza, przeciwnie, rozlega艂y si臋 liczne ha艂asy. Po jeziorze kto艣 p艂yn膮艂 艂odzi膮, s艂ycha膰 by艂o chlupot wody i postukiwanie wiose艂 w dulkach. Gdzie艣 bli偶ej kto艣 si臋 k膮pa艂, chlapi膮c i parskaj膮c, dalej siedzia艂a na brzegu chyba jaka艣 m艂odzie偶, dobiega艂y stamt膮d g艂o艣ne rozmowy, okrzyki, 艣miechy i gwa艂towne pluski. Mo偶liwe, 偶e spychali si臋 do wody z pomostu.
Przytkn臋艂am twarz do najbli偶szej szyby i sycz膮cym szeptem wezwa艂am Roberta.
— Po艣wie膰!
Pot臋偶ny strumie艅 艣wiat艂a z reflektora rozja艣ni艂 pomieszczenie za oknem. By艂a to kuchnia, za ni膮 widnia艂 salon.
— Kuchnia to chyba na nic — zaopiniowa艂 Robert. — Ju偶 pr臋dzej salon. Chod藕my od razu na tamt膮 stron臋.
— Nie mo偶esz tego jako艣 wyregulowa膰? — spyta艂am z niezadowoleniem. — 艢wieci jak latarnia morska, jeszcze kto zwr贸ci uwag臋. Wystarczy艂aby po艂owa.
— Nie mog臋. Tu wsz臋dzie co艣 si臋 艣wieci. Nikt nie zwr贸ci uwagi, bo nikt nie wie, 偶e nikogo nie ma.
Obeszli艣my dom dooko艂a. Od drugiej strony ha艂asy znad jeziora dobiega艂y wyra藕niej. Weszli艣my na tarasik i zacz臋li艣my przytyka膰 twarze i reflektor do kolejnych okien i przeszklonych drzwi.
Barometr na bia艂ej 艣cianie dostrzegli艣my r贸wnocze艣nie. W ka偶dym razie to co艣 wisz膮cego wygl膮da艂o jak barometr, ponadto charakterem przypomina艂o hinduskie dekoracje, ogl膮dane w sklepie. Nale偶a艂o przyst膮pi膰 do nast臋pnego punktu programu. Oderwa艂am twarz od szyby i nagle dozna艂am wra偶enia, 偶e co艣 mign臋艂o za kuchni膮, po drugiej stronie domu.
— Zga艣! — sykn臋艂am do Roberta.
Zapanowa艂a ciemno艣膰. Za kuchni膮 nic nie miga艂o, ale opanowa艂y mnie z艂e przeczucia. Z denerwuj膮c膮 dok艂adno艣ci膮 u艣wiadomi艂am sobie, co robi臋, w obcym kraju, w ciemno艣ciach, zamierzam w艂ama膰 si臋 do cudzego domu w celu pope艂nienia kradzie偶y. W dodatku dom nale偶y do cz艂owieka zamordowanego przed trzema dniami... Nie do艣膰 na tym, wsp贸lnikiem w艂amania czyni臋 w艂asnego syna, mieszkaj膮cego i pracuj膮cego w Kanadzie...
— Zje偶d偶aj st膮d! — rozkaza艂am wzburzonym szeptem. — Zabierz samoch贸d i odje偶d偶aj bez 艣wiate艂! Ty艂em, przodem, jak chcesz! Jed藕 byle gdzie i przeje偶d偶aj t臋dy co kwadrans. Spotkamy si臋 na szosie albo wcale... Ju偶!
— Jak to, wcale? — zaniepokoi艂 si臋 Robert. — Matka, co ty...?
— Gliny, ty g艂upcze! Ja si臋 jako艣 wy艂gam, ale ty nie! Jutro mnie wypuszcz膮... Wyno艣 si臋! Tamt膮 stron膮 i po cichu...
Nie staraj膮c si臋 unika膰 ha艂asu, zeskoczy艂am z tarasiku. Ksi臋偶yc 艣wieci艂 doskonale. Tupi膮c i szuraj膮c, obesz艂am dom z powrotem i wysz艂am przed front.
Moje przeczucie okaza艂o si臋 s艂uszne. Przez trawnik podchodzi艂a do drzwi jaka艣 posta膰, by艂a ju偶 blisko budynku. Na m贸j widok zatrzyma艂a si臋.
Zatrzyma艂am si臋 r贸wnie偶.
— Dobry wiecz贸r — powiedzia艂am grzecznie po chwili, na wszelki wypadek po angielsku.
— Dobry wiecz贸r — odpar艂a posta膰 damskim g艂osem. Uczyni艂a jeszcze dwa szybkie kroki, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 ku drzwiom i ca艂y trawnik zala艂o nagle silne, jasne 艣wiat艂o. Posta膰 sta艂a si臋 w nim doskonale widoczna.
Popatrzy艂am na ni膮 i os艂upia艂am. Nie uwierzy艂am w艂asnym oczom. Przyjrza艂am si臋, pomy艣la艂am, 偶e to niemo偶liwe, myl臋 si臋, halucynacja, gapi艂am si臋, znieruchomia艂a, 艣miertelnie zaskoczona i wstrz膮艣ni臋ta. Nie, jaka tam halucynacja, dobrze widz臋... W膮tpliwo艣ci znik艂y, przede mn膮 sta艂 potw贸r. Nie zdo艂a艂am nad sob膮 zapanowa膰.
— Finetka...!—wykrzykn臋艂am, prawdopodobnie ze zgroz膮. Posta膰 przy drzwiach przyjrza艂a mi si臋 wzajemnie, lekko marszcz膮c brwi.
— A, to ty — powiedzia艂a prawie bez zdziwienia.
Przez d艂ug膮 chwil臋 ogl膮da艂y艣my si臋 w milczeniu.
— Zestarza艂a艣 si臋 — powiedzia艂a Finetka nielito艣ciwie i po namy艣le doda艂a, jakby z lekkim 偶alem: — Ale nie bardzo... Co tu robisz?
Nie by艂am w stanie odp艂aci膰 jej komplementem. Komunikat, 偶e nie zmieni艂a si臋 wcale, nie przeszed艂by mi przez gard艂o. Najpi臋kniejsza dziewczyna z czas贸w mojej m艂odo艣ci pozosta艂a taka, jak by艂a, nadal pi臋kna i m艂oda, wszystkie minione lata sp艂yn臋艂y po niej jak woda po t艂ustej g臋si. Owszem, co艣 tam si臋 uwidoczni艂o, nie by艂a to ju偶 dwudziestoletnia twarz, ale wiek doda艂 jej tylko wyrazisto艣ci i wdzi臋ku. Charakter, zdaje si臋, te偶 jej pozosta艂...
— A ty? — spyta艂am sucho.
— Ja tu mieszkam. Chwilowo... A ty...?
— Szukam Joli.
— Jakiej Joli?
— Wernerowej. Gdzie艣 tu powinna mieszka膰.
— A co ty masz do Joli? Znasz j膮?
— Tak si臋 sk艂ada, 偶e jej siostra, El偶bieta, dwadzie艣cia lat temu wysz艂a za m膮偶 za mojego kuzyna. W艂a艣nie stwierdzi艂am, 偶e co艣 mi tu nie gra i 偶e si臋 chyba wr膮ba艂am w cudz膮 posiad艂o艣膰, poj臋cia nie mia艂am, 偶e si臋 natkn臋 na ciebie. Znasz Jol臋? Wiesz mo偶e, gdzie jest jej dom?
Finetka poruszy艂a si臋 wreszcie.
— Tu obok — rzek艂a, wskazuj膮c za plecy. — O tej porze sk艂adasz wizyty?
— Oszala艂a艣...! Wcale do niej nie p贸jd臋! Wybiera艂am si臋, owszem, ale dwie godziny temu. Okaza艂o si臋, 偶e nie mog臋 jej znale藕膰, upar艂am si臋 i obmacywa艂am wszystkie domy po kolei. Widz臋, 偶e za nast臋pn膮 pr贸b膮 ju偶 bym trafi艂a.
Finetka zna艂a mnie kiedy艣 doskonale. Poszukiwanie po nocy Joli, kt贸rej nie zamierzam odwiedza膰, by艂o w pe艂ni do mnie podobne. Zaakceptowa艂a wyja艣nienie.
— Ja si臋 pyta艂am, co robisz w Kanadzie — powiedzia艂a, wyci膮gaj膮c z torby klucz i wtykaj膮c go w zamek.
W tym momencie przypomnia艂am sobie, jak jej naprawd臋 na imi臋. Jezus Mario, Zofia...! Nikt nigdy tej Zofii nie u偶ywa艂, zawsze by艂a Finetka, z 偶adn膮 Zofi膮 w og贸le si臋 nie kojarzy艂a! Zofia, oczywi艣cie, Zofia, Sonia. Sonieczka... Biedna Sonieczka, cholera, jak ona biedna, to ja arcybiskup... Ale偶 ta pani Kulska trafi艂a...!
— Sp臋dzam urlop — odpar艂am niecierpliwie. — Mam tu olbrzymi膮 ilo艣膰 rodziny. A ty? O ile pami臋tam, osiedli艂a艣 si臋 kiedy艣 w Stanach? Zmieni艂a艣 obywatelstwo jeszcze raz?
— Mia艂am zamiar, ale teraz nie wiem, mo偶e zrezygnuj臋... Przekr臋ci艂a klucz w zamku, poruszy艂a klamk膮, jakby w celu sprawdzenia, czy drzwi s膮 otwarte, wrzuci艂a klucz z powrotem do torby i opar艂a si臋 plecami o futryn臋, przygl膮daj膮c mi si臋 z wielk膮 uwag膮.
— Zachowa艂a艣 tak膮 figur臋 pomimo dzieci? — spyta艂a z odrobin膮 niedowierzania. — Robi艂a艣 co艣? Jakie艣 masa偶e, gimnastyka?
Wzruszy艂am ramionami i wyci膮gn臋艂am papierosy, nie tyle dla zyskania na czasie, ile dlatego, 偶e piekielne komary gryz艂y jak szatany. 艢wiat艂o je zwabi艂o. W g艂owie kot艂owa艂o mi si臋 ju偶 wszystko r贸wnocze艣nie. Jasny kr膮g na trawniku powodowa艂, 偶e dooko艂a panowa艂a ciemno艣膰 absolutna, jak czarna 艣ciana nie do przebicia. Nie zauwa偶y艂a chyba w tej czerni Roberta, nie zauwa偶y, jak b臋dzie wyje偶d偶a艂, najwy偶ej us艂yszy... Futra dla Sonieczki, oczywi艣cie... Matko Boska, to przecie偶 by艂a kiedy艣 przyjaci贸艂ka Gaci..:!!! Przyjaci贸艂ka albo wr贸g, nie wiadomo dok艂adnie, rywalka na pewno, Gacia straci艂a przez ni膮 co najmniej trzech narzeczonych... Ja jednego... No nie, nie przesadzajmy, nie by艂 to narzeczony, tylko potencjalny gach, niemniej jednak lecia艂am na niego, a on polecia艂 na Finetk臋... Bierz diabli narzeczonych, ale Gacia, Mundzio, ten jej dziwny wyjazd przed laty, teraz ku艣nierz... Ona w tym tkwi na mur!!! Nie mo偶e wiedzie膰, 偶e ja te偶, nikt tego nie wie, Alicja, Maciek i Mateusz, 偶adne by si臋 nie wyg艂upi艂o, chyba 偶e Mateusz, kocha艂 si臋 w niej 艣miertelnie przez ca艂e lata, ale Mateusz siedzi po tamtej stronie Atlantyku, tu go nie by艂o...
— W艂a艣ciwie mog艂abym wezwa膰 policj臋 — powiedzia艂a Finetka z namys艂em. — Naruszy艂a艣 moje prawo w艂asno艣ci...
Trzasn臋艂o mnie z miejsca.
— Prosz臋 ci臋 bardzo, wezwij. Co prawda, nast膮pi艂o ju偶 przedawnienie, ale nie omieszkam ich poinformowa膰 o wachlarzu, kt贸ry mi podst臋pem wydar艂a艣. Prawnie przepad艂, ale nikt mi nie udowodni, 偶e go nie usi艂uj臋 odzyska膰.
— O jakim wachlarzu?
— O wachlarzu mojej ciotki, kt贸ry sobie ode mnie po偶yczy艂a艣 ca艂kowicie wbrew mojej woli. Po czym by艂a艣 uprzejma wyjecha膰 na zawsze. Zabra艂a艣 go ze sob膮?
Finetka przez chwil臋 wyra藕nie szuka艂a w pami臋ci.
— A...! Och, ten wachlarz...Wielkie rzeczy!
Po raz trzeci w 偶yciu pomy艣la艂am, 偶e mnie przez ni膮 szlag trafi. Wachlarz nale偶a艂 do mojej ciotki i stanowi艂 jedyn膮, ocala艂膮 po wszystkich wojnach, pami膮tk臋 rodzinn膮, w dodatku cenny antyk. Ciotka po偶yczy艂a mi go na bal, przykazuj膮c pilnowa膰 jak oka w g艂owie, po czym przysz艂a do mnie Finetka i zabra艂a go wbrew wszelkim protestom. Chcia艂a po偶yczy膰, odm贸wi艂am stanowczo, ale nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶eby go od razu gdzie艣 ukry膰, usuwaj膮c z zasi臋gu jej pazur贸w. W sprzyjaj膮cej chwili chwyci艂a go i uciek艂a, a ja nie mog艂am jej goni膰 po schodach, bo mia艂am go艣ci, ponadto g艂upio mi by艂o bi膰 si臋 z ni膮 w obliczu s膮siad贸w. Zadzwoni艂am z awantur膮 ju偶 w nocy, przysi臋g艂a, 偶e odda, b艂aga艂a, 偶eby jej zostawi膰 tylko na dwa tygodnie. Zgrzytaj膮c z臋bami przeczeka艂am, miga艂a si臋 miesi膮c, potem za艣 okaza艂o si臋, 偶e wyjecha艂a za granic臋. A jeszcze p贸藕niej, 偶e ju偶 nie wr贸ci. Nie poniecha艂am pr贸b odzyskania pami膮tki, ale jej 贸wczesny m膮偶 gdzie艣 przepad艂, mamusia znik艂a, podobno te偶 wyjecha艂a, rodze艅stwa ani dzieci nie mia艂a nigdy, nie by艂o kogo si臋 czepia膰. Wachlarz diabli wzi臋li. Moja ciotka nie zrobi艂a piek艂a, ale do ko艅ca 偶ycia przy ka偶dej okazji powtarza艂a, 偶e mnie nie mo偶na niczego po偶ycza膰, bo nie oddaj臋. A teraz ta mi tu prycha wzgardliwie i lekcewa偶膮co...!
W jednym mgnieniu oka ca艂a ta fotograficzna afera sta艂a si臋 moj膮 osobist膮 spraw膮. Pomy艣la艂am, 偶e mog艂abym teraz zrobi膰 to samo co ona, wej艣膰 do jej domu, chwyci膰 barometr, krzykn膮膰, 偶e go po偶yczam i uciec. Zrobi艂abym to zapewne, gdyby w gr臋 wchodzi艂 ten hinduski, wisz膮cy na 艣cianie, ale nie spos贸b by艂o odgadn膮膰, gdzie trzyma poprzedni, zwyczajny, wedle moich dedukcji nafaszerowany zdj臋ciem. Mog艂a go wetkn膮膰 wsz臋dzie...
— Nie mog臋 ci臋 teraz zaprosi膰 na drinka — powiedzia艂a Finetka niecierpliwie i kapry艣nie. — Jestem zm臋czona i chc臋 si臋 po艂o偶y膰. Lepiej id藕 sobie. Wpadnij kiedy indziej, to pogadamy. Dobranoc !
U艣miechn臋艂a si臋 nagle czaruj膮co, pomacha艂a mi r臋k膮 i nie czekaj膮c na 偶adn膮 odpowied藕, znik艂a w domu. Od 艣rodka zgasi艂a to 艣wiat艂o nad trawnikiem, nie przejmuj膮c si臋 mn膮 kompletnie. Zapali艂a lamp臋 wewn膮trz, tak 偶e blask z okien roz艣wietli艂 nieco otoczenie, ale i tak musia艂am chwil臋 odczeka膰, 偶eby przyzwyczai膰 oczy i zacz膮膰 widzie膰 cokolwiek.
To by艂a prawdziwa Finetka, nie zmieni艂a si臋 nic, nie tylko zewn臋trznie. Nie interesowa艂o jej, jak si臋 w tych ciemno艣ciach oddal臋, czym przyjecha艂am i czym odjad臋, mog艂am z艂ama膰 nog臋, i艣膰 piechot膮 albo si臋 powiesi膰. Do g艂owy jej nawet nie przysz艂o, 偶eby o tym pomy艣le膰. I nie dlatego, 偶e mnie nie zaprasza艂a, gdyby zaprosi艂a, by艂oby to samo, tak jak wielokrotnie bywa艂o przed laty. Wype艂niona by艂a sob膮 i na nikogo wi臋cej nie mia艂a miejsca, jej egoizm by艂 brutalny, bezwzgl臋dny i mia艂 jedyn膮 tylko zalet臋, t臋, 偶e by艂 szczery. Nie sili艂a si臋 go ukrywa膰. W d膮偶eniu do swoich cel贸w nie przebiera艂a w 艣rodkach, by艂a chciwa, pazerna, zach艂anna na wszystko, na pieni膮dze, na sukcesy, na zachwyty, na przyjemno艣ci i w og贸le na 偶ycie. Jej fanaberie nie uznawa艂y granic. A przy tym by艂a prze艣liczna, ciemnow艂osa i ciemnooka, 偶ywa, roze艣miana i pe艂na niebotycznego wdzi臋ku. Ten wdzi臋k za艂atwia艂 za ni膮 wszystko, powodowa艂, 偶e nienawidz膮ce jej dziewczyny nie mog艂y jej zarazem nie lubi膰, m臋偶czy藕ni za艣 tracili resztki rozumu. Poliglotka, pracowa艂a jako t艂umaczka przy wszelkich kontaktach z zagranic膮, siej膮c spustoszenie w艣r贸d handlowc贸w i dyplomat贸w, ozdoba przyj臋膰 w ambasadach. Przez ni膮 Mateusz rozwi贸d艂 si臋 z pierwsz膮 偶on膮, z czego mu nic nie przysz艂o, przez ni膮 Gacia nie wysz艂a za m膮偶, przez ni膮 wylecia艂 ze studi贸w jeden m贸j kumpel... Przez jaki艣 czas mia艂a m臋偶a, bardzo bogatego faceta, kt贸ry nagle znikn膮艂 tajemniczo, kr膮偶y艂y plotki, 偶e poszed艂 siedzie膰, i nied艂ugo potem znik艂a i Finetka. Wyjecha艂a, pozbawiaj膮c mnie wachlarza.
Z chwil膮 kiedy jej osza艂amiaj膮cy wdzi臋k przesta艂 dzia艂a膰 bezpo艣rednio, zacz臋艂o si臋 gadanie. Jako nieletnia podobno uciek艂a z domu i zadawa艂a si臋 z marginesem. By艂a zamieszana w afer臋 szpiegowsk膮. Nie tak, by艂a wtyczk膮 w aferze szpiegowskiej. Jej m膮偶 krad艂 dla niej, zmusza艂a go, a potem wystawi艂a do wiatru. W ministerstwach bra艂a prezenty, w ambasadach dostawa艂a brylanty i futra, sypia艂a z potow膮 Europy, sk膮d, przeciwnie, nie sypia艂a z nikim, ko艂owata ich wszystkich i robi艂a z nich balona, kocha艂a podobno jakiego艣 jednego bez granic i nieprzytomnie, nic podobnego, to j膮 kocha艂 jaki艣 bez granic i nieprzytomnie, straci艂a wszystko, zabrali jej, jak m膮偶 poszed艂 siedzie膰, wcale nie, w艂a艣nie 偶e tych z UB te偶 wyko艂owa艂a i wszystko ocali艂a...
Plotki o Finetce posz艂y jak 偶ywio艂, ale, rzecz dziwna, wyg艂aszane by艂y p贸艂g臋bkiem i trwa艂y zdumiewaj膮co kr贸tko. W p贸艂tora roku po jej wyje藕dzie nie pozosta艂o po nich 艣ladu. Co par臋 lat uzyskiwa艂am o niej jak膮艣 drobn膮 informacj臋 wy艂膮cznie dzi臋ki temu, 偶e jedna moja przyjaci贸艂ka zna艂a j膮 i nie ba艂a si臋 jej, bo te偶 mia艂a wdzi臋k i by艂a przecudown膮, autentyczn膮, popielat膮 blondynk膮 o oczach jak szafiry gwia藕dziste i zniewalaj膮cym u艣miechu. Pracowa艂a naukowo, co przy tej aparycji by艂o nie do poj臋cia, je藕dzi艂a po 艣wiecie na rozmaite sympozja i co jaki艣 czas gdzie艣 tam spotyka艂a Finetk臋. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 czas jaki艣 Finetka sp臋dzi艂a we Francji, wysz艂a za m膮偶, przyj臋ta obywatelstwo, rozwiod艂a si臋, znalaz艂a sobie kogo艣 w RFN, rzuci艂a go i wyjecha艂a do Stan贸w. Za ma藕 ju偶 wprawdzie nie wysz艂a, ale obywatelstwo zmieni艂a ponownie. Ostatnia wiadomo艣膰, jak膮 o niej mia艂am, pochodzi艂a z Kalifornii, gdzie podobno podrywa艂a jakiego艣 narciarza.
Ca艂膮 t臋 wiedz臋 o niej nale偶a艂o teraz gruntownie przemy艣le膰 i wyci膮gn膮膰 z niej tw贸rcze wnioski...
Na samoch贸d Finetki natkn臋艂am si臋 w po艂owie drogi mi臋dzy trawnikiem i szos膮. Migni臋cie, kt贸re dostrzeg艂am z drugiej strony domu na durch przez wszystkie okna i drzwi, to musia艂 by膰 b艂ysk jej reflektor贸w. Ona z kolei, skr臋caj膮c, zauwa偶y ta zapewne 艣wiat艂o tej maczugi Roberta. Zgasi艂a swoje, podjecha艂a par臋 metr贸w, wysiad艂a i posz艂a dalej piechot膮.
Zauwa偶y艂a jego samoch贸d czy nie? Sta艂 za krzakami, ziele艅 g臋sta, mog艂a nie zwr贸ci膰 uwagi. W ka偶dym razie nie posz艂a ogl膮da膰 go z bliska i nie sprawdza艂a numeru, nie mia艂a na to czasu. Wjecha艂a do 艣rodka drogi, musia艂aby wr贸ci膰, po艣wieci膰 czym艣, potem na piechot臋, w ciemno艣ciach, przej艣膰 ca艂a drog臋 do domu. Nie zd膮偶y艂aby przede mn膮, ruszy艂am ku frontowi od razu, tymczasem, kiedy okr膮偶y艂am budynek, by艂a ju偶 prawie przy drzwiach. Zatem wysiad艂a i posz艂a prosto do przodu, obcego pojazdu nie ogl膮da艂a...
Robert czeka艂 na szosie, przed wjazdem do Joli.
— Zobaczy艂em, 偶e si臋 znacie, 偶e baba i 偶e z niczego nie strzela, wi臋c poszed艂em zabra膰 pud艂o — powiadomi艂 mnie. — W og贸le nie zapala艂em silnika, da艂 si臋 wypchn膮膰 r臋cznie. Co teraz?
Zapali艂am papierosa i zabi艂am komara, kt贸ry wlaz艂 do samochodu razem ze mn膮.
— Teraz potrzebny mi jest ma艂y kawa艂ek filmu, na kt贸rym znajduje si臋 byle co— powiedzia艂am w zamy艣leniu. — Oraz ma艂a odbitka...
Urwa艂am, bo za drzewami zaja艣nia艂o nagle silniejsze 艣wiat艂o. Finetka zapali艂a swoj膮 lamp臋 nad trawnikiem. M贸j otumaniony umys艂 gwa艂townie otrze藕wia艂.
— Teraz musz臋 natychmiast sprawdzi膰, co ona b臋dzie robi艂a — poprawi艂am si臋, wysiadaj膮c po艣piesznie. — Mo偶esz tu poczeka膰...
— Cha艂a. Te偶 id臋.
— Dobrze, tylko nie trzaskaj drzwiczkami...
Finetka ju偶 wraca艂a. Posz艂a po samoch贸d, podprowadzi艂a go bli偶ej, zaparkowa艂a przy trawniku, wnosi艂a w艂a艣nie do domu dwie du偶e torby podr贸偶ne. Czekali艣my na skraju ciemno艣ci. Zastanawia艂am si臋, co zrobi臋, je艣li zostawi t臋 iluminacj臋, kt贸ra ca艂kowicie wyklucza艂a jakiekolwiek poruszanie si臋 wok贸艂 budynku. Mr贸wk臋 w trawie mo偶na by艂o dostrzec bez trudu.
— Przejd臋 od tamtej strony, co? — zaproponowa艂 szeptem Robert. — Ju偶 raz si臋 t臋dy przekrada艂em. Umiem.
— Bardzo dobrze. I zajrzyj przez okno. I niech ona ci臋 przypadkiem nie zobaczy!
— E tam...
Ledwo zd膮偶y艂 znikn膮膰 mi z oczu, Finetka zgasi艂a 艣wiat艂o na zewn膮trz. O艣wietlone by艂y okna salonu i kuchni, po chwili zaja艣nia艂o tak偶e okno s膮siednie. Dopad艂am 艣ciany budynku.
Nowe okno nale偶a艂o do sypialni. Wnios艂a tam torby, rzuci艂a je na pod艂og臋, pogrzeba艂a w jednej i wyj臋艂a dwie du偶e kosmetyczki. Ulokowa艂a je na toaletce przed lustrem. Zabra艂a z komody wazon z przywi臋d艂ymi kwiatami i wysz艂a. Podkrad艂am si臋 pod okno kuchenne. Opr贸cz ca艂ej kuchni widzia艂am przez nie tak偶e cz臋艣膰 salonu, bo przej艣cie mi臋dzy pomieszczeniami by艂o szerokie, kuchnia stanowi艂a jakby fragment tego samego, rozcz艂onkowanego pomieszczenia. Finetka nie zatrzyma艂a si臋 w salonie, wesz艂a do kuchni, gdzie zaczyna艂 ju偶 parowa膰 elektryczny czajnik. Zajrza艂a do lod贸wki i wyj臋艂a jakie艣 produkty, najwidoczniej zamierza艂a zje艣膰 kolacj臋.
Interesowa艂o mnie, co mog艂a zrobi膰 przedtem. Chcia艂a si臋 mnie pozby膰, czeka艂a, a偶 si臋 oddal臋, 偶eby p贸j艣膰 po samoch贸d. Co robi艂a przez ten czas? W艂膮czy艂a ten czajnik, przedtem nala艂a do niego wody, nie gotowa艂aby wody, kt贸ra sta艂a przez kilka dni. Umy艂a r臋ce. W艂膮czy艂a klimatyzacj臋. Co艣 jeszcze? Nie, chyba wi臋cej nie zd膮偶y艂a, na 偶adne dodatkowe machinacje nie mia艂a czasu...
Finetka jad艂a krakersy z jakim艣 mazid艂em, pi艂a kaw臋 i ogl膮da艂a ilustrowane czasopismo, ja za艣 op臋dza艂am si臋 od komar贸w, pos臋pnie przewiduj膮c, 偶e d艂ugo tego nie wytrzymam. Sko艅czy艂a r贸wnocze艣nie papierosa, kaw臋 i przegl膮d prasy, pochowa艂a artyku艂y spo偶ywcze, fili偶ank臋 po kawie zostawi艂a na stole i przesz艂a do salonu. Drobna zmiana w o艣wietleniu wskazywa艂a, 偶e zapali艂a gdzie艣 jak膮艣 dodatkow膮, niewidoczn膮 dla mnie lamp臋. Na wszelki wypadek wr贸ci艂am pod okno sypialni i okaza艂o si臋, 偶e uczyni艂am s艂usznie.
Finetka wesz艂a tam po kr贸tkiej chwili, trzymaj膮c co艣 w r臋ku. Usiad艂a na krze艣le przed toaletk膮, obejrza艂a to co艣, wyj臋艂a z kosmetyczki ma艂y 艣rubokr臋cik i zacz臋艂a odkr臋ca膰 艣rubki. Z ca艂ej si艂y stara艂am si臋 rozpozna膰 przedmiot, by艂 do艣膰 d艂ugi, w膮ski, w jednym miejscu rozszerzony okr膮g艂ym plackiem. M贸g艂 by膰 barometrem, dlaczego nie...
Odkr臋ci艂a wreszcie trzy 艣rubki i zdj臋艂a z placka ma艂e, okr膮g艂e wieczko. Od wewn臋trznej strony wieczka oderwa艂a co艣 jakby ta艣m臋 klej膮c膮 i wyj臋ta malutk膮, p艂ask膮, foliow膮 torebeczk臋. Siedzia艂a bokiem do lustra i ty艂em do mnie, wi臋c mog艂am si臋 jej przygl膮da膰 mniej wi臋cej spokojnie. Zn贸w pogrzeba艂a w kosmetyczce, wyci膮gn臋艂a pude艂ko z pudrem w proszku, wetkn臋艂a torebeczk臋 w puder i wszystko z powrotem pochowa艂a. Przykr臋ci艂a wieczko z powrotem do hipotetycznego barometru, podnios艂a si臋 i wysz艂a z sypialni.
Tkwi艂am nadal pod oknem, nie lataj膮c za ni膮, bo musia艂am si臋 zastanowi膰.
Zakra艣膰 si臋 jako艣 i r膮bn膮膰 jej to, nie taka zn贸w sztuka, chocia偶by w chwili, kiedy si臋 zamknie w 艂azience. I niekoniecznie teraz, mo偶na w dzie艅, kiedy dom stanie otworem. Nikt si臋 tu nie zamyka jak w twierdzy, ludzie si臋 kr臋c膮 po ogrodzie, schodz膮 nad wod臋, nikt nie lata z kluczami w gar艣ci. Wi臋c r膮bn膮膰 mo偶na, tylko co dalej? Sprawdzi艂a ju偶, 偶e to ma, zgadnie, kiedy zosta艂o ukradzione. Skojarzy ze mn膮...? Dotychczas nie mia艂a podejrze艅, bo nie zas艂oni艂a okien. Podst臋p...? Demonstracja...? Chyba nie, Finetka nie stosowa艂a podst臋p贸w, nie chcia艂o jej si臋, zwykle dzia艂a艂a wprost, zuchwale, bezczelnie i lekcewa偶膮co...
Plama 艣wiat艂a pojawi艂a si臋 za nast臋pn膮 艣cian膮 budynku. Podkrad艂am si臋 po艣piesznie i obydwoje z Robertem omal nie stukn臋li艣my si臋 g艂owami. Na pogaw臋dki nie by艂o czasu, zajrza艂am ostro偶nie, mleczna szyba, 艂azienka! Wewn膮trz wida膰 by艂o tylko poruszaj膮c膮 si臋 zmaz臋. Zmaza przebiera艂a si臋 w co艣, majtn臋艂a jak膮艣 szmat膮, znik艂a...
Zd膮偶yli艣my zobaczy膰 j膮, wygl膮daj膮c zza naro偶nika. Wysz艂a z domu w k膮pielowym szlafroku, z r臋cznikiem przewieszonym przez rami臋.
— Idzie si臋 k膮pa膰 do jeziora — zaopiniowa艂 Robert szeptem.
Pojawi艂a si臋 okazja, wr臋cz wymarzona. Ukra艣膰 jej czy nie...? Zgadnie, 偶e to ja, czy nie zgadnie...? Rozterka rozszarpywa艂a mnie na sztuki, w dodatku wtr膮ci艂a si臋 dusza, komunikuj膮c, 偶e co艣 tu nie gra, jest za dobrze... Ale gdy by tak podrzuci膰 jej co艣 innego, co tak samo wygl膮da...
— Sprawdz臋, czy zamkn臋艂a drzwi — mrukn膮艂 Robert.
Wywali艂am zawarto艣膰 torby na tarasik. Wychodz膮c od tej strony, Finetka zapali艂a lamp臋 nad drzwiami, s艂absza by艂a ni偶 ten jupiter od frontu, ale te偶 niez艂a. Wyj臋艂am wszystko z kosmetyczki.
— Matka, otwarte! — og艂osi艂 Robert z akcentem zdumienia.
— Wchodzimy?
Wiedzia艂am, 偶e co艣 znajd臋! Robi艂am sobie kiedy艣 zdj臋cie z臋ba i od dziesi臋ciu lat, nie wiadomo po co, nosi艂am to zdj臋cie przy sobie. Malutki kawa艂eczek negatywu w malutkiej foliowej torebeczce, idealny jako produkt zast臋pczy! Nad reszt膮 zastanowi臋 si臋 p贸藕niej...
Wyd艂uba艂am z przegr贸dki pincet臋 filatelistyczn膮, wywalony 艣mietnik wepchn臋艂am z powrotem byle jak. Z z臋bem i pincet膮 podesz艂am do drzwi.
— Zobacz, co ona robi! — poleci艂am. — Sta艅 na 艣wiecy!
Nie trwa艂o to d艂u偶ej ni偶 p贸艂 minuty. Gmera膰 w pudrze pincet膮 by艂o 艂atwiej ni偶 palcami. 艢wiadoma doskona艂ej widoczno艣ci, kt贸r膮 przed chwil膮 sama wykorzysta艂am, na wszelki wypadek przeprowadzi艂am operacj臋 na pod艂odze, tu偶 pod oknem. 呕eby mnie zobaczy膰, trzeba by wsadzi膰 艂eb do 艣rodka. Finetka nigdzie nie gasi艂a za sob膮 艣wiat艂a, teraz ju偶 dom ja艣nia艂 jak latarnia morska o du偶ym zasi臋gu. Wysun臋艂am si臋 na zewn膮trz, cichutko zamykaj膮c drzwi. Robert zmaterializowa艂 si臋 od razu.
— K膮pie si臋, m贸wi艂em. Przy pomo艣cie, st膮d nie wida膰 pomostu, a z pomostu nie wida膰 tu. Co te...
— Zmywamy si臋. Ju偶!
— Dobra, to gazu! T膮 ciemn膮 stron膮. Skoro co艣 ukrad艂a艣, to teraz ju偶 przepad艂o, reklama jest dla nas szkodliwa...
* * *
Noc po wi臋kszej cz臋艣ci sp臋dzi艂am na rozwa偶aniach, do czego zmusi艂a mnie coraz natr臋tniej wtr膮caj膮ca si臋 dusza.
Post臋powanie Finetki wydawa艂o si臋 niekonsekwentne. W li艣cie informacj臋 o ukryciu zdj臋cia postara艂a si臋 zakamuflowa膰, przemieszczenia przedmiotu dokona艂a beztrosko w jasno o艣wietlonym domu, przy ods艂oni臋tych oknach. Wyja艣nienie tego dziwactwa mog艂o by膰 dwojakie.
Przede wszystkim jej charakter. Niecierpliwa i leniwa, niczego nigdy nie przemy艣la艂a porz膮dnie i do ko艅ca, nie chcia艂o jej si臋, dzia艂a艂a na zasadzie b艂ysk贸w. Je偶eli co艣 jej samo od razu nie przysz艂o do g艂owy, nie stara艂a si臋 dociec. Przychodzi艂o jej du偶o, owszem, to trzeba przyzna膰, idiotk膮 nie by艂a na pewno, eksplozje natchnie艅 nast臋powa艂y w jej umy艣le jedne za drugimi i przewa偶nie by艂y trafne, jednak przypomina艂o to troch臋 g臋sto rozmieszczone oazy na pustyni. Jedna od drugiej niedaleko, ale mi臋dzy nimi ja艂owy piasek. Mog艂a by膰 akurat w rejonie piasku, wyj臋艂a zdj臋cie z barometru, bo tak jej si臋 podoba艂o, a okoliczno艣ci towarzysz膮ce stanowi艂y zb臋dny balast. Owszem, pasowa艂o to do niej doskonale...
R贸wnie dobrze mog艂a w og贸le lekcewa偶y膰 kwesti臋 tajemnicy. W li艣cie wcale nie by艂o mowy o ukrywaniu zdj臋cia, om贸wili spraw臋 wcze艣niej i ku艣nierz by艂 doskonale zorientowany, o hinduskim barometrze za艣 napisa艂a dlatego, 偶e by艂a to po prostu prawda. Rzeczywi艣cie wygl膮da艂 na tej 艣cianie doskonale i stanowi艂 艣wietn膮 dekoracj臋. W takim wypadku dalszy ci膮g by艂 logiczny, mo偶na mniema膰, 偶e tajemnic臋 utrzymywa艂 tylko nieboszczyk. Niewykluczone nawet, 偶e by艂a to tajemnica przed ni膮. Pomi臋dzy Finetk膮 a Gaci膮 istnia艂y kiedy艣 silne powi膮zania, Mundzio by艂 w nie mocno wpl膮tany. Za艂贸偶my, 偶e to na ich polecenie Finetk膮 zwi膮za艂a si臋 z cz艂owiekiem, kt贸ry o niej nic nie wiedzia艂. Albo uczyni艂a to wcze艣niej, oni si臋 o tym dowiedzieli i spr贸bowali wykorzysta膰. Mo偶liwe, ostatecznym celem by艂y pieni膮dze, Finetk膮 wesz艂a do sp贸艂ki bez najmniejszych skrupu艂贸w i po 艣mierci ku艣nierza nie mia艂a powodu z czymkolwiek si臋 ukrywa膰...
No dobrze, dlaczego w takim razie wetkn臋艂a to do pude艂ka z pudrem, zamiast zwyczajnie w艂o偶y膰 do torebki...?
Konkurencja...? Kto艣 tego ku艣nierza zabi艂, nie Finetka przecie偶... Przewiduj膮c, 偶e zab贸jca przyjdzie teraz szuka膰 upragnionego przedmiotu, wykona艂a podst臋pn膮 demonstracj臋, na kt贸r膮 narwa艂am si臋 akurat ja. Pytanie, kto i kiedy obejrzy podobizn臋 mojego z臋ba. Na pierwszy rzut oka pod 艣wiat艂o mo偶na stwierdzi膰, 偶e w 偶adnym razie nie jest to mapa, ponadto z pudru Finetki wyj臋艂am odbitk臋, a wetkn臋艂am jej tam negatyw. Trzeba zrobi膰 zdj臋cie jakiejkolwiek mapy, wykona膰 odbitk臋 odpowiedniego rozmiaru i zamieni膰 anatomi臋 na geografi臋. Na jak d艂ugo ona przyjecha艂a? Je艣li zostanie tu kilka dni, zdo艂am tej zamiany dokona膰, je偶eli jednak wyjedzie od razu...
Przypomnia艂am sobie nagle, jak Finetka wyje偶d偶a艂a z kraju, i a偶 si臋 wzdrygn臋艂am. Nie do wiary, 偶e co艣 takiego mo偶e cz艂owiekowi umkn膮膰 z pami臋ci! Nie przysz艂o mi wtedy do g艂owy, 偶e mog艂aby wyjecha膰, bo mia艂a jakie艣 k艂opoty paszportowe, co艣 tam by艂o w jej przesz艂o艣ci... I sko艅czy艂o si臋, jak no偶em uci膮艂, dosta艂a paszport, znik艂a dos艂ownie z dnia na dzie艅, a za to zaraz potem jakie艣 osoby diabli wzi臋li. W kr膮偶膮cych o niej plotkach by艂o du偶o prawdy...
O poranku mozolnie sk艂adane do kupy strz臋py 偶yciorysu Finetki u艂o偶y艂y mi si臋 w jak膮艣 sensown膮 ca艂o艣膰. Dopiero teraz dopasowa艂am do reszty tak偶e i to, co s艂ysza艂am od niej samej, co wyrywa艂o jej si臋 niekiedy w przyp艂ywach lekkomy艣lno艣ci, co widzia艂am na w艂asne oczy i na co w贸wczas nie zwraca艂am uwagi. Z wysi艂kiem oderwa艂am si臋 od jej biografii dla za艂atwienia spraw bie偶膮cych.
Roberta znalaz艂am nad jeziorem.
— Czy ty masz w domu jaki艣 normalny aparat fotograficzny?
— Mam, a bo co?
— Potrzebuj臋 ma艂e zdj臋cie. Bro艅 Bo偶e nie kolorowe. Czarno-bia艂e. Sfotografujesz byle jak膮 g臋st膮 map臋 i zrobisz odbitk臋, zmniejszon膮 do tych rozmiar贸w co to tutaj.
— Nie wiem, jakie rozmiary ma to tutaj. Chc臋 to zobaczy膰.
Pokaza艂am mu ukradzione zdj臋cie i wyja艣ni艂am problem. Zdj臋cie wygl膮da艂o jak czarny placek, kompletnie zamazany, z trudem mo偶na by艂o stwierdzi膰, 偶e czer艅 nie jest jednolita, tylko tworzy j膮 jaki艣 drobniutki, g臋sty wz贸r. Robert si臋 zastanowi艂.
— Mo偶na zrobi膰 polaroidem co艣, co jest czarno-bia艂e. Na polaroidzie te偶 wyjdzie czamo-bia艂e. I uci膮膰 kawa艂ek.
— Odpada, polaroidjest czarny na plecach.
— No to z tego polaroidu mo偶na zrobi膰 zdj臋cie i zmniejszy膰 dwana艣cie razy. Trzy razy cztery, to dwana艣cie, nie? To jest akurat dwana艣cie razy mniejsze. Potrzebne ci to jest zaraz, bo inaczej ona dopadnie twojego z臋ba i jeszcze ci臋 po nim pozna. Mo偶e tu jest jaki艣 zak艂ad fotograficzny?
— Jest. Doskona艂y pomys艂. Robimy!
Na temat zdj臋cia wybrali艣my jak膮艣 ogromnie skomplikowan膮 reklam臋 w gazecie. Wysz艂a pierwszorz臋dnie. K艂opoty pojawi艂y si臋 z innej strony, Teresa za偶膮da艂a wyjazdu do sklepu Matki Boskiej, chc膮c go nam koniecznie pokaza膰, Robert z rodzin膮 musia艂 odjecha膰 nazajutrz rano, bo pod koniec weekendu zawsze by艂y korki na autostradach, a w poniedzia艂ek szed艂 normalnie do pracy. Mi臋dzy dzisiejszym po艂udniem a jutrzejszym porankiem musieli艣my zatem zmie艣ci膰 Matk臋 Bosk膮, wizyt臋 u fotografa, kamufluj膮c膮 wizyt臋 u Joli i manipulacje u Finetki. Zrobi艂o mi si臋 ciasno w czasie.
Na szcz臋艣cie do Madonna House jecha艂o si臋 przez Barry's Bay. Mojej matce i mojej synowej by艂o wszystko jedno, moja synowa w og贸le obliczy艂a sobie, kiedy wyje偶d偶am, i postanowi艂a, 偶e przetrzyma wszystko. Teresa si臋 troch臋 niecierpliwi艂a, ale te偶 przeczeka艂a. Fotograf by艂 otwarty, nie zdziwi艂 si臋 nawet, widocznie my艣la艂, 偶e zachwyci艂a nas ta reklama, obieca艂 zrobi膰 gotowe zdj臋cie za dwie i p贸艂 godziny, z tym 偶e cena r贸wnie偶 wypad艂a ekspresowo. Pomy艣la艂am, 偶e chyba nie kupi臋 sobie but贸w...
Fundacja okaza艂a si臋 prze艣liczna, sklep rzeczywi艣cie by艂 osza艂amiaj膮cy, zwa偶ywszy jednak gro偶膮ce mi bankructwo, wzdraga艂am si臋 przed ogl膮daniem towar贸w dro偶szych ni偶 po dolarze. Kiedy w ko艅cu stamt膮d wyszli艣my, w po艂owie drogi do parkingu ujrza艂am Finetk臋. Nie dostrzeg艂a mnie, kierowa艂a si臋 do sklepu. Zatrzyma艂am si臋, patrz膮c, czy wejdzie. Wesz艂a. Dogoni艂am Roberta.
— Je偶eli odbior臋 zdj臋cie, pojedziesz do Joli — poleci艂am mu. — Nie zwracaj uwagi na gadanie Teresy, powiem im, 偶e musz臋 jej z艂o偶y膰 wizyt臋. Ze艂gam, 偶e wczoraj obieca艂am.
— A tam nikogo nie b臋dzie...
— Nie szkodzi. Ze艂gam, 偶e pomyli艂am tygodnie, to mia艂o by膰 w przysz艂膮 sobot臋. Masz przy sobie ten wytrych?
— Mam. Agrafk臋 te偶 mam.
— Zostawimy je u Joli i za艂atwimy spraw臋. Jedyna okazja. Ona z tego sklepu nie ma prawa wyj艣膰 przed p贸艂godzin膮, to jest minimum absolutne...
Jola i Marysia by艂y, grzeba艂y w swoim ogrodzie. Szale艅czo zdenerwowana nietaktem Teresa od razu wyja艣ni艂a im, 偶e wpadli艣my tylko na chwil臋, przy czym ona nie wie dlaczego, zosta艂a tu zawleczona si艂膮 i bardzo je przeprasza. Skorzysta艂am z zainteresowania mojej matki kwiatkami, mrugn臋艂am na dziecko i zmy艂am si臋 z horyzontu.
Wytrych, ku mojemu 艣miertelnemu zdumieniu, pasowa艂 do tylnych drzwi. Po drodze zd膮偶y艂am stwierdzi膰, 偶e nie mam ju偶 wolnej foliowej torebeczki odpowiedniego rozmiaru. Bez namys艂u wyj臋艂am z opakowania ukradziony 艂up i na jego miejsce wetkn臋艂am reklam臋, kt贸ra, zmniejszona dwana艣cie razy, wygl膮da艂a prawie identycznie. W obawie pomylenia przedmiot贸w da艂am w艂a艣ciwy do potrzymania Robertowi, trzymania odm贸wi艂, schowa艂 chwilowo w portfelu. Przemkn臋艂am do sypialni Finetki i dopad艂am pude艂ka z pudrem.
Mojego z臋ba wewn膮trz nie by艂o.
Pociemnia艂o mi w oczach. W u艂amku sekundy zrozumia艂am, co si臋 sta艂o. Ona pojecha艂a do fundacji Matki Boskiej spotka膰 si臋 z kim艣 i przekaza膰 mu to, dlatego wczoraj wyj臋艂a z barometru, co za kretynka ze mnie, trzeba by艂o tam zosta膰...!!!
Z salonu us艂ysza艂am gwizdni臋cie dziecka. Zatrzasn臋艂am kosmetyczk臋, wyskoczy艂am z sypialni.
— Jedzie! — sykn膮艂 Robert. — Gazu...!
Znajdowali艣my si臋 na ty艂ach domu. Zanim Finetka wysiad艂a i otworzy艂a frontowe drzwi, Robert ju偶 zamkn膮艂 tylne. Wytrych by艂 rzeczywi艣cie doskona艂y. Skoczyli艣my w najbli偶sze zaro艣la, tu偶 za tarasikiem. Przez oszklon膮 艣cian臋 salonu i kuchenne okno wida膰 by艂o wszystko na przestrza艂. By艂am nieco wytr膮cona z r贸wnowagi i nie mia艂am poj臋cia, co robi膰, nie pr贸bowa艂am si臋 zatem na razie oddali膰, tkwi艂am w krzakach i gapi艂am si臋 na dom.
W przeje藕dzie do szosy ukaza艂 si臋 drugi samoch贸d. Zatrzyma艂 si臋 na skraju trawnika, wysiad艂 z niego jaki艣 facet, Finetka czeka艂a przy drzwiach, razem weszli do wn臋trza. Zobaczy艂am nagle jego r臋ce i zrobi艂o mi si臋 ju偶 nie gor膮co, gor膮co mi by艂o ca艂y czas, ale zgo艂a tropikalnie. Na lewej mia艂 ciemn膮 r臋kawiczk臋...
Finetka wyj臋艂a z torby niewielk膮 kopert臋 i z daleka pokaza艂a j膮 facetowi. Wygl膮da艂a przy tym tak, 偶e moja niech臋膰 do niej strzeli艂a niczym gejzer. Facetowi twarz skamienia艂a, oko stan臋艂o w s艂up, ruszy艂 ku niej jak rycerz do szar偶y. Roze艣miana Finetka przekornie upu艣ci艂a kopert臋 na pod艂og臋, facet drgn膮艂, b艂ysn膮艂 w nim jakby cie艅 wahania, ale ten jej urok by艂 ponad wszystko. Szybkim ruchem podni贸s艂 kopert臋, rzuci艂 j膮 na st贸艂 i dopad艂 kusicielki.
Przekl臋艂am ich, bo nie zamkn臋li drzwi sypialni. Na szcz臋艣cie znajdowa艂y si臋 troch臋 dalej ni偶 st贸艂. Zamiana foliowych torebeczek w kopercie trwa艂a dok艂adnie sze艣膰 sekund, Robert patrzy艂 na zegarek, w si贸dmej sekundzie zamkn膮艂 wytrychem drzwi salonu. Z odzyskanym z臋bem umkn臋艂am w zaro艣la.
— Milion dolar贸w za to, 偶eby ich pods艂ucha膰! — wysycza艂am dzikim szeptem.
— Teraz? — zdumia艂 si臋 m贸j syn.
— G艂upi艣. P贸藕niej, jak b臋d膮 rozmawia膰!
— To chyba, 偶e wyjd膮. W domu nie da rady, tu jest dobra izolacja akustyczna. Matka, wracajmy, one nas zabija!
— Do艂em, od strony wody...
Rodzina nie zabi艂a nas, chocia偶 niewiele brakowa艂o. Nieobecno艣膰 umotywowa艂am zachwytem nad brzegiem jeziora, kt贸ry wyda艂 nam si臋 cudownie pi臋kny. Teresa patrzy艂a dziwnym wzrokiem, bo uczciwie m贸wi膮c, jej jezioro by艂o bez por贸wnania pi臋kniejsze i brzeg tutaj nie umywa艂 si臋 do brzegu tam. W drodze wyja艣nili艣my jej, 偶e to by艂o tak z grzeczno艣ci, 偶eby zrobi膰 Joli przyjemno艣膰, i w rezultacie nasze znikni臋cie nie doczeka艂o si臋 wyja艣nienia.
O prawdziwym zdj臋ciu, ukradzionym z pudru Finetki, przypomnia艂am sobie nazajutrz, w p贸艂 godziny po odje藕dzie dzieci. Zapomnia艂am je odebra膰 od Roberta i pojecha艂o z nimi do Stoney Creek. Nieco mnie to zirytowa艂o, pomy艣la艂am o z臋bie, si臋gn臋艂am do torby i wygrzeba艂am z dna foliow膮 torebeczk臋.
Z ciekawo艣ci, jakie te偶 robi wra偶enie, rzuci艂am na ni膮 okiem tak, jak mog艂a to zrobi膰 Finetka. Foliowa torebeczka by艂a zupe艂nie przezroczysta, jedno spojrzenie wystarczy艂o.
Nie by艂a to wcale klisza z moim z臋bem. Trzyma艂am w r臋ku malutk膮, czarno-bia艂膮 odbitk臋 czego艣 nie do rozpoznania. By艂a ciemna i znajdowa艂a si臋 na niej gmatwanina kreseczek, podobna nawet troch臋 do tamtej mapy, ale odrobin臋 mniej g臋sta. Na pewno wcale nie by艂a podobna do mojego z臋ba, poza tym odbitka, a nie negatyw...
Zrobi艂o mi si臋 ju偶 zupe艂nie niedobrze...
* * *
Metoda podstawiania si臋 pod przeciwnika daje na og贸艂 niez艂e rezultaty. Po napiciu si臋 piwa prosto z lod贸wki i d艂ugiej k膮pieli w jeziorze by艂am zdolna j膮 zastosowa膰.
Sedno rzeczy zrozumia艂am, zanim jeszcze wesz艂am do wody. Wyj臋艂a zdj臋cie w celu przekazania facetowi, spojrza艂a, zobaczy艂a m贸j z膮b, odgad艂a, 偶e co艣 si臋 sta艂o, i zareagowa艂a b艂yskawicznie. Dokona艂a kolejnej zamiany, wynajduj膮c co艣 w miar臋 mo偶no艣ci podobnego, 偶eby facet zbyt szybko nie po艂apa艂 si臋 w oszustwie. Teraz ona ma m贸j z膮b, ja mam jej zdj臋cie, facet ma reklam臋, a Robert map臋. Na lito艣膰 bosk膮, co z tej ko艂owacizny wyniknie...?!
Wylaz艂am z wody, usiad艂am na 艂贸dce i ustawi艂am si臋 na jej miejscu. Co ja bym zrobi艂a? Najpierw przeszuka艂abym sypialni臋, rupieciarni臋, wszystkie kosmetyki i w og贸le mieszkanie, mo偶liwe, 偶e i ona to zrobi艂a. W g艂臋bi duszy czu艂abym, 偶e jest niedobrze, kto艣 mi wywin膮艂 ekstra numer. Gdybym si臋 ba艂a faceta, w pierwszej kolejno艣ci postara艂abym si臋 odsun膮膰 niebezpiecze艅stwo, mami膮c go innym zdj臋ciem. Wygl膮da na to, 偶e ba艂a si臋 faceta. Nast臋pnie zacz臋艂abym my艣le膰. Kto...?! Zgadnie, 偶e ja? Czy ja bym zgad艂a, 偶e to ona...? Nie, ale podejrzewa艂abym j膮 z ca艂ej si艂y. Charakterami si臋 r贸偶nimy, nigdy nie by艂am na przyk艂ad podw贸jnym agentem ani kosztown膮 kurtyzan膮, ale co to szkodzi, ka偶dy s膮dzi wed艂ug siebie, wi臋c niew膮tpliwie ona mnie te偶 podejrzewa. Chyba 偶e ma na oku jakie艣 inne osoby, bardziej prawdopodobne, wtedy zlekcewa偶y mnie kompletnie, co daj Bo偶e, amen...
Sprawdzian uzyskam szybko. Je艣li Finetka podejrzewa mnie, zrobi rzecz najprostsz膮. P贸jdzie do Joli, spyta, gdzie mieszkam, przy okazji sprawdzaj膮c, czy w og贸le Jola mnie zna, po czym przyjedzie do Teresy. Mo偶liwe, 偶e przeszuka jej dom i moje rzeczy... nie, to nie ona. Za du偶o roboty, pr臋dzej za偶膮da艂aby zwrotu wprost, awanturuj膮c si臋, tupi膮c nogami i t艂uk膮c naczynia. Na wszelki wypadek jednak zdj臋cie nale偶y ukry膰 pod ziemi膮, diabli wiedz膮, co zrobi facet po wykryciu oszustwa, ale je艣li j膮 przyci艣nie, ona powie o mnie bez sekundy wahania. Powie, 偶e si臋 tam podejrzanie pl膮ta艂am...
My艣l o facecie zdenerwowa艂a mnie na nowo. G艂owy bym za niego nie da艂a, jego twarzy na zdj臋ciach Darka nie by艂o, ale kto nosi r臋kawiczki w tym upiornym, wilgotnym upale? Samochodowe zdejmuje si臋 wysiadaj膮c, poza tym, to nie by艂y samochodowe, poza tym tylko jedna, poza tym na lewej r臋ce...! Ten sam...?
Nad miejscem ukrycia zdj臋cia rozmy艣la艂am co najmniej p贸艂 godziny. Mog艂am je wetkn膮膰 do metalowej puszki po herbacie i zakopa膰 byle gdzie w艣r贸d je偶yn i paproci. Z paprociami i je偶ynami kot艂owa艂am si臋 dzie艅 w dzie艅, czyszcz膮c Teresie posiad艂o艣膰, wyrywa艂am je, wycina艂am i na dobr膮 spraw臋 zdo艂a艂abym mi臋dzy nimi niezauwa偶alnie zakopa膰 s艂onia, ale co potrafi zdzia艂a膰 g艂upi przypadek, sama wiedzia艂am najlepiej. Nie zachwyci艂a mnie ta my艣l i zdecydowa艂am si臋 w ko艅cu nosi膰 to ma艂e dra艅stwo przy sobie. Przylepi膰 do spodniej strony zegarka i cze艣膰, wielko艣ci膮 pasuje...
Finetka przyjecha艂a z wizyt膮 po dw贸ch dniach. Okiem na jej widok nie mrugn臋艂am, przywita艂am j膮 z zimn膮 krwi膮, posadzi艂am przy ogrodowym stoliku i da艂am coca-coli prosto z lod贸wki.
— Opowiedz mi plotki — za偶膮da艂a. — Co si臋 dzieje ze wszystkimi? Z Mateuszem, z Misi膮, z Andrzejem, z Januszem, ze S艂awkiem, z Konarskimi, z Hubnerami, z Henryk膮 i tak dalej. Od wiek贸w nic o nich nie wiem.
— Z Henryk膮 si臋 przecie偶 widywa艂a艣, par臋 lat temu spotka艂a ci臋 w Bostonie — odpar艂am od ko艅ca. — I o Misi powinna艣 wiedzie膰 wi臋cej ode mnie, ona siedzi w Kalifornii.
— Tak? Mo偶liwe. Mo偶e masz racj臋, chyba widzia艂am j膮 kiedy艣. Ona tam jest na sta艂e?
— Na sta艂e.
— No, a reszta?
— Mateusz o偶eni艂 si臋 drugi raz, ma prze艣liczn膮 偶on臋, kt贸ra 艣wietnie gotuje, Janusz te偶. To znaczy, nie 艣wietnie gotuje, tylko o偶eni艂 si臋 drugi raz. Konarscy s膮 we Francji, a Hubnerowie w Anglii. Andrzej zwyczajnie pracuje, niedawno wydal za m膮偶 c贸rk臋...
— Rozwiedli si臋?
— Nie, pogodzili. Z chwil膮 kiedy znik艂a艣 z horyzontu, stracili pow贸d do rozwodu. Co do S艂awka natomiast, to nie wiem, kt贸rego masz na my艣li. Znam trzech, w r贸偶nym stopniu.
— Przemys艂awa. Wi臋c mo偶e by膰, co z Przemkiem.
Powolutku zapali艂am papierosa, podmucha艂am dymem na komary i popatrzy艂am na ni膮, staraj膮c si臋 ukry膰 zaskoczenie.
— Ty znasz Przemys艂awa?
— Od wiek贸w. Jeszcze do szko艂y chodzi艂am. Podoba艂 mi si臋 wtedy.
Co艣 mi si臋 w 艣rodku zrobi艂o. W jednym u艂amku sekundy straszliwy blask eksplodowa艂 w moim umy艣le. Nagle zacz臋艂am mn贸stwo rozumie膰 i z wra偶enia prawie zabrak艂o mi tchu. To niemo偶liwe, 偶eby ta Finetka by艂a tak膮 idiotk膮, przecie偶 dostarczy艂a mi w tej chwili najistotniejszej informacji. Rozwik艂a艂a dla mnie ca艂膮 spraw臋...
— Kwestia gustu... — mrukn臋艂am niewyra藕nie, z wysi艂kiem dobywaj膮c z siebie g艂os.
— Nie m贸w. Podoba艂 si臋 wszystkim. Mia艂 szalone powodzenie.
Chcia艂am powiedzie膰, 偶e tylko w pewnych kr臋gach, i omal sobie j臋zyka nie przegryz艂am na p贸艂.
— Ciekawe, sk膮d wiesz, 偶e ja go znam. Nie nale偶a艂 przecie偶 do tej ca艂ej 偶ulii.
— Nie wiem, sk膮d wiem. Nie pami臋tam. Mo偶liwe, 偶e to on sam mi napisa艂, ale ju偶 bardzo dawno temu. Co si臋 z nim teraz dzieje?
— Nic chyba. Przypuszczam, 偶e 偶yje. Nie mam z nim bezpo艣redniego kontaktu ju偶 od 艂adnych paru lat.
— O偶eni艂 si臋?
— O ile wiem, to chyba nie.
Finetka r贸wnie偶 zapali艂a papierosa, dmuchn臋艂a na komary, opar艂a si臋 wygodniej i wyci膮gn臋艂a nogi.
— Niewygodnie tu. No tak, ty nie mia艂a艣 szans. Nigdy nie potrafi艂a艣 udawa膰 pos艂usznego t臋pad艂a i nie nadawa艂a艣 si臋 na kap艂ank臋...
Nawet si臋 nie obruszy艂am na krytyk臋 Teresy, 偶e nie ma tu wisz膮cych kanap i mi臋kkich foteli. Zaskoczy艂a mnie spostrze偶eniem.
To jest wprost nie do uwierzenia, to naprawd臋 niemo偶liwe, 偶eby kto艣 by艂 do tego stopnia zarazem inteligentny i g艂upi. Ona co艣 udaje, trudno symulowa膰 inteligencj臋, wi臋c chyba udaje g艂upot臋. Ale przecie偶 informacja, kt贸rej mi udzieli艂a... Albo jest nieprawdziwa, albo bez znaczenia, bo i tak jej nie wykorzystam. Ciekawe...
Finetka dopytywa艂a si臋 dalej z wielkim zainteresowaniem, starannie omijaj膮c Gacie z przyleg艂o艣ciami. Wiedzia艂a, 偶e Mundzia nie znam, z gronem jego przyjaci贸艂 te偶 si臋 nie zetkn臋艂am, ale Gacia...? Korci艂o mnie, 偶eby o ni膮 zaczepi膰, powstrzyma艂am si臋 jednak, na wszelki wypadek. Finetka okr臋偶n膮 drog膮 wr贸ci艂a do Przemys艂awa.
— Przecie偶 mieszkasz blisko. Nie widujesz go?
— Jako艣 si臋 nie sk艂ada.
— Ma kogo艣 nowego?
— Sk膮d mam wiedzie膰, na lito艣膰 bosk膮! Przypuszczam, 偶e tak, ale skoro go znasz, powinna艣 wiedzie膰, 偶e s膮 to rzeczy ulotne.
— Dop贸ki nie zmieni adresu, z pewno艣ci膮. Trudno mieszka膰 w dwie osoby w tej kom贸rce dla kr贸lik贸w. Nie zmieni艂?
Co艣 mnie tkn臋艂o.
— Z pewno艣ci膮 nie, skoro nie zmieni艂 poczty — powiedzia艂am z wielk膮 stanowczo艣ci膮. — Kto艣 go widzia艂 ostatnio, jak wyjmowa艂 listy ze skrytki, a zdaje si臋, 偶e u nas jest rejonizacja.
— Jaka rejonizacja? Co to znaczy?
— To znaczy, 偶e jeste艣 przypisana do swojej dzielnicy. Do banku, do poczty i tak dalej i nie mo偶esz nic za艂atwi膰 gdzie indziej, jak tylko w miejscu zamieszkania. Dobrowolnie nikt by si臋 nie trzyma艂 tej poczty, bo jest potwornie zorganizowana.
Finetka straci艂a nagle zainteresowanie Przemys艂awem, przesta艂a s艂ucha膰, co m贸wi臋. Nie zagl膮da艂a do mojej torby, nie usi艂owa艂a przeszukiwa膰 domu Teresy, ziewn臋艂a, przeci膮gn臋艂a si臋, oznajmi艂a, 偶e kalifornijski klimat jest przyjemniejszy, powiedzia艂a „no to bay" i zako艅czy艂a wizyt臋. Zupe艂nie tak, jakby艣my mieszka艂y obok siebie i codziennie wpada艂y na chwil臋.
Torebeczka pod zegarkiem przepala艂a mi r臋k臋 na wylot, a jednak by艂am pewna, 偶e nie w tej sprawie przyjecha艂a. Podejrzenia podejrzeniami, nie mia艂o to dla niej znaczenia, kicha艂a na m贸j udzia艂 w aferze. Zale偶a艂o jej tylko na jednym, chcia艂a zapyta膰 o Przemys艂awa. Uzyska艂a informacj臋, w jaki spos贸b mo偶na nawi膮za膰 z nim kontakt i wystarczy艂o jej to w zupe艂no艣ci.
Och艂on膮wszy w jeziorze, zmieni艂am pogl膮dy. 殴le j膮 oceni艂am, ona wcale nie udawa艂a idiotki. Jej beztroska by艂a najzupe艂niej uzasadniona, nie mog艂a przecie偶 wiedzie膰, 偶e znam Beat臋. Sama jej r贸wnie偶 nie zna艂a, Beata pojawi艂a si臋 na horyzoncie, kiedy Finetki nie by艂o ju偶 w Polsce, a Przemys艂aw do wylewnych nie nale偶a艂. Beata stanowi艂a klucz do sprawy, nikt z tego towarzystwa jej nie zna艂, by艂a znacznie od nas m艂odsza, dziesi臋膰 lat chyba, mo偶e osiem. Kiedy z ni膮 pracowa艂am, by艂a to niepozorna kre艣lareczka, na kt贸r膮 nie zwraca艂o si臋 uwagi, nikt w贸wczas nie m贸g艂 przewidzie膰, co z niej wyro艣nie. Tak, oczywi艣cie, ze strony Finetki to nie by艂 偶aden wyg艂up, to by艂a po prostu niewiedza o mojej znajomo艣ci z Beat膮! Mo偶e nawet wi臋cej, mo偶e w og贸le niewiedza o Beacie...
Epokowe odkrycie przeistoczy艂o si臋 w t艂usty 偶er i podkarmiona my艣l ruszy艂a ostrym galopem.
* * *
— Moja matka wyobra偶a艂a sobie, 偶e b臋d臋 dla niej b艂ogos艂awie艅stwem i dlatego wymy艣li艂a mi takie imi臋 — powiedzia艂a melancholijnie Beata w godzinach nadliczbowych, odrywaj膮c si臋 na chwil臋 od deski. — Zdaje si臋, 偶e akurat przelatywa艂a obok z艂a godzina. W jakim stopniu jestem dla niej b艂ogos艂awie艅stwem, sama si臋 orientujesz.
Taktownie powstrzyma艂am si臋 od komentarza, 偶eby jej nie odbiera膰 zapa艂u do pracy, bo kre艣li艂a m贸j projekt. Z charakteru ta jej matka mocno przypomina艂a mi Finetk臋, wi臋c lepiej by艂o si臋 nie odzywa膰. R贸偶nica polega艂a wy艂膮cznie na tym, 偶e Finetka by艂a roze艣miana i beztroska, a matka Beaty wiecznie skwaszona, niezadowolona i nieszcz臋艣liwa. Reszt臋 mo偶na by艂o prze艂o偶y膰 z jednej do drugiej i nikt nie zwr贸ci艂by uwagi.
Nie by艂a to zreszt膮 jej biologiczna matka. Ca艂a historia wygl膮da艂a troch臋 niesamowicie, jak z ponurego romansu. Dwie kobiety urodzi艂y dzieci r贸wnocze艣nie w jednym szpitalu, jedna matka i jedno dziecko umar艂y, z tym 偶e niejako na krzy偶. Umar艂a matka 偶ywego dziecka i martwe urodzi艂o si臋 dziecko 偶ywej matki. 呕ywa matka zabra艂a sobie 偶ywe dziecko tamtej drugiej i uzna艂a je za swoje. Wiadomo ju偶 by艂o, 偶e wi臋cej dzieci mie膰 nie b臋dzie, obecni przy tym lekarz i po艂o偶na dali si臋 mo偶e ub艂aga膰, mo偶e przekupi膰, do艣膰, 偶e ca艂a sprawa pozosta艂a w ukryciu. Beata dowiedzia艂a si臋 o tym, kiedy by艂a ju偶 doros艂a, wychodzi艂a w艂a艣nie za ma偶 i niepr臋dko zdo艂a艂a otrz膮sn膮膰 si臋 z szoku.
Przypomnia艂am sobie ow膮 uwag臋 o imieniu znacznie p贸藕niej. Siedzia艂am w jej atelier, mieszcz膮cym si臋 na strychu, stanowi膮cym zarazem mieszkanie, gdzie matka nie mia艂a wst臋pu. Beata odkupi艂a ten strych, ju偶 urz膮dzony, od jednego mojego kumpla, kt贸ry por贸s艂 w pierze i przeni贸s艂 si臋 do w艂asnej willi. Niedrogo jej sprzeda艂 i na raty, ale i tak zar偶n臋艂a si臋 doszcz臋tnie, bo r贸wnocze艣nie musia艂a tej swojej upiornej matce kupi膰 mieszkanie. Pozby艂a si臋 samochodu i jako艣 nastarczy艂a, a teraz usi艂owa艂a dorabia膰 si臋 na nowo.
Niepozorna kre艣lareczka z dawnych lat wcieli艂a w 偶ycie bajk臋 o brzydkim kacz膮tku, odmieniaj膮c si臋 tak, 偶e niemal trudno by艂o j膮 pozna膰. Owszem, ju偶 w tamtych czasach by艂a 艂adna i wdzi臋czna, ale w艂a艣ciwie nie dostrzega艂o si臋 jej. Nikt nie podejrzewa艂 w niej znakomitego talentu i b艂yskotliwej inteligencji, ukrytej pod nie艣mia艂o艣ci膮. Urody te偶 prawie nie by艂o wida膰, nie umia艂a si臋 umalowa膰, nie mia艂a w co si臋 ubra膰, ba艂a si臋 rozmawia膰 z lud藕mi, cofa艂a si臋 do k膮ta i przeprasza艂a, 偶e 偶yje. Kontakty towarzyskie nie wchodzi艂y w rachub臋, nie mia艂a na nie czasu, bardzo ch臋tnie natomiast zostawa艂a w godzinach nadliczbowych, nie odmawiaj膮c 偶adnej roboty. Nie mog艂am zrozumie膰, o co tu chodzi, a偶 wreszcie po paru miesi膮cach sedno rzeczy wysz艂o na jaw.
Beata by艂a niewolnic膮. Nie mia艂a prawa do w艂asnego 偶ycia, wszystko zagarnia艂a matka, zach艂anna harpia, 偶eruj膮ca na jedynej c贸rce. Nieszcz臋艣ciem podstawowym by艂 kompletny brak rodziny, nic, 偶adnej ciotki, babki, siostry, wuja, kuzyna, pustynia absolutna, ojciec umar艂, kiedy Beata by艂a jeszcze dzieckiem i matka mia艂a tylko j膮. Trzyma艂a si臋 jej kurczowo pazurami i z臋bami, przyczepiona jak pijawka, nie pozwalaj膮c odetchn膮膰, przedtem przychodzi艂a pod szko艂臋, potem czeka艂a pod biurem, co widzia艂am na w艂asne oczy, dzwoni艂a co godzin臋, jej niecierpliwo艣膰 wylewa艂a si臋 wr臋cz ze s艂uchawki. Najch臋tniej zabroni艂aby Beacie w og贸le chodzi膰 do pracy i przywi膮za艂a j膮 do siebie lin膮 okr臋tow膮. Zabiera艂a jej tak偶e pieni膮dze i decydowa艂a o zakupach, co by艂o ju偶 zupe艂nie okropne, bo kupowa艂a dla siebie. Dla Beaty nie zostawa艂o prawie nic, przy czym nie by艂a to krzywda wyrz膮dzana 艣wiadomie, c贸偶 znowu, matka j膮 przecie偶 tak bezgranicznie kocha艂a! Tyle 偶e nie dostrzega艂a jej potrzeb, nie przychodzi艂o jej do g艂owy, 偶e c贸rka powinna by膰 jako艣 ubrana, zbytnio zaj臋ta by艂a sob膮. Nale偶a艂a do kobiet nudz膮cych si臋 w samotno艣ci 艣miertelnie, zadr臋czy艂aby dziesi臋ciu m臋偶贸w, w braku m臋偶贸w dr臋czy艂a Beat臋. 呕膮da艂a od niej przyjemno艣ci, rozrywek i towarzystwa, w dodatku pozbawiona by艂a inwencji i ustawicznie oczekiwa艂a propozycji. Zdrowie mia艂a 偶elazne, a si艂y niespo偶yte i nie chcia艂a si臋 nudzi膰. Nie lubi艂a ludzi i nie utrzymywa艂a 偶adnych znajomo艣ci, nie interesowa艂a si臋 nikim poza sob膮 i wiecznie na wszystko wybrzydza艂a, melancholijnie i cierpi臋tniczo. Zadowolona nie by艂a nigdy.
Zorientowawszy si臋 w sytuacji mojej nieszcz臋snej kre艣larki, zacz臋艂am j膮 delikatnie buntowa膰. Wida膰 by艂o, 偶e sama na protest si臋 nie zdob臋dzie.
— S艂uchaj, czy ty nie przesadzasz? — spyta艂am z nagan膮. — Na 艣wiecie jest par臋 miliard贸w ludzi, nie tylko ty jedna...
— Dla mojej matki jestem tylko ja jedna — przerwa艂a Beata z westchnieniem. — Wi臋cej c贸rek nie ma.
— To nie musi by膰 c贸rka. W艣r贸d tych paru miliard贸w mo偶e by si臋 da艂o kogo艣 znale藕膰?
— Kogo na przyk艂ad?
— Kogokolwiek. Drug膮 tak膮 osob臋, kt贸ra si臋 nudzi.
— Kiedy widzisz... Ja j膮 bardzo kocham, ale obiektywnie musz臋 przyzna膰, 偶e na d艂u偶sz膮 met臋 nikt z ni膮 nie wytrzyma.
— Mo偶e jaki ch艂op? Przecie偶 ona jest 艂adna!
— 艁adna i zadbana i co z tego? Owszem, czasem si臋 jaki艣 trafia, ale ona nie chce.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Wydaje mi si臋, 偶e ma jaki艣 uraz na tle m臋偶czyzn. Chce nimi pomiata膰, a oni tego nie lubi膮. M艣ci si臋 za co艣 czy co? Poza tym nie interesuje jej nic poni偶ej Gregory Pecka, ale gdyby przyszed艂 Gregory Peck, natychmiast kaza艂aby mu wynie艣膰 艣mieci.
Sprawa prezentowa艂a si臋 do艣膰 beznadziejnie, ale nie ustawa艂am w wysi艂kach.
— S艂uchaj, a ona nie mog艂aby p贸j艣膰 do pracy? — spyta艂am przy kolejnej okazji, kiedy Beata za premi臋 nie zdo艂a艂a kupi膰 sobie palta.
— Kto?
— Twoja matka.
— Po co? Ma przecie偶 dochody po ojcu. Ojciec napisa艂 dwa podr臋czniki, wznawiaj膮 co roku i pieni膮dze z tego b臋d膮 przychodzi艂y jeszcze przez pi臋tna艣cie lat.
— A potem co?
— Ona twierdzi, 偶e do tego czasu umrze, a je艣li nie, ja j膮 b臋d臋 utrzymywa膰. Ale mam nadziej臋, 偶e dostanie jak膮 rent臋, emerytur臋 albo co...
— No dobrze, ale mia艂aby zaj臋cie. Przesta艂aby si臋 nudzi膰.
— Po pierwsze, ona twierdzi, 偶e si臋 nie nudzi, bo jest zaj臋ta mn膮, a po drugie...
— Czekaj! W jaki spos贸b jest zaj臋ta tob膮?
— No wiesz... Ci膮gle my艣li, co ja robi臋, kiedy wr贸c臋 do domu, co b臋d臋 robi膰 jutro i tak dalej.
— O Jezu...
Beata mia艂a usposobienie akurat odwrotne ni偶 matka. Lubi艂a samotno艣膰, nie nudzi艂a si臋 nigdy, ciekawi艂 j膮 艣wiat, a dla ludzi mia艂a wielk膮, serdeczn膮 偶yczliwo艣膰. Oczytana by艂a nieprawdopodobnie, bo matka tolerowa艂a wy艂膮cznie nauk臋 i prac臋, Beata sp臋dza艂a zatem czas w czytelniach i bibliotekach, 偶eby jak najp贸藕niej wraca膰 do domu i nie s艂ysze膰 pyta艅, o czym my艣li i dlaczego ma taki wyraz twarzy. Unika膰 wyrzut贸w, pretensji, narzeka艅 i koszmarnych prognoz. Nie przychodzi艂o jej do g艂owy, 偶e mog艂aby co艣 ze艂ga膰, wi臋c rzetelnie uzupe艂nia艂a wykszta艂cenie, po czym matka 偶膮da艂a sprawozda艅, czego te偶 si臋 dzi艣 nauczy艂a. Nie r臋cz臋, czy na jej miejscu nie pope艂ni艂abym zbrodni...
Beata zbrodni nie mia艂a w planach, ale znosi艂a t臋 kuratel臋 z coraz wi臋kszym wysi艂kiem, cierp艂o w niej wszystko, a z臋by jej si臋 same zaciska艂y. Na radykalne posuni臋cie nie umia艂a si臋 zdoby膰, zreszt膮 nie mia艂a za co, i bliska ju偶 by艂a ostatecznej depresji, kiedy uratowa艂o j膮 ma艂偶e艅stwo.
Zamieni艂 stryjek siekierk臋 na kijek. Naparzy艂 si臋 na ni膮 pierwszy amant ca艂ego biura, nieprzeci臋tnie przystojny ch艂opak, 艣wietny fachowiec, rozpuszczony powodzeniem jak dziadowski bicz, apodyktyczny tyran i despota, a przy tym nieg艂upi. Zgad艂 od razu, 偶e w Beacie znajdzie pokorn膮 niewolnic臋 i wygodny podn贸偶ek, ustawi j膮 sobie, jak zechce i us艂ug臋 zyska pierwszej kategorii. Postanowi艂 si臋 o偶eni膰. Beata nie mia艂a z艂udze艅, rozszyfrowa艂a go z miejsca, ale w udr臋kach z matk膮 stanowi艂 wielk膮 szans臋. Wyj艣膰 za m膮偶 mia艂a prawo, zdecydowa艂a si臋 bez namys艂u,
Matka dosta艂a sza艂u. My艣l, 偶e c贸rka wymyka si臋 jej z r膮k, by艂a nie do zniesienia. W贸wczas to w艂a艣nie, w wybuchu histerii, wykrzycza艂a do Beaty prawd臋 o jej urodzeniu, domagaj膮c si臋 nadludzkiej wdzi臋czno艣ci za po艣wi臋cenie 偶ycia cudzemu dziecku. Protestowa艂a w艣ciekle przeciwko ma艂偶e艅stwu, rzuca艂a kl膮twy i gro藕by, 偶膮da艂a zabrania jej w podr贸偶 po艣lubn膮, nie bacz膮c nawet, i偶 jest to wyjazd s艂u偶bowy pana m艂odego, upiera艂a si臋 razem z nimi zamieszka膰, rozp臋ta艂a istne szale艅stwo. Beat臋 og艂uszy艂a doszcz臋tnie, ale zi臋膰 mia艂 charakter w tym wypadku bardzo przydatny. Spazmatyczne 艂kania i skamienia艂e rozpacze nie robi艂y na nim wra偶enia, postawi艂 spraw臋 ostro i wygra艂 bezapelacyjnie.
Pa艅stwo m艂odzi wyjechali do RFN. Matka zrezygnowa艂a nie od razu, na prawo i lewo g艂osi艂a, jak膮 ma pod艂膮 c贸rk臋, ale histeryczne szlochy przesz艂y jej jak r臋k膮 odj膮艂, po czym okaza艂o si臋, 偶e doskonale potrafi 偶y膰 bez Beaty. Znalaz艂a sobie nawet towarzystwo i wysz艂o szyd艂o z worka. Trzyma艂a si臋 Beaty ze zwyczajnego lenistwa, bo tak jej by艂o wygodniej.
Beata przyjecha艂a po dw贸ch latach, ju偶 nie ta sama. Pracowa艂a tam, zdoby艂a troch臋 pieni臋dzy, nie wr贸ci艂a do biura, tylko posz艂a na ASP. Sko艅czy艂a studia, rozwiod艂a si臋, dzieci, chwali膰 Boga, nie mieli. Matka, zachwycona rozwodem, rozcapierzy艂a pazury, ale Beata zn贸w wyjecha艂a. Siedzia艂a za granic膮 par臋 lat, pracowa艂a, robi艂a 艣wietne dekoracje wystaw i zarabia艂a pieni膮dze. Wr贸ci艂a samochodem, kupi艂a sobie kawalerk臋, zacz臋艂a robi膰 grafik臋, a potem przesz艂a na malarstwo. Matka nie popu艣ci艂a, postanowi艂a towarzyszy膰 c贸rce, odkry艂a w sobie samorodny talent i te偶 zacz臋艂a malowa膰. Bohomazy to by艂y niewiarygodne. Od Beaty 偶膮da艂a urz膮dzania wystaw i aukcji, ale Beata by艂a ju偶 odmieniona na zawsze.
— Nie dam jej si臋 przyt艂amsi膰 — powiedzia艂a do mnie stanowczo. — Nie mog臋 mie膰 jej na g艂owie, bo nic nie zrobi臋, b臋d臋 sko艅czona. Powiem ci, 偶e chwilami jej nienawidz臋, a r贸wnocze艣nie jest mi jej 偶al. Powinnam zn贸w wyj艣膰 za m膮偶, m膮偶 to doskona艂a ochrona przed ni膮. Nie znasz kogo艣, kto by si臋 zgodzi艂 o偶eni膰 ze mn膮 fikcyjnie? Za pieni膮dze.
Zdziwi艂am si臋, bo kwit艂a jakim艣 niespokojnym szcz臋艣ciem, co na og贸艂 bywa jednoznaczne.
— Dlaczego fikcyjnie? Przecie偶 masz kogo艣?
— W艂a艣nie dlatego. Tego mojego nie mog臋 po艣lubi膰 z r贸偶nych przyczyn. Zreszt膮, za 偶adne skarby bym go z ni膮 nie zetkn臋艂a...
Przesta艂a wyje偶d偶a膰. Malowa艂a coraz lepiej, tyle 偶e jako艣 znacznie mniej. Swoj膮 kawalerk臋 zamieni艂a na ten strych z pracowni膮, po czym okaza艂o si臋, 偶e dom, w kt贸rym mieszka艂a matka, ma zosta膰 rozebrany. Za jej mieszkanie sp贸艂dzielcze zap艂aci艂a Beata, przy czym ta straszna baba za偶膮da艂a dw贸ch pokoj贸w, bo przecie偶 musi r贸wnie偶 malowa膰. Beata nie protestowa艂a, sprzeda艂a samoch贸d i w jaki艣 czas potem nast膮pi艂 krach.
Przemys艂awa pozna艂am przy okazji za艂atwiania jakich艣 spraw urz臋dowych, kt贸rych na og贸艂 unikam jak zarazy, wi臋c w og贸le nie mam o nich poj臋cia. Dzia艂o si臋 to w Ministerstwie Kultury, instytucji dostatecznie szacownej, 偶eby zawieranie w niej znajomo艣ci by艂o wr臋cz po偶膮dane. Czaruj膮cy i elegancki pan pokaza艂 mi, kt贸ry to pok贸j, pouczy艂 o kolejno艣ci dzia艂a艅, poinformowa艂, 偶e musz臋 napisa膰 podanie. Na komunikat o podaniu z miejsca prychn臋艂am jadem i zaraz potem okaza艂o si臋, 偶e s艂usznie, wcale nie musz臋 pisa膰, ministerstwo ma moich poda艅 po dziurki w nosie. Obejdzie si臋 bez nast臋pnego. Pan okaza艂 co艣, co mo偶na by nazwa膰 rozbawionym zaskoczeniem, i uczyni艂 kilka uwag, kt贸re mnie zainteresowa艂y. Potem przedstawi艂 si臋, Przemys艂aw Derbacz.
Rwa艂 moje oko od pierwszej chwili, bo by艂 szalenie przystojnym blondynem, a blondyni rozmaitego autoramentu odgrywali w moim 偶yciorysie nader istotne role. Sama zaproponowa艂am, 偶eby p贸j艣膰 na kaw臋. Na tej kawie najpierw stwierdzi艂am, 偶e co艣 mi on nie pasuje na pracownika kultury, a potem przyjrza艂am mu si臋 dok艂adniej. Pi臋kny by艂, bezsprzecznie, ale mia艂 jedn膮 wad臋, mianowicie odrobin臋 za w膮sko osadzone oczy. Kiedy艣 gdzie艣 przeczyta艂am, 偶e w膮sko osadzone oczy stanowi膮 oznak臋 okrucie艅stwa i zakodowa艂o mi si臋 to na granit.
Przemys艂aw na okrucie艅stwo nie wygl膮da艂, przeciwnie, prezentowa艂 og贸lnoludzk膮 偶yczliwo艣膰. To, co m贸wi艂, brzmia艂o niezmiernie interesuj膮co i jako艣 jakby troch臋 tajemniczo. Do Ministerstwa Kultury nie pasowa艂 coraz bardziej.
— Kim pan jest? — spyta艂am, nie bawi膮c si臋 w taktowne om贸wienia. — Co pan robi?
— Zajmuj臋 si臋 ochron膮 zabytk贸w —odpar艂 skromnie.
— Historyk sztuki?
— Powiedzmy, 偶e prawie...
Przygl膮da艂am mu si臋, a m贸j umys艂 gwa艂townie pracowa艂. S膮 takie dziedziny w ochronie zabytk贸w, kt贸re maj膮 pe艂ne prawo brzmie膰 tajemniczo. Siedzi w nich...? Ale, do licha, je艣li rzeczywi艣cie w czym艣 takim siedzi, nie powinien mi tego dawa膰 do zrozumienia, powinien rzetelnie zachowa膰 tajemnic臋. A je艣li nie siedzi, nie ma powodu si臋 wyg艂upia膰, mo偶e rozmawia膰 wprost. Udaje...? Na kretyna nie wygl膮da...
Te oczy nie tylko by艂y w膮sko osadzone, gorzej, one nie mia艂y 偶adnego wyrazu. Twarz owszem, u艣miecha艂a si臋, powa偶nia艂a, popada艂a w rzewn膮 melancholi臋, a oczy nic, przez ca艂y czas takie same. Co u diab艂a? Szk艂a kontaktowe? E tam, m贸j syn nosi szk艂a kontaktowe i wygl膮da normalnie. Ej偶e, takie oczy bez 偶adnego wyrazu maj膮 niekt贸rzy, specjalnie si臋 tego ucz膮... Zainteresowa艂am si臋 bardziej. Niekonsekwencja tego cz艂owieka by艂a niepoj臋ta i nabra艂am ch臋ci, 偶eby go rozgry藕膰. Pewnie, gdyby by艂 obrzydliwy, moje ch臋ci zdech艂yby w zarodku, ale taki...? I blondyn...?
Nie wiadomo, co by z tego wynik艂o, gdyby nie ta jedna wada. W膮sko osadzone oczy nie pozwala艂y mi pozby膰 si臋 nieufno艣ci, popiskuj膮cej gdzie艣 tam na dnie duszy. Moja dusza zawsze by艂a m膮drzejsza ode mnie i wiedzia艂am, 偶e nie powinnam jej lekcewa偶y膰. Pomimo to wymieni艂am z nim telefony... nie wymieni艂am, da艂am. On nie mia艂 telefonu, to te偶 wyda艂o mi si臋 dziwne, ale za p贸藕no ju偶 by艂o, 偶eby mu wyrywa膰 wr臋czon膮 wizyt贸wk臋. Pomy艣la艂am, 偶e wola boska, nie pok膮sa mnie przecie偶, a gdyby by艂 natr臋tny, to w艂a艣ciwie sama przyjemno艣膰. Przy okazji mo偶e czego艣 si臋 dowiem...
By艂 natr臋tny. Niezrozumiale, pod ka偶dym wzgl臋dem. Zadzwoni艂, spotkali艣my si臋, zadzwoni艂, z艂o偶y艂 mi wizyt臋, zadzwoni艂, podrzuci艂am go gdzie艣 tam, rozmawiali艣my w samochodzie. Nieufno艣膰 na dnie mojej duszy kwicza艂a jak zarzynany wieprz. Primo, co jest, dzwoni, spotyka si臋, nie mo偶e si臋 rozsta膰, przeci膮ga spotkanie, chocia偶 mnie si臋 ziemia pod nogami pali, a uparcie twierdzi, 偶e wcale nie ma czasu. Secundo, r贸wnocze艣nie wykazuje inicjatyw臋 i nie wykazuje inicjatywy. Dzwoni, owszem, w s艂uchawce wida膰, 偶e ch臋tnie by si臋 spotka艂, ale 偶adne zaproszenie, 偶adna propozycja nie pada. Czeka na moj膮. A ja dzia艂am wbrew sobie.
Dzwoni艂 nieregularnie i nieoczekiwanie, nie zawsze by艂o mi to na r臋k臋, a jednak poddawa艂am si臋. M贸wi艂am to, na co czeka艂, proponowa艂am to, co on powinien by艂 zaproponowa膰, bez wzgl臋du na moje w艂asne zamiary i potrzeby, i sama siebie nie mog艂am zrozumie膰. G艂ow臋 spod kranu wyj臋艂am, 偶eby lecie膰 do telefonu i zamiast j膮 potem z powrotem pod ten kran wsadzi膰, wbi艂am si臋 w peruk臋 i pojecha艂am na spotkanie. Podwioz艂am go, bo si臋 艣pieszy艂, um贸wiona by艂am gdzie indziej za kwadrans, po dw贸ch godzinach jeszcze siedzieli艣my w samochodzie, gadaj膮c. Jak Boga kocham, nie przeze mnie! Co za zaraza jaka艣, presja moralna...? Utajona? Nie zakocha艂 si臋 we mnie, to pewne, nie podrywa艂 mnie, par臋 razy w 偶yciu by艂am podrywana i par臋 os贸b si臋 we mnie kocha艂o, niemo偶liwe, 偶ebym nie mia艂a o tym 偶adnego poj臋cia! Mimo uprzejmo艣ci, us艂ug, obskakiwania, zachwyt贸w, to nie by艂o to. Chyba 偶e te oczy bez 偶adnego wyrazu, nigdy nic w nich nie b艂ysn臋艂o, nic si臋 nie pojawi艂o... Kamie艅. Drewno. Sztuczny produkt.
O sobie m贸wi艂 r贸wnocze艣nie du偶o i ma艂o. 艢ci艣le bior膮c, m贸wi艂 ma艂o, du偶o dawa艂 do zrozumienia. Rozmawia艂 og贸lnikami, niedom贸wieniami, metaforami... Z konkret贸w dowiedzia艂am si臋, 偶e jest rozwiedziony, dzieci nie ma, mieszka skromnie i nikt u niego nie bywa. Pracuje tylko czasami, tak si臋 ustawi艂, bo lubi swobod臋...
Przydeptywa艂am t臋 kwicz膮c膮 dusz臋 z ca艂ej si艂y, bo wydawa艂 mi si臋 interesuj膮cy, zagadkowy i jednak cholernie przystojny, a偶 do chwili, kiedy spraw臋 rozwik艂a艂 przypadek. Przyjecha艂am do Beaty bardzo p贸藕no z g艂upiego powodu. Lubi臋 czyta膰 seriami, siedzia艂am w艂a艣nie w 艣redniowieczu i przypomnia艂am sobie, 偶e ona ma co艣 jeszcze z wypraw krzy偶owych. Nie mog艂am tego dosta膰, postanowi艂am od niej po偶yczy膰. Podjecha艂am, z do艂u zobaczy艂am, 偶e w oknie si臋 艣wieci, wesz艂am na g贸r臋.
Na ostatniej kondygnacji spotka艂am schodz膮cego ze strychu Przemys艂awa. Na strychu mieszka艂a tylko Beata.
Charakter mojego zaskoczenia by艂 taki, 偶e nie musia艂am go ukrywa膰.
— Znasz Beat臋? — spyta艂am ze zdziwieniem.
— Dlaczego s膮dzisz, 偶e znam Beat臋? — co mnie od razu nieco zirytowa艂o.
— Bo nikt inny tu nie mieszka.
— Sama odpowiedzia艂a艣 na swoje pytanie.
Cholera mnie trzasn臋艂a, bo nie znosz臋 takich rozm贸w. Wcale sobie nie odpowiedzia艂am na swoje pytanie, fakt, 偶e schodzi艂 ze strychu, nie 艣wiadczy艂 o znajomo艣ci z Beat膮. M贸g艂 zna膰 mojego kumpla, kt贸ry tu przedtem mieszka艂, i nie wiedzie膰 o jego wyprowadzce. M贸g艂 i艣膰 do Beaty, nie znaj膮c jej, w czyim艣 imieniu, kupca na obraz na przyk艂ad. M贸g艂 szuka膰 pralni albo czyjego艣 nazwiska, nie znale藕膰 i do Beaty nawet nie zapuka膰. M贸g艂 tu wej艣膰, 偶eby zdj膮膰 spodnie i czy艣ci膰 plam臋 na nich! Mo偶liwo艣ci by艂o zatrz臋sienie!
Co艣 mi si臋 nagle zrobi艂o i jak r臋k膮 odj膮艂, znik艂a moja uleg艂o艣膰. Nie zesz艂am z nim na d贸艂, nie spyta艂am, czy si臋 nie 艣pieszy, nie zaproponowa艂am, 偶e go podrzuc臋, nie toczy艂am godzinnej dyskusji. Powiedzia艂am, 偶e nie mam czasu i z uczuciem pope艂nienia rewolucyjnego 艣wi臋tokradztwa polecia艂am na g贸r臋.
— Spotka艂am na schodach Przemys艂awa — powiedzia艂am bez wst臋p贸w. — Kim on jest dla ciebie?
— M臋偶czyzn膮 mojego 偶ycia — odpar艂a Beata spokojnie i 艣wiat艂o zacz臋艂o jej bi膰 ze 艣rodka. — A bo co? Znasz go?
Ze zdumieniem stwierdzi艂am w sobie uczucie niebotycznej ulgi. Kwik przydeptanej duszy zabrzmia艂 triumfalnie. Chwa艂a偶 Bogu, nie musz臋 ju偶 rozstrzyga膰 idiotycznych dylemat贸w, mo偶e Beacie takie oczy nie przeszkadzaj膮...
— Znam od paru miesi臋cy, pozna艂am go w Ministerstwie Kultury i bardzo mnie zaintrygowa艂 — wyja艣ni艂am. — Na ty przeszli艣my z mojej inicjatywy, 艂atwiej rozmawia膰. Nie podrywa艂 mnie, informuj臋 ci臋 dla unikni臋cia nieporozumie艅.
Blask na twarzy Beaty przeistoczy艂 si臋 w zdumienie i autentyczny podziw.
— Chapeau bas, moja droga! Nie zawiod艂a艣 mnie! Ma艂o jest kobiet, kt贸re by zgad艂y, 偶e on nie podrywa. On ma spos贸b bycia, od kt贸rego ka偶dej oko bieleje i wielkie nadzieje gotowe.
— Pochodz臋 z przyzwoitej rodziny i zosta艂am kiedy艣 dobrze wychowana — rzek艂am sucho. — Fakt, 偶e m臋偶czyzna odsuwa krzes艂o, z kt贸rego wstaj臋, nie stanowi dla mnie 偶adnego dziwowiska. Nie m贸wi膮c o podawaniu p艂aszczyka. Ale on chyba jednak troch臋 przesadza.
— Te偶 to m贸wi臋. Trudno, kwestia nawyk贸w. Jestem g艂upsza od ciebie i narwa艂am si臋 na to w pierwszej chwili. W drugiej si臋 zorientowa艂am, ale ju偶 by艂o za p贸藕no.
— Nie jeste艣 g艂upsza, tylko m艂odsza. Mam nadziej臋, 偶e od ciebie dowiem si臋 o nim czego艣, bo sama nie mog臋 doj艣膰. Kim on w艂a艣ciwie jest i co robi?
Beata popatrzy艂a na mnie jako艣 niespokojnie.
— Nie — powiedzia艂a stanowczo i mo偶e odrobin臋 偶a艂o艣nie. — Niczego si臋 ode mnie nie dowiesz.
Zainteresowa艂a mnie wi臋cej ni偶 sam Przemys艂aw.
— Bo co? Przyczyn臋 chyba mo偶esz wyjawi膰?
— Przyczyn臋 mog臋. Proste. Obieca艂am mu, 偶e niczego nigdy nikomu o nim nie wyjawi臋. Cokolwiek kto艣 b臋dzie wiedzia艂, nie ode mnie wyjdzie. Tobie bym powiedzia艂a, niekoniecznie mo偶e wszystko, ale du偶o, bo nic mi nie sprawia wi臋kszej przyjemno艣ci, jak o nim rozmawia膰, a wiem, 偶e nie rozgadasz byle gdzie, ale przed chiwi艂膮 go spotka艂a艣 i on wie, 偶e rozmawiamy. Nie spyta, co powiedzia艂am, poczeka, a偶 sama mu powiem, ale zna ci臋 przecie偶. Sprawdzi, czy si臋 zgadza. Niech wie, 偶e nie powiedzia艂am nic.
— Jak to, sprawdzi...?
— Z ciebie wydoi. Gwarantuj臋 ci, 偶e potrafi i nawet tego nie zauwa偶ysz.
Wstrz膮s za wstrz膮sem prze偶ywa艂am tego wieczoru.
— Czekaj偶e, nie o dojenie chodzi. Mo偶liwe, 偶e potrafi, nawet bez trudu mu to przyjdzie, mam g艂upi zwyczaj m贸wi膰 prawd臋. Ale rzeczywi艣cie uwa偶asz, 偶e b臋dzie sprawdza艂?!
— On wszystko sprawdza.
— Na lito艣膰 bosk膮...!
Na chwil臋 zamilk艂am, gapi膮c si臋 na Beat臋, bo co艣 mi tu przera偶aj膮co zgrzytn臋艂o. Niew膮tpliwie by艂a op臋tana, ale s膮 w ko艅cu jakie艣 granice upokorze艅...
— I pomy艣le膰, 偶e kiedy艣 kobiety zrywa艂y na zawsze za sam cie艅 nieufno艣ci — powiedzia艂am z lekk膮 zgroz膮. — Suki to by艂y, co po szafach chowa艂y rozmaite mazepy, ale sztandar splamionego honoru dzier偶y艂y wysoko. I ty si臋 zgadzasz, 偶eby sprawdza艂? Nie s膮dzisz, 偶e jest to, jak by tu elegancko powiedzie膰... przesadny brak zaufania?
Beata mia艂a niebo w oczach.
— Zgadzam si臋. Nic nie s膮dz臋. On tak musi. Zgadzam si臋 na wszystko absolutnie, bo nie ma dla mnie 偶ycia bez niego. Czy ty tego nie rozumiesz? Trafi艂am na swoje szcz臋艣cie i b臋d臋 je trzyma膰 nawet, je艣li mi od tego r臋ce odpadn膮.
Zrozumia艂am j膮 bardzo dobrze, sama potrafi艂am zg艂upie膰 podobnie, i to wcale nie tak dawno temu. Mimo wszystko jednak a偶 tak 藕le nie by艂o. Beata posz艂a za daleko...
W tym wszystkim odezwa艂 si臋 we mnie m贸j przecudowny charakter. Przemys艂aw najwyra藕niej w 艣wiecie tworzy艂 wok贸艂 siebie jak膮艣 nieprzeniknion膮 mg艂臋 tajemnicy. Ca艂e 偶ycie uwielbia艂am mg艂y tajemnic, ch臋膰 przenikni臋cia przez ten opar strzeli艂a jak z katapulty, wype艂ni艂a mi organizm, tkanki, kom贸rki i ca艂膮 reszt臋 anatomii. Zabulgota艂a w tej wodzie, z kt贸rej si臋 cz艂owiek sk艂ada. Beata mog艂a sobie pozosta膰 granitowe lojalna, ja nie musia艂am.
Zabra艂am wyprawy krzy偶owe, zostawi艂am j膮 jej trudnemu szcz臋艣ciu i pojecha艂am do domu.
Zdj臋ty ze stanowiska potencjalnego gacha Przemys艂aw zacz膮艂 budzi膰 we mnie bardzo mieszane uczucia, w kt贸rych coraz wyra藕niej l臋g艂a si臋 niech臋膰. Kontakty uleg艂y wprawdzie rozlu藕nieniu, przesta艂am reagowa膰 na jego oczekiwanie propozycji, spotykali艣my si臋 rzadko i przewa偶nie przypadkiem, ale za to zacz臋艂am o niego pyta膰. Ura偶ona ambicja niechcianej kobiety nie wchodzi艂a w rachub臋 w 偶adnym stopniu, przesta艂 mnie obchodzi膰 jego stosunek do mnie, mog艂am sobie zatem pozwala膰. Rezultaty uzyska艂am tak dziwne, 偶e trudno by艂o w nie uwierzy膰.
Spo艂ecze艅stwo podzieli艂o si臋 na dwie kategorie: jedna wielbi艂a go jak b贸stwo, druga uwa偶a艂a za dno moralne i umys艂owe. Strona wielbi膮ca prezentowa艂a poziom troch臋 poni偶ej szko艂y 艣redniej, krytykuj膮ca wr臋cz przeciwnie, ale zdarza艂y si臋 wyj膮tki. Najzagorzalsza przeciwniczka mia艂a za sob膮 wy偶sze studia i tytu艂 magistra, nast臋pna po niej w kolejno艣ci siedem klas i ocean alkoholu. Przyjrza艂am si臋 temu porz膮dniej i polecia艂am do Beaty.
— Nie podoba mi si臋 ta twoja wielka mi艂o艣膰 — oznajmi艂am wprost. — Przemy艣la艂a艣 to sobie? Orientujesz si臋 w og贸le w sytuacji?
— Od pocz膮tku — odparta Beata z niezm膮conym spokojem. — Wiem, o co ci chodzi, mo偶esz si臋 nie przejmowa膰, pozory czasem myl膮. To po pierwsze, a po drugie, Przemek ma dla mnie dwie zalety, jedyne na 艣wiecie.
— No? Jakie?
— Wiem, 偶e mog臋 mie膰 do niego absolutne zaufanie. Absolutne, rozumiesz, co to znaczy? I wiem, 偶e mnie kocha. Jestem jedyn膮 kobiet膮 na ca艂ej kuli ziemskiej, wszystkie inne nie maj膮 p艂ci.
Dusza mi j臋kn臋艂a rozpaczliwie i okropnie, bo z moich w艂asnych ust wyj臋艂a te s艂owa. Te偶 to kiedy艣 m贸wi艂am, te偶 mia艂am zaufanie, te偶 by艂am jedyna na kuli ziemskiej, kretynka nieszcz臋sna! Od chwili kiedy pierwsza ma艂pa zlaz艂a z drzewa i przeistoczy艂a si臋 w ogniwo po艣rednie, nic nie uleg艂o zmianie. No nic, prze偶y艂am ja, prze偶yje i ona...
— I jeste艣 pewna, 偶e ci臋 nie oszukuje, chocia偶by bezwiednie? — spyta艂am ostro偶nie.
— Co masz na my艣li?
— B臋d臋 brutalna — ostrzeg艂am.
— B膮d藕 — zgodzi艂a si臋 Beata.
— Je偶eli jaka艣 kobieta... — zacz臋艂am i urwa艂am. Chcia艂am powiedzie膰, 偶e je偶eli jaka艣 kobieta patrzy na niego oczami zakochanej odaliski, a on chodzi ko艂o niej jak ko艂o 艣mierdz膮cego jajka, kwiaty wr臋cza i paluszki przy tych kwiatach ca艂uje, ona rozkwita jak wiosenne b艂onie, a przyjaci贸艂kom z zawi艣ci ga艂ki oczne wypadaj膮 z orbit, to ju偶 to jedno wystarczy, 偶eby co艣 nie gra艂o. Wy艂aniaj膮 si臋 tylko dwie mo偶liwo艣ci: albo jest dennym kretynem, albo wstr臋tn膮 艣wini膮. Jak sko艅czony debil nie widzi i nie rozumie, jakie uczucia i nadzieje budzi w tej kobiecie, nie zdaje sobie sprawy, 偶e zaw贸d trza艣nie j膮 niczym toporem, albo te偶, jak ostatnia 艣winia, widzi to wszystko doskonale i kt贸r膮艣 z nich kantuje 艣wiadomie i bez mi艂osierdzia. T臋 kobiet臋, je艣li de facto maj膮 w nosie, Beat臋, je艣li tamt膮 facetk臋 zamierza uszcz臋艣liwi膰. Ogl膮da艂am tak膮 scen臋 przypadkiem z najwi臋ksz膮 uwag膮, dowiedzia艂am si臋, 偶e nie by艂o to tylko raz i wyci膮gn臋艂am swoje wnioski.
Chcia艂am to teraz powiedzie膰 Beacie, 偶eby j膮 sk艂oni膰 do przemy艣lenia kwestii, i urwa艂am, bo przysz艂o mi na my艣l, 偶e mo偶e spowoduj臋 tym pierwszy krok na drodze ku przepa艣ci. Tkwi w tym swoim kokonie wielkich uczu膰, omotana gadaniem Przemys艂awa, zna艂am to gadanie, o ma艂o i mnie nie og艂upi艂... I wcale nie chce z niego wyj艣膰. Je艣li wyjdzie, szlag im trafi zwi膮zek, a ja si臋 niepotrzebnie przyczyni臋.
— No? — spyta艂a Beata niecierpliwie. — Co z t膮 kobiet膮?
— Wolisz wiedzie膰 o nim co艣 najgorszego czy wolisz nie wiedzie膰 nic?
— Wol臋 wiedzie膰. Uparta jestem. Je偶eli zabi艂 cz艂owieka, je偶eli wczoraj si臋 z kim艣 o偶eni艂, je偶eli jaka艣 kobieta urodzi艂a mu dziecko...
Rozz艂o艣ci艂am si臋 nagle.
— Zgadza si臋, czeka艂 z kwiatami w klinice po艂o偶niczej. Do jakiej艣 obcej dziwy przyszed艂, ale wszyscy go brali za szcz臋艣liwego ojca. Nie to akurat jest najgorsze.
— A co?... Czekaj, niech ci sko艅cz臋. Wi臋c niech b臋dzie najgorsze, po pierwsze ja si臋 przy nim zapar艂am, jaki by nie by艂. I co by nie robi艂. A po drugie uwa偶am, 偶e mam prawo decydowa膰 o swoim 偶yciu. Nie mog臋 decydowa膰 bezpodstawnie, na bazie mglistych przypuszcze艅 i nietrafnych dedukcji. Powinnam wiedzie膰, nie uwa偶asz?
Zgodzi艂am si臋 z ni膮, bo zawsze mia艂am takie samo nastawienie. Powiedzia艂am w z艂agodzonej nieco formie, g艂贸wny nacisk k艂ad膮c na wnioski. Beata s艂ucha艂a z kamiennym spokojem.
— Wiem — powiedzia艂a pob艂a偶liwie. — Znam te sprawy, k艂贸ci艂am si臋 z nim o to. On ma ju偶 taki styl post臋powania i rzeczywi艣cie pod tym wzgl臋dem jest kompletnym idiot膮. Nie rozumie, co taka baba mo偶e odczu膰, uwa偶a, 偶e robi chwilow膮 przyjemno艣膰 i cze艣膰, nic dalej. Ale jak mu to wyt艂umaczy艂am, zacz膮艂 si臋 hamowa膰.
— Dawno mu wyt艂umaczy艂a艣?
— Co najmniej rok temu.
— To ciekawa jestem, co robi艂 przed dworna laty, je偶eli to, co widzia艂am dwa tygodnie temu, by艂o hamowaniem si臋. Nosi艂 j膮 na r臋kach?
— Nie wiem czyj膮, ale owszem. Powiem ci, 偶e ja im wszystkim nawet wsp贸艂czuj臋...
Granit przy niej to by艂o nic. Mi臋kki materia艂. Postanowi艂am da膰 spok贸j, w ko艅cu mo偶e to ja si臋 myl臋? Przemys艂aw realizuje jakie艣 tajemnicze cele i w drodze do nich stosuje oryginalne 艣rodki, ale mo偶e tak musi? Beata go ma i jest szcz臋艣liwa, co ja si臋 b臋d臋 czepia膰...
Dok艂adnie w trzy lata p贸藕niej zadzwoni艂a do mnie o pierwszej w nocy.
— Przepraszam ci臋, 偶e dzwoni臋 o tej porze — powiedzia艂a zgn臋bionym g艂osem. — Ale gdzie mam zadzwoni膰, jak nie do ciebie? Do pogotowia? Do dy偶urnego milicjanta? Ju偶 nie mog臋...
W tym miejscu za艂ama艂a si臋 i zacz臋ta p艂aka膰. Nie zdo艂a艂am poj膮膰, co si臋 sta艂o, bo p艂aka艂a coraz gwa艂towniej i powtarza艂a tylko, 偶e ju偶 nie mo偶e, nie mo偶e, nie mo偶e!!! Wypad艂am z domu i pojecha艂am do niej.
Rozesz艂a si臋 z Przemys艂awem.
Ju偶 po kwadransie 艂zy przemieni艂y si臋 w szale艅stwo. Musia艂a go przedtem naprawd臋 kocha膰, bo teraz plu艂a dzik膮 nienawi艣ci膮. Nie dziwi艂am si臋 jej wcale, przeczeka艂am atak zrozpaczonej furii, przy艣wiadcza艂am wszystkiemu. Po nast臋pnym kwadransie przesta艂a krzycze膰 i mo偶na by艂o zrozumie膰, co m贸wi.
— Oszuka艂 mnie. Rozumiesz? Od pocz膮tku do ko艅ca to by艂o jedno gigantyczne 艂garstwo! I rzuci艂 mnie tak 艣miertelnie wstr臋tnie, 偶e ju偶 nie mo偶na obrzydliwiej! Ohydnie, po chamsku, z bezwzgl臋dnym, nieludzkim okrucie艅stwem...!
— Zaczekaj, nie m贸w od ko艅ca — poprosi艂am. — Powiedz od pocz膮tku, zwal to z siebie, ja si臋 mniej wi臋cej i tak orientuj臋. Wyplu艅, wycharkaj, nie zostawiaj na rozplenienie.
— Najch臋tniej bym si臋 przenicowa艂a i wyszorowa艂a ry偶ow膮 szczotk膮 — powiedzia艂a Beata gwa艂townie. — Potem mog艂abym si臋 odwr贸ci膰 z powrotem na praw膮 stron臋. Czuj臋 si臋 brudna. Wytarzana w g贸wnie.
— To a偶 tak 藕le?
— Jeszcze gorzej. Od pocz膮tku...? Ja tak strasznie chcia艂am, 偶eby mnie kto艣 kocha艂... To by艂o dawno, na pocz膮tku. Potem ju偶 przesta艂am mie膰 takie wymagania, potem ju偶 strasznie chcia艂am m贸c kocha膰 kogo艣... O Bo偶e, przecie偶 wiesz, moja matka, m贸j m膮偶... Przed nimi musia艂am si臋 broni膰!
Wiedzia艂am, zgadza艂o si臋. Kopalnia uczu膰 w Beacie nigdy nie mog艂a znale藕膰 uj艣cia. Do Przemys艂awa to wszystko wybuch艂o...
— Nigdy w 偶yciu ju偶 nikomu nie uwierz臋. Jemu uwierzy艂am. Pozna艂am go na wernisa偶u, byt mn膮 zachwycony, nie chc臋 tego wspomina膰, bo wtedy by艂o to szcz臋艣cie... No i posz艂o, zrobi艂am sobie z niego b贸stwo na o艂tarzu. A on tego w艂a艣nie chcia艂, chcia艂 by膰 wielbiony bez zastrze偶e艅, usiad艂 na tym o艂tarzu i wdycha艂 kadzid艂o. Teraz ju偶 wiem dlaczego, wtedy nie wiedzia艂am...
— Potrzebne mu by艂o potwierdzenie w艂asnej warto艣ci — powiedzia艂am zimno i bezlito艣nie. — Ja to te偶 wiem od pewnego czasu. Pracowa艂 kiedy艣 w czym艣 tam, cholera wie, mo偶e w kontrwywiadzie i poszed艂 w odstawk臋. Nie m贸g艂 si臋 z tym pogodzi膰. Przedtem mia艂 w艂adz臋, utajon膮, szara eminencja, a potem to straci艂, wi臋c zacz膮艂 robi膰 za takie nie wiadomo co. Tajemnicza twarz, czyli dupa w lufciku.
— Zgadza si臋 — przy艣wiadczy艂a Beata z zaci臋to艣ci膮. — Bardzo dobrze, 偶e o tym wiesz, nie musz臋 ci臋 przekonywa膰. Mnie to z pocz膮tku zachwyca艂o, bo zachwyca艂o mnie w nim wszystko, potem si臋 zorientowa艂am, ile to warte, ale czu艂am, 偶e je艣li przestan臋 si臋 zachwyca膰, strac臋 go. Wi臋c zachwyca艂am si臋 nadal, chocia偶 zacz臋艂o mi by膰 trudno, ale potem si臋 prze艂ama艂am i przyj臋艂am go z ca艂ym dobrodziejstwem inwentarza, bo my艣la艂am, 偶e mnie kocha, 偶e mu na mnie zale偶y, 偶e jestem mu potrzebna. Jak ulubiony przedmiot... Ju偶 nawet nie kobieta, nie cz艂owiek, ale przedmiot. I nawet przedmiotem nie by艂am...!!!
— Da艂a艣 mu pi臋kny bukiet, pieczo艂owicie u艂o偶ony i ze z艂ot膮 wst膮偶eczk膮. A on tym bukietem zami贸t艂 rynsztok.
— Tak. Ale wcale nie wyrzuci艂 go na 艣mietnik. Wsadzi艂 z powrotem do wazonu i by艂 oburzony, 偶e nie odzyskuje urody. Podlewa艂 go ze wzgard膮 i nie kry艂 nagany...!!!
Nie proponowa艂am, 偶eby si臋 uspokoi艂a, bo by艂oby to g艂upie i beznadziejne. Da艂am jej wody mineralnej i przeczeka艂am. Odzyska艂a g艂os.
— Tyle gada艂 o uczuciach, o delikatno艣ci uczu膰, o szanowaniu uczu膰, Jezus Mario, pe艂en pysk mia艂 tych uczu膰, te偶 uwierzy艂am, jak chora krowa, trz臋s艂am si臋 o te jego uczucia, 偶eby ich nie zrani膰, subtelny taki...
— Widzi mi si臋, moja kochana, 偶e chyba niepotrzebnie. On ma sk贸r臋 jak nosoro偶ec...
— Nosoro偶ec...! Krokodyl mu do pi臋t nie si臋ga! A wszelkie uczucia, jakie istniej膮 na 艣wiecie, to jego! Innych nie ma!
— Te偶 si臋 zgadza, zauwa偶y艂am. To s膮 te jego kontakty z babami, budzi w nich uczucia i bez najmniejszych skrupu艂贸w w te uczucia strzela im kopa. Du偶o go obchodz膮...
— O jego kontaktach z babami to ty nie mo偶esz wiedzie膰 wszystkiego. Ale nawet nie to wa偶ne... Zak艂amanie. Straszliwe zak艂amanie i ob艂uda. Trzeba by艂o s艂ysze膰, jak t臋pi艂 dziwkarzy! Tymczasem porz膮dny, uczciwy dziwkarz to jest przy nim wz贸r cn贸t! Dziwkarz podrywa jawnie, wiadomo po co, i daje co艣 z siebie, a on dzia艂a艂 podst臋pnie i z siebie nie dawa艂 nic. Udawa艂 takiego uczuciowego, co to na wieczno艣膰 i do grobu... Taki szlachetny, taki bezinteresowny, a wiesz, kiedy zacz臋艂a z niego wychodzi膰 ca艂a ta brutalna, chamska bezwzgl臋dno艣膰? Jak si臋 pozby艂am samochodu!
— W tym miejscu nie jestem pewna, czy go odrobin臋 nie krzywdzisz...
— Nawet je艣li, skrzywdz臋 go z przyjemno艣ci膮. Ale mo偶esz by膰 spokojna, 偶e nie. Przeni贸s艂 swoje uczucia na cudown膮 dam臋, widzia艂am j膮 przypadkiem, garkot艂uk, pi臋knie ufryzowany i woniej膮cy ruskimi duchami, zrobi艂 z niej sobie s艂omiank臋, o kt贸r膮 buty wyciera艂, ale mia艂a jakie艣 tajemnicze, u偶yteczne chody. Brakowa艂o mu czasu dla mnie, bo musia艂 j膮 odprowadza膰 do domu. Te偶 ukrywa艂 to d艂ugo, wysz艂o na jaw przypadkiem, we mnie wmawia艂 wznios艂e cele... I t臋 swoj膮 delikatn膮 psychik臋. Ca艂y czas wykonuje strasznie wa偶n膮 prac臋, tak膮 dla zbawienia 艣wiata, musi by膰 swobodny, niczym nie zwi膮zany, wi臋c je艣li chc臋 go widzie膰, musz臋 si臋 dostosowa膰. Uwi膮za艂 mnie jak psa na 艂a艅cuchu, godzinami czeka艂am, a jak raz si臋 zdarzy艂o, 偶e sp贸藕ni艂am si臋 pi臋膰 minut, zrobi艂 dzikie piek艂o! Bo, wyobra藕 sobie, przeze mnie nie kupi艂 艣wie偶ego twaro偶ku!!!
Na nowo dosta艂a sza艂u. Zna艂am Przemys艂awa, rozumia艂am, w czym rzecz. Ja te偶 si臋 kiedy艣 sp贸藕ni艂am, nie zrobi艂 mi piek艂a, ale twardym g艂osem, jakby wali艂 siekier膮, naukowo udowodni艂 mi pope艂nione przest臋pstwo. Potem si臋 okaza艂o, 偶e w planach mia艂 sprawdzenie, czy dostarczono do sklepu br膮zowe sznurowad艂a. Nie wyg艂upia艂 si臋 i nie 偶artowa艂, m贸wi艂 powa偶nie. Raz zdepta艂 moralnie cz艂owieka, kt贸ry w autobusie urwa艂 mu guzik. Z pocz膮tku nie mog艂am tego zrozumie膰, teraz ju偶 wiedzia艂am doskonale, 偶e te wszystkie dyrdyma艂y, te twaro偶ki i guziki s膮 tylko cienk膮, kostropat膮 skorupk膮, pokrywaj膮c膮 g艂臋bszy sens. Przemys艂aw by艂 dla siebie tak strasznie wa偶ny, 偶e jedna plamka na jego butach mog艂a zmieni膰 losy 艣wiata...
— Robi膰, to on rzeczywi艣cie co艣 robi艂, ale nigdy nie dosz艂am, co — powiedzia艂a z gorycz膮 Beata, uspokoiwszy si臋 znowu. — Rozumiesz zreszt膮, 偶e nie o to chodzi. Niechby gn贸j przerzuca艂 albo by艂 szpiegiem, co za r贸偶nica, idzie o jego stosunek do mnie. Trzeba by艂o s艂ysze膰, jak mi wyja艣nia艂, dlaczego jestem brzydka...
— Zg艂upia艂a艣? Ty jeste艣 brzydka?!
— On uwa偶a艂, 偶e tak. Nigdy nie us艂ysza艂am, 偶e mam co艣 艂adnego. Za to mam brzydki ma艂y palec u lewej nogi, z艂ama艂am go w dzieci艅stwie i zr贸s艂 si臋 krzywo. I 艂okcie mam nie艂adne. I w艂osy, tak mi 藕le rosn膮 za uszami, sko艂tunione...
— Za uszami to ty w艂a艣nie pieprzysz! — Zdenerwowa艂am si臋. — Przemys艂aw m贸wi艂 takie rzeczy? Przy tej jego rozszala艂ej uprzejmo艣ci?
— Uprzejmie to m贸wi艂. Bardzo rzeczowo mi wyja艣nia艂 t臋 moj膮 brzydot臋, a potem szed艂 ze mn膮 do 艂贸偶ka. I mia艂 pretensj臋, 偶e jestem taka ma艂o seksowna, bo przecie偶 te 艂okcie i krzywe palce powinny mnie rozerotyzowa膰 wprost do szale艅stwa...
— Nie do poj臋cia, 偶e w og贸le by艂a艣 zdolna i艣膰 do 艂贸偶ka...
— Wcale nie by艂am zdolna, ale ba艂am si臋, 偶e go strac臋, je艣li nie rzuc臋 mu si臋 w obj臋cia.
— Po choler臋 on ci w og贸le by艂...?!!!
— No przecie偶 ci m贸wi臋 od pocz膮tku, my艣la艂am, 偶e mnie kocha po swojemu i 偶e mog臋 mu ufa膰. Okaza艂o si臋, 偶e wcale. Okaza艂o si臋, 偶e nie kocha艂 mnie nigdy, zachowa艂 rozumn膮 rezerw臋, a by艂 ze mn膮, boja go chcia艂am, on za艣 uwzgl臋dnia艂 moje uczucia...
— Przesta艅 ju偶 z tymi uczuciami, bo mi si臋 niedobrze robi.
— Zapchany by艂 tym po dziurki w nosie. A w og贸le to absorbuj臋 tylko jego bezcenny czas, a on nic ze mnie nie ma i nie b臋dzie zwa偶a艂 na moje fanaberie. Nie mam do niego 偶adnych praw. To te偶 mi powiedzia艂 bardzo grzecznie i uprzejmie...
— Znienacka?
— W艂a艣ciwie tak. Nic przedtem nie wskazywa艂o... Tyle 偶e ju偶 d艂ugo by艂 dla mnie nieprzyjemny. I 艂ga艂, oszukiwa艂 mnie w ka偶dej dziedzinie i na ka偶dym kroku, a ja mu do ko艅ca 艣lepo wierzy艂am. Wiedzia艂, 偶e mu wierz臋 i wykorzystywa艂 to...
— To w艂a艣nie ten kontrast pomi臋dzy tym, co on m贸wi, a tym, co robi — zawyrokowa艂am stanowczo. — Je偶eli mu si臋 uwierzy, prawda wali si臋 na cz艂owieka jak grom z jasnego nieba. Co on w艂a艣ciwie robi w tej ochronie zabytk贸w?
— Pope艂nia wykroczenia — powiedzia艂a Beata zm臋czonym g艂osem. — Wepchn膮艂 si臋 tam, nie wiem na jakiej zasadzie i wykorzystuje sytuacj臋, 偶eby co艣 zachachm臋ci膰. G艂upi jest, w tym te偶 mnie oszuka艂, bo my艣la艂am, 偶e jest m膮dry; poza tym mnie uwa偶a艂 za debilk臋, wi臋c czasem mu si臋 co艣 wyrwa艂o. Nie przypuszcza艂, 偶e sobie skojarz臋. Wiem o dw贸ch wypadkach, raz ukry艂 rzeczy, kt贸re powinny by艂y i艣膰 do muzeum, nie wiem, co z nimi zrobi艂, ale przepad艂y, a drugi raz ukrad艂 list od jakiego艣 ch艂opa o poniemieckim znalezisku. Podmieni艂, pod艂o偶y艂 na to miejsce inny list.
— I do czego mu to by艂o potrzebne?
— Czu艂 si臋 wa偶ny. Trzeba by艂o s艂ysze膰, jak mi o tym m贸wi艂. Posiad艂 tajemnic臋 i ma. G贸ruje nad innymi, bo ma to, czego oni nie maj膮. Paranoja. A propos, by艂am lojalna, pami臋tasz? Jedno s艂owo o nim ze mnie nie wysz艂o, nawet do ciebie... Potem mi powiedzia艂, 偶e to nie mia艂o znaczenia, bo i tak nigdy nie powiedzia艂 do mnie niczego wa偶nego. By艂 ostro偶ny i pilnowa艂, 偶eby mi nie zwierza膰 偶adnych sekret贸w, mog艂am sobie m贸wi膰, co chcia艂am. Gdyby nie to, z pewno艣ci膮 bym go zdradzi艂a, bo przecie偶 艣winia jestem, podst臋pna i zdradziecka...
— Powiedzia艂 ci to?
— Da艂 do zrozumienia. I to on uniemo偶liwia艂 mi k艂amstwa, bo nigdy mnie o nic nie pyta艂...
Bo偶e jedyny, odwa偶na, szczera, prawdom贸wna Beata...! Te jej osiem lat z Przemys艂awem to by艂o jedno pasmo obelg i upokorze艅! Ile偶 wysi艂ku musia艂o j膮 kosztowa膰 zamykanie oczu...
— A teraz okazuje si臋, 偶e mia艂 racj臋 — m贸wi艂a Beata dalej z sarkazmem i nienawi艣ci膮. — Teraz ch臋tnie rozg艂osi艂abym o nim najgorsze rzeczy. Nie, nieprawda, nie rozg艂osi艂abym. Do ciebie m贸wi臋 i na tym b臋dzie koniec, bo to by艂o zbyt wstr臋tne. Mo偶e nawet nie same fakty, ale moja wiara w niego i jego wiedza o mojej wierze. Starannie podtrzymywa艂 mit b贸stwa, a jak przysz艂a chwila, 偶e mit si臋 zacz膮艂 rozwiewa膰, wypi膮艂 si臋 na mnie i cze艣膰. Od roku si臋 buntowa艂am i on to wyczu艂, ale ju偶 nie mia艂am si艂y robi膰 z siebie kretynki do tego stopnia...
— No wi臋c w艂a艣nie, poogl膮da艂am sobie te jego wielbicielki — powiedzia艂am w zadumie. — Wszystkie pi臋kne i ani jednej z intelektem. Przeci臋tne albo nawet mocno poni偶ej, a偶 zwr贸ci艂am na to uwag臋. Uwa偶am, 偶e to pasuje do og贸lnego obrazu, musi mie膰 przy boku zwyczajne idiotki, 偶eby czu膰 si臋 dobrze. W por贸wnaniu z nimi rzeczywi艣cie jest b贸stwem.
— Udaje mu si臋 gra膰 rol臋 b贸stwa — poprawi艂a Beata. — Zdaje si臋, 偶e jedna by艂a tylko na jakim takim poziomie, ale to ju偶 bardzo dawno, by艂 wtedy m艂ody i nie mia艂 do艣wiadczenia. Zdaje si臋 tak偶e, 偶e by艂a to jedyna dziewczyna, w kt贸rej si臋 autentycznie zakocha艂. Musia艂a go nie藕le szarpn膮膰, bo do tej pory jej zapomnie膰 nie mo偶e.
— Co za jaka艣?
— Nie wiem. Kurwa chyba. Z tych, co uciekaj膮 z domu i pchaj膮 si臋 do rynsztoka. Wywl贸k艂 g贸wniar臋 z tego b艂ota, pi臋kna by艂a, dzi艣 jeszcze twierdzi, 偶e by艂a to najpi臋kniejsza dziewczyna, jak膮 w 偶yciu spotka艂. Ale nie dla tej urody j膮 wy wl贸k艂, bo uroda dla niego niewa偶na... Popatrz, jak 艂ga艂, on, formalista! Opakowanie zawsze by艂o dla niego wa偶niejsze ni偶 zawarto艣膰, wola艂by 艂ajno w 艣licznym pude艂eczku ni偶 Kohinoora w torbie po kartoflach; ile awantur by艂o o to mi臋dzy nami...! Zdaje si臋, 偶e ta dziewczyna to by艂o w艂a艣nie 艂ajno w 艣licznym pude艂eczku. Okaza艂a si臋 podobno u偶yteczna w kontrwywiadowczej pracy, kt贸rej si臋 wtedy oddawa艂. Przys艂u偶y艂a si臋, wi臋c j膮 ochroni艂 przed konsekwencjami, chocia偶 przedtem wyg艂upi艂a si臋 bezdennie, wda艂a si臋 w handel narkotykami, zawar艂a jakie艣 dziwne znajomo艣ci, co艣 tam zdradzi艂a czy ukrad艂a, nie wiem... Ale dzi臋ki jej znajomo艣ciom uda艂o si臋 rozbi膰 szajk臋. Z czego wynika, 偶e robi艂a za wtyczk臋, kogo艣 tam wystawi艂a rut膮 do wiatru, a on wci膮偶 uwa偶a艂, 偶e jest to szlachetny anio艂, pe艂en s艂odyczy.
— Sk膮d to wiesz?
— Sam mi o niej opowiada艂. Pokazywa艂 listy od niej i do niej.
— Po choler臋?
— Z jednej strony po to, 偶eby mi udowodni膰, jaki to on jest uczuciowy, a z drugiej dlatego, 偶e mu si臋 ta dziwa pcha艂a na usta.
Wszystko nieprawda, pi臋kna by艂a i tyle, a poza tym 艣cierwo, ale musia艂a by膰 nieg艂upia, bo si臋 na nim szybko pozna艂a. Bez por贸wnania szybciej ni偶 ja. Wykorzysta艂a go, zdaje si臋, koncertowo, on rzeczywi艣cie mia艂, a mo偶e jeszcze ma jakie艣 tajemnicze mo偶liwo艣ci, bo co jaki艣 czas kontaktowa艂a si臋 z nim i czego艣 tam chcia艂a. A on jej za艂atwia艂, bo taki szlachetny. Korespondencyjnie, nie ma jej w Polsce, dawno uciek艂a, ale tkwi w nim jak zadra. Ja si臋 do niej urod膮 nie umywam, z rynsztoka mnie nie trzeba by艂o wyci膮ga膰, znajomo艣ci w艣r贸d podejrzanych cudzoziemc贸w nie mia艂am nigdy, wi臋c rzeczywi艣cie, jaki偶 ze mnie po偶ytek? W dodatku zbuntowa艂am si臋 i przesta艂am by膰 艣lepo bezkrytyczna...
Gdzie艣 nad ranem Beata odzyska艂a r贸wnowag臋 umys艂ow膮, chocia偶 do r贸wnowagi psychicznej by艂o jej daleko. Trzasn膮艂 j膮 ten Przemys艂aw nieziemsko. Niewiele bym z tego rozumia艂a, gdyby nie to, 偶e zd膮偶y艂am go troch臋 pozna膰.
— Reasumuj膮c — powiedzia艂a bezlito艣nie — spragniona by艂am wzajemnych uczu膰, uczciwo艣ci, lojalno艣ci i prawdy. I duchowego oparcia, na kt贸re mo偶na liczy膰. Dosta艂am, co nast臋puje, mo偶esz tu postawi膰 dwukropek. 呕adnych przyjaznych uczu膰 do mnie, o mi艂o艣ci nawet nie ma co wspomina膰, 偶adnej sympatii, 偶adnej 偶yczliwo艣ci, 偶adnej pob艂a偶liwo艣ci i tolerancji. Pozwala艂 si臋 wielbi膰 w zakresie, jaki mu odpowiada艂, bez przeszk贸d dla niego i bez wzgl臋d贸w dla mnie. Od pocz膮tku do ko艅ca utrzyma艂 kontakt jednostronny, ja do niego drogi nie mia艂am. Monstrualne 艂garstwo we wszystkim. Okrutn膮 bezwzgl臋dno艣膰, nie licz膮c膮 si臋 ze mn膮 w 偶adnym stopniu, ukrywan膮 pod r贸偶nymi pozorami. Permanentn膮 krytyk臋 mnie i tego, co robi臋. Permanentne niezadowolenie ze mnie, zmuszaj膮ce mnie do g艂upowatych wysi艂k贸w, nie wiadomo po co, bo w obliczu tego co powy偶ej rezultat贸w osi膮gn膮膰 nie mog艂am. O czym doskonale wiedzia艂 i zapewne bawi艂by si臋 tym 艣wietnie, gdyby nie to, 偶e jest pozbawiony poczucia humoru.
— Wyprany — poprawi艂am. — Wyja艂owiony. Wydezynfekowany. Wyw臋szy艂am to od razu, ale my艣la艂am, 偶e si臋 mo偶e myl臋, bo w tak nieskazitelny brak trudno uwierzy膰. Czekaj, ale on nie mo偶e przecie偶 nie mie膰 偶adnych zalet. Nikt nie sk艂ada si臋 wy艂膮cznie z wad!
— Owszem, ja — powiedzia艂a cierpko Beata. — Te same s艂owa m贸wi艂am do niego, 偶ebrz膮c o bodaj jedn膮 pochwa艂臋. Nie doczeka艂am si臋. M贸wi艂, 偶e oczywi艣cie, mam zalety i nigdy nie wymieni艂 ani jednej. Dlaczego teraz ja mam si臋 zdobywa膰 na uczciwo艣膰? Nawet gdyby jaka艣 jego zaleta bi艂a w oczy, ja j膮 uznam za wad臋. Mia艂 jakie艣, z pewno艣ci膮, ale ja teraz nie chc臋, 偶eby mia艂.
— Jak ona 艣licznie pluje — mrukn臋艂am pod nosem.
— Co?
— Nic, prosta konsekwencja rodzaju uczu膰. Jedn膮 ropuch臋 kochasz, a drugiej nie znosisz, jedna tak rozczulaj膮co grucha, a druga wstr臋tnie skrzeczy.
— No w艂a艣nie, wi臋c ja wstr臋tnie skrzecza艂am. W艂a艣ciwie czego ja si臋 czepiam, sama jestem sobie winna. Zg艂upia艂am dobrowolnie, wm贸wi艂am w siebie, 偶e on mnie kocha, chocia偶 na ka偶dym kroku by艂o wida膰, 偶e nie. Uwierzy艂am w to, co o sobie gada艂, chocia偶 na ka偶dym kroku by艂o wida膰, 偶e nie ma w tym s艂owa prawdy. Nikt mnie nie zmusza艂...
— Owszem, zmusza艂. Nie przesadzaj w samokrytyce. On wywiera nies艂ychanie podst臋pn膮 presj臋 moraln膮 na kobiety, kt贸rym si臋 podoba. To jest tak, wiesz, wymyka ci si臋 co艣 z r膮k, wi臋c odruchowo to 艂apiesz. On si臋 wymyka艂. Ale to nie jest zaleta, a mnie teraz zainteresowa艂y jego zalety.
— No dobrze, wi臋c fizyczne. Wygl膮d zewn臋trzny. I nic wi臋cej, bo wszystko niszczy艂 ten jego przera藕liwy, bezwzgl臋dny egoizm. Egocentryzm. Megalomania. Nawet by mu do g艂owy nie przysz艂o, 偶e jest nie w porz膮dku, bo przecie偶 dzia艂a艂 zgodnie z prawem.
— Z jakim prawem?
— Jego prawem. Stanowi艂 p臋pek 艣wiata, wi臋c w naturalny spos贸b wszystko mu si臋 nale偶a艂o i nikt si臋 przy nim nie liczy艂. Ca艂a reszta ludzko艣ci to by艂o mniej ni偶 krowie 艂ajno, kto si臋 liczy z uczuciami krowiego 艂ajna...? Ludzie i zwierz臋ta, oboj臋tne, dla swoich potrzeb rzeczywistych czy wymy艣lonych, m贸g艂 zniszczy膰 i po艂ama膰 wszystko z najczystszym sumieniem. Uwielbia艂 upokarza膰, zniewa偶a膰, depta膰 i twierdzi艂, 偶e dzia艂a pedagogicznie.
Pokiwa艂am g艂ow膮, bo mi si臋 to doskonale zgodzi艂o. Dostrzeg艂am te upodobania Przemys艂awa, ale trudno mi by艂o uzna膰 je za pewnik, ci膮gle mia艂am obawy, 偶e si臋 mo偶e myl臋. Powinnam by艂a wiedzie膰, 偶e nie, nie myl臋 si臋, dobrze widz臋. Pasowa艂y do jego nami臋tnej ch臋ci g贸rowania nad wszystkim.
— A do tego jeszcze by艂 nie seksowny i do bani w 艂贸偶ku — powiedzia艂a na zako艅czenie Beata gwa艂townie i m艣ciwie.
Zdo艂a艂a si臋 w ko艅cu troch臋 opanowa膰, ale jeszcze co najmniej przez p贸艂 roku odbija艂a jej si臋 ta pomy艂ka 偶yciowa ci臋偶k膮 czkawk膮. Gryz艂a to w sobie i wa艂kowata, wywlekaj膮c wszystko najgorsze i starannie wymazuj膮c z pami臋ci jakiekolwiek wspomnienia cho膰 odrobin臋 przyjemniejsze. Przegryzion膮 ohyd臋 wypluwa艂a do mnie. By艂am jedyn膮 osob膮, z kt贸r膮 rozmawia艂a na ten temat, bo poza tym milcza艂a kamiennie.
— Chama mi przys艂a艂 kiedy艣 — powiedzia艂a przyszed艂szy z wizyt膮. — R贸偶nych nasy艂a艂, ale ten by艂 wyj膮tkowy. Pr贸bowa艂am pracowa膰, w po艂udnie przyszed艂, chcia艂 si臋 widzie膰 z Przemys艂awem, powiedzia艂am, 偶e go nie ma i nie wiem, kiedy b臋dzie, ale wszystko powt贸rz臋. Nie wiem, nie uwierzy艂 mi czy co, bo przychodzi艂 co godzin臋 i w ko艅cu zacz膮艂 si臋 ordynarnie awanturowa膰, 偶e ukrywam przed nim tego Derbacza. Na zmian臋, przychodzi艂 albo dzwoni艂, o drugiej w nocy 艂omota艂 mi do drzwi, powiedzia艂am, 偶e wezw臋 milicj臋, ale nie wezwa艂am. Ba艂am si臋, 偶e Przemys艂aw m贸g艂by by膰 niezadowolony. Wiesz, jaki byt skutek? Nie zgadniesz.
— Okaza艂o si臋, 偶e niepotrzebnie si臋 z nim kot艂owa艂a艣?
— Przeciwnie. Okaza艂o si臋, 偶e to ja dla niego by艂am niegrzeczna. Zosta艂am bardzo zganiona i nawet mnie nie przeprosi艂.
— A dlaczego w艂a艣ciwie ten cham przyszed艂 do ciebie?
— Bo ja by艂am punkt kontaktowy. R贸偶ni do mnie przychodzili albo dzwonili. Tak mu by艂o wygodnie, a przyczyn wymy艣la艂 tyle, 偶e nie mam poj臋cia, kt贸ra mog艂a by膰 prawdziwa. Pewnie 偶adna. Nie wiem, co to byli za ludzie, ale nawet jak usi艂owali by膰 uprzejmi, te偶 z nich wychodzi艂 jaki艣 taki chamski prymityw. Jedna baba szczeg贸lnie, w ostatnich czasach si臋 uczepi艂a, a na zako艅czenie oplu艂a mnie. Bo przeze mnie od tygodnia nie mo偶e dopa艣膰 pana Derbacza. Nie jestem przesadna, ale to, co m贸wi艂a, przesz艂o wszelkie granice. Rynsztok.
Zacz臋艂am podejrzewa膰, 偶e odkrycie w Przemys艂awie prawdziwych zalet rzeczywi艣cie mo偶e napotka膰 trudno艣ci nie do przebicia. Zdarza艂o si臋, 偶e i do mnie dzwoni艂y jakie艣 osoby, pytaj膮ce o niego, rzadko wprawdzie, ale jednak. Przy jakim艣 kolejnym spotkaniu poprosi艂am o wyja艣nienie, sk膮d wzi臋艂y m贸j numer telefonu, na co mi odpowiedzia艂, 偶e przypuszczalnie kto艣 pomyli艂 m贸j numer z jego s艂u偶bowym, mo偶e widzia艂, jak kr臋ci艂, a mo偶e by艂 zapisany na jakiej艣 kartce. Wyja艣nienie wyda艂o mi si臋 m臋tne, ale nie docieka艂am bli偶ej, bo zdziwi艂 mnie ten jego s艂u偶bowy telefon, nie mia艂 przecie偶. Odpar艂, 偶e istotnie, nie mia艂, ale teraz ma. Od niedawna. Ciekawa by艂am, czy mi poda ten numer, nie poda艂, oznajmi艂 za to, 偶e nie chce go rozpowszechnia膰. Jakbym s艂ysza艂a Beat臋, wypisz wymaluj to samo, poda mi numer w zaufaniu, a ja go zaraz opublikuj臋 w prasie. W dodatku m贸wi艂 to w taki spos贸b, 偶e mimo wszystkiego, co o nim wiedzia艂am, prawie by艂am gotowa uwierzy膰 w to jego pos艂annictwo dziejowe.
Dzwoni膮ce osoby nie by艂y przesadnie natr臋tne, znios艂am je 艂atwo. W mojej pami臋ci zapisa艂 si臋 ostro tylko jeden z rozm贸wc贸w. Upar艂 si臋 przy przekazywaniu wiadomo艣ci, chocia偶 t艂umaczy艂am, jak komu dobremu, 偶e z panem Derbaczem prawie si臋 nie widuj臋.
— Ale jakby co, to pani powt贸rzy — przykazywa艂 z naciskiem. — Ten z polowania m贸wi, 偶e to ta od rudego Niemca.
— Nie rozumiem, co pan m贸wi — powiedzia艂am zimno.
— Nie szkodzi. Pani powt贸rzy. Ta od rudego Niemca. Donosi ten z polowania. Pani powt贸rzy przy okazji...
Przy 偶adnej okazji Przemys艂awowi tego nie powt贸rzy艂am, bo nie widzia艂am go tak d艂ugo, 偶e stanowcze polecenie wylecia艂o mi z pami臋ci. Wr贸ci艂o znacznie p贸藕niej...
Zd膮偶y艂am za to zapyta膰 Beat臋, czy nie wie przypadkiem, co to mog艂o znaczy膰. Ze wzgard膮 wzruszy艂a ramionami.
— Od rudego Niemca to by艂a ta jego ukochana, co go wyrolowa艂a. Nie znam sprawy, niejasno mi si臋 o uszy obito, 偶e tam wchodzi艂 w gr臋 jaki艣 strasznie rudy szkop. Mam tego dosy膰...
Wtedy w艂a艣nie by艂am u niej ostatni raz. Wpad艂am wieczorkiem, bo przysz艂o mi do g艂owy, 偶e Przemys艂aw ma biopr膮dy.
— Ma — przy 艣wiadczy艂a Beata. — Wyj膮tkowo silne, to fakt. W艂a艣nie dlatego tak d艂ugo w tym tkwi艂am. Prawd臋 m贸wi膮c, nienawidzi艂am go ju偶 dawno, ale tylko wtedy, kiedy by艂 ode mnie oddalony. Ledwo si臋 zbli偶y艂, wraca艂a wielka mi艂o艣膰. Uda艂o mi si臋 od niego oderwa膰 dopiero, kiedy przesta艂 ukrywa膰 niech臋膰 i ujawni艂 pot臋pienie. I zacz臋艂o z niego wychodzi膰 takie co艣, co mnie odpycha艂o, a nie przyci膮ga艂o.
— Po diab艂a wtedy jeszcze do ciebie przychodzi艂?
— 呕eby mnie poskromi膰. Nie by艂am dostatecznie zdeptana i zeszmacona, buntowa艂am si臋, musia艂 doko艅czy膰 dzie艂a. Innych powod贸w nie widz臋. Nie chc臋 ju偶 tego wa艂kowa膰, czubkiem g艂owy mi wysz艂o. Zaczynam na nowo malowa膰, sprzedaj臋 obrazy, zwracam d艂ugi i wyje偶d偶am.
— Jak to, zaczynasz na nowo? Przesta艂a艣?
— A jak mia艂am nie przesta膰? On mi uniemo偶liwia艂 malowanie, Zna si臋 na tym jak kura na pieprzu, ale krytykowa艂 od pierwszej plamki. Ty wiesz, jak 艂atwo cz艂owieka sp艂oszy膰 przy tej robocie, a to by艂a mia偶d偶膮ca krytyka. R臋ce mi opada艂y i zd膮偶y艂am uwierzy膰, 偶e jestem pacykarz od bohomaz贸w. Ju偶 mi przesz艂o i zaczynam na nowo.
— To przes膮dza ostatecznie — zawyrokowa艂am. — Przydeptywa膰 psychik臋 jednostki, kt贸rej potrzebne jest natchnienie, to nic innego, jak tylko chamskie 艣wi艅stwo. Nie potrzeba ci wcale 偶adnych innych prze偶y膰, to jedno wystarczy. Koniec, rezygnuj臋 z jego zalet, za g艂臋boko ma ukryte. B臋d臋 si臋 trzyma膰 z daleka.
W p贸艂 roku p贸藕niej Beata wyjecha艂a do Szwecji, gdzie jej obrazy od pierwszego momentu zacz臋艂y mie膰 szalone powodzenie...
* * *
Siedz膮c na 艂odzi Teresy i trzymaj膮c nogi w jeziorze, zamy艣li艂am si臋 nad histori膮 Beaty do tego stopnia, 偶e w艂o偶y艂am do ust myd艂o. Zamierza艂am zapali膰 papierosa. Myd艂o otrze藕wi艂o mnie w jednym mgnieniu oka i oderwa艂o od wspomnie艅.
Tera藕niejszo艣膰 wymaga艂a czego艣 ode mnie. Ciekawe, czego... Po co w og贸le trzyma艂am to myd艂o? Nikt nigdy nie u偶ywa艂 myd艂a w jeziorze, wszelkie mycia i prania wykonywane by艂y na brzegu, a mydliny wylewano w zielska, woda wraca艂a do jeziora doskonale przefiltrowana. Stan zielsk dobitnie 艣wiadczy艂 o nieszkodliwo艣ci detergent贸w, ma艂o 偶e ros艂y, ale wr臋cz szala艂y, bujnie i kwitn膮co. Co mia艂am zrobi膰 z myd艂em na 艂odzi? Umy膰 si臋? Upra膰 co艣? Mo偶e ju偶 to upra艂am...?
Rozejrza艂am si臋, niczego do prania nie zobaczy艂am, wzruszy艂am ramionami i w艂o偶y艂am myd艂o do mydelniczki. W贸wczas dowiedzia艂am si臋, co mia艂am zrobi膰. Zwyczajnie, wyp艂uka膰 mydelniczk臋, do kt贸rej nasypa艂o si臋 piasku.
Odnios艂am wyp艂ukan膮 mydelniczk臋 z myd艂em do szopy i wr贸ci艂am na g贸r臋, trafiaj膮c akurat na chwil臋 przyjazdu pani Kulskiej.
Zanim zbli偶y艂am si臋 dostatecznie, 偶eby co艣 s艂ysze膰, pani Kulska ju偶 by艂a w rozp臋dzie. Pocz膮tek mi umkn膮艂, ale wystarczy艂 dalszy ci膮g. Na tym jeziorze za Wandzi膮, obcy facet, zupe艂nie nieznajomy, d艂ugo skaka艂 z 艂贸dki do wody, tak wychodzi艂, wdrapywa艂 si臋 na 艂贸dk臋 i skaka艂, wychodzi艂 i skaka艂, a偶 po艣lizgn膮艂 si臋, uderzy艂 g艂ow膮, wpad艂 do jeziora i ju偶 nie wyp艂yn膮艂. Uton膮艂, nieszcz臋艣liwy. Wydobyli go ju偶 nie偶ywego. S膮 艣wiadkowie, widzieli go z daleka, jak tak sobie skaka艂, ale przecie偶 motor贸wek tu nie ma, zanim dop艂yn臋li na wios艂ach, by艂o za p贸藕no, poszed艂 na dno, wcale go nie znale藕li, dopiero policja go wyci膮gn臋艂a, a i to par臋 godzin szukali, bo tam g艂臋boko. Dokument贸w 偶adnych nie mia艂, tylko okulary le偶a艂y na 艂贸dce, ciemne, takie od s艂o艅ca, papierosy i zapalniczka, i jeszcze chyba sanda艂y. 艢wiadk贸w ma艂o by艂o, bo to rano, ledwie ze trzy osoby, w艣r贸d nich Sonieczka i jaki艣 jej znajomy. Z tego jeziora za Jol膮 doskonale wida膰 to jezioro za Wandzi膮, ryby 艂owili, ten znajomy na ryby przyjecha艂, on nie z Kanady. 艁贸dka by艂a nie wiadomo czyja, mo偶e tego utopionego, bo nikt si臋 do niej nie przyzna艂. Ma艂o by艂o Sonieczce jednej tragedii, jeszcze i to musia艂a widzie膰, biedna Sonieczka...
S艂owem si臋 nie odezwa艂am i nie zada艂am 偶adnego pytania, bo zad艂awi艂o mnie z lekka. Ponadto zaj臋ta by艂am ukradkowym pluciem, to myd艂o by艂o nie do poj臋cia wydajne. Zaczeka艂am na przyjazd Roberta, pojawili si臋 p贸藕nym wieczorem, pogoni艂am go z powrotem do Barry's Bay po miejscow膮 gazet臋. W pi膮tki sklepy by艂y otwarte do jakiej艣 przera藕liwie p贸藕nej godziny, a dodatkowo gazety mo偶na by艂o kupi膰 w automacie.
Prasa nie tylko opisywa艂a wypadek, powtarzaj膮c wiernie relacj臋 pani Kulskiej. Zamie艣ci艂a tak偶e podobizn臋 nieboszczyka, z pro艣b膮, 偶eby zg艂osi艂 si臋, kto go zna. Spojrza艂am na t臋 podobizn臋 i ju偶 nie mog艂am oka oderwa膰. Matko jedyna moja...
Po raz trzeci wpatrywa艂am si臋 w twarz Micha艂ka, w tej samej pozycji i z tak samo przymkni臋tymi oczami. Starsz膮 o 膰wier膰 wieku, ale prawie zupe艂nie niezmienion膮, wtopion膮 w moj膮 pami臋膰 na zawsze...
Pierwszy raz w tym tropikalnym klimacie zrobi艂o mi si臋 zimno...
* * *
— Co si臋 tam dzia艂o u Joli, jakie艣 okropne historie, podobno kto艣 si臋 utopi艂, policja by艂a? — spyta艂a niespokojnie moja kuzynka, El偶bieta — Ty艣 tam by艂a wtedy, wiesz co艣 o tym?
— U Joli, jako takiej, nie dzia艂o si臋 nic — odpar艂am zgodnie z prawd膮. — Utopi艂 si臋 jaki艣 obcy cz艂owiek, na s膮siednim jeziorze, a s膮siadka Joli by艂a 艣wiadkiem. Policja przyjecha艂a tak偶e dlatego, 偶e narzeczony s膮siadki pad艂 trupem znienacka, podobno zamordowany, ale nie tam, tylko tu, w Toronto. 艢ci膮gn臋li j膮 dla formalno艣ci. Jedno z drugim chyba nie ma nic wsp贸lnego.
Ju偶 po pierwszym zdaniu zacz臋艂am t臋 prawd臋 omija膰 szerokim 艂ukiem, ale El偶bieta tego nie zauwa偶y艂a. Wiadomo艣膰, 偶e Jola nie jest w nic zamieszana, przyj臋艂a z ulg膮 i mog艂a przyst膮pi膰 do zasadniczego tematu. Domaniewscy przed tygodniem wr贸cili z urlopu.
— No wi臋c spyta艂am ich o to. Okazuje si臋, 偶e ten zegar i jakie艣 inne rzeczy kupi艂a przed trzydziestu laty babcia Domaniewska, oni nie wiedz膮 od kogo, bo ich przy tym nie by艂o. Wyjechali w艂a艣nie do Vancouveru na 艣lub jednego znajomego i siedzieli tam trzy tygodnie. Babcia za艂atwi艂a to sama.
— Babcia Domaniewska 偶yje? — spyta艂am z obaw膮.
— 呕yje, oczywi艣cie.
— Chc臋 j膮 zobaczy膰. R贸b, co ci si臋 podoba, ale ja musz臋 porozmawia膰 z babci膮 Domaniewska.
— Mo偶emy i艣膰 do nich z wizyt膮, ale nie wiem, czy ci du偶o z tego przyjdzie...
Babcia Domaniewska mia艂a 87 lat i pot臋偶n膮 skleroz臋. Mnie wzi臋艂a za moj膮 ciotk臋, kt贸r膮 zna艂a wy艂膮cznie ze s艂yszenia, ciotka bowiem by艂a cioteczn膮 siostr膮 m臋偶a El偶biety i nigdy w 偶yciu nie odwiedza艂a Kanady. Babcia ucieszy艂a si臋, 偶e nareszcie przyjecha艂a. Nie przeszkadza艂o mi to i nie wyprowadza艂am jej z b艂臋du, 偶ywi膮c nadziej臋, i偶 obecno艣膰 mojej ciotki przypomni jej dawne czasy.
Nie zawiod艂am si臋. Z wielkim zapa艂em wspomina艂a chwile swojej m艂odo艣ci, przypadaj膮ce na pocz膮tek wieku, i przyjazd do Kanady, kt贸ry mia艂 miejsce przed pierwsz膮 wojn膮 艣wiatow膮. Wiod膮c j膮 dyplomatycznie przez ca艂y 偶yciorys, zacz臋艂am nabiera膰 przekonania, 偶e wizyta potrwa najmarniej z miesi膮c. Wcze艣niej przez drug膮 wojn臋 艣wiatow膮 przepchn膮膰 si臋 nie zdo艂am. El偶bieta, niepokojona wida膰 t膮 sam膮 my艣l膮, pomaga艂a mi z ca艂ej si艂y.
W艂a艣ciwo艣ci ludzkiego umys艂u s膮 nieodgadnione. Ni z tego, ni z owego babcia przeskoczy艂a 膰wier膰 wieku i zacz臋艂a z detalami opowiada膰, jak, gdzie i za ile kupowa艂a meble, kt贸rymi jej dzieci potem wzgardzi艂y, chocia偶 by艂y prawie nowe, nie mia艂y nawet czterdziestu lat. Temat byt doskona艂y, ale pojawi艂 si臋 tak nagle, 偶e nie zdo艂a艂am go wykorzysta膰. Na szcz臋艣cie babcia za艂atwi艂a to za mnie.
Kupowa艂a, co prawda, te meble u偶ywane, ale w doskona艂ym stanie. A oni je wyrzucili, nie wiadomo dlaczego. I zegar wyrzucili, a bardzo drogo za niego zap艂aci艂a, pi臋kny by艂, taki powyginany, kupi艂a go od jednego ch艂opaczka…
Z niepokojem spojrza艂am na El偶biet臋, czy nie zechce sprostowa膰, 偶e ten zegar jest u niej i nikt go nie wyrzuca艂, a ba艂am si臋, 偶e babcia straci w膮tek, ale nie, siedzia艂a jak mur, z doskona艂ym spokojem s艂uchaj膮c insynuacji. P贸藕niej si臋 dowiedzia艂am, 偶e babcia zmienia艂a zdanie dwana艣cie razy w roku, w nieparzyste miesi膮ce chwali艂a pomys艂 ofiarowania go c贸rce El偶biety, w parzyste 偶ali艂a si臋, 偶e zosta艂 wyrzucony. Teraz by艂 sierpie艅, miesi膮c parzysty. El偶bieta by艂a do tego od dawna przyzwyczajona.
Babcia opowiada艂a dalej, 偶e w艂a艣ciwie zap艂aci艂a tak drogo nie dla zegara, mo偶liwe, 偶e nie by艂 tyle wart, tylko z lito艣ci dla tego ch艂opaczka. Krajan by艂, biedny taki, dopiero co ze starego kraju przyjecha艂, nic nie mia艂, przys艂a艂 go do niej znajomy jeden, tutejszy...
W tym miejscu musia艂y艣my babci臋 zatrzyma膰. Kt贸ry znajomy? No, jak to kt贸ry, ten, co przez ca艂e 偶ycie takim 偶贸艂tym samochodem je藕dzi艂...
呕贸艂ty samoch贸d sta艂 si臋 drogowskazem bezcennym. 艢redni Domaniewscy doskonale wiedzieli, kto ze znajomych mia艂 w m艂odo艣ci 偶贸艂t膮 furgonetk臋. Nieco obecnie starszy eks-w艂a艣ciciel pojazdu, rozmno偶onego przez lata w dwadzie艣cia camion贸w transportowych, nigdy nie zapomnia艂 ch艂opaka z zegarem, bo sam kupi艂 wtedy od niego wazonik, w dniu dzisiejszym wart pi razy oko 50 tysi臋cy dolar贸w. To by艂 czyj艣 kuzyn i kto艣 tam nawet za艂atwia艂 mu prac臋...
Po sze艣ciu kolejnych telefonach, za kt贸re Domaniewscy, zaciekawieni moim szale艅stwem, stanowczo odm贸wili przyj臋cia pieni臋dzy, uzyska艂am wreszcie informacj臋, 偶e ch艂opak nazywa艂 si臋 Bart Lewand i pi臋膰 lat temu pracowa艂 w jednej knajpie, gdzie艣 ko艂o Chatham, nad Zatok膮 艢wi臋tego Wawrzy艅ca. Podzi臋kowa艂am Bogu, 偶e nie na Wyspach Kr贸lowej Karoliny, chocia偶 i tak bankructwo wydawa艂o mi si臋 nieuniknione. Da艂am spok贸j babci Domaniewskiej, zlekcewa偶y艂am osobliwo艣膰 nazwiska ze starego kraju, zostawi艂am moj膮 matk臋 pod opiek膮 wnuk贸w i ruszy艂am na poszukiwania.
Knajp臋 znalaz艂am za trzecim podej艣ciem. Zgadza艂o si臋, pracowa艂 tam taki do niedawna, ju偶 nie pracuje. Ale nie wyjecha艂 nigdzie, mieszka, gdzie mieszka艂, w takich slumsach nad wod膮.
Znalaz艂am i slumsy, zastanowi艂am si臋, ile te偶 obywatele mojego kraju daliby za taki slumsowaty poziom, u艣ci艣li艂am informacje i skr臋ci艂am z ulicy na przej艣cie przez trawniczek ostatniego domu nad wod膮. Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r, w swoim zaciek艂ym ob艂臋dzie nie pomy艣la艂am nawet, gdzie b臋d臋 nocowa膰. Nie zastanawia艂am si臋 nad tym, 偶e taka wizyta bez zapowiedzi jest w Kanadzie 藕le widziana, 偶e mog膮 mi w og贸le nie otworzy膰, mog膮 nie chcie膰 ze mn膮 rozmawia膰, diabli wiedz膮, co jeszcze mog膮, mo偶e wezwa膰 policj臋. Nie obchodzi艂o mnie to, tego Barta Lewanda zamierza艂am osi膮gn膮膰 bodaj po trupach.
Zastopowa艂o mnie dopiero par臋 metr贸w od wej艣cia i nie dlatego, 偶eby jakakolwiek my艣l o trudno艣ciach pojawi艂a mi si臋 w g艂owie. W g艂owie, poza o艣lim uporem, nie pojawia艂o mi si臋 nic. Ale okna tego domu by艂y otwarte i us艂ysza艂am d藕wi臋ki, dobiegaj膮ce z wn臋trza.
Kto艣 grat na pianinie tango Notturno...
Tango Notturno nie jest utworem znanym na ca艂ym 艣wiecie tak, jak na przyk艂ad tango Milonga. Ju偶 chocia偶by orkiestry w sycylijskich knajpach nie maj膮 o nim poj臋cia. I oto us艂ysza艂am t臋 melodi臋 tu, w Kanadzie, nad Zatok膮 艢wi臋tego Wawrzy艅ca, w dodatku gran膮 w spos贸b, kt贸ry, mimo absolutnego braku s艂uchu, zapami臋ta艂am na cale 偶ycie. Ta minimalna zmiana rytmu, jakby delikatne potkni臋cie i powr贸t przez dwa szybsze uderzenia...
Powoli przesz艂am te kilka metr贸w i zadzwoni艂am. Pianino umilk艂o. Drzwi bez 偶adnych pyta艅, otworzy艂 mi jaki艣 facet.
Mo偶e bym i nie pozna艂a Bartka Lewandowskiego w tym starym, zniszczonym, schorowanym cz艂owieku, gdyby nie d藕wi臋cz膮ce mi jeszcze w uszach tango Notturno. Tylko on gra艂 je w ten spos贸b. Pod zmarszczkami, pod szar膮 cer膮, pod zapadni臋tymi w czarnych kr臋gach oczami ujrza艂am nagle twarz piegowatego ch艂opca o okr膮g艂ych policzkach i 艂agodnym spojrzeniu.
— Bartek...! — j臋kn臋艂am, wstrz膮艣ni臋ta jego wygl膮dem. Pozna艂 mnie w u艂amku sekundy.
— Joanna...! Wszelki duch...!
Nie widzieli艣my si臋 od szkolnych czas贸w. Kocha艂 si臋 we mnie na 艣mier膰 i 偶ycie, a ja t艂umi艂am t臋 wielk膮 mi艂o艣膰 dyplomatycznie i taktownie, bro艅 Bo偶e nie chc膮c go zbytnio zra偶a膰, bo uwielbia艂am s艂ucha膰, jak gra. Dla mnie gra艂 i o ma艂o nie p臋k艂am z dumy. Sko艅czy艂 szko艂臋 wcze艣niej ode mnie, przepad艂 i wszelki s艂uch o nim zagin膮艂.
Odnalaz艂am go znienacka po przesz艂o trzydziestu latach nad Zatok膮 艢wi臋tego Wawrzy艅ca...
Siedz膮c na bujanym fotelu, z r臋kami pod g艂ow膮, wpatrzony w l艣ni膮c膮 wod臋 zatoki, Bartek opowiada艂.
— Szko艂a muzyczna w艣ciek艂a mi si臋 od razu, bo z艂ama艂em r臋k臋. W ki艣ci, nad przegubem. Nic gro藕nego, zros艂o si臋 doskonale, ale za艂atwi艂o mnie na zawsze. Cztery godziny 膰wicze艅 dziennie odpad艂o w przedbiegach, co ja mog艂em gra膰, godzin臋 z odpoczynkami. I nigdy ju偶 tej lewej r臋ki nie mog艂em by膰 pewien. Musia艂em chyba mie膰 wielki talent, bo mimo to anga偶owali mnie ch臋tnie. Przez pewien czas bra艂em udzia艂 w nagraniach, ca艂a orkiestra czeka艂a, 偶eby mi r臋ka odpocz臋艂a, z tym 偶e nie by艂y to konkursy szopenowskie, sama rozumiesz. Jako akompaniator pracowa艂em do samego ko艅ca... Wcale nie by艂em sam, o偶eni艂em si臋, rozwiod艂em, mam dwoje doros艂ych dzieci. Nie chc臋 ich tutaj. Mog膮 przyjecha膰 na m贸j pogrzeb, wcze艣niej sobie nie 偶ycz臋...
G艂upot膮 by艂oby wmawia膰 w niego, 偶e na pogrzeb si臋 nie zanosi, bo doskonale wygl膮da. Mia艂 lustro i sam najlepiej wiedzia艂, jak si臋 czuje.
— Co ci jest? — spyta艂am pos臋pnie.
— No a co ma by膰? Przy jakiej chorobie cz艂owiek tak wygl膮da jak ja, nie le偶y w szpitalu i wie, 偶e to beznadziejne? Przerzuty ju偶 mam wsz臋dzie, nie bior臋 jeszcze morfiny, ale d艂u偶ej ni偶 trzy miesi膮ce nie poci膮gn臋. Ju偶 do tej wiedzy przywyk艂em, jestem wierz膮cy i uwa偶am, 偶e przenios臋 si臋 po prostu na tamt膮 stron臋, a tam na pewno co艣 b臋dzie. Dobra, zobaczymy co. Na pewno nie b臋dzie mojego raka i ta my艣l jest nies艂ychanie pocieszaj膮ca. Nie zwracaj na to uwagi, nie m贸wi臋, 偶e masz mnie zaraz namawia膰 na turystyk臋 wysokog贸rsk膮 albo po艂贸w ryb, ale traktuj mnie zwyczajnie. I nie wyobra偶aj sobie, 偶e si臋 tu szarpi臋 nad si艂y, 偶adne takie, mam drug膮 偶on臋, akurat pojecha艂a do rodziny, ale jutro wr贸ci. To jest Murzynka, ani m艂oda, ani pi臋kna, ale bardzo dobra. O偶eni艂em si臋 z ni膮 rok temu, bo strasznie chcia艂a, wi臋c co mi szkodzi艂o. Opiekuje si臋 mn膮 cudownie!
— Przyznaj臋, 偶e jest to dla mnie du偶a ulga. Nie mam w sobie piel臋gniarskiego powo艂ania, nie przyjmuj臋 do wiadomo艣ci 偶adnych chor贸b i ju偶 si臋 ba艂am, 偶e b臋d臋 tu musia艂a cacka膰 si臋 z tob膮 jak ze 艣mierdz膮cym jajkiem. Jak nie, to chwa艂a Bogu. Wszyscy umrzemy i nie zawracajmy sobie tym g艂owy.
Bartek wyra藕nie si臋 ucieszy艂. Wyj膮艂 r臋ce spod g艂owy, wspar艂 si臋 艂okciami na por臋czach, oderwa艂 wzrok od morskich plener贸w i spojrza艂 na mnie. Oczy mia艂 te same co niegdy艣, niebieskie, dobre 偶yczliwe.
— Cholernie jestem uszcz臋艣liwiony, 偶e ci臋 zobaczy艂em — powiedzia艂 ciep艂o. — A tak, mi臋dzy nami, jakim cudem...?
— D艂uga historia. Wcale nie wiedzia艂am, 偶e to ty, pcha艂am si臋 do tego jakiego艣 Lewanda po informacje.
— Skr贸ci艂em nazwisko od samego pocz膮tku, bo tak by艂o wygodniej...
— No w艂a艣nie! Sk膮d si臋 tu wzi膮艂e艣? Kiedy? Dlaczego? Jak to by艂o?
Bartek zn贸w przyj膮艂 poprzedni膮 pozycj臋. U艣miechn膮艂 si臋.
— Prawd臋 m贸wi膮c, przez ciebie.
— O Jezu...
— No, ile mia艂em wtedy lat? Dziewi臋tna艣cie. Kocha艂em si臋 w tobie do ob艂臋du. Taki ca艂kiem g艂upi nie by艂em, do艣膰 rozumnie wyobra偶a艂em sobie, 偶e musz臋 zrobi膰 wielk膮 karier臋, by膰 stawny, bogaty i tak dalej, 偶eby ci czym艣 zaimponowa膰. 呕eby艣 mnie chcia艂a.
Przerwa艂am mu z oburzeniem.
— Opami臋taj si臋! Na stare lata m贸wisz mi obelgi?!
— Nie, no co艣 ty! Nie mia艂a艣 polecie膰 na s艂aw臋 i pieni膮dze, mia艂a艣 polecie膰 na cz艂owieka. Chcia艂em by膰 kim艣, co艣 sob膮 reprezentowa膰, co艣 du偶ego, a s艂awa i pieni膮dze mia艂y by膰 sprawdzianem. Warto艣膰 cz艂owieka powinna si臋 w czym艣 ujawnia膰, tak uwa偶a艂em. Jak b臋d臋 genialny w ciszy ducha i w sza艂asie pod lasem, to niby sk膮d ty masz o tym wiedzie膰? Przypomnij sobie, ceni艂a艣 wielkie warto艣ci wewn臋trzne.
— No, owszem. Nawet mi to chyba zosta艂o...
— No wi臋c w艂a艣nie. A co ja mog艂em? Muzyka, to by艂o jedyne, do czego si臋 nadawa艂em. I by艂em odtw贸rc膮, nie kompozytorem. Wi臋c po z艂amaniu tej r臋ki troch臋 zg艂upia艂em. I uwierzy艂em w dwie rzeczy. Jedna, to 偶e mnie zagraniczni lekarze wylecz膮, przypomnij sobie tamte czasy, co zagraniczne, to lepsze... A druga, 偶e w Ameryce robi si臋 kariery rozmaicie, byle si臋 cz艂owiek przytomnie postara艂 i zaraz g贸ry przeniesie. Ustr贸j mi si臋 nie podoba艂, wi臋c nie mia艂em skrupu艂贸w...
Powstrzyma艂am si臋 od komentarza, bo ten temat ju偶 dawno w膮tpia mi na lew膮 stron臋 odwraca艂 i budowlane s艂owa wypycha艂 na usta. Morze mia艂o na mnie zawsze zbawienny wp艂yw, popatrzy艂am na zatok臋.
— I co?
— Da艂em si臋 nam贸wi膰 na szwindel i z tym szwindlem wyjecha艂em.
— Uffff! — powiedzia艂am z ulg膮. — Nareszcie!
— Co nareszcie?
— Po ten szwindel w艂a艣nie przyjecha艂am do Barta Lewanda.
Bartek zainteresowa艂 si臋 i nieco zaniepokoi艂. Zatrzyma艂 kiwanie fotela.
— Co masz na my艣li?
— Zaraz ci powiem. Przyjecha艂e艣 do Kanady...
— Mia艂em w Kanadzie dalekiego krewnego. Pcha艂em si臋 tu, bo my艣la艂em, 偶e mi pomo偶e.
— No wi臋c w艂a艣nie. Przyjecha艂e艣 i sprzeda艂e艣 babci Domaniewskiej zabytkowy zegar...
— O, cholera...
— O tym zegarze w艂a艣nie chc臋 si臋 od ciebie wszystkiego dowiedzie膰. Dawne czasy, nawet je艣li go ukrad艂e艣, nie szkodzi, przedawnienie. Co to w og贸le by艂o? B膮d藕 cz艂owiekiem i opowiedz z detalami!
— Bo co?
— Bo afera si臋 zrobi艂a g艂upia strasznie i ja jej nie rozumiem. Chc臋 wykry膰, o co tu chodzi dok艂adnie. Opowiem ci wszystko, ale najpierw ty.
Bartek poprawi艂 si臋 na fotelu, odkopa艂 podn贸偶ek, si臋gn膮艂 po szklank臋 z sokiem, pi艂 przez chwil臋, spogl膮daj膮c to na zatok臋, to na mnie.
— Nic si臋 nie zmieni艂a艣 — oznajmi艂 wreszcie. — Ani zewn臋trznie, ani wewn臋trznie...
— Nie przesadzaj, wtedy mia艂am warkocze.
— I co z tego? Jeste艣 ta sama, nie masz wieku. Dobra, opowiem ci, chocia偶 teraz to oceniam jako przera藕liwe krety艅stwo. A swoj膮 drog膮, nie do uwierzenia, afera, po tylu latach...?
— Po tylu. Wal!
Bartek odstawi艂 szklank臋. Wr贸ci艂 do poprzedniej pozycji, tyle 偶e bez podn贸偶ka, i patrzy艂 nie tylko na zatok臋, ale co jaki艣 czas i na mnie.
— Zna艂em jednego takiego, g贸wniarz, o rok czy dwa starszy ode mnie, te偶 chodzi艂 troch臋 do szko艂y muzycznej. Nazywa艂 si臋 Mundzio Talarski...
Wyda艂am z siebie 艣wist jak stary parow贸z, z t膮 r贸偶nic膮, 偶e m贸j 艣wist by艂 pe艂en ulgi, czego w parowozach na og贸l si臋 nie dostrzega. Bartek si臋 zaciekawi艂.
— A co? Zna艂a艣 go?
— Po艣rednio. Wiem o nim, ale nie mog艂am si臋 do niego dokopa膰. Jeste艣 bezcenny!
— Znaczy przydam ci si臋 na co艣? Bardzo dobrze. No wi臋c ten Mundzio, bystry ch艂opiec, wykombinowa艂 spos贸b na fors臋. Bystry musia艂 by膰 wyj膮tkowo, bo pi臋tnastu lat nie mia艂, jak ju偶 mu co艣 zacz臋艂o przychodzi膰 do g艂owy. I odwali艂 wielk膮 robot臋. Czyta艂 mianowicie, czy mo偶e dowiedzia艂 si臋 od kogo艣, jak to r贸偶ni poszukiwacze skarb贸w wyci膮gaj膮 stare wraki i znajduj膮 na nich rozmaite drogocenno艣ci. Pr臋dko sobie skojarzy艂 i doszed艂 do wniosku, 偶e nie potrzeba mu wrak贸w, bo drogocenno艣ci ma bli偶ej. Od jednego je艅ca wojennego dowiedzia艂 si臋 o siedzibie jego genera艂a czy mo偶e pu艂kownika, tego ju偶 nie pami臋tam, rodzinna posiad艂o艣膰, gdzie ten pu艂kownik zwozi艂 艂upy wojenne. To by艂o na Ziemiach Odzyskanych. 艁up贸w wywie藕膰 nie zd膮偶y艂, bo front za szybko nadlecia艂 i wszystko zosta艂o porz膮dnie pochowane. No, nie tak ca艂kiem porz膮dnie... Mundzio zaraz wymy艣li艂, 偶e to nie m贸g艂 by膰 wypadek odosobniony, front wszystkim zaszkodzi艂, wi臋cej tam pochowano, pogubiono i zostawiono i zacz膮艂 mocno w臋szy膰. Kr贸tko po wojnie ch艂opak, kt贸ry si臋 nami臋tnie interesuje kl臋sk膮 wroga i dzia艂aniami wojennymi, to by艂o takie naturalne, 偶e nikomu 偶adne podejrzenie do g艂owy nie przysz艂o. Trzeba przyzna膰, 偶e o przesuwaniu si臋 armii, r贸偶nych oddzia艂贸w, szczeg贸lnie intendentur niemieckich, Mundzio zdoby艂 wiedz臋 olbrzymi膮, za speca m贸g艂 uchodzi膰. Zaimponowa艂 mi. Czekaj, bo si臋 pogubi臋 w kolejno艣ci...
Zmarszczy艂 brwi i zapatrzy艂 si臋 w przestrze艅. Wyj臋艂am papierosy.
— Dym ci nie zaszkodzi?
— Nic mi nie zaszkodzi - odpar艂 Bartek, wzruszaj膮c ramionami. — To te偶 pewna pociecha... Czekaj, ju偶 wiem. W momencie kiedy si臋 spikn膮艂 ze mn膮, wiedzia艂 ju偶 r贸偶ne rzeczy. O tym generale od je艅ca, to po pierwsze. Po drugie, o jednym intendencie, kt贸ry zwozi艂 nieprawdopodobne rzeczy do gospodarstwa swojego ojca gdzie艣 na Mazurach... Ja ju偶 teraz nie pami臋tam, gdzie to by艂o, ale wtedy Mundzio mi pokazywa艂 na mapie, pami臋tam, 偶e na Mazurach. Intendenta szlag trafi艂 nagle, bomba trzasn臋艂a w transport, a ojciec uciek艂 z go艂ymi r臋kami i utopi艂 si臋 w Zalewie Wi艣lanym. Po trzecie, o jednym 偶o艂nierzu Wehrmachtu; ku艣nierz to by艂 z zawodu, kt贸ry przez przypadek trafi艂 na wywo偶ony dobytek jakiego艣 gestapowca, zabra艂 to sobie i zakopa艂 w grobie na jakim艣 cmentarzu. Po czwarte, o jednej babie; wdowa po jakim艣 junkrze, czy co艣 takiego, do kt贸rej synowie, siostrze艅cy i reszta rodziny zwozili wszystko, czego dopadli. Podobno znajdowa艂a si臋 u niej... Nie wiem, mo偶e znajduje do dzi艣 dnia... Olbrzymia kolekcja starych sreber i starej porcelany, a tak偶e chyba starej bi偶uterii. Po pi膮te, o jakim艣 generale SS, kt贸ry co艣 tam zakopa艂 w lesie. Po sz贸ste, o jednej le艣nicz贸wce... Nie, to by艂 dworek my艣liwski... Czekaj...
Napi艂 si臋 soku i przez chwil臋 szuka艂 w pami臋ci. Milcza艂am, s艂uchaj膮c tego potwierdzenia podejrze艅. Bartek kiwn膮艂 g艂ow膮 do siebie.
— Ju偶 sobie przypominam dok艂adnie. Zainteresowa艂o mnie wtedy, malownicza historia, wi臋c zapami臋ta艂em. Mo偶liwe, 偶e nawet wstrz膮sn臋艂o mn膮 troch臋, chocia偶 Niemc贸w przecie偶 nie mog艂o mi by膰 偶al... To by艂o tak, szed艂 transport czego艣, mia艂o to by膰 z艂oto w sztabach i antyki, stare zegary, klejnoty, numizmaty, naczynia r贸偶ne, porcelana i tak dalej, wszystko wy艂膮cznie metale, kamienie i ceramika. 呕adnych obraz贸w, malarstwo zosta艂o oddzielone. To by艂o pod koniec wojny, ale front byt jeszcze daleko. Dowodzi艂 tym transportem jaki艣 pu艂kownik i mia艂 m艂odego adiutanta, a mia艂o to wszystko jecha膰 do Berlina. Po drodze zatrzymali si臋 w pustym dworku my艣liwskim, pu艂kownik z adiutantem poszli do lasu, po czym adiutant wr贸ci艂 sam. Obj膮艂 komend臋, co powiedzia艂 偶o艂nierzom, nie wiadomo, ale zadecydowa艂, 偶e dalej z tym nie jad膮, kaza艂 to ukry膰 na miejscu. Tu偶 obok by艂o bagienko, ma艂e, ale mocno zach艂anne. Opakowane porz膮dnie wory i skrzynie zatopiono w bagienku, po艂膮czone by艂y 艂a艅cuchami, na ko艅cu 艂a艅cuch ju偶 by艂 jeden i zosta艂 okr臋cony dooko艂a pnia drzewa, gdzie艣 nisko, mi臋dzy korzeniami. Potem adiutant wykona艂 nast臋puj膮cy numer: przywie藕li to wszystko dwiema ci臋偶ar贸wkami, 偶o艂nierzy by艂o pi臋tnastu czy szesnastu, ju偶 nie pami臋tam, ale jeden mniej czy wi臋cej nie robi r贸偶nicy. Jednego adiutant posadzi艂 za k贸艂kiem w jednej ci臋偶ar贸wce, a reszt臋 zagoni艂 do drugiej. Ustawione to by艂o na drodze w ten spos贸b, 偶e najpierw sta艂a ci臋偶ar贸wka z 偶o艂nierzami, mia艂a odjecha膰, jako pierwsza, to taka le艣na droga... Dalej, z jakie pi臋膰dziesi膮t metr贸w, sta艂 艂azik, obaj z pu艂kownikiem nim przyjechali, a jeszcze dalej, za zakr臋tem i za krzakami sta艂a druga ci臋偶ar贸wka z jednym kierowc膮. Ta pierwsza ju偶 rusza艂a, ale adiutant nagle j膮 zatrzyma艂, pos艂ucha艂 silnika, co艣 mu si臋 nie spodoba艂o, kierowcy kaza艂 siedzie膰, otworzy艂 mask臋, zagl膮da艂, kaza艂 mu wrzuci膰 bieg, zamkn膮艂 mask臋, wrzasn膮艂, 偶e w porz膮dku i jazda. Ci臋偶ar贸wka ruszy艂a, a on pop臋dzi艂 do ty艂u, do 艂azika. 呕o艂nierze si臋 nie ogl膮dali, nie widzieli, 偶e on lecia艂 trzy sekundy, po czym pad艂 w rowek ko艂o drogi. Nast膮pi艂 wybuch, w艂o偶y艂 chyba pod mask臋 odbezpieczony granat, a mo偶e nawet dwa. Nie zabi艂o wszystkich, ale wystarczy艂o, 偶eby ich ca艂kiem unieszkodliwi膰. Adiutant poderwa艂 si臋, poczeka艂 na kierowc臋 z drugiej ci臋偶ar贸wki, kt贸ry oczywi艣cie przylecia艂 zobaczy膰, co si臋 sta艂o, zastrzeli艂 go, poszed艂 do tamtych i podobija艂 wszystkich. Nast臋pnie, bez wielkiego po艣piechu, chocia偶 z pewnym wysi艂kiem, potopi艂 wszystkie zw艂oki w bagienku, przyczepi艂 艂azika do drugiej ci臋偶ar贸wki i odjecha艂.
— I co? — spyta艂am z niesmakiem. — Opowiedzia艂 to wszystko potem Mundziowi? Czy te偶 wtr膮ci艂y si臋 duchy tych pomordowanych?
— Nikt si臋 nie musia艂 wtr膮ca膰, bo to ca艂e wydarzenie mia艂o naocznego 艣wiadka. Jeden taki uciek艂 z transportu, jak go wie藕li na roboty, wraca艂 i ukrywa艂 si臋 po drodze w艂a艣nie w tym my艣liwskim dworku. 艢lad贸w po sobie nie zostawi艂. Jak Niemcy nadjechali wymkn膮艂 si臋 i wlaz艂 na drzewo. Mia艂 nadziej臋, 偶e zaraz odjad膮. Przesiedzia艂 na tym drzewie dwa dni i ogl膮da艂 wszystko jak z lo偶y w teatrze. Drzewo ros艂o przy drodze, na szcz臋艣cie w pewnej odleg艂o艣ci od miejsca wybuchu, wi臋c uszed艂 z 偶yciem. Potem wszed艂 do sp贸艂ki z Mundziem i po艂膮czyli swoje wiadomo艣ci. Mam m贸wi膰 dok艂adnie czy streszcza膰?
— Dok艂adnie. Stre艣ci膰 to ja sama potrafi臋.
— No wi臋c wracaj膮c jeszcze do tego go艣cia na drzewie, to najwa偶niejszej rzeczy nie widzia艂. Mianowicie bagienka. Widzia艂 transportowanie pakunk贸w, okr臋canie 艂a艅cuchami i tak dalej, s艂ysza艂 ca艂e gadanie, rozumia艂 wszystko, wiedzia艂, o co im chodzi, ale nie widzia艂, w kt贸rym miejscu utopili i o kt贸re drzewo okr臋cili 艂a艅cuch. Drzew tam ros艂o du偶o. Z czasu, jaki im to zaj臋艂o, nic nie m贸g艂 wywnioskowa膰. To by艂a istotna sprawa, bo sama rozumiesz, co innego przyj艣膰 na gotowe, a co innego szuka膰...
Zatoka 艢wi臋tego Wawrzy艅ca przesta艂a l艣ni膰 i dopiero teraz zauwa偶yli艣my, 偶e zrobi艂o si臋 ciemno. Bartek wsta艂 z fotela i pozapala艂 lampy.
— Nie jeste艣 g艂odna?
— Nie zawracaj g艂owy. Chocia偶 dobrze, mo偶emy co艣 zje艣膰, ale kolejno. Ty b臋dziesz jad艂, a ja ci b臋d臋 opowiada艂a i odwrotnie. Tym systemem si臋 zgadzam, inaczej wykluczone.
Zaproponowana metoda przypad艂a mu do gustu. Wsp贸lnie zrobili艣my co艣 w rodzaju kolacji i przyst膮pili艣my do po偶ywiania si臋 kawa艂kami. Bartek nie mia艂 apetytu, jad艂 kr贸tko.
— No wi臋c to by艂o to, co Mundzio wiedzia艂 w chwili, kiedy zaproponowa艂 mi sp贸艂k臋. A zaproponowa艂, bo mia艂em wyjecha膰, potem do tego wr贸c臋. Przypuszczam, 偶e nawet wiedzia艂 wi臋cej, nie wszystko mi m贸wi艂, nie wszystko pami臋tam, do艣膰, 偶e tak偶e mia艂 mapy. Sk膮d je wyrwa艂, poj臋cia nie mam, zdobywa艂 je jako艣, krad艂, 偶ebra艂 o nie, odkupywa艂, r贸偶nie chyba by艂o, ale mia艂 du偶o. Oczywi艣cie stara艂 si臋 o sztab贸wki i na tych sztab贸wkach szuka艂 wszelkich mo偶liwych znak贸w. By艂 pewien, 偶e na przyk艂ad to drzewo z 艂a艅cuchem adiutant sobie zaznaczy艂...
— Wcale nie musia艂. M贸g艂 je pami臋ta膰 oczami.
— Nie musia艂, ale m贸g艂. Miejsce, gdzie genera艂 SS co艣 tam zakopa艂, by艂o oznaczone. Bardzo niedok艂adnie, ale jednak. Na jeszcze dw贸ch sztab贸wkach znalaz艂 jakie艣 rzeczy, kt贸re mu nie pasowa艂y do oznakowa艅 wojskowych, nie wiem, co to by艂o, na innych nic nie znalaz艂, ale to te偶 o niczym nie 艣wiadczy艂o. No i wymy艣li艂, 偶eby zebra膰 te informacje, spenetrowa膰 miejsca, obmy艣li膰 sposoby i wszystko to wydoby膰. Okaza艂o si臋, 偶e nie b臋dzie to 艂atwe, ludzi na te Ziemie Odzyskane napcha艂o si臋 ju偶 du偶o i ca艂a impreza zrobi艂a si臋 skomplikowana. W dodatku pojawi艂a si臋 konkurencja. Wiesz, ja nie pami臋tam ju偶 teraz dok艂adnie kolejno艣ci, to trwa艂o par臋 lat, g艂贸wnym problemem by艂a dla mnie moja r臋ka, w ka偶dym razie jako艣 tak w tamtym czasie ten facet z drzewa, zabij mnie, nie przypomn臋 sobie, jak on si臋 nazywa艂, dowiedzia艂 si臋, te偶 nie wiem sk膮d, 偶e ten piekielny adiutant 偶yje i ma zamiary podobne jak Mundzio. Oczywi艣cie nie u nas 偶y艂, tylko w Niemczech, ale podobno do nas przyje偶d偶a艂, na fa艂szywych papierach i pod fa艂szywymi pozorami.
— Dlaczego nie doni贸s艂? Mia艂by go z g艂owy.
— Doni贸s艂. Ale g艂upio doni贸s艂, nie powiedzia艂 o masakrze ani o bagienku, nie chcia艂 m贸wi膰 o skarbach, tylko 偶e to by艂 esesman nie znanego mu nazwiska. Sprawdzono, adiutant si臋 wy艂ga艂 bez trudu, nikt inny go nie rozpozna艂, zdaje si臋, 偶e w og贸le nie by艂 w SS, tylko w Wehrmachcie, w dodatku mia艂 podobno odmienion膮 powierzchowno艣膰. Zdaje si臋, 偶e byt rudy, ale nie wiem, przedtem czy potem. Ty w og贸le we藕 poprawk臋 na to, 偶e ja co艣 mog臋 藕le pami臋ta膰 albo pokr臋ci膰, to by艂y emocjonuj膮ce lata...
— Bior臋 poprawk臋. Ale na razie wszystko mi si臋 zgadza.
— No to dobrze. Wi臋c, wracaj膮c do rzeczy, Mundzio si臋 zaniepokoi艂. Postanowi艂 zniszczy膰 wszystkie informacje, zostawiaj膮c dost臋p do nich tylko dla siebie. Wymy艣li艂, 偶eby zrobi膰 fotografie... Nie znam si臋 na fotografice, nie wiem, co to mia艂o by膰, ale z tego, co m贸wi艂, zrozumia艂em, 偶e chodzi o zdj臋cie jakby dwucz臋艣ciowe, jedna cz臋艣膰 to mikrofilm, a druga co艣 innego. Zrobi艂 to. To znaczy, niezupe艂nie mu si臋 uda艂o, z mikrofilmem co艣 nie wysz艂o, zosta艂 za du偶y format, w dodatku kt贸ra艣 z tych cz臋艣ci by艂a sztywna, ani zwin膮膰, ani nic... Mia艂 takiego przyjaciela od serca, do kt贸rego chyba straci艂 zaufanie, no, jakie艣 tam by艂y komplikacje. Postanowi艂 ukry膰 zdj臋cie w obrazie. Nie by艂o mnie ju偶 przy tym, p贸藕niej si臋 dowiedzia艂em, 偶e zam贸wi艂 obraz u takiego jednego faceta, mia艂 by膰 to portret z fotografii, da艂 mu zagruntowan膮 desk臋, na kt贸rej przylepi艂 to zdj臋cie. Ten przyjaciel to za艂atwia艂, ale odbiera艂 potem kto艣 inny i okaza艂o si臋, 偶e na obrazie jest co innego. To znaczy inna twarz, ni偶 na fotografii. Mundzio si臋 wtedy bardzo ucieszy艂, bo tamten jego fa艂szywy przyjaciel, czy jak go nazwa膰... zna艂 twarz z fotografii i ta inna mog艂a go zmyli膰. Mo偶e ja troch臋 chaotycznie m贸wi臋...
— Doskonale ci臋 rozumiem — zapewni艂am go. — Spraw臋 portretu z fotografii znam z pierwszej r臋ki. I co by艂o dalej?
— Dalej nie wiem, bo mnie ju偶 nie by艂o, musz臋 si臋 cofn膮膰. Jak ci ju偶 wspomnia艂em, Mundzio zainteresowa艂 si臋 mn膮 nie bez przyczyny. Po tej historii z r臋k膮 zarysowa艂a si臋 przede mn膮 mo偶liwo艣膰 wyjazdu. Jeden z przyjaci贸艂 mojego ojca, te偶 muzyk, dyrygent z Austrii, by艂 u nas i chcia艂 mi pom贸c. Mia艂 si臋 postara膰 o badania i ewentualn膮 kuracj臋 w Wiedniu, obieca艂 i obietnicy dotrzyma艂, ale trwa艂o to do艣膰 d艂ugo. Mia艂em wyjecha膰 legalnie i dlatego by艂em dla Mundzia cenny. Sfinalizowa艂 si臋 ten wyjazd w chwili najwi臋kszych Mundziowych komplikacji, on sam zreszt膮 te偶 mia艂 w planach opuszczenie kraju. Wyt艂umaczy艂 mi, 偶e mam przed sob膮 leczenie i karier臋, ale nikt za mnie przez ca艂e 偶ycie p艂aci膰 nie b臋dzie, wi臋c nie powinienem jecha膰 z go艂ymi r臋kami. Da艂em si臋 przekona膰 bardzo 艂atwo, te ameryka艅skie mo偶liwo艣ci za艂o偶y艂y mi klapki na oczy...
Przeni贸s艂 si臋 z powrotem na fotel, pod艂o偶y艂 r臋ce pod g艂ow臋, popatrzy艂 w ciemne okno i westchn膮艂.
— G艂upi szczeniak, pe艂en wielkich nadziei... Mundziowi zgin臋艂y wtedy jakie艣 mapy, w艣ciek艂y by艂... Ale najwa偶niejsza mu zosta艂a. Znane miejsce, po tym je艅cu wojennym. Postanowili艣my to wydoby膰, bo wygl膮da艂o stosunkowo naj艂atwiej. Trzy dni nas to kosztowa艂o, ostatnie chwile przed moim wyjazdem. Jecha艂em, mo偶na powiedzie膰, w baga偶u dyplomatycznym, samochodem, z jednym facetem z austriackiej ambasady, z wszystkimi papierami z klinik, ze szk贸艂 muzycznych i tak dalej, mog艂em przewie藕膰, co chcia艂em. I przewioz艂em, bez 偶adnej kontroli celnej. W Austrii czeka艂em na niego dwa lata, przez dwa lata kot艂owa艂em si臋 po lecznicach, rehabilitacjach, bez skutku. Wreszcie Mundzio przyjecha艂.
— A co zrobi艂e艣 z tym, co przewioz艂e艣?
— Nic. Nie by艂o mi przez ten czas potrzebne, le偶a艂o i czeka艂o na Mundzia. On te偶 co艣 przewi贸z艂, jak膮艣 bi偶uteri臋, same drobne rzeczy, wi臋kszych si臋 ba艂. By艂 艣wie偶o po studiach, jecha艂 na rekomendacj臋 swojego profesora, na jakie艣 sympozjum, czy co艣 takiego, na kr贸tko, dwa dni. Wi臋kszy baga偶 m贸g艂 si臋 wyda膰 podejrzany. Nie wzi膮艂 tak偶e tego obrazu z fotografi膮. Prawie od razu si臋 rozstali艣my, Mundzio mi wyzna艂, 偶e ma mo偶liwo艣ci, znajomych ojca, jego ojciec by艂 te偶 prawnikiem, wybierze sobie najlepsze miejsce i tam si臋 uda, gdzie mu b臋dzie wygodnie. Wywi贸z艂 maj膮tek, za taki jeden wisiorek dosta艂 pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w, wtedy za pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w mo偶na by艂o 艣wiat objecha膰 dooko艂a. Podzielili艣my ten m贸j przemyt i by艂o fajnie a偶 do chwili, kiedy zosta艂em okradziony.
— Jak to, okradziony?
— Nie wiem. Jako艣 idiotycznie. Mia艂em te rzeczy pochowane, mieszka艂em w hotelu, wiesz, to jeszcze by艂y nalecia艂o艣ci z kraju, l臋k przed ujawnieniem, 偶e si臋 ma. Oczywi艣cie mia艂em pieni膮dze, ale posz艂y na badania, kuracje, jakie艣 masa偶e, na艣wietlania, promieniowania, diabli wiedz膮 co jeszcze, nie 偶a艂owa艂em sobie na to. W ko艅cu powiedzieli mi, 偶e za Atlantykiem s膮 jednak wi臋ksze mo偶liwo艣ci, a ja si臋 przecie偶 i tak rwa艂em do Stan贸w albo do Kanady, wi臋c zdecydowa艂em si臋 jecha膰. Mundzia ju偶 nie by艂o, wyjecha艂 po tygodniowym pobycie. No i przy pakowaniu okaza艂o si臋, 偶e tych rzeczy nie ma. Zosta艂o mi par臋 sztuk, w tym zegar, a reszt臋 diabli wzi臋li i nawet nie mog艂em stwierdzi膰, kiedy to nast膮pi艂o. Nic nie zrobi艂em, nie odwa偶y艂em si臋 wzywa膰 policji, pojecha艂em, ale czu艂em si臋 zubo偶ony, wi臋c zacz膮艂em od Kanady. Sprzeda艂em od razu to, co mi zosta艂o, bo potrzebowa艂em pieni臋dzy na leczenie. Przyzwoici ludzie, nie ci膮gn臋li ze mnie, z miejsca powiedzieli, 偶e nie ma si艂y, pe艂nej sprawno艣ci r臋ki nigdy nie odzyskam. No i zacz膮艂em tu 偶y膰...
— Po pierwsze, jestem pewna, 偶e okrad艂 ci臋 Mundzio — powiedzia艂am z wielk膮 stanowczo艣ci膮. — O jego bogactwie kr膮偶y艂y legendy. A po drugie, co w rezultacie sta艂o si臋 ze zdj臋ciami? Jedno zosta艂o w kraju, to wiem, ciekawe, kto je ukry艂...
— Jego matka. Tak mi powiedzia艂. Wyjazd wyskoczy艂 mu nagle, nie zd膮偶y艂 zrobi膰 偶adnej skrytki, ba艂 si臋 tego swojego przyjaciela, wi臋c zostawi艂 matce i kaza艂 schowa膰. Matka uwielbia艂a go bezgranicznie.
— Schowa艂a, trzeba przyzna膰, ca艂kiem nie藕le... A kto zabra艂 to drugie? To znaczy, t臋 drug膮 cz臋艣膰?
— Nie wiem. M贸wi艂, 偶e on te偶 nie wie.
— Ze艂ga艂!
— Nie wiem, ale chyba nie. Z艂y by艂 taki, 偶e chyba m贸wi艂 prawd臋. Powiedzia艂, 偶e musia艂 je odda膰, bo to by艂a cena jego wyjazdu, ale w czyje r臋ce si臋 w ko艅cu dosta艂o, nie mam poj臋cia.
Przegryza艂am si臋 przez chwil臋 przez te wszystkie informacje.
— Co za cholerna sprawa, tyle ju偶 wiadomo, a ci膮gle co艣 si臋 czai po k膮tach — powiedzia艂am gniewnie. — Co za ludzie jeszcze tam byli...?
Bartek poprosi艂 o wyja艣nienia. Kaza艂am mu przysi膮c, 偶e pary z g臋by nie pu艣ci i opowiedzia艂am wszystko z wyj膮tkiem jednego. Nie przyzna艂am si臋 do posiadania abstrakcji z map膮 na plecach i zdj臋cia, ukradzionego Finetce. Mia艂am ochot臋 jeszcze troch臋 po偶y膰.
Bartek 偶ywo zainteresowa艂 si臋 ca艂ym przedsi臋wzi臋ciem.
— Z tego wynika, 偶e pierwotny pomys艂 Mundzia nie poszed艂 w zapomnienie — rzek艂 w zadumie. — My艣lisz, 偶e te tak zwane skarby ci膮gle jeszcze poniewieraj膮 si臋 po lasach? Nikt ich nie wygrzeba艂?
— Bardzo du偶o wygrzebano z pewno艣ci膮, trafiaj膮c przypadkiem. Je艣li na przyk艂ad co艣 by艂o zamurowane w budynku, a budynek przechodzi艂 generalny remont... Ale nawet i przy generalnym remoncie nie wszystko odkrywano. Przypuszczam, 偶e zosta艂o tego jeszcze dosy膰 du偶o. Czekaj, mam pytanie. Ciekawi mnie to bagienko z 艂a艅cuchem. Czy on, ten facet z drzewa, nie odnalaz艂 po odje藕dzie szkop贸w w艂a艣ciwego pnia? M贸wi艂e艣, 偶e by艂o tam pusto, m贸g艂 szuka膰 do upojenia.
— W艂a艣nie 偶e nie. Z drzewa zlaz艂 p贸艂przytomny, nie mia艂 tam nic do jedzenia, to by艂a p贸藕na jesie艅, zimno. Owszem, obmaca艂 par臋 drzew dooko艂a bagienka, no ale wiesz, to nie basen k膮pielowy. Nie domaca艂 si臋, musia艂 wyj艣膰 z tego lasu, 偶eby nie umrze膰 z g艂odu. Tak m贸wi艂 i wydaje mi si臋, 偶e m贸wi艂 prawd臋.
— Mo偶liwe. Wi臋c sam widzisz, nadzienie w bagienku zosta艂o. A w Hochenwalde? To znalezisko, z kt贸rego pochodzi艂 zegar. Wyd艂ubali艣cie stamt膮d wszystko?
— Bardzo du偶o, ale nie wiem, czy wszystko. By艂 z nami jeszcze jeden z pozosta艂ych wsp贸lnik贸w Mundzia, nie wiem, ilu ich razem mia艂, jak on si臋 nazywa艂... Czekaj... Nie pami臋tam... No nic, do艣膰, 偶e Mundzio dzieli艂 to na trzy cz臋艣ci. Troch臋 tego by艂o zamurowane w piwnicy, troch臋 w takim sejfie za szaf膮, trafili艣my przypadkiem, troch臋 na strychu, w艣r贸d zwyczajnych rupieci, pochowane po kufrach z zakurzon膮 makulatur膮, a najwi臋cej w takiej str贸偶贸wce przy bramie, ukryte pod pod艂og膮. Tamten trzeci zabra艂 g艂贸wnie obrazy... Meble, oczywi艣cie, musieli艣my zostawi膰, a by艂y to pi臋kne antyki, na przyk艂ad taka szafka inkrustowana mas膮 per艂ow膮, zegar stoj膮cy, bardzo stary... Czy ty masz poj臋cie, 偶e si臋 da艂 nakr臋ci膰 i zacz膮艂 chodzi膰? Gra艂 kuranty, zdumiewaj膮co czysty d藕wi臋k...
— M贸g艂by艣 mi opisa膰 to, co wzi膮艂e艣? — spyta艂am, si臋gaj膮c do torby. — Tak ze szczeg贸艂ami. Wszystko sprzeda艂e艣?
— Jedna rzecz mi zosta艂a — odpar艂 Bartek, z rozbawieniem obserwuj膮c rosn膮cy na stole 艣mietnik. — Naprawd臋 to wszystko jest ci potrzebne...?
Trafi艂am wreszcie na zdj臋cia i po艣piesznie wyci膮gn臋艂am powi臋kszon膮 podobizn臋 rodziny Alicji. Podetkn臋艂am mu pod nos.
— By艂o tam co艣 z tego? Nie patrz na ludzi, tylko na t臋 serwantk臋 na 艣cianie. Podobne?
Bartek z uwag膮 obejrza艂 zdj臋cie, podni贸s艂 si臋 bez s艂owa i wyszed艂 z pokoju. Po chwili wr贸ci艂. W r臋kach trzyma艂 porcelanowy przedmiot.
— To mi zosta艂o. Na pami膮tk臋. Akurat dorwa艂em prac臋 i postanowi艂em ostatniej rzeczy nie sprzedawa膰, dop贸ki nie b臋d臋 musia艂. Jak widzisz, ocala艂a po dzi艣 dzie艅.
Po艣piesznie wyci膮gn臋艂am z kosmetyczki lup臋. Por贸wna艂am. Potem wr臋czy艂am zdj臋cie i lup臋 Bartkowi, nast臋pnie zn贸w sama przyjrza艂am si臋 pilnie. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci, na stole sta艂a sewrska sosjerka Alicji.
— To samo — powiedzia艂 Bartek, zaskoczony i zdumiony. — G艂ow臋 daj臋, kolor贸w nie wida膰, ale wz贸r, kszta艂t, wszystko! Na lito艣膰 bosk膮, to ma w艂a艣ciciela?!
Westchn臋艂am ci臋偶ko.
— No ma. Przedawnionego, ale ma. Chocia偶 Alicja nie uznaje przedawnienia.
— W takim razie trzeba jej to zwr贸ci膰 — zadecydowa艂 Bartek stanowczo. — Za艂atwisz to? Powiedz, 偶e z艂odziej bardzo przeprasza.
— Nie b臋dzie ci 偶al?
— Nie, ju偶 teraz nie. Z tego co m贸wisz wynika, 偶e g艂upie pomys艂y niedowarzonych smarkaczy przekszta艂ci艂y si臋 w ponure zbrodnie. Nieprzyjemnie mi na to patrze膰, lepiej si臋 poczuj臋, je艣li cho膰 jedna rzecz wr贸ci na w艂a艣ciwe miejsce. Ale! A zegar? Nie uda ci si臋 odda膰 i zegara?
— W艂asnej rodzinie musia艂abym go z gard艂a wyrwa膰. Spytam Alicj臋, czy si臋 upiera. Najch臋tniej odkupi艂abym go od El偶biety za pieni膮dze Mundzia. Nie wiesz, gdzie ten Mundzio teraz jest?
— Nie mam poj臋cia, od tamtych czas贸w straci艂em go z oczu. Czekaj, przypomnia艂em sobie, jak si臋 nazywa艂 ten trzeci wsp贸lnik! Koz艂owski!
— Co?
— Koz艂owski si臋 nazywa艂. Starszy by艂 od nas, co najmniej dziesi臋膰 lat. Alfred mu by艂o na imi臋. Te偶 mia艂 zamiar pryska膰 z kraju i te偶 nie wiem, co si臋 z nim teraz dzieje.
Przez moment mia艂am wra偶enie, 偶e Fredzio si臋 tajemniczo rozdwoi艂, potem zd膮偶y艂am pomy艣le膰, 偶e mo偶e tylko tak m艂odo wygl膮da, potem, 偶e mia艂 brata, potem szybko oceni艂am brata jako nonsens, nikt nie daje dzieciom identycznych imion, wreszcie pomy艣la艂am o ojcu.
— Nie mia艂 on dzieci przypadkiem, ten Alfred Koz艂owski?
Bartek si臋 zamy艣li艂.
— Wiesz, 偶e chyba mia艂. Tak mi si臋 co艣 mota w pami臋ci... Mia艂 chyba 偶on臋 i dzieci, jedno albo dwoje. G艂owy nie dam, ale tak mi si臋 wydaje. I teraz zaczyna mi si臋 tak偶e wydawa膰, 偶e to nie Mundzio kierowa艂 ca艂膮 zabaw膮, tylko ten Koz艂owski. Ale te偶 ci nie r臋cz臋, to s膮 szalenie mgliste wspomnienia i mog臋 si臋 myli膰. Nieprzyjemny typ, nie lubi艂em go.
Coraz wi臋cej zaczyna艂am rozumie膰 i coraz lepiej uk艂ada艂a mi si臋 ta 艂amig艂贸wka. Bartek zaproponowa艂 mi go艣cin臋 na d艂u偶ej, ale wyja艣ni艂am, 偶e musz臋 wraca膰 do rodziny, ponadto za dwa tygodnie do Polski. Nie nalega艂, obieca艂 za to, 偶e zadzwoni, je艣li przypomni sobie co艣 jeszcze. Potem za艣 usiad艂 do pianina i zacz膮艂 gra膰.
Gra艂 dla mnie, tak jak przed laty, stare, znajome melodie. Zn贸w by艂am pi臋tnastoletni膮 dziewczynk膮 na patykowatych nogach, z warkoczami okr臋conymi dooko艂a g艂owy, a przy pianinie siedzia艂 piegowaty, zakochany ch艂opiec. Na Zatoce 艢wi臋tego Wawrzy艅ca po艂yskiwa艂y w ciemno艣ciach rozmaite 艣wiate艂ka i serce mi si臋 艣cisn臋艂o, kiedy pomy艣la艂am, 偶e nie ma si艂y, ten ch艂opiec ju偶 tu zostanie na zawsze...
* * *
— No i co? — powiedzia艂am do Alicji, stawiaj膮c na stole sosjerk臋. — Twoja?
— Nie do wiary! — krzykn臋艂a Alicja, bior膮c j膮 do r臋ki i wpatruj膮c si臋 tak, jakby nie rozumia艂a, co widzi. — Wiesz, 偶e jestem wstrz膮艣ni臋ta! Oczywi艣cie, 偶e moja! Sk膮d j膮 masz?! To znaczy, nie moja, tylko mojej ciotki. Sk膮d...?!
— Od z艂odzieja. Kaza艂 ci臋 bardzo przeprosi膰 za r膮bni臋cie.
Alicja postawi艂a na stole sosjerk臋 i popatrzy艂a na mnie jak na wariatk臋, niebezpieczn膮 dla otoczenia.
— Oszala艂a艣? Mundzio mnie kaza艂 przeprosi膰...?
— Jaki Mundzio, Mundzia na oczy nie widzia艂am, a szkoda. Jego wsp贸lnik, m贸j wielbiciel z m艂odzie艅czych lat. Okazuje si臋, 偶e po艣rednio by艂am sprawczyni膮 twojej straty.
Alicja za偶膮da艂a szczeg贸艂owej relacji. Opowiedzia艂am wszystko, nie pomijaj膮c Finetki, przypuszcze艅 co do Gaci i nieszcz臋snego Micha艂ka.
Micha艂ek ni膮 wstrz膮sn膮艂, acz mniej ni偶 sosjerka.
— Nawet mi go troch臋 szkoda — rzek艂a w zamy艣leniu — Mundzio na jego miejscu sprawi艂by mi przyjemno艣膰. My艣lisz, 偶e go zabili?
— Jestem pewna.
— Ale przecie偶 艣wiadkowie widzieli, jak sam si臋 waln膮艂...
— Kto widzia艂? Finetka. Finetka by za艣wiadczy艂a, 偶e sam si臋 waln膮艂, nawet gdyby w jej oczach podrzynali mu gard艂o. Jaki艣 kant tam zaistnia艂. Bru藕dzi艂, bru藕dzi艂 i trzasn臋li go wreszcie.
— I my艣lisz, 偶e dlaczego?
— Cholera wie, ale obawiam si臋, 偶e przeze mnie. Zal臋g艂y si臋 mi臋dzy nimi kontrowersje po obejrzeniu zdj臋cia, reklama zamiast mapy. Mogli go podejrzewa膰 o konszachty z ku艣nierzem.
— Pr臋dzej powinni podejrzewa膰 t臋 g艂upi膮 dziw臋.
— Pewnie, ale j膮 mog膮 podejrzewa膰 do s膮dnego dnia, 偶aden jej nie ruszy. Chyba 偶eby nas艂ali bab臋, ka偶da baba zabije j膮 ch臋tnie.
— Rzeczywi艣cie nic si臋 nie zmieni艂a?
— Owszem, wypi臋knia艂a...
Popatrzy艂y艣my na siebie. Uczucia nas wype艂nia艂y mniej wi臋cej jednakowe. Alicja r贸wnie偶 zna艂a niegdy艣 Finetk臋.
Mrukn臋艂a co艣 pod nosem, przysun臋艂a sobie sosjerk臋 i zacz臋艂a j膮 na nowo ogl膮da膰. Powiadomi艂am j膮, 偶e wybieram si臋 bez szwedzkiej wizy do Malmo. Wzruszy艂a ramionami, wycieczka z Kopenhagi do Matmo to by艂o mniej ni偶 przejazd z 呕oliborza na S艂u偶ewiec.
— Pojad臋 z tob膮, mo偶e sobie co kupi臋. Ale w艂a艣ciwie po co ci to? Zrozumia艂am, 偶e masz ju偶 wszystko, oba zdj臋cia, chocia偶 ka偶de w innym formacie. Chyba o to ci chodzi艂o?
— No owszem, przede wszystkim o to.
— To co ci臋 obchodzi ta ca艂a reszta? Oddaj zdj臋cia komu trzeba albo schowaj sobie...
— I poczekaj cierpliwie, a偶 ci臋 przyjd膮 za艂atwi膰...
Sarkazm w moim g艂osie sprawi艂, 偶e Alicja oderwa艂a si臋 od kontemplacji porcelany i spojrza艂a na mnie.
— Naprawd臋 my艣lisz, 偶e to takie niebezpieczne?
— Jak dot膮d, ka偶dy kto mia艂 co艣 wsp贸lnego z tym ma艂ym duperelem dostawa艂 w czap臋. Mam by膰 nast臋pna?
— No to oddaj temu, jak mu tam, Mateuszowi.
— Mateusza nie ma. Ci膮gle siedzi w Hiszpanii.
— Noto tym jakim艣 w Ministerstwie Kultury. Tym, co grzebi膮 w zabytkowym mieniu.
— Ju偶 si臋 rozp臋dzi艂am, a偶 wizg za mn膮 idzie.
— Dlaczego? — zniecierpliwi艂a si臋 Alicja. — Kto艣 to przecie偶 powinien dosta膰, inaczej wszystko razem nie ma sensu. Czy ty nie stwarzasz trudno艣ci?
Podnios艂am si臋, zajrza艂am do lod贸wki, wyj臋艂am butelk臋 piwa i zdj臋艂am kapsel, w milczeniu rozwa偶aj膮c spraw臋. Usiad艂am z piwem przy stole.
— Mo偶e i stwarzam, ale nie bez powodu. Pomijaj膮c obowi膮zki moralne wobec Mateusza, zale偶y mi na dw贸ch drobiazgach. Primo, nie 偶ycz臋 sobie, 偶eby tajemnicza si艂a przehandlowa艂a te rzeczy na obcych rynkach dla w艂asnych korzy艣ci. Secundo, w tym samym stopniu nie 偶ycz臋 sobie, 偶eby tajemnicza si艂a ukry艂a wszelk膮 wiedz臋 na ten temat, powoduj膮c ca艂kowit膮 niemo偶no艣膰 odzyskania d贸br, mo偶e zniszczenie czego艣, na przyk艂ad malarstwa. Albo porcelany, wyt艂uc mo偶na... I doprowadzi艂a do sytuacji jak w ruskim banku — nie przepadnie, nie odbierzesz.
— G艂upio — zgodzi艂a si臋 Alicja. — To znaczy, nie g艂upio m贸wisz, tylko g艂upio by wysz艂o. Rzeczywi艣cie nie ma nikogo, kto by si臋 tym zaj膮艂 z sensem?
— Mo偶e i jest, ale ja go nie znam.
— A konserwacja zabytk贸w?
— Konserwacja zabytk贸w tym si臋 zajmuje, co im dostarczysz. Sami po lasach i ugorach nie lataj膮.
— No, a ministerstwo?
— A w ministerstwie w艂a艣nie w臋sz臋 najgorsze. Co艣 mi si臋 widzi, mo偶e si臋 myl臋, ale w艂a艣nie chc臋 sprawdzi膰... 偶e tam tkwi taki, co zachachm臋ci wszystko. W nieznanych mi celach. Czekaj, we藕 pod uwag臋, 偶e mo偶e nast膮pi膰 sytuacja, w kt贸rej kto艣 pozornie w艂a艣ciwy, taki, no, opiekun tych rzeczy, ukryje tak偶e informacje o nich. Oba zdj臋cia i tak dalej. B臋dzie to le偶a艂o w sejfie czy gdzie艣 tam, a niedobitki szajki, albo nawet dw贸ch szajek, sukcesywnie i po cichutku b臋d膮 to wygrzebywa膰. I jak si臋 opiekun przecknie, czy te偶 wymieni na innego, oka偶e si臋, 偶e tam ju偶 nic nie ma.
— Nie przesadzasz? Tyle lat przetrwa艂o. Je艣li przetrwa艂o...
— Ale zn贸w budzi wielkie nadzieje. Ka偶dy wybuch zainteresowania stwarza nowe niebezpiecze艅stwo. Pomijaj膮c ju偶 warto艣ci czysto materialne, ja si臋 nie znam i wcale nie wiem, czy ca艂a makulatura z tamtych czas贸w zosta艂a odzyskana i zabezpieczona. Mog膮 tam tkwi膰 r贸偶ne dokumenty, ma艂o interesuj膮ce dla z艂odzieja, ale bezcenne dla takiego tworu jak pa艅stwo. Tak si臋 sk艂ada, 偶e mnie na moim pa艅stwie zale偶y, g艂upie to, ale prawdziwe, i mo偶e na przyk艂ad 偶ycz臋 sobie, 偶eby 偶adna tajemnicza si艂a temu mojemu pa艅stwu nie przeszkadza艂a dzia艂a膰 z sensem.
— Sk膮d ci co艣 takiego przysz艂o do g艂owy? — zainteresowa艂a si臋 Alicja.
— Przez radio s艂ysza艂am. Wyra藕nie, jak byk, m贸wili, i to par臋 razy, 偶e ministrowie nie mogli urz臋dowa膰, sejm nie m贸g艂 rz膮dzi膰, przemys艂 nie m贸g艂 pracowa膰, bo wszystkim przeszkadza艂a jaka艣 tajemnicza si艂a. Nie wymy艣li艂am tego sama z siebie.
— I nie wiesz, co to za si艂a?
— Wiem. Wszyscy wiedz膮. I co z tego?
Po namy艣le Alicja przyzna艂a mi odrobin臋 s艂uszno艣ci i wr贸ci艂a do ogl膮dania sosjerki.
— No dobrze, niech ci b臋dzie. Proponuj臋, 偶eby do Malmo jecha膰 pojutrze...
W Malmo znajdowa艂a si臋 Beata.
Mi臋dzy Kanad膮 a Dani膮 zd膮偶y艂am by膰 we w艂asnym kraju. Powi臋kszanie rozmaitych zdj臋膰 ju偶 mi bez ma艂a wesz艂o w na艂贸g i jeszcze w dniu przyjazdu odwiedzi艂am fotografa. Czarn膮 pl膮tanin臋, kt贸r膮 Finetka zast膮pi艂a m贸j z膮b, mog艂am w trzy dni p贸藕niej rozszyfrowa膰 nawet bez lupy.
Nie by艂o to arcydzie艂o fotografiki. Prze艣wietlone chyba, bo bardzo ciemne, a mo偶e po prostu by艂o robione bez flesza, i przedstawia艂o jakie艣 ciemne miejsce. Znajdowa艂y si臋 na nim g臋ste, suche krzaki, mn贸stwo patyk贸w, ga艂膮zek i zwi臋d艂ych li艣ci, za kt贸rymi niewyra藕nie majaczy艂o znane mi urz膮dzenie. W g臋stych zaro艣lach ukryta by艂a zwyczajna studzienka rewizyjna z przykryw膮, wystaj膮ca z ziemi na jakie艣 25 centymetr贸w. Na przykrywie siedzia艂 Przemys艂aw.
Zaledwie odrobin臋 szczuplejszy ni偶 obecnie, chocia偶 niew膮tpliwie znacznie m艂odszy. Nie pozowa艂 do fotografii, twarzy by艂o mu wida膰 tylko cz臋艣膰, ale pozna艂am jego sylwetk臋 i bardzo charakterystyczne osadzenie g艂owy. Kszta艂t karku, linia w艂os贸w, ruch ramion, nie mo偶na by艂o tego z nikim pomyli膰.
Finetka wpasowa艂a mi si臋 w brakuj膮ce miejsce bez 偶adnych luz贸w. Jasne, 偶e to by艂a ona, najpi臋kniejsza dziewczyna na 艣wiecie, grz臋zn膮ca w bagnie po ucieczce z domu, puszczana p贸藕niej na wabia po obcokrajowcach. Rudego Niemca przy jej boku widzia艂am na w艂asne oczy, czaruj膮cy ch艂opak o w艂osach jak po偶ar lasu. Rzuca艂 si臋 w oczy, natkn臋艂am si臋 na nich na ulicy i najpierw zobaczy艂am ten p艂omie艅 na jego g艂owie, a dopiero potem Finetk臋, w贸wczas 艣wie偶o zam臋偶n膮. Wi臋c to by艂 ten zbrodniczy adiutant?
Wiekiem pasowa艂...
Telefon upartego rozm贸wcy z wiadomo艣ci膮 dla Przemys艂awa nie nasun膮艂 mi w贸wczas 偶adnych skojarze艅, zaczyna艂am go rozumie膰 dopiero teraz. Przemys艂aw ukrad艂 list ch艂opa o poniemieckich znaleziskach. Mateusz mia艂 jakie艣 zastrze偶enia...
Beata! Absolutnie i bezwzgl臋dnie potrzebna mi by艂a Beata! Wo偶one po ca艂ym 艣wiecie zdj臋cia prawie nie mie艣ci艂y mi si臋 ju偶 w torbie. Wywali艂am je wszystkie na tapczan Beaty, bo st贸艂 mia艂a zastawiony malarskim ustrojstwem, i za偶膮da艂am ogl膮dania. Beata, wyra藕nie ucieszona moj膮 wizyt膮, oderwa艂a si臋 od abstrakcji, w kt贸rej ona widzia艂a studium pod tytu艂em „Wyj艣cie z mroku", a ja widok na pal膮cy si臋 port, i z p臋dzlem w r臋ku przyst膮pi艂a do przegl膮du mojej prywatnej dokumentacji. Alicja zosta艂a gdzie艣 w mie艣cie, postanowi艂a odwiedzi膰 znajom膮.
— Przyjrzyj si臋 — powiedzia艂am. — Interesuje mnie, czy nie zobaczysz gdzie艣 jakiej艣 g臋by, kt贸r膮 kiedy艣 widzia艂a艣. Potem zaczniemy si臋 zastanawia膰, gdzie, kiedy i w jakich okoliczno艣ciach. Ja zrobi臋 herbat臋, a ty ogl膮daj.
— W tamtej szafce s膮 fili偶anki — poinformowa艂a Beata i machn臋艂a p臋dzlem. — Zreszt膮, sama znajdziesz wszystko, bo nie ma tu wielu mo偶liwo艣ci.
Istotnie, pok贸j, w kt贸rym si臋 urz膮dzi艂a, bardziej przypomina艂 pracowni臋 ni偶 pomieszczenie mieszkalne. Wyko艅czonych obraz贸w wprawdzie nie by艂o, zd膮偶y艂a mnie powiadomi膰, 偶e sprzedawane s膮 na pniu, ale za to by艂y blejtramy, zagruntowane p艂贸tna, malowid艂a rozpocz臋te, farby, rozpuszczalniki, modele, zapasowe sztalugi, liczne garnki z p臋dzlami i inne podobne utensylia. Jej egzystencja na marginesie tw贸rczo艣ci ogranicza艂a si臋 do szafki, komody, tapczanu i elektrycznego czajnika. S艂u偶y艂o jej to wyra藕nie, wygl膮da艂a kwitn膮co.
Kiedy ustawi艂am na sto艂ku fili偶anki z zaparzon膮 herbat膮, wpatrywa艂a si臋 w jedno zdj臋cie ze zmarszczon膮 brwi膮, dzi贸bi膮c si臋 w brod臋 ko艅cem p臋dzla. My艣la艂am, 偶e ogl膮da Przemys艂awa na studzience rewizyjnej, ale okaza艂o si臋, 偶e nie, do Przemys艂awa jeszcze nie dotar艂a. Jej uwag臋 przyku艂y schodki w willi Fredzia i jedna noga w drzwiach. Wyci膮gn臋艂am z torby lup臋 i da艂am jej bez s艂owa. Po d艂ugiej chwili oderwa艂a wzrok od zdj臋cia i popatrzy艂a w okno.
— To jest but Przemys艂awa — powiedzia艂a zdecydowanie. — Import z Hiszpanii, kupione w Pradze czeskiej. By艂am przy tym. Wybiera艂 z dw贸ch r贸偶nych par i wywar艂am wp艂yw na jego wyb贸r, pami臋tam te buty doskonale. Co to ma znaczy膰?
Nie umia艂am odpowiedzie膰 jej na to pytanie tak na poczekaniu, chocia偶 nie czu艂am si臋 nawet zaskoczona. Potwierdzi艂a moje podejrzenia. Przemys艂aw bywa艂 u Fredzia, to on swoj膮 wypr贸bowan膮 metod膮 znika艂 Darkowi sprzed obiektywu. Tkwi艂 w aferze. Ma艂o, tkwi艂! Nagle zrozumia艂am, trzyma艂 to wszystko w r臋ku! Na lito艣膰 bosk膮, co mia艂 na celu...?!
— S艂uchaj — powiedzia艂am troch臋 nerwowo. — Czy ja si臋 nie myl臋, 偶e w gruncie rzeczy on nie lecia艂 na pieni膮dze?
— Nie mylisz si臋 — odparta Beata ch艂odno i z odrobin膮 wzgardy. — Niepotrzebne mu by艂y pieni膮dze, bez nich te偶 osi膮ga艂, co chcia艂. Na pieni膮dzach mu nigdy nie zale偶a艂o.
— No wi臋c na czym mu zale偶a艂o, do diab艂a?! Po jak膮 ci臋偶k膮 choler臋 wdaje si臋 w te wszystkie kombinacje?! O co mu chodzi?!
— No jak to o co, nie rozumiesz? O w艂adz臋. Zyska膰 w艂adz臋, najlepiej tak膮 potajemn膮, zza kulis, to jest dla niego jedyna rzecz w 偶yciu naprawd臋 cenna. Maj膮c w艂adz臋 nad lud藕mi, mo偶e mie膰 wszystko. My艣la艂am, 偶e ci to wy艂o偶y艂am dosy膰 dok艂adnie, zreszt膮 ty go przecie偶 znasz...
Nie mie艣ci艂o mi si臋 w g艂owie. Genera艂 Jezuit贸w, szara eminencja, Starzec z G贸r, diabli wiedz膮, co tam jeszcze. Kopni臋ty facet. B贸g raczy wiedzie膰, co takiemu mo偶e strzeli膰 do g艂owy!
— Po pierwsze, pieni膮dze na og贸艂 daj膮 w艂adz臋 — zacz臋艂am ostro偶nie.
— Nie u nas — przerwa艂a Beata. — Na 艣wiecie owszem, tylko we藕 pod uwag臋, jakie to musz膮 by膰 pieni膮dze. U nas si臋 tych miliard贸w nie zdob臋dzie.
— A gdyby...?
— To dla niego te偶 na nic, cho膰by je mia艂, te miliardy, a do tego skarby sezamu i kopalni臋 diament贸w. Nie umie si臋 porusza膰 na 艣wiecie, nie zna j臋zyk贸w, bez tych naszych dziwnych tak zwanych uk艂ad贸w jest zupe艂nie bezradny. Nie umie operowa膰 pieni臋dzmi, tylko, boja wiem, jak to nazwa膰... manewrowaniem lud藕mi, presj膮 moraln膮, przywilejami, za艂atwianiem... O, za艂atwianiem! U nas si臋 nie kupuje, u nas si臋 za艂atwia. Zawsze si臋 otrz膮sa艂 z oburzeniem, kiedy mo偶na by艂o co艣 zdoby膰 po prostu i zwyczajnie, drogo p艂ac膮c pieni臋dzmi. Nie godzi艂 si臋 na to i pr贸bowa艂 za艂atwia膰, p艂ac膮c tanio. Przewa偶nie mu si臋 udawa艂o.
— Rozumiem. Czekaj. Po drugie... My艣lisz, 偶e dla w艂asnego fio艂a poszed艂by na przyk艂ad na to, 偶eby zubo偶y膰 kraj? Beata wzruszy艂a ramionami.
— Dla w艂asnego fio艂a poszed艂by na wszystko... Oderwa艂a wzrok od nieba za oknem i spojrza艂a na mnie.
— Ja ju偶 teraz nie przesadzam — powiedzia艂a 偶ywo. — Nienawidz臋 go ci膮gle, ale mog臋 si臋 zdoby膰 na obiektywizm i nienawidz臋 go, mo偶na powiedzie膰, oboj臋tnie, chocia偶 to si臋 k艂贸ci jedno z drugim. Prosz臋 ci臋 bardzo, mog臋 mu nawet przyzna膰 jakie艣 zalety, chocia偶 twierdz臋 stanowczo, 偶e s膮 to zalety pozorne. Sedno rzeczy le偶y w tym, 偶e on si臋 czuje p臋pkiem 艣wiata. Mentalno艣膰 Kalego. Cokolwiek by uczyni艂, nie mo偶e to by膰 niew艂a艣ciwe, bo on post臋puje s艂usznie, nawet gdyby przez to ca艂膮 ludzko艣膰 szlag trafi艂. Zaraz by si臋 okaza艂o, 偶e to ludzko艣膰 by艂a winna, a nie on. Wyci膮gnij sobie z tego wnioski.
Wyci膮gn臋艂am. Nawet si臋 nie wysila艂am, same wysz艂y. Za 偶adn膮 cen臋 nie mog艂am pozwoli膰, 偶eby oba zdj臋cia dosta艂y si臋 do r膮k Przemys艂awa...
— Kiedy艣 wchodzi艂y w gr臋 jakie艣 skarby — ci膮gn臋艂a Beata w zadumie, zn贸w patrz膮c w okno. — Nie wiem dok艂adnie, co to by艂o, mia艂 je na oku, czy wiedzia艂, gdzie s膮, czy co艣 w tym rodzaju. Przez przypadek chyba si臋 domy艣lam... Robi艂 tajemnicze miny, bo jaki艣 sukces osi膮gn膮艂, ale oczywi艣cie nic konkretnego nie powiedzia艂. A jak wysun臋艂am przypuszczenie, kt贸re chyba by艂o s艂uszne, rozz艂o艣ci艂 si臋 na mnie okropnie. Bo, rozumiesz, o艣mieli艂am si臋 odkry膰 kawa艂ek jego tajemnicy i te偶 co艣 wiedzie膰...
— Jakie skarby? — przerwa艂am podejrzliwie.
— Jakie艣 poniemieckie. Wszystko poniemieckie kolekcjonowa艂 pazernie, a najbardziej by go uszcz臋艣liwi艂a lista szpieg贸w osiad艂ych. Spa艂by na niej i nikomu nie pokaza艂 i ho, ho, jak膮 by mia艂 w艂adz臋 nad tymi lud藕mi! Dokumenty... przeczyta艂by, on jeden, i ju偶 by wiedzia艂 wi臋cej od wszystkich! Ob艂臋d, m贸wi臋 ci,
— Ja te偶 bym chcia艂a wiedzie膰 wi臋cej od wszystkich — powiedzia艂am stanowczo. — Lepiej mi powiedz, co to za przypuszczenia wysun臋艂a艣 i co ci si臋 uda艂o odkry膰. Mo偶liwe, 偶e mi b臋dzie pasowa艂o.
Beata zn贸w poniecha艂a ogl膮dania pleneru. Przechyli艂a si臋 przez tapczan, wetkn臋艂a p臋dzel w garnek, usiad艂a wygodniej i si臋gn臋艂a po papierosy.
— To ju偶 stara historia. Przytrafi艂a si臋 wtedy, kiedy wyjecha艂am pierwszy raz, z Henrykiem, to znaczy z moim m臋偶em. Mieszkali艣my w Stuttgarcie. On wynaj膮艂 dwa pokoje w willi u jednych takich, kt贸rych zna艂, i trz膮s艂 si臋, 偶eby im si臋 nie narazi膰, bo to by艂o bardzo tanio. A w dodatku zaprotegowa艂 nas do nich jego zwierzchnik, wi臋c sama rozumiesz. Kaza艂 mi si臋 te偶 zas艂ugiwa膰, ordnung musia艂 by膰, a偶 si臋 niedobrze robi艂o, i tryb 偶ycia musieli艣my prowadzi膰 bogobojny. 呕adnych ha艂as贸w, 偶adnych sp贸藕nie艅 na posi艂ki, wszystko co do minuty, oni rzeczywi艣cie byli troch臋 pukni臋ci na tym tle. A ja usi艂owa艂am pracowa膰. To te偶 by艂o 藕le widziane, kobieta powinna zmywa膰 garnki i glansowa膰 pod艂og臋, a jak ju偶 nic nie ma do zrobienia, czy艣ci膰 m臋偶owi buty. To nie jest przeno艣nia. Wi臋c mia艂am problemy i pracowa艂am w dziwacznych godzinach, przewa偶nie wieczorami, 偶eby ukry膰 takt, 偶e w og贸le pracuj臋, pomaga艂am wtedy przy projektowaniu r贸偶nych ekspozycji. Na szcz臋艣cie Henryk by艂 sk膮py i chciwy na pieni膮dze, w gruncie rzeczy aprobowa艂 moj膮 prac臋 i pomaga艂 mi j膮 ukrywa膰. Wraca艂am do domu bardzo p贸藕no, przewa偶nie ostatnim autobusem, nazywa艂o si臋, 偶e odbywam wieczorne spacery dla zdrowia. Henryk powinien by艂 mi towarzyszy膰, bo samej niebezpiecznie, wi臋c udawa艂, 偶e go nie ma w domu i tak dalej. Same komplikacje to by艂y.
— Fio艂 — zawyrokowa艂am z nagan膮.
— No pewnie, 偶e fio艂 — zgodzi艂a si臋 Beata. — Ale co ci poradz臋, tak by艂o. No i kiedy 艣 ten ostatni autobus mi uciek艂. Kawa艂ek przejecha艂am z moim zwierzchnikiem, a reszt臋 na piechot臋. Do domu dotar艂am po dwunastej i zacz臋艂am si臋 przekrada膰 od ty艂u. Od frontu nie mog艂am, bo okna ich sypialni wychodzi艂y na front i latarnie si臋 tam pali艂y, mogliby mnie zobaczy膰, wi臋c zacz臋艂am prze艂azi膰 przez ogr贸dki. Mieli艣my pokoje na parterze w艂a艣nie od ty艂u, wiedzia艂am, 偶e Henryk zostawi okno uchylone, przez to okno wejd臋 i b臋dzie z g艂owy. Musia艂am zacz膮膰 z do艣膰 du偶ej odleg艂o艣ci, inaczej si臋 nie da艂o, taki uk艂ad topograficzny... A to wszystko by艂o identyczne. Te cholerne domki, ogrodzenia, ogr贸dki, furteczki, absolutnie jednakowe, do tego stopnia, 偶e w dzie艅 trafia艂am tam tylko po kolorze, a i to musia艂am sprawdza膰 numer. Spr贸buj w ciemno艣ciach odr贸偶ni膰, czy co艣 jest niebieskie, czy zielone. Oczywi艣cie w tych wszystkich 偶ywop艂ocikach, murkach, trawniczkach z miejsca straci艂am orientacj臋 i nie mia艂am poj臋cia, do kt贸rego domu powinnam si臋 pcha膰. No wi臋c zacz臋艂am maca膰 po oknach, czy kt贸re艣 nie jest uchylone, na parterze tam na og贸艂 zamykali okna, wi臋c uchylone mog艂o by膰 tylko nasze, a ciemno by艂o wsz臋dzie. W ko艅cu wyda艂o mi si臋, 偶e ju偶 si臋 chyba doczo艂ga艂am, chcia艂am pomaca膰 szyby i w tym momencie zrobi艂o si臋 艣wiat艂o. Wiesz, taki blask z okna pad艂 na trawnik akurat przede mn膮 i troch臋 ten ogr贸dek o艣wietli艂. Okaza艂o si臋, 偶e kto艣 w oknie odsun膮艂 kotar臋. Okno by艂o otwarte, odsuni臋te, one tam s膮 przesuwne. Jak sobie pomy艣la艂am, 偶e mog艂am je pomaca膰 i zacz膮膰 w艂azi膰 przez nie obcym ludziom do domu, a偶 mi si臋 kolana ugi臋艂y. Jaki艣 cz艂owiek stan膮艂 w tym oknie tak, 偶e nie mog艂am si臋 ruszy膰. Nie wiedzia艂am, gdzie patrzy, i ba艂am si臋, 偶e mnie zobaczy, wi臋c przykucn臋艂am za krzakiem tu偶 przy murze, pomy艣la艂am, 偶e przecie偶 nie b臋dzie tak sta艂 do rana...
— Mam nadziej臋, 偶e by艂o lato?
— Lato, ca艂e szcz臋艣cie, i ciep艂o. No i pods艂ucha艂am wszystko, co oni tam m贸wili. Chyba ich by艂o trzech, tak mi si臋 wydawa艂o. Nic mnie nie obchodzi艂o, co m贸wi膮, ale s艂ucha艂am z konieczno艣ci, a niemiecki zna艂am dobrze. A m贸wili co艣 takiego... Nie zacytuj臋 ci ju偶, nie pami臋tam tak dok艂adnie, ale pami臋tam sens. Jeden m贸wi艂, 偶e ma jakie艣 informacje, ale czego艣 tam nie zdoby艂, mam wra偶enie, 偶e chodzi艂o o mapy. Ten w oknie spyta艂, czy wiadomo, gdzie jest naczynie z Inflant, czara czy kielich, czy co艣 takiego, a kt贸ry艣 z pokoju odpowiedzia艂, 偶e gdzie艣 w okolicy Spiegelborg. Ten w oknie by艂 tam chyba najwa偶niejszy, powiedzia艂, 偶e po wykorzystaniu nale偶y wszystko niszczy膰, aby nikomu nie wpad艂o w r臋ce. Co艣, jaka艣 du偶a ilo艣膰 czego艣, ukryta jest tak dobrze, 偶e nikt przypadkiem nie trafi, a oni b臋d膮 mieli dok艂adn膮 inwentaryzacj臋. We w艂a艣ciwej chwili p贸jd膮 na gotowe. Kt贸ry艣 w pokoju zaniepokoi艂 si臋, czy Heinrich si臋 nie wyg艂upi i zastanawiali si臋, czy tego Heinricha nie nale偶a艂oby zabi膰, i m贸wili o tym w taki spos贸b, 偶e dreszcze mi po plecach lata艂y. Potem zacz臋li sobie co艣 pokazywa膰, 偶e jakie艣 paki s膮 tutaj, albo tutaj i ten z okna wr贸ci艂 do pokoju, 偶eby te偶 patrze膰. Wykorzysta艂am to, przelaz艂am na czworakach pod sam膮 艣cian膮 i wi臋cej ju偶 nie s艂ysza艂am, ale potem skojarzy艂o mi si臋 z gadaniem Przemys艂awa i zgad艂am, 偶e to jakie艣 co艣, to s膮 pozosta艂o艣ci poniemieckie na Ziemiach Odzyskanych. Wiesz, co to jest Spiegelborg? Spr臋cowo. Taka miejscowo艣膰 na p贸艂noc od Olsztyna. Specjalnie sprawdzi艂am, jak mnie ta jego tajemniczo艣膰 zdenerwowa艂a. Wysun臋艂am przypuszczenie, 偶e szuka tego samego, co ta niemiecka szajka, i te偶 pewnie chce zabi膰 Heinricha, na co wpad艂 we w艣ciek艂o艣膰 i urz膮dzi艂 mi przes艂uchanie, stosuj膮c tortury moralne. Musia艂am mu wszystko dok艂adnie powt贸rzy膰, co wtedy s艂ysza艂am i jeszcze zrobi艂 mi awantur臋, 偶e nie za dobrze pami臋tam.
— W tym miejscu mu si臋 nie dziwi臋, te偶 bym ci ch臋tnie zrobi艂a awantur臋 — westchn臋艂am. — Jakie艣 nazwiska tam nie pad艂y?
— Pad艂y, dlaczego nie? Ten w oknie nazywa艂 si臋 Alfred Bock.
— Sk膮d wiesz?
— Dw贸ch ze 艣rodka powiedzia艂o r贸wnocze艣nie „Alfred, chod藕 tu" i „panie Bock, niech pan popatrzy". I on poszed艂 patrze膰. Wi臋c chyba Alfred Bock to on, nie?
— Chyba on. Alfred? Zdumiewaj膮co popularne imi臋...
Zastanawia艂am si臋 przez kr贸tk膮 chwil臋. Beata umia艂a milcze膰. Mia艂y艣my du偶o wsp贸lnych znajomych i przez wszystkie ubieg艂e lata zdo艂a艂am si臋 przekona膰, 偶e by艂am jej jedyn膮 powiernic膮. Do nikogo innego nie powiedzia艂a ani jednego s艂owa o Przemys艂awie, nikomu innemu w og贸le nie zwierza艂a si臋 z niczego. Postanowi艂am wtajemniczy膰 j膮 w spraw臋.
W skupieniu wys艂ucha艂a mocno streszczonego opisu afery i obejrza艂a podobizn臋 studzienki rewizyjnej, udekorowanej Przemys艂awem. Z miejsca dopasowa艂a go do sprawy, razem z Finetk膮.
— Nie potrafi臋 ci powt贸rzy膰 wszystkiego — oznajmi艂a. — To nie by艂y 偶adne konkrety, to by艂y tysi膮czne aluzje, niuanse, podteksty, atmosfery i wra偶enia. Ale wiesz, ilo艣膰 przechodzi w jako艣膰, jestem granitowo pewna, 偶e po pierwsze on w tym siedzi i chce uzyska膰 wiedz臋 na ten temat. Trzyma膰 to w r臋ku nie po to, 偶eby wydoby膰, tylko po to, 偶eby czu膰 swoj膮 pe艂ni臋 w艂adzy. Nie wykluczam, 偶e zamierza gdzie艣 tam czatowa膰 i niech tylko kto przyleci z 艂opatk膮, ju偶 go ma. Samo szcz臋艣cie. A po drugie, masz racj臋, to jest ta dziewczyna, kt贸rej zapomnie膰 nie mo偶e, i ona chyba zn贸w go chce wykantowa膰. Jestem pewna, 偶e ona dobrze wie, co robi, i przypuszczam, 偶e zaproponuje mu sp贸艂k臋. A mo偶e ju偶 zaproponowa艂a...
Zadzwoni艂 telefon. Alicja poinformowa艂a mnie, 偶e wraca natychmiast, poniewa偶 dosta艂a od znajomej jakie艣 ro艣liny, kt贸re trzeba od razu wsadzi膰 w ziemi臋. Nie mog膮 czeka膰 do wieczora. Zapewni艂am j膮, 偶e w Malm枚 nie zab艂膮dz臋 i wr贸c臋 wodolotem o takiej porze, 偶eby zd膮偶y膰 na ostatni poci膮g. Niech sobie jedzie i nie zwraca na mnie uwagi.
Beata przeczeka艂a telefon, zaci臋ta i 偶ywo poruszona.
— Nie masz poj臋cia, jak ja strasznie chc臋, 偶eby艣 mu przeszkodzi艂a w tym osi膮gni臋ciu — powiedzia艂a z pasj膮. — Uwa偶aj na ministerstwo, on ma tam jakie艣 tajemnicze chody. Nie wiem, czy nie wyko艂owa艂 tych facet贸w z konserwacji zabytk贸w, nie wiem, czy nie ma chod贸w tak偶e gdzie艣 w milicji. W prokuraturze, w partii, w MSW. B臋dzie udawa艂 mecenasa sztuki, wielkiego tropiciela, asa wywiadu, pana Boga...
— Opanuj si臋, ja to wszystko wiem — przerwa艂am z niesmakiem. — Te偶 sobie znajd臋 chody w milicji, a ministerstwo omin臋 szerokim 艂ukiem. Niepokoi mnie druga strona.
— Jaka druga strona?
— Kto艣 przecie偶 utopi艂 tego Micha艂ka w jeziorze w Barry's Bay, nikt we mnie nie wm贸wi, 偶e sam si臋 trzasn膮艂, kto艣 zabi艂 ku艣nierza, kto艣 wyko艅czy艂 Gobol臋... Do ty艂u wyliczam, ale to bez znaczenia, nawet je艣li zabijali si臋 nawzajem, ostatni zosta艂 przy 偶yciu. Nie wierz臋, 偶eby Finetka w艂asn膮 r臋k膮 odwala艂a mokr膮 robot臋, ona nie z tych pracowitych. Nie wiem, co on ma, ten ostatni, jakie informacje zdoby艂, w jakiej jest fazie i co zamierza, rozumiesz, mo偶e on ju偶 tam leci z t膮 艂opatk膮, a ja si臋 nie rozszarpi臋 na sztuki i nie b臋d臋 wsz臋dzie pilnowa膰. Ten Bock na przyk艂ad... W jakim on by艂 wieku?
— Nie wiem. W ciemno艣ciach nie by艂o wida膰, 艣ci艣le bior膮c, widzia艂am tylko jego cie艅 na trawniku. Nie m艂ody ch艂opiec i nie zramola艂y staruszek. Co艣 po艣redniego.
— Mi臋dzy trzydzie艣ci a pi臋膰dziesi膮t. Mo偶e ju偶 zdech艂 do tej pory.
— Nie robi艂 wra偶enia takiego, kt贸ry by mia艂 szybko zdechn膮膰 — odpar艂a stanowczo Beata i natychmiast uwierzy艂am jej bez zastrze偶e艅.
Rozwa偶a艂y艣my spraw臋 dalej, Heinricha rzeczywi艣cie zabili, to by艂 przecie偶 ku艣nierz Hill, chocia偶 odczekali 艂adne par臋 lat. Przemys艂aw nie m贸g艂 mie膰 z tym nic wsp贸lnego, wyjazd贸w z kraju unika艂 jak zarazy, nigdy nie chcia艂 skorzysta膰 z zaprosze艅 i propozycji Beaty. Chyba 偶e po艣rednio, przez Finetk臋. Ale pomi臋dzy nim a Finetk膮 musia艂a istnie膰 kontrowersja, on twardo siedzia艂 w Polsce, a jej by艂y potrzebne pieni膮dze gdzie艣 w 艣wiecie... Alfred Bock wydawa艂 mi si臋 coraz bardziej podejrzany. Spyta艂am Beat臋, czy nie mia艂 przypadkiem r臋kawiczki na lewej r臋ce, odpar艂a mi na to, 偶e na cieniu nie by艂o wida膰. Ze zdenerwowania zerwa艂a si臋 z tapczanu, chwyci艂a p臋dzle i pacni臋ciami w p艂贸tno dawa艂a uj艣cie uczuciom. Wysz艂a jej doskona艂a abstrakcja.
Prawie biegiem dopad艂am ostatniego poci膮gu do Birker?d. Ciemno艣膰 w domu Alicji nie zdziwi艂a mnie wcale, pomy艣la艂am, 偶e pewnie ucheta艂a si臋 w ogrodzie i wcze艣niej posz艂a spa膰. Mia艂am klucz, cichutko otworzy艂am drzwi, wesz艂am do przedpokoju i z miejsca wlaz艂am na co艣 du偶ego i mi臋kkiego. Przykucn臋艂am i pomaca艂am to co艣, robi艂o wra偶enie kupy szmat. Ostro偶nie przelaz艂am dalej, natkn臋艂am si臋 na krzes艂o, omin臋艂am je i zastanowi艂am si臋, kt贸re 艣wiat艂o zapali膰. Kuchennego nie chcia艂am, bo blask z niego pada艂 wprost na drzwi pokoju Alicji, a z regu艂y zostawia艂a je uchylone. Pomy艣la艂am, 偶e najlepsze b臋dzie to nad kanap膮, skierowa艂am si臋 w lewo do wy艂膮cznika na 艣cianie i od razu mnie zastopowa艂o. Pod nogami poczu艂am kolejn膮 kup臋 czego艣, co zaszele艣ci艂o papierami. Zdenerwowa艂o mnie to w ko艅cu, zrezygnowa艂am z przyzwoito艣ci, obmaca艂am st贸艂, dotar艂am do 艣ciany i zapali艂am najbli偶sz膮 lamp臋.
W pierwszej chwili zapar艂o mi dech i odebra艂o mow臋. Czego艣 takiego u Alicji jeszcze nie widzia艂am. W korytarzyku le偶a艂y na pod艂odze wszystkie ubrania z szafy, w salonie bez艂adne kupy papier贸w z p贸艂ek i szuflad tworzy艂y malownicze stosy, kuchni臋 za艣ciela艂y liczne artyku艂y spo偶ywcze, cz臋艣ciowo w opakowaniach, a cz臋艣ciowo luzem, wysypane z otwartych puszek i p臋kni臋tych toreb, na nich poniewiera艂y si臋 garnki, patelnie i skorupy naczy艅. Spr贸bowa艂am otworzy膰 drzwi do nast臋pnego korytarza, nie da艂o rady, zapiera艂y si臋 na czym艣. Zrezygnowa艂am i ostro偶nie obesz艂am mieszkanie woko艂o, przez salon i nast臋pny pok贸j. Wsz臋dzie wygl膮da艂o podobnie. W moim pokoju nie by艂o gdzie nogi postawi膰, bo szuflady dw贸ch kom贸d zosta艂y wyj臋te i opr贸偶nione prost膮 metod膮 odwr贸cenia do g贸ry nogami. Drzwi do korytarzyka, kt贸rych nie mog艂am otworzy膰, zastawione by艂y zdj臋tymi ze 艣cian obrazami i zawalone g贸r膮 proszku do prania. Do atelier zajrza艂am po drodze, wygl膮da艂o jak rumowisko.
Umys艂 mia艂am wci膮偶 jeszcze otumaniony poprzednimi, wielogodzinnymi rozwa偶aniami, wi臋c w pierwszej chwili, ot臋pia艂a kompletnie, zdziwi艂am si臋, czego ona tu, na lito艣膰 bosk膮, mog艂a szuka膰...? Zaraz potem przerazi艂am si臋 艣miertelnie. Bo偶e jedyny, co艣 si臋 musia艂o sta膰, gdzie ona si臋 podzia艂a, nie posz艂a przecie偶 spa膰 w czym艣 takim...!
Przedar艂am si臋 przez pobojowisko z powrotem do jej pokoju, na wszelki wypadek zapuka艂am do uchylonych drzwi i zajrza艂am. Alicji nie by艂o, a pok贸j nie r贸偶ni艂 si臋 od reszty mieszkania.
Wspomnienie poprzednio ogl膮danych ba艂agan贸w podnios艂o mi w艂osy na g艂owie. Jak oszala艂a rzuci艂am si臋 do poszukiwa艅. Znajd臋 tu gdzie艣 jej trupa...? Mo偶e jeszcze 偶yje...! Kretynka bezdenna, lekcewa偶y艂am niebezpiecze艅stwo...! Piwnica...! Ogr贸d...!
Potykaj膮c si臋 o rozwalone mienie Alicji, pozapala艂am wszystkie 艣wiat艂a. Lampa nad drzwiami o艣wietla艂a ogr贸d do po艂owy, ciemn膮 reszt臋 przeszuka艂am, przy艣wiecaj膮c sobie zapalniczk膮. W atelier o ma艂o nie zlecia艂am ze schod贸w do piwnicy, przedosta艂am si臋 do nich po jakich艣 pud艂ach. Usi艂owa艂am zagl膮da膰 pod wszystkie stosy, j臋cz膮c przy tym i rozdzieraj膮cym g艂osem wzywaj膮c zw艂oki Alicji, 偶eby si臋 odezwa艂y. Nie znalaz艂am jej nigdzie, u艣wiadomi艂am sobie za to, 偶e drzwi do atelier zasta艂am szeroko otwarte, wesz艂am z ogrodu bez przeszk贸d, o ile tak mo偶na okre艣li膰 prze艂a偶enie po wszystkich szufladach olbrzymiego biurka. Co艣 mi b艂ysn臋艂o, pop臋dzi艂am na zewn膮trz, po drodze sprawdzaj膮c kom贸rk臋 i 艣mietnik.
Samochodu pod wiat膮 nie by艂o.
Wr贸ci艂am do domu, 偶eby na czym艣 usi膮艣膰, bo nogi si臋 pode mn膮 ugina艂y. Pomy艣la艂am o telefonie. Le偶a艂 pod 艣cian膮 na kupie papier贸w i nawet dzia艂a艂, ale nic mi z tego nie przysz艂o, bo nie mog艂am wymy艣li膰, gdzie trzeba zadzwoni膰. Na policj臋...? Do pogotowia...? Do rodziny, do jakich艣 znajomych...? Nie mia艂am numer贸w. Notes Alicji ze wszystkimi numerami znajdowa艂 si臋 gdzie艣 w tych wszystkich 艣mieciach, nie by艂o szans go znale藕膰, a co i w jakim j臋zyku zakodowa艂a w telefonie, nie mia艂am poj臋cia. Przypomnia艂am sobie nagle, 偶e ma tam Marzen臋, Marzena mieszka wprawdzie do艣膰 daleko, ale zna du艅ski, niech podzwoni...
Pad艂am na kolana przy telefonie. Myl膮c si臋 ze zdenerwowania, po raz trzeci wypukiwa艂am Marzen臋, kiedy przed domem us艂ysza艂am samoch贸d. Rzuci艂am s艂uchawk臋, depcz膮c po w艂asnym 偶akiecie od kostiumu, wypad艂am z mieszkania, furtki o ma艂o nie wyrwa艂am z zawias贸w. Na moment o艣lepi艂y mnie reflektory.
Volvo Alicji wje偶d偶a艂o w艂a艣nie pod wiat臋. Zatrzyma艂am si臋 na s艂upku, patrzy艂am bez tchu, usi艂uj膮c dojrze膰, kto siedzi w 艣rodku. Silnik umilk艂, 艣wiat艂a zgas艂y i z drugiej strony samochodu wysiad艂a Alicja. Zobaczy艂a mnie od razu, bo iluminowany dom za moimi plecami ja艣nia艂 pot臋偶nym blaskiem.
— Ca艂y kuper mam rozwalony! — oznajmi艂a z radosn膮 i zupe艂nie niezrozumia艂膮 satysfakcj膮.
— Matko rodzona moja... — wyszepta艂am s艂abo i chyba troch臋 niewyra藕nie, bo mi臋艣nie twarzy mia艂am jako艣 dziwnie zesztywnia艂e. Widocznie przedtem zaciska艂am z臋by.
Alicja obesz艂a samoch贸d wko艂o i zatrzyma艂a si臋 z ty艂u.
— Popatrz. Co艣 pi臋knego!
Obezw艂adniona ulg膮, otumaniona doszcz臋tnie i na niepewnych nogach podesz艂am do niej. Baga偶nik byt pogruchotany, zderzak zgi臋ty, tylne 艣wiat艂a rozbite. Alicja patrzy艂a na to dumnie i z wyra藕n膮, m艣ciw膮 rado艣ci膮.
— Na mi艂osierdzie pa艅skie — powiedzia艂am odrobin臋 ju偶 g艂o艣niej, wyra藕niej i z ci臋偶kim rozgoryczeniem. — To jest cud boski, 偶e ja tu nie umar艂am na serce...
Alicja oderwa艂a si臋 od kontemplacji baga偶nika i ruszy艂a ku domowi.
— A co? — zainteresowa艂a si臋 偶yczliwie. — Zobaczy艂a艣 ten ba艂agan?
— Idiotka. Niech szlag trafi ba艂agan. Ja tu szuka艂am twojego trupa!
— Co ty powiesz? Nie przysz艂o mi to do g艂owy. Bardzo ci臋 przepraszam, 偶e tu nigdzie nie le偶a艂am... O, to a偶 tak? Mo偶e przez taras 艂atwiej?
— 艁atwiej. Nie, nie 艂atwiej, ale tamtego depta膰 nie szkoda. Co to wszystko ma znaczy膰?!
— Zaraz ci opowiem. Zdaje si臋, 偶e to ty mia艂a艣 by膰, wszystko przez ciebie. Czekaj, mo偶e uda nam si臋 zrobi膰 kawy...?
Obie kuchnie, mikrofalowa i elektryczna, okaza艂y si臋 nie naruszone, dzia艂a艂y bez zmian. Fili偶anki w suszarce do naczy艅 ocala艂y, rozbite by艂y tylko te z szafki. Kawy zosta艂o p贸艂 s艂oika, znalaz艂am resztk臋 cukru w torbie i po艂amane herbatniki. Alicja 艣cierk膮 zgarn臋艂a z krzes艂a co艣 bia艂ego, s贸l albo m膮k臋, nie chcia艂o nam si臋 tego pr贸bowa膰.
— Porz膮dni ludzie, nie zostawili otwartej lod贸wki — pochwali艂a. — Zaraz bym j膮 musia艂a rozmra偶a膰. Czekaj, mo偶e tam jest co艣 do jedzenia? G艂odna jestem.
Przekonanie, i偶 apetyt straci艂am na zawsze i bezpowrotnie, min臋艂o mi zdumiewaj膮co szybko. Fabrycznie opakowane produkty spo偶ywcze by艂y w og贸le nie tkni臋te. Uporz膮dkowa艂am st贸艂, Alicja powyci膮ga艂a z porozwalanych stos贸w talerze i sztu膰ce. Jedz膮c kolacj臋 na ruinie mieszkania, zacz臋ta wreszcie opowiada膰.
— Dw贸ch opryszk贸w tu by艂o. Wcale o tym nie wiedzia艂am, bo przyjecha艂am i posz艂am prosto do ogrodu, 偶eby wsadzi膰 te kwiatki od Karin. Potem jeszcze co艣 robi艂am i dopiero jak chcia艂am podsypa膰 troch臋 nawozu, posz艂am po niego do atelier. I wtedy ich zobaczy艂am. Zdaje si臋, 偶e oni mnie te偶.
— W艂amali si臋?
— A po co si臋 mieli w艂amywa膰? Okazuje si臋, 偶e atelier zostawi艂am otwarte. I ca艂e szcz臋艣cie, bo jeszcze by mi zepsuli zamki u drzwi. Wesz艂am tam, to znaczy nie wesz艂am, tylko stan臋艂am w progu, bo wej艣膰 si臋 nie da艂o, a oni obaj tam by li, jeden na dole, a drugi na schodach u g贸ry. Troch臋 mnie to zirytowa艂o.
— I co?
— Nic, chcia艂am ich zapyta膰, co tu w艂a艣ciwie robi膮, ale nie zd膮偶y艂am, bo jeden z nich, ten na dole, mnie uprzedzi艂. Zapyta艂, gdzie, do diab艂a, jest pani Hansen. Zdziwi艂am si臋 i powiedzia艂am, 偶e to ja jestem pani Hansen i o co im chodzi. Ten na dole popatrzy艂 na tego na g贸rze, ten na g贸rze pokr臋ci艂 g艂ow膮 i ten na dole powiedzia艂, 偶e nie. Nie jestem pani Hansen. Gdzie jest Alice Hansen i co ja tu robi臋. Zdenerwowali mnie chyba, bo z jakiej racji kto艣 obcy ma decydowa膰, kim ja jestem! S膮 tu gdzie艣 no偶yczki?
Pomaca艂a pust膮 p贸艂eczk臋, rozejrza艂a si臋 z roztargnieniem i zacz臋ta dydoli膰 no偶em r贸g foliowej torebki z sosem tatarskim. Si臋gn臋艂am do torby i wyci膮gn臋艂am moje no偶yczki do zielska.
— Masz, to lepsze. I co dalej?
— Dalej zacz臋艂am ju偶 by膰 z艂a, bo si臋 zm臋czy艂am w tym ogrodzie i krzy偶 mnie bola艂, wi臋c powiedzia艂am, 偶e Alice Hansen to w艂a艣nie ja, mo偶liwe, 偶e troch臋 nieprzyjemnym g艂osem, i wypraszam sobie takie niezapowiedziane wizyty. Ten na g贸rze powiedzia艂, 偶e niech ona przestanie opowiada膰 te bzdety, on wie lepiej. Powiedzia艂 to po niemiecku, czego zupe艂nie nie zauwa偶y艂am, i dalej zacz臋艂am si臋 z nimi k艂贸ci膰 na zmian臋, po du艅sku i po niemiecku. Na to wlaz艂a mi do ogrodu Gra偶ynka.
Zdziwi艂am si臋.
— Wlaz艂a do ogrodu? Przecie偶 Gra偶ynka si臋 ciebie boi!
— Boi, ale us艂ysza艂a g艂osy i chcia艂a mi tylko powiedzie膰, 偶e u kupca s膮 flance, kt贸rych dawno szuka艂am. Wo艂a艂a mnie, ale ja na ni膮 nie zwr贸ci艂am uwagi, wcale jej nie widzia艂am, bo sta艂am ty艂em. W艣ciek艂a ju偶 by艂am i upiera艂am si臋, 偶e ja to ja, a oni upierali si臋, 偶e nie. Gra偶ynka ich pewnie wystraszy艂a, bo ten na dole odepchn膮艂 mnie i wylaz艂 z atelier, a ten na g贸rze wycofa艂 si臋 do mieszkania. Rozw艣cieczy艂o mnie to okropnie, lecia艂am za tym z do艂u, on uciek艂 na taras, zatrzyma艂 si臋 i wrzeszcza艂, 偶e on mi jeszcze poka偶e, odechce mi si臋 podszywa膰 pod Alicj臋 Hansen. Poczu艂am, 偶e mnie za chwil臋 szlag trafi i przypomnia艂am sobie, jak mi radzi艂a艣, 偶eby w takim wypadku czym艣 rzuci膰. No wi臋c rzuci艂am tym, co mia艂am w r臋ku. A w r臋kach trzyma艂am akurat skrzyneczk臋 ze 艣mieciami, cebulki to byty takie, kt贸re chcia艂am przebra膰, nios艂am je w艂a艣nie do atelier. Waln臋艂am tym w taras. A tam le偶a艂a stara 偶ar贸wka. Zmienia艂am wczoraj 偶ar贸wk臋 nad drzwiami i po艂o偶y艂am j膮, 偶eby potem wyrzuci膰, ale zapomnia艂am. Przypadkiem trafi艂am w t臋 偶ar贸wk臋, zobaczy艂am j膮 w momencie, kiedy ta skrzyneczka ju偶 lecia艂a, nie zd膮偶y艂am si臋 powstrzyma膰 i hukn臋艂o jak z armaty, akurat temu idiocie pod nogami. Zacz膮艂 ucieka膰, a ja lecia艂am za nim.
— Po co, na lito艣膰 bosk膮?!
— A bo widzisz, przedtem wykrzycza艂am, 偶e mog臋 mu udowodni膰, 偶e ja to ja, i chcia艂am pokaza膰 prawo jazdy. I wyobra藕 sobie, zd膮偶y艂am si臋 zastanowi膰, 偶e prawo jazdy mam w torebce, a torebk臋 zostawi艂am w samochodzie i jeszcze mi j膮 z艂o艣liwie ukradn膮. Nie wiem, gdzie by艂 ten drugi, chyba si臋 zapl膮ta艂 w mieszkaniu, mo偶liwe, 偶e pr贸bowa艂 od 艣rodka otworzy膰 drzwi, w ka偶dym razie jeszcze go nie by艂o...
— Mog艂o go d艂ugo nie by膰 — przerwa艂am z satysfakcj膮. — Wyobra藕 sobie, przelaz艂 przez to wszystko, dopad艂 drzwi i zacz膮艂 si臋 z nimi szarpa膰. Nie wysz艂o mu, klamki na taras nie znalaz艂, mo偶liwe, 偶e musia艂 lecie膰 z powrotem i wyj艣膰 przez atelier. To musia艂o potrwa膰, nie ma si艂y.
— Zawsze uwa偶a艂am, 偶e z moich zamk贸w b臋dzie jaki 艣 po偶ytek...
Zamek w drzwiach wej艣ciowych Alicji odznacza艂 si臋 kilkoma specyficznymi cechami. Po pierwsze zacina艂 si臋, po drugie otwiera艂 si臋 odwrotnie, a po trzecie nie by艂o do niego dost臋pu. Umieszczony by艂 tak jako艣 dziwnie, 偶e do przekr臋cenia skrzyde艂ka potrzebne by艂y obie r臋ce i w dodatku nale偶a艂o to robi膰 w kucki. Obie by艂y艣my ju偶 do niego przyzwyczajone, ale osoba obca mog艂a mie膰 k艂opoty. Drzwi na taras natomiast otwiera艂y si臋 z najwi臋ksz膮 艂atwo艣ci膮, klamka do nich jednak偶e ukryta by艂a pod bujnym kwieciem, zwisaj膮cym spod sufitu, i p贸ki si臋 tych pn膮czy nie odgarn臋艂o, drzwi robi艂y wra偶enie nie otwieralnych. Z艂oczy艅ca rzeczywi艣cie napotka艂 du偶e problemy.
— Chcia艂am zd膮偶y膰 przed nim ze wzgl臋du na t臋 torebk臋 — ci膮gn臋艂a Alicja, wyciskaj膮c cytryn臋 nad sa艂atk膮 z krab贸w. — Wi臋c mo偶liwe, 偶e troch臋 t艂oczyli艣my si臋 w furtce. Poza tym ci膮gle by艂am z艂a, wcale mnie to walenie w taras nie u艂agodzi艂o. Upar艂am si臋 udowodni膰 mu, 偶e to ja mam racj臋, i koniecznie chcia艂am pokaza膰 to moje prawo jazdy. On lecia艂 do swojego samochodu, przypuszczam, 偶e to jego, sta艂 zaparkowany na ulicy, nie przed samym wej艣ciem, tylko bardziej w stron臋 kupca. A ja go chcia艂am zatrzyma膰, 偶eby poczeka艂, W po艂owie drogi zreflektowa艂am si臋 i zawr贸ci艂am po torebk臋. Wsiad艂am i w tym momencie wylecia艂 ten drugi. Pomy艣la艂am, 偶e mi uciekn膮, i postanowi艂am ich goni膰.
— Czy zwariowa艂a艣 zupe艂nie? — spyta艂am ze zgroz膮.
— Przypuszczam, 偶e tak. Wyprowadzili mnie z r贸wnowagi kompletnie. Ale dotychczas jeszcze nikt mi nie zarzuci艂, 偶e nie jestem sob膮. I w dodatku upiera膰 si臋 przy tym, bezczelnie i na chama...!
— A gdzie si臋 podzia艂a Gra偶ynka?
— Nie mam poj臋cia. Ja w og贸le nie wiedzia艂am, 偶e ona jest.
— To sk膮d wiesz teraz, 偶e by艂a?
— Powiedzieli mi.
— Kto?
— Policja. Mam ci opowiada膰 po kolei czy od ko艅ca?
— Po kolei. Wsiad艂a艣. I co dalej?
— I wystartowa艂am. Do ty艂u oczywi艣cie. By艂am zdenerwowana, wi臋c wystartowa艂o mi si臋 jako艣 tak do艣膰 ostro. Oni ruszyli w tej samej chwili, akurat byli za mn膮 i trafi艂am ich kuprem. Mnie si臋 nic nie sta艂o, volvo to porz膮dny samoch贸d, ale ich trafi艂am w prz贸d i mam wra偶enie, 偶e im to zaszkodzi艂o. W prz贸d, ale z boku, rozumiesz...
— Rozumiem. I co?
— I zatrzymali si臋 w 偶ywop艂ocie s膮siada na przeciwko. Zdenerwowa艂am si臋 jeszcze bardziej, ale w gruncie rzeczy by艂am zadowolona, 偶e teraz b臋d臋 mog艂a im pokaza膰 to moje prawo jazdy. Mo偶liwe, 偶e mia艂am atak za膰mienia umys艂u, zdarza si臋. Oni nie wysiedli od razu, zdaje si臋, 偶e byli troch臋 oszo艂omieni, dopiero po d艂u偶szej chwili zacz臋li wy艂azi膰, z tym 偶e prawe drzwi mieli zablokowane, a lewe w 偶ywop艂ocie. Wi臋c to troch臋 trwa艂o. A potem, mam wra偶enie, 偶e chcieli odjecha膰 moim samochodem, bo jeden zacz膮艂 mi wyrywa膰 z r臋ki kluczyki, ale w tym momencie nadjecha艂a policja.
— Wszystko do tej pory by艂o mniej wi臋cej normalne — oceni艂am. — Ale to zakrawa na cud. Sk膮d si臋 wzi臋艂a policja? Dwadzie艣cia lat tu bywam i ani razu nie widzia艂am policjanta. Taki zbieg okoliczno艣ci jest w og贸le niemo偶liwy.
Alicja zacz臋ta maca膰 po stole w poszukiwaniu papieros贸w.
— Kto ci powiedzia艂, 偶e to by艂 zbieg okoliczno艣ci? Nic podobnego. Wezwano ich.
— Kto? Przesta艅 maca膰, papieros贸w tu nie by艂o. Nie wiem, gdzie s膮, mo偶e masz w torebce albo we藕 moje.
— Nie wiem, gdzie po艂o偶y艂am torebk臋. O, jest jeden!
Spod szafki w przedpokoju wygrzeba艂a po艂贸wk臋 papierosa. Rozejrza艂am si臋 po pod艂odze pod sto艂em i znalaz艂am druga.
— Masz ju偶 zapas. M贸w dalej. Kto wezwa艂 policj臋?
— S膮siad. Ten obok. To znaczy syn s膮siada, ten ch艂opak, kt贸rego kiedy艣 pos膮dzi艂am, 偶e przyszed艂 co艣 ukra艣膰, pami臋tasz?
— Pami臋tam. I co?
— Wyobra藕 sobie, 偶e on wszystko s艂ysza艂. Wycina艂 suche ga艂膮zki w ich ogrodzeniu i s艂ysza艂, co si臋 u mnie dzia艂o od samego pocz膮tku. To jest Du艅czyk, uwa偶a艂, 偶e tu wybuch艂a jaka艣 potworna awantura i wyobrazi艂 sobie, 偶e kto艣 na mnie napad艂. Jak waln臋艂am t膮 skrzynk膮, przypominam ci, 偶e hukn臋艂o, polecia艂 dzwoni膰 po policj臋 i nadjechali akurat w odpowiednim momencie. Zabrali wszystkich do komisariatu, syna s膮siada te偶. I dopiero tam zacz臋艂a si臋 polka. S艂uchaj, oni naprawd臋 my艣leli, 偶e Alicja Hansen to wcale nie ja, tylko kto艣 inny, i co艣 mi si臋 widzi, 偶e my艣leli, 偶e to ty.
— Ciekawe, sk膮d ci si臋 bierze taki pomys艂 — powiedzia艂am zgry藕liwie. — Nie przesadzaj mo偶e ze mn膮, nie wszystko ja. Zaczynasz mnie przecenia膰.
— Wcale nie. To wynik艂o z ich gadania. Nie rozmawia艂a艣 tu z kim艣, jak mnie nie by艂o?
— Niewykluczone. Bo co?
— Bo jeden z nich twierdzi艂, 偶e tak. By艂 tu, widzia艂 mnie i rozmawia艂 ze mn膮, w zesz艂ym roku na jesieni, ale to wcale nie by艂am ja, tylko taka blondynka. Pyta艂 j膮, czy to ona jest pani Hansen, a ona powiedzia艂a, 偶e tak. Przyjrza艂 si臋 jej porz膮dnie.
Przypomnia艂o mi si臋 nagle.
— O, cholera! Czekaj, masz racj臋! By艂 tu taki, czeka艂am na ciebie... My艣la艂am, 偶e mnie pyta, czy tu mieszka pani Hansen, wi臋c zgodnie z prawd膮 powiedzia艂am, 偶e tak. Przyni贸s艂 kopert臋.
— Jak膮 kopert臋?
— Z prospektami. Pami臋tam. Otworzy艂a艣, ogl膮da艂a艣 te prospekty reklamowe, nic tam nie znalaz艂a艣 interesuj膮cego. Le偶a艂a potem tu, na stole.
Alicja jakby si臋 zawaha艂a.
— I my艣lisz, 偶e teraz le偶y gdzie...?
— Kota masz? — spyta艂am grzecznie.
— No rzeczywi艣cie, mo偶e jeszcze si臋 znajdzie... Wi臋c sama widzisz, 偶e to mia艂a艣 by膰 ty.
— Wcale nie ja. Mia艂a艣 by膰 ty, tylko powinna艣 by艂a wygl膮da膰 jak ja. I co dalej? Jak oni to wszystko wyt艂umaczyli?
— Nijak. Nies艂ychanie m臋tnie. Byli uprzejmi i skruszeni, przepraszali mnie na kl臋czkach, m贸wili, 偶e to by艂a okropna pomy艂ka i ch臋tnie mi wynagrodz膮 wszystkie straty. 呕ebrali o przebaczenie. Dali mi czek.
— Jaki czek?
Alicja zachichota艂a jadowicie.
— Taki, 偶e op艂aci艂oby mi si臋, gdyby cz臋艣ciej mnie brali za ciebie. Albo ciebie za mnie, wszystko jedno. Mog艂abym za to kupi膰 nowy samoch贸d, ale nie kupi臋, bo m贸j jest bardzo dobry.
— Jeste艣 pewna, 偶e ma pokrycie?
— A jak? Masz mnie za kretynk臋? Policja sprawdzi艂a, bo ich o to poprosi艂am. Zadzwonili do den Danske Bank na dworcu g艂贸wnym i tam powiedzieli, 偶e tak, zrealizuj膮 w ka偶dej chwili. Od czego w ko艅cu maj膮 komputery? Zrobi艂am zastrze偶enie, 偶eby suma zosta艂a na koncie, dop贸ki nie podejm臋 pieni臋dzy, nawet gdyby kto艣 to konto chcia艂 zlikwidowa膰. Jutro przelej臋 na swoje. Ale czekaj, bo to nie koniec, ja by艂am ubezpieczona. Ubezpieczenie mi wyp艂aci za zniszczone rzeczy, ju偶 tu by艂 przedstawiciel...
— Kiedy, na lito艣膰 bosk膮?!
— No, co ty my艣lisz, przecie偶 ta szopka zacz臋艂a si臋 o czwartej! Policji si臋 to wszystko wyda艂o podejrzane, przyjechali tu ze mn膮, 艣ci膮gn臋li faceta z ubezpiecze艅, zrobili protok贸艂, czy jak to si臋 tam nazywa, i ustalili, 偶e mam nie sprz膮ta膰 od razu, tylko poczeka膰 do jutra. Jutro zn贸w kto艣 tu przyjdzie, mam odk艂ada膰 na bok zniszczone rzeczy, wyceni si臋 je i dostan臋 odszkodowanie. Bardzo mi si臋 to podoba. Mog臋 wzi膮膰 sprz膮taczk臋, za sprz膮taczk臋 te偶 mi zap艂ac膮, przy okazji zrobi臋 generalne porz膮dki.
— Nie do uwierzenia, 偶e jedna moja pogaw臋dka z obcym facetem przynios艂a takie korzy艣ci — powiedzia艂am ze zdumieniem. — Chwa艂a偶 Bogu, bo ju偶 my艣la艂am, 偶e same b臋dziemy odwala膰 t臋 robot臋...
— Wi臋cej korzy艣ci, ni偶 ci si臋 wydaje — oznajmi艂a Alicja triumfuj膮co i podnios艂a si臋, 偶eby wstawi膰 wod臋 na nast臋pn膮 kaw臋. — Czekaj, bo to jeszcze nie koniec. Ja im nawet by艂am gotowa przebaczy膰 Jak ju偶 uwierzyli, 偶e ja to ja, ale syn s膮siad贸w im si臋 przys艂u偶y艂. By艂 艣wiadkiem i przekaza艂 swoj膮 wersj臋, z kt贸rej wynik艂o, 偶e to s膮 straszne zbiry. Jego zdaniem, napadli na mnie okropnie brutalnie, chcieli mnie zamordowa膰 i jeszcze usi艂owali pobi膰 mnie na ulicy, potem, jak ju偶 im rozwali艂am samoch贸d. Policja ich na wszelki wypadek zatrzyma艂a co najmniej do jutra, wzi臋li od nich odciski palc贸w, zabrali im dokumenty i ja je widzia艂am. Pokazali mi, 偶eby si臋 upewni膰, czy rzeczywi艣cie ich nie znam. Wiedzia艂am ju偶, 偶e to chodzi o ciebie, wi臋c na wszelki wypadek zapisa艂am sobie ich nazwiska.
- O nie. — powiedzia艂am stanowczo. — Teraz ju偶 znajdziesz t臋 torebk臋, nawet gdybym jej sama mia艂a szuka膰 do rana. Czekaj, wchodzi艂y艣my przez taras...
Znalaz艂am jej torb臋 na fotelu przy kwiatkach. Alicja postawi艂a kaw臋 na stole i od razu zacz臋艂a szuka膰 papieros贸w. Znalaz艂a je na szcz臋艣cie do艣膰 szybko, zapali艂a i przyst膮pi艂a z kolei do szukania zapisk贸w.
- Czekaj, a czy wyja艣nili, dlaczego zrobili tu taki bajzel? — zainteresowa艂am si臋.
- Trudno to nazwa膰 wyja艣nieniem. Jeden twierdzi艂, 偶e ze zdenerwowania, bo nie by艂o pani Hansen. A drugi najpierw m贸wi艂, 偶e szukali czego艣, co pani Hansen od nich po偶yczy艂a, a potem si臋 wypar艂 po偶yczonego i twierdzi艂, 偶e to si臋 tak zrobi艂o przypadkiem. Tu co艣 potr膮ci艂, tam si臋 potkn膮艂 i tak jako艣 wysz艂o.
- Co za brednie! I policja w to uwierzy艂a?
- Sk膮d, przecie偶 ci m贸wi臋, 偶e wydali im si臋 podejrzani. No, mam!
— No?
— Ten, co sta艂 na schodkach, nazywa si臋 George Bergel, a ten na dole Alfred Bock.
- Jak...?!!! — wrzasn臋艂am okropnie.
— Alfred Bock. A co...?
- Jezus Mario! Domy艣la艂am si臋, czego szukali, ale jeszcze mia艂am nadziej臋, 偶e si臋 mo偶e myl臋! Chryste Panie, Alicja, wyjed藕 gdzie艣! Do Australii, na Hawaje, do W艂adywostoku!!! Ja nie chc臋 ci臋 mie膰 na sumieniu!!!
— Wariatka — powiedzia艂a Alicja spokojnie. — Przecie偶 ju偶 si臋 przekonali, 偶e ja, to nie ty. To znaczy ty, to nie ja. A chodzi艂o im o ciebie.
— Nic podobnego! O ciebie! M贸wi艂am ci przecie偶! W艣r贸d nich kr膮偶膮 plotki, 偶e te wszystkie fotograficzne materia艂y ma jedna baba w Danii. Robi艂a zdj臋cia r贸wnocze艣nie z nimi! Zapami臋tali ci臋, jak pstryka艂a艣 na bani!!!
— O, cholera — powiedzia艂a Alicja i popatrzy艂a na mnie niepewnie.
Zam臋t w moim umy艣le przewy偶szy艂 znacznie ba艂agan w mieszkaniu. Co prawda ju偶 od wiosny, od rozmowy z Mentalskim, obawia艂am si臋 o Alicj臋, ale moje obawy by艂y niezdecydowane i z艂agodzone nadziej膮, 偶e skoro przez tyle lat mia艂a spok贸j, to i nadal nie b臋d膮 si臋 czepia膰. Przyczepili si臋. Dlaczego teraz? Co艣 si臋 musia艂o sta膰, skoro nagle postanowili odnale藕膰 drug膮 po艂ow臋 mapy. Rozumia艂abym, gdyby zdobyli pierwsz膮, ale przecie偶 pierwsz膮 ukrad艂am Finetce... A mo偶e w艂a艣nie dlatego, nie wiedz膮, gdzie jest pierwsza, wi臋c chc膮 zaw艂adn膮膰 drug膮, 偶eby nikt ich nie m贸g艂 z艂o偶y膰 do kupy... Inie popuszcz膮, dop贸ki b臋d膮 my艣leli, 偶e Alicja to ma!
— Mog臋 jecha膰 do Kalifornii — powiedzia艂a Alicja wspania艂omy艣lnie. — Chocia偶 wola艂abym na Grenlandi臋, ale o tej porze roku tam si臋 ju偶 robi ch艂odno. My艣lisz, 偶e naprawd臋 powinnam si臋 zacz膮膰 ukrywa膰?
— Wola艂abym, 偶eby ci臋 zamkn臋li w wi臋zieniu — wyzna艂am szczerze. — Wiedzia艂abym, 偶e jeste艣 bezpieczna. Poj臋cia nie mam, co zrobi膰, bo alternatyw膮 jest rozg艂oszenie, 偶e ja to mam.
— To mi si臋 wydaje nieprawdopodobne, 偶eby nikt o tym nie wiedzia艂 — oznajmi艂a Alicja podejrzliwie. — Jakim cudem mog膮 si臋 tego nie domy艣la膰? Pl膮czesz im si臋 pod nosem przez ca艂y czas...
— I szukam. Wida膰, 偶e szukam, a skoro szukam, znaczy nie mam. Logiczne, nie? Osoby, kt贸re wiedz膮, 偶e mam, potrafi膮, jak wida膰, ca艂kiem nie藕le milcze膰.
— Co to za osoby?
— Mateusz, Maciek i ty. I nikt wi臋cej, bo nawet Robertowi nie powiedzia艂am.
— Tajemnica, kt贸r膮 zna wi臋cej ni偶 jedna osoba, przestaje by膰 tajemnic膮, nie do poj臋cia, 偶e tu si臋 uchowa艂a... Poza tym, wydaje mi si臋, 偶e masz ju偶 wszystko. Powinni ci臋 zabi膰.
— 呕eby艣 p臋k艂a. Ale to 艣wietnie, sama widzisz w艂asny wniosek! Oni my艣l膮, 偶e to nie ja, tylko ty! I co, jak ci si臋 zdaje? Przypadkiem nie powinni ci臋 zabi膰?
— Mo偶e masz racj臋 — przyzna艂a z lekkim oporem Alicja. — Chyba rzeczywi艣cie powinni. To co teraz?
— Teraz to ja bym poczeka艂a na t臋 urz臋dow膮 sprz膮taczk臋, bo mnie to ca艂e pobojowisko troch臋 rozprasza...
Relacj臋 o napadzie na Alicj臋 uzyska艂am tak偶e od drugiej strony. Gra偶ynka, jak si臋 okaza艂o, obejrza艂a wszystko do ko艅ca. Alicja stanowi艂a wprawdzie dla niej co艣 w rodzaju gro藕nego b贸stwa, ale to nie pozbawi艂o jej spostrzegawczo艣ci. Wedle jej opinii, to nie Alicja by艂a ofiar膮, tylko ten jaki艣 obcy cz艂owiek, kt贸ry usi艂owa艂 uciec i op臋dza艂 si臋 wszelkimi si艂ami. Alicja waln臋艂a go w odcisk czym艣, co wybuch艂o, przerazi艂a go do szale艅stwa, potem lecia艂a za nim, szarpa艂a go za odzie偶, pr贸bowa艂a zatrzyma膰 i pcha艂a si臋 przemoc膮 do jego samochodu, wykrzykuj膮c co艣 po niemiecku. Gra偶ynka niemieckiego nie zna艂a. Biedny cz艂owiek broni艂 si臋, jak m贸g艂, i te偶 na tym 藕le wyszed艂, bo w ko艅cu rozbi艂a mu samoch贸d. Wycelowa艂a bezb艂臋dnie i nikt w Gra偶ynk臋 nie wm贸wi, 偶e nie uczyni艂a tego specjalnie.
Przed policj膮 lojalnie ukry艂a swoje spostrze偶enia i przy艣wiadczy艂a, 偶e by艂a to napa艣膰 na pani膮 Hansen, ale swoje wie. Nikomu nie powie, bo cze艣膰 dla b贸stwa i nieopanowany l臋k przed nim zamykaj膮 jej usta na mur i na wieki.
Po tygodniu w domu Alicji zapanowa艂 porz膮dek, jakiego dawno nie by艂o. Podzieli艂y艣my si臋 papierami, ja segregowa艂am tematycznie wszystko co po polsku, ona za艣 w innych j臋zykach. Ilo艣膰 uleg艂a wprawdzie niewielkiemu zmniejszeniu, ale jako艣膰 stan臋艂a na wysokim poziomie. Elegancko pouk艂adane kupy wygl膮da艂y wr臋cz wzorowo. Sprz膮taczka dzia艂a艂a na terenie ju偶 oczyszczonym z lektury, co mia艂o wyra藕ny wp艂yw na tempo naszej pracy. Najbardziej ucieszy艂o Alicj臋 ca艂kowite opr贸偶nienie szafek kuchennych. Wszystkie gromadzone tam od 膰wier膰wiecza artyku艂y spo偶ywcze uleg艂y zniszczeniu i nareszcie mia艂a miejsce na nowe.
— To tak samo jak z tob膮 — wytkn臋艂a mi, kiedy pozwoli艂am sobie na nietaktown膮 uwag臋, 偶e mo偶na to by艂o powyrzuca膰 ju偶 dawno. — Czy ja wyrzucam twoj膮 herbat臋? Nie wymawiaj膮c, zostawi艂a艣 tu tak偶e swoj膮 kukurydz臋 i co艣 tam jeszcze. Ka偶dy co艣 zostawia, tu herbata, tam kakao, a ja tych 艣wi艅stw nie u偶ywam. O, ten skamienia艂y ser to jeszcze po El偶biecie, od dziesi臋ciu lat le偶y. Ja takiego nie jadam, bo 艣mierdzi perfumami.
Powstrzyma艂am krytyk臋, zgodzi艂am si臋, 偶e tysi膮c os贸b, goszcz膮cych w jej domu przez dwadzie艣cia pi臋膰 lat, mog艂o mie膰 r贸偶ne grymasy, i po艂o偶y艂am uszy po sobie. 呕贸艂te co艣, podobne do jaglanej kaszy, zosta艂o po Ma艂gosi, a zaschni臋te na kamie艅 daktyle po Pawle. Oko mo偶na by艂o nimi komu艣 wybi膰, jak nic.
W trakcie porz膮dk贸w uda艂o nam si臋 zastanowi膰, o czym w艂a艣ciwie 艣wiadczy rodzaj zniszcze艅. Czego szukali? Zgodnie z moj膮 teori膮 powinni byli szuka膰 mapy na celuloidzie, stanowi膮cej plecy abstrakcji pana Seweryna.
— Te p贸艂ki s膮 g艂臋bokie — powiedzia艂a Alicja, w艂a偶膮c na przeno艣ne schodki i zagl膮daj膮c do opr贸偶nionej szafki. — My艣leli, 偶e mo偶e le偶y p艂asko na p贸艂ce, i po prostu wygarn臋li wszystko. Pot艂uk艂o si臋 i wysypa艂o samo.
— W szafach te偶 — przy艣wiadczy艂am. — Wywalili ca艂膮 odzie偶, 偶eby wygodnie zajrze膰 do 艣rodka. To samo papiery, prawie wszystkie maj膮 du偶y format. No i obrazy...
— No w艂a艣nie, zdj臋te wszystkie — westchn臋艂a Alicja i zlaz艂a ze schodk贸w. — Pradziadek ma urwany sznurek, pewnie szarpali. Jestem pewna, 偶e szukali czego艣 du偶ego i p艂askiego, bo nie wyrzucili kwiatk贸w z doniczek.
— Najwi臋cej trudno艣ci musia艂o im przysporzy膰 atelier. Nie wierz臋, 偶e przeszukali je dok艂adnie!
— Moim zdaniem nie przeszukali go wcale. Dopiero zacz臋li, do piwnicy w og贸le nie dotarli. Og贸lnie bior膮c, zachowali si臋 idiotycznie, gdybym chcia艂a przeszuka膰 czyj艣 dom, poczeka艂abym, a偶 ten kto艣 wyjedzie...
Zwr贸ci艂am jej uwag臋, 偶e w艂a艣nie wyjecha艂y艣my do Szwecji. Poza tym mo偶liwe, 偶e zamierzali t臋 pani膮 Hansen na przyk艂ad porwa膰 albo przydusi膰, 偶eby zdradzi艂a kryj贸wk臋. Czekali, a偶 wr贸ci do domu, i czas oczekiwania skracali sobie penetracj膮 pomieszcze艅.
— No to dlaczego mnie nie porwali? — spyta艂a Alicja z pretensj膮.
— Jak to dlaczego, bo to nie by艂a艣 ty! Czekali na pani膮 Hansen, a przylaz艂a ca艂kiem inna baba. Zacz臋艂a si臋 awantura, potem zobaczyli Gra偶ynk臋, bardzo mo偶liwe, 偶e zamiary im po prostu nie wysz艂y. W ko艅cu ma艂o wa偶ne, czego chcieli, wa偶ne, co zrobi膮 teraz.
— Teraz? — zastanowi艂a si臋 Alicja. Odstawi艂a ocala艂y talerz na p贸艂k臋 i obejrza艂a si臋 na mnie. — Mog臋 ci powiedzie膰. Teraz im wreszcie przyjdzie do g艂owy, 偶e to nie ja, tylko ty, i wezm膮 si臋 za ciebie. Je艣li mo偶na ci radzi膰, jed藕 do Australii...
— Wola艂abym do Kalifornii...
— Albo nawi膮偶 te swoje ulubione kontakty z milicj膮. Jak wiesz, ja za nimi nie przepadam, ale ty na og贸艂 nie masz opor贸w. Dziwi臋 si臋, 偶e do tej pory trzymasz si臋 od nich z daleka. Nie uwa偶asz, 偶e sama nie dasz temu rady?
— Uwa偶am. Ale mam problem.
— Co ty powiesz? Tylko jeden...?
— Jeden jest g艂贸wny. Afera zrobi艂a si臋 mi臋dzynarodowa. Trupy le偶膮 po dw贸ch stronach Atlantyku...
— Naprawd臋 my艣lisz, 偶e jeszcze le偶膮? — zainteresowa艂a si臋 gwa艂townie Alicja. — S膮dzi艂am, 偶e ju偶 ich zabrali? Do kostnicy na przyk艂ad.
— Nie rozpraszaj mnie. Le偶膮 nie le偶膮, powinien si臋 w to w艂膮czy膰 Interpol. Przest臋pstwami w zabytkach i dzie艂ach sztuki Interpol si臋 owszem, zajmuje, mi臋dzynarodowymi zbrodniarzami chyba te偶. Ale tu si臋 to jako艣 g艂upio podzieli艂o, rozumiesz, my swoje, Kanada swoje, zwi膮zku nie wida膰. Jednostronnie jest to w og贸le nie do rozwik艂ania. Musia艂abym powiedzie膰 wszystko od pocz膮tku, a bez Mateusza nie mog臋, bo mu 艣wini臋 pod艂o偶臋.
— Zadzwo艅 do niego.
— Dzwoni艂am, nie ma go. Pojecha艂 gdzie艣 na urlop, nie wiem gdzie, mo偶e do Japonii. Czekaj... 呕eby Interpol si臋 w艂膮czy艂, potrzebne jest co艣 du偶ego, jaki艣 pot臋偶ny przemyt, co najmniej Tycjana, rabunek chocia偶 Mony Lizy albo odnalezienie skarbu Merowing贸w...
— Ko艂o Zielonej G贸ry?
— To niezb臋dne, sprawa musi wej艣膰 na nasze ziemie. Nie upieram si臋 przy Merowingach...
— Na nasze ziemie, zdaje si臋, wesz艂a ju偶 do艣膰 dawno...
— Czekaj, mo偶e ja niejasno m贸wi臋. Je偶eli tam jest tylko nasze, to kogo to obchodzi, najwy偶ej Zwi膮zek Radziecki i Bu艂gari臋. Ja bym chcia艂a, 偶eby to by艂y rzeczy z Drezna, z Rzymu, z Florencji, z Luwru...
— Nie masz przypadkiem troch臋 wyg贸rowanych wymaga艅?
— Mo偶e i mam. No dobrze, niech to b臋dzie ze Zgierza, ale niech to kto艣 przemyca! Niech wybuchnie afera; wygrzebane pod Mr膮gowem i sprzedane w Wiedniu...!
— Chyba zupe艂nie oszala艂a艣! —zdenerwowa艂a si臋 Alicja. — Ma艂o ci jeszcze tych rzeczy sprzedawanych w Wiedniu?!
— Ale nic nie wybuch艂o...
— Spr贸buj sprzeda膰 bomb臋. Jest szansa.
— G艂upia jeste艣, bardzo dobrze wiesz, o co mi chodzi. Jak to zrobi膰, 偶eby ca艂o艣ci膮 imprezy zainteresowa膰 Interpol? Tylko wtedy unieszkodliwi膮 t臋 dwucz艂onow膮 szajk臋 razem z konkurencj膮 i nikt nie zdo艂a zrobi膰 偶adnego cichego szwindla. To bym sobie 偶yczy艂a osi膮gn膮膰 i wtedy si臋 uspokoj臋. Porad藕 mi, jak to zrobi膰.
— Ju偶 powiedzia艂am. Id藕 do milicji. To od ciebie samej s艂ysza艂am, 偶e tam si臋 podobno trafiaj膮 przyzwoici ludzie...
* * *
Milicja ju偶 na mnie czeka艂a.
Musieli mie膰 sitw臋 z kontrol膮 paszportow膮, bo przylecia艂am p贸藕nym wieczorem, a kapitan Legowski zadzwoni艂 zaraz nazajutrz o dziewi膮tej rano. Grzecznie spyta艂, czy zechc臋 przyj艣膰 dobrowolnie mo偶liwie jak najszybciej, czy te偶 trzeba b臋dzie wysy艂a膰 po mnie umy艣lnych z kajdankami. Wola艂by nie, bo kajdankami wprawdzie dysponuj膮 w obfito艣ci, ale troch臋 brakuje im ludzi. Uwzgl臋dni艂am k艂opoty kadrowe MO i zgodzi艂am si臋 przyby膰 za godzin臋.
Nie wiadomo w艂a艣ciwie po co, tak sobie, z 艂aski na uciech臋, bez sensu i ca艂kowicie beznadziejnie wykr臋ci艂am numer Mateusza. Kiedy odezwa艂 si臋 w s艂uchawce, zbarania艂am tak, 偶e przez d艂ug膮 chwil臋 nie mog艂am sobie przypomnie膰, jaki mam do niego interes. Na szcz臋艣cie Mateusz na amnezj臋 nie cierpia艂.
— Gdzie si臋 podziewasz, rany boskie, dzwoni臋 na okr膮g艂o, zrezygnowa艂em z Bombaju, 偶eby tu na urlop przyjecha膰, a ciebie nie ma! Co si臋 dzieje, m贸w zaraz! W jakiej fazie jeste艣?!
— Wyko艅czeniowej — odpar艂am w skr贸cie. — Nie masz czego 偶a艂owa膰, w Indiach jest okropny klimat. Wys艂a艂am list, tam jest wszystko!
— 呕adnego listu nie dosta艂em.
— Jeszcze nie zd膮偶y艂 doj艣膰, wys艂a艂am go tydzie艅 temu, z Kopenhagi.
— Dok膮d?!
— Do Hiszpanii.
— Nie wymagasz chyba, 偶ebym teraz tam wraca艂 w celu przeczytania korespondencji. Powiedz mo偶e co艣 bezpo艣rednio...
— Za godzin臋 musz臋 by膰 na milicji. Nie, teraz ju偶 tylko za trzy kwadranse. Cicho b膮d藕, niech ci powiem najwa偶niejsze...
Przekazanie mu informacji w olbrzymim skr贸cie zaj臋艂o mi dwie minuty. Mateusz milcza艂 nieco d艂u偶ej. Zaniepokoi艂am si臋.
— Halo, jeste艣 tam? Roz艂膮czy艂o si臋 czy umar艂e艣?
— Nie dziwi艂bym si臋 — powiedzia艂 Mateusz z gorycz膮. — B臋d臋 czeka艂 na ciebie od jedenastej przed t膮 komend膮. A偶 do skutku.
— Po co? Ja trafi臋 do domu...
— Nie w膮tpi臋. Ale po pierwsze, dowiem si臋 od razu, czy ci臋 w og贸le wypuszcz膮, co nie wydaje mi si臋 stuprocentowo pewne. A po drugie, je偶eli nie mam uton膮膰 przy brzegu, powinienem wiedzie膰 tyle samo, co ty. Licz臋 na to, 偶e zd膮偶ysz mi przekaza膰 szczeg贸艂y, zanim ktokolwiek zada mi jakie艣 pytanie. B臋d臋 siedzia艂 w samochodzie, niebieski renault.
Poradzi艂am mu jeszcze, 偶eby um贸wi艂 si臋 z 偶on膮, niech mu przyniesie obiad w dwojakach, po czym od艂o偶y艂am s艂uchawk臋.
Kapitan Legowski powita艂 mnie bardzo uprzejmie, usiad艂 za biurkiem i przyjrza艂 mi si臋 wzrokiem troch臋 sierotki Marysi, a troch臋 bazyliszka. Zainteresowa艂 mnie z miejsca, przyjrza艂am mu si臋 wzajemnie i czeka艂am, co b臋dzie. Nic nie m贸wi膮c, pogrzeba艂 w szufladzie i po艂o偶y艂 przede mn膮 malutki negatyw w przezroczystej torebeczce.
— Mo偶e mi pani powiedzie膰, co to jest? Matko jedyna moja...
— M贸j z膮b — powiedzia艂am po chwili, usi艂uj膮c opanowa膰 oszo艂omienie. — Na lito艣膰 bosk膮, sk膮d...?!
— Nie! — zaprotestowa艂 kapitan Legowski natychmiast i bardzo stanowczo. — To pani mi powie, sk膮d, do czarnej ospy, bo cholera to za ma艂o, ten pani z膮b wzi膮艂 si臋 u faceta, kt贸ry utopi艂 si臋 w kanadyjskim jeziorze! Ju偶. r贸偶ne rzeczy w 偶yciu widzia艂em, ale te koszmary, kt贸re pani wyprawia...!
— Zaraz, spokojnie. Niech zbior臋 my艣li... Ja go tam sama zostawi艂am, wszystko panu wyja艣ni臋, tylko jakim cudem m贸g艂 go mie膰 Micha艂ek...?
— Jaki Micha艂ek?
— Lataj. Ten utopiony. Micha艂 Lataj...
Wida膰 by艂o bardzo wyra藕nie, jak kapitan Legowski stara si臋 z ca艂ej si艂y st艂umi膰 rozmaite uczucia i zaprezentowa膰 opanowanie, godne w艂adzy wykonawczej. W og艂uszeniu troch臋 藕le s艂ysza艂am, ale chyba jednak zgrzytn膮艂 z臋bami. Dwa razy odetchn膮艂 g艂臋boko.
— Czy to znaczy, 偶e pani wie, kto tam si臋 u nich utopi艂?
— Pewnie, 偶e wiem. To znaczy, przypuszczam, 偶e wiem. Rozpozna艂am go na fotografii w gazecie. Osobi艣cie go nie zna艂am, chocia偶... Nie tak, zdaje si臋, 偶e jednak pozna艂am go i osobi艣cie, pod szaf膮 le偶a艂 w naturze...
Kapitan Legowski na moment zamkn膮艂 oczy, otworzy艂 je, powstrzyma艂 jakie艣 s艂owa, kt贸re ju偶 mia艂 na ustach i pomamrota艂 cichutko.
— Po kolei — zarz膮dzi艂. — Najpierw z膮b. Zostawi艂a go pani. Co to znaczy? Sk膮d go pani w og贸le mia艂a?
— Z rentgena. Robi艂am kiedy艣 zdj臋cie i nosi艂am je przy sobie...
— Przecie偶 to by艂o dziesi臋膰 lat temu!
— No to co?
Kapitan jakby si臋 zach艂ysn膮艂.
— Na mi艂osierdzie pa艅skie... Kto nosi przy sobie przez dziesi臋膰 lat stary z膮b...?!!!
— Ja. Bo co? Poza tym wcale nie stary, m艂odszy ode mnie. P臋ta艂 mi si臋 gdzie艣 tam w kosmetyczce i nie zwraca艂am na niego uwagi. R贸偶ne rzeczy nosz臋 i okazuje si臋, 偶e bywaj膮 przydatne. Nie rozumiem, co pana tak dziwi.
— Dziwi... — powiedzia艂 s艂abo i pokiwa艂 g艂ow膮. — Dziwi... No tak, troszeczk臋 mnie to dziwi...
Zdenerwowa艂am si臋.
— Mog臋 panu zaraz pokaza膰, co mam w torebce. Sama jestem ciekawa. Nie mam czasu bezustannie robi膰 generalnych porz膮dk贸w. Niech pan w og贸le przestanie zajmowa膰 si臋 g艂upstwami, z膮b, wielkie rzeczy, nosi艂abym pewnie i p艂uca sprzed dwudziestu lat, gdyby nie to, 偶e maja za du偶y format...
— I w膮trob臋 — powiedzia艂 kapitan dziwnym g艂osem. — I 偶o艂膮dek, i mo偶e jakie ko艣ci...
— Ko艣ci oddaj臋 psom moich dzieci — skorygowa艂am z godno艣ci膮 i poczu艂am, 偶e co艣 jest chyba niedobrze. Pogaw臋dka nam schodzi na niew艂a艣ciwe tory...
Mniej wi臋cej po pi臋ciu minutach zdo艂ali艣my wr贸ci膰 do tematu. Oszo艂omienie troch臋 mi przesz艂o, a kapitan opanowa艂 miotaj膮ce nim tajemnicze emocje. Pogodzi艂 si臋 z moim z臋bem i zaj膮艂 nieszcz臋snym Micha艂kiem.
Opisuj膮c mu przebieg tej wybrakowanej znajomo艣ci i kanadyjskie wydarzenia, wci膮偶 czu艂am, 偶e co艣 mi nie gra. Jako艣 mi ta rozmowa obchodzi sedno rzeczy dooko艂a i nie tam jestem, gdzie powinnam. Zw艂oki zw艂okami, dla milicji element niew膮tpliwie istotny, ale przecie偶 niemo偶liwe, 偶eby nic wi臋cej nie wiedzieli i 偶eby nie ruszy艂y ich okoliczno艣ci towarzysz膮ce...
— Goboli nie zabi艂a pani z ca艂膮 pewno艣ci膮 — powiedzia艂 nagle kapitan Legowski po kr贸tkiej chwili milczenia. — Ale co do Manfreda Hilla, mo偶na ju偶 偶ywi膰 podejrzenia. Po co si臋 pani do nich pcha艂a? Powie pani nareszcie prawd臋 czy nie?
— A sk膮d pan wie, 偶e ja tam by艂am? — spyta艂am z lekkim niepokojem. — Kanadyjskie gliny trafi艂y?
— Kanadyjskie gliny nie informuj膮 mnie o szczeg贸艂ach swojego dochodzenia. Ale, niech pani sobie wyobrazi, mnie si臋 zdarza my艣le膰. Pomi臋dzy Hillem i Gobol膮 istnia艂y powi膮zania, o czym pani wie pewnie lepiej ode mnie. Zaraz po 艣mierci Goboli pojecha艂a pani do Kanady. Po co?
Za艣wita艂a mi odrobina nadziei. Zmienia kierunek, mo偶e wreszcie trafimy na w艂a艣ciw膮 drog臋.
— Musia艂am tam zawie藕膰 moj膮 mamusi臋, kt贸ra chcia艂a zobaczy膰 swoj膮 prawnuczk臋 — wyja艣ni艂am. — I zapewniam pana, 偶e pojecha艂abym bez wzgl臋du na stan zdrowia Goboli, co mo偶na 艂atwo sprawdzi膰, bo jak go zabijali, ja ju偶 mia艂am nawet bilet, nie m贸wi膮c o paszporcie i wizie. Niech pan przestanie wreszcie rozmawia膰 ze mn膮 o tych bzdetach, to wszystko tkwi w przesz艂o艣ci. Trzeba zacz膮膰 od pocz膮tku!
Kapitan zajrza艂 do szuflady i wyj膮艂 notes. Otworzy艂 go przed sob膮.
— Florian G膮ska? — zapyta艂 sucho.
Zdezorientowa艂 mnie do reszty,
— Co, Florian G膮ska?
— Wie pani co艣 o nim?
— Pierwsze s艂ysz臋. Kto to jest?
— Szczepan Pi膮tkowski?
— Nie znam...
— W艂odzimierz Trelak? Zenon Kluska?
— Mo偶e we藕miemy po prostu ksi膮偶k臋 telefoniczn膮 — zaproponowa艂am z irytacj膮. — Tam te偶 wi臋kszo艣ci ludzi nie znam. Pomy艂ka jaka艣 czy co? O czym pan w og贸le ze mn膮 rozmawia, co te g膮ski i kluski maj膮 do rzeczy, dlaczego to jest takie spo偶ywcze?!
— O Chryste — powiedzia艂 kapitan i przez chwil臋 wygl膮da艂, jakby mia艂 trudno艣ci z wyborem, zabi膰 mnie czy pope艂ni膰 samob贸jstwo. — Przecie偶 sama pani chcia艂a od pocz膮tku! Florian G膮ska byt pierwszy...
— Nieprawda! — zaprzeczy艂am, rozz艂oszczona. — Pierwszy by艂 Gobola...
Tym sposobem o dziejowych i zbiorczych pocz膮tkach ca艂ej afery zacz臋li艣my si臋 informowa膰 wzajemnie...
W 1949 roku starszy sier偶ant Roman Wi贸rski zd膮偶y艂 chwyci膰 w obj臋cia p贸艂przytomn膮 kobiet臋, kt贸ra z krzykiem wypad艂a z domu, potkn臋艂a si臋 i run臋艂a prosto na niego. Na pytanie, co si臋 sta艂o, odpowiedzia艂a gwa艂townym szlochem, oraz j臋kami, w kt贸rych da艂o si臋 rozr贸偶ni膰 s艂owa „m膮偶", „trup" i „zabity". Starszy sier偶ant Wi贸rski poniecha艂 dalszej pogaw臋dki, wypu艣ci艂 z obj臋膰 rozkrzyczan膮 dam臋 i ruszy艂 do domu, kryj膮cego w sobie zbrodnicz膮 zagadk臋. Przekroczy艂 pr贸g, ujrza艂 korytarz, otwarte drzwi, zajrza艂 przez nie i o nic nie musia艂 ju偶 pyta膰.
Florian G膮ska le偶a艂 na 艣rodku pomieszczenia twarz膮 do pod艂ogi. Twarz mo偶liwe, 偶e mia艂, g艂owy natomiast ju偶 nie. Rozpry艣ni臋te wok贸艂 okruchy kryszta艂u 艣wiadczy艂y, i偶 cios ozdobnym przedmiotem zadano z pot臋偶n膮 si艂膮. Doko艂a zw艂ok panowa艂 ba艂agan absolutny i sier偶ant dopiero po d艂u偶szej chwili zorientowa艂 si臋, 偶e nie dokonywano tu zniszcze艅 celowo, tylko czego艣 szukano, w po艣piechu i brutalnie. Znaleziono to zapewne albo mo偶e z艂oczy艅c臋 kto艣 sp艂oszy艂, bo reszta mieszkania, drugi pok贸j, kuchnia i nieco zdewastowana 艂azienka wydawa艂y si臋 nietkni臋te.
Starszy sier偶ant Wi贸rski mia艂 chwil臋 natchnienia. Nie pope艂ni艂 偶adnego g艂upstwa, zamkn膮艂 drzwi pomieszczenia nawiedzonego zbrodni膮, z t艂umu ludzi na ulicy wy艂owi艂 w艂a艣ciwego do sprowadzenia tu natychmiast jakiegokolwiek milicjanta i wyla艂 pani G膮skowej na g艂ow臋 wiadro wody. Wszystkie te czyny okaza艂y si臋 s艂uszne i skuteczne, tak 偶e ju偶 po p贸艂godzinie dochodzenie ruszy艂o pe艂n膮 par膮.
Podejrzenie, jakoby ma艂偶onka ofiary dawa艂a wyraz uczuciom za pomoc膮 kryszta艂owego wazonu, upad艂o z miejsca, pani G膮skowa bowiem alibi mia艂a doskona艂e. G膮ska nie 偶y艂 ju偶 od dobrych trzech godzin, jego 偶ona za艣 ca艂y czas sp臋dzi艂a w poczekalni u dentysty, k艂贸c膮c si臋 o swoje miejsce w kolejce i poddaj膮c zabiegowi rwania dw贸ch z臋b贸w. Wr贸ci艂a przed chwil膮, ujrza艂a trupa i run臋艂a na sier偶anta. 艢wiadk贸w na to by艂o zatrz臋sienie, w dodatku wiarygodnych, bo znajdowa艂 si臋 w艣r贸d nich jeden milicjant, jeden prokurator i jeden ksi膮dz.
Rzecz mia艂a miejsce w Ostr贸dzie, czasy to by艂y niespokojne i do艣膰 skomplikowane. Bezpo艣rednim szefem Wi贸rskiego by艂 komendant w randze majora, szar偶 po艣rednich akurat brakowa艂o. Komendant, inwalida wojenny, jedn膮 nog臋 mia艂 sztywn膮, co nie przeszkadza艂o mu w pracy, bo komenda nie stadion i biega膰 w niej nie trzeba, strzela膰 za to umia艂 doskonale i znal si臋 na organizacji pracy milicyjnej. Bez sekundy wahania odpowiedzialno艣ci膮 za cale dochodzenie obarczy艂 starszego sier偶anta, kt贸ry si臋 z tego nawet ucieszy艂, maj膮c nadziej臋 na sukces i awans.
Zacz膮艂 przytomnie od motyw贸w. Skoro odpad艂 gniew 偶ony, na pierwszy plan wysun膮艂 si臋 rabunek. Starszy sier偶ant Wi贸rski osobi艣cie pomaga艂 zap艂akanej G膮skowej robi膰 generalne porz膮dki, patrzy艂 jej na r臋ce i 偶膮da艂 wyliczania, czego brakuje. Ku zdumieniu obydwojga nie brakowa艂o niczego. Posagowe precjoza 偶ony, pieni膮dze w szufladzie, kryszta艂y w kredensie, odzie偶 w szafie i srebrne 艣wieczniki na komodzie pozosta艂y nietkni臋te. Starszy sier偶ant Wi贸rski ju偶 si臋 zdenerwowa艂, kiedy wreszcie G膮skowa po d艂ugim namy艣le oznajmi艂a, 偶e nie widzi papier贸w.
— Jakich papier贸w? — spyta艂 nieufnie.
— Nieboszczyka. Mia艂 Florek takie co艣... no, teczk臋 jakby. Z papierami. M贸wi艂am, 偶eby wyrzuci艂, bo na co mu to, ale gdzie tam! Pilnowa艂 jak oka w g艂owie.
— Co to by艂y za papiery?
— A bo ja wiem? Po Niemcach jeszcze chyba albo w og贸le z wojny, bo i mapy jakie艣 tam by艂y. Map to nawet najwi臋cej, a co jeszcze, to nie wiem.
— I do czego mu to by艂o? Na pami膮tk臋 trzyma艂 czy jak?
— Mo偶e i na pami膮tk臋, ale czasem, jak sobie wypi艂, to powiada艂, 偶e w tym jest wielki maj膮tek. Przez te papiery si臋 wzbogacimy, jeszcze zobacz臋. No i zobaczy艂am...
G膮skowa na nowo zacz臋艂a p艂aka膰, a sier偶ant uzna艂, 偶e przyczyn膮 zab贸jstwa musia艂y by膰 owe tajemnicze papiery. Ruszy艂 zatem t膮 drog膮 i rych艂o trafi艂 w manowce. 艢wiadk贸w mia艂 tyle, co kot nap艂aka艂, w臋dr贸wki lud贸w jeszcze trwa艂y, s膮siedzi si臋 wzajemnie nie znali, nikt nie umia艂 stwierdzi膰, czy tego G膮ski nie odwiedza艂 kto艣 obcy. Obcych by艂o wsz臋dzie pe艂no. Odnaleziony z wysi艂kiem krewniak poinformowa艂, 偶e G膮ska w czasie wojny by艂 na robotach u bauera w艂a艣nie w okolicach Ostr贸dy, spodoba艂o mu si臋 tu i zosta艂, bo w og贸le pochodzi艂 z Warszawy, a tam nie mia艂 do czego wraca膰. Wi臋cej nie wie, bo poprzednim razem widzieli si臋 przed t膮 艂apank膮, w kt贸rej G膮sk臋 zgarn臋li, a nast臋pny raz zobaczyli si臋 po wojnie. G膮ska m贸wi艂, 偶e mu si臋 ten pobyt u bauera op艂aci艂, jak cz艂owiek ma oczy w g艂owie, to du偶o zobaczy, a jak ma uszy, du偶o mo偶e us艂ysze膰, on za艣 ani 艣lepy, ani g艂uchy nie by艂. Wi臋cej nie powiedzia艂 i o co mu chodzi艂o, nie wiadomo.
O odciskach palc贸w starszy sier偶ant pomy艣la艂 od razu, jak tylko zobaczy艂 ten ba艂agan wok贸艂 zw艂ok, wiedzia艂, co to jest i jaki z tego po偶ytek, teoretycznie wiedzia艂 nawet, jak si臋 je zdejmuje i zabezpiecza, g艂贸wnie dzi臋ki przeczytanym we wczesnej m艂odo艣ci krymina艂om, ale przekszta艂cenie teorii w praktyk臋 napotka艂o trudno艣ci. Opyli艂 nawet mieszkanie G膮sk贸w czym popad艂o, damskim pudrem kosmetycznym, talkiem, DDT, m膮k膮 pszenn膮, popio艂em z pieca i wszelkimi innymi dost臋pnymi mu substancjami. Odciski palc贸w gdzieniegdzie wysz艂y, pr贸bowa艂 odbi膰 je na r贸偶nych rzeczach i porobi艂 zdj臋cia zdobycznym aparatem. S艂owem, uczyni艂, co m贸g艂, i nic mu z tego nie przysz艂o, bo nawet je艣li jaki艣 odcisk palca z tego uzyska艂, i tak nie wiedzia艂, co z nim dalej zrobi膰. Materia艂u por贸wnawczego nie posiada艂. Z rozpaczy zbada艂 nawet przemieszczenia frontu w tych okolicach, jak przechodzi艂, jakie oddzia艂y i kiedy, odkry艂, w jakiej jednostce s艂u偶y艂 syn bauera, odwali艂 wielk膮 robot臋 i te偶 bez skutku. O ma艂o si臋 nie pop艂aka艂, kiedy prokuratura umorzy艂a 艣ledztwo, chocia偶 za starania i wysi艂ki dosta艂 pochwa艂臋.
Dalsze losy starszego sier偶anta Wi贸rskiego by艂y barwne i do艣膰 skomplikowane, sukcesy r贸偶ne osi膮ga艂, awansowa艂, kszta艂ci艂 si臋 i szed艂 w g贸r臋, ale nie m贸g艂 wiedzie膰 wszystkiego. Nast臋pne papierowe zbrodnie umkn臋艂y chwilowo jego uwadze.
W dwa lata po 艣mierci G膮ski zabito w 呕aganiu Szczepana Pi膮tkowskiego. Na sta艂e mieszka艂 w 艁odzi, w 呕aganiu za艣 przebywa艂 czasowo, wynajmuj膮c pok贸j u znajomego gospodarza. Kula艂 troch臋 na jedn膮 nog臋, przestrzelon膮 w czasie ucieczki pod sam koniec wojny. Te偶 by艂 gdzie艣 tam w okolicy na robotach i uciek艂 w ostatniej chwili, jak ju偶 front si臋 zbli偶a艂, po wojnie za艣 wraca艂 cz臋sto, pomieszkuj膮c u gospodarza przez ca艂e miesi膮ce. Zabito go wal膮c w g艂ow臋 mosi臋偶nym lichtarzem. Dom by艂 przewr贸cony do g贸ry nogami, ale, jak zezna艂 gospodarz, nic nie zgin臋艂o z wyj膮tkiem du偶ej koperty, nale偶膮cej do nieboszczyka. Co by艂o w kopercie, nie wiedzia艂, ale przypuszcza艂, 偶e papiery. Siostra w 艁odzi wyjawi艂a, 偶e podobno brat szuka艂 jakiego艣 skarbu, ale ona w 偶aden skarb nie wierzy, wi臋c chyba to tylko takie g艂upie gadanie. Zab贸jcy nie znaleziono. Technika jednak偶e sta艂a ju偶 nieco wy偶ej, zabezpieczono zatem wszystkie odciski palc贸w, z kt贸rych tylko dwa nie mia艂y w艂a艣ciciela. Pozosta艂e dopasowano do os贸b ewidentnie niewinnych. Dwa bezpa艅skie, zdaniem bieg艂ych, nale偶a艂y do tej samej osoby i pochodzi艂y z lewej r臋ki.
W 54 roku otruty zosta艂 W艂odzimierz Trelak, pod koniec wojny sanitariusz w wojskowym szpitalu. Tajemnicza r臋ka dosypa艂a mu cyjanku do w贸dki. Zrabowano wy艂膮cznie wszystkie papiery, jakie w domu posiada艂, nawet zeszyt, w kt贸rym sobie oblicza艂 ilo艣膰 drewna potrzebn膮 na ogrodow膮 altank臋. Mia艂o to miejsce na peryferiach Bydgoszczy. Z niezidentyfikowanych odcisk贸w palc贸w znaleziono jeden wy艂膮cznie dzi臋ki temu, 偶e szklanka, z kt贸rej pi艂 sw贸j ostatni nap贸j, st艂uk艂a si臋 i ma艂y kawa艂ek szk艂a wpad艂 mu do buta. Zbrodniarz pozbiera艂 wszystko i zabra艂 ze sob膮, ale w bucie nie szuka艂. Sprawcy nie wykryto, sprawa zosta艂a umorzona.
W trzy lata p贸藕niej w Gorzowie Wielkopolskim powiesi艂 si臋 w swoim mieszkaniu Zenon Kluska. Technika sz艂a do przodu, dochodzenie rych艂o stwierdzi艂o, i偶 samob贸jstwo by艂o pozorowane, wcale si臋 sam nie wiesza艂, kto艣 mu t臋 spraw臋 skutecznie za艂atwi艂, ale tak motywy zbrodni, jak i osoba zbrodniarza pozosta艂y nieodgadnione. Kluska cz臋sto wyje偶d偶a艂, po pijanemu gl臋dzi艂 czasem o jakich艣 skarbach, posiada艂 du偶膮 ilo艣膰 tajemniczych papier贸w, kt贸re pad艂y pastw膮 rabunku i na tym koniec. Wi臋cej nie wykryto, sprawa posz艂a ad acta.
W 58 roku strza艂em z niezidentyfikowanej broni palnej zosta艂 zabity Pawe艂 Brzozowski, mierniczy z Zielonej G贸ry. Nic nie gl臋dzi艂 o 偶adnych skarbach, ale od lat wypytywa艂 ludzi o pozosta艂o艣ci po wojskach niemieckich, g艂贸wnie mapy sztabowe. Mia艂 tego ilo艣膰 olbrzymi膮, po jego 艣mierci jednak偶e nie znaleziono najmniejszego papierka. W tym samym roku wpad艂 pod poci膮g niejaki Antoni B艂aszczyk, pod koniec wojny zatrudniony jako t艂umacz, g艂贸wnie w艣r贸d je艅c贸w wojennych. 呕ona zawiadomi艂a, 偶e z mieszkania znikn臋艂y jego wszystkie papiery, kt贸rych by艂o bardzo du偶o. Pasjonowa艂 si臋 mapami i kolekcjonowa艂 rozmaite dokumenty wojenne, nie zosta艂o z tego nic. Kto艣 go podobno widzia艂, jak wsiada艂 do jakiego艣 samochodu, potem za艣 znaleziono go na torze. Nie by艂 pijany. Nie wykluczono mo偶liwo艣ci, 偶e zosta艂 najpierw og艂uszony, a potem pod ten poci膮g wepchni臋ty.
Sprawa przypadkowo rozpoznanego zbrodniarza wojennego, z艂apanego w 59 roku, znalaz艂a si臋 w r臋kach milicji wy艂膮cznie dzi臋ki temu, 偶e zbrodniarza sypn膮艂 zwyczajny przest臋pca gospodarczy, niejaki Marian Sobczyk, usi艂uj膮cy szczerymi zeznaniami zaskarbi膰 sobie 偶yczliwo艣膰 w艂adz. Z wielkim zapa艂em wyjawi艂, i偶 zbrodniarz prowadzi tu kreci膮 robot臋, ale nie polityczn膮, tylko, mo偶na by rzec, finansow膮. Wie o wielkich skarbach i szuka tych skarb贸w dla swoich w艂asnych, podst臋pnych, zbrodniczych cel贸w. Niew膮tpliwie spr贸buje si臋 wykupi膰, za ulgowe potraktowanie cz臋艣膰 skarb贸w odda, a mo偶e nawet wszystkie. Dalszego ci膮gu sprawa nie mia艂a, bo Sobczyk wi臋cej nie wiedzia艂, w k贸艂ko powtarza艂 to samo, za艣 z艂apany zbrodniarz zako艅czy艂 偶ycie w tydzie艅 po uwi臋zieniu, nie zd膮偶ywszy ubi膰 interesu. Zgin膮艂 od trucizny, niewykluczone, 偶e kto艣 mu jej dostarczy艂, chocia偶 r贸wnie dobrze m贸g艂 mie膰 j膮 w z臋bie czy gdzie艣 tam, bo truciciela nie znaleziono. Powi膮zania mi臋dzy Sobczykiem i zbrodniarzem by艂y tak liczne, a zeznania Sobczyka tak chaotyczne i rozgadane, 偶e w pierwszej chwili pope艂niono b艂膮d. Zbrodniarza zgarni臋to nie z domu, tylko z miejsca pracy, rewizj臋 za艣 przeprowadzono dopiero po paru godzinach i sp贸藕nienie mia艂o nieodwracalny skutek. Potworny ba艂agan 艣wiadczy艂, 偶e kto艣 zd膮偶y艂 wcze艣niej, a ca艂kowity brak jakichkolwiek papier贸w upodobni艂 spraw臋 do G膮ski z przyleg艂o艣ciami.
Wszystkie akta dawno umorzonych spraw znalaz艂y si臋 w archiwum. W tym偶e samym archiwum pojawi艂 si臋 po latach tak偶e i by艂y starszy sier偶ant, a obecnie major Wi贸rski. Od chwili chwytania w obj臋cia rozkrzyczanej G膮skowej zd膮偶y艂 sko艅czy膰 oficersk膮 szko艂臋 milicyjn膮, wykaza膰 si臋 talentem dedukcyjnym, wielokrotnie awansowa膰, przej艣膰 do Komendy G艂贸wnej i straci膰 zdrowie. Czasy, kiedy lubi艂 i m贸g艂 pobiega膰 sobie po ugorach za przest臋pc膮, odesz艂y w przesz艂o艣膰, a nieprzespane noce i nie zjedzone posi艂ki zrobi艂y swoje. Na szcz臋艣cie jednak major Wi贸rski w ci膮gu minionych lat polubi艂 prac臋 umys艂ow膮 i bez 偶adnych opor贸w i kompleks贸w usiad艂 nad starymi aktami.
Nie on pierwszy grzeba艂 w umorzonych sprawach. Kto艣 przed nim zd膮偶y艂 dostrzec wsp贸lne elementy nie wykrytych zab贸jstw i sporz膮dzi膰 stosown膮 notatk臋. Swojego G膮sk臋 major Wi贸rski doskonale pami臋ta艂, nie tylko dlatego, 偶e G膮skowa by艂a baba jak piec i cud boski, 偶e go nie przewr贸ci艂a, ale te偶 i z tej przyczyny, 偶e nie zapomina si臋 swoich pierwszych zawiedzionych nadziei. Teraz mia艂 wreszcie dosy膰 czasu, 偶eby spokojnie pomy艣le膰, a maniacko kradzione tajemnicze papiery zaintrygowa艂y go w wysokim stopniu. Zacz膮艂 grzeba膰 pilniej.
Z wielk膮 ciekawo艣ci膮 obejrza艂 przez siebie samego zgromadzone materia艂y, w艣r贸d nich za艣 owe niezwyk艂e odciski palc贸w na m膮ce kartoflanej i DDT. Rozbawi艂 nimi ca艂e laboratorium kryminalistyczne, za偶膮da艂 rewan偶u za dostarczon膮 rozrywk臋 i w rezultacie okaza艂o si臋, 偶e wyodr臋bni膰 i rozpozna膰 mo偶na dwa. Jeden nale偶a艂 do nieboszczyka G膮ski, drugi za艣 nie wiadomo do kogo.
Nami臋tno艣膰 do makulatury i plotki o skarbach po艂膮czy艂y w jedn膮 afer臋 sze艣ciu ludzi i si贸dmego zbrodniarza wojennego. Zyskiem konkretnym by艂y cztery odciski palc贸w, dwa znalezione u Pi膮tkowskiego, jeden u Trelaka i ostatni, pochodz膮cy od G膮ski. Stwierdziwszy, i偶 ten ostatni jest identyczny z jednym z dw贸ch od Pi膮tkowskiego, major prawie nie uwierzy艂 w艂asnym oczom.
Mimo przeszukania ca艂ej dokumentacji daktyloskopijnej, jak膮 dysponowa艂y wszystkie w艂adze, nigdzie wi臋cej takich palc贸w nie znalaz艂. Nauczy艂 si臋 natomiast na pami臋膰 zezna艅 trzech 艣wiadk贸w, kt贸rzy widzieli obcego cz艂owieka, by艂 to bowiem jedyny, wyra藕nie dostrze偶ony obcy cz艂owiek, wyst臋puj膮cy w trzech wypadkach.
W 呕aganiu obcego cz艂owieka widzia艂a dziesi臋cioletnia dziewczynka, c贸reczka gospodarza domu, graj膮ca sobie w klasy w k膮cie podw贸rza. Mia艂 strasznie dziwn膮 lew膮 r臋k臋 i rzecz jasna, ten w艂a艣nie element najbardziej j膮 zainteresowa艂, podgl膮da艂a potem specjalnie, 偶eby go zobaczy膰, jak b臋dzie wychodzi艂. Jaka艣 taka ta r臋ka by艂a jak nie r臋ka, tylko co艣 sztucznego, wisia艂a mu bezw艂adnie i mia艂 na niej grub膮 r臋kawiczk臋, chocia偶 dzia艂o si臋 to w lecie. Czasu pobytu osobnika u denata Pi膮tkowskiego dziecko nie umia艂o sprecyzowa膰.
Drugim 艣wiadkiem by艂 podupad艂y umys艂owo alkoholik, jednostka niezbyt przydatna, niemniej jednak zaskakuj膮co spostrzegawcza. Upiera艂 si臋, 偶e do powieszonego Kluski przyszed艂 go艣膰 jednor臋ki. T臋 drug膮 r臋k臋 mo偶e i mia艂, ale czarn膮 ca艂kiem i do niczego, nawet drzwi ni膮 nie umia艂 otworzy膰. Alkoholik Klusk臋 zna艂, wybiera艂 si臋 w艂a艣nie do niego z zamiarem u偶ebrania po偶yczki na piwo, a mo偶e nawet na 膰wiartk臋, i zrezygnowa艂 z wizyty widz膮c wchodz膮cego obcego go艣cia. Na schodach ju偶 by艂 i patrzy艂, jak Kluska temu bezr臋kiemu drzwi otwiera艂, posta艂 jeszcze troch臋, a potem sobie poszed艂, bo to nie by艂o dla niego towarzystwo. Z poczuciem czasu by艂 na bakier znacznie bardziej ni偶 dziesi臋cioletnia dziewczynka.
Trzeci, s膮siad wepchni臋tego pod poci膮g B艂aszczyka, nie by艂 ani niedorozwini臋ty, ani pijany, tylko zwyczajnie zm臋czony. Z pracy wraca艂 i widzia艂, na jakie dwa albo trzy dni przed wypadkiem, jak od tego偶 B艂aszczyka wychodzi艂 nieznajomy cz艂owiek. Min臋li si臋 na schodach. Nie zwr贸ci艂 na niego uwagi, ale tak mu si臋 wyda艂o, 偶e ten jaki艣 mia艂 chyba protez臋. Jedn膮 r臋k膮 kapelusz na g艂ow臋 nasadza艂 i drzwi za sob膮 zamyka艂, a druga mu wisia艂a nieruchomo, poza tym mia艂 na niej grub膮, czarn膮 r臋kawiczk臋. Wi臋cej nie zauwa偶y艂, bo to by艂 ledwo moment. Wyodr臋bnione odciski palc贸w nale偶a艂y, zdaniem bieg艂ych, do lewej r臋ki m臋偶czyzny, nie m贸g艂 ich zatem zostawi膰 osobnik lewej r臋ki pozbawiony. Zalicza艂 si臋 jednak niew膮tpliwie do element贸w wi膮偶膮cych i major zacz膮艂 na nowo przeszukiwa膰 akta, wygrzebuj膮c z nich inwalid贸w, kt贸rych kr贸tko po wojnie trafia艂o si臋 dosy膰 du偶o.
Kiedy we w艂a艣ciwej chwili dotar艂a do niego kradzie偶 map u Fredzia, rzuci艂 si臋 na ni膮 jak wyg艂odnia艂y szakal na t艂usty 偶er. Fredzia co prawda nie zabito, ale rodzaj papier贸w pasowa艂 doskonale. Mapy, tamci wszyscy te偶 gromadzili mapy...
Po偶膮danie samotnych odkry膰 major Wi贸rski zaspokoi艂 ju偶 dawno temu, przesz艂y mu te ch臋ci, nie trzyma艂 zatem swoich wniosk贸w w tajemnicy. Sprawy poprzednich zab贸jstw uleg艂y ju偶 wprawdzie przedawnieniu, ale 偶yli i pracowali ludzie, kt贸rzy z samej ciekawo艣ci mieli ochot臋 je wyja艣ni膰. Mniej w tych pragnieniach by艂o ognia ni偶 przed laty, co艣 tam si臋 jednak tli艂o.
Wizyt臋 u Darka za艂atwi艂 podporucznik, osobnik m艂ody i sympatyczny, kt贸ry z miejsca nawi膮za艂 z nim przyja藕艅 przy grzecznej rezerwie Baltazara. Baltazar z milicj膮 wola艂 偶y膰 w zgodzie, niemniej nie kocha艂 jej mi艂o艣ci膮 wielk膮 i p艂omienn膮. Na wszelki wypadek nie wtr膮ca艂 si臋 wcale i rozradowany Darek obdarowa艂 podporucznika pe艂nym kompletem zdj臋膰, jakie nieco wcze艣niej i ja od niego dosta艂am. Pozbywszy si臋 przekazanych w moje r臋ce odbitek, natychmiast zrobi艂 nowe i niczego w tym ch艂amie nie brakowa艂o. Z szalonym zainteresowaniem najpierw podporucznik, a potem major Wi贸rski obejrzeli owe r臋ce, z kt贸rych jedna by艂a protez膮, po czym z miejsca Fredzio wyszed艂 na prowadzenie.
O mnie natomiast Darek nie powiedzia艂 ani s艂owa. Nie dlatego, 偶eby zamierza艂 mnie ukrywa膰, ale z mojego zainteresowania zdj臋ciami nic nie wynik艂o i zwyczajnie o tym zapomnia艂. Nie pojawi艂am si臋 zatem jeszcze w polu widzenia milicji.
Zab贸jstwo Goboli rozdmucha艂o p艂omie艅 na nowo i pchn臋艂o spraw臋 ostro do przodu, tyle 偶e z lekkim op贸藕nieniem. Prowadz膮ca dochodzenie komenda w Boles艂awcu w pierwszej chwili ukierunkowa艂a si臋 niew艂a艣ciwie, za艂o偶ywszy motyw rabunku. Pok贸j Goboli wygl膮da艂 tak, 偶e ten rabunek sam si臋 prosi艂. Zrezygnowano z niego dopiero, kiedy wysz艂o na jaw, 偶e nic nie zgin臋艂o, bo na dobr膮 spraw臋 nie mia艂o co gin膮膰. Gobola wszystko co mia艂, odda艂 偶onie i dzieciom. 呕ona, rozwiedziona z nim, zam臋偶na ponownie i owdowia艂a, nie przeczy艂a oczywistym faktom, posiada艂a will臋 w Karpaczu i wiod艂o jej si臋 doskonale, dorastaj膮ce dzieci rozwija艂y skrzyd艂a, sam Gobola za艣 nie mia艂 nic. Z wiekiem troch臋 dziwacza艂 i twierdzi艂, 偶e mu nic nie potrzeba. Ksi膮偶eczka PKO i troch臋 pieni臋dzy w domu, w otwartej szufladzie, pozosta艂y nietkni臋te. Motyw rabunku upad艂, ale zanim to nast膮pi艂o, jaki艣 czas up艂yn膮艂.
Gadania Dojdy porucznik w Boles艂awcu nie zlekcewa偶y艂, trzymaj膮c je niejako w zapasie i odsuwaj膮c na dalszy plan, bo od tego rabunku nie m贸g艂 si臋 odczepi膰. Kiedy zdecydowa艂 si臋 na zmian臋 kierunku, Dojda mu przepad艂. Nie ukrywa艂 si臋 wcale, bro艅 Bo偶e, pragnienie praworz膮dno艣ci przepe艂nia艂o go wci膮偶 do wyp臋ku, ale poderwa艂 dziewczyn臋, zakocha艂 si臋 na 艣mier膰 i 偶ycie i pojecha艂 za ni膮 nad morze, wy偶ebrawszy dwa tygodnie urlopu. Wr贸ci艂 w terminie i w贸wczas zacz臋艂a si臋 polka.
Kiedy do majora Wi贸rskiego dotar艂a ta艣ma, podst臋pnie nagrana w moim samochodzie, razem z ca艂ym gadaniem o papierach, tajemnicach i zaginionym wuju, mnie ju偶 nie by艂o. Znajdowa艂am si臋 w Kanadzie. Zanim skojarzono ze sob膮 wszystkie sprawy dawne i 艣wie偶e, zanim utrwalono przekonanie, i偶 stanowi臋 klucz do szyfru, zd膮偶y艂am wr贸ci膰 i ponownie wyjecha膰, tym razem do Danii. Kanada dzia艂a艂a operatywnie, duplikat mojego z臋ba przys艂ano w dwa tygodnie po utopieniu Micha艂ka, ale dotarcie do w艂a艣ciwej pracowni i uzyskanie potwierdzenia mojego udzia艂u w aferze musia艂o troch臋 potrwa膰. Ca艂o艣膰 wzi膮艂 w r臋ce kapitan Legowski, pchaj膮cy si臋 do tej sprawy z nadnaturaln膮 gorliwo艣ci膮, przy czym jako zaplecze informacyjne s艂u偶y艂 mu major Wi贸rski, nie mniej zainteresowany. Nie 艣ci膮gni臋to mnie si艂膮 z tej Danii tylko dlatego, 偶e ci膮gle gdzie艣 wyje偶d偶a艂am i wraca艂am najzupe艂niej dobrowolnie, by艂a zatem du偶a szansa, 偶e wr贸c臋 i tym razem.
Kim by艂 nieboszczyk w kanadyjskim jeziorze, kapitan doskonale wiedzia艂, razem z z臋bem przyby艂a bowiem podobizna Micha艂ka. Por贸wnanie jej z serwisem fotograficznym od Darka z miejsca za艂atwi艂o spraw臋 i pozwoli艂o uczyni膰 kolejny, wielki krok do przodu. Teraz wielkie nadzieje zwi膮zane by艂y ze mn膮.
Ci膮gle czu艂am si臋 nieco zdenerwowana, bo nie mog艂am wyzby膰 si臋 obaw, i偶 kapitan lekcewa偶y drug膮 stron臋 medalu. Ponadto dr臋czy艂a mnie w膮tpliwo艣膰, czy przyzna膰 si臋 do posiadanych map. Mo偶liwe, 偶e te informacje by艂yby dla niego przydatne, ale mnie mog艂y poder偶n膮膰 gard艂o. Oczyma duszy ju偶 widzia艂am w艂asne zw艂oki i widok ten nie wywo艂ywa艂 we mnie 偶ywej uciechy.
— Mamy dwa r贸偶ne cele — powiedzia艂am z niech臋ci膮. — Pan chce z艂apa膰 zab贸jc臋 Goboli, bo tamto wszystko ju偶 jest przedawnione, a ja chc臋 osi膮gn膮膰 zabezpieczenie poukrywanych relikt贸w. Nie wiem, czy nie wyjdzie z tego jaki艣 konflikt.
— Kto pani powiedzia艂, 偶e ja chc臋 tylko z艂apa膰 zab贸jc臋 Goboli?
— Nikt. Tak to sobie wyobra偶am.
— To pani sobie 藕le wyobra偶a. Jak si臋 pani wydaje, dlaczego akurat ja t臋 spraw臋 prowadz臋?
— A sk膮d ja mam to wiedzie膰? Bo na pana pad艂o.
— Bo sam chcia艂em. Bo jeszcze jak chodzi艂em do szko艂y, by艂em z wycieczk膮 w Pradze czeskiej. A potem nas oprowadzono po naszych muzeach, mia艂em takiego nauczyciela, kt贸ry to zrobi艂 specjalnie. W moim wypadku osi膮gn膮艂 zamierzony skutek, poszed艂em do milicji w艂a艣nie po to, 偶eby przeciwdzia艂a膰 rabunkowi tych naszych resztek. A je艣li pani chce ju偶 wszystko wiedzie膰, to przez trzy lata studiowa艂em histori臋 sztuki. Dawno wiemy, 偶e co艣 tu 艣mierdzi, gadanie o skarbach i kradzie偶e dokument贸w 艂atwo skojarzy膰, przesz艂o艣膰 ofiar potwierdza wnioski. Teraz si臋 rysuje szansa za艂atwi膰 jedno przy drugim: z艂apa膰 morderc臋 i ukr臋ci膰 艂eb aferze, bo inaczej ta szajka b臋dzie istnie膰 w niesko艅czono艣膰. Jeszcze ma pani jakie艣 obawy?
— Liczne. Ale to na potem. Troch臋 mnie pan uspokoi艂 i mog臋 zeznawa膰. Wychodzi mi, 偶e ten z lew膮 protez膮 robi za szefa. Czy Fredzia ju偶 panowie przycisn臋li?
Kapitan Legowski wzdrygn膮艂 si臋 lekko.
— Teraz dopiero wiemy, 偶e ju偶 dawno nale偶a艂o przed jego domem postawi膰 posterunek — rzek艂 sucho. — Troch臋 brakuje nam ludzi. Na szcz臋艣cie zast膮pi艂 nas s膮siad z przeciwka...
— Zaraz — przerwa艂am niecierpliwie. — Mam dylemat. Bo r贸wnocze艣nie podejrzewam o szefostwo tego jakiego艣 Alfreda Boc膰ka. Nie, gorzej, to nie dylemat, a w og贸le rozterka, szefa w臋sz臋 jeszcze i tu, tajemnicza twarz w Ministerstwie Kultury. To co to jest, triumwirat? Niech pan to jako艣 rozwik艂a.
Kapitan Legowski 艂ama艂 si臋 przez chwil臋.
— No dobrze, powiem pani. Alfred Koz艂owski i Alfred Bock to jedna i ta sama osoba. Wyjecha艂 w 61 roku i przyj膮艂 obywatelstwo RFN, porzucaj膮c 偶on臋 i dzieci. Zmieni艂 nazwisko, Bock to po niemiecku kozio艂. Inwalida, bez lewej d艂oni, ma protez臋. Wi臋c ju偶 si臋 pani ten triumwirat zmienia w duet.
Gapi艂am si臋 na niego jak krowa na malowane wrota i co艣 mi si臋 przera藕liwie nie zgadza艂o. Jak to ten sam, jak to protez臋, czy ta Alicja jest 艣lepa...?
— Telefon! — za偶膮da艂am gwa艂townie. — Kt贸ry艣 tu chyba jest zwyczajny, z tego parku maszynowego na pa艅skim biurku! Natychmiast musz臋 zadzwoni膰 do Alicji! Mo偶ecie mi potem przys艂a膰 rachunek!
— A prosz臋 bardzo, niech pani sobie dzwoni...
Alicja, na szcz臋艣cie, by艂a w domu. Odezwa艂a si臋 od razu.
— S艂uchaj, czy on mia艂 obie r臋ce? — spyta艂am bez wst臋p贸w.
— Kto?
— Ten z do艂u. No, ten co go wali艂a艣 w odcisk skrzyneczk膮 do kwiat贸w.
— Po pierwsze nie wali艂am go w odcisk, a po drugie to nie by艂a skrzyneczka do kwiat贸w...
— O Jezu. Wszystko jedno. Ten, kt贸ry si臋 nazywa艂 Alfred Bock.
— Nie pami臋tam, kt贸ry si臋 nazywa艂 Alfred Bock, ten z do艂u czy ten z g贸ry. Musia艂abym sprawdzi膰.
Mia艂a akurat przyp艂yw 艣cis艂o艣ci historycznej. Postanowi艂am zachowa膰 spok贸j, 偶eby nie zej艣膰 z tematu.
— Ja pami臋tam. Na razie uwierz mi na s艂owo, 偶e Alfred Bock to by艂 ten na dole, a potem b臋dziesz sobie sprawdza膰. Og贸lnie bior膮c, by艂o ich dw贸ch, wi臋c zechciej sobie przypomnie膰, czy obaj mieli po dwie r臋ce!
— Gdyby mieli po trzy, przypuszczam, 偶e zwr贸ci艂abym uwag臋...
— Ale mogli mie膰 po jednej!
— Te偶 zwr贸ci艂abym uwag臋. Dwie r臋ce u cz艂owieka wydaj膮 si臋 czym艣 naturalnym, nie uwa偶asz?
— Uwa偶am. Tote偶 w艂a艣nie. Pytam si臋 dla upewnienia, 偶eby nie by艂o nieporozumie艅. Czy kt贸remu艣 z nich nie brakowa艂o r臋ki? Nie mia艂 na przyk艂ad protezy?
— Je偶eli mia艂, to tak doskonale zrobion膮, 偶e nie odr贸偶ni艂am jej od r臋ki.
— A r臋kawiczki?
— Co r臋kawiczki? R臋kawiczki w艂a艣nie wczoraj zgubi艂am...
— Co ty powiesz, to ju偶 chyba czterdzieste. Mnie chodzi o to, czy oni mieli r臋kawiczki!
— Nie zauwa偶y艂am. Ale zapewniam ci臋, 偶e na policji, przy pobieraniu odcisk贸w palc贸w, kazali im je zdj膮膰.
— By艂a艣 przy tym?
— Nie. Ale nie uwierz臋, 偶e odciskali r臋kawiczki i policja na to nie zwr贸ci艂a uwagi.
— Masz racj臋. Nie dzwo艅 teraz do mnie, nawet gdyby ci si臋 co艣 przypomnia艂o, bo mnie nie ma w domu. Cze艣膰!
Od艂o偶y艂am s艂uchawk臋 i popatrzy艂am na kapitana Legowskiego.
— Owszem, mo偶emy si臋 porozumie膰 z du艅sk膮 policj膮 — powiedzia艂, zanim zd膮偶y艂am otworzy膰 usta. — Interesuj膮ce. Sprawdzimy...
— Wcale panu jeszcze nie powiedzia艂am wszystkiego — oznajmi艂am z determinacj膮, nie roztkliwiaj膮c si臋 nad tym przejawem telepatii. — Ale powiem, tylko nie zaraz. Najpierw chc臋 panu co艣 poradzi膰. Czy le艣niczy Mentalski jest podejrzany?
— O co?
— O cokolwiek. Porz膮dny cz艂owiek czy wr臋cz przeciwnie?
— W zasadzie nie mamy w stosunku do niego 偶adnych zastrze偶e艅. Porz膮dny cz艂owiek, bo ma艂o prawdopodobne, 偶eby przez trzydzie艣ci lat tak dobrze ukrywa艂 przest臋pcze sk艂onno艣ci. 呕e nie wyjawi艂 wszystkiego, co wie, to druga sprawa. A co?
— W艂a艣nie, my艣l臋, 偶e nie wyjawi艂 i nie wyjawi, bo te偶 widzi tu liczne problemy. Ale m贸j kumpel jest dla niego przed艂u偶eniem partyzanckiej przyja藕ni, Ma膰ka mam na my艣li. Ma膰kowi uwierzy i Ma膰kowi powie. Proponuj臋, 偶eby艣my pojechali do niego obydwoje z Ma膰kiem i spr贸bowali go przekona膰. Mo偶e nas pan obstawi膰 kordonem i patrze膰 nam na r臋ce, mnie to nie przeszkadza, tylko 偶eby Mentalski nie widzia艂. Uwa偶am, 偶e za艂atwi to spraw臋 skuteczniej, ni偶 wszelkie przes艂uchania, zatrzymania i inne takie. Co pan na to?
Kapitan Legowski my艣la艂 przez chwil臋, przygl膮daj膮c si臋 szafie z aktami.
— By艂 blisko z tym Gobol膮 — rzek艂 w zadumie. — Gobola, tego jeste艣my pewni, orientowa艂 si臋 doskonale w tych wszystkich aferach i szajkach. Gdyby Mentalski co艣 wiedzia艂 albo co艣 od niego mia艂... Tak, to jest niez艂y pomys艂. Ale my艣la艂em, 偶e wam od razu powiedzia艂 wszystko?
— Nie zd膮偶y艂, bo przyjecha艂a milicja — ze艂ga艂am z zimn膮 krwi膮.
— No dobrze, wi臋c niech tak b臋dzie. Pojedziecie pa艅stwo do niego, ja pewnie te偶... Czego pani jeszcze nie powiedzia艂a?
— Nie powiedzia艂am, jak mo偶na doj艣膰 do rezultat贸w, kt贸re tej szajce wymkn臋艂y si臋 z pazur贸w. Do tej zbiorczej informacji o pochowanych rzeczach. I nie powiem, dop贸ki nie b臋d臋 pewna...
— A pani to wie?
— Pewnie, 偶e wiem.
— To niech pani nie m贸wi...
Przez dosy膰 d艂ug膮 chwil臋 przygl膮dali艣my si臋 sobie wzajemnie. Jednak mia艂am racj臋, w tej milicji przytrafiaj膮 si臋 przyzwoici ludzie...
* * *
Mateusz czeka艂 na Pu艂awskiej, popijaj膮c kaw臋 z termosu. Obiad z dwojak贸w zd膮偶y艂 ju偶 widocznie spo偶y膰.
— Jedziemy do ciebie — zarz膮dzi艂. — Mam nadziej臋, 偶e nie ma w twoim domu jakiej艣 pu艂apki?
— Rano nie by艂o.
— Zaryzykuj臋 wobec tego. Zacznij od razu, bo to mo偶e potrwa膰.
— Ze szczeg贸艂ami?
— Niestety, ze szczeg贸艂ami. Ju偶 si臋 nastawi艂em i znios臋 wszystko.
Dojechali艣my do mnie, weszli艣my na g贸r臋, zrobi艂am herbat臋 i powyci膮ga艂am z k膮t贸w materia艂y pomocnicze. Wypili艣my t臋 herbat臋 i zrobi艂am nast臋pn膮. Przy trzeciej szklance dobrn臋艂am wreszcie do ko艅ca. Mateusz s艂ucha艂 w milczeniu nie przerywaj膮c, robi艂 sobie tylko jakie艣 notatki. Przy Finetce nie wytrzyma艂 i pomamrota艂 cos pod nosem.
— W jaki spos贸b do ciebie dotarli? — spyta艂, kiedy zamilk艂am. — Tego dok艂adnie nie zrozumia艂em, powt贸rz porz膮dnie.
— Wygl膮da na to, 偶e trzema drogami. Wszystkie drogi prowadz膮 do mnie, czuj臋 si臋 jak Rzym. Primo, przez ten z膮b, Kanada dosz艂a, 偶e film z Polski, przystali naszym, a nasi mieli fart. W tym rentgenie stomatologicznym pracuje ta sama facetka co przed dziesi臋ciu laty. Nie dosy膰, 偶e pami臋ta艂a mnie osobi艣cie, to jeszcze zachowa艂a archiwum, zapisana by艂am u niej i numer kliszy si臋 zgadza艂. Secundo, ten ku艣nierz utrzymywa艂 zapocz膮tkowane przed laty stosunki z Gobol膮, mia艂 jak膮艣 korespondencj臋, a ko艂o Goboli ja si臋 p臋ta艂am w podejrzanych celach. Tertio, wrobi艂 mnie Dojda. W tym szale praworz膮dno艣ci, jak ju偶 go dopadli, powiedzia艂, 偶e mia艂am zdj臋cie Micha艂ka i maglowa艂am go o w艂amanie u Fredzia. Je偶eli znale藕li jeszcze jakie艣 inne doj艣cia, ja o nich nic nie wiem.
— Operatywni — oceni艂 Mateusz z uznaniem. — Powinni byli ci臋 zamkn膮膰 w pierwszej kolejno艣ci. Dziwi臋 si臋, 偶e tego nie zrobili.
— Ja te偶 si臋 dziwi臋, bo dopiero teraz widz臋, w jakim stopniu podpadam. Ale mo偶e zostawili mnie na wolno艣ci, 偶ebym doprowadzi艂a do pozosta艂ych cz艂onk贸w szajki. Ciebie ju偶 maj膮.
Mateusz jako艣 nie zadr偶a艂 z trwogi.
— W g艂ow臋 zachodz臋, jak on m贸g艂 mie膰 ten tw贸j z膮b — rzek艂 nieufnie. — Powt贸rz jeszcze raz z detalami i po kolei.
Powt贸rzy艂am. Mateusz pali艂 papierosa i marszcz膮c brwi, wpatrywa艂 si臋 w asparagus na szafie.
— Powinna go mie膰 Finetka — zawyrokowa艂 po namy艣le. — S艂usznie chyba zgad艂a艣, 偶e po艂apa艂a si臋 i wymieni艂a klisz臋 na odbitk臋. Zatem ty masz t臋 odbitk臋, tamten facet dosta艂 reklam臋, a u niej zosta艂 z膮b...
Przypomnia艂am mu, 偶e mam dwie odbitki. Jedna z nich prezentowa艂a Przemys艂awa w zaro艣lach, Mateusz ju偶 j膮 widzia艂, bo opowie艣膰 wzbogaca艂am ilustracjami. Obejrza艂 teraz ponownie.
— Od pocz膮tku wiedzia艂em, 偶e ma nieczyste cele. Nie wiem, jak dla czynnik贸w oficjalnych, ale dla mnie ten dow贸d jest wystarczaj膮cy. Tajemniczy pan Derbacz, z tajemniczej kontroli...
— Wydelegowany zapewne przez tajemnicz膮 si艂臋 — przerwa艂am zimno. — Mam nadziej臋, 偶e go utr膮cisz bezpowrotnie. Wracaj膮c do Finetki: albo dzia艂a艂a na dwa fronty, Micha艂kowi te偶 co艣 mia艂a da膰 i uszcz臋艣liwi艂a go moim z臋bem, albo wetkn臋li mu go specjalnie.
— Kto?
— Ci, co go zabili. Nie uwierz臋, 偶e si臋 utopi艂 sam z siebie.
— Po co mu mieli wtyka膰? 呕eby pom贸c glinom? Gdzie on to mia艂?
— W pude艂ku z papierosami, kt贸re le偶a艂o w 艂odzi.
— A sk膮d pewno艣膰, 偶e to by艂y jego papierosy?
— Znik膮d. Uczyniono za艂o偶enie, 偶e pal膮cy facet wyp艂yn膮艂 na jezioro z papierosami i zapalniczk膮. Ty by艣 wyp艂yn膮艂 bez?
— Nie. Te偶 bym wzi膮艂. Ale je艣li uwa偶asz, 偶e mu dopomogli...
— Podrzucili papierosy i zapalniczk臋, 偶eby my艣lano, 偶e wyp艂yn膮艂 zwyczajnie, dobrowolnie i 偶ywy. Masz racj臋, one nie musia艂y by膰 jego. Z艂apali pierwsz膮 lepsz膮 paczk臋, jaka im wpad艂a w r臋k臋...
— Zwracam ci uwag臋, 偶e to si臋 dzia艂o u Finetki...
Zn贸w spr贸bowa艂am si臋 zastanowi膰, co ja bym zrobi艂a na jej miejscu. M贸j z膮b by艂 niezbitym dowodem, 偶e prawdziwe zdj臋cie zosta艂o ukradzione. Zniszczy膰 dow贸d...? O nie, przeciwnie, schowa艂abym go starannie na wszelki wypadek. Mo偶e go zatem chowa艂a w po艣piechu...
— Ile tam czasu up艂yn臋艂o mi臋dzy jednym a drugim? — spyta艂 Mateusz, wci膮偶 rozmy艣laj膮c intensywnie i nie spuszczaj膮c wzroku z asparagusa. — Mi臋dzy tymi twoimi sztukami, a skasowaniem Micha艂ka?
— Pi臋膰 dni. Od soboty do czwartku. Sobot臋 trzeba liczy膰, bo to by艂o przed po艂udniem, czwartku ju偶 nie, bo utopi艂 si臋 rano.
— Przez pi臋膰 dni mogli rozszyfrowa膰 kant dowoln膮 ilo艣膰 razy. Stwierdzili, 偶e Finetka da艂a im nie to, co trzeba, pad艂y na ni膮 podejrzenia, przyszli przeszuka膰 jej dom...
— Kto?
Mateusz zamilk艂 na d艂u偶sz膮 chwil臋. Z asparagusa nagle sp艂yn臋艂o na niego natchnienie.
— Micha艂ek — stwierdzi艂 stanowczo. — Jakbym to widzia艂. M贸wi艂a艣, 偶e schowa艂a do puderniczki, nie kry艂a si臋 przy tym, ale jednak. Do niej to jest podobne i co艣 mi si臋 widzi, 偶e chowa艂a przed Michalkiem. Jego podejrzewali, a nie ciebie, i dlatego ty 偶yjesz, a on nie. Mo偶liwe, 偶e przyszed艂 tam szuka膰 na w艂asn膮 r臋k臋, zanim spojrza艂, co znalaz艂, ju偶 schowa艂. Musieli go z艂apa膰 na tych poszukiwaniach...
— W takim razie papierosy by艂yby jednak jego?
— W takim wypadku by艂yby jego. Nie wiedzieli, 偶e tam co艣 wetkn膮艂.
— Mo偶liwe. Kocha膰, to oni si臋 nie kochali tak ca艂kiem nad 偶ycie...
— Ale! — przypomnia艂 sobie nagle Mateusz. — A propos kochania, nie powiedzia艂em ci jeszcze i widz臋, 偶e nic o tym nie wiesz. Gacia ju偶 si臋 nie nazywa Talarska.
— Tylko jak?
Wytrzyma艂 efektown膮 pauz臋.
— Pani Alfredowa Bock.
— Co...?!
— Pani Alfredowa Bock. Po艣lubi艂a tego Bocka-Koz艂owskiego.
— 呕artujesz...! Jezus Mario...! Sk膮d wiesz...?!!!
— Ja te偶 mam swoje chody. Wysz艂a za niego za m膮偶 siedemna艣cie lat temu. Teraz rozumiem, 偶e musia艂 to by膰 warunek fuzji.
Na moment odj臋艂o mi mow臋 i dech. Nieszcz臋sna Gacia, je艣li dobrze widzia艂am, je艣li istotnie ta r臋kawiczka skrywa艂a protez臋, szanowny ma艂偶onek do艣膰 ogni艣cie zdradza艂 j膮 z Finetk膮. Ma艂o by艂o rywalizacji sprzed lat, jeszcze i teraz...
— Co艣 podobnego! — powiedzia艂am z irytacj膮. — Jasne, 偶e si臋 skojarzyli, Mundzio z Koz艂owskim, a Gacia stanowi艂a gwarancj臋 rzetelno艣ci. Wszystko w rodzinie. Ma艂o, mo偶e mia艂a po艣lubi膰 go za t臋 g贸ralk臋 i dlatego z tak膮 zaciek艂o艣ci膮 szuka艂a!
— A wiesz, 偶e to zupe艂nie mo偶liwe...
— Jak on wygl膮da, do licha, co za szkoda, 偶e nie wypyta艂am o to Alicji i teraz nie wiem, widzia艂am go czy nie... On ma protez臋?
— Ma. Poza tym bardzo przystojny facet.
— No owszem, widzia艂am przystojnego. A ty sk膮d to wiesz?
— Ogl膮da艂em 艣lubne zdj臋cie. Takie ma艂e, amatorskie. Maj膮 troje dzieci.
— Czekaj, pozw贸l mi och艂on膮膰... 呕e te偶 nie ukrad艂e艣 tego zdj臋cia!
— W momencie kiedy mi je pokazywano, nie wiedzia艂em jeszcze, 偶e trzeba — usprawiedliwi艂 si臋 Mateusz. — O Bocku dowiaduj臋 si臋 od ciebie. Mi臋dzy nami m贸wi膮c, nie pojmuj臋, jakim cudem przy tej twojej wiedzy pozosta艂a艣 przy 偶yciu.
Zgodzi艂am si臋 z nim.
— Te偶 mi si臋 to wydawa艂o dziwne. Ale potem przesta艂am si臋 dziwi膰, bo obliczy艂am, 偶e opr贸cz mnie musieliby anulowa膰 co najmniej z pi臋膰 os贸b, inaczej nic by im ze mnie nie przysz艂o. Czekaj, bo nie wiem, co teraz. Co艣 robimy dalej? Skoro tu jeste艣, b膮d藕 uprzejmy przej膮膰 prowadzenie.
Mateusz pozastanawia艂 si臋 chwil臋, zapali艂 papierosa i wypi艂 resztk臋 wystyg艂ej herbaty.
— Ten Legowski to jest przyzwoity facet — oznajmi艂 zdecydowanie. — Na sto procent. To o nim ci w艂a艣nie wspomina艂em na pocz膮tku, znam go od ch艂opaka, jeden z nielicznych, kt贸rzy nie p贸jd膮 na 艣wi艅stwo za 偶adne miliony. Poza tym bogaty z domu, wi臋c si臋 nie po艂aszczy. Pewne jest, 偶e trzeba si臋 go trzyma膰.
Kiwn臋艂am g艂ow膮.
— Ty troch臋 nad tym pomy艣l, a ja przez ten czas zrobi臋 dla odmiany kaw臋 — zaproponowa艂am zach臋caj膮co. — Wyj膮tkowo mam 艣wie偶膮, nale偶y to wykorzysta膰.
Mateusz zaaprobowa艂 kaw臋 i popad艂 w zamy艣lenie. Przeczeka艂am czas gotowania wody w kuchni, 偶eby go nie rozprasza膰. Kiedy wr贸ci艂am ze szklankami do pokoju, by艂 ju偶 zdecydowany ostatecznie.
— Ja nic nie wiem — oznajmi艂 stanowczo.
Przyjrza艂am mu si臋 z zainteresowaniem. Westchn膮艂 ci臋偶ko i odchrz膮kn膮艂 kilka razy, nagle zak艂opotany.
— Bardzo ci臋 przepraszam, ale nie mam innego wyj艣cia, jak tylko zrobi膰 z ciebie idiotk臋. Nic nie wiem, bo nic mi nie powiedzia艂a艣. Twierdzi艂a艣, 偶e chcesz mi zrobi膰 niespodziank臋 i powiesz p贸藕niej, jak si臋 ju偶 wszystko sko艅czy. Czy co艣 w tym rodzaju, no, sama, rozumiesz...
— Nie — odpar艂am nie mniej stanowczo. — Nie rozumiem. Za idiotk臋 mog臋 robi膰 bez opor贸w, ale do czego ci to?
— My艣l logicznie. Ja bym musia艂 wyst膮pi膰 z tym oficjalnie. No, nada膰 bieg sprawie. A ty nie, ty nic nie musisz, mo偶esz by膰 kretynk膮 nieposzlakowanej uczciwo艣ci. Mo偶esz to wszystko schowa膰 i zapomnie膰, gdzie schowa艂a艣.
— Zamkn膮 mnie w Tworkach — mrukn臋艂am pod nosem.
— Mo偶e tylko na kr贸tko — pocieszy艂 Mateusz. — Ale zgadzasz si臋 chyba ze mn膮, 偶e zabezpieczy膰 to trzeba?
— Masz w膮tpliwo艣ci?
— No wi臋c w艂a艣nie. Spos贸b zabezpieczenia jeszcze obmy艣limy. Nie mo偶emy dopu艣ci膰 ani do wywiezienia, ani do zmarnowania. W pierwszej kolejno艣ci postaraj si臋 wyrwa膰 te papiery od le艣niczego, bo tam mog膮 by膰 jakie艣 istotne informacje. I po艣piesz si臋 z tym troch臋, boja za p贸艂tora tygodnia odlatuj臋...
* * *
Las by艂 cichy, spokojny i w zachodz膮cym s艂o艅cu cudownie pi臋kny, bo jesienne barwy niemal p艂on臋艂y. W le艣nicz贸wce Mentalskiego panowa艂o absolutne milczenie, okna by艂y otwarte, a drzwi zamkni臋te. Psy w boksie pozna艂y nas i przesta艂y szczeka膰.
— Poszed艂 do lasu — zaopiniowa艂 Maciek. — Mo偶e na kr贸tko, skoro zostawi艂 te okna pootwierane.
— Na jego miejscu bym je przymkn臋艂a. Co robimy?
— Nie wiem. Poczekajmy chyba, nie?
Obeszli艣my budynek dooko艂a, zajrzeli艣my do drewutni i wr贸cili艣my do samochodu. Przyjechali艣my p贸藕no z nadziej膮, 偶e Mentalski pozwoli nam przenocowa膰, a od 艣witu zaczniemy szuka膰 drzewa z dziupl膮. Po kapitanie Legowskim, kt贸ry odgra偶a艂 si臋, 偶e te偶 przyjedzie, nie by艂o najmniejszego 艣ladu.
Wyci膮gn臋艂am z torby termos z herbat膮 i piwo. Nigdzie dalej nie zamierza艂am jecha膰, mog艂am sobie pozwala膰. P贸藕ny obiad zjedli艣my po drodze i nie byli艣my g艂odni. Popijaj膮c na zmian臋 zimne i gor膮ce napoje i ogl膮daj膮c mroczniej膮cy plener, kontynuowa艂am temat, uzupe艂niaj膮c przy okazji pomini臋te wcze艣niej szczeg贸艂y.
— I rozumiesz, jak Alicja powiedzia艂a, 偶e ten u g贸ry nazywa艂 si臋 George Bergel, od razu mnie tkn臋艂o. Gdzie艣 to s艂ysza艂am, ale nie przypomnia艂am sobie gdzie, bo zaj臋ta by艂am Bockiem. Dopiero p贸藕niej, jak ju偶 si臋 zastanowi艂am na spokojnie, pami臋膰 mi wr贸ci艂a i pomy艣la艂am, 偶e musz臋 si臋 z tob膮 naradzi膰.
— Jeste艣 pewna, 偶e s艂ysza艂a艣 to od Henia? — spyta艂 Maciek z trosk膮.
— Absolutnie. Ten syn kumpla, Jerzy Bergel, co si臋 przechrzci艂 na George'a. Jeszcze tego nikomu nie powiedzia艂am.
— Cholera. Nie chcia艂bym Henia w to miesza膰...
— Czekaj, bo to nie koniec. Jest jeszcze gorzej. Drugi raz mnie tkn臋艂o, jak mi Alicja przypomnia艂a o tym facecie, co przyni贸s艂 kopert臋 i wzi膮艂 mnie za ni膮. Obejrza艂am fotografie od Darka i dobrze mi si臋 wydawa艂o, taka g臋ba, kt贸rej nie mog艂am do nikogo przypasowa膰; to by艂 w艂a艣nie on. Nie wiem, z jakimi paszportami oni je偶d偶膮, maj膮 konsularne czy podw贸jne obywatelstwo, czy co, ale nie wykluczam, 偶e tutaj on jest Jerzy, a tam George i przemieszcza si臋 swobodnie. U Fredzia w ka偶dym razie by艂 co najmniej raz i do szajki nale偶y, chocia偶, oczywi艣cie, nie wiem, w jakim stopniu. Mam go sobie przypomnie膰?
Maciek zamy艣li艂 si臋, zmartwiony i niepewny.
— Czy ja wiem... Henio ju偶 dawno ma obywatelstwo kanadyjskie i ta ca艂a polka w og贸le go nie dotyczy... Raz si臋 wyg艂upi艂 i tyle. Nie, je偶eli ten gn贸j siedzi w interesie, to, moim zdaniem, nie mo偶na go ukrywa膰. Cholera wie, czy nie je藕dzi na przyk艂ad na fa艂szywych papierach. Musisz o nim powiedzie膰.
— Bardzo dobrze, te偶 tak uwa偶am. Przypomn臋 sobie przy najbli偶szej okazji i nikt mi nie udowodni, 偶e przypomnia艂am sobie wcze艣niej. Mo偶e nawet obejdzie si臋 bez Henia, sama g臋ba wystarczy, nazwisko przecie偶 maj膮...
Mo偶liwo艣膰 omini臋cia Henia podnios艂a Ma膰ka na duchu. W mojej dalszej relacji najbardziej zainteresowa艂 go Przemys艂aw, o kt贸rym ju偶 wcze艣niej zd膮偶y艂am co艣 nieco艣 powiedzie膰.
— Nie wiem, czy wam si臋 uda 艂atwo odstawi膰 go od piersi — oceni艂 z niepokojem. — Taka swo艂ocz, jak si臋 przyczepi, to jak karaluch, nie spos贸b wyt臋pi膰. Ja si臋 boj臋, 偶e b臋dzie dalej podgryza艂.
— Ja te偶 si臋 boj臋 i nikt nie m贸wi, 偶e p贸jdzie 艂atwo. Poj臋cia nie mam, co zrobi Mateusz, ale mnie si臋 wydaje, 偶e istnieje na niego metoda.
— No? Jaka?
— Ujawni膰 go, og贸lnie bior膮c. On kocha tajemnice, rozszyfrowany chowa si臋 po k膮tach. Poza tym, je艣li mu si臋 co艣 nie udaje, wycofuje si臋 i rezygnuje natychmiast, udaj膮c, 偶e zmieni艂 plany sam z siebie. Nie m贸g艂by znie艣膰 my艣li, 偶e stara艂 si臋 i nie wysz艂o, 偶e nie da艂 rady, 偶e czego艣 nie potrafi. Ponadto jawna dzia艂alno艣膰 to te偶 nie dla niego, on musi w ukryciu.
— Tote偶 dalej mo偶e w ukryciu...
— Chyba nie, bo ju偶 wysz艂o na jaw, 偶e wcale nie jest wa偶ny, tylko udaje. Czasy si臋 troch臋 zmieni艂y, tajemnicza si艂a czuje si臋 niepewnie i nie b臋dzie go popiera膰. Zreszt膮, jemu to wszystko by艂o i jest potrzebne dla niego samego, dla siebie chcia艂 czu膰 si臋 wa偶ny, rozumiesz, m贸c wm贸wi膰 w siebie wszechmoc, pot臋g臋 i inne takie. Niech sobie wmawia do upojenia.
— A on jest w og贸le normalny?
Z du偶ym zapa艂em upewni艂am go, 偶e wr臋cz przeciwnie. Przejecha艂am si臋 po Przemys艂awie rzetelnie, od g贸ry do do艂u. Maciek s艂ucha艂 z lekkim niedowierzaniem.
— Pewna jeste艣 tego wszystkiego?
— Tak mi si臋 widzi osobi艣cie i to samo m贸wi艂a Beata.
— Jaka Beata?
— Taka jedna. Plastyczka. Przez par臋 lat jego dziewczyna. Uda艂o jej si臋 nie藕le go pozna膰.
O Beacie dotychczas stara艂am si臋 milcze膰, t臋pi膮c Przemys艂awa bez jej udzia艂u. Nadal zamierza艂am nie tyka膰 jej prywatnych dozna艅.
— Ta sama, kt贸ra w Stuttgarcie pods艂ucha艂a Alfreda Bocka — Koz艂owskiego — doda艂am.
Maciek wygrzeba艂 spod n贸g nast臋pn膮 butelk臋 piwa, si臋gn膮艂 na p贸艂eczk臋 po otwieracz i zdj膮艂 kapsel. Podetkn臋艂am mu plastykowe szklanki, nala艂 do nich piwa i pust膮 butelk臋 postawi艂 na pod艂odze.
— Zna艂em kiedy艣 jedn膮 Beat臋 — powiedzia艂 w zamy艣leniu. — Czekaj, ty j膮 przecie偶 te偶 zna艂a艣! To by艂a taka kre艣larka w naszym biurze... To znaczy, w twoim biurze, ale ja tam potem przeszed艂em...
Przypomnia艂am to sobie natychmiast, zdumiona, 偶e w og贸le mog艂am zapomnie膰. Oczywi艣cie, 偶e Maciek zna艂 przed laty Beat臋, kr贸tko bo kr贸tko, ale jednak. Pracowali艣my razem, potem ja zmieni艂am pracowni臋, do tej pracowni przysz艂a Beata, p贸藕niej za艣 przyszed艂 i Maciek. Po paru miesi膮cach Beata wysz艂a za m膮偶 i wyjecha艂a.
— No w艂a艣nie, to ona. O ile pami臋tam, podkochiwa艂e艣 si臋 w niej — powiedzia艂am nietaktownie i niemi艂osiernie.
— I jak jeszcze! Podoba艂a mi si臋 od pierwszego kopa, ale jak chcia艂em do niej wystartowa膰, okaza艂o si臋, 偶e ju偶 za p贸藕no. W konkurencji z tym gwiazdorem nie mia艂em szans.
Zirytowa艂 mnie od razu. Siedzia艂 mi tu i wzdycha艂 w rzewnej zadumie, a tymczasem Beata trafia艂a z deszczu pod rynn臋. By艂o przy艂o偶y膰 gwiazdorowi w ciemnej ulicy i zabra膰 si臋 za pocieszanie. Zaoszcz臋dzi艂oby to niezliczonych komplikacji...
Zreflektowa艂am si臋, pomy艣lawszy, 偶e przyczyni艂oby tak偶e niepowetowanych strat. Beata nie skrada艂aby si臋 po ogr贸dkach w Stuttgarcie, nie pozna艂aby Przemys艂awa, nie odgad艂a Finetki. Nie ma tego z艂ego, co by na dobre nie wy sz艂o, nie b臋d臋 si臋 czepia膰.
— Co si臋 z ni膮 teraz dzieje? — spyta艂 Maciek, wci膮偶 zamy艣lony. — Nie do wiary, 偶e w艂a艣nie ona jest w to wpl膮tana... Spotka艂em j膮 na ulicy par臋 lat temu, 艣licznie wygl膮da艂a, 艂adniejsza ni偶 kiedy艣. Tym bardziej nie mia艂em szans...
— G艂upi jeste艣 jak pr贸chno — powiadomi艂am go z wielkim naciskiem.
Maciek si臋 odrobin臋 o偶ywi艂.
— My艣lisz...?
— Ty naprawd臋 masz kompleks ni偶szo艣ci? I ja tego przez tyle lat nie zauwa偶y艂am?
— Wcale nie mam kompleksu ni偶szo艣ci, tylko trze藕wo patrz臋. Najpierw tamten Casanov膮, nie do艣膰, 偶e ch艂opak jak lalka, to jeszcze z tytu艂em, z fors膮, delegacje zagraniczne i tak dalej, potem pi臋kna kobieta, ciuchy z Pary偶a... Wiesz, by艂a w niej jaka艣 taka spokojna pewno艣膰 siebie, poczucie w艂asnej warto艣ci... I taki jaki艣 wewn臋trzny urok z niej wychodzi艂...
— Z ciebie za to wychodzi bezdenne skretynienie — powiedzia艂am gniewnie. — Mam nadziej臋, 偶e wyjdzie do ko艅ca i nie wr贸ci. Jak soliter, 偶eby mu tylko ogon nie zosta艂. Mo偶e ci min膮 te zaburzenia umys艂owe.
— My艣lisz...?
Popatrzy艂am na niego z politowaniem i niesmakiem. Nie zamierza艂am m贸wi膰 mu 偶adnych komplement贸w, by艂am zdania, 偶e swoje pomieszanie zmys艂贸w powinien opanowa膰 samodzielnie. Nie mia艂 szans, rzeczywi艣cie...! Maciek, uroczy ch艂opak, sympatyczny, bystry, do dzi艣 dnia przystojny, wci膮偶 m艂ody, ze z艂otym sercem i uczciwym charakterem, zdolny i przytomny 偶yciowo, tyle 偶e z pechem do kobiet. Zawsze 艂apa艂y go te gorsze, a jak si臋 wreszcie o偶eni艂 z lepsz膮, to mu umar艂a. Gdyby nie by艂 taki przyzwoity i umia艂 podk艂ada膰 艣wini臋, mia艂by wielki maj膮tek, ale nigdy nie mia艂 ochoty si臋 rozpycha膰. Umie膰, nawet umia艂, ale nie lubi艂. Nie wdziera艂 si臋 na 艣wieczniki i nie d膮艂 dla siebie w tr膮by i fanfary. Etyk膮 ten m膮偶 Beaty do pi臋t mu nie si臋ga艂, nie m贸wi膮c o Przemys艂awie. Nie mia艂 szans, p贸艂g艂贸wek...
— Rozmawia艂e艣 z ni膮 chocia偶? — spyta艂am cierpko.
— Nie, uk艂oni艂em si臋 tylko. G艂upio mi by艂o.
— Dlaczego?!!
— No wiesz, w tamtych czasach ja jej m贸wi艂em „ty", a ona do mnie z szacunkiem „panie in偶ynierze". To jak mia艂em rozmawia膰 teraz?
— Trzeba j膮 by艂o o to zwyczajnie zapyta膰...
B艂ysn臋艂o mi nagle przypomnienie. Beata Ma膰ka pami臋ta艂a. Powiedzia艂a co艣 kiedy艣 o ch艂opaku, kt贸ry j膮 bardzo zainteresowa艂, i nawet nabra艂a co do niego nadziei, chocia偶 by艂a ju偶 zar臋czona z Henrykiem. Wola艂aby go, ni偶 Henryka, ale on si臋 nagle jakby wycofa艂, pewnie jej nie chcia艂. „Szkoda — powiedzia艂a sm臋tnie. — A w og贸le ty go zna艂a艣"... Nie podj臋艂am wtedy tematu, bo omawia艂y艣my Przemys艂awa, i dopiero teraz przysz艂o mi do g艂owy, 偶e m贸wi艂a przecie偶 o Ma膰ku!
— Tr膮ba jerycho艅ska jeste艣 i tylko m臋偶czyzna mo偶e by膰 taki t臋py — oznajmi艂am z irytacj膮 i si臋gn臋艂am po nast臋pn膮 butelk臋 piwa.
Ciemno si臋 ju偶 zrobi艂o prawie zupe艂nie, Maciek tego nawet nie zauwa偶y艂, zaj臋ty wypytywaniem o Beat臋. Nie zapala艂am reflektor贸w, wzrok si臋 stopniowo do tego mroku przyzwyczaja艂 i ci膮gle jeszcze co艣 by艂o wida膰. Zamilkli艣my w ko艅cu, on si臋 zamy艣li艂 prywatnie, ja za艣 niejako urz臋dowo. Nadchodz膮ca noc zaczyna艂a mnie niepokoi膰, nie mia艂am ch臋ci sp臋dzi膰 jej w samochodzie, obmacywanie w ciemno艣ciach okolicznych drzew w poszukiwaniu dziupli nie wydawa艂o mi si臋 zaj臋ciem upragnionym, a oddalenie si臋 z tego miejsca wyklucza艂am kategorycznie. Dusza mi m贸wi艂a, 偶e to nie b臋dzie dobrze i w og贸le co艣 tu nie gra.
Samoch贸d sta艂 w g艂臋bokim cieniu. Brudny by艂 dostatecznie, 偶eby bardzo nie b艂yszcze膰, na pierwszy rzut oka mo偶na go by艂o nie zauwa偶y膰. Przed nami niewyra藕nie majaczy艂 cie艅 drogi, prowadz膮cej gdzie艣 w g艂膮b lasu. W absolutnej ciszy rozlega艂y si臋 jakie艣 szmerki i popiskiwania, czasem co艣 cichutko trzasn臋艂o.
Bezszelestnie, jak szary duch, przep艂yn臋艂a sowa. Popatrzy艂am za ni膮, znik艂a w艣r贸d drze w, popatrzy艂am dalej i dostrzeg艂am, jak na drodze co艣 si臋 poruszy艂o. Nie ptak, bo nisko. I nie zwierz臋, bo pionowe. Cz艂owiek! Zupe艂nie jakby cz艂owiek przemkn膮艂 lasem z jednej strony drogi na drug膮.
Pukn臋艂am Ma膰ka w 艂okie膰.
— Widzia艂e艣? — wyszepta艂am niespokojnie. — Tam kto艣 jest!
Maciek ockn膮艂 si臋 z zamy艣lenia.
— Co?
— Tam kto艣 chyba jest, m贸wi臋! Na tej drodze co艣 si臋 ruszy艂o. Nie widzia艂e艣?
— Nic nie zauwa偶y艂em. Po艣wieci膰 mo偶e?
— Nie chc臋, zobaczy nas. Trzeba si臋 zastanowi膰. Kto艣 tu si臋 p臋ta.
— Mo偶e Mentalski wraca?
— Nie skrada艂by si臋 chyba dooko艂a w艂asnego domu? Mnie si臋 wydaje, 偶e to si臋 skrada艂o...
— Jeste艣 pewna?
— Tak wygl膮da艂o... S艂uchaj, co艣 mi si臋 tu nie podoba...
— Mnie te偶 nie. Gdzie ten Mentalski m贸g艂 si臋 podzia膰? Nie wyjecha艂 chyba, okna otwarte...
— Ja tu nie siedz臋. Te szyby nie s膮 kuloodporne. S艂uchaj, jak my艣lisz? Mia艂by do nas du偶膮 pretensj臋, gdyby艣my si臋 wdarli do jego domu i poczekali na niego w 艣rodku?
Maciek si臋 zawaha艂.
— Czy ja wiem... My艣l臋, 偶e chyba nie... Oknem...?
— Jak si臋 nie da drzwiami, to oknem. Poza tym zachowamy si臋 taktownie i nie spowodujemy 偶adnych szk贸d. No...?
Po kr贸tkim namy艣le Maciek zaaprobowa艂 pomys艂. Alternatyw膮 by艂o ganianie po ciemnym lesie tego czego艣, co prze艂azie przez drog臋 i mog艂o by膰 niebezpieczne. Czatowa艂o mo偶e, 偶eby nas trzasn膮膰?
— Z dwojga z艂ego wol臋 straci膰 samoch贸d ni偶 偶ycie — powiedzia艂am stanowczo i wysiad艂am.
— Czekaj, we藕my latarki...
Podesz艂am pod otwarte okno i po艣wieci艂am, oceniaj膮c trudno艣ci techniczne. Maciek wszed艂 na ganek.
— Mo偶e on zwyczajnie zasn膮艂 i 艣pi? — powiedzia艂 z pow膮tpiewaniem i za艂omota艂 pi臋艣ci膮.
Wzruszy艂am ramionami, bo pukanie do drzwi i walenie d艂ugim patykiem w szyb臋 mieli艣my ju偶 odpracowane na pocz膮tku. Maciek odwr贸ci艂 si臋, zacz膮艂 schodzi膰 z ganku, 艣wiec膮c sobie pod nogi, i nagle zatrzyma艂 si臋. Zeskoczy艂 ze schodk贸w i przykl膮k艂.
— Hej, co to znaczy? Chod藕 tu!
W trawie na skraju 艣cie偶ki le偶a艂 klucz. Wygl膮da艂 jak zwyczajny klucz od drzwi.
— B艂ysn臋艂o mi, jak po艣wieci艂em — powiedzia艂 Maciek. — Ten klucz jest nowy. Co to mo偶e znaczy膰?
— Je偶eli znajdziemy za chwil臋 i jego trupa... — zacz臋艂am z艂owieszczo.
Maciek si臋 zdenerwowa艂.
— Jakiego trupa, do cholery, niemo偶liwe! Tu mia艂a by膰 milicja, m贸wi艂a艣, 偶e b臋dzie! Gdzie oni s膮?!
— Wcale nie m贸wi艂am, 偶e b臋d膮, m贸wi艂am, 偶e proponowa艂am, 偶eby byli. Mo偶e maj膮 do nas zaufanie i nie zamierzaj膮 nam patrze膰 na r臋ce...
— Chromol臋 zaufanie! Jazda, sprawdzamy!
Klucz pasowa艂 do drzwi i przekr臋ci艂 si臋 艂atwo. Mentalski le偶a艂 na 艂贸偶ku w swojej sypialni, bardzo porz膮dnie sp臋tany, przywi膮zany dodatkowo do tego 艂贸偶ka i zakneblowany wedle wszelkich regu艂. Nie charcza艂, oczy mia艂 zamkni臋te. Zamar艂am w drzwiach, Maciek powiedzia艂 kilka s艂贸w, w 偶adnym wypadku nie nadaj膮cych si臋 do druku i podszed艂 do nieruchomej postaci. Dotkn膮艂 r臋ki...
Ze zdumieniem ujrza艂am, 偶e nagle zacz膮艂 si臋 strasznie 艣pieszy膰. Zerwa艂 plaster z twarzy Mentalskiego, zacz膮艂 mu wyd艂ubywa膰 z ust knebel, pr贸bowa艂 szarpa膰 sznury. Gor膮czkowo wygrzeba艂am z kosmetyczki scyzoryk, przed samym wyjazdem na wszelki wypadek naostrzony jak brzytwa.
— Co...—zacz臋艂am.
— Panie Zefirynie! — krzykn膮艂 rozpaczliwie Maciek.
Mentalski otworzy艂 oczy. Z nadmiaru ulgi sami nie wiedzieli艣my, co najpierw robi膰.
Maciek scyzorykiem przecina艂 linki, bliski pomagania sobie z臋bami, pop臋dzi艂am do kuchni po wod臋, na stole sta艂a butelka smorodin贸wki, chwyci艂am j膮 tak偶e. St艂uk艂am Mentalskiemu jedn膮 szklank臋. Kiedy wr贸ci艂am do sypialni, siedzia艂 ju偶 na 艂贸偶ku i rozciera艂 r臋ce, ziewaj膮c przera藕liwie.
— Wyspa艂em si臋 za wszystkie czasy... — wymamrota艂 niewyra藕nie. Pomaca艂 g艂ow臋 i doda艂: — Tu mi chyba przy艂o偶y艂...
Smorodin贸wka okaza艂a si臋 znakomita pod ka偶dym wzgl臋dem. Ju偶 w po艂owie butelki Mentalski ca艂kowicie przyszed艂 do siebie. Nie by艂 nawet zbytnio podduszony, bo szcz臋艣liwie nie mia艂 kataru i m贸g艂 oddycha膰 nosem, g艂owa go tylko troch臋 bola艂a, ale i to zel偶a艂o. M贸wi膰 m贸g艂 swobodnie.
— My艣la艂em, 偶eby poszuka膰 tych papier贸w i zabra膰 do domu, ale nie da艂o rady — zwierzy艂 si臋 nam, siedz膮c ju偶 w kuchni przy stole. — Najpierw milicja mnie ci膮ga艂a, przeczeka艂em, a potem kto艣 mi si臋 tu p臋ta艂 po lesie i na r臋ce patrzy艂, wi臋c w ko艅cu wola艂em nie rusza膰. Nie wiem kto, bo milicja to ju偶 nie by艂a. Na nosa czu艂em, 偶e kto艣 tu jest, chocia偶 cz艂owieka ani razu nie widzia艂em i g艂ow臋 bym da艂, 偶e on ode mnie oczu nie odrywa.
— Jeden tylko? — zdziwi艂 si臋 Maciek. — Nie wytrzyma艂by chyba, te偶 przecie偶 kiedy艣 sypia. A pilnowa膰 musia艂 bez przerwy, bo sk膮d mia艂 wiedzie膰, kiedy pan p贸jdzie do lasu? Jeden nie da rady.
— Nie da — zgodzi艂 si臋 Mentalski. — Ja r贸偶nie chodz臋. Ale ja te偶 nie wiedzia艂em, kiedy on za mn膮 p贸jdzie.
— A psy?
— Psy to mi wytropi艂y par臋 dzik贸w, sarny i jelenia. One s膮 tresowane na zwierzyn臋, a nie na ludzi. No i ryzyk-fizyk, pomy艣la艂em sobie, 偶e zobacz臋, co b臋dzie. Wlaz艂em na drzewo i zlaz艂em z tego drzewa z t艂umokiem, takim niedu偶ym, pod pach臋 wzi膮艂em i do domu. A on tu ju偶 na mnie czeka艂.
— A co by to w t艂umoku? — zaciekawi艂am si臋 mimo woli.
— 艢miecia r贸偶nego napcha艂em, byle co. G臋sta korona, z do艂u nic nie by艂o wida膰, co tam na tym drzewie robi臋. Da艂 si臋 nabra膰, szmat臋 mi na 艂eb zarzuci艂, akurat jak drzwi otwiera艂em, pieski uwi膮zane by艂y... Tak prawd臋 m贸wi膮c, to worek by艂 chyba, bo mnie od razu sp臋ta艂o. W 艂eb waln膮艂, zamroczy艂o mnie i przeckn膮艂em si臋 ju偶 na 艂贸偶ku. Nikogo nie by艂o.
— I nie widzia艂 go pan?
— A sk膮d! Us艂ysze膰, to go us艂ysza艂em, ale nim si臋 zd膮偶y艂em obr贸ci膰, ju偶 ten worek mia艂em na 艂bie. Od ty艂u mnie dopad艂.
— I kiedy to by艂o?
— Ko艂o po艂udnia. W jasny dzie艅. Tak my艣la艂em, 偶e mo偶e w ko艅cu kto przyjdzie i mnie uwolni.
— Mnie si臋 zdawa艂o, 偶e pan spa艂 — wtr膮ci艂 Maciek niepewnie.
— A co mia艂em robi膰? Niewyspany by艂em niemo偶liwie, bo on mnie pilnowa艂, a ja jego, prawie z lasu nie wychodzi艂em. Ba艂em si臋, 偶e on to drzewo znajdzie, chocia偶by przez przypadek. No to jak si臋 przeckn膮艂em z tego zamroczenia, pos艂ucha艂em troch臋, czy si臋 nic nie dzieje i usn膮艂em, sam nie wiem kiedy. Pukali艣cie w szyby, m贸wicie... Nic nie s艂ysza艂em, jakbym s艂ysza艂, chocia偶 bym charcza艂. Charcze膰 mog艂em...
Pomy艣la艂am, 偶e nawet przesadne natr臋ctwo ma swoje dobre strony. Gdyby艣my odjechali do hotelu, zamiast pcha膰 si臋 na chama do le艣nicz贸wki, sp臋tany Mentalski i g艂odne psy czekaliby co najmniej do jutra. Zarazem zdziwi艂o mnie zaskakuj膮ce umiarkowanie z艂oczy艅cy, tamtych zabija艂, a Mentalskiego tylko zwi膮za艂, nie czyni膮c mu krzywdy. Charakter mu si臋 nagle zmieni艂 i subtelno艣膰 zal臋g艂a? Rych艂o w czas...
Mentalski by艂 ju偶 przytomny, przyst膮pi艂am do sprawy.
— Ot贸偶, panie Zefirynie — rzek艂am z westchnieniem. — Na milicji ze艂ga艂am, 偶e nic nam pan nie zd膮偶y艂 powiedzie膰 i dopiero teraz pan powie, je艣li pan w og贸le cokolwiek wie. Nie chcia艂am decydowa膰 bez pana. Ale uwa偶am, 偶e nie mo偶na ukrywa膰 tych papier贸w Goboli, bo i tak ca艂a afera wysz艂a na jaw, a tam mo偶e by膰 wyja艣nienie reszty. I w og贸le niech to nie le偶y w lesie, niech zostanie zabezpieczone.
— My艣li pani, 偶e faktycznie zostanie zabezpieczone?
— My艣l臋, 偶e tak. Jest to w tej chwili podstawowy problem, ju偶 par臋 os贸b si臋 stara, 偶eby 偶adna 艣winia nie zdo艂a艂a tego spaskudzi膰. Mo偶na powiedzie膰, 偶e tworzymy now膮 szajk臋.
— Anty szajk臋 — poprawi艂 Maciek i pokiwa艂 g艂ow膮 potakuj膮co.
Mentalski popatrzy艂 na niego i zamy艣li艂 si臋.
— No dobrze — zgodzi艂 si臋 po chwili. — Ale tak w 艣lepo to ja im tego nie dam, Benek to by艂 m贸j przyjaciel, ja to musz臋 wpierw zobaczy膰. Nie wiem, co tam jest. Jak co trefnego, to spal臋, a reszt臋 mo偶na im odda膰. Znaczy, sami musimy to znale藕膰, a nie od razu lecie膰 z g臋b膮.
Zaakceptowa艂am postanowienie bez namys艂u. Przypomnia艂am sobie, 偶e kiedy艣 Mentalski do sp贸艂ki z Gobol膮 i ku艣nierzem wygrzeba艂 zawarto艣膰 fa艂szywego grobu. Prawdopodobnie nie chcia艂by tego ujawnia膰, czemu si臋 trudno dziwi膰. Nic ju偶 si臋 na to nie poradzi, przepad艂o, nawet im nie ma co odbiera膰, wi臋c niech b臋dzie, ten b艂膮d 偶yciowy ukryjemy.
艢wie偶ym porankiem ruszyli艣my w las. Psy zosta艂y w domu, bo ma艂a by艂a szansa, 偶e oka偶膮 si臋 przydatne. Papier贸w w dziupli nie wyw臋sz膮.
Maciek z Mentalskim uczciwie i rzetelnie sprawdzali drzewa, podzieliwszy sobie las na sektory. Usi艂owa艂am czyni膰 to samo, ale nami臋tno艣膰 okaza艂a si臋 silniejsza. Mimo stara艅 i przej臋cia tematem ca艂y czas jednym okiem patrzy艂am na ziemi臋 i po dw贸ch godzinach mia艂am ju偶 p贸艂 torby grzyb贸w, same prawdziwki i kozaki. Z wydzielonego wok贸艂 le艣nicz贸wki kr臋gu spenetrowali jedn膮 trzeci膮 i znale藕li cztery puste dziuple, kiedy wlaz艂am w krzaki. Prawdziwki rosn膮 idiotycznie, wcale nie pod d臋bami, tylko r贸偶nie, dwa znalaz艂am w g臋stych ja艂owcach. Wepchn臋艂am si臋 g艂臋biej, bo za ja艂owcami jednak ros艂a d臋bina, ga艂臋zie m艂odego drzewa s艂a艂y si臋 po ziemi, kusi艂o mnie, 偶eby pod nie zajrze膰. Zajrza艂am na czworakach, popatrzy艂am, uni贸s艂szy je, 偶adnego grzyba nie by艂o, pu艣ci艂am uniesion膮 ga艂膮藕 i ju偶 zamierza艂am wycofa膰 si臋 ty艂em, kiedy u艣wiadomi艂am sobie, 偶e co艣 mi tam wpad艂o w oko. Unios艂am ga艂膮藕 ponownie i stwierdzi艂am, 偶e widz臋 but. M臋ski. W pozycji dla samotnego buta niew艂a艣ciwej...
Wylaz艂am z k艂uj膮cych krzak贸w i rozejrza艂am si臋. Ma膰ka i Mentalskiego nie by艂o wida膰 i zrobi艂o mi si臋 cokolwiek nieprzyjemnie. Cholera wie, kto tam le偶y i cholera wie, gdzie jest ten, co go po艂o偶y艂. Wola艂abym, 偶eby dla towarzystwa nie k艂ad艂 i mnie...
Nie znosz臋 krzyk贸w w lesie, ale przemog艂am si臋.
— Macieeeek! — rozdar艂am si膮 przera藕liwie. — Panie Zefirynieeee! Hop, hoooop!
Dooko艂a nadal panowa艂a cisza i spok贸j.
Wrzasn臋艂am jeszcze raz i zamilk艂am. Jesienny las zacz膮艂 jakby zmienia膰 swoje oblicze na mniej sympatyczne. Gdzie oni si臋 podzieli, do diab艂a, czy偶by zd膮偶yli odej艣膰 tak daleko...? Zrezygnowa艂am z krzyk贸w, zacz臋艂am porusza膰 si臋 na palcach. Przesz艂am dwa kroki i zatrzyma艂am si臋, je艣li stad odejd臋, nie wiadomo, czy trafi臋 z powrotem, musz臋 to miejsce jako艣 zaznaczy膰. Co艣 kolorowego, widocznego z daleka...
Jedynym kolorowym przedmiotem, jaki mia艂am przy sobie, by艂a du偶a, czerwona portmonetka na bilon i papiery. Przezornie opr贸偶ni艂am j膮 z zawarto艣ci i przywi膮za艂am do wysokiego ja艂owca niebiesk膮 mulin膮 w rzadko spotykanym odcieniu, kt贸rej p贸艂 motka wozi艂am do Kopenhagi, 偶eby tam kupi膰 identyczn膮, bo mojej matce zabrak艂o do haftu. Mulin膮 na tle ciemnej zieleni nie odznacza艂a si臋 zbytnio, ale portmonetka 艣wieci艂a jaskraw膮 plam膮. Ruszy艂am w las, zn贸w si臋 zatrzyma艂am, rozpozna艂am strony 艣wiata, na szcz臋艣cie 艣wieci艂o zamglone s艂o艅ce, zorientowa艂am si臋, gdzie jest le艣nicz贸wka, i cichutko, na palcach, zacz臋艂am oddala膰 si臋 od buta.
Co艣 sz艂o ze mn膮. Gdzie艣 obok delikatnie trzasn臋艂a ga艂膮zka. Zacz臋艂am si臋 ba膰, u艣wiadomi艂am to sobie i z miejsca ogarn臋艂a mnie w艣ciek艂o艣膰. Oczy mia艂am ze wszystkich stron g艂owy, szuka艂am Ma膰ka z Mentalskim, tajemniczego wroga i jakiego艣 odpowiedniego dr膮ga. Dr膮g贸w w jednym miejscu le偶a艂o du偶o, ale zmursza艂ych, 艂ama艂y si臋 ju偶 przy podnoszeniu, o zamachu nimi nie by艂o co nawet my艣le膰. Scyzoryk, jako narz臋dzie obronne, wydawa艂 mi si臋 niedoskona艂y. Ba艂am si臋 coraz bardziej i moja w艣ciek艂o艣膰 ros艂a...
W tej sytuacji dostrzeg艂am grzyby. Trzy prawdziwki ros艂y jak na zam贸wienie, nie wytrzyma艂am, otworzy艂am scyzoryk, przykl臋k艂am obok, po艣piesznie wykr臋ci艂am je z ziemi. Obci臋艂am ko艅ce trzon贸w, w艂o偶y艂am 艂up do torby i wci膮偶 jeszcze kl臋cz膮c, obejrza艂am si臋. Co艣 mign臋艂o za mn膮 i znik艂o, ale zd膮偶y艂am to zobaczy膰.
Podnios艂am si臋 dopiero po chwili, bo na moment zamar艂am, nie dowierzaj膮c w艂asnym oczom. U艂amek sekundy, mog艂am si臋 omyli膰... Chyba jednak nie... Prawie przesta艂am si臋 ba膰, moje obawy zyska艂y inne t艂o, w艣ciek艂o艣膰 zmieni艂a nieco charakter. Ruszy艂am szybciej, staraj膮c si臋 nie patrze膰 na ziemi臋, 偶eby zn贸w przypadkiem nie zobaczy膰 grzyb贸w. Nie sz艂am ju偶 cicho, robi艂am ha艂as jak stado bawo艂贸w. Milczenie straci艂o sens.
— Maciek, do cholery, gdzie jeste艣cie! — wrzasn臋艂am z furi膮 i nieco rozpaczliwie.
— Tutaj! — odkrzykn膮艂 Maciek niezbyt g艂o艣no.
Znalaz艂am ich wreszcie za k臋p膮 艣wierk贸w, a mo偶e to by艂y sosenki, nigdy nie umia艂am odr贸偶ni膰 m艂odego 艣wierka od m艂odej sosny. Mentalski sta艂 pod d臋bem, a Maciek siedzia艂 na ga艂臋zi i piastowa艂 w obj臋ciach du偶y tob贸艂.
— Nie wiedzieli艣my, 偶e to ty — wyja艣ni艂. — Woleli艣my si臋 nie odzywa膰. Mamy to.
Poda艂 tob贸艂 Mentalskiemu i zlaz艂 z drzewa. Popatrzy艂am z roztargnieniem. Wierzchni膮 warstw臋 tobo艂u stanowi艂a foliowa p艂achta albo worek, obwi膮zany sznurkami. Nie mia艂am teraz g艂owy do znalezisk.
— S艂uchajcie, tam kto艣 le偶y — powiedzia艂am po艣piesznie. — To znaczy, tak przypuszczam, bo widzia艂am tylko but. Zaznaczy艂am to miejsce.
— Gdzie?!
— Tam, sk膮d przysz艂am. Sama nie wracam.
— O, rany boskie... P贸jdziemy razem, trzeba chyba sprawdzi膰...?
— A to? — spyta艂 Mentalski, potrz膮saj膮c tobo艂em.
— We藕miemy ze sob膮!
Zawaha艂am si臋.
— Czekaj, ja nie wiem, czy to b臋dzie dobrze. Nie jeste艣my sami w tym lesie...
Maciek zainteresowa艂 si臋 gwa艂townie.
— A co? Jest milicja?
— Przeciwnie. Na moje oko jest wr贸g.
— Jaki wr贸g?
Zn贸w si臋 zawaha艂am.
— Nie dam g艂owy, ale widzi mi si臋, 偶e chyba Przemys艂aw...
O Przemys艂awie Maciek nas艂ucha艂 si臋 dostatecznie, 偶eby teraz troch臋 zbaranie膰. Mentalski patrzy艂 pytaj膮co i przyciska艂 tob贸艂 do piersi. Zdenerwowa艂am si臋, nie wiadomo by艂o, co zrobi膰, tam hipotetyczny trup, tu papiery Goboli, kr膮偶膮cy dooko艂a Przemys艂aw, a gdzie艣 jeszcze milicja, kt贸rej chwilowo nale偶y unika膰. Nas jest troje, on jeden, ale jak go znam...
Mentalski zachowa艂 przytomno艣膰 umys艂u.
— Maciek, w艂a藕 na drzewo — zakomenderowa艂. — Najwy偶ej jak mo偶esz. We藕miesz to i b臋dziesz siedzia艂, dop贸ki nie wr贸cimy, cz艂owieka na drzewie tak 艂atwo nie dopadnie. A do nas te偶 nie podejdzie. Nie wiem, kto to jest, ale mam tego dosy膰.
Odda艂 Ma膰kowi tob贸艂 i zdj膮艂 z plec贸w bro艅. Prawdopodobnie by艂a to dubelt贸wka, bo mia艂a dwie lufy. Maciek pos艂usznie wr贸ci艂 na d膮b i znikn膮艂 w listowiu.
— Jakbym mia艂 jakie kamienie, m贸g艂bym mu zrzuca膰 na g艂ow臋! — westchn膮艂 z 偶alem.
Poradzi艂am, 偶eby zrzuca艂 艣mieci. W ka偶dej dziupli jest mn贸stwo 艣mieci, mo偶na napastnikowi zapr贸szy膰 oczy i b臋dzie z g艂owy. Ucieszy艂 si臋 z pomys艂u, utkn膮艂 tob贸艂 gdzie艣 na ga艂臋zi i zsun膮艂 si臋 do dziupli po amunicj臋.
Ruszy艂am z Mentalskim w drog臋 powrotn膮, wypatruj膮c portmonetki.
Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e sz艂am w tym kierunku z oczami w tyle g艂owy. Nie trafi艂abym bez tego, las z ka偶dej strony wygl膮da inaczej. Dzi臋ki patrzeniu za siebie znalaz艂am teraz miejsce, gdzie obci臋艂am korzenie trzech prawdziwk贸w i dostrzeg艂am Przemys艂awa, potem sk艂adowisko zmursza艂ych dr膮g贸w, potem powinnam ju偶 zobaczy膰 czerwon膮 plam臋 portmonetki na wysokim ja艂owcu.
Czerwonej plamy nie by艂o, k臋py ja艂owc贸w ros艂y wsz臋dzie.
Zwolni艂am i zacz臋艂am si臋 rozgl膮da膰.
— Mo偶e dalej? — powiedzia艂 Mentalski. — Jakie to by艂o miejsce?
— G臋ste ja艂owce, jeden wysoki, na skraju, od tej strony a za nimi, od tamtej, m艂ody d膮b. Ga艂臋zie mu si臋 s艂a艂y po ziemi. Za d臋bem te偶 ja艂owce, ale mo偶liwe, 偶e r贸s艂 tam i stary. Nie spojrza艂am, zobaczy艂am but i od razu wylaz艂am.
— To ju偶 chyba wiem. Ro艣nie i stary. To powinno by膰 tam.
K臋pa znajdowa艂a si臋 przed nami, wysoki krzak ja艂owca wygl膮da艂 znajomo, ale moja portmonetka znik艂a. Dobrze, 偶e z niej wszystko wyj臋艂am. Niemniej nie by艂 to las g臋sto zaludniony i obecno艣膰 zwyczajnego z艂odzieja wyda艂a mi si臋 w膮tpliwa. Jeden si臋 znalaz艂 na ca艂膮 okolic臋 i od razu trafi艂 na moj膮 portmonetk臋...?
Gdzie j膮 wiesza艂am, pami臋ta艂am doskonale. Przyjrza艂am si臋 temu miejscu, w艣r贸d igie艂 ja艂owca pozosta艂y male艅kie strz臋pki niebieskiej muliny. Zd膮偶y艂am pomy艣le膰, co by by艂o, gdyby艣my nie wr贸cili, gdyby tam rzeczywi艣cie le偶a艂 trup, gdyby zawiadomi艂 o tym kto艣 inny i znalaz艂aby go milicja. Oczyma duszy ujrza艂am, jak zdejmuj膮 te strz臋pki, badaj膮 pochodzenie nitek, stwierdzaj膮, 偶e nie nasza, zagraniczna... Mo偶e cudownym sposobem wpad艂aby im w r臋ce tak偶e i portmonetka, a w niej moje prywatne mikro艣lady. Pierwsza podejrzana gotowa...
Jak zwykle zd膮偶y艂am to sobie wyobrazi膰 w u艂amku sekundy.
Mentalski z dubelt贸wk膮 w gar艣ci wczo艂ga艂 si臋 pod ja艂owce i uni贸s艂 ga艂臋zie d臋bu. Chwil臋 patrzy艂, po czym wylaz艂 ty艂em.
— To cz艂owiek le偶y w tym bucie — zawyrokowa艂. — Od tamtej strony chyba 艂atwiej si臋 dosta膰, ale lepiej b臋dzie wezwa膰 milicj臋 od razu. Mo偶e tam znajd膮 jakie 艣lady.
Przy艣wiadczy艂am skwapliwie, sm臋tnie my艣l膮c, 偶e znajd膮 pewnie tak偶e moj膮 w艂asno艣膰 i niew膮tpliwie szcz膮tki tych grzyb贸w, po kt贸re si臋 tam wepchn臋艂am. Wyjd臋 im na prowadzenie, jak amen w pacierzu. Matko jedyna, cud b臋dzie, je艣li mnie w ko艅cu nie zamkn膮...
Maciek czeka艂 cierpliwie na drzewie, chocia偶 przez chwil臋 mia艂am obawy, 偶e zniknie, tak samo jak portmonetka. Szkoda mi jej by艂o, lubi艂am j膮, dosta艂am w prezencie na gwiazdk臋 i okaza艂a si臋 wyj膮tkowo por臋czna. Odbior臋 cholernikowi, nawet gdybym za to mia艂a i艣膰 siedzie膰!
Do le艣nicz贸wki by艂o dziesi臋膰 minut drogi. Mentalski dzwoni艂 do komendy, patrz膮c, jak r贸wnocze艣nie rozpakowujemy tob贸艂. By艂y to dwie torby foliowe, jedna w drugiej, obie uszczelnione ta艣m膮 klej膮c膮. Wewn膮trz znajdowa艂y si臋 ju偶 tylko wielkie, papierowe koperty i ma艂y woreczek z p艂贸tna. Z woreczka wysypa艂 si臋 fragment wystawy jubilerskiej, g艂贸wnie brylanty. Naszyjnik, kilka pier艣cionk贸w, bransoletka, broszka i troch臋 kamieni luzem.
— Cholera — mrukn膮艂 Maciek ponuro.
— Nie dotykajmy tego — poradzi艂am przezornie. — Wrzu膰my z powrotem i p贸藕niej si臋 zastanowimy. Trzeba pomy艣le膰, jak im to odda膰, bo ju偶 za samo rozpakowanie chyba nas zabij膮.
— A pewnie — przy艣wiadczy艂 Maciek i przytrzyma艂 woreczek pod blatem sto艂u. Zgarn臋艂am do niego precjoza no偶em kuchennym.
— Za jaki kwadrans tu b臋d膮 — zawiadomi艂 Mentalski i podszed艂 do sto艂u. — Te 艣wiecide艂ka to mnie nie obchodz膮, ale papiery chc臋 zobaczy膰.
Ogl膮dali艣my koperty kolejno, 偶eby nie narobi膰 ba艂aganu. Stare sztab贸wki, znajomy widok. Stare zdj臋cia, kilka sztuk zaledwie, ale w tej ca艂ej sprawie zdj臋cia wci膮偶 okazywa艂y si臋 bezcenne, fotograficzna afera, mo偶na powiedzie膰... Wyci膮gn臋艂am lup臋, Maciek na wszelki wypadek odwraca艂 wszystkie i zagl膮da艂 pod sp贸d.
— S艂uchajcie, tu jest co艣 napisane...
Mentalski wyj膮艂 mu to z r臋ki, odczyta艂 tekst, najpierw po cichu, a potem g艂o艣no.
— Benek napisa艂. To jest Alfred Koz艂owski, kt贸ry przyj膮艂 nazwisko Bock. Jego proteza jest fa艂szywa, ma obie r臋ce. To on zabi艂 Lothara Schulca, Floriana G膮sk臋, Szczepana Pi膮tkowskiego i Zenona Klusk臋. Szuka mnie, 偶eby te偶 zabi膰, bo za du偶o wiem.
O ma艂o nas nie zad艂awi艂a ta informacja, wydar艂am mu zdj臋cie z r膮k, wyr偶n臋li艣my si臋 z Ma膰kiem g艂owami, a偶 hukn臋艂o. Wreszcie mog艂am si臋 upewni膰 co do tego piekielnego Koz艂owskiego, tatusia Fredzia, m臋偶a Gaci...
Du偶o wida膰 nie by艂o. Koz艂owski, pochylony, co艣 robi艂, wygl膮da艂o, jakby my艂 r臋ce w miednicy, musia艂 si臋 obejrze膰 akurat w momencie pstrykni臋cia i pokaza艂 trzy czwarte twarzy. Rozpozna艂am go, chocia偶 na tym zdj臋ciu by艂 m艂ody. W gruncie rzeczy niewiele si臋 zmieni艂, a uroda mu pozosta艂a. I niew膮tpliwie Gaci pozosta艂 niefart do Finetki...
— Co za Lothar Schulc? — spyta艂 Maciek, zaskoczony i nieco zdenerwowany. — Takiego jeszcze nie by艂o, wiecie co艣 o nim?
— Nic kompletnie — odpar艂am. — Gobola go wymieni艂 na pierwszym miejscu, wi臋c mo偶e to by艂o najwcze艣niej? Pierwsza ofiara? Panie Zefirynie, pan co艣 wie?
Mentalski ponuro pokiwa艂 g艂ow膮.
— Wiem, ale to potem wam powiem. Teraz najpilniejsze te rzeczy, bo tylko patrze膰, jak przyjad膮. Szuka艂 go, 偶eby zabi膰, no i znalaz艂 w ko艅cu...
Dokumenty Goboli rzeczywi艣cie by艂y fascynuj膮ce. Informacje o miejscach ukrycia 艂up贸w wojennych spisane by艂y w punktach, przy ka偶dej uzupe艂nienie, sk膮d pochodzi wiadomo艣膰. Oddzielnie rejestr ludzi, tych co chowali i tych co usi艂owali znale藕膰 albo znale藕li, Mundzio zajmowa艂 tam do艣膰 zaszczytn膮, wysok膮 pozycj臋. Oddzielnie niemieckie dokumenty, chyba wojskowe. Prawie zdziwi艂o mnie, 偶e nie ma tam nic o Bursztynowej Komnacie, bo zakres wiedzy Goboli w tej dziedzinie by艂 wstrz膮saj膮cy!
— O rany! — powiedzia艂 nagle Maciek. — S艂uchaj! Zdobyczne, wyniesione z Powstania Warszawskiego, znalezione przez Lucyn臋 Szczygielsk膮... Czy to przypadkiem nie twoja ciotka?
Szarpn臋艂o mn膮 dodatkowo.
— Ale偶 tak! Jezus Mario, komu ona to da艂a?!
— Jakiemu艣 Kowalskiemu. Rzadkie nazwisko. Ale ten Kowalski mia艂 sitw臋 z Latajem, a Latajowi Gobola to ukrad艂, tak tu napisa艂.
— Ju偶 nie 偶yje, wi臋c nie ma co ukrywa膰 — powiedzia艂 stanowczo Mentalski. — Zreszt膮 s艂usznie ukrad艂 i dobrze zrobi艂.
W jednej kopercie znalaz艂am listy od Hilla. Nie pr贸bowa艂am ich odczyta膰, bo by艂y po niemiecku. Adres nadawcy kanadyjski, mo偶liwe, 偶e poniewiera艂 mu si臋 w domu kt贸ry艣 z nowszych, jaka艣 ostatnia korespondencja, mo偶liwe, 偶e zab贸jca j膮 znalaz艂, mo偶liwe, 偶e dopiero wtedy pozna艂 adres Hilla i pojecha艂 go wyko艅czy膰, mo偶liwe, 偶e to nie ja go na ten 艣lad naprowadzi艂am, tylko tak si臋 przypadkiem zbieg艂o. Daj Bo偶e, amen!
— Gliny zaraz tu b臋d膮 — przypomnia艂 Maciek ostrzegawczo. — Co robimy? Ja bym im tego nie dawa艂, wol臋, 偶eby wzi膮艂 bezpo艣rednio ten tw贸j kapitan, jak mu tam, Legowski.
— Ja te偶 wol臋. Przyjad膮, bo w ja艂owcach le偶膮 zw艂oki, a nie dlatego, 偶e znale藕li艣my spadek po Goboli, jedno z drugim nie ma nic wsp贸lnego. Kto tam le偶y, do diab艂a...? To trzeba schowa膰 i nic nie m贸wi膰, zabierzemy do Warszawy ca艂o艣膰, albo spr贸buj臋 zadzwoni膰 do kapitana, niech robi, co chce. Zbieraj do worka!
— Gdzie schowa膰?
— Nie wiem. Panie Zefirynie, gdzie schowa膰?
— W waszym samochodzie — odpar艂 Mentalski bez wahania. — Jakby tu pad艂y na mnie jakie podejrzenia, mog膮 mi przeszuka膰 dom. A wy pewno zaraz odjedziecie.
— O ile r贸wnie偶 nie padn膮 na nas jakie艣 podejrzenia — mrukn膮艂 Maciek i zgarn膮艂 foliowe torby.
Samoch贸d sta艂 na podw贸rzu Mentalskiego. Dla kamufla偶u mocno rozszerzy艂am zakres wykonywanych czynno艣ci, sprawdzi艂am olej, dola艂am niepotrzebnie wody do akumulatora, przetar艂am szyby. Bardzo przydatne okaza艂y si臋 butelki po piwie, turlaj膮ce si臋 po ca艂ej pod艂odze, uprz膮ta艂am je d艂ugo i wytrwale. Foliowe torby wepchn臋艂am pod tylne siedzenie, kt贸re odsuwa艂o si臋 z trudem i mog艂o stanowi膰 pewne zabezpieczenie przed ewentualnym z艂odziejem. Ca艂y czas pami臋ta艂am o Przemys艂awie, kt贸rego obawia艂am si臋 znacznie bardziej ni偶 milicji.
Porucznik, wci膮偶 ten sam, powita艂 nas jak starych znajomych.
— Pa艅stwo tak cz臋sto b臋d膮 do nas przyje偶d偶a膰? — zainteresowa艂 si臋 grzecznie. — Ja bym chcia艂 to wiedzie膰, bo co pa艅stwo przyjad膮, zaraz trup. Du偶o tego jeszcze b臋dzie?
Z lekkim wysi艂kiem pohamowa艂am ch臋膰 wyznania mu, 偶e gdziekolwiek pojad臋, trupy 艣ciel膮 si臋 g臋sto. Mog艂oby to wprowadzi膰 uci膮偶liwe komplikacje.
— Ten to nie nasz — oznajmi艂am godnie. — Nie mieli艣my go w planach. W og贸le nie wiemy, kto to jest i sk膮d si臋 wzi膮艂, mo偶e to jaka艣 konkurencja. Kapitana Legowskiego przypadkiem u pana nie by艂o? Dzwoni艂 mo偶e?
— Kto go znalaz艂? — odpar艂 na moje pytanie porucznik.
— Ja, ale...
— Ja te偶 go widzia艂em — przyzna艂 si臋 uczynnie Mentalski.
— To prosz臋 prowadzi膰. Dok艂adnie t膮 sam膮 drog膮.
Maciek zosta艂 na gospodarstwie, usiad艂 na schodkach tylnego ganku i nie odrywa艂 oczu od samochodu. Weszli艣my w las, Mentalski szed艂 jak po sznurku, lekcewa偶膮c ostatnie 偶yczenie porucznika, bo i tak nie wiadomo by艂o, co uzna膰 za t臋 sam膮 drog臋. Moje grzybowe meandry, tras臋 do drzewa z dziupl膮 czy najkr贸tsz膮 艣cie偶k臋 do domu, t臋, kt贸r膮 wracali艣my. Po paru minutach z rozgoryczeniem spojrza艂am na wysoki ja艂owiec i pokaza艂am palcem.
— T臋dy wlaz艂am.
— Po co?
— Po grzyby. Tam ros艂y, gdzie pan zobaczy resztki. Oczy艣ci艂am je od razu. Jeszcze nie wiedzia艂am, 偶e dalej jest but.
Porucznik westchn膮艂, wczo艂ga艂 si臋 ostro偶nie popatrzy艂. Po czym wylaz艂 ty艂em. Ekip臋 ze sob膮 przywi贸z艂 liczn膮, czterech ludzi, jeden z nich okaza艂 si臋 fotografem. Zanim dotarli do buta z przyleg艂o艣ciami, spenetrowali teren dooko艂a centymetr po centymetrze pstrykaj膮c co krok. Zaniepokoi艂am si臋 nagle.
— Je偶eli ten w krzakach jeszcze 偶yje, to mu si臋 nie藕le przys艂u偶yli艣my — szepn臋艂am do Mentalskiego. - Mo偶e najpierw trzeba by艂o wezwa膰 pogotowie albo co.
— Nie — odszepn膮艂 bez wahania Mentalski. - Nie 偶yje. Ja to wiedzia艂em od razu.
— Sk膮d?
— Nie wiem. Ale wiedzia艂em.
Strz臋pki nici z ja艂owca porucznik zdj膮艂 osobi艣cie z wielk膮 pieczo艂owito艣ci膮. Uzna艂am, 偶e lepiej b臋dzie przyzna膰 si臋 dobrowolnie i bez nacisku.
— To moje. Przywi膮za艂am tym portmonetk臋, 偶eby trafi膰 do tego miejsca z powrotem.
— Jak膮 portmonetk臋?
— Czerwon膮. Dosy膰 du偶膮.
— I gdzie ona jest?
— Nie wiem. Jak wr贸cili艣my, ju偶 jej nie by艂o. Nie spad艂a, wi臋c chyba kto艣 ukrad艂.
Trwa艂o to wszystko tyle czasu, 偶e w艂a艣ciwie te zw艂oki mo偶na by艂o zostawi膰 tam ju偶 na zawsze. Przysypa膰 czymkolwiek i by艂yby pochowane. Porucznik mia艂 inne pogl膮dy, obejrzawszy szyszk臋 i ka偶dy patyczek, kaza艂 denata wyci膮gn膮膰.
Ku mojej uldze, drugi osobnik z ekipy okaza艂 si臋 lekarzem.
— Osiem do dziesi臋ciu godzin — oznajmi艂 podnosz膮c si臋 i otrzepuj膮c spodnie. — Na pierwszy rzut oka cios karate w szyj臋. Reszta po sekcji.
Pocieszy艂o mnie to odrobin臋. O ile wiedzia艂am ciosami karate nie dysponowa艂o 偶adne z nas, ani Maciek, ani Mentalski, ani ja. Co do siebie by艂am nawet zupe艂nie pewna. Policzy艂am po艣piesznie czas i wysz艂o mi, 偶e kto艣 go zabi艂 mi臋dzy trzeci膮 w nocy a pi膮t膮 rano. Spali艣my wszyscy a偶 do wp贸艂 do si贸dmej i nie mieli艣my alibi. Psy Mentalskiego mog艂yby za艣wiadczy膰, 偶e nikt z nas nie wychodzi艂 z domu, ale nie b臋d膮 ich pyta膰.
Porucznik uczyni艂 zapraszaj膮cy gest.
— Znaj膮 go pa艅stwo?
Podeszli艣my i popatrzyli艣my r贸wnocze艣nie. Wystarczy艂 mi jeden rzut oka i wcale nie dlatego, 偶e nieboszczyk na lewej r臋ce mia艂 grub膮, czarn膮 r臋kawiczk臋. Ogl膮da艂am go ju偶 dwukrotnie i to niedawno, przed paroma tygodniami w Kanadzie i przed godzin膮 na fotografii. Nie zmieni艂 si臋 wcale. W pierwszym momencie nic innego nie uda艂o mi si臋 pomy艣le膰, jak tylko to, 偶e Gacia zosta艂a wdow膮...
Natychmiast potem wtr膮ci艂a si臋 dusza. Nagle b艂ysn臋艂a mi pewno艣膰, 偶e Mentalski si臋 r膮bnie. Powie, 偶e dopiero co widzia艂 jego zdj臋cie, 偶e by艂o o nim gadanie, 偶e Gobola oskar偶y艂 go o zbrodnie... Wyjd膮 na wierzch odnalezione papiery. Ju偶 otwiera艂 usta.
— To jest niejaki Alfred Koz艂owski, obywatel RFN, teraz nazywa si臋 Bock! — rykn臋艂am z wielkim naciskiem, a偶 echo posz艂o po lesie. — Jego syn mieszka w Warszawie na Siekierkach, ale nie wiem, czy si臋 do niego przyzna.
Mentalski zamkn膮艂 usta.
— Zna艂a go pani? — spyta艂 porucznik.
— Kt贸rego? Syna czy tego tu...?
— Tego.
— Osobi艣cie nie. Raz go widzia艂am w naturze, nie wiedzia艂am wtedy, kto to jest, potem mi go opisywano. Ale poznaj臋 po protezie, ogl膮da艂am jego r臋ce na zdj臋ciach w du偶ym powi臋kszeniu.
Porucznik skierowa艂 pytaj膮ce spojrzenie na Mentalskiego.
— To jest znajoma twarz — o艣wiadczy艂 Mentalski. — Ja go musia艂em kiedy艣 widzie膰, ale by艂 wtedy o wiele m艂odszy. Co do nazwiska, to nie zna艂em i nie znam. I tak mi si臋 jako艣 wydaje, 偶e w tych dawniejszych czasach widzia艂em go ko艂o Benka... Znaczy, ko艂o Goboli. Ale dok艂adnie nie pami臋tam, tylko mi to tak jakby w oczach majaczy.
— Da si臋 tu jako艣 bli偶ej podjecha膰?
— Jest le艣na droga od tamtej strony, ze sto pi臋膰dziesi膮t metr贸w b臋dzie, ale bli偶ej ju偶 nie...
Kiedy wr贸ci艂am do le艣nicz贸wki, na schodkach obok Ma膰ka siedzia艂 kapitan Legowski, mocno zamy艣lony. Usiad艂am obok.
— Mam wie藕膰 ten nab贸j do Warszawy i tam panu przekaza膰, czy odbierze pan to ode mnie ju偶 tutaj? — spyta艂am zgry藕liwie. — Przeciwnik nam si臋 wykrusza, niebezpiecze艅stwo kl臋艣nie, wi臋c mog臋 zrobi膰, jak pan uwa偶a.
— Kto tam le偶y, w tym lesie?
— Koz艂owski, czyli Bock. Gwarantowane.
— Nie m贸w! — krzykn膮艂 Maciek, 偶ywo poruszony. — Powa偶nie?
— Jak Boga kocham.
— Co艣 podobnego...! A my艣my wpierali w porucznika, 偶e nic z tym wsp贸lnego nie mamy...
— Razem wracamy — zarz膮dzi艂 kapitan Legowski i podni贸s艂 si臋 ze schodk贸w. — Tylko przedtem obejrz臋 sobie to miejsce w lesie. Papiery niech na razie zostan膮 u pani, odda mi pani w Warszawie. Zdaje si臋, 偶e istotnie zosta艂 nam ju偶 tylko jeden front...
* * *
— Ciekawa rzecz, sk膮d mu si臋 bierze to rozszala艂e zaufanie do ciebie — powiedzia艂 nieco k膮艣liwie Mateusz, zapalaj膮c papierosa nad zdj臋ciem nieboszczyka Koz艂owskiego. — Powinien by艂 ci to odebra膰 od razu, a co najmniej na przedmie艣ciach Warszawy. Tymczasem pozwoli艂 ci przywie藕膰 do domu. Zastanawiam si臋, co to mo偶e znaczy膰.
— Po艣rednio to rozszala艂e zaufanie spada i na ciebie — zauwa偶y艂am grzecznie.
— Tote偶 dlatego si臋 zastanawiam...
— Nie mo偶esz go zwyczajnie zapyta膰? Przecie偶 go znasz.
— Nie widzieli艣my si臋 od wiek贸w. Z r贸偶nych przyczyn. Najwy偶ej przelotnie, mo偶e teraz si臋 zmieni... A ty co? Masz jaki艣 pogl膮d?
Przez ca艂膮 drog臋 z Boles艂awca do Warszawy mia艂am czas przemy艣le膰 spraw臋. Wa艂kowali艣my j膮 z Ma膰kiem na wszystkie strony i wnioski nam z tego powychodzi艂y rozmaite. Ucieszy艂am si臋 nawet, 偶e mog臋 je teraz skonfrontowa膰 z opiniami Mateusza.
— Sam pomy艣l, kogo on ma obecnie w sojuszniczym obozie — wytkn臋艂am. — Ciebie, mnie i w nieco mniejszym stopniu Ma膰ka. Nikt z nas niczego mu nie skr臋ci ani z g艂upoty, ani z chciwo艣ci, ani nawet nadludzka szlachetno艣膰 charakteru nie jest nam potrzebna, bo ju偶 si臋 dok艂adnie ujawnili艣my. A przeciwko, po za艂atwieniu Koz艂owskiego, co mu zosta艂o? Na dobr膮 spraw臋, wy艂膮cznie tajemnicza si艂a. To gdzie lepiej to trzyma膰, u niego czy u mnie?
— No, powiedzmy... Ty, ostatecznie, mo偶esz nawet co艣 zgubi膰 i nic ci za to nie grozi, z posady ci臋 nie wyrzuc膮. Mo偶e masz racj臋... Ale pozostaje kwestia zab贸jstw, musz膮 je przecie偶 jako艣 wyja艣ni膰, a w tym s膮 do tego materia艂y.
— Wszystkie umorz膮, bo sprawca wykorkowa艂.
— Jeszcze zosta艂 sam sprawca. Ciekawe, kto go za艂atwi艂. Nie wierz臋, 偶e wy, ty i ten Maciek. Chyba 偶e le艣niczy?
— Przemys艂aw — mrukn臋艂am pod nosem.
— Co?
— Przypuszczam, 偶e Przemys艂aw Derbacz. Mo偶liwe, 偶e jest to tylko moje pobo偶ne 偶yczenie, ale coraz bardziej robi臋 si臋 o tym przekonana. Pasuje do niego.
Mateusz przygl膮da艂 mi si臋 przez chwil臋 z podejrzliwym niedowierzaniem.
— Wyg艂upiasz si臋?
Pokr臋ci艂am przecz膮co g艂ow膮. Mateuszowi zacz膮艂 si臋 zmienia膰 wyraz twarzy.
— S艂uchaj, to by艂oby zbyt pi臋kne, 偶eby mog艂o by膰 prawdziwe. Nie mog臋 uwierzy膰. Sk膮d ci ten pomys艂 przyszed艂 do g艂owy?
— Widzia艂am go tam na w艂asne oczy. Kr贸tko bo kr贸tko, ale jednak. I on zna karate. Poza tym Mentalski twierdzi艂, 偶e kto艣 tam si臋 p臋ta艂, czatowa艂 na mienie po Goboli, i ani razu mu si臋 nie pokaza艂. Przemys艂aw to potrafi. I nie zabi艂 go, napad艂 i zwi膮za艂 bez szkody dla zdrowia, Koz艂owski by si臋 nie wdawa艂 w takie subtelno艣ci, Przemys艂aw owszem. Ale nie ciesz si臋, nic mu nie zrobi膮, naszym zdaniem on jest nienormalny, wi臋c najwy偶ej dostanie wariackie papiery.
Oblicze Mateusza rozja艣ni艂o si臋 ju偶 wyra藕n膮 nadziej膮.
— Wariackie papiery te偶 dobre. Nawet powiem ci, 偶e wprost doskona艂e. Ty chyba nie masz poj臋cia, ile by to znaczy艂o! Nie zdajesz sobie sprawy, w jakim stopniu ten przeciwny front zosta艂by zachwiany...
Zd膮偶y艂am ucieszy膰 si臋, 偶e zdam sobie spraw臋 za chwil臋, bo Mateusz w rozp臋dzie wyjawi jakie艣 pot臋偶ne tajemnice, ale nie dane mi by艂o dost膮pi膰 tego szcz臋艣cia. W tym w艂a艣nie momencie z艂o艣liwie zadzwoni艂 telefon.
Kapitan Legowski nie rozci膮ga艂 swojego zaufania na niesko艅czono艣膰, ograniczy艂 je do jednego przedpo艂udnia. Upewni艂 si臋, czy jestem w domu i zapowiedzia艂 wizyt臋. Ostrze偶enie, i偶 natknie si臋 na Mateusza, nie zniech臋ci艂o go wcale, przeciwnie, zap艂on膮艂 wyra藕n膮 ch臋ci膮 ogl膮dania nas razem.
Przyby艂 po dziesi臋ciu minutach, obaj z Mateuszem padli sobie w obj臋cia, ale wspomnie艅 z dzieci艅stwa snu膰 nie zacz臋li. Kapitan mia艂 ze sob膮 wielk膮 torb臋 my艣liwsk膮, na samym wst臋pie wyj膮艂 z niej i po艂o偶y艂 na stole czerwony przedmiot.
— Zna pani t臋 rzecz?
— Moja portmonetka! — wykrzykn臋艂am rado艣nie. — Sk膮d...? Chc臋 j膮 z powrotem! Odda mi pan czy te偶 jest to potwornie wa偶ny dow贸d rzeczowy...?
— Jest to dow贸d rzeczowy, ale mo偶e j膮 pani sobie zabra膰. Potrzebna mi jak dziura w mo艣cie.
Schowa艂am j膮 po艣piesznie, 偶eby si臋 przypadkiem nie rozmy艣li艂, i na wolnym skrawku sto艂u postawi艂am kaw臋. Reszta blatu zawalona by艂a spadkiem po Goboli.
— Sk膮d pan j膮 ma? — spyta艂am z zaciekawieniem. — Gdzie by艂a?
— Jest to dow贸d rzeczowy na pani udzia艂 w zab贸jstwie Koz艂owskiego — odpar艂 kapitan Legowski g艂osem wyzutym z wszelkiej intonacji. — Mnie jednak偶e jeden zab贸jca wystarczy. Nie uwierz臋, 偶e przy zadawaniu ciosu trzyma艂a go pani za r臋ce i nogi.
— Karate? — zainteresowa艂 si臋 Mateusz.
— Karate. Tak bezb艂臋dnie, 偶e musia艂 to by膰 przypadek.
— Nie chcia艂bym by膰 natr臋tny, ale mo偶esz powiedzie膰, kto...?
Kapitan westchn膮艂 i popatrzy艂 na mnie.
— Pan Derbacz sam si臋 zg艂osi艂. Zabi艂 go w obronie w艂asnej i bardzo mu przykro. Biografia denata nie pozwala temu zeznaniu nie wierzy膰. Pani portmonetk臋 znalaz艂 w bezpo艣redniej blisko艣ci zw艂ok i zabezpieczy艂.
W艣ciek艂o艣膰 strzeli艂a we mnie i w mgnieniu oka odzyska艂am g艂os, utracony na chwil臋 ze zgrozy.
— A pewnie, 偶e w bezpo艣redniej blisko艣ci, trzech metr贸w nie by艂o! Co za cholera ci臋偶ka, 偶e te偶 ten cz艂owiek nigdy ani nie ze艂偶e, ani prawdy nie powie! M贸wi艂am, 偶e mu nic nie zrobicie! Dalej b臋dzie kr臋ci艂, bru藕dzi艂 i gmatwa艂! Przyzna艂 si臋 tylko dlatego, 偶e go widzia艂am i on widzia艂, 偶e widzia艂am! G艂ow臋 daj臋...!
— Kr臋ci艂 mo偶e i b臋dzie, ale bru偶d偶enia sko艅czone. Jest skompromitowany ostatecznie, czego pani, zdaje si臋, nie docenia.
— Nie on jeden i bez skutku! — warkn臋艂am pod nosem, ale ukoi艂o mnie spojrzenie, jakie kapitan i Mateusz wymienili pomi臋dzy sob膮. Widocznie wchodzi艂y w gr臋 te jakie艣 tajemnicze, niepoj臋te dla mnie i nieznane mi uk艂ady, kt贸re w艂a艣nie szlag trafia艂 i diabli brali. Wygl膮da艂o na to, 偶e Przemys艂awa rzeczywi艣cie mieli艣my z g艂owy, a razem z nim i t臋 upiorn膮 Finetk臋. Szajka upad艂a definitywnie, samotny Mundzio i owdowia艂a Gacia nie znaczyli ju偶 nic.
— A ten Bergel? — przypomnia艂am sobie nagle. — Co z nim? Nie spr贸buje przypadkiem zacz膮膰 na nowo?
— Bergel siedzi — odpar艂 kapitan z lekkim roztargnieniem, zaczynaj膮c przegl膮da膰 szparga艂y na stole. — Zrobi艂 nam t臋 grzeczno艣膰, 偶e co najmniej dwa dokumenty mia艂 fa艂szywe i z tym przyjecha艂 do Polski. Powiem pani jeszcze... Za chwil臋, niech to sprawdz臋...
Przeczeka艂am cierpliwie, a偶 艣mietnik na stole podzieli艂 si臋 na dwa uporz膮dkowane stosy. Wyraz twarzy Mateusza by艂 widocznie zara藕liwy, bo przeni贸s艂 si臋 na kapitana. Przyjrza艂am si臋 im uwa偶nie i uzna艂am za s艂uszne p贸j艣膰 do kuchni po koniak.
Kapitan sko艅czy艂 przegl膮d, wypi艂 zimn膮 kaw臋 i odchyli艂 si臋 na oparcie kanapy.
— Owszem, mo偶emy wznie艣膰 toast — oznajmi艂 z satysfakcj膮. — Powiem pani jeszcze, 偶e dostali艣my te odciski palc贸w od du艅skiej policji. Koz艂owski to by艂 utalentowany facet, istnia艂 w dw贸ch osobach, lew膮 r臋k臋 niekiedy mia艂, a niekiedy nie. W艂asny syn by艂 przekonany, 偶e jej nie ma. T臋 atrap臋 protezy mia艂 zrobion膮 doskonale, nigdy nie podpad艂 i 偶adna policja nie robi艂a mu badania lekarskiego. R臋kawiczk臋 zdejmowa艂 bardzo rzadko i w艂a艣nie co艣 takiego nast膮pi艂o w tej Danii. Nie wiem, co si臋 tam dzia艂o, ale co艣 go musia艂o chyba mocno zaskoczy膰, bo ju偶 nie zdo艂a艂 wr贸ci膰 do symulacji. Pierwszy raz w ca艂ej karierze przytrafi艂 mu si臋 taki pech.
Pomy艣la艂am, 偶e relacje o awanturze dosta艂am widocznie bardzo z艂agodzone. Alicja, raz na 膰wier膰wiecze, wpad艂a w sza艂 i efekt musia艂 by膰 epokowy. Nic dziwnego, 偶e syn s膮siad贸w przerazi艂 si臋 艣miertelnie...
— I te odciski palc贸w, jak rozumiem, s膮 panu znajome?
— Od dawna. Przechowujemy je od trzydziestu lat.
Mateusz nala艂 do kieliszk贸w. Nie pozwoli艂am mu si臋 odezwa膰.
— Zaraz, jeszcze nie wszystko wiem. Co to by艂 za jaki艣 ten Lothar, jak mu tam... Schulc? Najwcze艣niejsza ofiara?
Kapitan Legowski nie usi艂owa艂 ukrywa膰 swojej wiedzy.
— Owszem, najwcze艣niejsza ofiara. Zgin膮艂 kr贸tko po wojnie, w czterdziestym sz贸stym roku. Dysponowa艂 najwi臋ksz膮 ilo艣ci膮 materia艂贸w, bo my艣l o powojennym rabunku za艣wita艂a mu ju偶 w czterdziestym trzecim. Koz艂owski wszed艂 z nim do sp贸艂ki i zabi艂 go, przypadkiem czy z premedytacj膮, tego si臋 ju偶 nie dowiemy.
— A Micha艂ek? Wie pan, jak to by艂o? Kanada rozgryz艂a?
— Owszem. Oni tam maj膮 du偶e mo偶liwo艣ci techniczne, a sugestie od nas troch臋 im pomog艂y, W skr贸cie by艂o tak, 偶e kto艣 waln膮艂 jego g艂ow膮 o burt臋 艂odzi, nieprzytomnego przewl贸k艂 pod wod膮 na 艣rodek jeziora i utopi艂. Sam za艣 skoczy艂 kilka razy i za ostatnim skokiem nie wyp艂yn膮艂. To znaczy, pod wod膮 pop艂yn膮艂 do brzegu, czego nikt nie zauwa偶y艂. Jakie艣 dziecko tylko twierdzi艂o, 偶e przez chwil臋 widzia艂o g艂ow臋 nad wod膮 w po艂owie drogi. Co si臋 tam naprawd臋 dzia艂o, pani powinna wiedzie膰 lepiej ode mnie, to pani tam by艂a, a nie ja.
Spr贸bowa艂am to sobie wyobrazi膰.
— By膰 by艂am, ale cokolwiek oddalona. U Finetki natomiast by艂 Koz艂owski. Chyba Mateusz ma racj臋...
Mateusz powt贸rzy艂 swoj膮 opini臋 o wydarzeniach. Kapitan wys艂ucha艂 z zainteresowaniem i przy艣wiadczy艂, istotnie, mog艂o tak by膰. 殴r贸d艂em konfliktu by艂o zdj臋cie, usun臋li Micha艂ka, 偶eby pozby膰 si臋 wreszcie konkurencji. Udzia艂 Finetki w tej imprezie by艂 nie do rozwik艂ania i nie mia艂am najmniejszych w膮tpliwo艣ci, 偶e kanadyjska policja te偶 do niej nie trafi.
— Swoj膮 drog膮, chcia艂bym na to zdj臋cie popatrze膰 — rzek艂 Mateusz nieco podejrzliwie. — Najlepiej w du偶ym powi臋kszeniu. Mam na my艣li to, kt贸re jej ukrad艂a艣, nie wiem, ale jako艣 mi si臋 to wszystko nie podoba. Nie uspokoj臋 si臋, dop贸ki go dok艂adnie nie obejrz臋.
— Mo偶emy to za艂atwi膰 od razu — zaproponowa艂 uprzejmie kapitan i si臋gn膮艂 do swojej my艣liwskiej torby.
Zaskoczy艂 nas tak, 偶e nie powiedzieli艣my nic. W milczeniu przygl膮dali艣my si臋, jak wyci膮ga z torby przyrz膮d, podobny nieco do rzutnika Alicji, ale trzy razy mniejszy. Przypomnia艂am sobie, 偶e Japonia kocha miniaturyzacj臋.
— Zas艂o艅 okna — poleci艂am Mateuszowi i zdj臋艂am ze 艣ciany haft mojej matki.
— Przecie偶 mamy odbitk臋 — zaprotestowa艂 Mateusz, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca. — Chyba trzeba najpierw zrobi膰 negatyw...?
— Nie przejmuj si臋 — uspokoi艂 go kapitan. — Nic nie trzeba. Technika idzie do przodu, nawet u nas.
Posz艂am po zdj臋cie, kt贸re ca艂y czas tkwi艂o spokojnie w mojej kosmetyczce. Nie znalaz艂am dla niego bezpiecznego miejsca, wi臋c na wszelki wypadek nosi艂am je przy sobie i wozi艂am po 艣wiecie. My艣l, 偶e mog艂oby zosta膰 zakwestionowane na kt贸rej艣 granicy jako materia艂 szpiegowski, przysz艂a mi do g艂owy, ale nie mia艂a 偶adnych konsekwencji. Pozosta艂a my艣l膮 i cze艣膰.
Kapitan pod艂膮czy艂 sw贸j przyrz膮d do gniazdka w 艣cianie i wetkn膮艂 do niego odbitk臋. Prztykn膮艂. W pokoju panowa艂 p贸艂mrok. Na jasnym tle, w miejsce haftu mojej matki pokaza艂 si臋 wielki, czarno-bia艂y obraz.
Wszyscy troje patrzyli艣my na艅 w kamiennym milczeniu. Kawa艂ek obrazu wchodzi艂 wprawdzie w rega艂 z ksi膮偶kami, ale to nie przeszkadza艂o dok艂adnie go rozpozna膰. Poczu艂am, jak mi si臋 robi ca艂kiem niedobrze.
Mateusz chrz膮kn膮艂.
— Sprawd藕 mo偶e, co masz w torebce — zaproponowa艂 dziwnym g艂osem.
— G贸wno — odpar艂am uprzejmie, acz zdecydowanie.
Kapitan nie m贸wi艂 nic i z wyra藕nym upodobaniem wpatrywa艂 si臋 w 艣cian臋.
Widnia艂o na niej olbrzymie, straszliwie ozdobne i potwornie skomplikowane drzewo genealogiczne kr贸l贸w i ksi膮偶膮t francuskich, szczeg贸艂owo opisane pismem maszynowym i przystrojone dekoracyjnymi ornamentami. Nawet w tym powi臋kszeniu ci臋偶ko by艂o wszystko odczyta膰, wyr贸偶niali si臋 nieco kr贸lowie, wybici wersalikami. Najwi臋kszy rozmiar, z nie znanej mi przyczyny, mia艂 Franciszek I.
— No to cze艣膰 — powiedzia艂 z rozgoryczeniem Mateusz. — Kto艣 nas wyrolowa艂 konkursowo. Jak znam Finetk臋...
— Mo偶e nie b臋dzie tak 藕le — przerwa艂 kapitan i zgasi艂 obraz. — Szczerze m贸wi膮c, spodziewa艂em si臋 troch臋 czego艣 podobnego. Zaraz sprawdzimy. Niech pani na razie zostawi te okna.
W milczeniu zapali艂am lamp臋. W oszo艂omieniu usi艂owa艂am zastanowi膰 si臋, co to, u diab艂a, mog艂o znaczy膰. Ukrad艂 mi to kto艣, zamieni艂, tak jak ja Finetce...? Przypomnia艂am sobie, 偶e przez tydzie艅 mia艂 to m贸j syn, Jezus Mario, mo偶e prawdziwe zdj臋cie jest u niego...?!
Kapitan przegl膮da艂 nieliczne listy Hilla do Goboli. Mateusz pali艂 papierosa i przypatrywa艂 mi si臋 z pe艂n膮 zainteresowania zgroz膮. Zdaje si臋, 偶e nie zdziwi艂oby go wcale, gdyby mi nagle wyros艂y pot臋偶ne k艂y, szpony i b艂oniaste skrzyd艂a. Mo偶liwe, 偶e uciek艂by w贸wczas w po艣piechu, ale bez zaskoczenia.
Z jednej koperty kapitan wyci膮gn膮艂 pojedyncz膮, z艂o偶on膮 na p贸l kartk臋 i poprosi艂 o no偶yczki. W zdenerwowaniu nie mog艂am znale藕膰 偶adnych innych, jak tylko krawieckie, d艂ugo艣ci bez ma艂a p贸艂 metra. Pos艂u偶y艂 si臋 nimi ca艂kiem zr臋cznie, delikatnie odci膮艂 brze偶ek kartki z dw贸ch stron i rozchyli艂 naro偶nik. Okaza艂o si臋, 偶e kartka sk艂ada si臋 z dw贸ch warstw papieru, razem sklejonych.
Ze 艣rodka wypad艂a ma艂a odbitka.
Powstrzymali艣my si臋 z doznawaniem ulgi a偶 do chwili, kiedy na mojej 艣cianie pojawi艂a si臋 znajoma, g臋sta mapa, upstrzona nieregularnymi plackami...
Nie od razu odzyska艂am r贸wnowag臋. Kiedy sobie przypomnia艂am wszystko, co czyni艂am, 偶eby r膮bn膮膰 Finetce drzewo genealogiczne francuskiej arystokracji, o ma艂o mnie szlag nie trafi艂. Sk膮d oni wzi臋li to drzewo...?! Kapitan z Mateuszem sk艂adali sobie nawzajem gratulacje, pod niebiosa wynosz膮c przezorno艣膰 nieboszczyka ku艣nierza.
— Wyj膮tkowo przytomny facet — chwali艂 Mateusz. — Je偶eli nie da艂 si臋 przerobi膰 nawet Finetce... Chyba 偶e od pocz膮tku tego nie mia艂, pozosta艂o u nas...?
Kapitan potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
— Chyba mia艂. Papier nie nasz, przysz艂o z Kanady. Wys艂a艂, jak poczu艂, 偶e si臋 robi ko艂o niego troch臋 ciasno. Ba艂 si臋, 偶e jednak w ko艅cu to dostan膮.
— I tak by nie dostali, bo przecie偶 im ukrad艂am — wtr膮ci艂am z ci臋偶k膮 uraz膮.
— Nie m贸g艂 przewidzie膰, 偶e tam przyjedziesz w przest臋pczych celach — zauwa偶y艂 jadowicie Mateusz. — Nie przejmuj si臋, Finetka te偶 namota艂a, a skrupi艂o si臋 na Micha艂ku.
Popatrzy艂am na niego z najwi臋kszym obrzydzeniem, na jakie si臋 mog艂am zdoby膰, i odwr贸ci艂am si臋 do kapitana.
— Sk膮d pan wiedzia艂, 偶e to tam jest?
— Nie wiedzia艂em. Przy ogl膮daniu list贸w wyda艂o mi si臋, 偶e ten jeden jest inny i co艣 w sobie ma. Zamierza艂em sprawdzi膰 p贸藕niej, ale zdecydowa艂em si臋, 偶e lepiej od razu.
— I ca艂e szcz臋艣cie, bo ju偶 bym zupe艂nie nie wiedzia艂, co zrobi膰 — powiedzia艂 Mateusz z ulg膮.
— A teraz wiesz? — spyta艂am zgry藕liwie.
Spojrza艂 na mnie z zaskoczeniem, pewnie dlatego, 偶e nic mi nigdzie nie wyros艂o.
— No... wiesz... w ka偶dym razie...Nie — przyzna艂 nagle. — Prawd臋 m贸wi膮c, nie mam poj臋cia. Niew膮tpliwie lepiej, 偶e mamy to w r臋ku, ale co dalej? Co ty o tym my艣lisz? — zwr贸ci艂 si臋 do kapitana.
Kapitan popad艂 w kr贸tk膮 zadum臋.
— Pani ma ca艂膮 reszt臋, tak?
— Mam. Nie oddam, dop贸ki nie znajdziecie pewnego zabezpieczenia. Zmarnowane to zostanie po moim trupie.
— Tfu, na psa urok — powiedzia艂 Mateusz. — Po moim te偶.
— To ju偶 trzy — policzy艂 kapitan. — Proponuj臋 schowa膰 to komisyjnie w miejscu, o kt贸rym nikt nie musi wiedzie膰, faktu chowania nie rozg艂asza膰...
— I poczeka膰, a偶 jaka艣 w艂adza tego za偶膮da — podpowiedzia艂am g艂osem suchym jak pieprz. — Albo wymy艣li w tej kwestii genialne zarz膮dzenie, podobne do tych wszystkich, kt贸re po艂o偶y艂y nam gospodark臋.
— M贸wi臋 przecie偶, nie rozg艂asza膰! Za to zrobi膰 spis schowanych materia艂贸w...
— I rozes艂a膰 do UNESCO, do Episkopatu, do Interpolu i do konserwacji zabytk贸w. Nie maj膮 chyba wszyscy sitwy ze sob膮?
— Notariat — powiedzia艂 z zak艂opotaniem Mateusz. — Nie wiem, czy nie w艂膮czy膰 w to notariatu. Ja bym chcia艂 mie膰 pewno艣膰, 偶e nie tylko nikt tego nie wykorzysta dla w艂asnych cel贸w...
— Inie sprzeda na Mexico plac...
Popatrzyli na mnie takim wzrokiem, 偶e ten m贸j trup zacz膮艂 si臋 ju偶 rysowa膰 na horyzoncie. Mateusz kontynuowa艂.
— ... Ale tak偶e nie zmarnotrawi. Historia wskazuje, 偶e nic nie trwa wiecznie, nawet marnotrawstwo kiedy艣 ulega zako艅czeniu, a do marnotrawienia mamy ju偶 tak niewiele, 偶e chyba kres jest bliski. Do tego czasu uniedost臋pni膰.
— Kto艣 musi wzi膮膰 na siebie osobist膮 odpowiedzialno艣膰 — podsun膮艂 kapitan. — Za po艂ow臋, powiedzmy. Druga po艂owa gdzie indziej i u kogo innego...
— To po co zbierali艣my to do kupy? Dotychczas by艂o rozproszone !
— O, rany boskie! No wi臋c inaczej, zaraz...
A jednak, mimo wszystko, uda艂o nam si臋 znale藕膰 spos贸b zabezpieczenia tej skarbodajnej dokumentacji. Kapitan mia艂 kilka b艂ysk贸w natchnienia. Mateusz mu dopom贸g艂. 呕adna tajemnicza si艂a nie zdo艂a艂aby ju偶 zaw艂adn膮膰 tym bez naszej wiedzy i bez gromkiego huku dooko艂a.
— Ty wracasz za dwa lata — zwr贸ci艂 si臋 kapitan do Mateusza. — Nie ma sensu czeka膰, a偶 to wszystko diabli wezm膮. Zaczniemy organizowa膰 poszukiwania i wydobycie sukcesywnie, po kawa艂ku, pilnuj膮c sposobu wykorzystania znaleziska...
Spodoba艂o mi si臋 to ogromnie.
— Dok艂adnie tak, jak zaplanowa艂a sobie od pocz膮tku ta ca艂a szajka — pochwali艂am 偶yczliwie. — Z czego wynika, 偶e jednak utworzyli艣my nast臋pn膮. Wbrew historii, istnienie szajki nie ma ko艅ca.
Tym razem popatrzyli na mnie ju偶 takim wzrokiem, 偶e powinnam mie膰 koszmary senne do ko艅ca 偶ycia...
* * *
— S艂uchaj, czy ta Beata nie ma zamiaru wr贸ci膰? — spyta艂 Maciek, kiedy przekaza艂am mu wszystkie ostatnie wiadomo艣ci. Przynale偶no艣ci膮 do nowej szajki nie przej膮艂 si臋 wcale.
— Ma zamiar — odpar艂am. — O ile wiem, w przysz艂ym tygodniu.
— Co ty powiesz? I na d艂ugo?
— Nie mam poj臋cia. U niej to jest zale偶ne od fantazji. A bo co?
— Nic, tak si臋 pytam. Skojarzy艂a mi si臋 z Przemys艂awem.
— Za takie skojarzenie m贸g艂by艣 dosta膰 po pysku, elegancko m贸wi膮c. Lepiej ich oddziel od siebie, bo zrobisz z艂e wra偶enie.
— Powa偶nie my艣lisz, 偶e ona go ju偶 nie tego...?
— A ty by艣 go tego? Dawno go rozgryz艂a, a 艂garstwa nie lubi.
— No owszem — zgodzi艂 si臋 Maciek. — Charakter to on ma wyj膮tkowo parszywy. Dobrze, 偶e wyko艅czy艂 Koz艂owskiego, bo w ten spos贸b obu mamy z g艂owy. A jak ona wraca?
— Jak to jak? Zwyczajnie. Przecie偶 nie piechot膮!
— Nie, mam na my艣li czym. Promem, samochodem, samolotem?
— Samolotem. Przez Kopenhag臋, bo ma jeszcze wzi膮膰 dla mnie od Alicji cebulki. St膮d wiem, 偶e leci we wtorek wieczorem.
— Co to znaczy wieczorem?
— Ko艂o sz贸stej wylatuje i o si贸dmej tu b臋dzie. Bo co?
— Nic. Pewnie po ni膮 wyjedziesz? Co to za cebulki?
Zlitowa艂am si臋 nad nim w ko艅cu, bo chodzi艂 ko艂o tematu jak pies ko艂o jatki.
— Ro艣linne. Nic pilnego, mog膮 pole偶e膰. Nie musz臋 po ni膮 wyje偶d偶a膰, ona zna to miasto i ten kraj. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, 偶eby艣 ty wyjecha艂, poznasz j膮 przecie偶, nie?
— Czym? Tym starym kurduplem?
— Mo偶esz d藕wigiem...
Starszy syn Ma膰ka posiada艂 na w艂asno艣膰 d藕wig samobie偶ny i pos艂ugiwa艂 si臋 nim zawodowo. Nie by艂 to mo偶e pojazd por臋czny, jednak si臋 porusza艂 i usuwa艂 k艂opoty z podnoszeniem walizek. Alternatyw臋 stanowi艂 ma艂y fiat nie pierwszej m艂odo艣ci.
Maciek zg艂upia艂 do tego stopnia, 偶e przez chwil臋 rozwa偶a艂 m贸j pomys艂.
— Nie, to ju偶 lepiej taks贸wk膮. No dobrze, za艂atwi臋 to, nie ma sprawy.
Posun臋艂am si臋 dalej w dziele mi艂osierdzia.
— Przy okazji zwracam ci uwag臋, 偶e ona mieszka obok ciebie. Odkupi艂a pracowni臋 Lesia. Mo偶esz zrobi膰 kolacj臋 i w og贸le zakupy, uchetana nie b臋dzie, bo to 偶adna podr贸偶. A ja te cebulki odbior臋 byle kiedy, nic im si臋 nie stanie.
W poniedzia艂ek wieczorem zadzwoni艂am do Beaty i powiadomi艂am j膮, 偶e na lotnisko prawdopodobnie wyjedzie Maciek. Odwiezie j膮 do domu bez problemu, bo mieszka blisko...
— Maciek? — powiedzia艂a Beata z wyra藕nym o偶ywieniem. — Naprawd臋 ten sam Maciek, z naszego biura? On mnie pami臋ta?
— Owszem, ca艂kiem nie藕le.
— S艂uchaj, ale ja mam problem! Jak ja si臋 powinnam do niego zwraca膰? Panie in偶ynierze, tak jak wtedy?
— Idiotka. Od dwudziestu lat jest grafikiem, a nie in偶ynierem. Mo偶esz m贸wi膰 do niego panie grafiku...
— Nie wyg艂upiaj si臋, ja naprawd臋 nie wiem!
— No to co ci poradz臋. M贸w do niego, jak ci serce dyktuje.
P贸藕niej si臋 dowiedzia艂am, 偶e zgryzota n臋ka艂a ich przez ca艂膮 drog臋. Beata na lotnisku zacz臋艂a od „ty", a Maciek od „pani Beato". Obydwoje r贸wnocze艣nie zmienili front i Maciek przeszed艂 na „ty", a Beata na „panie Ma膰ku". Kolejnej wolty dokonali r贸wnie偶 jak na komend臋 i rozstrzygn臋li kwesti臋 dopiero, kiedy Maciek st艂uk艂 sobie w domu lamp臋 korkiem od szampana...
Na 艣lub zaprosili mnie w grudniu. Ofiarowa艂am im w prezencie g贸ralk臋 pana Seweryna...
KONIEC
1