Stanisław Michalkiewicz: Nim dobiegniemy do końca płotu 2005-05-27 (22:38) Najwyższy Czas!
Konrad Lorenz opisywał kiedyś zachowanie psów znajdujących się po przeciwnych stronach siatkowego ogrodzenia. Biegnąc wzdłuż płotu, ujadały na siebie z narastającą wściekłością i wydawało się, że za chwilę pożrą się nawzajem w mgnieniu oka, kiedy nagle... płot się skończył i psów nic już od siebie nie oddzielało. W jednej chwili cała wściekłość z nich się ulotniła i na sztywnych nogach rozeszły się, każdy w swoją stronę.
Ponieważ od Białorusi oddziela Polskę płot NATO-wski, toteż zarówno Aleksander Łukaszenka, jak i Aleksander Kwaśniewski ujadają na siebie, niczym przedstawiciele polskich elit politycznych podczas kampanii wyborczej. A przecież między obydwoma Aleksandrami jest sporo podobieństw. I jednemu, i drugiemu nogi wyrastają z tego samego miejsca. I jeden, i drugi posługuje się bezpieczniakami do kręcenia lodów. Łukaszenka, co prawda, rządzi swoją Białorusią, jak chce, nie słucha się ani Chiraca, ani Schrödera, ani nawet Busha, czego Kwaśniewski czasami chyba trochę mu zazdrościł, zwłaszcza kiedy musiał nadskakiwać starszej pani (nie pomoże puder róż, kiedy pani stara już) Magdalenie Albright, która już sama nie wie, czy jest Czeszką, czy może Serbką. Mimo jednak tej różnicy są i podobieństwa; Łukaszenka przed nikim nie odpowiada, ale i Kwaśniewski też odmówił stawienia się przed sejmowymi komisjami śledczymi i w aferze Rywina, i w aferze Orlenu. Łukaszenka eksploatuje Białorusów, niczym Fryderyk II swoich Prusaków, którzy po to żyli, żeby król miał z kogo ściągać podatki i brać w rekruty. Ale Kwaśniewski też nie wypadł sroce spod ogona; za jego prezydentury dług publiczny państwa powiększył się do ponad 150 mld dolarów i w rezultacie statystyczna rodzina płaci dzisiaj lichwiarzom tytułem odsetek już 4 tysiące zł rocznie, a przecież nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. Ale Kwaśniewski robi to wszystko demokratycznie, podczas gdy Łukaszenka demokrację na każdym kroku gwałci. O ile tedy Białorusom można jeszcze współczuć, o tyle Polakom nawet już współczuć nie można, bo volenti non fit iniuria. (chcącemu nie dzieje się krzywda)
Więc obydwaj Aleksandrowie biegną wzdłuż NATO-wskiego płotu, ujadając na siebie coraz to wścieklej. Łukaszenka unieważnił wybory w Związku Polaków. Poszło, być może o jakieś intrygi na tle podziału forsy z polskich subwencji, ale minister Rotfeld skwapliwie skorzystał z okazji i wszczął klangor. Tedy Łukaszenka nakazał się wydalić polskiemu dyplomacie. Polska zastosowała retorsję, a w Sejmie odbyła się debata, co to my Łukaszence pokażemy. Poseł Rokita, którego gwiazda jakby ostatnio trochę przygasała, szalenie się ożywił. To bardzo się chwali, zwłaszcza w sprawie tak słusznej, jak walka o demokrację na Białorusi, ale kiedy poseł odgraża się, że naskarży na Łukaszenkę do Unii, a Unia już mu pokaże, to brzmi trochę śmiesznie, mniej więcej tak samo, jak pogróżki chłopczyka, że naskarży na swego wroga tatusiowi, a tatuś już zbije go na kwaśne jabłko. Ale poseł Rokita tak zawsze; jak nie mamusia, to tatuś. Wygląda to tym bardziej śmiesznie, a nawet żałośnie, że tatuś wcale nie zamierza wdawać się w gówniarskie bójki. Wbrew żądaniom delegatów z Polski i republik bałtyckich, by w rezolucji ogłosić, że sytuacją na Białorusi zaniepokojone są "państwa Unii", po burzliwej dyskusji ogłoszono, że zaniepokojone są tylko "delegacje Polski, Litwy, Łotwy i Estonii". Dlaczego, skąd taki spokój u innych?
Ano stąd, że inni doskonale pamiętają, od czego się to wszystko zaczęło. A zaczęło się stąd, że w kwietniu Kondoliza oświadczyła w Wilnie, iż na Białorusi "czas na zmiany". Ano, jak taki rozkaz, to nie ma rady - trzeba zacząć przygotowywać na Białorusi rewolucję w jakimś gustownym kolorze. Minister Rotfeld najwyraźniej gotów jest walczyć o demokrację na Białorusi do ostatniego tamtejszego Polaka, bo, jak słyszymy, tamtejsza mniejszość żydowska dokazuje wobec Łukaszenki cudów lojalności. Wychodzi to naprzeciw oczekiwaniom podstępnego Putina, który z uciechą prowokuje Polskę do bezsilnego ujadania, żeby nakłonić państwa poważne do pozbawienia naszego kraju wszelkiego politycznego znaczenia, jako że "wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie". I już widać efekty tej polityki w stylu Katarzyny i Fryderyka, czemu sprzyja okoliczność, że ścisłe kierownictwo Unii Europejskiej odnosi się z podejrzliwą pogardą do ochotników Kondolizy, którym się wydaje, że za bycie amerykańskimi agentami Niemcy będą wypłacać im jurgielt jak gdyby nigdy nic. Za agenturalne usługi na rzecz Ameryki trzeba było domagać się nie pustych obietnic, że "prezio" po zakończeniu kadencji zostanie sekretarzem generalnym NATO lub ONZ, tylko konkretnych korzyści dla Polski. Tymczasem żadnych korzyści nie widać, bo cóż Polska będzie miała z tego, że "wolną" Ukrainą, za pośrednictwem Borysa Abramowicza Bieriezowskiego sam "filantrop" obetrze sobie łzy po utracie alimentów w Rosji? Cóż Polska będzie miała z tego, że filantrop ewentualnie obetrze sobie łzy również "wolną" Białorusią, tym razem za pośrednictwem, dajmy na to, Włodzimierza Gusińskiego? Jeszcze pół biedy, gdyby, po zwycięstwie demokracji oczywiście, białoruskim prezydentem został Włodzimierz Cimoszewicz. Widząc, że żydowskie lobby postawiło na Marka Borowskiego ("a my wszyscy na Borowskiego"), nawet obiecał "wycofać się" z życia politycznego, więc po zmianie obywatelstwa byłby w sam raz, ale czy to się uda? To się chyba nie uda, bo oto prezydent Bush postanowił utworzyć "korpus krzewienia demokracji". Jak tylko gdzieś demokracja zapuści korzonki, to zaraz wylądują tam cywile ("cywił ci ja, cywił") i będą ją "krzewić". To zupełnie tak samo, jak ekipa Ruchu Pokoju za Stalina. Leopold Tyrmand tak pisał o tym w "Dzienniku 1954": "kilkudziesięciu internacjonalistów występuje w zmiennych rolach, zależnie od potrzeb. Przedstawiciele Hondurasu, Portugalii i Jemenu zdają się wszyscy pochodzić ze Złoczowa i jest w tym jakaś logika: absolwent komunizmu z ulicy Smoczej czy Gęsiej lepiej załatwi co trzeba niż autentyczny peon czy muzułmanin; inna inteligencja, inne przystosowanie, zrozumiała psychika, wypróbowana fachowość". Skutek może być taki sam, jak wtedy: "rozentuzjazmowani obłąkańcy na mitingach (...) kupują wszystko i upajają się (...) bełkotem azteckiego rewolucjonisty z Jukatanu, który jeszcze 15 lat temu był kupcem drzewnym w Górze Kalwarii". Teraz oczywiście internacjonalistów musi być odpowiednio więcej, zwłaszcza gdy demokratyczna ofensywa ruszy na całego, więc dla tubylców po staremu pozostanie rola serwirantów i płatników odsetek, bo przecież ktoś tę demokrację i demokratycznych desantników, którzy dzisiaj już byle czego nie zjedzą, będzie musiał sfinansować.