McDermott J M Psia Ziemia Dzieci辪on贸w


J. M. McDermott

DZIECI DEMON脫W

CZ臉艢C I

TRYLOGII PSIA ZIEMIA


Ludziom, kt贸rzy dbali o mnie podczas pracy nad ksi膮偶k膮 i kt贸rzy wci膮偶 o mnie dbaj膮.

Matce, Ojcu, Bratu, Siostrze - Wam wszystkim j膮 dedykuj臋.


Rozdzia艂 I

M贸j m膮偶 i ja umie艣cili艣my g艂ow臋 z cia艂a, kt贸re znale藕li艣my, na wysokiej skale, gdzie zawsze b臋dzie na ni膮 pada艂o 艣wiat艂o s艂o艅ca i ksi臋偶yca. Za 偶ycia nosi艂 mundur ludzi kr贸la, lecz w艣r贸d przodk贸w mia艂 demona i splami艂 ziemi臋 w miejscu, gdzie umar艂. M贸j m膮偶 i ja modlili艣my si臋 nad t膮 g艂ow膮 do bogini Erin i unosili艣my oczy ku niebu, ku niej. Po艣cili艣my i po艣cili艣my, ca艂y dzie艅. Pili艣my jedynie wod臋, gdy ksi臋偶yc wy艂oni艂 si臋 zza chmur. Modlili艣my si臋 i modlili艣my. W p贸艂mroku poranka Erin zes艂a艂a mi wizj臋. Zawy艂am z b贸lu. Gdzie jest moje cia艂o?!! - wrzasn臋艂a czaszka. Gdzie jest Rachel?!

On i Rachel si臋 kochali. Ona go porzuci艂a. On umar艂, goni膮c j膮.

Zapyta艂am m臋偶a, czy umar艂by dla mnie. Powiedzia艂, 偶e nie.

Jona powiedzia艂by to samo, a偶 do chwili, gdy u艣wiadomi艂 sobie, co zrobi艂.

Jego umys艂 by艂 teraz moim. Mog艂abym przetrz膮sn膮膰 jego wspomnienia, gdybym wiedzia艂a, czego szuka膰, wnikn膮膰 w 偶ycie ludzi wok贸艂 niego, tak jak on ich zna艂. Mog艂am przenikn膮膰 swoimi oczami do jego 艣wiata. R臋ka jego ludzkiej matki na jego twarzy, jego dni i bezsenne noce, jego wielka mi艂o艣膰, to wszystko unosi艂o si臋 na powierzchni 艣wiata. Wejrza艂am w lesiste wzg贸rza, widz膮c, kt贸r臋dy chodzi艂 po艣r贸d nich - jak widzia艂 m贸j dom i jak t臋skni艂 za w艂asnym.

M膮偶 dotkn膮艂 mojej r臋ki. Nawet gdy byli艣my lud藕mi, m贸wili艣my do siebie pod postaci膮 wilk贸w. Jaki艣 trop?

Jego matka by艂a cz艂owiekiem. Jego ojca ju偶 nie ma. 呕yje jeszcze jedno dziecko demona. Nie, dwoje dzieci.

A wi臋c do jego miasta, by chodzi膰 za jego wspomnieniami. Nasienie Elishty musi zosta膰 doszcz臋tnie wypalone, niewa偶ne, kim jest ani kim by艂o. Ci zrodzeni z takiej krwi plugawi膮 偶ycie na ka偶dym kroku.

Jak on si臋 nazywa艂?

Jona. Jest jeszcze dwoje - Rachel Nolander i... Drugie imi臋 mam na ko艅cu j臋zyka.

Oni mog膮 nas doprowadzi膰 do reszty. Nie spiesz si臋. Przypomnisz sobie to imi臋. Wszystko sobie przypomnisz.

* * *

M贸j m膮偶 i ja znale藕li艣my cia艂o opodal niewysokiego klifu. Najpierw je poczuli艣my, co艣 wypali艂o dziur臋 w zapachu s艂onecznik贸w. Potem zobaczyli艣my - le偶a艂o twarz膮 do ziemi, do po艂owy zagrzebane w b艂ocie, sztywne i zimne.

Wszystko co 偶ywe umar艂o tam, gdzie rozla艂a si臋 ska偶ona krew. Ma艂e czerwone grzyby, 艣miertelnie truj膮ce, wyros艂y tam niczym kurzajki. To truj膮ce cia艂o mia艂o na sobie mundur ludzi kr贸la.

M贸j m膮偶 zmarszczy艂 czo艂o. Ostatnim razem by艂 tylko jeden. Nie mia艂 braci ani si贸str. W miar臋 poszukiwa艅 tych dwoje pozosta艂ych mo偶e zaprowadzi膰 nas do kolejnych.

M贸j ukochany odnalaz艂 jednego dawno temu, gdy by艂 m艂ody, a ja jeszcze si臋 nie urodzi艂am. Po tym, jak go zabi艂, przez wiele miesi臋cy chorowa艂 z powodu trucizny we krwi tego cz艂owieka. Wypali艂a mu wszystkie w艂osy na g艂owie. Patrz臋 na niego i nie potrafi臋 go sobie wyobrazi膰 bez d艂ugich srebrnych w艂os贸w spadaj膮cych na plecy.

Opowiada艂 mi historie ze wspomnie艅 tego demona, o 偶yciu wiedzionym w ukryciu, w zau艂kach miasta i na g贸rskich zboczach. Ten czort zjawia艂 si臋 w mie艣cie tylko po to, by kra艣膰 klatki z go艂臋biami i ma艂e go艂膮bki. Lubi艂 ptaszki, lubi艂 obserwowa膰, jak lataj膮. Gdy go znaleziono, wszystkie jego ptaki trzeba by艂o zabi膰 i spali膰. Nie mo偶na by艂o pozwoli膰, by jastrz臋bie i koty z艂apa艂y je i roznios艂y zaraz臋 ze spoconych d艂oni demona g艂aszcz膮cych go艂臋bie pi贸ra.

Dzieci demon贸w nie pojawia艂y si臋 ju偶 cz臋sto. Bezimiennych Elishty zap臋dzono g艂臋boko pod ziemi臋, gdzie nie mogli p艂odzi膰 dzieci z ludzkimi matkami. Tego znale藕li艣my ju偶 jako doros艂ego m臋偶czyzn臋, martwego na ziemi, niczym pami膮tk臋 dawno minionych czas贸w. Oderwali艣my g艂ow臋 od reszty cia艂a za pomoc膮 grubego rzemienia. Musieli艣my uwa偶a膰, by nasza sk贸ra nie zetkn臋艂a si臋 z jego krwi膮. Umie艣cili艣my g艂ow臋 na wysokiej skale w pe艂nym 艣wietle s艂o艅ca i ksi臋偶yca, a Erin obdarzy艂a mnie umys艂em demonowego pomiotu.

* * *

M贸j m膮偶 i ja narzucili艣my na siebie wilcze sk贸ry, gdy powr贸cili艣my na miejsce znalezienia cia艂a. Z nosami przy ziemi w臋szyli艣my wsz臋dzie dooko艂a, szukaj膮c 艣lad贸w, kt贸re pobudzi艂yby moj膮 艣wiadomo艣膰 - inne cia艂o, zgubione narz臋dzie albo co艣 cennego, czyj艣 zapach, jakikolwiek 艣lad budz膮cy wspomnienia Jony. Zapach Rachel by艂 dla niego wszystkim. Jej trop wi贸d艂 na p贸艂noc, wci膮偶 na p贸艂noc. Tutaj nie znale藕li艣my ju偶 nic innego. On nie by艂 z las贸w, jak my.

Mr贸wki nie maj膮 dusz, kt贸re mog艂yby straci膰. Im oddali艣my ska偶on膮 g艂ow臋. Wsadzili艣my dwie czerwone kr贸lowe w jej rozdziawione usta i pob艂ogos艂awili艣my obydwie, by przyspieszy膰 narodziny ich g艂odnych c贸rek. Gdy pozostan膮 nagie ko艣ci, wok贸艂 zasadzimy wytrzyma艂e mniszki, by wch艂on臋艂y najgorsz膮 cz臋艣膰 jadu z ziemi. Zbierzemy pierwsze pokolenie mniszk贸w, nim rozprzestrzeni膮 swoje bia艂e nasiona. Potem zasadzimy s艂oneczniki. Pierwsze wyrosn膮 ma艂e i pokryte kolcami, ale nast臋pne b臋d膮 si臋 mia艂y lepiej. Kilka pokole艅 p贸藕niej kwiat贸w nie trzeba b臋dzie ju偶 pali膰.

Kiedy艣 s艂oneczniki tutaj zn贸w b臋d膮 wysokie jak cz艂owiek i s艂odko pachn膮ce.

* * *

Poprowadzili艣my nasz膮 watah臋 wilczych braci na p贸艂noc, wzd艂u偶 drogi, tropi膮c naje藕d藕c贸w do kra艅ca naszego terytorium, pod膮偶aj膮c za 艣ladem Rachel. Zatrzymali艣my si臋 na skraju zdewastowanego pola. Czerwona dolina by艂a granic膮 naszych ziem. To tutaj zako艅czy艂a si臋 wojna. 艢mierciono艣na magia powstrzyma艂a obie armie, a cz艂owiek, kt贸ry rzuci艂 czar, lord Sabachthani, og艂osi艂 zwyci臋stwo swojego miasta. Czar ten zniszczy艂 ca艂e 偶ycie wsz臋dzie tam, gdzie rozla艂 si臋 po ziemi. Zdmuchni臋ty piasek, barwy wyblak艂ej czerwieni przypominaj膮cej zaschni臋t膮 krew, zatruwa艂 gleb臋 na granicy kr贸lestw. M贸j m膮偶 i ja zatrzymali艣my si臋 na czerwonej linii granicznej doliny. Tutaj s艂u偶yli艣my kr贸lestwu ludzi. Nie mogli艣my pobiec przez dolin臋 razem z wilkami. Wataha pod膮偶y dalej ju偶 bez nas, poluj膮c na p贸艂nocy. M贸j m膮偶 i ja jeste艣my W臋drowcami Erin, nie prawdziwymi wilkami. Musieli艣my zosta膰 w tyle, by przeczesa膰 wspomnienia Jony w poszukiwaniu symptom贸w skazy w tym kr贸lestwie. 呕a艂osnym wyciem 偶egnali艣my nasz膮 wilcz膮 bra膰 i tuman kurzu wzbijany ich 艂apami. Nie mogli艣my op艂akiwa膰 ich odej艣cia. Mieli艣my wa偶ne zadania, w imi臋 Erin B艂ogos艂awionej. M贸j m膮偶 i ja zasadzili艣my nowe nasiona na obrze偶ach piasku. 艢ci臋li艣my ro艣liny, kt贸re obumar艂y, nim zd膮偶y艂y rozkwitn膮膰. Posiali艣my traw臋 w czerwonym b艂ocie, tam gdzie woda sp艂ywaj膮ca ze wzg贸rz sta艂a w martwych piaskach. Ta zadawniona rana b臋dzie musia艂a poczeka膰. Musimy znale藕膰 demonowy pomiot i nowe skazy na tych ziemiach, niet艂umione przez wzg贸rza i czas.

Niedaleko st膮d sta艂a wie偶a stra偶nicza. Tutejsi ludzie kr贸la byli uprzejmi, nic ponadto. Powiedzieli, 偶e zanim znaleziono cia艂o, dosz艂o do jakiej艣 niewielkiej potyczki. By艂y ofiary. Te znalezione w pobli偶u wie偶y odes艂ano do rodzin na poch贸wek i nikt nie zachorowa艂 od ich cia艂. Tylko tyle wiedzieli. M艂odzi m臋偶czy藕ni, co do jednego, 艣miertelnie znudzeni. Chcieli, 偶eby艣my sobie poszli, by mogli dalej gra膰 w karty, rzuca膰 ko艣膰mi i wszczyna膰 mi臋dzy sob膮 b贸jki. Nie byli艣my z ich 艣wiata. Zapytali, czego chcemy. Spe艂nili nasze pro艣by. Gdy odchodzili艣my, odwr贸ci艂am si臋 i zobaczy艂am, jak si臋 garbi膮 i pocieraj膮 szyje. Umys艂 Jony nie zna艂 偶adnego z tych m臋偶czyzn. W mie艣cie to si臋 zmieni. Ludzie kr贸la wzajemnie si臋 znali.

Mr贸wki mia艂y ju偶 wtedy do艣膰 czasu, by zrobi膰 swoje. Wraz z m臋偶em wr贸cili艣my do ogryzionych przez nie ko艣ci, by zabra膰 nag膮 czaszk臋. Podnios艂am j膮 delikatnie na kawa艂kach juty obwi膮zanych wok贸艂 d艂oni. Umie艣cili艣my j膮 w wiklinowym kufrze.

艢ci膮gn臋艂am resztki munduru z ko艣ci demona, by w razie czego da膰 miastu dow贸d jego proweniencji. Odzienie by艂o mocno zniszczone przez demonow膮 krew, ale osta艂o si臋 do艣膰, by by艂o rozpoznawalne. Zanim si臋 do tego zabra艂am, owin臋艂am r臋ce 偶o艂nierskimi sk贸rzanymi pasami. Wiedzia艂am, 偶e zosta艂am ska偶ona, ale nic nie poczu艂am. Unios艂am jego czaszk臋 do g贸ry, obr贸ci艂am w d艂oniach. Gdybym nie wiedzia艂a, 偶e nale偶a艂a do demonowego pomiotu, i gdybym nie czu艂a zapachu skazy, uzna艂abym j膮 za normaln膮 ludzk膮. Prawie nie by艂a zdeformowana. Widocznie dzieli艂o go kilka pokole艅 od protoplasty. Ale wspomnienia wci膮偶 tkwi艂y tam, gdzie dusza wtopi艂a si臋 w demonow膮 skaz臋 w ko艣ciach. Musz臋 mie膰 j膮 blisko przy sobie, 偶eby dotrze膰 do resztek jego 艣wiadomo艣ci.

Mundur r贸wnie偶 wsadzili艣my do kufra.

M贸j m膮偶 w艂o偶y艂 kufer do worka. A worek do wi臋kszej skrzyni z solidnej d臋biny. A skrzyni臋 umie艣ci艂 na kawa艂kach grubej juty rozci膮gni臋tych mi臋dzy dwiema 偶erdziami. Zaci膮gniemy to z powrotem do miasta.

Po drodze owijali艣my d艂onie w nas膮czon膮 olejkiem jut臋, jakby艣my zostali poparzeni. Namaszczali艣my r臋ce 艣wi臋tym olejkiem ka偶dego dnia, p贸ki skaza nie znik艂a.

Miasto przycupn臋艂o nad zatok膮 obok d艂ugiego p贸艂wyspu, kt贸ry arystokraci przeci臋li kana艂em, by utworzy膰 wysp臋, odgradzaj膮c si臋 od reszty mieszka艅c贸w. I kt贸偶 m贸g艂by ich wini膰? Wsz臋dzie indziej cuchn臋艂o g贸wnem, dymem i rybami. Te tereny na sta艂ym l膮dzie nale偶膮 do naszej krainy, ale nigdy nie zap臋dzamy si臋 tam bez powodu. Ko艣ci贸艂 Imama jest tam silniejszy ni偶 nasz, a oni nie chc膮, 偶eby wilki biega艂y po ulicach. W tym zadaniu dadz膮 nam woln膮 r臋k臋 - oczy艣cimy demonow膮 skaz臋 i zniszczymy wszystkich nosicieli, kt贸rzy jeszcze pozostali. Gdyby to oni znale藕li cia艂o, z ch臋ci膮 sami by si臋 tym zaj臋li, ale my byli艣my w tym lepsi. Mo偶emy naci膮gn膮膰 wilcze sk贸ry na plecy i rozpocz膮膰 polowanie.

M贸j m膮偶 i ja nie chcieli艣my opuszcza膰 las贸w, lecz wzywa艂y nas obowi膮zki. Zostawili艣my wi臋c ko艣ci demona pod opiek膮 wilczych watah tego regionu, by w swej m膮dro艣ci przez jaki艣 czas dba艂y o nie bez nas, lojalnych W臋drowc贸w Erin B艂ogos艂awionej.

* * *

Moja matka, W臋drowiec z g贸r, opowiedzia艂a mi o miastach na d艂ugo przed tym, nim w jakim艣 by艂am. Powiedzia艂a, 偶e Erin B艂ogos艂awiona powierzy艂a wszystkim stworzeniom i ro艣linom trzy zadania: je艣膰, spa膰 i kocha膰. Lecz przekl臋艂a ludzko艣膰, obdarzaj膮c j膮 inteligencj膮, i od tej pory 偶aden cz艂owiek nie jad艂 spokojnie, nie spal spokojnie ani nie kocha艂 z prostot膮 ryb. Wi臋kszo艣膰 zapomnia艂a ju偶 o tej kl膮twie, pogr膮偶ona w tym, co uznaj膮 za naprawd臋 wa偶ne, gdzie艣 w ich mie艣cie, kt贸re dla nich jest naprawd臋 wa偶ne. Dla nich kl膮twa, kt贸ra oderwa艂a ich od ziemi, sta艂a si臋 b艂ogos艂awie艅stwem. Tacy s膮 m臋偶czy藕ni i kobiety buduj膮cy miasta.

Gdzie zaczyna si臋 miasto? Gdzie si臋 ko艅czy?

Zanim wysz艂am za m膮偶 i zdecydowa艂am si臋 na jedno kr贸lestwo i jedn膮 watah臋, sporo podr贸偶owa艂am. Pewnego razu zobaczy艂am bram臋 stoj膮c膮 po艣rodku 艂膮ki. Nic, jedynie trawa a偶 po horyzont. 艢ci膮gn臋艂am z plec贸w wilcz膮 sk贸r臋, by przemieni膰 si臋 w m艂od膮 kobiet臋. Wsta艂am. Zapyta艂am stra偶nika, gdzie jest miasto, to miejsce, kt贸rego nigdzie nie widzia艂am i nigdzie nie czu艂am. A stra偶nik delikatnie odsun膮艂 mnie od siebie i powiedzia艂, 偶e miasto zaczyna si臋 w miejscu, gdzie stoj臋.

Podr贸偶owa艂am do r贸偶nych miast. Zwykle pozostawa艂am poza obr臋bem mur贸w, w艂贸cz膮c si臋 na trasie teatr - tawerna - dom - park. Wszyscy napotkani nazywali siebie obywatelami, cho膰 nikt z nich w 偶yciu nie by艂 wewn膮trz mur贸w w艂asnego pa艅stwa.

Niegdy艣 przechodzi艂am przez miasto o siedemnastu murach, z kt贸rych ka偶dy kolejny coraz trudniej by艂o pokona膰, z niepisanymi regu艂ami ubioru i 艂ap贸wek wymaganymi do przedostania si臋 z jednej sfery do drugiej, od rogatek do 艣wi膮tyni w centrum.

Nie wiem, co czyni miasto tym, czym jest. Nigdy si臋 tego nie dowiem. Wiem tyle, 偶e ludzie 偶yj膮 tam st艂oczeni ciasno obok siebie i nazywaj膮 si臋 jego obywatelami.

Urodzi艂am si臋 w jaskini. Gdy stopami po raz pierwszy dotkn臋艂am ziemi, k艂u艂y mnie ig艂y sosnowe. Ska艂y by艂y zimne, przejmowa艂y dreszczem. Woda by艂a orze藕wiaj膮ca. Powietrze czyste niczym 艣nieg. Zrozumia艂am, 偶e ka偶de drzewo walczy o promienie s艂oneczne w艣r贸d koron, ale to dzieje si臋 tak wolno, 偶e panuje pozorny spok贸j.

Tak te偶 my艣la艂am o miastach - ka偶dy cz艂owiek jest jak drzewo, wspina si臋 byle wy偶ej od innych, by si臋gn膮膰 s艂o艅ca. Przypadek zasia艂 nasiona, a one wyros艂y na du偶e drzewa. Wszyscy w mie艣cie byli jak dziwaczny las.

M贸j m膮偶 i ja przybyli艣my do miasta, kt贸rego nie b臋d臋 nazywa膰 Wilcz膮 Ziemi膮, lecz Psi膮 Ziemi膮. Tak bowiem nazywa si臋 ludzkie miasto w j臋zyku wilczych stad.

* * *

Trzy dni w臋drowali艣my na po艂udnie, przez mokrad艂a, nim dotarli艣my do g艂贸wnego traktu. Szli艣my powoli, ci膮gn膮c za sob膮 ci臋偶k膮 skrzyni臋 z czaszk膮 w prymitywnym zaprz臋gu. Obrali艣my ludzk膮 drog臋 ku miastu, przez trawy na poboczu, by unikn膮膰 starych kolein, kt贸re mog艂yby rozerwa膰 z艂膮czone 偶erdzie.

Mury zobaczyli艣my z daleka. By艂y wy偶sze ni偶 wzg贸rza. Poza ich obr臋bem sta艂y niewielkie budynki po艂膮czone 艣cie偶kami. Kiedy艣 te nowe zabudowania otoczy mur, wy偶szy ni偶 poprzedni.

Dalej, za ludzkimi osadami, ci膮gn膮艂 si臋 las. Drzewa s膮 cierpliwe. Oddaj膮 ca艂膮 ziemi臋 w r臋ce uzurpator贸w, wiedz膮c, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej j膮 odzyskaj膮.

To miasto nazywamy mianem nadanym mu przez nasz膮 watah臋. Wilki m贸wi膮, 偶e to Psia Ziemia. Psy b艂膮kaj膮 si臋 tu po ulicach, nurzaj膮 si臋 w stertach 艣mieci i przep臋dzaj膮 koty z gank贸w. Wysikuj膮 na piasku granice swego rewiru. Wsz臋dzie je czu膰. Czemu psy trzymaj膮 si臋 miejsca zamieszkanego przez agresywne ma艂py, to dla wilk贸w zagadka, ale psie g贸wna i szczyny odstr臋czaj膮 naszych braci od miasta. Dla z艂ej wilczej ziemi to nawet dobrze. Na polach jest niezgorzej, ale znacznie lepiej pomi臋dzy wzg贸rzami, gdzie emerytowani 偶o艂nierze otrzymuj膮 grunty, pr贸buj膮c wykroi膰 zagony w nieprzyst臋pnym terenie. Zostaj膮 tam na tyle d艂ugo, by straci膰 owce na rzecz wilk贸w i widzie膰, jak uprawy marniej膮. Z nastaniem wiosny odsprzedaj膮 dzia艂ki kr贸lowi i znikaj膮 z naszych ziem. Wracaj膮 do miasta, jak si臋 domy艣lam. Zostawiaj膮 chaty, kt贸re chroni膮 wilki od nocnych deszczy. Zostawiaj膮 te偶 psy, ale one uciekaj膮 do lasu, gdy nadchodzi wataha, dziczej膮 i zdychaj膮 samotnie. Potrafi膮 偶y膰 tylko w miastach, w艣r贸d ludzi, a nie na zalesionych wzg贸rzach.

M贸j m膮偶 i ja 偶yjemy tam, gdzie te wzg贸rza i daleka awangarda miasta wzajemnie napieraj膮 na siebie, na p艂ynnej granicy mi臋dzy nimi, s艂u偶膮c ludziom i zwierz臋tom zarazem. Niekt贸rzy rolnicy wci膮偶 uparcie walcz膮 tu o przetrwanie, siej膮c pszenic臋. Tej trzodzie s艂u偶ymy najcz臋艣ciej. W miejskim ko艣ciele nie ma miejsca dla wilk贸w. Ani dla W臋drowc贸w.

Opuszczaj膮c znajome lasy, zastanawiam si臋, ile czasu minie, nim b臋dziemy mogli zawr贸ci膰 do domu. Skaz臋 trzeba wypleni膰. A ziemi臋 uleczy膰. Jak d艂ugo to potrwa? Jeste艣my W臋drowcami, wiemy niejedno. Na sk贸rze cz艂owieka potrafimy wyczu膰 zapach jego 偶ycia, a czasem i 艣mierci. Czujemy up艂yw 偶ycia doko艂a, tak jak senty przepowiadaj膮 przysz艂o艣膰 ze swoich koan贸w, lecz nie widzimy w metaforach jak we 艣nie. Postrzegamy 艣wiat 艣wi臋tymi oczami, czujemy zapach tajemnic tej ziemi. Tak wiele wiemy tylko dlatego, 偶e zostali艣my wychowani na s艂ugi Erin. Potrafimy zespoli膰 si臋 z pami臋ci膮 umar艂ych. Potrafimy naci膮gn膮膰 wilcze sk贸ry na plecy i biega膰 z watah膮. Jednak pomimo ca艂ej naszej wiedzy, pomimo naszych dar贸w nie mieli艣my poj臋cia, jak d艂ugo potrwa wyplenienie tej skazy i wytropienie reszty potomk贸w demona oraz ich poplecznik贸w.

* * *

Przy okaza艂ych bramach Psiej Ziemi stra偶nicy kontrolowali wszystkie 艂adunki, wszystkie furgony i wozy - nawet nas. Szturchali byd艂o i przesypywali ziarno pszenicy. Wbijali miecze w skrzynie w poszukiwaniu kontrabandy. Byli powa偶ni i bardzo czujni. Co艣 musia艂o si臋 sta膰, skoro nawet nasz膮 skrzynk臋 dok艂adnie przeszukali.

My dwoje, z naszymi skrzynkami w skrzynkach owini臋tych w sk贸r臋 i konopie, ci膮gni臋tych na 偶erdziach, wydawali艣my si臋 mali. Powiedzieli艣my stra偶nikowi, 偶e lepiej nie interesowa膰 si臋 zawarto艣ci膮, bo mamy tam czaszk臋 demona. Nie pos艂ucha艂. Pozwolili艣my mu otworzy膰 pierwsz膮 skrzynk臋. Zanurzy艂 miecz w drug膮. Nadzia艂 si臋 na ko艣膰. Uszy mu poblad艂y, zacisn膮艂 szcz臋ki. Wida膰 nie pierwszy raz dotyka艂 ko艣ci swym ostrzem. Nie mia艂 ju偶 w膮tpliwo艣ci.

Powt贸rzyli艣my mu, 偶e to czaszka demona. Dotkn臋li艣my li艣ciem kraw臋dzi ostrza tam, gdzie otar艂a si臋 o ko艣膰. Li艣膰 zwi膮d艂 w tym miejscu. Powiedzieli艣my stra偶nikowi, 偶eby schowa艂 miecz do pochwy i oczy艣ci艂 go w 艣wi膮tyni Erin, nim przypadkowo kogo艣 zadra艣nie. Potakn膮艂, blady jak kreda.

- Sk膮d to macie? - zapyta艂.

- Znale藕li艣my nieopodal czerwonej doliny - odpar艂am. - Nosi艂 taki sam mundur jak tw贸j. Kapral ludzi kr贸la, le偶a艂 martwy w lesie.

- Aha. Za艂o偶臋 si臋, 偶e to ten zdrajca.

- Kto? I gdzie znajdziemy jego rodzin臋 i znajomych?

Zna艂am imi臋 tego demonowego pomiotu, ale chcia艂am us艂ysze膰 je od niego. M贸g艂 poda膰 inne i naprowadzi膰 mnie na g艂臋bsz膮 prawd臋 o tym utraconym 偶yciu. Nawet dobre wspomnienia nikn膮, staj膮c si臋 nieprawd膮, a ja musia艂am je przejrze膰. Tu by艂 dom Jony, tu min臋艂y wszystkie dni jego 偶ycia. Gdziekolwiek spojrza艂am, czu艂am jego przesz艂o艣膰 w niewyra藕nej smudze miriad deja vu.

Stra偶nik spu艣ci艂 wzrok na buty.

- Zabijecie jego krewnych?

Wzruszy艂am ramionami.

- Je艣li maj膮 w swych 偶y艂ach krew demona, przeka偶emy ich ludziom kr贸la, b臋d膮 spaleni na stosie z b艂ogos艂awie艅stwem Ko艣cio艂a Imama. Chyba 偶e znajdziemy ich w lasach. Wtedy my musimy ich zabi膰, to nasze zadanie.

Pr贸bowa艂 nie patrze膰 mi w twarz. By艂 taki m艂ody. Pochyli艂am si臋 nieco, by napotka膰 jego spojrzenie.

- Nie wiem, co zrobimy z jego rodzin膮 i przyjaci贸艂mi, ale na pewno b臋dziemy co do joty przestrzega膰 prawa tego miasta - ci膮gn臋艂am. - Przeka偶emy ka偶dego grzesznika waszym ludziom.

Skin膮艂 g艂ow膮. Ju偶 mia艂 co艣 powiedzie膰, ale si臋 rozmy艣li艂. Odchrz膮kn膮艂.

- Zna艂em tego kolesia za 偶ycia - przyzna艂. - Nie za dobrze, raczej tak z widzenia. Nikt nie wiedzia艂, 偶e by艂 demonem. Nazywa艂 si臋 Jona.

- Mo偶e i by艂 dobrym cz艂owiekiem, gdzie艣 w g艂臋bi pod skaz膮 Elishty, lecz w demonowym pomiocie z艂o narasta, oni z ka偶dym dniem coraz bardziej mu si臋 poddaj膮, a偶 w ko艅cu staj膮 si臋... - nie doko艅czy艂am, zach臋caj膮c 偶o艂nierza, by sam do艣piewa艂 sobie reszt臋. Czeka艂am i czeka艂am.

- ...zdrajcami - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - Tak, rozumiem. Nazywa艂 si臋 Jona, lord Joni. Jego matka mieszka w mie艣cie, ale nie wiem gdzie. Chodz膮 s艂uchy, 偶e sier偶ant Nicola Calipari go zabi艂. Sier偶ant... no c贸偶, nie wiem, gdzie jest, ale je艣li chcecie go znale藕膰, mo偶ecie popyta膰 ludzi. Wszyscy znaj膮 Calipariego. Wi臋cej nic nie wiem.

- Dzi臋kuj臋. Jak dobrze zna艂e艣 Jon臋?

K膮tem oka zerkn膮艂 na skrzynk臋 mi臋dzy 偶erdziami. Zmarszczy艂 brwi.

- Przelotnie. Kilka razy byli艣my razem na patrolu, ale potem zosta艂 przeniesiony do jednostki Calipariego, a ja tutaj. Nigdy mnie nie zawi贸d艂. Wydawa艂 si臋 r贸wnie dobry jak ka偶dy.

- I pewnie by艂 taki przez jaki艣 czas. Je艣li gin膮, zanim skaza za bardzo na nich wp艂ynie, mog膮 unikn膮膰 zes艂ania na pot臋pienie w Elishcie, do艂膮czaj膮c do swych niegodziwych ojc贸w.

Parskn膮艂.

- Naprawd臋 wierzysz w te brednie?

- W co wierz臋, to moja sprawa - uci臋艂am dyskusj臋.

- Jak ci臋 zw膮? Chc臋 wiedzie膰, bo mo偶e b臋d臋 musia艂a ci臋 odszuka膰, zada膰 ci wi臋cej pyta艅.

- Christoff. Kapral Christoff. Bez nazwiska. Rodzic贸w nie zna艂em. Sam wybra艂em sobie imi臋.

- Mi艂o mi ci臋 pozna膰. - Sk艂oni艂am g艂ow臋. - Mojego imienia nie spos贸b wypowiedzie膰 bez wilczego j臋zyka, wi臋c wybacz, 偶e zachowam je dla siebie. Gdzie si臋 modlisz?

- Nigdzie.

- A czy kiedykolwiek gdzie艣 si臋 modli艂e艣?

- M贸j sierociniec by艂 prowadzony przez 艣wi膮tyni臋. Ale nie Erin. Imama.

- I nie wracasz tam?

- Nie. Gdy jeste艣 doros艂y, daj膮 ci woln膮 r臋k臋. S艂uchaj, nie mam czasu na pogaduchy.

- Pytam tylko dlatego, 偶e musisz oczy艣ci膰 swoje ostrze w 艣wi膮tyni. Imam jest troch臋 dro偶szy ni偶 Erin, a to nie twoja wina, 偶e wykonywa艂e艣 swoje obowi膮zki.

- Wyci膮gn臋艂am do niego woreczek monet.

Niepewnie otworzy艂 r臋k臋. Normalnie wygl膮da艂oby to na bezwstydn膮 pr贸b臋 przekupstwa w bia艂y dzie艅. Po艂o偶y艂am woreczek na jego d艂oni i zamkn臋艂am jego palce, nie pozwalaj膮c ich rozewrze膰.

- Je艣li 艣wi膮tynia b臋dzie musia艂a zniszczy膰 miecz, powiedz im, 偶e W臋drowcy Erin przys艂ali ci臋, by艣 oczy艣ci艂 ostrze, a dadz膮 ci inne.

Monet by艂o wi臋cej ni偶 na oczyszczenie ostrza. Reszta starczy na pogrzeb, kt贸rego zapach czu艂am na jego sk贸rze. Przyci膮gn臋艂am go bli偶ej siebie.

- Nie zaszkodzi艂oby zapali膰 艣wiecy dla Jony - wyszepta艂am. - My wszyscy, ka偶dy z nas, szukamy 艣wiat贸w, kt贸re wylewaj膮 si臋 przez szczeliny w naszych zmys艂ach. Zapal 艣wiec臋 dla przyjaciela. Poczciwi ludzie mog膮 przenikn膮膰 przez wiele barier. Miej wiar臋, Christoffie. Miej wiar臋 w cokolwiek.

Przytakn膮艂. Mam nadziej臋, 偶e modli艂 si臋 przed nadej艣ciem choroby. Mam nadziej臋, 偶e zapali艂 艣wiec臋 i modli艂 si臋 za czyj膮艣 dusz臋, nim skaza wysz艂a z jego sk贸ry i zmusi艂a do b艂aga艅 o w艂asne 偶ycie pewnej d艂ugiej nocy.

Koleje naszego losu, naszych w臋dr贸wek za 偶ycia ju偶 nigdy si臋 z nim nie przetn膮. Czu艂am zapach rych艂ej 艣mierci. Dzie艅 wcze艣niej nadzia艂 si臋 na co艣 ostrego - gwo藕dzie z drewnianej skrzyni albo poszczerbiony 艣wiecznik. Metal g艂臋boko go zrani艂. Zw臋szy艂am t臋偶ec, kt贸ry niebawem go u艣mierci. Gdybym poca艂owa艂a go w policzek, poczu艂abym to w smaku jego potu.

Domy艣la艂am si臋, 偶e na jego pogrzeb przyjdzie jaka艣 dziewczyna, by p艂aka膰 gorzkimi 艂zami. Jej mi艂o艣膰 b臋dzie si臋 wylewa膰 z k膮cik贸w oczu przez wiele tygodni. 呕al mi tych biednych stworze艅, tych m艂odych kochank贸w, ich historii skazanej na zapomnienie. Si臋gam do wspomnie艅 demona, podczas gdy dobrzy ludzie po cichu 偶yj膮 i umieraj膮, i nikt nie bada ich pami臋ci w poszukiwaniu dobrych uczynk贸w. Po Christoffie nic si臋 nie ostanie, mo偶e z wyj膮tkiem cierpi膮cej dziewczyny.

Christoffie, poczu艂am ca艂e twoje 偶ycie niczym burzow膮 chmur臋.

Te miasta, z wszystkimi rysami i p臋kni臋ciami widocznymi jak na d艂oni, rozdzieraj膮 me serce smutkiem straconych szans. Za du偶o widzia艂am. Nikt z tu obecnych nie pr贸bowa艂 wie艣膰 prostego 偶ywota. Christoffie, 偶a艂uj臋, 偶e nasze zadanie ci臋 nie obejmuje, 偶e nie mog臋 pom贸c tobie ani 偶adnemu z twych braci udr臋czonych przez kl膮tw臋 miast Erin. Od贸r 艣mierci czu膰 tu wsz臋dzie, a ja i m贸j m膮偶 jeste艣my bezsilni. Mo偶emy tylko oczy艣ci膰 ziemi臋. I modli膰 si臋. Za stracone uczucia i stracone dusze.

Erin B艂ogos艂awiona, pozw贸l nam szybko wype艂ni膰 zadanie. Sprowad藕 nas z powrotem do lasu, gdzie 艣mier膰 jest tym samym co 偶ycie. Obdarz nas znowu miejscem, gdzie jedyna rozkosz to je艣膰 troch臋 wi臋cej w zimowe miesi膮ce.


Rozdzia艂 II

Nie pojmujemy w pe艂ni losu tych przekl臋tych demonow膮 skaz膮. Kapral Jona, lord Joni, mo偶e nawet wci膮偶 by膰 偶ywy wewn膮trz swych ko艣ci, z dusz膮 na wieki z艂膮czon膮 ze ska偶onym cia艂em. Obracaj膮c skrzyneczk臋 w palcach, zastanawia艂am si臋, czy duch Jony wci膮偶 tu jest, przygl膮da si臋 艣wiatu, kt贸ry opu艣ci艂. Czy widzia艂 sie膰 偶ycia tak jak mistycy Senta? Czy widzia艂 prawdy o 艣wiecie jak my? Czy jego ludzki duch b艂膮ka艂 si臋 po lasach, cicho wyp艂akuj膮c jej imi臋 w stron臋 ksi臋偶yca: Rachel, Rachel...?

Dla jego duszy ju偶 za p贸藕no, musimy wi臋c zag艂臋bi膰 si臋 w jego 偶ycie.

* * *

Przed wizyt膮 w kt贸rym艣 z ko艣cio艂贸w Erin w mie艣cie m贸j m膮偶 i ja zaci膮gn臋li艣my czaszk臋 i mundur Jony do kapitana stra偶y miejskiej. Nalegali艣my, by zobaczy膰 si臋 z nim od razu. Chcieli艣my to rozegra膰 efektownie. Skoro demonowy pomiot m贸g艂 偶y膰 tu tak d艂ugo niezauwa偶ony i s艂u偶y膰 u kr贸lewskich ludzi, stra偶y miejskiej nale偶a艂o przypomnie膰 o ich kompromitacji i o powadze tego b艂臋du. Czekali艣my w gabinecie, gdy kapitan my艂 r臋ce i twarz, by przyj膮膰 nas z nale偶nym szacunkiem. W mi臋dzyczasie po艂o偶yli艣my czaszk臋 demona na czystych kartkach papieru na jego biurku - niech podczas naszej rozmowy puste oczodo艂y oskar偶ycielsko 艣widruj膮 go swym martwym wzrokiem.

Na widok czaszki przystan膮艂 w drzwiach. Splun膮艂 i rzek艂, by艣my umie艣cili to co艣 na blankach albo zabrali, ale nie pozwolili temu zdrajcy ponownie patrze膰 na swego kapitana. Zostawili艣my czaszk臋 na miejscu, gdy z nim rozmawiali艣my, by na niego patrzy艂a. Tutaj jego obowi膮zkiem by艂o chwyta膰 demonowy pomiot, a tak Ko艣ci贸艂 Erin zosta艂 w to wci膮gni臋ty, bo znale藕li艣my ko艣ci. Chcieli艣my kapitana zawstydzi膰.

Gdy go ujrza艂am, do g艂owy przysz艂y mi imiona, nazwiska i twarze. Wiedzia艂am, 偶e kapitan nie b臋dzie wiedzia艂 wi臋cej, ni偶 ju偶 nam powiedzia艂. On nie pracowa艂 z Jon膮 w Zagrodach.

- Nicola Calipari - rzek艂am. - Gdzie go znajdziemy?

- Tego starego wiarusa? Nie mam poj臋cia - odpar艂.

- Je艣li jest na s艂u偶bie, mo偶e by膰 wsz臋dzie. Jego podw艂adni b臋d膮 wiedzie膰, gdzie go ponios艂o. Jak s艂ysza艂em, ostatnio siedzia艂 w Zagrodach, niedaleko ubojni, ale wiem, 偶e cz臋sto chodzi艂 na przegl膮d swoich ludzi. W艂a艣nie to robi艂, gdy wysz艂o na jaw, co za zi贸艂ko z tego kaprala. Rzecz jasna, taki stary wyga jak on ma gdzie艣 protoko艂y. Jego ludzie mog膮 mnie ok艂amywa膰 tylko po to, by trzyma膰 go na li艣cie, p贸ki nie dostanie swej ziemi. Tak, ostatnio bawi艂 w Zagrodach. Ale mo偶e by膰 wsz臋dzie.

Chcieli艣my zawstydzi膰 kapitana za to, 偶e pozwoli艂 demonowemu pomiotowi tak d艂ugo pracowa膰 pod swoim dow贸dztwem. Przebadali艣my jego krew w poszukiwaniu demonowej skazy, by go zawstydzi膰. Nakazali艣my mu przebada膰 wszystkich podw艂adnych. Niech krwawi膮. I niech wiedz膮 dlaczego.

Roz艂o偶yli艣my kartk臋 jego najprzedniejszej papeterii z drewna twardzielowego pod jego otwart膮 d艂oni膮. Naci臋li艣my mu sk贸r臋 jego w艂asnym sztyletem i pozwolili艣my, by kilka kropli skapn臋艂o na papier. Potem podnie艣li艣my kartk臋 nad stalowy kosz i podpalili艣my. Gdy ogie艅 lizn膮艂 krew, czerwona struga opar艂a si臋 roz偶arzonej linii popio艂u. Nie by艂 demonowym pomiotem.

Kapitan pok艂oni艂 si臋 Erin i przyrzek艂, 偶e jeszcze tej samej nocy oczy艣ci sw膮 krew w jej 艣wi膮tyni - na wszelki wypadek, bo nie by艂o takiej potrzeby. Pad艂 na kolana przede mn膮 i poprosi艂 o b艂ogos艂awie艅stwo.

M贸j m膮偶 po艂o偶y艂 wilcz膮 艂ap臋 na jego g艂owie i udzieli艂 mu b艂ogos艂awie艅stwa Erin 艁askawej. Odezwa艂 si臋 po raz pierwszy od chwili przybycia do miasta. T臋skni艂am za d藕wi臋kiem jego ludzkiego g艂osu. Wsadzi艂am czerwony kwiat we w艂osy kapitana - czerwony, barwy krwi i 艂ow贸w.

Powiedzieli艣my, 偶e zwr贸cimy si臋 do niego o pomoc, gdy ju偶 b臋dziemy gotowi. Prosili艣my, by uzbroi艂 si臋 w cierpliwo艣膰. Skin膮艂 g艂ow膮. Przymkn膮艂 powieki. I tak go zostawili艣my, na kl臋czkach, pogr膮偶onego w modlitwie. Ludzie kr贸la dowiedz膮 si臋, 偶e tu byli艣my. Pozwol膮 nam pracowa膰 w spokoju, nawet je艣li b臋dzie to wymaga艂o krwi i 艣mierci.

Wyszli艣my. Chwyci艂am m臋偶a za r臋k臋.

- Powiedz do mnie co艣 jeszcze. Niech us艂ysz臋 tw贸j g艂os. Powiedz co艣, bym przypomnia艂a sobie, kim jeste艣.

Wci膮gn膮艂 nosem powietrze. Pami臋tam, jak sobie radzi艂 demonowy pomiot za dawnych czas贸w - jak ci臋 tu czu艂. Wci膮偶 to we mnie siedzi, cho膰 min臋艂y dziesi臋ciolecia.

To miasto go przera偶a艂o. A mnie zasmuca. To nie jest nasz dom. My tu nie pasujemy.

- Zrobisz to dla mnie?

- Spr贸buj臋.

* * *

Poszli艣my dalej, mijaj膮c zagrody, gdzie zwierz臋ta czeka艂y na ub贸j. Zanim trafi艂y do rze藕nik贸w, dop艂ywa艂y rzek膮 do oceanu. Trzymano je w ciemnych klatkach pod pok艂adem, przep臋dzano z jednej ciemnej klatki do drugiej. 艢mier膰 czu艂y wsz臋dzie doko艂a, t艂ocz膮c si臋 w cieple i b艂ocie. W dzielnicy Zagrody ten smr贸d czu膰 by艂o najmocniej.

To by艂 dom Jony. Ka偶da ulica by艂a jego. Jego rodzime ziemie le偶a艂y w samym 艣rodku tego kwarta艂u, jego dom ukryty by艂 gdzie艣 za nowymi budynkami, kt贸re zewsz膮d go otoczy艂y. Tutaj mieszkali ludzie, kt贸rych zna艂 od lat. Skin臋艂am na mego m臋偶a.

To tu.

Wiem. Nie czujesz tu jego skazy?

W ko艅cu poczu艂am. Gdy wypchn臋艂am Jon臋 z w艂asnych my艣li, staraj膮c si臋 nie zwraca膰 uwagi na wzbieraj膮ce fale jego 偶ycia w tym miejscu, poczu艂am skaz臋 w powietrzu, niczym kraw臋d藕 metalu przecinaj膮c膮 smr贸d zwierz膮t i 艣mierci.

Gdy dotarli艣my do posterunku stra偶y w Zagrodach, sier偶anta Calipariego nie by艂o na s艂u偶bie. Nowy sier偶ant u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i powiedzia艂, 偶eby艣my m贸wili do niego „Pup", nie „sier偶ancie", ale wiedzia艂am to ju偶, zanim si臋 odezwa艂. Pup dosta艂 awans, bo wszyscy inni stra偶nicy, kt贸rych zna艂 Jona, zmarli, z wyj膮tkiem Calipariego. Lecz nie z powodu skazy. To by艂a niebezpieczna dzielnica i niebezpieczna praca. Pup powiedzia艂, 偶e Nic jest chory i urlopowa艂 si臋 na dobre. I 偶e ju偶 nie wr贸ci.

Nicola Calipari zabi艂 zdrajc臋, Jon臋. Tylko on poczu艂 na sk贸rze krew demona. B臋dzie uwi臋ziony w zatrutych wizjach czarnej duszy, kt贸r膮 zniszczy艂, wra偶aj膮c n贸偶 w swego przyjaciela. B臋dzie chory, ci臋偶ko chory, umieraj膮cy.

Rozejrza艂am si臋 po pomieszczeniu. Zobaczy艂am tysi膮ce chwil. Zobaczy艂am, jak zlewaj膮 si臋 w jedn膮. Wci膮偶 czu艂am tu zapach Jony, przyt艂umiony woni膮 atramentu i krwi z sali przes艂ucha艅. Ju偶 mia艂am si臋 odezwa膰, gdy m膮偶 dotkn膮艂 mego ramienia. Nowy sier偶ant wskaza艂 r臋k膮 w stron臋 obrze偶a miasta, za murami, gdzie uda艂 si臋 Calipari, by by膰 blisko swej ukochanej. Stary sier偶ant s膮dzi艂, 偶e skaza go zabije. A nie chcia艂 umiera膰 w zagraconym pokoiku nad mrowiem ludzi jak on. Nie chcia艂 umiera膰 w samotno艣ci. Chcia艂 umrze膰 w obj臋ciach Franki. Pup tak m贸wi艂 cicho o 艣mierci Calipariego.

- On nie umrze - rzek艂 m贸j m膮偶 drwi膮co. - Krew Jony nie by艂a a偶 tak silna. Ale spraw, 偶e wszyscy woko艂o bardzo si臋 pochoruj膮. Czemu tacy jak ty lekcewa偶膮 艣wi膮tynie, gdy wam ich potrzeba? Dajecie ja艂mu偶n臋 i w samotno艣ci modlicie si臋 o pomoc, ale l臋kacie si臋 pokaza膰 twarz innym 艣miertelnikom, gdy prosicie o wstawiennictwo.

Pup wzruszy艂 ramionami.

- Te sprawy mnie nie interesuj膮. Czy mog臋 wam pom贸c w czym艣 jeszcze?

Karczma znajdowa艂a si臋 daleko na wsch贸d poza murami miasta. M贸j m膮偶 i ja zostawili艣my czaszk臋 pod opiek膮 tutejszego Ko艣cio艂a Erin. Naci膮gn臋li艣my wilcze sk贸ry na plecy i pognali艣my przez ulice. Byli艣my dzikimi psami w biegu, wielkimi jak wilki. Na nasz widok kobiety krzycza艂y, a m臋偶czy藕ni ust臋powali nam z drogi.

M贸j m膮偶 i ja ok艂amali艣my sier偶anta. Nicola m贸g艂 umrze膰. I zabra膰 ze sob膮 innych do grobu. Musieli艣my si臋 spieszy膰.

* * *

Zn贸w znale藕li艣my si臋 przy murze, a zaraz - poza nim, tym razem jednak na dalekim wschodnim obrze偶u. Podmok艂e lasy sosnowe rozci膮ga艂y si臋 na wzg贸rzach przeci臋tych ciemnymi b艂otnistymi drogami. Czu艂am wiatr na twarzy. Byli艣my w domu.

Zapad艂a noc, a my biegli艣my nadal. Nie 艣ci膮gaj膮c wilczych sk贸r z plec贸w, gnali艣my na prze艂aj przez lasy.

Karczm臋 poczuli艣my ju偶 z oddali. Pijani ludzie najwyra藕niej zgubili drog臋 do wychodka i zrobili swoje w zaciszu drzew. Trzymaj膮c nos przy ziemi, czu艂am zapach ich moczu wsz臋dzie wok贸艂. Czu艂am zapach dymu palenisk osmalaj膮cych drzewa. Nocna lampka w ciemno艣ciach wskazywa艂a strudzonym w臋drowcom miejsce na nocleg.

M贸j m膮偶 przystan膮艂 na skraju 艣wiat艂a. Powiedzia艂, 偶ebym posz艂a sama; on pow臋szy tu i tam, szukaj膮c 艣lad贸w pozosta艂ej dw贸jki demon贸w.

Podnios艂am wzrok na budynek. Na parterze krz膮ta艂 si臋 t艂um w臋drowc贸w i miejscowych farmer贸w. W pokojach wy偶ej spali podr贸偶ni oraz w艂a艣ciciel i jego pracownicy, gdy pijacy opu艣cili ju偶 parter.

Najpierw posz艂am do stodo艂y. Czu艂am tam jakiego艣 cz艂owieka i s艂ysza艂am oddech dziecka. Konie r偶a艂y nerwowo, wietrz膮c m贸j zapach. Musia艂am jednak wejrze膰 w ten mrok, wi臋c nie zdejmowa艂am wilczej sk贸ry.

Ch艂opca pozna艂am od razu, gdy go zobaczy艂am. Syn Franki spa艂 na s艂omie, czekaj膮c, a偶 kto艣 przyjdzie z ko艅mi i kilkoma miedziakami za fatyg臋. Chrapa艂 z otwart膮 buzi膮, a wok贸艂 jego z臋b贸w lata艂y muchy.

Wyci膮gn臋艂am r臋k臋 z wilczej sk贸ry, si臋gn臋艂am do worka i skropi艂am ch艂opakowi g艂ow臋 wod膮 ze 艣wi臋tego 藕r贸d艂a. Widocznie by艂a bardzo zimna, bo gwa艂townie poderwa艂 si臋 ze snu.

- Wypij t臋 wod臋 - warkn臋艂am.

- C - c - co? - Wsta艂, niezdarnie cofaj膮c si臋 do 艣ciany. Opami臋ta艂am si臋. On by艂 dzieckiem, a ja wilkiem w ciemno艣ciach. 艢ci膮gn臋艂am wilcz膮 sk贸r臋 z plec贸w do ko艅ca. U艣miechn臋艂am si臋 mo偶liwie najcieplej, kobieta w pe艂nej krasie, i to mi艂a kobieta.

- Jestem W臋drowcem Erin - powiedzia艂am. - Wiesz, kto to taki? To kto艣, kto pomaga ludziom. Jeste艣 synem Franki, tak? Widzia艂am ci臋 ju偶 wcze艣niej, ale ty tego nie pami臋tasz. Wypij to.

- Ja...? - Otrz膮sa艂 si臋 ze snu. Przygl膮da艂am si臋 jego twarzy, podczas gdy jego umys艂 boryka艂 si臋 z nazwaniem tego, co widzia艂y oczy. To przecie偶 musia艂 by膰 sen. Kobieta wy艂aniaj膮ca si臋 z cia艂a wilka.

Poda艂am mu wod臋.

- Wypij to - powt贸rzy艂am.

Chwyci艂 j膮, obw膮cha艂, poczu艂 zapach s艂odkich kwiat贸w, kt贸re j膮 pob艂ogos艂awi艂y. A potem wypi艂 z wahaniem.

- Dobra jest - oceni艂 zaskoczony.

- Musisz sp臋dzi膰 troch臋 czasu w 艣wi膮tyni - zasugerowa艂am 偶yczliwie.

- Nigdy w 偶adnej nie by艂em. - Nie patrzy艂 na mnie. Plecy przyciska艂 do 艣ciany. - Zawo艂am mam臋.

- Ona te偶 nie czuje si臋 dobrze, prawda?

- Od wielu tygodni. Bellini nie chce chorych w pracy, wi臋c musz臋 robi膰 i za ni膮.

- Zuch ch艂opak. - Zmierzwi艂am jego mokre w艂osy. Odsun膮艂 si臋, jakbym go uderzy艂a.

* * *

Ober偶ysta zbudzi艂 si臋 na skrzyp otwieranych drzwi. Gdy zobaczy艂 mnie i mojego m臋偶a, szybko si臋 zorientowa艂, 偶e nie jeste艣my klientami. Zmierzy艂 mnie wzrokiem, czekaj膮c na k艂opoty. Nazywa艂 si臋 Bellini.

- Ludzie tu umieraj膮 - stwierdzi艂am. - Przyszli艣my pom贸c.

Potakn膮艂, cokolwiek sztywno, i kaza艂 synowi Franki zaprowadzi膰 nas na g贸r臋. On zaraz do nas do艂膮czy, powiedzia艂, wejdzie tam po nas. Ch艂opiec zabra艂 mnie na drugie pi臋tro, gdzie nagrzany dach 艂upkowy trzyma艂 ciep艂o s艂o艅ca jeszcze d艂ugo w noc. Tutaj spa艂 personel tego przybytku, dusz膮c si臋 w 艂贸偶kach zbyt ciep艂ych dla go艣ci p艂ac膮cych za nocleg.

Syn Franki znal drog臋 po ciemku. Sz艂am za nim mrocznym korytarzem mi臋dzy wiadrami wymiocin. Upa艂 jeszcze pogarsza艂 panuj膮cy tu zaduch i smr贸d. 呕adna pokoj贸wka nie chcia艂a sprz膮ta膰 na tym pi臋trze, a Franka by艂a zbyt chora, by zaj膮膰 si臋 kub艂ami. Bellini mia艂 przynajmniej tyle rozs膮dku, by odseparowa膰 chorych.

Ch艂opiec otworzy艂 drzwi na ko艅cu korytarza. Obla艂o go nik艂e 艣wiat艂o ksi臋偶yca przezieraj膮ce z g艂臋bi pokoju.

- 艢pi膮 - powiedzia艂.

Wesz艂am. Kobieta i m臋偶czyzna spali pod otwartym oknem, wtulaj膮c si臋 w siebie niczym dzikie korzenie, pomimo upa艂u.

Widzia艂am ju偶 do艣膰, by dostrzec, jak g艂臋boko si臋ga tu skaza. Mo偶e trzeba b臋dzie spali膰 ca艂膮 ober偶臋. Odwr贸ci艂am si臋 do ch艂opca.

- Nie powinni by膰 przy sobie w takiej chwili. On tylko przyspieszy jej chorob臋. Musisz teraz zej艣膰 na d贸艂 i powiedzie膰 Belliniemu, by wyprowadzi艂 wszystkich z ober偶y. Wszyscy musz膮 wyj艣膰. Id藕 ju偶.

Nie odszed艂 daleko. S膮dz臋, 偶e nie zrozumia艂, o co go prosi艂am. Ja nie mam dzieci, nie umiem do nich m贸wi膰. Wilcze szczeni臋ta zrozumia艂yby wszystko i instynktownie by wiedzia艂y, 偶e trzeba czym pr臋dzej wynie艣膰 si臋 z tego ska偶onego korytarza.

Od 艂贸偶ka dobieg艂 j臋k i kobiecy g艂os, cienki jak u 艣miertelnie chorego.

- Kto tam?

Wypchn臋艂am ch艂opca przez pr贸g i zamkn臋艂am drzwi.

- Jestem z Ko艣cio艂a Erin - o艣wiadczy艂am. - Przysz艂am tu, szukaj膮c niejakiej Franki i Nicola Calipariego. Jeste艣cie chorzy. A ja mog臋 was uleczy膰.

M臋偶czyzna tak偶e si臋 zbudzi艂.

- Kto ci臋 przys艂a艂? - zapyta艂 rozkazuj膮co. Rozpozna艂am jego glos ze wspomnie艅 Jony. By艂 taki s艂aby. Pr贸bowa艂 usi膮艣膰 w ciemno艣ciach, ale nie starczy艂o mu si艂. Franka pchn臋艂a go z powrotem na pos艂anie. W bladym 艣wietle ksi臋偶yca dostrzeg艂am jego zapadni臋te policzki i oczy.

- Potrzebujesz pomocy - rzek艂am. - Choroba, kt贸ra ci臋 toczy, to trucizna ska偶onej krwi, krwi Jony. - Podnios艂am ubrania z pod艂ogi i rzuci艂am na 艂贸偶ko.

Mog臋 je spali膰 p贸藕niej. Nie by艂o tu ludzi kapitana, by wyegzekwowa膰 nasze rozkazy. Musieli艣my dzia艂a膰 z wyczuciem, krok po kroku. - Ubierzcie si臋 i wyjd藕cie na dw贸r. Zabierzcie z sob膮 wszystko, co si臋 pali. Wasz膮 po艣ciel. Wasze ubrania. Ksi膮偶ki i dokumenty. Wszystko. - Us艂ysza艂am jakie艣 g艂osy na dole. Krzyki m臋偶czyzn. I mojego m臋偶a. Bellini nie zamierza艂 nikogo wygania膰 na zewn膮trz. - A mo偶e inaczej, wyrzu膰my to przez okno. Spalimy wszystko.

Otworzy艂am jedyne okno w pokoju. Wychyli艂am si臋 i zawy艂am do mego m臋偶a: Mam ich. Spal ich rzeczy.

Dobrze.

Pierwszy przez okno wylecia艂 materac. A raczej wielki w贸r pierza i siana. Wypchn膮膰 go nie by艂o trudno. Ma艂e g臋sie pi贸rka pofrun臋艂y na d贸艂 ze szw贸w. Potem wyrzuci艂am wszystkie ubrania, kt贸rych nie mieli na sobie, i wszystkie kub艂y z korytarza.

Sier偶ant Calipari s艂ania艂 si臋 na nogach. Franka pomog艂a mu usi膮艣膰 na krze艣le. Zwymiotowa艂, cho膰 nie mia艂 czym. Troch臋 pop艂yn臋艂o mu po piersi i tam si臋 zatrzyma艂o. Nie mia艂 si艂y si臋 wytrze膰. Ona nie by艂a tak s艂aba jak on. Jeszcze.

Odepchn臋艂am Frank臋 od niego. Kaza艂am jej dalej sprz膮ta膰. Umy艂am go, podczas gdy ona wyrzuca艂a papiery i poduszki z mebli. Musia艂a si臋 wstydzi膰, 偶e kto艣 widzia艂 j膮 w takim brudzie. Musia艂a si臋 wstydzi膰, 偶e nie potrafi艂a tak jak ja pom贸c choremu. Wmusi艂am w Calipariego troch臋 mniszkowego wina z mi臋t膮, by ostudzi膰 palenie w 偶o艂膮dku. Nie mia艂am przy sobie wystarczaj膮co du偶o. Ugaszenie u niego najgorszych objaw贸w demonowej gor膮czki zaj臋艂oby wiele tygodni. By艂 za s艂aby, by m贸wi膰. Musieli艣my szybko odwr贸ci膰 dzia艂anie skazy w jego wn臋trzu i spali膰 wszystko, czego dotkn膮艂, a czego nie da艂o si臋 oczy艣ci膰.

* * *

Ogie艅 na podw贸rzu przyci膮gn膮艂 t艂umy. Wszystko, na co demonowa skaza wyla艂a si臋 z Calipariego w postaci potu i wymiot贸w, zajmowa艂o si臋 jak od nafty, wypluwaj膮c kule ognistej po偶ogi. Ludzie wyszli z ober偶y, by to zobaczy膰. Widowisko o wiele skuteczniej wyludni艂o budynek ni偶 nasz 艣wi臋ty nakaz.

M贸j m膮偶 ju偶 znikn膮艂, bieg艂 w mroku ku najbli偶szej 艣wi膮tyni. Potrzebowali艣my wi臋cej akcesori贸w, by zwalczy膰 艣mierteln膮 fal臋 demona wzbieraj膮c膮 w jego zab贸jcy.

Pijani wznie艣li radosny wiwat. P贸藕niej kac b臋dzie im doskwiera艂 bardziej, a pijacka czkawka jeszcze d艂ugo b臋dzie co chwila m膮ci膰 nocn膮 cisz臋. Niekt贸rzy z nich mog膮 umrze膰, je艣li bawili tu par臋 nocy, ch艂on膮c skaz臋 wraz z trunkiem. M贸j m膮偶 spr贸buje przej艣膰 si臋 po farmach i domach, gdy ja b臋d臋 dogl膮da膰 Calipariego. Nasza 艣wi膮tynia pomo偶e. Nawet duchowni Imama spr贸buj膮 pom贸c. 艢mierci nie obchodzi, kt贸remu bogu si臋 s艂u偶y.

* * *

Opiekowa艂am si臋 Caliparim w przytulniejszym pokoju, te偶 na drugim pi臋trze. Po paru dniach Franka wydobrza艂a na tyle, by m贸c pracowa膰 na dole. Nie zdo艂a艂am jej nam贸wi膰 na odpoczynek. Pr贸bowali艣my obj膮膰 to miejsce kwarantann膮, lecz Bellini pozwoli艂 nam tylko odizolowa膰 pokoje go艣cinne. Wbrew naszym nakazom ober偶a wci膮偶 dzia艂a艂a. Wkr贸tce i tak dopniemy swego.

Najpierw jednak skupili艣my si臋 na sier偶ancie. Gdy skaza ust臋powa艂a, Calipari by艂 w stanie m贸wi膰. Jego twarz i g艂os podsyca艂y wspomnienia Jony i w mojej g艂owie zapali艂a si臋 艣wieczka, rozja艣niaj膮c si臋 coraz bardziej wraz z tym, jak z m臋tliku scen zacz膮艂 si臋 wy艂ania膰 sp贸jny, uporz膮dkowany obraz. Lecz sam Calipari by艂 tylko wydr膮偶on膮 skorup膮 chodz膮cego tarana, kt贸rego zna艂 Jona. Powinien by膰 jak mocny postronek, nie do zdarcia, nie jak to pi贸rko le偶膮ce na materacu.

- Czemu mnie szukali艣cie?

Patrzy艂am na niego. Poczu艂 si臋 niezr臋cznie. Zanikn臋艂am oczy.

- Masz do艣膰 si艂 na d艂u偶sz膮 rozmow臋?

- Tak.

S艂abo艣膰 w jego g艂osie m贸wi艂a co innego. Odczeka艂am jeszcze chwil臋. Ju偶 si臋 nie odezwa艂. U艣miechn臋艂am si臋.

- To nie jest przes艂uchanie. Ja tylko ratuj臋 sytuacj臋, uzdrawiam chorych i upewniam si臋, 偶e nie ma ich wi臋cej.

Wci膮偶 milcza艂.

- Nikogo nie skrzywdzimy, obiecuj臋. Pr贸bujemy tylko pom贸c

- Hm... - zacz膮艂. Z zamkni臋tymi oczami stara艂am si臋 wyobrazi膰 sobie jego twarz, usta wykrzywione, jakby chcia艂 co艣 wyplu膰 przez z臋by. - To nie by艂o w porz膮dku, ale wiem, co si臋 dzieje, gdy ma si臋 do czynienia z krwi膮 demona. Nie chc臋 my艣le膰, co b臋dzie dalej. Niedobrze si臋 dzieje, je艣li sami nie mo偶emy sobie z tym poradzi膰. Ty nie jeste艣 nawet cz艂owiekiem jak my. Jeste艣 wilkiem, kap艂ank膮 czy czym艣 takim.

Otworzy艂am oczy i wyci膮gn臋艂am r臋k臋, by dotkn膮膰 jego ramienia.

- Jestem cz艂owiekiem, sier偶ancie. I wilkiem zarazem. Zgodnie z wol膮 艣wi臋tej bogini Erin.

- A co chcesz wiedzie膰?

- Wszystko, co zechcesz mi wyjawi膰. Je艣li wolisz, mo偶esz ograniczy膰 si臋 do Jony. Nie musisz nikogo obci膮偶a膰. My nie b臋dziemy nikogo aresztowa膰. Je艣li dosz艂o do przest臋pstwa, przeka偶emy winnych ludziom kr贸la.

Przez d艂ugi czas nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Mia艂 powody, by mi nie ufa膰. Nie wiem, jak dobrze zna艂 prawo ko艣cielne, ale m贸j m膮偶 i ja mo偶emy zabi膰 ka偶dego nosiciela skazy i spali膰 ka偶dy budynek. Gdyby wiedzia艂, do czego mo偶emy si臋 posun膮膰 w wype艂nianiu naszych obowi膮zk贸w, milcza艂by jak gr贸b. Bil si臋 z my艣lami. Uzna艂am to za znak, 偶e wie wi臋cej, ni偶 jest sk艂onny przyzna膰. A mo偶e to wina zm臋czenia. Na jaki艣 czas zapad艂 w sen, tak jak i ja na krze艣le. Franka przynios艂a zup臋 i delikatnie go obudzi艂a. Zjad艂 tyle, na ile pozwala艂 mu 偶o艂膮dek. Ja nie tkn臋艂am nic. Czeka艂am, cicha i nieporuszona. Franka nie zaproponowa艂a mi zupy.

Wreszcie Calipari si臋 odezwa艂.

- Ludzie choruj膮.

- Owszem. - A umieraj膮?

- Czasami.

- Znam kilku, kt贸rzy umarli. Straci艂em wielu dobrych ch艂opak贸w. Co do niekt贸rych, wiem dlaczego. Co do innych, nie mam poj臋cia. Spodziewasz si臋, 偶e to czasem si臋 zdarza, szczeg贸lnie gdy chodzisz w艣r贸d najgorszych szumowin. A mimo to...

Wci膮偶 odwraca艂 wzrok. Przysz艂am tu, by uratowa膰 mu 偶ycie, a on nie potrafi艂 spojrze膰 mi w oczy, bo zdawa艂 sobie spraw臋, co mo偶e si臋 sta膰, gdy zacznie m贸wi膰. Wiedzia艂 co艣, co mog艂abym wykorzysta膰.

- Pom贸偶 mi - poprosi艂am.

- Chyba jestem ci to winien. I sp艂aci艂 sw贸j d艂ug.

* * *

Jona by艂 lordem Joni. Nadal mia艂 sw膮 rodow膮 siedzib臋, ale utraci艂 ziemie i w mie艣cie, i gdzie indziej. Wszystkie przednie meble i kosztowno艣ci ju偶 dawno sprzedano. Dom sta艂 jeszcze, ale u偶ywano tylko niewielkiej jego cz臋艣ci i starannie dbano o dach, by si臋 nie zawali艂. Matka Jony szy艂a suknie dla arystokratycznych rodzin, kt贸rym powodzi艂o si臋 lepiej.

Maj膮tek ojca zosta艂 skonfiskowany podczas wojny. Przemyt by艂 nielegalny, ale w tym czasie wszyscy si臋 nim parali. Ojciec Jony nie przemyca艂 jednak niczego, co przyda艂oby si臋 kr贸lowi, a mia艂 wiele ziemi, kt贸r膮 mo偶na by艂o sprzeda膰, by op艂aci膰 rosn膮ce koszta prowadzenia wojny. Za jego przest臋pstwa ziemie Jonich przepad艂y na rzecz Korony, a on sam zawis艂 obok zwyk艂ych z艂odziei, zha艅biony i wyzuty z maj膮tku.

M贸j m膮偶 i ja b臋dziemy musieli p贸藕niej wykopa膰 cia艂o i wypali膰 ziemi臋, gdzie spocz臋艂o. Jona najpewniej odziedziczy艂 skaz臋 po ojcu, kt贸ry sam by艂 pomiotem demona.

Po 艣mierci lorda wojna trwa艂a jeszcze przez wiele miesi臋cy, a na targach i w sklepach panowa艂a dro偶yzna. Matka Jony nie mia艂a nic, za co mog艂aby kupi膰 jedzenie, pr贸cz las贸w. Sprzedawa艂a je wi臋c, a drzewa 艣cinano na pot臋g臋. Jona widzia艂, jak resztki jego rodowych posiad艂o艣ci wch艂ania miasto, kt贸re zabra艂o mu ojca, by zagarn膮膰 jego ziemie. Bezsilnie przygl膮da艂 si臋 z okna sypialni, jak ludzie ze spoconymi plecami k艂ad膮 kamie艅 na kamieniu. W dniu, gdy stracono ojca, przywdzia艂 czer艅. 呕a艂obne ubranie nosi艂 jeszcze d艂ugo potem. Matka musia艂a sprzedawa膰 ziemi臋, by mie膰 na chleb dla syna. Kr贸l nie zostawi艂 wdowie nawet z艂amanego grosza z rodowego maj膮tku. Jej bracia zgin臋li na wojnie, a wszyscy dziadkowie Jony ju偶 nie 偶yli. Rodzina popad艂a w straszliw膮 bied臋. Matka znalaz艂a prac臋 jako szwaczka. Jona nosi艂 tani膮 we艂n臋, drapi膮c膮 gorzej ni偶 siano, i patrzy艂, jak robotnicy w pocie czo艂a stawiaj膮 mury tam, gdzie niegdy艣 hu艣ta艂 si臋 na drzewach, beztroski w bia艂ych jedwabiach.

Wyr贸s艂 na wysokiego, silnego m臋偶czyzn臋 i wst膮pi艂 do stra偶y miejskiej. Matka wyrzuci艂a go z domu za to, 偶e z艂o偶y艂 przysi臋g臋 zab贸jcy jej m臋偶a. Nie robi艂 tego dla kr贸la, ale ona tego nie zrozumia艂a. Mog艂a jednak przynajmniej dostrzec, 偶e chcia艂 poprawi膰 ich po艂o偶enie. Po szkoleniu na prowincji wr贸ci艂 do miasta. Przez jaki艣 czas mieszka艂 w koszarach, pracuj膮c jako pisarczyk, p贸ki nie awansowali go na kaprala. Przepuszcza艂 pieni膮dze na gr臋 w karty i ko艣ci. Matka przysz艂a po niego do koszar, b艂agaj膮c, by wr贸ci艂 do domu. By艂a samotna i stara. Nie mia艂a nikogo innego na 艣wiecie. Cho膰 kr贸la wci膮偶 nienawidzi艂a, z czasem zacz臋艂a dostrzega膰 m膮dro艣膰 decyzji syna. Pewnego dnia m贸g艂 zosta膰 oficerem. M贸g艂 dorobi膰 si臋 tej godno艣ci w艂asn膮 prac膮, zamiast kupowa膰 j膮 jak inni m艂odzi arystokraci. M贸g艂 przywr贸ci膰 szacunek ich rodowi, znale藕膰 dobr膮 parti臋, a wtedy wnukom b臋dzie si臋 偶y艂o lepiej.

Kocha艂 swoj膮 prac臋. By艂 dobry w tym, co robi艂, maj膮c poczucie, 偶e robi co艣 wa偶nego.

Tego wszystkiego dowiedzia艂am si臋 od sier偶anta. To by艂 艣wiat, kt贸ry zna艂.

Zapyta艂am Calipariego, czy wie, kt贸ry rodzic Jony nosi艂 w sobie skaz臋 demona.

- Tak. Ojciec.

- Sk膮d wiesz?

- Jona mi to powiedzia艂, zanim go zabi艂em.

- Sprawdzi艂e艣?

- Pewnie, 偶e nie. To paskudna sprawa. Je艣li kr贸l i kapitan chc膮 sprawdza膰, niech wy艣l膮 kogo艣 innego. Wszystko by艂o w raporcie.

- Doprawdy?

- Czy kapitan m贸wi艂 co艣 o sprawdzaniu?

- Nie. I nie wspomnia艂 o 偶adnym raporcie.

- C贸偶, ona si臋 ju偶 zestarza艂a, a raport贸w jest mn贸stwo. Tyle biurokracji... Gdybym wi臋cej czasu sp臋dza艂 z dobr膮 pa艂k膮 w d艂oni, a mniej z tanimi pi贸rami, kt贸re ci膮gle mi przysy艂ali, w Zagrodach by艂oby inaczej. Lepiej. Kilka razy widzia艂em matk臋 Jony. W jej wieku nie b臋dzie mia艂a ju偶 wi臋cej dzieci, a ja nie chc臋 nikogo pali膰.

Spojrza艂 nad moim ramieniem. Siedzia艂am przy oknie, a on, le偶膮c na 艂贸偶ku, patrzy艂 na b艂臋kitne niebo i nadci膮gaj膮ce chmury znad morza, kt贸re przetrwa艂y podr贸偶 tak daleko w g艂膮b l膮du.

Czeka艂am, a偶 co艣 powie. Za艂o偶y艂am r臋ce na piersi i znacz膮co unios艂am brwi. Pozwoli艂am, by cisza go onie艣mieli艂a.

- Ona nie sprzeniewierzy艂a si臋 miastu - oznajmi艂 z naciskiem.

Nachyli艂am si臋 do niego. M贸wi艂am tu偶 przy jego twarzy, by mnie dobrze s艂ysza艂.

- Skoro dawa艂a dach na g艂ow膮 takiemu z艂o艣liwemu demonowi jak Jona, sprzeniewierzy艂a si臋 ca艂emu ludzkiemu 艣wiatu. On nigdy nie sypia艂. Nie m贸g艂. Wewn臋trzna skaza nie dawa艂a mu zasn膮膰. Gdy wszyscy porz膮dni ludzie spali, on zabija艂. Przez ca艂膮 noc pracowa艂 dla najgorszego przest臋pcy w tym mie艣cie. Jego matka pewnie si臋 domy艣la艂a, widz膮c, ile pieni臋dzy przynosi do domu. Sama sprawdz臋 jej krew. Nie przeka偶emy jej stra偶nikom z byle powodu, ale je艣li pomaga艂a pomiotowi demona mordowa膰 niewinnych ludzi...

Calipari spojrza艂 mi na r臋ce. By艂y ludzkie.

- To nie moja sprawa - rzek艂 ze znu偶eniem. - Teraz to ju偶 problem kapitana, a nie m贸j. Jona uratowa艂 mi 偶ycie. A ja go za to zabi艂em.

- Czemu wi臋c to zrobi艂e艣, skoro tego 偶a艂ujesz? Sier偶ant Nicola Calipari by艂 twardym cz艂owiekiem, gotowym do walki w razie potrzeby. Teraz walczy艂.

- Jona zdradzi艂 miasto i ludzi kr贸la. Przez niego zgin臋li dobrzy ch艂opcy. Pe艂ni艂em swoje obowi膮zki, c贸偶, s艂u偶ba nie dru偶ba. A to ju偶 nie jest m贸j obowi膮zek, wi臋c tego nie zrobi臋. Prosz臋, zostaw jego matk臋 w spokoju.

- Zadziwiaj膮ce, 偶e ona wci膮偶 偶yje - odpar艂am. - Ka偶dy, kto ma dw贸ch pan贸w, musi wybra膰, po kt贸rej jest stronie. A on wybra艂 trzeci膮 drog臋. Zdradzi艂 wszystkich swoich mocodawc贸w dla ciebie i Rachel.

- Sk膮d wiesz?

- Jestem W臋drowcem Erin, sier偶ancie. Potrafi臋 wejrze膰 w umys艂 demonowych pomiot贸w nawet po 艣mierci. Widz臋 wszystko, co on pami臋ta. I wiem, 偶e nie powiedzia艂e艣 mi jeszcze wszystkiego.

- Jak to mo偶liwe?

Pokr臋ci艂am g艂ow膮.

- Dobrze zrobi艂e艣, sier偶ancie. Pr臋dzej czy p贸藕niej ka偶dy ska偶ony przez demona 艣miertelnik poddaje si臋 z艂u drzemi膮cemu we krwi. Zabijaj膮c go, ocali艂e艣 t臋 cz臋艣膰 duszy, kt贸r膮 mo偶na uzna膰 za ludzk膮. I mo偶esz ocali膰 wi臋cej ludzi przed pot臋pieniem w otch艂ani Bezimiennych w Elishcie.

Odwr贸ci艂 wzrok na okno, na zbieraj膮ce si臋 chmury.

- Nie. Takich jak ja i on nie czeka zbawienie. Wiem, 偶e post膮pi艂em w艂a艣ciwie. I nienawidz臋 tego. Jona by艂 jednym z moich ch艂opak贸w przez prawie trzy lata.

- Zabi艂e艣 wielu ludzi?

- Oczywi艣cie - przyzna艂 - ale wszyscy byli przest臋pcami. Nawet je艣li czasem zdarza艂o im si臋 zrobi膰 co艣 dobrego, tam, gdzie stacjonowa艂em, ludzie zawsze schodzili na z艂膮 drog臋. I wiem, 偶e Jona nie by艂 do ko艅ca z艂y. By艂 te偶 cz艂owiekiem, prawda? Nie tylko pomiotem demona. By艂 te偶 cz艂owiekiem.

- Czy zesz艂ej zimy spalili艣cie jak膮艣 dziewczyn臋?

- Tak. T臋 akurat znale藕li艣my. Krew j膮 zdradzi艂a. Zakonnice z klasztoru jako艣 j膮 przegapi艂y. Wymyka艂a si臋 nocami jak g艂upi dzieciak. Narobi艂a sobie k艂opot贸w. Sama nie wiedzia艂a, co robi i co j膮 do tego pcha.

- Krew j膮 zdradzi艂a - powt贸rzy艂am.

- Spalili j膮 偶ywcem. Nie zrobi艂a nic, by sobie na to zas艂u偶y膰. - Calipari westchn膮艂 i spu艣ci艂 wzrok na swoje r臋ce. - Te偶 by艂a pomiotem demona. Skoro s膮 dwa... to chyba trzeba si臋 rozgl膮da膰 za kolejnymi. Dwa z nich, jeden po drugim... mo偶na by pomy艣le膰, 偶e krucjaty wci膮偶 trwaj膮.

- Pewnie jest ich wi臋cej. M贸j m膮偶 i ja ich poszukamy. Jona wiedzia艂 o trojgu, a z nich tylko on jest martwy. Dziewczyna nie by艂a jedn膮 z nich. Jona dola艂 do pr贸bki w艂asn膮 krew, by j膮 skazali. Umar艂a, bo Jona wys艂a艂 j膮 na stos, 偶eby ochroni膰 prawdziwy pomiot demona. Przekazywa艂 ci te偶 innych, by chroni膰 tych, kt贸rzy na to nie zas艂ugiwali. Nie zostali spaleni, rzecz jasna, ale powieszeni. Powiesi艂e艣 ich jako z艂odziei. Calipari zas艂oni艂 sobie oczy.

- Prosz臋, nie m贸w mi tego. - Odkaszln膮艂, a pier艣 mu drga艂a. Odsun膮艂 r臋ce. Jego twarz stwardnia艂a jak kamie艅. - Jak wielu?

- Naprawd臋 chcesz wiedzie膰? To nie by艂a twoja wina, tylko jego. Co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie.

Wyra藕nie straci艂 odwag臋.

- Nie, nie chc臋 wiedzie膰. - Odwr贸ci艂 si臋 ode mnie. Okno by艂o otwarte. Gdyby mia艂 si艂臋 wsta膰, zobaczy艂by Frank臋, jak obserwuje syna je偶d偶膮cego konno po podw贸rzu. Ch艂opak nie by艂 jego synem, ale o tym nie wiedzia艂.

- Jak wielu? - zapyta艂 sier偶ant przez zaci艣ni臋te gard艂o, nie patrz膮c na mnie. - Powiedz.

- Dziewi臋tnastu, 艂膮cznie z dziewczyn膮.

- Za du偶o, niech to Elishta poch艂onie. Dziewi臋tnastu, psiakrew! Znasz ich imiona?

- On pami臋ta ich imiona, wi臋c ja tak偶e. Gdyby osi膮gn膮艂 to, co mia艂 zrobi膰, by艂by艣 numerem dwudziestym.

- Za du偶o, niech to Elishta poch艂onie.

- Niewinni te偶 umieraj膮 - pocieszy艂am go. - Nie ma idealnej sprawiedliwo艣ci, bo 偶aden cz艂owiek nie dost膮pi艂 m膮dro艣ci wilk贸w. Wilki m贸wi膮, 偶e 艂atwo by膰 m膮drym, gdy ma si臋 pe艂ny 偶o艂膮dek. A gdy pusty, m膮drze jest go nape艂ni膰. Gospodaruj ca艂ym sercem. Nie jeste艣 ju偶 na s艂u偶bie. Okazuj mi艂osierdzie, gdy mo偶esz, i 偶yj w pokoju.

Odwr贸ci艂 wzrok od okna w moj膮 stron臋. Odzyska艂 rezon. Cho膰 nie m贸g艂 jeszcze wsta膰 o w艂asnych si艂ach, by艂 teraz tym mocnym postronkiem, jakim pami臋ta艂 go Jona.

- Powiedzia艂em, 偶e ci pomog臋. - Wyci膮gn膮艂 kartk臋 papieru z szuflady obok 艂贸偶ka i zacz膮艂 pisa膰 referencje dla nas adresowane do swych informator贸w w mie艣cie.

Zesz艂am na d贸艂 i w艂asnor臋cznie przygotowa艂am mu obiad. Gdy wr贸ci艂am, zjad艂 i zn贸w chwyci艂 pi贸ro do r臋ki.

- To mo偶e troch臋 potrwa膰 - uprzedzi艂 mnie. Koniec ko艅c贸w poszed艂 na to ca艂y papier, jaki da艂o si臋 znale藕膰 w ober偶y. Do zmroku obok 艂贸偶ka pi臋trzy艂 si臋 stos kartek u艂o偶onych wed艂ug numer贸w posterunk贸w stra偶y, poprzetykanych odr臋cznymi mapami. Kolejne notki na mapach wskazywa艂y ludzi i miejsca, kt贸re nale偶y odwiedzi膰. Ludzie z Zagr贸d nie b臋d膮 nam ufali, ale zaufaj膮 jego listom polecaj膮cym.

- To ju偶 wszystko - rzek艂. - Zostan臋 tu jeszcze troch臋, a gdy odzyskam si艂y, odbior臋 ziemi臋, kt贸ra mi si臋 nale偶y. S艂u偶y艂em dwadzie艣cia lat. Teraz b臋d臋 gospodarowa艂 na swoim.

Sier偶ant Calipari zobaczy艂 m臋偶czyzn臋, kt贸ry pojawi艂 si臋 w drzwiach za moimi plecami, niczym cie艅 wynurzaj膮cy si臋 z mroku korytarza. M贸j m膮偶 powr贸ci艂.

- On nie m贸wi za du偶o, prawda? - M贸j m膮偶?

- Tak, o niego mi chodzi.

- On ca艂y czas m贸wi - powiedzia艂am. - Dla nas cisza te偶 jest s艂owem, sier偶ancie.

- Nie mo偶e by膰 mi艂ym s艂owem. Co on chce przez to powiedzie膰?

Spojrza艂am na m臋偶a. Odwr贸ci艂 si臋 od nas i wyszed艂 na korytarz. S艂ysza艂am, co mi m贸wi: Ludzie wol膮 umrze膰, ni偶 i艣膰 do ko艣cio艂a; pomagaj膮 nam, bo ich uratowali艣my, a nie dlatego, 偶e chc膮 uchroni膰 ludzi tego 艣wiata przed pomiotami demon贸w; i broni膮 nikczemnik贸w przed ujawnieniem.

Wsta艂am z plikiem kartek pod pach膮.

- On chce przez to powiedzie膰, cokolwiek chcesz us艂ysze膰 - odpar艂am. - Ty i on jeste艣cie bardzo podobni. Nienawidzimy tego tak samo jak ty, na sw贸j spos贸b. - Pok艂oni艂am si臋 Calipariemu. - Musisz wyzdrowie膰. Zosta艅 tu jeszcze przez rok, nawet je艣li b臋dziesz czu艂 si臋 na si艂ach, by odej艣膰. Nie zabraknie tu pracy dla silnych m臋偶czyzn, gdy ju偶 sko艅czymy oczyszcza膰 to miejsce.

Za艣mia艂 si臋.

- Gdy je spalicie doszcz臋tnie, tak? W ka偶dym razie dzi臋kuj臋, 偶e mnie znale藕li艣cie i pomogli艣cie wydobrze膰. Jeszcze nigdy nie by艂em tak chory. Jak dot膮d nie prze偶y艂em chyba niczego gorszego.

Sk艂oni艂am si臋 raz jeszcze. Posz艂am za moim m臋偶em do g艂贸wnego budynku. By艂o wcze艣nie, w ober偶y siedzia艂o dw贸ch pijak贸w, kt贸rzy nie mieli gdzie si臋 podzia膰 i przepuszczali ostatnie grosze.

M贸j m膮偶 rozrzuci艂 ogniste nasienie na kontuarze. Bellini zakl膮艂 siarczy艣cie i zacz膮艂 protestowa膰. By艂 przera偶ony.

M贸j m膮偶 odepchn膮艂 go od nasion.

- Przyjmij nasz膮 pomoc - warkn膮艂. - Pr贸bujemy ocali膰 ci 偶ycie i ochroni膰 twych go艣ci.

W mie艣cie kapitan stra偶y k艂oni si臋 przed nami. Biskupi wyznawc贸w Imama i najwi臋ksi tutejsi lordowie przyj臋liby nas jak r贸wnych sobie. A w tym 艣mierdz膮cym szynku spocony ober偶ysta wrzeszczy, by艣my przestali ratowa膰 偶ycie jemu i jego klientom.

Stan臋艂am przed moim m臋偶em i u艣miechn臋艂am si臋 do Belliniego. Gdybym mia艂a wilcz膮 sk贸r臋 na plecach, zobaczy艂by w tym zamierzon膮 gro藕b臋. Lekko napar艂am na jego pier艣. Pr贸bowa艂 uderzy膰 mojego m臋偶a ponad m膮 g艂ow膮. Trafi艂 w pustk臋. M贸j m膮偶 by艂 szybszy. Chwyci艂 go za w艂osy i wypchn膮艂 na podw贸rze. Rzuci艂 ogniste nasienie na jego plecy. Zapali艂am zapa艂k臋 i cisn臋艂am na rozrzucone nasiona, pobudzaj膮c je do 偶ycia. Podpalone, wros艂y w sk贸r臋 Belliniego, rozkwitaj膮c niczym fajerwerki na sznurku. Kwiaty mia艂y d艂ugie pomara艅czowe 艂ody偶ki i p艂atki z p艂omieni.

Bellini tarza艂 si臋 po piasku, by zdusi膰 ogie艅. Wrzeszcza艂 z b贸lu. Ogniste nasiona piek艂y raptem jak uk膮szenie pszczo艂y, ale by艂o ich du偶o i bardzo da艂y mu si臋 we znaki.

Kazali艣my wszystkim si臋 wynie艣膰. Pos艂uchali nas. Kto艣 podni贸s艂 Belliniego na nogi, z ognistymi kwiatami wci膮偶 w偶eraj膮cymi si臋 w jego sk贸r臋. Uciekli do lasu.

Wraz z moim m臋偶em wyp臋dzili艣my wszystkich ludzi z pokoj贸w, nawet Calipariego. Budynek m贸g艂 nie przetrwa膰 tego, co musieli艣my zrobi膰.

M贸j m膮偶 i ja rozrzucili艣my nasiona po ca艂ym parterze, w kuchni i w g贸r臋 schod贸w. Rozsypali艣my grub膮 warstw臋 wzd艂u偶 korytarza na trzecim pi臋trze i wok贸艂 pokoi. Nie potrzebowali艣my zapa艂ki. Wyszli艣my na podw贸rze, wystarczy艂o poczeka膰. Pu艣cili艣my w obieg butelk臋 wina mniszkowego, bo zaraz zrobi si臋 gor膮co. Pod jaskrawym s艂o艅cem ciep艂o z nagrzanego 艂upkowego dachu zapali艂o nasiona na trzecim pi臋trze. Stamt膮d kwiaty rozkwit艂y po sam d贸艂, 偶ywi膮c si臋 paliwem skazy. Gorej膮ce kwiaty ognistego nasienia wydziela艂y do艣膰 ciep艂a, by spali膰 budynek, p艂omienie dosz艂y do izolatki Calipariego. Tapety zaj臋艂y si臋 ogniem i schodzi艂y ze 艣cian. Tanie drewniane meble wypacza艂y si臋 i zapada艂y.

Gorej膮ce kwiaty 偶y艂y tylko przez kilka godzin. Po wydzieleniu ciep艂a owoc ognistego nasienia t臋偶a艂 na koniuszkach kwiat贸w jak kamie艅. Te kamyki roznios膮 si臋 po ca艂ym budynku, wcisn膮 w ka偶dy zakamarek. Wiele spadnie na podw贸rze. Wiatr je poniesie, a gdy 偶ar pe艂ni lata powr贸ci, te nasiona rozkwitn膮. Ka偶de skupisko skazy wok贸艂 tawerny, niewa偶ne jak nik艂e, podsyci gorej膮ce kwiaty. Pewnego dnia to miejsce b臋dzie odka偶one, nieskalane.

Nie stworzyli艣my tu 偶adnego remedium o natychmiastowym dzia艂aniu, by艂o ju偶 za p贸藕no. Natomiast zapocz膮tkowali艣my stopniowy system uzdrawiania. B臋dziemy czuwa膰 nad tym miejscem, obserwuj膮c je z cieni las贸w, w臋sz膮c w poszukiwaniu ewentualnego nagromadzenia skazy. Pewnego dnia sytuacja tu si臋 poprawi. Tutejsi ludzie powoli dojd膮 do siebie. Ogniste nasienie b臋dzie kwit艂o na tej ziemi przez wiele nast臋pnych lat.

* * *

Najtrudniejsze ju偶 zrobili艣my. Miejscowe 艣wi膮tynie Erin i Imama mog膮 teraz zaj膮膰 si臋 reszt膮, dogl膮daj膮c powrotu ziemi i ludzi do pe艂ni zdrowia. M贸j m膮偶 i ja wr贸cili艣my do Psiej Ziemi, poluj膮c na ko艣ci pomiotu demona, kt贸ry stworzy艂 Jon臋, lorda Joni. Polowali艣my na tego nie艣miertelnego, zbyt d艂ugowiecznego, by wiedzie膰, kt贸remu demonowi zawdzi臋cza istnienie, by wiedzie膰, jak g艂臋boko si臋ga jego skaza. Polowali艣my na Rachel Nolander, c贸rk臋 mimika, kt贸ra znowu unikn臋艂a 艣mierci w Psiej Ziemi, demona w pierwszym pokoleniu. Zabrali艣my czaszk臋 z ko艣cio艂a, musia艂am j膮 mie膰 przy sobie. Zagrody nie by艂y bezpieczne nawet dla nas, lecz znale藕li艣my kwater臋 w pobli偶u. Zjedli艣my tam obiad, z wilczymi sk贸rami na plecach. Meble odsun臋li艣my pod 艣cian臋, by nam nie przeszkadza艂y.

Ostro偶nie roz艂o偶yli艣my mapy od Calipariego na pod艂odze, zostawiaj膮c odst臋py, by m贸c swobodnie przechodzi膰 mi臋dzy kartkami. Czaszk臋 mieli艣my ze sob膮. Mog艂am jej dotkn膮膰, ryzykuj膮c infekcj臋. Mog艂am j膮 przebada膰.

I tak zrobi艂am.

Jak to jest zyska膰 pami臋膰 miliona chwil cudzego 偶ycia? To jak by膰 na wyspie po艣r贸d dw贸ch ocean贸w - ocean, kt贸ry widzisz, gdy masz otwarte oczy, jest tw贸j; ten, kt贸ry widzisz z zamkni臋tymi oczami, tw贸j nie jest. Musia艂am p艂ywa膰 w wodach kogo艣 innego i zanurzy艂am si臋 w nie. Przez wiele dni studiowa艂am mapy i zamyka艂am oczy. M贸j m膮偶 cierpliwie czeka艂, a偶 sko艅cz臋.

Zaczynam sobie przypomina膰. Zaczynam widzie膰 zarys wspomnie艅.

Czy widzisz cz艂owieka i potwora, czy wnikasz w jego 偶ycie naszymi oczami?

Zaczynam widzie膰 pe艂ny obraz.

Zapisz to. Zapisz wszystko.

Tak zrobi臋.


Rozdzia艂 III

Ros艂o tam drzewo. Wielkie i roz艂o偶yste, co by艂o rzadko艣ci膮 w tym mie艣cie, wierzba z ci臋偶kimi li艣膰mi zwisaj膮cymi w upale niczym kokardki z upi臋tych w艂os贸w. Ludzie za偶ywali odpoczynku w cieniu d艂ugich ga艂臋zi. Nieopodal drzewa jaka艣 staruszka rozstawi艂a w贸zek z herbat膮, powoli kr膮偶膮c wok贸艂 pnia, by schowa膰 si臋 przed s艂o艅cem.

To pierwsze wspomnienie Jony o Rachel Nolander. Drzewo i oni kryj膮cy si臋 w cieniu. Pr贸bowali rozmawia膰 i 偶adne z nich nie wiedzia艂o, co powiedzie膰. Jona chcia艂 zapyta膰 j膮 o wa偶ne sprawy, ale nie m贸g艂, bo woko艂o kr臋ci艂o si臋 za du偶o ludzi, a do g艂owy nie przychodzi艂y mu inne tematy. Rachel przerwa艂a cisz臋.

- A wi臋c... Jak ci si臋 偶yje? Znaczy, kim jeste艣? - Odwr贸ci艂a wzrok i powt贸rzy艂a szeptem: - Jak ci si臋 偶yje?

Zmarszczy艂 brwi. Wiedzia艂, 偶e z takim marsem na twarzy nie wygl膮da jak szlachcic. Mia艂 na sobie mundur ludzi kr贸la i sk贸r臋 tward膮 niczym kora, ogorza艂膮 po wielu dniach na s艂o艅cu. Ona pewnie zrazu nie uwierzy艂a, gdy powiedzia艂, 偶e jest lordem. I nie uwierzy w 偶adne jego s艂owo.

- Nie wiem - odpar艂. - A jak tobie si臋 偶yje? I jak niby tacy jak my maj膮 na to odpowiedzie膰?

- Ja mam sw贸j spos贸b. Mog臋 powiedzie膰 ci koan, kt贸ry zawiera ca艂膮 prawd臋 o moim 偶yciu.

- Senta? Nic nie wiem o sentach.

- Tak daleko na po艂udniu nie ma nas wiele. G艂贸wnie paramy si臋 uliczn膮 magi膮. Nikt nie traktuje tego powa偶nie opr贸cz nas. Ja traktuj臋 to powa偶nie.

- Powiedz wi臋c, ile mo偶esz.

- No dobrze, powiem ci wszystko, co musisz o nas wiedzie膰. By艂a kiedy艣 senta znana ze swej m膮dro艣ci. Tak m膮dra, 偶e nigdy nie odezwa艂a si臋 nawet s艂owem. Pewien m艂odzieniec, zg艂臋biaj膮cy tajemnice naszej wiary, dowiedzia艂 si臋 o niej od rodzic贸w, kt贸rzy m贸wili o tej nobliwej sencie z wielkim szacunkiem. Wyruszy艂 na poszukiwania, przeby艂 g贸ry i morza. Gdy j膮 odnalaz艂, nie powita艂a go. Zapyta艂, dlaczego nigdy nic nie m贸wi. A ona tylko otworzy艂a klatk臋, w kt贸rej trzyma艂a ptaka. Ptak zosta艂 w klatce. Mia艂 tam lustro i miseczk臋 z ziarnem, i drug膮 na wod臋. Milcz膮ca senta czeka艂a. Nic si臋 nie sta艂o. A potem zamkn臋艂a drzwi klatki.

Jona czeka艂.

- I to ju偶 koniec? - zapyta艂 w ko艅cu.

- Tak. - Hm.

- My艣l臋, 偶e tak wcze艣niej wygl膮da艂o moje 偶ycie. To... to chyba wszystko, co mog臋 ci teraz o nim powiedzie膰. Rozumiesz?

- To znaczy, 偶e nigdy o nim nie m贸wi艂a艣?

- Wi臋cej. To g艂臋boka prawda o tym, jak wygl膮da 艣wiat dla ka偶dego z nas.

- To jedno z twoich zakl臋膰?

- Tak. Sp贸jrz tylko. - W jej d艂oni pojawi艂a si臋 ma艂a kula lodu. Z pluskiem wpad艂a do jego herbaty. - Kto to rozumie, zna r贸wnie偶 to zakl臋cie.

Jona zamiesza艂 herbat臋.

- Moje 偶ycie chyba wygl膮da艂o podobnie, zanim si臋 spotkali艣my. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, pr贸buj膮c wyczarowa膰 l贸d.

Rachel zanios艂a si臋 艣miechem.

- Wida膰, 偶e nie zrozumia艂e艣 przes艂ania. Trzeba jeszcze poj膮膰 ten koan na poziomie poza samymi s艂owami. Moja matka od ko艂yski wychowywa艂a mnie na sent臋 tak膮 jak ona. To wymaga艂o ode mnie wielu lat skupienia i medytacji. Pewnego dnia nagle poczu艂am ch艂贸d w gardle, a z moich ust ulecia艂 ob艂oczek pary. Teraz czuj臋 l贸d wsz臋dzie woko艂o, jak tylko o nim pomy艣l臋.

Jona skrzywi艂 si臋 na te s艂owa.

- Nie lubi臋 takiego my艣lenia. Nic nie ma sensu, gdy za d艂ugo si臋 nad tym g艂owisz. Co jak co, ale ci od Erin i Imama nie chc膮, 偶eby艣my du偶o my艣leli.

- Nie maj膮 racji, Jona. Nie m贸w mi o fa艂szywym podziale. Kosmos wci膮偶 jest jedno艣ci膮.

- A co z Bezimiennymi? Oni nie maj膮 sensu. Wierzysz w nich?

- W ko艅cu si臋 urodzili艣my, czy偶 nie? Tylko pomy艣l. Nie obchodzi mnie, co m贸wi膮 inni. Mamy swoje miejsce na tym 艣wiecie. Psy nie czuj膮 do nas takiego wstr臋tu jak ludzie. S膮dzisz, 偶e one s膮 zdolne poj膮膰 kosmiczn膮 jedno艣膰?

- Psy? - zdziwi艂 si臋 Jona. - Musz臋 przyzna膰, 偶e nie my艣la艂em o tym w ten spos贸b...

- Psy nie l臋kaj膮 si臋 nas. Dla nich jeste艣my zwyk艂ymi lud藕mi - przekonywa艂a Rachel. - No, powiedz mi wreszcie, kim by艂e艣, gdy jeszcze mnie zna艂e艣. Oto kolejne zakl臋cie, czar pot臋偶nego ognia. Powiedz, jak膮 mia艂e艣 twarz, zanim si臋 narodzi艂e艣. Cokolwiek mi powiedz, Jona. Po prostu... nie sied藕my tu, gapi膮c si臋 na siebie. Do艣膰 ju偶, 偶e ludzie si臋 na nas gapi膮.

Cisza wype艂ni艂a mu uszy, pe艂na spraw, o kt贸rych nie m贸g艂 tej kobiecie powiedzie膰. By艂o w nim do艣膰 z cz艂owieka, by wiedzia艂, 偶e nie mo偶e jej wyzna膰 prawdy pod os艂on膮 tej wierzby, w cieniu wieczoru, przy herbacie, gdy wielu dobrych ludzi siedzi wok贸艂.

- Cokolwiek - poprosi艂a.

Otworzy艂 usta.

Nie wiem, co powiedzia艂. Sam nie pami臋ta艂 swoich s艂贸w. Wiedzia艂 tylko, 偶e nie by艂y do ko艅ca szczere.

* * *

Jona siedzia艂 z kolegami z pracy w jakiej艣 spelunce na skraju Zagr贸d. 艢mierdzia艂o tu martwymi zwierz臋tami. Ale to nic w por贸wnaniu z odorem 偶ywych. Ludzie wychodzili z zaplecza w r贸偶owym zwidzie, mamrocz膮c pod nosem, co im 艣lina na j臋zyk przynios艂a, a co nie mia艂o 偶adnego zwi膮zku z tym miejscem, gdzie zwierz臋cy smr贸d przeciska艂 si臋 przez 艣ciany. Do tego szynku przesi膮kni臋ci zapachem krwi rze藕nicy przychodzili si臋 napi膰 po przybyciu statku na rze藕, wci膮偶 umazani zwierz臋c膮 juch膮. By goln膮膰 sobie co nieco, udaj膮c, 偶e s膮 zwyk艂ymi lud藕mi. Za jedyn膮 muzyk臋 robi艂y tu sporadyczne przy艣piewy intonowane przez tych do艣wiadczonych zab贸jc贸w. Nucili takie 艣piewki ca艂ymi dniami, zap臋dzaj膮c byd艂o, kozy i owce do ubojni. W艂a艣nie tutaj Jona, Jaimie, Tripoli i Szajbus urz膮dzili sobie libacj臋.

Rozsiedli si臋 przy stole w g艂臋bi szynku, tu偶 obok kuchni. Tripoli robi艂 ma艣lane oczy do barmanki i czai艂 si臋, by uszczypn膮膰 j膮 w ty艂ek, gdy b臋dzie przechodzi膰. Szajbus 艂yka艂 surowe jajka niczym kieliszki w贸dki, a popija艂 je piwem czarnym jak smo艂a i kwa艣nym jak zgni艂y owoc. Tripoli i Jaimie zak艂adali si臋, ile jajek Szajbus zdo艂a w siebie wdusi膰, zanim si臋 porzyga.

Jona te偶 obstawi艂. Poda艂 tak nisk膮 liczb臋, 偶e reszta go wy艣mia艂a. Szajbus mo偶e zje艣膰 o wiele, wiele wi臋cej, upierali si臋, krzycz膮c jeden przez drugiego. Jona nic sobie nie robi艂 z ich docink贸w. Uwa偶nie liczy艂 jajka Szajbusa, a偶 dosz艂o do jego liczby. Wtedy znienacka zamachn膮艂 si臋 pa艂k膮, rozbijaj膮c jajko w d艂oni kolegi. Nim ktokolwiek zd膮偶y艂 go powstrzyma膰, kopn膮艂 skrzynk臋 z jajkami, r膮bn膮艂 w ni膮 pa艂k膮 i podepta艂 te, kt贸re jakim艣 cudem ocala艂y z pogromu.

Trzej stra偶nicy siedzieli bez ruchu, kompletnie zaskoczeni. Nie mogli uwierzy膰, 偶e Jona rozbi艂 tyle jajek dla paru miedziak贸w. Zrazu nie chcieli zap艂aci膰. Jona 艣mia艂 si臋 szyderczo. Nikt wszak nie powiedzia艂, 偶e nie mo偶e powstrzyma膰 Szajbusa przed zjedzeniem kolejnych jajek.

Jego koledzy byli zbyt zdumieni, by si臋 k艂贸ci膰. Gdyby wypili troch臋 wi臋cej, mo偶e by si臋 o to pobili, ale wci膮偶 byli na tyle trze藕wi, 偶e nie chcieli ko艅czy膰 popijawy. Nie byli jeszcze gotowi, by ju偶 teraz wyrzucono ich z knajpy.

Jona by艂 dumny niczym zwyci臋zca walki kogut贸w. 艢mia艂 si臋, licz膮c ich monety na d艂oni. Wytar艂 pa艂k臋 w sp贸dnic臋 barmanki, by jeszcze bardziej ich upokorzy膰, na oczach Tripolego. Tripoli wyszed艂. Chwil臋 potem wyszed艂 te偶 Szajbus. Jaimie zosta艂, ale do ko艅ca ignorowa艂 Jon臋, pochylony nad kubkiem, jakby chcia艂 si臋 w nim utopi膰.

Jona si臋 znudzi艂. Barmanka poda艂a mu ostatnie piwo, na koszt lokalu, m贸wi膮c, 偶eby poszed艂 rozbija膰 jajka gdzie indziej. Nie mia艂 poj臋cia, co by艂o w kubku, ale smakowa艂o jeszcze gorzej ni偶 ohydne piwo. Wyszed艂 sam. Podeszwy klei艂y si臋 od jajek. B臋dzie musia艂 zdj膮膰 buty, je艣li p贸jdzie do domu, ale nie chcia艂 tam i艣膰. By艂 w艣ciek艂y. Powinien wiedzie膰, 偶e rozbicie jajek wszystko zepsuje. Powinien przeprosi膰.

Jutro uda, 偶e ma straszliwego kaca, i powie, 偶e nic nie pami臋ta, bo by艂 tak pijany, i to zanim konkurs si臋 zacz膮艂. 呕e pi艂 od rana. B臋dzie k艂ama艂 i szed艂 w zaparte. Nikt nie zarzuci mu, 偶e by艂o inaczej. I nikt mu nie uwierzy.

* * *

Tak dawno, 偶e tego nie m贸g艂 pami臋ta膰, matka odci臋艂a z jego plec贸w skrzyd艂a demona. Je艣li pytali go o blizny, m贸wi艂, 偶e w dzieci艅stwie upad艂 na ogrodzenie z kolcami. Czasem zapomina艂, 偶e szramy tam s膮. Nieraz k膮tem oka dostrzega艂 je w lustrze i zastanawia艂 si臋, czy to naprawd臋 s膮 jego plecy, czy m贸g艂 zosta膰 tak pokaleczony bez wspomnie艅 o b贸lu. Potrafi艂 o bliznach zapomnie膰, gdy okrywa艂 je mundur, potrafi艂 zapomnie膰 o swojej krwi.

Jak tylko si臋 zorientowa艂, 偶e ludzie choruj膮, gdy cho膰by na nich splunie, nigdy nie robi艂 tego celowo. Czasem to si臋 jednak zdarza艂o, bo wszyscy pluj膮, ludzie pij膮 z tych samych naczy艅, podaj膮 sobie r臋ce, czasem ca艂uj膮 si臋 w porywie chwili, niekiedy uprawiaj膮 seks. A on nie m贸g艂by si臋 w艣r贸d nich ukry膰, gdyby cho膰 od czasu do czasu nie zachowywa艂 si臋 podobnie. Matka powtarza艂a mu bez przerwy, 偶eby uwa偶a艂. Pr贸bowa艂, ale tak jak o jego uci臋tych skrzyd艂ach, 艂atwo by艂o o tym zapomnie膰.

Praca z lud藕mi kr贸la go zahartowa艂a. Lecz tylko powierzchownie. Wewn膮trz by艂 bezkszta艂tny, p艂ynny; jak woda wciska艂 si臋 w ka偶d膮 szczelin臋.

Kr贸l Nocy znalaz艂 go pierwszy. Jona dopiero co rozbi艂 jajka i kr臋ci艂 si臋 po okolicy, szukaj膮c kolejnej ober偶y. Sam po艣r贸d mroku. Zrobi艂 jeden krok i by艂 trze藕wy. Po drugim by艂 w sztok pijany. Nim zrobi艂 kolejny, nie by艂 ju偶 w stanie chodzi膰. Opar艂 si臋 o 艣cian臋. Jego buty przywar艂y do ziemi. Zrazu pomy艣la艂, 偶e to przez jajka na podeszwach.

Narzucili mu worek na g艂ow臋, chwycili pod 艂okcie i unie艣li. Bez s艂owa, ot tak, go porwali.

* * *

Ludzie Kr贸la Nocy zerwali z niego mundur. Tylko z workiem na g艂owie pop臋dzili go przez d艂ugi, wilgotny korytarz, pchn臋li na kolana. Jona wci膮偶 by艂 p贸艂przytomny. Opar艂 si臋 plecami o cz艂owieka, kt贸ry go trzyma艂, i zaraz si臋 znalaz艂 na czworakach. Kto艣 go szarpn膮艂 od ty艂u w g贸r臋, w g艂owie mu zawirowa艂o.

N贸偶 przeci膮艂 mu sk贸r臋 na piersi. Niezbyt g艂臋boko, ale do艣膰, by pola艂a si臋 krew. Krew niczym kwas, niczym trucizna. Kto艣 wcisn膮艂 patyk w ran臋. Patyk zwi膮d艂, zmursza艂, nie zdo艂a艂 podra偶ni膰 nerw贸w.

- Wiem o tobie wszystko - szepn臋艂a jaka艣 kobieta.

Jona nie by艂 w stanie m贸wi膰. J臋zyk mia艂 gruby jak p臋to kie艂basy. Pr贸bowa艂 poruszy膰 g艂ow膮.

- Mog艂abym ci臋 wyda膰, pos艂a膰 na stos. Ka偶dy by m贸g艂, gdyby ci臋 przejrza艂.

Jej g艂os brzmia艂 tak, jakby dochodzi艂 z daleka, ale by艂a tak blisko, 偶e Jona czu艂 oddech na ramieniu. Nachyla艂a si臋 nad nim, szepcz膮c do ucha. R臋ce mia艂 ci臋偶kie niczym ton膮ce statki. Nie m贸g艂 si臋 broni膰, mimo 偶e chcia艂 uderzy膰. Oprawczyni delikatnie unios艂a jego d艂onie i co艣 w nie w艂o偶y艂a. 艢ci膮gn臋li worek, lecz Jona nie m贸g艂 unie艣膰 g艂owy. Zobaczy艂 kobiece r臋ce trzymaj膮ce go za d艂onie. Da艂a mu lalk臋 z d艂ugimi siwymi w艂osami. Staruszk臋. Jego matk臋.

- Musisz udowodni膰 swoj膮 przydatno艣膰. Przys艂u偶 mi si臋 albo na tobie nie poprzestan臋.

Chcia艂 spojrze膰 na t臋 kobiet臋, ale kto艣 od ty艂u przytrzymywa艂 mu g艂ow臋.

W przy膰mionym umy艣le Jony jakby rozst膮pi艂y si臋 chmury. Ju偶 wiedzia艂, jaki ma wyb贸r. Wzi膮艂 g艂臋boki wdech i poruszy艂 j臋zykiem. To wystarczy艂o, by powiedzie膰 z przekonaniem:

- Zrobi臋 to. Wszystko, tylko...

- Jeszcze si臋 odezw臋.

I zn贸w zarzucili mu worek na g艂ow臋, brutalnie go ubrali.

Jak gdyby to wszystko by艂o snem. Jona mia艂 czysty mundur, czyste buty. Malutka lalka ci膮偶y艂a mu w kieszeni niczym kamie艅. Ran臋 na piersi zamkni臋to woskiem i ja艂owymi banda偶ami. Gdy si臋 zasklepi艂a, nie spos贸b by艂o pozna膰, 偶e co艣 mu si臋 przytrafi艂o. Lalk臋 ukry艂 w ogromnym, pustym domu, gdzie matka nie mog艂a jej znale藕膰. Nie wiedzia艂, jak jej o tym powiedzie膰. Przejrzeli go, teraz go wykorzystaj膮.

Pewnej nocy wraca艂 do domu ze zmiany, gdy nagle drog臋 zast膮pi艂 mu krawiec, kt贸ry wyszed艂 ze swego sklepu, nerwowo rozgl膮daj膮c si臋 wok贸艂.

- Czego? - burkn膮艂 Jona. - Jestem ju偶 po s艂u偶bie.

Wtem zobaczy艂, 偶e ten krawiec trzyma w d艂oni lalk臋. Poszed艂 za nim do sklepu, a tam dosta艂 zw贸j zaadresowany czerwonym atramentem: „Do s艂ugi Kr贸la Nocy".

Jego ofiar膮 mia艂 by膰 przemytnik, kt贸ry udawa艂 piekarza, mieszka艂 w s膮siedniej dzielnicy. Krawiec nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Da艂 Jonie ubranie, by w艂o偶y艂 je do tej roboty. Jona przebra艂 si臋 na zapleczu. Zw贸j zawiera艂 szczeg贸艂owe instrukcje, 艂膮cznie z tym, co zrobi膰 z samym dokumentem.

Jona dopad艂 piekarza na pustej przystani promu. Zawo艂a艂 go po imieniu, zawl贸k艂 za r贸g i przywi膮za艂 mu do szyi worek cegie艂. Zrobi艂 to tak szybko, 偶e ofiara nie zdo艂a艂a nawet krzykn膮膰, a ju偶 zosta艂a wepchni臋ta do wody. Blada z przera偶enia twarz znik艂a w odm臋tach. Jona si臋 upewni艂, 偶e ofiara nie wyp艂ynie, podar艂 zw贸j i strz臋py wrzuci艂 w wod臋.

Ze 艣ci艣ni臋tym gard艂em uciek艂, zwalniaj膮c dopiero w pobli偶u sklepu krawca. Na zapleczu przebra艂 si臋 z powrotem w mundur.

Wydawa艂o si臋, 偶e krawcowi by艂o oboj臋tne, czy robota zosta艂a wykonana. Bez emocji, bez s艂owa zap艂aci艂 Jonie za po艣wi臋cony czas, poklepa艂 go po ramieniu.

Takie by艂y pocz膮tki drugiego 偶ycia Jony, gdy zmrok oznacza艂 艣ledzenie r贸偶nych kobiet i m臋偶czyzn, czasem zabijanie. Przedtem po pracy mia艂 czas dla siebie. Od niechcenia wymachiwa艂 mieczem na dachu swego domu, p贸ki starczy艂o mu dziennego 艣wiat艂a. Czyta艂, p贸ki starczy艂o mu 艣wieczek. Rozmy艣la艂 o niebieskich migda艂ach, p贸ki starczy艂o mu mroku. Gdy wsta艂o s艂o艅ce, udawa艂, 偶e w nocy spa艂 smacznie, jak ka偶dy normalny cz艂owiek.

Kr贸l Nocy wype艂ni艂 te puste godziny krwi膮 i 艂owami.

* * *

Odtworzy艂am przebieg niekt贸rych zab贸jstw, ale nie wszystkich. Wydarza艂y si臋 nagle. Na og贸艂 w jego umy艣le pozosta艂o tylko oczekiwanie i wra偶enie, jakie sprawia艂 n贸偶 w d艂oni, gdy przebija艂 czyj膮艣 sk贸r臋. Wspomnienie, jak wpatrywa艂 si臋 w drzwi z no偶em ukrytym w r臋kawie koszuli. Wspomnienie, kiedy pr贸bowa艂 jak gdyby nigdy nic i艣膰 przez t艂um, szukaj膮c ofiary.

Jednej ofierze przyjrza艂am si臋 bli偶ej, obw膮chuj膮c miejsce, gdzie dosz艂o do zab贸jstwa, gdy偶 Salvatore by艂 tam, jeszcze zanim Jona zacz膮艂 go szuka膰. Jona by艂 w podziemiach, przeciskaj膮c si臋 przez t艂um w nielegalnej 艣wi膮tyni Bezimiennych tu偶 nad brzegiem, gdzie 艣cieki wpada艂y do zatoki. Dzika ha艂astra skaka艂a do rytmu ogromnych b臋bn贸w. Ci ludzie mieli w艂osy postawione na sztorc i wysmarowane zielonym szlamem. Cuchn臋li. Byli brzydcy w tych swoich 艂achmanach i dumni ze swej brzydoty. 艢miali si臋, ods艂aniaj膮c z臋by pokryte fosforem, i ta艅czyli w ekstazie.

Jona przepchn膮艂 si臋 przez 艣cisk i wypatrzy艂 ofiar臋.

Wysun膮艂 n贸偶 z pochwy w r臋kawie.

Rzuci艂. Trafi艂 w oko. B臋bniarz upad艂 na plecy. Dr偶膮c膮 r臋k膮 si臋gn膮艂 do trzonka no偶a, pr贸bowa艂 wsta膰.

Jona w te p臋dy podbieg艂 i wskoczy艂 na b臋ben. Sk贸rzana membrana troch臋 ugi臋艂a si臋 pod butami, lecz wytrzyma艂a jego ci臋偶ar. Wyszarpn膮艂 pa艂k臋 zza plec贸w i otr膮ci艂 palce b臋bniarza od no偶a. Potem r膮bn膮艂 go w g艂ow臋 i skoczy艂 mu na pier艣. T艂uk艂 pa艂k膮 raz po raz. Zabryzgany krwi膮 i ko艣膰mi, zamkn膮艂 oczy i nie przestawa艂, cho膰 robi艂o mu si臋 niedobrze.

Gdy w ko艅cu si臋 opami臋ta艂, b臋bny dawno ju偶 zamilk艂y. Nie powinien si臋 temu dziwi膰, a jednak si臋 zdziwi艂. Nikt nie pr贸bowa艂 go powstrzyma膰.

Krew, kawa艂ki ko艣ci i m贸zgu przelewa艂y si臋 szczelinami po艣r贸d kamieni ku 艣ciekom. W nik艂ym 艣wietle woda w kanale mia艂a barw臋 szkar艂atu, jak 艣mier膰.

Jona odwr贸ci艂 si臋 do tancerzy. Stali bez ruchu.

- Czego si臋 tak gapicie?! - krzykn膮艂. - Kr贸l Nocy przesy艂a pozdrowienia. Nie wchod藕cie mi w drog臋.

Czy nosi艂 mask臋? Nie wiem. Czasem zakrywa艂 twarz, gdy wype艂nia艂 zadania dla Kr贸la Nocy tam, gdzie kto艣 m贸g艂 go zobaczy膰. A czasem nie. Skorumpowanych ludzi kr贸la by艂o wielu. Nawet je艣li kto艣 go rozpozna艂, c贸偶 m贸g艂 zrobi膰 cz艂owiekowi, kt贸ry mia艂 b艂ogos艂awie艅stwo obu w艂adc贸w tego miasta?

T艂um Bezimiennych si臋 cofn膮艂. Jona wraca艂 ku g艂贸wnym kana艂om 艣ciekowym, przez ca艂y czas czuj膮c ich spojrzenia na plecach.

Wtedy kolejne zlecenia dostawa艂 przewa偶nie od cie艣li, kt贸ry nie stroni艂 od rozm贸w. Gdy Jona zda艂 mu relacj臋 z zadania, przej臋zyczy艂 si臋 przy imieniu ofiary. Przez chwil臋 cie艣la by艂 w艣ciek艂y, my艣l膮c, 偶e zgin膮艂 inny cz艂owiek. Jona wi臋c mu go opisa艂, a rysopis si臋 zgadza艂, cho膰 imi臋 nie. C贸偶, trudno by艂o spami臋ta膰 wszystko, co robi艂 nocami.

W domu, w czystym ubraniu, zszed艂 na d贸艂, gdzie matka przygotowywa艂a 艣niadanie. U艣cisn臋艂a go na powitanie.

- D艂uga noc? - zagadn臋艂a.

- Kr臋ci艂em si臋 troch臋 po mie艣cie. Nie znalaz艂em nic ciekawego. Nawet nie szuka艂em.

- Dobrze si臋 bawi艂e艣?

- Ech, tak sobie. Je艣li si臋 nie jest bogaczem, cz艂owiek szybko si臋 nudzi, a potem przez ca艂膮 noc przypomina sobie, 偶e jest biedny.

- Nadal jeste艣my arystokracj膮. Nie zapominaj o tym, gdy r贸偶ni tacy tob膮 pomiataj膮. Owsianki?

- Poprosz臋.

Zacz膮艂 je艣膰. Matka r贸wnie偶 usiad艂a przy stole, lecz niczego nie tkn臋艂a. Nigdy przy nim nie jad艂a 艣niadania. Jedynie patrzy艂a.

Przy owsiance zn贸w pr贸bowa艂 sobie przypomnie膰 imi臋 ostatniej ofiary. Mia艂 je na ko艅cu j臋zyka, ale jako艣 nie potrafi艂 przywo艂a膰 z pami臋ci.

P贸藕niej tego ranka pracowa艂 z Jaimiem w Zagrodach. Jacy艣 膰puni kradli koz艂y i przemycali zio艂o zaszyte w martwych zwierz臋tach. Nikomu by nie przeszkadzali, gdyby wcze艣niej nie kradli koz艂贸w. Jona i Jaimie znale藕li cz艂owieka, kt贸ry w ich przekonaniu by艂 winny. Przyparli go do muru, by wydusi膰 z niego imiona wsp贸lnik贸w. To imi臋 uderzy艂o Jon臋 z si艂膮 wodospadu.

- Grigora - powt贸rzy艂, nie wiedzie膰 czemu, niemal do siebie.

- Kto? - Jaimie odwr贸ci艂 g艂ow臋. Trzyma艂 przemytnika za w艂osy i przyciska艂 do 艣ciany, a ten sypa艂 jak na spowiedzi.

- Niewa偶ne - rzek艂 Jona lekcewa偶膮co. - Taki jeden, kt贸rego pozna艂em zesz艂ej nocy.

Spojrza艂 na daleki horyzont, zastanawiaj膮c si臋, gdzie go poniesie tej nocy. S艂ysza艂, 偶e kilku kumpli Grigory nie ucieszy艂a wie艣膰 o jego 艣mierci i Kr贸l Nocy ju偶 czyni przygotowania, by Jona i nimi si臋 zaj膮艂.

Gdy przemytnik sko艅czy艂 艣piewa膰, Jaimie waln膮艂 Jon臋 w rami臋.

- Ocknij si臋, do cholery.

- Taaak...

Jona si臋 zastanawia艂, co by by艂o, gdyby powiedzia艂 prawd臋. Zastanawia艂 si臋, kt贸ry ze stra偶nik贸w doni贸s艂by na niego, a kt贸ry robi艂 to samo co on, pracuj膮c noc膮 dla tych samych ludzi, kt贸rych za dnia pr贸bowali znale藕膰.

* * *

Siedzia艂 w szwalni, w otoczeniu wsp贸艂pracownic matki. Wszystkie by艂y co najmniej tak stare jak ona i trajkota艂y, jakby go nie by艂o w pokoju. Jemu to pasowa艂o. By艂 akurat Adwent, dzie艅, gdy ludzie odwiedzali s膮siad贸w, a te staruszki zebra艂y si臋 tu, by pi膰 ohydn膮 herbat臋 mi臋tow膮 i rozprawia膰 o sukniach. Szwaczki lubi艂y wizyty w domostwie Jonich - w tym, co z niego zosta艂o. Lubi艂y patrze膰 na zubo偶a艂膮 szlachciank臋, niegdy艣 wynios艂膮, a teraz szyj膮c膮 suknie palcami wiele razy pok艂utymi ig艂膮, maj膮c膮 charakterystyczny grymas warg po wielu latach przygryzania nici. I gdyby nie mi艂osierdzie Imama, przychodzi艂yby tu r贸wnie偶 nad臋te panny, nosz膮ce uszyte przez ni膮 pi臋kne suknie.

Gdy szwaczki w ko艅cu zauwa偶y艂y Jon臋, jedna uprzejmie zapyta艂a go o prac臋 u ludzi kr贸la. U艣miechn膮艂 si臋. Wiedzia艂, co im opowiedzie膰. Opowiedzia艂 im o dniu, kiedy si艂膮 wydusi艂 przyznanie si臋 do winy z pewnego m艂odzieniaszka tylko po to, by sprawi膰 przyjemno艣膰 pewnej szlachciance, kt贸ra nosi艂a pi臋kne suknie. Ch艂opak ukrad艂 mieszek jej stangretowi. Rzecz jasna, s艂uga obnosi艂 si臋 ze swoim nabitym mieszkiem w Zagrodach, licz膮c, 偶e szlacheckie god艂o uchroni go od z艂ego. I ta szlachcianka b艂aga艂a kaprala Jon臋, lorda Joni, by obi艂 z艂odziejaszka, a偶 przyzna si臋 do wszystkich kradzie偶y w ca艂ym swym n臋dznym 偶yciu. Ch艂opak przyzna艂 si臋 do wielu rabunk贸w. Calipari spisywa艂 to wszystko w kajecie. Uzbiera艂o si臋 do艣膰, by mogli go powiesi膰. Zaci膮gn臋li rabusia na szubienic臋 z obiema po艂amanymi nogami i twarz膮 rozbit膮 na miazg臋. Pi臋kna to by艂a dziewczyna, z oczami b艂臋kitnymi jak lazur, i tak cudnie wygl膮da艂a w wydekoltowanej sukni, z kokardami ze wst膮偶ek na 艂ydkach, a ta艅czy艂a jak skowronek. Ostatnim razem, gdy Jona go艣ci艂 na balu szlachty, zaszczyci艂a go ta艅cem. Dobrze si臋 te偶 ca艂owa艂a, ale zaklina艂 szwaczki, by nie m贸wi艂y o tym jej narzeczonemu.

Cisza jak makiem zasia艂. Poci膮gn膮艂 d艂ugi 艂yk herbaty, a siorbni臋cie by艂o s艂ycha膰 w ca艂ym pokoju. Brudnymi r臋kami si臋gn膮艂 na drug膮 stron臋 sto艂u po kanapk臋 i usiad艂, wyra藕nie si臋 garbi膮c.

- No co? Powiedzia艂em co艣 nie tak? - burkn膮艂 z pe艂nymi ustami.

Malutkie staruszki bladymi palcami dotkn臋艂y zaczerwienionych policzk贸w. Gdy wr贸ci艂y do rozmowy, jedynym tematem by艂a ostatnia suknia, kt贸r膮 uszy艂y dla tej dziewczyny, i hafty na r膮bku, kt贸rych sobie za偶yczy艂a, jakby ktokolwiek poza szwaczkami zauwa偶a艂 takie detale.

Matka wymieni艂a z Jon膮 kr贸tki u艣miech, a potem dola艂a mu mi臋ty do fili偶anki.

- Kiedy spotykasz si臋 na herbacie z lady Sabachthani, Jona?

Szwaczki umilk艂y.

- Za par臋 tygodni. Ona chce si臋 poradzi膰 w sprawie przest臋pczo艣ci w dzielnicach. Chce, 偶ebym powiedzia艂 jej, jak mo偶e pom贸c. Nijak, tak jej powiem. Trzeba by spali膰 ca艂e miasto i wszystkich rozp臋dzi膰.

- Zaprosi艂a go na herbat臋 - pochwali艂a si臋 matka przed kole偶ankami. - Gdy min膮 deszcze, b臋dzie chodzi艂 na bale. Ta艅czy艂 z kobietami, kt贸re kupuj膮 u nas suknie. Ach, czy偶 w mundurze nie wygl膮da pi臋knie?

呕adna z kobiet nie odpowiedzia艂a. Niekt贸re odstawi艂y fili偶anki. Jedna zebra艂a si臋 do wyj艣cia.

- Teraz to ju偶 bzdury gadasz - obruszy艂a si臋.

Jona dola艂 sobie brandy. Nie sta膰 ich by艂o na cukier, musieli wi臋c u偶ywa膰 taniej brandy, by zag艂uszy膰 smak taniej, gorzkiej mi臋ty. Im wi臋cej o tym my艣la艂, tym wi臋cej brandy chcia艂 sobie dola膰.

Lady Ela pi艂a herbatki z ka偶dym. Wystarczy艂o mie膰 niebiesk膮 krew, by pr臋dzej czy p贸藕niej dost膮pi膰 tego „zaszczytu". Ostatnim razem, gdy mia艂 okazj臋, Jona potrzebowa艂 raptem pi臋ciu minut, by grzecznie wskazano mu drzwi.

Jona biernie obserwowa艂 przes艂uchanie wytw贸rcy 艣wiec, kt贸rego ksi臋gi rachunkowe wzbudzi艂y powa偶ne w膮tpliwo艣ci Calipariego. Przejrza艂 te ksi臋gi, ale nie widzia艂 w nich nic wartego ca艂ego tego zachodu.

- A g艂贸wnym wydatkiem by艂y... ? - Sier偶ant Calipari maglowa艂 wytw贸rc臋 艣wieczek na wszystkie strony, czekaj膮c, a偶 si臋 do czego艣 przyzna. Wygl膮da艂o na to, 偶e sobie poczeka.

Jona popatrzy艂 za okno. Chcia艂 p贸j艣膰 do domu, wzi膮膰 zimn膮 k膮piel, otworzy膰 butelk臋 wina i udawa膰, 偶e uci膮艂 sobie drzemk臋. Tak podobno robili wszyscy po d艂ugim dniu w pracy.

Sier偶ant Calipari pstrykn膮艂 palcami. Jona skin膮艂 g艂ow膮. P艂ynnym ruchem wyci膮gn膮艂 spod sto艂u m艂otek, kt贸ry trzyma艂 na kolanie, i znienacka uderzy艂 nim przes艂uchiwanego w kciuk.

Wytw贸rca 艣wieczek wrzasn膮艂. Wsadzi艂 kciuk do ust i ssa艂, kwil膮c jak ma艂e dziecko. Jego paznokie膰 po艂ama艂 si臋 i krwawi艂.

Jona zn贸w odwr贸ci艂 si臋 do okna. Wydawa艂o mu si臋, 偶e zobaczy艂 przelatuj膮cego ptaka, ale to mog艂o by膰 co艣 na wietrze, cokolwiek. Chcia艂 porz膮dnie wymoczy膰 si臋 w zimnej k膮pieli z butelk膮 wina, kt贸r膮 niedawno dosta艂 w ramach 艂ap贸wki, a potem m贸g艂by kupi膰 sobie lepsz膮 kie艂bas臋 za pieni膮dze schowane na dachu. Matka nie mia艂a poj臋cia ani o nich, ani o tym, sk膮d si臋 tam wzi臋艂y. Zauwa偶y艂a tylko, 偶e w domu bywa lepsze jedzenie.

Jona spojrza艂 pod nogi. Zmarszczy艂 brwi. Przes艂uchiwany, 艂ykaj膮c 艂zy i trzymaj膮c si臋 za skrwawiony kciuk, recytowa艂 wszystkie imiona i nazwiska, jakie mu do g艂owy przysz艂y.

Calipari skrupulatnie spisywa艂 list臋. Potem da j膮 pisarczykom, by sporz膮dzili oficjalne nakazy, a wszyscy przest臋pcy trafi膮 za kratki za niep艂acenie podatk贸w, z wyj膮tkiem tego wytw贸rcy 艣wiec. Informatora puszcz膮 wolno, p贸ki nie b臋dzie zn贸w potrzebny albo gdy jego wyst臋pki oka偶膮 si臋 jednak zbyt powa偶ne, by mu je pu艣ci膰 p艂azem. Czy Calipari powiedzia艂 mu, 偶e mo偶e odej艣膰? Sier偶ant wyszed艂, by wyda膰 polecenia pisarczykom, a Jona zosta艂 sam z 艂kaj膮cym wytw贸rc膮 艣wiec. Uni贸s艂 m艂otek.

- Prosz臋... - Delikwent patrzy艂 na niego z przera偶eniem.

- Zabieraj si臋 st膮d. I to szybko, bo rozkwasz臋 ci co艣 jeszcze.

Wytw贸rca 艣wiec rzuci艂 si臋 do drzwi.

Jona nie by艂 pewien - mo偶e Calipari chcia艂 aresztowa膰 tego typka? Ale nie pozwoli艂by mu opu艣ci膰 posterunku, gdyby mieli go przyskrzyni膰. Wci膮偶 niepewny, poszed艂 do aresztu, by zobaczy膰, czy wytw贸rca 艣wiec tam jest. Znalaz艂 tylko Tripolego w jednej z pustych cel. Wcze艣niej we dw贸ch osuszyli flaszk臋 taniej whisky i pijany Tripoli zasn膮艂 na pryczy.

Jona zastanawia艂 si臋 przez chwil臋, czy nie zamkn膮膰 kolegi w celi, tak dla 偶artu. Poszed艂 jednak do g艂贸wnego biura, gdzie urz臋dowa艂y pisarczyki, by zapyta膰, co si臋 sta艂o z wytw贸rc膮 艣wieczek. Calipari zmarszczy艂 nos, gdy poczu艂 od niego alkohol, i rozkaza艂 mu i艣膰 do domu. Przed wyj艣ciem Jona pokaza艂 jeszcze sier偶antowi, gdzie zaleg艂 kolega. Przeklinaj膮c, Calipari zamkn膮艂 cel臋 na klucz i kopn膮艂 w kraty. Tripoli ani drgn膮艂.

Gdy Jona chwiejnie wl贸k艂 si臋 w stron臋 domu, opad艂a go zgroza. Nie powinien dzieli膰 si臋 flaszk膮. Przekonywa艂 siebie, 偶e nie ma obaw, Tripoli b臋dzie si臋 藕le czul przez par臋 dni, i tyle. Ostatnim razem nikt nie umar艂. I nikt nie powi膮偶e fakt贸w, o ile to nie b臋dzie si臋 powtarza艂o za cz臋sto. Tripoli si臋 wyli偶e.

艁atwo zapomnie膰, 偶e nie jest taki jak ludzie, z kt贸rymi si臋 przyja藕ni. Musi by膰 bardziej ostro偶ny.

* * *

Jona wkrada艂 si臋 bez zaproszenia na wi臋kszo艣膰 lepszych imprez w porze suchej, bo tak robi艂a jego matka, by pozna膰 ojca. Tak spotykali si臋 ludzie, kt贸rzy oficjalnie nie mogli si臋 pozna膰. Jego oficjalne spotkanie wygl膮da艂o tak, jakby lady Sabachthani czeka艂a na w艂a艣ciwy moment, a偶 b臋dzie potrzebowa膰 cz艂owieka kr贸la, kt贸ry ma u niej d艂ug wdzi臋czno艣ci.

Ma艂o rozumia艂. Ju偶 mia艂a w kieszeni wszystkich ludzi kr贸la. Jego te偶, a on nawet nie zdawa艂 sobie z tego sprawy.

Matka przechwala艂a si臋 tym zaproszeniem na herbatk臋 w gronie szwaczek i rado艣nie si臋 krz膮ta艂a, by syna wyszykowa膰. Pod jej okiem przystrzy偶ono mu w艂osy i u艂o偶ono, smaruj膮c sad艂em, by nie stercza艂y. Gdyby mog艂a, osobi艣cie doprowadzi艂aby go do drzwi salonu jego dalekiej kuzynki ze strony babki, kt贸ra pe艂ni艂a funkcj臋 przyzwoitki - w艂a艣nie zar臋czy艂a si臋 z kuzynem Eli, a ta j膮 odwiedza艂a, by uczci膰 zar臋czyny. To by艂 tylko wybieg, co otwarcie stwierdzano ju偶 w zaproszeniu. Ela w 偶yciu nie przyj臋艂aby arystokrat贸w takich jak lord Joni we w艂asnym domu, niewa偶ne, co matka Jony m贸wi艂a innym szwaczkom. Lord Joni by艂 wolny tak jak i ona, trzeba by艂o wi臋c uczyni膰 zado艣膰 konwenansom. Lecz lady Ela pi艂a herbatk臋 z wszystkimi szlachcicami w mie艣cie, nawet z nim.

Jon臋 niezbyt cz臋sto zwano lordem Joni, chyba 偶e nabijano si臋 z tego tytu艂u. W og贸le nie mia艂 poj臋cia, co lady Sabachthani mog艂a od niego chcie膰, a ba艂 si臋 zapyta膰 wprost.

Tym razem Ela przynios艂a koszyk, o kt贸rym nie powiedzia艂a ani s艂owa. Gdy wymieniono oficjalne uprzejmo艣ci, otworzy艂a koszyk i wyci膮gn臋艂a ze 艣rodka ma艂ego czarnego teriera.

Postawi艂a pieska na pod艂odze, zrobi艂a kilka krok贸w i przywo艂a艂a go do siebie. Zwierz臋 us艂ucha艂o. Potem kaza艂a mu wspi膮膰 si臋 na 艣cian臋. Do wt贸ru zgo艂a kurtuazyjnych westchnie艅 zachwytu, maskuj膮cych obaw臋 przed magi膮 Sabachthanich, piesek wspi膮艂 si臋 po 艣cianie do sufitu.

Promieniej膮ca zadowoleniem Ela poleci艂a zwierz臋ciu, by poda艂o im herbat臋. Terier zszed艂 po 艣cianie, skoczy艂 na krzes艂o Eli, potem na st贸艂. Bardzo si臋 stara艂, by utrzyma膰 imbryczek w swym niezdarny pyszczku, ale cho膰 sprytny, by艂 przecie偶 psem. Imbryczek wy艣lizn膮艂 si臋 spomi臋dzy jego z臋b贸w i rozbi艂. Gor膮ca herbata pociek艂a na pod艂og臋.

Ela zakl臋艂a jak szewc i wrzuci艂a zwierzaka z powrotem do koszyka. Jej twarz obla艂a si臋 rumie艅cem.

W ciszy, kt贸ra po tym incydencie nasta艂a, Jona zastanawia艂 si臋, czemu go tu zaprosili i czemu nie m贸g艂 ju偶 wtedy zwyczajnie wr贸ci膰 do domu. Towarzystwo milcza艂o, czekaj膮c, a偶 lady Sabachthani troch臋 si臋 rozchmurzy. Cisza si臋 przeci膮ga艂a, a Jona czu艂 si臋 przez to jeszcze bardziej nieswojo. Podni贸s艂 si臋 z krzes艂a.

- To tylko imbryk - rzek艂 i poda艂 Eli serwetk臋 przez st贸艂. - Ten pies chodzi艂 po 艣cianach, a pani gniewa si臋 z powodu rozbitego imbryka? W 偶yciu nie widzia艂em takiej magii. Nawet senty tego nie potrafi膮.

Ela zignorowa艂a jego gest.

- Ten g艂upek zrobi艂 to specjalnie - 偶achn臋艂a si臋, kopi膮c w koszyk. - Salonowe sztuczki, nic wi臋cej... M贸j ojciec zako艅czy艂 wojn臋 jednym czarem, a ja mam g艂upiego psa, kt贸ry potrafi tylko wle藕膰 na 艣cian臋.

- To i tak imponuj膮ce. Znajd臋 pani nowy imbryczek. Gospodyni popatrzy艂a na Jon臋 tak, jakby w艂a艣nie przyzna艂 si臋 do zab贸jstwa.

- No co? - zapyta艂 zdezorientowany. - Powiedzia艂em co艣 nie tak?

Gospodyni odchrz膮kn臋艂a.

- S艂u偶膮cy si臋 tym zajm膮, lordzie Joni. Czekaj膮, a偶 pan usi膮dzie, by mogli posprz膮ta膰.

Reszta go艣ci u艣miechn臋艂a si臋 znacz膮co, ale nikt si臋 nie odezwa艂. Opr贸cz Eli.

- Zawsze lubi艂am to w ludziach kr贸la, 偶e s膮 tacy zaradni. Nie czekaj膮, a偶 kto艣 inny ich wyr臋czy. Nie to co my.

Po艂o偶y艂a koszyk na kolanach gospodyni i wyda艂a psu ostatnie polecenie. Kaza艂a mu przewr贸ci膰 si臋 na grzbiet i samemu si臋 obsika膰. Pies us艂ucha艂. Uryna pociek艂a przez szpary w koszyku.

Tylko Jona wybuchn膮艂 艣miechem do wt贸ru lady Sabachthani. Gospodyni, z psem na kolanach, u艣miecha艂a si臋, cho膰 palce mocno zacisn臋艂a na fili偶ance. Nie mog艂a zdj膮膰 koszyka, nie robi膮c przykro艣ci lady Sabachthani. Musia艂a udawa膰, 偶e jej si臋 to podoba. Spotkanie przy herbatce wkr贸tce dobieg艂o ko艅ca. Gdy Jona wychodzi艂, nikt go nie 偶egna艂.

* * *

M贸j m膮偶 wr贸ci艂 z domu tej szlachcianki. Powiedzia艂a mu, 偶e spalili wizyt贸wki z adresem, kt贸re zostawi艂 im Jona. Nikt nie by艂 w jego domu i nikt nie zna艂 drogi. Opr贸cz lady Eli, ale nie mogli tak po prostu si臋 do niej zbli偶y膰. G艂贸wna miejska 艣wi膮tynia zwr贸ci艂a si臋 do kapitana stra偶y miejskiej z wnioskiem o udost臋pnienie tego adresu, lecz on nie znalaz艂 nic w rejestrze. Zapewne koledzy Jony zatarli wszystkie urz臋dowe wpisy, by chroni膰 matk臋 i dom, kt贸ry jej pozosta艂. S膮dy mog艂yby pr贸bowa膰 go jej odebra膰.

Sp臋dziwszy do艣膰 czasu na przegl膮daniu wspomnie艅 Jony, mog艂abym z 艂atwo艣ci膮 trafi膰 tam z ka偶dego miejsca w tym mie艣cie. Potrzebowa艂am tylko wi臋cej czasu. Zreszt膮 na razie Salvatore zdawa艂 si臋 wi臋kszym zagro偶eniem ni偶 pusty dom i stara kobieta. Salvatore b臋dzie pr贸bowa艂 uciec. A ta staruszka? Ona nigdzie si臋 nie wybiera艂a z domu. Mog艂a poczeka膰.

* * *

Jona wa艂臋sa艂 si臋 po Zagrodach. Pomacha艂 do znajomego r贸偶aka, drobnego z艂odziejaszka, kt贸ry doni贸s艂 na swego szefa w zamian za gar艣膰 miedziak贸w zaoferowanych przez jakiego艣 lorda. Dellner zrobi艂by wszystko, by mie膰 za co kisi膰 si臋 w podziemnych palarniach r贸偶u. Przyzna艂by si臋 do wszystkiego, sprzeda艂 ka偶dego, o ile by tym zarobi艂 na pobyt w podziemiach.

Dellner nie zareagowa艂 na 偶yczliwy gest. Jona, poirytowany, zawo艂a艂 go po imieniu. Dellner nawet nie podni贸s艂 wzroku. Jona kiwn膮艂 palcem na Szajbusa stoj膮cego po drugiej strony ulicy i razem podeszli do Dellnera. Wrzeszczeli na niego, wymachiwali mu r臋kami przed twarz膮, a on nic.

Szajbus mrugn膮艂 do Jony.

- Ale偶 r贸偶owy jest ten tw贸j ptaszek. W 偶yciu nie widzia艂em takiego 膰puna na powierzchni. Nie powinni go tu puszcza膰. Jest tak zamroczony, 偶e wpadnie pod jaki艣 pow贸z.

Jona podrapa艂 si臋 po szyi i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Tak r贸偶owy, 偶e m贸g艂by udawa膰 mi臋so. - Popchn膮艂 Dellnera dalej w g艂膮b alejki. R贸偶ak si臋 nie opiera艂. Szajbus poszed艂 za nimi. - Ledwie przed tygodniem by艂 naszym go艣ciem. Wida膰 przepu艣ci艂 nagrod臋 w zielnej norze, jaraj膮c, jakby mu 偶ycie zbrzyd艂o. - Jona mocniej pchn膮艂 膰puna, kt贸ry zatoczy艂 si臋 na 艣cian臋 i otar艂 sobie g艂ow臋 o ceg艂y. Jego krew by艂a r贸偶owa. Pot r贸wnie偶. Na 艣cianie zosta艂a jasna plama.

Nagle Dellner potkn膮艂 si臋 i upad艂, wbi艂 m臋tne spojrzenie w niebo. Rozdziawi艂 bezz臋bne usta - r贸偶owe w 艣rodku.

- Co mamy z nim zrobi膰? - zapyta艂 Szajbus. Jona nie odpowiedzia艂. Nachyli艂 si臋, przewr贸ci艂 Dellnera na brzuch, a potem nacisn膮艂 obcasem na ty艂 jego g艂owy, wduszaj膮c mu twarz g艂臋biej w b艂oto.

Narkoman nie m贸g艂 si臋 broni膰. Usi艂owa艂 rozpaczliwie 艂apa膰 powietrze, wierzga艂 nogami.

Szajbus co艣 powiedzia艂. Z艂apa艂 Jon臋 za rami臋, by go odci膮gn膮膰.

Za p贸藕no. Dellner by艂 s艂aby od palenia fajek z demonowym zio艂em. Jego pier艣 przesta艂a drga膰, nogi znieruchomia艂y.

Szajbus poblad艂 ze zgrozy. R臋ce mu dr偶a艂y.

- No... - Jona pomy艣la艂 przez chwil臋, zanim doko艅czy艂: - Nie chcia艂em go zabi膰.

- Mogli艣my zaci膮gn膮膰 go do 艣wi膮tyni! Zaopiekowaliby si臋 nim, p贸ki by nie odwykn膮艂 od zio艂a!

- Ja nie chodz臋 do 艣wi膮ty艅, Szajbusie. - Cia艂o r贸偶aka teraz przypomina艂o zanurzony w b艂ocie korze艅. - On te偶 tam nie chodzi艂.

P贸藕niej Szajbus nic nie powiedzia艂 o tym Calipariemu. Nikt nie donosi艂 na ludzi kr贸la, a ju偶 na pewno nie inni stra偶nicy. Szajbus pom贸g艂 Jonie wepchn膮膰 cia艂o do studzienki 艣ciekowej, a je艣li kto艣 to widzia艂, s艂owem si臋 nie odezwa艂. Przes艂uchanie 藕le posz艂o, i tyle, tak si臋 zdarza艂o, a wszyscy wiedzieli, 偶e Dellner nikogo nie obchodzi艂.

W porze obiadu Jona usiad艂 z kolegami przed posterunkiem. Reszta stra偶nik贸w nie jad艂a, tylko patrzy艂a na niego, czekaj膮c, a偶 odejdzie. Parskn膮艂 z pogard膮. Wzi膮艂 chleb i poszed艂 do g艂贸wnej izby, gdzie sier偶ant Calipari przegl膮da艂 zwoje podczas posi艂ku.

Jona skin膮艂 g艂ow膮 na te papiery.

- Co robisz?

- Za choler臋 nie umiem nic znale藕膰 w formularzu podatkowym tego... No wiesz, tego... - Calipari przerwa艂, kalkuluj膮c co艣 w g艂owie, szukaj膮c przemytnik贸w w kolumnach.

Pisarczykowie po drugiej stronie pomieszczenia pr贸bowali nawi膮za膰 rozmow臋, lecz ich ofukn膮艂, wi臋c pochylili si臋 nad prac膮. W ko艅cu od艂o偶y艂 kajet i pstrykn膮艂 palcami.

- Hej, lordzie Joni!

Jona przybra艂 mask臋 brutala przy艂apanego na gor膮cym uczynku, acz zbyt dumnego, by si臋 zarumieni膰 ze wstydu. W艂a艣nie tak powinien zrobi膰, wiedzia艂 to.

- Nie zabijaj mi wi臋cej ptaszk贸w, nawet przez przypadek - upomnia艂 go Calipari. - Nie b膮d藕 taki okrutny. Porz膮dny z ciebie facet, ale gdy nosisz ten mundur, 偶adne z ciebie panisko. Nawet szlachta mo偶e co najwy偶ej obi膰 ludzi na swoich ziemiach, a ty nie masz ju偶 ani swojej ziemi, ani swoich ludzi. To nie twoja rzecz rachowa膰 ko艣ci poddanych kr贸la na kr贸lewskich ulicach. Zlituj si臋 nad r贸偶akami. Nikt nie chce tak 偶y膰, nawet je艣li sam schodzi do palarni.

Jona potakn膮艂.

- Nie by艂o 偶adnych zg艂osze艅 - ci膮gn膮艂 sier偶ant.

- Jak dla mnie, sprawa sama przycichnie, i dobrze.

- Spojrza艂 zn贸w do kajetu i zakre艣li艂 co艣 pi贸rem. - No i mam ci臋. Kapralu, osobi艣cie przetr膮c臋 ci gnaty, je艣li to si臋 powt贸rzy. Poci膮gn臋 za d藕wigni臋, gdy ci臋 obwiesz膮. Rozumiemy si臋?

Jona skin膮艂 g艂ow膮 i w milczeniu 偶u艂 chleb. Sier偶ant Calipari nie oderwa艂 wzroku od papier贸w. Za jego plecami pisarczyki zbled艂y i zacz臋艂y si臋 trz膮艣膰.

Jeden wsta艂, by wyj艣膰, lecz sier偶ant chrz膮kn膮艂 znacz膮co, wi臋c m艂odzik usiad艂 i naostrzy艂 nowe g臋sie pi贸ro. Trzyma艂 je nad dokumentem tak, jakby nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, gdzie si臋 znajduje.

Jona doko艅czy艂 chleb i poszed艂 na spacer. Nie pojmowa艂, czemu s艂owa sier偶anta na niego nie podzia艂a艂y. Wiedzia艂, 偶e powinien by膰 przera偶ony, ale nie by艂. Nie by艂 nawet z艂y.

Praca w stra偶y go zahartowa艂a, praca dla Kr贸la Nocy go zahartowa艂a, lecz w swym wn臋trzu wci膮偶 by艂 bezkszta艂tny.

* * *

Kolejny wypad na miasto z kolegami, tym razem z sier偶antem Caliparim u boku. Byli daleko w g艂臋bi Zagr贸d, pod ziemi膮, obstawiaj膮c walki kogut贸w. Wszyscy opr贸cz Jony. On jedynie gapi艂 si臋 na kot艂owanin臋 krwi i pierza. I 艣miertelnie si臋 nudzi艂.

Calipari klepn膮艂 go w plecy.

- Rozchmurz si臋! Do艂ujesz nas wszystkich. Jona wzruszy艂 ramionami.

- Wida膰 nie rajcuj膮 mnie takie ptaszki - b膮kn膮艂. - P贸jd臋 znale藕膰 sobie lepszy kuperek.

Koledzy si臋 za艣miali, a Jaimie powiedzia艂, 偶e ch臋tnie si臋 z nim zabierze, wi臋c Jona obejrza艂 jeszcze jedno starcie. A potem wraz z Jaimiem wyszli na powierzchni臋, kieruj膮c si臋 na p贸艂noc od Zagr贸d. Mundurowi mogli liczy膰 na porz膮dne upusty. Jaimie wybra艂 sobie podlotka, ledwie trzynastolatk臋, i wbieg艂 za ni膮 po schodach, ze 艣miechem 偶ycz膮c koledze r贸wnie dobrego wyboru.

Jona w og贸le nie poszed艂 z dziewczyn膮 na pi臋terko. Usiad艂 z szefow膮 tego przybytku przy herbacie, nie zwa偶aj膮c na d藕wi臋ki dochodz膮ce z g贸ry i na ludzi kr臋c膮cych si臋 woko艂o. Rozmawia艂 z burdelmam膮 o jej c贸rce, kt贸ra wysz艂a za szacownego oficera na statku handlowym i mieszka艂a teraz przy zatoce w pobli偶u portu. Ju偶 owdowia艂a, pracowa艂a jako kelnerka w podrz臋dnej spelunie, nosz膮c w brzuchu dziecko jakiego艣 kochanka.

Jona m贸wi艂 o swoich poszukiwaniach odpowiedniej partii w艣r贸d szlachty, jak gdyby naprawd臋 chcia艂 si臋 偶eni膰. Burdelmama udzieli艂a mu 偶yczliwych rad, powo艂uj膮c si臋 na wie艣ci zas艂yszane od mo偶nych, kt贸rzy odwiedzali jej lokal. Wspomnia艂a o imprezach, na kt贸rych m贸g艂by pozna膰 wcale obiecuj膮ce panny. O tej porze roku organizowano mniej przyj臋膰, ale i tak pozostawa艂o wiele sposobno艣ci do spotka艅 dla atrakcyjnego szlachcica w tak pi臋knym mundurze.

Tak po prawdzie, Jona w og贸le by tu nie przyszed艂, gdyby nie Jaimie, kt贸ry szuka艂 burdelu. Ale mi艂o by艂o porozmawia膰. Ludzie raczej nie odzywali si臋 do niego 偶yczliwie, gdy nosi艂 mundur. Kiedy kolega zgramoli艂 si臋 na d贸艂, z powiekami ci臋偶kimi od wysi艂ku i alkoholu, Jona by艂 zawiedziony, 偶e to ju偶 koniec pogaw臋dki.

Jaimie zako艂ysa艂 si臋 na obcasach, ledwie utrzymuj膮c kontakt z pod艂og膮. W艂a艣cicielka przybytku zrobi艂a marsow膮 min臋 i z trzaskiem odstawi艂a fili偶ank臋 z herbat膮 na st贸艂. Jona wzruszy艂 ramionami.

- Ten typ ju偶 tak ma - usprawiedliwi艂 koleg臋.

Jaimie klepn膮艂 go w plecy, pr贸buj膮c co艣 powiedzie膰, lecz gdy otworzy艂 usta, zamiast s艂贸w wylecia艂y rzygi. Stru偶ki wymiocin z pluskiem wpad艂y do herbaty i zala艂y pi臋kn膮 porcelan臋. Jaimie tylko si臋 za艣mia艂.

Chc膮c nie chc膮c, Jona musia艂 odprowadzi膰 kompana. Jaimie sam by sobie nie poradzi艂. Cho膰 pijany w sztok, zna艂 drog臋 do malutkiego domku, kt贸ry odziedziczy艂 po rodzinie 偶ony. Na szcz臋艣cie 偶ona Jaimiego nie spa艂a, czekaj膮c na powr贸t ma艂偶onka. Jona bez s艂owa zdj膮艂 koleg臋 z ramienia i przekaza艂 w jej r臋ce. By艂a wystarczaj膮co silna, by go ud藕wign膮膰. U艂o偶y艂a m臋偶a bokiem na stole w kuchni - tutaj m贸g艂 wymiotowa膰 do woli, a potem bez wi臋kszego trudu da si臋 posprz膮ta膰. Byli ma艂偶e艅stwem od pi臋tnastu lat, ju偶 przywyk艂a do takich numer贸w. Z okien na pi臋trze przygl膮da艂 si臋 temu jeden z syn贸w Jaimiego, raptem trzynastoletni i z dnia na dzie艅 coraz bardziej podobny do ojca.

Potem Jona d艂ugo sta艂 sam na ciemnej ulicy, przy kt贸rej wznosi艂y si臋 zwyk艂e domy prostych ludzi. Zastanawia艂 si臋, jak w tych domach jest za dnia. Zastanawia艂 si臋, jak tam jest popo艂udniem w dzie艅 Adwentu, gdy mieszka艅cy pij膮 herbat臋, dzieci si臋 bawi膮, przyk艂adne 偶ony szyj膮 od艣wi臋tne czepki ze swymi siostrami na tylnym ganku. Ludzie chodz膮 z wizytami od domu do domu. Wyobrazi艂 to sobie - wydawa艂o mu si臋 takie normalne, lecz kobiety nie mia艂y twarzy, a dzieci by艂y jedynie ma艂ymi, bezkszta艂tnymi d艂o艅mi 艣migaj膮cymi po drzewach i chwytaj膮cymi si臋 czego popadnie.

Pr贸bowa艂 wyobrazi膰 sobie jakie艣 dziecko. Jakiekolwiek. Nie potrafi艂 przywo艂a膰 z pami臋ci cho膰by jednego. Pr贸bowa艂 sobie przypomnie膰 imi臋 syna Jaimiego, ale wyobra藕nia sp艂ata艂a mu figla - dzieciak wygl膮da艂 kapka w kapk臋 jak pijany ojciec. Pr贸bowa艂 pomy艣le膰 o jakimkolwiek dziecku na 艣wiecie i zachowa膰 jego obraz przed oczami.

Nic nie zobaczy艂. Nic nie poczu艂, chyba jego serce sczernia艂o, zmieni艂o si臋 w kamie艅. Usiad艂 na kraw臋偶niku i przycisn膮艂 r臋ce do piersi. Jakby ulatywa艂o z niego powietrze. Tkwi艂 tam przez d艂ugi czas, pochylony z b贸lu, kt贸ry by艂 jak zduszony krzyk.

To uczucie os艂ab艂o, ale nie zanik艂o, kiedy powoli ruszy艂 do domu.

* * *

M贸j m膮偶 przeszuka艂 ca艂e miasto, przew膮chuj膮c sterty 艣mieci w poszukiwaniu najgorszych skupisk skazy pomi臋dzy wychodkami i knajpami. Jona sp臋dza艂 tu d艂ugie, parne noce. Za d艂ugo 偶y艂. By艂 w zbyt wielu budynkach. Chodzi艂 tymi drogami, sika艂 w tych alejkach i wsz臋dzie zostawia艂 sw贸j pot.

By艂 sam ka偶dej nocy, gdy ca艂a reszta 艣ni艂a w najlepsze. On nigdy nie spal. Trzyma艂 swe pochodzenie w tajemnicy i by艂 bardzo uwa偶ny, ale pope艂nia艂 wiele b艂臋d贸w, gdy obraca艂 si臋 w艣r贸d ludzi kr贸la. Skrywa艂 sw膮 prawdziw膮 natur臋, trzymaj膮c wszystkich na dystans.

呕ycie Jony ko艅czy艂o si臋 na granicy jego sk贸ry. A przez to jego samotno艣膰 by艂a jak rozdarty 偶agiel, pozbawiony wiatru i przesi膮kni臋ty deszczem. Chodzi艂 z tym 偶aglem rozpostartym nad sob膮, 艣widruj膮c ka偶dego nieznajomego na tym 艣wiecie. Jego wzrok m贸wi艂 tylko jedno: „Uwa偶aj".

Tak wygl膮da艂o 偶ycie Jony, zanim si臋 dowiedzia艂, 偶e by艂 jeszcze kto艣 taki jak on. Zanim dowiedzia艂 si臋 o Salvatore, tym nie艣miertelnym, i zanim spotka艂 Rachel Nolander. To by艂o 偶ycie, o kt贸rym nie chcia艂 jej opowiedzie膰 pod wierzb膮, gdy zapyta艂a.

Wtedy my艣la艂, 偶e na ca艂ym 艣wiecie nie ma drugiego takiego jak on, i czu艂 to g艂臋boko w sercu, a偶 po czas na d艂ugo przed narodzinami, jak mawia艂y senty.

* * *

Tak wygl膮da艂o 偶ycie Jony, tak je zna艂 i pami臋ta艂. A potem Rachel Nolander, c贸rka mimika, przyby艂a do Psiej Ziemi ze swym przyrodnim bratem.

Przybyli tu 艂odzi膮 偶aglow膮.


Rozdzia艂 IV

Rachel przyby艂a do Psiej Ziemi 艂odzi膮 偶aglow膮. Trzeba si臋 nad tym dobrze zastanowi膰. Trzeba si臋 upewni膰, by m贸j m膮偶 m贸g艂 powiadomi膰 o tym Ko艣ci贸艂 Imama i stra偶. Musz膮 znale藕膰 t臋 偶agl贸wk臋 i j膮 spali膰, a przemytnika aresztowa膰 i powiesi膰. Tak wi臋c szukam wszelkich 艣lad贸w Rachel we wspomnieniach Jony.

Gdy 艣wieca dogasa艂a, a Rachel opiera艂a r臋k臋 o jego nag膮 pier艣, s艂o艅ce wisia艂o za zachodnim horyzontem, a ona mia艂a wsta膰, ubra膰 si臋 i wyj艣膰 na noc, on te偶, wtedy w艂a艣nie zacz臋li rozmawia膰.

Jak膮 masz twarz, zanim si臋 rodzisz? - zapyta艂a. Jona m贸g艂 zapyta膰 j膮 o to samo.

Rachel z nikim poza bratem nie rozmawia艂a o swym 偶yciu. Pi臋tna demona nie mo偶na by艂o wyci膮膰 z jej sk贸ry. Jej d艂onie i wi臋ksza cz臋艣膰 ramion ca艂kiem przypomina艂y ludzkie. Twarz i szyja te偶 wygl膮da艂y normalnie, je艣li kto艣 nie zauwa偶y艂 j臋zyka. Ca艂a reszta by艂a zniekszta艂cona z powodu skazy. Sp艂odzi艂 j膮 demon sobowt贸r, mimik, kt贸ry w艣lizn膮艂 si臋 w sk贸r臋 ludzkiego ojca Djossa. Jej matka by艂a sent膮, przepowiada艂a przysz艂o艣膰 i rzuca艂a pomniejsze czary za gar艣膰 miedziak贸w. Rachel skrywa艂a zdeformowane cia艂o pod szat膮 senty, tak jak nauczy艂a j膮 matka. Po niej te偶 przej臋ta wiar臋, cho膰 senty pos艂a艂yby j膮 na stos r贸wnie szybko jak inni. Po 艣mierci matki opiekowa艂 si臋 ni膮 brat, twardy cz艂owiek, kt贸ry nie mia艂 zielonego poj臋cia o wychowywaniu dziewczyny. Doros艂a, zg艂臋biaj膮c koany, w nich szuka艂a sensu istnienia.

Gdy wnikn臋艂am we wspomnienia Jony, us艂ysza艂am zgie艂k jej opowie艣ci i widzia艂am j膮 w艂asnymi oczami, w膮cha艂am j膮, smakowa艂am. Wejrza艂am g艂臋boko.

To by艂a jego Ona.

* * *

Przybyli艣my do Psiej Ziemi 艂odzi膮 偶aglow膮.

Po ca艂ym slupie wala艂y si臋 艣mieci. Starzec, kt贸ry nim 偶eglowa艂, nigdy nie wyrzuca艂 niczego.

Pod pok艂adem le偶a艂y sterty mokrych papier贸w, zbitych razem i obwi膮zanych sznurkiem. Przyci膮ga艂y muchy, kt贸re goni艂y za t艂ustymi resztkami jedzenia, niegdy艣 spo偶ywanego na tych papierach. Wsz臋dzie zalega艂y niedbale rzucone 艂achy. Pod 艣cianami pi臋trzy艂y si臋 puste stare skrzynki. Rozfalowana woda czasami je przewraca艂a, a nikt ju偶 ich potem nie uk艂ada艂 ponownie.

Jeszcze ni偶ej, pod zbutwia艂ymi skrzyniami, tam gdzie 偶aden inspektor nie zechcia艂by zajrze膰, kryli si臋 przemycani ludzie i kontrabanda. Kapitan wiedzia艂, kim jest Rachel, ale si臋 nie przejmowa艂. Dosta艂 za ni膮 wi臋cej ni偶 za zio艂o r贸偶ak贸w. Ta podr贸偶 kosztowa艂a j膮 i brata niemal wszystkie oszcz臋dno艣ci. Nie 偶a艂owali jednak grosza. Musieli ucieka膰 z miasta, wyskoczyli przez okno z pierwszego pi臋tra, pobiegli do portu i gor膮czkowo rozgl膮dali si臋 za cz艂owiekiem, kt贸ry przyj膮艂by ich pieni膮dze.

Jej brat, Djoss, zosta艂 na pok艂adzie, pomaga艂 przy 偶aglu i sterze. P艂yn臋li trzy dni. Rachel siedzia艂a sama w ciemno艣ciach. Czu艂a pod sob膮 rozhu艣tany ocean. Gdy si臋 nudzi艂a, pstryka艂a palcami i patrzy艂a, jak p艂omyki migocz膮 w ciasnej kabinie. Nie mog艂a d艂ugo utrzymywa膰 ognia wewn膮trz drewnianego kad艂uba, a to przez walaj膮ce si臋 wsz臋dzie zmursza艂e papiery. Mog艂a tylko troch臋 roznieci膰 niewielk膮 iskr臋. Pstryk, pstryk, pstryk. Gdy nie wierci艂a si臋 z nud贸w, krzy偶owa艂a nogi, zamyka艂a oczy, jej oddech si臋 pog艂臋bia艂, przechodzi艂 w mi臋kkie sylaby j臋zyka matki. Szuka艂a prawd w koanach, kt贸rych uczy艂a si臋 od dziecka.

Po zmroku Djoss schodzi艂 na d贸艂, by przynie艣膰 jej jedzenie. Na kolacj臋 mieli suchary. Twarde i smakuj膮ce jak s艂onina wymieszana z piaskiem. Popijali je herbat膮 zalan膮 zimn膮 wod膮. Nie mieli wrz膮tku, bo ogie艅 zostawi艂by smug臋 dymu na niebie, kt贸r膮 kto艣 m贸g艂by dostrzec.

Rachel pr贸bowa艂a przeprosi膰 za to, 偶e zosta艂a odkryta. Djoss nie chcia艂 s艂ucha膰.

- Ludzie w 偶yciu by tego nie zrozumieli - rzek艂 - nie by艂o wi臋c innego wyj艣cia, jak ruszy膰 w drog臋.

- Uciec. Byle dalej, nim ktokolwiek zdo艂a艂by nas z艂apa膰.

- Co艣 w tym rodzaju.

- Mo偶e tym razem b臋dzie inaczej. - Nie wierzy艂a w to, ale tak powiedzia艂a.

Przez trzy dni pogoda sprzyja艂a 偶egludze. Gwa艂towne sztormy, z kt贸rych s艂yn膮艂 ten kana艂, nie da艂y o sobie zna膰.

- Wida膰 Bezimienni s膮 jej przychylni - mrukn膮艂 pod nosem stary kapitan. - Ani chmurki na niebie.

* * *

Wyszli艣my na brzeg na p贸艂noc st膮d.

Trzeciego dnia dotarli do Psiej Ziemi. Celnik tylko raz zerkn膮艂 pod pok艂ad i skrzywi艂 nos. Poda艂 kapitanowi 艣wistek papieru przez dzi贸b i powios艂owa艂 do kolejnego statku.

Noc膮 Rachel i Djoss stan臋li na kamienistym brzegu w pobli偶u opuszczonych magazyn贸w. Djoss zepchn膮艂 s艂up na morze i pomacha艂 kapitanowi na do widzenia. Starzec nie odpowiedzia艂.

Rachel zmru偶y艂a oczy, patrz膮c na ksi臋偶yc. Nie widzia艂a ani jednej gwiazdy. Lampy uliczne przygasza艂y nocne niebo. Ksi臋偶yc wysun膮艂 si臋 zza chmur niczym blady, bezcielesny brzuch. To z艂y omen. Po wielu dniach dobrej pogody nadci膮ga艂 sztorm.

Przed 艣witem ju偶 la艂o jak z cebra. Ulice sp艂ywa艂y czarnymi rzekami b艂ota. Kana艂y 艣ciekowe wypluwa艂y g臋sty zielony szlam, pachn膮cy jak 艣miertelna trucizna, i zasila艂y nim uliczne potoki. Rachel z bratem przeczekali burz臋 na opuszczonych schodach, pod os艂on膮 rozsypuj膮cego si臋 dachu.

- Chyba nam si臋 uda艂o - stwierdzi艂a.

- Tak - odpar艂 Djoss. - Wiesz co艣 o tym mie艣cie? - Nic.

Zmarszczy艂 brwi.

- Ja te偶 nic.

Ulice by艂y zalane. Ka偶dy przechodzie艅 brn膮艂 po kostki w b艂otnistej mazi. Woda pod nogami nios艂a martwe szczury, papiery i patyki. Przemkn臋艂o co艣 jeszcze w przemokni臋tym ubranku. Lalka lub martwe dziecko p艂yn臋艂o przez podtopione ulice, zaczepiaj膮c o koleiny.

Rachel zamkn臋艂a oczy. Gdy je otworzy艂a, ju偶 tego nie by艂o.

Zmusi艂a si臋 do u艣miechu.

- Damy sobie rad臋. To najwi臋ksze miasto na 艣wiecie. Nikt na mnie tu nie zwr贸ci uwagi. - R臋ce w kieszeniach mia艂a zwini臋te w pi臋艣ci. Raz po raz zerka艂a na d贸艂, by si臋 upewni膰, 偶e r臋kawy wci膮偶 ma ciasno przywi膮zane do nadgarstk贸w.

- To nie twoja wina - pocieszy艂 j膮.

Tak daleko na p贸艂noc od centrum miasta budynki wci膮偶 nosi艂y 艣lady wojny sprzed dziewi臋tnastu lat. Wszyscy ludzie wa艂臋saj膮cy si臋 tu po ulicach, kobiety i m臋偶czy藕ni jednako, byli chodz膮cymi wrakami. Drogi zapada艂y si臋 pod stopami.

* * *

Robili艣my co w naszej mocy, ale mogli艣my niewiele.

Przez wiele tygodni koczowali na ulicach, sypiaj膮c w bramach. Zimowy deszcz nie ustawa艂.

W czasie najgorszych nawa艂nic krajobraz rozmywa艂 si臋 Rachel przed oczami. B艂oto sun臋艂o miastem, tworz膮c potworne macki, wij膮ce si臋 jak p臋dy pn膮cza.

Jeszcze raz zamkn臋艂a oczy.

Gdyby zostali na ulicy, ludzie by zauwa偶yli, 偶e tylko jej ubranie daje cie艅. Kto艣 nadepn膮艂by na jej but i odkry艂, 偶e zamiast palc贸w ma dziwaczne guzki. Sypiaj膮c w bramach, w opuszczonych budynkach, w ruderach i 艣mietnikach, nara偶a艂a si臋 na to, 偶e kto艣 zobaczy, je艣li jej w臋偶owy j臋zyk wy艣li藕nie si臋 z ust. Nocami szukali ciemnych odludnych kryj贸wek, ale to nie dawa艂o im 偶adnej gwarancji bezpiecze艅stwa. W miar臋 mo偶liwo艣ci stara艂a si臋 spa膰 twarz膮 do ziemi, w g艂臋bokim cieniu.

Pomi臋dzy kolejnymi ulewami b艂膮kali si臋 po okolicy, ukryci w t艂umie, sprzedaj膮c iluzje, gdy Djoss nie m贸g艂 znale藕膰 pracy na kolejny dzie艅.

Gdziekolwiek posz艂a, zawsze si臋 ba艂a.

Praca czasem by艂a, a czasem nie, raz bezpieczna, raz nie. Dzicy lokatorzy ulicy, tacy jak Rachel i Djoss, nie mogli na wiele liczy膰. Z innymi rozmawiali tylko o pracy. W przeciwnym wypadku kryli si臋 w cieniach, za w臋glem, w t艂umie. Odchodzili.

Ci膮gle uciekali.

* * *

Poszli艣my na po艂udnie. Djoss i ja wci膮偶 kr膮偶yli艣my po okolicy, szukaj膮c pracy, a mo偶e i sta艂ej kwatery.

Dotarli na obrze偶a dzielnicy magazynowej.

Na tej samej ulicy, troch臋 dalej na po艂udnie, czterech ludzi ok艂ada艂o si臋 maczugami - kijami z osadzon膮 na ko艅cu ceg艂膮. Trzech kolejnych, poturbowanych, pr贸bowa艂o si臋 odczo艂ga膰. Ziemia by艂a czerwona od krwi.

- Dobry znak - oceni艂 Djoss zadowolony. Bitwa na 艣rodku ulicy oznacza艂a, 偶e nikt ich tu nie b臋dzie szuka艂. - O tak, znajdziemy sobie jakie艣 miejsce, je艣li dalej p贸jdziemy w t臋 stron臋.

- Mam nadziej臋, 偶e nie.

- 呕e tak, chcia艂a艣 powiedzie膰. Brudn膮 robot臋 艂atwo znale藕膰 i 艂atwo utrzyma膰.

- Djoss, prosz臋....

Wci膮偶 si臋 u艣miecha艂. Powi贸d艂 j膮 przez ulice coraz g艂臋biej w noc.

Za magazynami, przez wa艂y ku morzu wi艂a si臋 rzeka. Przeprawili si臋 promem na drug膮 stron臋, sk膮pani w szar贸wce przed艣witu, zagubieni w t艂umie ludzi spiesz膮cych do pracy w ubojniach. To kosztowa艂o ich niemal wszystko, co mieli przy sobie.

Ci膮gle uciekali.

Kogut zapia艂 w 艣wietle jutrzenki. Brzask zacz膮艂 pe艂zn膮膰 po spadzistych dachach.

Gdzie艣 roz艣piewa艂y si臋 ptaki.

Inne ranne ptaszki, uliczne przekupki, czeka艂y ju偶 z kramami na pierwszych klient贸w. Na grubym ceglanym murze bezdomni ch艂opcy grali w ko艣ci o zaszczyt odarcia ze sk贸ry kota, kt贸rego znale藕li w pu艂apce na szczury. Robotnicy z magazyn贸w pogryzali chleb i kie艂bas臋 w drodze do pracy. Jaka艣 kobieta, sk贸ra i ko艣ci, zwymiotowa艂a do rynsztoka, przeklinaj膮c swego kochanka.

Djoss kupi艂 jab艂ko. Rachel wyrwa艂a mu je, nim zd膮偶y艂 ugry藕膰, i otar艂a owoc d艂o艅mi.

- Kup sobie w艂asne - za艣mia艂 si臋 i wgryz艂 si臋 w jab艂ko. Ale zaraz si臋 skrzywi艂. Pod czerwon膮 sk贸rk膮 by艂o ca艂e br膮zowe. Zjad艂 jeszcze troch臋, a potem reszt臋 zaoferowa艂 Rachel. Smakowa艂o jak mokra ple艣艅.

- Kupi臋 sobie w艂asne - stwierdzi艂a.

- Je艣li tak, dasz mi doje艣膰. Rzuci艂a ogryzek do rowu.

- O nie, Djoss. Nie ma mowy.

Mrugn膮艂 do niej porozumiewawczo. Nie mogli si臋 dzieli膰 jedzeniem, je艣li ona pierwsza ugryz艂a.

Za ich plecami jak spod ziemi pojawi艂 si臋 bezdomny. Podni贸s艂 ogryzek z rowu i zjad艂. Rachel poczu艂a ciarki na plecach.

- Chod藕my ju偶 st膮d - poprosi艂a, ogl膮daj膮c si臋 przez rami臋.

Djoss te偶 to zobaczy艂. Oboje przyspieszyli kroku.

* * *

Znale藕li艣my Zagrody. I zostali艣my.

Wyszli na brukowan膮 ulic臋 otoczon膮 rz臋dem kolorowych sklep贸w. Zatrzymali si臋 w kawiarni na herbat臋 i ciastka, kt贸re smakowa艂y jak zrobione z b艂ota. Siedz膮c przy stole, obserwowali przechodni贸w.

Rachel zauwa偶y艂a, 偶e nikt z nikim si臋 nie wita艂. Nie wygl膮da艂o jej to na przyjazne miejsce. A Djoss by艂 zadowolony. Takiej dzielnicy szuka艂, tu na pewno znajdzie prac臋 w swym fachu.

Wiatr przyni贸s艂 od ubojni smr贸d zwierz膮t. Zwierz膮t i 艣mierci. Rachel od艂o偶y艂a ciastko, zakry艂a nos. Djoss wstrzyma艂 oddech. Pr贸bowa艂 si臋 nie 艣mia膰.

- Tu musi si臋 znale藕膰 jaka艣 czarna robota. A nikt nie b臋dzie nas szuka艂 w takim smrodzie. Porz膮dnym ludziom nie b臋dzie si臋 chcia艂o.

- Przyzwyczaimy si臋 - odpar艂a. - Musimy tylko... Oczy wci膮偶 艂zawi艂y. Brat wyla艂 fusy z jej fili偶anki.

Rzuci艂 resztk臋 ciastka na ziemi臋 i rozdepta艂 je obcasem. Nikt nie m贸g艂 je艣膰 niczego, co ona zostawi艂a, bo zapad艂by na dziwn膮, podejrzan膮 chorob臋. Odk膮d przybyli do tego miasta, Djoss nie niszczy艂 resztek jej jedzenia, ale w tej dzielnicy zostan膮 na d艂u偶ej.

* * *

Djoss skuma艂 si臋 z pewnymi lud藕mi, gdy szuka艂 pracy. Ot tak, przez przypadek. Chodzili艣my i chodzili艣my, a to si臋 po prostu sta艂o, nie wiedzie膰 kiedy.

Rze藕nik trzyma艂 艣winie w zagrodzie na ty艂ach swojego sklepu. Prowadzi艂 zbyt ma艂y interes, by ulokowa膰 zwierz臋ta na gie艂dzie kupieckiej i szlachtowa膰 je potem w du偶ych ubojniach. Hodowa艂 wieprzki na swoim podw贸rzu, zabija艂 w swoim sklepie i tam sprzedawa艂. Pozosta艂o mu szesna艣cie 艣wi艅, ryj膮cych we w艂asnych odchodach, czekaj膮cych na swoj膮 kolej, by p贸j艣膰 pod n贸偶. By艂y ma艂e. Biedne sklepy jak ten zabija艂y to, co im si臋 trafi艂o, i drobno mieli艂y na kie艂bas臋.

Gdy rze藕nik wyszed艂, Djoss sta艂 w bramie. Nie by艂 sam. Kr臋ci艂o si臋 tam r贸wnie偶 trzech ch艂opaczk贸w szukaj膮cych pracy, zapewne braci, w jednakich prza艣nych ubraniach z konopi. Przy nich Djoss wygl膮da艂 jak dorodne drzewo.

Wsz臋dzie jest inaczej. Na p贸艂nocy zapuka艂by do drzwi od frontu budynku i z艂o偶y艂by pisemne podanie o prac臋, za艂膮czaj膮c ostemplowane za艣wiadczenie z miejskiej komisji, podrobione, rzecz jasna. Tu, na Psiej Ziemi, sta艂 na ty艂ach i czeka艂. Kazali ci czeka膰, by upewni膰 si臋, 偶e traktujesz to z powag膮.

Rachel przygl膮da艂a si臋 z pobliskiej alejki.

Trzy wieprze zd膮偶y艂y p贸j艣膰 do sklepu na 艣mier膰, a nikt nawet s艂owem si臋 nie odezwa艂. Rze藕nik by艂 niski, kr臋py, mia艂 krzywe z臋by. Gdy wyszed艂 po czwartego 艣winiaka, u艣miechn膮艂 si臋 szyderczo do 偶ebrak贸w pod swoj膮 bram膮.

- Chcieli艣cie czego艣?

Najwy偶szy ch艂opak odezwa艂 si臋 pierwszy.

- Ino pracy szukamy. Cokolwiek pan ma.

- Nic nie mam. Sam wszystko robi臋. Powied藕cie ojcu, 偶e cuchniecie gorzej ni偶 moje 艣winie. Nie zatrudniam brudas贸w. Do tego czyste r臋ce trza mie膰.

Djoss potar艂 d艂onie. By艂y niemal czarne z brudu i zrogowacia艂e.

- On nie jest naszym ojcem - oburzy艂 si臋 艣redni dzieciak.

Djoss z kwa艣n膮 min膮 spojrza艂 na r臋ce. Nie by艂o gdzie ich umy膰. W tym mie艣cie ca艂a woda by艂a b艂otnista.

- Jestem g艂odny - doda艂 ten 艣redni.

- Wyno艣cie si臋 st膮d - warkn膮艂 rze藕nik.

- Powiedzia艂em... - 艢redni ch艂opak przykucn膮艂, czujny i spi臋ty. Przeskoczy艂 przez ogrodzenie. A za nim bracia. 艢redni pogna艂 w stron臋 sklepu. Gdy rze藕nik pobieg艂 za nim z wrzaskiem, pozostali dwaj ch艂opcy skoczyli po 艣winie.

Djoss si臋gn膮艂 za ogrodzenie i chwyci艂 najwy偶szego dzieciaka za ucho. Najm艂odszemu za艣 uda艂o si臋 z艂apa膰 wieprzka i go utrzyma膰. 艢redni wybieg艂 ze sklepu. Na r臋kach mia艂 krew, ale 偶adnego mi臋sa.

Rze藕nik gna艂 za nim z ogromnym szpikulcem w r臋ku. Twarz mia艂 tak czerwon膮, 偶e 偶y艂ki na jego g艂owie wydawa艂y si臋 bliskie p臋kni臋cia.

Djoss pu艣ci艂 ucho ch艂opaka i zast膮pi艂 drog臋 rze藕nikowi, podnosz膮c r臋ce.

- Hej, nie zabijaj tego ga艂gana! On jest po prostu g艂odny!

Rze藕nik uni贸s艂 szpikulec.

Djoss chwyci艂 go za przedrami臋 i z 艂atwo艣ci膮 zablokowa艂 cios. By艂 du偶o silniejszy. Rze藕nik splun膮艂 mu w twarz.

- Jestem po twojej stronie, 艣winiarzu - rzek艂 Djoss. Tymczasem najm艂odszy i najstarszy chwycili 艣wini臋 i rzucili si臋 do ucieczki. Ten 艣redni pr贸bowa艂 z艂apa膰 kolejn膮, ale mu si臋 wymkn臋艂a. Upad艂 na twarz. Ze 艣miechem podni贸s艂 si臋 z gnoju i rzuci艂 si臋 na nast臋pnego wieprza.

Djoss pchn膮艂 rze藕nika plecami na 艣cian臋, schwyci艂 i podni贸s艂 szamocz膮cego si臋 malca jak worek z pierzem.

- Za chwil臋 odnios臋 ci tego 艣winiaka - powiedzia艂 do rze藕nika, a potem spojrza艂 na siostr臋 i pokr臋ci艂 g艂ow膮 na znak, 偶eby za nim nie sz艂a.

Rachel stan臋艂a przed podw贸rzem, gdzie by艂a dobrze widoczna. Wskaza艂a rze藕nika palcem.

- Poczekam tu z panem.

Rze藕nik pos艂a艂 jej z艂o艣liwy u艣mieszek.

- Ju偶 ja t臋 艣wini臋 odzyskam. Zaraz skrzykn臋 tu ludzi kr贸la. Je艣li to twoi wsp贸lnicy, nie mam zamiaru p艂aci膰 nagrody za to, co ukradli. Wszystko by艂o ukartowane, ja to wiem.

- Djoss odzyska j膮 dla pana - odpowiedzia艂a spokojnie. - Czy mu pan zap艂aci, czy nie, dostanie j膮 pan z powrotem.

Rze藕nik ju偶 si臋 nie odezwa艂, tylko pobieg艂 szuka膰 stra偶nik贸w.

Rachel te偶 odesz艂a. Troch臋 dalej na ulicy spotka艂a Djossa nios膮cego 艣wini臋 pod pach膮.

- Je艣li wr贸cimy, mog膮 nas aresztowa膰 - powiedzia艂.

Djoss rozejrza艂 si臋 w lewo i w prawo. Nie by艂o wida膰 jeszcze 偶adnych ludzi kr贸la. Wskaza艂 ulic臋 za plecami.

- Dzieciaki pobieg艂y tamt膮 alejk膮. Mo偶e tam mieszkaj膮.

Z perspektywy rogu alejki, spogl膮daj膮c w dal d艂ugiej, w膮skiej 艣cie偶ki mi臋dzy budynkami, mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e to okolica jeszcze bardziej ruchliwa. A tam, na ko艅cu zabudowa艅 tworzy艂o si臋 pewnego rodzaju podw贸rze, ale st膮d trudno by艂o co艣 dojrze膰. Jaki艣 cz艂owiek w czerwonym p艂aszczu wyszed艂 z drzwi tu偶 przed Djossem.

- Idziesz tam? - spyta艂.

- Tak. A co, chcesz nas powstrzyma膰?

- Nie. - By艂 brzydki i chudy. Pali艂 fajk臋 z r贸偶owym dymkiem. - Tylko unikajcie problem贸w. Gdy ludzie kr贸la przyjd膮 szuka膰 waszej 艣wini, mo偶liwe, 偶e nie zdo艂am ich powstrzyma膰.

Djoss tylko skin膮艂 g艂ow膮.

Na ko艅cu alejki znajdowa艂 si臋 opuszczony port. Ludzie mieszkali tu w namiotach i starych drewnianych skrzyniach. Rachel badawczo przygl膮da艂a si臋 t艂umowi, gdy wraz z Djossem obchodzili to dzikie obozowisko. Jej wzrok pad艂 na kobiet臋 w takim samym ubraniu z konopi, jakie nosili tamci trzej ch艂opcy.

Kobieta wsta艂a, gdy Rachel i Djoss podeszli. Kiedy艣 musia艂a nauczy膰 si臋 dobrych manier, inaczej nie podnios艂aby si臋 z b艂ota. I nie dygn臋艂aby przed nimi. Jednak odezwa艂a si臋 prostacko.

- Czego chcecie?

Djoss si臋 u艣miechn膮艂. Pr贸bowa艂 by膰 przyjazny.

- Ma pani trzech syn贸w? Zmarszczy艂a brwi.

- Nie wiem, gdzie s膮.

- Podzielimy si臋 z pani膮 i pani synami, je艣li pani to przyrz膮dzi. My nie mamy 偶adnych garnk贸w.

Z niejak膮 obaw膮 spojrza艂a na skradzion膮 艣wini臋. By艂o wida膰, 偶e od dawna nie mia艂a nic tak dobrego do jedzenia, ale nie mog艂a uwierzy膰, 偶e naprawd臋 jej to dadz膮.

- No dobrze. Rozpal臋 ogie艅, ugotujemy. Moi ch艂opcy na pewno b臋d膮 g艂odni.

- Jak ka偶dy - zauwa偶y艂 Djoss.

- Nazywam si臋 Wr贸bel. M贸wi膮 mi Wr贸blowa. - Zacz臋艂a uk艂ada膰 drewno na wielkich kamieniach. Opa艂 bra艂a bezpo艣rednio z drewnianej skrzyni. Rozbiera艂a sw贸j dom, by przyrz膮dzi膰 straw臋. - Jeste艣cie st膮d? Nigdy was nie widzia艂am.

- Przyszli艣my tu dzisiaj - wyja艣ni艂 Djoss. - Szukamy pracy.

- Dla m臋偶czyzn tutaj pracy w br贸d. Dla mnie nie ma 偶adnej. Id藕cie z tym garnkiem nad rzek臋, przynie艣cie wody.

Rachel powstrzyma艂a Djossa.

- Czekaj. - Wyczarowa艂a kawa艂 lodu z powietrza i w艂o偶y艂a do garnka. To by艂o szybsze ni偶 przyniesienie wody znad rzeki.

- Na co nam l贸d? - zdziwi艂a si臋 Wr贸blowa.

- To jeszcze nie koniec - odpar艂a Rachel. Skupi艂a si臋 na innym koanie i pstrykn臋艂a palcami.

Pstryk, pstryk, pstryk. W jej palcach pojawi艂 si臋 p艂omyk. Przenios艂a go nad l贸d, potem na drewno. Zap艂on臋艂o ognisko, l贸d szybko si臋 stopi艂, woda zawrza艂a.

- Prosz臋 nie dzi臋kowa膰 - doda艂a Rachel po wszystkim. Wr贸blowa poder偶n臋艂a 艣wini gard艂o, a krew spu艣ci艂a do gotuj膮cej si臋 wody. Zwierz臋 chwil臋 szarpa艂o si臋 w jej r臋kach, ale szybko zdech艂o. Podzieli艂a wieprzka najlepiej, jak mog艂a bez no偶a. Trudno by艂o oderwa膰 艣ci臋gna od ko艣ci.

- Jak to zrobi艂a艣? - zapyta艂a, wrzucaj膮c kawa艂ki mi臋sa do garnka.

- Jestem sent膮.

- Czym?

- To... d艂ugo by trzeba t艂umaczy膰. Wr贸blowa pomiesza艂a w garnku patykiem.

- I gdyby warto by艂o to wiedzie膰, nie by艂aby艣 tu ze mn膮, prawda? Nie, je艣li umia艂aby艣 co艣 naprawd臋 po偶ytecznego.


Rozdzia艂 V

To sta艂o si臋 tak szybko. Ni st膮d, ni zow膮d mieli艣my przyjaci贸艂. Przynie艣li艣my 艣wini臋, kt贸r膮 ukradli艣my. Podzielili艣my si臋 ni膮. Przedstawili nas komu艣, kto m贸g艂 pom贸c. Djoss znalaz艂 prac臋. I koleg贸w. Ja nie pozna艂am nikogo. Djoss tylko wyci膮ga r臋k臋 i ju偶, a ja nie ja nie chc臋 z nikim rozmawia膰.

Synowie Wr贸blowej zjawili si臋, jak tylko wieprzowina by艂a gotowa. Nie patrzyli na Djossa i Rachel. Byli do艣膰 m膮drzy, by wiedzie膰, kiedy powinni milcze膰 i wzi膮膰, co im dawano. Gdy dostali porcje, odbiegli z nimi, kryj膮c si臋 nawet przed sob膮 nawzajem, niczym dzikie psy, co wyszarpa艂y och艂ap z padliny. Djoss, Rachel i Wr贸blowa nie zachowywali si臋 tak prymitywnie. Ca艂e mi臋so zosta艂o zjedzone, lecz nadal pozosta艂o sporo jadalnych resztek i troch臋 organ贸w. Dzieciaki Wr贸blowej wr贸ci艂y, g艂o艣no 偶膮daj膮c dok艂adki. Matka trzasn臋艂a pierwsz膮 d艂o艅 si臋gaj膮c膮 do garnka.

- Nie twoje! - upomnia艂a i zwr贸ci艂a si臋 do Djossa. - Je艣li szukacie pracy zanie艣cie garnek do Turca, mo偶e b臋dzie chcia艂 troch臋. Tylko nie zapomnijcie o mnie, jak dostaniecie od niego jakie艣 pieni膮偶ki.

- Nie zapomnimy - obieca艂 Djoss.

Garnek by艂 wci膮偶 zbyt gor膮cy by go nie艣膰. Djoss zdj膮艂 wi臋c koszul臋 i owin膮艂 w ni膮 d艂onie. Rachel ju偶 dawno nie widzia艂a jego nagiego torsu. Wyra藕nie schud艂. Bez koszuli wygl膮da艂 jak pie艅 drzewa. Sk贸r臋 mia艂 blad膮 i 艂uszcz膮c膮 si臋 jak kora, mi臋艣nie zbite jak w臋z艂y.

Zani贸s艂 garnek ku alei, z kt贸rej przyszli. Rachel ruszy艂a za nim. Zobaczyli postawnego m臋偶czyzn臋, 艂ysego, z bliznami po oparzeniach na ca艂ej g艂owie i uci臋tymi uszami.

- Hej - odezwa艂 si臋 Djoss. - Szukam Turca. To ty? M臋偶czyzna powoli w艂o偶y艂 r臋k臋 do paruj膮cej wody.

Wyci膮gn膮艂 g艂ow臋 艣winiaka i wgryz艂 si臋 w ni膮 niczym 偶贸艂w 偶uj膮cy mokr膮 traw臋.

- Zgaduj臋 wi臋c, 偶e jeste艣 Turco - rzek艂 Djoss. Cz艂owiek w czerwieni siedzia艂 w otwartych drzwiach. Przytkn膮艂 zapa艂k臋 do fajki i zaci膮gn膮艂 si臋 g艂臋boko.

- Nie, on si臋 nazywa Pies - rzuci艂 niedbale. Jego jasnoczerwone ubranie wygl膮da艂o tak, jakby niedawno by艂o prane. Nikt inny tutaj nie mia艂 tak czystego odzienia. Ani tak czystych d艂oni. Podni贸s艂 si臋 z progu. Nie zamkn膮艂 drzwi. Za nim Rachel widzia艂a ludzi siedz膮cych w mroku. - To dla mnie? - Zajrza艂 do garnka i si臋 skrzywi艂. - Obrzydlistwo. Kto to upichci艂?

- Nie pami臋tam, jak si臋 zwa艂a - odpar艂 Djoss.

- Wr贸blowa - podpowiedzia艂a Rachel. - Ma trzech syn贸w.

- Jej ch艂opcom przyda si臋 to bardziej ni偶 mnie. - Turco zaci膮gn膮艂 si臋 fajk膮 i wydmucha艂 kolorowe k贸艂ko dymu. - A kim wy jeste艣cie?

- Ja jestem Djoss, a to moja siostra.

- Chcecie zamieszka膰 w naszej dzielnicy? Widz膮c, jak nadchodzicie, uzna艂em, 偶e zajmiecie jak膮艣 skrzyni臋, je艣li znajdziecie woln膮. Pomy艣la艂em, 偶e p贸藕niej was poszukam. To nasze miejsce. Trzymamy ludzi kr贸la z daleka ze wzgl臋du na towar. Niekt贸rzy p艂ac膮 krocie, by tak ju偶 zosta艂o. - Wskaza艂 na ludzi wewn膮trz budynku. - Oni za to nie p艂ac膮. Ale wy musicie, je艣li chcecie mieszka膰 tutaj.

- Nie mamy 偶adnych pieni臋dzy.

- Pies te偶 nie ma, a jednak tu jest. I Wr贸blowa tak samo. - Turco si臋 u艣miechn膮艂. - Nie boisz si臋 ubrudzi膰 r膮czek?

Djoss uni贸s艂 d艂onie do g贸ry.

- Ju偶 mam brudne. Mog臋 robi膰 za ochron臋. Albo za tragarza w razie potrzeby.

Turco poda艂 fajk臋 Psu, kt贸ry mocno si臋 zaci膮gn膮艂 i wywr贸ci艂 oczami.

- Co z nim? - zapyta艂 Djoss. Turco wzruszy艂 ramionami.

- Ma uci臋ty j臋zyk. Nie wiem, jak si臋 nazywa. Ja wo艂am do niego Pies, bo chodzi za mn膮 krok w krok. Czasem daj臋 mu si臋 sztachn膮膰.

Fajka wr贸ci艂a do Turca. A Pies znowu wgryz艂 si臋 w 艂eb 艣wini. Sko艅czy艂 z policzkiem, zacz膮艂 偶u膰 ucho.

- Co to jest? Nie pachnie jak tyto艅.

- R贸偶owy towar. Demonowe zio艂o. Dobre.

- Ma co艣 wsp贸lnego z demonami?

- Nie. Tak to po prostu nazywaj膮. Chcesz spr贸bowa膰?

- Djoss, nie... - wtr膮ci艂a si臋 Rachel.

- Pewnie - odpar艂 Djoss. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e i tak nied艂ugo b臋d臋 mia艂 z tym do czynienia w pracy.

Turco wyci膮gn膮艂 fajk臋 przed siebie. Djoss j膮 wzi膮艂. Ledwie si臋 tli艂a, wi臋c musia艂 u偶y膰 kolejnej zapa艂ki. Zaci膮gn膮艂 si臋, zamkn膮艂 oczy i wypu艣ci艂 dym.

Rachel mia艂a ochot臋 krzycze膰.

- Dobre - pochwali艂. - Naprawd臋 dobre. - Wysun膮艂 fajk臋 spomi臋dzy warg. U艣miecha艂 si臋. Spojrza艂 na 偶arz膮ce si臋 li艣cie.

Rachel chcia艂a wytr膮ci膰 mu fajk臋 z r膮k. Jej brat odda艂 fajk臋 i kaszln膮艂. Pochyli艂 si臋 i opar艂 r臋ce na kolanach. Jeszcze troch臋 pokas艂a艂. Rachel poklepa艂a go po plecach.

- Dobrze si臋 czujesz?

- Ja... - Zacz膮艂 si臋 艣mia膰. - Nic mi nie jest. Sama powinna艣 spr贸bowa膰.

- Nie. I ty te偶 ju偶 nigdy nie pr贸buj. Cokolwiek to jest, nie mo偶e by膰 dobre.

- S膮dzisz, 偶e jest gorsze od jedzenia tej 艣wini? - Djoss w艂o偶y艂 r臋k臋 do garnka. Wr贸blowa nie mia艂a czym przeci膮膰 ko艣ci, a w garnku wygotowa艂a si臋 klatka piersiowa w ca艂o艣ci, z 偶ebrami wci膮偶 przytwierdzonymi do kr臋gos艂upa. - Hej, Turco, masz n贸偶? Mo偶esz to pokroi膰?

Turco wyci膮gn膮艂 d艂ugi n贸偶 z buta i wry艂 go w kr臋gos艂up tak mocno, 偶e na boki polecia艂o troch臋 mi臋sa.

- Chcecie pracy? - zapyta艂. Rachel zacisn臋艂a pi臋艣ci.

- Ja nie b臋d臋 dla ciebie nic robi膰, Turco.

W pokoju s艂ysza艂a 艣piew z wielu garde艂. Ludzie fa艂szowali.

Turco leniwie poci膮gn膮艂 z fajki.

- Szkoda. Tw贸j brat b臋dzie musia艂 ci臋偶ko tyra膰. Wr贸膰cie jutro. O 艣wicie.

* * *

Wiadomo, 偶e tacy ludzie s膮 przyjaci贸艂mi tylko wtedy, gdy czego艣 chc膮.

Je艣li nam za to p艂ac膮, je艣li pomagaj膮, Jona, to niby co mamy zrobi膰? Turco zabiera艂 cz臋艣膰 z wyp艂aty Djossa. Wiedzia艂am to. Z mojej te偶 zabiera艂, gdy pom贸g艂 mi znale藕膰 jakie艣 zaj臋cie. Ale przynajmniej mieli艣my prac臋, zarabiali艣my. Przedtem nie mieli艣my nic. I zostali艣my tam przez jaki艣 czas.

Jak by艂o?

Okropnie. Po prostu okropnie.

Gdy zbli偶a艂a si臋 noc, Wr贸blowa naci膮ga艂a skradziony p艂贸cienny 偶agiel na dach drewnianej skrzyni. Turco i Pies sypiali na pocz膮tku alei. Rachel mog艂a pozna膰, gdzie le偶eli, bo ich cia艂a zostawia艂y po sobie r贸偶owe smugi, kt贸re rozmywa艂y krople rosy. Lepiej ni偶 inni wiedzia艂a, jak niebezpieczne potrafi膮 by膰 plamy na ziemi.

Podczas gdy Djoss znika艂 na wiele godzin z Turkiem i Psem, ona zostawa艂a z Wr贸blow膮. Ch艂opcy gdzie艣 si臋 w艂贸czyli.

Kobiety nie rozmawia艂y wiele. Rachel nie chcia艂a zwraca膰 na siebie uwagi, wi臋c nie zdradza艂a si臋 ze sztuczkami sent.

Siedzia艂a cicho i wpatrywa艂a si臋 w atramentow膮 wod臋. Szuka艂a w g艂臋bi siebie znaczenia koan贸w, uspokajaj膮c oddech. Jak膮 masz twarz, zanim si臋 rodzisz? Zrozumienie ognia przychodzi艂o jej 艂atwo. Zrozumienie wiatr贸w i lodu r贸wnie偶. To by艂y koany podzia艂u. Zg艂臋bienie koan贸w Jedno艣ci, koan贸w czaro艣nienia, by艂o niezmiernie trudne. A gdy si臋 zdarza艂o, nigdy nie przynosi艂o nic dobrego.

* * *

M贸j m膮偶 powiedzia艂, 偶e znalaz艂 drewniane skrzynie, w kt贸rych zatrzymywa艂a si臋 Rachel. Wyczu艂 smr贸d, kt贸ry zostawi艂a po sobie.

Me mieli gdzie si臋 podzia膰, odpar艂am.

Co jeszcze mo偶emy zrobi膰? Jej skaza pozosta艂a tam, gdzie j膮 wypoci艂a. I w zau艂kach, gdzie chowa艂a si臋 przed lud藕mi. Jedyny spos贸b, to spali膰 wszystko.

Ci ludzie nie maj膮 gdzie si臋 podzia膰.

Zaniesiemy im koce. Zaniesiemy im pob艂ogos艂awione jab艂ka i wino mniszkowe. Spr贸bujemy pom贸c.

I zniszczymy ich liche domostwa.

Odbuduj膮 je.

Chc臋 wr贸ci膰 do domu.

Ju偶 nied艂ugo.

* * *

By艂o po prostu okropnie, Jona.

Wr贸blowa spojrza艂a na t臋 dziwn膮 kobiet臋.

- D艂ugo z sob膮 jeste艣cie, ty i on?

- Od kiedy si臋 urodzi艂am - odpar艂a Rachel. - Naprawd臋 jest moim bratem. Nie widzisz podobie艅stwa?

Wr贸blowa parskn臋艂a.

- Nie. Ch艂opcy go lubi膮. Nie jest taki jak Turco. Nie jest z艂y jak tamci.

- Jak nazywa艂 si臋 tw贸j m膮偶? - zapyta艂a Rachel.

- Nie gadam o zmar艂ych - b膮kn臋艂a Wr贸blowa.

- Czemu nie? Co jest z艂ego w pami臋ci o...?

- Po prostu boli mnie, gdy o tym gadam. Widzisz, jak moi ch艂opcy dorastaj膮 bez ojca? - Nie zag艂臋bia艂a si臋 w swoim b贸lu. Ju偶 dawno zoboj臋tnia艂a na wszystko.

- Mo偶esz nauczy膰 mnie robi膰 l贸d? To by mi si臋 przyda艂o. Mog艂abym si臋 w upa艂 och艂odzi膰.

- To tak nie dzia艂a.

- Dzi臋ki za nic.

Wr贸blowa odesz艂a, by wyk膮pa膰 si臋 w rzece. Rachel my艂a si臋 w ubraniu, zdrapuj膮c z siebie brud 偶wirem. Robi艂a to, gdy Wr贸blowej nie by艂o w pobli偶u.

Zamkn臋艂a oczy, szukaj膮c w ciemnej g艂臋bi swego serca kobiecego przeznaczenia. Nie zobaczy艂a zupe艂nie nic. Czy ta pustka by艂a jakim艣 rodzajem prawdy?

Turco zachodzi艂 do nich codziennie, tak samo jak Pies, a czasem przyprowadzali kogo艣 nowego. Kiedy艣 Wr贸blowa zapyta艂a Rachel, czy chcia艂aby troch臋 dorobi膰. Powiedzia艂a, 偶e to 艂atwe i proste.

Rachel w 偶yciu by tego nie zrobi艂a, nawet je艣li bardzo potrzebowa艂aby pieni臋dzy. Odesz艂a. B艂膮dzi艂a przez miejskie ulice, zastanawiaj膮c si臋, gdzie jest Djoss. Szuka艂a go, ale jakby zapad艂 si臋 pod ziemi臋. A to jej si臋 nie podoba艂o.

Gdy wr贸ci艂a, Wr贸blowa siedzia艂a spokojnie, jakby nic si臋 nie sta艂o, gapi膮c si臋 na rzek臋, trzymaj膮c w r臋ku kilka monet. Dala je synom, kt贸rzy kupili jedzenie. Djoss te偶 przyni贸s艂 jedzenie kupione za to, co zarobi艂.

Dni mija艂y powoli. Nic nie by艂o dobre. Nic nie by艂o pi臋kne. Rachel spa艂a twarz膮 do 艣ciany, d艂o艅mi podtrzymuj膮c brod臋. Gdyby jej j臋zyk wysun膮艂 si臋 z ust we 艣nie, nawet ta 偶a艂osna drewniana skrzynia nie by艂aby bezpiecznym schronieniem dla niej i brata.

* * *

Ale偶 si臋 cieszy艂am, 偶e zeszli艣my z ulicy! Nigdy tak nie 偶y艂e艣, wi臋c nigdy nie zrozumiesz, p贸ki nie przekonasz si臋 na w艂asnej sk贸rze.

W trzecim tygodniu Djoss wr贸ci艂 z podbitym okiem i wielk膮 torb膮 pomara艅czy. Wr臋czy艂 owoce Wr贸blowej i jej synom, po czym da艂 zna膰 Rachel, by wsta艂a. Siostra delikatnie dotkn臋艂a jego opuchni臋tej powieki.

- Co ci si臋 sta艂o?

- Turco za艂atwi艂 mi fuch臋 ochroniarza - odpar艂 Djoss. - Mam ju偶 pok贸j, gdzie mo偶emy dzi艣 nocowa膰. Nic specjalnego, ale przynajmniej ma dach i cztery 艣ciany. Mo偶emy si臋 tam wyk膮pa膰. - Spojrza艂 na Wr贸blow膮 i ch艂opak贸w, 艣ciszy艂 g艂os. By艂 szcz臋艣liwy, ale wstydzi艂 si臋 tego szcz臋艣cia. - I schowa膰 si臋 przed deszczem.

Rachel zerkn臋艂a na Wr贸blow膮, kt贸ra gapi艂a si臋 na zaple艣nia艂e 艣ciany swojej skrzyni, udaj膮c, 偶e nie s艂yszy rozmowy.

Ch艂opcy mieli twarze wysmarowane sokiem pomara艅czy. Najm艂odszy pr贸bowa艂 zje艣膰 sk贸rk臋.

- A wi臋c idziecie sobie, tak? - zapyta艂a Wr贸blow膮, nie odrywaj膮c oczu od 艣cian.

- Dzi臋kujemy - odpar艂 Djoss. - B臋d臋 was czasem odwiedza艂.

Kobieta milcza艂a.

* * *

Jona, co robisz dla dobra tych biednych ludzi 偶yj膮cych w drewnianych skrzyniach i alejkach? Robisz co艣?

Nic.

A kr贸l co艣 robi?

Te偶 nic. Czemu mamy co艣 robi膰? I co by艣my mogli?

Gdzie艣 w alejce, za Turkiem i Psem, Djoss przewr贸ci艂 kopniakiem kube艂 deszcz贸wki.

- Czemu ludzie bezczynnie czekaj膮 na 艣mier膰? Rachel pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Ka偶dy dba o siebie. My te偶 musimy - odpowiedzia艂a i przytuli艂a go. - Chod藕, zobaczmy ten pok贸j, kt贸ry znalaz艂e艣. Nie mog臋 si臋 doczeka膰 k膮pieli.

Poprowadzi艂 j膮 do piekarni w dzielnicy Zagrody, gdzie kobiety i m臋偶czy藕ni co rano szli do pracy w ubojniach. Czynsz by艂 tu niewielki, a ludzie nie otwierali okien.

By dosta膰 si臋 do pokoju, musieli przej艣膰 przez sklep. Pachnia艂o tam lepiej ni偶 w jakimkolwiek innym miejscu, odk膮d trafili do Zagr贸d.

Djoss pomacha艂 do piekarza i wskaza艂 kciukiem na Rachel.

- To moja siostra.

Piekarz co艣 mrukn膮艂 potakuj膮co.

- Czynsz trzeba p艂aci膰 co tydzie艅 - przypomnia艂.

- Zostawiam czerstwy chleb dla mieszka艅c贸w. Kto pierwszy, ten lepszy. Polejcie go wod膮, a od razu zmi臋knie. Smakuje okropnie, ale nic was nie kosztuje.

- Wr臋czy艂 im zawini臋ty w brudny papier pierwszy darmowy bochenek, ci臋偶ki jak kamie艅.

Gdy znale藕li si臋 w pokoju, Djoss si臋 wyk膮pa艂, podczas gdy Rachel sta艂a odwr贸cona twarz膮 do 艣ciany, czekaj膮c na swoj膮 kolej. Nie by艂o tam krzes艂a, na kt贸rym mog艂aby usi膮艣膰, a mia艂a ju偶 do艣膰 siedzenia na ziemi. U偶ywaj膮c skradzionego myd艂a, Djoss wypra艂 jedyne swoje ubranie w wodzie po k膮pieli. W艂o偶y艂 je mokre i wyszed艂, by Rachel mog艂a si臋 w spokoju wyk膮pa膰.

Rachel umy艂a si臋 w tej samej zimnej, brudnej wodzie, przesuwaj膮c r臋ce po 艂uskach w d贸艂 brzucha i n贸g. Nie potrzebowa艂a myd艂a, by si臋 wyczy艣ci膰; wystarczy艂o, 偶e od czasu do czasu zrzuca艂a z siebie 艂uski i je pali艂a. W pokoju nie by艂o pod艂ogi, wi臋c wyla艂a wod臋 w rogu, uwa偶aj膮c, by nie chlapa膰, a potem siedzia艂a nago na sklepowej p贸艂ce, czekaj膮c, a偶 trucizna wsi膮knie bezpo艣rednio w ziemi臋. Szaty senty rozwiesi艂a obok, by si臋 podsuszy艂y. Nie mog艂a u偶y膰 koanu ognia, by to przyspieszy膰, gdy偶 ubranie zaj臋艂oby si臋 od skazy.

Wysun臋艂a j臋zyk po raz pierwszy od wyl膮dowania w tym mie艣cie. Opad艂 a偶 za brod臋. Jej twarz mia艂a smak brudnego myd艂a. Wci膮gn臋艂a j臋zyk w g艂膮b gard艂a, gdzie zwin膮艂 si臋 jak spr臋偶yna. Kilka z jej najwcze艣niejszych wspomnie艅 dotyczy艂o matki ucz膮cej j膮, jak m贸wi膰, nie wzbudzaj膮c podejrze艅, z d艂ugim j臋zykiem zwini臋tym w gardle, u偶ywaj膮c jedynie jego koniuszka, by formu艂owa膰 s艂owa.

Przez miasto przesz艂a ulewa. Rachel by艂a pod dachem, jej ubrania si臋 suszy艂y, a ona by艂a sucha tu偶 przy nich. Djoss zarabia艂 pieni膮dze, robi膮c dla Turca nie wiadomo co.

By艂a w domu.

* * *

Jak to jest, bez przerwy przenosi膰 si臋 z miasta do miasta?

Boj臋 si臋 ka偶dego dnia mego 偶ycia, Jona. Ka偶dego dnia jestem przera偶ona. To jak ci膮gle s艂ysze膰 w g艂owie dokuczliw膮 piosenk臋. Nawet nie k膮pi臋 si臋 nago, je艣li mog臋 tego unikn膮膰. Zakrywam si臋 r臋cznikiem albo ubraniem.

Teraz jeste艣 naga.

Mam koc. Mam ciebie. A jak ty?

Nie wiem. Chyba si臋 nie boj臋. Z wygl膮du nie r贸偶ni臋 si臋 od innych ludzi. Uciekam, je艣li kto艣 mnie zrani. Staram si臋, by nikt nie zauwa偶y艂, 偶e nie sypiam. A ludzie nie zwracaj膮 uwagi, je艣li si臋 o tym nie m贸wi. S膮 zbyt zaj臋ci spaniem. Chyba si臋 nie boj臋.

Chcia艂abym wiedzie膰, jak to jest.

Jak co jest?

呕y膰 bez obaw. Ja jestem przera偶ona.

Nie wida膰 tego po tobie.

Nasienie kwiatu mojego 偶ycia osiad艂o tutaj. Moim obowi膮zkiem jest rozkwitn膮膰. Ca艂y czas si臋 boj臋, ale staram si臋 rozkwitn膮膰. 呕yj臋 z tym, wi臋c si臋 przyzwyczajam i na ile si臋 da, nie zwracam na to uwagi. Po prostu staram si臋 by膰 ostro偶na i nigdy nie pozwalam, by strach kierowa艂 moim 偶yciem.

Teraz te偶 si臋 boisz, tu ze mn膮, w zamkni臋tym pokoju?

Jestem przera偶ona. Ale i szcz臋艣liwa. Czemu wszyscy m贸wi膮, 偶e doznaj膮 tylko jednego uczucia naraz? We mnie k艂臋bi si臋 wiele uczu膰 jednocze艣nie.

Ja czuj臋 tylko jedno.

Czyli co?

呕e nied艂ugo musz臋 ju偶 i艣膰. Musz臋 si臋 z kim艣 zobaczy膰.

To nie jest uczucie.

Uczucie jest takie, 偶e nienawidz臋 tego cz艂owieka. Zabi艂bym go, gdybym s膮dzi艂, 偶e zdo艂am.

Nikogo nie zabijaj. Nawet z tego nie 偶artuj.

Nie mog臋 go zabi膰. Zobaczymy si臋 jutro.


Rozdzia艂 VI

Jona wyjrza艂 przez okno nad ramieniem matki. Zatrzyma艂 w powietrzu widelec, z kt贸rego zwisa艂 kawa艂ek kurczaka przypominaj膮cy oklap艂y sierp ksi臋偶yca.

- Dobrze si臋 czujesz, kochany? - Ona ju偶 zjad艂a swoj膮 niewielk膮 porcyjk臋. Zawsze twierdzi艂a, 偶e nie jest bardzo g艂odna. A Jona si臋 z ni膮 o to nie spiera艂.

- Jona, kochany, dobrze si臋 czujesz? - powt贸rzy艂a.

- Hm? - Opu艣ci艂 widelec i odwr贸ci艂 wzrok od okna.

- Och, tak tylko sobie my艣la艂em o dzisiejszej nocy.

- Jakie艣 powa偶ne plany?

- Pr贸bowa艂em w艂a艣nie jakie艣 u艂o偶y膰 - sk艂ama艂.

- C贸偶, uwa偶aj na siebie. Licho nie 艣pi.

- B臋d臋 uwa偶a艂, mamo. - Za oknem ludzie p臋dzili przez ulice, jakby gna艂o ich poczucie misji dziejowej.

- M贸g艂by艣 zosta膰 w domu i troch臋 poczyta膰.

- Nie sta膰 nas na tyle 艣wieczek, mamo. Skrzywi艂a si臋. M贸wi艂a do niego z innego okresu swego 偶ycia, z dawno minionego czasu.

- Tak czy siak, m贸g艂by艣 po prostu zosta膰 w domu. Zawsze jest tu co艣 do zrobienia, nawet po ciemku. M贸g艂by艣 i艣膰 na dach. Nocami przewa偶nie jest tam do艣膰 jasno. A nie trzeba 艣wiat艂a, by rozwiesi膰 pranie.

Jona pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie, je艣li pada.

- To w艂贸偶 kurtk臋. - G艂os jej zadr偶a艂.

- Dobrze, mamo. Wycelowa艂a w niego palec.

- Wr贸膰 przed 艣witem - powiedzia艂a stanowczo. - Nie lubi臋 wychodzi膰 do pracy, je艣li nie wiem, gdzie jeste艣. Bo potem si臋 zamartwiam.

Roze艣mia艂 si臋.

- Dzi艣 mog臋 nie zd膮偶y膰 do domu. Chyba p贸jd臋 od razu do stra偶y, je艣li b臋d臋 w pobli偶u i w nastroju na musztr臋. - Wsta艂 i rozprostowa艂 ramiona. Nie zdejmowa艂 munduru od dawna. R臋kawy mia艂 ubrudzone br膮zowymi plamami od krwi, a ca艂o艣膰 przesi膮k艂a potem i deszczem.

B臋dzie musia艂 si臋 przebra膰, zanim wyjdzie, chocia偶by tylko po to, by kto艣 w臋chem nie wyczu艂 go skrytego w cieniu.

Zabijanie ludzi by艂o 艂atwiejsze ni偶 ich 艣ledzenie. Nie musia艂 si臋 przebiera膰, gdy ich zabija艂, i kr贸cej to trwa艂o. Po prostu znajdowa艂 cz艂owieka, robi艂 swoje, a potem wtapia艂 si臋 w noc.

* * *

Zatrzyma艂 si臋 pod oknem matki i s艂ucha艂. Nie chrapa艂a przez sen, ale oddycha艂a na tyle g艂o艣no, 偶e by艂o j膮 s艂ycha膰 przez otwarte okno. Ca艂ymi dniami wdycha艂a barwniki i unosz膮ce si臋 resztki nici w swojej szwalni. P艂uca ma ci臋偶kie od pracy, m贸wi艂a, ale 偶adna z jej kole偶anek nie czu艂a si臋 tak 藕le.

Jona spojrza艂 ponad okapami rodzinnej posiad艂o艣ci. W dzisiejszych czasach nie robi艂a specjalnego wra偶enia, ale by艂a okazalsza ni偶 domy jego koleg贸w z pracy. Czemu matka nigdy nie wynajmowa艂a 偶adnego z pokoi? Zastanawia艂 si臋, czy to przez niego.

Nieopodal na sznurach z praniem zatrzepota艂y ubrania. To jedna z zalet domu bez obcych lokator贸w - pranie mog艂o si臋 suszy膰 na dachu, gdzie nikt nie zauwa偶y, 偶e jego ubranie dymi z powodu jego ska偶onego potu.

Odszed艂 od okna matki.

Mia艂 z sob膮 mask臋, ale na ni膮 by艂o jeszcze za wcze艣nie i zbyt gor膮co, niech kamienie oddadz膮 nagromadzone w dzie艅 ciep艂o. Noc zapowiada si臋 parna i duszna. A pod ziemi膮 b臋dzie jeszcze gorzej.

Przyzwoici ludzie wci膮偶 jeszcze spacerowali. Kobiety ca艂owa艂y m臋偶czyzn pod parasolami. Konie ci膮gn臋艂y powozy po bruku. To wszystko nale偶a艂o kiedy艣 do maj膮tku Jonich.

M偶awka brzmia艂a jak kurtuazyjny aplauz na rondzie kapelusza, przyciska艂a spojrzenia ludzi do ziemi. To Jonie by艂o na r臋k臋. Dotar艂 do kratki 艣ciekowej poza obr臋bem ziem swego ojca, gdzie podziemne kana艂y by艂y starsze ni偶 budynki, i zsun膮艂 si臋 w mrok. Po drodze znajdowa艂o si臋 du偶o takich kratek, dzi臋ki nim widzia艂 do艣膰 dobrze. Porusza艂 si臋 od jednej smugi 艣wiat艂a do drugiej po k艂adce mi臋dzy potokami cuchn膮cej wody. Prawie ca艂y dzie艅 pada艂o, wi臋c woda sta艂a wysoko, czasem chlupocz膮c pod jego butami tam, gdzie przelewa艂a si臋 przez brzeg k艂adki. Myszy, 艣ci艣ni臋te w mroku, wygl膮da艂y jak 偶ywy dywan umykaj膮cy mu sprzed st贸p.

Nienawidzi艂 kana艂贸w.

Przy pi膮tej kratce skr臋ci艂. Teraz odliczy艂 siedem. 艢cieki ko艅czy艂y si臋 nad rzekami, ale robotnikom nie u艣miecha艂o si臋 p艂aci膰 za przepraw臋. Sporo 艂odzi wios艂owych ko艂ysa艂o si臋 na wodzie przy uj艣ciu kana艂u.

D藕wi臋k b臋bn贸w dochodz膮cy z g艂臋bokich otch艂ani podziemi ucich艂. Jona zatrzyma艂 si臋 i sprawdzi艂 liczby na mapie. Musia艂 zawr贸ci膰, a偶 zn贸w us艂ysza艂 b臋bnienie. Wyszed艂 na powierzchni臋 i wtopi艂 si臋 w t艂um tkaczy sieci, pod膮偶aj膮c z nimi alejk膮 do granicy porz膮dnych dzielnic, gdzie ulice pachnia艂y troch臋 lepiej ni偶 tam, sk膮d pochodzi艂, a kocie 艂by niczym wysepki wynurza艂y si臋 z czarnego morza b艂ota.

By艂oby o wiele 艂atwiej, gdyby zwyczajnie przeszed艂 tu przez most, p艂ac膮c myto, albo gdyby skorzysta艂 z promu. Pierwszej nocy nawet nie chcia艂o mu si臋 przebiera膰 z munduru.

* * *

- Salvatore...? - Cie艣la mia艂 narz臋dzia za pasem i wi贸ry na r臋kawach. Wprowadzi艂 Jon臋 do niedoko艅czonego pokoju. Z dna skrzynki wyci膮gn膮艂 instrukcje: mapy kana艂贸w, miejsca, z kt贸rych dobrze wida膰 punkty newralgiczne. Wszystko rozplanowane, sekunda po sekundzie, minuta po minucie, do p贸藕na w nocy. - Salvatore, ten ci臋偶ko pracuj膮cy kole艣, oszala艂 na punkcie jakiej艣 dziewczyny. Zleceniodawca potrzebuje kogo艣, by go odstraszy膰, ale nie wystarczy po prostu go zabi膰.

- Jak to mo偶liwe, 偶e tak dok艂adnie rozpisali艣cie jego 偶ycie? Nie nudzi mu si臋 robienie w k贸艂ko tego samego, dzie艅 w dzie艅?

- Hm... - Cie艣la zacisn膮艂 usta. - On jest... no, nie ca艂kiem taki jak ty, ale co艣 w tym rodzaju. Troch臋 ju偶 偶yje. Za d艂ugo, by膰 mo偶e. Trudna sprawa. S艂ysza艂em, 偶e tobie to przypad艂o.

Jona u艣wiadomi艂 sobie, 偶e mimowolnie wstrzyma艂 oddech.

- M贸wi艂e艣, 偶e on... jest taki jak ja?

- Tak.

- Nie wiedzia艂em, 偶e jest jeszcze kto艣 taki.

- Jeno wy dwaj - stwierdzi艂 cie艣la. - Poza wami nikogo. Ty i on, na tym koniec. Ci od Imama mog膮 go przyuwa偶y膰 przez to, co robi. A to by艂oby 藕le dla nas i dla naszych interes贸w. Musisz tylko... Kr贸l Nocy powiedzia艂, 偶eby艣 sam co艣 wymy艣li艂. Wyka偶 si臋 inwencj膮. Ci臋偶ko pracowa艂e艣. Zas艂u偶y艂e艣 na okazj臋, by ruszy膰 g艂ow膮.

Jona spojrza艂 mu w twarz. Nic z niej nie wyczyta艂. Ten cz艂owiek 偶y艂 w k艂amstwie. Mo偶e k艂ama艂 r贸wnie偶 teraz.

- Je艣li jest kto艣 poza mn膮 i Salvatore, chcia艂bym wiedzie膰. Nic z tym nie zrobi臋. Po prostu chc臋 wiedzie膰.

- B臋d臋 udawa艂, 偶e tego nie s艂ysza艂em.

- Prosz臋.

- Trudno b臋dzie odci膮gn膮膰 go od tej dziewczyny. On... c贸偶, wydaje si臋 ca艂kiem normalny, ale ma nie po kolei w g艂owie. Aggie, jego dziewczyna, nie mo偶e ci臋 zauwa偶y膰. Wygada艂aby si臋 pod batogiem, a wtedy co z nami? Imamici obskocz膮 nas jak pch艂y. Je艣li go spal膮 z powodu jakiej艣 dziewki, b臋dziemy musieli si臋 ukrywa膰. A je艣li ona zniknie, zaczn膮 w臋szy膰 i odkryj膮 skaz臋 jego krwi. Najlepiej za艂atwi膰 to po cichu. Skup si臋 na nim, jej nie daj pozna膰, 偶e tam jeste艣. Gdy j膮 zostawi w spokoju, ona szybko zapomni i zn贸w zacznie klepa膰 pacierze. Dziewczyny, kt贸re si臋 wymykaj膮 z klasztoru, pr臋dko si臋 uspokajaj膮, je艣li nikt im nie zawraca w g艂owie. Salvatore wpad艂 w niez艂e szambo. By艂 dla nas u偶yteczny, ale zg艂upia艂. Niech sobie znajdzie inn膮 dziewczyn臋 i przestanie nam przysparza膰 tylu problem贸w.

- Dobrze - skwitowa艂 Jona.

- To delikatna robota. Masz okazj臋 udowodni膰, 偶e jeste艣 kim艣 wi臋cej ni偶 no偶em w ciemno艣ciach.

- Dobrze.

- Je艣li si臋 zastanowi膰, to prezent. Ja bym ci tego nie dawa艂. Ale ona chyba ci臋 lubi. My艣l臋, 偶e wie, czego chcesz.

W notatkach, kt贸re dosta艂, widnia艂o, ile Salvatore oddawa艂 paserom, a ile zarabia艂 dla Kr贸la Nocy. Jeden tydzie艅 kradzie偶y przewy偶sza艂 wszystko, co Jona w rok kasowa艂 za wszystkie zadania, 艂膮cznie z wr臋czaniem 艂ap贸wek.

Wyszed艂. Z pocz膮tku si臋 zastanawia艂, czy nie przekaza膰 tych informacji sier偶antowi Calipariemu. Mia艂 w r臋ku niezbity dow贸d na dzia艂anie z艂odzieja 艣ci艣le powi膮zanego z Kr贸lem Nocy. M贸g艂by dopa艣膰 cie艣l臋 na podstawie jego pisma, o ile to by艂o jego pismo. Je艣li nie, kilkugodzinna sesyjka z Szajbusem i Tripolim na zmian臋 rozwia艂aby wszelkie w膮tpliwo艣ci. Co go powstrzymywa艂o? Nie lalka ukryta w jego domu ani d艂ugie r臋ce Kr贸la Nocy, ale to, 偶e nigdy nie zna艂 nikogo innego w swoim rodzaju.

* * *

Przez jaki艣 czas depta艂 Salvatore po pi臋tach, 艣ledz膮c i bez przerwy zastanawiaj膮c si臋, co mog膮 znaczy膰 wszystkie jego czyny i gesty.

Z nastaniem nocy wyruszymy na ulice miasta i spr贸bujemy znale藕膰 pomiot demona, tego nie艣miertelnego.

* * *

Pierwszej nocy Jona musia艂 si臋 kierowa膰 wed艂ug map. By艂o ju偶 za p贸藕no, by zrobi膰 cokolwiek poza zorientowaniem si臋 w 艣cie偶kach, kt贸rymi chadza艂 Salvatore. Przez tydzie艅 lub dwa zd膮偶y zb艂膮dzi膰 tak wiele razy, by orientowa膰 si臋 w kana艂ach lepiej ni偶 na ulicach miasta.

Co rano Salvatore jad艂 to samo, z tego samego sklepu. Co noc planowa艂 swoje skoki, do kogo艣 si臋 w艂amywa艂 i spieni臋偶a艂 艂up u ludzi Kr贸la Nocy w podziemiach. A potem za te pieni膮dze wyci膮ga艂 dziewczyn臋 na miasto. I co noc wydawa艂 wszystko, co zarobi艂. Gdy gospodarz domaga艂 si臋 czynszu, Salvatore wychodzi艂 na szybk膮 rob贸tk臋 przed spotkaniem z ukochan膮. Tyle m贸wi艂y o nim notatki. S艂owem nie wspomina艂y o jego pochodzeniu.

Zgodnie z nimi Salvatore nie by艂o w pokoju o tej porze. Jona pierwszej nocy mia艂 na sobie mundur. Nie musia艂 nikogo pyta膰 o pozwolenie. Pozostali lokatorzy albo spali, albo ich nie by艂o. Zsun膮艂 buty przy frontowych drzwiach i ni贸s艂 je, id膮c cicho po schodach. Pok贸j Salvatore nie by艂 zamkni臋ty na klucz. Jona wszed艂 do 艣rodka i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. Zapali艂 zapa艂k臋.

Salvatore doskonale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e zamki w tym mie艣cie dla nikogo nie stanowi膮 wyzwania, ale dobrze ukry艂 sw贸j cenny dobytek. Spa艂 w hamaku i by艂a to jedyna rzecz, kt贸r膮 da艂o si臋 zauwa偶y膰 w tym pokoju, nie wi臋kszym ni偶 kom贸rka na szczotki. Nie by艂o tu nawet lichtarza. Jona zdmuchn膮艂 zapa艂k臋, bo p艂omyk zacz膮艂 liza膰 mu palce. W ciemno艣ciach pogrzeba艂 w hamaku. Same szmaty. Poci膮gn膮艂 za materia艂, sprawdzaj膮c, jak dobrze jest przymocowany do 艣ciany. Usiad艂 na nim. A potem si臋 po艂o偶y艂.

Pr贸bowa艂 sobie wyobrazi膰 rozmow臋 z innym pomiotem demona. Co wiesz o byciu jednym z nas? Co wiesz? Bo ja nie wiem nic poza tym, 偶e ludzie czasem choruj膮. I jeszcze 偶e spaliliby mnie 偶ywcem.

Po raz pierwszy w 偶yciu my艣la艂 o tym, co powiedzie膰, jak gdyby m贸g艂 porozmawia膰 z kim艣 realnym.

Wyszed艂 szybko i cicho.

* * *

Id膮c po ulicy, Salvatore u艣miecha艂 si臋 do siebie, bo by艂 zakochany. Gdyby kto艣 go zatrzyma艂 i zapyta艂, co go tak cieszy, jedynie wzruszy艂by ramionami i wyszczerzy艂 si臋 jeszcze szerzej. „Pi臋kny dzionek", powiedzia艂by, nawet gdyby akurat szala艂a burza.

Jak tylko opu艣ci艂 swoj膮 dzielnic臋, gdzie kto艣 m贸g艂by go pozna膰, skry艂 si臋 w alei pomi臋dzy sklepem z tekstyliami a handlarzem we艂ny. Stamt膮d musia艂 przemkn膮膰 za stert臋 pustych skrzynek i w d贸艂 niewielkiej klatki schodowej ku drzwiom do piwnicy, spod kt贸rych s膮czy艂a si臋 woda. W cieniu br膮zowego kamienia kry艂a si臋 pojedyncza szpara na trzeciej cegle od g贸ry.

Wsun膮艂 monet臋 do otworu. Zamek otworzy艂 si臋 z lekkim klikni臋ciem, mechanizm si臋 obr贸ci艂, drzwi rozwar艂y si臋 na mrok. To by艂o wej艣cie do 艣wi膮tyni Bezimiennych, ojc贸w demon贸w. 艢wi膮tynia jak 艣wi膮tynia, nic specjalnego.

Salvatore szed艂 przez nieprzeniknion膮 ciemno艣膰 do ko艅ca d艂ugiego korytarza, licz膮c kroki. Skr臋ci艂 za r贸g. Robi艂 to co noc. Robi艂 to we 艣nie. W oddali us艂ysza艂 b臋bnienie. Nie zatrzymywa艂 si臋 tam, chyba 偶e mia艂 co艣 do sprzedania. Po prostu w podziemiach porusza艂 si臋 szybciej ni偶 na powierzchni, gdzie spowalnia艂y go powozy, ludzie i promy. Pu艣ci艂 si臋 truchtem po znajomych 艣cie偶kach.

Kilka kolejnych czarnych zakr臋t贸w dalej znalaz艂 si臋 z powrotem na poziomie ulicy, w innej alejce, szybciej, ni偶 gdyby wybra艂 drog臋 na powierzchni. By艂 teraz niedaleko promu, przy karczmie Cisza.

Cicha to ona nie by艂a. 艁omota艂a w niej dzika, niesk艂adna muzyka. Ochroniarze wyrzucali pijaczk贸w na bruk, gdzie mogli si臋 bi膰 z sob膮 do woli z dala od kubk贸w i sto艂贸w. Kobiety, kt贸re sko艅czy艂y ju偶 prac臋 na dzi艣, st艂oczy艂y si臋 po swojej stronie przybytku, opowiadaj膮c spro艣ne dowcipy, 艣miej膮c si臋 do rozpuku i pij膮c na um贸r.

Barmanem by艂 tu cz艂owiek tak niski, 偶e m贸g艂 serwowa膰 trunki, chodz膮c boso po kontuarze, a i tak si臋ga艂 go艣ciom ledwo do oczu. Kciuki mia艂 do po艂owy ur偶ni臋te, a kubki, kt贸re nosi艂, by艂y brudne jak on. Sporo rozlewa艂.

Salvatore podni贸s艂 r臋k臋. Szynkarz podszed艂 i postawi艂 kubek przed nim.

- Mam tu taki trunek, 偶e a偶 nie do wiary - zachwala艂.

- M贸wisz? - Salvatore w艂o偶y艂 monet臋 z czystego srebra do jego otwartej d艂oni. Pow膮cha艂 kubek; zawarto艣膰 pachnia艂a uryn膮. Nie kosztuj膮c, odstawi艂 go z powrotem na bar.

Karze艂ek odkopn膮艂 kubek, rozlewaj膮c zawarto艣膰 na lad臋. Podnios艂y si臋 krzyki, lecz pu艣ci艂 je mimo uszu.

- Wybierasz si臋 dzi艣 na miasto?

- Mo偶e - mrukn膮艂 Salvatore. - Jeszcze nie zdecydowa艂em.

Barman chwyci艂 inny kubek i nala艂 wina.

- Mam te偶 he艂m, r贸wnie niesamowity. - Postawi艂 trunek przed Salvatore. - Niby zwyk艂y he艂m. Z pozoru nic szczeg贸lnego.

Salvatore uni贸s艂 kubek do nosa. Pow膮cha艂. Skrzywi艂 si臋.

- Nie jestem zainteresowany. Wol臋 pewniaki.

- S艂uchaj, to nie tak. Kojarzysz te zabawki Sabachthanich? Te mechanizmy, kt贸re zbudowa艂? 艁a偶膮 po 艣cianach jak muchy.

Salvatore odchyli艂 si臋, zaplataj膮c r臋ce na piersi.

- Nie wchodz臋 w drog臋 Sabachthanim. A ju偶 na pewno nie tym stworom. Rozerwa艂yby mnie na strz臋py.

- S艂uchaj, maj膮c ten he艂m... sam to zrobi艂em trzy razy, tak dla zabawy! Wszyscy stra偶nicy domu nosz膮 podobne he艂my. Nie musz膮 my艣le膰. Widz膮 he艂m i tyle. Proste.

- Proste?

- Tak proste, 偶e a偶 nie do wiary - przekonywa艂 barman. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e codziennie kto艣 by ich okrada艂, gdyby nie te, no... no wiesz... te zabawki Sabachthaniego. Niekt贸re s膮 wprost bezcenne. Chcesz czy nie?

Salvatore skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 drzwi na zapleczu i podni贸s艂 si臋 z krzes艂a. Wino zostawi艂 na barze.

Jona wy艂oni艂 si臋 z t艂umu i usiad艂 na jego miejscu. Chwyci艂 pozostawiony kubek i pow膮cha艂. Jego zdaniem wino pachnia艂o dobrze. Wychyli艂 duszkiem i zam贸wi艂 kolejne. Nie mia艂 poj臋cia, co robi膰. S膮dzi艂, 偶e problem sam si臋 rozwi膮偶e, jak tylko Salvatore spr贸buje dosta膰 si臋 do domu Sabachthanich, a Ela poszczuje na niego swoje pieski. Powiedziano mu, 偶e ma improwizowa膰 w sprawie tej dziewczyny. Nie wiedzia艂, co to niby mia艂o znaczy膰 ani jak to w艂a艣ciwie zrobi膰. Wiedzia艂 tylko, jak pi膰, i by艂 w tym dobry.

Nast臋pnej nocy zaczai艂 si臋 w cieniach naprzeciwko okna Aggie. Czeka艂 i obserwowa艂. Ju偶 wcze艣niej widzia艂 kilka razy, jak wychodzi艂a i wchodzi艂a tym oknem ze swojej celi. Nie spodziewa艂 si臋, 偶e tej nocy mog艂oby si臋 co艣 wydarzy膰, gdy偶 dzie艅 wcze艣niej Salvatore zacz膮艂 rozpracowywa膰 dom Sabachthanich i jak nic zagubi艂 si臋 w zabezpieczeniach domu. Gdy wi臋c Salvatore si臋 jednak pojawi艂, Jona zrazu nie m贸g艂 w to uwierzy膰. W g艂owie mu si臋 nie mie艣ci艂o, 偶e kto艣 m贸g艂by okra艣膰 lorda Sabachthaniego. Co si臋 sta艂o, 偶e Salvatore wci膮偶 tu by艂, i do tego 偶ywy, maj膮c jedynie he艂m za ca艂膮 ochron臋? Troch臋 p贸藕niej zobaczy艂 ten he艂m wychodz膮cy przez okno i g艂臋biej si臋 nad tym zaduma艂.

Salvatore w og贸le go nie u偶ywa艂, u艣wiadomi艂 sobie. By艂 zbyt bystry, by tak g艂upio ryzykowa膰. Gdy Aggie by艂a gotowa, by si臋 tego podj膮膰, Salvatore w艂o偶y艂 jej he艂m na g艂ow臋. Do tego czasu trzyma艂 go w ukryciu, tam gdzie reszt臋 swoich narz臋dzi.

I wtedy, po raz pierwszy w trakcie 艣ledzenia Salvatore, Jona nie mia艂 ochoty chwyci膰 go艣cia za fraki i go zwymy艣la膰. Trzymanie si臋 z dala od domu Sabachthanich by艂o najbardziej rozs膮dn膮 decyzj膮, jak膮 ten z艂odziej w 偶yciu podj膮艂, w trosce o swoj膮 demonow膮 krew. W og贸le nie powinien wi膮za膰 si臋 z t膮 dziewczyn膮, nowicjuszk膮 Imama, coraz bardziej chor膮 od ich conocnych poca艂unk贸w.

* * *

M贸j m膮偶 i ja pod postaci膮 ludzi obeszli艣my mury klasztoru. Trzymali艣my si臋 zau艂k贸w i cieni. Wylewali艣my 艣wi臋t膮 wod臋 tam, gdzie wyczuwali艣my skaz臋.

Czekali艣my do p贸藕na w nocy, na wypadek gdyby Salvatore jednak powr贸ci艂 do kochanki, nawet po jej 艣mierci, bo szybko zapomina, bo jest niewolnikiem nawyk贸w. Stali艣my tak jak Jona przez te wszystkie noce, gdy obserwowa艂 to okno.

Widzia艂am moimi oczami.

Pierwszej nocy czekali艣my razem. Potem na zmian臋 co dwie noce. P贸藕niej przestali艣my. On nie mia艂 zamiaru wraca膰. Nawet nie pami臋ta艂 jej imienia. Nie spodziewali艣my si臋, 偶e przyjdzie, i nie wi膮zali艣my z tym wi臋kszych nadziei.

Zapewne znalaz艂 ju偶 inne okno.

* * *

Jona obserwowa艂, ukryty w mroku.

Salvatore min膮艂 klasztor, gdy t艂um wiernych akurat rozchodzi艂 si臋 po wieczornym nabo偶e艅stwie. Poczeka艂, a偶 zgasn膮 艣wiat艂a.

Wszystkie przyk艂adne nowicjuszki obmy艂y twarze i uda艂y si臋 na swoje sienniki. Te, kt贸re min臋艂y si臋 z powo艂aniem, nie zasypia艂y do p贸藕na, czekaj膮c na okazj臋, by wymkn膮膰 si臋 pod os艂on膮 nocy.

Salvatore przesun膮艂 si臋 w cie艅, a potem ruszy艂 przez wy艂o偶one marmurowymi p艂ytami podw贸rze, trzymaj膮c si臋 blisko muru, i wspi膮艂 si臋 na niego przy boku budynku, czepiaj膮c si臋 kamieni mi臋kkimi podeszwami but贸w i przyciskaj膮c plecy do 艣ciany. W jego r臋ce pojawi艂 si臋 hak podobny do srebrnego ptasiego dzioba, wbi艂 si臋 w ceglany parapet. Salvatore wisia艂 przez minut臋 niczym czarna flaga spuszczona do po艂owy masztu. Zarzuci艂 drugi hak. Z ko艅ca haka opad艂 na ziemi臋 zw贸j liny. Salvatore wdrapa艂 si臋 po niej na gzyms. K艂ad膮c jedn膮 d艂o艅 na parapecie, odczepi艂 kotwiczk臋 z lin膮. Podci膮gn膮艂 si臋, po czym rzuci艂 kotwiczk臋 w stron臋 kolejnego parapetu, prawie na samej g贸rze budynku. Zaczepi艂 j膮 ju偶 za pierwszym razem. Dziewczyna czeka艂a na niego w oknie.

Jona przygl膮da艂 si臋 temu, marszcz膮c brwi. Salvatore wygl膮da艂 jak z艂odziej na murach klasztoru. Jakim cudem nikt go jeszcze nie zauwa偶y艂? Jak cz臋sto tu bywa艂? Musia艂y wchodzi膰 w gr臋 jakie艣 艂ap贸wki. Kto艣 przekupi艂 stra偶nik贸w, ale wystarczy jedno otwarte okno, jedna bezsenna noc, kto艣 narobi rabanu, a wtedy nic nie powstrzyma stra偶y, nie z tyloma 艣wiadkami doko艂a - ani z艂oto, ani wp艂ywy, ani nawet sam Imam Wszechmog膮cy.


Rozdzia艂 VII

Co si臋 sta艂o? Spogl膮dam w艂asnymi oczami w okno tej nowicjuszki. Widz臋 jej 偶ycie, tak jak Jona nigdy nie m贸g艂 go widzie膰. Ona nie zas艂u偶y艂a na 艣mier膰.

Pom艣cimy j膮. Widzisz co艣, co mo偶e nam si臋 przyda膰?

Nie, ale to zawsze jaki艣 pocz膮tek.

Powiedz mi, co wiesz, a okre艣limy ich zwyczaje, wzorce post臋powania. Salvatore nie chodzi艂o o to, 偶e jest zakonnic膮. Musia艂o by膰 w niej co艣 jeszcze. W mie艣cie jest wiele takich kobiet. 艢wi膮tynie mog膮 ich poszuka膰, sprawdzi膰, czy kt贸re艣 s膮 ska偶one.

Samotne kobiety, kt贸re marz膮, 偶eby osi膮gn膮膰 wi臋cej, ni偶 maj膮, pe艂ne obaw i nadziei...

* * *

Aggie poca艂owa艂a Salvatore, jak tylko jego twarz pojawi艂a si臋 w oknie. Da艂a mu znak, by opu艣ci艂 si臋 na d贸艂, a potem sama wdrapa艂a si臋 na gzyms i zjecha艂a na linie. Zrobi艂a to jednak z mniejsz膮 gracj膮 ni偶 on. Salvatore zatrz膮s艂 sznurem, by odczepi膰 kotwiczk臋, i nadstawi艂 po艂臋 p艂aszcza, by j膮 z艂apa膰. Metalowe haki wyl膮dowa艂y na tkaninie tak mi臋kko, jakby wpad艂y do hamaka, i od razu znikn臋艂y pod p艂aszczem, w ukrytych kieszeniach, gdzie trzyma艂 swoje narz臋dzia. Wr臋czy艂 dziewczynie buty. Zakonnice nie nosi艂y obuwia. Przydadz膮 si臋 jej w kana艂ach, ochroni膮 nogi przez brudem, by siostry prze艂o偶one nie zorientowa艂y si臋, gdzie chodzi艂a po nocy.

Gdy znale藕li si臋 pod ziemi膮, Aggie chwyci艂a Salvatore za rami臋, by go zatrzyma膰. Z dumnym szelmowskim u艣mieszkiem pokaza艂a mu ma艂膮 艣wieczk臋, kt贸r膮 艣ci膮gn臋艂a z o艂tarza podczas dzisiejszej wotywy. Salvatore si臋gn膮艂 w mrok i zapali艂 艣wieczk臋 zapa艂k膮. Dziewczyna jakby czeka艂a, a偶 j膮 poca艂uje. Gdy tego nie zrobi艂, powoli po艂o偶y艂a 艣wieczk臋 w najsuchszym miejscu pod stopami.

Salvatore wyci膮gn膮艂 he艂m z saku pod p艂aszczem i w艂o偶y艂 go na g艂ow臋 Aggie.

- Co to? - 艢ci膮gn臋艂a he艂m i si臋 skrzywi艂a. Nie by艂 szczeg贸lnie modny.

Salvatore zamachn膮艂 si臋 pa艂k膮 i wytr膮ci艂 jej he艂m z r膮k. Pr贸bowa艂a go z艂apa膰, ale bez skutku. Z brz臋kiem potoczy艂 si臋 po ziemi. A tymczasem Salvatore zd膮偶y艂 ju偶 skoczy膰 w mrok poza zasi臋g 艣wieczki, w g艂膮b kana艂贸w.

- Czekaj! - zawo艂a艂a za nim.

Podnios艂a he艂m, a potem 艣wieczk臋. Sz艂a powoli, os艂aniaj膮c p艂omyk.

Salvatore odwr贸ci艂 si臋 na granicy 艣wiat艂a. 艢mia艂 si臋.

By艂o to s艂ycha膰 pod ziemi膮, nad ziemi膮 i ko艂o promu. Jona wci膮偶 ich obserwowa艂.

Mia艂 ochot臋 powstrzyma膰 oboje, chwyci膰 Salvatore za ko艂nierz, potrz膮sn膮膰 nim i krzykn膮膰: „Nie mo偶emy tak 偶y膰! Po prostu nie mo偶emy!". A jednak Salvatore, dziecko demona, by艂 tu z t膮 pi臋kn膮 dziewczyn膮, mkn臋li przez noc.

Jona pobieg艂 za nimi, licz膮c kratki na jego mapie. Zd膮偶y艂 ju偶 do艣膰 dobrze pozna膰 te strony. Kana艂y wiod艂y pod ulicami, a poniewa偶 zna艂 ulice, w kana艂ach zorientowa艂 si臋 w mig.

* * *

Aggie przystan臋艂a na 艣rodku ulicy. Nachyli艂a si臋 nad rynsztokiem i zwymiotowa艂a. Brzegiem d艂oni otar艂a usta.

Salvatore dotkn膮艂 jej plec贸w.

- Dobrze si臋 czujesz?

Wyplu艂a reszt臋 wymiocin, a potem opar艂a si臋 o 艣cian臋, by zebra膰 si艂y.

- 呕uj臋 za du偶o czerwienicy - wyja艣ni艂a. - Plami mi z臋by. Ale musz臋, by nie zasn膮膰.

Salvatore otar艂 jej twarz r臋kawem.

- Je艣li jeste艣 chora, pozwol膮 ci przespa膰 ca艂y dzie艅. Przynios膮 ci kleik do 艂贸偶ka.

Zmusi艂a si臋 do u艣miechu.

- Tylko raz mi si臋 to zdarzy艂o.

Niemal co noc, gdy Jona ich 艣ledzi艂, dziewczyna wymiotowa艂a.

* * *

Wiem, co robi艂a z tymi czerwienicami i reszt膮 rzeczy, o kt贸re prosi艂a Salvatore. My艣la艂a, 偶e straci dziecko, je艣li wyniszczy swe cia艂o. A gdyby ten spos贸b nie zadzia艂a艂, mog艂a odwiedzi膰 jedno z tajnych miejsc.

Salvatore b臋dzie wiedzia艂, gdzie je znale藕膰. Pewnie robi艂 to ju偶 nieraz.

Nie by艂a jednak brzemienna. Naiwna, nie wiedzia艂a nic o ci膮偶y, tego zakonnic nie uczono, a skaza demona utrudnia艂a pocz臋cie. Aggie by艂a ci臋偶ko chora.

Siostry nie da艂y jej 偶adnej wiedzy o przypad艂o艣ciach cia艂a. Nie nosi艂a dziecka. Jej brzuch nie ur贸s艂, lecz si臋 zapad艂.

* * *

Jona nie m贸g艂 tkn膮膰 dziewczyny, bo takie dosta艂 wytyczne.

Aggie oddano do zakonu, gdy mia艂a pi臋膰 lat. Siostry ca艂y dzie艅 mia艂y j膮 na oku. Czu艂y zapewne, 偶e dzieje si臋 co艣 niedobrego, ale nie wiedzia艂y, 偶e ucieka艂a nocami. By艂a pi臋kna. We wspomnieniach Jony widzia艂am, jak zsuwa si臋 po linie. Jak biegnie ze 艣wieczk膮 w r臋ce, staraj膮c si臋 nie upu艣ci膰 jej w mroku. Widzia艂am dziewczyn臋 s艂ab膮 i w膮t艂膮 jak ptaszek, wstrz膮san膮 torsjami. Podnios艂a wzrok na m臋偶czyzn臋, o kt贸rym my艣la艂a, 偶e j膮 kocha.

Chcia艂am, 偶eby dosta艂a wi臋cej, ni偶 偶ycie jej da艂o. Mia艂am ochot臋 wrzasn膮膰 do Jony: „Z艂ap go za ko艂nierz, nakrzycz mu w twarz!". Mam tylko jego wspomnienia. One nigdy si臋 nie zmieni膮.

* * *

Zanim Aggie za艂o偶y艂a he艂m i posz艂a sama do posiad艂o艣ci Sabachthanich, Salvatore zabiera艂 j膮 na ta艅ce, gdzie mieli okazj臋 ograbi膰 bogaczy. Przyni贸s艂 jej suknie, kt贸re ukrad艂 z wystaw sklepowych. By艂y za du偶e, musieli je spi膮膰 szpilkami. Zjawiali si臋 bardzo p贸藕no na nocnych balach, na kt贸re ich nie zaproszono. Aggie ta艅czy艂a w ramionach jakiego艣 bogacza. Z obcym akcentem wyszepta艂a mu do ucha co艣 o nieprzeliczonych bogactwach w dalekich krainach. Wi臋kszo艣膰 bogaczy wiedzia艂a, 偶e k艂amie. Domy艣lali si臋, 偶e chce wyci膮gn膮膰 od nich pieni膮dze. Nie mylili si臋. Nie spodziewali si臋 jednak, 偶e zostan膮 u艣pieni. Ka偶dy z nich wypi艂 za du偶o wina, a ona mia艂a w r臋kawiczce chusteczk臋 nas膮czon膮 narkotykiem. Salvatore by艂 blisko, gdyby co艣 posz艂o nie tak.

W ciemno艣ci Aggie z zadowoleniem patrzy艂a na odurzonych m臋偶czyzn. Powiedzia艂a do Salvatore, 偶e lubi wyobra偶a膰 sobie 艣pi膮cego ojca. Nie mog艂a sobie przypomnie膰, jak wygl膮da艂 ani jak si臋 nazywa艂. Niewykluczone, 偶e by艂 to m臋偶czyzna z nie艣wie偶ym oddechem i rozbieganymi r臋kami, kt贸ry zap艂aci艂 za jej miejsce w zakonie.

Gdy narkotyk rozchodzi艂 si臋 w krwi ofiar, obserwowa艂a ich oczy. Szkli艂y si臋 z zaskoczenia, potem ze strachu, a na koniec wywraca艂y si臋 do ty艂u, jakby umierali. Wyciera艂a ich niesmaczne poca艂unki ze swoich warg. Zastanawia艂a si臋, czy maj膮 c贸rki.

Grzeba艂a w ich ubraniach w poszukiwaniu pieni臋dzy, a w tym samym czasie Salvatore przyw艂aszcza艂 sobie kosztowno艣ci, kt贸re ukrywa艂 w ubraniu. Czasem, gdy ju偶 zbierali si臋 do ucieczki, przy odpowiednim 艣wietle ksi臋偶yca, a mo偶e 艣wieczki, dostrzega艂a k膮tem oka swoje odbicie w lustrze i przystawa艂a, by si臋 przejrze膰. W klasztorze nie mieli luster.

Obserwuj膮c ich z cieni, z okien i dach贸w, Jona si臋 zastanawia艂, czy powiedzie膰 Aggie o tym, jak to naprawd臋 jest nigdy nie spa膰 i 偶y膰 w艣r贸d z艂odziei. Ona o niczym nie mia艂a poj臋cia. Nic jej nie powiedzia艂. Nic nie zrobi艂. Tylko obserwowa艂.

* * *

Czerwienice nie dzia艂aj膮 wiecznie.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂 Salvatore.

Gdy nowicjuszki spa艂y w ciemnych zak膮tkach, budzi艂 je bat. W艂a艣nie to spotka艂o Aggie - ze zm臋czenia zasn臋艂a w cieniu, a za kar臋 siostry przyk艂adnie j膮 o膰wiczy艂y. Ch艂osta艂y j膮 bez lito艣ci. Zwymiotowa艂a, brudz膮c ca艂膮 pod艂og臋. Dosta艂a wysokiej gor膮czki i ca艂ymi dniami le偶a艂a w 艂贸偶ku, z艂o偶ona chorob膮, dochodz膮c do siebie. Potem Salvatore zabra艂 j膮 do karczmy - zebra艂 do艣膰 pieni臋dzy, okradaj膮c ludzi na przedstawieniu kukie艂kowym. Nie by艂a w stanie ta艅czy膰. Obmywa艂 jej plecy ciep艂膮 wod膮. Gdy pr贸bowa艂 jej dotkn膮膰, odsuwa艂a si臋. Nie mia艂 poj臋cia, co robi膰. Rozrywa艂 czyste prze艣cierad艂a, macza艂 je w wodzie i robi艂 ok艂ady.

- Masz jakie艣 blizny? - zagadn臋艂a.

Nie odpowiedzia艂. Po d艂ugim czasie us艂ysza艂a jego szept:

- Nied艂ugo wydobrzejesz. M艂oda jeste艣. Szybko si臋 zagoi.

Ukry艂a g艂ow臋 w ramionach.

- Nic mi nigdy nie m贸wisz.

- A co chcesz wiedzie膰?

- Masz jakie艣 blizny, Salvatore?

Musia艂 si臋 nad tym zastanowi膰. Spojrza艂 na d艂onie i na odkryt膮 cz臋艣膰 ramion. Nic nie zauwa偶y艂.

- Raczej nie. A mam jakie艣 na plecach?

- Nie. 呕adnych blizn. W og贸le nic.

- Co艣 nie tak?

Tym razem ona nie odpowiedzia艂a. Wydawa艂o si臋, 偶e Salvatore cieszy si臋 z tego milczenia.

Wiele godzin wcze艣niej Jona by艂 wstrz膮艣ni臋ty, gdy zobaczy艂, jak Aggie wy艂ania si臋 z okna z plecami zalanymi krwi膮. Ci膮gle to rozpami臋tywa艂. Gdyby wiedzia艂, jak znale藕膰 cie艣l臋, chwyci艂by go, potrz膮sn膮艂 i wrzasn膮艂 mu w twarz: „Improwizowa膰? Czyli co? Co to w og贸le znaczy?!".

W pokoju zapad艂a d艂uga cisza. Tu偶 przed 艣witem Salvatore obudzi艂 Aggie i pom贸g艂 jej si臋 ubra膰. Powiedzia艂a, 偶e chce wr贸ci膰 do domu i przespa膰 kilka nocy.

- A sk膮d b臋d臋 wiedzia艂, kiedy po ciebie wr贸ci膰? - zapyta艂 Salvatore. - Chcesz w og贸le, 偶ebym wr贸ci艂?

- Nie m贸w tak - odpar艂a. - Tylko... trzy noce. Po艣pi臋 sobie. A potem przyjd藕.

* * *

Aggie przeprasza艂a Salvatore, 偶e jest taka chora, ale musia艂a przerwa膰, bo zakrztusi艂a si臋 w艂asn膮 krwi膮. Nago podbieg艂a do okna. Wychyli艂a si臋, a z jej ust pociek艂a krew z wymiocinami.

Ludzie na ulicy zobaczyli j膮, nag膮 i rzygaj膮c膮, i zareagowali wiwatem. Zblad艂a. Zemdla艂a. Nawet nie zauwa偶y艂a tych ludzi. Nie widzia艂a Jony stoj膮cego w oknie naprzeciwko, czekaj膮cego na jak膮艣 okazj臋, by co艣 zrobi膰, zagl膮daj膮cego do ich pokoju, pods艂uchuj膮cego.

Salvatore zaci膮gn膮艂 j膮 do pustej wanny i zmy艂 krew, oblewaj膮c j膮 letni膮 herbat膮 z imbryka. B臋dzie musia艂 pos艂a膰 na d贸艂 po wod臋, a wiedzia艂, 偶e ona by nie chcia艂a, by kto艣 zobaczy艂 j膮 w takim stanie.

Gdy si臋 ockn臋艂a, z p艂aczem wtuli艂a si臋 w jego ramiona.

- Nie wiem, co si臋 ze mn膮 dzieje - 艂ka艂a. - Ca艂y czas czuj臋 si臋 taka chora.

Owin膮艂 j膮 r臋cznikiem, uca艂owa艂 w skro艅.

- Wszystko b臋dzie dobrze. Wszyscy czasem 藕le si臋 czujemy. To nic.

A Jona, z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami, s艂ysza艂 to i nie wierzy艂 w艂asnym uszom. I tak kry艂 si臋 w pokoju naprzeciwko lub przy oknie, lub gdzie艣 indziej, gdzie m贸g艂 s艂ysze膰 i widzie膰 - ich prze艣ladowca. Widz臋 to wszystko w jego wspomnieniach. Mia艂 ochot臋 co艣 zrobi膰, ale nie wiedzia艂 co.

* * *

Matka prze艂o偶ona, w pisemnym zeznaniu pod przysi臋g膮, wys艂anym do Calipariego po spaleniu dziewczyny, napisa艂a, 偶e nikt nawet nie podejrzewa艂, co naprawd臋 si臋 dzia艂o.

S艂ysz膮c kroki i 艣ciszone szepty w nocy, obraca艂a si臋 na drugi bok i dotyka艂a kluczy na stoliku przy 艂贸偶ku. My艣la艂a, 偶e dziewczyny wymykaj膮 si臋 do kuchni, by co艣 podje艣膰. I mia艂a racj臋 na tyle cz臋sto, 偶e nie bra艂a pod uwag臋 wszystkich mo偶liwo艣ci, kt贸re nios艂a ze sob膮 noc.

* * *

Nocami w murach konwentu rozbrzmiewa艂y krzyki m艂odziutkich nowicjuszek, dzieci ledwie, wo艂aj膮cych matki, kt贸re je tu odda艂y. Jona s艂ysza艂 te szlochy i j臋ki. Nic dziwnego, 偶e nocami ludzie kr贸la omijali to miejsce szerokim 艂ukiem.

Salvatore i Aggie ani razu nie zatrzymali si臋 z ich powodu, gdy milcz膮co zmierzali do podziemi. Nigdy nie wyci膮gn臋li pomocnej d艂oni do 偶adnej z tych dziewczyn.

Jona nie potrafi艂 s艂ucha膰 tych krzyk贸w, tych przera偶onych, niewinnych g艂os贸w.

Za dnia, gdy patrolowa艂 ulice w Zagrodach, na ka偶dym kroku towarzyszy艂y mu wrzaski zwierz膮t takie jak tych m艂odziutkich zakonnic. Mia艂 ochot臋 wypu艣ci膰 je wszystkie, zapocz膮tkowa膰 dzik膮 gonitw臋 zwierz膮t i dziewcz膮t po ca艂ym mie艣cie. Niech wr贸c膮 do matek. Chcia艂 zrobi膰 co艣 wielkiego, co艣 szalonego. Chcia艂 wszystko rozwali膰.

Calipari widzia艂 te uczucia wypisane na twarzy Jony. Zrobi艂 z nich u偶ytek. Aresztowa艂 jakiego艣 przemytnika na podstawie marnych poszlak i pos艂a艂 Jon臋 samego do sali przes艂ucha艅.

- Nie wychod藕, p贸ki nie we藕miesz si臋 w gar艣膰 - rozkaza艂 mu. - Chc臋, 偶eby przyzna艂 si臋 do wszystkiego. Chc臋 widzie膰 go w celi albo na stryczku. Przyci艣nij go.

Jona zazgrzyta艂 z臋bami.

- Nic mi nie jest.

- To r贸b, co do ciebie nale偶y.

Jona wszed艂 do sali przes艂ucha艅 i usiad艂 naprzeciwko wi臋藕nia. Siedzia艂 tam i czeka艂. Przygl膮dali si臋 sobie w milczeniu. Przez d艂ugi czas 偶aden si臋 nie odzywa艂. Gdy w ko艅cu aresztant otworzy艂 usta, Jony r膮bn膮艂 go pi臋艣ci膮 w szcz臋k臋.

Bi艂 go d艂ugo. Uzyska艂 przyznanie si臋 do winy, ale wyszed艂 z pokoju wci膮偶 nabuzowany. Calipari podj膮艂 jeszcze jedn膮 pr贸b臋, a gdy i ta nic nie da艂a, postanowi艂 to zwyczajnie przeczeka膰. Pr臋dzej czy p贸藕niej wszystko samo mija艂o.

* * *

Nie wiem, gdzie byli, ale Jona by艂 blisko, pods艂uchiwa艂.

Salvatore zapyta艂 Aggie, co pami臋ta o ojcu. Odpowiedzia艂a mu, 偶e z tego, co pami臋ta, pachnia艂 jak wosk i pieczona wo艂owina. Zdawa艂o jej si臋 te偶, 偶e by艂 gruby.

Zmarszczy艂a brwi.

- To on mnie odda艂. Jak nie jedna klatka, to druga. Zanim oblek膮 mnie w welon, uciekn臋. Zamieszkamy w jakim艣 innym mie艣cie tylko we dwoje i ju偶 na zawsze b臋dziemy razem. Gdybym nie trafi艂a do zakonu, nie mia艂abym takiej okazji, prawda?

- Prawda - odpar艂. A potem zanurzy艂 palce w jej w艂osach.

* * *

Jona, przygl膮daj膮c si臋 z cienia przez szczeliny w lichym murze, obserwowa艂, jak Salvatore delikatnie g艂adzi j膮 po d艂ugich lokach. Tylko tego pragn膮艂 w ca艂ym swym 偶yciu. By obj膮膰 pi臋kn膮 dziewczyn臋. By g艂aska膰 j膮 po w艂osach.

* * *

Aggie du偶o m贸wi艂a o swej przesz艂o艣ci. Pr贸bowa艂a zach臋ci膰 Salvatore do zwierze艅 i u偶ywa艂a swoich w charakterze przyn臋ty. On s艂ucha艂. W s艂uchaniu by艂 mistrzem. Jona te偶 s艂ucha艂, gdy udawa艂o mu si臋 dosta膰 do s膮siedniego pokoju lub w pobli偶e otwartego okna. Kiedy cie艣la pyta艂 go, co robi, czemu to tak d艂ugo trwa, odpowiada艂, 偶e szuka okazji, kt贸r膮 m贸g艂by wykorzysta膰.

Siedemna艣cie razy Aggie zosta艂a wych艂ostana na oczach ca艂ego klasztoru i doprowadzona do 艂ez. Powiedzieli jej, 偶eby ofiarowa艂a b贸l swojemu zbawicielowi. Salvatore skrzywi艂 si臋, gdy o tym us艂ysza艂. Zapyta艂 j膮, czy jest szcz臋艣liwa. Aggie wzruszy艂a ramionami.

- A kt贸偶 z nas pami臋ta, co to szcz臋艣cie? Ucz膮 nas, by ba膰 si臋 艣wiata. My艣limy, 偶e poza klasztorem czekaj膮 tylko gwa艂ty, zab贸jstwa, rozboje i z艂o.

- Czy to nieprawda? - odpar艂. - Ja robi臋, co mog臋, ale jestem w mniejszo艣ci.

Nie za艣mia艂a si臋.

- Tu nie jest a偶 tak 藕le - ci膮gn臋艂a. - Co roku nowa grupa dziewcz膮t pojawia si臋 w nawie i k艂oni g艂owy, sk艂adaj膮c uroczyst膮 przysi臋g臋 zakonnicy Imama.

- Tyle 偶e niekt贸re z nowicjuszek wychodz膮 tu偶 przed ceremoni膮. Zamiast podej艣膰 do o艂tarza, po prostu... wychodz膮 przez drzwi frontowe.

- Siostry prze艂o偶one przestrzegaj膮 nas przed takim losem. Za ci臋偶kimi drzwiami czai si臋 tylko z艂o. M臋偶czy藕ni b臋d膮 nas d藕gali no偶ami. Kobiety b臋d膮 nas atakowa膰 z ma艂ostkowej zazdro艣ci. Brzemi臋 dzieci b臋dzie niszczy膰 nasze cia艂a a偶 po gr贸b. Tylko w Imamie schronienie. Tylko w tych murach jest bezpiecznie.

- Nie brzmi 藕le. Naprawd臋. Brzmi prawie jak oaza spokoju.

- Wi臋c sam spr贸buj tu 偶y膰.

* * *

- Spok贸j jest nudny! - krzykn臋艂a Aggie nad kubkiem wina.

- Mam do艣膰! - rykn膮艂 Salvatore w odpowiedzi. - A ty? Chcesz ju偶 i艣膰? - Przyk艂ada艂 r臋ce do uszu. B臋bny wali艂y og艂uszaj膮co.

- Pr贸buj臋 ci co艣 powiedzie膰! - wrzasn臋艂a. - S艂uchaj mnie!

- Przecie偶 s艂ucham!

- Spok贸j jest nudny! Obiecaj mi, 偶e nigdy nie b臋dziemy mieli spokoju!

- Niczego nie obiecuj臋! - odkrzykn膮艂. - Mo偶emy wraca膰? P贸藕no ju偶!

Wbi艂a wzrok w kubek.

- Poczekaj - powiedzia艂a i wypi艂a resztk臋 wina. Pociek艂o jej troch臋 po brodzie. - Teraz ju偶 tak.

* * *

- Gdy dorasta艂am, siostry prze艂o偶one bez przerwy chcia艂y, 偶ebym 艣piewa艂a, bo dzi臋ki temu nie pakowa艂am si臋 w k艂opoty. Nawet lubi艂am 艣piewa膰. Mog艂am wtedy stan膮膰 przed o艂tarzem i patrze膰 na wiernych. Widzia艂am tak wielu ludzi. Kiedy艣 opowiada艂am o tym jednej ze starszych dziewczyn, a ona u艣miechn臋艂a si臋 do mnie i powiedzia艂a: „Tylko mi nie m贸w, 偶e nigdy nie by艂a艣 na zewn膮trz. Dzi艣 w nocy zapukam trzy razy do twoich drzwi. Lekko, wi臋c nie 艣pij. Bo p贸jd臋 bez ciebie". My艣la艂am, 偶e k艂amie albo robi mi kawa艂. Ale nie 偶artowa艂a. Gdy znalaz艂y艣my si臋 na ulicy, powiedzia艂a mi, 偶e si臋 spotkamy, gdy niebo na wschodzie zacznie si臋 rozja艣nia膰, bo przed porannymi nabo偶e艅stwami musimy ukradkiem wr贸ci膰 do klasztoru. I rzuci艂a mi w r臋ce gar艣膰 czerwienic. Upu艣ci艂am je. D艂onie za bardzo mi si臋 trz臋s艂y. Nie zosta艂a, by pom贸c je pozbiera膰. Potem wymieniono zamki... z powodu tej dziewczyny. Ale s膮 inne wyj艣cia ni偶 drzwi. Mo偶emy si臋 wydosta膰, je艣li chcemy. A ja chc臋, Salvatore. Prosz臋, zabierz mnie st膮d.

* * *

M贸j m膮偶 艣pi. Mam ochot臋 tr膮ci膰 go w szyj臋 nosem, ale to by go obudzi艂o. Tak wi臋c zapalam 艣wieczk臋 i nachylam si臋 nad mapami na pod艂odze.

Calipari w og贸le nie narysowa艂 kana艂贸w. Je艣li mamy znale藕膰 Salvatore, musimy szuka膰 pod ziemi膮. Wydoby艂am, co mog艂am, ze wspomnie艅 Jony, ale to nie wystarczy.

M贸j m膮偶 ca艂y dzie艅 sp臋dzi艂 w podziemiach, biegaj膮c mi臋dzy w艂azami, w臋sz膮c w ciemno艣ciach.

Powiedzia艂 mi, 偶e nie uda艂o mu si臋 nic znale藕膰. Salvatore 偶y艂 tu od dawna, na pewno jest bardzo ostro偶ny.

Szukaj dalej, powiedzia艂 m贸j m膮偶. Znajdziemy ich wszystkich.


Rozdzia艂 VIII

Djoss... C贸偶, nie mia艂am nikogo wi臋cej z rodziny. Czy mo偶emy porozmawia膰 o czym艣 innym? Drzwi otworzy艂y si臋 i zamkn臋艂y. Rachel nie podnios艂a si臋 z hamaka. Wiedzia艂a, 偶e to Djoss. Nie chcia艂a na niego patrze膰.

- Cze艣膰, Rachel. - G艂os mia艂 zm臋czony. Dwa dni go nie by艂o.

- Cze艣膰.

- Co tam? Wszystko w porz膮dku?

- Nie - burkn臋艂a. - Gdzie by艂e艣?

- Nie gniewaj si臋. Potrzebujemy pieni臋dzy.

- Po prostu powiedz, gdzie by艂e艣.

- Pracowa艂em. A potem Turco potrzebowa艂 mojej pomocy. Gdy sko艅czyli艣my, musia艂em wraca膰 do pracy. Gdyby艣 zesz艂a, zobaczy艂aby艣, jak pilnuj臋 porz膮dku.

- Djoss... - Wsta艂a. Zapomnia艂a, co mia艂a powiedzie膰, gdy zobaczy艂a krew. Mia艂 przeci臋t膮 warg臋. I ran臋 na ramieniu, jakby od no偶a.

- To nic takiego - t艂umaczy艂. - Brudna robota. Jak to w tym fachu.

- Daj spojrze膰.

- Nie, nie trzeba. Prawie nie krwawi艂o.

- Obmy艂e艣 to winem?

- Co艣 ty! To boli!

- „By oczy艣ci膰 krew ludzi, musimy pos艂u偶y膰 si臋 krwi膮 ziemi" - wyrecytowa艂a.

- Nie.

- Dwa dni ci臋 nie by艂o, a wracasz pokaleczony. Pozw贸l mi pola膰 to winem, na szcz臋艣cie, jak w koanie.

- Nie.

- Prosz臋, Djoss. Zrobisz to dla mnie? Nudzi mi si臋. Tylko czekam i czekam. Nie mam tu nic do roboty.

- To wyjd藕. Znajd藕 prac臋. Potrzebujemy pieni臋dzy. - Rzuci艂 na ziemi臋 sakiewk臋 monet. - Tylko tyle mamy.

Po艂o偶y艂a si臋 z powrotem.

- 艢pij na pod艂odze. Usiad艂 na ziemi.

- Za d艂ugo ju偶 pocisz si臋 w tym hamaku - odpar艂. - I tak nie m贸g艂bym tam spa膰. Jak nic zrobi艂bym dziur臋 i wyl膮dowa艂bym ty艂kiem na ziemi.

* * *

Naprawd臋 mi si臋 nudzi艂o.

Nad nimi, na parterze, piekarz spa艂 z 偶on膮 na jednej pryczy obok kub艂贸w z dro偶d偶ami. W nocy 艣ni艂o mu si臋, 偶e ro艣nie coraz wi臋kszy i wi臋kszy jak bochen chleba, w ko艅cu napiera na 艣ciany, wytacza si臋 na zewn膮trz i turla po ulicy. Rachel czaro艣ni艂a w koanach o swej twarzy przed narodzeniem. W medytacjach widzia艂a, jak chleb ro艣nie i ro艣nie, a偶 w ko艅cu sp艂ywa do piwnic i dusi ich razem z wszystkimi karaluchami. Ten ohydny zapach dro偶d偶y! W cichym pokoju 艂atwo by艂o si臋 skupi膰. Ale to by艂o nudne. I ta samotno艣膰!

Zabra艂a ca艂y czerstwy chleb z klatki schodowej. Djoss spa艂 w rogu z dala od dokuczliwego ciep艂a z pieca. Lekko pochrapywa艂. Po艂o偶y艂a pieczywo za progiem i cicho zamkn臋艂a drzwi.

Zn贸w wesz艂a schodami na g贸r臋 i zajrza艂a do piekarni. By艂a pusta. Ca艂y chleb wypieczono i sprzedano. Wszystkie pieni膮dze zamkni臋to w kantorze. Gdyby chcia艂a, mog艂aby oprze膰 si臋 o lad臋 jak klient. Albo piekarz. Gdyby mia艂a do艣膰 odwagi, mog艂aby wyj艣膰 na zewn膮trz.

Wr贸ci艂a na d贸艂. Otworzy艂a drzwi i zatrzasn臋艂a je za sob膮.

Djoss poderwa艂 si臋 nagle i otrz膮sn膮艂 ze snu.

- Ach, to ty - wymamrota艂 i ziewn膮艂. - Mog臋 troch臋 tego chleba?

- Tak. Wyspa艂e艣 si臋? Lekcewa偶膮co machn膮艂 r臋k膮.

- Tak tylko na chwil臋 zmru偶y艂em oko. - Chrapa艂e艣.

- Nie, burcza艂o mi w brzuchu - odpar艂, si臋gaj膮c po chleb.

* * *

Powiedz mi co艣 o sobie, Jona. Mam ju偶 do艣膰 m贸wienia na m贸j temat Teraz twoja kolej.

W nocy cz臋sto jestem samotny. Nie lubi臋 nocy, gdy nie mam nic do roboty.

Samotny... O tak, to potrafi臋 zrozumie膰.

Djoss zjad艂 prawie ca艂y czerstwy chleb, a potem powiedzia艂, 偶e musi ju偶 i艣膰 do pracy.

- Gdzie pracujesz, 偶e ka偶膮 ci tak harowa膰?

- Turco mi co艣 za艂atwi艂.

- Czyli co?

- Wr贸c臋. A ty tu zosta艅. Dasz sobie rad臋. - Wyszed艂. Zn贸w by艂a sama, nie maj膮c 偶adnego zaj臋cia. 呕ywi艂a si臋 tylko tym, co Djoss przynosi艂 do domu, i bochenkami zostawionymi przez gospodarza.

Trzy miasta wcze艣niej ona i brat wyskoczyli z okna, by uciec. 呕o艂nierze dobijali si臋 do drzwi, pr贸bowali je wywa偶y膰. Djoss i Rachel wyskoczyli z puchowym materacem, by z艂agodzi膰 upadek. Ci臋偶ko wyl膮dowali na ulicy. Djoss jeszcze d艂ugo potem musia艂 usztywnia膰 nadgarstek.

Rachel du偶o my艣la艂a o tym, jak st膮d by uciek艂a w razie potrzeby. Piwnica pod piekarni膮 mia艂a sze艣膰 malutkich okienek, zbyt brudnych, by kto艣 m贸g艂 przez nie zajrze膰 do 艣rodka. Przez niedomyte szyby przeziera艂o troch臋 艣wiat艂a - by艂 dzie艅. S艂o艅ce stopniowo przygas艂o.

Chodzi艂a troch臋 po piwnicy by rozproszy膰 swe obawy. Je艣li to jej si臋 znudzi艂o, siada艂a w hamaku i kuchennym no偶em wykrawa艂a z czerstwego chleba ma艂e figurki, psy, miecze i dzieci z kwiatami, na tyle nieudolnie, 偶e nie spos贸b ich by艂o od siebie odr贸偶ni膰. Wygl膮da艂y po prostu jak du偶e okruchy. Wrzuci艂a je do nocnika.

Gdy Djoss w ko艅cu wr贸ci艂, targaj膮c prycz臋, by nie musie膰 spa膰 na ziemi, ustawi艂a j膮 w rogu. W艂o偶y艂a nogi pryczy w pogi臋te puszki nape艂nione wod膮, bo inaczej robactwo przeszkadza艂oby Djossowi spa膰.

Co kilka dni wy艂awia艂a z puszek karaluchy i pali艂a je na 艣rodku b艂otnistej pod艂ogi. Wolno p艂on臋艂y, bo by艂y mokre, lecz uparcie pstryka艂a palcami, wyczarowuj膮c koany z powietrza, i tak a偶 do skutku.

Nie mia艂a nic do roboty poza zg艂臋bianiem koan贸w. Wejrza艂a w g艂膮b siebie, do sedna bycia sent膮. Poszuka艂a dziur w 艣cianach, kt贸r臋dy chodzi艂y robaki. Zada艂a sobie pierwsze pytanie czaro艣ni膮cych.

Jak膮 mia艂am r臋k臋, zanim si臋 narodzi艂am, albowiem r臋k膮 zmieniam ten 艣wiat?

Gdzie duchy tych stworze艅 upadn膮 na pod艂og臋? I kiedy?

Wewn臋trznym wzrokiem si臋gn臋艂a g艂臋biej, wnikn臋艂a w 艣ciany. Po艂o偶y艂a si臋 na pryczy i zamkn臋艂a oczy. Nie widzia艂a przysz艂o艣ci. Nie widzia艂a nic.

Nasze zwyczaje raczej nie s膮 dla ciebie, Jona. Zrobi艂am, ile mog艂am, zg艂臋biaj膮c koany, kt贸re matka kaza艂a mi zapami臋ta膰. Na wr贸偶eniu mo偶na nie藕le zarobi膰, je艣li umie si臋 rozszyfrowa膰 wizje. To 艂atwiejsze ni偶 sprz膮tanie.

Rachel d艂ugo nic nie widzia艂a. A je艣li ju偶 co艣 do niej dociera艂o, mija艂o du偶o czasu, nim to co艣 stawa艂o si臋 rozpoznawalne, a sprawia艂o wra偶enie snu. Wiruj膮ce obrazy zla艂y si臋 w wizj臋 ojca stoj膮cego nad ni膮 w ciemnym pokoju. Demon w jego g艂臋bi si臋 u艣miecha艂.

Przebudzi艂a si臋 z medytacyjnego transu. By艂a sama. Pokrywa艂 j膮 pot, z wolna trawi膮cy p艂贸tno, kt贸re nosi艂a, szczypi膮cy w sk贸r臋.

Us艂ysza艂a, 偶e pada deszcz. Po艂o偶y艂a si臋 na pryczy i wbi艂a wzrok w deski pod艂ogowe nad sob膮. Karaluch wype艂z艂 spomi臋dzy desek i szed艂 powoli wzd艂u偶 szczeliny.

Wyobrazi艂a sobie, 偶e jest robakiem na otwartej r贸wninie drewna. Uwi臋zi艂a stworzenie w lodzie senty.

Jeszcze przez jaki艣 czas oddawa艂a si臋 czaro艣nieniu, lecz w ko艅cu poczu艂a g艂贸d. Przeci膮gn臋艂a si臋.

Nied艂ugo Djoss wr贸ci, przyniesie co艣 do jedzenia, a piekarz da im nowy czerstwy chleb.

* * *

Bez przerwy si臋 boj臋, Jona. Chcia艂abym by膰 gdzie艣, gdzie nie ma ludzi, gdzie nigdy nikt nie przychodzi, gdzie mog艂abym 偶y膰 w spokoju.

Djoss wr贸ci艂 p贸藕no, wyczerpany. Wchodz膮c, powiedzia艂 „cze艣膰", rzuci艂 jej torebk臋 suszonych owoc贸w, pad艂 na prycz臋 i zasn膮艂.

Poczeka艂a, a偶 zacznie chrapa膰. Chcia艂a mie膰 pewno艣膰, 偶e on tu zostanie, gdy ona wyjdzie. W razie czego mogli uciec razem, je艣li b臋dzie wiedzia艂a, gdzie jest.

Wysz艂a, drzwi zostawi艂a otwarte. Wdrapa艂a si臋 po schodach do sklepu. U艣miechn臋艂a si臋 do piekarza.

Skin膮艂 na ni膮.

- A ju偶 my艣la艂em, 偶e ten wielkolud ci臋 zjad艂.

- Nie wychodz臋 cz臋sto.

- Czynsz wypada w przysz艂ym tygodniu - rzek艂. - Je艣li chcesz, mo偶esz zap艂aci膰 ju偶 teraz.

Nie mia艂a przy sobie wystarczaj膮cej kwoty.

- Brat p贸藕niej si臋 z panem rozliczy. Ja chcia艂am tylko dosta膰 co艣 艣wie偶ego dla odmiany. Ma pan co艣 艣wie偶ego?

Wr贸ci艂a na d贸艂. Przygl膮da艂a si臋, jak pier艣 Djossa unosi si臋 i opada. Gdyby zdo艂a艂a si臋 skupi膰, mog艂aby zajrze膰 do jego sn贸w. Jednak nie chcia艂a ich pozna膰. Chcia艂a pozna膰 jego 偶ycie.

Przewr贸ci艂 si臋 na drugi bok. Na szyi mia艂 艣lad po ugryzieniu.

Nachyli艂a si臋 bli偶ej. Obw膮cha艂a jego ubranie, szukaj膮c zapachu perfum. Prostytutki u偶ywa艂y perfum. Ale on pachnia艂 jak psuj膮ce si臋 mi臋so, a nie jak kwiaty. Ten 艣lad m贸g艂 by膰 rezultatem walki.

Po kolejnej samotnej nocy i nast臋pnej, i jeszcze jednej, jej 偶ycie skurczy艂o si臋 do gruz艂a b贸lu w trzewiach. Zacz臋艂a kupowa膰 chleb codziennie, bo lubi艂a udawa膰, 偶e zaprzyja藕ni艂a si臋 z gospodarzeni. Lecz nie mia艂a przyjaci贸艂.

Djoss mia艂. Wr贸ci艂 do domu po d艂ugim czasie sp臋dzonym z kumplami, a ona by艂a jego skrytym duchem.

* * *

To trwa艂o chyba ca艂e wieki. Na ulicy za bardzo si臋 ba艂am, nawet gdy wiedzia艂am, 偶e nikt mnie nie szuka.

Kiedy w ko艅cu wysz艂a艣 na zewn膮trz?

Gdy by艂am gotowa. Djoss mnie nie pogania艂. Znaczy, robi艂 to, na sw贸j spos贸b, ale nie tak otwarcie. Nigdy nie przyni贸s艂 mi niczego do poczytania czy do zrobienia. Nawet kart mi nie przyni贸s艂, bym mog艂a je tasowa膰 i 膰wiczy膰 wr贸偶enie. Ale mnie nie pogania艂. Po prostu mi nie pomaga艂. A ja nie mog艂am ci膮gle tak 偶y膰 bez pomocy. Pewnego dnia posz艂am na g贸r臋, kupi艂am chleb i wysz艂am na ulic臋. Troch臋 kr膮偶y艂am po okolicy. Pada艂o. Chleb przem贸k艂. Ja te偶. Potem wr贸ci艂am. Djoss nic nie zauwa偶y艂.

Nast臋pnego dnia zrobi艂am to samo. 1 nast臋pnego. Potem posz艂am do ober偶y i ta艅czy艂am z jakim艣 nieznajomym. A potem znalaz艂am prac臋.

Zawsze ciekawi艂o mnie, na czym mo偶e polega膰 praca ludzi takich jak my. Tak d艂ugo z nikim o tym nie rozmawia艂am.

Fajnie jest zwyczajnie pogada膰.


Rozdzia艂 IX

Jona przeskoczy艂 przez murek. By艂 teraz w cieniach g艂臋bszych i mroczniejszych ni偶 dwoje ludzi na ulicy, ledwo widoczni w ciemno艣ciach. Gdyby nie wiedzia艂, 偶e tam s膮, nie dojrza艂by ich sylwetek w mroku. Dwa wysokie mury odgradza艂y dwie r贸偶ne szlacheckie posiad艂o艣ci po bokach alei. Za murami ros艂y drzewa. Posesje arystokrat贸w by艂y jedynymi miejscami w Psiej Ziemi, gdzie ga艂臋zie dw贸ch drzew styka艂y si臋 z sob膮. Salvatore i Aggie mogli tutaj kry膰 si臋 przez d艂ugi czas, zanim ktokolwiek by ich zauwa偶y艂.

Salvatore mia艂 dzi艣 he艂m przy sobie. Za艂o偶y艂 go na g艂ow臋 dziewczyny.

- Tam s膮 dwie takie zabawki - wyszepta艂. - He艂m ochroni ci臋 przed nimi.

- Jakie zabawki? Czemu sam tego nie zrobisz? - odszepn臋艂a.

- Nie uwierzysz, p贸ki sama nie zobaczysz. Stworzy艂 je jaki艣 lord. To niezgodne z prawem, ale on na to gwi偶d偶e. Dlaczego? Bo jest bogaty!

- Jaki lord? Kto?

- Taki jeden wa偶niak - odpar艂 Salvatore. - Nie pami臋tam, jak si臋 nazywa. Para si臋 magi膮. Prawdziw膮, a nie sztuczkami Senta. Uwa偶aj na siebie. Je艣li zauwa偶ysz co艣 magicznego, zostaw to. Magii nie da si臋 sprzeda膰. Za du偶o z tym k艂opot贸w.

* * *

Opisz mi jego zwyczaje. Znasz je?

Czuj臋 zapach jego 偶ycia i widz臋 je moimi oczami, ale niekt贸re rzeczy wci膮偶 s膮 zagadk膮. Mog臋 tylko zgadywa膰.

I tak wspomnienia s膮 jedynie domys艂ami. S膮dzisz, 偶e kt贸re艣 z nich by艂o do ko艅ca prawdziwe?

Niekt贸re fakty pozna艂 od Salvatore. Tylko uczucia z tym zwi膮zane s膮 prawdziwe, to, jak ludzie na co艣 reaguj膮. Ca艂a reszta to tylko sen. Aggie rozmawia艂a te偶 z Jon膮, zanim j膮 spalili. Wyzna艂a swoje grzechy - wszystko, co chcia艂 wiedzie膰. Sen w 艣nie... Ma艂o wiarygodny, ale intryguj膮cy.

* * *

W podziemiach przy zatoce zbierali si臋 wszyscy heretycy z miasta. Rwali na sobie ubrania i fryzowali w艂osy na sztorc zielonym szlamem. Brzydota by艂a nowym pi臋knem tam, gdzie uderzali w wielkie b臋bny nios膮ce si臋 g艂臋bokim echem. Nikogo nie krzywdzili. Mo偶liwe, 偶e m贸j m膮偶 i ja zejdziemy na d贸艂, by ich przep臋dzi膰, zanim opu艣cimy to miasto. Chocia偶 lepiej ich tam zostawi膰, nie daj膮c powodu, by jeszcze g艂臋biej ukryli si臋 pod ziemi膮. Nie robili nic z艂ego, tylko dziwnie ta艅czyli i wygl膮dali jeszcze dziwniej.

Aggie i Salvatore spotkali si臋 tam w dole - Jona dowiedzia艂 si臋 tego od dziewczyny, gdy czeka艂a w celi wi臋ziennej na spalenie 偶ywcem. Salvatore kr臋ci艂 si臋 w艣r贸d heretyk贸w co noc, kiedy sko艅czy艂 ju偶 kra艣膰, by mie膰 na kolacj臋.

W podziemia przyprowadzi艂 j膮 starszy m臋偶czyzna i zostawi艂 tam, gdzie zaczyna艂o si臋 t臋tni膮ce k艂臋bowisko cia艂. Dopiero od trzech tygodni wymyka艂a si臋 z klasztoru, ale tak dzia艂o si臋 w miastach - pi臋kne dziewczyny nagle trafia艂y do zupe艂nie nieoczekiwanych dla siebie miejsc. Aggie sta艂a obok ogromnego tamburyna na stojaku, rozcieraj膮c ramiona. Szlam, kt贸rym j膮 wysmarowali, musia艂 sw臋dzie膰.

Salvatore zobaczy艂 pi臋kn膮 dziewczyn臋 zl臋knion膮 w艂asnej 艣mia艂o艣ci. Wiedzia艂, co jej powiedzie膰 i jak to powiedzie膰. Wiedzia艂, jak rozwia膰 jej obawy, by podda艂a si臋 rytmowi w upojeniu.

Wejd臋 dzi艣 mi臋dzy tancerzy, poszukam go. Odziej臋 si臋 w sk贸r臋 cz艂owieka i zostan臋 wysmarowany szlamem.

Wyk膮p si臋, zanim wr贸cisz. Umyj w艂osy.

Tak zrobi臋.

* * *

Nawet Jona, lord Joni, kt贸ry czyni艂 zado艣膰 kaprysom lady Sabachthani, ucz臋szczaj膮c wraz z ni膮 na kurtuazyjne herbatki, nigdy wcze艣niej nie widzia艂 stra偶nik贸w jej posiad艂o艣ci. Salvatore zapewne widzia艂, ale nie zrobiliby na nim wra偶enia. A na pewno si臋 ich nie ba艂.

By艂y jak z koszmarnego snu - modliszki rozmiar贸w karocy, w stalowych pancerzach. Tylko pot臋偶ny czarodziej potrafi艂 stworzy膰 co艣 takiego. Lord Sabachthani mia艂 dwa takie potwory przed frontow膮 bram膮, otwarcie lekcewa偶膮c prawo. Nie o艣mieli艂by si臋 na taki wyst臋pek pod okiem sumiennego kr贸la, ale u偶y艂 magii, by zako艅czy膰 straszn膮 wojn臋, a to znaczy艂o wiele dla miasta i dla w艂adcy. W dodatku stary monarcha ju偶 dawno straci艂 zainteresowanie tym 艣wiatem, a nie mia艂 syn贸w ni c贸rek, kt贸rzy trzymaliby w ryzach jego kr贸lestwo lub rz膮dz膮cych nim ludzi. Co lord Sabachthani robi ze swoimi pieni臋dzmi, to wy艂膮cznie jego sprawa, nikt nie wa偶y艂 si臋 twierdzi膰 inaczej.

W pierwszym 艣wietle dnia mechaniczni stra偶nicy wlekli si臋 niczym sterane wo艂y od swego posterunku do gaju wewn膮trz posiad艂o艣ci. O zmierzchu bezsenne kolosy budzi艂y si臋 do 偶ycia, skrzypieniem i brz臋kiem stalowych pancerzy strasz膮c ptaki w koronach drzew. Kroczy艂y przez traw臋 ku g艂贸wnej bramie, gdzie sta艂y p贸藕niej bez ruchu, gotowe zabi膰.

Sabachthani mieszka w mie艣cie, nie w moim lesie. Niech robi to, na co pozwalaj膮 mu kr贸l i Imam. Las jest cierpliwy. Wszystkie te mury ulegn膮 naszym dzieciom i naszym drzewom, pr臋dzej czy p贸藕niej.

* * *

Salvatore i Aggie trzymali si臋 cieni kamiennych ogrodze艅. S艂upy latarni ton臋艂y we mgle. Tylko 艣wiat艂a odcina艂y si臋 od mlecznego tumanu, wisz膮c w powietrzu jak duchy.

Salvatore poszed艂 pierwszy, by przyci膮gn膮膰 uwag臋 ewentualnych ciekawskich. Ruszy艂 艣rodkiem ulicy. Je艣li jacy艣 stra偶nicy kr臋c膮 si臋 w pobli偶u, p贸jd膮 za nim do alejki i starannie go przeszukaj膮. Nic nie znajd膮, ale w tym czasie Aggie ju偶 zejdzie w podziemia.

Dziewczyna poprawi艂a he艂m na g艂owie. Wymkn臋艂a si臋 na ulic臋, id膮c w przeciwn膮 stron臋 przy skraju muru.

Nie zdawa艂a sobie sprawy z niebezpiecze艅stwa, a Salvatore pos艂a艂 j膮 tam sam膮, jakby to by艂a niewinna zabawa.

Podkrad艂a si臋 do maszkar przy bramie. Wyci膮gn臋艂a palec, by dotkn膮膰 ostrych kolc贸w. Potwory ani drgn臋艂y.

Jona obserwowa艂 j膮 z drzewa na s膮siedniej posiad艂o艣ci. Wszyscy nadzorcy tego maj膮tku byli lud藕mi, do艣膰 zm臋czonymi, by nie zauwa偶y膰 jednego cz艂owieka skrytego w ga艂臋ziach. Z艂odzieje niecz臋sto zagl膮dali do posiad艂o艣ci szlachty. Jona obserwowa艂 dziewczyn臋, nie wiedz膮c, co zrobi膰, gdyby magiczni stra偶nicy j膮 zaatakowali.

Aggie zamkn臋艂a oczy. Zrobi艂a jeden nie艣mia艂y krok przez przerw臋 w murze. Nie by艂o tu wr贸t bramy. Nie by艂y potrzebne. Mechaniczne potwory sta艂y w wej艣ciu, blokuj膮c drog臋. Nie poruszy艂y si臋 nawet o milimetr, by j膮 przepu艣ci膰. Musia艂a przecisn膮膰 si臋 bokiem.

Salvatore ziewn膮艂 i opar艂 si臋 o mur po drugiej stronie ulicy. Wyci膮gn膮艂 pi臋ciocentymetrow膮 cygaretk臋 nabit膮 czerwienic膮. Z艂odzieje z miasta na p贸艂nocy paleniem odmierzali czas. (Mo偶e ten demonowy pomiot pochodzi艂 z p贸艂nocy, mo偶e stamt膮d uciek艂, mo偶e tam powr贸ci艂). Pi臋膰 centymetr贸w wystarczy艂o, by dobry z艂odziej z艂o偶y艂 wizyt臋 w tak wielkim domu jak ten.

Aggie pobieg艂a przez cienie na podw贸rzu, mi臋dzy wierzbami a magnoliami. Przypad艂a plecami do 艣ciany. Otworzy艂a okno, podwa偶aj膮c je ma艂ym klinem. Zafalowa艂y fioletowe zas艂ony poruszone nocnym wietrzykiem. Przed ni膮 zia艂 d艂ugi, ciemny korytarz. Obejrza艂a si臋 na boki, a potem wskoczy艂a do 艣rodka.

Jona mia艂 ochot臋 chwyci膰 Salvatore, zaci膮gn膮膰 z powrotem do kana艂贸w i spu艣ci膰 mu porz膮dny 艂omot za to, 偶e pos艂a艂 Aggie sam膮 do domu Sabachthanich. Jednak zosta艂 na posterunku. Przyzwyczai艂 si臋 do czekania, cho膰 nie wiedzia艂, na co w艂a艣ciwie czeka. Wiedzia艂 tylko, 偶e wkr贸tce b臋dzie musia艂 co艣 zrobi膰.

Dziewczyna d艂ugo nie wychodzi艂a.

Salvatore zd膮偶y艂 ju偶 wypali膰 ca艂膮 cygaretk臋. Zatar艂 r臋ce, niecierpliwie zerkaj膮c na boki.

Aggie pstrykn臋艂a palcami gdzie艣 za jego plecami. Pod pach膮 mia艂a gruby wiklinowy koszyk, a na twarzy u艣miech na tyle szeroki, 偶e da艂o si臋 go zauwa偶y膰 spod os艂ony he艂mu.

- Nie widzia艂em, jak wychodzisz - powiedzia艂.

- Obawia艂em si臋 najgorszego.

- Wysz艂am inn膮 drog膮, troch臋 si臋 pogubi艂am. W 艣rodku jest wiele zamkni臋tych pokoi. Znalaz艂am jeden z tak du偶膮 dziurk膮 od klucza, 偶e mog艂am w艂o偶y膰 tam palce. Nawet nie musia艂am nic robi膰, by otworzy膰 drzwi. Po艣rodku pokoju znalaz艂am co艣 ci臋偶kiego na piedestale. - Zdj臋艂a he艂m z g艂owy. Po艂o偶y艂a go na ziemi. R臋ce jej wci膮偶 dr偶a艂y z podekscytowania.

- Tak w艂a艣ciwie... - Unios艂a koszyk. - Nie wiem, co to jest. Nie mog艂am zobaczy膰.

Salvatore wyj膮艂 koszyk z jej ramion.

- Ci臋偶ki! - zakrzykn膮艂 zdziwiony.

- Mam nadziej臋, 偶e to co艣 magicznego. Salvatore zwa偶y艂 go w r臋kach.

- Miejmy nadziej臋, 偶e nie - odpar艂. - A je艣li tak, zostawimy to tutaj i wiejemy.

- Ty otw贸rz. Ja boj臋 si臋 patrze膰. - Zamkn臋艂a oczy.

- Masz 艣wieczk臋? - Salvatore odsun膮艂 pokryw臋. Zapali艂 艣wieczk臋 i przysun膮艂 nad kosz. - To...

- Co? - Otworzy艂a oczy. - Co to jest?

- Co艣... co艣 jakby pies, ale chyba z metalu. - Salvatore uni贸s艂 za kark i obr贸ci艂 to co艣 w pe艂nym blasku 艣wiecy.

Pies, o ile mo偶na to by艂o tak nazwa膰, zupe艂nie nie zwraca艂 na nich uwagi. Z wolna wci膮gn膮艂 powietrze i wypu艣ci艂 je z lekkim pykni臋ciem. Przy ka偶dym wydechu z jego nozdrzy wylatywa艂 drobny z艂otawy proszek podobny do ple艣ni. Wn臋trze koszyka by艂o go pe艂ne.

Aggie si臋gn臋艂a do zwierz膮tka. Ani drgn臋艂o pod jej dotykiem, nieruchome jak rze藕ba. D藕wign臋艂a je jedn膮 r臋k膮. By艂o nie wi臋ksze od teriera.

- Mam nadziej臋, 偶e go nie skrzywdzi艂a艣 - szepn膮艂 Salvatore.

Zmarszczy艂a brwi.

- Czy to pies? - W wielu miejscach brakowa艂o sk贸ry. Wzd艂u偶 bezkrwistego zadu prze艣witywa艂y pasma nagiej ko艣ci i mi臋艣ni.

- Od艂贸偶 go, Aggie. Za艣mia艂a si臋 niepewnie.

- I niby co to ma robi膰? Co to za magia? Po co? Salvatore delikatnie wyj膮艂 psa z jej r膮k. W艂o偶y艂 go do koszyka i ostro偶nie po艂o偶y艂 pokryw臋 na wierzchu.

- Aggie, zginiemy, je艣li Sabachthani odkryje 艣lad naszych dusz na tym czym艣.

- Niemo偶liwe!

- Musimy ucieka膰. - G艂臋boko nabra艂 powietrza. Tak d艂ugo 偶y艂, bo nie lekcewa偶y艂 magii. - Z艂odzieje lepsi od nas zawi艣li za mniejsze wyst臋pki.

- To przynajmniej zostawmy to w jakim艣 domu w Wysokich Ulicach, nastraszmy kogo艣.

Pokr臋ci艂 g艂ow膮 odmownie.

- Pod艂贸偶my to komu艣, kogo艣 wr贸bmy - upiera艂a si臋. - Nawet wiem kogo.

- Je艣li to zrobisz, komu艣 stanie si臋 krzywda. Takie rzeczy... Ludzie, kt贸rzy je tworz膮... Nie, Aggie!

- Musimy wr贸ci膰 do klasztoru. Zaprowad藕 mnie tam. - Podnios艂a koszyk. - Zaprowad藕 mnie tam, Salvatore.

- Kogo a偶 tak bardzo nienawidzisz, 偶e chcesz, by go zabili?

Zmarszczy艂a brwi, skrzywi艂a usta.

- Poka偶臋 ci.

- Kogo?

- Zrobi臋 to, czy ze mn膮 p贸jdziesz, czy nie. Je艣li p贸jdziesz, zobaczysz, o kogo mi chodzi.

Salvatore westchn膮艂.

- O kogo chodzi? M贸w!

- Tak bardzo jej nienawidz臋. - A偶 tupn臋艂a. - Zostawi臋 ci臋 tutaj i sama to zrobi臋. Specjalnie szuka艂am czego艣 niebezpiecznego. Lord Sabachthani j膮 zabije. Chc臋 tego. Widzia艂e艣 moje plecy.

Odesz艂a. Zag艂臋bi艂a si臋 w mrok, tak jak j膮 tego uczy艂, bezszelestnie - ju偶 mia艂a stopy z艂odzieja, a nie niezdarne st贸pki zakonnicy. He艂m mign膮艂 w b艂ysku skradzionej 艣wiecy.

Salvatore wyci膮gn膮艂 ku niej r臋k臋.

- Czy偶by艣 sobie nie radzi艂? - Jona chwyci艂 go za r臋kaw.

Z艂odziej obr贸ci艂 si臋 gwa艂townie.

- Przyszed艂em pom贸c - powiedzia艂 Jona z kpi膮cym u艣mieszkiem. - Wiesz, kto mnie przys艂a艂. Twoi przyjaciele martwi膮 si臋, 偶e zadajesz si臋 z t膮 dziewczyn膮.

- To ja mam przyjaci贸艂?

- U偶yteczny ch艂opczyk. Ale ostatnio co艣 si臋 opu艣ci艂e艣, a oni zauwa偶yli, 偶e pr贸bujesz narobi膰 bigosu.

- Nie jeste艣my przyjaci贸艂mi. Czy zdajesz sobie spraw臋, co ona zrobi, je艣li jej nie powstrzymamy?

Jona potakn膮艂.

- Nie kochaj si臋 w pi臋knych dziewczynach, bo mog膮 ci臋 przez nie przy艂apa膰. Nie wiesz, co ci kr膮偶y we krwi?

Masz szcz臋艣cie, 偶e przyjaciele o ciebie dbaj膮. Szcz臋艣cie, 偶e przynosisz im tyle dobrego towaru.

- Kto naprawd臋 ci臋 przys艂a艂? Sabachthani?

- Czas o niej zapomnie膰. Po prostu zostaw j膮 w spokoju. Do艣膰 ju偶 narozrabia艂e艣. Odprowadz臋 ci臋 do domu. Pi膰 mi si臋 chce. Pierwsz膮 kolejk臋 ja stawiam. Chod藕.

Salvatore spu艣ci艂 wzrok na kana艂y. B艂ysk 艣wiecy Aggie migota艂 w oddali.

- Zapomn臋 o niej. A wtedy znajd臋 sobie kogo艣 nowego i b臋dzie tak, jakby to w og贸le si臋 nie wydarzy艂o.

Jona si臋 u艣miechn膮艂.

- Dziewczyn tu masz na p臋czki, i to takich, kt贸re nie s膮 w zakonach.

Salvatore zamierzy艂 si臋 pi臋艣ci膮. Jona chwyci艂 go za nadgarstek, ale przeciwnik drug膮 r臋k膮 chwyci艂 pa艂k臋 i uderzy艂 go w kolano. Jona upad艂, z艂apa艂 z艂odzieja za p艂aszcz. Salvatore wysun膮艂 r臋ce z r臋kaw贸w i uciek艂.

Jon臋 ogarn臋艂a w艣ciek艂o艣膰. Powinien spodziewa膰 si臋 pa艂ki. By艂 zbyt rozkojarzony okazj膮, by w ko艅cu pom贸wi膰 z Salvatore, z kim艣 innym takim jak on, po tylu dniach 艣ledzenia go z daleka. Chcia艂 odci膮gn膮膰 Salvatore w jakie艣 ustronne miejsce, gdzie m贸g艂by go zapyta膰, jak 偶yje, jak on powinien 偶y膰 i jak to si臋 sta艂o, 偶e w og贸le s膮 na tym 艣wiecie.

Bardziej bola艂a go ura偶ona duma ni偶 kolano. Powinien pami臋ta膰 o pa艂ce.

* * *

Salvatore dogoni艂 dziewczyn臋 ju偶 przy bramie klasztoru, gdy szuka艂a sposobu, by dosta膰 si臋 do 艣rodka. Zawin臋艂a koszyk w sw贸j p艂aszcz i tobo艂ek nios艂a na ramieniu niczym torb臋. Ko艂ysa艂 si臋 w powietrzu, na tyle ci臋偶ki, by zaburza膰 jej r贸wnowag臋.

Na widok Salvatore skrzywi艂a si臋 i wskaza艂a okno. Si臋gn膮艂 po koszyk, ale ona si臋 odsun臋艂a. Zn贸w wskaza艂a na g贸r臋. Salvatore pokr臋ci艂 g艂ow膮, lecz drug膮 r臋k膮 wyci膮gn膮艂 lin臋 z kotwiczk膮. Pozwoli艂, by dziewczyna posz艂a pierwsza, d藕wigaj膮c koszyk w p艂aszczu, a potem sam wdrapa艂 si臋 na mur. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, by podsadzi膰 j膮 do okna. Spojrza艂a na niego spode 艂ba jak rozgniewane dziecko. Cofn膮艂 r臋k臋.

* * *

Matka prze艂o偶ona pami臋ta dziewczyn臋, kt贸ra krwawi艂a Elisht膮, gdy ludzie kr贸la sforsowali bramy klasztoru. Powiedzia艂a, 偶e Ko艣ci贸艂 Imama napisa艂 do nas, prosz膮c o ogniste nasienie, gdy dziewczyn臋 aresztowano, i podzi臋kowa艂a mi za nie. Nie mogli tak po prostu spali膰 艣wi臋tego przybytku.

A powinni. Salvatore by艂 w jej pokoju do samego ko艅ca. 艢wi膮tynia jest tego pewna. Ja jestem tego pewna. Na pewno poszed艂 do jej pokoju i pr贸bowa艂 j膮 ocali膰 przed ni膮 sam膮.

Chc膮, 偶eby艣my podzielili si臋 z nimi wiedz膮 z艂odzieja. Chc膮 wiedzie膰, jak zniszczy艂 to dziewcz臋.

Gdy nadejdzie ta chwila, nic im nie powiemy. Oni ju偶 mieli swoj膮 szans臋.

* * *

W jej ciasnym pokoiku, jak powiedzia艂a p贸藕niej Jonie, Salvatore po艂o偶y艂 r臋k臋 na koszyku. - Zaczn臋 krzycze膰 - uprzedzi艂a.

Delikatnie poci膮gn膮艂 za koszyk. Wzi臋艂a g艂臋boki wdech. Odsun膮艂 r臋k臋.

- Prosz臋, nie b膮d藕 taka - wyszepta艂. - Nie krzywd藕 nikogo. - Podni贸s艂 r臋ce w ge艣cie kapitulacji.

Wynios艂a koszyk na korytarz. Salvatore wiedzia艂, kogo ona chce pogr膮偶y膰. Wiedzia艂 te偶, 偶e to si臋 nie ma prawa uda膰.

Wychyli艂 si臋 przez okno i obrzuci艂 wzrokiem 艣wiat za murami klasztoru. W臋szy艂 w powietrzu niczym zwierz臋 - poczu艂 wiatr, ca艂e nocne miasto, wilgotne 艣wiat艂o lamp, mg艂臋 oraz ludzi id膮cych wte i wewte po ciemnych ulicach, jak i tych pojawiaj膮cych si臋 w oknach.

Odwr贸ci艂 si臋 i raz jeszcze spojrza艂 w mrok, gdzie znikn臋艂a Aggie. Je艣li j膮 teraz zostawi, ju偶 nigdy tu nie wr贸ci. Je艣li zostanie, by spr贸bowa膰 j膮 ocali膰, zgubi ich oboje.

Je艣li odejdzie, w kilka miesi臋cy zapomni jej twarz, potem imi臋, a w ko艅cu znajdzie sobie now膮 mi艂o艣膰.

Spojrza艂 na ciemn膮 plam臋 otwartych drzwi, potem na okno i zn贸w na drzwi.

* * *

Jona przygl膮da艂 si臋, jak Salvatore sam wychodzi oknem. Z艂odziej zostawi艂 link臋 z kotwiczk膮 przyczepion膮 do mur贸w klasztoru. Mo偶e chcia艂 da膰 dziewczynie szans臋 na ucieczk臋.

Na ulicy zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰 za Jon膮, wskazuj膮c sw贸j ko艂nierz. Chcia艂 odzyska膰 palto.

Jona wyszed艂 z ciemno艣ci, poda艂 mu p艂aszcz.

- Dzi臋ki - b膮kn膮艂 Salvatore.

- Sko艅czy艂e艣 z ni膮? - zapyta艂 Jona. - Musisz z t膮 dziewczyn膮 sko艅czy膰. Przez ni膮 wielu ludzi mo偶e ucierpie膰.

Salvatore odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂. Jona pr贸bowa艂 przyspieszy膰 kroku, by go dogoni膰, lecz z艂odziej by艂 ju偶 daleko. Przez chwil臋 obaj biegli.

Wreszcie Jona zwolni艂. Nie mia艂 ju偶 nic wi臋cej do powiedzenia ani do zrobienia. Salvatore pobieg艂 dalej sam.

Tak pewnie wygl膮da艂o niemal ca艂e jego 偶ycie.

* * *

Cie艣la sceptycznie uni贸s艂 brew i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Jeste艣 pewien, 偶e to wystarczy? - zapyta艂. - Bardzo, ale to bardzo delikatnie do tego podszed艂e艣. Zawsze wydawa艂o mi si臋, 偶e masz ci臋偶k膮 r臋k臋, a tu prosz臋.

- Salvatore nie wr贸ci.

- Ona wci膮偶 ma... to co艣?

- Zosta艂a z tym sama. Salvatore ju偶 jej tego nie odbierze.

Cie艣la pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Za du偶o czasu ci to zaj臋艂o. No to zje偶d偶aj. Mam nadziej臋, 偶e problem nie wr贸ci i nie b臋d臋 musia艂 zleceniodawcom powiedzie膰, co zrobi艂e艣. Radz臋 ci mie膰 oko na tego go艣cia. 殴le sko艅czysz, jak nie zm膮drzejesz. Wkr贸tce wr贸cisz do krwawej roboty, koniec z delikatnymi sprawami, za艂o偶臋 si臋.

Jona czeka艂.

- Czego chcesz? - Cie艣la si臋gn膮艂 po m艂otek. - Lepiej, 偶eby艣 nic nie chcia艂.

- Chc臋 wiedzie膰, jak si臋 nazywasz. Chc臋 wiedzie膰, po co to wszystko. Czemu to robi臋? Nie rozumiem. 呕aden z tych ludzi nie wydaje si臋 nikim wa偶nym, a nic, co dla was robi臋, nie ma sensu.

Cie艣la od艂o偶y艂 m艂otek. U艣miechn膮艂 si臋.

- My艣la艂em, 偶e poprosisz o kas臋. Zabieraj si臋 st膮d, demonie. Nie pytaj. Miej na oku swojego go艣cia. Uwa偶aj na niego.

Nast臋pnego ranka Jona zjawi艂 si臋 za wcze艣nie na musztr臋 z lud藕mi kr贸la. Usiad艂 przy pisarczykach i sier偶ancie z nocnej zmiany. W oczekiwaniu na swoj膮 za艂og臋 pom贸g艂 im odkroi膰 ze sto艂贸w zaschni臋ty wosk pozosta艂y po kapi膮cych 艣wiecach.

W ko艅cu pojawi艂 si臋 sier偶ant Calipari, targaj膮c ton臋 papier贸w. Po艂o偶y艂 je na stole i zacz膮艂 przegl膮da膰.

- Co艣 wcze艣nie dzi艣 jeste艣. Nie by艂e艣 wczoraj z ch艂opcami na mie艣cie, prawda?

- Moja mama potrzebowa艂a pomocy - wyt艂umaczy艂 Jona. - A ty by艂e艣?

- Zaraz po pracy poszed艂em prosto do domu. Napisa艂em list do Franki i po艂o偶y艂em si臋 spa膰.

Jak偶e Jona zazdro艣ci艂 sier偶antowi przespanych nocy. O ile lepsze to ni偶 zabija膰 i czai膰 si臋 w mroku!

Hamak w ciemnym pokoju, ko艂ysz膮cy si臋 z lekka, dziewczyna w oknie, listy do kobiety z obrze偶y miasta - wszystko to by艂y dla Jony zagadki. Potakiwa艂, niby to ze zrozumieniem, i pr贸bowa艂 przypomnie膰 sobie, zanim si臋 odezwie, co ludzie m贸wili w takich sytuacjach, ale tak naprawd臋 nie wiedzia艂, o czym mowa. Robi艂, co mu kazano. Zawsze b臋dzie pos艂uszny. Bola艂a go g艂owa na sam膮 my艣l, co Salvatore m贸g艂 robi膰 w艂a艣nie w tej chwili, co dzia艂o si臋 z Aggie w klasztorze i czy siostry odkry艂y demonow膮 skaz臋 lub magi臋 tam, gdzie dziewczyna ukry艂a koszyk z psem Sabachthaniego.


Rozdzia艂 X

Kiedy ostatni raz robi艂a艣 co艣... no wiesz, ze spraw Senta? Wczoraj. Uda艂o mi si臋 wprowadzi膰 w czaro艣nienie. Widzimy prawdy ukryte za ludzkimi losami. Tak jak sny s膮 prawdziwe w tym, co m贸wi膮, lecz nigdy w tym, jak m贸wi膮. Przepraszam, ty chyba nic o tym nie wiesz. To jak 艣nienie. Co艣 mi臋dzy jaw膮 a snem. Prawdziwe, cho膰 nieprawdziwe. Trudno to wyja艣ni膰 bez przywo艂ania koanu.

Kt贸rego?

Jakie masz r臋ce, zanim si臋 urodzisz?

Nie rozumiem.

R臋ce czyni膮 z ciebie cz艂owieka, Jona. Kim jeste艣 bez nich?

Nie wiem. A co to ma niby znaczy膰?

To czaro艣nienie. Jeden z koan贸w ujawniaj膮cych prawdy tego 艣wiata. Medytowa艂am nad nim, a potem posz艂am si臋 przej艣膰, szukaj膮c dowod贸w, 偶e dzia艂a. Wesz艂am do sklepu mi臋snego i poprosi艂am rze藕nika o najlepsz膮 kie艂bas臋, jak膮 ma w ofercie. Poda艂 mi t臋, kt贸r膮 mia艂 najbli偶ej r臋ki. Zapyta艂am, sk膮d wie, kt贸ra kie艂basa jest najlepsza. Odpowiedzia艂, 偶e wszystkie jego kie艂basy s膮 艣wietne. Potem zobaczy艂am, jak prowadzi podobn膮 rozmow臋 ze swoimi synami, o tym, kt贸ry z nich jest najlepszy, a p贸藕niej zobaczy艂am, jak jego synowie prowadz膮 podobn膮 rozmow臋 ze swoimi synami, i tak dalej, wprz贸d i wstecz w czasie przez tysi膮c pokole艅.

Medytujesz teraz nade mn膮?

Och, w og贸le nie umiem si臋 skupi膰, gdy jestem nago.

* * *

L臋k powszednieje. Przyzwyczajasz si臋 jak do chodzenia z kulawym. Dostosowujesz si臋. Ja si臋 dostosowa艂am do mojego brata.

Rachel jeszcze raz sprawdzi艂a ubranie, czy nie ma dziur. Ponownie zawi膮za艂a rzemienie przy r臋kawach. Zbyt 艂atwo by艂o nie zauwa偶y膰 wystaj膮cej 艂uski, czarnej i l艣ni膮cej jak ciemna moneta.

Senty, 艣ci艣le przestrzegaj膮ce zasad swej rygorystycznej wiary, s膮 ca艂y czas ubrane. Nosz膮 d艂ugie lu藕ne spodnie lub suknie i zawsze solidne buty. Dwa d艂ugie sk贸rzane pasy ufarbowane na czerwono krzy偶uj膮 na piersi. To ma symbolizowa膰 kosmiczn膮 Jedno艣膰. Sk贸rzane pasy Rachel, szorstkie i postrz臋pione, zwisa艂y od talii a偶 do ziemi.

W tych szatach Rachel mog艂a ukry膰 wszystko poza twarz膮, d艂o艅mi i w艂osami. Na ulicy nikt by jej nie zaczepi艂. Stroni艂a od miejsc, gdzie porz膮dna senta mog艂aby p贸j艣膰 dla paru groszy - dom贸w bogaczy czy sal operowych. Trzyma艂a si臋 z dala od 艣wi膮ty艅 i str贸偶贸w prawa. Tylko jej ubranie rzuca艂o cie艅.

Zdawa艂o si臋, 偶e ludzie nie przygl膮daj膮 si臋 jej uwa偶nie. Widzieli po prostu kobiet臋 w szatach senty. Tak dzia艂a uniform.

Djoss przeci膮gn膮艂 si臋 i strzepa艂 kurz z p艂aszcza.

- Gotowa?

- Obejrzyj mnie - poprosi艂a. - Widzisz co艣?

- Nie - zby艂 j膮, nawet nie patrz膮c. - Chod藕my ju偶.

- Djoss! Obejrzyj mnie! Westchn膮艂.

- Tam i tak nikt nie b臋dzie na ciebie patrzy艂.

- Po prostu mnie obejrzyj, dobra? - Unios艂a w艂osy nad g艂ow臋, by m贸g艂 zobaczy膰 ca艂e plecy. Djoss znalaz艂 miejsce przy szyi, gdzie nieco odchyli艂 si臋 ko艂nierz p艂aszcza. Nie by艂o wida膰 艂usek, ale i tak go podni贸s艂.

- Widzisz, m贸wi艂am.

- Nic nie by艂o wida膰 - burkn膮艂 Djoss.

- Tym razem. Musimy wkr贸tce pomy艣le膰 o wymianie moich ubra艅. Te mam ju偶 od dawna.

- Popytam. Turco ma kontakty.

- Nie ufam mu.

- Jak dot膮d mnie nie zawi贸d艂. Nie jest z艂y, je艣li da膰 mu cho膰 cie艅 szansy.

- B膮d藕 ostro偶ny. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobi艂a. Gdyby ci臋 aresztowali... albo zabili...

Pot pr臋dzej czy p贸藕niej prze偶era艂 si臋 przez jej ubrania, nosi艂a wi臋c pod spodem jedn膮 warstw臋 艂achman贸w, by to op贸藕ni膰. W upale Psiej Ziemi pot la艂 si臋 strumieniami spomi臋dzy jej 艂usek, dzie艅 i noc, bez przerwy. Zu偶ywa艂a te szmaty do艣膰 szybko, wymieniaj膮c je raz po raz z pomoc膮 Djossa. Zast膮pienie szat senty, a nie samych 艂ach贸w, by艂oby trudne bez udzia艂u Djossa. Czasem czaro艣nienie mo偶e ujawni膰 dobrej sencie za du偶o prawdy o jej 偶yciu.

Rachel od wielu tygodni nie wychodzi艂a z budynku. Ukrywa艂a si臋 przed 艣wiatem, wypacaj膮c l臋k tych wszystkich dni, gdy spa艂a w zau艂kach, ze strachem nas艂uchuj膮c krok贸w - czy nie nadchodz膮 ludzie z pa艂kami, 艣cigaj膮cy j膮 i brata, przygl膮daj膮cy im si臋 uwa偶nie w poszukiwaniu dowodu, na przyk艂ad rozdwojonego j臋zyka albo l艣ni膮cej 艂uski.

Ulice 艣mierdzia艂y gorzej ni偶 pok贸j w piwnicy. Mieszka艅cy opr贸偶niali nocniki z okien wprost na ulic臋, gdzie zawarto艣膰 sp艂ywa艂a biotem ku 艣ciekom. Gdzie艣 pod warstw膮 rozmi臋k艂ej ziemi le偶a艂 bruk. A dzi艣 b艂oto, szczyny i deszcz 艣cieka艂y do solnisk na po艂udnie od miasta, gdzie l膮d stapia艂 si臋 z oceanem niczym mokry, wystrz臋piony jedwab.

Wychodz膮c na ulic臋, m臋偶czy藕ni wk艂adali na buty wysokie kalosze. Kobiety unosi艂y sp贸dnice do kolan, by uchroni膰 r膮bek przed b艂otem, a na nogi wk艂ada艂y d艂ugie buty obwi膮zane tkanin膮. Bardziej zamo偶ni nosili przy sobie parasole, bo deszcze by艂y cz臋ste, a gdy nie pada艂o, z nieba la艂 si臋 niezno艣ny 偶ar.

Koszula Djossa cuchn臋艂a potem. Rachel trzyma艂a si臋 blisko niego, a kwa艣nawy od贸r jego cia艂a zag艂usza艂 inne zapachy miasta.

Djoss pomacha艂 ulicznemu sprzedawcy ogromnym sto偶kowym kapeluszem.

- To sko艅czony 艣wir - szepn膮艂 do Rachel. - Pogadaj z nim minut臋, a zacznie be艂kota膰 o tym, jak to monety kr贸la czytaj膮 mu w my艣lach. Nie przyjmuje miejscowych pieni臋dzy, tylko zagraniczne.

Troch臋 dalej skr臋ci艂 w lewo.

- Do pubu nietrudno trafi膰 - rzek艂. - Skr臋膰 w lewo przy tym wariacie i id藕 prosto w stron臋 rzeki. Gdy nie wychodz臋 na robot臋 z ekip膮 Turca, tam mo偶na mnie znale藕膰.

- A jak chowasz to, co dla niego nosisz?

- W mi臋sie. Jest ci臋偶ko, ale sprzedaj臋 kawa艂y mi臋sa i robi si臋 coraz l偶ej.

Szli pust膮 stroni膮 ulic膮, gdzie jedyn膮 oznak膮 偶ycia by艂 w贸zek latarnika. Na szczycie wzg贸rza bruk prze艣witywa艂 przez b艂oto. U podn贸偶a po drugiej stronie rzeczni 偶eglarze sp臋dzali noce w karczmach, pubach i tanich burdelach. Ciep艂e k膮piele by艂y tu jednak bardziej popularne ni偶 kobiece wdzi臋ki.

Brat poprowadzi艂 Rachel do pubu stoj膮cego na wysokim wale tu偶 przy rzecznej grobli. 艁awki wzd艂u偶 brzegu rzeki okupowali 艣pi膮cy 艂achmaniarze; gdy si臋 obudzili, sikali z nabrze偶a.

Djoss dzi艣 pracowa艂, musia艂 wi臋c zosta膰 w pobli偶u drzwi. Rachel sama wesz艂a do 艣rodka. Wepchn臋艂a si臋 mi臋dzy dwie pijane kobiety i podnios艂a r臋k臋, wo艂aj膮c obs艂ug臋.

Usi艂owa艂a odszuka膰 Djossa wzrokiem, ale nie mog艂a dostrzec drzwi przez t艂um. Gdy odwr贸ci艂a si臋 z powrotem do baru, sta艂a ju偶 przed ni膮 strudzona barmanka, niecierpliwie czekaj膮c na zam贸wienie. Rachel poprosi艂a o nap贸j i rozejrza艂a si臋 za miejscem do siedzenia. Chcia艂a mie膰 艣cian臋 za plecami, by widzie膰 ca艂膮 sal臋.

Barmanka trzykrotnie stukn臋艂a w dzwonek. Podni贸s艂 si臋 wiwat, Rachel nie wiedzia艂a dlaczego. Usiad艂a i unios艂a r臋k臋, wzywaj膮c obs艂uguj膮cego go艣ci ch艂opca, gdy przechodzi艂 obok, taszcz膮c miski z zup膮, i szybko mu zap艂aci艂a.

Na sto艂ach nie by艂o 偶adnych sztu膰c贸w. Siedz膮cy obok m臋偶czyzna siorba艂 zup臋 wprost z miski trzymanej w d艂oniach. Uda艂o mu si臋 nie uroni膰 ani kropli i nie zabrudzi膰 koszuli.

Wszyscy przekrzykiwali muzyk臋, wi臋c grajkowie przygrywali g艂o艣niej, wskutek czego zgie艂k wci膮偶 si臋 wzmaga艂. Rachel musia艂a krzycze膰, by przywo艂a膰 barmank臋 z powrotem. Wskaza艂a swoj膮 misk臋, gestem prosz膮c o 艂y偶k臋.

- Nie ma 艂y偶ek! - odkrzykn臋艂a barmanka.

Rachel ostro偶nie unios艂a misk臋. Pr贸bowa艂a znale藕膰 metod臋, jak zje艣膰 zup臋 i nie poplami膰 ubrania. Miska mia艂a wywini臋ty brzeg, przez co picie z niej by艂o ryzykowne.

Wtem rozmowy ucich艂y, ludzie zacz臋li obserwowa膰 szarpanin臋 mi臋dzy dwoma bywalcami. Djoss przepchn膮艂 si臋 przez t艂um, rozdzieli艂 walcz膮cych, prawdziwy olbrzym przy tych warcho艂ach, i powl贸k艂 ich na ulic臋.

Rachel nachyli艂a si臋 do s膮siada. Sama si臋 zdziwi艂a swojej 艣mia艂o艣ci, by odezwa膰 si臋 do kogo艣 po tak wielu dniach sp臋dzonych w ukryciu.

- O co im posz艂o, jak my艣lisz?

M臋偶czyzna nadal rozmawia艂 z kobiet膮 po drugiej stronie. Dotkn臋艂a jego ramienia.

- Hej, m贸wi臋 do ciebie.

Odwr贸ci艂 si臋 z marsow膮 min膮. Sporo ju偶 wypi艂.

- Co jest?

- Jak my艣lisz, o co im posz艂o?

- Nie mam poj臋cia - odburkn膮艂 i chcia艂 ci膮gn膮膰 przerwan膮 rozmow臋, ale tamta kobieta ju偶 odesz艂a. Odwr贸ci艂 si臋 z powrotem do Rachel. - To twoja zupa?

Delikatnie unios艂a misk臋.

- Tak, moja.

- Nie masz czym je艣膰, co? - Wyci膮gn膮艂 艂y偶k臋 z kieszeni i poda艂 Rachel.

- Dzi臋kuj臋, ale nie. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮. Pewnie chcia艂by 艂y偶k臋 odzyska膰. Pewnie by jej nie umy艂. Pewnie by jej u偶y艂 nawet tutaj i od razu m贸g艂by si臋 pochorowa膰.

- To mo偶e chusteczk臋?

- Nie, dzi臋ki.

- Przyda ci si臋.

- Doprawdy? - Uzna艂a, 偶e nie podoba jej si臋 ten cz艂owiek. Rozejrza艂a si臋 za bratem, lecz znikn膮艂 w t艂umie. - Jestem tu z kim艣. Nie widz臋 go teraz, ale w razie czego skorzystam z jego chusteczki.

- A czy ten kto艣 si臋 znajdzie, gdy b臋dziesz go potrzebowa膰?

Za艣mia艂a si臋.

- On tu pracuje.

- Dobrze, 偶e pracuje tam, gdzie mo偶esz mie膰 go na oku.

- Pierwszy raz tu jestem.

- Nazywam si臋 Salvatore.

- A ja ci nie powiem, jak si臋 nazywam.

- A powinna艣 - odpar艂 przymilnie. - Przez grzeczno艣膰.

- Nie jest grzecznie podawa膰 swoje imi臋 komu艣, kto nie chce go zna膰 - odci臋艂a si臋.

Z nonszalancj膮, kt贸rej nie czu艂a, podnios艂a misk臋 i wychyli艂a, jakby pi艂a lekarstwo. Zupa rozla艂a jej si臋 po brodzie i troch臋 poplami艂a ko艂nierz. Salvatore z u艣miechem wyj膮艂 z kieszeni chusteczk臋. Przyj臋艂a j膮 bez u艣miechu. Chusteczka pachnia艂a myd艂em. A to nie by艂 lokal, gdzie bywali ludzie z pachn膮cymi chusteczkami.

Rachel w my艣lach policzy艂a swoje pieni膮dze. Nie mia艂a wiele, ale poukrywane w r贸偶nych zakamarkach ubrania. W艂o偶y艂a chusteczk臋 do kieszeni, gdzie trzyma艂a monety.

- Zachowam j膮 sobie.

Wyci膮gn臋艂a monety spod chusteczki i ukry艂a je w d艂oni. A potem si臋gn臋艂a w d贸艂, niby poprawi膰 but, i wsun臋艂a grosiki za cholew臋, gdzie przez ca艂膮 noc mog艂a je czu膰 na pi臋cie. Jej 艂uski i pazury nie b臋d膮 si臋 o nie ociera膰.

Salvatore u艣miechn膮艂 si臋 leniwie.

- Chcesz pota艅czy膰?

- Tak. Ale nie umiem.

Za艣mia艂 si臋 na te s艂owa i poci膮gn膮艂 j膮 za r臋k臋, a ona pozwoli艂a mu si臋 poprowadzi膰 w t艂um. By艂 do艣膰 pijany, by 艣mia膰 si臋 zbyt d艂ugo, cho膰 to wcale nie by艂o takie 艣mieszne.

Mia艂 sztywne plecy, ale na nogach porusza艂 si臋 lekko, na nikogo nie wpada艂. A偶 skuli艂a si臋 w sobie, gdy poczu艂a jego r臋k臋 na krzy偶u. Mia艂a nadziej臋, 偶e on nie wyczuje 艂usek pod ubraniem. Mia艂a nadziej臋, 偶e nie nadepnie jej na palce, bo wtedy musia艂aby si臋 t艂umaczy膰 z guzk贸w tam, gdzie szpony kry艂y si臋 w butach.

Salvatore zakr臋ci艂 j膮 i odchyli艂 do ty艂u w g艂臋bokim wypadzie.

By艂 przystojny i nie depta艂 jej palc贸w. Pachnia艂 dymem i myd艂em, r臋ce mia艂 czyste. Piosenka si臋 sko艅czy艂a. Rachel skinieniem g艂owy da艂a zna膰, 偶e nie chce ju偶 ta艅czy膰.

Odprowadzi艂 j膮 na miejsce. Miski ju偶 nie by艂o na stole, nie zd膮偶y艂a jej upu艣ci膰 na pod艂og臋 i rozbi膰. Chcia艂a ju偶 i艣膰, lecz Salvatore kupi艂 jej co艣 do picia.

- Czemu? - zapyta艂a.

- Bez powodu - odpar艂 z szerokim u艣miechem.

Po ta艅cu by艂a spragniona i nie chcia艂a urz膮dza膰 scen. Przyjmie pocz臋stunek, wypije i wyjdzie. B臋dzie uprzejma, by m贸c odej艣膰 w spokoju, nie zwracaj膮c niczyjej uwagi. Patrzy艂 na ni膮. Pi艂a szybko.

- No, powiedz co艣 - zagadn臋艂a.

- A co mam powiedzie膰? - odrzek艂 weso艂o.

- Po prostu nie sied藕 tu jak jaki艣 偶贸艂w. To mnie peszy.

- Staram si臋 wymy艣li膰 w艂a艣ciwe s艂owa. My艣l臋, 偶e mam. Twoje oczy s膮 jak dwie b艂yszcz膮ce monety. Ta艅czysz jak jedwabna wst膮偶eczka.

Zam贸wi艂 kolejne drinki. Jej kubek trafi艂 do zmywaka za barem, a ona pomy艣la艂a, 偶e mo偶e jej miska zostanie tam porz膮dnie wyszorowana.

- Nieprawda. Uwa偶aj, czego pragniesz...

- Bo to dostan臋?

- Nie. Pozw贸l mi sko艅czy膰. Uwa偶aj, czego pragniesz, kiedy w gr臋 wchodzi kobieta, bo zapewne spe艂ni si臋 jej 偶yczenie zamiast twojego i tobie si臋 to nie spodoba.

- A czego ty pragniesz?

- Lepszego towarzystwa. - Rachel odsun臋艂a swoje krzes艂o. - Id臋 ju偶. - Wsta艂a i ruszy艂a do drzwi, gdzie sta艂 Djoss, lustruj膮c wszystkich spode 艂ba. Poda艂a mu sw贸j kubek.

- Hm? O, dzi臋ki. - Rzuci艂 go za siebie.

Min臋艂a drzwi i przez rami臋 pomacha艂a do brata.

- Dopiero co tu przysz艂a艣! - zawo艂a艂 za ni膮.

- Uwa偶aj na siebie! - krzykn臋艂a na odchodne. Sz艂a ostro偶nie wzd艂u偶 muru, kt贸ry pokaza艂 jej brat.

Jaki艣 handlarz wci膮偶 mia艂 otwarty kram, g艂o艣no targowa艂 si臋 z klientem. Rachel zakrad艂a si臋 od ty艂u i 艣ci膮gn臋艂a z w贸zka s艂oik marynowanych jajek.

Skr臋ci艂a w ulic臋 ku piekarni. Nie pami臋ta艂a, czy lubi marynowane jajka. Je艣li nie, odda je Djossowi. On jad艂 wszystko. Oboje cierpieli g艂贸d na tyle cz臋sto, 偶e nie grymasili przy jedzeniu.

Gdy znalaz艂a si臋 w pokoju i zamkn臋艂a drzwi na klucz, ws艂ucha艂a si臋 w odg艂osy nocy. Kto艣 wykrzykiwa艂 kobiece imi臋, kto艣 wali艂 w 艣cian臋 budynku. Potem zrobi艂o si臋 cicho.

Rano postanowi艂a, 偶e znajdzie Turca. Nie mog艂a ju偶 d艂u偶ej siedzie膰 w domu, musia艂a zacz膮膰 pracowa膰. L臋k nigdy jej nie opuszcza艂, ale chcia艂a doznawa膰 te偶 innych uczu膰.

* * *

Jona widzia艂 wszystko tej nocy. Nigdy jej tego nie powiedzia艂. Obserwowa艂, jak pozna艂a Salvatore, nie wiedz膮c, kim ona jest - ani kim b臋dzie. S膮dzi艂, 偶e senta powinna od razu pozna膰 demonowy pomiot, gdy dotyka jej r臋ki.

Salvatore by艂 g艂upcem, bo pr贸bowa艂 uwie艣膰 dziewczyn臋, kt贸ra mog艂a go przejrze膰, lecz zawsze poci膮ga艂y go kobiety, kt贸re wyra藕nie odstawa艂y od swego otoczenia, czy to w nocnych karczmach, czy w 艣wi膮tyniach.

Jona wyszed艂 za nim. Obserwowa艂 z艂odzieja id膮cego t膮 sam膮 drog膮 co ona. A w jego sercu ros艂a pogarda, p臋cznia艂a niczym b膮bel kwasu. Salvatore ju偶 zd膮偶y艂 zapomnie膰 o Aggie.

Z艂odziej doszed艂 do drzwi piekarni. Si臋ga艂 po klamk臋. Jona wykrzykn膮艂 jego imi臋. Salvatore odwr贸ci艂 si臋 zaskoczony, waln膮艂 pa艂k膮 o mur - a potem wzi膮艂 nogi za pas. ,

Jona zobaczy艂 Rachel po raz wt贸ry, kiedy sz艂a przez Zagrody, od drzwi do drzwi, prosz膮c o prac臋. Wygl膮da艂a znajomo, ale w 艣wietle dnia i na ruchliwej ulicy zrazu nie m贸g艂 jej skojarzy膰. Ile偶 mi艂o艣ci zaczyna si臋 od deja vu?

Powiedzia艂 Tripolemu, 偶e wr贸ci za chwil臋, bo zobaczy艂 kogo艣 znajomego. Ta dziewczyna podesz艂a do m臋偶czyzny z sumiastymi w膮sami, stoj膮cego bezczynnie ko艂o czerwonych drzwi. Nie by艂o to miejsce, gdzie Jona wszed艂by bez ca艂ej za艂ogi za plecami, bij膮cej w dzwony, nie maj膮c wystarczaj膮co pewnego dowodu, by aresztowa膰 wszystkich w 艣rodku.

Odziany w czerwie艅 m臋偶czyzna w czerwonych drzwiach u艣miechn膮艂 si臋, jakby j膮 zna艂, ale to jeszcze nic nie znaczy艂o. Jona ju偶 nieraz widzia艂 takie powitania. Na ulicy w mie艣cie wszystko mo偶e si臋 zdarzy膰. Kto艣 mo偶e sta膰 przez wiele godzin na rogu ulicy z ogromnym kawa艂em mi臋sa na ramieniu. Ludzie mog膮 ucieka膰 od niczego i od wszystkiego. Wr贸ble mog膮 drepta膰 mi臋dzy nogami ludzi tak pewnie, jakby mia艂y dwa metry wzrostu. A Jona zobaczy艂 pi臋kn膮 kobiet臋 w szatach senty rozmawiaj膮c膮 z czujk膮 ulicznego gangu. To by艂o zwyczajne i dziwne zarazem. Ten oprych normalnie by nie opu艣ci艂 swojego posterunku, bo sta艂 tam na warcie, lecz na pro艣b臋 tej dziewczyny wsta艂 i poszed艂.

Tripoli te偶 to zauwa偶y艂 i ruszy艂 w 艣lad za Jon膮, mimo 偶e ten da艂 mu wcze艣niej znak, 偶eby zosta艂. Obaj ludzie kr贸la skin臋li do siebie. Czujka oddalaj膮ca si臋 gdziekolwiek od razu zwr贸ci艂a ich uwag臋, a jeszcze bardziej to, 偶e nie prowadzi艂a jakiego艣 zbira. T艂um rozst臋powa艂 si臋 przed stra偶nikami, lecz tych dwoje, kt贸rych 艣ledzili, zdawa艂o si臋 tego nie zauwa偶a膰.

Draba, ca艂ego w czerwieni, trudno by艂o zgubi膰 w艣r贸d ludzi ubranych w br膮zy i szaro艣ci. Odprowadzi艂 j膮 do drzwi. Drzwi burdelu. Senty nie pracowa艂y w burdelach, a nawet je艣li, to ta dziewczyna by艂a za dobrze ubrana, nie mia艂a na sobie nic r贸偶owego i nie u偶ywa艂a pudru. Tripoli pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- O co tu biega, jak my艣lisz?

- Nie wiem. Nie podoba mi si臋, 偶e czujki 艂a偶膮 po okolicy. Czy on gwi偶d偶e na to, co pomy艣l膮 sobie jego kumple?

- Mo偶e to jego siostra?

- Rzadko widuj臋 tu senty. A co dopiero z czujkami. Tamtej nocy w pubie by艂o ciemno. Na ulicy rzecz jasna te偶. By艂 zbyt zaj臋ty obserwowaniem Salvatore, by dok艂adnie si臋 jej przyjrze膰. Za dnia mog艂a mu si臋 wyda膰 pierwsz膮 lepsz膮 kobiet膮. Ale nie by艂a pierwsza lepsza.

Gdyby teraz tam wszed艂, m贸g艂by j膮 zobaczy膰 w kom贸rce, jak porz膮dkuje miot艂y i szmaty. A potem 艣ci膮ga wypran膮 po艣ciel ze sznura. Turco za艂atwi艂 sencie prac臋, a za to zabiera艂 jej cz臋艣膰 wyp艂aty przez kilka pierwszych tygodni.

Tak mu o tym opowiada艂a. Pracowa艂a przez kilka nocy w jednym burdelu, a potem przenosi艂a si臋 do innego. I do kolejnego. Wola艂a pracowa膰 w nocy, bo wtedy trudniej by艂o zauwa偶y膰, 偶e jej cia艂o nie rzuca cienia.

Wsz臋dzie potrzebowano sprz膮taczek. A ta dziewczyna zarobi艂aby wi臋cej, pracuj膮c w 艂贸偶ku, co nie by艂o przecie偶 trudne.

Zanim Jona przypomnia艂 sobie, kim ona jest, ju偶 wiele razy zd膮偶y艂a zmieni膰 miejsce pracy, a nie m贸g艂 jej znale藕膰 bez wzbudzania podejrze艅. Nie by艂a z Salvatore, to wiedzia艂. By艂a jedynie kolejn膮 kobiet膮 na ulicy, prowadz膮c膮 zagadkowy 偶ywot jak inne.


Rozdzia艂 XI

Sier偶ant Calipari siedzia艂 z nogami na biurku, trzymaj膮c w r臋ce kartk臋 wydart膮 z jakiej艣 ksi臋gi rachunkowej. Nie podni贸s艂 wzroku, gdy Jona wszed艂 na posterunek.

- Kapral Jona, lord Joni - przywita艂 go. - Sp贸藕ni艂e艣 si臋. Jona mrukn膮艂 co艣 pod nosem i wyrwa艂 mu kartk臋 z r臋ki.

- Co to?

- Nic, je艣li kole艣, kt贸remu to zabra艂em, jest uczciwy. Brakuj臋 jednak kilku cyferek. - Sier偶ant pokr臋ci艂 g艂ow膮, taksuj膮c go wzrokiem. - Musisz wi臋cej spa膰. Wygl膮dasz, jakby艣 ca艂膮 noc nie zmru偶y艂 oka.

- Upi艂em si臋 - przyzna艂 Jona. - Rzuca艂em kamieniami w statki. A ty co robi艂e艣?

- Syn Franki pojawi艂 si臋 w mie艣cie, co艣 tam robi z nowymi ko艅mi dla jakiego艣 go艣cia. Zabra艂em go na walki ps贸w. Dzieciak sporo przegra艂. Ja mniej.

- Co si臋 dzisiaj 艣wi臋ci? - Jona wskaza艂 puste biurka. - Nie widz臋 pisarczyk贸w.

- Oni si臋 nie sp贸藕nili. Wys艂a艂em ich na obch贸d z ca艂膮 reszt膮. Niech szeregowcy nabior膮 troch臋 wprawy, przyda im si臋, jak awansuj膮 na kaprali. A s艂oneczko jest dobre dla zdrowia.

- Kiepski pomys艂, sier偶ancie. My艣lisz, 偶e wszyscy wr贸c膮 w jednym kawa艂ku?

- Mo偶e tak, mo偶e nie, zobaczymy. Porucznik chce, 偶eby艣my udali si臋 do domu Sabachthanich. Problem z jakim艣 szlachcicem. Ty jeste艣 szlachcicem, powiedzia艂, wi臋c ciebie tam posy艂a. To jaka艣 drobna sprawa. Szkoda mu czasu.

- No patrz, a my艣la艂em, 偶e b臋dzie stawa艂 na g艂owie, 偶eby jej pom贸c.

- 殴le my艣la艂e艣. Pono膰 sama poprosi艂a o ciebie. Czy偶by艣cie si臋 mieli ku sobie, lordzie Joni?

Jona usiad艂. Wcale mu si臋 nie podoba艂o, 偶e Sabachthani o niego poprosi艂a.

- By艂em z ni膮 raz czy dwa razy na herbatce.

- Du偶a przys艂uga - oceni艂 sier偶ant. - A teraz 偶膮da zap艂aty.

- Mo偶e i jestem lordem, ale tylko kapralem. Spr贸bujmy wkr臋ci膰 w to porucznika.

- Ha, jasne, zaczekaj, pi臋knie go o to poprosz臋... - zadrwi艂 Calipari. - Nikt nie chce zbli偶a膰 si臋 do Sabachthani bardziej, ni偶 musi. Id臋 z tob膮. Nikt mi nie kaza艂, ale nie dasz rady sam tego za艂atwi膰.

Jona przypuszcza艂, 偶e to podst臋p, ale nie mia艂 dowod贸w. Cie艣la bez skrupu艂贸w rzuci艂by go wilkom na po偶arcie. A Sabachthani by艂a bardziej niebezpieczna ni偶 wilki. Mo偶e chodzi艂o o ten wypadek podczas wsp贸lnej herbatki z lady El膮? To jeszcze pogarsza艂o spraw臋. Tak czy owak, obecno艣膰 Calipariego powinna by膰 pomocna, lecz w takich okoliczno艣ciach martwi艂a Jon臋 najbardziej.

Od藕wierny sk艂oni艂 si臋 i powiedzia艂 co艣 do tuby wpuszczonej w ziemi臋 pod jego stopami. Przyciska艂 ucho do wylotu, a偶 doby艂y si臋 stamt膮d jakie艣 niewyra藕ne d藕wi臋ki, kt贸re brzmia艂y niemal jak ludzka mowa. Od藕wierny sk艂oni艂 si臋 raz jeszcze, po czym machn膮艂 r臋k膮, zapraszaj膮c dw贸ch stra偶nik贸w miejskich do g艂贸wnych drzwi.

Jona rzuci艂 mu monet臋. W艂a艣nie tak, przekupuj膮c od藕wiernych, wkrada艂 si臋 na przyj臋cia w porze suchej.

Calipari nawet tego nie zauwa偶y艂. By艂 zbyt zaj臋ty, pr贸buj膮c podejrze膰 stalowe bestie ukryte w zagajniku wierzbowym. Ledwie je by艂o wida膰 za os艂on膮 drzew. Pas stratowanej ziemi wskazywa艂, kt贸r臋dy te kolosy chodz膮 do bramy i z powrotem.

Na podw贸rzu panowa艂a dziwna cisza. 呕aden ptak nie 艣piewa艂.

Calipari spojrza艂 w g贸r臋 domu.

- My艣lisz, 偶e to s艂u偶膮cy?

- Mo偶e - odpar艂 Jona. - Wiesz, co ukradziono? Calipari wzruszy艂 ramionami.

- Nie. Ale za艂o偶臋 si臋, 偶e to kto艣 ze s艂u偶by. - Wskaza艂 kciukiem zagajnik wierzbowy. - Albo jedna z tych machin.

- Chcesz je powiesi膰? Sier偶ant zachichota艂.

Jona poprawi艂 ko艂nierzyk. Zmieni艂 sw贸j naturalny kpi膮cy grymas w szeroki, nieszczery u艣miech.

- Got贸w, 偶eby si臋 przedstawi膰?

Calipari te偶 si臋 u艣miechn膮艂. Obaj wyci膮gn臋li z kieszeni karteczki z nadrukowanym imieniem, nazwiskiem, rang膮 i adresem posterunku. Wizyt贸wka Jony by艂a brudna i zagi臋ta na rogu, Calipariego za艣 nieskazitelnie czysta i bia艂a. Jona zapuka艂 ko艂atk膮 wyrze藕bion膮 na podobie艅stwo otwartej paszczy wieloryba. W drzwiach stan膮艂 kamerdyner. Uk艂oni艂 si臋.

- Stra偶nicy? Od kr贸la?

- Sier偶ant Nicola Calipari, zgodnie z 偶yczeniem. - Calipari poda艂 wizyt贸wk臋 i wyci膮gn膮艂 d艂o艅 do u艣ci艣ni臋cia.

Kamerdyner wzi膮艂 wizyt贸wk臋, ale d艂o艅 zignorowa艂.

- Lord Joni - przedstawi艂 si臋 Jona. Te偶 poda艂 wizyt贸wk臋 i wyci膮gn膮艂 d艂o艅.

Kamerdyner wzgardzi艂 jednym i drugim. Zwr贸ci艂 si臋 do sier偶anta Calipariego.

- Pan Sabachthani jest niedysponowany. Mo偶e kapitan m贸g艂by zawita膰 tu jutro.

Jona chwyci艂 kamerdynera za r臋k臋, u艣cisn膮艂 mu d艂o艅 i wepchn膮艂 wizyt贸wk臋 w klap臋 marynarki.

- Lord Sabachthani osobi艣cie o mnie poprosi艂, no i jestem - warkn膮艂. P贸藕niej wyja艣ni to Calipariemu. Nie mo偶na pozwoli膰 s艂u偶bie, by tob膮 pomiata艂a; to tylko s艂u偶ba. Je艣li jeste艣 co艣 wart, masz prawo nimi pomiata膰.

Kamerdyner odwr贸ci艂 si臋 do Jony.

- M贸wi艂em do dow贸dcy.

Calipari ledwie ukry艂 rozbawienie pod t膮 swoj膮 marsow膮 min膮.

- 呕aden tam ze mnie dow贸dca - odpar艂. - Jestem tylko sier偶antem. Pa艅stwo prosili o jakich艣 ludzi kr贸la, to i przyszli艣my. Mo偶emy wam pom贸c czy nie?

Kamerdyner gestem zaprosi艂 ich do 艣rodka, zostawi艂 obu w salonie i znikn膮艂. Calipari ju偶 mia艂 usi膮艣膰 na ogromnej sk贸rzanej otomanie, lecz Jona go powstrzyma艂, wskazuj膮c okno. St膮d by艂o wida膰 owadzie odn贸偶e jednego ze stra偶nik贸w, wystaj膮ce z zagajnika wierzbowego.

Z drzwi za p贸艂k膮 na ksi膮偶ki wy艂oni艂 si臋 majordomus. Na oko Jony niewiele si臋 r贸偶ni艂 od kamerdynera - starszy m臋偶czyzna z ewidentn膮 dworsk膮 manier膮, bez tytu艂u czy maj膮tku, kt贸re usprawiedliwia艂yby tak膮 postaw臋. Gdy zacz臋艂a si臋 wymiana zda艅 i zdawkowych uprzejmo艣ci, Jona siedzia艂 cicho. Majordomus贸w nie warto by艂o zaszczyca膰 rozmow膮. Calipari nie wiedzia艂 tego, nie zorientowa艂 si臋 te偶, 偶e dumny s艂ugus traktuje go z g贸ry.

Jona wyjrza艂 przez okno na podw贸rze, czekaj膮c, a偶 co艣 si臋 wydarzy.

Po trawie przemkn臋艂o stado ps贸w niczym 偶贸艂te li艣cie niesione na wietrze.

呕aden z tych ps贸w nie szczeka艂.

Majordomus pewnie gra艂 na zw艂ok臋, maj膮c nadziej臋, 偶e si臋 pozb臋dzie stra偶nik贸w. Lady Ela, c贸rka Sabachthaniego, mog艂a zej艣膰 do nich w ka偶dej chwili. S艂u偶ba domowa uskutecznia艂a w艂asne polityczne machinacje.

Jona ostatni raz ta艅czy艂 z El膮, gdy wkrad艂 si臋 na jej przyj臋cie. Ci臋偶ko porusza艂a si臋 na nogach i ca艂y czas zapl膮tywa艂a si臋 w sukni臋. Nie lubi艂a konwersowa膰 podczas ta艅ca. Pozwala艂a Jonie, by m贸wi艂 jej po imieniu, ale tylko gdy nikt nie s艂ysza艂. A je艣li zdarzy艂o im si臋 rozmawia膰 we dwoje w zat艂oczonym pokoju, lubi艂a go pyta膰 o ludzi poza murami posiad艂o艣ci Sabachthanich, gdzie 偶y艂a reszta mieszka艅c贸w Psiej Ziemi.

Opowiada艂 jej o przest臋pcach, kt贸rych aresztowa艂, i o tych, kt贸rych pu艣ci艂 wolno. Opowiada艂 o romansach kobiet i m臋偶czyzn, kt贸rzy nie mieli pa艂ac贸w.

Gdyby by艂 bogatszy, mo偶e posun膮艂by si臋 do tego, by nazwa膰 j膮 przyjaci贸艂k膮. A tak rozmawiali tylko wtedy, gdy zjawia艂 si臋 na przyj臋ciach, na kt贸re nikt go nie prosi艂. Co prawda czasem zaprasza艂a go na herbatk臋 do kogo艣, ale tylko po to, by innym pokaza膰, jak bardzo jest 艂askawa wobec mniej zamo偶nej szlachty. Teraz po raz pierwszy znalaz艂 si臋 w domu Sabachthanich za jej pozwoleniem.

Calipari i majordomus wci膮偶 rozmawiali o niczym. S艂u偶膮cy z premedytacj膮 zatrzymywa艂 ich tu do czasu, a偶 jego pa艅stwo naprawd臋 b臋d膮 nieosi膮galni. Tak膮 mia艂 prac臋 - grzecznie pozbywa膰 si臋 intruz贸w, nawet je艣li byli zaproszeni. Zapraszano mn贸stwo ludzi. Je艣li akurat wizyt臋 pa艅stwu sk艂ada艂 kto艣 wa偶niejszy, nie mia艂o 偶adnego znaczenia, co skradziono ani czego chciano od ludzi kr贸la. Calipari nie zdawa艂 sobie z tego sprawy. Jona m贸g艂 nie robi膰 nic i pozwoli膰, by problem jeszcze si臋 pog艂臋bi艂, zaj膮膰 si臋 tym kiedy indziej. M贸g艂 pozwoli膰, by majordomus wypchn膮艂 ich obu za drzwi. Albo m贸g艂 zmierzy膰 si臋 z tym od razu. Cie艣li bardziej si臋 podoba艂o, gdy si艂owo podchodzi艂 do zlece艅.

Odkaszln膮艂 wi臋c g艂o艣no i pstrykn膮艂 palcami.

- Przesta艅 marnowa膰 nasz czas. W 艣ledztwach kryminalnych ka偶da minuta si臋 liczy. Jak w艂a艣ciwie ludzie kr贸la mog膮 pom贸c lordowi Sabachthaniemu?

Majordomus wstrzyma艂 oddech. Poblad艂.

- Nie ma powodu by膰 nieuprzejmym, lordzie Joni

- odpar艂. - Pan Sabachthani potrzebuje pomocy w sprawie kradzie偶y psa.

- Czego?! - zdziwi艂 si臋 Calipari.

S艂u偶膮cy powiedzia艂 im o psie znalezionym w klasztorze 偶e艅skim Imama.

- No wi臋c pies zwia艂, a zakonnice go przygarn臋艂y

- zadrwi艂 Jona. - Co jest tu dla nas do roboty?

Majordomus potakn膮艂.

- By膰 mo偶e. Jednak偶e w klasztorze odnalaz艂 si臋 te偶 koszyk tego psa. I to w pokoju matki prze艂o偶onej.

Jona wyjrza艂 przez okno.

- Ci od Imama nie lubi膮 twojego pana od czasu ostatniej wojny - stwierdzi艂.

- Sk膮d wiadomo, 偶e to koszyk lorda Sabachthaniego? - zapyta艂 Calipari. - Czy mo偶na udowodni膰, 偶e koszyk znaleziony w klasztorze jest tym samym, kt贸ry znikn膮艂?

- Oczywi艣cie - odpar艂 majordomus. - Ale obawiam si臋, 偶e to ju偶 wszystko, co wiem.

Jona podni贸s艂 si臋 z otomany. Powoli podszed艂 do okna. Mia艂 ju偶 do艣膰 tego udawania.

- Mam rozumie膰, 偶e tw贸j pan prosi o pomoc kr贸la, ale nie raczy zes艂a膰 do nas kogo艣, kto co艣 wie?

- Lordzie Jona, panie kapralu, pan Sabachthani jest niedysponowany.

- A co z pani膮 tego domu? Ka偶dy szlachcic prosz膮cy ludzi kr贸la, by wykonali dla niego brudn膮 robot臋, winien zrobi膰 to osobi艣cie. Czy nie tak stanowi prawo?

- Nie ma powodu by膰 nieuprzejmym...

Jona chwyci艂 majordomusa za klapy, kopn膮艂 go kolanem w krocze i rzuci艂 na pod艂og臋. Odwr贸ci艂 si臋 do Calipariego.

- To tylko s艂u偶膮cy - wyt艂umaczy艂 si臋. - Na nic nam on.

Majordomus z trudem 艂apa艂 powietrze, twarz mia艂 czerwon膮 i wykrzywion膮. Calipari wsta艂 z otomany.

- Lordzie Joni, nie s膮dz臋, 偶e to by艂o potrzebne. - A ja tak. Prosili o mnie. 呕膮daj膮, 偶ebym przyszed艂, a potem nie racz膮 mnie dopu艣ci膰 przed swe oblicze? To ju偶 bezczelno艣膰. Jestem szlachcicem i oni to wiedz膮.

Je艣li lord Sabachthani nie chce, 偶eby艣my wypytywali jego s艂u偶b臋, dop贸ki nie poznamy wszystkich fakt贸w, to lepiej niech porozmawia z nami osobi艣cie. W gardle mi zasch艂o. Chod藕my poszuka膰 kuchni, mo偶e dostaniemy troch臋 herbaty. Gdyby gospodarz traktowa艂 nas z szacunkiem godnym najlepszych ludzi kr贸la, ju偶 dawno by nam j膮 podano.

- Jona, licz臋, 偶e wiesz, co robisz...

- Nie przejmuj si臋 s艂u偶b膮. Oni nami pomiataj膮, bo s膮dz膮, 偶e maj膮 do tego prawo. A nie maj膮. Nie mo偶na pozwoli膰 si臋 tak traktowa膰. Nie pami臋tam, gdzie jest kuchnia, ale znajd臋.

Majordomus powl贸k艂 si臋 na czworakach do drzwi, zbyt obola艂y, by wsta膰. Zarzuci艂 r臋k臋 na ga艂k臋 i z wielkim trudem pr贸bowa艂 j膮 przekr臋ci膰.

Dwaj stra偶nicy odeszli w pierwszym lepszym kierunku. Calipari zatrzyma艂 napotkan膮 pokoj贸wk臋 i zapyta艂 j膮 o drog臋 do kuchni. Okaza艂o si臋, 偶e musz膮 i艣膰 na drug膮 stron臋 domu.

Calipari zacz膮艂 gwizda膰.

- Czy u ciebie jest podobnie?

- Nie - odpar艂 Jona. - Sprzedali艣my wszystkie meble i rupiecie.

W kuchni przygotowali sobie bardzo drog膮 herbat臋 pos艂odzon膮 z艂otawym cukrem, ciep艂obr膮zowym jak przednia melasa. Calipari pierwszy raz w 偶yciu u偶ywa艂 takiego smako艂yku. Wsadzi艂 r臋k臋 do du偶ej torby z cukrem i wyci膮gn膮艂 gar艣膰, a potem zliza艂 go z d艂oni zdumiony.

Jona przygl膮da艂 si臋 temu z zaciekawieniem. To by艂o takie dziecinne. Sam w domu nie mia艂 cukru, ale zna艂 jego smak.

- Wszystko idzie zgodnie z twoim planem, lordzie Joni? - zapyta艂 Calipari, unosz膮c brew.

- My艣l臋, 偶e niebawem dost膮pimy niezmiernie mi艂ego spotkania z lady Sabachthani, a potem ju偶 nigdy nas tu nie zaprosz膮. Je艣li b臋dzie dla nas bardzo serdeczna, to znaczy, 偶e zedrze nam z pensji za ten cukier.

- To jest tego warte - rzek艂 Calipari rozmarzonym g艂osem, a potem przesun膮艂 j臋zykiem po d艂oni.

* * *

Po kilku zaledwie chwilach lady Ela Sabachthani pojawi艂a si臋 w kuchni, u艣miechni臋ta szeroko. W pi臋knej sukni i z twarz膮 pomalowan膮 niczym jej w艂asny portret by艂a 艣liczna jak jej pieni膮dze.

- Panowie! - powita艂a ich. - M贸j lordzie Joni, jak偶e dawno ci臋 nie widzia艂am! Koniecznie musz臋 urz膮dzi膰 kolejne przyj臋cie. Jak miewa si臋 twoja matka? - Poca艂owa艂a Jon臋 w oba policzki, zostawiaj膮c na jego twarzy dwie smugi pudru.

Jona sk艂oni艂 si臋 nisko.

- Moja matka zapewne uszy艂a t臋 sukni臋, pani - odpar艂. - Wygl膮dasz dzi艣 ol艣niewaj膮co. To mi艂a odmiana od w艂贸cz臋g贸w i cudzoziemc贸w, z kt贸rymi ca艂y dzie艅 si臋 u偶eram. - Uca艂owa艂 jej d艂o艅, a jej szeroki u艣miech sta艂 si臋 niemal szczery.

Sier偶ant Calipari sk艂oni艂 si臋 r贸wnie nisko, ale nie obdarzy艂a go nawet spojrzeniem. Jona nie pu艣ci艂 jej r臋ki.

- Tak si臋 ciesz臋, 偶e zechcia艂a艣 po艣wi臋ci膰 czas, by osobi艣cie si臋 z nami zobaczy膰. Twoja s艂u偶ba nie ma poj臋cia, co si臋 sta艂o w twoim domu.

Lady Ela nala艂a sobie herbaty do fili偶anki i zabra艂a r臋k臋 z jego d艂oni, by zamiesza膰 cukier.

- Tego nie zrobi艂 nikt st膮d. Kto艣 spoza tego domu... kto艣 z twego ukochanego miasta, lordzie Joni, wszed艂 w te progi, ukrad艂 jednego z moich najdro偶szych piesk贸w i zani贸s艂 go do klasztoru Imama. Psa znalaz艂a matka prze艂o偶ona we w艂asnym pokoju. Zwierz臋 ju偶 do nas wr贸ci艂o. A nasze wewn臋trzne 艣ledztwo ujawni艂o, 偶e winien jest kto艣 z zewn膮trz.

- Mimo wszystko - odpar艂 Jona - rozumiesz zapewne nasz sceptycyzm. Czemu kto艣 mia艂by tyle ryzykowa膰 dla jakiego艣 psa?

Jej 艣miech by艂 jak krystaliczny brz臋k dzwoneczk贸w.

- To pytanie do was, nie do mnie. Ja i m贸j ojciec nie robiliby艣my z tego sprawy, lecz uznali艣my, i偶 kr贸l chcia艂by wiedzie膰, 偶e ten z艂odziej mia艂 w sobie skaz臋 demon贸w. Niewykluczone wi臋c, 偶e po naszym pi臋knym mie艣cie grasuje demonowy pomiot.

- Demon?! - Calipari te偶 si臋 roze艣mia艂. - Elisht臋 odgrodzono ca艂e wieki temu. Bezimiennych zap臋dzono do podziemi. A teraz kradn膮 psy i kr臋c膮 si臋 po klasztorze?

Ela nawet nie spojrza艂a na sier偶anta.

- To ty jeste艣 艣ledczym, lordzie Joni - stwierdzi艂a. - I ty... kimkolwiek jeste艣... - Chwyci艂a Jon臋 za r臋k臋 i przyci膮gn臋艂a do siebie. - Wielu z tych, co boj膮 si臋 demon贸w, dr偶y te偶 przed moim ojcem. Nie chc臋 ju偶 s艂ysze膰 wi臋cej o tej przykrej sprawie.

Jona sk艂oni艂 g艂ow臋.

- Jak sobie 偶yczysz, pani.

- Lordzie Joni, jestem ci wdzi臋czna za pomoc. Lubi臋 mie膰 pewno艣膰, 偶e kto艣 przyb臋dzie, gdy go zawo艂am.

Nie podoba艂o mu si臋 to, ale mia艂a racj臋. Jest jej pieskiem, pos艂usznym na ka偶de skinienie, jak ka偶dy. Jej ojciec by艂 wp艂ywowym m臋偶czyzn膮, a ona by艂a wp艂ywow膮 kobiet膮. Jeszcze raz uca艂owa艂 j膮 w r臋k臋.

Lady Ela u艣cisn臋艂a d艂o艅 Calipariego i znieruchomia艂a.

- Sier偶ancie, wydajesz si臋 skonsternowany.

- Bo jestem, pani - przyzna艂. - Psy zazwyczaj nie znikaj膮 po cichu.

Potakn臋艂a.

- Tak, ale naszym wycinamy j臋zyki. Potem mog膮 jeszcze co艣 tam z siebie wydoby膰, lecz to niejedyne, co z nimi robimy.

Wysz艂a z kuchni, zostawiaj膮c ich samych. Calipari wypi艂 i odstawi艂 fili偶ank臋.

- No c贸偶. Smaczna herbata - rzek艂.

- Ju偶 i tak za bardzo nadu偶ywamy go艣cinno艣ci - odpar艂 Jona.

Czu艂 si臋 s艂abo. Jakim sposobem Sabachthani poznali, 偶e z艂odziej ma w sobie skaz臋 demona? Mia艂 ochot臋 wyskoczy膰 przez okno i uciec. Ale nie zamierza艂 偶y膰 w艣r贸d jeleni i dzik贸w, grzebi膮c w ziemi i 艣mietnikach w poszukiwaniu jedzenia, stale musz膮c mie膰 si臋 na baczno艣ci. Nie by艂 psem czmychaj膮cym w pop艂ochu. Jeszcze nie. Wyrwa艂 Calipariemu fili偶ank臋 i rzuci艂 j膮 do kosza razem ze swoj膮. Obie si臋 st艂uk艂y.

- A偶 tak ci臋 zdenerwowa艂a? - zapyta艂 Calipari zdumiony.

- Chod藕my ju偶.

Jona niemal czu艂 oddech 艂owc贸w na plecach. 艁owc贸w takich jak ja i m贸j m膮偶.

* * *

Sier偶ant Calipari chcia艂 przyjrze膰 si臋 murom klasztoru, zanim wejd膮 do 艣rodka. Nic nie wzbudza艂o szczeg贸lnych podejrze艅.

- Powiedz mi, kapralu - zacz膮艂 - jak demonowy pomiot wszed艂 do 艣wi膮tyni Imama, kt贸ra nie wpuszcza nikogo? Przez 艣cian臋?

- 艢wi膮tynia ma drzwi, nawet je艣li zamkni臋te. I okna, nawet je艣li wysoko nad ziemi膮.

- Zastan贸w si臋 chwil臋. Gdyby艣 chcia艂 si臋 tam dosta膰, to jak?

- Klucze - stwierdzi艂 Jona. - Wiem, co chcesz powiedzie膰. To robota kogo艣 z wewn膮trz.

- Albo jakiego艣 g艂upca - orzek艂 sier偶ant. - A demon mia艂 do艣膰 rozumu, by dosta膰 si臋 do posiad艂o艣ci Sabachthanich i do klasztoru. Znasz kogo艣, kto bywa i tu, i tu? Mo偶e grajek? Dostawca?

- Nikogo takiego nie znam. I 偶adnego demona, niestety - odpar艂 Jona. - Kto艣 ze skaz膮 trzyma艂by si臋 z daleka od miejsc, gdzie wci膮偶 chc膮 na niego polowa膰. Co艣 tu 艣mierdzi. Mo偶e lady Sabachthani wysia艂a nas tu, by da膰 zakonnicom co艣 do zrozumienia, ale nie wiem co. Nie zdziwi艂bym si臋. Nasz czas nic dla niej nie znaczy. Ci od Imama nawet nie wpuszcz膮 lorda Sabachthaniego do tej 偶ebraczej 艣wi膮tyni po tym, co zrobi艂 z czerwon膮 dolin膮, niewa偶ne, co jeszcze robi. Wejdziemy tam i przeka偶emy wiadomo艣膰. Kr贸l nie b臋dzie 偶y艂 wiecznie. Ludzie musz膮 si臋 na to przygotowa膰.

- Lordzie Joni, ty mo偶esz wybra膰, czyj膮 stron臋 bierzesz w tym wszystkim. Ale ja nie zamierzam. Jestem cz艂owiekiem kr贸la w Zagrodach i nic wi臋cej. Je艣li mamy wyjawi膰, 偶e jeste艣my pos艂a艅cami lady Sabachthani, sprawmy si臋 dobrze i oddajmy cze艣膰 Imamowi. Wol臋, 偶eby moja g艂owa pozosta艂a na swoim miejscu.

* * *

Jona ziewn膮艂.

- Ko艅czysz ju偶?

Calipari z nosem przy pod艂odze ca艂owa艂 czwart膮 z bia艂ych marmurowych gwiazd Imama. Wsta艂 powoli i sk艂oni艂 si臋 przed o艂tarzem, zanim usiad艂 obok Jony.

- I co? Pomog艂o?

- Musz臋 przycisn膮膰 par臋 zakonnic, wi臋c lepiej si臋 najpierw za to pomodli膰.

- My艣lisz, 偶e Imam b臋dzie mia艂 ci to za z艂e?

- My艣l臋, 偶e Imam nie omieszka艂by mnie zgnie艣膰 jak robaka. To samo tyczy si臋 lorda Sabachthaniego. Nie powinienem si臋 w to miesza膰. Nie bez powodu inni oficerowie trzymaj膮 si臋 z dala.

- Skoro Ela po mnie pos艂a艂a, nie prosi艂a o kogo艣, kto by si臋 przed ni膮 p艂aszczy艂. Ona ci臋 nie zna. A prosi艂a o mnie.

Calipari rozmasowa艂 kolana.

- Przez ciebie b臋d臋 musia艂 si臋 p艂aszczy膰 o wiele wi臋cej, wiem to...

Na parterze znajdowa艂a si臋 艣wi膮tynia Imama dla ludu. Na pi臋trach zakonnice 偶y艂y a偶 do 艣mierci w pokojach cichych jak grobowce. Na trzecim pi臋trze by艂y cele dla dziewcz膮t, z oknami otwartymi na gwiazdy Imama, cho膰 trudno by艂o je dostrzec przez 艣wiat艂o ulicznych lamp i chmury ci膮gn膮ce znad morza.

Jona spojrza艂 w g贸r臋 i pr贸bowa艂 wy艂owi膰 jaki艣 d藕wi臋k. Cisza.

Jaka艣 zakonnica w lu藕nych czarnych szatach wysz艂a przez drzwi za o艂tarzem. Zatrzyma艂a si臋, by poca艂owa膰 ci臋偶kie kamienie i dzwonki, a potem podesz艂a do balustrad oddzielaj膮cych wybranki Imama od zwyk艂ych mieszka艅c贸w miasta. Skrzywi艂a si臋, gdy zauwa偶y艂a dw贸ch ludzi kr贸la. Machn臋艂a do nich, 偶eby podeszli.

- Niepotrzebnie tu przyszli艣cie - odezwa艂a si臋. - Ten bezbo偶ny lord ju偶 odzyska艂 swoje plugastwo.

Calipari potar艂 r臋kami o nogawki spodni.

- Problem w tym... Z ca艂ym szacunkiem, siostro...

- Z w艂asnymi problemami radzimy sobie same. Nasze dziewczyny nale偶膮 do gwiazd. Nie wolno ich k艂opota膰 ziemskimi sprawami.

- Siostro, z ca艂ym szacunkiem... Na 艣wiecie jest wiele problem贸w i my pr贸bujemy co艣 z tym zrobi膰.

Zakonnica skrzy偶owa艂a r臋ce na piersi.

- Lord Sabachthani twierdzi, i偶 jest na tym skaza demona - ci膮gn膮艂 Calipari. - Ten, kto ukrad艂 koszyk, by艂 z Bezimiennych. Demonowy pomiot kr臋c膮cy si臋 po waszym klasztorze to powa偶na sprawa. Je艣li to prawda, mamy podstawy do wszcz臋cia 艣ledztwa.

- On to powinien wiedzie膰 po tym, co zrobi艂 z czerwon膮 dolin膮.

- On to powinien wiedzie膰 - powt贸rzy艂 Jona. - A my musimy wiedzie膰, czy kto艣 cokolwiek zauwa偶y艂, mo偶e nawet porozmawia膰 ze 艣wiadkami.

- Ja ju偶 wiem wszystko. Potraktowa艂y艣my t臋 spraw臋 powa偶nie. Jedna z dziewcz膮t podczas spowiedzi wspomnia艂a, 偶e widzia艂a co艣 dziwnego - przyzna艂a niech臋tnie. - My艣la艂a, 偶e mia艂a koszmar, ale to musia艂 by膰 ten wasz demon.

- A co widzia艂a konkretnie? - zapyta艂 Jona.

- Pe艂zn膮c膮 ciemn膮 sylwetk臋, jak we 艣nie. To co艣 mia艂o koszyk na plecach. Bardzo szczeg贸艂owo ten koszyk opisa艂a. Nigdy nie widzia艂a czego艣 takiego ani nie mog艂a widzie膰. To obiecuj膮cy znak dla zakonnicy, objawia膰 talent wieszczenia w tak m艂odym wieku.

Calipari zacisn膮艂 usta.

- Ta... ciemna sylwetka mia艂a koszyk i dziewczyna potrafi szczeg贸艂owo go opisa膰? A czy wie co艣 o osobie, kt贸ra go nios艂a?

- Niestety, nie.

- Mo偶emy z ni膮 pom贸wi膰? - zapyta艂 Jona.

- Niestety, nie.

- A czy mogliby艣my z ni膮 pom贸wi膰 w siostry obecno艣ci? - zasugerowa艂 Calipari. Zakonnica jedynie 艣ci膮gn臋艂a wargi. Spr贸bowa艂 raz jeszcze. - Albo siostrze zadamy pytania, a siostra przeka偶e jej. Us艂yszymy jej odpowiedzi zza kotary albo mog艂aby siostra wr贸ci膰 i nam je przekaza膰, je艣li ona musi by膰 w innym pokoju.

Zakonnica odwr贸ci艂a si臋 bez s艂owa wyja艣nienia. Wysz艂a za o艂tarz, gdzie by艂y ukryte schody. Calipari przekrzywi艂 g艂ow臋.

- To znaczy, 偶e si臋 zgodzi艂a? Jona wsta艂 i si臋 przeci膮gn膮艂.

- Naprawd臋 chcesz prowadzi膰 przes艂uchanie w taki spos贸b?

- Pewnie, 偶e nie - odpar艂 Calipari. - Jak je rozdzielimy? Dziewczyna nie wyjdzie zza balustrady.

- A my艣lisz, 偶e j膮 sprowadzi? Calipari westchn膮艂.

- Nie. Cokolwiek mieli艣my zrobi膰, mam nadziej臋, 偶e ju偶 to zrobili艣my.

- Pewnie tak - stwierdzi艂 Jona. - Lady Ela Sabachthani nie b臋dzie zadowolona, ale c贸偶, niewiele zdzia艂amy, gdy nie mo偶emy nikogo przepyta膰. Id臋 co艣 zje艣膰. Ju偶 mi burczy w brzuchu.

- Ja jeszcze d艂ugo nic nie prze艂kn臋 - rzek艂 Calipari. - Przez to wszystko robi mi si臋 niedobrze.

Jona dobrze wiedzia艂, co musi zrobi膰, by dotrze膰 do Aggie, zanim zrobi膮 to inni. Nie waha艂 si臋. Przeskoczy艂 przez balustrad臋, szybkim krokiem poszed艂 za o艂tarz i na schody prowadz膮ce do cichych korytarzy nowicjuszek, by膰 mo偶e jako pierwszy m臋偶czyzna, kt贸ry t臋dy chodzi艂 od czasu za艂o偶enia klasztoru.

Sier偶ant Calipari z艂apa艂 si臋 za g艂ow臋. Pr贸bowa艂 si臋 nie 艣mia膰. Lady Ela Sabachthani prosi艂a o Jon臋, a zna艂a go na tyle dobrze, by wiedzie膰, o kogo prosi. Mo偶e to wystarczy, by uchroni膰 ludzi kr贸la przed nadchodz膮cymi skargami.

* * *

Jona wszed艂 na pierwsze pi臋tro, a potem lawirowa艂 mi臋dzy stallami dla ch贸ru, zmierzaj膮c do kolejnego ci膮gu schod贸w. Z ciekawo艣ci zajrza艂 na drugie pi臋tro. By艂y tam korytarze z zamkni臋tymi drzwiami. Zastanawia艂 si臋, co by zobaczy艂 w tych izbach. Przeorysza mog艂a ch艂ost膮 zmusi膰 dziewczyn臋 do m贸wienia albo przebada膰 jej krew lub 艣lin臋 na obecno艣膰 demonowej skazy. Na trzecim pi臋trze ujrza艂 na korytarzu t臋 star膮 zakonnic臋, a obok niej speszon膮 Aggie. Jak gdyby nigdy nic podszed艂 do nich.

- Czemu to tak d艂ugo trwa? - zapyta艂. Aggie zerkn臋艂a na niego ukradkiem i znowu wbi艂a wzrok w pod艂og臋.

Stara zakonnica wrzasn臋艂a zaszokowana i rzuci艂a si臋 na Jon臋 - krzycza艂a, 偶e to ha艅ba i wstyd, 偶e Imam go za to pokarze, 偶e kr贸l dowie si臋 o tym blu藕nierstwie. Napar艂a na Jon臋 swym w膮t艂ym cia艂em. Nawyk艂a do popychania dziewcz膮t, ale nie miejskich stra偶nik贸w. Jona sta艂 nieruchomo jak ska艂a.

U艣miechn膮艂 si臋 do Aggie.

- Chcesz si臋 st膮d wydosta膰?

Nie odpowiedzia艂a, nie podnios艂a wzroku, a stara zakonnica nie przestawa艂a krzycze膰, z艂orzeczy膰 i odpycha膰 Jon臋. W drzwiach pojawi艂y si臋 inne dziewcz臋ta, przera偶one widokiem m臋偶czyzny w ich 艣wi臋tym miejscu. Jona delikatnie przypar艂 star膮 zakonnic臋 do 艣ciany i zapyta艂 Aggie:

- To ty widzia艂a艣 ten koszyk?

Potakn臋艂a i zrobi艂a krok do ty艂u. By艂a gotowa uciec. Z艂apa艂 j膮 woln膮 r臋k膮 za nadgarstek, 艣cisn膮艂 jak w imadle.

- Jestem cz艂owiekiem kr贸la i odpowiadam tylko przed nim, nie przed Imamem ani nikim innym. Jak m贸wi臋, 偶e masz co艣 zrobisz, robisz to. Jak chc臋 gdzie艣 i艣膰, to tam id臋. I m贸wi臋 ci: idziesz ze mn膮 - rzek艂. - Idziesz, bo inaczej wezw臋 posi艂ki, a moi koledzy wparuj膮 tu, dzwoni膮c i machaj膮c pa艂kami, rozwal膮 tu wszystko i wszystkich, kt贸rzy b臋d膮 si臋 im opierali. Idziesz, ale ju偶!

Na korytarzu rozp臋ta艂a si臋 burza krzyk贸w, 艂ez i wzajemnych oskar偶e艅. Stara zakonnica pr贸bowa艂a chwyci膰 Aggie, lecz Jona j膮 odepchn膮艂. Pad艂a na pod艂og臋 jak d艂uga.

Gdy wr贸ci艂 na parter, sier偶ant Calipari zn贸w si臋 modli艂. Wyra藕nie okazywa艂, 偶e nie ma nic wsp贸lnego z tym, co robi Jona. Nie chcia艂 nawet wiedzie膰, co robi. Gdy zobaczy艂 Jon臋 wy艂aniaj膮cego si臋 zza o艂tarza, prowadz膮cego dziewczyn臋, skoczy艂 na r贸wne nogi. Nowicjuszki w milczeniu st艂oczy艂y si臋 przy galerii na g贸rze niczym sp艂oszone ptaszki.

- Co ty wyprawiasz?!

Jona odpowiedzia艂 bez namys艂u:

- Jest aresztowana. S艂yszysz to, dziewczyno? Jeste艣 aresztowana. Wynosimy si臋 st膮d.

Wcale nie by艂 zachwycony sytuacj膮. Musia艂 chroni膰 Salvatore, a nie t臋 dziewczyn臋. Nie wiedzia艂 jeszcze, jak tego dokona. Na razie dzia艂a艂, nie my艣la艂. P艂on臋艂a w nim w艣ciek艂o艣膰. Nie mia艂 poj臋cia, co robi膰, lecz Salvatore musi by膰 bezpieczny. Bo je艣li Salvatore stanie si臋 krzywda, Kr贸l Nocy zrobi krzywd臋 jemu i jego matce.


Rozdzia艂 XII

M膮偶 przejrza艂 moje notatki. Mia艂 do mnie du偶o cierpliwo艣ci, cho膰 ja mog艂am mu odp艂aci膰 jedynie niezno艣n膮 opiesza艂o艣ci膮, przez co znajdowali艣my tylko niewielkie skupiska skazy. Przekaza艂am mu notatki z rozmy艣la艅 Rachel.

To nam nic nie da, powiedzia艂am.

Tego jeszcze nie wiemy. Lepiej wiedzie膰 za du偶o.

Widzimy za du偶o, wiemy za du偶o. Nienawidz臋 tego w miastach. Za du偶o zapach贸w i drobnych gest贸w ujawnia bolesn膮 prawd臋 o ludziach, do kt贸rej oni nigdy si臋 nie przyznaj膮 przed Erin, Imamem ani nikim innym.

Ja widz臋 tylko ciebie.

A ja ciebie. Uczucie Jony spowijaj膮 wspomnienia i nie chc膮 znikn膮膰, musz臋 si臋 wpycha膰 pod nie na sil臋.

Wspomnienia wi膮偶膮 si臋 z uczuciami. Dzielisz z nim jakie艣 wspomnienie i doznajesz jego uczu膰. Zapisuj to. Nie zaszkodzi, je艣li b臋dziemy wiedzie膰 za du偶o. Salvatore 偶yje od dawna, mo偶e po偶y膰 jeszcze troch臋 d艂u偶ej.

Gdyby艣my znale藕li ich szybciej... Gdy ktokolwiek ich znalaz艂...!

Wiem.

Na powr贸t zag艂臋bi艂 si臋 w moich notatkach, w mapach od Calipariego i listach do 艣wi膮ty艅 w sprawie skaz czekaj膮cych na oczyszczenie. Salvatore wci膮偶 nam umyka艂, a Rachel zdawa艂a si臋 istnie膰 jedynie w umy艣le Jony.

Spisa艂am wszystko, nawet je艣li nic to nie da艂o poza uspokojeniem mojego sumienia.

* * *

Aresztowanie Aggie doprowadzi艂o do tego, 偶e znalaz艂a si臋 poza klasztorem, w zamkni臋tym powozie. Lecz wcale nie sta艂a si臋 bardziej rozmowna. Wygl膮da艂a na chor膮. Jona i Calipari siedzieli naprzeciw niej, w razie czego gotowi zas艂oni膰 drzwi w艂asnymi cia艂ami. Nie mia艂a poj臋cia, co j膮 teraz czeka. Nic nigdy jej na to nie przygotowa艂o. Z okna powozu, w 艣wietle s艂o艅ca, obserwowa艂a t臋 sam膮 ulic臋, kt贸r膮 widzia艂a z okna swojej celi. Milcza艂a.

- Od jak dawna wymykasz si臋 z klasztoru? - zapyta艂 Jona.

Nie odpowiedzia艂a. Za艣mia艂 si臋.

- Patrz臋 na ciebie i wiem, 偶e wymyka艂a艣 si臋 w nocy. Zakonnice tego nie widz膮. Ale ja tak. 呕u艂a艣 czerwienic臋. Masz przebarwienia na wargach i z臋bach. Kto艣 ci j膮 da艂 czy sama kupi艂a艣?

Jeszcze bardziej poblad艂a, o ile to by艂o w og贸le mo偶liwe.

- Ja... - Wzi臋艂a g艂臋boki oddech. - Kupowa艂am. Sier偶ant Calipari uni贸s艂 brwi. Jona nigdy nie uchodzi艂 za bystrzaka. By艂 raczej typem bezmy艣lnego brutala.

Jona dostrzeg艂 to nieoczekiwane uznanie na twarzy sier偶anta i na chwil臋 zapomnia艂 o celu swych dzia艂a艅. Szybko jednak znowu sobie u艣wiadomi艂, 偶e ma chroni膰 Salvatore.

- Nie b贸j si臋, nikomu nie powiem - przekonywa艂. - Ja te偶 bym stamt膮d uciek艂. Rozebra艂bym ten klasztor ceg艂a po cegle. Jak wychodzi艂a艣?

- Niekt贸re z nas krad艂y klucze - przyzna艂a. Pozory pobo偶nej dziewczyny z zakonu opad艂y. Zgarbi艂a si臋 i opar艂a bokiem o drzwi. - Jestem wyko艅czona. Macie mo偶e troch臋 czerwienicy przy sobie?

- Jest nielegalna - przypomnia艂 Calipari. - Ile dziewczyn?

- Co?

- Ile si臋 wymyka艂o? Ile? - dopomina艂 si臋 sier偶ant.

- Ka偶da czasem to robi - wyja艣ni艂a. - Nawet sama przeorysza.

Calipari si臋 za艣mia艂.

- Masz ch艂opaka? - Tak.

- Tylko jednego? - wtr膮ci艂 si臋 Jona. - Ch臋tnie poznamy wszystkich go艣ci, kt贸rzy uganiaj膮 si臋 za dziewczynami z zakonu. Mo偶e to on kupowa艂 ci czerwienic臋, a ty nawet nie wiesz, 偶e ma przez to k艂opoty.

Musia艂a si臋 nad tym zastanowi膰. Przez chwil臋 zn贸w wygl膮da艂a jak nowicjuszka, a nie jak jaki艣 zadziorny dzieciak.

- By艂o paru takich... - Nie mia艂a poj臋cia, co stanie si臋 z Salvatore, je艣li co艣 powie, wi臋c udawa艂a tward膮, nie m贸wi膮c nic. Jona wiedzia艂, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej to imi臋 wyjdzie na jaw. Calipari m贸g艂 j膮 z艂ama膰, gdyby mia艂 ku temu okazj臋. A wtedy on i matka s膮 zgubieni.

Zmierzy艂a go wzrokiem od st贸p do g艂贸w.

- Lubisz ta艅czy膰?

- Owszem - przyzna艂. - C贸偶, trzeba by艂o ci臋 aresztowa膰 i z g贸ry za to przepraszam. Musimy ci zada膰 par臋 pyta艅. Nie ma innego sposobu. Chcesz, 偶eby艣my ci臋 jeszcze oskar偶yli? Dzi臋ki temu sp臋dzisz kilka nocy poza klasztorem.

- Nie, dzi臋kuj臋.

Sier偶ant ledwo powstrzymywa艂 si臋 od z艂o艣liwego grymasu. Jona lekko skin膮艂 g艂ow膮 na niego. Calipari nachyli艂 si臋 do dziewczyny.

- By艂a艣 na mie艣cie w zesz艂ym tygodniu? Za艣mia艂a si臋.

- Nie. A pan?

- Kiedy ostatnio si臋 wymkn臋艂a艣?

- Nie pami臋tam dok艂adnie. Ale dawno temu. Calipari prychn膮艂.

- Zabawne, przyznajesz, 偶e si臋 wymyka艂a艣, lecz akurat nie tej nocy. Dziewczyny, kt贸re si臋 wykradaj膮, zwykle maj膮 wi臋cej rozumu. I rozwagi. Facet w celi zakonnej to pow贸d, by zacz膮膰 krzycze膰 o pomoc. A ty po prostu odwr贸ci艂a艣 si臋 na drugi bok i zasn臋艂a艣. Tak powiedzia艂a艣 przeoryszy, prawda? Pom贸偶 nam albo pojedziemy prosto na posterunek, a tam to dopiero sobie porozmawiamy.

- Jed藕my. Zakonnice Imama mnie nie opuszcz膮 w potrzebie.

- A Imam wie o twojej czerwienicy i o wymykaniu si臋? - zagadn膮艂 Calipari.

- Wych艂oszcz膮 mnie i tyle. To sprawa mi臋dzy mn膮 a nimi. Kr贸lowi nic do tego.

Calipari podrapa艂 si臋 po g艂owie.

- Jona, nie ma sensu tak si臋 cacka膰 przez drobn膮 kradzie偶. Powinni艣my t臋 dziewczyn臋 zwyczajnie sprawdzi膰. Wszystkim zale偶y tylko na demonowej krwi.

- A jak si臋 sprawdza obecno艣膰 demonowej krwi?

- Jona doskonale wiedzia艂 jak. Mia艂 jednak nadziej臋, 偶e Calipari nie ma poj臋cia.

- Musimy pobra膰 troch臋 krwi od niej - odpar艂 sier偶ant.

Dziewczyna skrzywi艂a usta i zaplot艂a r臋ce na piersi.

- No nie, teraz to ju偶 pr贸bujecie mnie nastraszy膰. Nie mo偶ecie mnie skrzywdzi膰. Imam was...

- Nie musimy nikogo pyta膰 o pozwolenie - warkn膮艂 Jona. - Jeste艣 w r臋kach ludzi kr贸la. Mogliby艣my poder偶n膮膰 ci gard艂o i wyrzuci膰 cia艂o z powozu, a nikt w 偶yciu by si臋 nie dowiedzia艂 o twojej 艣mierci. - Jona uda艂, 偶e ziewa. Promiennie si臋 do niej u艣miechn膮艂. Ona naprawd臋 si臋 nie spodziewa艂a, 偶e pewni ludzie mog膮 wtargn膮膰 do 艣wi膮tyni i przemoc膮 j膮 stamt膮d wyrwa膰, mog膮 j膮 powiesi膰, je艣li na to zas艂u偶y艂a, a nawet spali膰 偶ywcem na stosie. Chyba uwierzy艂a, 偶e mogli poder偶n膮膰 jej gard艂o. Rzecz jasna, ani Calipari, ani kr贸l by na to nie pozwolili.

- Mo偶emy zabi膰 ci臋 tu i teraz, a potem powiedzie膰, 偶e stawia艂a艣 op贸r - wtr膮ci艂 si臋 Calipari.

Jona dotkn膮艂 palcem jej nosa.

- We藕miemy twoj膮 krew, dziewczyno. We藕miemy wszystko, czego b臋dziemy chcieli, w majestacie prawa i w imi臋 kr贸la.

Wyjrza艂a z powozu. Skuli艂a si臋.

- Czy mo偶emy ju偶 z tym sko艅czy膰? - zapyta艂a hardo. Sier偶ant Calipari wyci膮gn膮艂 nog臋 przed siebie na ca艂膮 szeroko艣膰 kabiny, by zagrodzi膰 drzwi po swojej stronie. Jona poszed艂 za jego przyk艂adem i os艂oni艂 swoj膮 flank臋.

- Osobi艣cie nie przepadam za obijaniem 艣licznotek - powiedzia艂 Calipari. - Ale m贸j kolega Jona nie ma opor贸w. Raptem dzi艣 rano pobi艂 pewnego majordomusa za jedno s艂贸wko za du偶o. Staruszka. Kt贸ry nie m贸g艂 si臋 broni膰. To by艂 s艂u偶膮cy wa偶nego lorda, ale nikt nie mo偶e nas powstrzyma膰, gdy ju偶 na co艣 si臋 zdecydujemy, a kr贸l to w艂a艣nie w nas lubi.

Dziewczyna zn贸w wyjrza艂a przez okno. Milcza艂a jak zakl臋ta. Pow贸z leniwie toczy艂 si臋 po ulicy.

- Powiedz co艣 - odezwa艂 si臋 Jona. Cisza.

- Kogo艣 os艂aniasz, a przez to mo偶e ci si臋 sta膰 krzywda. Lord Sabachthani wie na pewno, 偶e zrobi艂 to kto艣 z demonow膮 skaz膮. Jaki艣 demonowy pomiot ukrad艂 mu psa.

Dziewczyna dalej milcza艂a.

Jona zacisn膮艂 pi臋艣膰. Nim zd膮偶y艂 si臋 zastanowi膰, uderzy艂. Z艂ama艂 dziewczynie nos. Pociek艂a krew.

- Im szybciej zaczniesz m贸wi膰, tym szybciej zdo艂amy dorwa膰 tego, kt贸rego os艂aniasz, i zrobi膰 mu to samo.

Wstrzyma艂a oddech. Unios艂a r臋ce do twarzy. Krew zbroczy艂a jej bia艂e d艂onie.

Sier偶ant Calipari spojrza艂 gniewnie na partnera i wyci膮gn膮艂 brudn膮 chusteczk臋.

- Odchyl g艂ow臋 - poleci艂, przyciskaj膮c chustk臋 do jej nosa. - Odchyl, m贸wi臋. To powstrzyma krwawienie.

Teraz oddycha艂a ma艂ymi, urwanymi haustami. P艂aka艂a. Wtuli艂a si臋 w r贸g powozu. Calipari delikatnie odchyli艂 jej g艂ow臋.

Jona nie zrobi艂 nic, by dziewczynie pom贸c. Po艂o偶y艂 but na siedzeniu naprzeciwko, wyprostowan膮 nog膮 blokuj膮c drzwi. Wytar艂 pi臋艣膰 o spodnie, a potem za艂o偶y艂 r臋ce na piersi.

Musia艂 nakr臋ca膰 jej strach do momentu, gdy b臋dzie gotowa wyda膰 Salvatore, a potem j膮 powstrzyma膰. Musia艂 to zrobi膰, by chroni膰 siebie i matk臋.

Powinien czu膰 si臋 gorzej, ni偶 si臋 czu艂. Jego odraza do samego siebie by艂a niczym okruch lodu, kt贸ry topnieje zaraz po wynurzeniu si臋 na powierzchni臋, by po chwili sta膰 si臋 jedynie wspomnieniem.

* * *

Sier偶ant Calipari wyszed艂 i otworzy艂 dziewczynie drzwi powozu.

- Chod藕 do 艣rodka - poprosi艂 grzecznie. - Szybko! Bo og艂uszymy ci臋 i zaniesiemy, jak b臋dzie trzeba.

To nie b臋dzie konieczne. Ju偶 nie zamierza艂a si臋 opiera膰. Jona poprowadzi艂 j膮 na posterunek, Calipari szed艂 tu偶 za ni膮. Krew zala艂a jej ca艂膮 twarz i ca艂e szaty.

Sier偶ant zamkn膮艂 dziewczyn臋 w pustej sali przes艂ucha艅. D艂ug膮 chwil臋 sta艂 przy drzwiach, trzymaj膮c ga艂k臋, oddychaj膮c powoli. W ko艅cu odwr贸ci艂 si臋 do Jony.

- Czemu j膮 uderzy艂e艣? Czemu tak mocno, tak wcze艣nie?

- Teraz ju偶 nie jest taka bezczelna.

- Ani taka rozmowna.

- I tak musimy zbada膰 jej krew - przypomnia艂 Jona. - Teraz mamy jej w br贸d. Pi臋kna otwarta rana, kt贸r膮 mo偶emy rozgrzeba膰. A pannica jest na tyle wystraszona, 偶e powie nam, kt贸re jeszcze dziewczyny uciekaj膮 nocami na miasto.

- Yhm. Podaj mi czysty papier. - Calipari wskaza艂 puste biurko pisarczyka, kt贸rego u偶ytkownik bawi艂 si臋 w kaprala w Zagrodach.

Jona si臋gn膮艂 po papier i nadzia艂 si臋 na pi臋艣膰 Calipariego. Jakby stos cegie艂 spad艂 mu na twarz. Nos zatrzeszcza艂, trysn臋艂a krew. Sier偶ant podni贸s艂 r臋ce Jony z czystym papierem do nosa niczym chusteczk臋. Sam te偶 wzi膮艂 dla siebie troch臋 papieru.

- Zosta艅 tutaj - rozkaza艂. - Nastawi臋 dziewczynie nos. Jak sko艅cz臋, zajm臋 si臋 twoim. Ona czeka艂a, to i ty mo偶esz poczeka膰.

Calipari mia艂 stru偶ki krwi na d艂oni. Gdyby w pobli偶u by艂a 艣wieca, mog艂aby si臋 zaj膮膰. Gdyby wytar艂 j膮 o chusteczk臋, materia艂 po godzinie by艂by dziurawy jak sito, a przed ko艅cem dnia zmieni艂by si臋 w popi贸艂. Kartki ju偶 teraz rozpada艂y si臋 Jonie w r臋kach. Stara艂 si臋 nie zakrwawi膰 koszuli. Mia艂 kilka zapasowych, kt贸re uszy艂a mu matka, by ukry膰, jak szybko niszczy koszule od munduru, ale wszystkie by艂y w domu.

Wybuchn膮艂 艣miechem mimo b贸lu. Wszak co dzie艅, ka偶dego dnia mogli go odkry膰, zabi膰, spali膰 偶ywcem za to, 偶e 偶yje.

- Id藕 umy膰 r臋ce - rzek艂 do Calipariego. Mia艂 ochot臋 to wykrzycze膰, lecz si臋 opami臋ta艂 i czym pr臋dzej wymy艣li艂 pow贸d. - Chyba nie chcesz, 偶eby dziewczyna zobaczy艂a krew na twoich r臋kach. Ju偶 i tak si臋 boi.

Calipari wytar艂 r臋k臋 w czyst膮 kartk臋 i pomi臋t膮 wrzuci艂 do kosza.

- 艢miej si臋 dalej, to na dok艂adk臋 po艂ami臋 ci szcz臋k臋. - Nie zauwa偶y艂, 偶e papier rozpada si臋 w koszu.

Pisarczyki wysz艂y patrolowa膰 ulice, wi臋c na posterunku nie by艂o nikogo innego. 呕eby tylko Calipari si臋 nie zorientowa艂... Zaraz p贸jdzie do sali przes艂ucha艅. Nie b臋dzie grzeba艂 w koszu i gapi艂 si臋 na krew prze偶eraj膮c膮 wszystkie 艣mieci, obracaj膮c膮 wszystko w popi贸艂. Gdyby jednak w tej chwili wszed艂 kto艣 inny...

Jona ockn膮艂 si臋 z tych rozmy艣la艅, bo Calipari prawi艂 mu kazanie:

- Na og贸艂 dobry z ciebie stra偶nik. Nie pierwszy raz ci odbija. Ale tym razem posun膮艂e艣 si臋 za daleko. Za ci臋偶ko pracujesz ostatnio. Zr贸b sobie par臋 dni przerwy. Zosta艅 w domu z matk膮. Albo wyjed藕 gdzie艣 z dziewczyn膮. Wszystko jedno. Czekam na podanie do jutra rana. Przyklepi臋 wszystko, gdzie b臋dzie napisane, 偶e bierzesz kilka dni bezp艂atnego urlopu.

Nos przesta艂 krwawi膰. Skrzepy zastyg艂y na sk贸rze, sw臋dz膮c jak oparzenie. Jego rany nie tylko bola艂y; kwas troch臋 piek艂, niczym silna wysypka. Jona wytar艂 krew papierem. Nie mia艂 du偶o czasu, by go schowa膰, a Calipari sta艂 tu偶 obok. Zgni贸t艂 papier w kulk臋 i wepchn膮艂 sobie do ust. Nie smakowa艂o jak krew. Smakowa艂o jak dym i rt臋膰. Prze艂kn膮艂 mi臋kk膮, rozpadaj膮c膮 si臋 mas臋. Si臋gn膮艂 do nosa i pchn膮艂 chrz膮stki z powrotem, mniej wi臋cej na miejsce. Trzask by艂 okropny, a bola艂o gorzej ni偶 cios. Z oczu pociek艂y mu 艂zy. Zacisn膮艂 z臋by i poczu艂 b贸l sp艂ywaj膮cy po ciele a偶 do palc贸w u st贸p. Chwyci艂 gar艣膰 papieru, by wytrze膰 kolejne stru偶ki krwi. St艂umi艂 b贸l i zdoby艂 si臋 na gniewne spojrzenie.

- Umyj r臋ce, sier偶ancie - powiedzia艂, ju偶 spokojny. - Przestraszysz j膮, jak tam wejdziesz, cuchn膮c od mojej krwi. Trzeba dziewczyn臋 przebada膰. Chyba nie chcesz skazi膰 pr贸bki moj膮 krwi膮, prawda?

- Dasz rad臋 troch臋 si臋 przej艣膰?

- Dam rad臋, sier偶ancie.

- To id藕, przynie艣 jak膮艣 ro艣lin臋, jakie艣 warzywo. Dam ci chusteczk臋, kt贸r膮 dziewczynie przy艂o偶y艂em do twarzy. Mo偶na tego u偶y膰, nie? Demonowa krew szybko zabija ro艣liny. Tak s艂ysza艂em.

- Zgadza si臋 - przytakn膮艂 Jona.

Calipari zanurzy艂 d艂onie w misce wody. Osuszy艂 r臋ce i podni贸s艂 pusty kosz spod biurka. Zwymiotowa艂 do niego.

- Wida膰 si臋 starzej臋 - rzek艂 zdyszany. - 呕eby je艣膰 krew, ty debilu... - Odstawi艂 kosz i otar艂 twarz. - Jeszcze tu jeste艣? Id藕 po jak膮艣 ro艣lin臋.

- Tylko si臋 upewniam, 偶e nie zejdziesz na miejscu.

- Ty masz po艂amany kinol, a ja s艂aby 偶o艂膮dek. Zabieraj si臋 st膮d.

Patrzyli na siebie, 偶aden nie zrobi艂 ani kroku. W ko艅cu, po d艂u偶szej chwili, Jona ruszy艂 do drzwi. Calipari poszed艂 do dziewczyny. Gdy sier偶ant znikn膮艂 z pokoju, Jona chwyci艂 kosz z wymiocinami i ten z niszczej膮cymi papierami, kt贸re przyciska艂 do krwawi膮cego nosa. Wybieg艂 na zewn膮trz, otworzy艂 kratk臋 艣ciekow膮 i wrzuci艂 oba do 艣rodka. Powinien wymieni膰 wod臋 w miednicy, ale to by za d艂ugo trwa艂o. Gdy znajdzie jak膮艣 ro艣lin臋, skazi j膮, zanim kto艣 przyjdzie, i skorzysta z wody w misce, bo wtedy ca艂y posterunek trzeba b臋dzie oczy艣ci膰.

Calipari za dobrze sobie radzi艂 z przes艂uchaniami, by go zostawi膰 samego z dziewczyn膮. Jona musia艂 si臋 spieszy膰. Gdy sier偶ant wyszed艂 z sali przes艂ucha艅 z zakrwawion膮 chusteczk膮, kt贸r膮 od niej odzyska艂, Jony jeszcze nie by艂o. Calipari ju偶 mia艂 zostawi膰 chusteczk臋 na biurku i wr贸ci膰 do Aggie, gdy wpad艂 zdyszany Jona.

- Przynios艂em jab艂ko.

- To wystarczy?

Jona wzruszy艂 ramionami. Calipari poda艂 mu chusteczk臋.

- Powiedz mi, czy dziewczyna jest czysta. A potem jazda do domu. Mam ci臋 ju偶 do艣膰.

- Tak jest, sier偶ancie! - Jona zasalutowa艂. Sier偶ant Calipari wyszed艂 z pokoju.

Jona splun膮艂 na jab艂ko. Nie zacz臋艂o si臋 psu膰 do艣膰 szybko. Potar艂 je wi臋c o obola艂y nos, gdzie pociek艂o troch臋 g臋stej, nie do ko艅ca zakrzep艂ej krwi. Jab艂ko zbr膮zowia艂o w tym miejscu.

Nani贸s艂 troch臋 w艂asnej krwi na chusteczk臋, tak na wszelki wypadek. Odrobin臋, by tylko zniszczy艂a nieco materia艂. Gdy ju偶 wystarczaj膮co si臋 przygotowa艂, wszed艂 do sali przes艂ucha艅. Dziewczyna by艂a speszona i patrzy艂a na swoje r臋ce. Calipari milcza艂, czekaj膮c na wyrok.

Jona po艂o偶y艂 jab艂ko na st贸艂, wypalonym miejscem w stron臋 Calipariego.

Sier偶ant popatrzy艂 skonsternowany. Obaj wyszli na zewn膮trz.

- Sprawdzimy j膮 raz jeszcze - stwierdzi艂 Calipari.

- Jasne. Ale to ty tamowa艂e艣 jej krwawienie. Ja tylko raz uderzy艂em. Wi臋c tu zosta艅, a ja p贸jd臋 po jak膮艣 ro艣lin臋. Nie wpuszczaj nikogo. Lepiej niech to si臋 nie rozniesie.

Calipari chyba nie s艂ucha艂.

- Chc臋 si臋 upewni膰 - powiedzia艂 jakby do siebie.

Zapachnia艂o p艂on膮cym stosem. Jona zamierza艂 doprowadzi膰 do 艣mierci dziewczyny. Jak dot膮d sz艂o mu 艂atwiej, ni偶 si臋 spodziewa艂.

Na ulicy znalaz艂 sadzonki kwiat贸w cebulkowych w doniczkach, wystawione na sprzeda偶. W imieniu kr贸la zarekwirowa艂 trzy.

Nie by艂o mu 偶al tych trzech cebulek. Wiedzia艂, co powinien czu膰 wobec tej dziewczyny, a czu艂 niewiele wi臋cej ni偶 wobec tych ro艣lin.

Gdyby by艂 normalnym cz艂owiekiem, pr贸bowa艂by j膮 ocali膰 - bo by艂a pi臋kna, bo to nie jej wina, bo pragn臋艂a tylko zazna膰 wolno艣ci. Jona chcia艂 czu膰 si臋 jak kto艣, kto m贸g艂by pr贸bowa膰 j膮 ocali膰. Chcia艂 czu膰 wobec niej co艣, co nie dotyczy艂o wy艂膮cznie jego samego.

* * *

Stara艂em si臋 twoj膮 dziewczyn臋 ochroni膰, Salvatore. Po prostu tak wysz艂o. Pr贸bowa艂em co艣 zrobi膰. Ale nie by艂em do艣膰 sprytny. To moja wina, chc臋, 偶eby艣 to wiedzia艂.

Jak膮 dziewczyn臋?

Nie pami臋tasz jej.

Mo偶e. Jak mia艂a na imi臋? Przypomnij mi.

Aggie. Je艣li nie zrobimy czego艣, by j膮 ocali膰...

Czekaj... ta z zakonu, tak? Dobra dziewczyna. Nie wiedzia艂a, w co si臋 pakuje. Nigdy nic nie podejrzewa艂a. Je艣li ma k艂opoty, powinni艣my co艣 zrobi膰.

W艂a艣nie to m贸wi臋. Postaram si臋 wszystko naprawi膰. Mo偶esz z ni膮 uciec, ukry膰 si臋 gdzie艣 na jaki艣 czas. Zak艂adam, 偶e jej pomo偶emy, ty i ja. Pr臋dzej czy p贸藕niej domy艣li si臋, kim jeste艣, ale nikomu o tym nie powie, bo b臋dzie zbiegiem i sama by wpad艂a. A potem, gdy ci臋 rzuci, b臋dzie mia艂a woln膮 r臋k臋 i mo偶e u艂o偶y膰 sobie 偶ycie gdzie艣 indziej.

Chc臋 pom贸c. Przykro mi, 偶e j膮 to spotka艂o. Naprawd臋 mi przykro. Co mo偶emy zrobi膰?

Ju偶 pr贸buj臋. A ty znikaj st膮d, nie chc臋 ci臋 widzie膰. Nos mnie boli. Mam ochot臋 ci zdrowo przy艂o偶y膰 za to wszystko.

Nie z moj膮 krwi膮. Cho膰 raz trzymaj si臋 z dala od moich cieni, 偶a艂osny zabijako.

* * *

Jona wypu艣ci艂 troch臋 krwi z pogruchotanego nosa na ziemi臋 wok贸艂 sadzonki. Ro艣lina nieznacznie zbr膮zowia艂a na obrze偶ach li艣ci, ale nie zwi臋d艂a od razu. Minie troch臋 czasu, nim skaza dotrze do wn臋trza cebuli. Jona splun膮艂 na sadzonk臋, tak dla pewno艣ci. Jego 艣lina te偶 by艂a toksyczna, cho膰 mniej.

W sali przes艂ucha艅 sier偶ant Calipari uroni艂 kilka kropli krzepn膮cej krwi z rozbitego nosa dziewczyny do doniczki. Czekali, uwa偶nie obserwuj膮c ro艣lin臋. Troch臋 to trwa艂o. Wpierw zbr膮zowia艂a na li艣ciach, potem rozk艂ad przeni贸s艂 si臋 dalej. Cebula zapad艂a si臋, zgni艂a.

Calipari przekrzywi艂 g艂ow臋. Wsta艂, ale zdawa艂o si臋, 偶e nie wie czemu. Usiad艂 ponownie.

- Imamici sprawdzaj膮 dziewczyny, nie? Zakonnice te偶, prawda?

- Najwyra藕niej nie - odpar艂 Jona. - Chcesz, 偶ebym przyni贸s艂 kolejn膮 ro艣link臋?

- Tak.

Dziewczyna mia艂a oczy wielkie jak spodki. Nie pojmowa艂a, co si臋 dzieje. Jakby nagle si臋 dowiedzia艂a, 偶e jest ryb膮, 偶e wszyscy to wiedzieli od razu, jak tylko j膮 zobaczyli, a ona ca艂y czas my艣la艂a, 偶e jest cz艂owiekiem. D艂ugo potrwa, zanim to do niej dotrze.

Jona wr贸ci艂 do g艂贸wnego pokoju, gdzie zostawi艂 dwie doniczki na biurku kt贸rego艣 z pisarczyk贸w. Zrobi艂 z kolejn膮 sadzonk膮 to samo co z poprzedni膮 i zani贸s艂 j膮 do sali przes艂ucha艅.

Sier偶ant Calipari ci臋偶ko przygarbi艂 si臋 w krze艣le. Wygl膮da艂 na niemal tak samo wstrz膮艣ni臋tego jak Aggie. Nikomu tego nie 偶yczy艂. Nie chcia艂 mie膰 z tym do czynienia w swoim rewirze.

- Czego艣 nam nie m贸wisz?

Z trudem szuka艂a s艂贸w. Nie znalaz艂a 偶adnych. Zacisn臋艂a usta i spu艣ci艂a wzrok.

Tym razem Calipari naci膮艂 jej palec sztyletem. Krew pociek艂a na 艂ody偶k臋 kwiatu. Patrzyli na ro艣lin臋, czekaj膮c, a偶 zwi臋dnie.

Wszyscy wstrzymali oddech.

Najpierw zwiotcza艂y p艂atki, potem obrze偶e li艣ci, a potem ca艂a ro艣lina obumar艂a.

Jona pierwszy odetchn膮艂. Opar艂 si臋 o zamkni臋te drzwi.

- Je艣li znajdziemy jeszcze kogo艣 takiego jak ty, zaci膮gniemy go tutaj i spalimy tak jak ciebie - rzek艂. - Je艣li kto艣 ci臋 ukrywa艂 albo ci pom贸g艂, te偶 trafi na stos. Tak to wygl膮da.

Gdyby mia艂a zdradzi膰 Salvatore, to teraz lub nigdy. Pokr臋ci艂a g艂ow膮, 艣miertelnie blada.

- Nie - wyszepta艂a.

- Zabierz j膮 do celi na samym ko艅cu - odezwa艂 si臋 Calipari. - Trzymaj j膮 z dala od ludzi. Wywie艣 ostrze偶enia. Nie wpuszczaj tu nikogo, p贸ki nie b臋dziemy mogli... Musz臋 zawiadomi膰 kapitana.

Jona za艂o偶y艂 dziewczynie kajdanki na r臋ce. Czy przebadaj膮 j膮 znowu? Czy to co艣 zmieni? Jak tylko Jona doniesie cie艣li, co si臋 sta艂o, Kr贸l Nocy przyspieszy bieg spraw. Aggie zostanie odizolowana. Jej ska偶ona krew by艂a zbyt niebezpieczna, by pozwoli膰 na kontakt z ni膮 komu艣, kto jeszcze si臋 z ni膮 nie zetkn膮艂. Zeznanie Calipariego wystarczy, by j膮 skaza膰, o ile dojdzie do s膮du, a zeznanie pod przysi臋g膮 lorda Joniego, by艂o nie by艂o szlachcica, na pewno nie zaszkodzi. Jednak rozprawy s膮dowej nie b臋dzie. Demonowe pomioty nie s膮 uwa偶ane za ludzi. Nie maj膮 prawa do s膮du. Dziewczyna sp艂onie, gdy tylko stra偶nicy miejscy b臋d膮 mieli ju偶 do艣膰 zastanawiania si臋, jakim sposobem tak d艂ugo si臋 ukrywa艂a. A ona nigdy nic nie powie.

- Jeszcze co艣, Jona - doda艂 sier偶ant Calipari.

- Tak?

- Nie dotykaj jej. I spal ro艣liny.

* * *

Tej nocy sier偶ant Nicola Calipari nie m贸g艂 zmru偶y膰 oka. Sam mi to powiedzia艂. Tuli艂 do siebie poduszk臋, wyobra偶aj膮c sobie, 偶e to Franka - a ona by艂a daleko na obrze偶ach miasta w karczmie z synem, kt贸ry mia艂 go za ojca. Robi艂o mu si臋 niedobrze, gdy my艣la艂 o tym dniu, jakby wpada艂 na niewidoczn膮 艣cian臋. Przez trzy dni pali艂a go gor膮czka. Plu艂 krwi膮. Gdy wydobrza艂 na tyle, by wsta膰, wiele godzin sp臋dza艂 w 艣wi膮tyniach, pij膮c pob艂ogos艂awione wody, wypacaj膮c skaz臋. My艣la艂, 偶e to przez t臋 dziewczyn臋. Ca艂y posterunek obmyto 艣wi臋t膮 wod膮. Pow贸z spalono, razem z ubraniami, kt贸re nosili, kiedy krwawi艂a w drodze. Zakonnice spali艂y jej po艣ciel i odzienie, a tkaniny p臋ka艂y i trzaska艂y ze skazy, kt贸r膮 przesi膮k艂a podczas nocy sp臋dzonych z Salvatore.

Calipari nigdy nie napisa艂 do Franki, by powiedzie膰 jej, 偶e znalaz艂 demonowy pomiot. Kiedy poczu艂 si臋 lepiej, spali艂 swoj膮 po艣ciel wraz z materacem. 艢ci膮gn膮艂 do siebie kap艂ana ze 艣wi膮tyni Imama, by porz膮dnie oczy艣ci艂 mu pok贸j. Kr贸l zap艂aci艂 za wymian臋 wszystkich ska偶onych rzeczy i za us艂ug臋 kap艂ana. Refundacja wydatk贸w Calipariego mia艂a na sobie kr贸lewsk膮 piecz臋膰. Podpis pod dokumentem by艂 wyra藕ny i staranny, jakby skre艣lony wprawn膮 kobiec膮 r臋k膮. R臋k膮 lady Eli Sabachthani zapewne.

Im d艂u偶ej nad tym rozmy艣la艂, tym wi臋cej mia艂 w膮tpliwo艣ci.

A lord Joni, kt贸ry po艣wi臋ci艂 t臋 dziewczyn臋, by oszcz臋dzi膰 demonowy pomiot, przez kilka dni siedzia艂 w domu, udaj膮c chorob臋. Gdy przyszed艂 kap艂an wys艂any przez kr贸la, Jona zabra艂 go na g贸r臋 do pustego pokoju, z kt贸rego nigdy nie korzysta艂. Powiedzia艂, 偶e ju偶 spali艂 wszystkie rzeczy, kt贸re tu by艂y. Kap艂an Imama oczy艣ci艂 pok贸j 艣wi臋t膮 wod膮, nie ognistym nasieniem - nie zdawa艂 sobie sprawy, jak g艂臋boko skaza tu si臋ga. Nawet po oczyszczeniu kwiaty po艂o偶one na pod艂odze wi臋d艂y w godzin臋. Kap艂an wyszorowa艂 ca艂y pok贸j, od pod艂ogi po sufit. Zaproponowa艂, 偶e wyczy艣ci ca艂y ten wielki dom. Jona pokr臋ci艂 g艂ow膮. Powiedzia艂, 偶e ich na to nie sta膰, a kr贸l nie b臋dzie chcia艂 za to zap艂aci膰. Przekonywa艂, 偶e by艂 ostro偶ny, 偶e dok艂adnie to sobie obmy艣li艂, 偶e na czas choroby odizolowa艂 si臋 w tym jednym pokoju, a potem wszystko spali艂. Obieca艂, 偶e zamknie pok贸j na g艂ucho, nikt nigdy do niego nie wejdzie, p贸ki nie b臋dzie ich sta膰 na dog艂臋bne oczyszczenie.

Kap艂an, cho膰 niech臋tnie, uwierzy艂 w te k艂amstwa. Jona poszed艂 do karczmy, i do kolejnej, i jeszcze jednej. Sika艂 na 艣rodku ulicy. Rzuca艂 zapa艂ki i pali艂 ka艂u偶e swojego moczu jak rozlan膮 naft臋. Przechodnie my艣leli, 偶e to jakie艣 magiczne sztuczki. Dopingowali go, klaskali. Jednak nie wygl膮da艂 jak jarmarczny magik. Gdy tylko mu si臋 lepiej przyjrzeli, przestawali si臋 cieszy膰 i odchodzili.

Otrze藕wia艂, kiedy znalaz艂 Salvatore w kolejnej karczmie. Z艂odziej obta艅cowywa艂 jak膮艣 m艂odziutk膮 dziewczyn臋, przy okazji kradn膮c klejnoty z jej szyi. Jona odci膮gn膮艂 go, zaprowadzi艂 do zau艂ka i tam przekaza艂 mu nieweso艂e wie艣ci.

Salvatore nie m贸g艂 sobie przypomnie膰 imienia Aggie. Pami臋ta艂, 偶e jest zakonnic膮. Pami臋ta艂, 偶e co艣 do niej czu艂. I nic wi臋cej.


Rozdzia艂 XIII

Min臋艂y dni, tygodnie, a mo偶e i miesi膮ce, kto wie. Wspomnienia nie zapisuj膮 si臋 w kalendarzu. Jona z kolegami siedzieli w spelunce ukrytej mi臋dzy podejrzanymi magazynami na p贸艂noc od Zagr贸d, czekaj膮c na s艂awn膮 grup臋 muzyk贸w, kt贸ra mia艂a tu zagra膰. Zesp贸艂 w og贸le si臋 nie pojawi艂, a zamiast nich scen臋 przej臋艂a trupa pijanych aktor贸w, 艣piewaj膮ca obsceniczne piosenki w nienagannej tonacji i 艣cis艂ej harmonii. Ludzie rzucali szklankami lub wypluwali swoje trunki, rycz膮c ze 艣miechu.

Gdy przedstawienie dobieg艂o ko艅ca, stra偶nicy pili na um贸r. Byli tam Szajbus, Jona, Tripoli i dw贸ch m艂odych pisarczyk贸w, podnieconych po pierwszej wprawce w mundurze, bo tego dnia Calipari wreszcie wys艂a艂 ich na patrol. Gl臋dzili o jakim艣 zdarzeniu w Zagrodach, pr贸buj膮c zgrywa膰 twardzieli. Podobno jacy艣 go艣cie chcieli roz艂upa膰 czaszk臋 kolesia maczugami, ale oni przyszli mu z odsiecz膮, odcinaj膮c trzonki maczug swoimi mieczami i t艂uk膮c walcz膮cych p艂azem, a jeden bandyta si臋 doigra艂, bo pr贸bowa艂 rzuci膰 si臋 na szeregowca, a ten wbi艂 mu ostrze w brzuch. 艢wie偶o upieczony stra偶nik chcia艂 pokaza膰, jak to naprawd臋 by艂o, jak zabi艂 oprycha W imi臋 kr贸la...

Jona podni贸s艂 si臋 i spiorunowa艂 go wzrokiem.

- My艣lisz, 偶e艣 taki dzielny? To czemu ca艂y dzie艅 bazgrzesz przy biurku, zamiast 艂azi膰 po Zagrodach?

Szeregowiec podni贸s艂 na niego speszony wzrok.

- Taki jeste艣 twardy? - Jona chwyci艂 go za rami臋 i odepchn膮艂 od sto艂u. - Przekonajmy si臋, czy mnie pobijesz. Nie u偶yj臋 niczego pr贸cz pi臋艣ci. Zobaczymy, kto pierwszy si臋 nakryje nogami.

Szeregowiec ani drgn膮艂.

Szajbus po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Jony.

- Daj im te ich pi臋膰 minut.

- Pi臋膰 minut, m贸wisz? A mo偶e dziesi臋膰? Ja i reszta ch艂opak贸w robimy to dzie艅 w dzie艅, babrzemy si臋 w 艂ajnie, gdy te dzieciaki leni膮 si臋 przy biurkach. Nie zgrywajcie twardzieli, bo jeste艣cie nikim.

Szajbus popuka艂 go w rami臋 i u艣miechn膮艂 si臋 dobrotliwie jak dziadek do niesfornego wnuczka. By艂 du偶ym, 艂agodnym go艣ciem, silnym jak nied藕wied藕. Zna艂 humory Jony i umia艂 sobie z nimi radzi膰. Uni贸s艂 r臋ce w ge艣cie kapitulacji. Nie poddawa艂 si臋 jednak, spycha艂 Jon臋 do ty艂u.

- Prosz臋, id藕 sobie na spacerek. Mo偶esz sobie do woli poniewiera膰 tych, kt贸rych nie potrzeba nam jutro w pracy, ale w艂asnych ludzi zostaw w spokoju.

- O co ci chodzi? - zdziwi艂 si臋 Jona. - Oni po prostu dzia艂aj膮 mi na nerwy.

- 艁adnie ci臋 prosz臋. Jak g艂upka poturbujesz, tydzie艅 si臋 b臋dzie sk艂ada艂 do kupy, a Calipari ka偶e ci przej膮膰 jego biurko, gdy si臋 o tym dowie.

Jona spojrza艂 po swoich kolegach. Patrzyli na niego, jakby psu艂 im 艣wietn膮 zabaw臋. I tak by艂o. Potakn膮艂.

- Id臋, bo jestem mi艂y, i dlatego, 偶e Szajbus mnie 艂adnie poprosi艂. - A potem warkn膮艂 do pisarczyka, kt贸ry tak by艂 z siebie dumny: - Ciesz si臋, 偶e masz wszystkie ko艣ci ca艂e. Jak si臋 nazywasz? Nowy jeste艣.

- Pup. Tak mnie nazywaj膮.

- No to uwa偶aj, Pup. Jeden dzie艅 w terenie nie robi z ciebie m臋偶czyzny.

M艂ody mia艂 do艣膰 rozumu, by nie odpowiedzie膰.

Jona wypi艂 sporo, do艣膰, by tak si臋 rozz艂o艣ci膰, a skoro ju偶 si臋 rozz艂o艣ci艂, chcia艂 si臋 upi膰 jeszcze mocniej, by rozz艂o艣ci膰 si臋 jeszcze bardziej. Chwiejnym krokiem wyszed艂 na ulic臋. Rozejrza艂 si臋 na boki. Jak co noc na cuchn膮cej granicy magazyn贸w i Zagr贸d widzia艂 ludzi przewijaj膮cych si臋 przez karczmy, teatry i sklepy oraz sekretne kasyna.

Nie mia艂 poj臋cia, co teraz z sob膮 pocz膮膰. Nie dosta艂 偶adnego zlecenia ju偶 od dawna, odk膮d Aggie zosta艂a skazana. Zastanawia艂 si臋, czy sam nie m贸g艂by si臋 zg艂osi膰, sprawdzi膰, czy cie艣la nie ma czasem kogo艣 do ubicia tej nocy. Gdyby jednak wzi膮艂 co艣 w takim stanie, m贸g艂by przyp艂aci膰 to 偶yciem, zreszt膮 do Kr贸la Nocy nie mo偶na si臋 ot tak po prostu zg艂osi膰 po nowe zlecenie. By艂 p艂atnym zab贸jc膮, i tyle. Wype艂nia艂 rozkazy, nic wi臋cej.

Nudzi艂 si臋 wi臋c jak mops. Nie chcia艂o mu si臋 pi膰. Nie chcia艂o mu si臋 przepuszcza膰 pieni臋dzy na gry. Nie chcia艂o mu si臋 kra艣膰. Nie chcia艂o mu si臋 gada膰 z nikim znajomym. Nic mu si臋 nie chcia艂o robi膰.

Chcia艂 znale藕膰 co艣 nowego - now膮 karczm臋, nowy teatr... I cho膰 nie zdawa艂 sobie z tego sprawy, chcia艂 si臋 zakocha膰.

* * *

Szuka艂 swojego informatora z ulicznego gangu. Chcia艂 si臋 z nim napi膰. Mo偶e cho膰 raz go nak艂oni, by co艣 wy艣piewa艂 bez udzia艂u pi臋艣ci. Nie m贸g艂 go znale藕膰. Ten ptaszek albo zaszy艂 si臋 w kt贸rej艣 z r贸偶owych palarni, zaci膮gaj膮c si臋 demonowym zio艂em z nargili, albo ju偶 zd膮偶y艂 si臋 upi膰 gdzie艣 indziej.

Jona opar艂 si臋 o najbli偶sz膮 艣cian臋 i spojrza艂 na ksi臋偶yc, kt贸ry wisia艂 na niebie jak srebrny kolczyk. Ulice by艂y pe艂ne ludzi, a ka偶dy gdzie艣 szed艂, mia艂 co艣 do za艂atwienia, z kim艣 si臋 um贸wi艂... On nie mia艂 dok膮d i艣膰. Nikt mu si臋 nie przygl膮da艂 - przechodnie widzieli tylko jego mundur.

Gdy tak sta艂 przy 艣cianie, w poblisk膮 alejk臋 skr臋ci艂a imponuj膮ca kareta, tocz膮c si臋 w kierunku burdelu. Dzwonki owini臋to czarn膮 tkanin膮, a herb szlachecki przykryto zas艂onami.

Jona jednak rozpozna艂 karet臋. Syn lorda Elitreana nie mia艂 wstydu... przynajmniej dop贸ki wszyscy udawali, 偶e nie znaj膮 jego imienia. Warto troch臋 przytrze膰 rog贸w m艂odemu byczkowi. Jona chcia艂 zrobi膰 co艣, by zabi膰 nud臋. Co艣 ekscytuj膮cego. Co艣 nowego. My艣la艂, 偶e zabawi si臋 kosztem m艂odzika, a sko艅czy si臋 na upomnieniu od prze艂o偶onych. Nie mia艂 poj臋cia, 偶e ten spontaniczny czyn doprowadzi go do tego, czego szuka艂 pod艣wiadomie od wielu tygodni, miesi臋cy, mo偶e lat.

Pobieg艂, by dogoni膰 karet臋. Pow贸z zatrzyma艂 si臋 bokiem przy tylnych drzwiach burdelu. Syn lorda Elitreana znikn膮艂 w 艣rodku, nim Jona tam dotar艂. Wo藕nica zapali艂 cygaro, opieraj膮c si臋 o karet臋. Wiedzia艂, 偶e tej nocy b臋dzie d艂ugo czeka膰.

Jona podszed艂 do niego.

- Czyja to kareta? - warkn膮艂. - M贸w, do kogo nale偶y!

- Do nikogo - odpar艂 spokojnie wo藕nica. - W艂a艣ciciela tu nie ma.

- Ach tak? Ukrad艂e艣 pow贸z, by przewozi膰 kontraband臋?

- To sprawa mojego lorda. Je艣li on nie chce by膰 rozpoznany, to tak b臋dzie.

- A sk膮d mam wiedzie膰, 偶e ten tw贸j „lord" nie jest przemytnikiem, kt贸ry podszywa si臋 pod szlachcica, skoro zakry艂 herb?

Wo藕nica wzruszy艂 ramionami.

- Chce pan, 偶ebym zdj膮艂 zas艂ony, to zdejm臋. Ale syn lorda Elitreana z miejsca ka偶e je od nowa za艂o偶y膰 i p贸jdzie z panem na no偶e. I nie przylatuj pan potem do mnie na skarg臋.

- 艢ci膮gaj je - burkn膮艂 Jona, wzi膮艂 zas艂ony od wo藕nicy i wszed艂 do burdelu.

Pr贸bowa艂 krzykiem odgoni膰 obdarte dzieciaki 偶ebrz膮ce przy schodach. St艂oczy艂y si臋 wok贸艂 niego. Rzuci艂 im kosztown膮 czarn膮 satyn臋. Pisn臋艂y z rado艣ci, rozszarpa艂y dar i rozbieg艂y si臋, unosz膮c oddarte kawa艂ki jedwabiu.

Madame przybytku nerwowo zesz艂a, by zatrzyma膰 Jon臋 na schodach. A on na ca艂y glos obwie艣ci艂, 偶e przyby艂 tu po tego 艂obuza, syna lorda Elitreana. Na g贸rze drzwi si臋 zamyka艂y z trzaskiem, klika艂y zamki.

Jona przecisn膮艂 si臋 obok w艂a艣cicielki, wpad艂 na pi臋tro i raz jeszcze rykn膮艂 dono艣nie. Kopniakiem otworzy艂 pierwsze drzwi, na kt贸re trafi艂, ale nie by艂o za nimi syna Elitreana. Za nast臋pnymi r贸wnie偶.

Kobiety krzycza艂y i pr贸bowa艂y si臋 zakry膰.

Madame bieg艂a za Jon膮, oferuj膮c poka藕n膮 艂ap贸wk臋, b艂agaj膮c, by da艂 go艣ciom troch臋 prywatno艣ci. Jona rzuci艂 pieni膮dze na pod艂og臋. Chcia艂a mu da膰 wi臋cej. Wytr膮ci艂 banknoty z jej r臋ki.

- No to rozwal ten dom! - wrzasn臋艂a za nim. - Tylko p贸藕niej nie przychod藕 do mnie, jak b臋dzie ci臋 ku艣ka sw臋dzia艂a!

Dzieci rzuci艂y si臋 na pieni膮dze niczym stado go艂臋bi na okruchy chleba. W艂a艣cicielka z艂orzeczy艂a, odp臋dza艂a je kopniakami, ale niewiele mog艂a zdzia艂a膰. Dzieciaki znikn臋艂y w pustych pokojach i kom贸rkach.

Jona 艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

Syn lorda Elitreana czeka艂 w pokoju z mieczem w r臋ce, a za 艂贸偶kiem chowa艂a si臋 p贸艂naga kobieta.

- To ty mnie wo艂asz?

- Tak. Lord Joni, do us艂ug - odpar艂 Jona. - Przed wojn膮 to wszystko by艂y moje ziemie.

- Naprawd臋 jeste艣 cz艂owiekiem kr贸la? My艣la艂em, 偶e nosisz mundur tylko po to, by wkrada膰 si臋 na przyj臋cia. - M艂ody szlachcic schowa艂 miecz do pochwy.

- Jestem cz艂owiekiem kr贸la i mam ju偶 serdecznie do艣膰 tych waszych przyj膮tek, i mam do艣膰 ciebie. To nie twoje ziemie, nie mo偶esz tu robi膰, co ci si臋 偶ywnie podoba.

- Chowasz si臋 za s艂u偶b膮 u kr贸la?

- A ty chowasz si臋 w burdelu? Zdj膮艂em zas艂ony z twojego herbu na karecie. Je艣li z艂api臋 ci臋 z nieoznakowanym powozem, znowu je zedr臋. Co robisz na swoich ziemiach, to twoja sprawa, lecz w kr贸lewskim mie艣cie nie mo偶esz bezkarnie plami膰 honoru swego rodu w ukryciu.

- M贸j ojciec si臋 o tym dowie.

- Jestem pewien, 偶e i tak wie, co wyprawiasz. Wynagrodzi mnie za to, 偶e pr贸bowa艂em ci臋 powstrzyma膰.

Obejrza艂 si臋 na dziewczyn臋 chowaj膮c膮 si臋 za 艂贸偶kiem.

- Ode mnie nic nie dostaniesz! - M艂ody szlachcic przecisn膮艂 si臋 obok Jony, obok przepraszaj膮cej madame i wybieg艂 na ulic臋. Jona poszed艂 za nim, by upewni膰 si臋, 偶e wsi膮dzie do karety i odjedzie.

Gdy pow贸z znikn膮艂 za rogiem, Jona wr贸ci艂 do burdelu.

- Widzia艂em, 偶e masz now膮 dziewczyn臋 - rzek艂 do w艂a艣cicielki.

- Wyno艣 si臋 st膮d! - krzykn臋艂a. - Calipari ju偶 ci da popali膰 za to, 偶e urz膮dzasz scen臋 w porz膮dnym lokalu!

Jona si臋 za艣mia艂.

- Moje pieni膮dze ci 艣mierdz膮? Chc臋 dziewczyn臋. Zdrow膮, siln膮, now膮. Kogo masz dla mnie?

- Nikogo - burkn臋艂a madame. - Sier偶ant tylko mi podzi臋kuje, jak wyrzuc臋 ci臋 na zbity pysk!

- No to go tu zawo艂aj. Zobaczymy, co powie. Cofn臋艂a si臋, wygl膮daj膮c na do艣膰 rozgniewan膮, 偶e mog艂aby to zrobi膰.

Jona wszed艂 do pokoju, gdzie wcze艣niej zabawia艂 si臋 m艂ody Elitrean. Kobieta zd膮偶y艂a ju偶 wyj艣膰 z ukrycia. Obmywa艂a teraz nag膮 pier艣 w miednicy. Podnios艂a wzrok na Jon臋, nawet nie pr贸buj膮c zakry膰 swoich wdzi臋k贸w.

- Ty nast臋pny? - zapyta艂a jakby nigdy nic. - Musisz bardzo mnie pragn膮膰, skoro go przegoni艂e艣.

Jona pos艂a艂 jej kpi膮cy u艣mieszek.

- Co艣 w tym rodzaju.

- Szesna艣cie za numerek. Za wszystko inne p艂acisz ekstra.

- A ile za to, 偶e ci臋 troch臋 podotykam?

- Podotykasz? Gdzie?

- Gdziekolwiek.

- Szesna艣cie.

- Nawet je艣li do niczego nie dojdzie?

- Wiesz, 偶e jestem tego warta.

- Chyba tak - stwierdzi艂. - Sta艅 przy 艂贸偶ku.

Mia艂a na sobie tylko sp贸dnic臋. Z r臋kami za g艂ow膮 stan臋艂a obok 艂贸偶ka. Jona odliczy艂 szesna艣cie monet z kieszeni, ostro偶nie k艂ad膮c je jedna po drugiej na stoliku. Zdziwi艂 si臋, 偶e mu starczy艂o.

Padli na 艂贸偶ko. Jona uj膮艂 obie jej piersi. By艂y ci臋偶kie, jakby napompowane wod膮. Z sutk贸w pociek艂o mleko. My艣la艂, 偶eby j膮 posi膮艣膰, a p贸藕niej zostawi膰, oszo艂omion膮 i chor膮. Lecz mleko znaczy艂o, 偶e gdzie艣 tu ukrywa dziecko, a je艣li ona by zachorowa艂a, ono r贸wnie偶. Wzruszy艂 ramionami.

- Wystarczy - rzek艂. - Mia艂a艣 racj臋, drogo si臋 cenisz, ale warto by艂o. A teraz id藕 sobie.

- Co? Tyle by艂o krzyku i to ju偶 wszystko?

- Znikaj. Chc臋 by膰 sam przez chwil臋. Id藕 ju偶.

- Klienci czekaj膮.

- Powiedz szefowej, 偶eby znalaz艂a ci inny pok贸j. Ja tu zostaj臋 na troch臋.

- Na jak d艂ugo?

- Jak d艂ugo b臋d臋 chcia艂. Wyno艣 si臋 st膮d wreszcie! - Klepn膮艂 j膮 lekko w ty艂ek.

Szybko zmiot艂a pieni膮dze do mieszka, a potem naci膮gn臋艂a na siebie szlafrok i wysz艂a.

Jona wytar艂 spocon膮 r臋k臋 o po艣ciel.

Nie mia艂 poj臋cia, czemu tak potraktowa艂 syna lorda Elitreana i t臋 dziewk臋. Chcia艂 to zrobi膰 i wiedzia艂, 偶e nikt nie b臋dzie za bardzo pr贸bowa艂 go powstrzyma膰. Wi臋c to zrobi艂. Co teraz? Jako艣 nic nie przychodzi艂o mu do g艂owy.

Rozejrza艂 si臋 po pokoju. Mo偶e znajdzie co艣 nielegalnego, co mog艂oby usprawiedliwi膰 ten szalony wybryk. Gdyby naprawd臋 mu si臋 poszcz臋艣ci艂o, madame wpad艂aby tu z jakimi艣 zbirami, a wtedy wszystko wr贸ci艂oby do normy, czyli do obijania oprych贸w i wykidaj艂贸w, kt贸rych burdele zawsze 艣ci膮gaj膮 z ulicy.

U艣miechn膮艂 si臋 do tej my艣li i chwyci艂 ci臋偶k膮 szklan膮 buteleczk臋 perfum z p贸艂ki przy 艂贸偶ku. 艢ci膮gn膮艂 poszewk臋 z poduszki i w艂o偶y艂 tam buteleczk臋, przygotowuj膮c co艣 na kszta艂t prymitywnej maczugi. Zakrad艂 si臋 do drzwi i stan膮艂 z boku, by zaskoczy膰 ka偶dego, kto zechcia艂by tu wej艣膰, szukaj膮c guza.

Us艂ysza艂 kroki na korytarzu.

Gdy drzwi si臋 rozwar艂y, wzni贸s艂 prowizoryczn膮 maczug臋, got贸w roztrzaska膰 odurzaj膮ce pachnid艂o na g艂owie 艣mia艂ka. Spodziewa艂 si臋 k艂opot贸w.

W pokoju pojawi艂o si臋 wiadro ze szczotk膮, a potem sprz膮taczka ubrana jak senta.

Jona zmarszczy艂 brwi.

- Ech, i tyle tego dobrego - westchn膮艂 i opu艣ci艂 bro艅.

Senta przestraszy艂a si臋 i odskoczy艂a, potkn臋艂a o wiadro i szczotk臋, upad艂a na pod艂og臋.

- Spodziewa艂em si臋 kogo艣 innego. - Jona pochyli艂 si臋, by pom贸c jej wsta膰. - Przepraszam.

Warkn臋艂a na niego. Pstrykn臋艂a palcami. Ogie艅 przypali艂 mu twarz. Ubranie zaj臋艂o si臋 szybko, a plama od potu na tkaninie zacz臋艂a si臋 tli膰 i p艂on膮膰. Jona wpad艂 w panik臋. M艂贸c膮c si臋 po piersi, podbieg艂 do miednicy. Ochlapa艂 si臋 brudn膮 wod膮.

- Cholerna senta! - z艂orzeczy艂, ostro偶nie obmywaj膮c mundur. - To by艂o nieporozumienie! Nie powinna艣 przypala膰 cz艂owieka kr贸la. To tak jakby艣 samego kr贸la przypiek艂a!

Wsta艂a z pod艂ogi i poprawi艂a grube odzienie.

- Kr贸la powinno si臋 spali膰 za to, 偶e pozwala wam zbirom harcowa膰, gdzie chcecie!

Jona zacisn膮艂 pi臋艣膰, ale si臋 zawaha艂.

- Ludzie nie m贸wi膮 nam tego w twarz - powiedzia艂. Gdyby j膮 uderzy艂, pewnie odpowiedzia艂aby ogniem. Plamy od potu przepali艂yby tkanin臋, nim zd膮偶y艂by to ugasi膰.

- A powinni! - odci臋艂a si臋 senta.

Jona podszed艂 do niej. Chcia艂 j膮 powali膰 jednym ciosem.

Uderzy艂a pierwsza. Trafi艂a mocno, prosto w nos.

- Nie zbli偶aj si臋!

Krew. Krew na ca艂ej jej d艂oni. Jona wstrzyma艂 oddech. 艢cisn膮艂 nos dwoma palcami.

- Nie powinna艣 tego robi膰. - Odchyli艂 g艂ow臋 i poczu艂, jak krew sp艂ywa mu do zatok i gard艂a. Odkaszln膮艂.

Krew pociek艂a na kraw臋d藕 jej r臋kawa. Zacz臋艂a pali膰 tkanin臋.

Jona u艣miechn膮艂 si臋, nawet mimo b贸lu i strachu, i pr贸bowa艂 si臋 nie roze艣mia膰. Ona to zobaczy. Zobaczy to i b臋dzie po nim. Nawet je艣li j膮 zabije, ju偶 nie wykr臋ci si臋 z tego. Calipari go powiesi. Ona nie by艂a jakim艣 odm贸偶d偶onym r贸偶akiem czy oprychem na ulicy, tylko porz膮dnym obywatelem, ci臋偶ko pracuj膮cym na chleb.

Spojrza艂a na sw贸j tl膮cy si臋 r臋kaw, zacz臋艂a go trzepa膰.

Jona j臋kn膮艂. Ca艂e 偶ycie przelecia艂o mu przed oczami. Ostatnim razem mia艂 szcz臋艣cie, bo Calipari umy艂 r臋k臋, zanim krew dotar艂a do r臋kawa, a i tak wszystko mo偶na by艂o zwali膰 na rozbity nos Aggie.

- Co to jest?

- Nic takiego - odpar艂 Jona. - Umyj si臋. Zmyj krew. - Czy to...?

- S艂uchaj, przepraszam, 偶e ci臋 wystraszy艂em. Nudzi艂em si臋 po prostu. My艣la艂em, 偶e Elitrean przy艣le jakich艣 osi艂k贸w, a ja rozbij臋 na nich butelk臋 perfum dla zabawy. Nie chcia艂em ci zrobi膰 nic z艂ego. Przysi臋gam, nie chcia艂em ci臋 przestraszy膰 ani zrobi膰 nikomu krzywdy. Prosz臋...

Naprawd臋 si臋 ba艂. Zawsze, wsz臋dzie wisia艂a nad jego g艂ow膮 gro藕ba - gro藕ba krwawi膮cej rany. A teraz b艂aga艂, by ocali膰 偶ycie.

- Nie obchodzi mnie, jak si臋 bawisz - odpar艂a senta ju偶 spokojniej. - Powiniene艣 co艣 zrobi膰 z tym nosem.

- Z艂ama艂 si臋 jaki艣 czas temu - stwierdzi艂. - To niewa偶ne. Prosz臋... - Znowu 艣cisn膮艂 nos palcami, pr贸buj膮c zatrzyma膰 krwawienie.

Skrzywi艂a si臋. Wyj臋艂a jakie艣 mokre szmaty z kieszeni i zacz臋艂a 艣ciera膰 krew z d艂oni i r臋kaw贸w. R臋ce jej dr偶a艂y. Wyci膮gn臋艂a szmaty w stron臋 Jony.

- Namydlona 艣cierka. Troch臋 brudna, ale jest tam jeszcze nieco myd艂a. Mo偶e przez to nie spali ci si臋 koszula.

Wzruszy艂 ramionami.

- Spr贸buj臋. - Wzi膮艂 od niej 艣cierk臋.

- Ty...

- Co? - Zmarszczy艂 brwi.

- Twoja krew prze偶era m贸j r臋kaw. Jak kwas.

- Nie jestem... demonem - rzek艂 z naciskiem. - Nie gadaj bzdur. Elishta jest zamkni臋ta od tysi膮cleci.

- Wiem. A ty wiesz, 偶e jestem sent膮. Mog臋 to sprawdzi膰.

- Sprawd藕, a sama si臋 przekonasz.

- Niekt贸re demonowe pomioty s膮 niezwykle d艂ugowieczne.

- Skoro jeste艣 tak dobr膮 sent膮, to czemu sprz膮tasz po dziwkach?

- Robi臋, co musz臋. Wola艂by艣, 偶ebym zapisa艂a si臋 do stra偶y miejskiej?

- Pewnie, 偶e nie - westchn膮艂 Jona. - Ale to dziwne. Nie powinna艣 sta膰 na rogu ulicy z ko艣膰mi, kartami, czym艣 w tym rodzaju? - M贸wi艂 z trudem, bo krew zalewa艂a mu gard艂o.

- Nie ka偶da senta odnajduje koany czaro艣nienia w swoim wn臋trzu. - Znowu pstrykn臋艂a palcami, a w powietrzu zaskrzy艂 si臋 j臋zyczek p艂omienia.

- Jak si臋 nazywasz?

- A co ci do tego, jak si臋 nazywani, cz艂owieku kr贸la?

- Nic - odpar艂. - Podoba ci si臋 sprz膮tanie w burdelu? Potakn臋艂a.

- Nie narzekam.

- C贸偶, je艣li b臋dziesz czego艣 potrzebowa膰, znajd藕 mnie. I nikomu nie m贸wmy o krwi, dobrze? To nie to, co my艣lisz, a jak rozniesie si臋 plotka, mog膮 mnie zabi膰, i to za nic. Jestem sier偶ant Calipari. Nicola Calipari.

- Nicola - powt贸rzy艂a z powag膮. - Zapami臋tam. - Musz臋 ju偶 i艣膰.

- To do widzenia.

* * *

Czym pr臋dzej pobieg艂 do domu, by wyszorowa膰 krew z munduru, zmy膰 j膮 z twarzy i r膮k i upewni膰 si臋, 偶e nos nie zacznie znowu krwawi膰. Gdyby jego krew spad艂a cho膰by na traw臋, wypali艂aby ro艣liny tak szybko, 偶e nikt by tego nie przeoczy艂.

Bieg艂 przez mrok. Wpad艂 do domu. Tu do zbiornika przez stare rury dop艂ywa艂a woda z rzeki. Wpompowa艂 wod臋 do umywalki. W艂o偶y艂 tam jedn膮 r臋k臋, potem drug膮. Otar艂 si臋 starymi szmatami, kt贸re b臋dzie musia艂 p贸藕niej spali膰.

Us艂ysza艂 ciche kroki na skrzypi膮cych schodach. Matka boso przesz艂a przez pok贸j i po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.

- Dobrze si臋 czujesz?

- Nic mi nie jest.

K艂ama艂. Pali艂o go w 偶o艂膮dku. Obj臋艂a go.

- Powiedzia艂em, 偶e nic mi nie jest - burkn膮艂. - Lepiej mnie nie dotykaj.

Nie pu艣ci艂a go. A on jej nie odepchn膮艂.

- Id藕 spa膰, mamo. Rano wstajesz do pracy.

- Nic ci nie b臋dzie?

- Nie wiem. Nie wiem.

- Chcesz o tym porozmawia膰?

- Znowu zacz臋艂a mi lecie膰 krew z nosa. Wystraszy艂em si臋, i tyle - t艂umaczy艂. - Po prostu bardzo si臋 wystraszy艂em, 偶e kto艣 m贸g艂by mnie odkry膰.

- A kto艣 odkry艂?

- Nie - sk艂ama艂. - Ale i tak si臋 wystraszy艂em.

- Nie b贸j si臋 - uspokaja艂a. - Jak tw贸j nos, Jona? - Si臋gn臋艂a do jego twarzy.

Wyrwa艂 si臋 jej.

- Ju偶 lepiej. Nie dotykaj mnie, mamo.

- Nigdy nie chcia艂am, 偶eby艣 by艂 cz艂owiekiem kr贸la. To niebezpieczne. Posprz膮taj tu, nim si臋 po艂o偶ysz. Zrobi艂abym to sama, gdybym mog艂a. Dobranoc, Jona.

- Mamo, co poczn臋, gdy kto艣 si臋 o tym dowie? Sz艂a do schod贸w. Milcza艂a.

- Co poczn臋, gdy kto艣 si臋 o tym dowie?

Sz艂a tak powoli, jakby ka偶dy jej krok by艂 zmierzchem zapadaj膮cym nad mis膮 doliny. Tak powoli. Jona ws艂ucha艂 si臋 w jej kroki i w cisz臋 pomi臋dzy nimi.

Ta cisza wystarczy艂a mu wtedy za wszelkie s艂owa.

* * *

Ca艂y czas si臋 ukrywamy. Ja ca艂y czas si臋 ukrywam.

Rachel jeszcze raz obw膮cha艂a krew. Nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e czuje w niej nutk臋 Elishty. Zna艂a ten zapach - jej krew pachnia艂a podobnie. Djoss od dziecka uczy艂 j膮, 偶e musi skrywa膰 i pali膰 swoj膮 krew. A wcze艣niej tego samego uczy艂a j膮 matka. Gdy nadchodzi艂y te trudne kobiece dni, musia艂a u偶ywa膰 szmat i pali膰 je na osobno艣ci. Je艣li skaleczy艂a si臋 w palec, musia艂a pola膰 go woskiem i obwi膮za膰 tkanin膮, by dok艂adnie zasklepi膰 ran臋. Ludzie chorowali przez jej krew.

Szybko wynios艂a przesi膮kni臋te krwi膮 szmaty na pusty skrawek trawy na ty艂ach burdelu. Wy偶臋艂a 艣cierk臋. Zielone 藕d藕b艂a zwi臋d艂y jak podczas suszy. Wstrzyma艂a oddech i powt贸rzy艂a ten eksperyment z wi臋ksz膮 ro艣lin膮. Ona r贸wnie偶 obumar艂a. Kwas zd膮偶y艂 ju偶 prze偶re膰 szmaty, spali膰 si臋 w jej d艂oni na kupk臋 popio艂u i ulecie膰 z wiatrem.

Nigdy wcze艣niej, w ca艂ym swym 偶yciu, nie spotka艂a nikogo innego w swoim rodzaju.


Rozdzia艂 XIV

Przenie艣li艣my si臋 tutaj. Tu jest lepiej. Czy艣ciej. - Pracujesz po drugiej stronie Zagr贸d, tak? Djoss z za艂o偶onymi r臋kami sta艂 przy drzwiach.

- Przy tej du偶ej rzece.

Rachel usiad艂a na pryczy i przeci膮gn臋艂a si臋.

- Je艣li zobacz臋 ci臋 w burdelu, gdzie ca艂膮 noc zmieniam te paskudne prze艣cierad艂a, przysma偶臋 ci ty艂ek - ostrzeg艂a. - I lepiej nie wnikaj, w kt贸rym pracuj臋.

- Nie zamierzam. S艂uchaj, znalaz艂em pok贸j w tamtych stronach. Rze藕nik ma ca艂y budynek obok swojego sklepu. Wszystko to jego. Mia艂aby艣 bli偶ej.

- A ty?

- D艂u偶szy spacer mnie nie zabije.

- Mnie te偶 nie.

- Tam jest przyjemniej ni偶 tu.

- I co z tego? Musimy si臋 ukrywa膰, Djoss. Musimy si臋 trzyma膰 z dala od k艂opot贸w, zbiera膰 grosz do grosza i by膰 gotowi do ucieczki.

Djoss westchn膮艂.

- Turco potrzebuje tego pokoju - powiedzia艂 jej prawd臋. - A my potrzebujemy jakiego艣 przytulnego miejsca na uboczu. Mo偶emy si臋 zaszy膰 gdzie艣 indziej.

Rachel po艂o偶y艂a si臋 na pryczy.

- Piekarz o tym wie?

- B臋dzie siedzia艂 cicho, dostanie swoj膮 dol臋.

- Robota nie idzie?

- Co艣 w tym rodzaju. Mamy ju偶 do艣膰 harowania dla innych. Chcemy sami co艣 rozkr臋ci膰.

- Palisz czasem ten wasz towar?

- Odrobin臋. Trzeba, gdy si臋 go odbiera. By sprawdzi膰, czy dobry. Jak nie jest, wal臋 po 艂bach. Ju偶 kilka rozwali艂em. Spryciarze! Robi膮 byle jak, aby taniej, sprzedaj膮 na boku. Du偶o tam z艂ego towaru.

- Djoss...

- To lepsze ni偶 robienie za ochroniarza w jakiej艣 spelunce. Bezpieczniejsze. 呕adnych pijaczk贸w. Turco i tobie wy艣wiadczy艂 przys艂ug臋, prawda? Znalaz艂 ci prac臋.

- Tak, to prawda.

- Chod藕my wi臋c st膮d - przekonywa艂. - To 艂adny pok贸j. Z oknem, kt贸re mo偶emy otworzy膰, gdy b臋dzie gor膮co. Bez pieca nad g艂owami. No chod藕. Tam b臋dzie nam lepiej.

- Wszystko, co mam, mam na sobie - stwierdzi艂a. - Jestem gotowa do drogi. Zawsze jestem gotowa, Djoss. Nie wkr臋caj si臋 w nic za bardzo. Nie spoufalaj si臋 zbytnio z kolegami. Nie mo偶emy tu zosta膰 na zawsze. Nigdzie nie mo偶emy zosta膰 na zawsze. - Wsta艂a i poprawi艂a ubranie. By艂a szczelnie opatulona. - Czekaj膮 na zewn膮trz, tak?

Djoss otworzy艂 drzwi. Turco wszed艂 pierwszy. Jego czerwone odzienie przetar艂o si臋 na szwach. Sk贸r臋 mia艂 poszarza艂膮. Uk艂oni艂 si臋 Rachel jak cz艂owiek dobrze wychowany.

- Znalaz艂em wam now膮 kwater臋 - oznajmi艂.

- Wielkie dzi臋ki - odpar艂a Rachel niech臋tnie.

- Mog艂aby艣 okaza膰 wi臋cej entuzjazmu. I wdzi臋czno艣ci - stwierdzi艂 Turco. - Ja si臋 staram, a nikt mi nie dzi臋kuje. Sami niewdzi臋cznicy.

Za nim wszed艂 Pies. Przystan膮艂 w rogu. Dotkn膮艂 gor膮cych cegie艂, gdzie ciep艂o z pieca sp艂ywa艂o na d贸艂, opar艂 si臋 plecami o rozgrzan膮 艣cian臋 i zamkn膮艂 oczy.

Turco po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Djossa.

- B臋dzie dobrze. Otworzymy tu w艂asny interes. Koniec z zio艂em od innych. Czas zarobi膰 prawdziwe pieni膮dze.

Rachel chcia艂a si臋 sprzeciwi膰, ale by艂a bezsilna. Ten okropny cz艂owiek za艂atwi艂 jej prac臋. To on, w tym starym zau艂ku, dawa艂 schronienie ludziom, kt贸rzy nie mieli gdzie si臋 podzia膰. Jej bratu te偶 znalaz艂 prac臋. Mog艂a si臋 z偶yma膰, ale Turco by艂 przyjacielem Djossa. Znalaz艂 jej nowe mieszkanie, a m贸g艂 przecie偶 po prostu wyrzuci膰 j膮 na ulic臋. Trudno by艂o przyj膮膰 to do wiadomo艣ci, ale ten cz艂owiek i jego niemy kompan byli im 偶yczliwi.

- Turco, naprawd臋 jestem ci wdzi臋czna. Ale te偶 boj臋 si臋 strasznie, 偶e przez ciebie zabij膮 mi brata. Chcesz zabi膰 mi brata?

Turco u艣miechn膮艂 si臋, ods艂aniaj膮c z臋by r贸wnie czerwone jak ubranie.

- Przesta艅 si臋 zamartwia膰. G艂owa do g贸ry. Wszyscy na tym zyskamy.

Wzi臋艂a g艂臋boki oddech. Podesz艂a do Psa i odci膮gn臋艂a go od cegie艂, nim si臋 poparzy. Wzrok mia艂 rozbiegany. By艂 na pot臋偶nym haju. Posadzi艂a go w innym rogu.

- Troch臋 za bardzo si臋 zjara艂 - rzek艂 Turco. Pomy艣la艂a, 偶e on m贸g艂 porzuci膰 Psa, ale tego nie zrobi艂. A Pies wci膮偶 si臋 go trzyma艂. Ona te偶, w pewnym sensie.

- A kto b臋dzie nosi艂 mi臋so? - zapyta艂a.

- Kloszardzi - wyja艣ni艂 Turco. - G贸wniarze b臋d膮 dzieli膰 towar i go przemyca膰. Du偶o tego schodzi ze statk贸w. Wystarczaj膮co du偶o dla wszystkich. Djoss b臋dzie pilnowa艂 porz膮dku i tylko czasem nosi艂 mi臋so, jak b臋dzie za ci臋偶kie dla 艂ach贸w.

Rachel skin臋艂a g艂ow膮. Ten cz艂owiek by艂 przyjacielem jej brata i stara艂 si臋 pom贸c.

- Podobno w tym nowym mieszkaniu jest okno?

- I nie jest tam tak gor膮co - odpar艂 Turco. - Dla nas tu b臋dzie lepiej. Demonowe zio艂o troch臋 och艂adza. Rozrzedza krew. - Spojrza艂 na Psa i si臋 za艣mia艂. - On si臋 nie藕le w艣cieknie, jak wr贸ci na ziemi臋. Chcesz co艣 st膮d przenie艣膰? Pomo偶emy.

Rachel dotkn臋艂a 艂ysej czaszki Psa. Popatrzy艂a w jego szkliste oczy. Tego dnia mia艂a ochot臋 krzycze膰 i uciec z Psiej Ziemi. Zastanawia艂a si臋, jak sobie radzi ten m臋偶czyzna, kt贸rego spotka艂a w burdelu, kt贸rego uderzy艂a w nos. Nigdy by si臋 nie dowiedzia艂a niczego o m臋偶czy藕nie z pal膮c膮 krwi膮, gdyby uciek艂a z miasta.

- Zostawimy meble, je艣li je chcecie - powiedzia艂a.

* * *

Nowe mieszkanie znajdowa艂o si臋 na pierwszym pi臋trze i mia艂o czyste drewniane pod艂ogi. By艂a tu wanna, porz膮dny piec i sznur na pranie za oknem wychodz膮cym na w膮sk膮 uliczk臋.

Rachel rozwar艂a okiennice i wyjrza艂a na zewn膮trz. Rze藕nik trzyma艂 swoje zwierz臋ta dwa podw贸rza dalej, a wielki plac ubojni w Zagrodach le偶a艂 po drugiej stronie, te偶 blisko. Kobiety suszy艂y pranie na sznurach rozci膮gni臋tych mi臋dzy ceg艂ami nad g艂owami bawi膮cych si臋 dzieci. W powietrzu unosi艂 si臋 smr贸d z pobliskich ubojni, ale przez od贸r 艣mierci przebija艂 czasem zapach rzepy, kapusty, cebuli i wygotowuj膮cych si臋 p艂贸ciennych pieluszek.

- Tu jest o wiele lepiej - przyzna艂a Rachel. - Nie zapomnij podzi臋kowa膰 Turcowi w moim imieniu.

- Postaram si臋 przynie艣膰 dwie nowe prycze, gdy wr贸c臋 - powiedzia艂 Djoss.

Rachel popatrzy艂a na brata z wyrzutem.

- A gdzie idziesz?

- Jak my艣lisz? Do pracy.

- Aha. - Nachmurzy艂a si臋. - No dobrze.

Zamkn臋艂a za nim drzwi na klucz. Dotkn臋艂a solidnych drewnianych 艣cian, czystych i pomalowanych cienk膮 warstw膮 bia艂ej farby. Wiedzia艂a, 偶e ochroniarze i sprz膮taczki nie mieszkaj膮 w takich warunkach, nawet w okolicach niedaleko Zagr贸d. Wida膰 Djoss zarabia艂 niema艂o.

Podesz艂a do okna. Wychyli艂a si臋, 偶eby odprowadzi膰 brata wzrokiem.

Wraca艂 do ich starego mieszkania. Nic nie mog艂a na to poradzi膰.

Usiad艂a w rogu ze skrzy偶owanymi nogami, zamkn臋艂a oczy. Pr贸bowa艂a raz jeszcze przywo艂a膰 moc czaro艣nienia. Nie 偶膮da艂a od losu wiele. Chcia艂a tylko zobaczy膰 przeznaczenie jednej nocy, jednej twarzy...

Powoli otworzy艂a wewn臋trzne oko. Pozwoli艂a, by doznanie sn贸w sp艂yn臋艂o z czubka jej g艂owy niczym mokry jedwab. Zobaczy艂a rozleg艂膮 szar膮 dolin臋 z ciemniejszymi plamami wizualnego be艂kotu. Us艂ysza艂a st艂umiony pomruk g艂os贸w. Zosta艂a tam, zmagaj膮c si臋 z koanami, uwalniaj膮c umys艂 od wszystkich trosk i obaw.

Zasn臋艂a, medytuj膮c, ze skrzy偶owanymi nogami i g艂ow膮 opart膮 o 艣cian臋. Djoss j膮 obudzi艂. By艂a ju偶 noc. Przyni贸s艂 z sob膮 艂贸偶ko.

- C贸偶, najwyra藕niej bardzo si臋 stara艂am, 偶eby mi nogi zdr臋twia艂y - za偶artowa艂a. - Pom贸偶 mi wsta膰.

Podni贸s艂 j膮 i posadzi艂 na pryczy,

- Na razie znalaz艂em tylko jedn膮. Mo偶e by膰 twoja.

- Hej, sta膰 nas na to wszystko?

- Pewnie, 偶e nie - odpar艂. - A jak my艣lisz, czemu tak d艂ugo jej szuka艂em?

- Uwa偶aj na siebie - poprosi艂a. - Je艣li ci臋 aresztuj膮, a ja b臋d臋 musia艂a ucieka膰...

Podszed艂 z powrotem do drzwi.

- Nie mamy wyboru, Rachel. Nie mamy gdzie si臋 podzia膰, a co innego bym robi艂? Albo to, albo nic.

- Nieprawda. Mo偶emy uciec - upiera艂a si臋. - Nie musimy tu zostawa膰.

U艣miechn膮艂 si臋 smutno.

- Ale mi si臋 tu podoba. Ju偶 dawno nie mieli艣my okazji, 偶eby troch臋 si臋 ustatkowa膰, zaprzyja藕ni膰 si臋 z kim艣.

- Ty masz koleg贸w. Ja nie. Djoss, musimy pomy艣le膰, jak st膮d uciekniemy.

- I pomy艣limy, ale na razie nic nam tu nie grozi. Czuj臋 to. To dobre miejsce dla nas. Musz臋 i艣膰. Przynios臋 ci co艣 na 艣niadanie.

Rachel spojrza艂a na sufit. Zastanawia艂a si臋, czy nie zej艣膰 na d贸艂 do dzielnicowej fontanny po wod臋. Albo czy nie poczeka膰, a偶 l贸d si臋 rozpu艣ci, je艣li pos艂u偶y si臋 koanem. Wybra艂a czar. W艂o偶y艂a pierwszy kawa艂 lodu do ust, by si臋 napi膰. Drugi, wyczarowany wprost z powietrza, trafi艂 do wanny, a potem kolejny, i jeszcze jeden.

My艣la艂a o tym m臋偶czy藕nie, kt贸rego spotka艂a w burdelu. Co on m贸g艂by zrobi膰, je艣li naprawd臋 by艂 taki jak ona? M贸g艂 ba膰 si臋 tego, co ona wie. M贸g艂 uciec. M贸g艂 by膰 z艂y. M贸g艂 spr贸bowa膰 j膮 zabi膰, je艣li si臋 przestraszy艂.

Trudno jej by艂o skupi膰 si臋 na czymkolwiek, gdy ju偶 o nim my艣la艂a. Wszystkie dziwne rzeczy, o kt贸rych bez przerwy s艂ysza艂a w m艂odo艣ci - niegodziwo艣膰 demonowych pomiot贸w, zgroza i choroba, kt贸re przynosi艂y 艣wiatu - nie by艂y w stanie z艂o偶y膰 si臋 na wyra藕ne zrozumienie cz艂owieka kr贸la kryj膮cego si臋 dla 偶artu za drzwiami z butelk膮 perfum w poszewce. Tacy jak oni powinni knu膰 spisek maj膮cy na celu ponowne otwarcie bram Elishty i uwolnienie Bezimiennych. Zamiast tego ona sprz膮ta艂a w burdelu, a on t臋pi艂 bandzior贸w w Zagrodach, gdzie nikt nigdy niczego nie knu艂. Chcia艂aby go znowu spotka膰, chcia艂aby z nim porozmawia膰.

L贸d topnia艂 powoli. Po艂o偶y艂a r臋k臋 na powierzchni wody i wydoby艂a z siebie ogie艅 Senta, przemieniaj膮c go w ciep艂o ogrzewaj膮ce wod臋. L贸d si臋 rozpu艣ci艂. Z wanny unios艂a si臋 para.

Tyle mocy daj膮 koany Senta, a ona u偶ywa艂a jej jedynie do rozniecania palenisk czy podgrzewania wody na k膮piel, a czasem do tanich popis贸w, by kogo艣 odstraszy膰. Magi膮 mo偶na wygrywa膰 wojny, ale jaki sens mia艂o wygrywanie wojen dla kogo艣 bez 偶adnej narodowo艣ci? Widzenie przysz艂o艣ci w czaro艣nieniu wcale nie oznacza艂o, 偶e kto艣 m贸g艂 dzi臋ki temu unikn膮膰 swego losu. Podgrzewanie wody, rozniecanie palenisk - to przynosi wymierne korzy艣ci. Senty siedzia艂y na rogach ulic z kartami tarota i za gar艣膰 monet wr贸偶y艂y ludziom - kocha czy nie kocha. Nigdy nie pr贸bowa艂y robi膰 wi臋cej, zachowywa艂y umiar, nieodzowny umiar zg艂臋biaj膮cych koany.

Je艣li zn贸w zobaczy tego m臋偶czyzn臋, spr贸buje wi臋cej si臋 o nim dowiedzie膰. Spr贸buje porozmawia膰 o nim z Turkiem. Spr贸buje zrobi膰 cokolwiek. Koleje jej losu musz膮 si臋 zmieni膰.

Zdj臋艂a ubranie i zanurzy艂a si臋 w wodzie.

* * *

M贸j m膮偶 i ja znale藕li艣my pierwszy pok贸j, kt贸ry wynajmowa艂a. W okolicy Zagr贸d nie by艂o wielu piekarzy. Jona nigdy nawet nie by艂 w 艣rodku. Raz widzia艂, jak t臋dy chodzi艂a, po tej ulicy, kt贸r膮 zna艂 niemal od zawsze. Do orientacji wystarczy艂 mu s艂up lampy albo nachylenie budynku na rogu. A ja musia艂am zag艂臋bia膰 si臋 w jego umys艂 w poszukiwaniu wskaz贸wek.

Weszli艣my z m臋偶em do piekarni i udali艣my si臋 na d贸艂, do piwnicy pod piecem. W 艣rodku by艂o wilgotno, deszcz贸wka zbiera艂a si臋 w ka艂u偶ach. Ceg艂y gni艂y. Wok贸艂 艣cian sta艂y du偶e drewniane d藕wigary podtrzymuj膮ce strop.

Wkroczyli艣my mi臋dzy ludzi 艣pi膮cych, siedz膮cych w b艂ocie i odpoczywaj膮cych pod 艣cianami, gdzie ciep艂o z g贸ry nie doskwiera艂o tak bardzo ich plecom. Nawet na nas nie spojrzeli.

Mieli艣my z sob膮 pob艂ogos艂awione jab艂ka i wino mniszkowe, kt贸re wylali艣my do ka艂u偶 deszcz贸wki. Ogniste nasienie nie da艂oby rady oczy艣ci膰 tego b艂ota. Nawet ogie艅 ze spalonego budynku nie si臋gnie g艂臋boko do w贸d gruntowych. Jab艂ka po艂o偶yli艣my w koszu na 艣rodku pokoju. Wilki 偶y艂y w lepszych warunkach, w艣r贸d 艂膮k i wzg贸rz.

Po powrocie na g贸r臋 powiadomili艣my piekarza, 偶e ten budynek zostanie spalony. Kazali艣my mu wyprowadzi膰 艂udzi i wynie艣膰 z wy偶szych pi臋ter wszystko, co chce zachowa膰. W 艣wi膮tyni b臋dzie m贸g艂 to oczy艣ci膰. Ca艂y budynek by艂 wr臋cz przesi膮kni臋ty demonow膮 skaz膮.

- Wynocha z mojego sklepu! - oburzy艂 si臋.

- Przykro mi - odpar艂am. - To nie pana wina. Nic nie m贸g艂 pan na to poradzi膰.

- Precz! - Rzuci艂 mi chlebem w twarz. Wyszli艣my.

Ju偶 wcze艣niej poinformowali艣my ludzi kr贸la. Teraz czekali na zewn膮trz z dzwonkami za pasem. Kapitan stra偶y skin膮艂 na nas.

- Dajcie im czas - poprosi艂am. - To ich dom. Potrzebuj膮 czasu, by go opu艣ci膰.

Kapitan spojrza艂 w g贸r臋 na s艂o艅ce.

- Zaraz zacznie zmierzcha膰. My te偶 mamy domy, chcemy tam wr贸ci膰 o ludzkiej porze. Je艣li wkr贸tce nie zaczn膮 wychodzi膰, wyp臋dzimy ich dzwonkami. Tacy jak oni nie艂atwo si臋 wynosz膮.

- Dziwi si臋 pan?

Piekarz wysun膮艂 g艂ow臋 zza drzwi. Zobaczy艂 ludzi kr贸la. Razem z 偶on膮 wyszli i zacz臋li krzycze膰 na kapitana. Splun膮艂 na ziemi臋 pod nasze stopy. Kapitan uderzy艂 go w g艂ow臋. Piekarz upad艂 i rozp艂aka艂 si臋 g艂o艣no.

Schyli艂am si臋, dotkn臋艂am jego r臋ki.

- Przykro mi - powiedzia艂am.

Odepchn膮艂 mnie z ca艂ej si艂y. Kapitan go aresztowa艂. Jego 偶on臋 te偶. Widzia艂am, jak ich odci膮gaj膮.

- Do roboty, ch艂opcy! Wyp臋dzi膰 ludzi z budynku - zakomenderowa艂 kapitan. - Wszystkich zaprowadzi膰 do 艣wi膮tyni. Albo do celi, je艣li b臋d膮 si臋 rzuca膰.

Stra偶nicy podnie艣li dzwonki. Zadzwonili. A potem rzucili si臋 do schod贸w. Ludzie wybiegali z krzykiem. Rozpalono ognie. Ten budynek trzeba by艂o pu艣ci膰 z dymem z powodu starej demonowej skazy w piwnicy. Demonowy pomiot mieszka艂 tu przez wiele miesi臋cy, wypacaj膮c si臋 na gor膮ce ceg艂y.

Odwr贸ci艂am si臋 do m臋偶a. Pami臋tasz ten wielki d膮b na wzg贸rzu opodal czerwonej doliny?

Tak.

My艣lisz, 偶e nadal jest pi臋kny w blasku zachodz膮cego s艂o艅ca? Tak pi臋kny, 偶e wataha wyje do p贸藕na w nocy, bo trzeba o tym krzycze膰, wykrzycze膰 to z duszy? Czy tam nadal jest pi臋knie?

Tak.

Chc臋 wr贸ci膰 do domu.

M贸j m膮偶 nie odpowiedzia艂. Ogie艅 buchn膮艂 z piwnicy, wysoki i mocny od skazy. Ludzie krzyczeli, gdy ich dom stan膮艂 w p艂omieniach i obraca艂 si臋 w zgliszcza. Ludzie kr贸la wylewali wiadra wody na ceg艂y po obu stronach, by ogie艅 nie przeni贸s艂 si臋 na s膮siednie budynki. Sformowali szereg i podawali wiadra z r膮k do r膮k. 呕ywio艂 szala艂. Wok贸艂 zebrali si臋 gapie. Roznios艂a si臋 w艣r贸d nich wie艣膰 o demonowym pomiocie, to pewne.

M贸j m膮偶 i ja w milczeniu obserwowali艣my po偶og臋.

* * *

Za du偶o rozmawiamy. Nie mam ochoty o niczym rozmawia膰. Chc臋 tylko spa膰.

Jeszcze nie. Dotrzymaj mi towarzystwa.

Nie mam 偶adnych ekscytuj膮cych historii, kt贸re mog艂abym ci opowiedzie膰.

Powiedz cokolwiek. Na przyk艂ad co zrobi艂a艣, gdy si臋 o mnie dowiedzia艂a艣? Jak si臋 z tym czu艂a艣?

A jak ty si臋 z tym czu艂e艣?

Nie chcia艂em o tym my艣le膰, wi臋c nie my艣la艂em.

Ja o tym my艣la艂am. I prawie o niczym wi臋cej.

Rachel d艂ugo le偶a艂a w k膮pieli. Nagle u艣wiadomi艂a sobie, 偶e sp贸藕ni si臋 do pracy, je艣li si臋 nie pospieszy. Wyskoczy艂a z wody i rozejrza艂a si臋 za czym艣, czym mog艂aby si臋 wytrze膰. Ale w pokoju nie by艂o niczego poza jej ubraniami. W艂o偶y艂a je wi臋c na mokre cia艂o. Djoss powinien ju偶 wr贸ci膰.

Wyjrza艂a przez okno, nim wyla艂a wod臋. Nie chcia艂a nikogo obla膰. Na ulicy nie by艂o 偶ywego ducha.

Wci膮gn臋艂a buty na szponiaste stopy i postanowi艂a, 偶e nie wr贸ci do pracy. Je艣li istnia艂 inny demonowy pomiot, nie wiedzia艂, 偶e ona te偶 jest taka. A wi臋c musia艂a go czym pr臋dzej znale藕膰.

Chcia艂a odszuka膰 Djossa i powiedzie膰 mu, 偶e w mie艣cie jest kto艣 taki jak ona. Pomy艣la艂a, 偶e znajdzie brata u piekarza. Wysz艂a. Mia艂a wra偶enie, 偶e opuszcza nie sw贸j dom. Mia艂a wra偶enie, 偶e powinna zatrze膰 za sob膮 艣lady bytno艣ci w tym miejscu, pod nieobecno艣膰 prawowitych mieszka艅c贸w.

W znajomej piekarni zasta艂a jednego z syn贸w Wr贸blowej siedz膮cego pod drzwiami.

- Nie mo偶esz wej艣膰 - powiedzia艂. - Nikogo nie ma.

- Nie pr贸buj臋 tam wej艣膰. Szukam Djossa.

- Kto to?

- M贸j brat. Taki du偶y. Dzieciak pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nikogo tu nie ma pr贸cz nas.

- A Turco? Jest?

- Nie.

- A wiesz w og贸le, gdzie jest ktokolwiek? Splun膮艂. Popatrzy艂 na ni膮 spode 艂ba. Przesz艂a si臋 wi臋c troch臋, najpierw do w贸zka kramarza, kt贸ry przyjmowa艂 tylko obce monety, potem do karczmy na dole wzg贸rza. Zawr贸ci艂a w stron臋 nowego mieszkania. Zgubi艂a si臋, pr贸buj膮c je znale藕膰. Chodzi艂a wte i wewte po nieznanych ulicach, szukaj膮c jakiego艣 znajomego punktu. Gdy w ko艅cu wr贸ci艂a do domu, zasta艂a pusty pok贸j. Usiad艂a na pryczy, plecami przy 艣cianie.

W trakcie swej w臋dr贸wki bywali w malutkich wioskach rybackich, gdzie Djoss wybiera艂 sieci na kutrach i przychodzi艂 do domu na obiad. W innych wioskach trzyma艂 owce podczas strzy偶enia, podczas gdy ona spa艂a na pobliskich polach, kryj膮c si臋 w wysokiej trawie, gdzie wa艂臋saj膮ce si臋 psy obw膮chiwa艂y jej w艂osy. Kiedy艣 jechali przez pustyni臋 w karawanie, na zmian臋 prowadz膮c zwierz臋ta przez kar艂owate trawy rosn膮ce mi臋dzy wydmami. Zawsze razem.

A potem przybyli tu na statku. I nagle straci艂a go z oczu. To sta艂o si臋 nie wiedzie膰 kiedy, tak niepostrze偶enie, jak rosn膮 konary drzewa. Nie wiedzia艂a, gdzie jest. Gdyby j膮 teraz odkryli i zmusili do ucieczki, musia艂aby zdecydowa膰, czy go szuka膰, czy ratowa膰 偶ycie.

Nigdy by nie porzuci艂a brata. Poczeka艂a do zmroku. Zasn臋艂a sama w pustym pokoju. Obudzi艂a si臋 i wci膮偶 go nie by艂o. Nie zostawi艂 偶adnych 艣lad贸w, 偶e pojawi艂 si臋 tu, gdy ona spa艂a.

Raz jeszcze wysz艂a go poszuka膰, najpierw do karczmy, w kt贸rej kiedy艣 pracowa艂. Nie by艂o go tam. Podesz艂a do jednego z ochroniarzy, kt贸ry wyda艂 jej si臋 znajomy.

Zmierzy艂 j膮 wzrokiem.

- Sztuczki senty? Nie dzi艣. Zesp贸艂 przygrywa go艣ciom.

- Nic z tych rzeczy - odpar艂a. - Szukam Djossa. My艣la艂am, 偶e tu pracuje.

- Zrezygnowa艂. Jeste艣 jego siostr膮?

- Tak.

- Jako艣 niepodobna jeste艣. - I ca艂e szcz臋艣cie.

- Uwa偶aj na brata. Chodz膮 s艂uchy, 偶e wda艂 si臋 w co艣 niedobrego. 呕e ma r贸偶owo przed oczami.

Potem odwiedzi艂a wszystkie miejsca, kt贸re zna艂a, i par臋 takich, kt贸rych nie zna艂a. Szuka艂a go d艂ugo, ale jakby zapad艂 si臋 pod ziemi臋. Ostatnim miejscem, gdzie mia艂a ochot臋 go szuka膰, by艂 pok贸j w piwnicy piekarni.

Gdy tam posz艂a, zobaczy艂a Turca siedz膮cego na krze艣le przed drzwiami.

- Gdzie Djoss? - zapyta艂a. - My艣la艂em, 偶e jest z tob膮.

- K艂amiesz.

- Nie martw si臋 o brata. Nic mu nie b臋dzie - uspokaja艂.

- Na pewno? Wzruszy艂 ramionami.

- Chyba tak. Jak tam wasze nowe mieszkanko?

- Dobrze. Djoss d艂ugo nie wraca. Martwi臋 si臋 o niego. Ju偶 par臋 dni go nie ma. Turco, je艣li przez ciebie go aresztowali... powiesili...

- Przeze mnie? Gdzie tam! - Turco wsta艂, przeci膮gn膮艂 si臋 i otworzy艂 drzwi. - Wejd藕.

Na 艣rodku pokoju sta艂a ma艂a nargila. Wok贸艂 niej le偶eli jacy艣 m臋偶czy藕ni. Wr贸blowa siedzia艂a w k膮cie. Spojrza艂a na Rachel i zaraz odwr贸ci艂a wzrok.

- Nie jest aresztowany, jak widzisz - rzek艂 Turco.

Dopiero teraz Rachel go pozna艂a. By艂 na haju, a mi臋dzy jego palcami pl膮ta艂 si臋 w膮偶 nargili. Le偶a艂 na b艂ocie, z m臋tnym spojrzeniem wbitym w sufit.

- O nie... - j臋kn臋艂a. Jej brat, jej opoka, cz艂owiek, kt贸ry chroni艂 j膮 przez ca艂e 偶ycie. - O nie...

Turco wyj膮艂 mu w膮偶 z palc贸w.

- Pomog臋 ci zanie艣膰 go do domu.

Chwyci艂 Djossa za r臋k臋 i podni贸s艂. Rachel wzi臋艂a go za drugie rami臋. Nogi odmawia艂y mu pos艂usze艅stwa. Wydawa艂 z siebie niskie pomruki, st臋ka艂.

- Czy w艂a艣nie to robicie, gdy sp臋dzacie z sob膮 d艂ugie noce? Tak wygl膮da to twoje tajemnicze 偶ycie?

Turco pewnie uzna艂, 偶e Rachel m贸wi do siebie, bo nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem. Pom贸g艂 jej zaci膮gn膮膰 brata w g贸r臋 schod贸w i do pustej piekarni, a potem na ulic臋, te偶 pust膮.

Djoss odzyska艂 w艂adz臋 w nogach gdzie艣 po drodze. U艣miechn膮艂 si臋 do Rachel promiennie. Cieszy艂 si臋, 偶e j膮 widzi.

Gdy przesta艂 pow艂贸czy膰 nogami i m贸g艂 i艣膰 o w艂asnych si艂ach, Turco pu艣ci艂 jego rami臋. Musia艂 wraca膰 na sw贸j posterunek pod drzwiami.

Zostali sami, a Djoss ca艂y czas si臋 u艣miecha艂 jak g艂upi.

- Mam z艂e wie艣ci - odezwa艂a si臋 Rachel. - Zn贸w musimy ucieka膰.

Odkaszln膮艂.

- Co?

- Szukaj膮 mnie w tym burdelu. Jaki艣 facet pr贸bowa艂 艣ci膮gn膮膰 ze mnie ubranie, zobaczy艂 艂uski. Oplu艂am go. Zobaczy艂 m贸j j臋zyk. Od razu si臋 na mnie pozna艂. A senty bardzo rzucaj膮 si臋 tu w oczy. 艁atwo mog膮 mnie znale藕膰.

- Czyli musimy ucieka膰?

- Dasz rad臋 biec?

- Nie. - Zachichota艂. - Przepraszam. Ile mamy pieni臋dzy?

- Djoss, musz臋 ci co艣 powiedzie膰.

- Je艣li uda nam si臋 gdzie艣 ukry膰... Mo偶e Turco zna jak膮艣 kryj贸wk臋.

- Djoss...

- Ale pr臋dzej czy p贸藕niej on te偶 si臋 dowie... Rachel zatrzyma艂a si臋, jakby wros艂a w ziemi臋.

Chcia艂a go pobi膰, skopa膰. Djoss dalej szed艂 przed siebie powoli, ruchy wci膮偶 mia艂 nieporadne. Odwr贸ci艂 si臋. Ju偶 bez u艣miechu.

- Rachel... Co si臋 sta艂o?

- K艂ama艂am - fukn臋艂a.

Odetchn膮艂 i ruszy艂 w stron臋 nowego domu.

- Nie mo偶esz by膰 w takim stanie, je艣li b臋dziemy musieli ucieka膰! - krzykn臋艂a za nim.

Dotar艂 do drzwi przed ni膮. Nie zamkn膮艂 ich za sob膮.

Teraz ju偶 nie my艣la艂a o drugim demonowym pomiocie. Nie chcia艂a o nim rozmawia膰 z Djossem. Z nikim nie chcia艂a o nim rozmawia膰.

Rankiem Djoss wyszed艂 bez po偶egnania. Rachel milcza艂a. Nie mia艂a poj臋cia, co powiedzie膰. Usiad艂a na pryczy. Zakry艂a twarz d艂o艅mi. Zastanawia艂a si臋, gdzie jej brat idzie, jak d艂ugo tam b臋dzie i co by by艂o, gdyby si臋 potkn臋艂a, upad艂a i jej ubranie by ods艂oni艂o 艂uski. Albo gdyby j膮 obrabowali, pobili i zostawili gdzie艣 krwawi膮c膮 na traw臋. Wtedy musia艂aby ucieka膰 z miasta.

Djoss stara艂 si臋 tu ustatkowa膰, a to im nigdzie nie by艂o pisane. Powinni wysi膮艣膰 z 艂odzi tamtego przemytnika i dalej ucieka膰 na po艂udnie.

Zacz臋艂a p艂aka膰. Jej demonowe 艂zy by艂y 偶r膮ce. Otar艂a je kocem. Stopiona szorstka tkanina skapywa艂a na drewnian膮 pod艂og臋, kt贸ra zacz臋艂a parowa膰. Rachel wytar艂a j膮 r臋kami. Wpad艂a w panik臋. Rozp艂aka艂a si臋 jeszcze mocniej. To by艂by koniec, gdyby 艂zy przepali艂y pod艂og臋. Ludzie na dole zobaczyliby dziwne dziury w suficie. Musia艂aby uciec, zostawiaj膮c to mieszkanie i brata.

- Przesta艅 p艂aka膰! - nakaza艂a sobie. - Przesta艅!

Wytar艂a oczy r臋kawem. Usiad艂a na pod艂odze, przycisn臋艂a 艂ydk臋 do kwasu. Poczu艂a, jak prze偶era grub膮 tkanin臋.

- Przesta艅 p艂aka膰! - powt贸rzy艂a. 艁zy przepali艂y materia艂, sk贸r臋 i wgryza艂y si臋 w g艂膮b.

- Przesta艅, po prostu. - Odetchn臋艂a. Pr贸bowa艂a uspokoi膰 oddech. Wtem pojawi艂y si臋 koany, niechciane niczym cisza. Pojawi艂 si臋 ogie艅. Zapali艂 pod艂og臋, gdzie spad艂y 艂zy, osmalaj膮c deski. Szybko zmrozi艂a pod艂og臋 lodem, by si臋 nie rozprzestrzeni艂.

Skaza zosta艂a ju偶 opanowana. By艂a taka malutka - kilka kropek na pod艂odze, nie bardziej podejrzanych od zaschni臋tych plam po jedzeniu. A gdy to si臋 zacz臋艂o, wydawa艂o si臋 najwi臋kszym niebezpiecze艅stwem na 艣wiecie. Rachel za艣mia艂a si臋 na wspomnienie swego przera偶enia. 艢mia艂a si臋 histerycznie. Spojrza艂a na swoje podziurawione ubranie i z tego te偶 si臋 艣mia艂a. Nie by艂a pr贸偶na, ale o swoj膮 garderob臋 dba艂a bardziej ni偶 najwi臋ksza strojnisia na 艣wiecie. Nie mia艂a nic innego do ubrania, a Djoss nie m贸g艂 jej pom贸c, bo go nie by艂o. I zapewne nie b臋dzie go jeszcze przez d艂ugi czas. Ponownie nape艂ni艂a wann臋 stopionym lodem. 艢ci膮gn臋艂a z siebie wszystko i wrzuci艂a do wody. Je艣li krew nadal cho膰 troch臋 dymi艂a, woda rozrzedzi j膮 na tyle, by ocali膰 reszt臋 materia艂u. Rachel ukl臋k艂a przy wannie, go艂ymi r臋kami szoruj膮c butwiej膮ce plamy.

Ubranie by艂o do wyrzucenia, rzecz jasna. Musi znale藕膰 nowe, lecz noc膮, w ciemno艣ci. Mo偶e uda si臋 ukry膰 艂uski.

Wyj臋艂a mokre szaty z wanny, wci膮gn臋艂a je na siebie. Dziury znajdowa艂y si臋 g艂贸wnie na r臋kawach i spodniej cz臋艣ci nogi. Je艣li b臋dzie ostro偶nie porusza艂a ramionami, nikt nie dojrzy 艂usek na r臋kach.

Gorzej by艂o z nogawk膮. Rachel rozejrza艂a si臋 po pokoju za jak膮艣 tkanin膮, kt贸r膮 mog艂aby owin膮膰 艂ydk臋. 艢ci膮gn臋艂a buty i podar艂a prycz臋 swoimi pazurami.

Owin臋艂a nog臋. Zawi膮za艂a tak mocno, 偶e a偶 bola艂o. Dziura by艂a z ty艂u, gdzie nie mog艂a na ni膮 uwa偶a膰. Gdy w艂o偶y艂a spodnie, przeci膮gn臋艂a r臋kami po dziurze. Nie wyczu艂a nic poza tkanin膮. To musia艂o wystarczy膰.

Zebra艂a wszystkie pieni膮dze, jakie mia艂a.

Musia艂a wyj艣膰, cho膰by po jedzenie. Z g艂odu a偶 j膮 bola艂 偶o艂膮dek. Kupi艂a sobie co艣 i gdy zjad艂a, poczu艂a si臋 lepiej. Znajdzie sobie now膮 prac臋. Djoss wr贸ci i mu przejdzie. Za du偶o razem prze偶yli, by mieli si臋 rozsta膰 przez co艣 takiego.

D艂ugo sz艂a na p贸艂noc, a potem na wsch贸d. Przep艂yn臋艂a promem na drugi brzeg rzeki. Poczeka艂a do zmierzchu, a chmury na nocnym niebie zupe艂nie przes艂oni艂y ksi臋偶yc. Sz艂a prosto przed siebie. Szuka艂a innej senty, kt贸ra pracowa艂a w lepszej dzielnicy ni偶 Zagrody.

艢wiat艂a z wie偶y stra偶niczej przy wschodnim murze zlewa艂y si臋 z nocnym niebem na horyzoncie niczym nisko wisz膮ce gwiazdy.

Znalaz艂a sent臋 wr贸偶膮c膮 z kart w cieniu karczmy mi臋dzy targiem we艂ny a polem b艂ota, na kt贸rym sta艂y wielkie skrzynie na paletach. Senta by艂a 艣lepa. Jej oczy zupe艂nie zm臋tnia艂y przez za膰m臋.

Rachel odkaszln臋艂a.

Senta przetasowa艂a karty.

- Witaj - rzek艂a Rachel.

- Witaj. - Senta mia艂a starczy g艂os, lecz wygl膮da艂a do艣膰 m艂odo.

- Jak czytasz karty, skoro ich nie widzisz?

- Ale je czuj臋. - Podnios艂a jedn膮, by Rachel jej dotkn臋艂a. Dziewczyna delikatnie musn臋艂a j膮 r臋k膮. Wyczu艂a grub膮 warstw臋 farby, poci膮gni臋cia p臋dzla by艂y wyra藕ne. Obrazy zamaza艂y si臋 od cz臋stego dotyku senty. - Sama je robi臋. Nie s膮 pi臋kne, ale dobrze je znam.

- Nigdy nie s艂ysza艂am o czym艣 takim. Ja te偶 s艂u偶臋 Jedno艣ci. Potrzebuj臋 nowych szat. Nie wiem, gdzie indziej mog艂abym je znale藕膰. Mam pieni膮dze, zap艂ac臋.

- Bogactwo? Strata czasu.

- Masz inne szaty?

- Mam, a twoje czuj臋 z daleka. Cuchniesz. Co si臋 sta艂o?

- Wypadek przy pracy.

Senta u艣miechn臋艂a si臋 z艂o艣liwie.

- Wypadek, m贸wisz? - zadrwi艂a. - Uka偶 mi sw膮 wiedz臋, sento. Udowodnij, 偶e s艂u偶ysz prawdzie. Nie widz臋 i nie mog臋 ci wierzy膰 na s艂owo.

- Wyci膮gnij r臋k臋 - poprosi艂a Rachel i si臋gn臋艂a w g艂膮b siebie. Wyczarowa艂a l贸d i umie艣ci艂a go w d艂oni senty.

- Ma艂o - oceni艂a tamta. - Ledwie zaczynasz.

- Tak jak my wszyscy - odpar艂a Rachel. Senta skin臋艂a g艂ow膮.

- Tak, to prawda.

- Na oko jeste艣my podobnego wzrostu. Dobrze si臋 ubierasz. Ja nie mia艂am tyle szcz臋艣cia na mojej drodze.

- Chod藕 za mn膮.

Pok贸j starej senty zajmowa艂 prawie ca艂e pi臋tro. Mia艂a tam ci臋偶kie meble i ptaszka w klatce, kt贸ry nerwowo skaka艂 po 偶erdce, gdy wesz艂y do 艣rodka.

- Zapach ci臋 zdradza, demonowy pomiocie - stwierdzi艂a senta. - 艢mierdzisz jak zawilg艂a siarka.

- Tak? - zdziwi艂a si臋 Rachel. Od razu straci艂a serce do tej kobiety. - I co zamierzasz z tym zrobi膰?

- Jestem stara i 艣lepa, nie zdo艂am ci臋 powstrzyma膰. Prosz臋, we藕, co chcesz. Tylko si臋 pospiesz.

- Nie chc臋 ci臋 skrzywdzi膰.

- Nie mo偶esz zmieni膰 swej natury. Bierz, co chcesz. Nie mog臋 ci臋 powstrzyma膰. Zanim krzykn臋艂abym po pomoc, zabi艂aby艣 mnie, po偶ar艂a moje cia艂o, a i tak zd膮偶y艂aby艣 uciec.

Rachel zmarszczy艂a brwi.

- W 偶yciu nie zrobi艂abym czego艣 takiego.

- Tw贸j j臋zyk jest r贸wnie rozwidlony jak twoja dusza. S艂ysz臋 tw贸j g艂os, ale nie wiem, sk膮d si臋 dobywa. M贸wisz inaczej ni偶 ludzie.

- Nie chc臋 ci臋 okra艣膰 ani skrzywdzi膰. Chc臋 tylko kupi膰 nowe szaty. Jestem sent膮 jak ty.

- Nie, nie jak ja. Prosz臋... prosz臋, nie r贸b mi krzywdy. - Senta by艂a spokojna. Usiad艂a na brzegu 艂贸偶ka. - We藕, co chcesz, ale nie r贸b mi krzywdy. Jestem stara. 艢lepa. Nie b臋d臋 ci si臋 opiera膰.

Rachel rzuci艂a w jej stron臋 pieni膮dz. Odbi艂 si臋 od narzuty i spad艂 na pod艂og臋. Podnios艂a go i po艂o偶y艂a sencie na kolanach. Stara senta chwyci艂a j膮 za nadgarstek. Oddycha艂a szybko. Ba艂a si臋.

- Nikomu o tobie nie powiem! We藕, co chcesz, i id藕!

- Nie jestem potworem! - fukn臋艂a Rachel. - Nic o mnie nie wiesz! - Odtr膮ci艂a jej r臋k臋.

Wyci膮gn臋艂a nowe ubrania z szuflad i od razu si臋 przebra艂a. Nie pr贸bowa艂a si臋 zas艂oni膰. Patrzy艂a, jak 艣lepa kobieta siedzi skamienia艂a z przera偶enia.

- Jeste艣 chodz膮c膮 obraz膮 Jedno艣ci - szepn臋艂a senta.

- Nie wybra艂am sobie 偶ycia - odpar艂a Rachel. - Nigdy nie mia艂am nic do powiedzenia w tej kwestii. Musz臋 radzi膰 sobie najlepiej, jak umiem. Nie jestem potworem. Nie krzywdz臋 ludzi.

- Prosz臋, we藕, co chcesz, i id藕 sobie...

- Traktuj膮c mnie jak z艂odzieja, sprawiasz tylko, 偶e nie mam wyrzut贸w sumienia - stwierdzi艂a Rachel. Podnios艂a monet臋, kt贸r膮 pr贸bowa艂a jej da膰. Wybieg艂a na ulic臋. P臋dzi艂a z powrotem ku Zagrodom, gdzie nikt na nikogo nie patrzy艂. Mia艂a ochot臋 biec dalej. Uciec z miasta.


Rozdzia艂 XV

W nocy naci膮gn臋艂am wilcz膮 sk贸r臋 na plecy. Zostawi艂am m臋偶a 艣pi膮cego. Po cichu, na mi臋kkich 艂apach zesz艂am po schodach do g艂贸wnego korytarza. Wszyscy tu spali. Drzwi by艂y zamkni臋te na klucz. Nie chcia艂o mi si臋 wraca膰 do frontowego wej艣cia. Zakrad艂am si臋 na zaplecze, gdzie, jak wiedzia艂am, karczmarz spal przy otwartym oknie. S艂ysza艂am w jego pokoju bzycz膮ce muchy i komary nabrzmia艂e od jego krwi. Po艂o偶y艂am 艂ap臋 na parapecie i wyjrza艂am na zewn膮trz. Zobaczy艂am miasto. Wyskoczy艂am w noc.

Moje serce rwa艂o si臋 do dziczy tego 艣wiata. Chodzi艂am tam, gdzie zgas艂y lampy uliczne, w kt贸rych wypali艂a si臋 nafta. W mroku roi艂o si臋 od 艣wietlik贸w. Sz艂am w艣r贸d nich, b艂ogos艂awi艂am najlepiej, jak mog艂am, w tej wilczej formie. Omija艂am posiad艂o艣ci szlachty z wypiel臋gnowanymi drzewami, gdzie jelenie przykute 艂a艅cuchami i zamkni臋te w zagrodach czeka艂y na polowanie. Bada艂am ruiny starych budynk贸w. Wietrzy艂am zapach szczur贸w, myszy i s贸w gnie偶d偶膮cych si臋 po艣r贸d gnij膮cych cegie艂.

Gdzie艣 w oddali salonowe pieski, koty, brytany, kurczaki, 艣winie i inne stworzenia miasta, nierozumne i oboj臋tne na ludzkie cierpienia, 艣piewa艂y mi o smutku, 艣ci臋tych drzewach, b艂ocie i t艂umach. Odpowiedzia艂am im pie艣ni膮 wzg贸rz. Stan臋艂am na dachu magazynu i wy艂am pie艣艅 o wzg贸rzach przemykaj膮cych pod stopami, o wzg贸rzach pokrytych zielon膮 traw膮 i lasem, o wzg贸rzach sk膮panych w pierwszej jesiennej s艂ocie.

艢piewa艂am, by je wszystkie st膮d wywie艣膰, gdzie艣 z dala od 艣wiata ludzi, gdzie mog艂yby zazna膰 szcz臋艣cia - gdzie Erin zapewni艂aby im spok贸j.

Psy szczeka艂y na mnie, bo by艂am tu intruzem. Psia Ziemia to nie m贸j dom. Powinnam biega膰 po wzg贸rzach.

M膮偶 szybko mnie znalaz艂. M贸j skowyt nie by艂 dyskretny. Poszli艣my razem w stron臋 sitowia na skraju po艂udniowej cz臋艣ci miasta, gdzie w臋偶e 艣ciga艂y 偶aby w trawie, nie艣wiadome biednych ludzi stawiaj膮cych budy na palach nad mokrad艂ami. 呕aden w膮偶 by mi nie uwierzy艂, gdybym powiedzia艂a mu, 偶e jest w mie艣cie. On widzia艂 tylko traw臋 i butwiej膮ce drewno.

Szli艣my, m贸j m膮偶 i ja, przez dzikie tereny miasta.

Gdy noc mia艂a si臋 ku ko艅cowi, m膮偶 szturchn膮艂 mnie w rami臋.

Widzia艂a艣 co艣, co rozpozna艂a艣?

Tak. A ty?

Wiesz, o co mi chodzi.

Jak ty to robi艂e艣, gdy by艂e艣 m艂ody? Jak to by艂o?

Wiesz przecie偶.

Nienawidz臋 tego.

Robimy, co musimy.

Nienawidz臋 tego miejsca.

A co Jona s膮dzi艂 o Psiej Ziemi?

Podoba艂o mu si臋 tutaj. Wci膮偶 mu si臋 podoba.

Nada艂 chcesz wr贸ci膰 do domu?

Jeszcze nie. Nie, jeszcze nie.

Co widzisz naszymi oczami?

Gdy wesz艂am mi臋dzy ruiny, czu艂am jej zapach. Niemal j膮 widzia艂am. Sz艂a ulic膮, jakby lada chwila kto艣 mia艂 j膮 ugodzi膰 oczami. Ludzie nigdy nie patrz膮 na siebie. Sz艂a i wygl膮da艂a na zal臋knion膮.

Poka偶 mi gdzie. Zabierz mnie tam.

I tak zrobi艂am.

* * *

Rachel sz艂a od budynku do budynku w nowym ubraniu. Szaty sent by艂y na og贸艂 proste, ale w tych da艂o si臋 zauwa偶y膰 kunsztowne wykonanie czerwonych pas贸w krzy偶uj膮cych si臋 na piersi i postrz臋pionych tam, gdzie rozdziela艂y si臋 poni偶ej talii. Ten str贸j skrojono dla kobiety, a spodnie by艂y tak szerokie, 偶e niemal przypomina艂y sp贸dnic臋. Dzi臋ki temu b臋dzie jej ch艂odniej w piek膮cym s艂o艅cu. Du偶o czasu min臋艂o, odk膮d znalaz艂a sobie kobiece odzienie.

Id膮c przez zat艂oczone ulice, sprawdza艂a, czy ubranie dobrze j膮 os艂ania, czy nie wida膰 艂usek.

Musia艂a wr贸ci膰 do znajomych okolic, poszuka膰 Djossa. Tu na pewno go nie znajdzie. To nie Zagrody. Rozbawieni ludzie przechodzili t艂umnie z teatru do karczmy po drugiej stronie ulicy. Na ty艂ach ober偶y ogromny czarny nied藕wied藕 walczy艂 na 艣mier膰 i 偶ycie ze sfor膮 zdzicza艂ych ps贸w. Ludzie dopingowali nied藕wiedzia. Zak艂adali si臋, jak d艂ugo prze偶yje. Rachel zobaczy艂a rozjuszonego nied藕wiedzia stoj膮cego na tylnych 艂apach i rycz膮cego na psy.

To by艂o co艣 potwornego. Chcia艂a, 偶eby psy rozerwa艂y t臋 besti臋 na strz臋py. Us艂ysza艂a psa skowycz膮cego z b贸lu i a偶 艣cisn臋艂o j膮 w 偶o艂膮dku. Jaki艣 artysta uliczny kroczy艂 na szczud艂ach, na wszystkich spogl膮daj膮c z g贸ry i wykrzykuj膮c 艣wi艅stwa w stron臋 ci偶by, kt贸r膮 widzia艂 pod sob膮. Mia艂 du偶e wiadro na kiju, kt贸re opuszcza艂 w t艂um, gdy ludzie wyci膮gali do niego monety. Krzykn膮艂 do Rachel:

- Sencia wied藕ma nadchodzi! Je艣li umiesz zobaczy膰 przysz艂o艣膰, to pewnie wiesz, z kim dzisiaj b臋d臋 spa艂?

Rachel spojrza艂a w g贸r臋 na niego, wykrzywiaj膮c si臋 w komicznym grymasie. Nie chcia艂a, by ktokolwiek zobaczy艂, jak bardzo jest przera偶ona.

- W twojej przysz艂o艣ci widz臋 ka艂u偶臋! - odkrzykn臋艂a. - I po艂amane szczud艂a!

Za艣mia艂 si臋, opu艣ci艂 wiadro. Da艂a mu t臋 sam膮 monet臋, kt贸r膮 chcia艂a zap艂aci膰 sencie za ubrania. Wola艂a nie wdawa膰 si臋 w k艂贸tni臋.

Ledwie przez chwil臋, w tych nowych ubraniach, w tej nieznanej dzielnicy, czu艂a si臋 jak zwyk艂y cz艂owiek w t艂umie. Troch臋 bardziej wyprostowa艂a plecy, ale zaraz poczu艂a, jak co艣 w niej p臋ka i na powr贸t si臋 spaja - nigdy nie by艂a bardziej samotna ni偶 w艣r贸d tych ludzi, kt贸rzy wiedzieli, 偶e maj膮 co jutro je艣膰 i nigdy nie b臋d膮 musieli ucieka膰. Jednak w mie艣cie by艂 kto艣, kto najpewniej czu艂 si臋 podobnie jak ona, z kim mog艂aby szczerze porozmawia膰, tylko we dwoje, razem. Nawet je艣li by艂 z艂ym cz艂owiekiem, nie m贸g艂 by膰 gorszy ni偶 Turco i Pies.

Sz艂a dalej, z powrotem do Zagr贸d, rozgl膮daj膮c si臋 w t艂umie. Ka偶dy mundur ludzi kr贸la przyci膮ga艂 jej wzrok.

Nim dotar艂a do promu, lampy uliczne zacz臋艂y przygasa膰, ju偶 brak艂o w nich nafty. Gwiazdy za艣wieci艂y ja艣niej. Obserwowa艂a znu偶onego stra偶nika miejskiego zapalaj膮cego zapa艂ki w ciemno艣ciach, czekaj膮cego na prom. Podni贸s艂 oczy znad p艂omyka zapa艂ki. Patrzy艂 wprost na ni膮.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋. Ba艂a si臋 go, cho膰 mia艂a ochot臋 porozmawia膰 z nim na osobno艣ci, otworzy膰 si臋 przed nim jak krwawi膮ca rana.

Jona mia艂 na sobie ubranie na nocn膮 robot臋, a nie mundur. Wykona艂 ju偶 swoje zadanie na dzisiaj. Pr贸bowa艂 u艂o偶y膰 sobie w g艂owie, co zrobi艂 ten kupiec, 偶e zas艂u偶y艂 sobie na 艣mier膰. Tej nocy wspi膮艂 si臋 do wskazanego pokoju przez okno i czeka艂, a偶 ten cz艂owiek si臋 pojawi. Udusi艂 go sznurem, a potem wywl贸k艂 przez parapet na zewn膮trz, przywi膮za艂 mu kilka cegie艂 do pasa i wrzuci艂 do wody. Po wszystkim wr贸ci艂 do tego pokoju i szuka艂 jakich艣 wskaz贸wek, kt贸re da艂yby mu poj臋cie, czemu trzeba by艂o si臋 pozby膰 tego cz艂owieka.

Znalaz艂 jedynie ksi臋gi rachunkowe na sekretarzyku z 偶aluzjowym zamkni臋ciem. Nie m贸g艂 czyta膰 po ciemku, wsadzi艂 je wi臋c pod koszul臋 i wyszed艂. Znalaz艂 si臋 w t艂umie robotnik贸w czekaj膮cych na prom, w migocz膮cym 艣wietle lamp dogasaj膮cych po d艂ugiej nocy. Nie potrafi艂 zdusi膰 w sobie ch臋ci, by ju偶 teraz przejrze膰 ksi臋gi. Kupi艂 kilka pude艂ek tanich zapa艂ek. Gdy ludzie odp艂yn臋li promem, wyci膮gn膮艂 jeden z rejestr贸w. Pali艂 zapa艂ki w ca艂o艣ci niczym kr贸tkotrwa艂e 艣wiece. P艂omie艅 by艂 jasny i ciep艂y, ale szybko gas艂.

Przy tym 艣wietle Jona zdo艂a艂 przeczyta膰 imi臋 ofiary zapisane w rogu. Imi臋 jak imi臋, niewarte zapami臋tania, tak jak i cz艂owiek, kt贸ry je nosi艂. P艂on膮ca zapa艂ka parzy艂a w palce, wi臋c da艂 za wygran膮. Wsadzi艂 rejestry z powrotem pod koszul臋. Usiad艂 na cegle w艣r贸d kupy 艣mieci, skryty g艂臋boko w cieniu. Pomy艣la艂, 偶e 艂atwiej by艂o kogo艣 zabi膰, ni偶 przeczyta膰 jego imi臋.

Zaraz przyb臋dzie nast臋pny prom. Jona mia艂 wr贸ci膰 do domu kana艂ami, ale zbrzyd艂y mu 艣cieki, ich smr贸d i ca艂e to zabijanie. Chcia艂 przeprawi膰 si臋 promem i p贸j艣膰 do domu ulic膮, jak przyzwoity cz艂owiek. Rano, zaraz po 艣wicie, zjawi si臋 w pracy, jak uczciwy cz艂owiek kr贸la patroluj膮cy ulice, dbaj膮cy o porz膮dek w dzielnicy. Z przyzwyczajenia obserwowa艂 t艂um na nabrze偶u, machinalnie pal膮c zapa艂ki. Nagle skamienia艂. Skr臋ci艂o mu si臋 w 偶o艂膮dku. Cicho oddali艂 si臋 od promu, na powr贸t w cienie.

Zobaczy艂 j膮. Patrzy艂a na niego, jakby go rozpozna艂a.

Gdy prom odbi艂 od brzegu, wmiesza艂 si臋 w t艂um ludzi, pobieg艂 do kana艂贸w, na jednej z przycumowanych 艂贸dek przeprawi艂 si臋 przez rzek臋 do Zagr贸d, do domu.

Nie chcia艂 ju偶 nikogo nigdy zabija膰. A ju偶 szczeg贸lnie nie chcia艂 zabija膰 jej.

* * *

Zobaczy艂a艣 mnie i co potem zrobi艂a艣?

Nic. Wr贸ci艂am do domu. Pok艂贸ci艂am si臋 z Djossem. A ty?

Ja te偶 wr贸ci艂em do domu. I nic poza tym. O co si臋 k艂贸cili艣cie?

Wo艂a艂abym o tym nie m贸wi膰.

Djoss w ko艅cu wr贸ci艂 i zobaczy艂 Rachel le偶膮c膮 na resztkach zniszczonej pryczy.

- Co si臋 sta艂o? Usiad艂a, ziewaj膮c.

- Zniszczy艂am j膮 - przyzna艂a bez ogr贸dek. - Znalaz艂am now膮 prac臋. Bli偶ej ciebie. Id藕 po dwie prycze. Nie, przynie艣 艂贸偶ka. Du偶e, z mi臋kkimi materacami. - Rzuci艂a mu troch臋 monet z kieszeni.

- Twoje ubranie wygl膮da inaczej - zauwa偶y艂 Djoss. - Znowu si臋 zniszczy艂o?

- Upra艂am je - sk艂ama艂a. - Gdzie艣 ty si臋 podziewa艂? - Co? Westchn臋艂a.

- Ca艂e wieki ci臋 nie by艂o. Djoss usiad艂 na zimnym piecu i zrobi艂 marsow膮 min臋.

- Pracowa艂em.

- Aha. Ja te偶 dzisiaj pracuj臋.

- Czemu zniszczy艂a艣 prycz臋? Wsta艂a. Przeci膮gn臋艂a si臋.

- Daj spok贸j. Masz pieni膮dze, dobrze ci si臋 powodzi. To kupmy sobie jakie艣 porz膮dne 艂贸偶ka.

Wyszli razem. Wiatr znad oceanu by艂 silny i pi臋kny, i poni贸s艂 z sob膮 wszelkie s艂owa, kt贸re mogli wypowiedzie膰. Gdyby kto艣 zauwa偶y艂 ochroniarza i sent臋, czekaj膮cych tu偶 obok siebie na przerw臋 w ruchu powoz贸w, by przej艣膰 przez ulic臋, od razu by si臋 zorientowa艂, 偶e s膮 spokrewnieni. Tylko bliscy sobie ludzie potrafi膮 tak milcze膰 przy sobie.

Kupili dwa 艂贸偶ka, niemal bez s艂owa. Djoss mia艂 du偶o pieni臋dzy, Rachel nie musia艂a doda膰 swoich. Ni贸s艂 oba materace na plecach, id膮c wolno za wo藕nic膮 ze sklepu. Ju偶 w domu, k艂ad膮c si臋 na 艂贸偶ku, Rachel czu艂a zarazem ulg臋 i przera偶enie. Przypomnia艂a sobie, jak trzyma艂a przed sob膮 materac, wyskakuj膮c przez okno. Djoss zasn膮艂, gdy tylko si臋 po艂o偶y艂. Patrzy艂a na niego jak na obcego cz艂owieka. Twarz mu si臋 opali艂a, a mi臋艣nie zwiotcza艂y. To nie by艂 Djoss, kt贸rego zna艂a. Tak samo wygl膮da艂 wtedy, gdy znalaz艂a go w piwnicy z nargil膮.

Przewr贸ci艂 si臋 na drugi bok, jego koszula podci膮gn臋艂a si臋 troch臋 na plecach. Rachel zobaczy艂a 艣lady po paznokciach. Wsta艂a, przyjrza艂a si臋 tym zadrapaniom z bliska. Paznokcie, bez dw贸ch zda艅.

Zmarszczy艂a brwi w zadumie.

Niegdy艣 widzia艂a Djossa przy pracy, gdy szed艂 z trzema synami Wr贸blowej w stron臋 piwnicy. By艂o zbyt p贸藕no, by ot tak nosi膰 mi臋so, bardzo rzucali si臋 w oczy. Djoss mia艂 ca艂膮 loch臋 przerzucon膮 przez plecy, dw贸ch ch艂opc贸w d藕wiga艂o 艣wini臋 na 偶erdzi. Trzeci, najm艂odszy, ni贸s艂 prosiaczka przewieszonego przez rami臋. Zwierz臋ta by艂y wypatroszone i mia艂y brzuchy zaszyte bia艂膮 nici膮.

Nast臋pnego ranka Djoss przyni贸s艂 do domu 艣wie偶膮 kie艂bas臋 wieprzow膮, herbat臋, czajnik i cztery przednie bia艂e fili偶anki.

- Djoss, nie kupuj nic - b艂aga艂a go wtedy.

- Czemu nie?

- Lepiej mie膰 pieni膮dze. Lepiej od艂o偶y膰, co si臋 zarobi艂o. Pieni膮dze bardziej nam si臋 przydadz膮 ni偶 jakie艣 tam rzeczy.

- Zas艂ugujemy na to, 偶eby troch臋 sobie po偶y膰, cho膰 raz. Zarabiamy sporo. Mo偶emy to zostawi膰, je艣li b臋dziemy musieli ucieka膰. Mo偶emy odsprzeda膰, je艣li starczy czasu.

Rachel zdecydowa艂a si臋 nic wi臋cej nie m贸wi膰. Wspomnienie o bia艂ej nici na brzuchach 艣wi艅 po raz kolejny nasun臋艂o jej my艣l o ucieczce. I o Djossie le偶膮cym w ot臋pieniu przy nargili.

Zastanawia艂a si臋, czy on 偶y艂 z Wr贸blow膮 tak jak Turco i Pies. Ta my艣l by艂a okropna. M贸g艂 sobie pozwoli膰 na meble i fili偶anki, i dobrze. Lecz je艣li sta膰 go by艂o na kobiet臋, kt贸ra chcia艂a zapewni膰 jedzenie swoim trzem synom, znaczy艂o to, 偶e ukrywa艂, ile naprawd臋 zarabia, nie by艂 szczery.

Obserwowa艂a go przy posi艂ku i wyobrazi艂a sobie brata z Wr贸blow膮, jak j膮 kroi na kawa艂ki i zjada, a Turco i Pies si臋 temu przygl膮daj膮. Straci艂a apetyt.

- Djoss, my艣l臋, 偶e musimy ju偶 st膮d odej艣膰 - odezwa艂a si臋.

- Ty po prostu nie potrafisz usiedzie膰 w jednym miejscu. A tu jest dobrze. I nie brakuje kryj贸wek.

- Mnie si臋 tu podoba.

- A mamy przynajmniej jaki艣 plan ucieczki? Du偶e miasto z mas膮 stra偶nik贸w. Musimy mie膰 plan.

- Plan jest taki, 偶eby nie da膰 si臋 z艂apa膰. Ucieka膰 za morze. Jak zawsze. Naprawd臋 si臋 boj臋, tylko nie wiem czego.

- To powiedz mi, jak si臋 dowiesz - zby艂 j膮. Sko艅czy艂 je艣膰. Wsta艂. Odsuwane krzes艂o zaskrzypia艂o o pod艂og臋 tak przenikliwie, 偶e Rachel przesz艂y ciarki po plecach.

Chcia艂a co艣 powiedzie膰, ale zrezygnowa艂a, bo ju偶 si臋 odwr贸ci艂 i ruszy艂 do wyj艣cia. Gdyby nie by艂 tak zaj臋ty prac膮, zarabianiem pieni臋dzy, kolegami, powiedzia艂aby mu, 偶e spotka艂a m臋偶czyzn臋, kt贸ry ma krew tak膮 jak ona, i 偶e powinni go znale藕膰 i z nim pogada膰 albo w艂a艣nie przed nim ucieka膰.

* * *

Wola艂abym o tym nie m贸wi膰.

Skoro Djoss trwoni艂 pieni膮dze z kolegami, Rachel musia艂a pracowa膰 naprawd臋 ci臋偶ko.

Rankiem znalaz艂a now膮 prac臋 w innym burdelu, daleko od mieszkania. Turco o niczym nie wiedzia艂. Warto by艂o przej艣膰 si臋 troch臋 dalej, by zachowa膰 ca艂o艣膰 wyp艂aty. Sprz膮ta艂a - zamiata艂a i my艂a pod艂ogi, zmienia艂a po艣ciel.

Czasem pijani go艣cie, widz膮c str贸j senty, prosili j膮 o wr贸偶b臋. Co艣 wymy艣la艂a, bo potrzebowa艂a pieni臋dzy. Nigdy nie przekazywa艂a nikomu z艂ych wie艣ci. Nie chcia艂a straci膰 pracy przez przepowiadanie przysz艂o艣ci, w kt贸rej oni ju偶 pewnie sami si臋 widzieli. Zazwyczaj to, co nas zabije, to co艣, co robimy na co dzie艅. Nawet Erin tego naucza. A bywalcy burdelu i tak by nie uwierzyli, 偶e jej przepowiednie si臋 sprawdz膮.

Rachel 艣ci膮ga艂a brudne prze艣cierad艂a i wrzuca艂a do wielkiego wora. Potem roz艣ciela艂a mniej brudne, wilgotne na materacu. Przeciera艂a 艣cierk膮 pod艂ogi i opr贸偶nia艂a nocniki do kratki 艣ciekowej w piwnicy.

Dach burdelu przecieka艂. Gdy pada艂 deszcz, musia艂a pilnowa膰, by nie przepe艂ni艂o si臋 mn贸stwo wiader rozstawionych po g贸rnym pi臋trze. Deszcz贸wk臋 wylewa艂a do beczki przy oknie, a gdy beczka by艂a pe艂na - za okno. No i bez przerwy 艣ciera艂a wod臋 z pod艂ogi.

I tak krz膮ta艂a si臋 w艣r贸d wdzi臋cz膮cych si臋 dziwek i napalonych m臋偶czyzn. Ludzie jej nie zauwa偶ali. Jedyn膮 osob膮 ni偶sz膮 w hierarchii od tanich dziwek marynarzy jest sprz膮taczka. Dni mija艂y, a nieraz bywa艂o, 偶e ca艂膮 noc nikt si臋 do niej nie odezwa艂.

Nad ranem pra艂a po艣ciel na podw贸rzu. Nim s艂o艅ce wy艂ama艂o si臋 zza horyzontu, uk艂ada艂a mokre prze艣cierad艂a w kom贸rkach na ka偶dym pi臋trze.

Pensj臋 za noc odbiera艂a co rano. Liczy艂a pieni膮dze na miejscu, przy cz艂owieku, kt贸ry jej p艂aci艂. Przestawa艂 zwraca膰 na ni膮 uwag臋, jak tylko poda艂 jej monety. Przy odrapanym biurku rachowa艂, ile dziewczyny zarobi艂y dla niego tej nocy.

Dla niej oni wszyscy nie byli nawet lud藕mi. Dla niej byli jak fruwaj膮ce ptaszki i nied藕wiedzie uganiaj膮ce si臋 za nimi. Liczy艂a pieni膮dze niczym z艂ote owoce skradzione z sadu.

Mija艂y tygodnie. Djoss pojawia艂 si臋 w domu tylko po to, by przynie艣膰 troch臋 jedzenia. Pada艂 na 艂贸偶ko i spa艂, os艂aniaj膮c r臋k膮 oczy przed 艣wiat艂em. Oboje byli zbyt zm臋czeni, by si臋 k艂贸ci膰.

* * *

Pot臋偶na burza przez trzy dni przetacza艂a si臋 przez miasto. Deszcz, deszcz, ci膮gle deszcz. Ulice si臋 wyludni艂y. Dziewczyny pali艂y fajki z kaczana kukurydzy na balkonach. Statki nie mog艂y dobi膰 do portu przez wzburzone wody. Nie przybywali marynarze. Z艂odzieje nie mieli kogo okra艣膰. A i tak nikomu nie chcia艂o si臋 pracowa膰.

Rachel sko艅czy艂a wcze艣nie. W艂a艣ciciel burdelu powiedzia艂 jej, 偶eby nie wraca艂a, p贸ki nie przestanie pada膰.

Nie chcia艂a wraca膰 do domu. Skierowa艂a si臋 wi臋c w stron臋 pracy Djossa, do piekarni. Zauwa偶y艂a go przy drzwiach do sklepu mi臋snego. Siedzia艂 tam przygarbiony i obserwowa艂 ulic臋.

Ukry艂a si臋 w w膮skiej alejce. Wyjrza艂a zza rogu. Jak mog艂a zako艅czy膰 te niemal milcz膮ce k艂贸tnie, skoro nie wiedzia艂a, czemu si臋 z ni膮 k艂贸ci艂? I co chcia艂 przed ni膮 ukry膰?


Rozdzia艂 XVI

Szukali艣my Salvatore. Narzucili艣my wilcze sk贸ry na siebie i przeczesywali艣my kana艂y. Ja prowadzi艂am. M贸j m膮偶 szed艂 za mn膮. Starali艣my si臋 wyw臋szy膰 jego zapach.

Raz wydawa艂o mi si臋, 偶e go znalaz艂am, niedaleko 艣wi膮tyni Bezimiennych, obok drzwi, gdzie wrzuca艂o si臋 monet臋. By艂o wiele wej艣膰, ale on korzysta艂 z tego. Nie mia艂am pewno艣ci, czy to w艂a艣ciwy trop - Jona by艂 demonowym pomiotem, nie W臋drowcem i nie wilkiem. Jego wspomnienia nie mog艂y mi powiedzie膰, jak pachnia艂 Salvatore.

Szli艣my za zapachem kwa艣nym i zimnym, niczym zgni艂ego owocu, kt贸ry zamarz艂 na przysypanym 艣niegiem polu.

Zgubi艂am ten zapach na skraju wody, gdzie robotnicy trzymali swoje 艂贸dki. Z 艂atwo艣ci膮 przeprawili艣my si臋 na drug膮 stron臋, ale tam trop si臋 urywa艂. Na ulicach by艂o za du偶o przechodni贸w i za du偶o koni. Nic tam nie zwietrzyli艣my. Jedynie straszyli艣my ludzi. Je艣li kto艣 odwa偶y艂 si臋 podej艣膰 bli偶ej, szczerzyli艣my z臋by, uciekali艣my. Wr贸cili艣my do kana艂贸w. Nie znale藕li艣my jednak 偶adnego 艣ladu. I tak co noc - 偶adnego 艣ladu.

On tu gdzie艣 by艂.

Sporo wiedzia艂am ze wspomnie艅 Jony, ale nigdy do艣膰 du偶o. Nawyki Salvatore za艂ama艂y si臋 wraz z jego sercem.

By艂 tutaj. Musia艂 tu by膰.

* * *

Jona przemyci艂 ksi臋gi rachunkowe tamtego kupca na posterunek i ukradkiem wsun膮艂 je w stert臋 nieprzeczytanych raport贸w na biurku Calipariego. Sier偶ant z nocnej zmiany by艂 na s艂u偶bie, ale szybko zasn膮艂. Obok niego na biurku le偶a艂a butelka. Nocna za艂oga kr臋ci艂a si臋 w pobli偶u na ulicach, lecz akurat wtedy panowa艂 spok贸j. Pisarczyki zapewne rozesz艂y si臋, jak tylko zobaczy艂y, 偶e sier偶ant usn膮艂 pijany. Jona do艂膮czy艂 do ksi膮g notk臋. Napisa艂 j膮 lew膮 r臋k膮, by Calipari nie rozpozna艂 autora.

„Kr贸l Nocy istnieje. Ona gdzie艣 tu jest. Nie m贸w nikomu, p贸ki si臋 nie upewnisz".

Ju偶 przestudiowa艂 te ksi臋gi. Ten cz艂owiek pracowa艂 dla arystokrat贸w, zaopatrywa艂 ich w wino i mi臋so, na przyj臋cia, kt贸rych b臋dzie wiele, gdy sko艅czy si臋 pora deszczowa. Bez niego zmniejszy艂a si臋 konkurencja w艣r贸d dostawc贸w wielkopa艅skich imprez. Czemu Kr贸l Nocy kaza艂 go zabi膰? Trudno uwierzy膰, 偶e mia艂o to jaki艣 zwi膮zek ze szlacht膮 bawi膮c膮 si臋 do bia艂ego rana.

* * *

Jona by艂 z Szajbusem, Jaimiem i jego 偶on膮 w pubie niedaleko Zagr贸d, gdzie wcisn膮艂 kumplowi Szajbusa, Djossowi, jakie艣 drobne, by wej艣膰 do 艣rodka, cho膰 ludzie stali w d艂ugiej kolejce za drzwiami, bo do miasta przyjecha艂a s艂awna grupa akrobat贸w - gadano, 偶e umiej膮 za艂o偶y膰 nogi na g艂ow臋 i robi膰 niesamowite skoki. Jaimie od razu poszed艂 z 偶on膮 ta艅czy膰 - przy niej nie tyka艂 alkoholu. Szajbus zobaczy艂 czerwone drzwi na ty艂ach i poszed艂 tam gra膰. Niewa偶ne, 偶e to by艂o nielegalne, zawsze pozwalali mu wygra膰 jak膮艣 drobn膮 sumk臋, by przymyka艂 oko na ten proceder. Jona wi臋c zosta艂 sam w tym wielkim, zat艂oczonym pubie.

Podszed艂 do baru i gestem przywo艂a艂 barmank臋. Jedyne, co mu pozostawa艂o w chwilach takich jak ta, to upi膰 si臋 jak najszybciej. Rzuci艂 pieni膮dze na lad臋 i natychmiast wychyli艂 kufel. Zn贸w podni贸s艂 r臋k臋. Gdy odwr贸ci艂 si臋 z nowym piwem w d艂oni, tu偶 przed nim sta艂a kobieta.

Rachel.

W艂o偶y艂 palce do kieszeni, szukaj膮c monet. Zastanawia艂 si臋, czy ma przy sobie do艣膰, by kupi膰 jej milczenie. Za du偶o ludzi woko艂o. Nie by艂o sposobu, by j膮 tu zabi膰 po cichu. Nie wzi膮艂 ze sob膮 no偶a ani trucizny. Zreszt膮 mia艂 ju偶 do艣膰 zabijania ludzi. Odstawi艂 kufel na bar. By艂 zm臋czony.

- Chyba ci臋 znam - powiedzia艂a. - Gdzie ja ci臋 mog艂am widzie膰?

U艣miechn膮艂 si臋. Nici z udawania.

- Ach, rozbi艂am ci nos! - jakby nagle sobie przypomnia艂a. - Chc臋 z tob膮 pogada膰. Nie tutaj.

Powinna krzycze膰, podnie艣膰 larum, 偶e ten cz艂owiek w mundurze tylko udaje stra偶nika. 呕e wygl膮da jak cz艂owiek, ale wcale nim nie jest. To demonowy pomiot. Chce ich wszystkich skaza膰 na pot臋pienie. Jona podni贸s艂 kubek, ale szybko go odstawi艂. Za bardzo dr偶a艂y mu r臋ce. U艣miechn膮艂 si臋 pogardliwie.

- Nie dos艂ysza艂em ci臋.

- Musimy pogada膰. Prosz臋. Nie chc臋 ci robi膰 偶adnych przykro艣ci. Chc臋 tylko pogada膰. Dyskretnie.

- Nie rozumiem...?

- Uderzy艂am ci臋, pami臋tasz? - Uda艂a, 偶e wali go w nos. Pr贸bowa艂a by膰 przyjazna. - Nie boj臋 si臋 ciebie, je艣li my艣lisz... S艂uchaj, musimy pogada膰, to wszystko.

- Nie powinna艣 si臋 przyznawa膰, 偶e uderzy艂a艣 cz艂owieka kr贸la. Kr贸l nie lubi, jak nas bij膮.

- Twoja krew! - krzykn臋艂a. Jej g艂os nie przebi艂 si臋 jednak przez t艂um i muzyk臋. Kto艣 od ty艂u pchn膮艂 j膮 na Jon臋.

Odsun膮艂 si臋. Waln膮艂 d艂oni膮 w bar.

- O czym ty m贸wisz? - Nie da艂by rady przedrze膰 si臋 przez t艂um, gdyby musia艂 ucieka膰.

- Nie chc臋 ci zrobi膰 krzywdy, nikomu nie powiem. Mo偶emy zwyczajnie porozmawia膰? Prosz臋!

Wskaza艂a drzwi do kuchni. Wzruszy艂 ramionami i poszed艂 z ni膮. My艣la艂, czy jej nie zabi膰. 艁adna by艂a. Uczepi艂a si臋 jego r臋kawa. Zastanawia艂 si臋, co matka by mu poradzi艂a w takiej sytuacji, ale nic nie przychodzi艂o mu do g艂owy. Trudno by艂o sobie wyobrazi膰, by mu kaza艂a zabi膰 kobiet臋.

To w ko艅cu musia艂o si臋 zdarzy膰. To wisia艂o w powietrzu, od zawsze.

A o czym niby mieliby rozmawia膰? By艂, kim by艂, a je艣li kto艣 si臋 o tym dowiedzia艂, musia艂 umrze膰. Gdyby zabi艂 j膮 ju偶 wtedy, kiedy go uderzy艂a, wszystko by艂oby inaczej. Gdyby po zatamowaniu krwawienia wr贸ci艂 do burdelu, gdzie rozbi艂a mu nos, odnalaz艂 j膮 i uciszy艂 na zawsze, mia艂by spok贸j.

Rozejrza艂 si臋 woko艂o, szukaj膮c sposobno艣ci, by zabi膰 j膮 bez 艣wiadk贸w.

W kuchni jaki艣 grubas z zawzi臋tym grymasem wyciera艂 szklanki. Rachel wyprowadzi艂a Jon臋 na zewn膮trz, gdzie nie by艂o takiego t艂umu, ale i tak kr臋ci艂o si臋 sporo ludzi.

- Gdzie mo偶emy p贸j艣膰? - zapyta艂a z rozpacz膮 w g艂osie. Spojrza艂 na ni膮. By艂a tak samo przera偶ona jak on. Pu艣ci艂a jego r臋kaw i przygryz艂a warg臋. - Musimy znale藕膰 jakie艣 ustronne miejsce.

Jona pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Naprawd臋 chcesz zosta膰 ze mn膮 sam na sam?

- Prosz臋... - Wzi臋艂a g艂臋boki oddech. - Jestem tu nowa. Nie wiem, gdzie mogliby艣my p贸j艣膰.

Rozejrza艂 si臋 na boki.

- Znam jedno takie miejsce. Kana艂 by艂 niedaleko.

Poprowadzi艂 j膮 nad brzeg rzeki. Siedz膮cy tu bezdomni znikli na widok jego munduru. Idealne miejsce, by udusi膰 j膮 w tajemnicy i wrzuci膰 do wody. B臋dzie musia艂 dzia艂a膰 szybko. Senty mia艂y swoje sztuczki, wiedzia艂 to.

- Tu nikt nam nie b臋dzie przeszkadza艂 - oznajmi艂.

- Dobrze. Chcia艂am ci powiedzie膰, 偶e... - Rozejrza艂a si臋 na boki, popatrzy艂a na wod臋. - Prosz臋, nie r贸b mi krzywdy. Nie masz powodu.

- Nie chc臋 ci robi膰 krzywdy - stwierdzi艂. - Naprawd臋. Przysun臋艂a si臋 do niego, na tyle blisko, 偶e m贸g艂 poczu膰 zapach jej sk贸ry, a pachnia艂a jak wybielacz i siarka. Okropnie. Mo偶e piwo uderzy艂o mu do g艂owy. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e ma ochot臋 wgry藕膰 si臋 w jej szyj臋.

- Ca艂y czas powtarza艂e艣, 偶ebym umy艂a r臋ce - szepn臋艂a.

- Czego chcesz? - odszepn膮艂. - 呕ebym ci zap艂aci艂? Nie mam wiele, ale zap艂ac臋 ci, je艣li b臋d臋 musia艂.

- Nie zamierzam ci臋 szanta偶owa膰 ani nic takiego. Chc臋 tylko... tylko porozmawia膰.

- Wi臋c m贸w.

- Nie wiem, co powiedzie膰.

- Je艣li komu艣 o tym powiesz, spal膮 mnie 偶ywcem. Aresztuj膮 moj膮 matk臋...

- Nie, nie, nie... Wiem, tego nie chc臋.

Zacisn膮艂 pi臋艣ci. Mo偶e nosi艂a to ubranie tylko dla ochrony.

- Naprawd臋 jeste艣 sent膮? - Tak.

Odwr贸ci艂 wzrok ku ciemnej wodzie kana艂u.

- Ja w to nie wierz臋 - przyzna艂. - Ani w Erin, ani w Imama, ani w Jedno艣膰.

- Ka偶dy w co艣 wierzy. Nie chcia艂 jej zabija膰.

- A gdzie w tym wszystkim miejsce dla Elishty, hm? I dla mnie? Nigdzie. Jestem wcieleniem z艂a. I co mam robi膰, oddawa膰 cze艣膰 demonom? - Popatrzy艂 jej w twarz. Naprawd臋 by艂a przera偶ona. - Nie mog臋 zmieni膰 tego, kim jestem.

- Ju偶 dawno bym ci臋 wyda艂a, gdybym chcia艂a to zrobi膰. Gdybym chcia艂a pieni臋dzy, ju偶 bym ich za偶膮da艂a, tam w barze, gdzie jest... - Spojrza艂a na kana艂. - No wiesz... bezpieczniej.

- Tak?

- Nie ca艂kiem to mia艂am na my艣li, m贸wi膮c o jakim艣 ustronnym miejscu.

- Lepszego nie znajdziemy.

- Ja tylko chc臋 wiedzie膰, jak to si臋 sta艂o w twoim przypadku. Po prostu jestem ciekawa.

- Wszystkie moje tajemnice... - Jeszcze nigdy w 偶yciu nie m贸wi艂 o tym g艂o艣no. - M贸j ojciec i dziadek, a mo偶e nawet pradziadek byli tacy jak ja, ale troch臋 gorsi. Urodzi艂em si臋 z demonowymi skrzyd艂ami, matka mi je odci臋艂a. Mam na plecach wielkie blizny. Jak kto艣 pyta, m贸wi臋, 偶e upad艂em na ogrodzenie. W og贸le nie 艣pi臋. Ani troch臋. To wszystko, co wiem. Zadowolona?

- Nazywam si臋 Rachel. Rachel Nolander. Chc臋 ci zrobi膰 co艣, co mo偶e troch臋 zabole膰, ale nic ci nie b臋dzie, obiecuj臋.

Jona mia艂 ochot臋 si臋 roze艣mia膰, uda膰, 偶e to wszystko jest jedynie 偶artem.

- Brak mi s艂贸w - doda艂a. Prychn膮艂.

- No to na razie. Je艣li powt贸rzysz komu艣, co w艂a艣nie ci powiedzia艂em, moje 偶ycie b臋dzie sko艅czone. A mo偶e i twoje. Pomy艣l o tym.

- Nie. - Chwyci艂a jego r臋k臋 i odwr贸ci艂a. - Daj mi chwilk臋. Tylko chwilk臋. - Przesun臋艂a palcami po wn臋trzu jego d艂oni.

Zadr偶a艂. Jej palce by艂y gor膮ce, pali艂y ogniem.

- To boli! - j臋kn膮艂.

Zamkn臋艂a oczy. Nie pu艣ci艂a jego r臋ki.

- To boli! - powt贸rzy艂 g艂o艣niej. Pr贸bowa艂 zacisn膮膰 d艂o艅, ale trzyma艂a mocno.

- Przesta艅 - poprosi艂a. - Ju偶 sko艅czy艂am.

- Co zrobi艂a艣?

Wci膮偶 trzyma艂a jego r臋k臋.

- S艂uchaj, wiem o twoim pochodzeniu wi臋cej ni偶 ty. Moja matka mnie tego nauczy艂a. Gdy narodzi艂y si臋 oceany, wcale nie by艂y s艂one, by艂y czyste niczym kryszta艂. Pojawi艂 si臋 deszcz, spad艂 na nag膮 ziemi臋, wymy艂 minera艂y ze ska艂 do wody. I tak woda nasyci艂a si臋 jodem i solankami. Mo偶na wyliczy膰, kiedy dok艂adnie niebia艅ska Jedno艣膰 dotkn臋艂a wody, bo s贸l w naszych 艂zach te偶 jest s艂ona, lecz mniej, a rzeki ci膮gle pompuj膮 minera艂y i brud do ocean贸w, wi臋c soli w wodzie jest coraz wi臋cej. Gdyby kto艣 obliczy艂, kiedy woda w morzach by艂a tak s艂ona jak nasze 艂zy, poznaliby艣my, od jak dawna istoty ludzkie 偶yj膮 na tych brzegach.

Jona odkaszln膮艂. Sp艂ywa艂 potem. Z trudem 艂apa艂 oddech. Potar艂 d艂o艅. Pali艂o go pod sk贸r膮.

- W Elishcie, g艂臋boko pod naszymi stopami, nie ma 偶ycia - ci膮gn臋艂a Rachel. - S膮 tylko demony i w swojej niegodziwo艣ci staraj膮 si臋 nas zniszczy膰. Wysy艂aj膮 emisariuszy, by wabili 艣miertelnik贸w w mrok pod wodami, pod ziemi臋, gdzie ciemno艣膰 roz艣wietlaj膮 jedynie p艂on膮ce dusze. Gdy rodzi si臋 dziecko z demonow膮 skaz膮, b臋dzie... niszczycielem 偶ycia.

Pu艣ci艂a jego r臋k臋.

- Tego o was ucz膮. To wszystko nieprawda. Wiem, bo ja nie jestem taka. Nie jestem niszczycielem 偶ycia. Jestem po prostu sob膮.

Jona opar艂 si臋 o 艣cian臋, pocieraj膮c d艂o艅. Nic nie m贸wi艂. Nie mia艂 nic do powiedzenia. Rachel odwi膮za艂a rzemyki na nadgarstku i troch臋 podwin臋艂a r臋kaw, by ods艂oni膰 kawa艂ek ramienia.

- Co widzisz? - zapyta艂a.

Jona zmru偶y艂 oczy w nik艂ym 艣wietle lampy. Twarz i r臋ce mia艂a blade, bezkrwiste, a jej rami臋 by艂o czarne jak smo艂a. Po艂yskiwa艂o w 艣wietle ksi臋偶yca. Dotkn膮艂 go palcem. Zbyt twarde na znami臋, zbyt mi臋kkie na pancerz.

- M贸j ojciec te偶 by艂 demonem - powiedzia艂a Rachel. - Matka by艂a sent膮, kt贸r膮 on si艂膮 zmusi艂 do uleg艂o艣ci. Pewnego dnia m贸j brat go otru艂. Nie by艂am tak z艂a jak ojciec. Matk臋 zabili, gdy znale藕li demonowe cia艂o ojca. M贸j brat nie jest taki jak my, urodzi艂 si臋 przede mn膮. Gdy zabi艂 ojca, ukry艂 mnie i pobieg艂 po matk臋, ale si臋 sp贸藕ni艂. Odt膮d zawsze byli艣my razem, on i ja, i nikt wi臋cej. Te 艂uski mam na ca艂ym ciele. A na stopach szpony zamiast paznokci.

Jona przesun膮艂 r臋k膮 po jej 艂uskach.

Rachel podci膮gn臋艂a r臋kaw wy偶ej. Nad 艂okciem te偶 by艂y 艂uski - g艂adkie, ciep艂e, w臋偶owe.

Gwa艂townie opu艣ci艂a r臋kaw. Mocno go zawi膮za艂a.

- A ty jeste艣 z艂y?

- Co?

- Podobno mamy by膰 藕li, prawda? Jeste艣 z艂y?

- Raczej nie. Nazywam si臋 Jona. Jestem lordem Joni, ale to ju偶 nic nie znaczy. Pr贸buj臋 odbudowa膰 dobre imi臋 mojego rodu. Stan臋 si臋 oficerem i wychowam moje ludzkie dzieciaki na silniejsze ode mnie, troch臋 lepsze. Nie jestem taki z艂y jak m贸j ojciec. I nie taki z艂y jak m贸j dziadek.

- Ja nie mam nic. Nawet cienia.

Unios艂a r臋k臋. Cie艅 padaj膮cy na mur urywa艂 si臋 na r臋kawie. Jej d艂o艅 nie rzuca艂a cienia.

- Ob艂臋d. - Jona te偶 uni贸s艂 r臋k臋. Dwa cienie wygl膮da艂y tak samo.

Rachel sprawdzi艂a rzemyki na r臋kawie. 艢cisn臋艂a je mocniej.

- Widz臋, 偶e dobrze si臋 kamuflujesz w tych szatach senty - zauwa偶y艂.

Unios艂a brew.

- Nie kamufluj臋 si臋 - odpar艂a. - Nie widzia艂e艣 moich koan贸w? Mo偶e kiedy艣 senty dojd膮 do tego, jak demonowe pomioty pasuj膮 do tego wszystkiego.

Jona rozejrza艂 si臋 woko艂o. Czy by艂o jeszcze co艣 do dodania? Spojrza艂 na ni膮 i przypomnia艂 sobie, 偶e chcia艂 j膮 zabi膰. Odni贸s艂 wra偶enie, jakby to wspomnienie pochodzi艂o sprzed tysi膮ca lat. Jakby wtedy mia艂 inne 偶ycie. 呕ycie, w kt贸rym nie istnia艂 nikt inny taki jak on. Salvatore by艂 inny, by艂 potworem albo 偶ywio艂em samolubnej energii. Nie by艂 taki jak ona.

- Co teraz? - zapyta艂 Jona.

- Nie wiem - odpar艂a. - Nigdy nie spotka艂am nikogo takiego jak ja.

- Ja kiedy艣 spotka艂em jednego.

- By艂 z艂y?

- By艂 nie gorszy ni偶 ludzie, dla kt贸rych pracowa艂. Ju偶 jaki艣 czas go nie widzia艂em. On nie wie, kim naprawd臋 jestem, ale ja wiem, kim on jest. - Jona u艣miechn膮艂 si臋 z za偶enowaniem. - Nie sypiam z prostytutkami. Czasem tylko chodz臋 do burdelu, by udawa膰 przed kolegami. Gdybym szed艂 z dziewczynami do 艂贸偶ka, tylko by chorowa艂y, ludzie zacz臋liby gada膰 i kto艣 by mnie przejrza艂.

- Jasne. Och, nie pokaza艂am ci jeszcze j臋zyka.

Otworzy艂a usta. Wype艂z艂 spomi臋dzy z臋b贸w niczym j臋zyk jaszczurki. Na ko艅cu by艂 rozwidlony. Szybko schowa艂a go z powrotem.

- Przepraszam, to troch臋 obrzydliwe.

- Nie bardziej ni偶 moje skrzyd艂a - stwierdzi艂. - M贸wisz dobrze.

- D艂ugo 膰wiczy艂am. Gdy si臋 upij臋, j臋zyk troch臋 si臋 wysuwa, wi臋c si臋 nie upijam. Ca艂y czas musz臋 ukrywa膰 te 艂uski i j臋zyk, ale poza tym chyba wygl膮dam normalnie. I tyle z mych dziwactw. - Przygryz艂a warg臋.

- Jeste艣 g艂odna? Chod藕my st膮d.

Spojrza艂 w d贸艂 na kana艂. W g艂owie mia艂 obraz wpadaj膮cego do wody cia艂a obci膮偶onego ceg艂ami. Straci艂 apetyt.

- Nie jestem g艂odna - odpar艂a.

- Ja te偶 nie. To i tak nic nie zmienia, prawda?

Przeszli si臋 troch臋 i zatrzymali w kawiarni na skraju Zagr贸d, kt贸ra by艂a otwarta ca艂膮 noc, obs艂uguj膮c marynarzy wytaczaj膮cych si臋 z karczm, szukaj膮cych czego艣 do zjedzenia, nim wr贸c膮 na pok艂ad. Rachel i Jona nie zjedli nic. Wypili tylko gorzk膮 herbat臋, cierpk膮 jak suchary.

* * *

Polowanie, wieczne polowanie. Jona straci艂 zainteresowanie Salvatore, ale my nie. Znalaz艂am trop ciemny jak smo艂a w艣r贸d 艣ciek贸w i bardzo stary. Da艂o si臋 go wyczu膰 tylko dlatego, 偶e skaza utrzymywa艂a si臋 tu o wiele d艂u偶ej ni偶 cokolwiek innego. Prowadzi艂 w g艂膮b miasta, do sp臋kanego budynku, w po艂owie zawalonego.

Od razu skierowa艂am si臋 do pokoju Salvatore. M贸j m膮偶 tymczasem przeszuka艂 reszt臋 pomieszcze艅. Nie znalaz艂 nikogo 偶ywego. By艂o ciemno jak w grobie. Wspi臋艂am si臋 na schody. Zna艂am te schody. Widzia艂am je w umy艣le Jony. Drzwi te偶 zna艂am. Otworzy艂am je i ujrza艂am pok贸j.

Hamak wci膮偶 tu by艂. Wszystko przykrywa艂 kurz. Deski na pod艂odze przegni艂y, tak samo jak strop. Do 艣rodka przez dziury w suficie wpada艂y promienie ksi臋偶yca. Czu艂am tu zapach Salvatore. Wsz臋dzie go czu艂am.

Zrzuci艂am wilcz膮 sk贸r臋 i stan臋艂am wyprostowana. Sprawdzi艂am hamak. Wci膮偶 dobrze si臋 trzyma艂. Usiad艂am na nim, po艂o偶y艂am si臋. Wyobrazi艂am sobie 偶ycie w tym ciasnym pokoiku.

M贸j m膮偶 nic nie powiedzia艂, gdy wszed艂, przygl膮daj膮c si臋 pod艂odze i 艣cianom, szukaj膮c czego艣, co Salvatore zostawi艂, a co mog艂oby naprowadzi膰 nas na jego 艣lad.

艢ci膮gn膮艂 z siebie wilcz膮 sk贸r臋.

Kr贸l Nocy wie, gdzie on jest.

Ona nie chce nas widzie膰.

Ona wie dok艂adnie, gdzie on jest. Za trudno by艂oby go znale藕膰, gdyby by艂 sam. Nie jest a偶 taki sprytny. Ma przyjaci贸艂, nawet je艣li ich nie pami臋ta.

Czy kogo艣 tu znalaz艂e艣?

Nie.

B臋dzie dzi艣 pada膰. To dobra noc, by spali膰 ten budynek do cna.

* * *

Jona odprowadzi艂 Rachel do domu. Zauwa偶y艂a, 偶e ludzie inaczej na ni膮 patrz膮, gdy idzie obok cz艂owieka kr贸la. Nie mia艂a poj臋cia, co o tym s膮dzi膰, ale lubi艂a go.

Wzi臋艂a go za r臋k臋. U艣miechn臋艂a si臋.

Spojrza艂 w d贸艂 na jej d艂o艅. Nie odpowiedzia艂 u艣miechem. Pu艣ci艂a jego r臋k臋.

- Przepraszam.

- Nie ma za co. - Chwyci艂 jej d艂o艅. I nie puszcza艂.


Rozdzia艂 XVII

Polujemy na 偶ywych, nie na martwych. Salvatore ca艂y czas nam si臋 wymyka. Rachel mo偶e wr贸ci do Psiej Ziemi, je艣li jej brat tu wr贸ci.

Przenikam moimi oczami, moimi zmys艂ami, g艂臋boko do wspomnie艅 Jony. Widz臋 wi臋cej, ni偶 on kiedykolwiek by艂 w stanie zobaczy膰, ale 艂owcy nigdy nie maj膮 do艣膰 informacji, by pozna膰 swoj膮 ofiar臋.

Czy to wspomnienie jest prawdziwe?

呕adne nie jest do ko艅ca prawdziwe.

Je艣li jednak pomo偶e nam j膮 znale藕膰, taka prawda wystarczy.

* * *

Nast臋pnego wieczora Rachel otworzy艂a okno na ponure niebo, k艂臋bi膮ce si臋 sine chmury. S膮czy艂a herbat臋 i obserwowa艂a nadci膮gaj膮c膮 burz臋.

- To minie - stwierdzi艂 Djoss. - Pora sucha si臋 zbli偶a.

- A od kiedy to znasz si臋 na tutejszej pogodzie? Jeste艣my tu dopiero kilka miesi臋cy.

- Ludzie tak m贸wi膮.

- My艣lisz, 偶e b臋d膮 nas dzisiaj potrzebowali w pracy? - Nie.

- Wystarczy nam pieni臋dzy na czynsz? - Tak.

- A wystarczy, 偶ebym troch臋 si臋 zabawi艂a?

- Czyli jak?

- Och, sama nie wiem. Chc臋 i艣膰 pota艅czy膰. Chod藕 ze mn膮 na ta艅ce!

Wzruszy艂 ramionami.

- No dobra. Gdzie?

- Gdziekolwiek. Tylko nie zostawiaj mnie samej. T臋skni臋 za tob膮.

Westchn膮艂.

- Ja za tob膮 te偶. Ale najpierw musz臋 co艣 za艂atwi膰.

- Co? - zapyta艂a.

Zmru偶y艂 oczy. Zastanawia艂 si臋.

- Wiesz co? Chyba mog臋 to prze艂o偶y膰 na jutro. I tak by ci si臋 to nie spodoba艂o.

- Nie, p贸jd臋 z tob膮.

- Nie, to niewa偶ne - zby艂 j膮. - P贸jdziemy si臋 troch臋 zabawi膰. B臋dziemy tylko we dwoje. To b臋dzie nasze w艂asne zalane deszczem miasto. Kiedy艣 wreszcie trzeba zainwestowa膰 w parasole.

Wymkn臋li si臋 w nocny mrok w przerwie mi臋dzy najwi臋kszymi ulewami. Wpadli do baru, przemokni臋ci do suchej nitki. Nie by艂o tam 偶adnej muzyki, wi臋c zrezygnowali z tego lokalu i przeszli przez k艂adk臋 na drug膮 stron臋 ulicy. Uginaj膮ce si臋 deski zatapia艂y podeszwy ich but贸w w wodzie, kt贸ra wybi艂a z kana艂贸w. Teraz 艣cieki nie nios艂y z sob膮 wiele brudu. To, co nie zosta艂o jeszcze zmyte do zatoki, ju偶 si臋 nie ruszy. Nadchodzi艂y upa艂y, zbli偶a艂a si臋 pora sucha, gdy nie b臋dzie pada艂o przez wiele tygodni z rz臋du.

W nast臋pnej tawernie przygrywa艂 tylko jeden muzyk, b臋bniarz. Djoss z siostr膮 ta艅czyli niezgrabnie - ona w szacie senty, a on pe艂en obawy, 偶e podepcze jej stopy swymi wielkimi buciorami.

B臋bniarz wybija艂 rytm, pal膮c fajk臋. Gdy przygas艂a, sprezentowa艂 dwojgu tancerzom g艂o艣ny, szybki fina艂.

We tr贸jk臋, razem z barmanem, bili mu brawo. Nikogo wi臋cej tam nie by艂o. Djoss zam贸wi艂 co艣 do picia i troch臋 gulaszu. Rachel zapyta艂a go, gdzie si臋 podziewa艂 tyle czasu. A on unikn膮艂 odpowiedzi, odwracaj膮c pytanie. 呕adne z nich nie chcia艂o si臋 do niczego przyzna膰.

Djoss rzuci艂 b臋bniarzowi jeszcze kilka monet i zn贸w ta艅czyli. W ta艅cu nie musieli rozmawia膰.

Gdy grajkowi sko艅czy艂o si臋 zio艂o, usiedli i wypili po kilka kolejek. Por贸wnywali rodzaje piwa, kt贸re zdarzy艂o im si臋 pr贸bowa膰 w r贸偶nych miejscach. Po licznych falstartach i wielu rozpaczliwych pr贸bach nawi膮zania powa偶nej rozmowy dali za wygran膮. Wyszli z powrotem na ulic臋.

Rachel zauwa偶y艂a 艣redniego syna wdowy opieraj膮cego si臋 o mur i patrz膮cego na nich spode 艂ba. Znikn膮艂 w mroku za zas艂on膮 deszczu.

Koniec ko艅c贸w wr贸cili do domu. Po偶yczy艂a od niego jedn膮 z olbrzymich koszul. Teraz mia艂 ich ju偶 trzy, wszystkie nowe. Po ciemku usiad艂a na 艂贸偶ku, patrz膮c na swoje nogi. Rzadko patrzy艂a na swoje cia艂o, a i wtedy zawsze mia艂a wra偶enie, 偶e to jaka艣 u艂uda. Czasem zapomina艂a, 偶e nie jest normalnym cz艂owiekiem, i chodzi艂a w艣r贸d ludzi, jakby nic jej nie grozi艂o. Przesun臋艂a d艂o艅mi po 艂uskach. By艂y twarde. I g艂adkie.

Djoss pra艂 ich ubrania w wannie na tarce, kt贸r膮 sprawi艂 sobie za nowe pieni膮dze. Rachel przesta艂a ju偶 krzycze膰 na niego, 偶e ca艂y czas co艣 kupuje. Mieli meble, sztu膰ce i zio艂a w doniczkach na oknie. Rozwiesi艂 jej mokre szaty w mieszkaniu, bo wci膮偶 la艂o jak z cebra.

W pokoju nad nimi dwoje ludzi uprawia艂o mi艂o艣膰, powoli, nami臋tnie.

Rachel g艂臋boko wci膮gn臋艂a powietrze.

- Djoss, chc臋 powiedzie膰 ci co艣 wa偶nego. - Co?

- My艣l臋, 偶e musimy ucieka膰, i to niebawem.

- Czemu?

- Chyba pozna艂am kogo艣 takiego jak ja. Nawet na pewno. Powinni艣my ucieka膰.

- Je艣li nikt o tobie nie wie, zosta艅my. Dobrze nam tu si臋 偶yje. Jeszcze nigdy tyle nie mieli艣my. 艁贸偶ka, czyste ubrania, du偶o rzeczy. Po prostu trzymaj si臋 od niej z daleka. Je艣li j膮 zobaczysz, odwr贸膰 si臋 w drug膮 stron臋. Nie musi o nas wiedzie膰, je艣li j膮 z艂api膮.

- To m臋偶czyzna, Djoss. Oboje przyzwyczajamy si臋 do tego miasta. I to mnie martwi. Co tam s艂ycha膰 u Turca? Jak wam idzie?

- Piwnic臋 zala艂o. Nikt tam nie zejdzie, p贸ki si臋 nie wysuszy. Turco szuka nowego miejsca.

Wiedzia艂a, 偶e on k艂amie. Siedzia艂a w tej piwnicy podczas najgorszych ulew i nigdy jej nie zala艂o.

- Nadal mamy do艣膰 pieni臋dzy?

- Robota pali nam si臋 w r臋kach.

- Jaka robota? Nie odpowiedzia艂.

- Jaka, Djoss?

- Spr贸buj si臋 troch臋 przespa膰. W porze suchej praca sama si臋 znajdzie.

Rachel spu艣ci艂a wzrok na koszul臋, kt贸r膮 mia艂a na sobie. Niekt贸re plamy potu by艂y w dziwnym rdzawym kolorze, jak rozwodniona krew.

* * *

Gdy deszcze troch臋 zel偶a艂y, Djoss i Rachel wr贸cili do pracy. Noce mija艂y bez wi臋kszych eksces贸w. Marynarze mieli pieni膮dze, a dziwki 艂atwe k艂amstewka. Rachel sprz膮ta艂a, jak zwykle cicha.

W wyobra藕ni widzia艂a to miasto rozpostarte przed ni膮, pe艂ne karczm i burdeli, m臋偶czyzn pragn膮cych kobiet i kobiet pragn膮cych pieni臋dzy, widzia艂a swojego brata bij膮cego ludzi i przemycaj膮cego towar z jednego budynku do drugiego, by zap艂aci膰 czynsz za kobiet臋 i jej dzieci, kt贸re ros艂y na zbrodniarzy. Za dnia miasto by艂o wrzaw膮, zgie艂kiem sklepikarzy i ludzi, kt贸rzy mijaj膮 si臋 w milczeniu. Wszystko w tym mie艣cie by艂o samotne, niew艂a艣ciwe i wstr臋tne i nic w jej 艣wiecie nie by艂o dobre. Jedyn膮 osob膮, z kt贸r膮 wtedy rozmawia艂a, by艂 Jona, w kawiarniach i cichych zak膮tkach, na osobno艣ci.

Gdy powiedzia艂a Jonie, co my艣li o tym mie艣cie, przytuli艂 j膮 i pociesza艂: Me zawsze i nie wszystko tu jest takie z艂e. Za d艂ugo siedzisz w Zagrodach. Wezm臋 ci臋 na ba艂. Zobaczysz co艣 nowego, co艣 wspania艂ego. Masz sukni臋?

Nie, co艣 ty!

Znajd臋 ci jak膮艣.

Nie chc臋 i艣膰 na 偶aden ba艂. Chc臋 i艣膰 gdzie艣, gdzie nie b臋d臋 musia艂a ukrywa膰, kim jestem. A na balu musia艂abym si臋 nie tylko ukrywa膰. Jona, ja ju偶 sama nie wiem, czego chc臋.

Jak si臋 dowiesz, to mi powiedz. Pomog臋 ci. Jeste艣my przyjaci贸艂mi. Powinni艣my sobie pomaga膰.

Mo偶e. Pomy艣l臋 o tym. A ty czego chcesz?

Chc臋 wiedzie膰, jak to jest 艣ni膰.

Nast臋pnego dnia zmiana si臋 sko艅czy艂a, a Djossa nie by艂o. Rachel straci艂a cierpliwo艣膰. Posz艂a prosto do piwnicy piekarni. Wkroczy艂a do 艣rodka i nawet nie patrz膮c na piekarza, skierowa艂a si臋 do schod贸w na d贸艂.

Piwnicy nie zala艂o. Ju偶 nieraz by艂a tam podczas deszczu. Wiedzia艂a, 偶e Djoss k艂amie jej w 偶ywe oczy.

Zapuka艂a. Otworzy艂a Wr贸blowa. Rachel nie by艂a zaskoczona, spodziewa艂a si臋, 偶e j膮 tu zastanie. Wepchn臋艂a si臋 do 艣rodka. Wdowa nie protestowa艂a. Usiad艂a w b艂ocie.

- Czego chcesz? - zapyta艂a.

- Djoss ci臋 tu trzyma, prawda?

- Tak. Turco rozszerza dzia艂alno艣膰. Ju偶 tej piwnicy nie potrzebuje. Ludziom nie podoba si臋 b艂oto. Djoss powiedzia艂, 偶e mo偶emy tu zosta膰.

- On z tob膮 nie b臋dzie d艂ugo.

- M贸wi艂a艣 chyba, 偶e jeste艣 jego siostr膮.

- Bo jestem. I nie, nie jestem zazdrosna. Djoss i ja... pr臋dzej czy p贸藕niej b臋dziemy musieli opu艣ci膰 to miasto. To nieuniknione. A gdy p贸jdziemy, to sami. Po prostu znikniemy. Puf. Jak dym.

- Ale na razie moi ch艂opcy mog膮 spa膰 pod dachem. Jak chcesz go zabra膰 z sob膮, to opiekuj si臋 nim, gdy wtacza si臋 tu zbyt r贸偶owy, by usta膰 na nogach.

Rachel opar艂a si臋 o 艣cian臋.

- Kiedy on tu przychodzi? Wr贸blowa tylko wzruszy艂a ramionami.

- Jak niebezpieczne jest to, co robi膮 on, Turco i Pies?

- A co ci臋 obchodzi, co robi, skoro dobrze zarabia?

- Wystarczy nam w艂asnych k艂opot贸w, nie musimy szuka膰 wi臋cej. Co przemyca?

- K艂opot贸w? - powt贸rzy艂a wdowa. - Wiedzia艂am, 偶e z tych twoich sztuczek nie ma 偶adnego po偶ytku. Turco m贸wi, 偶e nie kradn膮. Mo偶e k艂amie, ale to nie moja sprawa. To wszystko? Nie chc臋, 偶eby艣 tu by艂a, gdy ch艂opcy wr贸c膮.

Mog艂o jej chodzi膰 o syn贸w albo o m臋偶czyzn, kt贸rzy pozwolili jej tu mieszka膰. Rachel si臋 rozejrza艂a. Ostatnie deszcze nie przys艂u偶y艂y si臋 tej zapuszczonej piwnicy. Rozstawiono tu wi臋cej belek dla podparcia uginaj膮cego si臋 sufitu, lecz wygl膮da艂o na to, 偶e wci膮偶 za ma艂o.

Rachel mia艂a pok贸j nad pi臋trze, z oknem, sto艂em i 艂贸偶kiem. Ch臋tnie by udusi艂a Djossa za to, co robi艂 tej kobiecie, za to, jak j膮 wykorzystywa艂, ale wiedzia艂a, 偶e w razie konieczno艣ci on nie porzuci siostry, ucieknie z ni膮. To nie tak, 偶e go traci艂a. Po prostu jak wielu m臋偶czyzn prowadzi艂 drugie, sekretne 偶ycie.

Wr贸blowa podesz艂a do rogu piwnicy. Sta艂 tam dzban, mo偶e z wod膮, mo偶e z czym艣 innym. Poci膮gn臋艂a z niego g艂臋boki 艂yk. Nie zaproponowa艂a Rachel niczego. Nawet na ni膮 nie spojrza艂a.

Rachel wysz艂a. Na ulicy dostrzeg艂a Djossa przepychaj膮cego si臋 przez t艂um. Dogoni艂a go. Zwolni艂. R臋ce mia艂 brudne od krwi.

- To 艣wi艅ska krew - uspokaja艂 j膮.

Nie uwierzy艂a, ale nie mia艂a pewno艣ci. Wr贸cili do mieszkania. Poszed艂 do 艂贸偶ka z brudnymi r臋kami. A ona po艂o偶y艂a si臋 w ub艂oconych butach.

My艣la艂a o Jonie chodz膮cym po ulicach. My艣la艂a o tym, 偶e sama ma drugie, sekretne 偶ycie. My艣la艂a o tym, jak mu do twarzy w mundurze, jak jej si臋 podoba, nawet je艣li czasem jest troch臋 niemi艂y.

* * *

Dwie noce p贸藕niej oboje dostali wolne. Djoss wypo偶yczy艂 niewielk膮 偶agl贸wk臋. Wp艂yn臋li na zatok臋, prze艣lizguj膮c si臋 mi臋dzy burtami galeon贸w, kutr贸w rybackich i przysadzistych frachtowc贸w. Djoss umia艂 troch臋 偶eglowa膰, a Rachel potrafi艂a manipulowa膰 wiatrem w razie potrzeby. Nabrali pr臋dko艣ci i podskakiwali na falach.

Rachel ca艂y czas si臋 艣mia艂a.

I przez jaki艣 czas zn贸w dobrze si臋 im uk艂ada艂o. Djoss jeszcze niekiedy spotyka艂 si臋 z wdow膮. Rachel wiedzia艂a o tym, ale nic nie m贸wi艂a. Sama te偶 wychodzi艂a, by spotka膰 si臋 z Jon膮 w kawiarni, posiedzie膰 w s艂o艅cu i porozmawia膰. Nigdy wcze艣niej nie mia艂a nikogo, z kim mog艂aby pogada膰 o 偶yciu.

Jak膮 mia艂e艣 twarz, zanim si臋 narodzi艂e艣?

Jak ci si臋 偶yje?

Gdy zamyka艂a oczy, pr贸bowa艂a wyobrazi膰 sobie go ze skrzyd艂ami. Czy wyros艂yby wielkie jak u gargulca, czy ma艂e i zdeformowane? Pr贸bowa艂a wyobrazi膰 sobie jego blizny na plecach, jakie by艂yby w dotyku, gdyby przesun臋艂a po nich r臋kami.

Pomacha艂a do Djossa na ulicy. Skin膮艂 na ni膮. Ni贸s艂 co艣. Dogoni艂a go.

- Wiem, wiem - b膮kn膮艂. Oczy mu b艂yszcza艂y krystalicznie, ko艂nierz koszuli mia艂 r贸偶owy od potu, wzrok rozbiegany.

- Co wiesz? - Za艂o偶y艂a r臋ce na piersi.

- Mam nie u偶ywa膰 towaru.

- Po prostu bierz za to pieni膮dze. Ale nie u偶ywaj.

- Turco p艂aci mi do艣膰, 偶eby cho膰 raz by艂o mnie sta膰 na porz膮dne mieszkanie.

- Jasne.

- Naprawd臋 mnie to nie kr臋ci.

- Wierz臋 ci.

- Nie wierzysz.

- Wierz臋. Musz臋 wierzy膰, Djoss. Tylko ciebie mam na tym 艣wiecie. - Rozejrza艂a si臋 po ulicy. Wiedzia艂a, gdzie jej brat zmierza. - Wiesz, co jeszcze powiniene艣 wiedzie膰? Nie艂adnie traktujesz t臋 kobiet臋 i jej syn贸w. Nie id藕 tam, chod藕 ze mn膮 do domu.

U艣miechn膮艂 si臋 smutno.

- P贸jd臋. Ale Wr贸blowa pomog艂a nam, cho膰 nikt inny nie chcia艂 nas zna膰. Ona, Turco i Pies s膮 moimi przyjaci贸艂mi. Kiedy ostatnio mieli艣my przyjaci贸艂, Rachel?

- Ja jestem twoim przyjacielem.

- Wiesz, o co mi chodzi.

- Nie wiem, Djoss - sk艂ama艂a, bo rozumia艂a, co mia艂 na my艣li. Um贸wi艂a si臋 z Jon膮 na herbat臋 pod wierzb膮. Pora deszczowa mia艂a si臋 ku ko艅cowi, mo偶na ju偶 by艂o wychodzi膰 bez parasola.

Djoss powiedzia艂, 偶e wr贸ci p贸藕niej, i te偶 k艂ama艂. Tym razem Rachel nie odpu艣ci艂a mu tak 艂atwo. Za du偶o k艂贸ci艂a si臋 z bratem, a Jona m贸g艂 poczeka膰 ten jeden dzie艅. Chcia艂a, 偶eby Djoss sko艅czy艂 z tymi k艂amstwami, zanim to stanie si臋 jeszcze bardziej bolesne. Posz艂a za nim do piwnicy piekarza, obserwuj膮c go z daleka.

Widzia艂a, jak tam wchodzi. Trzej ch艂opcy wyszli na zewn膮trz i usiedli na ganku. Wyci膮gn臋li ko艣ci i zacz臋li rzuca膰 nimi na zmian臋, ale nie wygl膮da艂o na to, 偶e graj膮 o co艣 konkretnego. Nikt nie wygrywa艂. Rachel podesz艂a do nich. U艣miechn臋艂a si臋. Oni zachowali kamienne twarze.

Najstarszy wydoby艂 gw贸藕d藕 z podartego buta. Pogrzeba艂 nim w z臋bach. Rdza na gwo藕dziu mia艂a ten sam kolor co jego z臋by.

Rachel wesz艂a do 艣rodka. Piekarz gdzie艣 przepad艂. Drzwi od piwnicy by艂y uchylone. Us艂ysza艂a ciche post臋kiwania dwojga ludzi, kobiety i m臋偶czyzny. Zastanawia艂a si臋, czy nie zapuka膰. Domkn臋艂a drzwi. Zas艂oni艂a uszy. Nie chcia艂a si臋 z nimi widzie膰, p贸ki si臋 nie ubior膮.

Najstarszy syn poszed艂 za ni膮 na schody, wci膮偶 d艂ubi膮c w z臋bach.

Przy艂o偶y艂a palec do ust.

Ch艂opak uni贸s艂 gw贸藕d藕 i wycelowa艂 w ni膮.

- Zostaw nas w spokoju - warkn膮艂. Skoczy艂 ze szczytu schod贸w.

Rachel wyci膮gn臋艂a r臋ce, by si臋 zas艂oni膰.

- Djoss! - krzykn臋艂a. Ch艂opak pr贸bowa艂 j膮 d藕gn膮膰, wy艂 przera藕liwie. Nie by艂a w stanie go zatrzyma膰, by艂 silny, rozjuszony i szybki.

Djoss wyszed艂 nagi, ze spodniami w r臋kach. Z konsternacj膮 spojrza艂 na dzieciaka szamocz膮cego si臋 z Rachel, zamierzaj膮cego si臋 na ni膮 gwo藕dziem, tn膮cego jej ubranie, r臋kami i z臋bami rozszarpuj膮cego je w miejscach, gdzie powinna by膰 mi臋kka sk贸ra.

W piwnicy podni贸s艂 si臋 krzyk wdowy.

Djoss z艂apa艂 ch艂opaka za nog臋 i mocno rzuci艂 nim o 艣cian臋. Rachel pstrykn臋艂a palcami, a 艂achmany dzieciaka zaj臋艂y si臋 ogniem. Ch艂opak zawy艂 jak wilk, zacz膮艂 trzepa膰 si臋 po ubraniu, ale zaraz przesta艂. Zn贸w rzuci艂 si臋 na Rachel z gwo藕dziem.

Djoss wsun膮艂 ju偶 spodnie po kolana. Nie zd膮偶y艂 temu zapobiec. Gw贸藕d藕 wbi艂 si臋 w ubranie i ze艣lizgn膮艂 po 艂uskach. Ch艂opak ugodzi艂 raz jeszcze. Nie mia艂 szans, by si臋 przebi膰 zardzewia艂ym gwo藕dziem. Rachel pr贸bowa艂a zablokowa膰 go r臋kami, by ocali膰 ubranie.

- A to co?! - zakrzykn膮艂 ma艂y napastnik. Nie zrani艂 jej, ale pr贸bowa艂. Gryz艂, szarpa艂 i d藕ga艂. W ko艅cu odechcia艂o mu si臋 walki.

- Djoss, prosz臋, nie r贸b mu krzywdy! - b艂aga艂a wdowa.

Wyda艂o si臋. 艁uski prze艣witywa艂y przez rozci臋cia w ubraniu. Djoss wyrwa艂 wdowie koc, kt贸rym si臋 zas艂ania艂a, i poda艂 siostrze. Rachel by艂a oszo艂omiona, nie mog艂a my艣le膰. Musia艂a zakry膰 dziury w koszuli. Musia艂a si臋 ukry膰.

Wdowa nie zareagowa艂a. Pozostali jej synowie zeszli do piwnicy.

Djoss pierwszy si臋 odezwa艂.

- Je艣li powiesz komu艣 o mojej siostrze, zabij臋 ci臋 go艂ymi r臋kami. Je艣li powiesz Turcowi albo Psu, ich te偶 zabij臋. Wiesz, 偶e jestem do tego zdolny.

Znalaz艂 koszul臋, w艂o偶y艂 buty i skin膮艂 na Rachel. Wr贸blowa si臋 rozp艂aka艂a. Wyci膮gn臋艂a r臋ce do swoich dzieci. Przytuli艂a je. Podnios艂a wzrok przera偶ona.

- Czas, 偶eby艣 opu艣ci艂a to miasto - powiedzia艂 jej. - Czas, 偶eby艣 zabra艂a ch艂opc贸w i wynios艂a si臋 z Zagr贸d. Jak ich jeszcze raz zobacz臋, nie b臋dzie zmi艂uj.

Wr贸blowa ubra艂a si臋 w po艣piechu. Wzi臋艂a ch艂opc贸w za r臋ce.

- Id藕cie - pogania艂 ich Djoss. - Wyno艣cie si臋 z miasta. Na zawsze.

Kobieta poprowadzi艂a syn贸w po schodach. Djoss z kamienn膮 twarz膮 odprowadza艂 ich wzrokiem.

* * *

Gdy wr贸cili do mieszkania obok sklepu mi臋snego, Djoss wyj膮艂 przybory do szycia i zacerowa艂 koszul臋 Rachel. Czeka艂a na 艂贸偶ku, a偶 sko艅czy, otulona kocem.

- Jak d艂ugo mnie 艣ledzi艂a艣? - zapyta艂. Z szyciem radzi艂 sobie lepiej ni偶 ona. Mia艂 wi臋ksz膮 wpraw臋.

- Nie chcesz wiedzie膰 - odpar艂a. - Przepraszam. M贸wi艂e艣 powa偶nie, 偶e ich zabijesz?

- Oczywi艣cie, 偶e nie.

- Bo je艣li tak... - Nie.

- Jej syn pr贸bowa艂 mnie zabi膰, i to przez ciebie.

- Wiem. Przepraszam, Rachel. Nie chcia艂em tego. Dla 偶adnego z nas.

- A czego chcia艂e艣?

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 siedzieli w milczeniu. On szy艂, a ona patrzy艂a.

- Nie chc臋 ucieka膰. Ona odejdzie. We藕mie z sob膮 syn贸w - odezwa艂 si臋 w ko艅cu.

- Mam nadziej臋, 偶e si臋 nie mylisz. Od艂o偶y艂 koszul臋 i ig艂臋.

- A ty chcesz uciec?

- Nie chc臋. Mnie te偶 si臋 tu podoba. Nie s膮dz臋, by Wr贸blowa nam zaszkodzi艂a. Djoss, mam ju偶 do艣膰 uciekania.

- A jak b臋dzie, je艣li zostaniemy?

- Tak samo jak teraz. B臋dzie tak samo, p贸ki nie b臋dziemy musieli ucieka膰. To nigdy si臋 nie sko艅czy. Nic si臋 nie zmienia. Nic si臋 nie polepsza. B臋dziemy ucieka膰 a偶 do 艣mierci.

Djoss zn贸w wzi膮艂 si臋 do szycia. Potem odda艂 jej zacerowane ubranie.

W艂o偶y艂a na siebie wszystkie szaty senty.

- Obejrzyj mnie.

Sprawdzi艂, czy nie prze艣wituje 偶adna 艂uska. Nic nie znalaz艂. Wyszli, kupili co艣 do jedzenia u ulicznego sprzedawcy. A potem wr贸cili do domu i zasn臋li w 艂贸偶kach. Tak samo by艂o w kolejne noce.

I tak wygl膮da艂o ich 偶ycie. Zawsze b臋dzie tak wygl膮da膰.

* * *

Matka Jony nala艂a mu kilka chochel gulaszu. Postawi艂a misk臋 na stole i usiad艂a, sama nie jedz膮c nic.

- Jak w pracy? - zagadn臋艂a.

- Ech, jak to w pracy. A u ciebie?

- Sko艅czy艂am sukni臋 dla tej dziewczyny Carroh贸w. Wiesz, tej z t艂ustymi udami. Ja nigdy takich nie mia艂am. Gdy chodzi, to jakby si臋 statek zatacza艂. Ale jest bogata. Pieni膮dze z ka偶dej dziewczyny robi膮 艣licznotk臋.

- Nie, nie robi膮. Nie cierpi臋 takich bab.

- Musisz si臋 z kt贸r膮艣 o偶eni膰. Bardzo ci do twarzy w mundurze. Dostaniesz awans, mo偶e nawet na oficera, i znajdziesz sobie bogat膮 dziewczyn臋, nie za 艂adn膮, bo wtedy nie b臋dzie krzywo na ciebie patrzy艂a.

- Ty by艂a艣 kiedy艣 pi臋kna.

- A tw贸j ojciec by艂 kiedy艣 bogaty Masz jakie艣 plany na wiecz贸r? - Nie.

- Nied艂ugo zaczn膮 si臋 bale. Te dobre s膮 tylko u lady Sabachthani. Powiniene艣 na nich bywa膰. Jak wyjdziesz, kup troch臋 herbaty. Wczoraj wypi艂e艣 wszystko. Doprawdy, w 偶yciu nie widzia艂am, 偶eby kto艣 w siebie wlewa艂 herbat臋 litrami. Dobry gulasz?

- Smaczny, mamo.

Jona nachyli艂 si臋 nad misk膮. Pr贸bowa艂 nie zwraca膰 uwagi na to, 偶e matka bacznie mu si臋 przygl膮da. Ci膮gle si臋 na niego gapi艂a. Nigdy nie widzia艂, 偶eby co艣 jad艂a, ale gotowa艂a dla niego i patrzy艂a, jak on je.


Rozdzia艂 XVIII

Ukrywali Salvatore przed nami, chronili go. Byli艣my tego pewni. Kto艣 powiedzia艂 mu, gdzie jeste艣my. Kazali mu trzyma膰 si臋 od nas z daleka. Jego trop by艂 zimny, co noc zimniejszy.

Kr贸l Nocy wie.

Nie mo偶emy jej ufa膰.

Nie chcia艂am si臋 z ni膮 kontaktowa膰. Nie zarabia艂 dla niej na tyle du偶o, by to usprawiedliwia艂o jej protekcj臋. Byli艣my jedynymi lud藕mi w ca艂ej Psiej Ziemi, kt贸rzy jej si臋 nie bali i nie zginali karku przed w艂adz膮 kr贸l贸w.

Powinni艣my kaza膰 j膮 aresztowa膰. Potrzebujemy jakiej艣 formy nacisku, by wydoby膰 z niej prawd臋.

My艣lisz jak on. Znamy ju偶 prawd臋. Nic wi臋cej nam nie potrzeba.

Gdy 艣ni臋, nie wiem, gdzie zaczynam si臋 ja, a gdzie ko艅czy on.

To si臋 zmieni z czasem. Wszystkie wspomnienia w ko艅cu bledn膮.

M贸j m膮偶 pr贸bowa艂 mnie pocieszy膰, ale to tylko pogorszy艂o spraw臋. My艣la艂am o tym, jak Salvatore nas unika艂. Z ka偶d膮 chwil膮 traci艂am wspomnienia, nawet gdy coraz bardziej si臋 w nie wg艂臋bia艂am, zapisuj膮c wszystko. Musieli艣my zmierzy膰 si臋 z Kr贸lem Nocy i za偶膮da膰 prawdy. W tym celu trzeba by艂o zaaran偶owa膰 spotkanie gdzie艣, gdzie by nas nie zabili tylko za to, 偶e o艣mielili艣my si臋 tego 偶膮da膰. Na miejsce spotkania wybrali艣my nasz膮 g艂贸wn膮 艣wi膮tyni臋, w pobli偶u kr贸lewskiego pa艂acu.

Przekazali艣my zaproszenie w domu jej ojca. Chcieli艣my dobitnie da膰 jej do zrozumienia, 偶e wiemy, kim jest, i 偶e w ka偶dej chwili mo偶emy podzieli膰 si臋 t膮 wiedz膮 z innymi. Powiedzieli艣my jej, gdzie b臋dziemy czeka膰.

Miejska 艣wi膮tynia Erin sta艂a pod go艂ym niebem. Je艣li podczas mszy pada艂o - c贸偶, trudno, wierni stali na deszczu i w b艂ocie. Podw贸rze wysypano otoczakami, by po ulewach nie powsta艂o grz臋zawisko. Kamienie pot臋gowa艂y odg艂os krok贸w. Us艂yszeli艣my j膮, jeszcze zanim zobaczyli艣my jej drobne butki w膮skie niczym dzioby kolibr贸w, kontrastuj膮ce z poka藕nymi 艂ydkami. By艂a w czerni, cho膰 nie nosi艂a 偶a艂oby. Twarz mia艂a przes艂oni臋t膮 welonem.

Czekali艣my w cieniu drzewa, w wilczych sk贸rach. Nie chcieli艣my ich 艣ci膮ga膰. Ta 艣wi膮tynia dawa艂a nam pociech臋 w mie艣cie. By艂o tu wino mniszkowe, jab艂onie, a ka偶dego innego dnia bawi艂y si臋 tu dzieci.

Zastanawia艂am si臋, czy pozwoli膰 m臋偶owi, by m贸wi艂 w naszym imieniu, wiedzia艂am jednak, 偶e on nie b臋dzie chcia艂 grzecznie rozmawia膰 z nikim z rodu jej ojca.

Niech pierwsza si臋 odezwie, pomy艣la艂am. Niech troch臋 si臋 speszy i niech si臋 g艂owi, czy jeste艣my W臋drowcami, czy tylko wilkami.

Usiad艂a na korzeniu, kt贸ry wyrasta艂 z ziemi na kszta艂t wygi臋tej 艂aweczki. Z艂o偶y艂a r臋ce na kolanie, spokojna i pow艣ci膮gliwa.

Ziewn臋艂am, obna偶aj膮c ostre k艂y, 偶eby dobrze si臋 im przyjrza艂a.

- No i...? - zacz臋艂a.

Zastrzyg艂am uszami, jakbym odgania艂a natr臋tn膮 much臋.

- Pos艂ali艣cie po mnie, i to niegrzecznie, musz臋 doda膰. Za kogo mnie macie?...

Wysun臋艂am j臋zyk. Wilcza sk贸ra opad艂a mi z twarzy.

- Wiem, kim jeste艣, Ela. 艢wi膮tynia Erin dobrze wie, kim jeste艣.

Odsun臋艂a welon. Wygl膮da艂a staro. Jona pami臋ta艂 j膮 z wi臋ksz膮 ilo艣ci膮 alabastrowego pudru na policzkach.

- Czy szanta偶owanie mnie i obrzucanie 艣miesznymi epitetami sprawia ci przyjemno艣膰? Nie jestem Kr贸lem Nocy.

- Twoja magia ci nie pomo偶e, gdy po偶egnasz si臋 z 偶yciem - stwierdzi艂am.

- Twoja troska o moj膮 dusz臋 jest godna podziwu - zadrwi艂a. - Do rzeczy. O czym chcia艂a艣 porozmawia膰?

- O Salvatore.

- Nie wydam ci go.

- On jest blu藕nierstwem Elishty.

- Jest cz艂owiekiem - poprawi艂a. - Bardzo smutnym, samotnym cz艂owiekiem, kt贸ry nie pami臋ta w艂asnego imienia, je艣li mu nie przypomnimy.

- Demonowy pomiot! - warkn臋艂am. Stan臋艂am na wilczych 艂apach. M贸j pysk znalaz艂 si臋 na wysoko艣ci jej twarzy. - Zwodzi niewinnych, to zdrajca i niszczyciel 偶ycia!

Wsta艂a, wci膮偶 spokojna.

- Nie oddam go.

M贸j m膮偶 艣ci膮gn膮艂 wilcz膮 sk贸r臋 z siebie do ko艅ca. By艂 wysoki i silny. Pok艂oni艂 jej si臋.

- Lady Sabachthani, prosz臋 usi膮艣膰. Moja 偶ona nosi w sobie wspomnienia Jony. Bardzo to prze偶ywa, bo wie, co Salvatore zrobi艂, zanim umar艂 Jona.

Ela za艂o偶y艂a r臋ce na piersi. Spojrza艂a na bramy 艣wi膮tyni.

- Czemu mia艂abym tu zosta膰? B臋dziecie mi tylko ubli偶a膰, wysuwa膰 gro藕by i szkalowa膰 moich przyjaci贸艂.

- On ju偶 nie 偶yje - przekonywa艂am. - Jego umys艂 jest martwy. Miasto ju偶 nale偶y do twego ojca, a noc do ciebie. Nas to nie interesuje. Interesuje nas tylko ten demonowy pomiot, Salvatore. Wszyscy, kt贸rych zabi艂 Jona, to tylko ludzie, kt贸rzy pomagali innym szlachcicom urz膮dza膰 przyj臋cia, a ty nie mog艂a艣 pozwoli膰, by przy膰mi艂y twoje bale. Dlatego kaza艂a艣 ich zabi膰. My艣lisz, 偶e kr贸l nas wys艂ucha? 呕e mo偶emy go zmusi膰, by nas wys艂ucha艂?

Lady Ela Sabachthani zmarszczy艂a brwi.

- Jona narobi艂by sobie k艂opot贸w, gdybym go czym艣 nie zaj臋艂a. Musia艂am poszuka膰 mu czego艣 do roboty, p贸ki nie b臋d臋 gotowa. Zmie艅 si臋 w cz艂owieka, jak tw贸j m膮偶. Nie lubi臋 rozmawia膰 z bestiami.

Pozosta艂am wilkiem.

- Jona nie wiedzia艂 o mnie wszystkiego - ci膮gn臋艂a. - I d艂ugo potrwa艂o, nim si臋 zorientowa艂. Nosisz w sobie jego wspomnienia. Wi臋c powiedz mi co艣. Powiedz mi, co czu艂, tak w g艂臋bi serca. By艂 smutnym, samotnym cz艂owiekiem?

Nie odpowiedzia艂am.

- Bo ja go za takiego mia艂am. Czemu Salvatore? A co z t膮 nieszcz臋sn膮 sprz膮taczk膮? Znale藕li艣cie j膮?

- Uciek艂a na p贸艂noc, za czerwon膮 dolin臋.

- To czemu jej nie 艣cigacie? Zostawcie Salvatore w spokoju. Ju偶 ja o niego zadbam.

- Ona nie jest taka niebezpieczna - odpar艂 m贸j m膮偶. - Stara si臋 chroni膰 ludzi przed w艂asn膮 skaz膮. Salvatore tego nie potrafi. On pierwszy. P贸藕niej ona.

- Chc臋, 偶eby艣cie najpierw ni膮 si臋 zaj臋li. Zanim j膮 znajdziecie, Salvatore nie b臋dzie mi ju偶 potrzebny i zostanie sam. Co mog臋 wam da膰? Now膮 艣wi膮tyni臋? Miejsce dla waszego ministra w艣r贸d moich doradc贸w, gdy ju偶 zasi膮d臋 na tronie?

- A c贸偶 mo偶esz nam da膰, czego by艣my chcieli, pr贸cz Salvatore? - zapyta艂am. Nie jestem Jon膮. Mog臋 zagrozi膰 jej prawd膮. - Po co ci te demonowe pomioty? Do jakiego艣 czaru?

Z powrotem zas艂oni艂a si臋 welonem.

- Tym razem czar nie b臋dzie potrzebny. Co mog臋 wam da膰? Jak my艣licie? Jona wiedzia艂by co.

Milcza艂am.

- Powiedz mi, 偶e on by si臋 ze mn膮 o偶eni艂, cho膰by tylko dla pieni臋dzy.

Pokr臋ci艂am g艂ow膮.

- Nigdy? - zdziwi艂a si臋.

- Jego serce nigdy do ciebie nie nale偶a艂o. Odwr贸ci艂a si臋.

- M贸j smutny, samotny cz艂owieczek. Tak trudno by艂o go czym艣 zaj膮膰 przez te wszystkie noce. - Oddali艂a si臋 w stron臋 bramy.

- Czemu im to robisz?! - zawo艂a艂am za ni膮. Nie zaszczyci艂a mnie odpowiedzi膮.

M贸j m膮偶 zmarszczy艂 brwi. Spojrza艂 na mnie. Nie posz艂o tak, jak si臋 spodziewa艂em. Musimy st膮d i艣膰, natychmiast.

Musimy ukry膰 przed ni膮 wszystkie czaszki. Nie mo偶emy pozwoli膰, 偶eby jaka艣 zosta艂a w mie艣cie.

Jona wiedzia艂, co mia艂a na my艣li. Lady Ela Sabachthani, kr贸lowa nocy, mog艂a nam podarowa膰 tylko jedno - nasze 偶ycie.

* * *

M贸j m膮偶 i ja od razu wyruszyli艣my ku jej posiad艂o艣ci na wyspie, pr贸buj膮c dotrze膰 tam przed ni膮, zanim zd膮偶y wyda膰 komu艣 rozkazy. Spieszyli艣my tam pod ludzk膮 postaci膮, jako kobieta i m臋偶czyzna, maj膮c si臋 na baczno艣ci. Przez kana艂y przeprawiali艣my si臋 na promach, a rikszami przez zab艂ocone ulice, unikaj膮c pozostawiania 艣lad贸w. Na ostatnim promie przed jej posiad艂o艣ci膮 stali艣my mi臋dzy ko艅mi zaprz臋偶onymi do dw贸ch pi臋knych powoz贸w.

Dotkn臋艂am szyi siwka. Ostrzeg艂 mnie przed dziwnym zapachem na promie. Ja te偶 poczu艂am ten zapach. Podzi臋kowa艂am zwierz臋ciu, g艂aszcz膮c je po k艂臋bie. Kto艣 nas obserwowa艂.

Prom dobi艂 do brzegu. Dwaj ludzie kr贸la sprawdzali, kto wysiada. M贸j m膮偶 i ja zeszli艣my na g艂adki bruk. Szpieg nie by艂 demonowym pomiotem. By艂 tylko pod艂y. A pod艂o艣膰 jest powszechna.

M贸j m膮偶 i ja naci膮gn臋li艣my wilcze sk贸ry i pu艣cili艣my si臋 biegiem do posiad艂o艣ci Sabachthanich, mkn膮c szybko jak konie. Nie przejmowali艣my si臋 stra偶nikami. Przesadzili艣my mur i pognali艣my przed siebie.

Trzymaj膮c si臋 cieni drzew, zakradli艣my si臋 do zagajnika wierzbowego, gdzie dwie olbrzymie stalowe konstrukcje sta艂y niczym modliszki rozmiar贸w karety.

Na nasz widok gro藕nie unios艂y odn贸偶a. M贸j m膮偶 zdj膮艂 wilcz膮 sk贸r臋.

- Odst膮p, demonie - powiedzia艂.

Uni贸s艂 r臋k臋. Jeste艣my 艣wi臋tymi s艂ugami Erin. Obla艂 je 艣wi臋t膮 wod膮. Zapali艂a si臋 na ich metalowych pow艂okach. Zastyg艂y w bezruchu, rozedrgane. Mogli艣my zada膰 im b贸l. Nigdy nie zetkn臋艂y si臋 z niczym, co mog艂o je skrzywdzi膰.

M贸j m膮偶 zrzuci艂 wilcz膮 sk贸r臋 i wsta艂 obok jednego z kolos贸w. A ten spojrza艂 w d贸艂 na niego, niczym drzewo wisz膮ce nad obliczem cz艂owieka. Potw贸r zatrz膮s艂 si臋 jak zepsuty mechanizm zegara. By艂 stary. Cia艂o gnije, niewa偶ne, ile magii si臋 na nie rzuci. Martwe mi臋so tym bardziej.

Stal po艂膮czono z mi臋艣niami i ko艣膰mi, by stworzy膰 te potwory. Jeden z nich mia艂 z艂aman膮, wygi臋t膮 nog臋. Drugiemu brakowa艂o kawa艂ka d艂ugich modliszkowatych szczypiec. Ods艂oni臋te ko艣ci sczernia艂y. W ranach pr贸bowa艂y zagnie藕dzi膰 si臋 czerwie, ale szybko zdycha艂y.

Uwa偶aj! Nie dotykaj ich.

Nie pos艂ucha艂 mnie. Dotkn膮艂 tylko stalowej twarzy potwora. Wepchn膮艂 s贸l ze 艣wi臋t膮 wod膮 przez oczodo艂y. Na powierzchni pyska pojawi艂y si臋 b膮ble, stalowa maska si臋 poluzowa艂a. M膮偶 j膮 oderwa艂 od kleistego cia艂a. Pod ni膮 by艂a ludzka czaszka, tyle 偶e zdeformowana. Na g贸rze czerepu wyrasta艂y rogi, jak u kozioro偶ca.

Zrzuci艂am wilcz膮 sk贸r臋. Mia艂am s贸l i 艣wi臋t膮 wod臋 przeznaczone dla drugiego potwora i drugiej czaszki. Magia sp艂ywa艂a jak kwas wraz z gnij膮cym mi臋sem. Rany, kt贸re im zadali艣my, by艂y 艣miertelne. Te machiny ze stali i martwego cia艂a ju偶 nigdy si臋 nie porusz膮.

M贸j m膮偶 ostro偶nie owin膮艂 rogat膮 czaszk臋 w li艣cie i p艂aty sk贸rzane. W艂o偶y艂 j膮 do saku, zarzuci艂 na plecy. Drugi czerep milcz膮co 艣widrowa艂 nas pustk膮 oczodo艂贸w.

- Salvatore? - zapyta艂am. - Nazywasz si臋 Salvatore?

Delikatnie oderwali艣my metalow膮 mask臋 od czaszki. By艂a niemal ludzka, ale wygi臋ta na szcz臋ce i nad oczodo艂em. Zabrali艣my j膮 i obsypali艣my sol膮 gnij膮ce demonowe cia艂o. Ogniste nasienie szybko si臋 zatli艂o, a potem p艂on臋艂o d艂ugo.

W posiad艂o艣ci Sabachthanich ju偶 rozdzwoni艂y si臋 alarmy. S艂ycha膰 by艂o t臋tent kopyt. M贸j m膮偶 i ja musieli艣my ucieka膰. Gdy przeskoczyli艣my mur i wbiegli艣my do zau艂ka, m贸j m膮偶 otworzy艂 kratk臋 艣ciekow膮. Mkn臋li艣my przez ciemne kana艂y. Nie zatrzymywali艣my si臋 przy 艂贸dkach. Przep艂ywali艣my wp艂aw przez rzeki i kana艂y i wci膮偶 biegli艣my. Przypadali艣my do 艣cian, gnali艣my przez le艣n膮 g臋stwin臋 i dalej, gdzie 偶adna r臋ka ludzi nocy nie mog艂a dosi臋gn膮膰 naszych futer.

W nocy spali艣my w spokoju na nagrzanej skale, kt贸ra d艂ugo trzyma艂a ciep艂o. Rankiem poczu艂am umys艂 Jony napieraj膮cy na skraj 艣wiadomo艣ci. By艂 czym艣 bezkszta艂tnym w mojej g艂owie. Odgrodzi艂am go zapachem lasu. To by艂y moje wspomnienia, wszystkich dni mego 偶ycia.

Salvatore - odezwa艂 si臋 m贸j m膮偶. - Chyba wiem, gdzie mo偶e by膰.

Gdzie?

Nie by艂o go w mie艣cie. Na pewno wiedzia艂, 偶e go szukamy.

To gdzie by艂?

Czy pokazywa艂em ci ju偶 g贸r臋, na kt贸rej zabija艂em demonowe pomioty, zanim si臋 urodzi艂a艣?

To twoja twarz, zanim si臋 rodzisz?

Czy偶by wspomnienia Jony robi艂y z ciebie Sent臋? Czy zaczynasz czaro艣ni膰, bo za d艂ugo przypatrywa艂a艣 si臋 偶yciu Rachel? Mo偶emy tam poszuka膰 albo odpocz膮膰, je艣li go tam nie ma. To tylko przypuszczenie, ale niegdy艣 艂atwo mo偶na by艂o si臋 tam ukry膰. Mamy nowe czaszki do przebadania.

To tylko dzieci. Nie powinni艣my wzywa膰 Erin z tego powodu. I bez tego znam ich losy, tak zdeformowane i takie kr贸tkie. I wiemy ju偶, kto im to zrobi艂.

Na wzg贸rzach, na tych najwy偶szych, wyli艣my do wilczych watah. Nawo艂ywali艣my braci ponurymi pie艣niami 艂owc贸w. A oni odpowiedzieli odami do 艣mierci na wzg贸rzach, przywo艂uj膮c nas.

Szybko wspi臋li艣my si臋 na t臋 g贸r臋. Sabachthani na pewno ju偶 powiadomi艂a go, 偶e opu艣cili艣my miasto. Wezwa艂a swoje zwierz膮tko do domu.

Jaskinia by艂a pusta, gdy tam dotarli艣my. Klatki dla ptak贸w zmieni艂y si臋 w sterty zbutwia艂ego drewna i rdzy. Znale藕li艣my hamak wisz膮cy w mroku. Mia艂 na sobie zapach Salvatore.

M贸j m膮偶 si臋 roze艣mia艂. Me s膮dzi艂em, 偶e go tu znajdziemy.

Jeszcze go nie znale藕li艣my.

Jego zapachy by艂y stare. Spa艂 tu. Prze艣ledzili艣my jego 艣lady, chodz膮c doko艂a w mi臋kkich butach. Zostawi艂 pu艂apki, w kt贸re 艂apa艂 ptaki i kr贸liki. W艂asnor臋cznie je oprawia艂 i piek艂 w rogu jaskini. Jad艂 te偶 偶o艂臋dzie 艣cierane o ska艂臋, dziko rosn膮ce cebule i rozmaryn. By艂 tu, ale ju偶 odszed艂.

Po艂o偶y艂am si臋 na jego hamaku, pohu艣ta艂am si臋 troch臋.

Nowe czaszki - powiedzia艂am.

M贸j m膮偶 je wyci膮gn膮艂 z sakwy, po艂o偶y艂 na ska艂ach.

Nie - odpar艂. - Me trzeba. Oni nic nie wiedz膮.

Jeste艣 pewien?

Przyjrzyj im si臋 raz jeszcze i por贸wnaj z t膮 od Jony.

Tak zrobi艂am. By艂y zdeformowane, ale nie tylko - by艂y mniejsze.

Dzieci - oceni艂am. - Musimy wraca膰. Zas艂uguj膮 na szybk膮 艣mier膰. A nie na to, co lord Sabachthani zrobi艂 tym ma艂ym dzieciom.

Prze艣pij si臋 tu troch臋. Niech tw贸j umys艂 odpocznie. 艢nij w艂asne sny. D艂ugo pozostawa艂a艣 w 偶yciu innych. Przejrz臋 wspomnienia demonowego pomiotu, z kt贸rym mia艂em do czynienia w m艂odo艣ci. B臋d臋 tu spa艂 i przypomina艂 sobie jego 偶ycie. Poszukam tam lorda Sabachthaniego.

Posz艂am za jego rad膮.

Wr贸cimy do miasta g艂臋bok膮 noc膮, ale jeszcze nie teraz.

Salvatore 偶y艂 d艂ugo, bardzo d艂ugo, zanim go poznali艣my. Erin przyjdzie po niego i po miasto, kt贸re go ukrywa艂o, zburzy wszystkie budynki i wykurzy go z jego kryj贸wki. A po wszystkim wyrosn膮 tam wysokie z艂ociste s艂oneczniki. Wilki przep臋dz膮 psy i b臋d膮 rz膮dzi艂y niepodzielnie skalist膮 ziemi膮 przysypan膮 gruzem.

Spa艂am w hamaku i 艣ni艂am o g贸rze, gdzie przysz艂am na 艣wiat. 艢ni艂am o j臋zyku mojej matki li偶膮cym moj膮 d艂o艅.

艢ni艂am tylko o sobie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
J M McDermott Psia Ziemia 01 Dzieci demon贸w
J M McDermott Psia Ziemia 01 Dzieci demon贸w
Scenariusz zaj臋膰 z zakresu ekologii dla dzieci 6 zdrowa ziemia, Ekologia dla najmlodszych
Psia pi艂ka, dla dzieci i nauczycieli, zabawy dla dzieci - piasek, woda, Zabawy na Piasku i w Wodzie
Eutanazja dzieci w Belgii, Unia - psia ma膰 !
WealthSolutions ziemia SGH
PODSTAWOWE ZABIEGI RESUSCYTACYJNE (BLS) U DZIECI
Stany zagrozenia zycia w gastroenterologii dzieciecej
Problem nadmiernego jedzenia s艂odyczy prowadz膮cy do oty艂o艣ci dzieci
utrata przytomnosci u dzieci
ZIEMIA
biegunka odwodnienie u dzieci zaj5
Stany nag艂e u dzieci XXX
Choroby alergiczne u dzieci
TRAUMATOLOGIA DZIECI臉CA

wi臋cej podobnych podstron