Mauriac Francois M艂odzieniec z趙nych lat


FRANCOIS MAURIAC

M艂odzieniec z dawnych lat

Rozdzia艂 I

Nie jestem takim ch艂opcem jak inni. Gdybym by艂

taki jak inni ch艂opcy, maj膮c siedemna艣cie lat po-

lowa艂bym z Laurentym, moim starszym bratem,

i z naszym rz膮dc膮, starym Duberc, i z Szymonem

Duberc, jego m艂odszym synem, kt贸ry jest klery-

kiem i o tej porze powinien by膰 na nieszporach,

i z Prudentym Duberc, jego bratem, kt贸ry namawia

Szymona, 偶eby sobie da艂 spok贸j z proboszczem.

M贸g艂bym strzela膰 z kalibru 24, zamiast wyp艂asza膰

zwierzyn臋 po krzakach, jakbym by艂 psem - za-

miast udawa膰 psa.

Tak, udaj臋 psa, ale r贸wnocze艣nie zastanawiam

si臋, co ten Szymon ma w g艂owie. Podkasa艂 sutann臋

ze wzgl臋du na kolce i ga艂臋zie; dlaczego jego grube

艂ydki w po艅czochach z czarnej we艂ny pobudzaj膮

do 艣miechu? Lubi polowanie tak, jak lubi膮 je

Diana i Stop. Ma 偶y艂k臋 my艣liwsk膮, nie mo偶e si臋

przem贸c, ale wie, 偶e o tej w艂a艣nie porze ksi膮dz

dziekan odprawia nabo偶e艅stwo i patrzy na pust膮

艂awk臋, w kt贸rej powinien znajdowa膰 si臋 Szymon,

a jego tam nie ma. Po nieszporach ksi膮dz dziekan

przyjedzie do nas, 偶eby om贸wi膰 to z mamusi膮.

Mam nadziej臋, 偶e b臋d臋 ju偶 w domu, chocia偶 mi

nie dowierzaj膮 i milkn膮, gdy si臋 tylko zbli偶am.

Zdaniem mamusi jestem pleciug膮, a ksi膮dz dzie-

kan uwa偶a mnie za niesfornego ducha, poniewa偶

stawiam sobie pytania, kt贸rych on nigdy sobie nie

stawia艂 i jemu nikt nie stawia艂, a ju偶 ja najmniej

ze wszystkich; ale wie, 偶e uwa偶am go za g艂upiego.

"Ty wszystkich uwa偶asz ?a g艂upich." To mi za-

rzuca mamusia. No, prawda, 偶e w domu tylko

siebie uwa偶am za inteligentnego, ale wiem, 偶e

nic nie wiem, poniewa偶 niczego mnie nie nauczo-

no. Moi nauczyciele poza podstawowymi wiado-

mo艣ciami nie mieli mi nic do przekazania. Kole-

dzy s膮 ode mnie lepsi we wszystkim, co si臋 liczy

w ich oczach. Odnosz膮 si臋 do mnie pogardliwie

i maj膮 powody, 偶eby mn膮 pogardza膰: nie upra-

wiam 偶adnego sportu, a si艂y mam tyle co kurczak.

Czerwieni臋 si臋, kiedy rozmawiaj膮 o dziewczynach,

a je艣li pokazuj膮 sobie fotografie, odwracam g艂ow臋.

Niekt贸rzy jednak odnosz膮 si臋 do mnie przyja藕-

nie, mo偶e nawet wi臋cej ni偶 przyja藕nie.

Oni wiedz膮, co b臋d膮 robili, ju偶 maj膮 swoje

miejsce w 艣wiecie. A ja? Ja nie wiem, czym

jestem. Wiem 艣wietnie, 偶e wszystko, co g艂osi

ksi膮dz dziekan, i wszystko, w co wierzy moja

matka, wcale nie idzie w parze z tym, co istnieje

rzeczywi艣cie. Wiem 艣wietnie, 偶e nie maj膮 absolutnie

poczucia sprawiedliwo艣ci. Mierzi mnie religia,

kt贸r膮 praktykuj膮. A przecie偶 nie mog臋 obej艣膰 si臋

bez Boga. I to w艂a艣nie sprawia, 偶e w g艂臋bi duszy

jestem r贸偶ny od wszystkich, nie za艣 to, 偶e udaj臋

psa i wyp艂aszam zwierzyn臋 z krzak贸w zamiast po-

lowa膰 z Laurentym, Prudentym i Szymonem Du-

berc, i 偶e nie podo艂a艂bym nawet strzelbie kali-

ber 24. Wszystko, co opowiada ksi膮dz dziekan,

wydaje mi si臋 idiotyczne, a tak偶e spos贸b, w jaki

opowiada; a jednak wierz臋, 偶e to jest prawda,

dla siebie samego odwa偶y艂bym si臋 napisa膰: wiem,

偶e to jest prawdziwe, tak jak gdyby 艣lepiec, b臋-

d膮cy jednocze艣nie rutynowanym przewodnikiem,

prowadzi艂 mnie do prawdziwej prawdy drogami

absurdalnymi, mamrocz膮c po 艂acinie i ka偶膮c tak

samo mamrota膰 rzeszom coraz mniej licznym, a偶

wreszcie ju偶 tylko trzodzie, kt贸ra najwy偶ej po-

trafi pa艣膰 si臋 tam, gdzie si臋 j膮 na pastwisko za-

prowadzi... Ale c贸偶! 艢wiat艂o艣膰, w kt贸rej id膮, acz-

kolwiek jej nie widz膮, ja widz臋, albo raczej jest

ju偶 ona we mnie. Niech sobie opowiadaj膮, co

chc膮: to przecie偶 s膮 ci nieucy lub te偶 idioci, na

kt贸rych tak si臋 w艣cieka m贸j przyjaciel Donzac,

modernista. Niemniej to, w co wierz膮, jest praw-

dziwe. Oto do czego dla mnie sprowadza si臋 hi-

storia Ko艣cio艂a.

Maj膮 zaj膮ca, upolowali go na skraju pola

Jouanhaut. Powr贸t by艂 potwornie m臋cz膮cy: siedem'

kilometr贸w po tej ponurej, ale dla mnie ukochanej

drodze mi臋dzy dwiema 艣cianami sosen. "Wszystko

to w艂asno艣膰 naszej pani, jak by艣 daleko nie spoj-

rza艂" - niezmiennie powtarza Duberc, przez ca-

lute艅k膮 drog臋, z t膮 osobliw膮 dum膮 muzyka...

Ohydnie to pisa膰. Z g贸ry wiedzia艂em, 偶e w dro-

dze powrotnej Szymon kleryk b臋dzie szed艂 ko艂o

mnie, nic zreszt膮 nie m贸wi膮c. Teraz z kolei

dzieckiem sta艂 si臋 Laurenty: bawi si臋 kopaniem

szyszki; je艣li doprowadzi j膮 tak do domu, wygra.

Z Szymonem nie rozmawiamy o niczym. Na

pewno proboszcz skar偶y艂 mu si臋 na mego "nie-

sfornego ducha" i Szymon podziwia mnie za to,

偶e maj膮c siedemna艣cie lat potrafi臋 wzbudza膰 nie-

pok贸j w tej istocie ograniczonej, kt贸ra b臋dzie mia-

艂a nad nim w艂adz臋, jak d艂ugo jest klerykiem na

wakacjach.

Pragn臋 tu wyzna膰 wobec Boga, jaki jestem za-

k艂amany: obawy w dziekanie i mo偶e podziw

w oczach Szymona budz臋 dzi臋ki do艣膰 mglistym

wiadomo艣ciom, zapami臋tanym z wypowiedzi mo-

jego przyjaciela Andrzeja Donzac, kt贸ry pakuje

mi w uszy wszystko, co wyczyta w Rocznikach

lilozolii chrze艣cija艅skiej. Wynosi pod niebiosa

niejakiego ojca Laberthonniere, oratorianina re-

daktora tego czasopisma, kt贸rego nazwisko przej-

muje naszego dziekana obrzydzeniem: ,,To moder-

nista, czuje si臋 sw膮d herezji" - powtarza. Gardz臋

nim za pos艂ugiwanie si臋 tym skojarzeniem idio-

tycznym i okrutnym: sw膮d herezji! Oni zawsze

posy艂aliby na stos ludzi, kt贸rzy wierz膮, oczy ma-

j膮c otwarte.

Niemniej jestem zak艂amany, poniewa偶 bij臋 w

nich judz膮cymi argumentami Andrzeja, jakby to

by艂y moje w艂asne, i mam tak膮 min臋, jakbym wie-

dzia艂, czego oni nie wiedz膮, podczas gdy jestem

nie mniej ciemny od nich... Nie, jednak si臋 oczer-

niam. Jak powiada Andrzej, ja wgryz艂em si臋

w Pascala. Do czytania Pascala nie potrzebuj臋 si臋

zmusza膰: zw艂aszcza zapisk贸w w opracowaniu

Brunsciwicga, kt贸re ofiarowa艂 mi Andrzej. Ze

wszystkim, co wi膮偶e si臋 z Port-Royal, i ja czuj臋

si臋 zwi膮zany.

Czy Szymon Duberc, cho膰 ma przecie偶 matur臋,

czyta艂 Pascala? Podejrzewam, 偶e 偶adnego z pisarzy

obj臋tych programem nie pozna艂 w oryginale,

a poprzestaje na podr臋cznikach... Szed艂 ko艂o mnie.

Czu艂em zapach potu, jakim przesi膮kni臋ta jest jego

sutanna. Nie dlatego, 偶e jest brudny: jest czy艣ciej-

szy od ca艂ej swej ch艂opskiej rodziny, kt贸ra w

og贸le nie uznaje mycia, a mo偶e i od nas, bo

艂owi膮c ryby przy m艂ynie prawie codziennie w艂azi

do wody. 艁owi szczupaki i p艂ocie uderzaj膮c w pnie

olch, przy kt贸rych zastawi艂 wi臋cierze... Ale nie

b臋d臋 tu opowiada艂 o 艂owieniu ryb.

Prawd臋 m贸wi膮c nie tyle od贸r Szymona przy-

prawia mnie o md艂o艣ci, co te sz贸ste paluszki, trz臋-

s膮ce si臋 wyrostki, kt贸re ma u obu r膮k i u obu

n贸g r贸wnie偶, tak 偶e jego buty robione na miar臋

wydaj膮 si臋 jednakowo d艂ugie, jak szerokie: zu-

pe艂nie nogi s艂onia. Ale sz贸ste palce u n贸g nie-

10

cz臋sto mam okazj臋 ogl膮da膰, podczas gdy te nie roz-

cz艂onkowane chrz膮stki u obu jego d艂oni wprost

mnie fascynuj膮. Zreszt膮 wcale nie stara si臋 ich

kry膰 i otwarcie si臋 cieszy, 偶e nadprogramowe palce

uwolni膮 go od wojska. Jego starszy brat, Prudenty,

jest innego zdania: ,.Mog艂e艣 wst膮pi膰 do Saint-

-Cyr..." To jedyne s艂owa, jakie Prudenty kiedy-

kolwiek przy mnie wypowiedzia艂, zdradzaj膮ce rol臋

kusiciela, jak膮 zdaniem mamusi i ksi臋dza dziekana

odgrywa wobec m艂odszego brata.

Obmy艣la艂em powie艣膰, kt贸r膮 m贸g艂bym na ten

temat napisa膰: Prudenty, w膮t艂y, chudy, ze sczer-

nia艂膮 sk贸r膮 i wszystkimi z臋bami zepsutymi, zako-

chany, to wiem, w Marii Duros, swojej s膮siadce,

c贸rce cie艣li, siostrze Adolfa Duros, kt贸ry ma

dwadzie艣cia lat i przypomina Herkulesa z obraz-

k贸w w mojej historii greckiej - ten Prudenty

przez brata porachowa艂by si臋 ze 艣wiatem, na

kt贸rym on sam jest tylko ple艣ni膮.... Poza tym, 偶e

jak wszyscy Dubercowie, jest inteligentny. Czego

dowodem jego bunt. Wed艂ug mojej koncepcji w hi-

storii, kt贸r膮 obmy艣lam, Prudenty powinien wyrzec

si臋 Marii Duros i pchn膮膰 j膮 w obj臋cia Szymona.

W rzeczywisto艣ci Maria Duros zapewne tak samo

brzydzi si臋 m艂odszym bratem, jak starszym, a na-

wet du偶o bardziej, ze wzgl臋du na owe paluszki

i sutann臋, kt贸ra ju偶 mu przywar艂a do sk贸ry...

Zreszt膮 bo ja wiem? Tak sobie wyobra偶am, jestem

pewien, 偶e to prawda, poniewa偶 znam ch艂opaka,

kt贸rego Maria Duros kocha, a w ka偶dym razie

do niego chodzi; jest przyjacielem Adolfa, jej

brata olbrzyma.

A zreszt膮 mo偶e ksi膮dz dziekan si臋 nie myli,

kiedy powtarza: Szymona n臋ka nie demon po偶膮d-

liwo艣ci, lecz ambicji. Na dziewcz臋ta prawie nie

patrzy. Oczywi艣cie wiem, 偶e by艂 tak chowany,

偶eby na nie nie patrze膰. Ale wszystko jedno, chyba

11;

jeszcze nie potrzebowa艂 naprawd臋 z sob膮 walczy膰...

C贸偶 ja mog臋 wiedzie膰? Nic nie wiem o Szymonie,

ani w og贸le o nikim. Nawet mamusia i ksi膮dz

dziekan cz臋sto mnie zaskakuj膮.

Po powrocie z polowania Lamenty zani贸s艂 zaj膮ca

do kuchni. Ja by艂em zm臋czony i wyci膮gn膮艂em si臋

na kanapie w sieni. Przysz艂a mamusia i usiad艂a

przy mnie. Po艂o偶y艂a mi r臋k臋 na czole i zapyta艂a,

czy nie chce mi si臋 pi膰. Mia艂a ochot臋 porozma-

wia膰. Wida膰 porozumia艂a si臋 ju偶 z ksi臋dzem dzie-

kanem na temat tego, co nale偶y mi powiedzie膰,

bo uchodzi艂em za powiernika Szymona. W istocie

nic podobnego. To, 偶e mnie sobie upodoba艂, wcale

nie przejawia si臋 w s艂owach. Przepa艣膰, jaka nas

dzieli, bynajmniej mu nie przeszkadza. W ka偶dym

razie nigdy nie usi艂owa艂 jej przeskoczy膰.

Zreszt膮 mamusia r贸wnie偶. Kocha mnie, ale si臋

mn膮 nie interesuje. Nie interesuje si臋 niczym

opr贸cz naszych posiad艂o艣ci, i mo偶e tym, co za-

chowuje wy艂膮cznie dla siebie, a przypuszczam, 偶e

s膮 to skrupu艂y religijne, o kt贸rych mam pewne

poj臋cie, bo pami臋tam, co i mnie dr臋czy艂o, kiedy

by艂em ma艂y, z czego wyzwoli艂em si臋 ca艂kowicie

lub cz臋艣ciowo, odk膮d dzi臋ki Donzacowi wykry艂em,

偶e zostali艣my tak wytresowani, i偶 niesko艅czono艣膰

zawiera si臋 dla nas w absurdalnych zakazach,

w tabelce grzech贸w powszednich i grzech贸w rze-

komo 艣miertelnych.

Ksi膮dz dziekan obarczy艂 wida膰 mamusi臋 misj膮

wybadania mnie, a ja umy艣lnie przymyka艂em

oczy, jakbym by艂 艣pi膮cy. Nie wysilaj膮c si臋 na

偶adne wst臋py zapyta艂a, jak zachowywa艂 si臋 Szy-

mon w czasie polowania.

- My艣la艂 wy艂膮cznie o zaj膮cu i zapewne o mi-

12

nie, z jak膮 przywita go ksi膮dz dziekan, kiedy

jutro rano przyjdzie mu s艂u偶y膰 do mszy.

Mamusia tylko na to czeka艂a. Od razu wygar-

n臋艂a wszystko, co mia艂a do powiedzenia.

-- Ksi膮dz dziekan nie ma tak ciasnego umys艂u.

Nie przywi膮zuje absolutnie wagi do faktu, 偶e

Szymon w wieku dziewi臋tnastu lat woli polowanie

od nieszpor贸w. Nieszpory niedzielne nie s膮 obo-

wi膮zkowe. Ksi膮dz dziekan m贸wi艂 mi, 偶e nawet dla

niego stanowi膮 ci臋偶k膮 pr贸b臋. W wypadku Szymona

wcale nie to jest wa偶ne.

- No tak - powiedzia艂em. - Wa偶ne jest, 偶eby

go skaza膰, mo偶e wbrew jego woli, na 偶ycie, do

kt贸rego nie zosta艂 stworzony.

Mamusi "krew uderzy艂a do g艂owy", jak sama to

nazywa艂a. Zrobi艂a si臋 przera藕liwie czerwona: do

czeg贸偶 ja si臋 wtr膮cam?

- Ale偶 mamusiu, przecie偶 to w艂a艣nie ty m贸wisz.

Z pewno艣ci膮 ja jeden nie wtr膮cam si臋 do niczego,

co dotyczy Szymona.

Z owym brakiem logiki, kt贸ry nie jest szczeg贸l-

n膮 cech膮 mamusi, a zdaniem Donzaca odznaczaj膮

si臋 nim wszystkie kobiety, stwierdzi艂a, 偶e w tym

w艂a艣nie b艂膮dz臋, 偶e wtr膮canie si臋 w to uwa偶a za

m贸j obowi膮zek.

- Czy偶 wy nie wierzycie w 艁ask臋? Przypuszcza-

cie, 偶e B贸g nas potrzebuje w takich zmaganiach,

jakie tocz膮 si臋 w duszy Szymona i s膮 wy艂膮cznie

jego spraw膮?

- Szymon przez ca艂y ten czas podlega naciskom,

kt贸rych istnienia wcale nie podejrzewali艣my: tak,

prawdziwy spisek. Musisz o tym wiedzie膰, to bar-

dzo wa偶ne: widuje cz臋sto, od pocz膮tku wakacji,

i to w sekrecie przed nami... No, zgadnij, kogo?

Mera, tak, pana Duport, kt贸ry jest masonem, kt贸ry

poprzysi膮g艂, 偶e odci膮gnie go od Ko艣cio艂a...

13

- Przecie偶 wszyscy wiedzieli艣my, 偶e Szymon

widuje si臋 z pani膮 Duport...

- Tak, z t膮 wariatk膮, ale nie z jej m臋偶em, kt贸-

rego widok sutanny doprowadza do sza艂u. Wy-

obra偶a艂am sobie, 偶e Szymon przekracza pr贸g Du-

port贸w tylko po po艂udniu, kiedy mer jest w tar-

taku. Przez d艂ugi czas tak by艂o... Ale pani Duport

osobi艣cie nas ostrzeg艂a...

Pani Duport osobi艣cie! Nie wierzy艂em uszom.

"Duport贸w si臋 nie widuje." W j臋zyku mamusi

oznacza to, 偶e nie wymienia si臋 z nimi dorocznej

wizyty (podczas letnich wakacji, kt贸re sp臋dzamy

w Maltaverne), czym chlubi膮 si臋 trzy czy cztery

panie z miasteczka. Ale jest to te偶 prawda do-

s艂ownie: Duport贸w si臋 w og贸le nie widzi, nie

patrzy si臋 na nich. S膮 wykre艣leni z naszego ma-

lutkiego 艣wiatka. Spr贸buj臋 wprowadzi膰 troch臋

艂adu w histori臋 Duport贸w i Szymona. Pani Duport,

rzekomo 艂adna, bo mnie zawsze wydawa艂a si臋

stara, jest du偶o m艂odsza od swojego m臋偶a ("nie

wiadomo, gdzie on j膮 wyszuka艂. Nie wiadomo,

sk膮d si臋 w og贸le wzi臋艂a.,.") i podejrzana, gdy偶 nie

pochodzi z naszych stron, z tego, co si臋 nazywa

nasze strony: landy spod Bazadais. Duportowie

mieli c贸rk臋 jedynaczk臋, Teres臋, kt贸ra urodzi艂a si臋

tego samego dnia co Szymon Duberc. Maria Du-

berc chodzi艂a do nich na pos艂ugi i przyprowadza艂a

z sob膮 ma艂ego Szymona, kt贸ry bawi艂 si臋 z Teres膮,

pozwala艂 si臋 tyranizowa膰, s艂ucha艂 jej we wszyst-

kim, jak syn pos艂ugaczki powinien s艂ucha膰 c贸rki

.mera - ale i dlatego, 偶e, jak m贸wiono ze 艣mie-

chem, kocha艂 si臋 w niej, a ona w nim, najwi臋cej

za艣 w Szymonie podoba艂o jej si臋 to, czego ja nie

cierpia艂em, te jego sz贸ste palce... Teresa umar艂a,

chorowa艂a tylko par臋 dni. Na zapalenie opon

14

m贸zgowych? Rodzice zdali si臋 na doktora Dulac,

zast臋pc臋 mera, radyka艂a i r贸wnie偶 masona. Jaka偶

by艂a ich rozpacz... Pani Duport, kt贸ra chodzi艂a do

ko艣cio艂a w niedziel臋, kryj膮c si臋 za filarami, odt膮d

przesta艂a przychodzi膰, zrobi艂a si臋 wrogiem Pana

Boga. Codziennie natomiast bez wzgl臋du na po-

god臋 w臋drowa艂a na cmentarz. W sezonie nosi艂a

na gr贸b czere艣nie, ulubiony owoc Teresy. Dzieci

ze szko艂y przychodzi艂y, 偶eby je zjada膰.

Dziwactwa te studzi艂y wsp贸艂czucie. Co wi臋cej,

nie zechcia艂a przyj膮膰 mamusi. Rzecz nie do wiary.

W rezultacie ju偶 nikt z miasteczka nie przekro-

czy艂 progu jej domu, poza Mari膮 Duberc i Szy-

monem podczas letnich wakacji. Od nich dowie-

dzieli艣my si臋, 偶e ziele艅 z dnia pogrzebu wci膮偶

jeszcze le偶y na kamiennej posadzce przedpokoju

i 偶e Marii Duberc nie wolno tego rusza膰.

Szymona pani Duport, gdyby tylko mog艂a, trzy-

ma艂aby przy sobie w dzie艅 i w nocy. Przywraca艂

jej Teres臋, stawa艂 si臋 Teres膮. Ale Szymon by艂

偶ywy, to by艂 ma艂y ch艂opiec. Nie spos贸b go by艂o

usadowi膰 na krze艣le niby jaki艣 przedmiot ani przez

ca艂y dzie艅 faszerowa膰 biszkoptami czy konfiturami.

Na szcz臋艣cie uwielbia艂 czytanie. Przypominam so-

bie, 偶e kiedy艣 p贸藕niej, podczas pewnej zabawy,

w kt贸rej nale偶a艂o w mo偶liwie najmniejszej ilo艣ci

s艂贸w wypowiedzie膰, co ka偶dy uwa偶a za szcz臋艣cie,

Szymon najpierw napisa艂: "Polowa膰 i czyta膰".

A potem poprawi艂: "Czyta膰 i polowa膰". Pani

Duport mia艂a pe艂ny komplet Saint-Nicolas illustr贸,

Jour艅al des voyages, powie艣ci Juliusza Verne, Le

toui de Flance de deux enfants i wiele jeszcze

innych wspania艂o艣ci. Sadowi艂a Szymona pod oknem

i m贸wi艂a: "Czytaj sobie, zapomnij o mnie".

Z pocz膮tku Szymon czu艂 si臋 skr臋powany tym

wzrokiem spoczywaj膮cym na nim, szcz臋kiem dru-

t贸w, na kt贸rych stale co艣 robi艂a, potem si臋 przy-

15

zwyczai艂; co drugi albo trzeci dzie艅, a nawet co-

dziennie, je艣li si臋 zapali艂 do lektury, przychodzi艂

po po艂udniu, zasiada艂 pod oknem w pokoju za-

pewne do艣膰 osobliwym, lecz nie potrafi艂 go opi-

sa膰: ch艂opi nie dostrzegaj膮 tego, co my widzimy,

mimo 偶e widz膮 to, czego my nie widzimy. Pewnego

dnia poprosi艂 pani膮 Duport, 偶eby mu pozwoli艂a

zabra膰 jak膮艣 ksi膮偶k臋 do domu. Wtedy, jeden je-

dyny raz, wyra藕nie odczu艂, 偶e si臋 na niego roz-

gniewa艂a. 呕adna z ksi膮偶ek, kt贸re czyta艂a Teresa,

kt贸rych dotyka艂y r臋ce Teresy, nie mo偶e wyj艣膰 za

pr贸g domu. Ale nazajutrz powiedzia艂a Szymonowi,

偶e by艂oby jej mi艂o, gdyby czyta艂 na g艂os, podczas

gdy ona robi na drutach, i 偶e b臋dzie mu p艂aci艂a

za godzin臋, tak jak jego matce.

Dzi艣 zastanawiam si臋, czy w艂a艣nie nie owa za-

p艂ata, kt贸ra ol艣ni艂a Duberc贸w, u艣pi艂a niepok贸j, jaki

w mamusi i ksi臋dzu dziekanie powinien by艂 wzbu-

dzi膰 codzienny kontakt dwunastoletniego ucznia

seminarium z osob膮 tak zdziwacza艂膮, 偶on膮 mera

masona. Prawda, 偶e w tym okresie mer prawie nie

pokazywa艂 si臋 w domu, ca艂ymi dniami zaj臋ty

swoim tartakiem i administracj膮 gminy. Ponadto,

o czym dowiedzia艂em si臋 p贸藕niej, mia艂 dwie ko-

chanki, jedn膮 w Bordeaux, drug膮 w Bazas.

Oczywi艣cie pani Duport, sk艂贸cona z Bogiem od

艣mierci Teresy, nie chodzi艂a ju偶 do ko艣cio艂a, ale

Szymon zapewnia艂 dziekana, 偶e nigdy nie m贸wi

z nim o religii. W rzeczywisto艣ci nie m贸wi艂a

z nim o niczym, przygl膮da艂a si臋, jak czyta艂.

"Z pocz膮tku to mnie kr臋powa艂o: jakby mnie thcia-

艂a po偶re膰 oczami. Ale teraz ju偶 si臋 nie przejmu-

j臋" - zapewnia艂 Szymon. Nawet nie odbiera艂o

mu to apetytu, kiedy przynosi艂a "podkurek", jak

Szymon nazywa艂 podwieczorek: kubek kakao,

chleb z mas艂em - i nie spuszcza艂a z niego oczu,

podczas gdy jad艂.

16

W pa藕dzierniku, kiedy ju偶 wszyscy wracali艣my

do Bordeaux, Szymon przywozi艂 do seminarium

drobne sumki pieni臋dzy, kt贸re zarobi艂. Ani ksi臋dzu

dziekanowi, ani mamusi nawet przez my艣l nie

przesz艂o, 偶e powinien mo偶e z tego zrezygnowa膰.

Ju偶 we wczesnym dzieci艅stwie zdumiewa艂o mnie,

w jak wielkim stopniu dla tych katolik贸w pie-

ni膮dze s膮 czym艣, czego si臋 nie kwestionuje, czego

si臋 nie wyrzeka, chyba 偶e si臋 jest istot膮 o szcze-

g贸lnym powo艂aniu, jak franciszkanie czy trapi艣ci.

Poczynaj膮c od dwunastego roku 偶ycia zacz膮艂em

kszta艂towa膰 sobie pewne poj臋cia, kt贸re Donzac

sprecyzowa艂 mi w ubieg艂ym i w tym roku, a mia-

nowicie, 偶e katolicy, kt贸rzy nas wychowali, bez-

wiednie przyjmuj膮 postaw臋 sprzeczn膮 z nakazami

Ewangelii i ze wszystkich b艂ogos艂awie艅stw Kaza-

nia na G贸rze uczynili przekle艅stwa: wcale nie s膮

cisi, nie tylko nie s膮 sprawiedliwi, ale sprawiedli-

wo艣膰 ich mierzi.

Zarzewiem dramatu sta艂a si臋 sutanna, w kt贸r膮

przybrano Szymona, ledwie uko艅czy艂 pi臋tna艣cie

lat. C贸偶 to za awans, sutanna! Pozyska艂 prawo do

kom偶y podczas nabo偶e艅stw i do zasiadania w stal-

lach prezbiterium. Aczkolwiek w miasteczku nadal

m贸wiono do niego po imieniu, obcy mimo jego

dziecinnej twarzy nazywali go ksi臋dzem. Ale

sutanna u mera! Pani Duport s膮dzi艂a, 偶e zgodzi si臋

z ni膮 rozstawa膰 ze dwa razy w tygodniu. Opar艂

si臋 temu, jakby chodzi艂o o zbawienie wieczne.

Maria Duberc, dla kt贸rej owa sutanna by艂a spe艂-

nieniem marzenia ca艂ego 偶ycia o plebanii, gdzie

b臋dzie przecie偶 pani膮 i w kuchni, i w pralni -

o艣mieli艂a si臋 pochwali膰 odmow臋 Szymona.

Mamusia i ksi膮dz dziekan dojrzeli w贸wczas to,

co ja maj膮c czterna艣cie lat jasno widzia艂em: 偶e

2 - M艂odzieniec z dawnych lat

l?

pani Duport nie zale偶a艂o ju偶 na obecno艣ci ma艂ego

przyjaciela Teresy, ale Szymona Duberc takiego,

jakim by艂 i jaki we mnie budzi艂 wstr臋t, z tym

Jego silnym zapachem, ch艂opsk膮 ko艣cisto艣ci膮 i tymi

nadliczbowymi palcami. Zobaczyli艣my teraz, 偶e nie

mo偶e si臋 bez niego obej艣膰; godzi艂a si臋 na to je-

dynie w okresie roku szkolnego, kt贸ry, jak sobie

wyobra偶am, by艂 dla niej rodzajem liturgicznego

adwentu - czasem przygotowania na przybycie

Szymona... Ale nie, teraz mi si臋 przypomina, 偶e

mamusia ani ksi膮dz dziekan niczego nie podej-

rzewali. Oczy otworzy艂a im dopiero pewna wy-

powied藕 pani Duport, kt贸r膮 Szymon powt贸rzy艂

ksi臋dzu dziekanowi: 偶e to nie dla niej, ale dla

jej m臋偶a sutanna jest nie do zniesienia; ona nato-

miast przywyk艂a ju偶 do niej i nawet dostrzega

dobre tego strony: upewnienie, 偶e Szymon zawsze

b臋dzie dost臋pny, nikt go jej nie zabierze...

- 呕adna inna kobieta? - zapyta艂em.

- No tak, pewno ;- powiedzia艂a mamusia.

- Wi臋c widocznie go kocha!

Wyci膮gn膮艂em 贸w wniosek, sam si臋 nasuwaj膮cy,

tonem najbardziej naturalnym, i zdumia艂o mnie

wra偶enie, jakie wywo艂a艂em. Prawda, 偶e tego roku

mia艂em czterna艣cie lat, ale traktowano mnie tak,

jak dzisiaj nie traktuje si臋 ch艂opc贸w o艣mioletnich.

- Co ty opowiadasz? Ty pleciugo! M贸wisz

o tym, o czym nie masz poj臋cia.

- Widocznie mam, skoro m贸wi臋.

- I nie wstyd ci, w twoim wieku? Co ksi膮dz

dziekan o tobie pomy艣li?

- Prawd臋 nieraz wypowiadaj膮 usta dzieci -

rzek艂.

Wsta艂 i zacz膮艂 kr膮偶y膰 doko艂a bilardu mrucz膮c:

"Jak偶e ja mog艂em by膰 taki 艣lepy..."

- Ale偶 ksi臋偶e dziekanie, nie s膮dzi ksi膮dz

chyba... W wieku pani Duport!

18

- To straszliwy wiek, niestety... Chcia艂bym

zreszt膮 podkre艣li膰, 偶e moim zdaniem Szymonowi

nic tu nie zagra偶a; znam go...

Urwa艂 nagle, obawiaj膮c si臋, 偶e powiedzia艂 za

du偶o. To, co wiedzia艂 o Szymonie, nawet dobre,

podlega艂o tajemnicy spowiedzi.

- Tak - powiedzia艂em - ale wed艂ug Szymona

ona po偶era go oczami, podczas gdy on po偶era

"podkurek". Mo偶e nadej艣膰 dzie艅, 偶e jej to nie

wystarczy...

- C贸偶 ty tu chcesz insynuowa膰? A w og贸le kto

ci臋 nauczy艂...

- To prawda - powiedzia艂 dziekan p贸艂g艂o-

sem. - Istniej膮 kobiety wampiry...

- I m臋偶czy藕ni r贸wnie偶 - dorzuci艂em niewinnie.

- M臋偶czy藕ni? Jacy m臋偶czy藕ni?

Wpatrywali si臋 we mnie zaniepokojeni; do czego

to mia艂a by膰 aluzja? No tak, zapewne, nie mia艂em

tu nic konkretnego do powiedzenia, albo mo偶e

wola艂em zmilcze膰, wiedzia艂em jednak, 偶e wampiry

m臋偶czy藕ni kr膮偶膮 wok贸艂 wszystkich pi臋tnastolet-

nich ch艂opc贸w; zbli偶aj膮 si臋 tylko wtedy, gdy wy-

czuj膮 przychylno艣膰.

-- To przera偶aj膮ce - powiedzia艂a mamusia. -

Po c贸偶 ca艂e to z艂o? - doda艂a g艂osem zadumanym,

nie wiedz膮c, 偶e stawia jedyne pytanie zdolne

zachwia膰 wiar臋.

Pr贸buj臋 przypomnie膰 sobie, co wymy艣lili, 偶eby

uchroni膰 Szymona przed tym upiorem. Proboszcz

pod pretekstem polowania spowodowa艂, 偶e za-

prosi艂 go jeden z jego konfratr贸w w Charente

i przetrzyma艂 u siebie do ko艅ca wakacji. Tego

roku Szymon wr贸ci艂 do seminarium nie wst臋puj膮c

ju偶 do Maltaverne.

Co do mnie... Czy odwa偶臋 si臋 opowiedzie膰 sa-

19

memu sobie figla, jakiego sp艂ata艂em ksi臋dzu dzie-

kanowi? Tak, to konieczne, bym sobie jasno uprzy-

tomni艂, kim jestem w rzeczywisto艣ci. Si贸dmego

wrze艣nia, w przeddzie艅 Narodzin Naj艣wi臋tszej

Panny, mamusia nie trac膮c czasu na 偶adne om贸-

wienia oznajmi艂a mi, 偶e ksi膮dz dziekan b臋dzie

mnie czeka艂 od godziny trzeciej, do spowiedzi:

"W ten spos贸b wyspowiadasz si臋 pierwszy, nim

si臋 zejd膮 wszystkie kobiety". Obcesowe wkra-

czanie w 偶ycie religijne czternastoletniego ch艂op-

ca uwa偶a艂a za zupe艂nie naturalne. By艂em dziec-

kiem, za kt贸re w swoim mniemaniu czu艂a si臋 od-

powiedzialna przed Bogiem. Podra偶niony, ziryto-

wany, ale nie tak w艣ciek艂y, jak by艂bym dzisiaj,

rozumia艂em t臋 skrupulantk臋, kt贸ra przekaza艂a mi

swoj膮 chorobliw膮 sk艂onno艣膰 do skrupu艂贸w; nawet

teraz, maj膮c siedemna艣cie lat, jeszcze nie czuj臋 si臋

wyleczony. Wida膰 nurtowa艂o j膮 to, co o艣mieli艂em

si臋 powiedzie膰 o wampirach, wi臋c winienem si臋

ca艂kowicie oczy艣ci膰 przed trybuna艂em pokuty. Nie

oznacza艂o to oczywi艣cie, by mog艂a by膰 mowa

o pogwa艂ceniu tajemnicy spowiedzi; mamusia

wcale nie pragn臋艂a ,,wiedzie膰". Aby j膮 uspokoi膰,

wystarcza艂o, 偶e zostan膮 ,,zebrane cugle" jej ma艂e-

mu synkowi, kt贸ry zbli偶a艂 si臋 do niebezpiecznego

wieku. Pr贸bowa艂em si臋 broni膰: Matka Boska wrze-

艣niowa nie jest 艣wi臋tem obowi膮zuj膮cym od czasu

konkordatu.

- W naszej rodzinie - powiedzia艂a mamusia -

pozosta艂a 艣wi臋tem obowi膮zuj膮cym. Zawsze艣my te-

go przestrzegali. Nasi dzier偶awcy w tym dniu nie

wychodz膮 z wo艂ami w pole. Zreszt膮 ksi膮dz dzie-

kan czeka na ciebie. Nie ma ju偶 o czym m贸wi膰.

- Ale Laurentego nie zmuszasz.

- On ma osiemna艣cie lat. Ty jeste艣 dzieckiem,

za kt贸re odpowiadam.

Z艂y duch mi podszepn膮艂:

20

- Je偶eli 藕le odb臋d臋 spowied藕, i do komunii

przyst膮pi臋 niegodnie. Obydwa te 艣wi臋tokradztwa

ciebie obci膮偶膮.

Zblad艂a, albo raczej jej policzki zszarza艂y. Rzu-

ci艂em si臋 jej na szyj臋: "Ale偶 nie, to tylko 偶arty,

wyspowiadam si臋 i przyst膮pi臋 do komunii...." Przy-

tuli艂a mnie mocno.

W艣ciek艂o艣膰 ogarn臋艂a mnie znowu na drodze do

ko艣cio艂a, ale zwr贸ci艂a si臋 ca艂kowicie przeciwko

niewinnemu dziekanowi. Stara艂em si臋 opanowa膰:

nie nale偶a艂o jednak odby膰 ziej spowiedzi... "Ano

dobrze, dobrze - m贸wi艂em sobie - dobrze, po-

wiem mu wszystko i nawet wi臋cej, ni偶by chcia艂,

i wi臋cej, ni偶 kiedykolwiek us艂ysza艂".

Czyta艂 brewiarz, siedz膮c przy konfesjonale.

Przez chwil臋 jeszcze czyta艂, potem zapyta艂, czy

jestem got贸w, wszed艂 do swojpj budki, wzi膮艂

stu艂臋. Us艂ysza艂em, jak odsuwa si臋 deseczka, i zo-

baczy艂em jego olbrzymie ucho. Powiedzia艂em, 偶e

nie spowiada艂em si臋 od pi臋tnastego sierpnia, za-

艂atwi艂em si臋 szybko z Confiteor i wyrecytowa艂em

moj膮 zwyk艂膮 kr贸tk膮 litani臋, kt贸ra niewiele si臋

zmieni艂a od czas贸w pierwszej spowiedzi: zgrze-

szy艂em tym, 偶e by艂em 艂akomy, k艂ama艂em, by艂em

niepos艂uszny, leniwy, 藕le odmawia艂em pacierz, 藕le

s艂ucha艂em Mszy 艣wi臋tej, by艂em zarozumia艂y, obma-

wia艂em ludzi... / /

- Czy to wszystko? - Zdawa艂 si臋 rozczaro-

wany. Tak, mia艂em wra偶enie, 偶e istotnie wszystko.

- Jeste艣 pewien, 偶e nic innego ci臋 nie dr臋czy?

Bo nawet gdyby to by艂y tylko my艣li...

• , Spyta艂em:

- Jakie my艣li?

Nie nalega艂. Mia艂 nieufny stosunek do mon-

21.

strum, jakim by艂em, ale mog艂o to by膰 r贸wnie偶

monstrum niewinno艣ci.

'- Czy zawsze spowiada艂e艣 si臋 szczerze?

W tym momencie szatan wst膮pi艂 we mnie i pod-

szepn膮艂, 偶ebym odpowiedzia艂: - Nie, prosz臋 ojca.

- Jak to? Mam nadziej臋, 偶e nie chodzi艂o o nic

powa偶nego?

- Nie wiem. Mo偶e o to, co najpowa偶niejsze.

- Och, biedne dziecko! Twoja matka, twoi

nauczyciele i ja sam do艣膰 usilnie strzegli艣my ci臋

przed wszelkim uchybieniem 艣wi臋tej cnocie...

Tak nazywa艂 czysto艣膰. Zaoponowa艂em, nie mia-

艂em nic powa偶nego do zarzucenia sobie pod tym

wzgl臋dem. W danej chwili by艂a to prawda. Jak

niewinnym ch艂opcem by艂em jeszcze przed trzema

laty...

- M贸wisz mi jednak, 偶e chodzi o co艣 najpowa偶-

niejszego... Co to znaczy?

- Czy to powa偶ne, czy nie, ojciec sam os膮dzi.

Po prostu: jestem ba艂wochwalc膮.

- Ba艂wochwalc膮? C贸偶 ty opowiadasz?

- Co ja dos艂ownie wielbi臋, nie 艣miem ojcu

powiedzie膰. Otaczam potajemnie czci膮... Pami臋ta

ojciec wielki d膮b w naszym parku?

- Nie taki znowu wielki - powiedzia艂 pro-

boszcz, 偶eby, przypuszczam, sprowadzi膰 mnie na

ziemi臋, na ten budz膮cy zaufanie 艣wiat, gdzie

wszystko si臋 mierzy i wa偶y.

- Dla mnie on jest bogiem. Tak, od kiedy do-

szed艂em do rozumu, nigdy nie przesta艂em uwa-

偶a膰 go za boga i wielbi膰.

- Ojej, ojej! Jeste艣 poet膮, to wiemy (Wyma-

wia艂 "puet膮"). W tym zreszt膮 nie ma nic z艂ego.

- Wiedzia艂em dobrze, 偶e ojciec mi nie uwierzy.

W艂a艣nie to do dzisiaj powstrzymywa艂o mnie od

wyznania mojego grzechu: przekonanie, 偶e nikt mi

nie uwierzy, nawet ojciec. Jak偶e jednak ojcu

22

wyt艂umaczy膰, 偶e wymy艣li艂em ca艂y ceremonia艂 na

cze艣膰 wielkiego d臋bu, sk艂adam mu ofiary...

- No, no, daj偶e pok贸j! To jest puezja dozwo-

lona, biedny g艂uptasie. Co tobie chodzi po g艂owie?

Chyba 偶e chcesz mnie nabra膰? O, ale to ju偶 by艂by

ci臋偶ki grzech: nie wolno 偶artowa膰 z Boga.

- Wcale nie 偶artuj臋 z ojca, ale zdaj臋 sobie

spraw臋, 偶e ojciec nie mo偶e mi uwierzy膰.

- Wszyscy pueci, nawet katoliccy, wielbi膮

przyrod臋, to jest dozwolone.

- To, co ja uprawiam, nie ma nic wsp贸lnego

z wzlotami Lamartine'a czy Wiktora Hugo. Niew膮t-

pliwie wszystkie drzewa dla mnie maj膮 w sobie

偶ycie i bosko艣膰, zw艂aszcza sosny w parku. Wol臋

je od ludzi - doda艂em ogarni臋ty uniesieniem

w pewnym sensie sztucznym, ale i szczerym, kt贸-

remu poddawa艂em si臋 z rozkosz膮.

Tak, ludzie ju偶 wtedy budzili we mnie l臋k, na-

wet ci jeszcze nie dojrzali, z kt贸rymi mia艂em do

czynienia w gimnazjum. Naszych nauczycieli za-

konnik贸w, nawet najgorszych, naprawd臋 si臋 nie

ba艂em, poniewa偶 trzymani s膮 w karbach pobo偶no-

艣ci i regu艂y. Ale koledzy! Ju偶 wtedy byli zdolni

do wszystkiego. Przypominam sobie, 偶e kiedy艣

przesiedzia艂em ca艂膮 pauz臋 w ubikacji, tak ba艂em

si臋 pi艂ki od "wybijanego", kt贸r膮 ciskali we mnie

z bliska...

- Dobrze, Alain, wr贸膰my jednak do spraw po-

wa偶nych.

- Dlaczego - zapyta艂em z trwo偶nym przej臋-

ciem, kt贸re nie by艂o udane, a przecie偶 艣wiadome

i samo si臋 sob膮 upajaj膮ce - dlaczego pozbawia

mnie ojciec rozgrzeszenia, nie chc膮c bra膰 powa偶nie

wyzna艅, jakie mu czyni臋?

Proboszcz ugniata艂 palcami twarz w艂a艣ciwym

sobie ruchem, jak gdyby by艂a z gliny. Nagle za-

pyta艂:

23

- Czy wielbisz wszystkie drzewa, nie tylko

wielki d膮b?

- Nie, wszystkie oczywi艣cie s膮 istotami 偶ywy-

mi, ale bogiem jest tylko wielki d膮b.

- Mia艂e艣 takie objawienie?

Widzia艂em, jak chwieje mu si臋 wielka g艂owa.

Nie 艣mia艂 stukn膮膰 si臋 palcem w czo艂o.

- Nie, 偶adnego objawienia nigdy nie mia艂em.

Jak daleko si臋gn臋 pami臋ci膮, wielbi艂em ziemi臋,

drzewa...

- A zwierz膮t nie? To ju偶 i tak lepiej.

Nie, zwierz膮t nie... Ale偶 tak!

- Rzeczywi艣cie - powiedzia艂em - zapomnia-

艂em, ale wszystko mi si臋 przypomina. Zna ojciec

ten nasz opuszczony folwark?

- Tak, Silhet?

- Gdy mia艂em siedem czy osiem lat, nie wiem

ju偶, kto czy co natchn臋艂o mnie my艣l膮, 偶e w tych

opuszczonych zabudowaniach przebywa nasza o艣-

lica Grisette, kt贸ra zdech艂a ze staro艣ci przed pa-

ru miesi膮cami. Wmawia艂em to w siebie i przeko-

nywa艂em Laurentego, cho膰 jest ode mnie starszy,

偶eby tak偶e uwierzy艂. Dla niego to by艂a tylko za-

bawa, ale nie dla mnie. Chodzili艣my do opuszczo-

nych zabudowa艅 folwarcznych i wyg艂aszali艣my

idiotyczne melodeklamacje przed zamkni臋tymi na

klucz drzwiami: ,,Grisette, Grisette, 偶ycz臋 ci mi-

艂ych 艣wi膮t, dostaniesz kandyzowane morele..."

- Kandyzowane morele dla o艣licy?

Proboszcz usi艂owa艂 si臋 艣mia膰, sprowadza艂 rze-

czy do ich w艂a艣ciwego rozmiaru.

- To dlatego, 偶e kiedy mia艂em siedem lat, nie

wyobra偶a艂em sobie nic lepszego na 艣wiecie od

kandyzowanych moreli, ale Grisette dos艂ownie

wielbi艂em. Uprzytamniam sobie teraz, prosz臋 oj-

ca, 偶e istotnie pope艂nia艂em t臋 ohyd臋, o jak膮 po-

24

r

gani臋 pomawiali pierwszych chrze艣cijan, miano-

wicie wielbienie o艣lej g艂owy.

Zamilk艂em, szczerze przybity tym, co oto wy-

kry艂em, i proboszcz zamilk艂 r贸wnie偶; mo偶e si臋

waha艂, czy nie odp臋dzi膰 mnie od konfesjona艂u, bo

sobie z niego dworuj臋. Ale c贸偶 mo偶na wiedzie膰?

Czy ja z niego dworowa艂em? Wiedzia艂 z do艣wiad-

czenia, 偶e jestem ch艂opcem sk艂onnym do skrupu-

艂贸w, choruj膮cym na to samo co mamusia. Nagle

zapyta艂 g艂o艣no i niemal uroczy艣cie:

- Alain, czy ty wierzysz w Boga?

- Och, tak, prosz臋 ojca.

- Czy wierzysz, 偶e Jezus jest Chrystusem, Sy-

nem Boga 偶ywego, 偶e odda艂 za ciebie 偶ycie i 偶e

zmartwychwsta艂?

Wierzy艂em ca艂ym sercem, ca艂膮 dusz膮.

- Czy kochasz Naj艣wi臋tsz膮 Pann臋?

- Kocham...

- No to ju偶 nie my艣l o tych wszystkich g艂up-

stwach. Je偶eli zgrzeszy艂e艣, udziel臋 ci rozgrzesze-

nia, albo raczej sam Chrystus ci臋 rozgrzeszy.

Pr臋dko wymkn膮艂 si臋 do zakrystii, jakby ucieka艂.

Ledwie zd膮偶y艂em odm贸wi膰 pokut臋 i ju偶 znalaz艂em

si臋 na dworze, w skwarze tego si贸dmego wrze艣-

nia. Wiatr by艂 ciep艂y, tchnienie, jak poeci pisz膮

z przyzwyczajenia, ale tego dnia 贸w bana艂 by艂 pra-

wdziwy: oddech, tchnienie 偶ywej istoty. My艣la-

艂em, 偶e 偶artuj臋 sobie z dziekana, a odkry艂em, 偶e

te 偶arty oczywi艣cie mnie nie wyzwoli艂y, lecz

u艣wiadomi艂y mi mi艂o艣膰, kt贸ra niezmiennie by艂a

dla mnie ucieczk膮, schronieniem, w ka偶dym mo-

mencie 偶ycia. Adoracja, w niczym nie naruszaj膮ca

tamtej mi艂o艣ci, tamtego innego uwielbienia, ja-

kie 偶ywi艂em dla Boga katolickiego, zespolo-

nego z chlebem i z winem, kt贸re zrodzi艂y si臋

z ziemi, ze s艂o艅ca i deszczu. Takie dwa schronie-

nia to wcale nie za du偶o. Nigdy nie b臋d臋 ich

mia艂 za du偶o dla ucieczki przed lud藕mi. Dzi艣, po

up艂ywie dw贸ch lat, moja trwoga z dnia na dzie艅

si臋 rozrasta, w miar臋 jak zbli偶am si臋 do tego, co

wydaje mi si臋 potworne ponad wszelkie wyobra-

偶enie: 偶ycie w koszarach, wsp贸lne sypialnie. Nie

zwierza艂em si臋 z tego nikomu, nawet Donzacowi.

Owa trwoga nie przejmuje mnie wstydem, wiem,

偶e nie jest pod艂o艣ci膮, byle jej nie uzewn臋trznia膰,

wypowiadaj膮c g艂o艣no: w贸wczas sta艂aby si臋 tch贸-

rzostwem; czasami przychodzi mi nawet na my艣l,

jako ostatnia nadzieja, 偶e mo偶e umr臋, zanim sta-

n臋 przed komisj膮 poborow膮.

Podczas gdy rozmy艣la艂em o tych sprawach wra-

caj膮c do domu, w oczach wci膮偶 jeszcze mia艂em

dziekana takiego, jakim si臋 okaza艂 wobec zasta-

wionej pu艂apki. On, figuruj膮cy na jednym z pier-

wszych miejsc listy katolik贸w g艂upc贸w, kt贸r膮艣-

my obydwaj z Donzakiem u艂o偶yli r贸wnolegle z li-

st膮 katolik贸w inteligentnych, wzbudzi艂 we mnie

podziw, gdy偶 wybrn膮艂 z taktem, jakiego nigdy

nie przejawia艂 w 偶yciu codziennym, jak gdyby

przelotnie natchniony. Tak, zosta艂 natchniony, by-

艂em przekonany. W gruncie rzeczy bynajmniej

nie upewni艂em si臋 o w艂asnej niewinno艣ci, je艣li

chodzi o grzech ba艂wochwalstwa, a w miar臋, jak

si臋 spowiada艂em, sam we艅 uwierzy艂em. Inaczej

zreszt膮 uczucie ulgi nie przejawi艂oby si臋 w sza-

le艅czym wy艣cigu doko艂a parku, na kt贸ry nam贸wi-

艂em Laurentego. W wy艣cigach bij臋 go prawie

zawsze, mimo 偶e jest o cztery lata ode mnie

starszy, bo on si臋 zasapuje.

Jak przyj膮艂em Komuni臋 艣wi臋t膮 nast臋pnego dnia,

ju偶 nie pami臋tam. Z naszych komunii pami臋tamy

nie wi臋cej ni偶 ze sn贸w. Przypominam sobie jed-

nak ten dzie艅 贸smego wrze艣nia sprzed trzech lat.

Odm贸wi艂em Laurentemu, kt贸ry chcia艂, 偶ebym z nim

zapolowa艂 na skowronki na polach Jouanhaut.

Pami臋tam, co odczuwa艂em bardzo silnie, bo do

tej pory cz臋sto ogarnia mnie takie pragnienie:

偶eby si臋 znale藕膰 sam, w臋drowa膰 sobie przez lasy,

przez pola, a偶 do ca艂kowitego wyczerpania cho-

dzi膰 po piaszczystych drogach, na kt贸rych nie

do pomy艣lenia jest spotkanie kogokolwiek, poza

mo偶e jakim艣 gospodarzem, kt贸ry prowadzi wo艂y

i powie mi Aduchats dotykaj膮c beretu, czy poza

pastuchem i jego stadem. Na tych landach bez

wyrazu nikt nie m贸g艂 te偶 odczytywa膰 wyrazu

mojej twarzy. A jednak postanowi艂em zaj艣膰 do

kogo艣. Spo艣r贸d trzech czy czterech cel贸w space-

ru, nad kt贸rymi zwykle si臋 waha艂em; 藕r贸d艂a Hure,

wielka sosna (olbrzym, zwabiaj膮cy ciekawych

w promieniu kilkunastu mil), dom panien w Jou-

anhaut i "stary z Lassus", wybra艂em starego, mo-

偶e dlatego, 偶e przekroczy艂 osiemdziesi膮tk臋, nie-

d艂ugo mia艂 rozsta膰 si臋 z Lassus, sk膮d nigdy nie

chcia艂 si臋 ruszy膰. Od lat ju偶 nie polowa艂, chyba

na dzikie go艂臋bie w pa藕dzierniku. Czym wype艂nia艂

sobie dni? Zrobi艂 bardzo zdziwion膮 min臋, gdy mu

kiedy艣 powiedzia艂em, 偶e s膮 ludzie tak szaleni, i偶

kupuj膮 ksi膮偶ki. Poza lekarzem nie przyjmowa艂 ni-

kogo. Mawia艂, 偶e proboszcz dostanie go po 艣mier-

ci, ale nie za 偶ycia. Spadkobierc贸w (a spokrew-

niony by艂 z wszystkimi wielkimi w艂a艣cicielami

ziemskimi, nawet z nami, ale bardzo daleko)

szczu艂 psami, je偶eli kt贸ry艣 pr贸bowa艂 go nacho-

dzi膰. Wszyscy si臋 z tego 艣mieli, czuj膮c si臋 jed-

nakowo nienawidzeni. Jedyn膮 ich nadziej臋 stano-

wi艂 potworny l臋k przed 艣mierci膮, kt贸ry, je艣li wie-

rzy膰 notariuszowi, nie pozwoli staremu z Lassus

zrobi膰 testamentu. Ale Sekunda, kt贸ra przez po-

nad czterdzie艣ci lat z nim sypia艂a, a teraz go ob-

s艂ugiwa艂a, dopi臋艂a, zdaje si臋, 偶e uczyni艂, co na-

27

le偶a艂o. Ona w艂a艣nie mia艂a odziedziczy膰 te osiemset

hektar贸w, albo raczej jej syn Kazimierz, poniewa偶

ca艂kowicie ulega艂a w艂adzy tego brutala, kt贸rego

jedynym zaj臋ciem by艂o polowanie na dzikie go-

艂臋bie w pa藕dzierniku, co sz艂o na rachunek sta-

rego z Lassus. Przez reszt臋 roku, je偶eli by艂 trze-

藕wy, obija艂 si臋 ko艂o domu, nosi艂 wod臋 ze studni,

pi艂owa艂 drzewo. Czy zobacz臋 go, czy nie, ma艂o

mnie to obchodzi艂o. Nale偶a艂 raczej do kategorii

przedmiot贸w ni偶 istot ludzkich, jak wielka so-

sna, jak sam stary z Lassus. Nie mieli w sobie

nic cz艂owieczego w przera偶aj膮cym znaczeniu te-

go s艂owa. Cho膰 byli tacy gburowaci, nie nale偶eli

do gatunku, kt贸rego si臋 ba艂em, od kt贸rego jak naj-

pr臋dzej chcia艂em uciec.

Szed艂em wi臋c. Paprocie, jeszcze nie tkni臋te je-

sieni膮, by艂y prawie tak wysokie jak ja w贸wczas,

bo wyros艂em dopiero ostatniego roku. Paprocie

uwa偶a艂em za wrog贸w, gdy偶 od dzieci艅stwa mnie

uczono, 偶e zawieraj膮 kwas pruski. Tote偶 艣cina艂em

co dumniejsze 艂by, a czasami rzuca艂em si臋 w ich

zbit膮 g臋stw臋 i wdycha艂em zapach zatrutych so-

k贸w, jak gdybym rozlewa艂 ich krew.

Kiedy przechodzi艂em ko艂o Silhet, opuszczonego

folwarku, gdzie ongi艣 wielbi艂em Grisette, pos艂y-

sza艂em coraz bardziej zbli偶aj膮cy si臋 t臋tent i led-

wie zd膮偶y艂em uskoczy膰: panna Martineau min臋艂a

mnie cwa艂em, wcale nie widz膮c, a w艂a艣ciwie nie

racz膮c mnie widzie膰: jecha艂a po m臋sku, jak Jo-

anna D'Arc, jasne loki rozwiane od p臋du wyda-

wa艂y si臋 偶ywe: tak, uczepione do niej 偶ywe w臋-

偶e. Mo偶e si臋 ba艂a, 偶e jej si臋 nie uk艂oni臋? Cho-

cia偶 byli艣my spokrewnieni i cho膰 pa艅stwo Mar-

tineau spokrewnieni byli z "ca艂膮 艣mietank膮 to-

warzysk膮 land贸w", jak mawia艂a mamusia, ich r贸w-

28

nie藕 si臋 nie dostrzega艂o, nasze rodziny by艂y sk艂贸-

cone od paru pokole艅. Ju偶 dziadkowie z sob膮 nie

rozmawiali. Ale do panny Martineau stosowano

bojkot osobisty - z przyczyn, kt贸re wtenczas

(dzi艣 jestem lepiej zorientowany) sprowadza艂y si臋

dla mnie ca艂kowicie do tego jej je偶d偶enia konno

w spos贸b nie przyj臋ty, po m臋sku, i do faktu, 偶e

pracowa艂a, by艂a lektork膮, pann膮 do towarzystwa

baronowej de Goth w Bazas, osoby nie z nasze-

go 艣wiata, z innej sfery, jak m贸wi艂a mamusia,

z kt贸r膮 stosunki by艂y nie do pomy艣lenia, kt贸rej

prywatne 偶ycie nie podlega艂o bezapelacyjnym

os膮dom, jak 偶ycie ludzi z naszego 艣wiata, podob-

nie jak nie podlegaj膮 im obyczaje mr贸wek, szo-

p贸w czy borsuk贸w. ,,Rzekomo ta baronowa de

Goth... - m贸wi艂a mamusia. - Ale nie, ty tego nie

zrozumiesz."

Nigdy nie widzia艂em panny Martineau inaczej

ni偶 na koniu: jest z nim zro艣ni臋ta, jak moi o艂o-

wiani 偶o艂nierze ze swoimi rumakami. Poniewa偶

mieszka w Bazas, nigdy nie widuje si臋 jej na

mszy ani na 偶adnym pogrzebie...

Dom starego oddzielony by艂 p艂otem od zabu-

dowa艅 folwarcznych. W ogrodzeniu ros艂y n臋dzne

dalie hodowane przez Sekund臋; pojawi艂a si臋 ona

na progu, gdy tylko psy, poczuwszy, 偶e nadcho-

dz臋, zacz臋艂y w艣ciekle ujada膰. Stary zawo艂a艂

z mieszkania: Oueuaco? R臋k膮 przes艂oni艂a oczy

i jak mnie pozna艂a, krzykn臋艂a w stron臋 uchylo-

nych drzwi: Lou Thikoi de Jou Prot.' Ma艂y z lou

Prat, dla starego z Lassus tak si臋 nazywa艂em.

Albowiem las, w kt贸rym m贸j dziadek postawi艂

sobie dom, nazywa艂 si臋 "lou Prat" i zachowa艂 t臋

nazw臋 do niezbyt odleg艂ych czas贸w, kiedy my

obydwaj z Laurentym przechrzcili艣my go, dlate-

29

go 偶e w gimnazjum pewien oble艣ny i g艂upi ch艂o-

pak nazywa艂 si臋 Louprat. To ja narzuci艂em nazw臋

Maltaverne, od tytu艂u pewnego opowiadania, kt贸-

re mi si臋 niezwykle spodoba艂o w jednym z nu-

mer贸w Saint-Nicolas z lat dziewi臋膰dziesi膮tych; ale

stary Lassus zna艂 tylko dawne "Louprat".

W艂osy Sekundy okrywa艂a czarna fularowa chu-

stka, jakie nosz膮 staruszki; jej wargi wci膮gn臋艂a

ohydna pustka ust. Pokaza艂 si臋 i stary, zaro艣ni臋ty,

kud艂aty, w wyblak艂ej trykotowej koszulce i ciep-

艂ych pantoflach pomimo upa艂u. Utrzymywa艂, 偶e

nie wie, ile ma lat, ale bi艂 si臋 w szeregach wer-

salczyk贸w; Pary偶 dla niego to nadal byli komu-

nardzi. Nie m贸wi艂 o tym z nikim poza Laurentym

i mn膮, bo my nie nale偶eli艣my do znienawidzonej

zgrai spadkobierc贸w - zw艂aszcza ze mn膮, bo mu

si臋 podoba艂em, czu艂em to dobrze, tak jak podobam

si臋 Szymonowi Duberc, jak podoba艂em si臋 ksi臋-

dzu Grillot, kt贸ry stawia艂 mi dostatecznie przy

egzaminach, nawet je艣li nic nie umia艂em.

- Ale偶 on ro艣nie! Ale偶 ro艣nie! Trzeba by mu

po艂o偶y膰 jaki kamie艅 na g艂ow臋.

Wynikn膮艂 sp贸r pomi臋dzy starym a Sekund膮.

Nie umiem m贸wi膰 w narzeczu, ale wszystko ro-

zumiem. Stary kaza艂 przynie艣膰 flaszk臋 piwa. Ona

za艣 wpatrywa艂a si臋 we mnie swymi bystrymi jak

u kury oczkami i oponowa艂a, dosy膰 ju偶 piwa

wypi艂, to mu "ozi臋bia 偶o艂膮dek". Wprawdzie ja

nie nale偶a艂em do grona spadkobierc贸w, ale czy

to mo偶na kiedy wiedzie膰? Musia艂a jednak ust膮pi膰

i postawi艂a butelk臋 i szklanki na zardzewia艂ym

ogrodowym stole. Poniewa偶 stercza艂a nadal o dwa

kroki od nas, stary wrzasn膮艂 na ni膮: A 1'oustaou!

Do domu! Posz艂a, ale na pewno pods艂uchiwa艂a zza

uchylonych okiennic kuchennych.

Tr膮cili艣my si臋, stary i ja. Patrza艂 na mnie z g艂臋-

bi swych osiemdziesi臋ciu lat, zupe艂nie nie czuj膮c

30

si臋 skr臋powany milczeniem, jakie mi臋dzy nami

r zaleg艂o... Mo偶e z pod艣wiadom膮 melancholi膮? Ale

nie, jakie偶 idiotyczne jest s艂owo "melancholia"

w zestawieniu z tym starym ody艅cem, co maj膮c

osiemdziesi膮t lat prze偶ywa艂 zawsze to samo, jak-

by jeden tylko dzie艅, ze strzelb膮 pod r臋k膮 i bu-

telk膮 Medoc do ka偶dego posi艂ku, jedynym widzial-

nym znakiem swojej zamo偶no艣ci - z wygl膮du

r贸wnie niechlujny i nieokrzesany jak najbardziej

niechlujny i nieokrzesany z jego dzier偶awc贸w,

dla kt贸rych by艂 postrachem. A przecie偶 w艂a艣nie

t臋skn膮 melancholi臋 zdradzi艂y pierwsze s艂owa, ja-

kie do mnie powiedzia艂:

- W dziewi臋膰dziesi膮tym trzecim by艂em w Bor-

deaux, siedzia艂em przez trzy dni w hotelu Montre.

By艂a tam wanna...

- U偶ywa艂 jej pan?

- Co艣 ty? Z臋by si臋 rozchorowa膰?

Umilk艂, i raptem podj膮艂:

- Jada艂em naprzeciwko, w Chapon Fin. Co

za wina maj膮... - Znowu umilk艂, potem zachi-

chota艂. Odwr贸ci艂em wzrok, 偶eby nie widzie膰

dw贸ch pie艅k贸w, jakie mu zosta艂y na przedzie.

Zapyta艂:

- By艂e艣 ty w "pa艂acu" Trompette?

- Panie Dupuy, przecie偶 zosta艂 zburzony przed

z g贸r膮 stu laty!

- W dziewi臋膰dziesi膮tym trzecim nie by艂 zbu-

rzony, skoro tam chodzi艂em.

Chichota艂 bez przerwy. Chateau Trompette to

by艂 dom publiczny, o kt贸rym rozprawia艂y po

k膮tach na podw贸rzu gimnazjum ,,艣wintuchy".

- No, kosztuje to s艂ono... Jeszcze nie dla cie-

bie.

W tym momencie dozna艂em uczucia pewno艣ci,

偶e nie艣miertelno艣膰 dana jest ma艂ej tylko ilo艣ci

dusz, za艣 piek艂em tych, kt贸rzy nie zostali wy-

brani, jest ich nico艣膰. Zreszt膮 Chrystus Pan obie-

ca艂 nie艣miertelno艣膰 jedynie niekt贸rym ludziom:

"... i 偶ycie wieczne w przysz艂ym 艣wiecie". Albo

gdzie indziej; ,,... kto spo偶ywa膰 b臋dzie ten chleb,

nie umrze". Inni jednak umr膮. By艂em przekonany,

偶e jest to jeden z owych b艂ysk贸w "p艂omiennej

intuicji", o kt贸rych Andrzej Donzac mawia艂, 偶e

s膮 szczeg贸ln膮 艂ask膮, i podziwia艂 je we mnie,

uwa偶aj膮c, 偶e nadrabiaj膮 m贸j brak ducha filozo-

ficznego. My艣l膮c, 偶e go ol艣ni臋, napisa艂em mu te-

go偶 jeszcze wieczoru, co wykry艂em odno艣nie

nie艣miertelno艣ci niekt贸rych ludzi, ale odwrotn膮

poczt膮 wy艣mia艂 ten m贸j absurdalny pogl膮d: "Albo

wszystkie dusze s膮 nie艣miertelne, albo 偶adna nie

jest". Radowa艂em si臋 tedy w duchu, 偶e nie po-

zostanie nic ze starego z Lassus, ani z Sekundy,

ani z Kazimierza, nic, nawet na tyle, by zasili膰

najw膮tlejszy p艂omyk w wieczno艣ci.

- To jeszcze nie na tw贸j wiek...

Poczu艂 wida膰 jakie艣 mgliste wyrzuty sumienia,

偶e rozmawia艂 ze mn膮 o Chateau Trompette, bo

nagle zmieni艂 temat i zapyta艂, co o nim m贸wi膮 lu-

dzie w miasteczku.

- Ci膮gle si臋 g艂owi膮, czy pan podpisa艂 ju偶

jaki papier...

艢ciszy艂em g艂os ze wzgl臋du na Sekund臋, kt贸ra

na pewno pods艂uchiwa艂a.

- Zastanawiaj膮 si臋, czy Sekundzie i Kazimie-

rzowi dostanie si臋 ten k膮sek, a mo偶e ju偶 si臋 do-

sta艂...

Poruszy艂em zakazany temat. Stary spojrza艂 na

mnie z艂ym okiem.

- A ty jak my艣lisz?

- O, na miejscu pa艅skich spadkobierc贸w by艂-

bym zupe艂nie spokojny.

- Czemu to taki spokojny?

Wiedzia艂em, co nale偶a艂o odpowiedzie膰 staremu

z Lassus, 偶eby go ca艂kiem wytr膮ci膰 z r贸wno-

wagi.

- Lepiej nie m贸wi膰. Sekunda s艂yszy.

- G艂ucha jest, przecie偶 wiesz.

- Jak chce, to s艂yszy, sam mi pan m贸wi艂.

Ale nalega艂. Czu艂em, 偶e jest speszony, zanie-

pokojony. Donzac twierdzi, 偶e umiem wzbudza膰

niepok贸j w spos贸b doskona艂y. Nie zawsze. Ale

tego dnia na pewno.

- Niemo偶liwe, 偶eby kto艣 tak przebieg艂y jak

pan, panie Dupuy, nie rozumia艂, 偶e dop贸ki 偶a-

den papier nie zosta艂 podpisany, w interesie Se-

kundy i Kazimierza le偶y, aby pan 偶y艂.

Mrukn膮艂 gro藕nie:

- Nie m贸w mi o tym.

- Przecie偶 tylko o to chodzi, o nic innego.

W chwili, kiedy pan podpisze, sytuacja zupe艂nie

si臋 odmieni: w ich interesie b臋dzie...

Przerwa艂 mi j臋kiem, kt贸ry zabrzmia艂 jak szczek-

ni臋cie:

- Powiedzia艂em ci, 偶eby艣 o tym nie m贸wi艂.

Wsta艂, zrobi艂 par臋 krok贸w, pow艂贸cz膮c nog膮 cho-

r膮 na podagr臋. Odwr贸ci艂 si臋 i wrzasn膮艂 na mnie: -

Bey-t' en! Wyno艣 si臋!

- Nie chcia艂em pana urazi膰, panie Dupuy.

- Jak by nie by艂o, to przecie偶 nie zbrodniarze:

s膮 do mnie przywi膮zani.

Pokiwa艂em g艂ow膮, na艣laduj膮c jego chichot.

- Naturalnie, pijawki s膮 zawsze przywi膮zane;

zreszt膮 za bardzo si臋 boj膮, 偶eby si臋 sta膰 zbrod-

niarzami. Gdyby pan podpisa艂 papier, dobrze wie-

dz膮, 偶e na nich pierwszych pad艂oby pos膮dzenie,

w razie gdyby przy pa艅skiej 艣mierci co艣 wyda艂o

si臋 podejrzane, i 偶e pa艅scy spadkobiercy prowa-

dziliby 艣ledztwo bez lito艣ci. Co nie przeszkadza,

偶e...

3 - M艂odzieniec z dawnych lat

33

Przeszed艂em na drug膮 stron臋 ogrodzenia; stary

sta艂 mi臋dzy daliami, wstrz膮艣ni臋ty do g艂臋bi nie

tyle tym, 偶e mog膮 go zamordowa膰, ile tym, 偶e

m贸wi艂em mu o jego 艣mierci. "Co? Co?" - mam-

rota艂. Zblad艂 jako艣 dziwnie, wygl膮da艂o, 偶e m贸g艂by

zaraz pa艣膰 trupem. Zbrodniarzem mog艂em si臋

sta膰 ja. Nie przysz艂o mi to na my艣l. Atakowa艂em

dalej, jakby ogarni臋ty sza艂em.

- Co nie przeszkadza, panie Dupuy, zreszt膮

niemo偶liwe, 偶eby pan o tym nie pomy艣la艂, 偶e na

takim odludziu jak w Lassus, gdzie nie trzeba si臋

obawia膰 偶adnego 艣wiadka, nietrudno by, sam pan

'przyzna, zg艂adzi膰 kogo艣 bez wi臋kszego ryzyka...

- Bey-t' en!

- Nie bardzo si臋 orientuj臋 - ci膮gn膮艂em upar-

cie tonem zadumy i tak, jakbym m贸wi艂 do sie-

bie - czy uduszenie pod pierzynami daje si臋 wy-

kry膰 w autopsji. Istnieje tak偶e nieuchronne zapa-

lenie p艂uc, je偶eli starzec sp臋dzi艂by ca艂膮 zimow膮 noc

nago, przywi膮zany do 艂贸偶ka przy otwartym ok-

nie, oczywi艣cie pod warunkiem, 偶e by艂oby par臋

stopni poni偶ej zera. Ale i wtedy nie mam poj臋-

cia, czy autopsja...

- Wyno艣 si臋 albo zawo艂am Kazimierza!

Zobaczy艂em, 偶e Kazimierz wychodzi w艂a艣nie

z zabudowa艅 folwarcznych. Pu艣ci艂em si臋 p臋dem,

nie odwr贸ciwszy nawet g艂owy, by rzuci膰 ostatnie

spojrzenie na Lassus, cho膰 wiedzia艂em, 偶e ju偶 tu

nie wr贸c臋, dop贸ki stary 偶yje...

A wi臋c nie, to wszystko nieprawda. Po prostu

historia, kt贸r膮 sam sobie opowiedzia艂em. Wszy-

stko k艂amstwo, poczynaj膮c od tego, co mi stary

opowiada艂 o Chateau Trompette. C贸偶, powie艣膰.

A czy dobra, czy z艂a? W ka偶dym razie k艂amliwa,

brzmi fa艂szywie. Nie zd膮偶y艂bym wypowiedzie膰

34

T

i trzech s艂贸w, ju偶 stary wpakowa艂by mi je z po-

wrotem do gard艂a. Sk膮din膮d nigdy nie pope艂ni艂-

bym 艣miertelnego grzechu pos膮dzania o zbrodni臋

czy zbrodnicze zamiary Kazimierza i Sekundy,

kt贸rzy w gruncie rzeczy przywi膮zani s膮 do swo-

jego starego dr臋czyciela. Mam zreszt膮 inn膮 wer-

sj臋 tej historii, kt贸r膮 sobie tak偶e opowiadam,

a w niej stary nagle postanawia, 偶e to ja b臋d臋

jego spadkobierc膮. Wyobra偶am sobie, co zrobi艂-

bym za te pieni膮dze: zamieni艂bym Lassus na bi-

bliotek臋, umie艣ciliby艣my w niej razem wszystkie

nasze ksi膮偶ki, Donzac i ja. Oddzieleni od 艣wiata

ludzi 偶ywych nieprzebranym ksi臋gozbiorem, a tak-

偶e i muzyk膮, bo mieliby艣my pianino dla Andrzeja,

a mo偶e i organy,, czemu nie?...

Czy opowiada艂em sobie t臋 histori臋 w drodze

powrotnej? Nic ju偶 nie pami臋tam opr贸cz tego,

偶e by艂em spokojny i szcz臋艣liwy, jak bywam nie-

mal zawsze wtedy, kiedy rano przyst臋puj臋 do

komunii. Rozmy艣la艂em nad tym, 偶e moje m艂o-

dzie艅cze 偶ycie up艂ywa w 艣wiecie potwor贸w, al-

bo raczej w艣r贸d karykatur potwor贸w, z kt贸rych

jedne mnie kochaj膮, inne si臋 boj膮. 呕adna dziew-

czyna nie zbli偶y艂a si臋 jeszcze do mnie tak, jak

bywa w powie艣ciach, chocia偶 w gimnazjum uwa-

偶aj膮, 偶e mam "艂adn膮 twarz"; ale jestem chudy

i wcale nie mam mi臋艣ni. Andrzej m贸wi, 偶e dziew-

cz臋ta nie lubi膮 zbyt chudych ch艂opak贸w. Ja wiel-

bi臋 tylko jedn膮, i t臋 widuj臋 wy艂膮cznie na koniu;

jest r贸wnie niedost臋pna jak Joanna D'Arc. Za-

nadto mn膮 gardzi, 偶eby chocia偶 spojrza艂a. No tak...

Ale mnie w艂a艣nie to w niej si臋 podoba, 偶e nic

mi nie grozi, 偶e nie zsi膮dzie z konia, nie podej-

dzie do mnie i nie b臋dzie wymaga膰, abym prze-

sta艂 by膰 dzieckiem, a zachowa艂 si臋 jak m臋偶czyz-

na... Czy my艣la艂em o tym wtedy, wracaj膮c z Las-

sus? Czy te偶 znowu uk艂adam opowie艣膰? Inne dzie-

35

wcz臋ta mnie pesz膮: na przyk艂ad te, kt贸re 艣pie-

waj膮 w ko艣ciele cisn膮c si臋 wok贸艂 fisharmonii sio-

stry Lodois... Zw艂aszcza c贸rki aptekarza, co nosz膮

czarne aksamitne wst膮偶ki na szyjach, nabrzmia-

艂ych jak u go艂臋bic...

W ci膮gu tych wakacji nie zdarzy艂o si臋 nic, co

by wykracza艂o poza w膮ski nurt naszego 偶ycia.

Szymona ju偶 nie by艂o. O pani Duport prawie si臋

nie m贸wi艂o, kr膮偶y艂y s艂uchy, 偶e pije, a nawet,

wed艂ug Marii Duberc, kt贸ra nadal chodzi艂a do

niej na pos艂ugi, "wstaje w nocy, 偶eby si臋 napi膰".

Trop Szymon - Duportowie zagubi艂 si臋 w艣r贸d

innych; potem nadszed艂 dzie艅 powrotu do szk贸艂,

powrotu do Bordeaux; Maltaverne sta艂o si臋 za-

czarowan膮 wysp膮, o kt贸rej mia艂em marzy膰 do na-

st臋pnych wakacji, poprzedzaj膮cych ju偶 przej艣cie

do ostatniej klasy. I podczas tych wakacji zda-

rzy艂o si臋 tylko jedno: nawet mer pogodzi艂 si臋

z faktem, 偶e Szymon odwiedza dom Duport贸w

w sutannie. Mamusia i ksi膮dz dziekan cieszyli si臋

z tego jak ze zwyci臋stwa, lub przynajmniej uda-

wali, 偶e si臋 ciesz膮. Czy pan Duport widywa艂 si臋

ju偶 z Szymonem potajemnie? Czy poczynaj膮c od

tego w艂a艣nie roku zacz膮艂 odbiera膰 go Ko艣cio艂owi?

Wed艂ug s艂贸w Szymona, kiedy si臋 spotykali, nig-

dy nie m贸wi艂 z nim o religii, ogranicza艂 si臋 do

okazywania mu uprzejmo艣ci, czasami pyta艂 o zda-

nie na ten lub inny temat, opowiada艂 o swoich

przyjacio艂ach politycznych, kt贸rych widywa艂 na

posiedzeniach Rady Powiatowej. By艂 nawet w za-

偶y艂ych stosunkach z m艂odym ministrem, Gastonem

Doumergue: m贸g艂by wszystko od niego uzyska膰...

Tego roku Szymon na temat mera jakby nabra艂

wody w usta. Trzeba by艂o dopiero owego gro-

mu z jasnego nieba, wizyty pani Duport, kt贸ra

36

przysz艂a wczoraj do zakrystii po mszy ksi臋dza

dziekana, aby ods艂oni膰 knowania swojego m臋偶a.

W relacji mamusi mer jakoby obieca艂 Szymono-

wi, 偶e b臋dzie go utrzymywa艂 do ko艅ca nauk,

a nawet dalej, je偶eli zechce ko艅czy膰 ficole Su-

perieure i potem si臋 habilitowa膰.

Wed艂ug pani Duport nie spos贸b odgadn膮膰, jak

Szymon to przyj膮艂. Mia艂a wra偶enie, 偶e propozycja

go n臋ci, ale si臋 waha. Dziekan ba艂 si臋, by przez

jak膮艣 interwencj臋 nie utraci膰 go ca艂kowicie.

Uprzytomni艂em mu, jaki pope艂nia nonsens. Przej-

rza艂em go dobrze w tej sytuacji i poj膮艂em, 偶e

widzi ju偶 we mnie jedyn膮 nadziej臋 rozplatania

tego, co musia艂o si臋 spl膮ta膰 w umy艣le i sercu

wiejskiego ch艂opca, kt贸ry zosta艂 przeflancowany

do seminarium i nagle zrobi艂 si臋 na szczeblu mia-

sta powiatowego stawk膮 w walce, jaka toczy艂a

si臋 we Francji pomi臋dzy pa艅stwem a Ko艣cio艂em,

albo raczej mi臋dzy masoneri膮 a zakonami.

Ja wiedzia艂em, 偶e Szymon uchyli si臋 od roz-

prawy, nim si臋 ona rozpocznie. Szymon w semi-

narium musi mie膰 jakiego艣 przyjaciela, kt贸remu

wszystko m贸wi; ja nale偶臋 dla niego do rasy bo-

g贸w, jestem synem "naszej pani"; lubi mnie,

prawda, ale jestem w jego oczach r贸wnie nie-

dost臋pny jak dla mnie panna Martineau albo

gwiazda zaranna. Nie powie nic, chyba 偶e...

Zawsze wola艂em pisa膰 ni偶 m贸wi膰: gdy mam pi贸-

ro w r臋ku, nic mnie nie hamuje. M贸g艂bym, po-

wiedzia艂em ksi臋dzu dziekanowi, napisa膰 do Szy-

mona list, kt贸ry ju偶 mam w g艂owie.

- Ale偶 on jest w teologii mocniejszy od cie-

bie!

- A po co tu teologia? Wiem, od kt贸rej stro-

ny przyst膮pi膰 do ataku...

Naprawd臋 wiedzia艂em to dopiero od dwu minut

i moja koncepcja by艂a jeszcze w zupe艂nych powi-

37

jakach, ale jednak Jaka艣 dr臋ga si臋 przede mn膮

rysowa艂a.

Dziekan nalega艂; - Zmu艣 go do m贸wienia!

- Powtarzam ksi臋dzu dziekanowi, 偶e nie po-

wie mi nic. Zreszt膮 nikt przecie偶 nikomu nic nie

m贸wi. Ciekaw jestem, czy istniej膮 艣rodowiska,

w kt贸rych ludzie porozumiewaj膮 si臋 za pomoc膮

pyta艅 i odpowiedzi, jak w powie艣ciach albo w te-

atrze...

- Co tobie chodzi po g艂owie? A c贸偶 my innego

robimy ca艂ymi dniami? Co robimy w tej chwili?

- To prawda, prosz臋 ksi臋dza, ale tak zapowia-

daj膮cych si臋 rozm贸w ile my艣my prowadzili w 偶y-

ciu, ksi膮dz dziekan i ja? Mi臋dzy mamusi膮 a mn膮,

jak daleko si臋gn臋 pami臋ci膮, padaj膮 tylko senten-

cje na ka偶d膮 okazj臋, bardzo cz臋sto w narzeczu,

gdy偶 bywaj膮 te偶 przydatne dla dzier偶awc贸w, dla

s艂u偶by. Mo偶e tak dalece dzieli ludzi wiek czy

r贸偶nice spo艂eczne, 偶e nie istnieje wsp贸lny j臋zyk...

Ale zauwa偶y艂em, 偶e i ch艂opi tak偶e mi臋dzy sob膮

nie rozmawiaj膮: gdy si臋 spotkaj膮, pytaj膮 si臋 wza-

jem: As dejunat? Jad艂e艣 艣niadanie? Najwa偶niejsze

i nawet jedyne zainteresowanie 偶ycia to kwestia

po偶ywienia: czy dopiero b臋d膮, czy ju偶 je obra-

cali w bezz臋bnych dzi膮s艂ach, jakby prze偶uwali.

A czy ci, co si臋 kochaj膮, m贸wi膮 to sobie? -

Westchn膮艂em. Proboszcz powt贸rzy艂: - Co tobie

chodzi po g艂owie?

- Gdyby mamusia tu by艂a, dorzuci艂aby jeszcze:

pleciugo! Tak, i wszystko by zosta艂o powiedzia-

ne... Ale zawsze mo偶na napisa膰. Mog臋 napisa膰 do

Szymona pi臋kny list, kt贸ry on przeczyta raz, dru-

gi, i schowa na sercu...

- Co za szalona pycha! i- powiedzia艂 dzie-

kan. - Za kogo ity si臋 masz? (I po chwili milcze-

nia;) - A co ty jemu napiszesz? Sam nawet nie

wiesz - napiera艂.

38

- Wiem, jaki kierunek chc臋 obra膰, czy raczej

powinienem obra膰... Bo ja nie chc臋 nic.

S膮dzi艂em, 偶e kpi臋 sobie z dziekana, niemniej

i sam zaczyna艂em si臋 przejmowa膰. To, co chcia-

艂em napisa膰 Szymonowi, rozrasta艂o si臋 wszerz

i wzd艂u偶 pod moim spojrzeniem wewn臋trznym.

Pilno mi ju偶 by艂o nada膰 temu form臋, aby mie膰

pewno艣膰, 偶e tak cudowny utw贸r si臋 nie zatraci.

Rozdzia艂 II

Otwieram zn贸w ten zeszyt po up艂ywie z g贸r膮

roku; przerwa艂em go nie z braku materia艂u, o Bo-

偶e, ale to, co prze偶y艂em, by艂o ponad wszelkie

komentarze, a przede wszystkim zabi艂o we mnie

dziecko. Nie, wcale nie prawda: sta艂em si臋 inny,

pozostaj膮c niezmieniony. Nie odtwarzam tego, co

mog艂em napisa膰 maj膮c lat siedemna艣cie. Teraz oto

zaczynam rok dziewi臋tnasty, i na pewno samo-

rzutnie nie spisywa艂bym nic z moich prze偶y膰. Ale

Donzac przywi膮zuje niedorzeczn膮 wed艂ug mnie

wag臋 do sposobu, w jaki reagowa艂em na wyda-

rzenia 偶ycia codziennego... Mo偶e nie tak niedo-

rzeczn膮. Podstaw膮 wszystkiego jest, 偶e Donzac,

o niebo ode mnie inteligentniejszy (aczkolwiek

kiedy艣 mi napisa艂: "Nie jeste艣 zupe艂nie tak inteli-

gentny jak ja, ale prawie..."), wykazuje ja艂owo艣膰,

kt贸ra jego samego zadziwia: wszystko rozumie,

a niczego nie wyrazi. Nie nadaje kszta艂tu, nie two-

rzy. Ale to jeszcze ma艂o: nie umie si臋 wypowia-

da膰; zdolny do zaskakuj膮cych sformu艂owa艅, abso-

lutnie nie potrafi rozwija膰 swoich my艣li. Zawsze

moje wypracowania spotyka艂 ten zaszczyt, 偶e od-

czytywano je ca艂ej klasie, jego nigdy. Zdumiewa艂o

go to bardziej ni偶 mnie: "No, pomy艣le膰, 偶e to ty,

a nie ja! - wzdycha艂. - Ze ty b臋dziesz kim艣, a ja

pozostan臋 nikim do samej 艣mierci!" Ale w艂a艣nie

39

w tym jest wspania艂y: nigdy nie uwa偶a艂, 偶e to

niesprawiedliwe. Wierzy, 偶e zostan臋 pisarzem,

nawet wielkim pisarzem, podczas gdy on przez

ca艂e 偶ycie b臋dzie udziela艂 podstawowych wiado-

mo艣ci r贸偶nym t臋pym klerykom. Ale wierzy te偶,

偶e w oparciu o jakikolwiek m贸j tekst na konkret-

ny temat, kt贸ry narzuci艂o mi 偶ycie w takiej for-

mie, jak je przyjmuj臋, on, Andrzej Dozna膰, po-

trafi dokona膰 tego, do czego ja nie by艂bym

zdolny, a co nazywa ,,odkryciem". Odkryciem

czego? W jego poj臋ciu chodzi o wydobywanie ta-

jemnego momentu, w kt贸rym prawda 偶yciowa,

taka, z jak膮 si臋 konkretnie spotykamy, 艂膮czy si臋

z prawd膮 objawion膮 - z tym, co zosta艂o obja-

wione i co nale偶y wydzieli膰 spod nawarstwie艅,

kt贸re zakrzep艂y wok贸艂 S艂owa Bo偶ego na prze-

strzeni dw贸ch tysi臋cy lat historii Ko艣cio艂a...

Tak oto uzgodnili艣my mi臋dzy sob膮, 偶e musz臋

czarno na bia艂ym, nie pomijaj膮c 偶adnych szcze-

g贸艂贸w, przedstawi膰, co dzia艂o si臋 w Maltaverne,

zwierzy膰 to jemu i tylko jemu, opowiedzie膰 mu

okropn膮 histori臋 Szymona tak, jak mi si臋 u艂o偶y艂a

w my艣lach, jak dzia艂a nadal i nurtuje mnie we-

wn臋trznie. Stwierdzam, 偶e nic, co we mnie zapada,

nie mo偶e ju偶 zamrze膰, i 偶e ju偶 teraz obci膮偶a mnie

ca艂y liczny smutny 艣wiat, mroczny i 偶a艂osny... Co

si臋 stanie, kiedy zgromadz臋 wi臋cej wspomnie艅, ni偶

gdybym 偶y艂 tysi膮c lat, jak m贸wi Baudelaire? Jak

potworna b臋dzie staro艣膰 takiego cz艂owieka jak ja.

To w艂a艣nie nasuwa mi przypuszczenie, 偶e umr臋

m艂odo... Ale nie! Nieprawda: nie wierz臋, abym

umar艂 m艂odo, nie wierz臋, bym kiedykolwiek mu-

sia艂 umrze膰, czuj臋 si臋 niewiarogodnie wieczny.

Oto wi臋c, jak wszystko si臋 odby艂o, poczynaj膮c

od tej rozmowy z proboszczem i obietnicy, jak膮

mu z艂o偶y艂em, 偶e b臋d臋 rozmawia艂 z Szymonem,

40

prze艂ami臋 jego milczenie listem, kt贸rego g艂贸wne

zarysy ju偶 mia艂em w g艂owie i na kt贸ry niemo偶li-

we, 偶eby nie odpowiedzia艂.

Zszed艂em ku Hure, strumieniowi Maltaverne,

wiedzia艂em, 偶e Szymon 艂owi tam ryby. By艂a go-

dzina czwarta, po drodze wzi膮艂em z kredensu ki艣膰

winogron. By艂o troch臋 rosy, bo 艂膮ka to dawne

bagno. Zauwa偶y艂em, 偶e zarastaj膮ce brzeg olchy

(dlaczego nie przywr贸ci膰 olchom ich tutejszej

nazwy: vergnes?), 偶e przybrze偶ne vergnes wydaj膮

si臋 niebieskie. 艢wierszcze i koniki polne, kt贸re

p艂oszy艂em, ciep艂y zapach mokrad艂a, odg艂osy tar-

taku pana Duport, turkot w贸zk贸w na drodze z So-

re, wszystkie wra偶enia, kt贸re nios艂a ta chwila,

pozostan膮 we mnie na zawsze: nie wyzb臋d臋 si臋

ich nigdy, cho膰bym do偶y艂 nie wiedzie膰 jak p贸藕nej

staro艣ci.

Nie widzia艂em Szymona na drugim kra艅cu 艂膮ki,

ale go s艂ysza艂em. Przes艂oni臋ty vergnes usiad艂em

na brzegu wody wiedz膮c, 偶e skoro idzie korytem

Hure uderzaj膮c po pniach, 偶eby p艂oszy膰 szczupaki

i p艂ocie, w ko艅cu dojdzie do mnie i b臋dzie musia艂

ze mn膮 rozmawia膰. Wtedy rozpoczn臋 wielk膮 gr臋.

Usiad艂em w miejscu, gdzie mi臋ta poros艂a dywa-

nem. P艂owe i b艂臋kitne wa偶ki unosi艂y si臋 nad pa-

prociami b艂otnymi, kt贸re mamusia nazywa papro-

ciami rodzaju m臋skiego. We wrze艣niowy dzie艅

wakacyjny, kiedy m贸g艂bym zajmowa膰 si臋, tak

jak inni osiemnastoletni ch艂opcy... Ale naprawd臋

czym si臋 oni zajmuj膮? Nie 艣miem si臋 nawet za-

stanawia膰. Mnie jednak w tym momencie jaki偶 to

szatan czy anio艂 op臋ta艂? A mo偶e duch komedian-

ctwa? Ale w takim razie kt贸偶 podszeptywa艂 mi

rol臋? Kto kaza艂 mi j膮 powt贸rzy膰, zanim wyjd臋 na

scen臋?

W r贸wnych odst臋pach czasu s艂ysza艂em chlupot

wody, gdy Szymon stawia艂 krok, i raptem ujrza-

艂em go mi臋dzy dwiema olchami: by艂 w kostiumie

k膮pielowym, obrzydliwie bia艂y - ow膮 biel膮, kt贸ra

sprawia艂a, 偶e nigdy nie mog艂em znie艣膰 widoku na-

go艣ci takiej w艂a艣nie jak ta, ch艂opskiej ko艣cistej

budowy, mocnej, a r贸wnocze艣nie jakby wycie艅-

czonej 偶yciem intelektualnym, na jakie skazany

jest 贸w biedny "ch艂opek roztropek". A mo偶e to

raczej widoczne znamiona m臋sko艣ci, samcze ow艂o-

sienie budzi we mnie wstr臋t? Nigdy jednak nie

zastanawiam si臋 nad sprawami tej kategorii, na-

brawszy od wczesnej m艂odo艣ci nawyku dopatry-

wania si臋 w tym "grzesznych my艣li".

Kiedy Szymon zr贸wna艂 si臋 ze mn膮, zawo艂a艂em: -

Aduchats! Odwr贸ci艂 si臋, krzykn膮艂: "Och, przepra-

szam!", wyskoczy艂 na brzeg i spiesznie wci膮gn膮艂

spodnie na mokre majtki, w艂o偶y艂 sweter. Uderzy艂o

mnie, 偶e nie mia艂 sutanny. Powiedzia艂em, 偶eby

艂owi艂 dalej. Ale on ju偶 sko艅czy艂, nic dzisiaj nie

z艂apa艂. Ludzie z miasteczka przychodzili wczesnym

rankiem i wyci膮gali wi臋cierze. Zerka艂 na mnie

spod oka i odwraca艂 wzrok, zarazem chcia艂 jak

najszybciej odej艣膰 i - o艣mielam si臋 to napisa膰,

poniewa偶 to jest prawda i poniewa偶 nikt nigdy

tego nie przeczyta poza Donzakiem - ulega艂

mojemu urokowi; bardzo by艂o wa偶ne, 偶eby w tym

momencie pozosta艂 pod moim urokiem i 偶ebym ja

sam by艂 teraz w stanie "p艂omiennej intuicji".

W rzeczywisto艣ci Szymon my艣la艂 tylko, jak uciec,

uciec ode mnie. Nale偶a艂o zatrzyma膰 go si艂膮. Po-

wiedzia艂em mu, 偶e w ostatnich czasach wci膮偶 si臋

wystawia na ludzkie gadanie. Zas臋pi艂 si臋.

- Ludzie gadaj膮? Kompletnie mi to oboj臋tne.

O, kurwa!

Jak偶e musia艂 by膰 wzburzony, 偶eby mu si臋 na-

sun臋艂o podobne skojarzenie i 偶eby wypowiedzia艂

ordynarne s艂owo w mojej obecno艣ci! Zw艂aszcza

偶e jeszcze raz je powt贸rzy艂: "Kurwa!" Co prawda

ka偶de zdanie Prudentego akcentowane bywa艂o

"kurw膮" i podczas wakacji Szymon s艂ucha艂 tego

ca艂ymi dniami. Obruszy艂em si臋 m贸wi膮c, 偶e mnie

nie jest oboj臋tne to, co jego dotyczy. W贸wczas po

raz pierwszy mo偶e odezwa艂 si臋 arogancko do jed-

nego z syn贸w "pani":

- To moje sprawy, nie pa艅skie.

- I moje te偶, poniewa偶 mam do Szymona sen-

tyment.

Wzruszy艂 ramionami i zachichota艂 drwi膮co.

- Dziekan panu powiedzia艂, 偶eby mnie po-

ci膮gn膮膰 za j臋zyk, 偶ebym wy艣piewa艂 wszystko, co

si臋 da?

- Szymon bardzo si臋 myli, je偶eli my艣li, 偶e stoj臋

po stronie dziekana i pani.

- Ale chyba nie jest pan jednak przyjacielem

mera, co?

- O, to z pewno艣ci膮! Ale gdybym ja by艂 na

miejscu Szymona i prowadzi艂 t臋 gr臋, zagra艂bym

na ca艂ego zar贸wno przeciw merowi, jak przeciw

proboszczowi.

- Mo偶liwe, kiedy jednak nikt pana o to nie

prosi... Te偶 co艣! Niech偶e ci臋! Co pan, maj膮c

osiemna艣cie lat, mo偶e wiedzie膰 o tym, czego inni

nie wiedz膮?

- Ja w艂a艣nie dok艂adnie wiem to, czego oni nie

wiedz膮, co wiem tylko ja jeden.

- Ho, ho! Co艣 podobnego!

Szymon przystan膮艂 na 艣rodku 艂膮ki i wpatrzy艂 si臋

we mnie.

- Tupet to pan ma!

- C贸偶, wiem, co wiem, a i Szymon wie, 偶e ja

to wiem.

- Co ja niby wiem?

- 呕e w Maltaverne tylko ja nie mam bielma

43

na oczach, ja i Szymon. Ale Szymon za g艂臋boko

w tym siedzi, 偶eby mie膰 jasne rozeznanie, za

g艂臋boko jest w to pogr膮偶ony.

- Zgoda, niech b臋dzie. Jak pan sobie chce,

panie Alain. Ale ja bym wola艂, 偶eby mi pan da艂

艣wi臋ty spok贸j.

Ordynarny wobec mnie, po raz pierwszy w 偶y-

ciu,.,

- Spok贸j? Przecie偶 Szymon ju偶 ledwie mo偶e

to wytrzyma膰. Ja m贸g艂bym Szymona o艣wieci膰

jednym s艂owem... No, nie, mo偶e nie jednym, prze-

chwalam si臋: musia艂bym m贸wi膰 troch臋 d艂u偶ej...

- Wcale nie chc臋, 偶eby pan do mnie m贸wi艂.

- Wi臋c niech mi Szymon pozwoli napisa膰. Chce

Szymon, 偶ebym napisa艂?

- Jeszcze nigdy pan tego nie zrobi艂, nawet

kiedy otrzyma艂em ni偶sze 艣wi臋cenia - powiedzia艂

z nag艂膮 uraz膮 - nawet kiedy dosta艂em pierwsz膮

wielk膮 nagrod臋 za celuj膮ce stopnie... Czy ja si臋

W og贸le dla pana licz臋?

- To Szymon doskonale wie, nie mo偶e Szymon

nie wiedzie膰 w艂a艣nie teraz, kiedy przez niego

cierpi臋...

i- No nie! Tak偶e co艣! A czym ja dla pana je-

stem? Syn ch艂opa, Szymon, kt贸rego wszyscy ty-

kaj膮...

- Z wyj膮tkiem mnie.

- Owszem, prawda, z wyj膮tkiem pana, ale dla

pana ja zawsze by艂em Szymon, a pan dla mnie pa-

nem Alain, nawet jak pan mia艂 cztery lata. Pan

Laurenty, pan Alain! A dajcie偶 spok贸j! O, cho-

lera!

Nie panowa艂 ju偶 nad sob膮. Przy艣pieszy艂 kroku.

Musia艂em niemal biec, 偶eby nie zosta膰 w tyle.

Nalega艂em, 偶eby mi pozwoli艂 napisa膰.

- A jakim prawem m贸g艂bym panu zabroni膰?

44

,- Prosz臋 jednak obieca膰, 偶e Szymon przeczyta

m贸j list.

Tym razem utrafi艂em wida膰 we w艂a艣ciwy ton.

Przystan膮艂, znajdowali艣my si臋 akurat w miejscu,

gdzie 艂膮ka tworzy zakos. Cienie topoli ju偶 si臋

wyd艂u偶y艂y. Musia艂a by膰 pi膮ta. Szymon powiedzia艂:

- Ale偶 oczywi艣cie, 偶e przeczytam list, panie

Alain, i odpowiem na niego. Prosz臋 si臋 uspokoi膰.

Ale co pan mo偶e wi臋cej wiedzie膰 na m贸j temat od

innych?

- Pierwsza rzecz, kt贸r膮 mog臋 powiedzie膰 ju偶

teraz, nie od siebie, lecz w imieniu Chrystusa...

C贸偶 m贸g艂 pocz膮膰, zamrucza艂 tylko: "Och, no

co艣 takiego!" To ju偶 by艂a wielka gra. Moja si艂a

polega艂a w艂a艣nie na tym, 偶e wcale nie gra艂em:

naprawd臋 wst膮pi艂 we mnie duch.

- Ci g艂upcy nie wiedz膮, 偶e Chrystus kocha

Szymona takiego, jaki Szymon jest: m艂ody cz艂o-

wiek, kt贸rego ponosi ambicja. Kocha w Szymonie

wszystko, Szymona ca艂ego, dlaczeg贸偶 nie mia艂by

kocha膰 i tych ambicji, kt贸re w danej chwili tak

nim zaw艂adn臋艂y?

Chocia偶 ani jeden mi臋sie艅 nie drgn膮艂 mu w twa-

rzy, czu艂em, 偶e s艂ucha uwa偶nie. Naciera艂em dalej:

- Oni wszyscy s膮 jednako 艣lepi, i ci, i tam-

ci. A my dwaj, Szymon i ja, dobrze przecie偶

wiemy, 偶e cho膰by Ko艣ci贸艂 przypomina艂 owe stare,

nie nadaj膮ce si臋 ju偶 do u偶ytku przewody, z kt贸-

rych drwi mer, a kt贸re mamusia i ksi膮dz dziekan

myl膮 z prawd膮, my dwaj wiemy, 偶e przez te sta-

rodawne kana艂y wprawdzie nie gwa艂townie, bar-

dzo sk膮po, ale przep艂ywaj膮 jednak s艂owa 偶ycia

wiecznego.,.

To Donzaca teraz recytowa艂em, zupe艂nie zreszt膮

nie艣wiadomie. Szymon powiedzia艂 cicho:

- Te偶 co艣... A niech no pan mi powie, moje

wielkie ambicje w tym wszystkim to co? Pan nie

45

wie, co oni mi proponuj膮. Sam pan m贸wi o sta-

rych kana艂ach... Dobrze pan wie, 偶e 偶ycie, prawda

偶ycia ju偶 nimi nie przep艂ywa.

- C贸偶, w gruncie rzeczy nie zgadzam si臋 z tym,

co m贸wi艂em o starych przewodach, bo Ko艣ci贸艂

rzymski, jego liturgia, doktryna i nawet historia,

zarazem 艣wi臋ta i zbrodnicza, a wreszcie jego

sztuka, kt贸rej uosobieniem s膮 katedry, 艣piewy

gregoria艅skie, malarstwo Pr膮 Angelico-jest tym,

co najpi臋kniejsze na 艣wiecie, podczas gdy to, co

uosabiaj膮 panowie Loubet, Combe, Grand i Petit

Palais w Pary偶u, jest w moich oczach naj偶a艂o艣niej-

szym okresem w dziejach ludzko艣ci... Ale dajmy

ju偶 pok贸j. Nie o to przecie偶 idzie. Tu chodzi

o Szymona Duberc, o jego losy doczesne, a r贸wno-

cze艣nie o 偶ycie wieczne. Ot贸偶 niech Szymon po-

s艂ucha: bez wzgl臋du na to, co przydaje w oczach

Szymona blasku panu Duport, temu masonowi na-

szego powiatowego miasta, i gdyby nawet by艂o

to jakie艣 wyj膮tkowe stanowisko u boku senatora

Monis, albo nawet w Pary偶u, u boku Gastona

Doumergue...

- Sk膮d偶e pan wie?

Sk膮d wiedzia艂em? Utrafi艂em dobrze, niezupe艂nie

przypadkowo: ten Doumergue przyje偶d偶a艂 w ze-

sz艂ym roku na inauguracyjne zebranie naszego

K贸艂ka Rolniczego i pan Duport przedstawi艂 mu

Szymona.

- Wiem to, co Chrystus chce, 偶ebym wiedzia艂.

Ale niech Szymon pos艂ucha; co by Szymon nie

zrobi艂 w 偶yciu 艣wieckim, zawsze b臋dzie bardziej

czy mniej wykorzystywany przez parti臋, lecz bez

daru krasom贸wstwa, kt贸rego przecie偶 Szymon nie

posiada, zawsze b臋dzie mia艂 stanowiska podrz臋d-

ne, nigdy wysoko nie zajdzie, zawsze b臋dzie Szy-

monowi brakowa艂o...

Zawaha艂em si臋, ba艂em si臋 go zrazi膰. Jedyne, co

46

przychodzi艂o mi na my艣l, to wyra偶enie, kt贸rym

niezmiennie pos艂ugiwa艂a si臋 mamusia: ,,elemen-

tarne wychowanie". Szymon odgad艂.

- Ano tak, pewnie. Zawsze b臋d臋 ch艂opem, wiej-

skim prostakiem, w dodatku takim, co si臋 kiedy艣

uczy艂 na ksi臋dza.

- Nie to chcia艂em powiedzie膰, ale zastan贸wmy

si臋: sutanna przeobra偶a cz艂owieka, jednocze艣nie

i duchowo, i spo艂ecznie. Sutanna to zmiana sk贸ry.

Marsza艂kowska bu艂awa w tornistrze zwyk艂ego 偶o艂-

nierza - c贸偶 to za bzdura! Natomiast na plecach

inteligentnego kleryka ju偶 wisi kapelusz kardy-

nalski, niech mi Szymon wierzy, i tylko od Szy-

mona zale偶y, czy po niego si臋gnie. Tak, wszystko

zale偶y od Szymona inteligencji i woli. Co wcale

nie przeszkadza, 偶e mo偶na by膰 dobrym kap艂anem,

wiernym obowi膮zkom swojego stanu, nawet ka-

p艂anem 艣wi臋tym. Ma艂o to mamy 艣wi臋tych bisku-

p贸w, czy nawet 艣wi臋tych kardyna艂贸w?

C贸偶 za genialne posuni臋cie! Ozdabia艂em aureol膮

艣wi臋to艣ci pierwsze miejsce, o jakim Szymon ma-

rzy艂. Pokiwa艂 g艂ow膮.

- Wszystko to ju偶 dawne dzieje, sko艅czy艂o si臋,

karta si臋 odwr贸ci艂a. Combe da艂 ju偶 sygna艂 do

ostatecznej rozprawy z Ko艣cio艂em...

- Sk膮d偶e znowu! Ko艣ci贸艂, pot臋ga licz膮ca pi臋膰-

set milion贸w dusz, poradzi sobie, niech mi Szy-

mon wierzy, z tym, co si臋 dzieje w jego prowincji

francuskiej dlatego, 偶e duchowie艅stwo zar贸wno

zakonne, jak 艣wieckie wykaza艂o g艂upot臋, da艂o si臋

wci膮gn膮膰 we wszystkie pu艂apki, zastawione przez

polityk贸w z nacjonalistycznej prawicy, a wierni,

jak barany Panurga, poszli za nimi...

- O, wi臋c pan przyznaje, 偶e艣my pope艂niali

b艂臋dy?

•- Ale偶 wszystkie mo偶liwe, oczywi艣cie, i to

47

s艂owo wydaje mi si臋 za s艂abe, bo sprzymierzanie

si臋 z oszustami ze sztabu generalnego po to, 偶eby

trzyma膰 niewinnego cz艂owieka w kryminale, jest

nie do wybaczenia. Tak, Ko艣ci贸艂 b臋dzie musia艂

zap艂aci膰, sp艂aci膰 to co do grosza.

Szymon popatrzy艂 na mnie z os艂upieniem.

- Pan uznaje, 偶e Dreyfus jest niewinny? Co艣

podobnego!

- Ale偶 Szymonie, uznaj臋 to, co bije w oczy: 偶e

idiotyczny antyklerykalizm Combe'a jest dok艂ad-

nie na tym samym poziomie co idiotyczny klery-

kalizm, kt贸ry panowa艂, zawsze panuje po艣r贸d na-

szych: mo偶emy go studiowa膰 nawet tutaj, w na-

szym mie艣cie powiatowym, jakby w kropli wody

pod mikroskopem: stosunek mojej matki do dzier-

偶awc贸w, zmuszanie ich, 偶eby umieszczali c贸rki

u zakonnic, ta 艣wiecka nauczycielka, ,,pannica",

kt贸r膮 si臋 traktuje jak zad偶umion膮, w ko艣ciele spy-

cha do k膮ta...

Szymon mrukn膮艂: - Ale w takim razie...

- W takim razie co? To, 偶e nie ma ani 藕d藕b艂a

autentycznego chrze艣cija艅stwa w tych rzekomych

chrze艣cijanach i 偶e spotka ich los, na jaki zas艂u-

guj膮 ju偶 na tym 艣wiecie, w niczym nie zmienia

przes艂anek w problemie, jaki staje przed m艂odym

duchownym, kt贸ry pragnie wysun膮膰 si臋 na szczy-

ty. Trzeba tylko, 偶eby Szymon dobrze zorientowa艂

si臋 od samego pocz膮tku, wzi膮艂 kurs na Pary偶, na

instytut Katolicki, a potem, jak by si臋 da艂o, na

Rzym. Wa偶ne jest te偶, 偶eby sta膰 si臋 niezast膮pio-

nym dla kt贸rego艣 z ruchliwych dzia艂aczy na wy-

偶ynach Ko艣cio艂a; ka偶dy z nich potrzebuje przy

sobie takiej g艂owy jak Szymona, g艂owy, ,,do kt贸rej

wszystko wchodzi", wed艂ug okre艣lenia mamusi.

Przewa偶nie sami nie s膮 nazbyt mocni.

- Ja te偶 nie jestem za mocny.

- Ach, najwa偶niejsze to mie膰 g艂ow臋, "do kt贸-

48

rej wszystko wchodzi". Przypuszczam, 偶e podstawy

Szymon ma? Tomizm potoczny, to, co Donzac na-

zywa "tomizmem niezachwianym"...

Stan臋li艣my po艣rodku 艂膮ki, na wprost domu.

Szymon odwr贸cony plecami nie zauwa偶y艂 dw贸ch

czarnych bry艂, mamusi i dziekana, kt贸re wysun臋艂y

si臋 na ganek. Ledwie nas spostrzegli, szybko si臋

cofn臋li.

- Oczywi艣cie, b臋dzie Szymon musia艂 si臋 dobrze

zapozna膰 z b艂臋dem, kt贸ry nale偶y zwalcza膰, z mo-

dernizmem. Czy Szymon zaznajomi艂 si臋 cho膰by

pobie偶nie z Newmanem, Maurice Blondelem, z Le

Roy, Loisy, Laberthonnierem...

Wyzna艂 sm臋tnie, 偶e zaledwie s艂ysza艂 ich na-

zwiska.

- Donzac zaraz by sporz膮dzi艂 dla Szymona ca艂膮

bibliografi臋.

- Ale on si臋 nimi zachwyca?

- Tak, cz臋sto jednak dziwi si臋 g艂upocie ich

przeciwnik贸w i poziomowi wiedzy, temu, 偶e nie

pr贸buj膮 si臋 im przeciwstawia膰 z punktu widzenia

tomizmu. 艢wietnie potrafi uzbroi膰 Szymona prze-

ciwko nim, i to tak, 偶e Szymon wcale nie b臋dzie

si臋 wydawa艂 zacofany. Zreszt膮 teologia to pod-

stawa. Wa偶ne b臋dzie, 偶eby dobrze wybra膰 sobie

specjalno艣膰, na przyk艂ad prawo kanoniczne, s艂o-

wem jak膮艣 nauk臋 tego rodzaju, o kt贸rej ja nie

umia艂bym nic Szymonowi powiedzie膰, bo moja

g艂owa jest tak zbudowana, ze wchodz膮 do niej

tylko niekt贸re rzeczy.

Skr臋ci艂em w alej臋, prowadz膮c膮 do wielkiego

d臋bu, nie chcia艂em ju偶 ryzykowa膰, 偶e nas zobacz膮

z domu. Zmierzch jeszcze nie zapad艂, ale czuli艣my

4 - M艂odzieniec z dawnych lat

49

ch艂贸d strumienia. Szymon nie zamierza艂 ju偶 od-

chodzi膰. To przynajmniej wygra艂em. Szed艂 z oczy-

ma spuszczonymi, w stanie skupienia, kt贸re upo-

dobnia艂o go do g艂azu: kiedy o nim my艣l臋, wy艂ania

mi si臋 z pami臋ci jego skamienia艂a, blada twarz

bez warg, jakby zupe艂nie bezkrwista, oczerniona

nie golonym od wczoraj zarostem. Tak w艂a艣nie

widz臋 go w chwili, gdy zbli偶ali艣my si臋 do wiel-

kiego d臋bu. Szepn膮艂: "Za p贸藕no. Za p贸藕no".

- Nie, skoro Szymon jeszcze tutaj jest.

Usiad艂em na 艂awce pod d臋bem. On nadal sta艂.

Mia艂em wra偶enie, 偶e widz臋 drgania skrzyde艂 wiel-

kiego chrab膮szcza, gotuj膮cego si臋 do odlotu. Och艂

Przytrzyma膰 go za wszelk膮 cen臋.

- Dzi臋ki temu wielkiemu d臋bowi - powiedzia-

艂em - zrobi艂em teraz niedawno 艣wietny kawa艂

ksi臋dzu dziekanowi.

- Pan robi kawa艂y ksi臋dzu dziekanowi?

Opowiedzia艂em mu o spowiedzi z si贸dmego

wrze艣nia. Najpierw nie chcia艂 wierzy膰: ,,No nie!

Co艣 podobnego!" 艢mia艂 si臋. Nigdy dot膮d nie wi-

dzia艂em, 偶eby si臋 艣mia艂 tak serdecznie. Jeszcze

zanim si臋 go wtajemniczy w arkana modernizmu,

trzeba by Szymona nauczy膰 u偶ywania szczoteczki

do z臋b贸w.

- Najlepsze - powiedzia艂em - 偶e ja naprawd臋

od dzieci艅stwa uprawiam to ba艂wochwalstwo.

Przytuli艂em policzek do ukochanego d臋bu, a po-

tem na d艂ug膮 chwil臋 usta. Szymon siad艂 obok

mnie. Ju偶 si臋 nie 艣mia艂. Zapyta艂; "Czy to by艂a

spowied藕 艣wi臋tokradcza?"

- Nie, ksi膮dz dziekan orzek艂 inaczej.

- My艣la艂 o innych grzechach, kt贸rych pan nie

pope艂nia?

Nie odpowiedzia艂em. Szymon mrukn膮艂: "Prze-

praszam".

50

- Nie ma za co przeprasza膰, ale nie lubi臋 m贸-

wi膰 o tych sprawach.

- A jednak wi膮偶膮 si臋 one z ca艂膮 t膮 histori膮,

tym ca艂ym sporem. Tak, z tym, co pan mer na-

zywa "grzechem przeciwko naturze" czyli przy-

musowym celibatem... C贸偶, pan nie mo偶e wiedzie膰

- powiedzia艂 nagle jako艣 serdecznie - bo pan

jest anio艂. Mo偶e raczej p贸艂 szatan, p贸艂 anio艂 -

dorzuci艂 ze 艣miechem.

- Dobrze wiem, do czego on ci膮gle nawraca,

niech mi Szymon wierzy. Naturalnie, cz艂owiek mu-

si najpierw samego siebie do艣wiadczy膰, zanim

przystanie na ten warunek... Je艣li jednak ma na

tyle si艂y i odwagi, jaka偶 to dla niego pomoc na

drodze wzwy偶. Niech Szymon pomy艣li, jakim

ogromnym b臋dzie u艂atwieniem przy wspinaniu si臋

ku g贸rze, kt贸re ma si臋 w艂a艣nie rozpocz膮膰, 偶e nie

trzeba ci膮gn膮膰 za sob膮 dzieci. Celibat? Ale偶 to

daje Szymonowi najwi臋ksze szans臋.

- Zgoda, ale przecie偶 chodzi o czysto艣膰. Gdyby

pan s艂ysza艂, co pan Duport m贸wi na ten temat...

- No, te jego dwa lewe zwi膮zki i te robotnice,

kt贸rym ka偶e do siebie przychodzi膰, czy to co艣

lepszego?

- Mo偶e, ale czy gorszego?

- W ka偶dym razie problemu, jaki stawia przed

nami cia艂o przez wsp贸艂偶ycie duszy, zdolnej przy-

j膮膰 Boga, z najbardziej zwierz臋cym instynktem,

ma艂偶e艅stwo nigdy jeszcze nie rozwi膮za艂o.

Szymon powiedzia艂 cicho:

- Niemniej s膮 tacy, co si臋 kochaj膮.

- Owszem, Szymonie, s膮 tacy, co si臋 kochaj膮.

Ale mo偶e i do tego r贸wnie偶 trzeba mie膰 powo艂a-

nie.

-. Pan Duport twierdzi, 偶e we mnie je zabito,

i w panu tak偶e. S艂owem przypuszcza...

- Sam cz臋sto wini艂em za to wychowanie, jakie

51

Otrzymali艣my, m贸j brat i ja. Ale w艂a艣nie Laurenty

jest taki jak wszyscy. Dziewczynami zacz膮艂 inte-

resowa膰 si臋 raczej przedwcze艣nie. Ja urodzi艂em

si臋 inny... Urodzi艂em si臋 ju偶 z obrzydzeniem...

Wcale nie anielski, jak Szymon my艣li... Ale po-

wiem co艣, co musi wyda膰 si臋 dziwne: l臋kliwy a偶

do tch贸rzostwa. U podstaw tego wszystkiego le偶y

"b艂ahe, ale prawdziwe wydarzenie. Czy zna Szymon

jarmarki w Bordeaux, na placu Quinconces, w

marcu i pa藕dzierniku?

- Te偶 co艣! Czy pan my艣li, 偶e nas, kleryk贸w,

prowadzaj膮 na jarmarki?

- To jest miejsce jedyne w swoim rodzaju, cu-

downe i poetyczne.

- Co? Jarmarki w Bordeaux?

Wie艣niak zawsze odruchowo podejrzewa, 偶e jest

przedmiotem kpin.

- Tak, ka偶dy teatrzyk zapowiada wyj膮tkowe

widowisko. Odizolowany jest w艂asn膮 muzyk膮 i nie

s艂yszy, co graj膮 inne. Tworzy to dziwaczn膮 kako-

foni臋 w powietrzu nasyconym zapachem karme-

lu i frytek... i ma w sobie co艣 pikantnego przez

to imi臋 kobiece nad malutk膮 bud膮, przez te dziury

w p艂贸tnie, gdzie ukazuje si臋 nagle rami臋 albo udo

olbrzymki, czy przez malowid艂a, na kt贸rych pa-

nowie i panie s膮cz膮 szampana, za艣 kelner we

fraku ma trupi膮 czaszk臋 zamiast g艂owy, i to jest

艣mier膰. A za t艂o s艂u偶y rzeka, statki na niej jakby

p艂yn臋艂y po niebie...

- Po co pan mi to opowiada?

W Szymonie zbudzi艂a si臋 nieufno艣膰. Prowoko-

wa艂em go do odlotu, cho膰 stara艂em si臋 przecie偶 go

zatrzyma膰. Znowu zobaczy艂em, jak drgaj膮 okrywy

chrab膮szcza. Ci膮gn膮艂em wi臋c bardzo szybko:

- Ze wzgl臋du na b艂ahe a prawdziwe wydarze-

nie, przez kt贸re narodzi艂o si臋 we mnie to, co

Szymon nazywa anio艂em. Na tym jarmarku w B贸r-

52

deaux wszed艂em kiedy艣 do "muzeum Dupuytren".

By艂y tam cz臋艣ci cia艂a ludzkiego z wosku. Intencje

na poz贸r umoralniaj膮ce, ale przedstawiony by艂

i por贸d.

- Nasza pani na to pozwoli艂a?

- Nie, zupe艂nie wyj膮tkowo wyszed艂em sam

z pewnym koleg膮. I nagle zobaczy艂em... B臋d臋 to

widzia艂 zawsze, tak, do ostatniego tchu... Napis

g艂osi艂: "Cz艂onek Murzyna z偶ar艂y przez syfilis".

Przez chwil臋 obydwaj milczeli艣my. Nagle Szy-

mon spyta艂:

- Co dla pana znaczy czysto艣膰? Co by pan po-

wiedzia艂 klerykowi, gdyby zapyta艂, dlaczego trze-

ba by膰 czystym?

- Dlatego, 偶eby m贸c oddawa膰 siebie. Tak mi

odpowiedzia艂 pewien m艂ody ksi膮dz, u kt贸rego si臋

przypadkowo spowiada艂em. Zdolno艣膰 oddawania,

po艣wi臋cania siebie wszystkim - m贸wi艂 mi - co

jest naszym powo艂aniem, wymaga czysto艣ci abso-

lutnej. Tylko wtedy mo偶na nie stawia膰 sobie

偶adnych granic i nawet by膰 nieostro偶nym.

- No nie! Co te偶 pan m贸wi, panie Alain? Pan

ze mnie robi wariata? Przed chwil膮 przepowiada艂

mi pan, nawet obiecywa艂 zaszczyty doczesne. A te-

raz znowu mowa, 偶eby si臋 po艣wi臋ca膰, zachowa膰

czysto艣膰, 偶eby mo偶na siebie oddawa膰...

Za艣mia艂 si臋 drwi膮co, dumny, 偶e wytkn膮艂 mi brak

konsekwencji. Wzi膮艂em go za r臋k臋. By艂a wilgotna.

Poczu艂em sz贸sty paluszek bez stawu, podobny do

zwierz膮tka, kt贸re m贸g艂bym rozdusi膰 i pu艣ci艂oby

sok, jak mawia艂 Laurenty, kiedy by艂 ma艂y. Prze-

zwyci臋偶y艂em wstr臋t i powiedzia艂em:

- Nie rozumiemy si臋. Oczywi艣cie, na p艂aszczy藕-

nie, na kt贸rej rozgrywa si臋 walka z panem Duport,

nie mog臋 obiecywa膰 nic innego ni偶 sukcesy do-

czesne, dzi臋ki kt贸rym w ko艅cu stanie si臋 mo偶e

Szymon ksi臋ciem... i to wielkim ksi臋ciem jedno-

53

cze艣nie wed艂ug 艣wiata i wed艂ug Boga; gdy偶 god-

no艣膰 biskupia, kardynalska, by艂aby w danym wy-

padku dla Szymona obowi膮zkiem stanu i mi艂o艣ci

chrze艣cija艅skiej w stosunku do wiernych i do

ca艂ego Ko艣cio艂a; pami臋tajmy jednak: w ka偶dej

chwili podczas tego pi臋cia si臋 ku zaszczytom, na

ka偶dym zakr臋cie triumfalnej drogi mo偶e z niej

Szymon zej艣膰, wyrzec si臋 wszystkiego, zosta膰 tym

艣wi臋tym, kt贸rym r贸wnie偶, jak wiem, Szymon prag-

n膮艂by zosta膰.

Sk膮d ja to wiedzia艂em? A mo偶e wizjonerstwo

by艂o cech膮 mojej osobowo艣ci?

- Ja, 艣wi臋tym? O, kurwa!

- Tak, 艣wi臋tym. Mo偶e Szymon nie wytrzyma

tego pi臋cia si臋 ku zaszczytom, raczej da nurka

w jak膮艣 parafi臋 na przedmie艣ciu, mo偶e wst膮pi do

nowicjatu. Ale ja raczej widz臋 Szymona w parafii

biedoty, gdzie rzucony zostanie niby kromka

chleba do stawu z karpiami.

- A dlaczeg贸偶 nie mia艂bym, tych mo偶liwo艣ci

w Pary偶u, w 艣rodowisku 艣wieckim, gdzie mam

teraz spr贸bowa膰 moich si艂?

Nie puszcza艂em jego r臋ki, cho膰 teraz by艂a ju偶

mokra, ocieka艂a potem.

• - Nie, je偶eli Szymon tam si臋 dostanie, trzeba

porzuci膰 wszelkie nadzieje, ju偶 woda si臋 nad nim

zamknie. Nie wykluczam, 偶e i tam znajdzie Szy-

mon pewne korzy艣ci, ale ju偶 偶adnej szansy uciecz-

ki w stron臋 Boga.

Oburzy艂 si臋:

- Co pan mo偶e o tym wiedzie膰? B贸g nie b臋dzie

pana prosi艂 o pozwolenie. P艂ac膮 nam za to, 偶e-

by艣my wiedzieli, i偶 Jego drogi nie s膮 naszymi dro-

gami. Dosy膰 nam tego nak艂adli w uszy.

- C贸偶, po prostu wiem - powiedzia艂em. -

Nie musi mi Szymon wierzy膰; ale je艣li Szymon

zdecyduje si臋 na Pary偶, b臋dzie zgubiony.

54

Wiedzia艂em, 偶e ju偶 dokona艂 wyboru. Wiedzia-

艂em, 偶e wszystko to 藕le si臋 dla niego sko艅czy.

Cofn膮艂 r臋k臋, ja swoj膮 otar艂em chusteczk膮. Powie-

dzia艂 cicho: ,,Wyje偶d偶am jutro przed 艣witem".

Prudenty mia艂 go odwie藕膰 bryczuszk膮 na poci膮g

do Villandraut; tu nikt nie zauwa偶y jego odjazdu.

- Je偶eli pan nic nie powie.

- Nie, Szymonie, nie powiem.

Drog膮 przechodzi艂o stado owiec, us艂ysza艂em na-

wo艂ywania pastucha. Szymon zakas艂a艂. Powiedzia-

艂em stereotypowe zdanie mamusi: ,,Czuje si臋 ju偶

ch艂贸d strumienia". Szymon jeszcze raz zapyta艂, czy

nie powiem. Przyzna艂, 偶e mo偶e lepiej, je艣li przy-

gotuj臋 dziekana i mamusi臋 tak, by mniej odczuli

szok, nie uprzedzaj膮c ich jednak, 偶e to nast膮pi tak

rych艂o. Poszed艂 sobie 艣cie偶k膮. Ruszy艂em ku do-

mowi, Laurenty w艂a艣nie wychodzi艂, zawo艂a艂 do

mnie, 偶e ,,sp艂yv,a": by艂 u nas proboszcz, a co wi臋-

cej i stara Duport... Stara Duport? Laurentemu nie

wydawa艂o si臋 to dziwne, jego nic nie dziwi艂o.

W sieni pali艂a si臋 ju偶 wisz膮ca lampa, cho膰 je-

szcze by艂o jasno. Najpierw zobaczy艂em pani膮 Du-

port w 偶a艂obnym woalu, siedzia艂a naprzeciw ksi臋-

dza dziekana i mamusi jakby skamienia艂a; oczy

mia艂a 偶贸艂te, w wygl膮dzie co艣 ot臋pia艂ego i nie-

chlujnego, pomimo uwagi, jak膮 niew膮tpliwie po-

艣wi臋ci艂a swemu strojowi wybieraj膮c si臋 do nas:

kobiet臋, kt贸ra pije, zawsze zdradzi jaki艣 jeden

kosmyk. Ten wzrok, jakim mamusia patrzy艂a na

pijaczk臋, kt贸ra ponadto mia艂a mo偶e jaki艣 poci膮g,

sk艂onno艣膰 do Szymona! "To nie do wiary, co lu-

dzie w sobie kryj膮" - musia艂a my艣le膰. To nie

do wiary, 偶e pani Duport znalaz艂a si臋 tutaj, w na-

szym domu.

- Pani zna mojego syna Alaina?

Pani Duport zwr贸ci艂a ku mnie swoj膮 mask臋,

martw膮 pomimo oczu ptasich czy krowich, przy-

55

wodz膮cych na my艣l owoc jakiego艣 mitologicznego

skrzy偶owania. Nie spuszczaj膮c ze mnie wzroku

odpar艂a, 偶e Szymon cz臋sto jej o mnie opowiada艂.

W贸wczas dziekan rzek艂, 偶e na pewno mo偶e m贸wi膰

o wszystkim w mojej obecno艣ci, trzeba, 偶ebym

o wszystkim wiedzia艂. Ale pani Duport ju偶 nie

chcia艂o si臋 m贸wi膰. Wpatrywa艂a si臋 we mnie wiel-

kimi oczyma 艣wi臋tej krowy. Nale偶a艂a do gatunku,

w kt贸rym wiem, 偶e budz臋 apetyt.

Ksi膮dz dziekan zrelacjonowa艂 mi wi臋c pokr贸tce,

z czym pani Duport przysz艂a: Szymon, by膰 mo偶e,

w ci膮gu roku uzyska dyplom w Pary偶u, gdzie do-

stanie posad臋 w sekretariacie partii radykalnej,

przy ulicy Valois; ale za owym parawanem kry艂

si臋 plan, kt贸ry pani Duport wy艣ledzi艂a, a kt贸ry

przewidywa艂 maksymalne wyzyskanie wszystkich

wspomnie艅 Szymona z jego pobytu w ni偶szym

i (wy偶szym seminarium. Z ka偶dego z tych wspom-

nie艅 zdaniem pana Duport mo偶na b臋dzie mas臋 wy-

doby膰. Kaza艂 po偶yczy膰 sobie Szymona notatki

z wyk艂ad贸w, studiowa艂 najdok艂adniej podr臋czniki

historii i filozofii.

- Jak偶e Szymon m贸g艂 si臋 na to zgodzi膰?

- Wm贸wiono w niego, 偶e przejrzenie takich ze-

szyt贸w prymusa w klasie przyczyni si臋 wydatnie

do jego nominacji.

Tutaj wtr膮ci艂a si臋 pani Duport: ,,Szymon jest

zbyt bystry, aby nie rozumia艂, i偶 pope艂nia zdrad臋".

Zaprotestowa艂em:

- Szymon nie przypuszcza艂, 偶e pokazanie ze-

szyt贸w szkolnych mo偶e poci膮gn膮膰 za sob膮 jakie艣

nast臋pstwa. ' • '

Istotnie, co mo偶na by艂o z nich wydoby膰? Z po-

dr臋cznik贸w mo偶e, owszem. Podr臋czniki z mojego

gimnazjum, na u偶ytek katolickich zak艂ad贸w wy-

chowawczych, nafaszerowane by艂y pociesznymi

zwrotami, kt贸rych zestaw zrobili艣my razem z Don-

zakiem. W ka偶dym razie nie mo偶na uznawa膰 za

zdrad臋 wyjawiania czego艣, co i tak by艂o ka偶demu

dost臋pne. Szymon chcia艂 dotkn膮膰 zakazanego owo-

cu. Dziekan zapyta艂, czy mi o tym m贸wi艂.

- Zrozumia艂em, 偶e ko艣ci s膮 rzucone.

Dziekan si臋 oburzy艂:

- O, nie! On do nas wr贸ci.

Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮. Szepn膮艂em:

- Jest stracony.

- Mo偶e stracony dla nas - powiedzia艂 gor膮co

dziekan. - Ale nie zgubiony ten biedny ch艂opiec,

o nie! Zgubiony nie jest.

Jak偶e drogi mi by艂 w owej chwili biedny ka-

p艂an. Zapewni艂em go, 偶e my艣l臋 tak samo jak on.

Co do mamusi, na pewno nie zabierze g艂osu, do-

p贸ki pani Duport tu jest; ale pani Duport jakby

przyros艂a do fotela, kt贸ry wype艂nia艂a sw膮 masyw-

n膮 postaci膮. Patrzy艂a na mnie wcale nie ukrad-

kiem: czu艂em na sobie jej wzrok. A偶 mamusia,

w ka偶dej sytuacji wiedz膮ca, co si臋 robi, a czego

si臋 nie robi, podnios艂a si臋 i zmusi艂a do powstania

nas tak偶e, z wyj膮tkiem pani Duport, chocia偶 i ona

musia艂a w ko艅cu zrozumie膰, 偶e mamusia daje jej

znak po偶egnania, os艂odzony zdawkowym podzi臋-

kowaniem za informacje, jakich udzieli艂a. Wreszcie

i pani Duport wsta艂a, podesz艂a do ranie i powie-

dzia艂a:

-,- Niech pan mnie odwiedzi przed ko艅cem wa-

kacji. Porozmawiamy o nim.

Przeprosi艂em, odm贸wi艂em, rok szkolny zaczyna艂

si臋 za dwa tygodnie.

- Ale偶 nie dla pana, ju偶 nie tego lata: pan prze-

cie偶 zda艂 matur臋. Szymon mi m贸wi艂, 偶e zostaje pan

w Maltaverne, 偶eby zapolowa膰 na go艂臋bie.

A wi臋c rozmawiali o mnie! Takie oto istoty si臋

mn膮 interesowa艂y. Panna Martineau z nikim o mnie

nie rozmawia.

57

- Och, ja i polowanie...

- No to w艂a艣nie b臋dzie pan mia艂 czas.

• W u艣miechu mocno zaciska艂a usta, jak osoby,

kt贸re musz膮 skrywa膰 uz臋bienie. Proboszcz, ju偶

zirytowany, powiedzia艂 arbitralnym tonem: ,,Od-

prowadz臋 pani膮, prosz臋 pani" i wyci膮gn膮艂 j膮 na

ganek. Gdy ruszy艂em za pani膮 Duport i dzieka-

nem, mamusia zaoponowa艂a: "Nie, zosta艅l" Wr贸-

cili艣my do salonu. Opad艂a na fotel, twarz ukry艂a

w d艂oniach: 偶eby si臋 modli膰 czy w艣cieka膰? Zdaje

mi si臋, 偶e pr贸bowa艂a si臋 modli膰 i walczy艂a ze

w艣ciek艂o艣ci膮, kt贸ra jednak wybuch艂a.

Biedna mamusia, wszystko, co ba艂em si臋, 偶e

powie, wyla艂o si臋 z niej potokiem. Wyliczy艂a do-

k艂adnie, ile wyda艂a na Szymona od dziesi臋ciu lat.

Im wi臋cej si臋 dla nich robi, tym bardziej ci臋 okra-

daj膮. Och! Dobrze nas w rezultacie naci膮gn臋li!

- A chocia偶 nie, przesadzam, nie naci膮gn臋li

mnie, bo nie mia艂am cienia z艂udze艅. Jak m贸wi

ksi膮dz dziekan, trzeba si臋 po艣wi臋ca膰, dawa膰, i to

wiedz膮c, 偶e si臋 nic w zamian nie otrzyma.

- Mo偶e to -jest prawda, je艣li chodzi o ksi臋dza

dziekana - powiedzia艂em - ale nie dla nas. Nie

przejmuj si臋, w贸艂 ci to wszystko odrobi.

Mamusia, zaskoczona, spyta艂a: - Jaki w贸艂?

- Ano ten stary w贸艂 roboczy, Duberc, kt贸ry

zarz膮dza twoimi dziesi臋cioma folwarkami za trzy-

sta frank贸w rocznie i jest jedynym cz艂owiekiem

znaj膮cym granice posiad艂o艣ci, tak 偶e gdyby nas

dzisiaj opu艣ci艂, byliby艣my zdani na 艂ask臋 s膮sia-

d贸w...

- A czyja to wina, 偶e ty i tw贸j brat jeste艣cie

do niczego, 偶e nie potraficie si臋 nawet zaznajomi膰

z granicami...

- Doskonale wiesz, 偶e tego si臋 nie da wyuczy膰,

na to trzeba by膰 cz艂owiekiem miejscowym i sp臋-

dzi膰 tu cale 偶ycie. Nieraz sama widzia艂a艣, jak

58

Duberc r膮bie w poszyciu le艣nym, kopie w miejscu,

kt贸re si臋 niczym nie odznacza, i nagle spomi臋dzy

pniak贸w ukazuje si臋 kamie艅 graniczny. Nie umia-

艂aby艣 si臋 bez niego obej艣膰. M贸g艂by ci臋 szanta偶o-

wa膰, 偶膮da膰 trzy razy tyle, ile mu p艂acisz, to jeszcze

by艂oby niewiarogodnie ma艂o.

- O, ju偶 przesadzasz! Ma mieszkanie, 艣wiat艂o,

opa艂, ma mleko, p贸艂 wieprza.

- No .tak, nie wiedzia艂by, co robi膰 z pieni臋dz-

mi, kt贸rych mu nie dajesz. A zatem daje ci prac臋

darmo.

J臋kn臋艂a: - Ty zawsze trzymasz ich stron臋 prze-

ciwko mnie...

W tym momencie zjawi艂 si臋 znowu dziekan.

Odprowadzi艂 pani膮 Duport do domu i uda艂, 偶e

idzie dalej, na plebani臋.

- Ale jeszcze wr贸ci艂em, musimy porozmawia膰.

- W ka偶dym razie nie z tym g艂uptasem, kt贸ry

che艂pi艂 si臋, 偶e zmieni zamiary Szymona, a teraz

je pochwala, mnie za艣 odmawia s艂uszno艣ci.

- Niczego nie obiecywa艂em. Wydawa艂o mi si臋,

偶e wiem, co nale偶y powiedzie膰 Szymonowi. Nie

omyli艂em si臋, ale by艂o za p贸藕no.

- Tak czy inaczej my zrobili艣my, co艣my mo-

gli, ksi膮dz dziekan i ja.

Mamusia patrzy艂a na proboszcza. Domaga艂a si臋

od niego aprobaty, wyraz贸w uznania. Milcza艂, po-

dobny do Szymona przez mocn膮 ch艂opsk膮 budow臋

ko艣ci i swoj膮 chudo艣膰: wielki wysuszony szkie-

let --a twarz, kt贸r膮 wci膮偶 ugniata艂, przypomina艂a

bry艂臋 gliny, z dwojgiem oczu niby szkliste krop-

le. Milcza艂, mamusia nalega艂a dalej: tak czy nie,

czy nie zrobili wi臋cej ni偶 mo偶liwe? Proboszcz

odpowiedzia艂 p贸艂g艂osem jednym s艂owem w na-

szym narzeczu, kt贸re nie wiem, jak nale偶y pisa膰: -

Beleou (ko艅cowe ,,u" z leciutkim naciskiem, co

znaczy "by膰 mo偶e"). Tego beleou nie zrozumia艂-

59

by 偶aden wie艣niak poza promieniem dwudziestu

kilometr贸w wok贸艂 Maltaverne.

- Chcieli艣my da膰 Ko艣cio艂owi ksi臋dza.

- Tak nie mo偶na stawia膰 sprawy - powie-

dzia艂 proboszcz. - Nie dysponujemy 偶yciem in-

nego cz艂owieka nawet po to, by je odda膰 Bogu,

zw艂aszcza je艣li zale偶y od nas materialnie. Mogli艣-

my zrobi膰 tylko jedno, w ka偶dym razie mnie si臋

zdawa艂o, 偶e chc臋 to zrobi膰 dla Szymona, miano-

wicie wyjawi膰 wol臋 Bo偶膮 temu ch艂opcu, czyli

pom贸c mu, by si臋 sam w sobie lepiej rozezna艂.

Uderzy艂o mnie to, co proboszcz powiedzia艂:

"... mnie si臋 zdawa艂o, 偶e chc臋 zrobi膰". Nie mog艂em

si臋 powstrzyma膰 i mrukn膮艂em; "No tak, ale kiero-

wa艂y te偶 ksi臋dzem inne pobudki". Mamusi znowu

"krew uderzy艂a do g艂owy".

- Przepro艣 ksi臋dza dziekana, natychmiast!

Proboszcz pokr臋ci艂 g艂ow膮: za co tu przeprasza膰?

Nie obrazi艂em go.

Spojrza艂em na niego, zawaha艂em si臋, wreszcie

powiedzia艂em:

- C贸偶, ksi膮dz dziekan zdaje si臋 miota膰 podob-

nie jak my graj膮c w owej niedorzecznej farsie,

trzeba jednak pami臋ta膰 o tej zakazanej, zat臋ch-

艂ej plebanii, gdzie ksi膮dz dziekan sp臋dza samot-

nie wieczory, i o o艂tarzu, przy kt贸rym odprawia

ksi膮dz rano msz臋 w niemal pustym ko艣ciele.

Ksi膮dz dziekan wie.

- Co to ma wsp贸lnego z Szymonem? - za-

pyta艂a mamusia.

- I pami臋ta膰 o przegranej, tej ustawicznie si臋

powtarzaj膮cej przegranej, mniej ra偶膮cej w spot-

kaniach z przeciwnikami ni偶 z rzekomo wiernymi.

Bo wrogowie swoj膮 nienawi艣ci膮 艣wiadcz膮 cho-

cia偶, 偶e Ko艣ci贸艂 potrafi jeszcze budzi膰 nami臋tne

uczucia.

Proboszcz mi przerwa艂:

60

- Lepiej ju偶 p贸jd臋, zn贸w zaczniesz ple艣膰 od

rzeczy, jak to pani m贸wi.

Wsta艂. W tej chwili wszed艂 Laurenty. Nie cier-

pia艂em zapachu, jaki bi艂 od niego pod koniec

lata, ale ucieszy艂em si臋, 偶e przyszed艂. Ju偶 sam膮

sw膮 obecno艣ci膮 tworzy艂 atmosfer臋, w kt贸rej wszy-

stko si臋 roz艂adowywa艂o. Nic ju偶 nie mia艂o znacze-

nia poza sid艂ami, kt贸re zastawia艂, poza szczenia-

kiem Diany, kt贸rego tresowa艂 zak艂adaj膮c mu kol-

czast膮 obro偶臋, jak typowy brutal. "Przekonanie,

dobre dla ho艂oty, 偶e istnieje na 艣wiecie co艣 wa偶-

nego..." To sformu艂owanie Barresa Donzac ch臋t-

nie powtarza艂. Powiedzia艂em;

- Odprowadz臋 ksi臋dza dziekana do bramy.

Mg艂a znad strumienia nie dosi臋g艂a jeszcze alei.

Proboszcz powiedzia艂: - Pachnie jesieni膮. -

Szepn膮艂em, nie wiem, z lito艣ci膮, czy z艂o艣liwie: -

Ta d艂uga zima przed ksi臋dzem dziekanem... - Nie

zareagowa艂. Po chwili milczenia spyta艂, czy wiem,

kiedy Szymon wyjedzie.

- Ja ciebie nie pytam. Ale czy wiesz?

Nie odpowiedzia艂em. Nie nalega艂, poniewa偶 jed-

nak dochodzili艣my ju偶 do bramy, spyta艂em, czy

stale odprawia msz臋 o si贸dmej rano.

- Czy mog臋 przyj艣膰 jutro s艂u偶y膰 do niej ksi臋-

dzu dziekanowi?

Zrozumia艂, chwyci艂 mnie za r臋k臋; b臋dzie czeka艂.

- Przyjd臋 troch臋 wcze艣niej, do spowiedzi. Bo

mo偶e mamusia te偶 b臋dzie.

- Nie, to nie jej dzie艅.

Rzuci艂 t臋 odpowied藕 troch臋 spiesznie, jakby dla

uspokojenia mnie, a tak偶e uspokojenia siebie. Nie

rozmawiali艣my ju偶 do samych drzwi plebanii. Do-

piero tutaj rzek艂 p贸艂g艂osem: "Omyli艂em si臋". Kie-

dy za艣 zaoponowa艂em: "Ale偶 nie, ksi臋偶e dzieka-

61

nie", powt贸rzy艂 z naciskiem: "Mo偶e si臋 okaza膰,

偶em si臋 omyli艂 we wszystkim".

- Z wyj膮tkiem tego, co najwa偶niejsze, ksi臋偶e

dziekanie.

- Co chcesz przez to powiedzie膰?

- Ksi膮dz dziekan wierzy w to, co robi. Mo偶e

wlewa艂 ksi膮dz nowe wino do starych beczek, tych,

kt贸re mu dano w seminarium. Ale to nowe wino

ksi膮dz dziekan odnawia codziennie, pomimo sta-

rych naczy艅, pomimo starej teologii, kt贸ra trze-

szczy ze wszystkich stron.

Proboszcz westchn膮艂, poci膮gn膮艂 mnie lekko za •

ucho, mrukn膮艂: "Ma艂y modernista", i doda艂 ser-

decznie: "Do jutra!"

Rozdzia艂 III

Czym by艂a. dla mnie ta msza o 艣wicie i scena

mi臋dzy Duberkiem a mamusi膮, kiedy si臋 dowie-

dzia艂a, 偶e Prudenty odwi贸z艂 Szymona na poci膮g do

Villandraut, zupe艂nie zatar艂o mi si臋 we wspom-

nieniach przez to, co wydarzy艂o si臋 w Maltaverne

par臋 dni p贸藕niej. Od czego jednak zacz膮膰? Widz臋

siebie kt贸rego艣 'z owych wieczor贸w na drodze

do Jouanhaut. Zdaje si臋, 偶e wschodzi艂 ksi臋偶yc.

W ka偶dym razie w moich wspomnieniach ksi臋偶yc

kr贸luje. Cisza by艂a taka, 偶e kiedy przechodzi艂em

most, s艂ysza艂em, jak Hure p艂ynie po starych ka-

mieniach. Chlupot s艂abiutki i b艂ogi. O tej porze,

przynajmniej je艣li mia艂em wierzy膰 moim ulubio-

nym ksi膮偶kom, wsz臋dzie spotyka艂y si臋 z sob膮

jakie艣 偶ywe istoty. Poniewa偶 istnia艂a sceneria, mu-

sia艂o si臋 co艣 rozgrywa膰. Dlaczego poza mn膮? Dla-

tego, 偶e tylko sceneria bywa nam dana, o wszys-

stko inne sami musimy si臋 potrudzi膰, a ja w wie-

ku osiemnastu lat nie mia艂em si艂y... Si艂y do cze-

62

go? Ani 偶eby umrze膰, ani 偶eby 偶y膰. Odezwa艂a si臋

ropucha i to mi przypomnia艂o, co m贸wi艂a moja

babka na par臋 dni przed 艣mierci膮 (艣wi臋ta przecie偶

niewiasta!), ze wola艂aby by膰 ropuch膮 pod kamie-

niem ni偶 umiera膰. Jak gdyby 偶ycie ropuchy pod

kamieniem nie stanowi艂o szcz臋艣cia, jak gdyby na

艣wiecie istnia艂o inne szcz臋艣cie ni偶eli ciche przy-

zywanie samiczki i przebywanie z ni膮 pod kamie-

niami albo w spl膮tanej trawie I Dzi艣 zdaje mi si臋,

偶e przeczuwa艂em, i偶 tej nocy co艣 si臋 stanie. Ch艂贸d

strumienia na mojej twarzy by艂 jak oddech 艣mier-

ci... Ale mo偶e to sobie wyobra偶am.

Mamusia przechadza艂a si臋 w alejce, owini臋ta

szalem. Pewno odmawia艂a r贸偶aniec. Powiedzia艂a

mi, 偶e Laurenty 藕le si臋 czuje, ju偶 si臋 po艂o偶y艂, wi臋c

偶ebym zachowywa艂 si臋 cicho.

- Co to za pomys艂, 偶e zmuszasz nas do miesz-

kania w jednym pokoju, jakby brakowa艂o pokoi

w tej budzie! Nie mog臋; zrozumie膰, z czym to si臋

u ciebie wi膮偶e.

Nie rozgniewa艂a si臋. Pr贸bowa艂a t艂umaczy膰:

- Nigdy si臋 nie rozdzielali艣cie.

- Bo艣 ty tego chcia艂a, podczas gdy my z Lau-

rentym mamy zupe艂nie r贸偶ne upodobania i nigdy

nie mieli艣my sobie nic do powiedzenia.

Mamusia jak zwykle zarzuci艂a mi, 偶e "wszyst-

kich uwa偶am za g艂upich".

- W ka偶dym razie - podj臋艂a z nag艂膮 pasj膮 -

g艂upcem jest Szymon. Jak pomy艣l臋 o wszystkim,

czego si臋 tak z miejsca wyrzek艂...

- Ale偶 nie, nie wyrzek艂 si臋 niczego istotnego.

Zachowa to, czego si臋 nauczy艂, 艣wiadectwo ma-

turalne... Z wszystkiego, co ci jest d艂u偶ny, b臋d膮

korzystali inni, je偶eli to mo偶e ci臋 pocieszy膰.

- Nie o to chodzi, dobrze wiesz.

- Tak czy inaczej ty o tym nie mo偶esz my艣le膰

spokojnie. Los samego Szymona nie interesowa艂by

63

ci臋 wi臋cej ni偶 kogokolwiek innego, poniewa偶 go

nie kochasz. Nie zechcesz mi chyba wmawia膰, 偶e

kochasz Szymona? A nawet gdyby艣 go kocha艂a,

tak jak si臋 rozumie kochanie, no, tak jak go kocha

pani Duport...

- Id藕 ju偶 spa膰.

- Dopiero wtedy los Szymona w wieczno艣ci

by艂by ci doskonale oboj臋tny, bo przecie偶 kocha-

艂aby艣 to, co w nim przemijaj膮ce...

Popchn臋艂a mnie ku schodom.

- Id藕, zachowuj si臋 cicho, 偶eby艣 nie zbudzi艂

brata, i nie chc臋 ju偶 nic wi臋cej s艂ysze膰... Ten

ch艂opak wp臋dzi mnie do grobu.

Zaprotestowa艂em, jeszcze za wcze艣nie na spanie.

Przejd臋 si臋 po parku.

- Tylko w艂贸偶 co艣 na siebie. Dosy膰 mam je-

dnego chorego. A jak si臋 b臋dziesz k艂ad艂, nie otwie-

raj okna. Laurenty kaszle.

- On cz臋sto kaszle w nocy - powiedzia艂em. -

Kaszle przez sen.

- Sk膮d -wiesz? Przecie偶 ty si臋 nigdy nie bu-

dzisz.

- S艂ysz臋 go 艣pi膮c.

Jestem pewien, 偶e tutaj nie zmy艣lam, przypo-

minam sobie, 偶e i ja przej膮艂em si臋 tym, co m贸-

wi艂em, i ogarn膮艂 mnie nag艂y l臋k o Laurentego, jak

gdybym, pragn膮c wywrze膰 wra偶enie na innych,

sam r贸wnie偶 ulega艂 w艂adzy uroku, kt贸ry rzuca艂em,

ale m贸j l臋k trwa艂 tylko kilka sekund. Znowu zna-

laz艂em si臋 w mlecznych ciemno艣ciach ksi臋偶yco-

wego wieczoru, taki, jaki bywam zawsze w owych

godzinach: ch艂on膮艂em szept Hure, spokojn膮 sze-

mrz膮c膮 noc, podobn膮 do innych nocy, t臋 sam膮

艣wiat艂o艣膰, w jakiej sk膮pany b臋dzie kamie艅, pod

kt贸rym nast膮pi ostateczny rozk艂ad cia艂a, co by艂o

mn膮. Czas p艂ynie tak jak rzeka Hure, i ta Hure,

zawsze tu obecna, wtedy te偶 tutaj b臋dzie, i b臋dzie

64

p艂yn膮膰 nadal... I to jest tak przera偶aj膮ce, 偶e chcia-

艂oby si臋 wy膰. Jak sobie radz膮 inni? Czy偶by wcale

nie wiedzieli?

A ja nie wiedzia艂em, 偶e noc, kt贸ra si臋 w艂a艣nie

zaczyna艂a, nios膮c z sob膮 niezliczone agonie... Ale

nale偶a艂oby m贸wi膰 o tych rzeczach bez fantazjo-

wania i sporz膮dzi膰 dla Donzaca dok艂adne spra-

wozdanie, zestawienie fakt贸w. Wr贸ci艂em do do-

mu. To by艂 ostatni rok, nim mamusia kaza艂a za-

艂o偶y膰 elektryczno艣膰. Tylko jedna lampa pali艂a si臋

jeszcze nad sto艂em bilardowym. Wzi膮艂em lichtarz

i poszed艂em do naszego pokoju nad sypialni膮 ma-

musi, pokoju ch艂opc贸w. Mia艂 dwa okna, by艂 bar-

dzo du偶y, nasze 艂贸偶ka sta艂y "g艂owa w g艂ow臋",

tak 偶e obydwaj z Laurentym mogli艣my sp臋dzi膰

noc razem, wcale si臋 nie widz膮c, tym bardziej, 偶e

on prawie zawsze wstawa艂 o 艣wicie. Kiedy byli艣-

my dzie膰mi, wieczorami sen morzy艂 go nawet

przy stole, i czasami trzeba go by艂o zanosi膰 do

艂贸偶ka. Od dw贸ch lat ju偶 ,,lata艂", jak m贸wiono, i to

ja zwykle spa艂em, gdy wraca艂 chy艂kiem, z butami

w r臋ku. Kiedy si臋 rano budzi艂em, Laurenty ju偶

dawno gdzie艣 fruwa艂.

By艂em zupe艂nie zdecydowany otworzy膰 okno

mimo zakazu mamusi. Powietrze by艂o ci臋偶kie. Nie

poznawa艂em zwyk艂ego zapachu Laurentego, za-

pachu zwierz臋cego, ale zdrowego. Gor膮czka ma

pewn膮 wo艅, kt贸r膮 od razu wyczu艂em. Spa艂 nie

chrapi膮c, lecz oddycha艂 g艂o艣no. Zacz膮艂em si臋 roz-

biera膰, kiedy wesz艂a mamusia w szlafroku, z w艂o-

sami splecionymi w warkocz, zbli偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka

Laurentego i dotkn膮wszy jego czo艂a i szyi, co go

nie zbudzi艂o, powiedzia艂a mi szeptem, 偶e nie b臋d臋

m贸g艂 tutaj spa膰; Laurenty mo偶e jej potrzebowa膰,

wi臋c ona prze艣pi si臋 na moim, ja za艣 na jej 艂贸偶ku.

Nie kaza艂em si臋 prosi膰 i nawet nie rzuciwszy

okiem na brata, przenios艂em si臋 do pokoju ma-

5 - M艂odzieniec z dawnych lat . 65

musi na pierwszym pi臋trze, mniejszego ni偶 nasz,

bo dwa rogi odkrojono, jeden na ubikacj臋, drugi

na szaf臋; tak utworzy艂a si臋 alkowa i w niej

sta艂o 艂贸偶ko. Z rozkosz膮 otwar艂em jedno okno

i wsun膮艂em si臋 do 艂o偶a, w kt贸rym zosta艂em po-

cz臋ty. Dziwaczna my艣l, urzekaj膮ca i nie do znie-

sienia zarazem, kt贸r膮 odp臋dza艂em w owym natu-

ralnym odruchu, jaki mi zosta艂 z czas贸w pe艂nego

skrupu艂贸w dzieci艅stwa, przekonany, 偶e od jednej

my艣li mo偶e zale偶e膰 ca艂a nasza wieczno艣膰.

Aby si臋 pozby膰 natr臋tnie wracaj膮cej my艣li,

uciek艂em si臋 do tego, co s艂u偶y艂o mi tak偶e do

powolnego zapadania w sen: zacz膮艂em sam sobie

opowiada膰, a zawsze mia艂em jak膮艣 histori臋 w po-

gotowiu. Ta, kt贸ra wtedy w艂a艣nie by艂a na war-

- sztacie, wydawa艂a mi si臋 zachwycaj膮ca. Tego

roku po raz pierwszy przeczyta艂em Blaski i n臋dze

偶ycia kurtyzany z Komedii ludzkiej Balzaka

i zrozpaczony, 偶e Lucjan de Rubempre pope艂ni艂

samob贸jstwo w wi臋zieniu, wymy艣li艂em jego dzieje

od nowa: Lucjan de Rubempre nie zosta艂 skompro-

mitowany ani uwi臋ziony, Karlosowi Herrerze uda艂

si臋 podst臋p, wy艂udzi艂 od barone de Nucingen

sum臋, konieczn膮, by Lucjan m贸g艂 po艣lubi膰 c贸rk臋

diuka de Grandlieu. Zapobiega艂em trudno艣ciom.

Dzi臋ki poparciu diuka i Karlosa Lucjan zosta艂

cz艂onkiem ambasady w Rzymie, wi臋c 艣lub odby艂

si臋 niemal po kryjomu, w kaplicy ambasady, bez

wiedzy Pary偶a, i wszystko, co mog艂oby si臋 ujawni膰

przeciw Lucjanowi, zosta艂o za偶egnane. Wkr贸tce

potem Karlos Herrera postanowi艂 umrze膰 i sta膰

si臋 znowu Jakubem Colin, zbieg艂ym galernikiem,

kt贸rym by艂 w rzeczywisto艣ci. Uda艂, 偶e ma nowo-

tw贸r z rodzaju tych, co to ju偶 nie ma nadziei.

Ktokolwiek go w贸wczas widzia艂, uwa偶a艂, 偶e jego

los jest przes膮dzony. Kaza艂 si臋 operowa膰 w pry-

watnej lecznicy w Szwajcarii, uzale偶nionej od

66

bandy. Trup innego pacjenta zmieni艂 si臋 w zw艂oki

Karlosa, a Jakub Colin ruszy艂 w 艣wiat... Ja za艣

osuwa艂em si臋, zapada艂em w sen mocny, g艂臋boki,

zaludniony ruchliwym mrowiem, z kt贸rego wynu-

rza艂em si臋 dopiero, gdy mnie musn臋艂y pierwsze

promienie, s膮cz膮ce si臋 przez 偶aluzje.

Wtedy jednak zbudzi艂em si臋 w 艣rodku nocy,

jak zagubiony w tym nie moim 艂贸偶ku, kt贸re pa-

chnia艂o mamusi膮. Od razu u艣wiadomi艂em sobie, 偶e

dzieje si臋 co艣 wa偶nego. Tak od razu wiedzia艂em,

偶e to sprawa wielkiej wagi. Ze schod贸w docho-

dzi艂y spieszne kroki, kt贸rych odg艂osu nikt nie

my艣la艂 t艂umi膰, trzaska艂y nie pozamykane drzwi.

Nad moj膮 g艂ow膮 rozgrywa艂a si臋 tragedia. Lauren-

ty? Dodawa艂em sobie otuchy: szcz臋kn膮艂 dzbanek,

miednica, pewno wymiotuje. Obr贸ci艂em si臋 do

艣ciany. W tym momencie wesz艂a mamusia, 艣wiat-

艂o lampy, kt贸r膮 trzyma艂a w r臋ku, pada艂o prosto

na jej du偶膮, szar膮 twarz, potargane w艂osy. Zatrzy-

ma艂a si臋 w progu:

- S艂uchaj, lepiej, 偶eby艣 wiedzia艂... Laurenty do-

sta艂 krwotoku, dot膮d jeszcze trwa. S膮 przy nim

doktor Dulac i dziekan.

Zrobi艂em ruch, jakbym chcia艂 wsta膰, b艂aga艂a,

a偶ebym ju偶 tu dotrwa艂 do 艣witu.

- I natychmiast pojedziesz do panien z Jouan-

haut. Trzeba ucieka膰, ucieka膰 - powtarza艂a p贸艂-

przytomnie. - Odetchn臋 dopiero, gdy b臋d臋 wie-

dzia艂a, 偶e jeste艣 daleko.

- Ale Laurenty...

- Nie chodzi ju偶 o Laurentego, chodzi o ciebie.

- Ale Laurenty, mamusiu? Co z Laurentym?

Sta艂a jak skamienia艂a, wci膮偶 z lamp膮 w r臋ku,

du偶y siwy kosmyk przecina艂 jej czo艂o. Wpatry-

wa艂a si臋 we mnie gor膮czkowo.

- M贸dl si臋 za twego biednego brata, ale na-

szym pierwszym obowi膮zkiem jest odseparowanie

67

ciebie. Oby B贸g pozwoli艂, 偶eby nie za p贸偶no禄

Kiedy pomy艣l臋, 偶e mieszkacie w jednym pokoju,

i w Maltaverne, i w Bordeaux, od lat... Jeszcze

ubieg艂ej nocy oddycha艂e艣 tym samym powietrzem

co on.

- Ale jak on, mamusiu, jak Lamenty?

- Zrobimy, co w ludzkiej mocy, chyba rozu-

miesz. Zaraz jutro odb臋dzie si臋 konsylium. Po-

winiene艣 jednak wiedzie膰...

Zawaha艂a si臋. - Lekarz s膮dzi... - Urwa艂a, za-

cz臋艂a znowu informowa膰 mnie szczeg贸艂owo, co po-

stanowi艂a, je艣li chodzi o mnie. Mo偶na by mniema膰,

偶e to nieszcz臋艣cie dotyczy艂o tylko mnie jednego,

mia艂o znaczenie i konsekwencje wy艂膮cznie przez

zwi膮zek ze mn膮. Mia艂em wyjecha膰 bez bielizny,

bez 偶adnych ubra艅 pr贸cz tego, kt贸re w艂o偶臋 na

siebie, poniewa偶 wszystkie moje rzeczy s膮 w za-

ka偶onym pokoju.

- Nawet ci臋 nie poca艂uj臋, i oczywi艣cie ani si臋

nie zbli偶ysz do pokoju Laurentego. Zreszt膮 nie

by艂by w stanie... Lepiej, 偶eby ci nie zosta艂 taki

obraz... Sfei艂J

- Och, nie ostatni, mamusiu, nie ostatni!

- Naturalnie. Dobrze wiesz, 偶e ja zawsze prze-

widuj臋 najgorsze. Przynios臋 ci kawy. Po艂贸偶 si臋.

Pozwoli艂em sob膮 kierowa膰, zrobi艂bym wszystko,

co chcia艂a. Nastraszy艂a dziewi臋tnastoletniego ch艂op-

ca, jak straszy艂a malca, 偶eby by艂 pos艂uszny.

W Maltaverne by艂 taki pok贸j i 艂贸偶ko, w kt贸rym

umar艂 dziadunio, a w Bordeaux pok贸j i 艂贸偶ko,

w kt贸rym umar艂 tatu艣. Teraz tu b臋dzie pok贸j,

艂贸偶ko, gdzie Laurenty... Nagle oddziela艂 si臋 on we

mnie od tego zera, jakim by艂 jako najgorszy

ucze艅 w klasie, i zaczyna艂 偶y膰 swoim nowym

istnieniem. Nigdy nie powiedzia艂 s艂owa na inny

fifi

temat ni偶 dzikie go艂臋bie albo bekasy, albo zaj膮ce

czy psy. Przygotowywa艂 si臋 do Grignon, lecz

rolnictwo, kt贸rego ucz膮 ksi膮偶ki, by艂o mu r贸wnie

oboj臋tne jak 艂acina czy hebrajski. Stale mawia艂;

"Ja zostan臋 ch艂opem naszej rodziny". Ale w Malta-

verne niczym si臋 nie zajmowa艂.

- Wy wszystko sk艂adacie na mnie - wyrzeka艂a

mamusia, aczkolwiek nie znios艂aby, gdyby艣my

cho膰 w najmniejszym stopniu w艣cibiali nos w jej

sprawy, kt贸re w rzeczywisto艣ci by艂y raczej na-

szymi, jako 偶e Maltaverne nale偶a艂o do nas, ona

by艂a tylko prawn膮 opiekunk膮.

Tak b艂膮ka艂y si臋 moje my艣li, a偶 raptem utkn臋艂y

na tym: "Teraz b臋d臋 ju偶 tylko ja, b臋d臋 w Malta-

verne sam, sam jeden przeciw mamusi". Tak,

przysz艂o mi to do g艂owy, ale B贸g 艣wiadkiem, nie

jako pow贸d do rado艣ci, poniewa偶 by艂o wyklu-

czone, by i mamusia, maniacko rozkochana w zie-

mi, te偶 o tym nie pomy艣la艂a, aby i jej pod艣wia-

domie to nie poruszy艂o. Uwielbia艂a ziemi臋, ale

inaczej ni偶 ja, nienawidzi艂a dzia艂贸w... Donzacowi,

dla kt贸rego to pisz臋, nie potrzebuj臋 wyja艣nia膰, 偶e

nic z tego wszystkiego nie krystalizowa艂o si臋

jeszcze we mnie w t臋 pos臋pn膮 noc, nic nie zosta艂o

wyznane, uznane, nazwane. Dostosowuj臋 do tam-

tych godzin, kt贸re wycisn臋艂y na mnie niezatarte

pi臋tno, zarys my艣li w takiej postaci, w jakiej je

wydzieli艂em w ich powi膮zaniach i uk艂adzie pod-

czas nast臋pnego tygodnia u starych panien w

Jouanhaut.

Czekaj膮c, a偶 si臋 rozwidni, wyci膮gn膮艂em si臋

w ubraniu na 艂贸偶ku mamusi. Przysz艂a jeszcze raz,

nie przekraczaj膮c progu pokoju przynios艂a kaw臋

i powiedzia艂a, 偶e Maria Duberc prasuje moj膮 bie-

lizn臋, 偶e b臋d臋 mia艂 to, co mo偶e mi by膰 potrzebne.

Mnie pozostanie tylko zebra膰 ksi膮偶ki i papie-

rzyska, jak nazywa艂a wszystko, co pisa艂em.

Zdrzemn膮艂em si臋. W p贸艂艣nie us艂ysza艂em turkot

bryczuszki Duberca. Wesz艂a Maria z tac膮, czarna

chusteczka, jakie nosz膮 staruszki, sp艂aszcza艂a jej

g艂ow臋 - ca艂a by艂a czarna t膮 po艂yskliw膮 czerni膮

kur, mia艂a te偶 ich wystraszone oczy i kurzy ku-

perek. Od ucieczki Szymona, w kt贸rej mu pota-

jemnie dopomogli, mamusia nie odzywa艂a si臋 do

Duberc贸w, chyba tylko wydaj膮c polecenia. Maria

zapewnia艂a, 偶e Laurenty teraz wypoczywa, pani

od niego nie odchodzi. Doktor sprowadzi zakon-

nic臋 z przytu艂ku w Bazas. Ach, 艂on piaou moussu

LaurentI - j臋cza艂a. On by艂 ulubie艅com Duber-

c贸w. Och, lou praoul

Tej ucieczki bez spojrzenia na konaj膮cego brata

nigdy sobie nie daruj臋. Mamusia sta艂a na stra偶y,

aby mi wzbroni膰 wst臋pu do pokoju, gdzie na

mgnienie, przez uchylone drzwi, dostrzeg艂em w

chwiejnym 艣wietle nocnej lampki poprzestawiane

meble, rozrzucon膮 bielizn臋. Poddawa艂em si臋 ule-

gle. Wszystko odby艂o si臋 tak, jak mamusia po-

stanowi艂a. Maj膮c dziewi臋tna艣cie lat pozwala艂em

si臋 Jej przenosi膰 niby niemowl臋. Protestowa艂em

s艂abo, ona nawet nie s艂ucha艂a. M贸wi艂a; "Jak tylko

kryzys minie, zobaczysz go. Obiecuj臋 ci. Przy艣l臋

po ciebie. B臋dziecie rozmawiali z daleka, powr贸c膮

jeszcze pi臋kae dni. Usadowimy go w parku na

s艂o艅cu. Las jest jeszcze najlepszym 艣rodkiem..."

Ach, mg艂a tego wrze艣niowego ranka, jej za-

pach... Ja nie umr臋, ja b臋d臋 偶y艂. Mamusia zd膮偶y艂a

przes艂a膰 starym pannom list, w kt贸rym donosi艂a

o moim przyje藕dzie i naszym nieszcz臋艣ciu. Panna

Luiza i panna Adiia czeka艂y na mnie w zam臋cie

uczu膰, niespodziewana uciecha, jak膮 im sprawia艂o

moje przybycie, miesza艂a si臋 ze wsp贸艂czuciem

i smutkiem. Ale rado艣膰 bra艂a g贸r臋, zw艂aszcza

u panny Adiii, skazanej na wsp贸艂偶ycie z g艂uch膮,

kt贸ra "rozumia艂a wszystko po ruchu warg", o sie-

dem kilometr贸w od miasteczka, w owym zapad艂ym

k膮cie, gdzie ko艅czy艂a si臋 jedyna droga, a dalej

by艂y ju偶 tylko wielkie bezludne landy, a偶 do

oceanu. I my wywodzimy si臋 z jednego z takich

starodawnych folwarczk贸w na skraju olbrzymiego

pola prosa, lubi臋 o tym my艣le膰. Tego ranka nad

polem dzwoni艂y skowronki, te skowronki, do kt贸-

rych Laurenty nie b臋dzie ju偶 strzela艂. O wscho-

dzie s艂o艅ca otworzono dla mnie przestronny po-

k贸j, gdzie pachnia艂o st臋chlizn膮 i gdzie, jak wie-

dzia艂em, ojciec starych panien pope艂ni艂 samob贸j-

stwo, kiedy zbankrutowa艂, ale nikt nie wiedzia艂,

偶e ja o tym wiem. Po艂o偶y艂em na stole Pascala

w opracowaniu Brunschvicga, maszynowy odpis

Action Maurycego Blondela po偶yczony mi przez

Donzaca i Matiere et Memoire Bergsona, i natych-

miast poszed艂em myszkowa膰 w bibliotece "ba-

wialni", kt贸ra za dziecinnych czas贸w raczy艂a mnie

takim szcz臋艣ciem, i偶 wydaje mi si臋, 偶e ci, co go

nie zaznali, nie wiedz膮, czym jest cud czytania

wtedy, gdy nic z zewn膮trz nie m膮ci g艂adkiej tafli

dnia letnich wakacji, gdy krajobraz rzeczywisty

harmonizuje z krajobrazem wymarzonym i nawet

zapach domu jest ju偶 w nas, taki sam, jaki zo-

stanie na zawsze, kiedy od wielu ju偶 lat dom prze-

stanie istnie膰.

Wcale nie czyta艂em Bergsona ani Pascala, ani

Rocznik贸w filozofii chrze艣cija艅skie), ale Dzieci

kapiptana Grania, Tajemnicz膮 wysp臋. Bez rodziny.

Pok贸j Laurentego, taki jak go ujrza艂em przez

uchylone drzwi w pos臋pnym 艣wietle nocnej lampki,

tkwi艂 jednak we mnie. Jego obraz na sekund臋 nie

opuszcza艂 mojej 艣wiadomo艣ci, podsyca艂 trwog臋

71

i smutek, ale mo偶e i rado艣膰, 偶e mam dziewi臋tna艣-

cie lat i tryskam 偶yciem.

Pos艂ysza艂em, jak panna Adiia, kt贸ra przy siostrze

nabra艂a zwyczaju krzyczenia na ca艂e gard艂o, roz-

prawia z kuchark膮: - Je偶eli si臋 to nieszcz臋艣cie

stanie, jak膮偶e parti膮 b臋dzie pan Alain, trzy ty-

si膮ce hektar贸w!

- Ano pewnie, tylko p贸ki jego mamusia 偶yje,

to pani膮 b臋dzie ona...

- Nie gadaj, m膮dralo!-krzykn臋艂a panna Adi-

la. - Jego mamusia ma w艂asny maj膮tek, prawie

tysi膮c hektar贸w, kompletnie urz膮dzony dom w

Noaillan i B贸g wie ile pieni臋dzy w got贸wce.

- No tak, ale...

Wyszed艂em, 偶eby ju偶 nie s艂ucha膰. Laurenty nie

umar艂, 偶y艂. Mamusia kocha艂a nas obydwu. Po po-

艂udniu ksi膮dz dziekan przyni贸s艂 wiadomo艣ci:

- Twoja matka jest jak zawsze godna podziwu.

Siedzi przy Laurentym przez cz臋艣膰 nocy, 偶eby

siostra mi艂osierdzia mog艂a si臋 przespa膰. Postano-

wi艂a nie widzie膰 si臋 z tob膮, nawet z daleka. Godzi

si臋 na to po艣wi臋cenie. Niestety d艂ugo nie trzeba

b臋dzie czeka膰. - Po raz pierwszy tego dnia

us艂ysza艂em z艂owieszcz膮 nazw臋 ,,galopuj膮ce su-

choty". Us艂ysza艂em w sobie echo tego galopu,

kt贸ry unosi艂 mojego starszego brata na zawsze

w ciemno艣膰, gdzie i ja pod膮偶臋 za nim, mo偶e nie

galopuj膮c, lecz st臋pa; a cho膰 posuwam si臋 tak

wolno, w ko艅cu stan臋 si臋 podobny do starego

z Lassus z tymi moimi trzema tysi膮cami hektar贸w

i zgraj膮 spadkobierc贸w, kt贸rzy mnie b臋d膮 napa-

stowali, kt贸rych b臋d臋 nienawidzi艂 i trzyma艂 od

siebie z daleka jak on. Potworno艣膰 posiadania.

Posiadanie, to z艂o absolutne. W jaki spos贸b si臋

ode艅 uwolni膰? Ch臋tnie zrzek艂bym si臋 d贸br tego

艣wiata - nie samego 艣wiata, nie tej bezprzytom-

nej rado艣ci, co rozpiera艂a mi piersi wtedy pod

72

d臋bami Jouanhaut, podczas gdy galop unosi艂 mo-

jego brata w noc, kt贸ra si臋 nie sko艅czy. •

Ju偶 od nast臋pnego dnia mia艂em wra偶enie, 偶e

w domu starych panien ogl膮dam go艂ym okiem

jakby spad艂ego z nieba bakcyla posiadania: ohyd-

n膮 dziesi臋cioletni膮 dziewczynk臋, Joank臋 Seris,

ich spadkobierczyni臋, kt贸ra z tego tytu艂u co pe-

wien czas sp臋dza艂a tutaj par臋 dni i przyjmowa艂a

ho艂dy dzier偶awc贸w. Co najdziwniejsze, 贸w potw贸r

jako jedynaczka mia艂 w przysz艂o艣ci posiada膰 je-

den z najrozleglejszych maj膮tk贸w na landach,

w kt贸rym folwarczek starych panien zgubi si臋

niby kropla w morzu. Ale dla tych zg艂odnia艂ych

ziemi wilk贸w liczy艂 si臋 ka偶dy hektar. Joanka bu-

dzi艂a we mnie wstr臋t. By艂a blada i nakrapiana,

odnosi艂o si臋 wra偶enie, 偶e w miejsce oczu ma tak偶e

dwa fosforyzuj膮ce piegi, pozbawione brwi i rz臋s.

P贸艂okr膮g艂y grzebie艅 艣ci膮ga艂 jej z czo艂a rzadkie

w艂osy. Sprowadzono dzieci dzier偶awc贸w, 偶eby

si臋 z ni膮 bawi艂y. Que diz a mamizelle? Okazywa艂y

jej uleg艂o艣膰, jak ma艂e muzyki ma艂ym bojarom

w czasach pa艅szczyzny. Nazajutrz rano zaraz po

obudzeniu us艂ysza艂em, jak panna Luiza krzyczy

do panny Adiii: "...przecie偶 nawet nie o dziesi臋膰

lat jest od niej starszy. Zaczeka!" Panna Adiia

odpowiedzia艂a wida膰 samym ruchem warg, bo nie

us艂ysza艂em nic. G艂ucha upiera艂a si臋 przy swoim:

"Nie o偶eni si臋 bez pozwolenia matki. Zaczeka, jak

d艂ugo b臋dzie trzeba..." O Bo偶e! To chodzi艂o o mnie

i Joank臋. M贸wi艂o si臋 o tym w okolicy, jak ongi

o zar臋czynach delfina Francji z infantk膮 hiszpa艅-

sk膮. Ale teraz ju偶 tylko ja by艂em wytypowany,

Laurenty nie dzieli艂 ze mn膮 obrzyd艂ego niebez-

piecze艅stwa. O tym, 偶e w umy艣le mamusi sprawa

zosta艂a przes膮dzona, nie mia艂em w膮tpliwo艣ci. Na

73

domiar ma艂a szuka艂a mego towarzystwa, ta ohyda

wdzi臋czy艂a si臋 do mnie. I ona r贸wnie偶 o tym

my艣la艂a. Tego w艂a艣nie tygodnia zawstydzi艂em si臋

w艂asnego nieuctwa, oboj臋tno艣ci w stosunku do

wszystkiego, co odnosi艂o si臋 do zagadnie艅 spo-

艂ecznych. Postanowi艂em przeczyta膰 Jauresa,

Guesde, Proudhona, Marksa... By艂y to dla mnie tyl-

ko nazwiska. W ka偶dym jednak razie wiedzia艂em

lepiej ni偶 oni, co to jest posiadanie. Z tego, 偶e jest

okradaniem, m贸g艂bym sobie kpi膰, ale ono upadla,

pomniejsza cz艂owieka.

Rozdzia艂 IV

Po dw贸ch latach, w Bordeaux, zaczynam nowy

zeszyt. O pierwszy b艂aga艂 Donzac, chcia艂 wzi膮膰

go do Pary偶a, gdzie wst膮pi艂 do seminarium des

Carmes. Dla niego te偶 zabieram si臋 znowu do

pisania dziennika. Dziennika? Nie, raczej opra-

cowanej, uporz膮dkowanej relacji z wszystkiego,

co dzie艅 po dniu przynosi艂y nam nasze dzieje,

mamusi i moje, w ci膮gu tych dwu lat - g艂贸wnie

jednak po to, aby spr贸bowa膰 sobie uprzytomni膰,

kim si臋 sta艂em od czasu 艣mierci Laurentego.

Kim si臋 sta艂em? Czy偶bym si臋 sta艂 inny? Czy

dwudziestojednoletni ch艂opak, przygotowuj膮cy si臋

do dyplomu z literatury w Bordeaux, r贸偶ni si臋 od

m艂odzieniaszka, jakim wtedy by艂em? Jest taki

sam, i skazany na to, by ju偶 takim zosta膰, je偶eli

nie umr臋 jak Laurenty. W sekretnych dziejach

wielkich land贸w stary z Maltaverne, kt贸rego w so-

bie nosz臋, zajmie miejsce starego z Lassus, i jako

starzec osiemdziesi臋cioletni b臋dzie tak膮 sam膮

istot膮 ludzk膮, jak膮 jestem teraz, a gdy zasi膮dzie'na

progu swego domu, nieruchomy i ju偶 jakby ska-

mienia艂y, jaki艣 m艂odziutki poeta z roku 1970 b臋-

dzie mu si臋 przygl膮da艂 z daleka.

74

艢mier膰 Laurentego nie zmieni艂a mnie, lecz zmie-

ni艂a warunki mojego 偶ycia. Miesi膮ce cale by艂em

jak pora偶ony. Mamusia wszystko wzi臋艂a na siebie,

a je艣li chodzi o mnie, troszczy艂a si臋 tylko o moje

zdrowie fizyczne. Mia艂em ,,zaciemnienie na lewym

p艂ucu". Nie ustawa艂a w zabiegach, aby mnie zwol-

ni膰 od s艂u偶by wojskowej. Cieszy艂em si臋 z tego,

i umiera艂em ze wstydy. Zrobi艂em si臋 jeszcze bar-

dziej dziki i mia艂em o to do niej 偶al. Kiedy ju偶

odpad艂 贸w niepok贸j, z ka偶dym dniem bardziej po-

ch艂ania艂o j膮 Maltaverne, a poniewa偶 w tym roku

kupili艣my samoch贸d marki Dion-Bouton, coraz

tam zagl膮da艂a, chocia偶by na kr贸tko. Odleg艂o艣膰 ju偶

nie istnieje. Jeszcze zesz艂ego roku, 偶eby si臋 dosta膰

do Maltaverne, trzeba si臋 by艂o dwa razy prze-

siada膰. Transplantacja zaczyna艂a si臋 ju偶 w pocze-

kalni dworca Po艂udnie. Wielkie landy, moja je-

dyna ojczyzna, by艂y r贸wnie dalekie jak kt贸ra艣

z gwiazd. Dzisiaj wiem, 偶e zaczynaj膮 si臋 tu偶 za

rogatkami Bordeaux, i je艣li nic si臋 nie zepsuje

w motorze albo nie p臋knie opona, mo偶emy w nie-

spe艂na trzy godziny przeby膰 te sto kilometr贸w

dziel膮ce Bordeaux od Maltaverne.

Pisz臋 byle co, 偶eby tylko nie dotkn膮膰 rany j膮-

trz膮cej si臋, odk膮d Laurenty zasn膮艂 snem wiecznym,

Co w艂a艣ciwie zasz艂o mi臋dzy mamusi膮 a mn膮? Co

jej mam do zarzucenia? Wszystko wzi臋艂a w swoje

r臋ce, mnie z wszystkiego odci膮偶a. Gdy jest w Mal-

taverne, jak w艂a艣nie teraz, mog臋 korzysta膰 w Bor-

deaux ze swobody, o jakiej ma艂o kt贸ry student

m贸g艂by marzy膰, maj膮c przy tym do w艂asnej dyspo-

zycji kuchark臋 i lokaja. Je偶eli nie potrafi臋 tego

wyzyska膰, trudno win臋 przypisywa膰 mamusi.

- Czemu ty nie masz przyjaci贸艂? Czemu nie

75

przyjmujesz zaprosze艅 albo podpierasz tylko 艣cia-

ny i nie ta艅czysz?

Nie ta艅cz臋, tak jak i nie poluj臋. Zupe艂nie tak

samo...

Nie, nic nie jest takie samo. To, co teraz po-

wiem, nale偶y ju偶 do przesz艂o艣ci, a nie jest histo-

ri膮, kt贸ra dopiero si臋 tworzy, aczkolwiek dzieje

si臋 nadal. Donzac b臋dzie umia艂 rozr贸偶ni膰, co jest

dokumentem skomentowanym, wyretuszowanym

przeze mnie, a co z dnia na dzie艅 i ze stronicy

na stron臋 kszta艂tuje nieuchronny los. Donzac b臋-

dzie umia艂 zinterpretowa膰 k艂amstwa, wynikaj膮ce

z przeoczenia, i bez mojej wiedzy wydob臋dzie

z nich prawd臋 - t臋 prawd臋, kt贸r膮 chcia艂bym jed-

nak z siebie wydrze膰, kt贸rej szukam z pasj膮 mnie

samego przera偶aj膮c膮, nie ze wzgl臋du na siebie,

ale dlatego, 偶e tu chodzi o mamusi臋, 偶e demasku-

j臋 j膮 powoli, a w miar臋 jak ods艂aniam jej praw-

dziwe oblicze, budzi we mnie l臋k.

Lecz ju偶 nie jestem sam. Ju偶 nie jestem zdany

wy艂膮cznie na ni膮. Kto艣 si臋 pojawi艂. Kto艣... Zacz臋艂o

si臋 to u Barda, ksi臋garza z pasa偶u 艂膮cz膮cego ulic臋

Sainte-Catherine z placem de la Comedie. Do艣膰

p贸藕no trafi艂em do tej ponurej jaskini ksi膮偶ek.

Korzysta艂em stale z ksi臋garni Fereta w alei Inten-

dance. U Barda pierwsze miejsca zajmuj膮 wydaw-

nictwa Mercure de France. Literatur臋 pi臋kn膮 ota-

cza si臋 tutaj mi艂o艣ci膮. Na wystawie figuruj膮 no-

wocze艣ni poeci.

Zachodzi艂em tam wracaj膮c z uniwersytetu nie-

omal codziennie, od tego pierwszego dnia, kiedy

zacz膮艂em przerzuca膰 pewn膮 ksi膮偶k臋, Amoralista,

i jej lektura tak mnie poch艂on臋艂a, 偶e a偶 podskoczy-

艂em us艂yszawszy nad uchem kobiecy g艂os: - Na-

wet je偶eli nie ma pan du偶o pieni臋dzy, radzi艂abym

76

to naby膰. To pierwsze wydanie, a takie wydania

Gide'a...

Podnios艂em oczy i w p贸艂mroku jaskini zobaczy-

艂em pann臋 Mari臋, kt贸ra prowadzi tu sprzeda偶 i za-

rz膮dza ca艂ym sklepem (Bard, szef, prawie nie od-

chodzi od kasy, a garbaty subiekt Balege wykonu-

je ci臋偶sze roboty). Panna Maria nosi czarny far-

tuch i stara si臋 by膰 niewidzialna dla wszystkich,

z wyj膮tkiem tych, na kt贸rych spocznie jej wzrok,

tak jak tego pierwszego dnia spocz膮艂 na mnie.

Jaki偶 on by艂... czu艂y i drwi膮cy zarazem, straszli-

wie przenikliwy. Jak wszystkich, kt贸rzy mnie ko-

chaj膮, przyci膮gn臋艂o i wzruszy艂o j膮 we mnie to, co

sprawia, 偶e inni uciekaj膮. Mimo woli oszuka艂em

j膮 jednak. Tak uwielbiam ksi膮偶ki, a kupuj臋 ich

tak ma艂o i tak d艂ugo si臋 waham, nim si臋 na co艣

zdecyduj臋, i 偶eby ju偶 wszystko powiedzie膰 -

tak trudno mi wyda膰 chocia偶by franka, co wi臋cej

jestem tak 藕le ubrany, zawsze nosz臋 ten sam kra-

wat podobny do sznurka, 偶e panna Maria wzi臋艂a

mnie za biednego studenta. Zdziwi艂o j膮 tylko,

o czym dowiedzia艂em si臋 p贸藕niej, 偶e moje palto,

mocno wprawdzie zniszczone, szyte by艂o u kraw-

ca, a na teczce z pi臋knej sk贸ry widnieje mono-

gram. Ale wygl膮da艂em na to, 偶e kiesze艅 mam pu-

st膮. Pomy艣la艂a, 偶e pochodz臋 pewno ze zrujnowanej

albo sk膮pej ziemia艅skiej rodziny, i od艂o偶y艂a dla

mnie tomy pierwszych wyda艅. - Zap艂aci pan

w przysz艂ym miesi膮cu - powiedzia艂a.

Od wyprowadzenia jej z b艂臋du nie powstrzyma-

艂o mnie jakie艣 niskie uczucie. Mo偶e rodzaj wsty-

du? Nie, raczej wielka rado艣膰, 偶e ja sam wzbudzi-

艂em jej sympati臋, 艣wiadomo艣膰, 偶e mog艂em spodo-

ba膰 si臋 dziewczynie tej klasy, kt贸ra nie wie, i偶

jestem dziedzicem Maltaverne. Na nielicznych

wieczorkach, do kt贸rych zmusza mnie mamusia,

偶ebym si臋 przygl膮da艂, jak inni ta艅cz膮, wiem do-

77

skonale, 偶e one wszystkie przypatruj膮 mi si臋 jed-

nakowym wzrokiem; do smokinga przypi臋t膮 mam

niewidzialn膮 etykietk臋: tysi膮ce hektar贸w land贸w,

kamienice. Wszystkie u艣miechaj膮 si臋 w taki sam

uleg艂y spos贸b, robi膮 taki sam wysi艂ek, 偶eby roz-

mawia膰 ,,o tym, co si臋 wydaje interesuj膮ce". Och,

koncepcja "intelektualisty", jak膮 te idiotki sobie

tworz膮... Nie, ju偶 nie chc臋 tego rozwa偶a膰. Wystar-

czy, aby Donzac zrozumia艂, jak nieoczekiwanie

szcz臋艣liwy, od pierwszego dnia, poczu艂em si臋 dzi臋-

ki tej dziewczynie, patrz膮cej mi艂o艣nie na biedne-

go studenta, za jakiego mnie bra艂a. M贸j op贸r

przed pokazywaniem si臋 z ni膮 na mie艣cie przy-

pisywa艂a obawie, by jej nie skompromitowa膰,

gdy偶 wydawa艂em si臋 taki anielski, o czym dowie-

dzia艂em si臋 p贸藕niej i 艣mieli艣my si臋 z tego razem.

Prawdziwej przyczyny jednak Marii nie wyja-

wiam, nie jestem zreszt膮 pewien, czy sam j膮 znam.

Niew膮tpliwie pewn膮 rol臋 odegra艂a 艣wiadomo艣膰, i偶

z chwil膮 gdy si臋 znajdziemy za progiem mrocz-

nej pieczary ksi臋garni, nie da si臋 d艂ugo utrzyma膰

mitu o biednym studencie, lecz najwa偶niejsze

by艂o to, 偶e nie oddziela艂em jej od ksi臋garni,

z kt贸r膮 mi si臋 uto偶samia艂a, tak samo jak nie od-

dziela艂em panny Martineau od konia. Stanowi艂o

to moj膮 obron臋, r贸wnocze艣nie pozwalaj膮c mi si臋

Mari膮 cieszy膰, jak gdyby dla mnie niewyobra偶al-

ne by艂y inne uciechy ni偶 napawanie oczu w za-

czarowanym p贸艂mroku ksi臋garni; nie nastr臋cza艂

si臋 te偶 偶aden problem ze 艣wiata zewn臋trznego,

kt贸ry m贸g艂by co艣 skala膰 i kt贸rego na pewno nie

umia艂bym rozwi膮za膰.

Taka sytuacja mog艂aby trwa膰 w niesko艅czono艣膰,

poniewa偶 i Maria si臋 do niej przystosowa艂a, bo

harmonizowa艂a z moim obrazem w jej sercu, z tym,

co zwa艂a moj膮 cech膮 nietykalno艣ci: no7i me tan-

geze. Gdyby nie pewne przypadkowe spotkanie...

78

Ale ja nie wierz臋 w przypadek, a zbiegi okolicz-

no艣ci dowodz膮 chyba, 偶e nasze 偶ycie istotnie by-

wa przedmiotem machinacji,

Cho膰 by艂a dusz膮 ksi臋garni Barda, szef i Balege

nie uwa偶ali za s艂uszne, 偶e pozwala tylu klientom,

a mi臋dzy nimi ja by艂em najwytrwa艂szy, przycho-

dzi膰 tutaj i mi臋tosi膰 ksi膮偶ki, kt贸rych nie kupo-

wali. Wyobra偶a艂a sobie ksi臋garni臋 w ten sam spo-

s贸b co Anatol France W Cieniu wi膮z贸w, gdzie

opisuje codzienne spotkania pana Bergeret z przy-

jaci贸艂mi w ksi臋garni Paillota. Zwierzy艂a mi si臋,

偶e musi walczy膰, zw艂aszcza o mnie, ale i o pew-

nego m艂odego nauczyciela z gimnazjum w Ta艂en-

ce, kt贸ry sp臋dza艂 u Barda ka偶de popo艂udnie we

czwartek, jedyny sw贸j dzie艅 wolny od zaj臋膰.

A w te w艂a艣nie dni ja nie przychodzi艂em, bo

w czwartki zawsze panowa艂 tutaj t艂ok. "Taki sam

z niego dzikus jak z pana, nikogo nie zna..."

- Ale pani膮 zna - odpowiedzia艂em gniewnie.

Ten gniew wywo艂a艂 jej u艣miech, my艣la艂a, 偶e

jestem zazdrosny. Czy tak by艂o naprawd臋? W ka-

偶dym razie zrobi艂em si臋 zazdrosny natychmiast,

wskutek bolesnej miny, jak膮 przybra艂em: wyda-

wa艂o mi si臋, 偶e cz艂owiek staje si臋 zakochany tak

samo, jak wed艂ug Pascala staje si臋 religijny -

"przechylaj膮c automat".

Zaniepokoi艂 mnie wiek nieznajomego rywala.

By艂 o kilka lat ode mnie starszy. Budzi艂 w niej

lito艣膰 sw膮 absolutn膮 samotno艣ci膮 i rozgorycze-

niem nie do uleczenia, kt贸re zdradza艂y pewne jego

wypowiedzi, jakby ju偶 za m艂odu prze偶y艂 jak膮艣

niepowetowan膮 kl臋sk臋. M贸wi艂a o nim z lubo艣ci膮

wzmagaj膮c膮 si臋, w miar臋 jak okazywa艂em coraz

wi臋kszy smutek, smutek, kt贸rego teraz nie symu-

lowa艂em, lecz odczuwa艂em rzeczywi艣cie, a偶 wkr贸t-

ce i Maria ju偶 go nie mog艂a znie艣膰. Byli艣my w tym

momencie sami, za p贸艂kami ksi膮偶ek po zni偶onych

79

cenach. Po raz pierwszy uj臋艂a moj膮 r臋k臋 i chwil臋

przytrzyma艂a w swojej.

- Gdy pomy艣l臋 - rzek艂a - 偶e nie znam na-

wet pa艅skiego imienia... Znam tylko inicja艂y, zo-

baczy艂am na pana teczce. Imi臋 zaczyna si臋 od

A... Chyba przecie偶 nie Artur albo Adolf? Mo偶e

August?

- Mo偶e Augustyn.

Zbli偶y艂em wargi do jej uszka, szepn膮艂em "Ala-

in", jakby chodzi艂o o jak膮艣 wielk膮 tajemnic臋, ona

za艣 powt贸rzy艂a to "Alain", jakby si臋 ba艂a zapom-

nie膰. Spyta艂em: - Jak mnie pani nazywa, my艣l膮c

o mnie?

- Wcale nie nazywam. W dnie, kiedy pan nie

przychodzi艂, m贸wi艂am sobie: anio艂 dzi艣 nie przy-

szed艂...

- Och •- westchn膮艂em - i pani tak偶e?

Nagle przypomnia艂em sobie ten wiecz贸r w Mal-

taverne, gdy Szymon do mnie powiedzia艂: ,,0, pan

to jest anio艂". 呕e te偶 pomy艣la艂em o nim akurat

w momencie, kiedy mia艂 znowu pojawi膰 si臋

w moim 偶yciu! Mnie samemu wydaje si臋 to takie

dziwne, 偶e a偶 podejrzane: mo偶e bezwiednie kom-

ponuj臋 znowu powie艣膰, nadaj臋 jej kszta艂t. Lecz

nie, z pewno艣ci膮 tak to si臋 w艂a艣nie odby艂o.

Przypominam sobie, 偶e ruszy艂em do drzwi bez po-

偶egnania, a Maria sz艂a za mn膮 powtarzaj膮c p贸艂-

g艂osem: - Co si臋 panu sta艂o? Nie chcia艂am pana

urazi膰...

- Dziewczyny nie lubi膮 ch艂opc贸w anio艂贸w -

powiedzia艂em. Stali艣my na progu, tu偶 przy sobie.

W ksi臋garni nie by艂o ju偶 ani jednego klienta. -

I zreszt膮 s艂usznie.

- Czy dlatego, 偶e bywaj膮 藕li anio艂owie? -

zapyta艂a Maria. Zmusza艂a si臋 do u艣miechu, stara-

艂a si臋 rozproszy膰 chmur臋.

80

- Nie, z艂ego anio艂a by kocha艂y, cierpia艂yby

przez niego...

- To zale偶y od dziewczyny - powiedzia艂a.

- Mnie nigdy nie poci膮gali brutale, prosz臋 pana.

Zawsze si臋 ich ba艂am.

- Podczas gdy ze mn膮 czuj臋 si臋 pani bez-

pieczna?

- Wszystko, co m贸wi臋, pana dra偶ni.

- A tego belfra z Talence, kt贸ry przyje偶d偶a

co czwartek, te偶 si臋 pani boi?

- Ach, je艣li to z jego powodu pan si臋 dener-

wuje... Biedny ch艂opak, tak mi przykro i boj臋

si臋, 偶e nie zdo艂am przed nim ukry膰 wstr臋tu, jaki

we mnie budzi. Zmuszam si臋 czasem, 偶eby go

wzi膮膰 za r臋k臋 i nawet przez par臋 sekund j膮 po-

trzyma膰, co jest na pewno zas艂ug膮. Wr臋cz nie-

wiarogodne, ale on ma przy ka偶dej d艂oni sze艣膰

palc贸w. Uczucie, jakiego doznaj臋 w zetkni臋ciu

z tym czym艣 mi臋kkim, tak膮 chrz膮stk膮...

Opar艂em si臋 o wystaw臋. - Szymon? - zapy-

ta艂em. - Szymon jest w Bordeaux?

- Pan go zna? Sk膮d pan go zna?

- Czy pani wie, 偶e on i u obydwu n贸g ma

o jeden palec wi臋cej? No c贸偶, panno Mario, pro-

sz臋 mu w czwartek powiedzie膰, 偶e jeden z pani

klient贸w nazywa si臋 Alain i jest anio艂em, wten-

czas dowie si臋 pani wszystkiego o mnie, o mo-

jej matce, moim dzieci艅stwie, stronach rodzin-

nych, kt贸re s膮 r贸wnie偶 ziemi膮 ojczyst膮 Szymona

Duberc. Nie b臋d臋 pani dzisiaj o nim m贸wi艂, bo

jak to zrobi膰, nie ods艂aniaj膮c pani ca艂ego mego

sm臋tnego 偶ycia, a na to bym si臋 nie zdoby艂.

Niech on przetrze drog臋... A ja ju偶 tylko skorygu-

j臋 jego relacj臋. Opieraj膮c si臋 na tym, co on pani

powie, b臋dzie mi 艂atwiej wprowadzi膰 pani膮 w te

moje dzieje, dla nikogo zreszt膮 nie ciekawe.

Szepn臋艂a: "Poza mn膮". Zaraz te偶 dowiedzia艂em

S - M艂odzieniec z dawnych lat

81

si臋, jak ma艂o wie o Szymonie, Nie m贸g艂 wytrzy-

ma膰 Pary偶a i ledwie uzyska艂 dyplom, mo偶ni pro-

tektorzy, kt贸rymi si臋 che艂pi艂, dali mu posad臋 w de-

partamencie Bordeaux.

- Twierdzi jednak, 偶e tutaj czu艂by si臋 bardziej

samotny ni偶 w Pary偶u, gdyby nie ja.

- Nie odwiedza rodzic贸w?

Tego nie wiedzia艂a. Nigdy o nich nie m贸wi艂,

tak jakby si臋 wstydzi艂. Pomy艣la艂em sobie, 偶e

gdyby przyjecha艂 do Maltaverne, moja matka mu-

sia艂aby wiedzie膰, 偶e tam by艂. Powiedzia艂em: ,,Zeg-

nam", pchn膮艂em drzwi. Raptem uprzytomni艂em

sobie, jaki mnie czeka wiecz贸r, i zadr偶a艂em. Co-

kolwiek mnie odstr臋cza艂o od wychodzenia z Ma-

ri膮, nagle przesta艂o istnie膰. Wkr贸tce i tak dowie

si臋 wszystkiego o mnie i moich bliskich. Nawet

nie spyta艂em, czy jest wolna, powiedzia艂em: -

Nie trzeba mnie zostawia膰 samego dzi艣 wieczo-

rem. Mamusia jest na wsi. Opu艣ci艂a mnie. Opo-

wiem to pani. - Chcia艂em Mari臋 zaniepokoi膰,

ale w niej rado艣膰 wzi臋艂a g贸r臋 nad niepokojem.

Powiedzia艂a, 偶ebym jej towarzyszy艂 do domu:

"Wskocz臋 tylko na chwilk臋, 偶eby uprzedzi膰 mat-

k臋 i zmieni膰 sukni臋". Sklep zamyka艂o si臋 za

p贸艂 godziny. Um贸wili艣my si臋, 偶e si臋 spotkamy

przed Teatrem Wielkim.

To by艂o moje pierwsze spotkanie z kobiet膮,

a mia艂em dwadzie艣cia jeden lat! Nie czeka艂 mnie

samotny wiecz贸r! Wszed艂em do kawiarni Bor-

deaux i zatelefonowa艂em do Ludwika Larpe, na-

szego kamerdynera, aby go uprzedzi膰, 偶e przy-

prowadz臋 na kolacj臋 znajom膮. Wyobra偶a艂em so-

bie jego os艂upienie. - Jak膮艣 pani膮, panie Alain?

- Tak, pani膮. - Zdaje mi si臋, 偶e mamy tylko

jeden befsztyk dla pana. - To niech Ludwik otwo-

82

r偶y puszk臋 pasztetu sztrasburskiego i przygotuje

wino, jakie uzna za stosowne.

Czeka艂em we mgle przed drzwiami parterowego

domu, w kt贸rym mieszka艂a Maria przy ulicy

L'Eglise-Saint-Seurin, a偶 zmieni sukni臋. Kiedy si臋

zn贸w ukaza艂a, oswobodzona z pracy i z mrocznej

ksi臋garni, by艂a to ona i nie ona. A ja po raz

pierwszy w 偶yciu, pe艂en dumy, podobny do wszy-

stkich innych ch艂opc贸w, szed艂em w 贸w listopado-

wy wiecz贸r, kt贸rego zapach pozostanie we mniei

b臋d臋 go czu艂 do ko艅ca moich dni, niecierpliwie

chc膮c znale藕膰 si臋 ju偶 na placu Gambetty i w alei

Intendance, 偶eby - czy o艣miel臋 si臋 przyzna膰? -

no tak, 偶eby mnie zobaczono u boku m艂odej ko-

biety. Dlatego te偶 zapyta艂em Mari臋: - Czy pa-

ni膮 nie kr臋puje pokazywanie si臋 w alejach w asy-

艣cie m艂odego cz艂owieka? Bo mogliby艣my przej艣膰

bocznymi uliczkami... - Roze艣mia艂a si臋: - Och,

wie pan, dla mnie... To raczej pan m贸g艂by uwa偶a膰,

偶e go kompromituj臋... - Powiedzia艂em jej, 偶e po-

chodzimy ze wsi, spod Bazadais, w Bordeaux ma-

my niewielu znajomych. Nale偶a艂o jednak w ci膮gu

dziesi臋ciu minut, potrzebnych, aby doj艣膰 na ulic臋

de Cheverus, gdzie mieszka艂em, przygotowa膰 j膮,

偶e to komfortowe mieszkanie, kamerdyner... -

Wie pani, my mamy dwa tysi膮ce hektar贸w sosen

- powiedzia艂em g艂upio. Owa cyfra nie zdawa艂a

si臋 robi膰 na niej wra偶enia. A ja, idiota, dorzuci-

艂em:

- Nie licz膮c innych rzeczy.

- Nie ma si臋 czym chwali膰.

- Wcale si臋 nie chwal臋, ale ukrywa艂em to

przed pani膮. Teraz musz臋 jednak pani膮 uprzedzi膰...

- O, nie, drogi Alain, to zmienia wszystko.

Nie p贸jd臋 na kolacj臋 do domu pa艅skiej matki

83

podczas jej nieobecno艣ci i kiedy ona o tym nie

wie. Znam pewn膮 ma艂膮 restauracyjk臋 w porcie,

Eyrondo, tam pana zaprowadz臋.

Zaoponowa艂em, 偶e to niemo偶liwe, ju偶 telefono-

wa艂em przecie偶 do domu, 偶eby kolacja by艂a jej

godna.

- Wi臋c pan odwo艂a, jak przyjdziemy do Ey-

rondo.

- Nie zna pani Ludwika Larpe, tego naszego

kamerdynera. Nigdy si臋 nie odwa偶臋... Otworzy艂

ju偶 pasztet sztrasburski. Dla niego to prawie 艣wi臋-

to艣膰. A zreszt膮 nienawidz臋 telefonowa膰. Zrobi艂em

to dla pani, ale nie mog臋 si臋 przyzwyczai膰. Nie

telefonuj臋 prawie nigdy.

- I nie wstyd panu?

- Owszem, wstyd. Mamusia mi powtarza: cho膰

uwa偶asz si臋 za tak inteligentnego, jeste艣 godny

politowania.

- Czas by艂, 偶ebym si臋 pojawi艂a.

- Budz臋 w pani wstr臋t...

- Nie, bo mimo owych tysi臋cy hektar贸w pan

nigdy nie b臋dzie pasowa艂 do tego 艣wiata, nigdy

nie stanie si臋 pan jednym z nich... Widuj臋 ich kil-

ku w mojej pracy, niewielu, bo niezbyt lubi膮 czy-

ta膰. Ale jednak mam takich klient贸w, szukaj膮 rzad-

kich wydawnictw. Przygl膮dam im si臋: lada skle-

powa, c贸偶 to za bariera! S艂ucham, co m贸wi膮, obser-

wuj臋 z boku, znam ich.

- Ale mnie pani nie zna, Mario. Kiedy mnie

pani pozna...

Zasiedli艣my w g艂臋bi restauracji, kt贸ra musia艂a

by膰 dawniej gospod膮 marynarzy, a teraz przycho-

dzi艂o si臋 tutaj na ma艂偶e, minogi, prawdziwki w se-

zonie grzyb贸w. Maria podesz艂a do kasy, 偶eby za-

telefonowa膰 do mojego domu. Wr贸ci艂a 艣miej膮c

84

si臋 tak, jak nie wiedzia艂em, 偶e potrafi si臋 艣mia膰.

- Prosz臋 si臋 uspokoi膰. S艂ysza艂am, jak kamerdy-

ner wo艂a艂 do kucharki: "Odwo艂uje kolacj臋! Do-

brze zrobi艂em, 偶e nie otworzy艂em pasztetu." Uspo-

koi艂 si臋 pan?

- Jestem 艣mieszny - powiedzia艂em 偶a艂o艣nie.

Kiedy my艣l臋 o tym wieczorze, zdumiewa mnie

moja zaciek艂a potrzeba zwierze艅, brak dyskrecji,

z jakim m贸wi艂em o sobie, m贸wi艂em i m贸wi艂em

bez ko艅ca, jakby ta m艂oda kobieta czy dziewczy-

na, o kt贸rej nic nie wiedzia艂em, nie mia艂a co opo-

wiada膰 o swoim 偶yciu, jakby si臋 samo przez si臋

rozumia艂o, 偶e z nas dwojga tylko ja jestem inte-

resuj膮cy. Tego wieczoru s艂ucha艂a, nie stawiaj膮c

innych pyta艅 pr贸cz takich, jakich mi by艂o potrze-

ba, abym si臋 m贸g艂 wyzwoli膰 z wszystkiego, co

mnie d艂awi艂o.

- Szymon Duberc powie pani wi臋cej, ni偶 ja

bym si臋 odwa偶y艂...

- Ale偶 je艣li pan sobie 偶yczy, wcale mu o panu

nie powiem.

Zaprotestowa艂em, przeciwnie, zale偶a艂o mi, aby

贸w wr贸g, gdy偶 sta艂 si臋 moim wrogiem, namalo-

wa艂 jej obraz Maltaverne jak najczarniejszymi

barwami.

- Zreszt膮 o mnie nie b臋dzie m贸wi艂 nic z艂ego,

chyba 偶e si臋 zupe艂nie odmieni艂: mnie lubi艂.

Po chwili milczenia zapyta艂em:

- Czy przyzna艂 si臋 pani, 偶e kszta艂ci艂 si臋 w se-

minarium, ju偶 nosi艂 sutann臋?

- Aha, teraz lepiej rozumiem, dlaczego ma ta-

k膮 min臋, jakby by艂 poza nawiasem... Ksi臋偶a go

urabiali i przerabiali, a potem przep臋dzili...

Zawaha艂em si臋, nim spyta艂em:

85

- A czy dla pani co艣 takiego jak religia istnie-

je, Mario?

- A dla pana, Alain? Pytam, chocia偶 wiem.

Sk膮d mog艂a wiedzie膰? Powt贸rzy艂em: - A dla

pani, Mario? - Powiedzia艂a: - Je偶eli o mnie

chodzi, to nie jest interesuj膮ce - i doda艂a:

- Dla mnie wszystko si臋 ju偶 w 偶yciu rozegra-

艂o, mam dwadzie艣cia osiem lat. Chc臋, 偶eby pan

zna艂 m贸j wiek, gdyby przypadkiem przysz艂o panu

na my艣l, 偶e jestem zdolna do jakich艣 marze艅

w zwi膮zku z panem.

Zapyta艂em: - Dlaczeg贸偶 by nie? - i nagle

wsta艂em, jakby zdj臋ty przera偶eniem: - Chod藕my

ju偶l

- A rachunek, m贸j ma艂y Alain?

Kiedy znale藕li艣my si臋 na chodniku nabrze偶a,

prawie ju偶 opustosza艂ego, gdzie mija艂y nas podej-

rzane typy, marzy艂em, 偶eby jak najpr臋dzej doj艣膰

na plac de la Comedie. Na tych ulicach po ciem-

ku cz臋sto zdarzaj膮 si臋 napady, tak po p贸艂nocy.

Powiedzia艂a ze 艣miechem, 偶e sam wypi艂em pra-

wie butelk臋 Margaux, i niezbyt wierzy w to wszy-

stko, co jej opowiada艂em o Maltaverne.

- Trzeba mi wierzy膰, panno Mario. Zreszt膮

zorientuje si臋 pani, 偶e takiej historii nikt nie

m贸g艂by wymy艣li膰, no i Szymon j膮 pani potwier-

dzi. Do 艣mierci mojego brata by艂em 艣wi臋cie prze-

konany, a i wszyscy tak samo, ze ja jestem ulu-

bie艅cem matki. To przekonanie uszcz臋艣liwia艂o

mnie. Kiedy Laurenty od nas odszed艂, wstydzi艂em

si臋 tej my艣li, a jednak powraca艂em do niej z upo-

dobaniem: teraz b臋dziemy ju偶 tylko we dwoje

z mamusi膮, tak, potrafi艂em my艣le膰 o tym, 偶e ju偶

nikt na 艣wiecie nie stanie mi臋dzy nami. Okaza艂o

si臋 zupe艂nie inaczej: bardzo szybko mog艂em si臋

86

przekona膰, 偶e nigdy, w 偶adnym momencie 偶ycia

nie czu艂em si臋 tak od niej daleko, 偶e nigdy nie

byli艣my bardziej rozdzieleni. Ale nie stan膮艂 mi臋-

dzy nami 偶aden cz艂owiek. Pani nie uwierzy, je艣li

powiem, 偶e by艂y to posiad艂o艣ci.

- Jakie posiad艂o艣ci? - zapyta艂a Maria z nut膮

zm臋czenia w g艂osie, nie tyle z zainteresowania,

co przez grzeczno艣膰.

- Nasze, chc臋 powiedzie膰: moje, poniewa偶 Mal-

taverne jest spadkiem po ojcu i ja odziedziczy-

艂em cz臋艣膰 Laurentego. Ale mamusia, kt贸ra tam

wszystkim zarz膮dza i kt贸rej przekaza艂em cale mo-

je uprawnienia, uwa偶a siebie za wszechw艂adn膮 pa-

ni膮. Oczywi艣cie wiedzia艂em, jak bardzo kocha

mo偶e nie sam膮 ziemi臋 w takim znaczeniu, jak ja

j膮 kocham, ale stan posiadania...

- Co za ohyda - powiedzia艂a Maria.

- Nie, to nie jest tak niskie, jak pani s膮dzi.

To jest poci膮g do w艂adzy, do panowania nad roz-

leg艂ymi w艂o艣ciami.

- I nad ludem niewolnik贸w. Wy jeszcze ci膮gle

偶yjecie w czasach pa艅szczy藕nianych. Och, niech

mnie pan odprowadzi. Boj臋 si臋 wraca膰 sama...

- Ale偶 nie, Mario, ja w ca艂ej tej sprawie je-

stem po stronie pokrzywdzonych. Naturalnie, od-

prowadz臋 pani膮, ale prosz臋 mnie jeszcze wys艂u-

cha膰: do 艣mierci Laurentego, i dop贸ki byli艣my

dzie膰mi, nami臋tno艣膰 mamusi przejawia艂a si臋 tyl-

ko w rzadkich okoliczno艣ciach. By艂a nasz膮 praw-

n膮 opiekunk膮. Zarz膮d maj膮tkiem uwa偶a艂a po pro-

stu za obowi膮zek stanu. Wszystko, mam wra偶e-

nie, zmieni艂o si臋 od 艣mierci mojego brata, od-

k膮d nabra艂a pewno艣ci, 偶e nie b臋dzie dzia艂贸w, 偶e

kr贸lestwo nie b臋dzie podzielone.

- To potworne.

- Bardziej, ni偶 sobie pani mo偶e wyobrazi膰.

Jeden z s膮siad贸w Maltaverne, Numa Seris, tro-

87

ch臋 z nami spokrewniony, posiada maj膮tek drugi

co do obszaru po naszym; jest wdowcem, zadr臋-

czy艂 swoj膮 偶on臋, umar艂a ze zmartwie艅...

- Ze zmartwie艅 si臋 nie umiera - powiedzia艂a

Maria z rozdra偶nieniem.

- Jak Numa wytrzymuje te aperitify, kieliszki

koniaku, czerwone wino, kt贸re wch艂ania ca艂ymi

dniami, uwa偶aj膮c je za jedyne swe szcz臋艣cie na

tym 艣wiecie, to jest tajemnica, kt贸ra nigdy nie

budzi艂a we mnie ciekawo艣ci. Dziwi艂em si臋 nato-

miast, 偶e moja matka u niego bywa. Twierdzi艂a,

偶e musi zasi臋ga膰 jego rady w sprawach sprzeda偶y

drzewa lub nieporozumie艅 z dzier偶awcami, ale

do艣膰 pr臋dko wykry艂em, co j膮 艂膮czy z tym ohyd-

nym typem. Ma on wstr臋tn膮 c贸rk臋, kt贸rej nie

cierpieli艣my obydwaj z Laurentym. Na imi臋 jej

Joanka, ale my nazywali艣my j膮 Weszk膮. Pami臋-

tam, co mi Laurenty powiedzia艂 na kr贸tko przed

艣mierci膮: "Mam szcz臋艣cie, 偶e jestem za stary,

偶eby si臋 偶eni膰 z Weszk膮. To ty j膮 po艣lubisz".

Potworny 偶art nagle sta艂 si臋 gro藕b膮, kt贸ra nade

mn膮 zawis艂a...

- Dlaczego gro藕b膮? Przecie偶 pan nie jest m艂o-

dym dziewcz膮tkiem, kt贸re si臋 zmusza do ma艂偶e艅-

stwa; prosz臋 przyzna膰, 偶e pa艅ska matka ma w pa-

nu utajonego sprzymierze艅ca, kt贸ry marzy_ o tym

obrzydliwym zwi膮zku, i tego w艂a艣nie sprzymie-

rze艅ca pan si臋 boi.

Stan臋li艣my przed jej drzwiami. Trzyma艂a ju偶

klucz w r臋ku. Powiedzia艂a: - Zegnam pana, Alain.

Prosz臋 nie przychodzi膰 do ksi臋garni przed pi膮t-

kiem. Najpierw zobacz臋 si臋 z Szymonem Duberc.

Mo偶e potem wszystko wyda mi si臋 inne. - Trza-

sn臋艂y drzwi. Zosta艂em sam na chodniku w膮skiej

uliczki dzielnicy Saint-Seurin. Przysiad艂em na

88

schodku u wej艣cia, 艂okcie opar艂em na kolanach

i rozp艂aka艂em si臋. Moja rozpacz nie by艂a udawa-

na, a jednak w 艣cis艂ym znaczeniu by艂a. M贸j b贸l

sam si臋 sob膮 upaja艂. Niemniej prawdziwe 艂zy

sp艂ywa艂y mi przez palce, prawdziwe 艂kania dare-

mnie usi艂owa艂em powstrzyma膰.

Drzwi za moimi plecami znowu si臋 otworzy艂y.

Wyprostowa艂em si臋, ukaza艂a si臋 Maria z lamp膮

w r臋ku. Jeszcze nie zdj臋艂a kapelusza. Powiedzia艂a:

- Na szcz臋艣cie zobaczy艂am pana przez judasza. -

Wpu艣ci艂a mnie przykazuj膮c, 偶ebym si臋 zachowy-

wa艂 jak najciszej, mimo 偶e sypialnia matki by艂a

od podw贸rza, i wprowadzi艂a do w膮skiego pokoju,

zapewne salonu. By艂 zimny i, s膮dz膮c po zapachu,

nie u偶ywany. Par臋 foteli, przes艂oni臋tych pokrow-

cami. Nawet 艣wiecznik mia艂 na sobie os艂on臋. Ma-

ria kaza艂a mi si膮艣膰 obok siebie na kanapie. Wci膮偶

jeszcze p艂aka艂em, wi臋c powiedzia艂a:

- Jaki偶 z pana dzieciuch! I to nawet nie ch艂o-

pak pi臋tnastoletni. Najwy偶ej dziesi臋膰 lat. A偶 ma

si臋 ochot臋 zapyta膰; no i co, ju偶 po tym wielkim

smutku?

To ona wzi臋艂a mnie w ramiona. Przytuli艂em

twarz do jej szyi. Znieruchomia艂a, jak gdyby ptak

przysiad艂 jej na palcu, a mnie zdumiewa艂 贸w b艂o-

gi spok贸j, szcz臋艣cie. Stawia艂em pierwsze kroki.

Nareszcie pozwoli艂em si臋 "dotkn膮膰", w zupe艂nie

dos艂ownym znaczeniu. Godzi艂em si臋 na to, 偶e nie

b臋d臋 ju偶 "nietykalny". Najpierw otar艂a mi oczy

swoj膮 chusteczk膮, potem na mgnienie przycisn臋艂a

do nich usta, i d艂u偶ej ju偶 r臋k臋, r臋ka by艂a ch艂odna.

W pewnej chwili pog艂aska艂a m贸j policzek: nic

wi臋cej. Znowu zacz膮艂em m贸wi膰, a ona z cierpli-

wo艣ci膮 s艂ucha艂a.

- Wstyd mi - rzek艂em - 偶e przedstawi艂em

pani tak okrutny obraz mojej biednej mamusi.

Dobrze wiem, co w historii, kt贸r膮 pani opowie-

89

dzia艂em, nie wytrzymuje krytyki. Jak pani wyt艂u-

maczy膰, kim jest moja matka? Kiedy jedyny raz

odwa偶y艂em si臋 sam wszcz膮膰 z ni膮 rozmow臋 o jej

planach zwi膮zanych z ma艂膮 Seris, wyja艣ni膰 przy-

czyny mojej odrazy, wcale nie pr贸bowa艂a w nie

wnika膰, poniewa偶, cho膰 mo偶e si臋 to pani wy-

da膰 zupe艂nie niewiarogodne, w najlepszej wierze

przekonana jest, 偶e to, co nazywam mi艂o艣ci膮 fizy-

czn膮, nie istnieje dla ludzi pewnego pokroju, do

jakich my oboje, ona i ja, nale偶ymy, 偶e to jest

wymys艂 powie艣ciopisarzy, 偶e istnieje obowi膮zek,

kt贸rego spe艂nienia B贸g wymaga od kobiety dla

przed艂u偶ania gatunku i jako rodzaju 艣rodka na

bestialstwo m臋偶czyzn; nie kry艂a przede mn膮, 偶e

z tym w艂a艣nie najtrudniej jej si臋 pogodzi膰 w ca-

艂ym dziele stworzenia. Przyzna艂em, 偶e tak 艣cis艂e

zwi膮zanie duszy, zdolnej poj膮膰 Boga, z cia艂em

o zwierz臋cych pop臋dach istotnie rozwiera przed

duchem ludzkim otch艂a艅. Obruszy艂a si臋 gwa艂tow-

nie: to jest pr贸ba, z kt贸rej chrze艣cijanin winien

wyj艣膰 zwyci臋sko, przede wszystkim nie daj膮c

si臋 zwie艣膰 temu, co opowiadaj膮 ksi膮偶ki, kt贸re dla

mnie s膮 tre艣ci膮 偶ycia... "Ale ty jeste艣 moim sy-

nem - doda艂a - i znam ci臋, i doskonale wiem, 偶e

b臋dziesz tak samo brzydzi艂 si臋 tymi rzeczami,

tym... Nie mo偶esz wiedzie膰..."

W tym momencie pomy艣la艂em o moim ojcu, kt贸-

rego wcale nie zna艂em, naj艂agodniejszym i naj-

bardziej tkliwym z ludzi. Szepn膮艂em: - Biedny

tatu艣... - Powiedzia艂a z uraz膮, prawie szeptem:-

O, przysi臋gam ci, 偶e niczego mi nie oszcz臋dzi艂.

Nigdy si臋 nie opiera艂am. - Powt贸rzy艂em: - Bied-

ny tatu艣. - Po chwili milczenia spyta艂em, pami臋-

tam, matk臋, czy nie mia艂aby wyrzut贸w sumienia

wydaj膮c nieszcz臋sn膮 Joank臋 w r臋ce takiego m臋偶a

jak ja, kt贸ry na pewno by od niej ucieka艂. -

Ale偶 ch艂opcze kochany, to by艂oby dla niej szcz臋-

90

艣cie. Kiedy ci ju偶 da syna, zostawisz j膮 w spoko-

ju, a ona b臋dzie czu艂a si臋 dumna, 偶e przyczyni艂a

si臋 do powstania w艂o艣ci, kt贸re swoim obszarem

i jako艣ci膮 ziemi b臋d膮 przewy偶sza艂y wszystkie in-

ne w okolicach Bazadais i pozwol膮 jej w艂a艣nie,

malutkiej Seris, dzia艂a膰 dla dobra ca艂ej zale偶nej

od niej ludno艣ci: jedyna prawowita rado艣膰, jaka

na tym 艣wiecie przypada w udziale kobietom na-

szych rodzin...

Biedna moja matka; Maria wyrazi艂a zdziwienie,

偶e nie wytkn膮艂em jej wyra藕nie tego ba艂wochwal-

czego uwielbienia dla ziemi, tak gorsz膮cego u ka-

toliczki r贸wnie si臋 afiszuj膮cej jak ona.

- O, od tej strony mo偶e si臋 oprze膰 na wielu

argumentach, na bardzo konkretnych obowi膮zkach

wobec swego stanu. Dla mamusi z艂o zawarte jest

w owej po偶膮dliwo艣ci, kt贸rej wcale nie odczuwa

i kt贸ra u niej 艂膮czy si臋 z odraz膮. Nie pojmuje,

aby duma z posiadania i panowania mog艂a wi膮-

za膰 si臋 z grzechem. Czy kiedykolwiek czyta艂a -

chc臋 oczywi艣cie powiedzie膰: rozwa偶a艂a - niekt贸-

re s艂owa Chrystusa, we mnie budz膮ce dr偶enie?...

Nie, to nieprawda: ja nie dr偶臋 bardziej ni偶 ona.

Zamilkli艣my.

Troch臋 p贸藕niej szepn膮艂em:

- Co by mamusia powiedzia艂a, gdyby nas tutaj

ujrza艂a?

- Nie zimno ci?

- Nie, jeste艣 ciep艂a jak gniazdo.

Maria powiedzia艂a cicho; - "Pierwsze ty z uko-

chanych ust". - Poprawi艂em: - "Pierwsze tak"...

Jeszcze troch臋 p贸藕niej odgarn臋艂a mi w艂osy,

przytuli艂a do nich usta, i teraz ja z kolei zacyto-

wa艂em Verlaine'a:". "a niekiedy ca艂uje ci臋 w czo-

艂o, jakby dzieci臋".

Trwali艣my tak przez pewien czas, w zupe艂nym

91

bezruchu. Nagle wyprostowa艂a si臋, uj臋艂a moj膮

g艂ow臋 w d艂onie.

- Rozsta艅 si臋 z ni膮! Tak, z twoj膮 matk膮. Odejd藕

od niej, zostaw jej wszystko i zacznij 偶y膰 sam.

Powiedzia艂em smutno:

- Nic nie mo偶e sprawi膰, 偶eby to wszystko nie

nale偶a艂o do mnie.

- Jeste艣 we w艂adaniu swoich w艂o艣ci. Zostaniesz

m臋偶em Weszki.

Przytuli艂em si臋 do niej. Chwil臋 milcza艂em i po-

wiedzia艂em:

- Jak mam opu艣ci膰 mamusi臋? By艂a dla mnie

wszystkim w 偶yciu. Zrozum, moj膮 tragedi膮 jest

nie to, 偶e sobie przyw艂aszcza te posiad艂o艣ci, tylko

偶e je woli ode mnie.

- Czyli, 偶e ci臋 z nimi zdradza!

- To jest tak prawdziwe, 偶e mo偶e z twoj膮 po-

moc膮 w ko艅cu si臋 jej wymkn臋.

- C贸偶 ja dla ciebie mog臋, biedny ch艂opcze?

Mog臋 uczyni膰 ci臋 bardziej 艣wiadomym, a wi臋c

i bardziej nieszcz臋艣liwym, ale nie mog臋 natchn膮膰

ci臋 wol膮, kt贸rej nie posiadasz..

Zaprzeczy艂em, przecie偶 ju偶 zmieni艂a mnie wi臋-

cej, ni偶 m贸g艂bym sobie wyobrazi膰 przed paroma

tygodniami. Teraz pojmuj臋, 偶e szcz臋艣cie polega艂o-

by na ucieczce od matki, ale nie widz臋, jak zdo-

艂a艂bym si臋 bez niej obej艣膰, nie b臋d膮c w stanie

sam zaj膮膰 si臋 maj膮tkiem. Oczywi艣cie, zale偶a艂o mi

na nim, wcale si臋 tego nie wstydzi艂em, zale偶a艂o

bardziej ni偶 na czymkolwiek w 艣wiecie. Malta-

verne by艂o wszystkim, co kocha艂em. Natomiast

ziemie Numy Serisa nie znaczy艂y nic w moich

oczach. Weszka jednak budzi艂a we mnie l臋k. Przez

ca艂e 偶ycie s艂ysza艂em, jak matka che艂pi si臋, 偶e za-

wsze osi膮ga to, co sobie zamierzy. Kiedy mia艂a

ochot臋 na jakie艣 sosny, nieraz czeka艂a latami, ale

w ko艅cu zawsze je naby艂a. O najmniejszej dzia艂ce

92

do kupienia notariusz zawiadamia艂 albo j膮, albo

Num臋 Serisa. Prowadzili gr臋 we dwoje, kolejno

jedno ust臋powa艂o drugiemu. Czu艂em si臋 najwa偶-

niejsz膮 kart膮 w ich ostatecznej rozgrywce - kar-

t膮, na kt贸rej od 艣mierci Laurentego matce zale偶a-

艂o nami臋tnie, czego ju偶 nie ukrywa艂a, lecz nieraz

wybucha艂o to tak gwa艂townie, i偶 wydawa艂o mi si臋

niepodobie艅stwem, bym si臋 kiedykolwiek zdo艂a艂

jej wymkn膮膰.

Maria zapyta艂a, ile Weszka ma lat, i uspokoi艂a

si臋 na wiadomo艣膰, ze dopiero dwana艣cie.

- Zatem, biedaku m贸j ma艂y, masz co najmniej

siedem, mo偶e nawet osiem lat, 偶eby temu zapo-

biec, w pierwszym rz臋dzie przez o偶enek z inn膮.

Weszce wcale by nie zale偶a艂o, 偶eby艣 cho膰 przez

chwil臋 o niej my艣la艂, gdyby艣 nie by艂 synem swo-

jej matki i r贸wnocze艣nie synem tej ziemi, Malta-

verne: to one ci臋 trzymaj膮.

- Tak, ale teraz ty艣 si臋 pojawi艂a.

Odsun臋艂a si臋 troch臋 i zanuci艂a: ,,Musimy si臋

rozsta膰. Godzina snu nadesz艂a", po czym otworzy-

艂a mi drzwi.

Szed艂em wielkimi krokami 艣rodkiem opustosza-

艂ej ulicy.

Ofiar膮 rado艣ci i si艂y, jak膮 w sobie czu艂em, sta-

wa艂a si臋 matka. W gruncie rzeczy wyrok, jaki na

ni膮 wyda艂em, ukszta艂towa艂 si臋 ju偶 we mnie du偶o

wcze艣niej. A oto teraz, wieczorem, wszystko si臋

po艂膮czy艂o: i ja podziela艂em odraz臋, od kt贸rej prze-

jawienia Maria nie zdo艂a艂a si臋 powstrzyma膰, a co

wi臋cej, kiedy ju偶 moje kroki rozbrzmiewa艂y na

naszych starych dostojnych schodach, czu艂em te偶

niewsp贸艂mierny 偶al do mamusi, 偶e mnie opu艣ci艂a;

偶al za to przest臋pstwo, 偶e nie jestem jej milszy

nad wszystko... Ale by艂o co艣 jeszcze gorszego.

Niesko艅czenie wy偶ej ni偶 mnie ceni艂a rozkosz pa-

nowania, stara regentka kr贸lestwa swego syna -

93

a tego syna z g贸ry sk艂ada艂a w ofierze, ju偶 go

w my艣lach po艣wi臋ci艂a kojarz膮c z Weszk膮, bez

偶adnego usprawiedliwienia, nawet tego, i偶 nie

wie, czym jest mi艂o艣膰 fizyczna. Widzia艂a, jak cier-

pia艂 m贸j ojciec. M贸j ojciec! Ojcze! Ukochany,

chocia偶 nieznany. Kiedy艣, pami臋tam, mia艂em mo-

偶e dziesi臋膰 czy dwana艣cie lat, gdy wraca艂em wie-

czorem z gimnazjum, wpad艂o mi nagle do g艂owy,

dos艂ownie op臋ta艂a mnie my艣l, 偶e艣 ty nie umar艂.

U艂o偶y艂em sobie nie wiem ju偶 jak膮 histori臋, 偶e艣

wr贸ci艂 z dalekiej podr贸偶y, 偶e zastan臋 ci臋 w do-

mu. P臋dzi艂em jak szalony roztr膮caj膮c przechod-

ni贸w. Przeskakuj膮c stopnie wbieg艂em tymi samy-

mi schodami, po kt贸rych teraz szed艂em. Mamusia

pod chi艅sk膮 lamp膮 przes艂uchiwa艂a Laurentego

z katechizmu. Fotel biednego tatusia naprzeciw

niej by艂 pusty. Ojcze, pozosta艂a z ciebie tylko

zawieszona nad 艂贸偶kiem mamusi fotografia, po-

wi臋kszenie Nadara...

Rozdzia艂 V

O pi膮tej by艂em w ksi臋garni, a chocia偶 Maria zmar-

szczy艂a brwi, od pierwszego wejrzenia zoriento-

wa艂em si臋, 偶e zadowolona jest, i偶 jej nie pos艂u-

cha艂em; lecz ostatni klienci jeszcze j膮 nudzili.

Powiedzia艂a, 偶ebym przyszed艂 po ni膮 za p贸艂 go-

dziny. Pada艂o, pod os艂on膮 parasola obnosi艂em mo-

je szcz臋艣cie i dum臋. Ogl膮da艂em si臋 w szybach

wystawowych. Ju偶 nie by艂em podobny do anio艂a,

ale do ch艂opca, kt贸rego kocha dziewczyna. I to nie

byle jaka. Mi艂o艣膰 mnie nie za艣lepia艂a: Maria

o wiele przerasta艂a swoj膮 pozycj臋 spo艂eczn膮 (to

bur偶uazyjne poj臋cie pozycji, jak gdyby by艂o dziw-

ne, 偶e Maria g贸ruje nad idiotkami z mojego 艣rodo-

wiska!). By艂a bardziej oczytana, ni偶 my艣la艂em, 偶e

94

mo偶e by膰 oczytana kobieta: kobiety z mojej ro-

dziny poza powie艣ciami z Wydawnictwa Dobrej

Ksi膮偶ki nie czyta艂y prawie nic. Nade wszystko

jednak uderza艂a v/ niej trafno艣膰 s膮du i to, co mia-

艂a wsp贸lnego z moj膮 matk膮: ch臋膰, wola kierowa-

nia, a nawet dominowania. Subiekt Balege ma-

wia艂; "Z臋by szef jej nie mia艂..."

Tego w艂a艣nie dnia, kiedy si臋 spotkali艣my pod

filarami Teatru Wielkiego, gdzie na ni膮 czeka艂em

z powodu deszczu, i potem zasiedli艣my w kawiar-

ni na rogu Esprit-des-Lois, w oparach absyntu,

kt贸rych nienawidz臋, wyzna艂a mi w sw贸j przejrzy-

sty, nieomal brutalny spos贸b to, co uwa偶a艂a, 偶e

powinienem o niej wiedzie膰; - ... co ci ju偶 m贸wi-

艂am: nie mog艂abym 偶ywi膰 偶adnej skrytej my艣li na

tw贸j temat, i nigdy nie b臋d臋 marzy艂a o tym,

o czym marz膮 wszystkie m艂ode dziewczyny, kiedy

s膮 kochane i zakochane... - Jej ojciec, poborca

podatkowy z Medoc (przypomnia艂em sobie o tej

historii) porzuci艂 偶on臋, zgra艂 si臋, sprzeniewierzy艂

par臋 milion贸w i powiesi艂 si臋 w jakiej艣 stodole.

Co robi膰? Co m贸wi膰? Nieporadnie uj膮艂em jej

r臋k臋, ale j膮 cofn臋艂a. I doda艂a rzeczowo:

- Ale to jeszcze nie koniec (g艂osem bezbarw-

nym, jakby zeznawa艂a przed s膮dem, bezpo艣rednio

po tragedii).

Pewien przyjaciel rodzic贸w umie艣ci艂 j膮'u Bar-

da.

- Ten przyjaciel by艂 w wieku mojego ojca,

znali si臋 od dziecka. W pierwszym okresie pozo-

sta艂 wiernym przyjacielem. Ale okaza艂o si臋 to

ponad jego si艂y, i w ko艅cu musia艂am mu zap艂aci膰.

Napastowa艂 mnie; matka przymyka艂a oczy, a mnie

wtedy by艂o wszystko jedno. Nie wyobra偶a艂am so-

bie, czym to p贸藕niej b臋dzie. Zdziwisz si臋; rozu-

- ^ 95

miem twoj膮 matk臋 bardziej, ni偶 m贸g艂by艣 przypu-

szcza膰, nie 贸w ba艂wochwalczy stosunek do ziemi,

ale jej wstr臋t do spraw cielesnych. B艂ogos艂awi臋

ci臋, ciebie przede wszystkim, 偶e nie jeste艣 podob-

ny do tej sfory ps贸w, co mnie napastowa艂y. Na-

wet Balege! Tak, ten garbus. Che艂pi si臋 podbojami

i naprawd臋 je miewa.

Nale偶a艂a do starego m臋偶czyzny. Przyzwoli艂a na

to. Nie 艣mia艂em podnie艣膰 oczu na Mari臋. Zapyta-

艂em prawie szeptem: - Kto pani膮 od niego wy-

zwoli艂?

- Angina pectoris. Ba艂 si臋, 偶e umrze.

Mo偶e p艂aka艂a, ale nie widzia艂em jej oczu. Prze-

de wszystkim czu艂em si臋 za偶enowany, by艂em

wstrz膮艣ni臋ty. Powtarza艂em z zak艂opotaniem: -

Niech pani nie p艂acze.

- Ja nie p艂acz臋 z powodu tego, co zrobi艂am,

ale dlatego, 偶e pan znowu m贸wi do mnie "pani".

- O, to nieumy艣lnie. S艂uchaj, Mario, teraz le-

piej rozumiem, dlaczego wolisz mnie od innych.

Jeste艣 dziewczyn膮, kt贸ra wydana zosta艂a bestiom,

wyrwa艂a im si臋 i teraz ju偶 zawsze b臋dzie si臋 ich

ba艂a.

Nie odpowiedzia艂a, chcia艂a, czu艂em, powiedzie膰

mi co艣 innego. Po do艣膰 d艂ugim milczeniu odwa偶y艂a

si臋 wreszcie:

- Niepokoi mnie tak偶e, 偶e jeste艣 ch艂opcem

katolickim. Alain, czy mam ci臋 odci膮膰 od tego,

co jest twoim 偶yciem?

Powt贸rzy艂em: - Moim 偶yciem? - Te s艂owa

mnie zdumia艂y: nie skrupu艂y, o jakich 艣wiadczy艂y,

ale ich trudno uchwytny patos, pewna nuta w g艂o-

sie. Nie u艣wiadomi艂em sobie tego w pierwszej

chwili, dopiero po godzinie, kiedy wolno wchodzi-

艂em na schody przy ulicy de Cheverus, porazi艂

mnie, a p贸藕niej do g艂臋bi przej膮艂 pop艂och, jaki

96

Maria we mnte wznieci艂a. Nie wi膮za艂 si臋 on

z 'trudno艣ciami natury religijnej, o jakich napom-

kn臋艂a, ale z tym, ze o nich przypomnia艂a, zasuge-

rowa艂a; i raptem, na pode艣cie pierwszego pi臋tra,

gdzie pachnia艂o gazem i gdzie nabiera艂em tchu,

powiedzia艂em g艂o艣no: - Nie m贸wi艂a szczerze. -

B艂ysn膮艂 nagle p艂omie艅 intuicji.

Zacz膮艂em si臋 szamota膰. Czy 贸w dar, kt贸rym si臋

chlubi艂em, nie by艂 tworem mojej wyobra藕ni? Albo

raczej mo偶e Donzac mi go wm贸wi艂? Szale艅stwem

by艂o oszukiwa膰 samego siebie. Pr贸bowa艂em na-

bra膰 otuchy. Przypomnia艂em sobie s艂owo po s艂o-

wie wszystko, co Maria m贸wi艂a w kawiarni, i jej

motywy, powody, ukaza艂y mi si臋 w bezlitosnym

艣wietle: rozmowa przygotowana, to zupe艂nie oczy-

wiste, 偶ebym z jej w艂asnych ust dowiedzia艂 si臋

o kradzie偶y pope艂nionej przez ojca, o ca艂ej tej

ponurej sprawie, i jakie mia艂o to dla niej skutki.

Teraz ju偶 偶adna plotka nie mog艂a jej zagra偶a膰.

Zabezpieczy艂a si臋. Prawdopodobnie oczekiwa艂a in-

nej reakcji z mojej strony w chwili, gdy mnie tym

zastrzeli. Czemu dorzuci艂a zdanie, takie niespo-

dziewane: ,,Jeste艣 ch艂opcem katolickim..."

"Jeste艣 ch艂opcem katolickim, ch艂opcem katolic-

kim..." Do licha! Oznacza艂o to, 偶e poza ma艂偶e艅-

stwem, z czego, jak zapewnia艂a, oczywi艣cie ona

rezygnuje, albo raczej: co rzekomo nie przychodzi

jej w og贸le do g艂owy, mi臋dzy nami nic nie b臋-

dzie mo偶liwe. O tym w艂a艣nie nale偶a艂o mnie konie-

cznie przekona膰. Odpowiedzia艂em jej lekko, 偶e-

by si臋 nie troska艂a o katolickiego ch艂opca, pogo-

dzi si臋 on z sytuacj膮 grzesznika, do kt贸rej na

sw贸j spos贸b ju偶 si臋 przyzwyczai艂.

- Tak, Mario, mo偶esz by膰 spokojna: felix cul-

pa! Je偶eli kiedykolwiek wina mo偶e by膰 win膮

szcz臋艣liw膮...

7 - M艂odzieniec z dawnych lat

97

A jednak Maria nie myli艂a si臋: nigdy si臋 nie

odci膮艂em od 偶ycia sakramentalnego. My艣l o tym

by艂a mi nie do zniesienia. Dziwne, 偶e to od-

gad艂a. Sk膮d mog艂a wiedzie膰? Jak tu uwierzy膰, aby

kobieta z jej 艣rodowiska, robi膮ca wra偶enie tak

oboj臋tnej na sprawy religijne jak ona, mog艂a

z nielicznych moich wypowiedzi na ten temat wy-

wnioskowa膰, 偶e udzia艂 w sakramentach jest mi

bardziej potrzebny ni偶eli chleb i wino nie kon-

sekrowane? Ona musia艂a wiedzie膰. Od kogo艣 si臋

dowiedzia艂a. Od kogo?

O Bo偶e, Bo偶e! Na ponurym pode艣cie schod贸w

zrozumia艂em to nagle, dozna艂em ol艣nienia. Ok艂a-

ma艂a mnie. Szymon Duberc musia艂 zobaczy膰 mnie

W ksi臋garni, o czym nie wiedzia艂em, i powiedzia艂

Marii: "Ja go znam, tego pani biednego studenta,

znam go, pani anio艂a". S膮 w zmowie. Ostatecz-

nie nic nie uzasadnia艂o, by mog艂a wiedzie膰, 偶e

cierpi臋 na chorob臋 ch艂opc贸w prze艣wiadczonych,

i偶 偶adna kobieta nie mo偶e ich pokocha膰 dla nich

samych. Czy Szymonowi zwierza艂em si臋 z tego

kiedy? Chyba nie... Ale偶 tak! Zwierza艂em mu si臋,

gdy rozmawiali艣my o jarmarku w Bordeaux, o tych

woskowych cz臋艣ciach ludzkiego cia艂a. "On jej

powt贸rzy艂. A ona natychmiast ze szczeg贸lnym

naciskiem zacz臋艂a m贸wi膰 o swoim wstr臋cie. Gra

w stosunku do mnie na upatrzonego". Powtarza-

艂em sobie: "Nie masz 偶adnego dowodu! Padasz

ofiar膮 arabskiego bajarza, kt贸ry siedzi w tobie

i w niesko艅czono艣膰 wymy艣la r贸偶ne historie, aby

zape艂nia膰 nimi puste miejsca mi臋dzy ksi膮偶kami,

jakie czytasz, aby mur bez 偶adnych szczelin broni艂

ci臋 przed 偶yciem. Tym razem jednak historia, kt贸-

r膮 sobie opowiadasz, naprawd臋 dotyczy ciebie.

Prawdziwa jest czy zmy艣lona? Jaki w niej udzia艂

98

wyobra藕ni? W kt贸rym dok艂adnie miejscu odtwa-

rza rzeczywisto艣膰?"

Przeszed艂em przez salonik mamusi, dziel膮cy na-

sze sypialnie. Mimo 偶e od dw贸ch lat mieli艣my

elektryczno艣膰, potar艂em zapa艂k臋 i zapali艂em lam-

p臋 naftow膮, t臋 sam膮, kt贸ra w dzieci艅stwie o艣wie-

tla艂a moje 贸wczesne lektury, odrabianie lekcji,

przygotowania do egzamin贸w. Usiad艂em na 艂贸偶ku,

nie odrywaj膮c wzroku wewn臋trznego od zespo艂u

fakt贸w, przy kt贸rych kolejno sobie powtarza艂em:

"To niczego nie dowodzi..." - nie mog膮c si臋

jednak przekona膰: tak, Maria starannie przygo-

towa艂a dzisiejsze wyznania w kawiarni; tak, mia-

艂a nadziej臋, 偶e upiecze dwie, a raczej trzy piecze-

nie przez swoje zwierzenia: zawczasu storpeduje

wszystko, co m贸g艂bym us艂ysze膰 na temat jej prze-

sz艂o艣ci; przybiera艂a postaw臋, maj膮c膮 sprawia膰 wra-

偶enie, 偶e nie 偶ywi 偶adnych skrytych my艣li o ma艂-

偶e艅stwie; ale jednocze艣nie przypomnia艂a mi o 偶y-

ciu sakramentalnym i zakomunikowa艂a, 偶e posta-

nowi艂a go nie burzy膰, tak wi臋c, gdybym nie m贸g艂

obej艣膰 si臋 bez Marii, trzeba by jednak powr贸ci膰

do my艣li o ma艂偶e艅stwie... No tak, ma艂o jednak

prawdopodobne, by mog艂a mie膰 jakie艣 nadzieje.

•A poza tym istnia艂a przecie偶 jej sympatia do mnie.

Tego, wydawa艂o mi si臋, mog艂em by膰 zupe艂nie

pewny. Niecz臋sto si臋 podoba艂em, ale gdy si臋 po-

doba艂em, wiedzia艂em o tym. Cudze pragnienia

odgaduj臋 nieomylnie.

Zauwa偶y艂em, 偶e na 艂贸偶ku le偶y poczta: gazety,

jeden tylko list, od mamusi. Podsun膮艂em list pod

lamp臋. Nie mam odwagi go przepisa膰. Po co na-

rzuca膰 Donzacowi t臋 lektur臋? Nie interesuje si臋

tego rodzaju spekulacjami. Mamusia op贸藕nia艂a po-

wr贸t o par臋 dni. Pisa艂a mi, 偶e gra warta jest

99

艣wieczki. Numa Sens zrezygnowa艂 z kupna Tolo-

se, kt贸re klas膮 ziemi przewy偶sza wszystko w na-

szym powiecie (teraz na niego przypada艂a kolej

dokonania transakcji). "Utrzymuje, 偶e nie posia-

da potrzebnego kapita艂u. Ma go, oczywi艣cie, ale

my艣li sobie, 偶e w rezultacie Tolose i tak jemu

przypadnie bez si臋gania do kasy, jak Ty po艣lubisz

jego c贸rk臋. Nie przywi膮zuje absolutnie wagi do

tego, co mu da艂am do zrozumienia na temat Two-

jej niech臋ci do ma艂偶e艅stwa. Oczywi艣cie nie do-

my艣la si臋, jak gwa艂town膮 czujesz antypati臋. Po

c贸偶 go uprzedza膰? Mamy przed sob膮 najmniej

dziesi臋膰 lat. Mo偶esz si臋 zmieni膰. Zmienisz si臋..."

Nie istnia艂o nic innego - nawet jej religijno艣膰

faryzejska i ba艂wochwalcza, z kt贸rej zachowa艂 si臋

tylko nask贸rek. Wszystko prze偶arte zosta艂o od

wewn膮trz. Ale wewn膮trz nigdy nic nie by艂o. Pa-

trza艂em na ten pok贸j, kt贸ry nale偶a艂 do mnie

i w kt贸rym moja osobowo艣膰 nie zaznacza艂a si臋 ni-

czym poza ksi膮偶kami i pismami. Br膮zowa tapeta,

zawsze kr贸luj膮ca w naszej rodzinie: ,,Wasza bab-

ka uwielbia br膮zowy kolor". Wszystkie sprz臋ty

w gu艣cie Saint-Sulpice: najgorsza brzydota, zro-

dzona z braku kultury.

Wzi膮艂em z biurka ostatnie fotografie wsp贸艂czes-

nego malarstwa, kt贸re Donzac przys艂a艂 mi z Pa-

ry偶a, ,,偶eby kszta艂ci膰 moje oko". Jak jednak wy-

tworzy膰 sobie poj臋cie o obrazie, je艣li nie ma ko-

lor贸w? Nigdy nie ogl膮da艂em innych malowide艂

ni偶 "Tintoretto maluj膮cy zmar艂膮 c贸rk臋" albo "Ka-

偶dy ma swoj膮 chimer臋" Henn Martina z muzeum

w Bordeaux, gdzie chronili艣my si臋, gdy pada艂o.

Nie wiem dlaczego owe b艂ahostki przysz艂y mi

na my艣l w tym w艂a艣nie momencie, w zamar艂ym

domu, gdzie 偶ycie istnia艂o ju偶 tylko dzi臋ki dwoj-

100

gu starym s艂u偶膮cym, 艣pi膮cym teraz w pokoju na

poddaszu.

Jak za ka偶dym razem, gdy jestem tak nieszcz臋-

艣liwy, 偶e bliski 艣mierci - m贸wi臋 to dos艂ownie

(bo Donzac wie, 偶e w naszej rodzinie du偶o by艂o

samob贸jstw) - ukl膮k艂em przy 艂贸偶ku i zn贸w si臋

rozp艂aka艂em, ale tym razem wspieraj膮c czo艂o

o niewidzialne rami臋. Ca艂a moja religijno艣膰 za-

wiera艂a si臋 w tym ge艣cie nieszcz臋艣liwego dziecka,

tylu innym ludziom wydaj膮cym si臋 pewno niedo-

rzeczno艣ci膮 i przejawem tch贸rzostwa: zupe艂nie

tak, jakby osaczony jele艅 okazywa艂 tch贸rzostwo,

kiedy wpada do jeziora, uchodz膮c przed psami.

A ja wiedzia艂em, 偶e nast膮pi g艂臋boki spok贸j i 偶e

chocia偶bym 偶y艂 ca艂y wiek, i gdyby nawet wszyscy

filozofowie i wszyscy uczeni wyparli si臋 Chrystu-

sa, i gdyby nawet nikt przy Nim nie zosta艂, ja

trwa艂bym nadal, nie po to, 偶eby s艂u偶y膰 bli藕nim,

jak prawdziwi chrze艣cijanie, nie dlatego, 偶e ko-

cham bli藕nich jak siebie samego: tylko dlatego,

偶e potrzebne mi jest to ko艂o ratunkowe, bym m贸g艂

unosi膰 si臋 na fali, utrzyma膰 si臋 na powierzchni

tego okrutnego 艣wiata - abym nie zaton膮艂.

W takim oto kierunku bieg艂y moje my艣li owe-

go wieczoru, dop贸ki kl臋cza艂em z twarz膮 ukryt膮

w po艣cieli. Rozczuli艂em si臋. Wr贸ci艂em do koncep-

cji, kt贸ra b艂yska艂a mi niezliczone razy, a nawet

w pewnym okresie, zaraz po pierwszej komunii,

zupe艂nie mnie op臋ta艂a: wst膮pi臋 do seminarium.

Ale mamusia bezapelacyjnie orzek艂a, 偶e nie mam

powo艂ania, i zmobilizowa艂a przeciw tym pomys-

艂om wszystkich ksi臋偶y, z jakimi mog艂em si臋 zet-

kn膮膰. Dzi艣 mam dwadzie艣cia jeden lat, nikt nie

ma nade mn膮 w艂adzy. Pozb臋d臋 si臋 wszystkiego,

i to od razu. Oderw臋 od siebie maj膮tki, zostawi臋

mamusi. Niech偶e je sobie zabierze; ale by od te-

go umar艂a. Bo jej op臋taniem by艂o wieczne dziedzi-

101

czenie, przezwyci臋偶anie 艣mierci drog膮 dziedzicze-

nia. Gdybym si臋 usun膮艂, zostawali nam tylko ku-

zyni... Pa艅stwo po偶ar艂oby wszystko. "A poza tym

- ko艅czy艂a zwykle dyskusj臋 - ten problem si臋

w og贸le nie nasuwa. Nie masz powo艂ania, to

przecie偶 bije w oczy." Cokolwiek s艂u偶y艂o jej na-

mi臋tno艣ci, nie podlega艂o dyskusji, bi艂o w oczy.

Ale c贸偶! Nale偶a艂o po prostu odej艣膰, nie ogl膮da-

j膮c si臋 za siebie...

Bo偶e m贸j, cho膰 tak bardzo j膮 kocha艂em, a ko-

cha艂em j膮 do szale艅stwa, to nie matk臋 kocham

bardziej ni偶 Ciebie. Czuj臋 do niej g艂臋boki 偶al,

kt贸ry si臋 ju偶 nigdy nie da za艂agodzi膰. Prawda

wygl膮da tak, 偶e i ja r贸wnie偶, tak samo jak ona,

wol臋 od Ciebie Maltaverne, tylko z innych po-

wod贸w ni偶 mamusia: nie chodzi o posiad艂o艣ci

jako posiad艂o艣ci, o posiadanie w znaczeniu takim,

jak ona je rozumie; nie odwa偶y艂bym si臋 wyzna膰

tego nikomu poza Donzakiem. Nie mog臋 odej艣膰

od tej ziemi, drzew, od tego strumienia, nieba

mi臋dzy wierzcho艂kami sosen, od tych ukocha-

nych olbrzym贸w, zapachu 偶ywicy i bagien, kt贸ry

dla mnie (to szale艅stwo!) jest zapachem moich

rozpaczy.

Tak sobie my艣la艂em tego wieczoru. 艢ci膮gn膮艂em

z siebie ubranie, wcale si臋 nie my艂em, zapad艂em

si臋 w sen, zaton膮艂em.

Rozdzia艂 VI

Taca ze 艣niadaniem, rozsuni臋te zas艂ony, zza kt贸-

rych wyjrza艂o blade, ale jakby letnie s艂o艅ce

102

z dnia 艣wi臋tego Marcina, obudzi艂y mnie - od-

mienionego, ju偶 nie zrozpaczonego ch艂opca. Czu-

艂em w sobie jasno艣膰 umys艂u i osch艂o艣膰, my艣l

dzia艂a艂a sprawnie, wolna od snu i nocy: wiedzia-

艂em, co nale偶y zrobi膰, czy w ka偶dym razie spr贸-

bowa膰. Maria um贸wi艂a si臋 ze mn膮 na chwil臋 przed

zamkni臋ciem ksi臋garni: oko艂o sz贸stej mia艂em tam

spotka膰 Szymona, kt贸ry r贸wnie偶, jak zapewnia-

艂a, przychodzi艂 mniej wi臋cej o tej porze. Zapom-

nia艂a jednak, co powiedzia艂a mi dawniej, 偶e Szy-

mon sp臋dza w ksi臋garni ca艂e czwartkowe popo-

艂udnia, przyje偶d偶a bezpo艣rednio z Talence, za-

raz po obiedzie. Powinienem tedy na niego czy-

ha膰 i zatrzyma膰 go, zanim wejdzie do sklepu.

To by艂a jedyna szansa dowiedzenia si臋, czy

istnia艂 spisek pomi臋dzy nim a Mari膮, i to taki

spisek, jaki sobie wyobrazi艂em. Na pewno b臋dzie

si臋 stara艂 mnie ok艂ama膰, ale wiedzia艂em, 偶e nie

zdo艂a. Nale偶a艂 do nik艂ego grona istot, nad kt贸-

rymi dana mi zosta艂a w艂adza - w艂adza w sensie

absolutnym. To zupe艂ne szale艅stwo, co tutaj pi-

sz臋; lecz pisz臋 wy艂膮cznie dla Donzaca, kt贸ry wie,

o czym m贸wi臋: "Jest jednym z tych, kt贸rych fas-

cynujesz" - twierdzi. Bardzo szybko dowiem si臋

wszystkiego, je偶eli uda mi si臋 sp臋dzi膰 z nim p贸艂

godziny gdziekolwiek, byle nie na ulicy. Ale

jak偶e go spotka膰 bez pud艂a? Przyjechawszy z Ta-

lence tramwajem b臋dzie szed艂 piechot膮 ulic膮 Sain-

te-Catherine. Nie mog臋 si臋 z nim min膮膰, je艣li b臋-

d臋 czatowa艂 od drugiej na rogu Sainte-Catherine

i Galeries, chyba 偶e dzi艣 dla przygotowania wsp贸l-

nego planu bitwy postanowili razem zje艣膰 obiad...

Ale nie, ona poza domem mo偶e jada膰 tylko wie-

czorami, w po艂udnie nie, ze wzgl臋du na matk臋.

M贸wi艂a mi o tym, tak ju偶 to mi臋dzy sob膮 ustali-

艂y. Matka przygotowuje wsp贸lny posi艂ek... Wi臋c

Szymon spotka si臋 z ni膮 dopiero w ksi臋garni,

103

o drugiej. Wystarczy do艣膰 wcze艣nie stan膮膰 na

czatach.

By艂em tam ju偶 o wp贸艂 do drugiej, przy wej艣ciu

do Galeries od ulicy Sainte-Catherine. Bardzo tru-

dno, mimo t艂umu przechodni贸w, nie zwraca膰 na

siebie uwagi. Robi艂em wra偶enie, 偶e czekam na

kogo艣, ale tak偶e, 偶e czekam na byle kogo: m艂ody

cz艂owiek, stoj膮cy bez ruchu na chodniku, zawsze

jest przyn臋t膮. M贸g艂bym, oczywi艣cie, ogl膮da膰 wy-

stawy, ba艂em si臋 jednak ryzykowa膰, 偶e przeocz臋

Szymona. Opanowa艂a mnie jaka艣 przesadna, na-

mi臋tna ch臋膰 zobaczenia go, a r贸wnocze艣nie broni-

艂em si臋 przed t膮 nadziej膮 z powodu przes膮du, ja-

ki mam od dzieci艅stwa, 偶e nigdy nic nie dzieje

si臋 tak, jak si臋 spodziewamy, nie nale偶y niczego

uk艂ada膰 sobie z g贸ry tak, jak sobie 偶yczymy.

A jednak si臋 spe艂ni艂o; oko艂o trzeciej Szymon

ukaza艂 si臋 nagle w polu mojego widzenia (on

mnie nie widzia艂), sztywny jak zwykle, wyprosto-

wany, napuszony, z t膮 postaw膮, kt贸ra imponuje,

a kt贸rej wyuczy艂 si臋 w seminarium, w wysokim

ko艂nierzyku podejrzanej jako艣ci, mo偶e celuloido-

wym, w mi臋kkim czarnym kapeluszu z szerokim

rondem - pedagog od st贸p do g艂贸w, niewiarogod-

nie postarza艂y. Ile偶 on mia艂 lat? O cztery starszy

ode mnie: dwadzie艣cia pi臋膰, czy to mo偶liwe? Nie-

w膮tpliwie wyra偶enie ,,cz艂owiek bez okre艣lonego

wieku" w jego wypadku nabiera艂o pe艂nego sen-

su. Przedwcze艣nie postarza艂y przez udr臋ki, n臋ka-

j膮ce go od dzieci艅stwa, cierpienia, w kt贸rych

zawsze by艂 pogr膮偶ony, a teraz wyra藕nie w nich

zaton膮艂. Czy spostrzeg艂em to wszystko w tym w艂a-

艣nie momencie, na pierwszy rzut oka? Nie, zmy艣-

lam, zmy艣lam, a jednak musia艂o to by膰 prawd膮.

Odk膮d go zna艂em, wydawa艂 si臋 jakby zanurzony

w p艂ynie, kt贸ry go parzy艂. Na pewno nie jest

moim wymys艂em osobliwe, kamienne tworzywo,

104

w kt贸rym zdawa艂y si臋 rze藕bione jego rysy. I nie

jest wymys艂em m艂oda krew, od kt贸rej, gdy mnie

zobaczy艂, raptownie, na mgnienie zap艂on臋艂a ta

spopiela艂a twarz, ani u艣miech trwaj膮cy par臋 se-

kund, a potem nag艂a panika; - Nie, nie teraz,

panie Alain, jeszcze nie teraz - broni艂 si臋, gdy

wzi膮艂em go za r臋k臋. Domy艣li艂em si臋 trafnie: nie

mia艂 widzie膰 si臋 ze mn膮 przed spotkaniem w ksi臋-

garni.

- Chwileczk臋, Szymonie, musimy porozmawia膰

- Nie, ja obieca艂em.

- Ale Szymon nie wiedzia艂, 偶e mnie spotka.

To spotkanie by艂o niezale偶ne od Szymona, ale

wynik艂o z...

- Chce pan powiedzie膰; z woli Bo偶ej? Nic

si臋 pan nie zmieni艂, panie Alain... Do艣膰 na pana

spojrze膰.

- Bo偶ej? Nie wiem. W ka偶dym razie ja tego

chcia艂em. Czatuj臋 tu od godziny i ju偶 Szymona

nie puszcz臋, Marii powie Szymon, co zechce, albo

nie powie nic...

I nagle, w tej w艂a艣nie chwili, natchnienie pod-

sun臋艂o mi s艂owa, na kt贸re czeka艂:

- Co nas to obchodzi, Szymona i mnie? Jej

sprawa jest czym艣 zupe艂nie odr臋bnym. Chodzi

o nasz膮 spraw臋, Szymonie, o spraw臋 Maltaverne,

o nasz膮 tajemnic臋...

Krew znowu zabarwi艂a jego skamienia艂膮 twarz.

Powt贸rzy艂: - O nasz膮 tajemnic臋, nasz膮 偶a艂osn膮

tajemnicot panie Alain...

- Szymonie, zna Szymon mo偶e cukierni臋 Pre-

vosta, gdzie si臋 pija czekolad臋, o par臋 krok贸w

st膮d, w alei Tournay? O tej porze nie ma w niej

nikogo. Zajdziemy tam na chwil臋, na jak d艂ugo

Szymon b臋dzie chcia艂.

Nie opiera艂 si臋. Doszli艣my do placu Comedie.

105

Odwraca? ku mnie. sztywno osadzon膮 g艂ow臋 i m贸-

wi艂. Opowiedzia艂, 偶e nie ma nic do zarzucenia

panu Duport, dzi臋ki niemu m贸g艂 przeby膰 w Pa-

ry偶u drugi rok studi贸w, a dzi臋ki panu Gastonowi

Doumergue dosta艂 nominacj臋 na nauczyciela dru-

giej klasy w gimnazjum departamentu Seine-et-

-Oise. - Ale nie brali pod uwag臋 mojej wymowy.

Nigdy by mi na my艣l nie przysz艂o, jakie wra偶e-

nie zrobi m贸j akcent w Pary偶u, zw艂aszcza w kla-

sie dwunastoletnich ch艂opc贸w. Nieraz pan przy

mnie mawia艂: "Lubi臋 tylko drzewa, zwierz臋ta i dzie-

ci", wi臋c radz臋, 偶eby pan wykre艣li艂 ten ostatni ro-

dzaj. Nie ma pan poj臋cia, do czego s膮 zdolne. -

Dosta艂 okrutne ci臋gi. - My z Gironde ni膮

zdajemy sobie wcale sprawy, jakie wra偶enie ro-

bimy w Pary偶u, ledwie otworzymy usta. - Prze-

niesiono go tedy do Talence. - Ale nawet w Ta-

lence... - Maria obieca艂a mu pom贸c. Zna艂a meto-

d臋 poprawiania wymowy. Pocieszy艂em go, 偶e ju偶

jest wielka zmiana i jego akcent nie razi. Czy

je藕dzi czasem do Maltayerne?

- Gdzie tam! To drogo kosztuje... Ale w艂a艣ci-

wie nie, nie o to chodzi. Naprawd臋 to dlatego,

偶e pani wci膮偶 tam teraz przebywa, zreszt膮 pan

sam wie. O mnie nawet nie mo偶na przy niej

wspomnie膰. I zreszt膮 ja te偶, przepraszam za szcze-

ro艣膰, dos艂ownie nie mog臋 na ni膮 patrze膰... Ju偶

nie m贸wi膮c o pani Duport. Ta jest bez przerwy

pijana, po prostu si臋 boj臋. Rodzice przyje偶d偶ali

dwa razy do Talence. Op艂aci艂em im drog臋. Pru-

denty by艂 raz, spa艂 w moim pokoju, w moim 艂贸偶-

ku... Wyobra偶a pan sobie...

Weszli艣my do Prevosta. Rzeczywi艣cie o tej po-

rze by艂a tu tylko jedna para popijaj膮ca czekola-

d臋. - Przypomn膮 si臋 Szymonowi podwieczorki

u pani Duport - powiedzia艂em ze 艣miechem. Ale

on si臋 nie za艣mia艂, 偶arty si臋 go nie ima艂y, ju偶 by艂

106 .

nieufny i zje偶ony. Pedantycznie smarowa艂 chleb

mas艂em, macza艂 go w czekoladzie, jad艂 偶ar艂ocznie,

nic nie m贸wi艂. Nie mieli艣my ju偶 du偶o czasu.

- Dziwne, 偶e Maria chcia艂a mnie oszuka膰 -

powiedzia艂em. - Dlaczego ukrywa艂a, 偶e Szymon

jej o mnie m贸wi艂, 偶e wszystko od Szymona wie...

- To dziewczyna, kt贸ra m贸wi tylko to, co chce

powiedzie膰...

- I kt贸ra w stosunku do mnie ma pewne dob-

rze ukryte zamiary. C贸偶, w rezultacie jestem nie-

z艂ym kandydatem na m臋偶a.

- O! Co pan te偶... Przecie偶 nie jest wariatka.

Za m艂odego Gajaca, ekspedientka z ksi臋garni?

Nawet ju偶 pomijaj膮c wszystko, co si臋 o niej wie.

Zbyt jest na to inteligentna... A poza tym ona pana

zna, chocia偶 raz wyrwa艂o jej si臋 przy mnie (pan

jej aby nie powie, 偶e ja powt贸rzy艂em): "Jakbym

zechcia艂a tego pa艅skiego anio艂a, jakbym go na-

prawd臋 chcia艂a, tobym go mia艂a..." Nawet, zda-

je mi si臋, powiedzia艂a tak: "Jak zechc臋, to go

b臋d臋 mia艂a". Ale r贸wnie偶 dobrze mog艂o to zna-

czy膰...

M贸wi艂 z ustami zapchanymi chlebem i czeko-

lad膮. Powiedzia艂em: - No, ale wydosta艂em si臋

z sieci.

- Z jakiej sieci? Nie ma tu 偶adnej sieci. Ona

pana kocha, wie pan? To w ka偶dym razie jest

pewne. By艂em nawet dosy膰 zazdrosny, mia艂em do

pana 偶al... Nie, nieprawda, nie mia艂em 偶alu.

W gruncie rzeczy zawsze by艂em przekonany, 偶e

panu wszystko si臋 nale偶y. Wi臋c zgoda, um贸wione,

spotkali艣my si臋 w Galeries przy ulicy Sainte-Cat-

herine, zreszt膮 to i prawda. Tylko o jednym jej

nie powiemy, o tej rozmowie u Prevosta...

Zap艂aci艂em, wsta艂em. Do ksi臋garni sz艂o si臋 naj-

wy偶ej pi臋膰 minut.

- Nie uwierzy nam - powiedzia艂em nagle -

107

tak samo, jak i ja nie wierzy艂em. Szymon k艂a-

mie na dwie strony. To, 偶e Szymon j膮 ok艂amuje,

mog臋 jeszcze zrozumie膰. Ale mnie!

Mrukn膮艂: "A kto ja dla pana jestem?" Nie od-

powiedzia艂em. Poniewa偶 wchodzili艣my ju偶 do Ga-

leries, w ostatniej chwili postanowili艣my nie ba-

wi膰 si臋 w 偶adne komedie i powiedzie膰 Marii,

w jakich okoliczno艣ciach naprawd臋 si臋 spotkali艣-

my. Zobaczy艂a nas zaraz na progu ksi臋garni, pe艂-

nej czwartkowych klient贸w, obrzuci艂a szybkim

i przenikliwym spojrzeniem, nie odwzajemniaj膮c

naszego u艣miechu, i znowu zaj臋艂a si臋 nudz膮cymi

j膮 klientami. Szymon powiedzia艂: - Ona mi tego

nie przebaczy. Tak samo jak nie mo偶e sobie prze-

baczy膰 ukrywania przed panem, 偶e dzi臋ki mnie

wszystko o panu wiedzia艂a. Ale jednak prawda,

偶e spodoba艂 si臋 pan jej wtedy, kiedy my艣la艂a, 偶e

pan jest biedny.

Mia艂a w艂a艣nie woln膮 chwil臋 i podesz艂a do nas.

Teraz ju偶 u艣miechn臋艂a si臋 i zrobi艂a gest, jakby

nas wypycha艂a za drzwi.

- Skoro si臋 ju偶 spotkali艣cie, nie macie tu nic

do roboty. Ja bym was kr臋powa艂a.

Poniewa偶 zaprotestowa艂em i powiedzia艂em, 偶e

wr贸cimy po ni膮, gdy zamkn膮 ksi臋garni臋, oschle

nam zabroni艂a. M贸wi艂a do nas obydwu, ale na-

prawd臋 patrzy艂a tylko na mnie. Tylko ja istnia-

艂em. Dotkn臋艂a wskazuj膮cym palcem mojego czo-

艂a: - Jeden B贸g wie, co si臋 tutaj dzieje - po-

wiedzia艂a - co te偶 znowu pan sobie umy艣li...

Trudno! Tak czy inaczej pan Duberc nic panu

o mnie nie powie, nic o mnie nie wie.

Odwo艂a艂 j膮 jaki艣 klient. My艣la艂em, 偶e Szymon

niedos艂ysza艂, ale wybuchn膮艂 gniewem, ledwie zna-

le藕li艣my si臋 za progiem:

108

- Aha! Nic o niej nie wiem?' Wiem du偶o

wi臋cej, ni偶 przypuszcza, i o tym, co najbardziej

w 艣wiecie chcia艂aby przed panem ukry膰 i od

czego s膮dzi, 偶e jestem bardzo daleki.

Znacznie cz臋艣ciej, ni偶by si臋 wydawa艂o, prze偶y-

wa艂em sytuacj臋 tego z dw贸ch, na kt贸rego kobie-

ta nie patrzy, i budzi艂o to we mnie najwy偶ej ja-

k膮艣 mglist膮 zazdro艣膰 - wcale nie podobn膮 do

goryczy, jaka wezbra艂a w Szymonie, nieomal roz-

paczy, bo mia艂 przekonanie, 偶e jego to ju偶 zawsze

b臋dzie spotyka艂o; - Moja dola to stara Duport.

No, 偶egnam... - Przytrzyma艂em go za r臋k臋 i po-

prosi艂em, 偶eby wst膮pi艂 ze mn膮 na ulic臋 de Cheve-

rus: ,,Odpocznie Szymon chwil臋 w moim poko-

ju..." Poszed艂, ale niech臋tnie, ze zwieszon膮 g艂ow膮.

Co on wiedzia艂 o Marii? Co insynuowa艂? Nie od-

czuwa艂em b贸lu. Chcia艂em po prostu wiedzie膰. Tak,

偶eby si臋 wszystko o niej wyja艣ni艂o. By艂a to tyl-

ko ciekawo艣膰, jakby oderwana, oboj臋tna. Ale

przepu艣ci艂em moment, kiedy Szymon m贸wi艂by

przez m艣ciwo艣膰. Teraz nie wolno ju偶 by艂o niczego

ryzykowa膰. Wchodzi艂 na nasze schody niemal

z namaszczeniem. Zrobi艂y na nim ogromne wra偶e-

nie.

- Owszem - powiedzia艂em - schody s膮 ni-

czego. Przed dwustu laty umieli w Bordeaux bu-

dowa膰... Ale te wn臋trza! Co my艣my z nich zro-

bili!

Wprowadzi艂em go do salonu, w kt贸rym Moune-

stet, tapicer mojej matki, przystroi艂, jak m贸wi艂,

okna mnogo艣ci膮 fa艂d贸w, chwost贸w, fr臋dzli i pom-

pon贸w, kt贸re Szymona ol艣ni艂y;

- Ale偶 to wspania艂e!

- Ohydne. Niech Szymon sobie przypomni, jak

wygl膮da kuchnia Szymona rodzic贸w,' ta wasza

kuchnia z szynkami zawieszonymi u pu艂apu, du-

偶y wiejski zegar, bij膮cy jak serce, kredens, uboga

109

prostota glinianych misek, cynowe talerze, zapach

m膮ki i sma偶onego t艂uszczu, lecz przede wszystkim

ten 艣wi臋ty p贸艂mrok, w kt贸rym przebywa B贸g,

p贸艂mrok z obrazu "Uczniowie id膮cy do Emmaus".

- Te偶 co艣! Zupe艂nie, jakby pan naprawd臋 wie-

rzy艂 w to, co m贸wi.

- Wn臋trze domu mieszcza艅skiego, takiego jak

nasz, to szczyt brzydoty. Jak tylko cz艂owiek ze

wsi zaczyna awansowa膰 i te偶 chcia艂by mie膰 sa-

lon, przechodzi do mieszcza艅stwa, czyli do brzy-

doty.

Szymon powtarza艂; - Te偶 co艣!

Wprowadzi艂em go do buduarku mamusi.

- To tutaj przebywa nasza pani - powiedzia艂

z nut膮 szacunku i nienawi艣ci.

- Du偶o nie przebywa. Niech Szymon pomy艣li,

czym jest moje 偶ycie w tym zamar艂ym domu. My

sami zajmujemy ca艂e jedno skrzyd艂o. Ale przyzna-

j臋, 偶e to ja tworz臋 pustyni臋. Zawsze ba艂em si臋

ludzi...

- Zw艂aszcza dziewczyn?

- Nie wi臋cej ni偶 ch艂opc贸w.

- Ale nie Marii? Bo ona m贸wi: "Oswajam go..."

Po jego w膮skich wargach przemkn膮艂 u艣miech,

znany mi od dzieci艅stwa.

- Co takiego Szymon o niej wie, czego Maria

si臋 nie domy艣la, 偶e Szymon wie?

- O, panie Alain, prosz臋 zapomnie膰, co mi si臋

przed chwil膮 w z艂o艣ci wyrwa艂o. Nie by艂oby 艂ad-

nie, 偶ebym panu opowiada艂... Chocia偶 - doda艂 -

pomog艂oby to panu j膮 zrozumie膰. Ona panu nie

powiedzia艂a wszystkiego o sobie, ale przez to, co

zatai艂a, mog艂aby sta膰 si臋 panu dro偶sza, albo

wstr臋tna... Bo z panem co mo偶na wiedzie膰?

- Kto m贸g艂 Szymonowi m贸wi膰 o niej w Ta"

lence? A tu nikogo Szymon nie zna. Nie wierze

Szymonowi.

110

- Ano zgoda, dobrze. Niech偶e pan nie wierzy.

Ja pana o nic nie pytam.

Zesztywnia艂.

- Ale ja Szymona pytam o wszystko. Niech

mnie Szymon poratuje, skoro wie, przez co sta-

艂aby mi si臋 dro偶sza albo wstr臋tna. Nie mo偶na zo-

stawi膰 mnie w takiej niepewno艣ci. Co ja b臋d臋 te-

raz sobie wyobra偶a艂?

Trwog臋 odczuwa艂em rzeczywi艣cie, ale r贸wno-

cze艣nie gra艂em po to, 偶eby prze艂ama膰 jego ostat-

nie wahania. I na moich policzkach zobaczy艂 pra-

wdziwe 艂zy, kt贸re mo偶e by nie pop艂yn臋艂y, gdybym

by艂 sam. Taki ju偶 jestem. Niech mi B贸g wybaczy.

Przypadek, dzi臋ki kt贸remu Szymon zdoby艂 to,

co wiedzia艂, nie mia艂 w sobie nic nadzwyczajne-

go. Garbaty subiekt Balege mieszka艂 w dzielnicy

Saint-Genes. W czwartkowe wieczory, jak zawsze

po zamkni臋ciu ksi臋garni, wraca艂 tramwajem do

Saint-Genes, tym samym, kt贸ry dochodzi do Ta-

lence i kt贸rym je藕dzi艂 Szymon. Na pocz膮tku za-

mieniali tylko par臋 s艂贸w.

- Ale i jego, tego Ouasimodo, Maria tak偶e in-

teresuje, op臋ta艂a go. Mieszka samotnie, bez ro-

dziny ani przyjaci贸艂, jestem pierwsz膮 偶yw膮 isto-

t膮, kt贸ra s艂ucha z zaciekawieniem, a nawet, co

odgad艂, z nie mniejszym ni偶 jego w艂asne przej臋-

ciem, kiedy m贸wi o Marii, a jest w tym niewy-

czerpany.

Nie b臋d臋 tutaj na u偶ytek Donzaca odtwarza艂 ca-

艂ego opowiadania Szymona. Nie b臋d臋 rekonstruo-

wa艂 tej sceny z k艂amliw膮 prawd膮 "narracji". Dla

Donzaca istotna jest tylko informacja, 偶e odk膮d

111

si臋 dowiedzia艂em o nieszcz臋艣ciach, kt贸re zwali艂y

si臋 na t臋 dziewczyn臋 i nadal j膮 przyt艂aczaj膮, od-

czu艂em ulg臋, zrobi艂o mi si臋 l偶ej, 艂atwiej mi jest

oddycha膰. Obecnie, w 艣wietle tego, co Balege

zdradzi艂 Szymonowi, rozumiem, dlaczego Maria

zdawa艂a si臋 przejawia膰 wyczucie skrupu艂贸w prak-

tykuj膮cego katolika, jakim jestem, i jego zobo-

wi膮za艅. Kiedy mi przypomina艂a o praktykach re-

ligijnych i o moim przyzwyczajeniu do 偶ycia sa-

kramentalnego, przynajmniej na pocz膮tku nie by-

艂o w tym 偶adnego wyrachowania, 偶adnego zamy-

s艂u wymuszenia ma艂偶e艅stwa. Starczy艂o, 偶e Szy-

mon nakre艣li艂 jej obraz mego dzieci艅stwa pe艂ne-

go skrupu艂贸w, mojej matki i jej hiszpa艅skiej re-

ligijno艣ci, przyt艂aczaj膮cej atmosfery Maltaverne,

aby ta dziewczyna, kt贸ra wszystko rozumie, wszy-

stko umie wyczu膰, poj臋艂a m贸j dramat, gdy偶 w ja-

kim艣 sensie bardzo by艂 bliski jej w艂asnego. C贸r-

ka rozpustnego poborcy podatkowego, by艂a zara-

zem c贸rk膮 niezwykle pobo偶nej matki, religijnej

jednak w spos贸b bardziej chyba 艣wiat艂y ni偶 ma-

musia. A to dlatego, 偶e pewien wybitny zakonnik,

o kt贸rym nie powiem nic, co pozwoli艂oby Donza-

cowi ustali膰 jego to偶samo艣膰, co roku sp臋dza艂 let-

nie miesi膮ce w Soulac-sur-Mer, gdzie mieszka艂a

rodzina Marii. By艂 kierownikiem duchowym za-

r贸wno matki, jak c贸rki. Maria w艂asnowolnie zo-

sta艂a jego sekretark膮 i czym艣 jeszcze wi臋cej: ulu-

bion膮 uczennic膮. Jemu zawdzi臋cza swoje zainte-

resowania intelektualne, kultur臋, tak zaskakuj膮c膮

u dziewczyny z prowincji, ale r贸wnie偶, zdaniem

Balege'a, ca艂kowite w tym okresie 偶ycia oddanie-

w jej mniemaniu Ko艣cio艂owi, a w .rzeczywisto艣ci

cz艂owiekowi.

Nie mam oczywi艣cie 偶adnych podstaw, aby wie-

rzy膰 temu, co mo偶e zniekszta艂caj膮c przekaza艂 mi

Szymon z gadaniny Balege'a. Do艣膰 偶e wyczu艂em,

112

i偶 贸w tragiczny odp艂yw wiary, raptowny odp艂yw

z duszy, kt贸r膮 ca艂kowicie wype艂nia艂a, musia艂 by膰

w wypadku Marii zwi膮zany z odkryciem (ilu偶 m艂o-

dych katolik贸w to prze偶y艂o!), 偶e 艣wi臋ty, kt贸remu

w swym mniemaniu zaufali, w rzeczywisto艣ci sam

by艂 r贸wnie偶 tylko biedn膮 istot膮 z cia艂a i krwi,

podobn膮 do innych, gorsz膮 od innych przez t臋

mask臋 na twarzy, na kt贸r膮 by艂 skazany i nie

m贸g艂 jej zerwa膰. Odwr贸ceni od Boga przez tego,

kto ich nawraca艂... Tak, zna艂em niejeden taki przy-

padek. Ale zaczynam puszcza膰 sobie wodze. Ima-

ginuj臋 tutaj to, co tylko podejrzewam. C贸偶 ja

wiem pewnego z ca艂ej tej historii? Ze po skandalu

ojcowskiego samob贸jstwa Maria musia艂a wyco-

fa膰 si臋 z pewnych stanowisk, zajmowanych w or-

ganizacjach m艂odzie偶owych, kt贸rym patronowa艂

zakonnik, i 偶e prze偶y艂a to bole艣nie; 偶e przyjaciel,

kt贸ry r贸wnie偶 by艂 penitentem ojca X i jego fana-

tycznym wielbicielem, umie艣ci艂 j膮 u Barda i po-

r贸偶ni艂 si臋 z ojcem X z jej powodu. Jak to napraw-

d臋 by艂o, Balege nie mo偶e wiedzie膰 nic pewnego.

Cho膰by mi臋dzy tymi dwoma pi臋膰dziesi臋cioletnimi

m臋偶czyznami, z kt贸rych jeden ca艂kowicie ulega艂

drugiemu, nie zdarzy艂o si臋 nic ponad to, co wy-

bucha mi臋dzy dwoma ch艂opakami w barze czy

na ulicy z powodu dziewczyny, wyobra偶am sobie,

偶e nie trzeba nic wi臋cej sobie wyobra偶a膰, aby zro-

zumie膰 obecn膮 areligijno艣膰 Marii, r贸wnocze艣nie

za艣, jak dalece, w oparciu o w艂asne do艣wiadcze-

nia, pojmuje ona m贸j dramat osobisty...

- I Szymon, i ja - powiedzia艂em - jeste艣my

tak samo jak ona ofiarami faktu, 偶e s艂owo Syna

Cz艂owieczego, Syna Bo偶ego, nie mo偶e nam by膰

przekazane inaczej ni偶 przez grzesznik贸w. Ale nie

tylko Jego s艂owo. On si臋 z nimi uto偶samia. To

jest przyczyn膮 owych niepowodze艅, kt贸re trwa-

j膮 od dw贸ch tysi臋cy lat.

8 - M艂odzieniec z dawnych lat

113

- Pan, panie Alain, ocali艂 swoj膮 wiar臋.

- A Szymon? Wi臋c Szymon s膮dzi, 偶e j膮 stra-

ci艂?

Nie odpowiedzia艂, na chwil臋 przes艂oni艂 twarz

swymi obiema potwornymi d艂o艅mi. Westchn膮艂:

- Co to znaczy wierzy膰? Co znaczy wiar臋 utra-

ci膰? My艣la艂em, 偶e j膮 straci艂em. Pan Duport za

po艣rednictwem jednego ze swoich przyjaci贸艂, pro-

fesora Sorbony, kaza艂 mi zrobi膰 zestawienie wszy-

stkich dowod贸w, dla kt贸rych istnienie Boga jest

niemo偶liwo艣ci膮. Prosz臋 si臋 nie 艣mia膰: nic si臋 pan

nie orientuje w naukach wsp贸艂czesnych, panie

Alain, ani ja r贸wnie偶...

- Lecz dla nas dw贸ch istnieje inna niemo偶li-

wo艣膰: 偶eby w pewnym danym momencie nie zja-

wi艂 si臋 kto艣, kto wypowiedzia艂 pewne s艂owa...

- Komu si臋 pewne s艂owa przypisuje.

- Tak, i pewne gesty.

- My nale偶ymy ju偶 do ostatnich, kt贸rzy przy-

wi膮zuj膮 do tego wag臋. Pan nigdy nie wychyn膮艂

ze swojej nory, panie Alain. Gdyby pan wiedzia艂,

jak dalece w Pary偶u to wszystko przesta艂o ju偶

istnie膰, jak dalece jest to ju偶 sprawa przebrzmia-

艂a...

- Ale my dwaj wiemy, 偶e to istnieje...

- Co pan ma na my艣li m贸wi膮c ,,to"? To, co pa-

nu wpajali od wczesnego dzieci艅stwa, a mnie pa-

kowali do g艂owy, odk膮d wst膮pi艂em do semina-

rium?

- Nie, Szymonie: to, co, przeciwnie, ostaje si臋

pomimo owych formu艂, owych mechanicznych fra-

zes贸w, tresury, i co nie podlega automatowi, jaki

jest w nas... Ale Szymon mnie rozumie. Tylko

jeden Szymon mo偶e mnie zrozumie膰!

Zapyta艂 艣ciszonym g艂osem, z Ramowanym na-

pi臋ciem: - Co sprawia, 偶e pan w to wierzy?

114

Po c贸偶 jednak przedk艂ada膰 Donzacowi rozmow臋

uporz膮dkowan膮 i wycieniowan膮, w kt贸rej zreszt膮

wszystko, co istotne, pochodzi od niego? Chcia艂-

bym odgraniczy膰, wyodr臋bni膰 z kontekstu to, co

mia艂o wag臋 podczas spotkania z tamtego wieczo-

ru i mo偶e odmieni艂o moje 偶ycie, co sprawi艂o, 偶e

to 偶ycie na zawsze sta艂o si臋 ju偶 r贸偶ne od tego,

jakim by艂oby, gdyby 贸w upi贸r, Szymon, na nowo

si臋 w nim nie pojawi艂... albo raczej nie! Nale偶a艂o-

by napisa膰: co nie dozwoli艂o, by moje 偶ycie prze-

obrazi艂o si臋 w chwili, kiedy Maria mia艂a zmieni膰

jego bieg, co艣, co sprawi艂o, 偶e strumyk landyjski

wr贸ci艂 w swoje koryto, mi臋dzy olchy podobne do

nieprzedajnych stra偶nik贸w... Jestem pewien, ze

tego w艂a艣nie wieczoru, nie p贸藕niej, za spraw膮

Szymona sta艂em si臋 zdolny traktowa膰 moj膮 matk臋

jak wroga, bo wtedy, w ma艂ym saloniku przy uli-

cy de Cheverus, Szymon otworzy艂 mi oczy: a ju偶

nigdy nie przekroczy艂 jego progu, poniewa偶 mat-

ka nazajutrz wr贸ci艂a z Maltaverne po nabyciu

Tolose.

Odt膮d co czwartek oko艂o czwartej chodzi艂em

do Barda, gdzie Szymon na mnie czeka艂. Maria

w niewoli klient贸w u艣miecha艂a si臋 do mnie z da-

leka. Wychodzili艣my obydwaj z Szymonem, Za-

biera艂em go do Prevosta. Nie siada艂em naprzeciw-

ko, 偶eby nie widzie膰, jak macza posmarowany ma-

s艂em rogalik w czekoladzie. Z Mari膮 spotykali艣my

si臋 po zamkni臋ciu ksi臋garni, ju偶 nie w jej ulubio-

nej kawiarni na rogu ulicy Esprit-des-Lois (od

kiedy moja matka wr贸ci艂a, stali艣my si臋 ostro偶ni),

ale w lodowatym salonie przy ulicy 1'膯glise Saint-

-Seurin.

Najpierw jednak trzeba, by Donzac wiedzia艂, co

wyzna艂 mi Szymon w 贸w wiecz贸r, gdy przyszed艂

115

na ulic臋 de Cheverus. Tajemnic臋 t臋 jemu powie-

rzy艂 brat, Prudenty, opowiedzia艂 j膮 podczas swo-

ich jedynych odwiedzin w Talence. Moja matka

wcale nie by艂a tak bardzo, jak s膮dzi艂em, prze-

艣wiadczona o mojej uleg艂o艣ci i o w艂asnym ostate-

cznym zwyci臋stwie. W wieku dwudziestu jeden

lat mog艂em sta膰 si臋 艂upem pierwszego spotkanego

cz艂owieka, pierwszej spotkanej kobiety. Niebez-

piecze艅stwo kry艂o si臋 w tym, 偶e kto艣, zwabiony

moim maj膮tkiem, m贸g艂 zagi膮膰 na mnie parol. M贸j

wrogi stosunek do ma艂偶e艅stwa bynajmniej jej nie

uspokaja艂, bo dobrze rozumia艂a, 偶e ma艂偶e艅stwo

stanowi艂o dla mnie jedyn膮 pewn膮 obron臋 przed

Weszk膮. Niebezpieczne lata w mniemaniu mamu-

si, to by艂y moje studenckie lata w Bordeaux. Wie-

dzia艂a, 偶e nie by艂bym zdobycz膮 艂atw膮. Zna艂a si艂臋

bezw艂adno艣ci, jak膮 przeciwstawia艂em wszelkim

pr贸bom usidlenia. Ale starczy膰 mog艂o jedno spot-

kanie, aby zbudzi艂 si臋 we mnie m臋偶czyzna podob-

ny do innych, gorszy od innych. Dop贸ki nie wr贸c臋

do Maltaverne, nie powr贸c臋 na zawsze, nie mo偶-

na by艂o m贸wi膰 o wygranej. Dopiero gdyby mnie

tam wreszcie sprowadzi艂a, gdybym zarzuci艂 tam

ju偶 kotwic臋, spe艂ni艂oby si臋 wszystko, co sobie

postanowi艂a.

Najwa偶niejsze, jak wyja艣ni艂a staremu Duberco-

wi (od niego to Prudenty dowiedzia艂 si臋 wszyst-

kiego, co przekaza艂 bratu), nie da膰 si臋 zaskoczy膰.

"Ju偶 nie trzymam go w r臋ku, powtarza艂a, czuj臋,

偶e mi si臋 wymyka." Je偶elibym postanowi艂 si臋

o偶eni膰, wed艂ug mamusi by艂oby najgorzej, gdybym

uczyni艂 wyb贸r odpowiedni, nie budz膮cy 偶adnych

zastrze偶e艅. Ale nawet wtedy potrafi艂aby wyna-

le藕膰 jakie艣 przeszkody nie do pokonania; zawsze

si臋 takie przeszkody znajd膮. Musia艂bym uzna膰 jej

veto jako bezapelacyjne. Mimo moich sukces贸w

w nauce, kt贸rymi si臋 pyszni艂a w dniu rozdania

116

nagr贸d, ocenia艂a mnie wed艂ug skali warto艣ci, przy-

j臋tej w jej 艣rodowisku, identycznej jak ojca Gran-

det. We Francji nic si臋 nie zmieni艂o od czas贸w

Balzaka. "Biedne stworzenie" - oto czym by艂em

dla matki, mimo wszystkiego, co przeczyta艂em.

Je艣libym si臋 zatem upiera艂, wycofa si臋 do swo-

ich posiad艂o艣ci w Noaillan i zostawi mnie same-

go z dwoma tysi膮cami hektar贸w na g艂owie. To

jeszcze nie najgorsze: abym nie mia艂 偶adnej od-

sieczy, uzyska艂a od Duberc贸w obietnic臋, 偶e wy-

prowadz膮 si臋 w 艣lad za ni膮 do Noaillan, tak 偶e

nie mia艂bym innego wyj艣cia jak podda膰 si臋, nie

mog膮c r贸wnocze艣nie obej艣膰 si臋 i bez matki, i bez

naszego rz膮dcy. By艂oby to dla mojego dobra, oca-

li艂aby mnie wbrew mojej woli. Jakbym j膮 s艂ysza艂:

"Nosi艂am ci臋 w moim 艂onie i b臋d臋 ci臋 nosi膰 do

ko艅ca 偶ycia".

Szymon pocz膮tkowo m贸wi艂 tonem oboj臋tnym

i jakby z obowi膮zku: "Powinien pan wiedzie膰, pa-

nie Alain..." Ale nagromadzona w nim od wczes-

nego dzieci艅stwa uraza do "pani" j臋艂a powoli

przebija膰 z ka偶dego s艂owa. A je艣li chodzi o moje

uczucia... Mamusia wcale nie musia艂a tu by膰, 偶e-

by wprowadzi膰 mnie w rodzaj os艂upienia. Trzy-

ma艂a mnie w r臋ku, mia艂a racj臋, b臋d膮c o tym prze-

konana. Wzdycha艂em: "Nie ma na to 偶adnego le-

karstwa".

- Ale偶 jest, panie Alain, jest lekarstwo. To

Maria wpad艂a na pomys艂. Ona pana wyswobodzi,

byle si臋 pan zgodzi艂.

Upar艂 si臋, nie chcia艂 mi nic wi臋cej powiedzie膰.

To do niej, nie do niego nale偶a艂o wy艂o偶enie mi

planu, jaki wymy艣li艂a. Raptem, po chwili milcze-

nia, powiedzia艂 z nag艂膮 pasj膮, jakby p贸艂przytom-

ny: - Co do mnie, przysi臋gam, panie Alain, jak-

117

by si臋 pan kiedy znalaz艂 bez rz膮dcy, bez nikogo,

no c贸偶, dobrze pan wie, 偶e znam granice tak sa-

mo jak m贸j ojciec. Niech pan tylko da znak, ja

zaraz przylec臋. O, tylko niech pan nie my艣li, 偶e

wszystko rzuc臋 dla pana. Nie, ale zrezygnuj臋

z piek艂a, jakim jest dla mnie 偶ycie w Talence,

偶eby znowu by膰 w Maltaverne,..

- A Maltaverne to ja.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋, wsta艂.

- Do czwartku, w ksi臋garni.

S艂ucha艂em, jak cichn膮 kroki Szymona na scho-

dach, potem jak zamykaj膮 si臋 ci臋偶kie drzwi. Ot-

rz膮sa艂em si臋 z os艂upienia, kt贸re by艂o na wp贸艂

odegrane, czy raczej jakie okazywa艂em zawsze,

kiedy mamusia pojawia艂a si臋 na scenie. Ale te-

go wieczoru, gdy znalaz艂em si臋 sam, ow艂adn臋艂a

mn膮 zimna w艣ciek艂o艣膰 nie tylko na ni膮, ale i na

Mari臋, 偶e pozwala艂a sobie na robienie jakowych艣

plan贸w: w艣ciek艂o艣膰 cz艂owieka, kt贸ry uchodzi za

najs艂abszego i budzi w kobietach lito艣膰, podczas

gdy wewn臋trznie przepe艂niony jest si艂膮 bez gra-

nic. ,,Jeszcze zobacz膮! Zobacz膮!" Co one mia艂y

zobaczy膰? Najwa偶niejsze - zachowa膰 zimn膮

krew. Jednej radosnej rzeczy dowiedzia艂em si臋

tego wieczoru: 偶e Szymon wszystko rzuci na mo-

je pierwsze wezwanie. "Aby uciec z piek艂a", po-

wiedzia艂. Mo偶liwe... Lecz nie zrobi艂by tego dla ni-

kogo innego. Co by si臋 nie zdarzy艂o, nie b臋d臋

sam.

Rozdzia艂 VII

Matka moja wr贸ci艂a z Maltaverne na trzeci dzie艅,

jeszcze rozogniona batali膮, jak膮 stoczy艂a, 偶eby

naby膰 Tolose; sto hektar贸w sosen i stuletnich d臋-

118

b贸w, o pi臋膰 kilometr贸w od miasteczka. Numa Se-

ris uzna艂 cen臋 za zbyt wyg贸rowan膮. Ona nato-

miast przekonana by艂a, 偶e jest to znakomita lokata.

Po obiedzie zasiedli艣my przy jej ulubionym ko-

minku w ma艂ym saloniku. Zapyta艂em roztargnio-

nym tonem, jaki przybieram, gdy w gr臋 wchodz膮

kwestie tego rodzaju, sk膮d si臋 wzi臋艂y pieni膮dze,

kt贸re jej pozwoli艂y na kupno Tolose.

- Och, si臋gn臋艂am do rezerw, zawsze je po-

siadam.

- No tak: z kopalniak贸w i tegorocznego zbio-

ru 偶ywicy. Nie licz膮c wyr臋bu sosen w Brousse...

Spojrza艂a na mnie. Mia艂em oboj臋tny wyraz

twarzy, dobrze jej znany, co j膮 zapewne uspo-

koi艂o.

- Najwa偶niejsze jest - powiedzia艂a - mie膰

pieni膮dze, a nie wiedzie膰, sk膮d pochodz膮...

- Dla mnie to jest wa偶ne. Je偶eli zap艂aci艂a艣 za

Tolose ze swoich dochod贸w osobistych z Noaillan,

Tolose nale偶y do ciebie. Je偶eli za艣 z dochod贸w

Maltaverne...

"Krew jej uderzy艂a."

- Co tobie chodzi po g艂owie? Nasze interesy

s膮 przecie偶 wsp贸lne, dobrze o tym wiesz.

- Ale nie s膮 wsp贸lne z interesami pa艅stwa.

Przyznaj, 偶e by艂oby niemi艂o, gdyby kiedy艣 przy-

sz艂o p艂aci膰 podatek spadkowy z Tolose, kt贸ra

w rzeczywisto艣ci nale偶y do mnie. A poza tym

nasze interesy nie zawsze b臋d膮 po艂膮czone: nie

艣lubowa艂em celibatu.

Nie kwapi艂em si臋 przerywa膰 milczenia, jakie

po tym zapad艂o. Trwa艂o d艂ugo, tak mi si臋 przy-

najmniej zdaje. Wreszcie mamusia powiedzia艂a

p贸艂g艂osem: - Kto艣 ci臋 chyba buntuje. Kto ciebie

buntuje?

Zrobi艂em najbardziej zdumion膮 min臋, na jak膮

119

si臋 mog艂em zdoby膰. Przypomnia艂em mamusi, 偶e

sko艅czy艂em w艂a艣nie dwadzie艣cia jeden lat, i nie

potrzebuj臋 niczyjej pomocy, aby si臋 nad pewnymi

sprawami zastanawia膰. Tutaj ju偶 wybuchn臋艂a, za-

rzuci艂a mi niewdzi臋czno艣膰: zarz膮dza艂a naszym ma-

j膮tkiem ostro偶nie i wyj膮tkowo szcz臋艣liwie, co

wsz臋dzie stawiano za wz贸r, powi臋kszy艂a go w spo-

s贸b niewiarygodny; je偶eli sobie 偶ycz臋, mo偶e

wycofa膰 si臋 do Noai艂艂an i nie b臋dzie si臋 do nicze-

go miesza艂a. Zachowa艂em ch艂贸d s艂uchaj膮c tej gro藕-

by. Pokiwa艂em g艂ow膮 i nawet si臋 u艣miechn膮艂em.

Mamusia wysz艂a z saloniku, przesz艂a do swojego

pokoju i zamkn臋艂a si臋 na zasuw臋, zgodnie z nie-

zmiennym rytua艂em, kt贸rego przebieg postanowi-

艂em tego wieczoru prze艂ama膰: nie p贸jd臋, jak

zwykle, stuka膰 do jej drzwi i b艂aga膰: "Mamusiu,

otw贸rz."

Dorzuci艂em polano do ognia i siedzia艂em bez

ruchu, w stanie spokojnej desperacji, b臋d膮cej

przeciwie艅stwem pokoju, jaki daje B贸g i jakiego

istnienie ju偶 w pewnych momentach 偶ycia prze-

czuwa艂em. Lecz co dnia stawa艂 mi si臋 dalszy; albo

raczej "dobra tego 艣wiata" otacza艂y mnie coraz

grubsz膮 pow艂ok膮, a ja zmienia艂em si臋 w nieub艂a-

ganego s臋dziego mojej matki, cho膰 przecie偶 oboje

byli艣my zaanga偶owani w t臋 rozgrywk臋 o posia-

danie ziemi, kt贸ra nale偶y do wszystkich i do. ni-

kogo, i kt贸ra nas posi膮dzie.

Tym razem ju偶 nie wygra. Mamusia ju偶 nigdy

nie wygra. Mo偶e to przeczuwa艂a. Pami臋tam jej

okrzyk; - Kto艣 ciebie buntuje! - Zaledwie tu

zjecha艂a, musia艂a wida膰, jak czyni艂a zawsze, py-

ta膰 Ludwika Larpe i jego 偶on臋 o moje zachowanie.

Kolacja zam贸wiona dla jakiej艣 pani, a potem,

w godzin臋 p贸藕niej, przez sam膮 t臋 pani膮 odwo艂ana

telefonicznie - to a偶 nadto, aby mamusi臋 zbul-

wersowa膰. Po chwili to si臋 zreszt膮 potwierdzi艂o.

120

Us艂ysza艂em odg艂os zasuwy i drzwi si臋 otworzy艂y.

Nie czeka艂a, a偶 przyjd臋 j膮 przeprosi膰, robi艂a

pierwszy krok. Usiad艂a znowu na zwyk艂ym miej-

scu na -przeciw mnie, jak gdyby nic mi臋dzy nami

nie zasz艂o.

- Zastanowi艂am si臋, Alain. To prawda, 偶e za-

pominam, ile ty masz lat, i wci膮偶 ci臋 traktuj臋 jak

ma艂ego ch艂opca, kt贸rym ju偶 nie jeste艣. Przejmo-

wa艂am na siebie wszystkie ci臋偶ary, ciebie w nic

nie w艂膮czaj膮c. Ty艣 tego chcia艂. Ale c贸偶 za szcz臋艣-

cie, je偶eli wreszcie zechcesz zainteresowa膰 si臋

tym, co b臋dzie twoim obowi膮zkiem stanu. Nie

zawsze b臋d臋 przy tobie.

Umilk艂a s膮dz膮c, 偶e wstan臋, by j膮 uca艂owa膰, ale

siedzia艂em nieruchomy i milcz膮cy. W贸wczas przy-

pomnia艂a mi, 偶e do 艣mierci Laurentego nie zaku-

pi艂a ani jednego hektara, ani te偶 nie dokona艂a

najmniejszej lokaty inaczej ni偶 jako nasza prawna

opiekunka i w imieniu nas obydwu. Odk膮d Lauren-

tego nie ma, do nabycia Tolose, chodzi艂o jedynie

o drobne skrawki ziemi, zupe艂nie bez znaczenia.

W wypadku Tolose trzeba by艂o dzia艂a膰 szybko,

poniewa偶 sprzedawca grozi艂, 偶e si臋 cofnie. Mu-

sia艂a podpisa膰 akt i tego偶 samego dnia przela膰

pieni膮dze, przyznaje jednak, 偶e pope艂ni艂a b艂膮d

dzia艂aj膮c tak po艣piesznie. Zrobi, co nale偶y, i zwr贸-

ci z w艂asnych posiad艂o艣ci do kasy Maltaverne sum臋

zap艂acon膮 za Tolose.

- A gdyby艣 si臋 偶eni艂, Tolose b臋dzie moim pre-

zentem osobistym. Ale kt贸偶 si臋 偶eni w wieku

dwudziestu jeden lat?

- Bo to jest wiek s艂u偶by wojskowej. To r贸w-

nie偶 zostaje mi oszcz臋dzone: wymigam si臋 od

wszystkiego. Mo偶e nie od ma艂偶e艅stwa.

- Mam nadziej臋, 偶e nie.

Ani jednym s艂owem czy gestem nie okaza艂em,

偶e si臋 zgadzam; nasze milczenie zrobi艂o si臋 nie

121

do zniesienia. Wstali艣my i powiedzieli艣my sobie

dobranoc.

Jeszcze nie wybi艂a dziesi膮ta. Przysz艂o mi na

my艣l, 偶e oboje, ka偶de w swoim pokoju, b臋dziemy

mieli g艂ow臋 zaj臋t膮 t膮 sam膮 istot膮; dla mamusi

by艂a to nieznana kreatura, kt贸r膮 zaprosi艂em wie-

czorem, podczas jej nieobecno艣ci, i kt贸ra zmie-

ni艂a mnie do tego stopnia, 偶e za偶膮da艂em oto roz-

licze艅 w zwi膮zku z Tolose; ale dla mnie ta ko-

bieta r贸wnie偶 by艂a nieznana, chocia偶 przez par臋

chwil trzyma艂em j膮 w ramionach, cho膰 s膮dzi艂em,

偶e mnie kocha: ok艂ama艂a mnie, wiedzia艂a, 偶e

o tym wiem, i nie podj臋艂a dot膮d 偶adnej pr贸by, by

si臋 dowiedzie膰, co si臋 we mnie dzieje...

Od spotkania z Szymonem nie by艂em jeszcze

w ksi臋garni: ju偶 ca艂e trzy dni! Maria musia艂a

dojrze膰 w tym znak jej pot臋pienia i nie usi艂owa艂a

walczy膰. Dziki go艂膮b, kt贸rego oswoi艂a, przestra-

szy艂 si臋, odlecia艂; postara si臋 o mnie zapomnie膰.

O tak膮 reakcj臋 j膮 pos膮dza艂em. A potem przypom-

nia艂em sobie, co Szymon m贸wi艂 o planie Marii,

偶ebym nie by艂 skazany na po艣lubienie Weszki.

O planie Marii, u艂o偶onym przez Mari臋.

Postanowi艂em milcze膰 jak gr贸b do czwartku, dnia

um贸wionego spotkania z Szymonem. Ale naza-

jutrz wracaj膮c z Uniwersytetu ju偶 nie mog艂em

wytrzyma膰. Pr贸bowa艂em si臋 oprze膰. Wst膮pi艂em,

jak niemal co dzie艅, do katedry, kt贸ra znajduje

si臋 na mojej drodze; jest nawet kr贸cej, gdy si臋

przez ni膮 przejdzie. Zwykle zatrzymywa艂em si臋

d艂u偶ej. Nigdzie indziej na 艣wiecie nie czu艂em si臋

tak jak tutaj, bezpieczny od ludzi i jakby spowity

ow膮 mi艂o艣ci膮 bezbrze偶n膮, od kt贸rej by艂em odci臋ty

na wieki, ja, bogaty m艂odzieniec, kt贸ry "odszed艂

122

r

zasmucony, posiada艂 bowiem bardzo du偶y maj膮-

tek".

Tym razem nie przebywa艂em tam d艂ugo. Posze-

d艂em ulic膮 Sainte-Catherine do Galeries Bordelai-

ses. Jeszcze nie przest膮pi艂em progu ksi臋garni, gdy

Maria mnie zobaczy艂a; od pierwszego wejrzenia

spostrzeg艂em, 偶e cierpia艂a. Cierpienie j膮 postarza艂o.

To ju偶 nie by艂a m艂oda dziewczyna, ani te偶 m艂oda

kobieta: istota, kt贸ra cierpia艂a od lat, ale teraz cier-

pia艂a przeze mnie. Dobrze znam, i Donzac rcrwnie偶,

t臋 cech臋 mojej natury, nie wiem, czy bardzo oso-

bliw膮, czy wsp贸ln膮 wielu ludziom, 偶e gdy mi na

kim艣 zale偶y, pragn臋 jego cierpienia po to, aby

siebie upewni膰. Natychmiast odczu艂em wielki spo-

k贸j, jeszcze nim zamienili艣my cho膰 s艂owo. Tylko

. ukradkiem u艣cisn臋li艣my sobie d艂onie. Powiedzia-

艂em jej, 偶eby przysz艂a do Prevosta, jak tylko

b臋dzie wolna, i do tego momentu zabija艂em czas

wa艂臋saj膮c si臋 niby bezpa艅ski pies po kr臋tych

uliczkach zamar艂ych dzielnic Saint-Michel i Sainte"

Croix. P贸藕niej czeka艂em u Prevosta nad fili偶ank膮

czekolady, oddaj膮c si臋 bez reszty zwierz臋cej ra-

do艣ci wypoczynku. Nareszcie wesz艂a. ,,Ur贸偶owa艂a

sobie policzki", jakby powiedzia艂a moja matka

g艂osem pot臋pienia.

- Nie przysz艂am si臋 broni膰. Uwierzy pan,

w co zechce... Byle nie w to, 偶e powodowa艂am si臋

niskimi pobudkami. Wiedzia艂am, 偶e je艣li pan zo-

baczy si臋 z Szymonem Duberc beze mnie, nasza

sprawa si臋 sko艅czy, nim si臋 rozpocz臋艂a...

-Ja r贸wnie偶, Mario, ok艂ama艂em pani膮. Oszu-

kiwali艣my si臋 wzajemnie, aby si臋 nie utraci膰.

- Nie traci si臋 tego, co si臋 posiada艂o. Nie,

Alain, ja ci臋 nie straci艂am.

Nie straci艂a mnie, lecz chcia艂a mnie ocali膰. Uwa-

偶a艂a, 偶e jestem w 艣miertelnym niebezpiecze艅stwie,

je偶eli dla m臋偶czyzny 艣mierci膮 jest zwi膮zanie si臋

123

wbrew woli z kobiet膮, kt贸ra budzi w nim odraz臋

w takim stopniu, jak Weszka budzi艂a we mnie.

Moja matka wiedzia艂a, 偶e czas pracuje na jej ko-

rzy艣膰, 偶e ka偶dy wygrany rok zbli偶a j膮 do spe艂nie-

nia marze艅, kt贸re pie艣ci艂a w ka偶dej minucie swego

偶ycia.

- Nale偶y j膮 ubiec, skoro na szcz臋艣cie wiemy,

od kt贸rej strony b臋dzie atakowa膰... Najpierw jed-

nak, Alain, poniewa偶 wszystko zale偶y od pana,

musi si臋 pan sam zorientowa膰, czy jest z nami,

kt贸rzy chcemy go wyzwoli膰. Szymon Duberc za-

pewnia, 偶e pan si臋 zdecydowa艂. Mo偶e by艂o tak

w wiecz贸r waszego spotkania, a dzi艣 jest ju偶 tro-

ch臋 inaczej?

Stara艂a si臋 pochwyci膰 m贸j wzrok, ale 偶e sie-

dzieli艣my obok siebie, 艂atwo mi si臋 by艂o uchyli膰.

Powiedzia艂em, 偶e jestem zdecydowany na wszyst-

ko i na nic, ze nigdy nie wr贸c臋 do jarzma, z kt贸-

rego duchowo ju偶 si臋 wyzwoli艂em, ale do mnie

musi nale偶e膰 ocena 艣rodk贸w, jakie mi zostan膮

przedstawione.

Nie bardzo wiem, jak si臋 sta艂o, 偶e od tej chwili

nasza rozmowa toczy艂a si臋 g艂贸wnie wok贸艂 Szymona

Duberc. Opowiada艂a mi o nim swobodnie i, mam

wra偶enie, bez ukrytych my艣li, to za艣, co powie-

dzia艂a, nada艂o nowy sens propozycji, z jak膮 wy-

st膮pi艂 Szymon: 偶e wszystko rzuci nie po to, 偶eby

p贸j艣膰 za mn膮, "ale uciec z piek艂a Talence". Biedny

Szymon. Piek艂o nosi艂 w sobie. W Pary偶u by艂 o krok

od samob贸jstwa. Tak by艂o zawsze, powstrzymy-

wa艂a go jedynie resztka wiary, kt贸ra w nim prze-

trwa艂a i uchroni艂a go tak偶e od wszelkich zakus贸w

jego nowych pan贸w, chc膮cych si臋 nim pos艂u偶y膰.

Pr贸bowali go nam贸wi膰, by napisa艂 wyznania wiej-

skiego ch艂opaka, sprowadzonego z w艂a艣ciwej sobie

drogi przez bogat膮 dewotk臋. Plan ksi膮偶ki mia艂 by膰

mu dostarczony, jemu pozosta艂oby tylko co艣 w ro-

124

dzaju wype艂niania szufladek. Szymon si臋 zbunto-

wa艂, nie nalegano, a poniewa偶 w sekretariacie

pracowa艂 ku og贸lnemu zadowoleniu, tolerowano

go... Nagle wybuchn膮艂em:

- A wi臋c 偶eby m贸wi膰 o Szymonie, czeka艂em

na pani膮 przesz艂o dwie godziny dzisiaj po po艂ud-

niu, mordowa艂em si臋 w labiryncie tych ponurych

ulic...

- Tak, prawda, m贸wi臋 panu o nim, bo nie mam

odwagi m贸wi膰 o nas, poniewa偶 wiem, 偶e pan b臋-

dzie my艣la艂... Ale jak偶e by pan m贸g艂 to my艣le膰?

Przecie偶 pan wie, czyj膮 jestem c贸rk膮, o ile lat

jestem od pana starsza, jak je prze偶y艂am, albo

raczej co ze mnie zrobiono w ci膮gu tych w艂a艣nie

lat... Co starzy m臋偶czy藕ni ze mnie zrobili. Ochr

jaka ja by艂am w pa艅skim wieku, Alain, jaka ja

by艂am...

Nie, teraz na pewno nie gra艂a, bo je偶eli - c贸偶

to za komediantka! Potworne musia艂o by膰 dla niej

moje milczenie. Milcza艂em nie przez brak wra偶li-

wo艣ci, ale dlatego, 偶e moje s艂owa dobrze wycho-

wanego ch艂opca, jedyne, jakie mi przychodzi艂y do

g艂owy, by艂yby gorsze ni偶 obelgi.

Musz臋 by膰 pewien, powiedzia艂a Maria, 偶e nie

w艂膮cza si臋 w te konszachty dla jakich艣 w艂asnych

korzy艣ci, poza mo偶e przyjemno艣ci膮 w rodzaju tej,

jak膮 nam sprawia uwolnienie muchy, zanim j膮

paj膮k poch艂onie. I w ko艅cu przedstawi艂a mi sw贸j

plan wojenny: podczas najbli偶szego pobytu mojej

matki w Malteverne zawiadomi臋 j膮 listownie, 偶e

zar臋czy艂em si臋 z ,,ksi臋gark膮 od Barda". Maria

godzi艂a si臋, bym si臋 ni膮 pos艂u偶y艂, a istotnie na-

le偶a艂a do • rodzaju kobiet, jakie w mojej matce

mog艂yby budzi膰 najwi臋ksz膮 zgroz臋: jej 艣rodo-

wisko, wiek, wszystko, co mamusia bardzo szybko

wykry艂aby o rodzinie i przesz艂o艣ci Marii - to a偶

nadto, by mi postawi艂a kategoryczne ultimatum;

125

poniewa偶 za艣 ja bym si臋 opar艂, wycofa艂aby si臋

do swojego Noaillan i zabra艂a ze sob膮 Duberc贸w.

W tym miejscu przerwa艂em Marii; uwa偶a艂em za

niewiarygodne, by Dubercowie oderwali si臋 od

Malt臋 verne: byli z Malteverne zro艣ni臋ci jak ostry-

ga ze swoj膮 muszl膮. Zdaniem Marii z tej strony

nie nale偶a艂o si臋 niczego obawia膰, stary Duberc

wiedzia艂, 偶e chodzi tylko o podst臋p maj膮cy mnie

uchroni膰 od side艂 niecnej kobiety miejskiej. On

r贸wnie偶, jak "wielmo偶na pani", marzy艂 o przy-

sz艂ym panowaniu nad w艂o艣ciami Numy Serisa,

i we w艂asnym poj臋ciu by艂 nie do zast膮pienia. Nie

mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e ju偶 w pierwszym tygodniu

wezwa艂bym go 偶 powrotem.

Po chwili milczenia zapyta艂em:

•- Czy pani s膮dzi, 偶e ona temu nie poradzi?

Nie zna pani mojej matki.

- Znam pana, Alain. Jej si艂a polega na pa艅-

skiej s艂abo艣ci. Pan jest w艂a艣cicielem wszystkiego.

Pan ma wszystko w r臋ku, ale ona ma pana.

Nie oponowa艂em. Maria wsta艂a i wysz艂a sama.

Lepiej, 偶eby nas nie widywano razem. Ustalili艣my,

偶e znowu we czwartek spotkamy si臋 z Szymonem

w ksi臋garni,

Mimo 偶e nie sp贸藕ni艂em si臋 na kolacj臋, mamusia

na pode艣cie wypatrywa艂a mojego powrotu. Zo-

baczy艂em jej du偶膮 blad膮 twarz wychylon膮 przez

por臋cz: ,,No, jeste艣!" Ju偶 si臋 nigdzie nie oddali,

b臋dzie mnie wci膮偶 mia艂a na oku, oto na czym ma

polega膰 jej pierwsza obrona. Sk膮din膮d nie wy-

obra偶a艂em sobie, 偶eby plan Marii da艂 si臋 urzeczy-

wistni膰 inaczej ni偶 w czasie pobytu mamusi

w Maltaverne. O moich zar臋czynach powinna do-

wiedzie膰 si臋 listownie. Na powiedzenie jej tego

prosto w oczy nigdy bym si臋 nie zdoby艂. A gdy-

126

bym si臋 nawet zdoby艂, ryzykowa艂bym, 偶e mnie od

razu przejrzy. Ilekro膰 pr贸bowa艂em j膮 ok艂ama膰,

zawsze mnis natychmiast zawstydza艂a.

Przez ca艂膮 t臋 zim臋, chocia偶 nikomu nie kaza艂a

mnie 艣ledzi膰, nie ucieka艂a si臋 do 偶adnego szpie-

gowania, wiedzia艂a, 偶e co czwartek wracam z ta-

jemnej schadzki z nieznanymi jej wrogami. W wie-

czory, kiedy Maria czeka艂a za drzwiami od ulicy

L'Eglise-Saint-Seurin i wpuszcza艂a mnie do lodo-

watego salonu, po powrocie do domu, kiedy bez

wzgl臋du na p贸藕n膮 godzin臋 wchodzi艂em do matki

na rytualny i obowi膮zkowy poca艂unek, nic nie

pomaga艂o, 偶e przystawa艂em najpierw przy umy-

walni dla s艂u偶by, my艂em sobie twarz i r臋ce; matka

przytula艂a mnie do siebie, sprawdza艂a, czy po-

czuje obcy zapach. Co nie znaczy, by kiedykol-

wiek o tym ze mn膮 m贸wi艂a. Wiedzia艂em, 偶e wie.

Byli艣my wzajem potwornie dla siebie przejrzy艣ci.

Zreszt膮 tej zimy mia艂a niezbity dow贸d, 偶e j膮

oszukuj臋. Chocia偶 nie cierpi臋 ta艅czy膰, przyjmo-

wa艂em bez skrzywienia wszelkie zaproszenia i pra-

wie co wiecz贸r wychodzi艂em w smokingu lub we

fraku. Matka przed wyj艣ciem m贸wi艂a: "Wszystko

mi opowiesz..." i wypytywa艂a mnie po powrocie.

Chcia艂a dok艂adnie wiedzie膰, jak si臋 odby艂a za-

bawa, i bardzo szybko zorientowa艂a si臋, 偶e nie

wiem nic, bo albo wcale tam nie by艂em, albo

zaszed艂em jedynie na chwil臋; zreszt膮 bez trudu

uzyskiwa艂a potwierdzenie. Zawsze tylko si臋 po-

kazywa艂em na ta艅cach. I by艂 tez inny dow贸d: ju偶

nie widywa艂a, bym przyst臋powa艂 do komunii,

i stale urz膮dza艂em si臋 tak, 偶eby nie chodzi膰 na

te same msze co ona. Nawet w Bo偶e Narodzenie

zaprosi艂 mnie na wigili臋 pewien kolega ze wsi.

Ludwik Larpe oddawa艂 zawsze poczt臋 mamusi,

osobi艣cie j膮 sortowa艂a. Nigdy nie natrafi艂a na

偶aden podejrzany list. Nie wpad艂a ani na 艣lad

127

Marii, ani te偶 Szymona. Obecnie nie wychodzi-

li艣my ju偶 razem na miasto. Wyrzekli艣my si臋 spot-

ka艅 u Prevosta czy w ulubionej kawiarni Marii

na rogu ulicy Esprit-des-Lois. Widywali艣my si臋

albo w ksi臋garni, po jej zamkni臋ciu, w ,,klitce"

Marii, albo w salonie przy ulicy L'Eglise Saint-Se-

urin. Poniewa偶 nie by艂o mowy, aby Szymon

m贸g艂 przekroczy膰 pr贸g domu przy ulicy de Cheve-

rus, wi臋c ja, je艣li pogoda dopisywa艂a, odwiedza艂em

go niekiedy w Talence. Wynajmowa艂 tam pok贸j

z utrzymaniem u pewnej wdowy, w parterowym

domu, jakie mieszka艅cy Bordeaux zw膮 szopami.

D艂ugo nie m贸g艂 pogodzi膰 si臋 z my艣l膮, 偶e ma mnie

tam przyjmowa膰: niewiarogodny jest dystans, jaki

si臋 utrzymuje mi臋dzy klasami spo艂ecznymi za zgo-

d膮 biednych, a cz臋sto wbrew woli bogatych, kt贸-

rzy wstydz膮 si臋 swego bogactwa tak jak ja.

Pok贸j by艂 banalny, mahoniowe meble, okna wy-

chodzi艂y na ogr贸d proboszcza, dalej bieg艂a droga

do Bayonne. Wsz臋dzie czasopisma, ksi膮偶ki, nie

powie艣ci ani poezje, ale Pascal, Boutroux, auto-

biografia 艢wi臋tej Teresy, 艢wi臋ty Franciszek z Asy-

偶u Joergensena, tom 艣wi臋tego Jana od Krzy偶a...

Przy pierwszej bytno艣ci, gdy zdziwi艂em si臋 tymi

ksi膮偶kami, powiedzia艂: ,,Uzupe艂niam wykszta艂ce-

nie religijne, dzi臋ki panu", i natychmiast zmieni艂

temat. Wtedy zda艂em sobie spraw臋, 偶e dla niego

spe艂nienie marzenia: on i ja w Maltaverne, to

kwestia 偶ycia. Marzenie szale艅cze, a przecie偶 mo-

偶liwe do urzeczywistnienia.

Cho膰 z nas trojga on by艂 najbardziej niecier-

pliwy, nie uwa偶a艂 za s艂uszne nalega艅 Marii, 偶e-

by ju偶 zaraz przyst膮pi膰 do dzia艂ania i 偶ebym wy-

m贸g艂 na matce pozwolenie na samotny wyjazd do

Pary偶a albo do Nicei, sk膮d doni贸s艂bym jej o moich

zar臋czynach. Zdaniem Szymona by艂o ogromnie is-

totne, aby bomba wybuch艂a podczas pobytu matki

128

w Maltaverne, odleg艂ego od Noaillan o par臋 kilo-

metr贸w, tak, by demonstracyjna i natychmiasto-

wa przeprowadzka jej i Duberc贸w mog艂a nast膮pi膰

niezw艂ocznie. Nie b臋dziemy d艂ugo czekali; acz-

kolwiek matka postanowi艂a nie zostawia膰 mnie

ju偶 samego, musi przecie偶 pojecha膰 do Maltaverne

dla za艂atwienia spraw 偶ywicy i kopalniak贸w i dla

obliczenia sosen z r贸偶nych wyr臋b贸w.

Nie przewidzieli艣my, 偶e maj膮c Diona mo偶e wy-

je偶d偶a膰 o 艣wicie i tego偶 jeszcze wieczoru by膰

z powrotem w Bordeaux. Dwukrotnie nocowa艂a

w Maltaverne, ale tylko przez jedn膮 noc, wi臋c

trudno to nazywa膰 pobytem. Tak up艂yn膮艂 dwu-

dziesty drugi rok mojego 偶ycia, w ci膮gu kt贸rego

niepostrze偶enie i stopniowo Maria zmieni艂a dzie-

cko-anio艂a w istot臋 podobn膮 do innych m臋偶czyzn;

dziecko jednak istnia艂o nadal, i po chwilach ze-

spolenia wraca艂o znowu, wcale nie po to, 偶eby

Mari臋 przeklina膰: tuli艂o si臋 do niej, dawa艂o si臋

uko艂ysa膰.

W tym roku jedn膮 mia艂em pociech臋 - 偶e Szy-

mon otworzy艂 serce dla nadziei. Swe przysz艂e

偶ycie w Maltaverne widzia艂 jako ucieczk臋 w za-

cisze, gdzie on i ja, czy by艂bym tam obecny, czy

nie, b臋dziemy razem szukali, a偶 wreszcie znaj-

dziemy: tak, razem dokonamy odkrycia. Jakiego

odkrycia? M贸wi艂, 偶e otworzy艂em mu oczy na to,

co oczywiste, a mianowicie, 偶e niemal wszystko,

czego wrogowie Ko艣cio艂a nienawidz膮 w Ko艣ciele,

istotnie godne jest nienawi艣ci, i zawsze takie by艂o,

w ka偶dym momencie dziej贸w ludzkich, podobnie

jak faryzejska religia "pani". Zaciekle atakowa艂

formy, kt贸re podziwiali inni, jak chocia偶by Huys-

mans, zapami臋ta艂y wielbiciel 艣piewu gregoria艅-

skiego. A przecie偶 te zachwyty by艂y r贸wnie da-

- M艂odzieniec 2 dawnych lat

129

remne, jak z艂orzeczenia. My dwaj wiedzieli艣my,

i偶 w pewnym momencie dziej贸w B贸g si臋 objawi艂

i objawia si臋 nadal w niezwyk艂ym powo艂aniu nie-

kt贸rych m臋偶czyzn i kobiet, maj膮cych t臋 cech臋

wsp贸ln膮, 偶e bez zastrze偶e艅 w艂膮czaj膮 krzy偶 w swo-

je 偶ycie.

- Co w艂a艣nie panu jest niedost臋pne, panie

Alain, bo pan jest bogatym m艂odzie艅cem... Ale

mnie nie. Ja jestem biedny i zawsze b臋d臋 bied-

ny. Nie powinien pan dawa膰 mi ani grosza wi臋-

cej, ni偶 pani daje mojemu ojcu. I tak b臋d臋 prze-

cie偶 korzysta艂 z owej 艂aski o艣wiecenia, jaka na

pana sp艂ywa, tych natchnie艅.

Ostrzega艂em go przed z艂udzeniem, 偶e istniej膮

niezawodne metody, aby dotrze膰 do Boga w spo-

s贸b wyczuwalny; przypomnia艂em, 偶e to w艂a艣nie

ze wszystkiego jest najmniej zale偶ne od naszej

woli, i ju偶 samo takie pragnienie zdradza, 偶e

szukamy uszcz臋艣liwienia, kt贸re znowu sprowadzi

nas do tego, od czego chcieli艣my uciec.

Nic si臋 wi臋c nie zdarzy艂o. Poniewa偶 by艂 to m贸j

drugi rok studi贸w, omija艂em wszystkie trudno艣ci

pod pozorem przygotowa艅 do egzaminu. Maria

i Szymon dostosowywali swoje plany strategiczne

do okazji, jakich dostarcz膮 wielkie wakacje. Nie

mogli poj膮膰, 偶e ch艂opak dwudziestodwuletni waha

si臋, nie decyduje na podr贸偶 bez matki - i to nie

tylko ze wzgl臋du na przykro艣膰, jak膮 by jej wy-

rz膮dzi艂, ale dlatego, 偶e sam jest jeszcze dzieckiem,

kt贸re wpada w panik臋, gdy matka zostawi je na

chwil臋 w wagonie, wychodz膮c kupi膰 gazet臋:

w podr贸偶ach bardziej jeszcze ni偶 w codziennym

偶yciu ona wszystko bra艂a na siebie. Ale nigdy

nie pomaga艂a mi w studiach, tak jak Maria w ok-

resie przed egzaminem pisemnym, kiedy to co

130

wiecz贸r po zamkni臋ciu ksi臋garni spotyka艂em si臋

z ni膮 przy ulicy L'Eglise-Saint-Seurin. Uzyska艂em

od matki, 偶e godzina kolacji zosta艂a przesuni臋ta.

Tak up艂yn膮艂 rok, kt贸ry zgodnie z nasz膮 wol膮

mia艂 by膰 rokiem dramatu, a nic si臋 w nim nie

sta艂o - poza tym, co dzia艂o si臋 w nas, w ka偶-

dym z nas, a o czym nie mog臋 powiedzie膰 nic,

co nie by艂oby zrodzone z wyobra藕ni albo przed-

stawione tak, nawet je艣li chodzi o mnie, 偶eby

zainteresowa艂o Donzaca. Wydaje mi si臋, 偶e mo-

ja dusza by艂a jakby przy膰miona, a przygotowania

do egzamin贸w sprawi艂y, 偶e wszystko inne, nawet

Boga, umie艣ci艂em na marginesie. Na temat Ma-

rii ju偶 si臋 nie zastanawia艂em, poniewa偶 cierpia艂a.

Nawet Boga... Tu Donzac znowu odnajdzie sw贸j

wp艂yw. G艂osi艂, 偶e czasami nale偶y udziela膰 naturze

wakacji. Wiedzia艂em, 偶e Maria jest smutna, bo

mi臋dzy nami dwojgiem wszystko si臋 mia艂o sko艅-

czy膰, ale z czas贸w, kiedy pracowa艂a dla ojca X,

zachowa艂a wspomnienie o pewnym mistyku, kt贸ry

zbudowa艂 doktryn臋 opart膮 na tym, co zwa艂 ,,sa-

kramentem danej chwili". Mawia艂a do mnie: "Ta

chwila zosta艂a mi dana, ty tutaj jeste艣 i ja jestem,

nie patrz臋 dalej".

Niemniej i w tym okresie opada艂y mnie cza-

sem w膮tpliwo艣ci na temat Marii. Ok艂ama艂a mnie,

mog艂a wi臋c ok艂ama膰 znowu. Wyobra偶a艂em sobie,

偶e potrafi艂aby 艣wietnie odgrywa膰 rol臋 istoty, kt贸-

ra cierpi przeze mnie, takiej, jaka w艂a艣nie by艂a

mi nieodzowna po to, bym sam nie cierpia艂. Mo-

偶e nie ods艂oni艂a przede mn膮 ca艂kowicie swojego

planu. Mo偶e kry艂 on w sobie podst臋p jej tylko

znany i pewnego dnia oka偶e si臋, 偶e jestem z ni膮

zwi膮zany na teraz i na wieczno艣膰. Ale mia艂em si臋

na baczno艣ci, nie dam si臋 zaskoczy膰, b臋dzie mnie

trzyma艂a jedynie na tyle, na ile ja zechc臋... Z nas

trojga tylko Szymon promienia艂 nadziej膮. .

131

Rozdzia艂 VIII

Wszystko zacz臋艂o si臋 w momencie, kiedy艣my naj-

mniej si臋 tego spodziewali. W lipcu otrzyma艂em

dyplom z odznaczeniem. Poniewa偶 nie chcia艂em

towarzyszy膰 mamusi do Dax, gdzie powinna by艂a

przeprowadzi膰 kuracj臋, ona te偶 nie pojecha艂a, aby

nie traci膰 mnie z oka, i znale藕li艣my si臋 sam na

sam, zreszt膮 niemal ze sob膮 nie rozmawiaj膮c po-

za nie daj膮cymi si臋 unikn膮膰 s艂owami, w Malta-

verne, gdzie sierpniowy 偶ar z nieba by艂 prawie

nie do zniesienia; stawali艣my si臋 podobni do ja-

kich艣 nocnych ptak贸w, co wychodz膮 z dziupli do-

piero o zmroku.

Maria, uwi臋ziona w ksi臋garni, po偶egna艂a mnie

艂zami, ale szale艅czy projekt podsuni臋ty przez Szy-

mona dodawa艂 jej, jak m贸wi艂a, si艂 do 偶ycia w Bor-

deaux, gdzie mnie ju偶 nie b臋dzie. Niebawem mia-

艂a si臋 zn贸w ze mn膮 zobaczy膰 i wreszcie pozna膰

Maltaverne.

Matka zgodzi艂a si臋 dotrzyma膰 obietnicy, danej

kiedy艣 starym Dubercom, 偶e pojad膮 z ni膮 do

Lourdes na pielgrzymk臋 diecezjaln膮 mi臋dzy sie-

demnastym a dwudziestym sierpnia. Mieli pod-

r贸偶owa膰 Dionem, co Duberc贸w najbardziej za-

chwyca艂o, cho膰 zarazem budzi艂o w nich l臋k; po-

niewa偶 Ludwik Larpe wraz z 偶on膮 by艂 na urlopie,

zostawa艂em w Malteverne sam, tylko z Prudentym

(ale on by艂 naszym sprzymierze艅cem), zdany na

obs艂ug臋 jego 偶ony, kt贸r膮 po艣lubi艂 w styczniu,

biednej niewolnicy dr偶膮cej przed nim ze strachu,

kt贸ra na pewno b臋dzie milcza艂a, je艣li jej naka偶e.

Mieszcza艅skie domy miasteczka te偶 prawie opu-

stosza艂y, jako 偶e ich w艂a艣cicielki, stare owce sku-

pione wok贸艂 ksi臋dza dziekana, powyje偶d偶a艂y do

Lourdes albo na wywczasy, w g贸ry lub nad mo-

rze.

132

Maria i Szymon mieli zamieszka膰 u Duberc贸w.

Dalej nie wybiegali艣my my艣l膮. Nad tym, co zaj-

dzie mi臋dzy nami, a potem miedzy mn膮 a matk膮,

gdy wr贸ci, nie chcia艂em si臋 nawet zastanawia膰.

Widzia艂em natomiast dobrze, 偶e w miar臋 jak zbli-

偶a艂a si臋 godzina jej wyjazdu, coraz bardziej j膮

niepokoi艂o, 偶e mnie zostawia w Maltaverne same-

go. Dlaczego, pyta艂a, nie mog臋 sp臋dzi膰 tych trzech

dni w Luchon, gdzie by do mnie przyjecha艂a, po-

wierzywszy Duberc贸w ksi臋dzu dziekanowi? 艢wia-

domie odm贸wi艂em do艣膰 szorstko, co j膮 urazi艂o,

przede wszystkim jednak, jak to wiem dzisiaj,

ostrzeg艂o, 偶e kryje si臋 za tym jaka艣 nieczysta

sprawa. Utrzymywa艂em, 偶e z g贸ry si臋 ciesz臋 na

to sam na sam z Maltaverne, nieoczekiwanie

oswobodzonym od wszelkiego ludzkiego elementu.

Ju偶 nie nazywa艂a mnie "pleciug膮", przygl膮da艂a

mi si臋 usi艂uj膮c odgadn膮膰, co si臋 tai pod tymi nie-

dorzecznymi s艂owami.

- A co b臋dziesz robi艂 przez te trzy dni?

- B臋d臋 spacerowa艂. P贸jd臋 jeszcze raz do sta-

rego z Lassus zobaczy膰, jaki b臋d臋 za sze艣膰dzie-

si膮t lat, kiedy b臋d臋 starym z Maltaverne.

Dr偶a艂em, 偶eby mamusia si臋 nie rozmy艣li艂a, nie

wynalaz艂a jakiego艣 pretekstu dla odwo艂ania wy-

jazdu. Uspokoi艂em si臋 dopiero, gdy us艂ysza艂em,

偶e warkot silnika Diona na drodze coraz si臋 bar-

dziej oddala, i stoj膮c na ganku wdycha艂em z roz-

kosz膮 mg艂臋 zapowiadaj膮c膮 skwarny dzie艅, nie-

sko艅czenie d艂ugi dzie艅 oczekiwania. Szymon i Ma-

ria przyje偶d偶ali poci膮giem wieczornym. Prudenty

mia艂 sam jecha膰 na stacj臋 i przywie藕膰 ich do

Maltaverne kr贸tsz膮 drog膮 przez zagajniki, pod

wiecz贸r zawsze bezludne.

呕ona Prudentego gruntownie wysprz膮ta艂a po-

133

k贸j jego rodzic贸w, zas艂a艂a 艂贸偶ko najpi臋kniejsz膮

po艣ciel膮. Powiedzia艂em, 偶eby na wszelki wypadek

przygotowa艂a te偶 pok贸j go艣cinny w pa艂acu (jak

nazywa艂a nasz dom), gdzie pani b臋dzie wygodniej

ze wzgl臋du na 艂azienk臋. Us艂ucha艂a nie okazuj膮c

zdziwienia.

Nie chcia艂bym w zwi膮zku z owym wieczorem

i noc膮 napisa膰 tutaj nic, co przypomina艂oby opo-

wiadania, kt贸re w gimnazjum budzi艂y zazdro艣膰

Andrzeja Donzac. A jednak trzeba, aby ten 艣wia-

dek mojego 偶ycia wiedzia艂, 偶e by艂a to chwi-

la, kt贸ra to 偶ycie rozja艣nia, nadaje mu sens, po-

niewa偶 by艂a to noc grzechu, a przecie偶 i no.c

艂aski.

Wzi膮艂em walizk臋 i id膮c przodem zaprowadzi艂em

j膮 do go艣cinnego pokoju, nie pytaj膮c o zdanie

ani jej, ani Szymona. W jasnej letniej sukience,

w s艂omkowym kapeluszu, by艂a to inna Maria ni偶

ta od Barda, dziewczyna, jakiej nie znalem, a kie-

dy艣 znali j膮 inni. Tylko przelotnie mnie to zabo-

la艂o.

P贸藕niej zebrali艣my si臋 we troje w jadalni i po-

偶ywili艣my si臋 szybko i w milczeniu. To ona po-

prosi艂a, 偶eby艣my si臋 przeszli do parku. Przysta-

n臋艂a na ganku. Zarzuci艂em jej na ramiona moj膮

star膮 uczniowsk膮 peleryn臋. Powoli zesz艂a ze scho-

d贸w. Powiedzia艂a: ,,Wszystko tu ju偶 znam po-

przez ciebie. Wszystko jest takie do ciebie podob-

ne". O艣wiadczy艂em, 偶e gdyby poczu艂a si臋 rozcza-

rowana, nigdy jej tego nie wybacz臋.

Zna艂a sosny w Soulac, osmagane przez morze,

przy kt贸rych sosny z Maltaverne przypominaj膮

olbrzym贸w. Trzyma艂em j膮 pod r臋k臋, 偶eby nie ze-

sz艂a z alei. - To jest wielki d膮b? - Pozna艂a

go, cho膰 by艂 podobny do wielu innych, zgodnie

z rytua艂em przycisn膮艂em do niego wargi, a po-

tem zamienili艣my z Mari膮 nasz pierwsza poca艂u-

nek.

"Co najbardziej lubi臋 w Maltaverne..." Na ten

temat by艂em wprost niewyczerpany i Maria do

znudzenia musia艂a s艂ucha膰 o moim wrogim sto-

sunku do pi臋knych miejsc, i o tym, 偶e naprawd臋

przyroda wzrusza mnie jedynie tutaj, gdzie jestem

jedynym, do kt贸rego znajduje ona dost臋p, tylko

do mnie i do ludzi, kt贸rzy j膮 kochaj膮 przeze mnie,

we mnie. Nie doszli艣my do strumyka, bo 艂膮ka

pewno by艂a mokra, ale stali艣my nieruchomo

i w milczeniu, ws艂uchuj膮c si臋 w 贸w szmer cichut-

ki a trwaj膮cy nieprzerwanie i maj膮cy tak trwa膰

na wieczno艣膰.

- Czemu - pyta艂em Mari臋 - to, czego nie

odczuwam nad brzegami wielkich rzek, nawet

oceanu, daje mi w艂a艣nie ta p艂yn膮ca woda, na kt贸-

r膮 jako dziecko puszcza艂em stateczki wyrzynane

z kory sosnowej?

Tam daleki jest cz艂owiek od u艣wiadamiania so-

bie, jak efemeryczne jest jego istnienie, od wy-

czuwania tego nieomal fizycznie. A przecie偶 szmer

Hure tego w艂a艣nie nauczy艂 ma艂ego ch艂opczyka

w owe minione letnie noce, kiedy przystawa艂,

aby ws艂uchiwa膰 si臋 w cisz臋, wibruj膮c膮 cykaniem

艣wierszczy i przeszywan膮 艂kaniem nocnych pta-

k贸w, rechotem 偶ab, cisz臋, w kt贸rej uchwytny by艂

najl偶ejszy szelest ga艂臋zi.

Zatrzymali艣my si臋 po艣rodku alei, ws艂uchuj膮c si臋

w cisz臋. Maria powiedzia艂a p贸艂g艂osem: - Wyda-

je mi si臋, 偶e kto艣 tutaj chodzi, s艂ysz臋 chrz臋st

igliwia. - Ale nie, to wiatr lub mo偶e 艂asica; noc膮

tyle zwierz膮t po偶era si臋 nawzajem albo parzy.

- A i my c贸偶 robimy innego? A przecie偶 jes-

te艣my inni.

Tej oto nocy prze偶yli艣my chwile, kiedy najbar-

dziej mo偶e bliscy byli艣my prawdy, kt贸r膮 przeczu-

wali艣my oboje (wiem, gdy偶 rozmawiali艣my o tym

d艂ugo, stoj膮c boso na balkonie w porze najwi臋k-

szego uciszenia), 偶e mi艂o艣膰 ludzka daje nam przed-

smak mi艂o艣ci, kt贸ra nas stworzy艂a - niekiedy

za艣, jak tej w艂a艣nie nocy, dla nas obojga, cho膰by

nie wiedzie膰 jak by艂a grzeszna, przypomina mi-

艂o艣膰, jak膮 Stw贸rca darzy swe stworzenie, a stwo-

rzenie 偶ywi dla swojego Stw贸rcy, i 偶e szcz臋艣cie,

jakie przepe艂nia艂o i Mari臋, i mnie, by艂o jakby

wybaczeniem udzielonym nam ju偶 z g贸ry.

Zasn膮艂em. Obudzi艂o mnie 艂kanie. Wzi膮艂em j膮

w ramiona; czemu p艂aka艂a? W pierwszej chwili

nie zrozumia艂em, co powtarza艂a szeptem: - Ju偶

nigdy. Nigdy.

- Ale偶 nie, Mario: zawsze i na zawsze.

Obruszy艂a si臋: - Sam nie wiesz, co m贸wisz.

Najdziwniejsze, 偶e w tym momencie nie osta艂o

si臋 nic z moich podejrze艅. Oczywisto艣膰 tego, 偶e

doprowadzi艂a mnie, mo偶e nie podst臋pem, na pew-

no z mi艂o艣ci, ale przecie偶 doprowadzi艂a do z艂o-

偶enia uroczystej obietnicy, i偶 zwi膮偶臋 si臋 z ni膮 na

zawsze - wobec objawienia, jakim by艂a ta noc,

nie gra艂a 偶adnej roli. Nie ma k艂amstwa w szcz臋-

艣ciu, kt贸re daj膮 sobie dwie ludzkie istoty. W ka-

偶dym razie ta prawda odnosi i odnosi艂a si臋 do

mnie, bardziej mo偶e ni偶 do innych ch艂opc贸w

w moim wieku, poniewa偶 Maria mnie uleczy艂a,

wyzwoli艂a z jakiego艣 niepoj臋tego zakazu. Mo偶e

na chwil臋? Ale nie: na zawsze! Na zawsze!

- Widzisz - m贸wi艂em - w naszym planie nie

podoba艂o mi si臋 i nawet uwa偶a艂em za wstr臋tne

w艂a艣nie to, 偶e mam ok艂amywa膰 matk臋, wmawia膰

w ni膮, 偶e chc臋 si臋 z tob膮 o偶eni膰. A teraz, kocha-

nie moje, powiem jej patrz膮c prosto w oczy:

,, Przyprowadz臋 ci moj膮 narzeczon膮..." I to b臋dzie

prawda. P艂aczesz? Dlaczego ty p艂aczesz?

- Twoj膮 narzeczon膮... Masz racj臋: przynajmniej

to oka偶e si臋 prawd膮. By艂am jednak twoj膮 narze-

czon膮 ,,naprawd臋", jak m贸wi膮 dzieci.

Zapyta艂em, czy tej nocy nie by艂a moj膮 偶on膮

"naprawd臋".

- Tak, tej nocy... Zostanie jednak ta noc.

Powiedzia艂em: - I wszystkie noce, jak d艂ugo

b臋dziemy 偶yli... - Koguty z folwarku do folwar-

ku dawa艂y zna膰, '偶e 艣wita. 呕ona Prudentego wkr贸t-

ce pewno wstanie. Maria przed powrotem do swo-

jego pokoju chcia艂a jeszcze wyj艣膰 ze mn膮 na bal-

kon, pomimo mg艂y, kt贸r膮 ga艂臋zie sosen zdawa艂y

si臋 z siebie odziera膰. Westchn臋艂a:

- Maltaverne, patrz臋 na ciebie, patrz臋, jakbym

si臋 ba艂a, 偶e mog臋 o tobie zapomnie膰.

Powiedzia艂em: - "Kto艣 idzie alej膮". - Wr贸-

cili艣my do pokoju. Zapewne Prudenty 'albo jego

偶ona. W ka偶dym razie przez mg艂臋 byli艣my nie-

widzialni i rozmawiali艣my p贸艂g艂osem. U艣cisn臋li艣-

my si臋 po raz ostatni, w po艣piechu. Wr贸ci艂a do

swego pokoju, a ja z rozkosz膮 zapad艂em w sen,

z kt贸rego wyrwa艂a mnie 偶ona Prudentego wno-

sz膮c tack臋 ze 艣niadaniem. Pani poda艂a ju偶 kaw臋.

Zapyta艂em, czy to ona lub jej m膮偶 chodzili oko艂o

sz贸stej przed domem. Nie, to nie oni. Najpew-

niej... Zawaha艂a si臋. "Pani" pozwoli艂a Joance S艣ris

bawi膰 si臋 w parku, kiedy pana nie ma. Przycho-

dzi艂a tu stale, czu艂a si臋 jak u siebie. Dzi艣 rano

przysz艂a z pewno艣ci膮 wyci膮ga膰 wi臋cierze, kt贸re

zastawi艂a w Hure z wieczora.

- By艂a tu wczoraj wieczorem?

- O, ale si臋 skry艂a, wcale jej nie by艂o s艂y-

cha膰.

137

Ubra艂em si臋 pr臋dko i zeszli艣my si臋 we troje

w kuchni Duberc贸w na narad臋. Nie ulega艂o w膮t-

pliwo艣ci, 偶e moja matka zleci艂a Weszce 艣ledzi膰

nas i ledwie tu zjedzie, dowie si臋 o wszystkim.

Nie mieli艣my ju偶 wyboru. Postanowi艂em wyje-

cha膰 razem z nimi do Bordeaux i Prudentemu po-

wierzy膰 list oznajmiaj膮cy matce o moich zar臋-

czynach. Szymon zamieszka ze mn膮 przy ulicy de

Cheverus, b臋dzie sypia艂 w 艂贸偶ku Laurentego. Pra-

wda, 偶e Bordeaux w sierpniu jest nie do wytrzy-

mania. Ale zdaniem mamusi "nasz dom przy ulicy

de Cheverus to lodownia". Je偶eli akcja b臋dzie si臋

rozwija艂a tak, jak przewidzieli艣my, skoro tylko

matka wraz z Dubercami opu艣ci Maltaverne, osi膮-

dziemy tu i zostaniemy na zawsze.

Z nas trojga Szymon zdawa艂 si臋 najbardziej

przej臋ty tym wszcz臋ciem dzia艂a艅 wojennych. Mu-

sia艂 rozumie膰, czym by艂a ta noc dla Marii i dla

mnie, ale chyba z tego powodu nie cierpia艂.

Sp臋dzili艣my ranek w kuchni Duberc贸w, wa偶膮c

ka偶de s艂owo listu, kt贸ry mia艂 zada膰 pierwszy cios

mojej matce i kt贸ry Prudenty powinien jej wr臋-

czy膰, gdy tylko wysi膮dzie z samochodu. Pierwsza

wersja, wy艂膮cznie moje dzie艂o, patetyczna i pe艂-

na w艣ciek艂o艣ci, w kt贸rej dawa艂em upust wszyst-

kim moim 偶alom, zachwyci艂a Szymona, ale nie

Mari臋, i pozwoli艂em si臋 jej przekona膰. Zdecydo-

wali艣my si臋 na list kr贸tki i poprawny. ,,Przyjmo-

wa艂em tutaj w czasie Twojej nieobecno艣ci pewn膮

m艂od膮 kobiet臋, z kt贸r膮 jestem zar臋czony i kt贸r膮

jak najrychlej chcia艂bym Ci przedstawi膰. Znamy

si臋 od szeregu miesi臋cy. Pracuje u ksi臋garza Bar-

da i jest bardzo wykszta艂cona. W m艂odo艣ci los

ci臋偶ko j膮 do艣wiadczy艂..." Wspomnia艂em smutny

koniec jej ojca, o czym matka na pewno wiedzia-

138

la. Szymon zapyta艂: - Nie boi si臋 pan, 偶e do-

stanie ataku apopleksji? - Czu艂em, 偶e on sam

wzburzony jest tymi zar臋czynami (aczkolwiek s膮-

dzi艂, i偶 s膮 ca艂kowicie fikcyjne). 呕eby m艂ody Gajac

mia艂 si臋 偶eni膰 z ekspedientk膮 od Barda! Rzecz tak

niewiarogodna, 偶e pani wcale nie uwierzy i zw臋-

szy jaki艣 podst臋p.

Nale偶a艂o si臋 r贸wnie偶 upewni膰, czy Prudenty nie

zdradzi. Mia艂 zawsze wielkie ambicje, je艣li cho-

dzi o brata. A oto Szymon zamierza wraca膰 do

Maltaverne i wszystkie jego dyplomy p贸jd膮 na

marne. Prudenty, cho膰 starszy od Szymona, nie

m贸g艂 liczy膰 na obj臋cie miejsca po ojcu, jako 偶e

nie umia艂 ani czyta膰, ani pisa膰, najwy偶ej mo偶e

rachowa膰; ale ten powr贸t Szymona, jak膮偶 musia艂

by膰 pora偶k膮 w jego oczach.

Podczas gdy obaj bracia rozprawiali w kuchni,

Maria powiedzia艂a, 偶e chcia艂aby zobaczy膰 Hure,

w nocy s艂ysza艂a tylko szmer strumienia. Lecz

Weszka nas szpiegowa艂a, mo偶e p贸jdzie naszym

艣ladem, kryj膮c si臋 za sosnami. Nie mog艂em znie艣膰

my艣li o natkni臋ciu si臋 na t臋 wstr臋tn膮 dziewczyn-

k臋. By艂bym zdolny j膮 udusi膰.

Maria spyta艂a, czy nie mo偶emy doj艣膰 do Hure

omijaj膮c park. Tak, oczywi艣cie, nie brakowa艂o

piaszczystych dr贸g, gdzie nie by艂o 偶adnej szansy,

偶e Weszka si臋 mo偶e zaczai膰. Wyszli艣my. Resztki

艣wie偶o艣ci utrzymywa艂y si臋 jeszcze wraz z pasma-

mi mg艂y, ale ju偶 odezwa艂 si臋 jeden konik polny,

odpowiedzia艂 mu drugi, trzeci, jeszcze si臋 nie

zgra艂y. Powiedzia艂em do Marii; - Nie my艣l, za

zmusz臋 ci臋 do 偶ycia w tym potwornym klimacie.

B臋dziemy si臋 w nim zatapia膰 tylko w pewnych

okresach... - Nie odpowiedzia艂a. Sz艂a z trudem,

grz臋zn膮c w piasku. Uk艂adanie listu musia艂o by膰

dla niej okropne. Powiedzia艂a:

- Uczucia, jakich twoja matka dozna czytaj膮c

139

go... No c贸偶, s艂uszne b臋d膮 i zrozumia艂e. Nie wie,

偶e jestem o dziesi臋膰 lat od ciebie starsza... I czym

by艂am przez te lata... I ty czym jeste艣...

- Czym ja jestem? Gdzie偶 tu zas艂uga, 偶e si臋

mia艂o dzieci艅stwo przeci膮gane tak d艂ugo, a偶 sta-

艂em si臋 potworem, kt贸rego ty zwiesz anio艂em?

A je艣li chodzi o ciebie, Mario, ci, kt贸rzy powinni

ci臋 chroni膰, okazali si臋 drapie偶nymi wilkami...

Zobaczy艂em, 偶e p艂acze. Byli艣my na 艂膮ce nad

brzegiem Hure. Usiedli艣my na powalonej olsze.

P艂aka艂a nadal, przytulona do mnie. Powiedzia艂em:

- Uwa偶aj na pokrzywy. - Te pokrzywy doko艂a

nas mia艂y si臋 zmieni膰 w moim wspomnieniu

w mi臋t臋, kt贸rej pachn膮ce li艣cie b臋d臋 rozciera艂

w palcach; mizerny strumyk pod olchami, z kt贸-

rych par臋 ju偶 艣ci臋to, b臋dzie mi si臋 kojarzy艂, jak

kojarzy艂 si臋 zawsze, z rozpacz膮 wieczystego prze-

mijania: unosi艂 mnie, jak wszystko, i nie liczy艂em

si臋 wi臋cej ni偶 kawa艂ki sosnowej kory strugane

na statki, kt贸re艣my na艅 puszczali obydwaj z Lau-

renlym. Za艣 ta kobieta przy mnie, ju偶 teraz nie

p艂acz膮ca, biedne kobiece cia艂o, kt贸re inni wyko-

rzystywali, a za kt贸rego los ja zgodzi艂em si臋

wzi膮膰 odpowiedzialno艣膰 do ko艅ca mego 偶ycia...

Mg艂y si臋 nie rozprasza艂y, lecz i odrobina

s艂o艅ca, jaka przez nie przenika艂a, dzia艂a艂a przy-

t艂aczaj膮co. Dzie艅 zapowiada艂 si臋 burzowy. Mo偶e

wreszcie spadnie deszcz na landy, zamieraj膮ce

z pragnienia, gdzie co dnia to tu, to 贸wdzie wy-

bucha艂 ogie艅 zapr贸szony, jak m贸wiono, przez pa-

stuch贸w; wystarcza艂o jednak, by promie艅 s艂o艅ca

pad艂 na kawa艂ek szk艂a ze st艂uczonej butelki... Ja-

ka偶 osobliwa alchemia w mojej duszy przeobra-

偶a艂a wszystkie te drobne zjawiska bez znaczenia

140

- jak gdyby to, 偶e przemin臋艂y, dawa艂o im pra-

wo do przeobra偶e艅.

Czeka膰 godziny odjazdu lepiej by艂o u Duber-

c贸w, gdzie panowa艂 ch艂贸d. Zamierzali艣my wsi膮艣膰

w poci膮g na stacji Nizan, o dziesi臋膰 kilometr贸w

od Maltaverne. Mieli艣my jecha膰 bryczuszk膮 Pru-

dentego. Uprzedzi艂em Mari臋, 偶e trzeba wyruszy膰,

ledwie prze艂kniemy ostatni k臋s, kiedy jest taki

upa艂, 偶e nawet inwentarz zostaje w budynkach.

Maria szepn臋艂a; ,,Nawet Weszka."

D艂uga jazda bryczuszk膮, w s艂o艅cu, p drugiej

po po艂udniu, w chmarach b膮k贸w i much, po dro-

dze pe艂nej kurzu i wyboj贸w, to by艂 koszmar, kt贸-

rym ko艅czy艂 si臋 dla nas sen letniej nocy. Siedzia-

艂em na tylnej 艂aweczce, obok poc膮cego si臋 Szy-

mona. Trzyma艂em r臋k臋 za plecami Marii, aby 艂a-

godzi膰 wstrz膮sy. By艂a sztywna i milcz膮ca, a ja

dzi臋ki zdolno艣ci wyczuwania tego, czego inny

cz艂owiek nie chce wypowiedzie膰, wiedzia艂em, 偶e

w jej sercu czarowne Maltaverne z nocy zamieni-

艂o si臋 w ziemi臋 przekl臋t膮, od kt贸rej nale偶y ucie-

ka膰 nie ogl膮daj膮c si臋 wstecz. Pos艂yszeli艣my tr膮b-

k臋 samochodu, potem ha艂a艣liwy warkot motoru.

Stara klacz Stella skoczy艂a w bok. Min臋艂a nas

wielka maszyna z potworem w okularach za kie-

rownic膮. Wzbi艂 taki tuman kurzu, 偶e Prudenty mu-

sia艂 na chwil臋 przystan膮膰 na skraju drogi.

Poci膮g si臋 sp贸藕ni艂. Czekali艣my niemal sami na

rozpalonym peronie zapad艂ej stacyjki, w艣r贸d kla-

tek, w kt贸rych kury zdycha艂y z pragnienia.

Rozdzia艂 IX

Maria b艂aga艂a, 偶ebym nie przychodzi艂 na ulic臋

L'Eglise-Saint-Seurin podczas nieobecno艣ci jej

matki, przebywaj膮cej w Soulac. Mogli艣my widy-

141

wa膰 si臋 do'woli w klitce za ksi臋garni膮. Kiedy si臋

wchodzi艂o do naszego domu przy ulicy de Cheve-

rus, schody wydawa艂y si臋 miejscem rozkoszy.

W ci膮gu trzech dni, kt贸re sp臋dzili艣my we dw贸ch

z Szymonem czekaj膮c odpowiedzi od "naszej pa-

ni", cz臋sto wychodzili艣my z saloniku i zasiadali艣-

my na stopniach tych lodowatych schod贸w.

Nocami, kt贸re by艂y znacznie gorsze ni偶 dnie,

wy艂ania艂y si臋 nieprzebrane roje komar贸w, naj-

wi臋kszych i najbardziej jadowitych, jakie kiedy-

kolwiek istnia艂y na tej szeroko艣ci geograficznej.

Poniewa偶 ja mia艂em moskitier臋, wystarcza艂o mi

upewni膰 si臋 dobrze, czy 偶adna drapie偶na bestia

nie zamkn臋艂a si臋 ze mn膮 w klatce. Ale z 艂贸偶ka

Laurentego moskitier臋 ju偶 zdj臋to. Nazajutrz zo-

baczy艂em, 偶e Szymon ma twarz zniekszta艂con膮

przez uk膮szenie w powiek臋. Zdziwi艂o go, 偶e wy-

dawa艂em si臋 tym zmartwiony.

- Ale偶 to g艂upstwo, panie Alain. Te偶 co艣, jak-

by si臋 cz艂owiek mia艂 przejmowa膰 komarem, ja-

kim艣 b膮blem na oku.

Mimo wszystko spa艂 dobrze i wyszed艂 o 艣wi-

cie. Na msz臋? Nie 艣mia艂em pyta膰, ale prawd臋 m贸-

wi膮c by艂em tego pewien. Po 艣niadaniu spotkali艣my

si臋 w ksi臋garni, mrocznej i ch艂odnej, do kt贸rej

o tej porze rzadko zachodzili klienci. Bard prze-

bywa艂 w Arcachon, zdaj膮c si臋 ca艂kowicie na

Mari臋. Balege chorowa艂, albo udawa艂 chorego. Na

wystawie nowo艣ci odkry艂em Antologi臋 wsp贸艂czes-

nych poet贸w Leautauda i van Bevera, i robi艂em

coraz nowe odkrycia. Zw艂aszcza pewien poemat

niejakiego Francis Jammesa Za kilka dni spadnie

艣nieg zachwyci艂 mnie, wprost "przeszy艂" rado艣ci膮,

lecz nie mog艂em dzieli膰 entuzjazmu ani z Mari膮,

nieczu艂膮 na ten rodzaj poezji, ani z Szymonem,

w og贸le nieczu艂ym na poezj臋, kt贸ry zreszt膮 zna-

cznie bardziej i trwo偶niej ni偶 my wyczekiwa艂 od-

142

powiedzi od "pani". Ponagla艂 mnie, 偶eby wraca膰

do domu: - Akurat o tej porze listonosz przy-

nosi poczt臋.

Przeci臋li艣my ulic臋 Sainte-Catherine i zeszli艣my

w膮sk膮 uliczk膮 Margaux ku ulicy de Cheverus.

Szed艂em troch臋 z ty艂u za Szymonem, z my艣l膮 za-

prz膮tni臋t膮 nie wiem ju偶 jak膮 histori膮, kt贸r膮 sobie

opowiada艂em, zapatrzony w chodnik. Nagle w uszy

uderzy艂 mnie okrzyk pe艂en przera偶enia, cho膰 wy-

dany st艂umionym g艂osem:

- Nasza pani ju偶 jest. Pani przyjecha艂a.

Strwo偶ony podnios艂em g艂ow臋. Tak, Dion, dob-

rze znany smok, sta艂 nieruchomo przed drzwiami.

Co nale偶a艂o robi膰? Poradzi艂em Szymonowi, 偶eby

wraca艂 do ksi臋garni i zaraz ostrzeg艂 Mari臋. Sam

stawi臋 czo艂o matce i przyjd臋 do nich, jak tylko

b臋dzie to mo偶liwe. Nie kaza艂 si臋 prosi膰 i natych-

miast odp艂yn膮艂. Zazdro艣ci艂em mu tch贸rzliwie, sa-

motnie musia艂em zmierzy膰 si臋 z gro藕nym i roz-

w艣cieczonym b贸stwem. Jak mogli艣my by膰 na tyle

g艂upi, by wyobra偶a膰 sobie, 偶e nie odpowie inaczej

ni偶 listem, nie przewidzie膰, 偶e pojawi si臋 tu we

w艂asnej osobie i zaraz przyst膮pi do natarcia?

W rzeczywisto艣ci nie by艂a to wcale jej pierw-

sza reakcja, up艂yn臋艂y przecie偶 trzy dni od chwili,

gdy Prudenty odda艂 jej nasz list. Bardzo szybko

si臋 dowiedzia艂em, co j膮 sk艂oni艂o do tego, by

mnie zaskoczy膰 przy ulicy de Cheverus. Zaledwie

wszed艂em do saloniku, gdzie sta艂a, jeszcze w ka-

peluszu, przyci膮gn臋艂a mnie do siebie:

- M贸j biedny ch艂opcze. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e nie

przybywam za p贸藕no.

By艂a prze艣wiadczona, 偶e to, co mi- powie o tej

"kreaturze", oderwie mnie od niej i nie b臋d臋 ju偶

m贸g艂 wspomina膰 jej inaczej ni偶 z odraz膮. Dowie-

dzia艂em si臋, 偶e przez dwa dni by艂a jakby og艂u-

143

szona naszym listem. Potem uda艂a si臋 na plebani臋

zasi臋gn膮膰 rady ksi臋dza dziekana, i to, czego si臋

tutaj dowiedzia艂a, przekracza艂o, jak mi oznajmi艂a,

w swojej ohydzie i tak do艣膰 ohydn膮 histori臋 po-

borcy. Ksi膮dz dziekan wtedy, gdy skandal wy-

buchn膮艂, by艂 wikarym w Lesparre. Podczas lata

utrzymywa艂 mo偶e nie sta艂e, lecz do艣膰 za偶y艂e sto-

sunki z ojcem X. Dzi臋ki temu poinformowany by艂

o innym skandalu, kt贸ry nie wybuchn膮艂: skandalu

niepor贸wnanie gorszym od tamtego.

W oczach mojej matki kobieta, zdolna uwodzi膰

ksi臋dza, zakonnika, grzeszy膰 z nim lub tylko, jak

si臋 poprawi艂a, usi艂owa膰 z nim grzeszy膰 (je偶eli rze-

czywi艣cie nic tam nie zasz艂o, jak zapewniali go

przyjaciele ojca X - nale偶a艂o wystrzega膰 si臋 po-

pe艂nienia grzechu bezpodstawnego s膮du), taka ko-

bieta by艂a op臋tana, by艂a istot膮 wykl臋t膮, z kt贸r膮

ju偶 sam kontakt musia艂 zaka偶a膰 przekle艅stwem,

zupe艂nie jak choroba wstydliwa a nieuleczalna.

- Sam nawet, widzisz, oniemia艂e艣 ze wstr臋tu...

- Ale偶 nie, mamusiu kochana, ja o tym wie-

dzia艂em.

- Wiedzia艂e艣!

Zdumienie odj臋艂o jej mow臋. Wiedzia艂em i chcia-

艂em da膰 moje nazwisko tej kreaturze, zapozna膰 j膮

z matk膮, odda膰 jej Maltaverne, zwi膮za膰 si臋 z ni膮

na zawsze? Ukry艂a twarz w obu d艂oniach gestem

teatralnym i dobrze mi znanym: - Bo偶e - j臋k-

n臋艂a - com ci zawini艂a? - 脫w szept 偶alu do Bo-

ga niemal zawsze towarzyszy艂 takiemu gestowi.

I tym razem tak偶e.

- Postaraj si臋 zrozumie膰, mamusiu.

Zwr贸ci艂em jej uwag臋, 偶e to samo wydarzenie

wygl膮da inaczej zale偶nie od tego, z jakiej strony

si臋 patrzy. Zgromadzenie, do kt贸rego nale偶a艂 oj-

ciec X, zmobilizowa艂o wszystkie si艂y w jego ob-

ronie, zwalaj膮c ca艂膮 win臋 na nikczemn膮 kobiet臋,

histeryczn膮 dziewczyn臋, kt贸ra chcia艂a go zgubi膰,

144

ale nie zdo艂a艂a. Takie w艂a艣nie echa dos艂ysza艂 nasz

dziekan. A przecie偶 by艂a to m艂odziutka dziewczy-

na, niezwykle pobo偶na, 偶arliwa uczennica ojca Xi

kt贸r膮 dotkn臋艂o straszliwe nieszcz臋艣cie i nie mia艂a

innego oparcia ni偶 w nim.

- Wiem, czym by艂a podczas ca艂ej tej sprawy,

kt贸rej ponurych konsekwencji wcale nie znasz:

m艂od膮 m臋czennic膮. Tak, w艂a艣nie m臋czennic膮.

I okaza艂a si臋 - doda艂em - kobiet膮, kt贸r膮 mia-

艂em szcz臋艣cie spotka膰 na mej drodze.

- Ty艣 oszala艂, m贸j biedny ch艂opcze, ona ci臋

doprowadzi艂a do szale艅stwa!

Nie by艂a ju偶 zagniewanym b贸stwem, na kt贸re艣-

my czekali, ale z艂aman膮 matk膮, zgn臋bion膮 kato-

liczk膮, raczej umocnion膮 ni偶 zachwian膮 w swoich

przekonaniach tym, co jej powiedzia艂em. Zreszt膮

nigdy nie widzia艂em, by mamusia poddawa艂a si臋

jakim艣 argumentom, by cho膰 robi艂a wra偶enie, 偶e

ich s艂ucha. Zacz臋艂a szuka膰 w torebce chustki,

wci膮偶 stoj膮c na 艣rodku pokoju i wpatruj膮c si臋

w potwora, jakim si臋 oto sta艂em. Wytar艂a nos,

osuszy艂a oczy. Pr贸bowa艂em j膮 przyci膮gn膮膰 i uca-

艂owa膰, ale si臋 uchyli艂a, jakby si臋 ba艂a mnie dot-

kn膮膰. Mo偶e ba艂a si臋 naprawd臋?

- Pos艂uchaj, Alain.

Dobrze wiedzia艂a, 偶e jestem op臋tany, urzeczo-

ny, 偶e nic ode mnie nie uzyska, ale ju偶 najmniej-

sze ust臋pstwo, jakie m贸g艂bym zrobi膰 dla matki,

to pewien czas na zastanowienie, zw艂oka, kt贸ra

bior膮c pod uwag臋 m贸j wiek by艂aby wskazana, na-

wet gdyby chodzi艂o o zar臋czyny normalne, z m艂o-

d膮 dziewczyn膮 z naszej sfery. Mamusia m贸wi艂a

nie podnosz膮c g艂osu, czu艂a si臋 na pewnym gruncie.

Kt贸偶 by nie przyzna艂, 偶e propozycja jest rozs膮d-

na? Wyrazi艂em zgod臋 w dosy膰 mglisty spos贸b.

- Powiedzmy, rok... Za rok wr贸cimy do tej

sprawy.

10 - M艂odzieniec z dawnych lat

145

Poczu艂em stryczek na szyi. Zacz膮艂em si臋 broni膰,

przysta艂em na cztery miesi膮ce, dziel膮ce nas od

nowego roku. Cztery miesi膮ce to by艂 jednak czas,

aby och艂on膮膰, zobaczy膰, co b臋dzie. Poprosi艂a,

abym ten okres po艣wi臋ci艂 jej ca艂kowicie, nie od-

dala艂 si臋 od niej, 偶eby艣my si臋 ju偶 nie rozstawali

do Bo偶ego Narodzenia.

- Z zastrze偶eniem - powiedzia艂em na wszelki

wypadek - 偶e z pocz膮tkiem roku akademickiego

moja praca mo偶e wymaga膰, abym pojecha艂 do

Pary偶a.

- Jaka praca?

- Magisterska.

- Twoja? Magisterska? Jaka magisterska?

- Przecie偶 ci o tym m贸wi艂em. Nigdy nie s艂u-

chasz, gdy m贸wi臋 ci o mojej pracy. Na temat po-

cz膮tk贸w ruchu franciszka艅skiego we Francji. Do-

radzi艂 mi to m贸j profesor, Albert Dufourcg.

Ju偶 nie s艂ucha艂a. Zdj臋艂a kapelusz, wolno wyci膮-

gaj膮c d艂ugie szpilki. Zapyta艂em, czy nie zamierza

wr贸ci膰 do Maltaverne. Ale偶 nie, ju偶 mnie nie zo-

stawi samego. Depeszowa艂a do Ludwika Larpe

i jego 偶ony. B臋d膮 tu dzi艣 wieczorem.

- A potem wyjedziemy, dok膮d zechcesz, albo

zostaniemy w Bordeaux. Jestem na twoje rozkazy,

jak w gruncie rzeczy by艂am zawsze.

Co robi膰? O Bo偶e! Jak mog艂em ulec tej dziecin-

nej koncepcji (ale ulegli艣my jej wszyscy troje), 偶e

si艂膮 rzeczy do planu, jaki u艂o偶yli艣my, dostosuje

si臋 rzeczywisto艣膰, 偶e wszystko odb臋dzie si臋 tak,

jak my艣my postanowili, 偶e moja matka zareaguje

w taki spos贸b, jak my艣my umy艣lili, 偶e b臋dzie rea-

gowa艂a.

- Jeszcze o jedno chc臋 ciebie prosi膰, Alain,

ale mi nie odm贸wisz: mianowicie, by艣 zgodzi艂 si臋

146

zobaczy膰 z ksi臋dzem dziekanem. B臋dzie tu jutro

na obiedzie. Porozmawiasz z nim albo nie.

Matka przesz艂a do swojej sypialni, a ja do po-

koju Laurentego, szybko zapakowa艂em walizk臋

Szymona Duberc, 艣ci膮gn膮艂em bielizn臋 z 艂贸偶ka

i wepchn膮艂em j膮 pod komod臋. Z t膮 w艂a艣nie waliz-

k膮 ujrzeli mnie Maria i Szymon, gdy wkroczy艂em

do ksi臋garni, przybity i spocony. Maria, zaj臋ta

sprzeda偶膮 Przewodnika po Francji PoSudniowo-Za-

chodniej, przysz艂a wkr贸tce do klitki, gdzie Szymon

zasypywa艂 mnie pytaniami. "Och, Szymonie ko-

chany - m贸wi艂em - przysi臋gam, 偶e nasza pani

nie zamierza umiera膰, wcale nie umar艂a."

Z艂o偶y艂em im najwierniejsze, na jakie mnie by艂o

sta膰 sprawozdanie z tego, co zasz艂o pomi臋dzy

matk膮 i mn膮. "Wygra艂a ze mn膮, jak zwykle, i tak

ju偶 zostanie na zawsze..." Maria zaoponowa艂a.

- Oj, biedny ch艂opcze, przecie偶 jeszcze nigdy

nie by艂 pan w takim stopniu panem sytuacji, je艣li

pan naprawd臋 tego chce. Nie ma rzeczy, na kt贸-

r膮 pa艅ska matka si臋 nie zgodzi za cen臋 zerwania

naszych zar臋czyn... W ka偶dym razie obecnie, bo

nie nale偶y si臋 艂udzi膰, z jednego nie zrezygnuje

nigdy, z tysi膮ca hektar贸w Serisa, z tego, by je-

szcze przed 艣mierci膮 zapanowa膰 nad tym kr贸le-

stwem sosen i piachu, nad tym rozpalonym pie-

cem...

- Ale偶 Mario - przerwa艂em jej p贸艂g艂osem -

jeste艣my zar臋czeni "naprawd臋".

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, a poniewa偶 Szymon prze-

szed艂 do ksi臋garni, 偶eby nas zostawi膰 samych,

powiedzia艂a:

- Tak, ty艣 w to wierzy艂, przynajmniej w ci膮-

gu kilku minut naszej nocy. B膮d藕 b艂ogos艂awiony

147

za tych kilka minut. Ale dobrze wiesz, 偶e to nie

by艂o "naprawd臋"...

- Dlaczego, Mario? Dlaczego?

Uczucie ulgi, jakiego dozna艂em, budzi艂o we

• mnie zgroz臋. Szymon wr贸ci艂 do nas, wcale nas

nie widz膮c, poch艂oni臋ty w艂asnymi my艣lami.

- Byli艣my idiotami - powiedzia艂. - W pier-

wszej chwili my艣la艂em, 偶e Prudenty nas oszuka艂.

Ale nie, nasza pani z pewno艣ci膮 przez par臋 dni

mia艂a taki zamiar, 偶eby pana szanta偶owa膰 tym,

偶e opu艣ci Maltaverne i zabierze mojego ojca ze

sob膮. Wie jednak, 偶e nawet .nie wyje偶d偶aj膮c z na-

szej osady mo偶na by znale藕膰 na miejsce po moim

ojcu wi臋cej kandydat贸w, ni偶by pan zdo艂a艂 obej-

rze膰 w ci膮gu jednego dnia. Je艣li chodzi o to, 偶e

ojciec zna wszystkie granice, to oczywi艣cie jest

wygodne, ale przecie偶 mo偶na pos艂u偶y膰 si臋 kata-

strem.

- Mo偶liwe te偶 - powiedzia艂em do Marii -

偶e kiedy moja matka dowiedzia艂a si臋 od ksi臋dza

dziekana, jaka pani jest, co pani zrobi艂a z ksi臋-

garni Barda, zrozumia艂a, co umia艂aby pani wydo-

by膰 z Maltaverne. M贸wi膮c mi臋dzy nami moja mat-

ka ma niezas艂u偶on膮 opini臋 kobiety interesu. Jej

gwa艂towna 偶膮dza w艂asno艣ci przejawia si臋 w py-

sze, jak膮 w niej budzi posiadanie sosen na pniu,

podczas gdy wiele z nich powinno si臋 艣ci膮膰, bo

pr贸chniej膮 i trac膮 na warto艣ci. Gdyby pani sta艂a

si臋 w艂a艣cicielk膮 Maltaverne, znalaz艂aby pani spo-

s贸b na wydobycie od razu setek tysi臋cy frank贸w

tak, aby przy tym maj膮tek nic nie ucierpia艂. A n-a-

wet przeciwnie...

Spyta艂a mnie ze 艣miechem, czy pr贸buj臋 j膮 sku-

si膰, czy wzbudzi膰 w niej 偶al. A poniewa偶 si臋 obu-

rzy艂em, westchn臋艂a:

- Ach, pan jest nieodrodnym synem "naszej

148

pani" (i ju偶 ciszej:) - w gruncie rzeczy masz

r贸wnie nieugi臋t膮 wol臋 jak ona.

- Tak - szepn膮艂em spuszczaj膮c g艂ow臋. - Wie

pani, jaka my艣l mnie prze艣laduje? Wiem, do

kogo b臋d臋 podobny w roku 1970. Cz臋sto opowia-

dam, pani o starym z Lassus...

Maria wysz艂a, odwo艂a艂 j膮 jaki艣 klient, ale Szy-

mon mnie us艂ysza艂.

-- A ja, panie Alain, czym b臋d臋 w roku 1970?

Albo raczej do czego bym doszed艂, bo w tych

latach zostanie ju偶 ze mnie tylko kupka ko艣ci.

Ja nie by艂bym niczym. Gdy tymczasem pan b臋dzie

naprawd臋 偶y艂, nie wiem, co pan prze偶yje, ale

to b臋dzie 偶ycie, o kt贸rym b臋dzie mo偶na opowia-

da膰, kt贸re pan sam b臋dzie m贸g艂 sobie opowiada膰,

poniewa偶 mnie, pa艅skiego 艣wiadka, ju偶 wtedy nie

stanie. I w roku 1970 b臋dzie pan nadal dostawa艂

pierwsze nagrody za wypracowania, zobaczy pan.

Ale ja...

- No, teraz ju偶 wiemy, 偶e znajduje si臋 Szy-

mon z powrotem w punkcie, z kt贸rego wyszed艂.

Kr贸lestwo, kt贸re Szymon we w艂asnym mniemaniu

ju偶 opu艣ci艂, nosi艂 Szymon stale w sobie, i jest ono

wsz臋dzie tam, gdzie i Szymon si臋 znajduje.

- Przenigdy! - obruszy艂 si臋 z t艂umion膮 pasj膮,

co przy jego wymowie zabrzmia艂o komicznie. -

Tez co艣, czy pan sobie wyobra偶a, 偶e p贸jd臋 ich b艂a-

ga膰, 偶eby mnie znowu wzi臋li?

Nie odpowiedzia艂em, ale po chwili milczenia,

gdy zauwa偶y艂em, 偶e si臋 uspokoi艂, zapyta艂em obo-

j臋tnym tonem, czy widuje czasami ksi臋dza dzie-

kana. Nie, nie widywa艂 go ju偶. - Ale od czasu

do czasu pisujemy do siebie. On si臋 mnie nie

wyrzek艂.

149

- Jutro b臋dzie na obiedzie przy ulicy de Che-

verus. Je偶eli Szymon zechce, nam贸wi臋 go, 偶eby艣-

my zaszli potem do ksi臋garni, mniej wi臋cej o tej

porze...

Tym razem Szymon nie wybuchn膮艂 i nawet

krew lekko zabarwi艂a jego kamienn膮 twarz, jak

pierwszego dnia, kiedy mnie ujrza艂 na ulicy Sain-

te-Catherine. Powiedzia艂: - Bardzo ch臋tnie bym

go zn贸w zobaczy艂,.. ale jako przyjaciela, co? Nie

jako kierownika duchowego. To si臋 ju偶 sko艅czy艂o.

Ju偶 nie potrzebuj臋 nikogo, 偶eby wiedzie膰, co po-

winienem robi膰.

- Mo偶e nikogo poza nim, Szymonie. Zawsze

istnieje kto艣, kto zar贸wno je艣li chodzi o dobre,

jak o z艂e rozeznaje si臋 w nas lepiej ni偶 my sami,

lepiej nas rozszyfrowuje. Dla mnie takim cz艂o-

wiekiem by艂 Donzac, potem Maria, a .i Szymon

tak偶e.

- Ja, panie Alain? Ja? C贸偶 ja panu da艂em?

- Szymon jest przejrzysty, pomaga mi wierzy膰

w 艁ask臋. Pozbawiony wszystkiego, czym ja by艂em

zasypywany i przyt艂aczany, a偶 si臋 zatrac臋 pod

ci臋偶arem moich "wielu posiad艂o艣ci", podczas gdy

Szymon...

Donzac zrozumie, 偶e nadaj臋 tutaj form臋 temu,

co by艂o tre艣ci膮 naszych wypowiedzi na zapleczu

ksi臋garni, gdzie dokona艂a si臋 mi臋dzy Szymonem

a mn膮 nasza pami臋tna wymiana: ka偶dy z nas

ujrza艂 jasno i okre艣li艂, do czego drugi jest powo-

艂any. Oczywi艣cie, nie od tego dnia zacz膮艂em my-

艣le膰 o pisaniu: pisa艂em w艂a艣ciwie zawsze; lecz

od tego dnia my艣l臋, 偶e m贸g艂bym spr贸bowa膰 zo-

sta膰 pisarzem cho膰bym mia艂 sam siebie wydawa膰.

To, co pisz臋 obecnie, jestem w trakcie pisania -

m贸g艂bym wydrukowa膰. A ostatni rozdzia艂... Wy-

150

starczy艂oby mi strawestowa膰 ostatni rozdzia艂 Szko-

艂y uczu膰: "Nie podr贸偶owa艂, nie zna艂 melancholii

statk贸w oceanicznych, ch艂odu przebudze艅 pod na-

miotem, oszo艂omienia krajobrazem i ruinami, gory-

czy zrywanych uczu膰. Nie wr贸ci艂, poniewa偶 ni-

gdzie nie wyjecha艂..."

Kiedy doszed艂em do ko艅ca Galeries, spostrzeg-

艂em, 偶e gwa艂towny deszcz po burzy zalewa usz-

cz臋艣liwione miasto. Przeczeka艂em do ko艅ca ulewy

wraz z innymi przechodniami, wszyscy si臋 cieszy-

li i g艂o艣no dzielili si臋 swoj膮 rado艣ci膮. Ale ja czu-

艂em si臋 wyzwolony nie tylko przez ten burzo-

wy deszcz. Wr贸c臋 tutaj jutro, um贸wili艣my si臋 na

spotkanie. Lecz wyszed艂em ju偶 z ksi臋garni, wy-

szed艂em z niej zupe艂nie. To, dlaczego pewnego

dnia tam wst膮pi艂em, ostatecznie si臋 ju偶 wype艂nia-

艂o. Wydobywa艂em si臋 z Maltaverne i z mego nie-

sko艅czenie d艂ugiego dzieci艅stwa i obejmowa艂em

jednym spojrzeniem 偶ycie, jakim b臋d臋 teraz 偶y艂,

jakie mi Szymon przepowiada艂 z g艂臋bokim przeko-

naniem, i oto by艂em r贸wnie przekonany jak on,

r贸wnie prze艣wiadczony, i pewien, 偶e nie umr臋,

chocia偶 doko艂a mnie choroba, kt贸ra zabra艂a me-

go brata Laurentego, porywa艂a co dnia tylu ch艂op-

c贸w i tyle dziewcz膮t, i cho膰 ja tak偶e mia艂em to

zaciemnienie na lewym p艂ucu; ale ja nie umr臋, ja

b臋d臋 偶y艂, zaczn臋 teraz 偶y膰.

Skoro deszcz usta艂 i mog艂em ju偶 przej艣膰 ulic臋

Sainte-Catherine i przez Margaux doj艣膰 do ulicy

de Cheverus, wiedzia艂em, 偶e dla mnie zamkni臋cie

si臋 z Szymonem w Maltaverne nie wchodzi ju偶

w rachub臋: wyjad臋 do Pary偶a po to, aby mnie

spotka艂o wszystko, co ma mnie spotka膰 - ka偶da

rzecz i ka偶dy cz艂owiek o swojej godzinie. A prze-

cie偶 nie utrac臋 nic z owego Maltaverne, sk膮d si臋

151

wyrywa艂em, zabior臋 je 偶 sob膮, b臋dzie moim skar-

bem, takim samym jak skarb, kt贸ry艣my z Lauren-

tym zakopywali pod sosn膮, by go odnale藕膰 pod-

czas nast臋pnych wakacji: pude艂eczko, w kt贸rym

by艂o tylko par臋 kulek z agatu...

Donzac b臋dzie mia艂 racj臋, je艣li nie uwierzy,

偶e wszystko to zarysowa艂o mi si臋 tak wyra藕nie

zaraz po wyj艣ciu z ksi臋garni, wtedy gdy deszcz

po burzy zalewa艂 ulic臋 Sainte-Catherine; poszcze-

g贸lne jednak elementy owej wizji tkwi艂y ju偶

we mnie - i rado艣ci z poczucia, 偶e przekroczy艂em

pr贸g, 偶e zrobi艂em pocz膮tek, doznaj臋 oto teraz,

w miar臋 jak pisz臋. Rado艣膰! 艁zy rado艣ci! W臋dr贸w-

ka bez kresu, w kt贸rej nawet burze w gruncie

rzeczy b臋d膮 rozkoszami. Mam dwadzie艣cia dwa

lata. Mam dwadzie艣cia dwa lata. To i tak okrop-

ne, 偶e nie mam lat pi臋tnastu, 偶e nie mam osiem-

nastu, najwy偶szy czas, 偶eby si臋 zacz膮膰 cieszy膰.

Wiem, 偶e teraz ju偶 ka偶dy rok b臋dzie stopniem, po

kt贸rym b臋d臋 schodzi艂... Lecz zatrzymuj臋 si臋 na

stopniu dwudziestu dwu lat, w艂a艣ciwie tworz臋 so-

bie z艂udzenie, 偶e si臋 zatrzymuj臋, bo przecie偶

w istocie ani Hure, ani czas nie zatrzymuj膮 swo-

jego biegu.

Rozdzia艂 X

Mamusia czeka艂a na mnie na pode艣cie scho-

d贸w, lecz ju偶 nie udr臋czona i zaniepokojona, jak

sobie wyobra偶a艂em. Sta艂a przede mn膮 w艣ciek艂a

i sinoblada, taka, jakiej si臋 spodziewa艂em, kiedy

wysi膮dzie z samochodu, ale wtedy taka nie by艂a.

B贸g raczy wiedzie膰, co w czasie mojej nieobec-

no艣ci doprowadzi艂o j膮 do tego stanu.

•- Ona tutaj spala艂 O艣mieli艂e艣 si臋 j膮 sprowadzi膰

152

i po艂o偶y膰 w 艂贸偶ku twojego biednego brata艂 T臋

szelm臋l

Jak mog艂em tego nie przewidzie膰? Ledwie si臋

odwr贸ci艂em na pi臋cie, wszcz臋艂a wida膰 polowanie

i w臋ch zaprowadzi艂 j膮 prosto do bielizny po艣cie-

lowej, niedbale ukrytej pod komod膮.

- Brudna bielizna, i to jaka brudna! Spa艂e艣

w niej tak偶e. W domu twojej matki, w 艂贸偶ku twe-

go brata. Czy mog艂o mi przyj艣膰 do g艂owy, 偶e je-

ste艣 zdolny do podobnego bezece艅stwa? I jeszcze

masz czelno艣膰 si臋 艣mia膰, nieszcz臋sny ch艂opczel

Co ona z ciebie zrobi艂a!

- Ja si臋 nie 艣miej臋, u艣miecham si臋 smutno,

偶e znowu pope艂niasz tw贸j zwyk艂y grzech bezpod-

stawnego s膮du. Kobieta, kt贸r膮 zniewa偶asz, wcale

jej nie znaj膮c, nigdy tu nie by艂a. Przyjm do wia-

domo艣ci, 偶e gdyby przysz艂a (chwil臋 si臋 waha艂em),

niepotrzebne by nam by艂o 艂贸偶ko Laurentego.

Nie zareagowa艂a. Widocznie nie zrozumia艂a.

- A wi臋c kto nocowa艂 w tym pokoju, w tej

po艣cieli? Kogo艣 tu sprowadzi艂 z ulicy?

- Kogo艣, kogo znasz, mamusiu, kogo znasz od

urodzenia.

My艣la艂a, 偶e z niej kpi臋. Kiedy rzuci艂em jej na-

zwisko Szymona Duberc, na par臋 sekund onie-

mia艂a.

- Och, ju偶 tylko jego tu brak艂o. Tego zaprza艅-

ca!

- Utrata wiary nie jest zaparciem si臋 Boga.

Kleryk, kt贸ry opuszcza seminarium, to ofiara fa艂-

szywego kroku.

- Przeszed艂 do wrog贸w, dobrze o tym wiesz.

- A je艣li ci powiem, 偶e w obydwa poranki,

kt贸re tutaj sp臋dzi艂, chodzi艂 na prymari臋?

Prawd臋 m贸wi膮c me mia艂em na to niezbitego do-

wodu. M贸g艂 wychodzi膰 o 艣wicie z ch艂opskiego

nawyku. Nie zdo艂a艂em si臋 jednak oprze膰 pokusie

speszenia mojej biednej matki, kt贸ra w tym mo-

mencie wzbudzi艂a we mnie lito艣膰. Powiedzia艂em

jej, 偶e nale偶y si臋 cieszy膰, nie za艣 smuci膰 tym,

czego si臋 teraz dowiaduje.

- Podczas gdy przeprowadza艂a艣 tutaj rewizj臋

i szuka艂a艣 艣lad贸w moich zbrodni, spotka艂em si臋

w艂a艣nie z Szymonem, z kt贸rym by艂em um贸wiony,

i uzyska艂em jego zgod臋 na to, 偶e si臋 zobaczy

z ksi臋dzem dziekanem. Ale nie tutaj, nie b贸j si臋.

Ludwik Larpe w letniej bia艂ej kurtce otworzy艂

drzwi i oznajmi艂; - Podano do sto艂u.

Nie przypominam sobie, abym widzia艂 kiedy

matk臋 tak zbit膮 z tropu jak podczas tego obiadu,

zachwian膮 w swoich pewnikach, w swym zasad-

niczym prze艣wiadczeniu, 偶e zawsze ma racj臋, na

ka偶dy temat, a ju偶 szczeg贸lnie w tym, 偶e ludzie

s膮 na pewno tacy, jakimi ich widzi, i nie mog膮

by膰 inni. Je艣li jej nie oszuka艂em, je艣li ten ma艂y

Duberc co rano chodzi艂 na msz臋, 藕le go s膮dzi艂a.

To, co jej opowiada艂em o szelmie, 艂atwo mog艂a

w ca艂o艣ci odrzuci膰 i trzyma膰 si臋 utartego wyobra-

偶enia: naiwny ch艂opiec, kt贸rego usidli艂a zepsuta

kobieta. Kobiety tej nigdy przecie偶 nie pozna.

Szymon natomiast pojawia艂 si臋 znowu. Nigdy zre-

szt膮 ca艂kowicie nie zszed艂 dot膮d ze sceny, pozo-

sta艂 tematem spornym pomi臋dzy dziekanem a ma-

musi膮.

Sk膮d bierze si臋 wszystko, co pisz臋 tu na jej

temat, je偶eli nie z mego odczucia wewn臋trznego

i z pewnego poj臋cia, jakie sobie o mamusi urobi-

艂em? Czy偶bym, odk膮d prowadz臋 ten dziennik, pr贸-

bowa艂 tylko podsuwa膰 Donzacowi obraz Malta-

verne z wyobra藕ni, r贸wnie nierealny jak Pi臋k-

no艣膰 czy Bestia albo Czupurek? Jak wygl膮da艂a

rzeczywisto艣膰? Moja matka, kt贸rej apetyt dopisu-

je niezmiennie, zawsze zwracaj膮ca ogromn膮 uwa-

g臋 na to, co jej podaj膮, postrach kucharki przez

swe bezapelacyjne wyroki, tego wieczoru nie

tkn臋艂a niczego, ledwie sko艅czy艂em posi艂ek, wyco-

fa艂a si臋 do swojego pokoju, zostawiaj膮c mi swo-

bod臋 wyj艣cia z domu. Ale nie wyszed艂em, a 偶e

nie chcia艂em uroni膰 ani sekundy z nocy och艂o-

dzonej deszczem, kt贸ry spad艂 po burzy, otworzy-

艂em wszystkie okna, co ze wzgl臋du na komary

zmusza艂o mnie do siedzenia po ciemku, bez czy-

tania.

Lektura do tego stopnia jest wszystkim

w moim 偶yciu (nieraz zastanawiam si臋 nawet,

czy nie rozgrzesza艂a mnie ona od udzia艂u w 偶y-

ciu), 偶e mo偶e maj膮c dwadzie艣cia dwa lata wcale

bym nie wiedzia艂, co kryje si臋 za banalnym zwro-

tem "偶ycie wewn臋trzne", gdyby komary mego

rodzinnego miasta nie zmusza艂y mnie cz臋sto do

siedzenia bez ruchu naprzeciw wyiskrzonego p艂a-

tu nieba ponad dachami, zamkni臋tego w ramie

okna. Mo偶e nigdy nie wiedzia艂bym tego, co wiem

i co jest tak niewiarogodne, 偶e nie m贸wi臋 o tym

nikomu, bo uznano by mnie za pysza艂ka albo g艂up-

ca, albo za szale艅ca: mianowicie, 偶e s艂owa ,,Kr贸-

lestwo Bo偶e jest w ka偶dym z was" s膮 prawdziwe

dos艂ownie, i wystarczy tylko zag艂臋bi膰 si臋 w sie-

bie, aby si臋 do艅 dosta膰.

To, czego do艣wiadczy艂em owego wieczoru, spra-

wia, 偶e jest on pami臋tn膮 dat膮 w moim 偶yciu, bo

osi膮gn膮艂em to Kr贸lestwo jak nigdy przedtem, mi-

mo 偶e by艂em w stanie ci臋偶kiego grzechu - o tym

nie mog臋 w膮tpi膰. By艂em za艣 wychowany w prze-

konaniu, 偶e grzech 艣miertelny ca艂kowicie odcina

cz艂owieka od Boga, co pobudza winowajc臋 do

tego, by si臋 z sytuacj膮 pogodzi艂, powiedzia艂 so-

bie: "przepad艂o to przepad艂o" i ju偶 nie walczy艂.

Tego wieczoru s艂ysz膮c wezwanie, tak dobrze mi

znane, przyt艂oczony poczuciem winy, uciek艂em si臋

do wykr臋tu Donzaca polegaj膮cego na m贸wieniu

sobie: ,,Gdybym by艂 jednym z owych niezliczonych

chrze艣cijan, 偶arliwych, lecz pozbawionych spowie-

dzi, gdy偶 s膮 kalwinami czy luteranami, prosi艂bym

o wybaczenie bezpo艣rednio Tego, kto jest we

mnie. Skrucha doskona艂a, wbrew temu, w co nam

ka偶膮 wierzy膰, jest dost臋pna i nie stanowi wy艂膮cz-

nego przywileju 艣wi臋tych, jest dla nas osi膮galna

w tej samej mierze jak Kr贸lestwo Bo偶e: to jest

klucz, niezawodnie otwieraj膮cy jego wrota".

Zacz膮艂em tedy rozpami臋tywa膰 wszystko, co za-

sz艂o pomi臋dzy mn膮 a Mari膮, i stwierdzi艂em, 偶e

nie potrafi臋 wzbudzi膰 w sobie 偶alu, 偶e w moim

poczuciu 贸w grzech nie by艂 win膮, lecz 艂ask膮, 偶e

najgorsze, co mog艂o mnie by艂o spotka膰, to gdy-

by 偶adna kobieta nie wkroczy艂a w moje 偶ycie...

Ale nie, w贸wczas w艂a艣nie brak owej kobiety by艂-

by 艂ask膮. Teraz ju偶 nie ja m贸wi艂em do siebie.

Ogarn膮艂 mnie g艂臋boki spok贸j. Chwilami nuci艂em

sobie pie艣艅 Racin'ea na melodi臋 Mendelssohna,

kt贸rej wyuczono nas w gimnazjum, albo na me-

lodi臋 Gounoda, kt贸r膮 wola艂 ksi膮dz dziekan:

Serca, o Panie, kt贸re Ci臋 mi艂uje,

Pok贸j l cisz臋 kt贸偶 w 艣wiecie naruszy?

Kiedy Twej woli szuka, zbywszy siebie -

Jest 11 na ziemi, nawet w samym niebie

Szcz臋艣cie prawdziwsze, wi臋ksza rado艣膰 duszy

Nad pok贸j serca, kt贸re Ci臋 mi艂uje?*

Rano mamusia nie wsta艂a z 艂贸偶ka. Okiennice

by艂y zamkni臋te. Migreny, na kt贸re cierpia艂a, wca-

le nie przypomina艂y migren innych kobiet. Le偶a-

' Przeio偶yl Tadeusz Mieszkowskl.

156

艂a w ciemno艣ci, z ok艂adami gulardowej wody na

czole. Poleci艂a mi, 偶ebym j膮 wyt艂umaczy艂 przed

ksi臋dzem dziekanem. Mo偶e wyolbrzymia艂a b贸l,

aby umo偶liwi膰 nam to spotkanie w cztery oczy, jej

ostatni膮 nadziej臋. Dziekan z trudem ukrywa艂 ra-

do艣膰, jak膮 mu sprawi艂o, 偶e b臋dziemy jedli sami.

Jego twarz o obwis艂ych policzkach, kt贸re stale

ugniata艂 niczym mi膮偶sz chleba, zazwyczaj stroska-

n膮 i chmurn膮, rozja艣ni艂o uszcz臋艣liwienie naiwne

i dziecinne. Bardzo si臋 jednak zestarza艂, jego ton-

sura ju偶 nie potrzebowa艂a fryzjera; a przede

wszystkim wcale si臋 ju偶 nie puszy艂: to zw艂aszcza

sprawia艂o, 偶e r贸偶ni艂 si臋 od ksi臋dza znanego mi

w dzieci艅stwie. Nie mia艂 ju偶 takiej wynios艂ej,

pewnej siebie postawy.

Ledwie rozpocz膮艂 jakie艣 aluzje, aby okaza膰

pos艂usze艅stwo dyrektywom "pani" i sk艂oni膰 mnie

do m贸wienia, uchyli艂em si臋. Zapewni艂em go, 偶e

matka niepotrzebnie si臋 trapi, 偶e jedna tylko ko-

bieta w straszliwy spos贸b absorbuje moje 偶ycie,

i to w艂a艣nie ona, wi臋c dla mnie istnieje tylko

jeden problem: jak by si臋 od niej wyzwoli膰, cho膰-

by za cen臋 ma艂偶e艅stwa niedorzecznego w oczach

艣wiata. Mia艂em si臋 na baczno艣ci, by ca艂kowicie

nie uspokoi膰 ksi臋dza dziekana, robi膰 tylko wra-

偶enie, 偶e jeszcze nic nie postanowi艂em.

- Ale - ci膮gn膮艂em dalej - to nie ja jestem

dla ksi臋dza dziekana interesuj膮cy (poniewa偶 za艣

j膮艂 protestowa膰:), chcia艂em powiedzie膰, 偶e w tym

momencie nie dla mnie powinien ksi膮dz skaka膰

do wody, ale na ratunek Szymona, kt贸rego zreszt膮

widuj臋 codziennie. Tak, to jest w艂a艣nie odpowied-

nia chwila, by go wyci膮gn膮膰 na brzeg; tym razem

jednak on ju偶 sam p贸jdzie tam, dok膮d si臋 poczuje

powo艂any, ksi膮dz dziekan winien jedynie asysto-

wa膰, aby mu u艂atwi膰 wyj艣cie. Prosz臋 si臋 tylko

wystrzega膰 i pami臋ta膰, 偶e wystarczy napomkn膮膰

157

przy nim o "kierowaniu", a natychmiast si臋 zje-

偶y.

S艂ucha艂 z uwag膮 pe艂n膮 skromno艣ci, bardzo wzru-

szaj膮c膮. Biedny nasz dziekan ca艂y sw贸j gor膮cy

a nie wy偶yty instynkt ojcowski wy艂adowywa艂 na

tym wiejskim ch艂opcu, oczywi艣cie nie pozbawio-

nym serca, ale stwardnia艂ym i zgorzknia艂ym,

o kt贸rym m贸wi艂 teraz nieprzerwanie; - Ani na

chwil臋 nie straci艂em go z oczu, wiesz, zawsze

czuwa艂em nad nim z daleka, cho膰 si臋 wcale nie

domy艣la艂. Podczas pierwszej zimy w Pary偶u prze-

chodzi艂 zapalenie p艂uc. Nawi膮za艂em kontakt z go-

spodyni膮, u kt贸rej mieszka艂, smarowa艂em jej 艂a-

p臋 i przysy艂a艂a mi komunikaty o jego zdrowiu, po

kryjomu, ma si臋 rozumie膰. Szymon pomy艣la艂by,

偶e to ju偶 jego ostatnia godzina, gdyby zobaczy艂,

偶e kr臋c臋 si臋 ko艂o jego 艂贸偶ka.

Poniewa偶 moja matka le偶a艂a, nic nie sta艂o na

przeszkodzie, by dziekan spotka艂 si臋 z Szymonem

raczej przy ulicy de Cheverus ni偶eli w ksi臋garni.

Zgodzi艂 si臋, "tylko trzeba, 偶eby pani pozwoli艂a".

Kiedy przedstawi艂em mamusi nasz膮 pro艣b臋 przez

uchylone drzwi, przerwa艂a mi g艂osem, jakim m贸-

wi艂a, kiedy si臋 藕le czu艂a: ,,R贸bcie, co chcecie, by-

lebym ja go nie ogl膮da艂a".

Rozmowa odby艂a si臋 w ma艂ym saloniku i trwa-

艂a niemal dwie godziny, po czym Szymon odp艂y-

n膮艂 w swoj膮 stron臋 nie po偶egnawszy si臋 ze mn膮.

Uzgodnili mi臋dzy sob膮, 偶e jeszcze przez rok zo-

stanie w Talence, gdzie proboszcz, "艣wi臋ty ksi膮dz

Moureau", przyjaciel dziekana, mia艂 zaj膮膰 si臋

Szymonem i przygotowa膰 go do powrotu, oczywi-

艣cie nie do seminarium w Bordeaux, ale mo偶e

w Issy-Ies-Moulineaux. Wymaga艂o to wielu prze-

my艣le艅 i stara艅.

Ze swej strony przyrzek艂em dziekanowi, 偶e

wkr贸tce ujrzy mnie w Maltaverne: matka dopi臋艂a

158

w ko艅cu, 偶e wyrazi艂em zgod臋 na wyjazd, ale wy-

ra藕nie niech臋tnie. Utrzymywa艂em, 偶e musz臋 naj-

pierw porobi膰 nieodzowne dla mojej pracy notat-

ki w bibliotece miejskiej; nie s膮dz臋, by ktokol-

wiek m贸g艂 si臋 pochwali膰, 偶e mnie tam widywa艂...

Otwieram ten zeszyt po up艂ywie dw贸ch mie-

si臋cy. To, co prze偶y艂em, nie dawa艂o si臋 uj膮膰 偶ad-

nym opisem, by艂o nie do wyra偶enia; pewien ro-

dzaj wstydu jest nieprzekazywalny. Cokolwiek

zdo艂am tu powiedzie膰, b臋dzie, jak i wszystko dal-

sze, jedynie ustawianiem, ujmowaniem w form臋.

Spr贸buj臋 jednak: musz臋 dotrzyma膰 obietnicy danej

Donzacowi... Prawd臋 m贸wi膮c na co mi pretekst,

jaki sobie stwarzam? Jak gdybym nie znajdowa艂

przyjemno艣ci w ponownym prze偶ywaniu tego

wstydu, godzina po godzinie, a偶 do ko艅ca sprawy,

lub raczej do tego rozdzia艂u moich dziej贸w, kt贸ry

si臋 dopiero zaczyna!

Pisz臋 to dwudziestego pa藕dziernika, trzymaj膮c

zeszyt na kolanach, w naszym sza艂asie do polo-

wa艅 na go艂臋bie, w miejscu zwanym La Chicane,

o ca艂e kilometry oddalonym od wszystkich fol-

wark贸w. Powietrze jest mgliste i 艂agodne, dzie艅,

w kt贸rym powinny by膰 wielkie przeloty, ale grzy-

wacze nie lec膮; ciep艂o jest, marudz膮 jeszcze na

d臋bach i opychaj膮 si臋 偶o艂臋dziami. Widz臋 z profilu

spiczasty nos i wydatn膮 szcz臋k臋 Prudentego, kt贸-

ry obserwuje szlaki niebieskie mi臋dzy wierzcho艂-

kami, gdzie pojawi膮 si臋 ptaki, je偶eli si臋 pojawi膮.

Jaki艣 -dzier偶awca gwizdn膮wszy najpierw podcho-

dzi do Prudentego i pyta:

- Passa? palumbes?

- Nade! Nade!

Podobnie jak Hure, tych par臋 olbrzymich, roz-

艂o偶ystych d臋b贸w os艂aniaj膮cych nasz sza艂as dawa-

159

艂o mi jakby wyczuwalne poczucie wieczno艣ci,

w przejmuj膮cy spos贸b uprzytamnia艂o tymczaso-

wo艣膰, kt贸ra jest naszym losem. To jeszcze nic, 偶e

si臋 jest my艣l膮c膮 trzcin膮, ale by膰 my艣l膮cym owa-

dem, i to takim, kt贸ry cho膰 ma nie wiedzie膰 jak

kr贸tki okres 偶ycia przed sob膮, zawsze znajdzie

jednak czas na sp贸ikowanie - to ju偶 jest ohyda.

Spr贸buj臋 z tego, co si臋 wydarzy艂o, utrwali膰 okru-

chy, kt贸re wydaj膮 mi si臋 mo偶liwe do wys艂owienia.

Nie bywa艂em w bibliotece miejskiej nie dla-

tego, 偶e prawie co wiecz贸r chodzi艂em na ulic臋

L'Eglise Saint-Seurin. Z Mari膮 spotyka艂em si臋 do-

piero po zamkni臋ciu ksi臋garni, 艂atwo wi臋c mog-

艂em pogodzi膰 to, czego wymaga艂a praca magister-

ska, z wymaganiami mojej mi艂o艣ci. Ale w ci膮gu

owych dusznych i wlok膮cych si臋 godzin w mie艣-

cie, oci臋偶a艂ym od skwaru, nie by艂em zdolny do

niczego opr贸cz czekania... Wi臋c c贸偶 z tego? Gdzie

tu jest tragedia? To zdarza si臋 wszystkim i ka偶de-

mu w pewnym wieku, w pewnych okresach 偶ycia.

Tak, trzeba by膰 katolikiem, jakim ja jestem, albo

by膰 nim w przesz艂o艣ci, jak Maria, aby mie膰

przekonanie, 偶e chodzi o wi臋cej ni偶 偶ycie, kiedy

ulegamy instynktowi, kt贸ry zapewnia rozmna偶a-

nie si臋 偶ywym gatunkom. Albo raczej trzeba nale-

偶e膰 do gatunku katolik贸w bezkompromisowych,

z jakich si臋 wywodz臋: na ile by sobie pozwolili,

nie szukaj膮 wym贸wek. Je艣li si臋 gubi膮, gubi膮 si臋

z pe艂n膮 艣wiadomo艣ci膮.

O jednym ju偶 nie w膮tpi艂em, o dobrej wierze

Marii w dniu, kiedy przejawi艂a l臋k, 偶e mo偶e mnie

odci膮膰 od Boga, a ja przypuszcza艂em, "偶e nie m贸wi

szczerze". Wyrzek艂a si臋 Boga dla siebie, nie dla

mnie. Utrzymywa艂a, 偶e powsta艂em ze stopu, w kt贸-

rym to, co pochodzi od Chrystusa, miesza si臋

<"

160

z tym, co pochodzi od Kybele... Ale jej zdaniem

pierwiastek katolicki dominuje: "Nie chcia艂abym

ci臋 zniszczy膰" - powtarza艂a. Oponowa艂em przy-

pominaj膮c jej nasz膮 noc w Maltaverne. Czemu,

zastanawiali艣my si臋, teraz jest inaczej? Czemu te

niemal cowieczorne ukradkowe powroty na ulic臋

l/Eglise Saint-Seurin, podczas gdy rozstaj膮c si臋

w przeddzie艅 postanawiamy zgodnie, 偶e to ju偶

ostatni raz? Czemu te ponawiaj膮ce si臋 upadki

tak ma艂o by艂y podobne do snu naszej letniej no-

cy, kiedy to w jednej chwili ods艂oni艂a si臋 przede

mn膮 pe艂nia szcz臋艣cia na 艣wiecie - jak gdyby

nasze dwie dusze uzyska艂y tego wieczoru, tego

jednego wieczoru, pozwolenie, aby zespoli艂y si臋

z sob膮, w chwili gdy zespala艂y si臋 cia艂a? A teraz

znowu skazany by艂em na uczucie odrazy. Kto

mnie nauczy艂 odrazy?

"Co tobie chodzi po g艂owie?" - powiedzia艂aby

biedna mamusia. Maria nie by艂a podobna do 偶ad-

nej innej mo偶e dzi臋ki temu, 偶e ongi by艂a dziew-

czyn膮 pobo偶n膮. W tym r贸wnie偶 nie ma k艂amstwa:

wszystko, co przecierpia艂a, niesko艅czenie przera-

sta艂o moje udr臋ki. Cierpienie j膮 postarza艂o, a ra-

czej przywraca艂o jej prawdziwy wiek, podczas

gdy ja, jak twierdzi艂a, zachowywa艂em anielski

wygl膮d - nawet skrzyd艂a mia艂em nie pomi臋te,

m贸wi艂a 偶artobliwie i smutno.

Przy ulicy de Cheverus oczekiwa艂a mnie mamu-

sia, kr膮偶膮c po pokojach z tragicznym wyrazem

twarzy, jaki miewa艂a w okresach najwi臋kszych

b贸l贸w. Przeci膮ga艂em, jak mog艂em najd艂u偶ej, po-

z贸r studiowania w bibliotece miejskiej. Za偶膮da艂a,

bym jej chocia偶 okre艣li艂 termin naszego wyjazdu.

Nie chcia艂em ustala膰 偶adnego. Po tygodniu prze-

sta艂a mnie pyta膰 o cokolwiek i ju偶 nie udawa艂a,

11 - M艂odzieniec z dawnych lat

161

偶e pozwala si臋 oszukiwa膰. Wiedzia艂a, sk膮d wra-

cam co wiecz贸r, i wiedzia艂a, 偶e ja o tym wiem.

Umy艣lnie ca艂owa艂a mnie d艂ugo, 偶eby co艣 zwiet-

rzy膰, lecz by艂a 艣lepa, nie dostrzega艂a tego, co na-

pe艂ni艂oby j膮 rado艣ci膮, gdyby umia艂a przejrze膰:

s膮dzi艂a, 偶e schwytany jestem w sie膰 paj臋cz膮,

i rzeczywi艣cie by艂em - ja, czy raczej moje cia艂o

podczas godzin oczekiwania, i p贸藕niej, na przeci膮g

paru minut. Ale moja matka absolutnie nie wyczu-

wa艂a, 偶e nie by艂o ju偶 mowy o tym, aby艣my mieli

zwi膮za膰 si臋 na zawsze, Maria i ja: z mojej nie-

woli w chwili obecnej wnioskowa艂a o niewoli

wiecznej.

Wychodzi艂em wieczorami, po kolacji, najedzo-

ny i znu偶ony. Mamusia wiedzia艂a, 偶e nie aby grze-

szy膰: niezmiennie prosi艂em, 偶eby mi towarzyszy-

艂a. Odmawia艂a, ale by艂a spokojna. Czasami wra-

ca艂em po godzinie, czasami p贸藕niej, je艣li s艂ucha-

艂em koncertu na powietrzu, jakie dawano na pla-

cu Quinconces podczas letnich miesi臋cy; przewa偶-

nie jednak poprzestawa艂em na lodach w kawiarni

de la Comedie, albo mimo komar贸w wa艂臋sa艂em

si臋 po tarasach parkowych, z dala od t艂um贸w

st艂oczonych wok贸艂 d臋tej orkiestry 57 pu艂ku.

Teraz, pod koniec sierpnia, mia艂em pewno艣膰,

偶e nikogo tutaj nie spotkam. Tego jednak wie-

czoru usiad艂em na 艂awce, na skraju terasy, gdzie

ju偶 siedzia艂 jaki艣 m艂odzieniec z fajk膮. Ulokowa-

艂em si臋 mo偶liwie najdalej, nie patrz膮c w jego

stron臋. Zagadn膮艂 mnie drwi膮cym tonem:

- Ty w sierpniu w Bordeaux? Wi臋c nie wyje-

cha艂e艣 do Arcachon czy Pontaillac, albo do Lu-

chon?

Pozna艂em w nim studenta humanistyki nazwis-

kiem Keller, jednego z tych katolik贸w, co to

162

"id膮 do ludu", cz艂onka ruchu Sillon, ch艂opaka

z rodzaju takich, kt贸rym dzia艂am na nerwy na-

wet nie otwieraj膮c ust.

- Prawdopodobnie dlatego - odpar艂em pew-

nym szczeg贸lnym tonem - 偶e mam tu co艣 lepsze-

go do roboty.

Mrukn膮艂: - U ciebie to nie dziwne. - Gdy

przed dwoma laty spotykali艣my si臋 na uniwersy-

tecie, 贸w aposto艂, pocz膮tkowo oczarowany, pr贸-

bowa艂 mi prawi膰 kazania; by艂 to jednak okres,

kiedy w moim poj臋ciu Pod okiem barbarzy艅c贸w

Barresa dawa艂o odpowied藕 na wszystko i dostar-

cza艂o mi gotowych sformu艂owa艅 do obrony przed

kolegami ,,o dono艣nym, obel偶ywym 艣miechu".

Przeciwstawia艂em im "g艂adk膮 powierzchni臋". Nie

odmawia艂em sobie tej przyjemno艣ci i wobec Kel-

lera, kt贸ry bardzo szybko zaliczy艂 mnie do ga-

tunku najbardziej godnego wzgardy na tym 艣wie-

cie: do nad臋tych bur偶uj贸w.

- Co ty o mnie wiesz? - odpar艂em. - Tylko

to, co ci zademonstrowa艂em, 偶eby艣 mi da艂 艣wi臋ty

spok贸j, jak si臋 te偶 wkr贸tce sta艂o. Z takim samym

powodzeniem mog艂em ci by艂 odegra膰 numer "pi臋k-

na dusza", za czym przepadasz.

- No i c贸偶 te twoje maski os艂aniaj膮? To nie

musi by膰 nic pi臋knego...

- Wcale nie prosz臋, 偶eby艣 patrza艂.

Zapewne zosta艂o to powiedziane w spos贸b, kt贸-

ry speszy艂 owego katolika, bo natychmiast pod-

j膮艂:

- Wybacz, przyznaj臋, 偶e nie mia艂em prawa od-

zywa膰 si臋 z tak膮 wy偶szo艣ci膮. Wszyscy艣my bie-

dacy.

- Oczywi艣cie, Keller, ale od takiego biedaka

jak ja, rozpieszczonego, psutego, cierpi膮cego tyl-

ko samolubnie, daleko jest do biedaka jak ty,

艂akn膮cego i pragn膮cego sprawiedliwo艣ci.

163

- O, w]iesz, mimo wszystko i ja szukam w艂as-

nych satysfakcji... Powinni艣my si臋 cz臋艣ciej widy-

wa膰 - dorzuci艂 z zapa艂em. - Ju偶 ci nie b臋d臋 pra-

wi艂 kaza艅.

Mia艂em ochot臋 komu艣 si臋 zwierzy膰. Dusi艂em si臋.

Powiedzia艂em mu:

-• Ch臋tni,e, ale przechodz臋 z艂y okres. Czuj臋 si臋

bardzo opuszczony przez Boga.

Wzi膮艂 moj膮 r臋k臋 i chwil臋 przytrzyma艂 w swojej.

- "Kiedy my艣lisz, 偶e艣 daleko ode mnie, w艂a艣-

nie wtedy jestem blisko ciebie". Znasz te s艂owa

z Na艣ladowania?

- Ale tu nie chodzi jedynie o ozi臋b艂o艣膰, osch-

艂o艣膰; ja 偶yj臋 w grzechu.

- W grzechu?

- Tak, i kobieta, z kt贸r膮 to czyni臋, pragnie

tak samo jak ja, aby艣my si臋 wyrzekli... Jest jed-

nak taka chwila w ci膮gu dnia, gdy to ju偶 nie za-

le偶y ani od niej, ani ode mnie.

- "Wi艂em, rozumiem - powiedzia艂 Keller powa偶-

nym g艂osem. - No, c贸偶, b臋d臋 si臋 modli艂, popro-

sz臋 o modlitwy. Jestem bardzo zaprzyja藕niony

z prze艂o偶on膮 wizytek.

- Och, nie - 偶achn膮艂em si臋. - Nie warto. To

przecie偶 bagatela, zupe艂na bagatela...

- Ty to nazywasz bagatel膮?

Wsta艂em, przybra艂em znowu ton, kt贸ry na uni-

wersytecie tak irytowa艂 Kellera:

- Owszem, bo jestem pokorny, je艣li chodzi

o pokor臋 nie l臋kam si臋 por贸wnania z nikim, nie

s膮dz臋, by jakikolwiek m贸j krok m贸g艂 mie膰 naj-

mniejsze znaczenie.

- A jednak najb艂ahszy z takich krok贸w anga-

偶uje wieczno艣膰. Nie wierzysz w to?

- Wierz臋... Lecz ten nie bardziej ni偶 inny. Naj-

gorsze we mnie, widzisz, nie s膮 moje czyny ani

nawet my艣li, Keller. Najgorsza we mnie jest ta

164

oboj臋tno艣膰 w stosunku do 偶aru, jaki ow艂adn膮艂

tob膮, tak, tob膮, katolikiem, ale tak偶e i m艂odymi

wojuj膮cymi socjalistami, anarchistami... Najgorsza

we mnie jest oboj臋tno艣膰 na cudze cierpienie, go-

dzenie si臋 na w艂asne przywileje...

- Bo jeste艣 bur偶uj, wielki bur偶uj, trzeba go

w tobie u艣mierci膰. U艣miercimy go, zobaczysz.

- Bur偶uje s膮 twardzi. I ja pochodz臋 z tych

ch艂op贸w landyjskich, co ka偶膮 pracowa膰 swoim

starym rodzicom, p贸ki nie zdechn膮, a jak wezm膮

ma艂膮 dziewczynk臋 na s艂u偶b臋, tak膮 gouge, jak je

nazywaj膮 w narzeczu, wytrzyma膰 mo偶e tylko dla-

tego, 偶e to jest wiek, w kt贸rym si臋 wszystko znie-

sie...

Umilk艂em zawstydzony, 偶e si臋 wywn臋trzam

przed t膮 pi臋kn膮 dusz膮 przypadkowo spotkan膮,

i wsta艂em:

- Zegnaj, Keller. Nie id藕 za mn膮. Zapomnij

o tym, co ci powiedzia艂em. Zapomnij o mnie.

- Wyobra偶asz sobie, 偶e ci臋 zapomn臋? Zoba-

czymy si臋 znowu po wakacjach. Obiecaj mi...

Biedny Keller. B臋dzie si臋 modli艂, cierpia艂 za

mnie, zmusza艂 do modlitwy i cierpienia 艣wi臋te

niewiasty. Co za szale艅stwo! A jednak nic na

艣wiecie nie robi艂o na mnie takiego wra偶enia jak

艣wi臋tych obcowanie, ta przekazywalno艣膰 zas艂ug:

m贸j gniew na niego pochodzi艂 st膮d, 偶e miesza艂

si臋 do moich najskrytszych spraw, a ja nie w膮tpi-

艂em, i偶 mo偶e wywrze膰 na nie wp艂yw, odmieni膰 ich

bieg. Co nie znaczy, bym s膮dzi艂, 偶e to, co si臋 sta艂o,

wi膮za艂o si臋 z naszym spotkaniem w Ogrodzie Bo-

tanicznym. To, co si臋 zdarzy艂o, by艂o w porz膮dku

rzeczy, mog艂o, a nawet musia艂o si臋 zdarzy膰: mamu-

sia nie wytrzymywa艂a ju偶 niepewno艣ci i trwogi,

czas mija艂, musia艂a zadzia艂a膰.

Nazajutrz rano, ledwie otworzy艂em oczy, wie-

dzia艂em, 偶e o zwyk艂ej godzinie nie b臋d臋_ potrzebo-

165

wa艂 dzwoni膰 do domu przy ulicy L'Eglise Saint-

-Seurin, Maria b臋dzie czeka艂a za drzwiami. Nie

pada艂o, ale musia艂o pada膰 gdzie indziej, bo by艂

to dzie艅 wytchnienia. Po po艂udniu w艂贸czy艂em si臋

wi臋c jak zb艂膮kany pies po nabrze偶u. Doszed艂em

do dok贸w. Wr贸ci艂em tramwajem, na tylnej plat-

formie, w t艂oku robotnik贸w portowych. Zn贸w si臋

troch臋 wa艂臋sa艂em. Zreszt膮 to, co robi艂em do wy-

czekiwanego momentu, nie ma wi臋kszego znacze-

nia. Oko艂o wp贸艂 do si贸dmej Marii nie by艂o za

drzwiami, dzwoni艂em na pr贸偶no. Co艣 j膮 musia艂o

zatrzyma膰. Postanowi艂em przej艣膰 si臋 jeszcze w po-

bli偶u, ju偶 nie mog艂em si臋 opanowa膰. Na dziesi臋膰

minut pogr膮偶y艂em si臋 w mroku Saint-Seurin, naj-

ciemniejszego ko艣cio艂a w ca艂ym mie艣cie, po czym

wr贸ci艂em pod dom Marii. I w tej chwili j膮 zoba-

czy艂em, przechodzi艂a ulic臋. By艂a zdyszana i blada.

Wyci膮gn臋艂a klucz z kieszeni: - Wchod藕 pr臋d-

ko, - Popchn臋艂a mnie do salonu z zamkni臋tymi

okiennicami. Nim jeszcze zdj臋艂a kapelusz, oznajmi-

艂a: - Widzia艂am twoj膮 matk臋.

- Gdzie艣 j膮 widzia艂a? Czy z ni膮 rozmawia艂a艣?

- A tak, wyobra藕 sobie! Pokazywa艂am w艂a艣nie

ksi膮偶k臋 pewnemu klientowi. Nagle poczu艂am si臋

skr臋powana przez wlepiony we mnie wzrok ja-

kiej艣 pani w czerni, troch臋 korpulentnej, wygl膮da-

j膮cej na osob臋 bardzo zamo偶n膮, kt贸ra wesz艂a przed

chwil膮. Od r贸偶u dozna艂am wra偶enia, 偶e nie jest to

zwyk艂a klientka, ale kto艣, kogo ja interesuj臋,

i w tym momencie ujrza艂am ciebie, tak, Alain,

pojawi艂a mi si臋 twoja anielska twarz, oddzieli艂a

si臋 od tego du偶ego w艂adczego oblicza Agrypiny

czy mo偶e Atalii. Pozna艂am twoj膮 matk臋, tak po-

dobn膮 do obrazu, jaki sobie o niej wytworzy艂am.

,,Po偶era膰 kogo艣 oczami", wiesz, to mo偶e by膰 do-

s艂ownie prawda. Powiedzenie, 偶e mnie po偶era艂a

oczami, to jeszcze za ma艂o, ona mnie szarpa艂a.

166

Wydawa艂o mi si臋, '偶e wiem, co znaczy by膰 czy-

im艣 wrogiem. Ale nie, nienawi艣膰, prawdziwa nie-

nawi艣膰 zdarza si臋 rzadziej ni偶 przypuszczamy;

mordowanie cz艂owieka poma艂u, 偶eby si臋 dobrze

nasyci膰 - gdyby to by艂o bezkarne, teraz ju偶

wiem, jak mog艂oby wygl膮da膰.

- Czy nale偶a艂o pozwoli膰 jej wyj艣膰? Co by艣 ty

zrobi艂, Alain? Ja uleg艂am pierwszemu odruchowi,

po prostu ciekawo艣ci. Podesz艂am do niej, zapyta-

艂am tonem mo偶liwie najbardziej zawodowym:

"Czym mo偶na pani s艂u偶y膰?" Wyda艂a si臋 zasko-

czona. Odpar艂a, 偶e wst膮pi艂a tylko rzuci膰 okiem

na ostatnie nowo艣ci. ,,No tak - powiedzia艂am -

a mo偶e tak偶e i na mnie?" Wyobra偶asz sobie jej

min臋 w tym momencie. "Pani wie, kim jestem?"

"Ja wszystko o pani wiem, prosz臋 pani". Zblad艂a,

szepn臋艂a: "On pani o mnie m贸wi? Nigdy bym si臋

tego po nim nie spodziewa艂a!" Zaprotestowa艂am:

"O, wcale nie dzi臋ki temu, co on mi opowiada艂,

wiem o pani wszystko, ale dlatego, 偶e pani wy-

cisn臋艂a na nim swoje pi臋tno, urabia艂a go pani

i formowa艂a, jest tak bardzo pani dzie艂em, ci膮gle

jeszcze, nawet teraz, kiedy si臋 ju偶 pani wymknie.

Wiem o pani wszystko w takiej samej mierze,

jak wiem wszystko o nim". Powiedzia艂a: "To s膮

tylko s艂owa..." identycznym g艂osem, jakim pewno

dawniej nazywa艂a ciebie "pleciug膮". Mrukn臋艂a

gro藕nie: "Nie spos贸b rozmawia膰 w tym sklepie..."

"Ale z ty艂u jest pokoik. Je艣li pani zdecydowa艂aby

si臋 tam wej艣膰..." Zgodzi艂a si臋. Poprosi艂am Belege'a,

偶eby przez chwil臋 zaj膮艂 si臋 klientami, i wprowa-

dzi艂am twoj膮 matk臋 do klitki.

- Mamusia w klitce?

- Tak, wyobra藕 sobie, znalaz艂y艣my si臋 w tym

kojcu nos w nos, wed艂ug twojego okre艣lenia.

Pierwsze s艂owa, jakie do mnie skierowa艂a, nie har-

monizowa艂y z jej furi膮: wida膰 przygotowa艂a je na

167

zimno, zanim przysz艂a, i mam wra偶enie, 偶e w mia-

r臋 jak mnie nimi cz臋stowa艂a, sama si臋 uspokaja艂a,

powoli dostraja艂a si臋 do ich tonacji. Zapewni艂a

mnie, 偶e nie pozwala sobie na 偶adne os膮dzanie

mojej osoby, a zreszt膮 tak jej zale偶y, aby wszystko

dobre, co jej o mnie m贸wi艂e艣, by艂o prawd膮, 偶e

bardzo chce w to wierzy膰. "Je偶eli jednak jest pani

ow膮 istot膮 wyj膮tkow膮, kt贸rej obraz mi namalowa艂

(wbrew jej woli pogarda sycza艂a z tych s艂贸w), nie-

mo偶liwe, aby kochaj膮c Alaina, jak rzekomo pani

go kocha, nie przyzna艂a pani, 偶e trudno, by co艣

gorszego spotka艂o ch艂opca dwudziestodwuletniego,

a w stosunku do wielu spraw maj膮cego wci膮偶

jeszcze lat pi臋tna艣cie..."

"Mia艂 pi臋tna艣cie lat, prosz臋 pani, zanim mnie

spotka艂." ...Znakomicie poj臋艂a, co chcia艂am przez

to powiedzie膰, zacisn臋艂a szcz臋ki, ale si臋 pohamo-

wa艂a i ci膮gn臋艂a: "Trudno, by spotka艂o go co艣 gor-

szego ni偶 ma艂偶e艅stwo z kobiet膮 o tyle od niego

starsz膮 i prosz臋 mi darowa膰, je艣li to pani膮 zaboli,

ale c贸偶, kobiet膮 z przesz艂o艣ci膮..." "O, tak - przer-

wa艂am - i z tera藕niejszo艣ci膮, a dlaczego nie

z przysz艂o艣ci膮?" Ca艂kiem na zimno stara艂am si臋

j膮 zirytowa膰, 偶eby wygarn臋艂a wszystko. Podj臋艂a

znowu: "Czy s膮dzi pani, 偶e na ca艂ym 艣wiecie zna-

laz艂aby si臋 cho膰 jedna matka, kt贸rej by plany

takiego ma艂偶e艅stwa nie przerazi艂y? Nie b臋d臋 pani

przypomina膰, co sprawia, 偶e zwi膮zek mi臋dzy na-

szymi dwiema rodzinami jest dos艂ownie nie do

pomy艣lenia..." "Oczywi艣cie, prosz臋 pani... przede

wszystkim dlatego, 偶e ja nie nale偶臋 do 偶adnej

rodziny. Alain, o, tak, on jest m艂ody Gajac, ty-

powy syn rodu..."

Przerwa艂em Marii z irytacj膮;

- Wy艣miewa艂a艣 si臋 ze mnie przed moj膮 matk膮!

Chcia艂a艣 zab艂ysn膮膰, wzi膮膰 nad ni膮 g贸r臋, pogn臋bi膰

j膮, i pos艂u偶y艂a艣 si臋 do tego moj膮 osob膮!

168

- Tak - powiedzia艂a -' przyznaj臋, 偶e te po-

rachunki sprawia艂y mi jak膮艣 dzik膮 przyjemno艣膰,

偶e z pe艂n膮 satysfakcj膮 pozwala艂am sobie na aro-

gancj臋. Najbardziej aroganckie, co mia艂am ju偶 na

ko艅cu j臋zyka, by艂oby powiedzenie: pani syn prosi艂

mnie o r臋k臋, ale mo偶e by膰 pani spokojna, nie ma

mowy, 偶ebym si臋 zgodzi艂a. Kocham jego, ale nie

jego maj膮tki, kt贸rymi si臋 brzydz臋, nie 艣rodowisko,

kt贸re budzi we mnie wstr臋t... Mog艂am te偶 przyzna膰

jej, 偶e r贸偶nica wieku mi臋dzy nami stanowi istotnie

niebezpiecze艅stwo dla naszego szcz臋艣cia, dla mnie

jeszcze wi臋ksze ni偶 dla ciebie. No tak... Ale wte-

dy, Alain, odkry艂abym karty i zdj臋艂a jej z serca

olbrzymi ci臋偶ar: natychmiast sta艂aby si臋 znowu

pani膮 twego losu, straci艂by艣 szans臋 przetargu,

jak膮 ci darowa艂am: nie ma rzeczy, na kt贸r膮 twoja

matka si臋 nie zgodzi, by艂em ja si臋 usun臋艂a. Mu-

sia艂am zatem gra膰 dalej i doprowadzi艂am t臋 gr臋

do ko艅ca. Pocz膮tkowo przyznawa艂am racj臋, uda-

wa艂am, 偶e trafiaj膮 do mnie jej argumenty. Przy-

takn臋艂am, 偶e z punktu widzenia spo艂ecznego, a na-

wet z ka偶dego punktu widzenia jestem niew膮tpli-

wie wcieleniem 偶ony, jakiej matka jedynaka r贸w-

nie bogatego jak ty nie mo偶e sobie 偶yczy膰...

"Chyba - doda艂am - 偶e mog艂aby si臋 przyda膰

jako ochrona przed czym艣 jeszcze gorszym..."

- Och - krzykn膮艂em - nie rzuci艂a艣 jej chyba

w twarz tej pasji do ziemi, Numy Serisa, Weszki?!

- Nie, nic jej w twarz nie rzuca艂am, wy艂o偶y-

艂am to wszystko, ale w taki spos贸b, 偶eby nie

wysz艂a trzasn膮wszy drzwiami. Pochwali艂am si臋,

偶e ju偶 obecnie zerwa艂am wszystkie niemal wi臋zy,

kt贸re ci臋 kr臋powa艂y, ale stwierdzi艂am te偶, 偶e ca艂-

kowicie jeszcze ci臋 nie oswobodzi艂am; doda艂am,

偶e bez trudu mog艂abym ci wykaza膰, i偶 nie trzeba

by膰 czarodziejem na to, aby patrze膰, jak rosn膮

sosny, kt贸re przecie偶 rosn膮 same, ani 偶eby zbie-

169

rac 偶ywic臋 r臋kami dzier偶awc贸w, a pieni膮dze pa-

kowa膰 do swojej kieszeni; zamiast pozwala膰 pr贸-

chnie膰 tym drzewom, kt贸re od dawna powinny

by膰 艣ci臋te i w ten spos贸b traci膰 miejsce, kt贸re

powinno si臋 wykorzysta膰 na nowy siew, nauczy-

艂abym ci臋 prowadzi膰 prawid艂owe wyr臋by, przy-

nosz膮ce ci sta艂e wielkie dochody roczne, z czego

wasi dzier偶awcy nie maj膮 nic... Ale, dorzuci艂am,

my to zmienimy i b臋dziemy si臋 dzielili z dzier-

偶awcami pieni臋dzmi za wyr臋by. Tak ju偶 sobie

postanowili艣my oboje z Alainem...

- To nieprawda - zawo艂a艂em - nie ok艂ama艂a艣

jej tak!

- A w艂a艣nie 偶e tak! Zrobi艂am sobie t臋 przyjem-

no艣膰.

Ten niedobry g艂os Marii ju偶 par臋 razy s艂ysza-

艂em, wyrywa艂 si臋 jej, kiedy dawa艂a czasem upust

goryczy, kt贸ra si臋 w niej nagromadzi艂a w ci膮gu

smutnej m艂odo艣ci, ale trzeba by艂o dopiero spotka-

nia z moj膮 matk膮, a偶eby tamy pu艣ci艂y i rozla艂a si臋

owa fala, kt贸ra i mnie obryzga艂a w tej chwili.

Nagle znalaz艂em si臋 po stronie matki. Uprzytom-

ni艂em to sobie po okrzyku, jaki si臋 ze mnie wy-

doby艂:

- No wiesz! Do czeg贸偶 ty si臋 mieszasz?

- Aha - krzykn臋艂a z w艣ciek艂o艣ci膮 - to zu-

pe艂nie jak "kto ci powiedzia艂" Hermiony! Ciekawa

jestem, czy tak oburza ci臋 obraza, jaka spotka艂a

twoj膮 matk臋, czy raczej mo偶e 贸w pomys艂, 偶eby si臋

dzieli膰 z dzier偶awcami pieni臋dzmi za wyr膮b so-

sen? Czy to nie z obawy, 偶e ja chc臋 ci mo偶e t臋

ko艣膰 odebra膰, itak nagle pokazujesz mi pazury?

Och, ty nieodrodny synu twojej matki! Jak tak,

to le膰 j膮 pociesza膰!

B膮kn膮艂em: - Mario, najmilsza... - Chcia艂em j膮

do siebie przyci膮gn膮膰, ale mnie odepchn臋艂a, zu-

pe艂nie nie panowa艂a nad sob膮.

170

- W ka偶dym razie jednego, obawiam si臋, ty

nigdy nie b臋dziesz umia艂; bra膰 kobiety w ramiona.

Tego si臋 nie mo偶na nauczy膰.

Otrzymawszy ten cios najpierw go nie odczu-

艂em, sta艂em nieruchomo, z opuszczonymi r臋kami.

Musia艂a wida膰 zauwa偶y膰, jak si臋 zmieni艂em na

twarzy, i w mgnieniu oka oprzytomnia艂a. J臋kn臋-

艂a: - Alain, malutki m贸j... - Ale teraz ja z kolei

odepchn膮艂em j膮 i gwa艂townie zatrzasn膮艂em za sob膮

drzwi od ulicy.

Rozdzia艂 XI

Pada na d臋by w Chicane. Ledwie uchwytny szmer

deszczu pot臋guje odci臋cie od 艣wiata tego zapa-

d艂ego k膮ta land贸w. Za schronienie s艂u偶y mi ma-

lutka jadalnia, zbudowana z bali sosnowych

i os艂oni臋ta paprociami tak, 偶e zlewa si臋 w jedno

z sza艂asem i nie odstrasza go艂臋bi. Posiada piecyk

kuchenny, gdzie Laurenty piek艂 skowronki, ustrze-

lone na polu Jouanhaut; nie lubi艂 polowania na

dzikie go艂臋bie, bo to zmusza do siedzenia nieru-

chomo. Oto ju偶 cztery lata, jak si臋 nie rusza,

biedny ch艂opiec, nie rusza si臋 ju偶 to, co z niego

zosta艂o. To, co zosta艂o z m艂odej pe艂nej 偶ycia

istoty... Nic nie ma znaczenia. Takie stwierdzenie

niewiele pomaga na udr臋k臋, je艣li j膮 rodzi jaki艣

fakt konkretny, nieszcz臋艣cie, kt贸re ju偶 si臋 sta艂o,

jest dokonane, nieodwracalne, kt贸re trzeba b臋dzie

d藕wiga膰 przez te sze艣膰dziesi膮t lat 偶ycia, jakie dla

siebie przewiduj臋; lecz ja b臋d臋 usi艂owa艂 t臋 udr臋k臋

przezwyci臋偶y膰, podejmuj膮c w moim zeszycie opo-

wie艣膰 od momentu, gdzie j膮 przerwa艂em, na nowo

prze偶ywaj膮c t臋 histori臋 minuta po minucie, a偶 do

ostatniego ciosu, kt贸ry mnie ugodzi艂.

171

A zatem drzwi Marii zamkn臋艂y si臋 za mn膮: sko艅-

czone, tym razem na dobre sko艅czone. "Alain,

malutki m贸j!" Jej ostatnie s艂owa z艂oszcz膮 mnie

zamiast wzrusza膰. O, nie jestem "twoim malut-

kim". Cho膰 jeste艣 o tyle starsza, nie mog艂aby艣

jednak by膰 moj膮 matk膮. Schodz臋 ulic膮 L'Eglise

Saint-Seurin, biegn臋 do mamusi, mo偶e ju偶 bliskiej

艣mierci. Czasami narzeka na serce, cz臋sto m贸wi:

"W naszej rodzinie umiera si臋 na serce". Ludwik

Larpe czeka na pode艣cie i oznajmia, 偶e pani

ma migren臋 i nie przyjdzie do sto艂u. Wchodz臋 bez

pukania do jej pokoju. Le偶y, ale nie po ciemku,

jak kiedy bardzo cierpi. Zapali艂a lampk臋 przy

艂贸偶ku. Jest bardzo blada, u艣miecha si臋 do mnie

i wydaje si臋 spokojna. Staram si臋 niczym nie zdra-

dzi膰, ale jak偶e by mog艂a nie zauwa偶y膰, 偶e je-

stem wzburzony? Przyci膮ga mnie do siebie, a ja

wybucham 艂kaniem jak dawniej, gdy mi wyba-

cza艂a po jakim艣 napadzie z艂o艣ci, i m贸wi艂a do

mnie: "艁adnie okazujesz skruch臋".

- Co si臋 sta艂o, moje biedne dziecko?.

- Spotka艂a ci臋 przykro艣膰, wiem.

- Ach, ju偶 wiesz? Tak, to by艂o nieprzyjemne...

ale i przyjemne zarazem. C贸偶 mnie obchodzi, co

ta biedna dziewczyna o nas my艣li. Istotne jest, 偶e

w gruncie rzeczy, tu trzeba jej odda膰 sprawiedli-

wo艣膰, zda艂a sobie spraw臋 z dystansu, jaki was

dzieli, dystansu nie do przebycia, teraz ju偶 jestem

spokojna...

- Powiedzia艂a ci, 偶e si臋 mnie wyrzeka?

- O, mo偶e nie tak dok艂adnie, ale zrozumia艂am:

zagra艂a pi臋kn膮 rol臋. To ona nie chce twoich pie-

ni臋dzy, twoich maj膮tk贸w, twojego bur偶uazyjnego

艣rodowiska. To ona daje ci kosza, rozumiesz?

(Roze艣mia艂a si臋, tak bardzo wydawa艂o jej si臋 to

komiczne). Ja ch臋tnie si臋 zgadzam.

172

Nic wi臋c nie odby艂o si臋 tak, jak mi Maria zre-

lacjonowa艂a. Odtworzy艂a przede mn膮 scen臋 na

wp贸艂 wyimaginowan膮. Dlaczego? Aby zem艣ci膰 si臋

za to, 偶e zosta艂a pobita? Gdy偶 widocznie tak si臋

sko艅czy艂o, skoro mamusia wr贸ci艂a uspokojona.

- Tak, jestem uspokojona. O, nie tylko przez

jej peror臋 przeciw wszystkiemu, co uosabiamy

w jej oczach, ale r贸wnie偶, biedny synku, przez to,

偶e j膮 widzia艂am. Przyznaj臋 - doda艂a natychmiast

- 偶e oczy ma bardzo pi臋kne. Tego jej nie mo偶na

odm贸wi膰. Ale wygl膮da na znacznie starsz膮, ni偶

jest: to kobieta pracuj膮ca, prawda?

- Tak - powiedzia艂em - i du偶o przecierpia艂a.

- Och, tego rodzaju cierpienia...

Mamusia przezornie ugryz艂a si臋 w j臋zyk. Po

chwili milczenia zapyta艂em:

- Czy rozmawia艂y艣cie o Maltaverne?

- No nie... Na tyle bezczelna jednak nie by艂a,'

je艣li nie liczy膰 tej jej napa艣ci na wielkie maj膮tki

i wielkich obszarnik贸w.

- Za艂o偶y艂bym si臋, 偶e oburza艂a si臋 na sprzeda偶

wyr臋b贸w, z kt贸rej zyskiem nie dzielimy si臋 z dzier-

偶awcami?

Postawi艂em to pytanie, jakby nigdy nic. Siedz膮c

troch臋 w. cieniu, obserwowa艂em du偶膮 blad膮 twarz,

na kt贸r膮 pada艂o 艣wiat艂o lampy, nie pojawi艂o si臋

4 na niej nic poza zdumieniem.

- Co tobie chodzi po g艂owie? Wyobra偶asz so-

bie, jak膮 bym jej da艂a odpraw臋, gdyby sobie po-

zwoli艂a... Ale ty nic nie jad艂e艣, synku kochany.

Jest kura w galarecie. Id藕, a o mnie b膮d藕 spo-

kojny, jestem zadowolona.

By艂em g艂odny i jad艂em 偶ar艂ocznie, czemu Lu-

dwik Larpe przygl膮da艂 si臋 z satysfakcj膮. M贸wio-

no, 偶e jako dziecko i p贸藕niej, jako m艂ody ch艂o-

pak, by艂em chorobliwie wra偶liwy, i sam tak偶e

w to wierzy艂em. Tylko ja jeden wiedzia艂em, w ja-

m

kiego potwora oboj臋tno艣ci mog臋 si臋 nagle zmie-

nia膰, i to nie tylko w stosunku do innych ludzi,

ale nawet do siebie. Dlaczego to na mnie Maria

si臋 rozw艣cieczy艂a? Dlaczego zem艣ci艂a si臋 na mnie

za to, 偶e mamusia potraktowa艂a j膮 z g贸ry, da艂a jej

rad臋 tak, jak zawsze radzi艂a sobie z dzier偶awcami,

ze s艂u偶b膮, z lokatorami, dostawcami, Num膮 Seri-

sem, i bardziej ni偶 z kimkolwiek innym ze swoim

nieszcz臋snym synem? Mo偶e Maria nagle zniena-

widzi艂a mnie za wszystko, co j膮 we mnie zachwy-

ca艂o: za moj膮 s艂abo艣膰, za nieuleczalne dzieci艅stwo?

C贸偶 mi zn贸w chodzi艂o po g艂owie? Wyrwa艂a si臋

gwa艂townie z ostatniego marzenia o szcz臋艣ciu,

kt贸re dla niej uosabia艂em... A ja? Ja? Le偶膮c

w mgle siatki od komar贸w s艂ucha艂em, jak krwio-

偶ercze bestie brz臋cz膮 dooko艂a. Nie mia艂em w膮tpli-

wo艣ci, 偶e wkr贸tce pojawi膮 si臋 inne, bardziej gro藕-

ne. Powtarza艂em w duchu: a ja? Zaciska艂em z臋by;

o, nie, nie by艂em tak wra偶liwy, jak oni wszyscy

sobie wyobra偶ali, ani te偶 nie by艂em taki s艂aby..

Po dw贸ch dniach wyjechali艣my do Maltaverne.

W przeddzie艅 chcia艂em po偶egna膰 si臋 z Szymo-

nem. Um贸wi艂em si臋 z nim w Talence, gdzie mo-

gli艣my rozmawia膰 swobodnie. Nie zdo艂a艂em go

sk艂oni膰, 偶eby przyjecha艂 w 艣lad za mn膮, cho膰 na

par臋 dni. Nie tylko ze wzgl臋du na "pani膮", naj-

bardziej ba艂 si臋 Duport贸w. Wyczu艂em, 偶e jest spo-

kojny, odpr臋偶ony; nazwisko ksi臋dza Moureau bez-

ustannie powraca艂o mu na usta. Odda艂 si臋 w r臋ce

ksi臋dza Moureau. Wyzna艂em, 偶e dla mnie takie

ca艂kowite jak Pascala zdanie si臋 na kierownika

duchowego by艂oby jedn膮 z najtrudniejszych rze-

czy na 艣wiecie, wr臋cz nie do pomy艣lenia. Jeszcze

rok w gimnazjum ju偶 go nie przera偶a艂. Mia艂 to

by膰 okres "rekolekcji", jak m贸wi艂. P贸藕niej wst膮pi

174

do seminarium w Issy. - Pan b臋dzie ju偶 wtedy

w Pary偶u, b臋dziemy si臋 widywali. - Nie w膮tpi艂,

偶e dostan臋 si臋 do Pary偶a, 偶e nadal b臋d臋 obdarzany

i zasypywany tym wszystkim, co on zdo艂a mo偶e

pozna膰 jedynie przeze mnie, we mnie. Powiedzia-

艂em 偶artobliwie, 偶e b臋dzie wi臋c zdobywa艂 艣wiat

per procura, i podczas gdy ja b臋d臋 d膮偶y艂 do w艂a-

snej zguby, on b臋dzie pracowa艂 na swoje zbawie-

nie. - Na zbawienie nas obydw贸ch - odpar艂

艣ciszonym g艂osem.

Nie wiedzia艂em, 偶e i on tak偶e mia艂 mi zada膰

cios. Zawsze uwa偶a艂em, 偶e jest nieszkodliwy, nie

mo偶e zrobi膰 mi nic dobrego ani z艂ego - tak, naj-

bardziej nieszkodliwy z ludzi. Nie zamienili艣my

s艂owa na temat Marii i to milczenie ci膮偶y艂o w ja-

ki艣 niepoj臋ty spos贸b. Odk膮d pami臋ci膮 si臋gn臋, przy-

wyk艂em s艂ysze膰 od mamusi, czujnej i dociekliwej:

"Ty co艣 przede mn膮 taisz". I sam r贸wnie偶 na-

bra艂em nawyku odkrywania tego, co inni przede

mn膮 zatajali. W chwili, gdy艣my si臋 rozstawali,

zapyta艂em Szymona, czy wie, jak stoj膮 sprawy

pomi臋dzy Mari膮 a mn膮. Owszem, widzia艂 si臋 z ni膮

wczoraj. Po偶a艂owa艂em, 偶e wym贸wi艂em jej imi臋.

Czu艂em, 偶e ten prostak nie wyka偶e taktu. Nie wy-

kaza艂 go rzeczywi艣cie i powiedzia艂: - Zupe艂nie

jak po wyrwaniu z臋ba... Ale to lepiej dla was

obojga - doda艂. - Tak czy siak, nigdy przecie偶

nie wierzy艂a... Pan j膮 pos膮dza艂, 偶e my艣li o ma艂-

偶e艅stwie... Z takiej rodziny, jak ona pochodzi?

Niech偶e si臋 pan zastanowi! Pewno, przy jej inteli-

gencji mo偶e by zdo艂a艂a doprowadzi膰 pana do o艂ta-

rza, ale dobrze wiedzia艂a, 偶e to by艂oby piek艂o.

Nie jest szalona. Tylko jak by ta historia d艂u偶ej

si臋 ci膮gn臋艂a, mog艂aby jej zepsu膰 to, co jest ju偶

w艂a艣ciwie spraw膮 przes膮dzon膮, chocia偶 niby stary

Bard bardzo uwa偶aj膮cy nie jest.

175

- A c贸偶 ma Bard do prywatnego 偶ycia Marii?

- No jak偶e? To ju偶 u艂o偶one, w pewnej dziedzi-

nie nic mi臋dzy nimi nie by艂o i nic nie b臋dzie.

Stary Bard ma siedemdziesi膮t lat. Prawd臋 powie-

dziawszy Maria po艣lubi ksi臋garni臋. Faktycznie on

zrobi艂 si臋 tam buchalterem, a ona jest dusz膮. Wie

pan, dla niej ksi臋garnia to jest wszystko w 偶yciu.

M贸g艂bym przysi膮c, 偶e woli j膮 od Maltaverne. Wy-

starczy pos艂ucha膰, jak opowiada o pokrzywach

nad Hure, o muchach, o telepaniu si臋 z powrotem

bryczuszk膮, o starej kobyle, kt贸r膮 ci臋艂y b膮ki,

o czekaniu na stacji w Nizan...

- Kt贸偶 jednak winien wczu膰 si臋 w Maltaverne,

w te krwawi膮ce sosny, w t臋 ziemi臋 ja艂ow膮 i zbo-

la艂膮, je偶eli nie ona...

- Ale sk膮d, panie Alain, na to trzeba si臋 tam

urodzi膰, i 偶eby dziadkowie i pradziadkowie si臋

tam urodzili. Tylko my dwaj... Ona jest miastowa,

nie zna nawet ulic, 偶yje w zamkni臋ciu, a nie na

wolnym powietrzu.

- Wi臋c Szymon s膮dzi, 偶e Bard i Maria...

- Och, dopiero jak si臋 sko艅czy ruch przed-

艣wi膮teczny, mo偶e ko艂o pi臋tnastego stycznia.

- A zatem ja to ostatnie wakacje, na jakie

sobie pozwoli艂a... Swoj膮 drog膮 potworno艣膰.

- Wcale nie, poniewa偶 nic tam nie by艂o i nic

nie mo偶e by膰, dla nich to po prostu urz膮dzenie

sobie 偶ycia...

- Zreszt膮, ho c贸偶! - wykrzykn膮艂em. - Przy-

wyk艂a do starc贸w.

- To 藕le tak m贸wi膰, panie Alain, to 藕le.

- Jacy偶 ohydni s膮 starcy, je艣li nie trzymaj膮 si臋

z dala od m艂odych istot, wprost obrzydzenie bie-

rze, i ci starzy pisarze, kt贸rzy maj膮 czelno艣膰 pisa膰

o tym w swoich ksi膮偶kach, wcale si臋 nie wsty-

dz膮. Pomy艣le膰, 偶e by艂a w ich r臋kach! Ale mnie

jednak nabra艂a. Zawsze tak bywa: kiedy Balege

176

p贸jdzie na emerytur臋, b臋dzie sobie mog艂a zafun-

dowa膰 dwudziestoletniego ekspedienta.

- Nie, panie Alain, ona pana kocha艂a, kocha

nadal.

- Pi臋knie, to b臋dzie kocha艂a dwudziestoletniego

ekspedienta, a potem razem zamorduj膮 Barda, 偶eby

si臋 mogli pobra膰. W gruncie rzeczy to bardzo

w stylu Zoli, ta ksi臋garnia w pasa偶u.

- Och, panie Ala艂n, jak mo偶na! To 藕le tak m贸-

wi膰...

- Ona zreszt膮 te偶 ma w sobie co艣 z Zoli:

wszystko, czego w艂a艣ciwie nie cierpi臋. C贸偶 Teresa

Raguin mog艂aby zrozumie膰 w Maltaverne? A je-

dnak podoba艂o jej si臋, wie Szymon, podoba艂o jej

si臋 wieczorem, kiedy przyjechali艣cie, i potem

w nocy, 艂 jeszcze o 艣wicie, dop贸ki s艂o艅ce nie za-

cz臋艂o pra偶y膰, kiedy nam si臋 zdawa艂o, 偶e sosny

b艂ogos艂awi膮 nas oboje roz艂o偶ystymi konarami...

Ale nie, b艂ogos艂awi艂y tylko mnie, tylko mnie

zna艂y, ona nie mia艂a z nimi nic wsp贸lnego.

I nagle wybuchn膮艂em:

- Ma si臋 rozumie膰, 偶e jest stworzona dla Bar-

da! Zreszt膮 nie jest tak wiele od niego m艂odsza.

- Och, panie Alain!

- Z chwil膮, gdy kobieta nie jest ju偶 prawdzi-

wie m艂oda, przechodzi od razu na drug膮 stron臋,

na stron臋 Barda.

Nie wiedzia艂em, 偶e b贸l mo偶e si臋 we mnie obr贸-

ci膰 w tak膮 furi臋. - I pomy艣le膰 - krzycza艂em -

偶e tylu ksi臋偶y j臋czy potajemnie z powodu celi-

batu, podczas gdy w艂a艣nie najpi臋kniejsza w ich

偶yciu jest mo偶liwo艣膰 unikania wszystkich tych

psich spraw! A do tego psy s膮 nawet czystsze!

- Och, panie Alain, pan m贸wi od rzeczy, jak

cz臋sto powtarza nasza pani. Cia艂o jest 艣wi臋to艣ci膮,

przecie偶 pan wie.

12 - M艂odzieniec z dawnych lat

177

Wybuchn膮艂em 艂kaniem: - Tak, wiem. - Szy-

mon nie mia艂 poj臋cia, co nale偶y robi膰 i m贸wi膰,

kiedy taki pan jak pan Alain p艂acze w jego obec-

no艣ci. On od wczesnego dzieci艅stwa nigdy nie

p艂aka艂 przy ludziach, a nawet gdy by艂 sam. 艁zy

to jeszcze jeden z moich przywilej贸w.

Opanowa艂em si臋 pr臋dko, otar艂em oczy, przepro-

si艂em go: to tylko zaskoczenie jej ma艂偶e艅stwem

ze staruchem. Ju偶 oswaja艂em si臋 z t膮 my艣l膮. Po-

艣lubia艂a ksi臋garni臋, czy to nie najlepsze? Wszystko

w porz膮dku... Wsiad艂em do samochodu. Z Szymo-

nem mia艂em zobaczy膰 si臋 na pocz膮tku roku aka-

demickiego. W Dionie cierpienie odezwa艂o si臋 na

nowo. Uczucie zupe艂nie r贸偶ne od tego, co zwykle

nazywa艂em cierpieniem. Odczuwa艂em b贸l fizyczny,

fizycznie nie do zniesienia. Ona wiedzia艂a, wie-

dzia艂a od pocz膮tku, zafundowa艂a sobie takiego

m艂okosa jak ja, nim zwi膮偶e si臋 na dobre. Kiedy

zostanie pani膮 Bard, b臋dzie prowadzi膰 si臋 przy-

k艂adnie. Co to za b贸l? Nie potrwa d艂ugo. Gdybym

nie musia艂 wyje偶d偶a膰 jutro do Maltaverne, um贸wi艂-

bym si臋 z Kellerem, zabra艂by mnie do Sillon, mo偶e

tam kogo艣 bym spotka艂... Powiedzia艂 mi: "Sillon

to przyja藕艅". Ludzie si臋 kochaj膮, i to jest mi艂o艣膰,

bez 偶adnych 艣wi艅stw.

Nazajutrz byli艣my ju偶 w Maltaverne. Nie chcia-

艂em s艂ysze膰 o Luchon ani o 偶yciu hotelowym,

gdzie by to nie by艂o. Mamusia widzia艂a, 偶e jestem

nieszcz臋艣liwy, ale to tylko sprawa paru dni, prze-

szed艂em operacj臋. Musia艂a nast膮pi膰 nieunikniona

reakcja. Je艣li za艣 o ni膮 chodzi, widzia艂em, 偶e jest

odpr臋偶ona, jak mo偶e nie by艂a od lat, uspokojona

jak kto艣, kto dopiero co ocala艂 z 艣miertelnego nie-

bezpiecze艅stwa. Ani przez chwil臋 si臋 nie domy-

艣la艂a, 偶e jeszcze nigdy nie by艂a tak bliska tego,

178

co dla niej by艂oby kl臋sk膮 nad kl臋skami. Nigdy nie

by艂a tak bliska jak w okresach mi臋dzy chwilami

wytchnienia, kt贸re jeszcze bywaj膮 mi udzielane.

To, co pisz臋 teraz, pisz臋 wy艂膮cznie dla siebie,

nawet Donzac tego nie przeczyta, bo nie ma nic

bardziej wstydliwego, bardziej godnego pogardy

ni偶 kiedy cz艂owiek udaje, 偶e chce umrze膰, ale nie

umiera. Nieudane samob贸jstwo zawsze jest po-

dejrzane; lecz je艣li nawet na takie nie mo偶na si臋

zdoby膰! Ju偶 lepiej nie dawa膰 ludziom powodu do

uciechy.

Niemniej w okresie mi臋dzy wizyt膮 u Szymona

w przeddzie艅 wyjazdu do Maltaverne a dniem dzi-

siejszym co艣 nie pozwoli艂o mi ulec szale艅czemu

pragnieniu, by zasn膮膰 na zawsze, owej ch臋ci-nie-

-偶ycia, ale co? Nie mam poj臋cia, co lekarze wiedz膮

o tej chorobie, wiem jednak, czym jest nieszcz臋s-

na istota, b臋d膮ca tylko ogniwem pewnego rodu,

kt贸rej pradziad i stryjeczny pradziad utopili si臋

w lagunie Techoueyre, mo偶e na skutek choroby

zwanej przez pasterzy pelagr膮 i popychaj膮cej, jak

m贸wi膮, do topieli ka偶dego, kogo dotknie. Wiem,

偶e ich choroba jest taka sama jak wszystkie cho-

roby, kt贸rych zarodek nosi cz艂owiek w sobie: wy-

zwala zab贸jcze dawki l臋ku, stanowi j膮dro naszej

istoty od chwili przyj艣cia na 艣wiat, a tai si臋 ju偶

w naszym pierwszym kwileniu.

Podczas tych ostatnich tygodni sp臋dzonych

u boku mamusi jakby odrodzonej, uspokojonej

i pozwalaj膮cej mi na wszystko, zadaj膮cej

sobie mn贸stwo fatygi, aby mnie karmi膰 rakami

i borowikami, doszed艂em wewn臋trznie do wniosku,

偶e od 艣mierci odgradza艂o mnie tylko moje nie-

do艂臋stwo. ,,Ty nie umiesz nic zrobi膰 tymi swoimi

艂apami - cz臋sto wzgardliwie powtarza艂a mi ma-

musia - nie potrafi艂by艣 nawet by膰 tragarzem".

Tak, i nawet si臋 zabi膰. Laguna w Techoueyre

179

dzi艣 ju偶 jest za p艂ytka. Je艣li chodzi o trucizny...

Co mo偶na kupi膰 w aptece bez recepty? Za wielki

tch贸rz, by odwa偶y膰 si臋 na tak膮 艣mier膰 jak Anny

Kareniny, pod ko艂ami poci膮gu, za wielki tch贸rz,

by skoczy膰 w przepa艣膰, za wielki tch贸rz, by na-

cisn膮膰 cyngiel.

Najosobliwsze, 偶e jedyne, co mi jest nieodzowne,

moja wiara w 偶ycie przysz艂e, zaledwie wchodzi艂a

tu w rachub臋. Jakby spoza definicji dziecinnego

katechizmu, zakaz贸w kazuist贸w, dobiega艂 mnie

g艂o艣ny 艣miech, kt贸ry szydzi z nich: ci g艂upcy

uto偶samiaj膮 z morderstwem akt swobodnego opusz-

czenia tego 艣wiata... Po pierwsze nie jest ono

swobodne, poniewa偶 to d膮偶enie bywa nam prze-

kazywane jak wszystko, co zabija nas z dnia na

dzie艅, od urodzenia do 艣mierci. Odk膮d tutaj wr贸-

ci艂em, ziemia Maltayerne jest w moich oczach

ju偶 tylko tym, czym jest rzeczywi艣cie: ja艂owymi

i ponurymi landami, kt贸re w ko艅cu strawi ogie艅.

To m贸j wzrok je przeobra偶a艂, wzrok o sile magicz-

nej. Podobnie z Mari膮: i ziemia Maltaverne, i Ma-

ria na zawsze ju偶 zostan膮 tym, czym s膮. Straci艂em

wobec nich moj膮 moc przeobra偶ania. Zw艂aszcza

偶e Maria nie wierzy, abym to z jej powodu chcia艂

umrze膰.

Pr贸buj臋 si臋 modli膰, ale s艂owa, w miar臋 jak je

wymawiam, zatracaj膮 wszelki sens, a schronienie

poza s艂owami, do kt贸rego tak cz臋sto si臋 ucie-

ka艂em, przekonany, 偶e to stan kontemplacji, jest

ju偶 tylko bram膮 otwart膮 na pr贸偶ni臋, na nic.

Jeszcze raz powtarzam, bywaj膮 chwile wytchnie-

nia. Z nag艂a odzyskuj臋 ch臋膰 do 偶ycia. Wiem, 偶e

nie potrwa to d艂ugo, b贸l zn贸w mn膮 ow艂adnie, ko-

rzystam jednak z czasu, jaki mi jest dany, a偶eby

nabra膰 tchu. W kt贸r膮艣 pi臋kn膮 noc wsta艂em i boso

180

wyszed艂em na balkon, gdzie stali艣my z Mari膮

wsparci o balustrad臋. Tak, by艂o tu przecie偶, co

moje oczy raz jeszcze widzia艂y, to samo niebo,

na kt贸rym blad艂y gwiazdy, i czuby sosen zdaj膮ce

si臋 tak niebu bliskie, i moje oczy, kt贸re na nie

patrzy艂y, i serce przepe艂nione rozpacz膮. Wszystko

niew膮tpliwie by艂o, k艂ama艂em twierdz膮c, 偶e nie

ma nic, a to, 偶e ja nie mia艂em ju偶 klucza do tego

niedorzecznego 艣wiata, wcale nie dowodzi艂o, aby

on nie istnia艂.

Okresy wytchnienia stawa艂y si臋 coraz cz臋stsze,

a偶 do wydarzenia, kt贸re zrelacjonuj臋 - w艂a艣ciwie

do tego, co zdawa艂o mi si臋 jedynie wydarzeniem,

a by艂o miejscem na mojej drodze, gdzie mia艂em

zosta膰 napadni臋ty, schwytany za gard艂o, jak gdyby

pokusa samob贸jstwa by艂a u mnie tylko zwiastu-

nem nieszcz臋艣cia, maj膮cego spa艣膰 na nas lada

chwila. Chocia偶 we wrze艣niu nikt si臋 ju偶 nie k膮-

pie przy m艂ynie pana Lapeyre, bo woda jest lodo-

wata, dzie艅 by艂 tak ciep艂y, 偶e na wszelki wypa-

dek wzi膮艂em k膮piel贸wki. Zapewne tkwi艂a te偶 we

mnie my艣l, 偶e tego dnia mo偶e uda mi si臋 wreszcie

sko艅czy膰, gdy偶 istnia艂y pe艂ne szans臋, 偶e b臋d臋 sam.

Wiedzia艂em, 偶e nie znajd臋 w sobie odwagi na taki

koniec jak Anna Karenina, ale na taki jak Ofelia...

kto wie - pewno dlatego, i偶 zdawa艂em sobie spra-

w臋, 偶e instynktownie robi艂bym ruchy, kt贸re nie

da艂yby mi p贸j艣膰 na dno. My艣la艂em o tym mgli艣cie,

' jak o wypadku, kt贸ry m贸g艂by si臋 zdarzy膰. Wy-

obra偶a艂em sobie, jak b臋dzie wygl膮da艂a rozpacz

mamusi, rozpacz Marii. Ludzie powiedzieliby, jak

mawiano zawsze: 偶e dosta艂em skurczu, ataku ser-

ca. 艢wiadk贸w by nie by艂o.

Zszed艂em piaszczyst膮 drog膮 prowadz膮c膮 do m艂y-

na i zauwa偶y艂em z niezadowoleniem, 偶e jaki艣 sa-

motny ch艂opiec k膮pie si臋 w stawie. Woda jest tak

181

zimna, 偶e d艂ugo nikt w niej nie wytrzyma. Posta-

nowi艂em tedy zaczeka膰, p贸ki teren si臋 nie uwolni,

i w艣lizn膮艂em si臋 pod paprocie, sk膮d sam niewi-

doczny mog艂em nie traci膰 go z oka. Jest jaka艣

przyjemno艣膰 trudna do wyznania, ale ja si臋 przy-

znaj臋, w ogl膮daniu kogo艣, kto nas nie widzi, nie

wie, 偶e jeste艣my obok, s膮dzi, 偶e jest sam. W isto-

cie to przyjemno艣膰 bo偶a. Bardzo szybko zoriento-

wa艂em si臋, 偶e m贸j k膮pi膮cy si臋 ch艂opiec jest dziew-

czyn膮, tak co prawda smuk艂膮 i d艂ugonog膮, 偶e

mo偶na si臋 by艂o omyli膰. Ju偶 niezupe艂nie ma艂a

dziewczynka. Zreszt膮 z dziewczynami nigdy nie

wiadomo, dziewczyny nigdy nie s膮 dzie膰mi, dzie-

ci艅stwo zosta艂o im odj臋te. Ta musia艂a by膰 ma艂膮

dziewczynk膮, bo k膮pa艂a si臋 w trykotowym ko-

stiumie, jak ch艂opiec. Dziewczyna z osady nigdy

by sobie na to nie pozwoli艂a. Wysz艂a z wody, usia-

d艂a w s艂o艅cu na brzegu, 偶eby si臋 osuszy膰, ro-

zejrza艂a si臋 doko艂a. Wsz臋dzie pustka i cisza po-

艂udniowych godzin. Szybko opu艣ci艂a g贸r臋 kostiu-

mu, niewinnym ruchem obna偶y艂a chudziutkie 艂opat-

ki i piersi, ledwie zarysowane. Uczucie, jakiego

w贸wczas dozna艂em, to nie to, o co mo偶e mnie

pos膮dza膰 Donzac: rozkosz fauna. Nie, ma艂e dziew-

czynki jeszcze nie budz膮 we mnie zdro偶nych my-

艣li. Zupe艂nie jak gdyby d艂o艅, kt贸ra 艣ciska艂a mi

gard艂o, nagle si臋 rozwar艂a (gdybym by艂 wiedzia艂!),

jak gdyby kto艣 po艂o偶y艂 r臋ce na moich 艣lepych

oczach, zaraz je cofn膮艂 - i nagle przejrza艂em.

Przecie偶 ju偶 jedna taka istota to cud, a na 艣wiecie

by艂y ich ca艂e miliony - na tym 艣wiecie, kt贸rego

nie zna艂em, kt贸rego zreszt膮 nic ani nikt nie ka偶e

mi przemierza膰, je偶eli b臋d臋 wola艂 siedzie膰 w po-

koju, tam, gdzie s膮 moje ksi膮偶ki i gdzie nie ma

innych ludzi.

Dziewczynka d艂ug膮 chwil臋 sta艂a w s艂o艅cu, a my艣l,

182

jak膮 we mnie zrodzi艂a, tak ma艂o by艂a grzeszna,

偶e patrz膮c na ni膮 mia艂em poczucie - cenne za-

pewne jedynie dla mnie, i ogarniaj膮ce mnie za-

wsze na widok m艂odego cia艂a, je偶eli jest pi臋kne-

poczucie oczywisto艣ci Boskiego istnienia. B贸g

istnieje, chyba widzicie. Ten sam wi臋c g艂os, krzy-

cz膮cy mi w ucho: "Wszystko jest tutaj, wszystko

jest dost臋pne, zabij i po偶rej..." - ten sam g艂os

podszeptuje r贸wnie偶: "Ale ty mo偶esz wybra膰, wy-

rzec si臋 wszystkiego i szuka膰 Mnie, i to jest

w艂a艣nie jedyna przygoda".

Dziewczynka znikn臋艂a w paprociach i wysz艂a

z nich po chwili ubrana kr贸tko, z w艂osami 艣ci膮gni臋-

tymi do ty艂u p贸艂okr膮g艂ym grzebieniem, troch臋 za-

nadto uwydatniaj膮cym czo艂o, niezbyt 艂adna, o ile

mog艂em oceni膰 z tak daleka. Ale ja wiedzia艂em,

bo widzia艂em j膮 rozebran膮, 偶e jest pi臋kna, nie

pi臋kno艣ci膮 utrwalon膮 w niekt贸rych rysach, ale

tak膮, kt贸ra polega na linii, maj膮cej si臋 zatrze膰,

zwi膮zanej z momentem przemiany. Dostrzeg艂em oto

chwil臋 pomi臋dzy brzaskiem a 艣witem, czy raczej

mi臋dzy 艣witem a porankiem - cud, kt贸ry nie

potrwa d艂ugo, i ju偶 istnieje, cho膰 si臋 jeszcze na-

prawd臋 nie zacz膮艂.

Pozwoli艂em jej odej艣膰 i ruszy艂em za ni膮, lecz

z daleka. Sz艂a wyprostowana i powa偶na niby do-

ros艂a panna, raptem wbieg艂a w paprocie, wskaki-

wa艂a jak k贸zka, nachyla艂a si臋 podnosz膮c co艣, nie

wiem co, i znowu sz艂a dalej. W pewnej chwili

zesch艂y patyk trzasn膮艂 pod moim butem. Odwr贸-

ci艂a si臋, podnios艂a r膮czk臋 do oczu, aby zobaczy膰,

kto idzie, i nagle - czy偶by mnie pozna艂a? Po-

derwa艂a si臋, znikn臋艂a na zakr臋cie, a kiedy i ja

do niego doszed艂em, pop臋dzi艂a wida膰 na prze艂aj

przez las, bo ju偶 jej nie zobaczy艂em.

183

Rozdzia艂 XII

Gdy wr贸ci艂em z m艂yna, g艂ow臋 maj膮c jeszcze za-

j臋t膮 t膮 przestraszon膮 dziewczynk膮 z k膮pieli, ma-

musia czeka艂a mnie na ganku. Zawo艂a艂a, 偶e dosta-

艂em depesz臋. Poda艂a mi j膮 otwart膮. - Otworzy艂am

naturalnie. Od Szymona... Ale偶 on ma tupet. -

Przeczyta艂em: ,,Konieczne niezw艂oczne spotkanie.

Prosz臋 depeszowa膰, czy mo偶liwe jutro Talence".

- Je偶eli wolno mi co艣 ci doradzi膰, za偶膮daj,

偶eby najpierw napisa艂, o co mu zn贸w chodzi.

- Nie, nie znam cz艂owieka bardziej pow艣ci膮gli-

wego ni偶 on. Musi mie膰 jakie艣 bardzo powa偶ne

powody. Pojad臋 jutro rano. Zaraz powiem szofe-

rowi.

- Oczywi艣cie. To tw贸j samoch贸d i tw贸j szofer.

We mgle o 艣wicie koguty z Maltayerne odpo-

wiada艂y kogutom z odleg艂ych samotnych folwar-

k贸w. ,,Okrzyk powtarzany przez tysi膮czne stra偶e."

Domy艣la艂em si臋, 偶e to Maria mnie wzywa i 偶e

spotkam j膮 u Szymona. Nawet nie czu艂em cieka-

wo艣ci, postanowi艂em uchyli膰 si臋 od wszelkich ro-

kowa艅; z komediantk膮 nie warto udawa膰, 偶e si臋

wierzy w prawdziwo艣膰 postaci, jak膮 odgrywa,

cho膰by gra艂a z najwi臋kszym przekonaniem i naj-

zr臋czniej oszukiwa艂a nawet siebie. Donzac m贸wi

o powie艣ciach Bourgeta, 偶e to groszowa psycholo-

gia. S艂usznie, i tak膮 w艂a艣nie drobn膮 monet膮 my

sobie nawzajem p艂acimy. Poza tym, mimo 偶e teraz

w艂a艣nie osi膮gn膮艂em pewien etap spokoju, by艂em

jednak zbyt wyczerpany, nie odczuwa艂em ju偶 nic.

W samochodzie 艣mia艂em si臋 sam na my艣l, 偶e ze

wszystkich moich 偶al贸w do Marii zachowa艂o si臋

jedynie to, co powiedzia艂a Szymonowi o pokrzy-

wach nad Hure, o muchach, bryczuszce i o stacji

184

w Nizan •- to, 偶e si臋 od偶egna艂a od Maltaverne,

niewdzi臋cznica, niegodna, idiotka.

Nie by艂o jej u Szymona, kiedy tam zajecha艂em,

ale mia艂a si臋 zjawi膰 oko艂o po艂udnia. Bard szala艂,

poniewa偶, jak poinformowa艂 mnie Szymon, Maria

musia艂a przerwa膰 prac臋. Zabija j膮, 偶e nie mog艂a

osobi艣cie mi wyja艣ni膰 owych plan贸w ma艂偶e艅stwa,

w jej mniemaniu sprowadzaj膮cego si臋 do pewnego

uk艂adu, 偶eby ksi臋garnia nie przesz艂a w obce r臋-

ce. Szymon przyzna艂, 偶e troch臋 w zbyt czarnych

barwach odmalowa艂 Marii moj膮 w艣ciek艂o艣膰, kiedy

mi oznajmi艂 bez ogr贸dek o tych planach, s膮dz膮c,

偶e je znam.

- Szymon wszystko powtarza - rzuci艂em ze

z艂o艣ci膮. - Zawsze wszystko j膮trzy. Dyskrecja

jest cnot膮, kt贸rej niestety nie mo偶na si臋 nauczy膰.

Broni艂 si臋 s艂abo. Musia艂 mie膰 du偶o innych grze-

ch贸w tego typu na sumieniu.

Maria wysiad艂a z tramwaju troch臋 przed dwu-

nast膮. To, co mia艂o lada chwila spa艣膰 na mnie

jak grom, a wtedy by艂o ode mnie tak dalekie

i niewyobra偶alne, teraz, kiedy si臋 ju偶 sta艂o, nie

pozwala mi skupi膰 uwagi na chaotycznej rozmo-

wie, jak膮艣my z Mari膮 prowadzili w pokoju Szy-

mona, gdzie zostawi艂 nas samych. Musz臋 jednak

przyzna膰 ku pochwale Marii, 偶e zaledwie ujrza艂a

moj膮 smutn膮 min臋, niepokoi艂a si臋 ju偶 wy艂膮cznie

o mnie. Mo偶e posiadam dar budzenia w kobie-

tach uczu膰 zatroskanej i strwo偶onej matki. Uj臋艂a

moj膮 g艂ow臋 w obie d艂onie i powiedzia艂a: -- Nie

podobaj膮 mi si臋 twoje oczy.

Przyjmowa艂em bez dyskusji wszystkie argumen-

ty, jakie mi poda艂a odno艣nie ma艂偶e艅stwa, jakby

mnie to ju偶 nie obchodzi艂o. Par臋 godzin, kt贸re

mnie dziel膮 od owych wyja艣nie艅 Marii, od 艣nia-

185

dania w bistro Talence, gdzie nas Szymon p贸藕-

niej zaprosi艂 - tych par臋 godzin wydaje mi si臋

otch艂ani膮 czasu prawie niesko艅czon膮, ran膮, kt贸ra

przedzieli艂a moje 偶ycie na dwa 艣wiaty: jak gdyby

prawdziwa przyczyna m臋ki zosta艂a mi z nag艂a

ods艂oni臋ta, jak gdyby banalna wiadomo艣膰, par臋

s艂贸w pod fotografi膮 w "La petite Gironde", kt贸r膮

mi rano wraz z kaw膮 przynios艂a konsjer偶ka przy

ulicy de Cheverus, starczy艂a, aby jednym pchni臋-

ciem str膮ci膰 mnie w pr贸偶ni臋 bezdenn膮, w kt贸r膮

nadal spadam nieprzerwanie.

A zatem rano, gdy wypiwszy par臋 艂yk贸w kawy

spojrza艂em z roztargnieniem na pierwsz膮 stron臋

dziennika, wyda艂o mi si臋, 偶e majacz臋: ta dziewcz臋-

ca twarz z w艂osami 艣ci膮gni臋tymi z wypuk艂ego

czo艂a, bez u艣miechu, by艂a mi znajoma. To dziew-

czynka spod m艂yna. A poni偶ej, kursyw膮: "Joanka

Seris wysz艂a przedwczoraj po po艂udniu z domu

swojego ojca, pana Numy Seris, i dot膮d nie wr贸-

ci艂a. Przypuszcza si臋, 偶e to jaka艣 eskapada, co si臋

ju偶 zdarza艂o. Mia艂a na sobie sweterek w paski,

bia艂e pantofle na sznurku, by艂a bez po艅czoch,

w艂osy 艣ci膮gni臋te p贸艂okr膮g艂ym grzebieniem". Da-

lej nast臋powa艂 adres Numy Serisa, numer jego

telefonu. To by艂a Weszka. Nim zasiad艂em i j膮艂em

prze偶uwa膰 i przetrawia膰 wszystko, co m贸j trwo偶-

ny niepok贸j m贸g艂 zaczerpn膮膰 z tej informacji,

przez d艂ug膮 chwil臋 rozmy艣la艂em o figlu, jaki mi

kto艣 sp艂ata艂: wi臋c ja Weszk臋 widzia艂em przy m艂y-

nie pana Lapeyre i wyda艂a mi si臋 cudna. Nie mo-

g艂o to by膰 przypadkiem, zbyt dobrze by艂o wyre偶y-

serowane. Jak napisano: "To uczyni艂 wr贸g..." Tak,

wr贸g ukaza艂 mi j膮 tak urocz膮, ale przerazi艂a si臋

mojego widoku, uciek艂a i znikn臋艂a, mo偶e ju偶 na

zawsze.

186

By艂em jedynym 艣wiadkiem. Nale偶a艂o bezzw艂ocz-

nie wraca膰 do Maltaverne, ale um贸wi艂em si臋 na

dwunast膮 z Mari膮 i Szymonem. Powiem im wszy-

stko i zrobi臋, co mi doradz膮. Niew膮tpliwie to po

prostu jaka艣 eskapada, nie wiedzia艂em, 偶e jej si臋

zdarza艂y: nigdy o niej przy mnie nie m贸wiono.

Dlaczego ze mnie drwisz, Bo偶e m贸j?

Ubra艂em si臋 spiesznie, wyszed艂em, kupi艂em dwa

inne dzienniki bordoskie, znalaz艂em w nich . t臋

sam膮 fotografi臋, t臋 sam膮 notk臋; wst膮pi艂em do

hallu rredit Lyonnais i dziennika "La France"

przy ulicy Porte-Dijeaux, gdzie wywieszano ostat-

nie komunikaty: nic na temat znikni臋cia ma艂ej

Seris. Wr贸ci艂em na ulic臋 de Cheverus. Wyznaj臋, i偶

dr偶a艂em ze strachu, poci艂em si臋 z niepokoju. Stra-

chu przed czym? Niepokoju o co? By艂em pewien,

偶e trzeba by膰 przygotowanym na najgorsze. Je艣li

za艣 to najgorsze si臋 stanie, no c贸偶, tym razem

znajd臋 ju偶 si艂y i 艣rodki, aby przej艣膰 na tamten

艣wiat. Wr贸g mnie nie dostanie, cho膰by jak naj-

lepiej funkcjonowa艂 jego mechanizm.

Zupe艂nie jakbym obiema r臋kami trzyma艂 p臋tl臋,

jeszcze lu藕no zawieszon膮 wok贸艂 szyi, lecz zacis-

kaj膮c膮 si臋 z sekundy na sekund臋. W po艂udnie

czeka艂em u drzwi, otworzy艂em, nim zadzwonili.

Nie wiem, jak膮 mia艂em min臋. Maria zawo艂a艂a: -

Alain, co si臋 sta艂o? - Nie mog艂em m贸wi膰, poka-

za艂em im fotografi臋. No wi臋c co? Ju偶 widzieli,

najpierw nawet si臋 艣mieli. Eskapada... 呕achn膮艂em

si臋: - Nie ma gi臋 z czego 艣mia膰, jestem w to za-

pl膮tany.

- Alain, ty艣 chyba oszala艂.

Zacz膮艂em wi臋c opowiada膰 im ca艂膮 histori臋, nie

poznawa艂em w艂asnego g艂osu. Ju偶 si臋 nie 艣mieli.

Maria powiedzia艂a: - Zjemy obiad, potem poje-

dziesz. Jeszcze dzi艣 przed wieczorem j膮 odnajd膮.

Z艂o偶ysz zeznania zaraz, jak przyjedziesz. - Po-

187

niewa偶 i tak nic bym nie prze艂kn膮艂, Maria zapro-

ponowa艂a, 偶eby艣my poszli na fili偶ank臋 czekolady

do Prevosta.

- Wszystko sprowadzi si臋 tylko do niemi艂ej

konieczno艣ci sk艂adania zezna艅...

- I 偶e jej nazwisko dosta艂o si臋 do gazet -

wtr膮ci艂 Szymon.

Maria zmierzy艂a go wzrokiem, wzruszy艂a ra-

mionami i zaproponowa艂a, 偶eby艣my zaszli do

ksi臋garni, sk膮d zatelefonuje do swego najlepszego

klienta, kierownika dzia艂u informacji w "La petite

Gironde": mo偶e wyjad臋 ju偶 uspokojony.

Poniewa偶 o tej porze ksi臋garnia by艂a zamkni臋-

ta, weszli艣my do niej od ty艂u. Znajomego Marii

nie by艂o w redakcji, ale mia艂a jego numer domo-

wy i do艣膰 pr臋dko si臋 z nim po艂膮czy艂a. Poda艂a

mi s艂uchawk臋. Owszem, jest co艣 nowego: "Jaki艣

robotnik zbieraj膮cy 偶ywic臋 zobaczy艂 ma艂膮, prze-

biega艂a ko艂o niego tak szybko, jak gdyby j膮

przestraszy艂 kto艣 czy co艣, czy nawet jak gdyby

j膮 kto艣 goni艂. Robotnik jest badany bez przerwy.

To dopiero jeden 艣wiadek, ale..." Wypu艣ci艂em

s艂uchawk臋 z r臋ki.

- Alain, sk膮d ta panika?

- Ten robotnik nie sk艂ama艂, bieg艂a, poniewa偶

si臋 ba艂a. To mnie si臋 tak ba艂a. Mnie, bo dopiero

co patrzy艂em, jak si臋 k膮pa艂a...

- Tak, ale w kwadrans p贸藕niej by艂e艣 ju偶

w Maltaverne, gdzie ci oddano depesz臋 Szymona.

Czym ty si臋 niepokoisz?

Szymon pokr臋ci艂 g艂ow膮:

- A niech偶e pani膮, pani uwa偶a, 偶e nie ma si臋

czym frasowa膰...

- Cicho, g艂upcze! - krzykn臋艂a ze z艂o艣ci膮. -

Niech no pan spojrzy na jego biedn膮 twarz.

Chcia艂am poprosi膰, 偶eby mu pan towarzyszy艂 do

Maltaverne, ale po namy艣le s膮dz臋, 偶e lepiej, aby

188

by艂 sam, ni偶 z panem... A w艂a艣ciwie nie. Ja po-

jad臋. Pan niech zostanie tutaj do przyj艣cia Bale-

ge'a. Pan mu wyt艂umaczy... I w razie potrzeby

pomo偶e pan. B臋d臋 z powrotem jutro rano.

- Tylko co nasza pani powie, jak pani膮 "zo-

baczy?

- Zobaczy r贸wnie偶 swojego syna, jedno spoj-

rzenie jej wystarczy: zrozumie, nie jest taka jak

pan, co nie rozumie nic.

Poczu艂em si臋 wyswobodzony, oddawa艂em si臋

w jej r臋ce, nic okropnego nie mog艂o mnie spotka膰,

dop贸ki ona przy mnie b臋dzie. Nabiera艂em tchu.

Samoch贸d toczy艂 si臋 z szybko艣ci膮 id膮cego cz艂o-

wieka po zat艂oczonej ulicy Sainte-Catherine. Po-

tem zaczyna艂a si臋 droga do Leognan, i ju偶 za-

raz sosny. Maria wzi臋艂a mnie za r臋k臋. Spyta艂a: -

Ju偶 si臋 nie boisz? - Tak, ju偶 si臋 nie ba艂em,

ale wiedzia艂em, 偶e to znowu wr贸ci. Obecnie rozu-

mia艂em, 偶e nie mog臋 by膰 podejrzewany, lecz za

niespe艂na dziesi臋膰 minut mo偶e ju偶 nie b臋d臋 tego

pewny. Wtedy mo偶e mi si臋 w艂a艣nie wyda膰 oczy-

wiste, 偶e wszystko mnie obci膮偶a.

- Nawet ty, Mario, gdyby ci臋 pytano i gdyby艣

powiedzia艂a wszystko, co wiesz, by艂aby艣 艣wiad-

kiem obci膮偶aj膮cym...

- Uwa偶aj, kochanie, zn贸w si臋 za艂amujesz...

- Pami臋tasz, rano w dzie艅 naszego wyjazdu,

kiedy chcia艂a艣 zobaczy膰 Hure i poprowadzi艂em

ci臋 drog膮 na prze艂aj, bo wiedzieli艣my, 偶e ma艂a

nas 艣ledzi, przypominasz sobie, co ci o niej m贸-

wi艂em? Powiedzia艂em: "Udusz臋 j膮".

- 艢ni艂o ci si臋, Alain. W ka偶dym razie to nie

ma znaczenia dla nikogo.

- Niemniej gdyby ci臋 pytano, twoim obowi膮z-

kiem by艂oby przypomnie膰 te zdradzieckie s艂owa.

- Kt贸re co zdradza艂y, poza chwilowym rozdra偶-

189

nieniem, jakie ja te偶 odczuwa艂am, ka偶dy by o,d-

czu艂...

- Wiedzia艂a, 偶e jej nie cierpi臋, skoro tak si臋

mnie ba艂a, skoro wystarczy艂o, 偶e mnie pozna艂a

na tym zakr臋cie drogi, by pobieg艂a w las, gdzie

czyha艂 na ni膮 ten cz艂owiek.

- To wina przeznaczenia, jak m贸wi Charles

Bovary, w 偶adnym razie nie twoja.

- Jaki艣 patyk trzasn膮艂 mi pod butem, odwr贸ci-

艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a mnie. Mog艂em postawi膰 nog臋

obok tego patyka, i sz艂aby sobie dalej piaszczyst膮

drog膮, a偶 do Maltaverne. A ja zobaczy艂em j膮 na-

g膮 w艂a艣nie w tym momencie, w tym momencie

odkry艂em, 偶e si臋 co do niej myli艂em, 偶e sta艂a

si臋 tak r贸偶na od ma艂ej dziewczynki, kt贸r膮 przezy-

wali艣my Weszk膮, Jak motyl r贸偶ny jest od po-

czwarki...

Po chwili milczenia Maria szepn臋艂a: - Jakie偶

to druzgoc膮ce dla twojej matki.

- W gruncie Keczy rozumiesz j膮?

Tak, rozumia艂a. Nie m贸wili艣my ju偶 nic. Chwi-

lami bra艂a mnie za r臋k臋, 艣ciska艂a lekko, by mi

przypomnie膰 o swojej obecno艣ci: - Nie b贸j si臋,

jestem tu. - Tak w艂a艣nie m贸wi艂a mamusia, kiedy

si臋 ba艂em w nocy. Maria zna艂a t臋 moj膮 u艂omno艣膰,

mia艂a okazj臋 obserwowa膰 j膮 z bliska na przyk艂a-

dzie jednego ze swoich starc贸w. - Powiedzia艂e艣

Szymonowi, 偶e przywyk艂am do starc贸w... - Na-

prawd臋 wszystko powtarza艂.

- Tak, wszystko powtarza. Wi臋c istotnie, wi-

dzia艂am, jak jednego z moich starc贸w o ma艂o nie

zabi艂y koszmary, kt贸re sam sobie tworzy艂.

W Villandraut, gdzie zatrzymali艣my si臋, 偶eby

wzi膮膰 benzyn臋, ludzie rozprawiali przed gara偶em.

Kiedy szofer zasiad艂 zn贸w za kierownic膮, powie-

190

dzia艂: - 艁ajdak si臋 przyzna艂, udusi艂 j膮, schowa艂

cia艂o w zagrodzie dla owiec i stamt膮d po nocy

przewi贸z艂 na taczkach do g艂臋bokiej jamy w Hure,

powy偶ej m艂yna. - Obiema d艂o艅mi zas艂oni艂em

twarz, nie po to, by ukry膰 przed Mari膮 艂zy, ale

by ju偶 nie widzie膰 tego 艣wiata, kt贸rego nie mia-

艂em odwagi opu艣ci膰.

Mamusia siedzia艂a sama w salonie z zamkni臋ty-

mi okiennicami, by艂a dos艂ownie zdruzgotana

i wcale nie zareagowa艂a na obecno艣膰 Marii. Czy

j膮 w og贸le pozna艂a?

- Nie chcia艂am, prosz臋 pani, 偶eby jecha艂 sam

po ciosie, jaki spad艂 na niego dzi艣 rano.

Spojrza艂a na mnie czujnie.

- To by艂 dla ciebie cios?

->- Tak straszny, 偶e nie mo偶esz sobie wyobra-

zi膰: bo to mnie ma艂a si臋 przel臋k艂a, na m贸j widok

wpad艂a w panik臋.

Mamusia powtarza艂a znu偶onym g艂osem: - Co

ty opowiadasz? - Ale bardzo szybko zacz臋艂a uwa-

偶a膰. Kiedy sko艅czy艂em, powiedzia艂a: - Teraz,

gdy ju偶 z艂apali zbrodniarza, ju偶 si臋 przyzna艂, nie

warto, by艣 w og贸le co艣 m贸wi艂; wszystko to musi

zosta膰 mi臋dzy nami.

- O, nie! - zaoponowa艂a Maria. - To jest

wa偶ne dla tego n臋dznika, kt贸ry odpowie g艂ow膮.

Zeznania Alaina po艣wiadcz膮, 偶e ma艂a rzeczywi艣cie

by艂a przestraszona, 偶e wpad艂a do lasu, 偶e wszy-

stko odby艂o si臋 tak, jak ten cz艂owiek m贸wi艂, a nie

uwierzono mu: ta dziewczyneczka zziajana, zdy-

szana...

- Tak - powiedzia艂em - zgubi艂o j膮 to, 偶e

dysza艂a...

Chcia艂em od razu i艣膰 na 偶andarmeri臋, ale wed-

艂ug s艂贸w mamusi wszyscy byli teraz przy m艂ynie:

morderca pokazywa艂 miejsce, gdzie wrzuci艂 cia艂o.

191

Nie chcia艂em czeka膰. To mamusia zapyta艂a Ma-

ri臋:

- Pani go nie opu艣ci?

Zainteresowa艂em ich mniej, ni偶 si臋 spodziewa-

艂em. Trzymali ju偶 morderc臋 i mieli wy艂owi膰 zw艂o-

ki- Sier偶ant, kt贸ry mnie pyta艂, zdawa艂 si臋 absolut-

nie nie przywi膮zywa膰 wagi do tego, co uwa偶a艂em,

偶e winienem powiedzie膰 o l臋ku, jaki z pewno艣ci膮

m贸j widok wzbudzi艂 w ma艂ej Seris. Dla nich by艂a

to ju偶 sprawa za艂atwiona. Po powrocie spa艂em

dwie godziny ci臋偶kim snem. Dowiedzia艂em si臋 p贸-

藕niej, 偶e przez ten czas mamusia i Maria rozma-

wia艂y o mnie, a raczej Maria stara艂a si臋 usilnie

zaniepokoi膰 mamusi臋 na m贸j temat. Wyczu艂a wi-

da膰, 偶e osi膮gn臋艂a cel, poniewa偶 wyjecha艂a na sta-

cj臋 o, sz贸stej, ju偶 bez widzenia si臋 ze mn膮. -

Ale wyjecha艂a - zapewni艂a mnie mamusia -

zupe艂nie o ciebie spokojna.

艢wie偶o zbudzony w mamusi niepok贸j zajmowa艂

j膮, odwraca艂 troch臋 jej my艣li od zw艂ok dziecka,

kt贸re nieustannie mia艂a przed oczyma. W ci膮gu

nocy, kt贸r膮 sp臋dzi艂a przy mnie, w 艂贸偶ku Lauren-

tego, wykry艂em, 偶e przywi膮zana by艂a do ma艂ej

Seris innymi wi臋zami ni偶 brudne wyrachowanie,

jakie jej przypisywa艂em, 偶e kocha艂a to dziecko

bez matki i ono j膮 kocha艂o.

- Ale ty nie wiedzia艂e艣, poniewa偶 nie wolno

mi by艂o o niej m贸wi膰, nie mog艂e艣 wiedzie膰, jak

wielka by艂a jej mi艂o艣膰 do ciebie.

- Mi艂o艣膰 do mnie?

- Tak, cho膰 si臋 to wydaje niewiarogodne

u dziewczynki dwunastoletniej. Nigdy bym nie

my艣la艂a, 偶e to jest mo偶liwe, albo co najwy偶ej

mog艂abym si臋 gorszy膰, gdybym na w艂asne oczy

nie obserwowa艂a tego kultu, adoracji przepojonej

czu艂o艣ci膮 ma艂ego dziecka, a przecie偶 ju偶 kobiety

192

- w pe艂ni jednak czystej i niewinnej, to wiem

na pewno, bo nie przestawa艂a m贸wi膰 mi o tobie.

Je偶eli zdo艂am st艂umi膰 bunt przeciwko potworno-

艣ci tego, co przesz艂a ta niewinna istota, to tylko

dzi臋ki my艣li, 偶e teraz nie czujesz ju偶 do niej

nienawi艣ci, 偶e po niej p艂aczesz, 偶e jej nie zapo-

mnisz, 偶e nie jest ju偶 dla ciebie Weszk膮...

- Ale偶 chyba nie wiedzia艂a, 偶e nazywa艂em j膮

Weszk膮?

- Wiedzia艂a. Nie ja jej to powt贸rzy艂am, jak si臋

domy艣lasz. Numa Seris dowiedzia艂 si臋 od Duber-

c贸w, pewno od twojego kochanego Szymona,

i kt贸rego艣 wieczoru, gdy si臋 upi艂, powiedzia艂 ma-

艂ej. P艂aka艂a, jak ona p艂aka艂a...

A teraz p艂akali艣my w ciemno艣ci oboje z ma-

musi膮, zmagaj膮c si臋 z t膮 spraw膮 nie do zniesienia,

z 艣wiadomo艣ci膮, co przesz艂o to biedne dziecko,

biedne dziecinne cia艂o, tego zbrukania, poha艅bie-

nia...

- Alain, 'ty kt贸ry przeczyta艂e艣 wszystkie ksi膮-

偶ki, wiesz przecie偶 wszystko, co ludzie zdo艂ali

napisa膰 na temat z艂a, na kt贸re B贸g pozwala, kiedy

chodzi o takie dziecko, o ma艂膮 dziewczynk臋...

dlaczego przed 艣mierci膮 jej cia艂o i dusza wydane

zosta艂y na pastw臋 tej 艣lepej bestii? Gdzie jest

sens takiej m臋ki, kt贸rej co dnia poddawane s膮

jakie艣 dzieci? A przecie偶 my wiemy tylko o tym,

o czym donosi prasa. Ale ile偶 dzieci, wsz臋dzie, na

ca艂ym 艣wiecie...

Umilk艂a czekaj膮c mojej odpowiedzi. P艂aka艂em

nadal nad tym dziecinnym poha艅bionym cia艂em,

kt贸rego wszystka woda Hure nie zdo艂a ju偶 obmy膰.

Wreszcie powiedzia艂em.

- Mo偶e z艂o bywa uosobione.

- Wobec tego taka istota gdzie艣- jest, zosta艂a

stworzona, obdarzona t膮 moc膮.

- Mamusiu, nie masz innej odpowiedzi ni藕li

13 - M艂odzieniec z dawnych lat

193

to Cia艂o nagie, gdy偶 by艂o przecie偶 nagie, oplwane,

przybite do drzewca, z kt贸rego naigrawali si臋

m臋drcy, a by艂o Cia艂em Pana. Odpowied藕 ta dzie-

wczyneczka na zawsze ju偶 tuli do serca. Teraz

i na zawsze. A my wkr贸tce dowiemy si臋 tego, co

obecnie tylko przeczuwamy za ka偶dym razem, kie-

dy si臋 jednoczymy z tym Cia艂em zniewa偶anym,

ukrzy偶owanym i wyniesionym do chwa艂y.

- Tak, ja wierz臋, wierz臋.

Po raz pierwszy w 偶yciu us艂ysza艂em, jak szlo-

cha, szlocha z mi艂o艣ci.

- Kocha艂am j膮, t臋 malutk膮, jak nie kocha艂am

nigdy nikogo, nawet ciebie. M贸wi艂am jej: musisz

by膰 wykszta艂cona, ja nigdy o niczym nie mog臋

rozmawia膰 z Alainem. W naszych rodzinach nie

ma kobiet dla takiego ch艂opca jak on. Cho膰 wi臋c

chodzi艂a tylko do szko艂y powszechnej, p贸ki nie

otrzyma艂a 艣wiadectwa, uczy艂a si臋 teraz z naszym

nauczycielem, kt贸ry jest bardzo inteligentny, przy-

gotowuje si臋 do magisterium z literatury. Uczy艂a

si臋 te偶 艂aciny z ksi臋dzem proboszczem, kt贸ry ot-

wiera艂 jej umys艂 na sprawy ciebie interesuj膮ce.

On r贸wnie偶 teraz si臋 z nimi zapozna艂. Biedny

dziekan, nawet nie przypuszczasz, jaki masz na

niego wp艂yw. Nie daj臋 ci usn膮膰. Trzeba spa膰,

synku kochany.

- Dla mnie nie sen jest wa偶ny, ale 偶e jeste艣

tutaj.

Przez pewien czas nic do siebie nie m贸wili艣my.

Wiatr jesiennej nocy przydawa艂 g艂osu sosnom

Maltaverne, i p艂aka艂y wraz z nami nad dziewczy-

neczk膮, 偶ywcem wydan膮 bestii nie po to, by j膮

po偶ar艂a jak dziewic臋 Blandyn臋, ale by zosta艂a naj-

bardziej poha艅biona, jak mo偶e by膰 poha艅bione

stworzenie Bo偶e na tym 艣wiecie, a jej ostatnie

spojrzenie pad艂o na plugawo wykrzywion膮 twarz...

Mamusia odezwa艂a si臋 znowu;

194

- Je偶eli mo偶na wierzy膰 tej osobie (ta osoba,

to by艂a Maria), wbi艂e艣 sobie w g艂ow臋, 偶e poleci-

艂am biednej malutkiej 艣ledzi膰 was w czasie mojej

nieobecno艣ci. Jak mog艂e艣 s膮dzi膰, 偶e by艂abym zdol-

na... Zapewne, m贸wi艂am jej za du偶o. By艂y艣my tak

z sob膮 blisko, kiedy przyje偶d偶a艂am do Maltaverne,

a ciebie tu nie by艂o! Wiedzia艂a wszystko o moich

obawach, odk膮d ta osoba wesz艂a w twoje 偶ycie.

W艂a艣ciwie m贸wi艂y艣my wy艂膮cznie o tobie. Ale je-

偶eli malutka podpatrywa艂a was podczas tego po-

bytu, nie ja j膮 o to prosi艂am, wida膰 sama z siebie,

na w艂asny rachunek. Nigdy bym nie uwierzy艂a,

偶e jest mo偶liwe, aby dziewczynka w tym wieku

mog艂a by膰 r贸wnie zazdrosna jak ona. M贸wi艂a mi,

co wycierpia艂a przez ciebie przez ten wiecz贸r

i noc, m贸wi艂a mi wszystko. Wszystko艣my sobie

m贸wi艂y. Dobrze wiesz, 偶e nie by艂am zazdrosna.

Odda艂abym 偶ycie za to, by艣 j膮 pokocha艂. Ona wie-

rzy艂a, 偶e j膮 wreszcie pokochasz, i we mnie budzi-

艂a t臋 wiar臋. Koszmarne jest, 偶e to by艂a prawda,

偶e j膮 pokocha艂e艣 w godzin臋 przedtem, nim zosta-

艂a zgwa艂cona i uduszona...

- Tak, i teraz b臋d臋 j膮 kocha艂, cho膰bym do偶y艂

nie wiem jak p贸藕nej staro艣ci, b臋d臋 j膮 w sobie

piastowa艂, b臋d臋 j膮 tuli艂 do serca, biedn膮 malutk膮

Weszk臋, moj膮 jedyn膮 mi艂o艣膰.

Wtem us艂ysza艂em, 偶e mamusia si臋 艣mieje. Tak,

艣mia艂a si臋. Powiedzia艂a:

- A wiesz, jak m艣ci艂a si臋 za to, 偶e nazywali艣-

cie j膮 Weszk膮? Nie nazywa艂a tej osoby inaczej,

tylko "haczyk", bo cz臋sto s艂ysza艂a, jak si臋 niepo-

koj臋, 偶e ta dziewczyna "zarzuci艂a na ciebie ha-

czyk"...

Teraz ju偶 milczenie mi臋dzy nami zapad艂o na

d艂u偶ej; potem us艂ysza艂em, 偶e matka zasn臋艂a, jej

195

oddech stal si臋 ci臋偶ki, nieomal chrapliwy, jak

gdyby przedziera艂 si臋 przez 艂zy, kt贸rych jeszcze

nie wyla艂a. Ja nie spa艂em, na nowo przechodzi艂em

w duchu przebyt膮 drog臋, a by艂a to droga krzy偶o-

wa: pierwsza stacja - 艣mier膰 mojego brata; dru-

ga stacja - ta zgwa艂cona dziewczynka. S艂aby i ta-

ki bezbronny, sk膮d wezm臋 si艂y, by postawi膰 cho膰-

by jeden jeszcze krok? Och, wyci膮gn膮膰 si臋 na

go艂ej ziemi, w dobrze mi znanym zak膮tku Malta-

verne, kt贸ry nazywa艂em Pi臋kno艣ci膮, kiedy by艂em

ma艂y. Dlaczego Pi臋kno艣ci膮? Wyci膮gn膮膰 si臋 i cze-

ka膰, dop贸ki nie zasn臋 snem, z kt贸rego si臋 nie

budzi.

Wreszcie zasn膮艂em. Kiedy si臋 obudzi艂em, ma-

musi ju偶 nie by艂o v/ pokoju. Musia艂a p贸j艣膰 na

msz臋. Ja nie pr贸bowa艂em si臋 modli膰, nie w od-

ruchu buntu, ale dlatego, 偶e takie nieszcz臋艣cie

daje poczucie nieobecno艣ci - oczywi艣cie nie bra-

ku istnienia, wydaje si臋 jednak niepodobie艅stwem,

aby Kto艣 wtedy by艂, a przecie偶 jest: oto tajem-

nica wiary niezniszczalnej w tych, kt贸rym dana

zosta艂a jej 艂aska, wiary, zdolnej osta膰 si臋 nawet

wobec morderstwa dziewczynki, i to morderstwa,

o kt贸rym ju偶 sama my艣l sprawia艂a, 偶e m贸g艂bym

wy膰 monotonnie jak torturowane zwierz臋.

Ka偶de z nas zaraz po obudzeniu pogr膮偶y艂o si臋

na nowo we w艂asnym b贸lu, obwarowa艂o si臋 w nim

znowu. Uciekaj膮c od dziennikarzy (moje zeznania

pojawi艂y si臋 w prasie), pocz膮wszy od tego ranka

chodzi艂em polowa膰 na dzikie go艂臋bie: nasza La

Chicane jest nie do wykrycia,' zupe艂nie niedo-

st臋pna. Co prawda, z chwil膮 gdy morderca zna-

laz艂 si臋 pod kluczem, przyzna艂 si臋 do wszystkiego,

na miejsce tej sprawy pojawia艂y si臋 w gazetach

inne. Ca艂e zagadnienie polega艂o na tym, by zna-

le藕膰 si艂y do dalszego prze偶ywania mych w艂asnych

problem贸w, do zdecydowania si臋, w kt贸rym p贸j艣膰

kierunku. Maria napisa艂a mi, 偶e powinienem wy-

jecha膰 do Pary偶a, gdy tylko b臋d臋 czu艂 si臋 na si-

艂ach: ,,... to, co Tw贸j Barres nazywa ziem, wyr-

wanie si臋 spo艣r贸d swoich, jest jedynym lekar-

stwem po ciosie, jaki na Ciebie spad艂, jedyn膮 na-

dziej膮 uleczenia. Niew膮tpliwie wszystko, co si臋

sta艂o, zawsze ju偶 w Tobie b臋dzie, gdziekolwiek si臋

znajdziesz., ale mo偶e dlatego, 偶e posiadasz dar,

kt贸ry tak podziwiasz u innych - odnajdowania

w sobie przesz艂o艣ci 偶ywej, ekshumowania jej.

Tak w艂a艣nie my艣li o Tobie Szymon, z przekona-

niem, kt贸re czasem bywa a偶 nudne, w rezultacie

jest jednak wzruszaj膮ce: 禄0n kiedy艣 b臋dzie wiel-

ki, zobaczy pani芦, powtarza. Za to go zreszt膮

lubi臋 pomimo tych jego gminnych manier, tych

cech wynaturzonego ch艂opa, monstrum, jakie zro-

bili艣cie z niego w Maltaverne: on w Ciebie wie-

rzy. Nie kocha Ci臋 tak bardzo, jak sobie wyobra-

偶asz, mo偶e czasami nawet Ci臋 nienawidzi, ale

w Ciebie wierzy. A przecie偶 ufno艣膰, jak膮 inni

w nas pok艂adaj膮, wskazuje nam nasz膮 drog臋. Po

Donzacu my oboje z Szymonem wskazujemy Ci

Twoj膮 drog臋, poza kt贸r膮 nie ma dla Ciebie 偶adnej

drogi prawdziwej.

... Jedyn膮 przeszkod臋 widz臋 w osobie Twej mat-

ki, i na pewno nie ja b臋d臋 Ci radzi艂a, 偶eby艣 j膮

zlekcewa偶y艂. Je艣li odczuwam jakie艣 wyrzuty su-

mienia wspominaj膮c nasz膮 spraw臋, to w艂a艣nie

w zwi膮zku z biedn膮 禄pani膮芦, kt贸rej obraz potwor-

nie sobie upro艣ci艂am na podstawie tego, jak wy-

艣cie mi j膮 namalowali. Ty i Szymon. Przypomi-

nasz sobie, co m贸wi艂am podczas jej coraz cz臋st-

szych wyjazd贸w do Maltaverne, 偶e 禄zdradza Ci臋

z twoimi posiad艂o艣ciami". Wi臋c widzisz, dzisiaj

wiemy, 偶e Ci臋 zdradza艂a z Weszk膮 - bo tutaj

wchodzi艂a w gr臋 mi艂o艣膰, aczkolwiek nie by艂o

w niej zwi膮zk贸w ani cia艂a, ani krwi".

Tak, wreszcie zrozumia艂em: stara kobieta prze-

la艂a na ma艂膮 dziewczynk臋 ca艂膮 czu艂o艣膰, o kt贸r膮

w ci膮gu jej d艂ugiego 偶ycia nikt nie dba艂, mo偶e po-

za m臋偶em, kt贸ry bez w膮tpienia budzi艂 w niej fizy-

czny wstr臋t, poza mn膮, ale ja zawsze by艂em dla

niej istot膮 niezrozumia艂膮, innej rasy, mimo 偶e

mnie urodzi艂a; sam膮 sw膮 obecno艣ci膮 pog艂臋bia艂em

otch艂a艅 samotno艣ci, w jak膮 biedna "pani" by艂aby

si臋 zapad艂a, gdyby nie maj膮tki, kt贸re utrzymywa艂y

j膮 na powierzchni, gdyby nie praktyki nabo偶ne,

kt贸re wytycza艂y jej dni... Ale istnia艂o to dziecko,

kt贸rego ja nie cierpia艂em, a ono mnie kocha艂o,

i ona je kocha艂a.

Tak, je艣li chodzi o t臋 przeszkod臋, problem nie

polega艂 na tym, jak j膮 omija膰. Mamusia aprobo-

wa艂a m贸j zamiar wyjazdu do Pary偶a, prosi艂a jed-

nak, bym jeszcze rok zaczeka艂. Przyzna艂em, 偶e

m贸g艂bym w Bordeaux prowadzi膰 studia przygoto-

wawcze, potrzebne do pracy doktorskiej. Aku-

rat wa偶na by艂a ta praca! Tu sz艂o o moje 偶ycie

(nareszcie 'Si臋 o tym przekona艂em). Nale偶a艂o spr贸-

bowa膰 ostatniej szansy, wyrwa膰 si臋 z korzeniami

z tej ziemi, gdzie zosta艂em ugodzony w serce,

i dokona膰 pr贸by przesadzenia, tak zwanego u nas

"przepikowania" na obcy grunt - z t膮 koncepcj膮,

kt贸r膮 zawdzi臋czam nie tylko Donzacowi, Szymo-

nowi, Marii, ale mo偶e tak偶e ludziom interesu, z ja-

kich si臋 wywodz臋: z koncepcj膮 wyzyskania mo-

jego koszmarnego dorobku, aby niczego nie zmar-

nowa膰. "Nic si臋 nie powinno marnowa膰", pow-

tarzano nam jako dzieciom, lecz wtedy chodzi艂o

o kawa艂ki chleba lub ogarki 艣wiec. Teraz tym,

co nie powinno si臋 zmarnowa膰, by艂o dla mnie

cierpienie, jakie sam prze偶y艂em i jakiego by艂em

przyczyn膮, i by艂a ma艂a dziewczynka zatopiona

przez zab贸jc臋 w strumieniu, kt贸ry w moim sercu

b臋dzie p艂yn膮艂 pod tymi olchami do ostatniego mo-

jego tchnienia, by艂a ta matka przyt艂aczaj膮ca i sa-

ma przyt艂oczona. W oparciu o ten oto kapita艂

trzeba mi b臋dzie 偶y膰. Wszystko, co jeszcze mnie

spotka, cho膰by moja droga by艂a niesko艅czenie

d艂uga, pozostanie na zewn膮trz zakl臋tego kr臋gu,

obrysowanego wok贸艂 tej cz臋艣ci mojego 偶ycia.

Mamusia powtarza艂a: - Co by si臋 nie m贸wi艂o,

ze smutku si臋 nie umiera. Ludzie nie umieraj膮

ze swoich smutk贸w. Nawet je偶eli si臋 nie po-

ciesz膮, i tak nie umieraj膮; ale ja umr臋, ja ju偶

umieram. Zaczekaj troch臋, nie opuszczaj mnie. -

Nie mog艂em jej odpowiedzie膰, 偶e dla mnie,

kt贸ry mam dwadzie艣cia dwa lata, to nie jest takie

proste i nale偶y jednak spr贸bowa膰 偶y膰. Codziennie

zabiera艂em do Chicane kt贸ry艣 z tom贸w Balzaca

mojego ojca w wydaniu Charpentiera z roku 1839,

z kt贸rego pewne tytu艂y nie zosta艂y wznowione

w wydaniu kompletnym jego dzie艂. Balzac nie

jest moim ulubionym pisarzem: jest zbyt prostacki

(m贸wi臋 o stylu). Ale to pisarz, kt贸ry dzia艂a

na mnie najbardziej bezpo艣rednio jako 藕r贸d艂o im-

pulsu, by nie-chcie膰-umiera膰. Nie cierpi臋 tego ga-

tunku ambitnych m艂odzie艅c贸w, jakich opisuje, ich

drapie偶no艣ci; a jednak budz膮 we mnie ch臋膰, bym

ja tak偶e spr贸bowa艂 moich szans na drogach, kt贸re

b臋d膮 mi w艂a艣ciwe i kt贸re musz臋 wykry膰.

Na razie znajduj臋 si臋 nadal wewn膮trz kr臋gu: nie

jest to jeszcze przesz艂o艣膰 do odtwarzania i prze-

kazywania, nie s膮 to prze偶ycia minione, ale to,

co prze偶ywam tutaj i teraz; jest te偶 mamusia, je-

199

szcze 偶yj膮ca, kt贸rej nie mog臋 pozwoli膰 umrze膰

samotnie z t膮 wizj膮 uwielbianej i zgwa艂conej dzie-

wczynki o oczach straszliwie otwartych. Powie-

dzia艂a mi: - W ka偶dej minucie dnia i nocy wi-

dz臋 j膮 martw膮, ale oczy ma rozwarte z przera-

偶enia. ,

Codziennie zachodzi艂a do starego Seris, kt贸-

ry pi艂 mniej, ni偶 si臋 obawia艂a, poniewa偶 chcia艂

uporz膮dkowa膰 swoje sprawy, "nim si臋 powa偶nie

zabierze do picia".

- Dasz wiar臋 - m贸wi艂a mamusia - 偶e na po-

grzebie, gdzie wszyscy p艂akali, stary Seris zdawa艂

si臋 wzruszony tylko twoimi 艂zami. W艂a艣ciwie to

m贸g艂by mie膰 do ciebie 偶al, nawet je偶eli nie wie,

偶e ma艂a tyle przez ciebie wycierpia艂a. Ale nic

podobnego! I wiesz, z czym do mnie wyst膮pi艂?

呕eby艣my dokonali fikcyjnej sprzeda偶y ca艂ego je-

go maj膮tku, tak 偶e faktycznie zosta艂by艣 jego spad-

kobierc膮, spadkobierc膮 malutkiej...

- Za nic na 艣wiecie! - 偶achn膮艂em si臋.

- Naturalnie - powiedzia艂a mamusia. - Nie

mo偶e by膰 o tym mowy. By艂am tak pewna twojego

stanowiska, 偶e odm贸wi艂am w imieniu nas oboj-

ga, pewna, 偶e to pochwalisz. W贸wczas zapropono-

wa艂 mi sprzeda偶 rzeczywist膮, przy czym on zacho-

wa艂by prawo u偶ytkowania. Ty musisz zdecydo-

wa膰.

- Ale偶 mamusiu, zrobi臋, co zechcesz.

- Co ja zechc臋? Ja ju偶 nie chc臋 nic. Sama my艣l

o jakich艣 korzy艣ciach z tej 艣mierci budzi we mnie

zgroz臋. Posiad艂o艣膰 Serisa zostanie podzielona mi臋-

dzy paru siostrze艅c贸w, a zatem przestanie istnie膰.

I tego sobie 偶ycz臋; 偶eby nie pozosta艂o nic, co do

niej nale偶a艂o. Najch臋tniej bym widzia艂a, 偶eby si臋

200

wszystko spali艂o. Zreszt膮 Numa Seris s膮dzi, 偶e tak

si臋 naprawd臋 stanie, W ko艅cu wszystko si臋 spali.

- Dlaczego mia艂oby si臋 spali膰 raczej teraz ni偶

w bli偶szej czy dalszej przesz艂o艣ci, biedna moja

mamusiu? Odk膮d bije dzwon alarmowy i radz膮

sobie z ogniem...

- W艂a艣nie dlatego, zdaniem Serisa, 偶e za par臋

lat, je艣li uderzy dzwon, nie poruszy ju偶 nikogo;

nikogo ju偶 nie b臋dzie na folwarkach. Ludziom co-

raz trudniej godzi膰 si臋 na to, by 偶y膰 niczym wilki

w tych zapad艂ych k膮tach, karmi膮c si臋 czarnym

chlebem i kruszad膮. Seris powiada, 偶e uczeni ame-

ryka艅scy nie potrzebuj膮 ju偶 naszej 偶ywicy dla

wydobywania z niej ekstraktu terpentyny i coraz

mniej b臋d膮 u偶ywali naszych sosen na kopalniaki

i podk艂ady kolejowe. Wi臋c wszystko si臋 spali -

powtarza艂a mamusia z jak膮艣 desperack膮 satys-

fakcj膮 - bo ju偶 nie b臋dzie nikogo... A zreszt膮

dlaczego tylko drzewa mia艂yby by膰 oszcz臋dzo-

ne? One tak偶e pomr膮, 偶ywcem spalone. To lepiej

ni偶...

...S膮dzi艂e艣, 偶e ja kocham ziemi臋 dla ziemi. A ja

widzia艂am malutk膮 i ciebie jako pan贸w wszystkie-

go tutaj, widzia艂am siebie czuwaj膮c膮 nad wami

obojgiem, nad waszymi interesami, i patrz膮c膮 na

jej szcz臋艣cie przy tobie. Kiedy dziekan prawi艂 mi

kazania, powtarza艂 w k贸艂ko: "Nie zabierze pani

przecie偶 swoich folwark贸w z sob膮!", m贸wi艂am mu;

"Ale na 艣miertelnym 艂o偶u b臋d臋 si臋 cieszy艂a wie-

dz膮c, 偶e b臋d膮 nale偶a艂y do dzieci i 偶e zostawiam

je w mo偶liwie najlepszym stanie". M贸wi艂am dzie-

kanowi, 偶e w艂asno艣膰 jest trwa艂a, prawda, 偶e ma

przeciw sobie podzia艂y, ale rozrasta si臋 przez

ma艂偶e艅stwa i spadki i drwi sobie ze 艣mierci. Teraz

wiem, 偶e to nieprawda. Ale co jest prawd膮, Alain,

co jest prawd膮?

201

Nie mia艂em innego wyj艣cia jak odda膰 si臋 w r臋ce

Boga, czeka膰 na znak od Niego - 贸w znak, kt贸ry

b臋dzie mo偶e wezwaniem dos艂yszalnym jedynie dla

mnie - abym nie czeka艂, a偶 wybije moja godzina.

By艂o to r贸wnoznaczne z absolutnym niebraniem

w rachub臋 tego, co dzia艂o si臋 w mojej matce, bez

mojej wiedzy i bez jej wiedzy: tak, co dos艂ownie

"dzia艂o si臋" w niej, co si臋 zmienia艂o i co mia艂o

znale藕膰 wyraz w niespodziewanej decyzji, kt贸r膮

podj臋艂a i kt贸ra mnie dawa艂a wolno艣膰.

W dzie艅 Wszystkich 艢wi臋tych zanie艣li艣my kwia-

ty ma艂ej Seris. Uderzy艂o mnie, 偶e mamusia nie

odm贸wi艂a De profundis, jak mia艂a w zwyczaju,

ka偶膮c nam obydwu, Laurentemu i mnie, kl臋ka膰 na

grobie biednego tatusia. ,,Z g艂臋boko艣ci wo艂am do

Ciebie, Panie, o Panie..." Czy to patos owego b艂a-

gania mimowolnie d藕wi臋cza艂 w jej g艂osie? Czy

moja w艂asna trwoga do tego g艂osu si臋 dostraja艂a?

Podczas ostatnich 艣wi膮t 偶adne wo艂anie nie wzbi艂o

si臋 z g艂臋boko艣ci otch艂ani, na kt贸rej brzegu sta艂a

mamusia, stary d膮b, jeszcze zielony, ale ju偶 ra-

偶ony piorunem. Nie ukl臋k艂a, nie porusza艂a war-

gami.

W drodze powrotnej oznajmi艂a mi:

- Powzi臋艂am w艂a艣nie decyzj臋. Nie pojad臋 do

Bordeaux. B臋d臋 czeka膰 tutaj. Wi臋c ty mo偶esz ru-

szy膰 do Pary偶a, jak m贸wi艂a ta osoba, kiedy ci臋

tu przywioz艂a: ,,Trzeba, 偶eby si臋 ruszy艂 do Pa-

ry偶a...", powtarza艂a.

- Ale czeka膰 na co, mamusiu?

Powt贸rzy艂a: - Czeka膰... - Przypomnia艂em jej,

偶e nie b臋dzie ju偶 nawet ksi臋dza dziekana, kt贸ry

mia艂 dokona膰 偶ywota w Bordeaux, nie jako pa-

sterz kt贸rej艣 z miejskich parafii, czego zawsze

202

pragn膮艂 i spodziewa艂 si臋, ale jako kapelan u za-

konnic.

- Wiem, a po jego nast臋pcy trudno mi wiele

oczekiwa膰.

Jeszcze go nie znali艣my: nie chcia艂 przyj艣膰 do

nas, dop贸ki nie odwiedzi w parafii wszystkich, co

do jednego, dzier偶awc贸w. W grubia艅ski spos贸b

da艂 do zrozumienia biednemu dziekanowi, 偶e on

stanowczo nie zamierza by膰 "proboszczem dla

pa艂acu".

- G艂贸d wyp臋dza wilka z lasu - m贸wi艂a ma-

musia - i ju偶 nied艂ugo zobacz臋, jak przyjdzie

z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮, A co do dzier偶awc贸w, b臋d膮

go wzywali, jak to maj膮 w zwyczaju, 偶eby po艣wi臋-

ci艂 chlewy. Sk膮din膮d dziekan uwa偶a, 偶e jego na-

st臋pca ma s艂uszno艣膰, 偶e my艣my si臋 mylili, mo偶e

si臋 okaza膰, 偶e mylili艣my si臋 we wszystkim.

Sz艂a drog膮 energicznym krokiem, odpowiadaj膮c

na uk艂ony, wywa偶aj膮c skinienia g艂ow膮 i u艣miechy

stosownie do znaczenia k艂aniaj膮cych si臋, a prze-

cie偶 w tym momencie swego 偶ycia przypomina艂a

mi much臋, kt贸rej m贸j s膮siad w klasie, pokazuj膮c

dla zabawy degradacj臋 Dreyfusa, oberwa艂 艂apk臋,

potem skrzyde艂ko. Tak w艂a艣nie mamusi臋 ka偶dy

dzie艅 ogo艂aca艂 z jej pewnik贸w. Nic nie by艂o praw-

dziwe z tego, w co wierzy艂a, lecz najbardziej

k艂amliwe by艂o to, co pomiesza艂a z Prawd膮 obja-

wion膮. Nawet je艣li nie by艂a tego w pe艂ni 艣wia-

doma, sta艂o si臋 tak oczywiste, 偶e dociera艂o do

niej poprzez ponure ot臋pienie istoty, pora偶onej

tragedi膮 dziecka, kt贸re kocha艂a najbardziej na tym

艣wiecie: wszystko inne mog艂o jej zosta膰 odj臋te,

nie odczuwa艂a ju偶 nic.

- Kiedy nas wszystko zawodzi - powiedzia-

艂em do niej - kiedy czujemy si臋 opuszczeni, kiedy

nadchodzi godzina, kt贸ra przyj艣膰 musi zawsze,

dla ka偶dego z nas, gdy my z kolei wzdychamy:

203

"Ojcze, czemu艣 mnie opu艣ci艂?" - to w艂a艣nie jest

godzina pora偶ki ostatecznej, kt贸r膮 zapowiada

Krzy偶. Ten Krzy偶, kt贸ry jest jej znakiem szoku-

j膮cym i nie do zniesienia dla istoty m艂odej albo

w sile wieku - a偶 do dnia, kiedy staje si臋 ju偶

nieod艂膮czny, 艣ci艣le przywiera do naszego cia艂a...

Mamusia przerwa艂a:

- I do naszego serca.

Zdumia艂y mnie te s艂owa w jej ustach. Sk膮d

mog艂a wiedzie膰, 偶e to zawsze nasze serce bywa

ukrzy偶owane? Mo偶e mamusia, czego艣my nie wie-

dzieli, prze偶ywa艂a wszystko jedynie sercem? Jej

czu艂o艣膰 dla Joanki musia艂y poprzedza膰 inne tkliwe

Uczucia, jak gdyby zwiastuny. Pr贸bowa艂em sobie

przypomnie膰. Nie mog艂em odnale藕膰 w pami臋ci nic,

mo偶e tylko, po 艣mierci mojego ojca, raz czy dwa

razy do roku odwiedziny w naszym starym do-

mostwie, w kt贸rym nie pojawia艂 si臋 nikt, pewnej

przyjaci贸艂ki z klasztoru, Sary M., Irlandki czy

Angielki; towarzyszy艂a jej ma艂a dziewczynka,

."wychowanka", jak powiedzia艂a nam mamusia.

Przybywa艂y z daleka niczym ptaki morskie, kt贸re

burze nap臋dzaj膮 ku brzegom w okresach zr贸wna-

nia dnia z noc膮. Z przyj艣ciem na 艣wiat tej dziew-

czynki imieniem Andrea wi膮za艂a si臋 jaka艣 tajem-

nica z rodzaju tych, o kt贸rych mamusia mawia艂a:

,,To nie dla was". Nic nie by艂o dla nas, ale wszyst-

ko zapada艂o we mnie i nic si臋 ju偶 nie zagubi.

Ostatni膮-walk臋 w swoim odwrocie podj臋艂a ma-

musia prosz膮c, abym w Pary偶u zamieszka艂 w o艣rod-

ku student贸w katolickich, odpowiedzia艂em jednak

stanowczo, 偶e maj膮c dwadzie艣cia dwa lata prze-

kroczy艂em ju偶 odpowiedni wiek, a to, 偶e nie znam

nikogo w Pary偶u, nie tylko mnie nie przera偶a,

ale w艂a艣nie najbardziej poci膮ga: zacz膮wszy od ni-

204

czego, spr贸bowa膰 odwiecznie podejmowanego na

nowo podboju wielkiego miasta przez m艂odego

ch艂opca z prowincji, bez 偶adnych list贸w poleca-

j膮cych w kieszeni.

- Ale jak ty b臋dziesz 偶y艂?

- W zasadzie jak pilny student, uwa偶aj膮cy, by

nie straci膰 偶adnej mo偶liwo艣ci. W pierwszym rz臋-

dzie mo偶liwo艣ci stawiam 艂ask臋 niekt贸rych spo-

tka艅.

Mamusia zapyta艂a: - Kt贸re wychodz膮 na dobre

czy na z艂e?

- To nigdy nie bywa tak proste. Wydaje mi

si臋, 偶e wszystkie nasze spotkania, nawet naj-

gorsze, s膮 zrz膮dzeniem.

- C贸偶 ty o tym wiesz, m贸j biedny g艂uptasku?

Rzeczywi艣cie, c贸偶 wiedzia艂em? Przecie偶 sam

wlasnowolnie wydziela艂em sens z moich prze偶y膰,

ustawia艂em je wed艂ug w艂asnych koncepcji, to ja

przypisywa艂em Istocie Niesko艅czonej ludzkie za-

mierzenia - i tylko ja zadowala艂em si臋 tym, co

wymy艣li艂em.

Mamusia ju偶 mnie nie s艂ucha艂a. Zapyta艂a, jak膮

sum臋 b臋dzie mi musia艂a wysy艂a膰 miesi臋cznie, i nie

wyobra偶a艂a sobie, bym m贸g艂 odpowiedzie膰, 偶e nie

powinna si臋 w to miesza膰: aby dysponowa膰 w艂a-

snym maj膮tkiem, nie potrzebuj臋 偶adnych po艣red-

nik贸w. Do ostatka b臋dzie sprawdza艂a moje wy-

datki, b臋dzie sp臋dza艂a wszystkie niedzielne po-

po艂udnia nad ksi臋gami rachunk贸w.

Rozdzia艂 XIII

Ten wrzesie艅 by艂 cudowny. Mamusia mia艂a towa-

rzyszy膰 mi do Bordeaux, dopom贸c w pakowaniu

i wr贸ci膰 sama do Maltaverne, ju偶 tak postanowi艂a,

ale powtarza艂em jej, 偶e nie chcia艂bym decydowa膰

205

zawczasu, zostan臋 przy niej, je艣li uznam za po-

trzebne, chocia偶 w niczym ju偶 nie jestem jej po-

mocny, co dobrze widz臋. Nawet nie udawa艂a, 偶e

si臋 opiera.

Na dwa dni przed ustalon膮 dat膮 naszego wy-

jazdu poprosi艂a, 偶ebym jej towarzyszy艂 do m艂yna

pana Lapeyre. Przyzna艂em si臋, 偶e i ja my艣la艂em,

by raz jeszcze przej艣膰 t臋 drog臋, nie czu艂em si臋

jednak na si艂ach.

- Ale we dwoje - powiedzia艂a - b臋dziemy

mogli.

W艂o偶y艂a miejski kapelusz, czarne r臋kawiczki

i otworzy艂a parasolk臋 od s艂o艅ca. Nie nosi艂a 偶a-

艂oby, nie mia艂a prawa nosi膰 偶a艂oby po Joance,

z kt贸r膮 nie by艂a spokrewniona, ale w jej ubraniu

nie pojawia艂o si臋 ju偶 nic, co mog艂oby 艣wiadczy膰

o wakacyjnej swobodzie, jak gdyby malutka nie-

boszczka, wci膮偶 obecna w my艣lach, zmusza艂a do

ustawicznego przestrzegania form.

Mamusia, kt贸ra w codziennym 偶yciu bardzo

ma艂o chodzi艂a, kroczy艂a jako艣 dostojnie po pia-

szczystej drodze us艂anej sosnowym igliwiem. Gdy

doszli艣my do m艂yna, wzi臋艂a mnie pod r臋k臋, czego

nigdy nie robi艂a.

- To st膮d j膮 zobaczy艂em - powiedzia艂em. -

W pierwszej chwili my艣la艂em, 偶e to ch艂opiec.

Przystan臋艂a. Patrzy艂a na g艂adk膮 tafl臋 艣luzy, nie

zmarszczon膮 najl偶ejszym podmuchem. Poprosi艂a,

偶ebym j膮 zaprowadzi艂 w paprocie, w to miejsce,

gdzie wtedy siedzia艂em.

- Zdaje mi si臋, 偶e to tu. Tak, to by艂o tutaj.

Sta艂a chwil臋, twarz膮 zwr贸cona ku u艣pionej wo-

dzie; nigdy przy nas nie p艂aka艂a, a teraz zobaczy-

艂em, 偶e znowu przyk艂ada do oczu wierzch d艂oni

w r臋kawiczce. Powiedzia艂a: - Po偶ycz mi chuste-

czk臋.

206

- Trzeba ju偶 wraca膰, mamusiu, wr贸cimy kr贸t-

sz膮 drog膮.

Nie odpowiedzia艂a, wysz艂a z lasu, zmierza艂a do

艣luzy. Nie, niepodobie艅stwo, by mia艂a t臋 pokus臋.

Wzi膮艂em j膮 pod r臋k臋, ale si臋 wyswobodzi艂a. Jak偶e

d艂ugo ci膮gn臋艂y si臋 minuty, podczas kt贸rych wi-

dzia艂em w wodzie zniekszta艂cone odbicie matki

w kapeluszu i r臋kawiczkach, jak chodzi艂a w mie-

艣cie, i t臋 otwart膮 parasolk臋! - Wracajmy - po-

wiedzia艂a w ko艅cu.

Ruszyli艣my piaszczyst膮 drog膮, kt贸ra dla ma艂ej

Sens mia艂a by膰 ostatni膮 drog膮 na tym 艣wiecie.

Musia艂em pokazywa膰 mamusi, z jakiej odleg艂o艣ci

patrzy艂em, gdy sz艂a sobie grzecznie albo bieg艂a

i bawi艂a si臋 w biednego Czerwonego Kapturka.

- Och - szepn臋艂a - to ten zakr臋t, ku kt贸remu

pobieg艂a, kiedy ci臋 ujrza艂a...

. - Tak, .,i t臋dy wpad艂a w las.

Zupe艂nie jakby si臋 stara艂a odnale藕膰 trop zwie-

rzyny, mamusia wypytywa艂a, nie odrywaj膮c oczu

od ziemi: - Jeste艣 pewien, 偶e to tutaj wpad艂a

w las? - Sama dalej nie wesz艂a. Sta艂a bez ruchu,

wyprostowana ponad paprociami, twarz膮 zwr贸-

cona ku sosnom, kt贸re widzia艂y... Spr贸bowa艂em

uj膮膰 jej r臋k臋, ale j膮 cofn臋艂a i nie odwracaj膮c

g艂owy rzuci艂a p贸艂g艂osem:

- To dlatego, 偶e艣 j膮 przestraszy艂. Gdyby艣 od-

nosi艂 si臋 do niej oboj臋tnie, co by艂oby naturalne

ze strony ch艂opca w twoim wieku w stosunku do

dziecka, nie przysz艂oby jej na my艣l ucieka膰, nic

by si臋 nie sta艂o. Na to, 偶eby si臋 tak przerazi膰,

musia艂a wiedzie膰 o twojej nienawi艣ci.

- Ale偶 mamusiu, sk膮d! Wiedzia艂a, a mog艂a wie-

dzie膰 jedynie od ciebie, o moim wrogim stosunku

do tego ma艂偶e艅stwa, u艂o偶onego z g贸ry dla inte-

resu...

207

- To nie by艂o dla interesu. To艣 ty aii przypisy-

wa艂 takie pobudki.

- Nigdy nie m贸wi艂a艣 nic, co mog艂oby mi na-

sun膮膰 przypuszczenie, 偶e istnia艂y inne...

- Bo艣 ty jej tak nie cierpia艂, 偶e nie mia艂am

nawet odwagi wym贸wi膰 przy tobie jej imienia.

Ledwie bym otworzy艂a usta, zmusi艂by艣 mnie do

milczenia, wyszed艂by艣 trzasn膮wszy drzwiami. Wie-

dzia艂a, 偶e j膮 nazywasz tym ohydnym przezwis-

kiem. Dlatego umar艂a. Tak, ju偶 by艂a 艣miertelnie

ugodzona, kiedy wbieg艂a do lasu. Ju偶 dawno zra-

ni艂e艣 jej serce.

- Mamusiu, jeste艣 zbyt niesprawiedliwa. •

Chcia艂em j膮 chwyci膰 pod ra.mi臋, ale odepchn臋艂a

mnie nieomal brutalnie i sz艂a sama, a ja w 艣lad

za ni膮 powtarzaj膮c; - Zbyt jeste艣 niesprawiedli-

wa, zbyt niesprawiedliwa. - Wtem odwr贸ci艂a do

mnie g艂ow臋 i rzuci艂a wyzywaj膮co:

- Tak, to ty. Ty...

- Jak偶e mo偶esz nie rozumie膰, mamusiu ko-

chana, 偶e gdybym ja mia艂 by膰 odpowiedzialny za

to nieszcz臋艣cie, przede wszystkim odpowiedzialna

musia艂aby艣 by膰 ty, kt贸ra zrobi艂a艣, co tylko mo-

偶liwe, aby taki ch艂opak jak ja nabra艂 obrzydzenia

do twoich plan贸w. W przesz艂o艣ci zawsze decydo-

wa艂a艣 za mnie o wszystkim, ale przecie偶 mia艂em

jeszcze przed sob膮 ca艂e 偶ycie, mam dwadzie艣cia

dwa lata, i oto nagle okazuje si臋, 偶e chcesz nim

dysponowa膰 wed艂ug swego widzimisi臋, a co by艣

teraz nie m贸wi艂a, nie chodzi艂o o nic poza maj膮t-

kami Serisa. Nigdy, w 偶adnym momencie nie

mog艂em si臋 domy艣li膰 twojego uczucia dla tego

dziecka...

- Poniewa偶 ba艂am si臋, 偶e b臋dziesz si臋 jeszcze

bardziej irytowa艂, gdyby艣 wiedzia艂, 偶e j膮 kocham...

- Wi臋cej ni偶 mnie?

Nie odpowiedzia艂a. Wchodzi艂a na ganek Malta-

208

verne, przystaj膮c na ka偶dym stopniu. W sfeni Ja-

szcze raz mnie odepchn臋艂a.

- Musz臋 zosta膰 sama. Ju偶 nikt nie jest mi po-

trzebny. Zrozum mnie: nikt.

." ^'^•^^S^^^^S^^

Us艂ysza艂em, jak zamykaj膮 si臋 drzwi jej pokoju,

i podszed艂em do kominka. Zerwa艂 si臋 wiatr, po-

ruszy艂y si臋 ga艂臋zie za oknami, jak gdyby dawa艂y

mi znaki. Pot臋偶na, st艂umiona skarga zlewa艂a si臋

z niemym wo艂aniem we mnie, z wyrzutem, czy-

nionym Bogu z czu艂o艣ci膮 i rozpacz膮.

Nie zapali艂em lampy. Na co si臋 decydowa膰? Po-

wiedzenie, 偶e matka teraz mnie ju偶 nie potrzebuje,

to jeszcze za ma艂o: moja obecno艣膰 sta艂a si臋 jej

wstr臋tna. To nie zmienia艂o faktu, 偶e winienem

czuwa膰 nad ni膮, by膰 w pobli偶u na pierwsze we-

zwanie. Jej uraza os艂abnie, si艂膮 rzeczy b臋dzie mu-

sia艂a szuka膰 we mnie oparcia, bo ju偶 nikogo poza

mn膮 nie ma. Tak, je艣li jednak nie zechce si臋 st膮d

ruszy膰, co si臋 ze mn膮 stanie? Czy sp臋dzimy ca艂膮

zim臋 w Maltaverne tylko we dwoje, czy b臋d臋 sie-

dzia艂 samotnie przy ulicy de Cheverus, a Ludwik

Larpe b臋dzie mnie obs艂ugiwa艂?

My艣li te snu艂y si臋 bez 偶adnego zwi膮zku przez

nieokre艣lony czas, kt贸ry sp臋dzi艂em bez lampy przy

ogniu, a mrok g臋stnia艂 i widzia艂em ju偶 tylko dwie

sine plamy moich r膮k, spoczywaj膮cych na chu-

dych kolanach, potem za艣 us艂ysza艂em ci臋偶kie, po-

wolne kroki matki na schodach. Nie by艂a to je-

szcze pora posi艂ku. Wraca艂a wi臋c do mnie. We-

sz艂a. Nie wsta艂em z fotela. Po艂o偶y艂a mi r臋k臋 na

g艂owie i odgarn臋艂a w艂osy, jak do wieczornego

poca艂unku, kiedy by艂em dzieckiem; ale tego wie-

czoru obesz艂o si臋 bez poca艂unku. Zacz臋艂a jednak

m贸wi膰 do mnie ze s艂odycz膮 troch臋 sztuczn膮, zu-

pe艂nie do niej niepodobn膮:

- Musimy zapomnie膰, co艣my sobie powiedzieli,

14 - M艂odzieniec z dawnych lat

209

m贸j biedny ch艂opcze. Byli艣my wzajem dla siebie

niesprawiedliwi. Swego czasu przykro mi by艂o,

kiedy utrzymywa艂e艣, 偶e mi臋dzy nami wcale nie

ma wymiany my艣li, 偶e nigdy nie prowadzimy roz-

m贸w, tego, co si臋 nazywa rozmow膮, jak w te-

atrze albo w powie艣ciach. No wi臋c teraz, na dro-

dze z m艂yna, powetowali艣my to sobie.

- Tak, wszystko si臋 z nas wyla艂o mimo naszej

woli. i

- O 'tym, co wyla艂o si臋 z nas, a w ka偶dym ra-

zie ze mnie, zapomnij. Szuka艂am kogo艣, do kogo

mog艂abym mie膰 偶al, winnego, na kogo mog艂abym

zrzuci膰 odpowiedzialno艣膰. I ty r贸wnie偶... Wzajem

si臋 oskar偶ali艣my...

- Tak - rzek艂em pow艣ci膮gliwie - jak przed

s膮dem przysi臋g艂ych dwaj wsp贸艂winni oskar偶aj膮

jeden drugiego.

Powiedzia艂a: - Przesta艅. -Nie widzia艂em jej,

ale s艂ysza艂em, 偶e p艂acze. Wsta艂em, uca艂owa艂em j膮,

przeprosi艂em.

- Nic si臋 nie sta艂o z naszej winy, mamusiu:

my nie mogli艣my spowodowa膰 nic gorszego ni偶

nieporozumienie, kt贸re w ko艅cu by si臋 za艂ago-

dzi艂o, kt贸re za艂agodzi艂oby si臋 bardzo szybko, po-

niewa偶 chcia艂em jak najpr臋dzej dowiedzie膰 si臋,

kim by艂a dziewczynka k膮pi膮ca si臋 przy m艂ynie,

i dowiedzia艂bym si臋 tego偶 jeszcze wieczoru, gdyby

nie depesza Szymona...

- To by nic w niczym nie zmieni艂o. Wszystko

si臋 ju偶 dokona艂o.

- Tak, mamusiu, i ani ty, ani ja nie mieli艣my

najmniejszego udzia艂u w tym niewiarogodnym

zbiegu okoliczno艣ci. Lecz tego rodzaju zbrodnie

zawsze pope艂niane bywaj膮 wskutek przypadko-

wego spotkania. Zaw-sze .mozn? fwwSs'^^': >Sl?7.ty

ta ma艂a posz艂a inn膮 drog膮...

Szepn臋艂a: - Teraz ju偶 si臋 sta艂o. To si臋 zda-

rzy艂o, to si臋 dokona艂o. - Zamilkli艣my. Widzia艂em

210

tylko niewyra藕ny kszta艂t w fotelu naprzeciw sie-

bie.

- S艂uchaj, Alain, nie 偶onglujmy s艂owami i po-

m贸wmy rzeczowo. Je艣li chodzi o ciebie, nie ma

co rozwa偶a膰, trzeba, 偶eby艣 wyjecha艂. Tak b臋dzie

lepiej dla nas obojga. B臋dziesz cz臋sto do mnie

pisywa艂; listami ludzie si臋 nie dra偶ni膮. B臋dziesz

mi opisywa艂 swoje 偶ycie, c贸偶, t臋 cz臋艣膰 偶ycia,

o kt贸rej b臋dziesz m贸g艂 mi opowiada膰. Ja zajm臋

si臋 twoimi interesami; je艣li si臋 rozchoruj臋, wy-

starczy zadepeszowa膰. Dion b臋dzie czeka艂 na

ciebie w Bordeaux, wieczorem mo偶esz by膰 tutaj.

- Tak, z daleka 艂atwiej ci b臋dzie mnie znosi膰,

na nowo do mnie przywykniesz...

Jeszcze i tym razem nie zareagowa艂a. Czy

w og贸le dos艂ysza艂a i zrozumia艂a? Zapyta艂a:

- Nadal zdecydowany jeste艣 na pojutrze? Tak

czy inaczej musisz co najmniej dzie艅 sp臋dzi膰

w Bordeaux...

- Nie, mamusiu. Mam tutaj ksi膮偶ki, kt贸re chc臋

z sob膮 zabra膰. Samoch贸d odwiezie mnie wprost

na poci膮g do Pary偶a. Odchodzi o jedenastej cztery.

- Ale prawie wszystkie ubrania s膮 przy ulicy

de Cheverus...

- Mam tutaj wszystko, co jest potrzebne stu-

dentowi, kt贸rym zamierzam by膰 w pierwszym

okresie i kt贸rego nikt nie b臋dzie zaprasza艂, po-

niewa偶 nikogo nie zna.

- Przecie偶 nawi膮偶esz jakie艣 znajomo艣ci...

- Mo偶e... Ale gdybym mia艂 zacz膮膰 bywa膰 w

艣wiecie, najpierw musz臋 si臋 przyjrze膰, jak ludzie

ubieraj膮 si臋 w Pary偶u. Pami臋tasz, co przeszed艂

biedny Lucjan de Rubempre, gdy zjecha艂 do Pa-

ry偶a ubrany wed艂ug mody z Angouleme?

ZapY^crfa scTszo艅ym g艂osem, tonem, jakim pyta

kto艣, kto nie oczekuje odpowiedzi: - Kt贸偶 to jest

Lucjan de Rubempre?

211

- Daj spok贸j, mamusiu. Przecie偶 czyta艂a艣 Stra-

cone z艂udzenia. Da艂em ci je do czytania.

- Och, dobrze wiesz, 偶e ja nie jestem tob膮:

z tego, co czytam, nic BIL nie zostaje, przelatuje

przeze mnie...

Zacz臋艂a grzeba膰 w ogniu, 艂okciami wsparta o ko-

lana, jak to robi艂a zawsze, a偶 raptem powie-

dzia艂a:

- Trzeba b臋dzie zadepeszowa膰 do tej osoby,

z臋by czeka艂a ci臋 na dworcu i wsadzi艂a do po-

ci膮gu.

- O, nie, mamusiu, ju偶 nie musi mnie nikt

wsadza膰 do poci膮gu. Zreszt膮 nie cierpi臋 dworc贸w,

prawie tak jak cmentarzy. Moje nowe 偶ycie roz-

pocznie si臋 pojutrze o jedenastej cztery. Odrodz臋

si臋 o tej godzinie.

Wesz艂a 偶ona Prudentego i oznajmi艂a, 偶e podano

do sto艂u.

- I pomy艣le膰 - rzek艂a mamusia wstaj膮c - 偶e

ch臋tnie b臋d臋 jad艂a, jestem g艂odna.

Siedzieli艣my naprzeciw siebie pod wisz膮c膮

lamp膮, kt贸ra filowa艂a i pachnia艂a naft膮. Nagle

ogarn臋艂o mnie uczucie rado艣ci na my艣l o tym tak

bliskim ju偶 wyje藕dzie, wyje藕dzie do nowego 艣wia-

ta, do innego 偶ycia.

Nie, to nie by艂a rado艣膰, raczej niecierpliwo艣膰,

jak膮 odczuwa si臋 w tunelu niesko艅czenie d艂ugim

i dusznym: trzeba si臋 z niego wydosta膰 za wszel-

k膮 cen臋, mo偶liwie jak najszybciej, uciec na za-

wsze, nie odwracaj膮c g艂owy, unosz膮c w sobie

ca艂y sw贸j skarb.

Matka podnios艂a si臋 ci臋偶ko, zasiedli艣my znowu

ka偶de w swoim fotelu. Do艂o偶y艂a polano do ognia

i podci膮gn臋艂a sp贸dnic臋, jak widzia艂em, 偶e robi艂a

212

zawsze, by wystawi膰 nogi na ciep艂o p艂omieni.

Nagle powiedzia艂a nie patrz膮c na mnie:

-- Im d艂u偶ej o tym my艣l臋, tym bardziej jestem

przekonana, 偶e by艂oby przyzwoiciej, gdyby艣 za-

wiadomi艂 t臋 osob臋 o twoim wyje藕dzie i poda艂 jej

godzin臋 odjazdu poci膮gu.

- Swoj膮 drog膮 zabawne, przyznaj, biedna ma-

musiu, 偶e to ty...

Urwa艂em w por臋, obawiaj膮c si臋 przyczyni膰 cho膰-

by w najl偶ejszym stopniu do jej cierpienia.

- Owszem - powiedzia艂a - my艣la艂am o niej

niedobrze. Widzia艂am w niej istot臋, kt贸ra by艂a

niebezpieczna dla szcz臋艣cia mojej ma艂ej dziew-

czynki. Nie wyobra偶a艂am sobie, nieszcz臋sna wa-

riatka, 偶e to, co ma zabi膰 jej szcz臋艣cie, zabije

najpierw j膮, moj膮 biedn膮 dziecink臋, i jakie to

b臋dzie zab贸jstwo. Wszystko wydaje mi si臋 tak

bardzo r贸偶ne dzisiaj, ludzie, rzeczy... Albo raczej

widz臋 ich takimi, jacy s膮, nie gorsi ani lepsi.

Ach, teraz nie b臋dzie mi ju偶 trudno by膰 pos艂uszn膮

przykazaniu: "Nie s膮d藕cie..." Tak, ju偶 nie b臋d臋

s膮dzi艂a. Ale poza tym t臋 osob臋 znam lepiej, ni偶

my艣lisz. Nigdy ci nie opowiada艂am dok艂adnie

o tym, co艣my sobie powiedzia艂y, ona i ja, przez

dwie godziny, kiedy spa艂e艣 jak zabity po z艂o偶eniu

zezna艅 w 偶andarmerii. Nie odgrywa艂a komedii,

przysi臋gam ci. Mia艂a w g艂owie tylko jedno: 偶ebym

nie spuszcza艂a ci臋 z oczu, bo uwa偶a艂a, 偶e dolega

ci to samo, co obserwowa艂a u zakonnika, kt贸ry

odegra艂 tak wielk膮 rol臋 w jej 偶yciu. Zrozumia艂am,

czym by艂aby dla ciebie, czym jeszcze mog艂aby

by膰; a teraz co mnie obchodzi, ona czy inna.

By艂aby dla ciebie tym, czym ja by艂am, opieko-

wa艂aby si臋 tob膮, strzeg艂a, nic w zamian nie 偶膮da-

j膮c. Teraz rozumiem sens tego, co艣 mi kiedy艣

o niej powiedzia艂, 偶e przecierpia艂a wi臋cej ni偶 kt贸-

rakolwiek dziewczyna w jej wieku: przekroczy艂a

213

granic臋, poza kt贸r膮 nie ma ju偶 nic; ja cho膰 jestem

taka stara, 偶y艂am nadziej膮, nienawidzi艂am wszyst-

kiego, co jej zagra偶a艂o. Ale teraz... w艂a艣ciwie

dlaczego nie ona? Ja przez jaki艣 czas mo偶e jeszcze

poci膮gn臋, ale d艂ugo to nie potrwa. Zostaniesz sam.

Wi臋c czemu by nie ona?

- Nie, mamusiu, nie zaczynaj znowu, nie za-

czynajmy oboje. Musz臋 si臋 wyrwa膰 z martwoty,

jak膮 by艂o moje 偶ycie tutaj, i wyrw臋 si臋. Je艣li

bym mia艂 przez to zgin膮膰, im pr臋dzej, tym lepiej.

Ale nie, ja b臋d臋 偶y艂. B臋d臋 偶y艂!

--Jeste艣 niewdzi臋cznik, zawsze zreszt膮 by艂e艣.

Ta osoba wie o tym teraz, jak ja wiedzia艂am

zawsze.

- Tego, co tylko ona mog艂a mi da膰 i co mi

da艂a, nie zapomn臋 nigdy, cho膰bym do偶y艂 najp贸藕-

niejszej staro艣ci. Ale zrozum mnie, mamusiu, ja

te偶 przekroczy艂em pewn膮 granic臋, poza kt贸r膮 nie

chodzi ju偶 o to, 偶eby by膰 szcz臋艣liwym, lecz 偶eby

zapanowa膰 nad 偶yciem. Okazuje si臋, 偶e t臋 granic臋

ja przekroczy艂em maj膮c lat dwadzie艣cia dwa, a ty,

gdy ci wybi艂a sze艣膰dziesi膮tka.

Niew膮tpliwie to w艂a艣nie m贸wi艂em mamusi w

przeddzie艅 wyjazdu do Pary偶a. Ale teraz to ju偶

jest literatura. Odk膮d prowadz臋 ten zeszyt, prze-

twarza艂em wszystko samorzutnie, bez 偶adnych uk-

rytych zamiar贸w, dlatego tylko, 偶e zawsze by艂em

pierwszy z wypracowa艅 i dalej szed艂em szlakiem

pilnego ucznia, jakim by艂em. Obecnie nadszed艂

czas, bym spojrza艂 艣mia艂o i nie konaj膮c ze wsty-

du na t臋 pokus臋, jakiej b臋d臋 m贸g艂 ulec, dopiero

gdy mamusi ju偶 tutaj nie b臋dzie: 偶eby rezultatem

ca艂ego tego cierpienia sta艂a si臋 ksi膮偶ka, powie艣膰

za trzy franki. Nowy zrodzony we mnie cz艂owiek

wyka偶e swoj膮 si艂臋 i odwag臋 o艣mielaj膮c si臋 wy-

214

korzysta膰 do w艂asnego sukcesu owe dzieje, kt贸re

przemienia si臋 w tworzywo ksi膮偶ki, powie艣ci za

trzy franki.

Z tego, co艣my sobie jeszcze powiedzieli w ci膮gu

ca艂ego d艂ugiego wieczoru, nim ruszyli艣my w mil-

czeniu do naszych sypialni (trzymaj膮c w r臋ku te

same lampy naftowe z dawnych lat, poniewa偶

z pierwszego pi臋tra nie mogli艣my zgasi膰 elektrycz-

no艣ci), nie pozosta艂o mi w pami臋ci nic; zapewne

po艣wi臋ci艂em temu zbyt ma艂o uwagi, otwartymi

oczyma wpatrywa艂em si臋 bowiem w oczywisto艣膰,

kt贸rej nigdy jeszcze nie sprecyzowa艂em sobie ja-

sno: 偶e dla mnie wyrzeczenie si臋 matki i wyrze-

czenie si臋 Marii by艂o w艂a艣ciwie nakazem tej sa-

mej konieczno艣ci; nie wynika艂o z wrodzonego

egoizmu czy okrucie艅stwa, ani z osch艂o艣ci w sto-

sunku do innych ludzi. To, co wreszcie dosz艂o we

mnie do g艂osu i czemu mia艂em by膰 pos艂uszny

z zimn膮 konsekwencj膮, wi膮za艂o si臋 z upartym

pragnieniem prze偶ycia, i moje podw贸jne wyrze-

czenie stanowi艂o jego nieodzowny warunek.

Le偶膮c w lodowatej po艣cieli, w kt贸rej d艂ugo mu-

sia艂em si臋 rozgrzewa膰, w tym wiejskim domu,

przez ca艂膮 noc p贸藕nej jesieni rozwa偶a艂em wszyst-

ko metodycznie. Naftowa lampa pali艂a si臋 nadal,

lecz- nik艂y kr膮g jej 艣wiat艂a nie rozprasza艂 mroku,

w kt贸rym ton臋艂a sypialnia, mroku sprzyjaj膮cego

widmom umar艂ych i 偶ywych; zastanawia艂em si臋,

czy absolutny brak wyrazu jakiego艣 pokoju hote-

lowego w Pary偶u zdo艂a je od偶egna膰. Co nie zna-

czy, 偶ebym si臋 ich ba艂; ale potrafi臋 偶y膰 owym no-

wym, nieznanym mi 偶yciem tylko pod warunkiem,

偶e zmusz臋 mary, aby we mnie usn臋艂y, nie odci膮-

ga艂y mojej uwagi od walki, jak膮 postanowi艂em

prowadzi膰.

Nie pozostan臋 sam, wiedzia艂em o tym. Wiedzia-

215

艂em, 偶e b臋d臋 kochany. Ale zawczasu postanowi-

艂em, 偶e ju偶 nikogo nie b臋d臋 sob膮 obci膮偶a艂. Wy-

starczaj膮co si臋 tutaj oczerniam, nie potrzebuj臋

zatem dodawa膰 wi臋cej czarnej barwy do obrazu

w艂asnej osoby. Tego wieczoru nie obmy艣la艂em,

jak wykorzystywa膰 innych, zmusza膰, by s艂u偶yli

memu powodzeniu czy mojej przyjemno艣ci. Nie

wiem, co Chrystus nazywa grzechem przeciwko

Duchowi, kt贸ry zreszt膮 w Jego oczach by艂 nie do

odpuszczenia, ale wiem, zawsze wiedzia艂em, co

jest grzechem przeciw cz艂owiekowi. Malutka Seris,

uduszona i zgwa艂cona, to jedynie plugawy i nie-

pomiernie wyolbrzymiony obraz zbrodni ducho-

wej pope艂nianej bezkarnie przez tyle istot ludz-

kich, kt贸re nie poczuwaj膮 si臋 do odpowiedzial-

no艣ci, mo偶e rzeczywi艣cie nie s膮 odpowiedzialne.

Ja, Bo偶e m贸j, cokolwiek bym uczyni艂, jestem od-

powiedzialny przed Tob膮. B臋d臋 usi艂owa艂 na nowo

sta膰 si臋 czysty, poniewa偶 nie mog臋 si臋 bez Ciebie

obej艣膰 - och, dobrze to wiem. I Ty wiesz: gdy-

bym si臋 urodzi艂 w innym 艣rodowisku, mo偶e m贸g艂-

bym obej艣膰 si臋 bez tej ca艂ej reszty, ale nie bez

Ciebie.

Taka by艂a tre艣膰 mojej modlitwy przedostatniej

nocy w Maltaverne: szybowa艂em pomi臋dzy cza-

sem minionym a tym, kt贸ry mia艂 nadej艣膰, pomi臋-

dzy tym, co przecierpia艂em, a tym, co mia艂em

przecierpie膰 i co wi膮za艂o si臋 ze spotkaniami, z po-

ra偶kami, z nieporozumieniami, chorobami, z wy-

darzeniami nie daj膮cymi si臋 przewidzie膰. Stale

my艣la艂em jedynie o moich dziejach osobistych, jak

gdyby dzieje Francji zupe艂nie mnie nie dotyczy艂y.

Bior臋 zn贸w do r膮k ten zeszyt w pokoju r贸wnie

cichym jak m贸j pok贸j w Maltaverne. Okno wy-

chodzi na ogr贸d hotelu Esperance przy ulicy de

216

Vaugirard, naprzeciw seminarium des Carmes. Po-

mruk Pary偶a wydaje si臋 bardziej zg艂uszony ni偶

szum sosen, miotanych wiatrem w okresach zr贸w-

nania dnia z noc膮; jestem spokojny, nie cierpi臋.

Wczoraj rano, niedziela, sprzedawa艂em po sumie

dziennik Sangniera "La Democratie" przed ko艣cio-

艂em Saint-Sulpice. Poszed艂em zapisa膰 si臋 przy

Boulevard Raspail nazajutrz po przyje藕dzie. Takie

zaj臋cie zlecono mi jako wprowadzenie, i to po-

mimo mego tytu艂u magistra, kt贸rym mam wra-

偶enie, pochwali艂em si臋 pierwszy raz w 偶yciu.

Zapewne s艂usznie poddali mnie takiej pr贸bie,

by艂a decyduj膮ca: wi臋cej mnie nie zobacz膮. Przed

pi臋ciu czy dziesi臋ciu laty by艂bym si臋 pewno na-

gi膮艂: dzisiaj ju偶 za p贸藕no. Zatem na razie nic

do roboty poza odwiedzaniem bibliotek i zbiera-

niem podpis贸w, chodzeniem na wyk艂ady, jak stu-

dent mi臋dzy studentami, tak aby na zewn膮trz nie

przejawia艂o si臋 nic z tego, co nosz臋 w sobie i co

zapewne nie jest ci臋偶sze ni偶 to, co d藕wiga wielu

z nich - ale ta sprawa obci膮偶a mnie, nie kogo艣

innego, a ja jestem w stanie niczego z niej nie

uroni膰, nie zagubi膰 niczego z m艂odo艣ci tak r贸偶nej

od innych, zarazem bardziej zbytkownej i bardziej

ubogiej ni偶 jakakolwiek inna, zw艂aszcza za艣 bar-

dziej samotnej; a swoj膮 drog膮, chocia偶 tak ma艂o

postaci wyst臋powa艂o w tej tragedii, kt贸ry偶 ch艂o-

pak mia艂 tak膮 w艂a艣nie matk臋 i kt贸ry nosi w sercu

malutk膮 dziewczynk臋, uduszon膮 i poha艅bion膮?

Ostatnie strony tego zeszytu musz膮 odpowie-

dzie膰 jasno na pytanie, pozornie ca艂kiem proste,

kt贸re jednak od przyjazdu do Pary偶a usi艂uj臋 omi-

ja膰. Andrzej Donzac mieszka naprzeciw mojego

hotelu w seminarium des Carmes i s膮dzi, 偶e jestem

jeszcze w Bordeaux. Dlaczego nie da艂em mu zna-

217

ku? Pocz膮tkowo liczy艂em na przypadkowe spot-

kanie, wydawa艂o mi si臋 nieuniknione, jak gdyby

ulica de Vaugirard by艂a ulic膮 de Cheverus. Ucz-

ciwie m贸wi膮c obawiam si臋 tego spotkania. Dla-

czego? Przecie偶 dobrze wiem, 偶e musz臋 do niego

doprowadzi膰. Potrzebuj臋 przewodnika w Sorbonie,

nie kogo艣 spiesz膮cego si臋 i oboj臋tnego, ale przy-

jaciela takiego jak Donzac, kt贸ry wie, jaki jestem,

i zajmie si臋 mn膮 tak d艂ugo, jak b臋dzie potrzeba -

w Sorbonie, w bibliotekach, ale tak偶e w muzeach.

Jestem tu o dwa kroki od Luksemburga, od tej

sali Caillebotte'a, gdzie wiem, 偶e Andrzej bywa

niemal codziennie, kaza艂 mi przysi膮c, 偶e nie p贸jd臋

tam bez niego: chce by膰 przy tym, jak po raz

pierwszy zobacz臋 "Balkon" Maneta. Zaczekam,

nie 艣pieszy mi si臋; ulica Pary偶a jest ponad wszyst-

kie muzea.

Co prawda mam bardziej nagl膮cy pow贸d do od-

szukania Donzaca; chcia艂bym jak najpr臋dzej do-

sta膰 w r臋ce moje zeszyty, kt贸re s膮 u niego. Ach,

to najwa偶niejsze. Bo gdyby ogie艅 strawi艂 zgrzy-

bia艂e seminarium lub gdyby Donzac nagle umar艂...

Dzienniki wczesnej m艂odo艣ci, c贸偶 za szale艅stwo

cale 偶ycie stawia膰 na t臋 kart臋. A jednak to w艂a艣-

nie czyni臋. Dzi臋ki Bogu tylko ja jeden na 艣wiecie

wiem o tym i mog臋 si臋 艣mia膰.

Musz臋 te偶 mie膰 czym zape艂nia膰 cztery strony

cotygodniowego listu do mamusi. Stany duszy na

nic si臋 jej nie zdadz膮, trzeba mie膰, jak m贸wi, "co艣

do opowiedzenia". Do tej pory donosi艂em prawie

wy艂膮cznie o moim hotelu, po偶ywieniu, obs艂udze.

Dwie kr贸tkie odpowiedzi mamusi wi膮偶膮 si臋 z jej

zdrowiem i sprzeda偶膮 drzewa.

Lecz dr膮偶my troch臋 dalej. Donzac, przynajmniej

na razie, nale偶y do tego pod艂o偶a, piaszczystego

218

gruntu, z kt贸rego dopiero co si臋 wyrwa艂em, 偶eby

nie umrze膰. Boj臋 si臋, 偶e z chwil膮 gdy si臋 spotka-

my, ju偶 sama jego obecno艣膰 mo偶e rozproszy膰

urok, jaki rzuca Pary偶. Jak okre艣li膰 贸w czar, kt贸ry

mnie upaja tak, 偶e jestem jak pijany? P艂awi臋 si臋

w rzece ludzkiej, pozwalam si臋 jej nie艣膰, p艂yn臋

na powierzchni chodnik贸w albo nurkuj臋 do bar贸w

w piwnicach, jak Taverne du Pantheon na rogu

Boulevard Saint-Michel i ulicy Souffiot. W Bor-

deaux by艂em m艂odym Gajac, kt贸ry ba艂 si臋 ludzi; ale

w Pary偶u jestem nikim, nieznany, jak tylko istota

ludzka mo偶e by膰 nieznana, bez nazwiska, skoro

ju偶 nie mo偶na by膰 bez twarzy - a prawda, 偶e od

艂owc贸w twarzy a偶 si臋 tutaj roi, ale ich si臋 nie

boj臋, bo w tego rodzaju 艂owach trzeba, aby zwie-

rzyna by艂a te偶 przychylna, jestem za艣 pewien, 偶e

taki nie b臋d臋 nigdy.

Chodz臋 tedy nocami tak daleko, jak tylko nogi

mog膮 unie艣膰. O, teraz wiem, dlaczego przez tyle

lat zaprawia艂em si臋 do marszu w lasach Malta-

verne, gdy wykrywa艂em "wielk膮 sosn臋" albo od-

wiedza艂em "starego z Lassus".

W pierwsze wieczory nie przekracza艂em Se-

kwany. Opiera艂em si臋 艂okciami o balustrady mo-

st贸w, balustrady, kt贸re lubi臋 ze wzgl臋du na to,

偶e Baudelaire i Maurice de Guerin te偶 si臋 o nie

opierali, ale r贸wnie偶 ze wzgl臋du na tyle postaci

z fantazji. Deklamowa艂em sobie Statek pijany

(z Rimbaudem zaznajomi艂em si臋 dopiero w tym

roku) i Wiktora Hugo, kt贸ry wy艂ania si臋 tam

z ka偶dego kamienia. A potem pewnego wieczoru

przeszed艂em wreszcie Sekwan臋, i teraz przechodz臋

j膮 prawie codziennie. Przy bocznych bramach Lu-

wru, we wn臋kach pa艂acu, stoj膮 kamienne 艂awy,

na kt贸rych w nocy nikt nigdy nie siada. Wypoczy-

wam przypatruj膮c si臋 tej s艂ynnej, zawsze wynio-

s艂ej scenerii... Ale w roku 1907 Stephen Pichon,

219

Briand, Barthou (co prawda i Clemencenu, i Pic-

quart.") - to postacie z krainy Liliput贸w, miota-

j膮ce si臋 w szekspirowskiej scenerii. Wracam ulic膮

de Rivoli, do Place de la Concorde. I tu jeszcze

scena jest nadal pusta, na czas antraktu: w roku

1907 nic si臋 tu nie dzieje. Ale to, co si臋 b臋dzie

dzia艂o, ja zobacz臋, mam przecie偶 dwadzie艣cia dwa

lata. Zawsze by艂em op臋tany histori膮, lecz o tym

nie wiedzia艂em, Pary偶 u艣wiadomi艂 mi to op臋tanie.

Wpatruj臋 si臋 w obydwa pa艂ace Gabriela i w ze-

brane tu symbole miast, zw艂aszcza Strasburga,

kt贸ry zdobi膮 wie艅ce i zblak艂e sztandary, i my艣l臋

o tym, co ju偶 kie艂kuje w owej krainie Liliput贸w

z roku 1907, a co jeszcze zobacz臋...

Doszed艂szy do ko艅ca, zatrzymuj臋 si臋 u Webera,

. w jedynej wielkiej kawiarni, do kt贸rej odwa偶am

si臋 wej艣膰 poza tymi z Ouartier Latin. Nie pozo-

sta艂o we mnie nic z wstydliwej obawy przed

wydatkami, tak mnie kr臋puj膮cej w Bordeaux.

Ka偶臋 sobie poda膰 tuzin ostryg, p贸艂 butelki Mum-

ma. Nie bardzo wiem, jak膮 mam min臋 ani na

kogo wygl膮dam, ani za kogo mnie bior膮. Prawd臋

m贸wi膮c czy wraca艂bym tak do Webera, gdyby nie

dwie osoby, kt贸re zobaczy艂em tu pierwszego wie-

czoru i zawsze tu widuj臋? Stara przychodzi pierw-

sza. Ma siwe w艂osy, obci臋te na Joann臋 D'Arc.

Tak, stara Joanna D'Arc, do niej jest w艂a艣nie po-

dobna. Podaj膮 jej zimne mi臋sa i karafk臋 wina.

Pali, wpatrzona w drzwi wej艣ciowe. Druga przy-

chodzi troch臋 przed p贸艂noc膮, zm臋czona i g艂odna:

z jakiej pracy przychodzi? I ona te偶 jest Joann膮

D'Arc, ale jasnow艂os膮 i w wieku Joanny D'Arc.

Drugiego wieczoru, kiedy j膮 widzia艂em, spojrza艂a

na mnie i pozna艂a. Stara obserwowa艂a j膮 w lustrze.

呕eby wr贸ci膰, wsiadam w omnibus miejski z ogu-

mionymi ko艂ami i latarniami, kt贸rych kolor wska-

zuje, 偶e przeje偶d偶a ulic膮 Vaugirard.

220

Czasami pogoda jest tak fatalna, 偶e nie mog臋

wyj艣膰 z kawiarni przy Boulevard Saint-Michel.

Unikam tylko Harcout ze wzgl臋du na przesiadu-

j膮ce tam prostytutki, n臋dzne, nachalne i zara偶one.

W takie wieczory staj臋 si臋 pastw膮 mojej naj-

wi臋kszej obsesji. Tajemnica z艂a, kt贸ra by艂a dla

mnie tylko pewnym poj臋ciem teoretycznym, mro-

wi si臋 tu przed moimi oczyma. Odnosz臋 wra偶enie,

偶e bestia, kt贸ra rzuci艂a si臋 na ma艂膮 Seris w lesie

ko艂o m艂yna pana Lapeyre, tutaj snuje si臋 wsz臋dzie,

ale ka偶dego potwora zdaj膮 si臋 jakby pilnowa膰

wszystkie inne, wi臋c. b艂膮ka si臋 ze zdart膮 ju偶 ma-

sk膮, z oczami oszala艂ymi i tymi ohydnymi ustami,

kt贸re powinno si臋 chowa膰.

Nie odwa偶y艂em si臋 jeszcze dotrze膰 do Mont-

martre'u. Z faun膮 Quartier Latin jestem ju偶 obez-

nany, mam tu swoje nawyki, ale Montmartre bu-

dzi we mnie l臋k. Cz臋sto s艂ysz臋, jak o nim m贸wi膮

w barze Pantheon, gdzie zawsze jest t艂oczno

i gdzie byle kto do ciebie zagaduje. Odpowiadam

ch臋tnie, poniewa偶 jestem nikim.

A potem k艂ad臋 si臋 oko艂o drugiej, zapadam w

sen, jakiego nie zna艂em w Maltaverne, gdzie mnie

budzi艂y o 艣wicie koguty. W Pary偶u, gdy si臋 ze

snu wynurzam, ci, co pracuj膮, od wielu godzin s膮

ju偶 przy swoim zaj臋ciu. Za p贸藕no na msz臋, z wy-

j膮tkiem niedziel. W po艂udnie zjadam obiad z in-

nymi studentami z tego hotelu: jedyny moment

w ci膮gu dnia, kiedy rozmawiam z lud藕mi mnie po-

dobnymi, kt贸rzy znaj膮 moje imi臋 i nazwisko i wie-

dz膮, z jakiej prowincji przyby艂em do Pary偶a, nie

cierpi膮 albo uwielbiaj膮 Maurrasa, i s膮 mi tak

oboj臋tni, 偶e ich wcale nie widz臋.

Potem znowu zaczynam si臋 wa艂臋sa膰; ale celem

popo艂udniowych wypraw bywaj膮 ko艣cio艂y, acz-

221

kolwiek w istocie chodzi o te same w臋dr贸wki co

w nocy: przychodz臋 pyta膰 Ci臋 o przyczyny tego,

co moje oczy widzia艂y po nocy, Bo偶e. Zaczynam

zawsze od Saint-Sulpice, schodz膮c w膮sk膮 uliczk膮

Ferou, przy kt贸rej mieszka艂 m贸j ojciec jako stu-

dent w ostatnim roku Cesarstwa. I w ko艣ciele

moja marszruta nigdy si臋 nie zmienia: przystaj臋

zaraz przy wej艣ciu, po prawej, przed freskiem

Delacroix. Jestem zarazem i Jakubem, i anio艂em:

to w艂a艣nie ja, zmagaj膮cy si臋 z samym sob膮; gdy偶

pozornie unosz臋 si臋 na fali, ale to poz贸r, jestem

spr臋偶ony i w napi臋ciu domagam si臋 odpowiedzi,

siedz膮c za g艂贸wnym o艂tarzem, naprzeciw Ma-

donny d艂uta Pigalle'a, kt贸rej Donzac nie cierpi,

ale ja j膮 lubi臋. Przebywam tam, jak d艂ugo mog臋

wytrzyma膰, po czym wychodz臋 od ulicy Servan-

doni. Skr臋cam nad Sekwan臋 i id臋 brzegiem do

Notre-Dame. Pogr膮偶am si臋 tu, ton臋 jak w ko-

艣ciele Saint-Andre w Bordeaux, lecz historia ludz-

ka, jaka si臋 tu rozgrywa艂a, przes艂ania mi Boga.

Niekiedy budz臋 si臋 przed 艣witem. S艂ysz臋 na

bruku ko艂a zap贸藕nionej doro偶ki. Wydaje mi si臋

wtedy, 偶e ju偶 nic nie mo偶e mi si臋 zdarzy膰 na tym

艣wiecie, 偶e ju偶 nic mi si臋 nie zdarzy, wszystko

ju偶 wypite, wszystko zjedzone, 偶e ta noc na bal-

konie Maltaverne, z Mari膮, kt贸ra mnie kocha艂a,

jest wszystkim, co mia艂o by膰 mi dane; 偶e jestem

owym 偶ebrakiem, kt贸ry dosta艂 ju偶 ja艂mu偶n臋 i nie

mo偶e nic wi臋cej oczekiwa膰 od nikogo - nawet

od z艂ego losu, bo je艣li chodzi o to, ja tak偶e ju偶

otrzyma艂em, co mi si臋 nale偶a艂o, w dniu, kiedy ta

ma艂a dziewczynka bieg艂a przede mn膮 po drodze

z m艂yna pana Lapeyre, a potem suchy patyk

trzasn膮艂 pod moim butem, i ona si臋 obejrza艂a.

A jednak co艣 mi si臋 zdarzy艂o, lecz to jest tak

222

ma艂o, 偶e nawet nie wiem, jak zapisa膰. Wczoraj

wieczorem u Webera stara Joanna D'Arc nie po-

jawi艂a si臋; widocznie chora; nie przypuszcza艂em,

by m艂oda przysz艂a, Spogl膮da艂em jednak na drzwi.

Wesz艂a o zwyk艂ej porze, usiad艂a, zag艂臋bi艂a si臋

w kart臋, jakby nie wiedzia艂a, 偶e zam贸wi zimne

mi臋sa, a potem podnios艂a oczy, spojrza艂a na mnie

i u艣miechn臋艂a si臋.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mauriac Francois M艂odzieniec z dawnych lat
Mauriac [M艂odzieniec z dawnych lat]
NITERZE殴WYM ORAZ M艁ODZIE呕Y DO LAT ALKOHOLU NIE SPRZEDAJEM
OCENA SPOSOBU 呕YWIENIA I NAWYK脫W 呕YWIENIOWYCH M艁ODZIE呕Y W WIEKU 鈥 LAT
呕ywienie m艂odzie偶y w wieku 16-20 lat, podstawy 偶ywienia
Por贸wnanie deklarowanej i rzeczywistej masy cia艂a m艂odzie偶y 12 13 lat
Zmiany w u偶ywaniu substancji psychoaktywnych przez m艂odzie偶 w wieku 11 15 lat w Polsce w latach 2002
Profilaktyka zaburzen depresyjnych wsrod mlodziezy w wieku 16 17 lat
kszta艂towanie sprawno艣ci motorycznej ch艂opc贸w, Kszta艂towanie sprawno艣ci motorycznej m艂odzie偶y uprawi
7 - 呕ywienie m艂odzie偶y w wieku 16 - 20 lat, r贸偶no艣ci, dietetyka, 偶ywienie
M艂odzie偶, matura, matura ustna, maturag, WYPRACOWANIA Z POPRZEDNICH LAT ITP, MINI
Zjawisko agresji w艣r贸d m艂odzie偶y szkolnej w Polsce lat '90 XXw., Kryminologia
75 lat temu Franco uratowa艂 Hiszpani臋 i Europ臋
Przygotowanie wojskowe m艂odzie偶y szkolnej i obozy letnie przysposobienia wojskowego og贸lnego m臋skieg
艢wida Ziemba Warto艣ci egzystencjalne m艂odzie偶y lat dziewi臋膰dziesi膮tych s 47 77
2019 03 29 Animator kultury molestowa艂 dziecko Wiele lat pracowa艂 z m艂odzie偶膮 Do Rzeczy

wi臋cej podobnych podstron