14/05/09
Fot. Muzeum Katyńskie Generała Berlinga uczył stenografi i, z legendarną agentką Krystyną Skarbek pływał po Nilu, z pracy zwolnił go Donald Rumsfeld. Dziś mieszka w Toskanii i hoduje oliwki. Jest prawdopodobnie ostatnim żyjącym więźniem Starobielska. Cezary Bujalski opowiada „Focusowi Historia” dzieje swojego życia
Urodziłem się 11 lutego 1921 roku, czyli mam dziś 87 lat. Jestem Kresowiakiem z Wołynia; tam też spędziłem młodość. Rodzice mieszkali w Nalibokach, w Puszczy Nalibockiej, a później, aż do wojny - w Wołożynie, około czterdziestu kilometrów od sowieckiej granicy. Mój ojciec, pełniąc różne stanowiska, był tam urzędnikiem samorządowym. Do jego obowiązków należało m.in. organizowanie służb socjalnych - czegoś na kształt współczesnego ZUS-u. Tylko że wtedy to dobrze funkcjonowało. W 1938 roku zdałem maturę we Lwowie. Od razu trzeba było zgłosić się do wojska. Byłem w podchorążówce w Lidzie koło Wilna. W 1939 roku służyłem w ochronie sztabu XIX dywizji. Niemcy rozwalili nas pod Piotrkowem Trybunalskim. Potem cały pułk kawałkami wycofywał się w kierunku Warszawy i na Brześć Litewski. Kiedy już prawie byliśmy w Brześciu, z drugiej strony wkroczyli Rosjanie.
STAROBIELSK
2 października trafiłem do niewoli w Brześciu Litewskim. Mnie wzięli do niewoli Żydzi - ci, którzy zakładali czerwone opaski i pomagali Sowietom łapać „podejrzanych”. Oddano nas NKWD, wsadzono do towarowych wagonów i zawieziono do Niegoriełoje. Potem trafiliśmy do Starobielska.
Dwie linie drutów kolczastych, pośrodku stary kościół, w którym wybudowaliśmy prycze - sześć czy siedem poziomów. Cierpieliśmy głód i wszy. Przez ten obóz przeszli wszyscy. Na początku sporo ludzi z obozu z powodzeniem uciekało. Ale wyłącznie pojedyncze osoby. Nie było zorganizowanych ucieczek. Nie byliśmy jeńcami, bo nie było wypowiedzenia wojny. Zostaliśmy wzięci do niewoli na naszym terytorium, ale wszyscy wiedzieli, że Związek Sowiecki nie ratyfikował konwencji genewskiej. Sowieci o niczym nas nie informowali. Nie mówili, jaki mamy status. Bardzo starali się swoim przekazem informacyjno-propagandowym poróżnić ludzi.
W Starobielsku miałem pierwszy kontakt z Berlingiem. Trzeba było coś robić, czymś zająć głowę, żeby nie zwariować i nie tracić nadziei. On uczył mnie w obozie angielskiego, a ja jego stenografii.
Spośród wielu innych osób, które poznałem w Starobielsku, interesującą postacią był gen. Szarecki, w Warszawie jest szpital jego imienia. To historia na osobny film. W nocy w Pawliszczew Borze - alarm, bo córka komendanta miała atak ślepej kiszki i nie było możliwości dowiezienia jej gdziekolwiek, żeby ją operować. Komendant obozu zwrócił się do generała Szareckiego z prośbą, aby on to zrobił. A ten: „Dajcie mi pomyśleć”. Po chwili powiedział: „Potrzebuję to, to i to”. I operował tę panienkę, rodzilat 8 czy 9. No i ona przeżyła. Ciekawe jest to, że Szarecki to był taki typ chirurga, któremu cały czas trzęsły się ręce, tak jak w chorobie Parkinsona. Kiedy jednak wchodził do sali operacyjnej, stawały się jak z żelaza.
W obozie, do którego trafiłem, był też Józio Czapski, który później, jak wiadomo, na rozkaz gen. Andersa prowadził w ZSRR śledztwo, by wyjaśnić los tysięcy zaginionych oficerów. Ciekawe, że w czasie I wojny miał identyczną misję poszukiwania zaginionych polskich żołnierzy w Rosji. Utrzymywałem z nim serdeczne stosunki aż do jego śmierci. Za każdym razem, kiedy byłem w Paryżu, odwiedzałem Giedroycia i Czapskiego. Szło się do Maison Lafitte na plotki. Bo jak można żyć bez plotek?
W tych trzech obozach: Starobielsk, Kozielsk, Ostaszków wszyscy zginęli - z wyjątkiem 432 osób. Ocalała też grupka oficerów i podoficerów, którzy byli internowani na Litwie, Łotwie i w Estonii. Potem, kiedy państwa te zostały podbite i inkorporowane do Związku Sowieckiego, znaleźli się w obozie. I każda z ocalonych grup, pochodząca z tych trzech obozów, dziwnym trafem stanowiła przekrój od najwyższych szarż przez średnie do najniższych. Jest hipoteza, że to byli ci, których Sowieci wybrali, żeby ich pozyskać do swojej agentury. Jeśli taka decyzja zapadła - aby w ten sposób zwerbować agentów spośród 25 tys. internowanych wcześniej oficerów i podoficerów - to zapewne zrodziła się w sowieckich głowach na bardzo wysokim szczeblu.
Ja rozumiem, że oni mogli chcieć mnie przekabacić (notabene nie próbowali), bo ja wtedy miałem 18 lat, a w tym wieku człowiek nie ma żadnego doświadczenia życiowego. Ale tych starszych?
Był też taki pomysł części historyków, że grupę tę wybrano, żeby się nią w razie czego pochwalić, jako wyraz dobrej woli. Na sowieckiej urzędowej liście uratowanych ostatnia rubryka opisuje, kto zadecydował o losie konkretnego człowieka. I tak przy niektórych nazwiskach napisane jest: „niemieckie pochodzenie” albo „Ambasada Niemiec”. Wiadomo zatem, że oficerowie ci życie zawdzięczali dobrym w 1940 r. stosunkom ZSRR z Niemcami. Ale są i inne wpisy. Np. „decyzja NKWD” albo „piąty oddział” - co oznacza, że osobami tymi zainteresowali się Sowieci ze względu na możliwość współpracy. Przy moim nazwisku i paru innych osób jest napisane słowo „proczij” - tzn. przyczyna „inna”. Ale co to znaczy „inna” przyczyna ? Nie wiadomo. Do dziś to dla mnie tajemnica. Z okresu mojej sowieckiej niewoli pochodzi pewien dokument. Po raz pierwszy przeczytałem go kilka lat temu. To list z zarządu Griazowskiego Łagru, dokąd trafiłem ze Starobielska 5 marca 1941 r., do naczelnika urzędu NKWD do Spraw Jeńców Wojennych, kapitana bezpieczeństwa tow. Soprunienki. Jest to raport o naszym - jeńców - zachowaniu, nastrojach, są tam informacje o tym, że chcieliśmy wszcząć głodówkę protestacyjną, jeśli nadal będą utrudnienia w prowadzeniu korespondencji z rodzinami. List ten poświęca również nieco uwagi mojej skromnej osobie. Widać z niego, jakim byłem w gorącej wodzie kąpanym młodym człowiekiem. 2 lutego, w dniu święta Matki Boskiej Gromnicznej - jak wynika z tego dokumentu - nasza grupa podchorążych zorganizowała wspólne śpiewanie pieśni religijnych. Nikt z personelu łagru nie interweniował, ale już 25 lutego zorganizowaliśmy wieczór z okazji ostatków. „Podchorąży Wiedow - donosił władzom w Moskwie naczelnik Wołkow - wygłosił wiersz pt. »Ciocia jędza«, w którym podkreślał, że władza sowiecka żywi jenców wojennych, poi i ubiera, ale równocześnie dla Polaków jest ciocią jędzą dręczycielką. Podchorąży Bujalski wygłosił wiersz »Kapral i generał«, w którym w ostry sposób nazwał prosowieckich jeńców zdrajcami, dezerterami z armii polskiej itp. (...) Ponieważ koncertowano bez zezwolenia, poleciłem przerwanie wieczoru. Dowódca roty Wiedow odmówił. Najbardziej antysowieccy uczestnicy spotkania dołączyli do protestu. Podchorążowie Bujalski, Hakiel, Bańkowski i Kapturkiewicz krzyczeli: »Murzyni, dzikusy! Wyrzucić go za drzwi«. Przy czym używali nieparlamentarnych słów i zachowywali się po chuligańsku”.