Czerwona orkiestra gra cały czas... - a gdzie jest dyrygent?
Artykuł dodany: 2006-03-29 08:17:46
Nasz Dziennik (2006-03-29)
Wypowiedź prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego: "Mamy do czynienia z szybko budowanym sojuszem sił lewicowych. Znów siły wywodzące się z Komunistycznej Partii Polski, bo takie reprezentuje pani Łuczywo, są na pierwszej linii. To one znów dyrygują - tym razem PO", wywołała oburzenie głównych zainteresowanych, czyli tychże sił. Tym bardziej że imiennie wskazana została Helena Łuczywo z "Gazety Wyborczej". Wcześniej jednoznacznie opowiedziała się ona po stronie Donalda Tuska i uznała, że w agresywnym i skrajnie emocjonalnym przemówieniu sejmowym pod adresem PiS przywódca Platformy "powiedział to, co powinien powiedzieć".
Teraz jesteśmy i będziemy świadkami wyrażania "jedynie słusznego" oburzenia przez różne środowiska opiniotwórcze, sprowadzające rzecz do absurdu oraz wyliczające szczególne zasługi pani Łuczywo w budowaniu demokracji i odzyskiwaniu niepodległości przez Polskę. Ale to jest kwestia jak każda inna - podlegająca ocenie; w tej sprawie świętych krów być nie może. Dramatem jest tylko to, że Komunistyczna Partia Polski to dla większości Polaków zamierzchła historia. Rola, jaką odgrywała ona w II Rzeczypospolitej, była oficjalnie marginalna (partia komunistyczna została bowiem zdelegalizowana i działała w głębokiej konspiracji), a po 1938 roku, gdy Józef Stalin polecił ją rozwiązać i wybić wielu czołowych funkcjonariuszy, postrzegana była nie jako sowiecka, stalinowska agentura, lecz zbiorowa ofiara represji. A to wśród osób w ogóle niezorientowanych w istocie sprawy budzi zawsze pewną sympatię. Natomiast wiedzy o faktycznej roli i agenturalnych wpływach KPP nie upowszechnia się do dziś.
Trwa walka o naszą świadomość
Ta rzecz zastanawia sama w sobie - jak to jest, że od kilkunastu lat nie istnieje cenzura, nie ma komunistycznej "polityki naukowej", nakazującej lub zakazującej badać pewne tematy, wydarzenia, zjawiska, dostęp do materiałów archiwalnych jest większy niż kiedykolwiek, a mimo to do dziś nie ma rzetelnej monografii Komunistycznej Partii Polski, nie publikuje się pełnych danych biograficznych jej przywódców i ważniejszych działaczy? Czy wszystko już na ten temat powiedziano? Przecież ostatnim chyba "badaczem", który zajmował się historią KPP, jest Zbigniew Siemiątkowski, jeden z najbliższych współpracowników Leszka Millera. Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku napisał on pracę doktorską na temat tej partii, niestety, koniunkturalnie z "jedynie słusznych" pozycji, więc dziś już nie spełnia ona wymogów naukowych.
Brak wiedzy to ignorancja, która pozwala nielicznym "znawcom" manipulować źródłami, życiorysami i tak reinterpretować wydarzenia historyczne, że wszystko staje się relatywne, rozmazane, rozwodnione, mętne. A wiadomo - w mętnej wodzie łowić jest najlepiej.
W Polsce od kilkunastu lat toczy się niezbyt widoczna, ale zawzięta walka o rząd dusz, o świadomość narodową, o to, aby w miejsce istniejącego paradygmatu zainstalować nowy, rzekomo lepszy, bo "europejski". Dziś to słowo wytrych ma wszystko tłumaczyć, choć do niczego nie prowadzi. Dlatego obok rzetelnych publikacji, odkrywających na nowo sylwetki prawdziwych bohaterów, pokazujących zapomniane organizacje, zniszczone fizycznie i splugawione w publikacjach rodem z głębokiego PRL-u, mamy równolegle czynione próby "rehabilitacji" zdrady i zaprzaństwa, przedstawiania takich postaw jako moralnie równorzędnych, dopominające się o dopisywanie do narodowego panteonu komunistów oraz pokazywanie ich znowu od tej strony, jak to czyniono w "minionej (?) epoce" - jako zasłużonych realizatorów reformy rolnej, szerzenia oświaty i kultury (!) oraz walki z analfabetyzmem.
Wierzyć się nie chce, ale takie postulaty są stawiane w środowiskach opiniotwórczych, chcących wymusić na nas częściowy choćby nawrót do tego, co już było i zostało doszczętnie skompromitowane w praktyce.
"Ofiary" w służbie złu
Oto prof. Jerzy W. Borejsza w artykule pt. "Polscy historycy - uczeni, sędziowie i inni" (opublikowanym w "Przeglądzie Politycznym" nr 66/2004) dopomina się o rzecz następującą: "Dlaczego do pamięci narodowej nie dopisać dziejów martyrologii tych komunistów polskich, którzy byli przeciwnikami Stalina i stalinizmu, dlaczego z pamięci narodowej wyłączyć niektóre zjawiska pozytywne: awansu społecznego, walki z analfabetyzmem, upowszechnienia kultury, które, czy chce się tego czy nie, są związane z Polską Ludową".
Pamięć narodowa kojarzy się na ogół z czymś pozytywnym. W konotacji z martyrologią nie może ulegać wątpliwości, że chodzi o sylwetki bohaterskie. Spójrzmy zatem chłodno, czego w istocie chce prof. Borejsza. Władysław Gomułka był niewątpliwie jakimś "przeciwnikiem Stalina i stalinizmu" i od 1948 roku znalazł się w jawnej niełasce. Co więcej, na kilka lat znalazł się nawet w miejscu odosobnienia (czego nie należy mylić z jakimiś szczególnymi szykanami i represjami). Gomułka jest jednak odpowiedzialny za oddanie Polski w pacht Stalinowi. Jest winny śmierci tysięcy obywateli polskich - przecież zbrodnie stalinowskie w latach 1944-1948 wcale nie były mniejsze i mniej okrutne niż te z epoki jego następcy, czyli Bolesława Bieruta. Ale i Bierut był w pewnym sensie ofiarą: w 1956 roku pojechał do Moskwy na XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego i - jak wówczas mawiano - "zjadł ciastko z Kremlem", czego oczywiście nie przeżył (podobnie jak kilku innych przywódców komunistycznych). Toż to ofiara, jak się patrzy! "Włączyć ich do narodowej pamięci" - tej pozytywnej, ma się rozumieć - zdaje się żądać prof. Borejsza...
Co wolno udostępniać?
Skąd bierze się ten pęd postpeerelowskich uczonych, wywodzących się z komunistycznych, KPP-owskich rodzin, do szczególnego uhonorowania naszych prześladowców, niszczycieli polskiej niezależności i państwowości, odpowiedzialnych za męczeńską śmierć dziesiątków tysięcy ludzi, zabitych w śledztwach, straconych w wyniku zbrodniczych wyroków, zamordowanych w pacyfikacjach i skrytobójczych egzekucjach? Czy ich rodzinne powiązania nie mają tu nic do rzeczy? Profesor Borejsza jest synem Beniamina Goldberga, wieloletniego funkcjonariusza KPP (działał m.in. w Centralnej Redakcji KPP i Centralnym Wydziale Zawodowym KC KPP). Po wojnie Beniamin Goldberg (już jako Borejsza) należał - obok Bolesława Bieruta, Jakuba Bermana i Hilarego Minca - do ścisłego kręgu kierowniczego PPR - PZPR. Jego brat Józef Goldberg (bardziej znany jako Różański) był jednym z najwyższych i najbardziej wpływowych funkcjonariuszy MBP.
A skoro tak, to gdzie jest uczciwość badawcza uczonych, wywodzących się z takiej tradycji - wszak oni najwięcej wiedzą o zakulisowych sprawach epoki 1944-1989 (a także wcześniejszych, dotyczących KPP), choćby z rodzinnych rozmów i opowieści. Gdyby to właśnie z ich środowiska wyszły drukiem po 1989 roku uczciwe monografie i biografie, to moglibyśmy dziś powiedzieć, że są oni wiarygodni. Ale jest całkiem inaczej. Oto przykład. Profesor Borejsza odwołuje się do sprawy ujawnienia prawdziwej roli jednego z najbardziej znanych (i szanowanych) krytyków literackich w Niemczech, Marcelego Reicha-Ranickiego, i stawia "dramatyczne" pytanie: "Czy wolno udostępniać akta osobowe żyjących ludzi, którzy nie są ścigani przez żaden wymiar sprawiedliwości, osobom trzecim? [...] Dla mnie przykładem przekroczenia zwyczajowych norm archiwalnych było udostępnienie przez Instytut Pamięci Narodowej w Warszawie akt personalnych pochodzącego z Polski papieża niemieckiej krytyki literackiej Marcelego Reicha-Ranickiego [...]". W latach 1945-1950 był on wprawdzie funkcjonariuszem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, m.in. na stanowisku naczelnika, ale Jerzy W. Borejsza usiłuje to bagatelizować, sprowadzając rzecz "tylko" do nic nieznaczącej współpracy: "Od razu po wojnie przez parę lat współpracował z polskimi służbami specjalnymi (m.in. w Londynie)". Jednak praca to nie współpraca, a "polskie" to te służby były tylko z nazwy. Ich celem było bowiem utrzymywanie w ryzach Polaków buntujących się przeciwko sowiecko-komunistycznej okupacji. Emigracja, głównie w Londynie, mogła zaś być głównym ośrodkiem przywódczym takiego oporu, Reich-Ranicki nie zajmował się więc tam knowaniami przeciwko polskiej niepodległości...
I co to w ogóle znaczy, że "nie wolno" udostępniać danych osobowych osób, które nie są ścigane "przez żaden wymiar sprawiedliwości" - czy nasze encyklopedie i słowniki biograficzne mają zawierać tylko informacje o "Rzeźnikach", "Masach", "Dziadach" i "Słowikach"?
Kto prześladował, kto był prześladowany?
Polem walki staje się Instytut Pamięci Narodowej - po pierwsze, dlatego że w jego gestii znajdują się najbardziej tajne w PRL-u akta i ma on ustawowy obowiązek ujawniać je w granicach określonych prawem. Po drugie, nie znajduje się on w rękach ludzi, którzy zrobią wszystko, aby to, co było do niedawna tajne, tajne pozostawało - najlepiej na zawsze, a udostępnianie powinno być określone tak wieloma zastrzeżeniami, że można to sparafrazować absurdem: "Przed przeczytaniem zniszczyć". Chyba że znowu jakaś "Komisja Michnika" chciałaby tam sobie w zaciszu popracować. To co innego, prawda?
Stąd ostrze ataków wymierzone jest w tę instytucję, która i tak rodziła się w straszliwych bólach, a jej funkcjonowanie znajduje się stale w centrum jednostronnej krytyki. Ot, jak choćby niedawne ujawnienie przez dr. Piotra Gontarczyka raportu byłego czołowego eksperta "Gazety Wyborczej" od totalnej krytyki lustracji, czyli Lesława Maleszki (TW "Ketman", "Return", "Tomek", "Zbyszek" i jak mu tam jeszcze było). Spotkało się to z natychmiastową ripostą na łamach tejże "Gazety Wyborczej" (4 marca br.), a odpór dał prof. Karol Modzelewski: "Trzeba stwierdzić, że IPN pod nowym kierownictwem nie daje gwarancji rzetelności naukowej". Czyli co, należy zmienić kierownictwo (na "nasze"?) i już będzie rzetelnie?
Profesor Modzelewski już wcześniej ("Gazeta Wyborcza" 13-15 sierpnia 2005 r.) został zapytany przez dziennikarza o jego własne środowisko: "Środowisko historyków bulwersują informacje o współpracy ich wybitnych kolegów po fachu z peerelowskimi tajnymi służbami. To także przecieki autorstwa badaczy z IPN?". Tu znany historyk uznał, że jakiekolwiek próby ujawniania komunistycznej agentury we własnych szeregach są hańbiące i niepotrzebne: "Nie mam pobłażania dla tej próby wywołania odruchu tropicielstwa w środowisku historyków uniwersyteckich. Jest to próba wniesienia do środowiska uniwersyteckiego najbardziej skrajnej i brudnej postaci walki politycznej. W dodatku prowadzonej zza węgła, z opuszczoną przyłbicą, za pomocą plotki lub dziennikarzy". Czyli co: płatni donosiciele na swych kolegów uczonych mają nadal chodzić z podniesioną przyłbicą, a jeśli ktoś to ujawni, zasługują na szczególny szacunek i opiekę jako... osoby prześladowane?
IPN to nie KC PZPR, panie profesorze
Co więcej, prof. Karol Modzelewski udaje, że nie widzi różnicy między tym, co było w Polsce do 1989 roku, a tym, co mamy obecnie. Pisze bowiem: "Nie chciałbym porównywać Instytutu Pamięci Narodowej z Wydziałem (później Zakładem) Historii Partii przy KC PZPR, a jednak łączy je polityzacja, ideologizacja i status szczególnych uprawnień". Albo udaje, że nie wie, czym różniła się obrzydliwa instytucja komunistycznego, niesuwerennego państwa od IPN, albo też wie bardzo dobrze, ale wychodzi z założenia, iż papier jest cierpliwy, przyjmie więc wszystko...
Profesor Karol Modzelewski jest - jak informuje "Słownik biograficzny. Opozycja w PRL 1956-89" (t. 1) - naturalizowanym synem Zygmunta Modzelewskiego, członka SDKPiL, KPP, Francuskiej Partii Komunistycznej (także członkiem KC FPK), i członkiem KC PPR-PZPR.
Jego prawdziwy ojciec, przedwojenny komunista żydowski, został aresztowany w Moskwie w 1937 roku. Nie wiemy, czy faktycznie był "antystalinistą", czy też został do takiej kategorii zaliczony arbitralnie. Zgodnie z pomysłem przywołanego powyżej Jerzego W. Borejszy powinien jednak zostać dopisany "do pamięci narodowej". Tylko po co? Czy nie mamy lepszych kandydatów?
Zygmunt Modzelewski był zaś wiceministrem i ministrem spraw zagranicznych Polski Ludowej i członkiem Rady Państwa. Z racji pełnienia tak wysokich funkcji należał do wąskiego kręgu "właścicieli Polski Ludowej". Karolowi Modzelewskiemu może trudno zrozumieć, że dążenia do rozliczenia tamtego okresu w Polsce są czymś zupełnie naturalnym. A że to będzie boleć? Można na to odpowiedzieć także pytaniem: czy nie bolała nas władza tych, którzy rządzili Polską z sowieckiego nadania?
Denazyfikacja była, dekomunizacji nie ma...
Odwróćmy na chwilę tę sytuację i wyobraźmy sobie, że 22 czerwca 1941 roku to Stalin zaatakował Hitlera, a nie odwrotnie. Hitler nazywa to "atakiem zdradzieckim" i w obronie Europy przez komunistycznym zalewem staje się sojusznikiem tejże Europy. Idźmy dalej - staje się też "sojusznikiem naszych sojuszników", choć nie chce w ogóle rozmawiać o naszych powojennych granicach, ale zwalnia część Polaków osadzonych w więzieniach i obozach. Sowieci zostają rozgromieni, Hitlerowi świat puszcza w niepamięć wcześniejsze (z lat 1939-1941) i późniejsze (popełnione po roku 1944) zbrodnie. Polska dostaje się w jego strefę wpływów, montuje więc w niej własną ekipę i przy pomocy kolaborantów on i jego następcy utrzymują taki podział Europy do 1989 roku. Naziści, z mocno już osłabioną ideologią, rozumieją, że dalej tak rządzić się nie da, robią więc "okrągły stół", pod którym ordynarnie okantowane zostaje społeczeństwo. Dotychczasowi władcy zachowują przywileje, "prywatyzują" majątek narodowy, za nic nie dają się zdenazyfikować, a ich dzieci dzielnie i skutecznie walczą o "pamięć narodową" i zachowanie jak największych wpływów... Tego nie możemy sobie nawet wyobrazić, ale sytuacja odwrotna ma miejsce naprawdę i jesteśmy wobec niej praktycznie bezradni!
Warto przypomnieć, że w Europie Zachodniej (do której tradycji tak chętnie nawiązują zagorzali obrońcy epoki komunistycznej w Polsce) denazyfikację przeprowadzano natychmiast i była ona bardzo dotkliwa dla kolaborantów. Jako przykład niech nam posłuży Norwegia, która została podbita przez Niemców w roku 1940 i rodzimi kolaboranci (otoczeni jednak bardzo silną "opieką" swych hitlerowskich mocodawców) rządzili nią do końca II wojny światowej. Po jej zakończeniu Norwedzy, wracając do normalności, wzięli się za porządki we własnym domu. Kraj ten liczył wówczas niespełna 3 mln mieszkańców. W ramach denazyfikacji wydano 29 wyroków śmierci (z tego wykonano 25), było kilkadziesiąt wyroków długoletniego więzienia i kilkaset wyroków od kilku miesięcy do 2 lat. Przełóżmy to na polskie proporcje AD 1989 - aby przywrócić "państwo prawa", należałoby te liczby zwiększyć dziesięciokrotnie. Zamiast tego mieliśmy fikcję odchodzenia od komunizmu, która wyglądała w ten sposób, że najbardziej skompromitowani przedstawiciele dotychczasowych władz po prostu odeszli na sowite emerytury i "renty specjalne", inni zaś znakomicie urządzili się w nowych warunkach, pozostając w polityce, gospodarce, dyplomacji, nauce.
Kilka słów prawdy
Ostrzeżenie Jarosława Kaczyńskiego, że siły lewicowe, wywodzące się wprost z Komunistycznej Partii Polski, są na pierwszej linii i nadal dyrygują częścią życia politycznego w Polsce (w tym przypadku - Platformą Obywatelską), należy potraktować z należytą uwagą. KPP nie uznawała bowiem niepodległości Polski, stojąc na stanowisku, że należy ją bezwzględnie zwalczać. Nie uznawała też integralności naszego państwa, tworząc odrębne struktury konspiracji komunistycznej na Śląsku oraz na Kresach Wschodnich, zwanych przez nią konsekwentnie "zachodnią Białorusią" i "zachodnią Ukrainą".
KPP po jej rozwiązaniu przez Komintern w 1938 roku jako organizacja już nie istniała, ale przetrwało przecież środowisko, które ją tworzyło, w tym jej podstawowy rdzeń - liczni funkcjonariusze partii, zwani z sowiecka funkami. Byli to ludzie przeznaczeni do zadań specjalnych, głęboko zaangażowani w sowieckim wywiadzie i dywersji skierowanej przeciw strukturom państwa polskiego. Istniał też pion zwany wojskówką, przeznaczony do dezintegracji i penetracji polskiego systemu obronnego.
Po rozwiązaniu KPP jej funkcjonariusze zbyt długo nie pozostawali sierotami. Po zdradzieckiej agresji sowieckiej na Polskę, dokonanej 17 września 1939 roku, byli członkowie KPP odnaleźli się w komunistycznych bandach na Kresach Wschodnich jako przywódcy i uczestnicy terrorystycznych bojówek. Ich dziełem były represje i mordy na wielką skalę - szacuje się, że w stosunkowo krótkim czasie z rąk tych czerwonych band oraz pospiesznie tworzonej "czerwonej milicji" padło od kilku do kilkunastu tysięcy polskich obywateli, uznanych arbitralnie za "wrogów ludu" i eksterminowanych w niezwykle okrutny sposób.
Z zupełnie niezrozumiałych powodów ofiary te są przemilczane podczas oficjalnych uroczystości ku czci ofiar II wojny światowej. Państwo polskie do dziś nie zdobyło się na ich upamiętnienie w postaci centralnego pomnika. Ta kategoria ofiar jest też skrzętnie rozmywana w wyliczeniach naszych strat podczas II wojny światowej. W znacznym stopniu jest to wina półwiekowych przemilczeń w Polsce Ludowej. Ale dlaczego milczymy teraz? Czy mamy zawsze ulegać terrorowi politycznej poprawności i milcząco traktować te ofiary jako wstydliwe tylko dlatego, że są w Polsce siły, którym nadal bardzo zależy na tym, aby o nich nie mówić?
Murem za komuną
Byli członkowie Komunistycznej Partii Polski stali się też podwaliną nowej władzy po 1944 roku. Byli jądrem kierownictwa tzw. Polskiej Partii Robotniczej, stalinowskiej agentury, która jawnie i zbrodniczo zwalczała Polskie Państwo Podziemne; z nich rekrutowały się kierownicze kadry osławionej bezpieki - KPP-owcy kierowali Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego i stali na czele najważniejszych departamentów i wydziałów centrali, a także rządzili ubeckimi jednostkami terenowymi. Tak się zresztą złożyło, że większość kadr kierowniczych tej instytucji wywodziła się z mniejszości narodowych. Można więc powiedzieć, że MBP było prekursorem multikulturowości i nowego rozumienia demokracji, która ma polegać na szczególnej ochronie praw mniejszości.
Jarosław Kaczyński powiedział też: "Jeżeli jedna osoba miała ojca w KPP i funkcjonuje w jakimś środowisku, to to jest w ogóle bez znaczenia". To prawda, bo dzieci nie mogą odpowiadać za czyny swych rodziców. Ale jeśli tworzy się bardzo specyficzne środowisko (oczywiście lewicowe), w którym to właśnie dzieci z takich rodzin odgrywają czołową rolę i jest to środowisko bardzo wpływowe, to nie należy tego bagatelizować. Tym bardziej że takie osoby, jak dostrzega Jarosław Kaczyński, są również po prawej stronie sceny politycznej (jak dodał: "bardzo wysoko", zapewne mając na myśli obecny rząd), ale reprezentują tam siebie i znalazły się tam na skutek posiadanych kwalifikacji, a nie powiązań towarzyskich i rodzinnych rodem z PRL.
Prezes PiS mówił natomiast o "pewnym środowisku", które jego zdaniem "ma potężny instrument oddziaływania na świadomość Polaków i życie społeczne w Polsce; właściwie wszystkie osoby, poza jedną, które odgrywają znaczące role, mają bądź miały rodziców w KPP". To środowisko wcale nie jest zakamuflowane, o czym świadczy dalsza część wypowiedzi: "Jestem gotów bronić tezy, że nastawienie owej potężnej gazety wynika w ogromnej mierze właśnie z tego, że to poczucie pewnego rodzaju misji, misji - w moim przekonaniu - skrajnie szkodliwej dla Polski, wynika właśnie z ukształtowania przez ten typ środowiska". Można się z tym nie zgadzać, ale trzeba mieć mocne argumenty. Owa "potężna gazeta" od początku stoi bowiem murem w obronie Jaruzelskiego, Kiszczaka i ich ekipy, która wprowadzała stan wojenny i brutalnie pacyfikowała społeczeństwo. Od początku z uporem godnym lepszej sprawy zwalcza w zarodku wszelkie pomysły dekomunizacji; jej "zasługi" w walce z lustracją są tak wielkie, że powinna już dawno zmienić nazwę na "Gazeta Antylustracyjna". I można prawie zawsze zgadnąć, czym w najbliższym czasie i w przyszłości (jakimi tematami i problemami) jej redakcja będzie zaprzątać naszą uwagę, a czego będzie unikać jak ognia. Bo przecież nie jest zwyczajnym przypadkiem fakt, że pierwsza niekomunistyczna, założona w 1989 roku gazeta (która miała być "gazetą całej opozycji", dlatego początkowo posługiwała się logo "Solidarności"), znalazła się w rękach środowiska genetycznie wywodzącego się akurat z KPP, a nie na przykład z Armii Krajowej i ideałów Polskiego Państwa Podziemnego.
Wspomniana gazeta jest tylko przykładem - jednym z wielu - choć bardzo nośnym propagandowo. Ludzi wywodzących się wprost lub rodzinnie z kręgów KPP możemy znaleźć we wpływowych i bardzo bogatych fundacjach, które wyciskają swe przemożne piętno na naszych stosunkach wewnętrznych, jak też mają wpływ na kształtowanie naszych stosunków zagranicznych. Są w redakcjach innych poczytnych periodyków, w bankach, dyplomacji. Wprawdzie niektórzy z nich potrafili oderwać się od rodzinnej tradycji, co zresztą widać po ich zachowaniu i głoszonych publicznie poglądach, ale dla bardzo wielu z nich rodzinna, KPP-owska tradycja jest bardzo bliska i nie widzą żadnych powodów, aby się z nią rozstać. W naturalny sposób skupiają się w newralgicznych dla państwa miejscach, gdyż razem łatwiej im przetrwać i umacniać swe wpływy.
I warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz - środowiska te szczególnie dbają o to, aby jak najczęściej wyróżniać swych przedstawicieli (i przyjaciół) różnymi nagrodami, tytułami honorowymi, medalami. Lubią mieć i być. Najbardziej zaś lubią, gdy jesteśmy potulni i grzecznie, bez żadnych zastrzeżeń słuchamy tego, co mają do powiedzenia.
Leszek Żebrowski