Zagórski Włodzmierz NOWELLE WŁODZIMIERZA ZAGÓRSKIEGO


Zagórski Włodzimierz

NOWELE

Janowi Zacharjasiewiczowi

ten zbiorek

poświęcam

Pozwól mi, drogi Mistrzu, ozdobić zbiorek ten

Twojem nazwiskiem. Niedługo żytem przy Twym

boku, krótkie to obcowanie jednak wystarczy

ło, by wpłynąć na moje życie.

W pamięci mojej tkwi dotychczas wspomnie

nie błogich wrażeń, jakich doznawałem, czyta

jąc ukradkiem Twe pierwsze utwory, w niezaschłym niemal rękopiśmie, tętniące jeszcze

gorączką tworzenia, buchające żarem świeżo do

konanego odlewu. Tyś ani wiedział o tem, żeś

miał wówczas już we mnie pełnego zapału wiel

biciela i że przykład Twój wzbudzał w nielet

nim Twym czytelniku to, co zowiemy powoła

niem.

Nie śmiem powiedzieć, iż dobrze zrobiłem,

ulegając Twemu wpływowi; nie mam powodu

utrzymywać, iż postąpiłem nieroztropnie. Sąd

o tem nie do mnie należy. Wszelakoż cokol

wiekbądź o tem powiedzą inni, pragnę tu za

znaczyć, iż działalność moja pisarska jest plo

nem Twojego siewu. Przyjm więc zbiorek ni

niejszy, jako hołd wdzięcznego serca i wspo

mnienie jasnych chwil naszej młodości.

Włodzimierz Zagórski.

ZE STUDENCKICH CZASÓW.

I.

— Wiśta! wiśta! wiśta! wiśta, pany

czu! — zawołał stary Hnat, chwytając lejc,

który trzymałem w dłoni.

Zapóźną jednak była i przestroga i pomoc!

Szacunek winny paniczowi sparaliżował energję

poczciwego woźnicy. Szalonym kłusem pędzą

ce konie nie wykonały wczas potrzebnego zwro

tu i, nie wiedząc nawet jak się to stało, zna

lazłem się w przydrożnym rowie.

Była to kąpiołka nielada! Ręce i nogi mo

je ugrzęzły w mule, oczy i nos zalepiło mi

błoto, do uszu nalało się wody. Stary Hnat

poskoczył i wyciągnąwszy mnie z tej nieprzy

jemnej kąpieli, postawił jak dziecko na przy

drożu.

— Zdorou, panyczu?— zapytał troskliwie.

— Zdorou.

— Nic ne bołyt?

— Nic.

— Sława Bohu i preczystoj Bohoro

dyci! Huf!... teper wże i meni łeksze,

hut!... Trastia jeho mat' nechresta!

I zaspokojony co do mojego zdrowia, po

szedł opatrzyć bryczkę, klnąc żydowskiego ba

łagułę, o którego ciężko ładowną brykę zacze

piłem w szalonym pędzie.

— Masz tobie! biedna moja głowa — cią

gnął już dalej po polsku — będęż ja się miał

od pana, „com" paniczowi dał powozić! Ale gdzież

człowiek może nie dać, kiedy panicz prosi?

— A cóż tam, Hnat? — spytałem zaniepo

kojony.

— Ha, cóż! nie pojedziemy!... Oś złamana,

koło się rozsypało, wasąg takoż złamany...

Szczęście, co się konie nie pozabij ały. Trastia

jehomat' nechresta!... A mówiłem paniczo

wi, niech panicz tak nie pędzi!... Ale gdzie

tam; wio, taj wio!... Będęż ja się miał od pa

na... A wiedziałem, co tak będzie, bo zając

nam drogę przebiegł za Cyganówką, taj babęś

mo spotkali w Brzozowicach z próżnemi konew

kami. Tyło, co człowiek „zaudy" choć stary,

to głupi... Pan mi chyba głowę urwie... Szczę

ście jeszcze, co panicz zdrów, taj wesoły!...

— No, no, no, nie marudź stary! — zawo

łałem, śmiejąc się z poczciwego zrzędy.

— Ta, jak nie mam marudzić, kiedy takie

nieszczęście!... Żeby to jeszcze gdzie blisko

domu. Ale to pięć mil, paniczu, a do Bratko

wic takoż z pół mili... Trastia je li o mat'

nechresta!...

— Coż zrobimy?

— Ha, coż!... Trzeba będzie wyciąć dęb

czaka albo brzózkę, taj zawleczemy się tak

do Bratkowic. Zeby tak przynajmniej była

siekiera, ale tnijże tu nożem... IM, skarana

godzina z taką robotą!... W Bratkowicach naj

mniej cały dzień trzeba będzie zmarnować...

Taj kto wie jeszcze, czy się tam kowal znaj

dzie?... A co to będzie kosztować, gwałtu!...

Będęż ja się miał, będę... A splunąłem, kiedyś

mo babę spotkali z próżnemi konewkami; nic

nie pomogło... Trastia jeho mat' n ech re

sta!...

I zrzędząc tak, krzątał się poczciwisko oko

ło naprawy połamanej bryczki.

— No no, nie gderaj, mój Hnateczku—po

cieszałem strapionego. — Papa się nie będzie

gniewał. Ja wszystko biorę na siebie. Powiem,

żem ci lejce wziął z ręki i już.

— Aha, nie będzie się gniewał!... Powie:

na coś dał, taj w kark! i w kark! i w kark !..

Czy to panicz papy nie zna?... Co dobry pan,

to dobry, ale ogień, siarka, proch!... Nim się

człowiek oglądnie, już „wderzył".

— Nie, nie będzie się gniewał.

— Ta, gdzieby się nie gniewał?... Ja sam

bym się gniewał... Tyle .szkody, taj dzień zmar

nowany... Tam „przecik" w domu czekają na nas,

taj będą niespokojni, co nas nie widać.

— Ej nie!... Pomyślą, że mnie nie puścili...

Cóż to, czy egzamin nie mogł się spóźnić o je

den dzień?

— A co powiedzą na szkodę, „joj"!... Dali

bóg pan mi głowę urwie, „com" wydał pieniądze

„że'* zostały ze sprawunków.

— Ja zapłacę, Hnateczku, ja zapłacę!... Mam

przecię pieniądze własne... Dostałem od stryj

cia dwadzieścia reńskich za egzamin, a wyda

łem tylko pięć na prezenta.

— A co to, czy paniczowych pieniędzy nie

szkoda?... Hm! panicz przecik dostał na co

innego, a nie na łamanie bryczki L. A niechże

mi panicz nie stoi tak na miejscu, ouwa!... O, jak

się panicz od zimna trzęsie!... Trzeba chodzić,

aby się krew rozegrzała... Jeszcze mi się pa

nicz zaziębi; toby dopiero był śliczny „jenteres"...

Będęż ja miał od pana za tę sztukę!

Usłuchawszy dobrej rady poczciwego Hna

ta, zacząłem dreptać tam i sam po szosie, przy

patrując się zniszczeniu, jakie zdziałałem.

Wywrócona bryczka wyglądała nader roz

paczliwie. Robiąc bokami, stały ze smutnie

spuszczonemi głowami pomęczone koniska, któ

rych troskliwy Hnat derkami przykryć nie za

niedbał. Z piersi rwały im się co chwila cięż

kie westchnienia. Snać rozmyślały o należą

cym się im obroku i o wygodnej podściółce,

na którejby tak chętnie wyciągnęły pomęczone

członki, a która wobec zdarzonego przypadku

w dalekiej jeno i niezbyt pewnej widniała

przyszłości.

Może nawet być, że wśród melancholicznych

tych rozpamiętywali poświęcały jakąś złośliwą

uwagę i mojemu szaławilstwu; w każdym je

dnak razie nie wypowiadały tego głośno i ludz

kim językiem. Sapały tylko, przestępujac z no

gi na nogę i wzdychały.

Mimo to głęboko w duszy mej odzywał się

głos zaniepokojonego sumienia, przyznając słu

szność niewypowiedzianym ich uwagom, tudzież

obawom poczciwego Hnata. Co też tam powie

matka, zaniepokojona opóźnieniem naszego przy

jazdu? Co powie ojciec, któremu ostatecznie

całą będzie trzeba wyśpiewać prawdę? Jak

też — zwłaszcza w pierwszym gniewie — przyj

mie wiadomość o wyrządzonej szkodzie? Co

powie Hnatowi, którego opiece mnie powierzył,

a który się tak lekkomyślnie dat nakłonić do

nadużycia położonego w nim zaufania?

Wszystkie te myśli trapiły mnie niepospoli

cie; czułem, że głównym winowajcą jestem ja

a nie Hnat, którego słabość dla mnie wyzyska

łem, aby nieopatrznie dogodzić mej fantazji.

Poczciwy starowina posiadał najzupełniejsze za

ufanie mych rodziców, do których szczerze był

przywiązany.

Hnat służył od dziecka u mojego ojca i wo

jował nawet z nim razem zamłodu po świecie.

Licząc na sprawność, roztropność i powagę sta

rego sługi, powierzano mu nieraz znaczne pie

niądze i ważne zakupy, oraz wykonanie nieje

dnego trudnego poselstwa. Hnat wywiązywał

się z tych poleceń znakomicie. Kie wahano się

więc powierzyć mnie tym razem jego opiece.

Polecono mu, aby po skończonym egzaminie

odebrał „panicza" z konwiktu i przywiózł do

domu ua wakacje.

Panicz ten miał wprawdzie lat czternaście

i był nad wiek swój rozwinięty; mimo to— a sta

ry Hnat wiedział o tem dobrze ,— trzymano

go w surowym rygorze i nie dozwalano mu

najmniejszej swobody. Wobec tego przybiera

ła pobłażliwość Hnata, która tak fatalne za

sobą pociągnęła skutki, pozory istotnej winy.

Nie było zatem wątpienia, że ojciec mój, jak

wiadomo: „ogień, siarka, proch", dopatrzy się

tutaj karygodnego przewinienia i przywita sta

rego sługę w sposól), który poczciwy Hnat

słowami: „i w kark, i w kark, i w kark" tak

malowniczo określił.

Mimo tych smutnych myśli, bawiła mnie

nowość położenia, w jakiem mnie postawiła ta

przygoda. Miałem w perspektywie spędzenie

całego dnia zdala od profesorów i korepetyto

rów, zdala od rygoru wojskowego, w jakim

mnie trzymał ojciec w czasie mojego pobytu

na wakacjach. Miałem przed sobą widoki uma

wiania się z rzemieślnikami o naprawę brycz

ki. Miałem wreszcie pewność, że będę mogł

rozporządzać przy tej sposobności danym mi

przez stryja kapitałem, który mi palił kiesze

nie, jak gdyby żarząca głownia.

Dla trzymanego w rygorze malca były to

nadzwyczaj ponętne widoki! Czułem się pa

nem, czułem się figurą! Zdawało mi się, że

mi przybyło lat conajmniej dziesięć, a poczucie

to nader przyjemne sprawiało mi wrażenie.

Drepcząc tam i sam po szosie koło połama

nej bryczki i melancholicznie zadumanych ko

ni, biłem się z temi sprzecznemi myślami, gdy

wtem uderzył o słuch mój turkot zbliżającego

się wozu.

— Któś jedzie — rzekłem, nasłuchując.

— Chłop jakiś próżnym wozem — odparł

Hnat.

— Próżnym?... A po czemże to poznałeś,

Hnateczku? — zapytałem ciekawie; noc albo

wiem była ciemna, tak, że na dziesięć kroków

nie można było rozpoznać świata przed sobą.

— Ha no, po turkocie!

— Jakto po turkocie?

— Bo drabiny „tarachkoczą" tak, jak tara

ban... Zresztą, słyszy panicz, jak się turkot

prędko zbliża ?... Nic innego, „tylo" chłop wra

ca próżnym wozem zkądciś do domu... Z cię

żaremby przecież nie pędził tak szybko... Sła

wa Bohu, w sam czas mi nadjeżdża!

— Dlaczego?

— Ha no, pomoże mi bryczkę podnieść, taj

przywiązać dębczaka. A potem, jeżeli nie pi

jany, to będzie mógł panicza podwieźć do Bart

kowie... Ja tam powoli nadciągnę z bryczką,

taj z końmi.

— Nie, ja z tobą zostanę.

— Ale to nie może być!... Będę się musiał

wlec z godzinę, albo i więcej, toby mi się pa

nicz do reszty zaziębił... A zresztą i na ko

nie ciężko; paniczby mi ino zawadzał!

— Nie będę, nie będę!

— Ba, nie będę!... Narobił panicz „jamba

rasu", to teraz trzeba pomódz Hnatowi... Trze

ba pojechać do karczmy, taj zamówić tam dla

koni wygodę, a zapytać o kowala... W Bart

kowicach przecik kilka dni czekać nie mo

żemy !

Niebawem nadjechał wóz oczekiwany i sta

ło się wszystko wedle życzeń poczciwego Hnata. Dowiedzieliśmy się, że na miejscu jest ko

wal, sławny na całą okolicę, któremu powierzyć

można nietylko naprawę bryczki, ale nawet

i powozu.

Wiadomość ta uspokoiła Hnata, zakłopota

nego o dalsze nasze losy. Wesoły już niemal

powierzył mnie opiece nowego naszego znajo

mego, nie zaniedbawszy wymościć mi na wo

zie, ile możności, wygodnego siedzenia.

II.

W pół godziny potem stanęliśmy przy bart

kowickiej karczmie. Zeskoczywszy z wozu,

wszedłem do szynkownej izby, łojową oświeco

nej świeczką, a napełnionej dymem tytoniu

i wódczanym zapachem.

Przy kulawym stole siedziało, mżąc, kilku

spóźnionych pijaków. Za szynkwasem drzemał

arendarz, pilnując swych zapasów. Kolo roz

palonego w piecu ognia krzątała się arendarka, warząc jakąś wieczerzę i opędzając się od

natrętnych i marudzących bachorów.

— Hej, żydzie! — zawołałem odedrzwi, na

śladując sposób mówienia mojego ojca. — Jest

stancja?

Ocknąwszy się z drzemki, spojrzał na mnie

arendarz ciekawie.

— Ny, za coby nie miała bycz?... „Prze

ciw" od tego jest karczma, coby buła stan

cja — odparł niechętnie i nie ruszając się

z miejsca.

— To dawaj! — zadysponowałem głosem,

w który starałem się wlać jaknajwięcej sta

nowczości i powagi.

Arciidarz rzucił mi nowe badawcze spojrze

nie. Widocznie nie imponowały mu ani głos

mój, ani postawa, ani też błotem powalane suknie.

— Ny, a dla kogo? — zapytał, ciągle jesz

cze z za szynkwasu.

— Jakto dla kogo? — zawołałem oburzony

tem lekceważeniem. — Dla mnie!

— Ryfke! gaj, mach uf di stancje! —

zaszwargotała gospodyni.

Z alkierza wyszła młoda przystojna dzie

wczyna i poczęła szukać kluczy.

— A stajnia jest? — ciągnąłem dalej z po

wagą.

— Ny, za coby nie miała bycz? — odparła

gospodyni.

— I owies i siano?

— I owies jest, i szano jest, Bogu dzięki!...

— Słuchaj no, moja kochana — rzekłem im

ponująco. — Bryczka mi się złamała pod la

sem; musiałem ją tam zostawić!... Ale za chwi

lę tu nadciągnie mój człowiek z mojemi koń

mi i bryczką... Musisz im dać wygodę; rozu

miesz ?

— Ny, za co nie mam wielmożnego pana

rozumiecz? — odpowiedziała, uśmiechając się

ironicznie, gospodyni, ktorą widocznie bawił na

cisk, z jakim mówiłem o „moich" koniach i „mo

im" człowieku.

— A jeść dostanie?

— Czemu nie?... Co sobie wielmożny, pan

życzy?

— Co może być?

— Czy ja wiem?... Może bycz herbata,

może bycz ryba, może bycz pieczona kura, mo

że bycz jajecznica... Co wielmożny pan rozkaże!

— To zrób mi, moja kochana, herbaty i... u

piecz mi kurę... Albo nie, nie kurę!... Zrób

mi jajecznicy?

— A z wielu jaj mam zrobicz tej jajecznicy?

Nie byłem przygotowany na to zapytanie.

— Z dwudziestu — odparłem po krótkim

namyśle.

Żydówka spojrzała na mnie szyderczym wzro

kiem.

— Tylko prędko, moja kochana! — zawo

łałem z pańską poufałością.

— Zaraz będzie, zaraz... Niech wielmożnyj

pan sze pofatyguje do stancje, to sze tam ko

lacja psiniesze...

Tymczasem odszukała dziewczyna zawieru

szone klucze i zapaliwszy łojową świeczkę, za

wezwała mnie z sobą, aby wskazać legowisko,

które mi było przeznaczone.

Uczyniwszy z ręki światłu zasłonę, szła

przedemną smukła i zwinna, na wpół oblana

blaskiem, na wpół pogrążona w cieniu, podobna

do postaci oderwanej z jakiegoś rembrandtowskiego obrazu. Odbite od jej drobnych różo

wych palców światło, rzucało fantastyczne cie

nie w czarną głąb karczemnej sieni.

Otworzyła drzwi malutkńj, pełnej zadu

chu gościnnej izdebki i starłszy fartuchem

kurz z krzeseł i kulawego stołu, postawiła na

nim przyniesioną świecę. Potem zwróciła na

mnie swe ogromne czarne oczy, wyczekując

moich poleceń.

Śliczna to była dziewczyna!

Miała coiiajwięcej lat ośmnaście, „smukłą

kibić pustynnej palmy, a oczy gazelli". Salo

mon na jej widok byłby napisał nową „Pieśń

nad pieśniami", bo była jak Sulamit „wszyst

ka piękna" w skromnem swem a czystem ubra

niu, uwydatniającem jej wdzięki.

Z koralowych ustek wybłyskały ząbki bia

łe, drobne i równe, jak dwa sznury pereł dro

gocennych. Cera jej, blada, lekko złota, przy

pominała przerozkoszny czar miesięcznej lipco

wej nocy, a śniadość ta nie czyniła ujmy jej

ponęcie. Czarne lśniące, nadzwyczaj bujne wło

sy, ujęte były w dwa długie warkocze, spa

dające na krągłe jej ramiona.

Ale nad wszystką tę ozdobę wdzięczniej

szym był urok głębokiej żałości, rozlany na jej

twarzy. Szlachetność wyrytego na niej cier

pienia przypominała biblijne smutki, budząc

w patrzącym zajęcie i współczucie.

Mogę wam tak dokładnie malować obraz tej

dzieweczki, bo ją dotąd widzę przed oczyma,

choć lat temu upłynęło niemało. Ujrzawszy ją,

uczułem dla niej dziwną jakąś życzliwość i gdy

bym nio był takiem dzieckiem wtedy, to po

wiedziałbym, żem się chyba w niej zakochał na

pierwsze wejrzenie.

— Czy mam posłać łóżko?—zapytała dźwię

cznym głosem.

— Pościel moja została na bryczce — od

parłem prawie onieśmielony. Niedawna moja

fantazja i pewność siebie odbiegły mnie zu

pełnie.

— Może bryczka nie nadciągnie tak prędko,

a pan zmęczony — mówiła dalej, niemal bez

akcentu. — Możnaby posłać, toby pan wypo

czął.

Zawahałem się, nie wiedząc, co począć. Nie

potrzebowałem pościeli, a nie chciałem obrazić

odmową miłgo dziewczęcia.

— Niech się pan nie boi — dodała po chwi

li, zauważywszy moją niepewność. — Dam pa

nu pościel całkiem świeżą; moje własne podusz

ki i prześcieradła.

Można było zaufać, ubranie jej bowiem od

znaczało się niezwykłą u wiejskich żydówek

schludnością. Czysta twarz i ręce, tudzież gład

ko splecione warkocze, świadczyły, że dba

o siebie.

— Nie — odparłem uprzejmie po krótkim

namyśle — dziękuję!... Bryczka tu musi nad

ciągnąć niebawem... Gdyby się spóźniła, to co

innego... Proszę mi tymczasem przynieść ręcz

nik i wodę do umycia.

AV istocie po kąpieli, której w przydrożnym ro

wie zażyłem, oczyszczenie się z błota było prze

dewszystkiem niezbędne. Uczyniwszy tedy zadość

tej potrzebie, rzuciłem się na sianem zasłane

łóżko, wyczekując podania zamówionej kolacji.

Na szczęście moje sprawdziło „żydow

skie zaraz", którem mnie o rychłem wyko

naniu mego polecenia zapewniła arendarka,

i tym razem swoją tradycyjną sławę. Znana

jego powolność ocaliła mię od kompromitacji.

Cobym był robił z olbrzymią miską dymiącej

jajecznicy, którą po niejakimś czasie postawi

ła Ryfka przedemną? Na sam jej widok ode

szła mnie już do jedzenia ochota!

Owóż powolność tego „zaraz" sprawiła, iż

się doczekałem poczciwego Hnata, który nad

ciągnął z bryczką i końmi i pomógł mi w spo

życiu tej, dla wielkoluda chyba obmyślanej wie

czerzy. Posiliwszy się i poleciwszy memu zbaw

cy, aby „sam już" zgodził kowala, położyłem

się spać, wielce ze siebie zadowolony.

W życiu mojem nie spałem nigdy tak do

brze, jak tej nocy.

Słońce zaglądało do mojego okna, gdy się

przebudziłem, zakłopotany nowością położenia,

w którem się znajdowałem. Byłem sam, bez

nadzoru i mogłem użyć tyle upragnionej wol

ności, a jednak, posiadając ją teraz, nie wie

działem, jaki z niej zrobić użytek.

Przeliczyłem kwiatki malowane na ścianie

od sufitu do podłogi kilka razy i znalazłem, że

jest ich dwanaście. Licząc od podłogi do sufi

tu otrzymałem tę samą cyfrę. Stołek jeden

miał tylko trzy zdrowe nogi; drzwi u szafy

były wyszczerbione w dwóch miejscach; av sto

le nie było szuflady, a górna szyba w oknie

z dwóch się składała kawałków.

Wszystko to znałem już dokładnie. Pobyt

więc w tej brudnej karczmie nie wydawał mi

się obecnie tak zabawnym, ani tak ponętnym,

jak wczoraj. Żądza zdobycia samodzielności

była już zadowoloną i widoki popasowych nu

dów, oraz czekającego mnie w domu strofowa

nia, otwierały się przedemną w niezbyt wdzięcz

nej perspektywie.

Co pocznę w czterech murach tej zanie

dbanej gościnnej izdebki, jeżeli mi wśród nich

przyjdzie spędzić dzień cały? Czem się zajmę,

czem zapełnię leniwo wlokące się godziny? Swo

boda, którą sobie zdobyłem, nie nęciła mnie

teraz wcale. Po raz pierwszy w życiu do

świadczałem, że szczęście ludzkie jest tylko

bajką i że mydlana bańka mrzonek naszych

pryska zawsze, skoro ku niej rękę wycią

gniem.

Zasmucony moim zawodem, biłem się dłuż

szy czas z temi smutnemi myślami, opędzając

się równocześnie natrętnym muchom, napastu

jącym innie bez przerwy. Wtem otworzyły

się dyskretnie drzwi mojej izdebki. Była to

Ryfka, która przychodziła zasięgnąć moich roz

kazów. Biedna dziewczyna była bledszą jesz

cze i bardziej znękaną, niż wczoraj. Oczy jej

wydały mi się czerwone, jak gdyby od świeżych

łez.

Musiało być coś zaraźliwego w jej smutku,

bo na widok jej opanowała mnie dziwna ża

łość. Litośnie wzruszony chciałem ją zapytać,

co jej dolega, ale nie mogłem się zdobyć na

tyle śmiałości.

— Proszę mi zawołać mojego człowieka—rze

kłem więc, aby coś powiedzieć.

— Nie ma go w stajni... Powiózł bryczkę

do kuźni...

— To bryczka już w naprawie?

— Ho! od trzech godzin przynajmniej.

— A konie?

— Konie zjadły już obrok i stoją w staj

ni... Stróż ich dogląda.

Kazałem sobie podać kawy i począłem się

ubierać ; poczem zamknąwszy stancję na klucz,

spytałem o drogę do kuźni, gdzie pośpieszyłam,

aby się przypatrzeć robocie.

Przecudny to był ranek.

Słońce stało już wysoko na wypogodzonem

niebie. Tchnieniem wiatru gnane, żeglowały

po niem lekkie białe „baranki", stałą wróżące

pogodę. Wędrowne ich cienie rzucały szare

plamy na zielone łąki, na złote pola, na sinie

jące w oddaleniu lasy i na białe chatki, rozsia

ne w parowie. Powietrze było przesycone owym

kwaśnym żętycznym zapachem, tak zdrowym

dla piersi, a tak właściwym polskiej wsi w cza

sie letnich miesięcy.

Szedłem wskazaną ścieżką, wydeptaną wzdłuż

błotnej drogi, mijając sady pełne drzew ugi

nających się pod brzemieniem niedojrzałych

jeszcze owoców. W gęstwinie świegotały ptasz

ki; białe motyle kręciły się około przydroż

nych dziewan i bodjaków. Nad głową moją

szybowały jaskółki, zwinne zataczając kręgi

i dodając sobie wesołem „Pilwitr ochoty do

tańca.

Kiedy niekiedy przybiegał leciuchny wie

trzyk, pieszcząc mi skronie ciepłym swym od

dechem i oblewając mnie falą pomieszanych

gwarów, wynurzających się z jednostajnej wiej

skiej ciszy. Tylko gdzieś daleko na szosie,

gdzieś heu, hen! aż pod lasem, odzywało się

przeciągłe wołanie: „Ciosieńka, cioś, cioś!" Za

pewne nawoływał tak brykarz jakiś podróżny

zbłąkanego źrebaka.

Na kilkaset kroków od karczmy stała na

przydrożu kuźnia, a przed nią „moja bryczka",

około której krzątało się kilku robotników.

Spostrzegłszy mnie zdaleka, pospieszył Hnat

na moje spotkanie.

— Zdorou, panyczu? — zapjtał troskli

wie, równając się ze mną.

— Zdorou!

— Bohu diak o waty!... To przynajmniej

już tylko pół biedy, bo bryczka bardzo słaba...

Nie wyjedziemy z Bartkowie przed nocą.

— Ach, mój kochany Hnat! Śpiesz się,

śpiesz!... Mama tam będzie bardzo niespo

kojna.

— O, j ak panicz tera pięknie gada! — od

parł jowialnie. — Jakurat, jak ksiądz w ko

ściele... A pierwej, to panicz tego nie wie

dział?... Nic, tyło wio, taj wio!... Tak tera brycz

ka połamana, taj trzeba całyj dzień zmarno

wać... Będę ja się miał od pana za ten jen

teres, biedna moja głowa!...

— Mój Hnateczku, powiedz im, żeby spie

szyli, prędko!... prędko!...

— A wo!... tfu, tfu!... Panicz tera woła:

„prędko! prędko!" jakurat tak, jak nasz pan...

A to dopiero!... To tak już widać rodem idzie,

ha, ha, ha!... Nie trza było bryczki łamać, toby

było prędko.

— Nie marudź, stary, nie marudź... Po

wiedz im, że dostaną osobno na piwo, tylko

niech się pospieszą.

— O, o!... Ta na co ma panicz wyrzucać

pieniądze!... Prędzej nie może być, jak bę

dzie... Myślałem, czy się nie uda kupić goto

wego koła...

— No?...

— Ale gdzietam!... Żaden chłop tera nie

sprzeda, bo to już idzie pod wozowicę... A po

tem, toby się takoj nie przydało na nic, bo

nasze koła większe.

— Aj, aj, aj, strach!...

— Pewno, co strach!... Tyle szkody,a wszyst

ko trzeba naprawić porządnie, nie byle jak.

— Kiedyż my zajedziemy, kiedy my zaje

dziemy !

— Czy ja wiem?... Majster powiada, co

skończy chyba dopiero przed nocą... Trzeba

wszystko robić z nowego, bo, jak na nieszczę

ście, nie ma nic gotowego na warsztacie.

— j, oj, oj, co to będzie, co to będzie?...

— Ta niech panicz przynajmniej tera nie

jojka, kiedy się stało, taj nie może być ina

czej !... Ot, lepiej niech panicz tu zostanie,

taj pilnuje bryczki. Ja pójdę konie napoić.

tu nie mogę siedzieć cały dzień! Pilno mi do

domu, że aż strach... Mam ważne bardzo interesa.

— To coż ja na to poradzę, kiedy tu tyle

roboty i dla stelmacha i dla kowala... O, pro

szę wielmożnego pana: oś złamana, wasąg zła

many, koło rozsypane, dzwono rozkłute, szpry

chy połamane, strach!... Wszystko trzeba robić

na nowo.

— Ach, mój kochany, śpiesz się, śpiesz!

— Ta, proszę wielmożnego pana, mógłbym

złatać po partacku, ale co to warto?... Nigdy

stare tak nie potrzyma, jak nowe, a robota je

dnaka!...

— Nie, nie, mój kochany, musisz zrobić po

rządnie.

— Już wielmożny pan będzie kontent z pew

nością... Ja zrobię porządnie; tyło ten stary

furman tak się targował, co jaż strach... A czło

wiekowi krzywda, dalibóg, co krzywda!... Przy

sięgam Bogu!

— No, no, no, już ja ci nałożę! — odpar

łem, zapomniawszy o danem Hnatowi przyrze

czeniu. — Dodam ci reńskiego, tylko się spiesz!

— Ha no, będę próbować, ale takoj przed

zachodem słonka nie będzie.

IV.

Zasmucony tem zapewnieniem, usiadłem na

pieńku przed kuźnią, o kilka kroków od zatru

— Dobrze, Hnat, dobrze, będę pilnował.

— A wie panicz, co ta sztuka będzie kosz

tować? — dodał z zafrasowaną miną.

— Wiele?...

— Półsiodma srebrnego...

— Ja zapłacę, ja zapłacę!

— Ou? jaki panicz gorący!... Tylo niech

panicz więcej nie obiecuje... Już i tak nas

zdarli, trastia ich mat', co jaż wstyd będzie

powiedzieć.

— Dobrze już, dobrze!... Możesz iść w spo

koju.

I rad wielce, że mi się zdarzyło jakieś za

jęcie, zbliżyłem się do kuźni i jąłem się okiem

znawcy przypatrywać robocie. Na widok mo

jej powagi, pozdejmowali czapki robotnicy i po

częli mi się przypatrywać ciekawie, zaniechaw

szy na chwilę roboty. Pochlebiło mi to ogrom

nie, że tak wielkie zrobiłem wrażenie.

— Nakryjcie głowy, moi kochani, nakryj

cie głowy! — rzekłem protekcjonalnie. — Niech

wam moja obecność nie przeszkadza... Ja właś

nie przyszedłem dlatego, aby się przekonać,

czy się prędko skończy robota.

— Ho, proszę wielmożnego pana — odparł

majster — jest się przy czem napocić cały

dzień.

— Ależ to nie może być! — zawołałem

z wielką stanowczością i powagą. — Przecież

— Tak, co z tego, że chce?... Czy to jej

żydzi dadzą?... Woniby ją zabili.

— O, z pewnością!—potwierdził majster.—

Sam Mendelby ją zabił.

— A czy to żydzi muszą wiedzieć?

— Ba, jak?

— Wcieknie, wychrzci się, ta i ju!

— Tak gdzie wcieknie?

— A no, do swojego kawalera, ta niby do

tego leśniczego, co ztąd odszedł tego roku, ja

kurat wtenczas, kiedyśmo paskę święcili.

— Niby to żydzi tamby jej nie znaleźli?

— A kto go tam wie, gdzie wón je!

— Kto wie?... Żydzi wiedzą... Żyd wie

wszystko na świecie!... Dajcieno mi waszego

dłutka, kumie Maksymie; drzewo takie twarde,

co go moje nie chce brać.

Zamilkli chwilę zajęci robotą. Ale myśl

o losach biednej żydówki trapiła ich widocz

nie bez przerwy, bo niebawem wrócili do po

przedniej rozmowy.

— Wiecie co — rzekł ten, którego zwano

Maksy niem — tak mi tej Ryfki żal, co strach!

— Ta komuby nie było żal, kiedy taka

grzeczna dziewczyna!... Nie taka, jak inne ży

dówki.

— Oj, co grzeczna, to grzeczna!... Gdzie do

niej innym żydówkom?... Ryfka to i pogada

i pożartuje i poradzi, a jak potrzeba, to naweć

i pomoże.

dnionych przy bryczce robotników. Onieśmie

leni moją obecnością, milczeli zrazu, oswoiw

szy się jednak niebawem, zaczęli rozmawiać,

nie przerywając mimo to roboty.

Zastępowała też widocznie bratkowicka kuź

nia miejscowej ludności kasyno, ogniskując

plotki i nowiny całej wsi. Co chwila wstępo

wał, któś z wiadomościami do zajętego pracą

kowala, Wszystkie te wiadomości odnosiły się

do jednego zdarzenia, a zdarzeniem tem były

zaręczyny arendarskiej córki, której los zda

wał się zajmować całą wieś bardzo gorąco.

Wymówione imię Ryfki zwróciło moją uwagę;

zacząłem się więc przysłuchiwać rozmowie z za

jęciem.

— Ciekawość — mówił jeden ze stelma

chów — co wona tera zrobi, skoro się stary

Mendel tak zawziął wydać ją koniecznie za

nechresta?

— A no, co zrobi?... Będzie płakać, będzie

narzekać, a potem się przyzwyczai do swojej

biedy... Czy to wona pierwsza na świecie?

— Ale, przyzwyczai!... To chyba nie wo

na!... Wona nie patrzy naweć na żydówkę...

Nigdy człowieka nie oszachruje ani na włos...

Gdzie jej się wydawać za żyda?

— Tak co zrobi?

— Wychrzci się! Ja wam powiadam, co wo

na się wychrzci... Nie pamiętacie to, co gada

li, że Ryfka chce się wychrzcić „dokoniecznie".

— Że też nie można jej poratować.

— Ta, jak może ją. poratować chłop?... Zę

by tak u nas we dworze byli państwo, to co

inszego.

— Niema państwa, to jest rządca.

— Co z tego, że jest rządca?

— A no, przecie rządca by ją mógł pora

tować, taj naweć powinien.

— Ta, co wy gadacie, Osipie, rządca?... Czy

to nie wiecie, co Mendel a rządca to jedność?...

Rządca, rządca!... Rządca, zrobi wszystko, co

Mendel chce.

— Jak Mendel zobaczył, co do jego córki

chodzi młody leśniczy, taj co wona go kocha,

to poszedł do dworu, taj wziął gryźć, taj gryźć

jaż biedaczyska wygryzł z Bratkowic.

— Ho re, horę! Biedna dziewczyna!

— Et, co tu dużo gadać — zauważył, wtrą

cając się trzeci — coby to jej pomogło, gdyby

ją rządca chciał ratować? tyle co i nic!... Prze

ciek Mendel jest wojciec, to ma prawo wodebrać.

— Jakby się wychrzciła, toby nie miał.

— Tak oj by miał.

— A ja ay am powiadam coby niemiał.

— A ja wam powiadam, coby miał, bo woj

ciec.

— A ja wam powiadam, Stepanie, coby nie

miał, bo wón żyd, a wona byłaby katoliczka.

— Ma redit Maksym — zauważył maj

ster. — Jakby się wychrzciła, toby żydzi nie

mieli już do niej prawa... Ho, bo, jakby jaka

dobra pani chciała ją poratować, toby żydzi

naweć do niej przystąpić nie śmieli.

— Ciekawość?

— Ba tak!... Przecie ta stara hrabina

z Zerebniak, ta że wmarła, to wona kilka

naście wychrzciła żydów, taj żydówek... A wszyst

kich trzymała do chrztu, taj wszystkim spra

wiła gospodarstwo.

— A to!

— Dalibóg co sprawiła... Bo to naweć tak

ma być, co katolik powinien żydowi dopomódz,

jak żyd chce ratować swoją duszę?

— He, he, he — zaśmiał się Stepan. —

A czy to żyd ma duszę?

— Ot, powiedział, co wiedział — zauważył

majster. — A dla czego żyd nie ma mieć duszy?

— A no, bo żyd.

— A czy to żyd nie gada tak j ak inny człowiek?

— A czort go tam rozumię co won, gada.

— Bo gada po swojemu, ale skoro gada, to

ma duszę taką, jak i my.

— A koń nie gada po swojemu?... Może

koń takoj gada po swojemu, jak i żyd.

— Ha, ha, ha — zaśmieli się robotnicy.

Pracowali potem jakiś czas w milczeniu.

Snadź wyczerpali już temat rozmowy,

a może też nie dozwalała im trudniejsza ro

bota odrywać myśli od swego zajęcia.

Pozostawiwszy przy bryczce Maksyma i Osi

pa, zawołał majster z sobą Stepana i wziął się

do kowania osi. Niebawem zabrzmiała kuźnia

ciężkiem sapaniem miecha, i rytmicznym tu

potem młotów, kujących rozpalone żelazo.

Zasłuchany w tę fantastyczną muzykę,

w ognisty deszcz pryskających żużli wpatrzo

ny, myślałem o biednej żydówce, której rozpa

czliwa dola tak żywe w sercach tych ludzi bu

dziła współczucie. To, co od nich o nieszczę

snej słyszałem, uspasabiało mnie dla niej życz

liwie nad wszelkie wyrazy, i napełniało dzi

wną żałością.

Widziałem ją wpatrzoną we mnie ogromne

mi smutnemi oczyma, i wyciągającą ku mnie

ręce błagająco. Fundusz, który mi pozostał

z podarowanych przez stryja pieniędzy, wyda

wał mi się ogromnym skarbem, a jednak w tej

chwili byłbym go oddał w całości, byle módz

ratować biedną dziewczynę.

Wtem nadeszły z karczmy nowe wiado

mości. Przyniosła je stara chłopka, w sąsiedz

twie austerji mieszkająca, a jak się z rozmo

wy pokazało, wielce ze stosunkami arendarstwa

obeznana.

— Daj Boże dzień dobry, Kseniu!... A co

tam nowego? — zapytał kowal, korzystając

z tego, iż mu leżące w ogniu żelazo dozwalało

chwilowego zażyć wypoczynku.

— Daj Bożo, dziękuję, panie majster!—od

parła zagadniona. — A no, Ryfka się za mąż

wydaje... Dzisiaj będą zaręczyny.

— Dzisiaj już?

— A jakże!... Skoro się tylko pogodzą,

bo się tera jeszcze kłócą o posag ze sobą.

— Kłócą się?... A kto się kłóci?

— A no, Mendel, taj Mendlicha z ojcem, taj

z matką pana młodego... Przyjechali o świcie

taj zaraz wzięli się kłócić ze sobą: har, har, har!

har, har,har!... Myślałam, co karczmę rozwala!...

A tak sobie skakali do woczu, jak koguty.

— To może oni się nie pogodzą?

— Ale gdzie tam, pogodzą się!... Będą się

kłócić ze sobą cały Boży dzień, jaż do nocy...

Tak musi być, bo takie u nich prawo!... Dla

tego tak wcześnie zaczęli, coby skończyć do nocy.

— Ciekawość!...

— Potem sobie kartki napiszą, taj będą

jeść, taj pić razem... A potem stłuką stary

talerz, i to już będzie Tnoim!

— Jak, jak?

— Tnoim.

— A to co takiego?

— To się u nich znaczy tyle, co u nas ślub—

odparła zadowolona, że może się popisać swoją

wiedzą.

— To i pan młody już tutaj jest?

— A jakże, przyjechał!... Ale to, powiadam

wam, panie majster, nieszczęście prawdziwe.

I rudy i ślepy, i nogi ma jakieś krzywe, i oczy

kaprawe, tfu!

— I za takiego zięcia ma jeszcze Mendel

zapłacić?

— A jakże, czterysta srebrnych, wedle te

go co wón bardzo uczony.

— A to ci komedja dopiero!

— Ba jak! kumedja!... Jak go Ryfcia zo

baczyła, to wzięła płakać, strach! A j ak wzię

ła bić głową w mur, to myślałam, co już bę

dzie po niej.

— Hej, hej! biedna dziewczyna!

— Oj, prawda co biedna!... Krzyczała co

się zabije, ale woj ciec, taj matka, powiedzieli jej

co to wszystko jedność, co tak być musi, taj

tak będzie.

— A no do młota, Stepane! — zawołał ko

wal, dobywając z ognia żelazo.

— Zostańcież Bogiem panie majster — rze

kła odchodząc Ksenia.

— Idźcie z Bogiem, Kseniu!—odparł kowal,

zabierając się do kowania.

I znowu huknęły młoty, posłuszne żylastym

ramionom kowali — i znowu strzeliły iskry zło

te, odrywając się od rozpalonego żelaza.

V.

Tymczasem wrócił od koni Hnat, pomimo

mego nadzoru o postęp roboty wielce niespokojny,

niewielką widocznie pokładając ufność w prak

tycznym zmyśle panicza. Obecność moja na

tem miejscu stała się niepotrzebną; pośpieszy

łem więc do karczmy, aby zobaczyć co się

tam dzieje.

Opowiadaniem kowali rozciekawiony, wra

całem ścieżką wydeptaną wzdłuż drogi, mija

jąc sady; pełne cienistych drzew. Nad głową

moją szybowały jaskółki, lekki wietrzyk pie

ścił mi skronie, do uszu moich dolatywały po

mieszane gwary, zlewające się w melancholij

ną pieśń wiejskiej ciszy.

Wszystko to wydawało mi się obecnie dzi

wnie smętnem, pełnem żałosnych skarg i płacz

liwych głosów. Przerażały mnie szepty po

ruszonych wiatrem liści, drażniło gorączkowe

krzątanie się jaskółek, niepokoiło milczenie

wiejskiej ciszy, przestraszała wreszcie karcz

ma, widniejąca zdaleka, ponura w swem zanie

dbaniu.

Pozorny spokój jej wydawał mi się pełnym

zdrad i grozy. Wiedziałem, że w wnętrzu jej

rozgrywają się losy nieszczęsnego dziewczęcia,

którego dola tak żywo zajmowała mnie w tej chwili.

Wejście moje do gospody usprawiedliwiała

potrzeba zamówienia obiadu. Pomimo to biło

mi serce gwałtownie, gdym drzwi szynkowej

izby otwierał drżącą dłonią.

Była zupełnie pustą w tej chwili. Przy ogni

sku tylko stała, Ryfka, z wpatrzonymi w zie

mio oczyma, z rozpaczliwie załamanemi ręka

mi, w niemej pogrążona boleści. Przyległy al

kierz kipiał wrzawą podniesionych męzkich

i kobiecych głosów, mieszających się z sobą

chaotycznie, w złowrogim wrzasku.

Spostrzegłszy mnie, ocknęła się biedna dziew

czyna z zadumy, i otarłszy oczy fartuchem,

pospieszyła na moje spotkanie.

— Ja bardzo przepraszam—zawołała usłuż

nie— żem nie przyszła zapytać, co sobie pan

na obiad życzy. Ale dziś tutaj taki sądny dzień...

— Nic nie szkodzi! — przerwałem skwapli

wie.—Dopiero teraz z kuźni powracam.

— Może być rosół z kury...

— Nie, nie!... Nie tutaj!... Proszę przyjść

do mnie do stancji za chwilę; tam pogadamy.

Spojrzała na mnie smutnemi oczyma py

tająco.

— Proszę przyjść do stancji — powtórzy

łem.—W stancji się naradzimy.

— Dobrze, przyjdę za chwilę—odpowiedzia

ła głosem, który mi się wydał pozbawionym

dźwięku.

Odszedłem dziwnie wzruszony, rozdrażniony

nadzwyczaj. Przeraził mnie ten szwargot, roz

brzmiewający w powietrzu i unoszący się

nad biedną Ryfką, niby złowroga burza; roz

tkliwił cichy smutek dzieweczki, przytłoczonej

jego brzemieniem. Zdawało mi się, że wzywa

jąc niebogę do siebie i usuwając ją z pod tej

groźnej wrzawy, oddalam wiszące nad nią nie

bezpieczeństwo.

Powoli jednak, powoli, zaczęła chęć ratowa

nia biednej żydówki w umyśle moim wyraź

niejsze przybierać kształty, prześladując mnie

coraz bardziej, aż wreszcie opanowała mnie zu

pełnie. Wielkiemi krokami chodząc po małej

izdebce, nasłuchiwałem z bijącem sercem: czy

nie idzie, cały zajęty myślą, jakby też po

módz nieszczęsnej? Wreszcie ozwrał się sze

lest jej kroków pod mojemi drzwiami.

— Co sobie pan życzy? — zapytała, wcho

dząc do mego pokoju.

— Wszystko mi jedno!— zawołałem wzru

szony.—Wszystko mi jedno!... To, co może być!

— Może być kura...

— Nie, nie, wszystko mi jedno!—przerwa

łem drżącym głosem. — Ja nie dlatego cię tu

zawołałem... Ja dlatego cię zawołałem... aby

cię spytać... czegoś tak smutna... co ci jest?

Nie zrozumiała mego zamiaru. Spójrzała na

mnie prawie gniewnie. Lekki rumieniec wy

kwitł na jej twarzy.

— Powiedz mi, powiedz — błagałem — co

ci jest?

— Nic! — odparła niechętnie, odwróciwszy

oczy nabrzmiewające łzami. — Mam smutek! —

dodała, zabierając się do odejścia.

Poskoczyłem ku niej i schwyciłem za ręce.

— Ja wiem, ja wiem!—zawołałem z wzra

stającem rozdrażnieniem. — Ty się chcesz wy

chrzcić!... Ojciec ci nie daje... Dziś twoje za

ręczyny!... To nie może być!... Ja sobie głowę

suszę jakby cię ratować...

Patrzyła na mnie zdziwiona, lecz bez nie

chęci. Musiało być w mym głosie i wyrazie

twarzy coś, co ją przekonało o szczerości mo

ich zamiarów. Dziwactwo moje nie budziło jej

niewiary.

— Ja wiem — ciągnąłem dalej, pasując się

z dławiącem słowa me wzruszeniem.—Ja wiem

wszystko!... Słyszałem w kuźni od kowalów...

Masz narzeczonego katolika... Twój ojciec go

ztąd wygryzł... Chce cię wydać za żyda... A ten

żyd rudy, ślepy, kulawy i kaprawy... Nie masz

znikąd pomocy... A dziś twoje zaręczyny, twój

ślub!

Blada twarz jej spochmurniała bardziej jesz

cze na to wspomnienie.

— Ja się zabiję!—szepnęła dziwnie żałos

nym głosem, jak gdyby mówiąc do siebie.

W oczach jej błysnął płomień dzikiej jakiejś

energji.

— Nie, nie! — zawołałem, wybuchaj ac pła

czem. — Nie zabijaj się, proszę, nie zabijaj!...

Ucieknij do nas, do Stohinia... To niedaleko,

ztąd pięć mil... Zaraz za Bartyniem... Moja

mama ciebie poratuje, nie da ci zrobić krzyw

dy... Wychrzcisz się, wyjdziesz za mąż... Nie

zabijaj się, będzie wszystko dobrze, zobaczysz!...

O, ty nie wiesz jaka moja mama dobra.

— Czy to ja mogę uciec?—odparła głucho.—

Pan niewie, jak mnie tutaj pilnują, zwłaszcza

od czasu, jak list przychwycili, który do mnie

pisai kochanek.

— To ucieknij w nocy!

— Iw nocy mnie pilnują także!... Niemogę

się ruszyć na krok, nie mogę z nikim trzech

słów pogadać, zaraz mi siedzą na karku... Nie

mogę się porozumieć z moim kochankiem... Nie

mogę się zwierzyć nikomu, bo lękam się zdra

dy, bo tu wszystko w żydowskich rękach,

& sama nie mogę zrobić nic!

— To ucieknij do nas, do Stohinia... Ztam

tąd napiszesz do twojego narzeczonego... Przy

jedzie do ciebie, pobierzecie się ze sobą...

— Z kim ja tam ucieknę?—odparła ze smut

nym uśmiechem. — Mnie tu pilnują, a jego

w Przemyślanach... Gdyby się tylko ruszył, to

by mnie zaraz śledzili i przeszkodzili ucieczce.

— To ucieknij sama!

— Czy bym ja mogła uciec tak daleko, bez

pomocy?

— To tylko pięć mil.

— Wszystko jedno!... Tu wszędzie naokoło

siedzą po karczmach żydzi... Wszyscy mnie

znają i podejrzywają, że się chcę wy chrzcić...

Nie uszłabym dwóch mil, toby mnie już do

pędzili, złapali i zabili.

— Ach mój Boże, mój Boże! co tu robić!

— Mniejsza o to — ciągnęła dalej, patrząc

przed siebie ponuro.—Mogłabym próbować uciecz

ki, bo tak, czy tak, to dla mnie jednaka śmierć...

Ale na coby się to przydało?

— Ach, próbuj, próbuj!.. Uda ci się, zoba

czysz że ci się uda!

— Nie może mi się udać! — szepnęła, opu

szczając głowę na piersi.—Pan nie zna żydów,

pan nie wie, jakich oni mają szpiegów... Nie

ukryłabym się przed nimi nawet i pod ziemią!

— To ucieknij ze mną! — zawołałem, ude

rzony tą myślą niespodziewanie.—Uwiozę cię...

Wyjeżdżam w nocy, jutro o świcie będziesz

już w Stohiniu bezpieczna!

Twarz jej rozjaśniła się na te słowa.

— Ach, panie, jaki pan dobry!—zawołała

rozpromieniona. — Nie wiem, jak panu dzięko

wać... To Bóg pana natchnął tą myślą, bo je

żelibym mogła uciec, to chyba z panem i chy

ba tylko dziś... O mój panie, mój panie kocha

ny, drogi!

I chwyciwszy mnie za ręce, gorące na

nich składała pocałunki.

— Uspokój się, uspokój!... Radźmy lepiej

nad tem jak to zrobimy.

— Wszystko się składa doskonale... Dzisiaj

oni nie wiedzą nic o Bożym świecie, bo się

tak zacietrzewili, kłócąc się o mój posag ze

sobą... W nocy mają się odbyć moje zaręczy

ny... Mogę się więc przebrać w drogę, nie

zwracającie ich uwagi... Pomyślą, żem się prze

brała, jak to u nas w dzień taki zwykle ro

bi narzeczona... Pana oni nie posądzą, dlate

go, że pan taki młody panicz; nie mogą prze

cież wiedzieć, że pan wie o mojej biedzie... Ani to

im na myśl nie przyjdzie, żem pojechała z pa

nem, nie mogą odgadnąć, że pan dla umie

tak życzliwym... Jeżeliby się spostrzegli, że

mnie nie ma, to będą mnie szukać na drodze

do Przemyślali, bo wiedzą, że tam jest mój

narzeczony... Nie przypuszczą nigdy, żem się

mogła udać do Bartynia, wiedzą przecież, że nie

znam nikogo w tej stronie... Prawdziwie, to

Bóg pana musiał natchnąć tą myślą!

— Więc jak to zrobimy, mów, mów!—wo

łałem gorączkowo.

— Wieczorem ja się przebiorę... O pół

ćwierci mili za Bartkowicami jest las... Jadąc

do domu, musi go pan przejeżdżać... Skoro się

ściemni, ucieknę przez pola do tego lasu i bę

dę tam czekać na pana... W lesie każe pan

stanąć furmanowi... Ja wtedy przybiegnę, wsią

dę i pojedziemy.

— Dobrze, moja kochana, dobrze! — zawo

łałem, ściskając jej ręce.

— Ach, jaka ja panu wdzięczna, jaka ja

wdzięczna; prawdziwie, że nie umiem panu te

go powiedzieć... Ale czy pan swego sługi pe

wny?—dodała po chwili, zaniepokój ona.

— Jak siebie samego!... To stary sługa mo

jego ojca, przywiązany do nas, jak dziecko...

Można mu zaufać.

— A czy on sprytny, bo kto wie, co nas

spotkać może w drodze?... Może się przytrafić,

że potrzeba będzie sprytu, aby się wywinąć

z kłopotu.

— Ho i jaki sprytny!... Rodzice moi, licząc

na jego spryt i wierność, powierzają mu naj

trudniejsze sprawunki... Możesz sądzić, co za

człowiek, skoro...

I urwałem nagle, bo mi wstyd było przy

znać się przed nią, że oddany byłem Hnatowi

pod opiekę.

— Więc dobrze!—rzekła.—Idę gotować obiad

dla pana... Będzie zacierka na mleku, bo nie

ma dobrego mięsa na rosół... Będzie kura pie

czona, kompot z wiśni i kaszka wypiekana

z rodzenkami i cynamonem.

— Dobrze, już dobrze!... Wszystko mi jed

no, skoro tamto umówione!

— Ryfke, Ryfke — ozwał się w sieni głos

zachrypnięty.

— O! widzi pan, jak mnie pilnują, nawet

dziś! Muszę iść... Ach! mój drogi panie, jaka ja

panu wdzięczna.

I ująwszy znowu mą rękę, jęła ją całować.

Idź już, idź! — rzekłem życzliwie—Uspo

kój się!... Mogliby poznać po tobie, śledzić

nas i udaremnić ucieczkę.

— Ryfke, Ryfke! — zabrzmiał znów głos

niecierpliwy.

— Za godzinę będzie gotów! — zawołała

odedrzwi donośnym głosem, jak gdyby koń

cząc rozmowę.

V.

Opowiadanie kowali tkwiło mi jeszcze w

pamięci, i myśl, że ratując biedną żydówkę, od

grywani tak ważną rolę, napełniała mnie roz

koszą bez granic. Udział, który mi losy po

zwalały wziąść w tej sprawie, wydawał mi się

czemś wielce zaszezytnem, czemś, co mnie

w oczach własnych stawiało nader wysoko.

Czułem się osobą nielada, czułem się mężczyzną!

Żądza zadowolenia tego uczucia była też

prawdopodobnie, obok litości, ktorą we mnie

zbudziła dola biednej Ryfki, główną pobudką

mego tak gorącego zajęcia się jej osobą; by

łem albowiem podówczas —jak już wiecie —

zbyt młodem jeszcze dzieckiem, aby można

przypuścić, iż mnie dla niej głębsze jakieś

niewoliło uczucie.

A jednak — gdybyście byli widzieli żywość

sympatji, ktorą wznieciła we mnie zaraz,

na pierwsze wejrzenie, i uim jeszcze wiedzia

łem o groźącem jej niebezpieczeństwie — gdy

byście mogli wniknąć we mnie i odczuć jaką

mi przyjemność sprawiał widok jej piękności,

jaka mnie ogarniała tęsknota, gdym jej nie

widział, jaki mną gwałtowny miotał niepokój

w czasie mego w tej karczmie pobytu, jaką

wreszcie namiętność włożyłem we wszystko co

czyniłem, aby pomódz tej dziewczynie,—to by

libyście niewątpliwie rzekli, iż nieodrosły od

ziemi malec kochałem się w pięknej żydówce.

Chilosa?...,, Co dobrym octem zostać ma—

powiada niemieckie przysłowie — to wczas się

już burzyć zaczyna" —a ja widocznie dobrym

zostać miałem octem, bom się burzył, bom sza

lał z radości, chodząc wielkiemi krokami po

mej izdebce i marząc o szczęściu, którem mnie

obdarzył przypadek.

Po niejakimś czasie dopiero przyszło mi

na myśl, że spełnienie tego, co Ryfce w unie

sieniu przyrzekłem, nie zależy właściwie ode

mnie. Był przecież Hnat, pod którego mnie

opiekę oddali rodzice, i rozstrzygać mogło tyl

ko to, co on postanowi, lub na co zezwoli.

Myśl ta zasmuciła mnie bardzo, bardzo!

Umiałem ja wprawdzie pochlebstwami i przy

mileniem nakłaniać poczciwca od uległości i fol

gowania moim zachciankom. Ale tym razem

nie było wielkich po temu widoków. Uwięzie

nie żydówki było wielce ryzykownem przed

sięwzięciem. Po tem, com słyszał z ust kowali,

po tem co mi ona sama mówiła, wiedziałem

już o tem dobrze. Trudno się było spodziewać,

aby pobłażliwy Mentor mój zechciał przyłożyć

ręki do tej awantury, zwłaszcza obecnie, po

niefortunnym wypadku z połamaniem bryczki,

za które odpowiedzialność ciążyła już na je

go sumieniu.

Mimo to, pełen dobrej myśli pobiegłem do

kuźni, aby pozyskać starego sługę dla mego

zamiaru.

— Ha, ha, ha! — zawołał, spostrzegłszy, iż

nadchodzę.—Nudno paniczowi w karczmie bez

Hnata, co?... A no trza mieć cierpliwość?...

Będą kończyć przy świecy... Najlepiej by pa

nicz zrobił, gdyby się położył, taj spał... Be

dziemo jechać całą noc, bo kto wie, jaka dro

ga za Bartyniem.

— Mój Hnateczku kochany! Przyniosłem ci

pieniądze na zapłacenie robotników.

— Jeszcze czas, jeszcze czas!.., Paniczby

ino „furt" płacił, taj płacił... Czy panicza tak

palą pieniądze w kieszeni?

— Wszystko jedno, później, czy teraz za

płacić trzeba... To półsiódma reńskiego, prawda?

— Tak.

— A reńskiego obiecałem kowalowi, jeżeli

się pośpieszy i porządnie skończy robotę.

— O!... Tak to mnie panicz posłuchał?...

A mówiłem paniczowi, coby nic nie obiecy

wał... I tak nas już zdarli ze skóry, hej, hej!...

A panicz powiedział, co mnie posłucha, taj mi

mo to nie posłuchał... Kto tak widział ro

bić? Fe!

— Majster powiedział, ze mu krzywda... Nie

mogłem przecież tego znieść!

— Ta gdzie krzywda! — zawołał oburzo

ny.—Ozybym to ja go krzywdzi!?... Zdarł, nas

trastia je ho mat' i mówi, co mu krzywda

jeszcze!... Ja mu nie dam, dalibóg; ja nie po

zwolę, coby on panicza cyganił.

— Nie gniewaj się, Hnateczku, nie gnie

waj — uspokaj alem, klepiąc go po ramieniu. —

Już się stało... Skoro się obiecało, to trzeba

dotrzymać.

— Ta pewno co już tera zapóźno—zrzę

dził dalej, na wpół już udobruchany.—Ale kto

to widział?... Panicz zanadto dobry a to po

wiadają: ne bud' sołodki, bo tia rozły

żut... Dalibóg co panicz zanadto dobry — do

dał, mięknąc coraz bardziej.

— No, masz tutaj, mój kochany Hnat, siedm

i pół reńskiego... Zapłacisz to, co się należy

i to, co obiecałem.

— Ej, a czy to ja mam od panicza brać

pieniądze?... Przecie mi jeszcze zostało ze

sprawunków półezternasta srebrnego.

— Nie, nie, nie!... Papa mógłby się na cie

bie gniewać, a ja nie chcę, żebyś ty za mnie

znosił... Zapłacę wszystko z moich własnych

pieniędzy... Już kiedym zrobił szkodę, to niech

ja sam przynajmniej za nią cierpię, a nie

kto inny.

— Hm, hm, hm! — mruknął Hnat, kiwając

głową. — No, przezemnie, to niech i tak bę

dzie... Panicz się już z panem w domu rozra

chuje sam.

— A teraz Hnateczku — rzekłem słodkim

głosem, głaszcząc starego pod brodę—chodźmy

troszeczkę dalej, mam ci coś powiedzieć.

I odprowadziwszy go jeszcze o kilkanaście

kroków dalej, ażeby przypadkiem nikt nie

podsłuchał naszej rozmowy, zwierzyłem mu

uknute zamiary.

— W o Imia Otca i Syna!... tfu tfu

tfu, pek na tebe!... Perechrestit sia,

panyczu!... Ta szo wam takoho? — zawo

łał, chwytając się za głowę. — Choczete

szczoby nas żydy pozabywały?—ciągnął

dalej ciągle po rusku, co u niego było zna

kiem największego wzruszenia.

— Nie damy się im!—odparłem rezolutnie.

— Ta co, nie damy się!... Ja jeden, panicz

drugi, a żydów przyjdzie dziesięć, dwadzieścia,

pięćdziesiąt, może sto... To panicz nie wie, co

to żyd, jak oni ze sobą trzymają i jacy oni

zajadli, jak się im któś miesza do ich wiary?

— Przecież nie możemy tu zostawić tej

biednej dziewczyny, skoro ona się chce wy

chrzcić, a oni jej nie dają.

— A nam co do tego?

— Jakto co nam do tego?... Przecież kato

lik powinien pomódz żydowi, skoro żyd chce

ratować swoją duszę.

— Niech go tam czort ratuje, a nie my!...

O, o, o, co to paniczowi do głowy wlazło,

strach!... Aż mróz chodzi po człowieku!... Ży

dzi, by nas dopędzili, taj pomordowali!

— Uciekniemy!

— Ta choćbyśmo naweć i wciekli, to pan

by mi głowę urwał, com pozwolił się paniczo

wi narażać na taką rzecz.

— Mój Hnateczku srebrny, złoty, proszę

cię, proszę!...

— Naweć niech panicz daremnie nie prosi,

bo z tego nie będzie nic... O, widzi panicz —

dodał, składając dwa palce na krzyż i pod

nosząc je do ust, a potem do góry.— Prysia

haju Bohu Chreste Światy, szo ne piz

wolu... Ot i już... nie ma co gadać więcej!

— Hnat, Hnat! jaki ty niedobry!—zawoła

łem prawie ze łzami.

— Ta co paniczowi?... Oczarowała panicza

nechrestka, czy co?... Niech się panicz prze

żegna, taj pacierz zmówi, a mnie głowy nie

walteruje, bo dalibóg co pójdę do arendarza,

taj powiem mu do czego ona panicza namawia.

— Hnat, Hnat! zmiłuj się, nie rób tego —

zawołałem przestraszony, rzucając mu sie na

szyję i wybuchając nerwowym płaczem. — Daj

mi słowo, że tego nie zrobisz!

— No, no, już ja paniczowi krzywdy nie

zrobię z pewnością... Tyło niech mi panicz gło

wy nie suszy daremnie.

— Nie powiesz nikomu tego, co ci mó

wiłem?

— Nie powiem!

— Nikomu a nikomu?

— Nikomu!

— Przysięgnij!

— A panicz mi więcej o tem gadać nie

będzie?

— Nie będę!

— No to przysięgam!

— Przysięgnij na chrest!

Zadowolony, iż zdołał pozbyć się mojego na

tręctwa, złożył Hnat znowu dwa palce na krzyż

i wykonał przysięgę.

Rozdrażniony i poczuciem mej bezsilności

przygnębiony, wróciłem do mojej izdebki. Myśl,

że nie mogę dotrzymać danego Ryfce słowa,

upokarzała mnie nad wszelkie wyrazy. Byłbym

chętnie schował się pod ziemię, ażeby uniknąć

jej spojrzenia.

Czułem, iż srodze wobec niej zawiniłem; czu

łem, iż zbudziwszy w jej sercu nadzieję, na to

jedynie, aby jej zgotować dotkliwe rozczaro

wanie, zaigrałem lekkomyślnie z jej boleścią!

Zaniepokojone sumienie nie dawało mi spo

czynku. Pełen smutku i żałości, zły na Hna

ta, na siebie, na świat cały, rzuciłem się na

łóżko i zacząłem rozmyślać: jakby Ryfce wy

tłumaczyć niedotrzymanie danego przyrzeczenia.

Znając wielką religijną gorliwość mojej

matki, nie wątpiłem, iż się gorąco zajmie losem

biednej żydówki, skoro jej powiem co cierpi

i co zamierza. Ale czyż Ryfka, miotana rozpa

czą, przyjmie tę pociechę, czy zawierzy mym

zapewnieniom po świeżo doznanym, zawodzie?

Gorączką trawiony wiłem się na łóżku, nie

mogąc się uspokoić.

Rozdrażnienie moje spotęgowało się jeszcze,

gdy zamiast Ryfki, weszła arendarka do mego

pokoju, przynosząc zamówiony posiłek. Milczą

ca i ponura zaczęła nakrywać do obiadu. Z bi

jącem sercem przypatrywałem się jej robocie,

nie śmiejąc zapytać, dlaczego jej córka nie

przychodzi. Ukradkiem tylko spoglądałem od

czasu do czasu na jej twarz; wydawała mi się

straszną i w swem milczeniu pełną pogróżek

i nienawiści.

Najdziwaczniejsze przypuszczenia jęły mi

się roić, napełniając mnie obawą o los biedne

go dziewczęcia. Wyobraźnia moja podniecona

opowiadaniem kowalów i tem co słyszałem od

Hnata, malowała mi przerażające obrazy. Co

się stało z Ryfką? dlaczego mi obiadu nie

przyniosła sama? Prawdopodobnie podsłuchali

żydzi naszą rozmowę; prawdopodobnie zamknęli

ją, aby przeszkodzić wykonaniu naszych za

miarów. Kto wie, może ją tam biją, może ka

tują, może męczą, karząc za chęć odstępstwa

od ich wiary? Och, nieszczęście, nieszczęście?

A wszystko z mojej winy!

Kilka razy w ciągu obiadu powracała go

spodyni, niosąc przeznaczone mi potrawy, za

wsze jednak złowroga i milcząca. Przestrach

opanowywał mnie coraz bardziej. Nie było wą

tpienia. Żydzi więzili biedną Ryfkę, domyśli

wszy się naszej rozmowy. Trwoga odebrała

mi chęć do jedzenia.

Dotknąwszy więc pieczeni i kompotu, ka

załem resztę zanieść Hnatowi i pozbywszy się

w ten sposób widoku groźnej arendarki, rzu

ciłem sie znowu na łóżko pełen trwogi i roz

paczy.

Czułem w mózgu dziwną jakąś próżnię,

ciemność i głuszę, które mnie przygnębiały

niezmiernie. Miałem uczucie człowieka znaj

dującego się wpośród ciemności, mającego świa

domość, że tuż blizko czyha nań wróg ukryty

i że lada chwila cios morderczy weń uderzy,

a niewiedzącego kiedy to nastąpi, ani też jak

się bronie przeciw temu niewidzialnemu wro

gowi.

Czas jakiś leżałem tak bezradny, nie mo

gąc rozwikłać plączących się myśli, ani też

zażegnać przeczuć złowrogich, które mnie drę

czyły. Wreszcie obezwładniło mnie znużenie.

Wątły mój organizm uległ nawałowi wrażeń,

które w tym dniu kolejno wstrząsały moim

umysłem. Nerwy moje naprężone przez tak

długi czas, rozluźniły się ostatecznie. Uczułem

na powiekach jak gdyby ołowiane brzemię;

niebawem odbiegła mnie świodomość i... za

snąłem.

Zbudziłem się dopiero późnym wieczorem,

usłyszawszy turkot w karczemnej sieni. Na

stole koło mego łóżka paliła się świeca, za

palona w czasie mego snu przez jakiegoś słu

żebnego ducha. Widok jej zdziwił mnie nie

zmiernie, nie wiedziałem że spałem tak długo

i tak ciężkim snem.

— Pojedziemy paniczu!—zawołał Hnat we

soło, wchodząc do mej izdebki.

Strętwiałem na te słowa, przypomniawszy

sobie nieszczęsną Ryfkę. Co się z nią dzieje?

Co ona pocznie, biedaczka?

— A no pojedziemy paniczu! — powtórzył

Hnat, widząc iż się nie kwapię. — Panicz się

zaspał, a to czas jechać!... Konie już zaprzę

żone I

— Już — westchnąłem przygnębiony, pow

stając ociężale z pościeli, ktorą natychmiast

począł stary sługa pakować do walizki.

— A no, udało się jakoś skończyć przed

nocą, choć i tak już późno!

— Któraż godzina?

— Pół do dziesiątej!.. Czy panicz niegłodny?

— Nie odparłem machinalnie.

— To dobrze!... Skoro rzeczy spakuję, pój

dę do szynku, i każę podać rachunek.

— Nie, nie, nie, ja sam pójdę! — zawoła

łem skwapliwie, pragnąc zobaczyć, co się dzie

je z biedną żydówką. I pedem strzały pobie

głem do gospody.

Izba roiła się chłopstwem, gwarzącem ha

łaśliwie przy kieliszkach. Za szynkwasem sie

dział z wielce poważną miną jakiś nieletni po

tomek arendarza. Z alkierza rozbrzmiewał się

szwargot ucztujących biesiadników. Koło ogni

ska stała Ryfka, widocznie gotowa już do po

dróży.

Miała na sobie czarna wełnianą suknię

i pąsowy z złocistemi guzikami kaftanik, od

którego jaskrawej barwy wdzięcznie odbijały

matowa cera jej lica, i bujne czarne sploty

jej włosów. Do twarzy było w tem ubraniu

dorodnej dziewcznie.

Widok jej uradował mnie i przestraszył

zarazem. Ujrzawszy ją żywą i swobodną, ucie

szyłem się niezmiernie; próżną suae była trwo

ga, którą mnie napełniły opowiadania kowa

lów— bezpodstawnym przestrach, który mnie

ogarnął, gdy zamiast niej objad mi przyniosła

jej matka.

Radość, którą z tego uczułem powodu, mro

ziła jednak równocześnie obawa, aby nieszczę

sna dziewczyna, polegając na naszej umowie,

nie wykonała tego, cośmy postanowili. Wobec

oporu Hnata, niemożliwem teraz było uskute

cznienie naszych zamiarów.

Wybiegając do lasu, zdradziłaby się jeno,

zbudziła czujność swych wrogów, i naraziła na

prześladowanie. Należało ją przestrzedz przed

tym nierozważnym krokiem — przestrzedz ko

niecznie!

Przytem chcąc ją ratować, nie można było

jej nie oświecić o tym zamiarze, gdyż tylko

od wzajemnego porozumienia się zależało uda

nie się przedsięwziętego w tym celu działania.

Na widok Ryfki stało mi się to jawnem w je

dnej chwili. Wiedziałem, żem powinien wytłó

maczyć jej niemożliwość dzisiejszej ucieczki,

żem ją powinien pocieszyć, upewnić, natchnąć

nadzieją i odwaga, skłonić wreszcie do roztro

pnej cierpliwości;—wszystko to wiedziałem, ale

niestety nie byłó po temu obecnie już ni cza

su ni sposobności. Lekkomyślnie zaspałem naj

stosowniejszą chwilę.

— Co tu robić! co tu robić!—pytałem sam

siebie, przerażony skutkami mej opieszałości,

strętwiały i bezradny. Zdawało mi się, że .żar

na przepaść rozwarła się przed mojemi noga

mi; myśli moje kotłowały się bezładnie.

Spostrzegłszy mnie, pośpieszyła Ryika na

me spotkanie, uśmiechnięta i wesoła—nie prze

czuwając wcale jakie jej wieści przynoszę.

— Co pan sobie życzy?—zaAYołała usłużnie.

— Rachunek!—odparłem głucho.

Drgnęła nerwowo, usłyszawszy te słowa.

— Jak to?—zapytała drżącym głosem.— Tuż

pan jedzie... bez kolacji?

— Tak... Muszę!

— Zaraz?

— W tej chwili...

I korzystając z wrzawy napełniającej szyn

kowną izbę, szepnąłem z cicha:

dziewczynie. Pędem strzały lotne mijały chwi

le, a Ryfka nie nadchodziła. Spakowawszy

rzeczy, naglił Hnat abym się ubierał. Ocią

gałem się jak mogłem, aby zyskać na czasie,

ku wielkiemu niezadowoleniu starego zrzędy,

niecierpliwiącego się moją opieszałością; wszy

stko daremnie!

Pełen niepokoju wybiegłem wreszcie do sie

ni, aby zobaczyć co się dzieje. Kołu bryczki

stał karczemny stróż z latarnią. Zrozumiałem,

że z powodu jego obecności nie sposób mi bę

dzie z Ryfką się porozumieć; rozmowa nasza

musiałaby wzbudzić podejrzenie.

Zrozpaczony, przyszedłem do przekonania,

że ociągając się dłużej, nie tylko nic nie zy

skam, lecz jeszcze łatwo narazić mogę spokój

biednej dziewczyny. Ubrawszy się więc wsia

dłem do bryczki smutny i znękany. „Ażeby

paniczowi na nogi nie wiało", nie omieszkał

troskliwy Hnat starannie zapiąć fartucha, osła

niającego moje kolana. Poczem ująwszy lejce,

usadowił się na koźle, gotów do odjazdu.

Wtem zwrócił cichy szelest, odzywający

się gdzieś niedaleko, moją uwagę. Spojrzałem

w tę stronę i ujrzałem Ryfkę, ukrytą w cieniu

stajennego filaru. Stała milcząca i nieruchoma,

nie śmiejąc podejść do bryczki; widocznie po

wstrzymywała ją obecność karczemnego stróża

— Nie uciekaj dziś!... Zdradziłabyś się...

zepsuła wszystko.

— Cóż się stało? — spytała głosem bez

dźwięku, blednąc jak chusta.

— Uspokój się... Dziś nie można... Ale

wszystko będzie dobrze... Przysięgam ci... Mu

simy jeszcze, nim wyjadę, pogadać.

I urwałem, ujrzawszy arendarkę na progu

alkierza.

— Czy i tu mam porachować, co wziął słu

żący ? — rzekła spostrzegłszy matkę sprytna

dziewczyna.

— Wszystko.

— To razem dwa reńskie trzydzieści trzy

grajcarów.

Dobyłem z pularesu trzy guldeny i wrę

czyłem je arendarce, wyciągającej chciwie dłoń

po te pieniądze. Nie mając drobnych, żeby mi

wydać resztę, odeszła ku szynkwasowi.

— Musimy dziś jeszcze ze sobą pogadać...

Koniecznie!—szepnąłem korzystając z tej spo

sobności.

— Wyjdę do pana, skoro będę mogła—od

parła Ryfka.

— Przyjdź prędko, bo zaraz jadę.

Nie mogła mi już odpowiedzieć, mrugnęła

tylko oczyma potakująco.

Uspokojony nieco wróciłem do mej izdebki,

układając w głowie co mam powiedzieć biednej

Srogi żal ścisnął mi serce na myśl o bole

ści, jaką napełniać ją musi zawód doznany.

Nie miałem odwagi pozostawić biedaczki w nie

pokoju, bez nadziei i bez pociechy. Chciałem

jej powiedzieć koniecznie, że myślę o jej ra

tunku, chciałem ją zapewnić, że jej nie opu

szczę w niedoli. Lecz jakże to uczynić w obec

ności stróża?

— Pulares!—krzyknąłem z nienacka.—Pu

lares!... Stróżu, skoczno do stancji!... Zapom

niałem tam pulares!

— Ta co panicz nieznajomego człowieka

posyła — zawołał Hnat, schodząc pośpiesznie

z kozła i oddając mi lejce.

— Czekajcie stróżu, ja pójdę z wami... Po

świecicie mi latarką.

I poszli obydwaj do zajmowanej przezemnie

stancji, pogrążając pustą sień w ciemności.

Wtem błysnęła mi myśl szczęśliwa, jak

błyskawica rozjaśniająca niespodziewanie noc

czarną.

— Ryfka! Ryfka... Chodź tu, chodź tu! —

szepnąłem, rozpinając fartuch gorączkową dłonią.

I schwyciwszy ją za rękę, pełen trwogi

i niepokoju, wciągnąłem ją niemal przemocą do

bryczki i ukryłem pod fartuchem, który po

śpiesznie zapiąłem.

— Hnat, Hnat! — zawołałem potem skwa

pliwie, opadając bez sił na siedzenie.— Hnat...

Siadaj... Jedźmy!... Znalazł się pulares!.. Mia

łem go w kieszeni!,.. Hnat, jedźmy!

— Że też panicz tak nie pamięta!... Już

myślałem co pieniądze przepadły — mruknął

stary zrzęda, sadowiąc się na koźlę.

— No, jedźmy, jedźmy! — nagliłem dygo

cąc jak gdyby w febrze.

— Wio! — krzyknął Hnat, przeżegnawszy

konie batogiem.

Stróż karczemny podniósł do góry latarnię ,

prowadząc nas ciemną sienią, która mi się wy

dawała długą bez końca.

W chwili kiedyśmy gospodną izbę mijali,

otworzyły się jej drzwi i w blasku latarni za

rysowała się postać arendarza. Na widok ten

krew mi znowu strzeliła do głowy; w oczach

mi się ściemniło; zdawało mi się, że mi serce

piersi rozsądzi.

— Szczęśliwej drogi wielmożnemu panu! —

zawołał żyd, poruszając zlekka jarmułkę.

— Dziękuję! dziękuję! — odparłem, doby

wając resztek głosu.

Minęliśmy bramę bez szwanku i niebawem

wjechaliśmy na gościniec. Zdawało mi się, że

z piersi mi zdjęto góre kamienną. Odetchnąłem!...

VIII.

Noc była pogodna, lecz ciemna, oświecona

tylko wąskim sierpem księżyca i migotliwym

blaskiem niezliczonych gwiazd, płonących na

bezchmurnem niebie. Przed nami roztaczał się

szarą wstęgą gościniec, płynący wzdłuż pól

i łąk, widzialnych i dających się rozpoznać

jeno zbliska, a tonących tuż niedaleko w ta

jemniczem morzu ciemności.

Na polach i na łąkach leżało milczenie.

Tylko gdzieś w pobliżu niewidzialnych chat

rozlegało się naszczekiwanie wiejskich kundysów; tylko gdzieś daleko we mgle odzywał się

chrapliwy krzyk derkacza. Za ostatniemi brat

kowickiemi chatami wołał jakiś zrozpaczony

głos kobiety: „Iwasiu, Iwasiu!" Wołanie je

go tonęło bez echa w stroskanej nocnej ciszy.

Tu i owdzie na pastwiskach płonęły ognie pa

stusze. Gdzieniegdzie po dolinach snuły się

strzępy srebrnej mgły, na których tle widnia

ły czarne kontury drzew i krzaków, wynurza

jąc się niewyraźnie z ciemnego mroku, to znów

niknąc w oddali.

Wypoczęte całodziennym popasem, a dobrze

owsem podkarmione, biegły dzielne nasze ko

niska wyciągniętym kłusem, parskając raz wraz

ochoczo.

— Zdorou! — odpowiadał im wesoło stary

Hnat, wielce z pomyślnej wróżby zadowolony.

Pędząc lotem ptaka, minęliśmy niebawem bratkowickie kopce i brzozowy lasek, o którym mi

wspominała Ryfka w czasie naszej rozmowy.

Nawałem przebytych wrażeń znużony, a po

wodzeniem mem oszołomiony, nie zdawałem so

bie zrazu sprawy z moj ego uczynku. Krew mi

jeszcze tętniła w skroniach gorączkowo. Chci

wemi ustami piłem świeże tchnienie wiatru,

który mnie orzeźwiał.

Miałem tylko poczucie osiągnięcia mego za

miaru, poczucie szczęśliwego zwalczenia wszyst

kich przeszkód, które mu stały w drodze, i po

czucie zdobytego nareszcie bezpieczeństwa. Bez

pieczeństwo to zwiększało się w miarę tego,

jakieśmy się oddalali od złowTogiej karczmy.

Wszystko to napełniało mnie duma i radością

bez granic.

Niebawem jednak ochłonąłem z tego upoje

nia. Świeży wietrzyk wiejący od pola ochło

dził mi skroń płonącą, i niedawne uniesienia

ustąpiły miejsca trzeźwiejszej rozwradze. W isto

cie miał słuszność stary Hnat, wzbraniając mi

tego uczynku.

Coraz jawniejszemi stawały mi się następ

stwa awantury, której się dopuściłem. Skutki

jej mogły nietylko dla mnie, ale nawet i dla

mych rodzicw stać się źródłem wielkich nie

przyjemności. Połamanie bryczki było niczem

w porównaniu do podobnego wrybryku.

— A no stało się... Nie było iunej rady—

tak pocieszałem sam siebie. — Honor mój i obo

wiązek wymagały tego koniecznie... Nie mo

głem jej przecież zostawić bez ratunku, skoro

się wychrzcić chce, a żydzi jej nie dają.

Atoli wątła pociecha, którą w tem poczuciu

czerpałem, nio była zdolną pokonać opanowu

jącego mnie niepokoju. Po chwili przypomniało mi

się to wszystko, co słyszałem z ust kowalów,

Hnata i samej Ryfki, a wyobraźnia moja po

częła na tle tych opowiadań snuć przypuszcze

nia, które mnie napełniały tem większą trwo

gą, ile że się nie mogłem Hnatowi wyspowia

dać z mojej obawy. Nie sposób było przecież

porzucić teraz Ryfkę na pastwę mściwych ży

dów, pozostawiając ją na drodze bez obrony,

a stary sługa nie pozwoliłby nigdy na dalszą

jej podróż, gdyby wiedział, że z nami jedzie

pod fartuchem ukryta.

Tłumiłem więc w sobie dręczące mnie uczu

cia i milczałem, nasłuchując, czy nas kto nie

goni, i starając się okiem przeniknąć otaczają

ce nas ciemności. Z tajemniczego ich łona

wynurzały się co chwila jakieś cienie. Rozgo

rączkowana wyobraźnia moja zamieniała je

w złowrogie postacie, które nam zabiegały

drogę, ścigały nas, okrążały i otaczały, ażeby

się potem zamienić w drzewa i krzaki, widnie

jące na tle sebrzystej mgły, wpośród nocnego

cienia.

Zaledwie jedne znikły widma, natychmiast

wyłaniały się z ciemności drugie, nio dając

mi ochłonąć z przestrachu. Co chwila zalewa

ła mnie krew, napełniając uszy moje przera

żającym szumem. Zdawało mi się, iź słyszę

wyraźnie turkot pędzących wozów i tentem

ścigającej pogoni.

Od czasu do czasu mijaliśmy długie taborv

bryk, wiozących sol z Drohobycza. Żydowskie

bałaguły, o zuchwałych barczystych postawach

prowadziły ten ładunek, nie ustępując nam

ani na krok z drogi, pomimo nawoływania.

Widok ich przerażał mnie niezmiernie. Dygo

tałem jak gdyby w febrze; oddech mi w pier

si zamierał.

— Ta co panicz tak nic nie gada? — ode

zwał się Hnat, który kilkakrotnie usiłował na

próżno zawiązać ze mną rozmowrę. — Zaudy

panicz taki wesół, taj gada z człowiekiem ca

łą drogę, a tera to się panicz naweć nie ode

zwie do Hnata.

— Co mam mówić? — odparłem przygnę

biony.

— Hm!... „Co mam mówić?..." Ja wiem!...

Panicz się na mnie gniewa, za to com nie po

zwolił zabrać tej żydówki... O toby dopiero

była robota!... Jakby to my się tera bali!...

Joj strach, aż włosy by nam stawały na gło

wie!... A tak, to sobie jedziemy spokojnie jak

panowie, i nikt nas nie ma prawa zaczepić...

Cha, cha, cha!

Milczałem nie podzielając ufności poczciw

ca. "Wjeżdżaliśmy właśnie W podszytą krza

kami dąbrowę, która mi się niezbyt wydawała

bezpieczną.

— Ależ to panicz zuchwały strach!—ciąg

nął dalej Hnat wesoło. — Niedarmo to mi pa

ni mówiła: Hnat pilnuj go dobrze, aby nie by

ło jakiego nieszczęścia... Ja przecie żołnierz

i stary, a „takoj" bym śię bał... Panicz by

się nio bał żydów zaczepić?... co?

— Nie—odparłem drżąc z przestrachu.

— Strach, strach jaki panicz zuchwały!...

Jakurat nasz pan... To widać już tak zaudy

bywa: Jakie drzewo taki klin, jaki bafko taki

śyn!... Bo to wie panicz, bywało, jakeśmy z pa

nom wojowali, co ja się tam nieraz strachu

nabawił na tej wojaczce, joj!... Tyło co pan

był ułan od tego coby się nie bał, taj miał

szablę i pistolety, a panicz co?... Przylecieliby

na nas żydzi z drągami, taj z nożami... Ja

nie mam nic, i panicz nic... Otobyśmy dopiero

wojowali gołemi rękami... Otoby dopiero była

wojna... Ja mam szablę, a ty kij — teraz że

się ze mną bij!

Milczałem, trętwiejąc ze strachu.

— Ta niech się panicz już nie gniewa na

Hnata — zaczął znowu po chwili, widząc że

nie odpowiadam.— Mnie samemu żal, com tego

nie mógł zrobić dla panicza, taj cośmy musi li

w karczmie ostawić biedną dziewczynę,.. Ale

coż robić, nie można!... Jak nie można, to nie

można... Paniczby chyba sam nie powinien

żądać takiej rzeczy... Coby na to powiedziała

pani?

— Mama by się przecież nie gniewała, żem

ją ratował, skoro się chce wy chrzcić... Wszak

wiesz jaka mama dobra... Będzie się cieszyła,

że może zbawić jej duszę.

— No prawda!... Co dobra to dobra... Pa

ni z pewnością jej nieopuści, skoro się dowie

o wszystkiem... Pani już tam coś wymyśli,

aby jej dopomódz... Ale co innego to, a co

innego tamto... Joj!... Pani by się rozchoro

wała ze strachu, jak ja bym paniczowi pozwo

lił narazić się na takie niebezpieczeństwo..,

A coby dopiero powiedział na to pan?

— Nichy nie powiedział — odparłem, sam

moim słowom niewierząc.

— Aha, nichy nie powiedział!... Pewno,

coby nic nie powiedział, tyłoby zara bił... Już

by mi się chyba nie pokazywać mu na oczy.

Z pod fartucha dobyło się ciche westchnie

nie.

— Co też ty gadasz, co też ty gadasz! —

zawołałem, dodając sobie odwagi tem zaprze

czeniem.

— Co gadam?... To co jest!... Panicz do

bry, paniczowi żal tej biednej dziewczyny, to

panicz naweć i nie myśli o tem, coby to było...

Przecież jakbyśmy do dworu przywieźli ży

dówkę, to pan by jej nie mógł żydom wydać

za nic, taj by ją musiał wziąść w opiekę... Nie

zobaczyliby jej więcej tak jak własnego wu

cha... Pan by jej nie dał skrzywdzić, ho, ho,

ja pana znam!

— No widzisz — zawołałem nabierając otu

chy.

— Ta co widzę?... Widzę to, co nasz pan,

jakby się uwziął, toby swego dokazał.,. Ale

zawdy to byłby kłopot dla niego, a pan jej nie

zna, pan nie wie co wona za jedna... Pan by

jej nie wypędził, ja wiem, ale coby to był za

sądny dzień, za to cośmy go pierwej nie spy

tali, tyło mu ją od razu narzucili do domu,

i do tego jeszcze w nocy... Strach!... Co, czy

nie mam redit?... Czy stary Hnat kiepsko

gada?

Nie odpowiedziałem nic na to, inną myślą

zajęty. Za nami odzywał się przygłuszony

turkot pędzącego wozu, który pomimo szybkiej

naszej jazdy, zdawał się zbliżać coraz bardziej

Tym razem nie mamiło mnie złudzenie. Wśród

ciszy nocnej rozlegał się coraz wyraźniej kle

kot „tarachkoczących" drabin. Widocznie spie

szno było naszej pogoni.

— Hnat! jedź prędzej! — zawołałem pełen

niepokoju.

— Ta na co prędzej? — odparł. — Czy to

nas kto goni?... Co innego, żebym był panicza

posłuchał, tobyśmy musieli wciekać... Ale tak,

to sam cysarz nie ma do nas prawa... Możemy

jechać spokojnie, jak dzieci... Joj, coby to by

ło, strach!... A panicz taki zuchwały, jak tyl

ko zobaczył żydówkę, tak zaraz dawaj ją wykra

dać; hahaha!... Czy to panicz nie wie, co to żyd?...

Zarazby za nami pędzili... A panicz gada: nie

dalibyśmo się... Ta jakbyśmo się nio dali?...

Nasby było dwóch, a ichby pizyszło dwadzie

ścia, pięćdziesiąt... Cóż to, mało się to włóczy

bałagułów po gościńcu... Anibyśmy nawet wu

ciec nie mogli, boby nas dopędzili gdzie przy

rogatce.

Włosy mi stanęły na głowie. Turkot zbli

żał się coraz bardziej. Zdawało się, że nas

tylko krótka przestrzeń dzielić musi od po

goni.

— Hnat! jedź prędzej, jedź prędzej! — wo

łałem niemal z płaczem.

— Ta co paniczowi?... Konie idą i tak jak

druty... Anim się nie spodziewał, co taka bę

dzie dobra droga po deszczu... Ot, już i Bar

dyń niedaleko, ujechaliśmy już półtrzeciamili...

Ciekawość, jak tam będzie na „polskiej drodze"?

I bajał tak dalej stary gaduła, ale ja już

nie słuchałem jego słów. Przed nami wynu

rzyły się z mroku czarne jakieś cienie zary

gi, były tylko wytworem rozgorączkowanej

wyobraźni. Przeświadczenie to pokrzepiło mo

ją odwagę, owszem, napełniło mnie zuchwałą

niemal pewnością. O ile przedtem trętwiałem

z lęku, przekonany prawie o niemożliwości po

myślnego zakończenia się tej ryzykownej spra

wy, o tyle znowu teraz nie wątpiłem wcale,

iż mi pójdzie wszystko po myśli.

Dziwiło mnie tylko, dlaczego się Ryfka nie

pokoi w swojem ukryciu, podnosząc fartuch co

chwila i starając się wydobyć głowę z pod

zasłony. Szukałem więc od czasu do czasu

jej ręki i ściskałem ją, aby upewnić lękliwą

dziewczynę.

Jechaliśmy tak czas jakiś w milczeniu. Ko

nie nasze biegły szparko. Wkrótce minęliśmy

Bardyń i tamtejszą rogatkę, przed którą nie

zatrzymaliśmy się prawie ani chwili. Szczę

śliwym trafem czuwał żyd, pobierający rogat

kowe myto, i usłyszawszy wołanie Hnata, przy

biegł bez zwłoki, aby nam szlaban otworzyć.

Niebawem zjechaliśmy z szosy na „polską

drogę", prowadzącą do Stohinia. Nie było gru

dy, ni błota; jechaliśmy jak gdyby po stole;

widocznie nie szły deszcze tą stroną. Poczuw

szy blizkość domu, pędziły raźnie dzielne na

sze koniska, parskając co chwila radośnie. Ura

dowany dobrą wróżbą, jął znowu gawędzić sta

sowujące się niewyraźnie na tle mgły, unoszą

cej się po nad stawem, do któregośmy się zbli

żali. Domyślałem się, że nam nowy tabor bryk

solarskich drogę niebawem zastąpi. Za nami

tuż blisko klekotały drabiny dopędzającego nas

wozu. W swem ukryciu niepokoiła się Ryfka,

wzdychając i podnosząc fartuch co chwila. Nie

było wątpienia!... widocznie przerażał ją również

turkot złowrogi...

Położenie wydawało mi się rozpaczliwem.

Drżący i z trwogi niemal oszalały, chciałem się

już Hnatowi spowiadać, gdy wtem, na skręcie

drogi uwagę moją zwróciło dziwne zjawisko.

Klekot, który dotychczas zdawał się tętnić po

za nami, rozlegał się przed nami obecnie, zbli

żając się w miarę tego, jakieśmy się posuwali.

Czarne widma, które mnie tak przerażały nie

dawno, przybrały wyraźniejsze kształty; na tle

jednego z nich zabłysło światło i niebawem

zdradził mi szum wody, płynącej na łotokach,

że się zbliżamy do młyna, którego pytel taką

mnie napełniał trwogą.

IX.

Świadomość ta uspokoiła mnie i dodała mi

otuchy. Przekonałem się, że urojone niebez

pieczeństwa, przed któremi drżałem pełen trwo

ry Hnat wesoło, nie zważając prawie na to,

iż mu jeno półsłówkami odpowiadam.

— Łaska boska — mówił — co taka dobra j

droga... A bałem się, czy nie będzie błota...

Za godzinę będziemy już w domu... Zdorou!

Zdorou!... O, widzi panicz, jak nam będą ra

dzi... A to wszystko wedle tego, co mnie pa

nicz posłuchał!

W tej chwili rzuciła się znowu Ryfka pod

fartuchem, podnosząc głowę do góry.

— Ależ to, co droga, to droga!—ciągnął da

lej Hnat. — Konie idą jak smoki... Sam dja

bełby nas tutaj nie dogonił...

— Nie mogę wytrzymać... Duszę się! —

szepnęła Ryfka, wystawiwszy znowu głowę

z pod fartucha.

Dopiero teraz przyszło mi namyśl, jak nie

wygodnie być musiało biednej dziewczynie w jej

kryjówce. Nie sposób było ją więzić dłużej,

a przytem i nie potrzeba. Po przebyciu rogat

ki w Bardyniu nie zagrażało nam już żadne

niebezpieczeństwo. Rozpiąłem więc skwapliwie

fartuch i schwyciwszy za rękę na wpół om

dlałą dziewczynę, usadowiłem ją obok siebie

na siedzeniu. Turkot bryczki przygłuszył nie

co szelest, który sprawiłem, tak, iż zatopiony

w swej gawędzie Hnat nie zwrócił nań uwagi.

Rozsiadłszy się wygodnie, odzyskała Ryfka

przytomność po chwili.

I znowu jechaliśmy w milczeniu. Namyśla

łem się: co począć z Hnatem, jak go udobru

chać i nakłonić do posłuchu? Nie było wątpię

nia, że prędzej czy później Ryfkę zobaczy. Zal

mi było starego na myśl, jak wielce się zmar

twi, ujrzawszy, że z niego zadrwiłem. Czu

łem, żem ma winien dać jakieś zadośćuczynie

nie, ale przewidując jego gniew, nie miałem

odwagi rozpoczynać z nim rozmowy.

Nagle wionął silniejszy wiatr od pola, jak

to czasami bywa, gdy się już ma ku świtaniu.

Szybki pęd naszej jazdy potęgował chłodne jego

tchnienie. Mijaliśmy właśnie staw podbereski.

Powietrze było przesycone wilgocią.

— Nie zimno paniczowi? — zapytał Hnat

troskliwie.

— Nie — odparłem sucho.

— Niech się panicz dobrze zawinie, bo...

I spostrzegłszy Ryfkę, urwał nagle, przera

żony. Słowa mu na ustach zamarły.

— Wo Imia Otca i Syna!... PrrrruL.

Tfu, tfu!... A to szczo takoho! — zawo

łał, wstrzymując konie. — Ta czyste osza

liły panyczu, czy szczo?... A to dopiero

robota!

— Hnat, Hnat, nie gniewaj się!... — zawo

łałem, rzucając mu się na szyje.

— Zlizaj!... Trastia twoju mat'...

— Niech mnie pan puści — prosiła Ryfka,

wydzierając się z mych objęć. — Ja nie wiedzia

łam, że pan nie może sam dysponować... Ni

gdybym pana nie naraziła na przykrość taką.

— Nie puszczę, nie puszczę!—wołałem rozin

dyczony, opierając się wysiłkom Hnata i Ryfki

.zawzięcie.

Niebawem jednak uczułem, że mnie opu

szczają siły i że nie będę mógł sprostać prze

mocy. Puściwszy więc Ryfkę, wyskoczyłem

z bryczki.

— Dobrze, Hnat! — krzyknąłem. — Kiedy

tak, to jedź sam... Ja tu zostanę... Ja jej nie

opuszczę... Zaprowadzę ją do Stohinia... A jak

nas żydzi złapią i zabiją, to będzie twoja wina.

— W o I rn ia Otca i Syna... Czy panicz

oszalał?... Niech się panicz przeżegna!... Joj,

skarana godzina!... Ta niech panicz mnie, taj

siebie nie gubi — błagał Hnat, niemal ze łza

mi, zrozumiawszy, że nie odstąpię od mego po

stanowienia. — Niech panicz siada... O, sły

szy panicz, któś jedzie za nami.

Istotnie zbliżał się ku nam turkot jadącego

wozu.

— Jedź sam — odparłem stanowczo.

— Ta czy panicz nie słyszy jak, pędzi?...

JZa kilka chwil już tu będzie, dalibóg!

— Jedź, kiedy się boisz!

— Hospody pomyłiij! Hospody poiny

Zlizaj, bo wbyju! — krzyczał, stary nie po

siadając się ze złości.

— Hnat, Hnat, zmiłuj się! — wołałem,

przytrzymując jedną ręką przestraszoną dziew

czynę, a czepiając się drugą starego sługi, któ

ry, zerwawszy się z kozła, zabierał się do wy

konania swej groźby.

— Ta niech mi panicz da spokój, do did'ka—

wrzeszczał, szamocząc się ze mną. — Ja myś

lał co panicz dobry, a panicz nic nie wważa...

Tak niech mnie panicz puści, o?...

I szarpnąwszy silniej, wyrwał mi się z uję

cia.

— Zł i z aj — fuknął zaperzony, schwyciw

szy za ramię truchlejącą dziewczynę.

— Ja sama pójdę — rzekła drżącym gło

sem, powstając z siedzenia.

— Nie!... nie!... Ja nie dam! — wołałem,

przytrzymując ją całą siłą. — Kiedyśmy ją tu

przywieźli, to pojedzie z nami dalej... aż do

domu... Nie zostawimy jej bez obrony... na polu...

w ciemnej nocy... Zydziby ją zabili... Ja nie

dam, ja nie dam!

— Ta niech panicz puści!... Oczarowała pa

nicza, zadała co paniczowi nechrestka, czy co ?

— Nie puszcze!... Nie puszczę!

— Niech panicz puści! — perswadował Hnat,

uspakajając się powoli. — Nic jej nie będzie!...

Ona już zajdzie sama do Stohinia.

łuj!.. Ja zwarjuję, dalibóg, co ja zwarjuję —

jęczał Hnat, załamując dłonie.

Turkot zbliżał się coraz bardziej.

— Ta niech panicz już raz siada, gwałtu,

gwałtu!

— Ja bez Ryfki nie pojadę!

— To niech i ona jedzie... Cóż mam robić,

kiedy panicz taki wparty?

— Ja pójdę piechotą — odparła Ryfka.

— To i ja pójdę piechotą.

— Ale to nie może być —protestował Hnat.—

Siadajcie panuńciu, siadajcie, bo z paniczem

inaczej do ładu nie trafię.

I niemal przemocą usadowił naprzód Ryfkęr

a potem mnie na bryczce. Poczem, wskoczyw

szy na kozioł, zaciął konie, które ruszyły z miej

sca pędem strzały. Niebawem ucichł turkot

jadącego za nami wozu, który prawdopodobnie

zjechał na jakąś boczną drożynę.

— Ja wszystko na siebie biorę, Hnat, wszyst

ko, wszystko! — rzekłem po chwili, chcąc udo

bruchać znękanego poczciwca.

Nie odpowiedział mi nic na te słowa.

— Nim się papa zbudzi, pobiegnę do ma

my i powiem mamie wszystko, jak się stało....

Mama już papę ułagodzi, zobaczysz...

Milczał zawzięcie.

— No, nie gniewaj się na mnie, Hnateczku — zacząłem perswadować, głaszcząc stare

go pod brodę. — Wszystko będzie dobrze, zo

baczysz !

— Et, panicz Hnata nie lubi — mruknął

zafrasowany. — Już nigdy z paniczem nie po

jadę... Panicz przecik widział, co ja przysiągł

na chrest, taj mnie panicz jeszcze do grzechu

naprowadził.

— Nie smuć się, Hnat, nie smuć... To chy

ba mój grzech, nie twój... Przecież nie mo

głeś zrobić inaczej...

— Ba, pewno com nie mógł zrobić inaczej!...

Panicz Hnata oszukał, taj tera niedość co się

pan będzie gniewać, ale jeszcze ludzie śmiać

się będą z Hnata, co taki głupi... Ibi, skara

na godzina z paniczem!... Wio, dzieci, wio!

X.

Świt już szarzał na wschodzie, gdyśmy sta

nęli przed gankiem naszego domi. We dwo

rze spali wszyscy, musiałem też dłuższy czas stu

kać do drzwi i okien, nim mi stary Jacenty

sień otworzył.

Miałem zamiar udać się natychmiast do

matki i opowiedzieć jej całą mą przygodę.

Liczyłem na jej religijną gorliwość, tudzież na

jej wielką dla mnie pobłażliwość i nie wątpi

łem wcale, że ojca ułaskawić potrafi.

Niestety, omyliła, mię rachuba. Zaledwie

wszedłem do sieni, ozwał się dzwonek, poru

szony drutem idącym z pokoju mego ojca. Po

śpieszywszy na to wezwanie, wrócił niebawem

Jacenty i oświadczył mi, że „pan panicza

prosi!"

Serce uderzyło mi gwałtownie; kurcz nerwo

wy uchwycił mnie za gardło: nogi zadrżały pode

mną. Nadeszła wreszcie chwila odpokutowania

za wszystko, com nabroił.

Znając porywczość ojca, nie zwlekałem je

dnak ani chwili i pozostawiwszy Ryfkę w sie

ni, pobiegłem do jego sypialni. Leżał w łóż

ku, chmurny i złowrogi. Świeca paliła się na sto

le przy jego wezgłowiu. Widocznie oczekiwał

mnie już z niecierpliwością.

— Gdzieżeście tak długo siedzieli? — krzy

knął gniewnie, gdym drzwi otworzył.

— To ja, papo, to ja!... To nie Hnat, to

ja! — wołałem przerażony, rzuciwszy się do je

go nóg i ściskając je gwałtownie.

— Co ty?—fuknął, wpatrując się we mnie

zdziwionemi oczyma.

— Hnat nic nie winien... Niech się papa

nie gniewa na niego... To ja połamałem brycz

kę, to ja wykradłem żydówkę!

— Cooo? — zapytał głosem, który nie zda

wał mi się wróżyć nic dobrego.

Mrowie mi przebiegło po skórze.

— Hnat nic nie winien — jąłem mówić je

dnym tchem.—Hnat nic nie winien, bo ja mu

wziąłem lejce z ręki i bryczka się połamała,

ale ja wszystko zapłaciłem z własnych pienię

dzy, bo mi stryj cio dał dwadzieścia reńskich

za to, żem zdał dobrze egzamin...

— A coż ty gadasz o jakiejś żydówce?

— To ja papo, to ja! — ciągnąłem dalej,

dławiąc się łzami. — Hnat nic nie winien, bo

ja ją schowałem pod fartuch, bo ona chce się

wy chrzcić, a ojciec jej chciał ją wydać za ży

da, a ona powiedziała, że się zabije, ale Hnat

nie wiedział nic o tem, bo poszedł szukać do

stancji mego pularesu.

— Gadaj durniu, wyraźnie! — zawołał ro

dzic mój z niecierpliwością. — Gadaj od począt

ku, jak to było?

— Hnat mi nie chciał dać powozić — za

cząłem, szlochając — ale ja mu wyrwałem lej

ce z ręki... ręki... ręki... i zaczepiłem o brykę

i zrobiłem szko... szkodę... Musieliśmy cały

dzień stać w Bratkowieach, bo oś... oś... oś...

pękła, wasąg się złamał, dzwono się rozkłuło

i koło się rozsypało... u, hu, hu!

— No i co dalej? — pytał mój ojciec su

rowo.

— Kazałem naprawić szkodę... szkodę, ale

wszystko zapłaciłem z moich pieniędzy, bo mi

stryj... stryj... stryjcio dał dwadzieścia reńskich

za dobry egza... egzamin!

— Gadaj prędzej, co było dalej?

— Poszedłem do kuźni doglądać ro... r... robo

ty i dowiedziałem się, że w karczmie jest ży

dówka, co się chcę zabić... zabić... zabić, bo ma

narzeczonego katolika i chce się wy... wy...

wy chrzcić, a ojciec ją chce wydać za rudego

żyda... u, hu, hu!

— No i co?

— Tak mi się bardzo żal zrobiło tej ży

dówki, że się chce za... za... zabić... i namówi

łem ją, żeby ze mną u... u... uciekła.

— I Hnat pozwolił na to?

— Nie, Hnat nie pozwolił, tylko ja... ja...

ja sam ją wykradłem... Chciałem jej powie

dzieć, że nie można, alem się położył... łożył...

łożył na łóżko i zasnąłem. A potem już nie

było czasu... czasu, bo konie były zaprzężone,

a żydzi ją pilnowa... wa... wa... wali..

— Więc cóż było dalej?... Hnat przecież

musiał pozwolić, skoro ją wykradłeś?

— Nie papo, nie papo... Nie pozwolił!..,

u, hu, hu!

— Jakże ją wykradłeś?

— Ja już siedziałem na bryczce, kiedym

ją zo... zo... zobaczył. Domyśliłem się, że chce

mówić ze mną, bom jej powiedział... wiedział,

żeby wyszła do mnie, bo muszę z nią poga...

ga...ga...ga...gadać. Ale nie można było. bo stróż

stał przy bryczce z latarnią... tarnią, więc go

posłałem do stancji, aby tam szu., szu... szu

kał mego pularesu, którego tam nie było, bo

go miałem w kieszeni... szeni... szeni... Hnat

go nie chciał puścić sa... sa... samego i poszedł

z nim razem. A ja ją wtedy wciągnąłem do

bry... bry... bry... bryczki i schowałem pod far

tuch... u, hu. hu!

— I Hnat o tem nic nie wiedział? — py

tał ojciec, skubiąc wąsy, co u niego było zna

kiem dobrego humoru.

— Nie papo, Hnat nic nie wiedział, bo ona

siedziała pod far... far... fartuchem, a ja się

bałem Hnatowi powiedzieć, żeby jej nie zosta

wił... tawił na drodze, boby ją żydzi za..* za...

zabili... A Hnat przysiągł na chrzest, że jej

nie weźmie... weźmie... weźmie...

— I jechała aż tutaj pod fartuchem?

— W Podbreźcach musiałem ją na siedzeniu

posadzić, bo się du... du... dusiła... Hnat ją

wtedy zobaczył i chciał wyrzucić, ale ja nie

daaałem!... Powiedziałem, że jej nie zosta

wię bez o... o... o... obrony i że z nią zostanę...

Hnat się wtedy przeląkł, bo wó... wó... wóz

jakiś pędził za nami i musiał ją zabrać na

bry... bry... bryczkę... u, hu, hu!

— Ha, ha, ha, ha! — parsknął mój ojciec

wesołym śmiechem. — A niechże cię kule bi

ją!... O to dopiero kanalja!... I gdzież ona

jest? — dodał po chwili, trzęsąc się od śmie

chu.

— Została w sieni — odparłem zdziwiony

tym niespodziewanym zwrotem.

— A nie bałeś to się, żeby cię żydzi nie

zabili?

— Trochę się bałem, ale mi honor nie po

zwalał zos... zos... zostawić jej na drodze, skó

rom ją wykradł z karczmy.

— Honor, ha, ha, ha, ha!... To ty masz

już honor?... A to kapitalne!... No chodź, pój

dziemy do matki... Musisz się przed nią po

chwalić .

I ubrawszy się w szlafrok i w pantofle,

a wziąwszy świecę do ręki, wyszedł ze mną do

sieni, którą przejść trzeba było, idąc do sypial

ni mej matki.

— Hm! Dobry ma gust! — rzekł, przypa

trując się Ryfce, która drżąc, ucałowała jego

rękę z uszanowaniem.

— To ty chcesz się wychrzcić, moja kocha

na?—zapytał ją dobrotliwie.

— Tak, proszę wielmożnego pana, ale mi

ojciec nie pozwala.

— No, no, no, jakoś to będzie... Hm, hm,

nie dziwię się, że się tobą mój syn zajął tak

gorąco... Warto, słowo honoru, że warto!... No,

poczekaj tutaj jeszcze chwilę... Pani cię. nie

zadługo każe do siebie zawołać.

— Jest Adaś? — zapytała moja matka, usły

szawszy szelest naszych kroków, gdyśmy wcho

dzili do jej sypialni.

— A jakże, jest — odparł ojciec jowialnym

głosem.

— Zdrów?

— Zdrów.

— Czegóżeś tak długo bawił?—pytała z wy

rzutem w głosie, odwzajemniając moje uciski.

— Nie mógł przyjechać prędzej — rzekł

ojciec — musiał czekać na żonę.

— Co też ty gadasz? — odparła, domyśla

jąc się jakiejś krotochwili.

— A no, przywiózł ci synowę... Wykradł

w Bratkowicach żydówkę i przywiózł ją tutaj

do Stohinia.

— Żartujesz...

— Słowo honoru ci daję, że nie żartuję..

Zresztą niech ci sani opowie... Ja tylko mogę

poświadczyć, że ma dobry gust.

Musiałem tedy ponownie opowiedzieć moją

przygodę ze wszystkiemi szczegółami, ku wiel

kiej uciesze mojego ojca, którego niezmiernie

bawiła ta awantura. Przywołana Ryfka podo

bała się bardzo mojej matce, która postanowi

ła zająć się gorąco losem biednej dziewczyny.

Jakoż rzeczywiście odwiozła ją w kilka dni

później do klasztoru w Załoźcach, gdzie Ryfka w bezpiecznein schronieniu pozostać miała

tak długo, dopóki w wierze utwierdzona chrztu

świętego nie przyjmie.

I tak tedy skończyła się pomyślnie ta przy

goda, która dla mnie była przyczyną tylu nie

pokojów.

XI.

Pobyt mój w rodzicielskim domu był mi

przyjemniejszym w tym roku, aniżeli w ubie

głych latach. Ojciec, do niedawna tak surowy,

przestał mnie traktować jak dziecko, ciągłego

potrzebujące nadzoru. Wyjeżdżaliśmy razem

konno lub na polowanie do lasu; powierzano

mi nieraz ważne sprawunki w pobliskiem mia

steczku, wysyłano w posły do sąsiadów i do

zwalano w ogóle używać wakacyjnej swobody.

Zmianę tę spowodowały po części świade

ctwa znakomitego postępu w nauce, które ze

szkół przywiozłem, po części — któżby się te

go spodziewał? — karkołomna moja z Ryfką

przygoda.

Postępowanie moje w tej sprawie podobało

się ojcu niezmiernie. Nie chwalił mnie wpra

wdzie nigdy w oczy, ale z boku, troche od mat

ki, troche od sług, dowiedziałem się, że był za

chwycony szlachetnością, roztropnością, stanow

czością i odwagą, których w tym wypadku

miałem złożyć dowody.

To, co właściwie zrobił przypadek, wszyst

ko poszło na karb moich przymiotów.

I rzeczywiście służył mi wybornie przypa

dek. Najsprytniejszy nie byłby tego ułożył

tak, jak się ułożyło samo z siebie. Wszystko

się przyczyniało do tego, aby zbić z tropu ży

dów, jeżeliby powzięli jakieś względem mnie

podejrzenie.

Najprzód byłby stróż karczemny, będący —

jakeśmy się od Ryfki dowiedzieli — szpiegiem

jej ojca, niezawodnie bronił mej niewinności.

Wszakże stał w czasie mego wyjazdu cały czas

przy bryczce z latarnią. Nie sposób było przy

puścić, abym skorzystał z krótkiej jego nieo

becności, porozumiał się z Ryfką w jednej

chwili i uwiózł ją z sobą. Nie widział jej

ukrytej za filarem i nie mógł się domyśleć, że

niemal pod jego oczyma dokonałem porwania.

Nadto, gdyby żydom nawet przyszło na

myśl, że Ryfka mogła wyjechać ukryta pod

fartuchem, to stróż byłby temu z pewnością

zaprzeczył. Przecież widział, jak do bryczki

wsiadłem i jak mi Hnat nogi otulał. Wszak

i arendarz, wyszedłszy życzyć mi szczęśliwej

drogi, widział, że jadę sani i nie u wożę ni

kogo.

Zresztą, gdyby się nawet żydzi byli puścili

w pogoń za nami, powziąwszy jakieś podejrze

nie, to niezawodnie zawróciliby niebawem z dro

gi. Żyd, pobierający myto na rogatce, a przed

tem jeszcze bałaguli, których widok taką mnie

napełniał trwogą, wytłómaczymy im niezawo

dnie, że na mylnym znajdują się tropie. Wi

dzieli naszą bryczkę i mogli poświadczyć, iż

oprócz mnie i Hnata, nie wiozła trzeciej oso

by. Któżby był przypuszczał, że Ryfka trzy

mile jechać będzie pod fartuchem?

Wszystko to przyczyniało się niezmiernie

do podniesienia mych zasług w oczach mojego

rodzica, który nadzwyczaj był dumnym z dziel

ności swego potomka. Opowiadał też każdemu

z sąsiadów, którzy nas odwiedzali, karkołom

ną moją przygodę, bawiąc się mojem zakłopo

taniem. Wszyscy spoglądali na mnie wówczas

ciekawie, z pewną czcią. Bawiono się moim

kosztem nieraz przy obiedzie, tak, iż utkwiw

szy oczy w talerzu, podnieść ich wcale nie

śmiałem. Ale pomimo tych śmiechów i żar

tów, czułem w głębi duszy, że awantura moja

podnosi mnie w oczach każdego, a poczucie to

wielkie mi sprawiało zadowolenie.

Upłynęły mi wreszcie wakacje, niby jedna

chwila, pełna uciech i rozkoszy—i nie widziaw

szy Ryfki, powróciłem do szkoły. Nauką za

jęty, zapomniałem o mojej pupilce. Raz tylko

jeden, w liście pisanym do matki, zapytałem

ciekawością zdjęty, co się też stało z biedną

dziewczyną? Ale nie otrzymałem na to pyta

nie odpowiedzi.

Po roku wróciłem na wakacje. Tym razem

jechał ze mną ojciec, którego jakiś ważny in

teres powołał był do Lwowa właśnie w tym cza

sie. Jadąc „polską drogą" na Majdańce, omi

nęliśmy Bratkowice, tak, iż mi nic nie przy

pomniało zeszłorocznej przygody.

Dopiero w domu, przy herbacie, przyszła

mi na myśl Ryfka. Spytałem matki, co się

z nią stało?

— A no, wszakże wiesz, żem ją zawiozła

do Załoziec — odparła z pozorną obojętnością,

rzuciwTszy ojcu przelotne spojrzenie.

— Wyehrzciła się?... Wyszła za mąż?—py

tałem rozciekawiony.

— Prawdopodobnie musiała się wychrzcić—

odparła sucho.

Nie wypadało dłużej nalegać, obawiałem się

bowiem drwin ojca, pamiętnych mi jeszcze

z zeszłego roku. Rozmowa przeszła na inny

temat; uszczęśliwiony widokiem rodziców, zapo

mniałem o Ryfce.

Nazajutrz wziął mię ojciec z sobą do lasu.

Dzień był przecudny, pełen słońca, ptasiego

gwaru i świeżego ziół zapachu. Lubowałem

się niezrównanym jego urokiem, czując owo

nieokreślone zadowolenie, które jakiś francu

ski poeta nazwał la joie de vivre — nie po

siadałem się z radości, że żyję! Zdawało mi

się, że blaski, wonie, barwy i dźwięki wnikają

wszystkiemi porami we mnie, napełniają mnie,

upajają, porywają, niosą i kąpią w jakiemś mo

rzu lubości bez granic.

Rozmawialiśmy cały czas wesoło. Pod la

sem kazał mi ojciec strzelić do lecącego ja

strzębia. Zabiłem go na siedmdziesiąt pięć od

liczonych kroków, nie wciągając tego w ra

chunek, że leciał ponad ziemią dosyć wysoko.

Ojciec sam pochwalił szybkość i celność tego

strzału. Ogromną mi to zrobiło przyjemność...

Wąską leśną drożyną, wpośród drzew prze

sutych gorącemi słońca promieniami, wjechali

śmy po chwili na polankę. Ostry zapach dymu,

wijącego się lekkiemi błękitnemi smugami po

między gałęziami wysokich drzew, przekonał

mnie, że się zbliżamy do węglami. Kilka za

smolonych postaci krzątało się około długiej

a niezbyt wysokiej, ziemią pokrytej sterty,

z której się wznosiły chmury szarego dymu.

Kiedy niekiedy wybłyskał z tego rumowiska

płomień czerwonym językiem. Węglarze dusili

go natychmiast, zasypując otwór wilgotną zie

mią.

— Laskowski!—zawołał ojciec mój, zatrzy

mawszy konie opodal.

Młody, barczysty mężczyzna w strzelec

kiem ubraniu pośpieszył szybkim krokiem do

bryczki.

— Ile wydatku z ostatniego pieca?

— Sześćdziesiąt trzy korce, wielmożny pa

nie! — odparł, kłaniając się z uszanowaniem

winnem dziedzicowi.

— To nieźle!... A wiele kazałeś nałożyć

dziś?

— Trzy łatry.

— To zawiele!... Zmarnuje się, zobaczysz!

— Nie, proszę wielmożnego pana... Trzeba

tylko dobrze pilnować, to się nie zmarnuje

z pewnością. Nauczyłem Andrucha na czem to

polega, aby nie było szkody.

— To Andruch tu pilnuje?

— Tak, proszę wielmożnego pana... Powie

działem mu, że będzie odpowiedzialnym za

wszelką opieszałość.

Ojciec zadał mu jeszcze kilka pytań. Odpo

wiedział na nie szybko, dokładnie, z uszano

waniem, lecz bez uniżoności, wyrażając się po

prawnie. Ze wszystkiego poznać można było,

że to człowiek bystry, służbisty, z zawodem

swym obznajmiony i godność swoją czujący.

Rozciekawiony przypatrywałem mu się w cza

sie tej rozmowy.

Był to mężczyzna lat dwudziestu sześcią,

słusznego wzrostu i silnej budowy, a rysów

twarzy przyjemny eli i ożywionych wyrazem

inteligencji. Było w nim coś, co mu zjedny

wało życzliwość zaraz na pierwsze wejrzenie.

Domyślałem się, że jest leśniczym i że zastą

pił Kozdrońskiego, którego służalczość i chytre,

lisie spojrzenie tak mnie zawsze gniewały.

Byłem uradowany z tego nabytku.

— Jak się ma twój synek? — spytał oj

ciec mój pod koniec rozmowy.

— Dziękuię, wielmożnemu panu, dobrze! —

odparł leśniczy.

— A matka?

— Zdrowa także, Bogu dzięki.

— Czy już wstaje z łóżka?

— O, już, od niedzieli.

— No, to siadaj, pojedziesz ze mną na le

śniczówkę.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze koło

sągów i koło smołami. I tu i tam było wszyst

ko w najlepszym porządku. Wreszcie stanę

liśmy przed leśniczówką. Usłyszawszy turkot

jadącej bryczki, wyjrzała przez okno jakaś

wiejska dziewczyna.

— Gdzie pani? — spytał oj ciec.

— W ogrodzie — odpowiedziała.

— Pójdź ją poproś, aby do mnie wyszła.

— Ja pobiegnę — zawołał leśniczy.

— Ty tu zostań... Zaraz dalej pojedziemy...

Mam tylko od pani zlecenie do twojej żony.

Za chwilę pojawiła się na progu leśni

czówki młoda, okazałej postaci kobieta. Miała

na sobie ciemnoniebieski perkalikowy szlafro

czek, białym opięty fartuszkiem. Czerwona,

w celu ochrony od słońca niedbale na głowę

rzucona chusteczka, zasłaniała częściowo jej

twarz i szyję.

— Dzień dobry! — zawołał ojciec mój, spo

strzegłszy nadbiegającą. — Patrz pani, jakie

go gościa przywożę!

Na te słowa zatrzymała się kobieta i spoj

rzała na mnie ciekawemi oczyma.

— Mój pan, mój pan, mój dobry, kochany

pan!—zawołała uradowana. — Patrz mężu, nasz

pan, pan Adam, którego masz prosić, aby

do chrztu trzymał naszego Adasia.

I podbiegłszy do bryczki, chwyciła moją rę

kę i zaczęła ją całować.

Była to Ryfka, z chrztu świętego Marja

a zmałżeństwa pani Janowa Laskowska, zona

leśniczego w majątku moich rodziców; pan Jan

Laskowski zaś był owym nieznanym mi kawale

rem, dla którego wykradłem Ryfkę z bratko

wickiej austerji.

KONIE c.

IWAS.

NOWELA

Z ŻYCIA LUDU WIEJSKIEGO W HALICKIEJ RUSI

I.

Ciężki był dla niej przednówek tego roku.

Nędza była w chacie, a dzieci miała czworo —

drobne robactwo, z którego człowiek nawet

i w domu nie ma jeszcze pożytku. Słabość

i pogrzeb męża wyczerpały wszelkie jej zaso

by, a własna niemoc nie pozwalała jej chodzić

na zarobek.

Ano, robiła co mogła, aby podołać kłopo

tom. Ogród oddała w zastaw, krowę sprzeda

ła, ażeby dług spłacić u żyda. Ale nie było ra

dy, dług jak stał, tak stał, i dźwignąć się

z biedy nie miała sposobu. Nieraz już myśla

ła o tem, czy nie lepiej byłoby umrzeć? Nie

daleko od jej chaty był staw, a na jego dnie

spokój i cisza. Ale jakże zostawić sieroty bez

opieki!

Postanowiła więc pójść z najstarszym do

dworu. Uczesała go, umyła i w czystą ubra

ła koszulinę; może go tam przyjmą na służbę

do cieląt lub do gęsi? A może go wezmą do

stajni, albo do kuchni na naukę, jeżeli się pań

stwu chłopiec spodoba?

I czemużby im się nie miał podobać Iwaśzazula? Niedaremnie przecię na niego chu

chała; niedarmo go pieściła gołąbka. Ła

dne to było, jak paniątko, a dobre, a cieka

we... Czemużby się państwu nie miało podo

bać?

Szli tedy w promieniach wiosennego słońca;

ona blada, smutna i znękana — on trzymając

się jej spódnicy i rzucając wkoło ciekawe spoj

rzenia.

Ranek był jasny i świeży. Słońce wzbiło

się na półtora chłopa w górę, świecąc na bez

chmurnem niebie, ale nie zdołało jeszcze wypić

porannej rosy, błyszczącej na trawach i zio

łach. W cieniu wierzb przydrożnych świego

tały wróble. Około dziewan i bodiaków, ro

snących nad rowami wzdłuż opłotków, brzę

czały pracowite pszczółki i barwne igrały mo

tyle. Rozkwitnięte po sadach grusze i jabło

nie napełniały powietrze miodowym zapachem.

Z ogrodów dolatywał śpiew dziewcząt, zajętych

robotą.

Kobieta szła ze spuszczoną głową, pogrążo

na w ciężkiej zadumie. Drepcąc bosemi nóż

kami przy boku matki, przypatrywał się Iwaś

z zajęciem swawoli ptaków i motyli, tańcowi

muszek, igrających po nad wodą, perełkom ro

sy, skrzącym się na burzanach — zwyczajnie

jak dziecko, co jeszcze nie rozumie!

Ciężko było na sercu biednej wdowie. Ba,

gdyby żył jeszcze mąż nieboszczyk, czyżby się

musiała z Iwasiem rozstawać? O, nie! bezwąt

pienia! On by nie pozwolił dziecka oddawać

w cudze ręce. Kto wie, jaki tam będzie los

biednej sieroty w tym wielkim białym dworze,

co patrzy tak dumnie czarnemi oknami? Kto

go tam zaczesze? kto umyje? kto przygarnie?

kto popieści?...

Otarła fartuchem łzę z oka.

— A pamiętaj Iwasiu — rzekła — jak do

nas wyjdą pan lub pani, żebyś ich pocałował

w rękę.

— Dobrze, mamimiu.

— A w oczy im patrz, jak do ciebie będą

mówili.

— Dobrze, mamuniu.

— A jak cię spytają wiele masz lat, to po

wiesz, żeś skończył dziewięć.

— A jak nie spytają, to co?

— Jak nie spytają — odparła ze smutnym

uśmiechem — to nic nie powiesz... Tylko pa

miętaj nie chować się za mnie, a patrzeć w oczy...

Państwo dobrzy, nie dadzą skrzywdzić sie

roty!

Wtem wyfrunęła z pod płotu, który mijali,

pliszka, gnieżdżąca się w tarninie i uleciawszy

kilkanaście kruków, zapadła w przydrożne krza

ki. Iwaś pogonił za nią myślą i oczyma. Szli

tedy czas jakiś dalej w milczeniu.

— A co ja będę robić we dworze? — zapy

tało nagle pacholę.

— Czy ja wiem?... Może cię wezmą do ku

chni, może do stajni, a może do pokojów na

lokaja.

— A jak ja będę w stajni, to będę jeździć

na dużym koniu?

— Będziesz.

— W czerwonej czapce?

— W czerwonej.

— To ja pójdę do stajni, mamuniu?

— Pójdziesz, gdzie państwo każą... Ich wo

la, twój mus!...

— A co to jest mus, mamuniu?

— Jakby ci to powiedzieć?... Mus, to mus!...

— Jakto mus, to mus?

— To widzisz tak... Ty chcesz do koni,

a państwo każą ci paść cielęta, to musisz paść

cielęta z ochotą, dlatego, że mus, to mus!

Ale Iwaś nie słyszał już tego wywodu.

Z niedalekiej kuźni oz wał się huk młotów,

dzińbam, dzińbam! Chłopczyna zwrócił wzrok

i słuch w tę stronę.

Stała na przydrożu kuźnia, omszonym po

kryta dachem. Ze sterczącego nad nią korni

Marunia opowiedziała mu swoje zamiary.

Uśmiech znikł z twarzy poczciwego kowala.

Słuchając, kiwał głową i wzdychał.

— Ej, ej! — rzekł w końcu. — Czy nie

szkoda to chłopca do dworu?... Dziecko kuma

mojego, Semena... Wieczna pamięć nieboszczy

kowi!... We dwori, to tak jak w mori...

Zmarnieje tam biedactwo, zmarnieje... Co z nie

go tam zrobią? pijaka, taj próżniaka... Patrz

cie na dworskich, Maruniu: kucharz, lokaje,

furmani, wszystko hulaki i nieroby!

Splunął z niechęcią, wymówiwszy te słowa.

— A potem służba, mocny Bożo! — zaczął

znowu po chwili.—Państwo dobrzy, niema co

gadać, ale czy to państwo wiedzą?... Będą

starsi słudzy pomiatać sierotą, będą go bić, ka

tować, ej!.. Czy to nie wiecie Maruniu, jak to

bywa?... Komuż się poskarży niebożątko?

— Tak co mam robić, Matwiju, co mam ro

bić? — zawołała, szlochając nieszczęsna. —Chle

ba nie ma w chacie, a dzieci krzyczą jeść!...

Robiłam, co mogłam... Wyprzedałam się, poza

stawiałam wszystkę: kożuch, korale, świtę...

Nie mam już nic w domu, a zarobić także nio

mogę, bom chora... Patrzcie, co ze mnie zosta

ło — skóra i kości!... Kto wie, może mi już

smierć?... Ano, takbym chciała dzieci umie

ścić... Gdybym wiedziała, że nie zmarnieje

biedactwo, tobym mogła przynajmniej spo

na wylatywały iskry złote, podobne do roju

muszek, wirujących w słońcu. Z wnętrza jej

odzywało się ciężkie sapanie miecha i rytmi

czny tupot młotów, kowających rozpalone że

lazo. Przed wrotami stał wóz, około którego

krzątało się kilku chłopów, pomagających „maj

strowi" w robocie. Iwaś nie mógł oderwać

oczu od tego widoku.

— Daj Boże dzień dobry, Maruniu!—ozwał

się z głębi kuźni głos męski w chwili, gdy

ją mijali nasi znajomi. — A co to, nawet nie

popatrzycie w tę stronę?

— Dzień dobry wam, panie majster, daj

Boze! — odparła wdowa, krocząc dalej.

— Cóżjjlto, nie zatrzymacie się?... Idziecie

dalej? jak posłaniec z listem?.. A gdzież tak

śpieszycie, Maruniu?

Mówiący to, wyszedł przed wrota kuźni.

Był to mężczyzna lat przeszło czterdziestu, ni

skiego wzrostu i krępej, silnej budowy. Rysy

twarzy miał pospolite, ale w oczach i uśmie

chu wyraz łagodnej dobroduszności. Zawinię

te do góry rękawy koszuli odsłaniały mu

skularne i żylaste ramiona. Ręce zgrubiałe

i od węgli czarne, oraz skórzany fartuch, któ

ry mu biodra opasywał, zdradzały kowala.

— No i gdzież tak śpieszycie, Maruniu? —

zapytał jeszcze raz z wesołym uśmiechem, pod

chodząc ku wdowie i jej dziecięciu.

kojnie umierać... Och nieszczęście, nieszczę

ście !

— Ej, Maruniu, ej! Nie płaczcie — odparł

wzruszony. — Nie płaczcie, bo mnie tu coś za

serce ściska, taj sam płakać gotowy, ej!... Czy

to nie ma Boga i ludzi na świecie? ej... Prze

cież macie krewnych... Jest brat wasz Szymko,

taki bogacz... On wam pomoże.

— Szymko?... Czy to nie wiecie, panie

majster, że cudzy lepsi od swojaków?... Szymko

wiedzieć nie chce o mnie, ani o dzieciach...

Chodziłam do niego, prosiłam, płakałam, dare

mnie ! Tak jakbym mówiła do drzewa, albo

do kamienia... Procesowali się z moim niebo

szczykiem o grunt, taj dotychczas zapomnieć

nie może... Nie ma Matwiju rady. nie ma, mu

szę chłopca oddać do dworu!... A serce pła

cze, oj płacze, aż. strach!

— Tak dajcie mnie chłopca, Maruniu... Nie

bidzie miał krzywdy u mnie... Nauczę go ko

walstwa... Nie będzie służył nikomu... Będzie

miał „woię"; będzie swój pan!

— Wy byście go do siebie wzięli Matwiju,

wy? — zawołała uradowana.

— Czemu nie!... Bogu dzięki chleb jest,

a gdzie się żywi czworo, tam się znajdzie co

zjeść i dla piątego.

— Dziękuję wam Matwiju, dziękuje! Bóg

wam to zapłaci, żeście się zmiłowali nademną,

nad sierotą... Dziękuję wam, dziękuję!

I ujęła dłoń kowala, chcąc go pocałować.

— Nie ma za co, Maryniu, nie ma za co!...

Eęka rękę myje, noga nogę podpiera... Toż

i człowiek powinien pomódz człowiekowi... A po

tem to taki ładny chłopiec, jak paniątko...

Będzie z niego kowal co się nazywa... Widzi

cie, jak się przypatruje robocie... Hejna,

chłopcze!... Dalibóg, nie słyszy, tak się zapa

trzył!

— Iwasiu — zawołała matka — Iwasiu!

Ale chłopiec istotnie nie słyszał wołania,

zasłuchany w tupot młotów, zapatrzony w iskry

pryskające z rozpalonego żelaza. Twarz mu

pałała rumieńcem, oczy mu się śmiały uciechą.

Kowal podszedł ku niemu i położył mu rękę

na ramieniu.

— Iwasiu, chcesz być kowalem? — zapytał

dobrotliwie.

Iwaś spojrzał na matkę z westchnieniem,

i spuścił oczy.

— Mamunia chcą mnie oddać na służbę do

dworu — odparł smutnie.

— A ty byś wolał kuć żelazo młotem ? —

zapytał kowal.

— Wolałbym, ale mus.

— Nie ma musu, chłopcze... Jak chcesz być

kowalem, to mamunia pozwolą.

— Pozwolą? — zawołał malec uradowany.

— Z pewnością... Zostaniesz u mnie „na

nauce"; postawię cię przy miechu, a jak doro

śniesz przy kowadle...

Chłopiec rzucił się w objęcia matki, i po

czął ją ściskać i całować z zapałem.

— Nie mnie dziękuj, Iwasiu, nie mnie — za

wołała wdowa łkając radośnie. — To Bogu

i panu majstrowi powinieneś dziękować... To

on twój dobrodziej, twój tato... Idź pocałuj

go w rękę, gołąbku... A pamiętaj go zawsze

słuchać tak, jak mnie słuchałeś, bo teraz już

do niego należysz...

I płakała i śmiała się biedaczka, zasmucona

rozłąką z dziecięciem, uradowana myślą, iż

przyszłość jego jest zapewnioną.

— Bóg wam zapłać, panie majster — wo

łała co chwila. — Nie będziecie mieli z Iwa

siem kłopotu... Dobre to i posłuszne dziecko

co każecie, to zrobi bez przymusu.

Potem, pogawędziwszy jeszcze chwile z ko

walem, uściskała chłopca ze łzami w oczach

i odeszła do domu szczęśliwa.

II.

Biedna wdowa mogła być spokojną o los

swojego dziecięcia. Siła jeno robiła starego

Matwija chłopem, ale serce miał miękkie jak

kobieta!

Powiadają starzy, że to zawsze tak bywa,

i że kto prawdziwie silny, ten prawdziwie do

bry i łagodny. Złośliwemi bywają tylko małe

pieski; wielki brytan nie robi krzywdy nikomu.

Tak to już mądrze zarządziła matka nasza

przyroda. Inaczej skądże by słabemu była

ochrona ?

— Nie mogło być, nie mogło być! — po

wtarzał po odejściu wdowy poczciwisko, kując

młotem rozpalone żelazo. — Taki ładny chło

piec pomiędzy dworaków!... Dziecko kuma Se

mena, wicznaja pamiat' jeho duszy!..

Nie mogło by być, nie mogło!... Przygarnę,

jak syna wychowam... Przecież sierota to Bo

żaja detyna!

I poglądał tkliwie na Iwasia, który wytrze

szczając ciekawe oczy, przyglądał się robocie.

Patrząc na jego zachwyt, ocierał stary kowal

z oczu wilgoć kosmatą ręką. Może go tak roz

rzewniała myśl o osieroconej doli Iwasia, a może

też sobie własne dziecięce przypominał dzieje?

Matwij nie był rodem z Zabłoeiec. Pię

tnaście lat temu przybył do wsi, jakoś w trzy

miesiące po śmierci dawniejszego kowala. Wziął

młot do ręki, stanął przy kowadle, i zaczął

kuć. A że kuł dobrze, więc go państwo przy

jęli na zapłatę od sztuki, nie pytając, zkąd

przybył, i co dawniej porabiał?

Graniczny pas, a szczególniej okolica Bro

dów roiły się wtedy takimi „zawołokami".

Kto po tamtej stronie coś przeskrobał, — komu

zaciężyła dłoń władzy lub dziedzica, ten prze

kradał się przez granicę i szukał tu schronie

nia, jak gdyby w nowej bieży. Tutaj mógł

już siedzieć bezpiecznie, używając „woli" bez

przeszkody. Opieszałe władze austryackie nie

ścigały przybyszów.

Była to rzeczywiście ziemia obiecana dla

tych rozbitków; istny raj, gdzie każdy mógł

znaleźć to, do czego miał upodobanie! Bliskość

Brodów i możność szwarcunku otwierały źró

dła obfitego, a łatwego zarobku. W szajkach

więc szwarcowników wiodły oczajdusze dalej

iywot swój pół żołnierski, pół złodziejski, to

cząc otwartą wojnę z „akcyźnikami". Trudniąc

się drobnym handlem, a krążąc po miastecz

kach i dworach, mogli dalej cyganić burłacy.

Spokojniejszy osiadał gdzieś stale na wsi, spra

wując, tak jak Matwij, jakieś rzemiosło.

Miała atoli ta ludność koczownicza jeden

wspólny rys : pewną kozaczą butę i gorącą mi

łość swobody, a nienawiść wszelkiego poddań

stwa. Cechy te, oraz większa głąb' uczucia

i silniejsza napiętość namiętności odróżniały ją

od bardziej powolnych mieszkańców.

Powodziło się z początku w Zabłoćcach Ma

twijowi. Ludzie go szanowali, choć był „za

wołoką', a pieniądze mu płynęły do kieszeni

jak woda. Już to prawdę powiedziawszy, nie

było na pięć mil w około równego mu kowala,

ni stelmacha. Umiał wóz zbudować i okuć,

umiał pług postawić i zamek zrobić i młocarnię

naprawić, kiedy się w niej coś popsuło.

Na wszystkie go też rozchwytywano strony,,

a jak bywało robotę swoją powiezie na jar

mark, chociażby nawet do Złoczowa, to zale

dwie stanie z nią na rynku, a już ją rozry

wają kupcy, płacąc bez targu — pięknemi jak

obrazki banknotami.

Ludzie aż w głowę zachodzili, co on robi

z temi pieniędzmi? bo nie pił i nie hulał, jak

inni kowale. Ale Matwij nic nie mówił, jeno

składał grosz do grosza, aż pewnego dnia po

szedł do dworu, i wyliczywszy panu na stół

„sześćset srebrnych", kupił sobie na własność

kuźnię ze wszystkiem narzędziem, trzy morgi

gruntu, ogród i chałupę. A no tak wyszedł

„zawołoka" na gospodarza, i miał dom i woię

i nikt już nie miał mu nic do rozkazu.

Dziwili się temu ludziska bardzo, ale to był

dopiero początek. Mając dom i grunt i ogród,

zapragnął Matwij żony. Już to prawda, że do

takiego gospodarstwa potrzebna była gospodyni,.

bo i dobytku było trocha, i czeladników czasem

aż dwu, a to wszystko trzeba było nakarmić.

Ale z drugiej strony jak się żenić, to żenić

młodo, a nie dopiero wtedy, kiedy człowiek ma

już na karku z okładem czterdziestkę. Kto

wtedy myśli o kochaniu!

Jednak Matwij zapomniał o tem, bo mu

w oko wpadła była dworska dziewczyna. Mó

wiono, że mu coś zadać musiała, bo się w niej

rozkochał do szaleństwa. Odradzano mu by się

nie żenił z dworską, co to i pracować nie umie

i w głowie ma tylko rozpustę. Ale gdzie tam,

przepadał za nią biedaczysko! W oczy mu ba

kę świeciła, a śmiała się z niego po za plecyma.

Zwyczajni' czarownica!

Kazein z żoną weszło nieszczęście do jego

chaty. Podczas gdy mąż pracował w kuźni,

hulała młoda kowalka w karczmie z galantami,

rozrzucając pieniądze, i pozostawiając gospo

darstwo na opiece swej matki; — bo i świekrę

wziął był poczciwy Matwij do siebie.

Ludzie donieśli o tem biedakowi. Inny byłby

żonę bił, albo może i napędził niewierną, ale

on umiał tylko cierpieć. Oczarowała go była

czarnemi oczyma!

Tak żyli z sobą trzy lata, — ona w rozpu

ście, on w boiu i tęsknocie! W końcu zbrzy

dziła sobie do reszty zbyt łagodnego męża. Po

zostawiwszy dwuletnią córeczkę, a zabrawszy

z chaty wszystko co się unieść dało, uciekła

z lokajem.

Matwij szalał z rozpaczy. Myślano, że się

obwiesi, albo też na śmierć rozpije, ale nie

zmienił w niczem swego trybu życia. Posiwiał

tylko, lecz pracował dalej niezłamany, pociesza

jąc się pieszczotą dziecięcia.

Z ludźmi nie mówił nigdy o swojem nie

szczęściu. Czasem tylko z świekrą, którą dla

dziecka zatrzymał przy sobie, rozmawiał o nie

wiernej ; — czasem spuściwszy głowę na piersi,

w tęskną popadał zadumę. Wtedy pocieszał się

szepcząc: „Powróci, powróci!"

Tymczasem lata płynęły jak woda, o wia

rołomnej nie było i słychu. Przepadła tak jak

kamień w wodę razem ze swym kochankiem.

Pod opieką babki rosła mała Zośka tak pięknie

jak ruta majowa, a ojciec ją pieścił — pieścił

i hołubił bez końca. Nie miał dla niej suro

wego słowa, nic jeno uśmiechy i całunki, ca

łunki i uśmiechy!

Więc też psute przez babkę i ojca, nie zna

ło to dziecko innej woli prócz swojej, i nie

znosiło żadnego przeciwieństwa. Naj mniej szy

opór drażnił je i pobudzał do gwałtownych

wybuchów. Wtedy strofował ojciec rozdąsaną

Zośkę, ale łagodnie, prawie z pokorą, jak gdyby

się bał ją na siebie rozgniewać.

Potem, gdy zasnęła, skradał się cichaczem

do jej pościeli, i pieścił śpiącą, i przepraszał za

zbytnią surowość. Nie ma się czemu dziwić!

Szalał biedaczysko, a to dziecko było teraz dla

niego wszystkiem na świecie!

Na szczęście Iwasia przylgnęła Zośka od

razu do swego młodego towarzysza. Różnica

wieku nie była pomiędzy niemi zbyt wielką, bo

dziewczę miało już siódmy rok, i było nad swe

lata rozwiniętem.

Bawili się więc razem w dni świąteczne,

kiedy w kuźni pracy nie było, bujając jak

para jasnych motyli. Iwaś wykręcał z wierzby

sopiałki i grał na nich swej przyjaciółce, albo

ją uczył pleść wianki z kwiatów, albo też jej

nawlekał na nitkę korale jarzębiny. A kiedy

strojna w te klejnoty szła się niemi pochwalić

pomiędzy inne dzieci, i wzniecała w nich za

zdrość, wtedy bronił ją przed ich napaścią.

Wywiązała się też niebawem pomiędzy niemi

dziecięca przyjaźń, w którą Zośka kładła całą

swoją gwałtowność. Byli wiecznie z sobą ra

zem i nie kłócili się nigdy. To prawda, że

Iwaś ulegał zawsze swej towarzyszce, po czę

ści z wrodzonej łagodności i życzliwości dla

swej przyjaciółki, po części dla tego, że wie

dział, iż tak wszyscy w domu robili.

Zośka ze swej strony nadużywała nieraz

tej uległości. I nie dziw — wszak przywykła

do tego, by ją słuchano.

Było coś drapieżnego w jej przywiązaniu,

co jednak nie zrażało małego sierotki. Przy

zwyczaiła się mu rozkazywać, a on przyzwy

czaił ją słuchać. Więc go chciała mieć zawsze

przy sobie, tego powolnego i życzliwego nie

wolnika. Tęskniąc za nim przybiegała nieraz

do niego, do kuźni; — nieraz też musiano go

w powszedni dzień w chacie zostawić, aby do

godzić woli upartego dziewczęcia.

Tak upłynęło lat sześć. Iwaś, którego odu

marła matka, wyrósł był na silnego chłopaka

i pomagał już majstrowi w lżejszej robocie; —

Zośka wyszedłszy z dziecinnych lat, wyręczała

już babkę w gospodarstwie. Z biegiem czasu

ścisnęły się były silniej jeszcze węzły, które

ich łączyły. Można by prawie było powiedzieć,

że się kochają.

Aż dnia jednego — było to przed żniwami —

przyszedł do kuźni wędrowny chłopiec nie star

szy może od Iwasia. Zabiedzone to było i zmę

czone podróżą, bo szedł aż gdzieś z pode Lwowa,

uciekłszy ze dworu, gdzie go w kredensie trzy

mano lokajom do pomocy. Opowiadał, że się

tam nad nim znęcali i kamerdyner i lokaj,

oraz że zbiwszy przez nieuwagę jakieś drogie

naczynie, umknął ze strachu przed katowaniem.

Już to prawda, że blizn i sińców miał na ciele

co niemiara, Ale kto wie, jak to tam było, bo

z oczu mu nie patrzyło nic dobrego.

Stary Matwij rozrzewnił się tera opowia

daniem, a niechęć ku dworakom odezwała się

znów w jego sercu. Żal mu się zrobiło tego

biedaka, który tak wymownie opowiadał swą

niedolę, a szedł — jak mówił — za służbą do

Brodów, gdzie we dworze wuj jego był furma

nem. Zaprowadził więc chłopca do chaty, ka

zał go nakarmić i zatrzymał na noc, litując

się nad sierotą. Taka to już była natura tego

człowieka!

Mały włóczęga opowiadał dzieciom późno

w noc cuda o swoich przygodach, o dworze,

w którym służył, o miastach, w których by

wał ba nawet i o Lwowie, gdzie ludzie mie

szkają w domach większych od cerkwi, w po

śród ścian złoconych, tak jak i obrazy. Wszy

stko to drażniło ciekawość Zośki, która o czemś

podobnem nigdy nie słyszała. Opowiadane cuda

rzucały blask swój na bajarza, który w wyo

braźni dziewczęcia, przyjmował rozmiary bo

hatera. Nie puściła go nazajutrz, i poczęła

się ojcu naprzykrzać, aby zatrzymał sierotę.

Zatrzymał więc Matwij włóczęgę, bo tak

kazała Zośka. Iwaś już pomagał majstrowi

przy robocie, a w kuźni potrzeba było kogoś

do miecha. Najmować codzień pomocnika, czy

też trzymać stałego, to prawie na jedno wy

chodziło. Zresztą opróżniło się jedno miejsce

przy wspólnej misie, gdyż odszedł był właśnie

starszy czeladnik, powołany do wojskowej

służby.

Tak tedy przybył Iwasiowi i Zośce nowy

towarzysz.

III.

Nie było wielkiego pożytku z małego włó

częgi. Tyle tylko że w kuźni i pod oczyma

starego kowala, zajadle miechem dmuchał, —

ale do kowalstwa wcale nie był ciekawy.

Gdzie jemu do Iwasia! Niebo a ziemia!

Tamten bywało pożera oczyma robotę; — ten

obojętnie patrzy na wszystko, jak gdyby spał.

I w chacie także nie było z niego pociechy.

Z własnej ochoty nio rwał się do pracy, a jak

mu drew każą narąbać, albo coś zrobić koło

kudoby, to się zabiera do tego „jak ksiądz do

parastasu*. Mówił, że tego nie umie, bo nigdy

we dworze nie robił. Zwyczajnie dworaknie

roba!

Ale dzieciom imponowała właśnie ta jego

niezręczność. Zdawało im się, że towarzysz

ich z innej ulepiony jest gliny. Nawet imię

jego, Ignac, jak go we dworze przezwano, choć

był po prostu tylko Hnatem, dodawało mu

w ich ochach powagi. Mieli dla niego szacu

nek, jak dla jakiego paniątka.

Zmiarkowawszy to, umiał mały włóczęga

skorzystać z swego położenia, trzymając się

wobec nich coraz bardziej z waszecia i opo

wiadając im cuda o tem czem był, na co pa

trzał i co robił. Widząc, jak się Ignac nie

zręcznie bierze do roboty, śpieszył mu Iwaś

z pomocą, pokazując, jak się to robić powinno.

On wtedy przypatrywał się z u dane m zajęciem,

nie przykładając ręki; — podziwiał, chwalił,

dopóki nic już nie było do zrobienia.

Niebawem jednak przestał i tego udawania.

Stosunek w chacie zmienił się był zupełnie#

Nie Zośka tam już była panią, ale on. Pozby

wszy się wszelkiego przymusu, nie ukrywał

wcale swoich złych skłonności. Wydobył fajkę

z węzełka i kurzył w ukryciu, kradnąc pra

wdopodobnie tytoń majstrowi, lub przychodzą

cym do kuźni gospodarzom.

Umiejętność palenia nadawała mu w oczach

dzieci jeszcze więcej blasku. Widziały w nim

nie dziecko, jak oni, lecz dojrzałego już męż

czyznę.

Mianowicie zachwycała się Zośka, patrząc

weń jak w tęczę, gdy się zaciągał dymem, gdy

wypuszczał kółka lub spluwał uroczyście. Zda

wało jej się, że ma przed sobą co najmniej za

klętego królewicza!

Niebawem też ochłodła w przyjaźni dla

Iwasia, przywiązując się coraz bardziej do ma

łego włóczęgi. Nie on jej szukał, ale jego

ona, — smucąc się gdy jej unikał, uradowana

gdy jej nie odtrącał, szczęśliwa gdy raczył coś

opowiadać.

A miał też co opowiadać Ignac, który nie

z jednego pieca chleb jadał, — nie tak jak

Iwaś, nie znający nic prócz czterech ścian ku

źni, i granicznych kopców Zabłociec. Umiał

mały bywalec ślicznych bajek co niemiara:

zaklętych królewiczach i rozbójnikach, o zło

dziejach i wróżkach, o cyganach i czarowni

cach, — ale ich nie chciał opowiadać daremnie.

Płacić musiała mu za to, wyłudzając pieniądze

u babki lub ojca, czasem nawet u Iwasia, gdy

sierotka co w wolnych chwilach zarobił.

Ignac wtedy kupował sobie tytoniu, lub

biegł do karczmy, skąd wracał na wpół pijany.

Dzieci ukrywały to przed kowalem. Iwaś cie

kawy bajek swego towarzysza, robił i za niego

za siebie wszystką robotę. Mały włóczęga

odpłacał mu to pogardliwą łaskawością, wysłu

gując się nim, niby uprzejme jakieś, ale swej

wyższości świadome paniątko.

Tak tedy kleciło się w tym dziecięcym świa

sku, coś na kształt romansu, mającego w sobie

wszystkie znamiona, jakie zwykł mieć dramat

małżeński, gdy się rozgrywa pod wiejską

strzechą.

Zośka w której się odzywała krew matki

wnosiła tam całą swą wrodzoną gwałtowność,

nadającą jej życzliwości dla Ignaca jakąś dzi

wnie płomienną cechę. Opanował ją mały włó

częga wyższością swego zepsucia. Bezwstydne

jego samolubstwo drażniło ją i pociągało bar

dziej jeszcze ku niemu. Zobojętniawszy, więcej

nawet, zniechęciwszy się ku Iwasiowi, była po

dobną ku mołodycy, która wzgardziwszy mężem,

zdradzała go dla wyzyskującego ją kochanka.

Ignac, nie dający jej nawzajem żadnego

przywiązania, pozwalający się tylko uwielbiać

i korzystający z jej słabości, przypominał swem

bezwzględnem samolubstwem i pewnością siebie,

brutalnych wiejskich galantów.

Iwaś poniewierany przez Zośkę, a wysługu

jący się swemu szczęśliwemu współzawodnikowi,

był obrazem chłopa, zdradzonego przez żonę,

a znoszącego los swój z jakąś dziwną wyłą

cznie kmiecą filozofią.

Stary kowal nie widział tego co się działo

pomiędzy dziećmi w chacie, przed jego oczyma.

Od jakiegoś czasu posmutniał bardziej jeszcze

biedaczysko. Przyśniła mu się żona leżąca w gro

bie. W kuźni trzymał się jeszcze jako tako, ale

w chwilach wolnych od roboty, coraz częściej

w ciężką popadał zadumę. Spuściwszy głowę

na piersi, wzdychał żałośnie mrucząc z cicha

pod wąsem: „Umarła, umarła!... Byłaby już

powróciła gołąbka!... Umarła, z pewnością

umarła".

Tak trwało kilka tygodni. Żniwa już. mi

nęły, i miało się pod jesień. Ignac i Zośka

bujali po sadzie, wybierając z gniazd nie zdolne

jeszcze do lotu pisklęta. Swawola ich nie miała

granic. Dręczyli psy i koty, wkradali się do

obcych ogrodów i wyrządzali sąsiadom psot bez

liku. Zwyczajnie rozpusta!

Iwaś strofował z początku nieraz te wy

bryki, starając się odwieść towarzyszów swych

od łotrowania, Ale gdzie tam. Rozpasane dzieei

gardziły jego przestrogami. W oczach Zośki

był on tylko głupcem, lękającym się własnego

cienia. Ignac przeciwnie rósł w jej oczach

w miarę swego zuchwalstwa.

A no, tak dnia jednego — było to właśnie

przy świętej niedzieli — wyciągnął mały włó

częga Zośkę na przechadzkę. Nudno mu było

w domu pod bokiem Matwij a. Korciło go do

fajeczki, ale jakże tu palić; a nuż stary pod

patrzy? Za niemi podążył także i Iwaś, nie

mając w domu zajęcia. Sierotka przywykł już

był ulegać swemu towarzyszowi. Wszak to,

czego chciał Ignac, tego chciała i Zośka, a prze

ciwić się Zośce nawet i na myśl nie przycho

dziło już teraz Iwasiowi. Wiedział przecież, że

się to na nic nie przyda!

Szli tedy polną drogą poza wieś ku dwo

rowi. Urok wspomnień życia spędzonego na

lekkim dworskim chlebie ciągnął w tę stronę

Ignaca nieprzepartą siłą. Opowiadał dziwa o wesołem życiu służby, o niezmierzonych skarbach

panów, o ich niestrzeżonem i niezliczonem bo

gactwie, po które, aby je posiąść, ręką tylko

sięgnąć należy.

Pociągając od czasu do czasu z fajki towa

rzysza — nauczyła się bowiem już była palić

od Ignaca — słuchała Zośka ciekawie tego

opowiadania, które budziło jakąś nieokreśloną,

lecz niemniej gwałtowną pożądliwość w jej

umyśle. Za nimi wlókł się Iwaś, strugając

kozikiem rozpoczętą „sopiałkę".

Nagle, schodząc z pagórka, ujrzeli przed

sobą sad dworski, szerokim okopany rowem

i ogrodzony płotem z tarniny. Rumiane jabłka,

złote gruszki, granatowe śliwki, płonęły w go

rących promieniach słońca, rwąc oczy ku so

bie. Drzewa uginały się pod ciężarem owocu.

Zachwycone dzieci oniemiały na ten widok

czarowny. Zatrzymawszy kroku, stanęły jakby

skamieniałe, patrząc na to bogactwo. Myślały,

że im się śni jakaś bajka. Sad wyglądał, jak

ów raj cudowny, o którym w książkach piszą.

Ach gdyby się tam dostać do tych rozkoszy!

Nawet Iwaś zaprzestał strugania i opuścił ręce,

podziwiając te cuda.

— Kob' tak broszy! — westchnął nare

szcie, ocknąwszy się z zachwytu.

— Na co broszy! — zapytał Ignac, rusza

jąc ramionami.

— Państwo sad wypuścili sadownikom —

odparł Iwaś. — Żeby tak pieniądze, to mo

żnaby kupić, czego dusza pragnie.

— Wielka, sztuka kupić za pieniądze, to

każdy potrafi! — rzekł Ignac drwiąco.

— A jakże kupować inaczej ?... Bez pie

niędzy ?

— Ba! jak?... Skoro się nie ma pieniędzy,

a dice mieć jabłka, to trzeba kraść.

— Ależ to grzech!

— Durny ty z grzechem!... Ja się grzechu

nie boję... Jeżeli się czego bać, to chyba tego,

aby nie bili.

— A może nie złapią? — szepnęła Zośka.

— Złapią, z pewnością złapią — zawołał

Iwaś — sadownik pilnuje sadu, bo przecię za

płacił.

— Sadownik pilnuj e sadu w nocy, a w dzień

śpi w budzie — rozumował Ignac. — Jak kraść,

to najlepiej teraz!

I przeskoczywszy rów, przyłożył oko do

szpary w płocie, rozglądając się po sadzie i na

słuchując pilnie.

— Ależ to grzech, to grzeh! — powtarzał

Iwaś.

— Co tam jabłek! co tam gruszek! — wzdy

chała Zośka.

— Nie ma nikogo — szepnął Ignac, woła

jąc Zośkę skinieniem ręki. — Ja pójdę a ty

tu pilnuj ... Jeżeliby kto szedł, to zaświ

szczesz.

— Zośka, nie rób tego ! — krzyknął Iwaś.—

To grzech, to wstyd!... Ja ciebie nie puszczę,

ja ci nie dam !

I przeskoczywszy rów, ujął ją silnie za rękę.

— Odczep się do did'ka!... Oszalał, czy

co?... Jeszcze sadownik usłyszy!,.. Kara Boża

z durnowatym!

— Chodź do domu!

— Nie pójdę... Nie zostawię Ignaca samego...

Idź do domu sam, kiedy się boisz.

— Ja ciebie siłą zaciągnę!

— Spróbuj! — odparła, wydzierając mu

rękę.

I przyłożywszy oko do szpary w płocie, po

częła rozglądać się i nasłuchiwać, nie tro

szcząc się już o jego pogróżki. I on też nie

miał siły wykonać tego, co powiedział. Przy

wykł był słuchać jej zawsze, jak pani. Uja

rzmiła go przewagą upartej woli. Nie umiał

się Jej przeciwić. Stał więc przy niej, drżący

i blady, załamując ręce, i szepcząc: „Zośka"

Zośka!"

Ale nie raczyła nawet zwrócić na niego

uwagi.

Tymczasem plądrował Ignac po sadzie, obry

wając grusze, śliwy i jabłonie. Zwinny, jak

wiewiórka, wspinał się po gałęziach, nie doty

kając ich prawie. Kiedy niekiedy tylko, w po

śród głuchej ciszy, zdradzał trzask, zaledwie

dosłyszalny, że się coś rusza w tej stronie ogrodu.

Wtem ozwało się z głębi sadu głośne szcze

knięcie i przed oczyma Zośki mignął brytan

olbrzymi, pędzący w stronę, gdzie plądrował

mały włóczęga. Po chwili dały się słyszeć szyb

kie kroki, zmierzające tymże śladem. Był to

sadownik, który spieszył bronić swego mienia.

Zośka ostrzegła gwizdnięciem swego towarzy

sza o grożącem niebezpieczeństwie. Ale już

było zapóźno! Zażarte ujadanie psa świadczyło,

że trzyma szkodnika. Chwila jeszcze a sado

wnik zdąży na miejsce kradzieży.

— Zośka, Zośka, uciekajmy! — błagał

Iwaś. — Widzisz, jakie nieszczęście!

Zwróciła się ku niemu blada i zmierzyła

go gniewnem spojrzeniem.

— Gdybym ja była tobą — rzekła drżącym

głosem — tobym poszła odbić Ignaca. Ale ty

jesteś baba; po tobie się tego nie spodziewać!

I przyłożywszy oko do szpary w płocie, jęła

pilnie nasłuchiwać. Ujadanie psa zdawało się

oddalać.

—Nie złapali go!.. Uciekł! —zawołała radośnie.

I przeskoczywszy rów, poszła wolnym kro

kiem ku domowi, nie zważając nawet, czy Iwaś

za nią podążył.

IV.

Dopiero wieczorem, dobrze już po zachodzie

słońca, powrócił Ignac do domu, bardzo potur

bowany. Suknie jego były podarte, ciało po

kaleczone, aż strach. Opowiadał cuda o swojej

przygodzie; mówił: jak wyrwanym z płotu ko

łem obronił się od napaści sadownika i jego

psa; jak potem, przesadziwszy płot, przebrał

się krzakami leszczyny do lasu; jak wreszcie

powrócił manowcami, brnąc nieraz w bagnie po

kolana.

Łgał oczywiście, niecnota. Od pościgu sa

downika ocaliło go jedynie, iż pozostawił pod

jabłonią buty. które był zdjął, aby módz się

lżej wdrapać na drzewo. Mając taki zakład,

a poznawszy szkodnika, nie potrzebował go

już strażnik gonić dalej. Zaniósł jeno buty

do rządcy i wytoczył skargę, ufny, że mu wy

mierzoną zostanie sprawiedliwość.

Sprytem swoim odgadł mały włóczęga, co mu

zagraża. Przypomniał sobie plagi, które nie

gdyś odbierał we dworze za swe łotrostwa.

Miałżeby teraz czekać na zasłużoną karę ? Nie

głupi!

Zabrawszy tedy Iwasiowi buty i odzież od

świetną, wymknął sie z chaty cichaczem, tejże

nocy jeszcze. Prawdopodobnie uciekł do Bro

dów, j Ciągnęło go tam oddawna to, co sły

szał o awanturniczem a wesołem życiu szwar

cowników. Niedarmo to mówią, że wilka za

wsze ciągnie do lasu!

Stary kowal nie mógł sobie wybaczyć swej

nieprzezorności, tembardziej, że mu we dwo

rze robiono wymówki z tego powodu. Głó

wnym winowajcą był wprawdzie zbiegły Ignac —

mimo to ciężyła w pewnym stopniu odpowie

dzialność i na nim. Gospodarz przecie powi

nien wiedzieć, kogo trzyma w swym domu.

Matwij był wielce drażliwym i dbałym o swą

cześć; wyrzuty rządcy bolały go zatem wielce.

Iwaś był niepocieszony po stracie butów

i odzieży. Ale więcej go jeszcze bolała surowa

nagana kowala, który mu wymawiał, iż będąc

starszym i niejako synem domu, a wiedząc

o sprawkach Ignaca, pokrywał jego wybryki ta

jemnicą. Wszakże powinien był przeszkodzić

jemu, chociażby nawet i siłą — powinien się

był oprzeć Zośce i nie dać się powodować dzie

cku ! Biedny sierota znosił cierpliwie te wymó

wki, czując ich sprawiedliwość i przyznając się

do swej słabości.

Najciężej jednak bolała Zośka, ale nie z po

wodu słusznych strofowań ojca. Przyzwyczaiła

się była do Ignaca, a teraz jej go brakło. Ba

wił ją swemi bajkami, imponował swą wyższo

ścią, zachwycał łotrowskim sprytem.

Odziedziczone złe instynkta zbudziły się

w jej umyśle. Zrozumiała go i polubiła od

razu, a obcując z nim, dostroiła się była do

niego. Dobrali się, jak para łysych koni. Te

raz go zabrakło. Chodziła, jak błędna, nudząc

się i nie wiedząc, co począć ze sobą.

Niekiedy próbowała namówić Iwasia na ja

kąś psotę, ale roztropny a doświadczeniem pou

czony chłopiec umiał się jej teraz sprzeciwić.

Opór uległego dawniej sierotki drażnił ją i po

budzał do gniewu. Nie wy buchała jednak, dła

wiąc się własnem rozdrażnieniem, podobna do

niecierpliwego rumaka, gryzącego wędzidło,

które go powściąga.

Powoli jednak wróciło w chacie Matwija

wszystko do dawnego trybu. Zapomniano o Igna

cu, niecnocie, który przepadł bez słychu. Stary

kowal pracował jak dawniej i tęsknił jak da

wniej za swą niewierną. Ot, biedaczysko!

Po niejakimś czasie powetował Iwaś swoje

straty. Matwij płacił mu co tydzień guldena

za robotę. Uzbierawszy tedy nieco grosza,

kupił sobie chłopak opończę z kutasami, czapkę

z daszkiem, spodnie w kwiatki i czerwoną ka

mizelkę. Posiadanie tych skarbów napełniało

go duma bez miary.

Jednostajność skromnego życia w cichej

chacie Matwij a wpłynęła zczasem i na Zośkę

uspakajająco. Być może, iż z wewnętrznego

pociągu, być może z nudów jeno, poczęła znowu

szukać towarzystwa Iwasia. Zdawało się na

wet, że się w niej dawna ku niemu obudziła

życzliwość, mniej może niż przedtem drapie

żna i mniej gwałtowna w swych objawach, lecz

za to głębsza i stateczniejsza.

Tęskniła do niego, gdy go nie było, prze

pędzała w dni świąteczne czas wszystek przy

jego boku, ale już nie narzucała mu, jak dawniej,

swej woli. Minione psoty wyszły jej były już

z myśli. Chodzili razem na przechadzkę i wili

znów, jak dawniej, wianki z kwiecia, lub nizali,

jak dawniej, na nitkę korale jarzębiny. Cza

sem się z innemi chłopcami i dziewczętami za

bawiali w huskę, dida lub medwidi a *, cza—

sem się przyłączyli do nich, gdy obchodzono

Koladę, Kupałę, albo Haiłkę.

Wszędzie i zawsze byli z sobą razem. Nie

nazywano też ich inaczej, jeno mężem i żoną.

Widząc wzajemną tych dzieci życzliwość, po

cieszał się Matwij w swej tęsknocie myślą, że je,

gdy dorosną, pożeni. Nieraz też mówił im na

wet o tych swoich nadziejach, lubując się za

kłopotaniem Iwasia. Rośli tedy chłopak i dzie

wczyna w tej myśli, że im to „pisano" i że

będą do siebie należeć.

Tak minęło znowu lat cztery. Stary Matwij,

zaniemógłszy na oczy, oślepł był zupełnie. Po

wiadali ludzie: „Wypłakał ślepie, tęskniąc za

swoją biedaczysko !"

Iwaś prowadził kuźnię w zastępstwie maj

stra. Sierota miał już teraz lat dwadzieścia

jeden i wyrósł był na dzielnego parobka.

Z twarzy mu tryskało zdrowie, kark miał gru

by, plecy szerokie, a piersi, jak u niedźwiedzia.

Łagodność kobieca i nieśmiałość dziecięcia ma

lowały się w spojrzeniu jego niebieskich oczu

i w uśmiechu.

Zresztą wdał się był całkiem w Matwij a;

znał robotę, jak nikt w okolicy; był pracowi

tym, słownym i nie pił, co się tak rzadko zda

rza u kowala. To też, gdy, bywało, do cerkwi

pójdzie w niedzielę, w granatowej mieszczań

skiej kapocie, w czerwonej kamizelce i w kra

snej chustce na szyi, pożerały go oczyma wszy

stkie dziewczęta. Nawet gospodarskie córki

potrącały go łokciem, aby się na nie popatrzył.

Mówiły, że ma oczy jak miód i nazywały go

„słodkim Iwasiem". Ale on nie zważał na te

zaczepki; w głowie mu było co innego!

I Zośka także wyrosła była pięknie, jak to

pólka. Miała włosy czarne, jak węgiel, kosę,

jak pralnik, a oczy — Boże zmiłuj się — co za

oczy! Mogłaby człowieka na proch spalić temi

oczyma!

Powiadali starzy, że się całkiem wdała

w matkę. To samo liczko białe, jak gdyby

krew z mlekiem; te same wilgotne usta, kra

sne jak dwie świeże jagody; te same drobne

białe zęby. A lubiła je też pokazywać, te zęby,

śmiejąc się co chwila wesoło. Tylko, że coś

niedobrego było w tym uśmiechu. Starzy mó

wili, że tak samo śmiała się jej matka — cza

rownica !

Dobra też z niej była gospodyni. Sama za

rządzała gospodarstwem, od czasu jak się zmarło

jej babce, jakoś dwa lata temu. Chata była

zawsze wybielona, statek czysto umyty, ogród

porządnie uprawiony. Ludziom i chudobie nie

brakło nigdy niczego. Umiała wszystkich na

karmić; jeszcze czasami sprzedała wieprzka

lub cieliczkę.

Wiejskie parobczaki, ba! nawet i dworacy,

patrzyli w nią jak w obraz cudowny, kiedy w

śnieżnej koszuli, w krasnej spódnicy i w żół

tych butach, szła z przyjaciółkami do cerkwi

w niedzielę, kołysząc się na swych wydatnych

biodrach, szykowna, jak ta wrona, gdy cho

dzi za pługiem po roli. Ale ona nie miała oczu

dla nich, choć ją zaczepiali, choć ją namawiali

z sobą do karczmy na zabawę. Była zbyt du

mną, by się wdawać z nimi. Wszak miała Iwa

sia — no, a Iwaś ? Gdzież im wszystkim,

gdzie nawet lokajowi, do Iwasia!...

Kochał ją też serdecznie młody kowal, wspo

mnieniami tylu lat dziecięcej przyjaźni i całym

ogniem pierwszego uczucia. Ale kochał ją ja

koś dziwnie, nie po chłopsku. Dla niego była

ona panią, królową jasną, czemś świętem, co

wzbudza cześć i więcej jeszcze nad samą mi

łość wymaga. Nie było dla niego kobiety nad

Zośkę, ale sierota przyzwyczaił się był patrzeć

na nią, jak na wyższą jakąś istotę.

Wdzięczność dla Matwij a przeniósł on na

jego dziecko, a ta wdzięczność nadawała jego

miłości jakąś odrębną, mniej poziomą cechę.

Był dla niej zawsze pełen względów i uprzej

ści; starał się odgadywać wszystkie jej myśli

i zachcenia. Ilekroć wypadło mu na jarmark

do miasta, zawsze jej ztamtąd przywoził go

ścińca w dowód swej pamięci.

I ona kochała go również i okazywała mu

życzliwość swą na każdym kroku. Żyli tak

w tem uczuciu, nie mówiąc sobie nawet o ko

chaniu. Obyli się z sobą, znając się od dzie

ciństwa. Wzajemne przyzwyczajenie nadawało

ich uczuciu siostrzaną jakąś cechę.Miłość ich nie

znała gwałtownej pożądliwości, właściwej ko

chankom. Wiedzieli, że do siebie należeć będą

i czekali spokojnie dnia, kiedy się spełnią prze

znaczone im wyroki. Byli pewni, że dzień ten

ich nie minie, ale nie starali się go przybli

żyć, nie troszczyli się : kiedy to nastąpi.

Aż dnia jednego zawołał ich stary kowal

do siebie.

— Ditoczki — zapytał, ściskając ich ręce—

di toczki, wy się kochacie, nieprawdaż?

— Tak, ojcze! Tak panie majster! — zawo

łali razem.

— No, tak trzebaby się wam pobrać, dzia

teczki!... Chłopiec ma lat dwadzieścia jeden,

dziewka siedemnaście; to najlepszy wiek!...

Ja j użera się postarzał i nie widzę, a chciał

bym wiedzieć, komu zostawiam dziecko i do

bytek... Chciałbym kołysać jeszcze wnuka,

a mogę umrzeć... Kto mnie wtedy pochowa ?

— Ależ, tatku! Ależ panie majster! — za

przeczyli oboje, całując go w ręce.

— Ja wiem najlepiej, co jest, i że mi się

ściele trumna!... Człowieka to nie minie... Tak

chciałbym wiedzieć, żeście razem i szczęśliwi...

Oddawna sobie tak ułożyłem... Iwaś porządny

człowiek i dobry robotnik... Chata, Bogu dzięki,

jest, i kuźnia, i pola, i dobytek... Pracować

tylko uczciwie, to nie zaznacie biedy... Lżej

wam pójdzie, niż mnie, bo ja zacząłem z pię

cioma palcami, a tu jest na czem pracować...

Nie chwaląc się, wszystko sam zarobiłem spra

wiedliwie... Teraz wszystko to będzie wasze...

Dla mnie tylko kąt w chacie i kawałek chleba

aż do śmierci, a jak umrę— pogrzeb uczciwy,

i krzyż nad grobem, i mołebeń... To mi się

od was należy!

Uklękli oboje pzzed nim i płacząc, poczęli

mu całować kolana.

— Nie płaczcie, dit oczki, nie płaczcie! —

rzekł po chwili znowu, składając ich dłonie. —

Wam nie płakać, a jeno się radować... Wam

słonko Boże, wam dzień jasny, wam młodość,

zdrowie i szczęście... Kochacie się, prawda?...

No, tak teraz czas myśleć o weselu... Jest tam

u mnie w skrzyni trochę „karbowańców" —

toby wystarczyło. Ale trzeba, żeby Iwaś sam

zapłacił za wesele i sam kupił porządki dla

siebie i dla żony potrzebne... Tak ja zrobiłem

lat temu dziewiętnaście — tak niech i on zro

bi... Nie trzeba, żeby był, jak ten, co „przy

stał" do chałupy, bo to potem jeno kłótnia

i obraza Boska, a ludzki śmiech... Ileż ty masz

pieniędzy teraz, Iwasiu ?

— Jest u mnie bielizna i okrycie i kożuch

barani i poduszka, tak, że mi prawie nic nie

potrzeba. Mam w skrzyni dwadzieścia „sre

brnych" bez jednego, a u Oleksy mielnika pięć

karbowańców, com mu j e dał, aby mi kupił ze

garek, jak pojedzie do Brodów... Szewcowi da

łem dwa „srebrne", żeby mi kupił skóry na

buty, a od was panie majster będzie mi się

także coś należeć, jak skończę wóz, co go te

raz mam w robocie.

— Wszystko to mało jeszcze, synku... Za

ślub trzeba księdzu zapłacić i wesele wypra

wić porządne... Musisz jeszcze popracować ze

cztery miesiące.. Ale to nic, bo i tak post te

raz i ślubu nie dadzą... Tak najlepiej, di to

czki, będzie pobrać się po żniwach, gdzieś koło

Us pe nia Bohorodyci;to najlepszy czas,

bo i pieniądze będą, i robota nie tak pilna,

i można się trochę zabawić... No, tak musicie

czekać do Uspenia i ja także poczekam,

chociaż mi pilno, może tak pilno, jak i wam!

To rzekłszy, uściskał szczęśliwych i wzią

wszy kij do ręki, który mu teraz wzrok zastę

pował, wyszedł do sadu, jak to zwykle czynił,

gdy pogoda była na dworze. Miał tam stary

kowal ulubione miejsce pod gruszą, gdzie, spo

czywając na murawie, wsłuchiwał się w głosy

tętniącego wokół życia. Świegot ptaków, brzę

czenie muszek, ćwierkanie świerszczów, szcze

kanie psów i ryk bydła, opowiadały mu o tym

świecie, którego widzieć już nie mógł zgasłemi

oczyma. Ano, tyle mu już teraz jeno zostawało

pociechy!

V.

Otworzyło się więc dla Iwasia i dla Zośki

nowe życie. Innemi już na siebie teraz patrzyli

oczyma. Zdawało im się dotąd, że się znali

dobrze, a jednak poglądali teraz na siebie, jak

gdyby się nigdy jeszcze nie widzieli.

Coś się w nich zbudziło, co dotąd drzemało,

coś się w nich zmieniło w jednej chwili. Dla

Zośki nie był to już ten sam Iwaś, którego

kochała dotychczas jak brata — dla Iwasia nie

była to już ta sama Zośka. Oboje odkryli w so

bie coś, czego dotychczas nie widzieli, a to coś

rwało ich ku sobie i niejako odtrącało od sie

bie zaraz em.

Dawniej mogli ze sobą rozmawiać swobo

dnie, a teraz słów im brakło, gdy przy sobie

byli. Dziwna rzecz! Wszak wiedzieli odda

wna, że do siebie należeć będą i czekali spo

kojnie tego dnia, nie starając się go przybli

żyć. Teraz, gdy już mieli pewność, kiedy to

nastąpi, zdawało im się, że im krzywrdę zro

biono, że zbyt długo czekać im kazano. Cztery

miesiące! — Boże miły! — jak tu wytrzymać

cztery miesiące! A jednak czekali spokojnie

lat tyle...

Szczególniej Iwasiowi ciężyła ta męka. Nie

mógł już, jak dawniej, Zośce patrzeć w oczy.

Ach! bo też te oczy płonęły teraz jak żar i pa

liły go, że chociażby ze skóry wyskoczyć ! Uni

kał więc, jak mógł, spojrzenia tych oczu i stro

nił od Zośki, chociaż go ku niej rwało, bo

i o czem z nią mówić będzie teraz ? Zmieniło

się wszystko, zmieniło !

A ona, jakby na złość, szukała go i zaczy

naią z nim rozmowę i w patrywała się w niego

temi strasznemi oczyma i uśmiechała się do

niego białemi ząbkami, jak gdyby nie wiedziała,

że to go męczy. Uciekał więc do kuźni, biedak,

i kuł a kuł, aż grzmiało. Tak starał się tęsknotę

zwalczyć pracą. Jak zmęczy ręce, to może za

śnie w nim i niepokój.

Tymczasem zawrzało w Zabłoćcach jakieś

niebywałe życie. Nowy arendarz sprowadził

się był do karczmy i pełno tam było teraz

nieznanego jakiegoś narodu.

Na wiejskiej drodze, coż Brodów prowadzi,

zapanował ruch niezwykły, jak gdyby na ja

kimś gościńcu. Ciągnęło szlakiem niekiedy nocą

po kilka ładownych bryk, a przy każdej szło

kilku jeźdźców. Czasem jechali wolno, czasem

pędzili, jak zawierucha.

Koniuchy podpatrzyli, że jeźdźcy ci mają

strzelby i pałasze, niby zbóje, niby jacyś żoł

nierze. Ludzie domyślali się, że to „szwarco

wniki". Zaczęto gadać, że arendarz jest z nimi

w zmowie i że dlatego wziął tylko karczmę,

iż stała na dogodnym dla nich szlaku. Bóg tam

raczy wiedzieć, ile w tem prawdy było!

Dziwili się temu na wsi ludziska, dziwili,

a był to dopiero początek! Gdy minął post,

zagrzmiała nagle karczma muzyką. Arendarz

sprowadził gdzieś aż z Buska muzykantów —

i skrzypce, i bas, i cymbały. Parobczaki i dzie

wczęta, ba! nawet i dworska służba, zaczęli cią

gnąć na muzykę, jak gdyby na odpust jaki.

Czasem do karczmy przybywali i obcy jacyś

ludzie i hulali, jak gdyby u siebie. Ale nikt

ich nie pytał, zkąd są i jakie się tu bawić mają

prawo, bo byli grzeczni, a sypali pieniędzmi, j ak

gdyby z worka. Wszystko to piło, śpiewało,

hulało i krzyczało: „huha, huha!" aż do późnej

nocy. A żyd jeno dogadywał, uśmiechał się,

nalewał i krzesał sobie zarobek.

Kiwali starzy głowami na tę rozpustę. Na

wet „Jegomość" gniewał się w cerkwi na to

zgorszenie, a podobno i skarżył arendarza we

dworze, za to, iż ludzi pobudza do zbytku. Ale

nie było rady! Żyd był w swojem prawie, bo

płacił arendę, a parobcy i dziewczęta w swojem,

bo ich rwała młodość do hulanki.

Zawrzała też krew młoda i w Zośce, gdy

się to do niej doniosło. Korciła ją muzyka, kor

ciło na tę zabawę, o której cuda opowiadały

jej dziewczęta. Powiedziała więc Iwasiowi, że

ją musi zaprowadzić „na ochotę". Kiedyż bo

użyje, jeżeli nie teraz? Za cztery miesiące bę

dzie już gospodynią; trudnoż wtedy na mu

zykę chodzić mołodycy!

Iwasiowi to nie było do smaku. Dobrze było

mu tak, jak dotąd byWało w domu, więc go też

nia ciągnęło do karczmy i do zbytków, na które

narzekali starzy i za które w cerkwi gniewał

się „Dobrodziej". Ale coż miał robić, niebora

czysko, skoro tak chciało dziewczę? Nie mógł

przecie świata zawiązywać gołąbce...

Poszli tedy w najbliższą niedzielę, nic o tem

Matwij owi nie mówiąc, do karczmy, oboje wy

strojeni odświętnie — on nie swój, znękany

tem, iż prawdę ukrywać musi przed majstrem,

przygnębiony, smutny, jak gdyby szedł za wła

snym pogrzebem — ona wesoła, śmiejąca się,

gorączkowo rozdrażniona przeczuciem i głodem

spodziewanej uciechy. Szła, jak gdyby ją fala

jakaś niosła, zaledwie nogą dotykając ziemi.

On kroczył za nią chmurny, jak gdyby przybity

powodzią tej toni, która ją unosi.

Pełno już było ludzi na muzyce. Rżnęły

skrzypki, huczał bas i brzęczały cymbały; przez

otwarte okna brzmiały śpiewki, głośne tupanie

i okrzyki radości. Zdawało się, iż karczmę

rozsadzi ochota.

Iwasiowi i Zośce zakręciło się w głowie,

gdy weszli do izby. Ciężki zaduch, spowodo

wany gorącym oddechem tylu piersi, zapach

dymu tytuniowego i rozlanej wódki, uderzyły

im o skronie ciepłą wilgotną falą, odurzając

ich zmysły. W tumanie kurzu widniały roz

promienione twarze dziewek i parobków, miga

jąc im przed oczyma, to znowu niknąc gdzieś

w mroku. Brzmiały śpiewki i wesołe okrzyki

i od ucha rżnęła muzyka. A skrzypce śpiewały:

"Ja ne znaju de idu", a bas odpowiadał

hucząc: „Po bidui... po bidui... po bidui"

Zobaczywszy nowych a tak zacnych gości,

pospieszył arendarz na ich przywitanie. Potem,

usunąwszy mniej poważnych biesiadników, umie

ścił ich za stołem. No, nareszcie, przecież się

namyślili odwiedzić Abramka. Myślał już, że

ich nie zobaczy. A warto jednak skosztować

ochoty. Trzebaż więc, żeby się rozpatrzyli,

żeby spróbowali „Sene", który sprowadza z Bro

dów, a trzyma umyślnie dla lepszych gości.

I nim jeszcze oprzytomnieli, zmusił ich do

wypicia dwóch kieliszków ponczowej esencyi,

zaprawionej arakiem.

Muzyka zagrała kozaka. Poszli więc w ta

niec oboje — ona zwinna jak wiewiórka —

on trochę ociężały i niezgrabny, nie mogący się

poruszać wśród tej ciżby, która się zewsząd

tłoczyła. Ścigali się, wymijali wzajemnie, wre

szcie ujęli się wpół i poczęli wirować aż do

utraty sił i oddechu. Poszli więc wypocząć za

stołem, gdzie im znowu miejsce zrobił gospodarz.

Wtem wszedł do gospodnej izby gość nowy,

ubrany z waszecia, w kożuszek Węgierski, ba

ranią krymkę i buty z kutasami. Wyglądał

na dworskiego oficyalistę, lub na handlarza koni.

Z porcelanową fajką w gębie, szedł pewien sie

bie, uśmiechnięty, a musiał tu częstym by

wać gościem, bo go witano uprzejmie ; a mu

siał mieć pieniądze, bo odpowiadał na te powi

tania z góry, z łaskawem lekceważeniem. Iwa

siowi zdawało się, że zkądciś zna tę twarz,

napiętnowaną wyrazem zuchwalstwa.

Arendarz poskoczył na powitanie przybysza.

Widocznie musiał to być jakiś gość niepośledni,

bo żyd przesadzał się dlań w uprzejmości i za

prowadził go do alkierza. Nowo przybyły zrzu

cił tam swój kożuszek i wypiwszy spory kie

lich araku, a porozmawiawszy trochę z żydem,

wrócił znów do gospodnej izby.

Był to mężczyzna młody, lat może dwudzie

stu, średniego wzrostu i szczupłej budowy. Nie

podobny był wcale do ciężkich wiejskich pa

robczaków. Zręczny w każdym ruchu, a żywy,

wyglądał raczej na panka. Włosy miał czarne

i czarne przenikliwe oczy. Ogorzała cera oka

zywała człowieka, co nie za piecem chowany.

Czerwony, obcisły kaftanik, uwydatniając jego

kształty, robił wrażenie munduru. Harda d

wie. Było bo też na co i patrzeć. Zwinny

tancerz wykręcał swą tancerką w lewo i w pra

wo, wirując w takt muzyki i przytupując

ochoczo. Zaciekawiona Zośka wspięła się na

ławkę, aby się przypatrzeć tym godom. Dzi

wna rzecz! i jej się zdało, że zna zkądciś

tancerza. Ale nie! to być nie może! Któżby

tak umiał hasać z jej znajomych?

Chwilkę jedną biła się z tą myślą; potem

[ cała się poddała wrażeniu, które w niej budził

I widok rozkosznego tańca. Płonąca, z otwartemi

usty, z piersią bez oddechu, pożerała oczyma

I wszystkie ruchy zwinnego tancerza. Ach!

j gdyby tak mogła pohulać w jego objęciu!

I Wypadek zdarzył, że nieznajomy spojrzał

f w tę stronę. Oczy ich spotkały się ze sobą,

i zadrżeli oboje. Tańczący spostrzegł wraże

nie, j akie na pięknej kowalce wywarł prąd try

[ skający z jego źrenicy i uśmiechnął się z za

[ dowoleniem. Miasto dalej wirować, sunął te

i raz swą tancerkę przed sobą zwolna, kołysząc

I się i nie spuszczając z oka pięknej kowalki. Po

r tem wykręciwszy się j eszcze najniej seu dwa razy,

i wypuścił z objęć swą tanecznicę i pospieszył

i z wyciągniętemi rękami ku Zośce.

— Ignac ! — zawołała drżącym ze wzruszę

I nia głosem.

; —Zośka!... Iwaś! — odparł nieznajomy,

uśmiechając się życzliwie.

I podawszy narzeczonym obie ręce, ściskał

ich serdecznie, przypatrując im się z zadowo

leniem.

— No, a co tam ?... A jak tam ? Zdrowiście

Bogu dzięki ?... ślicznie wyrośli! Iwaś pewnie

już starszym czeladnikiem, a Zośka „liarna"

dziewczyna... Dalibóg, można się zakochać!...

Mój Boże! toż to minęło już cztery lata, ja

keśmy się widzieli... Pamiętacie, jakem musiał

uciekać... Ha, ha, ha, ha!... Zwyczajnie dzie

cinna swawola!

Iwasiowi przypomniała się strata butów

i odświętnej odzieży, której tak długo nie mógł

przeboleć. Drgnął mimowolnie, chcąc rękę wy

dobyć z uścisku dawnego towarzysza. Ale Ignac

nie dał mu przyjść do siebie, obsypując go py

taniami bez końca i okazując mu radość swą

z poArodu tego spotkania, po tak długiej rozłące.

— Panie arendarzu! Dajcie butelkę „Sene"

do alkierza; ja płacę! — zawołał na żyda. —

Musimy napić się czegoś dobrego, po czterech

latach niewidzenia... Mamy przecież tyle z sobą

do gadania!... A potem — dodał zcicha, zwracając

się do Iwasia — mam z tobą przecież rachunek...

ha, ha, ha!... Muszę ci zapłacić za to, com ci

zabrał przed laty...

Usiedli więc w alkierzu, przy butelce pon

czowej esencyi, rozmawiając z sobą, jak najlep

si przyjaciele. Ignac opowiadał im cuda o swo

ich przygodach, od chwili, gdy chatę

Matwija opuścił. Mówił, że po śmierci

odziedziczył gospodarstwo i trochę [...] że z tym zasobem rozpoczął [...] idzie nie źle i że niema powodu [...]

Potem wypytywał narzeczonych o ich zamiary, cieszył się nadzieją ich szczęścia, smu

cił kalectwem Matwij a, okazując im w każdem

słowie przyjaźń serdeczną. Nie żałował też

przynęty, aby skłonić do picia nieprzywykłych

do trunku przyjaciół. Jak to? oni by mu

odmówili, gdy ich tak z serca częstuje, po czte

rech latach niewidzenia? Onby dla nich dał

krew swoje, a oni mu odmawiają swej łaski!

„Sene" dobry, do głowy nie pójdzie! Ot? pije

się dlatego tylko, aby było przyczem bałakać.

Ale „Sene" szedł do głowy, a jeszcze bar

dziej szła do głowy uprzejmość Ignaca. Iwaś

i Zośka, oszołomieni, poddawali się urokowi po

chlebstw swego przyjaciela. W głowie im szu

miał zdradziecki trunek, w uszach im brzmiały

życzliwe wyrazy i zaklęcia Ignaca. Szczególniej

dla Iwasia przesadzał sprytny bywalec w uprzej

mości bez granic. Uznając jego prawa do Zo

śki, prosił go za każdym tańcem o pozwolenie

tańczenia z piękną kowalką. Iwaś, oczywiście,

nie bronił przyjacielowi. Rozmarzony trunkiem,

ociężały, nie miał sam ochoty do hulania. Szła

tedy Zośka w taniec, odarta na ramieniu Igna

ca, płonąca w jego objęciu, rozkoszna, dumna,

szczęśliwa wyznaniami, które jej szeptał do

ucha, uradowana zazdrością innych dziewcząt,

zaniedbywanych obecnie przez zwinnego tan

cerza.

Miało się j uż dobrze ku wieczorowi, gdy Iwaś

przypomniał, że czas już wracać do domu. Ignac

nalegał na swych przyjaciół, ażeby nie psuli

ochoty i pozostali jeszcze. Ale trudno; noc

już zachodziła. Nie sposób przecież było zosta

wić starego Matwij a w niepokoju. Już i tak

zabawiono się zbyt długo. Zośka powinnaby

już była dawno pójść do domu. Któż bez niej

poda ojcu wieczerzę? Rozeszli się więc wśród

tysiąca uprzejmych zapewnień, odprowadzani aż

do cerkwi przez Ignaca. Uspokojono starego

Matwij a zmyślonem opowiadaniem. Iwaś wziął

na siebie winę zbyt długiej niebytności gospo

dyni. Przypatrywali się tańcom w karczmie,

aby zadowolnić ciekawość. Trzebaż było raz

przecię zobaczyć, jak to wygląda!

Udobruchawszy starego, rozeszli się w koń

cu na spoczynek; ona płonąca jeszcze wspomnie

niem uścisków i wyznań Ignaca, tańcem i śpie

wem rozbujana — on, rozmarzony trunkiem,

ociężały, niekontent z siebie, iż taić musiał pra

wdę przed swym dobrodziejem.

Długo zasnąć nie mogli oboje. Zośce w oczach

stał Ignac hardy, dumny, uśmiechnięty, szepczą

cy jej do ucha słodkie zaklęcia; Iwasiowi, nie

mogącemu zasnąć w swojej komórce, rysowały

się na tle ciemności rozpłomienione twarze dzie

wcząt i parobków, wirujących, niby tuman liści

w jesiennej zawierusze. W uszach mu brzmiały

śpiewki, krzyki i muzyka, i chrypliwe skrzypki,

i bas" maruda, i szyderczo brzęczące cymbały.

A skrzypce śpiewały: „Ja ne znaju de idu!

Ja ne znaj u de idu!" A bas odpowiadał po

nuro: „Po bidu... po bidui..."

VI.

Zaczął teraz Ignac myszkować koło chaty

starego kowala. Czy to, idąc po wodę do kry

nicy — czy to, wybiegłszy do sadu lub ogrodu —

zawsze go spotykała Zośka na swej drodze.

Niby to jej pomagał naczerpać wody do konewki.

Piękna to była pomoc! Co naczerpnie, to znowu

wylewa; ot, aby dłużej bałakać! A śmieje się,

dowcipkuje, że dziewczę ani się opatrzy, jak

upłynie jedna, druga godzina!

Kiedy, bywało, wyszła robić coś około grzą

dek w ogrodzie, to on już stoi za płotem i woła

ją na rozmowę. Tak sobie żartowali przez płot;

ona w ogrodzie, on za płotem i rowem na ulicy.

Nieraz ona mu powiada: „Idź już, Ignac! Nie

przeszkadzaj, daj pracować!" Ale sama ani na

krok nie odchodzi od płota, tylko śmieje się

i narzeka. Gdyby tak odszedł naprawdę, toby

go była wołała!..

Powoli powoli zanęcił się Ignac do obejścia.

Na co im się pilnować, kiedy nikt ich nie pil

nuje? Stary Matwij nie widzi, co się dzieje

pod jego oczyma, a Iwaś kuje żelazo w ku

źni i nie wie nic o Bożym świecie.

Zbudziła się też w Zośce dawna Zośka, z cza

sów pierwszego pobytu Ignaca w Zabłoćcach.

Już teraz jabłek kraść nie pójdzie do dworskie

go sadu, ale to samo w niej dla sprytnego by

walca uwielbienie, ten sam głód uciechy, ta

sama żądza przygód, ta sama gwałtowna na

miętność. Ano, rozkochała się naprawdę w

Ignacu. Opanował ją znowu przybłęda.

Przed nią nie taił on się z swojem rzemio

słem, nie miał ku temu powodu. Opowiedział

jej szczerze swoje losy i wyznał, że jest her

sztem bandy szwarcowników, uprawiającej prze

mytnictwo na wielką stopę. Dwudziestu czte

rech zbrojnych drabów stało pod jego rozkazem.

Towar przekradano przez linję celną podstępem;

jeśli to nie było możliwem, to działano prze

mocą. Arendarz był z nim w zmowie i dostar

czał mu o straży granicznej języka. Zabłoćce

wreszcie, nie leżące na głównym trakcie, a je

dnak na drodze z Brodów do Lwowa lub Tar

nopola, były dlań bardzo dogodnym punktem.

Koniecznem dla jego rzemiosła było zawiązanie

pewnych stosunków z tutejszą ludnością, aby

w razie niebezpieczeństwa, módz zrzucić tutaj

towar i ukryć go przed pogonią.

Wszystko to dodawało Ignacowi w oczach

Zośki niepospolitego blasku. Towarzysz lat jej

dziecinnych, wiodący teraz żywot ten pół zbó

jecki, na wpół rycerski, wydawał jej się bo

haterem. Sławę, w którą pieśń ludowa stroi pa

mięć dawnych kozaków — urok, którym bajki

otaczają imię Dobosza, lub innych rozbójników,

splatała teraz w jeden wieniec rozmarzona wy

obraźnia pięknej kowalki i opromieniała blaska

mi postać młodego szwarcownika.

Najgorzej na tem wychodził Iwaś, wyrugo

wany z serca Zośki przez Ignaca. Biedny ko

wal nie wiedział nic o swojem nieszczęściu.

Widział, że jego narzeczona stała się dlań zi

mną, dumną, obojętną, że mu teraz odpowiada

opryskliwie i z dawnem lekceważeniem, ale nie

umiał zdać sobie sprawy z powodu tej zmiany..

Widocznie coś przystąpiło do dziewczęcia, ale

jak przystąpiło, tak i odstąpi.

W następną niedzielę, w tydzień po spotka

niu z Ignacem, zaczęła się Zośka znowu naprzy

krzać Iwasiowi, by ją zaprowadził na ochotę.

Wymawiał się młody kowal, jak mógł, ale nie

było rady. Musiał biedaczysko uledz swej przy

jaciółce. Wrócili później niż tamtym razem

ku wielkiemu niepokojowi Matwij a, który nie

wiedział, co się z nimi stało. Stary zrzędził,

wymawiał, strofował, jednaki tym razem jakoś

się utarło.

W tydzień potem poszła już Zośka sama do

karczmy, Naszukawszy się jej daremnie, po

dążył zrozpaczony Iwaś na muzykę, domyślając

się, że tam pobiegła. Zastał ją hasającą w obję

ciach Ignaca i począł jej czynić wy mówki. Od

powiedziała mu dumnie, szorstko, z pogardliwem

łekceważeniem. Kto wie, możeby przyszło było

między nimi do gorszącej kłótni, gdyby nie

Ignac Uspokajając Zośkę, a tłómacząc Iwasio

wi, że lepiej zrobi, gdy swej przyszłej żonie

pozwoli się wytańczyć, dopóki jest dziewczyną,

pogodził sprytny bywalec zwaśnionych.

Ale zgoda ta była tylko pozorną, przynaj

mniej ze strony Zośki, która zachowała w ser

cu niechęć dla Iwasia i nie taiła przed nim

swego gniewu. Żyli tedy oziębli dla siebie i niby

obcy, ograniczając się jedynie na to, co jest nie

zbędnem, gdy się pod jedną mieszka strzechą.

Wprawdzie starał się Iwaś, którego ku niej

rwało, przełamać te lody, ale go odtrącała nie

chętnie, gdy się do niej zbliżał. Młody kowal

szedł wtedy do swej komórki, jak pies skarcony

za niewczesne pieszczoty. Tam siadał w samo

tności i marzył, nie śmiejąc się na oczy poka

zać swej towarzyszce, by jej bardziej nie drażnić

swym widokiem.

Po niejakim czasie opuścił Ignac Zabłoćce.

Rzemiosło szwarcownika wymagało gdzieś in

dziej jego obecności. Jednakże nagły odjazd

jego nie stał się przyczyną zerwania stosunków

pomiędzy nim a piękną kowalką. Owszem, sto

sunki te jawniejszą przybrały cechę. Codzień

przychodził do chaty starego kowala arendarz.

z wieściami od nieobecnego. Podejrzani jacyś

ludzie wpadali do Zośki i tajemne z nią odby

wali narady. Młoda kowalka stała się wspól

niczką herszta szwarcowników.

Pewnego wieczora, wróciwszy z kuźni, za

stał Iwaś drzwi od swej komórki otwarte. Za

niepokojony wpadł do wnętrza, aby się przeko

nać, czy mu czegoś nie skradziono. Zdziwienie

jego było ogromne. Nie ubyło nic; owszem cała

komórka założona była jakiemiś paczkami.

— Kto tu był, Zośka? — zapytał dziewczy

ny, krzątającej się koło ogniska.

— Nikt! — odpowiedziała obojętnie.

— Jakto nikt?... A któż rozwalił drzwi od

mojej komórki?

— Ja!... Tak mi było potrzeba.

— Ty ? A coż to za paczki tam leżą ?

— Szwarc — odpowiedziała spokojnie.

— Szwarc! — krzyknął — szwarc ?... Czyś

oszalała Zośka!... A zkądże ty wzięłaś szwarc?

— Krzycz, krzycz!... Czy chcesz, żeby tato

usłyszał ?... Tego by mu tylko brakowało, choremu!

— A zkądże ty wzięłaś szwarc? — powtórzył

Iwaś ciszej.

— A tobie co do tego?

— Nie Zośka, tyś oszalała chyba! Przecho

wywać paczki szwarcownikom!... Przecież to

grzech! Słyszałaś, co w cerkwi Jegomość po

wiadał ?

— Co mi tam Jegomość, co mi tam grzech?...

Zresztą to mój grzech, a nie twój!

— Co ty gadasz, co ty gadasz L. A potem

kara i wstyd... Czyż ty nie wiesz, że gdyby

tu szwarc znaleźli, toby nas puścili z torbami...

Zabraliby wszystkę, co jest.

— A tobie co do tego?

— Jakto, co mi do tego!... Przecież... prze

cież ja tu mam być gospodarzem.

— Masz być gospodarzem, ale nim nie je

steś — odparła, patrząc mu w oczy hardo i uśmie

chając się brzydko.— A potem, któż ci powie

dział, że ja wyjdę za ciebie?

Ręce mu opadły. Osłupiał, słysząc te słowa.

— Słuchaj Iwaś!... Chciałam ci to już dawno

powiedzieć, bo mnie to nudzi, że oczy do mnie

zawracasz... Ty myślisz, że masz do mnie ja

kieś prawo i chcesz mi rozkazywać tak, jak

przyszły mąż... Tak sobie teraz powiedz: nic

z tego!... Ty nie dla mnie, ja nie dla ciebie...

Ja kocham Ignaca sokoła i będę jego, albo ni

czyją.

— Ignaca! Złodzieja!.., Nie, ty chyba osza

lałaś, Zośka!

— Ignac nie złodziej, tylko szwarcownik!...

Sokół, co nie ma nad sobą pana, nie taki, jak

ty, najmy ta! — zawołała, mierząc go pogar

dliwie oczyma. — A zresztą, chociażby i zło

dziej, to co?... Skoro mi się podobał!

— Zośka, opamiętaj się... Gdzież ty możesz

mieć z uim ślub? Gdzie twój ojciec na to po

zwoli ?

— Jak może być ślub, to będzie, a jak nie

może być, to i dobrze!... Zresztą, wiedz o tem,

żem już była Ignaca i że twoją nigdy nie będę.

— Ależ twój ojciec, twój ojciec!

— Chcesz, idź mu powiedz, com mówiła...

Zabij go za to, że cię wychował... Mnie nic

już nie oderwie od Ignaca... On mój, ja jego

i tak już będzie zawsze!

Zaczęły się teraz dni czarne dla Iwasia.

Wiedział, że niema rady z upartą dziewczyną.

Choćby powiedział Matwij owi, to co ? Zośka

prawdę mówiła: jej nie przekona, nie powstrzy

ma, nie uchroni od zguby, a starego tylko za

bije! Będzie więc musiał patrzeć na to, co

robi Zośka, pędząc do niechybnej zguby. Nie

może jej przeszkadzać, bo cóż poradzi? Bę

dzie musiał w dodatku taić to, co widzi, przed

Matwij em; będzie musiał swoją pokrywać osobą

wszystkie jej wybryki. Ano, tak on teraz

wspólnikiem Ignaca złodzieja i Zośki niecnoty!

A jednak — jednak on ją kocha; och! tak

kocha, żeby na siebie wziął jej hańbę, gdyby

go chciała. Ale coż z nia poradzi, z szaloną!

Idzie już do żniw, do Uśpenia, coż tedy po

wie Matwij owi? Jak mu wy tłómaczy, czemu

się nie kwapi z prośbą o ślub do księdza?

Wtedy wszystko wyjdzie na wierzch. Stary

się na śmierć zagryzie, a co jemu wtedy po

życiu na świecie bez Matwijaibez Zośki ! Naj

lepiej byłoby umrzeć, ale śmierć nie przycho

dzi tym, którzy jej wołają. Ot, nieszczęście,

nieszczęście!

Myślał czas jakiś o tem, czyby nie zabić

Ignaca? Ale czyżby w ten sposób uratował

Zośkę od zguby? Kto wie, coby wtedy zrobiła

szalona? A potem, gdyby jego za karę stra

cili, któżby pracował na Zośkę i Matwij a? Nie!

niema dla niego rady! Musi patrzeć, słyszeć

i cierpieć! Musi taić, kłamać i zdradzać! Musi

się dać zwolna zabijać i nie myśleć o zemście,

ani obronie! Taka to już jego dola!

I tak nie wiedział Matwij nic o tem, co się

działo. Zośka, obojętna na rozpacz Iwasia, a pe

wna jego milczenia, pędziła dalej ku swej zgu

bie. Arendarz zachodził coraz częściej do chaty;

podejrzani ludzie wchodzili i wychodzili, wno

sząc i wynosząc jakieś towary.

Czasem wpadał Ignac, któremu zawsze na

utrzymanie bandy potrzeba było pieniędzy i wy

łudzał u pięknej kowalki zaoszczędzone grosze.

Czasem wykradała się Zośka do sadu, aby roz

mawiać z galantem. Ludzie spostrzegli, że do

obejścia kowala prowadzi ścieżka i, że płot w je

dnem miejscu rozgrodzony...

Iwaś pracował w kuźni, martwił się i roz

paczał, tając przed Matwij em to, co się działo.

Zośka zwierzyła mu, że się czuje matką. Jedy

ną jego troską teraz było, jak ukryć przed

starym kowalem nieszczęście. Odpędzał więc

natrętów od Matwij a i cudem udawało mu się

zachowanie tajemnicy.

Pewnej nocy zasłyszał młody rzemieślnik

głosy jakieś na podwórku. Zaniepokojony, otwo

rzył cicho drzwi swej komórki i wyszedł zo

baczyć: co to takiego. Byli to Ignac i Zośka.

Spleceni uściskiem, rozmawiali kochankowie

o swej miłości. Iwaś zdrętwiał na ten widok,

bezsilny w swej rozpaczy i zazdrości. Chwilę

prześladowała go myśl zabicia gacha. Tuż, nie

daleko, stał wóz popsuty; można było wyjąc

złamaną kłonicę i jednym razem strzaskać łeb

galantowi. Ale coż potem? Co będzie z Zośką?

Co z Matwijem?

Wtem otworzyły się drzwi od izby. Stary

kowal, zasłyszawszy rozmowę, stanął na progu,

chcąc się dowiedzieć, jaki powód tego nocnego

krzątania.

— A kto tam? — zapytał staruszek.

— To ja — odpowiedział Iwaś, oprzytomnia

wszy z odrętwienia.

— Ty, synku ?... A co tam takiego ?,

— Psy sąsiadów ujadają... Tak wyszedłem

zobaczyć, czy broń Boże nie złodzieje.

— A z kimżeś ty rozmawiał, synku? Bo

słyszałem jakieś głosy!

— Co mówicie, panie majster? — zapytał

Iwaś, nie wiedząc co odpowiedzieć.

— Słyszałem, żeś z kimciś rozmawiał... Kto

to taki?

— Zośka! — odparł Iwaś dziwnie złamanym

głosem. — Zośka się także zbudziła i wyszła

zobaczyć co to ?

— Dobrze, dziateczki; dobrze, że tak pilnu

jecie... Ale teraz idźcie już spać, bo szkoda

nocy... Ja nie śpię i słyszę... Jakby broń Boże,

co było, to was zawołam...

VII.

Zajście to oziębiło ich bardziej jeszcze ku

sobie. Namiętnej kowalki nie rozbroiła ofiara,

którą z siebie zrobił młody rzemieślnik. Owszem,

zdawałoby się nawet, że szlachetność Iwasia

podwoiła dla niego wzgardę i zapalczywość.

Kto wie, gdyby był o nią walczył z Ignacem,

jak jeleń o swoją łanię, może byłby zdobył jej

serce, jako zwycięzca!

Tak jednak nie rozumiała tego człowieka,

cierpiącego w milczeniu, poświęcającego się dla

jej spokoju i zasłaniającego własną męką wszy

stkie jej wybryki. Być może, iż czuła się obra

żoną nawet w swej niewieściej dumie tą cichą

rezygnącyą, której pojąć nie mogła jej gorą

ca dusza. Może ją to gniewało, iż ją odstą

pił drugiemu bez walki, iż nie szukał zemsty,

gdy mu ją wydarto.

Iwaś ze swej strony zanadto krwawe z siebie

zrobił poświęcenie, by mógł spokojnie patrzeć

na tę, która była powodem jego męki. Zdawa

ło mu się, że ją więcej kocha jeszcze, niż da

wniej, i serce mu się krwawiło na myśl, że jest

dla niego straconą na wieki.

Unikali się więc wzajemnie, niby śmiertelni

wrogowie, zmuszeni żyć pod jednym dachem.

Gdy Iwaś przychodził na obiad lub wieczerzę,

uciekała Zośka, zmyślając jakieś gospodarskie

zajęcie. Gdy Zośka wracała, uciekał Iwaś do

swej komórki, zamykał się w niej i rozpaczał.

Unikali się tak zręcznie, skutkiem tego milczą

cego porozumienia, że się Matwij nawet nie do

myślał, jaka ich przepaść rozdziela.

Tak upłynęło cztery miesiące. Żniwa już

były minęły i zbliżało sie U s p e n i e. Stary

kowal nie przypominał dzieciom, że czas ślubu

nadchodzi. Może zapomniał o tem, nie widząc

ich nigdy razem — może czekał, aż mu to sami

przypomną ?

Dnia jednego, pod wieczór, wracał Iwaś z Woł

kowatycz, skończywszy tam jakąś u rządcy ro

botę. Rwało go coś do domu. Nie chciał się

nawet zatrzymać w „kasarni" straży granicznej,

gdzie mu za jakąś lekką reparacyę dobry przy

rzekano zarobek. Szedł groblą ku Zabłoćcom,

śpiesznie, jak gdyby go coś gnało. Młot, obcęgi

i pilniki zatknął w zanadrze, pomiędzy fartuch

i koszulę.

Po dniu skwarnym zasępiło się było niebo

gęstemi chmurami i zmrok szary począł wcze

śniej, niż zwykle, zapadać. Na krańcach widno

kręgu zapalały się co chwila błyskawice, i daleki,

głuchy, jakby podziemny grzmot odzywał się

ustawicznie Zanosiło się widocznie na gwałtowną

nawałnicę. Iwaś szedł spiesznym krokiem, aże

by zdążyć jeszcze do domu przed burzą.

Na kilka staj przed Zabłoćcami zamajaczyła

przed nim w mroku postać kobieca, zbliżająca

się ku niemu również szybkiemi kroki. Poznał

po chodzie Zośkę. Ale cóż mogło ją prowa

dzić w tę stronę, chorą, w czas tak późny

i w tak niepewną pogodę ? Iwaś nie mógł sobie

odpowiedzieć na to pytanie. Nieokreślone jakieś

podejrzenie zbudziło się w jego umyśle.

a tobie nic do niego!... Teraz ustąp!... Pa

miętaj, jak nie puścisz, to Ignac ciebie zabije!

— A więc pójdziesz do domu zaraz ! — za

wołał kowal, ująwszy ją silnie za ramię. —

Dość już mam tej hańby, tego szaleństwa!...

Nie chcę, żebyś zdrowie traciła dla złodzieja!

I poczęli się szamotać ze sobą, bo Zośka

opór mu stawiała zacięty, a on, bojąc się, by

zdrowia jej nie uszkodził, nie chciał nadużywać

swej siły. Nagle runął Iwaś na ziemię, jak

gdyby piorunem rażony. Wyrwawszy mu młotek

z zanadrza, uderzyła go nim w głowę szalona

dziewczyna z całej siły. Uwolniwszy się w taki

sposób od napaści, odeszła spiesznym krokiem

i znikła niebawem w ciemności.

Tej samej właśnie nocy zamierzał Ignac

dwoma szlakami dwa z Brodów wyprowadzić

transporty. Jeden z nich mniej był ważnym

i miał służyć jedynie do tego, by uwagę straży

granicznej odciągnąć od głównego transportu.

Na drugim, większym i z cenniej szego składającym się towaru, zależało głównie szwarcownikom. Szczęśliwe przeprowadzenie tych „paczek"

miało Ignacowi i jego wspólnikom powetować

wszystkie dotychczasowe straty.

Tymczasem dowiedział się arendarz Zabłociecki od zaufanego i pewnego szpiega, że plan

wyprawy zdradzony został straży granicznej.

Na pobocznej drodze, na lewo od Wołkowatycz,

— Gdzie idziesz ? — zapytał szorstko, za

stępując drogę idącej.

— A tobie co do tego? — odparła wy

niośle.

— To, że cię nie puszczę, jeśli mi nie po

wiesz.

— Idę do Wołkowatycz, jeżeli chcesz wie

dzieć koniecznie... A teraz ustąp! Puszczaj, bo

mi spieszno !

— Do Wołkowatycz? Teraz, pod noc i pod

burzę?... Przecież słaba jesteś!... Coż ty masz

za interes do Wołkowatycz ?

— Mam interes pilny, puszczaj !

— Nie puszczę!... Co to za interes ?...

— A tobie co, najmyto? Ustąp!... Mówiło

ci się, pilny interes!... Nie trzeba ci wiedzieć

jaki.

— Nie powiesz ?

— Nie powiem!

— To wracaj do domu!

— Nie chcę. Puszczaj !... Nie pójdę !

— To ja ciebie zaniosę !

— Słuchaj!... Chcesz wiedzieć, to ci powiem...

Muszę być w Wołkowatyczach przed północą...

Teraz puść!

— Coż tam masz robić o północy ?... Cóż?

Nie odpowiadasz? boisz się powiedzieć?.,. To

pewno jakieś szelmostwo Ignaca!

— Żebyś wiedział, że to interes Ignaca,

właśnie gdzie miał transport przechodzić, cze

kała zasadzka, w której udział wzięła cała za

łoga Wołkowatyckiej „kasarni".

Położenie było rozpaczliwe, klęska nieza

wodna. Chybaby jakiś nadzwyczajny wypadek

odciągnął strażników w inną stronę — chybaby

cud jakiś zmusił ich do opuszczenia stanowiska.

Zawiadomić Ignaca o niebezpieczeństwie nie

było już sposobu.

Chytry Abramko miał wprawdzie pomysł,

mogący uratować szwarcowników. Ale wyko

nanie tego, co było potrzebnem, wymagało wiel

kiej odwagi i nie sposób było się zwierzać

z tą rzeczą lada komu. Poszedł więc do Zośki

i przedstawił jej groźny stan rzeczy. Ona je

dna mogła wyratować kochanka. Ale działać

należało natychmiast, bez wahania. Obecność

jej w Wołkowatyczach przed północkiem była

niezbędną. O samej północy miał transport

mijać urządzoną zasadzkę. Szalona dziewczyna

podj ęła się niebezpiecznego przedsięwzięcia. Zbro

dnia, którą popełnić miała, nie przerażała jej

wcale.

Noc była ciemna, rozświecona tylko łuną

błyskawic, ale deszcz, na który się zanosiło,

nie padał. Być może, iż bokiem poszła ulewa,

bo wiatr zimny wiał od strony, gdzie się niebo

paliło; nad Wołkowatyczami sucha tylko sza

lała burza.

Przyszedłszy do Wołkowatycz, zwróciła się

Zośka w stronę koszar straży granicznej. Ci

sza była w krytym słomą budynku. Nie ule

gało wątpieniu, że cała załoga podążyła na

zasadzkę. Chyłkiem, Ciszkiem, ostrożnie, obe

szła Zośka cały dom dokoła. Ciemno było wszę

dzie; z jednego tylko okna dobywał się słaby

blask przez szczelinę na wpół otwartej okien

nicy. Zośka zajrzała do wnętrza izby, oświe

conej bladem światłem świeczki, dogorywającej

w lichtarzu. Na łóżku leżała kobieta, śpiąca

głębokim snem, jak o tem świadczył równy od

dech jej piersi. Koło łóżka stała kołyska. Zo

śka domyśliła się, że to mieszkanie dowodzą

cego posterunkiem „respicyenta".

Przekonawszy się, że nic wykonaniu j ej za

miarów nie stanie tak łatwo na przeszkodzie,

dobyła młoda kowalka z zanadrza małą flasze

czkę nafty i sporą garść przędziwa, którą na

syciła zapalnym płynem i wetknęła w strzechę

budynku, wspiąwszy się ku niej po drabinie.

Następnie zapaliła zapałkę i przytknęła ją do

przesyconej naftą przędzy.

Chwilę jeszcze przypatrywała się zbrodniarka

z zadowoleniem swemu dziełu. Potem, widząc,

że buchający płomień coraz bardziej strzechę

ogarnia, zeskoczyła z drabiny i przelazłszy płot,

pośpieszyła polem na przełaj ku drodze, którę

dy miał iść transport Ignaca.

W połowie drogi usłyszała łoskot szybkich,

kroków, oraz liczne męskie głosy, rozmawiające

ze sobą. Byli to strażnicy, którzy spostrzegł

szy łunę płonącej „kasami", śpieszyli na ratu

nek. Zośka przysiadła na ziemi, za krzakiem

leszczyny, kryjąc się przed nadchodzącymi,

— Biegnijcie, biegnijcie — szepnęła za ni

mi, gdy minęli jej schronienie, — Biegnijcie —

powtórzyła raz jeszcze przez zęby, uśmiechając

się złośliwie. — Kto wie, czy nie przyjdziecie

zapóźno !

To rzekłszy, powstała i podążyła śpiesznie

w stronę, którędy miał przechodzić transport

Ignaca, uradowana myślą, iż odwróciła od ko

chanka grożące mu niebezpieczeństwo. Szła

lekko, nie czując znużenia, choć miejscami grzą

zką była świeżo zorana rola. Od czasu do czasu

zatrzymywała się, zwracając oczy w stronę pło

nących koszar. Niebo jasną gorzało łuną.

Oto jej dzieło; może się niem pochlubić przed

Ignacem. Teraz on ją dopiero pochwali, teraz

on ją dopiero pokocha — łycarkę!

Ale oto już słychać turkot wozów Ignaca.

Jedzie sokolik, jedzie wesoło, i ani wie, jakie

mu groziło niebezpieczeństwo. Przyśpieszyła

jeszcze bardziej kroku, przeskoczyła rów i sta

nęła na drodze — tu czekać będzie na niego.

Nagle, coż to takiego? Zgiełk, krzyk,

szczęk i wrzawa jak gdyby walki. Błysnęło

kilka razy w ciemności i huk strzałów rozległ

się dokoła. Czyżby Ignacowi drogę zaszli Po

nikowiccy strażnicy? Oh! nieszczęście, nieszczę

ście! A bramko nic o tem nie mówił!

Zrozpaczona, pobiegła w stronę walki. Ale

zaledwie kilka postąpiła kroków, gdy śmiertel

nie ugodzona, padła trupem. Kto wie? Być

może, iż zabłąkana kula, która jej przeszyła

serce, była kulą Ignaca. Dziwnie się czasem

dzieje na tym Bożym świecie!

Ciężko chorował Iwaś, oszołomiony ciosem,

który mu zadała szalona kowalka. Byłby nie

zawodnie padł na miejscu trupem, gdyby gru

ba barania czapka nie była powstrzymała gwał

townego razu. Szczęściem to jego nazwać

można, iż proboszcz miejscowy zatrzymał się

był dłużej u Wołkowatyckiego rządcy i po

wracał właśnie tą drogą. Bezprzytomnego za

wieziono na plebanię. Tam, dzięki umiejętnej

pieczołowitości, zachowano mu życie i po

wrócono zdrowie po kilkutygodniowem le

czeniu.

Kto wie jednak, czy to szczęściem nazwać

można i czy nie lepiejby dla niego było, gdy

by bezprzytomny i pozbawiony ratunku, skoń

czył był na odludnej grobli? Co mu teraz

po życiu bez Zośki i bez Matwij a — bo trze

ba wiedzieć, że w czasie słabości Iwasia umarł

stary kowal, dowiedziawszy się o śmierci swej

córki. Ano, nie było szczęścia, nie było doli!

Tak mu teraz żyć już tylko rozpaczą — tak

mu teraz wyglądać od śmierci lekarstwa na

tęsknotę!

ZERO.

ZAGADKA PSYCHOLOGICZNA.

I.

Było to na wiosnę, w Wenecyi.

Choćbyście mi zaraz w łeb strzelić mieli,

nie jestem w stanie powiedzieć wam, po co się

tam wybrałem. Tyle wiem tylko, żem uciekł

przed nudami.

Nudziłem się bowiem szalenie.

Na ostatniem Rallye papers okulała mi była

„Ninicke", a wypadek ten wykoleił mnie z try

bu życia.

Co tu począć, gdy nadejdzie pora zwykłego

mego spaceru? Czem zabić czas pomiędzy obia

dem i teatrem?

Weterynarz powiedział, że to potrwa ze

dwa tygodnie. A więc przyjdzie oszaleć chyba

z rozpaczy!

Dwa dni błąkałem się po Lwowie, jak pies

bez pana, nie mogąc znaleźć rozrywki.

Myślałem, czyby nie polecieć za hrabiną Ewą

do Karlsbadu, ale sobie wczas przypomniałem,

że rola węża kusiciela jest już przy niej za

jętą.

Spotkałem w Kasynie Rzeczyckiego; chciał

mnie gwałtem zabrać do siebie na słomki, alem

mu się wykręcił.

Nie lubię polowania na słomki, a zwłaszcza

u Bzeczyckiego, który ma trzy córki na wy

daniu. Panna bez posagu, brrum!... Bezpie

czniej polować na lwy i tygrysy.

Sądziłem, że czas zabiję czytaniem i kupi

łem sobie kilka najnowszych powieści.

Niech ich djabii wezmą z ich pisaniem; moja

biedna „Niniche" ma daleko więcej rozumu'

Jedna Gyp, która coś warta jeszcze, ale i to

się wkrótce wyczerpało.

Próbowałem gazet... pustki!... Żadnego mor

derstwa, żadnego ciekawego wypadku, nic — tyl

ko Bułgarya i Afganistan, Afganistan i Buł

garya... Czy też jest sens zanudzać ludzi tą

polityką!

Na dobitek przyniesiono mi list z poczty od

ciotki Ksawery; zapowiadała przyjazd swój do

Lwowa.

Poczciwa, droga ciocia! Obiecuje zawsze,

że mi testamentem zapisze Karolówkę i swata

mnie na wszystkie strony.

Kocham ją też bardzo, ale zdaleka.

Co tu robić? co tu robić? Będzie mnie

znowu strofowała, czemu się nie żenię!

Zrozpaczony podniosłem oczy; spojrzenie moje

padło na akwarelę, wiszącą nad mem biurkiem

którą wygrałem przed kilkoma laty na fanto

wej loteryi.

Jestto widok dożowskiego pałacu w Wenecji

z perspektywą na piae świętego Marka. Nie

wiem dlaczego, ale krajobraz ten wydał mi się

szczególnie uroczy w tej chwili.

— Stas! — zawołałem na służącego — spa

kuj mi rzeczy!

— Jaśnie pan wyjeżdża? na długo?

— Na dziesięć dni.,. Bryftregerowi powiesz,

żeby listy, jakie nadejdą, wysłali za mną do

Wenecyi.

Tego samego wieczora siedziałem w wago

nie, niekontent z siebie i dziwnie rozdrażniony.

Jechać pod koniec maja do Wenecji, nie ma

jąc tam żadnego interesu, na to trzeba istotnie

war jata !

Co ja tam pocznę nieszczęśliwy? Miasto

znam, jak własną kieszeń, ale w mieście nie

znam nikogo.

Zatrzymałem się dziesięć godzin w Wiedniu,

gdzie spotkałem kilku znajomych. Namawiali

mnie, bym został; mówili, że Niklas Esterhazy

i Baltazzi mają cudowne nowe jakieś zaprzęgi,

które oglądać można w Praterze, gdzie się nie

mal co dnia odbywa Blummencorso z wiel

kim przepychem.

Pokusa była ogromna, ale demon mój pę

dził mnie dalej i dalej.

Napróżno sobie mówiłem, że wycieczka mo

ja nie ma sensu; coś mnie tam ciągnęło, coś

rwało tajemniczym urokiem, któremu oprzeć

się nie byłem w stanie.

Zły na siebie i smutny, pędziłem wieczor

nym pociągiem do Wenecji.

n.

Miasto wydało mi się bardziej jeszcze bru

dnem, niż zazwyczaj. Na dworcu opadła mnie

wrzaskliwa czereda fachinów i gondolierów,

ofiarując mi swe usługi.

— Pension suisse!... Universo!... Au

rora!... Ca valet to!—wołali hotelowi agen

ci, zalecając swe gospody.

Chciwość i głód patrzały tym ludziom z oczu.

Domyślali się we mnie cudzoziemca, który nie

zna miasta i którego łatwo będzie można obe

drzeć.

Wybrałem najmniej krzykliwego z gondo

lierów i kazałem się wieźć na Riva Schiavoni do hotelu Danieli, gdzie zwykłem

stawać od lat wielu.

Sądząc, iż po raz pierwszy jestem w Wenecyi i licząc na moją hojność, wieźli mnie gon

dolierzy przez Canal grande. Mijałem

nadbrzeżne pałace obojętnie. Nie lubię tej ar

chitektury, która mi zawsze przypomina tea

tralne dekoracje. Ani Ca d'oro, ani Ven

darminCalergi nie wydarły mi łaska

wszego spojrzenia.

Uliczki i place, mimo których płynęła gon

dola, były puste, okna wszędzie pozamykane

żaluzjami. Z lagun wznosiła się ta woń zgni

lizny, która pobyt w Wenecji czyni tak nie

znośnym w czasie lata.

Zdawało mi się, żem wjechał do miasta

umarłych. Kwaśny i zniechęcony, kazałem przy

Ponte Kialto wziąść na lewo, aby się

czemprędzej dostać do hotelu.

Nazajutrz poszedłem na kawę do Florjana.

Że też się ludzie zachwycają tym placem

Św. Marka; na mnie robi on wrażenie pudełka

dziecinnych zabawek...

Zdaje mi się zawsze, że to wszystko musiało

się kiedyś nakręcać, tak jak te zegary, które

widzieć można w mieszczańskich salonach i że

wtedy lew na kolumnie ryczał, konie na bazy

lice rżały, a cyklopy na zegarowej wieży śpie

wali, wybijając takt młotem na kowadle. Z upad

kiem rzeczypospolitej popsuła się cała maszynerja.

Ten sam garson podał mi kawę, ta sama

fioraja przyniosła mi bukiecik, ten sara fachino

ze szczotkami w ręku, naprzykrzał mi się,

chcąc gwałtem czyścić mi kamasze. Wszystko

tak, jak przed dwoma, jak przed sześcioma, jak

przed dziesięcioma laty, gdym po raz pierwszy

z matką przyjechał do Wenecji.

Pijąc herbatę, siedziała przy sąsiednim sto

liku jakaś angielska rodzina. To była jedyna

nowość, ale nio ciekawa! Panowie w kracia

stych ubraniach, panie i panny w kraciastych

sukniach; olbrzymie zęby i jeszcze większe nogi.

Wartoż było jechać tak daleko, aby zobaczyć

tych dziwolągów!

Nie umiem zdać wam sprawy z uczucia,

które mnie teraz owładnęło. Było to niby roz

czarowanie, a jednak nie rozczarowanie. Wszak

wiedziałem z góry, co mnie w Wenecji czeka

o tej porze. Mimo to czułem żal do kogoś, czy

do czegoś, sam nie wiem — żal taki, jak gdy

bym krzywdy doświadczył.

Zły byłem na świat cały i na siebie, żem tu

przyjechał, sam nie wiem po co. Czy nie le

piej mi było siedzieć we Lwowie, a wyjecha

wszy już, zostać we Wiedniu, gdzie się tak do

brze bawią ? Biłem się z myślami, czyby tam

nie powrócić. Ale mi jakoś wstyd było przed

samym sobą.

— Kiedy już tu jestem, to pojadę do Monte

Carlo — szepnąłem gniewnie. — Może tam

bank rozbiję, może to właśnie tam mnie cią

gnęło przeczucie!

Dźwięczny głosik zbudził mnie z tej zadu

my. Zwróciłem oczy w tę stronę ciekawie

Przy sąsiednim stoliku, tuż obok mnie, wyda

wała garsonowi rozkazy młoda jakaś piękna

kobieta, której przyjścia nie zauważyłem wcale.

Miała najwyżej lat dziewiętnaście, włosy

płowe z popielatym odcieniem, oczy niebieskie,

cere blondynek i profil kamei. Ubrana w szwedz

ką rękawiczkę ręka i drobna wąziutka nóżka

(zauważyłem to od razu), zdradzały rasę na

pierwsze wejrzenie. W skromnem, lecz gusto

wnem ubraniu wydała mi się piękną nad wszy

stkie wyrazy. Jakkolwiek tego rozpoznać nie

mogłem w tej chwili, byłbym przysiągł, że ki

bić i kształty odpowiadają wdziękom lica.

Zaintrygowała mnie ogromnie swoją osobą.

Nie wiedziałem, zkąd się tu wzięła tak niespo

dziewanie, tuż niedaleko przy kawiarnianym sto

liku. Zadawałem sobie pytanie, kto może być

ta kobieta, należąca widocznie do wielkiego świa

ta. Wydając garsonowi rozkazy, mówiła po

włosku płynnie, ale jak gdyby nazbyt czysto

i gramatykalnie, tak jak ci, którzy się z książ

ki uczyli języka. Odniosłem wrażenie, że to

musi być cudzoziemka.

Na domiar zagadki, przyszła sama. Gdyby

miała towarzysza lub towarzyszkę, byłbym nie

wątpliwie zauważył jej przybycie. Ale nie,

przyszła sama, zjawiwszy się tak, jak san prze

demną. Nie była to więc panna; młode osoby,

należące do wyższych sfer, nie odwiedzają pu

blicznych miejsc bez towarzystwa i opieki.

Wniosłem ztąd, iż to młoda mężatka, używa

jąca w podróży dozwolonej swobody. Kozcie

kawiony, patrzałem na nią, sprawy nie mogąc

zdać sobie z tego zjawiska.

Nie wiem, zdarzyłli to przypadek, czy tez

wpływ mojego wzroku, przykutego do niej upar

cie, dość na tem, iż zwróciła twarz swoją

w moją stronę i oblała mnie przeźroczystem

spojrzeniem. Oczy jej spotkały się z mojemi

i zdało mi się, że to zetknięcie nie zrobiło na

niej przykrego wrażenia.

Spojrzała jeszcze raz, drugi i trzeci, nie

wyzywająco, ale swobodnie i z rodzajem ży

czliwej ciekawości. Widocznie zaintrygowałem

ją także moją osobą; myśl ta załaskotała pró

żność moją bardzo przyjemnie.

III.

Tymczasem podał jej gar son żądaną filiżankę

czekolady, stawiając przed nią jednocześnie

kosz biszkoptów. Skruszyła dłonią garść tego

łakocia i rzuciła krzątającym się po placu go

łębiom. Na widok ten poczęły ją okrążać ła

kome ptaki, zrazu trwożliwie, potem coraz śmie

lej, bijąc się z sobą i gruchając hałaśliwie.

Tysiące tego ptactwa gnieździ się, jak wia

domo, w kopule św. Marka, będąc u mieszkań

ców Wenecji w wielkiem poszanowaniu. Mają

to być potomkowie pary gołębi, wysłanych przez

sławnego dożę Dandolo do oblężonego przez

Genueńczyków miasta, z wiadomością o zbli

żającej się odsieczy. Wnukowie korzystają

teraz z zasługi praojców, włócząc się po placu

św. Marka swobodnie i naprzykrzając się o da

ninę kawiarnianym gościom, gdy używają chło

du i zasiadają pod portykami przy rozstawio

nych marmurowych stolikach.

Moją nieznajomą bawiło to natręctwo go

łębi. Z uśmiechem na ustach ciskała im peł

nemi garściami pokruszone łakocie, przypatru

jąc się bójkom i gonitwom rozłakomionego

ptactwa. Od czasu do czasu rzucała mi we

sołe spojrzenie, jak gdyby się domyślała, że

z oddalenia biorę udział w tej zabawie. Zda

wało mi się nawet, iż musi czuć nad sobą mój

wzrok i że to uczucie sprawia jej przyjemność.

Nie mogłem oderwać oczu mych od tej ko

biety. Ale bo też rozkosznym był widok jej

wesołej ochoty, zwłaszcza, gdy rozzuchwalone

ptaki podwoiły swe natręctwo. Przynęcone jej

hojnością, przelatywały nad jej głową z natrę

tnem gruchaniem, siadały na jej stoliku i ci

snęły się do stojących przed nią biszkoptów.

Musiała się teraz bronić przed ich napaścią,

odsuwać ręką bardziej natarczywych i zasłaniać

głowę przed niemi, gdy bijąc skrzydłami, mu

skały prawic jej lico. Czarującą była w tej

chwili, błyskając rozśmiechuiętych ust koralem

i spojrzeniem, pełnem niewinnej uciechy. Wal

cząc ze swemi napastnikami, przeginała się lu

bieżnie, uwydatniaj ac giętkość swej kibici i okrą

głe kształtów zarysy.

Oczarowany jej wdziękiem, patrzałem na

nią z życzliwym uśmiechem, lubując się jej

dziecinną uciechą.

— Shocking! Shocking! — mruczeli

przy sąsiednim stoliku co chwila Anglicy, wiel

ce zgorszeni tą niewinną zabawą.

Do rozbawionej tak ochoczo przystąpił w słu

żebnej postawie murzyn, lat już podeszłych,

z dużą skórzaną teką i dębową szkatułką

w ręku. W białym batystowym krawacie,

w czarnej do góry zapiętej anglaise'ie, w

białych rękawiczkach, wyprostowany i szty

wny, pełen troskliwej baczności, robił wraże

nie kamerdynera z „dobrego domu".

—Put your hat on, if you please To

by! — rzekła mu łaskawie, widząc, iż stanął

w słońcu z odkrytą głową.

— But, plaese, put it on! — powtórzyła

raz jeszcze z uśmiechem, widząc, iż się nie kwa

pi wykonać jej zlecenia.

Murzyn nakrył głowę, czyniąc zadość jej

woli.

— Did you bring my letters to the

postoffice? — zapytała, wyrzucając ptakom

z kosza resztę łakoci.

Nie dosłyszałem odpowiedzi. Hałas zlatują

cych się gołębi zagłuszył jego wyrazy.

— Weil... wery well Toby!... I thank

you! — zawołała z widocznem zadowoleniem.

Poczem wezwała garsona, zapłaciła rachu

nek i rzuciwszy mi raz jeszcze spojrzenie, ode

szła ze swym towarzyszem w kierunku Piazzetty.

Wszystko to zaintrygowało mnie bardziej

jeszcze. Do jakiego świata należała ta Angiel

ka, tak swobodna w swem ułożeniu?

Pogoniłem za nią oczyma; szła tym pewnym

elastycznym krokiem, który właściwy jest tym,

co się dużo gimnastykowali.

W pełnem uszanowania oddaleniu kroczył

za nią Toby, sztywny i poważny, z uroczysto

ścią dobrze ułożonego służebnego ducha. Wi

doczna rzecz, iż ona była jego panią, a on wier

nym, starym sługą pańskiego domu.

— Chi e questa signora? — zapy

tałem garsona, który ją obsługiwał.

— Non so Vosia — odparł usłużnie. —

Vienn' ognigiornoaquest'or a... Mi

par' una Inglese.

Rzuciłem mu franka i popędziłem w kie

runku Piazzetty.

Wstyd mi było przed samym sobą. Coby

powiedziała hrabina Ewa, coby powiedział Fre

dzio i Tolo i Niunio, gdyby mnie widzieli go

niącego, jak student, za pierwszym lepszym ry

żowym kapelusikiem ? Wmawiałem w siebie,

że to musi być jakaś przejezdna akrobatka,

których pełno zawsze w Wenecji o każdej po

rze i że ów murzyn, udający służącego, należy

do jej „towarzystwa".

A jednak szedłem za tą kobietą, której za

wdzięczałem jedynie miłe wrażenie w tej po

dróży. Szedłem za nią bezwolny i zawstydzony,

kryjąc się w cieniu portyków, by mię przypad

kiem nie spostrzegła. Obawiałem się, by mnie

nie wzięła za komiwoj ażera, szukaj ącego

miłosnej przygody z kobietą spotkaną na

ulicy.

Z Piazzetty zeszła moja nieznajoma na

Molo i wsiadła do gondoli ze swym towarzyszem.

Zdawało mi się, iż zstępując ze schodów, rzu

ciła spojrzenie ku placowi św. Marka i że raz

jeszcze kapelusz jej błysnął z okna wpływają

cej na kanał gondoli. Ukryty za filarem do

żów skiego pałacu, goniłem oddalającą się łódkę

oczyma, walcząc z pokusą, która mnie ku niej

ciągnęła.

— Eh! głupstwo! — pomyślałem. — Niech

sobie płynie z Panem Bogiem... I cóż mi z tego

przyjdzie, gdy się dowiem kto ona i gdzie mie

szka?... Wszakże i tak wyjeżdżam dziś da

MonteCarlo !

A jednak po chwili byłem już na Molo, a po

upływie drugiej, wsiadałem do łodzi, działając

jak gdyby we śnie.

— Sequi questa barcaa distan

za! — rzekłem do gondoliera, wskazując mu

łódź mojej nieznajomej.

— Vaben! Vossi a... Sara seroi

to! — zawołał, uśmiechając się znacząco.

Przy Ponte Sierra zatrzymała się gon

dola. Wyskoczyła zwinnie i wbiegła szybkim

krokiem po wschodach na Molo. Za nią pospie

szył Toby, niosąc tekę i szkatułkę, które przed

chwilą widziałem w jego ręku. Z oddalenia

spostrzegłem, iż weszli do pałacu Akademii

sztuk pięknych.

— Va dritto! — rzekłem do gondoliera,

sądząc, iż nie wypada gonić ją dalej.

Przy pałacu Rezzonico jednak kazałem za

wrócić. Wszak jestem turystą i mogłem zajść

także do Akademii przypadkiem. W każdym

razie nie będzie mnie mogła posądzić, że dla

niej tam jestem. Przybyliśmy do brzegu, od

prawiłem gondoliera, kupiłem bilet i wszedłem.

Toby przechadzał się z poważną miną po

korytarzu. Nie mogłem wnieść z jego krząta

nia się, w której stronie znajduje się jego pa

ni. Przeleciałem kilka sal jak strzała, potrą

cając siedzący eli przy stalugach kopistów i nie

zważając na gniewne „Corpo di Bacho!" którem

mnie ścigali.

Pędziłem jak wicher, nie zwracając nawet

uwagi na sławne rzeźby, na porozwieszane ma

lowidła. I coż mnie to obchodziło ? Wszakże

widziałem te cuda przed wieloma laty... Całą

myśl moją zajmowała w tej chwili — ona.

Znalazłem ją nareszcie w jednej sali.

Siedziała przy staludze, kopiując Hondekotera „Walkę kogutów". Zwróciła oczy ku

drzwiom, gdym wchodził i być może, iż to za

rozumiałość, ale mi się wydało, że rumieniec

wewnętrznego zadowolenia oblał jej lico.

Potem już wyłącznie była swą pracą zajęta,

jakby nie zważała na to wcale, że się krzątam

koło niej tuż blisko, A jednak byłbym przy

siągł, że mnie widzi.

Wydała mi się jeszcze piękniejszą w tej

chwili, z twarzą pochyloną nad rozpiętym na

tekturze papierem, z nawpół otwartemi usty.

Z wiązanemi wstążkami przyczepiony, wisiał

na stalugach jej kapelusz, który zdjęła pra

wdopodobnie z głowy, by jej nie przeszkadzał

przy robocie. U nóg jej leżała rozrzucona teka

i szkatułka z pendzlami i wodnemi farbami.

Na kołku wisiał srebrny kubek z wodą, w któ

rym od czasu do czasu maczała pendzel, roz

rabiając farby na porcelanowej palecie.

Kiedy niekiedy przerywa [...]

patrując się przez wykwintną teatralną

wzorowi, porównywała go ze swoją robotą.

Udając, że się przypatruję „Graczom w sza

chy" Carayaggia, nie spuszczałem jej z oka.

Delikatną wąziutką rączką o różowo za

barwionych, cienkich jak wrzeciono paluszkach,

wodziła pendzlem skwapliwie, a z wielką pe

wnością i brawurą po papierze.

Na ciemnem tle wiszącego naprzeciwko obra

zu rysował się miękkim konturem profil jej

wdzięczny, któremu grzywka i bujne a Tan

tique uczesane włosy dodawały klasycznego

jakiegoś wyrazu.

W drobnychjej różowych, a misternie wy

krojonych uszkach jaśniały barwami tęczy dwa

brylanty wielkości grochu — jedyny klejnot,

jakim przyozdobiła swe wdzięki.

Nie patrzała na mnie, a jednak falowało jej

łono, jak gdyby ją niepokoiła obecność moja

tak bliska. Lekki rumieniec przepływał po jej

twarzy, a koło jej na wpół rozchylonych ust

igrał wdzięczny uśmiech, niby ironiczny, niby

zakłopotany.

Byłbym dał gardło za to, że się spodziewa

mojej zaczepki, że jest ciekawą: co pocznę i że

mi za złe nie bierze mego natręctwa.

Przypatrując się z udanem zajęciem poroz

wieszanym Madonnom, krążyłem dokoła niej

bezradny. Gdyby jaki przypadek, gdyby ona

sama dała mi powód do zbliżenia się i zawią

zania rozmowy!

Ale nie! Robotą zajęta, malowała skwapli

mogłem się zbliżyć do niej, nie uchy

biwszy jej lub sobie. A w miarę tego, jak

wzrastała moja bezradność, przybierał uśmiech

jej wyraz bardziej figlarny i złośliwy. Prawdo

podobnie bawiło ją moje udręczenie.

Kołowałem tak jakiś czas jeszcze, wreszcie

zrobiło mi się głupio.

Uczułem, że nie narażając się na śmieszność,

nie mogę dłużej przeciągnąć mego w tej sali

pobytu.

Wyszedłem więc; wychodząc, zwróciłem oczy

w stronę mej nieznajomej i spotkałem się z jej

spojrzeniem.

A więc zauważyła me wyjście i ciekawą była

dlaczego wychodzę. Nie wypadało jednak po

wracać teraz i rozpoczynać krzątania się na

nowo.

W korytarzu spotkałem Toby'ego i spyta

łem go o nazwisko jego pani.

— Hao! — odparł wytrzeszczając na mnie

oczy.

Zrozumiałem, że nic nie wydobędę z tego

czarnego Cerbera.

Postanowiłem więc przejść do sali A ssun ty

i przypatrując się arcydziełu Tycyana, czekać

aż do chwili zamknięcia galerji. Wtedy powi

ce znowu i jeżeli mi się nie zdarzy sposobność

zbliżenia się do mojej nieznajomej, to będę za

wsze mógł pojechać za nią, dotrzeć aż do jej

mieszkania i dowiedzieć się od włoskiej służby

kto ona.

Plan ten zawiódł mnie jednakże.

Przesiedziawszy pół godziny przed A s s u n

t ą, nawłóczywszy się po przyległych salach,

doczekałem się wreszcie chwili zamknięcia.

Pobiegłem czemprędzej do sali, gdziem po

zostawił moją nieznajomą — nikogo. Wypadłem

jak wicher na korytarz — nikogo; zbiegłem

po schodach na Molo — gondola mojej Angiel

ki sunęła jak łabędź po kanale, a przy moście

nie było ani jednej łodzi, w której bym mógł

się puścić jej śladem.

Rozdrażniony tym zawodem, wróciłem krę

temi uliczkami do mego hotelu.

Nie pojechałem do Monte Carlo tego dnia.

Niepowodzenie zaostrzyło jeszcze bardziej

moją ciekawość. A nie była to już prosta cie

kawość tylko, lecz coś jakby miłosna tęsknota.

Przed oczyma stała mi ciągle piękna nie

znajoma. Widziałem ją igrającą ze stadami

natrętnych gołębi, to znów pochyloną nad swą

robotą z falującem łonem i krasnym rumieńcem

na twarzy, niby na mnie nie patrzącą wcale,

a jednak uśmiechającą się życzliwie.

Myśl, która mnie prześladowała w jej po

bliżu, opanowała mnie teraz zupełnie. Przy

siągłem sobie, że się do niej zbliżyć i poznać

ją muszę.

Cały dzień latałem po Wenecji, w nadziei,

że mi ją pozwoli odszukać przypadek. Odwie

dziłem wszystkie ulubione schadzki podróżnych

i miejscowego fasliionu. Byłem na L i cl o,

kazałem się zawieźć do G i a r d i n o publico, wieczorem przesiedziałem kilka godzin przed

Florjanem na P i a z z a San Marco, przy

słuchując się muzyce i przypatrując się wy

kwintnym tłumom, używającym przechadzki

i wieczornego chłodu.

Ale daremnie — nigdzie nie spotkałem mo

jej nieznajomej i czarnego jej towarzysza.

Rozdrażniony, powróciłem o północy do ho

telu.

Czułem się śmiesznym, a uczucie to gnie

wało i upokarzało mnie zarazem.

Po co tu przybyłem ? Dlaczego tu siedzę

o dwieście kilkadziesiąt mil od domu, w obcem

i nudnem mieście? Cóż mi z tego przyjdzie,

jeżeli mi się uda rozwiązać tę zagadkę, która

ostatecznie może być wcale nie ciekawą? Czyż

nie lepiej było podążyć na Rivierę, do

Szwajcaryi, nad Ren lub gdziekolwiek indziej,

kędy sezon podróżnych neci tak licznemi i roz

maitemi uciechami.

Ale nie! Wenecya trzymała mnie teraz

urokiem oczekiwania. Jakieś niepochwytne sny

nawiedzały umysł mój rozmarzony, a jam się

ku nim rwał, pełen nadziei i tęsknoty, gotów

je gonić, dopóki nie pochwycę.

Nazajutrz o dziewiątej siedziałem już u Flo

riana.

Była to niedziela i Piazza roiła się tłumem

pobożnych, spieszących do kościoła. Zająłem

miejsce przy tym samym stoliku, co wczoraj

i czekałem.

Godziny wlokły się leniwo.

Minęła dziesiąta i jedenasta, co chwila no

wi przychodzili goście — ja siedziałem kamie

niem, niecierpliwiąc się próżnem czekaniem.

Z wieży zegarowej wybiła dwunasta; wi

docznem było że moja nieznajoma nie przyjdzie.

Prawdopodobnie bywać tu nie zwykła w nie

dzielę. Zwymyślałem garsona, który nie mógł

pojąć mego rozdrażnienia.

Bałwan! Wszakże mnie wczoraj zapewniał,

że ona tu co dnia bywa o tej porze.

Popędziłem na Molo; wsiadłem do gondoli

i kazałem się zawieźć do Akademii. Muzeum

przepełnione było tłumem ciekawych, korzysta

jących z bezpłatnego wstępu. Przebiegłem wszy

stkie sale, szukając mej nieznajomej, ale jej

nie znalazłem.

Zapomniałem na śmierć, że galerya zam

kniętą jest w niedzielę dla kopistów i że za

rząd ją dla ludu tylko otwiera.

Przyszła mi na myśl nauka ewangeliczna

o perłach, których rzucać nie należy przed pe

wne zwierzęta i przeklinając demokratyzm na

szych czasów, opuściłem galeryę, rozdrażniony

moim zawodem.

I znowu zeszedł mi dzień cały na bezowo

cnem szukaniu. Włóczyłem się po mieście z gło

wą pełną snów, przywiązując się coraz bardziej

do mrzonki, za którą goniłem i męcząc się tem,

że jej nie mogę pochwycić.

W nocy przyszła mi genialna myśl, którą

postanowiłem w czyn bezzwłocznie wprowadzić.

Jak to się czasem może człowiekowi przy

dać talent zdobyty! Uczyłem się niegdyś ma

lować, a że krążąc w Akademii około mej nie

znajomej, spostrzegłem, iż tak prędko nie skoń

czy swej pracy, umyśliłem skorzystać z mej

umiejętności i oprzeć na niej plan mej kam

panii.

Wstałem nazajutrz o ósmej i wybiegłem

do miasta.

Kupiłem pudełko wodnych farb, zaopatrzy

łem się w potrzebne malarskie przyrządy i wsiadł

szy do gondoli, kazałem się zawieźć do Aka

demii. Nietrudno było mi w zarządzie uzyskać

pozwolenie kopiowania. Wypożyczyłem u do

zorcy stalugę, pobiegłem do sali, gdzie wisi

Hondekotera,,Walka kogutów" i zająwszy miej

sce mej nieznajomej, zabrałem się skwapliwie

do roboty.

Dawno już nie miałem ołówka i pendzla

w ręku. Mimo to udało mi się wkrótce rzucić

w głównych liniach szkic, z którego byłem do

syć zadowolony. Nie tracąc czasu, założyłem

lekko farbami płaszczyzny, tak, iż praca moja

dość wiernie oddawała wrażenie tego, co miała

przedstawiać.

Uradowany tym wynikiem, a poczekawszy

chwilę, aby papier wysechł należycie, zabiera

łem się właśnie do dalszej, bardziej szczegó

łowej roboty, gdy do sali wkroczył Toby, nio

sąc stalugę swrej pani z wielką uroczystością.

— Hao! — wrzasnął gniewnie, błyskając

oczyma, jak tygrys, gdy się do skoku gotuje.

Postawił stalugę z widocznym zamiarem

stoczenia ze mną walki o zajęte miejsce.

— Toby, Toby .... come here, if you

please... Toby! Ibegyou — zawołała

skwapliwie moja nieznajoma.

Zwróciłem oczy w jej stronę.

Stała z podniesionemi rękoma, zapłoniona.

Wyraz trwożliwego niepokoju malował się

na jej twarzy. Zerwałem się z krzesła i pod

biegłem ku niej.

— Zająłem miejsce pani! — rzekłem z ukło

nem i uśmiechem. — Nie powiedziano mi w za

rządzie, iż jest zajęte jeszcze, ale ja się chę

tnie ustąpię... Moge poczekać.

— O nie! — odparła skwapliwie — o nie'....

Może to panu robi różnicę może to zamówio

na kopia... Nigdybym sobie nie darowała, gdy

bym stała się powodem jakiejś straty.

— Bynajmniej — zawołałem, śmiejąc się

serdecznie, ubawiony jej przypuszczeniem... Je

stem turystą i maluję tylko dla własnej przy

jemności... Wszystko mi jedno Hondekoter, czy

Carwaggio, którego „Szachistów" później chcia

łem skopiować... I gdyby mi pani pozwoliła

zostać w tej sali i zająć miejsce przed „Sza

chistami"... — dodałem, wskazując obraz, wi

szący w sąsiedztwie „Walki kogutów".

— Ależ oczywiście! — przerwała mi we

soło. — Nie mam prawa zabraniać panu tego,

czego sobie pan życzy, zwłaszcza, skoro dzięki

uprzejmości pańskiej, będę mogła skończyć moją

robotę... Co do mnie, przyjemniej mi tylko

będzie malować w towarzystwie — dodała. —

Nie swojsko mi było samej w tej dużej, pustej

sali.

Victoria! Przełamane więc były pierwsze

lody. Podstęp udał mi się wybornie ; nietylko,

że sobie zdobyłem miejsce w jej sąsiedztwie,

ale w dodatku zobowiązałem ją sobie mniemaną

uprzejmością do wdzięczności.

Toby pomógł mi ustawić stalugę; ja z mej

strony pospieszyłem nieznajomej z pomocą i

niebawem przystąpiliśmy do roboty.

V.

Bliskość sąsiedztwa i wspólność zajęcia zbli

żyły nas wkrótce do siebie. Rozmawialiśmy

tak, jakbyśmy się znali sto lat, a jednak nie

wiedziałem jeszcze, kto ona i ja też nie wy

mieniłem jej mego nazwiska. Praca nasza do

starczała nam ciągłego tematu do gawędy.

Czasami udzielała mi swych uwag, czasami

znowu zasięgała mojej rady, nabrawszy z szyb

kości, z jaką naszkicowałem „Walkę kogutów",

wielkiego o mej umiejętności przekonania. Roz

mawialiśmy o sztuce, o Wenecyi, która ją cza

rowała, a z której szydziłem niemiłosiernie,

widząc, że ją bawi zawziętość mego szyderstwa.

Kiedy niekiedy wpadała w zapał i przerwa

wszy swą pracę, starała się mnie przekonać,

rozprawiając o sztuce ze znawstwem, lecz bez

afektacyi i pedanteryi.

Niebawem przybrała nasza rozmowa chara

kter bardziej poufały. Dowiedziałem się, że

bawi już od dwóch tygodni w Wenecyi i że

codzień robi wycieczki, nie mogąc się nasy

cić jej pięknością. Mówiła mi ze smutkiem

o swym bliskim wyjeździe do Paryża, który

odwlekła jedynie, pragnąc wykończyć zaczętą

kopię, przeznaczoną na upominek dla ojca, wiel

kiego miłośnika obrazów tego rodzaju.

— Pan musisz być Francuzem! — rzekła

w toku tej rozmowy, w odpowiedzi na moje

pochwały dla nadsekwańskiej stolicy.

— Nie pani!... Lubię Paryż bardzo, ale

nie jestem Francuzem. Chwalę Paryż dlatego,

że na to zasługuje.

— W każdym razie nie jesteś pan Angli

kiem ?

— Poznała to pani po mojej wymowie ?

— Bynajmniej ! Mówisz pan, o ile się na

tem znam, bardzo dobrze... Tyle jest dyale

któw w angielskim języku ! W Londynie mó

wią inaczej, w Edymburgu inaczej; inaczej

w Indyach i Australii, inaczej u nas... Słowem,

trudno się w tem rozpoznać... Ale bądź co

bądź — dodała z uśmiechem — pan nie jesteś

Anglikiem, nieprawdaż ?

— W istocie ! Jestem Polakiem... Pozwoli

mi się pani przedstawić?

I wymieniłem moje nazwisko.

— Mary Green — odparła uprzejmie. —

Ale niech pan nie myśli, bym była Angielką —

dodała z uśmiechem. — Gdybym nią była, to

Ibyśmy tu nie mogli siedzieć razem w tej sali

pracując obok siebie i rozmawiając tak swobo

dnie ze sobą.

— Dlaczego?

— No, jakże? Panna z dobrego domu,.

Czyżby się to godziło z angielskim cantem?..

Ale u nas w Ameryce inne obyczaje. Czy pan

uwierzysz, żem tu przyjechała sama do We

necyi ?

— Istotnie ?

— A tak! Matki nie mam; ojciec mój po

zostać musiał w Paryżu, gdzie ważne go za

trzymały interesy, a żem się tam nudziła i chcia

ła poznać Wenecyę, więc zabrałam służącą

i starego Tobyego, tego murzyna, którego pan

widziałeś, wsiadłam na kolej i przyjechałam

tutaj... Wcale tego nie żałuję — dodała po

chwili z figlarnym uśmiechem.

— W istocie, to rzecz nader rzadka, spotkać

tak młodą pannę, która podróżuje sama po

świecie.

— Zwłaszcza Angielkę, nieprawdaż?... Oh!

shocking, shocking! — zawołała, śmiejąc

się wesoło.

— Widocznie pani nie lubi Anglików?

— Nie! Z całego narodu lubię tylko Szek

spira i Bajrona... Anglicy, widzi pan, to niby

to samo, co my, a jednak nie my... Nazywają

nas, Amerykanów, bratem Jonatanem, ale ta

zupełnie co innego... Nieznośni są ze swym

canfem i swoją tartuferyą, oh! nieznośni!...

Anglika lub Angielkę poznać można zaraz na

pierwsze wejrzenie.

— Po czem, proszę pani ?

— Najprzód, gdzie wejdzie Anglik lub An

gielka, tam natychmiast zasypiają wszystkie

muchy.

— A potem? — zapytałem, śmiejąc się.

— A potem, czyś pan tego nie uważał, że

gdzie wejdą Anglik lub Angielka, tam zaraz

braknie powietrza.

— Powietrza?

— No, tak... powietrza! Nie można od

dychać, bo oni całe powietrze, jakie jest, wcią

gają od razu w siebie i nie zostawiają nic dla

nikogo... O, ja zaraz poznałam, że pan nie

jesteś Anglikiem —dodała z uprzejmym uśmie

chem.

I szczebiotała tak dalej wesoło, czarując

innie wdziękiem i swobodą. Opowiadała mi,

że widziała w NewYorku Modrzejewską (Coun

tess Modjeska) i zachwycała się grą tej arty

stki.

Pytała, czy jestem pierwszy raz w Wenecyi

i co mnie skłoniło do przyjazdu, skoro znajduję

to miasto tak nudnem i brzydkiem?

— W istocie, nie jestem w stanie powie

dzieć pani co to było — odparłem, ubawiony

jej ciekawością. — Czy wie pani, co to jest po

ezya nudy?

— Nie — rzekła, śmiejąc się. — Nie mam

wyobrażenia.

— Jakżeby to pani wytłómaczyć?... Jestto

owo niezadowolenie, które nas czasami ogarnia,

ów niesmak, który w nas budzi to, co uas ota

cza, owa tęsknota, która ręce ku czemuś nie

znanemu wyciąga.

— Ku czemuś nieznanemu ? A wszakże pan

powiadasz, iż znasz Wenecyę z dawniejszych

pobytów i że to miasto nie ma dla pana żadne

go uroku!

— Otoż właśnie dlaczego nazywam poezyą

nudy to, co mnie tu zawiodło. Powód, który

mnie skłonił do wyjazdu z kraju, był ostate

cznie bardzo błahym, a jeszcze bardzej błahą

pobudka, która mi podała myśl przyjechania

do Wenecyi.

— Rozciekawiasz mnie pan ogromnie.

— Moge się pani wyspowiadać otwarcie...

Ulubiona moja wierzchowa klacz zwichnęła no

gę... Nie miałem chwilowo innego konia i nie

wiedziałem, czem zabić czas w porze zwykłej

przejażdżki... Nie wiedząc, co począć z sobą,

rzuciłem okiem na panoramę Wenecyi, która

wisi na ścianie w mym gabinecie... Widok

ten wydał mi się szczególniej pięknym w tej

chwili i to mnie skusiło... Tłómaczyłem sobie,

że podróż ta nie ma sensu, ale nie miałem si

ły oprzeć się pokusie.

— Pan masz spleen — rzekła, patrząc na

mnie ze współczuciem Trzeba się z tego le

czyć koniecznie. Musisz pan zająć umysł swój

czemś, coby mu nie pozwalało marzyć... Czyż

pan nie masz żadnego zajęcia?

— Owszem, mam czas bardzo zajęty; jeż

dżę konno, robię wizyty, będąc na wsi, poluję,

w mieście bywam w teatrze, po teatrze idę do

klubu...

— Ależ to się nie nazywa zajęciem—przer

wała mi skwapliwie — zajęcie to, gdy się pro

wadzi jakiś business: handel, przemysł, gos

podarstwo—słowem to, co nam chleb daje.

— Mam ziemski majątek.

— No i?...

— Trzymam rządcę, który nim zawiaduje.

— A sam się pan tem nie zajmujesz?

— Na co, skoro on to lepiej rozumie ode

mnie?..... A zresztą, toby się sprzeciwiało mo

jej filozofii.

— Jakiej filozofii?

— Filozofii próżniactwa.

Roześmiała się wesoło.

— Poezya nudy i filozofia próżniactwa!...

Nie słyszałam nigdy o tem... I na czemże po

lega ta filozofia?...

— W istocie, przyjechawszy tutaj, byłem

wielce niekontent z mojej wycieczki i myśla

łem już o wyjeździe do Monte Carlo... Obe

cnie jest mi całkiem dobrze... J'y suis et

j'y reste!

Umilkła znowu, wodząc szerokiemi rzutami

pendzla pu papierze.

— Musisz pan mieć tutaj znajomych?—spy

tała po chwili.

— Oprócz pani, którą właśnie poznałem,

nikogo... Chybabym do rzędu znajomych miał

liczyć zawiadowcę hotelu Danieli, którego znam

od lat wielu.

— Danieli?..! Royal hotel, Danieli! —

zawołała skwapliwie.

— Tak! Dlaczego się pani dziwi?

— Bo i ja tam stoję — odparła zarumie

niona.

Mieszkała ze mną pod jednym dachem, a ja

jej szukałem po całem mieście!

Mierząc płynące chwile wolnym postępem

naszej pracy, aniśmy się spostrzegli, jak nam

czas zeszedł na gawędzie.

Więc też zdziwiliśmy się wielce, gdy wszedł

Toby i oświadczył, że custode dał już znak

zamknięcia galeryi i że czas powracać do do

mu. Zebraliśmy nasze przyrządy i wyszliśmy,

gwarząc wesoło.

— O, to system bardzo prosty!.. Sam już

tytuł wypowiada główną jego zasadę.. Jestto

zresztą filozofia całej ludzkości... Ci, którey

mogą, próżnują; ci, którzy nie mogą, pracują,

ażeby sobie zdobyć to prawo.

— Nie ma co mówić, śliczna zasada! Cóż

by się stało ze światem, gdyby ją wszyscy

przyjęli?

— Oh, ja się nie zagłębiam tak daleko...

Filozofię moją uprawiam dla własnego użytku...

Przytem sądzę, że wszyscy są tego samego

zdania, tylko, że go nikt nie wypowiada tak

otwarcie.

— Ależ to nieodzownie do spleenu pro

wadzi!

— Od tego broni mnie jeszcze młodość i ta

poezya nudy, o której mówiłem.

Umilkła na chwilę.

— Wybacz pan—zaczęła znowu—że się tak

wyrażę, ale to, co pan nazywasz poezyą nudy,

jest zdaniem mojem, kaprysem chwili, na któ

rym pan nic budować nie możesz.

— Dlaczego?

— No, jakże? Dziś pana zawiodła poezya

nudy do Wenecyi; jutro może pana zawieść

gdzieindziej.

— O nie, tego się nie obawiam.

— A jeżeli miasto niema dla pana, jak mó

wisz, żadnego uroku?

— Czy pan masz gondolę? — zapytała miss

Mary.

— Nie, pani, zapomniałem o tem w po

śpiechu.

— Bo też i nie potrzeba!—odparła uprzej

mie. — Wszak mieszkamy w jednym hotelu..

Jeżeli pan nie masz innego zamiaru i raczysz

wsiąść ze mną, to pana podwiozę.

— Wdzięczny pani jestem niezmiernie —

odparłem, mile ujęty jej uprzejmością i swo

bodą. — Byłem istotnie w kłopocie... Przed

wczoraj, zapomniawszy również o zatrzymaniu

gondoli, musiałem wracać do domu piechotą.

Kazała Tuby emu zająć miejsce obok gon

doliera; poczem zwinna, jak sarenka, wskoczy

ła do gondoli, zapraszając mnie z sobą wdzię

cznem skinieniem głowy i uśmiechem.

— Jakże to dziwnie, żeśmy się dotąd nie

spotkali, mieszkając w tym samym hotelu —

zawołała wesoło, gdyśmy odbili od brzegu.

— Owszem, pani!... Spotkałem onegdaj pa

nią u Floriana, a potem widziałem w Akade

mii malującą..

— Oh! o tem wiem!... I ja pana zauważy

łam odrazu.. Powiem panu nawet, że mnie

zaintrygowały te dwa tak szybko następujące

po sobie spotkania i pańskie krzątanie się po

sali... Naturalna rzecz, nie wiedziałam o tem,

że pan masz zamiar kopiować Hondekotera...

Ale nie o to chodzi! Myślę, Że mieszkając

w tym samym hotelu, powinnibyśmy się byli

spotkać przy table d'hóte... Czy pan jadasz

w restauracyi?

— Tak, pani.

— A to wybornie!... Będziemy w przyszło

ści jadali razem!... To tak smutno i nudno

siedzieć samej przy stoliku.

— Jeżeli pani tylko pozwoli!

— Ależ oczywiście!.. O piątej, niepra

wdaż?. . To najlepsza pora... Po obiedzie mo

żna się jeszcze kilka godzin wałęsać po mie

ście... Wszakże to wchodzi w pański program,

w program filozofii próżniactwa?—dodała, śmie

jąc się wesoło.

— Najzupełniej! — odparłem, miłą jej swo

bodą ośmielony.—Rozumie się pod warunkiem,

jeżeli będę mógł pani towarzyszyć w jej wy

cieczkach.

— Właśnie chciałam panu mówić o tem —

zawołała uradowana. — Będę się przynajmniej

mogła podzielić z kimś mojem wrażeniem...

Możesz pan sobie wyobrazić, jak to przyjem

nie było zwiedzać te cuda z poczciwym To

bym, który na wszystko tylko:—Oh! yes, yes,

as you ordered Ma'am, odpowiada..

VIII.

I szczebiotała tak dalej wesoło, nie ukry

wając przedemną radości, jaką jej sprawiło na

sze poznanie.

Układała program wspólnych wycieczek.

Mówiła, że mnie ze spleenu mego wyleczyć

musi koniecznie i że niewątpliwie pokocham

i życie i świat i jej „drogą" Wenecyę, gdy mi

pokaże wszystkie jej piękności.

Słuchałem jej oczarowany.

Nęciły mnie urokiem szczególnej nowości,

ta jej naiwna szczerość i miła swoboda, któ

rej dotychczas u żadnej nie spotkałem kobiety.

Nie miała w sobie ani źdźbła kokieteryi.

Wdzięk jej nie był wyuczonym, ani też z gó

ry obmyślanym, lecz wrodzonym. Wydawała

mi się kwiatem—kwiatem, co kwitnie i pa

chnie dlatego, że musi, dlatego, że mu tak ka

że przyroda.

Przy obiedzie zeszliśmy się znowu—tym ra

zem jako dobrzy już znajomi. Była w wybor

nym humorze. Mówiła, iż odebrała list od oj

ca i że pobyt swój w Wenecyi na czas jakiś

przedłuży.

Dowiedziałem się, iż ma w Ameryce na

rzeczonego, kuzyna Edwarda, którego nazy

wała Ned'em. Opowiadała, iż spędzali razem

lata dziecinne, że to jest dawno już przez ro

dziców postanowiony związek, że młodzieniec

ten prawie jest jej rówieśnikiem i że przeto

czekać będą dwa lata, dopóki nie dojdzie do

pełnoletności.

Wiadomość ta obeszła mnie wielce, sam so

ie nie zdawałem sprawy dlaczego, ale mnie

obeszła. Mam lat dwadzieścia pięć i nie my

ślę wcale o żeniaczce. Posiadam majątek, któ

ry mi pozwala żyć swobodnie; dlaczegóżbym się

obarczać miał obowiązkami wtedy, gdy mnie

nic do tego nie zmusza?

Małżeństwo uważam za deskę ratunku dla

tych, którzy nie mogą inaczej. Jestto, mojem

zdaniem, głupstwo, którego nigdy nie można

zrobić—dość późno. Jeżeli coś nadzwyczajne

go nie wpłynie na zmianę mojego przekonania,

to chyba się nigdy nie ożenię.

Mimo to, przykre na mnie zrobiły wraże

nie słowa mojej nowej znajomej. Zbliżyłem

się do niej w mniemaniu, że jest mężatką; nie

doznałem uciechy, dowiedziawszy się, iż jest

wolną jeszcze; a teraz, gdy mi wyznała, że jest

przeznaczoną dla innego, uczułem w sercu żal

taki, jakbym doświadczył zawodu.

Zdawało mi się jak gdyby w oczach pry

sła owa mrzonka tęczowa, która mnie nęciła

swym nieokreślonym urokiem i jak gdyby mi

nagle zmierzchło to szczęście, jakie się upa

jałem przy boku tego rozkosznego dziwczęcia.

rożytny klasztor i ogród tamtejszy, oraz widok,

jaki się ztamtąd na Wenecyę i okoliczne wy

spy roztacza.

Jestto rzeczywiście bardzo przyjemna wy

cieczka. Nadkłada się wprawdzie drogi, ale wra

żenia, jakie się odnosi, wynagradzają sowicie.

Zwłaszcza dnia tego był wybór drogi nader

szczęśliwym. Słońce świeciło jakimś niezwy

czajnym, mniej surowym blaskiem, układają

cym się miękko na marmurach i rzucającym

bardziej przeźroczyste cienie.

Z głębi fal wynurzały się lagunowe kę

py, rysując się czarnemi kolumnami cypry

sów i zielonemi wachlarzami platanów na tle

ozłoconych niebiosów. Z dalekich ogrodów do

latywało nas echo rozkochanych pieśni i odu

rzające jaśminów zapachy. Gondola nasza su

nęła, jak łabędź, po głębinie odśmiechniętej

pogodnym nieba błękitom.

Miss Mary była uszczęśliwioną i dumną ze

swego pomysłu.

Wymieniała z pewną chełpliwością nazwiska

okolicznych wysepek i wskazywała mi piękno

ści roztaczającego się przed nami krajobrazu,

śledząc na mej twarzy, jakie też piękność jego

sprawia na mnie wrażenie.

Była czarująca w tem ożywieniu. Szcze

biotała wesoło, dając folgę serdecznej potrze

bie swej żywej i otwartej natury.

Czułem niechęć do tego dalekiego, zaatlan

tyckiego kuzynka, który miał zostać jej mę

żem i gniewało mnie to, iż się o nim wyraża

ła życzliwie. Serce moje wezbrało zazdrością

i goryczą, przychodzącą jakby gdzieś zdaleka

i mącącą pogodę mego umysłu.

Niebawem jednak rozwiała uprzejmość miss

Mary to przykre wrażenie. Szczebiot jej we

soły ukoił moją tęsknotę, a serdeczność jej

upoiła mnie przedziwnym urokiem.

Było mi dobrze przy jej boku i błogość ta

napełniała duszę ma aż po brzegi, tak, iż tam

miejsca nie było na inne uczucie.

Po obiedzie wyjechaliśmy gondolą do Lido

i do Saint Eleny.

Dzień był jasny i pogodny, ale wcale nie

skwarny. Od morza wiał świeży wiatr, który

przyjemnie chłodził powietrze. Kazaliśmy więc

zdjąć przykrycie gondoli — cavar il felze?

jak mówią w Wenecyi, i ruszyliśmy otwartą

łódką na morze.

Liczne barki snuły się po przystani, nie

które przystrojone kwieciem, inne pełne gwa

ru i śmiechów, śpiewu i muzyki. Jakiś festyn

ludowy odbywał się na Lido, zkąd od czasu do

czasu odzywały się wiwatowe strzały.

Przy Giardino publico kazała miss Ma

ry gondolierom wziąść na lewo, by okrążyć

wyspę św. Heleny. Chciała mi pokazać sta

Wykołysana pieśniami Longfellowa i Poegor

czuła piękno i umiała wrażenia swe opowie

dzieć w sposób barwny, a z takim przekony

wającym zapałem, iż wszczepiała we mnie swe

zachwyty, porywając mnie gorącą wymową.

Nie było w tem, co mówiła, naśladownictwa,

ni przesady. Prawda tryskała z jej słów oso

bista, tętniąca życiem i jakby dymiąca jeszcze

płomieniem tej młodej, szlachetnej i wrażliwej

duszy.

Dziwnego też, a niespodziewanego uroku na

bierało w oczach mych wszystko, cokolwiek

oświetliła w ten sposób wyobraźnią swoją i uczu

ciem.

Plusk fali, poruszonej wiosłem gondoliera,

daleki brzęk mandoliny, śpiew fachina, cichy

szmer wiatru, czasem niezwykły jakiś efekt

ksi życowego światła lub słonecznych promieni—

wszystko to nabierało blasku, barwy, dźwięku

i woni, gdy o tem mówiła; wszystko to drgało,

pałało, grało i śpiewało, czarując mnie wdzię

kiem piękna, nieprzeczuwanego do tej chwili.

Więc też lubiłem patrzyć jej oczyma na

świat, poddając się miłym wrażeniom, do któ

rych ona dawała mi podnietę.

I ona lubiła nawzajem zdumionym oczom

moim zapalać tęcze i blaski. Mawiała, że czu

je podwójnie, gdy mi zwierza swe myśli.

Kiedy niekiedy jednak zbierała mnie ochota

Porwany szczerą jej ochotą, poddawałem się

urokowi bez obawy. Rzekłoby się, iż zwie

rzywszy mi się, że jest przeznaczoną dla inne

go, ułatwiła i ustaliła nasz stosunek, określając

go i dając mu podkład niejako pewniejszy,

a zarazem wyposażając go szczególniejszym

czarem.

Powróciłem z tej wycieczki późnym wie

czorem, opanowany wdziękiem mojej towarzy

szki, zdziwiony nowością i urokiem wrażeń, ja

kich doznałem i zachwycony tą flirtacją bez

celu i nadziei, która mnie napełniała błogością.

IX.

Rozpoczęło się teraz dla mnie życie, jak

gdyby w bajce i nie umiałbym opowiedzieć

dziejów tej rozkosznej idylli, której tłem była

Wenecja — ten wielki, cichy, marmurowy seu,

wynurzający się z pogodnego wód zwierciadła.

Porównanie to nie jest oczywiście mojem;

nie mam wcale tak poetycznego usposobienia.

To Mary znalazła raz to podobieństwo, chcąc

mnie nawrócić i skłonić do tego, bym pokochał

drogą jej Wenecję.

Miała swój osobny sposób mówienia, wielce

malowniczy i fantastyczny zarazem, który się

jednak dziwacznym w ustach jej nie wydawał.

przekory. Wtedy szydziłem z jej zachwytów,

drwiąc niemiłosiernie z tego miasta całego z cu

kru i pierników i z jego muzyki słodkiej, jak

karmelek, a bezmyślnej, jak śpiew pozytywki.

Broniąc swych poglądów, zapalała się w dyspucie lub też zatykała uszy, udając zagniewaną. Ale śmiech jej szczery i wesołe oczu

spojrzenie, zdradzały, że ją bawią te paradoksy,

któremi ją zasypywałem.

Spędzaliśmy tak duie cale razem i nie czu

liśmy nudy i znużenia. Zrana schodziliśmy się

u Florjana i znały nas już niebawem gołębie

św. Marka, które przylatywały do nas, witając

przybycie nasze wesołem gruchaniem.

Ztamtąd jechaliśmy do Akademji pod pozo

rem roboty. Mało się jednakże pracowało, bo czas schodził na śmiechu i gawędzie bez końca.

Urzędowe to zajęcie nie miało dla nas już te

raz uroku, od czasu jak mogliśmy być z sobą

razem, bujając tak swobodnie, jak para rozko

sznych motylów.

Więc też chodziliśmy często po za szkołę —

jak mówiła Mary — włócząc się po Wenecji

i zwiedzając jej pałace, kościoły, muzea i galerje, wszystko, gdzie tylko było coś godnego

widzenia.

Czasem płynęliśmy do Malamocco, do Bura

no, do Vignole, do San Lazzaro, do Chioggii

lub Masorbo ; czasem włóczyliśmy się po zauł

kach miasta, zatrzymując się przed Madonna

mi, przed któremi śpiewały chóry fachinów lub

też stając przed Twernami, zkąd się odzywa

ły roznamiętnione głosy grających w Morę gon

dolierów.

Chciała widzieć wszystko i poznać wszystko,

a umiała wszędzie odnaleźć jakąś stronę pię

kną, jakiś wdzięk niepostrzeżony. Uradowana

dzieliła się natychmiast ze mną tem wraże

niem. Włóczyliśmy się więc razem, niby dwaj

żacy, wyswobodzeni z pod szkolnego rygoru

i używający wakacyjnej swobody. Ona ukła

dała plany naszych wycieczek, ona była reży

serem naszej zabawy, a jam szedł za nią wszę

dy, rad, iż mogę widzieć świat takim, jaki się

odbija w jej źrenicy, i podzielać jej myśli i uczu

cia. Żyłem więc, jakby we śnie. będąc niby

ten sam, a jednak dziwnie przeobrażony urokiem,

który mię pętał. Przy niewinnem tem dziecku,

stałem się jakby dzieckiem i wystarczało mi

to, żem mógł żyć przy jej boku, pojąc się wra

żeniem niewinnych uciech i nie pożądając nic

nad to szczęście, którem mnie nasycały.

Leżał czar przedziwny w tej bezintereso

wnej przyjaźni, która nas teraz wiązała. Roz

graniczeni obowiązującem ją przyrzeczeniem,

byliśmy dla siebie straceni i to właśnie przy

wracało całą naszą swobodę.

Nie potrzebowaliśmy się liczyć z każdem

zmysły i pragnienie szczęścia trawiło mnie swym

nieugaszonym żarem.

Zaostrzała to położenie jeszcze owa poufa

łość, którą wyrobiło między nami ciągłe ze sobą

obcowanie. Przedsiębraliśmy, jak dawniej, wy

cieczki dalekie, przebywaliśmy ciągle ze sobą

razem, igrając z niebezpieczeństwem, niby ćmy

rwące się do płomienia.

Wycieczki te postradały już dla mnie da

wną swą ponętę. Coś się zmieniło, coś popsuło!

Nie był to już ów „seu ze srebra i kryształu",

który mnie rozmarzał tak spokojnie. Lubiłem

bujać z moją towarzyszką po dawnemu, lubiłem

włóczyć się z nią po mieście i jego okolicy,

dlatego, żem mógł być przy niej, ale inne uczu

cia gościły teraz w sercu mojem i umyśle. Je

dną myślą zajęty, obojętny byłem na wszystko

dokoła.

I ona także zmieniła się i wydała mi się

już całkiem inną. Uśmiech jej uronił swą da

wniejszą dziecinną wesołość i nabrał jakiegoś

tęsknego wyrazu. Spojrzenie jej stało się głęb

szeni i jakby zadumanem.

Rumieniła się teraz częściej i bez przyczy

ny, mniej już będąc swobodną, niby zajęta ja

kiemiś myślami, które jej ciężyły.

Zdarzało nam się czasami siedzieć całe go

dziny w milczeniu, jakby nas przygnębiała ja

kaś tajemnica.

słowem, z każdym ruchem. Mogliśmy dać fol

gę serdecznemu porywowi, który nas ciągnął

ku sobie; mogliśmy z sobą przestawać jako

dwaj bracia, dwaj przyjaciele, zwierzając so

bie wzajemnie uczucia swe i myśli, nie skrę

powani przymusem.

I nie było między nami ani śladu onej ci

chej a podstępnej walki, którą z sobą wiecznie

toczą mężczyzna i kobieta. Nie mówiliśmy ni

gdy z sobą o miłości, jakkolwiek ciągle byli

śmy siebie tak blisko i ciągle sobą tylko za

jęci.

Wystarczało nam to, że razem bujamy swo

bodnie, ani myśląc o tem, że to nasze szczęście

możemy uronić i wiążąc się do chwili obecnej

tak, jak gdyby trwać miała wiecznie.

Z tej rozkosznej sielanki, z tego zaczaro

wanego snu, zbudził mnie jednak niebawem

dreszcz namiętności, wstrząsając całem mojem

jestestwem i zapalając krew moją żarem.

Zanadto było pokusy w tem naszem co

dziennem ze sobą przestawaniu, zanadto czaru

dokoła. Poczęła mnie drażnić bezbronna jej

ponęta; niepokoiło i mieszało mnie już teraz

szczere jej spojrzenie, palił uścisk jej dłoni.

Śniła mi się w nocy, otoczona chmurą go

łębi, lubieżnie do mnie wygięta, wyciągająca

do mnie ramiona, błyskająca uśmiechniętym

ust koralem. Gorączkowe sny te zapalały mi

Czasami zdawało mi się, że widzi to, co się

w mojem sercu dzieje i że współczuje mojemu

cierpieniu. Wyraz ,,kochamCt rwał mi się wte

dy na usta, ale go mroziła obawa przed następ

stwami tego kroku.

Rozpoczęła się teraz walka pomiędzy moje

mi instynktami, a tem uczuciem, które mnie

coraz bardziej opanowywało. Czułem, że się

wikłam w przygodę bez wryjścia i przerażałem

się własną niedorzecznością.

Bo i jakiż cel miał pobyt mój w Wenecji,

tak nielogiczny i awanturniczy od samego po

czątku mojej wyprawy? Co mi przynieść mo

gła pogoń za kobietą, niby wolną, a już prze

znaczoną innemu, pociągającą mnie ku sobie

wszechwładnym urokiem, a straconą dla mnie

wprzód jeszcze, nim ją poznałem.

Nic, chyba tylko smutek i zgryzotę.

— Uciec, uciec! — wołałem przerażony. —

Uciec ztąd daleko, rzucić pomiędzy mnie i ją

setki mil; zerwać urok, który mnie pęta, upić

sie innemi wrażeniami i jeżeli można — za

pomnieć !

A jednak zostałem, nie mogąc oderwać się

od tej kobiety. Zdawało mi się, że zdala od

niej nie mógłbym oddychać. Sama już myśl

o rozłące napełniała mnie żałością bez granic

Tymczasem odbierałem z kraju listy, wzy

wające mnie do powrotu.

Ciotka Ksawera zapraszała mnie do siebie;

bawili właśnie u niej krewni jej męża, przy

byli z Ukrainy, majętni państwo Józefowstwo,

z których jedynaczką miała zamiar mnie ożenić.

Rządca donosił, że mi grad wybił kilka pól

pszenicy i dwa pola rzepaku. Adwokat przy

pominał termin sądowy, na który miałem się

stawić. Wreszcie zdawał mi Stas relację o„Ni

nichy"; wyzdrowiała już zupełnie i zachodziła

obawa, aby stojąc ciągle w stajni i używając

spoczynku, nie wyszła z „kondycji".

Jednem słowem, namnożyło się wiele spraw,

wymagających mojej obecności. Ale gdzie było

teraz myśleć o tem wszystkiem ?

Posłałem Stasiowi pieniądze i kazałem „Ni

niche" odprowadzić do domu. Niechaj jej tam

dogląda Maciek; mogę się przecie spuścić na

jego troskliwość.

Ciotce Ksawerze, rządcy i adwokatowi nie

odpowiedziałem wcale. Niech sobie tam sami

radzą, jak umieją, a ciotka niech mi da spokój

ze swataniem. Żenić się nie myślę; obecnie

mniej aniżeli kiedykolwiek. Interesa mnie nu

dzą, a do gospodarstwa nie mam głowy.

Znajomi moi zasypywali mnie również swo

jemi listami. Zapytywali, co mnie skłoniło do

tak nagłego wyjazdu, co porabiam i kiedy za

mierzam powrócić ?

Oh! nieznośni nudziarze! Co im do mnie i czego

oni odemnie chcą!

Gniewała mnie ta natrętna ciekawość, kry

jąca się pod obłudną maską życzliwości. Każdy

z tych listów przypominał mi niedorzeczność

mego położenia. Co mnie skłoniło do wyjazdu,

co porabiam i kiedy zamierzam powrócić —

czyż ja wiem?

Zdawało mi się, iż słyszę za sobą szyder

cze śmiechy. Wściekałem się na siebie, żem

nie zakazał Stasiowi dawać komukolwiek mego

adresu. Rozdrażniony postanowiłem nie roz

pieczętowywać wcale listów, gdyby jakie na

deszły.

Miss Mary odbierała również co chwila we

zwania, aby wracała do Paryża. Ojciec jej,

nudząc się i tęskniąc do córki, prosił ją w każ

dym liście, aby powrót swój zechciała przyspie

szyć.

Zwlekała biedaczka, jak mogła, odkładając

wyjazd swój z tygodnia na tydzień. Odpowia

dała, że się Wenecją nie nacieszyła jeszcze do

syta i że musi skończyć zaczętą pracę.

Nie kwapiła się jednak z jej ukończeniem;

opuszczała niekiedy kilka dni z rzędu, to pod

tym, to pod owym pozorem i robota nie postę

powała wcale. Zdawało się, iż ją przewleka

z umysłu, tak leniwie, tak niechętnie zabierała

się teraz do pracy.

XI.

Wśród takiej niepewności, wśród takiego

denerwującego oczekiwania, upłynął nam czer

wiec i początek lipca. Wreszcie położył kres

tej idylli wypadek niespodziewany.

Wybieraliśmy się właśnie na zwykłą naszą

poobiednią wycieczkę, gdy do salonu miss Ma

ry wszedł mężczyzna, lat przeszło czterdziestu,

słusznego wzrostu i kościstej budowy.

— Papa, papa! —zawołała, rzucając mu się

w objęcia. — Ach! co za miła niespodzianka!

I jęła go pieścić i całować.

— Coż robić — rzekł przybyły, odwzaje

mniając jej uściski. — Nie chciała góra przyjść

do proroka, musiał przyjść prorok do góry.

— Kiedyżeś przyjechał, ojcze?

— W tej chwili... Wczoraj mi się udało

dobić interesu, wsiadłem natychmiast na kolej

i oto jestem... Ach! żebyś ty wiedziała, jak

tęskniłem do ciebie!... Nie doniosłem ci o mo

im przyjeździe, bo chciałem zobaczyć, czy się

ucieszysz.

— No, jakże, no, jakże!... I tyś mógł wątpić

o tem, niedobry! — odparła z udanym dąsem. —

Ach! teraz nic mi już do szczęścia nie braknie.

I ująwszy go za rękę, pociągnęła ku mnie.

— My father... Count Rożniecki, my

friend — rzekła z wesołym uśmiechem.

— I am glad, I am very glad to see

you, Sir— zawołał potrząsając moją ręką

z rubaszną serdecznością. — Znam pana już

z listów mojej córki, znam doskonale i cieszy

mnie bardzo życzliwość, którą jej okazujesz.

Mruknąłem kilka uprzejmych słów zakłopo

tany. Serce ściskała mi żałość, że ten człowiek

przybył tu jeno po to, aby mi ją zabrać i że

się już skończył ten sen uroczy, który mnie

tak błogo upajał. Czułem, iżbym sobie musiał

przymus zadawać, by ukryć gorycz i przygnę

bienie, jakie mnie opanowały i że nie powi

nienem zostać w towarzystwie tych ludzi, uspo

sobionych w tej chwili tak odmiennie.

Czekałem więc tylko na sposobność, by się

módz przyzwoicie oddalić. Ale sir Green nie

dawał mi ku temu możności.

Pociągnąwszy mnie za sobą na kanapę, za

sypywał mnie uprzejmościami, wynurzając swo

je współczucie dla Polaków, jak to zwykli czy

nić cudzoziemcy, gdy chcą nam okazać swoją

życzliwość.

— Ah yes, yes — prawił z żywością —

dzielny naród, bohaterski naród... Ja wiem, ja

wiem! Kosiusko, Poulasky... Mężczyźni pełni

odwagi i honoru, kobiety czarujące wdziękiem...

W li a t i s t li e n a rn e o f tlie polis li arti

s t e, Mary, w li o rn we hwe s e e n at New

York, playing the role of Giulietta —

dodał, zwracając się do córki.

— Modjeska.

— How do you say, my que en?

— Countess Modjeska.

— Ah yes, yes, Countess Modjeska...

Czarująca kobieta i znakomita artystka... Char

ming, enchentress, magical— wołałwza

chwycie. — Pamiętasz, Mary, z jakiem ona to

mówiła uczuciem:

O Borneo, Romeo! wherefore ort thou Borneo!

Deuy thy father, and refuse thy name.

— Ale gdzież toście się państwo wybierali? —

zawołał, spostrzegłszy, że miss Mary zrzuca

kapelusz. — Zapewne na wycieczkę gondolą

w laguny... Ach wiem, wiem! Mary pisała mi

ruda o tem... No, ale dzień dzisiejszy musicie

mi już poświęcić.. Nudziłem się na śmierć

w tym Paryżu i tęskniłem bez miary... Teraz

dopiero czuję, że żyję.

I popatrzył na córkę z czułością, niemal

z uwielbieniem.

— No, chodź tu. Mary, pocałuj ojca, popieść

go trochę! — ciągnął dalej wzruszonym gło

sem. — Pan się tem nie zgorszy, nieprawdaż?

Wszakże to już blisko dwa miesiące, jakeśmy

się nie widzieli... Dwa miesiące, dwa miesiące!...

Samemu mi się wierzyć nie chce, moja królowo,

żem to wytrzymał, i żem na to pozwolił... Ale

taki to już los rodziców — dodał, zwracając

się do mnie. — Niby to my rządzimy dziećmi

i niby to one nas słuchają... Gdzie tam, pa

nie, to są nasze tyrany; tak, tak, tyrany! One

nas wodzą na pasku, a my robimy zawsze to,

co one chcą...

I gwarzył tak dalej wesoło, jakby chciał

sobie wynagrodzić dwumiesięczne milczenie. Ze

słów jego wiała serdeczna tkliwość dla córkL

a radość, jaką go widok jej napełniał, malowa

ła się na jego licu.

Był to, w całem znaczeniu tego słowa, pię

kny mężczyzna, pomimo charakterystycznej

u amerykańskiej rasy ostrokościstej budowy

i nieco przydługiej szyi. Z pod gęstej, może

zbyt gęstej brwi, patrzały oczy jego bystro

i rozumnie; rysy twarzy miały familijne z cór

ką podobieństwo, tylko, że ostrzej wykrojony

profil i wysunięta naprzód czysto wygolona

broda, nadawały twarzy tej wyraz bardziej sta

nowczy.

Przypomniał mi żywością, swobodą i szcze

rością miss Mary, tylko, że u niego te zalety

uwydatniały się nieco rubasznie.

Rzekłoby się—marynarz, powracający gdzieś

z dalekich podróży, przebrany w suknie zwy

czajne i zabłąkany w salonie.

Przytem ogromna pewność siebie, coś z fan

tazji polskiego szlachcica, z czasów, gdy szlach

cic polski miał jeszcze fantazję.

Czuć w nim było przedstawiciela onej rasy

zwycięzców, zahartowanych w trudach i walce,

nie znającej niebezpieczeństwa, ani też niemo

żliwości, idącej naprzód z rewolwerem i topo

rem w ręku i wydzierającej dziewiczym zie

miom ona silę, która ją rozpiera.

XII.

Duszno mi było w tej atmosferze.

Serdeczne jej ciepło upajało mnie i rozma

rzało, a jednak nie mogłem oddychać. Byłem

podobny do chorego, którego płuca nawykły do

zatrutego miejskiego powietrza i dla którego

zbyt ostrem jest świeże tchnienie na szczy

cie gór.

Czułem, że to świat inny od tego, w któ

rym się urodziłem i w którym żyć mi kazało

przeznaczenie; że ci ludzie, tak pełni dzielno

ści, zdrowia i ciepła, odmienni są odemnie, dzie

cięcia zgrzybiałych społeczeństw i zamierającej

cywilizacji.

W toku rozmowy spytał mnie sir Green

o mój business.

Nie chciał wierzyć, bym w wieku moim nie

miał żadnych zamiarów, ni aspiracyi. Nie mógł

snąć pojąć, jak można żyć bez pracy i obo

wiązków.

Powracał kilkakroć w rozmowie do tej

sprawy, która go widocznie zajmowała, ale

dyskretnie, tłómacząc się tem, że nie zna obycza

jów „starego świata" i że pragnąłby się objaśnić.

Zdawało się jednak, jak gdyby to, com mu

mówił, zasmucało go i budziło jego współczu

cie. Przypomniało mi się wrażenie, jakie na

jego córce sprawiłem, gdym jej żartobliwie

wykładał moją filozofję próżniactwa.

Gniewała mnie myśl, że ten człowiek mo

że sio nademną litować. Znam moje wady

i nie mam dla siebie uwielbienia, ale nie lu

bię, gdy któś zagląda w tajniki mego sumienia.

Miss Mary zauważyła moje rozdrażnienie

i starała się odwrócić rozmowę na inne tory.

Ale stary Amerykanin powracał ciągle do te

go przedmiotu, jakby pod wrażeniem myśli,

która go opanowała. Z zapałem i miłością

opowiadał o swym kraju, o jego obyczajach

o duchu, który ożywia tamtejsze społeczeń

stwo, o wielkich dziełach, które tam stwarza

ją dzielność i praca. Nie sposób było się gnie

wać za to, a jednak to, co mówił, bolało mnie.

zawstydzało i upokarzało zarazem.

Słuchałem go z sercem przepełnionem go

ryczą. Napróżno usiłowała mnie rozerwać miss

Mary, mieszając się do rozmowy i szczebio

cząc wesoło. Impuls myśli był już raz nada

ny i nie sposób mi było otrząsnąć się z przy

gnębiającej mnie zadumy.

Porównywałem siebie z tym człowiekiem,

zbliżającym się już do starości, a tak pełnym

życia, ognia i siły. I czemże jestem ja, mło

dy latami, a zgrzybiały przedwcześnie, z pier

sią, w której sceptycyzm i szyderstwo wystu

dziło młodzieńcze żary; istota bez siły, bez

woli, wlokąca życie marnej rośliny, bez ucie

chy, bez sławy, bez pożytku—wieczna igraszka

rozluźnionych swych nerwów i własnego kaprysu?

Porównanie to poniżało mnie we własnych

oczach i wstyd mi było mej niemocy. Serce

mi zatruwał żal do siebie, do świata, do losu

i uczucie nieokreślonej jakiejś zazdrości napa

wało mi duszę żółcią i jadem.

Nie mogłem dłużej wytrzymać przymusu

jaki sobie zadawać musiałem.

Potrzeba mi było samotności, ciszy i mil

czenia. Oświadczywszy więc, że dzień jutrzej

szy zmuszony jestem spędzić w Padwie, gdzie

mnie pilne powołują interesy, pożegnałem moich

gospodarzy.

Miss Mary odprowadziła mnie do drzwi

tęsknem spojrzeniem.

Czując jej wzrok nad sobą, odwróciłem się

we drzwiach raz jeszcze, aby się ukłonić. Uśmie

chnęła się życzliwie, jakby mi chciała dodać

otuchy.

— Fare well, my friend! — rzekła,

żegnając mnie skinieniem głowy i uśmiechem.

Wyszedłem znękany i bezradny, j

Czułem w sercu ból, a w głowie próżnię,

w której huczała ta jedna myśl, że to szczę

ście upajające mnie do niedawna swą błogością,

jest dla mnie straconem na wieki. Rozdrażniony

i zbolały kazałem się zawieźć na dworzec ko

lejowy. Właśnie miał odejść pociąg do Medjo

lanu; kupiłem bilet do Padwy i odjechałem.

Padwa, czy inne miasto, wszystko mi było

jedno! Chciałem uciec jak zwierz zraniony, aby

ukryć przed ludźmi moje znękanie; chciałem

gdzieś wr ciszy i oddaleniu opanować dręczącą

mnie żałość i powrócić do równowagi.

Ale napróżno uciekałem: w ślad za mną bie

gła tęsknota.... Myśli moje pozostały wr We

necji.

Zżyłem się był z miss Mary i przyzwycza

iłem do tej świadomości, że jest koło mnie tuż

blisko! Teraz mi brakło miłego jej szczebiotu,

który smutki moje ukajał — brakło tego serca,

które tak życzliwie biło przy moim boku...

I tak miało być od tej chwili już wiecznie!

Spędziłem noc bezsenną, przypominając so

bie chwile minionego szczęścia i trując się tem

wspomnieniem. Nazajutrz wyszedłem wczesnym

rankiem do miasta w nadziei, że rozdrażnienie

moje uspokoją nowe wrażenia.

Ale nie mogłem sobie znaleźć miejsca ani

wśród ludzi, ani w samotnej ciszy.

Zgiełk i wrzawa uliczna bolały mnie i dra

żniły, a jednak błąkałem się po mieście, oba

wiając się zostać sam na sam z mojemi my

ślami.

Więcej jeszcze może bowiem niż tęsknota

za moim złotym snem, który się obecnie prze

demną rozwiewał, przygnębiało mnie poczucie

własnej niemocy. Żal mi było tego szczęścia,

które miałem postradać, a nie czułem w sobie

siły ni woli by o nie walczyć.

Aby je sobie zapewnić, jedna tylko by ia

droga — małżeństwo.

Z goryczą badałem sam siebie i przyszedłem

do przekonania, że nie dla mnie te czyste, ci

che uciechy, do których się dochodzi tylko dro

gą walki, obowiązku, pracy i ofiary.

— Ils sont trop verts et bons pour

des goujats! — zawołałem szydząc, przypo

mniawszy sobie bajkę Lafontaina o lisie i wi

nogronach.

Ale gorzkie szyderstwo to nie ukoiło mojej

żałości i nie zażegnało mego znękania.

Wieczornym pociągiem wróciłem do Wene

cji, z zamiarem pożegnania moich przyjaciół

i wyjazdu w rodzinne strony.

W hotelowym korytarzu spotkałem Tobyego,

który oczekiwał mego powrotu. Powiedział mi,

że sir Green pragnie mnie widzieć i pyta, czy

bym go przyjąć nie chciał mimo spóźnionej

pory.

— Proś! — rzekłem, zaintrygowany tem żą

daniem.

Przyszło mi na myśl, że stary Amerykanin

może żądać odemnie wyjaśnień.

W postępowaniu mojem z miss Mary nie

miałem sobie wprawdzie nic do wyrzucenia, ale

bądź co bądź mogła poufałość jego dać powód

do nieporozumienia. A więc pojedynek! Byłoby

to rozwiązanie, jak każde inne — kto wie, może

lepsze od innego.

Po chwili wszedł sir Green do mego pokoju.

— Wybacz pan, że go tak późno nachodzę —

zawołał, potrząsając moją ręką swoim zwycza

jem — ale jestem człowiekiem czynu i nie lu

bię odkładać powziętego zamiaru.

— Służę panu — odparłem, wskazując mu

z chłodną uprzejmością miejsce na kanapie. —

Proszę pana... Jestem gotowy na pańskie

usługi.

Spojrzał na mnie swem rozumnem i łago

dnem wejrzeniem.

— Przystępuję wprost do rzeczy — zaczął,

po chwili milczenia. — Pan kochasz moją córkę

nieprawdaż ?

— Tak jest — rzekłem. — Kocham miss

Mary, bardzo ją kocham! Ale czy wolno wie

dzieć, co pana powoduje do tego zapytania?

— To, że i ona kocha pana także — odparł

z dobrodusznym uśmiechem.— Przyszedłem panu

ofiarować jej rękę.

Oszołomił mnie tym niespodziewanym zwro

tem. To, co niegdyś tyle dla mnie miało po

nęty i czegom się wyrzekł po przebytej z sobą

walce, wydało mi się teraz, gdy mi je ofiaro

wano, mniej godnem pożądania. Jakieś nie

określone podejrzenie zamajaczyło mi w umyśle.

— Szybko się zdecydował ten człowiek czy

nu — pomyślałem. — Ma jednak tytuł hrabio

wski urok swój dla tych demokratów!

— Ależ — rzekłem wymijająco — zdaje mi

się, że miss Mary przyrzekła swą rękę ku

zynowi.

— Oh! to najmniejsza rzecz — odparł skwa

pliwie. Najprzód nie ona, lecz ja przyrzekłem

ją oj cn Edwarda... Dzieci chowały się razem

i zdawało nam się, że to może być para... Ale

ona go nie kochała i nie kocha... Sama mi to

wczoraj wyznała, że ma dla niego braterskie

przywiązanie, nic więcej.

— Jednakże...

— O nie, bynajmniej—ciągnął dalej, uprze

dzając to, co zdaniem jego, mógłbym zarzucić.—

Ned jest zanadto rozumnymi szlachetnym chłop

cem, by się sprzeciwiał szczęściu kuzynki...

Zresztą— to jeszcze dziecko; ma dopiero dwa

dzieścia lat.,. Może snadnie poczekać na moją

młodszą córkę; Nelly — to właśnie żona dla

niego.

— Propozycya pańska jest dla mnie bardzo

zaszczytną — rzekłem nie bez odcienia ironii,

pozostając ciągle jeszcze pod wpływem podej

rzliwości, jaka mnie opanowała. — Ale tak

mało byłem na nią przygotowany, tak nie

spodziewanie przychodzi, że... że musiałbym się

nad nią zastanowić.

— Spojrzał na mnie badawczym wzrokiem,

lecz życzliwie.

— Pan chcesz wiedzieć, jak się sprawa ta

przedstawia ze stanowiska interesu? — zapytał.

— Ale nie — zaprzeczyłem —bynajmniej.

— I owszem i owszem!... Wcale tego młode

mu człowiekowi za złe brać nie można, gdy

myśli o przyszłości... Jestem kupcem i cenię

bardzo w ludziach roztropność.. To nie wy

klucza wcale szlachetności, ni uczucia... Otoż,

aby tę kwestyę wyjaśnić: mam około dziesięciu

milionów dolarów majątku, który w większej

części ulokowanym jest w nieruchomościach...

Moge to stwierdzić urzędowemi wykazami;

kazałem je sobie sporządzić, bo mi były do in

teresu potrzebne w Paryżu i mam je tu z sobą

w Wenecyi... Konsulat sprawdzi autentyczność

podpisów.

— Ależ, drogi panie — rzekłem.

— Za pozwoleniem — przerwał mi z żywo

ścią. — Połowa tego mienia, które mam na

dzieję powiększyć jeszcze, kto wie, może pod

woić, bo właśnie zawarłem interes bardzo zy

skowny... połowa tego mienia będzie po mojej

śmierci należeć do Mary, druga do Nelly i Neda...

Przed ślubem wypłacę każdej z mych córek

milion dolarów posagu w gotówce, otwierając,

rozumie się, zięciom moim udział w przedsię

biorstwach, które prowadzę.

— Ależ, drogi panie — zawołałem uradowa

ny, źem znalazł wymówkę — ja nie mam sto

sownego majątku... Pan się może łudzi, wnosząc

z życia; jakie prowadzę... Mam wprawdzie

dobra, których dochód mi wystarcza; nie ro

bię długów; ale wszystko, co mam razem z tem,

co me kiedyś posiadać, nie przenosi trzechkroć stu tysięcy dolarów,

Ujął moją rękę i uścisnął ją serdecznie.

— Cenie pańską szczerość i skromność —

rzekł, patrząc mi w oczy życzliwie. — Ale cóż

znaczy różnica majątku tam, gdzie pomiędzy

sercami nie ma różnicy?... Cóż znaczy zresztą

sam majątek?... Dziś jest, jutro go nie ma...

Wszystkiem jest dzielność, pilność, rozsądek,

zapobiegliwość i energia... Patrz pan, ja sam,

jak mnie tu widzisz, miałem, zaczynając przed

dwudziestu pięciu laty, tylko dziesięć tysięcy

dolarów... To trzydzieści razy mniej, niż pan

posiadasz... Dziś jestem majętnym człowiekiem...

Pieniądz jest wielką siłą, gdy go ożywi i w ruch

puści dzielność człowieka; sam przez się jest

on kawałkiem martwego kruszcu — nic więcej!..

XIV.

Upajał mnie swoją wymową. To, co mówił,

było w związku z tem, com w ciągu dnia prze

myślał, com sobie niejednokrotnie powiedział,

a jednak odmiennym był skutek! Te same

myśli i uwagi kruszyły mnie poprzednio i znie

chęcały; obecnie przenikało mnie ciepłem słowo

jego i budziło do życia.

Zdawało mi się, jak gdybym i ja zdolnym

był do wkroczenia na tę drogę, którą mi wskazy

wał i na której widniał ów cel pożądany —

wewnętrzne zadowolenie, ów cel, za którym do

tychczas goniłem i o którym zwątpiłem, iż go

kiedykolwiek osiągnę.

Podejrzenia, które się wzbudziły w moim

umyśle, rozwiały się i znikły. Owionęło mnie

jakieś tchnienie zdrowia i spokoju.

W myśli mi stanęły błogie chwile, spędzone

przy boku miss Mary i w sercu mojem ocknęła

się chęć utrwalenia tego szczęścia.

— Mówiłeś mi pan, — ciągnął sir Green

dalej — że nie masz żadnych zamiarów, ani

aspiracyj i źe unikasz wszelkiego zajęcia... Nie

znam europejskich obyczajów i sądzę, że to

resztki onego spleenu, o którym mi pisała moja

córka.... Ol ja pana znam oddawna, od chwili,

gdyście się poznali i dla tego ufam panu....

Wszak kochasz Mary, nieprawdaż?... Postępo

wanie pańskie jest tego dowodem.... Otoż ta

miłość pana uzdrowi.... Ona ci wskaże drogę

obowiązku i pracy.

— Ale ja nie umiem pracować! — rzekłem

machinalnie.

— Miłość pana nauczy, a ja pana wdrożę...

O z pewnością! Poznasz pan różnicę między

życiem bezczynnem, a życiem pracy i obowiązków

i przekonasz się, "te tylko to ostatnie daje nam

zadowolenie... Miałeś do niego wstręt; pojmuję

to... Było to niezadowolenie duszy, która tę

skni do miłości.... Teraz będziesz miał cel dla

swej pracy i podporę w przeciwnościach i w po

wodzeniu zachętę.... Mówiłem panu, żem zawarł

interes korzystny— przypuszczę cię do współki...

Obaczysz, co może praca i że nie potrzebujesz

się obawiać tego, iż Mary jest majętniejszą od

ciebie.

— Jakiż to interes? — zapytałem.

— Znakomity... Zakontraktowałem dostawę

konserw mięsnych dla francuskiej floty i dla

wojska.... Interes na kilka milionów rocznie,

w którym, lekko licząc, zarobić można sto na

sto.... Oddawna już prowadzę handel ten, ale

teraz będę musiał znacznie powiększyć moją

rzeźnię... Produkcyja moich „farm" nie wy

starczy; będziemy musieli robić zakupy wołów,

baranów, trzody chlewnej, jednem słowem; roz

winąć przedsiębiorstwo na wielką skalę... Wi

dzisz pan, jak obszerne znajdziesz tu pole do

działania.

Słowa jego były dla mnie lodową kąpielą.

Urok prysnął jak bańka mydlana. Sir Green

wydał mi się śmiesznym.

Przypomniał mi się Graind'orge Taine'a

i jego „Le cochon est ne propre; c'est la

mauvaise education, qui Ie rend se

degoutant"

Musiałem się powstrzymywać, by mu śmie

chem nie parsknąć w oczy.

I to ja miałbym się zajmować skupywaniem

i biciem świń — ja, potomek kasztelanów i wo

jewodów! Nie to, byłoby zbyt pocieszne!

W oczach mi stanęli Fredzio i Tolo i Niunio;

w uszach mi zadzwonił piskliwy głos hrabiny

Ewy: Ce pauvre Z dziś! Fig u re z vo us

qu'il s'est fait charcutier?

Biedny sir Green ani się domyślał, jak mar

nym był teraz w mych oczach. Rozsnuwa

przedemną swe plany w zapale, a jam słuchał

nie słysząc. Myśli moje były gdzieindziej.

Tonęły jak gdyby we mgle, mrocząc się co

raz bardziej i bardziej. To, co mnie śmieszyło

przed chwilą, wydawało mi się teraz tragicznem.

Przed okiem stanęła mi postać miss Mary

nadobna,uśmiechając się, wyciągająca do mnie

ramiona i serce moje pogrążyło się w żałości.

Pomyślałem, jaka nas rozdziela przepaść

bezdenna pojęć umiłowań, przyzwyczajeń—prze

paść, której bym nigdy nie zdołał wypełnić.

Chwilę siedziałem tak marząc, przepełniony

goryczą i żegnając sen mój .złoty na wieki.

Umysł mój opanowało dawne znękanie.

— Nie, drogi panie, nie — zawołałem w koń

cu.— Kocham córkę pańską, kocham ją bardzo,

ale muszę odmówić... Wierzaj mi pan, ja nie

umiałbym być nigdy dobrym mężem... Musimy

się rozstać, to dla jej szczęścia potrzebne!...

Strawiłem noc bezsenną przeżuwając myśl tę

bolesną w sobie, badając siebie i przyszedłem

do przekonania, że to szczęście nie dla mnie,

że kusić się o nie byłoby z mej strony podło

ścią... Oh! gdybyś pan wiedział, co mnie to

kosztowało i kosztuje, gdybyś to wiedział!...

Patrzał na mnie zdziwiony i z żałością, nie

rozumiejąc tego, com mu chciał powiedzieć.

— Słuchaj pan — rzekłem. — Jestem z in

nego jak wy świata i dzielą nas nietylko lądy

i morza, nietylko przestrzeń ale wyobrażenia...

To, co pan mniemasz wzniosłem i zacnem, wy

daje misie niekiedy marnem i śmiesznem... Oko

przywykło do wykoszlawiania wszystkiego co

poważne; umysł mój wdrożony do sceptycyzmu

i szyderstwa widzi wszędzie karykaturę... Praca

jest dla mnie każnią, obowiązek każdy nie

znośnym ciężarem, a ja sam istotą bez woli,

bez krwi, miotaną tańcem św. Wita chwilowych

kaprysów!... I w tem właśnie leży tragika

mojego losu, że czuję własne niedołęztwo, że

mnie nie zadawalnia życie, które wiodę, że się

niem brzydzę w tej chwili i że w tej chwili,

gdy serce moje plonie miłością, nie mam siły,

ni woli, by się wyzwolić z tych pęt, które

mnie krępują!

— Poor Mary, poor Mary! — szepnął

sir Green, ocierając łzę z oka.

— O nie, panie, to jej szczęście —zawoła

łem, dławiąc się wzruszeniem. — To ja jestem

nieszczęśliwy... O! gdybyś pan wiedział, com

przecierpiał, trawiąc gorycz w sobie wczoraj

i dzisiaj, nim w sobie zdołałem wzbudzić dość

siły, by powziąść to postanowienie... Włócząc

się dziś po Padwie, zaszedłem do kościoła Ma

donny delFArena.... Jest tam Sąd ostateczny

Giotta... po prawej Stwórcy — wybrani, po

lewej — potępieni, których jedyną kaźnią bę

dzie przez wszystkie wieki to, iż patrzą na

szczęśliwość wybranych. Otoż, właśnie — rzekłem

sobie — los mój po koniec życia!... Poznałem

was, owiało mnie tchnienie waszego zdrowia,

waszego serdecznego ciepła i waszej dzielno

ści, których w sobie wzbudzić nie jestem w sta

nie... Wspomnienie to i upokarzające uczucie,

truje mnie teraz i truć będzie do śmierci....

Pełen goryczy, wróciłem do Wenecyi, by po

żegnać miss Mary — na zawsze.

Spojrzał na mnie przerażony.

— Więc pan chcesz widzieć moją córkę i wy

znać jej to, co mnie powiedziałeś?

— Tak — odparłem zdziwiony.

— O, nie rób pan tego, nie rób!... Bądź szla

chetnym do ostatka... Nie znasz jeszcze Mary,

nie wiesz, jak ona cię kocha... Widząc szla

chetność twego uczucia chciałaby cię prześci

gnąć... Poświęciłaby wszystko, spokój całego

życia, by ci dać chwilę jedną szczęścia i zado

wolenia... Jedź pan, dzisiaj, jedź zaraz!... Poor

Mary, poor Mary!... Już i tak będzie dla

niej ciosem okropnym wyrzeczenie się tej miło

ści, ale sądzę, że go łatwiej przeboleje... Jedź

pan, ja pana o to proszę... Ojciec cię o to

błaga ze łzami....

I ująwszy moją rękę, przycisnął ją do swej

piersi.

XV.

Trudno mi było wyrzec się tej pociechy ?

a jednak się jej wyrzekłem.

Statek parowy odpływał o piątej zrana do

Tryestu. Podróż taka odpowiadała najlepiej

memu usposobieniu. Zamknąwszy się w kajucie

mogłem uniknąć ludzi, których widok był mi

wstrętnym w tej chwili.

Kazałem tam przenieść swe rzeczy i wy

szedłem z hotelu cichaczem, by nie zwrócić

uwagi. W korytarzu spotkałem sir Greena.

Wyciągnął do mnie ręce i pożegnał mnie

serdecznym uściskiem.

Wzruszeni, nie przemówiliśmy słowa do

siebie.

Kazałem sobie otworzyć kajutę, aby tam

przeczekać tych kilka godzin, które mnie dzieli

ły jeszcze od odjazdu.

Na pokładzie huczał zgiełk krzątających się

majtków; do uszu moich dolatywał głos war

czących kotłów, od czasu do czasu odzywał się

gwizd sygnałowej piszczałki.

Wreszcie dano znać dzwonkiem, piszczałka

gwizdnęła raz jeszcze i ciężko, powoli, dysząc,

zerwał się statek z kotwicy.

Wyszedłem na pokład, by raz jeszcze po

żegnać Wenecyę, gdziem przeżył tyle chwil

uroczych. Siekąc wodę pletwiami swemi i zna

cząc srebrzystą pianą ślad swój za sobą, zato

czył parowiec łuk szeroki.

Mijaliśmy San Elenę i Lido pamiętne mi

wspomnieniem pierwszej naszej wycieczki. Wdali

wynurzała się z wód łona Wenecya, ozłocona

porannem słońcem i jakby uśmiechnięta.

Tam została ona!

Może, śniąc w tej chwili, marzyła o mnie

i o naszej miłości, i snów jej nie chmurzyło

przeczucie, że ją w tej chwili właśnie żegnałem

na wieki.

Tymczasem płynął statek mój dalej i dalej,

kołysząc się na swej kryształowej pościeli.

Wenecya rysowała się już tylko błękitną

smugą na widnokręgu.

Po nad tę smugę wybiegały kopuły i wieżyce

kościołów.

Wreszcie rozpłynęło się wszystko we mgle

i znikło w oddali.

— Fare well Mary, my ąueen, my

sweet heart, my Iove! — zawołałem z go

ryczą.

I znękany bólem, zeszedłem do mej kajuty.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zagórski Włodzmierz HUMORESKI
Strona tytułowa, Studia, OSN, Zagórski
Mamzer, Ostoja Zagórski Orientacje badawcze w polskiej archeologii
Aniszewski M Zagorski P Podziemny Swiat Gor Sowich id 6
Kardas Zagórska Analiza czasu pracy maszyny
Pytania egzamin TOU edek, AGH, Semestr V, TOU [Jabłoński, Zagórski], TOU Egzamin - Edwan, TOU Egzami
sciaga skrawki egzamin spis tresci, AGH, Semestr V, TOU [Jabłoński, Zagórski], TOU Egzamin - Edwan,
M Aniszewski, P Zagórski Podziemny Świat Gór Sowich
Łącznik- proces frezowanie, Studia, OSN, Zagórski
Z Zagorski Spoleczenstwo
Pytania na egzamin, Pytania z egz z kom roślinnej- B.ZAgórska Marek 2010, Pytania z egz z kom
Łącznik- proces toczenie, Studia, OSN, Zagórski
BIZNES PLAN W STRATEGI PRZEDSIEBIORSTWA DR ZAGÓRSKA, SZKOŁA, szkola 2011, zagórska
makro zagorski 2
szlachtowanie generala zagorskiego, ► Ojczyzna, Dokumenty
Aniszewski M Zagórski P Podziemny Świat Gór Sowich
Materialy i ich wlasciwosci Zagorski i Zdankiewicz id 28625
Zagórska Uczestnictwo młodych dorosłych

więcej podobnych podstron