Zagórski Włodzimierz
NOWELE
Janowi Zacharjasiewiczowi
ten zbiorek
poświęcam
Pozwól mi, drogi Mistrzu, ozdobić zbiorek ten
Twojem nazwiskiem. Niedługo żytem przy Twym
boku, krótkie to obcowanie jednak wystarczy
ło, by wpłynąć na moje życie.
W pamięci mojej tkwi dotychczas wspomnie
nie błogich wrażeń, jakich doznawałem, czyta
jąc ukradkiem Twe pierwsze utwory, w niezaschłym niemal rękopiśmie, tętniące jeszcze
gorączką tworzenia, buchające żarem świeżo do
konanego odlewu. Tyś ani wiedział o tem, żeś
miał wówczas już we mnie pełnego zapału wiel
biciela i że przykład Twój wzbudzał w nielet
nim Twym czytelniku to, co zowiemy powoła
niem.
Nie śmiem powiedzieć, iż dobrze zrobiłem,
ulegając Twemu wpływowi; nie mam powodu
utrzymywać, iż postąpiłem nieroztropnie. Sąd
o tem nie do mnie należy. Wszelakoż cokol
wiekbądź o tem powiedzą inni, pragnę tu za
znaczyć, iż działalność moja pisarska jest plo
nem Twojego siewu. Przyjm więc zbiorek ni
niejszy, jako hołd wdzięcznego serca i wspo
mnienie jasnych chwil naszej młodości.
Włodzimierz Zagórski.
ZE STUDENCKICH CZASÓW.
I.
— Wiśta! wiśta! wiśta! wiśta, pany
czu! — zawołał stary Hnat, chwytając lejc,
który trzymałem w dłoni.
Zapóźną jednak była i przestroga i pomoc!
Szacunek winny paniczowi sparaliżował energję
poczciwego woźnicy. Szalonym kłusem pędzą
ce konie nie wykonały wczas potrzebnego zwro
tu i, nie wiedząc nawet jak się to stało, zna
lazłem się w przydrożnym rowie.
Była to kąpiołka nielada! Ręce i nogi mo
je ugrzęzły w mule, oczy i nos zalepiło mi
błoto, do uszu nalało się wody. Stary Hnat
poskoczył i wyciągnąwszy mnie z tej nieprzy
jemnej kąpieli, postawił jak dziecko na przy
drożu.
— Zdorou, panyczu?— zapytał troskliwie.
— Zdorou.
— Nic ne bołyt?
— Nic.
— Sława Bohu i preczystoj Bohoro
dyci! Huf!... teper wże i meni łeksze,
hut!... Trastia jeho mat' nechresta!
I zaspokojony co do mojego zdrowia, po
szedł opatrzyć bryczkę, klnąc żydowskiego ba
łagułę, o którego ciężko ładowną brykę zacze
piłem w szalonym pędzie.
— Masz tobie! biedna moja głowa — cią
gnął już dalej po polsku — będęż ja się miał
od pana, „com" paniczowi dał powozić! Ale gdzież
człowiek może nie dać, kiedy panicz prosi?
— A cóż tam, Hnat? — spytałem zaniepo
kojony.
— Ha, cóż! nie pojedziemy!... Oś złamana,
koło się rozsypało, wasąg takoż złamany...
Szczęście, co się konie nie pozabij ały. Trastia
jehomat' nechresta!... A mówiłem paniczo
wi, niech panicz tak nie pędzi!... Ale gdzie
tam; wio, taj wio!... Będęż ja się miał od pa
na... A wiedziałem, co tak będzie, bo zając
nam drogę przebiegł za Cyganówką, taj babęś
mo spotkali w Brzozowicach z próżnemi konew
kami. Tyło, co człowiek „zaudy" choć stary,
to głupi... Pan mi chyba głowę urwie... Szczę
ście jeszcze, co panicz zdrów, taj wesoły!...
— No, no, no, nie marudź stary! — zawo
łałem, śmiejąc się z poczciwego zrzędy.
— Ta, jak nie mam marudzić, kiedy takie
nieszczęście!... Żeby to jeszcze gdzie blisko
domu. Ale to pięć mil, paniczu, a do Bratko
wic takoż z pół mili... Trastia je li o mat'
nechresta!...
— Coż zrobimy?
— Ha, coż!... Trzeba będzie wyciąć dęb
czaka albo brzózkę, taj zawleczemy się tak
do Bratkowic. Zeby tak przynajmniej była
siekiera, ale tnijże tu nożem... IM, skarana
godzina z taką robotą!... W Bratkowicach naj
mniej cały dzień trzeba będzie zmarnować...
Taj kto wie jeszcze, czy się tam kowal znaj
dzie?... A co to będzie kosztować, gwałtu!...
Będęż ja się miał, będę... A splunąłem, kiedyś
mo babę spotkali z próżnemi konewkami; nic
nie pomogło... Trastia jeho mat' n ech re
sta!...
I zrzędząc tak, krzątał się poczciwisko oko
ło naprawy połamanej bryczki.
— No no, nie gderaj, mój Hnateczku—po
cieszałem strapionego. — Papa się nie będzie
gniewał. Ja wszystko biorę na siebie. Powiem,
żem ci lejce wziął z ręki i już.
— Aha, nie będzie się gniewał!... Powie:
na coś dał, taj w kark! i w kark! i w kark !..
Czy to panicz papy nie zna?... Co dobry pan,
to dobry, ale ogień, siarka, proch!... Nim się
człowiek oglądnie, już „wderzył".
— Nie, nie będzie się gniewał.
— Ta, gdzieby się nie gniewał?... Ja sam
bym się gniewał... Tyle .szkody, taj dzień zmar
nowany... Tam „przecik" w domu czekają na nas,
taj będą niespokojni, co nas nie widać.
— Ej nie!... Pomyślą, że mnie nie puścili...
Cóż to, czy egzamin nie mogł się spóźnić o je
den dzień?
— A co powiedzą na szkodę, „joj"!... Dali
bóg pan mi głowę urwie, „com" wydał pieniądze
„że'* zostały ze sprawunków.
— Ja zapłacę, Hnateczku, ja zapłacę!... Mam
przecię pieniądze własne... Dostałem od stryj
cia dwadzieścia reńskich za egzamin, a wyda
łem tylko pięć na prezenta.
— A co to, czy paniczowych pieniędzy nie
szkoda?... Hm! panicz przecik dostał na co
innego, a nie na łamanie bryczki L. A niechże
mi panicz nie stoi tak na miejscu, ouwa!... O, jak
się panicz od zimna trzęsie!... Trzeba chodzić,
aby się krew rozegrzała... Jeszcze mi się pa
nicz zaziębi; toby dopiero był śliczny „jenteres"...
Będęż ja miał od pana za tę sztukę!
Usłuchawszy dobrej rady poczciwego Hna
ta, zacząłem dreptać tam i sam po szosie, przy
patrując się zniszczeniu, jakie zdziałałem.
Wywrócona bryczka wyglądała nader roz
paczliwie. Robiąc bokami, stały ze smutnie
spuszczonemi głowami pomęczone koniska, któ
rych troskliwy Hnat derkami przykryć nie za
niedbał. Z piersi rwały im się co chwila cięż
kie westchnienia. Snać rozmyślały o należą
cym się im obroku i o wygodnej podściółce,
na którejby tak chętnie wyciągnęły pomęczone
członki, a która wobec zdarzonego przypadku
w dalekiej jeno i niezbyt pewnej widniała
przyszłości.
Może nawet być, że wśród melancholicznych
tych rozpamiętywali poświęcały jakąś złośliwą
uwagę i mojemu szaławilstwu; w każdym je
dnak razie nie wypowiadały tego głośno i ludz
kim językiem. Sapały tylko, przestępujac z no
gi na nogę i wzdychały.
Mimo to głęboko w duszy mej odzywał się
głos zaniepokojonego sumienia, przyznając słu
szność niewypowiedzianym ich uwagom, tudzież
obawom poczciwego Hnata. Co też tam powie
matka, zaniepokojona opóźnieniem naszego przy
jazdu? Co powie ojciec, któremu ostatecznie
całą będzie trzeba wyśpiewać prawdę? Jak
też — zwłaszcza w pierwszym gniewie — przyj
mie wiadomość o wyrządzonej szkodzie? Co
powie Hnatowi, którego opiece mnie powierzył,
a który się tak lekkomyślnie dat nakłonić do
nadużycia położonego w nim zaufania?
Wszystkie te myśli trapiły mnie niepospoli
cie; czułem, że głównym winowajcą jestem ja
a nie Hnat, którego słabość dla mnie wyzyska
łem, aby nieopatrznie dogodzić mej fantazji.
Poczciwy starowina posiadał najzupełniejsze za
ufanie mych rodziców, do których szczerze był
przywiązany.
Hnat służył od dziecka u mojego ojca i wo
jował nawet z nim razem zamłodu po świecie.
Licząc na sprawność, roztropność i powagę sta
rego sługi, powierzano mu nieraz znaczne pie
niądze i ważne zakupy, oraz wykonanie nieje
dnego trudnego poselstwa. Hnat wywiązywał
się z tych poleceń znakomicie. Kie wahano się
więc powierzyć mnie tym razem jego opiece.
Polecono mu, aby po skończonym egzaminie
odebrał „panicza" z konwiktu i przywiózł do
domu ua wakacje.
Panicz ten miał wprawdzie lat czternaście
i był nad wiek swój rozwinięty; mimo to— a sta
ry Hnat wiedział o tem dobrze ,— trzymano
go w surowym rygorze i nie dozwalano mu
najmniejszej swobody. Wobec tego przybiera
ła pobłażliwość Hnata, która tak fatalne za
sobą pociągnęła skutki, pozory istotnej winy.
Nie było zatem wątpienia, że ojciec mój, jak
wiadomo: „ogień, siarka, proch", dopatrzy się
tutaj karygodnego przewinienia i przywita sta
rego sługę w sposól), który poczciwy Hnat
słowami: „i w kark, i w kark, i w kark" tak
malowniczo określił.
Mimo tych smutnych myśli, bawiła mnie
nowość położenia, w jakiem mnie postawiła ta
przygoda. Miałem w perspektywie spędzenie
całego dnia zdala od profesorów i korepetyto
rów, zdala od rygoru wojskowego, w jakim
mnie trzymał ojciec w czasie mojego pobytu
na wakacjach. Miałem przed sobą widoki uma
wiania się z rzemieślnikami o naprawę brycz
ki. Miałem wreszcie pewność, że będę mogł
rozporządzać przy tej sposobności danym mi
przez stryja kapitałem, który mi palił kiesze
nie, jak gdyby żarząca głownia.
Dla trzymanego w rygorze malca były to
nadzwyczaj ponętne widoki! Czułem się pa
nem, czułem się figurą! Zdawało mi się, że
mi przybyło lat conajmniej dziesięć, a poczucie
to nader przyjemne sprawiało mi wrażenie.
Drepcząc tam i sam po szosie koło połama
nej bryczki i melancholicznie zadumanych ko
ni, biłem się z temi sprzecznemi myślami, gdy
wtem uderzył o słuch mój turkot zbliżającego
się wozu.
— Któś jedzie — rzekłem, nasłuchując.
— Chłop jakiś próżnym wozem — odparł
Hnat.
— Próżnym?... A po czemże to poznałeś,
Hnateczku? — zapytałem ciekawie; noc albo
wiem była ciemna, tak, że na dziesięć kroków
nie można było rozpoznać świata przed sobą.
— Ha no, po turkocie!
— Jakto po turkocie?
— Bo drabiny „tarachkoczą" tak, jak tara
ban... Zresztą, słyszy panicz, jak się turkot
prędko zbliża ?... Nic innego, „tylo" chłop wra
ca próżnym wozem zkądciś do domu... Z cię
żaremby przecież nie pędził tak szybko... Sła
wa Bohu, w sam czas mi nadjeżdża!
— Dlaczego?
— Ha no, pomoże mi bryczkę podnieść, taj
przywiązać dębczaka. A potem, jeżeli nie pi
jany, to będzie mógł panicza podwieźć do Bart
kowie... Ja tam powoli nadciągnę z bryczką,
taj z końmi.
— Nie, ja z tobą zostanę.
— Ale to nie może być!... Będę się musiał
wlec z godzinę, albo i więcej, toby mi się pa
nicz do reszty zaziębił... A zresztą i na ko
nie ciężko; paniczby mi ino zawadzał!
— Nie będę, nie będę!
— Ba, nie będę!... Narobił panicz „jamba
rasu", to teraz trzeba pomódz Hnatowi... Trze
ba pojechać do karczmy, taj zamówić tam dla
koni wygodę, a zapytać o kowala... W Bart
kowicach przecik kilka dni czekać nie mo
żemy !
Niebawem nadjechał wóz oczekiwany i sta
ło się wszystko wedle życzeń poczciwego Hnata. Dowiedzieliśmy się, że na miejscu jest ko
wal, sławny na całą okolicę, któremu powierzyć
można nietylko naprawę bryczki, ale nawet
i powozu.
Wiadomość ta uspokoiła Hnata, zakłopota
nego o dalsze nasze losy. Wesoły już niemal
powierzył mnie opiece nowego naszego znajo
mego, nie zaniedbawszy wymościć mi na wo
zie, ile możności, wygodnego siedzenia.
II.
W pół godziny potem stanęliśmy przy bart
kowickiej karczmie. Zeskoczywszy z wozu,
wszedłem do szynkownej izby, łojową oświeco
nej świeczką, a napełnionej dymem tytoniu
i wódczanym zapachem.
Przy kulawym stole siedziało, mżąc, kilku
spóźnionych pijaków. Za szynkwasem drzemał
arendarz, pilnując swych zapasów. Kolo roz
palonego w piecu ognia krzątała się arendarka, warząc jakąś wieczerzę i opędzając się od
natrętnych i marudzących bachorów.
— Hej, żydzie! — zawołałem odedrzwi, na
śladując sposób mówienia mojego ojca. — Jest
stancja?
Ocknąwszy się z drzemki, spojrzał na mnie
arendarz ciekawie.
— Ny, za coby nie miała bycz?... „Prze
ciw" od tego jest karczma, coby buła stan
cja — odparł niechętnie i nie ruszając się
z miejsca.
— To dawaj! — zadysponowałem głosem,
w który starałem się wlać jaknajwięcej sta
nowczości i powagi.
Arciidarz rzucił mi nowe badawcze spojrze
nie. Widocznie nie imponowały mu ani głos
mój, ani postawa, ani też błotem powalane suknie.
— Ny, a dla kogo? — zapytał, ciągle jesz
cze z za szynkwasu.
— Jakto dla kogo? — zawołałem oburzony
tem lekceważeniem. — Dla mnie!
— Ryfke! gaj, mach uf di stancje! —
zaszwargotała gospodyni.
Z alkierza wyszła młoda przystojna dzie
wczyna i poczęła szukać kluczy.
— A stajnia jest? — ciągnąłem dalej z po
wagą.
— Ny, za coby nie miała bycz? — odparła
gospodyni.
— I owies i siano?
— I owies jest, i szano jest, Bogu dzięki!...
— Słuchaj no, moja kochana — rzekłem im
ponująco. — Bryczka mi się złamała pod la
sem; musiałem ją tam zostawić!... Ale za chwi
lę tu nadciągnie mój człowiek z mojemi koń
mi i bryczką... Musisz im dać wygodę; rozu
miesz ?
— Ny, za co nie mam wielmożnego pana
rozumiecz? — odpowiedziała, uśmiechając się
ironicznie, gospodyni, ktorą widocznie bawił na
cisk, z jakim mówiłem o „moich" koniach i „mo
im" człowieku.
— A jeść dostanie?
— Czemu nie?... Co sobie wielmożny, pan
życzy?
— Co może być?
— Czy ja wiem?... Może bycz herbata,
może bycz ryba, może bycz pieczona kura, mo
że bycz jajecznica... Co wielmożny pan rozkaże!
— To zrób mi, moja kochana, herbaty i... u
piecz mi kurę... Albo nie, nie kurę!... Zrób
mi jajecznicy?
— A z wielu jaj mam zrobicz tej jajecznicy?
Nie byłem przygotowany na to zapytanie.
— Z dwudziestu — odparłem po krótkim
namyśle.
Żydówka spojrzała na mnie szyderczym wzro
kiem.
— Tylko prędko, moja kochana! — zawo
łałem z pańską poufałością.
— Zaraz będzie, zaraz... Niech wielmożnyj
pan sze pofatyguje do stancje, to sze tam ko
lacja psiniesze...
Tymczasem odszukała dziewczyna zawieru
szone klucze i zapaliwszy łojową świeczkę, za
wezwała mnie z sobą, aby wskazać legowisko,
które mi było przeznaczone.
Uczyniwszy z ręki światłu zasłonę, szła
przedemną smukła i zwinna, na wpół oblana
blaskiem, na wpół pogrążona w cieniu, podobna
do postaci oderwanej z jakiegoś rembrandtowskiego obrazu. Odbite od jej drobnych różo
wych palców światło, rzucało fantastyczne cie
nie w czarną głąb karczemnej sieni.
Otworzyła drzwi malutkńj, pełnej zadu
chu gościnnej izdebki i starłszy fartuchem
kurz z krzeseł i kulawego stołu, postawiła na
nim przyniesioną świecę. Potem zwróciła na
mnie swe ogromne czarne oczy, wyczekując
moich poleceń.
Śliczna to była dziewczyna!
Miała coiiajwięcej lat ośmnaście, „smukłą
kibić pustynnej palmy, a oczy gazelli". Salo
mon na jej widok byłby napisał nową „Pieśń
nad pieśniami", bo była jak Sulamit „wszyst
ka piękna" w skromnem swem a czystem ubra
niu, uwydatniającem jej wdzięki.
Z koralowych ustek wybłyskały ząbki bia
łe, drobne i równe, jak dwa sznury pereł dro
gocennych. Cera jej, blada, lekko złota, przy
pominała przerozkoszny czar miesięcznej lipco
wej nocy, a śniadość ta nie czyniła ujmy jej
ponęcie. Czarne lśniące, nadzwyczaj bujne wło
sy, ujęte były w dwa długie warkocze, spa
dające na krągłe jej ramiona.
Ale nad wszystką tę ozdobę wdzięczniej
szym był urok głębokiej żałości, rozlany na jej
twarzy. Szlachetność wyrytego na niej cier
pienia przypominała biblijne smutki, budząc
w patrzącym zajęcie i współczucie.
Mogę wam tak dokładnie malować obraz tej
dzieweczki, bo ją dotąd widzę przed oczyma,
choć lat temu upłynęło niemało. Ujrzawszy ją,
uczułem dla niej dziwną jakąś życzliwość i gdy
bym nio był takiem dzieckiem wtedy, to po
wiedziałbym, żem się chyba w niej zakochał na
pierwsze wejrzenie.
— Czy mam posłać łóżko?—zapytała dźwię
cznym głosem.
— Pościel moja została na bryczce — od
parłem prawie onieśmielony. Niedawna moja
fantazja i pewność siebie odbiegły mnie zu
pełnie.
— Może bryczka nie nadciągnie tak prędko,
a pan zmęczony — mówiła dalej, niemal bez
akcentu. — Możnaby posłać, toby pan wypo
czął.
Zawahałem się, nie wiedząc, co począć. Nie
potrzebowałem pościeli, a nie chciałem obrazić
odmową miłgo dziewczęcia.
— Niech się pan nie boi — dodała po chwi
li, zauważywszy moją niepewność. — Dam pa
nu pościel całkiem świeżą; moje własne podusz
ki i prześcieradła.
Można było zaufać, ubranie jej bowiem od
znaczało się niezwykłą u wiejskich żydówek
schludnością. Czysta twarz i ręce, tudzież gład
ko splecione warkocze, świadczyły, że dba
o siebie.
— Nie — odparłem uprzejmie po krótkim
namyśle — dziękuję!... Bryczka tu musi nad
ciągnąć niebawem... Gdyby się spóźniła, to co
innego... Proszę mi tymczasem przynieść ręcz
nik i wodę do umycia.
AV istocie po kąpieli, której w przydrożnym ro
wie zażyłem, oczyszczenie się z błota było prze
dewszystkiem niezbędne. Uczyniwszy tedy zadość
tej potrzebie, rzuciłem się na sianem zasłane
łóżko, wyczekując podania zamówionej kolacji.
Na szczęście moje sprawdziło „żydow
skie zaraz", którem mnie o rychłem wyko
naniu mego polecenia zapewniła arendarka,
i tym razem swoją tradycyjną sławę. Znana
jego powolność ocaliła mię od kompromitacji.
Cobym był robił z olbrzymią miską dymiącej
jajecznicy, którą po niejakimś czasie postawi
ła Ryfka przedemną? Na sam jej widok ode
szła mnie już do jedzenia ochota!
Owóż powolność tego „zaraz" sprawiła, iż
się doczekałem poczciwego Hnata, który nad
ciągnął z bryczką i końmi i pomógł mi w spo
życiu tej, dla wielkoluda chyba obmyślanej wie
czerzy. Posiliwszy się i poleciwszy memu zbaw
cy, aby „sam już" zgodził kowala, położyłem
się spać, wielce ze siebie zadowolony.
W życiu mojem nie spałem nigdy tak do
brze, jak tej nocy.
Słońce zaglądało do mojego okna, gdy się
przebudziłem, zakłopotany nowością położenia,
w którem się znajdowałem. Byłem sam, bez
nadzoru i mogłem użyć tyle upragnionej wol
ności, a jednak, posiadając ją teraz, nie wie
działem, jaki z niej zrobić użytek.
Przeliczyłem kwiatki malowane na ścianie
od sufitu do podłogi kilka razy i znalazłem, że
jest ich dwanaście. Licząc od podłogi do sufi
tu otrzymałem tę samą cyfrę. Stołek jeden
miał tylko trzy zdrowe nogi; drzwi u szafy
były wyszczerbione w dwóch miejscach; av sto
le nie było szuflady, a górna szyba w oknie
z dwóch się składała kawałków.
Wszystko to znałem już dokładnie. Pobyt
więc w tej brudnej karczmie nie wydawał mi
się obecnie tak zabawnym, ani tak ponętnym,
jak wczoraj. Żądza zdobycia samodzielności
była już zadowoloną i widoki popasowych nu
dów, oraz czekającego mnie w domu strofowa
nia, otwierały się przedemną w niezbyt wdzięcz
nej perspektywie.
Co pocznę w czterech murach tej zanie
dbanej gościnnej izdebki, jeżeli mi wśród nich
przyjdzie spędzić dzień cały? Czem się zajmę,
czem zapełnię leniwo wlokące się godziny? Swo
boda, którą sobie zdobyłem, nie nęciła mnie
teraz wcale. Po raz pierwszy w życiu do
świadczałem, że szczęście ludzkie jest tylko
bajką i że mydlana bańka mrzonek naszych
pryska zawsze, skoro ku niej rękę wycią
gniem.
Zasmucony moim zawodem, biłem się dłuż
szy czas z temi smutnemi myślami, opędzając
się równocześnie natrętnym muchom, napastu
jącym innie bez przerwy. Wtem otworzyły
się dyskretnie drzwi mojej izdebki. Była to
Ryfka, która przychodziła zasięgnąć moich roz
kazów. Biedna dziewczyna była bledszą jesz
cze i bardziej znękaną, niż wczoraj. Oczy jej
wydały mi się czerwone, jak gdyby od świeżych
łez.
Musiało być coś zaraźliwego w jej smutku,
bo na widok jej opanowała mnie dziwna ża
łość. Litośnie wzruszony chciałem ją zapytać,
co jej dolega, ale nie mogłem się zdobyć na
tyle śmiałości.
— Proszę mi zawołać mojego człowieka—rze
kłem więc, aby coś powiedzieć.
— Nie ma go w stajni... Powiózł bryczkę
do kuźni...
— To bryczka już w naprawie?
— Ho! od trzech godzin przynajmniej.
— A konie?
— Konie zjadły już obrok i stoją w staj
ni... Stróż ich dogląda.
Kazałem sobie podać kawy i począłem się
ubierać ; poczem zamknąwszy stancję na klucz,
spytałem o drogę do kuźni, gdzie pośpieszyłam,
aby się przypatrzeć robocie.
Przecudny to był ranek.
Słońce stało już wysoko na wypogodzonem
niebie. Tchnieniem wiatru gnane, żeglowały
po niem lekkie białe „baranki", stałą wróżące
pogodę. Wędrowne ich cienie rzucały szare
plamy na zielone łąki, na złote pola, na sinie
jące w oddaleniu lasy i na białe chatki, rozsia
ne w parowie. Powietrze było przesycone owym
kwaśnym żętycznym zapachem, tak zdrowym
dla piersi, a tak właściwym polskiej wsi w cza
sie letnich miesięcy.
Szedłem wskazaną ścieżką, wydeptaną wzdłuż
błotnej drogi, mijając sady pełne drzew ugi
nających się pod brzemieniem niedojrzałych
jeszcze owoców. W gęstwinie świegotały ptasz
ki; białe motyle kręciły się około przydroż
nych dziewan i bodjaków. Nad głową moją
szybowały jaskółki, zwinne zataczając kręgi
i dodając sobie wesołem „Pilwitr ochoty do
tańca.
Kiedy niekiedy przybiegał leciuchny wie
trzyk, pieszcząc mi skronie ciepłym swym od
dechem i oblewając mnie falą pomieszanych
gwarów, wynurzających się z jednostajnej wiej
skiej ciszy. Tylko gdzieś daleko na szosie,
gdzieś heu, hen! aż pod lasem, odzywało się
przeciągłe wołanie: „Ciosieńka, cioś, cioś!" Za
pewne nawoływał tak brykarz jakiś podróżny
zbłąkanego źrebaka.
Na kilkaset kroków od karczmy stała na
przydrożu kuźnia, a przed nią „moja bryczka",
około której krzątało się kilku robotników.
Spostrzegłszy mnie zdaleka, pospieszył Hnat
na moje spotkanie.
— Zdorou, panyczu? — zapjtał troskli
wie, równając się ze mną.
— Zdorou!
— Bohu diak o waty!... To przynajmniej
już tylko pół biedy, bo bryczka bardzo słaba...
Nie wyjedziemy z Bartkowie przed nocą.
— Ach, mój kochany Hnat! Śpiesz się,
śpiesz!... Mama tam będzie bardzo niespo
kojna.
— O, j ak panicz tera pięknie gada! — od
parł jowialnie. — Jakurat, jak ksiądz w ko
ściele... A pierwej, to panicz tego nie wie
dział?... Nic, tyło wio, taj wio!... Tak tera brycz
ka połamana, taj trzeba całyj dzień zmarno
wać... Będę ja się miał od pana za ten jen
teres, biedna moja głowa!...
— Mój Hnateczku, powiedz im, żeby spie
szyli, prędko!... prędko!...
— A wo!... tfu, tfu!... Panicz tera woła:
„prędko! prędko!" jakurat tak, jak nasz pan...
A to dopiero!... To tak już widać rodem idzie,
ha, ha, ha!... Nie trza było bryczki łamać, toby
było prędko.
— Nie marudź, stary, nie marudź... Po
wiedz im, że dostaną osobno na piwo, tylko
niech się pospieszą.
— O, o!... Ta na co ma panicz wyrzucać
pieniądze!... Prędzej nie może być, jak bę
dzie... Myślałem, czy się nie uda kupić goto
wego koła...
— No?...
— Ale gdzietam!... Żaden chłop tera nie
sprzeda, bo to już idzie pod wozowicę... A po
tem, toby się takoj nie przydało na nic, bo
nasze koła większe.
— Aj, aj, aj, strach!...
— Pewno, co strach!... Tyle szkody,a wszyst
ko trzeba naprawić porządnie, nie byle jak.
— Kiedyż my zajedziemy, kiedy my zaje
dziemy !
— Czy ja wiem?... Majster powiada, co
skończy chyba dopiero przed nocą... Trzeba
wszystko robić z nowego, bo, jak na nieszczę
ście, nie ma nic gotowego na warsztacie.
— j, oj, oj, co to będzie, co to będzie?...
— Ta niech panicz przynajmniej tera nie
jojka, kiedy się stało, taj nie może być ina
czej !... Ot, lepiej niech panicz tu zostanie,
taj pilnuje bryczki. Ja pójdę konie napoić.
tu nie mogę siedzieć cały dzień! Pilno mi do
domu, że aż strach... Mam ważne bardzo interesa.
— To coż ja na to poradzę, kiedy tu tyle
roboty i dla stelmacha i dla kowala... O, pro
szę wielmożnego pana: oś złamana, wasąg zła
many, koło rozsypane, dzwono rozkłute, szpry
chy połamane, strach!... Wszystko trzeba robić
na nowo.
— Ach, mój kochany, śpiesz się, śpiesz!
— Ta, proszę wielmożnego pana, mógłbym
złatać po partacku, ale co to warto?... Nigdy
stare tak nie potrzyma, jak nowe, a robota je
dnaka!...
— Nie, nie, mój kochany, musisz zrobić po
rządnie.
— Już wielmożny pan będzie kontent z pew
nością... Ja zrobię porządnie; tyło ten stary
furman tak się targował, co jaż strach... A czło
wiekowi krzywda, dalibóg, co krzywda!... Przy
sięgam Bogu!
— No, no, no, już ja ci nałożę! — odpar
łem, zapomniawszy o danem Hnatowi przyrze
czeniu. — Dodam ci reńskiego, tylko się spiesz!
— Ha no, będę próbować, ale takoj przed
zachodem słonka nie będzie.
IV.
Zasmucony tem zapewnieniem, usiadłem na
pieńku przed kuźnią, o kilka kroków od zatru
— Dobrze, Hnat, dobrze, będę pilnował.
— A wie panicz, co ta sztuka będzie kosz
tować? — dodał z zafrasowaną miną.
— Wiele?...
— Półsiodma srebrnego...
— Ja zapłacę, ja zapłacę!
— Ou? jaki panicz gorący!... Tylo niech
panicz więcej nie obiecuje... Już i tak nas
zdarli, trastia ich mat', co jaż wstyd będzie
powiedzieć.
— Dobrze już, dobrze!... Możesz iść w spo
koju.
I rad wielce, że mi się zdarzyło jakieś za
jęcie, zbliżyłem się do kuźni i jąłem się okiem
znawcy przypatrywać robocie. Na widok mo
jej powagi, pozdejmowali czapki robotnicy i po
częli mi się przypatrywać ciekawie, zaniechaw
szy na chwilę roboty. Pochlebiło mi to ogrom
nie, że tak wielkie zrobiłem wrażenie.
— Nakryjcie głowy, moi kochani, nakryj
cie głowy! — rzekłem protekcjonalnie. — Niech
wam moja obecność nie przeszkadza... Ja właś
nie przyszedłem dlatego, aby się przekonać,
czy się prędko skończy robota.
— Ho, proszę wielmożnego pana — odparł
majster — jest się przy czem napocić cały
dzień.
— Ależ to nie może być! — zawołałem
z wielką stanowczością i powagą. — Przecież
— Tak, co z tego, że chce?... Czy to jej
żydzi dadzą?... Woniby ją zabili.
— O, z pewnością!—potwierdził majster.—
Sam Mendelby ją zabił.
— A czy to żydzi muszą wiedzieć?
— Ba, jak?
— Wcieknie, wychrzci się, ta i ju!
— Tak gdzie wcieknie?
— A no, do swojego kawalera, ta niby do
tego leśniczego, co ztąd odszedł tego roku, ja
kurat wtenczas, kiedyśmo paskę święcili.
— Niby to żydzi tamby jej nie znaleźli?
— A kto go tam wie, gdzie wón je!
— Kto wie?... Żydzi wiedzą... Żyd wie
wszystko na świecie!... Dajcieno mi waszego
dłutka, kumie Maksymie; drzewo takie twarde,
co go moje nie chce brać.
Zamilkli chwilę zajęci robotą. Ale myśl
o losach biednej żydówki trapiła ich widocz
nie bez przerwy, bo niebawem wrócili do po
przedniej rozmowy.
— Wiecie co — rzekł ten, którego zwano
Maksy niem — tak mi tej Ryfki żal, co strach!
— Ta komuby nie było żal, kiedy taka
grzeczna dziewczyna!... Nie taka, jak inne ży
dówki.
— Oj, co grzeczna, to grzeczna!... Gdzie do
niej innym żydówkom?... Ryfka to i pogada
i pożartuje i poradzi, a jak potrzeba, to naweć
i pomoże.
dnionych przy bryczce robotników. Onieśmie
leni moją obecnością, milczeli zrazu, oswoiw
szy się jednak niebawem, zaczęli rozmawiać,
nie przerywając mimo to roboty.
Zastępowała też widocznie bratkowicka kuź
nia miejscowej ludności kasyno, ogniskując
plotki i nowiny całej wsi. Co chwila wstępo
wał, któś z wiadomościami do zajętego pracą
kowala, Wszystkie te wiadomości odnosiły się
do jednego zdarzenia, a zdarzeniem tem były
zaręczyny arendarskiej córki, której los zda
wał się zajmować całą wieś bardzo gorąco.
Wymówione imię Ryfki zwróciło moją uwagę;
zacząłem się więc przysłuchiwać rozmowie z za
jęciem.
— Ciekawość — mówił jeden ze stelma
chów — co wona tera zrobi, skoro się stary
Mendel tak zawziął wydać ją koniecznie za
nechresta?
— A no, co zrobi?... Będzie płakać, będzie
narzekać, a potem się przyzwyczai do swojej
biedy... Czy to wona pierwsza na świecie?
— Ale, przyzwyczai!... To chyba nie wo
na!... Wona nie patrzy naweć na żydówkę...
Nigdy człowieka nie oszachruje ani na włos...
Gdzie jej się wydawać za żyda?
— Tak co zrobi?
— Wychrzci się! Ja wam powiadam, co wo
na się wychrzci... Nie pamiętacie to, co gada
li, że Ryfka chce się wychrzcić „dokoniecznie".
— Że też nie można jej poratować.
— Ta, jak może ją. poratować chłop?... Zę
by tak u nas we dworze byli państwo, to co
inszego.
— Niema państwa, to jest rządca.
— Co z tego, że jest rządca?
— A no, przecie rządca by ją mógł pora
tować, taj naweć powinien.
— Ta, co wy gadacie, Osipie, rządca?... Czy
to nie wiecie, co Mendel a rządca to jedność?...
Rządca, rządca!... Rządca, zrobi wszystko, co
Mendel chce.
— Jak Mendel zobaczył, co do jego córki
chodzi młody leśniczy, taj co wona go kocha,
to poszedł do dworu, taj wziął gryźć, taj gryźć
jaż biedaczyska wygryzł z Bratkowic.
— Ho re, horę! Biedna dziewczyna!
— Et, co tu dużo gadać — zauważył, wtrą
cając się trzeci — coby to jej pomogło, gdyby
ją rządca chciał ratować? tyle co i nic!... Prze
ciek Mendel jest wojciec, to ma prawo wodebrać.
— Jakby się wychrzciła, toby nie miał.
— Tak oj by miał.
— A ja ay am powiadam coby niemiał.
— A ja wam powiadam, coby miał, bo woj
ciec.
— A ja wam powiadam, Stepanie, coby nie
miał, bo wón żyd, a wona byłaby katoliczka.
— Ma redit Maksym — zauważył maj
ster. — Jakby się wychrzciła, toby żydzi nie
mieli już do niej prawa... Ho, bo, jakby jaka
dobra pani chciała ją poratować, toby żydzi
naweć do niej przystąpić nie śmieli.
— Ciekawość?
— Ba tak!... Przecie ta stara hrabina
z Zerebniak, ta że wmarła, to wona kilka
naście wychrzciła żydów, taj żydówek... A wszyst
kich trzymała do chrztu, taj wszystkim spra
wiła gospodarstwo.
— A to!
— Dalibóg co sprawiła... Bo to naweć tak
ma być, co katolik powinien żydowi dopomódz,
jak żyd chce ratować swoją duszę?
— He, he, he — zaśmiał się Stepan. —
A czy to żyd ma duszę?
— Ot, powiedział, co wiedział — zauważył
majster. — A dla czego żyd nie ma mieć duszy?
— A no, bo żyd.
— A czy to żyd nie gada tak j ak inny człowiek?
— A czort go tam rozumię co won, gada.
— Bo gada po swojemu, ale skoro gada, to
ma duszę taką, jak i my.
— A koń nie gada po swojemu?... Może
koń takoj gada po swojemu, jak i żyd.
— Ha, ha, ha — zaśmieli się robotnicy.
Pracowali potem jakiś czas w milczeniu.
Snadź wyczerpali już temat rozmowy,
a może też nie dozwalała im trudniejsza ro
bota odrywać myśli od swego zajęcia.
Pozostawiwszy przy bryczce Maksyma i Osi
pa, zawołał majster z sobą Stepana i wziął się
do kowania osi. Niebawem zabrzmiała kuźnia
ciężkiem sapaniem miecha, i rytmicznym tu
potem młotów, kujących rozpalone żelazo.
Zasłuchany w tę fantastyczną muzykę,
w ognisty deszcz pryskających żużli wpatrzo
ny, myślałem o biednej żydówce, której rozpa
czliwa dola tak żywe w sercach tych ludzi bu
dziła współczucie. To, co od nich o nieszczę
snej słyszałem, uspasabiało mnie dla niej życz
liwie nad wszelkie wyrazy, i napełniało dzi
wną żałością.
Widziałem ją wpatrzoną we mnie ogromne
mi smutnemi oczyma, i wyciągającą ku mnie
ręce błagająco. Fundusz, który mi pozostał
z podarowanych przez stryja pieniędzy, wyda
wał mi się ogromnym skarbem, a jednak w tej
chwili byłbym go oddał w całości, byle módz
ratować biedną dziewczynę.
Wtem nadeszły z karczmy nowe wiado
mości. Przyniosła je stara chłopka, w sąsiedz
twie austerji mieszkająca, a jak się z rozmo
wy pokazało, wielce ze stosunkami arendarstwa
obeznana.
— Daj Boże dzień dobry, Kseniu!... A co
tam nowego? — zapytał kowal, korzystając
z tego, iż mu leżące w ogniu żelazo dozwalało
chwilowego zażyć wypoczynku.
— Daj Bożo, dziękuję, panie majster!—od
parła zagadniona. — A no, Ryfka się za mąż
wydaje... Dzisiaj będą zaręczyny.
— Dzisiaj już?
— A jakże!... Skoro się tylko pogodzą,
bo się tera jeszcze kłócą o posag ze sobą.
— Kłócą się?... A kto się kłóci?
— A no, Mendel, taj Mendlicha z ojcem, taj
z matką pana młodego... Przyjechali o świcie
taj zaraz wzięli się kłócić ze sobą: har, har, har!
har, har,har!... Myślałam, co karczmę rozwala!...
A tak sobie skakali do woczu, jak koguty.
— To może oni się nie pogodzą?
— Ale gdzie tam, pogodzą się!... Będą się
kłócić ze sobą cały Boży dzień, jaż do nocy...
Tak musi być, bo takie u nich prawo!... Dla
tego tak wcześnie zaczęli, coby skończyć do nocy.
— Ciekawość!...
— Potem sobie kartki napiszą, taj będą
jeść, taj pić razem... A potem stłuką stary
talerz, i to już będzie Tnoim!
— Jak, jak?
— Tnoim.
— A to co takiego?
— To się u nich znaczy tyle, co u nas ślub—
odparła zadowolona, że może się popisać swoją
wiedzą.
— To i pan młody już tutaj jest?
— A jakże, przyjechał!... Ale to, powiadam
wam, panie majster, nieszczęście prawdziwe.
I rudy i ślepy, i nogi ma jakieś krzywe, i oczy
kaprawe, tfu!
— I za takiego zięcia ma jeszcze Mendel
zapłacić?
— A jakże, czterysta srebrnych, wedle te
go co wón bardzo uczony.
— A to ci komedja dopiero!
— Ba jak! kumedja!... Jak go Ryfcia zo
baczyła, to wzięła płakać, strach! A j ak wzię
ła bić głową w mur, to myślałam, co już bę
dzie po niej.
— Hej, hej! biedna dziewczyna!
— Oj, prawda co biedna!... Krzyczała co
się zabije, ale woj ciec, taj matka, powiedzieli jej
co to wszystko jedność, co tak być musi, taj
tak będzie.
— A no do młota, Stepane! — zawołał ko
wal, dobywając z ognia żelazo.
— Zostańcież Bogiem panie majster — rze
kła odchodząc Ksenia.
— Idźcie z Bogiem, Kseniu!—odparł kowal,
zabierając się do kowania.
I znowu huknęły młoty, posłuszne żylastym
ramionom kowali — i znowu strzeliły iskry zło
te, odrywając się od rozpalonego żelaza.
V.
Tymczasem wrócił od koni Hnat, pomimo
mego nadzoru o postęp roboty wielce niespokojny,
niewielką widocznie pokładając ufność w prak
tycznym zmyśle panicza. Obecność moja na
tem miejscu stała się niepotrzebną; pośpieszy
łem więc do karczmy, aby zobaczyć co się
tam dzieje.
Opowiadaniem kowali rozciekawiony, wra
całem ścieżką wydeptaną wzdłuż drogi, mija
jąc sady; pełne cienistych drzew. Nad głową
moją szybowały jaskółki, lekki wietrzyk pie
ścił mi skronie, do uszu moich dolatywały po
mieszane gwary, zlewające się w melancholij
ną pieśń wiejskiej ciszy.
Wszystko to wydawało mi się obecnie dzi
wnie smętnem, pełnem żałosnych skarg i płacz
liwych głosów. Przerażały mnie szepty po
ruszonych wiatrem liści, drażniło gorączkowe
krzątanie się jaskółek, niepokoiło milczenie
wiejskiej ciszy, przestraszała wreszcie karcz
ma, widniejąca zdaleka, ponura w swem zanie
dbaniu.
Pozorny spokój jej wydawał mi się pełnym
zdrad i grozy. Wiedziałem, że w wnętrzu jej
rozgrywają się losy nieszczęsnego dziewczęcia,
którego dola tak żywo zajmowała mnie w tej chwili.
Wejście moje do gospody usprawiedliwiała
potrzeba zamówienia obiadu. Pomimo to biło
mi serce gwałtownie, gdym drzwi szynkowej
izby otwierał drżącą dłonią.
Była zupełnie pustą w tej chwili. Przy ogni
sku tylko stała, Ryfka, z wpatrzonymi w zie
mio oczyma, z rozpaczliwie załamanemi ręka
mi, w niemej pogrążona boleści. Przyległy al
kierz kipiał wrzawą podniesionych męzkich
i kobiecych głosów, mieszających się z sobą
chaotycznie, w złowrogim wrzasku.
Spostrzegłszy mnie, ocknęła się biedna dziew
czyna z zadumy, i otarłszy oczy fartuchem,
pospieszyła na moje spotkanie.
— Ja bardzo przepraszam—zawołała usłuż
nie— żem nie przyszła zapytać, co sobie pan
na obiad życzy. Ale dziś tutaj taki sądny dzień...
— Nic nie szkodzi! — przerwałem skwapli
wie.—Dopiero teraz z kuźni powracam.
— Może być rosół z kury...
— Nie, nie!... Nie tutaj!... Proszę przyjść
do mnie do stancji za chwilę; tam pogadamy.
Spojrzała na mnie smutnemi oczyma py
tająco.
— Proszę przyjść do stancji — powtórzy
łem.—W stancji się naradzimy.
— Dobrze, przyjdę za chwilę—odpowiedzia
ła głosem, który mi się wydał pozbawionym
dźwięku.
Odszedłem dziwnie wzruszony, rozdrażniony
nadzwyczaj. Przeraził mnie ten szwargot, roz
brzmiewający w powietrzu i unoszący się
nad biedną Ryfką, niby złowroga burza; roz
tkliwił cichy smutek dzieweczki, przytłoczonej
jego brzemieniem. Zdawało mi się, że wzywa
jąc niebogę do siebie i usuwając ją z pod tej
groźnej wrzawy, oddalam wiszące nad nią nie
bezpieczeństwo.
Powoli jednak, powoli, zaczęła chęć ratowa
nia biednej żydówki w umyśle moim wyraź
niejsze przybierać kształty, prześladując mnie
coraz bardziej, aż wreszcie opanowała mnie zu
pełnie. Wielkiemi krokami chodząc po małej
izdebce, nasłuchiwałem z bijącem sercem: czy
nie idzie, cały zajęty myślą, jakby też po
módz nieszczęsnej? Wreszcie ozwrał się sze
lest jej kroków pod mojemi drzwiami.
— Co sobie pan życzy? — zapytała, wcho
dząc do mego pokoju.
— Wszystko mi jedno!— zawołałem wzru
szony.—Wszystko mi jedno!... To, co może być!
— Może być kura...
— Nie, nie, wszystko mi jedno!—przerwa
łem drżącym głosem. — Ja nie dlatego cię tu
zawołałem... Ja dlatego cię zawołałem... aby
cię spytać... czegoś tak smutna... co ci jest?
Nie zrozumiała mego zamiaru. Spójrzała na
mnie prawie gniewnie. Lekki rumieniec wy
kwitł na jej twarzy.
— Powiedz mi, powiedz — błagałem — co
ci jest?
— Nic! — odparła niechętnie, odwróciwszy
oczy nabrzmiewające łzami. — Mam smutek! —
dodała, zabierając się do odejścia.
Poskoczyłem ku niej i schwyciłem za ręce.
— Ja wiem, ja wiem!—zawołałem z wzra
stającem rozdrażnieniem. — Ty się chcesz wy
chrzcić!... Ojciec ci nie daje... Dziś twoje za
ręczyny!... To nie może być!... Ja sobie głowę
suszę jakby cię ratować...
Patrzyła na mnie zdziwiona, lecz bez nie
chęci. Musiało być w mym głosie i wyrazie
twarzy coś, co ją przekonało o szczerości mo
ich zamiarów. Dziwactwo moje nie budziło jej
niewiary.
— Ja wiem — ciągnąłem dalej, pasując się
z dławiącem słowa me wzruszeniem.—Ja wiem
wszystko!... Słyszałem w kuźni od kowalów...
Masz narzeczonego katolika... Twój ojciec go
ztąd wygryzł... Chce cię wydać za żyda... A ten
żyd rudy, ślepy, kulawy i kaprawy... Nie masz
znikąd pomocy... A dziś twoje zaręczyny, twój
ślub!
Blada twarz jej spochmurniała bardziej jesz
cze na to wspomnienie.
— Ja się zabiję!—szepnęła dziwnie żałos
nym głosem, jak gdyby mówiąc do siebie.
W oczach jej błysnął płomień dzikiej jakiejś
energji.
— Nie, nie! — zawołałem, wybuchaj ac pła
czem. — Nie zabijaj się, proszę, nie zabijaj!...
Ucieknij do nas, do Stohinia... To niedaleko,
ztąd pięć mil... Zaraz za Bartyniem... Moja
mama ciebie poratuje, nie da ci zrobić krzyw
dy... Wychrzcisz się, wyjdziesz za mąż... Nie
zabijaj się, będzie wszystko dobrze, zobaczysz!...
O, ty nie wiesz jaka moja mama dobra.
— Czy to ja mogę uciec?—odparła głucho.—
Pan niewie, jak mnie tutaj pilnują, zwłaszcza
od czasu, jak list przychwycili, który do mnie
pisai kochanek.
— To ucieknij w nocy!
— Iw nocy mnie pilnują także!... Niemogę
się ruszyć na krok, nie mogę z nikim trzech
słów pogadać, zaraz mi siedzą na karku... Nie
mogę się porozumieć z moim kochankiem... Nie
mogę się zwierzyć nikomu, bo lękam się zdra
dy, bo tu wszystko w żydowskich rękach,
& sama nie mogę zrobić nic!
— To ucieknij do nas, do Stohinia... Ztam
tąd napiszesz do twojego narzeczonego... Przy
jedzie do ciebie, pobierzecie się ze sobą...
— Z kim ja tam ucieknę?—odparła ze smut
nym uśmiechem. — Mnie tu pilnują, a jego
w Przemyślanach... Gdyby się tylko ruszył, to
by mnie zaraz śledzili i przeszkodzili ucieczce.
— To ucieknij sama!
— Czy bym ja mogła uciec tak daleko, bez
pomocy?
— To tylko pięć mil.
— Wszystko jedno!... Tu wszędzie naokoło
siedzą po karczmach żydzi... Wszyscy mnie
znają i podejrzywają, że się chcę wy chrzcić...
Nie uszłabym dwóch mil, toby mnie już do
pędzili, złapali i zabili.
— Ach mój Boże, mój Boże! co tu robić!
— Mniejsza o to — ciągnęła dalej, patrząc
przed siebie ponuro.—Mogłabym próbować uciecz
ki, bo tak, czy tak, to dla mnie jednaka śmierć...
Ale na coby się to przydało?
— Ach, próbuj, próbuj!.. Uda ci się, zoba
czysz że ci się uda!
— Nie może mi się udać! — szepnęła, opu
szczając głowę na piersi.—Pan nie zna żydów,
pan nie wie, jakich oni mają szpiegów... Nie
ukryłabym się przed nimi nawet i pod ziemią!
— To ucieknij ze mną! — zawołałem, ude
rzony tą myślą niespodziewanie.—Uwiozę cię...
Wyjeżdżam w nocy, jutro o świcie będziesz
już w Stohiniu bezpieczna!
Twarz jej rozjaśniła się na te słowa.
— Ach, panie, jaki pan dobry!—zawołała
rozpromieniona. — Nie wiem, jak panu dzięko
wać... To Bóg pana natchnął tą myślą, bo je
żelibym mogła uciec, to chyba z panem i chy
ba tylko dziś... O mój panie, mój panie kocha
ny, drogi!
I chwyciwszy mnie za ręce, gorące na
nich składała pocałunki.
— Uspokój się, uspokój!... Radźmy lepiej
nad tem jak to zrobimy.
— Wszystko się składa doskonale... Dzisiaj
oni nie wiedzą nic o Bożym świecie, bo się
tak zacietrzewili, kłócąc się o mój posag ze
sobą... W nocy mają się odbyć moje zaręczy
ny... Mogę się więc przebrać w drogę, nie
zwracającie ich uwagi... Pomyślą, żem się prze
brała, jak to u nas w dzień taki zwykle ro
bi narzeczona... Pana oni nie posądzą, dlate
go, że pan taki młody panicz; nie mogą prze
cież wiedzieć, że pan wie o mojej biedzie... Ani to
im na myśl nie przyjdzie, żem pojechała z pa
nem, nie mogą odgadnąć, że pan dla umie
tak życzliwym... Jeżeliby się spostrzegli, że
mnie nie ma, to będą mnie szukać na drodze
do Przemyślali, bo wiedzą, że tam jest mój
narzeczony... Nie przypuszczą nigdy, żem się
mogła udać do Bartynia, wiedzą przecież, że nie
znam nikogo w tej stronie... Prawdziwie, to
Bóg pana musiał natchnąć tą myślą!
— Więc jak to zrobimy, mów, mów!—wo
łałem gorączkowo.
— Wieczorem ja się przebiorę... O pół
ćwierci mili za Bartkowicami jest las... Jadąc
do domu, musi go pan przejeżdżać... Skoro się
ściemni, ucieknę przez pola do tego lasu i bę
dę tam czekać na pana... W lesie każe pan
stanąć furmanowi... Ja wtedy przybiegnę, wsią
dę i pojedziemy.
— Dobrze, moja kochana, dobrze! — zawo
łałem, ściskając jej ręce.
— Ach, jaka ja panu wdzięczna, jaka ja
wdzięczna; prawdziwie, że nie umiem panu te
go powiedzieć... Ale czy pan swego sługi pe
wny?—dodała po chwili, zaniepokój ona.
— Jak siebie samego!... To stary sługa mo
jego ojca, przywiązany do nas, jak dziecko...
Można mu zaufać.
— A czy on sprytny, bo kto wie, co nas
spotkać może w drodze?... Może się przytrafić,
że potrzeba będzie sprytu, aby się wywinąć
z kłopotu.
— Ho i jaki sprytny!... Rodzice moi, licząc
na jego spryt i wierność, powierzają mu naj
trudniejsze sprawunki... Możesz sądzić, co za
człowiek, skoro...
I urwałem nagle, bo mi wstyd było przy
znać się przed nią, że oddany byłem Hnatowi
pod opiekę.
— Więc dobrze!—rzekła.—Idę gotować obiad
dla pana... Będzie zacierka na mleku, bo nie
ma dobrego mięsa na rosół... Będzie kura pie
czona, kompot z wiśni i kaszka wypiekana
z rodzenkami i cynamonem.
— Dobrze, już dobrze!... Wszystko mi jed
no, skoro tamto umówione!
— Ryfke, Ryfke — ozwał się w sieni głos
zachrypnięty.
— O! widzi pan, jak mnie pilnują, nawet
dziś! Muszę iść... Ach! mój drogi panie, jaka ja
panu wdzięczna.
I ująwszy znowu mą rękę, jęła ją całować.
Idź już, idź! — rzekłem życzliwie—Uspo
kój się!... Mogliby poznać po tobie, śledzić
nas i udaremnić ucieczkę.
— Ryfke, Ryfke! — zabrzmiał znów głos
niecierpliwy.
— Za godzinę będzie gotów! — zawołała
odedrzwi donośnym głosem, jak gdyby koń
cząc rozmowę.
V.
Opowiadanie kowali tkwiło mi jeszcze w
pamięci, i myśl, że ratując biedną żydówkę, od
grywani tak ważną rolę, napełniała mnie roz
koszą bez granic. Udział, który mi losy po
zwalały wziąść w tej sprawie, wydawał mi się
czemś wielce zaszezytnem, czemś, co mnie
w oczach własnych stawiało nader wysoko.
Czułem się osobą nielada, czułem się mężczyzną!
Żądza zadowolenia tego uczucia była też
prawdopodobnie, obok litości, ktorą we mnie
zbudziła dola biednej Ryfki, główną pobudką
mego tak gorącego zajęcia się jej osobą; by
łem albowiem podówczas —jak już wiecie —
zbyt młodem jeszcze dzieckiem, aby można
przypuścić, iż mnie dla niej głębsze jakieś
niewoliło uczucie.
A jednak — gdybyście byli widzieli żywość
sympatji, ktorą wznieciła we mnie zaraz,
na pierwsze wejrzenie, i uim jeszcze wiedzia
łem o groźącem jej niebezpieczeństwie — gdy
byście mogli wniknąć we mnie i odczuć jaką
mi przyjemność sprawiał widok jej piękności,
jaka mnie ogarniała tęsknota, gdym jej nie
widział, jaki mną gwałtowny miotał niepokój
w czasie mego w tej karczmie pobytu, jaką
wreszcie namiętność włożyłem we wszystko co
czyniłem, aby pomódz tej dziewczynie,—to by
libyście niewątpliwie rzekli, iż nieodrosły od
ziemi malec kochałem się w pięknej żydówce.
Chilosa?...,, Co dobrym octem zostać ma—
powiada niemieckie przysłowie — to wczas się
już burzyć zaczyna" —a ja widocznie dobrym
zostać miałem octem, bom się burzył, bom sza
lał z radości, chodząc wielkiemi krokami po
mej izdebce i marząc o szczęściu, którem mnie
obdarzył przypadek.
Po niejakimś czasie dopiero przyszło mi
na myśl, że spełnienie tego, co Ryfce w unie
sieniu przyrzekłem, nie zależy właściwie ode
mnie. Był przecież Hnat, pod którego mnie
opiekę oddali rodzice, i rozstrzygać mogło tyl
ko to, co on postanowi, lub na co zezwoli.
Myśl ta zasmuciła mnie bardzo, bardzo!
Umiałem ja wprawdzie pochlebstwami i przy
mileniem nakłaniać poczciwca od uległości i fol
gowania moim zachciankom. Ale tym razem
nie było wielkich po temu widoków. Uwięzie
nie żydówki było wielce ryzykownem przed
sięwzięciem. Po tem, com słyszał z ust kowali,
po tem co mi ona sama mówiła, wiedziałem
już o tem dobrze. Trudno się było spodziewać,
aby pobłażliwy Mentor mój zechciał przyłożyć
ręki do tej awantury, zwłaszcza obecnie, po
niefortunnym wypadku z połamaniem bryczki,
za które odpowiedzialność ciążyła już na je
go sumieniu.
Mimo to, pełen dobrej myśli pobiegłem do
kuźni, aby pozyskać starego sługę dla mego
zamiaru.
— Ha, ha, ha! — zawołał, spostrzegłszy, iż
nadchodzę.—Nudno paniczowi w karczmie bez
Hnata, co?... A no trza mieć cierpliwość?...
Będą kończyć przy świecy... Najlepiej by pa
nicz zrobił, gdyby się położył, taj spał... Be
dziemo jechać całą noc, bo kto wie, jaka dro
ga za Bartyniem.
— Mój Hnateczku kochany! Przyniosłem ci
pieniądze na zapłacenie robotników.
— Jeszcze czas, jeszcze czas!.., Paniczby
ino „furt" płacił, taj płacił... Czy panicza tak
palą pieniądze w kieszeni?
— Wszystko jedno, później, czy teraz za
płacić trzeba... To półsiódma reńskiego, prawda?
— Tak.
— A reńskiego obiecałem kowalowi, jeżeli
się pośpieszy i porządnie skończy robotę.
— O!... Tak to mnie panicz posłuchał?...
A mówiłem paniczowi, coby nic nie obiecy
wał... I tak nas już zdarli ze skóry, hej, hej!...
A panicz powiedział, co mnie posłucha, taj mi
mo to nie posłuchał... Kto tak widział ro
bić? Fe!
— Majster powiedział, ze mu krzywda... Nie
mogłem przecież tego znieść!
— Ta gdzie krzywda! — zawołał oburzo
ny.—Ozybym to ja go krzywdzi!?... Zdarł, nas
trastia je ho mat' i mówi, co mu krzywda
jeszcze!... Ja mu nie dam, dalibóg; ja nie po
zwolę, coby on panicza cyganił.
— Nie gniewaj się, Hnateczku, nie gnie
waj — uspokaj alem, klepiąc go po ramieniu. —
Już się stało... Skoro się obiecało, to trzeba
dotrzymać.
— Ta pewno co już tera zapóźno—zrzę
dził dalej, na wpół już udobruchany.—Ale kto
to widział?... Panicz zanadto dobry a to po
wiadają: ne bud' sołodki, bo tia rozły
żut... Dalibóg co panicz zanadto dobry — do
dał, mięknąc coraz bardziej.
— No, masz tutaj, mój kochany Hnat, siedm
i pół reńskiego... Zapłacisz to, co się należy
i to, co obiecałem.
— Ej, a czy to ja mam od panicza brać
pieniądze?... Przecie mi jeszcze zostało ze
sprawunków półezternasta srebrnego.
— Nie, nie, nie!... Papa mógłby się na cie
bie gniewać, a ja nie chcę, żebyś ty za mnie
znosił... Zapłacę wszystko z moich własnych
pieniędzy... Już kiedym zrobił szkodę, to niech
ja sam przynajmniej za nią cierpię, a nie
kto inny.
— Hm, hm, hm! — mruknął Hnat, kiwając
głową. — No, przezemnie, to niech i tak bę
dzie... Panicz się już z panem w domu rozra
chuje sam.
— A teraz Hnateczku — rzekłem słodkim
głosem, głaszcząc starego pod brodę—chodźmy
troszeczkę dalej, mam ci coś powiedzieć.
I odprowadziwszy go jeszcze o kilkanaście
kroków dalej, ażeby przypadkiem nikt nie
podsłuchał naszej rozmowy, zwierzyłem mu
uknute zamiary.
— W o Imia Otca i Syna!... tfu tfu
tfu, pek na tebe!... Perechrestit sia,
panyczu!... Ta szo wam takoho? — zawo
łał, chwytając się za głowę. — Choczete
szczoby nas żydy pozabywały?—ciągnął
dalej ciągle po rusku, co u niego było zna
kiem największego wzruszenia.
— Nie damy się im!—odparłem rezolutnie.
— Ta co, nie damy się!... Ja jeden, panicz
drugi, a żydów przyjdzie dziesięć, dwadzieścia,
pięćdziesiąt, może sto... To panicz nie wie, co
to żyd, jak oni ze sobą trzymają i jacy oni
zajadli, jak się im któś miesza do ich wiary?
— Przecież nie możemy tu zostawić tej
biednej dziewczyny, skoro ona się chce wy
chrzcić, a oni jej nie dają.
— A nam co do tego?
— Jakto co nam do tego?... Przecież kato
lik powinien pomódz żydowi, skoro żyd chce
ratować swoją duszę.
— Niech go tam czort ratuje, a nie my!...
O, o, o, co to paniczowi do głowy wlazło,
strach!... Aż mróz chodzi po człowieku!... Ży
dzi, by nas dopędzili, taj pomordowali!
— Uciekniemy!
— Ta choćbyśmo naweć i wciekli, to pan
by mi głowę urwał, com pozwolił się paniczo
wi narażać na taką rzecz.
— Mój Hnateczku srebrny, złoty, proszę
cię, proszę!...
— Naweć niech panicz daremnie nie prosi,
bo z tego nie będzie nic... O, widzi panicz —
dodał, składając dwa palce na krzyż i pod
nosząc je do ust, a potem do góry.— Prysia
haju Bohu Chreste Światy, szo ne piz
wolu... Ot i już... nie ma co gadać więcej!
— Hnat, Hnat! jaki ty niedobry!—zawoła
łem prawie ze łzami.
— Ta co paniczowi?... Oczarowała panicza
nechrestka, czy co?... Niech się panicz prze
żegna, taj pacierz zmówi, a mnie głowy nie
walteruje, bo dalibóg co pójdę do arendarza,
taj powiem mu do czego ona panicza namawia.
— Hnat, Hnat! zmiłuj się, nie rób tego —
zawołałem przestraszony, rzucając mu sie na
szyję i wybuchając nerwowym płaczem. — Daj
mi słowo, że tego nie zrobisz!
— No, no, już ja paniczowi krzywdy nie
zrobię z pewnością... Tyło niech mi panicz gło
wy nie suszy daremnie.
— Nie powiesz nikomu tego, co ci mó
wiłem?
— Nie powiem!
— Nikomu a nikomu?
— Nikomu!
— Przysięgnij!
— A panicz mi więcej o tem gadać nie
będzie?
— Nie będę!
— No to przysięgam!
— Przysięgnij na chrest!
Zadowolony, iż zdołał pozbyć się mojego na
tręctwa, złożył Hnat znowu dwa palce na krzyż
i wykonał przysięgę.
Rozdrażniony i poczuciem mej bezsilności
przygnębiony, wróciłem do mojej izdebki. Myśl,
że nie mogę dotrzymać danego Ryfce słowa,
upokarzała mnie nad wszelkie wyrazy. Byłbym
chętnie schował się pod ziemię, ażeby uniknąć
jej spojrzenia.
Czułem, iż srodze wobec niej zawiniłem; czu
łem, iż zbudziwszy w jej sercu nadzieję, na to
jedynie, aby jej zgotować dotkliwe rozczaro
wanie, zaigrałem lekkomyślnie z jej boleścią!
Zaniepokojone sumienie nie dawało mi spo
czynku. Pełen smutku i żałości, zły na Hna
ta, na siebie, na świat cały, rzuciłem się na
łóżko i zacząłem rozmyślać: jakby Ryfce wy
tłumaczyć niedotrzymanie danego przyrzeczenia.
Znając wielką religijną gorliwość mojej
matki, nie wątpiłem, iż się gorąco zajmie losem
biednej żydówki, skoro jej powiem co cierpi
i co zamierza. Ale czyż Ryfka, miotana rozpa
czą, przyjmie tę pociechę, czy zawierzy mym
zapewnieniom po świeżo doznanym, zawodzie?
Gorączką trawiony wiłem się na łóżku, nie
mogąc się uspokoić.
Rozdrażnienie moje spotęgowało się jeszcze,
gdy zamiast Ryfki, weszła arendarka do mego
pokoju, przynosząc zamówiony posiłek. Milczą
ca i ponura zaczęła nakrywać do obiadu. Z bi
jącem sercem przypatrywałem się jej robocie,
nie śmiejąc zapytać, dlaczego jej córka nie
przychodzi. Ukradkiem tylko spoglądałem od
czasu do czasu na jej twarz; wydawała mi się
straszną i w swem milczeniu pełną pogróżek
i nienawiści.
Najdziwaczniejsze przypuszczenia jęły mi
się roić, napełniając mnie obawą o los biedne
go dziewczęcia. Wyobraźnia moja podniecona
opowiadaniem kowalów i tem co słyszałem od
Hnata, malowała mi przerażające obrazy. Co
się stało z Ryfką? dlaczego mi obiadu nie
przyniosła sama? Prawdopodobnie podsłuchali
żydzi naszą rozmowę; prawdopodobnie zamknęli
ją, aby przeszkodzić wykonaniu naszych za
miarów. Kto wie, może ją tam biją, może ka
tują, może męczą, karząc za chęć odstępstwa
od ich wiary? Och, nieszczęście, nieszczęście?
A wszystko z mojej winy!
Kilka razy w ciągu obiadu powracała go
spodyni, niosąc przeznaczone mi potrawy, za
wsze jednak złowroga i milcząca. Przestrach
opanowywał mnie coraz bardziej. Nie było wą
tpienia. Żydzi więzili biedną Ryfkę, domyśli
wszy się naszej rozmowy. Trwoga odebrała
mi chęć do jedzenia.
Dotknąwszy więc pieczeni i kompotu, ka
załem resztę zanieść Hnatowi i pozbywszy się
w ten sposób widoku groźnej arendarki, rzu
ciłem sie znowu na łóżko pełen trwogi i roz
paczy.
Czułem w mózgu dziwną jakąś próżnię,
ciemność i głuszę, które mnie przygnębiały
niezmiernie. Miałem uczucie człowieka znaj
dującego się wpośród ciemności, mającego świa
domość, że tuż blizko czyha nań wróg ukryty
i że lada chwila cios morderczy weń uderzy,
a niewiedzącego kiedy to nastąpi, ani też jak
się bronie przeciw temu niewidzialnemu wro
gowi.
Czas jakiś leżałem tak bezradny, nie mo
gąc rozwikłać plączących się myśli, ani też
zażegnać przeczuć złowrogich, które mnie drę
czyły. Wreszcie obezwładniło mnie znużenie.
Wątły mój organizm uległ nawałowi wrażeń,
które w tym dniu kolejno wstrząsały moim
umysłem. Nerwy moje naprężone przez tak
długi czas, rozluźniły się ostatecznie. Uczułem
na powiekach jak gdyby ołowiane brzemię;
niebawem odbiegła mnie świodomość i... za
snąłem.
Zbudziłem się dopiero późnym wieczorem,
usłyszawszy turkot w karczemnej sieni. Na
stole koło mego łóżka paliła się świeca, za
palona w czasie mego snu przez jakiegoś słu
żebnego ducha. Widok jej zdziwił mnie nie
zmiernie, nie wiedziałem że spałem tak długo
i tak ciężkim snem.
— Pojedziemy paniczu!—zawołał Hnat we
soło, wchodząc do mej izdebki.
Strętwiałem na te słowa, przypomniawszy
sobie nieszczęsną Ryfkę. Co się z nią dzieje?
Co ona pocznie, biedaczka?
— A no pojedziemy paniczu! — powtórzył
Hnat, widząc iż się nie kwapię. — Panicz się
zaspał, a to czas jechać!... Konie już zaprzę
żone I
— Już — westchnąłem przygnębiony, pow
stając ociężale z pościeli, ktorą natychmiast
począł stary sługa pakować do walizki.
— A no, udało się jakoś skończyć przed
nocą, choć i tak już późno!
— Któraż godzina?
— Pół do dziesiątej!.. Czy panicz niegłodny?
— Nie odparłem machinalnie.
— To dobrze!... Skoro rzeczy spakuję, pój
dę do szynku, i każę podać rachunek.
— Nie, nie, nie, ja sam pójdę! — zawoła
łem skwapliwie, pragnąc zobaczyć, co się dzie
je z biedną żydówką. I pedem strzały pobie
głem do gospody.
Izba roiła się chłopstwem, gwarzącem ha
łaśliwie przy kieliszkach. Za szynkwasem sie
dział z wielce poważną miną jakiś nieletni po
tomek arendarza. Z alkierza rozbrzmiewał się
szwargot ucztujących biesiadników. Koło ogni
ska stała Ryfka, widocznie gotowa już do po
dróży.
Miała na sobie czarna wełnianą suknię
i pąsowy z złocistemi guzikami kaftanik, od
którego jaskrawej barwy wdzięcznie odbijały
matowa cera jej lica, i bujne czarne sploty
jej włosów. Do twarzy było w tem ubraniu
dorodnej dziewcznie.
Widok jej uradował mnie i przestraszył
zarazem. Ujrzawszy ją żywą i swobodną, ucie
szyłem się niezmiernie; próżną suae była trwo
ga, którą mnie napełniły opowiadania kowa
lów— bezpodstawnym przestrach, który mnie
ogarnął, gdy zamiast niej objad mi przyniosła
jej matka.
Radość, którą z tego uczułem powodu, mro
ziła jednak równocześnie obawa, aby nieszczę
sna dziewczyna, polegając na naszej umowie,
nie wykonała tego, cośmy postanowili. Wobec
oporu Hnata, niemożliwem teraz było uskute
cznienie naszych zamiarów.
Wybiegając do lasu, zdradziłaby się jeno,
zbudziła czujność swych wrogów, i naraziła na
prześladowanie. Należało ją przestrzedz przed
tym nierozważnym krokiem — przestrzedz ko
niecznie!
Przytem chcąc ją ratować, nie można było
jej nie oświecić o tym zamiarze, gdyż tylko
od wzajemnego porozumienia się zależało uda
nie się przedsięwziętego w tym celu działania.
Na widok Ryfki stało mi się to jawnem w je
dnej chwili. Wiedziałem, żem powinien wytłó
maczyć jej niemożliwość dzisiejszej ucieczki,
żem ją powinien pocieszyć, upewnić, natchnąć
nadzieją i odwaga, skłonić wreszcie do roztro
pnej cierpliwości;—wszystko to wiedziałem, ale
niestety nie byłó po temu obecnie już ni cza
su ni sposobności. Lekkomyślnie zaspałem naj
stosowniejszą chwilę.
— Co tu robić! co tu robić!—pytałem sam
siebie, przerażony skutkami mej opieszałości,
strętwiały i bezradny. Zdawało mi się, że .żar
na przepaść rozwarła się przed mojemi noga
mi; myśli moje kotłowały się bezładnie.
Spostrzegłszy mnie, pośpieszyła Ryika na
me spotkanie, uśmiechnięta i wesoła—nie prze
czuwając wcale jakie jej wieści przynoszę.
— Co pan sobie życzy?—zaAYołała usłużnie.
— Rachunek!—odparłem głucho.
Drgnęła nerwowo, usłyszawszy te słowa.
— Jak to?—zapytała drżącym głosem.— Tuż
pan jedzie... bez kolacji?
— Tak... Muszę!
— Zaraz?
— W tej chwili...
I korzystając z wrzawy napełniającej szyn
kowną izbę, szepnąłem z cicha:
dziewczynie. Pędem strzały lotne mijały chwi
le, a Ryfka nie nadchodziła. Spakowawszy
rzeczy, naglił Hnat abym się ubierał. Ocią
gałem się jak mogłem, aby zyskać na czasie,
ku wielkiemu niezadowoleniu starego zrzędy,
niecierpliwiącego się moją opieszałością; wszy
stko daremnie!
Pełen niepokoju wybiegłem wreszcie do sie
ni, aby zobaczyć co się dzieje. Kołu bryczki
stał karczemny stróż z latarnią. Zrozumiałem,
że z powodu jego obecności nie sposób mi bę
dzie z Ryfką się porozumieć; rozmowa nasza
musiałaby wzbudzić podejrzenie.
Zrozpaczony, przyszedłem do przekonania,
że ociągając się dłużej, nie tylko nic nie zy
skam, lecz jeszcze łatwo narazić mogę spokój
biednej dziewczyny. Ubrawszy się więc wsia
dłem do bryczki smutny i znękany. „Ażeby
paniczowi na nogi nie wiało", nie omieszkał
troskliwy Hnat starannie zapiąć fartucha, osła
niającego moje kolana. Poczem ująwszy lejce,
usadowił się na koźle, gotów do odjazdu.
Wtem zwrócił cichy szelest, odzywający
się gdzieś niedaleko, moją uwagę. Spojrzałem
w tę stronę i ujrzałem Ryfkę, ukrytą w cieniu
stajennego filaru. Stała milcząca i nieruchoma,
nie śmiejąc podejść do bryczki; widocznie po
wstrzymywała ją obecność karczemnego stróża
— Nie uciekaj dziś!... Zdradziłabyś się...
zepsuła wszystko.
— Cóż się stało? — spytała głosem bez
dźwięku, blednąc jak chusta.
— Uspokój się... Dziś nie można... Ale
wszystko będzie dobrze... Przysięgam ci... Mu
simy jeszcze, nim wyjadę, pogadać.
I urwałem, ujrzawszy arendarkę na progu
alkierza.
— Czy i tu mam porachować, co wziął słu
żący ? — rzekła spostrzegłszy matkę sprytna
dziewczyna.
— Wszystko.
— To razem dwa reńskie trzydzieści trzy
grajcarów.
Dobyłem z pularesu trzy guldeny i wrę
czyłem je arendarce, wyciągającej chciwie dłoń
po te pieniądze. Nie mając drobnych, żeby mi
wydać resztę, odeszła ku szynkwasowi.
— Musimy dziś jeszcze ze sobą pogadać...
Koniecznie!—szepnąłem korzystając z tej spo
sobności.
— Wyjdę do pana, skoro będę mogła—od
parła Ryfka.
— Przyjdź prędko, bo zaraz jadę.
Nie mogła mi już odpowiedzieć, mrugnęła
tylko oczyma potakująco.
Uspokojony nieco wróciłem do mej izdebki,
układając w głowie co mam powiedzieć biednej
Srogi żal ścisnął mi serce na myśl o bole
ści, jaką napełniać ją musi zawód doznany.
Nie miałem odwagi pozostawić biedaczki w nie
pokoju, bez nadziei i bez pociechy. Chciałem
jej powiedzieć koniecznie, że myślę o jej ra
tunku, chciałem ją zapewnić, że jej nie opu
szczę w niedoli. Lecz jakże to uczynić w obec
ności stróża?
— Pulares!—krzyknąłem z nienacka.—Pu
lares!... Stróżu, skoczno do stancji!... Zapom
niałem tam pulares!
— Ta co panicz nieznajomego człowieka
posyła — zawołał Hnat, schodząc pośpiesznie
z kozła i oddając mi lejce.
— Czekajcie stróżu, ja pójdę z wami... Po
świecicie mi latarką.
I poszli obydwaj do zajmowanej przezemnie
stancji, pogrążając pustą sień w ciemności.
Wtem błysnęła mi myśl szczęśliwa, jak
błyskawica rozjaśniająca niespodziewanie noc
czarną.
— Ryfka! Ryfka... Chodź tu, chodź tu! —
szepnąłem, rozpinając fartuch gorączkową dłonią.
I schwyciwszy ją za rękę, pełen trwogi
i niepokoju, wciągnąłem ją niemal przemocą do
bryczki i ukryłem pod fartuchem, który po
śpiesznie zapiąłem.
— Hnat, Hnat! — zawołałem potem skwa
pliwie, opadając bez sił na siedzenie.— Hnat...
Siadaj... Jedźmy!... Znalazł się pulares!.. Mia
łem go w kieszeni!,.. Hnat, jedźmy!
— Że też panicz tak nie pamięta!... Już
myślałem co pieniądze przepadły — mruknął
stary zrzęda, sadowiąc się na koźlę.
— No, jedźmy, jedźmy! — nagliłem dygo
cąc jak gdyby w febrze.
— Wio! — krzyknął Hnat, przeżegnawszy
konie batogiem.
Stróż karczemny podniósł do góry latarnię ,
prowadząc nas ciemną sienią, która mi się wy
dawała długą bez końca.
W chwili kiedyśmy gospodną izbę mijali,
otworzyły się jej drzwi i w blasku latarni za
rysowała się postać arendarza. Na widok ten
krew mi znowu strzeliła do głowy; w oczach
mi się ściemniło; zdawało mi się, że mi serce
piersi rozsądzi.
— Szczęśliwej drogi wielmożnemu panu! —
zawołał żyd, poruszając zlekka jarmułkę.
— Dziękuję! dziękuję! — odparłem, doby
wając resztek głosu.
Minęliśmy bramę bez szwanku i niebawem
wjechaliśmy na gościniec. Zdawało mi się, że
z piersi mi zdjęto góre kamienną. Odetchnąłem!...
VIII.
Noc była pogodna, lecz ciemna, oświecona
tylko wąskim sierpem księżyca i migotliwym
blaskiem niezliczonych gwiazd, płonących na
bezchmurnem niebie. Przed nami roztaczał się
szarą wstęgą gościniec, płynący wzdłuż pól
i łąk, widzialnych i dających się rozpoznać
jeno zbliska, a tonących tuż niedaleko w ta
jemniczem morzu ciemności.
Na polach i na łąkach leżało milczenie.
Tylko gdzieś w pobliżu niewidzialnych chat
rozlegało się naszczekiwanie wiejskich kundysów; tylko gdzieś daleko we mgle odzywał się
chrapliwy krzyk derkacza. Za ostatniemi brat
kowickiemi chatami wołał jakiś zrozpaczony
głos kobiety: „Iwasiu, Iwasiu!" Wołanie je
go tonęło bez echa w stroskanej nocnej ciszy.
Tu i owdzie na pastwiskach płonęły ognie pa
stusze. Gdzieniegdzie po dolinach snuły się
strzępy srebrnej mgły, na których tle widnia
ły czarne kontury drzew i krzaków, wynurza
jąc się niewyraźnie z ciemnego mroku, to znów
niknąc w oddali.
Wypoczęte całodziennym popasem, a dobrze
owsem podkarmione, biegły dzielne nasze ko
niska wyciągniętym kłusem, parskając raz wraz
ochoczo.
— Zdorou! — odpowiadał im wesoło stary
Hnat, wielce z pomyślnej wróżby zadowolony.
Pędząc lotem ptaka, minęliśmy niebawem bratkowickie kopce i brzozowy lasek, o którym mi
wspominała Ryfka w czasie naszej rozmowy.
Nawałem przebytych wrażeń znużony, a po
wodzeniem mem oszołomiony, nie zdawałem so
bie zrazu sprawy z moj ego uczynku. Krew mi
jeszcze tętniła w skroniach gorączkowo. Chci
wemi ustami piłem świeże tchnienie wiatru,
który mnie orzeźwiał.
Miałem tylko poczucie osiągnięcia mego za
miaru, poczucie szczęśliwego zwalczenia wszyst
kich przeszkód, które mu stały w drodze, i po
czucie zdobytego nareszcie bezpieczeństwa. Bez
pieczeństwo to zwiększało się w miarę tego,
jakieśmy się oddalali od złowTogiej karczmy.
Wszystko to napełniało mnie duma i radością
bez granic.
Niebawem jednak ochłonąłem z tego upoje
nia. Świeży wietrzyk wiejący od pola ochło
dził mi skroń płonącą, i niedawne uniesienia
ustąpiły miejsca trzeźwiejszej rozwradze. W isto
cie miał słuszność stary Hnat, wzbraniając mi
tego uczynku.
Coraz jawniejszemi stawały mi się następ
stwa awantury, której się dopuściłem. Skutki
jej mogły nietylko dla mnie, ale nawet i dla
mych rodzicw stać się źródłem wielkich nie
przyjemności. Połamanie bryczki było niczem
w porównaniu do podobnego wrybryku.
— A no stało się... Nie było iunej rady—
tak pocieszałem sam siebie. — Honor mój i obo
wiązek wymagały tego koniecznie... Nie mo
głem jej przecież zostawić bez ratunku, skoro
się wychrzcić chce, a żydzi jej nie dają.
Atoli wątła pociecha, którą w tem poczuciu
czerpałem, nio była zdolną pokonać opanowu
jącego mnie niepokoju. Po chwili przypomniało mi
się to wszystko, co słyszałem z ust kowalów,
Hnata i samej Ryfki, a wyobraźnia moja po
częła na tle tych opowiadań snuć przypuszcze
nia, które mnie napełniały tem większą trwo
gą, ile że się nie mogłem Hnatowi wyspowia
dać z mojej obawy. Nie sposób było przecież
porzucić teraz Ryfkę na pastwę mściwych ży
dów, pozostawiając ją na drodze bez obrony,
a stary sługa nie pozwoliłby nigdy na dalszą
jej podróż, gdyby wiedział, że z nami jedzie
pod fartuchem ukryta.
Tłumiłem więc w sobie dręczące mnie uczu
cia i milczałem, nasłuchując, czy nas kto nie
goni, i starając się okiem przeniknąć otaczają
ce nas ciemności. Z tajemniczego ich łona
wynurzały się co chwila jakieś cienie. Rozgo
rączkowana wyobraźnia moja zamieniała je
w złowrogie postacie, które nam zabiegały
drogę, ścigały nas, okrążały i otaczały, ażeby
się potem zamienić w drzewa i krzaki, widnie
jące na tle sebrzystej mgły, wpośród nocnego
cienia.
Zaledwie jedne znikły widma, natychmiast
wyłaniały się z ciemności drugie, nio dając
mi ochłonąć z przestrachu. Co chwila zalewa
ła mnie krew, napełniając uszy moje przera
żającym szumem. Zdawało mi się, iź słyszę
wyraźnie turkot pędzących wozów i tentem
ścigającej pogoni.
Od czasu do czasu mijaliśmy długie taborv
bryk, wiozących sol z Drohobycza. Żydowskie
bałaguły, o zuchwałych barczystych postawach
prowadziły ten ładunek, nie ustępując nam
ani na krok z drogi, pomimo nawoływania.
Widok ich przerażał mnie niezmiernie. Dygo
tałem jak gdyby w febrze; oddech mi w pier
si zamierał.
— Ta co panicz tak nic nie gada? — ode
zwał się Hnat, który kilkakrotnie usiłował na
próżno zawiązać ze mną rozmowrę. — Zaudy
panicz taki wesół, taj gada z człowiekiem ca
łą drogę, a tera to się panicz naweć nie ode
zwie do Hnata.
— Co mam mówić? — odparłem przygnę
biony.
— Hm!... „Co mam mówić?..." Ja wiem!...
Panicz się na mnie gniewa, za to com nie po
zwolił zabrać tej żydówki... O toby dopiero
była robota!... Jakby to my się tera bali!...
Joj strach, aż włosy by nam stawały na gło
wie!... A tak, to sobie jedziemy spokojnie jak
panowie, i nikt nas nie ma prawa zaczepić...
Cha, cha, cha!
Milczałem nie podzielając ufności poczciw
ca. "Wjeżdżaliśmy właśnie W podszytą krza
kami dąbrowę, która mi się niezbyt wydawała
bezpieczną.
— Ależ to panicz zuchwały strach!—ciąg
nął dalej Hnat wesoło. — Niedarmo to mi pa
ni mówiła: Hnat pilnuj go dobrze, aby nie by
ło jakiego nieszczęścia... Ja przecie żołnierz
i stary, a „takoj" bym śię bał... Panicz by
się nio bał żydów zaczepić?... co?
— Nie—odparłem drżąc z przestrachu.
— Strach, strach jaki panicz zuchwały!...
Jakurat nasz pan... To widać już tak zaudy
bywa: Jakie drzewo taki klin, jaki bafko taki
śyn!... Bo to wie panicz, bywało, jakeśmy z pa
nom wojowali, co ja się tam nieraz strachu
nabawił na tej wojaczce, joj!... Tyło co pan
był ułan od tego coby się nie bał, taj miał
szablę i pistolety, a panicz co?... Przylecieliby
na nas żydzi z drągami, taj z nożami... Ja
nie mam nic, i panicz nic... Otobyśmy dopiero
wojowali gołemi rękami... Otoby dopiero była
wojna... Ja mam szablę, a ty kij — teraz że
się ze mną bij!
Milczałem, trętwiejąc ze strachu.
— Ta niech się panicz już nie gniewa na
Hnata — zaczął znowu po chwili, widząc że
nie odpowiadam.— Mnie samemu żal, com tego
nie mógł zrobić dla panicza, taj cośmy musi li
w karczmie ostawić biedną dziewczynę,.. Ale
coż robić, nie można!... Jak nie można, to nie
można... Paniczby chyba sam nie powinien
żądać takiej rzeczy... Coby na to powiedziała
pani?
— Mama by się przecież nie gniewała, żem
ją ratował, skoro się chce wy chrzcić... Wszak
wiesz jaka mama dobra... Będzie się cieszyła,
że może zbawić jej duszę.
— No prawda!... Co dobra to dobra... Pa
ni z pewnością jej nieopuści, skoro się dowie
o wszystkiem... Pani już tam coś wymyśli,
aby jej dopomódz... Ale co innego to, a co
innego tamto... Joj!... Pani by się rozchoro
wała ze strachu, jak ja bym paniczowi pozwo
lił narazić się na takie niebezpieczeństwo..,
A coby dopiero powiedział na to pan?
— Nichy nie powiedział — odparłem, sam
moim słowom niewierząc.
— Aha, nichy nie powiedział!... Pewno,
coby nic nie powiedział, tyłoby zara bił... Już
by mi się chyba nie pokazywać mu na oczy.
Z pod fartucha dobyło się ciche westchnie
nie.
— Co też ty gadasz, co też ty gadasz! —
zawołałem, dodając sobie odwagi tem zaprze
czeniem.
— Co gadam?... To co jest!... Panicz do
bry, paniczowi żal tej biednej dziewczyny, to
panicz naweć i nie myśli o tem, coby to było...
Przecież jakbyśmy do dworu przywieźli ży
dówkę, to pan by jej nie mógł żydom wydać
za nic, taj by ją musiał wziąść w opiekę... Nie
zobaczyliby jej więcej tak jak własnego wu
cha... Pan by jej nie dał skrzywdzić, ho, ho,
ja pana znam!
— No widzisz — zawołałem nabierając otu
chy.
— Ta co widzę?... Widzę to, co nasz pan,
jakby się uwziął, toby swego dokazał.,. Ale
zawdy to byłby kłopot dla niego, a pan jej nie
zna, pan nie wie co wona za jedna... Pan by
jej nie wypędził, ja wiem, ale coby to był za
sądny dzień, za to cośmy go pierwej nie spy
tali, tyło mu ją od razu narzucili do domu,
i do tego jeszcze w nocy... Strach!... Co, czy
nie mam redit?... Czy stary Hnat kiepsko
gada?
Nie odpowiedziałem nic na to, inną myślą
zajęty. Za nami odzywał się przygłuszony
turkot pędzącego wozu, który pomimo szybkiej
naszej jazdy, zdawał się zbliżać coraz bardziej
Tym razem nie mamiło mnie złudzenie. Wśród
ciszy nocnej rozlegał się coraz wyraźniej kle
kot „tarachkoczących" drabin. Widocznie spie
szno było naszej pogoni.
— Hnat! jedź prędzej! — zawołałem pełen
niepokoju.
— Ta na co prędzej? — odparł. — Czy to
nas kto goni?... Co innego, żebym był panicza
posłuchał, tobyśmy musieli wciekać... Ale tak,
to sam cysarz nie ma do nas prawa... Możemy
jechać spokojnie, jak dzieci... Joj, coby to by
ło, strach!... A panicz taki zuchwały, jak tyl
ko zobaczył żydówkę, tak zaraz dawaj ją wykra
dać; hahaha!... Czy to panicz nie wie, co to żyd?...
Zarazby za nami pędzili... A panicz gada: nie
dalibyśmo się... Ta jakbyśmo się nio dali?...
Nasby było dwóch, a ichby pizyszło dwadzie
ścia, pięćdziesiąt... Cóż to, mało się to włóczy
bałagułów po gościńcu... Anibyśmy nawet wu
ciec nie mogli, boby nas dopędzili gdzie przy
rogatce.
Włosy mi stanęły na głowie. Turkot zbli
żał się coraz bardziej. Zdawało się, że nas
tylko krótka przestrzeń dzielić musi od po
goni.
— Hnat! jedź prędzej, jedź prędzej! — wo
łałem niemal z płaczem.
— Ta co paniczowi?... Konie idą i tak jak
druty... Anim się nie spodziewał, co taka bę
dzie dobra droga po deszczu... Ot, już i Bar
dyń niedaleko, ujechaliśmy już półtrzeciamili...
Ciekawość, jak tam będzie na „polskiej drodze"?
I bajał tak dalej stary gaduła, ale ja już
nie słuchałem jego słów. Przed nami wynu
rzyły się z mroku czarne jakieś cienie zary
gi, były tylko wytworem rozgorączkowanej
wyobraźni. Przeświadczenie to pokrzepiło mo
ją odwagę, owszem, napełniło mnie zuchwałą
niemal pewnością. O ile przedtem trętwiałem
z lęku, przekonany prawie o niemożliwości po
myślnego zakończenia się tej ryzykownej spra
wy, o tyle znowu teraz nie wątpiłem wcale,
iż mi pójdzie wszystko po myśli.
Dziwiło mnie tylko, dlaczego się Ryfka nie
pokoi w swojem ukryciu, podnosząc fartuch co
chwila i starając się wydobyć głowę z pod
zasłony. Szukałem więc od czasu do czasu
jej ręki i ściskałem ją, aby upewnić lękliwą
dziewczynę.
Jechaliśmy tak czas jakiś w milczeniu. Ko
nie nasze biegły szparko. Wkrótce minęliśmy
Bardyń i tamtejszą rogatkę, przed którą nie
zatrzymaliśmy się prawie ani chwili. Szczę
śliwym trafem czuwał żyd, pobierający rogat
kowe myto, i usłyszawszy wołanie Hnata, przy
biegł bez zwłoki, aby nam szlaban otworzyć.
Niebawem zjechaliśmy z szosy na „polską
drogę", prowadzącą do Stohinia. Nie było gru
dy, ni błota; jechaliśmy jak gdyby po stole;
widocznie nie szły deszcze tą stroną. Poczuw
szy blizkość domu, pędziły raźnie dzielne na
sze koniska, parskając co chwila radośnie. Ura
dowany dobrą wróżbą, jął znowu gawędzić sta
sowujące się niewyraźnie na tle mgły, unoszą
cej się po nad stawem, do któregośmy się zbli
żali. Domyślałem się, że nam nowy tabor bryk
solarskich drogę niebawem zastąpi. Za nami
tuż blisko klekotały drabiny dopędzającego nas
wozu. W swem ukryciu niepokoiła się Ryfka,
wzdychając i podnosząc fartuch co chwila. Nie
było wątpienia!... widocznie przerażał ją również
turkot złowrogi...
Położenie wydawało mi się rozpaczliwem.
Drżący i z trwogi niemal oszalały, chciałem się
już Hnatowi spowiadać, gdy wtem, na skręcie
drogi uwagę moją zwróciło dziwne zjawisko.
Klekot, który dotychczas zdawał się tętnić po
za nami, rozlegał się przed nami obecnie, zbli
żając się w miarę tego, jakieśmy się posuwali.
Czarne widma, które mnie tak przerażały nie
dawno, przybrały wyraźniejsze kształty; na tle
jednego z nich zabłysło światło i niebawem
zdradził mi szum wody, płynącej na łotokach,
że się zbliżamy do młyna, którego pytel taką
mnie napełniał trwogą.
IX.
Świadomość ta uspokoiła mnie i dodała mi
otuchy. Przekonałem się, że urojone niebez
pieczeństwa, przed któremi drżałem pełen trwo
ry Hnat wesoło, nie zważając prawie na to,
iż mu jeno półsłówkami odpowiadam.
— Łaska boska — mówił — co taka dobra j
droga... A bałem się, czy nie będzie błota...
Za godzinę będziemy już w domu... Zdorou!
Zdorou!... O, widzi panicz, jak nam będą ra
dzi... A to wszystko wedle tego, co mnie pa
nicz posłuchał!
W tej chwili rzuciła się znowu Ryfka pod
fartuchem, podnosząc głowę do góry.
— Ależ to, co droga, to droga!—ciągnął da
lej Hnat. — Konie idą jak smoki... Sam dja
bełby nas tutaj nie dogonił...
— Nie mogę wytrzymać... Duszę się! —
szepnęła Ryfka, wystawiwszy znowu głowę
z pod fartucha.
Dopiero teraz przyszło mi namyśl, jak nie
wygodnie być musiało biednej dziewczynie w jej
kryjówce. Nie sposób było ją więzić dłużej,
a przytem i nie potrzeba. Po przebyciu rogat
ki w Bardyniu nie zagrażało nam już żadne
niebezpieczeństwo. Rozpiąłem więc skwapliwie
fartuch i schwyciwszy za rękę na wpół om
dlałą dziewczynę, usadowiłem ją obok siebie
na siedzeniu. Turkot bryczki przygłuszył nie
co szelest, który sprawiłem, tak, iż zatopiony
w swej gawędzie Hnat nie zwrócił nań uwagi.
Rozsiadłszy się wygodnie, odzyskała Ryfka
przytomność po chwili.
I znowu jechaliśmy w milczeniu. Namyśla
łem się: co począć z Hnatem, jak go udobru
chać i nakłonić do posłuchu? Nie było wątpię
nia, że prędzej czy później Ryfkę zobaczy. Zal
mi było starego na myśl, jak wielce się zmar
twi, ujrzawszy, że z niego zadrwiłem. Czu
łem, żem ma winien dać jakieś zadośćuczynie
nie, ale przewidując jego gniew, nie miałem
odwagi rozpoczynać z nim rozmowy.
Nagle wionął silniejszy wiatr od pola, jak
to czasami bywa, gdy się już ma ku świtaniu.
Szybki pęd naszej jazdy potęgował chłodne jego
tchnienie. Mijaliśmy właśnie staw podbereski.
Powietrze było przesycone wilgocią.
— Nie zimno paniczowi? — zapytał Hnat
troskliwie.
— Nie — odparłem sucho.
— Niech się panicz dobrze zawinie, bo...
I spostrzegłszy Ryfkę, urwał nagle, przera
żony. Słowa mu na ustach zamarły.
— Wo Imia Otca i Syna!... PrrrruL.
Tfu, tfu!... A to szczo takoho! — zawo
łał, wstrzymując konie. — Ta czyste osza
liły panyczu, czy szczo?... A to dopiero
robota!
— Hnat, Hnat, nie gniewaj się!... — zawo
łałem, rzucając mu się na szyje.
— Zlizaj!... Trastia twoju mat'...
— Niech mnie pan puści — prosiła Ryfka,
wydzierając się z mych objęć. — Ja nie wiedzia
łam, że pan nie może sam dysponować... Ni
gdybym pana nie naraziła na przykrość taką.
— Nie puszczę, nie puszczę!—wołałem rozin
dyczony, opierając się wysiłkom Hnata i Ryfki
.zawzięcie.
Niebawem jednak uczułem, że mnie opu
szczają siły i że nie będę mógł sprostać prze
mocy. Puściwszy więc Ryfkę, wyskoczyłem
z bryczki.
— Dobrze, Hnat! — krzyknąłem. — Kiedy
tak, to jedź sam... Ja tu zostanę... Ja jej nie
opuszczę... Zaprowadzę ją do Stohinia... A jak
nas żydzi złapią i zabiją, to będzie twoja wina.
— W o I rn ia Otca i Syna... Czy panicz
oszalał?... Niech się panicz przeżegna!... Joj,
skarana godzina!... Ta niech panicz mnie, taj
siebie nie gubi — błagał Hnat, niemal ze łza
mi, zrozumiawszy, że nie odstąpię od mego po
stanowienia. — Niech panicz siada... O, sły
szy panicz, któś jedzie za nami.
Istotnie zbliżał się ku nam turkot jadącego
wozu.
— Jedź sam — odparłem stanowczo.
— Ta czy panicz nie słyszy jak, pędzi?...
JZa kilka chwil już tu będzie, dalibóg!
— Jedź, kiedy się boisz!
— Hospody pomyłiij! Hospody poiny
Zlizaj, bo wbyju! — krzyczał, stary nie po
siadając się ze złości.
— Hnat, Hnat, zmiłuj się! — wołałem,
przytrzymując jedną ręką przestraszoną dziew
czynę, a czepiając się drugą starego sługi, któ
ry, zerwawszy się z kozła, zabierał się do wy
konania swej groźby.
— Ta niech mi panicz da spokój, do did'ka—
wrzeszczał, szamocząc się ze mną. — Ja myś
lał co panicz dobry, a panicz nic nie wważa...
Tak niech mnie panicz puści, o?...
I szarpnąwszy silniej, wyrwał mi się z uję
cia.
— Zł i z aj — fuknął zaperzony, schwyciw
szy za ramię truchlejącą dziewczynę.
— Ja sama pójdę — rzekła drżącym gło
sem, powstając z siedzenia.
— Nie!... nie!... Ja nie dam! — wołałem,
przytrzymując ją całą siłą. — Kiedyśmy ją tu
przywieźli, to pojedzie z nami dalej... aż do
domu... Nie zostawimy jej bez obrony... na polu...
w ciemnej nocy... Zydziby ją zabili... Ja nie
dam, ja nie dam!
— Ta niech panicz puści!... Oczarowała pa
nicza, zadała co paniczowi nechrestka, czy co ?
— Nie puszcze!... Nie puszczę!
— Niech panicz puści! — perswadował Hnat,
uspakajając się powoli. — Nic jej nie będzie!...
Ona już zajdzie sama do Stohinia.
łuj!.. Ja zwarjuję, dalibóg, co ja zwarjuję —
jęczał Hnat, załamując dłonie.
Turkot zbliżał się coraz bardziej.
— Ta niech panicz już raz siada, gwałtu,
gwałtu!
— Ja bez Ryfki nie pojadę!
— To niech i ona jedzie... Cóż mam robić,
kiedy panicz taki wparty?
— Ja pójdę piechotą — odparła Ryfka.
— To i ja pójdę piechotą.
— Ale to nie może być —protestował Hnat.—
Siadajcie panuńciu, siadajcie, bo z paniczem
inaczej do ładu nie trafię.
I niemal przemocą usadowił naprzód Ryfkęr
a potem mnie na bryczce. Poczem, wskoczyw
szy na kozioł, zaciął konie, które ruszyły z miej
sca pędem strzały. Niebawem ucichł turkot
jadącego za nami wozu, który prawdopodobnie
zjechał na jakąś boczną drożynę.
— Ja wszystko na siebie biorę, Hnat, wszyst
ko, wszystko! — rzekłem po chwili, chcąc udo
bruchać znękanego poczciwca.
Nie odpowiedział mi nic na te słowa.
— Nim się papa zbudzi, pobiegnę do ma
my i powiem mamie wszystko, jak się stało....
Mama już papę ułagodzi, zobaczysz...
Milczał zawzięcie.
— No, nie gniewaj się na mnie, Hnateczku — zacząłem perswadować, głaszcząc stare
go pod brodę. — Wszystko będzie dobrze, zo
baczysz !
— Et, panicz Hnata nie lubi — mruknął
zafrasowany. — Już nigdy z paniczem nie po
jadę... Panicz przecik widział, co ja przysiągł
na chrest, taj mnie panicz jeszcze do grzechu
naprowadził.
— Nie smuć się, Hnat, nie smuć... To chy
ba mój grzech, nie twój... Przecież nie mo
głeś zrobić inaczej...
— Ba, pewno com nie mógł zrobić inaczej!...
Panicz Hnata oszukał, taj tera niedość co się
pan będzie gniewać, ale jeszcze ludzie śmiać
się będą z Hnata, co taki głupi... Ibi, skara
na godzina z paniczem!... Wio, dzieci, wio!
X.
Świt już szarzał na wschodzie, gdyśmy sta
nęli przed gankiem naszego domi. We dwo
rze spali wszyscy, musiałem też dłuższy czas stu
kać do drzwi i okien, nim mi stary Jacenty
sień otworzył.
Miałem zamiar udać się natychmiast do
matki i opowiedzieć jej całą mą przygodę.
Liczyłem na jej religijną gorliwość, tudzież na
jej wielką dla mnie pobłażliwość i nie wątpi
łem wcale, że ojca ułaskawić potrafi.
Niestety, omyliła, mię rachuba. Zaledwie
wszedłem do sieni, ozwał się dzwonek, poru
szony drutem idącym z pokoju mego ojca. Po
śpieszywszy na to wezwanie, wrócił niebawem
Jacenty i oświadczył mi, że „pan panicza
prosi!"
Serce uderzyło mi gwałtownie; kurcz nerwo
wy uchwycił mnie za gardło: nogi zadrżały pode
mną. Nadeszła wreszcie chwila odpokutowania
za wszystko, com nabroił.
Znając porywczość ojca, nie zwlekałem je
dnak ani chwili i pozostawiwszy Ryfkę w sie
ni, pobiegłem do jego sypialni. Leżał w łóż
ku, chmurny i złowrogi. Świeca paliła się na sto
le przy jego wezgłowiu. Widocznie oczekiwał
mnie już z niecierpliwością.
— Gdzieżeście tak długo siedzieli? — krzy
knął gniewnie, gdym drzwi otworzył.
— To ja, papo, to ja!... To nie Hnat, to
ja! — wołałem przerażony, rzuciwszy się do je
go nóg i ściskając je gwałtownie.
— Co ty?—fuknął, wpatrując się we mnie
zdziwionemi oczyma.
— Hnat nic nie winien... Niech się papa
nie gniewa na niego... To ja połamałem brycz
kę, to ja wykradłem żydówkę!
— Cooo? — zapytał głosem, który nie zda
wał mi się wróżyć nic dobrego.
Mrowie mi przebiegło po skórze.
— Hnat nic nie winien — jąłem mówić je
dnym tchem.—Hnat nic nie winien, bo ja mu
wziąłem lejce z ręki i bryczka się połamała,
ale ja wszystko zapłaciłem z własnych pienię
dzy, bo mi stryj cio dał dwadzieścia reńskich
za to, żem zdał dobrze egzamin...
— A coż ty gadasz o jakiejś żydówce?
— To ja papo, to ja! — ciągnąłem dalej,
dławiąc się łzami. — Hnat nic nie winien, bo
ja ją schowałem pod fartuch, bo ona chce się
wy chrzcić, a ojciec jej chciał ją wydać za ży
da, a ona powiedziała, że się zabije, ale Hnat
nie wiedział nic o tem, bo poszedł szukać do
stancji mego pularesu.
— Gadaj durniu, wyraźnie! — zawołał ro
dzic mój z niecierpliwością. — Gadaj od począt
ku, jak to było?
— Hnat mi nie chciał dać powozić — za
cząłem, szlochając — ale ja mu wyrwałem lej
ce z ręki... ręki... ręki... i zaczepiłem o brykę
i zrobiłem szko... szkodę... Musieliśmy cały
dzień stać w Bratkowieach, bo oś... oś... oś...
pękła, wasąg się złamał, dzwono się rozkłuło
i koło się rozsypało... u, hu, hu!
— No i co dalej? — pytał mój ojciec su
rowo.
— Kazałem naprawić szkodę... szkodę, ale
wszystko zapłaciłem z moich pieniędzy, bo mi
stryj... stryj... stryjcio dał dwadzieścia reńskich
za dobry egza... egzamin!
— Gadaj prędzej, co było dalej?
— Poszedłem do kuźni doglądać ro... r... robo
ty i dowiedziałem się, że w karczmie jest ży
dówka, co się chcę zabić... zabić... zabić, bo ma
narzeczonego katolika i chce się wy... wy...
wy chrzcić, a ojciec ją chce wydać za rudego
żyda... u, hu, hu!
— No i co?
— Tak mi się bardzo żal zrobiło tej ży
dówki, że się chce za... za... zabić... i namówi
łem ją, żeby ze mną u... u... uciekła.
— I Hnat pozwolił na to?
— Nie, Hnat nie pozwolił, tylko ja... ja...
ja sam ją wykradłem... Chciałem jej powie
dzieć, że nie można, alem się położył... łożył...
łożył na łóżko i zasnąłem. A potem już nie
było czasu... czasu, bo konie były zaprzężone,
a żydzi ją pilnowa... wa... wa... wali..
— Więc cóż było dalej?... Hnat przecież
musiał pozwolić, skoro ją wykradłeś?
— Nie papo, nie papo... Nie pozwolił!..,
u, hu, hu!
— Jakże ją wykradłeś?
— Ja już siedziałem na bryczce, kiedym
ją zo... zo... zobaczył. Domyśliłem się, że chce
mówić ze mną, bom jej powiedział... wiedział,
żeby wyszła do mnie, bo muszę z nią poga...
ga...ga...ga...gadać. Ale nie można było. bo stróż
stał przy bryczce z latarnią... tarnią, więc go
posłałem do stancji, aby tam szu., szu... szu
kał mego pularesu, którego tam nie było, bo
go miałem w kieszeni... szeni... szeni... Hnat
go nie chciał puścić sa... sa... samego i poszedł
z nim razem. A ja ją wtedy wciągnąłem do
bry... bry... bry... bryczki i schowałem pod far
tuch... u, hu. hu!
— I Hnat o tem nic nie wiedział? — py
tał ojciec, skubiąc wąsy, co u niego było zna
kiem dobrego humoru.
— Nie papo, Hnat nic nie wiedział, bo ona
siedziała pod far... far... fartuchem, a ja się
bałem Hnatowi powiedzieć, żeby jej nie zosta
wił... tawił na drodze, boby ją żydzi za..* za...
zabili... A Hnat przysiągł na chrzest, że jej
nie weźmie... weźmie... weźmie...
— I jechała aż tutaj pod fartuchem?
— W Podbreźcach musiałem ją na siedzeniu
posadzić, bo się du... du... dusiła... Hnat ją
wtedy zobaczył i chciał wyrzucić, ale ja nie
daaałem!... Powiedziałem, że jej nie zosta
wię bez o... o... o... obrony i że z nią zostanę...
Hnat się wtedy przeląkł, bo wó... wó... wóz
jakiś pędził za nami i musiał ją zabrać na
bry... bry... bryczkę... u, hu, hu!
— Ha, ha, ha, ha! — parsknął mój ojciec
wesołym śmiechem. — A niechże cię kule bi
ją!... O to dopiero kanalja!... I gdzież ona
jest? — dodał po chwili, trzęsąc się od śmie
chu.
— Została w sieni — odparłem zdziwiony
tym niespodziewanym zwrotem.
— A nie bałeś to się, żeby cię żydzi nie
zabili?
— Trochę się bałem, ale mi honor nie po
zwalał zos... zos... zostawić jej na drodze, skó
rom ją wykradł z karczmy.
— Honor, ha, ha, ha, ha!... To ty masz
już honor?... A to kapitalne!... No chodź, pój
dziemy do matki... Musisz się przed nią po
chwalić .
I ubrawszy się w szlafrok i w pantofle,
a wziąwszy świecę do ręki, wyszedł ze mną do
sieni, którą przejść trzeba było, idąc do sypial
ni mej matki.
— Hm! Dobry ma gust! — rzekł, przypa
trując się Ryfce, która drżąc, ucałowała jego
rękę z uszanowaniem.
— To ty chcesz się wychrzcić, moja kocha
na?—zapytał ją dobrotliwie.
— Tak, proszę wielmożnego pana, ale mi
ojciec nie pozwala.
— No, no, no, jakoś to będzie... Hm, hm,
nie dziwię się, że się tobą mój syn zajął tak
gorąco... Warto, słowo honoru, że warto!... No,
poczekaj tutaj jeszcze chwilę... Pani cię. nie
zadługo każe do siebie zawołać.
— Jest Adaś? — zapytała moja matka, usły
szawszy szelest naszych kroków, gdyśmy wcho
dzili do jej sypialni.
— A jakże, jest — odparł ojciec jowialnym
głosem.
— Zdrów?
— Zdrów.
— Czegóżeś tak długo bawił?—pytała z wy
rzutem w głosie, odwzajemniając moje uciski.
— Nie mógł przyjechać prędzej — rzekł
ojciec — musiał czekać na żonę.
— Co też ty gadasz? — odparła, domyśla
jąc się jakiejś krotochwili.
— A no, przywiózł ci synowę... Wykradł
w Bratkowicach żydówkę i przywiózł ją tutaj
do Stohinia.
— Żartujesz...
— Słowo honoru ci daję, że nie żartuję..
Zresztą niech ci sani opowie... Ja tylko mogę
poświadczyć, że ma dobry gust.
Musiałem tedy ponownie opowiedzieć moją
przygodę ze wszystkiemi szczegółami, ku wiel
kiej uciesze mojego ojca, którego niezmiernie
bawiła ta awantura. Przywołana Ryfka podo
bała się bardzo mojej matce, która postanowi
ła zająć się gorąco losem biednej dziewczyny.
Jakoż rzeczywiście odwiozła ją w kilka dni
później do klasztoru w Załoźcach, gdzie Ryfka w bezpiecznein schronieniu pozostać miała
tak długo, dopóki w wierze utwierdzona chrztu
świętego nie przyjmie.
I tak tedy skończyła się pomyślnie ta przy
goda, która dla mnie była przyczyną tylu nie
pokojów.
XI.
Pobyt mój w rodzicielskim domu był mi
przyjemniejszym w tym roku, aniżeli w ubie
głych latach. Ojciec, do niedawna tak surowy,
przestał mnie traktować jak dziecko, ciągłego
potrzebujące nadzoru. Wyjeżdżaliśmy razem
konno lub na polowanie do lasu; powierzano
mi nieraz ważne sprawunki w pobliskiem mia
steczku, wysyłano w posły do sąsiadów i do
zwalano w ogóle używać wakacyjnej swobody.
Zmianę tę spowodowały po części świade
ctwa znakomitego postępu w nauce, które ze
szkół przywiozłem, po części — któżby się te
go spodziewał? — karkołomna moja z Ryfką
przygoda.
Postępowanie moje w tej sprawie podobało
się ojcu niezmiernie. Nie chwalił mnie wpra
wdzie nigdy w oczy, ale z boku, troche od mat
ki, troche od sług, dowiedziałem się, że był za
chwycony szlachetnością, roztropnością, stanow
czością i odwagą, których w tym wypadku
miałem złożyć dowody.
To, co właściwie zrobił przypadek, wszyst
ko poszło na karb moich przymiotów.
I rzeczywiście służył mi wybornie przypa
dek. Najsprytniejszy nie byłby tego ułożył
tak, jak się ułożyło samo z siebie. Wszystko
się przyczyniało do tego, aby zbić z tropu ży
dów, jeżeliby powzięli jakieś względem mnie
podejrzenie.
Najprzód byłby stróż karczemny, będący —
jakeśmy się od Ryfki dowiedzieli — szpiegiem
jej ojca, niezawodnie bronił mej niewinności.
Wszakże stał w czasie mego wyjazdu cały czas
przy bryczce z latarnią. Nie sposób było przy
puścić, abym skorzystał z krótkiej jego nieo
becności, porozumiał się z Ryfką w jednej
chwili i uwiózł ją z sobą. Nie widział jej
ukrytej za filarem i nie mógł się domyśleć, że
niemal pod jego oczyma dokonałem porwania.
Nadto, gdyby żydom nawet przyszło na
myśl, że Ryfka mogła wyjechać ukryta pod
fartuchem, to stróż byłby temu z pewnością
zaprzeczył. Przecież widział, jak do bryczki
wsiadłem i jak mi Hnat nogi otulał. Wszak
i arendarz, wyszedłszy życzyć mi szczęśliwej
drogi, widział, że jadę sani i nie u wożę ni
kogo.
Zresztą, gdyby się nawet żydzi byli puścili
w pogoń za nami, powziąwszy jakieś podejrze
nie, to niezawodnie zawróciliby niebawem z dro
gi. Żyd, pobierający myto na rogatce, a przed
tem jeszcze bałaguli, których widok taką mnie
napełniał trwogą, wytłómaczymy im niezawo
dnie, że na mylnym znajdują się tropie. Wi
dzieli naszą bryczkę i mogli poświadczyć, iż
oprócz mnie i Hnata, nie wiozła trzeciej oso
by. Któżby był przypuszczał, że Ryfka trzy
mile jechać będzie pod fartuchem?
Wszystko to przyczyniało się niezmiernie
do podniesienia mych zasług w oczach mojego
rodzica, który nadzwyczaj był dumnym z dziel
ności swego potomka. Opowiadał też każdemu
z sąsiadów, którzy nas odwiedzali, karkołom
ną moją przygodę, bawiąc się mojem zakłopo
taniem. Wszyscy spoglądali na mnie wówczas
ciekawie, z pewną czcią. Bawiono się moim
kosztem nieraz przy obiedzie, tak, iż utkwiw
szy oczy w talerzu, podnieść ich wcale nie
śmiałem. Ale pomimo tych śmiechów i żar
tów, czułem w głębi duszy, że awantura moja
podnosi mnie w oczach każdego, a poczucie to
wielkie mi sprawiało zadowolenie.
Upłynęły mi wreszcie wakacje, niby jedna
chwila, pełna uciech i rozkoszy—i nie widziaw
szy Ryfki, powróciłem do szkoły. Nauką za
jęty, zapomniałem o mojej pupilce. Raz tylko
jeden, w liście pisanym do matki, zapytałem
ciekawością zdjęty, co się też stało z biedną
dziewczyną? Ale nie otrzymałem na to pyta
nie odpowiedzi.
Po roku wróciłem na wakacje. Tym razem
jechał ze mną ojciec, którego jakiś ważny in
teres powołał był do Lwowa właśnie w tym cza
sie. Jadąc „polską drogą" na Majdańce, omi
nęliśmy Bratkowice, tak, iż mi nic nie przy
pomniało zeszłorocznej przygody.
Dopiero w domu, przy herbacie, przyszła
mi na myśl Ryfka. Spytałem matki, co się
z nią stało?
— A no, wszakże wiesz, żem ją zawiozła
do Załoziec — odparła z pozorną obojętnością,
rzuciwTszy ojcu przelotne spojrzenie.
— Wyehrzciła się?... Wyszła za mąż?—py
tałem rozciekawiony.
— Prawdopodobnie musiała się wychrzcić—
odparła sucho.
Nie wypadało dłużej nalegać, obawiałem się
bowiem drwin ojca, pamiętnych mi jeszcze
z zeszłego roku. Rozmowa przeszła na inny
temat; uszczęśliwiony widokiem rodziców, zapo
mniałem o Ryfce.
Nazajutrz wziął mię ojciec z sobą do lasu.
Dzień był przecudny, pełen słońca, ptasiego
gwaru i świeżego ziół zapachu. Lubowałem
się niezrównanym jego urokiem, czując owo
nieokreślone zadowolenie, które jakiś francu
ski poeta nazwał la joie de vivre — nie po
siadałem się z radości, że żyję! Zdawało mi
się, że blaski, wonie, barwy i dźwięki wnikają
wszystkiemi porami we mnie, napełniają mnie,
upajają, porywają, niosą i kąpią w jakiemś mo
rzu lubości bez granic.
Rozmawialiśmy cały czas wesoło. Pod la
sem kazał mi ojciec strzelić do lecącego ja
strzębia. Zabiłem go na siedmdziesiąt pięć od
liczonych kroków, nie wciągając tego w ra
chunek, że leciał ponad ziemią dosyć wysoko.
Ojciec sam pochwalił szybkość i celność tego
strzału. Ogromną mi to zrobiło przyjemność...
Wąską leśną drożyną, wpośród drzew prze
sutych gorącemi słońca promieniami, wjechali
śmy po chwili na polankę. Ostry zapach dymu,
wijącego się lekkiemi błękitnemi smugami po
między gałęziami wysokich drzew, przekonał
mnie, że się zbliżamy do węglami. Kilka za
smolonych postaci krzątało się około długiej
a niezbyt wysokiej, ziemią pokrytej sterty,
z której się wznosiły chmury szarego dymu.
Kiedy niekiedy wybłyskał z tego rumowiska
płomień czerwonym językiem. Węglarze dusili
go natychmiast, zasypując otwór wilgotną zie
mią.
— Laskowski!—zawołał ojciec mój, zatrzy
mawszy konie opodal.
Młody, barczysty mężczyzna w strzelec
kiem ubraniu pośpieszył szybkim krokiem do
bryczki.
— Ile wydatku z ostatniego pieca?
— Sześćdziesiąt trzy korce, wielmożny pa
nie! — odparł, kłaniając się z uszanowaniem
winnem dziedzicowi.
— To nieźle!... A wiele kazałeś nałożyć
dziś?
— Trzy łatry.
— To zawiele!... Zmarnuje się, zobaczysz!
— Nie, proszę wielmożnego pana... Trzeba
tylko dobrze pilnować, to się nie zmarnuje
z pewnością. Nauczyłem Andrucha na czem to
polega, aby nie było szkody.
— To Andruch tu pilnuje?
— Tak, proszę wielmożnego pana... Powie
działem mu, że będzie odpowiedzialnym za
wszelką opieszałość.
Ojciec zadał mu jeszcze kilka pytań. Odpo
wiedział na nie szybko, dokładnie, z uszano
waniem, lecz bez uniżoności, wyrażając się po
prawnie. Ze wszystkiego poznać można było,
że to człowiek bystry, służbisty, z zawodem
swym obznajmiony i godność swoją czujący.
Rozciekawiony przypatrywałem mu się w cza
sie tej rozmowy.
Był to mężczyzna lat dwudziestu sześcią,
słusznego wzrostu i silnej budowy, a rysów
twarzy przyjemny eli i ożywionych wyrazem
inteligencji. Było w nim coś, co mu zjedny
wało życzliwość zaraz na pierwsze wejrzenie.
Domyślałem się, że jest leśniczym i że zastą
pił Kozdrońskiego, którego służalczość i chytre,
lisie spojrzenie tak mnie zawsze gniewały.
Byłem uradowany z tego nabytku.
— Jak się ma twój synek? — spytał oj
ciec mój pod koniec rozmowy.
— Dziękuię, wielmożnemu panu, dobrze! —
odparł leśniczy.
— A matka?
— Zdrowa także, Bogu dzięki.
— Czy już wstaje z łóżka?
— O, już, od niedzieli.
— No, to siadaj, pojedziesz ze mną na le
śniczówkę.
Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze koło
sągów i koło smołami. I tu i tam było wszyst
ko w najlepszym porządku. Wreszcie stanę
liśmy przed leśniczówką. Usłyszawszy turkot
jadącej bryczki, wyjrzała przez okno jakaś
wiejska dziewczyna.
— Gdzie pani? — spytał oj ciec.
— W ogrodzie — odpowiedziała.
— Pójdź ją poproś, aby do mnie wyszła.
— Ja pobiegnę — zawołał leśniczy.
— Ty tu zostań... Zaraz dalej pojedziemy...
Mam tylko od pani zlecenie do twojej żony.
Za chwilę pojawiła się na progu leśni
czówki młoda, okazałej postaci kobieta. Miała
na sobie ciemnoniebieski perkalikowy szlafro
czek, białym opięty fartuszkiem. Czerwona,
w celu ochrony od słońca niedbale na głowę
rzucona chusteczka, zasłaniała częściowo jej
twarz i szyję.
— Dzień dobry! — zawołał ojciec mój, spo
strzegłszy nadbiegającą. — Patrz pani, jakie
go gościa przywożę!
Na te słowa zatrzymała się kobieta i spoj
rzała na mnie ciekawemi oczyma.
— Mój pan, mój pan, mój dobry, kochany
pan!—zawołała uradowana. — Patrz mężu, nasz
pan, pan Adam, którego masz prosić, aby
do chrztu trzymał naszego Adasia.
I podbiegłszy do bryczki, chwyciła moją rę
kę i zaczęła ją całować.
Była to Ryfka, z chrztu świętego Marja
a zmałżeństwa pani Janowa Laskowska, zona
leśniczego w majątku moich rodziców; pan Jan
Laskowski zaś był owym nieznanym mi kawale
rem, dla którego wykradłem Ryfkę z bratko
wickiej austerji.
KONIE c.
IWAS.
NOWELA
Z ŻYCIA LUDU WIEJSKIEGO W HALICKIEJ RUSI
I.
Ciężki był dla niej przednówek tego roku.
Nędza była w chacie, a dzieci miała czworo —
drobne robactwo, z którego człowiek nawet
i w domu nie ma jeszcze pożytku. Słabość
i pogrzeb męża wyczerpały wszelkie jej zaso
by, a własna niemoc nie pozwalała jej chodzić
na zarobek.
Ano, robiła co mogła, aby podołać kłopo
tom. Ogród oddała w zastaw, krowę sprzeda
ła, ażeby dług spłacić u żyda. Ale nie było ra
dy, dług jak stał, tak stał, i dźwignąć się
z biedy nie miała sposobu. Nieraz już myśla
ła o tem, czy nie lepiej byłoby umrzeć? Nie
daleko od jej chaty był staw, a na jego dnie
spokój i cisza. Ale jakże zostawić sieroty bez
opieki!
Postanowiła więc pójść z najstarszym do
dworu. Uczesała go, umyła i w czystą ubra
ła koszulinę; może go tam przyjmą na służbę
do cieląt lub do gęsi? A może go wezmą do
stajni, albo do kuchni na naukę, jeżeli się pań
stwu chłopiec spodoba?
I czemużby im się nie miał podobać Iwaśzazula? Niedaremnie przecię na niego chu
chała; niedarmo go pieściła gołąbka. Ła
dne to było, jak paniątko, a dobre, a cieka
we... Czemużby się państwu nie miało podo
bać?
Szli tedy w promieniach wiosennego słońca;
ona blada, smutna i znękana — on trzymając
się jej spódnicy i rzucając wkoło ciekawe spoj
rzenia.
Ranek był jasny i świeży. Słońce wzbiło
się na półtora chłopa w górę, świecąc na bez
chmurnem niebie, ale nie zdołało jeszcze wypić
porannej rosy, błyszczącej na trawach i zio
łach. W cieniu wierzb przydrożnych świego
tały wróble. Około dziewan i bodiaków, ro
snących nad rowami wzdłuż opłotków, brzę
czały pracowite pszczółki i barwne igrały mo
tyle. Rozkwitnięte po sadach grusze i jabło
nie napełniały powietrze miodowym zapachem.
Z ogrodów dolatywał śpiew dziewcząt, zajętych
robotą.
Kobieta szła ze spuszczoną głową, pogrążo
na w ciężkiej zadumie. Drepcąc bosemi nóż
kami przy boku matki, przypatrywał się Iwaś
z zajęciem swawoli ptaków i motyli, tańcowi
muszek, igrających po nad wodą, perełkom ro
sy, skrzącym się na burzanach — zwyczajnie
jak dziecko, co jeszcze nie rozumie!
Ciężko było na sercu biednej wdowie. Ba,
gdyby żył jeszcze mąż nieboszczyk, czyżby się
musiała z Iwasiem rozstawać? O, nie! bezwąt
pienia! On by nie pozwolił dziecka oddawać
w cudze ręce. Kto wie, jaki tam będzie los
biednej sieroty w tym wielkim białym dworze,
co patrzy tak dumnie czarnemi oknami? Kto
go tam zaczesze? kto umyje? kto przygarnie?
kto popieści?...
Otarła fartuchem łzę z oka.
— A pamiętaj Iwasiu — rzekła — jak do
nas wyjdą pan lub pani, żebyś ich pocałował
w rękę.
— Dobrze, mamimiu.
— A w oczy im patrz, jak do ciebie będą
mówili.
— Dobrze, mamuniu.
— A jak cię spytają wiele masz lat, to po
wiesz, żeś skończył dziewięć.
— A jak nie spytają, to co?
— Jak nie spytają — odparła ze smutnym
uśmiechem — to nic nie powiesz... Tylko pa
miętaj nie chować się za mnie, a patrzeć w oczy...
Państwo dobrzy, nie dadzą skrzywdzić sie
roty!
Wtem wyfrunęła z pod płotu, który mijali,
pliszka, gnieżdżąca się w tarninie i uleciawszy
kilkanaście kruków, zapadła w przydrożne krza
ki. Iwaś pogonił za nią myślą i oczyma. Szli
tedy czas jakiś dalej w milczeniu.
— A co ja będę robić we dworze? — zapy
tało nagle pacholę.
— Czy ja wiem?... Może cię wezmą do ku
chni, może do stajni, a może do pokojów na
lokaja.
— A jak ja będę w stajni, to będę jeździć
na dużym koniu?
— Będziesz.
— W czerwonej czapce?
— W czerwonej.
— To ja pójdę do stajni, mamuniu?
— Pójdziesz, gdzie państwo każą... Ich wo
la, twój mus!...
— A co to jest mus, mamuniu?
— Jakby ci to powiedzieć?... Mus, to mus!...
— Jakto mus, to mus?
— To widzisz tak... Ty chcesz do koni,
a państwo każą ci paść cielęta, to musisz paść
cielęta z ochotą, dlatego, że mus, to mus!
Ale Iwaś nie słyszał już tego wywodu.
Z niedalekiej kuźni oz wał się huk młotów,
dzińbam, dzińbam! Chłopczyna zwrócił wzrok
i słuch w tę stronę.
Stała na przydrożu kuźnia, omszonym po
kryta dachem. Ze sterczącego nad nią korni
Marunia opowiedziała mu swoje zamiary.
Uśmiech znikł z twarzy poczciwego kowala.
Słuchając, kiwał głową i wzdychał.
— Ej, ej! — rzekł w końcu. — Czy nie
szkoda to chłopca do dworu?... Dziecko kuma
mojego, Semena... Wieczna pamięć nieboszczy
kowi!... We dwori, to tak jak w mori...
Zmarnieje tam biedactwo, zmarnieje... Co z nie
go tam zrobią? pijaka, taj próżniaka... Patrz
cie na dworskich, Maruniu: kucharz, lokaje,
furmani, wszystko hulaki i nieroby!
Splunął z niechęcią, wymówiwszy te słowa.
— A potem służba, mocny Bożo! — zaczął
znowu po chwili.—Państwo dobrzy, niema co
gadać, ale czy to państwo wiedzą?... Będą
starsi słudzy pomiatać sierotą, będą go bić, ka
tować, ej!.. Czy to nie wiecie Maruniu, jak to
bywa?... Komuż się poskarży niebożątko?
— Tak co mam robić, Matwiju, co mam ro
bić? — zawołała, szlochając nieszczęsna. —Chle
ba nie ma w chacie, a dzieci krzyczą jeść!...
Robiłam, co mogłam... Wyprzedałam się, poza
stawiałam wszystkę: kożuch, korale, świtę...
Nie mam już nic w domu, a zarobić także nio
mogę, bom chora... Patrzcie, co ze mnie zosta
ło — skóra i kości!... Kto wie, może mi już
smierć?... Ano, takbym chciała dzieci umie
ścić... Gdybym wiedziała, że nie zmarnieje
biedactwo, tobym mogła przynajmniej spo
na wylatywały iskry złote, podobne do roju
muszek, wirujących w słońcu. Z wnętrza jej
odzywało się ciężkie sapanie miecha i rytmi
czny tupot młotów, kowających rozpalone że
lazo. Przed wrotami stał wóz, około którego
krzątało się kilku chłopów, pomagających „maj
strowi" w robocie. Iwaś nie mógł oderwać
oczu od tego widoku.
— Daj Boże dzień dobry, Maruniu!—ozwał
się z głębi kuźni głos męski w chwili, gdy
ją mijali nasi znajomi. — A co to, nawet nie
popatrzycie w tę stronę?
— Dzień dobry wam, panie majster, daj
Boze! — odparła wdowa, krocząc dalej.
— Cóżjjlto, nie zatrzymacie się?... Idziecie
dalej? jak posłaniec z listem?.. A gdzież tak
śpieszycie, Maruniu?
Mówiący to, wyszedł przed wrota kuźni.
Był to mężczyzna lat przeszło czterdziestu, ni
skiego wzrostu i krępej, silnej budowy. Rysy
twarzy miał pospolite, ale w oczach i uśmie
chu wyraz łagodnej dobroduszności. Zawinię
te do góry rękawy koszuli odsłaniały mu
skularne i żylaste ramiona. Ręce zgrubiałe
i od węgli czarne, oraz skórzany fartuch, któ
ry mu biodra opasywał, zdradzały kowala.
— No i gdzież tak śpieszycie, Maruniu? —
zapytał jeszcze raz z wesołym uśmiechem, pod
chodząc ku wdowie i jej dziecięciu.
kojnie umierać... Och nieszczęście, nieszczę
ście !
— Ej, Maruniu, ej! Nie płaczcie — odparł
wzruszony. — Nie płaczcie, bo mnie tu coś za
serce ściska, taj sam płakać gotowy, ej!... Czy
to nie ma Boga i ludzi na świecie? ej... Prze
cież macie krewnych... Jest brat wasz Szymko,
taki bogacz... On wam pomoże.
— Szymko?... Czy to nie wiecie, panie
majster, że cudzy lepsi od swojaków?... Szymko
wiedzieć nie chce o mnie, ani o dzieciach...
Chodziłam do niego, prosiłam, płakałam, dare
mnie ! Tak jakbym mówiła do drzewa, albo
do kamienia... Procesowali się z moim niebo
szczykiem o grunt, taj dotychczas zapomnieć
nie może... Nie ma Matwiju rady. nie ma, mu
szę chłopca oddać do dworu!... A serce pła
cze, oj płacze, aż. strach!
— Tak dajcie mnie chłopca, Maruniu... Nie
bidzie miał krzywdy u mnie... Nauczę go ko
walstwa... Nie będzie służył nikomu... Będzie
miał „woię"; będzie swój pan!
— Wy byście go do siebie wzięli Matwiju,
wy? — zawołała uradowana.
— Czemu nie!... Bogu dzięki chleb jest,
a gdzie się żywi czworo, tam się znajdzie co
zjeść i dla piątego.
— Dziękuję wam Matwiju, dziękuje! Bóg
wam to zapłaci, żeście się zmiłowali nademną,
nad sierotą... Dziękuję wam, dziękuję!
I ujęła dłoń kowala, chcąc go pocałować.
— Nie ma za co, Maryniu, nie ma za co!...
Eęka rękę myje, noga nogę podpiera... Toż
i człowiek powinien pomódz człowiekowi... A po
tem to taki ładny chłopiec, jak paniątko...
Będzie z niego kowal co się nazywa... Widzi
cie, jak się przypatruje robocie... Hejna,
chłopcze!... Dalibóg, nie słyszy, tak się zapa
trzył!
— Iwasiu — zawołała matka — Iwasiu!
Ale chłopiec istotnie nie słyszał wołania,
zasłuchany w tupot młotów, zapatrzony w iskry
pryskające z rozpalonego żelaza. Twarz mu
pałała rumieńcem, oczy mu się śmiały uciechą.
Kowal podszedł ku niemu i położył mu rękę
na ramieniu.
— Iwasiu, chcesz być kowalem? — zapytał
dobrotliwie.
Iwaś spojrzał na matkę z westchnieniem,
i spuścił oczy.
— Mamunia chcą mnie oddać na służbę do
dworu — odparł smutnie.
— A ty byś wolał kuć żelazo młotem ? —
zapytał kowal.
— Wolałbym, ale mus.
— Nie ma musu, chłopcze... Jak chcesz być
kowalem, to mamunia pozwolą.
— Pozwolą? — zawołał malec uradowany.
— Z pewnością... Zostaniesz u mnie „na
nauce"; postawię cię przy miechu, a jak doro
śniesz przy kowadle...
Chłopiec rzucił się w objęcia matki, i po
czął ją ściskać i całować z zapałem.
— Nie mnie dziękuj, Iwasiu, nie mnie — za
wołała wdowa łkając radośnie. — To Bogu
i panu majstrowi powinieneś dziękować... To
on twój dobrodziej, twój tato... Idź pocałuj
go w rękę, gołąbku... A pamiętaj go zawsze
słuchać tak, jak mnie słuchałeś, bo teraz już
do niego należysz...
I płakała i śmiała się biedaczka, zasmucona
rozłąką z dziecięciem, uradowana myślą, iż
przyszłość jego jest zapewnioną.
— Bóg wam zapłać, panie majster — wo
łała co chwila. — Nie będziecie mieli z Iwa
siem kłopotu... Dobre to i posłuszne dziecko
co każecie, to zrobi bez przymusu.
Potem, pogawędziwszy jeszcze chwile z ko
walem, uściskała chłopca ze łzami w oczach
i odeszła do domu szczęśliwa.
II.
Biedna wdowa mogła być spokojną o los
swojego dziecięcia. Siła jeno robiła starego
Matwija chłopem, ale serce miał miękkie jak
kobieta!
Powiadają starzy, że to zawsze tak bywa,
i że kto prawdziwie silny, ten prawdziwie do
bry i łagodny. Złośliwemi bywają tylko małe
pieski; wielki brytan nie robi krzywdy nikomu.
Tak to już mądrze zarządziła matka nasza
przyroda. Inaczej skądże by słabemu była
ochrona ?
— Nie mogło być, nie mogło być! — po
wtarzał po odejściu wdowy poczciwisko, kując
młotem rozpalone żelazo. — Taki ładny chło
piec pomiędzy dworaków!... Dziecko kuma Se
mena, wicznaja pamiat' jeho duszy!..
Nie mogło by być, nie mogło!... Przygarnę,
jak syna wychowam... Przecież sierota to Bo
żaja detyna!
I poglądał tkliwie na Iwasia, który wytrze
szczając ciekawe oczy, przyglądał się robocie.
Patrząc na jego zachwyt, ocierał stary kowal
z oczu wilgoć kosmatą ręką. Może go tak roz
rzewniała myśl o osieroconej doli Iwasia, a może
też sobie własne dziecięce przypominał dzieje?
Matwij nie był rodem z Zabłoeiec. Pię
tnaście lat temu przybył do wsi, jakoś w trzy
miesiące po śmierci dawniejszego kowala. Wziął
młot do ręki, stanął przy kowadle, i zaczął
kuć. A że kuł dobrze, więc go państwo przy
jęli na zapłatę od sztuki, nie pytając, zkąd
przybył, i co dawniej porabiał?
Graniczny pas, a szczególniej okolica Bro
dów roiły się wtedy takimi „zawołokami".
Kto po tamtej stronie coś przeskrobał, — komu
zaciężyła dłoń władzy lub dziedzica, ten prze
kradał się przez granicę i szukał tu schronie
nia, jak gdyby w nowej bieży. Tutaj mógł
już siedzieć bezpiecznie, używając „woli" bez
przeszkody. Opieszałe władze austryackie nie
ścigały przybyszów.
Była to rzeczywiście ziemia obiecana dla
tych rozbitków; istny raj, gdzie każdy mógł
znaleźć to, do czego miał upodobanie! Bliskość
Brodów i możność szwarcunku otwierały źró
dła obfitego, a łatwego zarobku. W szajkach
więc szwarcowników wiodły oczajdusze dalej
iywot swój pół żołnierski, pół złodziejski, to
cząc otwartą wojnę z „akcyźnikami". Trudniąc
się drobnym handlem, a krążąc po miastecz
kach i dworach, mogli dalej cyganić burłacy.
Spokojniejszy osiadał gdzieś stale na wsi, spra
wując, tak jak Matwij, jakieś rzemiosło.
Miała atoli ta ludność koczownicza jeden
wspólny rys : pewną kozaczą butę i gorącą mi
łość swobody, a nienawiść wszelkiego poddań
stwa. Cechy te, oraz większa głąb' uczucia
i silniejsza napiętość namiętności odróżniały ją
od bardziej powolnych mieszkańców.
Powodziło się z początku w Zabłoćcach Ma
twijowi. Ludzie go szanowali, choć był „za
wołoką', a pieniądze mu płynęły do kieszeni
jak woda. Już to prawdę powiedziawszy, nie
było na pięć mil w około równego mu kowala,
ni stelmacha. Umiał wóz zbudować i okuć,
umiał pług postawić i zamek zrobić i młocarnię
naprawić, kiedy się w niej coś popsuło.
Na wszystkie go też rozchwytywano strony,,
a jak bywało robotę swoją powiezie na jar
mark, chociażby nawet do Złoczowa, to zale
dwie stanie z nią na rynku, a już ją rozry
wają kupcy, płacąc bez targu — pięknemi jak
obrazki banknotami.
Ludzie aż w głowę zachodzili, co on robi
z temi pieniędzmi? bo nie pił i nie hulał, jak
inni kowale. Ale Matwij nic nie mówił, jeno
składał grosz do grosza, aż pewnego dnia po
szedł do dworu, i wyliczywszy panu na stół
„sześćset srebrnych", kupił sobie na własność
kuźnię ze wszystkiem narzędziem, trzy morgi
gruntu, ogród i chałupę. A no tak wyszedł
„zawołoka" na gospodarza, i miał dom i woię
i nikt już nie miał mu nic do rozkazu.
Dziwili się temu ludziska bardzo, ale to był
dopiero początek. Mając dom i grunt i ogród,
zapragnął Matwij żony. Już to prawda, że do
takiego gospodarstwa potrzebna była gospodyni,.
bo i dobytku było trocha, i czeladników czasem
aż dwu, a to wszystko trzeba było nakarmić.
Ale z drugiej strony jak się żenić, to żenić
młodo, a nie dopiero wtedy, kiedy człowiek ma
już na karku z okładem czterdziestkę. Kto
wtedy myśli o kochaniu!
Jednak Matwij zapomniał o tem, bo mu
w oko wpadła była dworska dziewczyna. Mó
wiono, że mu coś zadać musiała, bo się w niej
rozkochał do szaleństwa. Odradzano mu by się
nie żenił z dworską, co to i pracować nie umie
i w głowie ma tylko rozpustę. Ale gdzie tam,
przepadał za nią biedaczysko! W oczy mu ba
kę świeciła, a śmiała się z niego po za plecyma.
Zwyczajni' czarownica!
Kazein z żoną weszło nieszczęście do jego
chaty. Podczas gdy mąż pracował w kuźni,
hulała młoda kowalka w karczmie z galantami,
rozrzucając pieniądze, i pozostawiając gospo
darstwo na opiece swej matki; — bo i świekrę
wziął był poczciwy Matwij do siebie.
Ludzie donieśli o tem biedakowi. Inny byłby
żonę bił, albo może i napędził niewierną, ale
on umiał tylko cierpieć. Oczarowała go była
czarnemi oczyma!
Tak żyli z sobą trzy lata, — ona w rozpu
ście, on w boiu i tęsknocie! W końcu zbrzy
dziła sobie do reszty zbyt łagodnego męża. Po
zostawiwszy dwuletnią córeczkę, a zabrawszy
z chaty wszystko co się unieść dało, uciekła
z lokajem.
Matwij szalał z rozpaczy. Myślano, że się
obwiesi, albo też na śmierć rozpije, ale nie
zmienił w niczem swego trybu życia. Posiwiał
tylko, lecz pracował dalej niezłamany, pociesza
jąc się pieszczotą dziecięcia.
Z ludźmi nie mówił nigdy o swojem nie
szczęściu. Czasem tylko z świekrą, którą dla
dziecka zatrzymał przy sobie, rozmawiał o nie
wiernej ; — czasem spuściwszy głowę na piersi,
w tęskną popadał zadumę. Wtedy pocieszał się
szepcząc: „Powróci, powróci!"
Tymczasem lata płynęły jak woda, o wia
rołomnej nie było i słychu. Przepadła tak jak
kamień w wodę razem ze swym kochankiem.
Pod opieką babki rosła mała Zośka tak pięknie
jak ruta majowa, a ojciec ją pieścił — pieścił
i hołubił bez końca. Nie miał dla niej suro
wego słowa, nic jeno uśmiechy i całunki, ca
łunki i uśmiechy!
Więc też psute przez babkę i ojca, nie zna
ło to dziecko innej woli prócz swojej, i nie
znosiło żadnego przeciwieństwa. Naj mniej szy
opór drażnił je i pobudzał do gwałtownych
wybuchów. Wtedy strofował ojciec rozdąsaną
Zośkę, ale łagodnie, prawie z pokorą, jak gdyby
się bał ją na siebie rozgniewać.
Potem, gdy zasnęła, skradał się cichaczem
do jej pościeli, i pieścił śpiącą, i przepraszał za
zbytnią surowość. Nie ma się czemu dziwić!
Szalał biedaczysko, a to dziecko było teraz dla
niego wszystkiem na świecie!
Na szczęście Iwasia przylgnęła Zośka od
razu do swego młodego towarzysza. Różnica
wieku nie była pomiędzy niemi zbyt wielką, bo
dziewczę miało już siódmy rok, i było nad swe
lata rozwiniętem.
Bawili się więc razem w dni świąteczne,
kiedy w kuźni pracy nie było, bujając jak
para jasnych motyli. Iwaś wykręcał z wierzby
sopiałki i grał na nich swej przyjaciółce, albo
ją uczył pleść wianki z kwiatów, albo też jej
nawlekał na nitkę korale jarzębiny. A kiedy
strojna w te klejnoty szła się niemi pochwalić
pomiędzy inne dzieci, i wzniecała w nich za
zdrość, wtedy bronił ją przed ich napaścią.
Wywiązała się też niebawem pomiędzy niemi
dziecięca przyjaźń, w którą Zośka kładła całą
swoją gwałtowność. Byli wiecznie z sobą ra
zem i nie kłócili się nigdy. To prawda, że
Iwaś ulegał zawsze swej towarzyszce, po czę
ści z wrodzonej łagodności i życzliwości dla
swej przyjaciółki, po części dla tego, że wie
dział, iż tak wszyscy w domu robili.
Zośka ze swej strony nadużywała nieraz
tej uległości. I nie dziw — wszak przywykła
do tego, by ją słuchano.
Było coś drapieżnego w jej przywiązaniu,
co jednak nie zrażało małego sierotki. Przy
zwyczaiła się mu rozkazywać, a on przyzwy
czaił ją słuchać. Więc go chciała mieć zawsze
przy sobie, tego powolnego i życzliwego nie
wolnika. Tęskniąc za nim przybiegała nieraz
do niego, do kuźni; — nieraz też musiano go
w powszedni dzień w chacie zostawić, aby do
godzić woli upartego dziewczęcia.
Tak upłynęło lat sześć. Iwaś, którego odu
marła matka, wyrósł był na silnego chłopaka
i pomagał już majstrowi w lżejszej robocie; —
Zośka wyszedłszy z dziecinnych lat, wyręczała
już babkę w gospodarstwie. Z biegiem czasu
ścisnęły się były silniej jeszcze węzły, które
ich łączyły. Można by prawie było powiedzieć,
że się kochają.
Aż dnia jednego — było to przed żniwami —
przyszedł do kuźni wędrowny chłopiec nie star
szy może od Iwasia. Zabiedzone to było i zmę
czone podróżą, bo szedł aż gdzieś z pode Lwowa,
uciekłszy ze dworu, gdzie go w kredensie trzy
mano lokajom do pomocy. Opowiadał, że się
tam nad nim znęcali i kamerdyner i lokaj,
oraz że zbiwszy przez nieuwagę jakieś drogie
naczynie, umknął ze strachu przed katowaniem.
Już to prawda, że blizn i sińców miał na ciele
co niemiara, Ale kto wie, jak to tam było, bo
z oczu mu nie patrzyło nic dobrego.
Stary Matwij rozrzewnił się tera opowia
daniem, a niechęć ku dworakom odezwała się
znów w jego sercu. Żal mu się zrobiło tego
biedaka, który tak wymownie opowiadał swą
niedolę, a szedł — jak mówił — za służbą do
Brodów, gdzie we dworze wuj jego był furma
nem. Zaprowadził więc chłopca do chaty, ka
zał go nakarmić i zatrzymał na noc, litując
się nad sierotą. Taka to już była natura tego
człowieka!
Mały włóczęga opowiadał dzieciom późno
w noc cuda o swoich przygodach, o dworze,
w którym służył, o miastach, w których by
wał ba nawet i o Lwowie, gdzie ludzie mie
szkają w domach większych od cerkwi, w po
śród ścian złoconych, tak jak i obrazy. Wszy
stko to drażniło ciekawość Zośki, która o czemś
podobnem nigdy nie słyszała. Opowiadane cuda
rzucały blask swój na bajarza, który w wyo
braźni dziewczęcia, przyjmował rozmiary bo
hatera. Nie puściła go nazajutrz, i poczęła
się ojcu naprzykrzać, aby zatrzymał sierotę.
Zatrzymał więc Matwij włóczęgę, bo tak
kazała Zośka. Iwaś już pomagał majstrowi
przy robocie, a w kuźni potrzeba było kogoś
do miecha. Najmować codzień pomocnika, czy
też trzymać stałego, to prawie na jedno wy
chodziło. Zresztą opróżniło się jedno miejsce
przy wspólnej misie, gdyż odszedł był właśnie
starszy czeladnik, powołany do wojskowej
służby.
Tak tedy przybył Iwasiowi i Zośce nowy
towarzysz.
III.
Nie było wielkiego pożytku z małego włó
częgi. Tyle tylko że w kuźni i pod oczyma
starego kowala, zajadle miechem dmuchał, —
ale do kowalstwa wcale nie był ciekawy.
Gdzie jemu do Iwasia! Niebo a ziemia!
Tamten bywało pożera oczyma robotę; — ten
obojętnie patrzy na wszystko, jak gdyby spał.
I w chacie także nie było z niego pociechy.
Z własnej ochoty nio rwał się do pracy, a jak
mu drew każą narąbać, albo coś zrobić koło
kudoby, to się zabiera do tego „jak ksiądz do
parastasu*. Mówił, że tego nie umie, bo nigdy
we dworze nie robił. Zwyczajnie dworaknie
roba!
Ale dzieciom imponowała właśnie ta jego
niezręczność. Zdawało im się, że towarzysz
ich z innej ulepiony jest gliny. Nawet imię
jego, Ignac, jak go we dworze przezwano, choć
był po prostu tylko Hnatem, dodawało mu
w ich ochach powagi. Mieli dla niego szacu
nek, jak dla jakiego paniątka.
Zmiarkowawszy to, umiał mały włóczęga
skorzystać z swego położenia, trzymając się
wobec nich coraz bardziej z waszecia i opo
wiadając im cuda o tem czem był, na co pa
trzał i co robił. Widząc, jak się Ignac nie
zręcznie bierze do roboty, śpieszył mu Iwaś
z pomocą, pokazując, jak się to robić powinno.
On wtedy przypatrywał się z u dane m zajęciem,
nie przykładając ręki; — podziwiał, chwalił,
dopóki nic już nie było do zrobienia.
Niebawem jednak przestał i tego udawania.
Stosunek w chacie zmienił się był zupełnie#
Nie Zośka tam już była panią, ale on. Pozby
wszy się wszelkiego przymusu, nie ukrywał
wcale swoich złych skłonności. Wydobył fajkę
z węzełka i kurzył w ukryciu, kradnąc pra
wdopodobnie tytoń majstrowi, lub przychodzą
cym do kuźni gospodarzom.
Umiejętność palenia nadawała mu w oczach
dzieci jeszcze więcej blasku. Widziały w nim
nie dziecko, jak oni, lecz dojrzałego już męż
czyznę.
Mianowicie zachwycała się Zośka, patrząc
weń jak w tęczę, gdy się zaciągał dymem, gdy
wypuszczał kółka lub spluwał uroczyście. Zda
wało jej się, że ma przed sobą co najmniej za
klętego królewicza!
Niebawem też ochłodła w przyjaźni dla
Iwasia, przywiązując się coraz bardziej do ma
łego włóczęgi. Nie on jej szukał, ale jego
ona, — smucąc się gdy jej unikał, uradowana
gdy jej nie odtrącał, szczęśliwa gdy raczył coś
opowiadać.
A miał też co opowiadać Ignac, który nie
z jednego pieca chleb jadał, — nie tak jak
Iwaś, nie znający nic prócz czterech ścian ku
źni, i granicznych kopców Zabłociec. Umiał
mały bywalec ślicznych bajek co niemiara:
zaklętych królewiczach i rozbójnikach, o zło
dziejach i wróżkach, o cyganach i czarowni
cach, — ale ich nie chciał opowiadać daremnie.
Płacić musiała mu za to, wyłudzając pieniądze
u babki lub ojca, czasem nawet u Iwasia, gdy
sierotka co w wolnych chwilach zarobił.
Ignac wtedy kupował sobie tytoniu, lub
biegł do karczmy, skąd wracał na wpół pijany.
Dzieci ukrywały to przed kowalem. Iwaś cie
kawy bajek swego towarzysza, robił i za niego
za siebie wszystką robotę. Mały włóczęga
odpłacał mu to pogardliwą łaskawością, wysłu
gując się nim, niby uprzejme jakieś, ale swej
wyższości świadome paniątko.
Tak tedy kleciło się w tym dziecięcym świa
sku, coś na kształt romansu, mającego w sobie
wszystkie znamiona, jakie zwykł mieć dramat
małżeński, gdy się rozgrywa pod wiejską
strzechą.
Zośka w której się odzywała krew matki
wnosiła tam całą swą wrodzoną gwałtowność,
nadającą jej życzliwości dla Ignaca jakąś dzi
wnie płomienną cechę. Opanował ją mały włó
częga wyższością swego zepsucia. Bezwstydne
jego samolubstwo drażniło ją i pociągało bar
dziej jeszcze ku niemu. Zobojętniawszy, więcej
nawet, zniechęciwszy się ku Iwasiowi, była po
dobną ku mołodycy, która wzgardziwszy mężem,
zdradzała go dla wyzyskującego ją kochanka.
Ignac, nie dający jej nawzajem żadnego
przywiązania, pozwalający się tylko uwielbiać
i korzystający z jej słabości, przypominał swem
bezwzględnem samolubstwem i pewnością siebie,
brutalnych wiejskich galantów.
Iwaś poniewierany przez Zośkę, a wysługu
jący się swemu szczęśliwemu współzawodnikowi,
był obrazem chłopa, zdradzonego przez żonę,
a znoszącego los swój z jakąś dziwną wyłą
cznie kmiecą filozofią.
Stary kowal nie widział tego co się działo
pomiędzy dziećmi w chacie, przed jego oczyma.
Od jakiegoś czasu posmutniał bardziej jeszcze
biedaczysko. Przyśniła mu się żona leżąca w gro
bie. W kuźni trzymał się jeszcze jako tako, ale
w chwilach wolnych od roboty, coraz częściej
w ciężką popadał zadumę. Spuściwszy głowę
na piersi, wzdychał żałośnie mrucząc z cicha
pod wąsem: „Umarła, umarła!... Byłaby już
powróciła gołąbka!... Umarła, z pewnością
umarła".
Tak trwało kilka tygodni. Żniwa już. mi
nęły, i miało się pod jesień. Ignac i Zośka
bujali po sadzie, wybierając z gniazd nie zdolne
jeszcze do lotu pisklęta. Swawola ich nie miała
granic. Dręczyli psy i koty, wkradali się do
obcych ogrodów i wyrządzali sąsiadom psot bez
liku. Zwyczajnie rozpusta!
Iwaś strofował z początku nieraz te wy
bryki, starając się odwieść towarzyszów swych
od łotrowania, Ale gdzie tam. Rozpasane dzieei
gardziły jego przestrogami. W oczach Zośki
był on tylko głupcem, lękającym się własnego
cienia. Ignac przeciwnie rósł w jej oczach
w miarę swego zuchwalstwa.
A no, tak dnia jednego — było to właśnie
przy świętej niedzieli — wyciągnął mały włó
częga Zośkę na przechadzkę. Nudno mu było
w domu pod bokiem Matwij a. Korciło go do
fajeczki, ale jakże tu palić; a nuż stary pod
patrzy? Za niemi podążył także i Iwaś, nie
mając w domu zajęcia. Sierotka przywykł już
był ulegać swemu towarzyszowi. Wszak to,
czego chciał Ignac, tego chciała i Zośka, a prze
ciwić się Zośce nawet i na myśl nie przycho
dziło już teraz Iwasiowi. Wiedział przecież, że
się to na nic nie przyda!
Szli tedy polną drogą poza wieś ku dwo
rowi. Urok wspomnień życia spędzonego na
lekkim dworskim chlebie ciągnął w tę stronę
Ignaca nieprzepartą siłą. Opowiadał dziwa o wesołem życiu służby, o niezmierzonych skarbach
panów, o ich niestrzeżonem i niezliczonem bo
gactwie, po które, aby je posiąść, ręką tylko
sięgnąć należy.
Pociągając od czasu do czasu z fajki towa
rzysza — nauczyła się bowiem już była palić
od Ignaca — słuchała Zośka ciekawie tego
opowiadania, które budziło jakąś nieokreśloną,
lecz niemniej gwałtowną pożądliwość w jej
umyśle. Za nimi wlókł się Iwaś, strugając
kozikiem rozpoczętą „sopiałkę".
Nagle, schodząc z pagórka, ujrzeli przed
sobą sad dworski, szerokim okopany rowem
i ogrodzony płotem z tarniny. Rumiane jabłka,
złote gruszki, granatowe śliwki, płonęły w go
rących promieniach słońca, rwąc oczy ku so
bie. Drzewa uginały się pod ciężarem owocu.
Zachwycone dzieci oniemiały na ten widok
czarowny. Zatrzymawszy kroku, stanęły jakby
skamieniałe, patrząc na to bogactwo. Myślały,
że im się śni jakaś bajka. Sad wyglądał, jak
ów raj cudowny, o którym w książkach piszą.
Ach gdyby się tam dostać do tych rozkoszy!
Nawet Iwaś zaprzestał strugania i opuścił ręce,
podziwiając te cuda.
— Kob' tak broszy! — westchnął nare
szcie, ocknąwszy się z zachwytu.
— Na co broszy! — zapytał Ignac, rusza
jąc ramionami.
— Państwo sad wypuścili sadownikom —
odparł Iwaś. — Żeby tak pieniądze, to mo
żnaby kupić, czego dusza pragnie.
— Wielka, sztuka kupić za pieniądze, to
każdy potrafi! — rzekł Ignac drwiąco.
— A jakże kupować inaczej ?... Bez pie
niędzy ?
— Ba! jak?... Skoro się nie ma pieniędzy,
a dice mieć jabłka, to trzeba kraść.
— Ależ to grzech!
— Durny ty z grzechem!... Ja się grzechu
nie boję... Jeżeli się czego bać, to chyba tego,
aby nie bili.
— A może nie złapią? — szepnęła Zośka.
— Złapią, z pewnością złapią — zawołał
Iwaś — sadownik pilnuje sadu, bo przecię za
płacił.
— Sadownik pilnuj e sadu w nocy, a w dzień
śpi w budzie — rozumował Ignac. — Jak kraść,
to najlepiej teraz!
I przeskoczywszy rów, przyłożył oko do
szpary w płocie, rozglądając się po sadzie i na
słuchując pilnie.
— Ależ to grzech, to grzeh! — powtarzał
Iwaś.
— Co tam jabłek! co tam gruszek! — wzdy
chała Zośka.
— Nie ma nikogo — szepnął Ignac, woła
jąc Zośkę skinieniem ręki. — Ja pójdę a ty
tu pilnuj ... Jeżeliby kto szedł, to zaświ
szczesz.
— Zośka, nie rób tego ! — krzyknął Iwaś.—
To grzech, to wstyd!... Ja ciebie nie puszczę,
ja ci nie dam !
I przeskoczywszy rów, ujął ją silnie za rękę.
— Odczep się do did'ka!... Oszalał, czy
co?... Jeszcze sadownik usłyszy!,.. Kara Boża
z durnowatym!
— Chodź do domu!
— Nie pójdę... Nie zostawię Ignaca samego...
Idź do domu sam, kiedy się boisz.
— Ja ciebie siłą zaciągnę!
— Spróbuj! — odparła, wydzierając mu
rękę.
I przyłożywszy oko do szpary w płocie, po
częła rozglądać się i nasłuchiwać, nie tro
szcząc się już o jego pogróżki. I on też nie
miał siły wykonać tego, co powiedział. Przy
wykł był słuchać jej zawsze, jak pani. Uja
rzmiła go przewagą upartej woli. Nie umiał
się Jej przeciwić. Stał więc przy niej, drżący
i blady, załamując ręce, i szepcząc: „Zośka"
Zośka!"
Ale nie raczyła nawet zwrócić na niego
uwagi.
Tymczasem plądrował Ignac po sadzie, obry
wając grusze, śliwy i jabłonie. Zwinny, jak
wiewiórka, wspinał się po gałęziach, nie doty
kając ich prawie. Kiedy niekiedy tylko, w po
śród głuchej ciszy, zdradzał trzask, zaledwie
dosłyszalny, że się coś rusza w tej stronie ogrodu.
Wtem ozwało się z głębi sadu głośne szcze
knięcie i przed oczyma Zośki mignął brytan
olbrzymi, pędzący w stronę, gdzie plądrował
mały włóczęga. Po chwili dały się słyszeć szyb
kie kroki, zmierzające tymże śladem. Był to
sadownik, który spieszył bronić swego mienia.
Zośka ostrzegła gwizdnięciem swego towarzy
sza o grożącem niebezpieczeństwie. Ale już
było zapóźno! Zażarte ujadanie psa świadczyło,
że trzyma szkodnika. Chwila jeszcze a sado
wnik zdąży na miejsce kradzieży.
— Zośka, Zośka, uciekajmy! — błagał
Iwaś. — Widzisz, jakie nieszczęście!
Zwróciła się ku niemu blada i zmierzyła
go gniewnem spojrzeniem.
— Gdybym ja była tobą — rzekła drżącym
głosem — tobym poszła odbić Ignaca. Ale ty
jesteś baba; po tobie się tego nie spodziewać!
I przyłożywszy oko do szpary w płocie, jęła
pilnie nasłuchiwać. Ujadanie psa zdawało się
oddalać.
—Nie złapali go!.. Uciekł! —zawołała radośnie.
I przeskoczywszy rów, poszła wolnym kro
kiem ku domowi, nie zważając nawet, czy Iwaś
za nią podążył.
IV.
Dopiero wieczorem, dobrze już po zachodzie
słońca, powrócił Ignac do domu, bardzo potur
bowany. Suknie jego były podarte, ciało po
kaleczone, aż strach. Opowiadał cuda o swojej
przygodzie; mówił: jak wyrwanym z płotu ko
łem obronił się od napaści sadownika i jego
psa; jak potem, przesadziwszy płot, przebrał
się krzakami leszczyny do lasu; jak wreszcie
powrócił manowcami, brnąc nieraz w bagnie po
kolana.
Łgał oczywiście, niecnota. Od pościgu sa
downika ocaliło go jedynie, iż pozostawił pod
jabłonią buty. które był zdjął, aby módz się
lżej wdrapać na drzewo. Mając taki zakład,
a poznawszy szkodnika, nie potrzebował go
już strażnik gonić dalej. Zaniósł jeno buty
do rządcy i wytoczył skargę, ufny, że mu wy
mierzoną zostanie sprawiedliwość.
Sprytem swoim odgadł mały włóczęga, co mu
zagraża. Przypomniał sobie plagi, które nie
gdyś odbierał we dworze za swe łotrostwa.
Miałżeby teraz czekać na zasłużoną karę ? Nie
głupi!
Zabrawszy tedy Iwasiowi buty i odzież od
świetną, wymknął sie z chaty cichaczem, tejże
nocy jeszcze. Prawdopodobnie uciekł do Bro
dów, j Ciągnęło go tam oddawna to, co sły
szał o awanturniczem a wesołem życiu szwar
cowników. Niedarmo to mówią, że wilka za
wsze ciągnie do lasu!
Stary kowal nie mógł sobie wybaczyć swej
nieprzezorności, tembardziej, że mu we dwo
rze robiono wymówki z tego powodu. Głó
wnym winowajcą był wprawdzie zbiegły Ignac —
mimo to ciężyła w pewnym stopniu odpowie
dzialność i na nim. Gospodarz przecie powi
nien wiedzieć, kogo trzyma w swym domu.
Matwij był wielce drażliwym i dbałym o swą
cześć; wyrzuty rządcy bolały go zatem wielce.
Iwaś był niepocieszony po stracie butów
i odzieży. Ale więcej go jeszcze bolała surowa
nagana kowala, który mu wymawiał, iż będąc
starszym i niejako synem domu, a wiedząc
o sprawkach Ignaca, pokrywał jego wybryki ta
jemnicą. Wszakże powinien był przeszkodzić
jemu, chociażby nawet i siłą — powinien się
był oprzeć Zośce i nie dać się powodować dzie
cku ! Biedny sierota znosił cierpliwie te wymó
wki, czując ich sprawiedliwość i przyznając się
do swej słabości.
Najciężej jednak bolała Zośka, ale nie z po
wodu słusznych strofowań ojca. Przyzwyczaiła
się była do Ignaca, a teraz jej go brakło. Ba
wił ją swemi bajkami, imponował swą wyższo
ścią, zachwycał łotrowskim sprytem.
Odziedziczone złe instynkta zbudziły się
w jej umyśle. Zrozumiała go i polubiła od
razu, a obcując z nim, dostroiła się była do
niego. Dobrali się, jak para łysych koni. Te
raz go zabrakło. Chodziła, jak błędna, nudząc
się i nie wiedząc, co począć ze sobą.
Niekiedy próbowała namówić Iwasia na ja
kąś psotę, ale roztropny a doświadczeniem pou
czony chłopiec umiał się jej teraz sprzeciwić.
Opór uległego dawniej sierotki drażnił ją i po
budzał do gniewu. Nie wy buchała jednak, dła
wiąc się własnem rozdrażnieniem, podobna do
niecierpliwego rumaka, gryzącego wędzidło,
które go powściąga.
Powoli jednak wróciło w chacie Matwija
wszystko do dawnego trybu. Zapomniano o Igna
cu, niecnocie, który przepadł bez słychu. Stary
kowal pracował jak dawniej i tęsknił jak da
wniej za swą niewierną. Ot, biedaczysko!
Po niejakimś czasie powetował Iwaś swoje
straty. Matwij płacił mu co tydzień guldena
za robotę. Uzbierawszy tedy nieco grosza,
kupił sobie chłopak opończę z kutasami, czapkę
z daszkiem, spodnie w kwiatki i czerwoną ka
mizelkę. Posiadanie tych skarbów napełniało
go duma bez miary.
Jednostajność skromnego życia w cichej
chacie Matwij a wpłynęła zczasem i na Zośkę
uspakajająco. Być może, iż z wewnętrznego
pociągu, być może z nudów jeno, poczęła znowu
szukać towarzystwa Iwasia. Zdawało się na
wet, że się w niej dawna ku niemu obudziła
życzliwość, mniej może niż przedtem drapie
żna i mniej gwałtowna w swych objawach, lecz
za to głębsza i stateczniejsza.
Tęskniła do niego, gdy go nie było, prze
pędzała w dni świąteczne czas wszystek przy
jego boku, ale już nie narzucała mu, jak dawniej,
swej woli. Minione psoty wyszły jej były już
z myśli. Chodzili razem na przechadzkę i wili
znów, jak dawniej, wianki z kwiecia, lub nizali,
jak dawniej, na nitkę korale jarzębiny. Cza
sem się z innemi chłopcami i dziewczętami za
bawiali w huskę, dida lub medwidi a *, cza—
sem się przyłączyli do nich, gdy obchodzono
Koladę, Kupałę, albo Haiłkę.
Wszędzie i zawsze byli z sobą razem. Nie
nazywano też ich inaczej, jeno mężem i żoną.
Widząc wzajemną tych dzieci życzliwość, po
cieszał się Matwij w swej tęsknocie myślą, że je,
gdy dorosną, pożeni. Nieraz też mówił im na
wet o tych swoich nadziejach, lubując się za
kłopotaniem Iwasia. Rośli tedy chłopak i dzie
wczyna w tej myśli, że im to „pisano" i że
będą do siebie należeć.
Tak minęło znowu lat cztery. Stary Matwij,
zaniemógłszy na oczy, oślepł był zupełnie. Po
wiadali ludzie: „Wypłakał ślepie, tęskniąc za
swoją biedaczysko !"
Iwaś prowadził kuźnię w zastępstwie maj
stra. Sierota miał już teraz lat dwadzieścia
jeden i wyrósł był na dzielnego parobka.
Z twarzy mu tryskało zdrowie, kark miał gru
by, plecy szerokie, a piersi, jak u niedźwiedzia.
Łagodność kobieca i nieśmiałość dziecięcia ma
lowały się w spojrzeniu jego niebieskich oczu
i w uśmiechu.
Zresztą wdał się był całkiem w Matwij a;
znał robotę, jak nikt w okolicy; był pracowi
tym, słownym i nie pił, co się tak rzadko zda
rza u kowala. To też, gdy, bywało, do cerkwi
pójdzie w niedzielę, w granatowej mieszczań
skiej kapocie, w czerwonej kamizelce i w kra
snej chustce na szyi, pożerały go oczyma wszy
stkie dziewczęta. Nawet gospodarskie córki
potrącały go łokciem, aby się na nie popatrzył.
Mówiły, że ma oczy jak miód i nazywały go
„słodkim Iwasiem". Ale on nie zważał na te
zaczepki; w głowie mu było co innego!
I Zośka także wyrosła była pięknie, jak to
pólka. Miała włosy czarne, jak węgiel, kosę,
jak pralnik, a oczy — Boże zmiłuj się — co za
oczy! Mogłaby człowieka na proch spalić temi
oczyma!
Powiadali starzy, że się całkiem wdała
w matkę. To samo liczko białe, jak gdyby
krew z mlekiem; te same wilgotne usta, kra
sne jak dwie świeże jagody; te same drobne
białe zęby. A lubiła je też pokazywać, te zęby,
śmiejąc się co chwila wesoło. Tylko, że coś
niedobrego było w tym uśmiechu. Starzy mó
wili, że tak samo śmiała się jej matka — cza
rownica !
Dobra też z niej była gospodyni. Sama za
rządzała gospodarstwem, od czasu jak się zmarło
jej babce, jakoś dwa lata temu. Chata była
zawsze wybielona, statek czysto umyty, ogród
porządnie uprawiony. Ludziom i chudobie nie
brakło nigdy niczego. Umiała wszystkich na
karmić; jeszcze czasami sprzedała wieprzka
lub cieliczkę.
Wiejskie parobczaki, ba! nawet i dworacy,
patrzyli w nią jak w obraz cudowny, kiedy w
śnieżnej koszuli, w krasnej spódnicy i w żół
tych butach, szła z przyjaciółkami do cerkwi
w niedzielę, kołysząc się na swych wydatnych
biodrach, szykowna, jak ta wrona, gdy cho
dzi za pługiem po roli. Ale ona nie miała oczu
dla nich, choć ją zaczepiali, choć ją namawiali
z sobą do karczmy na zabawę. Była zbyt du
mną, by się wdawać z nimi. Wszak miała Iwa
sia — no, a Iwaś ? Gdzież im wszystkim,
gdzie nawet lokajowi, do Iwasia!...
Kochał ją też serdecznie młody kowal, wspo
mnieniami tylu lat dziecięcej przyjaźni i całym
ogniem pierwszego uczucia. Ale kochał ją ja
koś dziwnie, nie po chłopsku. Dla niego była
ona panią, królową jasną, czemś świętem, co
wzbudza cześć i więcej jeszcze nad samą mi
łość wymaga. Nie było dla niego kobiety nad
Zośkę, ale sierota przyzwyczaił się był patrzeć
na nią, jak na wyższą jakąś istotę.
Wdzięczność dla Matwij a przeniósł on na
jego dziecko, a ta wdzięczność nadawała jego
miłości jakąś odrębną, mniej poziomą cechę.
Był dla niej zawsze pełen względów i uprzej
ści; starał się odgadywać wszystkie jej myśli
i zachcenia. Ilekroć wypadło mu na jarmark
do miasta, zawsze jej ztamtąd przywoził go
ścińca w dowód swej pamięci.
I ona kochała go również i okazywała mu
życzliwość swą na każdym kroku. Żyli tak
w tem uczuciu, nie mówiąc sobie nawet o ko
chaniu. Obyli się z sobą, znając się od dzie
ciństwa. Wzajemne przyzwyczajenie nadawało
ich uczuciu siostrzaną jakąś cechę.Miłość ich nie
znała gwałtownej pożądliwości, właściwej ko
chankom. Wiedzieli, że do siebie należeć będą
i czekali spokojnie dnia, kiedy się spełnią prze
znaczone im wyroki. Byli pewni, że dzień ten
ich nie minie, ale nie starali się go przybli
żyć, nie troszczyli się : kiedy to nastąpi.
Aż dnia jednego zawołał ich stary kowal
do siebie.
— Ditoczki — zapytał, ściskając ich ręce—
di toczki, wy się kochacie, nieprawdaż?
— Tak, ojcze! Tak panie majster! — zawo
łali razem.
— No, tak trzebaby się wam pobrać, dzia
teczki!... Chłopiec ma lat dwadzieścia jeden,
dziewka siedemnaście; to najlepszy wiek!...
Ja j użera się postarzał i nie widzę, a chciał
bym wiedzieć, komu zostawiam dziecko i do
bytek... Chciałbym kołysać jeszcze wnuka,
a mogę umrzeć... Kto mnie wtedy pochowa ?
— Ależ, tatku! Ależ panie majster! — za
przeczyli oboje, całując go w ręce.
— Ja wiem najlepiej, co jest, i że mi się
ściele trumna!... Człowieka to nie minie... Tak
chciałbym wiedzieć, żeście razem i szczęśliwi...
Oddawna sobie tak ułożyłem... Iwaś porządny
człowiek i dobry robotnik... Chata, Bogu dzięki,
jest, i kuźnia, i pola, i dobytek... Pracować
tylko uczciwie, to nie zaznacie biedy... Lżej
wam pójdzie, niż mnie, bo ja zacząłem z pię
cioma palcami, a tu jest na czem pracować...
Nie chwaląc się, wszystko sam zarobiłem spra
wiedliwie... Teraz wszystko to będzie wasze...
Dla mnie tylko kąt w chacie i kawałek chleba
aż do śmierci, a jak umrę— pogrzeb uczciwy,
i krzyż nad grobem, i mołebeń... To mi się
od was należy!
Uklękli oboje pzzed nim i płacząc, poczęli
mu całować kolana.
— Nie płaczcie, dit oczki, nie płaczcie! —
rzekł po chwili znowu, składając ich dłonie. —
Wam nie płakać, a jeno się radować... Wam
słonko Boże, wam dzień jasny, wam młodość,
zdrowie i szczęście... Kochacie się, prawda?...
No, tak teraz czas myśleć o weselu... Jest tam
u mnie w skrzyni trochę „karbowańców" —
toby wystarczyło. Ale trzeba, żeby Iwaś sam
zapłacił za wesele i sam kupił porządki dla
siebie i dla żony potrzebne... Tak ja zrobiłem
lat temu dziewiętnaście — tak niech i on zro
bi... Nie trzeba, żeby był, jak ten, co „przy
stał" do chałupy, bo to potem jeno kłótnia
i obraza Boska, a ludzki śmiech... Ileż ty masz
pieniędzy teraz, Iwasiu ?
— Jest u mnie bielizna i okrycie i kożuch
barani i poduszka, tak, że mi prawie nic nie
potrzeba. Mam w skrzyni dwadzieścia „sre
brnych" bez jednego, a u Oleksy mielnika pięć
karbowańców, com mu j e dał, aby mi kupił ze
garek, jak pojedzie do Brodów... Szewcowi da
łem dwa „srebrne", żeby mi kupił skóry na
buty, a od was panie majster będzie mi się
także coś należeć, jak skończę wóz, co go te
raz mam w robocie.
— Wszystko to mało jeszcze, synku... Za
ślub trzeba księdzu zapłacić i wesele wypra
wić porządne... Musisz jeszcze popracować ze
cztery miesiące.. Ale to nic, bo i tak post te
raz i ślubu nie dadzą... Tak najlepiej, di to
czki, będzie pobrać się po żniwach, gdzieś koło
Us pe nia Bohorodyci;to najlepszy czas,
bo i pieniądze będą, i robota nie tak pilna,
i można się trochę zabawić... No, tak musicie
czekać do Uspenia i ja także poczekam,
chociaż mi pilno, może tak pilno, jak i wam!
To rzekłszy, uściskał szczęśliwych i wzią
wszy kij do ręki, który mu teraz wzrok zastę
pował, wyszedł do sadu, jak to zwykle czynił,
gdy pogoda była na dworze. Miał tam stary
kowal ulubione miejsce pod gruszą, gdzie, spo
czywając na murawie, wsłuchiwał się w głosy
tętniącego wokół życia. Świegot ptaków, brzę
czenie muszek, ćwierkanie świerszczów, szcze
kanie psów i ryk bydła, opowiadały mu o tym
świecie, którego widzieć już nie mógł zgasłemi
oczyma. Ano, tyle mu już teraz jeno zostawało
pociechy!
V.
Otworzyło się więc dla Iwasia i dla Zośki
nowe życie. Innemi już na siebie teraz patrzyli
oczyma. Zdawało im się dotąd, że się znali
dobrze, a jednak poglądali teraz na siebie, jak
gdyby się nigdy jeszcze nie widzieli.
Coś się w nich zbudziło, co dotąd drzemało,
coś się w nich zmieniło w jednej chwili. Dla
Zośki nie był to już ten sam Iwaś, którego
kochała dotychczas jak brata — dla Iwasia nie
była to już ta sama Zośka. Oboje odkryli w so
bie coś, czego dotychczas nie widzieli, a to coś
rwało ich ku sobie i niejako odtrącało od sie
bie zaraz em.
Dawniej mogli ze sobą rozmawiać swobo
dnie, a teraz słów im brakło, gdy przy sobie
byli. Dziwna rzecz! Wszak wiedzieli odda
wna, że do siebie należeć będą i czekali spo
kojnie tego dnia, nie starając się go przybli
żyć. Teraz, gdy już mieli pewność, kiedy to
nastąpi, zdawało im się, że im krzywrdę zro
biono, że zbyt długo czekać im kazano. Cztery
miesiące! — Boże miły! — jak tu wytrzymać
cztery miesiące! A jednak czekali spokojnie
lat tyle...
Szczególniej Iwasiowi ciężyła ta męka. Nie
mógł już, jak dawniej, Zośce patrzeć w oczy.
Ach! bo też te oczy płonęły teraz jak żar i pa
liły go, że chociażby ze skóry wyskoczyć ! Uni
kał więc, jak mógł, spojrzenia tych oczu i stro
nił od Zośki, chociaż go ku niej rwało, bo
i o czem z nią mówić będzie teraz ? Zmieniło
się wszystko, zmieniło !
A ona, jakby na złość, szukała go i zaczy
naią z nim rozmowę i w patrywała się w niego
temi strasznemi oczyma i uśmiechała się do
niego białemi ząbkami, jak gdyby nie wiedziała,
że to go męczy. Uciekał więc do kuźni, biedak,
i kuł a kuł, aż grzmiało. Tak starał się tęsknotę
zwalczyć pracą. Jak zmęczy ręce, to może za
śnie w nim i niepokój.
Tymczasem zawrzało w Zabłoćcach jakieś
niebywałe życie. Nowy arendarz sprowadził
się był do karczmy i pełno tam było teraz
nieznanego jakiegoś narodu.
Na wiejskiej drodze, coż Brodów prowadzi,
zapanował ruch niezwykły, jak gdyby na ja
kimś gościńcu. Ciągnęło szlakiem niekiedy nocą
po kilka ładownych bryk, a przy każdej szło
kilku jeźdźców. Czasem jechali wolno, czasem
pędzili, jak zawierucha.
Koniuchy podpatrzyli, że jeźdźcy ci mają
strzelby i pałasze, niby zbóje, niby jacyś żoł
nierze. Ludzie domyślali się, że to „szwarco
wniki". Zaczęto gadać, że arendarz jest z nimi
w zmowie i że dlatego wziął tylko karczmę,
iż stała na dogodnym dla nich szlaku. Bóg tam
raczy wiedzieć, ile w tem prawdy było!
Dziwili się temu na wsi ludziska, dziwili,
a był to dopiero początek! Gdy minął post,
zagrzmiała nagle karczma muzyką. Arendarz
sprowadził gdzieś aż z Buska muzykantów —
i skrzypce, i bas, i cymbały. Parobczaki i dzie
wczęta, ba! nawet i dworska służba, zaczęli cią
gnąć na muzykę, jak gdyby na odpust jaki.
Czasem do karczmy przybywali i obcy jacyś
ludzie i hulali, jak gdyby u siebie. Ale nikt
ich nie pytał, zkąd są i jakie się tu bawić mają
prawo, bo byli grzeczni, a sypali pieniędzmi, j ak
gdyby z worka. Wszystko to piło, śpiewało,
hulało i krzyczało: „huha, huha!" aż do późnej
nocy. A żyd jeno dogadywał, uśmiechał się,
nalewał i krzesał sobie zarobek.
Kiwali starzy głowami na tę rozpustę. Na
wet „Jegomość" gniewał się w cerkwi na to
zgorszenie, a podobno i skarżył arendarza we
dworze, za to, iż ludzi pobudza do zbytku. Ale
nie było rady! Żyd był w swojem prawie, bo
płacił arendę, a parobcy i dziewczęta w swojem,
bo ich rwała młodość do hulanki.
Zawrzała też krew młoda i w Zośce, gdy
się to do niej doniosło. Korciła ją muzyka, kor
ciło na tę zabawę, o której cuda opowiadały
jej dziewczęta. Powiedziała więc Iwasiowi, że
ją musi zaprowadzić „na ochotę". Kiedyż bo
użyje, jeżeli nie teraz? Za cztery miesiące bę
dzie już gospodynią; trudnoż wtedy na mu
zykę chodzić mołodycy!
Iwasiowi to nie było do smaku. Dobrze było
mu tak, jak dotąd byWało w domu, więc go też
nia ciągnęło do karczmy i do zbytków, na które
narzekali starzy i za które w cerkwi gniewał
się „Dobrodziej". Ale coż miał robić, niebora
czysko, skoro tak chciało dziewczę? Nie mógł
przecie świata zawiązywać gołąbce...
Poszli tedy w najbliższą niedzielę, nic o tem
Matwij owi nie mówiąc, do karczmy, oboje wy
strojeni odświętnie — on nie swój, znękany
tem, iż prawdę ukrywać musi przed majstrem,
przygnębiony, smutny, jak gdyby szedł za wła
snym pogrzebem — ona wesoła, śmiejąca się,
gorączkowo rozdrażniona przeczuciem i głodem
spodziewanej uciechy. Szła, jak gdyby ją fala
jakaś niosła, zaledwie nogą dotykając ziemi.
On kroczył za nią chmurny, jak gdyby przybity
powodzią tej toni, która ją unosi.
Pełno już było ludzi na muzyce. Rżnęły
skrzypki, huczał bas i brzęczały cymbały; przez
otwarte okna brzmiały śpiewki, głośne tupanie
i okrzyki radości. Zdawało się, iż karczmę
rozsadzi ochota.
Iwasiowi i Zośce zakręciło się w głowie,
gdy weszli do izby. Ciężki zaduch, spowodo
wany gorącym oddechem tylu piersi, zapach
dymu tytuniowego i rozlanej wódki, uderzyły
im o skronie ciepłą wilgotną falą, odurzając
ich zmysły. W tumanie kurzu widniały roz
promienione twarze dziewek i parobków, miga
jąc im przed oczyma, to znowu niknąc gdzieś
w mroku. Brzmiały śpiewki i wesołe okrzyki
i od ucha rżnęła muzyka. A skrzypce śpiewały:
"Ja ne znaju de idu", a bas odpowiadał
hucząc: „Po bidui... po bidui... po bidui"
Zobaczywszy nowych a tak zacnych gości,
pospieszył arendarz na ich przywitanie. Potem,
usunąwszy mniej poważnych biesiadników, umie
ścił ich za stołem. No, nareszcie, przecież się
namyślili odwiedzić Abramka. Myślał już, że
ich nie zobaczy. A warto jednak skosztować
ochoty. Trzebaż więc, żeby się rozpatrzyli,
żeby spróbowali „Sene", który sprowadza z Bro
dów, a trzyma umyślnie dla lepszych gości.
I nim jeszcze oprzytomnieli, zmusił ich do
wypicia dwóch kieliszków ponczowej esencyi,
zaprawionej arakiem.
Muzyka zagrała kozaka. Poszli więc w ta
niec oboje — ona zwinna jak wiewiórka —
on trochę ociężały i niezgrabny, nie mogący się
poruszać wśród tej ciżby, która się zewsząd
tłoczyła. Ścigali się, wymijali wzajemnie, wre
szcie ujęli się wpół i poczęli wirować aż do
utraty sił i oddechu. Poszli więc wypocząć za
stołem, gdzie im znowu miejsce zrobił gospodarz.
Wtem wszedł do gospodnej izby gość nowy,
ubrany z waszecia, w kożuszek Węgierski, ba
ranią krymkę i buty z kutasami. Wyglądał
na dworskiego oficyalistę, lub na handlarza koni.
Z porcelanową fajką w gębie, szedł pewien sie
bie, uśmiechnięty, a musiał tu częstym by
wać gościem, bo go witano uprzejmie ; a mu
siał mieć pieniądze, bo odpowiadał na te powi
tania z góry, z łaskawem lekceważeniem. Iwa
siowi zdawało się, że zkądciś zna tę twarz,
napiętnowaną wyrazem zuchwalstwa.
Arendarz poskoczył na powitanie przybysza.
Widocznie musiał to być jakiś gość niepośledni,
bo żyd przesadzał się dlań w uprzejmości i za
prowadził go do alkierza. Nowo przybyły zrzu
cił tam swój kożuszek i wypiwszy spory kie
lich araku, a porozmawiawszy trochę z żydem,
wrócił znów do gospodnej izby.
Był to mężczyzna młody, lat może dwudzie
stu, średniego wzrostu i szczupłej budowy. Nie
podobny był wcale do ciężkich wiejskich pa
robczaków. Zręczny w każdym ruchu, a żywy,
wyglądał raczej na panka. Włosy miał czarne
i czarne przenikliwe oczy. Ogorzała cera oka
zywała człowieka, co nie za piecem chowany.
Czerwony, obcisły kaftanik, uwydatniając jego
kształty, robił wrażenie munduru. Harda d
wie. Było bo też na co i patrzeć. Zwinny
tancerz wykręcał swą tancerką w lewo i w pra
wo, wirując w takt muzyki i przytupując
ochoczo. Zaciekawiona Zośka wspięła się na
ławkę, aby się przypatrzeć tym godom. Dzi
wna rzecz! i jej się zdało, że zna zkądciś
tancerza. Ale nie! to być nie może! Któżby
tak umiał hasać z jej znajomych?
Chwilkę jedną biła się z tą myślą; potem
[ cała się poddała wrażeniu, które w niej budził
I widok rozkosznego tańca. Płonąca, z otwartemi
usty, z piersią bez oddechu, pożerała oczyma
I wszystkie ruchy zwinnego tancerza. Ach!
j gdyby tak mogła pohulać w jego objęciu!
I Wypadek zdarzył, że nieznajomy spojrzał
f w tę stronę. Oczy ich spotkały się ze sobą,
i zadrżeli oboje. Tańczący spostrzegł wraże
nie, j akie na pięknej kowalce wywarł prąd try
[ skający z jego źrenicy i uśmiechnął się z za
[ dowoleniem. Miasto dalej wirować, sunął te
i raz swą tancerkę przed sobą zwolna, kołysząc
I się i nie spuszczając z oka pięknej kowalki. Po
r tem wykręciwszy się j eszcze najniej seu dwa razy,
i wypuścił z objęć swą tanecznicę i pospieszył
i z wyciągniętemi rękami ku Zośce.
— Ignac ! — zawołała drżącym ze wzruszę
I nia głosem.
; —Zośka!... Iwaś! — odparł nieznajomy,
uśmiechając się życzliwie.
I podawszy narzeczonym obie ręce, ściskał
ich serdecznie, przypatrując im się z zadowo
leniem.
— No, a co tam ?... A jak tam ? Zdrowiście
Bogu dzięki ?... ślicznie wyrośli! Iwaś pewnie
już starszym czeladnikiem, a Zośka „liarna"
dziewczyna... Dalibóg, można się zakochać!...
Mój Boże! toż to minęło już cztery lata, ja
keśmy się widzieli... Pamiętacie, jakem musiał
uciekać... Ha, ha, ha, ha!... Zwyczajnie dzie
cinna swawola!
Iwasiowi przypomniała się strata butów
i odświętnej odzieży, której tak długo nie mógł
przeboleć. Drgnął mimowolnie, chcąc rękę wy
dobyć z uścisku dawnego towarzysza. Ale Ignac
nie dał mu przyjść do siebie, obsypując go py
taniami bez końca i okazując mu radość swą
z poArodu tego spotkania, po tak długiej rozłące.
— Panie arendarzu! Dajcie butelkę „Sene"
do alkierza; ja płacę! — zawołał na żyda. —
Musimy napić się czegoś dobrego, po czterech
latach niewidzenia... Mamy przecież tyle z sobą
do gadania!... A potem — dodał zcicha, zwracając
się do Iwasia — mam z tobą przecież rachunek...
ha, ha, ha!... Muszę ci zapłacić za to, com ci
zabrał przed laty...
Usiedli więc w alkierzu, przy butelce pon
czowej esencyi, rozmawiając z sobą, jak najlep
si przyjaciele. Ignac opowiadał im cuda o swo
ich przygodach, od chwili, gdy chatę
Matwija opuścił. Mówił, że po śmierci
odziedziczył gospodarstwo i trochę [...] że z tym zasobem rozpoczął [...] idzie nie źle i że niema powodu [...]
Potem wypytywał narzeczonych o ich zamiary, cieszył się nadzieją ich szczęścia, smu
cił kalectwem Matwij a, okazując im w każdem
słowie przyjaźń serdeczną. Nie żałował też
przynęty, aby skłonić do picia nieprzywykłych
do trunku przyjaciół. Jak to? oni by mu
odmówili, gdy ich tak z serca częstuje, po czte
rech latach niewidzenia? Onby dla nich dał
krew swoje, a oni mu odmawiają swej łaski!
„Sene" dobry, do głowy nie pójdzie! Ot? pije
się dlatego tylko, aby było przyczem bałakać.
Ale „Sene" szedł do głowy, a jeszcze bar
dziej szła do głowy uprzejmość Ignaca. Iwaś
i Zośka, oszołomieni, poddawali się urokowi po
chlebstw swego przyjaciela. W głowie im szu
miał zdradziecki trunek, w uszach im brzmiały
życzliwe wyrazy i zaklęcia Ignaca. Szczególniej
dla Iwasia przesadzał sprytny bywalec w uprzej
mości bez granic. Uznając jego prawa do Zo
śki, prosił go za każdym tańcem o pozwolenie
tańczenia z piękną kowalką. Iwaś, oczywiście,
nie bronił przyjacielowi. Rozmarzony trunkiem,
ociężały, nie miał sam ochoty do hulania. Szła
tedy Zośka w taniec, odarta na ramieniu Igna
ca, płonąca w jego objęciu, rozkoszna, dumna,
szczęśliwa wyznaniami, które jej szeptał do
ucha, uradowana zazdrością innych dziewcząt,
zaniedbywanych obecnie przez zwinnego tan
cerza.
Miało się j uż dobrze ku wieczorowi, gdy Iwaś
przypomniał, że czas już wracać do domu. Ignac
nalegał na swych przyjaciół, ażeby nie psuli
ochoty i pozostali jeszcze. Ale trudno; noc
już zachodziła. Nie sposób przecież było zosta
wić starego Matwij a w niepokoju. Już i tak
zabawiono się zbyt długo. Zośka powinnaby
już była dawno pójść do domu. Któż bez niej
poda ojcu wieczerzę? Rozeszli się więc wśród
tysiąca uprzejmych zapewnień, odprowadzani aż
do cerkwi przez Ignaca. Uspokojono starego
Matwij a zmyślonem opowiadaniem. Iwaś wziął
na siebie winę zbyt długiej niebytności gospo
dyni. Przypatrywali się tańcom w karczmie,
aby zadowolnić ciekawość. Trzebaż było raz
przecię zobaczyć, jak to wygląda!
Udobruchawszy starego, rozeszli się w koń
cu na spoczynek; ona płonąca jeszcze wspomnie
niem uścisków i wyznań Ignaca, tańcem i śpie
wem rozbujana — on, rozmarzony trunkiem,
ociężały, niekontent z siebie, iż taić musiał pra
wdę przed swym dobrodziejem.
Długo zasnąć nie mogli oboje. Zośce w oczach
stał Ignac hardy, dumny, uśmiechnięty, szepczą
cy jej do ucha słodkie zaklęcia; Iwasiowi, nie
mogącemu zasnąć w swojej komórce, rysowały
się na tle ciemności rozpłomienione twarze dzie
wcząt i parobków, wirujących, niby tuman liści
w jesiennej zawierusze. W uszach mu brzmiały
śpiewki, krzyki i muzyka, i chrypliwe skrzypki,
i bas" maruda, i szyderczo brzęczące cymbały.
A skrzypce śpiewały: „Ja ne znaju de idu!
Ja ne znaj u de idu!" A bas odpowiadał po
nuro: „Po bidu... po bidui..."
VI.
Zaczął teraz Ignac myszkować koło chaty
starego kowala. Czy to, idąc po wodę do kry
nicy — czy to, wybiegłszy do sadu lub ogrodu —
zawsze go spotykała Zośka na swej drodze.
Niby to jej pomagał naczerpać wody do konewki.
Piękna to była pomoc! Co naczerpnie, to znowu
wylewa; ot, aby dłużej bałakać! A śmieje się,
dowcipkuje, że dziewczę ani się opatrzy, jak
upłynie jedna, druga godzina!
Kiedy, bywało, wyszła robić coś około grzą
dek w ogrodzie, to on już stoi za płotem i woła
ją na rozmowę. Tak sobie żartowali przez płot;
ona w ogrodzie, on za płotem i rowem na ulicy.
Nieraz ona mu powiada: „Idź już, Ignac! Nie
przeszkadzaj, daj pracować!" Ale sama ani na
krok nie odchodzi od płota, tylko śmieje się
i narzeka. Gdyby tak odszedł naprawdę, toby
go była wołała!..
Powoli powoli zanęcił się Ignac do obejścia.
Na co im się pilnować, kiedy nikt ich nie pil
nuje? Stary Matwij nie widzi, co się dzieje
pod jego oczyma, a Iwaś kuje żelazo w ku
źni i nie wie nic o Bożym świecie.
Zbudziła się też w Zośce dawna Zośka, z cza
sów pierwszego pobytu Ignaca w Zabłoćcach.
Już teraz jabłek kraść nie pójdzie do dworskie
go sadu, ale to samo w niej dla sprytnego by
walca uwielbienie, ten sam głód uciechy, ta
sama żądza przygód, ta sama gwałtowna na
miętność. Ano, rozkochała się naprawdę w
Ignacu. Opanował ją znowu przybłęda.
Przed nią nie taił on się z swojem rzemio
słem, nie miał ku temu powodu. Opowiedział
jej szczerze swoje losy i wyznał, że jest her
sztem bandy szwarcowników, uprawiającej prze
mytnictwo na wielką stopę. Dwudziestu czte
rech zbrojnych drabów stało pod jego rozkazem.
Towar przekradano przez linję celną podstępem;
jeśli to nie było możliwem, to działano prze
mocą. Arendarz był z nim w zmowie i dostar
czał mu o straży granicznej języka. Zabłoćce
wreszcie, nie leżące na głównym trakcie, a je
dnak na drodze z Brodów do Lwowa lub Tar
nopola, były dlań bardzo dogodnym punktem.
Koniecznem dla jego rzemiosła było zawiązanie
pewnych stosunków z tutejszą ludnością, aby
w razie niebezpieczeństwa, módz zrzucić tutaj
towar i ukryć go przed pogonią.
Wszystko to dodawało Ignacowi w oczach
Zośki niepospolitego blasku. Towarzysz lat jej
dziecinnych, wiodący teraz żywot ten pół zbó
jecki, na wpół rycerski, wydawał jej się bo
haterem. Sławę, w którą pieśń ludowa stroi pa
mięć dawnych kozaków — urok, którym bajki
otaczają imię Dobosza, lub innych rozbójników,
splatała teraz w jeden wieniec rozmarzona wy
obraźnia pięknej kowalki i opromieniała blaska
mi postać młodego szwarcownika.
Najgorzej na tem wychodził Iwaś, wyrugo
wany z serca Zośki przez Ignaca. Biedny ko
wal nie wiedział nic o swojem nieszczęściu.
Widział, że jego narzeczona stała się dlań zi
mną, dumną, obojętną, że mu teraz odpowiada
opryskliwie i z dawnem lekceważeniem, ale nie
umiał zdać sobie sprawy z powodu tej zmiany..
Widocznie coś przystąpiło do dziewczęcia, ale
jak przystąpiło, tak i odstąpi.
W następną niedzielę, w tydzień po spotka
niu z Ignacem, zaczęła się Zośka znowu naprzy
krzać Iwasiowi, by ją zaprowadził na ochotę.
Wymawiał się młody kowal, jak mógł, ale nie
było rady. Musiał biedaczysko uledz swej przy
jaciółce. Wrócili później niż tamtym razem
ku wielkiemu niepokojowi Matwij a, który nie
wiedział, co się z nimi stało. Stary zrzędził,
wymawiał, strofował, jednaki tym razem jakoś
się utarło.
W tydzień potem poszła już Zośka sama do
karczmy, Naszukawszy się jej daremnie, po
dążył zrozpaczony Iwaś na muzykę, domyślając
się, że tam pobiegła. Zastał ją hasającą w obję
ciach Ignaca i począł jej czynić wy mówki. Od
powiedziała mu dumnie, szorstko, z pogardliwem
łekceważeniem. Kto wie, możeby przyszło było
między nimi do gorszącej kłótni, gdyby nie
Ignac Uspokajając Zośkę, a tłómacząc Iwasio
wi, że lepiej zrobi, gdy swej przyszłej żonie
pozwoli się wytańczyć, dopóki jest dziewczyną,
pogodził sprytny bywalec zwaśnionych.
Ale zgoda ta była tylko pozorną, przynaj
mniej ze strony Zośki, która zachowała w ser
cu niechęć dla Iwasia i nie taiła przed nim
swego gniewu. Żyli tedy oziębli dla siebie i niby
obcy, ograniczając się jedynie na to, co jest nie
zbędnem, gdy się pod jedną mieszka strzechą.
Wprawdzie starał się Iwaś, którego ku niej
rwało, przełamać te lody, ale go odtrącała nie
chętnie, gdy się do niej zbliżał. Młody kowal
szedł wtedy do swej komórki, jak pies skarcony
za niewczesne pieszczoty. Tam siadał w samo
tności i marzył, nie śmiejąc się na oczy poka
zać swej towarzyszce, by jej bardziej nie drażnić
swym widokiem.
Po niejakim czasie opuścił Ignac Zabłoćce.
Rzemiosło szwarcownika wymagało gdzieś in
dziej jego obecności. Jednakże nagły odjazd
jego nie stał się przyczyną zerwania stosunków
pomiędzy nim a piękną kowalką. Owszem, sto
sunki te jawniejszą przybrały cechę. Codzień
przychodził do chaty starego kowala arendarz.
z wieściami od nieobecnego. Podejrzani jacyś
ludzie wpadali do Zośki i tajemne z nią odby
wali narady. Młoda kowalka stała się wspól
niczką herszta szwarcowników.
Pewnego wieczora, wróciwszy z kuźni, za
stał Iwaś drzwi od swej komórki otwarte. Za
niepokojony wpadł do wnętrza, aby się przeko
nać, czy mu czegoś nie skradziono. Zdziwienie
jego było ogromne. Nie ubyło nic; owszem cała
komórka założona była jakiemiś paczkami.
— Kto tu był, Zośka? — zapytał dziewczy
ny, krzątającej się koło ogniska.
— Nikt! — odpowiedziała obojętnie.
— Jakto nikt?... A któż rozwalił drzwi od
mojej komórki?
— Ja!... Tak mi było potrzeba.
— Ty ? A coż to za paczki tam leżą ?
— Szwarc — odpowiedziała spokojnie.
— Szwarc! — krzyknął — szwarc ?... Czyś
oszalała Zośka!... A zkądże ty wzięłaś szwarc?
— Krzycz, krzycz!... Czy chcesz, żeby tato
usłyszał ?... Tego by mu tylko brakowało, choremu!
— A zkądże ty wzięłaś szwarc? — powtórzył
Iwaś ciszej.
— A tobie co do tego?
— Nie Zośka, tyś oszalała chyba! Przecho
wywać paczki szwarcownikom!... Przecież to
grzech! Słyszałaś, co w cerkwi Jegomość po
wiadał ?
— Co mi tam Jegomość, co mi tam grzech?...
Zresztą to mój grzech, a nie twój!
— Co ty gadasz, co ty gadasz L. A potem
kara i wstyd... Czyż ty nie wiesz, że gdyby
tu szwarc znaleźli, toby nas puścili z torbami...
Zabraliby wszystkę, co jest.
— A tobie co do tego?
— Jakto, co mi do tego!... Przecież... prze
cież ja tu mam być gospodarzem.
— Masz być gospodarzem, ale nim nie je
steś — odparła, patrząc mu w oczy hardo i uśmie
chając się brzydko.— A potem, któż ci powie
dział, że ja wyjdę za ciebie?
Ręce mu opadły. Osłupiał, słysząc te słowa.
— Słuchaj Iwaś!... Chciałam ci to już dawno
powiedzieć, bo mnie to nudzi, że oczy do mnie
zawracasz... Ty myślisz, że masz do mnie ja
kieś prawo i chcesz mi rozkazywać tak, jak
przyszły mąż... Tak sobie teraz powiedz: nic
z tego!... Ty nie dla mnie, ja nie dla ciebie...
Ja kocham Ignaca sokoła i będę jego, albo ni
czyją.
— Ignaca! Złodzieja!.., Nie, ty chyba osza
lałaś, Zośka!
— Ignac nie złodziej, tylko szwarcownik!...
Sokół, co nie ma nad sobą pana, nie taki, jak
ty, najmy ta! — zawołała, mierząc go pogar
dliwie oczyma. — A zresztą, chociażby i zło
dziej, to co?... Skoro mi się podobał!
— Zośka, opamiętaj się... Gdzież ty możesz
mieć z uim ślub? Gdzie twój ojciec na to po
zwoli ?
— Jak może być ślub, to będzie, a jak nie
może być, to i dobrze!... Zresztą, wiedz o tem,
żem już była Ignaca i że twoją nigdy nie będę.
— Ależ twój ojciec, twój ojciec!
— Chcesz, idź mu powiedz, com mówiła...
Zabij go za to, że cię wychował... Mnie nic
już nie oderwie od Ignaca... On mój, ja jego
i tak już będzie zawsze!
Zaczęły się teraz dni czarne dla Iwasia.
Wiedział, że niema rady z upartą dziewczyną.
Choćby powiedział Matwij owi, to co ? Zośka
prawdę mówiła: jej nie przekona, nie powstrzy
ma, nie uchroni od zguby, a starego tylko za
bije! Będzie więc musiał patrzeć na to, co
robi Zośka, pędząc do niechybnej zguby. Nie
może jej przeszkadzać, bo cóż poradzi? Bę
dzie musiał w dodatku taić to, co widzi, przed
Matwij em; będzie musiał swoją pokrywać osobą
wszystkie jej wybryki. Ano, tak on teraz
wspólnikiem Ignaca złodzieja i Zośki niecnoty!
A jednak — jednak on ją kocha; och! tak
kocha, żeby na siebie wziął jej hańbę, gdyby
go chciała. Ale coż z nia poradzi, z szaloną!
Idzie już do żniw, do Uśpenia, coż tedy po
wie Matwij owi? Jak mu wy tłómaczy, czemu
się nie kwapi z prośbą o ślub do księdza?
Wtedy wszystko wyjdzie na wierzch. Stary
się na śmierć zagryzie, a co jemu wtedy po
życiu na świecie bez Matwijaibez Zośki ! Naj
lepiej byłoby umrzeć, ale śmierć nie przycho
dzi tym, którzy jej wołają. Ot, nieszczęście,
nieszczęście!
Myślał czas jakiś o tem, czyby nie zabić
Ignaca? Ale czyżby w ten sposób uratował
Zośkę od zguby? Kto wie, coby wtedy zrobiła
szalona? A potem, gdyby jego za karę stra
cili, któżby pracował na Zośkę i Matwij a? Nie!
niema dla niego rady! Musi patrzeć, słyszeć
i cierpieć! Musi taić, kłamać i zdradzać! Musi
się dać zwolna zabijać i nie myśleć o zemście,
ani obronie! Taka to już jego dola!
I tak nie wiedział Matwij nic o tem, co się
działo. Zośka, obojętna na rozpacz Iwasia, a pe
wna jego milczenia, pędziła dalej ku swej zgu
bie. Arendarz zachodził coraz częściej do chaty;
podejrzani ludzie wchodzili i wychodzili, wno
sząc i wynosząc jakieś towary.
Czasem wpadał Ignac, któremu zawsze na
utrzymanie bandy potrzeba było pieniędzy i wy
łudzał u pięknej kowalki zaoszczędzone grosze.
Czasem wykradała się Zośka do sadu, aby roz
mawiać z galantem. Ludzie spostrzegli, że do
obejścia kowala prowadzi ścieżka i, że płot w je
dnem miejscu rozgrodzony...
Iwaś pracował w kuźni, martwił się i roz
paczał, tając przed Matwij em to, co się działo.
Zośka zwierzyła mu, że się czuje matką. Jedy
ną jego troską teraz było, jak ukryć przed
starym kowalem nieszczęście. Odpędzał więc
natrętów od Matwij a i cudem udawało mu się
zachowanie tajemnicy.
Pewnej nocy zasłyszał młody rzemieślnik
głosy jakieś na podwórku. Zaniepokojony, otwo
rzył cicho drzwi swej komórki i wyszedł zo
baczyć: co to takiego. Byli to Ignac i Zośka.
Spleceni uściskiem, rozmawiali kochankowie
o swej miłości. Iwaś zdrętwiał na ten widok,
bezsilny w swej rozpaczy i zazdrości. Chwilę
prześladowała go myśl zabicia gacha. Tuż, nie
daleko, stał wóz popsuty; można było wyjąc
złamaną kłonicę i jednym razem strzaskać łeb
galantowi. Ale coż potem? Co będzie z Zośką?
Co z Matwijem?
Wtem otworzyły się drzwi od izby. Stary
kowal, zasłyszawszy rozmowę, stanął na progu,
chcąc się dowiedzieć, jaki powód tego nocnego
krzątania.
— A kto tam? — zapytał staruszek.
— To ja — odpowiedział Iwaś, oprzytomnia
wszy z odrętwienia.
— Ty, synku ?... A co tam takiego ?,
— Psy sąsiadów ujadają... Tak wyszedłem
zobaczyć, czy broń Boże nie złodzieje.
— A z kimżeś ty rozmawiał, synku? Bo
słyszałem jakieś głosy!
— Co mówicie, panie majster? — zapytał
Iwaś, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Słyszałem, żeś z kimciś rozmawiał... Kto
to taki?
— Zośka! — odparł Iwaś dziwnie złamanym
głosem. — Zośka się także zbudziła i wyszła
zobaczyć co to ?
— Dobrze, dziateczki; dobrze, że tak pilnu
jecie... Ale teraz idźcie już spać, bo szkoda
nocy... Ja nie śpię i słyszę... Jakby broń Boże,
co było, to was zawołam...
VII.
Zajście to oziębiło ich bardziej jeszcze ku
sobie. Namiętnej kowalki nie rozbroiła ofiara,
którą z siebie zrobił młody rzemieślnik. Owszem,
zdawałoby się nawet, że szlachetność Iwasia
podwoiła dla niego wzgardę i zapalczywość.
Kto wie, gdyby był o nią walczył z Ignacem,
jak jeleń o swoją łanię, może byłby zdobył jej
serce, jako zwycięzca!
Tak jednak nie rozumiała tego człowieka,
cierpiącego w milczeniu, poświęcającego się dla
jej spokoju i zasłaniającego własną męką wszy
stkie jej wybryki. Być może, iż czuła się obra
żoną nawet w swej niewieściej dumie tą cichą
rezygnącyą, której pojąć nie mogła jej gorą
ca dusza. Może ją to gniewało, iż ją odstą
pił drugiemu bez walki, iż nie szukał zemsty,
gdy mu ją wydarto.
Iwaś ze swej strony zanadto krwawe z siebie
zrobił poświęcenie, by mógł spokojnie patrzeć
na tę, która była powodem jego męki. Zdawa
ło mu się, że ją więcej kocha jeszcze, niż da
wniej, i serce mu się krwawiło na myśl, że jest
dla niego straconą na wieki.
Unikali się więc wzajemnie, niby śmiertelni
wrogowie, zmuszeni żyć pod jednym dachem.
Gdy Iwaś przychodził na obiad lub wieczerzę,
uciekała Zośka, zmyślając jakieś gospodarskie
zajęcie. Gdy Zośka wracała, uciekał Iwaś do
swej komórki, zamykał się w niej i rozpaczał.
Unikali się tak zręcznie, skutkiem tego milczą
cego porozumienia, że się Matwij nawet nie do
myślał, jaka ich przepaść rozdziela.
Tak upłynęło cztery miesiące. Żniwa już
były minęły i zbliżało sie U s p e n i e. Stary
kowal nie przypominał dzieciom, że czas ślubu
nadchodzi. Może zapomniał o tem, nie widząc
ich nigdy razem — może czekał, aż mu to sami
przypomną ?
Dnia jednego, pod wieczór, wracał Iwaś z Woł
kowatycz, skończywszy tam jakąś u rządcy ro
botę. Rwało go coś do domu. Nie chciał się
nawet zatrzymać w „kasarni" straży granicznej,
gdzie mu za jakąś lekką reparacyę dobry przy
rzekano zarobek. Szedł groblą ku Zabłoćcom,
śpiesznie, jak gdyby go coś gnało. Młot, obcęgi
i pilniki zatknął w zanadrze, pomiędzy fartuch
i koszulę.
Po dniu skwarnym zasępiło się było niebo
gęstemi chmurami i zmrok szary począł wcze
śniej, niż zwykle, zapadać. Na krańcach widno
kręgu zapalały się co chwila błyskawice, i daleki,
głuchy, jakby podziemny grzmot odzywał się
ustawicznie Zanosiło się widocznie na gwałtowną
nawałnicę. Iwaś szedł spiesznym krokiem, aże
by zdążyć jeszcze do domu przed burzą.
Na kilka staj przed Zabłoćcami zamajaczyła
przed nim w mroku postać kobieca, zbliżająca
się ku niemu również szybkiemi kroki. Poznał
po chodzie Zośkę. Ale cóż mogło ją prowa
dzić w tę stronę, chorą, w czas tak późny
i w tak niepewną pogodę ? Iwaś nie mógł sobie
odpowiedzieć na to pytanie. Nieokreślone jakieś
podejrzenie zbudziło się w jego umyśle.
a tobie nic do niego!... Teraz ustąp!... Pa
miętaj, jak nie puścisz, to Ignac ciebie zabije!
— A więc pójdziesz do domu zaraz ! — za
wołał kowal, ująwszy ją silnie za ramię. —
Dość już mam tej hańby, tego szaleństwa!...
Nie chcę, żebyś zdrowie traciła dla złodzieja!
I poczęli się szamotać ze sobą, bo Zośka
opór mu stawiała zacięty, a on, bojąc się, by
zdrowia jej nie uszkodził, nie chciał nadużywać
swej siły. Nagle runął Iwaś na ziemię, jak
gdyby piorunem rażony. Wyrwawszy mu młotek
z zanadrza, uderzyła go nim w głowę szalona
dziewczyna z całej siły. Uwolniwszy się w taki
sposób od napaści, odeszła spiesznym krokiem
i znikła niebawem w ciemności.
Tej samej właśnie nocy zamierzał Ignac
dwoma szlakami dwa z Brodów wyprowadzić
transporty. Jeden z nich mniej był ważnym
i miał służyć jedynie do tego, by uwagę straży
granicznej odciągnąć od głównego transportu.
Na drugim, większym i z cenniej szego składającym się towaru, zależało głównie szwarcownikom. Szczęśliwe przeprowadzenie tych „paczek"
miało Ignacowi i jego wspólnikom powetować
wszystkie dotychczasowe straty.
Tymczasem dowiedział się arendarz Zabłociecki od zaufanego i pewnego szpiega, że plan
wyprawy zdradzony został straży granicznej.
Na pobocznej drodze, na lewo od Wołkowatycz,
— Gdzie idziesz ? — zapytał szorstko, za
stępując drogę idącej.
— A tobie co do tego? — odparła wy
niośle.
— To, że cię nie puszczę, jeśli mi nie po
wiesz.
— Idę do Wołkowatycz, jeżeli chcesz wie
dzieć koniecznie... A teraz ustąp! Puszczaj, bo
mi spieszno !
— Do Wołkowatycz? Teraz, pod noc i pod
burzę?... Przecież słaba jesteś!... Coż ty masz
za interes do Wołkowatycz ?
— Mam interes pilny, puszczaj !
— Nie puszczę!... Co to za interes ?...
— A tobie co, najmyto? Ustąp!... Mówiło
ci się, pilny interes!... Nie trzeba ci wiedzieć
jaki.
— Nie powiesz ?
— Nie powiem!
— To wracaj do domu!
— Nie chcę. Puszczaj !... Nie pójdę !
— To ja ciebie zaniosę !
— Słuchaj!... Chcesz wiedzieć, to ci powiem...
Muszę być w Wołkowatyczach przed północą...
Teraz puść!
— Coż tam masz robić o północy ?... Cóż?
Nie odpowiadasz? boisz się powiedzieć?.,. To
pewno jakieś szelmostwo Ignaca!
— Żebyś wiedział, że to interes Ignaca,
właśnie gdzie miał transport przechodzić, cze
kała zasadzka, w której udział wzięła cała za
łoga Wołkowatyckiej „kasarni".
Położenie było rozpaczliwe, klęska nieza
wodna. Chybaby jakiś nadzwyczajny wypadek
odciągnął strażników w inną stronę — chybaby
cud jakiś zmusił ich do opuszczenia stanowiska.
Zawiadomić Ignaca o niebezpieczeństwie nie
było już sposobu.
Chytry Abramko miał wprawdzie pomysł,
mogący uratować szwarcowników. Ale wyko
nanie tego, co było potrzebnem, wymagało wiel
kiej odwagi i nie sposób było się zwierzać
z tą rzeczą lada komu. Poszedł więc do Zośki
i przedstawił jej groźny stan rzeczy. Ona je
dna mogła wyratować kochanka. Ale działać
należało natychmiast, bez wahania. Obecność
jej w Wołkowatyczach przed północkiem była
niezbędną. O samej północy miał transport
mijać urządzoną zasadzkę. Szalona dziewczyna
podj ęła się niebezpiecznego przedsięwzięcia. Zbro
dnia, którą popełnić miała, nie przerażała jej
wcale.
Noc była ciemna, rozświecona tylko łuną
błyskawic, ale deszcz, na który się zanosiło,
nie padał. Być może, iż bokiem poszła ulewa,
bo wiatr zimny wiał od strony, gdzie się niebo
paliło; nad Wołkowatyczami sucha tylko sza
lała burza.
Przyszedłszy do Wołkowatycz, zwróciła się
Zośka w stronę koszar straży granicznej. Ci
sza była w krytym słomą budynku. Nie ule
gało wątpieniu, że cała załoga podążyła na
zasadzkę. Chyłkiem, Ciszkiem, ostrożnie, obe
szła Zośka cały dom dokoła. Ciemno było wszę
dzie; z jednego tylko okna dobywał się słaby
blask przez szczelinę na wpół otwartej okien
nicy. Zośka zajrzała do wnętrza izby, oświe
conej bladem światłem świeczki, dogorywającej
w lichtarzu. Na łóżku leżała kobieta, śpiąca
głębokim snem, jak o tem świadczył równy od
dech jej piersi. Koło łóżka stała kołyska. Zo
śka domyśliła się, że to mieszkanie dowodzą
cego posterunkiem „respicyenta".
Przekonawszy się, że nic wykonaniu j ej za
miarów nie stanie tak łatwo na przeszkodzie,
dobyła młoda kowalka z zanadrza małą flasze
czkę nafty i sporą garść przędziwa, którą na
syciła zapalnym płynem i wetknęła w strzechę
budynku, wspiąwszy się ku niej po drabinie.
Następnie zapaliła zapałkę i przytknęła ją do
przesyconej naftą przędzy.
Chwilę jeszcze przypatrywała się zbrodniarka
z zadowoleniem swemu dziełu. Potem, widząc,
że buchający płomień coraz bardziej strzechę
ogarnia, zeskoczyła z drabiny i przelazłszy płot,
pośpieszyła polem na przełaj ku drodze, którę
dy miał iść transport Ignaca.
W połowie drogi usłyszała łoskot szybkich,
kroków, oraz liczne męskie głosy, rozmawiające
ze sobą. Byli to strażnicy, którzy spostrzegł
szy łunę płonącej „kasami", śpieszyli na ratu
nek. Zośka przysiadła na ziemi, za krzakiem
leszczyny, kryjąc się przed nadchodzącymi,
— Biegnijcie, biegnijcie — szepnęła za ni
mi, gdy minęli jej schronienie, — Biegnijcie —
powtórzyła raz jeszcze przez zęby, uśmiechając
się złośliwie. — Kto wie, czy nie przyjdziecie
zapóźno !
To rzekłszy, powstała i podążyła śpiesznie
w stronę, którędy miał przechodzić transport
Ignaca, uradowana myślą, iż odwróciła od ko
chanka grożące mu niebezpieczeństwo. Szła
lekko, nie czując znużenia, choć miejscami grzą
zką była świeżo zorana rola. Od czasu do czasu
zatrzymywała się, zwracając oczy w stronę pło
nących koszar. Niebo jasną gorzało łuną.
Oto jej dzieło; może się niem pochlubić przed
Ignacem. Teraz on ją dopiero pochwali, teraz
on ją dopiero pokocha — łycarkę!
Ale oto już słychać turkot wozów Ignaca.
Jedzie sokolik, jedzie wesoło, i ani wie, jakie
mu groziło niebezpieczeństwo. Przyśpieszyła
jeszcze bardziej kroku, przeskoczyła rów i sta
nęła na drodze — tu czekać będzie na niego.
Nagle, coż to takiego? Zgiełk, krzyk,
szczęk i wrzawa jak gdyby walki. Błysnęło
kilka razy w ciemności i huk strzałów rozległ
się dokoła. Czyżby Ignacowi drogę zaszli Po
nikowiccy strażnicy? Oh! nieszczęście, nieszczę
ście! A bramko nic o tem nie mówił!
Zrozpaczona, pobiegła w stronę walki. Ale
zaledwie kilka postąpiła kroków, gdy śmiertel
nie ugodzona, padła trupem. Kto wie? Być
może, iż zabłąkana kula, która jej przeszyła
serce, była kulą Ignaca. Dziwnie się czasem
dzieje na tym Bożym świecie!
Ciężko chorował Iwaś, oszołomiony ciosem,
który mu zadała szalona kowalka. Byłby nie
zawodnie padł na miejscu trupem, gdyby gru
ba barania czapka nie była powstrzymała gwał
townego razu. Szczęściem to jego nazwać
można, iż proboszcz miejscowy zatrzymał się
był dłużej u Wołkowatyckiego rządcy i po
wracał właśnie tą drogą. Bezprzytomnego za
wieziono na plebanię. Tam, dzięki umiejętnej
pieczołowitości, zachowano mu życie i po
wrócono zdrowie po kilkutygodniowem le
czeniu.
Kto wie jednak, czy to szczęściem nazwać
można i czy nie lepiejby dla niego było, gdy
by bezprzytomny i pozbawiony ratunku, skoń
czył był na odludnej grobli? Co mu teraz
po życiu bez Zośki i bez Matwij a — bo trze
ba wiedzieć, że w czasie słabości Iwasia umarł
stary kowal, dowiedziawszy się o śmierci swej
córki. Ano, nie było szczęścia, nie było doli!
Tak mu teraz żyć już tylko rozpaczą — tak
mu teraz wyglądać od śmierci lekarstwa na
tęsknotę!
ZERO.
ZAGADKA PSYCHOLOGICZNA.
I.
Było to na wiosnę, w Wenecyi.
Choćbyście mi zaraz w łeb strzelić mieli,
nie jestem w stanie powiedzieć wam, po co się
tam wybrałem. Tyle wiem tylko, żem uciekł
przed nudami.
Nudziłem się bowiem szalenie.
Na ostatniem Rallye papers okulała mi była
„Ninicke", a wypadek ten wykoleił mnie z try
bu życia.
Co tu począć, gdy nadejdzie pora zwykłego
mego spaceru? Czem zabić czas pomiędzy obia
dem i teatrem?
Weterynarz powiedział, że to potrwa ze
dwa tygodnie. A więc przyjdzie oszaleć chyba
z rozpaczy!
Dwa dni błąkałem się po Lwowie, jak pies
bez pana, nie mogąc znaleźć rozrywki.
Myślałem, czyby nie polecieć za hrabiną Ewą
do Karlsbadu, ale sobie wczas przypomniałem,
że rola węża kusiciela jest już przy niej za
jętą.
Spotkałem w Kasynie Rzeczyckiego; chciał
mnie gwałtem zabrać do siebie na słomki, alem
mu się wykręcił.
Nie lubię polowania na słomki, a zwłaszcza
u Bzeczyckiego, który ma trzy córki na wy
daniu. Panna bez posagu, brrum!... Bezpie
czniej polować na lwy i tygrysy.
Sądziłem, że czas zabiję czytaniem i kupi
łem sobie kilka najnowszych powieści.
Niech ich djabii wezmą z ich pisaniem; moja
biedna „Niniche" ma daleko więcej rozumu'
Jedna Gyp, która coś warta jeszcze, ale i to
się wkrótce wyczerpało.
Próbowałem gazet... pustki!... Żadnego mor
derstwa, żadnego ciekawego wypadku, nic — tyl
ko Bułgarya i Afganistan, Afganistan i Buł
garya... Czy też jest sens zanudzać ludzi tą
polityką!
Na dobitek przyniesiono mi list z poczty od
ciotki Ksawery; zapowiadała przyjazd swój do
Lwowa.
Poczciwa, droga ciocia! Obiecuje zawsze,
że mi testamentem zapisze Karolówkę i swata
mnie na wszystkie strony.
Kocham ją też bardzo, ale zdaleka.
Co tu robić? co tu robić? Będzie mnie
znowu strofowała, czemu się nie żenię!
Zrozpaczony podniosłem oczy; spojrzenie moje
padło na akwarelę, wiszącą nad mem biurkiem
którą wygrałem przed kilkoma laty na fanto
wej loteryi.
Jestto widok dożowskiego pałacu w Wenecji
z perspektywą na piae świętego Marka. Nie
wiem dlaczego, ale krajobraz ten wydał mi się
szczególnie uroczy w tej chwili.
— Stas! — zawołałem na służącego — spa
kuj mi rzeczy!
— Jaśnie pan wyjeżdża? na długo?
— Na dziesięć dni.,. Bryftregerowi powiesz,
żeby listy, jakie nadejdą, wysłali za mną do
Wenecyi.
Tego samego wieczora siedziałem w wago
nie, niekontent z siebie i dziwnie rozdrażniony.
Jechać pod koniec maja do Wenecji, nie ma
jąc tam żadnego interesu, na to trzeba istotnie
war jata !
Co ja tam pocznę nieszczęśliwy? Miasto
znam, jak własną kieszeń, ale w mieście nie
znam nikogo.
Zatrzymałem się dziesięć godzin w Wiedniu,
gdzie spotkałem kilku znajomych. Namawiali
mnie, bym został; mówili, że Niklas Esterhazy
i Baltazzi mają cudowne nowe jakieś zaprzęgi,
które oglądać można w Praterze, gdzie się nie
mal co dnia odbywa Blummencorso z wiel
kim przepychem.
Pokusa była ogromna, ale demon mój pę
dził mnie dalej i dalej.
Napróżno sobie mówiłem, że wycieczka mo
ja nie ma sensu; coś mnie tam ciągnęło, coś
rwało tajemniczym urokiem, któremu oprzeć
się nie byłem w stanie.
Zły na siebie i smutny, pędziłem wieczor
nym pociągiem do Wenecji.
n.
Miasto wydało mi się bardziej jeszcze bru
dnem, niż zazwyczaj. Na dworcu opadła mnie
wrzaskliwa czereda fachinów i gondolierów,
ofiarując mi swe usługi.
— Pension suisse!... Universo!... Au
rora!... Ca valet to!—wołali hotelowi agen
ci, zalecając swe gospody.
Chciwość i głód patrzały tym ludziom z oczu.
Domyślali się we mnie cudzoziemca, który nie
zna miasta i którego łatwo będzie można obe
drzeć.
Wybrałem najmniej krzykliwego z gondo
lierów i kazałem się wieźć na Riva Schiavoni do hotelu Danieli, gdzie zwykłem
stawać od lat wielu.
Sądząc, iż po raz pierwszy jestem w Wenecyi i licząc na moją hojność, wieźli mnie gon
dolierzy przez Canal grande. Mijałem
nadbrzeżne pałace obojętnie. Nie lubię tej ar
chitektury, która mi zawsze przypomina tea
tralne dekoracje. Ani Ca d'oro, ani Ven
darminCalergi nie wydarły mi łaska
wszego spojrzenia.
Uliczki i place, mimo których płynęła gon
dola, były puste, okna wszędzie pozamykane
żaluzjami. Z lagun wznosiła się ta woń zgni
lizny, która pobyt w Wenecji czyni tak nie
znośnym w czasie lata.
Zdawało mi się, żem wjechał do miasta
umarłych. Kwaśny i zniechęcony, kazałem przy
Ponte Kialto wziąść na lewo, aby się
czemprędzej dostać do hotelu.
Nazajutrz poszedłem na kawę do Florjana.
Że też się ludzie zachwycają tym placem
Św. Marka; na mnie robi on wrażenie pudełka
dziecinnych zabawek...
Zdaje mi się zawsze, że to wszystko musiało
się kiedyś nakręcać, tak jak te zegary, które
widzieć można w mieszczańskich salonach i że
wtedy lew na kolumnie ryczał, konie na bazy
lice rżały, a cyklopy na zegarowej wieży śpie
wali, wybijając takt młotem na kowadle. Z upad
kiem rzeczypospolitej popsuła się cała maszynerja.
Ten sam garson podał mi kawę, ta sama
fioraja przyniosła mi bukiecik, ten sara fachino
ze szczotkami w ręku, naprzykrzał mi się,
chcąc gwałtem czyścić mi kamasze. Wszystko
tak, jak przed dwoma, jak przed sześcioma, jak
przed dziesięcioma laty, gdym po raz pierwszy
z matką przyjechał do Wenecji.
Pijąc herbatę, siedziała przy sąsiednim sto
liku jakaś angielska rodzina. To była jedyna
nowość, ale nio ciekawa! Panowie w kracia
stych ubraniach, panie i panny w kraciastych
sukniach; olbrzymie zęby i jeszcze większe nogi.
Wartoż było jechać tak daleko, aby zobaczyć
tych dziwolągów!
Nie umiem zdać wam sprawy z uczucia,
które mnie teraz owładnęło. Było to niby roz
czarowanie, a jednak nie rozczarowanie. Wszak
wiedziałem z góry, co mnie w Wenecji czeka
o tej porze. Mimo to czułem żal do kogoś, czy
do czegoś, sam nie wiem — żal taki, jak gdy
bym krzywdy doświadczył.
Zły byłem na świat cały i na siebie, żem tu
przyjechał, sam nie wiem po co. Czy nie le
piej mi było siedzieć we Lwowie, a wyjecha
wszy już, zostać we Wiedniu, gdzie się tak do
brze bawią ? Biłem się z myślami, czyby tam
nie powrócić. Ale mi jakoś wstyd było przed
samym sobą.
— Kiedy już tu jestem, to pojadę do Monte
Carlo — szepnąłem gniewnie. — Może tam
bank rozbiję, może to właśnie tam mnie cią
gnęło przeczucie!
Dźwięczny głosik zbudził mnie z tej zadu
my. Zwróciłem oczy w tę stronę ciekawie
Przy sąsiednim stoliku, tuż obok mnie, wyda
wała garsonowi rozkazy młoda jakaś piękna
kobieta, której przyjścia nie zauważyłem wcale.
Miała najwyżej lat dziewiętnaście, włosy
płowe z popielatym odcieniem, oczy niebieskie,
cere blondynek i profil kamei. Ubrana w szwedz
ką rękawiczkę ręka i drobna wąziutka nóżka
(zauważyłem to od razu), zdradzały rasę na
pierwsze wejrzenie. W skromnem, lecz gusto
wnem ubraniu wydała mi się piękną nad wszy
stkie wyrazy. Jakkolwiek tego rozpoznać nie
mogłem w tej chwili, byłbym przysiągł, że ki
bić i kształty odpowiadają wdziękom lica.
Zaintrygowała mnie ogromnie swoją osobą.
Nie wiedziałem, zkąd się tu wzięła tak niespo
dziewanie, tuż niedaleko przy kawiarnianym sto
liku. Zadawałem sobie pytanie, kto może być
ta kobieta, należąca widocznie do wielkiego świa
ta. Wydając garsonowi rozkazy, mówiła po
włosku płynnie, ale jak gdyby nazbyt czysto
i gramatykalnie, tak jak ci, którzy się z książ
ki uczyli języka. Odniosłem wrażenie, że to
musi być cudzoziemka.
Na domiar zagadki, przyszła sama. Gdyby
miała towarzysza lub towarzyszkę, byłbym nie
wątpliwie zauważył jej przybycie. Ale nie,
przyszła sama, zjawiwszy się tak, jak san prze
demną. Nie była to więc panna; młode osoby,
należące do wyższych sfer, nie odwiedzają pu
blicznych miejsc bez towarzystwa i opieki.
Wniosłem ztąd, iż to młoda mężatka, używa
jąca w podróży dozwolonej swobody. Kozcie
kawiony, patrzałem na nią, sprawy nie mogąc
zdać sobie z tego zjawiska.
Nie wiem, zdarzyłli to przypadek, czy tez
wpływ mojego wzroku, przykutego do niej upar
cie, dość na tem, iż zwróciła twarz swoją
w moją stronę i oblała mnie przeźroczystem
spojrzeniem. Oczy jej spotkały się z mojemi
i zdało mi się, że to zetknięcie nie zrobiło na
niej przykrego wrażenia.
Spojrzała jeszcze raz, drugi i trzeci, nie
wyzywająco, ale swobodnie i z rodzajem ży
czliwej ciekawości. Widocznie zaintrygowałem
ją także moją osobą; myśl ta załaskotała pró
żność moją bardzo przyjemnie.
III.
Tymczasem podał jej gar son żądaną filiżankę
czekolady, stawiając przed nią jednocześnie
kosz biszkoptów. Skruszyła dłonią garść tego
łakocia i rzuciła krzątającym się po placu go
łębiom. Na widok ten poczęły ją okrążać ła
kome ptaki, zrazu trwożliwie, potem coraz śmie
lej, bijąc się z sobą i gruchając hałaśliwie.
Tysiące tego ptactwa gnieździ się, jak wia
domo, w kopule św. Marka, będąc u mieszkań
ców Wenecji w wielkiem poszanowaniu. Mają
to być potomkowie pary gołębi, wysłanych przez
sławnego dożę Dandolo do oblężonego przez
Genueńczyków miasta, z wiadomością o zbli
żającej się odsieczy. Wnukowie korzystają
teraz z zasługi praojców, włócząc się po placu
św. Marka swobodnie i naprzykrzając się o da
ninę kawiarnianym gościom, gdy używają chło
du i zasiadają pod portykami przy rozstawio
nych marmurowych stolikach.
Moją nieznajomą bawiło to natręctwo go
łębi. Z uśmiechem na ustach ciskała im peł
nemi garściami pokruszone łakocie, przypatru
jąc się bójkom i gonitwom rozłakomionego
ptactwa. Od czasu do czasu rzucała mi we
sołe spojrzenie, jak gdyby się domyślała, że
z oddalenia biorę udział w tej zabawie. Zda
wało mi się nawet, iż musi czuć nad sobą mój
wzrok i że to uczucie sprawia jej przyjemność.
Nie mogłem oderwać oczu mych od tej ko
biety. Ale bo też rozkosznym był widok jej
wesołej ochoty, zwłaszcza, gdy rozzuchwalone
ptaki podwoiły swe natręctwo. Przynęcone jej
hojnością, przelatywały nad jej głową z natrę
tnem gruchaniem, siadały na jej stoliku i ci
snęły się do stojących przed nią biszkoptów.
Musiała się teraz bronić przed ich napaścią,
odsuwać ręką bardziej natarczywych i zasłaniać
głowę przed niemi, gdy bijąc skrzydłami, mu
skały prawic jej lico. Czarującą była w tej
chwili, błyskając rozśmiechuiętych ust koralem
i spojrzeniem, pełnem niewinnej uciechy. Wal
cząc ze swemi napastnikami, przeginała się lu
bieżnie, uwydatniaj ac giętkość swej kibici i okrą
głe kształtów zarysy.
Oczarowany jej wdziękiem, patrzałem na
nią z życzliwym uśmiechem, lubując się jej
dziecinną uciechą.
— Shocking! Shocking! — mruczeli
przy sąsiednim stoliku co chwila Anglicy, wiel
ce zgorszeni tą niewinną zabawą.
Do rozbawionej tak ochoczo przystąpił w słu
żebnej postawie murzyn, lat już podeszłych,
z dużą skórzaną teką i dębową szkatułką
w ręku. W białym batystowym krawacie,
w czarnej do góry zapiętej anglaise'ie, w
białych rękawiczkach, wyprostowany i szty
wny, pełen troskliwej baczności, robił wraże
nie kamerdynera z „dobrego domu".
—Put your hat on, if you please To
by! — rzekła mu łaskawie, widząc, iż stanął
w słońcu z odkrytą głową.
— But, plaese, put it on! — powtórzyła
raz jeszcze z uśmiechem, widząc, iż się nie kwa
pi wykonać jej zlecenia.
Murzyn nakrył głowę, czyniąc zadość jej
woli.
— Did you bring my letters to the
postoffice? — zapytała, wyrzucając ptakom
z kosza resztę łakoci.
Nie dosłyszałem odpowiedzi. Hałas zlatują
cych się gołębi zagłuszył jego wyrazy.
— Weil... wery well Toby!... I thank
you! — zawołała z widocznem zadowoleniem.
Poczem wezwała garsona, zapłaciła rachu
nek i rzuciwszy mi raz jeszcze spojrzenie, ode
szła ze swym towarzyszem w kierunku Piazzetty.
Wszystko to zaintrygowało mnie bardziej
jeszcze. Do jakiego świata należała ta Angiel
ka, tak swobodna w swem ułożeniu?
Pogoniłem za nią oczyma; szła tym pewnym
elastycznym krokiem, który właściwy jest tym,
co się dużo gimnastykowali.
W pełnem uszanowania oddaleniu kroczył
za nią Toby, sztywny i poważny, z uroczysto
ścią dobrze ułożonego służebnego ducha. Wi
doczna rzecz, iż ona była jego panią, a on wier
nym, starym sługą pańskiego domu.
— Chi e questa signora? — zapy
tałem garsona, który ją obsługiwał.
— Non so Vosia — odparł usłużnie. —
Vienn' ognigiornoaquest'or a... Mi
par' una Inglese.
Rzuciłem mu franka i popędziłem w kie
runku Piazzetty.
Wstyd mi było przed samym sobą. Coby
powiedziała hrabina Ewa, coby powiedział Fre
dzio i Tolo i Niunio, gdyby mnie widzieli go
niącego, jak student, za pierwszym lepszym ry
żowym kapelusikiem ? Wmawiałem w siebie,
że to musi być jakaś przejezdna akrobatka,
których pełno zawsze w Wenecji o każdej po
rze i że ów murzyn, udający służącego, należy
do jej „towarzystwa".
A jednak szedłem za tą kobietą, której za
wdzięczałem jedynie miłe wrażenie w tej po
dróży. Szedłem za nią bezwolny i zawstydzony,
kryjąc się w cieniu portyków, by mię przypad
kiem nie spostrzegła. Obawiałem się, by mnie
nie wzięła za komiwoj ażera, szukaj ącego
miłosnej przygody z kobietą spotkaną na
ulicy.
Z Piazzetty zeszła moja nieznajoma na
Molo i wsiadła do gondoli ze swym towarzyszem.
Zdawało mi się, iż zstępując ze schodów, rzu
ciła spojrzenie ku placowi św. Marka i że raz
jeszcze kapelusz jej błysnął z okna wpływają
cej na kanał gondoli. Ukryty za filarem do
żów skiego pałacu, goniłem oddalającą się łódkę
oczyma, walcząc z pokusą, która mnie ku niej
ciągnęła.
— Eh! głupstwo! — pomyślałem. — Niech
sobie płynie z Panem Bogiem... I cóż mi z tego
przyjdzie, gdy się dowiem kto ona i gdzie mie
szka?... Wszakże i tak wyjeżdżam dziś da
MonteCarlo !
A jednak po chwili byłem już na Molo, a po
upływie drugiej, wsiadałem do łodzi, działając
jak gdyby we śnie.
— Sequi questa barcaa distan
za! — rzekłem do gondoliera, wskazując mu
łódź mojej nieznajomej.
— Vaben! Vossi a... Sara seroi
to! — zawołał, uśmiechając się znacząco.
Przy Ponte Sierra zatrzymała się gon
dola. Wyskoczyła zwinnie i wbiegła szybkim
krokiem po wschodach na Molo. Za nią pospie
szył Toby, niosąc tekę i szkatułkę, które przed
chwilą widziałem w jego ręku. Z oddalenia
spostrzegłem, iż weszli do pałacu Akademii
sztuk pięknych.
— Va dritto! — rzekłem do gondoliera,
sądząc, iż nie wypada gonić ją dalej.
Przy pałacu Rezzonico jednak kazałem za
wrócić. Wszak jestem turystą i mogłem zajść
także do Akademii przypadkiem. W każdym
razie nie będzie mnie mogła posądzić, że dla
niej tam jestem. Przybyliśmy do brzegu, od
prawiłem gondoliera, kupiłem bilet i wszedłem.
Toby przechadzał się z poważną miną po
korytarzu. Nie mogłem wnieść z jego krząta
nia się, w której stronie znajduje się jego pa
ni. Przeleciałem kilka sal jak strzała, potrą
cając siedzący eli przy stalugach kopistów i nie
zważając na gniewne „Corpo di Bacho!" którem
mnie ścigali.
Pędziłem jak wicher, nie zwracając nawet
uwagi na sławne rzeźby, na porozwieszane ma
lowidła. I coż mnie to obchodziło ? Wszakże
widziałem te cuda przed wieloma laty... Całą
myśl moją zajmowała w tej chwili — ona.
Znalazłem ją nareszcie w jednej sali.
Siedziała przy staludze, kopiując Hondekotera „Walkę kogutów". Zwróciła oczy ku
drzwiom, gdym wchodził i być może, iż to za
rozumiałość, ale mi się wydało, że rumieniec
wewnętrznego zadowolenia oblał jej lico.
Potem już wyłącznie była swą pracą zajęta,
jakby nie zważała na to wcale, że się krzątam
koło niej tuż blisko, A jednak byłbym przy
siągł, że mnie widzi.
Wydała mi się jeszcze piękniejszą w tej
chwili, z twarzą pochyloną nad rozpiętym na
tekturze papierem, z nawpół otwartemi usty.
Z wiązanemi wstążkami przyczepiony, wisiał
na stalugach jej kapelusz, który zdjęła pra
wdopodobnie z głowy, by jej nie przeszkadzał
przy robocie. U nóg jej leżała rozrzucona teka
i szkatułka z pendzlami i wodnemi farbami.
Na kołku wisiał srebrny kubek z wodą, w któ
rym od czasu do czasu maczała pendzel, roz
rabiając farby na porcelanowej palecie.
Kiedy niekiedy przerywa [...]
patrując się przez wykwintną teatralną
wzorowi, porównywała go ze swoją robotą.
Udając, że się przypatruję „Graczom w sza
chy" Carayaggia, nie spuszczałem jej z oka.
Delikatną wąziutką rączką o różowo za
barwionych, cienkich jak wrzeciono paluszkach,
wodziła pendzlem skwapliwie, a z wielką pe
wnością i brawurą po papierze.
Na ciemnem tle wiszącego naprzeciwko obra
zu rysował się miękkim konturem profil jej
wdzięczny, któremu grzywka i bujne a Tan
tique uczesane włosy dodawały klasycznego
jakiegoś wyrazu.
W drobnychjej różowych, a misternie wy
krojonych uszkach jaśniały barwami tęczy dwa
brylanty wielkości grochu — jedyny klejnot,
jakim przyozdobiła swe wdzięki.
Nie patrzała na mnie, a jednak falowało jej
łono, jak gdyby ją niepokoiła obecność moja
tak bliska. Lekki rumieniec przepływał po jej
twarzy, a koło jej na wpół rozchylonych ust
igrał wdzięczny uśmiech, niby ironiczny, niby
zakłopotany.
Byłbym dał gardło za to, że się spodziewa
mojej zaczepki, że jest ciekawą: co pocznę i że
mi za złe nie bierze mego natręctwa.
Przypatrując się z udanem zajęciem poroz
wieszanym Madonnom, krążyłem dokoła niej
bezradny. Gdyby jaki przypadek, gdyby ona
sama dała mi powód do zbliżenia się i zawią
zania rozmowy!
Ale nie! Robotą zajęta, malowała skwapli
mogłem się zbliżyć do niej, nie uchy
biwszy jej lub sobie. A w miarę tego, jak
wzrastała moja bezradność, przybierał uśmiech
jej wyraz bardziej figlarny i złośliwy. Prawdo
podobnie bawiło ją moje udręczenie.
Kołowałem tak jakiś czas jeszcze, wreszcie
zrobiło mi się głupio.
Uczułem, że nie narażając się na śmieszność,
nie mogę dłużej przeciągnąć mego w tej sali
pobytu.
Wyszedłem więc; wychodząc, zwróciłem oczy
w stronę mej nieznajomej i spotkałem się z jej
spojrzeniem.
A więc zauważyła me wyjście i ciekawą była
dlaczego wychodzę. Nie wypadało jednak po
wracać teraz i rozpoczynać krzątania się na
nowo.
W korytarzu spotkałem Toby'ego i spyta
łem go o nazwisko jego pani.
— Hao! — odparł wytrzeszczając na mnie
oczy.
Zrozumiałem, że nic nie wydobędę z tego
czarnego Cerbera.
Postanowiłem więc przejść do sali A ssun ty
i przypatrując się arcydziełu Tycyana, czekać
aż do chwili zamknięcia galerji. Wtedy powi
ce znowu i jeżeli mi się nie zdarzy sposobność
zbliżenia się do mojej nieznajomej, to będę za
wsze mógł pojechać za nią, dotrzeć aż do jej
mieszkania i dowiedzieć się od włoskiej służby
kto ona.
Plan ten zawiódł mnie jednakże.
Przesiedziawszy pół godziny przed A s s u n
t ą, nawłóczywszy się po przyległych salach,
doczekałem się wreszcie chwili zamknięcia.
Pobiegłem czemprędzej do sali, gdziem po
zostawił moją nieznajomą — nikogo. Wypadłem
jak wicher na korytarz — nikogo; zbiegłem
po schodach na Molo — gondola mojej Angiel
ki sunęła jak łabędź po kanale, a przy moście
nie było ani jednej łodzi, w której bym mógł
się puścić jej śladem.
Rozdrażniony tym zawodem, wróciłem krę
temi uliczkami do mego hotelu.
Nie pojechałem do Monte Carlo tego dnia.
Niepowodzenie zaostrzyło jeszcze bardziej
moją ciekawość. A nie była to już prosta cie
kawość tylko, lecz coś jakby miłosna tęsknota.
Przed oczyma stała mi ciągle piękna nie
znajoma. Widziałem ją igrającą ze stadami
natrętnych gołębi, to znów pochyloną nad swą
robotą z falującem łonem i krasnym rumieńcem
na twarzy, niby na mnie nie patrzącą wcale,
a jednak uśmiechającą się życzliwie.
Myśl, która mnie prześladowała w jej po
bliżu, opanowała mnie teraz zupełnie. Przy
siągłem sobie, że się do niej zbliżyć i poznać
ją muszę.
Cały dzień latałem po Wenecji, w nadziei,
że mi ją pozwoli odszukać przypadek. Odwie
dziłem wszystkie ulubione schadzki podróżnych
i miejscowego fasliionu. Byłem na L i cl o,
kazałem się zawieźć do G i a r d i n o publico, wieczorem przesiedziałem kilka godzin przed
Florjanem na P i a z z a San Marco, przy
słuchując się muzyce i przypatrując się wy
kwintnym tłumom, używającym przechadzki
i wieczornego chłodu.
Ale daremnie — nigdzie nie spotkałem mo
jej nieznajomej i czarnego jej towarzysza.
Rozdrażniony, powróciłem o północy do ho
telu.
Czułem się śmiesznym, a uczucie to gnie
wało i upokarzało mnie zarazem.
Po co tu przybyłem ? Dlaczego tu siedzę
o dwieście kilkadziesiąt mil od domu, w obcem
i nudnem mieście? Cóż mi z tego przyjdzie,
jeżeli mi się uda rozwiązać tę zagadkę, która
ostatecznie może być wcale nie ciekawą? Czyż
nie lepiej było podążyć na Rivierę, do
Szwajcaryi, nad Ren lub gdziekolwiek indziej,
kędy sezon podróżnych neci tak licznemi i roz
maitemi uciechami.
Ale nie! Wenecya trzymała mnie teraz
urokiem oczekiwania. Jakieś niepochwytne sny
nawiedzały umysł mój rozmarzony, a jam się
ku nim rwał, pełen nadziei i tęsknoty, gotów
je gonić, dopóki nie pochwycę.
Nazajutrz o dziewiątej siedziałem już u Flo
riana.
Była to niedziela i Piazza roiła się tłumem
pobożnych, spieszących do kościoła. Zająłem
miejsce przy tym samym stoliku, co wczoraj
i czekałem.
Godziny wlokły się leniwo.
Minęła dziesiąta i jedenasta, co chwila no
wi przychodzili goście — ja siedziałem kamie
niem, niecierpliwiąc się próżnem czekaniem.
Z wieży zegarowej wybiła dwunasta; wi
docznem było że moja nieznajoma nie przyjdzie.
Prawdopodobnie bywać tu nie zwykła w nie
dzielę. Zwymyślałem garsona, który nie mógł
pojąć mego rozdrażnienia.
Bałwan! Wszakże mnie wczoraj zapewniał,
że ona tu co dnia bywa o tej porze.
Popędziłem na Molo; wsiadłem do gondoli
i kazałem się zawieźć do Akademii. Muzeum
przepełnione było tłumem ciekawych, korzysta
jących z bezpłatnego wstępu. Przebiegłem wszy
stkie sale, szukając mej nieznajomej, ale jej
nie znalazłem.
Zapomniałem na śmierć, że galerya zam
kniętą jest w niedzielę dla kopistów i że za
rząd ją dla ludu tylko otwiera.
Przyszła mi na myśl nauka ewangeliczna
o perłach, których rzucać nie należy przed pe
wne zwierzęta i przeklinając demokratyzm na
szych czasów, opuściłem galeryę, rozdrażniony
moim zawodem.
I znowu zeszedł mi dzień cały na bezowo
cnem szukaniu. Włóczyłem się po mieście z gło
wą pełną snów, przywiązując się coraz bardziej
do mrzonki, za którą goniłem i męcząc się tem,
że jej nie mogę pochwycić.
W nocy przyszła mi genialna myśl, którą
postanowiłem w czyn bezzwłocznie wprowadzić.
Jak to się czasem może człowiekowi przy
dać talent zdobyty! Uczyłem się niegdyś ma
lować, a że krążąc w Akademii około mej nie
znajomej, spostrzegłem, iż tak prędko nie skoń
czy swej pracy, umyśliłem skorzystać z mej
umiejętności i oprzeć na niej plan mej kam
panii.
Wstałem nazajutrz o ósmej i wybiegłem
do miasta.
Kupiłem pudełko wodnych farb, zaopatrzy
łem się w potrzebne malarskie przyrządy i wsiadł
szy do gondoli, kazałem się zawieźć do Aka
demii. Nietrudno było mi w zarządzie uzyskać
pozwolenie kopiowania. Wypożyczyłem u do
zorcy stalugę, pobiegłem do sali, gdzie wisi
Hondekotera,,Walka kogutów" i zająwszy miej
sce mej nieznajomej, zabrałem się skwapliwie
do roboty.
Dawno już nie miałem ołówka i pendzla
w ręku. Mimo to udało mi się wkrótce rzucić
w głównych liniach szkic, z którego byłem do
syć zadowolony. Nie tracąc czasu, założyłem
lekko farbami płaszczyzny, tak, iż praca moja
dość wiernie oddawała wrażenie tego, co miała
przedstawiać.
Uradowany tym wynikiem, a poczekawszy
chwilę, aby papier wysechł należycie, zabiera
łem się właśnie do dalszej, bardziej szczegó
łowej roboty, gdy do sali wkroczył Toby, nio
sąc stalugę swrej pani z wielką uroczystością.
— Hao! — wrzasnął gniewnie, błyskając
oczyma, jak tygrys, gdy się do skoku gotuje.
Postawił stalugę z widocznym zamiarem
stoczenia ze mną walki o zajęte miejsce.
— Toby, Toby .... come here, if you
please... Toby! Ibegyou — zawołała
skwapliwie moja nieznajoma.
Zwróciłem oczy w jej stronę.
Stała z podniesionemi rękoma, zapłoniona.
Wyraz trwożliwego niepokoju malował się
na jej twarzy. Zerwałem się z krzesła i pod
biegłem ku niej.
— Zająłem miejsce pani! — rzekłem z ukło
nem i uśmiechem. — Nie powiedziano mi w za
rządzie, iż jest zajęte jeszcze, ale ja się chę
tnie ustąpię... Moge poczekać.
— O nie! — odparła skwapliwie — o nie'....
Może to panu robi różnicę może to zamówio
na kopia... Nigdybym sobie nie darowała, gdy
bym stała się powodem jakiejś straty.
— Bynajmniej — zawołałem, śmiejąc się
serdecznie, ubawiony jej przypuszczeniem... Je
stem turystą i maluję tylko dla własnej przy
jemności... Wszystko mi jedno Hondekoter, czy
Carwaggio, którego „Szachistów" później chcia
łem skopiować... I gdyby mi pani pozwoliła
zostać w tej sali i zająć miejsce przed „Sza
chistami"... — dodałem, wskazując obraz, wi
szący w sąsiedztwie „Walki kogutów".
— Ależ oczywiście! — przerwała mi we
soło. — Nie mam prawa zabraniać panu tego,
czego sobie pan życzy, zwłaszcza, skoro dzięki
uprzejmości pańskiej, będę mogła skończyć moją
robotę... Co do mnie, przyjemniej mi tylko
będzie malować w towarzystwie — dodała. —
Nie swojsko mi było samej w tej dużej, pustej
sali.
Victoria! Przełamane więc były pierwsze
lody. Podstęp udał mi się wybornie ; nietylko,
że sobie zdobyłem miejsce w jej sąsiedztwie,
ale w dodatku zobowiązałem ją sobie mniemaną
uprzejmością do wdzięczności.
Toby pomógł mi ustawić stalugę; ja z mej
strony pospieszyłem nieznajomej z pomocą i
niebawem przystąpiliśmy do roboty.
V.
Bliskość sąsiedztwa i wspólność zajęcia zbli
żyły nas wkrótce do siebie. Rozmawialiśmy
tak, jakbyśmy się znali sto lat, a jednak nie
wiedziałem jeszcze, kto ona i ja też nie wy
mieniłem jej mego nazwiska. Praca nasza do
starczała nam ciągłego tematu do gawędy.
Czasami udzielała mi swych uwag, czasami
znowu zasięgała mojej rady, nabrawszy z szyb
kości, z jaką naszkicowałem „Walkę kogutów",
wielkiego o mej umiejętności przekonania. Roz
mawialiśmy o sztuce, o Wenecyi, która ją cza
rowała, a z której szydziłem niemiłosiernie,
widząc, że ją bawi zawziętość mego szyderstwa.
Kiedy niekiedy wpadała w zapał i przerwa
wszy swą pracę, starała się mnie przekonać,
rozprawiając o sztuce ze znawstwem, lecz bez
afektacyi i pedanteryi.
Niebawem przybrała nasza rozmowa chara
kter bardziej poufały. Dowiedziałem się, że
bawi już od dwóch tygodni w Wenecyi i że
codzień robi wycieczki, nie mogąc się nasy
cić jej pięknością. Mówiła mi ze smutkiem
o swym bliskim wyjeździe do Paryża, który
odwlekła jedynie, pragnąc wykończyć zaczętą
kopię, przeznaczoną na upominek dla ojca, wiel
kiego miłośnika obrazów tego rodzaju.
— Pan musisz być Francuzem! — rzekła
w toku tej rozmowy, w odpowiedzi na moje
pochwały dla nadsekwańskiej stolicy.
— Nie pani!... Lubię Paryż bardzo, ale
nie jestem Francuzem. Chwalę Paryż dlatego,
że na to zasługuje.
— W każdym razie nie jesteś pan Angli
kiem ?
— Poznała to pani po mojej wymowie ?
— Bynajmniej ! Mówisz pan, o ile się na
tem znam, bardzo dobrze... Tyle jest dyale
któw w angielskim języku ! W Londynie mó
wią inaczej, w Edymburgu inaczej; inaczej
w Indyach i Australii, inaczej u nas... Słowem,
trudno się w tem rozpoznać... Ale bądź co
bądź — dodała z uśmiechem — pan nie jesteś
Anglikiem, nieprawdaż ?
— W istocie ! Jestem Polakiem... Pozwoli
mi się pani przedstawić?
I wymieniłem moje nazwisko.
— Mary Green — odparła uprzejmie. —
Ale niech pan nie myśli, bym była Angielką —
dodała z uśmiechem. — Gdybym nią była, to
Ibyśmy tu nie mogli siedzieć razem w tej sali
pracując obok siebie i rozmawiając tak swobo
dnie ze sobą.
— Dlaczego?
— No, jakże? Panna z dobrego domu,.
Czyżby się to godziło z angielskim cantem?..
Ale u nas w Ameryce inne obyczaje. Czy pan
uwierzysz, żem tu przyjechała sama do We
necyi ?
— Istotnie ?
— A tak! Matki nie mam; ojciec mój po
zostać musiał w Paryżu, gdzie ważne go za
trzymały interesy, a żem się tam nudziła i chcia
ła poznać Wenecyę, więc zabrałam służącą
i starego Tobyego, tego murzyna, którego pan
widziałeś, wsiadłam na kolej i przyjechałam
tutaj... Wcale tego nie żałuję — dodała po
chwili z figlarnym uśmiechem.
— W istocie, to rzecz nader rzadka, spotkać
tak młodą pannę, która podróżuje sama po
świecie.
— Zwłaszcza Angielkę, nieprawdaż?... Oh!
shocking, shocking! — zawołała, śmiejąc
się wesoło.
— Widocznie pani nie lubi Anglików?
— Nie! Z całego narodu lubię tylko Szek
spira i Bajrona... Anglicy, widzi pan, to niby
to samo, co my, a jednak nie my... Nazywają
nas, Amerykanów, bratem Jonatanem, ale ta
zupełnie co innego... Nieznośni są ze swym
canfem i swoją tartuferyą, oh! nieznośni!...
Anglika lub Angielkę poznać można zaraz na
pierwsze wejrzenie.
— Po czem, proszę pani ?
— Najprzód, gdzie wejdzie Anglik lub An
gielka, tam natychmiast zasypiają wszystkie
muchy.
— A potem? — zapytałem, śmiejąc się.
— A potem, czyś pan tego nie uważał, że
gdzie wejdą Anglik lub Angielka, tam zaraz
braknie powietrza.
— Powietrza?
— No, tak... powietrza! Nie można od
dychać, bo oni całe powietrze, jakie jest, wcią
gają od razu w siebie i nie zostawiają nic dla
nikogo... O, ja zaraz poznałam, że pan nie
jesteś Anglikiem —dodała z uprzejmym uśmie
chem.
I szczebiotała tak dalej wesoło, czarując
innie wdziękiem i swobodą. Opowiadała mi,
że widziała w NewYorku Modrzejewską (Coun
tess Modjeska) i zachwycała się grą tej arty
stki.
Pytała, czy jestem pierwszy raz w Wenecyi
i co mnie skłoniło do przyjazdu, skoro znajduję
to miasto tak nudnem i brzydkiem?
— W istocie, nie jestem w stanie powie
dzieć pani co to było — odparłem, ubawiony
jej ciekawością. — Czy wie pani, co to jest po
ezya nudy?
— Nie — rzekła, śmiejąc się. — Nie mam
wyobrażenia.
— Jakżeby to pani wytłómaczyć?... Jestto
owo niezadowolenie, które nas czasami ogarnia,
ów niesmak, który w nas budzi to, co uas ota
cza, owa tęsknota, która ręce ku czemuś nie
znanemu wyciąga.
— Ku czemuś nieznanemu ? A wszakże pan
powiadasz, iż znasz Wenecyę z dawniejszych
pobytów i że to miasto nie ma dla pana żadne
go uroku!
— Otoż właśnie dlaczego nazywam poezyą
nudy to, co mnie tu zawiodło. Powód, który
mnie skłonił do wyjazdu z kraju, był ostate
cznie bardzo błahym, a jeszcze bardzej błahą
pobudka, która mi podała myśl przyjechania
do Wenecyi.
— Rozciekawiasz mnie pan ogromnie.
— Moge się pani wyspowiadać otwarcie...
Ulubiona moja wierzchowa klacz zwichnęła no
gę... Nie miałem chwilowo innego konia i nie
wiedziałem, czem zabić czas w porze zwykłej
przejażdżki... Nie wiedząc, co począć z sobą,
rzuciłem okiem na panoramę Wenecyi, która
wisi na ścianie w mym gabinecie... Widok
ten wydał mi się szczególniej pięknym w tej
chwili i to mnie skusiło... Tłómaczyłem sobie,
że podróż ta nie ma sensu, ale nie miałem si
ły oprzeć się pokusie.
— Pan masz spleen — rzekła, patrząc na
mnie ze współczuciem Trzeba się z tego le
czyć koniecznie. Musisz pan zająć umysł swój
czemś, coby mu nie pozwalało marzyć... Czyż
pan nie masz żadnego zajęcia?
— Owszem, mam czas bardzo zajęty; jeż
dżę konno, robię wizyty, będąc na wsi, poluję,
w mieście bywam w teatrze, po teatrze idę do
klubu...
— Ależ to się nie nazywa zajęciem—przer
wała mi skwapliwie — zajęcie to, gdy się pro
wadzi jakiś business: handel, przemysł, gos
podarstwo—słowem to, co nam chleb daje.
— Mam ziemski majątek.
— No i?...
— Trzymam rządcę, który nim zawiaduje.
— A sam się pan tem nie zajmujesz?
— Na co, skoro on to lepiej rozumie ode
mnie?..... A zresztą, toby się sprzeciwiało mo
jej filozofii.
— Jakiej filozofii?
— Filozofii próżniactwa.
Roześmiała się wesoło.
— Poezya nudy i filozofia próżniactwa!...
Nie słyszałam nigdy o tem... I na czemże po
lega ta filozofia?...
— W istocie, przyjechawszy tutaj, byłem
wielce niekontent z mojej wycieczki i myśla
łem już o wyjeździe do Monte Carlo... Obe
cnie jest mi całkiem dobrze... J'y suis et
j'y reste!
Umilkła znowu, wodząc szerokiemi rzutami
pendzla pu papierze.
— Musisz pan mieć tutaj znajomych?—spy
tała po chwili.
— Oprócz pani, którą właśnie poznałem,
nikogo... Chybabym do rzędu znajomych miał
liczyć zawiadowcę hotelu Danieli, którego znam
od lat wielu.
— Danieli?..! Royal hotel, Danieli! —
zawołała skwapliwie.
— Tak! Dlaczego się pani dziwi?
— Bo i ja tam stoję — odparła zarumie
niona.
Mieszkała ze mną pod jednym dachem, a ja
jej szukałem po całem mieście!
Mierząc płynące chwile wolnym postępem
naszej pracy, aniśmy się spostrzegli, jak nam
czas zeszedł na gawędzie.
Więc też zdziwiliśmy się wielce, gdy wszedł
Toby i oświadczył, że custode dał już znak
zamknięcia galeryi i że czas powracać do do
mu. Zebraliśmy nasze przyrządy i wyszliśmy,
gwarząc wesoło.
— O, to system bardzo prosty!.. Sam już
tytuł wypowiada główną jego zasadę.. Jestto
zresztą filozofia całej ludzkości... Ci, którey
mogą, próżnują; ci, którzy nie mogą, pracują,
ażeby sobie zdobyć to prawo.
— Nie ma co mówić, śliczna zasada! Cóż
by się stało ze światem, gdyby ją wszyscy
przyjęli?
— Oh, ja się nie zagłębiam tak daleko...
Filozofię moją uprawiam dla własnego użytku...
Przytem sądzę, że wszyscy są tego samego
zdania, tylko, że go nikt nie wypowiada tak
otwarcie.
— Ależ to nieodzownie do spleenu pro
wadzi!
— Od tego broni mnie jeszcze młodość i ta
poezya nudy, o której mówiłem.
Umilkła na chwilę.
— Wybacz pan—zaczęła znowu—że się tak
wyrażę, ale to, co pan nazywasz poezyą nudy,
jest zdaniem mojem, kaprysem chwili, na któ
rym pan nic budować nie możesz.
— Dlaczego?
— No, jakże? Dziś pana zawiodła poezya
nudy do Wenecyi; jutro może pana zawieść
gdzieindziej.
— O nie, tego się nie obawiam.
— A jeżeli miasto niema dla pana, jak mó
wisz, żadnego uroku?
— Czy pan masz gondolę? — zapytała miss
Mary.
— Nie, pani, zapomniałem o tem w po
śpiechu.
— Bo też i nie potrzeba!—odparła uprzej
mie. — Wszak mieszkamy w jednym hotelu..
Jeżeli pan nie masz innego zamiaru i raczysz
wsiąść ze mną, to pana podwiozę.
— Wdzięczny pani jestem niezmiernie —
odparłem, mile ujęty jej uprzejmością i swo
bodą. — Byłem istotnie w kłopocie... Przed
wczoraj, zapomniawszy również o zatrzymaniu
gondoli, musiałem wracać do domu piechotą.
Kazała Tuby emu zająć miejsce obok gon
doliera; poczem zwinna, jak sarenka, wskoczy
ła do gondoli, zapraszając mnie z sobą wdzię
cznem skinieniem głowy i uśmiechem.
— Jakże to dziwnie, żeśmy się dotąd nie
spotkali, mieszkając w tym samym hotelu —
zawołała wesoło, gdyśmy odbili od brzegu.
— Owszem, pani!... Spotkałem onegdaj pa
nią u Floriana, a potem widziałem w Akade
mii malującą..
— Oh! o tem wiem!... I ja pana zauważy
łam odrazu.. Powiem panu nawet, że mnie
zaintrygowały te dwa tak szybko następujące
po sobie spotkania i pańskie krzątanie się po
sali... Naturalna rzecz, nie wiedziałam o tem,
że pan masz zamiar kopiować Hondekotera...
Ale nie o to chodzi! Myślę, Że mieszkając
w tym samym hotelu, powinnibyśmy się byli
spotkać przy table d'hóte... Czy pan jadasz
w restauracyi?
— Tak, pani.
— A to wybornie!... Będziemy w przyszło
ści jadali razem!... To tak smutno i nudno
siedzieć samej przy stoliku.
— Jeżeli pani tylko pozwoli!
— Ależ oczywiście!.. O piątej, niepra
wdaż?. . To najlepsza pora... Po obiedzie mo
żna się jeszcze kilka godzin wałęsać po mie
ście... Wszakże to wchodzi w pański program,
w program filozofii próżniactwa?—dodała, śmie
jąc się wesoło.
— Najzupełniej! — odparłem, miłą jej swo
bodą ośmielony.—Rozumie się pod warunkiem,
jeżeli będę mógł pani towarzyszyć w jej wy
cieczkach.
— Właśnie chciałam panu mówić o tem —
zawołała uradowana. — Będę się przynajmniej
mogła podzielić z kimś mojem wrażeniem...
Możesz pan sobie wyobrazić, jak to przyjem
nie było zwiedzać te cuda z poczciwym To
bym, który na wszystko tylko:—Oh! yes, yes,
as you ordered Ma'am, odpowiada..
VIII.
I szczebiotała tak dalej wesoło, nie ukry
wając przedemną radości, jaką jej sprawiło na
sze poznanie.
Układała program wspólnych wycieczek.
Mówiła, że mnie ze spleenu mego wyleczyć
musi koniecznie i że niewątpliwie pokocham
i życie i świat i jej „drogą" Wenecyę, gdy mi
pokaże wszystkie jej piękności.
Słuchałem jej oczarowany.
Nęciły mnie urokiem szczególnej nowości,
ta jej naiwna szczerość i miła swoboda, któ
rej dotychczas u żadnej nie spotkałem kobiety.
Nie miała w sobie ani źdźbła kokieteryi.
Wdzięk jej nie był wyuczonym, ani też z gó
ry obmyślanym, lecz wrodzonym. Wydawała
mi się kwiatem—kwiatem, co kwitnie i pa
chnie dlatego, że musi, dlatego, że mu tak ka
że przyroda.
Przy obiedzie zeszliśmy się znowu—tym ra
zem jako dobrzy już znajomi. Była w wybor
nym humorze. Mówiła, iż odebrała list od oj
ca i że pobyt swój w Wenecyi na czas jakiś
przedłuży.
Dowiedziałem się, iż ma w Ameryce na
rzeczonego, kuzyna Edwarda, którego nazy
wała Ned'em. Opowiadała, iż spędzali razem
lata dziecinne, że to jest dawno już przez ro
dziców postanowiony związek, że młodzieniec
ten prawie jest jej rówieśnikiem i że przeto
czekać będą dwa lata, dopóki nie dojdzie do
pełnoletności.
Wiadomość ta obeszła mnie wielce, sam so
ie nie zdawałem sprawy dlaczego, ale mnie
obeszła. Mam lat dwadzieścia pięć i nie my
ślę wcale o żeniaczce. Posiadam majątek, któ
ry mi pozwala żyć swobodnie; dlaczegóżbym się
obarczać miał obowiązkami wtedy, gdy mnie
nic do tego nie zmusza?
Małżeństwo uważam za deskę ratunku dla
tych, którzy nie mogą inaczej. Jestto, mojem
zdaniem, głupstwo, którego nigdy nie można
zrobić—dość późno. Jeżeli coś nadzwyczajne
go nie wpłynie na zmianę mojego przekonania,
to chyba się nigdy nie ożenię.
Mimo to, przykre na mnie zrobiły wraże
nie słowa mojej nowej znajomej. Zbliżyłem
się do niej w mniemaniu, że jest mężatką; nie
doznałem uciechy, dowiedziawszy się, iż jest
wolną jeszcze; a teraz, gdy mi wyznała, że jest
przeznaczoną dla innego, uczułem w sercu żal
taki, jakbym doświadczył zawodu.
Zdawało mi się jak gdyby w oczach pry
sła owa mrzonka tęczowa, która mnie nęciła
swym nieokreślonym urokiem i jak gdyby mi
nagle zmierzchło to szczęście, jakie się upa
jałem przy boku tego rozkosznego dziwczęcia.
rożytny klasztor i ogród tamtejszy, oraz widok,
jaki się ztamtąd na Wenecyę i okoliczne wy
spy roztacza.
Jestto rzeczywiście bardzo przyjemna wy
cieczka. Nadkłada się wprawdzie drogi, ale wra
żenia, jakie się odnosi, wynagradzają sowicie.
Zwłaszcza dnia tego był wybór drogi nader
szczęśliwym. Słońce świeciło jakimś niezwy
czajnym, mniej surowym blaskiem, układają
cym się miękko na marmurach i rzucającym
bardziej przeźroczyste cienie.
Z głębi fal wynurzały się lagunowe kę
py, rysując się czarnemi kolumnami cypry
sów i zielonemi wachlarzami platanów na tle
ozłoconych niebiosów. Z dalekich ogrodów do
latywało nas echo rozkochanych pieśni i odu
rzające jaśminów zapachy. Gondola nasza su
nęła, jak łabędź, po głębinie odśmiechniętej
pogodnym nieba błękitom.
Miss Mary była uszczęśliwioną i dumną ze
swego pomysłu.
Wymieniała z pewną chełpliwością nazwiska
okolicznych wysepek i wskazywała mi piękno
ści roztaczającego się przed nami krajobrazu,
śledząc na mej twarzy, jakie też piękność jego
sprawia na mnie wrażenie.
Była czarująca w tem ożywieniu. Szcze
biotała wesoło, dając folgę serdecznej potrze
bie swej żywej i otwartej natury.
Czułem niechęć do tego dalekiego, zaatlan
tyckiego kuzynka, który miał zostać jej mę
żem i gniewało mnie to, iż się o nim wyraża
ła życzliwie. Serce moje wezbrało zazdrością
i goryczą, przychodzącą jakby gdzieś zdaleka
i mącącą pogodę mego umysłu.
Niebawem jednak rozwiała uprzejmość miss
Mary to przykre wrażenie. Szczebiot jej we
soły ukoił moją tęsknotę, a serdeczność jej
upoiła mnie przedziwnym urokiem.
Było mi dobrze przy jej boku i błogość ta
napełniała duszę ma aż po brzegi, tak, iż tam
miejsca nie było na inne uczucie.
Po obiedzie wyjechaliśmy gondolą do Lido
i do Saint Eleny.
Dzień był jasny i pogodny, ale wcale nie
skwarny. Od morza wiał świeży wiatr, który
przyjemnie chłodził powietrze. Kazaliśmy więc
zdjąć przykrycie gondoli — cavar il felze?
jak mówią w Wenecyi, i ruszyliśmy otwartą
łódką na morze.
Liczne barki snuły się po przystani, nie
które przystrojone kwieciem, inne pełne gwa
ru i śmiechów, śpiewu i muzyki. Jakiś festyn
ludowy odbywał się na Lido, zkąd od czasu do
czasu odzywały się wiwatowe strzały.
Przy Giardino publico kazała miss Ma
ry gondolierom wziąść na lewo, by okrążyć
wyspę św. Heleny. Chciała mi pokazać sta
Wykołysana pieśniami Longfellowa i Poegor
czuła piękno i umiała wrażenia swe opowie
dzieć w sposób barwny, a z takim przekony
wającym zapałem, iż wszczepiała we mnie swe
zachwyty, porywając mnie gorącą wymową.
Nie było w tem, co mówiła, naśladownictwa,
ni przesady. Prawda tryskała z jej słów oso
bista, tętniąca życiem i jakby dymiąca jeszcze
płomieniem tej młodej, szlachetnej i wrażliwej
duszy.
Dziwnego też, a niespodziewanego uroku na
bierało w oczach mych wszystko, cokolwiek
oświetliła w ten sposób wyobraźnią swoją i uczu
ciem.
Plusk fali, poruszonej wiosłem gondoliera,
daleki brzęk mandoliny, śpiew fachina, cichy
szmer wiatru, czasem niezwykły jakiś efekt
ksi życowego światła lub słonecznych promieni—
wszystko to nabierało blasku, barwy, dźwięku
i woni, gdy o tem mówiła; wszystko to drgało,
pałało, grało i śpiewało, czarując mnie wdzię
kiem piękna, nieprzeczuwanego do tej chwili.
Więc też lubiłem patrzyć jej oczyma na
świat, poddając się miłym wrażeniom, do któ
rych ona dawała mi podnietę.
I ona lubiła nawzajem zdumionym oczom
moim zapalać tęcze i blaski. Mawiała, że czu
je podwójnie, gdy mi zwierza swe myśli.
Kiedy niekiedy jednak zbierała mnie ochota
Porwany szczerą jej ochotą, poddawałem się
urokowi bez obawy. Rzekłoby się, iż zwie
rzywszy mi się, że jest przeznaczoną dla inne
go, ułatwiła i ustaliła nasz stosunek, określając
go i dając mu podkład niejako pewniejszy,
a zarazem wyposażając go szczególniejszym
czarem.
Powróciłem z tej wycieczki późnym wie
czorem, opanowany wdziękiem mojej towarzy
szki, zdziwiony nowością i urokiem wrażeń, ja
kich doznałem i zachwycony tą flirtacją bez
celu i nadziei, która mnie napełniała błogością.
IX.
Rozpoczęło się teraz dla mnie życie, jak
gdyby w bajce i nie umiałbym opowiedzieć
dziejów tej rozkosznej idylli, której tłem była
Wenecja — ten wielki, cichy, marmurowy seu,
wynurzający się z pogodnego wód zwierciadła.
Porównanie to nie jest oczywiście mojem;
nie mam wcale tak poetycznego usposobienia.
To Mary znalazła raz to podobieństwo, chcąc
mnie nawrócić i skłonić do tego, bym pokochał
drogą jej Wenecję.
Miała swój osobny sposób mówienia, wielce
malowniczy i fantastyczny zarazem, który się
jednak dziwacznym w ustach jej nie wydawał.
przekory. Wtedy szydziłem z jej zachwytów,
drwiąc niemiłosiernie z tego miasta całego z cu
kru i pierników i z jego muzyki słodkiej, jak
karmelek, a bezmyślnej, jak śpiew pozytywki.
Broniąc swych poglądów, zapalała się w dyspucie lub też zatykała uszy, udając zagniewaną. Ale śmiech jej szczery i wesołe oczu
spojrzenie, zdradzały, że ją bawią te paradoksy,
któremi ją zasypywałem.
Spędzaliśmy tak duie cale razem i nie czu
liśmy nudy i znużenia. Zrana schodziliśmy się
u Florjana i znały nas już niebawem gołębie
św. Marka, które przylatywały do nas, witając
przybycie nasze wesołem gruchaniem.
Ztamtąd jechaliśmy do Akademji pod pozo
rem roboty. Mało się jednakże pracowało, bo czas schodził na śmiechu i gawędzie bez końca.
Urzędowe to zajęcie nie miało dla nas już te
raz uroku, od czasu jak mogliśmy być z sobą
razem, bujając tak swobodnie, jak para rozko
sznych motylów.
Więc też chodziliśmy często po za szkołę —
jak mówiła Mary — włócząc się po Wenecji
i zwiedzając jej pałace, kościoły, muzea i galerje, wszystko, gdzie tylko było coś godnego
widzenia.
Czasem płynęliśmy do Malamocco, do Bura
no, do Vignole, do San Lazzaro, do Chioggii
lub Masorbo ; czasem włóczyliśmy się po zauł
kach miasta, zatrzymując się przed Madonna
mi, przed któremi śpiewały chóry fachinów lub
też stając przed Twernami, zkąd się odzywa
ły roznamiętnione głosy grających w Morę gon
dolierów.
Chciała widzieć wszystko i poznać wszystko,
a umiała wszędzie odnaleźć jakąś stronę pię
kną, jakiś wdzięk niepostrzeżony. Uradowana
dzieliła się natychmiast ze mną tem wraże
niem. Włóczyliśmy się więc razem, niby dwaj
żacy, wyswobodzeni z pod szkolnego rygoru
i używający wakacyjnej swobody. Ona ukła
dała plany naszych wycieczek, ona była reży
serem naszej zabawy, a jam szedł za nią wszę
dy, rad, iż mogę widzieć świat takim, jaki się
odbija w jej źrenicy, i podzielać jej myśli i uczu
cia. Żyłem więc, jakby we śnie. będąc niby
ten sam, a jednak dziwnie przeobrażony urokiem,
który mię pętał. Przy niewinnem tem dziecku,
stałem się jakby dzieckiem i wystarczało mi
to, żem mógł żyć przy jej boku, pojąc się wra
żeniem niewinnych uciech i nie pożądając nic
nad to szczęście, którem mnie nasycały.
Leżał czar przedziwny w tej bezintereso
wnej przyjaźni, która nas teraz wiązała. Roz
graniczeni obowiązującem ją przyrzeczeniem,
byliśmy dla siebie straceni i to właśnie przy
wracało całą naszą swobodę.
Nie potrzebowaliśmy się liczyć z każdem
zmysły i pragnienie szczęścia trawiło mnie swym
nieugaszonym żarem.
Zaostrzała to położenie jeszcze owa poufa
łość, którą wyrobiło między nami ciągłe ze sobą
obcowanie. Przedsiębraliśmy, jak dawniej, wy
cieczki dalekie, przebywaliśmy ciągle ze sobą
razem, igrając z niebezpieczeństwem, niby ćmy
rwące się do płomienia.
Wycieczki te postradały już dla mnie da
wną swą ponętę. Coś się zmieniło, coś popsuło!
Nie był to już ów „seu ze srebra i kryształu",
który mnie rozmarzał tak spokojnie. Lubiłem
bujać z moją towarzyszką po dawnemu, lubiłem
włóczyć się z nią po mieście i jego okolicy,
dlatego, żem mógł być przy niej, ale inne uczu
cia gościły teraz w sercu mojem i umyśle. Je
dną myślą zajęty, obojętny byłem na wszystko
dokoła.
I ona także zmieniła się i wydała mi się
już całkiem inną. Uśmiech jej uronił swą da
wniejszą dziecinną wesołość i nabrał jakiegoś
tęsknego wyrazu. Spojrzenie jej stało się głęb
szeni i jakby zadumanem.
Rumieniła się teraz częściej i bez przyczy
ny, mniej już będąc swobodną, niby zajęta ja
kiemiś myślami, które jej ciężyły.
Zdarzało nam się czasami siedzieć całe go
dziny w milczeniu, jakby nas przygnębiała ja
kaś tajemnica.
słowem, z każdym ruchem. Mogliśmy dać fol
gę serdecznemu porywowi, który nas ciągnął
ku sobie; mogliśmy z sobą przestawać jako
dwaj bracia, dwaj przyjaciele, zwierzając so
bie wzajemnie uczucia swe i myśli, nie skrę
powani przymusem.
I nie było między nami ani śladu onej ci
chej a podstępnej walki, którą z sobą wiecznie
toczą mężczyzna i kobieta. Nie mówiliśmy ni
gdy z sobą o miłości, jakkolwiek ciągle byli
śmy siebie tak blisko i ciągle sobą tylko za
jęci.
Wystarczało nam to, że razem bujamy swo
bodnie, ani myśląc o tem, że to nasze szczęście
możemy uronić i wiążąc się do chwili obecnej
tak, jak gdyby trwać miała wiecznie.
Z tej rozkosznej sielanki, z tego zaczaro
wanego snu, zbudził mnie jednak niebawem
dreszcz namiętności, wstrząsając całem mojem
jestestwem i zapalając krew moją żarem.
Zanadto było pokusy w tem naszem co
dziennem ze sobą przestawaniu, zanadto czaru
dokoła. Poczęła mnie drażnić bezbronna jej
ponęta; niepokoiło i mieszało mnie już teraz
szczere jej spojrzenie, palił uścisk jej dłoni.
Śniła mi się w nocy, otoczona chmurą go
łębi, lubieżnie do mnie wygięta, wyciągająca
do mnie ramiona, błyskająca uśmiechniętym
ust koralem. Gorączkowe sny te zapalały mi
Czasami zdawało mi się, że widzi to, co się
w mojem sercu dzieje i że współczuje mojemu
cierpieniu. Wyraz ,,kochamCt rwał mi się wte
dy na usta, ale go mroziła obawa przed następ
stwami tego kroku.
Rozpoczęła się teraz walka pomiędzy moje
mi instynktami, a tem uczuciem, które mnie
coraz bardziej opanowywało. Czułem, że się
wikłam w przygodę bez wryjścia i przerażałem
się własną niedorzecznością.
Bo i jakiż cel miał pobyt mój w Wenecji,
tak nielogiczny i awanturniczy od samego po
czątku mojej wyprawy? Co mi przynieść mo
gła pogoń za kobietą, niby wolną, a już prze
znaczoną innemu, pociągającą mnie ku sobie
wszechwładnym urokiem, a straconą dla mnie
wprzód jeszcze, nim ją poznałem.
Nic, chyba tylko smutek i zgryzotę.
— Uciec, uciec! — wołałem przerażony. —
Uciec ztąd daleko, rzucić pomiędzy mnie i ją
setki mil; zerwać urok, który mnie pęta, upić
sie innemi wrażeniami i jeżeli można — za
pomnieć !
A jednak zostałem, nie mogąc oderwać się
od tej kobiety. Zdawało mi się, że zdala od
niej nie mógłbym oddychać. Sama już myśl
o rozłące napełniała mnie żałością bez granic
Tymczasem odbierałem z kraju listy, wzy
wające mnie do powrotu.
Ciotka Ksawera zapraszała mnie do siebie;
bawili właśnie u niej krewni jej męża, przy
byli z Ukrainy, majętni państwo Józefowstwo,
z których jedynaczką miała zamiar mnie ożenić.
Rządca donosił, że mi grad wybił kilka pól
pszenicy i dwa pola rzepaku. Adwokat przy
pominał termin sądowy, na który miałem się
stawić. Wreszcie zdawał mi Stas relację o„Ni
nichy"; wyzdrowiała już zupełnie i zachodziła
obawa, aby stojąc ciągle w stajni i używając
spoczynku, nie wyszła z „kondycji".
Jednem słowem, namnożyło się wiele spraw,
wymagających mojej obecności. Ale gdzie było
teraz myśleć o tem wszystkiem ?
Posłałem Stasiowi pieniądze i kazałem „Ni
niche" odprowadzić do domu. Niechaj jej tam
dogląda Maciek; mogę się przecie spuścić na
jego troskliwość.
Ciotce Ksawerze, rządcy i adwokatowi nie
odpowiedziałem wcale. Niech sobie tam sami
radzą, jak umieją, a ciotka niech mi da spokój
ze swataniem. Żenić się nie myślę; obecnie
mniej aniżeli kiedykolwiek. Interesa mnie nu
dzą, a do gospodarstwa nie mam głowy.
Znajomi moi zasypywali mnie również swo
jemi listami. Zapytywali, co mnie skłoniło do
tak nagłego wyjazdu, co porabiam i kiedy za
mierzam powrócić ?
Oh! nieznośni nudziarze! Co im do mnie i czego
oni odemnie chcą!
Gniewała mnie ta natrętna ciekawość, kry
jąca się pod obłudną maską życzliwości. Każdy
z tych listów przypominał mi niedorzeczność
mego położenia. Co mnie skłoniło do wyjazdu,
co porabiam i kiedy zamierzam powrócić —
czyż ja wiem?
Zdawało mi się, iż słyszę za sobą szyder
cze śmiechy. Wściekałem się na siebie, żem
nie zakazał Stasiowi dawać komukolwiek mego
adresu. Rozdrażniony postanowiłem nie roz
pieczętowywać wcale listów, gdyby jakie na
deszły.
Miss Mary odbierała również co chwila we
zwania, aby wracała do Paryża. Ojciec jej,
nudząc się i tęskniąc do córki, prosił ją w każ
dym liście, aby powrót swój zechciała przyspie
szyć.
Zwlekała biedaczka, jak mogła, odkładając
wyjazd swój z tygodnia na tydzień. Odpowia
dała, że się Wenecją nie nacieszyła jeszcze do
syta i że musi skończyć zaczętą pracę.
Nie kwapiła się jednak z jej ukończeniem;
opuszczała niekiedy kilka dni z rzędu, to pod
tym, to pod owym pozorem i robota nie postę
powała wcale. Zdawało się, iż ją przewleka
z umysłu, tak leniwie, tak niechętnie zabierała
się teraz do pracy.
XI.
Wśród takiej niepewności, wśród takiego
denerwującego oczekiwania, upłynął nam czer
wiec i początek lipca. Wreszcie położył kres
tej idylli wypadek niespodziewany.
Wybieraliśmy się właśnie na zwykłą naszą
poobiednią wycieczkę, gdy do salonu miss Ma
ry wszedł mężczyzna, lat przeszło czterdziestu,
słusznego wzrostu i kościstej budowy.
— Papa, papa! —zawołała, rzucając mu się
w objęcia. — Ach! co za miła niespodzianka!
I jęła go pieścić i całować.
— Coż robić — rzekł przybyły, odwzaje
mniając jej uściski. — Nie chciała góra przyjść
do proroka, musiał przyjść prorok do góry.
— Kiedyżeś przyjechał, ojcze?
— W tej chwili... Wczoraj mi się udało
dobić interesu, wsiadłem natychmiast na kolej
i oto jestem... Ach! żebyś ty wiedziała, jak
tęskniłem do ciebie!... Nie doniosłem ci o mo
im przyjeździe, bo chciałem zobaczyć, czy się
ucieszysz.
— No, jakże, no, jakże!... I tyś mógł wątpić
o tem, niedobry! — odparła z udanym dąsem. —
Ach! teraz nic mi już do szczęścia nie braknie.
I ująwszy go za rękę, pociągnęła ku mnie.
— My father... Count Rożniecki, my
friend — rzekła z wesołym uśmiechem.
— I am glad, I am very glad to see
you, Sir— zawołał potrząsając moją ręką
z rubaszną serdecznością. — Znam pana już
z listów mojej córki, znam doskonale i cieszy
mnie bardzo życzliwość, którą jej okazujesz.
Mruknąłem kilka uprzejmych słów zakłopo
tany. Serce ściskała mi żałość, że ten człowiek
przybył tu jeno po to, aby mi ją zabrać i że
się już skończył ten sen uroczy, który mnie
tak błogo upajał. Czułem, iżbym sobie musiał
przymus zadawać, by ukryć gorycz i przygnę
bienie, jakie mnie opanowały i że nie powi
nienem zostać w towarzystwie tych ludzi, uspo
sobionych w tej chwili tak odmiennie.
Czekałem więc tylko na sposobność, by się
módz przyzwoicie oddalić. Ale sir Green nie
dawał mi ku temu możności.
Pociągnąwszy mnie za sobą na kanapę, za
sypywał mnie uprzejmościami, wynurzając swo
je współczucie dla Polaków, jak to zwykli czy
nić cudzoziemcy, gdy chcą nam okazać swoją
życzliwość.
— Ah yes, yes — prawił z żywością —
dzielny naród, bohaterski naród... Ja wiem, ja
wiem! Kosiusko, Poulasky... Mężczyźni pełni
odwagi i honoru, kobiety czarujące wdziękiem...
W li a t i s t li e n a rn e o f tlie polis li arti
s t e, Mary, w li o rn we hwe s e e n at New
York, playing the role of Giulietta —
dodał, zwracając się do córki.
— Modjeska.
— How do you say, my que en?
— Countess Modjeska.
— Ah yes, yes, Countess Modjeska...
Czarująca kobieta i znakomita artystka... Char
ming, enchentress, magical— wołałwza
chwycie. — Pamiętasz, Mary, z jakiem ona to
mówiła uczuciem:
O Borneo, Romeo! wherefore ort thou Borneo!
Deuy thy father, and refuse thy name.
— Ale gdzież toście się państwo wybierali? —
zawołał, spostrzegłszy, że miss Mary zrzuca
kapelusz. — Zapewne na wycieczkę gondolą
w laguny... Ach wiem, wiem! Mary pisała mi
ruda o tem... No, ale dzień dzisiejszy musicie
mi już poświęcić.. Nudziłem się na śmierć
w tym Paryżu i tęskniłem bez miary... Teraz
dopiero czuję, że żyję.
I popatrzył na córkę z czułością, niemal
z uwielbieniem.
— No, chodź tu. Mary, pocałuj ojca, popieść
go trochę! — ciągnął dalej wzruszonym gło
sem. — Pan się tem nie zgorszy, nieprawdaż?
Wszakże to już blisko dwa miesiące, jakeśmy
się nie widzieli... Dwa miesiące, dwa miesiące!...
Samemu mi się wierzyć nie chce, moja królowo,
żem to wytrzymał, i żem na to pozwolił... Ale
taki to już los rodziców — dodał, zwracając
się do mnie. — Niby to my rządzimy dziećmi
i niby to one nas słuchają... Gdzie tam, pa
nie, to są nasze tyrany; tak, tak, tyrany! One
nas wodzą na pasku, a my robimy zawsze to,
co one chcą...
I gwarzył tak dalej wesoło, jakby chciał
sobie wynagrodzić dwumiesięczne milczenie. Ze
słów jego wiała serdeczna tkliwość dla córkL
a radość, jaką go widok jej napełniał, malowa
ła się na jego licu.
Był to, w całem znaczeniu tego słowa, pię
kny mężczyzna, pomimo charakterystycznej
u amerykańskiej rasy ostrokościstej budowy
i nieco przydługiej szyi. Z pod gęstej, może
zbyt gęstej brwi, patrzały oczy jego bystro
i rozumnie; rysy twarzy miały familijne z cór
ką podobieństwo, tylko, że ostrzej wykrojony
profil i wysunięta naprzód czysto wygolona
broda, nadawały twarzy tej wyraz bardziej sta
nowczy.
Przypomniał mi żywością, swobodą i szcze
rością miss Mary, tylko, że u niego te zalety
uwydatniały się nieco rubasznie.
Rzekłoby się—marynarz, powracający gdzieś
z dalekich podróży, przebrany w suknie zwy
czajne i zabłąkany w salonie.
Przytem ogromna pewność siebie, coś z fan
tazji polskiego szlachcica, z czasów, gdy szlach
cic polski miał jeszcze fantazję.
Czuć w nim było przedstawiciela onej rasy
zwycięzców, zahartowanych w trudach i walce,
nie znającej niebezpieczeństwa, ani też niemo
żliwości, idącej naprzód z rewolwerem i topo
rem w ręku i wydzierającej dziewiczym zie
miom ona silę, która ją rozpiera.
XII.
Duszno mi było w tej atmosferze.
Serdeczne jej ciepło upajało mnie i rozma
rzało, a jednak nie mogłem oddychać. Byłem
podobny do chorego, którego płuca nawykły do
zatrutego miejskiego powietrza i dla którego
zbyt ostrem jest świeże tchnienie na szczy
cie gór.
Czułem, że to świat inny od tego, w któ
rym się urodziłem i w którym żyć mi kazało
przeznaczenie; że ci ludzie, tak pełni dzielno
ści, zdrowia i ciepła, odmienni są odemnie, dzie
cięcia zgrzybiałych społeczeństw i zamierającej
cywilizacji.
W toku rozmowy spytał mnie sir Green
o mój business.
Nie chciał wierzyć, bym w wieku moim nie
miał żadnych zamiarów, ni aspiracyi. Nie mógł
snąć pojąć, jak można żyć bez pracy i obo
wiązków.
Powracał kilkakroć w rozmowie do tej
sprawy, która go widocznie zajmowała, ale
dyskretnie, tłómacząc się tem, że nie zna obycza
jów „starego świata" i że pragnąłby się objaśnić.
Zdawało się jednak, jak gdyby to, com mu
mówił, zasmucało go i budziło jego współczu
cie. Przypomniało mi się wrażenie, jakie na
jego córce sprawiłem, gdym jej żartobliwie
wykładał moją filozofję próżniactwa.
Gniewała mnie myśl, że ten człowiek mo
że sio nademną litować. Znam moje wady
i nie mam dla siebie uwielbienia, ale nie lu
bię, gdy któś zagląda w tajniki mego sumienia.
Miss Mary zauważyła moje rozdrażnienie
i starała się odwrócić rozmowę na inne tory.
Ale stary Amerykanin powracał ciągle do te
go przedmiotu, jakby pod wrażeniem myśli,
która go opanowała. Z zapałem i miłością
opowiadał o swym kraju, o jego obyczajach
o duchu, który ożywia tamtejsze społeczeń
stwo, o wielkich dziełach, które tam stwarza
ją dzielność i praca. Nie sposób było się gnie
wać za to, a jednak to, co mówił, bolało mnie.
zawstydzało i upokarzało zarazem.
Słuchałem go z sercem przepełnionem go
ryczą. Napróżno usiłowała mnie rozerwać miss
Mary, mieszając się do rozmowy i szczebio
cząc wesoło. Impuls myśli był już raz nada
ny i nie sposób mi było otrząsnąć się z przy
gnębiającej mnie zadumy.
Porównywałem siebie z tym człowiekiem,
zbliżającym się już do starości, a tak pełnym
życia, ognia i siły. I czemże jestem ja, mło
dy latami, a zgrzybiały przedwcześnie, z pier
sią, w której sceptycyzm i szyderstwo wystu
dziło młodzieńcze żary; istota bez siły, bez
woli, wlokąca życie marnej rośliny, bez ucie
chy, bez sławy, bez pożytku—wieczna igraszka
rozluźnionych swych nerwów i własnego kaprysu?
Porównanie to poniżało mnie we własnych
oczach i wstyd mi było mej niemocy. Serce
mi zatruwał żal do siebie, do świata, do losu
i uczucie nieokreślonej jakiejś zazdrości napa
wało mi duszę żółcią i jadem.
Nie mogłem dłużej wytrzymać przymusu
jaki sobie zadawać musiałem.
Potrzeba mi było samotności, ciszy i mil
czenia. Oświadczywszy więc, że dzień jutrzej
szy zmuszony jestem spędzić w Padwie, gdzie
mnie pilne powołują interesy, pożegnałem moich
gospodarzy.
Miss Mary odprowadziła mnie do drzwi
tęsknem spojrzeniem.
Czując jej wzrok nad sobą, odwróciłem się
we drzwiach raz jeszcze, aby się ukłonić. Uśmie
chnęła się życzliwie, jakby mi chciała dodać
otuchy.
— Fare well, my friend! — rzekła,
żegnając mnie skinieniem głowy i uśmiechem.
Wyszedłem znękany i bezradny, j
Czułem w sercu ból, a w głowie próżnię,
w której huczała ta jedna myśl, że to szczę
ście upajające mnie do niedawna swą błogością,
jest dla mnie straconem na wieki. Rozdrażniony
i zbolały kazałem się zawieźć na dworzec ko
lejowy. Właśnie miał odejść pociąg do Medjo
lanu; kupiłem bilet do Padwy i odjechałem.
Padwa, czy inne miasto, wszystko mi było
jedno! Chciałem uciec jak zwierz zraniony, aby
ukryć przed ludźmi moje znękanie; chciałem
gdzieś wr ciszy i oddaleniu opanować dręczącą
mnie żałość i powrócić do równowagi.
Ale napróżno uciekałem: w ślad za mną bie
gła tęsknota.... Myśli moje pozostały wr We
necji.
Zżyłem się był z miss Mary i przyzwycza
iłem do tej świadomości, że jest koło mnie tuż
blisko! Teraz mi brakło miłego jej szczebiotu,
który smutki moje ukajał — brakło tego serca,
które tak życzliwie biło przy moim boku...
I tak miało być od tej chwili już wiecznie!
Spędziłem noc bezsenną, przypominając so
bie chwile minionego szczęścia i trując się tem
wspomnieniem. Nazajutrz wyszedłem wczesnym
rankiem do miasta w nadziei, że rozdrażnienie
moje uspokoją nowe wrażenia.
Ale nie mogłem sobie znaleźć miejsca ani
wśród ludzi, ani w samotnej ciszy.
Zgiełk i wrzawa uliczna bolały mnie i dra
żniły, a jednak błąkałem się po mieście, oba
wiając się zostać sam na sam z mojemi my
ślami.
Więcej jeszcze może bowiem niż tęsknota
za moim złotym snem, który się obecnie prze
demną rozwiewał, przygnębiało mnie poczucie
własnej niemocy. Żal mi było tego szczęścia,
które miałem postradać, a nie czułem w sobie
siły ni woli by o nie walczyć.
Aby je sobie zapewnić, jedna tylko by ia
droga — małżeństwo.
Z goryczą badałem sam siebie i przyszedłem
do przekonania, że nie dla mnie te czyste, ci
che uciechy, do których się dochodzi tylko dro
gą walki, obowiązku, pracy i ofiary.
— Ils sont trop verts et bons pour
des goujats! — zawołałem szydząc, przypo
mniawszy sobie bajkę Lafontaina o lisie i wi
nogronach.
Ale gorzkie szyderstwo to nie ukoiło mojej
żałości i nie zażegnało mego znękania.
Wieczornym pociągiem wróciłem do Wene
cji, z zamiarem pożegnania moich przyjaciół
i wyjazdu w rodzinne strony.
W hotelowym korytarzu spotkałem Tobyego,
który oczekiwał mego powrotu. Powiedział mi,
że sir Green pragnie mnie widzieć i pyta, czy
bym go przyjąć nie chciał mimo spóźnionej
pory.
— Proś! — rzekłem, zaintrygowany tem żą
daniem.
Przyszło mi na myśl, że stary Amerykanin
może żądać odemnie wyjaśnień.
W postępowaniu mojem z miss Mary nie
miałem sobie wprawdzie nic do wyrzucenia, ale
bądź co bądź mogła poufałość jego dać powód
do nieporozumienia. A więc pojedynek! Byłoby
to rozwiązanie, jak każde inne — kto wie, może
lepsze od innego.
Po chwili wszedł sir Green do mego pokoju.
— Wybacz pan, że go tak późno nachodzę —
zawołał, potrząsając moją ręką swoim zwycza
jem — ale jestem człowiekiem czynu i nie lu
bię odkładać powziętego zamiaru.
— Służę panu — odparłem, wskazując mu
z chłodną uprzejmością miejsce na kanapie. —
Proszę pana... Jestem gotowy na pańskie
usługi.
Spojrzał na mnie swem rozumnem i łago
dnem wejrzeniem.
— Przystępuję wprost do rzeczy — zaczął,
po chwili milczenia. — Pan kochasz moją córkę
nieprawdaż ?
— Tak jest — rzekłem. — Kocham miss
Mary, bardzo ją kocham! Ale czy wolno wie
dzieć, co pana powoduje do tego zapytania?
— To, że i ona kocha pana także — odparł
z dobrodusznym uśmiechem.— Przyszedłem panu
ofiarować jej rękę.
Oszołomił mnie tym niespodziewanym zwro
tem. To, co niegdyś tyle dla mnie miało po
nęty i czegom się wyrzekł po przebytej z sobą
walce, wydało mi się teraz, gdy mi je ofiaro
wano, mniej godnem pożądania. Jakieś nie
określone podejrzenie zamajaczyło mi w umyśle.
— Szybko się zdecydował ten człowiek czy
nu — pomyślałem. — Ma jednak tytuł hrabio
wski urok swój dla tych demokratów!
— Ależ — rzekłem wymijająco — zdaje mi
się, że miss Mary przyrzekła swą rękę ku
zynowi.
— Oh! to najmniejsza rzecz — odparł skwa
pliwie. Najprzód nie ona, lecz ja przyrzekłem
ją oj cn Edwarda... Dzieci chowały się razem
i zdawało nam się, że to może być para... Ale
ona go nie kochała i nie kocha... Sama mi to
wczoraj wyznała, że ma dla niego braterskie
przywiązanie, nic więcej.
— Jednakże...
— O nie, bynajmniej—ciągnął dalej, uprze
dzając to, co zdaniem jego, mógłbym zarzucić.—
Ned jest zanadto rozumnymi szlachetnym chłop
cem, by się sprzeciwiał szczęściu kuzynki...
Zresztą— to jeszcze dziecko; ma dopiero dwa
dzieścia lat.,. Może snadnie poczekać na moją
młodszą córkę; Nelly — to właśnie żona dla
niego.
— Propozycya pańska jest dla mnie bardzo
zaszczytną — rzekłem nie bez odcienia ironii,
pozostając ciągle jeszcze pod wpływem podej
rzliwości, jaka mnie opanowała. — Ale tak
mało byłem na nią przygotowany, tak nie
spodziewanie przychodzi, że... że musiałbym się
nad nią zastanowić.
— Spojrzał na mnie badawczym wzrokiem,
lecz życzliwie.
— Pan chcesz wiedzieć, jak się sprawa ta
przedstawia ze stanowiska interesu? — zapytał.
— Ale nie — zaprzeczyłem —bynajmniej.
— I owszem i owszem!... Wcale tego młode
mu człowiekowi za złe brać nie można, gdy
myśli o przyszłości... Jestem kupcem i cenię
bardzo w ludziach roztropność.. To nie wy
klucza wcale szlachetności, ni uczucia... Otoż,
aby tę kwestyę wyjaśnić: mam około dziesięciu
milionów dolarów majątku, który w większej
części ulokowanym jest w nieruchomościach...
Moge to stwierdzić urzędowemi wykazami;
kazałem je sobie sporządzić, bo mi były do in
teresu potrzebne w Paryżu i mam je tu z sobą
w Wenecyi... Konsulat sprawdzi autentyczność
podpisów.
— Ależ, drogi panie — rzekłem.
— Za pozwoleniem — przerwał mi z żywo
ścią. — Połowa tego mienia, które mam na
dzieję powiększyć jeszcze, kto wie, może pod
woić, bo właśnie zawarłem interes bardzo zy
skowny... połowa tego mienia będzie po mojej
śmierci należeć do Mary, druga do Nelly i Neda...
Przed ślubem wypłacę każdej z mych córek
milion dolarów posagu w gotówce, otwierając,
rozumie się, zięciom moim udział w przedsię
biorstwach, które prowadzę.
— Ależ, drogi panie — zawołałem uradowa
ny, źem znalazł wymówkę — ja nie mam sto
sownego majątku... Pan się może łudzi, wnosząc
z życia; jakie prowadzę... Mam wprawdzie
dobra, których dochód mi wystarcza; nie ro
bię długów; ale wszystko, co mam razem z tem,
co me kiedyś posiadać, nie przenosi trzechkroć stu tysięcy dolarów,
Ujął moją rękę i uścisnął ją serdecznie.
— Cenie pańską szczerość i skromność —
rzekł, patrząc mi w oczy życzliwie. — Ale cóż
znaczy różnica majątku tam, gdzie pomiędzy
sercami nie ma różnicy?... Cóż znaczy zresztą
sam majątek?... Dziś jest, jutro go nie ma...
Wszystkiem jest dzielność, pilność, rozsądek,
zapobiegliwość i energia... Patrz pan, ja sam,
jak mnie tu widzisz, miałem, zaczynając przed
dwudziestu pięciu laty, tylko dziesięć tysięcy
dolarów... To trzydzieści razy mniej, niż pan
posiadasz... Dziś jestem majętnym człowiekiem...
Pieniądz jest wielką siłą, gdy go ożywi i w ruch
puści dzielność człowieka; sam przez się jest
on kawałkiem martwego kruszcu — nic więcej!..
XIV.
Upajał mnie swoją wymową. To, co mówił,
było w związku z tem, com w ciągu dnia prze
myślał, com sobie niejednokrotnie powiedział,
a jednak odmiennym był skutek! Te same
myśli i uwagi kruszyły mnie poprzednio i znie
chęcały; obecnie przenikało mnie ciepłem słowo
jego i budziło do życia.
Zdawało mi się, jak gdybym i ja zdolnym
był do wkroczenia na tę drogę, którą mi wskazy
wał i na której widniał ów cel pożądany —
wewnętrzne zadowolenie, ów cel, za którym do
tychczas goniłem i o którym zwątpiłem, iż go
kiedykolwiek osiągnę.
Podejrzenia, które się wzbudziły w moim
umyśle, rozwiały się i znikły. Owionęło mnie
jakieś tchnienie zdrowia i spokoju.
W myśli mi stanęły błogie chwile, spędzone
przy boku miss Mary i w sercu mojem ocknęła
się chęć utrwalenia tego szczęścia.
— Mówiłeś mi pan, — ciągnął sir Green
dalej — że nie masz żadnych zamiarów, ani
aspiracyj i źe unikasz wszelkiego zajęcia... Nie
znam europejskich obyczajów i sądzę, że to
resztki onego spleenu, o którym mi pisała moja
córka.... Ol ja pana znam oddawna, od chwili,
gdyście się poznali i dla tego ufam panu....
Wszak kochasz Mary, nieprawdaż?... Postępo
wanie pańskie jest tego dowodem.... Otoż ta
miłość pana uzdrowi.... Ona ci wskaże drogę
obowiązku i pracy.
— Ale ja nie umiem pracować! — rzekłem
machinalnie.
— Miłość pana nauczy, a ja pana wdrożę...
O z pewnością! Poznasz pan różnicę między
życiem bezczynnem, a życiem pracy i obowiązków
i przekonasz się, "te tylko to ostatnie daje nam
zadowolenie... Miałeś do niego wstręt; pojmuję
to... Było to niezadowolenie duszy, która tę
skni do miłości.... Teraz będziesz miał cel dla
swej pracy i podporę w przeciwnościach i w po
wodzeniu zachętę.... Mówiłem panu, żem zawarł
interes korzystny— przypuszczę cię do współki...
Obaczysz, co może praca i że nie potrzebujesz
się obawiać tego, iż Mary jest majętniejszą od
ciebie.
— Jakiż to interes? — zapytałem.
— Znakomity... Zakontraktowałem dostawę
konserw mięsnych dla francuskiej floty i dla
wojska.... Interes na kilka milionów rocznie,
w którym, lekko licząc, zarobić można sto na
sto.... Oddawna już prowadzę handel ten, ale
teraz będę musiał znacznie powiększyć moją
rzeźnię... Produkcyja moich „farm" nie wy
starczy; będziemy musieli robić zakupy wołów,
baranów, trzody chlewnej, jednem słowem; roz
winąć przedsiębiorstwo na wielką skalę... Wi
dzisz pan, jak obszerne znajdziesz tu pole do
działania.
Słowa jego były dla mnie lodową kąpielą.
Urok prysnął jak bańka mydlana. Sir Green
wydał mi się śmiesznym.
Przypomniał mi się Graind'orge Taine'a
i jego „Le cochon est ne propre; c'est la
mauvaise education, qui Ie rend se
degoutant"
Musiałem się powstrzymywać, by mu śmie
chem nie parsknąć w oczy.
I to ja miałbym się zajmować skupywaniem
i biciem świń — ja, potomek kasztelanów i wo
jewodów! Nie to, byłoby zbyt pocieszne!
W oczach mi stanęli Fredzio i Tolo i Niunio;
w uszach mi zadzwonił piskliwy głos hrabiny
Ewy: Ce pauvre Z dziś! Fig u re z vo us
qu'il s'est fait charcutier?
Biedny sir Green ani się domyślał, jak mar
nym był teraz w mych oczach. Rozsnuwa
przedemną swe plany w zapale, a jam słuchał
nie słysząc. Myśli moje były gdzieindziej.
Tonęły jak gdyby we mgle, mrocząc się co
raz bardziej i bardziej. To, co mnie śmieszyło
przed chwilą, wydawało mi się teraz tragicznem.
Przed okiem stanęła mi postać miss Mary
nadobna,uśmiechając się, wyciągająca do mnie
ramiona i serce moje pogrążyło się w żałości.
Pomyślałem, jaka nas rozdziela przepaść
bezdenna pojęć umiłowań, przyzwyczajeń—prze
paść, której bym nigdy nie zdołał wypełnić.
Chwilę siedziałem tak marząc, przepełniony
goryczą i żegnając sen mój .złoty na wieki.
Umysł mój opanowało dawne znękanie.
— Nie, drogi panie, nie — zawołałem w koń
cu.— Kocham córkę pańską, kocham ją bardzo,
ale muszę odmówić... Wierzaj mi pan, ja nie
umiałbym być nigdy dobrym mężem... Musimy
się rozstać, to dla jej szczęścia potrzebne!...
Strawiłem noc bezsenną przeżuwając myśl tę
bolesną w sobie, badając siebie i przyszedłem
do przekonania, że to szczęście nie dla mnie,
że kusić się o nie byłoby z mej strony podło
ścią... Oh! gdybyś pan wiedział, co mnie to
kosztowało i kosztuje, gdybyś to wiedział!...
Patrzał na mnie zdziwiony i z żałością, nie
rozumiejąc tego, com mu chciał powiedzieć.
— Słuchaj pan — rzekłem. — Jestem z in
nego jak wy świata i dzielą nas nietylko lądy
i morza, nietylko przestrzeń ale wyobrażenia...
To, co pan mniemasz wzniosłem i zacnem, wy
daje misie niekiedy marnem i śmiesznem... Oko
przywykło do wykoszlawiania wszystkiego co
poważne; umysł mój wdrożony do sceptycyzmu
i szyderstwa widzi wszędzie karykaturę... Praca
jest dla mnie każnią, obowiązek każdy nie
znośnym ciężarem, a ja sam istotą bez woli,
bez krwi, miotaną tańcem św. Wita chwilowych
kaprysów!... I w tem właśnie leży tragika
mojego losu, że czuję własne niedołęztwo, że
mnie nie zadawalnia życie, które wiodę, że się
niem brzydzę w tej chwili i że w tej chwili,
gdy serce moje plonie miłością, nie mam siły,
ni woli, by się wyzwolić z tych pęt, które
mnie krępują!
— Poor Mary, poor Mary! — szepnął
sir Green, ocierając łzę z oka.
— O nie, panie, to jej szczęście —zawoła
łem, dławiąc się wzruszeniem. — To ja jestem
nieszczęśliwy... O! gdybyś pan wiedział, com
przecierpiał, trawiąc gorycz w sobie wczoraj
i dzisiaj, nim w sobie zdołałem wzbudzić dość
siły, by powziąść to postanowienie... Włócząc
się dziś po Padwie, zaszedłem do kościoła Ma
donny delFArena.... Jest tam Sąd ostateczny
Giotta... po prawej Stwórcy — wybrani, po
lewej — potępieni, których jedyną kaźnią bę
dzie przez wszystkie wieki to, iż patrzą na
szczęśliwość wybranych. Otoż, właśnie — rzekłem
sobie — los mój po koniec życia!... Poznałem
was, owiało mnie tchnienie waszego zdrowia,
waszego serdecznego ciepła i waszej dzielno
ści, których w sobie wzbudzić nie jestem w sta
nie... Wspomnienie to i upokarzające uczucie,
truje mnie teraz i truć będzie do śmierci....
Pełen goryczy, wróciłem do Wenecyi, by po
żegnać miss Mary — na zawsze.
Spojrzał na mnie przerażony.
— Więc pan chcesz widzieć moją córkę i wy
znać jej to, co mnie powiedziałeś?
— Tak — odparłem zdziwiony.
— O, nie rób pan tego, nie rób!... Bądź szla
chetnym do ostatka... Nie znasz jeszcze Mary,
nie wiesz, jak ona cię kocha... Widząc szla
chetność twego uczucia chciałaby cię prześci
gnąć... Poświęciłaby wszystko, spokój całego
życia, by ci dać chwilę jedną szczęścia i zado
wolenia... Jedź pan, dzisiaj, jedź zaraz!... Poor
Mary, poor Mary!... Już i tak będzie dla
niej ciosem okropnym wyrzeczenie się tej miło
ści, ale sądzę, że go łatwiej przeboleje... Jedź
pan, ja pana o to proszę... Ojciec cię o to
błaga ze łzami....
I ująwszy moją rękę, przycisnął ją do swej
piersi.
XV.
Trudno mi było wyrzec się tej pociechy ?
a jednak się jej wyrzekłem.
Statek parowy odpływał o piątej zrana do
Tryestu. Podróż taka odpowiadała najlepiej
memu usposobieniu. Zamknąwszy się w kajucie
mogłem uniknąć ludzi, których widok był mi
wstrętnym w tej chwili.
Kazałem tam przenieść swe rzeczy i wy
szedłem z hotelu cichaczem, by nie zwrócić
uwagi. W korytarzu spotkałem sir Greena.
Wyciągnął do mnie ręce i pożegnał mnie
serdecznym uściskiem.
Wzruszeni, nie przemówiliśmy słowa do
siebie.
Kazałem sobie otworzyć kajutę, aby tam
przeczekać tych kilka godzin, które mnie dzieli
ły jeszcze od odjazdu.
Na pokładzie huczał zgiełk krzątających się
majtków; do uszu moich dolatywał głos war
czących kotłów, od czasu do czasu odzywał się
gwizd sygnałowej piszczałki.
Wreszcie dano znać dzwonkiem, piszczałka
gwizdnęła raz jeszcze i ciężko, powoli, dysząc,
zerwał się statek z kotwicy.
Wyszedłem na pokład, by raz jeszcze po
żegnać Wenecyę, gdziem przeżył tyle chwil
uroczych. Siekąc wodę pletwiami swemi i zna
cząc srebrzystą pianą ślad swój za sobą, zato
czył parowiec łuk szeroki.
Mijaliśmy San Elenę i Lido pamiętne mi
wspomnieniem pierwszej naszej wycieczki. Wdali
wynurzała się z wód łona Wenecya, ozłocona
porannem słońcem i jakby uśmiechnięta.
Tam została ona!
Może, śniąc w tej chwili, marzyła o mnie
i o naszej miłości, i snów jej nie chmurzyło
przeczucie, że ją w tej chwili właśnie żegnałem
na wieki.
Tymczasem płynął statek mój dalej i dalej,
kołysząc się na swej kryształowej pościeli.
Wenecya rysowała się już tylko błękitną
smugą na widnokręgu.
Po nad tę smugę wybiegały kopuły i wieżyce
kościołów.
Wreszcie rozpłynęło się wszystko we mgle
i znikło w oddali.
— Fare well Mary, my ąueen, my
sweet heart, my Iove! — zawołałem z go
ryczą.
I znękany bólem, zeszedłem do mej kajuty.