Wydawało mi się, że więcej.
Chyba nie.
— O, Boże.
Przytuliłem ją mocno.
- Dobrze, już dobrze, są zamknięte.
Uf! — westchnęła.
Spike zaczął warczeć.
Może poszczuć go na nie?
- Nie, nie, nie chce, żeby się do nich zbliżał. Są obrzydliwe. Zabierz j.
stamtąd, Alex! Zadzwoń po Morelanda. Mogę je znieść, kiedy są w klatkach
ale tak...
Pierwsza przybiegła Gladys.
Insekty? — spytała.
Ogromne — powiedziała Robin. — Gdzie jest doktor Bili?
Musiały przyjść z zoo. Nigdy jeszcze nie mieliśmy czegoś takiego.
Gdzie on jest, Gladys?
Idzie tutaj. Gdzie one są?
Wskazałem łazienkę.
Skrzywiła się.
Nie znoszę robactwa. Małe to, ale takie obrzydliwe.
Gdyby przynajmniej były małe — powiedziała Robin.
Nie boisz się tu pracować? — spytałem.
Ze względu na zoo? Nie. Nigdy tam nie wchodzę- W zoo bywają
tylko doktor Bili i Ben.
- Jakoś udało się tym stworom wydostać stamtąd.
— Nigdy jeszcze nie mieliśmy czegoś takiego — powtórzyła.
Za drzwiami rozległy się syki. Wyobraziłem sobie, jak te stwory przegryzają drzwi. A może chowają się w rurach? Gdzież, u diabła, jest Moreland?
- Widzieliście jak wyglądały? — spytała Gladys.
— Jak gigantyczne karaluchy — odpowiedziała Robin.
- Syczące karaluchy z Madagaskaru — przypomniało mi się nagle.
— Nienawidzę karaluchów — powiedziała Gladys. — Na szczęście n*
Aruk klimat jest taki suchy, że nie mamy żadnego robactwa.
- A więc przywlekliśmy je z kontynentu — mruknąłem.
Kuchnie utrzymuję w idealnej czystości. Na innych wyspach liwfc*
mają pełno różnego robactwa i muszą ciągle spryskiwać pomieszczeni*-
Insekty roznoszą choroby — oczywiście nie te doktora Billa.
To rzeczywiście pociecha — powiedziałem.
Usłyszeliśmy trzask drzwi i do apartamentu wpadł Moreland, nios* wielką mahoniową skrzynkę z mosiężnym uchwytem. Rozejrzał się dooko*
— Nie rozumiem, w jaki sposób... czy zauważyliście, jaki to gatunet-
- Syczące karaluchy z Madagaskaru — odparłem.
^_ Nie zrobiłyby wam krzywdy.
__ Są w środku.
Moreland podszedł do drzwi łazienki.
__ Ostrożnie — powiedziała Robin. — Żeby stamtąd nie wyszły.
__- Wszystko w porządku, moja droga. — Powoli nacisnął klamkę i wyjął t z kieszeni -- kawałek ciasta czekoladowego, które zgniótł w kulkę. fiwałtownie otworzył drzwi, wrzucił przynętę, zamknął drzwi i czekał.
po kilku sekundach znów je otworzył i zajrzał do środka. Skinął głową, ^tworzył drzwi szerzej i wśliznął się do łazienki.
__ Moje świeżutkie ciasto czekoladowe — westchnęła Gladys.
Słychać było, jak w łazience Moreland przemawiał do nich pieszczotliwie.
po chwili wyszedł, niosąc mahoniową skrzynkę. Palce umazane miał czekoladą. Na podłodze pozostały okruchy ciasta.
Ze skrzynki dochodziło głośne stukanie.
I syki.
Na pewno złapałeś wszystkie? — zapytała Robin.
Tak, moja droga.
Nie złożyły żadnych jajek?
Nie, moja droga — powiedział, uśmiechając się do niej. — Wszystko
w porządku.
Zabrzmiało to tak protekcjonalnie, że poczułem, jak ogarnia mnie złość.
- Wcale nie jest w porządku, Bili — powiedziałem. — Czy możesz
wytłumaczyć, w jaki sposób tu się dostały?
— Ja... nie wiem... Przepraszam. Jest mi bardzo przykro. Przepraszam was.
- Czy na pewno pochodzą z zoo?
— Na Aruk nie ma...
- A więc, jak się stamtąd wydostały?
— Przypuszczam, że ktoś nie zasunął pokrywy.
- CoŚ takiego zdarzyło się po raz pierwszy — wtrąciła Gladys.
— Zawsze jest kiedyś ten pierwszy raz — powiedziałem.
Moreland szarpnął dolną wargę, potarł mięsisty nos. Zamrugał oczyma.
— Pewnie to moja wina...
- Nie szkodzi — powiedziała Robin, ściskając mnie za rękę. — Już po
wszystkim.
Tak mi przykro, moja droga. Może przywabił je zapach jedzenia dla
Psa...
Jeżeli szukały jedzenia, dlaczego nie poszły do kuchni?
- Bo w kuchni utrzymuje idealną czystość i dokładnie ją zamykam —
P°wiedziała Gladys. — Nie ma tam nawet much.
—• Zamknęliśmy drzwi na klucz — powiedziałem. — A jedzenie dla psa st w plastikowych, hermetycznych torbach. Jak mogły tu wejść, Bili?
"odszedł do drzwi, otworzył je i zaniknął kilka razy, ukląkł i pomacał ** wzdłuż progu.
122
123