073


19 kwietnia 2009 Tysiąc metrów głupoty nad poziomem morza... Jasio wraca ze szkoły. Już od progu woła:- Mamo! Dzisiaj na matematyce tylko ja odpowiedziałem pani na pytanie! - A o co pytała? - Kto nie odrobił lekcji. Dowcip dowcipem, ale rządzący Polską dowcipnisie szykują nam nowy, tym razem  ekologiczno- liberalny podatek. Dlaczego liberalny? Bo będą wprowadzać go „ liberałowie”, ani nie z Bożej Łaski, ani nie  z powołania- liberałowie samozwańczy. Trzeba mieć niezwykły tupet polityczny, żeby nazywać się liberałami, wprowadzając  w państwie rozwiązania etatystyczne, nowe podatki, czy nabudowując  na poprzednią biurokrację- rozbudowaną przez  poprzednie rządy solidarne - biurokracje nową- rzec by można „ liberalną”. Na biurokrację „ solidarną w wykonaniu Prawa i Sprawiedliwości”( 44 000 nowych darmozjadów), „liberałowie” nabudowują kolejną warstwę biurokracji… I w poziomie i w pionie! Zgodnie z zasadą posła Kłopotka, że korupcja ma się rozwijać i w pionie i w poziomie.. No i będzie! Nazwijmy to roboczo „Prawem Kłopotka.” To będzie  niezapomniany wkład Polskiego Stronnictwa Ludowego w teorię  nepotyzmu, biurokracji i korupcji.. Chociaż tyle! Ale socjalizm  biurokratyczny rozwijał się będzie nadal.. Bo bez niego nie ma mowy o istnieniu, korupcji, biurokracji i nepotyzmu.. Czekam z wielką niecierpliwością na najnowsze dane dotyczące rozwoju tego raka współczesności w socjalizmie… Jaki będzie kolejny rekord po rządach Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa jak najbardziej Ludowego.?. Zobaczymy? Być może dowiemy się o tym przy okazji najnowszych bachanalii wyborczych. do europarlamentu. I być może te dane ujawni Prawo i Sprawiedliwość  w ramach walki politycznej i swojej niepowtarzalnej roli- jako opozycja parlamentarna i demokratyczna.. Zawsze pomiędzy potrzebą a żądzą istnieje związek.. Żeby rządzić istnieje potrzeba , żeby zdobyć władzę.. A jak już zdobędzie się władzę, to istnieje potrzeba, żeby ją utrwalić. Bo władzy raz zdobytej socjaliści nigdy nie oddali tak naprawdę. Niezależnie od ekipy która aktualnie i demokratycznie jest u steru, sprawy socjalizmu idą w tę samą stronę.. W stronę socjalistycznej głupoty! Mówią o państwie prawa , o wolnym rynku, o wymarzonej przez nich III Rzeczpospolitej niepodległej.. A wszystko jest na odwrót.!. Pan Grzegorz Markowski z rockowej grupy „Perfect” ostatnio mnie zaskoczył, bo wypowiedział się w sprawie modnego obecnie  problemu w kręgach lewicy mammograficzej. Powiedział mianowicie, że:” Bardzo często robię mammografię. To dziewczyny, które znam, i one się już przyzwyczaiły, że uwielbiam łapać je za cycuszki”(???).

Przynajmniej szczerze i bez owijania w bawełnę.. Tylko, żeby minister Rostowski z Platformy, że tak powiem Obywatelskiej nie wprowadził przypadkowo takiego podatku, nazwijmy go roboczo, ekologiczno- mammograficznym.... Byłby trudno co prawda  ściągalny, ale przy odrobinie wyobraźni  można byłoby go jakoś zorganizować.. Od rozmiaru biustonosza- na przykład, czy od wielkości dłoni mężczyzny.. Jedna pierś - na jedno męskie gniazdo dłoni.. Ale tylko jedna! Natomiast podatek ekologiczny na każdego właściciela samochodu będzie nałożony na pewno, tak jak śmierć i inne podatki. Pana Boga do podatków bym jednak nie mieszał, tym bardziej , że ich poziom już dawno socjaliści przekroczyli ponad poziom morza.. Morza podatków - oczywiście!. Na razie sądują propagandowo przy jakiej wysokości głupoty podatkowej się zatrzymać… Od nowych samochodów - może sto złotych rocznie.. Im starszy samochód tym więcej do budżetu ekologicznego. Bardziej biurokratycznego - a mniej  ekologicznego. Bo powiedzmy sobie szczerze… W jakim zakresie miałaby się poprawić” ochrona środowiska”, skoro pieniądze wpłyną do budżetu, chociażby ekologicznego, ale w łapska biurokracji? Na pewno nieekologicznej! Raczej pazernej i pałającej żadzą do  naszego pieniądza.. To sobie znowu porządzą… Środowisku to nie pomoże, ale pomoże biurokracji, przynajmniej w zakresie premii  i gratyfikacji oraz innych instrumentów  grabieży mas, a wzbogacania naszych nadzorców i okupantów.. Na piętnastoletnie samochody proponują rocznie nałożyć - uwaga! - 3000 złotych(!!!). Dobrze oczywiście, że nie 10 000 złotych. Dobra psu i mucha - jak pisze często pan Stanisław Michalkiewicz.. Ale zobaczcie państwo… Zabierać piętnastoletnich samochodów na razie socjaliści nie będą.. Bo po co im te rupiecie… Nawet gdyby pokonfiskowali - wzorem towarzysza Lenina-Uljanowa - to będą mieli więcej z nałożonego podatku kasującego te samochody, zwanego ekologicznym, niż  z ich  sprzedaży! Tak jak po pomyśle pana ministra Zioby dotyczącym konfiskowania ludziom samochodów.. Mają tylko problem! Muszą je sprzedawać bawić się w cały ten proces uzyskiwania gotówki.. Lepiej nałożyć od razu podatek, żeby gotóweczka wpływała szerokim strumieniem, najlepiej” Czarnym Potokiem” do kieszeni tych biurokratycznych zbójów.. Przecież pan  premier Miller swojego czasu pokazał nam, że władza woli gotówkę zamiast towaru.. Pamiętacie państwo jak rolnicy przynieśli mu do gabinetu politycznego- kozę? Nie wiedział co z nią zrobić? Wydoić - nie wydoić? Lepiej doić podatników, a kozę kazał zabrać.. Z  sprzedażą rowerów  sprawy też nie idą najlepiej… Pozabierali  biednym ludziom rowery, (też według pomysłu pana Zbigniewa Zbiory) tak jak kiedyś głupia władza chińska zabierała Chińczykom i rowery i budziki, dzisiaj po wprowadzeniu w Chinach kapitalizmu , Chińczycy przesiadają się na samochody… A w naszym socjalizmie po polsku,  biedni ludzi nawet nie będą mieli rowerów.. Już dwa tysiące tych nieszczęśliwców siedzi w więzieniach chociaż…. Dla wielu to wybawienie!  Taki więzień kosztuje nas dwa tysiące złotych miesięcznie i nie musi pracować… A na wolności? I kęsek byle jaki, może lepsze są dla nich w niewoli przysmaki.. To oczywiście kwestia wolnościowego gustu! Ale dlaczego na nasz rachunek? Co ja zrobiłem takiego złego, że muszę utrzymywać „ kolarza” w więzieniu i strażników więziennych, którzy na rowerach, po wypiciu piwa nie jechali? Przynajmniej ich nie złapano.. Ale mogli jechać.(???). Według współczesnego sposobu myślenia, socjalistycznego  i totalitarnego.. Jeśli mogli jechać to też powinni siedzieć, że tak powiem a priori.. No i siedzą razem z „ kolarzami”, ale z drugiej strony krat… Na razie kraty jeszcze są! Ale jak wprowadzi się bransolety elektroniczne, to wszyscy więźniowie pójdą do domów w bransoletach elektronicznych,  a w więzieniach pozostaną jedynie strażnicy i personel administracyjny, a wycieczki  szkolne będą sobie oglądać jak kiedyś wyglądały więzienia, jeszcze przed ich humanizacją.. Program rządowy” Przyjazne więzienia dla więźniów” jest realizowany w Polsce od dwudziestu lat! Jeszcze minister Jaskiernia z Lewicy się tym problemem parał.. Bransoletki, nazwijmy je roboczo wolności, z wielkim uporem lansował pan minister Zbigniew Ziobro.. Bo chciał zaostrzać kary… Ale czy wypuszczanie więźniów na wolność w bransoletkach wolności jest zaostrzeniem kary? Jest liberalizacją kodeksu karnego, a więc odchodzeniem od kar…Do tej pory nie wiem dlaczego ludzie sądzą, że pan Ziobro chciał zaostrzać kary dla przestępców? Pokarał jedynie biednych rowerzystów.. Nie zdążył jedynie z traktorzystami jadącymi na pola.. „Kraj bez lewicy, to jak kobieta bez łona”- powiedział znany reżyser Kazimierz Kutz. A ja uważam, że każdy kraj bez wszelkiej lewicy, zarówno tej prawdziwej jak i tej farbowanej,. byłby szczęśliwszy.. I bardziej szanuję SLD, bo w tej jednej kwestii mówią prawdę, że są lewicą… Niż wszystkie te partie tzw. prawicowe, które są lewicowe, ale grają  propagandowo na inną nutę polityczną.. Po prostu nie  znoszę obłudy i  Faryzeuszy....! WJR

Glossa do Kłopotowskiego Nie sądziłem, że z tych samych przesłanek można wyciągać tak odmienne wnioski - czytam krótki tekst K. Kłopotowskiego, który stwierdza, że popieranie PiS-u nie ma już żadnego sensu, a do tej konkluzji doszedł po lekturze eseju prof. Z. Krasnodębskiego. Mam wrażenie, że uległ on jednak czarowi „matrixu Ubekistanu”, że posłużę się określeniem J. Targalskiego i zwątpił w możliwość jakiegokolwiek przeciwstawienia się temu matriksowi. Tymczasem sam fakt, że partii antykomunistycznej udało się w warunkach dwójwładzy w Polsce przejąć na dwa lata kontrolę nad sytuacją, dowodzi, że Ubekistan nie jest tak silny, jak mu się wydaje, czyli, że diabeł nie jest tak straszny, jak go malują. Nie zmienia to oczywiście faktu, że diabeł jest straszny, bo jest. Zabija, kłamie, szantażuje, inwigiluje, no i pełno go wszędzie. Jednakże z punktu widzenia ludzi wiary diabeł nie jest elementem rozstrzygającym o porządku świata, o czym niedawno przypominały czytania z Ewangelii w okresie Wielkanocnym, a o czym każdy rozsądny człowiek wie. Gdyby bowiem diabeł był zwycięzcą, to obozy śmierci rozciągałyby się po całym świecie, a różni hitlerowcy i komuniści mogliby się bezkarnie pastwić nad ludźmi przez całe wieki. Duch wolności, duch prawdy, duch sprzeciwu wobec bezprawia i diabelskiej przemocy - jest silniejszy niż to wszystko, co tego ducha poddaje opresji. To tak dla przypomnienia. Gwoli uzupełnienia polecam nie tylko red. Kłopotowskiemu obejrzenie słynnego filmu o bydle, które odbija małego z paszcz lwów. Czy można sobie wyobrazić bardziej beznadziejną sytuację, jak tego biednego zwierzęcia (no, może w Auschwitz czy w jednym z sowieckich łagrów lub psychuszek, ale i stamtąd ludziom udawało się czasem wydostać)? A tymczasem zwierzęta odbijają zaatakowanego i odganiają drapieżników. Warto zresztą pamiętać, że te drapieżniki dopadły małego zgrają - nie zaś w walce sam na sam czy równy z równym. Ta metoda także została wykorzystana w systemach opresji, w których hitlerowcy czy inni sowieciarze silni są tylko, gdy mają przewagę lub gdy z bronią napadają na bezbronnych. Ale przecież nawet przy takiej przewadze i przy takich ludobójczych represjach, po jakie sięgali hitlerowcy wespół z sowieciarzami, Polacy byli w stanie się im przeciwstawiać. Dobitnym przykładem walki Dawida z Goliatem był choćby Poznań w czerwcu 1956 r. - być może najważniejsza data w powojennej Polsce (pomijając wybór Karola Wojtyły na papieża). Oczywiście długoletnia pacyfikacja polskich prób oporu przeciwko sowieckiemu okupantowi i zaprzańcom udającym polskie władze, sprawiła, że zaczęto konstruować tzw. „konstruktywną opozycję”, która dziwnym trafem zmierzała do „historycznego kompromisu” i „bezkrwawej rewolucji”, nie zaś do wywieszenia zdrajców na latarniach i wygnania armii czerwonej z kraju - musimy jednak pamiętać, że obok „konstruktywistów” byli też tacy, co uważali, że na żaden kompromis z komunistami nigdy nie należy pozwolić. Ta tradycja jest wciąż obecna w naszej myśli politycznej do dziś choć różnorako się wyraża. Piszę o tym tak obszernie, ponieważ wydaje mi się, że czasami publicyści zatracają umiejętność patrzenia na polskie sprawy z nieco szerszej niż doraźna, perspektywy. Wielokrotnie pisałem o tym, lecz znów powtórzę. PiS nie jest partią moich marzeń (taką byłoby radykalnie antykomunistyczne ugrupowanie dążące nie tylko do całkowitego przecięcia więzów nowej Polski z peerelem, ale i do natychmiastowej delegalizacji wszelkich ugrupowań komunistycznych, dekomunizacji we wszystkich newralgicznych obszarach polskiego życia (od służb po naukę i kulturę), likwidacji mediów komunistycznych, lustracji majątkowej i konfiskaty majątku uzyskanego w sposób nielegalny, złodziejski w ramach „prywatyzacji” lub uwłaszczania nomenklatury, osądzenia i skazania zbrodniarzy komunistycznych, a także - po rozprawieniu się z komunistami, osądzenia tych, co doprowadzili do takiego stanu rzeczy, że komuniści są wciąż siłą polityczną, ekonomiczną i militarną (Aleksander Ścios pisze o tym już od wielu tygodni) w niepodległym niby i wolnym kraju). PiS jest partią pragmatyczną, czego wyrazem jest choćby prounijność, czego z kolei ja akurat nie akceptuję, ale macham na to ręką, wierząc, że UE wcześniej czy później klęknie, zaś sprawy polskie tak czy tak należy rozwiązać, inaczej bowiem to, czy będziemy w UE czy nie i tak nie będzie miało żadnego znaczenia. Powiedzmy bowiem sobie otwarcie - z punktu widzenia Ubekistanu różnica, czy jest on ulokowany w strukturach bloku sowieckiego czy eurokomunistycznego, jest minimalna poza tą, że daje się o wiele lepiej zarobić niż w warunkach siermiężnego centralnego planowania i „planowych niedoborów”. Towarzysze z Bezpieki, majstrując pierestrojkę, uznali, że skoro gospodarka sowiecka jest kompletnie nieudolna, to żeby „żyło się lepiej i żyło się weselej”, nie zaszkodzi „wpuścić trochę powietrza” do systemu, byleby sprawy społeczno-polityczne pozostały nadal w gestii Bezpieki. Myśl prosta i genialna w swej prostocie, a szczegóły tego projektu opisuje A. Golicyn, A. Besancon oraz W. Bukowski. Ale z tego właśnie powodu, że Bezpieka w taki sposób zaplanowała sobie trwanie przez następne dekady, potrzeba przerwania tego procederu wydaje się tak pilna, tak niecierpiąca zwłoki. (Jeśli nie zrealizuje jej nasze pokolenie, to kto? Dzieci, których umysłami wnet zawładnie Ubekistan?) No i tego właśnie podjął się PiS w 2005 r. i, co warto wspomnieć, uzyskał na realizację takiej poważnej zmiany placet społeczny. Oczywiście, radykalny program został zablokowany, ale już z samego faktu dokonania zmian w mediach publicznych, otwartego politycznego wsparcia dla RM, likwidacji WSI, wsparcia dla IPN-u, można sądzić, że była to droga we właściwym kierunku i pierwszy poważniejszy sukces polityczny środowisk antykomunistycznych od końca lat 80. Rządów AWS nie traktuję jako antykomunistycznych, żeby było jasne - AWS był i na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako wielka parodia i kompromitacja prawicy (nie tylko ze względu na zabójczy sojusz z UW, ale ze zwgl. na katastrofalne reformy (edukacji, administracji etc.), z których jeszcze długo będziemy się wygrzebywać). To, że trzeba było czekać tak długo na taki sukces antykomunistów, świadczy, z jak skomplikowaną sytuacją mamy w Polsce do czynienia. Innymi słowy, jak poważnym problemem jest wciąż Ubekistan. Jeśli doda się do tego, co napisałem teraz, to, co Ubekistan wyrabiał za rządów PiS-u oraz po obaleniu jego rządów, to mamy pełny obraz współczesnej Polski. Dopiero na tym tle należy odczytywać esej Krasnodębskiego i stawiać określone pytania. Jedno z nich, to to, w jaki sposób będziemy działać dalej? Jeśli, jak głosi już nie tylko Krasnodębski, koalicja postkomunistyczna zmonopolizuje najważniejsze obszary naszego życia (od służb, poprzez scenę polityczną, na mediach kończąc), to owszem, droga polityczna wydaje się nieco utrudniona, gdyż antykomuniści będą przedstawiani jako zagrażający porządkowi państwowemu radykałowie, faszyści itd. i zapewne zwalczani będą wszelkimi możliwymi sposobami. Ostatnią jednak rzeczą powinno jednak być cofanie poparcia dla PiS-u jako jedynego ugrupowania, któremu do tej pory udało się zrobić tak wiele i tak bardzo napędzić stracha różowym i czerwonym. Bo jeśli nie PiS, to co? Polska XXI? UPR? Nie żartujmy nawet. Owszem, można by zbojkotować w ogóle scenę polityczną w Polsce, no ale nie jest to rozwiązanie rozsądne w sytuacji, w której recydywa peerelu jest posunięta tak daleko i jednocześnie różowi z czerwonymi są przekonani, że nikt ich już z tej drogi nie zawróci. Można powiedzieć, że wchodzimy w okres jakby wczesnego Gierka (pierwszej pięciolatki), kiedy komuna tryumfowała, chwaląc się pełnymi sklepami (zapełnionymi dzięki pożyczkom z Zachodu, oczywiście), bo w latach 80. komuna miała na swoim koncie sukcesy militarne i represyjne, jednakże wiedziała, że czerstwym chlebem, octem i tanią wódą oraz papierem toaletowym za oddawaną makulaturę nie zaspokoi konsumpcyjnych potrzeb Polaków. Analogia z okresem gierkowskim jest uzasadniona tym bardziej, że obecny rząd znowu chce zaciągać wielomiliardowe pożyczki - rzecz jasna, dla naszego dobra. Naturalnie, „pełne sklepy” za Gierka i kolejna „stabilizacja” to była jedna strona medalu, drugą były wprowadzone wnet kartki na cukier oraz wyjście ludzi na ulice w Radomiu w czerwcu 1976 i podpalenie budynku wojewódzkiego komitetu PZPR. A potem już posypało się dalej i sen czerwonych (o ustabilizowaniu sytuacji za pomocą pełnych sklepów i pałki) się skończył. Nie widzę powodu, by grzebać PiS, tylko dlatego, że koalicja postkomunistyczna PO-PSL-SLD szykuje nam scenariusz: pełne sklepy plus pałka. Z tego też względu tych wszystkich posłów, co porzucili PiS, kierując się „wyższymi względami” uważam za dezerterów i/lub hipokrytów. Nie odchodzi się bowiem z pola walki przed zakończeniem bitwy, mówiąc obrazowo. Oczywiście, oprócz stricte politycznej jest jeszcze inna droga - tak choćby jak w Radomiu w 1976 - walka na ulicach. Niewykluczone, że do niej w końcu dojdzie, bo jak powiedział kiedyś Herbert wolność bez przelanej krwi nie jest wiele warta. Na razie jednak możemy próbować wykorzystywać środki polityczne, skoro są one jeszcze dostępne.

Jerzy Targalski: Chodzi o wymóżdżenie inteligencji W rozmowie z netbird.pl były członek Zarządu Polskiego Radia mówi o niszczeniu mediów publicznych . Co się  dzieje z mediami publicznymi w tej chwili? Media publiczne są likwidowane, ponieważ stanowią zagrożenie w wypadku niepowodzenia rządzącego układu w wyborach. Ostatnie wybory wykazały, że media prywatne całkowicie popierają establishment III RP czyli de facto establishment PRL-owski rozszerzony o wybranych przedstawicieli opozycji. Jedynym niebezpieczeństwem jest to, że jakiś nieprzewidziany zwrot w wyborach, tak jak to miało miejsce w 2005 r., kiedy PiS wygrał, może spowodować, że ludzie „nieodpowiedni", tj. tacy którzy nie popierają WSI i Rosji, będą mieli prawo głosu zamiast wegetować na śmietniku w nędzy i izolacji. A wtedy możliwości manipulacji wymóżdżonym społeczeństwem i propagandy ze strony establishmentu ulegną ograniczeniu.  Doświadczenie mówi, że władza może media publiczne opanować ale rząd można stracić i dlatego lepiej media publiczne w ogóle zlikwidować. Tym bardziej, że pozwoli to dokonać transferu rynku reklamowego i środków budżetowych na sumę co najmniej 1,5 mld zł do kasy mediów komercyjnych, które już sobie jakiś rząd czy koalicję znajdą i wypromują. Rzecz jasna chodzi o prawdziwy ośrodek władzy, w rękach którego media komercyjne są narzędziem manipulowania społeczeństwem, likwidacji zagrożeń i stabilizacji własnej władzy. Politycy odgrywają tu rolę usłużnych „mord" do wynajęcia w zamian za miejsce w sejmie, rządzie i przywileje.

Powiedział Pan, że media prywatne popierają aktualny układ. Dlaczego? Dlatego że mają w tym interes. One przecież wyrosły z tych machlojek i z przywilejów, które poprzednia władza sobie zagwarantowała w nowym ustroju. I całkiem słusznie komuniści likwidując komunizm zadbali o to, żeby mieć monopol medialny. To było z ich punktu widzenia rozsądne, ponieważ w nowym ustroju, nie można i co najważniejsze, nie ma takiej potrzeby, by stosować tak szeroko represji jak w dawnym systemie, a to znaczy, że trzeba używać propagandy na o wiele większą skalę. Lis zamiast tiurmy! „Nieznany sprawcy" na nielicznych, dla większości Jola Rutowicz, „szkło kontaktowe", tańce na lodzie. Chodzi o całkowite wymóżdżenie już nie tylko społeczeństwa ale przede wszystkim inteligencji. By nikt nie zadawał żadnych pytań, nie myślał już nie ze strachu jak w komunizmie ale z powodu braku organu do myślenia stworzonego. Totalizm medialny czyniący z ludzi „szczęśliwych niewolników". Pamiętajmy, że w komunizmie ludzie byli niezadowoleni, mieli rewindykacje, teraz dostaną swoją porcję propagandy uszczęśliwiającej i pozbawiającej jakichkolwiek aspiracji.  

Jaka jest sytuacja w Polskim Radiu? W Polskim Radiu doszło do sojuszu Platformy z SLD i LPR, a właściwie resztkami po LPR. Ci ludzie, którzy teraz tam rządzą, to moim zdaniem kompletne pionki i zera, które nie mają absolutnie nic do powiedzenia ale są wygodni, bo wykonują wszystkie rozkazy jakie otrzymają. Adam Hromiak jest jakby to powiedzieć, wytrenowanym członkiem partii, po prostu wykonuje polecenia i nie ma żadnych ambicji osobistych. Dlatego jest bardzo wygodny w porównaniu do hordy chętnych, którzy chcieliby się zasłużyć ale przy tym prowadziliby jakieś własne rozgrywki. On wykonuje. I to wszystko. On jest gwarantem, że radio zostanie zniszczone, ograniczone do jednego programu, który będzie można oddać SLD w ramach  porozumienia. Ruiny dla SLDowskich emerytów w za posłuszeństwo. To odpowiada obecnej stratyfikacji prawdziwego centrum władzy, w którym cywilne służby mogą odgrywać tylko funkcje lokajskie wobec wojskowych.

Jest pewien szum informacyjny, jeśli chodzi o sam zarząd Polskiego Radia i o to, czy Pan i Pan Czabański jesteście w zarządzie, nie jesteście, zostaliście odwołani czy nie? Sytuacja była taka. Czabański i ja zostaliśmy zawieszeni 15 listopada. 10 stycznia obaj zostaliśmy odwołani dzięki bierności PiS. Ja mówię to otwarcie, gdyby Pani Mirosława Bielecka, która była przez PiS skierowana do Rady Nadzorczej nagle 14 listopada po południu lub wieczorem nie oświadczyła, że musi przyjechać na  Radę Nadzorczą, ponieważ inaczej Kublikowa źle o niej napisze w „Gazecie Wyborczej", to nie byłoby kworum. Otóż Mirosława Bielecka swoim przyjazdem zapewniła kworum, które umożliwiło odwołanie. Odwołanie było jednak niezgodne z prawem, dlatego KRS niższej instancji  nie wykreślił z nas z rejestru. Wtedy pan Hromiak odwołał się do KRS-u wyższej instancji, sędziowie KRS-u wyższej instancji już wiedzą, co robić by karierę w Ubekistanie kontynuować i nie mieć problemów w życiu, podjęli więc, zdaniem  kilku prawników, z którymi się konsultowałem, decyzję niezgodną z prawem. Tylko, że prawo do odwołania się od niej miał zarząd, a nie my. W związku z czym zostaliśmy wykreśleni i nie jesteśmy członkami zarządu. Przy czym pan Czabański dalej jest pracownikiem, ja natomiast nie jestem. Złożyłem wypowiedzenie, ale Zarząd udał, że go nie ma i też wypowiedział mi, 10 dni później, umowę o pracę, dlatego złożyłem pozew do Sądu Pracy

Jakie działania podejmuje nowy zarząd? Najważniejsza decyzja Hromiaka jest taka, że w tym roku  budżet ma być na zero, a nawet ma być milion zysku. To oznacza w praktyce likwidację radia. Uważam, że Program 3 będzie sprywatyzowany, najpierw Czwórka, potem Dwójka zlikwidowane. Pozostanie jeden program stworzony na bazie program Pierwszego poprzez dołączenie resztek pozostałych Anten. Ogólnie medium publiczne jakim jest radio - to ogólnonarodowe - przestanie de facto istnieć, bo będzie miało ze 3 albo 5 % słuchalności i będą tam pracowali weterani SLD i ich rodziny. I na tym się zakończy. Natomiast jeśli chodzi o rozgłośnie regionalne, to moim zdaniem zostaną zlikwidowane, albo zamienią się w rozgłośnie  kilkuosobowe, które będą nadawały muzykę z puszki. To wszystko. Bo na nic więcej pieniędzy nie starczy. I taki był cel. Dlatego że ten fundusz, który ma wspierać działalność misyjną, po pierwsze jest za mały, a po drugie będzie wspierał przede wszystkim media prywatne. Po to likwiduje się media publiczne by można było lege artis dokonać tego transferu środków. Media komercyjne przecież bezinteresownie nie są rozgłośniami PO.

Dlaczego 3 Program miałby zostać sprywatyzowany? Bo nie ma innego wyjścia. Ponieważ nie będzie pieniędzy na jego utrzymanie. Zostanie zadłużony, a potem okaże się, że prywatyzacja jest jedynym wyjściem.

Ma Pan jakieś intuicje na temat tego, jak ta prywatyzacja może przebiegać? Czy ja mogę zostać właścicielem 3 Programu Polskiego Radia? Nie sądzę, dlatego że  na pewno Pana oferta będzie odrzucona.

Dlaczego? Na pewno nie będzie spełniała kryterium. Co do tego mógłbym się z góry założyć.

Ale jakich np.? Zostanie złożona w dniu pełni księżyca, a powinna być przesłana w dniu zaćmienia słońca albo na odwrót. Wszystkich kryterium by nie spełniała, albo jednego najważniejszego. Natomiast  pan Walter może wygrać ten przetarg.

Same wpływy z reklam  nie utrzymają Trójki? Same wpływy z reklam  nie mają szansy jej utrzymać, tym bardziej, że te wpływy teraz też spadają. W ogóle wpływy z reklam były rzędu 20 % kosztów. No powiedzmy, że w przypadku Trójki, wpływy z reklam były wyższe, ale koszty Trójki też są wyższe. Oczywiście zawsze można koszty obniżyć.  Można puszczać muzykę z zapisu cyfrowego w kółko i koniec.

No ale może to jest  zła strategia reklamowa, jeśli chodzi o radio, może nie ma dobrej oferty  dla reklamodawców? Nie, dochody z reklam, w wyniku zmian jakie wprowadzono pod naszym kierownictwem, w ostatnim roku wzrosły. Natomiast teraz muszą spaść w związku z kryzysem. Przedsiębiorstwa nie sprzedają. Pierwszą rzeczą, którą będą cięły, to wydatki reklamowe. Do tego podejrzewam, że jest polecenie żeby nie umieszczać reklam w Polskim Radiu, żeby je zdusić finansowo. Żeby mieć reklamę trzeba mieć słuchalność. Jeżeli Trójka ma 7 % słuchalności aktualnie, RMF ma ponad 20 %, to mówi samo za siebie. Największa słuchalność będą miały zawsze radiostacje najbardziej skomercjalizowane i to jest oczywiste. Zły towar wypiera dobry towar. Społeczeństwo będzie więc równało do grupy swych najbardziej prymitywnych bezmyślnych grup. Zastanawiam się na jakim poziomie jest rzeczywista opłacalność emisji reklamy. Może trzeba obniżyć cenę reklamy, wtedy będzie więcej reklamodawców. Była obniżona. Jeżeli w ogóle znikają reklamy na rynku to przede wszystkim znikają reklamy u tych co mają niższą słuchalność. Strategia reklamowa była dobra. Została ona za naszych czasów zmieniona i dała w zeszłym roku bardzo dobre efekty. No, ale kryzys jest kryzysem. To najlepiej widać po reklamach w Jedynce. Prawie ich nie ma. Ale na pewno na rynku istnieje cała masa przedsiębiorców, którzy nie korzystają z reklamy w radio, ponieważ ta reklama jest dla nich za droga. To nie znaczy, że nie są w ogóle zainteresowani reklamowaniem w radiu. Ja rozumiem, ale ja nie jestem specjalistą od reklamy i nawet nie wiem jakie są dokładne koszty, bo się tym nie zajmowałem ani mi to nie podlegało. Natomiast wiem jakie były decyzje dotyczące właśnie polityki rabatów. Dały one dobry rezultat. Radio miało z reklamy około 55 mln, ale na pewno tej sumy nie osiągnie w tym roku. Żadnych szans.

Krzysztof Skowroński właściwie odrodził Trójkę. Nie zauważyłem, aby stała się rozgłośnią popierającą PiS. Skąd więc te zarzuty? Te zarzuty są rzeczywiście bzdurne, ponieważ Krzysztof Skowroński z Trójki zrobił program PO, także tu nie chodzi w ogóle o to, chodzi o coś innego. Krzysztof Skowroński zrobił z Trójki  konkurencyjną radiostację. Dlatego należało go zlikwidować. To jest proste. To była po prostu likwidacja konkurencji. To dosyć przerażające co Pan mówi, bo niewątpliwie Trójka za Skowrońskiego w moim odczuciu to nie po prostu dobre radio, tylko najlepsze radio w Polsce.Dlatego trzeba było zlikwidować. To jest proste. Chodziło o to, żeby to miejsce po Trójce zajęły inne radiostacje. Więc dlatego Skowrońskiego trzeba było zlikwidować, poza tym trzeba było pokazać, że każdy kto opowie się po stronie dążącej do zmian w Polsce,  będzie prześladowany. To jest normalne. My jesteśmy ludźmi wyklętymi. Dla nas nie ma miejsce  w tym kraju.

To co Pan mówi wskazuje na istnienie jakiejś zorganizowanej siły, która to przeprowadziła. Oczywiście, że tak. Według mich informacji, co najmniej od stycznia tego roku, członkowie nowego zarządu, Robert Wijas i Michał Dylewski szukali haków na Skowrońskiego i Wijas bardzo liczył na to, że dostarczy ich Magdalena Jethon. Więc jak się to wie, to potem się rozumie, że jej nominacja nie była przypadkowa. To raz. Dwa, kiedy Magdalena Jethon została odsunięta w Jedynce od mikrofonu to właśnie Wijas interweniował przerażony, bo bał się, że teraz mu haków nie dostarczy. Rozumiem, że wykonała zadanie i została nagrodzona. Jak sądzę Magdalena Jethon była tutaj pośrednikiem i głównym łącznikiem z Gazetą Wyborczą. Także tu była wspólnota interesu.

Przecież Agora chce by ludzie słuchali  TokFm a nie Trójki  prawda? No tak, ale Agora nie rządzi Polską. Agora nie rządzi, ale PO też nie chce, by ktokolwiek mógł robić karierę na opowiedzeniu się po stronie ludzi dążących do zmian. Karierę maja robić tylko Ci, którzy popierają Ubekistan. Inni nie mają mieć prawa zabierania głosu w sprawach publicznych. Są po prostu pariasami. I mają być pariasami. Zwłaszcza nie wolno, aby zarabiali jakiekolwiek pieniądze. Dlatego, że młodzież musi wiedzieć kto i jakie zachowanie gwarantuje jej przyszłość. Z drugiej strony, jej tchórzostwo, o wiele większe niż za komuny, gwarantuje, że szybko zrozumie lekcję. Tutaj widzę pewną sprzeczność. Bo powiedział pan, że Skowroński realizował w Trójce jednak program bliższy PO i teraz  jednocześnie w okresie kiedy Platforma rządzi  jest odwoływany. Tak, ale wszyscy inni program PO też będą realizowali. Dla Skowrońskiego był to program PO, ale mimo tego ludzie o innych poglądach też mieli prawo głosu. Chodzi o to, że nikogo takiego nie wolno dopuszczać. Po pierwsze był to program PO, ale inni generalnie też byli dopuszczani. Po drugie, Trójka będzie pod Magdaleną Jethon realizowała ten program w 120 %. Więc tutaj nie ma żadnych strat. Będzie to radiostacja PO ale robiona według instrukcji Gazety Wyborczej. Magdalena Jethon osiągnęła swoje i krzyczała, że będzie teraz rządziła Trójką i rządzi. Jak nas zawieszano, piła szampana i miała powód, żeby się cieszyć, więc ona osiągnęła co chciała, Agora osiągnęła co chciała i PO osiągnęło co chciało. W sumie te wszystkie dążenia zbiegły się.

Opisuje Pan taką sytuację, z której można wnioskować, że najwyższe władze rządowe naszego państwa są kompletnie zdemoralizowane. Ależ oczywiście. To nawet nie tyle, że są kompletnie zdemoralizowane, moim zdaniem te najwyższe władze w ogóle nie rozumieją na czym polega interes Polski i interes narodu i na czym polegają zasady moralne. Jeśli ktoś nie rozumie na czym polegają zasady moralne, nie może być zdemoralizowany. Zdemoralizowany może być ten kto był kiedyś moralny i się zepsuł. Dla kogo interes Polski jest całkowicie obojętny i interes narodu jest całkowicie obojętny, to jak może być zdemoralizowany? Jak on w ogóle sobie takiego pytania nie zadaje. On sobie zadaje tylko pytanie: „co jest korzystne dla mnie?", „komu służyć żeby się odkuć i urządzić rodzinę?", „co robić by nikt nigdy nie zadał mi pytania o moją działalność?"

Donald Tusk pewnie by się nie zgodził  z taką opinią o nim. Ależ oczywiście, z całą pewnością. To są moje poglądy, tak po prostu uważam. Na pewno by powiedział przede wszystkim, że jak najbardziej dobro Polski, dobro mediów  publicznych są celem jego działania. To mi przypomina, jak kiedyś posłowie w parlamencie tureckim, zresztą prawicowi, pobili lewicowych i tłumaczyli, że robili to dla ich dobra.

Czy mógłby Pan, trzymając się jeszcze tematu Trójki skomentować jakoś reakcję dziennikarzy Trzeciego Programu na zwolnienie Skowrońskiego z pracy? Dziennikarze w Polskim Radiu są przyzwyczajeni do tego, że SLD i Unia Wolności mogą  wszystko. I nie widzą w tym nic złego. To jest normalne. Innymi słowy SLD i Unia Wolności może wszystko i są naturalnymi panami, a oni są zobowiązani do wiernej służby i całowania po rękach za każdym kopniakiem, który im władcy wymierzą. I tyle, bo ci którzy protestowali razem ze Skowrońskim z Trzeciego Programu to byli ludzie de facto z zewnątrz, którzy zostali tam przez niego ściągnięci.

No tak, ale mamy na przykład Wojciecha Manna, który z jednej strony podpisał list w obronie Skowrońskiego, z drugiej strony w momencie, w którym ważyły się losy szefa Trójki, wypowiedział się krytycznie o tym co się dzieje w redakcji Trójki, co  w moim odczuciu było czymś nielojalnym w stosunku do Skowrońskiego. Po prostu rozumiem, że Wojciech Mann chce pracować w Trójce. I to wszystko. Zresztą Wojciech Mann zawsze popierał środowisko Unii Wolności, więc tutaj nie ma żadnych problemów politycznych tylko moralne.

Jak Pan widzi dalsze losy prezesa Farfała? Myślę, że prezes Farfał wykonał swoje zadanie, i niebawem przestanie istnieć i wszyscy o nim zapomną. Przecież to nie prezes Farfał tam rządzi, to są tylko takie fajerwerki dla tłumu, tak naprawdę wszystkie decyzje podejmował Rudomino, a to oznacza Kwiatkowskiego i tyle. Brudną robotę wykona LPR. Tam SLD będzie siedziało, ale każda decyzja będzie zależała od Platformy ze względu na kleszcze finansowe i hierarchię służb. W projekcie ustawy medialnej zniesiono zapisy o respektowaniu przez media publiczne chrześcijańskiego systemu wartości oraz służeniu umacnianiu rodziny. Ależ żyjemy w czasach, gdzie się umacnia związki gejowskie, więc dlaczego mówić o rodzinie, przecież ważniejsi są geje i lesbijki. A jeśli chodzi o wartości chrześcijańskie w Polsce, żadne wartości chrześcijańskie nie są przestrzegane, więc uważam to za duży postęp w dziele zbliżenia matrixu do rzeczywistości. Im mniej zakłamania tym lepiej. Najlepiej gdyby nowa ustawa bez ogródek głosiła, iż media publiczne będą szerzyły, głupotę, kłamstwo i demoralizację. W tym projekcie z misji mediów publicznych zniknęły słowa, iż muszą one kierować się odpowiedzialnością za słowo, ponadto do misji publicznej nie należy już rzetelne ukazywanie całej różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju i za granicą, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli. Skreślono słowa o umożliwianiu obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Jeżeli żyjemy w dyktaturze i państwie policyjnym, to powinno być wszystko nazywane po imieniu. W Polsce mamy początki autorytaryzmu. Monopol informacji to jest oczywiście początek wszelkiej dyktatury. Dlatego uważam zniknięcie tych zapisów za duży postęp w walce z zakłamaniem. To duży plus Platformy. Gdyby jeszcze przyznała, że za każdą opozycyjną wypowiedź będzie wyrzucała winnych z pracy wraz z rodziną, wsadzała do więzienia, a nieprawomyślne książki i artykuły publicznie paliła razem z ich autorami, uznałbym ich za godny podziwu wzór szczerości. rozmawiał Krzysztof Budziakowski Jerzy Włodzimierz Targalski (ur. 1952) - historyk, politolog, orientalista, działacz opozycyjny i publicysta, były członek Zarządu Polskiego Radia. W 1976 ukończył studia na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, a rok później studia w zakresie filologii Starożytnego Wschodu w Instytucie Orientalistycznym UW. W latach 1976-1979 był studentem studium doktoranckiego w Instytucie Historycznym UW. W latach 1980-1981 był pracownikiem naukowym IH UW. Doktor nauk humanistycznych. Od 1976 współpracował z Komitetem Obrony Robotników. Od 1977 związany z Głosem i Wydawnictwem "Krąg". Brał udział w zakładaniu czasopism Niepodległość oraz Obóz. W latach 1982-1983 działał w podziemiu, a w latach 1983-1997 przebywał na emigracji we Francji. Współpracował z Kontaktem i paryską Kulturą. W latach 1998-2000 dyrektor i redaktor naczelny PAI-Pressu, w 2000 dyrektor PAI-Internet, zwolniony z PAI w kwietniu 2001. Współpracuje z Gazetą Polską. Prowadzi ćwiczenia w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Współtwórca portalu internetowego ABCnet i Fundacji Orientacja. 15 lipca 2006 wybrany do Zarządu Polskiego Radia SA, 10 stycznia 2009 odwołany ze stanowiska. Zajmuje się problematyką przemian ustrojowych w Europie Środkowej i Wschodniej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a zwłaszcza rolą, jaką w tych przemianach odegrały służby specjalne. W swoich wypowiedziach publicznych wielokrotnie zwracał uwagę na zagrożenia wynikające jego zdaniem ze zbyt dużej roli funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa oraz Wojskowych Służb Informacyjnych i jej tajnych współpracowników w życiu politycznym i gospodarczym Polski po 1989. Jest zdecydowanym zwolennikiem lustracji i dekomunizacji. W publicystyce posługuje się pseudonimem Józef Darski.

Dekapitacja Koniec marzeń. Nie będzie Polski republikańskiej z suwerenną elitą dbającą o dobro państwa, gdzie panuje wolność słowa i pluralizm polityczny. Taki płynie wniosek z przejmującego artykułu prof. Krasnodębskiego w dzisiejszej Rzeczpospolitej. Myślę, że to najważniejszy tekst publicystyczny ostatnich dwóch lat: Rewolucja Tuska Wielki, coraz bardziej realny sukces Platformy zagraża polskiej demokracji - pisze prof. Zdzisław Krasnodębski. Narzeka się często na brak konkretnych osiągnięć rządów PO. Niedawno Rafał Ziemkiewicz napisał w „Rz”, że jest to najgorszy rząd dwudziestolecia. Ale pod rządami Donalda Tuska dokonuje się jednak zasadnicza przemiana polskiej polityki. Gdyby się okazała trwała, Polska już nie będzie taka sama. Rewolucja ta wyraża się w liczbach. Według wielu badań z ostatniego roku Polacy dobrze zdają sobie sprawę z tego, że rząd Tuska nie może pochwalić się realnymi sukcesami. Według jednego z sondaży 79 proc. badanych nie było w stanie podać żadnego problemu, który rozwiązał rząd. A mimo to Polacy wydają się w swojej większości nadal niezmiernie zadowoleni z dokonanego w 2007 r. wyboru. W tym samym sondażu aż 54 proc. badanych deklarowało, że popiera PO. Wygląda więc na to, że pierwszy raz większość Polaków nie oczekuje od rządzących tego, czego obywatele wymagają zazwyczaj od rządów w krajach demokratycznych - rozwiązywania problemów. Co więcej, wydaje się, że ten rząd nie oczekuje też tego od siebie - co najwyżej byłby skłonny zająć się nimi w przyszłości lub scedować je na społeczeństwo. Determinację rząd Tuska wykazywał tylko w dwóch sprawach - mediów publicznych oraz prywatyzacji szpitali, ale obu na szczęście nie doprowadził na razie do końca.

Wystarczy dobra prezencja Oczywiście zdolność do rozwiązywania problemów nigdy nie była silną stroną polskiej polityki, a w kampaniach obiecywano co popadnie. Leszek Miller zapowiadał nawet, że na wierzbach wyrosną gruszki. Potem niemal wszyscy rządzili mniej więcej tak samo. Ale dzisiaj polityczna indolencja, nazwana szumnie, lecz niedorzecznie postpolitycznością, została podniesiona do rangi doktryny państwowej i zaakceptowana społecznie. Czego więc Polacy oczekują od rządu? Po pierwsze, żeby dobrze wypadał, dobrze ich reprezentował i nie przynosił im wstydu - a dokładnie mówiąc tego, co w ich oczach uchodzi za wstyd. Po drugie, żeby zostawił ich w spokoju, jeśli tylko nie zagrozi im kryzys gospodarczy. A po trzecie, by zapewnił im rozrywkę przez gnębienie i piętnowanie tych, którzy zostali uznani za wrogów publicznych. Rządy PiS w niestabilnej koalicji z Samoobroną i LPR nie robiły dobrego wrażenia. Media się starały jak mogły, by to złe wrażenie pogłębić. Przez ostatnie półtora roku dodatkowo jeszcze przeczerniano przeszłość, zmieniając ją w zupełną karykaturę. Sam PiS zrobił zbyt mało, by się temu przeciwstawić. Na przykład nie sporządził własnego bilansu zamknięcia, nie spróbował zbudować własnej przekonującej kontrnarracji lat 2005 - 2007, która nie ograniczałaby się tylko do słusznych, ale bezradnych, narzekań na media. Oczywiście byłoby to trudne. Trauma porażki była wielka, a przeciwnicy polityczni zastosowali jedną z najbardziej skutecznych w polskich warunkach broni - ośmieszanie i drwiny. Warto dodać, że dobre reprezentowanie w odczuciu większości Polaków sprowadza się do tego, żeby się dobrze prezentować - w kraju i za granicą. Na tym przecież polegał fenomen popularności Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Popularność Radosława Sikorskiego czy Donalda Tuska wynika głównie z tych samych operowomydlanych marzeń. Sukces w polityce zagranicznej to albo pochwały Zachodu, albo uzyskanie z Unii pieniędzy (czy i na co je wydatkujemy, już nikogo nie interesuje), albo wygranie jakichś rozgrywek personalnych, na przykład zablokowanie Eriki Steinbach lub umieszczenie Radosława Sikorskiego na pozycji sekretarza NATO. Polacy nie mają pojęcia o polityce światowej, nie interesują się nią. Nie czytają prasy polskiej, a co mówić o zagranicznej. Dotyczy to także niektórych największych gwiazd polskiego dziennikarstwa. Media polskie donoszą o świecie co najwyżej wtedy, gdy zdarzy się gdzieś katastrofa, na co dzień wolą koncentrować się na wewnętrznych awanturach. Jeśli chodzi o warszawskie plotki i personalne spory, każdy jest specjalistą. Wystarczy ustawić przed kamerą polityka o niewyparzonym języku, trochę go pobudzić, i już program gotowy. Polacy postrzegają więc politykę zagraniczną w znanych sobie kategoriach rywalizacji sportowej, która ma służyć leczeniu ich zbiorowych kompleksów. Nie ma w tej perspektywie wielkiej różnicy między Robertem Kubicą a Radosławem Sikorskim. Dlatego tak łatwo przychodzi rządowi chwalić się rzekomymi sukcesami, jak pakiet energetyczny lub Partnerstwo Wschodnie. W rzeczywistości nasze relacje z sąsiadami wcale się nie polepszyły, co widać natychmiast, gdy Polska odważy się zająć odmienne od nich stanowisko. Nasza pozycja w Europie i w stosunku do USA zdecydowanie osłabła.

NZS na miejsce "Ordynackiej" PiS doszedł do władzy z bardzo ambitnym hasłem budowy IV Rzeczypospolitej, a więc głębokiej reformy państwa. Cel był prosty i jasny - zbudowanie silnego, suwerennego państwa, które wreszcie upora się z komunistyczną przeszłością i korupcyjnymi układami oraz zniweluje rosnące różnice materialne, nie w imię socjalistycznej równości, lecz narodowej, republikańskiej solidarności. Okazał się wtedy, że był to program ponad siły tej partii, ale - co gorsza - także ponad siłę i ambicję Polaków. Ostatecznie wybrali oni spokój zamiast politycznych sporów, dążenia do przebudowy państwa i politycznej walki o pozycję Polski w Europie. Niechęć do wysiłku intelektualnego i politycznego wynika również z tego, że ostatnie lata były wyjątkowo pomyślne pod względem gospodarczym. Tuska wyniosła do władzy koniunktura. Rosnące zarobki i silna złoty sprawiały, że społeczeństwo stało się względnie zadowolone i syte. Platforma zagwarantowała bezpieczeństwo rozmaitym grupom i środowiskom, zaniepokojonym radykalnymi działaniami, a często samą tylko retoryką PiS - od korporacji adwokackich, przez szarą strefę biznesu, po zatrwożoną lustracją elitę. Wprawdzie PO nie do końca realizuje postulaty tych grup, ostrożnie wybierając „trzecią drogę”, ale faktycznie stała się ich parasolem ochronnym. Świadczyły o tym nominacje Zbigniewa Ćwiąkalskiego i Krzysztofa Bondaryka. Afery Jacka Karnowskiego i senatora Misiaka pokazały, jak bardzo w PO biznes splata się z polityką. Wprawdzie obaj zostali usunięci z partii, lecz jej systemowy charakter pozostał niezmieniony. Dzisiaj wyraźnie widać, że jej walka z SLD w poprzednich latach, przyłączenie się do idei IV RP, wynikała raczej z chęci pokonania konkurencyjnej, eseldowskiej grupy polityczno-biznesowej, a nie chęci zmiany reguł gry i budowy państwa prawa. Dawni członkowie NZS chcieli zastąpić „Ordynacką”. Nepotyzm PSL został po bardzo krótkotrwałym oburzeniu społecznie zaakceptowany. A fakt, że ministrem mógł zostać Michał Boni, oraz zaciekła obrona Wałęsy są czytelnym sygnałem dla środowisk zaniepokojonych ujawnianiem przeszłości. Niesiona poparciem większości mediów i grup interesów Plaforma doskonale zaspokaja potrzeby ludu na rozrywkę polityczną. Obsługuje wiele gustów, ale obietnica zmiany stylu - z pełnego spięć i nienawiści na pełen rozwagi, spokoju i miłości - została zrealizowana w równym stopniu co obietnica przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Tyle że teraz nienawiść kieruje się w stronę tych, których nienawidzić można i należy: od prezydenta przez „pisowskich” dziennikarzy i „pisowskie” instytucje po najsławniejszego magistra historii ostatniego dwudziestolecia Pawła Zyzaka. Nową cechą dyskursu politycznego jest niemal całkowite wypranie go z treści. Standardem stały się argumenty ad hominem, wyśmiewanie się z nazwisk, happeningi telewizyjne. Przymiotnik pisowski, uchodzący za dyskwalikującą politycznie i obywatelsko obelgę, używany jest mniej więcej w ten sam sposób co przymiotnik rewizjonistyczny lub syjonistyczny w latach 60. oraz burżuazjny i reakcyjny w latach 50. Stosowany jest do każdego niewygodnego poglądu niezgodnego z linią obozu rządzącego i wspierających go mediów. Politycy rządzącej partii, dysponujący pełnią środków władzy, mówią bez żenady o „pisowskich resztkówkach”, o „pisowskim prezydencie”, o „pisowskich publicystach” czy wręcz „pisowskich lizusach”. Nie ulega przy tym wątpliwości, że Platforma dokonała prawdziwej rewolucji środków uprawiania polskiej polityki - na gruncie przygotowanym przez Kazimierza Marcinkiewicza. Profesjonalizacja polskiej polityki polega na większej niż kiedykolwiek skuteczności oddziaływania na nastroje społeczne. Platforma sprawnie zarządza zbiorowymi emocjami i wyobrażeniami, wykorzystując niski stopień wykształcenia polskiego społeczeństwa, którego wcale nie podniosło wyprodukowanie przez prywatne pseudowyższe uczelnie tysięcy ćwierćinteligentów (co uznano za jeden z największych sukcesów III RP).

Postpolityczność, czyli prywata Rządy Platformy stanowią nową jakość w polskiej polityce także pod innym względem. Otóż pierwszy raz się zdarzyło, że ktoś obejmujący urząd premiera otwarcie i niemal całkowicie podporządkował swoje działania osiągnięciu innego stanowiska - tylko nominalnie wyższego, lecz oznaczającego, przynajmniej dotąd, znacznie mniejszy zakres realnej władzy: prezydentury. Tak chwalona „postpolityczność” jest przede wszystkim próbą realizacji tego celu bez względu na koszty, jakie z tego powodu mogłaby ponieść Polska. Podobnie stało się w polityce zagranicznej. Minister postanowił zostać sekretarzem generalnym NATO. Od początku szanse miał nikłe. I bynajmniej nie chodziło tylko o jego stosunek do Rosji. Amerykanie nie mogli nie zauważyć nielojalności Radosława Sikorskiego, i to nie tylko w stosunku do swoich dawnych politycznych sojuszników, lecz także do siebie samego sprzed paru lat. Ponadto Niemcy na pewno nie zapomnieli tego, co mówił, gdy był ministrem obrony w rządzie PiS, choć jego dzisiejsze pokłony w ich stronę oraz stronę Rosji są przyjmowane z satysfakcją. Przekonanie, że po ostatnich wypowiedziach o Steinbach (o tym, że przyjechała do Polski z Hitlerem i razem z nim z niej wyjechała), kanclerz Niemiec mogłaby poprzeć kandydaturę Sikorskiego, świadczy o całkowitej nieznajomości nastrojów nad Szprewą i Renem. Jak wiadomo, sam zainteresowany ogłosił, że nigdy nie był kandydatem. Tę misterną grę mogącą co najwyżej zachwycić publiczność „Szkła kontaktowego” zakończono mocnym akordem - Donald Tusk wystąpił z bezprzykładnym atakiem na prezydenta jeszcze w czasie trwania szczytu. Nawet gdyby wersja zdarzeń prezentowana przez Platformę była prawdziwa, rozpętanie tej awantury pokazuje, jak bardzo dobro państwa zostało podporządkowane osobistym ambicjom tego polityka. Wszystkie te gry i zabawy nie byłyby możliwe bez innej zasadniczej zamiany - bez nowej konfiguracji polskiej sceny politycznej. Przez lata symboliczna bariera dzieliła ją na dwa segmenty: ludzi „Solidarności” i ludzi PZPR. Tylko nieliczni, jak Barbara Labuda czy Andrzej Celiński, skłonni byli zmienić identyfikację polityczną, mimo że w istocie nie było nigdy zasadniczych różnic między lewicą postsolidarnościową i liberalnymi postkomunistami. Łączyło ich i pokrewieństwo ideowe, i wspólne polityczne interesy. Nie przypadkiem pierwsi na masową skalę zignorowali tę barierę demokraci.pl. Dzisiaj już ona nie istnieje. Nikogo już nie szokuje widok Onyszkiewicza obok Rosatiego, Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego stających ramię w ramię z Kwaśniewskim, Danuty Hübner na listach Platformy czy poparcie Tuska dla Cimoszewicza. Platforma przejęła klientelę SLD i dawną klientelę UW, zespalając w jednej wielkiej rodzinie autorytety z jednej i z drugiej strony. Dziś nie ma już obrońców PRL. Nawet eseldowcy o nim jakby zapomnieli. Walka toczy się natomiast o dziedzictwo „Solidarności”. Sztandarem, pod którym skupili się ci koalicjanci, stał się Lech Wałęsa - ale nie Wałęsa przywódca antykomunistycznego powstania, lecz Wałęsa kompromisu, Wałęsa - ofiara IPN, Wałęsa, którego słabości miałyby być usprawiedliwieniem dla niemal każdego TW. Koniec politycznego postkomunizmu oznacza także ujawnienie sztuczności wszystkich innych identyfikacji politycznych. W rezultacie panuje całkowita dowolność i zmienność. Decydują tylko lojalności grupowe i kalkulacja polityczna. Dawni politycy PiS wspierają Platformę - i vice versa. Można sobie wyobrazić, że w przyszłości politycy centrolewicy lub niektórzy działacze SLD znajdą się w Platformie, która w Polsce chciałaby uchodzić za liberalną, w Europie za chadecką, a w istocie jest przede wszystkim partią antypisowską, pozwalając nawet dawnym beneficjentom PRL przywdziać postsolidarnościowy kostium. W dodatku przeżywamy smutny zmierzch autorytetu politycznego Kościoła. Nie jest on w stanie zmierzyć się z problemem przeszłości. To nie jest już Kościół kardynała Wyszyńskiego. Nie jest to Kościół, który dał światu Jana Pawła II. Nikt już nie jest interreksem.

Koniec pluralizmu? Spychając medialną ofensywą PiS na margines, wasalizując i przekupując PSL oraz przejmując resztki politycznego postkomunizmu, Platforma ma więc szansę zrealizować to, co kiedyś zapowiadało PiS - budowę partii obejmującej szerokie spektrum wyborców - tyle że w wariancie centrowo-lewicowym. Ten wielki, coraz bardziej realny sukces Platformy zagraża jednak polskiej demokracji. Dotąd żadna partia w Polsce nie była w stanie zmonopolizować sceny politycznej. SLD z powodu swojej haniebnej przeszłości zawsze musiał powściągać swe zapędy i liczyć się z oporem tych Polaków, którzy byli związani z ruchem „Solidarności”. PiS zaś nigdy polskiej demokracji i wolności nie zagrażało - zagrażało tylko establishmentowi III RP. Opór wobec jego działań był zresztą zbyt wielki, aby mogło ono w jakimkolwiek stopniu zagrozić politycznemu lub ideowemu pluralizmowi. Zagrożenie zaś ze strony populizmu w wydaniu plebejskim lub narodowo-radykalnym było tylko płodem histerycznej imaginacji. Źródłem niebezpieczeństwa nie jest dzisiaj siła Platformy, lecz filozofia i praktyka jej rządów. Po pierwsze Platforma, mająca w swej nazwie „Obywatelska”, traktuje Polaków nie jak obywateli, lecz jak manipulowalną masę, niwecząc niedawne nadzieje na renesans republikańskiego ducha. Świadczy o tym nieznana w rozwiniętych demokracjach kariera specjalistów od wizerunku oraz PR, czyli propagandy. Po drugie PO dąży bez zahamowań do zniszczenia największej partii opozycyjnej. A ponieważ tego rodzaju dążenie nigdy jeszcze nie zyskiwało taki wielkiego poklasku i poparcia, możliwość zniesienia de facto politycznego pluralizmu staje się realna. Po trzecie Platforma podjęła działania zmierzające do likwidacji mediów publicznych jako forum publicznej debaty. Media prywatne, których poziom zdecydowanie się obniżył, w pogoni za widzem kierują się zyskiem oraz interesem politycznym właścicieli, a nie troską o jakość polskiej demokracji. Tylko tym daje się wytłumaczyć niemal stałą obecność w nich ludzi, których w normalnym państwie, o jakim takim poziomie cywilizacyjnym, wstydzono by się pokazywać i odmawiano oglądać. Po czwarte pod patronatem PO nastąpiła daleko idąca degrengolada debaty publicznej. Można dyskutować z poglądami i opiniami, nie da się dyskutować z obelgami. W dodatku wtedy, gdy już padają argumenty, mają czysto instrumentalny charakter. Oto na przykład ci, którzy jeszcze niedawno występowali przeciw jakiejkolwiek polityce historycznej, twierdząc, że zajmowanie się upamiętnianiem przeszłości nie jest zadaniem państwa, dzisiaj chcieliby uprawiać totalistyczną politykę historyczną, zakazując publikacji i przedsięwzięć niezgodnych z przygotowywanymi uroczystościami państwowymi. Destruktorzy narodowych mitów chcą teraz budować spiżowe pomniki - często swoje własne. Po piąte Platforma pozwala sobie na otwarte lekceważenie podstawowych zasad wolnościowego ustroju - wolności słowa, wolności badań naukowych i autonomii uniwersytetów. Fakt, że premier wypowiada się na temat pracy magisterskiej, że próbuje się przeprowadzić kontrolę na UJ, nasyłając „niezależną” komisję akredytacyjną pod przewodnictwem senatora Platformy (nie przyszło mu oczywiście do głowy, aby po objęciu mandatu zrezygnować z tego stanowiska) oraz nieuzasadniony atak na IPN są rzeczą bez precedensu w ostatnim dwudziestoleciu.

Dekretowanie metodologii Charakterystyczne jest to, że sprzyjające Tuskowi media zagraniczne przemilczały te zdarzenia, gdyż są one w najwyższym stopniu kompromitujące. Nie do pomyślenia jest bowiem, by w jakimkolwiek kraju zachodnim szef rządu wypowiadał się na temat najgorszej nawet pracy magisterskiej, doktorskiej lub habilitacyjnej. Jedynym zadaniem polityków wobec uniwersytetów jest tworzenie ogólnych reguł ich działalności, a nie ingerencja w treść nauczania lub prac naukowych. Wystąpienie Donalda Tuska, a potem nadgorliwa akcja minister Barbary Kudryckiej, nie były przypadkowe. Doskonale wpisują się w mechanizm opanowywania sfery publicznej, demonizowania i likwidowania przeciwników ideowych. Nietypowa było tylko próba użycia środków bezpośredniej kontroli. Sposób postępowania w sprawie habilitacji Marka Migalskiego pokazuje, że istnieją metody bardziej efektywne, a nasycone ludźmi dawnego reżimu środowiska akademickie gotowe są do ich użycia. Tym razem piewcy tolerancji, którzy przy innych okazjach deklamowali przypisywane Wolterowi słowa o tym, że trzeba bronić wolności wypowiedzi także tych, z którymi się nie zgadzamy, milczeli jak zaklęci. W ataku na młodego autora, na jego promotora - jednego z najwybitniejszych polskich historyków - oraz na kierownictwo IPN nastąpiło klasyczne odwrócenie znaczenia słów, zgodnie z najlepszymi wzorami marksistowskiej dialektyki. Nagonka prowadzona jest pod hasłem obrony Lecha Wałęsy przed nagonką, łamanie zasad pod hasłem obrony zasad, oskarżając IPN o partyjność chce się go upartyjnić, a pod pozorem obrony naukowych standardów dokonuje się zamachu na ich podstawę. Pierwszy raz od lat 50. metodologia stała się sprawą polityczną, choć wszyscy wiedzą, że chodzi o coś zupełnie innego - o nieprzyjemne fakty i mało hagiograficzną narrację. Ci, którzy jeszcze nie tak dawno twierdzili, że bardziej niż dokumentom należy wierzyć składanym ustnie po latach oświadczeniom funkcjonariuszy SB lub że trzeba bezwzględnie ufać każdej, nawet spisanej po latach, relacji ofiar pogromu, utrzymują obecnie, że ustne świadectwa dawnych opozycjonistów czy mieszkańców miejscowości, gdzie mieszkał kiedyś Lech Wałęsa, w ogóle nie mogą być traktowane jako źródła. Nie odróżniają oni źródeł anonimowych od anonimizowanych, których użycie jest standardem w naukach społecznych stosujących metody jakościowe. W istocie zaś rządzący i establishment chcieliby zadekretować taką „metodologię”, dzięki której na końcu zawsze pojawiałaby się książka napisana w duchu profesora Friszkego lub artykuł w stylu niezależnego publicysty Mirosława Czecha.

Nienapisane książki Tak kompromitująca polskie „liberalne” elity sprawa pokazuje raz jeszcze, jak wiele z mentalności komunistycznej przetrwało w III RP. Bardzo często słyszymy, że nie można badać biografii tych, którzy wywalczyli dla nas wolność. Znaczyłoby to jednak, że ta wywalczona przez nich wolność jest jakąś inną wolnością niż ta, która panuje w krajach prawdziwie demokratycznych i wolnych - i ta, o którą nam kiedyś chodziło. Obama nie wysyła kontroli na Harvard, Merkel nie organizuje konferencji metodologicznych na uniwersytecie w Heidelbergu, Sarkozy nie recenzuje prac magisterskich obronionych na Sorbonie, Bush nie próbował zamknąć ust autorom nawet najbardziej krytycznych wobec niego publikacji. Historia III RP była i jest historią nienapisanych książek, tematów tabu, niedopowiedzeń i sekretów. I nie chodzi tylko o biografie głównych bohaterów czasu przełomu, jak: Wałęsy, Mazowieckiego, Kuronia, Geremka, Michnika, Bujaka, lecz o najważniejsze procesy ostatniego dwudziestolecia od prywatyzacji poprzez budowę partii politycznych, po przekształcenia i trwanie poszczególnych instytucji. Książka Pawła Zyzaka, zestawiając sprzeczne ze sobą wypowiedzi Wałęsy, dotyczące przełomowych chwil jego życia uświadamia nam, jak wiele niewyjaśnionych faktów jest w jego życiu i w całej najnowszej historii Polski. IV Rzeczpospolita miała być republiką wolności i prawa. Niewątpliwie w ostatnich latach udało się poszerzyć przestrzeń debaty i przestrzeń wolności. Dzisiaj trwa kontrofensywa. Dalsze skonsolidowanie i umocnienie władzy Platformy może naruszyć fundamenty polskiej demokracji. Partia liberałów stała się największym od 1989 roku zagrożeniem dla wolności i suwerenności Polaków. Filozof Joseph de Maistre twierdził, że każdy naród ma taki rząd, na jaki zasługuje. Na pewno należy ograniczyć ważność tego stwierdzenia do narodów wolnych. Inaczej musielibyśmy uznać, że zasługiwaliśmy na rządy Bieruta, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. Zapewne Polacy w pełni zasługują na rządy Donalda Tuska. Miejmy jednak nadzieję, że nie zasłużą na jego prezydenturę. Zdzisław Krasnodębski jest socjologiem i filozofem społecznym, profesorem Uniwersytetu w Bremie i UKSW w Warszawie. Współpracuje z „Rzeczpospolitą” Autor skupia się na ocenie bieżącej sytuacji. Trzeba jednak ujrzeć tę analizę w kontekście naszej historii, żeby doznać wstrząsu. Widzimy powrót epoki saskiej w nowoczesnym przebraniu. Smutny ciąg dalszy również będzie miał współczesną formę, zapewne przyjemniejszą od oryginału. Współcześni Polacy zasłużyli sobie na obecny stan spraw publicznych, zdaniem profesora, wskutek dekapitacji narodu. PiS nie odzyska władzy. Autor nie wyciąga jednak logicznego wniosku, że w takim razie trzeba w innej partii ulokować pracę propaństwową. Mimo zasług, dobrych chęci, wielkiej dzielności, bracia Kaczyńscy są skończeni politycznie i nie bez własnej winy. Chyba, że czegoś nie zrozumiałem w wypowiedzi ich ideowego sojusznika. Bo pisze spokojnie, jak protokół zgonu.

ONI - INTEGRACJA Są w polskim Internecie miejsca, w których odwiedziny i lektura zamieszczonych tekstów pozwala lepiej zrozumieć rzeczywistość IIIRP i dostrzec prawdziwe oblicze państwa, odchodzącego tryumfalnie swoje 25-lecie. Szczególnie zaś tę rzeczywistość, która bywa starannie ukrywana przed wzrokiem przeciętnego odbiorcy, pomijana w medialnych przekazach i oficjalnych analizach. Należą do nich strony internetowe organizacji, skupiających funkcjonariuszy policji politycznej PRL i żołnierzy LWP. Przed kilkoma miesiącami w cyklu wpisów  „PROMILITO” - DROGA DO WŁADZY, przedstawiłem jedno z tego typu stowarzyszeń, założonych tuż przez wyborami 2007 roku przez wysokich rangą oficerów LWP i WSW/WSI. Postępujący szybko rozwój działalności tego stowarzyszenia, zdaje się potwierdzać moje ówczesne uwagi. Przed rokiem zaś, w tekście ONI zwróciłem uwagę na stronę internetową Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa. Znany wcześniej jako - Związek Byłych Funkcjonariuszy UOP, jeszcze w 2002 roku skupiał około 350 osób zwolnionych ze służby za rządów Jerzego Buzka. Prawie wszyscy przed 1990 rokiem pracowali w Służbie Bezpieczeństwa. Związek przez kilka lat działał jako struktura równoległa do założonej przez liderów SLD Fundacji Naukowej -  tzw. Instytutu Problemów Bezpieczeństwa. Władze związku od lat reprezentuje płk. Maciej Niepsuj -  funkcjonariusz tzw. kontrwywiadu SB, czyli Departamentu II MSW. W 1988r. płk Niepsuj przeszedł trzymiesięczne szkolenie w Szkole KGB im. Feliksa Dzierżyńskiego w Moskwie. W latach 2002-2005, gdy Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego rządził tow.Andrzej Barcikowski, Niepsuj był „konsultantem” tej służby. Jest z pewnością człowiekiem dobrze przygotowanym do reprezentowania interesów środowiska byłych esbeków i dbania o ich interesy w IIIRP. Na obecnej stronie ZBFSOP próżno szukać smakowitych cytatów, jakie znalazły się w tekście ONI z maja 2008 roku. Podobnie jak w przypadku stowarzyszenia PROMILITO, również byli esbecy szybko zrozumieli, że emocjonalna, agresywna retoryka nie popłaca i może zostać odebrana negatywnie przez postronnych odbiorców. Nie znajdziemy więc już na nowej stronie ZBFSOP tak szczerych wyznań jak poniższe: „Trzeba bowiem przerwać ten nasilający się, stymulowany strachem i niewiarą w przyszłość chocholi pląs pod dyktando zajadłych w swej nienawiści polityków, usłużnych wobec nich pseudohistoryków i propagandystów, plujących "oczywistymi prawdami", demagogią i kłamstwem na temat ostatniego ćwierćwiecza Rzeczpospolitej i rzeczywistych uwarunkowań tych historycznych przekształceń, które w tym czasie nastąpiły, w tym także miejsca w nich służb specjalnych PR”. Ani tak napastliwych pretensji:

„Czy czołowi eksponenci rządzących obecnie ugrupowań, wożący ryngraf z podobizną NMP do Pinocheta (...) mają jakiekolwiek moralne prawo do nazywania hurtem "katami" i "zbrodniarzami" oficerów SB z lat 80-tych, w tym m.in. tych, których działania doprowadziły do wykrycia i skazania sprawców zabójstwa ks. Popiełuszki, tysięcy zapewniających bezpieczeństwo wizytom Papieża, czy tych, którzy na nieznającym sentymentów światowym rynku gospodarczym chronili i wspierali nasze narodowe interesy, o które tak wtedy, jak i teraz żaden ówczesny ani obecny "Wielki Brat" za nas nie zadba..”? Nietrudno zgadnąć, że skończyły się z chwilą, gdy władzę przejął obecny układ. Również ta cezura czasowa wyznacza wzrost aktywności ZBFSOP. Jest on widoczny, nie tylko poprzez nową szatę graficzną strony, ale przede wszystkim w kontekście wystąpień władz związku, licznych wniosków i petycji, kierowanych do organów nowej władzy. Dwie, podstawowe sprawy zdają się obecnie zaprzątać uwagę byłych funkcjonariuszy - ustawy odbierającej esbekom przywileje emerytalne i działalności IPN. Obu tematom poświęcona jest większość materiałów, zamieszczonych na stronie internetowej. O ile jednak początkowa histeria, związana z uchwaleniem ustawy, ustąpiła miejsca przekonaniu, że sprawa zostanie definitywnie zakończona poprzez orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego (gdzie skargę skierowali towarzysze z tzw. lewicy), o tyle działalność IPN-u budzi wśród funkcjonariuszy gwałtowne reakcje. Już tylko przegląd tytułów artykułów zamieszczonych na stronie ZBFSOP -  „Instytut Polowania Narodowego”, „Łzy Kurtyki”, czy „Popłynie z Nilem” ( rzecz o odnalezieniu miejsca pochówku gen. Fieldorfa) -  pozwala zrozumieć, że obecna nagonka na IPN, w wykonaniu rządzącego układu jest zjawiskiem mile widzianym w tym środowisku.  Na stronie zamieszczono także wystąpienia osób, których działania odbierane są pozytywnie przez byłych esbeków. Do stałego grona tego typu „autorytetów” należą : Janusz Zemke, Jan Widacki, Adam Michnik i Tomasz Lis oraz gen. Gromosław Czempiński. Na przeciwległym biegunie sympatii znajdziemy postaci braci Kaczyńskich i Janusza Kurtyki. W tym kontekście, poczytuję sobie za wyróżnienie, że osoba autora równie często bywa wymieniana na stronie ZBFSOP,  niekiedy w bardzo ciekawym zestawieniu: Oto Redakcja strony ( sądząc po stylu, w osobie tow. Niepsuja) zamieściła tekst odezwy do „Koleżanek i Kolegów”, w którego początkowych zdaniach zawarto, jak się zdaje główne problemy trapiące środowisko ZBFSOP: „Koleżanki i Koledzy! Strona internetowa ZBFSOP cieszy się coraz większym zainteresowaniem! Czytają nas (ilość wejść na stronę zwiększyła się w ciągu ostatnich kilku miesięcy kilkanaście czy kilkadziesiąt razy!) - już nie tylko zawsze czujni "prawdziwi patrioci" typu Aleksander Ścios & Co., Konsulat Generalny Federacji Rosyjskiej czy służby chińskie (prawda, że wdzięczne towarzystwo?!) - ale wreszcie, co nas bardzo cieszy, przede wszystkim szerokie rzesze byłych funkcjonariuszy wszystkich polskich służb specjalnych. Cieszymy się, że możemy służyć Wam radą, otuchą, a przede wszystkim, że z Waszą pomocą coraz częściej udaje się nam odpowiednio reagować na zjawiska w naszym życiu publicznym, na które musimy reagować, by nie dać zajadłym zakłamywaczom najnowszej historii Polski luksusu niezakłóconego występowania z "jedyną prawdą" na ten temat. Bo to jest chyba nasze najważniejsze zadanie, może nawet ważniejsze niż obecna doraźnie toczona walka z odwetową i bezprawną ustawą emerytalną. Bo ta ustawa nie mogłaby powstać, nie mogłaby się opłacać cynicznym hipokrytom, którzy ją sklecili, gdyby nie przygotowana wcześniej i dalej aktywnie urabiana (vide: np. informacja o przygotowywanym przez katowicki oddział IPN serialu o SB, lub zamiana stojącego niegdyś na bardzo wysokim poziomie Teatru TV na prymitywną agitkę w postaci tzw. "Teatru Faktu") tzw. "opinia publiczna" (pozostając w kręgu skojarzeń teatralnych dedykujemy zaciekłym wyrazicielom woli ludu "Wroga ludu" Ibsena..). Uważny czytelnik znajdzie również na stronie Związku, w dziale „Z Internetu” kilka rozbrajających paszkwili, autorstwa blogerów znanych z Salonu24: Bohuna - czyli Mirosława Lewandowskiego i Ziggiego - Zbigniewa P.Szczęsnego. To niezwykle ciekawy przykład „przenikania” tych dwóch, z pozoru odrębnych światów. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że działalność Związku Byłych Funkcjonariuszy stanowi jedynie swoisty i niewiele znaczący folklor, a wizyta na ich stronie może dawać okazję do obserwacji obyczajowych i językoznawczych. Jako stały obserwator tej strony ( z ramienia „prawdziwych patriotów”) dostrzegam w ostatnich miesiącach wielką aktywizację środowiska ZBFSOP. Naturalną przyczyną tego zjawiska jest oczywiście ustawa emerytalna i integracja  byłych esbeków wokół akcji przeciwdziałania skutkom tej ustawy. Ale czy tylko o to chodzi? Cytowany już fragment „Słowa od Redakcji” jest jednocześnie odpowiedzią na listy, kierowane do Związku przez byłych funkcjonariuszy SB. Znajdziemy je w dziale „Korespondencja”. Oto kilka fragmentów tych wystąpień: - „Ze zdumieniem przyjąłem do wiadomości, że członkiem ZBFSOP może być jedynie były funkcjonariusz UOP.ABW i AW. Czyżby do służb ochrony państwa nie można zaliczyć byłych funkcjonariuszy Departamentu I, II, innych jednostek MSW, którzy się weryfikacji nie poddali lub jej nie przeszli? Wyrzekając się solidarności z naszymi kolegami, kryjemy się za enigmatyczną nazwą "służb ochrony państwa".. Niepotrzebnie, bo i tak zawsze dla naszych oszczerców i przeciwników będziemy "esbekami" Czy aż tak jesteśmy wystraszeni, żeby się uciekać do takich manewrów i pozbawiać się szacunku naszych dawnych kolegów, często starszych i mających niemniejsze zasługi w ochronie naszego państwa.” - „Cieszę się, że działa stowarzyszenie, który reprezentuje interesy wielkiej rzeszy byłych funkcjonariuszy służb. Także osobiście wyrażam chęć przystąpienia w poczet członków ZBFSOP. Jestem byłym pracownikiem Służby Bezpieczeństwa (1982-1990). Po (pozytywnej) weryfikacji pracowałem w pionie kryminalnym policji, odchodząc - w 1997 roku - na emeryturę. Proszę o podanie warunków wstąpienia w szeregi Związku. Pragnę poinformować, iż utrzymuję kontakty z wieloma kolegami, także byłymi pracownikami SB, którzy są bardzo zainteresowani aktywnym członkostwem w ZBFSOP” - ” Uważam, że w minionym okresie Zarząd szczególnie mało akcentował swój sprzeciw wobec haniebnych i bezprawnych procedur legislacyjnych w sprawie obniżenia emerytur a zaprezentowane dwie uchwały /pisma/ koncentrowały się na obronie tylko tych byłych oficerów służb peerelowskich, którzy mieli szczęście pracować w UOP-ie. Takie stawianie sprawy jest nieuczciwe i nie sprzyja integracji całego środowiska. Nie podejmowano także prób przeciwstawienia  tendencyjnym i zmanipulowanym audycjom telewizyjnym i artykułom prasowym, kłamliwie pokazującym działania dawnych służb.  Na stronie winna ukazać się uchwała Zarządu odpowiadająca na pytanie, czy członkami mogą być również koledzy z okresu PRL. Ze statutu to jasno nie wynika”. Dodajmy do nich relację autorstwa „Małgorzaty Guzowskiej lat 32”, opisującą „napad na emerytowanego oficera wywiadu naukowo - technicznego”, w której m.in. czytamy: „Sprawa trafia do sądu w 0. z oskarżenia publicznego o groźby karalne. W sądzie, jako jeden z motywów działania napastników, pojawia się argument, że "nie będzie byle ubek mi dzień dobry mówił". Obrońca napastników rozpoczyna proces lustracyjny. Co esbek robił przed 89? Czy przeszedł weryfikację? Przeszedł? Nieważne, skoro esbek, to pewnie ludzi pałował na ulicach i torturował w więzieniach więc to raczej napastnicy mają się jego bać. A nie ON ich. Zresztą przez takich jak ON to Pazika zamordowali w więzieniu. Bo przecież nieważne, że był 89. Świadkowie się bali zeznawać, bo JEGO macki sięgają wszędzie. Wiadomo, spec-Służby, taki sam jest prokurator i policja, to przecież jedna sitwa. I ON śmie twierdzić że się boi?.  Ze JEGO napadnięto.  Sędzia nie reaguje.  Nie reaguje do końca procesu. W mowie końcowej obrońca napastników jeszcze raz odwołuje się ob. sumienia Wysokiego Sądu, że tacy jak ON nie mają prawa czuć się zastraszeni, że skoro tacy jak ON próbują oskarżyć porządnych obywateli (zaraz się okaże, że kombatantów, skoro po pijaku tak zaciekle z esbekiem walczyli), to ten kraj zmierza ku upadkowi, i że wyrok może być w związku z tym tyko jeden. I jest Uniewinnienie! Można esbeka i jego rodzinę napaść, opluć, pobić. Potem jeszcze oskarżyć, że to ON bił. Wiadomo, TAKI ma to we krwi.[...] Dowalić esbekom. Za to, że całe życie uczciwie pracowali. Tak. Pracowali w strukturach państwa dziś odsądzanego od czci i wiary. Ale wtedy jedynego, jakie istniało. Mógł być teraz jak Kukliński w USA, chcieli. Ale on nie chciał. Bo czuł się lojalny wobec swojego kraju. Szkoda.” Reakcją na ten opis jest apel redakcji : „Tego rodzaju zdarzenia - jak słusznie pisze K. - mogą się powtarzać. W  tej sytuacji, moim zdaniem, powinniśmy się jak najszerzej samoorganizować,  zaś najskuteczniejszą formą tego byłoby powszechne składanie deklaracji  członkowskich do Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa (następca Związku Byłych Funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa). Nasze członkostwo w tym Związku nie tylko ukazałoby na zewnątrz naszą siłę, lecz także przyczyniłoby się do pozyskania ze składek funduszy na ekspertyzy prawne i ew. zaangażowanie dobrych prawników”. Jeśli ktoś uważa, że to nieszkodliwy bełkot jest w błędzie. Cytowane powyżej głosy w pełni korespondują z działaniami, jakie środowisko to obecnie podejmuje. Oto dowiadujemy się, że 14 stycznia br. odbyło się posiedzenie Komitetu Założycielskiego Federacji Stowarzyszeń Służb Mundurowych, na którym  uchwalono m.in. statut Federacji. W Komitecie Założycielskim znajdziemy m.in. nazwiska ludzi, których cała służbowa „kariera” w komunistycznych organach przemocy  poświęcona była walce z własnym społeczeństwem: „- gen. dyw. Adam Rębacz, pułkownicy Jan Kacprzak, Zenon Biesaga, Aleksander Kubacki, Józef Piotrowicz,Kazimierz Kolasa i Stanisław Kordowski - Związek Byłych Żołnierzy Zawodowych i Oficerów Rezerwy Wojska Polskiego; - Zdzisław Czarnecki, Ewa Grzegorczyk, Zdzisław Jaworski i Zdzisław Pietryka - Stowarzyszenie Emerytów i Rencistów Policyjnych; - bryg. Jan Cała, bryg. Ireneusz Mańko, płk Jan Nowak i Albin Piątkowski ? Związek Emerytów i Rencistów Pożarnictwa RP; - gen. insp. Leszek Szreder oraz nadinspektorzy Leszek Lamparski i Henryk Tokarski - Stowarzyszenie Generałów Policji; - gen. Jana Pyrcak i płk Janusz Kwiecień - Związek Emerytów i Rencistów Służby Więziennej. Ten fakt - niebywałej, organizacyjnej integracji wszystkich środowisk funkcjonariuszy związanych z komunistycznymi służbami specjalnymi i LWP został praktycznie niezauważony i przyjęty bez żadnej reakcji mediów. A chodzi przecież o rzecz niesłychanie istotną z punktu widzenia bezpieczeństwa i naszych praw obywatelskich. Ludzie, którzy przez całe swoje życie zawodowe służyli sowieckiej hegemonii nad własnymi rodakami, represjonując społeczeństwo, walcząc z każdym przejawem wolnego działania i wolnej myśli - skorzystali na nienależnym im prawie demokracji do zrzeszania się, w celu obrony własnych interesów. Już samo istnienie tego rodzaju związków, jak ZBFSOP stanowi kpinę z rzekomego „zwycięstwa nad komunizmem” i obrazę dla milionów, represjonowanych przez Służbę Bezpieczeństwa Polaków. W moim najgłębszym odczuciu, formacje takie jak SB czy WSW były organizacjami przestępczymi, powołanymi z inicjatywy i na rzecz okupanta, służącymi celom sprzecznym z narodowymi interesami Polaków. Istnieje dość dowodów historycznych, by w pełni uzasadnić i obronić tę tezę. Państwo, powstałe po roku 1989 - będące kontynuatorem „państwowości” PRL, dozwoliło, by ludzie z tych przestępczych środowisk zachowali wszelkie uprawnienia i wpływy  - w tym możliwość korzystania z dobrodziejstw demokracji - z którą przez całe swoje życie zawodowe walczyli. To paradoks, na miarę przyrównania istniejącej sytuacji, do stanu Niemiec po upadku III Rzeszy. Nie do wyobrażenia wydaje się okoliczność, by członkowie organizacji faszystowskich mogli, po roku 1945 zrzeszać się w federacje i związki korporacyjne. Przy zachowaniu wszelkiego rodzaju różnic historycznych - nie istnieją żadne, realne powody, by inną miarą oceniać organa represji w totalitaryzmie komunistycznym, od organizacji nazistowskich. Tylko niespotykanemu, zabójczemu dla świadomości pokoleń Polaków historycznemu kłamstwu zawdzięczamy, że  IIIRP traktuje funkcjonariuszy policji politycznej PRL na prawach pracowników służb ochrony państwa i obdarza ich przywilejami pełnoprawnych obywateli. Nie trzeba przekonywać, że środowiska byłych wojskowych i funkcjonariuszy to nie kluby zniedołężniałych emerytów. Organizacja, karność i dyscyplina, - wyniesione ze służby, stanowią naturalne cechy, predestynujące tych ludzi do efektywnego  i skutecznego działania, a dostęp do broni i znajomość technik pracy operacyjnej, czyni z nich niebezpieczny legion - narzędzie. Jeśli pod rządami obecnej koalicji, totalitaryzującej niemal każdą sferę życia publicznego,  powstaje Federacja Stowarzyszeń Służb Mundurowych, założona przez oficerów komunistycznych służb specjalnych i LWP - należy to działanie odczytać jako realne zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa. Zorganizowana armia ludzi, którzy agresywnie i coraz dobitniej domagają się respektowania swoich rzekomych uprawnień, szacunku dla „profesjonalizmu” i „dobrego imienia”  - stanowi dla państwa tak słabego, jak obecna IIIRP niebezpieczne wyzwanie. W odpowiedzi udzielonej jednemu z byłych esbeków, płk. Niepsuj napisał: „Dzisiaj w obliczu wiadomej Ustawy z dn.23.01.2009r. powstaje FEDERACJA związków i stowarzyszeń służb mundurowych, a w niej będą reprezentanci wszystkich środowisk. Istnieje zatem formuła organizacyjna w której jest miejsce dla różnych życiorysów. [...]

Po pierwsze, nie jesteśmy naiwni, ale ponieważ Polska jest tylko jedna stawiamy potencjał intelektualny naszego środowiska do dyspozycji stosownych instytucji administracji państwowej. Po drugie, zasady etyczne - czy stosowne są tu wątpliwości co decyduje o wartości człowieka? Przecież w tak wysublimowanej sytuacji jak gra operacyjna, aby osiągnąć pozytywny rezultat, konieczna jest wierność zasadom. Po trzecie, jak jesteśmy oceniani to widać i słychać, gdy weźmie się do ręki jakąkolwiek gazetę, albo przyciśnie guzik w pilocie. Brak najmniejszej drobiny obiektywizmu w tych ocenach jest bardzo denerwujący - to oczywista oczywistość jak mawia jeden z głównych aranżerów tej hecy wobec nas, dlatego trzeba przebijać się z prawdą”. Sądzę, że podkreślone fragmenty tej odpowiedzi to faktyczny „program” działania środowiska byłych esbeków. „Stawianie potencjału intelektualnego” - jakkolwiek brzmi nieco anegdotycznie, nie jest przecież niczym innym, jak dążeniem do posiadania wpływu na działalność służb ochrony państwa, a „przebijanie się z prawdą” - warto byłoby odczytać jako zapowiedź dalszego, coraz  bardziej agresywnego zakłamywania najnowszej historii. Na  uwagę zasługuje fakt, że w celu wzmożenia procesu integracji środowiskowej, sięga się po sprawdzone już środki socjotechniczne, jak choćby sztucznie wywoływane poczucie zagrożenia i przeświadczenia o  rzekomych prześladowaniach byłych esbeków. Tę samą metodę zastosowano w roku 1981, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, gdy rozpowszechniano wśród nomenklatury komunistycznej pogłoski o sporządzanych przez Solidarność „listach proskrypcyjnych”. W każdym, normalnym państwie działalność tego rodzaju organizacji byłaby objęta nadzorem służb specjalnych, jako stanowiąca potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Ponieważ III RP nadal korzysta z „doświadczeń” byłych esbeków, powierzając im zarządzanie największą służbą - ABW i stosuje wobec własnych obywateli środki zaczerpnięte z arsenału peerelowskiej policji politycznej - nie sposób wymagać, by w sytuacji, gdy następuje nadzwyczajna integracja tych środowisk, podjęto jakiekolwiek działania zabezpieczające. Tymczasem sprawa jest poważna, gdyż dotyczy ludzi, którzy potrafią działać skutecznie i w sposób bezwzględny, często przy pomocy metod operacyjnych egzekwować swoje roszczenia.  Retoryka, jaką obecnie stosują świadczy, że doskonale opanowali metody manipulacji rzeczywistością, a swoją służbę komunistycznemu okupantowi traktują jako powód do chwały. Cytowany już płk.Niepsuj tak ocenia pracę w organach bezpieki i „profesjonalizm” policji politycznej: „Owocem naszej pracy była informacja o ludziach naruszających prawo i sytuacjach grożących porządkowi prawnemu. Tak było, tak jest i chyba jeszcze długo pozostanie, że w służbach specjalnych najważniejszy jest człowiek i informacja - ta zasada cechowała naszą pracę w służbie dla PAŃSTWA, którego pozycji i autorytetu w stosunkach międzynarodowych żadne inne państwo nie kwestionowało. Nasz profesjonalizm doceniły wszystkie służby specjalne w NATO, sojuszu, którego Polska stała się uczestnikiem formalnie w 1999 roku. Wiele osób reprezentatywnych dla naszego środowiska uhonorowanych zostało dowodami uznania tego profesjonalizmu, który przyczynił się do odpowiedniej pozycji naszej Ojczyzny w tym sojuszu.[...] Nam też rodzice zaszczepili miłość do Polski i nauczyli nas, że nie tylko warto ale trzeba być człowiekiem uczciwym, wiarygodnym i wrażliwym na ludzką krzywdę i też pragniemy, aby nasze wnuki żyły w sprawiedliwym i bezpiecznym kraju. I również jesteśmy wierni przez całe życie zasadom wyniesionym z domu rodzinnego, bo przecież Polska jest tylko jedna, obojętnie jaki jest przy Niej przymiotnik, to zawsze jest POLSKA”. Nie podejmę się nawet zdefiniować - czy ten styl wypowiedzi świadczy o cynizmie byłego esbeka, czy też jest przejawem braku autorefleksji i niezdolności do dokonywania ocen moralnych. Sądzę natomiast, że właściwą reakcją obywateli wolnego społeczeństwa, winno być uświadomienie sobie realności zagrożeń, płynących ze wzmocnienia i integracji środowisk funkcjonariuszy komunistycznych służb. Nie licząc na jakiekolwiek racjonalne reakcje organów tego rządu, należałoby sprawą zainteresować posłów i senatorów, zobowiązanych do dbałości o nasze bezpieczeństwo i stan państwa. Skoro milczą o tym media, warto byłoby nagłośnić problem, a od naszych przedstawicieli w parlamencie domagać się podjęcia sprawy na forum sejmu i komisji sejmowych, w celu wyjaśnienia - jakie jest stanowisko rządu, wobec działań podejmowanych przez Federację byłych funkcjonariuszy i co w tej sprawie robią służby IIIRP. Nim będzie za późno.

Aleksander Ścios

Dwie sprawy dla Wałęsy W Tajlandii niedawno skazano na więzienie Australijczyka Harry'ego Nicolaidesa, który w opublikowanej przez siebie pracy obraził syna miejscowego monarchy, króla Bhumibola Adulyadeja. Książka rozeszła się w 6 egzemplarzach.

Tajlandia ma bardzo surowe prawo dotyczące obrazy majestatu. W Polsce kilka lat temu socjolog Jan Tomasz Gross postulował, że należy afirmować historię przekazywaną ustnie (oral history). Opowieści świadków nie podlegają właściwie weryfikacji. Zastosował tę oryginalną metodę "naukową" do opowieści o Jedwabnem. Książka rozeszła się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Jak to się ma do ostatniej awantury z Lechem Wałęsą? Ano, z jednej strony jest to sprawa wolności słowa, a z drugiej - metodologii afirmatywnej.

Młody, dzielny, nieoszlifowany Ponad rok temu Paweł Zyzak w konserwatywnym piśmie "Arcana" (nr. 1, 2008, s. 159-191) opublikował artykuł pod tytułem "Dzieciństwo i młodość Lecha Wałęsy". Wyjaśniał, że to "fragment biografii Lecha Wałęsy, przygotowywanej obecnie przez autora do druku". Ciekawość moja opadała w miarę czytania. Cenny pomysł, dobrze, że się ktoś za to zabrał, przecież Polakom należy się biografia byłego prezydenta i szefa "Solidarności". Ale w takiej formie? Do pewnego stopnia rozumiem decyzję o utajnieniu nazwisk autorów relacji. W pewnych sytuacjach pozwala to historykowi wyabstrahować się poza swój szczególny obiekt badania i zuniwersalizować go, czyniąc go tym samym bardziej dostępnym. Zrobił tak na przykład pewien japoński uczony, który napisał (po polsku) jedyne chyba mikrostudium wsi polskiej w połowie wieku XX bez widocznej szkody dla swej pracy. U Pawła Zyzaka utajnienie nazwisk uniemożliwia jednak weryfikację, chociaż chroni relantów. Paranoja wśród zwykłych ludzi po pół wieku totalitaryzmu jest zrozumiała, chociaż jednocześnie może prowadzić do bezkarności. Szkoda więc, że u młodego aspirującego historyka źródła takie słabiuśkie, bo nieweryfikowalne. Co więcej, szkoda, że nie weryfikował relacji swych informatorów. Strona metodologiczna kuleje.

Tak więc ocena moja zasadniczo nie odbiegała merytorycznie od ostrej krytyki przeprowadzonej przez Piotra Gontarczyka nad pracą "Lech Wałęsa: Idea i historia". Naturalnie nie oceniałem Pawła Zyzaka tak ostro i emocjonalnie jak Piotr Gontarczyk. Młodzież akademicka pisze przecież prace o rozmaitej wartości. Na przykład Pierwsza Dama USA Michelle Obama była nawet młodsza od Pawła Zyzaka, gdy stworzyła mikrostudium w ramach pracy licencjackiej z zakresu socjologii. Pisała ją na podstawie wywiadów ankiet uzyskanych od czarnych absolwentów uniwersytetu Princeton. Ale nawet u niej widać pewne teoretyczne przygotowanie metodologiczne. Zachowała do pewnego poziomu dyscyplinę naukową i interpretowała dane wbrew swoim preferencjom ideowym. To sztuka, bowiem jako swoich metodologicznych guru wybrała ekstremalnych zwolenników ideologii "Czarnej Siły" - "Black Power".

Nauka post-PRL W połowie lat dziewięćdziesiątych, podczas pobytu w Polsce na stypendium doktoranckim, przyzwyczaiłem się do dość niskiego poziomu naukowego. Przeczytałem bowiem dziesiątki magisteriów i doktoratów wyprodukowanych w PRL-u a  dotyczących mikrostudiów regionalnych. Właściwie nie odbiegały one gatunkowo od pracy Pawła Zyzaka. U tych najlepszych - a Zyzak do takich należy - widać werwę, idealizm, podniecenie i fascynację tematem. Ale w opracowywaniu zbieranych relacji dominował groch z kapustą. Często studenci nie bardzo rozumieli, co relacjonujący im mówią. Po prostu młodzi ludzie nie pojmowali jeszcze ani tła historycznego, ani ducha czasów, ani uwarunkowań lokalnych, ani psychologii jednostek. Nie bardzo rozeznawali się w dynamice i synergii społeczności wiejskiej. Młodzi adepci Klio częstokroć nie posiadali odpowiednich narzędzi intelektualnych, metodologicznych. W tym sensie byli nieświadomymi postmodernistami. Wywodzili się przecież z peerelowskiego środowiska akademickiego. Mikrohistoria nie jest silną stroną marksistowskiej i postmarksistowskiej "nauki". Empiryka jest często dziś odrzucana jako przejaw prześladującego intelekt logocentryzmu. A ten wywodzi się przecież od zdyskredytowanych rzekomo "białych martwych samców" (dead white males), takich jak Arystoteles czy Platon, nie wspominając świętego Tomasza z Akwinu. W każdym razie najsilniejszą stroną przeczytanych przeze mnie prac magisterskich było to, że zawarte w nich "dane pierwotne" (raw data) mogły być często użyteczne dla osób odpowiednio obeznanych z metodologią. Należało jedynie zignorować "afirmację historii ustnej". Trzeba było stale weryfikować i sprawdzać wszystko.

Metodologia Aby umieć podejść odpowiednio do danych pierwotnych, należy opanować tradycyjny (a nie postmodernistyczny) kunszt naukowca. Mikrostudia wymagają solidnego przygotowania metodologicznego w zakresie historii. Oprócz Feliksa Konecznego, Franciszka Bujaka i innych przedwojennych mistrzów polskich powinno się zapoznać z kunsztem metodologii u naukowców zachodnich, którzy często tworzyli, gdy rozum spał, czyli gdy Polska zamknięta była w totalistycznej klatce. Warto udostępnić studentom takie klasyczne prace jak: Edward Hallett Carr "What is History?" (New York: Alfred A. Knopf Publisher, 1964); kompilację pod redakcją Fritza Sterna "The Varieties of History: From Voltaire to the Present" (New York: Vintage Books, 1973); czy choćby podręcznik zredagowany przez Roberta Jonesa Shafera "A Guide to Historical Method" (Homewood, IL: The Dorsey Press, 1980). Bardzo ważny z punktu widzenia metodologii w bliskiej nam sowietologii jest esej Roberta Conquesta "History, Humanity, and Truth, the 2003 Jefferson Lecture in the Humanities" (Stanford, CA: Hoover Institution on War, Revolution and Peace, 1993). Dobry badacz powinien się też zapoznać z osiągnięciami metodologicznymi antropologii, literatury, socjologii, psychologii, prawa, kryminalistyki czy nawet studiów nad wywiadem i  kontrwywiadem (intelligence and counter-intelligence studies). Do krytycznego opracowania zebranego materiału bardzo użyteczne są choćby: Jerome Clauser "An Introduction to Intelligence Research and Analysis" rev. and ed. by Jan Goldman (Lanham, MD., Toronto, and Plymouth, UK: The Scarecrow Press, 2008); Don McDowell "Strategic Intelligence: A Handbook for Practitioners, Managers, and Users" (Lanham, MD., Toronto, and Plymouth, UK: The Scarecrow Press, 2009); oraz Elizabeth F. Loftus i James M. Doyle "Eyewitness Testimony: Civil and Criminal" (Charlottesville, VA: Lexis Law Publishing, 1997). Polecamy też komparatystyczną pozycję pod redakcją Hiltona Kramera i Rogera Kimballa "The Future of the European Past" (Chicago: Ivan R. Dee, 1997) oraz pracę Keith Windschuttle "The Killing of History: How Literary Critics and Social Theorists are Murdering Our Past" (San Francisco: Encounter Books, 2000). Warto też od czasu do czasu zerkać do periodyków naukowych spoza własnej dziedziny. Na przykład w czerwcu 2006 r. w "Journal of Personality" był bardzo ciekawy esej o trwaniu pamięci i jej formie po upływie dłuższego czasu współautorstwa Michaela Conwaya i Wendy-Jo Wood. Teraz dzięki internetowi nie powinno być problemów ze znalezieniem interesującego nas opracowania. Tylko trzeba wiedzieć, czego się szuka i jak to interpretować.

Wolność słowa Wygląda na to, że Paweł Zyzak takiej wiedzy nie miał. Nie przeszedł rygorystycznych kursów w dziedzinie metodologii, a może spał na nich. Zakładam, że świeżo upieczony magister złośliwie i chochlikowato nie przyjął postmodernistycznej metody "afirmacji źródeł", a tylko mu tak bezwiednie wyszło. A może jego promotor, jeden z niewielu wybitnych historyków w post-PRL, profesor Andrzej Nowak, zrobił sobie psikusa i dozwolił swemu studentowi na zastosowanie "jedwabińskiej szkoły metodologicznej"? Jeśli tak, to szkoda, że za cel swojej postmodernistycznej eskapady wybrał nadwrażliwego po zeszłorocznych rewelacjach Lecha Wałęsę zamiast białej plamy o nazwisku Aleksander Kwaśniewski. A może ktoś się w końcu ośmieli? Bez względu na to wszystko trzeba docenić, że Paweł Zyzak podjął taki kontrowersyjny temat. A zrozumiałe jest, że będzie musiał odpowiadać za niedociągnięcia. Taka jest reguła demokratycznej gry i wolności naukowej. To jasne. I nie oznacza to, że należy pochwalać histerię, z jaką powitano jego książkę.

Gniew Dlaczego młody historyk rozsierdził tylu? Należy odróżnić wściekłość bohatera biografii od gniewu jego obrońców. Lech Wałęsa wściekł się bowiem, że książka Zyzaka zawiera stek plotek zawistnych sąsiadów. Wałęsa jest uczulony nie tylko dlatego, że sąsiedzi stosują prymitywną retorykę na poziomie najbardziej zrozumiałym dla byłego prezydenta, ale również dlatego, że praca Zyzaka - w jego oczach - staje się tłumaczem na poziomie popkulturowym solidnej, choć ezoterycznej monografii Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka. Dla byłego przywódcy "Solidarności" to jest jedna i ta sama ofensywa sterowana przez wrogie mu siły zgrupowane w Instytucie Pamięci Narodowej. Taka mała teoria spiskowa, o której wstyd mówić jego obrońcom. Obrońcy Wałęsy są wściekli nie tylko dlatego, że tradycyjnie nienawidzą IPN i pracy tej instytucji w przywracaniu Polsce jej dziejów. Obrońcy byłego prezydenta zdenerwowali się, bowiem Paweł Zyzak zastosował w swojej biografii (świadomie czy nieświadomie) postmodernistyczną metodę "afirmacji relacji". To, co świetnie pasowało "autorytetom" podczas sprawy Jedwabnego, stało się niewygodne w chwili obecnej. Ich dialektyczne wygibasy są zaprawdę smutne i prymitywne. Najważniejsze są prawda i wolność słowa. Sugeruję, aby wszyscy się zrelaksowali. Kontrola z ministerstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim? Co to? Komuna? Polska przecież to nie Tajlandia. Tutaj nie obowiązuje lese majeste. Marek Jan Chodkiewicz

Rosjanie i zjadanie Polaka na śniadanie Ludzie to mają pomysły - natomiast nie mają informacji. {~Mira Belka} pisze: „Mała głupia Czeczenia - a pan Janusz już pieklił się i wił w obronie interesów moskiewskich. Jakby się awanturował, gdyby od Federacji Rosyjskiej chciał się odłączyć obszar wielkości i znaczenia Teksasu?” - Ale-ż, Droga Pani! Ja przecież byłem zwolennikiem odłączenia się od ZSRS Białej Rusi, Ukrainy... Czynnym zwolennikiem - bo nawet za to siedziałem. Prokuratorowi tłumaczyłem, że jestem za pogłębieniem stosunków ze Związkiem Sowieckim - bo lepsze stosunki ma się nie z sąsiadem, lecz z sąsiadem sąsiada: np. lepsze mamy z Francją, niż z Niemcami; jeśli więc działam na rzecz oderwania Białej Rusi i Ukrainy od ZSRS, to działam na rzecz polepszenia stosunków z Sowietami... Jakoś prokuratura nie chciała tego zrozumieć... Głąby!... Jako gość śp. Ronalda Reagana proponowałem też p. Janowi Lenczowskiemu, ówczesnemu szefowi od Spraw Europejskich i Sowieckich NSC(obecnie w Institute of World Politics) sprzedaż za symbolicznego dolara emigracyjnym rządom Estonii, Litwy i Łotwy (miały ambasady w Waszyngtonie: USA nigdy nie uznały zajęcia tych terytoriów przez ZSRS!) jakichś starych okrętów - po to, by mogły one wydawać swoje znaczki pocztowe (to byłoby solidne ukłucie Kremla szpilką; tyle, że USA miały już w 1986 swojego agenta, p. Michała S. Gorbaczowa, na stanowisku GenSeka KPZS - o czym wtedy nie wiedziałem - i prowadziły już znacznie poważniejszą grę...). Jako realista byłem natomiast przeciwny odłączeniu od Gruzji Osetii Płd. (ale nie Abchazji!), od Federacji Rosyjskiej Czeczenii, od Chin Tybetu, od Serbii Kosowa... Takie państewka nie mają racji bytu (Tybet w obecnych granicach administracyjnych zamieszkuje tylu Tybetańczyków, co Kosowo - Albańczyków...). Skoro tej Osetii Płd. udało się oderwać - to trudno-świetnie, zobaczymy, jak sobie poradzi (proszę sobie przypomnieć, że radziłem i radzę jej - w odróżnieniu od Abchazji - nie uznawać!). Gdyby udało się „Iczkerii” (podobno mają zmienić tę nazwę na „Noxçiyçö” - czyt. „Nochczijczö”...) - powiedziałbym dokładnie to samo. Ja po prostu nie uznaję tej niesłychanie niebezpiecznej i wywrotowej „Zasady Samostanowienia Narodów” (nb. czy Kosowarzy to „naród”?). Skąd u Pani przekonanie, że kocham Federację Rosyjską? Ja kocham Polskę (co każe mi nienawidzić jej okupanta, tzw. „III Rzeczypospolitej”). O: dwa dni temu na tym blogu zaatakowałem p.Dymitra Rogozina za zgłaszanie pretensji do „bliskiej zagranicy” - proszę sprawdzić. Ja tylko ostro sprzeciwiam się atakowaniu Moskwy za to, czego nie zrobiła (to Gruzja zaatakowała Osetię Płd. - chyba dziś co do tego nie ma już wątpliwości?), sprzeciwiam się ślepej nienawiści do Rosji, sprzeciwiam się szkodliwej dla polskiej polityki zasadzie, że „z Rosją w żadnym przypadku”. A ja z Rosją bym znakomicie potrafił... tyle, że na wszelki przypadek wolę między Polską, a Rosją mieć Białoruś, Litwę, Ukrainę... Dlatego właśnie popieram JE Aleksandra Łukaszenkę. Jest to, oczywiście, stanowisko anty-rosyjskie (w sensie „anty-Federacyjne”). System gospodarczy na Białej Rusi jest bardzo (by nie napisać: „skrajnie”..) odległy od tego, co by mi się podobało, system polityczny uważam za dobry (zdecydowanie wolę dyktaturę, od d***kracji!) - ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma to, że gdyby nie dyktatura p.Łukaszenki, to Moskwa bez większych trudności opanowałaby przez swoich agentów władzę w Mińsku - i przyłączyła (przy zadowoleniu co najmniej ogromnej części ludności) Białą Ruś do Federacji. A ponieważ kocham Rosję tym bardziej, im dalej jest od Polski - więc popieram p.Łukaszenkę. I popierałbym Go nawet, gdyby zjadał codziennie na śniadanie jednego Białorusina. Albo i Polaka - byle obywatela Republiki Białoruskiej.

Ale nie zjada. Ci durnie z Brukseli dopiero ostatnio to zaczęli rozumieć... Nie jestem też zwolennikiem oddzielenia się od Rosji np. Syberii - a to z tego powodu, że (m.in. z uwagi na GLOBCIo!) wpadłaby w ręce Chińczyków. A ja kocham Chiny na tej samej zasadzie, co Rosję - i nie chciałbym przestać ich kochać... Ostatecznie Mongołowie pojawili się już kiedyś pod Sandomierzem, Krakowem i Legnicą... I co: mamy ich kochać - bo po drodze rozwalili i zhołdowali Ruś?!? Ale gdyby np. w 1920 przyszli i rozwalili Bolszewię - a, to co innego... Jestem - jak Pani widzi - realistą. Nie mam ŻADNYCH uprzedzeń. Ani ŻADNYCH a priori sympatyj. Jako motto mojej książki „Rusofoby w odwrocie” dałem bon-mot śp. Franciszka kard. Jiméneza de Cisneros, abp. Toledo - o śp. Joannie Szalonej, królowej Kastylii itd. w XVI wieku: „Ona widzi oczywistość - dlatego jest szalona”. Dla mnie to, że p. Łukaszenka jest jedyną nadzieją na niepodległość Białej Rusi było oczywiste od 1994 roku. Dla Pani i innych, wytresowanych przez TV i przez absolwentów dzisiejszych „wydziałów polityki międzynarodowej” było z kolei „oczywiste”, że p. Łukaszenka jest pachołkiem Moskwy. Teraz czekam na przeprosiny - a „polskim politykom” przypominam słowa (od socjalistów też czasem trzeba się uczyć!) śp. Józefa Piłsudskiego: „Kury Wam sz***ć prowadzić, a nie politykę robić!” JKM

20 kwietnia 2009 Zwiększając intensywność potrzeby- osłabiasz siłę oporu.... Nauczyciel polecił uczniom napisać wypracowanie na temat:” Jak trzeba się uczyć”? Jeden z uczniów napisał:”- Im więcej się człowiek uczy, tym więcej umie. - Im więcej umie, tym więcej zapomina. - Im więcej zapomina, tym mniej umie. - Im mniej umie, tym mniej zapomina. Więc po co się uczyć?”(???). Niby wszystko logiczne ale.. wiele rzeczy się  człowiek nauczy , i nie zapomina.. Tak już jest, że mnóstwo  spraw  się zapomina, ale wiele się  przemyśli i gdzieś głęboko w człowieku  zostają.. Pisałem już , że od 3 kwietnia przestają być produkowane termometry rtęciowe w całej Unii Europejskiej, ponieważ Najjaśniejsza Komisja Europejska uznała,  że rtęć jest bardzo toksyczna dla ludzi, ekosystemu i środowiska. Nieodpowiednio utylizowana może przekształcić się w metylortęć - swoją najbardziej toksyczną formę.(???). Termometry rtęciowe kosztowały ok. 1,90 zł. Natomiast najtańsze elektroniczne - około 7,50 złotych.(???). Od września nie kupimy już tradycyjnych żarówek 100 watowych, a także tych kolorowych i matowych.. Od 2012 roku na obszarze całej Unii Europejskiej w sklepach będą dostępne tylko energooszczędne świetlówki.. A teraz uwaga: nowoczesne świetlówki zawierają niebezpieczną rtęć.(!!!) Chociaż występuje w minimalnych ilościach- do 5 mg- jest jednak odpadem niebezpiecznym, więc gdy przypadkowo rozbijemy świetlówkę trzeba dokładnie sprzątnąć resztki i wywietrzyć pomieszczenie, by wyeliminować opary. Jak nazwał podobne zachowanie pana Osiatyńskiego w Sejmie pan Janusz Korwin- Mikke? …że rząd rżnie głupa?… Chyba jakoś tak… Robią sobie z nas kolejne jaja- tak jak ze wszystkim.. W Piotrogrodzie w 1917 roku, w artykule” Zadania proletariatu w naszej Rewolucji” towarzysz Lenin napisał;” Parlament krępuje, dławi samodzielne życie polityczne mas, ich bezpośredni udział w demokratycznym budownictwie całego życia państwowego od dołu do góry. Z Radami Delegatów Robotniczych  i Żołnierskich rzecz się ma odwrotnie”.(???). Dlatego Parlament Europejski organizowany jest w innej formule… Dobrze opłacani nomenklaturowo- partyjni zawodowi rewolucjoniści, ale nie w wysokich butach z cholewami i pistoletem przy boku, lecz w garniturach i limuzynach- realizują postulaty Lenina przewracając  Europę do góry nogami…. U nas postulaty Lenina umiejętnie sączy pan Sławomir Sierkowski z „ Krytyki Politycznej”, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności systematycznie zapraszany do dyskusji. na tematy polityczne.. Jeździ także dodatkowo po Polsce propagując marksizm-leninizm.. Niedawno był w Radomiu! I nikt go nie ściga propagując zbrodniarzy.. Niech by spróbował opowiadać o gen. Pinochecie, o gen Franco, o Reaganie… Wszystkie drzwi by miał zamknięte.. Lewica jest wszechobecna.. „Krytyka Polityczna” jest finansowana przez Fundację Batorego, przez polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego(???) i przez miasto stołeczne Warszawa, czyli- ściślej mówiąc - przez warszawiaków. Nawet nie wiedzą, że finansują skrajną lewicę internacjonalną, która propaguje zło antychrześcijańskie.. W czerwcu zamierzają wydać jakieś dzieło o „ Marksie”.. Wydali już pisma Lenina z 1917 roku.. Na to idą nasze pieniądze i pieniądze „ filantropa” Sorosa. Właśnie Parlament Europejski będzie ścigał alimenciarzy. Coś tam pouchwalał i będziemy te uchwały stosować... Chodzi o tych   wszystkich, którzy ociągają się z płaceniem alimentów na własne dzieci.. Przy ministerstwach sprawiedliwości będą tworzone jakieś specjalne jednostki do ścigania alimenciarzy(??). Chyba będzie to rodzaj ścigania rowerzystów przez ministra Zbiorę.. Jakieś sądy 24 godzinne.. Zamiast  prawdziwych przestępców powsadzają alimenciarzy tworząc specjalne jednostki tylko dla nich.. O koszty mniejsza.. W więzieniach wkrótce będą sami alimenciarze i rowerzyści bez rowerów, a groźni przestępcy będą grasować na wolności.. A fundusze alimentacyjne, polegające na tym, że wszyscy muszą płacić na nie swoje dzieci - pozostaną.. Znowu robią  jakieś jaja, żeby nas oszukać.. Jaja niezłe robi również poseł Janusz Palikot z Platformy Obywatelskiej, za przyzwoleniem swoich kolegów z tejże Platformy.. I za przyzwoleniem osób jeszcze ważniejszych, ponad Platformą Obywatelską.. Nazwoził w Lublinie jakiś butelek po alkoholu, i dawaj robić happening z jakimiś menelami, którzy spijali to, co im podsunął.. Po twarzach było widać, że im w to graj.. Nie dość,  że wypili na rachunek posła Palikota, to jeszcze w świetle kamer, które sprowadził poseł Palikot… W happeningu chodziło o to, że kancelaria prezydenta zakupiła określoną ilość alkoholu w postaci tzw. małpek, co dla posła Palikota było sygnałem, że w prezydenckiej kancelarii odbywają się libacje graniczące z pijaństwem.. Gdyby okazało się , że pan prezydent jest bliski nałogu- zdaniem posła Palikota - prezydent - jako naczelny zwierzchnik sił zbrojnych - powinien ustąpić ze stanowiska prezydenta, i zrobić miejsce dla np. Donalda Tuska, żeby na przykład poseł Palikot mógł zostać premierem..(???) Ciekawe, czy w gremiach Klubu Bilderberg i Komisji Trójstronnej odbywają się też libacje alkoholowe?. Bo kancelaria premiera też od czasu do czasu zamawia określone trunki i też pijący mogą być blisko nałogu? Naprawdę bezkarność posła Palikota jest zastanawiająca.. Prokuratura umarza sprawę dotyczącą wpłat przez studentów  i emerytów wielkich sum na kampanię posła Palikota nie widząc znamion przestępstwa, adwokaci z Lublina boją się podjąć sprawy rodzinnej posła Palikota, związanej z byłą żoną i dopiero  były poseł Roman Giertych wykazał się odwagą, przy okazji załatwiając sprawę politycznie.. Wyrasta nam nowy nietykalny obok posła Geremka, który nie złożył oświadczenia  lustracyjnego kandydując do Parlamentu Europejskiego, za co- zgodnie z prawem powinien być pozbawiony mandatu - a nie został... „Każdy z nas żyje w oddzielnym kosmosie” - pisał  Chesterton. Niektórzy naprawdę żyją kompletnie nienaruszalni.. Senatora Misiaka pan Donald Tusk wyrzucił z partii natychmiast, mimo,  że ten zorganizował sobie żerowisko zgodnie z demokratycznym prawem i tego prawa nie naruszył.. Poseł Palikot robi co jakiś czas  hucpy polityczne dla odwrócenia uwagi od spraw ważnych załatwianych w ciszy, ale włos mu z głowy nie spada… I znowu kombinują ten sam schemat przed wyborami do europarlamentu… Będą pyskować na siebie PO- PiS w byle jakich sprawach, żeby stworzony przez nich rogradiasz polityczny  spowodował, że emocje wyborców sięgną szczytu, a to pozwoli zwiększyć frekwencję tzw. wyborczą.. I wilk będzie syty i owca będzie cała.. I będą tylko dwa ugrupowania, spod gwiazdy tego samego stołu- okrągłego. A wiadomo w demokracji…. Wszyscy są królami..  no  i mrowie demokratycznych Napoleonów. Ale ktoś naprawdę musi stanąć na czele tej grupy pozornych wariatów? Bo w tym wariactwie jest metoda.. Obliczona na durny elektorat.. nieprawdaż? WJR

Obama trudniejszy do okiełzania przez Żydów niż Bush? Znacznie inteligentniejszy od Bush'a, Obama jest trudniejszy do okiełzania przez Żydów, niż był Bush. Megalomani starający się narzucać innym wyższość Żydów, mają większe trudności z rządem Obamy, niż mieli oni z rządem neokonserwatystów syjonistów Bush'a, budowniczych światowego imperium i „hegemonii Izraela od Nilu do Eufratu.” Polityka ta odbywała się pod płaszczykiem szerzenia ich wersji demokracji na świecie, czyli demokracji fasadowej, mniej lub bardziej manipulowanej przez nich, w imię ideologii stworzonej przez komunistów-trockistów, którzy zamiast permanentnej wojny o komunizm, podstawili permanentną wojnę o „demokrację.” Działo się to z poparciem elity finansowej, głównie żydowskiej, kontrolującej amerykańską politykę monetarną i zarabiającej na kryzysach przez nią manipulowanych, dzięki ustanowieniu popieranego przez nią w 1913 roku, jej banku prywatnego, jako niby banku centralnego USA, wbrew wyraźnemu zakazowi konstytucji amerykańskiej. Naturalnie jako były profesor prawa konstytucyjnego, prezydent Barack Hussein Obama, dobrze rozumie istniejącą sytuację i wie, jakie dla niego ryzyko przedstawia jego niesubordynacja wobec systemu kontrolującemu gospodarkę i politykę zagraniczną USA, zwłaszcza, że na pewno zna on powody zabójstwa prezydenta Kennedy i jego brata, opisane na stronie internetowej jfkmontreal. Od czasu przejęcia władzy przez premiera Binyamin'a Netanyahu, spotkał się on dwukrotnie z krytyką obecnego rządu USA, raz przez samego Obamę i raz przez wiceprezydenta USA. Problemy stwarzane przez USA w Afganistanie i w Pakistanie, coraz częściej są nazywane w Waszyngtonie skrótowo „Alpak,” jako określenie polityki pod płaszczykiem „rozrywania, rozczłonkowywania i ujarzmienia” AlQaidy, tak, żeby Waszyngton mógł dominować Azję Średnią oraz wygrywać wielką grę o paliwo. Nowa strategia USA formułowana przez Bruce'a Ridel'a, byłego analityka wywiadu CIA w sprawach Bliskiego Wschodu i Azji Średniej, wymaga rozwiązania konfliktu Żydów przeciwko Arabom w Palestynie, który to konflikt radykalizuje coraz więcej młodych muzułmanów. Rząd prezydenta Obamy natrafia na opór nowego rasistowskiego rządu Izraela, który popiera budowę nielegalnych osiedli żydowskich na ziemiach Arabów palestyńskich. Izraelski minister spraw zagranicznych, skrajny rasista, Avigdor Lieberman, wycofał Izrael z układu zawartego w Annapolis w USA, w listopadzie 2007 roku, mającego na celu stworzenie dwu niezależnych państw na terenie Palestyny, podczas gdy megalomani żydowscy, chcą nadal rządzić ziemiami Palestyńczyków, podobnie jak Niemcy dysponowali gettami żydowskimi w okupowanej Polsce. W stolicy Turcji w Ankarze, prezydent Obama powiedział 6go kwienia 2009, że USA silnie popiera stworzenie „dwóch niezależnych i bezpiecznych” państw na terenie Palestyny, według życzeń ludzi pragnących pokoju w tych dwu państwach. Następnie wiceprezydent USA Joseph Biden skrytykował Jeffrey'a Goldberg'a, za jego artykuł w miesięczniku „The Atlantic,” pod tytułem „Netayahu do Obamy: zastopuj Iran - albo ja to zrobię.” Artykuł ten mający na celu obronę monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie powtarza nonsensowne kłamstwo, jakoby Iran planował wymazanie Izraela z mapy, podczas gdy prezydent Iranu, Ahmadinedżad, powiedział, że faszystowski „reżym w Izraelu” skończy tak jak skończył „reżym sowiecki.” Netanyahu grozi Iranowi bombardowaniem nuklearnym, mimo tego, że Iran ma dosyć rakiet w wyrzutniach, żeby za pomocą konwencjonalnych głowic, rozbić izraelskie elektrownie nuklearne i zbrojownie oraz skazić radioaktywnie obszar o promieniu 450km. według opracowania przez amerykańską organizację pokojową, „GreenPeace,” opublikowanego w Jeruzalem Post. Pertraktacje USA a Iranem mają się odbywać na „podstawie obopólnego szacunku oraz wspólnych interesów geopolitycznych” według prezydenta Obamy. Stanowisko to popiera Trita Parsi, prezes „Narodowej Rady Irańsko-Amerykańskiej,” autorka książki wydanej w 2007 roku, pod tytułem „Zdradliwe Przymierza” na temat trzystronnych stosunków Iranu, Izraela i USA. Tymczasem Europa coraz bardziej staje się świadoma, że Żydzi traktują Arabów palestyńskich tak, jak Niemcy w karygodny sposób traktowali Żydów w czasie Drugiej Wojny Światowej. Z tego powodu rozmowy z Hamas i Hezbollah, popierane przez premiera Turcji, Tayyip Erdogan'a, obecnie stają coraz bardziej prawdopodobne, zwłaszcza na tle niedawno popełnionych masowych mordach, na ludności terenów Gazy, przez siły zbrojne Izraela. Wielu analityków w USA uważa ze prezydent Obama ma zamiar dalej posuwać żądania premiera Erdogana wobec Izraela i Iranu oraz wobec polityki Netanyahu na froncie palestyńskim. Były senator George Mitchell, pochodzący z Libanu, prawdopodobnie niedługo odwiedzi Damaszek jako wysłannik prezydenta Obamy, wraz z dyplomatą Frederic'em Hof'em, który   niedawno opublikował plan ewakuacji sił Izraela, ze syryjskich wzgórz Golan, nie leganie okupowanych przez Izrael. Obecny opór w USA, przeciwko imperializmowi Izraela wzrasta i jest dużym kontrastem wobec ośmioletniej uległości rządu Bush'a wobec Żydów i ich zbrodniczych poczynań takich jak burzenie domów Arabów we wschodniej Jerozolimie oraz dalsza rozbudowa nielegalnych osiedli żydowskich na terenach Palestyńczyków. Iwo Cyprian Pogonowski

Chcą zniszczyć IPN! Zalała nas kolejna fala kalumnii przeciw IPN, jeszcze bardziej cyniczna i kłamliwa niż kiedykolwiek przedtem. Przeciwnicy lustracji i dekomunizacji z "Gazety Wyborczej", PO i SLD nie mogą znieść faktu, że IPN pod kierownictwem prof. Janusza Kurtyki zaczyna wreszcie odgrywać rolę, dla której został powołany: głównej instytucji walczącej o rozliczenie zbrodni komunistycznej i pokazanie ponurej prawdy o czasach PRL. Oznacza to dramatyczne zerwanie z polityką dawnych "hamulcowych" IPN: jego byłego prezesa Leona Kieresa (dziś senatora PO) i byłego szefa pionu śledczego prof. Witolda Kuleszy. Jest tajemnicą poliszynela, że Kieres, by pozyskać sobie względy Aleksandra Kwaśniewskiego i innych szefów postkomuny (robił to bardzo skutecznie), starał się maksymalnie odwracać uwagę badaczy i prokuratorów IPN od zbrodni komunistycznych lat 70. i 80. Zamiast tego kierował ich działania na okres II wojny światowej (ogromny szum o Jedwabnem) i pierwsze lata powojenne.
Antywolnościowy obłęd Obecna nagonka na IPN precyzyjnie wpisuje się w cały rząd działań antywolnościowych podejmowanych przez rząd osławionego rzecznika "polityki miłości" Donalda Tuska. Rząd ten "wsławił się" przede wszystkim serią opisywanych już wielokrotnie na łamach "Naszego Dziennika" działań uderzających w Radio Maryja, Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu oraz w podejmowane przy niej prace geotermalne. Działania te stanowiły jaskrawe naruszenie równości podmiotów wobec prawa, były wyrazem dyskryminacji i otwartej niechęci wobec tych "niepoprawnych politycznie" instytucji. Kolejnym ciosem w Radio Maryja ma być przygotowywana obecnie ustawa medialna. Równocześnie z tym obserwowaliśmy drastyczne czystki w przeróżnych resortach, od Ministerstwa Edukacji Narodowej po Ministerstwo Środowiska, idące w parze z pchaniem "swoich" - platformowców, na maksimum stanowisk, od ministerstw po rady nadzorcze. Doszły do tego działania w celu oczyszczenia mediów publicznych z osób niewygodnych, m.in. usunięcie z telewizji publicznej tak świetnych dziennikarzy jak Wojciech Reszczyński czy Anita Gargas. Towarzyszyły temu próby ograniczenia wolności słowa na wyższych uczelniach, np. zablokowanie konferencji o polityce historycznej na Uniwersytecie Wrocławskim, usunięcie prof. Tadeusza Marczaka ze stanowiska dyrektora Instytutu Studiów Międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim, zablokowanie wystąpienia księdza Tadeusza Isakiewicza-Zaleskiego na Uniwersytecie Szczecińskim czy ostatnia, na szczęście obalona, decyzja minister Barbary Kudryckiej o kontroli na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dodajmy do tego również barbarzyńskie działania ministerstwa edukacji pod wodzą minister Katarzyny Hall (wycięcie wielu cennych lektur z literatury polskiej i drastyczne ograniczenia w nauczaniu historii) oraz rolę Radosława Sikorskiego jako grabarza Polskich Instytutów Kultury (w Paryżu, Sztokholmie i Lipsku). Do ponurej groteski urasta fakt, że jako główny pretekst nowej, szczególnie niebezpiecznej nagonki na IPN wybrano opublikowanie książki Pawła Zyzaka, powstałej poza IPN i wydanej ze środków prywatnych, a nie IPN-owskich. Jedynym związkiem Zyzaka z IPN było czasowe zatrudnienie go (w miejsce urlopowanego pracownika) w dziale technicznym krakowskiego IPN przy ksero. Co najzabawniejsze w tej historii, to fakt, iż Zyzaka zatrudnił tam radny małopolskiej PO (!), szef krakowskiego IPN Marek Lasota, były poseł I kadencji. Mocno dziwi fakt, że w obliczu tak zajadłej nagonki na cały IPN w związku z Zyzakiem jedyną milczącą osobą jest właśnie Marek Lasota. Nie mogę zrozumieć faktu, iż nie zdobył się on na sprostowanie rozlicznych kłamstw na temat IPN, rzucanych przez lidera PO w związku z książką zatrudnionego przez niego pracownika. Gdyby miał więcej poczucia honoru i odpowiedzialności osobistej, to powinien w takiej sytuacji zwrócić legitymację PO - partii, której przywódcy bezczelnie kłamią w całej sprawie, znanej mu szczególnie dobrze.

Przyrównanie IPN do NKWD Czym można wytłumaczyć wyjątkową zajadłość obecnej nagonki "Gazety Wyborczej" oraz przywódców PO i SLD na IPN? Po czystce w publicznym radiu i telewizji IPN pozostaje ostatnią niezależną instytucją publiczną, która nie poddaje się dyktatowi PO. Nie ulega, nie służy, więc trzeba ją zniszczyć. A przynajmniej przekształcić w potulną prorządową przybudówkę. O przyczynach nagonki na IPN jakże dosadnie pisze Jan Pietrzak w tekście "Polska Partia Niepamięci" ("Tygodnik Solidarność" z 10 kwietnia 2009 r.). Według Pietrzaka: "W Polsce toczy się zawzięta bitwa o pamięć. Korzystając z każdego pretekstu, co rusz uaktywnia się osobliwa Polska Partia Niepamięci. Ludzie z różnych formacji, połączeni przemożnym pragnieniem wyczyszczenia polskich mózgów, zresetowania przeszłości, odcięcia narodu od prawdy historycznej. Szczególnie drażni ich skromna placówka - Instytut Pamięci Narodowej. (...) Wydawało się, że w wolnej Polsce skończy się czas fałszerzy i oszustów. Powołanie instytucji, mającej pomagać odgrzebywaniu prawdy z gruzów historii, było ważnym krokiem w dobrym kierunku. Niestety, potęga kłamstwa jest wielka i stoją za nią znaczne siły. Po raz kolejny szukają argumentów na likwidację IPN-u. Z prostego powodu, ponieważ w archiwach leżą fakty, a w głowach Polskiej Partii Niepamięci zalega załgana sieczka". W nagonce tej Polskiej Partii Niepamięci ogromną rolę odgrywa nie do doścignięcia w atakach na wszelkie rozliczenia z PRL "Gazeta Wyborcza" (vide paszkwile Mirosława Czecha, Andrzeja Friszkego etc.). Zachęcając władze do ataku na IPN, Mirosław Czech, najwidoczniej główny dziś ideolog "Gazety Wyborczej", pisał w numerze z 24 marca 2009 r., komentując groźby Tuska pod adresem IPN: "Powiedziane mocno i dobitnie. Cierpliwość wyczerpała się dawno. Miejmy więc nadzieję, że zbliża się czas działania". Celnie skomentował to wezwanie M. Czecha do nagonki naczelny "Rzeczpospolitej" Paweł Lisicki, pisząc: "Wyszło szydło z worka. Cała ta publicystyka to po prostu podszczuwanie, żeby zamknąć IPN. I ta pałkarska fraza, rodem z plenum PZPR: 'Miejmy więc nadzieję, że zbliża się czas działania'. Miejmy nadzieję, namawia 'GW', że premier zamknie usta i odbierze głos tym, których słuchać nie chcemy. Nasza cierpliwość już wyczerpana. Dosyć tego bałaganu. Zamknąć tej swołoczy gęby. Czech dixit. Smutne, że tak wygląda w Polsce demokratyczny dyskurs". Wszystkich przebił jednak w ataku na IPN jego stary wróg Lech Wałęsa, mówiąc w wywiadzie dla dziennika "Polska" z 4-5 kwietnia 2009 r.: "Ten Instytut działa gorzej, niż NKWD (...)". Przypomnijmy, że nieco wcześniej, w związku z książką Pawła Zyzaka, Wałęsa zagroził emigracją z Polski, oddaniem Pokojowej Nagrody Nobla i innych nagród oraz całkowitym wycofaniem się z życia publicznego. W jakim kraju dziś żyjemy, jeżeli dochodzi do tak nerwowych, patologicznych wręcz reakcji ze strony jednej z najbardziej znanych postaci polskiego życia?!

Napaści Tuska na IPN W kampanii przeciwko IPN w związku z książką Zyzaka szczególnie dużą rolę odegrały kolejne agresywne wystąpienia premiera Tuska, sprzeczne z elementarnymi zasadami poszanowania wolności słowa. W wystąpieniu z 30 marca 2009 r. premier Tusk zagroził odebraniem funduszy IPN, nie zważając na to, że byłaby to kara za książkę wydaną poza Instytutem. Atakując IPN, Tusk powiedział m.in.: "Ci, którzy nadużywają cierpliwości Polaków i pieniędzy publicznych, sami stanowią dla tej instytucji największe zagrożenie". Tusk zwrócił się z otwartą pogróżką do pracowników IPN, mówiąc, "by nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać". Zaakcentował również, że IPN będzie mógł przetrwać tylko wtedy, jeśli będzie ideologicznie i politycznie neutralny (wg C. Gmyz: Donald Tusk grozi IPN, "Rzeczpospolita" z 31 marca 2009 r.). Najnowsze pogróżki Tuska wobec IPN są czymś skrajnie szokującym i niemającym nic wspólnego ani z demokracją, ani z liberalizmem. Ciekawie wyjaśniał domniemane motywy gróźb Tuska wobec IPN Ludwik Dorn. W wywiadzie udzielonym 1 kwietnia 2009 r. Konradowi Piaseckiemu Dorn stwierdził m.in., iż gniew premiera na Instytut Pamięci Narodowej "jest to teatr polityczny i jest to teatr polityczny bardzo złej jakości i bardzo niedobry. (...) Ja sądzę, że ten teatr pan premier Tusk odgrywa z tego powodu, by mocniej związać ze sobą siły postkomunistyczne, ubecki, betonowy elektorat SLD". Agresywne ataki premiera Tuska przeciwko IPN szybko spotkały się z polemicznymi wystąpieniami zarówno ze strony czołowych naukowców IPN, jak i licznych znanych dziennikarzy. Sam prezes IPN prof. Janusz Kurtyka w wywiadzie udzielonym Cezarowi Gmyzowi w "Rzeczpospolitej" z 31 marca pt. "Spełnianie politycznych oczekiwań to powrót do cenzury" stwierdził: "Chcę przypomnieć, że w Polsce mamy wolność słowa i wolność badań naukowych". Z kolei według artykułu A. Panuszki i B. Szczepuły w "Polsce" z 31 marca 2009 r., inny znany historyk IPN Antoni Dudek zaakcentował: "Pan premier powinien się zastanowić nad tym, co mówi. Pytam pana premiera jako obywatel: jeżeli Uniwersytet Warszawski wyda książkę, która się panu premierowi nie spodoba, to cofnie dotację również dla Uniwersytetu? Premier powinien zająć się kryzysem, a nie recenzowaniem książek". Z kolei w "Rzeczpospolitej" z 31 marca 2009 r. w tekście pt. "Zapomniane słowa premiera" skonfrontował obecne stwierdzenia Tuska z jego diametralnie odmienną wypowiedzią z 28 czerwca 2008 roku. Premier Tusk powiedział wówczas: "Z całą pewnością nie jest grzechem czy winą historyków, a także instytucji powołanych do badania przeszłości, wydawanie książek, nawet jeśli są kontrowersyjne. Nie zmienię tej opinii". Jak widać, Tusk zmienił swą opinię w odniesieniu do IPN, choć nie ona wydała książkę P. Zyzaka. Pomimo tych krytyk premier Tusk kontynuował ataki na Instytut Pamięci Narodowej. 2 kwietnia 2009 r. Tusk wymienił IPN wśród instytucji "zatruwających polskie życie publiczne" (wg "Gazety Wyborczej" z 3 kwietnia 2009 r.). Zdaniem redaktora Krzysztofa Świątka z "Tygodnika Solidarność" (z 10 kwietnia 2009 r.), "Donald Tusk upupia Polaków dokładnie w ten sam sposób, jak czyni to gombrowiczowski profesor Bladaczka. Słowa premiera z grudnia: 'Lechu, byłeś, jesteś i pozostaniesz legendą, wielkim bohaterem naszej narodowej legendy. Koniec. Kropka', brzmią niemal identycznie, jak upupiające uczniów wezwanie profesora Bladaczki: 'Dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlatego, panowie, że Słowacki wielkim poetą był!'".

Nagonka ze strony innych przywódców PO Do ataków na IPN i książkę Pawła Zyzaka szybko dołączyli inni liderzy Platformy. Podsumowując skalę ich wystąpień w sprawie jednej pracy magisterskiej, można tylko podziwiać to, że - jak widać - nie mają za wiele do roboty w czasie nękającego Polskę kryzysu. Oto już 31 marca 2009 r. do ataku na IPN i książkę Zyzaka dołączył wiceminister i minister spraw wewnętrznych Grzegorz Schetyna. W udzielonym Jackowi Karnowskiemu wywiadzie w Polskim Radiu 31 marca 2009 r. odpowiedział na zarzut, iż premier trochę "przestrzelił" w swym ataku na IPN ze względu na fakt, że książka Zyzaka wcale nie została wydana w IPN. Według Schetyny, premier Tusk słusznie skrytykował IPN, "dlatego, że atmosfera wokół IPN-u czy w IPN-ie nie jest dobra i wynika to z działań i dokonań ludzi, którzy są w Instytucie, którzy prowadzą prace badawcze". 1 i 2 kwietnia z kolejnymi atakami na IPN wystąpił marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. W wystąpieniu dla TVP Info 1 kwietnia 2009 r. Komorowski stwierdził, że "Zmiany personalne w IPN świetnie by zrobiły dla wiarygodności Instytutu". 2 kwietnia 2009 r. Komorowski powiedział w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", iż: "Niszcząc Wałęsę IPN służy wrogom Polski (...)". Z kolei szef klubu PO Zbigniew Chlebowski zapowiedział 2 kwietnia 2009 r. w RFM FM, że w ciągu kilku tygodni trafi do Sejmu projekt nowelizacji ustawy o IPN, która będzie pozwalała m.in. na zmienienie kolegium IPN i szefa tego Instytutu. 4 kwietnia 2009 r. z atakiem na IPN wystąpił marszałek Senatu Bogdan Borusewicz w wywiadzie udzielonym Agnieszce Kublik z "Gazety Wyborczej" pt. "Kurtyka jest poważnym problemem IPN". Borusewicz opowiedział się za drastycznymi zmianami w dotychczasowym profilu IPN, stwierdzając m.in.: "Uważam, że pion badawczy IPN powinien być ograniczony albo w ogóle zlikwidowany (...). Trzeba też zmienić Kolegium IPN. Musi być politycznie zrównoważone, nie mogą w nim dominować ludzie, dobrani przez prezesa według jego skrajnie ideologicznych poglądów". Do ataku na IPN dołączył również inny znany poseł PO, przewodniczący komisji śledczej Sebastian Karpiniuk, mówiąc: "Nie po to został powołany IPN, aby mącić Polakom w głowach (...)" (wg: "Rzeczpospolita" z 8 kwietnia 2009 r.).

Hunowie z PO Do najbardziej prymitywnych i obskuranckich zarazem ataków na IPN doszło w kolejnych wystąpieniach posła PO Janusza Palikota. W programie Moniki Olejnik "Kropka nad i" w TVN 24 Palikot mówił m.in. o "nikczemnych zachowaniach Kurtyki". Stwierdził, że "Zachowanie Kurtyki wobec Kwaśniewskiego jest wyrokiem śmierci na IPN". Według Palikota, IPN zostanie zlikwidowany w ciągu najbliższych kilku miesięcy, po uchwaleniu nowej ustawy w tej sprawie. Równocześnie z potępieniem IPN Palikot zaatakował książkę Zyzaka, nazywając ją "kretyńską" i "debilską". Dodajmy, że w innej wypowiedzi poseł Palikot nazwał IPN "antypolskim instytutem", który trzeba zlikwidować. Do nagonki na IPN włączył się z ogromną werwą wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski. Do atakowania badań historycznych w IPN Niesiołowski miał wręcz "wyjątkowe kompetencje" jako badacz - znawca much i innych owadów! 31 marca 2009 r. w tekście dla "Faktu" Niesiołowski wyrokował już w tytule: "Trzeba wreszcie zrobić porządek z Instytutem Pamięci Narodowej". "Rzeczpospolita" z 1 kwietnia 2009 r. opublikowała napaść Niesiołowskiego na IPN, stwierdzając m.in.: "W obecnej formie IPN jest instytucją szkodliwą (...). Dzisiaj poważnie myślę nad głosowaniem za likwidacją Instytutu. Jedyne, co może uratować IPN, to radykalne zmiany. Prezes Janusz Kurtyka powinien zostać natychmiast odwołany ze stanowiska, należy również rozwiązać obecne Kolegium IPN. Z kolei pion śledczy Instytutu powinno się przenieść do prokuratury". Zwróćmy uwagę na kierunek likwidatorskich działań polityków Platformy. Borusewicz wystąpił na rzecz poważnego ograniczenia lub w ogóle zniesienia pionu badawczego IPN, Niesiołowski za przeniesieniem jego pionu śledczego do prokuratury. Podczas Rady Krajowej PO 4 kwietnia 2009 r. Niesiołowski mówił o Instytucie Pamięci Narodowej, że są to "historyczni szalbierze, polityczne lizusy, moralne oraz intelektualne pierwotniaki". 5 kwietnia 2009 r. w programie "Kawa na ławę" Bogdana Rymanowskiego w TVN Niesiołowski powiedział, iż IPN wydaje bezwartościowe książki, a pozycje dokumentalne przypominają książki telefoniczne. Ostro skrytykował go za te "kłamliwe informacje" o wydawnictwach IPN publicysta "Dziennika" (6 kwietnia) Jerzy Jachowicz, stwierdzając, że jeśli Niesiołowski wypowiada "nie tylko niesprawiedliwe, ale i kłamliwe informacje o wydawnictwach IPN-u, to są tylko dwie możliwości. Albo ich nie zna i swoją wiedzę opiera na zasłyszanych plotkach, albo czytał wiele z tych pozycji i z premedytacją kłamie. Bez względu na powód, wystawia sobie jak najgorsze świadectwo, bo w obydwu przypadkach prawdziwym motywem jest polityczne zaślepienie - chęć możliwie jak najmocniejszego ugodzenia w IPN i jego prezesa". Warto w tym kontekście przytoczyć kilka z licznych wypowiedzi internautów, ostro potępiających Niesiołowskiego za jego ataki na IPN

Internauta Bingo napisał 6 kwietnia: "Jestem jednym z tych, co zakładali 'Solidarność' i z wielkim oburzeniem przyjmuję wszystkie brednie na temat IPN oraz próby zniszczenia jedynej organizacji, która zachowuje pamięć nie tylko o tamtych czasach, lecz i komunistycznych oprawcach i ich agentach. Wiem, że ujawnienie Bolków i Alków może boleć czerwony salon - ale jest to minimum, co można zrobić dla uratowania honoru ws. obalenia komunizmu. Gdy padnie hasło, by wyjść na ulicę - wyjdę, jak wtedy w 1970 roku, gdy strzelali do nas siepacze Jaruzelskiego. Pomogę nawet wywieźć na taczce Niesiołowskiego i tych wszystkich, którzy stworzyli razem z komunistami ten folwark zwierzęcy, czyli PRL-bis".
Według internauty Dziadka (zapis z 7 kwietnia):"Stefek Burczymucha stał się głównym opluwaczem z ramienia PO i niczego nie zmieni, jak twarze ubeków z łódzkiego zobaczy, co najwyżej na wódkę z nimi pójdzie i zapyta, czy im się jego wymałpiania w TV podobają".
Zdaniem internauty Komentatora (zapis z 7 kwietnia): "To, co napisał Bingo, w pełni oddaje mój odbiór dzisiejszej polityki i polityków. PRL-bis, tak, mamy już od roku 2007, nie w sferze gospodarczej oczywiście, a w sferze tzw. nadbudowy czyli propagandy. Najsmutniejsze jest to, że z każdym miesiącem staje się coraz bardziej dokuczliwy. Pana Jachowicza uważam za jednego z niewielu, a może jedynego przyzwoitego dziennikarza, pracującego w 'Dzienniku'. Tym bardziej się dziwię, że pisze o Niesiołowskim. Człowieku chorym z nienawiści do Kaczyńskich, człowieku, o którym nie powinno się pisać. Po prostu pisać nie honor". Dodajmy do tego wypowiedź internauty Stefana z Wawy (zapis z 7 kwietnia): "Niesiołowski to gościu sprawiający wrażenie niewyżytego żołdaka, który musi mieć wrogów. Nie ma dla nich kompromisu i żadnej, absolutnie żadnej litości".
Sprzeciw części posłów PO Na szczęście w samej Platformie istnieją mocne podziały w sprawie stosunku do IPN. Część posłów PO nie chce pogodzić się z wyrażanym publicznie przez liderów PO negatywnym stosunkiem do IPN i widzi to jako odejście od dawnej polityki Platformy wspierającej IPN. Zdecydowanie sprzeciwił się atakom na IPN poseł Antoni Mężydło, niegdyś porwany i więziony przez SB. Komentując groźby wobec likwidacji IPN, Mężydło stwierdził: "Nie rozumiem, dlaczego premier chce obciąć pieniądze dla IPN. Instytut wykonuje dobrą robotę i myślę, że premier powinien się nad tym zastanowić" (wg "Dziennika" z 31 marca 2009 r.). Atakom na IPN przeciwstawił się również inny były więzień PRL, minister sprawiedliwości Andrzej Czuma. Jak akcentowano w tekście w "Dzienniku" z 1 kwietnia 2009 r. pt. "Czuma staje po stronie szefa IPN", "Czuma stanął po stronie prezesa IPN J. Kurtyki w związku z jego zarzutami, że A. Kwaśniewski był agentem PRL-u. Jak powiedział Czuma w TVN 24: 'Aleksander Kwaśniewski nie powinien się gniewać, że prezes IPN Janusz Kurtyka przypomina mu, kim był wcześniej (...). Absolutnie nie sądzę, żeby prezes Janusz Kurtyka uważał każdego, kto się z nim nie zgadza, za współpracownika Służby Bezpieczeństwa. Prezes IPN dobrze zna zasoby, nagromadzone w Instytucie, dlatego nie kwestionowałbym pochopnie jego opinii w tej sprawie'. Minister podkreślił, że jest pełen uznania dla IPN, i dodał, iż uważa za nieładne atakowanie IPN-u za książkę Zyzaka. Warto dodać, że we wcześniejszym wywiadzie dla "Super Expressu" z 26 czerwca 2008 r. Andrzej Czuma powiedział: "Uważam, że na tę instytucję powinny być wykładane nawet większe pieniądze, niż obecnie". Swój sprzeciw wobec ataków na IPN kilkakrotnie wyrażał również senator PO Jarosław Gowin, członek zarządu PO. Według tekstu J. Ćwiek i M. Staniszewskiego "Stosunek do IPN podzielił scenę polityczną", publikowanego w dzienniku "Polska" 2 kwietnia 2009 r., Gowin powiedział: "Janusz Kurtyka jest osobą kontrowersyjną. On i sposób jego pracy w IPN budzą bardzo duże emocje w Platformie. Klub jest w tej sprawie podzielony. Janusz Kurtyka ma w Platformie zagorzałych przeciwników, ale posiada także silne grono obrońców, do których należę i ja. Nie wyobrażam sobie, by PO zagłosowała za jego odwołaniem oraz likwidacją IPN. Jeśli tak by się stało, PO wyparłaby się swoich solidarnościowych korzeni. Zresztą, póki co, nie ma jakiejś wielkiej dyskusji w partii na temat odwołania prezesa". Z krytyką nagonki na IPN wystąpił również inny poseł PO Andrzej Smirnow, mówiąc: "Nie widzę potrzeby zmian w IPN, jest to instytucja niezwykle cenna. Nie można zmieniać czegoś, co dobrze funkcjonuje, tylko dlatego, że w danej chwili coś nam nie pasuje. Ta propozycja zmian jest związana z awanturą, która wybuchła po ukazaniu się książki Zyzaka. A moim zdaniem ta książka ma się nijak do Instytutu" (cyt. za: "Polska" z 4-5 kwietnia 2009 r.). Wszystkie te głosy posłów PO i nawet ministra sprawiedliwości A. Czumy są swego rodzaju policzkiem dla głównych platformowych rzeczników nagonki na IPN, na czele z premierem Donaldem Tuskiem, marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim i marszałkiem Senatu Bogdanem Borusewiczem.

Ataki postkomuny Jeszcze zajadlejsza jest nagonka postkomuny na IPN. Tu, w odróżnieniu od Platformy, nie ma żadnych rozbieżnych opinii o instytucie. Postkomuniści, jak jeden mąż, dążą do likwidacji IPN, widząc w nim zagrożenie dla siebie, swych kolegów i swych idei chcących maksymalnie wybraniać przeszłość komunistyczną. IPN jest dla nich bardzo niebezpieczny dlatego, że przez swe badania, wydane dotąd setki książek jest jednym wielkim oskarżeniem komunistycznych rządów w PRL. Z drugiej strony, przez ostatnie kilka lat IPN pokazał, że można odnaleźć bardzo wiele dokumentów czy ich odprysków w odniesieniu do tych osób, których przeszłość w latach 1989-1990 postarano się szczególnie mocno osłonić poprzez wyjątkowo staranne niszczenie całej dokumentacji. Weźmy w tym kontekście choćby fakt, iż odnaleziono materiały dowodzące pracy Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka w tak zbrodniczej formacji, jak stalinowska Informacja Wojskowa. Umiano odnaleźć nawet - zdawałoby się - skrzętnie zatarte dowody o zarejestrowaniu jako współpracownika SB głównej postaci komunistów Aleksandra Kwaśniewskiego. Nieprzypadkowo właśnie Kwaśniewski tak ostro zaatakował IPN parę tygodni temu. Jak to się mówi, najwyraźniej wyczuł pismo nosem. Dnia 1 kwietnia postkomunistyczna "Trybuna" zamieściła wypowiedź Kwaśniewskiego w Gdańsku 31 marca gwałtownie atakującą IPN. Kwaśniewski powiedział m.in.: "To nie jest Instytut Pamięci Narodowej, tylko narodowego kłamstwa. Trzeba to zatrzymać". W odpowiedzi na ten atak Kwaśniewskiego prezes IPN J. Kurtyka w wywiadzie dla dziennika "Polska" z 1 kwietnia 2009 r. ogłosił, że Kwaśniewski był zarejestrowanym agentem. Swój zarzut Kurtyka powtórzył również w wywiadzie dla "Super Expressu" z 2 kwietnia 2009 r., stwierdzając tam, iż Kwaśniewski jako TW "Alek" był zarejestrowany przez Departament II i III MSW. Kwaśniewski odrzucił te zarzuty Kurtyki, powołując się na korzystny dla niego wynik procesu lustracyjnego. Tylko że okazało się, iż od czasu ogłoszenia tego wyroku pojawiły się nowe dowody w tej sprawie (por. M. Staniszewski: "IPN: Mamy nowe dowody. Kwaśniewski to TW Alek", "Polska" z 2 kwietnia 2009 r.). Wyszło przy tym, że już dziesięć miesięcy po wyroku sądu lustracyjnego w sprawie Kwaśniewskiego były rzecznik interesu publicznego Bogusław Nizieński otrzymał nowe dokumenty we wspomnianej sprawie. Sam prezes J. Kurtyka zapowiedział, że wszystkie materiały na temat Kwaśniewskiego ukażą się w majowym biuletynie IPN. 7 kwietnia 2009 r. "Rzeczpospolita" opublikowała artykuł Piotra Nisztora "Praca dla esbeka z akt TW 'Alka'". Według artykułu, były kapitan SB Zygmunt Wytrwał, który zeznawał na korzyść Kwaśniewskiego w jego procesie lustracyjnym, został później rekomendowany do pracy w Banku Współpracy Europejskiej kontrolowanym przez Aleksandra Gudzowatego. Według informatorów "Rzeczpospolitej", kapitana SB Wytrwała miał zarekomendować do pracy u Gudzowatego ówczesny współpracownik Kwaśniewskiego, przypuszczalnie Andrzej Gdula, wysoki aparatczyk PZPR, dawny współpracownik generała Czesława Kiszczaka. Warto dodać, że na korzyść Kwaśniewskiego w jego procesie lustracyjnym zeznawał również były płk. MSW Waldemar Mroziewicz, oskarżony później o niszczenie akt SB. Mroziewicz był w latach 1998-2002 ekspertem Biura Bezpieczeństwa Narodowego u prezydenta Kwaśniewskiego. Pojawia się pytanie, jak bardzo wiarygodnym świadkiem mógł być były pułkownik MSW oskarżany o niszczenie akt SB? Przywódcy SLD wciąż domagają się zlikwidowania IPN, by przerwać proces rozliczeń ze zbrodniami komunistycznymi. W tym duchu wystąpił szef SLD Grzegorz Napieralski na konferencji prasowej 31 marca 2009 r., mówiąc, że Sojusz będzie konsekwentnie zabiegać o to, by zlikwidować IPN. Napieralski stwierdził: "Ta instytucja niszczy naszą historię, autorytety, ludzi". Z kolei przewodniczący Klubu Parlamentarnego Lewicy Wojciech Olejniczak powiedział, iż odznaczając Kurtykę, prezydent Kaczyński "wpisał się w to, co najgorsze w działaniach IPN". Za zlikwidowaniem IPN wypowiadał się również wicemarszałek Sejmu Jerzy Szmajdziński (31 marca 2009 r.). Utrzymane w tym stylu wypowiedzi liderów SLD można by długo mnożyć, podobnie jak obrzydliwe wręcz w tonie ataki postkomunistycznej "Trybuny". W atakach na IPN wzięło udział również sporo osób spoza "Gazety Wyborczej", PO i SLD. By wymienić pełne chorobliwej wręcz agresji wystąpienia posła SdPl - Nowej Lewicy Andrzeja Celińskiego, byłego premiera Tadeusza Mazowieckiego czy Tomasza Lisa, który zorganizował iście orwellowski "seans nienawiści" w swej audycji telewizyjnej, pełnej niewyobrażalnego wręcz jadu. Ogromne rozmiary nagonki na IPN wskazują, jak potrzebna jest pełna mobilizacja patriotycznej opinii publicznej w obronie tej instytucji, tak ważnej dla pamięci Narodu. Nikt nie może być bierny w tej sprawie. Prof. Jerzy Robert Nowak

Bunt w terenie Marian Krzaklewski, Danuta Hübner, Paweł Zalewski, Jerzy Buzek czy Lena Kolarska-Bobińska są liderami list wyborczych Platformy Obywatelskiej do Parlamentu Europejskiego, ale to wcale nie oznacza, że czeka ich łatwa, lekka i przyjemna kampania wyborcza. Lokalni działacze PO, niezadowoleni z tego, że zostali oni narzuceni im z góry przez centralę partii, już zapowiadają bojkot ich kampanii wyborczej. Liderom list trudno więc będzie organizować spotkania z wyborcami, mogą mieć też mniej plakatów wyborczych, ulotek, co może się przełożyć nawet na wynik wyborczy. Tworzenie list wyborczych PO przebiegało nie wszędzie bezkonfliktowo, choć trzeba przyznać, że nie było też takich otwartych sporów personalnych jak w przypadku kilku list PiS: nikt nie składał demonstracyjnie mandatów, nie odchodził z partii, jednak niezadowolenie było widoczne. Najgłośniej słychać to na Podkarpaciu, gdzie listę PO będzie otwierał były przewodniczący "Solidarności" Marian Krzaklewski. Regionalna PO optowała za tym, aby "jedynką" na Podkarpaciu była poseł Elżbieta Łukacijewska, przewodnicząca podkarpackich struktur Platformy. Ale zarząd partii był innego zdania i na pierwszym miejscu na liście wpisał Krzaklewskiego, zaś Łukacijewska jest druga. Dla "platformersów" Krzaklewski był jednak do tej pory raczej przeciwnikiem politycznym, a nie stronnikiem, kojarzonym bardziej z PiS. Nic więc dziwnego, że decyzja zarządu PO była ogromnym zaskoczeniem. - Zrobimy wszystko, by Elżbieta Łukacijewska wygrała te wybory - mówił otwarcie tuż po ogłoszeniu list kandydatów do PE poseł Piotr Tomański z Podkarpacia. Poseł nie powiedział tego wprost, ale wiadomo, że działacze Platformy z terenu nie chcą pracować "na Krzaklewskiego". - Przecież to my organizujemy spotkania wyborcze, rozlepiamy plakaty, rozdajemy ulotki. Jak Krzaklewski zostanie tego pozbawiony, to jego kampania będzie kiepska i osiągnie słaby wynik - mówi nam działacz młodzieżówki PO Podkarpacia. - A wtedy wybory na pewno wygra Łukacijewska - dodaje. W podkarpackiej Platformie idealny byłby wręcz taki scenariusz, w którym Krzaklewski nie zdobywa mandatu, co jest możliwe. Byłby to dowód na to, że zarząd partii popełnił błąd, stawiając na byłego przewodniczącego Akcji Wyborczej "Solidarność". Co więcej, jak mówią nam sami członkowie PO, na zwycięstwie - i to najlepiej okazałym - nad Krzaklewskim zależy samej Łukacijewskiej. I nie chodzi tylko o prestiż. Jeśli bowiem pani poseł umocni swoją pozycję w regionie, wzrośnie też jej znaczenie w krajowych strukturach PO. W prestiżowym okręgu wyborczym w Warszawie na czele listy znalazła się unijna komisarz Danuta Hübner, mianowana jeszcze przez SLD, a towarzyszy jej na 2. miejscu były poseł PiS Paweł Zalewski. To dla szeregowych członków PO ludzie z zewnątrz, gdy tymczasem oczekiwali oni, że na czele list staną "sami swoi". W Warszawie także słychać głosy o tym, że kampania Hübner i Zalewskiego nie zyska "odpowiedniego wsparcia". - Będziemy pracować tylko dla swoich kandydatów, którzy są na dalszych miejscach na liście - mówi nam jeden z posłów PO. - Doświadczenie z poprzednich kampanii pokazuje, że nawet osoba z dalszego miejsca, jeśli tylko ma dobrze przeprowadzoną kampanię, może zdobyć mandat kosztem kandydata z czoła listy - dodaje. Poseł mówi nam, że w Warszawie elektorat PO jest "najbardziej świadomy", więc osoby wskazane przez Tuska i Schetynę wcale nie muszą osiągnąć dobrych wyników wyborczych, bo zapewne mniej osób na nich zagłosuje, niż liczą liderzy partii. Inny z parlamentarzystów dodaje, że dowodem na błąd kierownictwa był chociażby szeroko komentowany wśród członków PO wywiad pani komisarz Hübner dla belgijskiej gazety, w którym twierdziła, że nigdy nie należała do żadnej partii, choć przez prawie 20 lat była w PZPR. Łatwego życia w Lublinie nie będzie miała także Lena Kolarska-Bobińska, która lideruje tamtejszej liście kandydatów Platformy do europarlamentu. - To chyba rzeczywiście błąd, bo Kolarska-Bobińska nie pochodzi z Lublina, nie mieszka i nie pracuje w tym mieście i także dla naszych członków w tamtym regionie to osoba całkiem obca - przyznaje poseł PO, który nie kryje, że od początku obstawał, aby liderem listy był obecny poseł do PE Zbigniew Zaleski (jest drugi). Nasz rozmówca mówi, że z drugiej strony ta kandydatura ma być kompromisem, bo zarząd partii odrzucił żądania Janusza Palikota, który chciał, aby listę otwierała jego protegowana - Henryka Strojnowska. Ale, aby nie urazić Palikota, nie spełniono także postulatów personalnych jego przeciwników w regionie. I stąd m.in. na pierwszym miejscu pojawiło się nazwisko Kolarskiej-Bobińskiej. Efekt jest taki, że i tak nie bardzo wiadomo, kto miałby na jej kampanię pracować, skoro kandydatka nie ma w Lublinie grupy swoich stronników, gotowych poświęcić wolny czas dla jej zwycięstwa. W Krakowie nie brakuje głosów niezadowolenia z powodu umieszczenia na 1. miejscu Róży Thun, a nie Bogusława Sonika (jest dopiero 3., bo 2. pozycja przypadła w ramach parytetu startującemu z tego samego okręgu Konstantemu Miodowiczowi z Kielc, ponieważ Małopolska i Świętokrzyskie tworzą jeden okręg wyborczy). - Teraz będzie walka podjazdowa o jak najlepszy dostęp do mediów, billboardów, słupów i plansz z plakatami. Miejsca te rezerwuje partia, ale przecież to sztab wyborczy będzie decydował o umieszczeniu danej reklamy wyborczej w tym, a nie innym miejscu. Kto będzie miał więcej ludzi w sztabie, ten będzie miał fory i większe szanse na zwycięstwo - mówi nam poseł PO z Mazowsza. O tym, że na tle list tlą się jednak podskórne konflikty, świadczy nawet sondaż dotyczący wyboru kandydatów. Na pytanie "Jak Tobie podobają się listy wyborcze PO do Parlamentu Europejskiego?", które zadano sympatykom PO na witrynie internetowej partii, tylko 35 proc. internautów nie miało do niej zastrzeżeń, ale aż 40 proc. stwierdziło, że listy mu się nie podobają. Kolejne 20 proc. powiedziało, że ma zastrzeżenia do kilku kandydatów. Jak twierdzą nasi rozmówcy z PO, jeżeli partia nie osiągnie w tych wyborach miażdżącego zwycięstwa, na pewno pojawią się głosy "z dołów" domagające się rozliczenia winnych błędów popełnionych przy układaniu list. Krzysztof Losz

Uderzmy na Hiszpanię! Najwyższa pora zapytać - i to właśnie robię: jak długo jeszcze nasz „Rząd” będzie tolerował poczynania władz w Madrycie? Rządy bezbożnych socjalistów przekraczają już wszelkie granice - sytuacja jest znacznie gorsza niż w 1935 roku i wymaga natychmiastowej interwencji. Niestety: zbrojnej, bo do tamtejszych Czerwonych żadne argumenty nie trafiają. Klika p. Józefa Ludwika Zapatero łamie wszelkie prawa Hiszpanów, zmuszając ich do posyłania dzieci do szkół, w których są one zamiast religii uczone homoseksualizmu, jak w 1935 roku ogranicza prawa konsumentów i przedsiębiorców na rzecz związków zawodowych, walczy z Kościołem, walczy ze słusznymi aspiracjami uciskanych narodów, jak Baskowie, Galijczycy, a nawet Katalończycy. Jeśli nie podejmiemy interwencji teraz, to jutro może być za późno: Czerwona Zaraza rozleje się po całej Europie. By obalić ten bezbożny reżym wystarczy - według oceny polskich strategów - uderzyć w dwanaście ośrodków ich władzy, zniszczyć ich przywództwo. Wtedy siły zdrowego rozsądku, uwolnione od Czerwonego Terroru, przejmą władzę i przywrócą w Hiszpanii normalność. Teraz więc, kiedy już ustaliliśmy, że istnieje taka konieczność, pora zastanowić się nad środkami. Czy potrafimy tego dokonać? Czy nasze lotnictwo zdolne jest do uderzenia w 12 celów na terenie Hiszpanii? Dysponujemy teoretycznie 48 szturmowcami Su-22, które od biedy w linii prostej doleciałyby do Madrytu - niestety, z uwagi na konieczność omijania przestrzeni powietrznej Francji i Niemiec nie doleciałyby nawet do granic Hiszpanii. F-16 „Jastrząb” (mamy ich też 48) jest samolotem myśliwskim, ale od biedy może atakować cele naziemne - wszelako nawet z ko-foremnymi zbiornikami nie doleciałby do Paryża (bo nie takie jest zadanie myśliwca) a nawet jednego samolotu umożliwiającego tankowanie w powietrzu nie mamy. I wreszcie MiG-29, który z dodatkowymi zbiornikami nawet lecąc w linii prostej utknąłby na Pirenejach. Wygląda więc na to, że zbrodniczy reżym p. Zapatero chwilowo uniknie karzącego ciosu wymierzonego z Warszawy. W takim razie jednak proszę mi wytłumaczyć jak to się dzieje, że paro-milionowe państewko, jakim jest Izrael, posiada siły zbrojne umożliwiające mu planowanie zaatakowania i zniszczenia dwunastu celów w Iranie - państwie, którego terytorium oddzielona jest od Izraela terytoriami dwóch innych państw (Jordanii i Iraku) i leży w takiej samej odległości od Izraela, jak Hiszpania od Polski? Plan zaatakowania i zniszczenia kawałka Hiszpanii niewątpliwie wywołałby histeryczne ataki na Polskę. Tymczasem Izrael, który przecież 28 lat temu zniszczył francuski reaktor „Osiraq” (Irak jest znacznie bliżej - a i tak samoloty izraelskie korzystały z tankowania w powietrzu z Boeinga-707 udającego samolot pasażerski...) najspokojniej w świecie ogłasza, że chce zaatakować dwanaście celów w państwie o historii kilka razy dłuższej, niż (z całym szacunkiem!) Królestwo Hiszpanii. Bez wypowiedzenia wojny, oczywiście. Bo w 1981 roku Izrael był - podobnie jak np. Polska z Niemcami - formalnie w stanie wojny z Irakiem; z Iranem: nie był i nie jest. No, ale dziś - po Falklandach, Serbii itp. - wypowiadanie wojny jest już niemodne. I prasa światowa uważa, że - no, cóż: to lekki faux pas, ale trzeba być wyrozumiałym - bo Holokaust... To dla nas też trzeba być wyrozumiałym! 200 lat pod zaborami, dwie wojny światowe, jedna z bolszewikami, podczas II WŚw. wymordowano nam 3 miliony obywateli, potem 10 lat stalinizmu, 50 lat rozmaitych eksperymentów socjalistycznych... Stanowczo zrównanie z ziemią dwunastu celów w Hiszpanii powinno nam ujść bezkarnie! JKM

Gdzie wsadzić konstytucję Rosji? Obejrzałem film w internecie rejestrujący rozpędzenie antyrządowej manifestacji w Moskwie 15 grudnia ub. roku. Manifestowali tego dnia zwolennicy wielu opcji politycznych. Prorządowa przyjmowana była z należnymi honorami i ułatwieniami, opozycyjne - rozpędzane. Zasiadający w Dumie Państwowej komuniści również skorzystali ze sposobności, by wyprowadzić na ulice Moskwy swych zwolenników. Do nich dołączyli członkowie Związku Oficerów Sowieckich, czyli czegoś w rodzaju naszego ZBOWiD-u. W putinowskiej Rosji panuje atmosfera kultu wobec byłych weteranów Wojny Ojczyźnianej z Hitlerem oraz innych wojen prowadzonych przez imperium sowieckie. Tymczasem OMON rozpędzający wszelkie manifestacje, oprócz prorządowych, potraktował tych ubranych w galowe mundury pułkowników bez żadnych ceregieli. Zszokowani takim traktowaniem przez gliniarzy, oficerowie powołali się na swe uprawnienia konstytucyjne, na co usłyszeli krótką i dobitną odpowiedź, że konstytucję mogą wsadzić sobie w d...ę. Ten dialog nagrał ktoś z uczestników manifestacji i puścił w postaci filmu w internecie. Pan Emanuel Barroso podczas ostatniej wizyty w Moskwie w imieniu Unii Europejskiej uciął sobie krótką dyskusję o przestrzeganiu praw obywatelskich z premierem Rosji Władimirem Putinem. Putin jako czekista ma wpojone już na zawsze w pamięci, że od zadawania pytań jest on, więc zarzuty przedstawiciela Unii odebrał bardzo nerwowo. Natychmiast poskarżył się, że na Łotwie i w Estonii są gwałcone prawa rosyjskojęzycznej mniejszości. Nic więcej telewizja moskiewska z tej dyskusji nie przekazała. Nie wiem, co odpowiedział Putinowi pan Barroso, ale ja bym przypomniał Putinowi, że w Rosji pod jego rządami są łamane notorycznie prawa nie tylko osadników z obcych krajów (jakimi są Rosjanie w krajach bałtyckich, w dodatku gardzący mową i obyczajem swych gospodarzy), ale i narodów autochtonicznych wynaradawianych przymusowo, pozbawionych oświaty w swym języku oraz dostępu do kultury narodowej. No i zwrócił uwagę, że nie jest dobrze mieszkańcom kraju, w którym policjanci mogą sobie aż tak lekceważyć konstytucyjne gwarancje praw obywatelskich. Niestety, nie ma ani w Europie, ani w świecie odpowiednich partnerów, którzy by bez obaw mogli powiedzieć taką prawdę Putinowi prosto w oczy.

Antoni Zambrowski

21 kwietnia 2009 Hałas, który zwiastuje rozkład... Państwo, którzy czytacie moje felietony, wiecie, że lubię sobie czasami pożartować, chociaż tworzona przez władzę ustawodawczą i władzę wykonawczą rzeczywistość- jest jednym wielkim żartem, jak to w socjalizmie biurokratycznym, lepszym od tych- które przytaczam w swoich tekstach. Różnica miedzy tymi żartami jest taka, że moje są niewinne, można się chwilkę uśmiechnąć i zraz o nich zapomnieć, a te ustawodawcze i wykonawcze pozostają na stałe w naszym życiu i co gorsza - musimy ich przestrzegać bo grozi nam- za ich nieprzestrzeganie- kara. „Potwierdziło się, iż oskarżony uderzył pokrzywdzoną kijem w głowę, zaznacza się jednak, że pokrzywdzona nie była w mieszkaniu zameldowana”- weźmy taki pierwszy lepszy z brzegu..

A czy nie dobry byłby żart dotyczący posłów do europrlamentu, a polegający na tym, że podostawałoby się tam  ich   wielu, ale część z  nich miałaby….. miejsca stojące(???). Prawda, że niezłe? „Na początku małżeństwa strony nie miały nawet łóżka, a tylko dwie ręce do  pracy”… Ale dlaczego zacząłem od żartów? W brytyjskim  mieście Wolverhampton, co jakiś czas tamtejsza policja organizuje otwarte spotkania, na których można sobie podyskutować- jak to w demokracji - o wielu sprawach, tam akurat dyskutowano o bezpieczeństwie  w mieście. Można w demokracji dyskutować, ale i tak wprowadzą to, co uważają za stosowne. Bo na tym polega demokracja!

Bywają na tych spotkaniach i ludzie władzy i zwykli „ obywatele”. Na początku 2009 roku, na pierwszym zebraniu, organizatorzy chcieli przeprowadzić ankietę na temat poczucia bezpieczeństwa mieszkańców. Pięćdziesięciu osobom rozdano elektroniczne zestawy głośnomówiące, pardon- po prostu zestawy elektroniczne, bo zestawy głosnomówiące przeforsował  w ramach naszych obowiązków wobec państwa i naszego bezpieczeństwa jeden z posłów Unii Wolności, który takie zestawy akurat produkował. Ugrupowanie, z którego wyszedł taki pomysł,  miało w swoim drugim członie słowo” wolność”. A że odbierało wolność? Czy to kogoś grzeje ,  a może  ziębi?

Ale ad rem: ”Obywatele” w mieście Wolverhampton mogli odpowiadać na zadawane pytanie w ten sposób, że naciskali odpowiedni przycisk.. Ćwicząc tę czynność, prowadzący poprosił mężczyzn, żeby nacisnęli  guzik „A”, a kobiety - guzik” B”. No i wtedy się zaczęło…

Z sali padło pytanie:” Co mają zrobić transseksualiści”(???). Obecny radny z partii konserwatywnej, pan Jonatan Yardley, odpowiedział żartem:” Takie osoby powinny wcisnąć A i B jednocześnie”.. I to go zgubiło, ale niech państwo mi wierzą  , ten konserwatysta miał wyjątkowego pecha.. Nie dość, że nie znał aktualnie obowiązującego prawa w tym zakresie,  w zakresie poszanowania praw mniejszości, to jeszcze miał pecha jeśli chodzi o niewiedzę dotyczącą obecności na sali osób o określonej orientacji seksualnej.. Jeden z obecnych policjantów pouczył go, że za żart homofoniczny grozi nawet kara więzienia. Okazało się również, że osoba , która zadała pytanie o transseksualistów, jest prywatnie „ partnerem” tego rodzaju” obywatela” przebywającego aktualnie na sali..(???). To jest dopiero zbieg okoliczności, wyjątkowo niekorzystny.. Po kilku dniach był już na komisariacie przesłuchiwany w sprawie” obraźliwej” wypowiedzi.. i poinformowany co mu grozi. A grozi mu siedem lat więzienia, gdyż homofobia traktowana jest już w Wielkiej Brytanii, jako „ mowa nienawiści”. Radnego konserwatywnego pouczono również, z czego można, a z czego nie można żartować sobie na zebraniach publicznych. Nie wiem, nie mam informacji,  z czego i z kogo można sobie żartować w domu.. Może jeszcze nie ma takiego ustawodawstwa.. Ale jak nie ma, to z pewnością będzie- to tylko kwestia najbliższego czasu.! Przy budowie społeczeństw totalitarnych, każda okazja się przyda, żeby ograniczyć  możliwość wypowiedzi, nawet w formach żartów… A może przede wszystkim w formach żartów..  Bo od żartów zaczyna się bunt! Jak wszyscy się tylko śmieją., to oznacza, że bunt jest blisko.. Na szczęście dla władzy nie wszyscy są uśmiechnięci, wielka część nosi nos spuszczony na kwintę.. W rozmowie z „Daily Mail” radny stwierdził , że;” Uważam za śmieszne fakt, że można się znaleźć w takich tarapatach przez żart, wypowiedziany w dodatku bez jakiejkolwiek złośliwości. Przecież nawet nie wiedziałem, że na sali jest transseksualista”(??)NO cóż.. jak mówi lewica” nieznajomość prawa szkodzi”. I do tego trzeba jeszcze sprawdzać, czy na sali są homoseksualiści, transseksualiści, lesbijki, nekrofile i zoofilie.. Bo można się nieźle przewieźć. Specjalnie uchwalają wszędzie tyle prawa, żeby zwykły człowiek zwany dla niepoznaki „ obywatelem” musiał się w tym gąszczu prawa  pogubić… i nigdy nie dowiedział się co aktualnie obowiązuje. Dowie się o tym dopiero na sali sądowej, jak go ktoś oskarży. A nich spróbuje sprawdzać, czy na sali  są transseksualiści,  zoofilie, lesbijki czy homoseksualiści, żeby móc opowiedzieć dowcip? Dostanie podwójny wyrok! Dodatkowo za sprawdzanie pod kątem przynależności seksualnej.. Jakby sposób zaspokajania popędu  był ważny… A ciekawe co z tymi co zaspokajają swój popęd, na przykład poprzez dziurę w plocie? Czy prawo przewiduje taką ewentualność? Jeśli nie - to wielkie ,prawne niedopatrzenie.. Bo w państwach totalitarnych, które wyrastają na naszych oczach, potajemne myślenie jest równie złe, co potajemne picie.. na przykład wódki! I dlatego - mniemam - poseł Palikot z Platformy Obywatelskiej pije wódkę publicznie, w miejscach do tego nieprzenaczonych. Ciekawe, czy prokuratura umorzy śledztwo w tej sprawie, już na etapie przygotowawczym, czy później? Lekarz sporządza listę schorzeń pacjentki: zawroty głowy, bezsenność, podwójne widzenie, bóle głowy, utrata apetytu, gorące poty, utrata libido..( ojej, żeby mnie nie oskarżyli, szczególnie homoseksualiści, transseksualiści, zoofilie i nekrofile). - Ile pani ma lat? - Skończyłam trzydzieści.

Doktor dopisuje do listy: utrata pamięci(!!!). Ale mam nadzieję, że nie jest to ten  sam doktor, który gwałcił swoje pacjentki.. Nie wiem, czy nie będzie miał problemów  w Poznaniu, radny Michał Grześ z Prawa, że tak powiem Sprawiedliwości.., który odkrył, że tamtejszy słoń sprowadzony do tamtejszego ZOO z warszawskiego ZOO , o  barwnym imieniu Lotek wykazuje skłonności. seksualne, no powiedzmy… ale…zacytujmy  oryginalne słowa radnego, który zapytał:” czy władzom znany jest fakt, że Lotek interesował się samicami, lecz samcami”(???). Oto jest pytanie.. No i co teraz będzie?… Miało być więcej słoni, bo ze słoni o jednakowej skłonności do tych samych słoni nie będzie innych słoni, a  cieszą się jedynie  słonie homoseksualne.. Tylko przyjemność- bez kontynuacji! Gdyby ode mnie zależało i prawo by mi pozwoliło, sprawdziłby skłonności seksualne członków komisji kwalifikującej słonie do poznańskiego ZOO, no i skłonności seksualne tych wszystkich  z ośrodka  warszawskiego ZOO.. Zoofilia - też jest prawem człowieka! „Prawdą jest, że żyję nie z mężem, ale z innym mężczyzną, ale mnie to bardzo boli”- stwierdziła jedna pani na sali sądowej. Ale przynajmniej nie miała problemów dotyczących orientacji seksualnej.. WJR

Wielkanocne remanenty Minęły Święta Wielkanocne. Napisałbym, że minęły szczęśliwie, gdyby nie pożar w Kamieniu Pomorskim. Ale pożar pożarem, natomiast po Świętach docierają do nas jedynie echa przedświątecznych manifestacji. Najgłośniejsza miała miejsce w „Gazecie Wyborczej”, gdzie postawiona na religijnym odcinku frontu ideologicznego Katarzyna Wiśniewska wzięła w obronę JE abpa Józefa Życińskiego przed straszliwym księdzem profesorem Waldemarem Chrostowskim. Pani Wiśniewska, jak przystało na „maleńką uczoną” chłoszcze ks. prof. Chrostowskiego, nie szczędząc mu przy okazji zbawiennych pouczeń. Wprawdzie ks. prof. Chrostowski jest uczonym biblistą, ale co z tego, kiedy pani Wiśniewska wie lepiej? W końcu kto jest bliżej pełni wszelkiej scjencji - czy ks. prof. Chrostowski, który nawet nie wiadomo, czy zna osobiście red. Michnika, czy pani Wiśniewska, która pije z samego źródła? Pewnie dlatego JE abp Józef Życiński, każąc do wiernych w wielkanocny poranek sugerował im, by brali przykład z niewiast. Czy miał na myśli niewiasty ewangeliczne, czy też były one tylko pretekstem do udelektowania pani red. Katarzyny Wiśniewskiej - trudno tak od razu zgadnąć, chociaż niczego wykluczyć nie można, zwłaszcza, że pani Katarzyna wychłostała również krakowskich pijarów za inscenizację Grobu Pańskiego, w której można było dopatrzyć się przejrzystych aluzji do eutanazji i aborcji. A przecież eutanazja jest podstawowym prawem człowieka, zwłaszcza w czasie kryzysu, kiedy musimy przede wszystkim dbać o to, by żaden z grandziarzy nie stracił ani srebrnika! Dla takiego celu żadne poświęcenie nie wydaje się zbyt wielkie, zwłaszcza ze strony przedstawicieli narodów mniej wartościowych - o czym pośrednio przypomniała nam nasza Katarzyna Wielka, czyli pani Aniela, precyzując w punktach kanony niemieckiej racji stanu. Jednym z nich jest podtrzymywanie w istnieniu Izraela, co sprawia, że perspektywy zainstalowania Judeopolonii na resztówce „etnograficznego terytorium polskiego”, jaka pozostanie po kolejnym rozbiorze, mogą być bliższe, niż cokolwiek innego. A cóż innego mogłoby nas bardziej frapować, zwłaszcza w obliczu rozpoczęcia kampanii do Parlamentu Europejskiego, w których - przypominamy - chodzi o dwie sprawy: pierwszą - kto obsadzi 54 wesołe posady za 7 tys. euro miesięcznie na okres lat pięciu i drugą - jak wypadnie test popularności dla partii politycznych przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi, a kto wie, czy również nie parlamentarnymi? Rzecz bowiem w tym, że z ataku razwiedki na IPN i prób odwojowania państwowej telewizji można się domyślać przygotowań do zmontowania politycznej alternatywy również dla Platformy Obywatelskiej, dla której w takiej sytuacji rozsądnym wyjściem może okazać się ucieczka do przodu i przeforsowanie wyborów parlamentarnych kiedy jeszcze alternatywa ta nie zostanie przygotowana. Oczywiście ostatnie słowo w tej, podobnie jak w wielu innych sprawach, będzie należało do naszej Katarzyny Wielkiej, której wolę tubylcza razwiedka transmituje do mas ludowych przy pomocy uzależnionych merdiów, ale być może i z punktu widzenia niemieckiej racji stanu, pewien bałagan w Polsce może być przecież pożądany. Nawiasem mówiąc, nie bardzo wiadomo, jakim rezultatem zakończyła się misja naszego „skarbu narodowego” Władysława Bartoszewskiego, który tuż przed Świętami wybrał się do Niemiec namawiać panią Anielę, by przepędziła Erykę Steinbach. Ponieważ nie słychać, by pani Eryce stało się coś złego, wygląda na to, że przepędzony mógł zostać Władysław Bartoszewski, do którego Niemcy chyba już stracili cierpliwość. Wracając do wyborów do Parlamentu Europejskiego, problem w tym, że przewidywana frekwencja wyborcza rysuje się na wyjątkowo niskim poziomie 13 procent uprawnionych! Najwyraźniej masy ludowe już się zorientowały, że ten cały Parlament Europejski to jedna wielka kupa gówna i nie ma co zadawać sobie trudu, by w tym widowisku statystować. 13 procent uprawnionych oznacza bowiem, iż w wyborach do PE zamierzają wziąć udział rodziny i znajomi samych kandydatów, co jest całkowicie zrozumiałe w sytuacji, gdy właśnie oni mogą liczyć na zatrudnienie w biurach poselskich - no i aktywiści partyjni, których do uczestnictwa w wyborach skłania nie tylko dyscyplina, ale i nadzieja na przyszłe kariery. Przy takiej frekwencji szanse mają również kandydaci zgłoszeni przez partie nie należące do głównego nurtu politycznej sceny i to jest właśnie jeden z niewielu pozytywów postępującej oligarchizacji naszego życia politycznego, kierowanego zdalnie przez razwiedkę. To jednak oznacza, że wybory do PE nie spełnią roli sondażu popularności partii głównego nurtu, co zresztą nie ma specjalnego znaczenia, bo po 5 latach, jakie minęły od Anschlussu, od tubylczych mężyków stanu, a nawet - od tubylczej razwiedki już coraz mniej zależy. SM

Izrael - agresor prewencyjny? Nieprawdopodobne - ale kilkoro Komentatorów mój poprzedni wpis potraktowało wprost: jako wezwanie to zaatakowania Królestwa Hiszpanio! Np. {Leiho} napisał z troską: "Panie Januszu - bardzo Pana szanuję, za to co Pan uczynił dla krzewienia myśli liberalnej/libertariańskiej w Polsce. Ale czytając wpis o uderzeniu na Hiszpanię, przepraszam, ale pomyślałem: facet jest pijany! Jest to najgłupszy wpis jaki u Pana chyba kiedykolwiek przeczytałem. Pomijam tu fakt, że zawsze pan twierdził, że socjalizm jest dobry, jeśli jest u sąsiadów. (...) dodając: (1) ten tekst wszystkie mierdia wykorzystają do ośmieszenia Pana w każdym możliwym miejscu i nie zostawią suchej nitki. (2) Na upartego, gorliwy prokurator znalazły za takie tekst odpowiedni paragraf. Oczywiście, nie zrobią tego, ale licho nie śpi. (…) Proszę uważać, w pudle nie ma tak dobrego dostępu do netu, szkoda byłoby nie czytać Pana blogu co jakiś czas " Niestety: merdia (ja to piszę od „merdać” - niektórzy wolą formę od „mierd”, czyli g***o) chyba się połapały, i nie zaatakowały. A szkoda... Natomiast {~Erhard } potraktował sprawę poważnie: „Gdyby Hiszpania twierdziła, że Polacy to śmieci, że państwo polskie nie ma prawa istnieć i cała Europa powinna zetrzeć Polskę z mapy świata, gdyby Zapatero twierdził, że Niemcy nie mordowali Polaków w czasie wojny, a Hiszpania zaczęłaby budowę broni atomowej, co chwilę powtarzając, że utopi Polskę we krwi - wtedy chciałbym, aby Polska natychmiast zaatakowała Hiszpanię, by powstrzymać jej zapędy - dlatego nie widzę nic niestosownego w planach wojennych Izraela. Z Hitlerem też wszyscy pertraktowali i polityką pokoju dopuścili do tego piekła w Europie. A gdyby tak wtedy zniszczono 12 celów w Rzeszy? Izrael ma rację, że woli zapobiegać niż leczyć”. - więc bardzo poważnie odpowiem: Wśród cowboyów panowała zasada, że można zabić przeciwnika, gdy pierwszy sięgnie po broń; natomiast nie wolno było zabić go „prewencyjnie”. I ja hołduje tej etyce. Jeśli raz przyznamy, że wolino atakować „prewencyjnie” - to nigdy nie będzie granic tej prewencji. „Rzeź niewiniątek” zarządzona przez króla Heroda była właśnie działaniem prewencyjnym. Gdyby więc prewencyjnie wyrznąć wszystkie narodzone w Austrii dzieci, to nie byłoby Hitlera... Amerykanie prewencyjnie uderzyli na Irak. Hitler też uderzył na Polskę prewencyjnie - tłumacząc urbi & orbi, że jak się umocni sojusz polsko-brytyjsko-francuski, to będzie za późno. I niszczył Żydów prewencyjnie - bo jak nie, to oni zniszczą (tak przewidywał - i, kto wie: może miał więcej racji niż stratedzy państwa Izrael?) naród niemiecki... Tak mówił. I obecni władcy Izraela powtarzają to samo. Tymczasem Iran nigdy Izraela nie zaatakował, a co do retoryki... Przypominam sobie, jak rządzący Chinami maoiści udzielili Stanom Zjednoczonym 537 „poważnych ostrzeżeń” i zapowiedzieli starcie tego imperialistycznego kraju z powierzchni ziemi... Teraz jacyś faceci podszywający się pod mityczną Al-Qu'idę co dwa tygodnie głoszą to samo... To taka retoryka,,,

Ale podam przykład drastyczniejszy. Związek Sowiecki za Stalina był Mocarstwem Numer 2, naprawdę rzucał wyzwanie Ameryce. I było jasne, że lada miesiąc uzyska broń jądrową. A mimo to Stany Zjednoczone, posiadające już broń jądrową, nie zaatakowały prewencyjnie Sowietów. Tak więc - zwłaszcza biorąc pod uwagę, że lotnictwo Królestwa Hiszpanii nie jest wiele silniejsze od lotnictwa III Rzeczypospolitej - ja bym na Hiszpanię nie napadał. Nawet, gdyby w Hiszpanii mówiono powszechnie to, co imputuje mój Protagonista...

A gdyby tam twierdzono, że podczas wojny nie zginął ani jeden Polak - to bym podziękował Hiszpanom za tak wysoką ocenę umiejętności bojowych, przezorności i odporności Polaków!!! JKM

Histeria zamiast lektury "Ratunku, to się nie mieści w głowie. Jak mogło do tego dojść?" - napisał kilka dni temu Lech Wałęsa na wieść o wydaniu książki Pawła Zyzaka pt. "Lech Wałęsa. Idea i historia". Nazwisko 24-letniego historyka nie schodzi obecnie z pierwszych stron gazet. Mówią o nim wszyscy - premierzy, wicepremierzy, ministrowie, posłowie, publicyści i komentatorzy... Książki Zyzaka nie czytali (za gruba), ale komentują, drwią z nazwiska, obrażają i grożą, głównie na podstawie jednej opinii, że książka traktuje o współpracy Wałęsy z SB i o tym, że "legenda "Solidarności"" ma nieślubne dziecko. A poza tym, wiadomo? "chora imaginacja autora", "prawicowe sikanie pod wiatr", "gorszy od SB" i "urologiczne pasje Pawła Zyzaka". Przedstawiony przez media wizerunek autora i jego książki ma niewiele wspólnego z rzeczywistością i jest kolejną odsłoną polskiej bitwy o wolność słowa i badań naukowych. Jak się IPN nie poprawi... Kiedy niespełna dziesięć miesięcy temu rozpoczynała się kampania wymierzona w autorów pracy "SB a Lech Wałęsa", podobnie jak teraz nie chodziło o rzetelną dyskusję na temat książki. Autorów publicznie porównywano do esbeków, wzywano do rozprawy na pięści, wykluczano z "cechu historyków", nazywano paranoikami, a już po ukazaniu się kolejnej książki ("Sprawa Lecha Wałęsy") z ust pokojowego noblisty usłyszałem, że jestem "z pomiotu UB". Czołowi krytycy publikacji IPN przyznawali, że książki nie czytali lub ją jedynie przeglądali, jeszcze inni składali deklaracje, że w ogóle nie zamierzają jej przeczytać. Wszyscy jednak mają się za specjalistów od historii, warsztatu naukowego i metodologii badawczej. Zbigniew Chlebowski, który zasłynął ostatnio wiedzą historyczną dotyczącą powstania wielkopolskiego (jego zdaniem wybuchło ono w 1880 r.), w kilka dni po ukazaniu się książki "SB a Lech Wałęsa" oznajmił, że nie zamierza jej brać do ręki i czytać, gdyż wie, że jest ona jednym wielkim kłamstwem. Szef Klubu Parlamentarnego PO zapowiedział większą kontrolę IPN i zmianę ustawy o instytucie w taki sposób, by nie pracowali w nim "pseudohistorycy, którzy obrażają największe polskie autorytety" i "doprowadzają do wielu tragedii Polaków". Nierzadko tej odmowie wiedzy towarzyszyła chęć zablokowania dyskusji o najnowszych dziejach Polski. Przykładem takiej odmowy wiedzy połączonej z zakazem debaty nad przeszłością Wałęsy może być sytuacja, która miała miejsce w Opolu, gdzie władze miasta, prawdopodobnie pod naciskiem polityków szczebla centralnego, wycofały zgodę na organizację mojego spotkania autorskiego w bibliotece publicznej. Podobne interwencje miały też miejsce w innych miastach, m.in. Lublinie, Łodzi, Bydgoszczy, Głuchołazach, Kościerzynie... Wydawało się, że praktyki rodem z głębokiego PRL stoją w sprzeczności z opinią wyrażoną przez Donalda Tuska: "będę walczył, żeby tacy ludzie jak Cenckiewicz mogli pisać książki". Niestety, po książce Zyzaka, która nie ma żadnego związku z IPN, premier porzucił rozsądek i przyjął retorykę swoich kolegów, grożąc instytutowi, że jak się nie poprawi, to może ulec likwidacji. Znów przypomniały się słowa Tuska z 2007 r., kiedy to na wieść o przygotowywanej w IPN książce o Wałęsie wyznał: "ludzie, którzy usiłują niszczyć autorytet Polski i życia publicznego w Polsce wewnątrz i za granicą, zostaną z tego bezlitośnie rozliczeni". W biografistyce opis takich zagadnień, jak chociażby krąg i klimat rodzinny, w jakim dorastał bohater książki, religijność opisywanej postaci, opinie ze sprawowania i oceny w szkole, pierwsze zawody miłosne, relacje koleżeńskie i przyjacielskie czy wreszcie wybory polityczne i zaangażowanie społeczne, jest czymś zupełnie naturalnym. Nie ma żadnego powodu, by w przypadku Wałęsy postępować inaczej, szczególnie że on sam poruszał wiele z tych spraw w swoich autobiograficznych książkach, licznych wywiadach i tekstach. W jednym z wywiadów prasowych Wałęsa powiedział, że jest zwolennikiem ujawnienia wszystkiego (nie wyłączywszy nawet spraw intymnych), co znajduje się w archiwach IPN. Swój pogląd uzasadnił dość racjonalnie: "Inaczej znowu będzie wąska grupa ludzi, która będzie znała kompromitujące fakty z życia innych osób i będzie mogła tym grać" ("Gazeta Wyborcza", 17 V 2007).

Niedoskonała, bo pierwsza Warto o tym pamiętać, zanim wytoczy się działa przeciwko pisaniu "historii a la Zyzak". Być może bohater książki dobrze zapamiętał czasy, kiedy władze PRL upubliczniały różne fakty z życiorysu Wałęsy oraz jego rodziny, korzystając przy tym z rejestrów sądowych, materiałów prokuratorskich i milicyjnych kartotek. Przykładem tego może być publikacja z "Dziennika Bałtyckiego" (2 II 1984), w której opisano liczne konflikty z prawem członków rodziny Wałęsów. Zyzak mógł skorzystać z tamtych gotowych ustaleń, zamiast tego wybrał jednak indywidualne poszukiwania. Próbował zresztą nawiązać kontakt z samym Wałęsą, jednak jego kilkumiesięczne starania i prośby o spotkanie lub osobistą wymianę korespondencji zakończyły się niepowodzeniem (s. 10 ? 11). W ten sposób powstała książka na pewno niepełna, pod wieloma względami niedoskonała, a nawet słaba, ale zarazem będąca interesującą próbą pierwszej biografii opartej na szerokiej kwerendzie i bogatej literaturze przedmiotu, z opanowaniem której prawie każdy początkujący historyk ma kłopot. I wyłącznie z tej perspektywy powinna być oceniana, bez zbytecznych emocji i pasji polemicznej typowej dla sporów wśród bardziej doświadczonych badaczy.

Magisterska metodologia Książka świeżo upieczonego historyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego jest na rynku zaledwie kilka tygodni. Trzeba być zawodowcem lub pasjonatem historii, żeby w krótkim czasie przebrnąć przez 624 strony opasłego tomu, który powstał na podstawie przygotowanej w 2008 r. pracy magisterskiej. Już ten fakt powoduje, jak zauważył ostatnio Antoni Dudek, że "publikacja ta z nadwyżką spełnia standardy pracy magisterskiej". We wstępie do swojej książki Zyzak podkreśla, że nie boi się żadnych źródeł historycznych ? zarówno tych wywołanych (relacji świadków), jak i pisanych (dokumentów). Szczególną wartość przywiązuje on do tzw. oral history (historii mówionej). Warto przypomnieć w tym miejscu, że krytycy IPN-owskiej książki o Wałęsie zarzucali autorom wykorzystanie "wyłącznie" źródeł pisanych, wytworzonych w dodatku przez "niewiarygodne" SB. Każdy, kto miał w ręku książkę "SB a Lech Wałęsa", wie, że jest to zarzut nieprawdziwy, choć przyznać należy, że do relacji świadków (zarówno tych lubiących, jak i nielubiących Wałęsy) podeszliśmy z ostrożnością. Zyzak uznał niejako stanowisko krytyków publikacji IPN za swoje i do narracji o Wałęsie wprowadził relacje świadków. Za nieprawdziwą uznać należy opinię, iż są to wyłącznie relacje przeciwników Wałęsy, a w dodatku w znacznej części anonimowe. Na 54 wykorzystane i zebrane na użytek książki relacje jedynie 13 z nich to świadectwa anonimowe. Nie są to także wyłącznie relacje przeciwników Wałęsy, bo za takie osoby nie możemy przecież uznać: Ewy Berberyusz, Bogdana Borusewicza, Andrzeja Celińskiego, Andrzeja Drzycimskiego, Karola Hajdugi, Jerzego Surdykowskiego, bp. Alojzego Orszulika czy Henryka Lenarciaka.

Notabene obsadzenie Lenarciaka w roli osobistego wroga i politycznego przeciwnika Wałęsy przez jednego z recenzentów książki świadczy o słabej znajomości realiów gdańskiej historii. Ponadto kryterium autentyczności i wiarygodności świadka nie zależy wcale od tego, czy dana osoba jest przeciwnikiem lub zwolennikiem bohatera książki, ale od umiejętności weryfikacji relacji i sposobu jej wykorzystania w pracy naukowej.

Świadkowie mówią Wiele emocji wywołuje także korzystanie z relacji osób, które zastrzegły swoje dane personalne ze względu na obawy związane z ich bezpieczeństwem. W polskiej historiografii znamy wiele analogicznych przykładów takiego rozwiązania. Tego typu źródła wykorzystano chociażby w jednej z najważniejszych książek dotyczących grudnia 1970 r. ? "Grudzień 1970" (Paryż 1986). Z relacji anonimowych świadków historii korzystał m.in. Jerzy Surdykowski, który w cenionych przez wielu "Notatkach gdańskich" (Londyn 1982) powoływał się na "ludzi w oruńskiej firmie", którzy opowiadali mu o tym, jak w "Zrembie" Wałęsa nielegalnie dorabiał w czasie pracy, korzystając z narzędzi i materiałów zakładowych. Wbrew obiegowym opiniom to właśnie z książki Surdykowskiego pochodzi pogląd jednego z mieszkańców Popowa, który w 1980 r. określił Wałęsę mianem "pijaka dziecioroba" (s. 63). Zyzak zastosował w tym względzie podobną metodę badawczą, zaznaczając jednakże, że ze względu na akcje Urzędu Ochrony Państwa, który na początku lat 90. w Łochocinie "wykradł wszelką dokumentację na temat słynnego Polaka", wiele osób boi się mówić na temat Wałęsy (s. 47 - 48). Autor uprawdopodobnił zebrane relacje informacją o dacie i miejscu ich złożenia oraz zapewnieniem, iż jest w posiadaniu danych personalnych tych osób. Nie jest też prawdą, że najbardziej pikantne opowieści o młodym Wałęsie, jak te dotyczące chuligańskich wybryków, rażenia kolegów prądem, osadzenia w ośrodku dla trudnej młodzieży, aktywności w komunistycznym Związku Młodzieży Socjalistycznej, stosunkowo wysokiej pozycji w wojsku i pierwszych zawodów miłosnych, pochodzą wyłącznie z ust anonimowych świadków (s. 46 - 47, 52, 55 - 56, 60 ? 61). Tam, gdzie było to możliwe, Zyzak starał się potwierdzić te informacje w dokumentach i okazuje się, że czasem nawet z pozytywnym skutkiem (str. 44 i 47). W protokole Zespołu Wychowawczego Internatu w Lipnie z 1960 r. czytamy: "Lech Wałęsa - rozrabiacz i palacz" (str. 44).

Wątek agenturalny Byłoby wielkim uproszczeniem sprowadzić książkę Zyzaka jedynie do wątków bardzo osobistych i młodzieńczych w życiu Lecha Wałęsy. Autor towarzyszy Wałęsie, opisując okoliczności jego zatrudnienia w Stoczni Gdańskiej, uczestnictwo w rewolcie Grudnia , 70, werbunek przez SB i działalność jako TW "Bolek". Wątek agenturalny kreśli przez pryzmat aktywności Wałęsy jako członka Rady Oddziałowej Wydziału W-4 Stoczni Gdańskiej oraz społecznego inspektora pracy. Sam Wałęsa w rozmowie radiowej z Moniką Olejnik stwierdził przecież, że wyszedł z Grudnia , 70 z "trzema immunitetami": "Ja miałem wtedy trzy immunitety - immunitet społecznego inspektora pracy, miałem immunitet delegata z całego wydziału na wybory związkowe, no i immunitet ten Bolka" (Radio Zet, 16 VI 2008). Zyzaka interesuje przy tym przyjaźń Wałęsy z Lenarciakiem, który stał się obiektem inwigilacji ze strony TW "Bolka". Młody historyk przeciwstawia postawę Wałęsy i Lenarciaka wobec pogrudniowych represji. W przeciwieństwie do przyszłego przywódcy "Solidarności" kuszony przez SB większym mieszkaniem i samochodem Lenarciak pozostaje niezłomny i nie daje się złamać bezpiece.

Zyzak oddaje w tym miejscu głos mjr. Januszowi Stachowiakowi, który udzielił obszernej relacji (czterogodzinne nagranie wideo) na temat współpracy Wałęsy z SB (s. 121). Ten fragment książki niewątpliwie wzbogaca opisaną już wcześniej w pracy "SB a Lech Wałęsa" sprawę TW "Bolka". Jednak niektóre interpretacje autora mogą budzić wątpliwości i świadczą raczej o niedokładnej lekturze książki IPN na temat Wałęsy. Zyzak niepotrzebnie próbuje udowodnić na siłę, iż w tej sprawie można coś jeszcze dzisiaj nowego odkryć. Takim przykładem może być sprawa rzekomego "wycofania" Wałęsy ze stoczni w 1976 r. przez bezpiekę. Jest to teza niemająca podstaw źródłowych (s. 133). Wątpliwości budzą również rozważania na temat ewentualności podjęcia sformalizowanych kontaktów Wałęsy z SB po 1978 r., choć jednocześnie trzeba przyznać, że Zyzak nie postawił tu przysłowiowej kropki na "i". Powołuje się on na notatkę funkcjonariuszy SB z rozmowy z Wałęsą przeprowadzonej w październiku 1978 r., podczas której miał on "wyrazić zgodę" na kolejne spotkanie z oficerami bezpieki, lecz nie na terenie zakładu pracy, gdyż "może być obserwowany przez swoich kolegów z opozycji" (s. 160 ? 161). Wiele uwagi poświęca Zyzak działalności Wałęsy w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża, okolicznościom, w jakich przedostał się on na teren stoczni 14 sierpnia 1980 r., a także samemu wielkiemu strajkowi (str. 199 ? 247). Autor ukazuje proces stopniowej emancypacji Wałęsy, który porzuca dawnych przyjaciół z WZZ, otacza się ekspertami i doradcami związkowymi, a w politycznej rozgrywce z byłymi już kolegami umiejętnie wykorzystuje ludzi władzy, Kościoła oraz tzw. prawdziwków tropiących w szeregach "Solidarności" "Żydów z KOR". Opisany przez magistra Zyzaka sposób traktowania przez Wałęsę środowiska byłych WZZ oraz metody, jakimi neutralizował on wewnątrzzwiązkową opozycję i eliminował swoich przeciwników, uświadamia nam, jak wielkie talenty polityczne posiadał przywódca "Solidarności", ale też, jak bardzo potrafił być bezwzględny w politycznych zapasach (s. 307 ? 313).

Polityczny megaloman Zdaniem historyka imponowała mu władza i wojsko. Doskonale wyczuwał też taktykę komunistów, zwłaszcza po objęciu teki premiera przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego w 1981 r. (s. 380 - 381). Według historyka w okresie karnawału "Solidarności" strategia Wałęsy polegała na świadomym doprowadzaniu do zwarcia, po to, by następnie się wycofać i zademonstrować władzom swoje umiarkowanie i rozsądek (s. 343). Zgadzam się z tą opinią. Być może autor nazbyt w tym miejscu psychologizuje, ale jednocześnie, jak nikt do tej pory, przez pryzmat wypowiedzi samego Wałęsy i jego wiary w to, że jest mężem opatrznościowym, pokazał megalomanię przywódcy "Solidarności". Wałęsa zapytany w 1986 r. o historyczne wzorce odpowiada, że takich nie ma, po czym bez skrupułów wymienia siebie obok postaci Jana Pawła II i Józefa Piłsudskiego (s. 299). Nieskrywana pycha i poczucie własnej wielkości wielu zrażało do Wałęsy. Zyzak obszernie cytuje wypowiedzi Oriany Fallaci, Lecha Bądkowskiego, Andrzeja Celińskiego, Andrzeja Gwiazdy, Adama Michnika, Bogdana Lisa czy Jerzego Giedroycia, których łączyła irytacja z powodu megalomanii Wałęsy. Zaniepokojony tym redaktor "Kultury" powiedział kiedyś, że "porównywanie marszałka Piłsudskiego z panem Wałęsą jest dla Piłsudskiego obraźliwe".

Współczesny Dyzma Naszkicowany w ten sposób charakter i wizerunek przywódcy "Solidarności" determinuje dalsze oceny Zyzaka na temat Wałęsy. Stanowi jak gdyby klucz pozwalający młodemu adeptowi historii zinterpretować zachowania i losy Wałęsy po 13 grudnia 1981 r. Stąd też, w jego przekonaniu, zarówno okoliczności, treść, jak i język tzw. rozmowy braci Wałęsów z 1982 r., podczas której Lech i Stanisław mówią o swoim rzymskim pochodzeniu i milionach dolarów na zagranicznych kontach bankowych, świadczą raczej o jej autentyczności niż esbeckiej manipulacji (s. 437 - 447). Końcowe fragmenty książki nie pozostawiają większych wątpliwości, że dla Pawła Zyzaka Lech Wałęsa to współczesny, ale jednak gorszy od literackiego pierwowzoru Nikodem Dyzma. Jednak i ta opinia młodego historyka nie jest wcale oryginalna, gdyż już w 1990 r. do Dyzmy porównał Wałęsę legendarny bard "Solidarności" Jacek Kaczmarski. "Jak to się stało, że człowiek prosty, nieprzygotowany do sprawowania funkcji kierowniczych, w gruncie rzeczy nieforsujący żadnej głębszej idei i wizji, urósł w świadomości publicznej do rozmiarów naczelnego poskromiciela systemu sowieckiego?" - pyta na koniec Zyzak (s. 576 - 577). Jego książka na pewno zbliża nas do odpowiedzi na to pytanie. I może dlatego wywołuje takie emocje.

A na koniec tym, którzy mówią, że takie książki nie powinny w ogóle ujrzeć światła dziennego, pragnę zadedykować fragment instrukcji Departamentu III MSW z 1973 r.: "Powodować wnikliwą ocenę przygotowywanych do wydania prac, szczególnie opracowanych przez osoby znane z wrogiego stosunku do PRL i socjalizmu oraz wywodzące się ze środowisk wrogich. W uzasadnionych przypadkach informować wydawnictwo o usiłowaniach przemycenia wrogich treści celem zapobiegania niepożądanym publikacjom". Jak widać, wielu się marzy powrót do czasów obowiązywania podobnych instrukcji SB. Trzeba zrobić wszystko, by nie zrealizowali swoich marzeń.

Sławomir Cenckiewicz

Cenckiewicz ujawnia, jak Lech Wałęsa dostał status pokrzywdzonego Historia otrzymania statusu pokrzywdzonego przez Lecha Wałęsę to ważna lekcja obyczajów III RP. Według Sławomira Cenckiewicza sprawą Wałęsy manipulowano, by ukryć kompromitującą przeszłość byłego prezydenta.  - Rzecznik prasowy Instytutu Pamięci Narodowej oznajmił 9 kwietnia 2009 r., że ?w związku z wypowiedzią radiową na temat przyznania statusu pokrzywdzonego Lechowi Wałęsie" prezes Janusz Kurtyka ?podjął decyzję o odwołaniu Jana Żaryna z funkcji dyrektora Biura Edukacji Publicznej IPN". Problem w tym, że w wywiadzie radiowym profesor Żaryn powiedział prawdę" - pisze Cenckiewicz. Zdaniem historyka, prof. Żaryn powtórzył jedynie to, co jest napisane we fragmencie publikacji firmowanej przez IPN, książki Cenckiewicza i Gontarczyka ?SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". Żaryn powiedział, że ?Wałęsa otrzymał status pokrzywdzonego w sytuacji, bardzo delikatnie mówiąc, niewyjaśnionej, jeśli chodzi o życiorys pana przewodniczącego ?Solidarności" i później prezydenta RP, w kontekście obowiązującej ustawy. Mianowicie status pokrzywdzonego mogli otrzymywać tylko i wyłącznie Ci, wobec których nie było żadnego śladu, który wskazywałby na to, że w jakimkolwiek okresie swojego życia dana osoba była zarejestrowana jako tajny współpracownik" - czytamy. W 2005 roku, Wojewódzki Sąd Administracyjny uznał, że fakt rejestracji agenturalnej, de facto jej niepodjęcie bądź formalne zerwanie i rozpoczęcie działalności antykomunistycznej, predestynują taką osobę do otrzymania w IPN statusu pokrzywdzonego. Cenckiewicz zastanawia się, dlaczego dopiero wówczas Wałęsa złożył wniosek do IPN o przyznanie mu statusu pokrzywdzonego? - Wałęsa mimo korzystnego dla siebie wyroku sądu lustracyjnego w 2000 roku musiał zdawać sobie sprawę, że w tzw. pomocach ewidencyjnych IPN odnotowano fakt jego rejestracji jako TW ?Bolek". Cenckiewicz spekuluje, że być może dopiero wówczas Wałęsa uznał, że jego przypadek jest podobny, to przypadku Karola Głogowskiego, który stał się podstawą do orzeczenia z 2005 roku. Doradcy prawni Wałęsy jednak pomylili się. Wałęsa najpierw prowadził działalność antykomunistyczną a dopiero potem został współpracownikiem bezpieki - pisze Cenckiewicz. Wałęsa był wówczas zdeterminowany do tego stopnia, że postanowił odbyć wspólną debatę telewizyjną z generałem Wojciechem Jaruzelskim. Oświadczył wówczas, że ?bez generała i jeszcze jednego generała (chodziło o Kiszczaka) nikt nic nie wyjaśni. Żadne IPNy nie wyjaśnią". Kiedy Jaruzelski ogólnie przyznał, że nigdy nie traktował Wałęsy jako kogoś, kto działał na rzecz komunizmu czy PRL, w pełni zadowolił przywódcę "Solidarności", który powtarzał wówczas słowa Generała jako alibi. Kiedy prezesem IPN został Leon Kieres, stanął on - jak pisze Cenckiewicz - przed następującym dylematem: - Znał dokumentację agenturalną ?Bolka" i zapisy ewidencyjne mówiące o współpracy Wałęsy z SB. Wiedział, że prawo w zasadzie nie daje mu możliwości przyznania Wałęsie statusu pokrzywdzonego. Z drugiej strony, marząc o drugiej kadencji, chciał jak najszybciej zadośćuczynić prośbie Wałęsy i powstrzymać medialną nagonkę na IPN. Złożył więc w Gdańsku zaskakującą publiczną deklarację: - Różni mali ludzie próbują zabłysnąć poprzez bezpodstawne ataki na prezydenta Wałęsę. Ja zawsze będę publicznie potwierdzał swoją wiarę w niego i walczył z tymi haniebnymi praktykami, które niektórzy stosują. Lech Wałęsa otrzyma z IPN status pokrzywdzonego - to moje przekonanie graniczące z pewnością - pisze historyk. Mimo tak jednoznacznych zapowiedzi, Wałęsa wciąż nie mógł się odczekać statusu pokrzywdzonego. Ostatecznie, dylematy prezesa IPN przecięło kolejne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 26 października 2005 roku, w którym zobowiązano IPN do przyznania statusu pokrzywdzonego każdej osobie, która wcześniej została oczyszczona przez sąd lustracyjny z zarzutu kłamstwa lustracyjnego. Wówczas, 16 listopada 2005 roku, Wałęsa mógł już bez żadnych przeszkód otrzymać z rąk Kieresa upragniony status: - Podkreślam dzisiaj z najwyższą starannością. Instytut nie przyznaje statusu pokrzywdzonemu, bo ten status Lech Wałęsa sam swoją działalnością sobie przyznał. My tylko potwierdzamy - mówił Kieres. W formularzu, który otrzymał Wałęsa było jednak napisane, iż ?Lech Wałęsa jest pokrzywdzonym w rozumieniu artykułu 6 ustawy o IPN na podstawie posiadanych i dostępnych dokumentów zgromadzonych w w archiwach IPN. Cenckiewicz uważa, że treść powyższego zaświadczenia musi budzić zastrzeżenia w świetle opisywanych w artykule faktów oraz archiwaliów prezentowanych w książce ?SB a Lech Wałęsa". Cenckiewicz pisze zdecydowanie: - Przypadek Lecha Wałęsy skompromitował ideę statusu pokrzywdzonego, który w kolejnej nowelizacji ustawy IPN został na szczęście zlikwidowany. - Jan Żaryn w udzielanym wywiadzie zwrócił uwagę na fakt manipulowania sprawą Wałęsy przez część poprzedniego kierownictwa IPN, które za wszelka cenę chciało ukryć kompromitującą przeszłość byłego prezydenta - dodaje Cenckiewicz. Jego zdaniem potwierdza to "presja i zakazy, jakie towarzyszyły pracy niektórych historyków w IPN w 2005 roku". fronda.pl/RZ

Buzek skreśla Pileckiego Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie wzywa wszystkich polskich eurodeputowanych, którzy nie poparli 2 kwietnia podczas głosowania w Parlamencie Europejskim zgłoszonych przez Hannę Foltyn-Kubicką poprawek do rezolucji "Świadomość europejska a totalitaryzm" - mających na celu wpisanie rotmistrza Witolda Pileckiego do tekstu dokumentu oraz ustanowienie dnia 25 maja (rocznicy jego śmierci) Europejskim Dniem Bohaterów Walki z Totalitaryzmem - do publicznego ogłoszenia rezygnacji z dalszego udziału w życiu politycznym. Żadna z poprawek nie uzyskała wymaganej większości, co przyjmujemy ze smutkiem, ale prawdziwym skandalem jest dla nas imienny wydruk wyników głosowania dwóch z nich, z którego wynika, że także spora część naszych europosłów nie podniosła rąk za ich przyjęciem. Polscy eurodeputowani, głosujący przeciwko uhonorowaniu jednego z największych bohaterów najnowszej historii swojego kraju - tego nie wolno zbagatelizować, ani pozostawić bez wyciągnięcia surowych konsekwencji. Oto ich nazwiska: Czarnecki Marek, Onyszkiewicz, Piskorski, Staniszewska, Wielowieyski, Buzek, Chmielewski, Gacek, Jałowiecki, Lewandowski, Olbrycht, Protasiewicz, Saryusz-Wolski, Siekierski, Zaleski, Zwiefka, Geringer de Oedenberg, Grabowska, Liberadzki, Masiel. Sonik i Gierek w jednym głosowaniu wstrzymali się, w drugim byli przeciwko przyjęciu zgłoszonej przez Foltyn-Kubicką poprawki. Nie przyjmujemy do wiadomości żenujących tłumaczeń, że takie były ustalenia poszczególnych frakcji europarlamentu, w których zasiadają owi deputowani. Jeżeli zechcą oni  użyć w swej obronie podobnych argumentów, będzie to znaczyć że bycie Polakiem jest dla nich czymś nieistotnym, a więc logiczny jest wniosek, iż nie powinni już nigdy więcej reprezentować Rzeczypospolitej na żadnym publicznym forum w kraju, ani za granicą. W polityce bywają jednoznaczne sytuacje, w których wszelkie podziały powinny ustępować miejsca uczuciom patriotycznym. Trudno wyobrazić sobie zaś lepszą okoliczność do zamanifestowania dumy ze swego kraju w europarlamencie, jak właśnie ta opisana wyżej. Niestety, dla kilkunastu naszych deputowanych nie stała się ona znakomitą okazją do zademonstrowania swej polskości, ale wręcz przeciwnie: powodem haniebnej kompromitacji. Apelujemy do wszystkich posiadających czynne prawa wyborcze Polaków, aby dobrze zapamiętali wymienione wyżej nazwiska. Politycy podnoszący ręce przeciw uczczeniu uznanego przez cały świat za jednego z najdzielniejszych ludzi okresu II wojny światowej rtm. Witolda Pileckiego - dobrowolnego więźnia obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenu (w celu zorganizowania w nim konspiracji), żołnierza Armii Krajowej, walczącego przeciw dwóm okupantom Polski i zamordowanego przez sowiecki reżim w Warszawie nie powinni bowiem w przyszłości reprezentować nas ani w Parlamencie Europejskim, ani w polskim, ani nawet w lokalnych samorządach. W imieniu Rady POKiN dr Jerzy Bukowski hm

22 kwietnia 2009 Między potrzebą, a żądzą.. Wielki pisarz konserwatywny Chesterton, napisał był w  jednym w swoich licznych felietonów, że:” demokracja sprowadza się dziś do mieszaniny prostactwa i poufałości”(???). To było prawie sto lat temu.. A zobaczcie państwo co jest dziś?… Demokracja rozkłada państwo, rozbija stosunki rodzinne, wprowadza nieopisany wprost  chaos, lansuje krętaczy i kłamców, którzy jednego zdania prawdy nie są  w stanie wypowiedzieć.. Żyjemy w medialnym bagnie, wciągającym nas coraz bardzie i bardziej.. Bo nie  powinno być kosza na śmieci w domu Pana Boga.. Ale to nie jest dom Pana Boga! To jest  jaskinia Szatana! Platforma  Obywatelska, partia „liberalna” kombinuje jakby tu socjalizm jeszcze podtrzymać jakiś czas.. Bo w biurokratycznym socjalizmie, gdzie micha i koryto pełne jest  naszych podatków, jest co kraść i przywłaszczać w ilościach nie znanych chyba w historii całej Polski.. Marnotrawstwo, głupota, nonsens.. Chcą nas ograbić kolejny raz, tym razem „podatkiem opiekuńczym”, który ma firmować opiekę nad ludźmi starszymi..(???). Będą chcieli od 1 do 2 % naszych dochodów, co da okrągłą sumkę około 8 miliardów złotych, wyrwanych nam z gardeł, w imię kolejnych utopijnych celów… Tym bardziej , że na samą pasożytująca biurokrację państwo nasze w ubiegłym roku wydało 32 miliardy złotych..(???). A  w tym roku wyda zapewne więcej. Ciekawostka jest, gdy ten sam idiotyczny pomysł proponował profesor Zbigniew Religia z Prawa i Sprawiedliwości, „liberalna” Platforma Obywatelska wyśmiewała go.(???). I zresztą słusznie, a teraz chce go wprowadzić sama.(!!!) Nie mogą się zdecydować co popierać.. A tu- jak zwykle okazuje się, że-  nic nie gorszy  tak, jak prawda... Już składki na ubezpieczenia  tzw. społeczne  im nie wystarczają.. Znowu mało! Kiedy będzie dość kradzieży? Ile im potrzeba, aby przestali nas okradać.?. W Ministerstwie Skarbu pan minister Grad z Platformy Obywatelskiej rozdał sowim podwładnym urzędnikom 500 000 złotych w bonach.(!!!). Niech  sobie biedacy  załatwia parę spraw, w końcu to władza.. A jak wiadomo od czasów Jerzego Urbana-„ władza się sama wyżywi”.. …ale jak ukradnie swoim poddanym.- zapomniał dodać rzecznik rządu.

„Ludzie nie kradnijcie- rząd przecież nie znosi konkurencji”- chciałoby się przypomnieć nasze hasło sprzed lat.. Wożę je na mojej tablicy rejestracyjnej, mojego piętnastoletniego AUDI 80., które muszę szybciutko wymienić przed kolejną kradzieżą Platformy Obywatelskiej i pana ministra Rostowskiego, który planuje mnie obskubać podatkiem ekologicznym -  już od stycznia przyszłego roku.. Jeśli przejdzie projekt pierwotny, w wysokości 3000 złotych, dla samochodów  z takim stażem, to połowa mieszkańców Polski będzie musiała zrezygnować z posiadania samochodu, jeśli nie będzie ich stać na samochody ekologiczne. A ekologiczne to znaczy nowe.. Lobby motoryzacyjne i salonowe musi być bardzo mocne.. Żeby nawet sięgać po broń bakteriologiczną, pardon ekologiczną. Do tego Platforma Obywatelska wraz z Polskim Stronnictwem Ludowym wprowadzą podwyższoną opłatę paliwową już od nowego roku, i drożyzna będzie coraz droższa.. A miała być obniżka podatków i Irlandia.. Teraz ci wszyscy kłamcy szykują się do Parlamentu Europejskiego na zasłużone emerytury polityczne.. Otumanią mediami lud- i znowu wszyscy wejdą.. Po te tłuste diety za nic nierobienie.. Albo uchwalanie socjalistycznych bzdetów.. których całe mnóstwo poniewiera się po wszystkich szafach urzędów centralnych  i gminnych.. W szafie  pułkownika Lesiaka przynajmniej było coś ciekawego.. W 1605 roku , kiedy parlamentaryzm w Anglii  dopiero raczkował, grupa katolików planowała wysadzić w powietrze Parlament. Spisek został wykryty, a spiskowcy straceni. Od tej pory 4 listopada jest obchodzony w Anglii jako dzień publicznego dziękczynienia za ocalenie Parlamentu. Potocznie dzień ten jest nazywany jest Dniem Guya Fawkesa, od nazwiska jednego ze straconych przywódców spisku .Do rytuału 4 listopada należy m. in. palenie kukły przedstawiającej Fawkesa i odpalanie fajerwerków. Jest to tak zwany Spisek Prochowy. Do wysadzenia Parlamentu przygotowano 36 beczek prochu.. Popatrzcie państwo ile tych beczek było wtedy  potrzeba..? A ile demokraci  parlamentarni przez 400 lat pouchwalali we wszystkich parlamentach idiotycznych ustaw - to jedynie Bóg raczy wiedzieć.? Ile złego zrobili ludziom? A ile jeszcze zrobią?. Szyderczy grymas w samym kształcie parlamentarnego pomieszczenia.. A ile w ustawach? I prawie wszystkie gwałcą prawa naturalne, prawa Boże.. I dlatego niektórzy nie wytrzymali.. Próbowali go wysadzić w powietrze razem z królem, szlachtą, biskupami… Musiała w nich być straszna determinacja.. Ośmiu powieszono i poćwiartowano.. A mówi się, że katolicy twierdzą, iż człowiek nie powinien być pyszny. Ludożercy są co prawda innego zdania, ale oni nie są katolikami, są ludożercami.. Próbujący wysadzić Parlament, chcieli utemperować pychę człowieka wobec Boga.. Najpierw Prawa Boże, a dopiero potem stanowione.. Dzisiaj mamy demokrację totalną.. Praw Bożych nie ma w parlamentach… Tam tylko stanowią, stanowią, i stanowią… Nie pytając nas wcale o zdanie! I stanowią o nas, bez nas.. Stanowią co z nami zrobić? Właśnie demokratyczna władza zarządziła kontrolę domów tzw. socjalnych będących na utrzymaniu niesocjalnych podatników.. Jak nie było katastrofy socjalnego dziadostwa w Kamieniu Pomorskim- władzy cała sprawa nie interesowała. Jak  dom socjalistyczny  uległ spaleniu wraz z ludźmi- podniesiono raban. Propaganda twierdzi, że to „bomby z opóźnionym zapłonem”. Oczywiście cały ten socjalizm jest w strasznym stanie. Wystarczy pomyśleć jak zaczną się walić te wszystkie domy z tzw. wielkiej płyty, którymi zabudowano pół Polski … Budowano z piachu, wody i resztek nieukradzionego cementu.. Jeszcze dwadzieścia lat- i to wszystko zacznie się walić.. Wtedy dopiero będzie apokalipsa.. I kto będzie winien? Wszyscy ci, co w latach siedemdziesiątych podjęli decyzję o budowaniu tym niegospodarskim sposobem.. I koszarowali ludzi  w blokach z wielkiej płyty.. Teraz kontrolują, nachodzą, wytykają… i będą zamykać, bo domy socjalistyczne nie spełniają standardów socjalizmu.. Skoro tak- to dlaczego przez lata nie inwestowano w te domy i w bezpieczeństwo mieszkańców? Prowadząc bezlitosną  politykę okradania „ obywateli”, okradzionych będzie przybywać, bo skąd zwyczajni ludzie mają brać kolejne pieniądze na fanaberie władzy? Od dwudziestu lat trwa festiwal podnoszenia podatków i kosztów ludziom, zwanych” obywatelami”..  Potwór biurokratycznego socjalizmu potrzebuje pieniędzy  i jest wiecznie nienasycony.. Więcej i więcej.. Każda socjalistyczna  kolejna ekipa potrzebuje pieniędzy..  I im więcej brakuje- tym więcej podnoszą.. Nie ma końca temu rabunkowi… Ciekawe gdzie podzieją tych wszystkich wyrzuconych, z domów specjalnej socjalistycznej troski..? Nowych  domów też nabudowali wiele… Odnosi się wrażenie, że władza socjalistyczna umyśliła sobie, żeby miliony ludzi,, ograbionych podatkami poprzesiedlać do domów socjalistycznych, które za kilka lat będą wyglądać jak te, obecnie kontrolowane i zamykane? Ofiary socjalistycznych eksperymentów powyrzuca się teraz  z tych socjalistycznych domów  pod mosty, bo nie spełniają bezpieczeństwa.. A będą budować nowe, które za jakiś czas też nie będą spełniać standardów socjalistycznego bezpieczeństwa.. I tak w kółko! I będzie postępować degradacja człowieka w tych socjalnych przybytkach  nie będących ich własnością, lecz własnością państwa i gminy.. Będzie zwiększona prostytucja, pijaństwo, degeneracja.. Czy może być coś gorszego niż miliony ludzi na socjalnych zasiłkach w socjalnych domach? Oczywiście kolejne podwyżki podatków spowodują  powiększenie rzeszy potrzebujących socjalnej  pomocy.. Wtedy pobuduje się kolejne setki domów socjalistycznej troski i poumieszcza się w nich pokrzywdzonych- przez kolejne rządy- ludzi.. Wygląda na to, że kolejne rządy robią to celowo.. Miliony ludzi w dziadostwie i pod kontrolą.. Nurtują  mnie jeszcze  dwie rzeczy..… Czy mosty, pod którymi będą mieszkać ludzie, spełniają standardy socjalistycznego bezpieczeństwa? I czy ich wystarczy dla wszystkich potrzebujących? Tak właśnie wygląda eksperyment socjalizmu, który walcząc się na całej linii przygniecie w pewnym momencie nas wszystkich… I kto będzie budował domy socjalne dla kolejnych milionów Polaków? Bo tych co będą te domy kontrolować, zawsze się określona ilość znajdzie..  A , że  pomiędzy  socjalistyczną potrzebą równości i biedy, a żądzą  zrobienia dobrze socjalistycznej biurokracji - istnieje przepaść nie do zasypania..! Zawsze biurokrata będzie na utrzymaniu ciężko pracującego człowieka, a po zakwaterowaniu w domu socjalnym, i on, i nadzorujący go biurokrata, pozostaną na utrzymaniu tych wszystkich, którzy jeszcze pracują na to wszystko.. Oczywiście do następnej podwyżki podatków! WJR

Żywotność osobliwej tradycji Okazuję się, że mimo upływu 2 tysięcy lat Libertyni, Cyrenejczycy, Aleksandryjczycy, Cylicyjczycy i Azjatykowie nie zmienili sposobu dyskutowania. W „Dziejach Apostolskich” (6.8.) czytamy, jak to w Jerozolimie odbyła się konferencja, wprawdzie nie międzynarodowa, ale multiterytorialna, poświęcona zagadnieniom teologicznym. Odbyła się ona z inicjatywy Libertynów, Cyrenejczyków, Aleksandryjczyków i tych, co pochodzili z Cylicji i Azji - a więc chyba Cylicyjczyków i Azjatyków? - którzy stanęli do rozprawy z chrześcijańskim diakonem Szczepanem. Kiedy - jak relacjonuje Autor - nie mogli sobie ze Szczepanem dać rady przy pomocy argumentów „podnieśli wielki krzyk, zatkali sobie uszy i rzucili się na niego wszyscy razem”. Ten opis jest bardzo podobny do przebiegu konferencji na temat rasizmu, jaka pod egidą Organizacji Narodów Zjednoczonych odbywa się w Genewie. Przemówieniu irańskiego prezydenta Ahmadineżada towarzyszyły wrzaski i tupanie, a na trybunę wdarła się grupa osobników udających sodomitów - a zresztą może i nie udawała - sprawiając wrażenie, jakby usiłowała zajść mówcę od tyłu. Okazuję się, że mimo upływu 2 tysięcy lat Libertyni, Cyrenejczycy, Aleksandryjczycy, Cylicyjczycy i Azjatykowie nie zmienili sposobu dyskutowania. Wygląda także na to, że z tego powodu nie ma co liczyć na żadna demokrację w stosunkach międzynarodowych. Demokracja bowiem opiera się na założeniu równości praw, natomiast w ostatnich 40 latach coraz wyraźniej zaznacza się podział na narody bardziej i mniej wartościowe. Jest to bardzo podobne do rasizmu, ale właśnie tego narody bardziej wartościowe nie chcą przyjąć do wiadomości. Naturalnie nasi przedstawiciele ze snobizmu podlizują się narodom bardziej wartościowym w nadziei, że pozwolą dołączyć do ich grona również nam, ale to są marzenia nieosiągalne. SM

Widmo Widmo krąży po Europie - widmo nacjonalizmu. Nacjonalizm - traktowany przez tych, co usiłują wybudować Unię Europejską, jako przyczynę wszelkiego (jeśli pominąć religię) zła - staje się coraz silniejszy. Jeszcze rok-dwa i wybuchnie. Jest to widowisko szokujące dla prostego obserwatora - a banalnie proste dla każdego cybernetyka. Na każdą akcję występuje reakcja. Gdy latami tłumiono zdrowe odruchy narodowe, gdy karano człowieka za powiedzenie głośno, że jego naród jest lepszy niż inne - to teraz wystąpi reakcja. I, obawiam się, wystąpi w takiej formie, że III Rzesza to będzie małe piwo. Co ciekawe: skorumpowane elity łączą się, starając się stworzyć coś na kształt euro-arystokracji zgodnie pogardzającej Ciemnogrodem i zaściankowością - natomiast prości ludzie starają się odseparować, budują swoje „małe ojczyzny” (często: wokół stadionów piłkarskich…) - a czasem, przy szczególnych okazjach, łączą się w jeden patriotyczny chór. Im silniej euro-federaści namawiają do Braterstwa Ludów, do sypiania każdy z każdą i każdy z każdym - tym bardziej narasta ksenofobia i nieraz nienawiść do Obcych. Ta niechęć do Obcych nie bierze się znikąd. Człowiek, któremu na siłę każą kochać Żyda lub Cygana, Ukraińca lub Niemca - ten człowiek zaczyna już z góry nienawidzić tego Żyda, Cygana, Ukraińca lub Niemca - choćby go jeszcze na oczy nie widział! Jest na to prosty dowód. Jeszcze 20 lat temu nie kursowały po Polsce obrzydliwe (i rzadko śmieszne) dowcipy o „Żydach w Oświęcimiu”. W normalnych czasach nikt nie śmiałby się z tego, że kogoś zagazowano lub spalono w krematorium. Te dowcipy to tylko i wyłącznie reakcja na to, że zupełnie niewinne wypowiedzi o Żydach są piętnowane. Podam przykład szokujący. Słowo”żyd” w sensie wyznania pisze się małą literą - a w sensie narodu z dużej. Chyba 10 lat temu, jako laureat konkursu na „Mistrza Ortografii” zostałem zaproszony do ułożenia dyktanda na następny konkurs. Więc ułożyłem. Była w nim fraza „chrześcijanie, muzułmanie i żydzi”. Większość uczestników napisała „Żydzi” dużą literą. I oto, ku memu przerażeniu, jury - tak tępiące każdy błędnie postawiony średnik, orzekło: „No, to jest rzeczywiście błąd - ale w tym przypadku nie uznamy tego za błąd!!!” Jeśli po czymś takim nie macie Państwo ochoty opowiedzieć dla równowagi jakiegoś obrzydliwego dowcipu o Żydach - to jesteście dziwni… Ja odczułem… i opowiedziałem! W USA, w popularnym programie rozrywkowym, jakaś znana aktorka powiedziała: „Mój wuj to ma tak wielki nos jak Żydzi”. W studio natychmiast zapanowało milczenie - a przerażona aktorka krzyknęła: „O rany! Zrujnowałam sobie karierę?” - co znów spotkało się z poważnym, potakującym milczeniem… Każda reakcja wywołuje reakcje. Jeśli z Pisma Świętego usuwa się fragmenty o tym, że Żydzi są winni śmierci Chrystusa, jeśli usuwa się XVI-wieczne obrazy „bo zawierają akcenty anty-semickie” - to musi nastąpić reakcja. A ponieważ w Republice Weimarskiej aż takich ekscesów nie było (a reakcja wystąpiła) to reakcja, która wystąpi teraz, będzie znacznie straszniejsza. Na szczęście: Żydów jest znacznie mniej. Tyczy to nie tylko Żydów, oczywiście. Jeśli w USA blokuje się informację, ze morderca ma czarny kolor skóry (morderców wśród Murzynów jest parokrotnie więcej, niż wśród Białych - choć Negrzy stanowią raptem 11% ludności Stanów; ciekawe przy tym, że Czarni mordują prawie zawsze Czarnych - a Biali - Białych; świadczy to o panującym de facto w USA apartheidzie) - to narasta głęboko tłumiony rasizm. Jeśli w Polsce „nie wypada” powiedzieć, że Cyganie często kradną (a w dodatku zabrania się nazywać Cygana „Cyganem” wprowadzając obrzydliwe określenie „Rom” - więc ulica woła „Rombać Romów”) to ludzi szlag trafia. Przecież Cyganie zawsze jeździli po Polsce taborami, czasem ukradli parę kur - i przez 800 lat do tego przywykliśmy; traktowało się to dość pobłażliwie; to TERAZ zaczęły się niesnaski. Nacjonalizm rośnie we Francji i w  Niemczech, na Węgrzech i w Polsce. Kiedy wreszcie masoneria zrozumie, że to ona wywołała wilka z lasu? JKM

Maria Nowińska o Palikocie, byłym mężu, który jest krętaczem Była żona Janusza Palikota, Maria Nowińska, uważa, że lubelski poseł PO ukrywa powiązania biznesowe z Polmosem. Maria Nowińska, oceniając ostatnią konferencję prasową swojego byłego męża Janusza Palikota, która miała nawiązywać do zakupionych przez Kancelarię Prezydenta w ramach cateringu samolotowego małych butelek alkoholu, stwierdziła, że Palikot „bardzo się miota”. Dodała jeszcze: „Nie dziwię się, że zaczął pić wódkę na ulicy”. Na wspomnianej konferencji Palikot pojawił się z koszem miniaturowych alkoholi i sam wypił jeden z nich. Jak się okazuje, była to „Gorzka Żołądkowa” produkowana przez lubelski Polmos. Na pytanie Majewskiego, czy Palikot jest nadal jego współwłaścicielem, była żona odpowiada, że oficjalnie nie jest. Jednak zauważyła, że „układanka biznesowa została stworzona tak, żeby pozacierać ślady, które prowadzą do niego”. Wyjaśniła też, że cała operacja ukrycia powiązań Palikota z biznesem sprowadza się do szybkiej rejestracji fundacji, w której zasiada rodzina, narzeczone lub też bliscy współpracownicy. W omawianym przypadku została utworzona JP Family Foundation, która została zarejestrowana na wyspie Curacao w Antylach Holenderskich. Do tej właśnie fundacji przetransferowano udziały firmy, która była właścicielem Polmosu. Pani Nowińska wskazuje jeszcze, że prezesem owej fundacji jest współpracownik jej byłego męża, poza tym w Polmosie pracują nadal „przyboczni pana Palikota”. Z oświadczenia majątkowego Janusza Palikota wynika, że posiada on 3 mln sztuk akcji spółki Żołądkowa SA. Zdaniem pani Nowińskiej trudno powiedzieć, co ta za firma, bo sam Palikot podaje na ten temat wykluczające się informacje. Raz twierdzi, że firma posiada akcje o nieznanej wartości, innym, że jedynym jej majątkiem jest rezydencja na Mazurach lub że spółka jest martwa. W opinii rozmówczyni Michała Majewskiego, Palikot „kręci” w sprawach majątkowych, bowiem „jest jednym z wielu tysięcy krętaczy, którzy oszukują rodziny”. Była żona lubelskiego posła PO odniosła się też do doniesień „Kuriera Lubelskiego”, który podał, że Palikot nie rozliczył się z fiskusem za rok 2008, ponieważ nic w tym okresie nie zarobił. Maria Nowińska zadaje wobec tego pytanie: „Zastanawiam się tylko, z czego utrzymuje cztery rezydencje, sześciu ochroniarzy i samolot? Z czego ma na finansowanie reklamówek w gazetach i organizowanie rautów dla notabli z Platformy? Jak za to płaci, skoro nie ma dochodów?”. W spawie finansowania kampanii wyborczej w 2005 r. przez studentów i emerytów, według pani Nowińskiej, lepiej nie liczyć na wiele. Bowiem minister Julia Pitera oświadczyła, że „jeżeli nawet była tu jakaś przewina, to porównywalna z przejściem przez ulicę na czerwonym świetle”.

Kto chce jednego rządu na świecie? Na pytanie: „Kto chce jednego rządu nad całym światem?,” można odpowiedzieć, że chce tego rządząca międzynarodowa elita finansowa, tacy ludzie jak Rotschildzi, Rockefellerzy lub Warburgowie. „Będziemy mieli jeden rząd na świecie, wszystko jedno czy się to ludziom podoba czy nie. Pozostaje tylko do wyjaśnienia, czy osiągnie się taki rząd nad światem za pomocą podboju czy pokojowo,” w 1933 roku, powiedział komisji senatu do spraw zagranicznych w Waszyngtonie, bankier międzynarodowy James Warburg, rodem z Hamburga, kuzyn architekta banku centralnego USA, czyli Federal Reserve, zalegalizowanego dwadzieścia lat wcześniej, w 1913 roku, dzięki staraniom Paul'a Moritz'a Warburg'a. Faktycznie doszło do narzucenia Stanom Zjednoczonym, wbrew konstytucji USA, prywatnej instytucji, jako banku centralnego, uprawnionego do bicia monety i drukowania banknotów dolarowych -- banku niezależnego od rządu federalnego. Stało się to według planów Paul'a M. Warburg'a i na mocy aktu kongresu z 23 grudnia, 1913 roku pod tytułem Ferderal Reserve Act, podpisanego przez prezydenta Woodrow Wilson'a. Później prezydent Wilson żałował tego i powiedział, że uczynił to zgodnie z obietnicą daną bankierom. Wówczas przekazał on kontrolę nad państwem prywatnej organizacji bankierów. W ten sposób faktycznie oddał on kontrolę nad Stanami Zjednoczonymi małej międzynarodowej elicie bankierów posługujących się systemem kredytu w tradycji Talmudu. Ludzie ci dostali prawo bicia monety przez „Bureau of Engraving” i drukowania banknotów, jak również wprowadzenia „ułamkowej rezerwy” w stosunku depozytów w bankach do udzielanych pożyczek. Czyli dano bankierom władzę do tworzenia fikcyjnych pieniędzy. Jest to ważne źródło obecnego kryzysu, tak zwanego „szwindlu na trzy tysiące miliardów.” Opór przeciwko kontroli elity finansowej stawiał wcześniej prezydent Abraham Lincoln i prawdopodobnie przypłacił to życiem. Wówczas powiedział: „W rezultacie wojny, korporacje zdobyły władzę i korupcja dociera na najwyższe szczeble rządu za pomocą `potęgi pieniądza,' wykorzystując głupotę ludzi, zdobywa kontrolę nad bogactwem narodowym, co zniszczy USA. Czuję obecnie większą troskę o bezpieczeństwo mojej ojczyzny, niż kiedykolwiek wcześniej nawet, w czasie wojny domowej.” Podobnie jak w 1933 roku USA starało się wyjść z kryzysu pod wodzą nowego prezydenta Frankin'a Roosevelt'a, tak w 2009 roku nowy prezydent Barack Hussein Obama reprezentuje USA na spotkaniu G-20 w Londynie znowu, jako przedstawiciel najpotężniejszego państwa i inicjatora kryzysu światowego. Nie zgodził się on na ustanowienie globalnej kontroli finansowej, ale zgodził się na Komisję Stabilizacji Finansowej, która ma wykrywać zagrożenia globalnego systemu finansowego przez instytucje finansowe. Tymczasem problem usunięcia z obiegu bankowego amerykańskich nieściągalnymi pożyczek hipotecznych nie został rozwiązany. Pożyczki te nazwano „toxic assets” czyli „zatrute papiery wartościowe,” które „zatopiły wiele nieruchomości” w USA co po polsku znaczy, że chodzi o obiekty, na które zaciągnięto większe pożyczki, niż ich obecna wartość rynkowa. Chiny ponownie proponują nową walutę rezerwową na miejsce dolara. Sprawa ta nie była poruszana na spotkaniu G-20 w Londynie. Natomiast przedstawiciele Chin i Rosji dyskutowali usunięcie dolara jako waluty rezerwowej i zastąpienie jej walutą Międzynarodowego Funduszu Monetarnego. Na razie USA broni swoich przywilejów i chce nadal korzystać z dolara jako światowej waluty rezerwowej. Odzywają się głosy, że zastój w handlu międzynarodowym, wymaga jasnej definicji wyzysku powodowanego w handlu międzynarodowym hegemonią dolara, jako waluty rezerwowej narzucanej światu przez USA. Premier W. Brytanii, Gordon Brown powiedział, że na spotkaniu G-20 stworzono „nowy porządek świata.” Faktycznie kończy się „jedno-biegunowy” prządek na świecie, dominowany przez USA i powoli przetwarza się w „wielo-biegunowy,” ale jest jeszcze daleko do skrystalizowania się tego nowego układu sił na światowego. Przepowiednia James'a Wartburga, że „będziemy mieli jeden rząd na świecie, wszystko jedno czy się to ludziom podoba czy nie.” Jest jeszcze daleka do spełnienia się, mimo tego, że USA jest nadal dominowane przez elitę finansjery międzynarodowej, głównie Żydów, którzy nadal w bankach posługują się „ułamkową rezerwą” w stosunku depozytów do udzielanych przez ich pożyczek. Bankierzy nadal mają władzę do tworzenia fikcyjnych pieniędzy i kontrolowania polityki monetarnej USA i W. Brytanii etc. Są oni odpowiedzialni za obecny kryzys, słusznie nazwany „szwindlem na trzy tysiące miliardów dolarów.” Iwo Cyprian Pogonowski

"Lex" Wałęsa Coraz częściej odnoszę wrażenie, że piszę wciąż o tym samym. Za każdym razem, gdy biorę na warsztat jakiś temat, w konkluzji tekstu dochodzę do tych samych, wielokrotnie powtarzanych wniosków. Cyrk polityczno-medialny wokół książki - pracy magisterskiej Pawła Zyzaka, poświęconej młodym latom Lecha Wałęsy, dowodzi, że wszystko w naszym kraju jest możliwe, gdy u władzy znajdują się "marni" ludzie. W jakim innym kraju premier 38-milionowego państwa wypowiada się o pracy magisterskiej 24-letniego historyka? W jakim innym państwie urzędująca minister szkolnictwa wyższego zapowiada kontrolę procesu tworzenia prac magisterskich na uczelni z 600-letnią tradycją? Proszę pokazać jakiś inny kraj, w którym tzw. autorytety moralne, czołowi politycy w państwie, celebryci i tuzy medialne, nawet jeden "Filozof" z Lublina, potępiają historyczną książkę, która nie jest ani rasistowska, ani antysemicka, nie popularyzuje faszyzmu, nie narusza żadnego obowiązującego przepisu prawa, nie rani uczuć religijnych i nie narusza praw żadnych mniejszości. Cóż zatem strasznego się stało? Otóż książka Pawła Zyzaka pokazała niektóre fragmenty życia Lecha Wałęsy w złym świetle. A Wałęsa, jak wiadomo, został z góry uznany za symbol, legendę, etos, ikonę, wizytówkę państwa, bohatera bez skazy, człowieka ze spiżu, męża stanu, skarb narodowy itd., itp. Jeszcze nie tak dawno dzisiejsi wielbiciele Wałęsy uważali go za zagrożenie dla demokracji, za warchoła, prymitywa, gangstera z siekierą, populistę, nowego Dyzmę, uzurpatora, antykomunistę, antysocjalistę, rozrabiakę, kawał mięsa, wałka, dziecioroba, ortodoksa religijnego itd., itp. Co takiego stało się z Polską, że można pisać krytycznie, a nawet obraźliwie o Ojcu Świętym Janie Pawle II, a sądy orzekają zgodnie, że nic złego się nie dzieje, bo wolność wypowiedzi jest święta? Święta jest także wolność różnego rodzaju "twórczości", np. instalacje, w których na krzyżu wiesza się, co się chce, albo powala się Papieża jakimś głazem. W Polsce można również w dowolny sposób obrażać urzędującego prezydenta. Nie wolno natomiast w żaden sposób krytycznie wypowiedzieć się o Lechu Wałęsie, by nie naruszyć uczuć uwielbienia, jakie jakoby żywią do niego rodacy. W krajach demokratycznych historycy mogą opisywać życie każdego wielkiego człowieka, i bohatera, i potwora. W Polsce pod tym względem obowiązuje cenzura, o której zniesienie walczył... Wałęsa. Nie wolno na podstawie umownego (na razie) "lex" Wałęsa zagłębiać się w meandry młodych lat Wałęsy? Wiedza o młodym Wałęsie była i jest zastrzeżona. Jak pisze "Rzeczpospolita", interesów Wałęsy strzegł UOP już w 1992 roku. Istniejącą jeszcze dokumentację z rodzinnych stron Wałęsy gdzieś schowano, a działo się to w czasach, gdy prezydentem był Lech Wałęsa, któremu UOP podlegał. W tej oczywistej paranoi jest jednak perfidna metoda konsekwentnie realizowana od chwili tzw. obalenia komunizmu i zmiany ustroju. Obrona Wałęsy jest tylko pretekstem, by raz na zawsze skończyć z lustracją i IPN, bo o dekomunizacji w Polsce już nawet najśmielsi "lustratorzy" nie myślą poważnie. Zagrożeniem jest każda szafa w IPN, której nie strzeże zaufany człowiek. Dlaczego poprzedni prezes IPN Leon Kieres był dobry, a obecny prezes Janusz Kurtyka jest zły? Bo Kurtyka jest niesterowalny, samodzielny i autonomiczny w swoich decyzjach. Wywołując histerię w obronie Wałęsy, dąży się za wszelką cenę do likwidacji IPN, czyli zamknięcia dostępu do akt dotyczących współczesnych polskich "elit" wciąż mających ogromny wpływ na rzeczywistość. Do złowrogiej historii polskiej palestry przejdzie prawnik z Krakowa, adwokat Ryszard Rydygier. Postawił on sobie za cel podjęcie walki z wydawnictwem Arcana, które opublikowało książkę Pawła Zyzaka. Pewnie w nadziei, że sąd zakaże dystrybucji tej publikacji i ukarze wydawnictwo oraz autora. Na specjalnej stronie internetowej zamieścił on do wydrukowania pliki zawierające wzory gotowych sądowych dokumentów. Mamy więc tam pozew o ochronę dóbr osobistych, formularz wniosku o zwolnienie z kosztów sądowych, formularz o stanie majątkowym. Do tego trzeba dołączyć "urażające" fragmenty książki Zyzaka, wpisać swoje dane i pozew jest gotowy do wysłania. Adwokat Rydygier dał przykład i jako pierwszy złożył swój pozew. Teraz zachęca innych, pisząc w ten oto sposób: "Konsekwencją naruszenia dobra osobistego dużej grupy osób może być tak znaczna ilość spraw sądowych, iż osoba naruszająca te dobra może takiej presji nie wytrzymać i zostać wyeliminowana z życia społecznego". Wyjaśnię, o co chodzi mecenasowi. Ludzie niezadowoleni z faktu opisania przez Pawła Zyzaka młodzieńczych wybryków Wałęsy mają składać pozwy do sądu, a im więcej będzie tych pozwów, tym większa szansa na to, że wydawnictwo i autor książki zostaną ukarani jeszcze przed wyrokiem sądu, bo będą nieustannie wzywani po całej Polsce na rozprawy, co sprawi, że zostaną "wyeliminowani z życia publicznego". Mecenas Rydygier doskonale wie, że już same pozwy sądowe mogą być wielką szykaną. Pewnie tę metodę nieraz stosował. Panie Mecenasie, czy to nie jest czasem zachęcanie do mobbingu, i to szczególnego, bo sądowego? Panu chyba chodzi o wykończenie młodego autora, żeby już nigdy niczego nie napisał. Czułby Pan wtedy satysfakcję? Ludzie odpowiedzialni za państwo muszą sobie zdawać sprawę ze skutków swoich nieprzemyślanych słów i decyzji. To oni nakręcają spiralę tej paranoi pod nazwą "lex" Wałęsa. I jak zauważyłem na wstępie, znowu dochodzę do tej samej, wielekroć powtarzanej, felietonowej konkluzji. Wojciech Reszczyński

Ludzie znani - i nieznani Za komuny kursował dowcip o góralu, który (rzadki przypadek!) przyszedł, by zapisać się do PZPR. Zrobili mu mały egzamin: „A wiecie, kim był Lenin?” - „Nyi...” „A Marx” - „Nyi...”, „A kim jest Stalin?” - „Nyi...” - „To jakoś nam dziwnie...” Na co góral: „A wiecie kto taki Franek Księdzulorz?” - „Nie wiemy?” - „A Adam Bachledów?” - „Też nie wiemy...” - „No, widzicie: Wy mocie swoyich znajomych, jo mom swoyich...”. Pisze to, bo merdia (przypominam: w USA 85% dziennikarzy zeznało w ankiecie, że ma poglądy lewicowe) - uparcie lansują „swoich znajomych”. We wszystkich kalendarzach, na prawie wszystkich ulicach figurują nazwiska lewicowców; Prawica jest po prostu zamilczana. Działa wypróbowana żydowska metoda wzajemnego-się-wychwalania. Jeśli np. Adaś Michnik pisze o kimś „Wybitny autorytet” - to można w ślepo zakładać, że jest to albo aferzysta, albo agent bezpieki, albo agent jakiegoś „Wielkiego Wschodu” czy innej lewackiej organizacji. Oczywiście: tylko w 90% przypadków. Dla niepoznaki czasem pochwali jakiegoś neutralnego politycznie wybitnego człowieka - wtedy na ogół Żyda... Problem jest zresztą ogólniejszy - i nie tylko polityczny. W „DZIENNIKU POLSKIM” zamieściłem taki tekścik: Lokalny heros Przeczytałem w "NIE" wywiad z p. prof. Zbigniewem Marciniakiem, edukatorem od Olimpiady Matematycznej. Truł jak typowy urzędnik, a nie jak matematyk - niestety. Skrytykował śp. Adama Mickiewicza, pochwalił wpisanie do lektur szkolnych książek p. Małgorzaty Musierowicz (kto to?) - ale dodał: "Klasyka też jest ważna, bo tworzy wspólny kod kulturowy. Każdy naród ma taki kod". Po czym nieopatrznie podał przykład: "Będąc na stażu w USA brałem udział w pewnym przyjęciu naukowców. Wszyscy mówili o jakimś Joe DiMaggio. Nie miałem pojęcia, o kogo chodzi. Chodziło, oczywiście, o męża Marilyn Monroe". Polak nie musi znać kodu kulturowego Amerykanów - więc nie ma się czego wstydzić. Jeśli jednak już się na ten temat mówi, to dobrze wiedzieć, że Marilyn Monroe była (krótko) żoną słynnego Józefa Pawła DiMaggio - który ustanowił w 1941 roku do dziś nie pobity(!) rekord: zaliczył punkty w 56 kolejnych meczach baseballu. W Polsce nieznany. Ale w USA to legenda! Znacznie trwalsza niż Marilyn Monroe. Tym bardziej - dodam tu - że w Ameryce śp. Norma Janina Mortensen (ps. ”Marilyn Monroe”) nie miała i nie ma najlepszej opinii. Skrzynka Odpowiedzi: Bardzo dobre pytanie podpisane {~Piechocki}„Potępia Pan ataki i mordy "prewencyjne" jednocześnie popierając działalność gen. Augusta Pinocheta, który przecież również prewencyjnie mordował (potencjalnych tylko) morderców. Jak Pan wytłumaczy ten dysonans?” Odpowiadam: Nic mi nie wiadomo, że mordowano „prewencyjnie”. Przecież za czasów śp. Zbawiciela Allendego były tysiące mordów dokonanych przez lewaków (i tak dobrze, że nie setki tysięcy...) - i myślę, że mordowano właśnie morderców. Ale jeśli to, co Pan imputuje, jest prawdą - to też potępiam. Np. taki p. gen. Wojciech Jaruzelski opozycjonistów internował (w całkiem przyzwoitych warunkach...), a nie mordował. Więc można. {~Wojciech_BP} pisze: „Nie rozumiem, w czym problem. Izrael też nie zniszczył żadnych celów w Iranie. Być może to po prostu taka retoryka. Jest Pan uprzedzony do Izraela?”. No, nie! Izrael ten „Osiraq” jednak zniszczył - więc jestem „uprzedzony”... ale w zupełnie innym sensie. JKM

23 kwietnia 2009 Naga prawda o Tanim Państwie... Rozmawiają dwie przyjaciółki: - Mój mąż to na islam przeszedł! - Jak to? -Wracam do domu wczoraj rano, a on do mnie” niewierna” i „ niewierna”.. A teraz poważnie. Producenci jaj w systemie klatkowym do końca 2011 roku muszą wydać nawet 300 milionów euro na wymianę stanowisk niosek..(???). Nie, nie chodzi o producentów politycznych jaj.. Ci znoszą jaja codziennie, bez systemu klatkowego.. Jak mówił Tadeusz Drozda:” Polska to jest kraj wielkich jaj”.. Po dojściu do władzy w telewizji państwowej Prawa i Sprawiedliwości podziękowano mu za współpracę.. Popierał nawet swojego czasu Unię Polityki Realnej.. Dał nawet 800 złotych na kampanię wyborczą.... Na imieninach u Janusza Korwin-Mikke, można było z nim porozmawiać o tym i owym.. Zaprosił nawet Stanisława Michalkiewicza do swojego programu” Herbatka u Tadka”. Krajowa Izba Producentów Drobiu i Pasz chce, by fermy mogły przełożyć zakup nowych klatek przynajmniej do momentu spłacenia , przez producentów jaj w starych stanowiskach niosek - starych kredytów inwestycyjnych. Krajowa Izba Producentów Niosek, pardon  Drobiu i Pasz, nie chce anulowania idiotycznego unijnego przepisu, chce jedynie odsunięcia w czasie tej unijniej głupoty. Podobnie jak Prawo i Sprawiedliwość chce wprowadzenia  politycznej waluty euro w Polsce, ale nie teraz, później, jak będą ku temu okoliczności właściwe. Bo Unia Wolności, pardon Platforma Obywatelska, chce wprowadzenia euro natychmiast, od razu, bez żadnych warunków  wstępnych.. „Liberałowie” uważają, że jest to najlepsza sprawa dla Polski na najbliższy czas, tak jak budowa stadionów na igrzyska za 90 miliardów złotych  i nowiusieńkich biur dla działaczy.. Wszystko to zrzuci się do jednej kupy, przy Stadionie Narodowym i na pewno poprawi się w polskim sporcie…Jaka jest obecnie  liczba właściwa, a dotycząca aresztowanych działaczy i sędziów  w samej piłce nożnej? Gdyby tak lepiej powyaresztowywać, to kto wie, czy starczyłoby wolnych cel w aresztach.? Dopóki działacze i biurokracja będą rządziły polskim sportem - tak będzie.. A ile ukradną przy inwestycjach sportowych organizowanych bez przetargów?. Pożyjemy- zobaczymy…! Biurokracja z Krajowej Izby Producentów Drobiu i Pasz wystąpiła  z wnioskiem  o przesunięcie tego nieszczęścia unijnego do czasu spłacenia kredytów przez producentów jaj w starych stanowiskach niosek, wystąpiła do innej biurokracji, ale skupionej nie w Krajowej Izbie Rolniczej,   a w  Ministerstwie Rolnictwa, również zbiurokratyzowanego, ale nie w nowych stanowiskach niosek- ale również w starych.. Mogła równie dobrze zwrócić się do Krajowej Izby Gospodarczej, do biurokratycznej organizacji Izb Rolniczych, do Agencji Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa czy do  centralnych władz Ośrodków Doskonalenia Rolniczego,  a nawet do Krajowej Izby Szpiegów  Polskich, szpiegujących na rzecz polskiego rolnictwa.. Zobaczcie państwo ile tej biurokracji jest- i cała ona  wozi się na plecach rolnika polskiego, wysysając z niego ostatnie soki, stanowi jakby feudalny nadzór na chłopem pańszczyźnianym współczesnego socjalizmu, zwanym dla niepoznaki - rolnikiem.. Załatwia mu głównie dotacje, które wcześniej powstały, nie z marzeń o wspólnym socjalizmie europejskim, ale ze składki, jaką Polska płaci do kasy biurokracji europejskiej, w wysokości 1 miliarda złotych miesięcznie.. Ot, takie przelewanie z pustego w próżne, ale z korzyściami dla  przelewającej biurokracji , zarówno tej europejskiej, ważniejszej, jak i naszej rodzimej, mniej ważnej, ale posłusznej .. W końcu mają jeden cel! Dojenie polskiego rolnika, a przy okazji nas wszystkich, którzy z rolnictwem nie mają nic wspólnego. No i tworzenie pajęczyny biurokratycznych powiązań w celu ujarzmienia  człowieka, który chciałby coś produkować bez nadzoru biurokratycznego. W labiryncie pokrętnej nieszczerości biurokratycznej, giną olbrzymie sumy naszych pieniędzy, przypomnę tylko , że w samej niepotrzebnej nikomu - tylko biurokracji - Agencji Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa, „pracuje” w całej Polsce - 11 000 urzędników(???). Proszę to tylko pomnożyć przez 3000 złotych miesięcznie, a zobaczycie państwo jakie sumy wchodzą w marnotrawną grę.. I do tego mają przez nas zapłacony podatek  KRUS!  Opłacone budynki, ogrzewanie, telefony, samochody służbowe.. Myślę, że chłop pańszczyźniany feudalizmu, był mniej dojony przez feudała, niż obecny chłop pańszczyźniany współczesnego socjalizmu rolnego, dojony przez tysiące urzędowych dojaczy żyjących z pracy tego nieszczęśnika.. I te krajowy izby od wszystkiego.. Też potrzebują co nieco; a  mniej co, i bardziej nieco… I jakoś rolnicy i producenci jaj w starych nioskach, nie mobilizują się przeciwko dręczącej go biurokracji.. Próbują jakby myśleć do siebie, a nie od siebie.. Obecnie stoją w kolejce po dotacje w Warszawie, centrum rolnictwa polskiego, przy Żelaznej gdzie mieści się Agencja Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa.. Biurokracja przydziela tam  miliony złotych,  w  wyniku sprawiedliwego losowania swojego kredytowego, rolniczego  losu. Rolnicy zamiast pracować, wolą stać w kolejkach, bo ich bogactwo powiększy się nie w związku z wyprodukowaną żywością, ale w związku z przydzieloną dotacją... Dlatego tam obecność, gdzie płynące z obecności pożytki.. Gdyby zlikwidować dopłaty i wszelkie dotacje, ludzie wróciliby na swoje gospodarstwa i zajęli się pracą.. A tak sterczą  w centrum Warszawy i czekają swojej kolejki… Urzędnicy pracujący w Agencji nie podlegają losowaniu kolejności wypłacanych pensji.. Dla nich pieniędzy zawsze starczy.! Co odpowiedziało Ministerstwo Rolnictwa, Krajowej Izbie Producentów Drobiu i Pasz? „Nasz resort nie zamierza się jednak przychylić do tej prośby. Już wcześniej producenci jaj z innych krajów Unii Europejskiej starali się o odroczenie terminu inwestycji. Za każdym razem bez skutku. Komisja Europejska nie chce pójść na ustępstwa dla firm, bo boi się reakcji organizacji ekologicznych”- mówi pni Iwona Chromiak z biura prasowego Ministerstwa Prasowego Rolnictwa

To w końcu rządzi nami Komisja Europejska, nasz nowy rząd, czy też rządzą działacze  organizacji ekologicznych? Powchodzą na drzewa i postawią na swoim.. Czy może chodzi o zastawienie się, że to niby nie mogą… Bo już poprali łapówki za  produkcję nowych stanowisk niosek... Producenci jaj kurzych, w odróżnieniu od producentów jaj politycznych, będą musieli pozamieniać stare stanowiska niosek, na nowe, za 300 milionów euro.. Jaja muszą oczywiście podrożeć, bo kury będą miały europejskie wygody.. A wygody kosztują! Ludzi przesiedli się w dużych ilościach do miejsc socjalnych, a kurom stworzy się - za pieniądze ludzi - nieziemskie wygody.. A potem już tylko emerytury kurze, w tym celu trzeba będzie powołać Państwowy  Zakład Kurzych  Ubezpieczeń(PZKU). Gdy prezes” Radia Z”, pan Robert Kozyra nazwał Dodę „dziwadłem, które ma słabe piosenki i tylko dobrze eksponuje biust”(???). Ta natychmiast mu się odgryzła w tygodniku „Na żywo” mówiąc, że: „Nałykał się chłopczyna spermy i poprzewracało mu się w głowie”(????) Ciekawe, czego nałykali się wszyscy ci twórcy tego obłędnego sytemu zniewalania człowieka, a opisałem tylko dziedzinę rolnictwa? Wiadomo, że demokracja, że dopłaty, że biurokracja, że socjalizm wchodzący w komunizm.. Ale skąd  Dorota Rabczewska wiedziała, że pan Robert Kozyra ma partnera? Skoro wspomniała o spermie? No, no… Cała sprawa może skończyć się w sądzie.. WJR

Jedna z siedemnastu Z wielkim zainteresowaniem czytałem w czasie świątecznego pobytu w rodzinnym Olsztynie dwa wydania regionalnego miesięcznika "Debata". Pismo tworzą byli "solidarnościowcy", naukowcy z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, miejscowi pracownicy Delegatury IPN, historycy, ludzie, powiedziałbym, "duchowo" wolni. Jeden z autorów zajmujący się najnowszą historią Polski, pracownik olszyńskiego IPN dr Piotr Kardela opisał działania Służby Bezpieczeństwa wobec olsztyńskich dziennikarzy radiowych. Na olsztyńską rozgłośnię została założona, mówiąc językiem esbecji, "sprawa obiegowa" pod kryptonimem "Antena", a potem "Eter". Zachowały się też dokumenty na temat działań SB przy okazji weryfikacji olsztyńskich dziennikarzy radiowych w stanie wojennym. Publikacje te są ciekawe, tym bardziej że nie napotkałem jeszcze na podobne, choćby tylko skrótowe opracowania dotyczące warszawskich dziennikarzy radiowych, których nazwiska były bardziej znane ze względu na zasięg programów ogólnopolskich, w których występowali. Wokół działań Służby Bezpieczeństwa i jej tajnej agentury wobec dziennikarzy programów centralnych Polskiego Radia nie ma zachowanych dokumentów albo nie zostały one jeszcze odkryte przez historyków. Miejmy nadzieję, że to tylko kwestia czasu. "Sprawę obiegową" pod kryptonimem "Antena" SB w Olsztynie założyła w 1970 roku. Wniosek o "stałe i wnikliwe rozeznanie i zabezpieczenie" radia, które może być wykorzystane przez "wrogie elementy", zatwierdził płk Jan Rejdych, zastępca komendanta wojewódzkiego MO w Olsztynie. Nie było żadnych specjalnych powodów, aby dodatkowo "zabezpieczać" radio. Kierownictwo anteny stanowili przecież ludzie zasłużeni dla PZPR, cieszący się pełnym zaufaniem partii. W charakterystyce operacyjnej SB pisała, że "sytuacja operacyjno-polityczna w tym środowisku jest dobra". Inwigilację pracowników radia SB prowadziła rutynowo dzięki swoim stałym kontaktom służbowym i operacyjnym. Działał tylko jeden tajny współpracownik "Lemiesz", a był nim dziennikarz Roland Kiewlicz. Było to jednak dla zachowania "czujności" SB zbyt mało, skoro postanowiono powiększyć liczbę TW w środowisku olsztyńskich dziennikarzy radiowych. I tak pozyskano komendanta straży przemysłowej olsztyńskiej rozgłośni Józefa Janczyka, wcześ-niej milicyjnego informatora o pseudonimie "Janusz". Wciągnięto także na listę TW byłego tajnego współpracownika UB i Informacji LWP Władysława Jackiewicza zatrudnionego w radiu jako kierowca. Olsztyńska rozgłośnia w 1983 roku, a więc w czasie przeprowadza nia weryfikacji dziennikarzy po stanie wojennym, liczyła 69 osób, w tym 23 dziennikarzy. Z tego grona SB posiadała już 5 tajnych współpracowników, 2 kandydatów na TW i 3 kontakty operacyjne. Kilka nazwisk przywoływanych w publikacjach "Biuletynu" nie jest mi obcych. Jeszcze jako uczeń liceum w Olsztynie, a potem jako student na wakacyjnych praktykach w radiu, miałem okazję poznać niektórych " bohaterów" dzisiejszej publikacji i rozmawiać z nimi. Po wielu latach z esbeckich raportów mogę przeczytać, jak zabiegano o "prawidłowe funkcjonowanie doboru kadrowego w zakresie obsad personalnych newralgicznych komórek redakcyjnych i technicznych PR i TV". Mogę też poznać - a nawet zobaczyć - twarze tych, którzy inwigilowali dziennikarzy oraz ich przełożonych, oficerów SB w Olsztynie. Bycie popularnym, sprawnym warsztatowo dziennikarzem nie wystarczało do objęcia kierowniczego stanowiska. Takim popularnym dziennikarzem radiowym, kierownikiem redakcji publicystyki i informacji był Leszek Strychalski. Od roku 1973 współpra cował jako TW "Pleban" z III Wydziałem olsztyńskiej SB. Esbecja widziała go na stanowisku szefa olsztyńskiej rozgłośni także z tego względu, że do 1979 roku pracował jako lektor w moskiewskim radiu, co stawiało go jako absolutnie zaufanego człowieka. Po stanie wojennym szefem publicystyki radia został członek PZPR redaktor Wojciech Ogrodziński, syn Władysława Ogrodzińskiego, pisarza i działacza politycznego, członka PRON. Ogrodziński junior, mimo że nie był TW (SB unikała wciągania w siatkę informatorów członków PZPR), miał dla SB wszelkie kwalifikacje do objęcia kierowniczego stanowiska. "W niebanalny sposób transponuje problemy polityczne, ideologiczne, wychowawcze na komunikatywny język" - pisała SB w charakterystyce Wojciecha Ogrodzińskiego. Inne wielkie zaskocze-nie i rozczarowanie to postać redaktora Romana Kamińskiego, od 1984 r. pierwszego rzecznika prasowego wojewody olsztyń-skiego Sergiusza Rubczewskiego, a później, w okresie tzw. transformacji ustrojowej, młodego biznesmena, właściciela dużej hurtowni. Pamię-tałem go jako zawsze uśmiechniętego i życzliwego młodego człowieka. Z dokumentów SB dowiaduję się, że w latach 1981-1988 był bardzo wydajnym, oddanym tajnym współpracownikiem SB, działającym pod kryptonimem "Uran". Tajnym współpracownikiem okazała się redaktor Krystyna Binek używająca pseudonimów "Marlena", "Znajoma", ceniona przez SB za "wysoki poziom intelektualny". Tajny-mi współpracownikami byli także: Mieczysław Kurnatowski "Jack", księgowa olsztyńskiej rozgłośni Edyta Wojno "Teresa" oraz - co przyjąłem z wielką przykrością, gdyż bardzo ceniłem go za osobistą kulturę - redaktor sportowy Stanisław Pawliczak, używający pseu-donimu "Staniol". Mała lokalna rozgłośnia. Jedna z siedemnastu w Polsce. Na jej czele kierownicy, czyli zaufani ludzie partii. Wśród personelu księgowa, kierowca, strażak i paru dziennikarzy na podwójnych etatach, w radiu i SB. I tak było w całej Polsce. Ci, którzy krytykują IPN, nie chcą, byśmy wreszcie poznali prawdę. Wojciech Reszczyński

Zachód na drodze do Trzeciego Świata Nie ma się czego wstydzić - cywilizacja Europejska właśnie umiera, więc niektórzy pokładają nadzieję w Trzecim Świecie. Prymityw - oto przyszłość Ludzkości! Na Tasmanii turyści masowo wykopują papier robiony z odchodów wombata (Vombatus ursinus - taki tasmański, niedźwiedziowaty torbacz). Podobno przy produkcji niesamowicie śmierdzi - ale sam papier ma „przyjemny, organiczny” zapach. Cóż - skoro p. Benedykt Hussein Obama chce dodrukowywać kolejne biliony zielonych, to taki papier wydaje się w sam raz odpowiedni. USA, ze stale zwiększającym się procentem ludności latynoskiej, murzyńskiej, indiańskiej itd., coraz bardziej przypominają kraj Trzeciego Świata. Żydzi są tam na ogół Aszkenazim, a nie Sefardim - i jak tak dalej pójdzie, zostaną awansowani na Honorowych Aryjczyków. Ostatecznie każdy amerykański burak (redneck) woli, by jego córka wyszła za Żyda niż za Murzyna czy Portorykańczyka! Nawet jeśli jest anty-semitą. Ostatecznie marszałek Herman Göring wyraźnie powiedział: „O tym, kto jest Żydem w III Rzeszy, decyduję ja!”. Dlaczego ta sama maksyma nie miałaby obowiązywać w Teksasie? Z tym, że władze Teksasu - z p. Jakóbem Ryszardem („Rickiem”) Perrym, gubernatorem, na czele - coraz śmielej przebąkują, że proponowana przez p. Obamę droga do Trzeciego Świata jakoś im się nie uśmiecha. W szczególności nie uśmiecha im się dodruk (a właściwie „kreacja”) pieniądza. Co gorsza, Administracja w Waszyngtonie macha tymi dodrukowanymi pieniędzmi przed nosami gubernatorów - obiecując, że da…. pod warunkiem, że poszczególne stany rozbudują u siebie socjalizm. Zresztą da tylko na rok - potem stany będą musiały same pokrywać zwiększony „socjal”. Metoda komuchów z Białego Domu okazała się skuteczna: ponad połowa stanów, które na początku zapowiadały, że tej forsy nie wezmą, teraz ją bierze - bo władze, nawet republikańskie, znalazły się pod presją klientów socjalu, drących się, by brać, skoro dają, a potem się pomyśli… Ponieważ wiadomo, że horyzont czasowy klienta opieki społecznej sięga tylko od wzięcia do ręki pieniędzy do ich wydania w najbliższym sklepie monopolowym lub u dealera narkotyków, przeto tłumaczenie tzw. wyborcom, iż to zaszkodzi bezpośrednio za rok, a pośrednio przyniesie skutek w postaci takiej demoralizacji ludzi, że już w ogóle nie będzie im się chciało pracować - mija się z celem. Po prostu tego nie zrozumieją: chcą dostać pieniądze dzisiaj - i koniec! Teraz już wiemy, dlaczego komuniści po dojściu do władzy pieniądza (wbrew obietnicom) nie likwidują. To znaczy: prawdziwy, porządny pieniądz likwidują - ale na jego miejsce wprowadzają coś, co znakomicie służy do manipulacji. To samo np. z Prawem. Prawa nie likwidują, skądże znowu! Niech mi tylko ktoś wytłumaczy, czym rożni się wydanie przez rząd dekretu: „Oddawajcie wszystkie pierzyny” od zgłoszenia w parlamencie projektu ustawy o obowiązku oddawania wszystkich pierzyn? Parę dni opóźnienia - być może. I to wszystko. Ale nazywa się to „Prawem”. Wracając do Stanów (jeszcze „Zjednoczonych”…): JE Benedykt Hussein Obama właśnie spotkał się ze swym Druhem Najzacniejszym, JE Hugonem Rafałem Chavezem. Ich Ekscelencje uzgodniły, że ambasadorowie - odwołani odpowiednio do Caracas i Waszyngtonu - wrócą do swych ambasad i będą usilnie pracować nad polepszeniem stosunków między tymi dwoma bratnimi krajami. P. Chávez dopompuje ropy, p.Obama dodrukuje dolarów - i jakoś będzie się zgodnie budowało socjalizm. Na razie tylko w Amerykach - ab' Morgen die ganze Welt będzie czekał na socjalistyczne zielone. Dawniej, by rządzić ludźmi, trzeba było mieć pieniądze; socjaliści polscy, niemieccy inni pokazali w 1918 roku, że wystarczy mieć drukarską. Obecnie socjaliści amerykańscy pokazali, że wystarczy mieć swojego Żyda, takiego Bernankego, który strzeli palcami, wymyśli każe w rubrykę „winien” wstawić trzy biliony proszę! Po co Pan Bóg, skoro socjaliści potrafią zrobić z niczego pieniądze? Mając pieniądze, da się zrobić i cała resztę. Nawet człowieka. Psychologowie ustalą, kto ma najkorzystniejsze cechy (to znaczy: jest silny, inteligentny, a przede wszystkim posłuszny), potem sklonuje - i spoko. Reszta dzięki antykoncepcji, aborcji, eutanazji itd. spokojniutko, bezboleśnie padół - i będzie idealnie, optymalnie i bezkonfliktowo. Pytanie tylko, czy buraki z Teksasu się z tym pogodzą. Są to ludzie prostoduszni - i jeszcze niedawno tłumaczono im, że do takich jak p.Chávez należy strzelać z grubego kalibru - a każdy Teksańczyk ma w domu co najmniej jedna strzelbę i parę pistoletów. Niektóre Teksanki też. Z rozpędu i gorliwości strzelali nawet do każdego karalucha (jak często nazywa się w Teksasie Meksykanów), który nieopatrznie, a bez paszportu przepłynął Rio Grande. I teraz mieliby patrzeć, jak „ich prezydent” brata się z jakimś świrem z jakiejś Wenezueli? O, nie - przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Nawet, a raczej zwłaszcza - buraka. Burak wszystko traktuje tak, jak to jest powiedziane. Sam niczego, poza może Biblią, nie czyta - ale gdy jego gubernator powie mu, że w Konstytucji jest powiedziane: „Wszystkie prawa nie wymienione w Konstytucji jako przynależne Unii należą do stanów lub do ludzi”, to kiwa głową z przekonaniem - bo zawsze myślał, że tak powinno być. Cowboy bez rozkazu nie strzela - ale jak ktoś mu powie, że trzeba w obronie jego rodziny i jego pieniędzy wystrzelać kilku facetów z Waszyngtonu - to tego nie trzeba będzie mu dwa razy powtarzać. Więc „Rick” Perry jest pewny swego - i w Waszyngtonie tylko zębami zgrzytają, gdy oświadcza, że w 1845 roku Teksas zawarował sobie możliwość wystąpienia z Unii w każdej chwili - i całkiem być może, że ta chwila właśnie nadeszła. Powołanie pod broń milicji to kwestia dwóch godzin - a czy wojsko federalne, zajęte w Afganistanie i Iraku, zechce strzelać do Teksańczyków? I kto wie, ile stanów się do tej rewolty przyłączy? JKM

Masa krytyczna w PIS Nie mam wątpliwości, że Jarosław Kaczyński podąża w tej chwili drogą Romana Giertycha, czyli wstąpił na równię pochyłą, której końcem jest polityczna czeluść. Przypomnijmy, że Roman Giertych wykończył Ligę Polskich Rodzin za pomocą „wycinania” z tej partii wszystkich, którzy nie pochodzili ze środowiska Młodzieży Wszechpolskiej, a więc tych, do których „nieomylny przywódca” nie miał absolutnego zaufania i których posądzał o dysydencję, zdolność do dysydencji, a w końcu usuwał nawet tych, których podejrzewał o jakiekolwiek zdolności do samodzielnego myślenia. Wraz z usuwanymi ludźmi odchodziły całe środowiska polityczne, wraz z tymiż środowiskami tysiące wyborców. W ten sposób LPR spadła z 16% (wybory do PE 2004 rok) do 1% (wybory do Sejmu 2007, wraz z UPR i PR). Geniusz polityczny Jarosława Kaczyńskiego w roku 2007 i przed ówczesnymi wyborami do Sejmu, polegał na tym, że pracowicie zbierał wszystkich - czy prawie wszystkich - którzy odeszli z LPR. Mam tu na myśli przede wszystkim ludzi związanych z Radiem Maryja. Po dziś dzień nie rozumiem dlaczego LPR świadomie i z premedytacją pozbywała się tych polityków, a wraz z nimi utraciła poparcie toruńskiej rozgłośni. Jeden z byłych polityków LPR twierdzi, że wynikało to z zamówionych przez partię sondaży, z których wynikało, że pozbycie się poparcia RM oznacza utratę ok. 1-2% elektoratu, ale uwolniwszy się do „fundamentalistycznej rozgłośni”, partia miała szansę przesunąć się ku elektoratowi centrowemu. Jeśli - w co trudno mi uwierzyć - Roman Giertych uwierzył w taki sondaż, to był to jego ostatni błąd polityczny. Po wyborach w 2007 roku był już zdany na łaskę Kaczyńskiego, a ten z premedytacją zadał mu cios łaski. Ale dzisiaj Jarosław Kaczyński - opanowawszy prawą stronę sceny politycznej - rozpoczął bardzo podobne samobójcze działania polityczne. Od ostatniego czasu widzimy długi korowód znanych twarzy, które opuściły szeregi PiS: Marek Jurek, Artur Zawisza, Marian Piłka, Kazimierz M. Ujazdowski, Jarosław Sellin, Kazimierz Marcinkiewicz, Paweł Zalewski, Ludwik Dorn, Jerzy Polaczek, w ostatnich dniach Marcin Libicki ze swoim poznańskim towarzystwem. Od pewnego czasu historia PiS zaczyna przypominać dzieje rozłamów i tak jak średniowieczni kronikarze opisywali dzieje państw opisując panowania kolejnych monarchów, tak historycy PiS będą opisywali kolejne rozłamy i odejścia. Cechą charakterystyczną tych wszystkich strat - dokładnie tak jak w LPR za czasów Giertycha - jest charakterystyczny klucz: odchodzą ci inteligentniejsi, ci co mają jakieś poglądy lub przynajmniej coś więcej niż śmietanę w mózgu. Innymi słowy: odchodzą ci, co są zdolni do buntu, gdyż umieją samodzielnie i krytycznie myśleć, albo chociażby „nieomylny prezes” podejrzewa, iż są zdolni do samodzielnych procesów myślowych. Tak jak Roman Giertych otaczał się tzw. pretorianami z MW, tak Jarosław Kaczyński otacza się teraz „zakonnikami” ze starego Porozumienia Centrum, także tu zresztą robiąc „czystki etniczne”, usuwając tych, co inteligentniejszych, zdolnych do zbrodniczego aktu samodzielnego myślenia (Ludwik Dorn). Do wymienionego przeze mnie stada polityków, którzy z PiS odeszli lub zostali usunięci, doliczyć należy jeszcze tych polityków prawicowych, którzy w PiS nigdy nie byli: Roman Giertych, Wojciech Wierzejski, Janusz Korwin-Mikke czy Stanisław Michalkiewicz. Zbyt dużo i wiele mówi się także o niezadowoleniu z kaczystowskich rządów polityków tkwiących w PiS, ale związanych z Radiem Maryja, którzy dostrzegli już - zapewne jak i Ojciec Dyrektor - że PiS kompletnie nie realizuje postulatów katolickich, traktując je jako drugorzędne w porównaniu z akcjami demagogicznymi i lustracyjnymi. Mam tu na myśli kwestię aborcyjną czy in vitro. Poza PiSem tkwi także oficjalnie część środowiska radio-maryjnego. Mam tu na myśli Jerzego R. Nowaka i Krzysztofa Kawęckiego, tworzących Ruch Przełomu Narodowego, a także „ludzi luźnych” jak Jan Łopuszański. Tych nazwisk jest dużo i są to w miarę poważne nazwiska polityczne. Brak tym ludziom połączenia działań (oczywiście, nie każdy z każdym jest tu zdolny współdziałać), brak jest koordynacji, częstokroć są skłóceni o jakieś duperele sprzed 10 lat. Tym niemniej jest kwestią czasu, gdy zdadzą sobie sprawę, że stanowią poważną masę wyborczo-polityczną. Nie ukrywam, że liczyłem, iż stanie się to już przed czerwcowymi wyborami do Europarlamentu i myślałem o liście łączącej eurosceptyczną prawicą od dawnego LPR, przez UPR, do środowiska radio-maryjnego, przy okazji wyciągającą z PiS pozostałych posłów radio-maryjnych (np. Bogusław Kowalski). Tak się jednak nie stało - widocznie ludzie nie dorośli jeszcze do tej operacji politycznej, celem której jest usunięcie braci Kaczyńskich z prawej części sceny politycznej i zapędzenia ich do politycznego rezerwatu z napisem „Czytelnicy Gazety Polskiej”.

Nie wykluczam jednak, że katalizatorem takiego ruchu zjednoczeniowego może być widowiskowe morderstwo polityczne Marcina Libickiego, po którym nikt o prawicowych poglądach i IQ powyżej 100 nie może być pewny czy któregoś dnia nie zostanie usunięty z list PiS. Jarosław Kaczyński już wybrał z kim chce współpracować, stawiając na Kurskiego, Gosiewskiego, Brudzyńskiego, Putrę, Szczypińską i Nelly Rokitę. Nawet podejrzewany o „herezję” Zbigniew Ziobro zostaje „zesłany” do Strasburga, co oznacza wykluczenie z kohorty pretorian. Mówiąc wprost: po ostatnich czystkach w PiS nie został już żaden polityk jakiegokolwiek, choćby średniego, formatu.

I powtórzy się to, co się stało z LPR: najpierw odchodzą nazwiska, za nimi środowiska, a za środowiskami tysiące wyborców. Jedyne co utrzymuje PiS na wysokich obrotach jest coroczna dotacja budżetowa, dająca PiS gigantyczną przewagę reklamowo-organizacyjną nad konkurencją z prawej strony. Pisowski statek zapewne można będzie jeszcze przez jakiś czas w ten sposób łatać, ale trzeba zdać sobie sprawę z tego, że jednostka ta już nie przewozi piechoty morskiej do politycznego abordażu. Został już tylko „nieomylny” Napoleon i wioślarze przy burtach. Adam Wielomski

Kto jest panem a kto niewolnikiem? Ludzie często nie odróżniają tego, kto nosi Płaszcz z Gronostajów - od tego, kto NAPRAWDĘ rządzi. W monarchii niekoniecznie rządzi Król - ale i tak prasa najpierw pisze o katastrofach w Rodzinie Królewskiej. W d***kracji jest tak samo: na pierwszym miejscu są tragedie wśród Ciemno Kumatego Menelstwa - bo to L*d rządzi… Na swoim blogu przypomniałem słynny argument śp. Miltona Friedmana: jeśli Katon Starszy siedział w swojej willi, popijał wino i pisał po łacinie, a dziesięciu niewolników w jego posiadłości pod przymusem uprawiało, zbierało i wytłaczało oliwki, utrzymując siebie i Katona - to było jasne, kto jest panem, a kto niewolnikiem; gdy dziś Zenek Dziargawka pije pod sklepem piwo i bluzga „łaciną”, a dziesięciu ludzi pracuje w pocie czoła i pod przymusem płaci podatki na Jego, Zenka, utrzymanie - to jasne, że Zenek jest Panem, a my Jego niewolnikami…

Ci, co pod przymusem utrzymują innego, są jego niewolnikami. Wiele razy w historii urzędnicy utrzymywali przy władzy nieudolnego, durnego i pazernego Władcę - by rządzić w Jego imieniu i kraść, ile się da. Dokładnie tym samym jest d***kracja: u władzy jest Ciemno Kumate Menelstwo - a w Jego imieniu rządzą politycy i urzędnicy. D***kracja ma jeszcze i tę dodatkową zaletę, że Menelstwo nigdy nie umrze - a w monarchii na miejsce zmarłego głupiego Króla mógłby pojawić się rozumny i przepędzić tę hołotę. Stąd ta panika na szczeblach Władzy, stąd natychmiastowe „zajęcie się problemem domów socjalnych”. Proszę to sobie wyobrazić: z czego żyłaby cała czereda „pracowników socjalnych”, urzędników od „pomocy społecznej”, kto głosowałby na tych d***-polityków - gdyby wybuchł Wielki Pożar i wyginęli wszyscy klienci opieki społecznej? Albo gdyby wyjechali za granicę? D***politycy wbijają Państwu do głowy, że d***kracja jest dobrym ustrojem - bo Ciemno Kumate Menelstwo nie umie sprawdzać rachunków - i nic mu nie mówi, np. że z okazji Euro 2012 zezwolono na zamawianie publiczne bez przetargów. Menelstwo cieszy się, że będą stadiony… A ONI kradną - i będą bronili d***kracji jak Niepodległości! Nie - znacznie bardziej: Niepodległość to ONI chcą właśnie przehandlować: zjednoczyć się z durniami i złodziejami w Komisji Europejskiej - by wspierać się wzajemnie, gdyby mieszkańcy jakiegoś kraju chcieli ICH obalić. Jednak ludzie buntują się - mają dość tej parszywej Monarchii z nieusuwalnym Ciemno Kumatym Menelstwem na Tronie. 61% ludzi uznało, że Pan Prezydent nie powinien był ogłaszać żałoby narodowej z powodu tragedii w Kamieniu Pomorskim - a tylko 29% było ZA. Ludzie mają, oczywiście, rację: w te same Święta na drogach zginęło 35 osób (plus 342 osoby ranne, 486 wypadków ze sporymi stratami materialnymi!) - i jakoś nikt po nich nie zarządził żałoby. Bo to tylko posiadacze samochodów - najbardziej prześladowana i wyzyskiwana pod rządami CK Menelstwa klasa społeczna! Ich los nikogo nie obchodzi. Oni są od płacenia mandatów - i za benzynę, z narzutem 220% na CK Menelstwo. Na utrzymanie CK Menelstwa płacą wszyscy pracujący. Ale płacą też emeryci. Głównym wrogiem emeryta i uczciwego rencisty jest właśnie CK Menelstwo: bezrobotni, nieuczciwi renciści, samotne matki puszczające się z każdym i domagające się, by potem ów emeryt płacił (w podatku od swojej emerytury) alimenty na ich dziecko. Bo „sze należy”. A do roboty - nie łaska? A rozkładać nogi nie chłopu, który jest przystojny i postawi flaszkę - lecz temu, kto jest robotny i odpowiedzialny! Tylko takiemu trzeba by zrobić porządny obiad z nie za słoną zupą - a nie wylegiwać się w „domu socjalnym”, pić i palić. W warunkach skandalicznych - zgoda. Ale lepsze sze nie należą! JKM

Kłamstwo Palikotowe Jak to dobrze, że przed zbliżającymi się wyborami do Parlamentu Europejskiego rząd pana premiera Tuska znowu wkroczył na drogę propagandy sukcesu! Świadczy o tym nie tylko urzędowy optymizm, bo ten występował jeszcze za sanacji - i poeta, przedstawiając „Wiosnę rządu”, pisał, że „radosna twórczość kipi wszędzie wbrew opozycji niecnym krzykom; niedługo wydać trzeba będzie letnie mundury urzędnikom”; nie tylko 20-miliardolarowa pożyczka z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, dzięki której znowu zostaniemy dziesiątą potęgą gospodarczą świata, jaką byliśmy już raz, za panowania Edwarda Gierka, a kiedy trzeba będzie tę pożyczkę spłacić, to wtedy „Adam i cholera, a potem Juliusz i suchoty, o filareci, biedne dzieci, kochany kraju złoty”; nie tylko kwitnący stan naszej gospodarki, która ponownie okazała się całkowicie uodporniona na kryzysy, niczym inuickie przedsiębiorstwo połowu fok i wielorybów na Aleutach. To wszystko, a nawet każdy powód z osobna całkowicie uzasadniałby powrót do propagandy sukcesu i nic dziwnego, że rząd na wołowej skórze spisał listę swoich 500 sukcesów i osiągnięć. „Wprawiono klamkę na przystanku w Cisach. O Batorym grzmiały senatory. I był raut i telegram od króla Borysa: klamka cudo, trzymajcie się. Borys”. W domu bez klamek, w jaki pod rządami premiera Tuska, wicemarszałka Niesiołowskiego i wicepremiera Pawlaka oraz nadzorem naszej Katarzyny Wielkiej powoli przekształca się Polska, nawet klamka, a zresztą jakie tam „nawet” - zwłaszcza klamka staje się wydarzeniem epokowym!

Ale te wszystkie powody bledną przy przyczynie rzeczywistej, jaką jest położenie emerytów i studentów na Lubelszczyźnie. Nie tylko w koszmarnych czasach dzikiego kapitalizmu, kiedy to wolny najmita słuchał, jak ból wśród pól żałośnie wyje, ale nawet za komuny, kiedy byliśmy dziesiątą potęgą gospodarczą świata, położenie emerytów i studentów nie wzbudzało w nikim zawiści. Wprawdzie popularna śpiewka głosiła, że „pomiędzy bogobojnym ludem (a niech cholera go pokręci!) zawsze się znajdzie jakiś student. Ech studenci; urwać, ukręcić łeb!” - ale to się tak tylko śpiewało, bo taki student, jeden z drugim, bardzo często „w częściach dolno-tylnych nierozwiązany miał problem tekstylny”. O emerytach w ogóle szkoda było wspominać - zabiedzone to, schorowane, przemykało się pod ścianami, żeby tylko partia przypadkiem go nie zauważyła, bo zaraz by zaczęła go molestować, żeby popierał ją czynem i umierał przed terminem. Tymczasem teraz położenie studentów i emerytów zmieniło się nie do poznania! Po prostu rzygają pieniędzmi i nie wiedząc już, co z nimi zrobić, wysyłają po 10, po 20 tysięcy na kampanię posła Janusza Palikota. Żeby chociaż ten poseł Janusz Palikot był jakimści głodomorem, co to wyjada kit z okien, a jak złapie na Boże Narodzenie wronę, to ucztuje aż do Trzech Króli, ale gdzie tam! Poseł Janusz Palikot, powiadają, ma 100 razy więcej złota, niż sam waży, a przecież nie waży mało, bo kawał z niego chłopa! Wprawdzie złe języki rozpuszczają fałszywe pogłoski, że to poseł Palikot wysłał umyślnych na drogi i opłotki, żeby brali takiego studenta czy emeryta, szli z nim do banku, wręczali mu pieniądze, żeby tamten ze swojego konta przelał je na konto komitetu wyborczego posła Janusza Palikota, ale kto by tam w takie rzeczy wierzył, zwłaszcza gdy poseł Janusz Palikot nie tylko energicznie im zaprzeczył, ale nawet zapowiedział pozwanie autora tych rewelacji przed niezawisły sąd? I słuszna jego racja, bo nie tylko niezawisła prokuratura w Lublinie, ale również jeszcze niezawiślejsza prokuratura w Radomiu nie zauważyły niczego podejrzanego. Widać już zdążyły się przyzwyczaić, że lubelscy studenci, nie mówiąc już o emerytach, pieniędzy mają w bród („piniędzy u mnie w bród, kobita pije miód, sensacja, dziś kino gra i ucha cha i tłum się pcha i pchają się wariaty, chcą widzieć te dramaty, dyrektor, widząc ruch, z radości gładzi brzuch!”). Inna rzecz, że ci studenci nie mogli sobie przypomnieć, skąd właściwie im tak rzygnęło tymi pieniędzmi, ale - powiedzmy sobie szczerze - gdyby, dajmy na to, komuś z nas też tak rzygnęło, to co - leciałby zaraz do prokuratora, żeby mu się zwierzyć? Nie wiem, nie pamiętam - to jest odpowiedź pełna godności, więc nic dziwnego, że na widok takiej godnej postawy nawet najbardziej wścibskiemu prokuratorowi mięknie rura. Poza tym - taka forsa… Od razu widać, że na biednego nie trafi ło. Wprawdzie podobno teraz już w programach studiów prawniczych nie przywiązuje się takiej wagi do prawa rzymskiego jak kiedyś, ale nawet i teraz prokurator musi pamiętać, że już starożytni Rzymianie zauważyli, iż nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem. Cóż dopiero poseł Janusz Palikot, który nie jest przecież żadnym osłem, tylko belwederskim magistrem ze ścisłej filozofii. Toteż podczas zamarkowanego przesłuchania, jakiemu poddał się poseł Janusz Palikot u pani redaktor Moniki Olejnik, niewinność jego wypłynęła na wierzch niczym oliwa sprawiedliwa, bo przecież i pani redaktor wie, że te przesłuchania są po to, by cnota została nagrodzona, a tylko niecnota ukarana. Zaraz tedy wydało się, że ten zły język na pewno ma schizofrenię bezobjawową, a w ogóle wszystkie te oskarżenia mają charakter polityczny, bo przecież zbliżają się wybory do Parlamentu Europejskiego i w ogóle. Takie rzeczy pani redaktor i sama wie, ale co to komu szkodzi, jak powtórzy je przed kamerami sam poseł Janusz Palikot? To nikomu nic nie szkodzi, zwłaszcza że pani redaktor Olejnik może się nadymać, dajmy na to, przesłuchując ministra sprawiedliwości i generalnego prokuratora w jednej osobie, ale przy pośle Januszu Palikocie to ona jest skromna Stokrotka, niczym przy Leszku Balcerowiczu, Andrzeju Olechowskim czy ongiś - samym „Drogim Bronisławie”. Więc żeby niewinność posła Janusza Palikota została ostatecznie zatwierdzona, niczym legenda Lecha Wałęsy, sprawę zbada Prokuratura Krajowa. Już tam pewnie „policmajster powinność swej służby zrozumiał” i na koniec pan minister Andrzej Czuma powagą swojej pieczęci zaangażuje w obronę tej jedynie słusznej wersji cały autorytet państwa. W ten sposób do katalogu kłamstw karalnych - obok sławnego „kłamstwa oświęcimskiego”, obok „kłamstwa transformacyjnego”, obok „kłamstwa klimatycznego” oraz „kłamstwa legendarnego”, które podawałoby w wątpliwość legendę Lecha Wałęsy, kiedy już zostanie ostatecznie zatwierdzona - dojdzie „kłamstwo Palikotowe”. Będzie ono jeszcze ważniejsze od, dajmy na to, klimatycznego, bo już teraz widać, że jest, jak to mówią, kompatybilne z propagandą sukcesu, na którą zdecydował się przed wyborami do Parlamentu Europejskiego rząd premiera Tuska, dzięki czemu nie tylko mamy pewność, że żyje nam się lepiej, żyje nam się weselej, ale że w dobrobycie przoduje Lubelszczyzna, zaś na Lubelszczyźnie - studenci i emeryci, którzy swą obecność na tych przepastnych wyżynach zawdzięczają posłowi Januszowi Palikotowi, będącemu dla tej do niedawna zaniedbanej krainy prawdziwym Ojcem Chrzestnym. SM

Podatki: Ekoszlaban na auta Rząd PO zamierza od przyszłego roku nałożyć na swych poddanych eko-podatek od aut definitywnie kładący kres sprowadzaniu tanich a dobrych używanych aut z Zachodu. Zyskają dealerzy i zagraniczni producenci aut stracą jak zwykle Polacy.

Orwell na drodze Lobby dealerów samochodowych musi być zaprawdę złotouste bo już do swoich pomysłów przekonało kilka rządów. Złe języki przypominają, iż jeśli nie wiadomo o co chodzi to wiadomo, iż chodzi o pieniądze. Osobiście obstawiałbym na głupotę lub zawiść naszych rządzących widzących jak w kupionych za grosik 10-15 letnich limuzynach jeżdżą zwykli Kowalscy, przez co prestiż władzuchny wożącej się wozami z najwyżej póki znacznie spada. Być może jest to też owczy pęd wynikający z durnoty naszej klasy politycznej - skoro taki podatek mają w Niemczech znaczy, iż miernikiem postępu jest on i trzeba go wprowadzić też nad Wisłą. Komponowało by się to również z typowym dla socjalistów myśleniem życzeniowym w stylu jaki by tu wprowadzić przepis by rozładować korki na drogach i by Polacy jeździli nowszymi autami, czyli by byli bogatsi. Każdy wolnorynkowiec w takiej sytuacji stwierdzi, iż trzeba zamiast wypłacać zasiłki budować drogi za pieniądze z podatków, a podatki zmniejszyć by rodaków było stać na lepsze i droższe auta.

Socjalista zaś wprowadzi eko-podatek, bo to i więcej kasy będzie to „rozdysponowania”, a i dróg budować nie trzeba będzie, bo Polaków nie będzie stać na taki podatek i liczba zarejestrowanych aut w Polsce zacznie szybko spadać. Doskonały będzie też efekt wizualny - starsze rocznikowo pojazdy trafią na złom, kierowcy z nich przesiądą się do autobusów i na rowery, a zagraniczny turysta widząc same nowe furki i bicykle na ulicach stwierdzi, iż nad Wisłą żyje się dostatnio tak jak w Holandii. Takie myślenie można spotkać i u dziennikarzy, choć nie wiadomo czy piszą to siedząc w dealerskiej kieszeni czy też to efekt ich poziomu umysłowego. Przykłady? „Na całym świecie ludzie jeżdżą samochodami, jakie są w ich zasięgu finansowym. Wystarczy pojechać do Portugalii, Hiszpanii, czy Grecji, by zauważyć, że jeżdżą tam dużo tańsze samochody, niż w Niemczech. Tymczasem polscy obywatele źle wyglądają w tanich modelach: Astrze, Punto, Fabii, Thalii, czy Albei. Polak musi jeździć BMW, Passatem, lub Audi. Tyle, że wiek tego samochodu nie zbliża nas do reszty Europy” pisze na łamach WP Bogusław Korzeniowski. Nie wie tylko bidulek, iż w zasięgu portfela większości Polaków są właśnie auta z drugiej ręki a nie nowe, a używane Audi lepsze niż nowa „daćka”. Natomiast polscy laweciarze zaczęli ostatnio te „graty” z Niemiec wozić właśnie do Hiszpanii, bo potomkowie Korteza wolą od nowej Fabii używane BMW czy Audi.

To już było czyli PIS w gaciach Belki Przypomnijmy, iż po wejściu do Unii Polacy zaimportowali kilka mln używanych aut, z czego ponad połowa ma więcej niż 10 lat. Idąc na rękę koncernom motoryzacyjnym i dealerom sld-owski rząd Belki szykował pomysł zastąpienia akcyzy nowym eko-podatkiem. Na takie propozycje opozycja na czele z PiS powiedziała wtedy stanowcze nie. „Sprzedaż i naprawa używanych samochodów nakręca koniunkturę. Do kieszeni wielu ludzi w Polsce trafiają pieniądze, nawet jeśli nie zawsze podatki od tych pieniędzy trafiają do budżetu” mówił Paweł Poncyliusz, który z ramienia PiS wyjaśniał podczas debaty w Sejmie czemu jego partia zagłosuje przeciw wprowadzeniu nowego podatku ekologicznego na importowane używane auta. Tymczasem ledwo minął rok PiS po dokonaniu kosmetycznych zmian, przy zachowaniu jednak istoty samego podatku, serwował nam taki podatek z rządowych ław. Na dodatek przedstawiał ten nowy podatek jako wyciągnięcie pomocnej ręki Polakom by nie jeździli starymi samochodami, co notabene podchwycił niemiecki „Dziennik” artykuł o tych zmianach fiskalnych tytułując „Podatek ekologiczny będzie korzystny dla kierowców”!

Wróci kucie Obecnie ten sam „Dziennik” donosi, iż ministerstwo finansów właśnie kończy prace nad projektem ustawy o nowym eko-podatku. Ma być on płacony co roku w urzędzie skarbowym lub magistrackim wydziale komunikacyjnym. Zacznie obowiązywać prawdopodobnie od 2010 r. „Najwięcej zapłacą kierowcy jeżdżący motoryzacyjnymi starociami: 3 tys. zł za auto sprzed 1992 r. Właściciele pojazdów, których wiek nie przekracza 9 lat, zapłacą około 500 zł. Wygrają ci, którzy kupią samochód prosto z salonu, podatek za małolitrażowe auto to zaledwie 100 zł” donosił „Dziennik”. Podatek ekologiczny będzie zależał od pojemności silnika i poziomu emisji spalin. Tu pozwolę sobie przypomnieć czasy, gdy to samo ministerstwo wprowadzało podatek akcyzowy na paliwa tłumacząc, iż ma on na celu zastąpić podatek drogowy i wszelkie inne opłaty ponoszone z tytułu użytkowania auta. Co równie ciekawe, zapewne w obawie przed buntem zmotoryzowanych poddanych zapowiedziano enigmatycznie znaczne ulgi od aut za jakie zapłacono już przy ich sprowadzeniu akcyzę, o czym poinformował rzecznik prasowy Szefa Służby Celnej, Witold Lisicki. Zapewne oznacza to, iż ulgami objęte zostaną wszystkie auta już zarejestrowane w Polsce. Widać po tym jednoznacznie, iż nie o ekologie w tym pomyśle tu chodzi ale o skok na kasę i w imię interesów dealerów położenie szlabanu na import używanych aut z Niemiec. Wraz z ograniczeniem wolności gospodarczej Polaków powrócą znane nam z socjalizmu nonsensy. Po wprowadzeniu nowego eko-podatku na stare auta, ich cena w Polsce prawie natychmiast wzrośnie. Tak, bo auta te jako już zarejestrowane w kraju będą objęte znaczną ulgą w płaceniu tego podatku. Droższe auta oznaczają, iż wielu Polaków będzie do upadłego remontować swe stare auta, bo nie stać ich będzie na przywiezienie używanego, choć lepszego z RFN, za które trzeba by płacić taki wysoki, coroczny podatek. Tak więc średni wiek samochodów w Polsce zamiast zmaleć, co obiecują politycy, będzie rósł! Powtórzy się sytuacja sprzed naszego wejścia do Unii. Wtedy to zaradni Polacy omijali podatki handlując polskimi dokumentami aut ze szrotów wraz z kawałkami karoserii z numerami, które (kuto) wspawywano w importowane auto, tym samym legalizując je bez konieczności opłacania horrendalnie wysokich podatków. Tak będzie i obecnie. Oczywiście „papiery” na szrotach po wprowadzeniu nowego podatku zdrożeją - by przypomnieć, iż przed wejściem Polski do Unii za „papier” do golfa II trzeba było zapłacić 5 tyś zł! Kiedyś budowano lepsze jutro ze szkolną lekturą „Jak hartowała się stal”. Wszystko wskazuje na to, iż obiecany przez PO dobrobyt wykuwać będziemy „kując” lewe numery w starych autach przywożonych z Niemiec. Mirosław Blach

Platforma interesów PO dochodziła do władzy z hasłem, że skończy  upartyjnieniem spółek skarbu państwa. Tymczasem w czasach jej rządów zjawisko to rozkwitło. A miało być tak pięknie. W 2007 roku Aleksander Grad zapowiadał, że po wyborach przygotuje ustawę, która całkowicie wyeliminuje polityków ze spółek skarbu państwa. Wtórował mu premier Donald Tusk, który obiecywał nowe standardy w upartyjnionej dotąd polityce personalnej i deklarował, że każdy przykład kumoterstwa będzie piętnowany. Dziś z tego nie zostało nic. Nawet pobieżne spojrzenie na politykę personalną PO w kilku regionach pozwala postawić tezę, że spółki skarbu państwa opanowane są przez ludzi Platformy. Przez ludzi, których partyjne plecy są najważniejszą, a często jedyną rekomendacją do pełnionych funkcji. Nawet nie ma się co dziwić, że tak jest. Polityka to dyscyplina zespołowa, w której gra się co prawda na liderów, ale nie można zapominać o żołnierzach. Nominacje do zarządów lub rad nadzorczych spółek skarbu państwa są czasem formą podziękowania liderów dla tych, którzy ciężko pracowali na ich sukces. A także sposobem budowania wpływów. Nieprzypadkowo za najbardziej wpływowych uważani są ci liderzy, którzy potrafią załatwić najwięcej intratnych posad. W przypadku liderów PO praktyka ta może nie byłaby tak godna napiętnowania, gdyby nie kampanijne frazesy o odpartyjnieniu państwa. Wszak wszyscy przyzwyczaili się już do innych standardów, jakimi posługuje się w tej dziedzinie choćby Polskie Stronnictwo Ludowe. Przykładów politycznych nominacji jest tak wiele, że mogłyby stanowić nudną wyliczankę. Przypominamy zatem tylko te najbardziej typowe. Platforma, tak jak poprzednicy, chętnie zdobywa polityczne łupy w spółkach paliwowych. Sprawami kadr w PKN Orlen zajmuje się Arkadiusz Kawecki, członek rady nadzorczej KGHM, wcześniej członek zarządu niesławnej spółki Work Service senatora Tomasza Misiaka. Prezesem PERN jest Robert Soszyński, członek rady krajowej PO, a wiceprezesem także związany z Platformą Marek Litka. W radzie nadzorczej Lotosu był Piotr Chajderowski, kiedyś wspólnik spółki Signum Promotion, założonej przez szefa gabinetu politycznego premiera Sławomira Nowaka. Obecnie jest szefem przeznaczonej do likwidacji LOT-owskiej spółki Centralwings. Zapewne wszyscy oni zawdzięczają swój awans kompetencjom, a to, że łączą ich związki z czołówką polityczną PO, to oczywiście czysty przypadek. Szczególnie silnie swoimi politycznymi mackami Platforma objęła spółki Dolnego Śląska. Trudno się dziwić - to region wicepremiera Grzegorza Schetyny. Nie od dziś przez obsadę spółek buduje on swoje wpływy. Szczególnie łakomym kąskiem jest tu koncern KGHM Polska Miedź. Niedawno członkiem zarządu należącej w stu procentach do KGHM Telefonii Dialog został Robert Banasiak, wieloletni bliski współpracownik Schetyny, w latach 90. redaktor naczelny wrocławskiego Radia Eska, a potem w dolnośląskim urzędzie marszałkowskim. Oczywiście formalnie objął obecną funkcję w wyniku wygranego konkursu. „Gazeta Wyborcza” i „Dziennik” opisywały przypadek Arkadiusza Gierałta, szefa Platformy w Lubinie. Jest w KGHM dyrektorem nadzorującym grupę kapitałową, a także zasiada w kilku radach nadzorczych, m.in. Polkomtela. Z kolei były senator PO, a wcześniej poseł AWS i PO Tadeusz Maćkała został dyrektorem ds. pracowniczych podległej KGHM kopalni PolkowiceSieroszowice. Oczywiście bez konkursu. Także bez konkursu radny PO z Głogowa Karol Szczepaniak został dyrektorem w spółce zależnej od KGHM - Pol-Miedź Trans. Takich przykładów jest znacznie więcej. Szef dolnośląskiej Platformy Jacek Protasiewicz bagatelizuje zjawisko upolityczniania spółek w jego regionie. - Osoby, które trafiły do spółek z polityki, można policzyć na palcach dwóch rąk. Większość to fachowcy, którzy wcześniej pracowali w tych samych spółkach, ale zostali wyrzuceni przez PiS - przekonuje. Spółki skarbu państwa są jednak wśród działaczy Platformy bardzo popularne także na Górnym Śląsku. Intratne stanowiska zajmują nawet całe klany rodzinne. Jacek Matusiewicz, skarbnik zarządu regionu PO, jest na przykład prezesem Funduszu Górnośląskiego. Jego brat Adam Matusiewicz jest wicewojewodą śląskim, a żona - Małgorzata Matusiewicz-Łącka - dyrektorem wydziału funduszu społecznego w urzędzie marszałkowskim. Z kolei Marcin Kędracki, wojewódzki radny PO, jest prezesem Gliwickiej Agencji Turystycznej. GAT zarządza ośrodkami narciarskimi w Korbielowie i Szczyrku. Kędracki przeprowadził w spółce czystki - zwolnił nawet szefów ośrodków i domów wczasowych. Prezesem Górnośląskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów jest natomiast Jarosław Kania - radny PO i przewodniczący Rady Miejskiej w Rudzie Śląskiej. Platforma wyczyściła z „pogrobowców PiS i SLD” zarówno zarząd, jak i radę nadzorczą tej spółki i obsadziła swymi ludźmi już wiosną roku 2008. - Co mam powiedzieć? - pyta lekko zażenowany wiceszef regionu Grzegorz Dolniak. - Nie sądzę, żeby na Śląsku było gorzej niż gdzie indziej. W porównaniu ze wszystkimi zmianami personalnymi, które nastąpiły od przejęcia władzy przez PO, to jest jakiś promil. A legitymacja partyjna nie może wykluczać kariery w strukturach gospodarczych - przekonuje. Dolniak ma rację. Na Śląsku nie jest gorzej niż gdzie indziej. Niezwykle śmiało w obsadzaniu stanowisk w lokalnej administracji i spółkach zależnych od władzy PO poczyna sobie choćby na Mazowszu i w Warszawie. Nepotyzm, obsadzanie stanowisk z partyjnego klucza to norma. Mimo że prasa lokalna, a zwłaszcza stołeczna „Gazeta Wyborcza”, dość skrupulatnie o tym pisze, działacze Platformy najwyraźniej czują się bezkarni. Czasem wyrywa im się, jak Małgorzacie Kidawie-Błońskiej, szefowej stołecznej PO, pytanej o zatrudnienie na jednym ze stanowisk w samorządzie żony wpływowego działacza partii: „Żona też gdzieś musi pracować”. Zaczęło się od obsadzania stanowisk w warszawskim ratuszu przez Hannę Gronkiewicz-Waltz. W konkursach zwyciężali po kolei działacze Platformy lub bliscy współpracownicy pani prezydent. Do rangi symbolu urosła sprawa konkursu na komendanta straży miejskiej, który wygrał… kierowca Hanny Gronkiewicz-Waltz z czasów jej prezesury w Narodowym Banku Polskim. Oczywiście stołeczna Platforma i sama pani prezydent odrzucają zarzuty o ustawianie konkursów. Jednak raport Najwyższej Izby Kontroli przeprowadzony w mazowieckich urzędach nie pozostawia żadnych wątpliwości. Wynika z niego, że między innymi w stołecznym ratuszu obsadzano „stanowiska urzędnicze bez przeprowadzania naboru lub z naruszeniem zasady otwartości i konkurencyjności naboru”. Dobrze radzą sobie radni Platformy, którzy znajdują pracę w spółkach zależnych od ich partyjnych układów, czyli tak naprawdę wszystkich spółkach samorządowych Mazowsza. Wprawdzie prawo zabrania obejmowania stanowisk w urzędach i spółkach, które im bezpośrednio podlegają, radni miejscy nie mogą więc pracować w spółkach miejskich, ale działacze Platformy radzą sobie inaczej. Działa niepisane prawo - radni sejmiku mazowieckiego dostają posadę w urzędach i spółkach zależnych od ratusza. A radni Warszawy dostają pracę w spółkach zależnych od sejmiku. Działacz mazowieckiej Platformy Marcin Kulicki objął niedawno stanowisko prezesa potężnej państwowej Krajowej Spółki Cukrowej. Oczywiście wygrał konkurs. Tą nominacją byli oburzeni nawet działacze partii Tuska - Kulicki nie miał doświadczenia w zarządzaniu tak wielkimi firmami, jako działacz PO był wiceprezydentem Siedlec i pracował w siedleckim przedsiębiorstwie energetycznym. Miał być nawet kandydatem na prezydenta Siedlec, ale przeszkodził mu epizod pracy w ZOMO z drugiej połowy lat 80. Dobrze jest też w dzisiejszych czasach być działaczem radomskiej Platformy i bliskim współpracownikiem Ewy Kopacz, szefowej mazowieckiej PO. Tak zwany desant radomski w spółkach skarbu państwa i firmach mazowieckich można odnotować m.in. na przykładzie Krzysztofa Zalibowskiego. Był jednym z założycieli PO w Radomiu, a nawet wiceszefem radomskiej struktury partii. Został prezesem PGE Electra, spółki córki PGE, zajmującej się handlem energią elektryczną. Z wykształcenia jest fizykiem, wcześniej zajmował się komputerami, ale brak doświadczenia nie był - jak zwykle - przeszkodą. Oprócz tego Zalibowski jest w radach nadzorczych dwóch innych spółek skarbu państwa. W tym w radzie nadzorczej Narodowego Centrum Sportu, spółki budującej Stadion Narodowy w Warszawie. Współpraca Joanna Lichocka, Tomasz Wojciechowski

Sąd: Spot PiS zakazany Sąd Okręgowy w Warszawie zakazał rozpowszechniania spotu wyborczego PiS pt. "Kolesie" i nakazał przeproszenie PO za naruszenie jej dobrego imienia i wprowadzenie w błąd wyborców. Sąd orzekł też przepadek materiału wyborczego, w postaci spotu PiS. Sąd zakazał PiS rozpowszechniania nieprawdziwej informacji zawartej w spocie, jakoby rząd zwalniał stoczniowców, załatwiał firmie senatora Tomasza Misiaka zlecenie na 48 milionów złotych, a żonie ministra Aleksandra Grada zlecenie na 50 milionów złotych, jak również informacji sugerującej, jakoby prezydent Warszawy przyznała "swoim ludziom" nagrody w wysokości 58 milionów złotych. Sąd nakazał komitetowi wyborczemu PiS opublikowania w terminie 48 godzin od uprawomocnienia się orzeczenia, płatnego ogłoszenia (przeprosin) na antenie TVN24, TVN, TVP1, Polsat News, Polsat, pomiędzy godz. 20 a 22.Oświadczenie ma mieć następującą treść: "Komitet Wyborczy Prawa i Sprawiedliwości informuje, że w swoim materiale wyborczym w postaci spotu telewizyjnego pt. "Kolesie" podał nieprawdziwe informacje jakoby rząd PO zwalniał pracowników stoczni, załatwiał firmie senatora Misiaka kontrakt na 48 milionów złotych, a firmie żony ministra Grada zlecenie na kwotę 50 milionów złotych oraz jakoby prezydent miasta stołecznego Warszawy Hanna Gronkiewicz- Waltz przyznała swoim ludziom nagrodę w wysokości 58 milionów złotych. Komitet wyborczy PiS przeprasza Platformę Obywatelską za naruszenie jej dobrego imienia oraz wprowadzenie wyborców w błąd". Sąd nakazał publikowanie tego oświadczenia przez okres nie krótszy niż 3 dni na wyjściowej stronie internetowej PiS - www.pis.org.pl oraz na wyjściowej stronie internetowej "Gazety Wyborczej" oraz "Dziennika". Pełnomocnik Prawa i Sprawiedliwości Jacek Trela przekonywał przed sądem, że pozew PO nie powinien być rozpatrywany w trybie wyborczym. Argumentował, że spot "Kolesie" nie jest spotem wyborczym w  rozumieniu ordynacji wyborczej do PE. Trela mówił, że zawarta w spocie informacja, że jest on finansowany przez komitet wyborczy PiS, nie czyni go materiałem wyborczym. O spocie mówił, że jest "kontynuacją debaty, która toczy się w Polsce przynajmniej od roku 2005". Debata ta, mówił Trela, dotyczy m.in. "patologii życia politycznego". Platforma przekonywała z kolei, że każda forma agitacji w  okresie kampanii wyborczej jest materiałem wyborczym. Sąd uznał spot za materiał wyborczy, podkreślając, że kampania trwa od dnia, kiedy zarządzono wybory do PE. To nie rząd likwiduje stocznie; trudno też uznać, że rząd załatwił zlecenie firmie senatora Tomasza Misiaka - argumentował sąd zakaz rozpowszechniania spotu wyborczego PiS. - Chyba jasne dla każdego jest, że to nie rząd likwiduje stocznie, przynajmniej dla sądu jest to jasne - mówiła prowadząca sprawę sędzia Alicja Fronczyk. Dodała, że likwidacja stoczni "nie jest wymysłem PO", a "jedynie konsekwencją zaleceń Komisji Europejskiej". Odnosząc się do tezy zawartej w spocie PiS, że rząd PO załatwił firmie senatora Misiaka zlecenie "na grube miliony". sędzia podkreśliła, że przedstawiciele PiS nie dowiedli, że którykolwiek z  członków rządu podjął "aktywne starania" (bo tak należy rozumieć słowo "załatwił" padające w spocie) na korzyść firmy Misiaka.

Pełnomocnik PiS przyznał przed sądem, że informacja, iż rząd załatwił zlecenie firmie Misiaka, to pewien "skrót myślowy", ale - jak dodał - fakt, że Agencja Rozwoju Przemysłu, która zawarła kontrakt z firmą związaną z Misiakiem, jest w stu procentach własnością Skarbu Państwa, uprawnia twierdzenie o udziale rządu w całej sprawie. Sędzia Fronczyk nazwała rozumowanie przedstawione w tej sprawie przez Trelę "kompletnie nieuprawnionym". - To jest zbytnie upraszczanie. ARP jest osobną osobą prawną działającą na podstawie kodeksu spółek handlowych. Samo wykonywanie prawa głosu nie oznacza w żaden sposób, że minister skarbu państwa ma jakikolwiek realny wpływ na zaciąganie zobowiązań przez ARP - argumentowała. Sąd odniósł się też do sformułowania zawartego w spocie, że prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz "przyznaje swoim ludziom gigantyczne nagrody". - Należałoby udowodnić, w sytuacji, kiedy te nagrody przyznano sześciu tysiącom pracowników urzędu miasta stołecznego, że to są wszystko "jej ludzie", "swoi ludzie" - powiedziała sędzia Fronczyk. Sąd nazwał też "bardzo ogólnym" zarzut o zleceniu na 50 milionów złotych, jakie - według spotu PiS - rząd miał "załatwić firmie żony ministra" Aleksandra Grada. - Nie ma (na to) żadnych przekonywujących dowodów. To jest znowu uproszczenie, które zwyczajnie nie polega na prawdzie - podkreśliła sędzia. Rzecznik klubu PiS Mariusz Błaszczak powiedział już, że Prawu i  Sprawiedliwość będzie się odwoływać do wyroku. PiS podtrzymuje, iż wszystkie informacje zawarte w spocie są prawdziwe, a  dowodem tego - jak twierdzi - są materiały prasowe. Przedstawiciele Platformy podkreślali podczas postępowania przed sądem, że powoływanie się na informacje medialne nie zwalnia PiS od odpowiedzialności, jeśli są one nieprawdziwe. Pełnomocnik komitetu wyborczego PiS mówił po ogłoszeniu decyzji sądu, że spot wpisuje się w "ciągłość debaty politycznej", a "sprawy patologii w życiu politycznym są podnoszone nie tylko w czasie kampanii wyborczej". Podkreślił, że "to nie PiS wymyśliło Misiaka". Trela ocenił, że to "błąd, że sprawiedliwości angażuje się do rozstrzygania tego rodzaju spraw, kiedy powinien się uchylić od rostrzygnięcia". INTERIA.PL

Wolność słowa w pojęciu "geja" Na własne oczy zobaczyłem wczoraj w jakiejś telewizorni zupełnie obiektywną relację z afery przy okazji wyboru „Miss America”. Jak podaje {~UPR walczy!!!}: „Gej vs miss” Do niedawna kwestią sporną było legalizować czy nie małżeństwa homoseksualne. Dziś rozpala to już tylko nielicznych - nowy spór toczy się bowiem o to, czy można publicznie przyznać się do "kontrowersyjnego" poglądu, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny. Na tę "zuchwałość" pozwoliła sobie w niedzielę jedna z uczestniczek konkursu Miss USA. Carrie Prejean, miss Kalifornii, zapytana przez jednego z jurorów, Pereza Hiltona, co sądzi o  małżeństwach homoseksualnych powiedziała ni mniej ni więcej tylko: - Żyjemy w kraju, w którym można wybierać między małżeństwami homo- i heteroseksualnymi. Ja jednak wierzę, że małżeństwo powinno być zawierane między kobietą i mężczyzną. Nie chcę nikogo przez to urazić - po prostu tak zostałam wychowana. Podsumujmy - panna Prejean przedstawiła swój prywatny pogląd na temat małżeństw osób tej samej płci - pogląd ukształtowany przez wychowanie i własne przemyślenia. Niby rzecz całkiem naturalna? A jednak. Z widowni natychmiast popłynęły głośne "wyrazy niezadowolenia" a juror, który zadał - jak się okazało - kontrowersyjne pytanie powiedział po programie, że wypowiedź uczestniczki go "powaliła" i sprawiła, że "miliony amerykańskich gejów i lesbijek, ich rodziny i zwolennicy poczuli się wyobcowani". To jeszcze nie wszystko. Hilton przyznał, że wyrażenie własnych poglądów przez Prejean kosztowało ją zwycięstwo w konkursie piękności (ostatecznie zdobyła drugie miejsce). - Przegrała przez to pytanie. Wcześniej była zdecydowaną faworytką - powiedział w wywiadzie dla ABC News. Dla ścisłości dodajmy, że Hilton jest zdeklarowanym gejem. Szczerość Prejean nie spodobała się również współorganizatorowi konkursu na Miss Kalifornii, Keithowi Lewisowi. - Jestem osobiście zasmucony i dotknięty tym, że Miss Kalifornii uważa, iż prawo do małżeństwa przysługuje jedynie kobiecie i mężczyźnie - skomentował. Co na swoją obronę miała kandydatka na Miss USA? - Nie mogłam tego ująć inaczej. Powiedziałam, co czuję. Wyraziłam swoją opinię, tylko to mogłam zrobić - tłumaczyła po programie. W Stanach Zjednoczonych zawrzało. Wielu liberalnych komentatorów uznało, że poglądy Prejean całkowicie ją dyskwalifikują - nie tylko z wyścigu do tytułu najpiękniejszej, ale nawet z publicznej dyskusji. Wygrała wszechobecna poprawność polityczna dziwnym trafem nie idąca w parze z prawem do wyrażania własnych przekonań. Okazało się, że w kraju, w którym - przynajmniej teoretycznie - wolność to najwyższa wartość, zasada jest jedna: jeśli myślisz inaczej niż "mainstream", to najlepiej siedź cicho. Wobec tak silnie karzącej ręki poprawności politycznej uwagę zwraca fakt, że nie wszystkie stany USA zalegalizowały małżeństwa homoseksualne. Żeby było jeszcze dobitniej zrobiła to zdecydowana mniejszość, a dokładniej - cztery: Massachusetts, Connecticut, Vermont i Iowa (w dwóch ostatnich odpowiednie prawo niedługo wejdzie w życie). Trzy kolejne - Nowy Jork, Nowy Meksyk, Rhode Island - uznają małżeństwa homoseksualne zawarte poza ich granicami. Co z pozostałymi? Wiele stanów do swoich konstytucji wprowadziło poprawki uniemożliwiające zalegalizowanie takich małżeństw, w niektórych nadal toczy się dyskusja - jak widać nie wszyscy są przekonani, że prawo do małżeństwa przysługuje także parom homoseksualnym. W Kalifornii, gdzie w maju 2008 roku, sąd zdecydował, że przysługuje, wyborcy jesienią w referendum stwierdzili, że jednak nie przysługuje... W Europie małżeństwa par tej samej płci zostały wprowadzone w Holandii, Belgii, Hiszpanii, Norwegii i Szwecji (od 1 maja 2009 roku). Debata nad ich legalizacją toczy się w kolejnych, m.in. na Węgrzech i we Francji. Nie o odwieczne pytanie "legalizować czy nie legalizować?" chodzi jednak w przykładzie panny Prejean, ale o sprawę dużo bardziej podstawową - czy wolno jeszcze publicznie wyrażać swoje przekonania w tej sprawie? Jej wypowiedź nie była przecież ani obraźliwa, ani piętnująca, nie nawoływała też do nienawiści, ani tym bardziej do przemocy. Daleko jej do kontrowersyjnych słów Wojciecha Cejrowskiego, który podczas wykładu na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pozwolił sobie na uwagę: - Gejów trzeba wytykać palcami, bo budzą obrzydzenie. Ponoć prawo jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się prawo innego człowieka. Jak widać w tej sprawie ktoś o tym zapomniał. Agnieszka Waś-Turecka Rzecz w tym, że Miss Kalifornii, na pytanie jednego z jurorów: „Co sądzisz o małżeństwach homoseksualnych?” odpowiedziała „Żyjemy w kraju, w którym można wybierać między małżeństwami homo- i heteroseksualnymi. Ja jednak wierzę, że małżeństwo powinno być zawierane między kobietą i mężczyzną. Nie chcę nikogo przez to urazić - po prostu tak zostałam wychowana”. W efekcie panna Carrie Prejean nie została Miss America - a ów juror okazał się być wojującym„gejem”. Ale to panna Prejean została bohaterką wieczoru - i Jej imię jest na ustach całej Ameryki. Z wyjątkiem części tego 1% homosiów i lesbijek. W obliczu narzucanego przez Lewicę terroru intelektualnego powiedzenie czegoś takiego wymagało ogromnej odwagi. Brawo dla panny Prejean! A teraz kilka uwag:1) Kto wpadł na pomysł zaproszenia homosia czy ”geja” na wybory Miss? Niedługo do jury wyborów na „Najsmaczniejszy befsztyk” będzie się obowiązkowo zapraszać wegetarian. 2) Dlaczego nie wolno „urażać” dwóch milionów amerykańskich homosiów - a wolno urażać 200 milionów ludzi normalnych?!? 3) Od kiedy Miss zostaje się za poglądy? 4) Jak napisał był ponad sto lat temu śp. Samuel Clement (ps. „Mark Twain”) „Z łaski Boga mamy w Ameryce trzy nieocenione skarby: wolność słowa, wolność sumienia - i przezorność, by tych dwóch pierwszych nie traktować nazbyt serio!”...Ciekawi mnie komentarz „Interii”: "Do niedawna kwestią sporną było legalizować czy nie małżeństwa homoseksualne. Dziś rozpala to już tylko nielicznych - nowy spór toczy się bowiem o to, czy można publicznie przyznać się do "kontrowersyjnego" poglądu, że małżeństwo to "związek kobiety i mężczyzny.”. Czy tam się uważa, że oczywiste jest, że legalizować - czy oczywiste, że nie legalizować? JKM

Po 1948 roku zamordowanych w więzieniu mokotowskim w Warszawie grzebano potajemnie na Powązkach
Wiemy, gdzie spoczywa generał Fieldorf
Informacja o odnalezieniu miejsca pogrzebania przez komunistów zwłok Augusta Emila Fieldorfa zbiegła się z wejściem na ekrany kin filmu pt. "Generał Nil", w reżyserii Ryszarda Bugajskiego (twórca genialnego "Przesłuchania" i poprawnej politycznie "Śmierci rotmistrza Pileckiego" w Teatrze Telewizji). Tu, w napisach końcowych, widz musi jeszcze zadowolić się zdaniem: miejsce pochówku nieznane. Na 50 lat komuniści skutecznie ukryli ślady swojej zbrodni.

Dlaczego musiał zginąć Kim był gen. August Emil Fieldorf "Nil"? Dla przypomnienia: to żołnierz I Brygady Legionów, uczestnik wojny 1920 r., podczas niemieckiej okupacji szef "Kedywu" Komendy Głównej Armii Krajowej (to on wydał rozkaz udanej akcji zastrzelenia kata Warszawy Franza Kutschery), zastępca ostatniego dowódcy AK, gen. Leopolda Okulickiego "Niedźwiadka". Po dwuletnim pobycie w sowieckich łagrach, gdzie nie został rozpoznany (Sowieci uwierzyli w fałszywe dokumenty wystawione na kolejarza Walentego Gdanickiego), w 1947 r. wrócił do kraju. Tu, uważając dalszą walkę za bezcelową, ujawnił się - mimo stalinowskiego terroru próbował żyć jako cywil. Komuniści uznali jednak, że ten najwyższy rangą dowódca AK przebywający w kraju nadal jest niebezpieczny dla narzuconego przez nich siłą ustroju. Próbowali go jeszcze namówić do współpracy, aby firmował ubecką prowokację, jaką był V Zarząd Główny WiN. Na filmie Bugajskiego dwaj oberoprawcy - Józef Goldberg-Różański (dyrektor Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego) i Józef Czaplicki (właściwie Izydor Kurc, dyrektor Departamentu VII MBP; ze względu na swoją nienawiść do AK-owców nazywany "AK-owerem") zwracają się do Fieldorfa: "Panie generale, ma pan karę śmierci, tylko my możemy to zmienić". Generał odparł: "Wy mnie, panowie, nie znacie". Dlatego musiał zginąć.

Nieprawdziwe "drobiazgi" Po sfingowanym procesie, w którym sąd pod dyktando bezpieki uznał go wroga Polski, 24 lutego 1953 r. Emil Fieldorf został zamordowany. Aby jeszcze bardziej go pohańbić, ubecy powiesili go jak zwykłego przestępcę. Opowiadający losy generała, film Bugajskiego niestety stara się relatywizować winę jego oprawców. Do kuriozalnych należy zaliczyć przynajmniej cztery sceny. Pierwsza: towarzysze sowieccy domagają się wyeliminowania Fieldorfa, a człowiek z "polskiej" bezpieki, tytułowany jako Józef Abramowicz, stara się wyperswadować im ten pomysł (dopiero w drugiej części filmu mniej zorientowany widz dowie się, że jest to właśnie Józef Golberg-Różański; nazwisko Abramowicz pochodzi od imienia ojca - Abrahama-Abrama Goldberga, działacza syjonistycznego i redaktora naczelnego gazety "Hajnt"). Druga scena: podobne wątpliwości, co zrobić z Fieldorfem, wyraża przez Sowietami szef bezpieki Stanisław Radkiewicz. Trzecia: wśród rozpatrujących wyrok sędziów Sądu Najwyższego dochodzi do dyskusji. Największe wątpliwości ma jedyny nie-Żyd w tym gronie Igor Andrzejew. W praktyce w SN siedzieli tzw. zatwierdzacze, których jedynym zadaniem było przyklepanie - oczywiście też pod kontrolą UB - wyroków sądów niższej instancji. Andrzejew został potem wybitnym profesorem prawa na Uniwersytecie Warszawskim; spoczął na tym samym cmentarzu powązkowskim, co jego ofiara - Emil Fieldorf. Czwarta: podczas egzekucji prokurator odczytujący wyrok trzęsie się i poci (w filmie nie powiedziano, że jest to żyjący do dziś Witold Gatner). I jeszcze jeden "drobiazg" z kategorii: who and who? Po wyjściu z kina dwie młode dziewczyny były zdezorientowane: czy sędzia wydająca wyrok to: a) Helena Wolińska (która nota bene w ogóle nie występuje w filmie; na jednej z konferencji reżyser stwierdził, że w sprawie Fieldorfa nie odegrała ona żadnej istotnej roli?!!; tymczasem to ona kazała bezprawnie aresztować generała, a potem przedłużyła mu areszt); b) Luna Brystygierowa (dyr. Departamentu V MBP, nie związana bezpośrednio ze sprawą). A wystarczyło przytoczyć formułkę: Sąd Wojewódzki dla m.st. Warszawy pod przewodnictwem Marii Gurowskiej skazuje Augusta Emila Fieldorfa... (Gurowskiej, z domu Sand, III RP nie udało osądzić, tak samo jak pozostałych oprawców generała). Usłyszałem też ogólną refleksję o filmie Bugajskiego: "widać, że bezpieka nie była taka zła". "Generał Nil" nie jest jednak pozbawiony scen wybitnych (chyba najlepsza jest ta, gdy współwięzień z celi, hitlerowski oprawca stwierdza, że w czasie wojny chciał zlikwidować Fieldorfa, Fieldorf odpowiada, że miał go na liście do odstrzału, a teraz obaj mają być powieszeni z tego samego paragrafu jako faszystowscy zbrodniarze; świetny jest też tekst Różańskiego o tym, że Fieldorfa "po prostu" zlikwidować się nie da, ale zrobimy proces, powołamy świadków i wtedy pozbędziemy się go "po prostu"). Bez wątpienia film Bugajskiego jest lepszym obrazem niż "Katyń" Wajdy. Ale pewien niedosyt i niesmak pozostają.

To są nasze Termopile Kluczem do odnalezienia miejsca pogrzebania bohatera Polski Podziemnej ma być z kolei odnaleziony w archiwach IPN dokument. To zapis relacji Władysława Turczyńskiego, który w więzieniu przy Rakowieckiej w Warszawie trudnił się grzebaniem zwłok zamordowanych. Wskazuje on jednoznacznie na Powązki, a najprawdopodobniej na tzw. Łączkę - obecną kwaterę "Ł" Cmentarza Wojskowego, która w latach 50. znajdowała się poza terenem ówczesnej nekropolii. Obecnie jest tam symboliczny pomnik więźniów politycznych zamordowanych w latach 1945-56 na warszawskim Mokotowie. Wśród tabliczek można znaleźć nazwisko Emila Fieldorfa. Z przepisów więziennych wynikało właśnie, że grzebanie zwłok powinno się odbywać na miejscowym cmentarzu, często na jego obrzeżach, z dala od innych grobów lub obok cmentarnego muru. Ustalenia IPN to przełom w poszukiwaniach ciała generała, bowiem przez lata jego rodzinie, mimo wielu starań, prawdy nie udało się odkryć. Dotychczas, obok Łączki, wskazywano także na inne miejsca pogrzebania zwłok gen. "Nila". Była mowa o Lesie Kabackim, Polu Mokotowskim. Kilka lat temu dostałem list, podpisany "ubek-emeryt", w którym - sądząc po charakterze pisma - starszy pan informował mnie, że Fieldorf, podobnie jak rotmistrz Witold Pilecki i inne ofiary komunistycznych morderców, został pogrzebany na Okęciu, przy fosach. Prócz Łączki, badacze najczęściej wymieniali jednak Dolinkę Służewiecką - teren przy kościele św. Katarzyny, gdzie po latach stanął pomnik ofiar totalitaryzmu. Tak było przez lata. Dzisiejsza wiedza jest bardziej precyzyjna. Otóż na Służewcu polscy patrioci mieli być chowani od 1945 do 1948 r. Tadeusz Porayski, więzień Mokotowa, napisał: "Przechodniu, pochyl czoło, wstrzymaj krok na chwilę Tu każda grudka ziemi krwią męczeńską broczy Tu jest Służewiec, to są nasze Termopile Tu leżą ci, którzy chcieli bój do końca toczyć Nie odprowadzał nas tu kondukt pogrzebowy Nikt nie miał honorowej salwy ani wieńca W mokotowskim więzieniu krótki strzał w tył głowy A potem mały kucyk wiózł nas do Służewca...". Potem, od początku 1948 r. zbrodniczy plan uległ zmianie - miejscem spoczynku doczesnych szczątek bohaterów stały się Powązki.

Wózek z konikiem Finałowa scena filmu Bugajskiego pokazuje, jak po wykonaniu wyroku ciało generała Fieldorfa, zapakowane do worka, zostaje wywiezione poza teren więzienia na wózku ciągniętym przez konia. Ten stukot kopyt, najczęściej późnym wieczorem, zapamiętało wielu więźniów Mokotowa. Następnie grabarze wrzucili worek do głębokiego dołu i posypali wapnem. Szczegółowo tę praktykę opisał historyk Krzysztof Szwagrzyk (Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej): "W źródłach archiwalnych nie znaleziono żadnych informacji o chowaniu więźniów w trumnach; w najlepszym razie były to drewniane skrzynie, półtrumny, niekiedy, np. w Warszawie, papierowe worki po cemencie. Zwłoki zmarłych i straconych więźniów chowano w samej bieliźnie lub nago, rzadko w pełnym ubraniu (...) W pojedynczych relacjach występują wzmianki o posypywaniu lub polewaniu zwłok - prawdopodobnie wapnem lub żrącym płynem - przed zakopaniem. (...) Zwłoki transportowano na specjalnym drewnianym wózku - przypominającym wózek do transportu pieczywa - obitym blachą i ciągniętym przez konia lub grupę więźniów działu gospodarczego. (...) Na cmentarzu zrzucano je do przygotowanych przez więźniów dołów, w których umieszczano czasem po kilka zwłok. Następnie niwelowano teren, nie pozostawiając najczęściej żadnego śladu umożliwiającego przyszłą identyfikację miejsca pochówku". Teraz, dzięki IPN-owi, taka identyfikacja w przypadku generała Augusta Emila Fieldorfa stała się jednak możliwa. A inni? Na podstawie wyroków sądowych stracono w czasach stalinowskich ok. 5 tys. osób, kilka tysięcy zmarło i zostało zamordowanych w więzieniach i aresztach, inni zginęli w walce lub w wyniku akcji pacyfikacyjnych UB, KBW, LWP. Krzysztof Szwagrzyk: "W latach 1944 - 1956 tylko na Mokotowie śmierć poniosło ponad tysiąc osób, w więzieniu we Wronkach - 219, w Rawiczu - kolejnych 211. O kilkuset zmarłych i straconych możemy mówić w przypadku Białegostoku, Gdańska, Katowic, Krakowa, Lublina, Rzeszowa czy Wrocławia. Lista ta wciąż nie jest zamknięta". Miejsca pochówku większości polskich patriotów nie udało się do dziś odnaleźć. TADEUSZ M. PŁUŻAŃSKI



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
066 073 Galusid 6621 Nieznany (2)
p08 073
P26 073
073
073 Choroby skory w ciazy, Pytania
073 Język filmu, II
073 GK pr3
P18 073
073
P31 073
braEI 073 ac
073 , Sens cierpienia
073 - Kod ramki, ⊱✿ JESIEŃ ⊱✿, ⊱✿ JESIENNE POZDROWIENIA ⊱✿
p19 073
073
p38 073
p43 073
P15 073
p11 073

więcej podobnych podstron