BUNT
BARNIM REGALICA
O AUTORZE
BARNIM REGALICA. Urodzony w 1964 r. w Szczecinie. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, historyk, działacz polityczny, publicysta (m.in. "Najwyższego Czasu", "Gazety Polskiej KPN", "Nowego Państwa", "Frondy", "Nowej Fantastyki", "Mad Pariadki"). Przebył daleką drogę ideowo-polityczną: od trockizmu i anarchizmu poprzez "niepodległościowy socjalizm" PPS aż po prawicę. Był członkiem Rady Politycznej KPN. Od 1997 r. wydawca kwartalnika metapolitycznego "Trygław", pierwszego polskiego pisma spod znaku Nowej Prawicy europejskiej.
Akcja cyklu opowiadań o społeczności liceum w Euroregionie Warty dzieje się na terenie dzisiejszej Polski w bliskiej przyszłości XXI stulecia. Opowiadania, które obecnie publikujemy, miały wejść wraz z innymi do tomiku prozy i publicystyki Regalicy zatytułowanego "Ołówek Razumowa". Jednak, już po podpisaniu umów, zbiorek został dwukrotnie odrzucony i przez "Myśl Polską", i Wydawnictwo Von Boroviecky z powodów, jak podkreśla autor, pozaliterackich.
ŻYCIE NAŚLADUJE SZTUKĘ
Dwa z siedmiu przedstawionych w tym tomiku opowiadań - "Spotkanie z Dagną" i "Listopad" - drukowałem w marcu 1998 r. w miesięczniku "Nowa Fantastyka". Łamałem się pół roku, wiedziałem, że będzie awantura i była awantura, Wojtek Orliriski m.in. publicysta "lewą nogą", zaatakował ostro Regalicę, pismo i mnie w "Gazecie Wyborczej".
"Wyborcza...", pewnie nie tylko ona, ma ambicje ustalania tabu i nadawania tonu; pewne rzeczy nagłaśniamy inne przemilczamy i w ten sposób przyspieszamy proces europeizowania paskudnych Sarmatów. Nie mam nic przeciw Europie, wolę ją od Azji, ale nie chciałbym dołączać ekonomicznie do wolnej Europy (po sześciedzie-sięciu latach oddzielenia) z bagażem cudzych kompleksów, neuroz i win na grzbiecie. A jest czego się bać. Polska stoi dziś nie tylko przed perspektywą prostowanych bananów i sześciennych pomidorów (zatrutych dioksyną?), które mogą nam narzucać urzędnicy z Brukseli, ale także przed cynicznym światem, który wypiera się wczorajszych grzechów, skwapliwie przypisując je słabszym. Obok nagannego antysemityzmu, w którym wcale nie Polacy celowali, istnieje dziś bowiem na świecie krzykliwy antypolonizm (przyprawiony krzyżofobią), w imię którego formułowane są absurdalne pretensje i żądania.
Regalica przytacza, parodiuje, ośmiesza i doprowadza do absurdu ową retorykę pretensji. Wynika z niej, że młody Polak, chrześcijanin, powinien się dziś czuć gorzej od młodego Niemca, Francuza, Amerykanina, nawet Rosjanina, bo ma jakieś ciemne genetyczne wyssane z mlekiem matki grzechy przodków na sumieniu. Uważam, sądzi tak też Regalica, że jest odwrotnie. Nasi ojcowie i pradziadowie zachowali się w sumie przyzwoiciej; a fakt, że niemiecka skrucha jeździła mercedesem, zaś nasza syrenką nie powinien tu mieć żadnej mocy wybielającej. Nie pogodzeni z historią i ze swym wizerunkiem oczach świata podzieliliśmy się na obozy prowadzące psychologiczne gry w winę i rywalizujące o palmę męczeństwa - pisałem we wstępniaku do numeru z opowiadaniem Regalicy. Ateiści i religianci, post - i antykomuniści, Żydzi i chrześcijanie, feministki i maskuliniści, homoluby i homofoby, liberałowie i fundamentaliści, Europejczycy i Ciemnogodzianie - wszyscy wszystkim wystawiają dziś w Polsce moralne rachunki.
Opowiadania Regalicy nie są wielką literaturą, ale jest to proza przewrotna, pełna socjologicznej wyobraźni. Proszę pamiętać, że autor napisał te teksty przed wielką roczną z górą awanturą na Żwirowisku i przed tragikomicznym wystąpieniem rabina Joskowicza przed Janem Pawłem II w Warszawie. Życie naśladuje życie? Czy sztuka zrzyna z życia? Po ataku "Wyborczej..." nie straciłem żadnego z przyjaciół, zgłosiło się natomiast do "Nowej Fantastyki" kilku dziennikarzy z prośbą o wywiady. Czy nic wam nie grozi, czy nie potrzebujecie pomocy? - oto ich pierwsze pytania. Wtedy uświadomiłem sobie jak wielkim kulturowym grzechem byłoby odmówienie Regalicy druku jego opowiadań.
Maciej Parowski
Warszawa, 7 lipca 1999 r.
1. AKADEMIA
Jakieś dwa tygodnie wcześniej polonistka powiedziała nam na godzinie edukacji obywatelskiej (była też naszą wychowawczynią), że do szkoły przyjeżdża z wizytacją Artur Greiser, pełnomocnik Komisji Europejskiej na Euroregion Warty. Mnie to nie zdziwiło - nasza buda ma opinię elitarnej, co oprócz zalet ma pewne wady - tę zwłaszcza, że co i rusz musimy witać jakichś oficjeli. Ostatnio powieźli nas aż na most na Prośnie przy granicy z Nadwiślańskim Euroregionem Warszawsko - Mińskim (NEWM), kiedy w Poznaniu składał oficjalną wizytę u poprzednika Greisera W. J. Apuchtin, pełnomocnik Komisji Europejskiej ds. Oświaty przy rządzie NEWM. Staliśmy na honorowym miejscu, zaraz za tymi od Laudera.
Wychowawczyni mówiła dalej, że w związku z wizytą zostanie zorganizowany konkurs na wypracowanie pod tytułem Jak być dobrym patriotą swojego Euroregionu? i że nagrody ufundowało Biuro Pełnomocnika. Gdy dowiedziałem się, że główną jest dyktafon, od razu pomyślałem o Ewie Kruk. Myślicie pewnie - jaki ma związek wizyta i konkurs z Ewą? To oczywiste - wygrany dyktafon mógłbym ofiarować Ewie. Mówicie, że wcale nie jest pewne, że z trzech klas pierwszych (wyższe miały własne konkursy) właśnie ja ją dostanę. Musicie wiedzieć, że jestem jednym z najlepszych polonistów w szkole w naszych klasach, ja i Paweł idziemy łeb w łeb. W Ic jest wprawdzie niezła z polskiego Isaura Kwiatkowska - w ogóle najwyższa średnia ocen, może dlatego że taka brzydka. Gzy wszystkie brzydkie dziewczyny są inteligentne, a ładne - głupie? Czy może to jakaś prawidłowość? Usiłowałem się kiedyś dowiedzieć na wyseksie, ale facet odparł, że zajmujemy się tu techniką, a nie filozofią. A propedeutyka filozofii jest dopiero w trzeciej klasie. Trzeba się będzie nią ostro zająć. Choć np. ci od Laudera mają ją od pierwszej - ale tam chodzi elita, z najwyższym IQ. A wracając - Isaura Kwiatkowska niczym mi nie mogła zagrozić - od tygodnia była na zwolnieniu lekarskim i miała jeszcze drugie tyle - było jasne, że nie wystartuje do konkursu. Wprawdzie zawsze się może zdarzyć, że po amfie ktoś napisze coś naprawdę dobrego, ale ja piszę dobrze bez amfy. Tak że myślałem poważnie, żeby zawalczyć o ten dyktafon.
Wracając do domu zaszedłem na pocztę - mam ją po drodze, zresztą na naszym osiedlu wszędzie jest blisko. Mam tam skrzynkę pocztową, gdzie odbieram Magazyn Historyczny - duży format z trudem mieści się w normalnej skrzynce, zginają się rogi. Po przeciwnej stronie ulicy jest przystanek taxi i przy nim spotkałem Adama Apfelbauma. Znaliśmy się jeszcze z podstawówki, to było zanim odzyskał swoją prawdziwą tożsamość i nazywał się Jabłoński. Razem byliśmy w5wczas na kursie turystyki kwalifikowanej - bardzo tanim, bo sponsorowanym przez Polsko - Rosyjskie Towarzystwo Krajoznawcze - Sekcję Przewodników im. I. Susanina. W PTTK jest drożej, zresztą od jakiegoś czasu oddziału PTTK nie ma w naszym mieście.
Odkrycie swojej tożsamości przez Adama i jego powrót do korzeni było zwłaszcza dla mnie - dużym zaskoczeniem. Bo co innego wiedzieć, że istnieją gdzieś wśród nas elementy kultury bratniej, tylekroć nas ubogacającej, a co innego zobaczyć, że to ten kolega z klasy nas właśnie ubogaca. Ale po kolei - mogliście nie słyszeć, że Komisja Odzyskiwania Dziedzictwa Biologicznego Fundacji Laudera rozszerzyła w zeszłym roku swoją działalność na ósme klasy szkół podstawowych. Procedura jest (jak nam powiedziano) podobna do tej stosowane] w wypadku studentów i licealistów - podlegają jej wszyscy ze średnią powyżej 4,1. Zebrano nas w gimnastycznej i kazano rozwiązywać testy, no najróżniejsze. Następnego dnia kazali napisać wypracowanie i życiorys (z podaniem informacji o korzeniach), a potem była rozmowa kwalifikacyjna. Po rozmowie wytypowano kilka osób do programu indywidualnego i wśród nich był właśnie Jabłoński. I kiedy zdawał, to już do liceum Laudera. A ja byłem zdziwiony, ponieważ wiedziałem, że jego pradziadek był w Armii Krajowej. Pamiętacie zapewne z lekcji historii - nacjonalistyczna organizacja w epoce Zagłady współodpowiedzialna za Drugie Powstanie Warszawskie, które (nie uzgodnione z sojusznikiem) doprowadziło do zniszczenia Warszawy i zagłady przebywających w niej licznych niedobitków getta, których kierowana nacjonalistycznymi i ksenofobicznymi odruchami AK po prostu wytłukła. Oczywiście nikt się go o to nie pytał, mało kogo interesują te sprawy. Ja też bym nie wiedział (chociaż z histry jestem tak samo dobry jak z polskiego), ale kilka lat temu, niedługo po przyjęciu Programu Modernizacji, wpadłem po coś do Adama. Drzwi do jego pokoju nie mogły się zamykać, bo jego ojciec właśnie pomalował je olejną i schły, dlatego słyszałem dokładnie jak ojciec Adama rozmawiał ze swoim ojcem o tym, że zdjęli tabliczkę z nazwiskiem "starego" (tak nazywali pradziadka) z jednego z placów w mieście. Bo - jak pewnie nie pamiętacie - jednym z warunków przyjęcia nas do Unii (z jednoczesnym uzyskaniem krzyżowych gwarancji bezpieczeństwa ze strony NATO i Rosji, co raz na zawsze zapewniło nam swobodny rozwój) było przyjęcie Programu Modernizacji. To właśnie wtedy określono granice Euroregionów i kompetencje Pełnomocników Komisji Europejskiej. To wszyscy wiedzą, ale wiązało się to też z modernizacją tradycji i kultury w ramach rządowego programu Tradycja dla Przyszłości. Pewnie nie pamiętacie - program wyraźnie, zakładał przebudowę naszych "przestarzałych i zaściankowych wzorów kultury w jednoczącej się Europy XXI w." Tradycja powinna ułatwiać nam wybranie przyszłości, a tymczasem w naszej było bardzo dużo elementów ksenofobii, nietolerancji, etnocentryzmu, a nawet najzwyklejszego szowinizmu. Nie można było tego tak zostawić, jeśli mieliśmy szybko wchodzić do struktur europejskich. Jednym z elementów tego programu była rezygnacja z gloryfikacji instytucji faszyzujących i skrajnych. No i Rada Gminy przypomniała sobie o tym pradziadku. Szybko zmieniono nazwę tego placu - przecież gloryfikacja tendencji skrajnych mogłaby popsuć image naszego miasta, a on jest brany pod uwagę w ocenie każdego wniosku o najgłupszą dotację, stypendium czy grant - wiedzą o tym nawet licealiści. I tylko tacy zacofani faceci jak dziadek Adama mogliby mieć coś przeciwko.
- Jak w 90 przybijali nazwisko starego, to myślałem - tyle ma przynajmniej z tej wojaczki i pierdla, l taki c/z.... Ja tak nie mówię, ja tylko cytuję dziadka Adama. Zresztą takie zaściankowe typy już wymierają. To jest typowy ciemnogród - nie mają komputera, biorą bony z opieki społecznej i hołdują przesądom rasowym. To ostatnie wiem na pewno, choć się do tego nie przyznają - wystarczyło popatrzeć tylko, jak spojrzał na nas ten dziadek, gdy przyszliśmy do Adama pierwszy raz w mundurkach Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej.
I nagle się okazało, że Adam należy do tej kultury, dzięki której, kultura Polski i całej Europy środkowej mogła się w ogóle rozwijać. I to pomimo Zagłady i całego dziedzictwa antysemityzmu, ksenofobii, fanatyzmu religijnego i ogólnej nietolerancji. Właśnie po to, abyśmy mogli wykorzystywać tę unikalną wielokulturowość naszego społeczeństwa, działają takie instytucje jak Fundacja Laudera i jej Komisja, wyszukująca takich jak Adam i kierująca ich do (specjalnie powołanej w tym celu) sieci Liceów Laudera. Czułem się dziwnie - byłem dumny, że to mój kumpel, ale trochę mu zazdrościłem.
Mówcie co chcecie, to musi być krew - to znaczy genotyp. Może gadam głupoty, ale na jakiej innej podstawie to się odzywa u ludzi, którzy me zachowali żadnej tradycji rodzinnej swojego pochodzenia, jak u Adama? Zresztą, przesłanki na to można znaleźć w literaturze. Pochodzenie Mickiewicza jest powszechnie znane, ale np. taki Kaczmarski - wszyscy go przerabialiśmy w ósmej klasie. Nie chodzi mi o takie klasyczne tematy wypracowań jak np. Transformacja romantycznego wzorca miłości w piosence "Mufka"JKaczmarskiego albo Tragizm losów członków KPP na przykładzie " Opowieści pewnego emigranta " czy wreszcie "Ballada o spalonej synagodze " jako przykład krytyki polskiego szowinizmu. Otóż na krótko przedtem, kiedy zrażony panującą wówczas w kraju rodzinnym atmosferą polskiej ksenofobii i zaściankowości wyjechał do Australii, udzielił wywiadu, który wyszedł w formie książkowej jako Pożegnanie Barda. I tam stwierdza czarno na białym; Był to nawet pewnego rodzaju snobizm przyznawać się do jakiejś, choćby najmniejszej kropli żydowskiej krwi w żyłach. I dale] o tym, jakie to miało znaczenie dla jego twórczości. Czyli, że jednak krew jest najważniejsza.
No więc spotykam Adama przy postoju i z miejsca mówię mu o konkursie. Taki byłem napalony, że chciałem się z kimś podzielić tą informacją i przede wszystkim nadzieją na dyktafon. Wydawał się lekka zdziwiony - chociaż niewiele mogłem wyczytać zza jego grubych okularów - oni jeszcze nie wiedzieli, w jakiej formie będą witać pełnomocnika. No ale oni mają zawsze osobne programy.
No więc jak być dobrym patriotą swojego Euroregionu? Każde wypracowanie powinno mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Nie ma sensu na wstępie pisać, co to jest Euroregion i kiedy powstał -słowem powtarzać własnymi słowami encyklopedię powszechną. Tak robią słabi uczniowie, aby prześlizgnąć się po temacie. Na początku wyliczyłem sobie w punktach, co jest treścią nowoczesnego patriotyzmu. A zatem:
a) wspieraj wielokulturowość Euroregionu, w którym mieszkasz,
b) myśl globalnie, działaj lokalnie - staraj się aby Twoja Mała Ojczyzna była najbardziej podobna do europejskiego wzorca, kompatybilna z nim - można to ująć krócej - bądź kompatybilny z Brukselą!
c) niszcz nazizm - nie wymaga komentarza, byłem nawet w podstawówce drużynowym Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej,
d) zwalczaj ksenofobię, nacjonalizm, szowinizm, ciemnogród i nietolerancję - jw.,
e) otwarty katolicyzm - warunkiem budowy społeczeństwa otwartego w naszym Euroregionie.
Tu się nieco zawahałem - wprawdzie od czasu, gdy prymasem został Arkadiusz Nowak, Kościół szalenie się zmodernizował, i nie chodzi mi tylko o te msze w Internecie, niemniej - pozostał instytucją z ducha feudalną. Ale zdecydowałem to pozostawić - w końcu po to jest prowadzony dialog z katolicyzmem, aby mógł wyeliminować on z siebie przeżytki feudalno-autorytarnej atmosfery i dostosował się całkowicie do wymogów współczesności. Trzeba więc robić czasowe ustępstwa na rzecz dialogu. Jak zacząć? Moim zdaniem najlepiej wybrać którąś z dwóch metod - bierzemy jakiś szczegół i wyciągamy z niego ogólne wnioski, albo wychodzimy od jakiejś ogólnej zasady. Obie mają swoje zalety, ale wolę to drugie - łatwiej jest posłużyć się jakimś ogólnym cytatem. No to zaczynamy.
Od 1989 r. kiedy społeczeństwo tego kroju rozpoczęło siinj trudny i znaczony wieloma przeciwnościami, niemniej jednak konsekwentny, pow/ót do Europy, dokonał się na tej drodze olbrzymi postęp. Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że byłby on niemożliwy bez instytucji Euroregionów i koordynacji współpracy między nimi. Jednak właściwe ich funkcjonowanie - a zatem i korzyści jakie one dają - byłyby niemożliwe bez modernizacji sfery kultury. Obejmuje ona także transformację tradycyjnego modelu patriotyzmu, w kierunku form właściwych dla jednoczącej się Europy. , Teraz bierzemy szerszy oddech przechodząc do rzeczy.
Modernizacja wspomniana wyżej musiała objąć tradycyjne pojęcie patriotyzmu związane przebrzmiałymi XIX-wiecznymi wzorcami, i dostosować je do realiów) okresu transformacji. W rezultacie otrzymaliśmy współczesną formułę patriotyzmu funkcjonującą w naszym postmodernistycznym społeczeństwie. Na jej treść składają się... l dalej już z górki, wg listy jaką wcześniej zestawiłem. Rozwinąłem je na jakieś 3 strony, a teraz zakończenie.
... Przedstawiony powyżej zarys, z racji wymogów formalnych, pozwala tylko ogólnie nakreślić odpowiedź na postawione w tytule pytanie. Jestem przekonany., że moje pokolenie - wolne od lęków i fobii poprzednich - wykorzysta szansę, jaką jest możliwość życia w wielokulturowym Euroregionie Warty., Wierzę, że Euroregion jest moją przeszłością.
Osobisty akcent w pewnego typu wypracowaniach dodaje wiarygodności, autentyzmu, można też to przejmująco odczytać odpowiednio zmodulowanym głosem. Przepisując na czysto dokonałem ostatnich poprawek, zrobiłem xero i włożyłem do koperty, oznaczając tekst godłem, zgodnie z wymogami konkursu. Byłem dobrej myśli.
Akademia zaczęła się jak zwykle z lekkim opóźnieniem. Zaskoczyło mnie, że na sali zjawiła się liczna delegacja od Laudera - to zwykle my robimy tłum przy tego typu okazjach. No ale sytuacja była wyjątkowa - ktoś taki jak Pełnomocnik Komisji Europejskiej rzadko odwiedza nasze miasteczko, a o Greiserze wiadomo było, że bardzo dużo pracuje w swojej rezydencji w Poznaniu w zabytkowym zamku cesarza Wilhelma.
Wreszcie weszli, zajmując miejsca na podium witani oklaskami. Można powiedzieć, że w naszej sali gimnastycznej zebrała się prawie cała elita miasta. Greiserowi towarzyszył przedstawiciel rządu Euroregionu, którego nie rozpoznałem, burmistrz i przewodniczący Rady Gminy, wraz z przewodniczącym Rady Powiatu. Obecni byli też inni ludzie ze świecznika - naczelnik administracji (a zarazem szef miejskiego koła Unii Wolności), komendanci policji i Straży Miejskiej, radni. Lokalne sfery biznesu reprezentowali dyrektor miejskiego McDonalda, miejskiej sieci "Globi", przedstawiciel "Nestle" i szef miejskiego salonu BMW. Wśród przedstawicieli prasy młodym wiekiem wyróżniał się powiatowy korespondent "Jidełe - ogólnopolskiego pisma młodzieży żydowskiej i jej przyjaciół". Naturalnie nie mogło zabraknąć sfer kultury - był prezes Klubu Inteligencji Katolickiej im. Ks. Tischnera, dyrektor powiatowego przedstawicielstwa Instytutu Goethego, prezes miejskiego oddziału Towarzystwa Antropozoficznego, dyrektor powiatowego biura Fundacji im. Eberta (i zarazem szef koła PPS w naszym mieście) oraz dyrektor takiegoż biura Fundacji im. Adenauera, jednocześnie pełniący funkcję prezesa koła Partii Konserwatywnej. Jego nienaganny garnitur wyróżniał się nawet w takim towarzystwie z lekka staroświecką elegancją. Zauważyłem, że chusteczka w kieszeni garnituru miała monogram wyszywany ręcznie - zadbał o taki szczegół. Kiedy przechodził obok mnie dostrzegłem jeszcze, że w klapie miał wpięty matowy symbol cyrkla i kielni - chyba zawodowy, bo używał tytułu inżyniera.
Po powitaniu przez dyrektora pełniącego funkcję gospodarza, głos zabrał Greiser. Mówił, że z radością patrzy młode pokolenie mieszkańców Euroregionu Warty - będących przyszłością tak swojej małej ojczyzny, jak i całej zjednoczonej Europy. Funkcja jaką wykonuje jest dla niego nie tylko pracą, lecz także służbą dla idei europejskiej, o której urzeczywistnieniu marzyły pokolenia najlepszych synów Starego Kontynentu. Wspomniał też o swoich związkach rodzinnych z Euroregionem Warty - widownią wielowiekowych kontaktów polsko-niemieckich. Nasze pokolenie ma tę szansę, że może rozwijać się nie tylko bez wojny, ale nawet bez poczucia zagrożenia, dzięki wspólnej europejskiej polityce zagranicznej j i obronnej, która wypracowała historyczny kompromis z Federacją Rosyjską, biorącą dobrowolnie współodpowiedzialność za bezpieczeństwo wschodniej ściany naszego wspólnego europejskiego domu. Z kolei zagrażające kontynentalnej spoistości demony etnocentryzmu, rasizmu, szowinizmu i ksenofobii zostały skutecznie zniwelowane dzięki współdziałaniu instytucji europejskich, a zwłaszcza: Komisji Europejskiej, Parlamentu Strasburskiego, Fundacji Sorosa i Interpolu. Zaś w wyniku wspólnej polityki gospodarczej Unii pakiet towarów, które można dostać za bony opieki społecznej, będzie wkrótce rozszerzony.
Ja oczywiście streszczam, jego wypowiedź miała wiele wątków Kiedy przebrzmiały oklaski, przyszła kolej na cześć artystyczną. Byłem przekonany, że wystawi się coś z klasyki: Tuwim, Stryjkowski, Szymborska, Woroszylski, Szczypiorski - albo recytacja, albo inscenizacja tekstu. Zrozumiałe, że zostanie wykorzystane też coś z bogatszej przecież literatury światowej. Byłoby to zresztą zgodne z ogólną tendencją rozwojową, zmierzającą do zaniku zaściankowych literatur zakompleksionych w swoich fobiach przez to prawie nieprzekładalnych, nawet dla pokoleń późniejszych (nic mówiąc już o przekładach na języki obce). Skąd o tym wiem - Adam pożyczył mi klasyczny już tekst Dirigi Kunin "Zanik literatury polskiej, jako warunek konieczny jej europeizacji.", w którym ta wybitna teoretyk literaturoznawstwa i feminizmu jeszcze pod koniec zeszłego wieku ewokowała to zjawisko.
Wybór tekstów na naszą akademię był niebanalny i dowodził ambicji - chór licealny wykonał "Anatewkę" ze "Skrzypka na dachu", każdy to znał, ale wymaga to pewnych umiejętności. Jestem pewien, że nawet chór od Laudera nie wykonałby tego lepiej - oni chyba też byli tego samego zdania, bo patrzyli na naszych z mieszaniną zazdrości i uznania. Chór jest w ogóle wizytówką naszego liceum, kiedyś jeździł nawet do Mannheim, nie mówiąc już o lokalnych imprezach muzycznych. Potem Kowalski z III a wykonał monolog Fausta - co było dobrze pomyślane - raz że bardzo trudne a facet ma prawdziwe zdolności aktorskie, a w dodatku był najlepszym klasowym germanistą.
Wreszcie dyrektor ogłosił, że "mamy tu jeszcze jedną miłą uroczystość", przypominając zebranym o konkursie... "W wyniku współzawodnictwa klas pierwszych z liceów naszego miasta ..." w tej chwili zmroziło mnie w środku - w naszym mieście są tylko dwa licea! My i Lauder! Nic mi nie wiadomo, że mam konkurować z najlepszymi polonistami dysponującymi w dodatku najwyższym IQ. Stało się oczywiste, że nie mam szans, jeszcze zanim zobaczyłem Adama Apfelbauma podchodzącego do podium, by z rąk Greisera odebrać główną nagrodę. Drgnąłem, gdy wywołano moje nazwisko - zająłem trzecie miejsce otrzymując pięknie wykonany dyplom z pieczęcią i podpisem Pełnomocnika. Też się przyda, bo liczy się do ogólnej klasyfikacji na koniec roku, ale w tym wypadku nie o to mi chodziło. .. Tylko dlaczego Adam nie powiedział mi wtedy, że oni także biorą udział w konkursie? Wiedząc, że mam nikłe szansę, podszedłbym do tego na luzie. Teraz myślę, że jednak miał rację - jak bym się me sprężył licząc na pierwszą lokatę, to me załapałbym może nawet trzeciej i dyplomu. A dyplom polepsza średnią - Adam domyślił się tego, lubi mnie i dlatego wtedy milczał, przewidując rozwój wydarzeń - oni mają przecież najwyższe IQ.
"Najwyższy Czas" nr 51/52 1996 r.
2. JAK EUROPEIZOWAŁEM MOJĄ KUCHNIĘ
...A więc chcielibyście wiedzieć, jak o mały włos nie wylano mnie z Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej?
Zacznijmy od tego, że dzięki wspólnej polityce rolnej Unii Europejskiej przejściowe trudności zaopatrzeniowe na rynku mięsnym ulegają systematycznemu przezwyciężeniu: od zeszłego roku talony na żywność dla korzystających z opieki społecznej opiewają już na 2 obiady mięsne tygodniowo, co najlepiej świadczy o sukcesie, jakim było dostosowanie naszego rolnictwa do standardów europejskich. Sukces ten byłby zapewne jeszcze większy, gdyby nie konserwatywne nawyki oraz przesądy żywieniowe kultywowane w nie dokształconych środowiskach tego kraju. "Przejawy" kultywowania tych w najwyższym stopniu szkodliwych nawyków zaznaczyły się też wśród uczniów naszego liceum..."- tak mniej więcej napisano w protokole zebrania koła licealnego MLA poświęconego mojej sprawie. A ja naprawdę nic jestem żadnym Ciemnogrodem, ja po prostu lubię schabowego.
Może lepiej po kolei. Odkąd celem dostosowywania naszej rzeczywistości społeczno - gospodarczo - kulturalnej do norm Unii Europejskiej przyjęto Program Modernizacji, mający całościowo rozwiązać wszystkie problemy związane z implementacją norm europejskich, co jakiś czas dawała się poznać jego wielostronność. Dotyczył on dziedzin tak, zdawałoby się, odległych jak nazewnictwo ulic czy przepisy kulinarne. W pewnym sensie te ostatnie zwłaszcza okazały się istotne, gdyż utrudniały przezwyciężenie przejściowych trudności zaopatrzeniowych. Trudności były głównie efektem konserwatywnego uporu chłopów (producentów rolnych, jak mnie zawsze poprawia Adam Apfelbaum) wobec niezbędnych zmian dostosowawczych w ramach Programu. A do tego doszły te powszechnie znane nieeuropejskie nawyki żywieniowe, nadmierne spożycie mięsa i masła, w masowej skali wywołujące określone negatywne skutki gospodarcze, nie mówiąc już o skutkach zdrowotnych. Nic więc dziwnego, że Komisja Europejska i jej Pełnomocnik na Euroregion Warty nie mogli tego ot tak zostawić. No i nie zostawili. Wprowadzenie wegetariańskich stołówek w policji czy innych zakładach pracy i urzędach państwowych nie przedstawiało większych trudności - wystarczyło polecenie służbowe z Biura Pełnomocnika (było to jedno z pierwszych zarządzeń Artura Greisera, który właśnie w tym czasie został Pełnomocnikiem Komisji Europejskiej na Euroregion Warty). W wypadku instytucji samorządowych potrzebna była prośba do burmistrzów i wójtów, wsparta dodatkowo pismem z lokalnego przedstawicielstwa Fundacji Stefana Batorego, że udział w Programie Europeizacji Nawyków Żywieniowych (tak nazwano tę część Programu Modernizacji) będzie brany pod uwagę przy ocenie wniosków o dotację albo grant. Wsparły program liczne organizacje pozarządowe, nawet Młodzieżowa Liga Antyrasistowska, choć to, zdawałoby się, nie jej temat. Do dziś mam egzemplarz "Nigdy Więcej" (organ Centralnego Komitetu MLA) z hasłem MIĘSO TO FASZYZM na okładce.
Żeby jednak wykorzenić szkodliwe nawyki kulinarne tam, gdzie było ich właściwe siedlisko - w przeciętnych rodzinach mieszkańców naszego Euroregionu - potrzebna była poważna akcja uświadamiająca. Naturalnie objęła ona także nasze liceum. Jeszcze przed przejściem naszej stołówki na dietę bezmięsną i niskotłuszczową zorganizowano w klasach cykl pogadanek na temat szkodliwości jedzenia mięsa i tłuszczów, przynajmniej w ilościach zwykle u nas spożywanych. Na te odczyty do naszego miasteczka specjalnie przyjechał docent z poznańskiej filii Viadriny (dawny Uniwersytet Adama Mickiewicza, zaznaczam to, bo jeszcze czasem z nawyku używa się tej nazwy). O ile wiem, był pojedynczy taki wypadek w miasteczku - podstawówkom zrobiły odczyty nauczycielki biologii, w instytucjach samorządowych - nasza biologiczka (nota bene mająca doktorat), a dla swoich członków osobne spotkanie z nią zorganizował miejscowy Klub Inteligencji Katolickiej im. ks. Tischnera. O audycjach w telewizji i artykułach w prasie chyba nie muszę wspominać.
Jak tylko spotkałem Adama Apfelbauma, pochwaliłem mu się tym naszym docentem - z ukrytą intencją dowiedzenia się, jak też Liceum Laudera rozwiązało problem uczestnictwa w Programie. Koniec końców taki docent to jest jakiś pomysł, gdyby wpadli na gorszy, to punkt dla nas. Cicha rywalizacja między oboma liceami w miasteczku jednak się odbywała. Dość mocno się więc zdziwiłem, kiedy Adam powiedział mi, że licea Fundacji Laudera w ogóle nie biorą udziału w Programie. Widząc moją minę wyjaśnił, że Komisja Odzyskiwania Dziedzictwa Biologicznego przy Zarządzie Fundacji Laudera już dawno przewidziała problem nawyków żywieniowych: wszystkich uczniów liceów Laudera obowiązuje kuchnia koszerna, która od tysiącleci samoistnie rozwiązała problem zdrowego żywienia - bo jest po prostu najzdrowsza. Chyba nadal miałem minę trochę nijaką. Adam popatrzył na mnie przez chwilę, po czym udowodnił, że zawsze byliśmy kumplami - zaprosił mnie do stołówki swojego liceum. Jak stwierdził zawsze zostaje mu kilka wolnych talonów na obiady - do dziś nie wiem, czy mówił tak dlatego, abym się nie krępował. Obiad był trzydaniowy; na drugie danie był kotlet z gęsi - no nie wiem jak wam powiedzieć, po prostu czysta poezja.
Wprawdzie mięso to faszyzm, ale mięso w stołówce koszernej to chyba nie? Sama stołówka była też urządzona znacznie lepiej niż nasza - drewniane stoły i takież krzesła nakryte skórą, stylowe mosiężne stojaki do przypraw na każdym stole, nawet serwetki były w lepszym gatunku. Na jednej ze ścian uwagę przyciągał oryginalny fresk (nie fototapeta) przedstawiający nadanie praw społeczności żydowskiej przez księcia kaliskiego Bolesława Pobożnego w 1264 roku. Jak pamiętacie z lekcji historii, zdarzenie to ułatwiło wymianę kulturową i przyczyniło się do dynamicznego rozwoju Euroregionu Warty w następnych stuleciach.
Po obiedzie wypiliśmy kawę, bardzo aromatyczną - Adam mówił, że Fundacja specjalnie sprowadzają dla swojej sieci liceów. No było po prostu rewelacyjnie - dawno nie zdarzyło mi się tak dobrze i kulturalnie zjeść. Szkoda, że nie mam takiego pochodzenia jak Adam.
Nie pamiętam, kto pierwszy rzucił pomysł konkursu na potrawę europejską. W ramach zajęć praktycznych oczywiście uczymy się podstaw gotowania i technologii żywienia i właśnie na tych zajęciach padła propozycja, aby w klasach trzecich zorganizować konkurs zwłaszcza że te zajęcia wtedy kończymy i byłaby okazja pokazać, czegośmy się nauczyli. Każdy miał przygotować jakąś potrawę europejską - ale zarazem spełniającą kryteria Programu, tzn. bezmięsną, niskotłuszczową i ekologiczną. Ten ostatni warunek był rozpisany na szereg podpunktów, takich jak stopień zużycia energii przy jej przygotowaniu czy łatwość utylizacji odpadów. Nie chodziło tu zatem o potrawę z jakiejś konkretnej kuchni któregoś z krajów Europy, ale o taką która spełnia ogólne kryteria europejskości nakreślone w Programie. A więc ramy, w jakich trzeba było się zmieścić, dawały pole dla własnej inwencji. Aby nikt się nie wykręcił np. sałatką z kiwi, spełniającą wyżej podane kryteria europejskości, regulamin konkursu zaznaczał, że ma to być potrawa obiadowa.
W domu moi starzy podeszli do konkursu z pełnym zrozumieniem. Był to zresztą warunek mojego w nim startu, bo mówiąc szczerze - jeść to ja lubię, ale gotować - nie bardzo. Matka początkowo chciała ugotować coś z potraw koszernych (miała niezły wybór przepisów w książce "Poznajmy wielokulturowość kulinarnych tradycji mieszkańców Euroregionu Warty", która się niedawno ukazała), ale postanowiliśmy wymyślić coś bardziej oryginalnego. Powstało połączenie karpia po żydowsku z kartoflami i dodatkiem oliwek, które chyba na stałe zagościły na naszym rynku. Matka zapakowała to wszystko, po czym zaczęła przygotowywać schabowego. "Musisz przecież zjeść coś konkretnego, jak wrócisz z konkursu" - powiedziała, dodając jeszcze, że zostawia to w plastikowych pojemnikach w lodówce, do wzięcia jutro, bo wyjeżdża służbowo na cały dzień.
Rano spieszyłem się bardzie] niż zwykle - konkurs może nie był szczególnie ważny, ale jednak budził emocje. Każdy z konkursów organizowanych przez szkołę lub władze oświatowe Euroregionu dawał określoną liczbę punktów - po ich rocznym podsumowaniu okazałoby się, że jest to prawie czwarta część punktacji ogólnej. Poza tym zaangażowanie we wszelkiego rodzaju konkursy i akcje liczyło się do oceny ze sprawowania.
Szybko się więc spakowałem i poszedłem do szkoły, gdzie w sali gimnastycznej na przygotowanym stole zostawiłem pojemnik wraz z kopertą z przepisem i nazwiskiem. W tle wielkiego transparentu z hasłem "Zintegrowana Europa, zintegrowane społeczeństwo, zintegrowana kuchnia" siedziała już komisja konkursowa w składzie: biologiczka, wuefmen, biolog z Liceum Laudera, ktoś z rady rodziców i Ziutek - jako przewodniczący licealnego koła MLA. Zostawiłem pojemnik i wyszedłem; niedługo potem, jak opowiadał mi Ziutek, rozpoczęło się komisyjne otwieranie pojemników (to biologiczka) i kopert (odczytywał je wuefmen). Biologiczka otwiera mój pojemnik, podczas gdy ten ostatni nie patrząc odczytuje zawartość koperty "karp, kartofle, oliwki...."
- Ależ to nie przypomina karpia - zawołała piskliwym głosem nasza pani od biologii, wyjmując widelcem z pojemnika obrumieniony kotlet schabowy. Domyślacie się co było - w pośpiechu musiałem wziąć nie ten z dwóch identycznych pojemników w lodówce - ale ile się z tego musiałem tłumaczyć. Bo po pierwsze weź przekonaj wszystkich, że to nie była prowokacja jak to chciał zasugerować przedstawiciel Liceum Laudera. Po drugie - Ż3 wprawdzie nie prowokacja, ale kotlet schabowy nadal pozostaje soczystym faktem. Czyli znowu ...działacie kolego w MLA, w rocznicę Nocy Kryształowej niesiecie sztandar szkoły w pochodzie i nawet artykuł o tradycjach wałki z polską nietolerancją napisaliście do gazetki szkolnej, a takiej prostej rzeczy jak konserwatywne nawyki żywieniowe nie potraficie przezwyciężyć. Tak mniej więcej wypowiadał się pewien debil z Ic na zebraniu koła MLA poświęconym między innymi mojej sprawie. Miało ono "wyciągnąć wnioski organizacyjne", co mogło wiele znaczyć, do wywalenia z MLA włącznie - a wtedy to już naprawdę miałbym przechlapane. I wówczas objawił się geniusz organizacyjny Ziutka, który jako przewodniczący koła prowadził zebranie. Ustalając porządek obrad moją sprawę umieścił na końcu, wcześniej pod pozorem braku czasu i trudności organizacyjnych nie dopuszczając do zebrania nadzwyczajnego, które zajęłoby się tylko jednym tematem, moim mianowicie. Następnie tak pokierował posiedzeniem, żeby na omówienie mojej sprawy było jak najmniej czasu, co ułatwiło dyscyplinowanie mówców - zwłaszcza tych, co mnie atakowali. Po prostu przewlekał wszystkie punkty uprzednie, w czym pomagał mu inny kumpel, który odnalazł jakieś nieścisłości w protokole z poprzedniego zebrania, jak raz w tej chwili wymagające wyjaśnienia. Nie muszę dodawać, że kumpel był umówiony, a protokołów z zebrań i tak nikt nie czyta po ich sporządzeniu, niemniej w porządku obrad jest zawsze punkt o ich przyjęciu, w drodze głosowania. Potem jeszcze jakieś wnioski formalne - demokracja, jak wiadomo, jest trudną sztuką i dlatego uczymy się jej już w szkole. A Ziutek był pojętnym uczniem, tak że po głosie krytycznym faceta z I c padła długa mowa, żeby mnie łagodnie potraktować, a zaraz potem ktoś zgłosił wniosek formalny o zamknięcie dyskusji z powodu późnej pory i przystąpienia do głosowania nad ukaraniem mnie w drodze nagany, będącej karą dość papierową. To przeszło, ja na zakończenie palnąłem taką samokrytykę, że będę nawyki konserwatywne tępił w ramach wałki o społeczeństwo otwarte i wielokulturowe, i że się w ogóle postaram. Na tym się skończyło, a mogło być o wiele gorzej.
Moi starzy tak się tym przejęli, że postanowili: od tej pory żadnych schabowych dla gości ode mnie z liceum - tylko ekologiczny szpinak z jajkiem. I budyń ze szpinaku na deser do kawy (coś takiego jest możliwe). No chyba, że przyjdzie Ziutek...
"Trygław" nr 2/1998
3.SPOTKANIE Z DAGNĄ
Dagna Sztokfisz była z rodzaju tych dziewczyn, które zawsze mi się podobały. Niewysoka brunetka, krótko ostrzyżona, z wyrazistym biustem, opiętym czarną skórzaną kurtką. Jej cera (pozostałość po przodkach?) była jakby przydymiona, coś jak wędzony ser. Nie znałem jej, zanim nie zaczęły się u nas przygotowania do wyboru patrona naszej budy.
Jakoś tak się złożyło, że liceum nie posiadało jeszcze patrona. Może dlatego, że było jedynym w miasteczku. Oprócz Liceum Laudera - ma się rozumieć, które jest w każdej siedzibie powiatu. W trzeciej klasie wychowawczyni przeprowadziła sondaż (podobny robiono zresztą we wszystkich klasach), kogo chcielibyśmy mieć za patrona. Rada Pedagogiczna postanowiła to ustalić po konsultacji z uczniami licząc, że może om wpadną na jakiś pomysł. Wbrew pozorom bowiem sprawa nie była błaha.
Otóż dobry patron dawał możliwość wejścia do Federacji Liceów im. Patrona - federacje takie powstały w ramach wdrażania Programu Modernizacji. Dotyczyło to nie tylko szkół, których patronami były osoby, lecz także instytucje, a nawet byty abstrakcyjne. Na przykład do jednej z atrakcyjniejszych należała Federacja Liceów im. Przyjaźni Polsko-Niemieckiej. Trzeba zaś, byście wiedzieli, że uczestnictwo w danej Federacji wiązało się z określonymi korzyściami. Był nawet specjalny fundusz przy Rządzie Euroregionu, powołany ze środków Komisji Europejskiej. Nazywało się to chyba "Program Międzylicealny - Dialog Społeczny" czy jakoś tak.
Korzyści były rozmaite. Istniał nawet ich ranking. Do najbardziej oczywistych należało uczestnictwo w wymianie młodzieży, ale tu prym wiodły licea językowe. Zresztą o nadaniu imienia patrona szczególnie atrakcyjnego (na przykład ekskluzywna Federacja Liceów im. Przyjaźni Polsko-Izraelskiej) współdecydowała ambasada danego kraju, a wątpię, by nasz dyrektor miał aż takie wejścia. Kilku najbardziej popularnych patronów miało instytucje swojego imienia (albo też oficjalnie reprezentujące idee, które rozwijali). Tak więc nad dość popularną Federacją Liceów im. A. Michnika oficjalny patronat sprawowała Fundacja Sorosa, co było naprawdę dobrym układem. Nagrody jakie dostawali tam prymusi, były o wiele wyższe niż przyznawane przez biuro Pełnomocnika. To samo dotyczyło Federacji Liceów im. Sorosa, z tym, że patronująca im Fundacja Społeczeństwa Otwartego już w zeszłym roku ogłosiła zamknięcie listy liceów tej federacji. Chętnych było sporo, a ich środki, choć wielkie, nie były przecież nieograniczone.
Następnego dnia po lekcjach spotkaliśmy się w MLA-skalni jak najczęściej nazywano pomieszczenie szkolnego koła Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej. Nazwa była trochę złośliwa, ale jakoś tak się utarła, a mówiąc między nami (kiedyś zwrócił na to uwagę Adam Apfelbaum), brzmiała lepiej niż "harcówka", budząca niepotrzebne skojarzenia.
Nasze licealne koło MLA liczyło kilkadziesiąt osób, z tym, że aktywnych było może z 10, co stanowiło przeciętną w Euroregionie Warty. Z tego, co wiem, większość kół MLA nie robiła prawie nic poza prenumeratą "Nigdy Więcej" (centralny organ MLA), akademią w rocznicę Nocy Kryształowej i wycieczką do Oświęcimia.
- Bez jaj, musimy mieć patrona! - zagaił Ziutek, jak zwykle bezpośrednio. - I to musi być patron taki... po byku - I wykonał nieokreślony ruch ręką, spotykając się jednak z pełnym zrozumieniem zebranych. Co tu dużo gadać, nasze miasteczko nigdy nie należało do specjalnie zamożnych. A od czasu, gdy Ziutkowi umarła matka, to już u niego się całkiem nie przelewało, zwłaszcza że rodzina była wielodzietna (miał jeszcze brata i siostrę) i nie mogła korzystać ze wsparcia Rządowego Funduszu Planowania Rodziny. Pomoc federacji w staraniach o stypendium mogła więc być naprawdę znacząca. Szczególnie, że przy każdej z nich istniało Koło Seniorów. Zaczęliśmy więc przyglądać się federacjom pod tym kątem.
Instytucje i osoby, których patronat wymagałby zgody jakiejś ambasady, odrzuciliśmy od razu - za dużo zachodu. Najbardziej popularne też skreśliliśmy - ich federacje raczej broniły się przed napływem nowych członków. Odpadli więc nie tylko Michnik czy Soros (nie mówiąc już o Przyjaźni Polsko-Izraelskiej), lecz także Drawicz, Frasyniuk, Kuroń, Szymborska, Szczypiorski, Tischner, Turowicz, Woroszylski. Z innych przyczyn odpadł też Kelles-Krauz - zasobna fundacja jego imienia patronowała ściśle określonej liczbie liceów, od lat tych samych. Było kilku patronów niemieckich, nie wymagających akceptacji ambasady. Po bliższym zbadaniu (posłużyliśmy się w tym celu internetowym spisem szkół średnich Euroregionu), okazało się, że ci bardziej znani: Boli, Goethe, Grass, Heine, Mann, Schiller są już obstawieni. Ci zaś mniej znani nie patronują licznym i wpływowym federacjom.
Po kilku godzinach byliśmy już dosyć podłamani. Ktoś nawet rzucił myśl, aby patronem zrobić kogoś z wielkich Rosjan: Tołstoja, Dostojewskiego (możliwość darmowych wycieczek do Omska i Pustelni Optyńskiej), Sołżenicyna czy Gumilowa, co było już propozycją nader rozpaczliwą. Federacje liceów z tymi patronami funkcjonowały przede wszystkim w Euroregionie Nadwiślańskim i dawały jakieś możliwości głównie przy ubieganiu się o miejsca w tamtejszych szkołach wyższych.
Większość z nas jednak chciała studiować albo w naszym Euroregionie (najczęściej w poznańskiej filii Yiadriny), albo w uczelniach Euroregionów Śląsk i Pomerania. Nie pamiętam, kto pierwszy zaproponował, aby zwrócić się do samorządu uczniowskiego Laudera. Niech coś doradzą, w końcu ostateczną decyzję i tak podejmie Rada Pedagogiczna. Ziutek miał ustalić termin. Trochę zabałaganił, ale w końcu umówiliśmy się z nimi w połowie grudnia. W ten sposób poznałem Dagnę. Właściwie to nie można powiedzieć, żeby między nami a tymi od Laudera brakowało okazji do kontaktów. Pomijam akademie i manifestacje w rocznice Nocy Kryształowej, bo to oczywiste. Ale i innych okazji nie brakowało - coroczny Powiatowy Przegląd Kultury Mniejszości Narodowych, parafialny Tydzień Kultury Chrześcijańskiej, gdzie przecież stałą pozycją było pogłębianie wiedzy o judaistycznych źródłach chrześcijaństwa, czy wreszcie wycieczki - na przykład do Warszawy w rocznicę Pierwszego Powstania Warszawskiego w Gettcie. Ale kiedy o tym myślę, to zauważam, że tak się jakoś układało, że mało było okazji, aby sobie pogadać. A już Dagnę to na pewno widziałem wtedy pierwszy raz. Przyszła na spotkanie w MLA-skalni wraz z Salorneą Sommerstein, która na wstępie po przedstawieniu się rozdała wszystkim sw5j wiersz wydrukowany na ozdobnym czerpanym papierze. Po prawdzie, większość z nas ten wiersz znała - Salomea jako organizatorka corocznych "Spotkań Innego -rozmowy o Tolerancji" w miejskim Domu Kultury rozdawała go wszystkim uczestnikom, oprócz tego chór z Liceum Laudera ten tekst odśpiewał. Zapamiętałem go, bo właśnie na jednym z takich spotkań pierwszy raz jadłem avocado.
Spotkanie zagaił ubrany w garnitur Ziutek, rozwodząc się zwłaszcza nad wychowawczą funkcją posiadania patrona przez szkołę.
"...Patron jest oczywistym wzorem dla uczniów szkoły, poprzez swoją naturalną obecność w jej życiu. Stanowi przykład, w jaki sposób ogólne zasady, wpojone nam w procesie socjalizacji, mogą być urzeczywistnione na poziomie konkretnej jednostki ludzkiej. Każdy z nas realizuje uniwersalne zasady tolerancji, demokracji i multikulturalizmu w określonych warunkach historyczno-społecznych, w zależności od tychże warunków realizacja ogólnoludzkich ideałów - syntetyzowanych w ramach formuły społeczeństwa otwartego - przybiera różną formę, zachowując jednakże swoją zawsze aktualną treść. W danym kontekście kułturowo-socjalnym, w jakim znajduje się obecnie nasze liceum, miasto i cały Euroregion Warty, w jakim żyjemy, potrzeba posiadania patrona, jako silnego wzorca osobowego dla całej społeczności szkolnej, jawi się szczególnie wyraziście.
W naszym dążeniu do społeczeństwa otwartego, twórczo rozwijając ideę uniwersalizmu, napotkamy bowiem na przeszkody w postaci nie w pełni jeszcze przezwyciężonych przeżytków ksenofobicznych fobii i stereotypów. Dają się one dostrzec szczególnie w mniejszych ośrodkach, takich jak nasz. Dlatego prosimy o konsultacje z nadzieją na dalszy rozwój współpracy pomiędzy społecznościami naszych szkół...". Ziutek to jednak ma gadane.
Po nim zabrała głos Dagna. Mówiła z takim jakby przydechem, dość nerwowo. Wsłuchiwałem się w melodię jej głosu początkowo nawet nie słysząc, co właściwie mówiła, upojony brzmieniem.
"...Ja wcale nie mam pretensji do Polaków o to, że są Polakami. Ja mam pretensję do chrześcijan o to, że są chrześcijanami. Chrześcijaństwo generuje antysemityzm właśnie dlatego, że wywodzi się z judaizmu - to stara prawda i nie wymaga większych komentarzy w tym gronie. Oczywiście, nie jest to jedyny czynnik żydobójczy - ale o to, czy antysemityzm narodził się wraz z Adamem, Abrahamem, Jezusem czy Hitlerem, doprawdy nie będę się spierać.
Rzecz w tym, że także filosemityzm chrześcijański, na który się powołujecie, jest przejawem podświadomego antysemityzmu. Obie postawy zakładają szczególną rolę Żydów wśród innych nacji, są więc postaciami allosemityzmu postawy zakładającej szczególną, a nie normalną, rolę naszej społeczności wśród innych. Tyle że raz ze znakiem ujemnym, a raz - dodatnim".
- Ale przecież ta szczególna rola jest potwierdzona historycznie? - Ziutek wydawał się być z lekka zaskoczony tym, co usłyszał.
- Tak, to oczywiste. Ale eksponowanie jej, także w pozytywnym kontekście, ma aspekt antysemicki. Nawet wtedy, powtarzam, gdy dokonywane jest z pozycji filosemickich. Szczęki nam opadły.
- Zaraz to wyjaśnię - kontynuowała Dagna.
- Eksponowanie szczególnej, pozytywnej roli społeczeństw mniejszościowych, w tym zwłaszcza tej, do której należę, na pierwszy rzut oka może się wydawać zrozumiałe. Od średniowiecza, gdy dzielnice żydowskie w polskich miastach wnosiły do kultury tego kraju elementy nowoczesnej bankowości, a przez swoje kontakty z rozsianymi gminami współwyznawców od Hiszpanii po Turcję pośredniczyły w przekazywaniu Słowianom dorobku kulturowego Zachodu (nic nie ujmując roli kolonizacji niemieckiej w tej dziedzinie), można śmiało powiedzieć, że kultura polska jest współtworzona przez naszą. Dotyczy to zresztą, nawiasem mówiąc, innych kultur środkowoeuropejskich. Gdyby przykładowo, zabrać dorobek żydowski z kultury węgierskiej, to cóż by z niej zostało, poza gaciami i palinką? - zawiesiła głos.
Nikt się nie odzywał, pytanie było retoryczne; po prawdzie zresztą o kulturze węgierskiej mieliśmy małe pojęcie.
- No i jeszcze tradycja faszyzmu i antysemityzmu Horthy'ego, strzałokrzyżowców i Csurki - odpowiedziała sama sobie Dagna.
- A wracając do tematu: należy o tym dziedzictwie pamiętać. Pamięć o nim jest jedną z gwarancji, że pogromowa przeszłość już się nie powtórzy. Ale pamiętać jako o czymś, co jest oczywiste, nie zaś szczególnie wyjątkowe. Albowiem wszelkie wyróżnienie jest pierwszym krokiem w stronę dyskryminacji - zakończyła patetycznie. Patrząc na nią nawet nie zwróciłem uwagi na tę tautologię. Z nieco kłopotliwej chwili ciszy wybawił nas Ziutek.
- Go się zaś tyczy patrona, czy macie jakieś propozycje? Bo my nie zdołaliśmy uzgodnić stanowisk - powiedział, po czym krótko zreferował nasze poszukiwania, taktownie przemilczając ich materialistyczną motywację. - Zasadniczo Dostojewskiego słusznie odrzuciliście włączyła się Salomea. - On jako patron spełnia swą rolę w Euroregionie Nadwiślańskim, stanowiąc tam odtrutkę na tradycyjny polski nacjonalizm z akcentem antyrosyjskim. W Euroregionie Warty jest to mniejszy problem Uśmiechnęliśmy się ze zrozumieniem
. - Właściwie to przyszłyśmy tutaj z pewnymi przemyśleniami - głos Dagny przybrał ton rzeczowego wykładu. Wiadomo, że od czasów Mickiewicza literatura polska nie wydała równego mu talentem poety. Żydowskie pochodzenie przodków Mickiewicza oraz wpływ Kabały na jego twórczość, to powszechnie znane aksjomaty nowoczesnej polonistyki. Nie byłoby więc geniuszu Mickiewicza, gdyby nie Jakub Frank i jego zwolennicy, którzy weszli do zacofanego, XVIII-wiecznego społeczeństwa polskiego w jedyny możliwy wówczas sposób - dokonując konwersji. Rodziny frankistowskie, ci wszyscy Frankowscy, Majewscy czy Naimscy, dały następnie istotny impuls rozwojowi tego kraju, który dzięki Programowi Modernizacji, dostosowującemu nas do standardów europejskich umożliwił temu społeczeństwu, po raz pierwszy w dziejach, przezwyciężenie tradycyjnych stereotypów, etnocentryzmu i nietolerancji. Dokonuje się to jednak przede wszystkim w literaturze specjalistycznej. Wyobraźcie sobie, że w całym Euroregionie Warty nie ma ani jednego liceum, które przyjęłoby tego tak zasłużonego człowieka za swojego patrona.
- Sprawdzałyśmy to przez Internet, ani jednego - z całą mocą podkreśliła Salomea. Masz babo placek, pomyślałem sobie. Osiemnastowieczny sekciarz, szerzej znany jedynie na marginesie badań nad Mickiewiczem, miałby być patronem naszej budy, spragnionej kontaktów w szerokim świecie. No i gucio z kontaktów - wątpiłem, czy w ogóle jest gdzieś drugie liceum z takim patronem. Może w Euroregionie Nadwiślańskim.
Pierwszy w niebezpieczeństwie połapał się Ziutek. Zapytał, czy to jest tylko ich prywatny pomysł, czy może propozycja samorządu Liceum Laudera.
- Tak, to jest propozycja naszego samorządu - promiennie uśmiechnęła się Salomea, wyjmując z torebki kopertę opatrzoną firmowym nadrukiem. - Dagna jest taka zabiegana, a należało od tego zacząć - dodała Salomea i odczytała kwiecisty tekst zalecający nam wybór Jakuba Franka. Widziałem, jak chłopaków zmroziło. Bo to jest tak, że Frank (nic do niego nie mam) nie pasował absolutnie do kryteriów, którymi staraliśmy się kierować, a które poznaliście. Ale odrzucić go już teraz nie mogliśmy, po pierwsze, było niemożliwością ujawnić nasze kryteria, po drugie, diabli wiedzą, jak byłoby widziane odrzucenie wprost oficjalnej propozycji tych z Laudera. Wprawdzie należało wątpić, by ktoś zarzucił tendencje nacjonalistyczne kołu MLA, ale licho nie śpi i woleliśmy tego na sobie nie sprawdzać. Z drugiej strony nikt nie był w stanie wydusić z siebie entuzjazmu, a niechby i tylko akceptacji. W tym właśnie dojrzałem swoją szansę.
- Propozycja ta ma dużo zalet być może niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka - zacząłem mentorskim tonem, nie zwracając uwagi na Ziutka, którego zdumione spojrzenie powoli zaczęło wyrażać przesłanie: "Chyba cię pojebało, kretynie".
Przesłanie to wyrażały zresztą i twarze innych kolegów. - Przyjęcie Jakuba Franka na patrona naszego liceum ułatwi nam bardziej pogłębioną refleksję nad źródłami naszej kultury i jej międzyetnicznymi związkami - perorowałem niezrażony. - Pozwoli nam wyraziściej uświadomić sobie wagę tego, co zbiorczo ujmujemy w haśle "Multikulturalizrn źródłem kultury polskiej". Nie bez znaczenia jest też - na co zwróciła uwagę koleżanka Dagna - oryginalność naszego wyboru...
Zauważyłem, że Dagna słucha z pewnym zainteresowaniem. Rozumiecie, o co chodziło? Dotychczas byłem dla Dagny elementem tła. W momencie, gdy się odezwałem, miałem szansę nawiązania osobistego kontaktu. Co do kolegów z budy, to byli trochę zdezorientowani - dotychczas raczej nie wygłaszałem takich odlotowych tekstów. Ale ich opinia wisiała mi teraz kalafiorem. Nieoceniony Ziutek wchodząc mi w słowo zręcznie rozładował sytuację.
- Właśnie, co do deklarowanego wyboru. Przypominam, że ostateczną decyzję podejmie Rada Pedagogiczna i wszyscy zostaniemy o niej powiadomieni w stosownej chwili.
Tymczasem nie pozostaje nam nic innego, jak sformułować i przyjąć uchwałę... Dalej poszło szybko. Napisaliśmy kwit do Rady z uzasadnieniem wyboru, dodając garść informacji biograficznych o Franku na wypadek, gdyby polonistka była nieobecna, a reszta nie załapała, o kogo chodzi.
Zaczęliśmy się zbierać. Trwało to trochę - jak na wszystkich zebraniach. Ktoś przypominał sobie o jakichś zaległych sprawach, przekazywał coś komuś, inny znów żegnał się wylewnie. Ziutek i jakiś gość z III b odprowadzali do drzwi Dagnę i Salomeę. Za chwilę pójdą, a ja nawet nie sprowokowałem sytuacji usprawiedliwiającej jakieś powtórne spotkanie, nie mówiąc już o zdobyciu telefonu. Byliśmy przy drzwiach, elegancko przepuściłem je, mówiąc to, co jest oczywiste w drugiej połowie grudnia:
- Wesołych świąt. Spojrzała na mnie z takim bardzo zimnym skupieniem.
- My obecnie nie mamy żadnych świąt. Ale widać niektórym wciąż trudno to zrozumieć. I poszła.
Stałem jak wryty. Pomyślałem, że chyba Ziutek miał rację - całkiem mnie pojebało. No bo jak można być takim mułem i nie pamiętać o czymś tak banalnym. Wizja spotkania z Dagną rozpadła się w proch.
I po co ja mówiłem "Wesołych świąt"?
"Nowa Fantastyka" nr 3/1998 r.
4.PODUSZKOWIEC
Marian był nowym uczniem naszego liceum, przybył wkrótce potem, jak przybrało ono imię Jakuba Franka. Poszedł do naszej klasy o profilu humanistycznym, chociaż - jak mi się od początku zdawało - nie miał po temu specjalnych skłonności. Był pracowity, ale nie błyskotliwy - nie miał niezbędnej lotności umysłu do zajmowania się humanistyką. Mimo to z jakimś dziwnym uporem wgryzał się w lektury i artykuły polonistyczne, a raz nawet przygotował referat na temat kabalistycznej interpretacji "Konrada Wallenroda".
Nie miałem okazji go o to zapytać aż do czasu, gdy cała klasa znalazła się - w ramach lekcji "Wiedza o Społeczeństwie" - na sesji Rady Gminy w naszym miasteczku. Robiono nam takie wycieczki celem, żeby zacytować naszego wychowawcę, "praktycznego zapoznania się z rozwojem podstawowego szczebla samorządu terytorialnego w Euroregionie Warty". W praktyce dyskusje o procentach w budżecie niewiele nas obchodziły, toteż dyskretnie urywaliśmy się do kawiarni w podziemiach Urzędu Miasta i Gminy, gdzie zresztą radnych było z reguły niewielu mniej niż na sesji. Tak było i tym razem.
Zdążyłem jeszcze usłyszeć, jak zaproszony ekspert uzasadniał konieczność zamówienia przez radę kolejnego dokumentu (dobrze, że coś takiego zostało napisane, bo za rok będzie można coś takiego napisać powtórnie i zobaczyć, jak to się rozwija...), po czym wraz z Marianem zeszliśmy do kawiarni. Listę obecności wychowawca sprawdzał na początku, a potem już jej nie kontrolowano, była więc okazja spokojnie pogadać.
I właśnie wtedy Marian powiedział mi, że jest w klasie humanistycznej, bo ma uraz. Gdybym nie dopił kawy, to bym się zakrztusił.
- Uraz! Na co!?
Wówczas usłyszałem z jego ust tę historię.
Otóż jego stary był byłym działaczem byłej NSZZ "Solidarność" w byłych zakładach Ursus w chwili, gdy wprowadzono tam "Program Modernizacji". Sądzę, że czytaliście o tym w podręcznikach historii najnowszej: "... restrukturyzacja ZPC Ursus, celem przekształcenia go w wysokorozwinięte centrum rekraacji, znane jako Park Rodzinny Michaela Jacksona, spotkała się z brutalną kontrakcją elementów konserwatywnych i skrajnych. W atmosferze zastraszania i demagogicznych haseł, grupa faszystowskich prowodyrów zmusiła załogę do nielegalnej akcji strajkowej. Dopiero zdecydowana interwencja sił porządkowych Euroregionu Nadwiślańskiego pozwoliła byłym pracownikom na opuszczenie swojego zakładu pracy". Tyle podręcznik. Ja już dawno zacząłem podejrzewać, że podręcznik nie mówi wszystkiego, a relacja Mariana jeszcze mnie w tym utwierdziła. Kiedy wspomniałem mu, że robotnicy zostali zmuszeni do strajku, spojrzał na mnie, jak na wariata - "Człowieku, jak dwudziestu ludzi bez broni może zmusić do czegoś dwa tysiące?". No właśnie, jak? Ciekawe, że wcześniej o tym nie pomyślałem.
W każdym razie po stłumieniu strajku ojciec Mariana wraz z rodziną przeprowadził się pod granicę Euroregionu, gdzie wraz z żoną hodował pszczoły. Strasznie się męczył - mówił Marian - bo wiesz, on kochał mechanizmy - te wszystkie tryby, przekładnie i zawory.
- I ja to po nim odziedziczyłem. Było jednak coś, co pozwoliło jego ojcu wziąć głębszy oddech. Porządkując stodołę w ich obejściu, odkryli starą syrenkę stojącą w tunelu. I wówczas ojciec Mariana doznał olśnienia. Wybrał się do miasta, skąd powrócił z kilkoma pudłami części i narzędzi. Od tej pory każdą wolną chwilę spędzał w stodole przerobionej na warsztat.
Marian trochę mu pomagał, ale tylko przy najprostszych pracach, toteż nie wiedział, co właściwie stary montuje i nawet niewiele go to obchodziło. Kiedy jednak w końcu spytał o to ojca, ten otarł pot z czoła i powiedział z dziwnym przejęciem - "poduszkowiec".
- "Co tato?" - "Poduszkowiec". Ale nie kopię tych z importu, tylko nasz własny, polski. Polski surowiec, części i polska myśl techniczna. Zygmunt przed śmiercią mówił, że Ursus winien polegać wyłącznie na sobie".
Marian nie omieszkał pochwalić się kumplom, choć gdyby wiedział, co z tego wyniknie, nie puściłby pary z gęby.
Pocieszałem go, że mc w tym dziwnego, że się wygadał. W końcu nie każdy ma starego, który buduje poduszkowiec na bazie Syreny 105, no nie?
Marian nigdy nie widział legitymacji UOSO (Urząd Ochrony Społeczeństwa Otwartego) ani nawet nie miał pojęcia o jego istnieniu, toteż gdy w ich gospodarstwie pojawili się dwaj cywile z mundurowym policjantem trzymającym w ręku postanowienia o przeszukaniu lokalu, początkowo pomyślał, że ktoś sobie robi jaja. Dopiero poważna twarz starego wyprowadziła go z błędu. Przybysze byli zaciekawieni głównie poduszkowcem - jeden z nich oglądał go wyraźnie okiem fachowca. Wychodząc zostawili ojcu Mariana wezwanie na przesłuchanie w powiatowej delegaturze UOSO. Ojciec podejrzewał, że to jakaś "czkawka spraw z przeszłości" - jak się wyraził.
Po powrocie starego przyczyna nagłego zainteresowania się nimi delegatury UOSO była jeszcze bardziej zagmatwana. Przebieg przesłuchania Marian znał z relacji ojca. Po godzinnym odczekaniu na ławeczce przed pokojem przesłuchań został wreszcie wezwany. Przesłuchujących było dwóch - młody kapitan w jeansowym komplecie i nieco starszy porucznik, masywnie zbudowany i ubrany w staromodny garnitur. Ten siedział przy drugim biurku pod ścianą. Za plecami porucznika ozdabiał ścianę duży kalendarz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, znaczek tejże miał kapitan wpięty w klapę. Częstując kawą zadali mu parę mało istotnych pytań, zapewne dla nawiązania kontaktu psychicznego. Te podchody akurat nie były potrzebne - stary nie zamierzał odmawiać odpowiedzi choćby dlatego, że nie miał nic do ukrycia - od momentu wyjścia przez bramę Ursusa żadną działalnością się nie zajmował.
- A tak w ogóle to nie nudzi Pan się tutaj? - z głupia frant zapytał kapitan.
- Nie, dlaczego? Pasieka, ogródek, majsterkowanie...
- A właściwie co takiego udało się Panu zbudować? - znienacka włączył się porucznik.
- Jeszcze nic, buduję poduszkowiec własnej roboty - stary nie widział powodu, by to ukrywać. Obaj oficerowie spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
- A więc przyznaje Pan się, że bez wymaganego zezwolenia buduje w strefie przygranicznej pojazd mogący naruszyć granicę Euroregionu? - głos kapitana stał się bardzo oficjalny.
W pierwszej chwili ojcu Mariana odebrało mowę. Nie pomyślał, że jego hobby może być odczytane właśnie w ten sposób.
- Nie miałem takiego zamiaru...
- To oczywiste, że Pan tak mówi. Ale konkretne paragrafy Kodeksu mówią nie tylko o przestępstwie, lecz także o usiłowaniu jego popełnienia, również karalnym. A przygotowanie się do popełnienia przestępstwa jest przesłanką, że usiłowało się jego dokonać. Myślę chyba logicznie, prawda? - kapitan mówił spokojnie, ale dobitnie.
- Ale żadne prawo nie zabrania majsterkowania w stodole!
Obaj przesłuchujący po raz kolejny wymienili się triumfującymi spojrzeniami. Porucznik podszedł do komputera stojącego na sąsiednim biurku i wystukał cos na klawiaturze. Kapitan zapalił papieros, wykonał przy tym gest, jakby chciał poczęstować ojca Mariana, cofając go zaraz - no tak, przecież zapomniałem, że. Pan nie pali - jeszcze zanim ten zdążył odmówić.
Rzeczywiście nie palił, co było łatwe do sprawdzenia - w sumie dość typowy sposób, mający pokazać, jak dużo wiedzą o rozmówcy.
Kapitan z satysfakcją wypuścił kłąb dymu. "Czy jest Panu znana zasada, że nieznajomość prawa nie zwalnia nikogo od jego przestrzegania?" - zapytał.
Marian powiedział, że jego stary coś kiedyś o tym słyszał - ukończył szkołę zawodową po reformie a blok humanistyczny (zbiorcza lekcja polskiego, geografii i historii) miał przez jedną godzinę w I klasie, ale brzmiało to logicznie, więc kiwnął potakująco głową. Porucznik wstał od komputera z kartką wydruku w ręku. "Jeśli Pan nie dowierza, proszę przeczytać".
Wydruk zawierał dwa paragrafy - jeden dotyczył usiłowania nielegalnego przekroczenia granicy z Schengen (Euroregion Nadwiślański, w przeciwieństwie do Euroregionu Warty, me był członkiem grupy), drugi - podejmowania działań zmierzających do wywołania niepokoju publicznego lub rozruchów. "A pomyślał Pan, jaki niepokój mógłby spowodować taki niekontrolowany przelot poduszkowcem przez nasze miasteczko?" - wyjaśnił kapitan w odpowiedzi na jego zdziwione spojrzenie.
- Ale to się Panu nie uda. Żyjemy w państwie prawa i prawo musi być przestrzegane! - twardym głosem włączył się porucznik.
- Nie popełniłem przecież żadnego przestępstwa.
- Zgoda, jeszcze nie popełnił Pan. - porucznik był teraz nieco pojednawczy.
- Dlatego prowadzimy z Panem rozmowę ostrzegawczą, a nie zamykamy. Profilaktyka, zapobieganie przestępczości, jest równie ważne jak samo jej zwalczanie - zakończył sentencjonalnie.
Do biura przepustek i wyjścia sprowadził go ów masywny porucznik. Nie odzywał się, ale gdy prawie już dochodzili rzucił cicho:
- A czy nie byłoby prościej, dla świętego spokoju, rozmontować całą tę konstrukcję? - po czym odwrócił się żegnając kiwnięciem głowy.
Z Mirkiem Szczypiorskirn, kolegą z klasy, Marian znał się oczywiście już dawniej, ale jakoś tak w tym czasie zaprzyjaźnili się bardziej. Mirek potrafił pędzić całkiem niezły bimber, miał też ambicje literackie, co trochę Marianowi imponowało - jednym słowem robiło się u niego całkiem niezłe balangi. Jakiś czas po tym ojcowym przesłuchaniu Mirek zaprosił go na konsumpcję świeżo uzyskanego produktu, przytargawszy także słój nie znormalizowanych ogórków kiszonych (z własnej działki - wykraczały wprawdzie poza standardy UE, ale produkcja na użytek własny była nadal dozwolona). Marian smakował bimber, zagryzał ogórkiem, miło sobie gawędził, aż w pewnym momencie poczuł, jak podłoga boleśnie uderza go w twarz.
Obudziło go wiadro wody, którym ktoś go oblał. Leżał na podłodze ciemnego pomieszczenia z małym zakratowanym oknem, światło latarki, trzymanej przez stojącego nad nim faceta w mundurze raziło mu oczy. Chciał je przetrzeć, ale ręce miał z tyłu skute kajdankami. Z miejsca wytrzeźwiał. "Gdzie ja jestem?"- wybełkotał podrywając się na nogi.
- Narozrabiałeś frajerze - ponuro stwierdził cywil, stojący obok tego w mundurze, popychając go ruchem ręki w stronę drzwi.
"Idziemy" - rzucił. "Na przesłuchanie" - w odpowiedzi na znak zapytania w zdziwionej twarzy Mariana.
Droga na drugie piętro do pokoju przesłuchań była chyba najdłuższa w życiu mojego kolegi.
"Najprawdopodobniej musiałem nieźle narozrabiać" - myślał - "ale żeby aż tak?". Kończący się film kojarzył mu się dotychczas raczej z izbą wytrzeźwień niż z policją. "A może ja zabiłem Mirka? O kurwa!!!" Pomysł ten dotarł do niego w momencie, gdy dochodzili do drzwi i dosłownie wbił go w podłogę.
- Ale co ja takiego zrobiłem?
- Stul pysk! - prowadzący Mariana cywil popchnął go w drzwi pokoju przesłuchań, ten stracił równowagę i rąbnął jak długi na wprost biurka, z lampą zwróconą w stronę stojącego przed nim krzesła. Za biurkiem siedział młody facet ze znaczkiem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w klapie, który na jego widok podniósł się energicznie.
- Nie, panie poruczniku, tak nie można - z wyrzutem zwrócił się do tego, kto prowadził Mariana.
"I jeszcze to" - z niesmakiem spojrzał na jego ręce, po czym otworzył kajdanki kluczykiem wyjętym z kieszeni "To przecież nie bandyta".
- Ale narozrabiać sukinsyn potrafi - zaoponował porucznik.
- Poruczniku! - mentorskim tonem odezwał się kapitan. - "Widzę, że jesteście dzisiaj zmęczeni. Zorganizujcie nam lepiej herbaty. O właśnie, napije się pan herbaty?" - zwrócił się do Mariana.
- Wody mineralnej... - wyrwało się temu ostatniemu, chciało mu się pić i strasznie bolała go głowa. Kapitan wyjął z biurka butelkę mineralnej i dwie szklanki. Marian popił i ochłonąwszy nieco zapytał:
- Co ja właściwie takiego zrobiłem?
- Głupia sprawa - kapitan był jakby zakłopotany.
- Ale to jest czarno na białym - wziął z biurka jakiś urzędowy papier. "W dniu... około godz. 23... zatrzymany w stanie wskazującym na spożycie... W chwili zatrzymania znajdował się przy witrynie sklepu komputerowego, którego szybę rozbito prawdopodobnie leżącą obok płytą chodnikową w ilości szt. l (słownie: jeden)... Zatrzymany odmówił wylegitymowania się, w stosunku do funkcjonariuszy użył określeń powszechnie uznanych za obraźliwe, manifestujących zarazem wrogość zatrzymanego wobec mniejszości seksualnych ("Spadajcie cwele!")... Zastosowano środki przymusu bezpośredniego..." - spojrzał na niego z troską, odkładając papier.
- To się nazywa kradzież z włamaniem, nie licząc tych paragrafów o obrazę i stawianie oporu władzy.
- Ale ja naprawdę nic nie pamiętam. Wczoraj piłem z Mirkiem Szczypiorskim, możecie sprawdzić.
- Od niego wyszedłeś o 22.00. Nie chciałeś, by cię odprowadzał, ale postanowił pójść za tobą, jak zeznał, obawiając się, czy dojdziesz. W pewnej chwili zatrzymał się za potrzebą i usłyszał brzdęk tłuczonej szyby. Dobiegł w sam raz, by być świadkiem całego wydarzenia.
- Panie kapitanie, ja naprawdę mc nie pamiętam - Marian był autentycznie przybity.
Kapitan popatrzył na niego z wyrozumiałą troską.
- Rozumiem. Powiedzmy nawet, że ci wierzę. Ale cóż - ten kraj jest państwem prawa i nie można ot tak sobie wybijać witryny sklepowej próbując wynosić z niej towary. Zwłaszcza, gdy są świadkowie.
- O kurwa! - wyrwało się z naprawdę przejętej piersi Mariana. Kapitan podniósł do ust filiżankę, upijając nieco przestygłej herbaty.
- Tak w ogóle, to my nie chcemy ci szkodzić. Przeciwnie - my ci chcemy pomóc. Ja doskonale rozumiem, że poprawczak w tak młodym wieku to problem...
Tylko widzisz, jeśli mamy tobie pomóc, to musimy mieć jakąś gwarancję... - kapitan zawiesił głos.
- Bo to jest tak - do rozmowy włączył się porucznik - my mamy interes do ciebie i tak się złożyło, że ty masz interes do nas.
My ci możemy pomóc i ty nam możesz pomóc. Podpisz ten papier, a za godzinę będziesz w domu i o całej sprawie nikt się nie dowie - podsunął Marianowi jakąś kartkę z tekstem. Ten czytał już teraz całkiem osłupiały: "Ja niżej podpisany... zobowiązuję się niniejszym do dobrowolnej współpracy z Urzędem Ochrony Społeczeństwa Otwartego Euroregionu Nadwiślańskiego. Zarazem zobowiązuję się fakt współpracy zachować w tajemnicy". Kropki poniżej wyznaczały miejsce na złożenie podpisu.
- To wy nie jesteście z policji - dotarło teraz do niego, więc raczej stwierdził niż zapytał.
- A czy ktoś ci mówił, że jesteśmy? - z udanym zdziwieniem odparł kapitan. - Mamy powody zaproponować ci pomoc - ciągnął -chodzi o twojego ojca. Robi rzeczy bardzo nierozsądne, które zaszkodzą innym, tobie i jemu. A zapobiegać przestępstwu jest tak samo ważne, jak je zwalczać.
- A żeby zapobiegać, musimy mieć właściwe informacje, których ty nam dostarczysz - do rozmowy włączył się porucznik.
- No dobra, podpisz to i jedziemy do domu.
- Nie podpiszę.
- Co takiego!? Nie podpiszesz, kurwa twoja mać!? To my cię chuju zajebiemy! - porucznik walnął pięścią w stół, wstając.
- Spokojnie - mitygował go kapitan. - Rozumiem, że takie poważne decyzje trzeba przemyśleć. Tam w korytarzu jest ławeczka, usiądź sobie i przemyśl.
Po godzinie wezwali go z powrotem. Porucznik nie odzywając się siedział przy komputerze. Kapitan ruchem ręki wskazał Marianowi miejsce.
- A zatem nie chcesz podpisać. Mogę wiedzieć dlaczego?
- Dlaczego pan chce to wiedzieć? - Marian był autentycznie zdziwiony ciekawością przesłuchującego.
- Ty nas chyba źle odbierasz. Oczywiście, jesteśmy organem prewencji. Ale naszym narzędziem jest nie tylko siła, ale także wiedza, rzetelna wiedza o człowieku, dla którego dobra działamy. Dlatego musimy znać ludzkie motywacje. Mnie do tej pracy skłoniła przede wszystkim ciekawość, ta sama, która kogoś innego popycha do pracy naukowej. I powiem ci coś jeszcze - zawsze pragnąłem pomagać ludziom. Bo widzisz - my jesteśmy bardzo potrzebni. Kiedy wprowadzono u nas społeczeństwo otwarte myślano, że wystarczy wychować nowe pokolenie, wolne od zgubnego wpływu ksenofobii, szowinizmu, fundamentalizmu i ogólnej nietolerancji. Ale nasza służba wciąż trwa. A więc - dlaczego?
- To jest w końcu mój stary.
- Rozumiem. Ale pomyśl praktycznie. Za dwa lata kończysz szkołę i będziesz chciał albo zdawać na studia, albo iść do pracy... Więc ja ci tu nie będę opowiadał o Pawle Mrozowskim tego co wiesz ze szkoły... (Marian pamiętał, ale niedokładnie - był to syn bibliotekarki z Euroregionu Nadwiślańskiego, który zdemaskował matkę kiedy ta usiłowała, podczas Przeglądu Ogólnobibliotecznego w ramach Programu Modernizacji, ukryć komplet polskiej literatury faszystowskiej z XIX i XX wieku. O jego idealizmie tekst był w podręczniku, a któryś z twórców starszego pokolenia, bodajże Paweł Kukiz, nakręcił nawet o nim videoclip)... tylko zwracam ci uwagę, że chłopak zrobił na tym całkiem niezłą kasę. Nie chcemy od ciebie nic za friko.
Ukręcimy łeb tej sprawie, to oczywiste, a poza tym tajny współpracownik UOSO jest wynagradzany z funduszu operacyjnego, dochód ten jest ustawowo wolny od podatku. Wiadomo, że dzisiaj kasa jest najważniejsza. Chcesz się jakoś ustawić w życiu, zdać na studia - to kosztuje. Ale istnieją stypendia dla niezamożnych studentów, a my moglibyśmy ci pomóc w jego otrzymaniu... - Kapitan powoli nalał sobie wody mineralnej, nie odrywając od niego wzroku. Z ciszy, jaka zapadła Marian wywnioskował, że powinien cos odpowiedzieć. Z wysiłkiem zbierał myśli.
- Kasa nie jest najważniejsza. - Banał ten jakby lekko zdziwił kapitana, który po chwili kiwnął głowa potakująco.
- Słusznie. Same pieniądze to fetysz, liczy się to co dają. Każdy człowiek chce żyć szczęśliwie, mieć mieszkanie, samochód, dziewczynę. A do tego potrzebna jest kasa i do tego jeszcze, żeby samemu o sobie decydować - żeby być wolnym. Niestety, najczęściej na drodze do wolności stoją różne problemy - w twoim wypadku twój stary. To jasne, że coś mu zawdzięczasz.
Ale rodzina nie może ograniczać twojej samorealizacji, bo wtedy staje się struktura represyjną. A my możemy pomóc ci się z niej wyzwolić, wystarczy tylko podpis.
Marian odmownie pokręcił głową.
- Myślisz może, że zaszkodzisz staremu - to nieprawda. My tak naprawdę uważamy, że przymknięcie kogoś takiego jak on to ostateczność. Lepiej pilnować, trzymać rękę na pulsie, a gdy chce zrobić coś nierozsądnego - udaremnić, ale bez interwencji. Nie wiemy, co on chce zwojować tym poduszkowcem, ale lepiej wiedzieć co w trawie piszczy. Przecież tuż obok jest granica. Marian milczał - teraz dopiero uświadomił sobie, co może być przyczyną całego zamieszania.
- A jak się zastanowisz, co będzie, gdy on się dowie o naszym układzie - ciągnął kapitan - nie bój się, nie dowie. Ani on, arii nikt inny, firma ci to gwarantuje. Zbyt wielu ludzi ma nam zbyt wiele do zawdzięczenia za tak mało. Pomyśl, jak wiele fantastycznych karier zaczęło się w ten sposób - posłowie, dziennikarze, artyści, autorytety moralne - mogli być przeciw nam, ale przecież każdy ma swoją słabość, która sprawia, że do nas trafia. Nas, którzy potrafimy wszystko zrozumieć i wszystko wybaczyć, bo tak naprawdę, to tylko my rozumiemy wszystkich.
- To byłoby świństwo - Marian powiedział trochę do niego, a trochę do siebie.
- W istocie to ty jesteś świnią i ja jestem świnią. Nie chcę cię obrazić, jestem taką samą świnia jak ty, ale ja to już wiem i potrafię to przyznać, dlatego jestem kimś lepszym. Naprawdę powinieneś przeczytać kiedyś tę książkę - kapitan wyjął z szuflady tom ze zdjęciem łysej twarzy z odstającymi uszami. Jerzy Urban "Maksymy & Rozważania Moralne" - ani tytuł ani autor nic mu nie mówiły, ale wtedy nie zajmował się jeszcze humanistyką.
- Więc jak?
- Nie podpiszę.
- Jeśli sobie myślisz - ciągnął spokojnie kapitan - wszyscy podpisują, to ja im pokażę i będę tym, który nie - to znów się mylisz.
Ci, co nie podpisują, zapadają w gorzki niebyt. Nie - nie zabijamy ich w wypadkach samochodowych ani nawet nie wsadzamy do więzienia. To już nie jest potrzebne, a zresztą karą dla nich jest co innego. Widzisz, ten, kim się interesujemy musi na ogól reprezentować sobą coś więcej niż tylko to, że powiedzmy - jest zwykłym elektrykiem. Kara zapomnienia i niemożności jest dla nich karą nawet większą niż więzienie - o więźnia można się głośno upominać, a przegrany polityk nikogo nie interesuje.
Pomyśl o tych setkach sensownych i ambitnych facetów, których życie upłynęło na bezskutecznych próbach przebicia głową muru. Mogli być posłami każdej partii albo w7ziętymi dziennikarzami, a pracują w zatęchłej bibliotece, albo uczą w szkołach na przedmieściu. Jestem pewien, że wielu z nich żałuje swojego twardego charakteru, tego, że w odpowiedniej chwili nie złożyli jednego podpisu. Dla ludzi nie są nawet honorowymi facetami, tylko zgrają życiowych nieudaczników, rzuconych w piekło medialnego zapomnienia.
Kapitan podchwycił niedowierzające spojrzenie Mariana.
- Sądzisz, że nie mamy aż takich możliwości? Powiem ci tyle - nasze możliwości są proporcjonalne do wagi sprawy, której bronimy. Wytworzył się układ, który trzyma ten kraj, umożliwia tu rozwój, demokrację i tolerancję. Nie można dopuścić oszołomów, bo wszystko się zawali. A ty otrzymałeś unikalną szansę - więc jak?
Marian znów odmownie pokręcił głową, zbyt go bolała, by formułować zdania.
- Tracisz życiową szansę - kapitan wzruszył ramionami. - Zaraz cię wyprowadzą, ale gdybyś w domu to sobie jeszcze raz przemyślał... - zawiesił głos podając mu wizytówkę, na której było tylko imię, nazwisko i numer telefonu.
Po powrocie opowiedział wszystko ojcu i wymyślili, że Marian po prostu wyjedzie do ciotki w Euroregionie Warty me czekając na wezwanie na kolegium, które zresztą nigdy nie nadeszło. Zapewne po prostu dali sobie spokój, o czym mogło świadczyć ostatnie przesłuchanie ojca Mariana. Po paru luźnych uwagach kapitan stwierdził:
- Co do tego pańskiego poduszkowca, nie możemy zakazać samej jego budowy. Ale potrzebne będzie zezwolenie na poruszanie się w obszarze powietrznym strefy nadgranicznej Euroregionu. W razie wybudowania poduszkowca, proszę zgłosić się do powiatowej delegatury UOSO celem zyskania zezwolenia. Wniosek w tej sprawie składa się na formularzu RPG-7/38 wraz z załącznikami. Formularz wniosku i jego instrukcja wypełniania znajdują się w kancelarii Urzędu Powiatowego w godzinach urzędowania. Nadmieniam, że niewłaściwe wypełnienie wniosku powoduje jego automatyczne odrzucenie i konieczność złożenia nowego.
Życzę powodzenia - kapitan uśmiechał się ironicznie.
Do wyjścia sprowadzał go porucznik. Kiedy już doszli do biura przepustek, zatrzymał się.
- Bo to jest tak - powiedział cicho - jak już chcecie budować ten poduszkowiec, to sobie budujcie. Tylko żebyście się nim przypadkiem me oderwali od ziemi. Granica jest niedaleko i cholera wie co mogłoby z tego wyniknąć, dobrze wam radzę, poza protokołem. Bo zaszkodzicie sobie i innym. Odwrócił się na pięcie i poszedł.
- A ja tu już zostałem - kończył opowiadanie Marian. - Ale do mechaniki to się zraziłem całkowicie.
Jego stary jednak nie zrezygnował. Zbudował poduszkowiec i trzyma go w stodole, między narzędziami, jakby wciąż był w budowie. Co jakiś czas zagląda tam policjant, jednak kiedy o trzeciej - czwartej wszyscy śpią, ojciec Mariana otwiera stodołę, wyprowadza pojazd i odrywając się od ziemi we mgle szybuje ponad łąkami.
"Reakcja" nr 1/18/1998 r.
5.JAK USIŁOWALIŚMY INTEGROWAĆ AFROEUROPEJCZYKÓW
Ostatni przejaw żywszej aktywności licealnego koła Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej związany był ze sprawą Afroeuropejczyków. Zaczęło się od spotkania z Arturem Sankowskim, weteranem ruchu antynazistowskiego w naszym Euroregionie i nie tylko. Spotkanie było częścią kampanii przed Euroregionalną Konwencją Aktywu MLA, ale samo w sobie też przecież stanowiło atrakcję. Znany weteran jakiś czas temu wycofał się z życia politycznego i rzadko występował publicznie.
Z bliska wyglądał zupełnie inaczej niż w telewizji, przede wszystkim był niższy, szczupły pomimo wieku, ubrany nienagannie - tak to chyba jest w XIX wiecznych lekturach, nie wiedziałem co to znaczy dopóki go nie zobaczyłem. Był bardzo spokojny, stonowany, pełen rezerwy. Odpowiadał o tych rzeczach które są w podręczniku, ale to zawsze inaczej wygląda jak ktoś opowiada. To znaczy o recydywie polskiego szowinizmu w latach poprzedzających nasze przystąpienie do UE i przyjęcie Programu Modernizacji.
O pierwszych biuletynach antynazistowskich, borykających się z wrogością ksenofobicznego otoczenia i trudnościami finansowymi. Wprawdzie Fundacja Sorosa już istniała, ale leżał na niej ciężar wspierania prawie całego ruchu na rzecz europeizacji tego kraju. Mówił o przejawach niechęci wobec aktywistów ruchu, aktach agresji, które nasiliły się zwłaszcza po wytyczeniu granic Euroregionów, co szowinistyczna propaganda nazwała piątym rozbiorem Polski. Przezwyciężeniu nastrojów fundamentalistycznej agresji służył cały kompleks środków, spośród których telefon zaufania Urzędu Ochrony Społeczeństwa Otwartego okazał się szczególnie udanym pomysłem.
Ale najważniejszą sprawą - jak stwierdził Sankowski - było wychowanie młodego pokolenia w duchu wolnym od etnocentrycznej przeszłości. Oznaczało to w praktyce realizację programu "Partnerstwo dla Przyszłości" o którym już wspominałem.
Po prelekcji zadawano pytania więc i ja zapytałem się o motywacje pierwszych uczestników ruchu. Chciałem dowiedzieć się co skłoniło ich do działania, o którego powodzeniu nie można było być przecież z góry przekonanym.
Sankowski spojrzał się na mnie z uwagą.
Oczywiście każda działalność społeczna nosi w sobie element służby - odpowiedział - Błędem jest jednak umniejszanie aspektu materialnego działalności publicznej. Czasami nawet dziś traktuje się finansową stronę zaangażowania społecznego z pewną wstydliwością.
Działacz antyfaszystowski powinien być człowiekiem sukcesu, także sukcesu materialnego. Rozumiejący ten problem politycy i myśliciele opracowujący strategię dostosowania nas do standardów UE zawczasu o tym pomyśleli.
Był to - jak myślę - jeden z warunków naszego sukcesu. Działalność społeczna jest czasochłonna, wytwarza napięcia i tym samym negatywnie wpływa na karierę zawodową. Co innego jeżeli dotacja, grant lub etat w organizacji społecznej pozwolą harmonijnie pogodzić aktywność społeczną z aktywnością zawodową - najlepiej utożsamiając jedno z drugim.
W tych trudnych czasach ruch antyfaszystowski musiał borykać się nie tylko z ksenofobicznymi stereotypami i siłą uprzedzeń, lecz także ze zorganizowanym oporem elementów nacjonalistycznych, klerykalnych, fundamentalistycznych i skrajnych, które nadużywały demokratycznego porządku prawnego i - kamuflując swoje prawdziwe, antydemokratyczne oblicze - działały legalnie.
Zanim starą antyfaszystowską zasadę, że "nie ma wolności dla wrogów wolności" przetłumaczono na język konkretnych rozwiązań prawnych i przełamano opór przed jej wdrożeniem musiało upłynąć trochę czasu. Toteż walka o ostateczne zwycięstwo nad faszyzmem musiała się toczyć także na polu atrakcyjności. Czyli - która propozycja kulturowa, europejska czy faszystowska jest bardziej atrakcyjna i nie ma co ukrywać, że oznaczało to także atrakcyjność materialną. Na przykład ja już w wieku 30 lat zostałem dyrektorem Fundacji "Nigdy Więcej" będąc zarazem etatowym ekspertem Sejmowej Komisji do spraw Mniejszości i Multikulturalizmu. Niezależnie od tego dostałem grant na badanie nad tradycją polskiej nietolerancji, co ułatwiło mi pisanie doktoratu. Wprawdzie wcześnie] miałem doktorat honoris causa przyznany mi przez Wolny Uniwersytet im. Daniela Gohn-Bendita, ale chciałem napisać własny.
Reasumując, atrakcyjności ideowej przesłania antyfaszystowskiego towarzyszyła atrakcyjność materialna, co było niewątpliwie jedną z przesłanek naszego sukcesu w tych trudnych latach.
Po spotkaniu kupiliśmy parę piw i poszliśmy do mnie, tzn. ja, Ziutek i Anka, jego dziewczyna. Usiedliśmy w moim pokoju.
Ziutek po pierwszym piwie wyrzucił z siebie wrażenia
. - No tak, kurwa. On już mając 17 lat napisał pierwszą broszurę, w rok później był w Eton, potem stypendium w Oxfordzie, a w 23 roku życia, jeszcze przed ukończeniem studiów, był już uznanym specjalistą od faszyzmu, publikującym w wysokonakładowych gazetach.
A ja co? - już wam chyba wspominałem że Ziutek był cholernie ambitny.
- Spokojnie stary - uspokajałem go.
- Po pierwsze, Sankowski miał kasę. Takich jak on było niewielu, więc w niego inwestowali, zwłaszcza że czasy były niepewne. Dziś już nikt nie będzie inwestował pieniędzy w implementację standardów Unii, zwalczanie polskiego nazizmu, ani nawet w propagandę wielokulturowości, to już po prostu jest codziennością, normalną pozycją w budżecie każde] gminy w Euroregionie Warty.
Tylko popatrz - ekumeniczny Tydzień Kultury Chrześcijańskie], lekcje o judaistycznych korzeniach kultury europejskiej na historii i polskim, Dni Pamięci - 9 września (rocznica Nocy Kryształowej) i 8 III - rocznica Wydarzeń Marcowych - połączona z Międzynarodowym Dniem Kobiet. Dale] - coroczny Powiatowy Przegląd Kultury Mniejszości Narodowych, stałe imprezy Domu Kultury - Spotkania Innego - Rozmowy o Tolerancji, czy turniej wiedzy o judaizmie. Nie mówię już o instytucjach wyspecjalizowanych w zwalczaniu nietolerancji - jak choćby Klub Inteligencji Katolickiej im. Ks. Tischnera albo MLA.
Poczekaj, podziałasz trochę i jak będziesz miał tyle lat co on to też z tobą będą spotkania urządzali... - pocieszałem go.
- Ale w wieku czterdziestu łat flaszki w parku z kumplami nie obalę, bo mi się nie będzie chciało - Ziutek tak łatwo nie dawał się pocieszyć.
- Są tacy co obalają - odparłem nie rozwijając tematu, bo naraz przyszedł mi na myśl dziad Kaczorowski, znajomy żuł z naszego osiedla, który (od czasu gdy hala dworca została oficjalnie wyznaczona przez Radę Gminy na miejsce czasowego pobytu mniejszości Romskiej w godzinach od 22.00 do 6.00) nocował w zsypie w moim bloku. Ciekawe co się z nim teraz dzieje - odkąd decyzją Komisji Europejskiej zlikwidowano produkcję denaturatu w naszym Euroregionie, jakoś przestałem go widywać. To nie był dobry przykład dla Ziutka.
Spotkanie z Arturem Sankowskim zapadło cierniem w Ziutkową pamięć. Parokrotnie do niego nawiązywał przy różnych okazjach, najczęściej w luźnym z mm związku. Był zdecydowany wymyślać cokolwiek, dzięki czemu zostanie zauważony nie tylko w Euroregionalnym Zarządzie MLA, lecz także w oddziale Fundacji Sorosa, a może w samym biurze Pełnomocnika Komisji Europejskiej na Euroregion Warty.
Niedługo potem odbyła się wspomniana wyżej Konferencja Aktywu MLA, z której Ziutek wrócił rozpromieniony, zwołując zebranie naszego licealnego koła w trybie pilnym. Sednem konferencji, którą relacjonował były dwie uchwały. Pierwsza z nich dotyczyła Afroeuropejczyków. Jak zapewne wiecie państwom Czarnej Afryki nie udało się do końca przezwyciężyć dziedzictwo kolonializmu. Konflikty etniczne, wzmacniane przez fundamentalizm religijny nadal są tam częstym zjawiskiem, stanowiąc wyzwanie moralne dla integrującej się Europy, która dziś spłaca dług wobec byłych kolonii.
W spłacie tego moralnego zobowiązania bierze też udział Euroregion Warty, udowadniając tym samym, że chce nie tylko czerpać z dobrodziejstw naszego wspólnego europejskiego domu, ale przeciwnie jest też w stanie wnieść swój wkład do realizacji wspólnych europejskich zadań. Obecnie wkładem tym są osiedla mieszkaniowe dla Afroeuropejczyków z Rwandy. Istnienie wśród nas dzielnic afroeuropejskich - streszczam dalej referat Ziutka - będzie także z korzyścią dla całego Euroregionu umożliwi bowiem jego dostosowanie się do standardów unijnych w zakresie stopnia wielokulturowości. Trzeba bowiem ze smutkiem przyznać, że nasz Euroregion tutaj odstaje -procent Afroeuropejczyków w Euroregionie Warty jest jednym z niższych w całej Unii. Chyba nie muszę wam wyjaśniać jak bardzo cierpi na tym nasza wielokulturowość.
W związku z powyższym -nadal streszczam referat Ziutka - dla MLA zostały postawione nowe ważne zadania: wyjaśnić uwarunkowania związane z przybyciem kontyngentu Afroeuropejczyków (zwłaszcza to co dotyczy kwestii mieszkaniowych) i ułatwić młodzieży afroeuropejskiej integrację w środowiskach młodzieżowych Euroregionu.
"Chciałbym się szerzej wypowiedzieć w kwestii mieszkaniowej - kontynuował Ziutek -wiadomo, że mieszkania są towarem deficytowym na wolnym rynku naszego Euroregionu. Budowa osiedli mieszkaniowych dla uchodźców z Rwandy w niczym nie naruszy budżetowych środków na mieszkalnictwo. Tzn. - osiedla afroeuropejskie zostaną wybudowane z tych funduszy, ale w niedalekiej przyszłości wydatki te zostaną zrefundowane ze źródeł unijnych, toteż można uznać powiatowy budżet mieszkalnictwa za nie uszczuplony i tak to należy rozumieć. Wiadomo jednak, że elementy szowinistyczne i ogólnie miejscowy Ciemnogród może wykorzystać tę okoliczność dla szerzenia swoich demagogicznych haseł, czemu należy przeciwstawiać się z całą mocą, intensyfikując pracę uświadamiającą.
Zawsze winniśmy pamiętać, że wszelkie mówienie w stylu dla nich są mieszkania, a dla nas nie ma to przejaw najczystszego szowinizmu" - podsumował Ziutek przechodząc do omówienia następnej uchwały.
Dotyczyła ona ogólnie sytuacji w naszym Euroregionie i uznałem ją wtedy za głęboko mądrą, bo zwróciła moją uwagę na coś, o czym bez niej myślałbym, że nie istnieje. Dotychczas byłem przekonany (i myślę, że także moi koledzy z MLA), że upiory polskiego szowinizmu, nacjonalizmu, etnocentryzmu, ksenofobii, nietolerancji i oszołomstwa zostały już zasadniczo przezwyciężone, a sens działania takiej MLA i organizacji pokrewnych zawiera się w tępieniu marginalnych przeżytków wyżej wymienionych cech i profilaktyce. Tymczasem był to błąd - na wspomnianej naradzie aktywu Artur Sankowski postawił tezę, która przedyskutowana i przegłosowana stała się podstawą oficjalnego stanowiska MLA.
Otóż - w największym skrócie - w miarę postępów budowy społeczeństwa otwartego walka z nacjonalistycznymi przeżytkami zaostrza się i pogłębia -zamiast zanikać. Tylko z pozoru wygląda to nielogicznie. Wyjaśnię to jak najprościej - im bardziej zbliżamy się do zbudowania społeczeństwa całkiem już otwartego (co będzie zarazem oznaczało ostateczne zwycięstwo nad faszyzmem) tym bardziej wspomniane przeżytki widzą, że przegrały i czują swój koniec. Dlatego bronią się wręcz rozpaczliwie, licząc że coś może odwlec ich nieuchronną (bo wynikającą z żelaznych praw postępu dziejowego) klęskę. Niektóre elementy szowinistyczne i czarnosecinne przenikają do struktur społeczeństwa otwartego (nawet takich jak MLA) ponieważ wobec ich poważnego osłabienia nie są w stanie wystąpić jawnie i pozostanie im jedynie droga postępu i dywersji - dlatego należy wzmóc czujność. Na przykład całkiem niedawno członkiem zarządu MLA w Jarocinie manipulował faszysta, czyniąc to pod płaszczykiem europejskich haseł.
Po prezentacji uchwał Ziutek przedstawił zebranym swój pomysł. Mianowicie - poza wyrażeniem ogólnego dla nich poparcia i przesłaniem tego do mediów lokalnych i w internet dobrze byłoby zrobić coś ekstra, co dowodziłoby że tw5rczo rozwijamy wytyczne narady aktywu w duchu integracji. Zaproponował żeby nasze koło MLA zaprosiło delegację młodzieży afroeuropejskiej - jeszcze przed przybyciem pierwszych emigrantów, co z uwagi na rzeczony problem mieszkaniowy mogło nastąpić najwcześniej za kilka miesięcy - i zapoznało ich z dorobkiem kulturowym ich przyszłej ojczyzny - Euroregionu Warty.
Można na to otrzymać środki z Fundacji Sorosa, z Biura Pełnomocnika i z powiatowego Przedstawicielstwa Fundacji im. Eberta - Niemcy zaangażowały się w problematykę społeczeństwa wielorasowego w duchu swoich najlepszych tradycji.
Wniosek ten przyjęto i powołano komisję dla jego realizacji w składzie - ja Ziutek i Anka. Po zakończeniu zebrania zostaliśmy we trójkę i Ziutek rozpoczął naradę bojową.
- Cel jest jasny - musimy skubnąć trochę kasy od Szwabów i Żydów, wszystko jedno pod jakim pretekstem. Chcą integrować Murzynów w naszym miasteczku - proszę bardzo sam im posadzę drzewa bananowe, to tylko kwestia ceny. Też chce być trzydziestoletnim dyrektorem, jak Sankowski - trochę mnie zaskoczył - wprawdzie zgadzałem się z meritum tej wypowiedzi, ale jej brutalna szczerość nieco mnie zraziła.
- Co ty chcesz, to już wiemy - teraz zabieramy się do roboty -sprężyła nas Anka bo też i było co robić.
Wniosek o dotację składa się z kosztorysu i pisma przewodniego. Kosztorys to osobny problem, z których najmniejszym jest ten, że żąda się zawsze nieco wiece] niż potrzeba, aby mieli z czego ścinać. Problemy stwarza też samo pismo przewodnie, które ma przekonać, że to właśnie nam warto dać pieniądze. Powinno być nie za długie, bo nuży, ale i nie za krótkie, aby nie wyglądało że autor nie przywiązuje do niego wagi, a przez to i do adresata. Nie może być niekonkretne ale też nie powinno zanudzać drugorzędnymi szczegółami. Nie powinno zawierać treści ideologicznej, ale powinno jednak jakoś się odnieść do sfery wartości, którym ma służyć dane przedsięwzięcie - jednym słowem - to trzeba umieć napisać.
Ważny jest też sam pomysł imprezy - konceptem Ziutka było zorganizowanie pobytu grupy Afroeuropejczyków w taki sposób, aby przekonać ich, że zgubna spuścizna przeszłości została już u nas przezwyciężona, a samo to przezwyciężanie ma długą tradycję.
Zasadniczym punktem programu była wycieczka "Szlakiem walki z polską nietolerancją i ksenofobią" - wycieczka musi mieć przewodników więc przy okazji i my się przejedziemy.
Ziutek monotonnym głosem odczytywał poszczególne punkty programu.
I dzień. Przyjazd gości, zakwaterowanie, kolacja. Po kolacji - dyskoteka integracyjna.
II dzień. Warszawa: Pomnik Bohaterów Pierwszego Powstania Warszawskiego w Gettcie, złożenie kwiatów. Ulica Próżna - wkład wspólnoty żydowskie] w rozwój cywilizacyjny łuku Wisły. Synagoga Nożyków. Obiad w restauracji Menora.
Żydowski Instytut Historyczny -spotkanie z redakcją "Jidełe". Stare Miasto - Muzeum im. A. Mickiewicza i A. Szczypiorskiego. Muzeum Adama i Stefana Michników.
III dzień. Historia i współczesność ruchu antynazistowskiego w Polsce. Śniadanie. Projekcja fragmentów "Shoah" C. Lanzmanna. Wręczenie członkom delegacji tomu "Wojny Żydowskiej" Grynberga w tłumaczeniu na angielski. Przerwa na kawę. Wyjazd do Treblinki. W drodze powrotnej - wizyta w Zespole Pałacowo - Parkowym w Zielonce pod Warszawą - rezydencji Artura Sankowskiego, honorowego prezesa fundacji "Nigdy Więcej". Powrót.
IV dzień. Nasze miasteczko. Spotkanie z przedstawicielami spółdzielni mieszkaniowych szczególnie narażonych na oddziaływanie wrogiej propagandy. (To były te, które dobrowolnie oddały swoje grunty pod budowę osiedli afroeuropejskich).
Obiad, pożegnanie i wyjazd gości.
Anka z uwagą przyglądała się kartce z programem.
- Ten trzeci dzień taki naćkany.
- Musimy się zmieścić bo w piątek jest spotkanie z delegacją spółdzielni, a ono powinno się odbyć przed południem, gdyż są to urzędnicy, którzy pracują.
Spotkanie ze zwykłymi spółdzielcami jest na tym etapie nieco zbyt ryzykowne - nie było jeszcze kampanii informacyjnej i mogliby zachować się w sposób nieodpowiedzialny.
Mówiąc po ludzku - pogoniliby nas z krzykiem "chcemy mieszkań nie Czarnuchów". - Ziutek był jakoś wyraźnie w nastroju do stawiania kropek nad "i".
- To może wywalić coś z tego trzeciego dnia? Może Treblinkę?
- No co ty? Nie można przyjechać na Ziemię Zagłady nie zobaczywszy jednego z miejsc gdzie się dokonała - zwłaszcza jak organizatorem przyjazdu jest MLA. Musimy zawieźć tych Murzynów do Treblinki bo inaczej w ogóle nie dostaniemy kasy.
- No dobrze - Anka skrupulatnie przyglądała się rozkładowi godzin.
- Najpierw będzie śniadanie, później film. Następnie będzie kawa. Potem będzie Treblinka...
Zgodziliśmy się, że jest to całkiem rozsądny program. Po jego przepisaniu i wysłaniu do powiatowego biura fundacji Sorosa z dobrą myślą czekaliśmy na odpowiedź. Kiedy więc Ziutek otrzymał telefon z biura Fundacji żeby się stawić pojutrze na 15-stą pełni radosnego optymizmu umówiliśmy się z nim w pobliskiej kafejce o 16. Gdy jednak go zobaczyłem jak podchodzi do naszego stolika z samego wyglądu wiedziałem, że coś jest nie tak.
- Taki chuj! - pierwsze słowa Ziutka potwierdziły moją obserwację. Otóż w biurze Fundacji sympatyczna i młoda pracownik Zarządu Powiatowego wyjaśniła mu, że Fundacja przeżywa obecnie trudności finansowe, związane z aklimatyzacją Afroeuropejczyków i wszelkie pomysły wyjazdowe są niemożliwe do realizacji. Następnie zapytała czy jego rodzina jest członkiem spółdzielni mieszkaniowej "Przyszłość" - co wynikało z adresu przy piśmie przewodnim i było prawdą.
Ucieszyła się po otrzymaniu odpowiedzi twierdzącej, proponująć mu zorganizowanie spotkania informacyjnego na temat korzyści płynącej z wielokulturowości dla mieszkańców spółdzielni, a w szczególności młodzieży - gdyż to właśnie z terenów SM "Przyszłość" wykrojono kwartał pod budowę afroeuropejskiego osiedla im. Mandeli. Zachodzi więc pilna potrzeba aby w duchu integracji i ogólnoludzkiego braterstwa przeciwstawić się negatywnym emocjom, jakie mogą w związku z tym zaistnieć.
- Wymówiłem się potrzebą konsultacji z kołem MLA - kontynuował Ziutek - Ale niech się pierdolą! Przecież w bloku by mnie zajebali za coś takiego - brat z żoną mieszka już trzy lata w swoim pokoju i tak jest w co drugiej rodzinie. Niech się odpierdolą - powtórzył, jakby mentalnie zmywając z siebie ideę nieudanej imprezy.
Od tej pory działalność naszego licealnego koła MLA prawie zamarła, a Ziutek chyba właśnie wtedy poznał się z Piotrkiem Wysockim i jego grupą - ale o tym opowiem innym razem.
"Reakcja" nr 7/24/1999 r.
6.LISTOPAD
Ja naprawdę nie chciałem zabić Adama Apfelbauma. Piszę to, żebyście wiedzieli - nie mam przecież innych powodów, zwłaszcza odkąd Adam Gmurczyk (minister bezpieczeństwa i sprawiedliwości Tymczasowego Rządu Narodowego) wyłączył spod odpowiedzialności karnej sprawców czynów popełnionych "w uniesieniu patriotycznym". Długo zastanawiałem się, jak to opowiedzieć i dlatego zacznę od początku.
Początek tych wydarzeń to chyba wrzesień, kiedy zacząłem czwartą klasę. To znaczy - teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się, że zaczęło się właśnie wtedy - choć wówczas nic takiego bym nie powiedział.
Rozpoczął się normalny rok szkolny, dla nas o tyle ważny, że miał się kończyć maturą, toteż rozglądaliśmy się już za studiami, przeglądając informatory uczelni. Zarazem był to normalny rok, kolejny w długiej historii naszej budy, to jest Liceum Ogólnokształcącego numer l im. Jakuba Franka - uroczyste otwarcie, pierwsze zajęcia, pierwsze sprawdziany. Jak co roku, we wszystkich szkołach Euroregionu Warty.
Pewnego razu, przeglądając w szkolnej pracowni komputerowej internetową listę uczelni wyższych, zauważyłem dziwnie wysoką średnią, wymaganą przy składaniu papierów na Wydział Historii poznańskiej filii Viadriny. W pamięci miałem całkiem inne liczby, więc dla pewności sięgnąłem po opasły tom "Informatora dla zdających na uczelnie wyższe" sprzed roku (w pamięci komputera nie było informacji o zeszłorocznych warunkach dla kandydatów). I rzeczywiście - nie będę zanudzał was szczegółami, dość powiedzieć, że po przeliczeniu nowych zasad punktowania dowiedziałem się, że trzeba mieć 15 punktów więcej. Porównałem inne wydziały, a potem uczelnie, zestawiając obecny system z danymi z zeszłorocznego informatora. Wszędzie było podobnie - ciekawe, że nigdzie nie natknąłem się na informację o zmianie systemu punktowania, choć wydawało mi się, że powinno to być jakoś podane.
Przy sąsiednim monitorze Ziutek oddawał się rozkoszom oglądania "Milczenia Owiec VII" emitowanego na "kanale śmierci" -był to program kodowany, ale co to dla Ziutka rozszyfrować standardowe dekodery. Na ekranie doktor Lecter właśnie smażył wątrobę wyprutą przed chwilą z listonosza, wyjaśniając jednocześnie przez telefon indywidualizm Stirnera poszukującej go agentce FBI. Dobrze zresztą trafiłem, bo akurat włączyła się reklama przypraw kuchennych i Ziutek, choć niechętnie, dał się oderwać od monitora.
Gdy podzieliłem się z nim swoim odkryciem, jego pierwszą reakcją było "znowu coś popierdoliłeś", niemniej jednak siadł przed klawiaturą, skąd po chwili dobiegło Ziutkowe "ale jaja". Nie dziwię mu się - też chciał zdawać na obleganą filię Viadriny, a nie mógł sobie pozwolić na korepetytorów itp., bo rodzina była niebogata.
Policzyliśmy raz jeszcze, ale nie chciało być inaczej. Nie wyciągnęliśmy jeszcze żadnych ogólnych wniosków z tej informacji, prócz tego, że trzeba naprawdę ostro zakuwać. Jednym słowem dopust boży, lecz nic więcej. Ale wracając tego dnia do domu (Ziutek mieszkał w tym samym osiedlu), spotkaliśmy Adama Apfelbauma i naturalnie powiedzieliśmy mu o naszych wyliczeniach, klnąc przy okazji władze oświatowe, że opóźniają się z upublicznieniem nowych zasad punktacji. Wysłuchał nas ze zrozumieniem, spoglądając zza swoich grubych jak spodki szkieł. Przygładził pejsy (u uczniów Liceum Laudera nie są podobno obowiązkowe, ale większość z nich je nosi) i powiedział, że o tym wie.
- No i co powiesz? - Ziutek był naprawdę zajeżony.
- 15 punktów dostaje każdy uczeń liceum klasy "A". Ale dla was jest to naprawdę problem.
Ziutek kiwnął głową jakby coś zrozumiał (jest ambitny i cholernie nie lubi przyznawać się, że czegoś nie wie), ale ja przed starym kumplem, jakim w końcu był Adam, nie miałem potrzeby się zgrywać.
- Ty, co to są licea klasy "A"?
- Jest to wewnętrzna klasyfikacja Ministerstwa Oświaty Euroregionu Warty, stosowana też w Euroregionach: Śląsk, Pomerania i Prusy Wschodnie. Podział jest wewnętrzny, dlatego mogłeś o nim nie słyszeć. Do klasy "A" należą między innymi wszystkie Licea Laudera.
Dochodziliśmy do jego bloku, gdy pożegnał się i poszedł w swoją stronę. Ziutek przez chwilę milczał, odprowadzając go wzrokiem, po czym kopnął ze złością leżącą na chodniku butelkę po piwie.
- Wysocki ma rację, kurwa. Oni chcą z nas zrobić ciemniaków! Po chwili obrzucił mnie niepewnym spojrzeniem.
- Jacy oni? - nic nie kapowałem.
- Zdzwońmy się później, to pogadamy.
Dochodziliśmy z kolei do bloku Ziutka i ta lakoniczna odpowiedź była nawet zrozumiała. W tedy po raz pierwszy usłyszałem o Piotrku Wysockim.
Jak zapewne wszyscy pamiętacie, nasza gospodarka nie końca przezwyciężyła jeszcze - nieuniknione, dodajmy - problemy okresu dostosowawczego do standardów europejskich. Jednym ze środków zaradczych (w ramach rządowego Programu Wsparcia Przemian Wolnorynkowych) były roboty interwencyjne i z przydziału do takich właśnie prac trafił do naszej szkoły Piotrek Wysocki - a dokładniej do stołówki szkolnej, jako trzeci pomocnik kucharza. Jak mogłem się zorientować, główne jego obowiązki polegały na robieniu zakupów dla kucharza i jego dwóch innych pomocników, tymi zakupami były głównie piwo i papierosy. Kuchnię (jak i całą szkołę) sprzątała etatowa sprzątaczka, a sam kucharz z pomocnikami nie potrzebowali kogoś z zewnątrz, kto mógłby na przykład dokładniej się przyjrzeć ich gospodarowaniu. Miał więc sporo czasu, który wypełniał głównie lekturą - no i rozmową z nami. Był mniej więcej w naszym wieku, po zawodówce gastronomicznej, bardzo inteligentny mimo pewnej surowości. Miał przy tym coś, co sprawiało, że chcieliśmy z nim rozmawiać, nawet jeśli nie zgadzaliśmy się z jego poglądami. Poznałem go nieco później - wtedy jakoś nie zebrałem się, aby zadzwonić do Ziutka, a niebawem zdarzyło się to sławne spięcie z księdzem Młodziakiem.
Ksiądz doktor Młodziak był naszym nowym nauczycielem religii. Nawet nas nie zdziwiło, że przyszedł na zajęcia w swetrze, tylko z koloratką - chyba już wspominałem, że Kościół dostosował się do ponowoczesności, w czym dużą zasługę ma ksiądz prymas Arkadiusz Nowak, ale nie on jeden. Sporą rolę w modernizacji Kościoła polskiego (który, niestety, w przeszłości był ostoją konserwatyzmu i postaw ksenofobicznych, nie mówiąc już o tradycyjnym polskim antysemityzmie, bo to oczywiste) odegrała instytucja wspólnych konferencji episkopatu polskiego i niemieckiego. Początkowo były one zwoływane dla rozstrzygnięcia skomplikowanych spraw majątkowych w Euroregionach Śląsk, Pomerania i Prusy Wschodnie. Ale praktyka wspólnych kontaktów i przezwyciężania uprzedzeń w duchu chrześcijańskiego pojednania wypracowana w trakcie rozmów o tematyce majątkowej przydała się też w rozmowach o modernizacji Kościoła katolickiego. Na pewnym etapie rozmowy te toczyły się jednocześnie, co podobno znakomicie ułatwiło ich przebieg - tak mi w każdym razie opowiadał Adam Apfelbaum. Ponieważ religia z zasady odbywała się na pierwszej lub ostatniej lekcji (aby uszanować uczucia religijne wierzących inaczej), uczestniczył w zajęciach także Wysocki, który na ogół w tym czasie nie miał nic do roboty (obiady wydawano w połowie zajęć). Przez kilka lekcji siedział bez słowa nie zwracając na siebie uwagi.
Któregoś dnia ksiądz Młodziak zaczął referować temat "Anonimowe Chrześcijaństwo". Z pewnością pamiętacie sami z zajęć religii, ale przypomnę - chodzi o to, że najdoskonalszymi chrześcijanami są ci, którzy nie są chrześcijanami, ale nie wiedząc o tym, żyją po chrześcijańsku. Stąd płynie postulat, aby chrześcijaństwa uczyć się od tych anonimowych chrześcijan - takich jak Martin Buber. Po zakończeniu wykładu ksiądz katecheta poprosił o zadawanie pytań. I wówczas podniósł rękę Wysocki.
- A ja tu czegoś nie rozumiem. Jeśli oni nie chcą być chrześcijanami, to po co ich tak na siłę nazywać. Mogą tego nie chcieć. A poza tym - chrześcijaństwo to także pewne normy i dogmaty - choćby to, że trzeba się ochrzcić. Jak oni nie chcą, to ich sprawa, ale chrześcijanami nie są. A godne życie tak, ale to jeszcze nie wszystko. Same uczynki nie wystarczają do zbawienia, o czym pisze święty Paweł w swym Liście do Rzymian w rozdziale 3, wers 28: "Sądzimy bowiem, że człowiek osiąga usprawiedliwienie przez wiarę, niezależnie od pełnienia nakazów Prawa".
Ksiądz Młodziak był zaskoczony, ale my chyba nie mniej. Po pierwsze - że mu się w ogóle chciało, po drugie, że czyta Pismo Święte, czego (jestem pewien) nikt z całej klasy nie robił, poza fragmentem "Genezis" w wypisach szkolnych.
- No, czyżbyś zamierzał zostać luteraninem - zażartował po chwili katecheta; większość raczej nie pojęła żartu. - Nie należy przywiązywać wagi do form zewnętrznych kontynuował, już na poważnie.
- Pan nasz świadomie złamał szabas, będący u Żydów największym świętem. To, co naprawdę się liczy, to treść etyczna chrześcijaństwa. Wiele form, do których dawniej przywiązywano dużą wagę, dziś jest bez znaczenia. To, co pozostaje, powtarzam, to treść etyczna Dobrej Nowiny, która między innymi była właśnie dlatego dobra, że niosła ze sobą wyzwolenie od przestarzałych form, częstokroć niosących okrutne konsekwencje. Przypomnijcie sobie, jak Stary Zakon nakazywał postąpić z nierządnicą, którą uratował Jezus. Jednym słowem funkcją misji Kościoła w postmodernistycznym społeczeństwie otwartym jest eliminacja form zbędnych, oddzielających nas od żywej treści wiary. Przykładowo, ja nie noszę sutanny.
- No dobrze, ale skoro tak, to czy tacy na przykład Żydzi porzucają swoje formy? Wysocki zapytał spokojnie i na luzie, ale księdza Młodziaka zatkało po prostu.
- Ty właściwie nie jesteś uczniem naszej klasy i ja nie muszę odpowiadać na twoje pytania, zwłaszcza jeśli mają charakter nieodpowiedzialny i niemerytoryczny. My tu nie oceniamy postępowania wierzących inaczej. Jak już chcesz słuchać, to siedź, ale nie zabieraj czasu innym uczniom. Może ktoś jeszcze chce się o cos zapytać? -Katecheta spojrzał po klasie z mieszaniną irytacji i nadziei.
- Tak, ja. - Wstał Wojtek Podgórski, niezły sportsmen, ale nigdy nie podejrzewałem go o jakieś zainteresowania religijne.
- Ja bym się chciał zapytać o to samo co Piotrek.
- Przełknął ślinę. - To znaczy, czy ci od Laudera dochowują swoich form? A jeżeli tak (ja wiedziałem, że tak, i nawet dość rygorystycznie, opowiadał mi o tym Adam Apfelbaum) - to dlaczego my ich nie naśladujemy, choć wiadomo jest, że powinniśmy brać przykład?
Usiadł, a ksiądz Młodziak zamarł, choć zaznaczam, że pytanie było bez żadnej agresji w stosunku do niego. Wybawił go dzwonek na przerwę - rzucił tylko, że są to bardzo interesujące i skomplikowane problemy, do których wrócimy przy najbliższej okazji. Okazja ta jednak nigdy się nie pojawiła.
Reakcja księdza Młodziaka trochę mnie zdziwiła - uświadomiłem sobie, że rygor szkół Laudera jest znacznie wyższy od naszych (co wyraża się nawet w ubiorze i fryzurze - o pejsach Adama już wspominałem, zresztą było mu w nich do twarzy). Nie widziałem więc powodów, aby o tym nie mówić. Tak więc w sposób naturalny zacząłem rozmawiać o tym dziwnym zachowaniu księdza na przerwie szkolnej i wtedy usłyszałem po raz kolejny to, co w rozmowie z Ziutkiem przepuszczałem mimo uszu - że celowo stwarzane są warunki, abyśmy mieli jak najtrudniejszy dostęp do oświaty, bo wtedy zostaje więcej miejsca dla innych. I że ten większy luz, jaki jest w naszych liceach w porównaniu z liceami Laudera, wcale nie jest wyrazem troski o nas - dyscyplina tamtych utwardza, a jej brak nas osłabia. Podawane w formie plotki na przerwie w ubikacji szkolnej brzmiało początkowo dla mnie dość absurdalnie, ale kiedy policzyłem raz jeszcze te punkty, o których już mówiłem, zacząłem się zastanawiać. Nie tylko nad naszymi szansami jako zbiorowości, także nad tym, czy sam przebrnę przez egzaminy wstępne według nowego regulaminu. I tak jak wcześniej wiedziałem o kółku Wysockiego, ale w gruncie rzeczy nie interesowało mnie ono, tak teraz zacząłem szukać z nimi kontaktu.
Spotykaliśmy się albo u Piotrka w domu, albo w pakamerze kucharzy po zajęciach. Pakamera była przedzielona kafelkowaną ścianką, w jednej części pomocnicy kończyli dzień obalając flaszkę, w drugiej my zastanawialiśmy się, czy i jak obalić ustrój.
Nie przeszkadzaliśmy-sobie nawzajem, żeby jednak zbyt częsta nasza tam obecność me zwracała niepotrzebnej uwagi, co jakiś czas szliśmy do Piotrka lub rzadziej - do któregoś z kolegów. Spotkania były wypełnione dyskusjami o broszurach i książkach, które zgromadził Piotrek i dawał nam do przeczytania. Niektóre wyciągnął z makulatury (pracował jako pomoc przy "Przeglądzie Ogólnobibliotecznym", kiedy likwidowano groźbę faszyzmu w bibliotekach Euroregionu - jak pamiętacie, była to część Programu Modernizacji). Zgromadził je u siebie trochę z przekory, a później zaczął czytać. Mimo oczytania miał duże luki w wiedzy, właściwe chyba wszystkim samoukom. Nadrabiał to inteligencją i charakterem - przywództwo to przede wszystkim sprawa charakteru. Na pewno nie pomagała mu w tym rodzina. Wychowywała go babka, prosta kobieta, zadowolona z faktu, że wnuk czyta zamiast pić albo wąchać amfę. Z pewnością nie mogła sobie wyobrazić, że konsekwencje niektórych lektur mogą być też (choć w inny sposób) poważne.
Z czasem oba mieszkania wykorzystywane przez nas zrobiły się za małe, a ryzykować spotkanie na przykład na boisku Piotrek me chciał po tej scysji z Młodziakiem. Dla jasności - chyba nikt z nas wtedy nie pojmował tego tak, że robimy coś nielegalnego, każdy jednak miał świadomość, że afiszowanie się z lekturą Dmowskiego, Moczulskiego, Mackiewicza czy innego faszysty jest niewskazane, choćby dlatego, żeby nie utrudniać sobie opinią fanatyka sytuacji na rynku pracy. Tacy pracodawcy jak Aldi, Opel czy Fundacja Nissenbaumów nie lubią fanatyków, choć oczywiście prywatne poglądy pracownika są wyłącznie jego prywatną sprawą w społeczeństwie otwartym, jakie budujemy. Pogląd pracodawcy na to, jakie poglądy powinien mieć jego pracownik - też.
A problem z mieszkaniem sam się rozwiązał - zmarła matka Jacka Jagodzińskiego, kolegi z grupy, który został z ojcem w trzypokojowym mieszkaniu. "No to mamy lokal" - skomentował Piotrek i od tej pory najczęściej tam się spotykaliśmy.
Zapytacie, czy wierzyłem we wszystko to, co mówił. Odpowiem: nie, chociażby w mord rytualny, o którego wypadkach Wysocki był święcie przekonany. Rzecz w tym, że o pewnych sprawach - jak choćby o tej hipotezie - otwarcie mogłem rozmawiać tylko w naszym kręgu.
A że (jak słusznie zauważyła Szymborska) nie ma większej rozpusty jak rozpusta swobodnego myślenia (przynajmniej dla niektórych), dość szybko zostałem jednym z aktywniejszych członków grupy. To wytwarzało wewnętrzną solidarność - mimo wszystkich różnic.
Dokładny opis dnia, od którego zaczął się przewrót w Euroregionie Warty, jest niemożliwy bez wspomnienia o "ołtarzyku".
Tak nazywaliśmy wewnętrzną ściankę drzwi do szafki na rzeczy osobiste w kanciapie Piotrka. Z reguły coś się wiesza w takich miejscach, choćby zdjęcia dziewczyn. Piotrek na zewnątrz swojej powiesił jakiś neutralny kalendarz, a wewnątrz ułożył kompozycję, którą trochę złośliwie nazywaliśmy "ołtarzykiem''. Na samym szczycie krzyż, poniżej herb Polski z czasów sprzed przyjęcia Programu Modernizacji i wprowadzenia instytucji Euroregionów. Niżej obok siebie fotografie Piłsudskiego i Dmowskiego oraz papieża Wojtyły. Jeszcze niżej krzyż celtycki i napis "Żydzi na Madagaskar." Traktowałem to trochę na luzie - choć podobała mi się odwaga Piotrka. Zaznaczani, że nie chciałem wysyłać Adama na Madagaskar (co się zaś tyczy Dagny Sztokfisz, sam chętnie bym tam z nią pojechał). Wystarczyłoby mi, aby ci od Laudera nie otrzymywali punktów dodatkowych.
Tymczasem - jak co roku przed dziewiątym listopada - szkoła szykowała się uroczyście do akademii i manifestacji w rocznicę Nocy Kryształowej. Ziutek zaraz na samym początku roku zrezygnował z funkcji przewodniczącego licealnej drużyny Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej - oficjalnie dlatego, aby się lepiej przygotować do matury i móc przekazać pałeczkę młodszym, faktycznie działał tu przede wszystkim wpływ Wysockiego. Z tym przekazaniem pałeczki był pewien problem - jakoś nikomu się nie chciało, i w końcu zrobiono przewodniczącym mało komu znanego chłopaka z II b o ksywce "Groszek".
Wybraliśmy i zapomnieliśmy o tym - dopóki Groszek nie zwołał zebrania MLA w trybie pilnym. Nie skojarzyliśmy tego z faktem zgubienia przez kogoś z naszych jednej z pożyczonych broszur - jak się okazało, Groszek znalazł ją w ubikacji szkolnej i potraktował to jako okazję, do wykazania się swoją europejską postawą.
Dość długo rozwodził się nad koniecznością ostatecznego przezwyciężenia nacjonalistycznych przeżytków, wyrazem których była stara broszura, trzymana przezeń w dłoni. Następnie zaproponował nową formę obchodzenia manifestacji w rocznicę Nocy Kryształowej: ubrana w stroje organizacyjne licealna drużyna MLA wraz z delegacją Liceum Laudera przemaszerują wieczorem oświetlając drogę pochodniami na rynek, gdzie owa broszura zostanie publicznie spalona.
Byliśmy zaskoczeni, patrząc jeden na drugiego z miną "co mu odbiło". Tymczasem Groszek z naszego milczenia wywnioskował, że się zgadzamy, po chwili poparcie swoje dla tej idei wyraził nasz wuefmen, będący z ramienia Rady Pedagogicznej opiekunem MLA w liceum, chwaląc pomysł, który pozwoli wykazać sprawność ruchową, jakiej wymagał przemarsz - i zebranie zostało zakończone.
Wysocki był wściekły, gdy mu o tym opowiadaliśmy, ale w nas też narastała złość na siebie. Jakkolwiek na to patrzeć nikt się nie zdobył na zastopowanie debila, jakim był w naszej opinii Groszek. Dziś gdy o tym myślę, wydaje mi się, że chłopak chciał się po prostu zasłużyć. A że brakowało mu talentu, nadrabiał gorliwością.
Wysocki najeżony stał przy stole, wycierając baterię noży kuchennych leżących na blacie. Było już po obiedzie, kucharz wyszedł, a z pomocników ]eden zachorował, a drugi gdzieś zabałaganił - dość, że byliśmy sami - nasza grupa i Wysocki. I właśnie wtedy do kuchni weszli Groszek z Apfelbaumem, kierując się w stronę kanciapy Piotrka.
- Komisyjnie porządkujemy szkołę z polecenia Rady Pedagogicznej - oznajmił przewodniczący MLA z oficjalnym tonem.
- W kuchni sprzątamy my i sprzątaczka - odburknął Piotrek nieco zdziwiony, bowiem delegacje oficjalne nigdy i tak nie zwiedzały kuchni.
- Ale my sprzątamy szkołę z nazistowskich śmieci - Groszek z triumfem w głosie podszedł do szafki Piotrka i otworzył drzwi. Nie wiem, kto mu powiedział o "ołtarzyku". Popatrzył przez chwilę to na nas, to na przyklejone kartki, po czym zamaszystym ruchem chwycił niedokładnie przyklejonego orła i oderwał, rzucając połowę kartki na podłogę.
W ciszy, jaka zaległa, nie usłyszeliśmy trzech kroków Piotrka, jakie dzieliły go od Groszka - zobaczyłem ruch i twarz tamtego z wyrazem zdziwienia i bólu, zaraz potem usłyszałem łomot padającego ciała. Kiedy przecisnąłem się przez kolegów, ujrzałem, jak Piotrek wyciąga długi nóż kuchenny z klatki piersiowej Groszka, leżącego na kafelkowej podłodze kuchni.
Pierwszy oprzytomniał Adam - odepchnął jednego z kolegów i szybko rzucił się do ucieczki. I wtedy właśnie do kuchni wszedł ksiądz Młodziak - trójki klasowe są, jak sama nazwa wskazuje, złożone z trzech osób: przedstawiciel społeczności szkolnej, delegat od Laudera, no i ktoś z Rady Pedagogicznej (tu właśnie katecheta). Piotrek odwrócił się ku niemu, trzymając cały czas ten nóż kuchenny, który z chłodnym namysłem zaczął płukać pod kranem.
- Macie być w sutannach - stwierdził spokojnie, ale z jakimś takim błyskiem w oku.
- A gdzie sutanna, proszę księdza? - spytał już całkiem bez nerwów. Ksiądz Młodziak spojrzał na nogi Groszka wystające zza nas i na nóż czyszczony przez Piotrka. - To ja... może pójdę się przebrać.
W następnej chwili usłyszeliśmy tupot jego stóp na schodach.
Wtedy Wysocki odwrócił się od nas i powiedział, że to miało wyglądać inaczej, ale że teraz on już nie ma wyboru, i żebyśmy się decydowali. Ma grupę podobną do naszej w Straży Miejskie]. Jest szansa, abyśmy z zaskoczenia aresztowali burmistrza i opanowali posterunek policji. A późnię] się zobaczy. Liczy, że naród się obudzi - użył takich słów mniej więcej. Ale trzeba zatrzymać Apfelbauma i szybko ruszyć do centrum - najlepiej w mundurach Ligi Antyrasistowskiej. Otrząsnęliśmy się z wrażenia wybiegając w stronę MLA-skalni. Chciałem jeszcze po coś skoczyć do klasy - odłączyłem się od grupy przechodząc drugą klatką schodową - obecnie nie używaną z powodu remontu, ale co mnie to w tej chwili obchodziło.
Przeskoczyłem taśmę odgradzającą klatkę od korytarza (taka jak przy robotach drogowych), zawadziłem nogą i łapiąc równowagę chwyciłem się łomu imitującego wyjętą ze schodów barierkę, właśnie do niego przywiązana była taśma. Łom został mi w rękach - był tylko wsadzony swoim ostrym końcem do otworu po barierce, z którego wydłubano cement.
I wtedy właśnie go zobaczyłem. Adam Apfelbaum, dawniej Jabłoński, mój serdeczny kumpel z osiedla, stał na półpiętrze.
Wiedział, gdzie się schować - znał naszą budę, a ta klatka była przecież nieużywana. Patrzył na mnie ze smutkiem zza swoich grubych okularów, podnosząc powoli rękę do poziomu - trzymał w niej pistolet. Mój najlepszy kumpel mierzył do mnie z pistoletu! Absurd tej sytuacji obezwładnił mnie - nie strach przed bronią - myśl, że Adam chce mnie zabić, była zbyt absurdalna, aby się bać.
- Nie mówiłeś mi, że u Laudera dają wam pistolety!
- To w ramach programu "Masada" - wyjaśnił podchodząc po schodach dwa kroki bliżej - ale ten program jest dla bardzo wąskiej grupy. Oni wychodzą z założenia, że wam nigdy do końca nie można ufać - cały czas trzymał mnie na muszce.
- Ale dlaczego? - dotarło do mnie, że Adam naprawdę, chce mnie zabić. Był przecież krótkowidzem, dlatego podszedł.
- Tak trzeba - uśmiechnął się smutno i nacisnął spust. Teraz używam rewolweru - pistolet, nawet dobry, zawsze może się zaciąć. I to się właśnie stało z pistoletem Adama - nie wypalił. Nerwowo nacisnął drugi raz i w tej samej chwili trzymany wciąż w ręku łom wbiłem mu ostrym końcem w brzuch. Adam zwinął się, nadziewając na to żelazo, które pod wpływem jego własnego ciężaru weszło jeszcze głębiej w ciało, po czym zwalił się u stóp schodów, upuszczając pistolet. W tym momencie nadbiegli koledzy z Wysockim, szukali mnie już przebrani w mundurki Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej. Adam leżał w kałuży krwi - popatrzył na mnie, coś mówiąc. Pochyliłem się.
- Musiałem udawać - mówił przezwyciężając ból. - Rodzina niebogata i z taką przeszłością, przecież wiesz. Fundacja Laudera przymknęła na to oczy, to całe Dziedzictwo Biologiczne to kit, im przecież chodzi tylko o mózgi... Przyszła elita, bez której nie można rządzić. Trzeba ją sobie kupić, najlepiej gdy jest jeszcze tania, kiedy sprzeda się za stypendium i wycieczkę...
Nabrał oddechu.
- I jak już tam byłem... Musiałem udawać... Musiałem być bardziej ostry niż oni...
- Ciulu, czegoś tego wcześniej nie powiedział! - wrzasnąłem wściekły.
- Nie ufać nikomu. Tylko tak możemy przetrwać... Musi nas być dużo, po tamtej stronie, która decyduje... Musimy mówić ich językiem, zachowywać się jak oni, działać w ich duchu... Aż dopiero, gdy będzie nas dużo... Na samej górze, rozumiesz... będziemy mogli coś zrobić - dla Polaków. Uśmiechnął się, a ja pomyślałem, że pierwszy raz słyszę ten rzeczownik z jego ust, odkąd zdał do Liceum Laudera.
Poszukał wzrokiem Piotrka, który stał przy nas z ogłupiałą miną i nożem kuchennym wystającym z długiej cholewy prawego buta.
- To, co robicie... nie macie szans. Liczą się elity, wykształcone, świadome, z wolą działania, ale i umiejętnościami... Nie można ich mianować, wykształcenie to proces... Większość z tych, co się liczy, jest po tamtej stronie... a ilu jeszcze zrazicie potępiając w czambuł... Jesteśmy słabi i długo zastanawiałem się, kiedy, jako naród, popełniliśmy błąd... Musimy albo dogadać się z tymi, co się liczą, sprytnie ich wykiwać - albo nas nie będzie...
- Zobaczymy - rzucił Piotrek przez zęby, ale jakoś tak wcale nie buńczucznie.
- Adam - zapytałem tknięty nagłym przeczuciem - ilu jest takich jak ty w miejscach, które się liczą, no w lożach, w Fundacji Sorosa... - przerwałem wyliczanie, bo on nie słyszał już nic.
Ciąg dalszy jest powszechnie znany. Dość powiedzieć, że Tymczasowy Rząd Narodowy skierował nas na przyspieszone szkolenie dla kadry - to znaczy wszystkich, którzy się jakoś odznaczyli w pierwszych dniach powstania. Nie pytałem, czym kierowali się w moim przypadku. Po czterech tygodniach wyszedłem w stopniu chorążego Narodowych Sił Zbrojnych - straszliwie brakuje nam kadry. Euroregion nie miał przecież armii, a oficerowie Policji jeszcze przed opanowaniem Poznania w większości pobrali urlopy - wypoczynkowe albo zdrowotne. Była koncepcja aby zmobilizować ich pod przymusem, ale Rząd Narodów)' debatował, czy można zaczynać walkę o wolność od ograniczania wolności i w tym czasie większość zdążyła wyjechać.
Tymczasem interwencja sił UZE mających "przywrócić porządek demokratyczny w Euroregionie Warty i rozdzielić zwaśnione grupy etniczne" szykowała się prawie jawnie. Media podały nawet nazwę operacji: "Pokój dla Horsta Bienka" Nasi śmieją się, że chodzi to, aby potomkowie Bienka mogli wrócić do swoich pokoi w Gliwicach, ale mnie nie jest do śmiechu.
Myślę o ostatnich słowach Adama. Mam trzy dni urlopu na uporządkowanie spraw, więc piszę to abyście wiedzieli - ja naprawdę nie chciałem zabić Adama Apfelbauma. Kimkolwiek był.
"Nowa Fantastyka" nr 3/1998 r.
7.BUNT
Na krótko przed wybuchem powstania w Euroregionie Warty, co zaszło, jak opowiedziałem wyże], w naszym miasteczku, Artur Greiser, Pełnomocnik Komisji Europejskiej na Euroregion Warty popełnił błąd, którego efekty zebraliśmy w toku opanowania Poznania. Z biura Pełnomocnika wyszła mianowicie decyzja o zmianie nazwy klubu "Lech Poznań" na "Apollo Poznań/Posen" - Greiser był miłośnikiem kultury antycznej - oraz o zmianie barw klubowych na kombinację gwiazdek i piłek na niebieskim tle.
Teraz sobie przypominam, że na jesieni, jeszcze przed powstaniem, widziałem w telewizji jakichś działaczy klubowych wyrażających w imieniu swoim, zawodników i kibiców poparcie dla nowej inicjatywy Pełnomocnika, służącej dalszemu pogłębieniu związków naszej nadwarciańskiej Małej Ojczyzny z wielką Ojczyzną - Europą. Nie zwróciłem na to uwagi, podobnie jak na doniesienie o chuligańskich ekscesach pseudokibiców na granicach dzielnic etnicznych Poznania.
Potrzebne jest małe wyjaśnienie - otóż w miarę dostosowywania się do standardów Unii Europejskiej powstały - najpierw w Poznaniu, a później w niektórych mniejszych ośrodkach - dzielnice etniczne, mające ułatwić nam budowę otwartego społeczeństwa multikulturalnego.
Wielkim osiągnięciem polityki społecznej było odtworzenie dzielnicy żydowskiej Poznania, ta jednak była stosunkowo niewielka. W ramach współpracy z Niemcami (naszym adwokatem w UE ciekawe, że nigdy się nie spytałem o co jesteśmy właściwie oskarżeni że tak potrzebujemy adwokata), udało się stworzyć niewielkie osiedle kurdyjskie. Berlin zgodził się częściowo sfinansować program tworzenia u nas dzielnic etnicznych zamieszkałych przez obywateli niemieckich narodowości kurdyjskiej i wietnamskiej. Jednak największym osiągnięciem polityki wielokulturowości w stolicy Euroregionu Warty było powstanie dzielnicy wietnamskiej, obejmującej Winogrady. Były tam wietnamskie sklepy, restauracje, milicja, świątynia buddyjska (przystosowano dawny kościół katolicki), świątynia Kao Dai, sala treningowa Viet Vo Dao, no jednym słowem - wszystko. Dawno Cytadela (teraz Park Ho Szi Minha) miała nawet oranżerię z gajem bambusowym. Wchodziło się tam przez którąś z bramek pilnowanych przez wspomnianą milicję (dzielnica miała autonomię prawną) a w święto Tet można było nawet przyjść bez przepustki.
Dzielnica funkcjonowała prężnie, wkrótce po jej założeniu większość knajp w mieście były to lokale wietnamskie - z wyjątkiem ma się rozumieć restauracji koszernej i kurdyjskiej - ale były w odnośnych dzielnicach. No, pominąłem jeszcze ekskluzywny lokal "Zum Adler", gdzie stołował się Greiser wraz ze swoim personelem. Na osiedlach podmiejskich (takich jak Os. Mirosława Czecha, Os. Tysiąclecia Przyjaźni Polsko-lzraelskiej albo Os. Fundacji Batorego) poza McDonaldami utrzymało się parę tradycyjnych barów i w nich właśnie zbierali się kibice Lecha Poznań. Już wcześniej ludzie Wysockiego penetrowali te środowiska, zdobywając tam znajomości (podobnie jak resztkach bractw rycerskich) było ich jednak mało i oceniając to z pewnej perspektywy to decyzja Greisera spadla nam jak z nieba. Bez niej i nasza wymuszona przypadkiem akcja w miasteczku pozostałaby izolowanym wystąpieniem.
Po sprawnym opanowaniu ratusza w naszym miasteczku (z trzech dyżurnych ze Straży Miejskiej dwaj to byli nasi ludzie) nadaliśmy telefonem i przez e-mail info do wszystkich członków siatki z hasłem, toteż gdy zarekwirowanymi samochodami Straży Miejskiej ruszyliśmy do Poznania, tłumy kibiców maszerowały już ulicami.
Zanim jednak wyruszaliśmy doszło do pierwszego starcia w trakcie powstania. Ziutek wysyłał faxy, Wysocki mailował, ja stałem przy zabarykadowanych jakimiś przypadkowymi meblami drzwiach do ratusza, razem z tymi facetami ze Straży.
Otrzymałem od nich pałkę i gaz, oni mieli pistolety ale tylko po jednym magazynku do nich. Oczywiście wieść o naszej akcji szeroko obiegła miasteczko - wyprosiliśmy wszystkich interesantów i pracowników (z wyjątkiem aresztowanego burmistrza, zastępcy, przewodniczącego Rady i komendanta Straży). Na budynku Wysocki kazał zaraz wywiesić polską flagę a zdjąć europejską, którą spalono na oczach wychodzącego tłumu. Toteż nie byłem zdziwiony, gdy usłyszałem jęk syreny policyjnej i na plac wjechał radiowóz zatrzymując się na przeciw wejścia, pod osłoną dorodnego drzewa rosnącego na skwerze pośrodku placu. Wyskoczyło z niego trzech policjantów z których jeden zajął pozycję za drzewem, a dwóch za samochodem:
- "Rzucić broń wychodzić z podniesionymi rękoma" - padło przez głośnik. W odpowiedzi jeden ze strażników strzelił, ale nie tak aby trafić kogokolwiek. Po chwili Wysocki rozkazał nie strzelać, chyba gdyby chcieli wejść - ten zza drzewa był naszym sympatykiem, jedynym jakiego w policji udało się nam pozyskać.
Trzeba wyjaśnić, że struktura sił bezpieczeństwa Euroregionu Warty była złożona. Jak już wcześniej wspomniałem nie było armii, zlikwidowanej w ramach Programu Modernizacji, a zresztą niepotrzebnej skoro bezpieczeństwo gwarantowały nam Niemcy i Rosja, tak to przynajmniej tłumaczono. Każda gmina miała własną Straż Gminą (Miejską), uzbrojoną w broń krótką (gazową i ostrą) o kompetencjach głównie porządkowych. Posiadały one bardzo niewielki zapas amunicji, wydawanej z centrali w Poznaniu.
Dzielnice etniczne miały własną milicję lepiej uzbrojoną, z prawem pościgu także poza granicami swojej gminy. Istniał Urząd Ochrony Społeczeństwa Otwartego, centrala w Poznaniu i delegatury w niektórych ważniejszych miastach Euroregionu, był jednak nieliczny i wyspecjalizowany głównie w monitoringu, w nadchodzących wydarzeniach roli nie odegrał. Do dyspozycji Pełnomocnika KE na Euroregion stała Brygada Antyterrorystyczna (BA - w składzie dwóch batalionów w Poznaniu i jeden w Bydgoszczy plus pododdziały wsparcia). Chroniła ona Pełnomocnika i jego agendy, mogła też służyć wszystkim oficjalnym siłom porządkowym jako odwód. Miała też pion śledczy i uprawnienia do prowadzenia śledztwa w wypadku niektórych przestępstw, zwłaszcza tych popełnionych na szkodę Urzędu Pełnomocnika.
Dysponowała helikopterami i kompanią lekkich wozów pancernych. I wreszcie właściwa Policja Euroregionu Warty (PEW), typowo kryminalna. Ponieważ część jej zadań była wykonywana przez w/w służby nie była nazbyt rozbudowana - do poważniejszych zadań ściągano odwód z Poznania - odwodowy batalion policji, albo wprost z Brygady (miała swoje koszary na Ławicy). Cały ten system był tak zbudowany aby w rękach tubylców nie było za dużo broni, ale żeby to jednak oni głównie utrzymywali porządek oraz aby wsparcie Brygady na wypadek jakichś działań o większej skali było wprost niezbędne.
Ale teraz ten zamysł objawił swoją słabą stronę - wobec przejścia większości Straży Miejskiej na naszą stronę (i dezorientacji pozostałych po aresztowaniu ich komendanta) oraz braku u nas dzielnicy etnicznej (Osiedle im. Nelsona Mandeli dla Afroeuropejczyków było dopiero w stanie surowym) chwilowo wszystkim czym lojalny wobec Pełnomocnika komendant dysponował to tych trzech (biorąc pod uwagę że ktoś musiał pilnować posterunku).
Wysocki przez megafon przekonywał policjantów by się do nas przyłączyli, a komendant posterunku groził mu przybyciem odsieczy na helikopterach (na pewno je już wezwał), my z kolei wiedzieliśmy że Brygada w Poznaniu niedługo będzie mieć dużo zajęć, chód przecież przylot jakieś jej części był w pełni realny. Niemniej do końca Wysocki chciał uniknąć strzelania do policji. Mogliśmy wprawdzie odjechać tylnym wyjściem, ale jazda z wozem policyjnym na ogonie mogłaby się zakończyć wymianą ognia i przypadkowymi ofiarami, co byłoby katastrofalne choćby z propagandowego punktu widzenia.
Decyzję za nas podjął ten zwolennik Wysockiego, celujący do nas zza drzewa z wielkokalibrowej strzelby automatycznej.
Ujrzałem jak lufa zza drzewa zmienia kierunek i usłyszałem dwa strzały. "Sytuacja jest pod kontrolą. Policja przeszła na stronę powstania." - rozległo się po chwili z głośnika. Później dowiedziałem się że ten sierżant, który się do nas przyłączył miał żal do swego komendanta, że ten pomijał go w awansach. Jednak w owej chwili było dla nas istotne to, że możemy jechać dalej, choć może nie w tych okolicznościach których byśmy pragnęli.
W tym samym czasie tłumy kibiców Lecha Poznań gromadziły się na placu przed tzw. zamkiem cesarza Wilhelma - rezydencją Artura Greisera.
W zamku pełniła służbę kompania Brygady Antyterrorystycznej, jaka sprawnie zabezpieczała wyjście, a przed wejściem głównym ustawiła jeden pluton z tarczami i pałkami, ale tez z bronią ostrą. Tłum gęstniał, jednak zachowywał się spokojnie - żądał anulowania decyzji Pełnomocnika o zmianie barw klubowych i jego spotkania z delegacją kibiców.
W składzie było kilku naszych ale połowę stanowili ludzie zainteresowani wyłącznie piłką, którzy rozeszliby się (i pociągnęli za sobą innych) gdyby tylko Greiser pokazał im papier z oczekiwaną przez siebie decyzją. Tymczasem ludzie stali, dołączały się kolejne grupki, przez głośniki z zamku apelowano o cierpliwość. Do dziś nie wiadomo kto naprawdę wezwał BA z jej bazy na Ławicy - Greiser zwalał to na jednego ze swoich zabitych zastępców. Jeden z członków naszej siatki mieszkającej na Bukowskiej, któremu Wysocki zlecił obserwacji tej arterii, którą Brygada musiała przejechać, w drodze do Centrum - dał znać przez komórkę nam i członkom delegacji na placu że ruszyli - wraz ze swoją kompanią pancerną.
Nieco wcześniej wpuszczono 9 osób z delegacji (w tym tylko 4 od nas) dwóch naszych zostało przy tubie i transparencie, wokół którego gromadził się tłum. Po chwili z głośnika w Zamku padło wezwanie do rozejścia się i apel o spokój. W chwilę później w tłum gruchnęła wieść o wyjeździe BA z Ławicy. Tłum najpierw zamarł, a potem oszalał.
- Śmierć Greiserowi!!!
- Wypuścić delegację! De-le-ga-cję!
Wszyscy byli przekonani że delegatów aresztowano. Tłum w oka mgnieniu ruszył na pluton przed drzwiami, zalewając go, padły pierwsze strzały.
Ten nasz stojący przy tubie (drugi ruszył na Zamek) zorientował się jakie znaczenie ma most uniwersytecki, nad linią kolejową, dzielącą miasto na pół w tym miejscu. Dysponując tubą zdołał przekonać część demonstrantów do budowania prowizorycznej barykady z przewróconych tramwajów, samochodów i beczek z benzyną pochodzących z pobliskiej stacji paliw. Za nią ustawili się kibice uzbrojeni w pałki, potłuczone płyty chodnikowe i naprędce nalewane butelki z benzyną.
Za nimi szybko ustawiono drugą barykadę, grupy kibiców zostały wysłane z podobnym zadaniem na mosty Teatralny i Dworcowy, zaczęto też budować barykadę na ulicy Libelta, odcinając tym samym dużą część śródmieścia. Łączność zapewniały telefony komórkowe. Ten kto wszystko obserwował z zamku docenił nasze wysiłki - kula strzelca wyborowego ścięła tego faceta z tubą, choć wydanych przezeń poleceń nie dało się już cofnąć. Był członkiem naszej siatki od niedawna, znano go tylko z pseudonimu, nie wziął ze sobą dokumentów, a kula zmasakrowała mu twarz.
Nigdy nie dowiedzieliśmy się jak się nazywał człowiek, który być może swoją przytomnością umysłu ocalił naszą akcję. Nasi wdarli się do zamku przez nie zaryglowane drzwi, po trupach plutonu je ochraniającego, który zdążył oddać tylko jedną serię. Reszta kompanii BA i wszyscy pracownicy Biura Pełnomocnika zostali wymordowani; przy naszych dużych stratach. Creiser odleciał helikopterem ze swoją sekretarką i szefem ochrony osobiste] (na dachu miał lądowisko). Delegację znaleziono w pokoju do którego drzwi były przeszyte dziurami po kulach.
Kiedy zaczął się szturm ci nasi jej członkowie (może dlatego że byli mniej ufni) ociągali się z wyjściem kiedy zza drzwi usłyszeli "wychodzić". To chyba uratowało im życie, albo prosty brak cierpliwości żołnierza nie mogącego poradzić sobie z zabytkowym zamkiem. Seria z automatów puszczona przez drzwi ścięła trzech "apolitycznych" członków delegacji, a ciężko poraniła czwartego. Pozostali przy życiu delegaci stali się w sposób naturalny bohaterami i tym trafem kierownictwo nad wydarzeniami przeszło w nasze ręce.
Nad rezydencją Pełnomocnika Komisji Europejskiej na Euroregion Warty zawisł biało czerwony sztandar.
W chwili gdy to się działo od strony mostu Uniwersyteckiego dały się słyszeć strzały - to Brygada Antyterrorystyczna wjeżdżała na Rondo Kaponiera. Po krótkim rozpoznaniu (helikopter wisiał nad mostem, na dosyć dużej wysokości - jego stronę też poszło parę serii z automatów) zadecydowali się wziąć barykadę z marszu.
Rozpędzony wóz pancerny skierował się na nią strzelając z działka, z ronda wspierały go ogniem dwóch pozostałych wozów, którymi kryli się żołnierze BA w kamizelkach kuloodpornych, gotowi do szturmu. Uderzył w spojenie dwóch położonych na bok tramwajów rozwalając je, zaraz jednak utknął na solidniejszej drugiej barykadzie, wspartej dwoma autobusami miejskimi, zza których obrzucono wóz butelkami z benzyną. Usiłując się wycofać zawadził o jeden z odrzuconych właśnie tramwajów i utknął, stojąc już w ogniu.
Po chwili wyskoczyło z niego trzech płonących żołnierzy, z których tylko jeden pod osłoną swoich zdołał do nich dobiec.
Brygada rozlokowała się od mostu Teatralnego do Targów, nie podejmując na razie działań. Przypuszczalnie Greiser zastanawiał się co dalej, tylko temu zawdzięczamy że zajęliśmy Dworzec Główny.
Tymczasem od wschodniej strony miasta wjechała nasza grupa, na samochodach Straży Miejskiej, poprzedzanej zdobytym przez tego sierżanta wozem policyjnym na sygnale. Zajechaliśmy pod zamek, gdzie delegacja powierzyła przewodnictwo Wysockiemu. Ten wygłosił krótkie przemówienie do zebranych - tj, delegacji, naszej grupy, sanitariuszy zbierających trupy i rannych a także wszechobecnych dziennikarzy. Ogłosił że nie wywołaliśmy powstania by przejąć władzę, ale by dać narodowi możliwość jej wyłonienia i dlatego (było to najbardziej brzemienne w skutki) nie tworzymy rządu a tylko Tymczasowy Komitet Powstańczy, który podporządkuje się przyszłemu Rządowi Narodowemu, jak tylko powstanie. Natychmiast polecił dzwonić do różnych osób publicznych znanych z krytycznych wypowiedzi wobec Pełnomocnika i z tej racji uważnych za zwolenników niepodległości. Polecił ustalić w którym więzieniu przebywa sędziwy Tomasz Gabiś (skazany 20 lat wstecz na 25 lat za "kłamstwo oświęcimskie" oraz "kłamstwo kosowskie").
Pamiętam że wtedy też po raz pierwszy usłyszałem nazwisko Bolesław Moczułkiewicz, bo jego też poszukiwaliśmy. Był to historyk i dziennikarz, który w lokalnej gazecie prowadził rubrykę historyczną i wyleciał z pracy po napisaniu, że szwoleżerów z wojen napoleońskich nie można porównać do SS-manów. Nie znaleźliśmy go - był zapalonym żeglarzem i całą bitwę o Poznań spędził na swojej żaglówce na Jeziorze Kierskim, nawet nie wiedząc co się dzieje.
Nie była jasna postawa policji i straży Poznania. I Greiser i my wzywaliśmy ich do poparcia. Do zajęcia zamku policja nie pojawiła się - teren wokół niego był w wyłącznej gestii Brygady i zwyczajni nie mieli tam wstępu. Greiser wezwał ich w momencie gdy był już w bazie na Ławicy i zorientował się, że opanowaliśmy dużą część śródmieścia, odcinając je barykadami. Ale w momencie gdy zaczął rozmawiać z nadinspektorem Sawickim Komendantem Głównym PEW, Wysocki już złożył mu pierwsze propozycje.
Piotrek nigdy nam nie wyjawił co konkretnie proponował Sawickiemu, ten jednak wiedział o deklaracji złożonej publicznie na zamku i rozumiał że wszelkie obietnice Tymczasowego Komitetu (nawet zakładając że wygra) mają w sensie prawnym bardzo wątłą podstawę. Natomiast Greiser był ciągle jego przełożonym. Nadinspektor w rozmowie przypomniał mu o zaległym awansie i urlopie, Greiser bez namysłu przesłał mu faxem decyzje o awansie, urlopie i premii, helikopterem przesyłając oryginał, pieniądze i oficera łącznikowego. Sawicki przyjął go w obecności swojego sztabu, pokwitował odbiór premii i na wypisanej in blanco zgodzie na urlop wpisał dzisiejszą datę, po czym przekazał swoje obowiązki zastępcy, życząc powodzenia zebranym.
Dodał też, że na urlopie w Hiszpanii będzie mu ich brakowało - i wyszedł. Zastępca jeszcze tego samego dnia otrzymał zaświadczenie lekarskie o czasowej niezdolności do służby z powodu złego stanu zdrowia, przekazując telefonicznie obowiązki na ręce szefa sztabu. Ponieważ jeszcze paru wyższych oficerów gdzieś się zadekowało, ten skutecznie tłumaczył się Greiserowi, że nie może podjąć zmasowanego ataku z uwagi na braki kadrowe i konieczność konsultacji z nieuchwytnym przełożonym. Szanowany był przez obie strony pakt o nieagresji - oni siedzą na komisariatach, my ich nie atakujemy.
Natomiast agitowana już wcześniej Straż Miejska częściowo przeszła na naszą stronę - wtedy też wyszło na jaw jak mało mieli amunicji.
Jeszcze w trakcie telefonicznej rozmowy z nadinspektorem Sawickim, Piotrek rozkazał szukać kasy Greisera. Po otwarciu z pomocą palnika okazało się że jest pusta. CNN (a za nią inne media) oskarżała nas później że zrabowaliśmy stamtąd kilka milionów Euro - Greiser poświadczał że były tam w chwili szturmu. Ale nikt z nas nie znał przecież szyfru, a gdyby chciał się włamać użyłby (tak jak my) palnika, albo czegoś w tym stylu. Nie chcę przesądzać gdzie podziały się te pieniądze, ale w chwili gdy otwieraliśmy kasę pełnomocnika Komisji Europejskiej nie było w niej nawet kurzu.
Wieczorem sytuacja była jaśniejsza. Mieliśmy około 2 tysięcy ludzi, z czego polowa uzbrojonych w jakakolwiek broń palną, głównie pistolety Straży Miejski. Do tego należy dodać broń tej wybitej kompanii na zamku, były też pojedyncze sztuki broni myśliwskiej, sportowej itp.
Reszta miała butelki z benzyną, opaski w barwach narodowych zastępowały umundurowanie - choć na ubraniach cywilnych najczęściej można było dostrzec szaliki Lecha. Wyjątkiem była naturalnie Straż Miejska i kompania złożona z członków MLA, w strojach organizacyjnych przyozdobionych opaskami. Mieliśmy też około 200 zabitych i ze dwa razy tyle rannych, rozwożonych po miejskich szpitalach. Widok tylu rannych był jakimś wstrząsem - z wolna zaczynali zgłaszać się do nas ich bracia i koledzy ale nadal nie przybierało to charakteru masowego.
Tymczasem Greiser nie próżnował i kiedy zrozumiał że nie może liczyć ani na policję, ani na Straż, zaś własne siły wydały się mu niewystarczające odwołał się do swego ostatecznego atutu - nad ranem zaatakowała nas milicja dzielnicy wietnamskiej.
Atak wyszedł z Parku Ho Szi Minha (dawniej Cytadela) i skierował się na Stare Miasto, przechodząc przez Dzielnicę Żydowską, która ogłosiła neutralność - tzn. nie wpuszczali nas, ale przepuścili Wietnamczyków. Nasi od tej strony nie spodziewali się żadnego zagrożenia (BA obserwowana przez nas tkwiła na swoich pozycjach) toteż zaskoczenie było pełne.
Parę barykad wzięli w walce na białą broń, bez hałasu. Wprawdzie dość szybko oprzytomnieliśmy, ale zanim rzucony tam został odwód (w nocy dojechały do nas kluby kibica z podpoznańskich miejscowości, posłaliśmy też "antyrasistów") to milicja wietnamska zajęła większość Starego Miasta, o które toczyły się walki.
Tymczasem Brygada najpierw ostrzelała nas na całej linii od mostu Teatralnego do Dworca Poznań Główny, po czym pod osłoną wozów pancernych i helikopterów rozpoczęła szturm, zajmując Dworzec Główny i kluczowy most Uniwersytecki.
Trzymaliśmy go pod ogniem z Uniwersytetu i Akademii Medycznej, a zapora między nimi nadal tamowała ruch - ale amunicja już nam się kończyła. Z Dworca pododdziały BA zajęły park Marcinkowskiego, gdzie zaległy słabo ostrzeliwane z Akademii Ekonomicznej. Dziś jednak wiadomo, że to nie nasz rachityczny ostrzał ich powstrzymał - po prostu wybuch walk był kompromitacją także dla Greisera. Mógł uratować swoją karierę jeśli okazałoby się że był w tych walkach rozjemcą, a nie stroną.
Nastąpiła erupcja polskiego szowinizmu skierowana przeciw Wietnamoeuropejczykom, a siły Pełnomocnika zostały zaangażowane w walkę wbrew sobie... I najprawdopodobniej właśnie dlatego w chwili gdy mógł nas wydusić, Brygada zaległa na zdobytych przez siebie pozycjach, czekając aż za nich zrobią to Wietnamczycy - by później Greiser mógł wkroczyć jako rozjemca. Tymczasem żółci zajęli prawie całą starówkę, tylko na górnych piętrach ratusza broniła się grupa naszych odcięta pożarem parteru. I wtedy policja Euroregionu Warty przeszła na stronę powstania a dokładnie: zaczęła walczyć z Wietnamczykami.
Dziś mówi się że w funkcjonariuszach (poddanych przecież wiele lat "wychowaniu w duchu tożsamości europejskiej", nie zaliczenie tego przedmiotu w szkole policyjnej automatycznie blokowało awans) obudziło się poczucie patriotyczne. Nie chcę temu przeczyć, ale ten sierżant z naszego miasteczka, który pośredniczył w rozmowach, akcentował co innego. Że cała policja ma dość sytuacji, że mafii wietnamskiej nic nie można zrobić, bo nawet jak się kogoś złapie to sądzą go wietnamskie sądy i wypuszczają. Że u nich naprawdę me wiadomo gdzie kończy się mafia, a zaczyna milicja i że nasza i oni się po prostu nienawidzą.
W gruncie rzeczy motywacje były nieistotne - wzmocnione oddziałami policji i dowodzone przez jej oficerów (choć głównie młodszych) dwie grupy uderzeniowe odbiły Stare Miasto wypierając żółtków na Cytadelę. Dalej nie atakowali ze względu na naturalną obronność wzgórza, ale siły policyjne z Nowego Miasta przeszły most Lecha Balcerowicza (dawniej Lecha) obsadzając go i ostrzeliwując północne granice dzielnicy, co zmusiło milicję do podziału sił. Jednocześnie policja z Jeżyć i Grunwaldu wykonała dywersyjne ataki na tyły BA, ostrzelano też bazę na Ławicy. Te natarcia zostały odparte, ale policja zaległa w gęstej XIX - wiecznej zabudowie tej części miasta, zagrażając tyłom Brygady.
Greiser spasował - ściągnął rozproszone kompanie i wycofał się do Ławicy. Tego samego dnia wieczorem BA opuściła Poznań, kierując się ku granicy Euroregionu. Zatrzymali się w Babimoście, pierwszym miasteczku Oderlandu, już bez Greisera, który poleciał samolotem z Ławicy tłumaczyć się do Berlina.
Nad ranem rozpoczął się atak na dzielnicę wietnamską. Właściwie to Piotrek chciał się jakoś dogadać z żółtkami, ale policjanci przez całe lata wychowani na "poligonie współpracy społeczeństwa wielorasowego" teraz chcieli się odegrać. Nie było ich dużo, ale co tu gadać byli fachowcami, toteż ich zdanie w Tymczasowym Komitecie bardzo się liczyło.
A że kibice Lecha byli zajeżeni na Wietnamczyków o tym chyba nie muszę pisać, po raz pierwszy na forum Komitetu (obradował na Zamku Wilhelma) widziałem tak zgodną współpracę kibiców i policji. A trzeba dodać że po przyłączeniu się policji (choć raczej bez wyższych oficerów, którzy poszli w ślady swojego komendanta) nastąpił pewien przełom.
Podporządkowała się Straż Pożarna i reszta Straży Miejskiej, kolejarze, sporo cywilów (już nie tylko kibice). Co ciekawe stawiali się często ze sprzętem gospodarstwa domowego, jak siekiery czy noże kuchenne. "Toporek to mało, ale na Wietnamca styknie" - jak wyraził się pewien tramwajarz. Eksperyment społeczeństwa wielokulturowego w Poznaniu najwyraźniej nie wypalił.
Mieszkańcy Dzielnicy Wietnamskiej też byli tego zdania - Winogrady w jednym miejscu opierają się o Wartę i tam zbudowano przystań białej floty. Nad ranem posterunek na Moście Lecha (dawne nazwy przywracano od razu, ludzie je pamiętali) zobaczył jak dwa stateczki spacerowe odrywają się od nadbrzeża w promieniach wschodzącego słońca.
Widok był idylliczny zakłócały go tylko worki z piaskiem na przeszklonej nadbudówce i ustawiony na nich karabin maszynowy. Ogień ze stateczków na most położył trupem jednego z obserwatorów, reszta odpowiedziała ogniem rzuciła też parę butelek. Stateczki przepłynęły pod mostem znikając za zakolem Warty.
Posterunki na mostach wyposażono później w granaty znalezione na Ławicy, nikt jednak wówczas już nie odpłynął.
Nie chcę dokładnie opisywać szturmu zrobiono to już parę razy, opisuję tylko to co mi osobiście wryło się w pamięć.
Przypomnę że rano w szeregach powstańczych było około 10 000 ludzi z czego do szturmu użyto około 80%, podzielone na kolumny atakujące od ulic wlotowych Winogradów do ich centrum, oddziały zaporowe, tworzące pętlę wokół dzielnicy i odwód. Z nich około 2 000 ludzi miało broń, reszta "siekierników" dysponowała bronią białą i butelkami z benzyną.
Większość tego o co nas się oskarża zrobili właśnie oni - prości ludzie z przedmieścia będący tym razem pewni że gość który ich oszwabił nie ucieknie do eksterytorialnej dzielnicy. Milicji wietnamskiej było kilkaset osób (cała dzielnica liczyła 30 000 osób), powołała ona jednak pod broń zdolnych i uzbrojonych mężczyzn osiągając stan 3000 - i to nie licząc strat jakie ponieśli poprzedniego dnia. A walczyli fanatycznie - pierwsze nasze ataki zostały przez nich bez wyjątku odrzucone.
Po południu zaczęła jednak kończyć się im amunicja, my zaś (poza zapasami policyjnymi, w większości na wyczerpaniu) znaleźliśmy trochę amunicji na Ławicy. W tamtejszych warsztatach stał nawet helikopter, uruchomiony wkrótce przez policyjnych mechaników. Było też nieco środków wybuchowych - samochód pułapka wypełniony nimi plus wsparcie z powietrza i przewaga liczebna pozwoliło nam odnieść pierwszy ważny sukces - zdobyliśmy barykady na ulicy Azjatyckiej (dawniej Słowiańska) i opanowaliśmy Osiedle Przyjaźni Polsko-Wietnamskiej.
W podobny sposób nastąpiło przełamanie na północy - wróg musiał wycofać się do centrum Dzielnicy, ewakuując cywilów na Cytadelę. Tę ostrzeliwaliśmy na ślepo z granatników z warsztatów Brygady - helikopter nam zestrzelili chyba ostatnim Stingerem jaki mieli, a swoich nie opancerzonych policjanci nie chcieli ryzykować nawet do rozpoznania. Coraz częściej dochodziło do sytuacji gdy jakaś odcięta grupa Wietnamczyków po wystrzelaniu wszystkich kuł atakowała naszych na białą broń - ataki te likwidowano, ale też z naszymi stratami.
O zmierzchu Wietnamczycy utrzymywali Cytadelę i przyległy bezpośrednio do niej fragment Winogradów. W opuszczonych mieszkaniach parokrotnie zastawiano na nas pułapki. Po jednej z nich Ziutek został odesłany w szoku na punkt opatrunkowy, gdzie dowodziłem wartą.
- Ono było żywe, Ono było naprawdę żywe - rozpoznałem znajomy głos.
Mój kolega z klasy jakoś poszarzały tępo wpatrywał się w ścianę. W odpowiedzi na powitanie spojrzały na mnie puste oczy, których się przestraszyłem. - Ono było naprawdę żywe - chyba mnie nie rozpoznał. Całą sprawę wyjaśnił mi sanitariusz.
W jednym z zajętych mieszkań zobaczyli płaczące porzucone dziecko w łóżeczku. Dowódca patrolu kazał Ziutkowi zadzwonić po sanitariusza - przecież nie będą się z dzieckiem ciągać. Telefon był w przedpokoju i to go ocaliło - Ziutek zobaczył w lustrze jak ktoś bierze dziecko na ręce, następnie huk i lustro prysło. Z kolegów i dziecka zostały głównie krwawe bryzgi na ścianach. Ziutek był pewny, że to nie była lalka, ja patrząc na niego - też.
Wieczorem moją grupę skierowano do pilnowania grupki jeńców, którzy trafili do nas na punkt. Jeńców z Milicji prawie nie było toteż moją ciekawość wzbudził niewysoki mężczyzna w średnim wieku, w mundurze. Kilku pozostałych wyglądało na zmobilizowanych cywili, zresztą leżeli na noszach z dość poważnymi ranami. Porucznik Trung, jak wynikało z dokumentów (były dwujęzyczne - po wietnamsku i niemiecku - na szczęście znałem trochę ten drugi język) poza opatrunkiem na głowie nie miał widocznych obrażeń.
To zresztą wyjaśniało dlaczego się tu znalazł - zapewne stracił przytomność i w obliczu klęski nie mógł popełnić samobójstwa. Twarz, oczy nic nie wyrażały nie było w nich nawet nienawiści. Wypił herbatę (z jedną ręką tylko wolną i pod lufą mojego rewolweru i kałasza kolegi - zbyt dużo słyszeliśmy o mistrzach Viet Vo Dao, żeby ryzykować).
Zaproponowałem papierosa, nie palił (ja zresztą też nie). Myślałem jak go zagadać, żeby to nie wyglądało na przesłuchanie, gdy odezwał się sam spod przymrużonych oczu.
- Jeśli chcesz, pytaj. Jeśli mogę - odpowiem.
- Dlaczego nas zaatakowaliście?
- Wy nienawidzicie nas, my was. Tylko, że my się uśmiechamy.
- Dlaczego wy - nas? - zaskoczył mnie tym twierdzeniem.
- Wyobraź sobie rolnika na zbczu wulkanu. Wulkan daje życiodajną glebę, ale nie przestaje być śmiertelnym zagrożeniem, budzącym strach i nienawiść.
- Ale dlaczego przychodzicie tu gdzie was nie chcą?
- Indianie też nie chcieli widzieć u siebie Hiszpanów czy Anglików. Być może taka była "karma" czerwonoskórych. Ale niezależnie od tego czy tak być musiało czy nie, to winchestery i farmy okazały się lepsze. Dzisiaj my jesteśmy skuteczniejsi.
Zajmujemy tę niszę ekologiczną, którą od tysiącleci zamieszkujecie wy - może więc nadszedł czas historycznej zmiany warty.
To już kiedyś tu było - ostatecznie Indoeuropejczyk wyparł stąd kiedyś prawdopodobnie krewnych Basków. Ci wszyscy tajemniczy Pelazgowie, Ligurowie... Po prostu - miecz, rydwan, trójdzielna organizacja społeczna okazała się silniejsza od brązowych sztyletów i matriarchatu. Dziś konfucjanizm okazuje się silniejszy od demoliberalizmu, autorytet ojca w rodzinie od feminizmu, miecze zastąpiliśmy komputerami. Reszta jest konsekwencją.
- Jak na razie jesteś naszym jeńcem - moje słowa wywołały u niego coś jak uśmiech pobłażania.
- Ach tak, Indianom też się kiedyś udało pokonać gen. Custera. Ale USA nie zwyciężyli. Opowiem ci pewną historię.
W czasie wojny w latach 70-tych, Amerykanie byli w niepewności czy rząd w Sajgonie i jego armia to poważny partner.
Pewien oficer sajgońskich sił bezpieczeństwa chciał zademonstrować, że oni traktują na serio walkę z komunizmem, że ze swoim sojusznikiem wiążą się naprawdę. Przyprowadził więc przed kamerę jakiegoś komunistycznego jeńca i strzelił mu w łeb, co poszło w telewizji. Jaka była reakcja Amerykanów - i nie mówię tu o tych degeneratach, którzy wtedy palili książeczki wojskowe i flagi swojego kraju, ale także poważnej części opinii publicznej. Otóż oni wszyscy uznali to zachowanie za przejaw barbarzyństwa - choć przecież tamten jeniec i tak by zginął, a umarł bez cierpień. Puszczano to w telewizji po wielokroć i w rezultacie ów oficer raczej zaszkodził swojemu krajowi, wbrew swoim intencjom. A w końcu USA i tak zdradziły Wietnam Południowy, a ich sekretarz stanu jeszcze dostał Nagrodę Nobla za zdradę. A Stany to przecież lider waszego świata.
No to kto jest lepszy? - milczałem. Według waszych obecnych reguł nawet trudno postawić takie pytanie - bo przecież wszyscy są równi nie ma lepszych ani gorszych - są tylko inteligentni inaczej. To ostateczna konsekwencja narodzonej w waszej kulturze prawie 250 łat temu idei powszechnej równości. U was każdy inny wszyscy równi, co oznacza że każdy na swój sposób konsumuje telewizyjną papkę i jakakolwiek myśl że są lepsi i gorsi, a zwłaszcza - konsekwencje tej myśli wzbudziłyby oburzenie, jeśliby tylko powstała. A u nas są lepsi i gorsi, jest wiele rzeczy, które zatraciliście na swoje] drodze.
Dlatego musicie przegrać - prędzej czy później - zamilkł, a ja też długo nie odzywałem się ani słowem.
Facet miał rację, po prostu. To nie jest kwestia języka, religii, kultury, też, ale nie przede wszystkim. To kwestia niszy ekologicznej. Rzeczywistość potwierdzała jego słowa - jak bardzo trudno było nam zająć w końcu małą dzielnicę. Miał rację i postanowiłem wyciągnąć z tego wnioski.
Przystawiłem mu rewolwer do głowy i nacisnąłem spust.
Warszawa 1999