7,8,9,10 polaczone 4TDZTMWEUV27UJMITY5YQSYHVL7FVTE6QEAHNNI


e-mail : pw007@wp.pl
strona www :
www.balrog.hg.pl
Copyright (c) by
Balrog. All rights reserved

Rozdział VII  Rozstajne drogi

FRODO I SAM POWRÓCILI NA SWE LEGOWISKA I ODPOCZYWALI jeszcze chwilę, podczas gdy wokół nich rozpoczęła się normalna poranna krzątanina. Po jakimś czasie przyniesiono im wodę, a kiedy się umyli, zaprowadzono do stołu z nakryciem dla trzech osób. Faramir poczekał na nich ze śniadaniem; chociaż nie zmrużył oka od wczorajszej bitwy, nie wyglądał na zmęczonego. Kiedy się posilili, zaraz wstali od stołu.
— W drodze głód nie będzie wam dokuczał — powiedział Faramir. 
— Nie możecie brać wielkich zapasów, niemniej kazałem wam zapakować do tobołków prowiant odpowiedni na wędrówkę. Jak długo nie opuścicie Itilien, nie będziecie mieli kłopotów z wodą, ale nie pijcie wody z żadnych strumieni spływających z Imlad Morgul, Doliny Żywej Śmierci. Muszę wam powiedzieć coś jeszcze. Powrócili wszyscy moi zwiadowcy i tropiciele; niektórzy dotarli aż pod Morannon. Wszyscy powtarzają tę samą zadziwiającą wiadomość. Wszędzie pustka; nikogo na drogach; nie słychać żadnych odgłosów kroków, dźwięku rogów czy choćby skrzypnięcia naciąganej cięciwy. Cała Bezimienna Kraina jakby zastygła w oczekiwaniu. Nie wiem, co to zwiastuje, wiem jednak, że nieuchronnie zbliża się czas wielkich rozstrzygnięć. Nadciąga nawałnica. Nie można zwlekać: jeśli jesteście gotowi, zaraz ruszajcie w drogę. Wkrótce pokaże się słońce. Przyniesiono tobołki hobbitów (odrobinę cięższe niż poprzednio), a także dwie grube laski z gładko polerowanego drewna, zakończone metalowymi okuciami, a zwieńczone rzeźbionymi rękojeściami, przez które przewleczono skórzane pętle.
— Nie znalazłem bardziej odpowiedniego podarunku na tę chwilę rozstania — rzekł Faramir 
— więc przyjmijcie owe kostury. Mogą okazać się pomocne podczas marszu czy wspinaczki. Używają ich ludzie z Gór Białych, chociaż te laski zostały specjalnie przycięte dla was i na nowo okute. Zrobiono je z lebetronu, drewna ukochanego przez wszystkich cieśli i stolarzy Gondoru, a mają tę rzadką zaletę, iż zgubione powracają do swych właścicieli. Oby nie utraciły tej cnoty w mroku Cienia, ku któremu zmierzacie. Hobbici nisko się pochylili. 
— Gospodarzu najgościnniejszy pośród gospodarzy — odezwał się Frodo. — Elrond Półelf powiedział, że napotkać mogę przyjaciół w miejscach i chwilach najmniej oczekiwanych. Z całą pewnością nie liczyłem na to, że zetknę się z przyjaźnią taką jak wasza, szlachetny Faramirze. Dzięki spotkaniu z tobą z zagrażającego nam zła niespodzianie wynikło wielkie dobro. Kiedy byli już gotowi, z jakiegoś zakamarka czy kryjówki przyprowadzono Gulluma, który wyglądał teraz o wiele mniej żałośnie, ale trzymał się jak najbliżej Froda i unikał spojrzenia Faramira.
— Twojemu przewodnikowi, mości Frodo, musimy zawiązać oczy, ale ciebie i twojego sługę Samlisa mogę zwolnić z tego obowiązku. Kiedy przyszło do nakładania opaski, Gullum z kwileniem i piskami przywarł do ręki Froda, który powiedział:
— Zawiąż oczy całej naszej trójce, a zacznij ode mnie. Niech Smaduł zobaczy, że nie wiąże się z tym żadna groźba. Na ślepo więc, korzystając z pomocy przewodników, zostali wyprowadzeni z jaskini Hennet Annun. Ledwie znaleźli się na zewnątrz, natychmiast poczuli wokół siebie powietrze drewna, zakończone metalowymi okuciami, a zwieńczone rzeźbionymi rękojeściami, przez które przewleczono skórzane pętle.
— Nie znalazłem bardziej odpowiedniego podarunku na tę chwilę rozstania — rzekł Faramir 
— więc przyjmijcie owe kostury. Mogą okazać się pomocne podczas marszu czy wspinaczki. Używają ich ludzie z Gór Białych, chociaż te laski zostały specjalnie przycięte dla was i na nowo okute. Zrobiono je z lebetronu, drewna ukochanego przez wszystkich cieśli i stolarzy Gondoru, a mają tę rzadką zaletę, iż zgubione powracają do swych właścicieli. Oby nie utraciły tej cnoty w mroku Cienia, ku któremu zmierzacie. Hobbici nisko się pochylili.
— Gospodarzu najgościnniejszy pośród gospodarzy — odezwał się Frodo. 
— Elrond Półelf powiedział, że napotkać mogę przyjaciół w miejscach i chwilach najmniej oczekiwanych. Z całą pewnością nie liczyłem na to, że zetknę się z przyjaźnią taką jak wasza, szlachetny Faramirze. Dzięki spotkaniu z tobą z zagrażającego nam zła niespodzianie wynikło wielkie dobro. Kiedy byli już gotowi, z jakiegoś zakamarka czy kryjówki przyprowadzono Gulluma, który wyglądał teraz o wiele mniej żałośnie, ale trzymał się jak najbliżej Froda i unikał spojrzenia Faramira.
— Twojemu przewodnikowi, mości Frodo, musimy zawiązać oczy, ale ciebie i twojego sługę Samlisa mogę zwolnić z tego obowiązku. Kiedy przyszło do nakładania opaski, Gullum z kwileniem i piskami przywarł do ręki Froda, który powiedział:
— Zawiąż oczy całej naszej trójce, a zacznij ode mnie. Niech Smaduł zobaczy, że nie wiąże się z tym żadna groźba. Na ślepo więc, korzystając z pomocy przewodników, zostali wyprowadzeni z jaskini Hennet Annun. Ledwie znaleźli się na zewnątrz, natychmiast poczuli wokół siebie powietrze chłodne, świeże i aromatyczne. Podeszli kawałek pod górę, a potem zaczęli schodzić łagodnym stokiem. Wreszcie posłyszeli głos Faramira, który nakazał odsłonić im oczy. Znowu stali w lesie; nie słychać stąd było szumu wodospadu, gdyż od doliny, którą płynął strumień, oddzielało ich teraz biegnące na południe ramię wzgórza. Między drzewami na zachodzie widzieli mgliste światło, jak gdyby świat znienacka kończył się tutaj urwistą krawędzią, a dalej rozpościerało się już tylko powietrze.
— Tutaj nieodwołalnie musimy się rozstać —powiedział Faramir. 
— Jeśli zechcecie posłuchać mojej rady, nie skierujecie się od razu na wschód, lecz powędrujecie na razie prosto przed siebie, w ten bowiem sposób długo jeszcze będzie was chronił las. Od zachodu macie krawędź, za którą teren opada w głębokie doliny, czasami stromym urwiskiem, czasami łagodnym zboczem. Trzymajcie się blisko tej krawędzi i skraju lasu. Na początku iść możecie za dnia, gdyż wszędzie panuje fałszywy spokój, a siły zła na chwilę przyczaiły się w ukryciu. Niechaj jak najdłużej nie opuszcza was szczęście! Faramir zwyczajem Gondorian uścisnął hobbitów, obejmując ich i całując w czoła.
— Niechże wspomagają was wszystkie dobre istoty! Hobbici pochylili się aż do ziemi. Faramir odwrócił się i podszedł do dwóch przybocznych, którzy, pełni szacunku, zatrzymali się w pewnej odległości. Hobbici ze zdumieniem patrzyli, z jaką szybkością poruszali się trzej odziani na zielono mężczyźni, którzy zniknęli im z oczu niemal w jednej chwili. Las, gdzie jeszcze przed chwilą widzieli postać Faramira, stał teraz pusty i markotny, jak gdyby bez śladu przemknął przezeń czarowny sen. Z ciężkim westchnieniem Frodo ruszył w kierunku południowym. Jak gdyby podkreślając swoją pogardę dla ceremonialnych grzeczności, Gullum grzebał w ziemi u stóp drzewa. "Znowu głodny?", pomyślał Sam. "Wszystko zaczyna się od nowa". 
— Poszszli już sobie?  — mruknął Gullum. 
— Wstrętni, parszywi ludzie! Smaduła ciągle boli szyja, och, jak boli. Chodźmy!
— Tak, zbierajmy się, ale jeśli dla tych, którzy okazali ci łaskę, potrafisz znaleźć tylko stówa pełne złości, to lepiej milcz! — powiedział Frodo.
— Mój pan kochany! — wykrzyknął Gullum. 
— Smaduł tylko tak sobie żartował. On zawsze wybacza wszystko, tak, tak, wybacza, nawet malutkie podstępy kochanego pana. Tak, dobry pan, dobry Smaduł. Frodo i Sam w milczeniu zarzucili tobołki na plecy, chwycili za kostury i ruszyli w gąszcz lasów Itilien. Dwukrotnie tego dnia zatrzymywali się na odpoczynek i zjedli trochę z zapasów, w które zaopatrzył ich Faramir. Suszonych owoców i solonego mięsa powinno wystarczyć na wiele dni; chleba zaś było tyle, ile mogli zjeść, póki będzie w miarę świeży. Gullum nie tknął niczego z ludzkiego jadła. Nie zauważyli nawet, kiedy słońce przesunęło się nad ich głowami i zaczęło zniżać się nad widnokręgiem, a jego złociste światło prześwitywało między drzewami na zachodzie. Przez cały czas szli w chłodnym, zielonym cieniu, a wszędzie dookoła panowała cisza. Wszystkie ptaki albo gdzieś się wyniosły, albo oniemiały. Mrok wcześnie ogarnął milczący las, oni zaś stanęli na nocleg, nim zapadły całkowicie ciemności, bardzo strudzeni, albowiem od Hennet Annun uszli co najmniej pięć mil. Frodo spokojnie przespał całą noc, znalazłszy wygodne miejsce pod drzewem. Sam był jednak podenerwowany: budził się kilka razy, ale nigdzie nie dostrzegł nawet śladu Gulluma, który zniknął natychmiast, gdy hobbici zaczęli szykować się do spoczynku. Ów zaś nie wyjaśnił, czy spał gdzieś obok w jakiejś norze, czy też błąkał się przez całą noc, niemniej zjawił się z pierwszym brzaskiem i obudził hobbitów. 
— Trzeba wstawać, tak, muszą wstawać. Jeszcze długo trzeba iść na południe i wschód. Hobbici muszą się spieszyć. Dzień upłynął niemal tak samo jak poprzedni, z wyjątkiem tego, że cisza wydawała się jeszcze głębsza; powietrze zgęstniało i pod drzewami zaczęło być duszno, zupełnie jakby zbierało się na burzę. Gullum często przystawał, węszył niespokojnie, mruczał coś do siebie i nieustannie popędzał hobbitów.  Mieli za sobą dwa postoje i zbliżał się wieczór, kiedy las zaczął się przerzedzać: drzewa, coraz grubsze i wyższe, rosły w większym od siebie oddaleniu. Opasłe dęby, ciemne i posępne, królowały pośród rozległych polan, na których tu i tam widać było wiekowe jesiony, a jeszcze rzadziej dęby, właśnie wypuszczające brązowo—zielone pąki. Pomiędzy nimi rozpościerały się połacie zielonej trawy upstrzone jaskółczym zielem i anemonami: żółtymi, białymi i niebieskimi, tulącymi o tej porze płatki do snu. Zdarzały się całe pola wysiane liśćmi leśnych hiacyntów; ich smukłe łodygi zaczynały wydźwigać się z darni. Nie było widać żadnego zwierzęcia ani ptaka, ale w terenie bardziej odsłoniętym niepokój Gulluma zwiększył się, poruszali się zatem ostrożnie, od jednej ostoi cienia przemykając chyłkiem do drugiej. Światła szybko już ubywało, kiedy

dotarli naskraj lasu. Zasiedli pod wielkim, gruzłowatym dębem, którego korzenie niczym węże rozpełzły się po stromej skarpie. Przed sobą mieli głęboką, mroczną dolinę. Na jej drugim brzegu las ponownie gęstniał i ciągnął się, niebieskoszary w gasnącym świetle dnia, dalej na południe. Po prawej stronie, daleko na zachodzie, widać było góry Gondoru, jarzące się odblaskiem ognistoczerwonego nieba. Po lewej czerniały ściany gór okalających Mordor, a z mroku wyłaniała się długa dolina, opadająca coraz szerszym parowem ku Anduinie. Jej dnem płynął wartki strumień: w panującej ciszy Frodo słyszał wyraźnie jego kamienny pogłos. Na przeciwległym brzegu wiła się blada wstążka drogi i znikała w zimnej mgle, której nie tknął blask zachodu słońca. Frodowi wydawało się, że w oddali jakby wyrastały tam z cienistego morza wysokie, wyszczerzone szczyty starych, zagubionych wieź. 
— Wiesz, gdzie jesteśmy? — spytał Gulluma.
— Tak, panie. To groźne miejsce. Ta droga prowadzi z Wieży Księżycowej do zrujnowanego miasta nad brzegami rzeki. Zburzone miasto, tak, to straszne miejsce, pełne nieprzyjaciół. Nie powinniśmy byli słuchać tamtych ludzi; hobbici bardzo zboczyli. — Wychudzoną ręką wskazał w kierunku ciemniejących gór. 
— Nie możemy pójść tą drogą. Nie, nie, nie! Straszni okrutnicy przychodzą tutaj z Wieży!  Frodo uważnie przyjrzał się traktowi, ale nie dostrzegał na nim żadnego ruchu. Wydawał się opuszczony i zapomniany: ciągnęł się w kierunku zamglonych ruin. W powietrzu wisiała jednak jakaś groźba, zupełnie jakby rzeczywiście krążyły tam jakieś niewidzialne istoty. Frodo wzdrygnął się, kiedy raz jeszcze spojrzał w kierunku odległych wieżyc, a szum wody wydał mu się mroźny i okrutny: tak przemawiała Morgulduina, zatruta rzeka, która spływała z Doliny Upiorów.
— Więc co robimy? — spytał. 
— Szliśmy dziś długo i zawędrowaliśmy daleko. Czy cofniemy się do lasu, żeby tam poszukać bezpiecznego miejsca na spoczynek?
— Nie potrzeba się kryć, kiedy ciemno — zaprotestował Gullum. 
— To w dzień muszą się teraz chować hobbici, w dzień, tak.
— Dajże spokój! — fuknął Sam. 
Musimy trochę odpocząć, nawet jeślibyśmy mieli znowu wyruszyć o północy. Ciągle jeszcze będziemy mieli wtedy w zapasie dostatecznie wiele godzin ciemnicy, żeby zajść daleko, jeśli tylko znasz drogę. Gullum niechętnie się zgodził, przeto cała trójka zawróciła między drzewa, przez krótki czas posuwając się skrajem lasu na wschód. Gullum gotów był zatrzymać się dopiero w pewnej odległości od groźnej drogi; po krótkiej naradzie wdrapali się na wielki dąb skalny i rozsiedli w miejscu, gdzie schodziły się trzy wielkie konary. Kryjówka wydawała się bezpieczna i w miarę wygodna. Kiedy noc nastała na dobre, w listowiu zrobiło się ciemno choć oko wykol. Frodo i Sam napili się trochę wody, którą przegryźli odrobiną chleba i suszonych owoców. Gullum natychmiast zwinął się w kłębek i zasnął, hobbici jednak nie zmrużyli oczu nawet na chwilę. Musiało być niewiele po północy, kiedy Gullum się ocknął: Frodo i Sam uświadomili sobie raptem, że nieruchomo wpatrują się w nich jego blade oczy. Nasłuchiwał i węszył, co, jak zdążyli się już zorientować, było jego sposobem na określenie pory dnia.
— Odpoczęliśmy? Ładne mieliśmy sny? To chodźmy!
— powiedział.
— Nie odpoczęliśmy i nie mieliśmy — mruknął Sam
— ale jeśli trzeba iść, to trzeba. Gullum zeskoczył z gałęzi, lądując na czworakach; hobbitom zejście zabrało trochę więcej czasu. Kiedy wreszcie stanęli na ziemi, Gullum natychmiast ruszył na wschód, w kierunku czarnych pagórków. Noc była tak czarna, że pnie drzew dostrzegali dopiero w chwili, kiedy na nie wpadali. Teren był bardzo nierówny, z ziemi sterczały korzenie i głazy, ale dla Gulluma nie było to specjalną przeszkodą. Prowadził ich przez gęste zarośla i krzaki; czasami przechodzili skrajem jakiejś jamy czy rozpadliny, opuszczali się na dno zarośniętych wąwozów, by wdrapać się po chwili na przeciwległy brzeg; niemniej po każdym zejściu następowało podejście dłuższe i bardziej strome, w efekcie więc nieustannie się wznosili. Kiedy na pierwszym postoju spojrzeli za siebie, koronę lasu, z którego wyruszyli, zobaczyli daleko pod sobą, a właściwie raczej wyczuli jako smolistą plamę w czerni nocy. Odnosili wrażenie, jakby od wschodu wyciekał gęstniejący mrok, który powoli połykał nieliczne i słabe gwiazdy. Nieco później zachodzącemu księżycowi udało się umknąć żarłocznej chmurze, ale biła od niego niezdrowa, żółta poświata. 
Wkrótce Gullum zaczął się niecierpliwić. 
— Dzień zaraz! Hobbici muszą się spieszyć! Tutaj niebezpiecznie stać na widoku. Szybko, szybko! Natychmiast ruszył przed siebie, a oni, znużeni, podążyli za nim. Zaczęli się wspinać na długi grzbiet wzgórza, gęsto porośnięty janowcem, brusznicami i niskimi, kolczastymi krzewami; gdzieniegdzie wśród nich rozwierały się puste place wypalone ogniem. Czym bliżej szczytu, tym więcej było janowców; starych, nad podziw wysokich, o chuderlawych łodygach, ale gęstych liściach, pomiędzy którymi połyskiwały już żółte, słodko pachnące kwiaty. Krzewy wyrastały tak wysoko, że hobbici mogli przechodzić pod nimi wyprostowani, pod nogami mając pstrokaty i szeleszczący dywan. Po drugiej stronie grzbietu zatrzymali się i rozejrzeli za schronieniem w gęstwinie krzaków. Dach splecionych i wygiętych aż do ziemi łodyg pokryła plątanina kłączy dzikiej róży; pod spodem utworzyła się jakby obszerna jama, zarzucona zeschłymi badylami, a od góry otulona młodymi liśćmi i wiosennymi pędami. Leżeli tutaj jakiś czas zbyt zmęczeni, aby cokolwiek przełknąć, i przez ażurowe ściany swej kryjówki przyglądali się narodzinom dnia. Poranek był mroczny i osowiały; na wschodzie pod niskimi chmurami lśniła ciemnoczerwona łuna, która wcale nie pochodziła od wstającego słońca. Bliżej ukazywały się łańcuchy Efel Duat, czarne i bezkształtne u dołu, skąd noc ani myślała się wynosić, złowieszczo postrzępione na graniach, odcinających się od krwistej poświaty. Daleko po prawej stronie czarny masyw górski wyciągał ramię ku zachodowi.
— Którędy dalej pójdziemy? — spytał Frodo. 
— Czy ta przerwa pomiędzy górami to wejście do... do Doliny Morgul?
— Czy trzeba teraz o tym myśleć? — odezwał się Sam. 
— I tak na pewno nie pójdziemy dalej za dnia, jeśli to można nazwać dniem. 
— Chyba nie, chyba nie — sapnął Gullum. 
— Ale jak najszybciej musimy dotrzeć do rozdroża. Tak, do rozstajnych dróg. Tak, tamtędy trzeba iść, tamtędy. Czerwona łuna nad Mordorem zgasła, natomiast zbierała się nad nim potężna chmura, która z wolna nadciągała nad głowy odpoczywających. Frodo i Sam zjedli trochę, a potem się położyli, tymczasem Gullum był coraz bardziej niespokojny. Nie tknął jedzenia, ale napił się trochę wody, a potem przy akompaniamencie pomruków i prychnięć zaczął buszować w krzakach, aż znienacka gdzieś zniknął.
— Pewnie poszedł sobie coś upolować — powiedział Sam i ziewnął. On miał spać pierwszy, więc szybko pogrążył się w sennych widzeniach. Był w ogrodzie w Bagosznie i czegoś szukał, ale przeszkadzał mu ciężki pakunek na plecach. Wszystko porastały chwasty i zielsko; na grządkach rozpanoszyły się głogi i tarnina. "Ha, ile to tutaj pracy, a taki jestem zmęczony", powtarzał wielokrotnie, aż wreszcie przypomniał sobie, czego tak szuka. "Moja fajka!", zawołał i w tym samym momencie się obudził. "Co za głupota", ofuknął sam siebie, otwierając oczy i z niejakim zdziwieniem stwierdzając, iż oto leży pośród splątanych chaszczy. "Masz ją przecież przez cały czas w tobołku". I dopiero teraz sobie uzmysłowił, że nawet jeśli fajka jest w tobołku, z pewnością nie ma tam ziela, a na dodatek znajdują się o setki mil od Bagoszna. Dlaczego jego pan pozwolił mu przespać nie tylko wartę, ale cały dzień?
— W ogóle pan nie spał, mości Frodo? — spytał. 
— Która jest? Chyba już bardzo późno?
— Nie — odparł Frodo. 
— Tyle że dzień zamiast jaśniejszy, staje się coraz ciemniejszy. Na moje wyczucie nie ma jeszcze południa, a ty spałeś nie więcej niż trzy godziny.
— Ciekawe, co się dzieje? — mruknął stropiony Sam. 
— Czyżby zbierało się na burzę? Jeśli tak, będzie to nawałnica, jakiej nigdy jeszcze nie widziałem. Lepiej byłoby teraz siedzieć w jakiejś norze, a nie na wzgórzu. 
— Przez sekundę nasłuchiwał. 
— Co to takiego? Grzmi?
— Nie wiem — wzruszył ramionami Frodo 
— ale trwa to już od pewnego czasu. Chwilami odnoszę wrażenie, że to ziemia się trzęsie, chwilami, że to huczy powietrze. Sam rozejrzał się dookoła.
— Gdzie Gullum? Nie pokazał się jeszcze?
— Nie. Ani widu, ani słychu.
— Mówiąc szczerze, nie martwi mnie to — wyznał Sam.
— Nigdy nie miałem podczas wędrówki czegoś, co straciłbym z większą chęcią. W każdym razie bardzo byłoby to do niego podobne: iść z nami taki szmat drogi, a potem nagle przepaść, i to wtedy, kiedy najbardziej możemy go potrzebować, jeśli w ogóle będzie z niego jakikolwiek pożytek, w co mocno wątpię.
— Zapominasz o Trzęsawiskach — odparł Frodo. 
— Mam nadzieję, że nic mu się nie stało.
— A ja mam nadzieję, że nie w głowie mu żadne sztuczki. No i że nikt go nie schwytał, bo wtedy szybko znajdziemy się w nielichych taraptach. Znowu usłyszeli powolne dudnienie, tym razem głośniejsze i głębsze; zdawało się, że ziemia trzęsie im się pod nogami.
— Myślę, że tak czy owak już jesteśmy w tarapatach
— mruknął ponuro Frodo. — Obawiam się, że nasza podróż zbliża się do końca.
— Może i tak — skrzywił się Sam 
— ale "Dopóty życia, dopóki nadziei", jak zwykł mawiać Starzyk, do czego zawsze jeszcze dorzucał: ,4 apetytu". Niech waszmość pan zje trochę, a potem utnie sobie drzemkę. Popołudnie 
— bo tak chyba należało nazwać ową porę
— z wolna mijało. Wyglądając z kryjówki. Sam widział tylko, jak smętny, pozbawiony blasku świat zatapia się powoli w bezkształtnej, mrocznej zawiesinie. Powietrze było duszne, ale chłodne. Frodo spał niespokojnie: przewracał się, rzucał, czasami pomrukiwał. Dwa razy wydawało się Samowi, że pojawiło się w ustach jego pana imię Gandalfa. Czas dłużył się w nieskończoność. Nagle Sam usłyszał za plecami syk, a kiedy się obejrzał, zobaczył Gulluma, który przywarował na czworakach i wpatrywał się w nich z błyskiem w oczach.
— Budzić się, budzić! Budzić się, śpiochy! — prychnął. 
— Obudzić pana! Nie ma czasu do stracenia! Sam popatrzył podejrzliwie na Gulluma, który wydawał się przestraszony lub podniecony. 
— Iść teraz? Co znowu wymyśliłeś"? Jeszcze nie czas. Nie pora nawet na kolację, przynajmniej w takich porządnych miejscach, gdzie jada się uczciwą kolację.
— Głupiec! — syknął Gullum. 
— To żadne porządne miejsce. Mamy mało czasu, tak, coraz mniej czasu. Budź pana, budź! Stwór podpełzł do Froda i zaczął go szarpać. Hobbit, raptownie zbudzony, usiadł i złapał za rękę Gulluma, który wyrwał się i odskoczył.
— Hobbici nie mogą być tacy głupi! — syczał. 
— Musimy iść. Nie ma czasu do stracenia! Nic więcej nie mogli z niego wydobyć; nie zdołali się dowiedzieć, gdzie był i co go skłania do takiego pośpiechu. Samowi wydało się to bardzo podejrzane, ale Frodo niczym nie zdradził swych myśli, a tylko z westchnieniem spakował swój tobołek i przyszykował się do wymarszu. Gullum zaczął sprowadzać ich ze wzgórza, bardziej niż kiedykolwiek dbając o ostrożność: wykorzystywał każdą możliwą osłonę, a odsłonięte miejsca pokonywał pędem, skulony we dwoje, jednakże widoczność była tak słaba, iż nawet najbystrzejsze zwierzęce ślepia nie dostrzegłyby hobbitów, maskowanych przez szare opończe, a nawet najwrażliwsze uszy nie mogłyby ich posłyszeć, gdy chcieli być bezszelestni. Przemykali przez mrok, a pod ich stopami ani razu nie trzasnęła gałązka i nie zaszeleścił liść. Maszerowali tak blisko godzinę, w ciemności coraz bardziej nieprzeniknionej i w ciszy zupełnej, jeśli nie liczyć dalekiego odgłosu gromu, a może zduszonego warkotu bębna w jakiejś górskiej kotlinie. Zeszli daleko poniżej swej kryjówki, aż wreszcie skręcili na południe i starali się utrzymać ten kierunek na tyle, na ile pozwalał stok wznoszący się ku wysokim górom. W końcu niczym czarna ściana zamajaczył przed nimi pas drzew. Z bliska okazały się grube, bardzo stare i ciągle wysokie, chociaż korony miały poszarpane i potrzaskane, jak gdyby przetoczyła się po nich burza z piorunami, której jednak nie udało się ich powalić. 
— Rozdroże, tak — cicho odezwał się Gullum i były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział od chwili, kiedy opuścili kryjówkę w zaroślach. 
— Musimy tą drogą. Przewodnik skręcił teraz na wschód i znienacka zobaczyli trakt wiodący na południe, który idąc podnóżem Efel Duat, tutaj zanurzał się w wielkie kolisko drzew.
— To jedyna droga! — szepnął Gullum. 
— Nie ma żadnych bocznych ścieżek. Żadnych. A musimy dojść do rozdroża. Jak najszybciej i najciszej! Bezszelestni niczym zwiadowcy w obozie przeciwnika wskoczyli na trakt i zaczęli sunąć jego wschodnim skrajem, pod stromą skarpą, szarzy jak kamienie i zwinni jak koty na łowach. Po niedługim czasie dotarli do drzew, które obszernym kręgiem otaczały trawiasty plac. Przejścia między pniami wydawały się łukowatymi bramami jakiejś starej rotundy. Za nimi znajdowała się Morannon; przed nimi trakt biegł daleko na południe; od prawej strony nadchodziła droga od Osgiliat i na wschodzie ginęła w ciemności. Tam właśnie mieli pójść. Frodo przystanął na chwilę, sparaliżowany trwogą, i nagle dostrzegł światło na twarzy Sama, który zatrzymał się obok. Odwróciwszy się w poszukiwniu jego źródła, ujrzał, jak za pasmem drzew droga do Osgiliat ciągnie się prosta niczym wyciągnięta wstążka. Tam właśnie, za stojącym w tej chwili w smutnym cieniu Gondorem, kryło się słońce, które znalazło wreszcie jakąś szczelinę w wolno toczących się chmurach i zapaliło złowróżbne ogniste błyski na nieskalanej dotąd powierzchni morza. Szybki błysk oświetlił wielką siedzącą postać, nieruchomą i wyniosłą jak posągi królów w bramie Argonat. Upływ lat skruszył kamień, a kierowane nienawiścią dłonie oszpeciły posąg. Brakowało mu głowy; w jej miejscu widniał, umieszczony jak na szyderstwo, nie obrobiony głaz, na którym namazano uśmiechnięte drwiąco usta, a pośrodku czoła 
— wielkie czerwone oko. Nogi, olbrzymi tron i cały piedestał pokrywały jakieś gryzmoły i wstrętne symbole, używane przez sługi Mordoru. I nagle w błysku słonecznego promienia Frodo dojrzał starą głowę króla, która odtoczyła się na pobocze drogi.
— Sam! Spójrz tylko! — wykrzyknął Frodo, zapominając o ostrożności. 
— Spójrz! Król odzyskał koronę!
Oczodoły były puste, a wyrzeźbiona broda odpadła, ale wysokie czoło wieńczyło srebro i złoto. Wijące się pnącze rośliny, ozdobione białymi kwiatami, jakby oddając cześć, opasało głowę padłego monarchy, a w kamiennych pęknięciach żółto zakwitły rozchodniki.
— Nie został przez nich zwyciężony na wieczność — rzekł Frodo, ale w tym samym momencie jasność minęła. Słońce zapadło się za chmury i jakby za zgaszeniem lampy, zapadła czarna noc.

Rozdział VIII  Schody Kirit Ungol

GULLUM SZARPAŁ FRODA ZA SKRAJ OPOŃCZY, sycząc w strachu i niecierpliwości :
— Musimy iść! Nie można stać! Trzeba się spieszyć! Frodo z ociąganiem obrócił się plecami ku zachodowi i w ślad za swoim przewodnikiem ruszył na wschód. Opuścili krąg drzew, a droga poprowadziła ich ku górom. Także i ona biegła przez pewien czas prosto, ale potem zaczęła się odchylać na południe, aż wreszcie dotarła do wielkiego grzbietu skalnego, który widzieli przedtem z daleka. Wisiał nad nimi, niedostępny, czarną plamą odcinając się od mrocznego nieba. Droga przemykała w jego cieniu i okrążywszy wzniesienie, zmierzała dalej na wschód, stromo wspinając się w górę. Z ciężkimi sercami Frodo i Sam brnęli przed siebie, nie mając już nawet sił, aby smucić się swoim losem. Frodo szedł ze spuszczoną głową, znowu czując, jak bardzo ciąży mu jego brzemię. Wystarczyło, by opuścili rozdroże, a ciężar ten, niemal zapomniany w Itilien, znowu zaczął potężnieć. Mając teraz pod stopami strome podejście, Frodo spojrzał w górę i zgodnie z zapowiedzią Gulluma zobaczył złowrogie miasto Upiorów Pierścienia, a widok ten sprawił, iż hobbit zgarbił się jeszcze bardziej. Mrocznym, stromym wąwozem dolina wrzynała się głęboko w góry. U jej końca, na wysokiej skalnej platformie, która wyrastała ponad dwiema odnogami, za sobą mając masyw Efel Duat, wznosiły się mury i wieża Minas Morgul. Wszędzie dookoła i powietrze, i ziemia były czarne, twierdza natomiast promieniowała jakimś światłem. Nie był to jednak księżycowy blask, dawno temu zamknięty w marmurowych ścianach Minas Itil, Wieży Księżycowej, która czysto lśniła w kotlinie pośród gór. Teraz światło jej było bledsze od tego, które rzuca księżyc pochłaniany przez niespieszne zaćmienie; wibrowało i dygotało niczym chorobliwe wyziewy rozkładu, niczego nie oświetlając. W ścianach twierdzy i wieży widniały okna niczym niezliczone czarne dziury martwo spoglądające do wnętrza pustki, ale najwyższa część wieży obracała się powoli to w jedną, to w drugą stronę, co przywodziło na myśl wielką głowę upiora wpatrującą się w noc. Wszyscy trzej na chwilę znieruchomieli i patrzyli struchlali. Pierwszy wyrwał się z odrętwienia Gullum, który bez słowa znowu zaczął szarpać hobbitów za opończe, niemal ciągnąc ich do przodu. Teraz jednak każdy krok wędrowców pełen był wahania, a czas jakby zwolnił biegu, tak że wydawało się, iż pomiędzy podniesieniem stopy a jej postawieniem na ziemi mijają całe minuty. W ten sposób powoli dotarli do białego mostu. Tutaj, w połowie doliny, blado połyskująca droga przechodziła na drugą stronę strumienia, by potem krętą serpentyną zdążać pod bramę twierdzy: czarny otwór ziejący w północnej stronie zewnętrznych murów. Po obu stronach strumienia rozpościerały się błonia, widmowe laki były pokryte bladobiałymi kwiatami. Lśniły także i one, piękne i straszliwe zarazem, o kształtach jakby wyczarowanych w upiornym śnie. Z ich kielichów wydzielał się mdlący zapach kostnicy; w powietrzu wisiał odór zgnilizny. Łąki spinała klamra mostu. Na jego krańcach stały posągi, ale misternie oddane postacie ludzkie i zwierzęce były wszystkie pokraczne i odpychające. Dołem cicho płynął strumień, którego wody parowały, jednak kłębiący się wokół mostu opar był przeraźliwie zimny. Frodo poczuł, że w głowie mu się kręci i opadają go myśli prawdziwie rozpaczliwe. A potem nagle, jakby pod działaniem jakiejś cudzej woli, pospiesznie zaczął dreptać na oślep z rękami wyciągniętymi przed siebie i głową chwiejącą się na boki. Sam i Gullum rzucili się za nim; Sam zdążył schwycić swego pana w chwili, gdy ten potknął się i niemal upadł na samym skraju mostu.
— Nie tędy! Nie tędy! — szeptał gorączkowo Gullum, ale wydawało się, że głos płynący spomiędzy jego zaciśniętych zębów rozdziera nieruchome powietrze niczym gwizd, stwór przypadł więc przerażony do ziemi.
— Spokojnie, mości Frodo — mruczał Sam. 
— Wracajmy! Nie tędy! Tak mówi Gullum, i chociaż raz się z nim zgadzam. Frodo potarł dłonią czoło i z trudem oderwał wzrok od miasta na skale. Lśniąca wieża fascynowała go i owładnęło nim straszliwe pragnienie, aby jaśniejącą drogą pobiec ku bramie. Walcząc ze sobą, odwrócił się, a wtedy poczuł opór Pierścienia tak silny, że łańcuszek przesunął się na jego szyi. Także i oczy, ledwie skierowały się w inną stronę, na chwilę zaniewidziały i Froda otoczyła nieprzenikniona ciemność. Gullum, skulony niczym przerażone zwierzę, zniknął już w mroku; za nim tak szybko, jak potrafił, podążył Sam, podtrzymując chwiejącego się na nogach Froda. Niedaleko od brzegu strumienia przeszli przez szczelinę w kamiennej ścianie, a po drugiej stronie Sam zobaczył wąską ścieżkę. Zrazu lśniła ona podobnie jak droga do twierdzy, ale w miarę, jak zanurzała się między trupie kwiaty, coraz ciemniejszymi serpentynami wspinała się na północne zbocze doliny. Drogą tą hobbici powlekli się jeden obok drugiego, Gulluma widząc tylko wtedy, kiedy zawracał, aby ich ponaglić. Jego oczy lśniły wtedy przed nimi białozielonym światłem, może tylko odbijając wstrętną poświatę Morgulu, a może w jakiś podstępny sposób na nią odpowiadając. Frodo i Sam ani na chwilę nie mogli zapomnieć o złowrogim lśnieniu i czarnych oczodołach; co chwila to zerkali za siebie, to z trwogą obracali oczy ku ścieżce ciemniejącej przed nimi. Z wolna posuwali się naprzód, im wyżej zaś wznosili się nad cuchnący i jadowity opar strumienia, tym łatwiej było o oddech i jaśniej robiło się w głowach, równocześnie jednak hobbici omdlewali ze zmęczenia, jak gdyby dźwigali jakiś wielki ciężar albo długo płynęli naprzeciw silnemu prądowi rzeki. W końcu musieli przystanąć. Frodo zatoczył się i osunął na przydrożny kamień. Znaleźli się na szczycie nagiego garbu skalnego. Przed sobą mieli zaklęśnięcie w zboczu doliny, a dróżka od wąziutkiej półki, po której prawej stronie ziała przepaść, wspinała się potem po południowej ścianie góry i znikała w ciemności.
— Sam, muszę trochę odpocząć — szepnął Frodo. 
— Strasznie mi on ciąży, drogi przyjacielu, okropnie. Nie wiem, jak długo jeszcze uda mi się go dźwigać. Muszę pozbierać trochę siły, zanim wejdziemy na tę ścieżynkę. 
— I Frodo machnął ręką w kierunku niebezpiecznego przejścia.
— Szsz! Szsz! — zasyczał Gullum, który podskoczył ku nim z palcem na ustach i zaczął szarpać Froda za rękaw, ruchami głowy wskazując na ścieżkę. 
— Szsz! — Ale Bagosz się nie poruszył.
— Nie, nie teraz. — Wyczerpany Frodo pokręcił głową. 
— Nie teraz. 
— Był obezwładniony przez znużenie, a nawet coś więcej: czuł, że jakiś urok paraliżuje jego umysł i ciało. 
— Muszę odpocząć — wymamrotał.
Strach i niecierpliwość Gulluma były tak wielkie, że wykrztusił z siebie pospieszne słowa, aczkolwiek popłynęły one z ust przesłoniętych dłonią, jak gdyby w lęku przed niewidocznymi słuchaczami.
— Nie tutaj, nie! Tu nie odpoczywać. Głupcy! Oczy mogą nas zobaczyć. Jak dojdą do mostu, zaraz nas zobaczą. Chodźcie! W górę, w górę. Chodźcie!
— Chodźmy, mości Frodo! — nalegał Sam. — Znowu ma rację. Nie możemy tutaj zostać.
— Dobrze — powiedział Frodo głosem tak nieobecnym, jak gdyby mówił przez sen. 
— Spróbuję. — Iz trudem zaczął się podnosić. Było już jednak za późno. W tym właśnie momencie skala pod nimi zatrzęsła się, zadygotała, a ogłuszający huk, głośniejszy niż wszystkie dotąd, potoczył się dnem doliny i echem odbił od górskich ścian, potem zaś w oślepiającym błysku rozjarzyło się czerwone światło, które daleko za wschodnimi górami rozpaliło purpurą niskie chmury. W dolinie spowitej przed chwilą mrokiem, w którym sączyła się trupia poświata, światło to wydało się przeraźliwe i okrutne. W ogniu rozlewającym się nad Gorgorot krawędzie skal i szczyty turni wyskoczyły z mroku niczym klingi noży, po czym rozległ się ogłuszający trzask pioruna. W odpowiedzi z wieży Minas Morgul i otaczających ją wzgórz języki niebieskich płomieni ugodziły w posępne chmury. Ziemia sieknęła, a od strony twierdzy napłynęło przeraźliwe wycie, trudno bowiem inaczej nazwać ową mieszaninę pisku drapieżnych ptaków oraz rozpaczliwego rżenia koni ogarniętych furią i trwogą; dźwięk przewiercający uszy i przyprawiający o dygot stawał się coraz ostrzejszy, tak że nie sposób go było znieść. Zataczający się z grozy hobbici padli na ziemię, zatykając rękami uszy. Przerażający odgłos gasł bardzo powoli, aż wreszcie nastała cisza; Frodo nieśmiało uniósł głowę. Niemal dokładnie na linii jego wzroku wznosił się mur upiornego grodu, a z ziejącej otchłani bramy, rozwartej teraz jak pełna lśniących kłów paszcza, wylewało się wojsko. Wszyscy żołnierze byli odziani w kruczą czerń. Na tle upiornych murów i połyskliwej drogi Frodo widział, jak rząd za rzędem, szybko i cicho, wycieka z paszczy Morgulu strumień czarnych figurek. Poprzedzał je regiment konnych, pomykających jak karne cienie, a na ich czele jechał Jeździec potężniejszy od reszty, cały ubrany na czarno, jeśli nie liczyć hełmu, który złowieszczo lśnił na szczycie okrytej kapturem głowy. Przejeżdżał teraz przez most, a Frodo w żaden sposób nie mógł od niego oderwać szeroko otwartych oczu. Czyżby to wódz Dziewięciu Jeźdźców prowadził do boju swój upiorny oddział? Frodo był przekonany, że widzi przeraźliwego króla, którego lodowata dłoń dźgnęła niegdyś Opiekuna Pierścienia morderczym ostrzem. Stara rana rozgorzała bólem, a mróz owionął serce hobbita. W momencie, gdy myśli te i uczucia sparaliżowały Froda, Jeździec nagle zatrzymał się na samym przedprożu mostu, a za nim znieruchomiał i oddział. Przez chwilę trwała martwa cisza. Być może to Pierścień nawoływał Wodza Upiorów, może stropił się on, czując obecność w dolinie jakiejś innej siły. Czarna głowa przykryta groźnym hełmem poruszała się wolno, a niewidoczne oczy wpatrywały się w spowite cieniem kształty. Frodo znieruchomiał, podobny ptakowi, który bezsilnie śledzi podpełzającego węża. Czuł silniejszy niż kiedykolwiek nakaz, aby nałożyć Pierścień, ale pomny wszystkich dawnych doświadczeń, teraz nie zamierzał ulec pokusie. Dobrze wiedział, że Pierścień go zdradzi i nawet nosząc ów klejnot na palcu, nie rozporządza 
— przynajmniej jeszcze nie teraz — siłą wystarczającą, by stanąć twarzą w twarz z władcą Morgulu. I wola Froda nie odpowiadała na owo polecenie, a chociaż serce hobbita pełne było przerażenia, wiedział tylko, iż potężna moc chce z zewnątrz na niego wpłynąć. Ta moc kierowała teraz jego ręką, podczas gdy on sam patrzył na wszystko, co się dzieje, tak jakby oglądał jakieś minione, nie dotyczące go bezpośrednio wydarzenie; tymczasem dłoń Froda cal po calu zbliżała się do łańcuszka na szyi. Wtedy jednak przemówiła własna wola hobbita: powoli cofnął rękę i zmusił ją, by poszukała innego przedmiotu ukrytego na piersi. Był to zimny i twardy flakonik Galadriel, przechowywany tam od tak dawna, że teraz już niemal zapomniany. Wystarczyło, by Frodo dotknął go na moment, a wszystkie myśli o Pierścieniu natychmiast pierzchnęły. Z westchnieniem ulgi opuścił głowę. Jednocześnie jeździec spiął konia i przejechał most, a za nim podążyła czarna armia. Niewykluczone, że elfowe odzienia oparły się przenikliwości jego oczu, a myśl zboczyła pod wpływem nieoczekiwanie wzmocnionej woli małego przeciwnika, jednak tak czy inaczej, musieli się spieszyć. Wybita godzina i z rozkazu Wielkiego Mistrza jego poplecznicy ruszali na wojnę z Zachodem. Wkrótce Wódz Upiorów zniknął jak cień pogrążający się w mroku, a za nim pokonywały most i spływały krętą drogą smoliste szeregi wojowników. Nigdy od czasów Isildura nie przemierzała doliny armia równie potężna; nigdy zastępy tak wielkie i tak uzbrojone nie zbliżyły się do brodów na Anduinie, a przecież była to tylko jedna i wcale nie największa z formacji, które Mordor rzucał do boju. Frodo otrząsnął się ze zgrozą i w tej samej chwili pomyślał o Faramirze. "Burza w końcu się rozpętała", przeleciało mu przez głowę. "Wszystkie te włócznie i miecze zabłysną pod murami Osgiliat. Czy Faramir dotrze tam na czas? Czuł nadchodzącą groźbę, czy jednak potrafił także odgadnąć jej porę? Zresztą, czy komuś uda się obronić brody na Anduinie, skoro nadciąga Wódz Dziewięciu Jeźdźców, a za nim napływają dalsze armie? Spóźniłem się; zbyt wiele czasu zmitrężyłem po drodze i teraz wszystko już stracone. Nawet jeśli wykonam zadanie, które mi postawiono, nikt się o tym nie dowie, gdyż nie będzie już nikogo, kto by wysłuchał wieści. Wszystkie wysiłki i męki na próżno". I w przeraźliwym poczuciu bezsilności Frodo zatkał, podczas gdy przez most jeden za drugim przeciągały wraże zastępy. A potem, jakby z wielkiej oddali, ze wspomnień o rodzinnej Włości, w której dzień się budził i trzaskały otwierane drzwi, doszedł go głos Sama :
— Niech się pan zbudzi, wasza wielmożność! Czas wstawać! — I Frodo wcale by się nie zdziwił, gdyby następnie padły słowa "Śniadanie już gotowe", chociaż w istocie Sam powiedział :
— Niech się pan zbudzi! Już ich nie ma! Rozległ się głuchy łoskot 
— to zatrzasnęły się wrota Minas Morgul. W dole drogi widać było plecy ostatnich żołnierzy. Wieża w dalszym ciągu spoglądała na dolinę, ale światło na jej szczycie przygasało. Twierdza ponownie pogrążyła się w ciemności i milczeniu, chociaż niezmiennie spowijała ją aura czujności.
— Niechże się pan zbudzi, mości Frodo. Poszli już sobie, a i my ruszajmy czym prędzej. Nadal tam pozostała jakaś żywa istota, która może nas dostrzec lub wyczuć umysłem, jeśli rozumie pan, o co mi chodzi; więc im dłużej będziemy siedzieć w jednym miejscu, tym prędzej zostaniemy wyśledzeni. Niech się pan ruszy! Frodo wolno uniósł głowę, a potem wstał. Nie opuściła go rozpacz, ale zniknęło zmęczenie. Z taką samą jasnością, z jaką przed chwilą nawiedziła go myśl przeciwstawna, teraz czuł, że musi próbować wykonać obowiązek na niego nałożony i że nie jest ważne, czy kiedykolwiek dowiedzą się o jego czynie Faramir, Aragorn, Elrond, Galadriel, Gandalf albo ktokolwiek inny. W jedną rękę wziął swoją laskę, a w drugą flakonik Jasnej Pani, kiedy zaś zobaczył, iż światło prześwituje mu przez palce, ukrył buteleczkę w kieszeni na sercu. Gotów do dalszej drogi odwrócił się plecami do twierdzy Morgul, teraz będącej już tylko mroczną bryłą, która wisiała nad nocną doliną. Zdaje się, że kiedy otwarła się brama Minas Morgul, a hobbici przypadli do ziemi, Gullum jak najszybciej popełzł w górę i przebył całą wąską półkę, ale teraz powrócił, sycząc i z gniewem pstrykając palcami.
— Głupcy! Straszni głupcy! Szybciej! Niebezpieczeństwo wcale nie minęło. Szybciej! Hobbici nic nie odrzekli, ale natychmiast ruszyli za swym przewodnikiem. Nawet po tylu niebezpieczeństwach żadnemu z nich droga nad przepaścią nie wydawała się łatwa, nie potrwała jednak długo. Wkrótce minęli załom skalny, za którym zbocze po obu stronach ścieżki było mniej strome, ona zaś sama nagle doszła do wąskiej szczeliny w skałach. Dotarli do pierwszych schodów, o których mówił Gullum Ciemność była zupełna; ledwie można było cokolwiek rozróżnić na wyciągnięcie ręki, niemniej kiedy Gullum obrócił się, kilka stóp nad nimi zalśniły blade źrenice. 
— Ostrożnie! — szepnął. 
— Stopnie, dużo stopni. Trzeba uważać! I rzeczywiście potrzebna była wielka ostrożność. Hobbici w pierwszej chwili poczuli się znacznie pewniej, mając po obu stronach ścianę, ale skalne schody okazały się strome niczym drabina, im wyżej zaś się wspinały, tym wyraziściej czuło się przepaść, która czyhała za plecami. Na dodatek stopnie były wąskie, nierówne, bardzo często śliskie, o wygładzonych krawędziach, albo też niebezpiecznie kruszące się pod stopami. Frodo i Sam rozpaczliwie wpijali palce w kamienne krawędzie nad sobą i z coraz większym trudem prostowali zmęczone kolana, przy czym odnosili wrażenie, że im bardziej się wznoszą, tym wyżej piętrzą się nad nimi skały. Wreszcie, kiedy wydało się im, że nie dadzą rady iść dalej, znowu ujrzeli oczy Gulluma, które spoglądały na nich z góry.
— Koniec — szepnął. 
— Koniec pierwszych schodów. Dzielni hobbici, że weszli tak wysoko, bardzo dzielni. Jeszcze tylko parę stopieńków i będzie koniec. Zmordowany i oszołomiony Sam wczołgał się na kilka ostatnich stopni, za nim podążył Frodo; obaj siedzieli teraz, rozcierając obolałe łydki i kolana. Wydawało się, że dalsza droga także prowadzi pod górę, aczkolwiek mniej już stroma i pozbawiona stopni. Jednak Gullum nie pozwolił im na zbyt długi odpoczynek.
— Dalej znowu są schody, dużo dłuższe. Dopiero za nimi można odpocząć!
— Dłuższe? — zapytał z rozpaczą w głosie Sam.
— Tak, tak, dłuższe — syknął Gullum. 
— Ale łatwiejsze. Hobbici weszli na Proste Schody, a teraz będą Kręte. — A potem? — naciskał Sam.
— Zobaczymy — cicho odparł Gullum. — Tak, tak, zobaczymy.
— Wspominałeś chyba o tunelu — nie ustępował Gaduła. 
— Trzeba będzie się przez coś przeciskać?
— Tak, tak, tunel — spiesznie potwierdził Gullum. 
— Ale hobbici mogą odpocząć przedtem. Jak przejdą tunel, będą już blisko szczytu. Bardzo blisko, jeśli przejdą. Tak, tak! Frodem wstrząsnął dreszcz. Podczas wspinaczki spocił się, a teraz poczuł nagle, że klejąca się od potu koszula robi się lodowata, gdyż od mrocznego podejścia przed nimi ciągnął, spływając z jakichś niewidzialnych wyżyn, lodowaty podmuch. Hobbit wstał i otrząsnął się.
— Racja, trzeba iść. To niedobre miejsce na postój. Wyglądało na to, że droga ciągnie się całymi milami. Na twarzach wciąż czuli idący z góry mroźny powiew, który w miarę, jak wchodzili wyżej, zmieniał się w przenikliwy wiatr. Można było pomyśleć, że chroniąc swe wyżynne tajemnice, góry starają się ich przepłoszyć morderczym tchnieniem albo zwiać w mroczne czeluście. Dopiero gdy nagle przestali rękami wyczuwać skałę po prawej stronie, zrozumieli, że doszli do końca tego odcinka drogi. Niewiele mogli zobaczyć; wielkie bezkształtne masy i ciemnoszare cienie majaczyły wokół nich i nad nimi, niemniej od czasu do czasu wiszące nisko chmury rozświetlał mdły, czerwonawy rozbłysk, a wtedy uzmysławiali sobie, że oto otoczeni są przez strzeliste szczyty, podobne do kolumn podpierających obwisły dach. Pokonawszy wiele setek stóp, znaleźli się na szerokiej platformie skalnej. Po lewej ręce mieli skałę, po prawej 
— przepaść. Gullum poprowadził ich pod samą ścianą, a chociaż nie musieli się na razie wspinać, jednak w ciemnościach grunt pod nogami był bardziej niebezpieczny, pełen rozpadlin i tarasujących ścieżkę głazów. Posuwali się bardzo wolno i ostrożnie. Ani Sam, ani Frodo nie potrafiliby już powiedzieć, ile godzin upłynęło od chwili, gdy zanurzyli się w Dolinę Morgul. Wydawało się, że noc nigdy się nie skończy. Po jakimś czasie ponownie zamajaczył przed nimi masyw górski, a gdy znaleźli się bliżej, zobaczyli następny ciąg stopni; po krótkim odpoczynku zaczęli się po nich wspinać. I znowu droga była długa i stroma, tym razem jednak stopnie nie wrzynały się w skalną ścianę 
— tutaj odrobinę mniej stromą — ścieżka zaś niby wąż wiła się po niej zakosami. Gdy w jednym miejscu dotarła na samą krawędź przepaści, Frodo zerknął w dół, a wielki parów u wejścia do Doliny Morgul wydał mu się głęboką szczeliną. Daleko, na jej dnie, jak świetlik błyszczała widmowa droga, która z miasta śmierci prowadziła na Bezimienną Przełęcz. Hobbit czym prędzej odwrócił wzrok. Schody wiły się i mozolnie wspinały ku górze, aż wreszcie ich ostatni odcinek, krótki i niemal płaski, wyprowadził idących na nową skalną platformę. Główna droga na drugą stronę grani przechodziła wielką rozpadliną, ale ich ścieżka znacznie już się od niej oddaliła i podążała dnem dużo mniejszego jaru w jeszcze wyższe partie Efel Duat. Hobbici niewyraźnie dostrzegali po obu stronach wysokie filary skalne i zębate wieżyce, między którymi ziały czarniejsze od nocy szczeliny i jamy, przez niezliczone zimy wygryzione i wyżłobione w kamieniach nie znających słońca. Wydawało się, że niebo bardziej teraz czerwienieje, ale nie potrafiliby powiedzieć, czy to straszliwy poranek zakradł się w tę krainę cienia, czy też widzą łunę wzbijającą się nad udręczoną przez Saurona równiną Gorgorot. Kiedy Frodo podnosił głowę, odnosił wrażenie, że daleko nad sobą dostrzega ostateczny cel tej morderczej wspinaczki. Na tle groźnego szkarłatu wschodniego nieba widniała w najwyższej grani głęboka szczerba, wrzynająca się między dwa skaliste listę grzbiety, z których każdy zwieńczony był kamienistym rogiem. Frodo stanął i przyjrzał się im uważniej. Lewy z owych rogów był wyższy i smuklejszy, a promieniował czerwonym światłem, albo też łuna gorejąca za nim prześwitywała przez jakiś otwór. Teraz był już pewien, że to wieża czuwająca nad przełęczą. Dotknął ramienia Sama i pokazał w górę.
— O, to mi się nie podoba! — pokręcił głową Sam, a zwracając się do Gulluma, warknął : 
— A więc ta twoja sekretna droga jest jednak strzeżona? Założę się, iż dobrze o tym wiedziałeś. 
— Tak, tak, wszystkie drogi są strzeżone — pospiesznie odparł Gullum. 
— Ale hobbici muszą którejś spróbować, a ta jest chyba gorzej pilnowana od innych. Może stąd także wszyscy wyjechali na wojnę?
— Może. — Sam wzruszył ramionami. 
— Tak czy owak, wydaje się, że droga jeszcze daleka i długo to potrwa, zanim dotrzemy na grań, a przecież musimy też przejść przez tunel. Dlatego myślę, że powinien pan tutaj odpocząć, mości Frodo. Nie mam pojęcia, która godzina, ale idziemy już bardzo długo. 
— Tak, musimy odpocząć — zgodził się Frodo. 
— Znajdziemy jakiś zakątek osłonięty od wiatru i tam zbierzemy siły przed ostatnim skokiem. Nie wybiegał myślą dalej; groza krainy leżącej po drugiej stronie grani i zadanie do wykonania wydawały się zbyt odległe, aby teraz zaprzątać sobie nimi głowę. W tej chwili zastanawiał się jedynie nad tym, w jaki sposób przedrzeć się przez niedostępną skalną ścianę i łańcuch straży. Jeśli uda mu się jakoś sprostać temu nieprawdopodobnemu wyzwaniu, wtedy znajdzie się też sposób na zrealizowanie ostatecznego celu, a przynajmniej tak wydawało się Frodowi w momencie obezwładniającego wyczerpania, gdy wciąż piął się w górę wśród kamiennych cieni pod Kirit Ungol. Przysiedli w mrocznym zagłębieniu pomiędzy dwoma wielkimi blokami skalnymi; Frodo i Sam wpełzli jak najgłębiej, Gullum kucnął przy samym wyjściu. Tutaj hobbici zjedli trochę swych zapasów, po raz ostatni, jak przypuszczali, przed zejściem do Bezimiennej Krainy — a być może w ogóle ostatni wspólny posiłek. Skosztowali trochę jedzenia z Gondoru, zagryźli lembasami z Lotalońi, popili odrobiną wody, którą jednak bardzo oszczędzali, toteż ograniczyli się właściwie do zwilżenia warg.
— Ciekaw jestem — mruknął Sam 
— kiedy znowu napotkamy jakiś strumyk czy źródło. W każdym razie mam nadzieję, że także i tam muszą pić. Orkowie coś popijają, mam rację?
— Tak — odrzekł Frodo 
— ale nic nam z tego. To nie dla nas napitki.
— Tym bardziej trzeba przy pierwszej okazji napełnić manierki — powiedział Sam. 
— Tyle że tutaj nie ma co o tym marzyć; przez cały czas nie widziałem nawet malutkiej kropli. Zresztą Faramir uprzedzał, żebyśmy w dolinie Morgul niczego nie pili.
— Nie — pokręcił głową Frodo. 
— Przestrzegał nas przed wodą wypływającą z Imlad Morgul. Teraz jesteśmy wysoko ponad dnem doliny i gdybyśmy trafili na jakiś strumyk, spływałby on do doliny, nie zaś z niej wypływał.
— Tak czy inaczej nie miałbym zaufania do tej wody — stwierdził Sam 
— chyba że umierałbym z pragnienia. Czuję się tu nieswojo, a na dodatek... 
— Gaduła wciągnął powietrze nosem — ...dziwnie tu jakoś pachnie. Czuje pan? Taki dziwny, ciężki zaduch. O nie, nie podoba mi się tu.
— Mnie wszystko tutaj wydaje się okropne — powiedział Frodo. 
— Stopnie, kamienie, powietrze, cisza. Ale co poradzić: taka wypadła nam droga.
— Z pewnością — kiwnął głową Sam. 
— Gdybyśmy na samym początku wiedzieli, co nas czeka, może w ogóle byśmy się tutaj nie znaleźli. Ale chyba zawsze tak jest. Pamięta pan, jak nigdy nie miałem dosyć wszystkich tych opowieści o dzielnych czynach, o przygodach, jak to sobie nazywałem. Zawsze myślałem, że ci wspaniali bohaterowie wyprawiali się na ich poszukiwanie, gdyż tego pragnęli, bo to było, że tak powiem, urozmaicenie życia cokolwiek nudnego. Tymczasem w tych naprawdę ważnych historiach, co to najbardziej zapadają w pamięć, jest zupełnie inaczej. Ci różni bohaterowie przeżywali szereg przygód, bo taka wypadła im droga, jak pan to ujął. I przypuszczam, że tak samo jak my mieli wiele okazji, żeby się wycofać, ale tego nie robili. Gdyby zaś tak postąpili, nic byśmy o nich nie wiedzieli, gdyż nic by ich nie upamiętniło. My potem słyszymy tylko o tym, jak brną przed siebie i przecież nie zawsze do szczęśliwego końca, a w każdym razie do końca, którego oni sami, nie słuchacze, wcale nie nazwaliby szczęśliwym. Wie pan, o co mi chodzi, to nie zawsze jest tak, jak z imć Bilbem : wraca do domu i wszystko znajduje po staremu, chociaż może trochę odmienione. Wcale nie jestem pewien, czy są to najlepsze opowieści do słuchania, chociaż z pewnością najlepiej być bohaterem takich właśnie historii. I straszniem ciekaw, w jakiej to my znaleźliśmy się opowieści?
— Mnie to też ciekawi — uśmiechnął się Frodo. 
— Ale nie znam odpowiedzi na twoje pytanie. Zawsze tak rzecz się ma z prawdziwymi historiami. Weź którąkolwiek z tych, które lubisz. Ty sam możesz wiedzieć lub zgadywać, jakie będzie zakończenie, radosne czy smutne, ale ci, co są, by tak rzec, w środku, nigdy tego nie wiedzą. Co więcej, nawet nie chciałbyś, żeby wiedzieli. 
— Ma pan rację, nie chciałbym. Powiedzmy, taki Beren. Ani on myślał, że zdobędzie w Tangorodrimie Silmaril z Żelaznej Korony, a przecież dokonał tego, chociaż i miejsce było okropniejsze od naszego, i niebezpieczeństwo straszniejsze. Tyle że to bardzo długa opowieść; są w niej chwile szczęścia i momenty smutku, a przecież na tym nie koniec: Silmaril trafił w ręce Earendila. I wie pan co, wcześniej mi to w ogóle nie przyszło do głowy! Przecież coś z tego światła macie, panie, w fiolce, którą dostaliście od Jasnej Pani! Jak się nad tym chwilę zastanowić, to znajdujemy się wciąż w tej samej historii, która ciągnie się dalej. Czy wielkie opowieści nigdy się nie kończą?
— Nie, same opowieści nie mają końca — rzekł w zamyśleniu Frodo. 
— Tylko kolejne postacie pojawiają się w nich i znikają, kiedy odegrają już swoją rolę. Także i nasza rola się skończy, wcześniej lub później.
— A potem odpoczniemy i nareszcie się wyśpimy — powiedział Sam i uśmiechnął się ponuro. 
— Naprawdę tego pragnę, panie Frodo. Po prostu sobie odpocząć, zdrowo się wyspać, a z rana wstać i popracować w ogrodzie. Obawiam się, że tylko o tym marzę przez cały czas. Wszystkie te doniosłe, wielkie plany są nie na moją głowę. Wciąż jednak jestem ciekaw, czy znajdziemy się w jakiejś pieśni czy opowieści. Pewnie, jesteśmy w środku jednej z nich, ale czy zostaniemy w słowach, rozumiecie mnie, panie? W tych, których po wielu, wielu latach słucha się przy kominku albo które czarno na białym czyta się w ogromnej księdze. I ktoś powie: "A teraz posłuchajcie historii o Frodzie i Pierścieniu!", a inny głos zawoła: "Oj, tak, to moja ulubiona opowieść! Frodo był bardzo odważny, prawda, tato?", a zapytany odpowie: "Tak, chłopcze, był najsłynniejszym z hobbitów, a to mówi samo za siebie".
— I to mówi o wiele za dużo — powiedział Frodo i wybuchnął długim, niepohamowanym, serdecznym śmiechem, jaki nie rozbrzmiewał w tym miejscu od czasu, kiedy Sauron pojawił się w Śródziemiu. Samowi wydawało się, że w dźwięk ten zasłuchały się wszystkie kamienie, a skalne obeliski zaniepokojone nachyliły się nad hobbitami. Frodo jednak nic sobie z tego nie robił i śmiał się dalej.

Rozdział IX  Loch Pajęczycy

NIEWYKLUCZONE, ŻE, JAK MÓWIŁ GULLUM, BYŁ JUŻ DZIEŃ, hobbici jednak nie zauważyli niczego, czym by się on różnił od nocy, może z wyjątkiem tego, że nieba nie pokrywała już smolista czerń, lecz przypominało ono teraz niską powałę z bardzo ciemnego dymu. Szli 
— Gullum z przodu, dwaj hobbici obok siebie — długim żlebem, który wciskał się między zwietrzałe i kruszejące bloki oraz kolumny skalne, sterczące po obu stronach niczym wielkie, toporne rzeźby. Wokół nie było słychać żadnego dźwięku. Około ćwierć mili dalej widniała wielka szara ściana, ostatnia wypiętrzająca się przed nimi formacja kamienna. Im bardziej się do niej zbliżali, tym bardziej ciemniała i potężniała, aż wreszcie, zwalista, ogromna, przesłoniła cały horyzont. U jej stóp leżał gęsty cień. Sam nosem głośno wciągnął powietrze.
— Fuj, ten zapach! — powiedział i skrzywił się. — Jest coraz silniejszy!
Gdy stanęli w półmroku cienia, zobaczyli ciemne wejście do jaskini.
— Tędy — cicho mruknął Gullum. 
— To jest wejście do tunelu. Nigdy nie użył jego nazwy, Torech Ungol, która znaczyła: Loch Pajęczycy. Z wnętrza dobywał się ów drażniący Sama zapach: nie mdląca woń rozkładu z pól w Dolinie Morgul, lecz straszliwy fetor, jakby wydzielany przez jakieś nagromadzone wewnątrz nieczystości.
— Smaduł, nie ma innej drogi? — upewnił się Frodo. 
— Nie, nie, nie ma — pospiesznie zapewnił Gullum. — Musimy tędy.
— Chcesz powiedzieć, że przeszedłeś przez tę smrodliwą dziurę? — prychnął Sam. 
— Zresztą, pewnie specjalnie nie przejmujesz się fetorem. Oczy Gulluma zalśniły.
— On zupełnie nie wie, czym się my przejmuje, prawda, najdroższy? Nie, nic nie wie. Ale Smadui dużo zniesie. Tak. Był tutaj. Przeszedł na drugą stronę, tak. To jedyna droga.
— Tylko skąd ten smród, pytam się — mruczał niespokojnie Sam. — Przypomina... zresztą, wolę nie mówić. To jakieś ohydne legowisko orków, w którym od stuleci gromadziły się ich odchody.
— Trudno — powiedział Frodo. 
— Orkowie, nie orkowie, jeśli to jedyna droga, nie mamy wyboru. Wzięli głęboki oddech i weszli do wnętrza. Wystarczyło kilka kroków, a znaleźli się w kompletnej ciemności. Niczego podobnego hobbici nie doświadczyli od czasów przejścia korytarzami Moru, przy czym, jeśli to w ogóle możliwe, mrok tutaj był jeszcze głębszy i bardziej gęsty. W Morii czuło się ruch powietrza, słyszało różnorakie echa, miało się poczucie otaczającej przestrzeni. Tutaj powietrze było nieruchome, ciężkie, a każdy odgłos natychmiast w nim zamierał. Wydawało im się, że przedzierają się przez duszny opar powstały z czystej ciemności, przy której wdychaniu ślepły nie tylko oczy, ale ślepł też umysł i zamierały w nim wspomnienia wszelkich barw, kształtów, blasków. Noc trwała tu zawsze, zawsze będzie trwać, i nic nie było prócz nocy. Jeszcze przez chwilę nie odmawiały im posłuszeństwa inne zmysły, a doznania płynące od stóp i dłoni wyostrzyły się nawet, niemal do bólu. Ku zaskoczeniu hobbitów, ściany okazały się gładkie, podłoże zaś, jeśli nie liczyć pojedynczych stopni, równe i regularnie wznoszące się przy stałym nachyleniu. Korytarz był wysoki i tak szeroki, że chociaż hobbici szli obok siebie, każdy dotykając najbliższej ściany wyciągnięta ręką, jeden nie czul obecności drugiego i odnosił wrażenie, że oto sam został rzucony w ciemność. Gullum posuwał się przodem, jak się zdawało, kilka kroków przed Frodem i Samem. Dopóki potrafili wychwytywać dźwięki, słyszeli tuż przed sobą jego świszczący oddech i posapywanie. Im dłużej jednak to trwało, tym bardziej tępiały ich zmysły, dotyk i słuch, jakby popadały w omdlenie, aż wkrótce kroczyli przed siebie już tylko mocą postanowienia, które kazało im wstąpić w tę mroczną czeluść, a teraz pozostawiało tylko nadzieję, iż dotrą wreszcie do miejsca, gdzie ona się skończy. Nie uszli może nazbyt daleko 
— ale bardzo szybko czas i przestrzeń wymknęły się rachubie — gdy Sam, wiodący prawą ręką po ścianie, wyczul w niej prześwit: przez ułamek sekundy musnął go delikatny powiew nieco świeższego powietrza, który znikł po kilku następnych krokach.
— Tutaj jest więcej korytarzy — wyszeptał z trudem, gdyż dźwięki nad wyraz opornie dobywały się z ust. 
— Jeśli to nie jest podobne do orków, to nie nazywam się Gaduła. Potem i on po prawej, i Frodo po lewej minęli jeszcze trzy czy cztery takie przerwy, na razie jednak droga nie budziła żadnych wątpliwości, zmierzając przed siebie prosto jak strzelił. Ale jak długo miało to jeszcze potrwać, ile jeszcze musieli znieść tej mordęgi, jeśli znieść ją w ogóle potrafią? Im wyżej podchodzili, tym bardziej rósł zaduch, ale, co gorsza, odnosili wrażenie, iż w nieprzeniknionej ciemności opór stawia im nie tylko zgęstniałe powietrze. Po ich głowach i rękach coś się przesuwało, jakieś długie macki albo może zwieszające się z góry pnącza, których w żaden sposób nie potrafili określić. Na dodatek, fetor potężniał z każdym krokiem, aż wreszcie wydawało im się, że ze wszystkich zmysłów pozostał im tylko węch, co było w tej chwili największą udręką. Ile już czasu sunęli w tej smolistej czerni 
— godzinę, dwie, trzy? A może nie godziny, lecz całe dni i tygodnie? Sam dał spokój ścianie tunelu, przesunął się nieco na lewo, a gdy dłonie obu hobbitów się zetknęły, spletli je i tak szli dalej Po pewnym czasie lewa ręka Froda, która nadal przesuwała się po ścianie, natrafiła na pustkę, a stało się to tak nieoczekiwanie, że hobbit mało się nie przewrócił. Przerwa w ścianie była tu znacznie szersza niż wszystkie dotychczasowe, a ziała z niej wrogość tak skondensowana i odór tak straszliwy, że mało brakowało, a Frodo upadłby jak od silnego uderzenia. W tym samym momencie także Sam zachwiał się i poleciał na twarz. Walczącemu ze słabością i z trwogą Frodowi udało się wymacać rękę towarzysza.
— Dalej! — wychrypiał. 
— Wstawaj! To stąd dochodzi cały ten smród, tu czai się niebezpieczeństwo! Szybko, uciekajmy! Przyzywając wszystkie siły ciała i woli, Frodo zdołał podnieść Sama i zmusić własne nogi do ruchu. Sługa chwiejnie kuśtykał obok niego. Jeden krok, drugi, trzeci... Wreszcie po szóstym nagle łatwiej było się poruszać, a nienawistna obca wola przestała ich obezwładniać, aczkolwiek nie sposób było powiedzieć, czy minęli już niewidoczną, straszliwą odnogę. Powlekli się naprzód, trzymając się za ręce. Natychmiast pojawiła się kolejna trudność. Tunel rozwidlał się lub tak się przynajmniej wydawało, a w ciemności nie mogli rozstrzygnąć, które odgałęzienie jest szersze, czy też bardziej trzyma się linii prostej. Skręcić w lewo czy w prawo? Nie było żadnej wskazówki, która pomogłaby im podjąć decyzję, a fałszywy wybór niewątpliwie będzie miał fatalne skutki.
— Którędy poszedł Gullum? — wykrztusił Sam. 
— Dlaczego na nas nie poczekał?
— Smaduł! Smaduł! — próbował zawołać Frodo, ale głos mu się załamał, gdyż imię jakby przyklejało się do ust hobbita. Nie tylko nie było odpowiedzi ani żadnego echa, ale wręcz wydawało się, że powietrze w ogóle nie drgnęło.
— Coś mi się wydaje, że tym razem poszedł sobie na dobre — wymruczał Sam. 
— To chyba właśnie tutaj chciał nas wyprowadzić. Gullum! Jeśli go kiedyś złapię w swoje ręce, gorzko tego pożałuje. Nieporadnie macając w ciemności, odkryli w końcu, że lewa odnoga już o kilka kroków od wejścia jest zablokowana: albo była ślepa, albo przegrodził ją jakiś wielki głaz.
— Tędy nie da się przejść — wykrztusił Frodo. 
— Na dobre czy na złe, ale musimy iść w prawo.
— I to czym prędzej — dyszał Sam. 
— Jest tutaj coś znacznie gorszego od Gulluma. Czuję, że to coś na nas patrzy! Zrobili ledwie kilka kroków, kiedy za ich plecami rozległ się dźwięk, nieoczekiwany i okropny w gęstej ciszy : jakieś gulgotanie, które przerodziło się w złowieszcze syczenie. Odwrócili się przerażeni, ale nic nie mogli zobaczyć, więc bez ruchu wpatrywali się w mrok i czekali bezradni na to, co miało nastąpić.
— To pułapka! — jęknął z rozpaczą Sam i położył dłoń na rękojeści miecza, a wtedy przypomniał mu się mrok kurhanu, z którego pochodził oręż. "Ach, żeby był tutaj stary Tom Bombadil", pomyślał, ale jednocześnie, stojąc tak w ciemnościach, z sercem zamroczonym rozpaczą i gniewem, ujrzał jakieś światło, w pierwszej chwili porażające umysł, jak promienie słoneczne oślepiają oczy nawykłe do długotrwałej ciemnicy. A potem światło nabrało barw: zielonej, złotej, srebrzystej, białej. Gdzieś daleko, jak na małym obrazku, który wyszedł spod zręcznych palców elfów, Sam zobaczył Jasną Panią Galadriel, wśród traw Lorii wyciągającą ręce z podarkami. "I wreszcie kolej na ciebie, strażniku Pierścienia", usłyszał głos odległy, ale wyraźny, "oto com dla ciebie przeznaczyła". Bulgoczący syk podsunął się bliżej, czemu towarzyszył chrzęst taki. jak gdyby jakiś złożony z wielu członów stwór skradał się w ciemnościach, poprzedzany przez falę smrodu.
— Panie, panie! — W głosie Sama była znowu i natarczywość, i moc. 
— Dar Jasnej Pani Galadriel! Gwiezdne światło! Światło, które będzie jaśniało nawet w najmroczniejszych miejscach, jak to powiedziała! Gwiezdne światło!
— Gwiezdne światło? — bąknął Frodo, jakby wyrwany z głębokiego snu. 
— Ach, tak! Jak mogłem zapomnieć! "Nie opuści cię tam, gdzie żadna nie dotrze już jasność"! I teraz rzeczywiście to jedyna pomoc! Ręka Froda wolno powędrowała na pierś i niespiesznie wydobyła flakonik Galadriel. Na początek zamigotał on słabo, niczym wschodząca gwiazda na zamglonym niebie, ale potem płonął coraz jaśniej, rozbudzając też nadzieję w sercu Froda, aż wreszcie srebrzysty ogień w buteleczce stał się źródłem oślepiającego światła. Można było pomyśleć, że to sam Earendil zstąpił ze swych podniebnych dróg z ostatnim Silmarilem u czoła. Ciemność cofała się przed jasnością bijącą z kryształowej fiolki, a trzymająca ją ręka rozsiewała dookoła białą łunę. Frodo ze zdumieniem wpatrywał się w cudowny dar, który niósł tak długo, ani się spodziewając, jaką ma on prawdziwą wartość i moc. Zanim znaleźli się w Dolinie Morgul, rzadko o nim myślał, a nigdy z niego nie skorzystał, bojąc się, że światło mogłoby ich zdradzić. Aiya Earendil Elenion Ankalima!, wykrzyknął niespodziewanie, sam nie rozumiejąc wypowiadanych słów; zupełnie jakby przemówił przez niego jakiś obcy głos, jasny i czysty pomimo zaduchu wiszącego w powietrzu. Tyle że w Śródziemiu istnieją inne jeszcze siły, potęgi nocy, stare i mocarne. Ta, która skradała się w mroku, ów okrzyk elfów słyszała w zamierzchłej przeszłości i nie zamierzała teraz przed nim ustępować. Jeszcze nie przebrzmiały słowa wykrzyknięte przez Froda, a poczuł on, że z bezlitosną wrogością skupia się na nim mordercze spojrzenie. W korytarzu, pomiędzy nimi a ową odnogą, przy której odór ich niemal powalił, ukazała się para ślepiów, a właściwie dwa zlepki mnogich oczu, podobne do owoców jeżyny: oto groza przybrała widzialną postać. Światło tryskające z fiolki rozszczepiało się w nich i odbijało zwielokrotnione, ale pod jego iskrami nieugaszony gorzał morderczy ogień, który podtrzymywała myśl okrutna i zła. Były to oczy potworne i odrażające, a prócz bezwzględności skrzył się w nich zamysł i uciecha, gdyż oto ofiary znalazły się w pułapce bez wyjścia. Przerażeni hobbici zaczęli cofać się kroczek po kroczku, nie mogąc oderwać wzroku od tych złowrogich oczu, które postępowały za nimi. Ręka zadrżała Frodowi i powoli opadła. A potem, jak gdyby dla zabawy potworne spojrzenie na chwilę zdjęło z nich urok, Frodo i Sam w tej samej chwili odwrócili się i w panice rzucili do ucieczki, z której daremności Frodo niemal natychmiast zdał sobie sprawę, kiedy bowiem zerknął przez ramię, zobaczył, że ślepia ścigają ich wielkimi skokami, odór śmierci zaś nieustannie im towarzyszył.
— Stań! Stań! — krzyknął w rozpaczy do Sama. 
— Ucieczka nie ma sensu! Oczy powoli zbliżały się coraz bardziej.
— Galadriel! — zawołał Frodo i raz jeszcze zebrawszy się na odwagę, podniósł rękę, w której trzymał flakonik. Oczy znieruchomiały i na chwilę pojawiło się w nich coś jak cień wątpliwości, a wtedy w sercu Froda z nagła buchnął płomień i nie zastanawiając się, czy powoduje nim szaleństwo, rozpacz czy odwaga, hobbit przełożył fiolkę do lewej ręki, a prawą wyrwał z pochwy miecz. Żądło błysnęło, wykute przez elfów ostrze zalśniło jasnosrebrzystym blaskiem, a na jego brzegach pojawiły się niebieskawe płomyki. A potem, z cudowną buteleczką uniesioną wysoko do góry, mieczem zaś wysuniętym do przodu, Frodo Bagosz z Bagoszna we Włości zaczął iść na spotkanie straszliwych oczu. Ślepia drgnęły. Nieustępliwość potwornego spojrzenia słabła wraz z tym, jak zbliżało się srebrzyste światło. Morderczy blask w nich przygasał i oczy zaczęły się cofać. Nigdy dotychczas jasność nie poraziła ich tak boleśnie. Schroniły się pod ziemię, aby nie zagroziły im słońce, księżyc ani gwiazdy, lecz oto gwiazda sama zstąpiła w mroczne czeluście i bezlitośnie podchodziła coraz bliżej. Źrenice gasły jedna po drugiej, aż wreszcie odwróciły się i chronione przed światłem wielką bryłą ciała — zniknęły.
— Wielmożny panie! — zawołał Sam, który postępował tuż za Frodem z nagim mieczem w pogotowiu. 
— Chwała niech będzie gwiazdom! Ależ pieśń ułożyliby o tym elfowie, gdyby widzieli tę przygodę! Ach, żebym dożył chwili, gdy będę im mógł o wszystkim opowiedzieć i posłuchać ich śpiewu! Ale, mości Frodo, ani kroku dalej! Niech pan nie idzie za tymi ślepiami! Mamy teraz jedyną szansę, żeby wyrwać się z tego zatęchłego lodu! Hobbici odwrócili się i znów ruszyli przed siebie, najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż wreszcie zaczęli biec, albowiem korytarz piął się stromo w górę, im wyżej zaś wznosili się ponad fetor niewidocznego legowiska, tym bardziej moc powracała do ich serc i nóg. Atoli nadal czyhała za ich plecami nienawiść Strażniczki, która mogła na chwilę zaniewidzieć, ani myślała jednak wyrzekać się swych morderczych pragnień. W twarze lekko wionęło hobbitom powietrze chłodniejsze i rzadsze. Przed sobą mieli wyjście z tunelu. Zadyszani, marzący o miejscu bez dusznego sklepienia nad głową, resztkami sił przyspieszyli jeszcze kroku, ale w ostatniej chwili coś odrzuciło ich do tyłu i omal się nie przewrócili. Wyjście zamykała jakaś przegroda, wprawdzie nie z twardego kamienia, lecz z materii jakiejś elastycznej, równie jednak trudnej do przebycia, która, choć przepuszczała puszczała powietrze, zamykała dostęp światłu. Raz jeszcze zaatakowali przeszkodę i raz jeszcze musieli uznać swoją bezradność. Frodo uniósł fiolkę Galadriel i zobaczył przed sobą gęstą szarość; ani nie pozwalała ona przeniknąć gwiezdnemu światłu, ani nie przyjmowała jego lśnienia, zupełnie jak gdyby był to cień, którego jasność nie mogła rozproszyć, gdyż nie jasność go rodziła. Cały przekrój tunelu wypełniała wielka, regularna sieć, przypominająca pajęczą, aczkolwiek straszliwie gęstą i potężną, każda bowiem nitka miała grubość solidnej liny. Sam roześmiał się ponuro. 
— Pajęczyna! Tylko tyle? Pajęczyna!!! Ale co to musi być za pająk! Precz z nią! I Sam z wściekłością ciął mieczem sznury pajęczyny, lecz ta nie ustąpiła. Ugięła się odrobinę, potem jednak wyprostowała z siłą cięciwy łuku, odrzucając klingę miecza oraz ramię hobbita. Trzy razy uderzał Sam z całej siły, aż wreszcie jeden z niezliczonych wątków pajęczyny pękł, ze świstem chlaszcząc powietrze i uderzając w przegub Gaduły, który zawył z bólu i odskoczył, rękę przykładając do ust.
— Trzeba by kilku dni, żeby usunąć to paskudztwo — powiedział. 
— Co robimy? Nie wróciły te ślepia?
— Nie widać ich — odparł Frodo 
— ale przez cały czas mam wrażenie, że na mnie spoglądają, czy też o mnie myślą, być może układając nowy plan. Gdyby to gwiezdne światło osłabło czy w ogóle zgasło, niezwłocznie by powróciły.
— No i w końcu znaleźliśmy się w potrzasku! 
— stwierdził z goryczą Sam, a gniew wziął w nim na chwilę górę nad znużeniem i rozpaczą. 
— Jak muchy w sieci! Ach, żeby przekleństwo Faramira czym prędzej dosięgło tego parszywca, Gulluma!
— Nam to i tak niewiele teraz pomoże — mruknął Frodo. 
— Zobaczmy, jak sobie z tą pajęczyną da radę Żądło. Wykuli je elfowie w Beleriandzie, w którego ciemnych parowach także można było napotkać straszliwe pajęczyny. Ale ty. Samie, musisz stanąć na straży i nie możesz dopuścić do nas tych oczu. Masz tutaj gwiezdne światło. Nie bój się. Trzymaj dobrze fiolkę i na wszystko uważaj! Teraz Frodo podszedł do wielkiej, szarej sieci i ciął w nią od góry do dołu, natychmiast odskakując do tyłu. Sznury pajęczyny, które okazały się dla niebieskawo lśniącego ostrza tym, czym źdźbła trawy dla kosy, pękły i luźno obwisły, odsłaniając wielką dziurę. Frodo wciąż ciął niestrudzenie, aż wreszcie rozdarł całą pajęczynę w zasięgu miecza, a jej nietknięta, górna część niczym luźna zasłona powiewała w podmuchach wiatru. Wydobyli się z potrzasku.
— Sam! — krzyknął Frodo. 
— Chodź! Szybko! Nagle przepełniło go poczucie szczęścia; oto udało im się wymknąć z sytuacji prawdziwie rozpaczliwej. W głowie mu się zakręciło jakby od solidnego łyku mocnego wina i z radosnym krzykiem wyskoczył na zewnątrz. Oczom, które przywykły do najgłębszych ciemności, kraina mroku wydawała się pełna jasności. W niebo biły ogromne dymy, stopniowo się rozrzedzając; czerwona łuna nad Mordorem zbladła w smutnej szarudze ostatnich godzin dnia, Frodowi jednak zdało się, że ogląda poranek, który niesie ze sobą otuchę. Znajdował się już niemal na samym szczycie grani, który widniał niewiele ponad nim. Przed nimi była już przełęcz Kirit Ungol, wąskie nacięcie w skalnym grzebieniu, a po obu jego stronach ciemniejące na tle nieba kamienne rogi. Ostatni wysiłek, jeszcze jeden zryw
— i będą po drugiej stronie!
— Samie, przełęcz! — krzyknął, nie dostrzegając, jak przenikliwie zabrzmiał głos, który nie tłumiony przez stęchłe powietrze tunelu wydarł się, wysoki i ostry, z jego ust.
— Przełęcz! Naprzód, biegiem! Musimy przedostać się na drugą stronę, zanim ktokolwiek zdoła nam przeszkodzić! Sam pognał tak szybko, jak tylko pozwoliły mu nogi, ale chociaż był szczęśliwy, że oswobodzili się z potrzasku, to przez cały czas niespokojnie zerkał przez ramię w czarną wyrwę tunelu, lękając się, że zobaczy goniące ich straszliwe ślepia. Ani on, ani jego pan nie docenili Pajęczycy. Z jej lochu było wiele wyjść. Mieszkała tu od wielu, wielu stuleci, zła istota w pajęczej postaci; podobna do tych, które ongiś żyły w zachodnich krainach elfów, dziś zatopionych przez Morze, i z którymi Beren walczył w Górach Grozy w królestwie Doriat, dawno temu, kiedy to na zielonej łące ujrzał w świetle księżyca prześliczną Lutien. Żadna opowieść nie tłumaczy, jak Pajęczycy udało się uciec ze spustoszonego Beleriandu, albowiem niewiele zachowało się świadectw Mrocznych Lat. W każdym razie zamieszkała ona na skraju Mordom, zanim pojawił się tu Sauron i zanim położono pierwszy kamień pod Barad—dur. Sama była sobie panią, a żywiła się krwią ludzi i orków, pęczniała za sprawą swoich wstrętnych uczt i plotła sieci z cienia, jako że karmą jej były żywe istoty, a wydzieliną 
— cień. Potomstwo, zrodzone z obrzydliwych godów z własnymi synami, których potem zabijała, dolina po dolinie rozpełzło się szeroko, docierając aż do Dół Guldur, fortecy w Sępnej Puszczy. Żadne jednak z jej pomiotu nie mogło się równać z matką: Wielką Pajęczycą, ostatnim dzieckiem potwornej Ungoliant, które pastwiło się nad nieszczęsnym światem. Gullum, rozmiłowany we wszelkich czeluściach, natknął się na nią kilkanaście lat wcześniej i żywił dla niej prawdziwą cześć; jej mroczna wola towarzyszyła mu na wszystkich mozolnych ścieżkach, nie dopuszczając do jego serca światła ani skruchy, za co on obiecał Pajęczycy troszczyć się o jadło. Niemniej odmienne żądze kierowały każdym z owej osobliwej pary. Ją niewiele interesowały wieże, pierścienie, jakiekolwiek rzeczy tworzone przez umysł bądź ręce, albowiem pragnęła jedynie śmierci dla wszystkich innych istot, dla siebie zaś nieustannej daniny życia, od której gotowa była puchnąć tak długo, aż wreszcie góry nie mogłyby jej pomieścić, ani mrok okryć. Do spełnienia tych pragnień było jednak daleko, gdyż teraz, zaczajona w swoim lochu, czuła dojmujący głód, wraz bowiem z tym, jak rosła potęga Saurona, światło i żywe istoty stroniły od granic jego państwa, miasto w dolinie opustoszało, nie pojawiali się już w górach ludzie ni elfowie, a co najwyżej jacyś nieszczęśni orkowie: zdobycz marna, a w dodatku płochliwa. Niemniej musiała ona czymś się żywić, chociaż więc orkowie skrzętnie ryli inne przejścia, które wiodły na przełęcz i do wież strażniczych, zawsze ostatecznie udawało jej się usidlić jakiegoś goblina. Jakżeż jednak marzyła o mięsie słodszym, delikatniejszym, mięsie, które oto dostarczył jej Gullum.
— Zobaczymy, zobaczymy — mruczał do siebie, kiedy podczas niebezpiecznej drogi z Emyn Muil do Doliny Morgul napadała go złość. 
— Tak, zobaczymy. Bo może się przecież zdarzyć, o tak, może, że kiedy ona zostawi już objedzone kosteczki i puste szmaty, my je wtedy przeszukamy i znajdziemy go, Najdroższego, i to będzie nagroda za to, że biedny Smaduł przyprowadza dobre jedzenie. Ocalimy Najdroższego, jak obiecaliśmy. O, tak. A jak Najdroższy będzie już bezpieczny, wtedy i ona zobaczy, o tak, najdroższy, wtedy i jej się odpłacimy. Tak, tak, wszystkim się odpłacimy. Tak myślał w najtajniejszym zakątku swego podstępnego umysłu, ale zamiar ten zachować chciał tylko dła siebie, kiedy zjawił się znowu przez Pajęczycą i skłonił uniżenie, podczas gdy obaj hobbici błądzili w niespokojnych snach. Co zaś tyczy się Saurona, ten dobrze wiedział, gdzie przyczaiła się Pajęczycą, i był zadowolony, że mieszka właśnie tam, zawsze głodna i pełna nienasyconej złości, dzięki temu bowiem chroniła przełęcz nieporównanie lepiej od wszystkiego, co on sam potrafiłby wymyślić. Orkowie byli użytecznymi sługami, miał ich pod dostatkiem, nie martwił się przeto, jeśli Pajęczyca od czasu do czasu syciła jednym czy dwoma swój nieposkromiony apetyt. A czasami, podobnie jak właściciel, który ciska kotu jakiś smakołyk (w istocie nazywał ją nawet "swoją" kocicą, aczkolwiek nigdy ona nie należała do niego), podsyłał jej więźniów, gdy nie widział żadnego innego z nich pożytku. Kazał prowadzić ich do lochu, potem zaś wysłuchiwał dokładnego sprawozdania, jak się z nimi zabawiała Pajęczyca. Tak żyli oboje, każde zaspokajając własne żądze, nie obawiając się niczyjego gniewu lub napaści, ani kresu swego nikczemnego panowania. Nigdy dotąd nie umknęła żadna mucha z sieci Pajęczycy, tym większa zatem była teraz jej wściekłość i potężniejszy targał nią głód. Biedny Sam nie miał jednak najmniejszego pojęcia, jaką groźbę na siebie ściągnęli, a tylko czuł, że lęk takim się na niego kładzie ciężarem, iż ołowianych stóp w żaden sposób nie może przymusić do biegu. Wokół gęstniała trwoga, po drugiej stronie przełęczy znajdowali się straszliwi wrogowie, a jego pan opętany jakąś szaleńczą radością gnał im beztrosko na spotkanie. Kiedy zaś Sam oderwał wzrok od ciemnego tunelu i mroku, który przyczaił się pod ścianą po lewej stronie, zobaczył przed sobą dwie rzeczy, które jeszcze bardziej pogłębiły jego lęk. Po pierwsze, miecz, który Frodo trzymał w dłoni, lśnił błękitnymi płomykami, po drugie: chociaż niebo już pociemniało, okno w strażniczej wieży nadal gorzało czerwienią.
— Orkowie! — wymamrotał zdesperowany. 
— W ten sposób nigdy nie uda nam się wymknąć z tej matni. Orkowie przed nami, a za nami coś jeszcze gorszego! I przerażony czyhającymi dookoła niebezpieczeństwami, Sam zacisnął dłoń na cennej fiolce. Ręka na chwilę zaczerwieniła się krwistą purpurą, więc hobbit natychmiast włożył źródło zdradliwego światła do kieszonki na piersi i szczelnie zakrył ją elfową opończą. Musiał się spieszyć. Frodo wyprzedził go już o dobre dwadzieścia kroków i teraz jego postać majaczyła niczym cień, który za chwilę rozpłynie się w szarości świata na zewnątrz lochu. Wystarczyło, by Sam zgasił gwiezdne światło, a Pajęczyca zaatakowała. Zobaczył, jak tuż przed nim, z ciemnego otworu po lewej strome, wyłania się kształt wstrętniejszy od wszystkiego, co kiedykolwiek zoczył, straszliwszy od najbardziej przeraźliwych snów. Władczyni lochu najbardziej przypominała pająka, tyle że ogromem przewyższała największe drapieżne bestie, a budziła większy od nich lęk z racji zimnego wyrachowania, które czaiło się w bezlitosnych oczach. Miał już nadzieję, że ślepia te schroniły się w czerń, porażone i poskromione, tymczasem znowu oto lśniły nienawiścią, błyskając w wysuniętej naprzód głowie, na której widniała para wielkich rogów. Za krótką, cienką szyją widać było monstrualny tułów, wielkie, nabrzmiałe cielsko, kołyszące się między odnóżami. Jego pękata bryła była czarna, pokryta ołowianymi plamami, ale dół brzucha blado połyskiwał i to z niego wydzielał się fetor. Zakończone zakrzywionymi pazurami nogi, które zginały się tak, że duże, sękate stawy wystawały ponad grzbiet, porastały włosy sterczące niczym sztywne druty, Kiedy Pajęczycy udało się już miękkie, napuchnięte cielsko oraz chrzęszczące kończyny przepchnąć przez wyjście z legowiska, potrafiła poruszać się z niezwykłą szybkością, to gnając na łapach, którymi przebierała z niesamowitą chyżością, to wykonując raptowne skoki. Znalazła się teraz pomiędzy Frodem i Samem; albo nie dostrzegła sługi, albo w tym momencie wolała go pominąć, on to bowiem miał przy sobie owo nienawistne światło. Cała jej uwaga skupiła się na Frodzie, który wydawał się łatwą zdobyczą; nie mógł jej porazić straszliwym światłem, a na dodatek beztrosko pomykał przed siebie, zupełnie nieświadomy czyhającego za plecami zagrożenia. Biegł prędko, ale było to niczym w porównaniu z szybkością Pajęczycy, której wystarczyło dwóch, trzech skoków, aby go dopaść. Sam nabrał powietrza do płuc i ze wszystkich sił, jakie potrafił w sobie wykrzesać, wrzasnął :
— Uwaga! Panie, za wami! Z tyłu! Za... Krzyk Sama urwał się raptownie, gdyż długa lepka ręka zakryła mu usta, druga chwyciła za gardło, a jednocześnie coś oplotło się wokół jego nóg. Napadnięty z zaskoczenia Sam runął na plecy, wprost w objęcia przeciwnika.
— Mamy go! — syknął mu do ucha Gullum. 
— Tak, najdroższy, w końcu go mamy, tak, wstrętnego hobbita. Weźmiemy sobie tego, a ona zajmie się drugim. O tak, zajmie się nim Pajęczyca, nie Smaduł. Nie, Smaduł nie skrzywdzi pana, Smaduł przyrzekł. Ale złapał ciebie, ty wstrętne, brudne hobbicisko! — I Gullum splunął na kark Sama. Wściekłość spowodowana zdradą, a także rozpacz, iż oto nie może dopomóc panu, który znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, wyzwoliły w Samie taką siłę, jakiej Gullum zupełnie się nie spodziewał po istocie 
— jak mniemał — powolnej i nieporadnej. Nawet on nie potrafiłby się wykręcać szybciej i z większą pasją; Sam jednym targnięciem głowy uwolnił usta, a teraz gwałtownie wyginał się i szarpał, aby także z szyi zerwać duszący uścisk. W ręku ciągle miał miecz, a z lewego przegubu zwisała na pętli laska Faramira. Hobbit usiłował się odwrócić i dźgnąć napastnika, ale Gullum okazał się szybszy. Mignęła jego długa, prawa łapa, a palce niczym kleszcze zamknęły się na przegubie i powoli, lecz nieustępliwie prostowały rękę Sama, aż wreszcie ten z okrzykiem bólu wypuścił miecz, który z brzękiem upadł na ziemię. Podczas starcia lewa dłoń Gulluma nieprzerwanie zaciskała się na szyi Gaduły. Wtedy Sam spróbował ostatniej sztuczki. Gwałtownie odsunął się jak najdalej od przeciwnika, mocno zaparł się piętami w ziemię, a potem z całej siły rzucił się do tyłu, padając na plecy. Nie spodziewając się ze strony ofiary tego prostego wybiegu, Gullum przewrócił się, a hobbit całym ciężarem przycisnął mu brzuch; rozległo się bolesne syknięcie i na chwilę zelżał uścisk na gardle Sama, ale jego prawa ręka nadal pozostała w miażdżącym chwycie. Gaduła rzucił się do przodu, zerwał i błyskawicznie okręcił w prawo, wokół ręki, którą ściskał Gullum. Następnie trzymaną w lewej dłoni laską uderzył z rozmachem w wyprostowaną łapę Gulluma tuż poniżej łokcia. Z wrzaskiem stwór puścił przegub Sama, który nie myśląc o przekładaniu laski do prawicy, zadał następne wściekłe uderzenie. Szybko niczym wąż Gullum uniknął w bok i cios mierzący w głowę sięgnął tylko pleców. Laska pękła z trzaskiem. Tego było za wiele dla Gulluma. Atak od tyłu był jego specjalnością i rzadko zawodził. Tym razem, pełen nienawiści, syczał i gadał, zanim obie ręce zacisnął na szyi ofiary. Cały jego misterny plan zaczął się walić od chwili, kiedy w ciemności nieoczekiwanie pojawiło się to obrzydliwe światło. Teraz zaś miał przed sobą przeciwnika niewiele od siebie mniejszego, a przepełnionego furią. Gullum ani myślał stawać do takiej walki. Hobbit podjął już z ziemi miecz i wzniósł go w górę. Gullum pisnął, opadł na cztery łapy i odskoczył niczym żaba, a potem błyskawicznie na czworakach pognał w kierunku wejścia do tunelu. Z mieczem w dłoni Sam rzucił się za nim. Na chwilę zapomniał o całym świecie, przed oczyma migotały mu tylko czerwone plamy wściekłości, a serce bez reszty wypełniało pragnienie zamordowania Gulluma. Ten jednak umknął, wystarczyło zaś, by Sam zbliżył się do cuchnącego wylotu, a jak błyskawica pojawiła się myśl o Frodzie i gotowym do skoku pajęczym potworze. Gaduła obrócił się na pięcie i pognał ścieżką pod górę, wołając swojego pana, ale było już za późno. Przynajmniej pod tym względem intryga Gulluma się powiodła

Rozdział X  Rozterki imć Samlisa

FRODO LEŻAŁ NA PLECACH, a Pajęczyca nachylała się nad nim, tak przejęta wizją czekającej ją uczty, że na Sama i jego okrzyki zwróciła uwagę dopiero wtedy, kiedy znalazł się tuż koło niej. Już z daleka Sam zobaczył, że jego pan skrępowany jest liną Pajęczycy od nóg aż po barki, ona zaś zaczyna go pół nieść, a pół ciągnąć w kierunku korytarza. Nieopodal połyskiwał na ziemi elfowy miecz, który wypadł z bezradnej dłoni Froda. Nie myśląc o tym, czy powoduje nim furia, poczucie lojalności czy odwaga. Sam rzucił się z krzykiem do przodu, chwycił w lewą rękę broń swego pana i zaatakował. Nawet w świecie dzikich bestii nigdy dotąd nie widziano natarcia bardziej zajadłego niż teraz, kiedy niewielka istota, zbrojna tylko w małe szpikulce, skoczyła przeciw zwalistej górze pokrytej zrogowaciałą skórą, która nachylała się nad bezbronną ofiarą. Jakby wyrwana tym piskliwym wrzaskiem z jakichś lubieżnych snów, Pajęczyca przeniosła swe nienawistne spojrzenie na drugiego hobbita. Zanim dotarło do niej, że nigdy w bezliku lat nie miała do czynienia z większą pasją, lśniąca klinga ugodziła w jej stopę i odrąbała jeden z pazurów. Sam tymczasem wskoczył między odnóża i dźgnął w wielościenne, nachylające się ku niemu oczy; jedno ze straszliwych ślepi zgasło. Niewielka istotka była teraz pod Pajęczyca, znajdując się przez chwilę poza zasięgiem jej żądlą i pazurów. Hobbit natomiast widział nad sobą chorobliwe lśnienie brzuszyska i czuł smród, który niemal zwalił go z nóg. Mimo to bitewna furia, która ogarnęła Gadułę, znalazła ujście w jeszcze jednym ciosie 
— i zanim Pajęczyca zdołała zmiażdżyć swym cuchnącym cielskiem napastnika, walczącego z taką odwagą, ten ciął jasnym ostrzem elfów tułów poczwary. Jednak Pajęczyca, w przeciwieństwie do smoków, nie miała na ciele miejsc wrażliwych na ciosy 
— z wyjątkiem oczu. Jej prastara, zrogowaciała skóra była tu i Ówdzie przeżarta zgnilizną, ale od środka wzmacniały ją pokłady obrzydliwego sadła. Miecz wprawdzie rozciął powierzchnię dała, ale żadna ludzka siła nie zdołałaby przebić tej skóry, nawet wtedy, gdyby wykute przez elfów lub krzatów ostrze dzierżył w dłoni Beren czy Turin. Pajęczyca lekko drgnęła pod ciosem, wysoko nad głowę Sama wzniosła ogromną bekę kałduna, z której z bulgotem sączyła się jakaś jadowita ciecz, a następnie ugięła łapy, chcąc przygnieść nareszcie intruza do ziemi. Pospieszyła się jednak. Hobbit zobaczył, jak tuż przed nim układają się zwały wstrętnej skóry, i podniósł do góry obie ręce, które zacisnął na rękojeści Żądła. Z całą mocą własnej nienawiści Pajęczyca sama nadziała się na ostrze mocniej niż potrafiłby to zrobić sztych najpotężniejszego szermierza. Sam zaś poczuł, jak pod straszliwym ciężarem on także zaczyna giąć się ku ziemi. W całym swym długim, nikczemnym żywocie nie zaznała Pajęczyca podobnej męki, męki przekraczającej wszelkie jej wyobrażenia. Najwybitniejsi rycerze dawnego Gondoru, najdziksi orkowie szalejący w matni, nigdy nie zdołali stawić jej czoła tak skutecznie i wbić miecza w hołubione przez nią cielsko. Pajęczyca zadrżała, uniosła tułów i rozprostowując ugięte odnóża, konwulsyjnie odskoczyła do tyłu, uciekając przed nieznośnym bólem. Sam padł na kolana tuż obok Froda; w głowie kręciło mu się od potwornego smrodu, ale dłonie nadal się zaciskały na rękojeści miecza. W mgle, która kłębiła się przed jego oczyma, dostrzegał niewyraźnie twarz swego pana; rozpaczliwie walczył ze słabością, gdyż za nic nie mógł zemdleć. Powoli uniósł głowę i o kilkanaście kroków od siebie zobaczył wpatrzoną w niego Pajęczycę, z której pyska skapywał jad; spod zranionego oka sączył się jakiś zielonkawy wyciek. Dygoczący brzuch przywarł do ziemi, zgięte i sterczące nad grzbietem kończyny drżały, szykując się do ostatecznego skoku. Tym razem nie będzie ostrożnie dawkowała trucizny, aby tylko obezwładnić zdobycz; tym razem zabije natychmiast, by następnie ją pożreć. Klęczący Sam zobaczył śmierć, wyglądającą z oczu poczwary, ale jednocześnie za podszeptem myśli, która błysnęła mu w głowie jak gdyby podpowiedziana przez jakiś głos z daleka, sięgnął lewą dłonią do piersi i wymacał to, czego szukał: flakonik Galadriel, twardy i solidny w widmowym świecie grozy.
— Galadriel! — wykrztusił cicho hobbit i w tej samej chwili posłyszał dźwięki odległe, ale wyraźne: śpiew elfów maszerujących w mroku nocy ukochanej Włości oraz muzykę, która sączyła mu się do uszu, gdy zasnął w Sali Kominkowej na dworze Elronda.

Gilthoniel A Elbereth!

A potem jego usta bezwiednie wykrzyczały słowa, których nie rozumiał :

A Elbereth Gilthoniel o menel palan—diriel, le nallon si di'nguruthos! A tiro nin, Fanuilos!

I natychmiast zerwał się na równe nogi, znowu będąc hobbitem Samlisem, synem Hamfasta.
— Zbliż się, pokrako! — krzyknął. 
— Zraniłaś mego pana i teraz za to zapłacisz! Pójdziemy dalej, ale najpierw się z tobą policzymy! No chodź, posmakuj jeszcze mojego mieczyka! I jakby nieugięty duch hobbita przeniósł się na klingę, ta nagle zalśniła białym płomieniem. Błyszczała niczym gwiazda, która spadając z nieba tnie smolisty przestwór bezlitosną jasnością. Nigdy dotąd coś równie przeraźliwego nie rozpaliło się przed Pajęczycą. Promienie wraziły się w zraniony łeb, przeszywając go bólem nie do wytrzymania, i odbijały się w kolejnych soczewkach oczu, co pomnażało jej cierpienie. Monstrum rzuciło się do tyłu, rozpaczliwie przebierając przednimi łapami; blask rozprzestrzeniał się w gronach ślepi, nienawistny umysł poraziła męka. Pajęczycą odwróciła udręczony łeb, przetoczyła się i mozolnie zaczęła pełznąć w kierunku otworu ciemniejącego w skale. Sam kroczył za nią. Zataczał się jak pijany, ale nie ustępował. Pajęczycą zaś, pobita, poniżona, spokorniała, rozpaczliwymi podrygami starała się uniknąć przed hobbitem, aż wreszcie dopadła otworu i pozostawiając za sobą żółtozielony śluz, wcisnęła się weń. Gaduła zdołał jeszcze ugodzić w jedną z rozpaczliwie odpychających się łap, a potem runął na ziemię. Pajęczycą odeszła, a czy udało jej się znieść ból i hańbę, wydobrzeć w podziemnym legowisku, w długotrwałej ciemności podleczyć oczy, by gnana głodem znowu mogła splatać potem śmiertelne sidła w dolinach Ścian Cienia 
— odpowiedź na to nie należy do tej opowieści. Nad miejscem starcia powoli rozpościerał się wieczór Bezimiennej Krainy; Sam z trudem pozbierał się i poczołgał do swego towarzysza.
— Panie, kochany panie — rzekł, ale Prodo nawet nie drgnął. Kiedy uradowany wolną przestrzenią i swobodą, niepomny niczego biegł przed siebie, Pajęczycą jednym, długim skokiem znalazła się tuż za nim i błyskawicznie ukąsiła w szyję. Leżał teraz blady, nie ruszał się i nie reagował na żadne dźwięki. 
— Panie! — powtórzył z rozpaczą Sam, a następnie przez długą chwilę czekał daremnie na odpowiedź. Zwijając się jak w ukropie, poprzecinał wiążące Froda sznury i przytknął ucho najpierw do ust pana, a potem do piersi, ale nie wyczuł najlżejszych choćby oznak życia. Rozcierał dłonie i stopy Froda, przytykał dłoń do jego czoła, ale chłód nie ustępował z ciała.
— Frodo! Kochany panie! Niech pan mnie nie zostawia samego! To ja. Sam! Niech pan mnie nie zostawia! Niech się pan obudzi! Zbudź się, kochany panie Frodo! Znienacka ogarnęła go złość, biegał więc wokół nieruchomego ciała, wymierzając ciosy powietrzu, kopiąc kamienie i złorzecząc nie wiadomo komu. Kiedy ochłonął, pochylił się nad Frodem i wpatrzył w jego bladą twarz, szarzejącą w zmierzchu. Nagle uświadomił sobie, że scenę tę widział już wcześniej, w zwierciadle Galadriel  blady Frodo, uśpiony pod wielką ciemną skalą. Przynajmniej wtedy sądził, że widzi swojego pana pogrążonego we śnie.
— Nie żyje! — mruknął. 
— Nie sen go dopadł, lecz śmierć! I ledwie to powiedział, twarz Froda powlekła się złowieszczą zielenią, jak gdyby słowa obudziły jad zastygły w żyłach. Wtedy najczarniejszy smutek ogarnął Sama, wpełzając w najtajniejsze zakamarki serca, on zaś przypadł do ziemi, naciągnął na głowę kaptur i pogrążył się w ślepej rozpaczy. Kiedy się ocknął, dookoła było ciemno, lecz w żaden sposób nie potrafiłby powiedzieć, ile upłynęło minut lub godzin. Znajdował się w tym samym miejscu, jego pan leżał bezwładny jak przedtem, ani jednak góry się nie ruszyły, ani ziemia się nie zapadła. Świat obojętnie trwał nadal.
— Co robić? Co robić? — powtarzał gorączkowo Sam. 
— Całą tę drogę przeszedłem z nim nadaremnie? I nagle przypomniał mu się jego własny głos, wypowiadający słowa, których sensu wtedy, na początku podróży, sam w istocie nie zgadywał: "Pragnąłbym coś uczynić, zanim życie się skończy. Muszę dopiero przez to przejść, żeby zrozumieć, jeśli mnie pan pojmuje".
— Ale co mogę uczynić? Przecież nie wrócę do domu, zostawiając tutaj martwego imć Froda bez pochówku. A może powinienem iść dalej? Dalej? 
— Sam zamilkł, na moment sparaliżowany niepewnością i trwogą, a potem powtórzył niepewnie :
— Dalej? Ja? A jego tu zostawić? I dopiero teraz wybuchnął płaczem. Ułożył ciało Froda, składając jego zimne ręce na piersiach, owinął je płaszczem, kładąc przy jednym boku swój miecz, a przy drugim otrzymaną od Faramira laskę.
— Jeśli mam iść — mówił 
— to za waszym przyzwoleniem, mości Frodo, muszę wziąć wasz miecz, ale ten zostawię przy panu, tak jak leżał obok starego króla tam, na Kopcach, i ma pan jeszcze tę piękną kolczugę z mitrilu, prezent od pana Bilba. Będę też potrzebował tej gwiezdnej buteleczki, którą mi pan pożyczył, gdyż odtąd będę zawsze wędrował w ciemnościach. Jest o wiele za wspaniała dla mnie, a Jasna Pani wam ją dała, ale chyba wybaczyłaby mi to. Pan mnie rozumie, waszmość panie? Muszę iść. Na razie jednak nie potrafił się ruszyć. Klęcząc, trzymał w dłoniach rękę Froda i nie mógł jej wypuścić. Czas płynął, a on tak trwał szarpany rozterkami. Usiłował znaleźć w sobie dość sił, by odejść i rozpocząć długą samotną wędrówkę 
— w poszukiwaniu pomsty. Jeśli uda mu się oderwać od ciała Froda, wiedziony gniewem przemierzy wszystkie drogi świata, aż wreszcie dopadnie Gulluma, a wtedy nic i nikt nie uratuje życia nikczemnikowi. Potem przyszło mu do głowy, że dla takiego celu nie warto ruszać w drogę, pozostawiając tu pana. Jemu nie wróci to życia. Lepiej, żeby razem obaj umarli. To również będzie samotna podróż. Spojrzał na ostrze miecza, potem przypomniał sobie miejsca, gdzie za krawędzią skały otwierała się przepaść. Ale i to nie było żadnym rozwiązaniem. To odebrałoby sens nawet żałobie. Nie po to ruszał na tę wyprawę.
— Więc co robić?! — wykrzyknął ponownie, a odpowiedź pojawiła się sama z przeraźliwą jasnością : doprowadzić misję do końca. Jeszcze inna samotna wędrówka, a najtrudniejsza ze wszystkich.
— Więc co? Mam sam iść do Szczelin Zagłady i dokonać tego wszystkiego? 
— Sam przerwał z jękiem, ale postanowienie w mm dojrzewało. 
— Przecież... Przecież muszę wtedy wziąć od niego Pierścień, który Rada tylko jemu dała! 
— Ale i tym razem odpowiedź natychmiast rozbrzmiała w jego głowie: "Rada po to przydała mu towarzyszy, aby pomóc w wykonaniu misji. A ty jesteś już ostatnim z Bractwa. Zadanie musi zostać wykonane". 
— Dlaczego to na mnie wypadło? — jęknął. 
— Ach, żeby to był stary mistrz Gandalf albo ktokolwiek inny. Dlaczego sam muszę teraz decydować? Z pewnością źle wybiorę, a zresztą, nie nadaję się na Opiekuna Pierścienia, ja, który nigdy nie chciałem pchać się przed godniejszych. "Nie ty się wepchnąłeś, lecz los cię wepchnął. I to nie dlatego, że jesteś jakąś niezwykłą osobą, podobnie jak, mówiąc szczerze, nic nadzwyczajnego nie mieli w sobie ani imć Frodo, ani imć Bilbo. To nie oni wybierali, to ich wybrano".
— Dobrze, już dobrze, rozumiem, że muszę coś postanowić. Na pewno jednak wszystko zrobię nie tak; Sam Gaduła pozostanie tylko Samem Gadułą, nic na to nie poradzę. Trzeba się zastanowić: skoro dotarliśmy tutaj i mamy tę Rzecz, czy raczej ma ją na sobie imć Frodo, Zły łatwo może ją zdobyć, a to byłby koniec wszystkiego: Lorii, Tajaru, Włości i całej reszty. Nie ma również czasu do stracenia, bo zwłoka również oznacza klęskę. Wojna się rozpoczęła, a przypuszczam, że od początku toczy się po myśli Złego. Nie ma mowy, żeby wrócić z Tym i kogoś mądrzejszego poprosić o radę albo pozwolenie. Nie ma też co tutaj siedzieć i czekać, aż się zjawią, zabiją mnie, a Rzecz wezmą ze sobą. Pozostaje więc już tylko brać To i ruszać. 
— Sam westchnął głęboko. 
— I tak muszę zrobić! Powiedziawszy to, nachylił się, rozpiął zapinkę na szyi Froda i delikatnie wsunął jedną rękę pod koszulę, a drugą uniósł głowę pana, ucałował jego zimne czoło i ostrożnie wydobył spod ubrania łańcuszek, po czym głowę znowu ostrożnie ułożył na ziemi. Blada twarz pozostała bez zmiany, co bardziej niż wszystkie inne oznaki utwierdziło Sama w przekonaniu, iż Frodo zginął, misji swojej nie doprowadziwszy do końca.
— Żegnaj, panie mój ukochany! I wybacz swojemu Samowi. Powróci tutaj, kiedy będzie po wszystkim, jeśli uda mu się pozostać przy życiu. Wtedy nigdy już nie opuści was, panie. Niech pan odpoczywa tutaj w spokoju, dopóki się nie zjawię, i niech pana nie nękają żadne nikczemne istoty. A gdyby Jasna Pani słyszała mnie teraz i chciała spełnić jedno moje życzenie, to prosiłbym ją, aby pozwoliła mi wrócić i odnaleźć cię, panie, tutaj. Do widzenia! Gdy nachylił się i nałożył na kark łańcuszek. Pierścień zaciążył mu tak, że Sam niemal dotknął czołem ziemi, zupełnie jak gdyby uwiesił sobie na szyi kamień młyński. Czy jednak brzemię stawało się lżejsze, czy też sił hobbitowi stopniowo przybywało, w każdym razie z wolna uniósł głowę, a potem wyprostował się i zobaczył, że może chodzić i trzymać się prosto. Na moment uniósł do góry fiolkę Galadriel i przyjrzał się swemu panu, a w spływającej z buteleczki delikatnej poświacie gwiazdy wieczornej twarz Froda zajaśniała blada, ale piękna urodą elfa, który ma za sobą długą podróż przez nieprzeniknione cienie. Zachowując w oczach ten widok smutny i czarowny zarazem, Sam schował fiolkę i ruszył w gęstniejący mrok. Pierwszy odcinek drogi był niedługi. Wejście do lochu zostawił za sobą, przełęcz zaś znajdowała się pół staja przed mm, może mniej. Mimo ciemności droga była wyraźna; udeptywana przez stopy i łapy całymi wiekami, łagodnie wznosiła się do góry, lawirując między skałami, które sterczały po obu stronach. Niespodziewanie zwęziła się, a po chwili dotarła do ciągu niewysokich, ale szerokich stopni. U ich szczytu wystrzeliwała w niebo orkowa wieża, w której czerni płonęło czerwone, groźne oko, dla którego Sam był teraz niewidoczny. Kiedy wspiął się na szczyt schodów, miał wreszcie przed sobą przełęcz. 
— Podjąłem decyzję — powtarzał sobie wielokrotnie, ale upór, z jakim to robił, w niczym nie zmieniał faktu, iż oto działał na przekór swojej najgłębszej naturze. 
— Czy popełniłem gdzieś błąd? Jak powinienem postąpić? Po obu stronach wyrastały ściany przesmyku, ale zanim znalazł się przełęczy i popatrzył z niej na Bezimienną Krainę, odwrócił się i ogarnięty straszliwą niepewnością rzucił spojrzenie za siebie. Nawet stąd potrafił jeszcze rozpoznać czerniejące w mroku wejście do lochu Pajęczycy, a zdawało mu się także, iż widzi miejsce, w którym spoczywa Frodo. Miał wrażenie, że dostrzega tam delikatne lśnienie, niewykluczone jednak, iż łudziły go oczy, które zaszkliły się łzami, gdy spoglądał na kamienistą płytę, gdzie całe jego życie legło w ruinie.
— Ach, żeby zostało wysłuchane moje jedno jedyne życzenie: wrócić tu i go odnaleźć 
— westchnął z rozpaczą. Odwrócił się znowu, a pierwsze kroki, które postawił, były najtrudniejsze w całym jego dotychczasowym życiu. Jeszcze kilka kroków, a zacznie schodzić w dół i może już nigdy nie ujrzy tego miejsca. Raptem usłyszał okrzyki i podniesione głosy. Stanął jak skamieniały. To były głosy orków 
— przed nim i za nim. Ciężkie stąpnięcia i chrapliwe okrzyki zbliżały się do przełęczy z obu stron. Obrócił się i zobaczył czerwone światełka pochodni, które migotały, wynurzając się z tunelu. Rozpoczęło się polowanie. Czerwone oko wieży nie było wcale ślepe. Hobbit znalazł się w potrzasku. Tymczasem blask płomieni i szczęk stali zbliżały się jeszcze chwila, a orkowie wynurzą się z mroku i zobaczą bezradnego Sama. Zbyt długo zwlekał z podjęciem decyzji, a teraz nie było już ani sekundy na wahania. Jakże uciekać, jakże się ratować, jakże ocalić Pierścień? Pierścień! Bez chwili zastanowienia, jakby całkiem bezwiednie. Sam sięgnął pod opończę, wydobył łańcuszek i ujął Pierścień w dłoń. Kiedy czoło oddziału docierało już na przełęcz. Sam wsunął obrączkę na palec. Świat się zupełnie odmienił; w jednym momencie przez umysł Sama przebiegły tysiące myśli. Zauważył od razu, że słuch mu się wyostrzył, natomiast widział gorzej, ale nie był to ten rodzaj ślepoty, którego doświadczył w lochu Pajęczycy. Wszystko dookoła stało się nie czarne, lecz zamglone i rozmyte; w tym dziwnym szarym świecie nieokreślonych kształtów on sam wydawał się sobie konkretny i solidny jak czarny, twardy kamień, a obciążający jego lewą dłoń Pierścień był niczym rozpalony krążek złota. Wcale nie czuł się niewidzialny, wprost przeciwnie, miał wrażenie, że straszliwie, jak nigdy dotąd, jest odsłonięty i gdzieś czyha Oko, które go poszukuje. Słyszał trzeszczenie skał, pomruk wody w dalekiej Dolinie Morgul, jękliwe skowyty Pajęczycy, która schroniła się w jakiejś podziemnej grocie, słyszał głosy w lochach wieży, okrzyki żołdaków, wynurzających się z tunelu, a także ogłuszający, przeraźliwy tupot stóp i szczęk broni orków, podążających ku niemu od przełęczy. Przykucnął pod skalą, a oni szli obok niego niczym szare, zniekształcone przez mgłę postacie, groźne widma z bladymi płomieniami w dłoniach. Kiedy go minęli, zaczął rozglądać się za jakimś zagłębieniem czy rozpadliną, gdzie mógłby się ukryć. Z dźwięków, które do niego docierały, wynikało, że orkowie z obu oddziałów, zarówno tego, który właśnie minął przełęcz, jak i drugiego, który nadchodził od strony lochu, zobaczyli się i z okrzykami biegli teraz sobie na spotkanie. Sam wyraźnie słyszał ich glosy i pojmował, co mówili. Być może Pierścień pozwalał rozumieć wszystkie języki, a przede wszystkim mowę pachołków Złego, by ten, ilekroć zechciał, mógł znać ich myśli i wypowiedzi. Moc Pierścienia bez wątpienia potężniała, im bliżej był miejsca, gdzie go wykuto, niemniej jednej rzeczy nie przysparzał swemu posiadaczowi: odwagi. Sam marzył w tej chwili tylko o tym, żeby się schować gdzieś i poczekać, aż wszędzie nastanie spokój. Z trwogą wsłuchiwał się w głosy, które huczały mu w uszach; zupełnie nie potrafiłby ocenić, jak daleko od mego są wypowiadane. 
— Ej, Gorbag! A co ty tutaj robisz? Znudziła ci się już wojenka?
— Rozkaz to rozkaz, ty cymbale! Ale skąd ty tutaj, Shagrat? Dość masz leniuchowania? Chciałbyś zakosztować trochę bijatyki i hulanki na dole?
— Ja strzegę przełęczy i ja tutaj rozkazuję, więc licz się ze słowami. Masz coś do przekazania?
— Nie. Rozmowę obu dowódców przerwały głośne pokrzykiwania. W dole orkowie najwidoczniej coś znaleźli. Gorbag i Shagrat puścili się biegiem, a za nimi pognali inni.
— Hej! Hej! Coś tutaj leży przy samej drodze! Szpieg, szpieg!!! Ponad harmider głosów wzbił się przenikliwy głos rogów. Straszliwa myśl w jednej chwili przepłoszyła Samową bojaźń. Znaleźli jego pana. Co teraz z nim zrobią? Opowieści, które słyszał o orkach, potrafiły zmrozić krew w żyłach. Przez głowę przemknęły mu przeraźliwe wizje i zerwał się gwałtownie. W jednej chwili porzucił rozważania o swej misji i wszystkie związane z tym decyzje, nie czuł ani cienia trwogi i niepewności. Dobrze teraz wiedział, gdzie zawsze było jego miejsce: u boku pana, chociażby niewiele miało z tego wymknąć. Zbiegał schodami ku miejscu, gdzie pozostawił Froda.
"Ilu ich może być?", rozważał w duchu. "Trzydziestu, czterdziestu z wieży, jeszcze więcej tych, którzy przyszli z dom. Ilu zdążę zabić, nim mnie dopadną? Kiedy wyciągnę miecz, zobaczą lśnienie ostrza; więc prędzej czy później będę musiał ulec. Ciekawe czy jakakolwiek pieśń opowie kiedyś o tym, jak to Samlis zginął nieopodal przełęczy, pokotem kładąc rzesze wrogów wokół ciała swego pana? Gdzie tam. Pewnie, że nie, bo znajdą Pierścień, a potem nie będzie już żadnych pieśni. Trudno, nic na to nie poradzę, moje miejsce jest u boku imć Froda. A oni muszą to zrozumieć 
— Elrond, Rada, wszystkie godne Panie i mądrzy Panowie. Ich plany spełzły na niczym. Nie będę Opiekunem Pierścienia. Bez imć Froda na nic się im nie zdam". Nigdzie jednak nie mógł dostrzec orków. Przedtem nie zdawał sobie nawet z tego sprawy, ale teraz znienacka poczuł wyraźnie, jaki jest zmęczony: nogi w ogóle nie chciały go nieść: pragnął biec, a tymczasem ledwie się wlókł. Wydawało się, że droga ciągnie się całymi milami. Gdzie też się oni rozpłynęli w tej mgle? I wreszcie ich dostrzegł, daleko przed sobą. Grupka postaci, które pochylały się nad czymś leżącym na ziemi, podczas gdy inne, niczym psy szukające tropu, kręciły się to tu, to tam.
— Sam, rusz się, bo znowu będzie za późno — mruknął, wściekły na siebie. Biegnąc, sprawdził, czy miecz łatwo wychodzi z pochwy. Jeszcze chwila, a wyciągnie go i... Rozległy się wrzaski, pohukiwania i śmiechy, z jakimi orkowie podnosili coś z ziemi. 
— Uhuu! Juuha! Dawaj go! Dawaj! Potem jeden głos wzbił się ponad resztę.
— A teraz zjeżdżamy stąd i to jak najszybciej! Do Dolnej Bramy. Dzisiaj, zdaje się, nie będzie kłopotów z Jej Wysokością. I cała gromada orków ruszyła kłusem, przy czym widać było, że czterech dźwiga na ramionach bezwładne ciało. Porwali imć Froda, a on nie mógł ich dogonić, chociaż nadal nie rezygnował. Orkowie stłoczyli się przy wejściu do tunelu. Pierwsi zniknęli w nim ci, którzy nieśli ciężar, a reszta bezładnie przepychała się i kłębiła w otworze. Sam rzucił się przed siebie. Dobyty miecz migotał błękitnie, ale orkowie nie spoglądali w jego stronę. Kiedy zadyszany dobiegał do wejścia tunelu, ostatni z nikczemników znikał właśnie w czerni lochu. Hobbit stanął, przez chwilę z ręką na piersi łapał oddech, a potem przeciągnął rękawem przez twarz, ścierając z niej pot, łzy i rozpacz. 
— Niedoczekanie tych bydlaków! — warknął i także skoczył w mroczną czeluść. Wnętrze tunelu nie było teraz dla niego smoliście czarne raczej czuł się tak, jakby z rzadszej mgły pogrążył się w gęstszą. Zmęczenie nie ustępowało, lecz nie malała także i zaciętość hobbita. Zdawało mu się, że gdzieś przed nim migoczą niewyraźnie płomienie pochodni, ale w żaden sposób nie potrafił ich doścignąć. Orkowie świetnie sobie radzili w tunelach, a ten znali z pewnością dobrze, bowiem pomimo zagrożenia ze strony Pajęczycy często musieli korzystać z niego, jako najkrótszej drogi z Martwego Miasta na drugą stronę gór. Nie wiedzieli, w jak zamierzchłej przeszłości powstał główny tunel oraz połączona z nim wielka jaskinia, którą przed wiekami Pajęczyca uczyniła swoim legowiskiem; w każdym razie przebili wiele bocznych korytarzy, omijających to straszliwe gniazdo, którymi tam i z powrotem krążyli słudzy, wypełniając rozkazy swego władcy. Dzisiaj nie zamierzali zapuszczać się daleko; próbowali tylko skorzystać ze skrótu w drodze powrotnej do strażnicy nad urwiskiem. Większość orków głośno wyrażała swą radość z powodu niespodziewanego odkrycia. Chrapliwie bełkotali na swoją modłę, wzajemnie się przekrzykując, a Sam czuł, jak nieznośnie ranią jego uszy owe głosy szorstkie i twarde, spośród których dwa wyróżniały się siłą i basowym brzmieniem. Zapewne dowódcy obu grup zamykali pochód, rozmawiając po drodze.
— Shagrat, ucisz trochę tę swoją bandę, bo jeszcze ściągniemy sobie na kark Pajęczycę!
— Daj im spokój, Gorbag! Twoi wrzeszczą dwa razy głośniej. Ale co tam. Mówię ci, dzisiaj możemy się w ogóle nie przejmować Jej Wysokością. Coś mi się zdaje, że trafiła kosa na kamień i nikt nie będzie z tego powodu płakał. Nie widzisz tych śladów? Ciągną się aż do wejścia do tej wstrętnej nory. Niech sobie używają, skoro jest okazja. A my za to mieliśmy trochę fartu, no nie? Mamy coś, co spodoba się w Lugburtzu.
— Spodoba, mówisz? A co to niby takiego, wiesz może? Na moje oko przypomina to to trochę elfa, tyle że jest ciut przymałe. Co w tym ciekawego czy groźnego?
— Musiałbym się lepiej przyjrzeć.
— A więc nie powiedzieli ci, za czym się rozglądać? Nigdy nie mówią nam wszystkiego, co wiedzą, o nie. Dla siebie zachowują połowę albo i więcej. Ale mogą się na tym przejechać; nawet najważniejsi czasami się mylą.
— Sza, Gorbag! — syknął Shagrat głosem tak ściszonym, że nawet Sam ledwie wychwycił słowa. 
— Mogą się mylić i się mylą, ale oczy i uszy mają wszędzie. Daję głowę, że mam u siebie w oddziale paru kapusiów. W każdym razie, o coś strasznie się teraz martwią. Szukają tego Nazgul, jak sam mówiłeś, a teraz także Lugburtz się tym niepokoi. Omal coś się nam nie wyśliznęło. 
— Omal? — powtórzył pytającym głosem Gorbag.
— Tak, ale o tym później. Jak dojdziemy do Przechodu, jest tam takie miejsce, gdzie tamtych puścimy przodem, a sami chwilkę pogadamy. Wkrótce potem światło pochodni zniknęło, Sam zaś usłyszał stękania i odgłosy szorowania czegoś ciężkiego po ziemi, a potem głuchy łoskot. Na ile mógł się zorientować, orkowie skręcili w odnogę, gdzie on wraz z Frodem trafili na jakąś zaporę. Także i teraz przejście było zablokowane. Na drodze stanął mu wielki kamień, ale orkowie sobie z nim poradzili, albowiem z drugiej strony dobiegały ich głosy, cichnące wraz z tym, jak się oddalali w kierunku wejścia do wieży. W jakimś podłym zamiarze orkowie nieśli jego pana, a Sam nic nie mógł na to poradzić. Napierał na kamienny blok, uderzał go, rzucał się nań całym ciałem, ale nic to nie dawało. Potem doleciały Sama głosy dowódców, rozmawiających po tamtej strome zapory, ale niezbyt chyba daleko od niego. Nasłuchiwał w nadziei, iż usłyszy coś pożytecznego. Może Gorbag, który, jak się wydawało, stacjonował w Minas Morgul, zechce wrócić do miasta, a wtedy hobbitowi uda się wśliznąć do środka.
— Nie mam pojęcia — mówił właśnie Gorbag. 
— Ci skrzydlaci posłańcy poruszają się na ogół szybciej niż wszystkie ptaki, chociaż nie wiem, jak to możliwe, a zresztą nie usiłuję się nawet dowiedzieć, bo tak jest bezpieczniej. Brrr! Dostaję dreszczy na samą myśl o tych Nazgul! Masz wrażenie, że sam ich wzrok zdziera z ciebie skórę i pozostawia w mroźnej ciemności! Ale On ich lubi, teraz są Jego faworytami, więc lepiej trzymać język za zębami. Mówię ci, niedobrze teraz służyć w mieście.
— Spróbowałbyś posiedzieć tutaj z Pajęczycą pod bokiem — mruknął Shagrat.
— Wolałbym jakieś miejsce, gdzie ani ich, ani jej by nie było. No nic, zaczęła się wojna, a potem może będzie trochę lżej. 
— Podobno nieźle nam idzie. 
— Zawsze się tak mówi. Ale jeśli rzeczywiście będziemy górą, może się znajdzie dla nas trochę więcej miejsca! Co byś powiedział, jakbyśmy się tak, ja i ty z gromadką sprawdzonych kolesiów, usadowili gdzieś, gdzie łatwo o dobre łupy, a nie masz nad sobą żadnego wielkiego szefa?
— Ach! — westchnął w rozmarzeniu Shagrat. — Jak za dawnych czasów!
— Mm — mruknął Gorbag. 
— Ale, prawdę mówiąc, nie bardzo na to liczę. Mam stracha. Jak powiadają, nawet ci najwięksi 
— tu głos orka zniżył się do wylęknionego szeptu — nawet najwięksi popełniają błędy. Mówisz, że omal coś się nam nie wyślizgnęło. A moim zdaniem, właśnie coś się prześliznęło i trzeba dobrze na wszystko uważać. Zawsze tak jest, że Urukowie odwalają najgorszą robotę i nawet głupiego "Dziękuję" nie usłyszą. Tymczasem wrogowie nienawidzą nas tak samo jak Jego samego, więc jeśli On padnie, to także i z nami koniec. Powiedz, kiedy dostałeś rozkaz, żeby wyjść z patrolem?
— Jakąś godzinę temu. Prawie zaraz potem zobaczyliśmy was. Rozkaz brzmiał: "Nazgul coś wypatrzyły. Prawdopodobnie szpiedzy na Schodach. Zdwoić czujność. Pilnować przełęczy". Ruszyłem natychmiast.
— Kiepska sprawa. Widzisz, z tego, co słyszałem. Cisi Strażnicy już od dwóch dni byli niespokojni. Ani jednak nie wysłano mnie z patrolem, ani nie wysłano żadnego meldunku do Lugburtza, pewnie dlatego, że podniesiony został Wielki Sygnał, a sam Najwyższy z Nazgul ruszył w pole, i tak dalej. Słyszałem, że podobno przez jakiś czas trudno się było porozumieć z Lugburtzem.
— Pewnie miało Oko inne zajęcia — powiedział Shagrat. 
— Podobno na zachodzie dzieją się wielkie rzeczy.
— Podobno. Tyle że nieprzyjaciel zakradł się na Schody. A tak właściwie, to po co ty tu siedzisz? Przecież masz bronić przełęczy bez żadnych specjalnych rozkazów? No i co? 
— Odczep się, nie będziesz mnie uczył żołnierki. Bez żadnych ponagleń dobrze wiedzieliśmy, że dzieje się coś dziwnego. 
— Dziwnego! — Tak, tak, dziwnego. Jakieś światła, krzyki. Pajęczyca wylazła z nory, a na dodatek miała przy sobie tego swojego Padalca.
— Jakiego znowu Padalca?
— Może go jeszcze zobaczysz: mały, chudy parszywiec, też trochę podobny do pająka, a może bardziej do wygłodzonej żaby. Był tu już przedtem. Za pierwszym razem, dobrych kilka lat temu, wypuścili go, uważasz, z Lugburtza, a my z samej góry dostaliśmy rozkaz, żeby go nie zatrzymywać. Potem jeszcze raz czy dwa pojawił się na Schodach, ale mieliśmy go zostawić w spokoju, bo chyba skumał się z Jej Wysokością. Jestem pewien, że kiepskie z niego żarcie, bo ona specjalnie się nie przejmuje rozkazami z góry. Swoją drogą, wy też jesteście dobrzy ze swoimi Strażami w dolinie. Już wczoraj wieczorem się tu zjawił, ale jakoś nikt nas o niczym nie uprzedził. Tak czy owak, patrole doniosły mi, że Jej Wysokość coś upolowała. W to mi graj, jeśli tylko nie dopadła żadnego z moich. Myślałem, że Padalec przyniósł jej jakiś prezent albo że może wy podesłaliście jeńca. Wolę trzymać się z daleka, kiedy ona zaczyna dokazywać. Nikt jej nie ucieknie, gdy już raz wyruszy na łowy.
— Nikt, co ty powiesz! Chyba byłeś ślepy, tam na przełęczy! Raz jeszcze ci mówię, że coś mi się tu bardzo nie podoba. Nie wiem, kto się dostał na Schody, ale wcześniej musiał dać sobie radę z Pajęczyca. Przeciął sieć i wyszedł z tunelu. No i co ty na to?
— Ale w końcu go jednak dopadła.
— Kogo? Tego pędraka, któregośmy znaleźli? Gdyby był sam, już by sobie z nim dokazywała w swej norze. A jeśliby Lugburtz chciał dostać tego kurdupla, musiałbyś iść do jej legowiska i zabrać go stamtąd. Miła robótka, dziękuję bardzo. Ale ja ci mówię, że było ich więcej.
W tym momencie Sam zaczął przysłuchiwać się uważniej, przywierając uchem do powierzchni kamienia.
— Jak myślisz, Shagrat, kto przeciął sznury, którymi ona go oplotła? A najpierw sieć? Niczego nie widziałeś? A kto nabił Jej Wysokość na szpikulec? Ktoś to musiał zrobić, a gdzie on teraz jest? No gdzie, Shagrat?
Odpowiedzią było milczenie.
— Trzeba ruszyć łepetyną, jeśli się ją w ogóle ma. Nie ma się z czego śmiać. Nikt, powtarzam, nikt dotąd nie użądlił Pajęczycy, o czym wiesz równie dobrze jak ja. Jej nie ma co żałować, ale gdzieś w pobliżu kręci się ktoś znacznie groźniejszy od wszystkich buntowników, jacy się tutaj pojawili od czasu Wielkiego Oblężenia. Tak, tak, coś się przemknęło.
— A kto to taki? — padło wylęknione pytanie.
— Na mój rozum, kolego Shagrat, to jakiś wielki wojownik, który działa w pojedynkę. Najprawdopodobniej elf, a w każdym razie z elfowym mieczem, może także z toporem. Krąży on sobie po twojej okolicy, a ty nic nie zauważyłeś. Ciekawa sprawa. Gorbag splunął, a Sam uśmiechnął się w ciemności, słysząc swoją charakterystykę. 
— Ty zawsze przewidujesz to, co najgorsze — żachnął się Shagrat. 
— Można te ślady tak tłumaczyć jak ty, ale można też inaczej. W każdym razie, wszędzie mam porozstawiane czujki, a wszystkim lubię się zajmować po kolei. Jak już sobie obejrzę tego pokurcza, któregośmy złapali, zacznę się martwić innymi.
— Nie wiem, czy coś ci to da — mruknął z powątpiewaniem Gorbag. 
— Ten mały może w ogóle nie mieć nic wspólnego z całą tą aferą. Tamten duży z ostrym mieczem nie bardzo, jak widać, przejmował się jego losem 
— zostawił kurdupla, tak jak padł. Typowe zagranie elfów. 
— Zobaczymy. Chodź, nie siedźmy za długo na osobności. Obejrzyjmy sobie tego znajdę.
— Co chcesz z nim zrobić? Pamiętaj, że to ja go pierwszy znalazłem. Jeśli będzie jakaś zabawa, ja i moi orkowie też musimy poigrać.
— Co to, to nie — sprzeciwił się Shagrat. 
— Mam wyraźne rozkazy, a gdybym je złamał, dostalibyśmy wszyscy za swoje. Każdego, kto zjawi się w pobliżu przełęczy, mam zamknąć w wieży, dokładnie przeszukać, a potem do Lugburtza i tylko do Lugburtza przesłać natychmiast dokładny opis każdej szmatki, broni, każdego listu, pierścionka czy świecidełka. A jeńcowi nic się nie może stać, pod groźbą śmierci w męczarniach całej załogi, do chwili, kiedy On po niego przyśle albo sam się zjawi. Wszystko jasne i będę się tego trzymał.
— Jak to "mc się nie może stać"? — spytał z niedowierzaniem Gorbag. 
— Jak przeszukać, to przeszukać. Może coś schował pod paznokietkami, ząbkami, włosami?
— Dureń z ciebie i tyle. Nie słyszałeś: w całości i bez żadnej szkody ma być dostarczony do Lugburtza.
— No to nie wiem, jak ci się to uda — zarechotał Gorbag, 
— Teraz to już tylko mięso i nic więcej. Nie wiem, co oni zamierzają z tym ścierwem robić w Lugburtzu, ale równie dobrze można by je tutaj wpakować do gara.
— Większy z ciebie głupiec, niż przypuszczałem — syknął Shagrat. 
— Takiś niby cwaniak, a tymczasem nie wiesz nawet tego, co wie każdy z mojego oddziału. Jak nie będziesz ostrożniejszy, sam wylądujesz w garze albo w norze u Pajęczycy. Ścierwo, dobre sobie! Pojęcia nie masz o zwyczajach Jej Wysokości. Oplata nicią tych, których chce zjeść, a nawet nie tknie martwego mięsa czy zimnej krwi. Ten pędrak jeszcze żyje! Sam wczepił się palcami w kamień, żeby nie upaść; miał wrażenie, że cały świat stanął na głowie. Ze wszystkich sił walczył ze słabością, ale gdzieś w głębi duszy słyszał głos pełen wyrzutu: "Ty głupcze, on żyje, a twoje serce dobrze o tym wiedziało. Nigdy nie ufaj swej głowie, mości Samlisie, bo myślenie nie jest twoją najmocniejszą stroną! Rzecz cała w tym, że od początku nie miałeś nadziei. Ale co teraz?" Na razie nie pozostawało mu nic innego, jak opierać się o twardy kamień i wsłuchiwać w odrażające głosy orków. 
— Tak, tak — ciągnął Shagrat. 
— Ma ona nie jedną truciznę. Kiedy dopada ofiarę, kłuje ją lekko w kark, a gdy ta jest już niczym śnięta ryba. Jej Wysokość dopiero zaczyna zabawę. Pamiętasz Ufthaka? Szukaliśmy go przez kilka dni, aż w końcu znaleźliśmy w jakimś kącie lochu, jak zwisał z sufitu, ale całkiem żywy. Śmialiśmy się do rozpuku, bo tak sobie wisiał i się na nas gapił. Może po prostu o nim zapomniała, ale nie ruszaliśmy go, bo lepiej nie mieszać się do jej sprawek. Ten mały śmierdziel obudzi się za kilka godzin, zdrów i cały, może tylko trochę go będzie mdlić. To znaczy, zdrów i cały do czasu, gdy znajdzie się w Lugburtzu. Jak się zbudzi, będzie troszkę zmartwiony tym, gdzie jest i co się z nim stało. 
— I co się jeszcze stanie! — zarechotał Gorbag. 
— Skoro nie możemy sobie pozwolić na mc więcej, to przynajmniej opowiemy mu parę historyjek. Przypuszczam, że jeszcze nigdy nie był z wizytą w Lugburtzu, więc powinien wiedzieć, jakie tam są rozrywki. Wiesz co, to też może być niezła zabawa. Chodźmy!
— Tobie tylko przyjemności w głowie — burknął Shagrat. 
— Trzeba przypilnować, żeby nic mu się nie stało, bo inaczej to z nami się zabawią!
— Dobra już, dobra! A ja na twoim miejscu zająłbym się natychmiast tym olbrzymem, zanim wyślesz jakikolwiek meldunek do Lugburtza. Na pewno cię nie pogłaszczą, jak usłyszą, że złapałeś kociaka, ale puściłeś wolno kocura. Głosy zaczęły się oddalać; szuranie stóp było coraz słabsze. Sam czuł się już lepiej i teraz nie posiadał się z wściekłości na siebie samego. "Wiedziałem, że coś zrobię nie tak, wiedziałem!!! I teraz te bestie mają go w swoich rękach. Dureń, dureń i jeszcze raz dureń! Nigdy nie odłączaj się od pana: ciągle to sobie powtarzałem i w głębi serca dobrze wiedziałem, że tak trzeba postąpić. Nigdy sobie tego nie wybaczę! Teraz muszę jakoś się do niego dostać. Muszę! Muszę!!!" Wyciągnął miecz i rękojeścią uderzył w głaz, ale ten odpowiedział tylko głuchym dźwiękiem. Klinga lśniła jednak na tyle jasno, że hobbit mógł dokładniej obejrzeć kamień. Ze zdziwieniem stwierdził, że wyglądał jak wielkie drzwi i był ledwie dwa razy wyższy od niego. Pomiędzy szczytem a łukowatym sklepieniem lochu czerniała dość duża szpara. Głaz ustawiono najprawdopodobniej tylko po to, żeby Pajęczyca nie mogła się przedostać na drugą stronę, a następnie zaklinowano tak, by nie dało się go przesunąć. Sam zebrał wszystkie siły, odbił się, chwycił górną krawędź wrót, wciągnął się na nie i zeskoczył po drugiej stronie. Następnie z połyskującym mieczem w dłoni jak szalony pobiegł krętym korytarzem. Wieść, że jego pan nie umarł, sprawiła, że na chwilę zapomniał o całym zmęczeniu. Przed sobą widział tylko kamienne ściany, gdyż ta odnoga tunelu nieustannie się wiła i zakręcała, niemniej słyszał, że zbliża się do obu orków, gdyż ich glosy stawały się coraz wyraźniejsze.
— Tak właśnie zrobię — mówił poirytowany Shagrat. 
— Umieszczę go w pokoju na samej górze.
— Po co? — dopytywał się Gorbag. 
— Mało masz piwnic na dole?
— Dla jego bezpieczeństwa, gamoniu, przecież już ci to tłumaczyłem — wyjaśnił Shagrat. 
— Włos mu nie może spaść z głowy; to drogocenny jeniec. A ja nie ufam ani moim zabijakom, ani tym bardziej twoim, i mówiąc szczerze, nie mam zaufania nawet do ciebie, bo chyba wszystko byś zrobił, żeby się tylko ubawić. Dlatego umieszczę tego pokurcza tam, gdzie zamierzam, i nawet ty nie będziesz miał do niego dostępu bez mojego pozwolenia. Na samą górę, powtarzam. Tam będzie najbezpieczniejszy.
— Doprawdy? — mruknął do siebie Sam. 
— Zapominacie o tym wielkim elfie — wojowniku, który pozostaje wciąż na swobodzie.  W tej samej chwili minął ostatni zakręt i z rozpaczą stwierdził, że pomylił się w ocenie odległości i był dalej za orkami, niż przypuszczał. Spory kawałek przed nim czerniały w krwawej łunie postacie dwóch barczystych orków. Ostatni odcinek korytarza biegł prosto i wznosił się, a u jego końca widniały wielkie, dwuskrzydłowe drzwi, teraz otwarte na oścież, a prowadzące zapewne do pomieszczeń wartowników. Do środka weszli już wszyscy orkowie z wyjątkiem Gorbaga i Shagrata, którzy stali właśnie w progu. Z wnętrza dochodził straszliwy zgiełk: chrapliwe wrzaski, dźwięki rogów, walenie gongów. Sam krzyknął z całej siły i zamachał nad głową Żądłem, ale jego głos utonął w panującym tumulcie. Wielkie drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a ze środka dobiegł odgłos zakładanych sztab. Brama była zamknięta. Zrozpaczony Sam rzucił się na spiżowe wierzeje i padł bez zmysłów na ziemię. Ogarnęła go ciemność. Frodo żył, ale znalazł się w rękach Złego.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
10 POŁĄCZENIA
10 polaczenie sciany wewnetrznej i stropu piwnicy, piwnica nieogrzwana
10 POŁĄCZENIA
wyklad nr 10 połaczenia śrubowe
10 polaczenie sciany wewnetrznej i stropu piwnicy, piwnica nieogrzwana
Wykład II  10 00 Połączenia kończyn Kopia
Opisy połaczeń?ntrali DSC czujki Encore sygnalizatora MOS 10
połącz punkty do 30 (10)
9,10,11 połaczone MZOWLMATZ5BLJO2KG7NNIZH2WPQXZMZNGVR2UFI
Wykład I 06 10 00 Połączenia kręgosłupa i klatki piersiowe
10 Metody otrzymywania zwierzat transgenicznychid 10950 ppt
10 dźwigniaid 10541 ppt
wyklad 10 MNE
Kosci, kregoslup 28[1][1][1] 10 06 dla studentow
10 budowa i rozwój OUN

więcej podobnych podstron