ROZDZIAŁ TRZECI
Na początku listopada 1915 roku miałem już pewne pojęcie o podstawowych elementach systemu G.
Pierwszym punktem, na który G. kładł największy nacisk, był brak jedności w człowieku.
- Największy błąd - powiedział - stanowi myślenie, że człowiek jest zawsze jeden i ten sam. Człowiek nigdy przez dłuższy czas nie jest taki sam. Nieustannie się zmienia. Rzadko pozostaje on taki sam, choćby przez pół godziny. Myślimy, że jeśli człowiek nazywa się Iwan, to zawsze jest Iwanem. Nic z tych rzeczy. Teraz jest on Iwanem, w następnej chwili będzie Piotrem, a jeszcze później Mikołajem, Sergiuszem, Mateuszem albo Szymonem. A wy wszyscy myślicie, że to Iwan. Wiecie, że Iwan nie umie zrobić pewnej rzeczy. Na przykład nie umie skłamać. Potem dowiadujecie się, że dopuścił się kłamstwa, i dziwi was, że tak postąpił. I rzeczywiście: Iwan nie umie kłamać; to Mikołaj skłamał. Kiedy pojawia się możliwość kłamania, to Mikołaj nie jest w stanie nie kłamać.
Zdziwicie się, gdy zdacie sobie sprawę, jak wielu Iwanów i Mikołajów żyje w jednym człowieku. Jeśli nauczycie się ich obserwować, to nie będziecie już potrzebowali chodzić do kina.
- Czy ma to coś wspólnego ze świadomością poszczególnych części i narządów ciała? - zapytałem przy okazji. - Pojmuję tę ideę i często odczuwam rzeczywistość tych świadomości. Wiem, że nie tylko poszczególne narządy, ale też każda część ciała, która spełnia odrębną funkcję, ma odrębną świadomość. Prawa ręka ma jedną świadomość, a lewa inną. Czy to miałeś na myśli?
- Niezupełnie - powiedział G. - Te świadomości istnieją, ale są one stosunkowo nieszkodliwe. Każda z nich zna swoje miejsce i swoje zadania. Ręce wiedzą, że muszą pracować, stopy wiedzą, że muszą chodzić. Ale owi Iwanowie, Piotrzy i Mikołaje są inni. Każdy z nich nazywa siebie „Ja". To znaczy, że każdy uważa siebie za mistrza i nie chce uznać nikogo innego. Każdy z nich przez godzinę jest kalifem, i bez względu na wszystko robi to, co mu się podoba; później zaś inni muszą za to płacić. I nie ma w tym żadnego porządku. Kto ma przewagę, ten jest panem. Sprawia on lanie wszystkim wokół i na nic nie zwraca uwagi. Ale w następnym momencie ktoś inny łapie za bicz i bije go. Tak to się toczy przez całe życie człowieka. Wyobraź sobie kraj, w którym każdy może być królem przez pięć minut i przez te pięć minut może robić z całym królestwem, co mu się tylko podoba. Takie jest nasze życie.
Podczas jednej z naszych rozmów G. wrócił do idei różnych ciał człowieka.
- To, że człowiek może mieć kilka ciał - powiedział G. - należy zrozumieć jako ideę, jako zasadę. Ale to się do nas nie stosuje. Wiemy, że mamy jedno ciało fizyczne i nic poza tym nie wiemy. I powinniśmy to fizyczne ciało poznawać. Tylko musimy pamiętać, że pytanie nie ogranicza się do ciała fizycznego i że istnieje ludzie, którzy mogą mieć dwa, trzy albo więcej ciał. Ale nam osobiście nie sprawia to żadnej różnicy. Ktoś taki jak Rockefeller może być milionerem w Ameryce, ale jego miliony nie pomogą mi, gdybym nie miał co jeść. Rzecz ma się dokładnie tak samo w naszym wypadku. Każdy musi myśleć o sobie; bezużyteczne i bezsensowne jest poleganie na innych albo pocieszanie się myślą o tym, co posiadają inni.
- Jak można sprawdzić, czy ktoś ma „ciało astralne”? - zapytałem.
- Istnieją określone sposoby - odpowiedział G. - W pewnych warunkach „ciało astralne" może być widoczne, może zostać ono oddzielone od ciała fizycznego i nawet sfotografowane obok ciała fizycznego. Istnienie „ciała astralnego" jeszcze łatwiej i prościej można ustalić poprzez jego funkcje. „Ciało astralne" ma pewne funkcje, których ciało fizyczne mieć nie może. Obecność tych funkcji wskazuje na obecność „ciała astralnego". Brak tych funkcji wskazuje na brak „ciała astralnego". Ale jeszcze jest za wcześnie, aby o tym mówić. Cała nasza uwaga musi się skupić na poznawaniu ciała fizycznego. Konieczne jest zrozumienie struktury ludzkiej maszyny. Naszym podstawowym błędem jest myślenie, że mamy jeden umysł. Funkcje tego umysłu nazywamy „świadomymi", wszystko to, co nie mieści się w tym umyśle, nazywamy „nieświadomym" albo „podświadomym".
Jest to nasz główny błąd. Na temat świadomego i nieświadomego, będziemy mówić później. Na razie chcę wam wytłumaczyć, że działalność maszyny ludzkiej, to znaczy ciała fizycznego, kontrolowana jest nie przez jeden, ale przez kilka całkowicie od siebie niezależnych umysłów, spełniających odrębne funkcje i przejawiających się w odrębnych sferach. To należy zrozumieć najpierw; jeśli bowiem tego się nie rozumie, to nie można zrozumieć niczego innego.
Następnie G. zajął się wyjaśnianiem rozmaitych funkcji oraz centrów, które kontrolują te rozmaite funkcje w człowieku. Zrobił to tak, jak zostało to przedstawione w Wykładach psychologicznych.
Wyjaśnienia te i wszystkie związane z nimi rozmowy zabrały dużo czasu, ponieważ za każdym razem powracaliśmy do fundamentalnych idei mechaniczności człowieka, braku jedności w człowieku, braku wyboru, niemożności „czynienia', itd. Nie ma możliwości przedstawienia wszystkich tych rozmów w ich oryginalnej formie. Z tego powodu zebrałem cały materiał psychologiczny i kosmologiczny w dwóch oddzielnych seriach wykładów.
W związku z tym trzeba wziąć pod uwagę, że idee te były przekazane nam nie w takiej formie, w jakiej są przedstawione w moich wykładach. G. przekazywał je po trochu, jakby chroniąc je przed nami. Poruszając po raz pierwszy nowe tematy, przedstawiał tylko podstawowe zasady, często zatajając to, co bardziej istotne. Czasami on sam wskazywał na pozorne rozbieżności w danych teoriach, które w rzeczywistości były zawsze wynikiem tych przemilczeń. Przy następnej okazji, podchodząc do tego samego tematu pod innym kątem, o ile było to tylko możliwe, przedstawiał coś więcej. Za trzecim razem ujawniał jeszcze więcej. Na temat funkcji i centrów za pierwszym razem powiedział nam, na przykład, tylko o trzech centrach: intelektualnym, emocjonalnym i ruchowym; najpierw próbował nauczyć nas, jak się rozróżnia te funkcje i znajduje ich przykłady. Potem dodał do nich centrum instynktowe, które stanowi niezależny i samodzielny mechanizm. Z kolei powiedział nam o centrum seksualnym. Pamiętam, że niektóre z jego spostrzeżeń zwróciły moją uwagę. O centrum seksualnym powiedział na przykład, że praktycznie nigdy nie pracuje ono samodzielnie, albowiem zawsze uzależnione jest od pozostałych centrów: intelektualnego, emocjonalnego, instynktowego i ruchowego.
Z kolei mówiąc o energii centrów, często wracał do tego, co nazywał niewłaściwą pracą centrów, i do roli, jaką w tej pracy odgrywa centrum seksualne. Dużo mówił o tym, że wszystkie centra „okradają" centrum seksualne z energii i za pomocą tej energii wytwarzają całkiem niewłaściwą pracę, pełną bezużytecznego podniecenia. W zamian przekazują one centrum seksualnemu bezużyteczną energię, z którą centrum to nie jest w stanie pracować.
Pamiętam jego słowa:
- To wielka rzecz, gdy centrum seksualne działa za pomocy swojej własnej energii, ale bardzo rzadko się to zdarza.
Przypomniałem sobie jeszcze inną uwagę, która później dała podstawę do błędnego rozumowania i wielu błędnych konkluzji. Chodziło o to, że trzy centra z niższego piętra: instynktowe, ruchowe i seksualne, pracują we wzajemnej relacji, w porządku trzech sił - i że centrum seksualne, w normalnych wypadkach, działa jako siła neutralizująca w stosunku do centrum instynktowego i centrum ruchowego, które z kolei działają jako siła czynna i siła bierna.
Metoda wykładania tematu i jednoczesnych przemilczeń, jaką G. stosował w pierwszych rozmowach, przyczyniła się do powstania licznych nieporozumień, szczególnie w grupach późniejszych, nie związanych z moją pracą.
Wielu ludzi, dostrzegając sprzeczności między pierwszą prezentacją danej idei i kolejnymi jej wyjaśnieniami, równocześnie próbując trzymać się jak najbliżej tej pierwszej, stworzyło fantastyczne teorie, które nie miały nic wspólnego z tym, co powiedział G. I tak: idea trzech centrów przyjęła się w pewnych grupach (z którymi, powtarzam, nie miałem nic wspólnego). W pewien sposób połączono ją z ideą trzech sił, z którą w rzeczywistości nie miała związku, a to dlatego, że w zwykłym człowieku istnieje pięć centrów, a nie trzy.
To połączenie dwóch idei należących do zupełnie różnych porządków, idei o różnej skali i odmiennym znaczeniu, stało się zalążkiem wielu dalszych nieporozumień i spowodowało zupełne wypaczenie systemu u tych, którzy w ten sposób rozumowali.
Jest możliwe, że idea trzech centrów (intelektualnego, emocjonalnego i ruchowego) jako wyrazu trzech sił wyniknęła z błędnie powtórzonych i błędnie przyjętych uwag G. na temat wzajemnych związków trzech centrów z niższego piętra.
Podczas pierwszej, jak również i kolejnych rozmów na temat centrów, G. prawie za każdym razem dodawał coś nowego. Jak powiedziałem, na początku mówił tylko o trzech centrach, potem o czterech, potem o pięciu, a jeszcze później o siedmiu.
Prawie nigdy nie mówiło się o poszczególnych częściach tych centrów. G. powiedział, że centra dzieli się na ujemne i dodatnie części, ale nie wskazał na to, że podział ten nie jest identyczny dla wszystkich centrów. Potem stwierdził, że każde centrum dzieli się na trzy części albo trzy piętra, które to z kolei także dzieli się na trzy. Nie podał jednak żadnych przykładów ani nie wskazał, że obserwacja uwagi umożliwia rozpoznanie pracy różnych części centrów. Wszystko to i jeszcze wiele prócz tego ustalono dopiero później. Przykładowo: niewątpliwie G. wyłożył nam podstawy poznawania roli i znaczenia negatywnych emocji, jak również przedstawił metody walki z nimi - metody odnoszące się do nieutożsamiania się z nimi, niezważania na nie i niewyrażania ich - ale nie dokończył tych teorii, nie wytłumaczył, że negatywne emocje są całkowicie zbędne i nie posiadają żadnego normalnego Centrum.
Rozmowy i wykłady w grupie petersburskiej oraz w późniejszych grupach spróbuję odtworzyć tak, jak je zapamiętałem, starając się jednocześnie pominąć to wszystko, co już zostało powiedziane w pierwszej i drugiej serii wykładów. Ale w niektórych przypadkach nie da się uniknąć powtórzeń i - według mnie - wierne przedstawienie idei systemu w takiej formie, jak G. je przekazał, jest bardzo interesujące.
Ktoś podczas spotkania zapytał:
- Jak powinno się rozumieć ewolucję?
- Ewolucja człowieka - powiedział G. - może być rozumiana jako rozwój wszystkich tych mocy i możliwości w nim, które nigdy nie rozwijają się same przez się, to znaczy nie rozwijają się mechanicznie. Tylko ten rodzaj rozwoju, tylko ten rodzaj wzrostu wyznacza prawdziwą ewolucję człowieka. Nie ma i nie może być żadnej innej ewolucji człowieka.
Mamy przed sobą człowieka na jego obecnym etapie rozwoju. Przyroda stworzyła go takim, jaki jest, i - mówiąc ogólnie - w stopniu, w jakim możemy to przewidzieć, takim pozostanie. Możliwe zmiany naruszające ogólne wymagania przyrody mogą mieć miejsce tylko w poszczególnych jednostkach.
By zrozumieć prawo ludzkiej ewolucji, trzeba pojąć, że po przekroczeniu pewnego punktu ewolucja ta nie jest już wcale konieczna, to znaczy, że nie jest ona potrzebna przyrodzie w danym momencie jej własnego rozwoju. Mówiąc dokładniej: ewolucja rodzaju ludzkiego odpowiada ewolucji planet, ale ewolucja planet następuje, w relacji do nas, w nieskończenie wydłużonych cyklach czasowych. W takim wymiarze czasu, który myśl ludzka jest w stanie objąć, w życiu planet nie mogą zajść żadne istotne zmiany i, w konsekwencji, nie mogą też zajść żadne istotne zmiany w życiu rodzaju ludzkiego.
Ludzkość nie postępuje naprzód, ani nie ewoluuje. To, co wydaje się nam postępem albo ewolucją jest tylko częściową modyfikacją, która może natychmiast zostać zrównoważona przez odpowiednią modyfikację w przeciwnym kierunku.
Ludzkość, jak i cała reszta życia organicznego, istnieje na Ziemi dla potrzeb i celów Ziemi. I jest ona dokładnie taka, jaka powinna być, zgodnie z istniejącymi obecnie wymaganiami Ziemi.
Tylko tak teoretyczna i tak odległa od rzeczywistości myśl, jak współczesna myśl europejska, mogła dopuścić możliwość istnienia ewolucji człowieka bez związku z otaczającą przyrodą, lub uważać ewolucję człowieka za stopniowy podbój przyrody. Jest to zupełnie niemożliwe. Żyjąc, umierając, ewoluując, degenerując się, człowiek jednakowo służy celom przyrody, czy też raczej przyroda jednakowo - choć być może w innych celach - korzysta zarówno z produktów ewolucji, jak i degeneracji. Jednocześnie ludzkość jako całość nigdy nie może uciec od przyrody, bo nawet w walce z przyrodą człowiek działa w zgodzie z jej celami. Ewolucja olbrzymich mas ludzkich jest sprzeczna z celami przyrody. Ewolucja pewnego niewielkiego procentu ludzkości może odbywać się zgodnie z celami przyrody. Człowiek ma w sobie możliwość ewolucji, ale ewolucja całej ludzkości, to jest rozwój owych możliwości we wszystkich ludziach, czy też w większości z nich lub nawet w dużej ich części, nie jest konieczny dla celów Ziemi, albo ogólnie, dla celów świata planetarnego, i może w rzeczywistości być szkodliwy lub wręcz zgubny. Istnieją zatem specjalne siły (o charakterze planetarnym), które przeciwstawiają się ewolucji dużych mas ludzkich i utrzymują ludzkość na właściwym dla niej poziomie.
Na przykład ewolucja ludzkości, która wykracza poza pewien punkt lub - mówiąc dokładniej - przekracza pewien procent, byłaby zgubna dla Księżyca. W chwili obecnej Księżyc żywi się życiem organicznym, żywi się ludzkością. Ludzkość stanowi część życia organicznego; oznacza to, że ludzkość jest pokarmem dla Księżyca. Gdyby wszyscy ludzie stali się za bardzo inteligentni, to nie chcieliby zostać zjedzeni przez Księżyc.
Ale jednocześnie istnieją możliwości ewolucji, i mogą się one rozwinąć w pojedynczych osobach, a to dzięki odpowiedniej wiedzy i odpowiednim metodom. Taki rozwój może dokonywać się tylko w interesie samego człowieka, wbrew - jeśli można tak powiedzieć - interesom i siłom świata planetarnego. Człowiek musi zrozumieć, że jego ewolucja potrzebna jest tylko jemu samemu. Nikt inny nie jest nią zainteresowany. I nikt nie ma obowiązku ani nie zamierza mu pomóc. Przeciwnie, siły, które przeciwstawiają się ewolucji dużych mas ludzkości, przeciwstawiają się także ewolucji poszczególnych ludzi. Człowiek musi je przechytrzyć. I jeden człowiek może je przechytrzyć, ludzkość nie może. Później zrozumiecie, że wszystkie te przeszkody są dla człowieka przydatne. Gdyby nie istniały, musiałyby zostać celowo stworzone, ponieważ to właśnie pokonując przeszkody, człowiek rozwija w sobie potrzebne mu jakości.
Takie są podstawy właściwego spojrzenia na ludzką ewolucję. Nie istnieje żadna przymusowa, mechaniczna ewolucja. Ewolucja jest wynikiem świadomego zmagania. Przyroda nie potrzebuje tej ewolucji; nie chce jej i walczy z nią. Ewolucja może być konieczna tylko dla takiego człowieka, który zdaje sobie sprawę ze swej sytuacji, zdaje sobie sprawę z możliwości zmiany tej sytuacji, zdaje sobie sprawę, że ma moce, z których nie korzysta, bogactwa, których nie widzi. I to właśnie w znaczeniu wejścia w posiadanie tych mocy i bogactw, ewolucja jest możliwa. Ale jeśli wszyscy lub większość ludzi by sobie to uświadomiła i zapragnęła osiągnąć to, co zgodnie z prawem pierworództwa im się należy, to ewolucja stałaby się z kolei niemożliwa. To, co jest możliwe dla jednego człowieka, jest niemożliwe dla mas.
Przewaga pojedynczej osoby polega tu na tym, że jej znaczenie jest niewielkie i że w ekonomii przyrody jeden mechaniczny człowiek mniej lub więcej, nie czyni żadnej różnicy. Możemy łatwo zrozumieć tę wzajemną relację wielkości, jeśli wyobrazimy sobie stosunek mikroskopijnej komórki do naszego własnego ciała. Obecność lub brak jednej komórki nie zmieni niczego w życiu całego ciała. Nie możemy być tego świadomi i nie może to wpłynąć na życie i funkcje organizmu. Analogicznie: pojedyncza osoba jest zbyt mała, by wpłynąć na życie kosmicznego organizmu - znajduje się ona w takiej relacji do niego (pod względem rozmiaru) jak komórka do naszego własnego organizmu. I to właśnie sprawia, że „ewolucja" takiej osoby jest możliwa; na tym opierają się jej „możliwości".
Co się zaś tyczy ewolucji, to już na samym początku trzeba zrozumieć, że niemożliwa jest ewolucja mechaniczna. Ewolucja człowieka jest ewolucją jego świadomości. A „świadomość" nie może nieświadomie ewoluować. Ewolucja człowieka jest ewolucją jego woli, a „wola" nie może ewoluować bezwolnie. Ewolucja człowieka jest ewolucją jego mocy „czynienia", a „czynienie" nie może być wynikiem rzeczy, które „się zdarzają".
Ludzie nie wiedzą, co to jest człowiek. Mają oni do czynienia z bardzo złożoną maszyną, o wiele bardziej złożoną niż lokomotywa, samochód czy samolot, ale sami nic - albo prawie nic - nie wiedzą o budowie, pracy i możliwościach tej maszyny. Nie rozumieją nawet jej najprostszych funkcji, ponieważ nie znają celu tych funkcji. Niewyraźnie wyobrażają sobie, że człowiek powinien nauczyć się kontrolować swoją maszynę, tak samo jak trzeba nauczyć się kontrolować lokomotywę, samochód czy samolot, i że niekompetentne obchodzenie się z ludzką maszyną jest tak samo niebezpieczne, jak niekompetentne obchodzenie się z każdą inną złożoną maszyną. Każdy to rozumie, gdy mówi się o samolocie, samochodzie czy lokomotywie, ale mało kto liczy się z tym faktem, gdy mówi się o nim samym albo o człowieku w ogóle. Uważa się za właściwe i prawowite myślenie, że przyroda dała człowiekowi potrzebną znajomość jego własnej maszyny. A jednak ludzie rozumieją, że instynktowna tylko znajomość maszyny nie jest w żaden sposób wystarczająca. Dlaczego studiują medycynę i korzystają z jej usług? Ponieważ, oczywiście, zdają sobie sprawę, że nie znają swojej maszyny. Ale nie podejrzewają, że można ją poznać o wiele lepiej niż zna ją nauka; i nie podejrzewają, że można byłoby wówczas spowodować, by pracowała ona całkiem inaczej.
Bardzo często, prawie w każdej rozmowie, G. powracał do tematu braku jedności w człowieku:
- Jednym z ważnych błędów człowieka - powiedział - o którym trzeba nieustannie pamiętać, jest jego złudzenie co do swojego „Ja".
Człowiek taki, jakim go znamy, „człowiek maszyna", człowiek, który nie może „czynić", i z którym oraz przez którego wszystko „się zdarza", taki człowiek nie może mieć stałego i pojedynczego „Ja". Jego „ja" zmienia się tak szybko, jak jego myśli, uczucia, nastroje; i popełnia on poważny błąd, uważając się zawsze za jedną i tę samą osobę; w rzeczywistości jest on zawsze inną osobą, nigdy tą, którą był jeszcze przed chwila.
Człowiek nie ma stałego i niezmiennego „Ja". Każda myśl, każdy nastrój, każde pragnienie, każde doznanie mówi „Ja". I za każdym razem przyjmuje się za oczywistość, że wszystko to przynależy do Całości, do całego człowieka i że dana myśl, pragnienie czy niechęć są wyrażane przez tę Całość. W rzeczywistości nie ma żadnej podstawy do takiego założenia. Każda myśl i pragnienie człowieka pojawia się i żyje całkiem oddzielnie i niezależnie od Całości. Całość nigdy sama się nie wyraża z tego prostego powodu, że jako taka istnieje ona tylko fizycznie jako rzecz, a abstrakcyjnie jako koncept. Człowiek nie ma pojedynczego „Ja". Ale zamiast tego, istnieją setki i tysiące małych, oddzielnych „ja", bardzo często zupełnie sobie nieznanych, nigdy nie stykających się ze sobą, albo też wrogich wobec siebie, wzajemnie wykluczających się i niezgodnych ze sobą. W każdej minucie, w każdej chwili, człowiek mówi albo myśli „Ja". I za każdym razem jego „ja" jest inne. W jednej chwili jest to myśl, w innej pragnienie, jeszcze w innej doznanie, inna myśl i tak dalej, bez końca. Człowiek jest wielością. Imieniem człowieka jest legion.
Następowanie po sobie różnych „ja" i ich ciągła, oczywista walka o dominację kontrolowane są przez przypadkowe zewnętrzne wpływy. Ciepło, słońce, piękna pogoda, natychmiast przywołuje całą grupę „ja". Zimno, mgła, deszcz, przywołuje inną grupę „ja", inne skojarzenia, inne uczucia, inne działania. Nie istnieje w człowieku nic, co byłoby w stanie kontrolować tę zmianę „ja". Dzieje się tak głównie dlatego, że człowiek jej nie spostrzega albo o niej nie wie. Żyje on zawsze w swoim ostatnim „ja". Niektóre „ja" są oczywiście silniejsze od innych. Ale nie jest to ich własna świadoma siła; zostały one stworzone dzięki sile przypadku albo dzięki mechanicznym, zewnętrznym bodźcom. Edukacja, naśladowanie, czytanie, hipnotyzm religii, kasty i tradycji albo też urok nowych haseł, tworzy w osobowości człowieka bardzo silne „ja", które dominuje nad całą serią innych, słabszych „ja". Ale ich siła jest siłą „rolek" w centrach. Wszystkie „ja", składające się na osobowość człowieka, mają takie samo źródło jak zapisy na „rolkach". Są one wynikiem zewnętrznych wpływów i, tak samo jak „rolki", są wprawiane w ruch i kontrolowane przez najświeższe z tych zewnętrznych wpływów.
Człowiek nie ma indywidualności. Nie ma jednego, dużego „Ja". Człowiek jest podzielony, jest wielorakością małych „ja".
Każde oddzielne małe „ja" potrafi nazwać siebie Całością, działać w imię Całości, zgadzać się albo nie zgadzać, robić obietnice, podejmować decyzje, z którymi inne „ja" albo Całość będą musiały sobie radzić. To tłumaczy, dlaczego ludzie tak często podejmują decyzje, a tak rzadko wprowadzają je w życie. Człowiek postanawia, że począwszy od następnego dnia będzie wstawać wcześnie rano. Jedno „ja" czy też grupa „ja" to postanawia. Ale samo wstawanie jest w mocy innego „ja", które zupełnie nie zgadza się z podjętą decyzją i może nic nawet o niej nie wiedzieć. Oczywiście człowiek będzie rano długo spał, a wieczorem na nowo postanowi wstać wcześnie. W niektórych wypadkach może to spowodować bardzo nieprzyjemne dla człowieka konsekwencje. Małe, przypadkowe „ja" może w pewnym momencie coś obiecać - nie sobie samemu, ale komuś innemu - po prostu ze zwykłej próżności albo dla zabawy. Potem znika, a człowiek, to znaczy cała ta kombinacja innych, całkiem niewinnych „ja", będzie musiał za to płacić przez całe swoje życie. Jest to tragedia ludzkiego istnienia, że każde małe „ja" ma prawo wypisywać czeki i weksle, a człowiek, czyli Całość, musi je płacić. Całe życie ludzkie często polega na płaceniu weksli, które wystawiło małe, przypadkowe „ja".
Nauczania Wschodu zawieraj rozmaite, alegoryczne obrazy, za pomocą których próbuje się z tego punktu widzenia przedstawić naturę człowieczego bycia.
I tak, w jednym nauczaniu człowiek porównywany jest do domu bez właściciela i bez rzadcy, w którym zamieszkuje wielu służących. Wszyscy oni zapomnieli już o swoich obowiązkach i nikt nie chce robić tego, co powinien. Każdy, chociaż przez chwilę, chce być panem, i nad domem, w takim bezładzie, wisi duże niebezpieczeństwo. Jedyna szansa ratunku znajduje się w rękach grupy bardziej wrażliwych służących, którzy mogą razem wybrać tymczasowego rządcę, czyli zastępcę rządcy. Ten zastępca rzadcy będzie mógł odesłać innych służących na ich miejsca i spowoduje, że każdy zacznie wykonywać swoją własną pracę: kucharz w kuchni, woźnica w stajni, ogrodnik w ogrodzie, itd. W ten sposób dom można przygotować na przyjazd prawdziwego rządcy, który z kolei przygotuje go na przyjazd pana.
Porównanie człowieka do domu, w którym oczekuje się na przyjazd pana, często spotyka się w tych nauczaniach Wschodu, gdzie zachowały się ślady pradawnego poznania. Jak wiemy, temat ten w różnych formach, pojawia się też w wielu przypowieściach Ewangelii.
Ale nawet najbardziej jasne zrozumienie własnych możliwości nie przybliży człowieka do ich urzeczywistnienia. Aby je urzeczywistnić, musi on bardzo silnie pragnąć wyzwolenia i musi chcieć wszystko poświęcić, wszystko zaryzykować, dla dobra tego wyzwolenia.
Z tym okresem, to znaczy z początkiem wykładów petersburskich, związane są dwie interesujące rozmowy.
Przy jakiejś okazji pokazałem G. zdjęcie, które zrobiłem w Benaresie. Przedstawiało ono „fakira leżącego na gwoździach". Fakir ten nie był jedynie sprytnym kuglarzem, jak ci, których widziałem na Cejlonie, choć bez wątpienia był on „zawodowcem". Powiedziano mi, że na dziedzińcu meczetu Aurangzeb, na brzegu Gangesu, znajduje się fakir leżący na łóżku nabitym żelaznymi gwoździami. Brzmiało to bardzo tajemniczo i przerażająco. Ale kiedy tam dotarłem, łóżko z żelaznymi gwoździami stało puste; fakir - jak mi powiedziano - poszedł po krowę. Gdy przyszedłem ponownie, zastałem go. Nie leżał na swoim łóżku - bo jeśli dobrze zrozumiałem - wchodził na nie tylko wtedy, kiedy zbierali się widzowie. Ale za jedną rupię pokazał mi wszystkie swoje umiejętności. Rzeczywiście, prawie całkiem nagi położył się na łóżku nabitym długimi, żelaznymi gwoździami. I choć było widać, że starał się nie wykonywać żadnych szybkich ruchów, to jednak obracał się na gwoździach, kładł się na nich na plecach, boku, brzuchu, i najwyraźniej ani go one nie kłuły, ani nie drapały. Zrobiłem mu dwa zdjęcia, ale nie potrafiłem wyjaśnić znaczenia tego zjawiska. Fakir nie sprawiał wrażenia inteligentnego ani religijnego człowieka. Wyraz jego twarzy był tępy, znudzony i obojętny; nie było w nim nic, co by wskazywało na jakieś dążenie do spełnienia ofiary lub torturowania samego siebie. Powiedziałem o tym G., pokazując mu fotografię, i zapytałem, co o tym myśli.
- Trudno to wytłumaczyć w dwóch słowach - odpowiedział. - Przede wszystkim człowiek ten oczywiście nie jest fakirem w znaczeniu, o jakim mówiłem. Jednocześnie masz rację, myślac, że nie była to tylko jakaś sztuczka. Ale on sam nie wie, jak to robi. Jeślibyś go przekupił i nakłonił do powiedzenia ci tego, co wie, prawdopodobnie odparłby, że zna pewne słowo, które sobie mówi, by móc leżeć na gwoździach. Mógłby nawet zgodzić się na wypowiedzenie tego słowa. Ale to w niczym ci nie pomoże, ponieważ będzie to całkiem zwykłe słowo, które nie wywoła na tobie żadnego wrażenia. Ten człowiek pochodzi ze szkoły, ale nie był on uczniem. On był eksperymentem. Po prostu eksperymentowano z nim i na nim. Z pewnością był on kilkakrotnie zahipnotyzowany; pod wpływem hipnozy jego skóra stała się najpierw nieczuła na ukłucia, a potem zdolna do stawiania oporu. Na niewielką skalę jest to całkiem możliwe nawet w zwykłym europejskim hipnotyzmie. Z czasem nieczułość i nieprzenikalność skóry zostały utrwalone za pomocą sugestii posthipnotycznej. Wiesz, co to jest sugestia posthipnotyczna? Usypia się człowieka i mówi się mu, że pięć godzin po obudzeniu musi zrobić pewną rzecz; albo mówi mu się, że musi wypowiedzieć pewne słowo, i że gdy tylko to zrobi, poczuje pragnienie albo będzie myślał, że zmarł czy coś podobnego. Następnie budzi się go. Gdy nadchodzi pora, czuje on nieodpartą potrzebę zrobienia tego, co mu powiedziano; jeśli pamięta przekazane mu słowo, to po wypowiedzeniu go natychmiast wpada w trans. Dokładnie to samo zrobiono z twoim fakirem. Pod hipnozą przyzwyczajono go do leżenia na gwoździach; następnie po obudzeniu powiedziano mu, że jeżeli wypowie pewne słowo, to znów będzie w stanie leżeć na gwoździach. To słowo wprowadza go w stan hipnozy. Być może z tego powodu miał on takie senne i apatyczne spojrzenie. To się często w takich wypadkach zdarza. Pracowano nad nim być może przez wiele lat, a potem pozwolono mu po prostu odejść, by żył, jak potrafi. Zbudował więc dla siebie żelazne łóżko i prawdopodobnie zarabia tak parę rupii na tydzień. Wielu podobnych ludzi żyje w Indiach. Szkoły używają ich do doświadczeń, z reguły kupując ich od rodziców, którzy z chęcią sprzedają dzieci, ponieważ później mogą z tego czerpać dochód. Ale oczywiście taki człowiek sam nie wie ani nie rozumie tego, co robi i jak się to robi.
Wyjaśnienie to bardzo mnie zainteresowało, ponieważ nigdy dotychczas nie słyszałem niczego podobnego.
We wszystkich próbach wyjaśnienia „cudów fakirów", na jakie natrafiłem, „cuda" tłumaczono jako „sztuczki" albo - w innym wypadku - zakładano, że przedstawiający wie, co robi i jak to robi, a jeśli o tym nie mówi, to dlatego, że nie chce albo się obawia. Co się tyczy powyższego przykładu, to punkt widzenia okazał się zupełnie odmienny. Wyjaśnienie G. wydawało mi się nie tylko prawdopodobne, ale i - pozwolę sobie powiedzieć - jedyne możliwe. Sam fakir nie wiedział, jak dokonuje swego „cudu" i oczywiście nie mógł go wytłumaczyć.
Przy innej okazji mówiliśmy o buddyzmie na Cejlonie. Wyraziłem opinię, że buddyści muszą dysponować magią, magią, której istnienia nie uznają, a oficjalnie buddyzm nawet ją odrzuca. Całkowicie bez związku z tą uwagą - zdaje się, że było to przy okazji, kiedy prezentowałem G. moje zdjęcia - opowiedziałem mu o małej kapliczce, która znajdowała się w prywatnym domu w Kolombo. Jak wszędzie, był tam posążek Buddy, z leżącą u stóp małą dagobą w kształcie dzwonu, zrobioną z kości słoniowej, która stanowiła niewielką, rzeźbioną i pustą w środku replikę prawdziwej dagoby. Otworzono ją w mojej obecności i pokazano mi w środku coś, co uważano za relikwię: małą okrągłą kulkę wielkości dużego naboju, wyrzeźbioną - jak mi się wydawało - z kości słoniowej albo z masy perłowej.
G. uważnie mi się przysłuchiwał.
- Czy nie wyjaśniono ci, co oznacza ta kulka? - zapytał.
- Powiedziano mi, że to fragment kości jednego z uczniów Buddy; ta kość była bardzo stara i uchodziła za świątobliwość.
- Tak jest i nie jest - powiedział G. - Człowiek, który ci ją pokazał, albo sam tego nie wiedział, albo nie chciał ci tego powiedzieć. Nie był to kawałek kości, ale szczególna formacja kostna, którą niektórzy ludzie, w wyniku specjalnych ćwiczeń, uzyskują w postaci naszyjnika dokoła szyi. Czy słyszałeś wyrażenie „naszyjnik Buddy"?
- Tak - powiedziałem - ale oznacza ono coś całkiem innego. Łańcuch reinkarnacji Buddy nazywany jest „naszyjnikiem Buddy".
- Zgadza się - rzekł G. - to jedno znaczenie tego wyrażenia. Ale ja mówię o innym znaczeniu. Ów naszyjnik z kości, który pod skórą okrąża szyję, jest bezpośrednio związany z tym, co nazywa się „ciałem astralnym". „Ciało astralne" - jeśli można tak powiedzieć - jest do niego przyczepione, czy też - by być bardziej dokładnym - ten „naszyjnik" łączy ciało fizyczne z astralnym. Jeśli zatem „ciało astralne" żyje dalej, już po śmierci ciała fizycznego, to osoba będąca w posiadaniu kości z tego „naszyjnika", może zawsze komunikować się z „ciałem astralnym" zmarłego. To jest właśnie magia. Ale nigdy nie mówi się o tym otwarcie. Masz rację, że istnieje tam magia i to jest tego przykładem. Oczywiście nie wynika z tego, że kość, który widziałeś, była prawdziwa. Na te kości możesz natrafić prawie w każdym domu; ale ja mówię ci o przekonaniu będącym źródłem tego zwyczaju.
I znów musiałem przyznać, że nigdy dotychczas nie spotkałem się z takim wyjaśnieniem.
G. narysował mi niewielki szkic przedstawiający położenie małych kości pod skórą; układały się one w półkole opasujące tył szyi, poczynając od miejsca tuż przed uszami.
Patrząc na ten szkic, natychmiast przypomniałem sobie zwykły, schematyczny obraz węzłów chłonnych szyi, tak jak można je zobaczyć na tablicach anatomicznych. Ale niczego więcej nie mogłem się na ten temat od G. dowiedzieć.
Praca P. D. Uspieńskiego wydana po angielsku pod tytułem: The Psychology of Man's Possible Evolution.
W Wykładach psychologicznych rolki opisane są jako aparaty nagrywające każdego z centrów, na których odnotowywane są wrażenia. Zbiór zapisów na tych rolkach, podobnych do ptyt fonograficznych, stanowi materiał skojarzeniowy człowieka.