bal przy świecach


Mój najdroższy Remy!
Wiem, że niektórzy uznaliby mnie za głupią, gdyby się dowiedzieli, że piszę do Ciebie, ale do kogo mam się zwrócić? Mijają cztery lata, jak odszedłeś, jednak każdego dnia czuję, że jesteś przy mnie. Posłuchaj, naszemu ukochanemu hotelowi grozi poważne niebez­pieczeństwo. Zaczyna się karnawał, a my toniemy w długach. Huragan wyrządził poważne szkody, lecz jeszcze przedtem... Nie, nie ma sensu oglądać się za siebie.
Przyszłość powinna być pomyślna. Kilka miesięcy temu, z powodu mojej drobnej niedyspozycji, nasze córki - Charlotte, Renee, Sylvie, nawet Melanie - zje­chały do domu i pracują w hotelu, tak jak to sobie wymarzyliśmy. Byłbyś z nich bardzo dumny.
Niestety, wiadomości o naszej złej kondycji finan­sowej musiały przedostać się na zewnątrz, ponieważ otrzymaliśmy propozycję sprzedaży. Odrzuciłam ją, oczywiście. Straciłam Ciebie, lecz przyrzekam, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby ocalić Hotel Marchand dla naszych wnuków. Obiecuję ci to, mój kochany.
Ton amour,
Anne

PROLOG
Julie Sullivan go zniszczyła. Zasługuje na to, by i ją zniszczyć. Nikt nie może spędzić ośmiu lat w więzieniu i pozostać sobą. Zanim Julie zaczęła mówić i zepsuła wszystko, był wyjątkowy. Był człowiekiem sukcesu. Przy­stojnym, szlachetnym i wspaniałomyślnym.
Sprawiał, że marzenia się spełniały. Piękne dziewczęta z całego kraju zjeżdżały do Nowego Jorku, a on robił z nich modelki. Jeśli chciały zmienić fryzurę czy makijaż, znajdował wizażystę. Miały problemy z nadwagą? I tym się zajął. Kłopoty finansowe? Służył dobrą radą. Potrze­bowały ramienia, na którym mogły się wesprzeć, mentora, któremu mogły zaufać, kogoś, kto pomógłby im poradzić sobie ze stresami? Glenn Perry był na każde zawołanie.
Był dobry. Naprawdę zależało mu na każdej dziewczy­nie - no, może na jednych trochę bardziej niż na innych - ale serce miał otwarte dla wszystkich. Niektóre darzył szczerym uczuciem. Był dobrym człowiekiem, łagodnym, kochającym. Dopóki Julie Sullivan go nie wydała.
Teraz, po ośmiu długich latach, nareszcie wrócił do Nowego Jorku, do starego domu, do starych kątów. Świat może się przez ten czas aż tak nie zmienił, natomiast Glenn bardzo. W sercu nosi blizny, w duszy głębokie urazy.
Julie musi mu za to zapłacić.

ROZDZIAŁ PIERWSZY
On znów ją obserwuje. Zanim zdążyła obrócić się z fotelem w stronę drzwi, już go nie było. Do­strzegła tylko doganiający go cień, tak bezszelestny jak on sam.
Gerard, poprzedni szef ochrony, miał chód głośny, ciężki. Julie i Charlotte zawsze żartowały, że dudniące kroki są tajemnicą jego sukcesu, bo niepożądani goś­cie z daleka słyszeli, iż nadchodzi, i zawsze zdążyli uciec. Niestety Gerard odszedł zaraz po Święcie Dziękczynienia, a jego następca, Mac Jensen, miał inny styl pracy. Julie podejrzewała, że wolał łapać przestępców, niż ich odstraszać. Poruszał się ze zwin­nością pantery polującej na zdobycz.
Zazwyczaj wyczuwała jego bliskość, nie widząc go ani nie słysząc. Wystarczył jej jego zapach, a wów­czas, jeśli zareagowała wystarczająco szybko, udawa­ło jej się dostrzec jego znikający cień. Tylko niezmier­nie rzadko widywała jego samego. A gdy do tego dochodziło, zazwyczaj przyłapywała go na tym, że ją obserwuje.
W stała od biurka, podeszła do otwartych drzwi i wyjrzała na korytarz. Maca już dawno nie było, lecz jego zapach wciąż unosił się w powietrzu, mroczny, leśny, wyjątkowo męski, którego pewnie nikt poza nią nie wyczuwał. Julie była wyjątkowo wrażliwa na za­pachy. I na Maca Jensena.
Z westchnieniem usiadła z powrotem przy biurku.
Nie miała czasu na zawracanie sobie głowy nowym szefem ochrony Hotelu Marchand. Od czasu, gdy An­ne Marchand przekazała ster rządów w ręce córki, Charlotte, jej asystentce Julie przybyło obowiązków ważniejszych od zastanawiania się, czy przypadkiem Mac nie poświęca jej zbyt duże uwagi. A jeśli nawet, to nie on pierwszy. Julie przywykła do tego, że ludzie się jej przyglądają.
Na ekranie monitora widniało menu proponowa­ne przez szefa kuchni na bal w święto Trzech Króli. Robert LeSoeur był mistrzem nad mistrzami i Julie nie ośmieliłaby się sprzeciwić mu w kwestii przystawek czy deserów. Niemniej przed przekazaniem menu Charlotte do akceptacji musiała przejrzeć przedsta­wiony przez niego kosztorys. Młodsza siostra Char­lotte, Melanie, współpracowała z Robertem w restau­racji Chez Remy, lecz bardziej dbała o jakość potraw niż o ich cenę. A gdyby zostawić Robertowi pełną swobodę, serwowałby dania przyrządzone z takich składników, że hotel poszedłby z torbami.
- Julie? - Charlotte zawołała ze swojego gabinetu. Oba pokoje miały osobne wejścia z korytarza, lecz były też połączone wewnętrznymi drzwiami, które Ju­lie zawsze trzymała otwarte. Zresztą drzwi na korytarz także nie zamykała - lubiła, by wszyscy mieli do niej dostęp, lubiła także, by staroświecka atmosfera hotelu przenikała jej miejsce pracy. Gabinet Julie znajdował się na piętrze, nad eleganckim holem. Miał wysoki sufit ozdobiony sztukaterią i złocistożółte ściany na­wiązujące kolorem do klasycznej architektury Dziel­nicy Francuskiej. Urządzony był jednak funkcjonalnie i minimalistycznie: na podłodze trwała wykładzina dywanowa, biurko w kształcie litery L, biurowe szafy na dokumenty i ultranowoczesny sprzęt komputerowy. Ponieważ całe wyposażenie techniczne znajdowało się u jej asystentki, Charlotte mogła zapełnić swój pokój bibelotami i bukietami świeżych kwiatów, na podło­dze położyć puszysty dywan oraz wstawić antyczną komodę, na której w ramkach stały fotografie jej blis­kich: trzech sióstr, siostrzenicy, babki, matki i zmar­łego przed czterema laty ojca, którego opiekuńczy duch, niczym anioł stróż, krążył po hotelu. Na szczęś­cie ani hotel, ani cenne drobiazgi Charlotte nie padły ofiarą huraganu Katrina, który półtora roku temu spus­toszył miasto.
Na dźwięk swojego imienia Julie natychmiast udała się do szefowej.
- Dzień dobry. Co nowego?
Julie podziwiała Charlotte, która zatrudniła świeżo przybyłą do Nowego Orleanu absolwentkę uniwersy­tetu McGiU w Montrealu, nie bacząc na to, że oprócz dyplomu nie ma ani referencji, ani doświadczenia.
- Znowu kłopoty z tym gościem z pokoju 307, Alvinem Grote'em. Tym razem skarży się na... -Char­lotte urwała i wzięła do ręki plik różowych karteczek - na kształt kostek lodu. Nie lubi sześcianów. Chce walce z dziurką w środku.
Julie wzniosła oczy ku górze i wyciągnęła rękę po karteczki.
- Kostki w kształcie walca szybciej się rozpusz­czają i rozwadniają drinki - odpowiedziała.
- Nie jestem ekspertem od fizycznych właściwości kostek lodu - przyznała Charlotte i westchnęła. - Pan Grote zostanie u nas cały tydzień i następny weekend, więc musimy się przygotować na więcej tego typu reklamacji. Już zakwestionował temperaturę chardon­nay podawanego w barze. Według niego powinna być trzy stopnie niższa.
- Trzy?
- Dokładnie. Leo twierdzi, że wyraził się bardzo precyzyjnie.
- Może powinien wrzucić kostkę lodu do kieliszka - mruknęła Julie. - Temperatura by natychmiast spadła.
- Poznałaś go?
Julie miała tę wątpliwą przyjemność.
- Dziś rano, w holu. Zaciągnął mnie do okna, żeby poskarżyć się na pogodę. "Jest sam początek stycznia, a gdzie śnieg?". Musiałam mu przypomnieć, że znaj­dujemy się w Nowym Orleanie. - Julie urwała i za­śmiała się. - Nosi kitkę, a jest łysy na ciemieniu - dodała.
- Och nie! - jęknęła Charlotte. - Cóż, za apartament płaci nielichą sumę. Może uda nam się znaleźć foremki do kostek takich, jakie lubi? Przecież chcemy, żeby nasi goście byli zadowoleni, prawda?
- Nawet, jeśli są łysi, a resztki włosów wiążą w ki­tki?
- Zwłaszcza oni. A teraz druga sprawa... Biorąc pod uwagę, jakie mamy urwanie głowy, wpierw Boże Narodzenie, potem sylwester, teraz już za cztery dni Trzech Króli, sześć tygodni później jeszcze Mardi Gras, zaczęłam się zastanawiać, czy nie warto by zle­cić organizacji imprez profesjonaliście. - Charlotte podeszła do ślicznego biureczka z inkrustowanym bla­tem, stanowiącego zupełne przeciwieństwo funkcjo­nalnego biurka Julie, i wzięła do ręki tekturową teczkę. - Zawsze sami zajmowaliśmy się organizacją naszych balów, lecz pomyślałam, że musimy być otwarci na nowe rozwiązania i przynajmniej rozważyć taką ewen­tualność na przyszłość.
- Z kimś się już kontaktowałaś? Charlotte wymieniła kilka nazwisk. - Jak wysoko cenią swoje usługi?
- Za wysoko. - Charlotte westchnęła. - Zresztą w tej branży nikt nie jest tani.
- W przeszłości organizowaliśmy wspaniałe bale bez uciekania się do niczyjej pomocy - przypomniała Julie. - Mamy cudowny personel, a Luc zatuszuje każ­de potknięcie.
- To prawda. Luc umie oczarować gości. Uwiel­biają go.
W ocenie Julie umiejętność oczarowania hotelo­wych gości była najważniejszym zadaniem animatora wolnego czasu. Luc Carter sprawiał wrażenie odrobinę rozkojarzonego, poza tym miał zwyczaj znikać z hote­lowego holu w najmniej odpowiednich chwilach, lecz swą chłopięcą urodą, wdziękiem i uwodzicielskimi spojrzeniami potrafił każdego udobruchać.
- Z przyjemnością powierzyłabym organizację na­stępnych balów profesjonaliście - ciągnęła Charlotte - lecz te koszty! Zrób, proszę, wstępną kalkulację, żebyśmy mogły się zorientować, czy to w ogóle było­by do przeprowadzenia.
- Oczywiście.
Julie wzięła od Charlotte teczkę.
- Jeśli uznasz, że nie warto, nie trać czasu. Pow­tarzam, wszystkie bale zaplanowane na tegoroczny karnawał organizujemy sami. Uznałam jednak, że na przyszłość powinniśmy rozważyć inną opcję.
Julie przytaknęła skinieniem głowy. Dostatecznie długo pracowała z Charlotte i zwracała uwagę nie tylko na to, co powiedziała, lecz także na to, co prze­milczała. Od września ubiegłego roku, czyli od czasu, gdy nagły atak serca zmusił Anne Marchand do rezyg­nacji z kierowania hotelem i przekazania steru w ręce córki, Charlotte była przepracowana i zdenerwowana. Zlecenie organizacji balów profesjonaliście zdjęłoby z jej barków jeden ciężar.
Koszty tego były jednak spore. A mimo prestiżu, mimo wysokiej pozycji wśród nowoorleańskich hoteli, mimo idealnej wprost lokalizacji po wschodniej stro­nie Jackson Square, w samym sercu Dzielnicy Fran­cuskiej, mimo wyśmienitej kuchni i wytwornego wy­stroju, z Hotelu Marchand pieniądze wyciekały jak ropa z dziurawego tankowca. Nie aż tak, by zanieczyś­cić całą Zatokę Meksykańską, lecz wystarczająco sil­nie, by właścicielom spędzać sen ż powiek.
- Masz do mnie coś jeszcze? - spytała Julie.
- Kiedy tu weszłaś, miałaś taki dziwny wyraz twarzy - rzekła Charlotte. - Czy coś się stało?
- Masz na myśli coś wykraczającego poza normę?
Normą były kłopoty związane z kondycją finan­sową hotelu, rozłąką z siostrą mieszkającą w Nowym Jorku, dziwnymi piskami, jakie wydawały hamulce w jej samochodzie. Julie miała też i inne zmartwie­nia, o których z nikim nie chciała rozmawiać, nawet z Charlotte. Do tej pory wydawało jej się, że potrafi dobrze się maskować.
- Zawsze, kiedy w pobliżu znajduje się Mac Jensen, na twojej twarzy pojawia się ten wyraz...
- Jaki wyraz?
- Nie wiem... Dziwny.
- Teraz też? Czy Mac jest gdzieś tutaj?
- Kilka minut temu był.
- Co go sprowadziło?
- Przyniósł raport z wczorajszego dnia. Któryś z gości przysięga, że słyszał ducha chodzącego po drugim piętrze, więc ochrona musiała to sprawdzić i sporządzić raport.
- Znowu? Błagam, tylko nie to!
Jeden z domów, które tworzyły kompleks hotelo­wy, podobno należał do kochanki pewnego maryna­rza, który pływał ze słynnym piratem Jeanem Lafit­te'em i zatonął podczas nagłego sztormu w Zatoce Meksykańskiej. Goście często opowiadali, że słyszeli stąpanie ducha nieszczęsnej kobiety, czekającej na powrót ukochanego. Julie była zbyt trzeźwą osobą, by w to wierzyć, lecz jeśli legenda przyciągała gości do hotelu, nie było sensu się spierać.
- Nie wymiguj się od odpowiedzi. Czy masz jakiś problem z Makiem? - drążyła Charlotte.
- A wyraz mojej twarzy świadczy, że tak?
Charlotte uśmiechnęła się.
- Raczej mówi, że chciałabyś mieć.
- Chciałabym?
- Jest przystojny. Te ciemne oczy, mocno zarysowany podbródek... Nie zauważyłaś?
- Chyba tak. - Charlotte nie musi wiedzieć, że bardzo dobrze zauważyła i czarne oczy, i podbródek, i brązowe włosy, i umięśnione ciało, i zadziwiająco cichy chód jak na mężczyznę jego wzrostu. Spostrzeg­ła, że szefowa wciąż czeka na odpowiedź. - Czasami... mam wrażenie, że mnie szpieguje.
- Szpieguje?
- Czuję na sobie jego wzrok. Jak gdyby mnie obserwował, ale nie chciał, żebym się zorientowała.
- Julie! Na miłość boską! Połowa facetów w No­wym Orleanie gapi się na ciebie, gdziekolwiek się pojawisz.
Julie poczerwieniała.
- Trochę przesadziłaś.
- Wcale nie. Byłaś modelką. Zwracasz uwagę.
- Byłam znacznie młodsza - zaoponowała Julie. - I szczuplejsza - dodała.
- A teraz jesteś starsza i tu i tam bardziej zaokrąglona. Nie dziwię się, że mężczyźni się za tobą ogląda­ją. Mam tylko nadzieję, że to nie przeszkadza Macowi w wykonywaniu obowiązków. Jeśli w hotelu zaczną się jakieś kłopoty, uciekaj w przeciwną stronę, żeby go nie rozpraszać.
Julie roześmiała się z żartu szefowej, lecz kiedy znalazła się z powrotem u siebie, doszła do wniosku, że Charlotte się myli. Mac nie patrzył na nią pożądliwie, lecz przyglądał się w taki sposób, jak gdyby chciał odkryć jej tajemnicę.
Nie uda mu się, postanowiła, jeśli tylko będzie miała w tej sprawie coś do powiedzenia.
Usiadła przy biurku. W prawym dolnym rogu ek­ranu pojawiła się ikona informująca o nadejściu nowej poczty.
Zazwyczaj sprawdzała skrzynkę mail ową trzy razy dziennie: około ósmej rano, potem w porze lunchu i przed wyłączeniem komputera na koniec dnia. Ale teraz czekała na wiadomość od siostry dotyczącą zdro­wia ojca, który zachorował na grypę, a Marcie wysyła­ła maile w godzinach urzędowania. Przekonały się, że nie są w stanie rozmawiać przez telefon krócej niż godzinę, więc nie dzwoniły do siebie z biura.
Miała nadzieję przeczytać, iż ojciec czuje się coraz lepiej i nie zamęcza biednej matki, która się nim opie­kuje. Tej zimy w Nowym Jorku wybuchła mała epide­mia grypy i chociaż rodzice Julie, mimo że przekro­czyli sześćdziesiątkę, byli w doskonałej formie, trochę się o nich martwiła.
Mail nie został wysłany przez Marcie. W rubryce "Od" wpisano ,,4Julie", a na treść składał się rysunek pięciolinii z jedną nutą przechodzącą w zawijas wzno­szący się do góry - glissando, oraz słowa: KONIEC PIEŚNI.

Julie musiała zmobilizować całą siłę woli, by nie zacząć krzyczeć.
Mac często otrzymywał zlecenia polegające na ob­serwowaniu i ochranianiu jakiejś osoby. Rzadko jednak sprawiało mu to taką przyjemność jak śledzenie Julie Sullivan.
Był profesjonalistą i osobista przyjemność nie wpływała na sposób wykonania pracy, lecz jeśli pole­gała ona na obserwowaniu pięknej kobiety, dlaczego nie mógłby mieć z tego jakiejś frajdy?
Julie musiała wiedzieć, że jest bardzo atrakcyjna.
Jako siedemnastolatka pojawiała się na okładkach ko­lorowych pism, kiedy miała lat dziewiętnaście, została wybrana na twarz linii' perfum "Symphony". Jej fioł­kowe oczy i pełne usta reklamowały kolejne zapachy:
"Arpeggio", "Grace Note", "Sonata" i "Glissando". Mac skompletował całe jej dossier.
W czasach, gdy była modelką, nigdy by nie zwrócił na nią uwagi, bo nie interesował się perfumami. Ale teraz...
Niestety pilnowanie Julie to była tylko jedna z wy­konywanych przez niego prac. Druga, służąca za przy­krywkę, to posada szefa ochrony w hotelu. Niezbyt dobrze czuł się w tej roli. Biuro szefa ulokowane było w małym pokoiku bez okna: na tyłach budynku. Sie­dzenie w obskurnej klitce sprawiało, że czuł się jak kret.
Co prawda kilkakrotnie w ciągu dnia mógł wychy­nąć z nory. Zawsze znalazł się jakiś raport, który trzeba było dostarczyć Charlotte. Mógł go, oczywiś­cie, wysyłać pocztą elektroniczną, lecz chwytał każdą okazję, by wyjść ze swojego bunkra. Poza tym kilka razy dziennie robił obchód całego kompleksu budyn­ków. Lubił krążyć po hotelu, sprawdzać, czy wyjścia ewakuacyjne nie są otwarte na oścież, rolety w oknach nie są naderwane, a w holu nie kręcą się podejrzani osob­nicy. Lubił, by goście go widzieli, uważał bowiem, że zwiększa to ich poczucie bezpieczeństwa. Lubił też mieć oko na Luca Cartera, animatora wolnego czasu. Luc sprawiał wrażenie bardzo energicznego i chętnego do pomocy, lecz Macowi coś się w nim nie podobało. Nie potrafił określić co, lecz całe życie ufał instynk­towi i zawsze okazywało się, że go nie zawiódł.
Poza regularnymi obchodami do jego obowiązków należało reagowanie w każdej nietypowej sytuacji, a takich w ciągu dnia zdarzało się przynajmniej kilka. Któryś z gości odczuwał bóle w klatce piersiowej, inny zgubił czeki podróżne, jeszcze inny poznał uroczą młodziutką dziewczynę na Bourbon Street, spędził z nią noc, a rankiem stwierdził, że nie ma portfela. Bywało, że ktoś słyszał kroki ducha na górnym pięt­rze. Mac odnajdował zgubione dzieci, zamawiał holo­wanie wynajętych aut, które nagle odmawiały posłu­szeństwa, dyskretnie wyprowadzał gości, którzy w ba­rze przesadzili z piciem.
Eskortowanie podchmielonych gości do pokoi oraz ostrzeganie dzieci, by nie bawiły się zbyt blisko kra­wędzi basenu, nie zaspokajało jego życiowych am­bicji, na szczęście nie musiał tego robić przez całe życie. Natomiast wszystkie te nagłe i nie tak nagłe kłopotliwe sytuacje stwarzały idealny pretekst, aby mieć oko na Julie Sullivan.
Po powrocie z góry Mac zastał na posterunku Car­losa. W klitce ledwo mieścili się we dwóch i powinien być wdzięczny losowi, że nie musi spędzać w niej tyle czasu co współpracownik. Chłopak chyba jednak lubił wpatrywanie się w płaski ekran monitora umie­szczony nad biurkiem, na którym pojawiały się obrazy z kilku kamer przemysłowych zainstalowanych w stra­tegicznych punktach hotelu: w recepcji, w głównym holu oraz w drugim mniejszym, w barze, na wewnę­trznym patio, w salach recepcyjnych, w windach. Trą­cił Carlosa w ramię.
- Zrób sobie przerwę - zaproponował. - Przyda ci się łyk świeżego powietrza.
Carlos, szczupły młody mężczyzna o chłopięcym wyglądzie, obrócił się z fotelem, wyszczerzył zęby i odparł:
- Świeże powietrze? Z przyjemnością.
Przypiął walkie-talkie do paska, wyminął szefa i zniknął za drzwiami. Mac opadł na krzesło. W kom­puterze nie było żadnych nowych wiadomości. Zer­knął na aparat telefoniczny, czerwona lampka nie syg­nalizowała, że ktoś się nagrał. Odsunął się z fotelem, oparł nogi na blacie biurka i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął telefon komórkowy. Nie chciał, by rozmowy z jego prywatnym biurem przechodziły przez hotelową centralę.
Już po drugim dzwonku odezwał się głos Sandy:
- Crescent City Security.
- Cześć, skarbie - przywitał ją Mac. - Stęskniłaś się za mną?
Poznając go po głosie, Sandy roześmiała się.
- Ani trochę. Kiedy, do diabła, wracasz?
- Jak skończę tę robotę. Chociaż każdy dzień rozłąki z tobą łamie mi serce.
Sandy znowu odpowiedziała śmiechem. Była żoną wspólnika i najlepszego przyjaciela Maca, a flirtowa­nie było taką ich niewinną zabawą. Kiedy pięć lat temu Mac i Frank Romero zakładali agencję ochroniarską, nie mieli nawet na czynsz. Zaangażowanie recepcjoni­stki w ogóle nie wchodziło w grę, więc Sandy zaofero­wała pomoc. Już dawno przestała pracować jako wo­lontariuszka, lecz wciąż odbierała telefony.
- Frank tkwi po uszy w tej okropnej aferze ubez­pieczeniowej - wyjaśniła. - Nie udało mu się wpaść na trop tych pieniędzy. Przydałaby mu się twoja pomoc. - Przykro mi - skłamał Mac.
Ochranianie kobiety tak atrakcyjnej jak Julie Sulli­van było zdecydowanie przyjemniejsze niż szukanie pieniędzy wyprowadzonych z firmy ubezpieczeniowej i przelanych na konto w którymś z rajów podatkowych.
- Nie dręczy cię sumienie, że dorabiasz na boku? - spytała Sandy. - Bierzesz forsę i za pilnowanie tej babki, i za kierowanie ochroną.
- Ciężko haruję na każdego centa.
- Racja. - Sarkastyczny ton Sandy świadczył o jej wątpliwościach. - To trwa już ponad miesiąc. Jakoś wydaje mi się nie w porządku, że hotel ci za coś płaci, a ty w tym samym czasie robisz jeszcze coś innego.
Może rzeczywiście niezupełnie to w porządku, lecz w ich branży klientom bardziej zależało na efektach niż na zasadach fair play.
- Gdybym wiedział, że zaczniesz mi prawić kaza­nia, tobym nie dzwonił - rzekł i zerknął na monitor. Właśnie ktoś wszedł do windy, małżeństwo w średnim wieku konferowało z Lukiem, korytarz, w którym znajdował się gabinet Julie, był pusty.
- W porządku. Koniec kazań. Inkasuj dwie pensje. Co mnie to obchodzi? - Sandy udawała, że daje za wygraną. - Ale przydałbyś się tutaj. Jak myślisz, uda ci się uporać z tym wszystkim przed Bożym Narodze­niem?
Biorąc pod uwagę, że Boże Narodzenie będzie do­piero za rok, Mac wierzył, że może mu się uda. Kame­ra zainstalowana na zewnątrz biura Julie pokazała no­wy obraz: korytarzem szła Julie, ciasno obejmując się ramionami, jak gdyby było jej zimno.
Mac spuścił nogi z biurka i zmarszczył czoło. Julie miała wyrazistą twarz, duże, ozdobione długimi rzęsami oczy o barwie przypominającej Macowi ametysty. Właśnie teraz te oczy ją zdradzały - była śmiertelnie przerażona.
- Muszę pędzić - rzucił tonem już nie żartobli­wym. - Powiedz Frankowi, że u mnie wszystko w po­rządku - dodał i zanim Sandy zdążyła się odezwać, zatrzasnął klapkę telefonu.
Zbliżył twarz do ekranu. Julie szarpnęła drzwi pro­wadzące na boczną klatkę schodową. Nie lubił, gdy korzystała ze służbowych schodów, ale na szczęście i tam były kamery. Miała na sobie świetnie skrojony kostium i Mac mimowolnie pomyślał, o ile lepiej wy­glądałaby bez niego. Kiedy jednak zakręciła na pode­ście i znowu zobaczył jej twarz, zapomniał o figurze. Oczy Julie błyszczały z przerażenia, wargi drżały.
Mac przez walkie-talkie połączył się z Carlosem.
- Jak prędko możesz przynieść tu swój tyłek?
- Już lecę - odparł chłopak.
Z tonu szefa domyślił się, że sprawa jest pilna.
- Nie zastaniesz mnie - uprzedził Mac, odsunął się z fotelem od biurka i poruszył ramionami, by poprawić marynarkę. - Muszę coś sprawdzić - dodał i nie czeka­jąc na odpowiedź, wybiegł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Strach w oczach Julie kazał mu się spie­szyć.

ROZDZIAŁ DRUGI
Zalazł ją na dziedzińcu wewnętrznym. Czworokąt­ne patio ze stolikami i fotelami, roślinami w donicach, z basenem w kształcie łzy nadawało hotelowi klimat starego kontynentu. Wieki temu domy składające się na cały kompleks były zwykłymi miejskimi kamieni­cami, z wozownią i czworakami dla niewolników. Poprzedni właściciele przebili ściany i cały kwartał uliczny przemienili w hotel. Mac nie znał się na ar­chitekturze, lecz z podziwem patrzył na wspaniałe połączenie budynków o tak różnych funkcjach w har­monijną całość.
Nie zdziwił się, że tego chłodnego poranka patio było puste. Niemal puste, ponieważ przez ogromne oszklone drzwi w holu, przy stoliku obok donicy z ge­ranium, dostrzegł Julie. Siedziała lekko przygarbiona, wciąż obejmując się ramionami, z głową pochyloną, twarzą zasłoniętą włosami.
Nie chciał, by wiedziała, że stale obserwuje ją na monitorze. Lepiej udam, że w ramach rutynowego obchodu przechodzę przez patio, pomyślał. Nacisnął mosiężną klamkę i otworzył drzwi.
Julie podniosła głowę, lecz zaraz z powrotem ją opuściła. Mac miał sokoli wzrok, lecz nie umiałby powiedzieć, czy płakała. Podszedł bliżej. Gdy znajdował się mniej więcej pośrodku dziedzińca, zobaczył, że ramiona jej wznoszą się i opadają, jak gdyby ćwi­czyła głębokie oddechy.
- Cześć - powiedział.
Uniosła ku niemu twarz i zmusiła się do uśmiechu. Oczy miała suche, a na policzkach żadnych mokrych smug.
- Cześć - odrzekła.
Szare poranne światło podkreślało bladość jej cery. Jeśli chciała ukryć przygnębienie, niezbyt mocno się starała.
Mac zajął krzesło naprzeciwko niej i spytał:
- Stało się coś?
- Nie - zaprzeczyła, znów zmuszając się do uśmiechu.
- Czy już ktoś ci mówił, że nie potrafisz kłamać?
- A tobie, że jesteś wścibski?
- Och - odparł i wyszczerzył zęby - wszyscy ciągle mi to powtarzają.
Julie poruszyła się, opuściła ręce, splecione dłonie oparła na kolanach. Zauważył, że palce miała długie, delikatne. Przez jedno mgnienie wyobraził sobie ich dotyk, lecz natychmiast się opanował.
- Nie jestem wścibski - zaczął - lecz jeśli asystent­ka szefowej hotelu wygląda tak, jak gdyby właśnie ktoś przejechał jej ukochanego kota, muszę się dowie­dzieć, czy ochrona ma wytrzeć mokrą plamę.
- Nie mam kota.
Do diabła z jej palcami, pomyślał. Ale usta...
- A wziąłem cię za kociarę.
- Hoduję rybki tropikalne - poinformowała go ze śmiechem. - Gdybym miała dość czasu i miejsca, żeby trzymać zwierzaka, wybrałabym psa.
Oczami wyobraźni zobaczył ją w starych szortach i wyciągniętym podkoszulku biegającą za jakimś wiel­kim kundlem i sam się sobie dziwił. Do tej pory za­wsze widział Julie nieskazitelnie ubraną. A obraz bo­sej Julie z długimi włosami byle jak splecionymi w warkocz był tak sugestywny, że minęła, chwila, zanim się od niego uwolnił:
- Aha... - mruknął i zawiesił głos. - Nie ma kota, nie ma mokrej plamy.
- Naprawdę, Mac, nic mi nie jest.
To dlaczego drży ci podbródek? Dlaczego jesteś bliska łez? Gdzie twoja dumna poza?
- Sprawy osobiste? Coś nie tak w Nowym Jorku? Julie wzdrygnęła się.
- Skąd wiesz, że pochodzę z Nowego Jorku?
- Jako szef ochrony mam dostęp do danych personalnych wszystkich pracowników z listy płac.
- Racja. - Jej podejrzliwość zniknęła. - Tak, to jest sprawa osobista. To znaczy gdyby w ogóle była jakaś sprawa, dotyczyłaby sfery osobistej.
Mac prychnął z ironią. Julie musiała się zorien­tować, że się zdradziła, bo nerwowo się zaśmiała.
- Jeśli potrzebna ci pomoc - zaczął, poważniejąc - jestem do dyspozycji. Pomaganie ludziom to moja specjalność.
- Dziękuję, ale nie trzeba. Szczerze. - Widząc peł­ną powątpiewania minę Maca, dodała: - Dostałam maila, który mnie zdenerwował.
W Macu natychmiast odezwał się zawodowiec. Żadnego więcej fantazjowania na temat pięknych dło­ni ani fiołkowych oczu. Sprawa jest poważna.
- Maila? - spytał zwodniczo spokojnym tonem.
- Zwykły spam. Dzięki Bogu mamy opcję: Usuń.
Mac zmełł w ustach przekleństwo.
- Wykasowałaś go?
- A nie to robi się z niechcianą pocztą?
- Z reklamami tak, ale wszystkie listy prywatne powinnaś zachowywać. I zawiadomić kogoś.
- Policję?
- Albo specjalistę od ochrony. Na przykład mnie - dorzucił i uśmiechnął się, żeby jej zbytnio nie przestraszyć. Jak gdyby już nie była wystraszona.
- To nic ważnego. - Julie próbowała się trzymać. - Nie warto o tym wspominać. Ale dziękuję za propozycję pomocy.
- Nie dziękuj. - Wstał. Jego umysł pracował na pełnych obrotach. Musi włamać się do jej komputera i obejrzeć tego maila. Kto oprócz niej może znać hasło? Pewnie siostra. - Obiecaj mi coś, proszę.
Odchyliła się do tyłu i podniosła na niego wzrok.
Ich oczy spotkały się, a Maca po raz kolejny uderzył ich niespotykany kolor, ich uwodzicielska uroda oraz... czający się w nich strach, którego nie potrafiła ukryć.
- Co?
- Jeśli otrzymasz następne dziwne maile, zawiadomisz mnie.
- Posłuchaj, Mac...
- I nie kasuj ich. Obiecujesz?
W napięciu czekał na odpowiedź.
- Zgoda. Obiecuję.
Zaraz po rozmowie z Makiem wydobyła z kosza tego maila. Może Mac ma rację, że tego typu wiado­mości się zachowuje? Nie była właściwie pewna, jak interpretować ten list, chociaż starała się doszukać w nim pozytywnej wymowy. "Koniec pieśni" mógłby na przykład oznaczać, że Glenn Perry po ośmiu latach został zwolniony z więzienia za dobre zachowanie. Więc jego "pieśń", czyli odsiadka, się zakończyła. I dobrze. Niech zaczyna nowe życie, byle zgodnie z prawem. I niech już nigdy nie wykorzystuje młodziu­tkich dziewcząt. I niech, dobry Boże, trzyma się ode mnie z daleka.
Za dwadzieścia siódma, kiedy zakończyła wszyst­kie bieżące sprawy, uprzątnęła blat biurka, zawiesiła torbę na ramieniu i wyszła z gabinetu. Nie żartowała, kiedy mówiła Macowi, że przy jej trybie życia nie może wziąć psa. Ledwie miała czas nasypać suchy pokarm rybkom w akwarium. Nie narzekała jednak, chociaż po całym dniu pracy bolały ją nogi, kark miała sztywny i czuła się jak przekręcona przez wyżymacz­kę. Na dziś koniec pieśni, pomyślała, zamykając drzwi na klucz.
Nie myśl o tym mailu, nakazała sobie w duchu. To jakaś bzdura. Jadąc do domu, wciąż powtarzała sobie, że to nic poważnego, kiedy nagle w lusterku wstecznym dostrzegła, że trzeci samochód za nią - czarne sportowe bmw - najwyraźniej ją śledzi. Skręciła w lewo, bmw zrobiło to samo. Skręciła w pra­wo, ono też. Przejechała na żółtym świetle, bmw poczekało na czerwonym, lecz dwie przecznice dalej znowu je zobaczyła.
- To nic - rzekła na głos i włączyła radio. Bonnie Raitt pytał w piosence, czy jest gotowa na miłość. Gdy tylko ta piosenka się skończyła, zaczęła się następna. - Widzisz? - powiedziała do siebie. - Pieśń się nie kończy. Zawsze gra muzyka.
Dojechała do domu. Była to stara rezydencja na skraju dzielnicy Garden District pokryta dystyngowa­ną patyną czasu. Na ozdobionych sztukaterią białych ścianach, tuż nad fundamentami, wciąż widniały za­cieki po powodzi wywołanej przez Katrinę. Julie po­dejrzewała, że właścicielka ma teraz ważniejsze wyda­tki niż odnawianie elewacji. Jej mieszkanie i jeszcze jedno na parterze znacznie ucierpiały wskutek huraga­nu. Mieszkanie Julie znajdowało się na piętrze i kiedy po przymusowej ewakuacji wróciła do siebie i zoba­czyła swoje rzeczy w takim stanie, w jakim je zo­stawiła - z wyjątkiem rybek, które pozdychały, bo nie miał ich kto doglądać - obiecała sobie, że już nigdy w życiu się nie poskarży, że musi wspinać się po schodach.
Zaparkowała na niewielkim parkingu koło wejścia i spostrzegła, że czarne bmw zatrzymuje się przy kra­wężniku. Zaklęła pod nosem, chwyciła torbę, wysiadła z samochodu i zatrzasnęła drzwi. Jej pieśń się nie skończyła i nie pozwoli, by kierowca tamtego auta ją przerwał.
Podbiegła do drzwi wejściowych, drżącą ręką szyb­ko włożyła klucz do zamka. Kiedy znalazła się w środ­ku, oparła się ciężko o drzwi, i wypuściła powietrze z płuc. Dopiero gdy jej serce przestało gwałtownie bić, odwróciła się i ostrożnie wyjrzała przez wąskie wit­rażowe okienko obok framugi.
Czarne auto wciąż stało przy krawężniku. Nie mog­ła jednak dostrzec, czy kierowca jest w środku, czy wysiadł.
Przynajmniej jestem w domu. Mam telefon, w razie czego mogę wezwać policję. Mogła też zanucić dzie­cinną piosenkę, którą śpiewały wraz z siostrą, dopro­wadzając rodziców do szału, a która zaczynała się od słów: Oto piosenka bez końca... Jeśli nie przestanie śpiewać, dopóki auto nie odjedzie, będzie bezpieczna.
Nucąc cichutko, wspięła się na górę, otworzyła drzwi mieszkania, weszła do środka i zamknęła drzwi na zasuwkę. Zrzuciła pantofle, zdjęła żakiet i wciąż podśpiewując, skierowała się do łazienki.
Zdążyła ściągnąć bluzkę i rozpiąć spódnicę, kiedy rozległ się dzwonek domofonu. Zamilkła raptownie. Cisza, jaka nagle wypełniła mieszkanie, przyprawiła ją o dreszcz.
Jeden mail wystarczył, by zamieniła się w kłębek nerwów. Jeden mail wysłany niedługo po zwolnieniu warunkowym Glenna Perry'ego, a teraz czarny samo­chód, który jechał za nią aż pod sam dom.
Domofon zadzwonił ponownie. Narzuciła szlafrok, zawiązała pasek na podwójny węzeł i w samych pończo­chach podreptała do kuchni, gdzie znajdował się aparat.
- Tak? - powiedziała do słuchawki.
- Julie? Tu Mac Jensen. - Mac? Co on tu robi? - Zapomniałaś zamknąć samochód - wyjaśnił, jak gdyby w odpowiedzi na jej nieme pytanie.
Zapomniała również wyjąć listy ze skrzynki. Tak się spieszyła, żeby znaleźć się w bezpiecznych czte­rech ścianach, że nie traciła czasu na drobiazgi.
Nagle dotarło do niej, że to Mac jechał czarnym bmw. Śledził ją. A to drań! Tak mnie wystraszyć!
Co robić? - zastanawiała się. Zaprosić go na kawę? Zejść na dół i zamknąć samochód?
Na pewno nie chciała, by wchodził na górę. Nie ufała żadnemu mężczyźnie, który jechałby za nią do domu, nawet gdyby miał wyraźny powód, by tak po­stąpić. Chociaż Mac sprawiał wrażenie człowieka, który niczego nie robi bez wyraźnego powodu.
Ale co ważniejsze, nie ufała mężczyźnie, który za­ledwie kilka godzin temu tak łatwo wymusił na niej przyrzeczenie, że go zawiadomi o następnych dziw­nych mailach. Nie potrzebuje ochrony silnego faceta. Ostatnim mężczyzną, w którego ręce złożyła swój los, był Glenn Perry, który później wylądował w więzie­niu. Wówczas nauczyła się sama dbać o siebie i nie miała zamiaru zapominać tamtej lekcji.
- Zejdę za dziesięć minut - odezwała się w końcu. Odwiesiła słuchawkę, przeszła do sypialni, zdjęła szlafrok i naciągnęła dżinsy i białą bawełnianą bluzę z dzianiny. Szybko przeciągnęła szczotką włosy, które pod wpływem wieczornej wilgoci zaczęły się puszyć, wsunęła stopy w saboty i wzięła do ręki klucze. Za­mknie samochód, wyjmie listy ze skrzynki i każe temu samozwańczemu aniołowi stróżowi wracać do domu.
Zanim otworzyła drzwi wejściowe, jeszcze raz wyj­rzała przez okienko na ulicę. Mac stał na ganku, ubra­ny w ten sam szary garnitur i czarną koszulkę polo co w pracy. Może wyglądałby gorzej, gdyby nosił mun­dur jak jego podwładni? Jutro zasugeruję to Charlotte, pomyślała.
Chociaż w mundurze też wyglądałby dobrze. A te­raz z cieniem zarostu na policzkach wyglądał po pros­tu super.
Z ciężkim westchnieniem uchyliła drzwi.
- Jechałeś za mną? - zaczęła.
- Tak.
Ani słowa wyjaśnienia. Ani słowa przeprosin.
- Dlaczego? - zapytała.
- Najpierw zamknij samochód - polecił. - Jeśli trzymasz auto na ulicy, musisz je zabezpieczać. Każdy może się włamać i coś zmajstrować.
Wyminęła go i zeszła po schodkach na chodnik.
- Jeśli ktokolwiek miałby ochotę ukraść mi samo­chód, proszę bardzo. Zaoszczędziłby mi kosztu na­prawy hamulców.
- Coś nie tak z hamulcami? - spytał zupełnie jak jej ojciec, poważnie i

protekcjonalnie.
- Piszczą - wyjaśniła. Dlaczego przybieram taki obronny ton, zdenerwowała się na siebie. - Światełko ostrzegawcze jeszcze się nie pali, więc jestem pewna, że działają, tylko głośno.
Zamknęła samochód, potem wróciła na ganek, sta­rając się nie zwracać uwagi na to, że Mac idzie za nią. Przed drzwiami zatrzymała się i krzyżując ręce na piersi, zażądała:
- A teraz wytłumacz, dlaczego za mną jechałeś?
Mac otworzył usta i je zamknął. W końcu rzekł:
- Mógłbym podać najrozmaitsze powody - zamilkł i uśmiechnął się zmieszany - ale najważniejszy to ten, że martwię się o ciebie.
- Niepotrzebnie. Sam widzisz, że wszystko jest w porządku. - Rozłożyła ręce, by zademonstrować, że mówi prawdę.
- Ale dziś... - zaczął.
- Miałam chwilę załamania - przerwała mu. - Nie słyszałeś, że kobiety miewają zmienne nastroje? - Racja. Wiem coś o tym. Pokazać ci blizny?
Tej propozycji towarzyszył uśmieszek - odrobinę ironiczny, odrobinę szelmowski i... okropnie sekso­wny. Na samą myśl o tym, że mógłby się przy niej rozebrać, ogarnęła ją fala gorąca. Jeśli istniała jeszcze słaba możliwość zaproszenia go na górę, teraz zni­knęła. Jej mieszkanie jest zbyt małe dla nich dwojga. Cała dzielnica jest dla nich za mała. Nawet na po­wietrzu czuła jego zapach, który przywodził na myśl las ciemną nocą. Las oświetlony jedynie światłem księżyca.
Dźwięk podjeżdżającego samochodu odwrócił jej uwagę od Maca. Rozpoznała jaskrawoczerwoną maz­dę i odetchnęła z ulgą. Creighton Bowman, ekstrawa­gancki gej po sześćdziesiątce i uroczy człowiek, był jej sąsiadem z naprzeciwka.
- Bon soir, ma chere - pozdrowił ją z daleka, a potem, powiewając siwymi włosami i ciągnąc za sobą kolorowy szal, w kilku susach pokonał odległość dzielącą go od ganku i spytał: - Kim jest ten osza­łamiający mężczyzna, którego nie chcesz mi przed­stawić?
- To Mac Jensen. - Julie posłusznie dokonała prezentacji, chociaż wcale nie chciała, by Creighton myś­lał, że Mac jest jej przyjacielem. - Mac, to mój sąsiad, Creighton Bowman.
Panowie wymienili uścisk dłoni.
- Ten mi się podoba! - Creighton teatralnym szep­tem zwrócił się do Julie. - Dużo lepszy od tego ostat­niego; nie mówiąc już o przedostatnim. Przynajmniej nie odbiega od ciebie wzrostem, a nawet jest o kilka centymetrów wyższy. Większość facetów - ciągnął, zwracając się do Maca - musi stawać na palcach, żeby naszej Julie zajrzeć w oczy. Chociaż to nie jej wina, że ma taką figurę.
- Wiesz, Creighton, jak na jeden dzień już dość nabroiłeś - wtrąciła Julie. Nie potrafiła jednak się na niego gniewać, nawet jeśli czasem zachowywał się jak słoń w składzie porcelany. - Mac i ja pracujemy razem - wyjaśniła.
- Aha, stara gwardia z Hotelu Marchand.
- Trudno mnie zaliczyć do starej gwardii - odezwał się Mac. - Pracuję tam dopiero od Święta Dzięk­czynienia.
- Zobaczysz, wsiąkniesz - ostrzegł Creighton. - Jest taki piękny, że aż trudno to wyrazić słowami. Kwintesencja Dzielnicy Francuskiej. Ten wystrój, hm... Z wrażenia aż się kręci w głowie. Gdybym był bogaczem, jadałbym w Chez Remy.
- I byś utył. - Julię próbowała sprowadzić Creigh­tona na ziemię. - Sam świetnie gotujesz i używasz mniej masła. Przepraszam - położyła mu dłoń na ra­mieniu - ale mamy z Makiem kilka spraw do omó­wienia.
- Na ganku? Wy Jankesi macie dziwne zwyczaje - skomentował Creighton. - Kiedy skończycie, wstąp na górę, to poczęstuję cię kieliszkiem czegoś mocniej­szego. Uwielbiam ją, ale biedaczka nie wie, co to znaczy dobrze zaopatrzony barek.
- Dziękuję za zaproszenie - odparł Mac i zerknął na Julie. Wyglądał, jak gdyby z trudem powstrzymy­wał śmiech.
- To zostawiam was samych - rzucił Creighton, wyminął ich i zniknął.
- Masz interesującego sąsiada - zaczął Mac, gdy już ochłonęli po tym spotkaniu.
- Jest kochany.
- Każdy, kto posiada dobrze zaopatrzony barek, może liczyć na moją sympatię. A więc - zawiesił głos i uśmiechnął się do niej - mamy porozmawiać.
- O czym?
Zamiast odpowiedzieć, przechylił głowę do tyłu i spojrzał w ciemne niebo, na którym pojawiły się ciężkie chmury. W tym samym momencie Julie po­czuła na czole zimną kroplę.
- Wiesz - zaczął Mac - zrobiło się późno i zgłod­niałem. Może wybierzemy się coś zjeść? Porozmawia­my przy stoliku.
Julie również była głodna, a dzisiaj, jak zresztą często się zdarzało, nie miała ochoty gotować. Jeśli przystanie na jego propozycję, nie będzie musiała zapraszać go do swojego przytulnego mieszkanka, gdzie mógłby pozostawić po sobie ten intrygujący zapach.
- Wezmę torebkę.
- I płaszcz przeciwdeszczowy - dorzucił Mac, gdy spadły na nich kolejne krople deszczu.
Niezbyt chętnie wprowadziła go do holu i poprosi­ła, by zaczekał. Otworzyła swoją skrzynkę pocztową - gospodyni, pani Grollier, sortowała pocztę czworga lokatorów, którą listonosz wrzucał przez otwór w drzwiach - i wyciągnęła rachunek za telefon komór­kowy, kilka ulotek reklamujących posezonową wy­przedaż i magazyn mody, który zaprenumerowała dla niej matka, sądząc, że sprawi jej przyjemność. Przyjęła prezent, nie tłumacząc, że przestała się interesować modą.
Mac taktownie nie poszedł za nią na górę. W miesz­kaniu Julie nie traciła czasu. Rzuciła pocztę na stół stojący w rogu pokoju dziennego, potem ściągnęła z wieszaka płaszcz na podpince i chwyciła torebkę. Sprawdziła, czy ma dość pieniędzy, by zapłacić za siebie, gdyby trafili gdzieś, gdzie nie akceptują kart. Nie chciała, żeby Mac płacił za nią. To ma nie być randka.
Ponieważ nie miał płaszcza, wzięła dla niego para­sol. Kiedy zeszła na dół, stał w tym samym miejscu, gdzie go zostawiła.
- Proszę. - Wręczyła mu parasol. - Przyda ci się.
- Dziękuję - odparł, zaskoczony jej wielkodusznością·
Przytrzymał drzwi i przepuścił ją przodem. Potem nacisnął przycisk parasola i pochylił się lekko, by Julie też mogła się pod nim schronić.
Podbiegli podjazdem do ulicy, gdzie stał samochód. Auto wyglądało na nowiutkie, w świetle latami połyskiwał mokry lakier. Mac otworzył drzwi od strony pasażera, potem wśliznął się za kierownicę. Otrząsnął parasol, zamknął go i rzucił na podłogę za fotelem.
Wnętrze auta przesiąknięte było wonią jego ciała zmieszaną z zapachem skórzanej tapicerki.
- Ładne te twoje cztery kółka - zauważyła.

W poprzedniej pracy musiał sporo zarabiać, pomyś­lała. Hotel Marchand nie płacił szefowi ochrony aż tyle, żeby go było stać na nowe bmw.
Mac wzruszył ramionami i włączył silnik.
- Dobrze chodzi - rzucił, jak gdyby to był jedyny powód, dla którego ktoś chciałby zafundować sobie podobne cacko.
Julie odwróciła wzrok od twarzy Maca i zaczęła się zastanawiać, dlaczego aż tak zainteresował go głupi mail, jaki otrzymała kilka godzin temu. W ogóle nie powinnam mu o nim wspominać, teraz sprawia wraże­nie, jak gdyby dostał obsesji na punkcie mojego bez­pieczeństwa. Jego zadaniem jest ochranianie hotelu, nie mnie. Może czuje się odpowiedzialny nie tylko za hotel i gości, ale i za personel?
W hotelu pracuje całkiem sporo osób. Gdyby Mac chciał zajmować się każdą z nich, musiałby nie jeść i nie spać. Muszę mu to wyjaśnić, albo może lepiej niech Charlotte to zrobi. Jest przecież jego szefową, nie?
- Dokąd jedziemy? - zapytała.
- Do takiej jednej knajpki. Świetne żarcie, niskie ceny i nie silą się na tak zwaną atmosferę. Odpowiada?
Brzmiało to zachęcająco. Najwyraźniej Mac nie traktował tej kolacji w kategoriach romantycznych.
Restauracja znajdowała się w ciemnym zaułku, w który Julie bałaby się sama zapuścić po zmroku. Zresztą chyba nigdy by go nie znalazła.
Skłamał, że nie dbano tu o atmosferę. W sali było aż nadto elementów tworzących nastrój: przyćmione światło, podłoga z wytartych desek, ściany wyłożone boazerią, nieustający szmer rozmów i kreolska muzy­ka cicho sącząca się z głośników pod sufitem. W powietrzu unosiły się smakowite aromaty gorącej oliwy i mocnych przypraw.
Żaden maitre d 'hotel nie czuwał przy wejściu, za to, gdy tylko przekroczyli próg, natychmiast podbiegła do nich, a właściwie do Maca, kelnerka ubrana w dżinsy i białą koszulkę. Głośno cmoknęła go w policzek i wy­krzyknęła:
- Cześć, kochasiu! Świetnie wyglądasz. Ciasno dzisiaj, ale mam dla ciebie idealny stolik. Sum jest tak świeżutki, że może jeszcze podrygiwać na talerzu.
Wyszczerzyła zęby do Julie i lawirując między gość­mi, zaprowadziła ich do stolika wciśniętego w kąt.
- Kochasiu? - mruknęła Julie, kiedy kelnerka znik­nęła.
Mac z miną niewiniątka wzruszył ramionami. Za­czekał, aż Julie usiądzie, dopiero wtedy opadł na krze­sło. Stolik był tak mały, że ich kolana się zetknęły. Świat nie jest urządzony z myślą o ludziach wysokich i długonogich. Przeprosił, zmienił pozycję i znowu trącił ją kolanami. Tym razem, zamiast przeprosić, uśmiechnął się.
- Jedzenie mają wyśmienite - zaczął, pochylając się odrobinę do przodu, by go mogła dosłyszeć.
- Lubię świeże ryby, ale wolę, żeby mi nie po­drygiwały na talerzu - odparła. - Sądzisz, że zabiją ją przed podaniem?
- Tylko jeśli ładnie poprosisz.
- Albo jeżeli kochaś poprosi w moim imieniu. Mam przeczucie, że ta kelnerka spełni każde twoje życzenie. - Pewnie tak - odrzekł z dumą. - Zakładając, że nie pada ofiarą owych zmiennych nastrojów...
Może za brak atmosfery Mac uważał papierowe serwetki, menu wydrukowane na komputerze i wodę w plastikowych kubeczkach, albo może chodziło mu o to, że nie tylko ta jedna kelnerka okazywała mu szczególną serdeczność. Kilka innych zatrzymywało się przy ich stoliku, przymilając się do niego. W końcu któraś przyjęła od nich zamówienie.
- Langusta jest dziś palce lizać - zachwalała, gdy Julie zastanawiała się, co wybrać, potem puściła oko do Maca i rzekła:- Coś mi mówi, że zdecydujesz się na tego suma, kochasiu.
- Masz tu dużo przyjaciółek - stwierdziła Julie cierpko, kiedy kelnerka odeszła, obiecując przynieść dla Maca piwo, a dla niej kieliszek wina.
- Zauważ, że żadna nie zwróciła się do mnie po imieniu - odparował.
- To prawda, ale wszystkie odnoszą się do ciebie bardzo czule.
- Zapominasz, że jesteśmy w Nowym Orleanie. Tu wszyscy są dla wszystkich kochasiami.
Kelnerka wróciła z drinkami oraz plastikowym ko­szyczkiem ciepłych bułeczek. Puściła do Maca oko i zniknęła.
- Jak tu trafiłeś? - spytała Julie.
- Chodzi się tu i tam - odrzekł wymijająco. Uniósł kufel, stuknął się z nią i wypił łyk.
- Urodziłeś się w Nowym Orleanie? Potrząsnął przecząco głową.
- Wychowałem się w pofrancuskiej części stanu, w parafii, albo inaczej w hrabstwie Si. Mary's Parish.
Julie nie sądziła, że pochodzi z głębokiej prowincji. Miał ogładę, prezencję, zawsze był bardzo dobrze ubrany.
- Jensen nie brzmi jak nazwisko kajuńskie - za­uważyła.
- Nawet na tamtych terenach dozwolone jest za­wieranie mieszanych małżeństw z różnych kultur. Nie wszyscy żenili się z kuzynami. - Wziął z koszyczka bułeczkę i przełamał ją na pół. Z jej wnętrza uleciał obłoczek pary. - Byłem zapalonym sportowcem, do­stałem stypendium na uniwersytet Loyola. Wyjecha­łem do Nowego Orleanu, nawet się za siebie nie oglą­dając.
- Jak trafiłeś do ochrony? - spytała i wypiła łyk wina. Nie było aż tak wykwintne jak to, które Leo zamawiał dla hotelu, lecz nie można mu było niczego zarzucić.
- Lubię węszyć - przyznał się. - Studiowałem psy­chologię, ale nie wyobrażałem sobie siebie biorącego sto dolców za godzinę wysłuchiwania zwierzeń. Cie­kawsze jest odkrywanie zagadek tkwiących w lu­dziach, analizowanie ich zachowań, kiedy dają się zdominować najniższym instynktom. I zapewnianie bezpieczeństwa pięknym kobietom. - Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Ale dość już o mnie. Mnie chodzi o twoje bezpieczeństwo.
- Przecież jestem bezpieczna.
Mac nie dał się przekonać.
- Kiedy cię dziś zobaczyłem, byłaś biała jak kreda. Cokolwiek było w tym mailu, śmiertelnie cię prze­raziło.
- To prawda - przyznała ze spokojem. - Ale jeśli ktoś zajdzie mnie od tyłu i nagle krzyknie "A!", też mnie śmiertelnie przestraszy. - Albo kiedy czarnym sportowym autem jedzie za mną całą drogę do domu, chciała dodać. - Kiedy pierwszy szok minie, już nie jestem przerażona.
- Masz jakichś byłych narzeczonych?
Julie podniosła właśnie kieliszek do ust, lecz pyta­nie Maca tak ją zaskoczyło, że odstawiła go z po­wrotem.
- Słucham?
- Czy któryś z twoich byłych narzeczonych mógłby przysłać ci takiego maila.
- Rozumiem. - Znowu podniosła kieliszek do ust, powoli wypiła łyk, wykorzystując ten czas na zastano­wienie się nad odpowiedzią. W ostatnich latach spoty­kała się z kilkoma mężczyznami, czego mógł się do­myślić z kąśliwych uwag spotkanego na ganku Creigh­tona. Nie mogła sobie jednak wyobrazić, by któryś z nich przysłał jej taką zaszyfrowaną wiadomość. Mail wyraźnie nawiązywał do tego epizodu w jej życiu, gdy występowała w reklamach perfum noszących nazwy inspirowane muzyką, a w tamtych czasach nie miała żadnego chłopaka. Była zbyt młoda i zbyt zajęta pracą. Podczas studiów także nie miała dużo znajomych, dopiero dochodziła do siebie po nowojorskim drama­cie i raptownym zakończeniu kariery. Poza tym wcale nie czuła, by przez to w jej życiu czegoś brakowało. Dumna była ze swojej niezależności. Żeby czuć się spełnioną, nie potrzebowała u boku mężczyzny.
W Nowym Orleanie poznała kilku facetów. Z jed­nym była na tyle długo, że kilkakrotnie w rozmowach poruszyli temat ślubu. Ostatecznie jednak doszli do wniosku, że wspólne życie dopóki śmierć ich nie roz­łączy nie jest ich przeznaczeniem, i się rozstali. Po zerwaniu, przy koktajlu przyrządzonym przez Creigh­tona z zapasów z jego dobrze zaopatrzonego barku, usłyszała od niego, że Steven nawet jej do pięt nie dorastał. Chociaż protestowała, sąsiad nie zmienił zda­nia. Jego wsparcie i częste zaproszenia na kolację pomogły jej dojść do siebie. Nie miała złamanego serca, czuła się tylko straszliwie osamotniona.
- Jeśli chodzi ci o to, czy miałam chłopaka, który by był zdolny dręczyć mnie mailami, to odpowiedź brzmi: nie. Naprawdę, Mac.
- Nie przychodzi ci na myśl absolutnie nikt, kogo kiedyś znałaś, a kto teraz chce ci dokuczyć?
Na szczęście pojawienie się kelnerki wybawiło ją od konieczności udzielenia odpowiedzi. A czy gdyby dziewczyna się nie pojawiła, powiedziałaby mu praw­dę? Może znowu bladość ją zdradziła?
Glenn Perry wyszedł z więzienia. Odsiedział część kary i wypuszczono go za dobre sprawowanie. Po co miałby jej szukać, po co miałby się narażać? Znaj­dowała się o tysiąc mil od niego i, jeśli miłosierny Bóg da, ich drogi nigdy już się nie przetną. Na pewno tak jak ona pragnie zapomnieć o przeszłości.
- Muszę cię ostrzec, Mac - zaczęła ze słodziutkim uśmiechem - że nie lubię nadopiekuńczych mężczyzn. - Nie jestem nadopiekuńczy - sprostował spokoj­nym tonem. - Chcę cię tylko chronić.
Przypomniała sobie, że Glenn użył podobnych słów, gdy podpisywała kontrakt z jego agencją. Miała siedemnaście lat, a rodzice zgodzili się, by pracowała, lecz tylko podczas weekendów i w wakacje. Nawet wtedy jednak denerwowali się, że ich najdroższa có­reczka dojeżdża z podmiejskiego domu do centrum. Glenn zapewniał, że się nią dobrze zaopiekuje. Wszyst­kie dziewczyny chronił przed zagrożeniami czyhają­cymi na nie w branży.
Tylko szkoda, że nie chronił ich przed samym sobą. Mimo młodego wieku Julie nie była głupia. W prze­ciwieństwie do koleżanek, nigdy Glennowi nie ufała. Nauczyła się przed nim bronić, poza tym na każdy temat miała własne zdanie. Niektórzy uważali ją za piękną, inni za odrobinę dziwną, lecz ona zawsze po­trafiła o siebie zadbać. A gdy tylko zorientowała się, co Glenn wyczynia, zadbała też o niego.
Nie potrzebuje ochrony Maca. Niech ochrania hotel i gości. Charlotte mu za to płaci.
Ona da sobie radę. Jeden głupi mail to za mało, żeby ją przestraszyć.

ROZDZIAŁ TRZECI
Marcie Sullivan postawiła warunek, by Mac nie zdradził Julie prawdy, a ponieważ to ona wypisywała czeki, przystał na jej żądanie.
- Gdyby Julie się dowiedziała, że kogoś wynaję­łam, puściłyby jej nerwy - uprzedziła. - Nie darowała­by mi tego. Nienawidzi, gdy roztacza się nad nią parasol ochronny.
Żaden problem. Mac nieraz pracował w tajemnicy, a to zlecenie wydawało się dziecinnie łatwe. Szczęś­liwym zbiegiem okoliczności w hotelu zwolniła się posada akurat dla niego, więc skorzystał z szansy. Jeśli Julie uważa, że zbytnio ingeruje w jej życie prywatne, mógł się zasłonić argumentem, że to należy do jego obowiązków ochroniarza.
Mimo że bardzo interesowali go jej narzeczeni, skierował teraz rozmowę na inne tory i spytał:
- Jak długo jesteś asystentką Charlotte? Cztery lata?
- W lipcu będzie pięć. Dlaczego pytasz?
- Staram się zrozumieć, dlaczego kobieta porzuca karierę modelki, żeby zająć się papierkami w jakimś biurze.
Julie spokojnie przełknęła kęs homara, nabrała na widelec kolejny kawałek i spokojnie odpowiedziała:
- Byłam głodna.
Mac wskazał jej talerz. - To jedz.
- Homar jest wyśmienity, ale nie to miałam na myśli. Kiedy byłam modelką, musiałam się pilnować, żeby nie utyć. Bez przerwy chodziłam głodna.
- Więc zrezygnowałaś, żeby móc normalnie jeść?
- Poza tym chciałam korzystać ze swoich szarych komórek. - Zrobiła przerwę, wypiła łyk wina. - Praca modelki jest nudna, a pozowanie do reklam perfum w szczególności. Spróbuj przez kilka godzin stać z fla­konem perfum "Symphony" w ręku.
- Reklamowałaś perfumy? - zdziwił się Mac, jak gdyby po raz pierwszy o tym usłyszał. - Symphony to duża firma? Bo wiesz, ja kompletnie się na tym nie znam. Nie używam takich rzeczy - dodał.
- Pocałuj kobietę, która nimi pachnie, a zaczniesz ich używać - odparła z przekornym uśmiechem.
Wpatrując się w nią, miał ochotę zapytać, czy dla niego skropiłaby się perfumami i pozwoliła się po­całować.
- A więc to duża firma, tak?
- Produkcją perfum zajmują się koncerny farmaceutyczne i kosmetyczne - zaczęła. - W jednej firmie może powstawać kilkanaście różnych linii zapacho­wych. "Symphony" była jedną z nich. Wszystkie per­fumy z tej serii nosiły nazwy związane z muzyką: "glissando", "Arpeggio", "Sonata", "Grace Note". Taki chwyt reklamowy.
Pomimo śmiertelnej nudy, pomyślał Mac, na tych zdjęciach reklamowych wyglądałaś bardzo seksownie. W dossier Julie, które trzymał w biurze, miał ich całą kolekcję.
Mac spotkał w życiu wiele kobiet, i pięknych, i znu­dzonych. Dzisiejszego wieczoru, z włosami w nieła­dzie, z byle jakim makijażem, w za dużej bluzie i sta­rych dżinsach, z błyskiem autentycznej przyjemności w oczach, Julie - dziesięć lat starsza i mądrzejsza - wyglądała jak skończona piękność. Znacznie bar­dziej seksownie niż na tamtych reklamach.
Namówił ją na deser po to tylko, by dłużej przeby­wać w jej towarzystwie i przyglądać się, jaką radość sprawia jej jedzenie. Kiedy się wahała, zamówił dla siebie pudding z chleba. To ją uspokoiło i skusiła się na kawałek placka z orzeszkami pekan. Zamówili też kawę, ona bezkofeinową, on prawdziwą. Jego dzień pracy jeszcze się nie skończył.
- Opowiedz mi o Hotelu Marchand - poprosił, gdy kelnerka przyniosła zamówienie. - Charlotte sto­sunkowo niedawno przejęła od matki kierowanie nim, prawda?
Julie kiwnęła głową.
- We wrześniu zeszłego roku - uściśliła. - Hotel był marzeniem Anne i Remy' ego. On zajmował się restauracją, ona hotelem. Mieszkali nad barem.
- Remy był postacią dosyć w mieście popularną - wtrącił Mac. - Renomowany kucharz, popularyzator kuchni nowoorleańskiej. Zdaje się, że zginął w wypad­ku samochodowym...
Julie ponownie kiwnęła głową.
- To było straszne. Podczas burzy, na grobli przeci­nającej jezioro Pontchartrain, pijany kierowca uderzył w jego auto. - Urwała i westchnęła. - Ledwie zdąży­łam go poznać. Dopiero kilka miesięcy pracowałam z nimi. Byli z Anne bratnimi duszami.
- To dlatego Anne przekazała kierowanie hotelem córce? Bo straciła bratnią duszę?
Tym razem Julie potrząsnęła głową.
- Do września zeszłego roku Anne cały czas moc­no trzymała ster w rękach, lecz we wrześniu dostała zawału i lekarz kazał jej zwolnić tempo.
Mac miał wgląd do teczek personalnych wszystkich pracowników z wyłączeniem teczek członków rodziny Marchand. Zdziwiło go, że Anne miała zawał.
- Wygląda na okaz zdrowia.
- Poznałeś ją?
- Przelotnie. Nieczęsto się pokazuje. To Charlotte przyjmowała mnie do pracy.
- Pamiętam - odparła Julie i zajęła się deserem. Mac był ciekaw, czy jako asystentka Charlotte, Julie miała coś do powiedzenia w sprawie umowy z nim. Czy nie byłoby ironią losu, gdyby to ona sama pomogła mu wkręcić się na stanowisko, które umoż­liwia mu śledzenie jej?
Wypił łyk mocnej kawy.
- Poznałem też jej siostry. Sylvie, ta, która pro­wadzi galerię sztuki w hotelu, ma zdaje się córkę, prawda?
- Daisy-Rose - potwierdziła Julie. - Ma trzy latka i jest uroczym dzieckiem. Choć niesfornym - dodała z uśmiechem.
- Anne ma więcej wnuków?
- Jak dotąd nie. Chyba dobrze, że pozostałe siostry nie mają rodzinnych zobowiązań, bo kiedy matka za­chorowała, wszystkie mogły zaangażować się w pracę w hotelu. Melanie zostawiła restaurację w Bostonie, gdzie była szefem kuchni, i teraz pomaga prowadzić Chez Remy. Renee, specjalistka od PR, rzuciła pracę w Hollywood.
Julie zgarnęła widelczykiem porcję bitej śmietany i zlizała ją ze smakiem.
- Anne wiedziała, jak pokierować karierą zawodo­wą córek - skomentował Mac. - Myślała perspek­tywicznie.
- Mając taką matkę, musiały złapać bakcyla. Anne kocha hotel prawie tak mocno, jak córki. W dużej mierze sama zaprojektowała i urządziła wnętrza, wy­bierała meble, na przykład te wspaniałe antyki do holu. Nawet kształt basenu to jej pomysł. Jest zadziwiająca... Bardzo silna. Tylko okazało się, że ma słabe serce. Nie sądzę, że chciała oddać ster w czyjekolwiek ręce, ale bardzo dobrze się stało, że wybrała Charlotte. Kiero­wanie hotelem jest wyczerpujące. Poza tym ogranicze­nia finansowe...
- Hotel ma kłopoty finansowe? - Mac wpadł jej w słowo.
Nie martwił się o swoją pensję. Jak wytknęła mu Sandy, Marcie Sullivan płaciła mu wystarczające ho­norarium. Niemniej hotel miał cztery gwiazdki, wszy­stkie pokoje zawsze były zajęte, stoliki w restauracji też, a bar tętnił życiem.
- Mają pewne długi - odparła Julie wymijająco. - Nic tragicznego. Niemniej Anne się martwi. Charlotte też.
- A ty nie?
- Martwię się tym wszystkim, czym martwi się Charlotte. Ale z hotelem jest trochę tak jak z Anne. Jeden zawał to za mało, żeby ją złamać. Jest twarda. Hotel Marchand też się trzyma. - Julie spojrzała na swój talerzyk i stwierdziła, że nic na nim nie zostało. - Dobre było - skomentowała i uśmiechnęła się wstyd­liwie. - Nie mogę uwierzyć, że pochłonęłam takie ilości jedzenia.
- Byłaś głodna, chere.
Większość kobiet uwielbia słodycze, lecz nie zdra­dza się z tym przed mężczyznami. Ale Julie zamówiła ciastko, a potem całe spałaszowała. No, no. Dla Maca widok kobiety zlizującej z widelczyka słodkości był niezwykle erotyczny.
Szkoda, że z nią pracuje. Szkoda, że pracuje dla jej siostry. W innym czasie, w innych okolicznościach, ten wieczór mógłby mieć ciąg dalszy w jego miesz­kaniu. Mógłby wymyślić jakiś sposób, by ją uwieść, zdjąć z niej tę workowatą bluzę, znoszone dżinsy i wziąć w ramiona. Mógłby skończyć, pachnąc jej perfumami, jeśli jakichś używała.
Gdy sięgnął po rachunek, Julie uparła się, że zapłaci za siebie. Mac zignorował jej protesty i wręczył kel­nerce kartę, a kiedy ta odeszła, Julie z nadąsaną miną spytała:
- Dlaczego nie pozwalasz mi za siebie zapłacić?
- Ja cię tu przyprowadziłem. - Zastanawiał się, czy jej złość można uznać za przejaw tych słynnych zmiennych nastrojów, jakim ulegają kobiety. - Ja płacę.
- Zgoda. Tylko chciałabym, żeby jedno było dla nas obojga jasne. To nie jest randka.
- Jasne jak słońce.
Nic nie jest jasne, dodał w myślach. Po pierwsze tu panuje półmrok, po drugie oboje mamy swoje sekrety. Jeśli mam się wywiązać z zadania, będę musiał odkryć twoją tajemnicę. I najprawdopodobniej będziesz mi to miała jeszcze bardziej za złe niż zapłacenie za kolację.
Zanim opuścili restaurację, gniew jej minął. Skule­ni pod jednym parasolem. Przeszli do samochodu, a po­tem Mac w milczeniu odwiózł ją do domu. Kiedy na ganku oddawał jej parasol, koniuszki jej palców lekko musnęły jego dłoń.
- Zatrzymaj go - zaproponowała. - Zmokniesz, jak będziesz szedł do samochodu. Oddasz mi go jutro.
- Już prawie przestało padać - odparł, starając się nie patrzeć na jej usta. - Uważaj na siebie. A jeśli dostaniesz więcej tajemniczych maili, zawiadom mnie, dobrze?
Julie wzniosła oczy do nieba.
- Nie martw się o mnie. Nic mi nie grozi. Możliwe, że nie, możliwe, że tak.
Pojechał z powrotem do hotelu, zatrzymał samo­chód na parkingu dla pracowników i zanim wysiadł, z konsoli między fotelami wyciągnął telefon komór­kowy z usługą BlackBerry i sprawdził pocztę elektro­niczną. Spodziewał się wiadomości.
Znalazł mail od Marcie. "Nazwisko panieńskie na­szej matki - Farris; babek - McConnell i Paser. Jedy­nym zwierzakiem był pies Julie - Bella. Po co panu te wiadomości? "
Bo to mi może pomóc dokonać pewnego włamania, odrzekł w myślach. Włożył telefon do wewnętrznej kieszeni marynarki, wysiadł z samochodu i skierował się do tylnego wejścia do hotelu. Deszcz już prawie ustał, zmienił się w zimną, nieprzyjemną mżawkę.
Nikt nie spodziewał się go tu o wpół do jedenastej wieczorem i gdyby nie zameldował się u szefa nocnej zmiany, zaczęłyby się pytania. Mac już dawno się przekonał, że w takich sytuacjach najlepiej działać otwarcie. Kiedy pchnął drzwi do pomieszczenia ochrony, zastał tam Tyrella.
- Cześć, szefie! Przyszedłeś mnie zmienić?
Tyrell był młody, bystry i obdarzony poczuciem humoru.
- Niestety, jestem tu nieoficjalnie. Julie Sullivan mówi, że dziwne rzeczy dzieją się z jej komputerem. Boi się, że to jakiś wirus albo haker. Obiecałem spraw­dzić.
- Znasz się na tym?
- Trochę. - Mac wzruszył ramionami. - To na pewno listwa. Wyciągnę wtyczkę, podłączę ją z po­wrotem, a dziewczyna pomyśli, że jestem nie wiem jakim bohaterem.
- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby taka laska miała mnie za bohatera.
Mac również nie miałby nic przeciwko temu.
- Spokojnie? - spytał.
- Nudno. Ale do rana daleko - odparł Tyrell z nadzieją w głosie.
- Podoba mi się twój optymizm - zażartował Mac, poklepał go po ramieniu i wyszedł.
Idąc korytarzem w kierunku klatki schodowej, usły­szał za sobą jakiś szmer. Obejrzał się i dostrzegł Luca Cartera wychodzącego z magazynu pokojówek. Na widok Maca zwolnił i przystanął.
- Cześć - odezwał się pierwszy.
- Cześć - odrzekł Mac i spytał: - Co tu robisz?
Luc zerknął za siebie. Z rozluźnionym krawatem i rękami w kieszeniach spodni wyglądał na człowieka, który zostaje w pracy po godzinach, bo lubi. Niemniej jego obowiązki nie wymagały zaglądania do magazy­nu obsługi pokoi.
- Eee... Jedna moja znajoma tutaj pracuje - wy­jaśnił.
Aha. Mac uśmiechnął się.
- Nie możesz znaleźć lepszego miejsca na randkę niż magazyn?
- Cóż, zamykała interes na noc i zszedłem jej po­móc.
- Bardzo wielkodusznie z twojej strony - z ironią skomentował Mac.
Miał ochotę przypomnieć mu, że romanse w miejs­cu pracy rzadko kończą się happy endem - prawda, o której sam powinien pamiętać, kiedy następnym razem zacznie snuć rozważania na temat wspaniałych ust Julie - ale udzielanie młodszym kolegom rad doty­czących stosunków damsko-męskich nie było w jego stylu. Niech Luc sam się uczy życia.
Tymczasem Luc odzyskał już kontenans.
- Muszę pędzić - rzucił. - Do jutra.
- Do jutra.
Mac odprowadził go wzrokiem, po czym się zamyślił. Gdzie podziała się owa znajoma, z którą zabawiał się w magazynie? Musiała wyjść przed nim, ale prze­cież magazyn to jej działka, nie jego. Dziwne, pomyś­lał, że pozwoliła mu zamknąć drzwi, zamiast sama tego dopilnować.
Zaintrygowany, zrezygnował na razie z pójścia na górę. Przemknął obok biura ochrony, podszedł do drzwi magazynu, nacisnął klamkę. Jak się spodzie­wał, drzwi były zamknięte, lecz miał przecież klucz uniwersalny. Posłużył się nim, po omacku znalazł wyłącznik światła i, zanim wszedł do środka, prze­kręcił go. Wysokie, sięgające od podłogi do sufitu regały dzieliły pomieszczenie wzdłuż na kilka części. Półki załadowane były bielizną pościelową, ręczni­kami, pudłami szamponów, mydełek, płynów do cia­ła, żelazkami, które goście mogli wypożyczyć, pa­czuszkami mielonej kawy i dzbankami do jej parze­nia, oraz szklankami w osłonkach z karbowanej tek­tury.
Zastanawiał się, gdzie zakochana para mogłaby tu baraszkować. W pomieszczeniu nie było kanapy, a podłogę pokrywało twarde linoleum. Może rzucili na nie kilka grubych ręczników? Mac rozejrzał się i spo­strzegł, że jeden ze stosów białych ręczników kąpielo­wych nie był tak idealnie równy jak pozostałe. Więk­szość ludzi by tego nawet nie zauważyła, lecz Mac tak długo pracował w swym zawodzie, że dostrzegał rze­czy dla innych niewidzialne.
Podszedł bliżej. Jeśli Luc używał tych ręczników, nie powinny tu leżeć razem z czystymi. Wyciągnął jeden, rozwinął, szukając śladów brudu. Nagle coś
błysnęło. Mac zmrużył oczy i uniósł ręcznik do światła - drobinki szkła.
Coś musiało się stłuc. Luc i jego dziewczyna wyko­rzystali ręcznik do usunięcia śladów, a potem odłożyli go na miejsce. Niczego nie podejrzewający gość wy­szedłby z kąpieli, sięgnął po ręcznik, zaczął się nim wycierać i rozharatałby sobie plecy.
- Drań - zaklął Mac pod nosem. Wziął do ręki następny ręcznik i starannie go obejrzał. To samo. Rozwinął trzeci, to samo. Wszystkie ręczniki w tym stosie posypane były drobno potłuczonym szkłem. - Co za cholerny gnojek!
Dlaczego Luc zrobił coś tak bezmyślnego, tak po­twornie głupiego? A może to nie on? Może to ta dziewczyna, albo jeszcze ktoś inny? Pokojówki były najniżej opłacanymi pracownicami hotelu. Która z nich, wściekła na szefa albo na cały świat, podrzuciła taką bombę?
Przypomniał sobie, że hotel korzysta z profesjonal­nej pralni. Może to ktoś stamtąd? Zaklął po raz trzeci, potem odwrócił się i wyszedł z magazynu, zamykając drzwi. Musi skontaktować się z Nadine LeClaire, in­tendentką. Na pewno poszła już do domu, lecz sprawa jest zbyt poważna. Charlotte również musi zostać po­wiadomiona. Ale dla niej sporządzi raport na piśmie.
Wrócił do biura i sięgnął po telefon.
- Coś się stało? - Tyrell oderwał wzrok od monitora.
- Szkło - rzucił Mac, łącząc się z Nadine.
Na szczęście nie było jeszcze bardzo późno i nie obudził jej. Bez żadnych wstępów opowiedział jej o ręcznikach.
- Odłamki szkła w ręcznikach?! - zawołała wstrząśnięta. - Kto to mógł zrobić?
Wyobraźnia podsunęła Macowi odpowiedź: Luc Carter, lecz się zawahał. Istniało wiele innych moż­liwości.
- Nie mam pojęcia, ale sądzę, że lepiej odesłać całą partię z powrotem do pralni. Nie możemy ryzykować, że jakiś gość się pokaleczy.
- Przyjadę i sama wszystkiego dopilnuję. Boże święty! Jak to dobrze, że to odkryłeś.
- Na tym polega moja praca - odparł Mac i zakoń­czył rozmowę.
- Coś przegapiłem, szefie? - zaniepokoił się Tyrell.
- Nie. W magazynie nie ma kamery, a te ręczniki mogły zostać podłożone kilka godzin temu. Kiedy Nadine się zjawi, pomóż jej, jeśli będzie czegoś po­trzebowała. Jutro przygotuję raport dla Charlotte.
Z tymi słowami opuścił biuro i nareszcie mógł zająć się sprawą, dla której w ogóle tu przyszedł. Pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Gdy się znalazł na piętrze, bezszelestnie podkradł się do drzwi gabinetu Julie i kluczem uniwersalnym ot­worzył zamek.
Nie zapalając światła, podszedł do biurka i włączył komputer. Czekając na uruchomienie się systemu, wy­ciągnął telefon komórkowy, jeszcze raz przeczytał maila od siostry Julie. Na małym ekranie pojawiły się nazwiska: "Farris, McConnell, Paser... Ukochany pies - Bella".
Julie przyznała mu się, że kocha psy. Zaraz przeko­na się, jak bardzo. Mnóstwo ludzi, wybiera na hasło nazwiska: panieńskie kobiet z rodziny, niektórzy imio­na czworonożnych ulubieńców. Przeczucie mówiło mu, że Julie należy do tej drugiej grupy.
Gdy tylko ekran się rozświetlił, kliknął w ikonę poczty elektronicznej. W okienku logowania wstukał hasło: B-E-L-L-A.
- Aha - mruknął, gdy na ekranie wyświetliła się zawartość skrzynki odbiorczej. Około tuzina nowych maili czekało na otwarcie... Przejrzał adresy nadawców - były to same nazwy firm lub nazwiska, które coś mu mówiły. Miał nadzieję, że to oznacza, iż jutro na Julie nie będzie czekała żadna przykra niespodzianka.
Przeglądając maile już otwarte, modlił się w duchu, by się nie okazało, że Julie wykasowała list, który tak ją wytrącił z równowagi. Nagle jeden zwrócił jego uwagę - ,,4Julie". Otworzył go. List zawierał rysunek pięciolinii z wznoszącym się zakrętasem oraz słowa:
KONIEC PIEŚNI.
Co to, do diabła, znaczy? Julie oczywiście wie. To musi być ta wiadomość, która wstrząsnęła nią do głębi.
Wyciągnął z kieszeni pendrive'a, włączył do gniaz­da US-ę i skopiował całą zawartość skrzynki. Nie inte­resowała go korespondencja z dostawcami, bankami i działem rezerwacji, lecz tylko w ten sposób mógł wytropić nadawcę muzycznego maila. Jeśli mu się poszczęści. Szanse oceniał na pięćdziesiąt procent.
Kiedy skończył, wyciągnął pendrive'a z gniazda i wyłączył komputer. Koniec pieśni, pomyślał. Jakiej pieśni? Czyjej pieśni? Jaki koniec?
Wyszedł z gabinetu, przekręcił klucz w zamku i bo­cznymi schodami zszedł do biura ochrony.
- Nadine już przyjechała? - spytał Tyrella.
- Jeszcze nie.
- Daj znać, gdyby chciała ze mną rozmawiać.
- Dobra. Szkło w ręcznikach? Co za obłędny pomysł!
- Żyjemy w obłędnym świecie - skomentował Mac.
Obłędny świat, myślał, opuszczając hotel i wycho­dząc w ciemną, mokrą noc. Ktoś wytarzał ręczniki w potłuczonym szkle. Ktoś nastraszył Julie, przysyła­jąc jej zaszyfrowaną wiadomość. Szalony świat, pełen szalonych ludzi - nic dziwnego, że jego firma otrzy­muje tyle zleceń.
Poklepał się po kieszeni, do której schował pen­drive'a. Miał szczęście, że odgadł hasło. Może szczęś­cie go nie opuści i uda mu się namierzyć nadawcę maila?
Ale nawet przy sprzyjającym szczęściu czekała go pracowita noc.
Glenn cierpiał przez nią, więc i ona musi cierpieć. Musi być jakaś sprawiedliwość.
Wytropienie jej było dziecinnie proste. W dzisiej­szych czasach wszyscy mają dostęp do Internetu. Po wystukaniu hasła "Julie Sullivan" pokazało się z ty­siąc odpowiedzi, ale cierpliwość się opłaciła. Trzeba być cierpliwym, by odsiedzieć ośmioletni wyrok, w od­cięciu od świata, pracy, ukochanej osoby. Moja cierp­liwość została nagrodzona. Otwieranie jedna po dru­giej stron internetowych się opłaciło: w końcu Bingo!
Nowoorleański "Times-Picayune," zamieścił fotografię hotelowego holu: jakieś antyki i kilka osób per­sonelu. Zgodnie z podpisem jedną z nich była Julie Sullivan. I rzeczywiście. Mimo upływu lat była nadal szczupła, wyprostowana, piękna. Mieszka w Nowym Orleanie, pracuje w Hotelu Marchand. Wystarczy je­den telefon do recepcji, by zdobyć jej adres mailowy.
Voila, jak mówią w Nowym Orleanie.
Dzięki niech będą Bogu za kafejki internetowe i bib­lioteki - w dwudziestym pierwszym wieku zastąpiły automaty telefoniczne. Wysyłasz maila z ogólnie dostępnego komputera i nikt cię nie namierzy.
Maile nie muszą być wcale wrogie. To by było zbyt oczywiste. Julie należy do osób, które zaraz się na­bzdyczą i oburzą, jeśli się je otwarcie zaatakuje. Lepiej działać subtelnymi metodami. Nastraszyć ją podstę­pem. Niech wpierw zmięknie, a kiedy przyjdzie pora, nie będzie miała siły walczyć.
Pozbawiła Glenna jego agencji, wolności, zdolno­ści kochania... Niech trochę pocierpi, powije się w mę­kach. Niech poczuje się nieszczęśliwa.
Nie pomęczy się długo. Jej cierpienie będzie kró­tkie.

ROZDZIAŁ CZWARTY
Był tutaj. Następnego dnia rano, kiedy tylko prze­kroczyła próg gabinetu, wyczuła jego zapach.
Niczego nie poprzestawiał, niczego nie tknął. Biur­ko wyglądało tak samo, jak je zostawiła, komputer był wyłączony, szafy pozamykane. Mac nie zostawił po sobie żadnego śladu, jedynie ten leśny zapach swojego ciała.
Co tu robił? Kiedy wszedł? Dlaczego ją obserwuje? Musiała przyznać, że po wieczorze spędzonym w jego towarzystwie w bezpretensjonalnej restauracji jego nadzór mniej ją irytował. Jeśli Mac działał jej na nerwy, to dlatego, że był... że był taki cholernie męski.
Może zjadła aż tyle, by zagłuszyć inny głód? Od zerwania ze Stevenem rok temu nie była z mężczyzną, a Mac nie jest byle jakim facetem. Ma czarne oczy, mocno zarysowany podbródek, rozbrajający uśmiech, a kiedy mówi "chere" , brzmi to tak uwodzicielsko, że można dostać zawrotu głowy. Jest elegancki i pewny siebie, by nie powiedzieć arogancki, i pachnie ciep­łem, lasem i jeszcze czymś. Na pewno wydziela mnós­two feromonów.
Dziś rano jej reakcja na unoszący się w gabinecie zapach była bardziej złożona. Mac jest szefem ochro­ny, więc może miał rzetelny powód, by wtargnąć do jej gabinetu pod jej nieobecność. Charlotte go sprawdziła i darzyła zaufaniem. Ona również powinna mu zaufać.
Mimo to, gdy tylko jej komputer był gotowy do pracy, zajrzała do danych osobowych personelu. Mac miał dostęp do informacji na temat wszystkich pra­cowników, ona zaś mogła przeczytać tylko podstawo­we dane, lecz jeśli on mógł ją sprawdzić, to ona może jego.
Dowiedziała się, że ma trzydzieści pięć lat, że jest kawalerem i mieszka w dzielnicy Carrollton, że po­przednio pracował dla biura ochrony Crescent City Security Services oraz że zrezygnował z pakietu ubez­pieczenia zdrowotnego oferowanego przez hotel pra­cownikom. Dziwne. Zazwyczaj jeśli ktoś nie zapisy­wał się do systemu, to dlatego, że korzystał z ubez­pieczenia małżonka. Ale Mac nie jest żonaty...
Inna sprawa, że nie wygląda na chorego.
Julie z chęcią zapoznałaby się z całością jego dos­sier, z listami polecającymi i uwagami Charlotte albo kierowniczki działu kadr, lecz do tych stron nie miała dostępu. To nie fair, że Mac mógł zobaczyć komplet dokumentów na jej temat, a ona na jego temat nie. Cóż, na tym polega różnica między nimi - ona jest tylko asystentką kierowniczki, a on szefem ochrony.
Westchnęła, połączyła się z pocztą elektroniczną, wpisała hasło i sprawdziła zawartość skrzynki. Zig­norowała codzienne raporty dla Charlotte od kierow­ników działu administracji, działu rezerwacji, restau­racji i baru, oferty rozmaitych dostawców, dwie kolej­ne odpowiedzi od firm zajmujących się organizacją imprez oraz zawiadomienie o ofercie specjalnej w sklepie z żywnością dla zwierząt, gdzie kupowała pokarm dla rybek, i otworzyła ten, który przyprawił ją o skurcz żołądka. Podobnie jak we wczorajszym, za­miast nadawcy wpisano ,,4Julie".
Wiadomość zawierała przednutkę nad pięciolinią oznaczającą ozdobnik i słowa: POWIEDZMY SOBIE DOBRANOC, JULIE.
Ta wiadomość wywarła na niej silniejsze wrażenie niż poprzednia. Właściwie nie zawierała żadnej groź­by, ale... Ktoś zdecydowanie chce ją śmiertelnie wy­straszyć.
Ktokolwiek wysyłał te maile, wiedział, że reklamo­wała serię perfum, lecz to wcale nie zawężało grona podejrzanych. Odkąd zakończyła karierę modelki, kil­kakrotnie zmieniała adres mailowy. Naprawdę nie przychodził jej do głowy nikt z tamtych czasów, kto mógłby ją wyśledzić. A może nadawcą tych listów nie jest nikt z przeszłości? Może to jakiś kontrahent, który skojarzył ją z twarzą z reklam i chce sobie z niej zadrwić? Tylko dlaczego? Przypomniało jej się, co mawiał ojciec: dociekanie, dlaczego idioci postępują idiotycznie, to strata czasu.
Naprowadziła kursor na opcję USUŃ, jednak zanim nacisnęła klawisz myszy, zatrzymała się. Mac zabronił jej usuwać jakiekolwiek niepokojące maile. Uznała, że na wszelki wypadek powinna zachować ten dzisiejszy.
Usłyszawszy w przyległym pokoju znajome głosy, wzięła dla uspokojenia kilka głębokich oddechów, po­tem podeszła do drzwi wewnętrznych i je otworzyła.
Od czasu zawału Anne rzadko składała im wizyty, częściowo dlatego, że lekarz kazał jej się oszczędzać, częściowo też dlatego, by, jak podejrzewała Julie, dać córce szansę wypracować własny styl pracy. Oba po­wody były ważkie, lecz Julie brakowało Anne. Była kobietą z klasą, zawsze opanowana, niezwykle oddana firmie i lojalna wobec wszystkich pracowników.
Zanim Julie zdążyła się odezwać, Anne szybkim krokiem podeszła do niej i rozłożyła ramiona, by ją uściskać.
- Julie! Co u ciebie?
Julie nachyliła się i nadstawiła policzek, żeby Annę mogła ją pocałować.
- Świetnie wyglądasz - rzekła. - Jak się czujesz?
Anne wzniosła oczy ku górze.
- Jeśli już musisz wiedzieć, mam po dziurki w no­sie tej ciągłej troski o mnie. Moja zacna matka zamę­czy mnie na śmierć. - Na czas rekonwalescencji Anne zamieszkała z matką. Julie nie znała Celeste Robi­chaux, lecz słyszała, że seniorka rodu jest osobą humo­rzastą i despotyczną, sceptycznie nastawioną do ro­dzinnego interesu. Mimo męczącej opieki, Anne wy­glądała kwitnąco i tryskała energią. Zapuściła włosy, a dzisiaj zaczesała je do tyłu i spięła szylkretową klamrą. Julie nie przypominała sobie, aby przed choro­bą kiedykolwiek widziała ją ubraną inaczej niż w szy­kowną garsonkę lub szmizjerkę. Teraz miała na sobie luźne spodnie koloru khaki. - Charlotte mówiła mi, że menu balu jeszcze nie jest zatwierdzone - zmieniła temat. - Jeśli ma się odbyć jakaś dyskusja, chcę wziąć w niej udział.
Julie roześmiała się, a Charlotte potrząsnęła głową·
- Ostateczne decyzje podejmiemy w ostatniej chwili, mamo - rzekła. - Robert i Melanie muszą się zorientować, co jest dostępne, co jest najświeższe...
- Tak się cieszę, że Melanie tu jest - Anne wpadła jej w słowo. - Tyle lat pracowała w Bostonie, a prze­cież mogła przydać się na miejscu. Ale jeśli dzięki mojej niedyspozycji przyjechała, to chociaż taki zysk. Aha, kwiaty - ciągnęła. - Zamówiłaś kwiaty, córecz­ko? Ja zawsze zamawiałam kwiaty przynajmniej na tydzień naprzód.
- Wiem, mamo. - W głosie Charlotte wyczuwało się nutę zniecierpliwienia, lecz także i pobłażliwości. Kwiaty są zamówione.
- Przepraszam. Niepotrzebnie pytam. Panujesz nad wszystkim. Nie potrzebujecie mojego wtrącania się.
Charlotte i Julie spojrzały na siebie porozumiewaw­czo. Charlotte wzięła matkę za rękę i uścisnęła jej dłoń.
- Gdybyś zechciała zająć się udekorowaniem sal, byłoby cudownie - zaproponowała.
- Chcesz mnie ułagodzić, wiem - odparła Anne tonem świadczącym o tym, że wcale nie jest jej przy­kro - lecz, skoro prosisz, nie mogę odmówić.
Rozległo się ciche pukanie. Wszystkie trzy odwró­ciły się jednocześnie. W drzwiach stał Mac w świetnie skrojonym granatowym garniturze, a Julie przypo­mniała sobie wczorajszy elegancki szary garnitur oraz czarne bmw, a także to, że Mac nie korzysta z fir­mowego ubezpieczenia zdrowotnego. Czyżby był nie­zależny finansowo?
Zaraz jednak zapomniała o tych pytaniach, ponieważ Charlotte poprosiła go, by wszedł do środka. Od czasu ich rozstania zdążył się ogolić, lecz nawet bez cienia zarostu na policzkach wyglądał na odrobinę zmęczonego i jakby niebezpiecznego. Jego oczy były zbyt ciemne, rysy odrobinę zbyt kanciaste. A może jedyne zagrożenie wynikało z faktu, że Julie uważała go za niezwykle pociągającego?
- Przepraszam, że przerywam - zaczął i stuknął palcem w tekturową teczkę, którą przyniósł - ale mam sprawę, którą koniecznie muszę z tobą omówić. - Zwracając się do Anne, uśmiechnął się i dodał: - Miło panią widzieć.
- Mamo, pamiętasz Maca Jensena, prawda? - odezwała się Charlotte.
- Oczywiście. Pan Jensen jest następcą Gerarda Lomaxa. - Anne wyciągnęła rękę. - Poznaliśmy się.
Mac uścisnął jej dłoń, zerknął na Julie i uśmiechnął się do niej kącikiem ust. Miała nadzieję, że uśmiech, jakim zareagowała, był niezobowiązujący. Wczoraj­szy wieczór był... bez znaczenia. Ot, zjedli wspólnie kolację, szli pod jednym parasolem, wymienili kilka spojrzeń, chociaż Julie nie miała pojęcia, czego Mac usiłował dociec, gdy patrzył na nią w ten sposób... właśnie tak jak teraz.
- Bardzo chciałabym zostać i pogadać z wami - odezwała się Anne - ale chcę obejrzeć sale. Może doznam nagłego olśnienia?
Charlotte pokiwała potakująco głową.
- Sylvie miała kilka pomysłów na dekoracje, więc może zechcesz się z nią porozumieć?
- Sylvie ma cudowne oko - przyznała Anne, lecz kiedy szła w stronę drzwi, na jej wargach zaigrał przekorny uśmiech. - Jestem jej matką, więc mój głos decyduje - dorzuciła i lekkim krokiem wyszła z pokoju.
- Wygląda rewelacyjnie - odezwała się Julie i zro­biła taki ruch, jak gdyby chciała wycofać się do siebie. Czeka na nią praca i ten przeklęty mail. - Jeśli nie jestem ci potrzebna - ciągnęła - to...
- Zostań - poprosiła Charlotte. - Przeczucie mi mówi, że Mac przynosi złe wiadomości. Możesz i ty posłuchać.
- Nie aż takie złe - zaprzeczył Mac, potem uśmie­chnął się szeroko i dodał: - Ale może lepiej usiądźmy.
Charlotte zajęła miejsce za biurkiem, Julie i Mac zasiedli w głębokich wyściełanych fotelach naprzeciw niej. Na blacie biurka Mac położył przyniesioną te­czkę.
- Wczoraj wieczorem - zaczął - znalazłem odłamki szkła w ręcznikach w magazynie. Ręczniki były czyste, porządnie złożone, gotowe do zaniesienia do pokoi.
Charlotte zbladła. - Szkła?
- Natychmiast zawiadomiłem Nadine LeClaire - oznajmił. - Odesłała całą partię z powrotem do pralni. Twierdziła, że to ich wina, i zażądała, żeby uprali ręczniki za darmo, w ramach reklamacji. Zgo­dzili się. Widzisz więc, że jest i dobra wiadomość. Zaoszczędziliśmy na praniu.
Julie wsłuchiwała się nie tyle w słowa Maca, co w ton jego głosu. W ten sposób dowiedziała się znacznie więcej.
- Nie zgadzasz się z Nadine, prawda? Uważasz, że to nie wina pralni - rzekła.
- Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Niemniej - ciągnął - tuż przed dokonaniem tego odkrycia zauważyłem, że z magazynu wyszedł Luc Carter.
- Luc? Co on tam robił?
- Twierdził, że pomagał znajomej pokojówce.
- Znajomej pokojówce? - Charlotte była skonsternowana.
- Słyszałaś, znajomej - wtrąciła Julie, która już nauczyła się interpretować ton Maca. - Czyżby Luc "nawiązywał kontakty cielesne" z jedną z pokojówek?
Mac roześmiał się z eufemistycznego określenia Julie.
- Nie wchodził w szczegóły, a ja nie wypyty­wałem.
- Jest więc możliwe, że był w magazynie z dziew­czyną - odezwała się taktownie Charlotte - ale to nie ma nic wspólnego z odłamkami szkła w ręcznikach. - Ma.
I znowu Julie usłyszała więcej niż tylko to jedno słowo.
- Bez dowodów nie można postawić Lucowi za­rzutów - rzekła.
- Wiem. - Mac zwrócił się teraz do Charlotte. - Chciałbym prosić cię o zgodę na przyjrzenie mu się bliżej.
Charlotte rozważała ten pomysł przez chwilę.
- Nie podoba mi się szpiegowanie pracowników. Ani mnie, pomyślała Julie i posłała Macowi gniewne spojrzenie, którego on nie zauważył.
- Możliwe, że to, co znajdę, oczyści go z zarzutów. Powtarzam - ciągnął - chłopak się nigdy nie dowie. Potrafię załatwiać takie sprawy.
Nie wątpię, skomentowała Julie w duchu.
- Cóż, zgoda - zdecydowała Charlotte. - Ale pro­szę cię, bądź ostrożny. Luc bardzo dobrze się spraw­dza w swojej pracy. Nie chciałabym go stracić. A jeśli się zorientuje, że jest prześwietlany...
- Nie zorientuje się - obiecał Mac, wstając. - Po­trafię działać bardzo dyskretnie.
Doprawdy? Julie przypomniało się, jak bezszelest­nie poruszał się po hotelu, jak pojawiał się i znikał przez nikogo niezauważony.
Charlotte kiwnęła głową, otworzyła teczkę i nie przeczytawszy raportu, zamknęła.
- Dziękuję, że znalazłeś te odłamki szkła, zanim trafiły do łazienek. Wyobrażacie sobie, jaka to by była katastrofa?
Mac kiwnął głową, potem spojrzał znacząco na Julie. Chociaż potrafiła już interpretować podteksty ukryte w jego słowach, nie miała pojęcia, co owo spojrzenie miało oznaczać. Charlotte ponownie otwo­rzyła teczkę, przebiegła wzrokiem raport i mruknęła:
- Boże święty! - Julie kątem oka dojrzała, jak Mac znika w korytarzu. - Ciarki mnie przechodzą na myśl, co by było, gdyby nie znalazł tych ręczników. Chyba nie podejrzewasz Luca?
- Po co miałby coś takiego robić? Ma tu dobrą posadę. Sprawia wrażenie zadowolonego z pracy. Go­ście go wprost uwielbiają.
Charlotte ponownie westchnęła.
- Załóżmy, że Nadine miała rację i że to wina pralni. Chociaż doprawdy trudno sobie wyobrazić, jak odłamki szkła mogły się wbić w ręczniki.
- Może ktoś stłukł lustro, a potem starł podłogę ręcznikiem?
Charlotte spojrzała na teczkę i skrzywiła się.
- Jeśli tak się stało, to czeka go siedem lat nie­szczęścia. Za to Mac oszczędził nam podobnego losu. Zrobisz coś dla mnie? - spytała. - Za jakieś dwadzieś­cia minut zejdź na dół i zobacz, co knuje moja matka.
- Nie chcesz, żeby się zajmowała dekorowaniem sal?
- Przeciwnie, bardzo chcę. Ma dryg do takich rze­czy. Po prostu nie chcę, żeby się przemęczała. A jeśli zobaczy, że sprawdzam, co robi, udusi mnie gołymi rękami. Więc lepiej żebyś to była ty.
- Dzięki - mruknęła Julie. - Jakoś sobie poradzę. Wstała i przeszła do swojego gabinetu. Ledwie przestąpiła próg, zatrzymała się. Oparty o szafę z do­kumentarni, z rękami w kieszeniach, głową lekko przechyloną, stał Mac.
Starała się nie zauważać ani jego półuśmiechu, ani koszuli opinającej klatkę piersiową, ani długich nóg, ani gęstych włosów. Jedna rzecz nie mogła ujść jej uwadze - zapach. Pod jego wpływem poczuła się bezradna i bezbronna.
Podeszła bliżej. Gdyby zamknęła drzwi łączące oba gabinety, Charlotte nabrałaby podejrzeń, dlatego zo­stawiła je otwarte. Wolała jednak, aby Charlotte nie słyszała, o czym ona i Mac rozmawiają.
- Co tu robisz? - zażądała wyjaśnień.
- Dostałaś jakiegoś nowego maila?
- Nie - odparła. Miała nadzieję, że nie zauważył jej wahania. - Co robiłeś wczoraj wieczorem w moim gabinecie?
- Nie byłem w twoim gabinecie.
- Kłamiesz.
- Przyganiał kocioł garnkowi, chere.
Czyżby w ten sposób przyznał się, że był tutaj? Albo domagał się, by mu powiedziała o tym drugim mailu?
- Jeśli czegoś ode mnie chcesz, to mnie poproś. Nie węsz potajemnie za moimi plecami.
Ku jej zaskoczeniu wsunął palec wskazujący pod podbródek i uniósł jej twarz do góry. Ich spojrzenia się spotkały.
- Jeśli czegoś będę od ciebie chciał, z pewnością o to poproszę - mruknął tonem tak nabrzmiałym pod­tekstami, że bała się nad nimi zastanawiać.
Gdy cofnął dłoń, odsunął się od szafy i bezsze­lestnie wyszedł z pokoju, odetchnęła z ulgą. Czyżby z ulgą? Z niewiadomego powodu czuła się zawie­dziona.
Przekroczył niedozwoloną granicę. Zrozumiał to już w tej samej chwili, gdy jej dotknął, kiedy pod opuszkami palców poczuł chłodną, gładką skórę, tak nęcąco delikatną, jak sobie wyobrażał. Musiał zmobi­lizować całą siłę woli, by nie zsunąć dłoni na jej szyję, nie przesunąć na kark, nie przyciągnąć jej twarzy do swojej i nie pocałować w usta.
Oczywiście mógł usprawiedliwić to, że się tak bardzo do niej zbliżył. Mógł wmawiać w siebie, że wyko­nuje pracę. Nie może jej chronić z daleka, prawda?
Skłamała. Dostała kolejnego maila. On oczywiście także skłamał, lecz miał ważki powód, by wczoraj wieczorem zakraść się do jej gabinetu.
Zastanowiło go, skąd wiedziała, że był w jej poko­ju. Przecież nie zdjęła odcisków palców z klawiatury. Niczego oprócz komputera nie dotykał. Nawet nie włączył światła. A może, tak jak on, po prostu ma nosa? Może kobieca intuicja pozwala jej domyślić się, że w pokoju przebywał mężczyzna? A może blefowa­ła, by sprawdzić, jak zareaguję?
Do diabła! Zareagował, owszem. Dotknął jej. Zła­mał zasady. Psiakrew! A na domiar złego nie udało mu się wytropić nadawcy. O pierwszej nad ranem zrezyg­nował i kompletnie wykończony poszedł do domu, zostawiając pendrive'a na biurku Louise, speca od komputerów w firmie. Teraz cała jego nadzieja w niej.
Kiedy wrócił do pomieszczenia ochrony, Carlos właśnie zdejmował marynarkę.

- Cześć, stary - rzekł do chłopaka. - Odszukaj Nadine i sprawdź, czy nie ma żadnych kłopotów.
Carlos rzucił mu spojrzenie pełne ciekawości.
- Nadine LeClaire? Coś nie tak?
- Wczoraj w nocy wydarzył się nieprzyjemny incydent. Później ci opowiem.
- W porządku.
Carlos powiesił marynarkę na wieszaku i wyszedł. Gdy tylko Mac został sam, zasiadł przed komputerem i odnalazł dossier Luca. Już wcześniej zapoznał się z jego danymi osobowymi, lecz teraz chciał wynotować niektóre informacje. Zdążył, zanim Carlos wrócił i za­meldował, że dzisiaj rano Nadine nie miała żadnych problemów.
Mac ustąpił mu miejsce za biurkiem.
- Muszę porozmawiać z kilkoma osobami - oznaj­mił i przypiął do paska walkie-talkie. - Zostawiam cię na posterunku.
- A wracając mógłbyś przynieść kawę? - poprosił Carlos. - Nie zdążyłem wypić.
- Załatwione. Śmietanka i dwie łyżeczki cukru - odkrzyknął Mac już z korytarza.
Na polecenie Charlotte hotelowa restauracja cały dzień podawała ochronie darmową kawę. Charlotte wierzyła, że pompowanie w ochroniarzy kofeiny to dobry sposób na podtrzymywanie ich w stanie ciągłej czujności.
Hol, jak zwykle o tej porze dnia, tętnił życiem. Na schodach panował ruch w obie strony. Grupka gości zebrała się przy zabytkowym kredensie służącym za recepcję. Na kanapkach i fotelach ustawionych tak, że sprzyjały nawiązywaniu rozmów, siedziało kilka osób, kilka innych, z mapami i aparatami fotograficznymi w ręku, zgromadziło się przy drzwiach wyjściowych. Do stanowiska Luca ustawiła się kolejka. Był tak zaję­ty udzielaniem informacji, zaznaczaniem rozmaitych punktów na planie miasta, polecaniem, co warto zoba­czyć, że Mac mógł swobodnie go obserwować, nie będąc przez niego zauważonym.
Luc sprawiał wrażenie sympatycznego i pomocne­go. Wyraźnie lubił swoją pracę. Dlaczego miałby po­sypywać ręczniki pokruszonym szkłem?
Po kilku minutach Mac wyszedł na patio. Wiatr przegnał wczorajsze chmury, niebo było czyste, po­wietrze rześkie. Woda w basenie lśniła, jak gdyby pomalowana słońcem. Udał się w zacieniony róg, wy­ciągnął telefon i nacisnął klawisz, do którego miał przypisany numer swojego biura.
- Crescent City Security Services.
- Cześć, Sandy - powitał ją Mac. - Masz pod ręką coś do pisania?
- Oczywiście. O co chodzi?
- Znajdźcie, co się da, na temat tego faceta. Luc Carter. - Wyjął z kieszeni karteczkę, na której zanoto­wał numer ubezpieczenia Luca, datę i miejsce urodze­nia, Reno w Newadzie, oraz poprzednie miejsce pracy, hotel w Lafayette, i przedyktował wszystko Sandy.
- To ma związek ze sprawą tej Sullivan? - zapytała.
- Prawdę mówiąc, nie. To dotyczy hotelu.
- To jak mam zaksięgować?
- Na pewno znajdziesz jakieś wyjście.
Sandy roześmiała się.
- Mówił ci już ktoś, że trudno z tobą wytrzymać?
- Nie. Jesteś pierwsza.
W drodze powrotnej wybrał wejście w pobliżu sal recepcyjnych. Zgodnie z planami, jakie mu udostęp­niono, na sobotni bal jedna z nich miała zostać opróż­niona z mebli i przygotowana do tańca, w drugiej miał znajdować się bar i bufet oraz małe stoliki z miejscami do siedzenia. Teraz żadna z sal nie była jeszcze goto­wa, lecz Anne stała pośrodku jednej z nich i rozglądała się uważnie.
Wszedł na górę. Musi przepytać wszystkie osoby, które mają dostęp do magazynu, nie tylko żeby spra­wdzić, czy któraś z nich wie coś na temat ręczni­ków, lecz także by mimochodem dowiedzieć się czegoś o rzekomym romansie Luca z jedną z poko-jówek. Mógł rzeczywiście "nawiązywać kontakty cielesne" - Mac uśmiechnął się w duchu na wspo­mnienie brzmienia słodkiego głosu Julie, gdy wyma­wiała te słowa - z którąś z dziewczyn. Jeśli zaś nie, historyjka, jaką go wczoraj Luc poczęstował, była zasłoną dymną.
Na piętrze powinien skręcić w prawo i zacząć się rozglądać za wózkiem z przyrządami do sprzątania. O tej porze - dochodziła dziewiąta trzydzieści - poko­jówki wkraczają do akcji. Nogi same zaniosły go jed­nak w przeciwnym kierunku, pod gabinet Julie. Po­stanowił tylko zerknąć na jej ciemne włosy, lekko zaokrąglone plecy, gdy pochyla się nad biurkiem, ru­chy palców śmigających po klawiaturze komputera, usłyszeć łagodny głos, jeśli rozmawia przez telefon. Przypomniał sobie, że ubrana jest w kostium w kolorze czerwonego wina ze spodniami, co pozbawiało go przyjemności oglądania jej nóg. Ciemnoczerwony ko­lor podkreślał natomiast naturalne rumieńce na jej policzkach.
Szczęście mu sprzyjało. Julie siedziała odwrócona tyłem do drzwi i wpatrywała się w ekran komputera. Ramiona miała zgarbione, jej ciało zdradzało napięcie, a palce nie śmigały po klawiszach. Zaciśnięte w pięści dłonie trzymała nieruchomo po obu stronach klawia­tury.
Mac przystanął i zmrużył oczy, starając się dostrzec obraz na monitorze. Nie mógł odczytać słów, lecz widział zarys tekstu. To był mail.
Jeszcze jeden cholerny mail.

ROZDZIAŁ PIĄTY
_ Cześć, chere! - Głos Maca, gładki i ciepły, był niemal jak pieszczota. - Możesz mi poświęcić chwilkę?
Właściwie nie miała czasu. Stała pośrodku sali, wypełniając powierzone jej przez Charlotte niewdzię­czne zadanie polegające na namawianiu Anne, by zro­biła sobie chwilę przerwy. Jak dotąd niewiele wskórała.
- Tylko chwilkę? - mruknęła.
Mac uśmiechnął się do niej półgębkiem.
_ Skoro nalegasz, może być pół godziny...
Julie zerknęła na zegarek. Trzecia trzydzieści, a w gabinecie mnóstwo czekającej na nią pracy.
- Pół godziny nie mogę.
_ Na pewno możesz - rzekł, ujął jej dłoń, przełożył sobie jej rękę przez zagięte ramię i wyprowadził z sali.
- Dokąd idziemy? - spytała.
_ Na spacer. Trochę witaminy D dobrze ci zrobi.
- Witaminy D?
- Słońca - wyjaśnił.
Chociaż Julie już od pięciu lat mieszkała w Nowym Orleanie, jeszcze się nie przyzwyczaiła do wiosennych temperatur w styczniu. O tej porze roku Nowy Jork pokryty jest brudnym zlodowaciałym śniegiem, a powietrze jest wilgotne i przenikliwie zimne. Bardziej na północ, w Montrealu, gdzie studiowała, wiatr smaga twarz igiełkami lodu. A tu idą z Makiem po ulicy w lekkich strojach.
Mocno przyciskając jej rękę, Mac prowadził ją wśród tłumu przechodniów w stronę Jackson Square I pomnika prezydenta Andrew Jacksona na koniu. Był to piękny park, a miasto dołożyło starań, by go przywrócić do stanu sprzed zniszczeń spowodowa­nych huraganem.
- Dlaczego idziemy aż tam? - spytała.
Mac podprowadził ją do wolnej ławki, a kiedy usiedli, odparł:
- Sądzę, że potrzebujesz świeżego powietrza.
- Wystarczyło wyjść na patio.
- Ale tam powietrze pachnie Hotelem Marchand. Czy ty kiedykolwiek wychodzisz z tego budynku?
Julie westchnęła.
- Teraz jest bardzo intensywny okres - odparła, zamiast po prostu przyznać się, że rzadko wychodzi z biura. - Sylwestra już mamy za sobą, ale w ten weekend jest święto Trzech Króli i zaraz potem Mardi Gras...
- Cały rok jest intensywny - odparował. - To pe­wnie nie jest właściwy moment na moje pytanie, ale mimo to je zadam. Czy Hotel Marchand jest na sprze­daż?
- Co? - Julie zrobiła wielkie oczy. - Oczywiście, że nie. Założę się, że zostanie w rękach Marchandów, dopóki żyje chociaż jedna osoba nosząca to nazwisko. - Mac w zamyśleniu pokiwał głową, minę miał jednak sceptyczną. - Skąd w ogóle przyszedł ci do głowy taki pomysł?
- Zacząłem się tym trochę interesować. - Pochylił się i oparł łokcie na kolanach. Odwrócił głowę, by spojrzeć na Julie. - Sytuacja finansowa nie jest dobra. Od kilku lat hotel przynosi straty.
- Huragan Katrina wywrócił wszystko do góry no­gami - przypomniała mu. - To cud, że miasto, w tym hotele, podźwignęło się po katastrofie.
- Kilka lat temu, jeszcze przed Katriną, Anne Mar­chand zaciągnęła w banku drugą pożyczkę hipoteczną - rzekł. - To ogromny dług do spłacenia.
- Hotel ma cztery gwiazdki. Interesy idą coraz lepiej. Teraz, kiedy wszystkie córki Anne są w Nowym Orleanie i pracują razem... - Urwała. - Nie, nie wyob­rażam sobie, żeby rodzina wypuściła hotel z ręki - do­kończyła.
- Nawet jeśli sytuacja wymyka się spod kontroli? Hotel jest łakomym kąskiem, a moment do przejęcia jest bardzo dobry.
Julie powoli wypuściła powietrze z płuc, jak gdyby chciała wyzbyć się niepokoju, jaki pytania Maca w niej zasiały.
- Potencjalni kupcy już kilkakrotnie tu węszyli, ale Anne nie jest zainteresowana sprzedażą. To firma ro­dzinna.
- Już mi to mówiłaś.
Julie podejrzliwie spojrzała na Maca.
- Słyszałeś o czymś, o czym ja nie wiem? Char­lotte coś ci powiedziała o sprzedaży?
- Nie, niczego nie słyszałem. - Mac splótł dłonie, przyjrzał się swoim palcom, potem przeniósł wzrok na Julie. - Nie jestem ekspertem, ale mój wspól... - urwał i poprawił się - facet, z którym poprzednio praco­wałem, zna się na finansach. Powiedział mi, że w przy­padku takim jak Hotel Marchand, kiedy nazwa, trady­cja i opinia są więcej warte od samej nieruchomości, a kondycja finansowa przedsiębiorstwa jest niestabil­na, rozmaite osoby zaczynają interesować się przeję­ciem.
- Omawiałeś sprawy hotelu z jakimś byłym kolegą z pracy? - Julie nie kryła oburzenia.
- Nie. Jesteś pierwszą osobą, z którą o tym roz­mawiam. Ten facet tylko tłumaczył mi ogólnie prawa rynku. Ale przyglądając się temu, jak sprawy stoją, zacząłem się zastanawiać, czy nie mamy do czynienia właśnie z taką sytuacją. - Wyprostował się, przeczesał palcami włosy, potem odchylił się i położył ramiona na oparciu ławki. Gdyby Julie przesunęła się odrobinę bliżej, mógłby ją objąć. Ona jednak się nie poruszyła. - Możesz sądzić, że to nie mój interes - ciągnął.
- Możesz się zastanawiać, co mnie obchodzi, czy byt hotelu jest jakoś tam zagrożony. Ale jeśli w ręcznikach znajduję szkło, to jest zagrożony. Gdyby te ręczniki trafiły do łazienek i gdyby któryś z gości się pokale­czył, zrobiłoby się o tym głośno i skorzystałby tylko ten, kto ma na niego chrapkę. Sprawa trafiłaby do gazet, możliwe że nawet do sądu. To byłaby kata­strofa.
- Czyli mieliśmy ogromne szczęście, że znalazłeś te ręczniki, zanim trafiły do łazienek.
- Zabawmy się chwilę w "co by było, gdyby". Załóżmy, że ktoś specjalnie posypał ręczniki drobno potłuczonym szkłem, bo chciał narazić opinię hotelu na szwank i przez to obniżyć jego wartość.
Julie była zdenerwowana. Słowa Maca mają sens. - Nie potrafię sobie wyobrazić, komu by na tym zależało. Na pewno nikomu w pralni. Mają z nami bardzo korzystną umowę. Zarabiają na nas krocie.
- Przełknęli reklamację. Zgodzili się ponownie uprać całą partię za darmo. Albo chcą chronić hotel, albo czują się winni i wiedzą, że ich opinia też by ucierpiała.
- Wierzysz, że to oni?
Mac namyślał się chwilę, potem stwierdził:
- Nie.
_ Podejrzewasz Luca? Albo kogoś z obsługi pokoi?
_ Nie wiem. - Wpatrywał się w nią chwilę, jak gdyby oczekiwał, że pomoże mu rozwiązać zagadkę. - Zastanawiam się, czy to nie może być ktoś z ze­wnątrz, ktoś, kto chce kupić hotel za pół darmo.
- Kto to mógłby być? - Julie zastanawiała się chwilę nad hipotezą Maca, potem potrząsnęła głową. - Nie słyszałam o nikim, kto by się interesował kup­nem. I jak ktoś z zewnątrz mógł się dostać do ma­gazynu?
- Przy pomocy wspólnika wewnątrz.
Julie miała dość snucia podobnych domysłów.
- Masz bujną wyobraźnię, ale nie przypuszczam, żeby ktoś chciał kupić hotel. Wszyscy wiedzą, że to przedsiębiorstwo rodzinne. I w dużej mierze na tym polega jego atrakcyjność.
- Atrakcyjność hotelu, skarbie, polega na świetnej lokalizacji w sercu Dzielnicy Francuskiej i pustym koncie. Trochę złej prasy, coraz mniejsze wpływy, naciski na spłatę tej drugiej pożyczki hipotecznej cią­żącej jak kamień u nogi, i ktoś sprzątnie łakomy kąsek Charlotte sprzed nosa.
Julie była zdziwiona jego znajomością mechaniz­mów rynku. Mac jest ochroniarzem, nie ekonomistą z dyplomem MBA.
- Hotel Marchand nie jest na sprzedaż.
- Jeśli Charlotte nie zdoła zapewnić przychodu równego wydatkom, będzie zmuszona go sprzedać. Albo to, albo hotel przejmie bank, który udzielił pożyczki hipotecznej.
Julie wolałaby, by wywód Maca nie był tak przeko­nujący.
- Sytuacja z przepływem gotówki nie jest aż tak tragiczna - zapewniła go. - Są lepsze i gorsze okresy, ale w tej branży to normalne.
- Więc przydałby się teraz lepszy okres - odparo­wał. - Ostatnio przeważały te gorsze.
Julie zastanawiała się, jak dalece może mu zaufać. Przed przyjęciem do pracy Charlotte dokładnie go sprawdziła. Poza tym Julie wyczuwała, że szuka jej rady, bo autentycznie martwi się o hotel. Na dodatek to on odkrył szkło w ręcznikach i zapobiegł katastrofie. To wszystko przemawia za nim. Z drugiej strony była absolutnie pewna, że był w jej pokoju w jakimś mo­mencie pomiędzy wczorajszym wieczorem a dzisiej­szym rankiem i się do tego nie przyznał. Niczego nie ukradł, niczego nie uszkodził, pewnie nawet niczego nie dotykał. Doszła do wniosku, że może mu zaufać, przynajmniej odrobinę.
- Kilka lat temu z konta hotelu w tajemniczy sposób zniknęła poważna suma - zaczęła. - O ile się orientuję, zbiegło się to w czasie ze śmiercią Re­my' ego Marchanda. Nie udało się wyśledzić, co się stało z tymi pieniędzmi.
- Poważna suma? Jak poważna?
- Milion dolarów.
Mac pokiwał głową.
- Istnieją sposoby wyśledzenia, gdzie trafiły takie pieniądze - rzekł. - Zajmują się tym firmy ochroniarskie.
Znakomity pomysł, pomyślała Julie. Jej uznanie dla Maca wzrosło.
- Zasugeruję to Charlotte - odrzekła. - W owym czasie był to dla rodziny Marchandów ogromny cios. Jeśli kondycja finansowa hotelu jest niepewna, pewnie to jest przyczyną. Z drugiej strony - ciągnęła - wciąż napływają rezerwacje. W weekendy w restauracji trze­ba zamawiać stolik z wyprzedzeniem. Odkąd wznowili­śmy działalność po huraganie, odnotowujemy wpływy.
- Mam nadzieję, że wystarczające, żeby interes nie padł. - Mac spojrzał w niebo i zmrużył oczy. - I daj Boże, żeby incydent taki jak ten z ręcznikami się nie powtórzył. W stał i wyciągnął do Julie rękę. - Był­bym wdzięczny, gdybyś miała oczy i uszy otwarte i dała mi znać, jeśli nastąpią jakieś znaczne ruchy na koncie. Jestem w stanie czuwać nad bezpieczeństwem budynku, ale ty pracujesz w biurze i możesz kont­rolować, co się tam dzieje.
- Dlaczego nie porozmawiasz o tym z Charlotte? - spytała, kiedy ruszyli w kierunku Decatur Street.
- Bo tu chodzi o jej rodzinę - odparł. - Możliwe, że unika spojrzenia faktom w oczy, możliwe, że doskona­le je zna i jest o dziesięć kroków przede mną. - Wzru­szył ramionami. - Albo chce sprzedać hotel i jeszcze nie zdecydowała się powiedzieć o tym personelowi. Po prostu uznałem, że lepiej porozumieć się z tobą.
Julie westchnęła. Wolałaby, by Mac wybrał sobie kogoś innego chociażby dlatego, że teraz ona ma nowe zmartwienie. Jednak wybrał ją, bo... bo jej ufa.
Ulice zapełniły się ludźmi, którzy wcześniej wyszli z pracy, i turystami tłumnie odwiedzającymi Dzielnicę Francuską w poszukiwaniu dobrego jedzenia i rozry­wki. Na jednym rogu saksofonista wygrywał bluesa, wydobywając z instrumentu słodko zawodzącą melo­dię. Mac dał Julie znak, by zaczekała, przebiegł na drugą stronę ulicy i podszedł do niego. Julie spodzie­wała się, że wrzuci monetę do leżącego na chodniku pudła, lecz nie uczynił tego. Zaczekał, aż muzyk skoń­czy, potem klepnął go po plecach. Mężczyzna uśmie­chnął się szeroko i rozłożył ramiona. Uścisnęli się serdecznie i zaczęli rozmawiać.
Kim właściwie jest Mac Jensen, zastanawiała się Julie, przyglądając się tej scenie. Jest znakomitym ochroniarzem, lecz świetnie orientuje się w interesach. Wie coś na temat poszukiwania pieniędzy znikających z konta firm. Jest fanem jazzu. A przebywanie blisko niego, jak dziś, uścisk jego palców na dłoni przypra­wia ją o zawrót głowy.
- Kumpel - wyjaśnił Mac, wracając. - Poznałbym was ze sobą, ale potrafi być nieprzyjemny, kiedy mu się przerywa granie. Nie chciałem ryzykować.
- Dzisiaj nie sprawiał wrażenia niezadowolonego. - zauważyła Julie.
Zastanawiała się, jak by ją przedstawił. Jako swoją przyjaciółkę? Koleżankę z pracy?
- Nie mogłem tego przewidzieć. Następnym razem was ze sobą poznam.
Następnym razem? Czyżby zamierzał regularnie odbywać z nią spacery po Jackson Square?
Czuła, że ma w głowie mętlik. Jak gdyby nie wy­starczyło jej kłopotów - dziwne maile, niepewna kon­dycja finansowa hotelu, a teraz jeszcze podejrzenia Maca. Zastanawianie się nad tym, co dzieje się między nią a nim, przekracza jej obecne możliwości. Niemal słyszała pod czaszką ostrzegawcze dzwonki: system przegrzany, grozi krótkie spięcie.
Na szczęście w drodze do hotelu Mac już nie spot­kał więcej znajomych. Boy otworzył im drzwi, znale­źli się w holu. Julie zazwyczaj korzystała z wejścia służbowego na tyłach budynku, wejście zaś do hotelu od frontu było całkowicie innym doświadczeniem. Ściany w kolorze starego złota, ciemny parkiet, miękkie dywany, sofy i fotele obite tkaniną w kremo­wo-czerwone paski, wspaniałe rzeźbione schody łu­kiem prowadzące na piętro, lustra, rzeźby, zabytkowe meble, wszystko to stwarzało atmosferę osiemnasto­wiecznej rezydencji bogatych południowych plantato­rów z amerykańskiego Południa.
Wiele lat temu Anne sama wyszukała większość z tych mebli w sklepach ze starociami i na licytacjach wyposażenia starych domów. Myśl, że ktoś chciałby wydrzeć ten wspaniały hotel z rąk Marchandów, była nie do zniesienia. Julie miała żal do Maca, że zasiał w jej głowie podobne podejrzenia, mimo że kierował się chęcią zapobieżenia temu. Porządny facet.
Zerknęła teraz na niego kątem oka. Całą uwagę skupił na Lucu, który stał na swoim stanowisku w re­cepcji i z uśmiechem, żywo gestykulując, wyjaśniał coś małżeństwu w średnim wieku. Po chwili jego wzrok powędrował ku drzwiom na patio, potem ku portierowi zajętemu układaniem bagaży na wózku, potem ku recepcjoniście, w słuchawkach z mikrofo­nem, stukającym w klawiaturę komputera. Zakończy­wszy inspekcję, zwrócił się do swojej towarzyszki.
- Dziękuję - powiedziała.
Mac obdarzył ją uwodzicielskim uśmiechem. Czy rzeczywiście jest tak porządny, jak mi się wydaje? - pomyślała.
- Za co?
- Za to, że obchodzi cię ten hotel. - Lekko dotknęła jego ramienia, odwróciła się i skierowała w stronę schodów. Musiała zmobilizować całą siłę woli, by się nie obejrzeć.
Nie chciała wiedzieć, czy Mac nadal się uśmiecha, czy jego oczy wciąż błyszczą i czy jego skóra wydziela ten seksowny zapach.
- Na miłość boską, Julie! - wykrzyknął Creigh­ton na widok sąsiadki wysiadającej z samochodu. - Wyglądasz jak statystka z "Nocy żywych tru­pów".
Podjechał pod dom tuż przed nią, a teraz czekał przy aucie, by się z nią przywitać.
- Naprawdę? - Zmusiła się do uśmiechu. - Tylko jak statystka, nawet nie jak jedna z gwiazd?
- Chodź do mnie - namawiał Creighton, ciągnąc ją na ganek. - Zrobię ci drinka.
- Dziękuję, ale... - opierała się Julie.
- Ja nie pytałem, czy chcesz - odparł, zamykając jej tym usta. - Chodzi o tego przystojniaka, którego mi wczoraj przedstawiłaś? - spytał, wyjmując listy ze skrzynki.
- Dlaczego "chodzi"?
- Dlatego, że wyglądasz jak upiór.
Creighton był tak kochany, że trudno było się na niego gniewać za podobne uwagi.
- Nie wydaje mi się - zaprzeczyła ze śmiechem. - Wyglądam jak po ciężkim dniu pracy.
- Ja też miałem ciężki dzień w pracy i wyglądam kwitnąco - nieskromnie odparł Creighton.
Wepchnął plik listów pod pachę i gestem zaprosił Julie na schody. Kiedy skręciła w stronę swoich drzwi, ruszył za nią, jak gdyby się bał, że zniknie i nie da mu szansy przyrządzić sobie drinka. Lecz ona nie zamie­rzała znikać, przeciwnie, mimo zmęczenia i upiornego wyglądu, miała nawet ochotę spędzić chwilę w towa­rzystwie kogoś o jasno sprecyzowanych zamiarach.
- Przyjdę, tylko się przebiorę. Obiecuję.
- Daję ci pięć minut, potem zacznę walić w drzwi.
- Jesteś strasznie apodyktyczny - zganiła go, zanim weszła do mieszkania.
Przebranie się w stare dżinsy i szarą bluzę z jaskrawoczerwonym napisem McGill, nazwą jej alma ma­ter, zabrało jej nawet mniej niż pięć minut. Zdążyła jeszcze sprawdzić, czy na automatycznej sekretarce nie ma jakichś wiadomości.
Creighton pracował jako dyrektor artystyczny re­gionalnego czasopisma, a jego mieszkanie wypełnione było oprawionymi w ramki fotografiami i wyrobami rzemiosła artystycznego. Julie zawsze doznawała lek­kiego uczucia klaustrofobii, kiedy sadowiła się na ma­łej kanapce w saloniku, otoczona ceramicznymi figur­kami zwierząt, ręcznie lepionymi naczyniami z gliny i rzeźbami w drewnie.
- Opowiadaj! - zawołał z kuchni, gdzie przyrzą­dzał swe mikstury. - Co to za historia z tym facetem? - Nie ma żadnej historii! - Zrzuciła drewniaki i podwinęła nogi pod siebie. - Pracujemy razem.
- Dlaczego trudno mi w to uwierzyć?
- Bo kłamię - mruknęła pod nosem. Bo cholernie dobrze wiem, że Mac jest kimś więcej niż znajomym z pracy, rzecz w tym, że trudno określić, kim właś­ciwie dla mnie jest. - Wpadł ci w oko - zażartowała z Creightona.
Uznała, że najlepszą obroną będzie atak.
- Każdemu by wpadł, obojętnie czy hetero, czy homo - odciął się Creighton, który właśnie wszedł do pokoju, niosąc wysokie szklanki wypełnione jakimś brązowym płynem pokrytym pianką. Jedną wręczył gościowi, potem usadowił się w fotelu z uszakami naprzeciwko kanapki. - Uważam, że powinnaś zapro­sić go na bal.
Julie wypiła łyk drinka. Był zimny i słodki. Cudowny.
Cały dzień pracuje w hotelu. Dlaczego miałby chcieć spędzić noc na balu?
- A dlaczego ty byś chciała? Bo wybierasz się, co? Zawsze jest wspaniała zabawa. Zarezerwowałem dwa bilety. Zaprosiłem Stanleya. Pamiętasz go, prawda? - Przecież zerwałeś z nim - przypomniała.
- Rozstaliśmy się pokojowo. Poza tym zawsze lubił bale.
- Cóż, jeśli w ogóle pójdę, to... - Julie urwała, oparła się wygodnie o poduszki i westchnęła - to zdecyduję w ostatniej chwili - dokończyła.
- Nonsens. Pójdziesz. Wystroisz się jak bogini mo­dy i wszyscy padną ci do stóp. Łącznie z tym sym­patycznym znajomym, z którym pracujesz. Jeśli cier­pisz przez niego, to chciałbym o tym wiedzieć - dodał.
- Nie cierpię - zaprzeczyła.
Kolejne kłamstwo, dodała w myślach. Chociaż miała do Creightona pełne zaufanie, nie była gotowa rozmawiać z nim o Macu. A nawet gdyby miała ochotę mu się zwierzać, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
- A jednak ktoś daje ci się we znaki, kochana. Wyglądasz na wykończoną. Poza tym w szarym nie jest ci do twarzy - dorzucił, wskazując bluzę.
- Dużo się dzieje w pracy - przyznała zgodnie z prawdą. Nie mogła jednak powiedzieć Creightonowi wszystkiego. - Aha, Anne Marchand zdecydowała, że chce pomóc przy organizacji balu.
- Świetnie - ucieszył się Creighton i aż klasnął w dłonie, o mało nie rozlewając drinka. - Rozumiem, że się coraz lepiej czuje.
- Tak uważa, ale nie wiem, co na to lekarze.
- Nie chcesz, żeby pomagała?
Julie wypiła kolejny łyk napoju. Pyszny. Co to jest? Creme de cacao? Rum? Mleko i pokruszony lód? Miała nadzieję, że koktajl nie jest podstępnie mocny i że bez kłopotu wróci do siebie, bo zamierzała wypić go do ostatniej kropli.
- Oczywiście z radością powitaliśmy jej pomoc - odrzekła. - Anne ma przecież znakomity gust. Wiesz, zmieniła się. Zapuściła włosy, zrezygnowała z mocne­go makijażu. Mam wrażenie, że nabrała więcej luzu.
- Może tego właśnie było jej potrzeba? Już nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę. Będzie oczywiś­cie na balu?
- Do dzisiaj nie byłam taka pewna, ale teraz widzę, że nie ma przeciwwskazań.
- Ciekawe, czy przyprowadzi matkę? - Creighton zachichotał. - Tę żelazną damę.
Od sióstr Marchand Julie słyszała co nieco o babce, lecz nigdy jej nie poznała.
- Znasz Celeste Robichaux?
- Kochana, każdy, kto mieszka w tym mieście wystarczająco długo, zna starą gwardię. Celeste to elita. Niewyobrażalnie bogata i twarda. Znasz ten typ. Stalo­wa magnolia.
- Teraz rozumiem, po kim one wszystkie odziedzi­czyły tę wewnętrzną siłę.
- Ale są urocze. Celeste to jędza. Albo ją poko­chasz, albo ze strachu uciekniesz, gdzie pieprz rośnie.
Julie roześmiała się i wypiła kolejny łyk napoju. Wolała słuchać plotek Creightona, niż myśleć o kłopo­tach.
- Co U Stanleya? - zapytała.
To było właściwe posunięcie. Przez następne pół godziny Creighton zabawiał ją opowieściami o byłym przyjacielu, kolegach z redakcji i swojej dziewięćdzie­sięciodwuletniej matce, która wciąż dopytywała się, kiedy zamierza się ożenić, mimo że wielokrotnie in­formował ją o swojej odmiennej orientacji seksualnej. Wspomniał też o nowym sposobie smażenia okry i planowanych wakacjach na Alasce.
- Dwadzieścia trzy godziny na dobę słońca - mó­wił rozentuzjazmowany. - O trzeciej nad ranem będę robił zdjęcia przy naturalnym świetle.
Julie wyobraziła sobie, jak Creighton fotografuje lodowce i osady rybackie i na chwilę przestała myśleć o ręcznikach nafaszerowanych szkłem, zagadkowych mailach i finansach hotelu. A przede wszystkim zapo­mniała o Macu, o przenikliwym spojrzeniu jego oczu, o dotyku jego palców, o melodyjnym brzmieniu głosu. Przestała zastanawiać się nad dziwną zażyłością, jaka się między nimi wytworzyła, mimo że prawie się nie znali.
Przestała się zastanawiać, czy zaprowadzi ją w ja­kieś niebezpieczne rejony, których nie powinna od­wiedzać. W miejsca, które pragnęła ujrzeć...

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kiedy około szóstej trzydzieści Mac zjawił się w biurze Crescent City Security z ogromną kanapką, dużym kubkiem kawy i najnowszymi mailami ,,4Ju­lie", ku swojemu zdziwieniu zastał tam Franka.
- Co tu jeszcze robisz? - spytał wspólnika. - Gdy­bym wiedział, że Sandy spędzi samotnie wieczór, po­szedłbym do niej, zamiast przychodzić tutaj.
- Ależ proszę bardzo - Frank wpadł w ten sam żartobliwy ton - idź i spędź z nią wieczór. Doprowa­dza mnie do szału - dodał i przeczesał palcami włosy. - Chce dziecka.
- No to się postaraj o potomka - odparł Mac. - Chyba nie chcesz, żebym cię w tym wyręczył?
- Chcę tylko odrobiny zrozumienia - poskarżył się Frank. Wszedł za przyjacielem do jego pokoju i opadł na fotel. - Kocham ją, jasne? Chcę mieć z nią dzieci, jasne? Tylko jeszcze nie teraz!
- Na co czekasz?
- Ożeniłem się z nią, tak? Czy to zbrodnia poczekać kilka lat, zanim wezmę na siebie nowy obowią­zek? Kto jak kto, ale ty powinieneś mnie zrozumieć. Dalej jesteś wolnym człowiekiem. Nawet się nie za­stanawiałeś nad małżeństwem.
- Zastanawiałem - odrzekł Mac - tylko jeszcze nie spotkałem odpowiedniej kobiety. - Gdy to mówił, mimowolnie pomyślał o Julie Sullivan. Nie, nie jest odpowiednią kandydatką. Cholerna Jankeska, za­mknięta w sobie, emocjonalnie zablokowana... Wie­dział jednak, że gdyby tylko sobie na to pozwolił, oszalałby na jej punkcie. - Wybacz, stary - dodał, odwijając kanapkę - ale niektórych czeka jeszcze pra­ca, poza tym nie jedli kolacji.
- Pracuj. Jedz. Kto ci broni?
Mac odgryzł kęs grubej kanapki ociekającej sosem i ostrą musztardą i obrócił się z fotelem do biurka, na którym leżała kartka od Louise. Przebiegł ją wzro­kiem.
- Louise udało się wytropić tego wstrętnego maila, którego Julie dostała wczoraj - odezwał się. - Gdybym miał się w kimś zakochać, to właśnie w niej - dodał.
Frank oczywiście wiedział, że Mac żartuje. Louise była drobną kobietą, poważną i nieśmiałą, związaną z pewnym studentem medycyny z Tulane.
- Nie dotarła do samego nadawcy - uściślił. Znał już treść notatki Louise.
Mac jeszcze raz spojrzał na kartkę.
- Nowy Jork, Biblioteka Publiczna, Piąta Aleja. Co to nam daje?
- Sandy rozmawiała dzisiaj z kuratorem Glenna Perry'ego. Według niego facet zachowuje się popraw­nie. Od wyjścia na wolność nie opuszcza miasta.
- Innymi słowy, przebywa na Manhattanie. Na tej samej wąskiej małej wyspie, na której znajduje się oddział biblioteki. Czyli mógł wysłać tego maiła.
- Mógł - przyznał Frank.
- Chociaż pewnie ma własny komputer. Po co miałby chodzić do biblioteki, skoro mógł to zrobić z domu?
- Po to, żeby ktoś taki jak nasza Louise nie mógł wytropić jego adresu.
Mac nie był przekonany, niemniej w jego pracy sceptycyzm był zaletą.
- Czy łatwo jest wysłać z własnego komputera maila nie do wyśledzenia? Louise mogłaby dojść do serwera, ale czy dotarłaby do konkretnego adresata? - O to musiałbyś ją spytać.
- Racja. - Podejrzewał, że Louise mogłaby dotrzeć w śledztwie tak daleko, jak by chciała. Nawet nie próbował zrozumieć, jak to robi. - Ewentualnie mog­łaby wskazać, z którego komputera w bibliotece ko­rzystał nadawca. Niewykluczone, że osoba z obsługi go zapamiętała. Przyniosłem kolejnego maila - dodał. - Stawiam dychę, że wysłano go z innego miejsca.
- Nadawca korzysta z ogólnie dostępnego komputera z określonego powodu - wtrącił Frank. - Nie chce, żeby go zidentyfikowano. - Odchylił się na oparcie fotela i zaczął kiwać stopą. - Uważasz, że tej Sullivan naprawdę coś grozi? Bo może ta jej siostra jest odrobi­nę przeczulona?
- Rozmawiałem z nią. Sprawia wrażenie trzeźwo myślącej. Pracuje jako bankier inwestycyjny w No­wym Jorku.
- Czyli z nich dwóch ona jest inteligentna, a Julie piękna?
- Julie nie brakuje inteligencji - zaprzeczył Mac - a o ile wiem, jej siostra też jest bardzo atrakcyjna. - Zdjął z kubka plastikowe wieczko. W pokoju roz­szedł się zapach kawy z cykorią. - W każdym razie, Marcie Sullivan twierdzi, że Perry wielokrotnie groził Julie, kiedy ta doniosła na niego do prokuratury. Po­tem, kiedy zeznawała przeciwko niemu w sądzie, po­wtórzył groźby. Przysiągł, że jak tylko wyjdzie z wię­zienia, dopadnie ją.
- Z tym, że według kuratora Perry jest teraz wzoro­wym obywatelem - przypomniał Frank. - Zapisał się na kurs dla pośredników handlu nieruchomościami, trzyma się z daleka od modelek i w ogóle dziewcząt, nie odnowił kontaktów z dealerami narkotyków.
- Taak - mruknął Mac. Cynizm w jego głosie był tak mocny i gorzki jak kawa, którą pił. - Miałem do czynienia z facetami świeżo wypuszczonymi z więzie­nia. Ty też. Aureole nad ich głowami mogą oślepić, bo są neonowe, nie prawdziwe. - Odstawił kawę i wrócił do kanapki. - A teraz dziewczyna dostaje te niepokoją­ce maile od kogoś, kto wie, że pracowała w agencji. Uważam, że jest to groźne.
Frank wzruszył ramionami.
- Jesteś ekspertem.
- A propos ekspertów. - Mac zlizał sos z kciuka, zanim kropla zdążyła upaść mu na spodnie osłonięte tylko cienką papierową serwetką. - Znasz się na finan­sach. Cztery lata temu z konta Hotelu Marchand znik­nęła duża suma.
- Jak duża?
- Milion dolarów.
Frank wyprostował się w fotelu. - Opowiedz mi coś więcej.
- Niewiele wiem. Remy Marchand zmarł niemal w tym samym czasie.
- Pamiętam. Prasa rozpisywała się na ten temat, bo chodziło o Remy' ego Marchanda, sławnego kucharza i współwłaściciela hotelu. Jego samochód spadł z gro­bli do jeziora. Dla tabloidów to był smakowity kąsek.
- A dla rodziny tragedia - dorzucił Mac.
- Racja.
- Żona Remy' ego, Anne, kierowała hotelem, a on restauracją. Cztery lata temu zmarł. Obecnie hotelem zarządza ich córka Charlotte. Druga córka prowadzi restaurację, dwie kolejne również pracują w hotelu. Ale wszystko to jeszcze o niczym nie świadczy. - Za­milkł i dokończył kanapkę. Była pyszna. Żałował, że nie kupił dwóch. - W każdym razie powęszyłem tro­chę i wygląda na to, że sytuacja finansowa hotelu nie jest najlepsza. Zastanawiam się, czy ten incydent z pie­niędzmi nie zapoczątkował złej passy.
- Sądzisz, że Remy mógł zdefraudować forsę?
- Tego nie wiem - Mac zmrużył oczy - wiem natomiast, że gdyby ktoś coś takiego zasugerował, kobiety powiesiłyby go głową w dół na hotelowym patio. Pamięć Remy' ego to świętość.
- Niemniej pozostaje faktem, że milion dolarów gdzieś się ulotnił, a Remy zginął.
- W wypadku. - Wymawiając to ostatnie słowo, Mac narysował palcem w powietrzu duży znak zapyta­nia. - Jakie jest prawdopodobieństwo, że to nie był zwykły wypadek?
Frank uniósł otwarte dłonie, jakby w obronnym geście.
- Nie bawmy się w domysły. Lepiej powiedz, co to ma wspólnego z bezpieczeństwem Julie Sullivan?
- Nic. Ale jestem szefem ochrony hotelu. Kłopoty finansowe mogą rzutować na jego bezpieczeństwo.
- Zatrudniłeś się w hotelu, żeby mieć na oku Julie.
- Prawda, ale przy okazji muszę wywiązywać się z obowiązków wynikających ze stanowiska. - Mac spojrzał na Franka błagalnym wzrokiem. - Znalazłbyś godzinkę albo dwie, żeby pomyśleć, jak trafić na trop tej forsy?
- Nie jestem cudotwórcą. Nie sprawię, że milion dolarów nagle pojawi się na koncie. Potrzebuję więcej informacji.
- Dowiem się, który bank obsługiwał Hotel Mar­chand cztery lata temu. Wtedy będziesz mógł przeana­lizować transakcje. No jak? Zgoda?
- Pamiętaj, że po uszy tkwię w tych przekrętach w Garnck Insurance.
- Niewykluczone, że węsząc wokół jakiegoś banku na Kajmanach, trafisz przy okazji na milion dolarów z odciskami palców Remy' ego Marchanda. Tylko o to proszę.
- Tylko. Drobiazg! - prychnął Frank i potrząsnął głową. - Gdybym wiedział, że chcesz mi podrzucić kukułcze jajo, poszedłbym do domu.
- To idź teraz i postaraj się o potomka - odparł Mac. - I powiedz Sandy, że chcę zostać ojcem chrze­stnym.
- Dobrze - odrzekł Frank, wstając. - A ty nie siedź zbyt długo, stary. Nie chcę, żebyś zasnął przy biurku. - Po tej kawie nie będę mógł zasnąć przez tydzień. Po wyjściu Franka Mac wytarł ręce w serwetkę, włączył komputer i przysunął tekturową teczkę opat­rzoną napisem SULLIVAN. Otworzył ją, przerzucił starannie wydrukowane kartki z notatkami, w końcu dotarł do fotografii.
Miał ich kilkanaście, zgromadzonych w ramach wstępnego rozeznania w sprawie. Pochodziły z cza­sów, gdy Julie pracowała jako modelka. Na wierzchu leżała jedna z wcześniejszych reklam z jej udziałem: trzy dziewczyny w skąpych strojach bikini na plaży. Julie miała włosy dłuższe niż obecnie, związane w dwa kucyki. Jej piękne, szczupłe, niemal dziecinne ciało nie robiło na nim wrażenia, natomiast twarz... Nawet wówczas, gdy się uśmiechała, jej oczy pozo­stawały tajemnicze, pełne głębokiej wiedzy i tęsknoty. A usta... Nie, nie zachęcały do pocałunku. Myśl, że mógłby pocałować dziewczynę tak młodą jak Julie na tym zdjęciu, przerażała go. Lecz dostrzegał już w niej kobietę, taką jaką będzie, gdy dorośnie.
Przejrzał zdjęcia, niektóre wycięte ze starych maga­zynów, inne w formie wydruków ściągniętych z Inter­netu. Niewiarygodne kości policzkowe, pomyślał, przyglądając się jednej z fotografii. Twarz Julie była pełniejsza, kształty na szczęście też. Przypomniał so­bie, co mu powiedziała o głodzeniu się. Dzięki Bogu nie musiała już tego robić.
Na końcu znajdowały się reklamy perfum "Sym­phony". Julie wyglądała poważniej, nawet starzej niż obecnie. Przypisał to mocnemu makijażowi, lecz było także coś nowego w jej spojrzeniu. Patrzyła w obiek­tyw chłodno, wyniośle, niemal oskarżycielsko. "Chcę mieć te perfumy", zdawała się mówić. "Chcę per­fumy, nie ciebie".
Na reklamie zapachu "Glissando" stała na beżowym tle, widać było tylko twarz, nagie ramiona i ogro­mny flakon perfum. Jej wargi nie uśmiechały się, nie wydymały, jej oczy były zimne, niedostępne. W re­klamie "Grace Note" tło było ciemnoniebieskie ni­czym nocne niebo, przy którym jej oczy sprawiały wrażenie ciemniejszych, bardziej zagadkowych. W re­klamie "Arpeggio" tło było ciemnoczerwone, a Julie wyglądała seksownie. Lecz patrzyła wciąż z dystan­sem, wciąż chłodno, a oczy zdawały się mówić:
"Chcesz mnie, lecz nie możesz mnie mieć".
W przeciwieństwie do pierwszego zdjęcia przed­stawiającego nastolatkę, te fotografie z niego szydziły. Tak, pragnął jej. I nie mógł jej mieć, chociaż gdy na niego patrzyła w prawdziwym życiu, nie sprawiała wrażenia tak niedostępnej.
Tak, pomyślał, wpatrując się w twarz Julie na czer­wonym tle. Odgadłaś. Pragnę cię.
Gdy następnego dnia rano Carlos pokazał mu listę gości, którzy zarezerwowali bilety na bal, Mac, z natu­ry opanowany, miał ochotę zdemolować biuro.
- Co to, do cholery, ma znaczyć?! - wybuchnął, wpatrując się w spis ponad stu nazwisk.
- No... ci ludzie zarezerwowali bilety - spokoj­nie wyjaśnił Carlos. Wyraźnie nie rozumiał irytacji szefa.
- Ale tu są same nazwiska. Smith! Skąd mam wie­dzieć, co to za Smith!? Sam? Z żoną?
- W biurze chyba mają imiona - odparł Carlos, starając się nie okazywać, że nic go to nie obchodzi. - Imiona, numery kart kredytowych... Kiedy ktoś rezerwuje bilet, musi podać numer karty. Dlaczego na tej liście tego nie ma?
- Och, na pewno zapłacą - zapewnił go Carlos - jeśli o to chodzi. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś naciągnął hotel. Goście przychodzą, płacą i wtedy ich wpuszczamy. Jeśli nie chcą zapłacić, odchodzą z kwit­kiem. Proste.
- Przeciwnie. Nic nie jest proste. Któraś z tych osób może stanowić potencjalne zagrożenie.
- A numery kart kredytowych by nam pomogły?
Mac zgromił go wzrokiem.
- Na litość boską! Numery kart, numery ubezpie­czenia, numery telefonów, imiona... Kim są ci ludzie?
Carlos zawahał się, jakby nie wiedząc, czy szef oczekuje od niego jakiejś odpowiedzi, czy nie. W koń­cu odezwał się:
- Smith znaczy... No, państwo Smith.
Mac zaklął, rzucił wydruki na biurko i zerknął na monitor. Kamery pokazywały jakąś parę rozmawiają­cą w windzie, kobietę sadowiącą się z książką w fotelu na patio i owijającą sobie nogi pledem, pokojówkę z wózkiem z przyborami do sprzątania przechodzącą korytarzem na drugim piętrze. Żadna kamera nie uchwyciła Julie, co oznaczało, iż pewnie jest u siebie.
Mógł pobiec na górę, wtargnąć jak burza do jej gabinetu i zażądać wyjaśnień, lecz się opanował. Był zbyt wkurzony, by ryzykować konfrontację. Mógłby mimochodem zdradzić się ze swoją największą obawą, mianowicie że państwo Smith albo ktoś inny z tej anonimowej listy może być autorem maili, które do­stawała. Julie jest już wystarczająco zdenerwowana, nie ma potrzeby denerwować jej jeszcze bardziej. Poza tym, nie jest jeszcze gotowa wyznać, co w tych mai­lach najbardziej ją przeraża. Miał swoją hipotezę opartą na tym, co usłyszał od Marcie, lecz pamiętał też, że do tej pory Julie nie powiedziała mu o drugim liście.
Niemniej musi się dowiedzieć, nie tylko ze względu na jej bezpieczeństwo, lecz na bezpieczeństwo wszyst­kich gości, kim są osoby, które zarezerwowały bilety.
Podniósł słuchawkę i wystukał numer wewnętrzny Julie.
- Julie Sullivan. Słucham?
- Tu Mac - przedstawił się i siłą woli powstrzymał się, by nie zamknąć oczu i nie wyobrazić sobie, jak dzisiaj wygląda. - Właśnie zobaczyłem listę gości na bal. To jakieś nieporozumienie.
- Dlaczego?
- Gołe nazwiska. Brak jakichkolwiek danych pozwalających zidentyfikować te osoby. Czy hotel po­siada obszerniejsze informacje?
- Oczywiście, że tak. Ale nie rozumiem, po co ci to potrzebne.
- Żeby się upewnić, że żadna z tych osób nie stano­wi potencjalnego zagrożenia - wyjaśnił ze spokojem, na jaki potrafił się zdobyć. - To ważne. Proszę o do­starczenie mi listy z kompletem danych.
W słuchawce dało się słyszeć westchnienie.
- Mogę ją dla ciebie przygotować, ale wszystkie dane muszą być sprawdzone w kilku źródłach. To potrwa.
- Umówmy się więc na szóstą - zaproponował. - Przyjdę do twojego biura i razem się tym zajmiemy.
Julie ponownie westchnęła, lecz kiedy się odezwa­ła, w jej głosie nie słychać było niezadowolenia. Za to brzmiała w nim nuta... jak gdyby podniecenia i oczekiwania.
- Dobrze. O szóstej.
Nie bardzo rozumiała, dlaczego Mac aż tak przejął się tą listą, chociaż w ferworze przygotowań do balu wszyscy byli zdenerwowani. Anne i Sylvie kłóciły się o dekoracje, Charlotte i Renee martwiły się, czy mat­ka zbytnio się nie przemęcza, Anne z kolei irytowało, że córki się o nią tak troszczą. Leo walczył z jednym z dostawców alkoholi, Robert zaś spierał się z Mela­nie o menu. Nadine zamartwiała się dodatkowymi kosztami sprzątania po imprezie, a Alvin Grote z po­koju 307 chciał się upewnić, czy może przyjść w dżinsach!
Do szóstej uporała się ze wszystkimi sprawami i czuła się wypompowana, lecz skoro dla Maca spraw­dzenie listy gości jest aż tak ważne, zostanie, by mu pomóc. Zachowa jednak dystans, aby go zniechęcić, niech jej nie dotyka, nie patrzy na nią, jak gdyby chciał powiedzieć: wiem, o czym myślisz. A jeśli jego za­pach zacznie drażnić jej nozdrza, wstrzyma oddech.
Ku jej zaskoczeniu, zapukał, mimo że drzwi były otwarte. Zazwyczaj wchodził i wychodził bezszelest­nie, toteż spodziewała się, że teraz postąpi podobnie.
Lecz zapukał, a gdy się odwróciła, zobaczyła, że popy­cha przed sobą wózek kelnerski.
- Co to? - zdziwiła się na widok półmiska na­krytego srebrzystą pokrywą i starannie złożonych ser­wetek.
- Kolacja - wyjaśnił. - Poprosiłem Melanie, żeby przygotowała nam coś do przekąszenia.
- Całkiem niepotrzebnie.

- Wręcz przeciwnie. Jestem głodny, i ty też.
Uśmiechnął się do niej przekornie i przykucnął, by zablokować kółka wózka. Kołnierzyk koszuli miał rozpięty, krawat rozluźniony, a na policzkach cień zarostu. Julie pomyślała, że pewnie ma za sobą równie wyczerpujący dzień jak ona. Przysunął krzesło do jej biurka, zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu i pod­winął rękawy koszuli.
- Przepraszam, że przeze mnie zostałaś dłużej - zaczął - ale muszę dojść do ładu z tą listą.
Z dolnej półki barku wyjął podkładkę do pisania z klipsem, do której przypięte były wydruki kompute­rowe. Położył ją na blacie biurka, potem schylił się ponownie i wyjął do połowy napełnioną butelkę wina.
- A to po co? - spytała Julie nieufnie.
- Żeby nam lepiej szło. - Teraz wyjął dwa kieliszki. - Cabernet. Lubisz czerwone wino, prawda? Ta­kie zamówiłaś w restauracji.
Zrobiło jej się przyjemnie, że pamiętał. - Nie uderzy nam do głowy?
- Pół butelki? Nie sądzę. - Napełnił kieliszki, wręczył Julie serwetkę i podniósł pokrywę półmiska, na którym ułożone były sery, owoce i pokrojona bagietka.
- Prosiłem Melanie o kawałek ciasta z orzechami dla ciebie, ale powiedziała, że musiałbym zapłacić.
- A za to wszystko nie?
Mac uśmiechnął się tajemniczo i wypił łyk wina.
- My, ochroniarze, mamy w kuchni fory. Dbają o nas. - Wstał i przysunął sobie drugie krzesło, tak by oprzeć na nim nogi. - No, zaczynamy - rzekł, biorąc do ręki listę.
Julie umoczyła wargi w winie. Starała się nie pat­rzyć na nogi Maca, jego umięśnione, pokryte delikat­nymi włoskami przedramiona. Obróciła się z fotelem do komputera, postukała w klawiaturę i wywołała listę rezerwacji biletów.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego koniecznie chcesz mieć tak dokładne informacje - rzekła.
- Nie słyszałaś o jedenastym września? To będzie duże zgromadzenie. W hotelu znajdzie się mnóstwo obcych osób. Podstawowe zasady bezpieczeństwa wy­magają upewnienia się, że nieznani nam ludzie nie sprawią żadnych kłopotów.
- Nigdy przedtem nie mieliśmy kłopotów - obru­szyła się.
- To postarajmy się ich nie mieć i w tym roku - odparował Mac i przeczytał pierwsze nazwisko z listy:
- Adams?
Julie sprawdziła w komputerze.
- Joseph i Evelyn Adams. Mieszkają w Nowym Orleanie i co roku przychodzą na bal. On pracuje w ratuszu, ona działa w towarzystwie historycznym. - W porządku. Anderson?
- Matt Anderson. Zatrzymał się w naszym hotelu. Recenzent kulinarny, znawca win. Jego przyjazd wy­wołał lekką panikę w restauracji. Nie wiem, czy przyj­dzie na bal, ale na wszelki wypadek zarezerwował bilet.
Mac postawił haczyk obok jego nazwiska.
- Ciekawe, co by powiedział o tym winie? - Uniósł kieliszek w stronę Julie. - Nie najlepszy rocznik.
- Według mnie nie jest złe.
Picie wina w biurze może nie było najmądrzejszą rzeczą, jaką w życiu robiła, niemniej Mac miał rację: uprzyjemniało to pracę w nadgodzinach.
Mac urwał winogrono z kiści i włożył je do ust. - Bowman z osobą towarzyszącą.
- Creighton Bowman. Mój sąsiad. Poznałeś go.
- Racja. - Mac przeniósł wzrok na Julie i dodał: - To on powiedział, że w porównaniu z facetami, z którymi się spotykałaś, wypadam korzystnie.
Julie poczuła, że się czerwieni. - Żartował.
- Nie podzielasz jego zdania?
- Nie umawiam się z tobą, więc pytanie jest bezzasadne.
No tak, romanse w miejscu pracy są zawsze ry­zykowne. Poza tym, mimo jego usilnych starań, by zdobyć jej zaufanie, wciąż miała wątpliwości. W spo­sobie, w jaki na nią patrzył, w jaki poruszał się po hotelu, w jaki interesował się finansami, było coś, co nasuwało podejrzenia, iż nie jest tym, za kogo się podaje. Wyraźnie powodziło mu się lepiej niż zwykłemu ochroniarzowi.
- Carlyle - Mac wyczytał kolejne nazwisko.
- To będzie Holly Carlyle. Pieśniarka. Kilka razy w tygodniu występuje w hotelu.
- Zaśpiewa?
- Nie.
- Wynajęliśmy orkiestrę taneczną, ale sądzę, że Charlotte ją zaprosiła. Miło jej będzie pobawić się dla odmiany, a nie pracować.
- A ty się wybierasz? Pobawić się, zamiast pra­cować?
- Jeszcze nie wiem. - Julie poczęstowała się plas­terkiem gruszki. - Zależy, czy nie będę czuła się za bardzo zmęczona. Także od tego, czy zechcę znosić wymówki Creightona, jeśli nie pójdę. - Przypomniała jej się propozycja Creightona, by zaprosiła Maca. - A ty?
- Jeśli będę musiał wzmocnić posiłki, to tak. - Odchylił się do tyłu, spojrzał na nią uwodzicielsko i uśmiechnął się kącikiem ust. - Oczywiście jeśli ty pójdziesz, to ja też.
A jednak nie zaproponował, by wybrali się razem.
To dobrze, uznała. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby skon­centrowała się na pracy i przestała myśleć o Macu w kontekście bali i randek.
- Kogo tam masz następnego? - spytała. Przejrzeli całą listę. Wiele nazwisk Julie natych­miast rozpoznawała, byli to albo goście obecnie prze­bywający w hotelu, albo stali bywalcy balu w wieczór Trzech Króli. Inne nazwiska musiała sprawdzać w ba­zie danych.
Do wpół do ósmej uporali się z listą, lecz półmisek nadal był pełen serów i owoców, zostały również kawałki bagietki i wino. Mac rozlał je sprawiedliwie do kieliszków, a Julie zsunęła pantofle i oparła stopy na brzegu krzesła, które przysunął dla siebie jako pod­nóżek.
- Poszło szybciej, niż się spodziewaliśmy, praw­da? - stwierdził, odkładając podkładkę z wydrukami na dolną półkę wózka. Wstał, nałożył na talerzyk tro­chę winogron, trochę sera i kawałek bagietki. Ku za­skoczeniu Julie, zamiast wziąć go sobie, wręczył tale­rzyk jej. - Jeśli jesteś tak samo głodna jak ja, dobrze ci to zrobi.
- Jestem głodna - przyznała i oparła talerzyk na kolanach. - Dziękuję.
Mac nałożył porcję dla siebie, usadowił się z po­wrotem w fotelu i wziął do ręki kawałek bułki.
- Naprawdę musiałaś się głodzić, kiedy byłaś mo­delką?
- Nie tyle głodzić, co bardzo uważać, ile jem.
- Nie sprawiasz wrażenia kobiety, która musi dbać o linię.
Julie roześmiała się.
- Rozumiem, że to ma być komplement. - Ugryzła kęs cheddara. Przez chwilę delektowała się smakiem dojrzałego sera, potem przełknęła i dodała: - Jeśli dziewczyna chce odnieść sukces jako modelka, musi być naprawdę chuda. Podobno kamera dodaje pięć kilogramów, chociaż ja w to nie wierzę. Niemniej chudość była i jest w modzie. Tego oczekują klienci.
- Według mnie większość modelek jest zbyt chuda - stwierdził Mac. - Nie mogę wypowiadać się w imieniu wszystkich mężczyzn, ale założę się, że wielu podziela moje zdanie. Lubimy kobiety z odrobiną ciała.
- Nawet chude modelki tu i tam mają krągłości.
- Może, jeśli mają dobrego chirurga plastycznego. Taka myśl narzuca się sama, jeśli babka nie ma na sobie grama tłuszczu, za to duży biust. To wygląda nienaturalnie.
- Cóż... - Julie wzruszyła ramionami. Śmieszyło ją rozmawianie z Makiem o kobiecych biustach. - Jeśli tego oczekuje publiczność, agenci starają się jej to dostarczyć.
- To modelki mają swoich agentów?
- Podpisują umowę z agencją, która znajduje im pracę. Odbywa się to tak, że klient przychodzi do agenta i wspólnie szukają modelki, której wygląd mu odpowiada.
- I ty też miałaś umowę z taką agencją? - Julie starała się zachować beznamiętny wyraz twarzy. Co by było, gdyby mu opowiedziała o Glennie Perrym i o roli, jaką odegrała w jego uwięzieniu? Gdyby się dowiedział, że Glenn został właśnie wypuszczony, po­wiązałby tę informację z tajemniczymi mailami, co i jej przyszło do głowy. - Tak? Julie? -powtórzył Mac łagodnym tonem.
Zlękła się, że mógł wyczytać niewesołe myśli z jej twarzy. Dla dodania sobie odwagi wypiła kilka łyków wina, potem odpowiedziała bezbarwnym tonem:
- Należałam do jednej agencji, ale nie czułam się tam dobrze.
- Przeniosłaś się do innej?
Julie potrząsnęła głową.
- W ogóle zrezygnowałam z kariery. Zapisałam się na studia i nigdy tego nie żałowałam.
- Tylko dlatego, że nie czułaś się dobrze w tej agencji?
- Mówiłam ci, pozowanie do zdjęć to strasznie nudne zajęcie.
- I byłaś ciągle głodna. - Mac znowu poczęstował się serem i bagietką. - A jak zostałaś modelką?
Jeszcze jeden łyk wina i Julie uświadomiła sobie, że nie ma nic przeciwko temu, by odpowiedzieć na to pytanie.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? - Gdy skinął pota­kująco głową, skrzyżowała nogi w kostkach, ujęła kieliszek w obie dłonie i zaczęła: - Byłam wysoką, niezdarną, dziwacznie wyglądającą dziewczynką. Wszyscy się ze mnie śmiali.
- Nie wierzę. - Przyjrzał się jej uważnie, potem zmarszczył brwi. - Wysoka tak, ale nigdy niezdarna. - Nie kłamię. Byłam chuda, patykowata i kancias­ta. Miałam oczy na pół twarzy, ostry podbródek...
Mac roześmiał się.
- I kłapciate uszy jak Dumbo, i syfy na nosie? Nie potrafię wyobrazić sobie ciebie jako brzydkiego kaczątka.
- Ale to prawda. W podstawówce przezywali mnie żyrafą.
- Żyrafą?
- Tak. Zawsze wybierali mnie do drużyny koszykówki, ale nie byłam wcale wysportowana, więc wzrost mi nie pomagał. W szkole średniej też byłam wyższa od większości chłopaków. Żaden nie chciał się ze mną umówić. Siostra radziła mi, żebym się garbiła, to będę wyglądała na niższą. Sama też jest wysoka, ale nie tak jak ja i nikt nie przezywał jej żyrafą. W każdym razie nie podobało mi się chodzenie ze skulonymi ramionami, więc nosiłam głowę wysoko i starałam się ignorować tych kretynów, którzy za mną wołali: "Jaka pogoda tam w chmurach?" albo: "Powinnaś przypiąć sobie czerwone światełko, żeby samoloty się z tobą nie zderzyły". Wszystkim się wydawało, że są tacy orygi­nalni.
- Ja też byłem wysoki, ale mnie nikt nie przezywał.
- Bo byłeś chłopcem. Chłopcy mogą być wysocy, dziewczęta nie.
- Chyba że zostają modelkami - odgadł.
- Właśnie. Mieszkaliśmy na przedmieściach Nowego Jorku, a jedna z sąsiadek pracowała jako redak­torka w magazynie mody. Powiedziała, że mam ideal­ną figurę i zaproponowała, że skontaktuje mnie z kil­koma osobami z branży. Nigdy przedtem nie marzy­łam o karierze modelki, ale pomyślałam, że jeśli mi się uda, pokażę tym wszystkim draniom, że nie jestem żyrafą.
- I pokazałaś.
- Pokazałam.
- Zaczęli lepiej się do ciebie odnosić?
Julie cofnęła się pamięcią do tamtych lat i uśmiech­nęła do siebie.
- Właściwie tak. Co za banda głupców. Uznali, że coś w tym musi być, jeśli mi płacą za mój wygląd. Jednocześnie założyli, że muszę mieć kupę forsy, bo w powszechnej opinii modelki zarabiają krocie. Nie zarabiałam kokosów. Rodzice pozwalali mi brać udział w sesjach tylko w weekendy i latem. Nie godzili się, żeby kariera modelki przeszkadzała mi w nauce. Niektóre dziewczyny, kiedy zaczynają pracować, rzu­cają szkołę.
- Pracują jako modelki na pełnym etacie? Nawet te młode? Przecież prawo zabrania zatrudniania nielet­nich.
- Jak skończą szesnaście lat, mogą zrezygnować z nauki i podjąć pracę w pełnym wymiarze godzin - wyjaśniła. - W mojej agencji sporo dziewcząt tak postąpiło. Z całego kraju zjeżdżały do Nowego Jorku robić karierę. Miały szesnaście, siedemnaście lat, żad­nego świadectwa ukończenia szkoły, tylko marzenia. Ich jedynym atutem była uroda.
- To wystarczyło? Odnosiły sukcesy?
Julie zawahała się. Gdyby wdała się w dłuższe wyjaśnienia, niebezpiecznie zbliżyłaby się do tematu, którego chciała uniknąć: roli, jaką odegrała w uwięzie­niu Glenna i jego groźbach zemsty.
- Nie - odrzekła krótko. - Lepiej by było, gdyby zostały w domu i skończyły szkołę. - Mac przyglądał się jej uważnie, jakby wiedział, że nie powiedziała mu wszystkiego. Lecz ona milczała. Przypomniało jej się, jakimi sposobami Glenn zdobywał zaufanie dziew­cząt, jak interesował się ich problemami. Pamiętała, jak obiecywał, że tym czy owym się zajmie, jak uzale­żniał je od siebie, aż gotowe były zrobić wszystko, czego zażądał: zażywać tabletki na schudnięcie, przyj­mować inne leki, oddawać mu zarobki, by płacił za te preparaty, a w kilku przypadkach nawet się z nim przespać, bo straszył, że w razie odmowy nie załatwi im najlepszych kontraktów. I najlepszych prochów. Milczała nie dlatego, że uważała, iż Mac jest w stanie wykorzystywać ludzi podobnie jak Glenn. Nauczyła się jednak, że ufanie silnym mężczyznom, poleganie na nich, wiara w ich obietnice może doprowadzić do katastrofy. - Dziękuję za wspaniałe jedzenie. - Wypiła ostatni łyk wina i dodała: - I za wino.
- A ja dziękuję za przejrzenie ze mną listy gości. - Wziął od niej kieliszek i odstawił na wózek. - Dasz radę dojechać do domu? - spytał.
- Dam.
- Na wszelki wypadek mógłbym pojechać za tobą.
- Daj spokój, Mac. Czuję się dobrze.
Mac wstał, przeciągnął się i potarł kark.
- Jeśli jakieś nowe nazwiska pojawią się na liście, dasz mi znać, dobrze?
- Oczywiście.
Niech wyładowuje swoją energię, pilnując hotelu, nie mnie, pomyślała Julie. Mac obserwował, jak wsu­wa stopy w pantofle, potem wyłącza komputer.
- Dostałaś jakieś nowe dziwne maile? - spytał jak­by mimochodem, jakby temat ten tak bardzo go nie interesował.
Prawdę mówiąc dostała dziś aż trzy dziwne maile, wszystkie od tajemniczego nadawcy posługującego się kryptonimem ,,4Julie". Wszystkie zawierające znaki muzyczne i krótkie groźne wiadomości: "Jesz­cze nie koniec, dopóki gra muzyka". "Śpiewasz, cier­pisz". "Nigdy ci nie wybaczę".
Gdyby powiedziała o nich Macowi, zrobiłby coś drastycznego, wynajął dla niej ochroniarza, zmusił do wyjazdu z miasta, zabronił zaglądać do skrzynki od­biorczej. Paradoksalnie, im więcej dostawała tych mai­li, tym mniej się bała. Traktowała je jak bredzenie wariata. Wysyłanie wstrętnych listów to łatwy, tani gest. Ktoś, możliwe że sam Glenn, rozładuje agresję, nie więcej.
Nie, nie da się zwariować. Dziesięć lat temu nie bała się Glenna, teraz też nie stanie się niewolnicą strachu. Uśmiechnęła się w odpowiedzi na pytanie Maca i skłamała:
- Nie. Żadnych. Możesz przestać się o mnie mar­twić.
- Nie martwię się o ciebie - mruknął. - Martwię się o maile. - Zdjął marynarkę z oparcia krzesła, prze­rzucił sobie przez ramię i popchnął wózek w stronę drzwi. - Martwienie się to mój obowiązek - dodał - więc raczej nie przestanę. Jeśli w lusterku wstecz­nym zobaczysz mój samochód, nie denerwuj się. Wy­konuję tylko swoją pracę.
Gdy szedł do windy, odprowadziła go wzrokiem.
Mogłaby się teraz wymknąć, pobiec do samochodu i przejechać co najmniej połowę drogi, zanim on włą­czyłby silnik tego sportowego auta. Może także nie spieszyć się i dać mu szansę pojechać za sobą. Nie lubi jednak, kiedy ktoś się zbytnio o nią troszczy, chociaż...
Ale Mac jest równie uparty jak ona i to wzbudza w niej szacunek, nawet podziw. Martwi się o nią. Po­jedzie za nią. Wiedziała, że nie będzie się jej narzucał.
Mogłaby się z tym pogodzić.
Zbyt wiele wspomnień budzi się w Nowym Jorku. Zbyt wiele wspomnień o pieniądzach, prochach, im­prezach, seksie. Nie, o miłości, bo to była miłość. Teraz Glenn jednak nie potrafił kochać.
Oczywiście, że nie. Jak mężczyzna, który spędził osiem lat za kratkami, spał na pryczy i wciąż oglądał się, czy nikt nie czai się za plecami, może ponownie otworzyć się na miłość? Na litość boską, wystarczy na niego spojrzeć: zapisał się na kurs pośredników hand­lu nieruchomościami. Kiedyś kierował własną, dobrze prosperującą agencją modelek, a teraz, jeśli mu się poszczęści, może pewnego dnia zasiądzie za biurkiem w administracji jakiegoś wieżowca i zajmie się wynaj­mem mieszkań.
Czas zapłaty się zbliża. Ale wpierw Julie musi się odrobinę bardziej wystraszyć. Więcej maili, groźniej­szych, napływających z różnych miejsc. Łatwo to zro­bić, mając koleżankę stewardesę, która w ciągu jed­nego dnia ląduje w kilku różnych miastach. Julie może nie wiedzieć, skąd maile przychodzą, ale na wszelki wypadek, gdyby była taka sprytna i potrafiła wytropić nadawcę…
Zawsze miała się za cholernie sprytną. Niech sobie będzie. I niech się boi. Niech jeszcze pocierpi, zanim nadejdzie jej koniec.

ROZDZIAŁ SIÓDMY
Julie weszła do domu i ostrożnie wyjrzała przez okienko obok drzwi. Właśnie wtedy Mac zamrugał przednimi światłami i odjechał.
Wino, które przyniósł razem z przekąskami, a także rozmowa z nim pomogły jej się odprężyć. Błyśnięcie światłami oznaczało: "Zdaję sobie sprawę, że nie chcesz, żebym za tobą jechał, ale nie gniewaj się, ustąp mi".
Wyjęła pocztę ze skrzynki i weszła na piętro.
W mieszkaniu rzuciła listy na kuchenny stół, zdjęła pantofle i przeszła do małego saloniku sprawdzić, jak się mają rybki. Pompa szumiała cichutko, woda zda­wała się czysta i przejrzysta. Wsypała trochę suchego pokarmu do akwarium, ryby drgnęły i zaczęły pod­pływać pod powierzchnię. Zamykając puszkę, Julie jak zwykle pożałowała, że rybki to nie pies. Nie można się do nich przytulić ani zagadać. Nawet nie nadała im imion.
Z pantoflami w ręku poszła do sypialni przebrać się w domowe ubranie. Przyjemnie by było mieć psa, myślała. Powęszyłby, poszczekał, pomachał ogonem, wypełnił pustkę...
Gdyby mogła, wybrałaby psa podobnego do Belli, zwykłego kundelka, który pewnego dnia, kiedy miała osiem lat, przybłąkał się do niej w drodze ze szkoły. Przy obroży Bella miała karteczkę z adresem i rodzice chcieli ją oddać prawowitemu właścicielowi. Okazało się jednak, że się wyprowadził. Sąsiedzi powiedzieli policji, że przez dwa miesiące próbował znaleźć dla psa nowy dom, a kiedy się nie udało, po prostu go zostawił.
Julie ubłagała rodziców, aby pozwolili jej zatrzy­mać Bellę. Obiecała się nią zajmować, wyprowadzać na spacery, karmić, kąpać, a kiedy wyrazili zgodę, dotrzymała słowa. Przez siedem szczęśliwych lat Bel­la była jej wspaniałą towarzyszką i przyjaciółką, aż starość, artretyzm i ślepota pokonały ją. Julie dotąd za nią tęskniła.
Może to nie był zbieg okoliczności, że w pół roku po śmierci Belli zgodziła się pójść na spotkanie z Glennem Perrym, który prowadził agencję modelek dla nastolatek? Czuła się samotna i zagubiona. Praca modelki wydawała się dobrym sposobem wypełnienia czasu, którego teraz miała nadmiar.
Gdyby Bella tu teraz ze mną była, myślała Julie, siadając na łóżku i ściągając rajstopy, nie zawracała­bym jej głowy opowiadaniem o kłopotach w hotelu, ale przytuliłabym się do niej i opowiedziała o Macu, o jego rękach. Może właśnie widok tych rąk, kiedy podwinął rękawy, uświadomił jej, jak smutne są jej noce i jak ogromne jest jej łóżko...
Ale czy naprawdę zniosłaby w swoim życiu obec­ność mężczyzny, który jedzie za nią do domu, by się upewnić, że jest bezpieczna? Sama myśl o tym budziła w niej sprzeciw. W teorii. A w praktyce? Cóż, Mac po prostu taki jest. A Julie nie była pewna, co o tym wszystkim sądzić. Odczuwała tylko żal, że dziś wie­czorem, kiedy siedzieli w gabinecie, nie odważyła się dotknąć jego przedramienia, przesunąć palcami po tych czarnych włoskach porastających jego skórę, do­tknąć przegubu, pogładzić dłoni...
Dzisiaj wieczorem Mac miał całe biuro Crescent City Security dla siebie. Louise zapewne wraz z uko­chanym studentem medycyny zgłębia tajemnice ana­tomii, a Frank i Sandy na pewno są w domu i albo starają się spłodzić potomka, albo sprzeczają się, czy powinni to robić.
Opadł na fotel, włączył komputer i przetarł oczy.
I zaklął. Cały czas zachowuje się nieprofesjonalnie, łamie zasady. Nie powinien zanosić jedzenia do gabi­netu Julie. Nie powinien zanosić wina. Nie powinien zostawać z nią po skończeniu zadania, rozmawiać, żartować. Pragnąć jej.
Nawet jeśli wino nie uderzyło mu do głowy, roz­grzało go, sprawiło, że krew szybciej krążyła w jego żyłach. Na monitorze migały komunikaty, program antywirusowy skanował zawartość plików, lecz jemu obraz Julie ubranej w obcisły turkusowy sweterek i lekko rozszerzaną spódniczkę przesłaniał wszystko. Widział jej nogi oparte o krzesło obok jego nóg, zarys kolan - niektóre kobiety mają wyjątkowo ponętne kolana i Julie zdecydowanie się do nich zaliczała. Stopy też miała niezłe. Duże, ale szczupłe. Paznokcie przeświecające przez cienkie rajstopy pomalowane były na różowo.
Znowu zaklął. Samo myślenie o niej przyprawiało go o zadyszkę i ból w lędźwiach. Niedobrze, bardzo niedobrze. Jej siostra płaci mu za to, by ją ochraniał, a nie snuł erotyczne fantazje na jej temat.
Razem z Frankiem trzymali się żelaznej zasady: żadnych prywatnych kontaktów z klientami. Co praw­da Julie nie jest klientką, lecz można ją za taką uznać. Nie wolno mu jej dotknąć. Chociaż już raz to zrobił, wczoraj rano, W jej gabinecie. Dotknął jej twarzy, a dzisiaj zapragnął dotknąć jej palców u stóp.
- Przestań! - powiedział do siebie na głos.
Siłą woli zmusił się do skupienia na ekranie monito­ra, na którym wyświetliła się wiadomość od Franka.
"Nic konkretnego na temat pieniędzy, które znik­nęły z konta Hotelu Marchand. Natrafiłem jednak na ciekawe informacje na temat samych Marchandów. Matką Anne jest Celeste Robichaux. Stara rodzina, stara fortuna. Dawno temu brat Celeste był zaplątany w przekręt na dużą skalę na rynku nieruchomości. Naraził opinię rodziny na szwank, ale się podźwignęli. Trudno powiedzieć, czy to ma jakiś związek z brakują­cą forsą. Będę się starał ustalić.
Poza tym - ciekawy szczegół, możliwe że bez zna­czenia - mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zniknęły pieniądze, Anne razem ze swoją córką Mela­nie podróżowały po Włoszech. Nie udało mi się wy­śledzić, czy pieniądze zawędrowały aż tam - na pewno nie przelewano ich ani na rachunek Anne, ani Melanie. Na razie to tyle".
Świetnie. Ale zagadka - mruknął Mac.
Może dostaje bzika na punkcie Julie, ale jeszcze nie popadł w taki amok, żeby mówić do siebie!
Natomiast pozostaje faktem, że ani on, ani Frank nie muszą rozwiązywać tej zagadki. Nikt ich nie wy­najął, by znaleźli milion dolarów, które w tajemniczy sposób wyparowały z konta. A nawet gdyby znaleźli te pieniądze, skąd wiadomo, że pomogłoby to przed­siębiorstwu Marchandów odzyskać stabilność finan­sową?
Jeśli jednak owe brakujące pieniądze były przy­czyną kłopotów hotelu, a im udałoby się je wytropić, to... to uszczęśliwiliby niejedną osobę. Może z wdzię­czności Julie padłaby mu w ramiona?
Akurat. Marzenie ściętej głowy. Julie byłaby wdzięczna, ale na pewno nie wybaczyłaby mu, że u­krył przed nią tyle rzeczy. Nie wybaczyłaby mu, że wie o niej znacznie więcej, niż jej się wydaje. Niemniej postanowił, że powie Frankowi, by kontynuował śledztwo. Mniejsza o Julie, chce się dowiedzieć, co się stało z tą forsą.
Pięć maili od ,,4Julie". Wybuchnęła śmiechem. Ktokolwiek chciał ją przestraszyć, osiągał skutek przeciwny do zamierzonego. Pierwszy list wstrząsnął nią do głębi, na drugi zareagowała spokojniej. Im więcej ich dostawała, tym bardziej się na nie uodpor­niała. Kiedy w jednej poczcie przyszło pięć listów, przyjęła to niemal jako żart.
Utraciły finezję i moc zastraszania. Już nie były aluzjami do reklam "Symphony". Były po prostu głupie. "To wszystko twoja wina". "Wydaje ci się, że taka ekstra laska z ciebie". Najbardziej rozśmieszył ją ten: "Dziewczyno od perfum - cuchniesz".
Kiedy była dzieckiem dręczonym przez rówieśni­ków, rodzice powtarzali jej, by nie zwracała uwagi na docinki, a prześladowcy się znudzą. Przekonała się na własnej skórze, że był to mit tworzony przez doros­łych, który nie sprawdzał się w rzeczywistości. Ignorowanie złośliwości tylko dolewało oliwy do ognia.
Lecz obecnie Julie nie była już niezgrabnym dziec­kiem o kanciastych ruchach. Była kobietą świadomą swojej wartości i docinki nie sprawiały jej przykrości. Szczególnie głupie anonimowe maile.
Wyszła z gabinetu. Czuła się wolna i podniecona, jak gdyby szła na wagary, mimo że nie opuszczała hotelu i zamierzała dopilnować rozmaitych spraw.
Głównymi schodami zeszła do holu. Kilku nowo przybyłych gości stało przy recepcji. Boy hotelowy czekał obok, a na jego wózku piętrzył się stos walizek. Luca nie było, za to kątem oka dostrzegła, jak jego pomocnik, Patrick, wskazuje komuś drzwi na patio.
Przeszła przez hol, po drodze kiwając głową recep­cjonistom. Kiedy była już blisko wyjścia na zaplecze, poczuła na ramieniu czyjąś rękę. Odwróciła się i stanę­ła twarzą w twarz z Alvinem Grote'em.
- Ach, to pan... - zaczęła. - Co słychać?
- Chciałem zmienić rezerwację na bal - od razu przystąpił do rzeczy - ale ci nieudolni idioci w recepcji nie chcą dopisać drugiej osoby do mojego zamó­wienia.
Julie wiedziała, że recepcjoniści nie są ani nieudolni, ani głupi. Potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób Alvin Grote zażądał spełnienia swojej prośby.
- Sądzę, że Luc Carter się tym zajmie - rzekła spokojnym tonem. - Zwracał się pan z tym do niego?
Alvin Grote spojrzał wymownie na puste stanowis­ko Luca.
- Nie mogłem się do niego zwrócić, bo go nie ma.
- Jestem pewna, że zaraz przyjdzie i będzie do pańskiej dyspozycji. Mogę też zaproponować inne wyj­ście: zostawimy mu wiadomość, a on porozumie się z panem i potwierdzi, że rezerwacja została zmienio­na, dobrze? - Nagle przypomniała sobie, jak mocno Mac nalegał, aby na liście uczestników balu znajdowa­ły się pełne imiona, nazwiska i inne dane. - Będzie mi potrzebne nazwisko pańskiego gościa - rzekła.
Alvin Grote zrobił zakłopotaną minę.
- Poznałem ją dopiero wczoraj. Ma na imię Mag­gie. Wystrzałowa babka. Chciałbym pokazać się na balu z takim breloczkiem uwieszonym u ramienia...
Julie siłą woli opanowała uśmiech. Potrafiła sobie wyobrazić reakcję owej Maggie na takie określenia. Wystrzałowa. Breloczek. Uwieszona u ramienia.
Podeszła z Alvinem Grote'em do stanowiska Luca, znalazła notatnik i zaczęła pisać krótki liścik.
- Nazwisko pańskiej znajomej? - spytała. Alvin Grote zawahał się.
- Obawiam się, że go nie znam - wybąkał.
- Proszę się dowiedzieć - rzekła i ponownie wyobraziła sobie, co by powiedział Mac, gdyby na wpół anonimowa dziewczyna breloczek o imieniu Maggie pojawiła się na liście gości.
- Nie wystarczy, że będzie ze mną? Przecież za nią płacę.
- Wymogi bezpieczeństwa - wyjaśniła Julie. - Jes­tem pewna, że Luc panu pomoże jakoś to załatwić - dodała, uśmiechnęła się, przeprosiła i odeszła.
Galeria sztuki nie znajdowała się bezpośrednio po drodze do kuchni, lecz Julie postanowiła najpierw tam wstąpić. Przechadzanie się po hotelu sprawiało jej przyjemność. Drzwi galerii zastała otwarte. Na najbar­dziej eksponowanym miejscu Sylvie powiesiła obraz Andrew Wyetha z prywatnych zbiorów babki. Kilka­dziesiąt lat temu, tuż przed tym, zanim stał się sławny, Celeste kupiła trzy płótna tego malarza. Teraz oczywi­ście obrazy były wręcz bezcenne. Na widok jednego z nich serce Julie zabiło mocniej.
Płótno Wyetha niewątpliwie przyciągało klientów do galerii. Teraz też kilka osób oglądało obrazy, rzeź­by i biżuterię autorstwa miejscowych twórców z takim samym zainteresowaniem, z jakim podziwiali dzieło wielkiego mistrza. Sylvie umiała eksponować dzieła sztuki i je zestawiać. Po matce odziedziczyła wyczucie estetyczne i zamiłowanie do harmonii.
W tej chwili siedziała przy komputerze. Kiedy Julie weszła, podniosła wzrok. Jej rude kręcone włosy były tak samo uderzająco piękne, jak niektóre z dzieł sztuki.
- Wyeth wygląda imponująco! - zawołała Julie od drzwi.
Sylvie uśmiechnęła się do niej szeroko.
- Ciągle nie mogę uwierzyć, że udało mi się wypo­życzyć od babki jeden z klejnotów jej kolekcji.
Szkoda, że nie jest na sprzedaż. Byłabyś urządzo­na do końca życia.
- Grand-mere nigdy się nie rozstanie ze swoimi Wyethami - odparła Sylvie, spoglądając na subtelny pejzaż zdobiący ścianę. - Może się najwyżej zgodzić na wypożyczenie.
- Otworzysz galerię podczas balu? - zapytała Ju­lie.
Sylvie gwałtownie potrząsnęła głową.
- Nie. Tyle ludzi, tyle zamieszania, tyle alkoholu... Na pewno wiele osób zajrzałoby tutaj, ale nie byliby w nastroju do kupowania. - Ponownie spojrzała na obrazy. - Czy moja matka jest gdzieś w pobliżu? - spytała. - Mówiła, że ma jakieś nowe pomysły na wyeksponowanie biżuterii.
Julie zwróciła uwagę na ton głosu Sylvie i domyś­liła się, co się za tym kryje.
- Nie chcesz, żeby się wtrącała?
- Mama ma znakomite oko - odparła Sylvie. - Byłabym głupia, gdybym nie posłuchała jej sugestii. Po prostu wolałabym, żeby zwolniła tempo. Wykończy ją to dekorowanie sal. Martwię się o nią.
Julie doskonale ją rozumiała. Rozumiała też Anne.
- Wiem, że to silniejsze od ciebie - rzekła - ale nikt nie lubi, jak inni się o nich martwią.
Ją samą denerwowało, że Mac się o nią martwi. Sylvie pokiwała głową.
- Podejrzewam, że mama chciałaby znowu zarzą­dzać hotelem. A przecież Charlotte znakomicie sobie radzi. Mama powinna dużo odpoczywać i cieszyć się życiem na emeryturze.
- Powiedz jej to. Doceni twoje rady, tak samo jak ty jej.
Sylvie roześmiała się.
- Dobrze. Pozwolę jej zmienić gabloty, jeśli chce. Może się mylę, może nie chce już kierować interesem? Po prostu nie może usiedzieć na miejscu. No i mieszka teraz z babką. Pewnie chce się wyrwać.
- Twoja babka nie jest chyba aż takim potworem - rzekła Julie. - Mnie się wydaje, że Anne chce trzymać rękę na pulsie. Wcale nie chce już brać na barki odpowiedzialności za hotel. Cały ten stres chętnie zo­stawi wam.
- A my przerzucimy i odpowiedzialność, i stres na ciebie - zażartowała Sylvie.
Julie roześmiała się, ostatni raz rzuciła okiem na urzekający pięknem pejzaż, pożegnała się i wróciła do holu. Luca nadal nie było, zastępował go Patrick. Na szczęście tym razem nie natknęła się na Alvina Gro­te'a.
Weszła do restauracji. Kilku gości jadło późne śnia­danie, lecz większość stolików była wolna. Pomocnik kelnera bezszelestnie chodził po sali, rozkładał lniane serwetki, sztućce, ustawiał wazoniki z kwiatami i świeczniki. W porze lunchu restauracja jak zwykle się zapełni.
Udała się do kuchni. Na jej widok Robert LeSoeur pobiegł do biurka ustawionego w kącie, z dala od blatów i palników, i wziął do ręki tekturową teczkę. Musiał wiedzieć, że dzisiaj Julie poprosi go o ostatecz­ny projekt menu i kosztorys, ponieważ wszystko było przygotowane.
- Dzięki - rzekła. - Przewidujesz jakieś katastrofy, o których powinnam wiedzieć?
Robert uśmiechnął się enigmatycznie.
- W kuchni zawsze może się wydarzyć jakaś kata­strofa, ale podejrzewam, że nie chcesz tym wiedzieć - odparł.
- Dzięki. Oszczędź mi szczegółów.
Z restauracji przeszła do baru, gdzie Leo liczył butelki i stawiał znaczki na liście. Drobny siwy męż­czyzna siedział samotnie przy stoliku, popijając bran­dy. Wcześnie zaczyna, pomyślała Julie, lecz wiedzia­ła, że Leo będzie kontrolował sytuację.
Podeszła prosto do niego i zapytała:
- Wszystko gotowe?
- Zapięte na ostatni guzik - zapewnił ją. - Szampana dostarczą rano w dniu balu, dostawy wina nato­miast spodziewam się lada chwila. Goście, którzy będą woleli mocniejsze drinki, będą musieli pofatygować się tutaj.
- Mamy plan, jak zadziałać, gdyby ktoś nadużył alkoholu?
- Jak zawsze. Większość ludzi, jeśli ma ochotę wypić za dużo, nie czeka z tym aż do balu - odparł Leo. - Potrafimy dać sobie z nimi radę. Podobnie jak ochrona, mamy gorącą linię z policją.
Julie uświadomiła sobie, że znajduje się w pobliżu biura ochrony. Czeka na nią dużo pracy, ale... dlaczego nie miałaby złożyć Macowi krótkiej wizyty? Winna mu jest podziękowanie za to, że wczoraj pomyślał o kolacji, nawet jeśli przygotowała ją Melanie. Tak, to był dobry pretekst, by do niego wstąpić.
Maca jednak w biurze nie było. Siedział w nim jedynie Carlos śledzący obraz na monitorze z taką uwagą, jakby oglądał pasjonujący film. Domyśliła się, że Mac robi obchód hotelu. Może w tej właśnie chwili mija jej gabinet, a widząc, że jest pusty, zastanawia się, gdzie wybyła?
Uśmiechnęła się na tę myśl i już miała skierować się na boczne schody, gdy usłyszała przyciszone głosy, kobiecy i męski. Obejrzała się i dostrzegła Luca Car­tera oraz drobną czarnowłosą pokojówkę, wyłaniają­cych się z magazynu. Z pochylonymi ku sobie głowa­mi wyglądali, jakby wymieniali jakieś sekrety. Julie cofnęła się o krok, nie chcąc wprawiać ich w zakłopo­tanie. Kątem oka zobaczyła jeszcze, jak Luc całuje dziewczynę w policzek, potem skręca i kieruje się do holu. Nawet gdyby chciała, nie mogła uniknąć spot­kania z nim.
Teraz i on ją zobaczył, zawahał się i uśmiechnął.
- Cześć.
- Cześć - odrzekła. - Słyszę, że masz wśród pokojówek sympatię...
Luc sprawiał wrażenie odrobinę skonsternowanego.
- Jesteśmy tylko dobrymi znajomymi - wybąkał.
- Chociaż nie prosiłeś mnie o radę, jednak powinnam cię uprzedzić, żebyś był ostrożny. Romanse w miejscu pracy zazwyczaj prędzej czy później koń­czą się problemami.
W myśl tej zasady ja sama nie powinnam chodzić do biura ochrony, pomyślała. Nie żeby łączył mnie z Makiem romans, lecz taka zażyłość nie prowadzi do niczego dobrego.
- Dziękuję za ostrzeżenie.
- Powinieneś wracać na swoje stanowisko - dodała. - Zostawiłam ci tam wiadomość. Jeden z gości chciałby zmienić rezerwację na bal. Alvin Grote.
Luc przewrócił oczami.
- Alvin Grote ma same żądania, a wszystko na wczoraj.
Julie nie mogła się z tym nie zgodzić.
- Niestety naszym zadaniem jest spełnianie jego zachcianek. Tym razem padło na ciebie.
- Zajmę się tym.
- Dziękuję.
Julie odprowadziła Luca wzrokiem, potem bocz­nymi schodami udała się na piętro. Kilka kroków przed swoim gabinetem w powietrzu wyczuła leśny zapach. Mac tu był.
Kiedy weszła do pokoju, okazało się, że jest u niej nadal. Siedział przy biurku, wpatrując się w ekran, i z niezadowoleniem marszczył brwi.
- Co robisz? - spytała zaskoczona.
Mac obrócił się z fotelem i przeszył ją gniewnym wzrokiem.
- Dlaczego mnie nie zawiadomiłaś?
- O czym mianowicie?
- W sumie dostałaś dziesięć listów z pogróżkami. Pięć z nich dziś. - Spostrzegła, że z trudem nad sobą panuje.
- Dlaczego, do diabła, nic mi nie powiedziałaś?
Julie dopiero teraz odzyskała rezon.
- Kto ci pozwolił czytać moją pocztę?
- Drzwi były otwarte - odciął się - komputer włączony. Zajrzałem i zobaczyłem na ekranie maila.
Julie była całkowicie pewna, że wychodząc za­mknęła pocztę elektroniczną, a nie było jej na tyle długo, że wygaszasz ekranu na pewno się włączył. A więc Mac kłamie. Wszedł do jej gabinetu podczas jej nieobecności, otworzył pocztę elektroniczną i prze­czytał maile.
- Moja korespondencja to nie twój interes - wark­nęła. - Nie masz prawa mnie szpiegować.
- Mylisz się. Mam prawo i to jest mój interes. Dostajesz maile z pogróżkami, a tym musi się zainte­resować ochrona w miejscu pracy.
- To moja prywat...
- Przesyłana na twój adres w hotelu, w godzinach pracy. Nie opowiadaj mi tu głodnych kawałków. Obie­całaś zawiadomić mnie o nowych listach. Dostałaś całą garść i co?
- Nic ci nie mówiłam, bo to głupoty bez znaczenia. Nie dam się zastraszyć jakiemuś cymbałowi. I poradzę sobie.
Mac chwycił ją mocno za ramiona, jak gdyby chciał ją przytrzymać, żeby nie uciekła. Dlaczego miałaby uciekać? Nie bała się go, tak samo jak nie bała się tego drania, który przysyłał jej wredne maile.
- Posłuchaj, Julie - rzekł poważnym głosem. - Ty się go nie boisz, ale ja tak. Ktoś obrał sobie ciebie za cel nie bez powodu. To jest co najmniej napastowanie.
Jego ton, z trudem powstrzymywany gniew, głębia czarnych oczu, przeraziły ją bardziej niż wszystkie maile.
- Czyżby? - spytała cicho, zła na siebie za wyraź­nie słyszalną nutę niepokoju w głosie.
- Naprawdę ktoś chce ci zrobić krzywdę.
Wciąż zaciskał dłonie na jej ramionach, a jego twarz dzieliło tylko kilka centymetrów od jej twarzy. Charakterystyczny zapach jego ciała wypełniał jej nozdrza.
- Przestań mnie straszyć - zażądała drżącym gło­sem.
- Kogo podejrzewasz? Kto chce cię skrzywdzić? Pomyślała przelotnie o Glennie Perrym, który wylądował w więzieniu wskutek jej zeznań. Ale to było przecież tak dawno temu. Od tego czasu świat zmienił się miliony razy. Ona się zmieniła i miała nadzieję, że Glenn także.
Poza tym, skąd miałby jej adres e-mailowy?
- Nikt mi nie przychodzi na myśl - szepnęła. Wyraźnie rozdrażniony Mac puścił ją i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Kiedy cofnął ręce, poczuła nagle chłód i zatęskniła za ciepłem jego dłoni. Chłód stopniowo ogarniał całe jej ciało. Zadrżała. Nie lubiła kłamać.
Objęła się ramionami i obserwowała, jak Mac cho­dzi od okna do drzwi. Przeczesał palcami włosy, po­tem zatrzymał się na wprost niej.
- Julie - zaczął. - Może jest ci wszystko jedno, że ktoś ma wobec ciebie złe zamiary. Może jest ci wszys­tko jedno, że jesteś w niebezpieczeństwie. Ale mnie nie. Powiem ci, co zrobimy. Musimy znaleźć nadawcę tych listów, przynajmniej dowiedzieć się, skąd zostały wysłane. Skopiuję je i pokażę znajomemu informaty­kowi. Dowiemy się o nich wszystko, co się da. Rozu­miesz?
Nie czekając na odpowiedź, usiadł z powrotem na jej krześle i podłączył pendrive'a do portu w kom­puterze. Patrzyła z niepokojem, jak kopiuje pliki, i miała nadzieję, że wybiera tylko maile. Cała reszta była związana z jej pracą - umowy, listy, arkusze kalkulacyjne i tym podobne - nie miała więc powodu ukrywać niczego, a jednak... jednak czuła, że to jest naruszenie jej prywatności.
- Nie podoba mi się to, co robisz - zaprotestowała.
- A mnie się nie podoba, że jakiś wirtualny prześladowca chce cię zastraszyć. - Skończył kopiować pliki, schował pendrive'a do kieszeni i wstał.
- Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo - zaczęła, chcąc przekonać o tym i jego, i siebie.
- Tego nie wiesz - rzekł. - Ale gdyby coś ci się stało... - Zamilkł i ponownie położył jej dłonie na ramionach. Tym razem lekko, delikatnie, nie po to, by ją przytrzymać na miejscu, lecz by podkreślić szcze­rość swoich słów - to by mnie zabiło - dokończył.
Spojrzała na niego. Ujrzała nie tylko jego ramiona, lecz także oczy, wąską linię ust. Szorstkość jego głosu świadczyła, iż mówił z przekonaniem. Tak bardzo mu na niej zależy?
Następny krok wydawał się zbyt łatwy, zbyt natu­ralny, zbyt nieunikniony. Mac pochylił głowę, Julie uniosła twarz. Musnął ustami jej wargi. Ten przelotny pocałunek rozpalił w niej ogień tak gorący i tak powol­nie się żarzący, jak letnia noc w delcie. Jeśli jeden pocałunek Maca potrafi tak ją rozgrzać, co by było po dwóch?
Wysunęła się z jego objęć.
- To nie jest dobry pomysł - rzekła.
- Nie. - Pochylił się i ponownie ją pocałował. Jego wargi pieściły jej usta, muskały, chłonęły. W jednej chwili całował ją, w następnej zdobywał, podbijał, posiadał. Jego dłonie zacisnęły się na jej ramionach, język zmusił do otwarcia ust. Jej ciało zaczęło topnieć, dusza skraplać się, żeby mógł ją spijać. Z jego ust wydobył się stłumiony jęk. Uświadomiła sobie, że ich pocałunek wstrząsnął nim tak samo jak nią. Przypływ pożądania był wzajemny. Jeśli on jej pragnie, a ona pragnie jego...
Od żadnego mężczyzny jeszcze nie usłyszała, że gdyby jej się coś stało, on by tego nie przeżył. Tak, ten pocałunek to zły pomysł, lecz przerwanie go byłoby pomysłem znacznie gorszym. Jego dłonie przesunęły się z ramion na szyję, potem na policzki, na mgnienie przytrzymały głowę, zanim rozgorączkowane palce wsunęły się w jej włosy. Jego język pieścił jej język, nęcił, zapraszał, aż oddała mu ten niezwykły pocału­nek. Poczuła smak kawy, mięty i miłości.
Objęła go pod marynarką w pasie, przez gładki materiał koszuli czuła ciepło skóry. Gdy pogładziła jego tors, wstrzymał oddech, serce mocniej mu zabiło.
- Julie? - Z drugiego pokoju dobiegł głos Char­lotte. - Czy Robert dostarczył ci jadłospis?
Odskoczyli od siebie. Julie rzuciła szybkie spojrze­nie w stronę drzwi, potem spuściła oczy i odetchnęła niepewnie. Ustają paliły. Czuła na sobie wzrok Maca. Zdobyła się na odwagę, by na niego spojrzeć. Zoba­czyła, że patrzy na nią, oczy ma lekko zamglone, nozdrza zwężone, stara się wyrównać oddech. Wyciągnął rękę, pogładził jej włosy, odgarnął kosmyk z poli­czka. Próbowała odgadnąć, o czym myśli. Czy o tym, że jej bezpieczeństwo to dla niego sprawa życia? Czy o tym, że ich pocałunek był sprawą życia lub śmierci? A może zastanawia się, czy powinni kontynuować to, co rozpoczęli, czy udawać, że nic się nie stało? Od­chrząknęła i zawołała:
- Tak, mam jadłospis. Zaraz ci go przyniosę. Mac koniuszkami palców pogładził jej policzek i drżącą dolną wargę, potem odwrócił się i wyszedł. Rękę schował do kieszeni, tej, do której włożył pendrive'a.
Czy pocałował ją, bo chciał odwrócić jej uwagę od faktu, że bez pozwolenia skopiował jej koresponden­cję? Chciał sprawić, by zapomniała, że naruszył jej prywatność, albo przynamniej przestała mieć mu to za złe? Czy też pocałował ją z tego samego powodu, z którego ona jego - bo w tamtej chwili pocałunek był dla niej jedynym ocaleniem?
Obojętnie, co nimi powodowało, nigdy nie powinno było dojść do tego pocałunku. Julie wiedziała, że bę­dzie żałować, nie z powodu ryzyka związanego z flir­tem w miejscu pracy, o czym kilka chwil wcześniej pouczała Luca, lecz dlatego, że chodziło o Maca Jen­sena, mężczyznę, który właśnie ukradł jej maile. Męż­czyznę, który gdyby mu pozwoliła, zacząłby rządzić jej życiem. Mężczyznę, któremu wciąż bała się zaufać.


ROZDZIAŁ ÓSMY
- Muszę coś załatwić - rzekł Mac do Carlosa. - Wrócę za godzinę. Nie masz nic przeciwko temu, żeby później zjeść lunch?
- Nie. Moja dziewczyna zmusza mnie do jedzenia ogromnych śniadań. Chce mnie utuczyć. - Podniósł do góry filiżankę z kawą, którą Mac mu przyniósł. - To mi wystarczy.
- Komórkę będę miał włączoną, więc w razie cze­go skontaktujesz się ze mną - dorzucił Mac, wyszedł z biura i tylnym wyjściem opuścił hotel.
Dzień był zimny i pochmurny, lecz rozgrzewała go sama myśl o pocałunku z Julie. Ta kobieta ca­łowała, jakby była natchniona przez Wenus i wszy­stkie inne boginie miłości we wszystkich mitolo­giach.
Mógłby sobie wmawiać, że pocałował ją, bo musiał odwrócić jej uwagę od tego, że ukradł jej maile, albo od tego, że te listy napawały go śmiertelnym lękiem, albo od tego, że w chwili, gdy położył jej dłonie na ramionach, wiedział, że nic już go nie powstrzyma. Tak, pocałował ją, bo musiał. A teraz, gdy to już uczynił, pragnął znacznie więcej. Jedna dawka nar­kotyku o nazwie Julie Sullivan zrobiła z niego nar­komana. Musi się wziąć w garść. Jest zawodowcem, nie wolno mu ulec pokusie zdobycia jej. Skompromi­tuje i siebie, i firmę.
W połowie drogi na parking wyjął z kieszeni telefon komórkowy i nacisnął klawisz, pod którym miał zako­dowany numer biura. Sandy odpowiedziała już po drugim dzwonku.
- Crescent City Security. Czym mogę służyć?
- Obawiam się, że mnie niczym.
- Mac? Nic ci nie jest? - Wyraźnie się zaniepokoiła.
- Przeżyję - zapewnił ją, a w myśli dokończył: przynajmniej mam taką nadzieję. - Naprawdę nic mi nie jest - dodał, chcąc ją uspokoić. - Zastałem Louise? - Jeszcze nie wyszła na lunch.
- To ją przytrzymaj. - Doszedł do samochodu i otworzył drzwi. - Powiedz jej, że kiedy uporamy się z tą robotą, postawię jej lunch w Commander's Palace, ale dzisiaj musi jej wystarczyć kanapka w biurze. Przy­wiozę jej kilka maili do rozpracowania.
- Teraz?
- Właśnie wsiadam do samochodu - oznajmił, zatrzaskując drzwi. - Postaram się dojechać jak najszyb­ciej. Louise ma dopóty siedzieć przy komputerze, do­póki nie dowie się, skąd są te maile.
- A jeśli ją zatrzymam, też mogę liczyć na lunch w Commander's Palace?
- Jeśli ją zatrzymasz - rzekł, wyjeżdżając tyłem ze swojego miejsca i jedną ręką kręcąc kierownicą - za­funduję ci lunch w Pizza Hut. I to od razu, skarbie. Pomoc Louise jest warta o niebo więcej niż twoja.
- No wiesz? Jestem obrażona. - Sandy nadąsała się, lecz zaraz dodała ze śmiechem: - Zabarykaduję drzwi, żeby kobieta twoich marzeń nie uciekła. Do zobaczenia.
Kobieta moich marzeń, pomyślał, zamykając klap­kę telefonu. Może to właśnie Louise powinna nią być, ale wiedział, że kobieta, o której będzie dzisiaj śnił, jest wysoką Jankeską o oczach koloru zatoki o za­chodzie słońca i ustach wartych zaprzedania duszy diabłu.
- Wyśmienicie - pochwaliła Charlotte, zamykając teczkę z projektem menu na bal. - Wprost nie mogę uwierzyć, że Robertowi udało się nie tylko zmieścić w przewidzianym budżecie, ale nawet odrobinę za­oszczędzić.
- Trochę nad nim popracowałam - przyznała Julie. Niektórym pomysłom musiała się stanowczo prze­ciwstawić. Żadnych krabów królewskich z Alaski, zwykłe krewetki wystarczą. Żadnych mini babeczek nadziewanych truflami. Przekonała Roberta, że z pew­nością wymyśli interesujące nadzienie z grzybów por­tobello.
- Nikt nie wyjdzie z balu głodny - ciągnęła Char­lotte. - To najważniejsze. Mama mówi, że sale są już prawie gotowe. Kwiaty dostarczą jutro rano. Sama je poukłada w wazonach i porozstawia. - Westchnęła. - Mogłabyś jej w tym pomóc? Jeśli spędzi cały dzień, biegając, będzie wykończona.
Julie z przyjemnością chwyciła się okazji skoncent­rowania uwagi na kwiatach i zdrowiu Anne Marchand. Pozwalało jej to przestać myśleć o Macu. Rozmyślanie o nim zamieniało jej mózg w błocko, a resztę ciała w lawę, ciekłą i rozżarzoną.
- Odnoszę wrażenie, że twoja matka jest w lepszej formie, niż sądzisz - rzekła. - Jeśli chcesz, żebym jutro pomogła jej przy układaniu kwiatów, oczywiście to zrobię. Ale i ty, i twoje siostry musicie przestać się tak o nią martwić.
- Skąd wiesz? Zeszłej jesieni...
- Wiem, wiem. Miała zawał. Ale dzisiaj tryska zdrowiem i energią. Nigdy nie wyglądała lepiej.
- To jest silniejsze ode mnie. Tydzień temu sama się denerwowałaś, kiedy twój ojciec zachorował na grypę.
Julie przytaknęła ruchem głowy.
- Ojciec już wyzdrowiał, tak jak twoja matka.
- Obyś miała rację. - Charlotte przekrzywiła lekko głowę. - Wiesz, znowu masz taki dziwny wyraz twa­rzy...
- Jaki? - Julie dyskretnie zakryła wargi dłonią, jak gdyby chciała ukryć wszelkie ślady tego, co kilka chwil przedtem zaszło w jej gabinecie.
- Świadczący o tym, że myślisz o Macu.
Julie wzięła głęboki oddech. Przypomniała sobie w myśli, że Mac przyszedł do jej gabinetu, włamał się do jej komputera, a potem całował ją do utraty tchu zapewne po to, by nie gniewała się, że skopiował jej maile. To jeszcze bardziej ją rozzłościło. Gniew jest lepszy od beznadziejnej tęsknoty, zdecydowała.
- Działa mi na nerwy.
- Obawiam się, że wykonuje swoje obowiązki. Dobry szef ochrony czasami musi robić rzeczy, które innych krępują.
Ale nie w taki sposób, pomyślała Julie.
- Możliwe - przyznała bez entuzjazmu.
- Podczas jutrzejszego balu - ciągnęła Charlotte
- Mac i jego ludzie mają wolną rękę. Dopilnuj, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Nie życzymy sobie żadnych kłopotliwych sytuacji. Co Mac powie, tak ma być.
- Zawiadomię wszystkich.
Julie wzdrygnęła się na myśl o tym, że Mac ma wolną rękę, a ona musi zastosować się do każdego jego polecenia. A jeśli każe się znowu pocałować? Będzie musiała wykonać rozkaz? Będzie potrafiła się po­wstrzymać?
- Bal będzie ogromnym sukcesem, a dokonamy tego bez pomocy żadnego specjalisty - rzekła Char­lotte stanowczo. - Założę się, że nawet ten zrzęda z 307 nie będzie mógł się do niczego przyczepić.
Zakładając, że się dowie, jakie nazwisko nosi jego breloczek, pomyślała Julie.
- Mogłabyś przejść się na dół i zobaczyć, na jakim etapie są przygotowania w salach? - poprosiła Char­lotte. - Jeśli moja matka wygląda na zmęczoną, dopil­nuj, żeby zrobiła sobie małą przerwę.
- Jeśli stwierdzę, że istotnie tego potrzebuje - od­parła Julie, doskonale wiedząc, że Anne będzie wy­glądała jak maratończyk światowej klasy, który koń­cząc bieg, ma na czole zaledwie kilka kropli potu.
Wyszła z gabinetu Charlotte i skręciła na boczne schody. Zastanawiała się, czy nie powinna zamknąć gabinetu na klucz. Ale nawet gdyby to zrobiła, Mac może przecież posłużyć się kluczem uniwersalnym. Nikt go nie powstrzyma.
Zajrzała do pierwszej sali. Ogromna praca została już wykonana, lecz do zrobienia pozostawało znacznie więcej. Kilku mężczyzn z ekipy konserwatorskiej stało na drabinach i pod kierunkiem Anne podwieszało pod sufitem pasma przezroczystej kolorowej tkaniny. Przy­najmniej sama nie weszła na drabinę, pomyślała Julie.
- Fantastyczny efekt - rzekła, stając u boku Anne.
- Zobaczysz, jak skończymy - odparła Anne. - Oprócz tych draperii mamy do zawieszenia kilometry złotych i srebrnych korali. Chciałbym, żeby to spra­wiało wrażenie luźnej inspiracji namiotem karnawało­wym, żeby wyglądało zabawnie, ale stylowo. Będą jeszcze świece pływające w misach z wodą, efektow­ne, a zarazem praktyczne. Jeśli ktoś przewróci świecę, w wodzie zgaśnie. No i kwiaty, oczywiście.
- Oczywiście.
- Kapela będzie grała w drugiej sali. Tam będą tańce, a tu bufet i bar. Zobaczysz, to będzie najlepszy bal, jaki kiedykolwiek urządzaliśmy.
Julie podobał się optymizm Anne.
- Może mogłabym się na coś przydać?
- Charlotte znowu kazała ci mnie pilnować, tak? - Uśmiech Anne zdradzał irytację. - Czuję się doskonal... Nie! Nie! Zielona! - krzyknęła do mężczyzny, który właśnie zamierzał przymocować żółtą draperię do sufitu. - I około trzydziestu centymetrów bliżej okna - dorzuciła.
- Zrobione, szefowo! - odkrzyknął mężczyzna.
- W każdym razie - Anne zwróciła się z powrotem do Julie - cieszę się z twojego towarzystwa, ale nie chcę, żeby ktoś mnie pilnował, jakbym była inwalidką.
- Wiem. Dokładnie to samo powiedziałam Char­lotte.
Anne uśmiechnęła się do niej porozumiewawczo.
- Moje córki zachowują się tak, jak gdybym miała się zaraz przewrócić. Nie znoszę, jak ktoś się tak nade mną trzęsie.
- Ani ja - odparła Julie, myśląc o Macu. - Ale przynajmniej wiesz, że córki tak się o ciebie troszczą z miłości, a nie dlatego, że chcą rządzić.
- To prawda. Kochają mnie. I ja też je kocham. Zadziwiające, jak ludzie mogą się kochać i jednocześ­nie do tego stopnia działać sobie na nerwy. Jeśli na­prawdę chcesz mi pomóc, dowiedz się od Nadine, czy dotarły już obrusy. Zamówiłam takie, które będą pod­kreślać tęczowe barwy tych draperii. I kolorowe ser­wetki. Powinni je już dostarczyć.
- Nie ma sprawy - odparła Julie, modląc się w du­chu, by Maca nie było w biurze ochrony sąsiadującym z pokojem Nadine. Nawet gdyby był tak samo zajęty jak ona, nawet jeśli nie było najmniejszej szansy, żeby znowu jej dotknął, nie czuła się gotowa na spotkanie z nim.
Mimo że Mac oszalał na punkcie Julie Sullivan, kwadrans po czwartej był do szaleństwa zakochany w niskiego wzrostu czarodziejce, która praktykowała swoją magię na zapleczu biura Crescent City Security Services.
Siedział w rogu patia, nie zwracając uwagi na parę popijającą kolorowe drinki nad brzegiem basenu, jak gdyby spędzali wakacje na jakiejś tropikalnej wyspie, a nie w nowoorleańskiej Dzielnicy Francuskiej na po­czątku stycznia. Temperatura nie była tropikalna, nie było tu piaszczystej plaży ani palm kołyszących się na wietrze, lecz oni radowali się basenem i błękitnym niebem.
Gdy tylko otrzymał wiadomość, że ma zadzwonić do Louise, wysłał Carlosa, by sobie zapalił, a kiedy chłopak zaspokoił nikotynowy głód, zostawił go na posterunku, a sam przyszedł na patio. Cokolwiek Louise ma mu do zakomunikowania, chciał to usłyszeć w samotności, bez migającego obrazu z kamer telewi­zji przemysłowej.
- W tym jest coś dziwnego, Mac - zaczęła Louise. - Domyślam się, że Sullivan dostała wszystkie pięć maili w jednej poczcie, chociaż nie wszystkie wysłano jednocześnie.
- Ale z Nowego Jorku?
- Też nie. Złą wiadomość zostawiłam na koniec - odrzekła. - Wysłano je z rozmaitych lotnisk. Dzisiaj na większości lotnisk jest bezprzewodowy Internet. Pierwszy wysłano z LaGuardii, drugi i trzeci z Detroit, czwarty i piąty z Dallas. Kierując się godziną wy­słania, udało mi się w przybliżeniu określić, którymi samolotami nadawca mógł podróżować. Mam rozkład lotów Delty, American i United. Zależnie od tego, które linie nasz ptaszek wybrał, można stwierdzić, którym lotem leciał. Niestety nie udało mi się przeko­nać żadnej z linii lotniczych, aby udostępniła nam listę pasażerów.
- Czyli sprawca się przemieszcza. - Mac zmarsz­czył brwi. Dallas leży znacznie bliżej Nowego Orleanu niż Nowy Jork. - Sądziłem, że wypuszczono go pod warunkiem, że nie ruszy się z Nowego Jorku.
- Zakładasz, że sprawcą jest Glenn Perry - zauwa­żyła.
Lubił w Louise to, że nie starała się mu przypodo­bać, lecz bez ogródek wytykała błędy w rozumowaniu.
- A któż inny napastowałby Julie - odparował, częściowo by złagodzić cios zadany jego dumie, a czę­ściowo dlatego, że Louise była tak piekielnie inteli­gentna, że na pewno miała już odpowiedź.
- Dawny chłopak?
- Julie nie spotykała się z wieloma chłopakami, a tych kilku, z którymi chodziła, było OK. Według Marcie, Glenn jest jedyną osobą, która chowa urazę do Julie.
- W takim razie może wynajął kogoś, żeby wysyłał te maile?
Taka możliwość Macowi też przyszła do głowy, lecz spychał ją w podświadomość. Teraz zaś Louise wydobyła ją na powierzchnię. To, że Perry ma wspól­nika przemierzającego kraj wzdłuż i wszerz, stanow­czo należy uznać za złą wiadomość. Poza tym te pięć ostatnich maili różniło się w tonie od poprzednich. Może istotnie zostały wysłane przez inną osobę?
- Cóż... Musimy jakoś dotrzeć do listy pasażerów i sprawdzić, czy nie znajdziemy kogoś powiązanego z Perrym.
- Linie lotnicze nie udostępnią nam tych list - ­przypomniała mu Louise.
- Tobie nie, skarbie, ale to nie znaczy, że ja ich nie wydostanę. - Zamilkł i chwilę się zastanawiał. Nadawca maili mógł posługiwać się fałszywym nazwiskiem. Perry mógł też poprosić kilka osób o przysługę. Ci łajdacy mogli wysyłać listy z zacisza swoich domów w Detroit i Dallas. - Jesteś pewna, że wysyłano je z lotnisk?
- Tak pewna, jak to możliwe - odparła Louise - co jak wiesz nie oznacza, że dam sobie głowę uciąć. Mac zamyślił się.
- Musimy skontaktować się z kuratorem Perry'ego w Nowym Jorku i upewnić się, że cały czas przebywa w mieście. Jeśli rozbija się po kraju i łamie warunki zwolnienia, może z powrotem trafić za kratki.
- Poproszę Sandy, żeby się tym zajęła.
- Uważasz, że Perry ma dosyć pieniędzy na bilety lotnicze dla swoich pomocników? Ile dostaje delik­went przy wyjściu z więzienia? Dwadzieścia dolarów? - Wydaje mi się, że odrobinę więcej, ale - Louise zawahała się - może ma bogatych znajomych z daw­nych czasów? - Hm, może...
- Albo zna kogoś, kto pracuje w liniach lotniczych. Czy pracownicy nie dostają darmowych biletów?
Mac potarł czoło, odchylił się na oparcie fotela i wyciągnął nogi daleko przed siebie.
- Jako właściciel agencji modelek musiał dużo po­dróżować. Mógł zebrać na koncie znaczną ilość mil premiowych, które teraz wykorzystuje, albo zaprzyja­źnić się ze stewardesami.
Niewykluczone, że z jedną lub nawet z dwiema "nawiązać kontakty cielesne", dopowiedział w myśli.
- Chyba jest jakaś możliwość sprawdzenia, którą linią latał najczęściej - wpadła na pomysł Louise. - Jeśli trzymał się jednej, zbierając mile, albo...
- Albo miał przyjaciółkę - dokończył za nią Mac. - Jesteś genialna, kochanie. - Westchnął. - Wyjdź za mnie. Rzuć tego doktorka i uciekniemy razem.
- Dzięki, ale chyba nie skorzystam - ucięła cierp­ko. - Sprawdzę, czy Frank nie ma jakiegoś pomysłu, jak zdobyć listy pasażerów.
- Frank będzie miał mnóstwo pomysłów. Może zamiast z tobą, powinienem ożenić się z nim? - Nie wiem, co by Sandy na to powiedziała.
- Zgoda. Zlećmy to Frankowi.
- Załatwione - obiecała Louise i rozłączyła się.
Mac zamknął klapkę telefonu, zadarł głowę w nie­bo, które przypominało błękitne prześcieradło w pu­szyste białe chmurki, i zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał od Louise. Z Nowego Jorku do Detroit, z Detroit do Dallas. Czy ten drań wie, że Julie mieszka w Nowym Orleanie?
Muszę wrócić do gabinetu Julie, postanowił. Może teraz zrozumie, że musi mnie o wszystkim informo­wać. Może w końcu dotrzyma słowa i opowie mi całą prawdę o tych parszywych mailach.
Co prawda wątpił w to. Tak jak wątpił, czy jeśli wróci do jej pokoju, będą w stanie trzeźwo myśleć. Później tam zajrzę, zdecydował. Tak jak poprzednio włamię się do skrzynki i sprawdzę zawartość. Teraz już wie, że nie zawaham się tego zrobić. Wie, że nie może mi ufać. Nie mam więc nic do stracenia.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Wyczuła jego bliskość, zanim go zobaczyła. Kolej­ny raz czaił się w korytarzu i ją obserwował.
Nie była gotowa na ponowne spotkanie z Makiem.
Została na swoim miejscu przed komputerem, dokoń­czyła pisanie odpowiedzi na maila z ofertą jednej z firm zajmujących się organizowaniem imprez, po­tem kliknęła na ikonę "Wyślij" i dopiero wtedy obró­ciła się z fotelem w stronę drzwi.
Mac stał z rękami opartymi o framugę. Czyżby się obawiał, co mogłoby się stać, gdyby wszedł do poko­ju? Bo ona odczuwała lęk. Już sam jego widok przypo­mniał jej, jakich doznań dostarczył jej jego pocałunek. Gdyby teraz przekroczył niewidoczną barierę - linię oddzielającą gabinet od korytarza, linię oddzielającą kolegów z pracy - mógłby ją znowu pocałować. A po­nieważ Charlotte była na dole, Julie nie mogła liczyć na to, że z sąsiedniego gabinetu rozlegnie się wołanie, które przerwie pocałunek, zanim stracą kontrolę nad sobą.
- Dochodzi szósta - odezwał się Mac. - Na pewno umierasz z głodu.
- Zawsze umieram z głodu.
- Ostatnimi czasy, chere, ja również.
- Nie jadasz lunchu? - spytała, ignorując wyraźny podtekst tej odpowiedzi i wybierając najbardziej nie­winną interpretację jego słów.
- Odmawiam sobie więcej rzeczy, niżbym chciał. Może skoczymy coś zjeść?
Wspólna kolacja? Znowu? Teraz, kiedy stosunki między nimi tak się skomplikowały? A właściwie to od kiedy łączą ich jakieś stosunki?
- Chyba powinnam jechać do domu - odparła, kierując te słowa zarówno do siebie samej, jak i do mego.
Mac wciąż stał za progiem. Jego palce zaciskały się na framudze, jakby musiał się powstrzymywać, by nie wejść do środka.
- Musimy porozmawiać - rzekł. - Możemy zostać tutaj albo pogadać nad talerzem czegoś smakowitego. Osobiście jestem za tym drugim rozwiązaniem.
Julie westchnęła. Sama również zrezygnowała dziś z lunchu, a skoro Mac upiera się, by porozmawiali, rzeczywiście mogą przy okazji coś przekąsić.
- Dobrze, tylko wszystko tutaj pozamykam. Odwróciła się z powrotem do biurka, postukała w klawiaturę, zamknęła pocztę elektroniczną, wyłączyła komputer. Cały czas czuła na plecach wzrok Maca, niczym ciepły dotyk pomiędzy łopatkami.
Dziesięć minut później byli na ulicy, wolnym kro­kiem torując sobie drogę w tłumie przechodniów. Dzielnica Francuska jak zawsze była rojna i gwarna, pełna ludzi robiących zakupy i oglądających wystawy. Julie nie chciała, aby tłum ich rozdzielił, lecz nie miała odwagi wziąć Maca za rękę. Ryzyko było zbyt wielkie.
Nagle jej uwagę przykuła kolekcja masek karnawa­łowych na jednej z wystaw. Stanęła, a Mac cierpliwie czekał, gdy podziwiała artyzm, z jakim były wykona­ne. Creighton miał kilka wspaniałych masek, które trzymał jako dekorację. Zastanawiała się, czy wyszły spod ręki tego samego artysty. Przy żadnej nie było ceny, co oznaczało, że na pewno nie stać jej na kupno.
Po kilku minutach ruszyli dalej. Nie mogła w nieskończoność grać na zwłokę. Prędzej czy później gdzieś usiądą, zamówią coś do zjedzenia i zaczną rozmawiać.
W pierwszej restauracji, do której weszli, powie­dziano im, że miejsca należy rezerwować z wyprze­dzeniem. W drugiej natomiast, że na stolik musieliby czekać co najmniej godzinę. Szli więc dalej. Mac dos­konale znał lokale, które mijali. Do jednego nawet nie wstąpili, do następnego zajrzał, potrząsnął głową i się wycofał. W końcu znalazł restaurację, w której dos­trzegł odpowiednią scenerię do rozmowy. W drzwiach przepuścił Julie przodem. Znalazła się we wnętrzu o ścianach wyłożonych rzeźbioną mahoniową boaze­rią, wypełnionym aromatem ziół i masła. Nawet nie czytając menu, zorientowała się, że ten lokal jest znacznie droższy od knajpki, gdzie kelnerki tak pro­tekcjonalnie go traktowały.
- Czy tu nie jest zbyt wytwornie? - szepnęła, wi­dząc, że w ich stronę zmierza maitre d'hotel.
- Mam na sobie garnitur i koszulę z krawatem - odrzekł również szeptem - a ty... - obrzucił ją taksującym spojrzeniem - wyglądasz dobrze.
Z wyrazu jego oczu wyczytała, że nawet lepiej niż dobrze. Maitre zaprowadził ich do stolika nakrytego grubym lnianym obrusem. Pośrodku stał wazonik z ró­żową różą.
- Skoro mamy jeść w tak wytwornym miejscu, mogliśmy po prostu zejść do Chez Remy - mruknęła. W tego typu lokalu nie wypadało rozmawiać głośniej. - Jestem pewna, że tutejsza kuchnia wcale nie jest lepsza.
A ceny też nie niższe, dokończyła w myślach.
- Zależało mi na tym, żeby wyjść z hotelu - odparł, zanim otworzył kartę dań.
Julie uczyniła to samo i westchnęła. Wszystkie da­nia wyglądały kusząco i kosztowały o wiele za dużo. Żałowała, że nie zarabia więcej - z pewnością zasługi­wała na wyższą pensję, niż otrzymywała, lecz obecnie hotelu nie było stać na podwyżki, a Julie zbyt przywią­zała się do tego miejsca i do Marchandów, by myśleć o szukaniu lepiej płatnej pracy. Ostatecznie uznała, że może sobie pozwolić na jakąś przekąskę. Kiedy kelner w białej koszuli i czarnej muszce przyszedł wziąć od nich zamówienia, poprosiła o sałatkę z krabów.
- Wybierz coś bardziej konkretnego - namawiał ją Mac.
Nie bardzo mogła powiedzieć, że nie jest głodna.
- Sądzę, że to mi wystarczy - rzekła.
Mac przyglądał jej się chwilę, a potem, zwracając się do kelnera, zdecydował:
- Dla pani jeszcze krewetki po kajuńsku, a dla mnie zupa gumbo, a na drugie granik. I pół butelki zinfandela. - Palcem wskazał odpowiednią pozycję na liście win, potem zamknął menu i oddał kelnerowi.
Julie aż kipiała ze złości. To prawda, że jest tak głodna, że zjadłaby wszystko, co tylko Mac by dla niej zamówił, ale nie o to chodziło.
- Nie lubię, jak decydujesz za mnie - syknęła przez zaciśnięte zęby.
- Musisz jeść, chere. Ja cię zapraszam, więc niech cię nie przerażają ceny.
- Jakim cudem stać się na taką restaurację? I na taki ekskluzywny samochód, i na garnitury od kraw­ca...
- Dorabiam na boku, napadając na banki - zażar­tował. Potem rozpostarł frymuśnie złożoną serwetkę i położył ją sobie na kolanach.
- Pytam poważnie. Wiem, ile zarabiasz w hotelu.
- Potrafię dobrze gospodarować pieniędzmi - odrzekł, uśmiechnął się enigmatycznie i odchylił na krze­śle, kiedy kelner zjawił się z zamówionym winem.
Julie powinna dla zasady odmówić picia czegokol­wiek, lecz gdy Mac spróbował i zaaprobował wino, kelner napełnił jej kieliszek. Pokusa była zbyt wielka, a ona w dniach poprzedzających bal pracowała tak ciężko... Przecież gdyby pojechała do domu, napiłaby się wina albo wstąpiła do Creightona na drinka.
Wypiła łyk, odstawiła kieliszek i spojrzała na Maca. Jeśli on może się przyglądać mnie, to ja jemu również.
Kim on właściwie jest? Jak na ochroniarza, nawet szefa ochrony, jest zbyt dobrze sytuowany. Jeśli po­przednim razem, kiedy zaprosił ją do restauracji, mó­wił prawdę o swoim skromnym pochodzeniu, to nie odziedziczył fortuny. Nie wierzyła, że napada na ban­ki, niemniej...
Sukces. Na tym częściowo polega jego charyzma. Nosi się jak człowiek, któremu się powiodło. Czło­wiek, który wie, że ma talent i zdolności. Człowiek przyzwyczajony do tego, że jest podziwiany i szano­wany.
Nie jest arogancki, przynajmniej nie przez cały czas, lecz emanuje pewnością siebie. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w tym, co robi, jest świetny.
A jednak nie chce się tłumaczyć. Gdy zaczyna zadawać mu pytania, unika odpowiedzi. Jak może zaufać mężczyźnie, który wyraźnie ma swoje tajem­nice?
- Maile nadeszły z trzech różnych miast - oznajmił. Czyli o tym chciał z nią porozmawiać. Nie o środ­kach ostrożności, nie o finansach hotelu. Nie o poca­łunku.
- Aha - mruknęła. - Co by to miało oznaczać?
- Jedną z kilku rzeczy - zaczął i zamilkł, ponieważ
kelner przyniósł zamówione przekąski. Gdy odszedł, Mac ciągnął, wyliczając na palcach: - To, że więcej niż jedna osoba je wysyłała. To, że jest to zmasowany atak. To, że nadawca dużo podróżuje...
- To nie jest atak - zaprotestowała - raczej nęka­nie, które przemieniło się w żart.
- Dla żartu nikt nie latałby po całym kraju ani nie wysługiwał się znajomymi. Nie wiem, co zrobić, że­byś zrozumiała powagę sytuacji...
- Gdyby ktoś chciał mnie zaatakować, dlaczego miałby latać po całym kraju i wysyłać maile? Wystar­czyłoby przylecieć do Nowego Orleanu i zdzielić mnie pięścią w nos.
- Albo coś gorszego - ponuro odparł Mac.
- Po prostu wydaje mi się, że ktoś wkłada w to ogromnie dużo wysiłku.
- Ta osoba może nie wiedzieć, gdzie jesteś. Twój adres mailowy jest zarejestrowany na ogólnokrajo­wym serwerze. Robią podchody i w tym czasie usiłują ustalić, gdzie się znajdujesz.
- Dlaczego starasz się mnie przestraszyć? - za­pytała.
Mac patrzył na nią nieporuszony. Jego oczy były ciemne i nieprzeniknione. Julie bardzo pragnęłaby móc wyczytać z nich, co naprawdę myśli.
- Nie chcę cię przestraszyć, ale naprawdę uważam, że grozi ci niebezpieczeństwo, a ty opędzasz się od tej myśli jak od natrętnych much.
- Nie opędzam się. Nie lubię otrzymywać podob­nych maili, ale nie zamierzam z ich powodu zmieniać trybu życia. I na pewno nie pobiegnę do żadnego potężnie zbudowanego faceta z błaganiem, żeby mnie obronił.
- To ja miałbym być tym facetem, do którego nie pobiegniesz, tak? - spytał Mac z uśmiechem.
- Nie wiem, kim miałbyś być - odparła zmęczonym głosem. - Wiem, że jesteś straszliwie upierdliwy.
- Upierdliwy?
Wyraźnie potraktował to jako komplement.
- Nie potrzebuję ochrony, Mac. I nie lubię, jak ktoś mówi mi, co mam robić.
Jej wyrzuty nie robiły na nim wrażenia. Przechylił lekko głowę i długo się jej przyglądał, zanim podniósł kieliszek do ust. Wypił łyk, potem rzekł:
- Mówisz ogólnie czy... - urwał, jak gdyby szukał właściwego określenia - czy nawiązujesz do konkret­nej sytuacji z przeszłości?
Julie otworzyła usta, by odpowiedzieć, i natych­miast je zamknęła. Nie była przyzwyczajona obcować z tak domyślnymi mężczyznami, nawet jeśli mieli ukończoną psychologię. Cóż, musi po prostu przywyk­nąć do tego, że Mac nie jest taki jak większość męż­czyzn. Nie ufa mu, ale jeśli zrozumie, skąd bierze się jej niechęć, przestanie być taki natarczywy.
- Właściciel agencji modelek, dla którego praco­wałam, był bardzo opiekuńczy, lecz ta jego opiekuń­czość w gruncie rzeczy oznaczała pełną kontrolę nad nami.
- Uważasz, że chcę cię kontrolować?
- Tak.
Odpowiedź wydawała się tak oczywista, że nie wi­działa potrzeby rozwijać tej myśli. Zamiast tego w mil­czeniu zaczęła jeść sałatkę. Była pyszna, choć za droga. - A nie przyszło ci do głowy, że nie chcę, żeby coś złego ci się przytrafiło?
- Och, jestem pewna, że możesz wymienić mnóst­wo szlachetnych pobudek - odparowała ze słodkim uśmiechem. - Podobnie jak Glenn. Był naszym agen­tem. Musiał nas chronić i kontrolować, bo bez niego nie miałybyśmy pracy. Niektóre z dziewczyn były tak słabe i bezwolne, że nie potrafiły się przed nim bronić.
- Dlaczego miały się bronić? - Mac zamieszał zupę gumbo, potem nabrał pełną łyżkę i podniósł ją do ust. - Czyżby jako ich agent nie działał w ich najlepiej pojętym interesie?
- Dla niego najważniejszy był własny interes. Te dziewczyny przyjeżdżały z całego kraju, a ich jedy­nym marzeniem była kariera modelki. Może zwycię­żyły w konkursie piękności w swoim mieście, może, tak jak było w moim przypadku, ktoś znajomy namó­wił je, żeby spróbowały? Przyjeżdżały więc do Nowe­go Jorku, często rezygnując z dalszej nauki. Oczywiś­cie potrzebowały kogoś, kto by nimi pokierował. I oto znajdował się wspaniały Glenn Perry, który obiecywał się nimi zająć i zrobić z nich modelki.
- Skoro były aż tak młode, potrzebowały wska­zówek.
- Wskazówek owszem. - Julie odłożyła widelec i westchnęła. Mimo że nie lubiła wspominać tamtego okresu, fakty nie były tajemnicą. Jeśli Mac naprawdę chce się czegoś dowiedzieć, pójdzie do biblioteki i sprawdzi, co dziesięć lat temu zaszło w Nowym Jorku. Równie dobrze może mu oszczędzić czasu. - Niektóre z dziewczyn miały kłopoty z utrzymaniem linii. To bardzo trudne, wierz mi. Ale jeśli się przyj­muje amfetaminę, staje się łatwiejsze.
- Aha - mruknął Mac i znowu zjadł łyżkę zupy. - Czyli ten Glenn dostarczał im amfę?
- Oczywiście tylko dla ich dobra - odrzekła z nutą sarkazmu w głosie. - Żeby mogły utrzymać wagę. Od tych prochów można się uzależnić. Kokaina też poma­ga schudnąć, więc pilnował, żeby miały jej pod dostat­kiem.
- Czyli należało trzymać się od niego z daleka.
- Załatwiał im mieszkania, angaże. Zajmował się ich finansami, oczywiście potrącał sobie za prochy, czynsz, odliczał prowizję dla siebie. Uczył je fachu, kształtował. Był takim swojego rodzaju Svengalim, co, podejrzewam, samo w sobie nie jest wykrocze­niem, ale dostarczanie narkotyków jest. - Wzdrygnęła się. - Z niektórymi sypiał.
- Jeśli miały ukończone szesnaście lat, nie popeł­niał przestępstwa.
- Nie, ale to nie było w porządku. Były uzależ­nione od niego we wszystkim. Był dla nich kimś w ro­dzaju boga, niektóre się do niego wprost modliły. Oczywiście te, które się uzależniły od narkotyków, były jeszcze bardziej z nim związane. O tak, opieko­wał się nimi aż za dobrze...
Mac skończył zupę i odłożył łyżkę. Wolno obracał nóżkę kieliszka między palcami, lecz wzrok miał utkwiony w Julie.
- Więc jak tobie udało się uniknąć jego szponów? Przecież też dla niego pracowałaś.
- Mieszkałam w domu. I kończyłam szkołę.
Uśmiechnął się.
- Poza tym z pewnością byłaś znacznie bardziej inteligentna od tamtych dziewczyn. Mocniejsza. Od­ważniejsza. - Spokojnym głosem wymieniał te cechy, jak gdyby stwierdzał fakt, a nie starał się jej pod­lizywać, a jednak pochlebiło jej to bardziej niż po­winno, szczególnie że stanowczo przeceniał jej od­wagę. Dziesięć lat temu, gdy przeciwstawiła się Glen­nowi, była znacznie słabsza, lecz uparta. Wybrała ka­rierę modelki nie dla splendoru i sławy, nie dla speł­nienia marzeń, lecz by zagrać swoim prześladowcom na nosie.
Kelner sprzątnął talerze, potem przyniósł główne dania. Julie gorączkowo szukała innego tematu do rozmowy, lecz gdy tylko kelner się oddalił, Mac pono­wił atak.
- Więc co zrobiłaś? Stałaś z boku i przyglądałaś się, jak wykorzystuje te głupie dziewczyny?
Instynktownie wyczuła, że Mac zna odpowiedź. Nie miała pojęcia skąd, lecz sposób, w jaki zdał to pytanie, dowodził, że nie wierzył, iż pozostała bierna. - Poszłam do niego. Powiedziałam, że uważam jego postępowanie za nieetyczne i niemoralne i że nie powinien pracować z tak młodymi dziewczętami.
- Jak zareagował? Kazał ci iść do diabła?
Kiwnęła głową i spróbowała krewetkę. Była ostrzej przyprawiona, niż się spodziewała, i na jej górnej wardze pojawiły się kropelki potu. Poza tym była przepyszna. Jeśli każdy kęs będzie popijać łykiem wody z lodem, poradzi sobie.
- Posłuchałaś?
Wiedział, że nie. Widziała to po błysku w jego oczach, po uśmiechu błąkającym się na jego wargach, odrobinę ironicznym, lecz pełnym aprobaty, ciepłym i dumnym.
- Doniosłam na niego do prokuratury. Narkotyki to przestępstwo. Poza tym miałam zastrzeżenia do sposo­bu, w jaki prowadził księgowość. Podejrzewałam, że można go oskarżyć o kradzież.
- Ile miałaś wtedy lat? Osiemnaście? Więcej?
- Kiedy złożyłam doniesienie, miałam prawie dwadzieścia. Kiedy zeznawałam przeciwko niemu w sądzie, miałam już dwadzieścia jeden. Młyn sprawiedliwości miele bardzo powoli. Ale uznano go winnym i skazano na kilka lat więzienia.
- Nadal odsiaduje wyrok?
Julie starała się uporządkować myśli. Jeśli powie Macowi, że Marcie poinformowała ją, iż Glenna właśnie zwolniono, pewnie skojarzy maile z nim. Sama także zastanawiała się nad taką ewentualnoś­cią, więc nie mogłaby mieć do niego pretensji, że wyciąga podobne wnioski. Lecz jeśli maili nie wy­słano z Nowego Jorku, to znaczy, że Glenn nie mógł ich napisać.
- Nie. W grudniu wyszedł na wolność - rzekła.
- Nie podoba ci się, że się o ciebie martwię, bo przypominam ci jego, tak? - Mac wciąż się uśmiechał, lecz w jego głosie słychać było urazę. - Uważasz, że kiedy ci tłumaczę, że powinnaś poważnie traktować te maile, zachowuję się jak tamten drań, który dawał młodziutkim modelkom narkotyki i namawiał je na seks? Takie masz o mnie zdanie?
- Oczywiście że nie! - Obruszyła się, lecz natych­miast się zawahała. Nie porównywała zachowania Ma­ca z postępowaniem Glenna, ale... po prostu nie lubię nadopiekuńczych facetów - dodała.
- Dlaczego uważasz mnie za nadopiekuńczego? Może jestem tylko opiekuńczy?
Wzruszyła ramionami i napiła się wody.
- Ufałam Glennowi do czasu, kiedy zobaczyłam, jak oszukuje dziewczyny, które obdarzyły go zaufa­niem. Od tamtej pory już tak nie wierzę ludziom. A jeśli ktoś próbuje urządzić mi życie, wkurza mnie to.
- Rozumiem - odparł i odkroił kęs ryby: - Ale jeśli zajdzie potrzeba, będę cię ochraniał z narażeniem ży­cia i mało mnie obchodzi, czy to cię wkurza, czy nie. Twoja złość nie jest najgorszą rzeczą, jaka może mnie spotkać.
Julie odchyliła się na oparcie krzesła, kolejny raz starając się rozszyfrować, kim właściwie jest Mac. Denerwowało ją, że tak mało liczy się z jej uczuciami, lecz zapewnienie o gotowości narażenia życia było... bardzo romantyczne. Żaden mężczyzna, może z wyjąt­kiem ojca, nigdy jej nic takiego nie powiedział. Ziryto­wało ją to, ale również sprawiło przyjemność.
Chwilę jedli w milczeniu. Julie zastanawiała się nad słowami Maca i własną reakcją na nie. W dziwny sposób jego zapewnienie, że mało go obchodzi, że ją wkurz a, sprawiło, że przestał ją aż tak bardzo dener­wować. Jeśli był nadopiekuńczy, to nie dlatego, że chciał ją wykorzystać, tak jak Glenn wykorzystywał dziewczyny w agencji. Poranny pocałunek nie był przecież molestowaniem...
- Skąd wiesz, że te maile nadeszły z różnych miast? - spytała w końcu.
- Mam znajomą, genialnego informatyka. Poprosiłem, żeby wytropiła nadawcę, a ona zrobiła wszystko, co w jej mocy. Stwierdziła, że wysłano je z hotspotów na kilku lotniskach w kraju.
Mimo wagi informacji, jakie Mac jej przekazywał, Julie największą uwagę zwróciła na słowo "znajoma". Z jakiegoś powodu poczuła ukłucie zazdrości. Dlacze­go Mac nie może mieć znajomej, która jest genialnym informatykiem?
- Mam nadzieję, że ta twoja znajoma jest dyskretna - rzekła. - Wolałabym, żeby połowa miasta nie dowie­działa się nagle, że otrzymuję anonimowe maile.
- Charlotte wie?
Julie potrząsnęła głową.
- Charlotte ma dość własnych, spraw na głowie. Moim zadaniem jest odejmować jej kłopotów, a nie przysparzać nowych. - Serwetką wytarła wargi i wzię­ła głęboki oddech. W nozdrzach wciąż czuła zapach ostrych przypraw. - Czy to ta sama znajoma, która podsunęła ci myśl, że hotel jest na sprzedaż?
- Nie, to był ktoś inny, ale też geniusz w swojej dziedzinie. Lubię otaczać się geniuszami - dodał żar­tem. - Mam nadzieję, że część tego geniuszu spłynie na mnie. - Mac nie powinien jednak narzekać. Był inteligentny, miał pieniądze, znajomych specjalistów z rozmaitych dziedzin, oraz twarz i postawę, które otworzyłyby przed nim drzwi wszystkich agencji mo­deli w kraju. Dlaczego więc pracuje w hotelu? - Obie­całaś poprosić Charlotte, żeby zleciła jakiejś firmie odnalezienie pieniędzy - przypomniał jej. Najwyraź­niej temat maili uznał za wyczerpany. - Rozmawiałaś już z nią o tym?
Julie potrząsnęła głową.
- Kiedy? Jutro wydajemy bal. Lista gości jeszcze nie jest zamknięta, coraz to nowi ludzie rezerwują karty wstępu. Luc ma wszystkie nazwiska. Zakła­dam, że ci je przekazał. Trzeba dokończyć dekora­cje, dopilnować menu. Do tego dochodzi oczywiście kwestia bezpieczeństwa. W tej sytuacji pieniądze, które cztery lata temu wyparowały z konta, nie są najważniejsze.
Mac zmarszczył brwi.
- Luc nie przekazał mi żadnych nazwisk.
Ich spojrzenia skrzyżowały się. Julie kolejny raz starała się wyczytać z jego oczu, co myśli.
- Widocznie był zbyt zajęty.
- Wszyscy jesteśmy bardzo zajęci. To nie jest wytłumaczenie.
- Jestem pewna, że kiedy się do niego zwrócisz, poda ci nazwiska. Podejrzewam, że po prostu zapom­niał.
- Jeszcze dziś wieczorem się tym zajmę.
- Przykro mi, że musisz pracować wieczorami - rzekła całkiem szczerze. - Praca w hotelu czasami tego wymaga. To nie jest osiem godzin od dziewiątej do piątej. Szczególnie tuż przed takim wydarzeniem jak jutrzejszy bal.
- Praca w ochronie to rzadko kiedy jest osiem godzin - stwierdził Mac i odłożył sztućce. Kelner natychmiast podszedł do ich stolika. - Możemy zoba­czyć menu deserów? - poprosił.
- Ja za deser dziękuję - odezwała się Julie.
Mac spojrzał na nią bacznie, potem wzruszył ra­mionami.
- W takim razie poproszę rachunek - zwrócił się do kelnera.
Ten zabrał ich talerze i oddalił się.
- Czasami mam wrażenie, że chcesz mnie utuczyć - rzekła z wyrzutem.
- Musiałabyś zjeść niejeden deser - odparł. - Jesteś smukła jak topola. Poza tym... - zawiesił głos i uśmiechnął się do niej szelmowsko - poza tym lubię patrzeć, jak jesz. Jakie są szanse, że to właśnie tobie przypadnie jutro kawałek tortu z laleczką?
Przed osiedleniem się w Nowym Orleanie Julie nigdy nie słyszała o zwyczajach związanych ze świę­tem Trzech Króli i tortem królewskim, który według niej smakował jak rogalik z cynamonem. Tort oblany zielonym i złotym lukrem miał zapieczoną w środku laleczkę. Ten, komu przypadł kawałek z niespodzian­ką, musiał w następnym roku przygotować tort. W ho­telu nie egzekwowano tego obowiązku, jednak zawsze było dużo hałasu wokół osoby, której przypadła spec­jalna porcja.
- Nie będę jadła tortu - oznajmiła. - Jedzenie jest dla gości, którzy zapłacili za wstęp.
- Jeśli pójdziesz na bal, to przecież nie w ramach obowiązków służbowych, lecz jako gość.
- Nie będę w pracy, ale nie będę gościem. Ty też nie będziesz jutro pracował, prawda? Ochrona z noc­nej zmiany da sobie radę.
- Sądzę, że tak. - Zamilkł i po chwili dodał: - Ale praca w ochronie to jak praca w policji. Nawet jeśli nie pełnisz dyżuru, wciąż jesteś gliną. Jeśli przyjdę, będę wspierał swoich chłopaków. Chociaż ubiorę się wy­strzałowo.
- Nie wątpię - wyrwało jej się.
Nie powinna chcieć oglądać Maca ubranego wy­strzałowo. Na pewno będzie zabójczo przystojny.
Mac uregulował rachunek i wyszli z restauracji. Na chodnikach tłoczyło się jeszcze więcej ludzi. Z otwar­tych drzwi jakiejś tawerny dobiegał chropawy głos bluesmana, któremu wtórowała zawodząca gitara. Julie żałowała, że nie może zatrzymać się, by posłuchać. Jednak jutro zapowiadał się ciężki dzień, potem noc, a Mac musiał jeszcze wrócić do hotelu przejrzeć na­zwiska dopisane do listy gości. Przystawanie nie wchodziło w grę.
- Odprowadzę cię do samochodu - zaproponował, kiedy mijali wejście do hotelu. Skręcili za róg i skiero­wali się na parking dla pracowników. W bocznej ulicz­ce było ciemniej i zaciszniej, i Mac wziął Julie za rękę. Gest ten wydawał się niemal naturalny. Julie ogarnęło poczucie bezpieczeństwa, chociaż przecież wcale nie musiała chwytać się męskiej dłoni, żeby czuć się bez­pieczna.
Mac znał samochód Julie, bo kilka razy jechał za nią do domu, zaprowadził ją więc prosto do miejsca, gdzie zaparkowała. Puścił jej dłoń, by mogła wyjąć kluczyki z torebki, lecz kiedy otworzyła drzwi, na­tychmiast ponownie ujął ją za rękę i obrócił ku sobie.
- Julie - szepnął, patrząc na nią z góry.
Nie była przyzwyczajona do partnerów wyższych od siebie. Poczuła się odrobinę mniej bezpiecznie. Jeszcze mniej bezpiecznie poczuła się, gdy uścisnął jej rękę.
- Jeśli chodzi o dzisiejszy ranek... Powiedziałaś, że to był zły pomysł, i miałaś rację.
Jeszcze nigdy w życiu przyznanie jej racji takiej nie zabolało. A więc nie pocałuje jej. Zamiast spodziewa­nej ulgi, ogarnęło ją rozczarowanie.
Jeśli nie ma zamiaru jej pocałować, powinien puś­cić jej rękę. I koniecznie przestać gładzić wewnętrzną stronę jej nadgarstka. I nie patrzeć na nią wzrokiem tak głodnym jak pieszczota. Powinien pozwolić jej od­jechać, a samemu wrócić do biura i sprawdzić, co ma do zrobienia.
W końcu Mac puścił jej dłoń. Dała nura do samo­chodu. Parking był tak mały i tak zastawiony autami, że nie mogła nacisnąć na gaz i zniknąć. Nawet dobrze. Nie chciała, by wiedział, jak bardzo jest rozczarowana, że to, co rano wydarzyło się w jej gabinecie, już się nie powtórzy.
Wyjazd z wizgiem opon z parkingu niczego by nie zmienił. Mac doskonale wie, jak bardzo pragnęła po­całunku, mimo że nie był to dobry pomysł.
Tak się dziwnie składa, że on wszystko wie.
Boże, jak tu gorąco. Nawet gdyby dożyła setki, nigdy by się nie przyzwyczaiła do takich parnych dni zaraz po Nowym Roku. Ale właśnie takiej pogody teraz potrzebowała. Gorąco pomagało jej przemienić się w Maggie.
Maggie, pomyślała i skrzywiła się. Teraz jest Mag­gie, ubraną w skąpą sukienkę i pantofle na wysokich obcasach. Stoi w Dzielnicy Francuskiej naprzeciw sławnego hotelu, obmyślając, jak dostać się do środka. Gdy tylko spostrzegła tego łysego palanta z kucykiem, wszystko zaczęło układać się jak trzeba.
Mam nadzieję, że się przeraziłaś, Julie. Mam na­dzieję, że się trzęsiesz ze strachu w tych swoich panto­flach jak kajaki, bo jutro będzie wielki dzień.
Julie powinna być porządnie nastraszona. Do tej pory pozostałe maile, bardziej złośliwe, brutalne i przerażające, powinny zostać wysłane.
Dawno temu, zanim została Maggie, marzyła o zo­staniu modelką. Chciała wieść fantastyczne życie w sa­mym centrum świata mody. Chciała zarabiać furę pie­niędzy, co wieczór chodzić na przyjęcia, mieć wokół zakochanych mężczyzn. Ona też się zakocha.
Marzenie się spełniło. Glenn ją kochał. Wyznał jej to. I nie przeszkadzało jej, że sypia z innymi. Zapew­niał, że nic dla niego nie znaczą, ona zaś jest dla niego wszystkim. Dawał jej dobre prochy. Załatwiał dobre kontrakty. Obiecywał złote góry.
I nagle, dzięki tobie, moja Julie, wylądował za krat­kami. Kiedy go wypuścili, był innym człowiekiem. Już nie olśniewał. Już nie był bogaty, nie miał chęci na zabawę, na miłość. Kiedy go odnalazła w ponurej klitce, którą teraz nazywał swoim domem, popatrzył na nią, jak gdyby była kimś obcym, nie dziewczyną, którą zapewniał o swojej miłości.
"Jeśli kiedykolwiek coś między nami było", ode­zwał się bezbarwnym, pozbawionym życia głosem, "to już dawno umarło śmiercią naturalną, skarbie. Odejdź. Wracaj do domu. Zacznij nowe życie ".
Jak mogła zacząć nowe życie, skoro wszystko, czego pragnęła, co kiedyś posiadała, przepadło? Przez Julie.
Zapaliła papierosa i schowała się pod markizą. Hotel Marchand po przeciwnej stronie ulicy wyglądał jak na plakacie reklamującym turystyczne atrakcje Nowego Orleanu. Ludzie w nim przebywający żyją pełnią życia. Pewnie mają łatwy dostęp do wszelkich prochów, alkoholi, mają kariery, forsę, eleganckie ciu­chy. I na pewno kochanków i kochanki.
Mają wszystko to, czego ona nie ma, bo Julie Sul­livan posłała Glenna Perry'ego za kratki.
Jutro wieczorem, przyrzekła sobie. Jutro wieczorem wkroczy tam wsparta na ramieniu tego dupka z kucy­kiem. Jutro wieczorem ją odnajdzie.
Jutro wieczorem Julie odda jej to, co zabrała: życie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Luca nie udało mu się złapać. Było wpół do dzie­wiątej wieczorem i większość personelu poszła do domu. Niemniej Macowi bardzo zależało na obejrze­niu listy gości. Patrick nie wiedział, co jego szef z nią zrobił.
Wrócił na parking, wsiadł do samochodu, wyciąg­nął komórkę i sprawdził pocztę elektroniczną. Marcie, siostra Julie, przedłuża kontrakt na następny miesiąc. Frank obiecywał "ciekawy materiał" i dołączył załą­cznik. Mac nie miał ochoty czytać go na maleńkim ekranie komórki. Postanowił poczekać, aż dotrze do domu. Odkąd zaczął pracować na dwóch etatach, wpa­dał tam tylko po to, by się przespać.
Mieszkanie Maca było duże i przestronne, lecz urządzone bez polotu. Dekorowanie wnętrz nie było jego mocną stroną. Chodząc teraz po pokojach, pomy­ślał, że brak tu domowego ciepła, krótko mówiąc, kobiecej ręki. Natychmiast stanęła mu przed oczami Julie.
Zaklął pod nosem, przeszedł do kuchni, szarpnął drzwiczki szafki, w której trzymał alkohole, i nalał sobie solidną porcję bourbona. Ze szklanką w ręce udał się do gabinetu. Włączył komputer i czekając, aż wszystkie programy się uruchomią, pociągnął łyk whisky. W końcu mógł otworzyć pocztę elektronicz­ną. Odnalazł maila Franka, kliknął na ikonę załącznika i wygodniej usiadł W fotelu.
Oto co zdołaliśmy dziś ustalić:
1. Według kuratora, Perry wciąż przebywa w No­wym Jorku.
2. Remy Marchand naprawdę zginął w wypadku samochodowym. Zła pogoda, noc, drugi kierowca pi­jany. Z danych archiwalnych wynika, że przelał forsę na konto na Kajmanach. Brak nazwiska odbiorcy.
3. W zeszłym roku "Times-Picayune" przy okazji artykułu o antykach sprzed wojny secesyjnej znajdują­cych się w Hotelu Marchand opublikował zdjęcie Ju­lie. Pisali, że huragan poczynił tylko niewielkie znisz­czenia. Nazwisko Julie pojawia się obok nazwiska Marchandów. Ktoś mógł ją rozpoznać.
4. Igraszki z Sandy mnie wykańczają, ale jest fajnie.
Czytając ostatni punkt, Mac poczuł przypływ za­zdrości. Nie chciał starać się o potomka, ale zgodziłby się chętnie, by i jego wykończyły igraszki z kobietą. Z jedną kobietą, z Julie.
Ponownie przeczytał pierwsze trzy informacje. Per­ry jest w Nowym Jorku. To znaczy, że może zlecał wysyłanie maili, ale sam ich nie nadawał. Druga wia­domość była interesująca, chociaż bezpośrednio nie­związana z bezpieczeństwem Julie. Mac bardzo chciał się dowiedzieć, na czyje konto wpłynęły pieniądze, lecz najwyraźniej Frankowi jeszcze nie udało się tego ustalić.
Największą bombą była trzecia wiadomość. Zła. Mac pociągnął spory łyk ze szklanki i kolejny raz przeczytał tekst. Potem otworzył Internet i wersję ele­ktroniczną "Times-Picayune". W okienku "Szukaj" wpisał: Julie Sullivan.
Psiakrew! Psiakrew! Psiakrew! Każdy, kto kiedy­kolwiek widział reklamy perfum "Symphony", rozpo­znałby ją na fotografii, chociaż była prawie o dziesięć lat starsza. Jeśli jej prześladowca trafił na to zdjęcie, to przepadła...
Mac odchylił się na oparcie fotela, wypił znowu trochę whisky i poczuł miłe ciepło rozpływające się po całej klatce piersiowej. Na szczęście alkohol, zamiast przytępić, rozjaśnił mu umysł. Zebrał w myśli wszyst­kie informacje na temat Julie. Nic nie pasowało.
Marcie go wynajęła, bo dawny szef jej siostry został warunkowo zwolniony z więzienia. Bała się, że zechce spełnić groźby, lecz on cały czas przebywał w Nowym Jorku.
Niemniej ktoś Julie prześladuje. Maile nie były pisane przez przypadkowego cybernapastnika, zawie­rały zbyt osobiste akcenty. A fakt, że nadawca po­dróżował po kraju - z Nowego Jorku na zachód, potem na południe - świadczył, że dziewczyna jest w niebez­pieczeństwie. Możliwe, że Perry jej nie zagraża, ale ktoś niewątpliwie ma wobec niej złe zamiary. Czy Perry może, siedząc sobie grzecznie i wygodnie w No­wym Jorku, sterować sytuacją?
Julie powiedziała, że to Svengali. Mac żałował te­raz, że na studiach nie wybrał seminarium z literatury. Pamiętał tylko, że Svengali hipnotyzował młodziutką protegowaną, a potem kierował jej karierą. Czy Perry jest w zmowie z osobą podróżującą po kraju i wysyła­jącą maile z lotnisk?
Psiakrew, Dallas jest już piekielnie blisko Nowego Orleanu. Wziął głęboki oddech. Przetrwaj bal, powie­dział do siebie w myślach, a potem dopadniesz tego padalca i rozdepczesz go jak robaka.
Kimkolwiek on jest, znajdzie go. Na mur. Każdy, kto grozi Julie Sullivan, wpadnie w zastawione sidła, a wtedy on z przyjemnością pociągnie za spust.
- Wyglądasz rewelacyjnie! - zawołał Creighton, lecz Julie miała wątpliwości. Nie czuła się rewelacyjnie.
Rano była w pracy. Oprócz zwykłych obowiązków pomogła Anne poukładać bukiety, dopilnowała usta­wienia barierek wokół basenu, by niezbyt trzeźwi goś­cie przypadkiem do niego nie powpadali, wysłuchała skarg kierownika orkiestry na akustykę oraz narzekań Roberta, że grzyby portobello nie są odpowiedniej jakości, i teraz wolałaby raczej odpocząć, niż się ba­wić. Charlotte prosiła jednak, by przyszła, a jej nie mogła odmówić. Tak więc stała teraz w salonie Creigh­tona ubrana w dopasowaną "małą czarną" z odważ­nym dekoltem i spódniczką z asymetrycznych brytów przypominających płatki kwiatów ledwie zakrywającą kolana. Niestety, nierówny rąbek spódnicy wymagał wysokich obcasów, więc wcisnęła zmęczone stopy w wieczorowe sandałki na prawie dziesięciocentymet­rowych szpilkach.
- Olśniewająco. Absolutnie - zachwycał się, po­dziwiając jej subtelny makijaż i luźno upięte włosy.
- To ty wyglądasz olśniewająco - zrewanżowała się mu komplementem. Creighton miał na sobie mary­narkę w kolorze ecru, czerwoną kamizelkę, czarne spodnie w białe prążki i czarny "kowbojski" krawat bolo spięty ogromnym granatem. Ubrany był śmiało i niekonwencjonalnie, jak zawsze. Cały Creighton. - Stanley straci dla ciebie głowę.
- Już stracił, potem odzyskał. - Creighton machnął ręką. - Jesteśmy po prostu przyjaciółmi. - Wolnym krokiem obszedł Julie dookoła, kiwając z podziwem głową. - Ta spódnica jest fantastyczna. Jak eksponuje nogi! To powinno być zabronione. Na szczęście - za­milkł, dokończył okrążenie i stanął teraz na wprost niej - na mnie to nie działa - dokończył. - Ale wiesz, złamałbym czymś tę czerń...
- Czarny jest modny.
- Może na pogrzeb. Może w Nowym Jorku. Wiem, że tam wszyscy noszą się na czarno. Zaczekaj... - Urwał, uniósł palec do góry i pobiegł do sypialni. Po chwili wrócił, niosąc boa z różowych piór.
- Mogę spytać, skąd je masz? - Julie była roz­bawiona, choć odrobinę nieufna.
- Nie możesz - odparł. Owinął jej szyję szalem, cofnął się o krok i aż klasnął w ręce. - Fantastico! - wykrzyknął i zmieniając temat, spytał: - Na pewno nie chcesz jechać ze Stanleyem i ze mną?
- Twój sportowy wóz ma tylko dwa fotele - przy­pomniała mu. - Dziękuję, pojadę swoim samochodem. - W takim razie do zobaczenia na miejscu.
Julie wróciła do siebie. Przejrzała się w lustrze stwierdziła, że różowe boa wygląda zaskakująco dobrze z jej sukienką, a sterczące piórka pasują do nastroszonej fryzury. Odświeżyła usta, wrzuciła szminkę do torebki, potem zajrzała do salonu i wsypa­ła rybkom trochę pokarmu do akwarium.
- Bądźcie grzeczne - upomniała nieme, żwawo pływające rybki. - Niedługo wrócę.
Pracując jako modelka, nauczyła się zgrabnie cho­dzić na wysokich obcasach i chociaż obecnie rzadko je wkładała, to zanim zeszła na dół, poczuła się już pew­nie, rześko i nawet się cieszyła, że wybiera się na bal. Wszystko będzie dobrze. Robert dokona cudów. Goś­cie będą się świetnie bawić. Kiedy Mac ją zobaczy, dojdzie do wniosku, że całowanie się z nią nie było wcale takim złym pomysłem, a ona wypije akurat tyle wina, by się z nim zgodzić. To będzie cudowna noc, pomyślała, idąc do samo­chodu.
Zapowiada się upiorna noc, myślał Mac, przygląda­jąc się tłumowi gości przetaczającemu się przez hol. Tyrell zapewnił go, że ochroniarze z nocnej zmiany panują nad sytuacją, lecz Mac mu nie wierzył. Nie dlatego, że wątpił w kompetencje swych podwład­nych, lecz dlatego, że z doświadczenia wiedział, iż nad takim tłumem nigdy nie można do końca zapanować.
Cały dzień sprawdzał, sprawdzał i jeszcze raz spra­wdzał każdy szczegół. Luc Carter wzruszył ramiona­mi, kiedy zażądał od niego aktualnej listy gości.
- Nie rozumiem, po co ci lista - burknął. - Ci ludzie płacą za wstęp. I tylko to się liczy.
- Nie tylko - zaprzeczył Mac, zdenerwowany, że ktoś, nawet tak czarujący obibok jak Luc, ośmiela się kwestionować jego polecenia. - Lista jest mi po­trzebna.
- Gdzieś ją tu mam... - Luc przerzucił papiery na biurku i w szufladach. - Może wczoraj zabrałem ją do domu...
Na szczęście lista się znalazła, bo Mac chyba by go udusił. Sprawdzanie nazwisk z pomocą Julie byłoby łatwiejsze, lecz bał się ryzykować. Przebywanie w jej towarzystwie to zbyt wielka pokusa, a dopóki pracuje dla jej siostry, musi postępować zgodnie z etyką zawo­dową.
Nie mogąc zidentyfikować kilku nazwisk, poprosił o pomoc Carlosa.
- To są osoby towarzyszące - domyślił się Carlos. - Same dziewczyny. Maggie Jakaś-tam. Zaproszona przez tego palanta z 307. Wiesz, tego z kucykiem, co ciągle jest z czegoś niezadowolony.
- Alvin Grote - mruknął Mac.
- Właśnie. Nadziany facet przyjeżdża na nasz karnawał, poznaje wystrzałową babkę, królową nocy, jak je tu nazywają. Nie ma obawy. One nie są groźne.
Przechadzając się wśród gości, Mac doszedł do wniosku, że Carlos miał rację. Nikt nie wyglądał podej­rzanie. Niektórzy ubrani byli wieczorowo, panie w długich sukniach, panowie w smokingach, inni w bardziej fantazyjne stroje, lecz w torebkach ani w kieszeniach nie zauważył żadnych tajemniczych wypukłości. Oczywiście najlepiej by było ustawić sta­nowisko kontrolne i sprawdzać każdego wchodzące­go, lecz Charlotte by się na coś takiego nie zgodziła. Oświadczyłaby, że goście nie życzą sobie, aby ich traktowano jak potencjalnych przestępców.
Mac nie ubrał się tak elegancko jak większość go­ści, częściowo dlatego, że nie miał smokingu, a częś­ciowo dlatego, że chciał mieć swobodę ruchów. Wło­żył stalowoszary garnitur i czarną koszulę z czarnym krawatem. Przypominał trochę cień, i o to chodzi.
Zajrzał do restauracji i kuchni, potem do baru, stamtąd na patio. Noc była sucha i ciepła, niebo usiane gwiazdami. Zza drzwi prowadzących do sal recepcyj­nych dobiegał gwar rozmów i dźwięki kapeli grającej dixieland.
Bardzo by chciał móc się odprężyć. Bal spełniał wszelkie warunki gwarantujące dobrą zabawę: dużo gości, świetna muzyka, dobrze zaopatrzony bar, zna­komite jedzenie i przede wszystkim sceneria - stary hotel w sercu Dzielnicy Francuskiej. Oparł się jednak pokusie, pozostając czujny, bacznie obserwując wszy­stko, co się dzieje dookoła.

W szedł z powrotem do hotelu, sprawdził, czy gale­ria jest zamknięta. Nie podobało mu się, że w budyn­ku, w którym znajduje się oryginalne dzieło Andrew Wyetha, przebywa teraz taki tłum. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, gdyby coś się stało temu obrazowi.
Zadowolony, że obchód wypadł pomyślnie, zszedł do gości. Natychmiast otoczył go gwar i woń perfum.
Pierwsza sala zmieniona była niemal nie do po­znania. Z podziwem patrzył na łagodnie spływające z sufitu lekkie draperie i sznury karnawałowych kora­lików. Bukiety kwiatów ozdabiały parapety i stoliki, białe świece pływały w wypełnionych wodą szklanych kloszach, stojących dosłownie wszędzie. Maleńkie płomyki odbijały się w srebrnych i złotych paciorkach. Efekt był hipnotyzujący.
Na widok Julie Mac zapomniał jednak o dekora­cjach. Stała w grupie znajomych, przewyższając wszy­stkich o głowę, pochłonięta rozmową. Uświadomił sobie nagle, że to właśnie jej wzrost najbardziej go w niej pociąga. Niektóre bardzo wysokie kobiety gar­bią się, chcąc wydać się niższe, ona natomiast stała dumnie wyprostowana, niemal posągowa.
Zatrzymał się w pewnej odległości, podziwiając fryzurę, prostą sukienkę, wysokie obcasy. I boa! Śmie­sznie kiczowate, a jednocześnie prześliczne.
Mimowolnie wyobraził sobie ją ubraną tylko w to boa z różowych piór i ogarnęła go fala pożądania. Zdusił w sobie jęk. Czy każdy facet w tej sali snuje podobne erotyczne fantazje, czy tylko ja? - pomyślał. Mężczyźni otaczający Julie zachowywali się całkiem normalnie, wymieniali uwagi, nagle wybuchnęli śmie­chem. Wiedział, że powinien zachować dystans, lecz to było silniejsze od niego. Sąsiad Julie zauważył go pierwszy i zawołał:
- Spójrz, Julie, kto tu idzie! Jest piekielnie przy­stojny, prawda?
W porównaniu z Creightonem w czerwonej kami­zelce Mac czuł się straszliwie szaro. Wszyscy roz­sunęli się, by zrobić dla niego miejsce. Gdy napotkał spojrzenie Julie, uśmiechnął się z przymusem. Nie chciał się do niej uśmiechać, chciał rzucić się na nią i ją pożreć!
Odpowiedziała mu równie sztucznym uśmiechem.
- To jest Mac Jensen, szef ochrony - powiedziała, potem przedstawiła mu swoich znajomych, przyjaciela Creightona, Stanleya, i kilka osób ze starej nowo­orleańskiej elity.
- Szef ochrony? - zdziwiła się jedna z kobiet. - Czy coś nam grozi?
- Nie jestem na służbie - uspokoił ją Mac. - Proszę się o nic nie martwić i po prostu dobrze się bawić.
- Właśnie - wtrącił Creighton i ruchem głowy wskazał drugą salę, gdzie orkiestra grała znaną melo­dię w takiej aranżacji, że trudno ją było rozpoznać. - Oboje jesteście tutaj prywatnie, prawda? Zaproś Ju­lie do tańca.
- Creighton! - Julie przywołała do porządku. Mac wiedział, że również powinien zaprotestować, lecz pokusa, by otoczyć Julie ramionami, przytulić policzek do jej policzka w tańcu - co dzięki jej wyso­kim obcasom stało się możliwe - zwyciężyła. Skinął uprzejmie głową całemu towarzystwu, objął Julie w talii i lekko popychając przed sobą, poprowadził przez tłum gości do drugiej sali.
- To dobry pomysł? - zapytała.
- Taniec to nie pocałunek - odparł, obracając ją ku sobie i ujmując jej dłoń. - Mam nadzieję, że nie skrę­cisz sobie nogi - dodał.
- Nie, pod warunkiem, że nie będziesz zbytnio szalał.
Gdy tylko zrobili pierwszy krok, Mac stwierdził, że wspólny taniec to taki sam zły pomysł jak po­całunek, lecz... lecz niektóre złe pomysły są cudowne! Nie tańczył rewelacyjnie, ale miał dobre wyczucie muzyki, a dzisiaj miał też wymarzoną partnerkę. Jak wspaniale pasowała do jego objęć. Jak świetnie razem się ruszali. I pachniała gardenią. Ich spojrzenia spo­tkały się.
- Wszystko w porządku? - spytała.
Dopiero po chwili doszło do niego, że pyta o bezpieczeństwo hotelu, a nie o stan jego umysłu i wraże­nia zmysłowe w tej chwili.
- Tyrell i jego ludzie czuwają. Można powiedzieć, że wszystko gra. - Zauważył, że Julie przygląda się mu uważnie. Może się domyśliła, że to nie była odpo­wiedź, jaka spontanicznie przyszła mu na myśl zaraz po jej pytaniu. Może właśnie tamtą spodziewała się usłyszeć? - A ty? - zaryzykował. - Dobrze się czu­jesz?
- Odzwyczaiłam się od takich wysokich obcasów - mruknęła - ale jakoś przeżyję.
- Wyglądasz wspaniale.
Do diabła z dyskrecją! Piórko z boa łaskotało mu dłoń, wsunął ją więc pod szal i dotknął odsłoniętego karku Julie. Wzięła głęboki oddech, potem powoli wypuściła powietrze z płuc.
- Dziękuję - szepnęła drżącym głosem.
- Te pióra są takie przyjemne w dotyku...
Nie powinien używać tego słowa. Gdy je usłyszał, natychmiast w jego wyobraźni powstały śmiałe wizje. Zbyt śmiałe. Cudowne. Przysunął się kilka milimet­rów bliżej.
- Mac? - Jej głos stał się lekko chropawy.
- Tak?
- Sposób, w jaki mnie trzymasz...
- Kiedy byłem mały, siostry próbowały nauczyć mnie tańczyć. Mówiły, że jestem beznadziejny, ale staram się, jak mogę.
- Całkiem dobrze ci to idzie - zapewniła go. W jej oczach pojawił się błysk rozbawienia.
Mac przysunął się jeszcze bliżej.
- Więc o co chodzi?
- O to, że zawarliśmy jakby porozumienie... - Zamilkła, gdy palcem musnął jej kark.
- Jakby - przyznał.
Pracujesz dla jej siostry, upomniał się w myślach. Masz dbać o bezpieczeństwo Julie, chronić ją przed wszystkim i wszystkimi, z wyjątkiem jego samego. Lecz bez względu na to, jak miękka była jej skóra, jak jedwabiste włosy, jak słodko poruszała się w jego ramionach, będzie bezpieczna nawet przed nim. I tak musi być.
- O Boże! - wyrwało jej się nagle.
Mac obejrzał się przez ramię, lecz nie spostrzegł niczego niepokojącego. Po prostu mnóstwo tańczą­cych par.
- Co się stało?
- Ta kobieta z Alvinem Grote'em. Znasz ją?
- Z tym upierdliwym gościem spod 307?
- Tak. Poznał ją gdzieś w mieście i postanowił zaprosić na bal. Wygląda jak jedna z dziewczyn, które znałam w Nowym Jorku.
Mac natychmiast stał się czujny. Zaczął przyglądać się twarzom w tłumie, choć nie wiedział, kogo ma szukać.
- Znajoma z Nowego Jorku?
- Nie denerwuj się. To jedna z dziewczyn z agen­cji. Bardzo miła. - Julie rozejrzała się po sali. - Nie wiem... - zająknęła się - może mi się tylko zdawało... - Musisz ją odszukać - stwierdził Mac.
Jeśli miła dziewczyna z Nowego Jorku, która znała Julie, kiedy reklamowała perfumy, znajduje się w No­wym Orleanie, w tej sali, to nie jest to zbieg okoliczno­ści. W jego pracy zbiegi okoliczności po prostu nie istnieją.
- Teraz jej nie widzę - odparła Julie. Zauważyła jego niepokój i roześmiała się. - Myślisz, że to ona wysyła te maile? - zapytała.
- Nie wykluczam tego.
- A ja tak. Alvin Grote twierdzi, że poznał ją w mieście przedwczoraj. A ostatni mail przyszedł wczoraj. Jak ta dziewczyna mogła wysłać mi maila z Dallas albo z innego miejsca, skoro była tutaj i pod­rywała Alvina?
Mac przyznał jej rację. A jednak... Nie był przeko­nany, że jej obecność na balu jest czystym przypad­kiem. W jego zawodzie do przypadków należało od­nosić się sceptycznie.
- Chciałbym z nią porozmawiać - nalegał, starając się mówić spokojnym tonem i nie zdradzić swych po­dejrzeń.
- Jeśli ją znowu zauważę, to...
Nagle hotel pogrążył się w ciemnościach. Muzyka raptownie zamilkła, jakaś kobieta krzyknęła przeraź­liwie, ktoś potrącił Julie. Mac przytrzymał ją, by nie straciła równowagi.
Kiedy ich oczy przywykły trochę do ciemności, zrozumiał, że nastąpiła awaria i że mimo iż jego nozd­rza wypełnia delikatna woń perfum Julie, jej włosy muskają jego policzek, jej dłoń wspiera się na jego ramieniu - musi się opanować. Oboje są w pracy i znają swoje obowiązki przewidziane w sytuacjach awaryjnych.

ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Czy to kolejny huragan? - spytał ktoś, chociaż wieczorna prognoza pogody była bardzo pomyślna. - Będą nas ewakuować? - teatralnym szeptem spy­tał ktoś inny, zapewne mający za sobą doświadczenie Katriny.
-Proszę zachować spokój! - krzyknął Mac. Jego głos zdawał się dobiegać z daleka. - Mamy awarię prądu. Zaraz ją naprawimy.
- Jesteś tego pewny? - szepnęła Julie.
Mac sięgnął pod marynarkę i wyciągnął walkie­-talkie.
- Tyrell... Sprawdziłeś, rozumiem... - mówił. - Pilnuj galerii, ja zajmę się rezerwowym generatorem. - Przypinając aparat z powrotem do paska, mruknął pod nosem: - A już się cieszyłem, że dziś mam wolne. - Potem, zwracając się do Julie, rzekł: - Charlotte powinna być w drugiej sali. Odszukaj ją, na pewno potrzebuje twojej pomocy.
Wcisnął jej w dłoń jakiś przedmiot i zniknął. Julie uniosła dłoń do oczu: kieszonkowa latarka. Namacała przycisk, rozbłysł wąski strumień światła. Natych­miast odzyskała pewność siebie.
- Proszę się nie denerwować i uważać na nogi! - zawołała. - To tylko awaria. Proponuję, żeby państwo przeszli na patio, gdzie jest trochę jaśniej. Proszę uwa­żać! Proszę się nie tłoczyć!
Goście ruszyli do przeszklonych drzwi. Przez gło­wę Julie przelatywały straszliwe myśli. Ludzie mogą się potratować, może ktoś został uwięziony w win­dzie? Czy światło zgasło w całym budynku, czy tylko na parterze? Postanowiła, zgodnie z radą Maca, od­szukać Charlotte.
Latarka, którą jej zostawił, nie dawała wystarczają­co dużo światła, zgasiła ją więc i kurczowo ściskała w ręce, by nie zgubić. W drugiej sali panował podobny ścisk co w pierwszej, chociaż świeczki palące się w szklanych, wypełnionych wodą kloszach oznaczały przynajmniej miejsca, gdzie stały stoliki. Odbicia ma­leńkich płomyków igrały w karnawałowych pacior­kach zawieszonych pod sufitem. W innych okolicz­nościach Julie zachwyciłaby się tym widokiem, lecz teraz nawet nie zwróciła nań uwagi.
Wśród gwaru rozmów i śmiechów, niektórych wręcz na granicy histerii, dosłyszała głos Charlotte: - Nie ma powodu do niepokoju. Zaraz zapalimy więcej świec.
- Jestem, Charlotte - rzekła Julie, kiedy nareszcie się do niej dopchała.
- Dzięki Bogu. Musimy za wszelką cenę utrzymać spokój.
- Mac poszedł uruchomić generator - zdała relację Julie. - Mamy świece? - zapytała.
W półmroku dostrzegła, jak Charlotte kiwa głową.
- Posłałam kogoś z wiadomością do Nadine, że potrzebujemy nie tylko świece, ale też latarki i lampy naftowe. Wprost nie mogę uwierzyć, że akurat dzisiej­szej nocy musiała się wydarzyć awaria prądu. To prze­cież katastrofa.
Mówiąc do gości, Charlotte panowała nad głosem, lecz rozmawiając z Julie, nie kryła zdenerwowania.
- To nie katastrofa. - Julie starała się ją uspokoić.
- Jedzenie się nie zepsuje, niektóre instrumenty nie potrzebują zasilania. Jak tylko uda się nam porozsta­wiać lampy i świece, zabawa może toczyć się dalej.
- Modlę się tylko, żeby nikomu nic się nie stało. Nie wiem, dlaczego wyłączono prąd, przecież regular­nie płacimy rachunki, i to niemałe.
Julie przyjaznym gestem poklepała ją po ramieniu.
- Prąd wyłączono nie dlatego, że nie płacimy ra­chunków. Awaria nastąpiła z powodów technicznych. Może jakiś samochód uderzył w słup? Spójrz - Wzię­ła Charlotte pod rękę i podprowadziła do okna. Ulica i domy po przeciwnej stronie tonęły w ciemnościach. - Nie tylko my nie mamy światła, ale cała dzielnica.
- Pomóż mi zapanować nad tymi ludźmi. Nie możemy dopuścić do tego, żeby wybuchła panika - błaga­ła Charlotte.
Julie podała jej latarkę Maca i rzekła:
- Weź ją. Tobie bardziej się przyda niż mnie. Pójdę na patio i zajmę się gośćmi.
Na oświetlonym srebrzystą poświatą księżyca patiu było stosunkowo jasno. Wielu gości przyniosło tu swoje drinki, niektórzy talerzyki z przekąskami. Kilku kelnerów krążyło, uzupełniając kieliszki. Kapela sku­piła się przy basenie, a trębacz zaczął solo grać "Gdy wszyscy święci idą do nieba", za co został nagrodzony entuzjastycznymi oklaskami. Perkusista, uderzając pa­łeczkami w ogrodzenie basenu, wybijał rytm. Dołą­czył do nich saksofonista.
Julie uśmiechnęła się i zanotowała w pamięci, by dodać im do rachunku premię. Zaczęła przechadzać się po patiu, zaglądać w ciemniejsze zakątki, by spra­wdzić, czy nikt nie chowa się tam niezadowolony, albo, broń Boże, poturbowany. Tymczasem kilka par zaczęło tańczyć.
Spojrzała na zegarek. Ile czasu zajmie Macowi i ekipie technicznej uruchomienie rezerwowego ge­neratora? Kiedy Nadine i jej pracownicy zjawią się z lampami i świecami?
Goście na pewno będą długo wspominać ten bal. Rozejrzała się dookoła. Spostrzegła Creightona i Stanleya, a w głębi Alvina Grote'a i jego partnerkę. Ponownie uderzyło ją podobieństwo młodej kobiety do jednej z dziewczyn z agencji Perry'ego, Andrei Crowley. Co prawda była starsza, miała zniszczoną twarz, ostry makijaż i krótko ostrzyżone, tlenione na końcach włosy, ale...
Skąd się tu wzięła i co robi na tym balu? Zdecydowała się podejść do nich. Na jej widok kobieta wyglądająca jak Andrea uśmiechnęła się lek­ko, lecz zanim któraś z nich zdążyła przemówić, Alvin Grote wykrzyknął:
- Pani Sullivan! Co za emocje!
Ku swojemu zaskoczeniu Julie odpowiedziała w sposób, który ją samą zaskoczył:
- Gdyby wszyscy mieli takie podejście jak pan, bal byłby ogromnym sukcesem.
- Chciałbym pani przedstawić moją towarzyszkę, Maggie Jones. Pozwól, Maggie - ciągnął - to jest Julie Sullivan, dzięki której ten stary wspaniały hotel funk­cjonuje jak szwajcarski zegarek.
Maggie Jones? Nie mrugnąwszy powieką, Julie wy­ciągnęła rękę na powitanie. Maggie przełożyła wy­szywaną koralikami torebkę do drugiej ręki i uścisnęła podaną dłoń.
- Przecenia mnie pan - odparła skromnie Julie. - Mamy liczny wykwalifikowany personel, a hotelem zarządza Charlotte Marchand.
- To ona jest właścicielką? - zainteresowała się Maggie.
Mimo upływu lat Julie przysięgłaby, że to głos Andrei.
- Hotel należy do rodziny. Założyli go rodzice Charlotte, a jej siostry także tutaj pracują.
Na Maggie ta odpowiedź nie zrobiła większego wrażenia. Spojrzała na swojego rozpromienionego to­warzysza i rzekła:
- Bądź tak kochany, Alvie, i przynieś mi jeszcze jedno martini, dobrze? Z lodem - dodała.
Alvin Grote zrobił zdziwioną minę.
- W tych ciemnościach?
- Do przyrządzenia martini nie potrzeba światła - odparowała Maggie.
- No tak... Przepraszam, zaraz będę z powrotem - bąknął Alvin Grote i zniknął.
Kiedy zostały same, Maggie odwróciła się do Julie. W świetle księżyca Julie rozpoznała jasne, zimne oczy.
- A więc Maggie, tak? - zaczęła uprzejmym to­nem.
- Tymczasem tak. Czy jedna z nas nie powinna powiedzieć czegoś w stylu: "Jaki świat jest mały" albo "Kopę lat"?
- I jedno, i drugie pasuje - odparła Julie. Teraz, kiedy już nie miała wątpliwości, że spotkała dawną koleżankę, zapragnęła ją uściskać, lecz Andrea swoją postawą jasno dawała do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych tego typu gestów. - Dlaczego zmieniłaś imię? - zapytała.
- Och, tak sobie. - Andrea rzuciła spojrzenie w kierunku, w którym oddalił się Alvin. - Powiem ci prawdę. Poderwałam tego bubka na Bourbon Street, bo chciałam dostać się na bal. Uznałam jednak, że nie musi wiedzieć, kim jestem.
Dla Julie była w tym jakaś pokrętna logika.
- Co porabiałaś przez te wszystkie lata? - zapytała.
- To i owo - odparła Andrea wymijająco. Spojrzała taksującym wzrokiem na Julie i rzekła: - Przy­tyłaś.
Julie roześmiała się.
- Żebyś wiedziała, jaką przyjemność sprawiła mi każda zjedzona kaloria! Wciąż pracujesz jako model­ka? Wyglądasz... - Chciała powiedzieć "strasznie", lecz zamiast tego dokończyła: - Wyglądasz świetnie.
Andrea prychnęła nieprzyjemnie.
- Nie, Julie, nie pracuję jako modelka. Moja agen­cja poszła na dno. Może słyszałaś?
Głos Andrei wyraźnie był zabarwiony goryczą.
- Są inne agencje.
- Nie dla mnie.
- Więc co w takim razie porabiałaś? - spytała Julie, starając się, aby jej głos brzmiał pogodnie.
- Opowiem ci, ale nie tutaj - odparła Andrea i wzięła Julie pod rękę. - Tu jest zbyt dużo ludzi.
- Nie mogę opuścić tego balu.
Julie była w rozterce. Z jednej strony poczucie obowiązku mówiło jej, że powinna zająć się gośćmi, z drugiej dręczyła ją ciekawość, jak potoczyły się losy Andrei. Zawsze ją lubiła. Chociaż nie miała na to dowodów, podejrzewała, że Glenn właśnie ją w szczególny sposób wykorzystywał, dawał narkoty­ki, zmuszał do seksu. Po jego aresztowaniu dziewczyna wróciła tam, skąd przyjechała, jakiejś małej mieściny w Wisconsin czy w Indianie. Julie była pewna, że zacznie życie od nowa. Zawsze była twar­da i uparta.
- Chodź, chodź - namawiała Andrea, ciągnąc Julie w kierunku holu. Z wyjątkiem recepcjonisty stojącego za kontuarem oświetlonym lampą huraganową nikogo tu nie było. Andrea podprowadziła Julie do jednego z palących się świeczników i mruknęła: - Chcę ci coś pokazać...
Otworzyła torebkę i wyjęła z niej damski srebrny pistolet, nie większy od jej dłoni.
- Andrea! Co... ?
- Ciii - uciszyła ją Andrea. - Przejdziemy się.
Julie zmobilizowała wszystkie siły, by myśleć trze­źwo. Andrea jest uzbrojona i zmusza mnie do opusz­czenia hotelu. To jest porwanie! OK. Tylko bez paniki.
- Schowaj broń - szepnęła. - Pójdę, gdziekolwiek zechcesz, ale schowaj broń.
Andrea wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Wciąż były białe i równe, jak u modelki.
- Nie będziesz mi mówiła, co mam robić. Idziemy. - Przyłożyła lufę do boku Julie i popchnęła ją ku wyjściu.
W zdenerwowaniu Julie bezwiednie zaczęła skubać pióra boa. Kiedy spostrzegła, że jedno zostało jej w pal­cach, nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Upuściła piórko na posadzkę. Upadło tuż obok krawę­dzi dywanu.
Na ulicy, mimo braku prądu, karnawałowa zabawa trwała w najlepsze. Julie zastanawiała się, czy w tłu­mie zdoła zgubić swą prześladowczynię. Lufa pistole­tu przyłożonego do pleców powstrzymała ją. Jeśli za­cznie uciekać, Andrea wystrzeli i trafi jakąś przypad­kową osobę. Za duże ryzyko. Lepiej spróbować prze­mówić jej do rozsądku. Dowiedzieć się, czego właś­ciwie od niej żąda, i negocjować.
Tymczasem wyrwała kolejne piórka z boa i dys­kretnie upuściła je na ziemię. Upadły na chodnik tuż przed wejściem do hotelu. Modliła się, aby wiatr ich nie porwał albo ludzie nie zadeptali. Jeśli ktoś za­uważy ślad znaczony różowymi piórami, podąży nim, prawda?
Mac na pewno tak uczyni. Jej wiara w to była tak mocna, że aż się do siebie uśmiechnęła. Mac pójdzie tym tropem i odnajdzie ją. Tylko czy starczy jej piórek? - Dlaczego to robisz? - zapytała.
- Zniszczyłaś wszystko. Zrujnowałaś mi życie.
Julie wybuchnęła śmiechem, mimo że sytuacja była dramatyczna. Wyskubała kolejne piórka z szala i upuś­ciła je na chodnik.
- Ja?
- Gdzie masz samochód?
Julie spojrzała na nią kątem oka.
- Chyba żartujesz? Nie ma prądu, cała dzielnica tonie w ciemnościach. Popatrz, co się dzieje!
- Nic mnie to nie obchodzi. Gdzie zaparkowałaś? Julie skręciła za róg. W bocznej ulicy tłum był tylko odrobinę mniejszy. Upuściła kolejne pióra.
- Posłuchaj, Andreo - zaczęła. - Zawsze cię lubi­łam. W Nowym Jorku martwiłam się o ciebie. Nie mogłam znieść tego, jak Glenn cię wykorzystuje. Dla­czego uważasz, że zrujnowałam ci życie?
- Nie wykorzystywał mnie - warknęła Andrea. - ­Ja go kochałam.
Przydałoby się dobrze nią potrząsnąć, pomyślała Julie, lecz natychmiast przypomniała sobie o pistole­cie. Zamiast tego wyskubała jeszcze kilka piórek.
- Jak mogłaś go kochać? Był o dwadzieścia lat starszy od ciebie. Faszerował cię narkotykami.
- Lubiłam narkotyki - mruknęła Andrea. - Myś­lisz, że łatwo mi było się od nich odzwyczaić? Przez ciebie omal nie zwariowałam. Jaka ty byłaś przekona­na o słuszności swojego postępowania! Doskonale wiedziałaś, co jest dla kogo dobre. Wyeliminowałaś Glenna z gry, bo wszystko wiedziałaś lepiej od nas. I straciłyśmy go. Straciłyśmy szansę zostania model­kami. Przebicia się. A co do Glenna... Ja straciłam także jego.
- To dupek - odparowała Julie, zapominając, że nie wolno jej zdenerwować Andrei. - Wykorzystywał cię, wyzyskiwał...
- Kochał mnie - upierała się Andrea. - Czekałam na niego. Wyszedł z więzienia. Przyleciałam do No­wego Jorku, żeby z nim być, ale on... - Julie kątem oka dostrzegła, że oczy Andrei zaszły łzami. - Więzienie go zmieniło. Już mnie nie kocha. Bóg jeden wie, co się tam stało, ale już mnie nie chce. A to wszystko twoja wina.
- Zgoda, wasz romans dobiegł końca - odezwała się Julie uspokajającym tonem. Siłą woli powstrzyma­ła się, by się nie zająknąć przy słowie "romans". Czterdziestoletni biznesmen i nastoletnia początkująca modelka, to ma być miłość? - Przykro mi. Naprawdę. Ja tylko nie chciałam, żebyście przez niego cierpiały.
Andrea milczała. Julie nie miała pojęcia, dokąd pojadą. Skrzyżowanie było zakorkowane. Niektóre sa­mochody stały porzucone, w innych wciąż chodziły silniki, a kierowcy przez opuszczone szyby nawzajem się przekrzykiwali. Jakiś ochotnik w śmiesznej czapie w pasy stanął pośrodku jezdni, i pociągając dżin z bu­telki, próbował kierować ruchem.
- Glenn był najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałam - odezwała się Andrea. - Zależało mu na mnie. Dawał mi to, czego potrzebowałam. Mó­wił, że mnie kocha.
- To ty pisałaś do mnie maile? - zapytała Julie.
- Nie podobały ci się? - Andrea zachichotała jak za dawnych czasów. - Dostałaś pietra, co?
- Nie.
Coś tu nie gra. Andrea nie mogła pisać tych wszyst­kich maili. Alvin Grote poznał ją dwa dni temu, a osta­tnie listy przyszły wczoraj. Jak mogła nadawać maile z Dallas i Detroit, skoro była w Nowym Orleanie?
- Kłamiesz. Przestraszyłaś się.
- Tak. Przestraszyłam się. - Zbliżały się do parkingu. Julie cały czas znaczyła drogę piórami wyrywany­mi z boa. Musi coś zrobić, by zyskać na czasie. Nie może wsiąść z Andreą do samochodu, bo nie będzie mogła rzucać piór. - Jak wysyłałaś maile z rozmaitych miast, będąc tutaj?
- Przedtem byłam w Nowym Jorku. Stamtąd wy­słałam ci pierwszego maila. Poprosiłam znajomą ste­wardesę, żeby nadała kolejne. Sprytnie, nie?
Teraz Julie przypomniała sobie, że wczorajsze mai­le różniły się od tego pierwszego. Mogła się domyślić, że pisał je ktoś inny.
- Zadałaś sobie dużo trudu, żeby mnie nastraszyć.
- To nic w porównaniu z naciśnięciem na spust - odparła Andrea. - Który samochód należy do ciebie?
- Tamten, ale nie mam przy sobie kluczyków.
Andrea dźgnęła ją pistoletem w plecy tak mocno, że Julie napłynęły do oczu łzy.
- Gdzie są?
- W biurze.
- Kłamiesz! - Andrea zaczęła ją obmacywać. Julie istotnie zamknęła torebkę w gabinecie, ale klucz do biura miała na tym samym kółku co kluczyki od auta, a wszystkie razem w kieszonce ukrytej w szwie su­kienki. Niestety, Andrea szybko ją znalazła. - Ty wstrętna suko! Wsiadaj!
Julie uchwyciła się ostatniego promyka nadziei. Wyrwała kilka piórek z szala, upuściła je i czubkiem buta wsunęła pod samochód. Potem, popychana przez Andreę, usiadła za kierownicą. Miała ochotę odjechać, zanim Andrea wsiądzie, lecz dłonie jej drżały i nie zdołała wystarczająco szybko wrzucić wstecznego biegu. Samochód szarpnął, Andrea opadła na siedze­nie, przyłożyła jej pistolet do boku i rozkazała: Jedź!

ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Co to znaczy, że nie można uruchomić generato­ra?! - ryknął Mac na Eddiego, jednego z dwóch kon­serwatorów, którego spotkał w kotłowni.
- Ktoś przy nim grzebał - wyjaśnił Eddie. - Podej­rzewam, że wlał albo wsypał jakąś substancję do zbior­nika.
- Wlał? Wsypał? Co na przykład?
- Może cukier? Nie ma mocnych, generator nie zadziała. Trzeba spuścić paliwo i oczyścić zbiornik.
Mac zamknął oczy i zaczął kląć jak szewc. Eddie musi uruchomić generator. Od tego zależy bezpie­czeństwo gości.
Kto, do cholery, mógł go zepsuć? I po co?
- Ile czasu to zajmie? - spytał spokojniejszym gło­sem.
- Nie wiem, ale trochę. Trzeba spuścić paliwo, oczyścić przewody... - Zamilkł, zanurzył metalowy pręt w zbiorniku, wyciągnął i w świetle latarki, którą trzymał jego kolega, zaczął się przyglądać połyskliwej mazi, jaką był pokryty.
- Skurwysyn - syknął Mac. - Zauważyłeś, żeby ktoś się tutaj kręcił? Może ktoś z gości?
Eddie potrząsnął głową.
- Nie. Nikogo nie zauważyłem.
- Zaraz... - odezwał się technik trzymający latarkę - a ten od informacji turystycznej?
- Rzeczywiście. Jak on się nazywa? Luc. Minęliśmy się z nim na schodach. Szedł na górę, my na dół. Powiedział, że brał latarki.
I znowu Luc Carter, pomyślał Mac. Szkło w ręcz­nikach, zepsuty generator... To wszystko jest bardzo podejrzane.
Chociaż może rzeczywiście brał latarki? A co do tych ręczników... Miał schadzkę z pokojówką, a to, że natknąłem się na niego w pobliżu magazynu, mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności. Kłopot polegał na tym, że Mac nie wierzył w zbiegi okoliczności.
- To jednak chwilę potrwa - powtórzył Eddie, kie­dy jego kolega przyniósł czerwony kanister na benzy­nę - Nie ma sensu, żebyś tu stał, Mac. Idź do Charlotte i powiedz, że na razie musi zadowolić się świecami.
- Dzięki - burknął Mac, klepnął Eddiego po ple­cach i wyszedł. Nie potrzebował światła, wiedział, dokąd idzie. Jako prywatny detektyw często pracował w mroku i nauczył się polegać na wszystkich zmys­łach, nie tylko na wzroku.
Tyrell zasłużył na pochwałę za to, że udając się na posterunek przed galerią, zamknął biuro na klucz. Mac bez trudu odnalazł po omacku zamek i dostał się do środka.
Odpiął walkie-talkie od paska i przywołał Tyrella. - Kłopot z generatorem - poinformował go. - Nie daje się uruchomić. Jeszcze jakiś czas musimy się obyć bez światła. Gdzie jesteś?
- Na piętrze. Sprawdzam biura. Stu i Chris obchodzą pokoje, pukają do drzwi i pytają, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Sprawdziliśmy windy. Nikogo w nich nie ma. - Posłuchaj, jeśli natkniesz się na Luca Cartera, przyślij go do mnie. Muszę z nim pogadać.
- Załatwione.
Mac wyłączył walkie-talkie i z powrotem przypiął go do paska. Wyszedł z biura i skierował się do holu oświetlonego złotawymi płomykami świec. Znajdo­wało się tu niewiele osób, kilkoro gości rozsiadło się na kanapach, popijając wino, jakaś para przycupnęła na schodach. Mac zwrócił się do recepcjonisty:
- Widziałeś Luca Cartera?
- Był tu kilka minut temu. Dał mi to. - Mężczyzna pokazał latarkę. - Nie zapalam jej, żeby oszczędzać baterię.
- Słusznie. Nie mówił, dokąd idzie?
- Nie. Ale uważaj, może być wszędzie. Patrz pod nogi, żebyś się o niego nie potknął - zażartował.
- Będę uważał - obiecał Mac i ruszył w kierunku patia.
Julie łatwo znajdę, pomyślał. W tych seksownych pantoflach na wysokich obcasach przewyższa wszyst­kich o głowę. Rozejrzał się. Tu jej na pewno nie ma. Trudno. Prędzej czy później ją znajdzie, a teraz waż­niejszy jest Luc Carter. Mac torował sobie drogę przez tłum, rozglądając się na boki. Innymi drzwiami wszedł z powrotem do budynku. Sala do tańca była prawie pusta, natomiast w drugiej, oświetlonej świecami, gdzie znajdowały się stoliki i bufet, zgromadziło się trochę gości. Zauważył Charlotte, która z latarką w rę­ku przyglądała się półmiskom.
- Jak leci? - zagadnął, podchodząc.
Charlotte podskoczyła i obróciła się gwałtownie. Widać było, że jest bardzo zdenerwowana.
- Sprawdzam, czy jedzenie się nie psuje. Goście niewiele zjedli. Po ciemku nie mogą trafić do bu­fetu.
- Niech kelnerzy zaczną roznosić jedzenie na ta­cach - zaproponował Mac. - Skąd masz tę latarkę? - Od Julie. Dlaczego pytasz? Potrzebujesz latarki? Luc je rozdawał, a Nadine przyniosła lampiony na baterie. Boję się zapalać więcej świec.
- Świece w miskach z wodą są bezpieczne - zape­wnił ją Mac. - Zatrzymaj latarkę. Mnie nie jest po­trzebna - dodał i spytał: - Wiesz, gdzie jest Julie?
- Chyba na patio. Idź do niej.
Mac nie powiedział Charlotte, że Julie na patio nie ma. Nie chciał jej jeszcze bardziej denerwować.
- Poszukam jej - rzekł, wziął z półmiska ogromną truskawkę, włożył ją do ust i odszedł.
Truskawka była soczysta i smakowita, lecz nie mógł jej przełknąć. Dławił go niepokój o Julie.
Wrócił na patio, rozejrzał się dookoła w nadziei, że zauważy Creightona. Może on wie, gdzie poszła. Na­gle z kimś się zderzył.
- Oczu pan nie ma? - napadł na niego krępy, pra­wie łysy mężczyzna z kucykiem.
To był Alvin Grote z pokoju 307.
- Przepraszam - sumitował się Mac, nie chcąc prowokować kłótni. W obecnej sytuacji trzymanie ner­wów na wodzy było ważne. - Czy mogę coś dla pana zrobić? - spytał.
- Nic - warknął Alvin Grote.
- W tamtej sali jest mnóstwo jedzenia, a gdyby miał pan ochotę na drinka, barman stara się, jak może - dodał.
- Mam już drinka. Nawet dwa. - Alvin Grote uniósł w górę kieliszki z martini. Był zirytowany. ­Co, do diabła, mam z nimi zrobić?
- Jest kilka rozwiązań - zaczął Mac, starając się rozładować napięcie. - Na przykład może pan wypić jeden, a potem drugi.
- Jeden kieliszek niosę dla mojej partnerki - oznaj­mił Alvin chłodnym tonem. - Niestety gdzieś znik­nęła. Ten hotel... Nie rozumiem, jak mogło dojść do wyłączenia prądu. Wie pan, ile mnie kosztuje pobyt tutaj? I nawet nie mają rezerwowego generatora na wypadek awarii. Kusi mnie, żeby złożyć zażalenie do Izby Turystyki albo do stowarzyszenia konsumentów. Może nawet do urzędu gubernatora.
- Koniecznie. - Mac nie próbował z nim dysku­tować.
Zaraz, zaraz... Czy w tej kobiecie, z którą Alvin przyszedł, Julie przypadkiem nie rozpoznała koleżanki z Nowego Jorku?
Jezu! Bez słowa, nie dbając o to, czy Alvin Grote wpadnie w szał, czy nie, Mac zaczął przepychać się do holu. Gdzie jest Julie? Gdzie jest ta kobieta z Nowego Jorku?
- Szukasz kogoś? - zawołał do niego recepcjonista.
- Tak. - Mac, mimo ciemności, jednym susem znalazł się przy nim. - Julie Sullivan. Widziałeś ją?
- Była tutaj kilka minut temu.
- Sama?
- Nie, z jakąś kobietą. Wydaje mi się, że nie mieszka u nas, ale...
- Dokąd poszły? - przerwał mu Mac.
- Hm... - Mężczyzna zastanawiał się chwilę. Mac miał ochotę chwycić go za ramiona i potrząsnąć. - Rozmawiały chwilę, potem wyszły.
- Na ulicę?
- Tak.
Mac zaklął i pobiegł do drzwi. Na zewnątrz panowa­ły takie same ciemności jak w budynku. Nie powinien niczego zobaczyć, szczególnie niczego leżącego na ziemi, a jednak... Kiedy szarpnął drzwi, podmuch po­wietrza uniósł leżące na progu piórko. Mac je chwycił.
W świetle księżyca przenikającym przez szare chmury zobaczył, że piórko jest różowe.
Przejechanie kilkunastu metrów zajęło im pięć mi­nut. Julie miała w głowie tylko jedną myśl - wydostać się z tego przeklętego samochodu. Dopóki w nim siedzi, stanowi łatwy cel dla przerażającego małego pistoletu. Gdyby jednak udało jej się wydostać z auta, postarałaby się uciec swojej prześladowczyni. W tłu­mie Andrea nie zaryzykowałaby strzału, prawda?
Chociaż kto wie, do czego taka niezrównoważona osoba jest zdolna. Postanowiła mnie zabić, bo dziesięć lat temu ujawniłam prawdę o Glennie Perrym. Co za ironia! Bałam się, że on sam zechce się na mnie ze­mścić, ale to nie on przyjechał do Nowego Orleanu i właśnie wbija mi lufę pistoletu w bok. Posunęły się kolejny kawałek do przodu i Julie znów zahamowała. Pisk hamulców zabrzmiał jak kwik prosięcia.
- Co to było?
Hamulce piszczały od dobrych kilku miesięcy, lecz Andrea przecież o tym nie wiedziała.
- Coś jest nie tak z samochodem - rzekła Julie. - Obawiam się, że zaraz odmówi posłuszeństwa.
- Bujasz.
- Nie - zaprzeczyła Julie. Wcisnęła jednocześnie pedał gazu i hamulce. Samochodem szarpnęło, roz­legł się przeraźliwy pisk. - Nie wiem, co się dzie­je...
- Co jest, do diabła? - wybuchnęła Andrea. - Nie ma prądu, twój samochód to trup! Czy w tym piep­rzonym mieście w ogóle coś działa tak jak powinno?
Mam nadzieję, że twój pistolet też nie zadziała, pomyślała Julie i przełknęła ślinę. Mdliło ją. Nic jed­nak nie powiedziała, tylko powtórzyła sztuczkę z pe­dałami. Hamulce znowu zapiszczały.
- Dalej nie pojedziemy - oświadczyła.
Błagam, uwierz mi, modliła się w duchu. Uwierz...
- To co z nim zrobisz? Przecież nie zostawisz go na środku jezdni.
Udało się. Julie zdusiła w sobie westchnienie ulgi. - Spróbuję dotoczyć się jakoś do krawężnika.
Z wprawą mistrza stepowania, naciskając co chwilę oba pedały na przemian, zjechała na bok. Samochód szarpał, kwiczał i prychał. Zatrzymała auto i wyłączy­ła silnik.
- Wysiadaj - rozkazała Andrea. Jej ręka trzymająca pistolet przy boku Julii nawet nie drgnęła. - I żadnych sztuczek! - ostrzegła.
Niestety w tych okolicznościach żadna sztuczka nie przychodziła Julie do głowy. Otworzyła drzwi, chciała krzykiem wezwać pomoc, lecz głos uwiązł jej w gard­le. Chwyciła jakiegoś przechodzącego chłopaka za ramię, ale on strząsnął z siebie jej dłoń i pchnął ją na maskę. Zanim na swoich wysokich obcasach odzys­kała równowagę, Andrea zdążyła obejść samochód i dźgnąć ją pistoletem w żebra.
- Idziemy! - rozkazała. Julie przełknęła łzy i zrobi­ła krok w kierunku hotelu, lecz Andrea pociągnęła ją z powrotem. - Nad wodę. Tu gdzieś jest rzeka, nie?
Cudownie. Ma zamiar utopić moje zwłoki w Mis­sisipi.
- Rzeka jest tam - skłamała i zaczęła iść w kierunku Jackson Square.
Na szczęście Andrea nie znała miasta na tyle dob­rze, by się zorientować, dokąd Julie ją prowadzi. Na nieszczęście tłum uniemożliwiał ucieczkę. Rozbawie­ni ludzie napierali na nie i zmuszali do trzymania się razem.
Julie znów wyskubała z szala kilka piór. Jak gdyby Mac miał szansę je zauważyć! Jak gdyby lekkie pióra miały szansę sięgnąć ziemi! Jak gdyby zboczenie na Jackson Square pomogło jej zyskać dość czasu, by uwolnić się od maniaczki, która uważała, że zeznając przeciwko takiej kanalii jak Glenn Perry, zrujnowała jej życie.
Wchodząc na chodnik, potknęła się i omal nie skrę­ciła nogi w kostce. Kolana jej drżały, z trudem utrzymywała równowagę. Zrzuciła więc sandałki i dalej szła boso.
Świeże łzy napłynęły jej do oczu, lecz zamrugała powiekami, by je powstrzymać. Nie może sobie po­zwolić na rozczulanie się nad sobą. Na pewno nie może też czekać, że Mac pospieszy jej na ratunek. Wyrwała z szala jeszcze jedno pióro. Nie zdołała uwol­nić się od Andrei na tym skrzyżowaniu, ale może na następnym? Albo kiedy dotrą do parku? Prędzej czy później nadarzy się sposobność i Julie ją wykorzysta. Bez pantofli będzie mogła biec szybciej.
Przez cienki nylon czuła pod stopami zimny chod­nik. Zanim dojdziemy do parku, rajstopy będą w strzę­pach, pomyślała. Ktoś nadepnął jej na palce, skrzywiła się z bólu, lecz szła naprzód, rozglądając się, czy nie dojrzy jakiejś luki, przyjaznej twarzy, policjanta.
Gdzie się oni wszyscy podziali, do cholery?
Park był tuż-tuż. Nareszcie trochę otwartej prze­strzeni, miękka trawa, światło księżyca oświetlające drogę i... Boże, błagam, szansa na ucieczkę, której tutaj nie ma.
Julie była wyższa od Andrei i dziesięć lat temu znacznie od niej silniejsza. Teraz też pewnie ma nad nią przewagę fizyczną. Jeśli w parku tłok będzie mniejszy, może uda jej się zrobić nagły zwrot, powalić Andreę, odebrać jej broń... Albo umrzeć.
Nie chciała umierać. Kochała życie. Kochała siost­rę, rodziców, pracę, przyjaciół. Kochała Charlotte i jej siostry i kochała...
Nie, Maca nie kochała. Uwielbiała z nim tańczyć, całować się, rozmawiać, patrzyć na niego, ale gdzie on jest, do cholery, kiedy go potrzebuje? Spec od ochro­ny! Pewnie jest zajęty przeglądaniem jej maili, szuka­niem zagrożenia dla jej życia. Gdyby był prąd, na pewno by to robił.
- Gdzie my właściwie jesteśmy? - odezwała się Andrea.
- Na Jackson Square - wyjaśniła Julie.
- A rzeka?
- Jeszcze do niej nie doszłyśmy. - Julie torowała sobie drogę w tłumie, rozglądając się uważnie, do kogo mogłaby się zwrócić o pomoc. Grupa nastolat­ków popijających piwo? Nie. Kobieta tańcząca na parkowej ławce? Też nie. Na bolących stopach kuś­tykała w stronę pomnika Andrew Jacksona stojącego w centralnym punkcie parku. Zdawało jej się, że tam ludzi jest jak gdyby mniej. Będzie miała lepsze pole manewru. Miejsce na stoczenie pojedynku.
- Ostrzegam cię - odezwała się Andrea. - Jeśli bawisz się ze mną w jakieś sztuczki, to...
Julie ogarnęła nagła wściekłość.
- To co? - wybuchnęła. - Zastrzelisz mnie?
Odwinęła się i z całej siły uderzyła Andreę w skroń. W tej samej chwili rozległ się strzał.
Promień latarki wychwycił następne różowe piórko leżące na chodniku pod markizą przy wejściu do hotelu. Boa Julie nie wyglądało na wyliniałe, pióra same z nie­go nie wypadały. Musiała je wyrywać. Zostawiała ślad.
Szedł ze wzrokiem utkwionym w chodnik, szukając dalszych znaków. W tłumie ludzi odnalezienie kolej­nych różowych piór graniczyło z niemożliwością. Lecz dla Julie musi dokonać rzeczy niemożliwej. Nie mógł uwierzyć we własną głupotę. Był taki pewny, że Glenn Perry będzie się chciał zemścić, a tymczasem dawna koleżanka zdołała wejść na bal i porwać Julie. Nie miał teraz czasu na analizowanie błędów, ale kiedy Julie już będzie bezpieczna, zrobi rachunek sumienia.
Teraz jednak skoncentruje się na piórach. Tuż za rogiem dostrzegł następne. Niemożliwe okazało się możliwe, latarka odnajdowała następne zdeptane pła­tki puchu. Trop prowadził na parking dla pracowni­ków. Serce zabiło mu mocniej. Zobaczył, że samochód Julie zniknął.
Zaklął pod nosem. Jeśli ta psychopatka wywiozła gdzieś Julie, nigdy ich nie odnajdzie. Nie ma rzeczy niemożliwych, upomniał się w duchu. Pobiegł do swo­jego auta, chwycił pistolet, który woził pod matą za pedałem sprzęgła, i wepchnął go za pasek spodni. Potem puścił się pędem do wejścia na parking. W któ­rą stronę odjechały?
I jak? Samochody poruszały się wolniej od korowo­du pieszych blokujących chodniki i jezdnie.
Porywaczka z pewnością zechce wywieźć Julie z miasta, pomyślał, albo przynajmniej z Dzielnicy Francuskiej. Nie zwracając uwagi na klaksony, śpiewy i krzyki wokół siebie, zaryzykował i poszedł w kierun­ku północnym.
Kilka domów dalej natknął się na samochód Julie porzucony przy hydrancie. Zajrzał do środka, kluczyki tkwiły w stacyjce. Wyszarpnął je, zamknął auto i za­czął dalej szukać różowych piórek.
- No, no... - mruczał pod nosem.
Nagle ludzie rozstąpili się i zobaczył jedno wdep­tane w szczelinę między płytami chodnika. Aha, po­myślał, oddalają się od rzeki, idą na Jackson Square. Zaczął torować sobie drogę, od czasu do czasu za­czepiając ludzi i pytając:
- Widzieliście wysoką kobietę w różowym boa?
Niestety ludzie tylko potrząsali głowami. Gdzieś przed sobą usłyszał zawodzące dźwięki saksofonu. Reuben! Zaczął się co sił przepychać do przodu, a kie­dy dotarł do muzyka, omal nie wytrącił mu instrumen­tu z ręki. - Szukam kobiety z różowym boa - rzekł bez wstępów. - Widziałeś ją?
- Tej samej, z którą byłeś wtedy? Niezła. Szła na Jackson Square.
- Dzięki. Pogadamy innym razem - rzucił Mac i zniknął w tłumie.
Park majaczył przed nim, ciemna plama między budynkami. Nagle potknął się o coś. Spojrzał pod nogi. Sandałek Julie. Reuben miał rację. Mac schylił się, podniósł bucik, niedaleko znalazł drugi. Sprytnie. Bardzo sprytnie. Wie, że boso może poruszać się zna­cznie szybciej. Wepchnął buty do kieszeni i pobiegł dalej.
W parku panowała atmosfera zabawy. Ludzie tań­czyli, wymachując pochodniami, śmiali się, rapowali. W powietrzu unosiły się opary alkoholu zmieszane z dymem marihuany.
Zatrzymał jakiegoś nastolatka.
- Widziałeś wysoką, bardzo atrakcyjną kobietę?
- Widziałem milion takich - odparł chłopak.
- Bardzo wysoką! - Mac nie dawał za wygraną. - Wyższą od ciebie. I miała różowy szal z piór.
Chłopak wzruszył ramionami. Mac pytał dalej. Bez skutku. W końcu jakaś kobieta powiedziała mu:
- Tak, były tu we dwie. Blondynka i brunetka. Wyglądała jak modelka.
- Gdzie je pani widziała?
- Chyba koło pomnika.
- Dzięki - rzucił i ruszył we wskazanym kierunku.
Zanim jednak dobiegł do pomnika, usłyszał strzał.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Julie czuła skutki ciosu w dłoni i przegubie, lecz kula jej nawet nie drasnęła.
- Łapać ją! Ona ma broń! - rozległy się histeryczne głosy.
Ludzie rzucili się w pogoń. W ciemności Julie starała się dojrzeć, czy ktoś nie leży na ziemi. Wyglądało jednak na to, że na szczęście nikt nie ucierpiał. Chwie­jąc się na nogach, wstała. Nagle poczuła, że ktoś chwyta ją z tyłu za ramiona. Przerażona zaczęła się wyrywać.
- Spokojnie, Julie. To tylko ja...
Mac. W pierwszym odruchu zapragnęła paść mu w objęcia i się rozpłakać, lecz wzięła się w garść. Nie należy przecież do kobiet, które potrzebują mężczyz­ny, by zapanować nad sytuacją.
- Nic ci nie jest? - spytał.
- Nie. - Nie skłamała, no... może nie powiedziała mu całej prawdy. Nie doznała żadnych fizycznych obrażeń, chociaż psychicznie była zdruzgotana. Mac dotknął ustami jej warg i natychmiast poczuła się znacznie lepiej.
- W którym kierunku poszła? - spytał.
- Nie mam pojęcia. Może tam? - Julie wyciągnęła rękę w stronę, gdzie przed momentem mignęła jej głowa Andrei.
- Nie ruszaj się - rozkazał i zniknął w tłumie. Julie nie miała zamiaru go słuchać. Nie bacząc na otarte kolano i bolące stopy, ruszyła za nim. Była tak samo wściekła jak on, tak samo zdeterminowana, by schwytać Andreę. Poza tym, gdy tylko cofnął ręce, pewność siebie natychmiast ją opuściła.
Wbrew swoim zasadom, potrzebowała jego blisko­ści. No i w kieszeniach miał jej buty, których też potrzebowała.
Ludzie instynktownie ustępowali im z drogi. Może sprawiał to zacięty wyraz twarzy Maca, może zdecy­dowany krok, może wściekłość, jaka biła z całej jego postaci...
Dopadli Andreę przy Royal Street. Biegła, oddala­jąc się od parku. Na przegubie miała zawieszoną toreb­kę. Gdzie pistolet? Czy znów wystrzeli? Czy wyceluje w Maca? Jeśli go zrani... Julie nie była porywcza, lecz gdyby Andrea zrobiła Macowi krzywdę, udusiłaby ją gołymi rękami.
Mac rzucił się na Andreę i ją obezwładnił.
- Sprowadźcie policję! - wrzasnął któryś z gapiów.
- I to szybko! - krzyknął do niego Mac przez ramię.
Andrea walczyła zaciekle, lecz on kilkakrotnie ude­rzył jej ręką o chodnik, i pistolet wypadł z jej dłoni. Julie błyskawicznie nakryła go stopą. Macowi w koń­cu udało się wykręcić Andrei ręce do tyłu.
- Daj mi swoje boa - zawołał do Julie. Podała mu różowy szal z tkwiącymi gdzieniegdzie pojedynczymi piórkami, a Mac związał nim przeguby niedoszłej mor­derczyni. - Czy ktoś już wezwał policję?
- Wszyscy policjanci są zajęci kierowaniem ru­chem! - krzyknął ktoś z tłumu.
- Cudownie - mruknął Mac pod nosem. Podniósł się, potem pomógł Andrei stanąć na nogi. Obrzuciła go stekiem wyzwisk. - Masz jej pistolet? - zwrócił się do Julie.
- Mam.
Wyciągnął wolną rękę, a Julie położyła mu pistolet na dłoni. Nigdy w życiu nie miała w ręce pistoletu. Ważył więcej, niż się spodziewała. Wyglądał jak metalowa, śmiercionośna rzeźba. Mac odchylił połę marynarki i wsunął go sobie do kieszeni spodni. Wówczas dostrzeg­ła znacznie większy pistolet zatknięty za pasek spodni. Skąd go wziął? Ochrona hotelu nie była uzbrojona.
Postanowiła, że później go o to zapyta. Kiedy uspo­koi się na tyle, że będzie w stanie spokojnie myśleć, kiedy poziom adrenaliny w jej krwi opadnie, a tętno powróci do normy. Później będzie mnóstwo czasu na zadawanie pytań.
Powoli opuścili we trójkę park i wrócili na parking.
Mac skierował się prosto do swojego samochodu. O­tworzył tylne drzwi, wepchnął Andreę na siedzenie i przypiął pasem.
- Bolą mnie ręce - poskarżyła się.
- Bardzo mi przykro - odparł i zatrzasnął drzwi.
- Nie masz prawa mnie związywać! - krzyczała. - Nie jesteś z policji! Oskarżę cię o porwanie. I o czynną napaść.
- Proszę bardzo - odparł, siadając za kierownicą. Julie zajęła miejsce obok niego. - Co ci się stało w kolano? - spytał Mac.
Spojrzała na niego, zaskoczona czułością w jego głosie. Spuściła wzrok. Kolano krwawiło.
- Chyba je sobie otarłam...
Mac sięgnął do pudełka leżącego na konsoli między siedzeniami i wyciągnął chusteczkę higieniczną. Po­tem pochylił się i przyłożył ją do rany.
- Zajmiemy się tym, jak tylko oddamy twoją kole­żankę w ręce policji. Masz jakieś inne skaleczenia?
Rozprostowała rękę, która już przestała boleć. Na­depnięty duży palec u nogi nadal pulsował, lecz na razie postanowiła nie mówić o tym Macowi.
- Nic mi nie jest. Naprawdę.
- Zdumiewasz mnie - szepnął, a potem wyprostował się i włączył silnik. - Znalazłem twój samochód - dodał. - Zostawiłaś kluczyki w stacyjce. Wyjąłem je i zamknąłem auto.
- Obawiam się, że zaparkowałam w niedozwolo­nym miejscu.
- Mam znajomości w drogówce. Jeśli wlepią ci mandat, załatwię to. Jak ci się udało wydostać z samo­chodu?
Julie pozwoliła sobie na uśmiech.
- Mówiłam ci, że moje hamulce piszczą? Zdołałam ją przekonać, że to silnik i że dalej nie pojedziemy.
Mac roześmiał się.
- Sprytnie - pochwalił.
- Ty suko! - wykrzyknęła Andrea. - Okłamałaś mnie!
Jazda na posterunek policji trwała wieczność. Ulice były zakorkowane jak w godzinach szczytu, albo jesz­cze gorzej. Tylko reflektory aut rozświetlały mrok.
Brak świateł na skrzyżowaniach sprawiał, że przejazd przez nie wiązał się ze śmiertelnym ryzykiem.
W końcu jednak dotarli na miejsce. Mac zdawał się doskonale orientować w budynku, którego albo nie dotknęła awaria, albo był zasilany kilkoma rezerwo­wymi generatorami, bo był jasno oświetlony, a wszyst­kie komputery pracowały pełną parą.
Sierżant pełniący służbę powitał Maca po imieniu. - Cześć! Nie narzekasz na brak damskiego towa­rzystwa!
- Sytuacja nie jest wesoła - odparował Mac. - Le­piej skontaktuj się z prokuratorem okręgowym. I bę­dzie nam potrzebny lekarz.
- Nie trzeba - zaprotestowała Julie. - Wystarczy mi tylko trochę wody i opatrunek.
Sierżant zawołał koleżankę.
- Chodź ze mną, złotko - powiedziała do Julie. Rozłączona z Makiem, Julie ponownie musiała przyznać w duchu, jak uspokajająco działa na nią jego bliskość. Starała się jednak uprzejmie słuchać poli­cjantki, która opowiadała o tym, ilu kolegów zostało wezwanych do wypadków spowodowanych awarią prądu w mieście. Ludzie zostali uwięzieni w windach, szpitale przeżywały oblężenie.
- Mówię ci, kochana, za dziewięć miesięcy urodzi się kupa dzieciaków. Co za noc! Jedno jest pewne, w Nowym Orleanie człowiek się nigdy nie nudzi! - Kiedy doszły do damskiej toalety, rzekła: - Obmyj się, a ja przyniosę apteczkę.
Kiedy Julie została sama, zdjęła podarte rajstopy i wyrzuciła je do śmieci. Potem oparła nogę o umywalkę i umyła krwawiące kolano. Otarcie wyglądało go­rzej, niż się spodziewała. Potem obejrzała duży palec. Paznokieć był siny, lecz kości całe.
Spojrzała w lustro nad umywalką i aż się wzdryg­nęła. Włosy rozczochrane, sukienka pognieciona, po­liczki mokre od łez. Nie była beksą. Ostatni raz płakała, kiedy zmarła jej ukochana Bella. Ale dzisiaj otarła się o śmierć. W tej sytuacji łzy były do wybaczenia. Umyła twarz, wytarła nos, wyjęła szpilki z włosów, palcami przeczesała fryzurę. Kiedy policjantka wróci­ła, Julie przemyła sobie kolano płynem dezynfekują­cym i zabandażowała.
- Dzięki - powiedziała.
- Napijesz się kawy? - zaproponowała policjantka w drodze powrotnej do dyżurki.
- Dziękuję, ale raczej nie. - Julie wiedziała, że nie mogłaby niczego przełknąć.
- Kochana, pamiętam, jak Katrina uderzyła. Ku­bek dobrej kawy był takim rarytasem, że wydawał się istnym napojem bogów. - Policjantka westchnęła na wspomnienie tamtych tragicznych dni sprzed półtora roku. - Człowiek dopiero wtedy zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo jest uzależniony od pewnych rzeczy, kiedy ich zabraknie.
To prawda, pomyślała Julie. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest uzależniona od Maca, dopóki nie została siłą z nim rozdzielona.
Weszły do małego pokoju, gdzie zastały Maca w towarzystwie policjanta po cywilnemu. Pantofle Julie, podeptane przez setki stóp, leżały na stole. Mac zajęty był rozmową przez telefon komórkowy.
- Posłuchaj, Julie - rzekł, kończąc rozmowę. - W hotelu mają jakiś drobny kłopot. Muszę tam pojechać.
- Klopot? Jaki kłopot?
- Dzwonił Tyrell. Sprawdzę, o co chodzi. Dobrze?
- Dobrze - odparła machinalnie.
- To jest detektyw Rick Pelletier. Zajmie się tobą, dopóki nie wrócę.
- Dobrze.
Mac przysunął jej krzesło, lekko dotknął jej ramie­nia i wyszedł. Detektyw Pelletier otworzył notes i uśmiechając się do Julie, powiedział:
- On jest bardziej przejęty od pani.
- Jestem wystarczająco przejęta.
- Proszę opowiedzieć mi wszystko po kolei.
Julie odchyliła się na oparcie krzesła, potarła bolące kolano i westchnęła. Potem zaczęła relacjonować wy­darzenia dzisiejszego wieczoru.
Mac przebijał się przez zakorkowane ulice. Chciał jak najszybciej wrócić na posterunek. Ciemność, bra­wura kierowców, nieuwaga przechodniów, wszystko to zaczynało działać mu na nerwy. Nie miał ochoty zajmować się kolejnymi kłopotami w hotelu. Jego prawdziwe zadanie to ochrona Julie. Omal nie zawiódł. Wyrzuty sumienia dręczyły go nie­wyobrażalnie.
W jednym z pokoi na tyłach hotelu znaleziono trupa.
- Nie wiem, czy popełniono zbrodnię, ale lepiej przyjedź - prosił Tyrell.
Dobrze, że Mac był właśnie na posterunku. Od razu poprosił Joego, dyżurnego policjanta, by skierował najbliższy radiowóz do hotelu. Trup, bez względu na okoliczności zgonu, to sprawa policji.
Kiedy dotarł na miejsce, zabawa trwała w najlep­sze. Na szczęście Tyrell zatrzymał wiadomość o od­kryciu ciała w tajemnicy, więc goście tańczyli, jedli i pili. Mac poczuł się tu obco. Jego miejsce było przy Julie.
Dochodziło wpół do trzeciej, kiedy dotarł z powro­tem na posterunek. Zastanawiał się, czy jeszcze ją tam zastanie. Do tej pory Ricky Pelletier mógł skończyć przesłuchanie i odwieźć ją do domu. Właściwie dla­czego miałaby na niego czekać? Zawiódł, okazał się najgorszym ochroniarzem na świecie. Powinien zwró­cić Marcie pieniądze.
Zaparkował, zamknął samochód i wszedł do budyn­ku. Joe pomachał do niego, a kiedy się zbliżył, pokazał mu śpiącą na ławce Julie.
- Proponowaliśmy, że ją odwieziemy, ale odmówi­ła. Powiedziała, że na pewno po nią przyjedziesz.
Mac poczuł uścisk w sercu. We śnie wyglądała tak bezbronnie - leżała z nogami podkurczonymi, jedno kolano miała obandażowane, włosy opadały jej na ramiona. Może teraz była słaba i bezbronna, ale kiedy szła przez Dzielnicę Francuską z pistoletem przyłożo­nym do boku, wykazała się siłą i odwagą.
Ocaliła swoje życie. Maca znowu ogarnęło poczu­cie winy, że nie zdołał zapewnić jej ochrony, a po­dziw dla jej inteligencji i sprytu, samozaparcia i silnej woli wciąż wzrastał. Poza tym czekała na niego.
Na palcach zbliżył się do ławki i dotknął jej ra­mienia. Julie natychmiast uniosła powieki i uśmie­chnęła się.
- Dobrze się czujesz? - spytał. - Tylko nie mów: nic mi nie jest - dodał.
- Zabierz mnie do domu - poprosiła.
Pomógł jej wstać, objął i zaprowadził do samo­chodu. Szła powoli, może z powodu zmęczenia, może bolącego kolana.
- Coś się stało w hotelu? - zapytała. Uznał, że nie ma potrzeby jej niepokoić.
- Mały kłopot u jednego z gości - odrzekł wymija­jąco. Jutro, albo jeszcze następnego dnia, kiedy po­czuje się na siłach wrócić do pracy, dowie się o tajem­niczym trupie znalezionym w pokoju na parterze zaj­mowanym przez Matta Andersena. - Ricky Pelletier dobrze się tobą zajął?
Julie kiwnęła potakująco głową.
- Mam nadzieję, że Andrea przyzna się do winy. Nie chcę zeznawać w sądzie. Raz to robiłam i nic dobrego z tego nie wynikło.
- To przeszłość - mruknął Mac, mając nadzieję, że się nie myli.
Psiakrew, jeśli to nieprawda, jeśli nadal coś jej grozi, do końca życia będzie ją ochraniał. Zawiódł raz. Przysiągł sobie w duchu, że więcej się to nie powtórzy.
Niektóre dzielnice wciąż nie miały światła, lecz teraz na ulicach panował względny spokój. Tylko od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód albo prze­chodziła grupka hałaśliwych balowiczów. Julie oparła głowę o zagłówek i westchnęła.
- Dlaczego ona? - spytał Mac. - Też była modelką? Julie kiwnęła potakująco głową. Patrzyła prosto przed siebie, w nieprzenikniony mrok za szybą samo­chodu.
- Była jedną z najmłodszych dziewcząt w agencji. Pochodziła z jakiejś małej mieściny na środkowym zachodzie i miała wybujałe wyobrażenia o czekającej ją sławie i bogactwie. Ktoś jej powiedział, że posiada wszelkie atrybuty modelki, i przyjechała do Nowego Jorku. Nawet nie ukończyła szkoły średniej.
- Ma odwagę. Trzeba dużo odwagi, żeby kogoś namierzyć, a potem porwać.
Julie wzdrygnęła się.
- Wtedy Andrea była nieśmiała, brakowało jej wiary w siebie. Glenn wziął ją pod swoje skrzydła. Obiecał się nią zająć i dotrzymał słowa. Należała do tych, którym dawał amfetaminę, żeby schudły. Potem zaczął z nią sypiać. Była przekonana, że ją kocha.
Mac zrobił zdziwioną minę.
- Ten romantyczny wizerunek jakoś mi nie pasuje do wymachującej pistoletem dziwki, którą doprowa­dziłem na posterunek.
- Zmieniła się - rzekła beznamiętnie Julie. - Oka­zuje się, że przez te lata, jakie Glenn spędził w więzie­niu, nie przestała go kochać. Kiedy go zwolniono, przyjechała do Nowego Jorku, żeby z nim być. Ale on nie chciał mieć z nią nic wspólnego.
- I ona obwinia ciebie, tak? - domyślił się Mac. Julie powoli kiwnęła głową.
- Bo to jest moja wina. Gdyby nie ja, Glenn nadal prowadziłby agencję.
- A ona nadal by była wykorzystywana, okradana i faszerowana narkotykami? Oszczędziłaś jej wielu lat upokorzeń.
- Może nie miałam racji? - odparła Julie cicho. - Byłam bardzo zasadnicza, przekonana o słuszności swojego postępowania. Doszłam do wniosku, że Glenn rujnuje dziewczynom życie, i złożyłam donie­sienie do prokuratury. Może powinnam spuścić wzrok i udać, że niczego nie dostrzegam?
- I pozwolić, żeby facet dalej łamał prawo i wy­korzystywał dziewczęta, które mogłyby być jego cór­kami?
- Zawsze jestem taka pewna siebie - mruknęła Julie pod nosem. - Kiedy wydałam Glenna w ręce policji, wierzyłam, że ratuję te dziewczyny, że świat bez niego będzie lepszy. - Zamilkła, spojrzała smutno na Maca i ciągnęła: - Uważałam, że kobieta powinna być samodzielna, że nie może ufać mężczyźnie, który twierdzi, że zadba o jej interes. Bo bardzo często jej kosztem dba o swój interes. Kobieta musi mieć się na baczności i polegać tylko na sobie.
- Nie najgorszy sposób na życie.
- Ale kiedy Andrea ciągnęła mnie ze sobą po Dzielnicy Francuskiej... - Julie zamilkła i westchnęła - chciałam, żebyś się zjawił i mnie obronił. Wyrywa­łam pióra z szala i znaczyłam nimi ślad, żebyś mnie uratował.
- Chciałem cię uratować. - Głos mu się lekko łamał. - Nie mogę sobie darować, że mi się nie udało.
Spojrzała na niego zdumiona.
- Jak to? Przecież mnie uratowałeś.
- Zjawiłem się już po strzale.
Urwał, przeżywając od nowa te straszne chwile, kiedy usłyszał wystrzał. Jak ona może uważać, że ją uratowałem? Kiedy dobiegłem, Andrei już nie było. Ona w to wierzy, bo chciała, żebym się zjawił. Zresztą niech wierzy, w co chce. Na pewno nie będzie się z nią teraz spierał.
Kiedy dojechali na miejsce, Mac wyłączył silnik i odwrócił się do Julie.
- Jak wejdę do środka? - spytała. - Nie mam kluczy.
Mac sięgnął do kieszeni i wyciągnął kółko z klucza­mi, które znalazł w jej samochodzie.
- Za to ja mam - odparł.
Otworzył drzwi, obszedł auto i pomógł jej wysiąść.
Stawiając stopy na ziemi, skrzywiła się z bólu. Mac nie tracił czasu na pytania, jak się czuje, i wziął ją na ręce. - Postaw mnie - protestowała. - Nie jestem kaleką.
- Kaleką nie, ale trochę się poobijałaś.
Zaniósł ją na ganek i dopiero tam, nie wypuszczając z objęć, ostrożnie postawił na ziemi. Otworzył zamek.
- Mac - szepnęła.
Jej dłonie zsunęły się z jego szyi na piersi. Poczuł zapach gardenii. Włosy Julii, miękkie jak futerko no­rek, musnęły mu podbródek. Znajdowała się tak blis­ko, patrzyła na niego tak błagalnie...
Dzisiejszej nocy omal jej nie stracił. Posłuchał gło­su serca, pochylił głowę i przywarł ustami do jej warg.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Bolało ją kolano, bolał duży palec u nogi. Ale ten ból był niczym w porównaniu z bólem całego ciała, słodkim, kobiecym, który jedynie Mac mógł ukoić. Klatka schodowa była tak ciemna, że Julie nie widzia­ła twarzy Maca, natomiast czuła jego bliskość. Na piętrze wsunął jej w dłoń klucze. Po omacku odnalazła zamek i otworzyła drzwi. W mieszkaniu panował po­dobny mrok, poza tym panowała tam niesamowita cisza. Julie natychmiast zorientowała się, jakiego dźwięku jej brakuje.
- Filtr w akwarium! - wykrzyknęła.
Biedne rybki! Grzałka przecież też nie działa!
- Masz latarkę? - zapytał Mac, przytrzymując ją. Istotnie, w ciemnościach nawet nie widziałaby rybek.
- Poczekaj - rzekła i po omacku przeszła do ku­chni.
Znalazła latarkę, potem zapałki i świece, i wróciła do przedpokoju. Mac jest u mnie, pomyślała. Tej dra­matycznej nocy to było najważniejsze.
- Zobaczmy, jak tam twoje rybki - zaproponował. Podeszli do akwarium. Rybki, zaintrygowane świa­tłem latarki, podpłynęły do szyby. Julie palcem spraw­dziła temperaturę wody.
- Chyba jest dość ciepła, ale na wszelki wypadek owinę akwarium ręcznikami - rzekła.
Przyniosła z szafy ręczniki, Mac pomógł jej zabez­pieczyć szklany zbiornik.
- Nic im nie będzie - pocieszał.
Objął ją, a ona oparła mu głowę na ramieniu, wdzię­czna, że nie wyśmiał jej troski o ryby. Są jej towarzy­szkami, a on potrafi to uszanować. Gdy dotknął warga­mi czubka jej głowy, uniosła twarz, a wtedy ją pocało­wał. Ostrożnie, delikatnie, lecz wyczuła jego tłumiony głód. Nie musi się hamować, pomyślała. Owszem, jest poobijana, lecz cała, silna i zdrowa, i chce, żeby tym pocałunkiem Mac rozświetlił jej mroczny świat. Zapraszająco rozchyliła wargi. Tak, myślała, tak, pragnę tego. Żyję i pożądam Maca. Pogładził jej plecy, potem wsunął dłoń we włosy, odchylił lekko jej głowę do tyłu, po czym gorąco ją pocałował. Przez jedno mgnienie wyobraziła sobie, że kochają się tu, w sa­loniku.
Mac jednak miał inny pomysł. Oderwał usta od jej ust, pocałował Julie w policzek, a potem szepnął:
- Gdzie jest twoje łóżko, chere?
Uwielbiała, gdy zwracał się do niej słowem chere - nie tylko dlatego, że brzmiało to seksownie. Teraz świadczyło o tym, że nareszcie uznał, iż nic jej nie jest. W samochodzie był ponury, spięty. Nareszcie zrozu­miał, że jest bezpieczna, że ją uratował. Nie miała mu tego za złe.
Niczego nie miała mu za złe. Pragnęła go, pożądała. Bo ją uratował, bo przyszedł po nią. Bo po prostu był Makiem.
Cofnęła się teraz kilka kroków, zapaliła dwie świe­ce. Jedną wzięła ona, drugą on, i razem przeszli do jej sypialni. Julie postawiła świecę na nocnym stoliku obok łóżka, Mac swoją na komodzie. Dwa migoczące płomyki rzucały dosyć światła, aby odnaleźli siebie.
Mac objął Julie, dłońmi zgarnął jej włosy. Uśmie­chnął się, jak gdyby ich jedwabistość sprawiała mu rozkosz.
- Zaczekaj - szepnął, obrócił ją plecami do siebie i pocałował w miejsce między szyją a karkiem. Usły­szała ciche westchnienie, potem pocałował ją ponow­nie. Znów westchnęła. - Kiedy wieczorem zobaczy­łem twoje upięte włosy i odsłoniętą szyję, o niczym innym nie mogłem myśleć - wyjaśnił i obsypał jej szyję i kark pocałunkami.
Z jej ust wyrwało się jego imię. Wtedy rozpiął zamek błyskawiczny jej sukienki i zaczął całować jej plecy.
- Julie - szepnął, zatrzymując usta tam, gdzie po­winno znajdować się zapięcie biustonosza. - Niczego nie mam.
Nie planował uwodzenia jej tej nocy. Ona też tego nie planowała, chociaż... Może po to wybrała sukienkę z tak głębokim dekoltem, by nie wkładać pod nią bielizny, może po to upięła tak wysoko włosy?
- Chyba ja mam to, o czym myślisz - rzekła, wyśliznęła się z jego objęć i w szufladzie nocnej szafki, wśród rozmaitych drobiazgów znalazła opa­kowanie prezerwatyw, które trzymała tam na wszelki wypadek. Mac wziął od niej paczuszkę, ucałował i po­łożył ją na nocnej szafce. Potem zdjął marynarkę, cisnął ją w kąt i nie rozwiązując krawata, zdjął go przez głowę niczym lasso.
Julie zaczęła rozpinać guziki jego koszuli, on na­tomiast zsunął z jej ramion ramiączka sukienki. Wes­tchnął, ujrzawszy jej piersi, i lekko popchnął ją w stronę łóżka. Po chwili byli już nadzy, pieścili się nawzajem, odkrywali sekrety swoich ciał. Ich spoj­rzenia się spotkały. Dla Julie był to akt zjednoczenia, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie przeżyła. Po raz pierwszy zrozumiała, co to znaczy uzależnić się od mężczyzny, oddać się mu całą sobą, zaufać, że on podaruje jej to, czego najbardziej potrzebuje. Ufała Macowi i poddała się mu całkowicie. Ku swojemu zdumieniu poczuła, że udziela się jej jego siła. Zależ­ność od niego okazała się niezwykłym aktem nieza­leżności.
Jego ruchy były powolne i kontrolowane. Uniosła nogi i objęła go w pasie. Przymknęła powieki. Wszyst­kie doznania były zbyt cudowne, zbyt wyjątkowe, zbyt intymne. Bała się aż do tego stopnia się przed nim odkryć.
- Otwórz oczy, Julie - poprosił szeptem.
W jego spojrzeniu ujrzała pragnienie, pożądanie. Miłość. Drgnęła, jęknęła, osiągnęła szczyt rozkoszy. Mac wstrzymał oddech, napiął mięśnie, krzyknął, lecz nie przestawał patrzeć jej w oczy, jak gdyby chciał złączyć się z nią nie tylko ciałem, lecz i duszą.
Coś jest nie tak. Julie nie miała co do tego wąt­pliwości. Nie miała wątpliwości, że pójście do łóżka z Makiem było właściwe, otwarcie się przed nim nieuniknione, obdarzenie go zaufaniem absolutnie konieczne i zasadnicze. Ale teraz, kiedy miłość i wza­jemne zaufanie stały się faktem, on zaczął od niej się oddalać.
- O co ci chodzi? - spytała.
Spojrzał na nią zdumiony, uśmiechnął się, objął ramieniem i przyciągnął do siebie.
- O co mi chodzi?
- Odnoszę wrażenie, że... coś cię nurtuje.
- Mylisz się.
Leżąc z głową opartą na ramieniu Maca, widziała jedynie kontur jego twarzy. Nie patrzył już na nią. Może to mnie coś nurtuje, pomyślała, a nie jego.
- Nie okłamuj mnie - rzekła.
Pogładził jej ramię. Milczenie między nimi prze­dłużało się, napięcie rosło.
- Okłamywałem cię od samego początku, chere. Nareszcie wyznał prawdę. Świadczyły o tym ton jego głosu i wahanie. Teraz mówił szczerze; a przed­tem ją okłamywał. Odsunęła się od niego i usiadła. Poczuła, że ogarnia ją przenikliwe zimno, lecz nie dlatego, że wysiadło ogrzewanie.
- Na czym polegało to okłamywanie? - spytała, mimo że bała się usłyszeć odpowiedź.
Może wbrew temu, co napisał w ankiecie personal­nej, jest żonaty? Może już jutro wyjeżdża z miasta i nigdy więcej go nie zobaczę? Może jest nieuleczalnie chory?
Zresztą wszystko jedno. Kłamstwo pozostaje kłam­stwem.
- Chodź do mnie, kochanie - poprosił Mac z uśmiechem i wyciągnął rękę - nie musimy teraz o tym rozmawiać.
Właśnie że musimy. Odsunęła się, lecz gdy przy­trzymał ją za przegub, westchnęła.
- Lepiej wszystko mi powiedz - zażądała. - Prawda zawsze jest lepsza od domysłów.
Wbił wzrok w sufit.
- Nie jestem hotelowym ochroniarzem.
W porównaniu z najgorszymi scenariuszami, jakie zrodziły się w jej głowie, to wyznanie wydało jej się śmieszne.
- Jak to? Przecież pracujesz jako szef ochrony.
- Jestem konsultantem do spraw bezpieczeństwa. Prywatnym detektywem.
- Wiem. Poprzednio pracowałeś w... zaraz, zaraz, jak to się nazywało... Crescent City coś tam.
- Crescent City Security Services. Nie tylko praco­wałem. Razem z kumplem założyłem tę firmę. Jestem współwłaścicielem.
To jeszcze nie tragedia. Dlaczego więc patrzy na mnie tak poważnie?
- Domyślam się, że potrzebowałeś pieniędzy i za­trudniłeś się w hotelu, tak?
- Nie. - W oczach Maca odbijał się płomień świe­cy stojącej na nocnej szafce. - Zostałem wynajęty, żeby cię obserwować. Zaangażowałem się do pracy w hotelu, bo to ułatwiało mi wywiązanie się z tego zadania.
- Miałeś mnie obserwować? - powtórzyła szep­tem. Boże! Czyli się nie myliła. Cały czas miał ją na oku. Śledził każdy jej ruch. - I dlatego jesteśmy teraz razem w łóżku? Bo ktoś cię wynajął, żebyś mnie obserwował?
- Nie! - wykrzyknął i poderwał się, lecz gdy spo­strzegł, że Julie odsuwa się od niego, opadł z po­wrotem na poduszkę. - Jestem tu, bo szaleję za tobą.
- Aha! - prychnęła z sarkazmem.- Szalejesz za mną i dlatego mnie śledzisz?
- Śledziłem cię, bo mi za to płacono.
- Kto ci płacił?
- Nie pytaj. Już i tak za dużo powiedziałem.
Julie zakipiała z wściekłości. Nie była z natury impulsywna, lecz teraz miała ochotę uderzyć Maca. Zmobilizowała całą siłę woli, by się opanować.
- Zadałam ci pytanie. Lepiej na nie odpowiedz. Mac spróbował się uśmiechnąć.
- Nie mogę. Mój klient pragnie pozostać anonimo­wy, a ja muszę zastosować się do tego życzenia.
- I to jest ważniejsze od szacunku dla mnie, tak?
- To są dwie kompletnie różne rzeczy. - Mac uniósł się na łokciu, potem usiadł. Ich twarze znalazły się teraz na tym samym poziomie. - Szanuję cię, Julie. Szanuję cię w sposób, jakiego nie potrafię wyrazić słowami. Ale mam podpisaną umowę i muszę prze­strzegać warunków. - Ujął jej podbródek, pogładził ją po policzku. - Wolałabyś, żebym nadal cię okłamy­wał? Już nie mogę.
Jego słowa budziły w Julie odrazę.
- Kto cię wynajął? - nalegała. - Glenn Perry?
- Nie. Mój klient właśnie przed nim chciał cię chronić. Bał się, że Glenn będzie cię szukać. Ale z jego strony nic ci nie zagraża.
A z twojej tak, pomyślała.
- Więc kto to jest? Komu zależy na tym, żeby mnie obserwować?
Mac potrząsnął głową.
- Komuś, komu zależy na twoim bezpieczeństwie. Nie wywiązałem się z zadania - dodał, patrząc na płomień świecy stojącej na komodzie. - Mogłaś dzi­siaj zginąć.
- Może powinieneś zadzwonić do swojego klienta i powiadomić go o tym? - rzekła z goryczą w głosie. - Masz w stosunku do niego zobowiązania. Nasz klient, nasz pan.
- Zlecenie klienta to jedno, a to, co zaszło między nami, to drugie - usiłował ją przekonać. - Kiedy szedłem tropem wyznaczonym przez różowe pióra, nie myślałem o kliencie. Myślałem wyłącznie o tobie.
- Nie chcę ciebie w moim życiu - oświadczyła. Jakże fałszywie zabrzmiały te słowa! Ale przecież Mac ją okłamywał. Teraz ona może kłamać. Rozpacz­liwie go pragnęła, ale nie kiedy brał pieniądze za pilnowanie jej. Nie kiedy ktoś go rozliczał z wykona­nego zadania. Nie kiedy nazwawszy się kłamcą, od­mówił ujawnienia prawdy.
- Julie...
- Zostaw mnie.
Objęła się ramionami i oparła brodę na kolanach. Zamknęła oczy. Prosi, żebym na niego spojrzała? Wykluczone. Nie chce go więcej oglądać! I na pewno nie chce, by zobaczył łzy wypływające spod jej rzęs. Mia­ła nadzieję, że w pokoju jest na tyle ciemno, że tego nie zauważy.
Usłyszała, jak westchnął, poczuła, jak materac się ugina, kiedy Mac siada na brzegu i opuszcza nogi. Przynajmniej szanuje moją wolę, pomyślała.
Słyszała, jak się ubierał. Jej bohater! Przypomniała sobie, jak czując pod żebrami lufę pistoletu, pragnęła, by został jej bohaterem. I tak się stało. Odnalazł ją. Schwytał Andreę, a ją uratował. Odprowadził do do­mu. Kochał się z nią.
Ale ona pragnęła, by się z nią kochał, bo jego serce jest pełne miłości do niej, tak jak jej serce przepełnia miłość do niego. Tymczasem jemu za bycie z nią ktoś płaci.
Nagle fragmenty łamigłówki zaczęły układać się w logiczną całość. Drogie ubrania. Luksusowy samo­chód. Zażyła znajomość z oficerami policji i ulicz­nymi grajkami. Broń. Nawet z zamkniętymi oczami widziała, jak pewnie Mac porusza się po ciemnym pokoju, zbierając swoje rzeczy. Jak gdyby znał na pamięć każdy szczegół umeblowania, a przecież nigdy tu przedtem nie był! Nie jest szefem ochrony Hotelu Marchand. Nie jest rycerzem w lśniącej zbroi, który ją uratował, bo ją kocha. Jest przebiegłym, gładkim w obyciu prywatnym detektywem, wynajętym na godziny, by ją śledzić. A jej się wydawało, że porwanie pod groźbą pistole­tu było najgorszą rzeczą, jaka może jej się przydarzyć.
Bohater do wynajęcia. Cholerny łgarz. Kiedy wre­szcie wyjdzie i pozwoli jej otworzyć oczy?

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
W pierwszym odruchu Mac chciał jechać do biura, lecz uświadomił sobie, że jeśli tamten rejon również objęła awaria, nawet nie dostanie się do budynku. Pojechał więc prosto do domu.
Tam światła się paliły. Wszedł na schody, otworzył drzwi mieszkania i skierował się do kuchni, do szatki, w której trzymał bourbona. Napił się prosto z butelki.
Ale ze mnie drań, pomyślał. Zawiodłem niemal wszystkich, na których mi zależy - Marcie, bo złama­łem obietnicę, Franka, bo naraziłem na szwank dobre imię firmy, Charlotte i cały personel hotelu, bo udawa­łem kogoś, kim nie jestem. I Julie. Boże, zawiodłem też Julie.
Podszedł do okna w salonie i spojrzał na uśpiony świat. Nie widział butelki, z której od czasu do czasu pociągał łyk, lecz sądząc z jej ciężaru, domyślił się, że jest przynajmniej w połowie pełna. Wystarczy, by się upić, nie wystarczy, by utopić poczucie winy i ukoić ból rozdzierający duszę.
Ale przynajmniej Julie jest bezpieczna, a Andrea przebywa w policyjnym areszcie i już nie wyrządzi nikomu krzywdy. Jedyną osobą, która może teraz Julie zranić, jest on sam. Już to zresztą uczynił.
Z butelką w ręku usiadł w fotelu i zanim wysączył ją do dna, zasnął. Śniła mu się Julie. Jej dłonie pieściły mu plecy, włosy zaczepiały się o wieczorny zarost. Śniło mu się pogrążone w ciemnościach miasto i tłumy ludzi blokujące ulice Dzielnicy Francuskiej. Stał na jakimś rogu, rozpaczliwie wypatrując różowego piór­ka, przekonany, że od znalezienia tego płatka puchu zależy cała jego egzystencja.
Gdy się przebudził, niebo za oknem było mlecz­nobiałe. W głowie mu huczało, jak gdyby pod czaszką pracował młot pneumatyczny, a mięśnie szyi stężały niczym beton.
Z trudem dotarł do łazienki. Długo stał pod gorą­cym prysznicem, potem dokładnie wyszczotkował zę­by, by pozbyć się kwaśnego smaku whisky. Połknął kilka pastylek od bólu głowy, włożył dres i powlókł się do kuchni zaparzyć sobie mocną kawę z dodatkiem cykorii.
Wpół do siódmej w Nowym Orleanie to wpół do ósmej w Nowym Jorku, obliczył w myślach - nie za wczesna pora rozpocząć naprawianie szkód, jakich narobił w ciągu nocy.
Z kubkiem kawy usiadł przy biurku, odszukał domowy numer telefonu Marcie Sullivan i połączył się z nią.
Odpowiedziała po trzecim dzwonku.
- Halo? Słucham?
- Mówi Mac Jensen z Nowego Orleanu.
- Ach, to pan... Słyszałam o awarii elektryczności, jaka wczoraj dotknęła Dzielnicę Francuską. Co u mo­jej siostry? Wszystko w porządku?
- Tak. Mieliśmy mały kłopot, ale teraz jest już dobrze - zaczął i opowiedział Marcie o Andrei Crowley. Kilkakrotnie musiał powtarzać, że Julie jest cała, zdrowa i bezpieczna. Kiedy Marcie zaczęła rozwodzić się nad jego dzielnością i wspaniałością, nie wytrzy­mał: - Myli się pani. Nie spisałem się. Powiedziałem Julie, że zostałem wynajęty, żeby ją ochraniać.
- Nie! - wykrzyknęła. - Przecież obiecał pan milczeć!
- Wiem.
- Ona mnie znienawidzi. Będzie wściekła...
- Nie mówiłem, że pracuję dla pani - wyjaśnił. - Powiedziałem tylko, że podjąłem się jej pilnować.
- Julie nie jest głupia. Domyśli się, że to ja pana wynajęłam.
- Niewykluczone.
- Ona nie cierpi, kiedy ktoś się zbytnio o nią troszczy. Dlatego zależało mi na dyskrecji. Tak pana prosi­łam...
Mac nie mógł powiedzieć Marcie, co się wydarzy­ło. Jeśli Julie zechce zwierzyć się siostrze ze swojego życia intymnego, jej sprawa.
- Jest mi niezmiernie przykro. Przepraszam. Oczy­wiście zwrócę pani pieniądze - dodał.
- Nie musi pan - odparła Marcie bezbarwnym tonem.
- Zawarliśmy umowę, a ja nie dotrzymałem jej warunków. Przygotuję czek i prześlę go pani.
Zanim Marcie zdążyła odpowiedzieć, rozłączył się. Następną rozmowę odbył z Frankiem, a ponieważ wspólnik mieszkał w tej samej strefie czasowej, obu­dził go.
- Co ci odbiło? - zdenerwował się Frank.
- Nie przesadzaj, wcale nie jest aż tak wcześnie - uciął Mac. - Posłuchaj, schrzaniłem robotę. Powiedziałem Julie.
- Co jej powiedziałeś?
- Wszystko z wyjątkiem tego, kto zlecił nam tę robotę.
- Dlaczego?
- Powody osobiste.
Frank taktownie nie naciskał.
- Co teraz? - spytał.
- Zawiadomiłem klientkę, że zwrócę honorarium. Oczywiście z własnej kieszeni, nie z budżetu firmy - dodał.
- Nie odgrywaj przede mną takiego szlachetnego. Odprowadzasz do kasy pensję z hotelu. Jakoś to wytrzymamy.
- A dobre imię firmy?
- No tak...
- To wszystko stało się wczoraj… - zaczął Mac i szczegółowo zrelacjonował koledze przebieg wyda­rzeń. - Moja dalsza praca w hotelu straciła sens. Za­mknę kilka spraw, ewentualnie pomogę znaleźć kogoś na swoje miejsce.
- Poczekaj - przerwał mu Frank. - Jeszcze nie rezygnuj. Nadal próbuję ustalić, co się stało z tym milionem dolarów. Wiedziałeś, że Anne Marchand ma młodszego brata?
- Też działa w branży hotelowej?
- Nie. Robi za czarną owcę. I nie nazywa się Marchand, tylko Robichaux. Wiele lat temu zniknął z No­wego Orleanu. Ciekawe, nie?
Frank i Mac założyli Crescent City Security właśnie po to, by wyjaśniać tajemnicze zniknięcia czarnych owiec. W innych okolicznościach Mac natychmiast połknąłby haczyk, lecz dzisiaj czuł się podle.
- Nie otrzymaliśmy zlecenia z hotelu, żeby wy­tropić tę forsę - przypomniał wspólnikowi. - To była tylko nasza inicjatywa.
- Racja. Ale przyznasz, że sprawa wygląda interesująco.
- Moglibyśmy kiedy indziej o tym porozmawiać?
- Dobrze.
Mac dopił kawę, potem na sztywnych nogach po­szedł do sypialni przebrać się do pracy.
Kiedy wjechał na parking dla personelu, samochód Julie stał na zwykłym miejscu. Domyślił się, że sama go zabrała sprzed hydrantu na ulicy, co dowodziło, że jest w lepszej formie, niż się obawiał. Oczywiście wcale nie musi chcieć się z nim zobaczyć.
- Co za noc! - rzekł na powitanie Carlos. - Czyta­łem raport Tyrella. Nie masz nic przeciwko temu?
- Oczywiście, że nie - odparł Mac i wziął od kolegi tekturową teczkę.
Znajdowała się w niej notatka sporządzona przez Tyrella opisująca znalezienie martwego ciała w po­koju zajmowanym przez Matta Andersena, raport po­licji oraz wstępne orzeczenie koronera. Poza tym Ty­rell dołączył oświadczenie Eddiego w sprawie uszko­dzenia generatora. Nie było w nim wzmianki o Lucu Carterze, toteż Mac zaczął się zastanawiać, czy po­winien coś na ten temat dopisać. Nie dysponował dowodami, że Luc maczał w tym palce, lecz postano­wił z nim porozmawiać. Ale jeśli zdecyduje się odejść z hotelu, do rozmowy nie dojdzie. Niewykluczone, że Julie zdążyła poinformować Charlotte o jego tożsamo­ści i wymówienie już na niego czeka.
A skoro tak, to Lukiem zajmie się Tyrell. Właś­ciwie, gdyby zdołał przestawić swój zegar wewnętrz­ny na pracę w dzień zamiast w nocy, mógłby zostać szefem ochrony. Przy pomocy takiego asa jak Carlos dałby sobie świetnie radę. Tak, mógłbym go spokojnie polecić Charlotte, pomyślał. O ile zechce mnie wy­słuchać.
Najlepiej od razu mieć to z głowy, postanowił, wetknął teczkę z raportem Tyrella pod pachę i rzucił:
- Idę na górę pokazać to pani Charlotte.
- Dobra. Będę miał na wszystko oko.
Ponieważ nie chciał pokazywać się w głównym holu, wybrał służbowe schody. Przed gabinetem Julie zwolnił i przez otwarte drzwi zajrzał do środka. Nie było jej. Poczuł ulgę, lecz i lekkie rozczarowanie.
Drzwi gabinetu Charlotte również były otwarte, a ona sama siedziała przy biurku. Zapukał. Charlotte podniosła głowę i obdarzyła go uśmiechem tak ser­decznym, że zaczął wątpić, czy zdążyła już poznać prawdę·
- Mac! Jakże się cieszę! - Wstała, wyszła mu na­przeciw i ku jego ogromnemu zdumieniu objęła go i uścisnęła. - Nie wiem, jak ci podziękować!
Za co? Zdziwiony, przyjacielskim gestem poklepał ją lekko po plecach, potem odsunął się i rzekł:
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Uratowałeś naszą Julie! Ze wszystkich wczoraj­szych wydarzeń porwanie jej było najstraszniejsze. Gdybyś jej nie ocalił... - Charlotte zamilkła i przycis­nęła dłoń do serca. - Dzięki Bogu, zdążyłeś. Julie jest dla mnie jak młodsza siostra. Wszyscy jesteśmy twoi­mi dłużnikami.
- To nie ja uratowałem Julie. Ona sama siebie uratowała.
- Ona to inaczej przedstawia. Przestań być taki skromny i pogódź się z tym, że uważamy cię za boha­tera. - Charlotte wskazała mu krzesło. - Dziwię się, że po wczorajszych przeżyciach w ogóle przyszła dzisiaj do pracy. Zasługuje na wolny dzień. Nawet tydzień, ale uparła się, że chce być z nami.
- Julie to zadziwiająca kobieta.
- Prawda? - Charlotte uśmiechnęła się szeroko i dodała: - A dzięki tobie żyje i ma się dobrze.
- Wiesz, dokąd poszła?
- Ach, Alvin Grote urządził kolejną scenę - wyjaśniła Charlotte. - Kiedy wyszło na jaw, że kobieta, którą zaprosił na bal, próbowała zabić Julie, ogromnie się przejął. Błagał, żeby Julie zgodziła się wypić z nim kawę, żeby mógł oczyścić swoje imię. Nie ma się z czego oczyszczać, nie ma w tym jego winy.
- Jego wina polega na tym, że jest idiotą. - Charlotte zachichotała.
- No tak... Błagał Julie, żeby wypiła z nim kawę, ale jednocześnie narzekał, że w Chez Remy kawa jest za mocna, a filiżanki za małe. W końcu przestał, gdy Julie mu przypomniała, że może dolać tyle śmietanki, ile zechce, a poza tym kawę podajemy w dzbankach.
Mac podniósł z kolan tekturową teczkę.
- Czytałaś raport Tyrella?
- Tak.
- Znakomicie się wczoraj spisał. Przy następnej podwyżce zasługuje na specjalne potraktowanie.
- Gdyby było mnie stać, dostałby podwyżkę już dzisiaj - rzekła Charlotte.
Mac westchnął i postanowił przystąpić do rzeczy. - Mogę złożyć rezygnację, kiedy tylko zechcesz. Charlotte nie wyglądała na zaskoczoną.
- Chodzi ci o to, że zataiłeś, kim właściwie jesteś?
- Nie tylko, kim jestem, ale dlaczego chcę tutaj pracować.
- Posłuchaj. - Charlotte spojrzała na niego uważ­nie. - Twoje wykształcenie i doświadczenie zawodo­we sprawiają, że posiadasz nawet większe kwalifika­cje niż wymagane na tym stanowisku. Nie sądzę, że należy kogoś zwalniać, bo okazał się bardziej kompetentny, niż oczekiwaliśmy.
- Ale powody, dla których...
- Były, przyznaję, złożone. Ale rozumiem, że pracując w tej branży, nie zawsze możesz być szczery i otwarty.
Mac przytaknął ruchem głowy.
- To prawda, ale kiedy muszę okłamywać kogoś takiego jak Julie czy ty, mam wyrzuty sumienia.
- To już twój problem. Nie zapominajmy, że dzięki temu, kim jesteś, Julie jest dzisiaj bezpieczna, a kobie­ta, która jej groziła, trafiła za kratki.
- Nie wiem, co ci Julie powiedziała, ale to nie ja ją ocaliłem. To ona sama siebie uratowała.
- Julie twierdzi coś wręcz przeciwnego - odrzekła Charlotte z uśmiechem. - I dlatego możesz zostać z nami, jak długo zechcesz. Jeśli musisz odejść, bo jesteś potrzebny w firmie, mam nadzieję, że zostaniesz dopóty, dopóki nie znajdziemy kogoś na twoje miejs­ce. Chyba nie proszę o zbyt wiele?
Zbyt wiele? Ta kobieta powinna mi urwać głowę, a gdyby Julie opowiedziała jej całą prawdę, o wydarze­niach wczorajszej nocy, to nie tylko głowę, pomyślał. Przeczesał palcami włosy, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.
- Na pewno znajdzie się ktoś, kto lepiej niż ja nadaje się na to stanowisko, na przykład Tyrell. - Jesz­cze raz wziął do ręki teczkę z raportem. - Wiem, że jest młody i że woli pracować na nocną zmianę, ale ma świetne kwalifikacje. Wczoraj zachował się super.
- Ty też - rzekła Charlotte. - Wiem, że nie powin­nam się wtrącać, ale... - wzięła głęboki oddech - ale proszę, załatw sprawy z Julie, dobrze?
- Spróbuję. - Wstał. - Aha, jeszcze jedno. Od pewnego czasu mam oko na Luca. Widziano go w po­bliżu kotłowni tuż przed odkryciem, że ktoś majst­rował przy generatorze.
Z twarzy Charlotte zniknął uśmiech.
- Lubię Luca. Naprawdę podejrzewasz, że ma z tym coś wspólnego?
- Nie wiem. Niósł latarki. To mógł być zwykły zbieg okoliczności, ale jak mówię, obserwuję go.
- Ufam, że robisz to, co uważasz za stosowne.
Mac czuł, że nie zasługuje na to zaufanie, lecz skoro już go nim obdarzyła, postanowił na nie zasłużyć.
Po rozmowie z Charlotte czuł się trochę podniesio­ny na duchu, skorzystał więc z głównych schodów i zszedł do holu. Nikt by się nie domyślił, że w nocy odbywał się tu huczny bal, a jedynym oświetleniem były świece, latarki oraz księżyc. Hotel był już wy­sprzątany. W powietrzu unosił się cytrynowy zapach środka do polerowania mebli.
Stanowisko Luca było puste, ale nie przejął się tym. Później się tym zajmie. Najpierw jednak musi załatwić sprawy z kobietą, która wczorajszej nocy przegnała go ze swojego życia za to, że ją okłamał.
Przed wejściem do Chez Remy omal nie zderzył się z Alvinem Grote'em. Wyminął go i wpadł do restaura­cji, Julie jednak już nie zastał. Kelnerka nie wiedziała, dokąd poszła. Żałował, że dziś nie znaczyła swojej trasy różowymi piórkami. Może nie życzy sobie, by ją odnalazł?
Przypomniało mu się, że ostatnim razem, kiedy chciała być sama, schowała się na patio. Pchnął naj­bliższe drzwi. Julie siedziała w rogu, przy tym samym stoliku co wtedy.
Spostrzegła go, gdy tylko przekroczył próg. Z nie­wzruszoną twarzą patrzyła, jak Mac się do niej zbliża. Przysunął sobie krzesło, usiadł i wypowiedział słowa, jakie cisnęły mu się na usta:
- Kocham cię.
Wyprostowała się i zamrugała powiekami. Może powinien rozpocząć rozmowę od jakiegoś neutralnego tematu?
- Jak rybki? - spytał. - Przetrwały tę noc?
- Lepiej ode mnie - odpowiedziała cicho.
Do diabła z rybkami! Do diabła z bawieniem się w salonową konwersację!
- Zachowałem się jak ostatni łobuz! - wybuchnął. - Wiem, że jesteś na mnie wściekła i masz powody. Ale kocham cię. Zawsze uważałem cię za inteligentną, atrakcyjną i świetną towarzyszkę, ale wczoraj... - za­milkł i przełknął ślinę, starając się opanować wzburze­nie - wczoraj zrozumiałem, że gdybyś zginęła, moje życie stałoby się puste. Potrzebuję cię. - Spojrzenie Julie było nieprzeniknione. - Zgoda - ciągnął - jestem draniem. Możesz mnie teraz znienawidzić, ale będę o ciebie walczyć. Zrobię wszystko…
- Nie jesteś draniem - przerwał mu cichym gło­sem.
- Tylko kłamcą.
- Tak. - Na jej wargach pojawił się przekorny uśmieszek, gdy ciągnęła: - Musisz wykorzenić w so­bie ten zwyczaj.
- Kłamię tylko w pracy - bronił się. - Czasami muszę i za to nie będę przepraszał. Ale w życiu prywat­nym nie kłamię. I przyrzekam, że ciebie nie będę okłamy­wać. - Ujął jej dłoń. - Poza tym nie ja jeden kłamię· Powiedziałaś Charlotte, że cię uratowałem. A to nieprawda.
Na twarzy Julie odmalowało się zdumienie.
- Prawda. Przy życiu trzymała mnie tylko pew­ność, że pójdziesz moim śladem. I nie pomyliłam się. Znalazłeś mnie.
- Bo znaczyłaś drogę piórkami boa.
- Potrzebowałam cię. - Oczy je zabłysły, zacisnęła palce na jego palcach. - Miałeś rację, mówiąc, że coś mi grozi. Miałeś rację, starając się mnie chronić. Ja natomiast byłam głupio uparta i pewna siebie. Wczo­rajszej nocy… - głos jej się załamał i zamilkła. - Wczo­raj w nocy - podjęła po chwili - mój gniew przynaj­mniej w połowie wypływał z tego, że w końcu zro­zumiałam, że czasem muszę polegać na innych. Na tobie...
Mac dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że słuchając Julie, wstrzymał oddech.
- Czyli wybaczysz mi? - spytał.
- Pod jednym warunkiem. Ty też mi wybaczysz, że byłam taką idiotką.
- Jesteś najodważniejszą, najinteligentniejszą, najpiękniejszą idiotką, jaką znam! - Zamilkł, wstał, wziął ją w ramiona i dokończył: - I kocham cię.
- Ja ciebie też - szepnęła.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
01 Judith Arnold Bal przy świecach
Marchand 01 Arnold Judith Bal przy świecach
61 Judith Arnold Bal przy świecach (Hotel Marchand 01)
Arnold Judith Bal przy świecach
Arnold Judith Bal przy świecach
Opowieści przy świecach Andrzej Galicki ebook
Szeroki Kadr Romantycznie i przy świecach
Opowiesci przy swiecach e 03ho
Opowieści przy świecach Andrzej Galicki ebook
Opowiesci przy swiecach
Przekąska na kolację przy świecach
Opowiesci przy swiecach
Przy szabasowych świecach 1
Safrin Horacy Przy szabasowych świecach, Wieczór drugi
ocena ryzyka przy kredytowaniu przedsiębiorstw
BHP przy pracach na wysokości

więcej podobnych podstron