Vladimir Slechta
Projekt Berserker
Prze艂o偶y艂 Micha艂 G贸rny
2010
Spis tre艣ci:
- Jasne. Fink wynegocjowa艂 rozejm do rana, mo偶e to i by艂a jego zas艂uga. Rano baron znowu wys艂a艂 do Thilemanna negocjatora. Herold wjecha艂 do rzeki, a Thilemann kaza艂 go zabi膰.
- Znaczy, co? Baron mia艂 dw贸ch herold贸w?
- Nie. Mia艂 tylko Finka. W tym brodzie zastrzelili kogo innego. Fink zaraz potem prowadzi艂 natarcie przez rzek臋.
- Natarcie? W takiej sytuacji? Nie bardzo to widz臋...
- Nic specjalnego. Fink i mo偶e z pi臋tnastu Wilk贸w od Lynxa, do tego ze trzydziestu piechur贸w barona. Wszyscy poza Finkiem zgin臋li w ci膮gu pierwszych trzech minut.
- Dalej! Co by艂o dalej?
- Wszyscy wiecie, co by艂o dalej! Opowiadaj膮 o tym niestworzone historie i wygl膮da na to 偶e to wszystko prawda. Pancerni je藕d藕cy Thilemanna wpadli w br贸d, a Fink pod brzuchami ich koni przedosta艂 si臋 na ty艂y i tam zabija艂, zabija艂, zabija艂. Gdzie si臋 pojawi艂, to jakby mi臋dzy lud藕mi przeszed艂 anio艂 艣mierci. Bra艂 po zabitych konie i bro艅. Nie mogli si臋 go pozby膰. I tak to trwa艂o jakie艣 dwadzie艣cia minut. Potem je藕d藕cy Thilemanna, co byli bli偶ej Gowerego, zacz臋li spieprza膰. Uciekali na wszystkie strony, wje偶d偶ali w br贸d, nie dbaj膮c o os艂on臋, woda spycha艂a ich a偶 do wodospad贸w. Inni jechali do tylnych szereg贸w, kt贸re sz艂y w stron臋 rzeki. Podobno to wygl膮da艂o jak lawina, natarcie zamieni艂o si臋 w ucieczk臋. Chaos i zag艂ada. A potem baron uderzy艂 jeszcze raz. I zrobi艂 z Thilemanna mokr膮 plam臋.
Prolog
Miano bojowe
Ch艂opiec nazywa艂 si臋 Gouvernet Fink.
Nie pot臋piam go za te wszystkie straszne rzeczy, kt贸re ma na sumieniu. Nikt nie mo偶e by膰 pewien, jak by si臋 na jego miejscu zachowa艂 wtedy nad Laramis膮.
Nie mia艂 jeszcze dwudziestu pi臋ciu lat, gdy pojawia艂 si臋 u boku wodz贸w na czele wielkich armii. Kiedy indziej przebija艂 si臋 przez pustkowia jako szeregowy cz艂onek zdziesi膮tkowanego w walce, wycofuj膮cego si臋 oddzia艂u. Marz艂 w okopach zasypanych 艣niegiem. Wyje偶d偶a艂 na spotkanie lufom karabin贸w gotowych do strza艂u, napi臋tym kuszom, 艂ukom o ci臋ciwach nerwowo dr偶膮cych w spoconych r臋kach. Nie zna艂 strachu. Weso艂y, optymista, 艣wietny kumpel. Mia艂 wszystkie zalety, jakie mo偶na sobie wyobrazi膰. Zaczyna艂 by膰 znany.
Nazywali go Gowery Zi臋ba, to by艂o jego miano bojowe. Lubi艂 je.
Nie, nigdy przedtem nie mia艂 broni w r臋ku. Jego narz臋dziami pracy by艂o s艂owo i bia艂a flaga. By艂 heroldem, negocjatorem. Pojawia艂 si臋 przed armi膮 i negocjowa艂 warunki pokoju, wojny, kapitulacji. Nieraz patrzy艂 艣mierci w oczy, wiele razy by艂 ranny. Ale nic go nie zmusi艂o do zabijania.
呕al mi go, gdy sobie przypominam, jak le偶a艂 na brzegu Laramisy, podziurawiony strza艂ami, poci臋ty klingami je藕d藕c贸w Thilemanna. Czasem my艣l臋, 偶e lepiej by by艂o, gdyby tam umar艂. Kiedy indziej ciesz臋 si臋, 偶e prze偶y艂.
呕e prze偶y艂em.
Bo to ja jestem Gouvernet Fink, dla przyjaci贸艂 (o ile takowych mam) Gowery Zi臋ba. Ale moje nom de guerre, miano bojowe, brzmi inaczej. Gowery z Laramisy. Niestety.
Wspominam tego ch艂opaka, jakim by艂 w przeddzie艅 bitwy o br贸d, i nijak nie mog臋 przyj膮膰 do wiadomo艣ci, 偶e to by艂em ja. Ja powsta艂em potem. Nazajutrz rano. A by艂o to tak...
* * *
Musia艂em chwil臋 poczeka膰, a偶 zrobi膮 dla mnie przerw臋 w zasieku z zaostrzonych tyczek 艣wierkowych. Zapach 偶ywicy ze 艣wie偶o 艣ci臋tych drzew wierci艂 w nozdrzach. Gdzie艣 z oddali dochodzi艂y krzyki drapie偶nych ptak贸w goni膮cych si臋 nad szczytami Alp Tyrga艅skich.
呕o艂nierze mieli na sobie plastikowe pancerze w panterk臋, obwieszone ta艣mami do karabin贸w maszynowych. Zaro艣ni臋ci, o pogrubia艂ych, znu偶onych rysach twarzy, z kt贸rych d艂ugotrwa艂e deszcze wyp艂uka艂y wszelkie kolory 偶ycia. Pr贸bowa艂em oceni膰 ich uzbrojenie, morale, ducha bojowego. Oczywi艣cie te ta艣my, sprz臋偶one lufy karabinu maszynowego Franzoni stercz膮ce tu偶 obok spod niedba艂ego kamufla偶u - to wszystko by艂o przedstawienie na m贸j u偶ytek. Zanim dojad臋 nad Laramis臋, kaem znajdzie si臋 na innej pozycji.
Byli zm臋czeni. Po艣cig za naszymi oddzia艂ami trwa艂 za d艂ugo - tydzie艅 i jeszcze dwa dni, ci膮gle na zimnie i w deszczu. Z ich twarzy wyczyta艂em zaci臋ty up贸r zawodowc贸w wojny, chc膮cych pokaza膰, wbrew wszystkiemu, co si臋 dzieje dooko艂a, 偶e znaj膮 si臋 na swojej robocie. Nie wr贸偶y艂o to nic dobrego baronowi von Ogilvy'emu i jego ludziom. W tym mnie.
M艂odziak z pagonami kapitana, kt贸ry przyprowadzi艂 mnie tu ze sztabu Thilemanna, wskaza艂 mi odblokowan膮 drog臋.
- Czekamy tu na ciebie o 艣wicie, heroldzie. Na ciebie i barona. Na was dw贸ch i o艣wiadczenie o kapitulacji. Je艣li pojawisz si臋 sam, nie 偶yjesz.
Pokr臋ci艂 przy tym g艂ow膮 dla podkre艣lenia, jak bardzo mu si臋 nie podoba perspektywa mojego przyj艣cia w pojedynk臋.
Wskoczy艂em na siod艂o gniadej klaczy. Machn膮艂em im r臋k膮 na po偶egnanie. Laramisa szumia艂a jakie艣 膰wier膰 mili ode mnie, w wodzie odbija艂y si臋 ostatnie promienie zachodz膮cego s艂o艅ca. Zaraz schowa si臋 za skaliste szczyty, zacznie si臋 d艂ugi, niespieszny zmierzch.
- Wreszcie przesta艂o pada膰 - powiedzia艂em do siebie p贸艂g艂osem, ostro偶nie kieruj膮c konia w stron臋 brodu. - Wreszcie b臋dzie lato. Ale ja tego ju偶 nie zobacz臋 i paru innych go艣ci te偶 nie.
Powiedzia艂em to po lombardzku, staraj膮c si臋 na艣ladowa膰 charakterystyczny akcent Thilemanna. U艣miechn膮艂em si臋 do siebie. Czu艂em si臋 jak ch艂opiec, kt贸remu w艂a艣nie sko艅czy艂 si臋 rok szkolny i zaczynaj膮 wakacje. Faktycznie, co艣 si臋 ko艅czy艂o. Moje 偶ycie. I 偶ycie ludzi barona. Doskonale sobie z tego zdawa艂em spraw臋.
Mam par臋 zdj臋膰 z tych czas贸w. Patrzy z nich szeroka, ufna twarz bez jednej zmarszczki. Dziewczyny m贸wi艂y, 偶e 艂adna. Oczy zielone jak szk艂o butelek, kt贸re ch艂opi czasem znajduj膮 podczas orki. Strzyg艂em si臋 wtedy kr贸tko, na d艂ugo艣膰 z臋b贸w grzebienia. Nosi艂em samodzia艂owe poncho, ciemnoczerwone, z naszytymi bia艂ymi go艂臋biami i z艂otymi palemkami. Te znaki s膮 znakiem herold贸w, podobnie jak czerwony kolor, ale zwykle nosz膮 oni czerwone p艂aszcze lub u偶ywaj膮 czerwonych chor膮gwi. Poncho nosi艂em tylko ja, Gowery Fink, znany w pewnych kr臋gach jako Zi臋ba.
Koby艂a wesz艂a do wody i zatrzyma艂a si臋. Nie mia艂a ochoty moczy膰 brzucha w zimnej, rw膮cej rzece. Kiedy stukn膮艂em j膮 lekko obcasami w s艂abizn臋, zrozumia艂a, 偶e nie ma innego wyj艣cia. Ruszy艂a naprz贸d, ostro偶nie wyszukuj膮c sobie drog臋 na kamienistym dnie. Lodowata woda moczy艂a brzegi poncho, chlapa艂a na czarne sk贸rzane spodnie, troch臋 te偶 nala艂o mi si臋 do wysokich sznurowanych but贸w.
Wszystko mi jedno, czy mam buty ca艂e,
Czy bez podeszwy, czy numery trzy za ma艂e...
- za艣piewa艂em cicho. Tym razem przeszed艂em na niemiecki. Potem, dalej jad膮c w poprzek Laramisy, 艣piewa艂em t臋 piosenk臋 w r贸偶nych j臋zykach Cesarstwa i w r贸偶nych tonacjach.
Wszystko mi jedno, czy mam buty ca艂e...
Kiedy艣 to miejsce nazywa艂o si臋 Krahenbr眉ck - Wroni Most. By艂o tu miasto, a w mie艣cie most. Nawet kilka most贸w. Ale to by艂o dawno. Jedyn膮 pami膮tk臋 po tych mostach stanowi艂 szereg kamiennych filar贸w w poprzek koryta rzeki. Z miasta nie zosta艂o nic.
Ptaki dalej goni艂y si臋 nad zielonymi szczytami g贸r.
- Co si臋 z tob膮 dzia艂o?! - zagrzmia艂 niski g艂os z bliskiego ju偶 brzegu. - Ciebie to po 艣mier膰 pos艂a膰! Wszyscy na ciebie czekaj膮 i ju偶 si臋 robi膮 mocno nerwowi!
Dno Laramisy sta艂o si臋 grz膮skie. Przynagli艂em koby艂臋 do szybszej jazdy. Trzech 偶o艂nierzy w kamufla偶u odr贸偶ni艂em od otaczaj膮cego pod艂o偶a dopiero, kiedy odskoczyli klaczy spod kopyt.
- Jak jest? - spyta艂 jeden z nich.
- Dupa - odpar艂em kr贸tko. - Dupa blada. I do tego zbita.
Klacz cz艂apa艂a spokojnie drog膮 pod g贸r臋, a moim oczom ukazywali si臋 kolejni 偶o艂nierze, uzbrojeni przewa偶nie w karabinki, maczety, szturmowe pistolety, w kamizelkach kuloodpornych i he艂mach z przy艂bicami.
Jeszcze par臋 migawek z moich wspomnie艅. Misiowaty facet o kr贸tkich w艂osach starannie odwa偶a czarny proch i wsypuje do kartonowych gilz. Obok niego, z g艂ow膮 na kolanach, 艣pi jego kolega, w r臋ce ma kompozytowy 艂uk, a obok niego tkwi w ziemi dziesi臋膰 strza艂 zrobionych z plastikowych rurek. Sze艣ciu zmokni臋tych ch艂opak贸w pilnuje zwalisty sier偶ant w baranim ko偶uchu narzuconym na ramiona. Dryblas z tatuowan膮 twarz膮 niedbale 膰wiczy szermierk臋 rycerskim mieczem.
Sm臋tne resztki trzytysi臋cznej armii barona, kt贸r膮 dziewi臋膰 dni wstecz Thilemann rozbi艂 w puch jakie艣 sto kilometr贸w na po艂udnie st膮d. Bitwa nad Reggenz sta艂a si臋 przys艂owiowa, jako przyk艂ad zwyci臋stwa pancerza nad pociskiem. Przewag臋 liczebn膮 mieli艣my my. O takich karabinach, jakie u nas mieli wszyscy piechurzy, tamci mogli tylko marzy膰. A jednak Thilemann zaatakowa艂. Najwa偶niejsz膮 si艂臋 uderzeniow膮 swojej armii - mniej wi臋cej dwustu ludzi - wyposa偶y艂 w pe艂ne pancerze plastikowe, podobniejsze do skafandr贸w ni偶 do zbroi. Nasi wpakowali w nich par臋 tysi臋cy naboj贸w po p贸艂torej marki za sztuk臋, a im to nie przeszkodzi艂o, mimo ostrza艂u, podej艣膰 na par臋 metr贸w do naszej pierwszej linii obrony.
Tych dwustu „nurk贸w” Thilemann uzbroi艂 w powtarzalne 艣rut贸wki, a ka偶da mia艂a w magazynku sze艣膰 naboj贸w z grubym 艣rutem. Taka zabawka potrafi urwa膰 r臋k臋 przy barku albo nog臋 w biodrze. A ca艂膮 ochron臋 naszych ch艂opc贸w stanowi艂y kamizelki kuloodporne i przy艂bice.
Uszed艂em z 偶yciem tylko dzi臋ki temu, 偶e znalaz艂em si臋 na lewym skrzydle, kt贸re os艂ania艂 Christopher Lynx. Ka偶dy wie, 偶e lamelkowa struktura pancerzy indywidualnych, doskonale chroni膮ca przed ostrza艂em z broni palnej (z karabinem maszynowym w艂膮cznie), przed stalowym grotem strza艂y z 艂uku chroni w takim stopniu jak skarpetka przed ig艂膮. Sze艣膰dziesi臋ciu harcownik贸w Lynxa - 艣ci艣le bior膮c, ich kompozytowe 艂uki - kilka razy pod rz膮d odpar艂o ataki zabijak贸w Thilemanna, daj膮c baronowi szans臋 uratowania tego, co zosta艂o z lewego skrzyd艂a, i wycofania na z g贸ry upatrzone pozycje.
Drog臋 do morza - i do prom贸w kotwicz膮cych o par臋 mil od brzegu - mieli艣my odci臋t膮. Pozosta艂o jedno wyj艣cie - skierowa膰 si臋 w stron臋 Alp. To nie by艂 dobry pomys艂.
Dziewi臋膰 dni cofali艣my si臋 g贸rskimi dolinami, gramolili艣my po skalach. Szli艣my przez tereny niegdy艣 g臋sto zaludnione, o kt贸re jednak toczy艂y si臋 ci臋偶kie walki w czasie wojny zwanej drug膮 energetyczn膮. Linie komunikacyjne przesta艂y istnie膰 - zosta艂y zasypane tunele, zrujnowane mosty, wspania艂e niegdy艣 autostrady pokryte lejami po bombach. Reszt臋 za艂atwi艂a natura - woda, wiatr, korzenie drzew rozsadzaj膮ce asfalt i mury dom贸w.
Dlaczego opowiadam o drugiej energetycznej? 呕e co, 偶e to dawne dzieje? Oj, gdyby艣cie tam wtedy byli z nami, zaraz by艣cie zmienili zdanie. Dwa razy wpakowali艣my si臋 na stare pola minowe. Te miny le偶a艂y w ziemi co najmniej od wy偶ej wymienionej ostatniej wielkiej wojny, czyli co najmniej dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t lat, ale dzia艂a艂y bez zarzutu. Dobra, germa艅ska robota. Albo mo偶e galijska...
Mniejsza o to. W g贸rze drzewa, w ziemi miny, a po艣rodku wy. I nie wiecie, czy jeste艣cie na brzegu pola minowego, czy w艂a艣nie w samym 艣rodku. Oba te pola przynios艂y nam powa偶ne straty w ludziach i z obu wydostali艣my si臋 metod膮 pchania przodem koni, co bardzo zredukowa艂o pog艂owie zwierz膮t.
Przez ca艂y ten czas pada艂 deszcz. Co gorsza Thilemann, zamiast wyprawi膰 wielk膮 imprez臋 dla uczczenia wspania艂ego zwyci臋stwa, ruszy艂 w po艣cig. Mo偶e my艣la艂, 偶e nas dorwie w ci膮gu jednego czy dw贸ch dni i wyr偶nie - chcia艂 robot臋 wykona膰 do ko艅ca. P贸藕niej, jake艣my mu si臋 wymkn臋li, dosta艂 na tym punkcie obsesji.
Mieli艣my lepsz膮 manewrowo艣膰 od jego tysi膮cosobowej armii. Po pierwsze, by艂o nas trzy setki z groszami, a po wt贸re, strach dodawa艂 nam si艂. Natomiast Thilemann by艂 w tej wygodnej sytuacji, 偶e my艣my brn臋li po omacku przez nieznany teren, a on szed艂 tras膮 przetart膮 przez nas. Trwa艂o to dziewi臋膰 dni, a偶 wreszcie dokonali艣my rzeczy niemo偶liwej - przez pustkowia dopchali艣my si臋 a偶 do brodu na Laramisie. Od bezpiecznego terenu dzieli艂o nas p贸艂 dnia marszu, i to po znanych drogach. Nasz kraj. To znaczy nie dos艂ownie m贸j, ale cz艂owieka, dla kt贸rego pracowa艂em - barona von Ogilvy'ego. Tylko przekroczy膰 Laramis臋 - zosta艂oby sze艣膰, w porywach siedem godzin marszu do Gartzu, nieobronnego miasta bez sta艂ego garnizonu.
Przeprowadzili艣my Thilemanna przez Alpy Tyrga艅skie, a jako nagrod臋 za wytrwa艂o艣膰 podali艣my mu Gartz na talerzu...
By艂em jednym z ostatnich atut贸w barona, kt贸ry og贸lnie mia艂 w karcie same blotki. Mo偶e gdzie艣 si臋 zapl膮ta艂 jaki艣 walet. I w efekcie w艂a艣nie teraz jecha艂em powoli pod g贸rk臋 na swojej rudawej klaczy imieniem Bu艂eczka, 偶eby powiedzie膰 baronowi, co us艂ysza艂em od Thilemanna.
W g贸rze, spo艣r贸d napr臋dce zbudowanych fortyfikacji bucha艂y ob艂oki pary - 偶o艂nierze przytrzymywali t艂ok w kotle. Gdyby mi o tym m贸wiono kiedy indziej i gdzie indziej, umar艂bym ze 艣miechu: Wasyl Schaeffer, nadworny technolog barona, gdzie艣 kupi艂 za ci臋偶kie pieni膮dze rysunki rzekomo skopiowane z oryginalnych projekt贸w Leonarda da Vinci. Genialny wynalazca, kt贸ry jako pierwszy przewidzia艂 teoretycznie i narysowa艂 skrzyd艂o delta, akwalung i helikopter, wymy艣li艂 te偶 ustrojstwo, po kt贸rym Yasil du偶o sobie obiecuje: dzia艂o parowe.
Dzia艂o parowe! 艢miech na sali? Mo偶liwe. Ale dow贸dcy barona za wszelk膮 cen臋 chcieli mie膰 ci臋偶k膮 bro艅. Jak膮kolwiek. Bardzo jestem ciekaw, jak to urz膮dzenie b臋dzie dzia艂a艂o, i z g艂臋bokim 偶alem zawiadamiam, 偶e o tym nikomu nie opowiem.
Bunkier dowodzenia sta艂 na polanie mniej wi臋cej mil臋 orgo艅sk膮 od Laramisy. Zosta艂 zbudowany sposobem uproszczonym - 偶o艂nierze nak艂adli na ska艂y pni 艣wierk贸w i przykryli je glin膮. Trzy 艣ciany bunkra stanowi艂 dolomitowy masyw, a czwart膮 - tam, gdzie przedtem bieg艂a 艣cie偶ka - wa艂 z gliny. Rynn臋, w kt贸rej zbudowano bunkier, wy偶艂obi艂y deszcze - mo偶na by艂o w ciemno za艂o偶y膰, 偶e jak troch臋 popada, to woda zabierze st膮d barona z ca艂膮 obstaw膮.
Przed bunkrem sta艂o ze trzydziestu ludzi. Warta pilnuj膮ca, 偶eby nikt si臋 tu nie zbli偶a艂, i Wilki od Christophera Lynxa, kt贸rym nikt nie mia艂 odwagi powiedzie膰, 偶eby sobie poszli. Wko艂o ostry zapach ciep艂ych strumieni tryskaj膮cych na skalne 艣ciany.
Zeskoczy艂em z konia, rzuci艂em wodze jednemu z wartownik贸w i wszed艂em do bunkra. Dym papierosowy gryz艂 w oczy.
- Fink! - us艂ysza艂em grzmi膮cy g艂os barona Ogilvy'ego. - Co si臋 z tob膮 dzia艂o? Ju偶 my艣la艂em, 偶e Thilemann ode艣le nam twoj膮 g艂ow臋 przy pomocy katapulty!
Baron by艂 niewysoki, o szerokich barkach. Ze wzgl臋du na niezbyt proporcjonaln膮 budow臋 nazywano go za plecami Krasnalem. Wygl膮da艂 na czterdzie艣ci par臋 lat i rzeczywi艣cie tyle mia艂. Szeroka, ogorza艂a, 偶abia twarz. Nosi艂 sfatygowany plastikowy pancerz, specjalnie dobrany do jego nietypowych wymiar贸w, a przez spoiny na 艂okciach i barkach prze艣witywa艂 poszarpany we艂niany sweter. Ochraniacze n贸g przynitowano do panterkowych spodni. Wida膰 by艂o, 偶e ca艂y dr偶y - trudno powiedzie膰, z zimna i zm臋czenia czy z nerw贸w.
- No, to czego chce ta 艣lepa uliczka ewolucji?
- A czego mo偶e chcie膰? - u艣miechn膮艂em si臋. - Kapitulacji. Bezwarunkowej. Jutro o 艣wicie.
- Cooo?! - zarycza艂 baron. - I o tym 偶e艣 z nim tyle gada艂? Powiedzia艂e艣 mu, 偶eby wyznaczy艂 cen臋 za to, 偶e si臋 wycofa? 呕e jutro wieczorem mo偶e tu mie膰 mu艂y objuczone z艂otem? Rozmawia艂e艣 z nim o liczbie koni, byd艂a, niewolnik贸w? - g艂os mu si臋 troch臋 zmieni艂.
Dwaj podporucznicy w milczeniu palili mocne, r臋cznie nabijane papierosy. Dym k艂臋bi艂 si臋 leniwie pod stropem ciasnego pomieszczenia i powoli odp艂ywa艂 do otwor贸w mi臋dzy belkami stropu, przez kt贸re do wn臋trza dostawa艂o si臋 nieco 艣wiat艂a gasn膮cego dnia. W 偶aden spos贸b nie zareagowali na krzyk barona. W bunkrze by艂 jednak jeszcze jeden cz艂owiek.
- M贸wi艂em, fe na to nie p贸jdzie, panie baronie - roze艣mia艂 si臋. - Musia艂by upaf膰 na g艂ow臋. Jak si臋 nie poddamy, wdepfe nas w ziemi臋.
Nie by艂 to nikt z ludzi barona. Wysoki, w czarnej plastikowej zbroi wzorowanej na zbrojach staro偶ytnych heros贸w. Na ramionach mia艂 ciemnoniebieski rycerski p艂aszcz, w艂osy byle jak przystrzy偶one poni偶ej uszu. Mia艂 nieca艂e trzydzie艣ci lat, ale o tym wiedzieli tylko ci, co go dobrze znali. Z twarzy nie dawa艂o si臋 odgadn膮膰 wieku. Je偶eli to, co mia艂, mo偶na by艂o nazwa膰 twarz膮. Od czo艂a po brod臋 sk贸r臋 pokrywa艂 mu czerwono-偶贸艂to-czarny tatua偶. Ruda szczecina w czarne c臋tki. Surowy, chytry pysk rysia.
W warunkach bojowych taki tatua偶 to dobra rzecz. Przeciwnik boi si臋 na zapas. Mo偶e rozs膮dnie przypuszcza膰, 偶e kto艣, kto tak okrutnie obchodzi si臋 z w艂asn膮 twarz膮, nie b臋dzie mia艂 wzgl臋d贸w dla nikogo i dla niczego.
Cz艂owiek o twarzy rysia nazywa艂 si臋 (je艣li to by艂o jego prawdziwe nazwisko) Christopher Lynx. M贸wi艂 do艣膰 dziwnie, zamiast sp贸艂g艂osek 艣wiszcz膮cych pojawia艂 si臋 osobliwy d藕wi臋k, co艣 po艣redniego mi臋dzy F i W. Powodem by艂a zaj臋cza warga. M贸g艂 pochodzi膰 z Westfalii, tam jest to cz臋sto wad膮 dziedziczn膮.
- Zamknij si臋, Lynx! - rykn膮艂 baron. - Fink! To ma by膰 skutek waszej mediacji? Podda膰 si臋 i da膰 si臋 wyr偶n膮膰 to mogli艣my ju偶 pod Reggenz!
- Thilemann zobowi膮za艂 si臋 - rzek艂em zm臋czonym g艂osem - 偶e je艣li si臋 poddamy, nie pozwoli 偶o艂nierzom pl膮drowa膰 miasta.
- Zobowi膮za艂 si臋! Mo偶e jeszcze uwa偶asz, 偶e m贸wi艂 powa偶nie? Albo 偶e jest w stanie powstrzyma膰 tych swoich rezun贸w? Znam go, ciula, taki sam dobry jak oni, za艂o偶臋 si臋 o ka偶de pieni膮dze, 偶e ju偶 pod Reggenz im obieca艂 baby i piwo w Gartzu... - Baron zamilk艂 na chwil臋. Koniec ko艅c贸w chodzi艂o o jego piwo, a owe baby by艂y jego poddanymi. - Czas! - powiedzia艂 z b艂yskiem w oczach. - Ten z艂amas zostawi艂 nam ca艂膮 noc. Dlaczego? Dlaczego nie atakuje teraz? Przecie偶 m贸g艂 sobie wyliczy膰, 偶e pos艂ali艣my po pomoc do Gartzu i jutro ko艂o po艂udnia przyjdzie odsiecz!
- Jutro ko艂o po艂udnia - zaszele艣ci艂 Christopher Lynx - nasze trupy b臋d膮 p艂yn膮膰 Laramis膮 w stron臋 wodospad贸w.
- Jak pan my艣li, panie Fink? - zwr贸ci艂 si臋 do mnie, swoim zwyczajem raz m贸wi膮c mi per ty, a raz per pan. - Dlaczego da艂 nam spok贸j, czas na okopanie si臋? Tak na tw贸j gust, dlaczego jeszcze nie zaatakowa艂? Mo偶e to ca艂e ultimatum to pic na wod臋, poczeka, a偶 si臋 艣ciemni, a potem... - Strzeli艂 palcami.
- Na m贸j gust - wzruszy艂em ramionami - armia Thilemanna rozci膮gn臋艂a si臋 w marszu i to, co tu jest, to s膮 czo艂owe oddzia艂y. My艣l臋, 偶e Thilemann troch臋 si臋 ba艂, 偶e przejdziecie z powrotem przez Laramis臋 i uderzycie na niego, zanim tu dojd膮 jego g艂贸wne si艂y. Pewnie dlatego tak d艂ugo ze mn膮 rozmawia艂 - wiedzia艂, 偶e dop贸ki rozmowy trwaj膮, pan b臋dzie czeka艂 z nadziej膮 na drugim brzegu. Wypu艣ci艂 mnie dopiero, jak si臋 poczu艂 silniejszy.
- Znaczy... Pan my艣li... A! Mogli艣my cofn膮膰 si臋 za Laramis臋 i zabi膰 Thilemanna. Faktycznie, gdyby Thilemann zgin膮艂, to... Szlag! Przepu艣cili艣my niez艂膮 okazj臋!
Pod baronem ugi臋艂y si臋 nogi. Opad艂 na drewniany fotel obrotowy. Fotel by艂 dla niego czym艣 w rodzaju talizmanu. Siedz膮c w nim, wydawa艂 rozkazy, wbija艂 w map臋 chor膮giewki przed przegran膮 bitw膮 pod Reggenz. Potem juczne zwierz臋ta i piechurzy taszczyli ten mebel przez g贸ry, cho膰 musieli艣my pozby膰 si臋 cenniejszego sprz臋tu. Baron chyba sobie uroi艂, 偶e jego wyczerpani, g艂odni 偶o艂nierze w ko艅cu uznaj膮 fotel za karabin maszynowy, bo wygl膮da podobnie (no, a偶 tak 艂udz膮co podobny to on nie by艂), co wzmocni ich ducha bojowego.
- I co jeszcze? Co ci jeszcze pokazali?
- Najemnicy Thilemanna byli obwieszeni ta艣mami z amunicj膮 jak choinki, ale ta amunicja nie pasowa艂a ani do ich karabin贸w, ani do cekaemu Franzoniego, kt贸ry mi nieznacznie pokazali. Wnosz臋 z tego, 偶e tabory Thilemanna zosta艂y porz膮dnie w tyle.
- Mamy szans臋! - wykrzykn膮艂 Lynx. - Atakujemy! Standardowo, mi臋dzy drug膮 a trzeci膮 rano!
- Sukin 偶e ty syn, a偶 sam si臋 dziwi臋, jak ci臋 dobrze znam! - rykn膮艂 w艣ciekle baron von Ogilvy, obrzucaj膮c Christophera Lynxa spojrzeniem mordercy. - Dobrze艣 to sobie wykombinowa艂! Przelecisz ze swoimi je藕d藕cami przez Laramis臋 i za chwil臋 b臋dziecie w taborach Thilemanna, zabijaj膮c wszystko, co si臋 rusza. I wszystko pi臋knie, tylko moich piechur贸w karabiny Thilemanna zmiot膮, zanim si臋 znajd膮 w po艂owie rzeki. Wy pohulacie w taborach, stwierdzicie, 偶e moi ludzie ju偶 odp艂yn臋li Laramis膮, i pozostanie wam tylko przebi膰 si臋 w jakie艣 bezpieczne okolice!
Rozwali艂 si臋 na fotelu i zamilk艂 na par臋 minut, najwidoczniej pr贸buj膮c och艂on膮膰.
- Zostaniemy i b臋dziemy broni膰 brodu - powiedzia艂 dobitnie.
- Nie jeste艣my w stanie go obroni膰! - parskn膮艂 Lynx.
- Wiem o tym. - Baron skin膮艂 g艂ow膮.
- No to w takim razie, po co?! - wykrzykn膮艂 Lynx. - Mamy si臋 da膰 pozabija膰?
- Ju偶 przepad艂o - wycedzi艂 baron, patrz膮c mu w oczy. - Przysta艂e艣 do nas - doda艂 z naciskiem - i zostaniesz z nami do ko艅ca.
Dr偶a艂 jeszcze, ale chyba ju偶 emocje z niego troch臋 opad艂y.
Christopher Lynx waha艂 si臋 przez chwil臋, ale potem kiwn膮艂 g艂ow膮.
- Zostan臋 do ko艅ca.
Na 偶abim obliczu barona wykwit艂 brzydki u艣miech.
- Bardzo mnie cieszy, 偶e艣my to sobie wyja艣nili. Lubi臋 jasne sytuacje - o艣wiadczy艂. - Je艣li w og贸le dojdzie do walki, to koniec z nami. Mo偶emy tylko liczy膰 na cud. Chocia偶by - 偶e dzicy zejd膮 z g贸r i przy艂膮cz膮 si臋 do nas. Mo偶e w nocy przyjdzie burza i rzeka przybierze. Bo je艣li Thilemann przejdzie przez Laramis臋, nic mu nie przeszkodzi wkroczy膰 do Gartzu. A wtedy z miasta zostanie troch臋 dymi膮cych ruin i kupa trup贸w.
Opar艂 艂okcie o por臋cze fotela i podpar艂 brod臋 pi臋艣ciami.
- Co Thilemann marudzi o kapitulacji?
- 呕eby艣my si臋 stawili o 艣wicie - odpar艂em. - Pan baron i ja. Jak bracia.
- W porz膮dku. - Baron kiwn膮艂 g艂ow膮. - Pojedziesz tam. Wszyscy m贸wi膮, 偶e jeste艣 mistrzem w swoim fachu, nie ma lepszego negocjatora od ciebie - masz okazj臋, 偶eby si臋 wykaza膰. B臋dziesz negocjowa膰. Na zw艂ok臋.
Zrobi艂o mi si臋 jednocze艣nie zimno i gor膮co.
- Ale偶 panie baronie! Je艣li pojad臋 sam, to nawet nie przejad臋 przez Laramis臋, zastrzel膮 mnie po drodze!
- Nonsens! - obruszy艂 si臋 baron. - Thilemann to barbarzy艅ca, owszem, ale nawet on nie pozwoli zabi膰 herolda. Nie widzisz, 偶e daj臋 ci szans臋 uj艣cia z 偶yciem? B臋dziesz si臋 z obozu Thilemanna przygl膮da艂, jak nas tu jego rezuny morduj膮!
- Na jedno wychodzi. - Wzruszy艂em ramionami. - Tak czy owak, nie 偶yj臋. Pojad臋 sam, to pomy艣li, 偶e jestem obwieszony dynamitem i wysadz臋 si臋 w powietrze razem z nimi. Nie dopu艣ci mnie do siebie, panie baronie! - upiera艂em si臋. - Prosz臋 mi da膰 karabin, b臋d臋 walczy艂 razem z pana piechurami. Zawsze jednego 偶o艂nierza wi臋cej!
Twarz barona pociemnia艂a na tyle, na ile to przy jego cerze by艂o mo偶liwe.
- Ja tu dowodz臋! - warkn膮艂, dla podkre艣lenia wagi swoich s艂贸w wal膮c pi臋艣ci膮 w por臋cz fotela. - Jutro o 艣wicie wyruszasz. Wymy艣l jakie艣 bajki, kt贸re opowiesz Thilemannowi. Odmaszerowa膰!
Rozejrza艂em si臋 po izbie. Podporucznicy palili papierosy i patrzyli przed siebie, jakbym by艂 przezroczysty. Dla nich nie istnia艂em. Christopher Lynx wykrzywi艂 twarz w czym艣, co mia艂o by膰 przyjaznym u艣miechem.
Prze艂kn膮艂em wielk膮 gul臋 w gardle, uk艂oni艂em si臋 nieznacznie baronowi i wyszed艂em z bunkra. Przed bunkrem, nie przejmuj膮c si臋 wart膮, zebra艂o si臋 z pi臋膰dziesi臋ciu 偶o艂nierzy. Piechurzy barona w ub艂oconych sukiennych mundurach, w kamizelkach przetartych a偶 do kompozytowych wk艂adek. Wilki Lynxa, wysocy, w niejednolitych zbrojach dobranych wedle indywidualnego gustu z uzbrojenia r贸偶nych armii, wszyscy z tatua偶ami na twarzach.
- I co? - spyta艂 dziobaty kapral.
- I pstro - roze艣mia艂em si臋. - Zostajemy tutaj. Na sta艂e.
- Zabij膮... Wszystkich zabij膮... - szepn膮艂 chudy ma艂olat w za du偶ym mundurze, raczej do siebie ni偶 do nas.
Wysoki osi艂ek z kamufla偶em wytatuowanym bezpo艣rednio na twarzy klepn膮艂 go w rami臋.
- Zamknij si臋, dzieci膮tko! Mo偶e i ty b臋dziesz jutro gryz艂 ziemi臋, ale my, Wilki Chrisa Lynxa, si臋 nie damy! Przebijemy si臋, jak zawsze!
Wzi膮艂em koby艂臋 za uzd臋 i ruszy艂em dalej 艣cie偶k膮. Za mn膮 panowa艂a cisza. Milczenie 偶o艂nierzy, kt贸rzy wiedz膮, 偶e jutro zgin膮. Cz艂apa艂em po szerokiej, prostej drodze, miejscami zaro艣ni臋tej traw膮, z wysepkami starego asfaltu. W przemoczonych butach za ka偶dym krokiem chlupa艂a mi woda.
Niebo w g贸rze 艣ciemnia艂o ju偶 niemal do granatu, ale gwiazdy jeszcze si臋 nie pojawi艂y. Drapie偶ne ptaki dar艂y si臋 w dalszym ci膮gu. Z lewej strony ci膮gn臋艂y si臋 nad ziemi膮 smugi dymu. Skierowa艂em si臋 w ich stron臋.
Po chwili doszed艂em do miejsca, w kt贸rym w艣r贸d ska艂 sta艂o kilka spiczastych namiot贸w. Szare p艂贸tno zlewa艂o si臋 z otoczeniem. Przed jednym z namiot贸w siedzia艂a na kamieniu 艂adna dziewczyna w oficerskiej bluzie i d艂ugiej niebieskiej sp贸dnicy. W艂a艣nie zagl膮da艂a do garnka nad niewielkim ogniskiem.
Aga.
Mia艂a siedemna艣cie lat i ochot臋 na mnie.
- Zi臋ba - odezwa艂a si臋. - Jeste艣 wreszcie... Nie by艂o ci臋 od po艂udnia. Za艂atwi艂e艣 co艣?
- Rozejm do rana - odrzek艂em. Rozsiod艂a艂em koby艂k臋 i przykry艂em derk膮. - Nie wiem, czy to moja zas艂uga - doda艂em.
Usiad艂em na kamieniu i z trudem 艣ci膮gn膮艂em przemoczone buty. Wystawi艂em mokre nogi przed siebie, susz膮c je w cieple ogniska. Dziewczyna patrzy艂a na mnie w milczeniu. Wreszcie woda w czajniku zacz臋艂a si臋 gotowa膰. Agnes zala艂a ni膮 herbat臋 w garnku, pos艂odzi艂a, zamiesza艂a 艂y偶k膮.
- Trzymaj - poda艂a mi garnek. - Pij. To偶 ty si臋 ca艂y trz臋siesz. Buty ca艂kiem przemoczone?
- Wszystko mi jedno - zanuci艂em - czy mam buty ca艂e...
Spojrza艂a mi w oczy.
- Bardzo napaleni? - spyta艂a. - Ci od Thilemanna?
- Daj spok贸j - j臋kn膮艂em. - W 偶yciu nie widzia艂em takich napalonych wojak贸w... No nic, Aga, trzeba si臋 po偶egna膰. Na ciebie ju偶 czas. To, co tu si臋 b臋dzie dzia艂o jutro od rana, nie b臋dzie odpowiednie dla ma艂ych dziewczynek.
Obrzuci艂a mnie pos臋pnym spojrzeniem.
艁adna, dzielna dziewczyna. Mia艂a siedemna艣cie lat i wiedzia艂a o 偶yciu wszystko, a przynajmniej tak uwa偶a艂a. C贸rka podoficera, sp臋dzi艂a 偶ycie w wojskowych obozach. Wybra艂a sobie mnie, herolda - i mia艂a nadziej臋, 偶e j膮 st膮d zabior臋 gdzie艣 do innego 艣wiata. A teraz nie chcia艂a mnie zostawi膰.
- O nie, nie, kolego, tak 艂atwo si臋 mnie nie pozb臋dziesz. Zostaj臋 z tob膮. Do ko艅ca.
- Koniec ka偶dy ma sw贸j. Ja te偶 b臋d臋 mia艂 sw贸j, taki malutki, w sam raz na jedn膮 osob臋. Dla nikogo innego tam miejsca nie ma. Nie ma rady, musisz spada膰. We藕 Bu艂eczk臋. Znam j膮 d艂u偶ej ni偶 ciebie i nie chc臋, 偶eby j膮 kto艣 skrzywdzi艂.
- A ty?
- A ja robi臋 za desant na tamtym 艣wiecie. B臋d臋 tam przed innymi, przygotuj臋 im miejsce.
- Znaczy, co?
- Znaczy, to - roze艣mia艂em si臋. - Krasnal sobie wymy艣li艂, 偶ebym jutro od rana dalej negocjowa艂 z Thilemannem. Gra艂 na zw艂ok臋. S臋k w tym, 偶e tamci 偶adnych negocjacji jutro nie przewiduj膮. Zastrzel膮 mnie, zanim do nich dotr臋, prawdopodobnie gdzie艣 w po艂owie Laramisy. A potem si臋 zacznie impreza.
Usiad艂a znowu na kamieniu, nadal trzymaj膮c w r臋ce garnek z herbat膮, kt贸ry jako艣 zapomnia艂em od niej wzi膮膰.
- Aha. Dasz si臋 zabi膰. Baron si臋 da zabi膰. Tym razem mo偶e nawet przyjdzie kreska na tego ca艂ego koto艂aka. Bo wolicie zgin膮膰, stoj膮c...
Wlaz艂em na czworakach do naszego male艅kiego namiotu.
- Co艣 ko艂o tego. Aga, nie widzia艂a艣 tu gdzie艣 flaszki? Mia艂em jeszcze 膰wiartk臋 w贸dki...
Postawi艂a garnek na kamieniu. Troch臋 krzywo. Spad艂, uderzy艂 o ska艂臋, herbata si臋 wyla艂a. Wystawi艂em g艂ow臋 z namiotu, 偶eby zobaczy膰, co si臋 sta艂o.
Aga przykl臋k艂a i przytuli艂a si臋 do mnie.
- Zi臋ba... Gowery... kocham ci臋. Chc臋 chocia偶 t臋 ostatni膮 noc sp臋dzi膰 z tob膮. Chcia艂abym mie膰 po tobie pami膮tk臋. Twoje dziecko. Ch艂opca jak ty. B臋dziemy si臋 kocha膰, a potem pojad臋.
Wyci膮gn膮艂em z namiotu tobo艂ek z rzeczami dziewczyny.
- Kobieto, czy艣 ty na g艂ow臋 upad艂a? Nic z tego nie b臋dzie. Niech do ciebie dotrze, 偶e ja umieram ze strachu. Mnie si臋 z tego strachu chce rzyga膰, a nie kocha膰. Dam teraz w bani臋 i jako艣 prze偶yj臋 t臋 cholern膮 noc. Rano ju偶 b臋d臋 dobry.
Wsta艂em i znowu osiod艂a艂em Bu艂eczk臋. Aga sta艂a nad swoim tobo艂kiem. Podnios艂em go z ziemi i powiesi艂em na 艂臋ku siod艂a.
- Jed藕. Jed藕 ju偶.
Znowu mnie obj臋艂a, poca艂owa艂a na po偶egnanie.
- Gowery, nie masz poj臋cia, jak ci臋 kocham...
Zr臋cznie wskoczy艂a na siod艂o. D艂uga sp贸dnica nie przeszkodzi艂a jej w tym zupe艂nie. To by艂a sp贸dnica uszyta w艂a艣nie do jazdy. Sp艂yn臋艂a na strzemiona jak wodospad.
Dziewczyna zawin臋艂a koniem, kieruj膮c go w stron臋 wydeptanej drogi prowadz膮cej do wielkiego miasta Gartz i jeszcze dalej. Patrzy艂em za Ag膮 i Bu艂eczk膮, a偶 rozp艂yn臋艂y si臋 w zapadaj膮cej ciemno艣ci.
- By艂o jej powiedzie膰, 偶eby si臋 pospieszy艂a - us艂ysza艂em. - Konnica Thilemanna jutro p贸jdzie jak burza.
Obejrza艂em si臋. Sta艂 za mn膮 kto艣 od Lynxa. Wysoki, jak oni wszyscy, w stalowo-plastikowym pancerzu na miar臋, kunsztownie zdobionym. Ochraniacze 艣ci臋gien i 艂okci, jakby dla kontrastu, by艂y seryjnej produkcji i to raczej z tych ta艅szych. Natomiast tatua偶u nie da艂oby si臋 pomyli膰 z 偶adnym innym: kolorowe ptasie skrzyd艂a rozpostarte na ko艣ciach policzkowych.
Bez s艂owa wyci膮gn膮艂em do niego r臋k臋, w kt贸rej trzyma艂em butelk臋. Wzi膮艂, poci膮gn膮艂 z umiarem.
- Dzi臋ki... Wiesz, tak se my艣l臋, 偶e nam tu kiedy艣 pomnik postawi膮. B臋dzie na nim napisane co艣 mniej wi臋cej takiego: Przechodniu, powiedz w Gartzu, 偶e艣my tu wszyscy polegli, bo... bo nic sensowniejszego nam nie przysz艂o do g艂owy.
- Co艣 kolo tego - skin膮艂em g艂ow膮. - Wierni swym prawom i takie tam.
Znad horyzontu wyp艂yn臋艂o na niebo pierwsze miasto orbitalne.
* * *
Nad ranem mia艂em dziwny sen.
Zaczyna si臋 rozwidnia膰. Gwiazdy jeszcze 艣wiec膮, ale tych najs艂abszych ju偶 nie wida膰. Tu i tam, jak martwe oczy ryby, l艣ni膮 ostrym 艣wiat艂em mniejsze miasta orbitalne. Coda i, kosmiczny olbrzym, stoi prawie w zenicie. Z odleg艂o艣ci tysi臋cy kilometr贸w wyra藕nie wida膰 logo Imperium Techniki S.A. Miasto wygl膮da, jakby mniej wi臋cej jedn膮 trzeci膮 bry艂y uci臋to toporem bojowym.
Za chwil臋, no, mo偶e za godzin臋 s艂o艅ce o艣wietli umar艂e lasy na szczytach Alp Tyrga艅skich. Tu i tam w艣r贸d namiot贸w b艂yskaj膮 ogniska wartownik贸w. Przy jednym z nich siedzi Aga, obejmuj膮c si臋 ramionami, bo zimno. Naprawd臋 zimno, a ona ma na sobie tylko t臋 d艂ug膮 sp贸dnic臋 i bluz臋 wojskow膮. Obok grzebie nog膮 Bu艂eczka.
Wartownik, omijaj膮c wielkie kamienie, podchodzi do namiotu, przed kt贸rym stoi sp艂owia艂y proporzec herolda. Aga podnosi g艂ow臋. Wartownik wie, 偶e to moja dziewczyna. Pocz膮tkowo w armii barona von Ogilvy'ego by艂o dwadzie艣cia pi臋膰 kobiet (g艂贸wnie dziwek), ale nad Laramis臋 dotar艂y tylko trzy.
W p贸艂艣nie s艂ysza艂em g艂osy.
- Id臋 obudzi膰 herolda - to m贸wi 偶o艂nierz. - Baron kaza艂.
- On ju偶 nie 艣pi - to Aga. - Poszed艂 si臋 odla膰.
呕o艂nierz niezdecydowanie przest臋puje z nogi na nog臋.
Ma mo偶e ze dwadzie艣cia lat.
- Ty... - odzywa si臋 Aga - jak ci na imi臋?
- Jakub. Jakub Eiche.
- Kuba... przele膰 mnie.
呕o艂nierz robi trzy niezgrabne kroki i obejmuje j膮.
- Aga... ty lepiej st膮d jed藕, p贸ki czas.
- Spoko, pojad臋. Po偶egnam si臋 z Gowerym, on pojedzie w swoj膮 stron臋, ja w swoj膮, co rychlej. Id藕偶e ju偶, ja naprawd臋 dopilnuj臋, 偶eby Gowery pojecha艂, gdzie trzeba.
呕o艂nierz odchodzi. Idzie od namiotu do namiotu, trzepi膮c kolb膮 karabinu w p艂贸tno.
- Wojsko, wstawa膰!
Przez zamkni臋te powieki czuj臋 艣wit.
Znowu zapadam w g艂臋boki sen...
W namiocie jest jasno. Co jest, do cholery? Dlaczego nikt mnie nie obudzi艂?!
W pomi臋tym podkoszulku i rozpi臋tych spodniach wyskoczy艂em z namiotu. Walcz膮c z kacem, patrzy艂em na ludzi kr臋c膮cych si臋 dooko艂a.
- Hej, wy! Kt贸ra godzina? Dlaczego nikt mnie nie obudzi艂?
- O, jeszcze jeste艣? - zdziwi艂 si臋 jaki艣 podoficer piechoty, kt贸ry tu偶 obok usuwa艂 z organizmu nadmiar wody. - Czy si臋 wr贸ci艂e艣?
- Co?
- No przecie偶 widzia艂em, jak odje偶d偶asz.
- Co ty pieprzysz? - warkn膮艂em, jedn膮 r臋k膮 zapinaj膮c spodnie, drug膮 szukaj膮c w namiocie mokrych but贸w. - Niby kiedy?
- A z dziesi臋膰 minut temu...
Z trudem wci膮gn膮艂em zesztywnia艂e od wilgoci buty i zacz膮艂em szuka膰 najwa偶niejszej cz臋艣ci garderoby.
- W mord臋 i no偶em, gdzie jest moje poncho? Szlag by to trafi艂! Gdzie ja wsadzi艂em to pieprzone poncho?
- Co ty tworzysz? - odezwa艂 si臋 ten sam 偶o艂nierz. - Pi臋tna艣cie minut temu widzia艂em na w艂asne 艣lepia, jak jecha艂e艣 w d贸艂. W poncho. W kapturze na 艂bie. Na tej twojej przysma偶onej kobyle... No, chyba 偶e to nie by艂e艣 ty?
- O, szlag jasny nag艂y porywisty! O Jezusicku najs艂odszy! Pewnie jeszcze jecha艂em, znaczy ten kto艣 jecha艂 na Bu艂eczce?
- A na czym mia艂 jecha膰, na mamucie? W piekle bym tego zwierzaka pozna艂!
Niebo z szarego zrobi艂o si臋 jasnosine. W podkoszulku, spodniach i niezasznurowanych butach rzuci艂em si臋 do osiod艂anych koni stoj膮cych przy drodze. Niewiele my艣l膮c, wyrwa艂em pierwszemu z brzegu 偶o艂nierzowi wodze z r臋ki i wskoczy艂em na konia.
- Zostaw偶e, debilu! - rykn膮艂. - To moje!
Nie zwr贸ci艂em na niego uwagi. Przyspieszy艂em na tyle, na ile mog艂em sobie na to pozwoli膰 na stromej g贸rskiej drodze. Mija艂em 偶o艂nierzy, jednych ju偶 na stanowiskach ogniowych, innych id膮cych na swoje miejsca.
- Halt! - Plutonowy z nabit膮 艣rut贸wk膮 zast膮pi艂 mi drog臋. - Ty dok膮d? Z kt贸rego plutonu?
- Z jakiego plutonu? Negocjator! - odkrzykn膮艂em. - W drodze do Thilemanna!
- Jaki negocjator? Jeden tu ju偶 jecha艂, dziesi臋膰 minut temu... Cholera, to kogo ja przepu艣ci艂em?!
Nie mia艂em czasu na dyskusje. Pochyli艂em si臋 g艂臋boko w siodle i wyr偶n膮艂em go pi臋艣ci膮 w twarz. Zachwia艂 si臋. Wyrwa艂em mu z r臋ki 艣rut贸wk臋 i celnym kopem usun膮艂em go z drogi. Wbi艂em koniowi w boki obcasy i pu艣ci艂em si臋 galopem w d贸艂 ku rzece.
Wstawa艂 dzie艅. W wodach Laramisy odbija艂y si臋 pierwsze promienie s艂o艅ca. Dooko艂a s艂ysza艂em nawo艂ywania 偶o艂nierzy.
- Ch艂opaki, zacz臋艂o si臋!
- Za mn膮! Skopiemy im...
- Wr贸膰! Na stanowiska!
Ju偶 by艂em w rzece. Woda pryska艂a na boki.
- Aga! - krzycz臋. - Nie strzela膰! Nie strzela膰! Ten na przodzie to nie ja!
Na 艣rodku rw膮cej rzeki kr臋ci艂a si臋 Bu艂eczka, najwidoczniej nie wiedz膮c, do kt贸rego brzegu si臋 skierowa膰. Na jej grzbiecie le偶a艂 jaki艣 nieruchomy tobo艂ek okryty moim poncho, z kt贸rego stercza艂y trzy pierzaste strza艂y.
Zarepetowa艂em bro艅.
- Idioci! To nie by艂em ja!
Na drugim brzegu strzelcy Thilemanna napinali ci臋ciwy 艂uk贸w, celowniczy ustawia艂 karabin.
- Skurwysyny!
M贸j ko艅, uderzony w艣ciekle, stan膮艂 d臋ba. Z boku stercza艂 mu koniec be艂tu z kuszy. Druga strza艂a trafi艂a mnie w 偶ebro, ze艣lizn臋艂a si臋, przebi艂a szczyt p艂uca, zatrzyma艂a si臋 na 艂opatce.
Ko艅 wspi膮艂 si臋 znowu na zadnie nogi. Dosta艂 seri臋 z kaemu Franzoniego. Obok mnie forsowa艂o br贸d dziesi臋ciu je藕d藕c贸w Lynxa, kt贸rzy m贸j wypad wzi臋li za sygna艂 do ataku.
W wodzie po piersi pcha艂em si臋 na drugi brzeg. Nic mnie nie bola艂o. Strzela艂em przez wodny py艂, dop贸ki mia艂em czym.
- Skurwysyny! To nie by艂em ja!
T艂um pancernych je藕d藕c贸w Thilemanna run膮艂 z naprzeciwka. Strza艂y po obu stronach rzeki zla艂y si臋 w jeden og艂uszaj膮cy ha艂as. Gdzie艣 za mn膮 dzia艂o parowe wystrzeli艂o i rozlecia艂o si臋 z trzaskiem.
艢wiat zasnu艂a czerwona mg艂a.
A potem...
To, co potem, to ju偶 nie by艂em ja.
* * *
Nie chce mi si臋 o tym d艂u偶ej gada膰. Boli. W ci膮gu godziny straci艂em wszystko, co budowa艂em przez lata. S艂aw臋, szacunek dla siebie. Sta艂em si臋 m艣cicielem z Laramisy.
No nie, bez przesady, nie ma obawy, jeszcze o Larami - sie us艂yszycie, nosem wam b臋dzie wychodzi艂o. Kto sieje wiatr, zbiera burz臋. A ja nad t膮 rzek膮 zasia艂em ca艂kiem porz膮dny huragan. Takie zjawisko atmosferyczne ma d艂ugotrwa艂e skutki dla rolnictwa. K艂臋bi艂o si臋 przez par臋 lat, rozkwita艂o, dojrzewa艂o.
A potem wci膮gn臋艂o mnie z powrotem.
Rozdzia艂 1
K艂opoty Patrycji van Hasse
Ju偶 trzeci wiecz贸r siedzia艂em w gospodzie „Pod Jod艂膮”. Lokal nie zmieni艂 si臋 od moich studenckich czas贸w. Poprawka. Kiedy艣 o tej porze by艂 pe艂ny, 偶e szpilki nie wsadzisz. Studencka tawerna t臋tni膮ca 偶yciem. Kiedy艣. Teraz by艂a pustawa do zamkni臋cia, a przychodzili tu nie tyle studenci, co rzemie艣lnicy, robotnicy albo stra偶nicy miejscy.
Wyda艂a mi si臋 te偶 du偶o mniejsza, cho膰 rybackie sieci i tr贸jz臋by na 艣cianach by艂y te same co kiedy艣, podobnie jak drewniane sto艂y i d艂ugie lawy. Za w膮skimi oknami ko艅czy艂 si臋 pi臋kny, pogodny wrze艣niowy dzie艅. W dole l艣ni艂a Be艂tawa. Gdybym wychyli艂 si臋 z okna (albo przez szerokie dwuskrzyd艂owe drzwi wyszed艂 na nabrze偶e), zobaczy艂bym na drugim brzegu katedr臋 艣w. Wita. Co prawda katedra rozpada艂a si臋, od kiedy pami臋tam - nigdy nie by艂o do艣膰 pieni臋dzy, 偶eby j膮 wyremontowa膰 i utrzyma膰 w jakim takim stanie - ale mia艂em nieprzyjemne wra偶enie, 偶e ostatnio niszczeje du偶o pr臋dzej.
Katedra 艢wi臋tego Wita. Jeden z symboli tego kraju - kiedy艣 kr贸lestwa, potem republiki i tak dalej, teraz z kolei Regencji, cokolwiek to s艂owo w艂a艣ciwie znaczy. Zmienia艂 si臋 ustr贸j, zmienia艂y si臋 granice, zmienia艂a si臋 i nazwa pa艅stwa. Teraz nazywa艂o si臋 Bojemia - Ziemia Bojk贸w. 呕yli tu dwa i p贸艂 tysi膮ca lat temu. Potem odeszli i nigdy nie wr贸cili. Ale nazwa zosta艂a.
Miasto za oknem nazywa艂o si臋 Parga. Prag. Praga. Praha. Wybierzcie sobie, co wam si臋 najbardziej podoba. Jakkolwiek by je nazywa膰, ja si臋 tu urodzi艂em, doros艂em, a potem poszed艂em w 艣wiat i nie by艂o mnie tu przez osiem lat. Jedn膮 trzeci膮 偶ycia sp臋dzi艂em gdzie艣 daleko st膮d. Ani razu nie przyjecha艂em zobaczy膰 swoje rodzinne strony, chocia偶 cz臋sto bywa艂em jakie艣 p贸艂 dnia drogi st膮d. Nie przyjecha艂em, bo si臋 ba艂em tego, co mog艂em zobaczy膰.
Wreszcie zebra艂em si臋 na odwag臋 i zrobi艂em sobie par臋 dni wolnego. By艂o inaczej ni偶em si臋 by艂 spodziewa艂.
Program na ten wiecz贸r mia艂em tyle偶 kompletny co nieskomplikowany: b臋d臋 wolno a konsekwentnie s膮czy艂 optymizm z dostarczanych przez Sume膷ka butelek z pstrymi etykietami, rozmawiaj膮c z innymi go艣膰mi o sprawach przyjemnych, a przynajmniej oboj臋tnych. Je艣li mi si臋 uda zala膰 robaka, wstan臋 jutro, kiedy si臋 rozwidni. P贸jd臋 pod wielki, zapuszczony dom, stoj膮cy niedaleko st膮d, oderw臋 desk臋, kt贸r膮 zabito drzwi wej艣ciowe, i wejd臋 do 艣rodka. Rzuc臋 okiem na sp艂owia艂e tapety, pogadam z paj膮kami, a potem po szerokich schodach wejd臋 do ogrodu, usi膮d臋 i b臋d臋 podziwia艂 promienie s艂o艅ca wpadaj膮ce do wn臋trza przez dziury po brakuj膮cych dach贸wkach. Mo偶e w tumanach wiruj膮cego w powietrzu kurzu zobacz臋 krasnoludki, kt贸re tam kiedy艣 mieszka艂y.
Jak wida膰, plan mia艂em gotowy, ale instynkt podpowiada艂, 偶e wszystko mo偶e si臋 zdarzy膰...
Od bitwy nad Laramis膮 min臋艂y cztery lata, a ja w艂a艣ciwie niewiele si臋 zmieni艂em - nie licz膮c oczywi艣cie krzywo pozrastanych ko艣ci i tym podobnych ma艂o istotnych szczeg贸艂贸w. Przesta艂em si臋 tylko strzyc, wi臋c teraz w艂osy sp艂ywa艂y mi na ramiona. Rozczesywa艂em je na boki, a z ty艂u zwi膮zywa艂em rzemieniem. Nosi艂em czarne sk贸rzane spodnie i wysokie sznurowane buty. Poncho te偶 - nie zmieni艂em przyzwyczaje艅. Niebieskie z czarnymi wzorami, wygl膮da艂o tu z lekka ekscentrycznie, nikt inny takiego stroju nie nosi艂. Szczerze m贸wi膮c, wsz臋dzie wygl膮da艂o ekscentrycznie. Czarny wz贸r nic nie oznacza艂, nie by艂 to znak herolda czy co艣 w tym stylu. Taki wz贸r, 偶eby by艂o 艂adnie.
W dalszym ci膮gu prezentowa艂em szeroki wachlarz przyjacielskich u艣miech贸w, ale obawiam si臋, 偶e straci艂y wiele ze swego uroku. Mia艂em trzydzie艣ci jeden lat, by艂em silny i czu艂em si臋 doskonale. Teraz ju偶 wiem - od trzydziestki do czterdziestki to dla m臋偶czyzny najlepszy wiek.
- Wszystko jest jak by艂o - m贸wi艂em w艂a艣nie Sume膷kowi. - Tylko ja si臋 chyba zmieni艂em. Jako艣 mi si臋 wszystko wydaje mniejsze.
Siedzia艂em na sto艂ku barowym, bawi膮c si臋 do po艂owy opr贸偶nionym kielichem. Sume膷ek sta艂 po swojej stronie szynkwasu. Mia艂 czas na rozmow臋 ze mn膮 - tawerna by艂a pusta, tylko w najdalszym k膮cie siedzia艂 ch艂opak z dziewczyn膮. Nie zauwa偶ali 艣wiata poza sob膮.
- Pozmienia艂o si臋 - odpar艂 Sume膷ek, strosz膮c sumiaste w膮sy.
Siwizna pokrywa艂a mu ju偶 p贸艂 g艂owy. Kiedy艣 to by艂 kawa艂 ch艂opa i jeszcze troch臋 z tego pozosta艂o. Ju偶 ze dwadzie艣cia lat prowadzi艂 ten lokal, ale wcze艣niej, zanim go kupi艂, sp臋dzi艂 w zachodnich krajach kawa艂 偶ycia. Bardzo urozmaiconego 偶ycia.
- Napij si臋 ze mn膮 - mrukn膮艂em, podsuwaj膮c mu kielich. Sume膷ek wyci膮gn膮艂 spod blatu w艂asn膮 szklanic臋 i nala艂 sobie troch臋 p艂ynu na dno. Stukn膮艂 swoim naczyniem o moje i umoczy艂 wargi.
- Chodzi艂em po mie艣cie - powiedzia艂em - szuka艂em dziewczyn, z kt贸rymi kiedy艣 sypia艂em. Niekt贸re robi膮 teraz za szanowane obywatelki, ale inne znik艂y. Po prostu znik艂y, by艂y i nie ma, nikt nic o nich nie wie. Szuka艂em ch艂opak贸w, z kt贸rymi chadza艂em kiedy艣 na piwo. Znajdowa艂em okna i drzwi zabite deskami.
Sume膷ek kiwn膮艂 g艂ow膮.
- Mia艂em tak samo, jak wr贸ci艂em. Nawet j臋zyka zapomnia艂em na amen, musia艂em si臋 uczy膰 od pocz膮tku.
- E, to ju偶 艣ciemniasz - roze艣mia艂em si臋. - Ju偶 co jak co, ale j臋zyka ojczystego to si臋 zapomnie膰 nie da.
- No dobra, przesadzam - ust膮pi艂. - Rozumie膰 rozumia艂em, jak si臋 co nazywa to te偶 wiedzia艂em, ale m贸wi艂em z takim akcentem, 偶e nikt nie rozumia艂.
Pokiwa艂em g艂ow膮.
- To nigdy nie by艂 bogaty kraj, ale mimo wszystko jako艣 tam cywilizowany. Jeszcze teraz z Pilzenia i Budweisa wo偶膮 piwo, a na uniwersytet trafiaj膮 dzieci z bogatych rod贸w Cesarstwa. W Boryniu sprawdza艂em w encyklopedii. Ale co mnie za偶y艂o i przerazi艂o, to liczba ludno艣ci. Ile偶 to miasto ma, sto tysi臋cy mieszka艅c贸w? W ca艂ym kraju ile, p贸艂 miliona? Jak wyje偶d偶a艂em dziesi臋膰 lat temu, by艂o o po艂ow臋 wi臋cej.
- Tyfus - odpar艂 kr贸tko Sume膷ek. - W艂a艣ciwie jeszcze si臋 po nim nie pozbierali艣my. Od czasu epidemii wszystko si臋 por膮ba艂o. Tu jest pogranicze, wszystko idzie szybciej. Jak jest dobrze, ludzie si臋 pojawiaj膮 jak grzyby po deszczu.
- I odwrotnie - dopowiedzia艂em.
- I odwrotnie - potwierdzi艂. - A do tego jeszcze przechery z tym twoim przyjacielem... Przepraszam ci臋 na chwil臋, ale ja tu gadu-gadu, a klienci czekaj膮. Jeszcze pogadamy.
Tawerna zacz臋艂a si臋 wype艂nia膰 lud藕mi. Para zakochanych dalej klei艂a si臋 w najciemniejszym k膮cie. Czterej krzepcy robotnicy przy stole ko艂o okna domagali si臋 piwa i cebulak贸w. Jaki艣 niepozorny urz臋dniczyna usiad艂 tak, 偶eby by膰 jak najdalej od nich. Sume膷ek zaj膮艂 si臋 go艣膰mi, a mnie zostawi艂 sam na sam z kielichem i do po艂owy opr贸偶nion膮 butelk膮. Polewa艂em sobie sam.
Po chwili ober偶ysta wr贸ci艂.
- Ty wyjecha艂e艣 w osiemdziesi膮tym trzecim, dobrze m贸wi臋?
- W osiemdziesi膮tym trzecim. - Skin膮艂em g艂ow膮. - Na pocz膮tku lata. My艣la艂em, 偶e wr贸c臋 na Bo偶e Narodzenie, ale gdzie tam, na Bo偶e Narodzenie to ja ju偶 by艂em w drodze na Pirenk臋. Robi艂em u powsta艅c贸w za negocjatora dziesi臋膰 miesi臋cy i tam sobie wyrobi艂em nazwisko.
- W osiemdziesi膮tym trzecim... - zastanowi艂 si臋 ober偶ysta. - No to tu偶 przed tyfusem, wybuch艂 jesieni膮 osiemdziesi膮tego trzeciego w艂a艣nie.
- S艂ysza艂em. Podobno by艂o cholernie.
- Kijowo by艂o. Ludzie padali jak muchy, trupy gni艂y na ulicach. Ale ja nie dlatego, po prostu tak mi co艣 za艣wita艂o, 偶e jakby艣 zosta艂 i prze偶y艂, mog艂e艣 zrobi膰 karier臋. Polityka. Masz dobre pochodzenie. Spokojnie m贸g艂by艣 teraz by膰 regentem. Ostatecznie twojego stryja wybrali...
- Przyrodniego stryja - poprawi艂em.
Franciszek Erazm Stanek, dawniej entomolog amator, czyli badacz tego, co normalny cz艂owiek rozgniata, brat mojego ojczyma. Nigdy go nie lubi艂em.
- Wiesz, co my艣l臋 o polityce, kole艣?
- Wiem - odpar艂 spokojnie. - Ju偶 mi to m贸wi艂e艣.
- Kiedy?!
- Wtedy. W osiemdziesi膮tym trzecim. Jak wyje偶d偶a艂e艣. Co艣 si臋 zmieni艂o?
- Ty to jeszcze pami臋tasz?! Zreszt膮, mniejsza o wi臋kszo艣膰, ja te偶 pami臋tam. M贸wi艂em, 偶e polityka to jest zaj臋cie dla ludzi ma艂o zdolnych, a cholernie ambitnych. Jak kto艣 jest w stanie si臋 przebi膰 normaln膮 drog膮, nie musi si臋 pcha膰 do polityki. I jeszcze trzeba do tego by膰 ekshibicjonist膮. Bierzesz si臋 za polityk臋, to zapomnij o prywatno艣ci. Jeszcze potem k艂aniaj si臋 ludziom, kt贸rych najch臋tniej by艣 skopa艂 po dupie, i wyg艂upiaj si臋 na wiecach, na kt贸re przychodz膮 tylko por膮bane feministki i op贸藕nieni w rozwoju faceci w 艣rednim wieku...
- No, co艣 takiego m贸wi艂e艣.
- Tak wtedy m贸wi艂em.
- A teraz?
- A teraz wiem, 偶e mia艂em racj臋, ale to jest tylko cz臋艣膰 prawdy. Polityka jest dla wybranych. Musisz mie膰 uk艂ady, powi膮zania, koligacje, kup臋 stryjk贸w, wujk贸w, cio膰. M贸wi膮c kr贸tko, a nie d艂ugo: musisz pochodzi膰 z odpowiedniej rodziny.
- No w艂a艣nie, przecie偶 pochodzisz z odpowiedniej rodziny.
- Taaa... Pochodz臋. Gouvernet Fink, z tych Fink贸w... - Westchn膮艂em z lubo艣ci膮. - W艂a艣nie dlatego si臋 wynios艂em. Chcia艂em 偶y膰 tam, gdzie nikt nie zna moich stryjk贸w, wujk贸w i cio膰. Sam i za w艂asne pieni膮dze. Tak przy okazji, jak sobie radzi m贸j stryjek w charakterze g艂owy Regencji?
Na Sume膷ku ca艂e moje przem贸wienie nie zrobi艂o specjalnego wra偶enia.
- A co sobie ma nie radzi膰. - Wzruszy艂 ramionami.
- Ju偶 go widz臋 - wyszczerzy艂em z臋by. - Prowadzi posiedzenie rady, a ze wszystkich stron r贸偶ne handelesy zanudzaj膮, 偶eby podpisa艂 odpowiedni膮 decyzj臋. A ka偶dy urz臋das kombinuje, co zrobi膰, 偶eby to podpisa艂 regent osobi艣cie, to on w razie czego b臋dzie kryty. A stryju kiwa powa偶nie g艂ow膮 i m贸wi: To trzeba jeszcze rozezna膰... Nad t膮 spraw膮 pochylimy si臋 z trosk膮...
- Przejd藕 ty si臋 do niego, pewnie ch臋tnie ci to odst膮pi.
- To nie jest fucha dla mnie. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Ju偶 nie mam co do roboty, tylko bra膰 sobie na 艂eb odpowiedzialno艣膰 bez w艂adzy i u偶era膰 si臋 z rad膮 o ka偶dy ruch. Nie, to nie dla mnie, ja jestem samotny je藕dziec.
Sume膷ek znowu stukn膮艂 swoj膮 szklank膮 w m贸j kielich.
- No, to za powr贸t samotnego je藕d藕ca!
- Nie, nie, nie. 呕adnych powrot贸w. Za m贸j urlop.
- Kiedy艣 wr贸cisz. Tak jak ja wr贸ci艂em. Z tym, 偶e ciebie b臋dzie sta膰 na co艣 wi臋cej ni偶 ma艂a knajpka... W gazetach o tobie pisz膮, czyta艂em w Tagblatt, 偶e pracujesz dla Oggerda?
- W zasadzie tak, ale nie na sta艂e. Jak potrzebuje t艂umacza albo negocjatora.
Na s膮siednim sto艂ku usiad艂 przy szynkwasie grubas w mundurze stra偶y miejskiej, zam贸wi艂 utopenca i p贸艂 litra piwa. Opar艂 o szynkwas pi臋ciostopowy 艂uk pokryty delikatn膮 sk贸rk膮, prawdopodobnie szczurz膮. Czu艂em, 偶e go lubi臋.
Przez otwarte okno nap艂ywa艂 do wn臋trza zapach jesieni, rozk艂adu, b艂ota, umierania.
W艂a艣ciwie serdelki ze s艂onin膮 te偶 lubi臋. Nie ka偶dy uwa偶a, 偶e ten smak pasuje do octu i papryki, ale ja tak.
R贸wnie偶 zam贸wi艂em utopenca, po czym zagadn膮艂em:
- Nie mog臋 oderwa膰 oczu od pa艅skiej broni. Mo偶na obejrze膰?
- Pewnie - odpar艂 ostrym tonem. - Prosz臋 bardzo.
Nie m贸wi艂 d艂ugo, a zd膮偶y艂 mnie oplu膰 od st贸p do g艂贸w.
Przesta艂 je艣膰 i patrzy艂, jak sprawdzam gi臋tko艣膰 艂uku, si艂臋 naci膮gu, kszta艂t chwytu.
- Lubi臋 艂uki - zwierzy艂em si臋. - Bardziej ni偶 bro艅 paln膮. Du偶o elegantsze.
- A pewnie, pewnie - o偶ywi艂 si臋 grubas. - Je艣li cz艂owiek si臋 umie z 艂ukiem obchodzi膰, jest r贸wnie skuteczny jak karabin. Strza艂y mo偶na wykorzystywa膰 zn贸w i zn贸w, a偶 si臋 je przy jakiej艣 okazji straci. Nacisn膮膰 spust i plu膰 o艂owiem to ka偶dy g艂upi potrafi, a do 艂uku to trzeba mie膰 charakter i umiej臋tno艣ci.
- Pi臋kna rzecz - powiedzia艂em, pr贸buj膮c przez szczurz膮 sk贸r臋 ustali膰, co jest pod spodem. - Plastik?
- Nie, no, co艣 pan? Same materia艂y naturalne!
- Wygl膮da jak kompozyt - upiera艂em si臋.
- A kompozyt. Ale naturalny. Cis, po zewn臋trznej stronie krowie 艣ci臋gna, po wewn臋trznej warstwa rogu. Pr臋dko艣膰 pocz膮tkowa strza艂y czterdzie艣ci pi臋膰 metr贸w na sekund臋! Za艂atwi艂em cz艂owieka na sto siedemdziesi膮t metr贸w!
- Nie do wiary! Poluje pan nim?
- A poluj臋, poluj臋. Na z艂odziei i inn膮 zaraz臋. Dobrze go znaj膮, nazywaj膮 go Rudy Heinrich.
- A zabi艂 pan ju偶 nim kogo艣?
Grubas spochmurnia艂.
- Panie, co艣 pan? Przecie m贸wi臋, 偶e...
- Ja nie m贸wi臋 - przerwa艂em - trafi艂, zrani艂, unieszkodliwi艂 i takie tam. Pyta艂em: zabi艂. Z 艂uku cholernie ci臋偶ko kogo艣 zabi膰.
- Ale o co panu chodzi?
- O nic z艂ego. Przez jaki艣 czas prowadzi艂em tak膮 prywatn膮 statystyk臋 i wysz艂o mi, 偶e 艂uk to nie jest bro艅 do zabijania. Prosta sprawa - strza艂a najpierw robi dziur臋, a potem natychmiast j膮 zatyka i tamuje up艂yw krwi. Trafi膰 kogo艣, bo ja wiem, z mauzera dziewi膮tki, to go艣膰 leci pi臋膰 metr贸w do ty艂u i w tej dyskusji ju偶 udzia艂u nie we藕mie. Tak, tak, ja te偶 wiem, ile kosztuje nab贸j do mauzera, a strza艂y do 艂uku kupuje si臋 wsz臋dzie po marce za tuzin. Ale strza艂a... - machn膮艂em r臋k膮. - Nieprzyjaciel kipnie, ale pewnie tak gdzie艣 za cztery godziny.
T艂u艣cioch patrzy艂 na mnie wytrzeszczonymi oczami.
- Co pan mi tu za farmazony opowiadasz!
Szczerze m贸wi膮c, nie by艂y to takie zupe艂ne farmazony. Dobrze przygotowanego przeciwnika naprawd臋 ci臋偶ko zabi膰 z 艂uku, ale jego jest trudno zabi膰 czymkolwiek. Widzia艂em ju偶 r贸偶ne dziwne rzeczy. Widzia艂em ludzi zabitych strza艂膮 z odleg艂o艣ci stu metr贸w przy silnym wietrze bocznym. I widzia艂em takich, kt贸rzy naszpikowani strza艂ami jak je偶e prze偶yli bez trwa艂ych nast臋pstw.
Mo偶ecie sobie my艣le膰 o mnie, co chcecie. Do艣膰, 偶e w tej w艂a艣nie chwili zacz臋艂o u mnie dawa膰 o sobie zna膰 pierwsze stadium upojenia alkoholowego, przejawiaj膮ce si臋 - przynajmniej u mnie - przede wszystkim w gadulstwie. Przysz艂a mi ochota prze膰wiczy膰 na tych Bogu ducha winnych ludziach psychologi臋 stosowan膮, pobawi膰 si臋 ich emocjami, zdenerwowa膰, przestraszy膰, a potem uspokoi膰 jednym celnym zdaniem.
No dobra, wiem, nie艂adnie...
- Farmazony, powiadasz pan? - odpar艂em z lekkim u艣mieszkiem i odchyli艂em poncho.
Mia艂em pod nim wojskowy pas z sakwami i schowkami na r贸偶ne po偶yteczne drobiazgi. Odpi膮艂em pas, podci膮gn膮艂em koszul臋 i T-shirt.
Gwardzista gwizdn膮艂 przez z臋by. Nagle okaza艂o si臋, 偶e wszyscy klienci stoj膮 przy mnie. Robotnicy, ch艂opak z dziewczyn膮, wyp艂osz o wygl膮dzie urz臋dnika.
- Tutaj mnie trafi艂o. - Pokaza艂em blizn臋. - Dziobn臋艂o szczyt p艂uca, wesz艂o a偶 po lotki. O, tutaj. - Odwr贸ci艂em si臋 bokiem. - Lata艂o tych strza艂 w powietrzu ile chcie膰, i troch臋 o艂owiu te偶. Dzie艅 by艂 taki, 偶e nikt nie oszcz臋dza艂 amunicji. Jak si臋 impreza sko艅czy艂a, lekarz wyd艂uba艂 ze mnie 艂膮cznie pi臋膰 strza艂 z 艂uku i jedn膮 z kuszy, do tego dwie kulki. Jedna by艂a nawet podpisana, zatrzyma艂em j膮 sobie na pami膮tk臋...
Si臋gn膮艂em za koszul臋 i wyci膮gn膮艂em naszyjnik z czterech z臋b贸w wilko艂aka, sze艣ciu pi贸r z艂otego ba偶anta i starannie odlanego przedmiotu z o艂owiu.
- O, prosz臋. Mo偶ecie si臋 przekona膰.
Podsun膮艂em naszyjnik dziewczynie pod nos. Na pocisku kto艣 naskroba艂: Luigi M.
Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 po naszyjnik.
- Job twoju ma膰! - sapn膮艂 z szacunkiem w g艂osie jeden z robotnik贸w. - A gdzie ci臋 tak urz膮dzili?
- Nad Laramis膮. Cztery lata temu.
Laramisa. S艂owo-klucz. Wyra藕nie si臋 zawahali. Po d艂u偶szej chwili ciszy facet o twarzy urz臋dnika spyta艂 ostro偶nie:
- A po kt贸rej stronie...? U Thilemanna czy u Ogilvy'ego?
- Pewnie, 偶e u barona.
Tym razem cisza brzmia艂a bardzo nieprzyjemnie. Odsun臋li si臋 ode mnie, odruchowo przyjmuj膮c postaw臋 obronn膮. Grubas przesun膮艂 ko艂czan ze strza艂ami z ty艂ka na biodro i nieco wysun膮艂 jedn膮 strza艂臋. Nie, w 偶adnym razie nie popierali Thilemanna. Wiedzia艂em, o co chodzi, ale wola艂em udawa膰 g艂upiego. Jak si臋 bawi膰, to si臋 bawi膰.
- Ale... wy nie od Lynxa? - wyrwa艂o si臋 dziewczynie.
- Lynx, m贸wisz? - prychn膮艂em, upychaj膮c sobie koszul臋 do spodni. - A by艂 tam taki, i z nim z pi臋膰dziesi臋ciu ludzi, z czego wi臋kszo艣膰 nie prze偶y艂a. Ale dlaczego mia艂bym by膰 od Lynxa? No, nie m贸wcie - doda艂em, przeje偶d偶aj膮c sobie d艂oni膮 po twarzy - 偶e mi si臋 zrobi艂 tatua偶 na g臋bie?
Kilkana艣cie par rozszerzonych oczu, a potem zbiorowy ryk 艣miechu. Klepali mnie po plecach, r偶膮c rado艣nie.
- Bez obaw - roze艣mia艂 si臋 Sume膷ek - ja znam tego go艣cia, on jest st膮d. Troch臋 si臋 ostatnio w艂贸czy艂 po 艣wiecie...
Pos艂u偶y艂em si臋 najbardziej przyjacielskim u艣miechem.
- Sumciu, polej偶e wszystkim. Panna, mo偶e przejd藕my na ty?
Ch艂opak, z kt贸rym przysz艂a, jako jedyny nie przy艂膮czy艂 si臋 do og贸lnej weso艂o艣ci. Przygl膮da艂 mi si臋 szeroko otwartymi oczami.
- My si臋 naprawd臋 boimy Christophera Lynxa... prosz臋 pana - powiedzia艂 cicho.
I w tej w艂a艣nie chwili poczu艂em, 偶e kto艣 mi k艂adzie r臋k臋 na ramieniu.
- Pan Zi臋ba?
Odwr贸ci艂em si臋.
Mia艂a na pewno po trzydziestce. Ale mimo to robi艂a wra偶enie. Poci膮gaj膮ca, troch臋 diaboliczna. Okr膮g艂a twarz, ciemnopiwne oczy, usta pe艂ne, jakby wyd臋te. Ciemne, kr贸tko ostrzy偶one w艂osy. Mia艂a na sobie dopasowane trzewiki i per艂ow膮 tunik臋 do p贸艂 艂ydki. Na karku i na nadgarstkach z艂ote bransoletki, do艣膰 dyskretne. S膮dz膮c z akcentu, nie by艂a st膮d. Obstawia艂em Saksoni臋.
Spodoba艂a mi si臋 od pierwszego wejrzenia. Kobieta, kt贸ra tak wygl膮da po trzydziestce, b臋dzie dobrze wygl膮da艂a i za nast臋pne pi臋tna艣cie lat.
Spojrza艂em na ni膮 w dobrze udanym zdumieniu.
- Ich bin kein Herr Zi臋ba* - odpar艂em, udaj膮c, 偶e co艣 pij臋. - A z kim mam nieprzyjemno艣ci
- Ale pan jest pan Zi臋ba - o艣wiadczy艂a ta dziwna os贸bka, przykrywaj膮c moj膮 szklank臋 d艂oni膮. - Prosz臋 ju偶 nie pi膰. Potrzebuj臋 pa艅skiej pomocy.
- Warum, sch枚ne Unbekannte?*
J臋zyk ju偶 mi si臋 zaczyna艂 pl膮ta膰.
- Porozmawiamy. Tam w rogu. Panie starszy, podw贸jna kawa dla pana Zi臋by.
Zmys艂u organizacyjnego nie mo偶na by艂o jej odm贸wi膰.
Siedz膮c przy stole z boku, s膮czy艂em gorzk膮 kaw臋, 偶egnaj膮c si臋 z wizj膮 mile a beztrosko sp臋dzonego wieczoru. Z drugiej strony cieszy艂em si臋, 偶e m贸j instynkt w dalszym ci膮gu dzia艂a bezb艂臋dnie. Mia艂em wra偶enie, 偶e jestem jedn膮 nog膮 na r贸wni pochy艂ej i w艂a艣nie stawiam tam drug膮.
- Nie ma sensu m贸wi膰 po germa艅sku - o艣wiadczy艂a. - M贸wi臋 topsze po tutejszemu.
- Ale ja naprawd臋 nie jestem pan Zi臋ba - u艣miechn膮艂em si臋. - To ksywa. Nazywam si臋 Fink. Gouvernet Fink. Fink to po niemiecku zi臋ba. Czyli w sumie na jedno wychodzi. Czyja pani nie nudz臋?
Mia艂em wra偶enie, 偶e nie wszystko rozumie.
- Panie Zi臋... panie Fink... Nazywam si臋 Patrycja Hasse. Jestem obywatelk膮 Cesarstwa, jak pan to niezawodnie odgad艂 z mojego akcentu, ale od d艂u偶szego czasu mieszkam tutaj. M贸j m膮偶... zreszt膮 to w tej chwili nieistotne. Do艣膰 na tym, 偶e nie ma go obecnie w Pardze. Mniejsza o to. Pilnie potrzebuj臋 pomocy. Na szcz臋艣cie dowiedzia艂am si臋, 偶e jest pan jednym z najlepszych negocjator贸w i 偶e tu pana mog臋 zasta膰. Panie Fink, prosz臋 mi pom贸c, nie po偶a艂uje pan!
- S臋k w tym, 偶e ja nie potrzebuj臋 pieni臋dzy. Na swoje potrzeby wystarcza mi to, co mam. Poza tym ja tu przyjecha艂em na urlop. Naprawd臋 zas艂u偶ony urlop. Pierwszy od jakich艣 o艣miu lat.
- Dam panu wszystko, czego pan tylko zechce!
- Nie tak pr臋dko, prosz臋 pani. Dr偶臋 z ciekawo艣ci, co te偶 pani rozumie przez wszystko.
- Panie Fink... prosz臋...
Nie traci艂a czasu. Wyci膮gn臋艂a r臋ce nad sto艂em, wy艂uska艂a mi z palc贸w kubek z kaw膮 i zamkn臋艂a moj膮 d艂o艅 w swoich d艂oniach.
- Jako zaliczk臋 proponuj臋 przej艣cie na ty.
Mia艂o to by膰 wypowiedziane kokieteryjnie. Nie wysz艂o. Umiera艂a ze strachu. W艣ciek艂e dr偶enie ca艂ego cia艂a m贸wi艂o wi臋cej ni偶 ca艂a ta flirciarska poza.
- Przyjaciele m贸wi膮 na mnie Zi臋ba. Albo Gowery. Tak mi wykrzywili w 艣wiecie porz膮dne imi臋.
- Mnie nazywaj膮 Pat.
Spostrzeg艂a, 偶e w dalszym ci膮gu 艣ciska moj膮 r臋k臋. Pu艣ci艂a j膮. Powoli, z oci膮ganiem. Jakby si臋 ba艂a, 偶e je艣li nie b臋dzie mnie trzyma膰, to po prostu wstan臋 i odejd臋.
- Dobra. To teraz m贸w, z czym masz problem.
- Potrzebuj臋 kogo艣, kto by si臋 wybra艂 do Betonstadt.
- Do Betoniary? Dawno nie by艂em w Pardze, wi臋c mo偶e co艣 si臋 zmieni艂o, ale dziesi臋膰 lat temu o Betoniarze opowiadano niez艂e horrory.
- Nic si臋 nie zmieni艂o.
- Niebezpieczna droga.
- Nie chcesz... nie pomo偶esz mi? - spyta艂a takim g艂osem, jakby si臋 zaraz mia艂a rozp艂aka膰.
- W porz膮dku - przerwa艂em. - P贸jdziemy do Betonstadt. Samowt贸r. Ty i ja. Pi臋kna nieznajoma i niejaki Gowery F. w stanie wskazuj膮cym na spo偶ycie. A tam zastaniemy... no w艂a艣nie, co?
- Kto艣 tam przetrzymuje moj膮 c贸rk臋.
W艂osy mi si臋 zje偶y艂y na potylicy. Wcale mi si臋 to nie podoba艂o. Wcale.
- Porwanie? Kto艣 porwa艂 twoj膮 c贸reczk臋? Chc膮 okupu? By艂a艣 z tym na policji?
- Nie, to nic z tych rzeczy. 呕aden tam okup. Przypuszczam, 偶e posz艂a dobrowolnie. To ju偶 nie jest dziecko. Ma siedemna艣cie lat.
- Ile?! Siedemna艣cie? To ile偶 ty masz? To twoja rodzona c贸rka, czy adoptowana?
Patrycja Hasse spu艣ci艂a oczy i lekko si臋 zaczerwieni艂a.
- Urodzi艂am, jak mia艂am siedemna艣cie lat. Tyle, ile ona ma teraz - zamilk艂a na chwil臋. - Nazywa si臋 Patrycja Hasse, tak jak ja. Ja... to moja wina. Dawa艂am jej pieni膮dze, ale nie mia艂am dla niej czasu. Zdawa艂o mi si臋, 偶e to wci膮偶 jeszcze dziecko.
Wyj臋艂a z torebki zdj臋cie. Profesjonalnie zrobiony retuszowany portret. Spojrza艂em na twarz Diabe艂ka Bis. Sk贸ra zdj臋ta z matki. Pewnie tak wygl膮da艂a Patrycja Starsza siedemna艣cie lat temu. Pewna siebie do bezczelno艣ci.
- S艂uchaj, a nie bierzesz pod uwag臋, 偶e ona mo偶e by膰 trzy ulice st膮d, w ma艂ym mieszkanku, w kt贸rym pracuje z jakim艣 studentem nad powo艂aniem do 偶ycia Patrycji Hasse III?
- Nie bior臋. Wiem, co jest grane. Ta idiotka da艂a si臋 zwerbowa膰 do jakiej艣 prywatnej armii. W Betonstadt jest tylko punkt zborny. Dzi艣 w nocy maj膮 j膮 wywie藕膰 z tego terenu.
- Prywatna armia? - zdumia艂em si臋. - Nie by艂em tu ju偶 z dziesi臋膰 lat, ale z tego, co wiem, to jest ostro nielegalne. 呕adne pa艅stwo nie pozwala bra膰 swoich obywateli do wojska. Nie mo偶esz po prostu i艣膰 z tym do komendy stra偶y miejskiej?
- By艂am tam przed po艂udniem - odpar艂a z naciskiem Patrycja. - Wykr臋cili si臋, 偶e Betonstadt to nie ich teren. Posz艂am do magistratu, to mi powiedzieli, 偶e rejon jest co prawda ich, ale jakakolwiek akcja w Betonstadt jest z g贸ry przegrana. 呕e to jest d偶ungla, kt贸ra po偶re ka偶dego, kto nie zna odpowiednich 艣cie偶ek.
- Taki kit ci sprzedali?
- Taki. 呕eby nie przed艂u偶a膰: koniec ko艅c贸w, u偶ywszy wszystkich swoich kontakt贸w, dopcha艂am si臋 do jednej z kancelarii tajnych s艂u偶b. I wiesz, co mi powiedzieli?
- Sk膮d mam wiedzie膰?!
- 呕e to jest robota dla negocjatora i 偶ebym do tego naj臋艂a niejakiego pana Zi臋b臋, kt贸ry ju偶 trzeci dzie艅 popija nad Be艂taw膮 w tawernie „Pod Jod艂膮”.
Nie powiem, robi艂o to wra偶enie. Tajne s艂u偶by fatyguj膮 si臋, 偶eby mnie 艣ledzi膰. Moja pozycja w 艣wiecie wzrasta.
- Znasz nazwisko faceta, kt贸ry ci to powiedzia艂?
Si臋gn臋艂a do ma艂ej torebki, w jakiej kobiety nosz膮 chustk臋 do nosa, klucze, pieni膮dze, szmink臋. Wygrzeba艂a z niej pomi臋ty papierek.
- Kasparek - powiedzia艂a. - Marek Kasparek.
- Gdzie艣 ty z nim rozmawia艂a?
- W tym du偶ym baraku zaraz za teatrem. No, tam, gdzie...
- Wiem. Gdzie od zawsze jest glinowo. Posz艂a艣 tam i powiedzia艂a艣 mu o tej prywatnej armii?
- Powiedzia艂am mu wszystko, co wiedzia艂am. Twierdzi艂, 偶e nie wierzy, by kto艣 tu werbowa艂 ludzi do prywatnej armii. A jak podejrzewam porwanie, to on przyjmie ode mnie zawiadomienie i przeka偶e dalej, 偶eby agenci w Betonstadt zbadali spraw臋. Uprzedza艂, 偶e to mo偶e potrwa膰 do dw贸ch tygodni. Troch臋 na niego nawrzeszcza艂am, jestem... no, jak by ci to rzec, nazwisko mojego m臋偶a co艣 tu znaczy. No i wtedy wys艂a艂 mnie do ciebie.
Sprawa 艣mierdzia艂a coraz intensywniej. Werbowanie ludzi do prywatnej armii. Skorumpowana tajna policja. Odpowiedzialny funkcjonariusz, kt贸ry gdy ju偶 偶ywcem nie wie, jak si臋 wykr臋ci膰 ze sprawy, wci膮ga do niej osob臋 spoza uk艂ad贸w. Czyli w tym wypadku mnie.
Spojrza艂em na kobiet臋 przez opary alkoholu. Przyj膮膰? Odm贸wi膰? Nie, ja w takich sytuacjach pomocy nie odmawiam. Kiedy艣, na etapie szukania przyg贸d, umy艣lnie pakowa艂em si臋 w k艂opoty. Teraz ju偶 nie. Teraz porz膮dek spraw si臋 odwr贸ci艂, to przygody szukaj膮 mnie. M贸j chleb powszedni. Tote偶 nie uciekam przed nimi - wiem, 偶e i tak nie uciekn臋.
Milcza艂em. Nie nale偶y zgadza膰 si臋 zbyt szybko. Zrozumia艂a to jako odmow臋. Odsun臋艂a si臋 ode mnie, wyci膮gn臋艂a z torebki chusteczk臋 i zacz臋艂a cicho p艂aka膰.
- Panie Fink... prosz臋...
Skin膮艂em g艂ow膮.
- Da si臋 zrobi膰. Wybior臋 si臋 do Betonogrodu.
Otar艂a oczy. Poma艂u zacz臋艂a si臋 uspokaja膰.
- Z tego, co wiem - podj膮艂em - do Betonogrodu jest st膮d dziesi臋膰 kilometr贸w. Jest tam jaka艣 droga? Jak si臋 tam dostaniemy? 艢ciemnia si臋, a wola艂bym nie po艂ama膰 swojej koby艂ce n贸g. Trzeba spyta膰, gdzie tu mo偶na o tej porze wynaj膮膰 艂贸d藕, to chyba najlepsze wyj艣cie.
- Mam pow贸z.
Z boku stukn臋艂o okno, kt贸re Sume膷ek w艂a艣nie zamyka艂. W sam膮 por臋. Od rzeki ci膮gn膮艂 wieczorny ch艂贸d.
Wsta艂em.
- Idziemy.
Wyci膮gn膮艂em spod poncho d艂ug膮, w膮sk膮 sakiewk臋 wypchan膮 monetami. Nie nosz臋 broni, a taki przedmiot w razie potrzeby doskonale zast臋puje obuszek.
- Poczekaj przed knajp膮, Pat - powiedzia艂em, wygrzebuj膮c dwie srebrne dziesi臋ciomark贸wki. - Tylko zap艂ac臋.
Nie ruszy艂a si臋.
- Nie uciekniesz mi.
- Nie mam zamiaru. Wyjd藕. Zaraz przyjd臋.
Podszed艂em do Sume膷ka, po艂o偶y艂em pieni膮dze na blacie.
- Znasz j膮?
- Nie.
- M贸wi, 偶e nazywa si臋 Patrycja Hasse. Ma do mnie spraw臋. W Betonstadt.
- 艁atwy chleb to nie b臋dzie. Du偶o daje?
- Siebie.
- Op艂aca ci si臋?
- Jeszcze nie wiem.
- Przed lokalem stoi pow贸z, widzia艂em, jak zamyka艂em okno. To jej?
- Zdaje si臋.
- Ma herb na drzwiach. Poczekaj偶e moment, rzuc臋 okiem, zobacz臋, czyje to.
- Mam ma艂o czasu. Strasznie pogania.
- Momencik.
Odszed艂 za kotar臋 na zaplecze. Przez szczelin臋 mi臋dzy zas艂on膮 a futryn膮 patrzy艂em, jak otwiera schowek, wyjmuje jaki艣 zeszyt i kartkuje go. Momencik przeci膮gn膮艂 si臋 do jakich艣 dziesi臋ciu minut, w ci膮gu kt贸rych Patrycja dwa razy wraca艂a do knajpy i dawa艂a mi znaki, stoj膮c w drzwiach.
- To jest furka niejakiego Karla Mariana van Hasse - poinformowa艂 mnie Sume膷ek.
- Co to za jeden?
- Jaka艣 grubsza rybe艅ka. Mieszka na Haselbuschgarten.
- Co o nim wiesz?
- Nic. Ale te papiery, w kt贸rych si臋 na niego nadzia艂em, to jest lista policji.
- Git. By艂e艣 mo偶e jako艣 ostatnio w Betonstadt?
- Od paru lat nie by艂em. Troch臋 si臋 tam pozmienia艂o. Na gorsze. Po偶yczy膰 ci pistolet?
- Nie, dzi臋ki. Trzymaj si臋.
- Jak wr贸cisz, to mnie nie bud藕. Klucz masz.
Jasne, 偶e mia艂em, skoro mieszka艂em u niego w pokoju go艣cinnym na pi臋trze tawerny.
Na dworze by艂o ciemno. Z wolna rozja艣nia艂y si臋 sodowe lampy na nabrze偶u, 艣wiat艂o rozprasza艂o si臋 w ob艂oczkach mg艂y znad Be艂tawy. Patrycja Hasse obj臋艂a si臋 ramionami, chroni膮c si臋 przed zimnem. Mnie te偶 zrobi艂o si臋 zimno. Pod wp艂ywem dojmuj膮cego ch艂odu wytrze藕wia艂em szybciej ni偶 bym chcia艂.
Pow贸z Patrycji sta艂 przed samym wej艣ciem do knajpy. Solidny, czteromiejscowy, z herbem na drzwiach - ksi膮偶臋ca korona i przeci臋ty na p贸艂 drapie偶ny ptak, prawdopodobnie kania, w niebiesko-z艂otym polu. Przez chwil臋 zastanawia艂em si臋, co by to mia艂o znaczy膰 - heraldyka nigdy mnie specjalnie nie interesowa艂a. Wst臋pnie za艂o偶y艂em, 偶e herb musi pochodzi膰 gdzie艣 spod Alp.
Pojazd by艂 zaprz臋偶ony w dwa siwe wa艂achy. Silne, dobrze od偶ywione. Wo藕nica siedzia艂 na ko藕le nieruchomo jak pos膮g. Od powozu podszed艂 do nas niewysoki, ale mocno zbudowany facecik i swobodnym ruchem zarzuci艂 Patrycji p艂aszcz na ramiona.
- Dzi臋ki - powiedzia艂a. - Gowery, to jest Lenz. P贸jdzie z tob膮 do Betonstadt.
- Sie masz, kolego.
Nie fatygowa艂em si臋 podawa膰 facecikowi r臋ki. To nie by艂a sytuacja na takie wylewno艣ci.
- Nie rozumie ci臋 - wyja艣ni艂a Patrycja. - M贸wi tylko po germa艅sku. Miejscowym j臋zykiem nie w艂ada.
Powt贸rzy艂em pozdrowienie we wskazanym j臋zyku.
- Wiesz, gdzie i po co idziemy?
- Wiem - odburkn膮艂.
- Hannover? - spyta艂em, pr贸buj膮c rozpozna膰 akcent po tym jednym s艂owie.
- Kiel* - odpar艂. U艣miechn膮艂em si臋 do niego szeroko swoim u艣miechem testowym. Na Lenza nie dzia艂a艂. Twarz mu nawet nie drgn臋艂a.
W og贸le by艂 idealnym przyk艂adem tego, jak powinien wygl膮da膰 goryl czy inny ochroniarz. Wiek nieokre艣lony, prawdopodobnie gdzie艣 ko艂o czterdziestki. Tanie spodnie, szary golf, za du偶a bluza, pod kt贸r膮 mo偶na schowa膰 r贸偶ne przydatne przedmioty. Kanciasta, kr贸tko ostrzy偶ona g艂owa. Twarz bez wyrazu. Kr贸tkie, mocne palce. Solidne buty z okutymi czubkami.
- Wsiadaj - przynagli艂a mnie Patrycja.
- Ty przodem.
Lenz zosta艂 na zewn膮trz. Nie nale偶a艂o mu si臋 miejsce w ciep艂ym wozie, musia艂 si臋 zadowoli膰 towarzystwem wo藕nicy na ko藕le.
- Kto to jest ten Lenz? - spyta艂em, usadowiwszy si臋 na tapicerowanej kanapce w powozie.
- Nikt. S艂uga rodziny.
Pneumatyczne opony powozu szumia艂y na bruku.
- Pat, m贸wi ci co艣 s艂owo goryl?
- A co mi ma m贸wi膰? Owszem, to jest m贸j goryl. Bo co?
- Bo to, 偶e s艂owo goryl kiedy艣 oznacza艂o co艣 zupe艂nie innego. Oznacza艂o antropoida, stworzenie podobne do cz艂owieka. 呕y艂y takie w Afryce, ale zosta艂y wyt臋pione, jeszcze zanim Afryka zosta艂a ca艂kiem spustoszona. Par臋 lat temu w by艂ej enklawie arabskiej na p贸艂nocy Ziemi Skalistej m贸wiono mi, 偶e troch臋 goryli, tych prawdziwych, prze偶y艂o. Kto艣 je widzia艂. Ale z tego, co mi o nich m贸wiono, mia艂y ju偶 niewiele wsp贸lnego z dawnymi gorylami. Nie mog艂y mie膰 du偶o wsp贸lnego. Promieniowanie po wybuchach atomowych pozmienia艂o im kod genetyczny.
Patrycja owin臋艂a si臋 cia艣niej p艂aszczem.
- Daj spok贸j. Nie masz poj臋cia, jaka ci jestem wdzi臋czna, 偶e si臋 zgodzi艂e艣. Musia艂abym sama i艣膰 do Betonstadt i jeszcze pilnowa膰 Lenza, bo nie zna j臋zyka. Chyba si臋 zdrzemn臋. Ca艂膮 zesz艂膮 noc oka nie zmru偶y艂am.
- 艢pij, 艣pij. Zanim si臋 tam doturlamy, minie ze dwie godziny, mo偶e trzy.
Ja co prawda zesz艂ej nocy spa艂em, ale po tym, com by艂 wypi艂 tego dnia, te偶 mi si臋 chcia艂o spa膰.
Rozdzia艂 2
Miasto na po艂udniu
Monotonne ko艂ysanie powozu usta艂o. Na zewn膮trz rozleg艂y si臋 g艂osy. Przetar艂em oczy, leniwie otworzy艂em drzwi i wysiad艂em. W oczach mia艂em piach.
Niebo by艂o czyste, gwiazdy jasno 艣wieci艂y. W odbitym 艣wietle miast orbitalnych by艂o prawie widno. Drzewa wygl膮da艂y jak na niedo艣wietlonej czarno-bia艂ej fotografii.
Drog臋 zagradza艂 pasiasty szlaban. Zreszt膮 i tak zaraz si臋 ko艅czy艂a, dalej by艂 ju偶 tylko las. Przy drodze przed drewnianym domkiem o艣wietlonym dwiema lampami oliwnymi dwaj wartownicy t艂umaczyli stangretowi:
- T膮 drog膮 pan nie przejedzie. To jest droga do Po艂udniowego.
Po艂udniowe. Betonstadt. Dwie nazwy jednego getta.
Wo藕nica co艣 be艂kota艂 niezrozumia艂ym dla mnie dialektem. Lenz siedzia艂 obok niego jak pos膮g.
Wyci膮gn膮艂em spod poncho uwierzytelniony odpis licencji herolda. Mia艂 tak膮 sam膮 moc jak orygina艂, a robi艂 lepsze wra偶enie, bo by艂o na nim wi臋cej piecz臋ci i podpis贸w nieczytelnych.
- Negocjacje urz臋dowe, panowie. Jestem negocjatorem i jad臋 s艂u偶bowo do Betonstadt.
Kapral zapali艂 elektryczn膮 latark臋 i wlepi艂 oczy w dokument.
- Wydano w mie艣cie Bremie... - udawa艂, 偶e t艂umaczy z germa艅skiego. Za艂o偶臋 si臋 o ka偶de pieni膮dze, 偶e poza „Bremen” nie zrozumia艂 z ca艂ego dokumentu ani s艂owa.
Mia艂 na sobie standardowy mundur 偶o艂nierzy biednych kraj贸w: kurtk臋 khaki i spodnie z lichego sukna. R臋kawy kurtki by艂y uci臋te, co wygl膮da艂o do艣膰 niesamowicie.
Zachodzi艂em w g艂ow臋, z kim w艂a艣ciwie mam do czynienia. Stra偶 miejska? Na pewno nie, oni bardzo dbali o porz膮dne umundurowanie. 呕adnych urwanych r臋kaw贸w. Pagony na zmaltretowanej kurtce wojskowe. Armia? Dlaczego armia mia艂aby patrolowa膰 drog臋 do Betonstadt? I w og贸le, dlaczego ktokolwiek patroluje drog臋? Tego za moich czas贸w nie bywa艂o.
Mia艂em na ko艅cu j臋zyka pytanie, jak cz臋sto na tym zadupiu pojawia si臋 jaka艣 inspekcja, ale to nie by艂 moment na z艂o艣liwo艣ci.
Z powozu wysiad艂a Patrycja Hasse, rozespana, dyskretnie ziewaj膮ca, z guzikiem p艂aszcza odci艣ni臋tym na policzku.
- Szanowna pani tak偶e wybiera si臋 do Po艂udniowego? - spyta艂 kapral, patrz膮c na drzwi powozu, jakby si臋 spodziewa艂, 偶e wyjdzie zza nich tuzin dworek.
- Nie - wyr臋czy艂em Pat. - Pani poczeka na nas tutaj. Do miasta p贸jd臋 ja i ten pan. - Wskaza艂em na Lenza.
- Na wej艣cie do Po艂udniowego jest wymagane zezwolenie - pouczy艂 mnie kapral. Obok niego stan膮艂 drugi 偶o艂nierz, uzbrojony w karabin z czterotaktowym zamkiem. Ten mia艂 kurtk臋 w dobrym stanie, za to pas tak lu藕ny, 偶e ledwo si臋 trzyma艂 na biodrach, a fura偶erk臋 tak odsuni臋t膮 do ty艂u, 偶e a偶 dziw, 偶e mu nie spad艂a z g艂owy.
- Pozwolenie na wej艣cie do gruzowiska? - zdziwi艂em si臋. - I kto takie pozwolenia wystawia?
- Ja.
- A, chyba 偶e tak - u艣miechn膮艂em si臋. - To prosz臋.
Kapral wprowadzi艂 mnie do stra偶nicy i wyci膮gn膮艂 ze stosu papier贸w formularz.
- Przeczyta膰, podpisa膰.
Ja, ni偶ej podpisany, o艣wiadczam, 偶e jestem 艣wiadom niebezpiecze艅stwa, sralis mazgalis pierdolamentus duptus, w takich kwitach wsz臋dzie pisz膮 to samo, w przypadku nag艂ej 艣mierci lub uszczerbku na zdrowiu rezygnuj臋 z wszelkich roszcze艅...
Wpisa艂em w stosownych rubrykach swoje dane i z艂o偶y艂em u do艂u zamaszysty podpis.
- A powiedz ty mi, kolego - spyta艂em kaprala - co by艣 zrobi艂, gdyby艣my zupe艂nie przypadkowo pob艂膮dzili, omin臋li stra偶nic臋 i o, tym tam traktem wbili do Betonstadt?
- Ja bym nic nie zrobi艂, ale wy by艣cie mieli problem - odpar艂 偶o艂nierz bez u艣miechu. Wida膰 by艂o, 偶e nie 偶artuje. Pokr臋ci艂em g艂ow膮, my艣l膮c o tych wszystkich biurokratycznych ceremoniach.
Za nami rozleg艂 si臋 zgrzyt stali. To Lenz wyci膮gn膮艂 spod kurtki niewielki automat i w艂a艣nie zak艂ada艂 magazynek.
Kapral zrobi艂 krok w jego stron臋.
- Poka偶!
Lenz cofn膮艂 si臋 o krok i potrz膮sn膮艂 przecz膮co g艂ow膮.
- Nie rozumie - powiedzia艂em. - Nie m贸wi po tutejszemu.
- Nie rzutuje - burkn膮艂 偶o艂nierz. - Chcia艂em tylko popatrze膰. Mnie nic do tego, ale je艣li zamierzacie szpanowa膰 t膮 zabawk膮 w Po艂udniku, to najpierw sobie kupcie trumny. Za taki sprz臋t mo偶na w Pardze kupi膰 dwupi臋trow膮 will臋 z bab膮 i fortepianem.
- B臋dziemy uwa偶a膰 - zapewni艂em. Klepn膮艂em Lenza w plecy. - Komm mit! *
呕o艂nierz podni贸s艂 szlaban. Weszli艣my obaj do ciemnego lasu.
Wydeptane 艣cie偶ki w 艣wietle rzucanym przez orbitalne miasta wydawa艂y si臋 na zmian臋 srebrne i czarne. Pl膮ta艂y si臋, przecina艂y, krzy偶owa艂y, ale ostatecznie wszystkie prowadzi艂y w tym samym kierunku.
- Wiesz - odezwa艂em si臋 po germa艅sku - nieraz si臋 zastanawia艂em, jakim prawem w og贸le istnieje co艣 takiego jak Betonstadt. Ale chyba ju偶 wiem. Powiedzie膰 ci?
- Ehem - odpar艂 ochroniarz.
- Tak, jak patrz臋, to ka偶de pa艅stwo ma swoj膮 stref臋 wolnoc艂ow膮. Taka ziemia niczyja. Taki Betonstadt. Prze艂adunek towar贸w z przemytu. T膮 drog膮 trafiaj膮 do kraju wyroby, kt贸re albo w og贸le zabroniono przywozi膰, albo jest na nie bardzo wysokie c艂o; to si臋 nazywa ochrona rodzimej wytw贸rczo艣ci. Pa艅stwo niby chroni tych rodzimych producent贸w, ale po cichu 艣ci膮ga do kraju tanie towary. Rodzimi producenci krzycz膮, 偶e z takich miejsc jak Betonstadt trafiaj膮 na rynek wyroby po dumpingowych cenach, a rz膮d rozk艂ada r臋ce, 偶e to nie oni, od tego jest policja. Policja, jak trzeba, te偶 sobie znajdzie jak膮艣 wym贸wk臋. I interes si臋 kr臋ci. Przemytnicy maj膮 spok贸j, bo im nikt nie przeszkadza. Normalni ludzie maj膮 spok贸j, bo mog膮 za tanie pieni膮dze kupi膰, czego im potrzeba. Policjanci maj膮 spok贸j, bo od boss贸w z Betonstadt dostaj膮 swoj膮 dol臋, akurat tak膮, 偶eby si臋 wszystkim op艂aca艂o. Betonstadt to jest taka strefa wolna od podatk贸w. Lenz, p艂acisz podatki?
- Ja.
- Widzisz, ja nie pami臋tam, 偶ebym kiedykolwiek zap艂aci艂 cho膰 feniga podatku, a wcale nie zarabiam ma艂o...
Nie doczeka艂em si臋 偶adnej reakcji. Co u diabla, czy to stworzenie nie ma 偶adnych pogl膮d贸w? Mam si臋 pakowa膰 w grubsz膮 awantur臋 z kim艣, o kim nie wiem absolutnie nic?
Postanowi艂em go sprowokowa膰.
- Na m贸j gust problem z Betonstadt i podobnymi oazami absolutnej wolno艣ci polega na tym, 偶e chrapk臋 na niekontrolowane dochody ma jeszcze par臋 innych os贸b. Handel narkotykami. Hazard. P艂atny perwersyjny seks. Pewnego pi臋knego dnia w艂adza odkryje, 偶e Betonstadt wymkn膮艂 si臋 spod kontroli i 偶e nic z tym nie mo偶e zrobi膰, bo sama go wyhodowa艂a. A tymczasem pociesza si臋, 偶e przynajmniej ma wszelk膮 zaraz臋 zgromadzon膮 w jednym miejscu. Ale tak nie jest. Absolutnie nie. Co ty na to, kolego z Kilonii?
- Ja. Du hast recht.*
Z lasu wy艂oni艂y si臋 ciemne kontury ruin. Nisko nad ziemi膮 pojawi艂y si臋 kolorowe 艣wiat艂a. Zbli偶ali艣my si臋 do Betonstadt.
Kiedy艣 na co艣 takiego m贸wi艂o si臋 blokowisko. Domy z betonowych p艂yt wznosi艂y si臋 na dwadzie艣cia, trzydzie艣ci, a czasem i pi臋膰dziesi膮t metr贸w w g贸r臋. W tych domach mieszkali ludzie. Jedni obok drugich, jedni nad drugimi, jedni pod drugimi. Ka偶dy taki dom mia艂 tylu mieszka艅c贸w co spora wie艣.
Ale domy z p艂yt nie by艂y tak trwa艂e jak wsie. Wie艣 stoi przez wieki, a co z domami? Okaza艂o si臋, 偶e beton nie by艂 tak solidny, jak to wynika艂o z faktur. Pi臋膰dziesi膮t czy sze艣膰dziesi膮t lat, zim, wiosen i jesieni wystarczy艂o, wojna do艂o偶y艂a swoje. Przez drobne szczeliny do paneli wciska艂a si臋 wilgo膰, niszcz膮c rury i armatury z marnej stali. Deszcze wyp艂uka艂y piasek. Domy przesta艂y si臋 nadawa膰 do mieszkania.
Teraz tam, gdzie kiedy艣 by艂o blokowisko, le偶a艂y kupy gruz贸w. Regularnie rozmieszczone pag贸rki wskazywa艂y, gdzie sta艂 kt贸ry dom. Betonowy gruz zmieszany ze szk艂em i pordzewia艂ym 偶elazem. Tu i tam stercza艂 w niebo kikut wie偶owca, jakby na znak, 偶e w czasach, kiedy budowano blokowiska, gdy nikt sobie nie zawraca艂 g艂owy jako艣ci膮, czasem trafi艂 si臋 chlubny wyj膮tek i ten czy 贸w dom zbudowano porz膮dniej.
Zniszczony teren, z kt贸rego jeszcze przez wieki nie b臋dzie 偶adnego po偶ytku. Pi臋knie ros艂y tu brzozy i jawory. Bujnie rozrasta艂y si臋 krzaki bzu. I pokrzywy wysokie na ch艂opa.
A w ruinach 偶yli ludzie. Zbiegli niewolnicy, przest臋pcy, przemytnicy, paserzy, rozbitkowie 偶yciowi wszelkiego autoramentu.
Lubi臋 takie miejsca jak Betonstadt. S膮... prawdziwe. Maj膮 fataln膮 opini臋, ale wbrew pozorom da si臋 tam 偶y膰. Jak kto za twardy, to Betonstadt go wyda w艂adzy, bo mieszka艅cy getta nie maj膮 偶adnego interesu w tym, 偶eby stra偶 miejska co tydzie艅 przetrz膮sa艂a ka偶dy k膮t w poszukiwaniu kogo艣, kto zbyt jej zalaz艂 za sk贸r臋. Je艣li kto艣 nie uwa偶a na siebie, to w Betonstadt rzeczywi艣cie pewnego dnia obudzi si臋 bez g艂owy. Lubi臋 ludzi, kt贸rzy tam 偶yj膮. Napisa艂em o nich prac臋 magistersk膮 pod tytu艂em Wybrane zagadnienia psychologii spo艂ecznej skupisk ludno艣ci ulegaj膮cej procesowi wykluczenia. Ale to by艂o dawno. Odk膮d zbiera艂em tu materia艂, min臋艂o dziesi臋膰 lat. Po moich 贸wczesnych kontaktach nie zosta艂o nawet wspomnienie.
Miasto.
Domy - nowe, z drewna, papreksu i tego, co akurat by艂o pod r臋k膮, i odkopane partery wysoko艣ciowc贸w. Ulice - nier贸wne, b艂otniste, ciemne. O艣wietlenie - na rogach ulic misy wypchane trudnym do okre艣lenia materia艂em, p艂on膮cym i dymi膮cym, girlandy 偶ar贸wek nad knajpami, burdelami, szulerniami, straganami. Przedmie艣cie mia艂o dochody z turystyki - obywatele godni czci ci膮gn臋li tu, by trwoni膰 maj膮tek na spe艂nienie swych mrocznych fantazji. Niedaleko p艂yn臋艂a Be艂tawa, z port贸w Pargi mo偶na si臋 tu dosta膰 wodn膮 taks贸wk膮 za par臋 groszy. Marynarze z rzeki, ochrona holownik贸w, przewa偶nie sp臋dzaj膮cy 偶ycie na podr贸偶ach na trasie Parga - Magdeburg - Hamburg i z powrotem, sp臋dzali tu czas od roz艂adunku do za艂adunku. Nocami 艂odzie o poczernionych burtach przywozi艂y wszelkie dobra kradzione i z przemytu.
Sk膮po ubrane kobiety ogrzewa艂y ty艂ki przy ogniu. Na skraju ulicy migota艂y papierosy ich anio艂贸w str贸偶贸w w sk贸rzanych kurtkach.
Lenz zatrzyma艂 si臋 na 艣rodku ulicy. Wyci膮gn膮艂 z kieszeni na piersi sk贸rzane pude艂ko, z niego dwa tampony, kt贸re starannie wepchn膮艂 sobie do nosa.
- Na gryp臋 - wyja艣ni艂. - W Betonstadt jest epidemia grypy.
- O, rozgada艂e艣 si臋 - skomentowa艂em to przem贸wienie. - A tak w og贸le to wiesz mo偶e, gdzie idziemy?
Znowu si臋gn膮艂 do kieszeni, tym razem wyci膮gn膮艂 posk艂adany papier. Zupe艂nie nie przejmowa艂 si臋 tym, 偶e obserwuje go kilkadziesi膮t par oczu skrytych w p贸艂mroku ochroniarzy i rozszerzone atropin膮 藕renice czarnow艂osych 艣licznotek w kusych sk贸rzanych ubrankach, siedz膮cych w oknach wystaw bez szyb.
Jaka艣 wysztafirowana blondynka, kt贸rej najprzyzwoitszym elementem garderoby by艂y sznurowane buty si臋gaj膮ce do ty艂ka, podesz艂a do nas i z lubie偶nie wysuni臋tym ko艅cem j臋zyka zajrza艂a do mapy Lenza. Zignorowa艂 j膮. Zacz臋艂a taksowa膰 mnie. Spojrza艂em na ni膮, wytrzeszczaj膮c oczy. Skrzywi艂a si臋 i po艂o偶y艂a Lenzowi g艂ow臋 na muskularnym ramieniu.
- Podobasz mi si臋, ch艂opcze - zagada艂a. Rutyna oczywi艣cie, ale brzmia艂o mi艂o. - Taki napakowany... lubi臋 takich.
Lenz w dalszym ci膮gu nie zwraca艂 na ni膮 uwagi. Przy 艣wietle miniaturowej latarki przygl膮da艂 si臋 odr臋cznemu planowi tego, co kiedy艣 by艂o Po艂udniowym Miastem.
- Hier. - Stukn膮艂 grubym palcem. - Hier ist das.* Wenzel Klaus Strasse.
Blondynka nie zniech臋ca艂a si臋. D艂oni膮 z d艂ugimi, czerwonymi paznokciami wodzi艂a po umi臋艣nionym brzuchu Lenza. Stamt膮d ruszy艂a w g贸r臋, w stron臋 pachy, a偶 w ko艅cu natrafi艂a na luf臋 automatu. Momentalnie cofn臋艂a r臋k臋, odwr贸ci艂a si臋 i odesz艂a ze stukotem wysokich obcas贸w.
Przyjrza艂em si臋 dzielnicy, kt贸rej szukali艣my.
- Tutaj? No, to mam genialny plan: musimy i艣膰 na po艂udniowy zach贸d, czyli, o ile wiem, tam mi臋dzy Cod膮 a Newtonem - stwierdzi艂em, wskazuj膮c r臋k膮 l艣ni膮ce na niebie miasta orbitalne. - Jaka to skala? A, jeden do dwunastu tysi臋cy? No to mo偶e do pierwszych mroz贸w tego Wencelklausa znajdziemy.
Ruszyli艣my dalej, w g艂膮b Betonogrodu. Gwar sklep贸w, fa艂szywy 艣piew z burdeli, szczebiot nierz膮dnic zosta艂 stopniowo gdzie艣 w tyle. Zewn臋trzny pier艣cie艅, od strony Pargi, mia艂 wszystkiego kilkaset metr贸w szeroko艣ci. Tam by艂y nocne kluby, domy negocjowalnego afektu, knajpy. Dalej by艂y ju偶 tylko gruzy. Noc. Ostre kontury ruin. Wymar艂e miasta na orbicie.
I ciche, szybkie kroki dooko艂a. Wsz臋dzie tupot n贸g. Przed nami, za nami, po bokach. Betonstadt czuwa. Betonstadt patrzy. Kt贸偶 to si臋 tu zap臋dzi艂? Je艣li to tury艣ci seksualni pomylili drog臋, zostan膮 uprzejmie acz stanowczo skierowani we w艂a艣ciwym kierunku. Je艣li nie - trzeba si臋 przyjrze膰, ustali膰, po艣ledzi膰, a potem... potem to ju偶 jest du偶o r贸偶nych wariant贸w.
Doskonale zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e mamy towarzystwo. Lenz zasuwa艂 jak ma艂y parow贸z, betonowy 偶wirek trzeszcza艂 mu pod butami. Od czasu do czasu zapala艂 na chwil臋 latark臋, sprawdzaj膮c co艣 na planie. Zastanawia艂em si臋, czy ma 艣wietn膮 orientacj臋 i faktycznie zmierzamy do miejsca, w kt贸rym przemytnicy ludzi trzymaj膮 Patrycj臋 van Hasse, lat siedemna艣cie, czy pob艂膮dzi艂 i nie chce si臋 do tego przyzna膰.
Z ciemno艣ci wychyn臋艂o z pi臋tnastu ludzi, okr膮偶aj膮c nas.
- W czym mo偶emy panom pom贸c? Szukaj膮 panowie pami膮tek dla turyst贸w? - odezwa艂 si臋 kt贸ry艣 pewnym siebie g艂osem.
Trzej inni odkryli zas艂oni臋te dot膮d latarnie. W ich 艣wietle zobaczyli艣my ponurych facet贸w w ci臋偶kich butach, wojskowych spodniach z kieszeniami na wierzchu i kamizelkach kuloodpornych r贸偶nych typ贸w. Wszyscy byli uzbrojeni - w tasaki, cepy albo maczety. Ekipa gotowa do walki.
Lenz nie przej膮艂 si臋 nimi specjalnie. Po艣wieci艂 latark膮 na map臋 i stukn膮艂 w ni膮 palcem.
- Szukamy kogo艣 - powiedzia艂em, patrz膮c na przyby艂ych.
Ryk 艣miechu.
- S艂yszycie? Oni kogo艣 szukaj膮. Monte, no centralnie trzymaj mnie...
Inny g艂os:
- Tu go nie znajdziecie. Ale jak si臋 odwr贸cicie i potuptacie tam, sk膮de艣cie przyszli, to wszystko b臋dzie w porz膮dku. Za porad臋 pi臋膰dziesi膮t marek.
Wyci膮gn膮艂em spod poncho swoj膮 latark臋 i licencj臋.
- To jest m贸j certyfikat. Nazywam si臋 Gowery Fink i tu pracuj臋.
- Monte, s艂ysza艂e艣? Ale numer! Ten pan pracuje!
- Nazywam si臋 Gowery Fink. Zw膮 mnie Zi臋ba.
- A chuj z tym, jak ci臋 nazywaj膮! - prychn膮艂 kto艣 za moimi plecami. Inny za艣wieci艂 mi lamp膮 prosto w twarz. Przymru偶ywszy oczy, pr贸bowa艂em mu si臋 wymkn膮膰.
- Par臋 lat temu - ci膮gn膮艂em - zna艂em tu paru ludzi. Jest tu jeszcze Baloun? Jarek Baloun, Gerry na niego m贸wili.
Cisza.
- Termit mo偶e? Albo Slida Nappel?
- Slida wyjecha艂 do Furthu - odpowiedzia艂 kt贸ry艣.
Zaczyna艂o mnie to m臋czy膰.
- Bez jaj! - rzuci艂em, tym razem ostro. - Dogadamy si臋. 呕e艣cie o mnie s艂yszeli, to na bank. Robi艂em negocjacje dla von Ogilvy'ego. Cztery lata temu by艂em nad Laramis膮.
- 艢ciema! - krzykn膮艂 kto艣 z drugiej strony kr臋gu. S艂ycha膰 by艂o, 偶e si臋 przestraszy艂. - Nie wierzcie mu, wkr臋ca was!
Ale to, co powiedzia艂em, ju偶 zaczyna艂o dzia艂a膰. Lampy zako艂ysa艂y si臋, bo ci, co je trzymali, cofn臋li si臋. Tylko kilku zosta艂o na swoich miejscach. Jeden z nich, z w艂osami stercz膮cymi na boki jak szczotka kominiarska, podszed艂 do mnie.
- Gowery Fink? Ten, co by艂 nad Laramis膮?
- Ten sam - wyszczerzy艂em z臋by. - Osobi艣cie.
- Wiesz - powiedzia艂 z wahaniem - nie chcemy tu mie膰 k艂opot贸w...
- Super - odpar艂em. - 艢wietnie si臋 sk艂ada, bo ja te偶 nie chc臋. A mo偶e da si臋 tak za艂atwi膰, 偶eby nie by艂o k艂opot贸w.
Podszed艂 jeszcze o krok bli偶ej.
- To, m贸wisz, czego szukacie?
Powiedzia艂 to rzeczowym tonem. Po prostu pyta艂 jak cz艂owiek, kt贸ry by艂by sk艂onny pom贸c. Nie tak, jak si臋 m贸wi: „Czego tu szukasz?”
- Wenzel Klaus Strasse - odpowiedzia艂em, wyjmuj膮c Lenzowi plan z r臋ki. - O, tej!
- Monte, Fretka, rzu膰cie no okiem - poleci艂 naje偶ony, patrz膮c na swoich ludzi. Dwaj z nich podeszli z widocznym wahaniem. Chwil臋 rozmawiali p贸艂g艂osem.
- Tak my艣la艂em - powiedzia艂 naje偶ony.
- Melina przemytnik贸w ludzi - doda艂em.
- Wida膰, 偶e wiesz, czego chcesz - skomentowa艂.
- To niedobrze?
- Fatalnie! - prychn膮艂. - Ja nie mog臋 o tym decydowa膰 sam.
- A kto mo偶e?
- Zaprowadz臋 was do niego.
Spojrza艂em na Lenza. Ten mato艂 sta艂 obok mnie bez ruchu, z praw膮 r臋k膮 nonszalancko wsuni臋t膮 pod kurtk臋. Oddycha艂 g艂o艣no ustami, bo nos mia艂 zatkany tym swoim lekarstwem na gryp臋. Mog艂em tylko mie膰 nadziej臋, 偶e mu nagle nie odbije, nie wyci膮gnie swojego wypasionego automatu i nie zacznie strzela膰 do wszystkiego, co si臋 rusza.
- Spoko, Lenzi. Alles in Ordnung.*
W kilku zdaniach po germa艅sku wyt艂umaczy艂em mu, co si臋 dzieje.
- To ju偶 - machn膮艂 r臋k膮 naje偶ony. - Ruchy. Nie b臋d臋 przy was kwit艂 ca艂膮 noc, mam inne sprawy.
To艣my poszli dalej, w troch臋 innym sk艂adzie ni偶 chcieli艣my. Ja, Lenz, naje偶ony i ci dwaj, kt贸rych nazywa艂 Monte i Fretka. Reszta nocnej stra偶y Betonstadt zosta艂a na miejscu, zapewne czatuj膮c na dalszych zab艂膮kanych w臋drowc贸w. Noc by艂a jasna i nawet niezbyt zimna. Md艂y blask wymar艂ych miast wzywa艂 statecznych obywateli Pargi, 偶eby rozbili skarbonki, wypu艣cili si臋 na ziemi臋 niczyj膮 i tam偶e za swoje rzetelnie zarobione pieni膮dze kupili sobie towarzystwo dziewczyny, kt贸r膮 b臋d膮 mogli zwi膮za膰 pasami i zbi膰 batem. Albo, przeciwnie, takiej, kt贸ra im zapewni takie atrakcje.
Wiedzia艂em, gdzie nas prowadz膮. Dziesi臋膰 lat temu tam w艂a艣nie pozna艂em Slide Nappela, Gerry'ego Balouna, Termita i innych ciekawych ludzi. Szli艣my w艣r贸d ruin zaro艣ni臋tych brz贸zkami i sosenkami, na 艣cie偶ce co jaki艣 czas natrafiaj膮c na je偶yny i paprocie. Doskonale zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e trawy i krzaki po obu stronach 艣cie偶ki kryj膮 dziesi膮tki przemy艣lnych pu艂apek. Za 偶adne pieni膮dze nie zszed艂bym z drogi. Na stalowych wnykach czy jamie o dnie naje偶onym zaostrzonymi tyczkami fakt, 偶e maj膮 do czynienia z Gowerym znad Laramisy, m贸g艂by nie zrobi膰 nale偶ytego wra偶enia.
Prawdziwe centrum Betonstadt znajdowa艂o si臋 o jakie艣 trzy kwadranse drogi od miejsca, w kt贸rym nas zatrzyma艂a brygada naje偶onego. Nad zalanym wod膮 w膮wozem o stromych 艣cianach przerzucono k艂adki z bali sosnowych. Tak przy okazji - w膮w贸z powsta艂 przez zawalenie si臋 stacji metra, prawdopodobnie zbombardowanej w czasie drugiej wojny energetycznej. Obok k艂adki sta艂o kilka stragan贸w z ziemniakami i innymi jarzynami.
Zdziwili艣cie si臋, co? Pewnie nie mie艣ci wam si臋 w g艂owach, jakim cudem taki stragan mo偶e istnie膰 w艣r贸d zb贸jeckich le偶y. Nale偶a艂oby si臋 spodziewa膰, 偶e taki stragan zaraz zostanie w kr贸tkim czasie rozkradziony, chyba 偶e pierwej komu艣 przyjdzie ochota sprawdzi膰, jak daleko polec膮 kartofle, je艣li si臋 wrzuci do 艣rodka r臋czny granat.
Odpowied藕 jest prosta. To by艂o plemi臋 prymitywnych wojownik贸w. Na w艂asnym terenie, w艣r贸d swoich obowi膮zywa艂y zasady jasne, proste, rozs膮dne i twarde. Co wi臋cej, mieszka艂o tu te偶 troch臋 kobiet, z kt贸rymi wszyscy obchodzili si臋 jak z istotami ludzkimi. Je艣li kto艣 mia艂 ochot臋 kobiet臋 zgwa艂ci膰 albo w inny spos贸b poni偶y膰, musia艂 dra艂owa膰 trzy kilometry do dzielnicy handlowej i tam znale藕膰 profesjonalistk臋, kt贸ra pomo偶e mu rozwi膮za膰 problem za odpowiedni膮 op艂at膮. 呕y艂y tu tak偶e dzieci - od ma艂ego ucz膮c si臋 walczy膰, kra艣膰 i rabowa膰.
Ups. Chyba teraz z kolei wydaje wam si臋, 偶e centrum Betonstadt stanowi艂o jak膮艣 oaz臋 szcz臋艣cia. Wolni ludzie, zero podatk贸w, ka偶dy wie, z czego 偶yje, nikt nie bierze pieni臋dzy za darmo. Te偶 mia艂em takie wra偶enie, jak zaczyna艂em zbiera膰 materia艂y do magisterki. Dopiero potem, z relacji swoich informator贸w i z w艂asnego do艣wiadczenia, zorientowa艂em si臋, jak by艂o naprawd臋.
Ci wszyscy ludzie stanowili element aspo艂eczny. Mi臋dzy sob膮 potrafili by膰 do pewnego stopnia s艂owni, uczciwi, rzetelni w interesach i wierni w przyja藕ni. Tyle, 偶e do pewnego stopnia robi wielk膮 r贸偶nic臋. Konflikty jednostek czy poszczeg贸lnych grup w spo艂eczno艣ci, a te zdarza艂y si臋 cz臋sto, z regu艂y ko艅czy艂y si臋 艣mierci膮 jednego lub kilku uczestnik贸w. Tote偶 艣mier膰 by艂a na porz膮dku dziennym. Ujemny przyrost naturalny wyr贸wnywa艂 sta艂y dop艂yw zbieg艂ych przest臋pc贸w z Pargi, Orgonu, Saksonii i Bawarii, tudzie偶 zbieg贸w z latyfundi贸w zarz膮dzanych w najlepszym feudalnym stylu.
Wszystkie takie skupiska elementu aspo艂ecznego maj膮 t臋 cech臋, 偶e po pierwsze, taka grupa ma wodza, a po drugie, wodzem zostaje si臋 tylko i wy艂膮cznie dzi臋ki brutalnej sile potwierdzonej w pojedynkach. Samc贸w ch臋tnych na to stanowisko nigdy nie brakuje, wi臋c 艣miertelno艣膰 wodz贸w jest wysoka. Najs艂absi prze偶ywaj膮 na tym stanowisku wszystkiego par臋 dni, najsprawniejsi nawet kilka lat.
Naje偶ony i jego dwaj podkomendni prowadzili nas do siedziby wodza, mieszcz膮cej si臋 w ogromnej podziemnej budowli wzniesionej kiedy艣 wraz z osiedlem jako schron przeciwatomowy. Znajdowa艂a si臋 we wn臋trzu zgrabnego pag贸rka, wchodzi艂o si臋 do niej po schodach prowadz膮cych jakie艣 trzy metry pod ziemi臋 i dalej przez wielkie wrota, kt贸re trzy wieki temu kto艣 zapomnia艂 zamkn膮膰 i tak ju偶 zosta艂o. Mi臋dzy pancernymi p艂ytami zosta艂a szczelina akurat na szeroko艣膰 jednej osoby, co niew膮tpliwie u艂atwia艂o obron臋.
Za wrotami korytarz rozga艂臋zia艂 si臋 na kilka mniejszych. Tutaj wszystkie wej艣cia by艂y zamkni臋te hermetycznymi drzwiami, czu膰 by艂o amoniak - wida膰 pomieszczenia za nimi by艂y wykorzystywane jako szamba. Pewnie za艂o偶ono tu jakie艣 urz膮dzenie do gromadzenia biogazu, kt贸ry potem cieniutkimi rurkami p艂yn膮艂 do wykorzystywanych cz臋艣ci bunkra. Na 艣cianach migota艂y niebieskie p艂omienie lampek gazowych.
Bunkier sk艂ada艂 si臋 z kilkudziesi臋ciu samodzielnych ma艂ych pomieszcze艅 i jednej wielkiej hali. Nie wiem, do czego ta hala mia艂a s艂u偶y膰, ale robi艂a przygn臋biaj膮ce wra偶enie. By艂a ogromna, ale niska - od pod艂ogi do stropu raptem trzy metry i las s艂up贸w. Wsz臋dzie beton, beton, beton... Szaro, tylko gdzieniegdzie stare i nowe graffiti. Migotanie gazowych lampek.
W贸dz oczekiwa艂 nas w przeciwleg艂ym ko艅cu hali.
Oficjalne zgromadzenia prymitywnych plemion wsz臋dzie wygl膮daj膮 podobnie. Wst臋p maj膮 tam tylko wojownicy po rytuale przej艣cia; je艣li wpuszcza si臋 tak偶e samice, to tylko jako ozdob臋 - maj膮 prawo patrze膰 (najlepiej w ziemi臋), s艂ucha膰 i milcze膰. Na 艣cianach wisz膮 zwykle sk贸ry nied藕wiedzi, 艂by wilko艂az贸w i rysomak贸w (to znaczy zmutowanych ps贸w i rysi贸w). W centralnym punkcie stoi jaki艣 totem z wykrzywion膮 twarz膮, ewentualnie tak偶e z pot臋偶nym wzwodem. W tej betonowej jaskini by艂o o tyle inaczej, 偶e zamiast ba艂wana sta艂 starannie wynaprawiany, wypucowany do po艂ysku samoch贸d terenowy z wielkimi oponami. Kiedy jeszcze nadawa艂 si臋 do jazdy, musia艂 kosztowa膰 maj膮tek.
Taki samoch贸d jest du偶o szybszy i niepor贸wnanie wygodniejszy od najpi臋kniejszego ogiera. Kilka razy zdarzy艂o mi si臋 czym艣 takim jecha膰 i, m贸wi臋 wam, warto by艂o. Niestety, maj膮 te偶 pewne wady. Najwi臋ksz膮 z nich jest cena - za ka偶dy z nich mo偶na by kupi膰 niewielki tabun koni z rz臋dem. Poza tym musieliby艣cie je藕dzi膰 tylko po szosach, a przynajmniej drogach - taki pojazd co prawda nazywa si臋 „terenowy”, ale w lesie, a tym bardziej na bagnach nie powinien si臋 pokazywa膰, podczas gdy dobry ko艅 艣wietnie sobie tam radzi. No i jeszcze jeden szczeg贸艂: potrzebujecie paliwa. Gdy nasi przodkowie wyssali z ziemi ca艂膮 rop臋 i gaz, wyd艂ubali w臋giel, spalili je, zamieniaj膮c w ciep艂o i spaliny, ide臋 transportu samochodowego diabli wzi臋li. Owszem, w Cesarstwie jest mn贸stwo urz膮dze艅 do wyrobu paliwa. Przy miejskich kolektorach 艣ciekowych nabij膮 wam butl臋 spr臋偶onym gazem. S膮 rafinerie wytwarzaj膮ce paliwo z oleju rzepakowego, fabryczki paliwa z w臋gla drzewnego. Ale tu, w Bojemii? Wolne 偶arty. Tu si臋 uprawia pszenic臋 i kartofle. Starcza akurat na tyle, 偶eby ludzie nie umarli z g艂odu... Zdaje si臋, 偶e to troch臋 nie na temat?
Przeszli艣my przez las betonowych s艂up贸w do ko艅ca hali, do wspomnianego k膮ta ozdobionego zwierz臋cymi sk贸rami, 艂bami i teren贸wk膮. Naje偶ony najwyra藕niej pos艂a艂 kogo艣 przodem z informacj膮, bo czeka艂 ju偶 na nas komitet powitalny w sile mniej wi臋cej stu os贸b. Mimo to monstrualna hala by艂a prawie pusta, tyle 偶e jej pust膮 cz臋艣膰 lito艣ciwie okry艂a ciemno艣膰. Przyzwoicie 艣wieci艂o tylko osiem lamp oliwnych. Nie wiem, dlaczego 艣wiecili olejem - mo偶e dlatego, 偶e zmy艣lna instalacja na biogaz by艂a zawodna i cz臋sto si臋 psu艂a, a mo偶e wojownicy nie chcieli na okr膮g艂o w膮cha膰 opar贸w metanu.
W贸dz siedzia艂 na masywnym, ozdobnym fotelu, tym samym, na kt贸rym dziesi臋膰 lat temu siadywa艂 Ludwik Feld, zwany Termitem.
- Reilly - zwr贸ci艂 si臋 do niego nasz naje偶ony przewodnik - ten tutaj twierdzi, 偶e nazywa si臋 Gowery z Laramisy. I 偶e zna艂 Slide i Termita, to w takim razie ty te偶 go powiniene艣 zna膰. Przyjrzyj mu si臋 uwa偶nie. To faktycznie jest Gowery z Laramisy?
Sprytnie to rozegra艂. Naprawd臋 genialnie. Je偶eli w贸dz mnie nie pozna, diabli wezm膮 moc zakl臋cia Laramisa, a my za chwil臋 zginiemy, bo widzieli艣my za du偶o.
- Szlag by ci臋 trafi艂, Serge! Po choler臋 偶e艣 ich tu przywl贸k艂? - westchn膮艂 w贸dz i wsta艂, 偶eby nas sobie lepiej obejrze膰.
Wygl膮da艂 na jakie艣 czterdzie艣ci lat. Gruby, o nalanej twarzy, z przystrzy偶on膮 br贸dk膮 i kr贸tkimi w艂osami z grzebieniem dred贸w przez 艣rodek g艂owy od czo艂a do karku. Mia艂 na sobie jaskrawofioletow膮 batystow膮 koszul臋 i maskuj膮ce spodnie galijskiego komandosa obwieszone mn贸stwem z艂otych 艂a艅cuszk贸w. Nerwowy, najwyra藕niej by艂 ju偶 wodzem d艂u偶ej ni偶 jego odporno艣膰 nerwowa pozwala艂a.
- Kurwa, jasne, 偶e to on! Nic si臋 kretyn nie zmieni艂.
Nie wydaje mi si臋, 偶eby mnie chcia艂 obrazi膰. Ot, takie sobie ozdobniki retoryczne. Ja z kolei go nie rozpoznawa艂em, a przypomnia艂em sobie dopiero, s艂ysz膮c jego lekko barani g艂os.
- Pewnie! - podj膮艂em. - Ju偶 ci臋 kojarz臋! Szczuro艂ap ci臋 nazywali, tylko wtedy by艂e艣 chudy jak 艣mier膰 na chor膮gwi!
- Widzicie? - o偶ywi艂 si臋 grubas. - Oczywi艣cie, 偶e to jest m贸j stary znajomy znad Laramisy, Gowery Laramita!
Magiczne s艂owo Laramisa sprawia艂o, 偶e troch臋 mojej ponurej s艂awy sp艂ywa艂o i na niego.
- A co ci臋 sprowadza, Gowery? Masz do nas jaki艣 interes? Czy ot, tak wpad艂e艣 zobaczy膰 starych kumpli?
Ot, cwaniak! Doskonale wiedzia艂, czego szukam. Widocznie my艣la艂, 偶e si臋 rozmy艣li艂em po drodze.
Wiedz膮c ju偶, z kim mam do czynienia, policzy艂em, ile mo偶e mie膰 lat. Do czterdziestki, prosz臋 ja pa艅stwa, brakowa艂o mu jeszcze co najmniej dwana艣cie. W Betonogrodzie ludzie starzej膮 si臋 szybko.
- Szuka przemytnik贸w ludzi - wyr臋czy艂 mnie naje偶ony Serge (czy偶by Siergiej?).
- Cooo? Gowery, czy to prawda? Przyszed艂e艣 mi robi膰 ko艂o dupy?
- 艁e tam. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - 呕adnych przemytnik贸w nie szukam.
- A widzisz, dupku 偶o艂臋dny? Jeszcze by te偶, po co mojemu kumplowi Goweremu przemytnicy ludzi? Gdzie by go mieli przemyci膰?
W艣r贸d zgromadzonych rozleg艂 si臋 cichy 艣miech. Podnios艂em r臋k臋. Zrobi艂o si臋 cicho.
- Szukam jednej dziewczyny. Nazywa si臋 Patrycja van Hasse. Z tego, co wiem, jest teraz w r臋kach tych przemytnik贸w, co o nich m贸wi艂em.
Znowu cisza. I znowu 艣miechy.
- Kurwa go ma膰! - zawy艂 Reilly, w pewnych kr臋gach znany jako Szczuro艂ap. - W co ty mnie pr贸bujesz wkr臋ci膰, idioto?! Serge, nie mog艂e艣 ich sam za艂atwi膰?
- Tw贸j kolega Gowery - odpar艂 z kamiennym spokojem naje偶ony - sp贸藕ni艂 si臋. Przemytnicy ulotnili si臋 z ca艂ym towarem. Wczoraj przed po艂udniem.
- No w艂a艣nie! - o偶ywi艂 si臋 Szczuro艂ap. - Wczoraj przed po艂udniem. No i widzisz. Wczoraj przed po艂udniem.
- Jak pech, to pech - westchn膮艂em. - Ale... jak znam 偶ycie, to zostawili jak膮艣 obstaw臋 tam, gdzie mieli melin臋, nie? Chcia艂bym z tym towarzystwem pogada膰.
- Czy艣 ty na g艂ow臋 upad艂? Ty sobie zdajesz spraw臋, idioto chorobliwy, w co nas pr贸bujesz wci膮gn膮膰?
- Hola! - zawo艂a艂em do g艂臋bi ura偶ony. - Ja si臋 tu na audiencj臋 nie wprasza艂em. Znalaz艂bym ich sam, ale ten sympatyczny m艂odzieniec nalega艂, 偶eby艣my tu z nim przyszli. No to prosz臋, jeste艣my. Po co mnie tu ci膮gn膮艂, jak mi nie chcecie pom贸c? Po co mnie tu trzymacie? Mo偶e wy macie za du偶o czasu, ale mnie si臋 spieszy!
- Cz艂owieku, 偶ycie ci zbrzyd艂o, 偶e tak z nami gadasz?
Mia艂em tego szczerze dosy膰. Mogli艣my si臋 tu tak przekomarza膰 do u艣miechni臋tej 艣mierci.
- Lenzi, uwaga! - sykn膮艂em i jednym skokiem znalaz艂em si臋 na piedestale obok wymuskanej teren贸wki.
- Reilly, drogi przyjacielu - roze艣mia艂em si臋, patrz膮c na Szczuro艂apa i reszt臋 towarzystwa - i tak mam przechlapane.
Celnym kopem wybi艂em z zamocowania boczne lusterko kultowej maszyny. Lusterko wielko艣ci biografii polityka szczebla powiatowego zakre艣li艂o w powietrzu krzyw膮 balistyczn膮, wylecia艂o gdzie艣 poza zasi臋g 艣wiat艂a lamp olejnych i, s膮dz膮c po odg艂osach, zako艅czy艂o lot l膮dowaniem z rozbiciem.
- Jam jest Gowery Laramita! - zagrzmia艂em. - Chc臋 rozmawia膰 z przemytnikami ludzi.
Cisza.
Patrzyli w milczeniu na mnie i na Lenza. Ochroniarz Patrycji sta艂 w rozkroku, 艣ciskaj膮c w r臋kach sw贸j automacik. Nie rozumia艂 wprawdzie, o czym rozmawiamy, ale orientowa艂 si臋, 偶e w艂a艣nie dopu艣ci艂em si臋 艣wi臋tokradztwa.
- Reilly - odezwa艂 si臋 w ko艅cu naje偶ony - a mo偶e by tak pozwoli膰, 偶eby szmuglerzy go za艂atwili? To sprawa mi臋dzy nim a nimi, nam co do tego?
T艂usty go艣膰 zwany niegdy艣 Szczuro艂apem, a teraz Reillym, przywar艂 mocniej do swego tronu. Lewa po艂owa twarzy drga艂a mu nerwowo.
- To ty 偶e艣 ich tu przywl贸k艂, cio艂ku - zachrypia艂. - W stosownym czasie racz臋 ci osobi艣cie nakopa膰 do dupy. A teraz we藕 ich st膮d i zaprowad藕, gdzie chcieli.
Naje偶ony sk艂oni艂 g艂ow臋.
- Mo偶emy i艣膰. Monte, Fretka, we藕cie lampy i spadamy.
Zeskoczy艂em z coko艂u i klepn膮艂em Reilly'ego w plecy.
- Dzi臋ki, kole艣. Do zobaczenia w lepszych czasach.
W niepoj臋tym porywie uprzejmo艣ci nie potraktowa艂 mnie 偶adnym wyzwiskiem.
Wyszli艣my znowu mi臋dzy stragany o艣wietlone blaskiem orbitalek.
- Ty masz na imi臋 Serge? - spyta艂em naje偶onego.
- Siergiej.
- S艂uchaj, Sierio偶a, co艣 ci powiem. Macie za szefa wyj膮tkowego szmaciarza. I on ci m贸wi, 偶e ci nakopie do dupy? Mo偶e lepiej, 偶eby艣 to ty jego kopn膮艂 w dup臋 i zaj膮艂 jego miejsce? Nie my艣la艂e艣 nigdy o tym?
- A nie. Ja nie jestem taki jak on. Nie chc臋 tu zosta膰 na sta艂e.
T艂umacz膮c na otwarty tekst: na razie nie mam wyboru, ale nie jestem bandziorem jak ci tutaj.
Pokruszony beton trzeszcza艂 pod butami.
- Tu jest skr贸t.
- S艂uchaj - zwr贸ci艂 si臋 do mnie Serge - to jest Oggerd? Ten 膰wok, co idzie z tob膮 i s艂owem si臋 nie odezwie?
- Nie. To nie on. Kto艣 inny.
- Wyobra偶am sobie, 偶e Oggerd musi by膰 wy偶szy. Ty dla niego pracujesz, nie?
- Od czasu do czasu. To nie jest sta艂a robota. I, faktycznie, Oggerd jest wy偶szy od Lenza.
- Oggerd Or艂os臋p - zamy艣li艂 si臋 Siergiej. - M贸wi膮, 偶e jest cyborgiem. P贸艂 cz艂owiek, p贸艂 maszyna.
- Faktycznie, tak m贸wi膮.
- A to prawda?
- A bo ja wiem? Pod rentgenem go nie ogl膮da艂em. Nie wiem, mo偶e tak, mo偶e nie.
- Podobno zabi艂 dziesi膮tki ludzi. Ma by膰 najlepszym rycerzem Cesarstwa.
- Zgadza si臋. Najlepszy od czas贸w Orlanda Orgo艅skiego, znanego jako Ksi膮偶臋.
- A tak og贸lnie, jaki on jest?
- W porz膮dku. Du偶o bardziej w porz膮dku ni偶 wi臋kszo艣膰 ludzi. Uczciwy, prawdom贸wny, hojny dla przyjaci贸艂.
- Kto by pomy艣la艂... Jako艣 tak zawsze my艣la艂em, 偶e to jest potw贸r, maszyna do zabijania.
- Taki jest, a tak wygl膮da. Ale jedno drugiemu nie przeszkadza.
- A ty sam... To prawda, 偶e ci臋 nie mo偶na zrani膰?
- Tak m贸wi膮, ale par臋 razy mnie postrzelili.
- Ale wtedy nad Laramis膮 to艣 nie藕le narozrabia艂, co?
- Ano. Mia艂em z艂y humor.
By艂o ju偶 bli偶ej 艣witu ni偶 zmierzchu. Nasta艂a pora, kiedy prawa fizyki dzia艂aj膮 w ograniczonym zakresie i cz艂owiek ma wra偶enie, 偶e to, co uwa偶a za 艣wiat, jest tylko jego nieostrym odbiciem. W takich chwilach czas biegnie inaczej, nie dla ludzi, ale sam dla siebie. Miasta orbitalne nie s膮 wytworem r膮k ludzkich, lecz oczami bezlitosnych demon贸w, a gwiazdy pryszczami na ich twarzach.
Napi臋cie ust膮pi艂o.
- To ten barak tam - zachrypia艂 naje偶ony.
O sto pi臋膰dziesi膮t metr贸w od nas, jak samotny z膮b, wznosi艂 si臋 wolno stoj膮cy budynek, chyba czteropi臋trowy. Ciemne okna bez szyb wygl膮da艂y jak w艂azy do piekie艂. Wej艣cie by艂o s艂abo o艣wietlone, ale 藕r贸d艂a 艣wiat艂a nie widzia艂em. Monte, a mo偶e to by艂 Fretka, zakry艂 latarni臋.
- Dalej nie id臋 - powiedzia艂 naje偶ony. - Szmuglerzy p艂ac膮 dobrze, ale s膮 cholernie nerwowi.
- Ilu ich tam jest?
- Nie wiem, dw贸ch, trzech, wi臋cej nie.
- Maj膮 jakie艣 zabezpieczenia, czy ja wiem, pu艂apki, sygnalizacj臋, co艣 w tym stylu?
- Nie. My jeste艣my ich zabezpieczeniem.
- Aha... Poczekasz na nas? Rozumiesz, 偶eby nas wyprowadzi膰 st膮d z powrotem?
- Co, cykorek oblecia艂? Pewnie, 偶e poczekam, przecie偶 musz臋 wiedzie膰, jak si臋 ta zabawa sko艅czy. Dobrze powiedzia艂e艣 Reilly'emu - co by nie by艂o, mamy przechlapane. Albo wy zabijecie ich, albo oni was. Na szcz臋艣cie - doda艂 - i tak wszystko b臋dzie na Reilly ego.
- Komm, Lenz - sykn膮艂em do ochroniarza. - Dort ist das.*
Lekkimi skokami ruszyli艣my w stron臋 o艣wietlonego wej艣cia.
- Ich rechts, du links* - szepn膮艂 Lenz.
Ustawili艣my si臋 po obu jego stronach. Lenz podni贸s艂 z ziemi kawa艂ek betonu i wrzuci艂 go do 艣rodka, rozbijaj膮c z trzaskiem.
Czekali艣my.
Na zewn膮trz wyszed艂 ch艂opak w szarych we艂nianych spodniach i eleganckiej ocieplanej kurtce, uczesany, ogolony. Obraz m艂odego cz艂owieka z innego 艣wiata psu艂 tylko samopowtarzalny karabin w r臋kach.
W chwil臋 p贸藕niej Lenz r膮bn膮艂 go pi臋艣ci膮 w szcz臋k臋. Na tyle silnie, 偶e ch艂opak z trzaskiem wyr偶n膮艂 g艂ow膮 w betonow膮 futryn臋. Podtrzyma艂em bezw艂adn膮 posta膰 i ostro偶nie u艂o偶y艂em na ziemi.
Ch艂opak charcza艂. Po brodzie sp艂ywa艂a mu krew z przegryzionego j臋zyka.
- Scheisse!* - sykn膮艂em. - Zabi艂e艣 go, trollu! Teraz nam ju偶 nic nie powie!
- Den brauchen wir nicht* - rzuci艂 p贸艂g艂osem Lenz i ruszy艂 w g艂膮b budynku, w ciemno艣膰. W p贸艂 minuty p贸藕niej by艂 z powrotem. - Nikogo nie ma!
- A widzisz! A ten tutaj m贸g艂 nam powiedzie膰, gdzie si臋 podziali!
Po zdezelowanych drewnianych schodach weszli艣my na pi臋tro, od czasu do czasu 艣wiec膮c latark膮.
Pusto. Szyb windowy wypatroszony, zosta艂y tylko kawa艂ki liny. Mimochodem 艣wieci艂em w puste dziury po drzwiach. Nic. Wilgo膰 i ple艣艅. Przez puste okna wpada艂o do 艣rodka troch臋 艣wiat艂a upiornych miast na niebie. Drewniane schody w g贸r臋. Drugie pi臋tro.
Ciemno艣膰.
A potem troch臋 艣wiat艂a.
S艂abiutkie l艣nienie wydobywa艂o si臋 z wn臋trza pomieszczenia socjalnego. Najpierw tylko odblask, ale kiedy zajrza艂em za przepierzenie, zrobi艂o si臋 ja艣niej. Tam, gdzie kiedy艣 by艂a kuchnia i 艂azienka, wygrodzone 艣cianami z papreksu, zia艂a dziura przez dwa pi臋tra, kt贸r膮 kto艣 byle jak zabezpieczy艂 uci臋tymi ga艂臋ziami.
W p贸艂przysiadzie, z pustymi r臋kami, bez broni szed艂em w stron臋 藕r贸d艂a 艣wiat艂a. Jeszcze kilka krok贸w...
Pomieszczenie, o艣wietlone trzema migocz膮cymi 艣wieczkami, mia艂o jakie艣 trzy na cztery metry. Akurat na pok贸j dziecinny. W艂a艣ciwie zmie艣ci艂oby si臋 tu pewnie i sze艣cioro dzieci, powiedzmy na dw贸ch trzypoziomowych 艂贸偶kach, ale to czysta teoria - z tego, co wiem, u schy艂ku cywilizacji atlantyckiej je艣li kto艣 w og贸le mia艂 dziecko, to jedno. Wi臋cej dzieci przeszkadza艂o w karierze zawodowej, zw艂aszcza bior膮c pod uwag臋, jak trudno by艂o si臋 ich dochowa膰.
Pod艂oga by艂a czysto zamieciona, mo偶e nawet od czasu do czasu 艣cierano j膮 na mokro. Po ziemi wala艂y si臋 trzy puste butelki, w tym jedna rozbita na drobne kawa艂ki, dalej jakie艣 resztki bielizny.
Bomby pr贸偶niowe ju偶 dawno oczy艣ci艂y 艣ciany z weso艂ych obrazk贸w, kolorowych tapet i tynku, zostawiaj膮c go艂y beton, na kt贸rym kto艣, najwidoczniej niedawno, uwieczni艂 swoje wizje artystyczne. Tak wi臋c teraz na 艣cianie mo偶na by艂o podziwia膰 kilka wielkich malunk贸w o do艣膰 nieprzyzwoitej tre艣ci - przedziwne po艂膮czenie g艂upoty z mistyk膮. Wyobra藕cie sobie go艂e postacie w r贸偶nych karko艂omnych pozycjach, do tego symbole satanistyczne, drapie偶ne ptaki i r贸偶ne bestie. Ju偶? No to w艂a艣nie na co艣 takiego patrzy艂em.
Okna by艂y zas艂oni臋te tektur膮. P贸艂 pokoju zajmowa艂 tapczan przykryty ci臋偶k膮 czerwon膮 kap膮. Na tapczanie le偶a艂a kr贸tko ostrzy偶ona go艂a blondynka, niedu偶a, ale dobrze zbudowana, z szeroko rozrzuconymi nogami. Jasna plama w kroczu dobitnie wskazywa艂a, 偶e dziewczyna jest autentyczn膮 i niefa艂szowan膮 blondynk膮. 呕adna tam chemia. Dooko艂a niej unosi艂y si臋 opary alkoholu.
W k膮cie, gdzie tapczan styka艂 si臋 z naro偶nikiem pomieszczenia, siedzia艂a po turecku druga dziewczyna, te偶 艂adna, ale o d艂ugich, ciemnych, kr臋conych w艂osach, ubrana tylko w za du偶y T-shirt. Oczy mia艂a szeroko rozwarte, r臋ce przyci艣ni臋te do podbrzusza. Kiwa艂a si臋 monotonnie w prz贸d i w ty艂.
Podszed艂em do niej i z艂apa艂em j膮 za rami臋.
- Ej, panna!
呕adnej reakcji. Kiwa艂a si臋 dalej, jakby od tego kiwania zale偶a艂o jej 偶ycie. Przy艂o偶y艂em palce do t臋tnicy szyjnej tej le偶膮cej.
- 呕yje, tylko jest nar膮bana jak szpadel. Czy kt贸ra艣 z nich to Patrycja Hasse?
- Nein.*
Nieszcz臋艣cia chodz膮 parami... Ile, m贸wi艂 Siergiej, w tej budzie mia艂o by膰 ludzi? Dw贸ch? Trzech? W ka偶dym razie brakuje jeszcze przynajmniej jednego.
Przy drzwiach mign膮艂 jaki艣 cie艅. Boj膮c si臋, 偶e Lenz zacznie strzela膰, rzuci艂em si臋 za nim, nie zawracaj膮c sobie g艂owy drobnym szczeg贸艂em, 偶e jestem nieuzbrojony. Z艂apa艂em go za ko艂nierz i wyr偶n膮艂em w g艂ow臋 sakiewk膮. J臋kn膮艂 g艂o艣no i da艂 si臋 wci膮gn膮膰 do pokoju. Nie tak wysoki jak ten, kt贸rego zabi艂 Lenz. S膮dz膮c z twarzy, m贸g艂 mie膰 ze szesna艣cie lat...
Z korytarza hukn膮艂 strza艂. Widocznie by艂 tam kto艣 jeszcze. Z betonowego stropu posypa艂y si臋 od艂amki. Rykoszet gwizdn膮艂 w powietrzu, przebi艂 tektur臋 zast臋puj膮c膮 szyb臋 i polecia艂 w ciemno艣膰, nie czyni膮c nikomu krzywdy.
Lenz pochyli艂 si臋, odepchn膮艂 mnie i opieraj膮cego si臋 ch艂opaka na bok. Jego male艅ki automat rzygn膮艂 pociskami, osmalaj膮c mi twarz. Na moment przesta艂em s艂ysze膰 cokolwiek.
Prawym uchem, kt贸re by艂o dalej od automatu Lenza, us艂ysza艂em z korytarza krzyk. Potem szcz臋k stali, jakby kto艣 prze艂adowywa艂 bro艅, ale kolejna wra偶a kula polecia艂a w zupe艂nie przypadkowym kierunku.
Lenz rzuci艂 si臋 na korytarz. Tupot gdzie艣 dalej, chyba pi臋tro ni偶ej. Kr贸tkie serie z automatu. Lenz zna艂 si臋 na swojej robocie, nie marnowa艂 naboj贸w.
Samotny wystrza艂 z karabinu. Ostatni raz zaszczeka艂 automat. Cisza.
Wlok膮c ze sob膮 swego je艅ca, wybieg艂em na korytarz.
- Przesta艅 strzela膰, matole! - rykn膮艂em w pusty szyb windowy. - Natychmiast! 呕ywcem bra膰!
Ha艂as w dole umilk艂. Po chwili rozleg艂 si臋 g艂os Lenza.
- Er ist tot.*
Pi臋knie, kurwa, pi臋knie! W co ja si臋 w艂a艣ciwie da艂em wkr臋ci膰? Kto t臋 akcj臋 zmontowa艂 i po co? To zaczyna wygl膮da膰 jak krwawa zemsta. Weszli艣my do akcji dziesi臋膰 minut temu, a ju偶 s膮 dwa trupy. Czy Patrycja van Hasse m艂odsza w og贸le istnieje albo przynajmniej kiedykolwiek istnia艂a?
Nadszed艂 z do艂u Lenz. Si臋gn膮艂em po latark臋 i przyjrza艂em mu si臋. Zamruga艂. Automat nie mierzy艂 ani we mnie, ani w je艅ca. Kim w og贸le jest ten ca艂y Lenz? Czy aby nie chcia艂by zlikwidowa膰 tak偶e mnie? Mo偶e chcia艂by, tylko si臋 boi? Ostatecznie zabi膰 Gowerego Zi臋b臋 to nie takie proste, jak si臋 wydaje na pierwszy rzut oka, wielu ju偶 pr贸bowa艂o... Czu艂em nieprzepart膮 ch臋膰 poder偶ni臋cia Lenzowi gard艂a, zanim przyjdzie mu ochota naszpikowa膰 mnie o艂owiem jak tamtego. Jakby mi czyta艂 w my艣lach, schowa艂 bro艅 do kabury.
Dysz膮c g艂臋boko, pr贸bowa艂em si臋 uspokoi膰. Lenz wcisn膮艂 sobie wierzchem d艂oni wysuwaj膮ce si臋 z nosa grypochrony. Ca艂y czas trzyma艂em za rami臋 kolesia, kt贸rego zd膮偶y艂em z艂apa膰, zanim Lenz podziurawi艂 kulami jego koleg臋. Czu艂em, 偶e chwieje si臋 na nogach.
Moja jedyna szansa, 偶eby si臋 dowiedzie膰, co si臋 dzieje i zdecydowa膰, co dalej.
Wr贸cili艣my do pokoju. Zdoby艂em si臋 na heroiczny wysi艂ek nieobrzucenia Lenza s艂owami, kt贸re natr臋tnie pcha艂y mi si臋 na usta. Policzy艂em do dziesi臋ciu.
- W ka偶dym razie jednego mamy - powiedzia艂em pojednawczo.
Spojrza艂em na dziewczyny. Blondynka zareagowa艂a na strzelanin臋: przewr贸ci艂a si臋 z brzucha na bok. Le偶a艂a teraz na 艂贸偶ku jak kawa艂 mi臋sa na stole rze藕nika. Nie widzia艂em w tym widoku nic wzruszaj膮cego. Bardzo mi przykro.
Bardzo mi przykro, 偶e mi nie by艂o przykro.
Ciemnow艂osa kiwa艂a si臋 tam i z powrotem.
Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e je艣li na wy偶szych pi臋trach jeszcze kto艣 jest (z oblicze艅 wychodzi艂o, 偶e brakuje dw贸ch), to ju偶 na nas czeka. Nie mamy tam czego szuka膰, zdmuchnie nas seri膮 zza w臋g艂a, nim zd膮偶ymy powiedzie膰 „cholera!”
- S艂uchaj, nied藕wiedziu - powiedzia艂em - id藕 na d贸艂 i rozbierz tego typa z kurtki i spodni, te panny trzeba ubra膰, zanim zamarzn膮. Jakby艣 jeszcze kogo spotka艂, we藕 go ze sob膮. 呕ywego.
Zawaha艂 si臋. Mia艂em wra偶enie, 偶e go znam od lat, czyta艂em w nim jak w otwartej ksi膮偶ce. Widzia艂em w 偶yciu dziesi膮tki takich jak on.
- No ju偶, ruchy! A bo to nigdy nie rozbiera艂e艣 trupa?
Wyda艂 z siebie sw贸j standardowy nieartyku艂owany pomruk i rozp艂yn膮艂 si臋 w ciemno艣ci. Wreszcie mog艂em pogada膰 z nowym znajomym.
- No, ma艂y, co tu robisz?
Ch艂opak szcz臋ka艂 z臋bami tak, 偶e przypomina艂o to prac臋 m艂yna parowego. Ze strachu nie m贸g艂 z siebie wydusi膰 ani s艂owa. Drobny, chudy, kr贸tko ostrzy偶ony, z grzywk膮 spadaj膮c膮 z czo艂a na prawe oko. Mia艂 na sobie szare we艂niane spodnie i ocieplan膮 kurtk臋, podobne do ciuch贸w, kt贸re Lenz w艂a艣nie 艣ci膮ga艂 z truposza na dole. Tyle, 偶e tamten mia艂 kurtk臋 ciemnoniebiesk膮, a ten be偶ow膮.
- Ja... psze pana... ja si臋 nazywam Petr Braun - wykrztusi艂 przez szcz臋kaj膮ce z臋by. - Jestem studentem... studiuj臋 na technicznym... tu, w Pardze. Da艂em si臋 zwerbowa膰 do nich... do... do tamtego. Ale potem zmieni艂em zdanie. Chc臋 do domu...
- 呕e jak? - przerwa艂em, udaj膮c bardziej zdziwionego ni偶 by艂em w rzeczywisto艣ci. - Da艂e艣 si臋 zwerbowa膰, potem si臋 rozmy艣li艂e艣, a oni ci pozwolili zosta膰? Ot tak, po prostu?
- A co mieli nie pozwoli膰. - Wzruszy艂 ramionami.
- A pozostali, co si臋 naj臋li? Ilu ich by艂o i gdzie s膮 teraz?
- Nie wiem, ile. Ze dwadzie艣cia os贸b. Zabrali ich dzi艣 kolo po艂udnia.
Si臋gn膮艂em pod poncho, z jednej z 艂adownic wyj膮艂em strzykawk臋 i ampu艂k臋 z szarym p艂ynem, i zrobi艂em dziewczynie zastrzyk w po艣ladek.
- Te dwie te偶 si臋 da艂y zwerbowa膰? - spyta艂em mimochodem.
- No. Te偶. T臋 to znam, studiuje tam gdzie ja, tylko dwa lata wy偶ej, w tym roku powinna sko艅czy膰.
- Masz szcz臋艣cie, ch艂opie, 偶e ci臋 tak po prostu zostawili. Wi臋cej szcz臋艣cia ni偶 te dwie dziewuchy. A w艂a艣ciwie, to do czego艣 ty si臋 naj膮艂?
- Obiecywali nam szkolenie. Ze dwa, trzy miesi膮ce, a potem b臋dziemy na tyle dobrzy, 偶e si臋 b臋dziemy mogli najmowa膰 do oddzia艂贸w.
- Do oddzia艂贸w, znaczy do prywatnych armii r贸偶nych klan贸w w Cesarstwie?
- No w艂a艣nie.
- Czyli co, obiecywali wam szkolenie za friko?
- O czym pan m贸wi?
Z do艂u przyszed艂 Lenz z kurtk膮 i spodniami.
- Tam ju偶 nikogo nie by艂o - rzuci艂.
- S艂uchaj, Petr, a w艂a艣ciwie to dlaczego nie poszed艂e艣 z nimi na to szkolenie?
Petr Braun poci膮gn膮艂 nosem. Wygl膮da艂, jakby si臋 mia艂 zaraz rozp艂aka膰.
- Ja... bo... niedobrze... Boli mnie kark... i chyba mam gryp臋.
Ubra艂em bezw艂adn膮 dziewczyn臋 w kurtk臋 i rozejrza艂em si臋 po pokoju. W k膮cie le偶a艂 zmi臋ty, brudny, postrz臋piony koc. Nic innego nie by艂o pod r臋k膮. Owin膮艂em le偶膮c膮 dziewczyn臋 w koc, po czym zacz膮艂em wpycha膰 nogi drugiej panny w spodnie zdj臋te z trupa. Z ni膮 by艂o trudniej, wybi艂em j膮 z rytmu i zacz臋艂a si臋 ze mn膮 szarpa膰. Troch臋 to trwa艂o.
- Poczekaj - powiedzia艂em. - Dam ci co艣 na uspokojenie.
Si臋gn膮艂em po strzykawk臋.
- Nie! - krzykn臋艂a histerycznie na jej widok. - Nie, prosz臋, nie! Nie chc臋! Ju偶 nie chc臋!
Brzmia艂o to na tyle przekonuj膮co, 偶e schowa艂em strzykawk臋 i pr贸bowa艂em z艂agodzi膰 szok, poj膮c j膮 z butelki, kt贸r膮 stale nosz臋 przy pasie, roztworem glukozy z dodatkiem soli. Glukoza jako szybko przyswajalny no艣nik energii, s贸l dla wyr贸wnania tego, co cz艂owiek wypoci艂. Nie jest to specjalnie smaczny nap贸j.
Rozwar艂em dziewczynie usta. Broni艂a si臋 rozpaczliwie, ci膮gle powtarzaj膮c: „Nie, prosz臋, nie!” i „Ju偶 nie chc臋!”. W ko艅cu troch臋 si臋 uspokoi艂a i uda艂o mi si臋 j膮 przekona膰, 偶eby raz i drugi wzi臋艂a du偶y 艂yk p艂ynu z butelki. Zamilk艂a, z oczu znik艂 jej hipnotyczny blask.
- Znasz t臋 dziewczyn臋? - spyta艂em, podaj膮c ch艂opakowi zdj臋cie Patrycji.
- Znam - odpar艂, przyjrzawszy si臋 zdj臋ciu. - Ale tylko z widzenia. Chyba si臋 nazywa Anna Hasse.
- Imi臋 si臋 nie zgadza.
- Jak jej ze chrztu, to nie wiem, psze pana. Ale na nazwisko na pewno ma Hasse. Jej tata jest kupcem.
- Patrycja Hasse.
- A, tak, tak. Patrycja.
Alleluja! Wreszcie co艣 wiem. Historia Patrycji starszej by艂a prawdziwa. W ka偶dym razie naprawd臋 wys艂a艂a nas po swoj膮 c贸rk臋.
- Te偶 tu by艂a? Posz艂a z oddzia艂em?
Petr Braun patrzy艂 na mnie t臋po, jakby nie wiedzia艂, co powiedzie膰.
- Petr! Halo, halo! By艂a tu czy nie?
- W艂a艣nie my艣l臋. To wszystko dzia艂o si臋 tak szybko...
- Szybko czy wolno, widzia艂e艣 j膮 czy nie? Tu by艂o wszystkiego dwadzie艣cia os贸b, trudno kogo艣 przeoczy膰, a jeszcze tak膮 艂adn膮 dziewczyn臋!
- No, tak, no by艂a tu - potwierdzi艂 niepewnie Petr Braun.
- Na pewno?
- Na pewno - odpar艂 troch臋 pewniejszym g艂osem.
W takich sprawach najlepiej sprawdza si臋 metoda zwi臋kszania i zmniejszania nacisku. S膮dz膮c z tego, jak si臋 zachowywa艂 Petr Braun przyparty do muru, pytaniem o Patrycj臋 van Hasse dotkn膮艂em czego艣, o czym jeszcze nie wiem, a on wie i nie wie, 偶e ja nie wiem. Powie. Tylko nie powinienem pogania膰.
- S艂uchaj, Petr - powiedzia艂em - b膮d藕 d偶entelmenem. Po偶ycz tej pannie kurtk臋. Ty jako艣 bez kurtki wytrzymasz, a jej mo偶e zmarzn膮膰... sam wiesz co.
Zdj膮艂 kurtk臋.
- Ty, a tak przy okazji, to gdzie w艂a艣ciwie mieli艣cie i艣膰? Znaczy, do tego obozu szkoleniowego?
- Do Freil... no, gdzie艣 w Cesarstwie to jest.
- A te dwie dlaczego nie posz艂y do Frylandii? Te偶 chcia艂y do domu?
- Nie, psze pana - odpar艂 Petr, podaj膮c mi kurtk臋. - Oni je zostawili. Zawsze sobie zostawiaj膮 jakie艣 dziewczyny...
Najwyra藕niej w艂a艣nie powiedzia艂 za du偶o. Zamilk艂 w p贸艂 s艂owa i rzuci艂 si臋 w stron臋 drzwi. Nie ze mn膮 takie numery. Odskoczy艂em od ciemnow艂osej i podci膮艂em szczeniakowi nogi. Pad艂 na ziemi臋. Kopn膮艂em le偶膮cego w kostk臋. Dostatecznie mocno. Potem z艂apa艂em go za klapy koszuli, podnios艂em z ziemi i przycisn膮艂em do 艣ciany.
- O, panie student, nie艂adnie tak przerywa膰 rozmow臋. Wiesz, szczawiu, ile dostaniesz za handel lud藕mi? Jeszcze si臋 b臋dziesz cieszy艂, 偶e ju偶 jeste艣 po wyroku i ju偶 ci臋 nie wezm膮 na przes艂uchanie trzeciego stopnia. No, gadaj, gnoju, to mo偶e ci臋 puszcz臋 wolno!
- Nie... nie! Ja wszystko powiem! Wszystko powiem!
- Cel podr贸偶y te偶?
- Freiland...
- A we Frylandii, co?
- Ob贸z, co tam robi膮 to szkolenie. Tam 艂atwo trafi膰. Cesarskim go艣ci艅cem na Lipsk, z p贸艂 dnia drogi od granicy. Tam jest ska艂a z narysowan膮 g艂ow膮 rysia, i tam trzeba skr臋ci膰 do lasu. Dalej przez puszcz臋, ca艂y czas na wsch贸d, i za dwie godziny b臋dzie 艣cie偶ka, ona prowadzi do obozu.
- By艂e艣 tam ju偶?
Wytar艂 nos w r臋kaw.
- No... by艂em - przyzna艂 z oci膮ganiem. - Tylko raz. Naprawd臋, psze pana, to by艂 b艂膮d, 偶e do nich poszed艂em. To mi si臋 nie podoba. Grozili mi. Ba艂em si臋. Psze pana, ja chyba jestem chory. Mam gryp臋, dlatego tu zosta艂em. Chcia艂em i艣膰 na policj臋 i wszystko im powiedzie膰. Musz臋 wytrze膰 nos, psze...
No prosz臋. Z艂apa艂 tu chorob臋, kt贸rej Lenz boi si臋 bardziej ni偶 zb贸j贸w gwa艂c膮cych siedemnastolatki? Pu艣ci艂em go. Si臋gn膮艂 do tylnej kieszeni swoich 艣licznych spodni po chustk臋 do nosa.
Ciekawa chustka. Schowana w saszetce z impregnowanego p艂贸tna, zapinanej na rzep, i jeszcze owini臋ta w foli臋 plastikow膮. Jasny szlag, kto trzyma chustk臋 do nosa w hermetycznym opakowaniu?
Zanim zd膮偶y艂em to przemy艣le膰, Petr Braun przy艂o偶y艂 sobie chustk臋 do twarzy.
Oczy mu si臋 rozszerzy艂y, bia艂ka pokry艂y si臋 paj臋czyn膮 czerwonych 偶y艂ek. Chustka spad艂a na ziemi臋, zamiast twarzy wystraszonego ch艂opaczka pojawi艂a si臋 wykrzywiona twarz niebezpiecznego szale艅ca z wyszczerzonymi z臋bami. Wyrzuci艂 przed siebie obie r臋ce, 艣ci艣ni臋te w pi臋艣ci. Uda艂o mi si臋 uchyli膰 przed ciosem, ale Braun wpad艂 na mnie ca艂ym cia艂em i znalaz艂em si臋 na ziemi, pr贸buj膮c usun膮膰 si臋 z zasi臋gu glan贸w Brauna masakruj膮cych mi 偶ebra.
Siad艂 mi na karku. By艂 ode mnie o g艂ow臋 ni偶szy i lekko licz膮c o dwadzie艣cia kilogram贸w l偶ejszy, ale to ja si臋 musia艂em broni膰 przed nim. To ju偶 nie walka, to atak szale艅ca. Jego palce zaciska艂y mi si臋 na krtani. W napadzie sza艂u mia艂 nadludzk膮 si艂臋, nie mog艂em mu da膰 rady. Tylko cud m贸g艂 mnie uratowa膰.
I cud si臋 zdarzy艂.
Prawa d艂o艅 Brauna trafi艂a na m贸j nos. Ta sama d艂o艅, w kt贸rej przed chwil膮 trzyma艂 chustk臋. Pr贸buj膮c zaczerpn膮膰 cho膰 troch臋 powietrza, pow膮cha艂em j膮 - i poczu艂em, jak budzi si臋 we mnie co艣, czego nie znam. Prymitywna, pot臋偶na si艂a. 艢wiat wygl膮da艂 inaczej, wszystko mia艂o bardzo ostre kontury i r贸偶owawy odcie艅. Czu艂em, jak mi臋艣nie twarzy mi sztywniej膮, wykrzywiaj膮c si臋 w szalonym grymasie. Z艂apa艂em ch艂opca za przeguby, bez wysi艂ku oderwa艂em jego d艂onie od mojego gard艂a.
Zabi膰! Zabi膰!
Z pewnym op贸藕nieniem zauwa偶y艂em, 偶e z艂ama艂em mu r臋k臋. Nic to. Z艂ama艂em drug膮. I nagle sza艂 znik艂 tak nagle, jak nagle si臋 pojawi艂. U mnie i u niego.
Petr Braun osun膮艂 si臋 na ziemi臋. Le偶a艂 teraz i tylko cicho j臋cza艂. Czu艂em si臋 potwornie s艂aby. Opar艂em si臋 o usmarowan膮 betonow膮 艣cian臋 i wsta艂em. Rozejrza艂em si臋 za chustk膮 Petra.
Lenz sta艂 w drzwiach nieruchomy jak ska艂a.
- Ty debilu! Ma艂o mnie nie zabi艂! Ju偶 mnie dusi艂! - chcia艂em krzycze膰, ale wyszed艂 mi z tego tylko charkot.
Chustka Brauna le偶a艂a w zasi臋gu r臋ki ciemnow艂osej dziewczyny. Ta w mi臋dzyczasie troch臋 oprzytomnia艂a. Rozgl膮da艂a si臋 dooko艂a, p艂acz膮c cicho. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 po chustk臋 Brauna...
- Nie! Zostaw! - krzykn膮艂em.
Za p贸藕no. Podnios艂a ten skrawek materia艂u i pr贸bowa艂a sobie nim otrze膰 oczy. Cokolwiek tam by艂o, by艂o na tyle silne, 偶e wcale nie musia艂a bezpo艣rednio dotyka膰 chustk膮 do nosa. Oczy jej si臋 rozszerzy艂y i pokry艂y siatk膮 czerwonych 偶y艂ek identycznie jak przed chwil膮 Braunowi, a zapewne w mi臋dzyczasie i mnie.
- Ty bydlaku! - zawy艂a dziewczyna cienkim g艂osem. - On by艂 najgorszy z nich wszystkich! On mnie najwi臋cej...
By艂a mniej wi臋cej tego wzrostu co Braun, mo偶e nieco szczuplejsza. Ale bezw艂adne cia艂o Brauna w jej r臋kach zdawa艂o si臋 wa偶y膰 tyle, co koszyczek do rob贸tek r臋cznych. Rzuci艂a nim o 艣cian臋. R臋ce ch艂opaka polecia艂y na boki, odpad艂 od 艣ciany jak szmaciana lalka. Na moje oko ju偶 nie 偶y艂.
Dziewczyna podnios艂a go z ziemi i znowu rzuci艂a nim o 艣cian臋, ale tym razem trafi艂a w dykt臋. Cia艂o Brauna przebi艂o to, co kiedy艣 by艂o oknem, i wylecia艂o w zimn膮 jesienn膮 noc jak jaki艣 monstrualny motyl. Dziewczyna rzuci艂a si臋 w stron臋 otworu. O nie, tak 艂atwo on jej nie ucieknie. Co to, to nie...
Zanim zd膮偶y艂a wyskoczy膰 z okna w 艣lad za nim, podci膮艂em jej nogi, przewr贸ci艂em na brzuch, ukl膮k艂em jej na ty艂ku i trzyma艂em, dop贸ki nie przesta艂a si臋 rzuca膰. Potem powoli rozejrza艂em si臋 po pokoju.
- Lenzi, ma艂o mnie nie zabi艂! - krzykn膮艂em do goryla, kt贸ry przez ca艂y czas sta艂 pod 艣cian膮 jak nieruchomy robot.
Rozejrza艂em si臋 po pomieszczeniu, zajrza艂em pod tapczan i wyci膮gn膮艂em spod niego 艣mietniczk臋 na d艂ugim kiju. Zebra艂em na ni膮 chustk臋 Brauna i wyrzuci艂em z okna wraz ze 艣mietniczk膮.
- Powinienem to wzi膮膰 do jakiego艣 laboratorium - mrukn膮艂em do siebie - i kaza膰 zbada膰, ale...
Rozdzia艂 3
Konsul saski
呕o艂nierze przy szlabanie zauwa偶yli nas bez trudu. Zachowywali艣my si臋 do艣膰 g艂o艣no, a przy tym nie艣li艣my odkryte 艣wiat艂o. My te偶 widzieli艣my ich z daleka i wyra藕nie, w 艣wietle lamp wida膰 by艂o, jak sprawdzaj膮 zamki karabin贸w, a jeden puka do drzwi powozu. S艂ysza艂em jego g艂os:
- Pani, cosi si臋 dzieje!
Z powozu wylaz艂a rozespana, rozczochrana Patrycja Hasse i wzdrygn臋艂a si臋 z zimna.
Gdy艣my byli prawie na miejscu, 偶o艂nierze podkr臋cili knoty lamp. Szli艣my d艂ugo - ja, Lenz, nastroszony Siergiej i ci dwaj, kt贸rych nazywa艂 Monte i Fretka. Zm臋czyli艣my si臋 porz膮dnie, nios膮c na noszach obie dziewczyny. Spa艂y. Jedna jeszcze nie wytrze藕wia艂a, a drugiej da艂em tabletk臋 nasenn膮. Na widok trzech m臋偶czyzn o dzikim wygl膮dzie, w kamizelkach kuloodpornych i spodniach z grubego p艂贸tna, 偶o艂nierze przykl臋kli z karabinami gotowymi do strza艂u, jeden przy powozie, drugi za rogiem stra偶nicy. Patrycja podbieg艂a do noszy.
- Macie j膮? Znale藕li艣cie?
- Nie - odpar艂em ponuro. - Twojej c贸rki nie znale藕li艣my.
- A te tutaj, to kto?
- M贸wi膮c skr贸towo, jej by艂e kole偶anki. Trzeba je odwie藕膰 do miasta i niech si臋 nimi lekarze zajm膮. Wsad藕cie je do powozu.
Lenz i ch艂opcy z Betonstadt zrobili, co im kaza艂em. Patrycja drepta艂a tam i z powrotem, mamrocz膮c co艣 do siebie.
- Hej! - odezwa艂 si臋 kapral w kurtce z uci臋tymi r臋kawami, nadal kl臋cz膮cy za rogiem stra偶nicy z karabinem gotowym do strza艂u. - Ciebie to ja znam! - Wskaza艂 g艂ow膮 na Siergieja. - Za ciebie jest nagroda!
Mia艂em serdecznie dosy膰 tego wojskowo-biurokratycznego bajzlu. Problem z takimi lud藕mi polega na tym, 偶e oni reprezentuj膮 instytucj臋. Podnie艣 na takiego r臋k臋, to ci instytucja r臋k臋 odr膮bie. A przynajmniej b臋dzie pr贸bowa艂a.
- Konkretnie - zwr贸ci艂em si臋 do kaprala. - Ile?
- Ile czego?
Obliza艂 przy tym wargi. Doskonale wiedzia艂, o czym mowa.
- Ile si臋 nale偶y za to, 偶e艣 nic nie widzia艂?
- Dwa... trzydzie艣ci marek - odpar艂. - Trzydzie艣ci dla mnie - doda艂 szybko - i trzydzie艣ci dla kolegi.
Si臋gn膮艂em do sakiewki i wyj膮艂em z niej sze艣膰 srebrnych monet. Kapral wyszed艂 zza stra偶nicy z karabinem pod pach膮.
- Poka偶? No prosz臋, 艂adny, nowy, srebrny... Tanio wysz艂o, kole艣, za tego tutaj bym dosta艂 dwie i p贸艂 st贸wy. Siergiej Grubiesz, no prosz臋, to艣, ciulu, do Po艂udnika zwia艂?
- G贸wno by艣 dosta艂, nie dwie i p贸艂 st贸wy. Nie da艂by艣 go rady zamkn膮膰.
- Da艂bym, da艂, wi臋c dawaj kas臋.
- Jak oni p贸jd膮.
Odwr贸ci艂em si臋 do Siergieja i jego ch艂opc贸w.
- Cuda si臋 dziej膮, szmal z nieba leci - oznajmi艂em. - Nastawcie 艂apy, to i wam kapnie.
- Nie, nie. - Potrz膮sn膮艂 rozczochran膮 grzyw膮 Siergiej. - Nie chcemy twoich pieni臋dzy.
- A czego chcecie? Co wam mog臋 da膰 za to, 偶e艣cie mi pomogli?
- Nic. Ciesz臋 si臋, 偶e ci臋 widzia艂em przy pracy.
- Mam u ciebie d艂ug, Siergiej.
- Ale g贸wno - rzek艂 naje偶ony. - Podasz mi r臋k臋?
Prze艂o偶y艂em pieni膮dze do lewej r臋ki i wyci膮gn膮艂em do niego praw膮.
- Mi艂o by艂o ci臋 pozna膰.
Po chwili wszyscy trzej znikli w ciemno艣ciach.
- No - powiedzia艂 kapral - to teraz kasa.
- Jeszcze nie - odpar艂em. - Jeszcze chwila.
- O 偶esz ty 艣mierdzielu! My si臋 na co艣 um贸wili, nie?
- Um贸wili si臋.
Chwila milczenia.
- No to dawaj kas臋, nie?
- Wiesz - wyszczerzy艂em z臋by w u艣miechu - przemy艣la艂em to. Wysz艂o mi, 偶e fajniej b臋dzie popatrze膰, jak aresztujesz Siergieja Grubiesza...
W 艣wietle lamp oliwnych zobaczy艂em, 偶e kapral blednie. Wykona艂 b艂yskawiczny zamach kolb膮 karabinu, pr贸buj膮c mi z艂ama膰 szcz臋k臋. Nie uwa偶a艂em tego za dobry pomys艂. Wyr偶n膮艂em go praw膮 r臋k膮 w splot s艂oneczny i s艂ucha艂em, jak mu z sykiem uchodzi powietrze z p艂uc.
- Nicht schiessen, Lenz.*
Ochroniarz wbi艂 luf臋 broni w bok drugiego wartownika.
- Patrycja, do wozu!
- Co... co chcesz zrobi膰?
- Nic. Jedziemy. Ty debilu! - zwr贸ci艂em si臋 do 偶o艂nierza rozpaczliwie pr贸buj膮cego z艂apa膰 oddech. By艂 ju偶 prawie siny. - Obejrzyj sobie t臋 ozdob臋 na drzwiach, zapami臋taj, jak wygl膮da, a potem sprawd藕 w papierach, kto takiej u偶ywa! Jed藕! - poleci艂em stangretowi, kt贸ry dotychczas niewzruszenie siedzia艂 na ko藕le, owini臋ty kocem.
Nie trzeba mu by艂o tego powtarza膰. Strzeli艂 batem i konie ruszy艂y k艂usem. Opony szumia艂y na betonie.
呕o艂nierz w ko艅cu zdo艂a艂 z艂apa膰 powietrze. Oddycha艂 ci臋偶ko, najwidoczniej ciesz膮c si臋, 偶e mu si臋 uda艂o.
- Tylko ci臋 sprawdza艂em - prychn膮艂em, rzucaj膮c mu te sze艣膰 monet w twarz. - Mi臋kki jeste艣, kolego.
U艣miechn膮艂em si臋 do niego na po偶egnanie i pobieg艂em za odje偶d偶aj膮cym powozem. Otworzy艂em drzwiczki i wskoczy艂em w biegu, gdy tymczasem Lenz z艂apa艂 praw膮 r臋k膮 za por臋cz i wci膮gn膮艂 si臋 na kozio艂.
Wracali艣my. W贸z podskakiwa艂 na wybojach. Za oknem by艂o ciemno. Wn臋trze powozu, o艣wietlone s艂abym 艣wiat艂em fosfor贸wki, wydawa艂o si臋 jakie艣 mniejsze. Przyby艂y dwa bezw艂adne cia艂a dziewczyn, kt贸re co chwila przewraca艂y si臋 mnie albo Patrycji na kolana. W powietrzu czu膰 by艂o alkohol, pot z brudnych koc贸w i jakie艣 osobliwe m臋skie perfumy.
Milczenie. Patrycja zdawa艂a si臋 by膰 u kresu wytrzyma艂o艣ci psychicznej. Twarz jej poszarza艂a i zwiotcza艂a. Jakby si臋 starza艂a w oczach, ale mo偶e to by艂a moja autosugestia. Wreszcie troch臋 si臋 pozbiera艂a i spyta艂a s艂abiutkim g艂osem, jak by艂o w Betonstadt. Opowiedzia艂em pokr贸tce o naszych przygodach, omijaj膮c motyw Szczuro艂apa, a o Siergieju i jego towarzyszach powiedzia艂em, 偶e ich naj膮艂em, nie wdaj膮c si臋 w szczeg贸艂y. I tak Lenz jej wszystko opowie szczeg贸艂owo.
- Kawa - powiedzia艂em. - Napi艂bym si臋 kawy. Kt贸ra mo偶e by膰 godzina?
Patrycja spojrza艂a na zegarek.
- Pierwsza. Co robimy?
- Frylandia. - Wzruszy艂em ramionami. - W puszczy jest jaki艣 ob贸z. Chyba wiem, jak tam trafi膰. Konno to b臋dzie na jakie艣 dwa dni drogi. 呕aden problem. Tylko trzeba mie膰 wiz臋 Cesarstwa.
- Wiz臋, 偶eby wjecha膰 do Frylandii? Wiza na Dzikie Pola?
Troch臋 si臋 o偶ywi艂a. Wygl膮da艂o na to, 偶e w jej g艂owie kie艂kuje kolejny plan. Chyba wiedzia艂em, jaki.
- No, wiza. Pozwolenie. Frylandia ma zaostrzone przepisy o komunikacji.
- Nie wiem, o co ci chodzi z tym zezwoleniem. Wiem, co to jest Frylandia. Pustkowie mi臋dzy Szprew膮 a 艁ab膮, wyludnione od...
- Od drugiej energetycznej. Zgadza si臋. Puszcza, a jak dobrze pokopa膰 w ziemi, to si臋 znajdzie ruiny miast.
- No. I w 艣rodku tego go艣ciniec, jedna z najlepszych dr贸g tutaj, na skraju Europy.
- Na skraju cywilizowanej Europy, chcia艂a艣 powiedzie膰? To tutaj to jest, serce ty moje, tak zwana Europa 艢rodkowa. Znam spraw臋, jestem st膮d. Ale co do reszty, masz racj臋. Frylandia to jest dwie艣cie tysi臋cy kilometr贸w kwadratowych lasu i bagien. Zapasowa przestrze艅 偶yciowa, b臋d膮 j膮 kolonizowa膰, kiedy w rdzennych krajach Cesarstwa g臋sto艣膰 zaludnienia przekroczy tak zwan膮 barier臋 Schwarzsteina. Na razie nadwy偶ki ludno艣ci osiedlaj膮 w Priba艂tyce, a dzi臋ki wojnom, powstaniom i epidemiom te nadwy偶ki nie s膮 specjalnie du偶e. W zwi膮zku z tym we Frylandii jeszcze przez sto, sto pi臋膰dziesi膮t lat nic si臋 nie zmieni.
- Kto mo偶e mi wyda膰 takie zezwolenie?
- Jaki艣 urz臋dnik Cesarstwa, pewnie konsul saski. Saska Republika Federalna ma konsulat w Pardze.
- No to ju偶 mamy wiz臋 w kieszeni. Konsul saski jest moim dobrym znajomym.
- O! - unios艂em brwi. - W艂a艣nie. Masz wysoko postawionych znajomych, w ka偶dym razie jak na prowincjonalne standardy. Czym si臋 w艂a艣ciwie zajmuje tw贸j m膮偶?
- M贸j m膮偶 jest przedstawicielem handlowym. Chwilowo jest poza Parg膮, wyjecha艂 w interesach, nie mog臋 powiedzie膰, dok膮d.
- A sk膮de艣 wytrzasn臋艂a tego Lenza?
- Lenz? S艂uga rodzinny. Trafi艂 do nas z przydzia艂u, ale to by艂o ju偶 cholernie dawno, jakie艣 dziesi臋膰 lat temu. Jest jak cz艂onek rodziny. O Patrycj臋 dba艂, jak... no, te takie wielkie wierne psy...
Przy wzmiance o c贸rce otar艂a oczy.
- Lenz ma jedn膮 dosy膰 nieprzyjemn膮 cech臋 - zauwa偶y艂em.
- Mianowicie?
- Cholernie lubi zabija膰.
Nie skomentowa艂a.
Zmieni艂em temat.
- Wiesz, ja ju偶 kiedy艣 by艂em we Frylandii, ale bli偶ej p贸艂nocnej granicy. Jakie艣 trzy lata temu. 艢cigali艣my paru niesympatycznych go艣ci, kt贸rzy chcieli si臋 zaszy膰 w puszczy i poczeka膰, a偶 o nich zapomnimy. Mieli艣my wtedy pozwolenie, wizy, psy tropi膮ce, z kt贸rych zreszt膮 nie by艂o 偶adnego po偶ytku, bo w puszczy jest pe艂no r贸偶nych zapach贸w i taki miejski pies g艂upieje na amen. Ale przede wszystkim mieli艣my tak膮 g贸wnian膮 flag臋. Trzymali艣my j膮 na kiju, bardzo 艂adnie wygl膮da艂a. Pob艂膮dzili艣my na bagnach, ale poza tym dawa艂o si臋 wytrzyma膰. W ko艅cu wyl膮dowali艣my w faktorii, w ruinach miasta, kt贸re kiedy艣 nazywa艂o si臋 Witten. We Frylandii pozyskuj膮 drewno i to, co si臋 da wygrzeba膰 z ruin miast. M贸wi膮, 偶e Frylandia jest bezludna, ale to nieprawda, tam 偶yj膮 potomkowie tych, kt贸rzy prze偶yli drug膮 energetyczn膮. My艣liwi. W Witten sprzedaj膮 sk贸ry, a czasem pozosta艂o艣ci dawnych Niemiec, a kupuj膮 to, co potrzebne do 偶ycia na pustkowiu. No wi臋c przyjechali艣my tam, uzupe艂nili艣my zapasy, a potem troch臋 rozmawiali艣my z szefem. Akurat do jego sklepu przyszed艂 jaki艣 tubylec. Dzikus kompletny, zaro艣ni臋ty po oczy, w sk贸rach, z brakami w uz臋bieniu. Wyj膮艂 z worka jakie艣 sk贸ry, par臋 poro偶y daniela, dosta艂 za to worek pszenicy i ostrze do siekiery. A potem ten cz艂owiek lasu wyj膮艂 z drugiej torby inny towar, uci臋te ludzkie g艂owy, sztuk trzy. Szef wyp艂aci艂 mu premi臋 wed艂ug cennika, a te 艂by wywali艂 przez okno na gnojowisko. To by艂y g艂owy tych kolesi贸w, kt贸rych szukali艣my we Frylandii. Bo, widzisz, oni nie mieli tej szmatki na kiju. Ju偶 wiesz, co to jest wiza? To ten tr贸jk膮tny kawa艂ek materia艂u. Zabawne?
- Nie.
Przez nast臋pne dwadzie艣cia minut jechali艣my w milczeniu. Potem w贸z wjecha艂 na bruk, a za oknami - zas艂onek nie zaci膮gn臋li艣my - z wolna zacz臋艂y si臋 pojawia膰 s艂abo 艣wiec膮ce latarnie. Ciemne sylwetki dom贸w. Ciemne okna, za kt贸rymi spali ludzie.
- Co z tymi dziewczynami? - spyta艂a w ko艅cu.
- Wysadzimy je. Lenz - rzuci艂em, wystawiaj膮c g艂ow臋 z okna - na nast臋pnym skrzy偶owaniu w lewo.
- Co tam jest? - spyta艂a Patrycja.
- Kiedy艣 by艂 szpital. Pewnie dalej jest.
- Jest. - Skin臋艂a g艂ow膮. - Nic si臋 nie zmieni艂o. Lepiej do szpitala ni偶 do stra偶y, mogliby zadawa膰 jakie艣 niewygodne pytania.
W chwil臋 p贸藕niej ko艂ata艂em do bramy pod o艣wietlonym napisem Szpital Specjalistyczny - Fakultatskrankenhaus, z blondynk膮 owini臋t膮 w koc na ramieniu, podpieraj膮c drug膮 dziewczyn臋. Nie jest to najwygodniejsza pozycja do dobijania si臋 do bramy, ale ja jestem zdolny. Dziewczyna w szarych spodniach trzy razy upad艂a na ziemi臋 podczas tej operacji.
Trwa艂o to dosy膰 d艂ugo, wreszcie z bramy wysun臋艂a si臋 rozczochrana g艂owa siostry w szpitalnym fartuchu.
- Czy艣 pan do diab艂a zwariowa艂? - powita艂a mnie tonem zawodowego wykidaj艂y. - Tu nie nocna knajpa!
- Te panie nie nadaj膮 si臋 do knajpy - roze艣mia艂em si臋. Chyba do艣膰 blado, mia艂em tej nocy kilka ciekawych prze偶y膰. - Siostra b臋dzie uprzejma obudzi膰 lekarza.
- Kogo pan przywi贸z艂?
- Dwie dziewczyny, nazwisk nie znam, znalaz艂em je w Betonstadt, kto艣 je upi艂 i prawdopodobnie zgwa艂ci艂. Zbiorowo, jak s膮dz臋. Poza tym silne wych艂odzenie.
Nerwowo prze艂kn臋艂a 艣lin臋.
- Beton...? To chyba powinnam zawiadomi膰 policj臋...?
- A prosz臋 bardzo, to nie moja sprawa. Ale przedtem prosz臋 si臋 nimi zaopiekowa膰.
Otworzy艂a furtk臋 w bramie.
- Prosz臋 za mn膮.
Poszed艂em. Kolana zaczyna艂y mi si臋 ugina膰, dziewczyna w kocu obudzi艂a si臋 i zacz臋艂a si臋 wierci膰, dobrze chocia偶, 偶e ciemnow艂osa sz艂a ju偶 o w艂asnych si艂ach. Zanim zdo艂a艂em je posadzi膰 na niewygodnych krzes艂ach w izbie przyj臋膰, siostra wr贸ci艂a ze 艣wie偶o obudzonym doktorem - m艂odym, przedwcze艣nie wy艂ysia艂ym m臋偶czyzn膮 w grubych okularach, w wymi臋tym bia艂ym kitlu. T艂umaczy艂em mu cierpliwie, gdzie znalaz艂em te dwie dziewczyny i co im si臋 by艂o przytrafi艂o.
- Od zdarzenia nie min臋艂o jeszcze dwana艣cie godzin, panie doktorze - doda艂em. - Ostatnia chwila, 偶eby im da膰 sam pan wie, co. 呕eby nie mia艂y po tej nocy 偶adnej pami膮tki, poza przykrymi wspomnieniami.
Spojrza艂 na mnie nieprzyja藕nie zza pancernych szkie艂.
- Za pozwoleniem, ale kim pan jest, 偶e mi pan udziela takich rad?
- Te偶 doktorem. Studiowa艂em medycyn臋, tu na uniwerku, tylko niestety niew艂a艣ciwy kierunek, psychologi臋 stosowan膮. Pan te偶 po uniwerku? Tak? Mo偶e艣my si臋 i kiedy艣 spotkali? Dyplom robi艂em w osiemdziesi膮tym trzecim. Gouvernet R. Fink. - Machn膮艂em mu przed nosem odpisem licencji, po tej nocy ju偶 nieco wymi臋tym.
- To R. znaczy co? - spyta艂 nieco bez sensu.
- Rajmund. Moje drugie imi臋, ale nie u偶ywam. Na pana miejscu zwr贸ci艂bym raczej uwag臋 na Finka ni偶 na Er. Kiedy艣 to nazwisko by艂o tu dosy膰 znane.
- Fink? Ale...
- Moja rodzina, niestety, wymar艂a w czasie epidemii tyfusu. Unikn膮艂em 艣mierci tylko dlatego, 偶e nie by艂o mnie wtedy w kraju. Teraz moim najbli偶szym krewnym jest niejaki Franciszek E. Stanek.
Cios by艂 celny. W razie gdyby艣cie nie pami臋tali, m贸j przyrodni stryj by艂 wtedy numerem jeden, prezydentem, a pod wzgl臋dem niekt贸rych mo偶liwo艣ci przypomina艂 udzielnego ksi臋cia.
- Mam nadziej臋, 偶e zadba pan o te dwie dziewczyny. Ze szczeg贸lnym uwzgl臋dnieniem tej pigu艂y, o kt贸rej m贸wi艂em.
- Oczywi艣cie, prosz臋 pana. Mo偶e pan by膰 spokojny.
Odwr贸ci艂 si臋 do apteczki. Korzystaj膮c z okazji, wyszed艂em z izby przyj臋膰 i po d艂ugich schodach wy艂o偶onych kafelkami opu艣ci艂em szpital.
Pow贸z Patrycji sta艂 za rogiem - nie chcia艂a, 偶eby ktokolwiek w szpitalu widzia艂, kto przywi贸z艂 te dwie dziewczyny. Wr臋cz dziwi艂em si臋, 偶e w og贸le tu czeka my艣la艂em, 偶e Lenz ma dosy膰 oleju w g艂owie, 偶eby zarz膮dzi膰 odjazd, zanim wr贸c臋.
Wsadzi艂em g艂ow臋 do wn臋trza powozu.
- No, to by by艂o na tyle. Cze艣膰, Pat?
Bilans nocy wypada艂 wcale nie藕le. Dw贸ch z艂oczy艅c贸w gryz艂o ziemi臋. Dwie dziewczyny wyci膮gn膮艂em z nielichej kaba艂y. Troch臋 szkoda by艂o Petra Brauna, ale sam zacz膮艂, a poza tym wygl膮da艂o na to, 偶e mimo swoich siedemnastu lat by艂 kompletnie zdemoralizowany. Zawar艂em te偶 znajomo艣膰 z dosy膰 sympatycznym cz艂owiekiem, mam na my艣li Siergieja G.
Tyle, 偶e gdy ja opiekowa艂em si臋 skrzywdzonymi niewiastami, Patrycja przemy艣la艂a spraw臋 i podj臋艂a decyzj臋.
- Gowery - o艣wiadczy艂a pewnym siebie g艂osem - pojedziesz z Lenzem do Frylandii.
Sk膮d wiedzia艂em, 偶e wpadnie na taki pomys艂?
- Pud艂o. Nigdzie nie pojad臋. 呕adna si艂a mnie do tego nie zmusi. We Frylandii jest jaki艣 nielegalny o艣rodek badawczy. Dobrze zabezpieczony. To jest robota dla porz膮dnej hanzy, a nie dla jednego cz艂owieka.
Oczy jej zasz艂y 艂zami.
- Gowery, prosz臋...
- Mog臋 ci tylko co艣 poradzi膰. Id藕 do konsula. Zreferuj mu spraw臋 i naciskaj na niego, 偶eby za艂atwi艂 twoj膮 spraw臋 drog膮 s艂u偶bow膮.
- Gowery, na lito艣膰 bosk膮, wiesz, ile by to trwa艂o?!
- Wcale nie tak d艂ugo. Parga nie ma po艂膮czenia telefonicznego z Cesarstwem, ale konsul mo偶e wys艂a膰 kuriera. Poci膮giem. Poci膮g do Lipienia albo Saltbergu jedzie g贸ra osiem godzin. Stamt膮d ju偶 b臋dzie m贸g艂 z艂apa膰 艂膮czno艣膰 z Boryniem dalekopisem. Nie wiem, ile im zajmie podj臋cie decyzji, ale na og贸艂 w takich sprawach Cesarstwo dzia艂a szybko. Przypuszczam, 偶e odpowiednia instytucja w Boryniu wy艣le specgrup臋, mo偶e w艂asnym poci膮giem. Je艣li konsul przeka偶e im to wszystko, czego si臋 dowiedzia艂em i co ci zaraz powiem, nie b臋d膮 si臋 w og贸le pchali do Pargi. Kolej leci po granicy Frylandii, wysi膮d膮 po drodze. Ja wiem, 偶e to brzmi, jakby mia艂o trwa膰 wieki, ale w ci膮gu tygodnia mo偶esz mie膰 c贸rk臋 w domu.
S艂ucha艂a uwa偶nie.
- No dobrze - powiedzia艂a w ko艅cu. - Chyba masz racj臋. Do Lipienia s膮 trzy poci膮gi na tydzie艅, najbli偶szy akurat jutro o 贸smej rano i kurier od konsula mo偶e nim pojecha膰. P贸jd臋 do Waltera teraz, obudz臋 go. On to dla mnie ch臋tnie za艂atwi.
- Jed藕 - popar艂em j膮. - Ja p贸jd臋 do siebie pieszo.
- No co ty! Jedziemy razem do konsula! Przecie偶 to ty znasz wszystkie szczeg贸艂y! Opowiesz mu!
Mia艂a racj臋.
Po chwili znowu siedzia艂em w jej powozie, podziwiaj膮c jego doskona艂e zawieszenie. Skierowali艣my si臋 do dzielnicy Haselbuschgarten, co si臋 t艂umaczy jako „Ogr贸d w Leszczynowym Gaju”.
By艂 przed艣wit, jako艣 ko艂o trzeciej nad ranem. Konie parska艂y, ostatecznie by艂y r贸wnie zm臋czone jak my, ale nikt ich nie pyta艂 o zdanie. Na pustych ulicach stukot kopyt s艂ycha膰 by艂o z daleka. Czasem gdzie艣 zaszczeka艂 obudzony pies.
Otworzy艂em drzwi i wyjrza艂em na ulic臋. Przeje偶d偶ali艣my obok wartowni. Nikt na nas nie zwr贸ci艂 uwagi.
- My艣la艂em, 偶e dzielnica dyplomatyczna jest chroniona?
- Bo jest - ziewn膮艂 z koz艂a Lenz. - Warta chyba 艣pi.
Jechali艣my wzd艂u偶 ozdobnych p艂ot贸w, za kt贸rymi srebrzyste 艣wiat艂o orbitalek wydobywa艂o z ciemno艣ci g臋ste krzaki. Dalej, w g艂臋bi, sta艂y luksusowe wille ludzi, kt贸rych sta膰 by艂o na to, 偶eby w nich mieszka膰. Wreszcie pow贸z zatrzyma艂 si臋 przed kut膮 bram膮 o kratach w kszta艂cie szeregu kopii. Na bramie wisia艂 wielki herb, jakby orze艂 i co艣 jeszcze. 呕adnego napisu. Kto艣, kto tu przyje偶d偶a, dobrze wie, do kogo si臋 wybiera.
Lenz co艣 zawo艂a艂 po germa艅sku tak gard艂owo, 偶e nic nie zrozumia艂em, prawdopodobnie has艂o.
Do furtki podszed艂 ochroniarz z dwoma wielkimi dobermanami na smyczach. Powiedzia艂 co艣 do Lenza w podobny spos贸b. Potem znowu odezwa艂 si臋 Lenz. Wreszcie ochroniarz otworzy艂 furtk臋 i odci膮gn膮艂 psy kawa艂ek dalej. Dobermany wspina艂y si臋 na zadnich 艂apach, szarpa艂y na smyczach, pr贸bowa艂y nas ugry藕膰, poszczekiwa艂y cicho.
- Wrrrr! - warkn膮艂em na nie. Odskoczy艂y i uspokoi艂y si臋.
Przeszli艣my przez ogr贸d i wst膮pili艣my na bia艂e, s艂abo o艣wietlone schody. Przy wielkich, ozdobnych dwuskrzyd艂owych drzwiach przej膮艂 nas, nazwijmy go tak z braku lepszego pomys艂u, s艂u偶膮cy numer dwa. Kr贸tkim, ale wysokim korytarzem zaprowadzi艂 nas do rozleg艂ego hallu.
- Warten Sie, bitte* - powiedzia艂, zapalaj膮c dwie przygaszone lampy elektryczne, i znik艂 za ma艂ymi bocznymi drzwiami.
Czekali艣my w rozleg艂ym pomieszczeniu z pod艂og膮 pokryt膮 dywanem grubo艣ci chyba dwudziestu centymetr贸w, z p贸艂kami pe艂nymi ksi膮偶ek. Patrycja opad艂a na jedno z krzese艂 przy masywnym, intarsjowanym stole. By艂em potwornie g艂odny. Ile偶 to czasu min臋艂o od kolacji? Czy w og贸le jad艂em kolacj臋? A, prawda, ten utopenec u Sume膷ka... Napi艂bym si臋 kawy. Albo mo偶e czego艣 mocniejszego?
Wyci膮gn膮艂em latark臋 i zacz膮艂em ogl膮da膰 grzbiety ksi膮偶ek. Gdzie艣 tu niezawodnie jest ukryty domowy barek, czyli par臋 butelek z czym艣 dobrym do picia.
- Pat! Co ty tu robisz o tej poga艅skiej godzinie?
W drzwiach sta艂 temperamentny facecik po pi臋膰dziesi膮tce, z siwymi w艂osami zaczesanymi do ty艂u, w niebieskim jedwabnym 偶upanie wyszytym srebrn膮 nici膮 w jakie艣 tygryski czy inne lewki. Za nim sta艂 ponury ochroniarz, wi臋kszy od niego chyba dwa razy w ka偶d膮 stron臋, z wiatr贸wk膮 przewieszon膮 przez plecy. Wygl膮da艂 jak klon Lenza, nawet ubrany by艂 tak samo. Ciekawe. Ju偶 czwarta osoba w tym domu, kt贸ra jest na nogach o takiej koszmarnej porze.
Przerwa艂em obserwacj臋, stwierdziwszy, 偶e domowy barek mam w zasi臋gu r臋ki.
Patrycja podesz艂a do facecika i wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋 gestem cz艂owieka, kt贸ry si臋 w艂a艣nie topi i maca dooko艂a siebie powietrze w poszukiwaniu zwisaj膮cych nad wod膮 ga艂臋zi wierzby. Lub ostatecznie brzytwy.
- Walter! Dobrze ci臋 widzie膰. Mam problem. Musisz mi pom贸c!
- Dla ciebie wszystko! - odpar艂 konsul ze 藕le udanym zapa艂em. - Co mog臋 dla ciebie zrobi膰?
- Walter, jest 藕le! Jest bardzo 藕le! Patrycj臋 zabrali jacy艣 handlarze 偶ywym towarem!
- Co takiego? Nie mo偶e to by膰! To jaki艣 kawa艂 jest?
- Niestety, nie. Szukali艣my jej ju偶 w Betonstadt, ale艣my si臋 sp贸藕nili. Pan Fink by艂 tak dobry, 偶e podj膮艂 si臋 poszukiwa艅. Ustali艂, 偶e Patrycja zosta艂a wywieziona do Freiland, do jakiego艣 nielegalnego o艣rodka szkoleniowego. Walter! Tylko ty mo偶esz mi pom贸c! Na pewno potrafisz to jako艣 legalnie za艂atwi膰!
Rozmowa toczy艂a si臋 w potocznym germa艅skim, 艣ci艣le bior膮c w odmianie og贸lnoniemieckiej, jak膮 m贸wi膮 wy偶sze sfery. Zanim Patrycja sko艅czy艂a m贸wi膰, przysun膮艂em si臋 bli偶ej konsula i obejrza艂em go sobie z bliska. Cer臋 mia艂 wypiel臋gnowan膮 r贸偶nymi specyfikami, g艂adk膮, niemal dzieci臋c膮, co wygl膮da艂o z lekka nienaturalnie w zestawieniu z oczami otoczonymi siateczk膮 drobnych zmarszczek. By艂 starannie ogolony i pachnia艂 wod膮 kolo艅sk膮 o ostrym pi偶mowym zapachu.
- Nazywam si臋 Fink. Gouvernet R. Fink - powiedzia艂em tym samym dialektem. - Jestem negocjatorem. Oto odpis mojej licencji.
Konsul obrzuci艂 mnie nieprzyjaznym spojrzeniem i szybkim ruchem przyci膮gn膮艂 klap臋 偶upana do szyi. Nie by艂 tak szybki, bym nie zd膮偶y艂 zauwa偶y膰 trzech 艣wie偶ych zadrapa艅 na piersi. W艂a艣nie przerwali艣my konsulowi zabaw臋 z kim艣, kto akurat w ten spos贸b bawi膰 si臋 nie chcia艂.
Nie uzna艂 za stosowne mi si臋 przedstawi膰. Zapewne w przekonaniu, 偶e wiem, jak si臋 nazywa. Poda艂 mi tylko r臋k臋 wierzchem d艂oni do g贸ry. U艣cisn膮艂em mu d艂o艅 jak r贸wny r贸wnemu.
- Walter! - pisn臋艂a Patrycja g艂osem chyba o oktaw臋 wy偶szym ni偶 poprzednio i obj臋艂a go. - Musisz mi pom贸c. Pom贸偶, odwdzi臋cz臋 si臋! Jestem sama, nie ma mi kto pom贸c, m膮偶 jest w terenie. Dawno m贸wi艂am, 偶e to tak nie mo偶e by膰, 偶e on mnie ci膮gle zostawia sam膮, a ty jeste艣 silny, kawa艂 ch艂opa...
Bogiem a prawd膮 by艂a od wspomnianego kawa艂a ch艂opa p贸艂 g艂owy wy偶sza. Wdycha艂a perfumy konsula rozszerzonymi nozdrzami i pr贸bowa艂a przyklei膰 si臋 do niego jak naj艣ci艣lej. On z kolei pr贸bowa艂 uwolni膰 si臋 z jej u艣cisku, wi艂 si臋 i ostro偶nie zdejmowa艂 z siebie jej r臋ce. Cofa艂 si臋 przy tym dooko艂a sto艂u. Patrycja m贸wi艂a dalej, coraz mniej wyra藕nie, robi艂 si臋 z tego niezrozumia艂y be艂kot. 殴renice troch臋 si臋 jej rozszerzy艂y, jak po u偶yciu jakich艣 narkotyk贸w.
Kiedy ju偶 tak obta艅czyli po艂ow臋 sto艂u, z艂apa艂em Patrycj臋 za rami臋 i pokonuj膮c jej zawzi臋ty op贸r, odci膮gn膮艂em j膮 w stron臋 wysokiego okna.
- U偶ywa pan ciekawych perfum, ekscelencjo - u艣miechn膮艂em si臋.
Otworzy艂em okno i wystawi艂em g艂ow臋 Patrycji na zimno.
Przy otwarciu okna natychmiast rozleg艂 si臋 brz臋czyk alarmu. Konsul si臋gn膮艂 pod blat sto艂u, nacisn膮艂 spojenie desek. Alarm zamilk艂. Do pomieszczenia wpad艂 s艂u偶膮cy numer dwa z wiatr贸wk膮 w r臋kach. Konsul odgoni艂 go zniecierpliwionym ruchem r臋ki.
Patrycja oprzytomnia艂a. Wci膮gn臋艂a g艂ow臋 z powrotem do pokoju i pr贸bowa艂a u艣miechn膮膰 si臋 z zak艂opotaniem.
- Przepraszam... Chyba co艣 si臋 ze mn膮 dzia艂o dziwnego. Jestem przem臋czona. Siadaj膮 mi nerwy. Nie my艣l o tym, co wtedy be艂kota艂am, dobrze?
Konsul nie odpowiedzia艂 jej, skupiony na obserwacji mojej skromnej osoby.
- Je艣li dobrze us艂ysza艂em, jest pan heroldem i nazywa si臋 Fink? Odnosz臋 wra偶enie, 偶e ju偶 gdzie艣 s艂ysza艂em pa艅skie nazwisko.
- Nie mog臋 wykluczy膰. - Skin膮艂em g艂ow膮. - O solidnej firmie du偶o si臋 m贸wi.
- Czy to aby nie pan by艂 trzy lata temu nad Laramis膮?
- Owszem - odpar艂em, kiwaj膮c si臋 leniwie. - Gowery znad Laramisy to ja.
- Pan? A zatem jakim cudem akurat pan si臋 wpl膮ta艂 w t臋 spraw臋?
- Trudno powiedzie膰. Prawdopodobnie takim, jak we wszystkie inne: we w艂a艣ciwym czasie znajdowa艂em si臋 we w艂a艣ciwym miejscu.
Nie wiedzia艂, co ma powiedzie膰. Jeden zero dla mnie.
- I twierdzi pan, 偶e ma艂膮 Patrycj臋 wywie藕li gdzie艣 na pustkowia?
- Bardzo prawdopodobne - odpar艂em. - Rozpytywa艂em dwie dziewczyny, kt贸re mia艂y tam trafi膰 razem z ni膮, ale uda艂o nam si臋 je wydosta膰. Widz臋 to tak, 偶e sporz膮dzi pan protok贸艂 i skontaktuje si臋 z kompetentn膮 instytucj膮 w Boryniu. Wed艂ug mojego informatora jest tam jaki艣 ob贸z szkoleniowy. Albo laboratorium do艣wiadczalne? - doda艂em, patrz膮c na niego badawczo.
- Drogi panie, z ca艂ym szacunkiem, my艣l臋, 偶e da艂 si臋 pan ok艂ama膰 - o艣wiadczy艂 zimnym, nieprzyjemnym tonem, w kt贸rym nie zauwa偶y艂em szacunku. - Gdyby co艣 takiego rzeczywi艣cie istnia艂o, na pewno bym o tym wiedzia艂. Freiland to te偶 m贸j teren. Wiedzia艂 pan? Pan si臋 ewidentnie myli. We Freiland nic takiego nie ma i by膰 nie mo偶e.
M贸wi艂 coraz szybciej. Zaraz zacznie be艂kota膰 jak przed chwil膮 Patrycja.
- Freiland to jest... to jest pustkowie, kt贸re...
Podnios艂em r臋k臋.
- Panie konsulu! - Ja te偶 umia艂em m贸wi膰 zimno i ostro. - Zachodzi uzasadnione podejrzenie, 偶e we Freiland prowadzi si臋 do艣wiadczenia na ludziach. Na tyle uzasadnione, 偶e je偶eli pan si臋 tym nie zajmie, zawiadomi臋 w艂a艣ciwe organy w Berlinie sam. Jak mi si臋 urlop sko艅czy.
Dwa zero.
- Prosz臋 chwil臋 poczeka膰.
Znik艂 za drzwiami, kt贸rymi przedtem wszed艂.
- Co tam, panna? - zwr贸ci艂em si臋 do Patrycji. - Ju偶 lepiej?
- Co si臋 ze mn膮 dzia艂o?
- Nic wielkiego. Rzuci艂a艣 si臋 temu wyp艂oszowi na szyj臋 i pr贸bowa艂a艣 mu odgry藕膰 ucho.
- Co?! Nic nie pami臋tam... Ja ju偶 g艂upiej臋 z tego wszystkiego. Walter bardzo lubi ma艂膮, zawsze pami臋ta艂, jak mia艂a imieniny albo urodziny. On... nigdy nie by艂 specjalnie imprezowy ani odwa偶ny. Ale za to solidny, odpowiedzialny. Pomo偶e nam, prawda?
- 呕eby si臋 do tego jako艣 strasznie wyrywa艂, to nie powiem, ale nie bardzo ma inne wyj艣cie...
Wreszcie uda艂o mi si臋 otworzy膰 drzwiczki zamaskowane naklejonymi grzbietami ksi膮偶ek. Wyj膮艂em ze skrytki butelk臋 z obiecuj膮co wygl膮daj膮c膮 etykiet膮, pe艂n膮 z艂otawego p艂ynu. Postawi艂em szklaneczk臋 na stole i zacz膮艂em wyci膮ga膰 korek.
Niestety, nie by艂o mi s膮dzone skosztowa膰 tej cieczy, w ka偶dym razie nie pod tym dachem. Drzwi rozwar艂y si臋 i do pomieszczenia wpad艂o kilku niekompletnie ubranych uzbrojonych facet贸w, a za nimi konsul. Ze sp膮sowia艂膮 twarz膮 wykrzywion膮 grymasem nienawi艣ci wygl膮da艂 jak b贸g zemsty.
- Ty dupku! - rozdar艂 si臋. - Ciekawe, 偶e akurat ty si臋 tym zajmujesz! Ty to wszystko namota艂e艣 i chcesz mnie zniszczy膰! Nie jeste艣 偶adnym negocjatorem! Cofn臋li ci licencj臋 zaraz po bitwie!
- Cofn臋li - potwierdzi艂em, nieco zaskoczony - kto m贸wi, 偶e nie cofn臋li? A za p贸艂 roku oddali.
Konsul odwr贸ci艂 si臋 do jednego z ochroniarzy i pr贸bowa艂 mu zabra膰 bro艅.
- Jeste艣 przest臋pc膮! Wrogiem spo艂ecze艅stwa! Gehen Sie weg!* Wyno艣 si臋 z mojego domu! Natychmiast! Gehen Sie weg!
Gdybym nie zorientowa艂 si臋, 偶e sytuacja staje si臋 skrajnie niezr臋czna, musia艂bym zwr贸ci膰 dyplom doktora psychologii. Po艣miertnie. Z艂apa艂em przera偶on膮 Patrycj臋 za r臋k臋 i si艂膮 wywlok艂em z pomieszczenia. Konsul w ko艅cu pokona艂 op贸r Lenza bis i wyrwa艂 mu kusz臋 pneumatyczn膮. W ostatniej chwili zd膮偶y艂em zamkn膮膰 drzwi. W u艂amek sekundy p贸藕niej wbi艂o si臋 w nie z dziesi臋膰 stalowych strza艂.
Trzymaj膮c ca艂y czas Patrycj臋, bieg艂em przez ciemny ogr贸d. Przy furtce Lenz bawi艂 si臋 smycz膮.
- Jaki艣 problem? - spyta艂.
Problem w postaci s艂u偶膮cego numer dwa z gar艂aczem w艂a艣nie nas dogoni艂 i zabulgota艂 co艣 niezrozumia艂ego w kilo艅skim 偶argonie, wskazuj膮c na mnie. Niestety, nie r臋k膮, tylko luf膮.
Lenz ustawi艂 si臋 mi臋dzy mn膮 a luf膮. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i odezwa艂 si臋 tylko jednym s艂owem.
- Nein.
Przej膮艂 ode mnie bezw艂adn膮 Patrycj臋 i odepchn膮艂 mnie nieznacznie.
- Id藕. Id藕. Byle dalej.
Przy furtce pojawi艂 si臋 Lenz bis, kt贸ry ju偶 odzyska艂 bro艅. Robi艂 du偶o ha艂asu, ale Lenz odpowiada艂 mu konsekwentnie: Nein. Nein.
Jeszcze d艂ugo s艂ysza艂em to jego nie, wiej膮c z zagro偶onego terenu. By艂em ju偶 daleko od rezydencji konsula, gdy dotar艂o do mnie, 偶e w r臋ce wci膮偶 trzymam butelk臋.
Rozdzia艂 4
Handlarze dzieci
Za kwadrans sz贸sta zacz臋艂o robi膰 si臋 jasno.
Siedzia艂em przy nabrze偶u za s膮giem drewna i obserwowa艂em ruch w porcie po drugiej stronie Be艂tawy. Nie koleje, nie go艣ci艅ce, lecz Be艂tawa jest g艂贸wn膮 drog膮 艂膮cz膮c膮 Regencj臋 z Europ膮. Holowniki wywo偶膮 z Pargi, Pilzenia i K枚niginburga len, drewno, nadwy偶ki zbo偶a, beczki oleju rzepakowego i s艂awnego tutejszego piwa. W przeciwn膮 stron臋, z Borynia, p艂yn膮 sprz臋ty domowe, narz臋dzia rolnicze, cz臋艣ci do elektrowni wodnych, w og贸le wszelkie urz膮dzenia elektryczne, kawa, tyto艅, herbata. Poci膮gi s艂u偶膮 praktycznie tylko do przewozu os贸b, linie kolejowe id膮 z p贸艂nocy, od Lipienia, i w Pardze skr臋caj膮 ostro na zach贸d. Do Pilzenia mo偶na si臋 dosta膰 go艣ci艅cem na Plauen, ale w okolice K枚niginburga i do ca艂ej po艂udniowej po艂owy kraju daje si臋 dotrze膰 albo po bardzo marnych drogach, albo 艁ab膮 i Be艂taw膮.
Oko艂o sz贸stej znad Be艂tawy zacz臋艂a si臋 podnosi膰 mg艂a, zakrywaj膮c port i nabrze偶e. O tyle mi si臋 to podoba艂o, 偶e mg艂a lito艣ciwie zakry艂a tak偶e ogromny ceglany mur o wymiarach na moje oko jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w na dwadzie艣cia. Wcze艣niej, bywaj膮c w Pardze, takich ozd贸b nad rzek膮 nie widzia艂em. Kto艣 to tu postawi艂 w jednym konkretnym celu: 偶eby na nim umie艣ci膰 plakat agitacyjny przed wyborami, kt贸re odby艂y si臋 jakie艣 trzy lata temu. Plakat mia艂 dalej 偶ywe, jasne, pogodne kolory, chocia偶 ju偶 trzy lata pada艂 na niego deszcz i 艣nieg, zapewne tak偶e pluli cz艂onkowie opozycji (je艣li w tym kraju istnieje jaka艣 opozycja, bo nie jestem pewien), uzna艂em wi臋c, 偶e kto艣 go musia艂 za ci臋偶kie pieni膮dze przywie藕膰 z Cesarstwa. To musia艂o by膰 kosztowne przedsi臋wzi臋cie. Skoro ju偶 mowa o pieni膮dzach, na plakacie te偶 by艂y. T艂ustawy, oble艣nie u艣miechni臋ty osobnik w dobrze skrojonym garniturze mia艂 tych pieni臋dzy pe艂ne gar艣cie i z lisim u艣miechem rozdawa艂 je przechodniom. Sta艂 na tle dobrze uprawionych p贸l, o艣wietlonych wschodz膮cym (czy mo偶e zachodz膮cym?) s艂o艅cem, a na wysoko艣ci jego kolan widnia艂 napis:
G艂osujcie na Parti臋 Demokratyczn膮,
gwarancj臋 rozwoju.
wybierzmy pewno艣膰
Pewno艣膰 mia艂, jak rozumiem, uosabia膰 ten obywatel z papierkami w r臋kach. Jego nazwiska tam nie by艂o, widocznie autor zak艂ada艂, 偶e wszyscy znaj膮 faceta z twarzy. O dziwo, ja te偶 go zna艂em, chocia偶 nie by艂em tu osiem lat. Nazywa艂 si臋 Franciszek Erazm Stanek.
M贸g艂 spokojnie rozdawa膰 pieni膮dze gar艣ciami. M贸g艂by nimi pali膰 w piecu, gdyby chcia艂. Dzi臋ki epidemii tyfusu odziedziczy艂 wszystko, co zosta艂o po ludziach nosz膮cych nazwisko Fink albo Stanek.
Mo偶e i mnie by troch臋 odpali艂, gdybym do niego przyszed艂.
Powoli, ma艂ymi 艂yczkami s膮czy艂em koniak z butelki, kt贸r膮 wynios艂em na pami膮tk臋 z rezydencji konsula. O wp贸艂 do si贸dmej wyla艂em z manierki reszt臋 mikstury energetycznej z wody, glukozy i soli, i wla艂em tam koniak. Pust膮 butelk臋 po koniaku wyrzuci艂em do Be艂tawy. Przez chwil臋 zastanawia艂em si臋, czyby nie wrzuci膰 do niej kartki z pro艣b膮 o ratunek, ale uzna艂em, 偶e mam powa偶niejsze rzeczy do roboty.
O si贸dmej zero zero, kiedy wszystkie osoby urz臋dowe grzecznie siedz膮 za biurkami, uda艂em si臋 do baraku policyjnego, o kt贸rym wczoraj wieczorem wspomina艂a Patrycja.
Zaraz za drzwiami wej艣ciowymi znajdowa艂 si臋 oszklony kiosk, w jakim siedz膮 dy偶urni - przewa偶nie starzy policjanci, dla kt贸rych taka spokojna praca w cieple stanowi raczej nagrod臋 ni偶 okazj臋 do wykazania si臋 gorliwo艣ci膮 na odpowiedzialnym stanowisku.
- Ja do pana Kasparka - rzuci艂em w przelocie starszemu panu i nie przejmuj膮c si臋 specjalnie jego protestami, wszed艂em po czterech schodkach prowadz膮cych do kolejnych drzwi. Od tej strony nie mia艂y klamki, otwiera艂o si臋 je brz臋czykiem w艂a艣nie z kiosku, w kt贸rym siedzia艂 dy偶urny. Zapuka艂em do drzwi, potem pchn膮艂em energicznie. Zamek ju偶 dawno mia艂 swoje najlepsze lata za sob膮. Wylecia艂 na ziemi臋 razem z kawa艂kiem drzwi.
Znalaz艂em si臋 w szerokim hallu, maj膮c na wprost siebie wielk膮 tablic臋 z planem ca艂ego budynku. Podpisy poszczeg贸lnych cz臋艣ci w rodzaju: Wydzia艂 Wewn臋trzny, Dzia艂 Rachuby, Naczelnik, niewiele mi m贸wi艂y, wi臋c postanowi艂em zda膰 si臋 na instynkt. Na chybi艂 trafi艂 uda艂em si臋 na drugie pi臋tro i wszed艂em do d艂ugiego korytarza s艂abo o艣wietlonego jedynym oknem na przeciwleg艂ym ko艅cu. Po obu stronach szeregi drzwi bez tabliczek.
Przy samym oknie korytarz rozszerza艂 si臋. We wn臋ce znajdowa艂 si臋 zlewozmywak i kuchenka gazowa, na kt贸rej kto艣 sobie gotowa艂 kaw臋. Szybkim krokiem doszed艂em do tej miniaturowej kuchni. Ch艂opakowi, kt贸ry czeka艂 tam, a偶 woda si臋 zagotuje, szcz臋ka opad艂a prawie do pasa. Nawet mu si臋 specjalnie nie dziwi艂em. Na 艣cianie przy kuchence wisia艂y dwa tuziny portret贸w wyrzutk贸w spo艂ecze艅stwa i wybitnych osobisto艣ci, 偶eby ka偶dy, kto tu przyjdzie gotowa膰 wod臋, dobrze je sobie zapami臋ta艂. Na honorowym miejscu, po艣rodku tablicy, wisia艂o zdj臋cie, dwa razy wi臋ksze od pozosta艂ych, przedstawiaj膮ce przystojnego m艂odego cz艂owieka o d艂ugich w艂osach, podpisane:
Gouvernet R. Fink
(Govery znad Laramisy)
- Dzie艅 dobry - odezwa艂em si臋, ignoruj膮c galeri臋 portret贸w. - Do pana Kasparka. Marka Kasparka.
Powt贸rzy艂em to jeszcze raz czy dwa. Uprzejmie zaprowadzi艂 mnie do drzwi, na kt贸rych widnia艂 tylko numer 46. Jeszcze tak ca艂kiem nie zszed艂em na psy, instynkt dzia艂a i zaprowadzi艂 mnie na w艂a艣ciwe pi臋tro.
Zapuka艂em.
- Wej艣膰!
Wszystkie biura wygl膮daj膮 tak samo. Pok贸j 46 nie stanowi艂 wyj膮tku. W膮ski, wysoki, naprzeciwko drzwi otwarte okno, przez kt贸re wpe艂za艂a do 艣rodka mg艂a. Pod 艣cianami otwarte szafy pe艂ne segregator贸w, na 艣rodku pomieszczenia solidne ci臋偶kie biurko zawalone papierami. Po mojej stronie biurka sta艂o rozchwierutane krzes艂o dla interesanta, po drugiej, tej lepszej, znajdowa艂 si臋 solidny fotel, mniej wi臋cej taki, jaki wierni 偶o艂nierze barona von Ogilvy'ego taszczyli spod Reggenz nad Laramis臋. W fotelu zasiada艂 przystojny, sympatycznie wygl膮daj膮cy typ, kr贸tko ostrzy偶ony, g艂adko ogolony, umyty, uczesany, w roboczych ciuchach, co w tym przypadku oznacza koszul臋, krawat i szelki do kabury.
- Pan Kasparek? - spyta艂em.
- Kasparek. Marek Kasparek. Cze艣膰, Zi臋ba. Siadaj.
Usiad艂em.
- My si臋 znamy?
- Pewnie. Ze studi贸w. Ja by艂em na prawie, a ty na medycynie.
Nie znam cz艂owieka! Nic to, tylu ludzi si臋 teraz przyznaje do znajomo艣ci ze mn膮... Niech b臋dzie, 偶e jeste艣my na ty.
- Wczoraj by艂a u ciebie pani Patrycja van Hasse. W sprawie swojej c贸rki.
- By艂a. I co, odprowadzi艂e艣 smarkat膮 do domu?
W g艂owie cicho zabrz臋cza艂 mi dzwonek alarmowy. Szlag! Jeszcze艣my dobrze nie zacz臋li rozmowy, a on ju偶 wali z grubej rury.
- Ju偶 jej nie zastali艣my - odpar艂em wymijaj膮co.
- Lepsze g贸wno - mrukn膮艂 Marek Kasparek. Na jego twarzy malowa艂 si臋 niepok贸j, ale wyczu艂em, 偶e w rzeczywisto艣ci si臋 nie zaniepokoi艂. - Wyj膮膰 dziewuch臋 z takiej 膮-臋 rodziny...
- Co robimy? - pr贸bowa艂em go wysondowa膰.
Roz艂o偶y艂 r臋ce.
- To ju偶 ty kombinuj. Ja na Niderlandc贸w mam zero prze艂o偶enia.
Szlag Zeusowy najja艣niejszy! On mnie z kim艣 myli. Co by tu zrobi膰, 偶eby z niego wyci膮gn膮膰 jak najwi臋cej?
- To ty powiedzia艂e艣 pani van Hasse, gdzie ma szuka膰 Patrycji?
Tym razem za jego machaniem r臋kami naprawd臋 kry艂o si臋 zdenerwowanie.
- Ja? Za kogo mnie masz? Ona mi to powiedzia艂a. Jaka艣 kumpela tej g贸wniary jej to wychlapa艂a. Nic nowego, impreza si臋 ju偶 dawno rozkr臋ci艂a, na uniwerku wszystko wylaz艂o na wierzch. Nie mog艂em si臋 tej van Hasse pozby膰. Nasi j膮 odsy艂ali od Annasza do Kajfasza, w ko艅cu trafi艂a do mnie. No, a ja wiedzia艂em, 偶e tu jeste艣, wi臋c uzna艂em, 偶e... wiesz, Salomonowe rozwi膮zanie. S艂uchaj - doda艂, pochylaj膮c si臋 do mnie i konfidencjonalnie zni偶aj膮c g艂os - mogliby艣cie ju偶 z tym zrobi膰 koniec. Za du偶o smrodu si臋 ko艂o tego robi.
Co ja mam powiedzie膰? Kto mi powie, co mam powiedzie膰?
- Przyjecha艂em si臋 rozejrze膰 - paln膮艂em.
- I co, jeste艣 spokojniejszy?
Uzna艂em, 偶e lepiej b臋dzie okaza膰 niepok贸j, czyli, jak to si臋 m贸wi, dobrze szanownemu panu Ka艣parkowi nawrzuca膰.
- Dzi艣 w nocy - o艣wiadczy艂em z kwa艣n膮 min膮 - wyci膮gn膮艂em z Betonstadt dwie dziewczyny. Przejd藕 si臋 do specszpitalki i spytaj, czy si臋 dobrze bawi艂y.
- Nigdzie nie musz臋 chodzi膰, ju偶 czyta艂em - prychn膮艂, stukaj膮c otwart膮 d艂oni膮 w pismo le偶膮ce przed nim na biurku. - Dobrze wiedzia艂a jedna z drug膮, co je mo偶e spotka膰, nikt ich tam si艂膮 nie ci膮gn膮艂! - doda艂, patrz膮c na mnie z niedowierzaniem.
Kiedy si臋 chodzi po cienkim lodzie, ka偶dy trzask wydaje si臋 og艂uszaj膮cym ha艂asem.
Postanowi艂em i艣膰 na ca艂o艣膰.
- Jak mam by膰 szczery, to nie podoba mi si臋, 偶e tyle m贸wisz ka偶demu, kto zrobi smutne oczka!
- Ale偶 Zi臋bo drogi - roze艣mia艂 si臋 z du偶膮 pewno艣ci膮 siebie - komu bym mia艂 ufa膰, jak nie tobie? A, skoro ju偶 tu jeste艣, mia艂bym pro艣b臋. Uspok贸j troch臋 tych Niderlandc贸w, bo za du偶o sobie pozwalaj膮. Zachowuj膮 si臋 tu, jakby ten kraj nale偶a艂 do nich.
On mnie z kim艣 myli... Nie, to niemo偶liwe, mnie z nikim nie mo偶na pomyli膰. To jaka艣 inna sprawa.
- Tak samo - blefowa艂em - bardzo mnie dziwi, 偶e kto艣 ci wspomnia艂 o mnie.
- 呕eby nie to, w og贸le bym si臋 w spraw臋 nie pakowa艂 - roze艣mia艂 si臋 Kasparek. - Co艣 mi tu 艣mierdzi od samego pocz膮tku, ale jak mi powiedzieli, 偶e ty za tym stoisz, i to pasowa艂o do fakt贸w... - wzruszy艂 ramionami. - Przyszed艂e艣 zatrze膰 艣lady, nie? - raczej stwierdzi艂 ni偶 zapyta艂. - Projekt si臋 ko艅czy...
Mia艂em cholernie ma艂o czasu do namys艂u. Blef wychodzi艂.
- Kryptonim projektu te偶 ci podali? - nacisn膮艂em.
Albo g艂os mi troch臋 zadr偶a艂, albo to by艂 za stary wr贸bel na a偶 takie plewy i w艂a艣nie si臋 zorientowa艂, 偶e go po prostu ci膮gn臋 za j臋zyk.
- Do kurwy dupy! - Si臋gn膮艂 po pistolet, ale zamar艂 w p贸艂 ruchu. - Ty te偶... a ja to kupi艂em!
- Co ty tu kombinujesz? Kto艣 mnie chce wci膮gn膮膰 w jakie艣 wi臋ksze g贸wno!
Marek Kasparek zblad艂 jak 艣ciana i obla艂 si臋 potem.
- M贸wili, 偶e to si臋 od ciebie zacz臋艂o! Latem osiemdziesi膮tego si贸dmego roku!
- Ty debilu chorobliwy! - rykn膮艂em. - Latem osiemdziesi膮tego si贸dmego to ja le偶a艂em w Gartzu na szpitalce i nie bardzo wiedzia艂em, jak si臋 nazywam! P贸艂 roku trwa艂o, zanim mnie posk艂adali do kupy!
Przechyli艂em si臋 przez st贸艂 i z艂apa艂em go za krawat.
- Co tu si臋, kurwa, dzieje! Co tu si臋 z wami porobi艂o, 偶e w艂asne dzieci sprzedajecie?!
Prze艂kn膮艂 nerwowo 艣lin臋.
- Obiecywali... Obiecywali, 偶e jak b臋dziemy wspiera膰 projekt, to w zamian pomog膮 nam za艂atwi膰 Lynxa!
- Kto? Kto wam to obiecywa艂? Co to za projekt?!
Patrzy艂 na mnie wytrzeszczonymi oczami.
- Nie - pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Nie mog臋. Zabij mnie, nic ci nie powiem, bo by wybili ca艂膮 moj膮 rodzin臋. Chryste, jaki偶 ja by艂em g艂upi...
Przez otwarte okno pcha艂a si臋 do pokoju ju偶 nie mg艂a znad Be艂tawy, lecz czerwona kipiel Laramisy. Porwa艂em solidne biurko, nad kt贸rym strawi艂o pracowite 偶ycie kilka pokole艅 urz臋das贸w, i wyr偶n膮艂em nim w 艣cian臋. Drewno p臋k艂o z trzaskiem. Krew wrza艂a mi w 偶y艂ach. Wszystko widzia艂em przez czerwon膮 mg艂臋. Jeszcze chwila, a zamieni臋 si臋 w szale艅ca, uosobienie furii.
Pr贸bowa艂em si臋 opanowa膰.
- Nie! Tym razem nie!
Tylko ja s艂ysza艂em ten krzyk.
Wbi艂em paznokcie w d艂onie.
Przez kilka niesko艅czenie d艂ugich sekund walczy艂em sam ze sob膮. Wygra艂em.
Nie zwracaj膮c uwagi na za艂amanego Kasparka, do kt贸rego jeszcze nie dotar艂o, ile mia艂 szcz臋艣cia, 偶e nie straci艂 w tej przygodzie 偶ycia, wyszed艂em na korytarz i ruszy艂em w stron臋 schod贸w. W otwartych drzwiach pozosta艂ych pokoj贸w stali inni sympatyczni panowie z pistoletami na szelkach, ale 偶aden z nich nie podni贸s艂 na mnie r臋ki.
Przeszed艂em mi臋dzy nimi, jakby ich nie by艂o. Gowery Niezwyci臋偶ony. Gowery znad Laramisy.
Rozdzia艂 5
Jorika
Czerwie艅.
Czerwony 艣wit budzi si臋 z nocy.
Laramisa. Jaskrawoczerwone niebo, na kt贸rym za moment pojawi si臋 s艂o艅ce. Ciemnoczerwona, szybko p艂yn膮ca rzeka. Ruchome czerwone sylwetki na przeciwleg艂ym brzegu.
艢wiat艂o powoli przywraca 艣wiatu prawdziwe kolory. Niebo b艂臋kitnieje, rzeka szarzeje, brzeg zielenieje. Na konturach zostaje 艣lad czerwieni.
Cz艂owiek, kt贸remu to wszystko si臋 艣ni, brodzi w lodowatej wodzie z gar艂aczem nad g艂ow膮, gniew dodaje mu si艂. Przez rzek臋 przeje偶d偶aj膮 je藕d藕cy, z dziesi臋ciu Wilk贸w od Christophera Lynxa. Ci臋ciwy kompozytowych 艂uk贸w, brz臋cz膮c, wypluwaj膮 jedn膮 strza艂臋 po drugiej, z szybkostrzelno艣ci膮 powtarzalnego karabinu i z podobn膮 sil膮 ra偶enia. A potem je藕d藕cy jeden po drugim spadaj膮 z siode艂, trafieni strza艂ami z 艂uk贸w, pociskami z kuszy, kulami karabinowymi, o艂owianymi sieka艅cami. Rzeka niesie cia艂a w stron臋 wodospadu.
Wycie. Ryk. R偶enie koni. Bojowe okrzyki. Na drugim brzegu z regularnym stukotem maszyny do szycia pluje kulami karabin maszynowy Franzoniego.
Rami臋 w rami臋 d艂ugim szeregiem wje偶d偶aj膮 do brodu je藕d藕cy Thilemanna okryci ciemnymi p艂ytami plastiku. Napier艣niki koni i os艂ony ud przy siod艂ach dodatkowo zabezpieczone bod膮cymi szpikulcami.
Huk. 艢wist. Gar艂acz cz艂owieka, kt贸remu si臋 to wszystko 艣ni, wysy艂a serdeczne pozdrowienia.
Karabin stuka monotonnie.
Z boku nadje偶d偶a wra偶y je藕dziec. Nurkuj臋 w wod臋 pod jego brzuchem i skacz臋 je藕d藕cowi od ty艂u na grzbiet. 艁api臋 go za doln膮 kraw臋d藕 przy艂bicy i szarpi臋. Wrzucam p贸艂trupa ze skr臋conym karkiem do wody, ale przedtem wy艂uskuj臋 mu z konwulsyjnie drgaj膮cych palc贸w samopowtarzalny karabin.
Strzelam.
Podje偶d偶am z boku do szeregu je藕d藕c贸w i strzelam, a偶 wyczerpuje si臋 amunicja w magazynku. Potem wyci膮gam z futera艂u przy siodle maczet臋, wdrapuj臋 si臋 na siod艂o i skacz臋 na plecy nast臋pnemu 偶o艂nierzowi.
Widz臋 nieostro. Zgie艂k bitwy i huk wystrza艂贸w narasta, poszczeg贸lne d藕wi臋ki zlewaj膮 si臋 w jeden monotonny ha艂as.
Z kt贸rego wyodr臋bnia si臋 regularne stukanie.
- Otw贸rz!
Uderzam o co艣, chyba drewnianego.
M贸j koszmarny sen powoli ust臋puje pod naporem rzeczywisto艣ci. Na korytarzu, za grubymi drzwiami, kto艣 krzyczy.
- Gowery, otw贸rz! - to g艂os Sume膷ka.
Wygrzebuj臋 si臋 z pozwijanej po艣cieli. Z oczami zw臋偶onymi jak u kota w臋druj臋 przez pok贸j. Potykam si臋 o przewr贸cone krzes艂o, bose nogi pl膮cz膮 mi si臋 w porozrzucanych ciuchach.
Pok贸j znajduje si臋 na pi臋trze nad tawern膮 Sume膷ka, gdzie chwilowo mieszkam. W g艂owie tupot bia艂ych myszek. Pr贸buj臋 si臋 pozbiera膰, bo doskonale wiem, co zastan臋 za drzwiami. Opr贸cz Sume膷ka b臋d膮 tam ludzie albo konsula, albo Kasparka, wciskaj膮cy mu luf臋 gar艂acza w szyj臋. Zaprosz膮 mnie na, nazwijmy to, kaw臋.
Mam nieprzepart膮 ch臋膰 wytrzaska膰 sam siebie po pysku. Po choler臋 ja w to wpakowa艂em Sume膷ka?
艁omot nie ustawa艂.
- Zi臋ba, otw贸rz!
Za trzeci膮 pr贸b膮 uda艂o mi si臋 trafi膰 do drzwi i otworzy膰 je. Na korytarzu nie by艂o nikogo od konsula ani od Kasparka. By艂a natomiast dziewczyna.
I to w dodatku zjawiskowo pi臋kna. Wysoka, nie za mocno zbudowana, ale bardzo wysportowana. Piaskowy kombinezon z mn贸stwem kieszeni i kieszonek, 艣ci艣ni臋ty szerokim pasem, wype艂niony okr膮g艂o艣ciami tam, gdzie powinien. Sk贸rzane sznurowane buty do p贸艂 艂ydki musia艂y kosztowa膰 maj膮tek. Kr贸tko ostrzy偶one jasne w艂osy, d艂uga grzywka rozczesana w przedzia艂ek i przyci臋ta tu偶 nad brwiami. Zza plec贸w dziewczyny do pokoju zagl膮da艂 z jednej strony Sume膷ek, a z drugiej jaki艣 ch艂opek, o kt贸rym trudno by艂o powiedzie膰 cokolwiek poza tym, 偶e przez rami臋 mia艂 przewieszony obrzynek.
Dziewczyna pchn臋艂a mnie d艂oni膮 w pier艣. Cofn膮艂em si臋 o trzy kroki w g艂膮b pokoju. Obejrza艂a mnie sobie intensywnie niebieskimi oczami i skrzywi艂a si臋 z niesmakiem.
- Ale syf! - pad艂o z pe艂nych czerwonych warg. - Wszyscy faceci tacy sami. Jak mo偶na 偶y膰 w takim chlewie?!
Przesz艂a przez pok贸j, podesz艂a do okna i otworzy艂a je na o艣cie偶. Mg艂a nap艂yn臋艂a do 艣rodka, a mnie si臋 zrobi艂o upiornie zimno, czemu trudno si臋 dziwi膰, zwa偶ywszy 偶e mia艂em na sobie tylko spodnie. M贸j podkoszulek, koszula i poncho le偶a艂y gdzie艣 na pod艂odze razem z przewr贸conym krzes艂em.
- My si臋 znamy? - spyta艂em, mrugaj膮c oczami. - Z tob膮 te偶 studiowa艂em?
Nie, wykluczone. Z ni膮 na pewno do 偶adnej szko艂y nie chodzi艂em, by艂a co najmniej o dziesi臋膰 lat m艂odsza ode mnie.
Dziewczyna w艂a艣nie ods艂ania艂a drugie okno.
- Rzyga膰 si臋 chce, jak si臋 wejdzie!
Podnios艂a przewr贸cone krzes艂o, postawi艂a na pod艂odze i usiad艂a na nim okrakiem, z 艂okciami na oparciu.
- Cze艣膰, Zi臋ba - powiedzia艂a zgry藕liwie. - Fajnie, 偶e艣 wpad艂.
Wiedzia艂em, 偶e sk膮d艣 j膮 znam, i na tym sk膮d艣 moja wiedza si臋 ko艅czy艂a. W starannie wybranym zak膮tku m贸zgu bia艂e myszki ta艅czy艂y kankana. Spojrza艂em na zegarek. Wp贸艂 do jedenastej. Za oknem przez mg艂臋 powoli przebija艂o si臋 wielkie pomara艅czowe s艂o艅ce.
Podnieca艂a mnie, gdy tak siedzia艂a okrakiem na krze艣le. Bra艂o mnie coraz wyra藕niej. Przy okazji stwierdzi艂em, 偶e to, co ma na sobie, w rzeczywisto艣ci nie jest kombinezonem, tylko bluz膮 i spodniami z podci膮gni臋tym stanem.
- Nie zaobserwowa艂am entuzjazmu - westchn臋艂a. - W sumie, czego ja si臋 spodziewa艂am po takim t艂umoku? Czy ty mnie w og贸le s艂uchasz?
- Staram si臋 - zachrypia艂em. - My si臋 ju偶 gdzie艣 widzieli艣my, nie? - spr贸bowa艂em uj膮膰 to inaczej.
- Ty wredny egocentryku! - wybuchn臋艂a. - Ty chyba naprawd臋 mnie nie pami臋tasz! Po to艣 wr贸ci艂 do Pargi, 偶eby chla膰 „Pod Jod艂膮”? Tata ju偶 trzy dni czeka, 偶eby艣 si臋 do niego pofatygowa艂. Czekasz, a偶 po ciebie przy艣le lektyk臋 z herbem?
I wtedy sobie przypomnia艂em...
Impreza w ogrodzie, oblewanie mojego dyplomu. Mama, nad wyraz dumna z syna. Blady przyrodni brat w krawacie i za du偶ej marynarce. Cala rodzina mojego 艣wi臋tej pami臋ci ojca, jakie艣 dwa tuziny cio膰 i wujk贸w. Ojczym nerwowo dyskutuje ze swoim t艂u艣ciutkim, o g艂ow臋 od niego ni偶szym bratem Franciszkiem Erazmem. Roztrz膮saj膮 jaki艣 problem filozoficzny. Bardziej ni偶 na nich patrz臋 na 偶on臋 Franciszka Erazma, wysok膮 kobiet臋 niezwyk艂ej pi臋kno艣ci.
Ciocie, wujkowie, mn贸stwo dzieci. S艂u偶ba bezszelestnie roznosi lekkie piwo i tace z przek膮skami. Ma艂a dziewczynka deklamuje pos臋pny a zawi艂y poemat Karla Friedricha Treiera „Feniks”. No dobrze, nie taka zn贸w ma艂a, ma dziesi臋膰 lat, ale mnie wydaje si臋 ma艂a, bo ja mam lat dwadzie艣cia trzy i ca艂y 艣wiat le偶y u mych st贸p. Sama sobie wybra艂a ten wiersz, upar艂a si臋 i dopi臋艂a swego, chocia偶 inni m贸wili „ojej, jej, na co ty si臋 porywasz”.
Wiersz m贸wi o tym, jak 艣wiat zniszczony przez wojn臋 艣wiatow膮 odradza si臋 jak Feniks z popio艂贸w i natychmiast odtwarza granice, kt贸re doprowadzi艂y do tej wojny.
Gdzie艣 po czwartej zwrotce dziewczynka zacina si臋 i nie wie, jak by艂o dalej. Nic dziwnego, utw贸r jest za trudny dla dziecka w tym wieku.
W p贸艂 godziny p贸藕niej znajduj臋 j膮 w ogrodowej altanie - zap艂akan膮, w艣ciek艂膮 na siebie. Pocieszam j膮, opowiadam r贸偶ne weso艂e historie z uniwerku, a potem ucz臋 j膮 gra膰 w szachy.
Trzy dni p贸藕niej wyje偶d偶am na zawsze z Pargi i z Bojemii.
* * *
Teraz, w pokoju go艣cinnym tawerny „Pod Jod艂膮”, zacz膮艂em recytowa膰 wiersz K.F. Treiera Feniks.
Dziewczyna poczerwienia艂a a偶 po cebulki w艂os贸w. Je偶eli kiedy艣 zdarzy wam si臋 wyst膮pi膰 z przygotowan膮 recytacj膮 i zapomnie膰 w po艂owie, jak to idzie dalej, zapewniam was: b臋dziecie to pami臋ta膰 i na studiach, i na emeryturze.
- Jorika? Ale艣 wyros艂a! Ile偶 ty w艂a艣ciwie masz lat? Nie, czekaj, sam policz臋, masz...
Chyba my艣li, 偶e si臋 z niej nabijam. Zreszt膮, mo偶e i w tym jest troch臋 prawdy. Patrz膮c na ni膮, mam gdzie艣 w tyle g艂owy obraz rozdaj膮cego na billboardzie pe艂ne gar艣cie banknot贸w Franciszka E. Stanka. Jej ojca.
- Osiemna艣cie - przerwa艂a.
- No tak... Jak wyje偶d偶a艂em, by艂o takie kochane dzieci膮tko. Taka ksi臋偶niczka teraz si臋 z ciebie zrobi艂a?
Teraz ju偶 by艂a naprawd臋 w艣ciek艂a.
- Nie r偶nij g艂upa, doskonale wiesz, 偶e ksi臋偶niczki to s膮 w kr贸lestwach, a tata jest tylko regentem. Jestem c贸rk膮 regenta i to wszystko. S艂uchaj, co to jest? Czo艂贸wk臋 z parowozem zaliczy艂e艣, czy jak? - spyta艂a, wodz膮c r臋k膮 po moich s臋katych, 藕le zro艣ni臋tych 偶ebrach po lewej stronie obna偶onej klatki piersiowej.
Jakbym us艂ysza艂 w jej g艂osie nut臋 czu艂o艣ci.
- Co艣 ko艂o tego.
Pospiesznie wyci膮gn膮艂em z juk贸w czysty podkoszulek. Przy okazji wypad艂 te偶 na pod艂og臋 ci臋偶ki przedmiot.
- Przysz艂a艣 mnie zaprosi膰 na niedzielny obiad? - zainteresowa艂em si臋. - A b臋dzie kaczka?
Jorika patrzy艂a, jak wk艂adam podkoszulek, flanelow膮 koszul臋, pas z 艂adownicami, szukam skarpetek, wyci膮gam spod 艂贸偶ka buty. W otwartych drzwiach o futryn臋 z jednej strony opiera艂 si臋 Sume膷ek, a z drugiej ten ch艂opina, nieznacznie u艣miechaj膮c si臋 samymi k膮cikami ust. Z takiego nieznacznego p贸艂u艣miechu s艂yn臋艂a niejaka Mona Liza, dop贸ki islamska ci臋偶ka artyleria nie zamieni艂a Luwru i po艂owy Pary偶a w kup臋 gruz贸w.
- Odejd藕, Szymonie - powiedzia艂a Jorika. - Panie Schmidt, prosz臋 zostawi膰 nas samych.
Schmidt - to by艂o prawdziwe nazwisko Sume膷ka. Czyli Szymon, to musia艂 by膰 ten z p贸艂u艣miechem. Zastosowali si臋 do jej 偶yczenia.
Ca艂y czas siedz膮c okrakiem na krze艣le, si臋gn臋艂a do bocznej kieszeni spodni i wyci膮gn臋艂a tr贸jk膮tn膮 flag臋 z wyszytym skomplikowanym motywem - jaki艣 ptak, kreski maj膮ce chyba symbolizowa膰 艂uki i jeszcze jakie艣 linie, kt贸rych sensu nie rozgryz艂em.
- Masz, przyda ci si臋.
- Co to jest?
- Wiza do Frylandii.
- Co???
Podnios艂a z pod艂ogi moj膮 manierk臋 i potrz膮sn臋艂a ni膮. Rozleg艂 si臋 g艂o艣ny chlupot.
- Ju偶 te偶 nie mia艂e艣 co robi膰, tylko si臋 schla膰 takimi szczynami... Z policji wyszed艂e艣 o 贸smej cztery, zgadza si臋?
- Po co ci ta szmatka?
- Zgadnij.
- Chcesz, 偶ebym jecha艂 do Frylandii? Ju偶em dzisiaj takiej jednej klarowa艂, jako艣 o trzeciej w nocy chyba, 偶e to jest robota dla hanzy.
- B臋dzie hanza - obieca艂a powa偶nie.
- Jezusicku...
- Dwie godziny temu by艂a u mnie pani van Hasse i wszystko mi opowiedzia艂a. Patrycja, znaczy jej c贸rka, to moja kole偶anka. Przyjaci贸艂ka. Najlepsza. Nie mam poj臋cia, dlaczego w艂a艣nie ona si臋 da艂a zwerbowa膰. I dlaczego nic mi o tym nie powiedzia艂a.
Przez chwil臋 patrzy艂a, jak sznuruj臋 buty.
- Maj膮 ludzie f膮fry w dupie - doda艂a z wahaniem. - To, 偶e dopcha艂e艣 si臋 do Po艂udniowego i wyci膮gn膮艂e艣 stamt膮d te dwie dziewczyny, i jeszcze znalaz艂e艣 namiary na ob贸z we Frylandii... m贸g艂by kto艣 powiedzie膰, 偶e to by艂o banalnie proste. Ale nam si臋 przez dwa miesi膮ce nie uda艂a nawet jedna dziesi膮ta tego.
- By艂o banalne. - Wzruszy艂em ramionami. - Rutynowa robota. A kto to jeste艣cie wy? Mam na my艣li - ci wy, co wam si臋 ta dziesi膮ta nie uda艂a?
- My. Poznasz nas. Poczuwamy si臋 do odpowiedzialno艣ci za to, co si臋 w tym kraju dzieje, i nie 偶yczymy sobie, 偶eby kto艣 st膮d krad艂 m艂odych ludzi - silnych, zdrowych, zdolnych. Ciesz臋 si臋, 偶e wr贸ci艂e艣 i do nas do艂膮czysz.
- Nie wr贸ci艂em. - Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮. - Wpad艂em na troch臋, powspomina膰. Mam urlop. I tyle.
- Nie rzutuje. Na razie grunt, 偶e jedziesz do Frylandii.
- S艂uchaj, Jori, ta flaga jest autentyczna?
- No pewnie, 偶e jest autentyczna. Po co bym ci mia艂a dawa膰 fa艂szywk臋? 呕eby ci臋 puszczaki rozwali艂y?!
Podnios艂a z ziemi pud艂o ze stali i plastiku, kt贸re wypad艂o z juk贸w. Rozpi臋艂a zamek b艂yskawiczny, wyj臋艂a z pud艂a dwulufow膮 艣rut贸wk臋 z pistoletowym uchwytem, z艂ama艂a wprawnym ruchem i zajrza艂a do pustych kom贸r nabojowych.
- Co to jest?
- 艢rut贸wka, a co ma by膰?
- Nie pytam o sprz臋t, tylko o te mazaje na nim - odpar艂a, wskazuj膮c palcem na ko艣lawe inskrypcje na drewnianych i stalowych cz臋艣ciach broni. - Srebro chyba, nie? E r贸wne em ce kwadrat... - czyta艂a. - Pi r贸wne trzy koma czterna艣cie... S膮dz膮c z charakteru pisma, to jaki艣 wariat pisa艂. W og贸le, jakim sposobem uda艂o mu si臋 to wlepi膰 do tego 偶elastwa?
- Ta rura - wyja艣ni艂em niech臋tnie - nale偶a艂a do osobistego technologa wojownika Oggerda, znanego jako Or艂os臋p. Ten technolog, czyli, powiedzmy po ludzku, czarodziej, ozdobi艂 j膮 wzorami matematycznymi i fizycznymi. Widocznie lubi艂. Potem z tej 艣rut贸wki trzasn膮艂 na pustkowiu pod Korytarzem kogo艣, kto... kogo bardzo lubi艂em, powiedzmy. I tak ta rura trafi艂a do mnie. Ale nie u偶ywam jej.
- Ile czasu potrzebujesz, 偶eby si臋 ogarn膮膰? Spakowa膰?
- Pi臋tna艣cie minut? - wzruszy艂em ramionami.
- To mo偶esz zaczyna膰. Czekam na ulicy.
Gwa艂townym ruchem wsta艂a z krzes艂a, od艂o偶y艂a bro艅 na stert臋 moich rzeczy i wysz艂a z pokoju. Zosta艂y po niej otwarte drzwi i troch臋 energii, kt贸r膮 kipia艂a.
* * *
Prawd臋 m贸wi膮c, nie mia艂em czego pakowa膰. Rzeczy potrzebne w podr贸偶y mam gotowe stale, wi臋c musia艂em tylko wrzuci膰 brudn膮 bielizn臋 do worka, a reszt臋 czasu mia艂em dla siebie. Bardzo dobrze, mog艂em si臋 ogoli膰 i umy膰 z臋by. Potem wzi膮艂em sakwy i zwini臋te poncho, i zszed艂em na d贸艂. Odda艂em Sume膷kowi klucz, poprosi艂em, 偶eby kaza艂 wypra膰 moj膮 bielizn臋, i wcisn膮艂em mu par臋 dziesi臋ciomark贸wek. Poszed艂em do stajni i osiod艂a艂em koby艂k臋. Wyprowadzi艂em j膮 na ulic臋 w siedemna艣cie i p贸艂 minuty, odk膮d Jorika wysz艂a z pokoju.
Promienie s艂o艅ca przebija艂y si臋 przez mg艂臋, a strz臋pki b艂臋kitu w g贸rze zapowiada艂y kolejny jesienny dzie艅 pe艂en wra偶e艅. Ulica w jedn膮 stron臋 wiod艂a na nabrze偶e, na drugiej za艣 ko艅czy艂a si臋 niewielkim placem z targiem warzywnym. S艂u偶膮ce i gospodynie w we艂nianych chustach i d艂ugich sp贸dnicach kr膮偶y艂y mi臋dzy straganami, z d艂o艅mi w r臋kawach, bo nadal by艂o dosy膰 zimno. Rozespani sprzedawcy ziewali ukradkiem, rzemie艣lnicy z wielkimi torbami na narz臋dzia przeciskali si臋 przez t艂um. Na Be艂tawie, na po艂y przes艂oni臋tej mg艂膮, parowy holownik wpycha艂 bark臋 do 艣luzy.
Mia艂em wra偶enie, 偶e ca艂e to miasto jest dla tych ludzi za du偶e.
- Co to za chabeta? - us艂ysza艂em z boku g艂os Joriki. - Nie masz kasy na lepszego konia?
- Odklap si臋 od mojej koby艂ki - przywo艂a艂em j膮 do porz膮dku, dotkni臋ty do 偶ywego. - Mnie si臋 podoba. Bu艂eczka ma na imi臋 - doda艂em, g艂aszcz膮c klacz po chrapach.
Jorika prowadzi艂a za uzd臋 wysokiego karego k艂usaka, dosy膰 nerwowego. Tu偶 obok sta艂 tamten drobny facecik. Dopiero teraz mog艂em mu si臋 bli偶ej przyjrze膰. Wygl膮da艂 na czterdzie艣ci lat, g艂adko ogolony, o ostrych rysach twarzy. Szare p艂贸cienne spodnie i nierzucaj膮ca si臋 w oczy kuloodporna kamizelka wygl膮da艂y nieco egzotycznie na tle tych wszystkich zacnych mieszczan dooko艂a. W艂osy mia艂 kr贸ciutko ostrzy偶one, a zza prawego ucha stercza艂a mu kolba obrzynka. W tym mie艣cie nie by艂o zwyczaju noszenia broni na wierzchu, chyba 偶e w po艂膮czeniu z mundurem.
On te偶 trzyma艂 za uzd臋 konia - niskiego, srokatego wildziaka, potomka zdzicza艂ych koni, jakie 偶yj膮 w puszczach niezamieszkanych cz臋艣ci kontynentu. Takim wildziakiem by艂a i moja Bu艂eczka.
Podoba艂 mi si臋 ten cz艂owiek w wysokich sznurowanych butach, podobnych do moich. Byli艣my ulepieni z tej samej gliny - je藕dzili艣my konno w razie potrzeby, ale z ducha pozostali艣my piechurami.
Dziewczyna nie zareagowa艂a na m贸j protest.
- Szymon, to jest m贸j przyrodni brat Gowery Fink. Zi臋ba na niego m贸wi膮, na pewno o nim s艂ysza艂e艣.
- Co艣 mi si臋 obi艂o o uszy - u艣miechn膮艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋. - Szymon.
- Szymon tak samo jak ty by艂 za granic膮 - wyja艣ni艂a Jorika - i s艂u偶y艂 u obcych. Ale teraz wr贸ci艂.
- Ja nigdzie nie wr贸ci艂em - pr贸bowa艂em sprostowa膰, ale odpu艣ci艂em sobie. Wskoczy艂em na siod艂o Bu艂eczki. Szymon i Jorika te偶 dosiedli koni. Podkowy zastuka艂y o bruk.
Od ludzi kr臋c膮cych si臋 dooko艂a czu艂o si臋 spok贸j. Jakby to w艂a艣nie by艂o sensem 偶ycia - wytrwale, sumiennie pracowa膰 dla siebie i dla otoczenia. Wystarczy 偶y膰 uczciwie i odpowiedzialnie, a wszystko b臋dzie dobrze. Jakby nie by艂o na 艣wiecie epidemii tyfusu, cholery, 偶贸艂taczki i z艂o艣liwych mutacji grypy.
Jakby za nieszczeln膮 p贸艂nocno-wschodni膮 granic膮 nie zainstalowa艂 si臋 cz艂owiek o twarzy rysia.
W tym swoistym stanie pomi臋dzy snem a jaw膮, trze藕wo艣ci膮 a opilstwem, drobne szczeg贸艂y odciska艂y mi si臋 g艂臋boko w pami臋ci. Mieszczanka z wielkim koszem prowadzi za r臋k臋 ch艂opczyka o powa偶nej twarzy. Samojazd na holcgaz ze skrzyni膮 wy艂adowan膮 meblami. Zrujnowane wie偶e katedry 艣w. Wita wy艂aniaj膮 si臋 z mg艂y. Kamienny most nosz膮cy imi臋 艣redniowiecznego cesarza Karola, naprawiony profilami stalowymi i betonem w miejscach, w kt贸rych uszkodzi艂 go ostrza艂 rakietowy.
Zamkn膮艂em oczy.
Ma艂y ch艂opiec, z lekk膮 nadwag膮, troch臋 niechlujny, stoi u przycz贸艂ka tego mostu. Nazywa si臋 Gouvernet Rajmund Fink, w domu nazywaj膮 go Gowy. Okr膮g艂ymi oczami patrzy na lataj膮c膮 machin臋 nad g贸r膮 zwan膮 Petrin. Szare cygaro z bia艂ymi napisami poma艂u p艂ynie w powietrzu na wsch贸d, pos艂uszne ruchom 艣mig艂a.
Sterowiec!
Fikcja spotka艂a si臋 z rzeczywisto艣ci膮. Do ch艂opca dociera, 偶e opowie艣ci o maszynach lataj膮cych, o statkach kosmicznych, o wymar艂ych miastach zbudowanych w kosmicznej pr贸偶ni to nie bajki, ale wspomnienia o tym, co by艂o naprawd臋.
Gdzie si臋 to wszystko podzia艂o, te samoloty, samochody, poci膮gi, telewizja, sprz臋t audio? Dlaczego z tego wszystkiego zosta艂o tak niewiele?
- Gdzie jedziemy? - spyta艂em.
- Do Usti - rzuci艂a przez rami臋 Jorika.
- To jest droga na ca艂y dzie艅. Bym co艣 wrzuci艂 na ruszt.
- B臋dziesz mia艂 okazj臋. Jedziemy poci膮giem.
- W膮tpi臋. Poci膮g pojecha艂 贸sma zero zero, nast臋pny b臋dzie jutro.
- Podstawi膮 nam specjalny.
Prawda, jakie to proste? Fajnie by膰 c贸rk膮 regenta. Jak trzeba, to i poci膮g si臋 znajdzie.
A potem, tak jak cztery dni temu, smutek 艣cisn膮艂 mi serce jak cybantem. Jechali艣my obok wielkiego, szarego domu, kt贸ry kiedy艣 mia艂 jasny fronton, kolorow膮 bram臋 i okiennice. Teraz bram臋 i okiennice zabito deskami. W tym domu kiedy艣, dawno, dawno temu, a mo偶e wczoraj, mieszka艂 ch艂opiec, kt贸ry nazywa艂 si臋 Gowy Fink, jego mama, bardzo wykszta艂cony i jeszcze bardziej marudny ojczym, anemiczny przyrodni brat... By艂 te偶 ogrodnik i kucharka, kt贸rzy praktycznie byli cz艂onkami rodziny, stado ps贸w i kot贸w, i ciocie, i wujkowie, kt贸rzy przychodzili i odchodzili, a w mi臋dzyczasie g艂o艣no dyskutowali o ksi膮偶kach, teatrze, modzie i polityce.
- Chcia艂em wej艣膰 - powiedzia艂em, wskazuj膮c brod膮 dom - i sprawdzi膰, czy na strychu dalej mieszkaj膮 krasnale. Ale nie da艂em rady sforsowa膰 tej barykady.
- Szuka艂am tych krasnali wiele razy. - Skin臋艂a powa偶nie g艂ow膮. - Ale nigdy ich nie spotka艂am.
Potem zauwa偶y艂a, 偶e 艂zy ciekn膮 mi po twarzy.
- Jak to si臋 sta艂o, by艂em w Pirenejach - wyja艣ni艂em. - Dowiedzia艂em si臋 dopiero nast臋pnego roku latem. Nawet na pogrzeb nie mog艂em przyjecha膰.
- Twoja mama zrobi艂a z waszego domu szpital - powiedzia艂a dziewczyna. - Przyj臋艂a tam tabun chorych i opiekowa艂a si臋 nimi. To si臋 musia艂o tak sko艅czy膰. Zwalili wszystkich do zbiorowego grobu, zasypali wapnem i tyle. Mnie tata zabra艂 i wyjechali艣my, wr贸cili艣my dopiero, jak si臋 epidemia sko艅czy艂a. Tch贸rzostwo skrajne, nie m贸wi臋 nie... no, ale 偶yjemy.
Chwil臋 jechali艣my w milczeniu.
- Wybacz - doda艂a.
Rozdzia艂 6
Karabinem i kolej膮
Przezornie nie wsiadali艣my na g艂贸wnym dworcu. Jorika ci膮gn臋艂a nas przez p贸艂 miasta. S艂o艅ce wylaz艂o wreszcie na dobre zza chmur i zacz臋艂o przygrzewa膰. W ko艅cu dotarli艣my na bocznic臋 kolejow膮, gdzie czeka艂 na nas poci膮g z dymi膮c膮 lokomotyw膮, i wszystko sta艂o si臋 jasne. W ka偶dym razie to, o kim Jorika m贸wi艂a my. Zielony kolor wagon贸w nie pozostawia艂 w膮tpliwo艣ci. Jedyny wagon pasa偶erski, bydl臋cy wagon dla koni, nawet lokomotywa l艣ni艂a kolorem znanym jako khaki.
W sumie to nawet wygl膮da艂o logicznie. Skorumpowana policja - albo mo偶e tylko jej cywilna odnoga - dzia艂a艂a przeciwko w艂asnemu krajowi. Na to armia nie mog艂a sobie pozwoli膰. Od p贸艂 roku prowadzi艂a u 藕r贸de艂 Morawy dziwn膮 wojn臋 z Christopherem Lynxem. Ci, kt贸rzy na przedg贸rzu Jesionik贸w odpierali ataki Wilk贸w, nie mogli by膰 jednocze艣nie odwa偶ni i zniewie艣ciali, ideowi i skorumpowani. Ich dow贸dcy te偶 musieli by膰 uczciwi, oddani pa艅stwu. I dow贸dcy dow贸dc贸w.
Zostawili艣my konie w odpowiednim wagonie i zaj臋li miejsca w przedziale. Do wagonu wesz艂oby jeszcze ze czterdzie艣ci os贸b, ale byli艣my w nim sami. Usiedli艣my na kanapie, tylko ma艂y Szymon mia艂 problem - trudno rozsi膮艣膰 si臋 wygodnie z karabinem przewieszonym przez plecy. Rozwi膮za艂 to w ten spos贸b, 偶e zdj膮艂 z siebie ca艂膮 pasiast膮 czarno-szar膮 kamizelk臋 z grubej sk贸ry i razem z karabinem wrzuci艂 na p贸艂k臋.
- Wol臋 konia - mrukn膮艂.
Zdewastowane, niezamieszkane domy przy torach zacz臋艂y si臋 przesuwa膰 za oknem.
- Age of rifles - doda艂. - Tak zawsze m贸wi艂 m贸j szef. Pochodzi艂 z Bristolu i by艂 zakr臋cony na punkcie dziewi臋tnastego wieku.
- Epoka strzelb? - upewni艂em si臋, czy o to mu chodzi艂o.
- No. Co艣 ko艂o tego. Karabiny i para, m贸wi艂. Ty du偶o j臋zyk贸w znasz, nie?
- Tak膮 mam prac臋. - Skin膮艂em g艂ow膮. - Znam angielski i par臋 innych rzeczy. Mam pami臋膰 absolutn膮 - pochwali艂em si臋.
- I o co temu twojemu szefowi chodzi艂o z t膮 epok膮 strzelb? - wtr膮ci艂a si臋 Jorika. Mia艂o dziewcz臋 tupet, do Szymona odnosi艂a si臋 jak do kumpla r贸wie艣nika.
- Karabiny i para w dziewi臋tnastym wieku pozwoli艂y Brytanii zaw艂adn膮膰 po艂ow膮 Azji. Indie, Pakistan, Afganistan... Wielkie, g臋sto zaludnione kraje. Karabin i maszyna parowa, nic wi臋cej. Czyli dok艂adnie to, co my mamy.
Nie przekona艂o mnie to.
- Jasne. Podbijemy Indie, tylko najpierw trzeba ustali膰, czy jeszcze istniej膮.
- Jak to, mamy tylko karabiny i maszyny parowe? - zaprotestowa艂a ostro Jorika. - A te, no... automobile? A maszyny lataj膮ce, zeppeliny?
- No pewnie - za艣mia艂 si臋 kpi膮co Szymon. - Pe艂no ich w Pardze, sam widzia艂em...
- Ale gdyby艣my chcieli, to by艣my byli w stanie je wyprodukowa膰! Mamy dok艂adne plany!
- Mamy. A jak ju偶 je wyprodukujesz, sk膮d we藕miesz paliwo? Zamiast pszenicy zaczniesz sia膰 rzepak i przerabia膰 na biodiesel? A jak ju偶 b臋dziesz mia艂a paliwo, to gdzie b臋dziesz tymi wynalazkami je藕dzi膰? Z Pargi do Lipienia i z powrotem, jedyn膮 szos膮?
- Zero pozytywnego my艣lenia! - rozz艂o艣ci艂a si臋 dziewczyna. - W Pardze w zesz艂ym roku uruchomili艣my ju偶 drug膮 elektrowni臋 wodn膮!
Wznios艂em r臋ce w ge艣cie podziwu.
- Aj waj! Dynamo, silnik spalinowy, elektrownia wodna... I co teraz chcesz zrobi膰, maj膮c te wynalazki?
Spojrza艂a na mnie z niedowierzaniem.
- Jak to? Przecie偶 elektryczno艣膰 to podstawa przemys艂u!
- My艣lisz, 偶e elektrownia wodna wystarczy, 偶eby obs艂u偶y膰 wielki piec? 呕e przy pomocy elektryczno艣ci stopisz 偶elazo? 呕e dynamo wystarczy, 偶eby wyprodukowa膰 specjalne stopy? Nie kombinuj, u艂atwi臋 ci zadanie, odpowied藕 brzmi: nie. Przy pomocy elektryczno艣ci nie wyprodukujesz stali, 偶eby mie膰 bro艅, aby艣 mog艂a godnie przywita膰 niejakiego Christophera Lynxa. To jest pierwsza rzecz, jakiej potrzebujesz: bro艅. Zasiejesz pole rzepakiem, zamiast pszenicy b臋dziesz mia艂a rzepak, a ludzie b臋d膮 g艂odowa膰. Z rzepaku zrobisz ekopaliwo. Ca艂e to paliwo i do tego ca艂y w臋giel drzewny spalisz w wielkich piecach. Potrzebujesz karabin贸w, armat, kulomiot贸w. W tym celu musisz mie膰 przemys艂 zbrojeniowy - frezarki, tokarki, prasy do wyt艂aczania 艂usek. Te wszystkie m艂otki, c臋gi i pilniki s膮 z 偶elaza. A poza tym musisz mie膰 - klepn膮艂em okno wagonu - transport. Nie masz mobilno艣ci, nie utrzymasz kraju. Szcz臋艣cie w nieszcz臋艣ciu, 偶e zosta艂o nam po przodkach troch臋 tor贸w, trzeba by艂o tylko pouzupe艂nia膰 ubytki, bo 偶eby nie to, cofn臋liby艣my si臋 do epoki kamiennej. Ale nawet najprostsza fura zaprz臋偶ona w wo艂y ma stalowe cz臋艣ci - obr臋cze k贸艂, osie, resory. Tak to wygl膮da, kole偶anko sympatyczna. Nigdy nie b臋dziesz mia艂a tyle paliwa i 偶elaza, 偶eby jeszcze wyprodukowa膰 traktor i kombajn. Je偶eli zaczniesz robi膰 traktory zamiast broni, stracisz i te traktory, i 偶ycie.
Jorika wyra藕nie oklap艂a.
- Nie 艂am si臋 - pr贸bowa艂 j膮 pocieszy膰 Szymon. - Na pewno uczeni w Cesarstwie wynajd膮 spos贸b na skroplenie elektryczno艣ci, 偶eby j膮 mo偶na by艂o wla膰 do kanistra.
- To jest my艣l! - u艣miechn膮艂em si臋. - Elektryka wp艂ynie. Opatentuj to. Je艣li Cesarstwo b臋dzie mia艂o okazj臋, oprze gospodark臋 na elektryce w p艂ynie.
Teraz by艂a ostro偶niejsza.
- Ca艂y problem polega na zdaniu je艣li Cesarstwo b臋dzie mia艂o okazj臋, nie? Co to znaczy?
- Ty jej powiedz - szturchn膮艂em Szymona. - Co j膮 mam sam straszy膰...
- Widzisz, Joriko - zacz膮艂 ostro偶nie ma艂y wojownik - co my wiemy o tym, co si臋 wyrabia na bagnach radioaktywnych? W ska偶onych biologicznie ruinach, w艣r贸d p贸l minowych? Co tam si臋 zal臋gnie i wylezie na nas? Co my wiemy o tym, co si臋 dzieje prawie pod naszym nosem? Pewna jeste艣, 偶e ju偶 na karpackich prze艂臋czach nie gromadz膮 si臋 jacy艣 nowi Hunowie? Zreszt膮, w sumie po co nam najazd wrog贸w, wyko艅cz膮 nas w ko艅cu te wszystkie d偶umy, cholery i inne czarne grypy. Te zarazy nie wzi臋艂y si臋 znik膮d, to wszystko by艂o przed drug膮 energetyczn膮 hodowane w laboratoriach wojskowych.
Jorika nie poddawa艂a si臋.
- Dobra, wygrali艣cie. A teraz powiedzcie point臋, to si臋 po艣miejemy razem.
- To by艂a pointa - wyszczerzy艂 z臋by Szymon. - Lepszego kawa艂u si臋 z tego nie zrobi.
Dom贸w za oknami by艂o coraz mniej. Ruiny tego, co kilkaset lat temu by艂o wielkim miastem zwanym Prag膮, przeplata艂y si臋 z coraz rozleglejszymi terenami, gdzie przyroda odebra艂a wszystko, czego cz艂owiek nie obroni艂. Szachownica p贸l. K臋py drzew, przewa偶nie li艣ciastych, z kt贸rych wystawa艂y zniszczone 艣ciany opuszczonych dom贸w - s艂o艅ce i deszcz stopniowo nada艂y im barw臋 ko艣ci. Wioski z pi臋knymi ko艣ci贸艂kami, wielkimi ku藕niami czy obecnie giserniami, obok nich zbiorniki na wod臋 pitn膮 i metylester. Rozp臋dzone 艣migi elektrowni wiatrowych. Sady, w kt贸rych ko艅czy艂 si臋 zbi贸r jab艂ek. Kolorowy jesienny dzie艅 w kraju, w kt贸rym 偶ycie wydaje si臋 takie 艂atwe.
- Pointa jest taka - odpowiedzia艂em - 偶e mamy w tej chwili technik臋 z dziewi臋tnastego wieku, natomiast dysponujemy technologi膮 wieku dwudziestego pierwszego. I my艣limy takimi kategoriami, jak nasi przodkowie dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t lat temu. Wierzymy w technik臋. Uprawiamy 艣cierwojadztwo, 偶yjemy z tego, co tu by艂o przed drug膮 energetyczn膮. W dziewi臋tnastym wieku maszyna parowa mia艂a sprawno艣膰 dziesi臋膰 procent, to znaczy dziewi臋膰dziesi膮t procent energii sz艂o na rozkurz. My robimy maszyny parowe o sprawno艣ci sze艣膰dziesi膮t procent, a jak si臋 dobrze postaramy, to dojdziemy do dziewi臋膰dziesi臋ciu pi臋ciu.
- Dalej nie widz臋 w tym nic 艣miesznego - upomnia艂a mnie Jorika.
- Ka偶dego 艣mieszy co innego. Mnie na przyk艂ad wprawia w znakomity humor obserwowanie, jak ten 艣wiat konsekwentnie upodabnia si臋 do 艣wiata p贸藕nego 艣redniowiecza. I nawet nie mam na my艣li tych wszystkich pseudofeudalnych baron贸w i wojewod贸w w Cesarstwie, teraz akurat my艣l臋 o pewnej m艂odocianej ksi臋偶niczce, kt贸ra dysponuje specjalnym poci膮giem wy艂膮cznie dlatego, 偶e jej tata zrobi艂 karier臋 polityczn膮. 呕e ju偶 nie wspomn臋 o tym, 偶e tw贸j tata jest formalnym w艂a艣cicielem ca艂ego maj膮tku pa艅stwowego, a ty jako jego potomek automatycznie przejmujesz jego niekt贸re uprawnienia.
- Jest zwierzchnikiem si艂 zbrojnych - rzek艂 Szymon z udawan膮 czo艂obitno艣ci膮.
- Co? Ona???
- Pewnie. Jest ju偶 pe艂noletnia, osiemnastk臋 sko艅czy艂a, du偶a dziewczynka, no to co ma nie dowodzi膰 armi膮?
Ku w艣ciek艂o艣ci Joriki wybuchn臋li艣my dzikim 艣miechem, pokwikuj膮c i klepi膮c si臋 po kolanach. Pocz膮tkowo udawa艂a, 偶e nie robi to na niej wra偶enia, potem j臋cza艂a, 偶eby艣my ju偶 przestali, w ko艅cu rozz艂o艣ci艂a si臋 tak, 偶e by艂a bliska p艂aczu.
W ko艅cu troch臋艣my j膮 u艂agodzili. Si臋gn膮艂em do pasa po manierk臋, poci膮gn膮艂em koniaku zarekwirowanego konsulowi i poda艂em manierk臋 Szymonowi.
- Niez艂e - pochwali艂. - Ty, ja ci臋 pami臋tam. Sze艣膰 lat temu negocjowa艂e艣 rozejm na Sundzie. By艂em wtedy kapitanem w gwardii Svena org Darkowitza.
- Sze艣膰 lat temu? Taki m艂ody, a ju偶 kapitan?
- A co mia艂em nie by膰? - zdziwi艂 si臋 Szymon. - A teraz jestem niczym. Ot, stary z艂om.
- We藕 se jaj nie r贸b. Ile偶 ty masz, czterdziech臋?
- Bingo.
- 呕ycie zaczyna si臋 po czterdziestce, nie? A w艂a艣ciwie dlaczego pirzgn膮艂e艣 tym kapita艅stwem nad Sundem?
- Dlatego. - Wskaza艂 brod膮 okno. - Nie czujesz? Tu si臋 urodzi艂e艣, tu jest twoje miejsce, tu jest tw贸j dom, i w艂a艣nie ma k艂opoty. Wi臋c wr贸ci艂em. Tak samo jak ty wr贸ci艂e艣.
Patrz膮c przez okno ponad szerok膮 r贸wnin膮, widzieli艣my odleg艂膮 o kilometr magistral臋 z Pargi do Borynia. Wiod艂a na p贸艂noc, prosta jak napi臋ta struna, i przez lasy Frylandii 艂膮czy艂a Bojemi臋 z p贸艂nocnymi krajami Cesarstwa. Jak drobne koraliki pe艂z艂y po niej wy艂adowane fury i ci臋偶ar贸wki nap臋dzane spirytusem lub metylestrem. A wsz臋dzie dooko艂a ci膮gn臋艂y si臋 pola i pastwiska, poprzecinane ciemnymi laskami bukowymi, na nich tu i tam kapliczki i bia艂e krzy偶e. Ja nie wierz臋 w Boga, ale ludzie, kt贸rzy tam mieszkali, wierzyli. W takim kraju trudno podwa偶y膰 twierdzenie, 偶e do zn臋kanej wojnami Europy wr贸ci艂 Jezus Chrystus, Syn Bo偶y. Teraz w臋druje przez 艣wiat w towarzystwie coraz liczniejszego zast臋pu Sprawiedliwych. Kiedy tych Sprawiedliwych uzbiera si臋 tysi膮c, nast膮pi koniec tego 艣wiata i S膮d Ostateczny.
- S艂yszysz ten bulgot? - spyta艂 mnie Szymon.
- Jaki bulgot? - zdziwi艂a si臋 Jorika.
- Bulgot. Ta cala ziemia to jest wielki kocio艂 z zup膮. Zupa si臋 dogotowuje, a wszyscy stoj膮 dooko艂a z 艂y偶kami i oblizuj膮 si臋. Rozminowana, zdezaktywowana, odbudowana, zasiedlona. Nar贸d spokojny, b臋dzie s艂ucha艂 tego, kto akurat b臋dzie u w艂adzy. I dlatego wr贸ci艂em. 呕eby jaki艣 Christopher Lynx nie dosta艂 tego tanim kosztem.
- Jak Lynx zaatakowa艂, to ty ju偶 tu by艂e艣 - zauwa偶y艂a Jorika. - A mo偶e co艣 wiedzia艂e艣 wcze艣niej? - przycisn臋艂a.
- Powiedzia艂em „jaki艣 Christopher Lynx”. Pierwszy przyk艂ad z brzegu wzi膮艂em. Nie by艂oby Lynxa, to by si臋 zg艂osi艂 jaki艣 inny
- Nie b臋dziemy w niesko艅czono艣膰 kresami - upiera艂a si臋 Jorika. - Cesarstwo prowadzi badania teren贸w za bagnami p贸艂nocno-wschodnimi. Przymierza si臋 do kolonizacji nowych teren贸w.
- Bagniska wok贸艂 kana艂u mi臋dzy Moraw膮 a Ored膮 - odpar艂 Szymon, posy艂aj膮c jej kolejn膮 porcj臋 swojego nieznacznego u艣miechu. - Pisali w gazetach, ale ju偶 w zesz艂ym roku. Nie wydaje ci si臋, 偶e to troch臋 stara sprawa?
- Wyprawa Neuwitza wyruszy艂a od nas - nie ust臋powa艂a Jorika - z naszego terytorium, wi臋c Cesarstwo musi nam przekaza膰 jej wyniki. Skoro nic nam jeszcze nie przekazali, to rozumiem, 偶e albo wyprawa jeszcze nie wr贸ci艂a, albo jeszcze nie opracowali wynik贸w. Wyprawa znajdzie drog臋 na p贸艂nocny wsch贸d i zbada, czy tam rzeczywi艣cie jest pusty teren. Je艣li tak, to Cesarstwo potem uruchomi kolonizacj臋 Niziny Mazowieckiej. To stworzy po艂膮czenie l膮dowe mi臋dzy Cesarstwem a Niemnem, powstanie droga dla karawan a偶 do skolonizowanej Priba艂tyki. I w ten spos贸b przestaniemy by膰 kresami, kolonizacja b臋dzie sz艂a przez nas - m贸wi艂a z coraz wi臋kszym zapa艂em - a to oznacza inwestycje i tak dalej.
- Nie wiesz czasem - mrukn膮艂 do mnie Szymon - co Neuwitz ustali艂?
- Wiem. - Kiwn膮艂em g艂ow膮. - Ko艅cowy raport wyprawy Neuwitza nie by艂 publikowany, ale ja go widzia艂em. Nie znalaz艂 nic poza spustoszon膮 ziemi膮. Radioaktywne bagna ko艂o Oredy, na kt贸rych mieszkaj膮 wilko艂aki, nied藕wiedzie bagienne i diabli wiedz膮 co jeszcze, pewnie i mamuty si臋 znajd膮. Zbada艂 ruiny aglomeracji ko艂o Gliwic. Pr贸bowa艂 przej艣膰 przez puszcz臋, kt贸ra powsta艂a po drugiej energetycznej wskutek u偶ycia jakiego艣 eksperymentalnego defoliantu, nie da艂 rady, odbi艂 na po艂udnie, na Pog贸rze Karpackie. Tam nadziali si臋 na jakie艣 dzikie plemi臋, podobno ludo偶erc贸w, to towarzystwo ich zmasakrowa艂o, Neuwitz zgin膮艂, a ze stu ludzi wr贸ci艂o dwudziestu. W zesz艂ym roku dotarli na p贸艂nocny wsch贸d Orgonu.
- Co? - nie dowierza艂a Jorika. - To niemo偶liwe! Naprawd臋? Nic nam nie powiedzieli...
Robi艂a wra偶enie mocno zaskoczonej.
- Ale - spyta艂a po chwili - mimo to Cesarstwo chce i艣膰 na wsch贸d, nie?
- A chce, chce, co ma nie chcie膰. Cesarstwo ma mn贸stwo ciekawych plan贸w. Zasiedlanie Priba艂tyki poch艂ania wi臋kszo艣膰 si艂 i 艣rodk贸w, jakie maj膮 do dyspozycji. Nie wiem, co si臋 tak podniecasz tym Cesarstwem, im ten teren wisi.
Z p艂askiej jak st贸艂 r贸wniny strzela艂a w niebo cieniutka wie偶a. Stra偶nica. Niebawem ukaza艂a nam si臋 jeszcze solidna linia umocnie艅.
- Usti - powiedzia艂 Szymon. - Miasto i twierdza. By艂e艣 tam kiedy艣?
- Nie. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Jako艣 si臋 nie z艂o偶y艂o.
Nie musia艂em tam jednak by膰, by wiedzie膰, 偶e jest w tej chwili jedn膮 z najwa偶niejszych strategicznych twierdz Regencji. Tutaj szkolono rekrut贸w, st膮d sz艂o zaopatrzenie dla garnizon贸w ziem p贸艂nocnego zachodu, broni膮cych ich przed 艂upieskimi wyprawami Christophera Lynxa.
Kto艣 nas musia艂 zapowiedzie膰, przestawiono zwrotnic臋, poci膮g odbi艂 na boczny tor i z g艂o艣nym piskiem hamulc贸w powoli wytraca艂 pr臋dko艣膰. Jorika wsta艂a z 艂awki i wysz艂a na korytarz, a potem, gdy poci膮g zatrzyma艂 si臋 przy umocnieniach, otworzy艂a drzwi wagonu i co艣 komu艣 t艂umaczy艂a. Szymon wsta艂, chyba chcia艂 jej pom贸c w tym t艂umaczeniu. Po艂o偶y艂em mu r臋k臋 na ramieniu i pchn膮艂em z powrotem na 艂awk臋.
- S艂uchaj, co jest mi臋dzy tob膮 a Jorik膮?
- Nic. - U艣miechn膮艂 si臋 swoim tajemniczym p贸艂u艣miechem. - Absolutnie nic.
- Nie jeste艣 aby dla niej troch臋 za stary?
- Nawet nie troch臋 - odpar艂. - Na jej standardy to jestem prastary. Ona jest w takim wieku, 偶e czterdzie艣ci lat to jest dla niej starzec nad grobem. Spisany na straty. Ju偶 nawet nie m贸wi臋 o tym, 偶e jestem od niej p贸l g艂owy ni偶szy.
- A tw贸j stosunek do niej, jaki?
Szymon zamy艣li艂 si臋.
- Pozytywny - odpar艂. - Zdecydowanie pozytywny.
- Szlag by ci臋 trafi艂, dobrze wiesz, o co mi chodzi!
- Pewnie, 偶e wiem. Ja... ja jej pilnuj臋. Ma kompleks. Uwidzia艂o jej si臋, 偶e musi naprawi膰 wszystkie grzechy tatusia. Dzika dziewczyna. Pilnuj臋 jej, bo kto艣 musi. I 艣miem twierdzi膰 - doda艂 z filuternym b艂yskiem w oku - 偶e to nie jest 艂atwy chleb.
Zamilk艂. W korytarzu Jorika szczekliwym g艂osem wydawa艂a rozkazy komu艣, kto nie by艂 uprzedzony o naszym przyje藕dzie. Trwa艂o to dosy膰 d艂ugo.
- Zale偶y jej na tobie - zauwa偶y艂 Szymon. Tym razem mia艂 powa偶n膮 min臋.
- Na mnie?
- No. Jeszcze zanim wr贸ci艂e艣, cz臋sto o tobie wspomina艂a. A jake艣 ju偶 wr贸ci艂 do Pargi, to nic jej nie obchodzi艂o, poza tym, kiedy przyjdziesz, nie do niej oczywi艣cie, ale do jej taty. A ty艣 si臋 nie pojawia艂, tylko w艂贸czy艂e艣 si臋 po mie艣cie albo tankowa艂e艣 „Pod Jod艂膮”. Strasznie si臋 tym gryz艂a.
Poci膮g ruszy艂. Jorika, czerwona z irytacji, zatrzasn臋艂a drzwi.
- Te cio艂ki w og贸le nie patrz膮 na dalekopis!
Przyjrza艂em si臋 jej uwa偶nie. Jak to si臋 dzieje, 偶e mam tak膮 艂adn膮 siostr臋? W艂a艣ciwie nigdy jej nie wspomina艂em. Przez te wszystkie lata, osiem d艂ugich lat, bra艂em pod uwag臋 tylko jej ojca, Franciszka Stanka, kt贸rego teraz skre艣li艂em definitywnie, zobaczywszy jego billboard wyborczy (pe艂ne gar艣cie pieni臋dzy, w razie gdyby艣cie nie pami臋tali). Nie uwzgl臋dnia艂em go w swoich rachubach... dotychczas. Teraz chyba b臋d臋 musia艂.
Si艂owniki rozsun臋艂y 偶elazne wrota i poci膮g wjecha艂 do twierdzy zwanej Usti.
Rozdzia艂 7
Rada wojenna
Spogl膮da艂em przez niewielkie okno na miejsce znane zwykle jako apelplac. Pomieszczenie, w kt贸rym si臋 znajdowa艂em, mia艂o 艣ciany grube na prawie metr i wysoki strop o krzy偶owym sklepieniu. Rdze艅 twierdzy stanowi艂y dawne koszary z czas贸w znanych jako terezja艅skie, z idyllicznej epoki werbli, szwadron贸w u艂a艅skich i wojen, w kt贸rych najbardziej niszczycielsk膮 broni膮 by艂a armata. Kiedy jeszcze 偶o艂nierze mieli zaufanie do swoich wodz贸w, niezale偶nie czy nazywali si臋 Napoleon, Suworow czy Wellington, i na ich s艂owo szli dobrowolnie na 艣mier膰. Je艣li Szymon mia艂 racj臋 w swoich wywodach o epoce strzelb, te czasy w艂a艣nie wraca艂y.
Pluton 偶o艂nierzy 膰wiczy艂 musztr臋. W lewo zwrot. W prawo zwrot. W ty艂 zwrot. Konstrukcja z艂o偶ona z trzydziestu m臋偶czyzn porusza艂a si臋 jednolicie jak ogromny wieszak na ubrania. Kogo艣 mog艂oby to rozbawi膰, ale mnie ciarki chodzi艂y po plecach - jak zawsze, gdy stykam si臋 ze zjawiskiem bezmy艣lnego pos艂usze艅stwa.
Odwr贸ci艂em si臋 plecami do okna. Przy pod艂u偶nym stole siedzieli na ozdobnych krzes艂ach Jorika, Szymon i nieznany mi m艂ody facet w randze kapitana, wygl膮da艂 na trzydzie艣ci lat. Najbli偶ej mnie sta艂 kolejny oficer, w膮saty major w znoszonym mundurze, pi臋膰dziesi臋cioletni chyba. Sk膮d艣 go znalem, ale nie mog艂em ustali膰, sk膮d.
Wodzi艂 wska藕nikiem po 艣ciennej mapie, na kt贸rej dominowa艂y r贸偶ne odcienie zieleni, przeci臋te niebieskimi kreskami oznaczaj膮cymi 艁ab臋 i Be艂taw臋, wzd艂u偶 kt贸rych miejscami pojawia艂y si臋 kolorowe plamy.
Bojemia. M贸j kraj. Na p贸艂nocy, zachodzie i po艂udniu ograniczona g贸rami - Bomwaldem, Arcem, Karkonoszami. Na wschodzie wyra藕nej granicy nie ma - najpierw pojawiaj膮 si臋 pag贸rki, a potem rozleg艂e bagna nad Moraw膮, Ored膮 i kana艂em 艂膮cz膮cym te dwie rzeki. Trzy wi臋ksze miasta - Parga, Pilze艅 i K贸niginburg, czyli Hradec Kralove. Daleko na po艂udniu, tam, gdzie Be艂tawa staje si臋 sp艂awna - trzydziestotysi臋czny Budweis.
Od dwustu pi臋膰dziesi臋ciu lat nie znalaz艂a si臋 ekipa geodet贸w, kt贸ra by chocia偶 z grubsza sprawdzi艂a, ile to, co na mapie, ma wsp贸lnego z rzeczywisto艣ci膮. Ludzie odbudowuj膮cy sw贸j 艣wiat zniszczony przez drug膮 wojn臋 energetyczn膮 nie mieli czasu ani g艂owy do takich drobiazg贸w. Po dawnej cywilizacji europejskiej zosta艂y tony atlas贸w szkolnych, map turystycznych, wojskowych sztab贸wek, kt贸re przerysowywano, a potem przerysowywano kopie. W toku wielkiej wojny miasta i ca艂e okr臋gi znika艂y z powierzchni ziemi, obr贸cone w gruzy i zarastaj膮ce puszcz膮 lub zmienione w co艣 przypominaj膮cego stare zdj臋cia z Ksi臋偶yca. Rzeki opuszcza艂y ustalone koryta i rozlewa艂y si臋 po okolicy. Czasem g贸ry topnia艂y od wybuch贸w atomowych i znowu zastyga艂y, podobne do rze藕b ze szk艂a. Nowe siedliska ludzkie rzadko le偶膮 dok艂adnie tam gdzie dawne, od kt贸rych przej臋艂y nazw臋.
Oczkiem w g艂owie kartograf贸w odrysowuj膮cych dawne mapy s膮 drogi. Chc膮 ich tam mie膰 jak najwi臋cej. Jak najg臋stsz膮 sie膰 transportow膮, po kt贸rej je藕dzi艂yby arby, wozy zaprz臋偶one w wo艂y, a kiedy艣, gdy zn贸w wybuchnie wiek samochodu, tak偶e pojazdy samojezdne. Ale w tym celu cesarscy technologowie musz膮 opracowa膰 w swoich laboratoriach spos贸b na proste i tanie pozyskiwanie energii z czego艣, czego wsz臋dzie jest du偶o.
Kr贸tko m贸wi膮c, kartografowie odrysowuj膮 drogi, szosy i autostrady ze starych map. Niestety, w praktyce wygl膮da to inaczej. W rzeczywisto艣ci do transportu s艂u偶膮 koleje, a przede wszystkim rzeki - Be艂tawa i 艁aba. Mam wra偶enie, 偶e ju偶 o tym m贸wi艂em przy innej okazji.
- Freiland - powiedzia艂 w膮saty major, kt贸rego sk膮d艣 zna艂em, okr膮偶aj膮c wska藕nikiem odpowiedni teren na mapie. Jego granice by艂y zreszt膮 do艣膰 wyra藕ne, le偶a艂 mi臋dzy dwiema niebieskimi kreskami - 艁ab膮 i Nys膮.
- Dawniej ten kraj nazywa艂 si臋 艁u偶yce. Tu by艂o miasto Drezno. T臋dy, w pobli偶u granicy zachodniej, przebiega przez Freiland droga cesarska 艂膮cz膮ca Parg臋 z Boryniem. Przypuszczamy, 偶e ten ob贸z szkoleniowy, albo mo偶e zak艂ad do艣wiadczalny, nie znajduje si臋 dalej ni偶 dzie艅 lub dwa dni konno od Pargi.
Skin膮艂em g艂ow膮.
- Sytuacja wygl膮da tak - ci膮gn膮艂 major - 偶e kto艣 werbuje naszych ludzi w wieku od pi臋tnastu do dwudziestu lat. Zdrowych, silnych, inteligentnych. Ten werbunek trwa od co najmniej czterech miesi臋cy, ale dopiero niedawno uzyskali艣my konkretne informacje. Zwerbowani s膮 wywo偶eni do Freilandu i tam偶e... nie wiem, jak to okre艣li膰, osoby, kt贸re stamt膮d wr贸ci艂y...
A偶 podskoczy艂em.
- Co takiego? Kto艣 z nich wr贸ci艂?
- Owszem. Wiemy o siedmiu osobach, ale to nie jest wszystko, raczej nawet nie wi臋kszo艣膰. Powiem wi臋cej, przywie藕li ze sob膮 zarobione pieni膮dze i nie by艂y to ma艂e sumy. Pami臋膰 kr贸tkotrwa艂膮 mieli wymazan膮 sposobem elektromagnetycznym, nie pami臋tali nic z tego, co si臋 z nimi dzia艂o w puszczy.
- Zaraz, chwila, prosz臋 wolniej, bo nie przyswajam - przerwa艂em. - Znikaj膮 wam dzieci i nikt si臋 tym nie przejmuje. Kto艣 je sobie wypo偶ycza, potem oddaje, po drodze wymazuje im pami臋膰... Panie majorze, ja si臋 na tym akurat troch臋 znam, to nie jest tak hop siup jak skasowa膰 ta艣m臋 magnetofonow膮. Trzeba mie膰 odpowiedni膮 aparatur臋, trzeba to robi膰 z wyczuciem, bo inaczej si臋 uszkadza m贸zg. I jeszcze jedno. Problemy zacz臋艂y si臋 w maju, tak?
- W maju - potwierdzi艂 major.
- A mamy ju偶 pa藕dziernik. O ilu przypadkach wiecie? Mam na my艣li - ile jest udokumentowanych wiadomo艣ci o zwerbowanych ma艂olatach?
- Siedemdziesi膮t z groszami, nie wiem dok艂adnie.
- W dalszym ci膮gu nic z tego nie rozumiem. Z tego, co wiem, ten werbunek odbywa艂 si臋 g艂贸wnie na uniwersytecie. To nie by艂y jakie艣 sieroty ze slums贸w! Nikt si臋 nie zainteresowa艂, gdzie to ca艂e towarzystwo si臋 podzia艂o?
- Mam wra偶enie, 偶e nie orientuje si臋 pan, co艣my tu wtedy mieli na g艂owie - rzeki major. - Nie zdaje sobie pan sprawy, co tu si臋 dzia艂o...
- Aaa! - zakrztusi艂em si臋. - Lynx!
- Dok艂adnie. Pa艅ski kolega znad Laramisy.
- A na to ja ju偶 nie doktor - roz艂o偶y艂em r臋ce. - Z Lynxem nic mnie nie 艂膮czy i nie 艂膮czy艂o.
- Czy偶by? - parskn膮艂 major drwi膮co. - Nie doktor? Rzeczywi艣cie nic was nie 艂膮czy艂o? Gdyby nie pa艅skie... fenomenalne osi膮gni臋cia, Lynx prawdopodobnie nie prze偶y艂by bitwy o br贸d na Laramisie.
Spojrza艂em mu ostro w oczy.
- O to mnie pan obwinia? 呕e to w艂a艣nie moja zas艂uga?
- To艣cie chyba przesadzili - powiedzia艂a z naciskiem Jorika, patrz膮c na niego.
- Przepraszam pana. - Skin膮艂 g艂ow膮 major. - Ale wyja艣nijmy jedn膮 spraw臋: podobno Christopher Lynx w bitwie nad Laramis膮 osobi艣cie zabi艂 samotnego Thilemanna. Czy mo偶e si臋 myl臋?
Prze艂kn膮艂em 艣lin臋.
- Mnie przy tym nie by艂o, ale tak m贸wi膮. M贸wi艂 mi o tym jeden z jego Wilk贸w. Par臋 razy mnie odwiedzi艂 w szpitalu w Gartzu. Myszka na niego m贸wi膮, ma na twarzy wytatuowane ptasie skrzyd艂a.
Dlaczego ja im w艂a艣ciwie m贸wi艂em o Myszce? Odnios艂em wra偶enie, 偶e to ich jako艣 obchodzi艂o. Jorika wyra藕nie drgn臋艂a, a major skrzywi艂 si臋 nieznacznie.
Po czym znowu wzi膮艂 do r臋ki wska藕nik.
- Te tereny nazywano kiedy艣 G贸rnym 艢l膮skiem, po niemiecku Oberschlesien. Zapewne wie pan, 偶e jest to cz臋艣膰 tak zwanych Dzikich P贸l. Zawsze by艂o schronieniem dla r贸偶nych niewyra藕nych indywidu贸w. By艂 pan tam kiedy艣?
- Nie.
- Ale zapewne wie pan w zarysie, jak tam jest?
- Pustkowie. Bagna. Chmary komar贸w. Wi臋kszo艣膰 ludzi w ci膮gu p贸艂 roku umiera tam na zaka藕ne zapalenie p艂uc.
- Istotnie tak m贸wi膮. Niemniej pa艅skie informacje mog膮 by膰 nieaktualne, panie Fink. My艣li pan, 偶e gdyby tam by艂 a偶 tak... niezdrowy klimat, pchali by si臋 tam uchod藕cy polityczni z ca艂ego Cesarstwa? Prosz臋 spojrze膰 - to jest, w linii prostej, wszystkiego dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w od Borynia.
- Od d艂u偶szej chwili pr贸buj臋 zrozumie膰, dlaczego rozmawiamy tu o Oberschlesien.
- Pyta艂 pan, dlaczego nikt nie ugania艂 si臋 za m艂odzie偶膮 zwerbowan膮 do tego ca艂ego obozu we Freiland. Odpowied藕 jest bardzo prosta. Nikt ich nie porywa艂, poszli dobrowolnie, a w domu pokazali karty powo艂ania. Na pocz膮tku kwietnia Christopher Lynx napad艂 K枚niginburg, spustoszy艂 par臋 wsi w okolicy, zabra艂 byd艂o, zostawi艂 za sob膮 z pi臋膰set trup贸w. Nie wliczam do tego zabitych 偶o艂nierzy, pi臋ciuset zabitych cywil贸w obojga p艂ci. Oczywi艣cie og艂oszono mobilizacj臋. Nie wiem, czy pan si臋 orientuje, 偶e na tutejsze warunki pi臋膰set os贸b to jest poka藕na liczba.
Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮.
- Christopher Lynx ma w Cesarstwie wyrok 艣mierci. Nie musz臋 dodawa膰, 偶e wydany zaocznie. Po nieudanym zamachu na burmistrza Moguncji jest wywo艂a艅cem, ostatecznie straci艂 te偶 patent rycerski... zrobi艂 to, co przed nim robili wszyscy zbiegowie z Cesarstwa. To miasto - stukn膮艂 wska藕nikiem w map臋 - by艂o dla nas zawsze 藕r贸d艂em k艂opot贸w. Przyk艂ad z wcze艣niejszych lat. Arko Hadi, Hans Heine, Jaroslav Bart. Czasem zrabowali stado owiec. Zawsze unikali bezpo艣redniego starcia. Nie mordowali naszych obywateli, bali si臋, 偶e urz膮dzimy ekspedycj臋 karn膮 na ich teren i tam si臋 z nimi rozprawimy.
- Wiem. - Skin膮艂em g艂ow膮. - A potem pojawi艂 si臋 Christopher Lynx, by艂y patentowany rider. Cz臋艣膰 tych zb贸j贸w, jak by to powiedzie膰, wyeliminowa艂, innych przyj膮艂 do sp贸艂ki, obchodzi艂 si臋 z tym terenem jak ze swoim w艂asnym.
- Jak ze swoim w艂asnym - potwierdzi艂 siwy major. - Zg艂osili艣my oficjalny protest i wygl膮da艂o na to, 偶e s膮d podzieli nasze zdanie. Ju偶 zanosi艂o si臋 na to, 偶e Cesarstwo wy艣le do Oberschlesien korpus ekspedycyjny, kt贸ry rozwi膮偶e problem Lynxa definitywnie. Niestety - westchn膮艂 - 偶aden genera艂 nie p贸jdzie walczy膰 na bagna. Zw艂aszcza 偶e Christopher Lynx, bohater znad Laramisy, to jest firma.
- Krasnal nigdy nie przestanie by膰 wdzi臋czny Lynxowi za Laramis臋.
- Krasnal?
- Von Ogilvy mia艂 tak膮 ksywk臋. Zawsze b臋dzie Lynxa chroni艂. W dodatku m贸wi膮, 偶e Chris jest nie艣lubnym synem... a zreszt膮, co b臋d臋 magiel robi艂.
U艣wiadomi艂em sobie, 偶e m贸wi臋 o Lynxie po imieniu, jakby艣my rzeczywi艣cie byli starymi kumplami.
- Wtedy, cztery lata temu - roz艂o偶y艂em r臋ce - m贸j stryj by艂 zbyt ostro偶ny i nie wys艂a艂 von Ogilvy'emu na odsiecz g艂upiej kompanii piechoty. Gdyby to zrobi艂, to by Cesarstwo podesz艂o do sprawy bezstronnie. Ale 偶e by艂o jak by艂o, wi臋c jest jak jest. Musicie sobie radzi膰 sami.
Cisza.
- Chyba nie wiesz, z kim rozmawiasz - odezwa艂a si臋 Jorika. Cicho i spokojnie.
Przyjrza艂em si臋 siwemu majorowi jeszcze raz. Mo偶e gdyby nie mia艂 w膮s贸w...?
Wojna.
Na ulicach rycz膮 silniki dzia艂 samobie偶nych, w powietrzu zapach spalonego oleju i spirytusu, skonfiskowanego w gospodach jako paliwo strategiczne.
Strach.
Nie ma wi臋kszego strachu nad ten, kt贸ry prze偶ywa ma艂e dziecko.
Osiemdziesi膮ty rok.
- Znam pana, majorze - powiedzia艂em sm臋tnie. - Major Hoffmann. Alben Hoffmann. W osiemdziesi膮tym roku walczy艂 pan u Orlanda Orgo艅skiego.
Tak by艂o. Wszystkie (trzy) miejscowe gazety by艂y pe艂ne jego zdj臋膰. By艂 jednym z nielicznych, kt贸rzy prze偶yli bitw臋, w kt贸rej po艂膮czone si艂y Orgonu i Bojemii odpar艂y inwazj臋 ba艂ka艅sk膮.
W膮saty major opar艂 si臋 pi臋艣ciami o blat sto艂u i pochyli艂 si臋 w moj膮 stron臋.
- Nigdy mi臋dzy nami nie b臋dzie przyja藕ni, panie Fink - powiedzia艂. - To jest po prostu niemo偶liwe.
Uda艂o mu si臋 mnie zaskoczy膰.
- Abo?
- A bo pan jest z tego samego gatunku. Tego samego co Thilemann, baron von Ogilvy albo Christopher Lynx. Z tego samego co Orlando Orgo艅ski, znany te偶 jako Ksi膮偶臋, kt贸rego sk膮din膮d dobrze znam i ceni臋 jako dobrego cz艂owieka i wspania艂ego dow贸dc臋. Wojna to jest wasza praca, wasz odpoczynek i wasze hobby. My si臋 przed ni膮 bronimy, bo to uwa偶amy za sw贸j obowi膮zek.
- Ma pan na sw贸j spos贸b racj臋... - wzruszy艂em ramionami.
- Nie! - przerwa艂 mi. - Komunikuj臋 panu, 偶e pana nie lubi臋 i nigdy nie polubi臋. Pana osobi艣cie. Ja si臋 urodzi艂em w zagrodzie. Nikt mnie nie uczy艂 czyta膰 i pisa膰, a pierwsze prawdziwe buty dosta艂em maj膮c lat dziesi臋膰. Moja matka rodzi艂a jedno dziecko po drugim, wi臋kszo艣膰 zmar艂a. By艂a silna i 艂adna, wi臋c nasz pan, jak go spar艂o, wzywa艂 j膮 do swojego domu, 偶eby j膮 bzykn膮膰. Niech mu to b臋dzie odpuszczone, prawdopodobnie to on jest faktycznie moim ojcem, a nie ten 偶a艂osny osobnik, kt贸ry k艂ad艂 mi do g艂owy, 偶e zawsze lepiej si臋 nie wychyla膰. Od sz贸stego roku 偶ycia pracowa艂em w polu. Nie zna艂em innego 艣wiata ni偶 ten, kt贸ry widzia艂em z progu naszej chaty. Kiedy mia艂em dwadzie艣cia lat, wzi臋li mnie do wojska, a rok p贸藕niej wys艂ali pod Frann do walki w charakterze mi臋sa armatniego. Czysty przypadek, 偶e wyszed艂em z tego z 偶yciem... Panu, o ile wiem, niczego w 偶yciu nie brakowa艂o. Pa艅ska matka nie musia艂a cerowa膰 gaci, a co dopiero odk艂ada膰 tego cerowania, my膰 si臋 i i艣膰 do maj膮tku. Robi艂 pan, na co pan mia艂 ochot臋. Wybra艂 pan sobie kierunek studi贸w, kt贸rego na miejscowym uniwersytecie nie by艂o. Psychologia stosowana! Czego艣 takiego chyba nigdzie nie ma!
Znowu mnie zaskoczy艂. Nie spodziewa艂em si臋 takiego nami臋tnego przem贸wienia. Alben Hoffmann by艂 cz艂owiekiem, kt贸rego by艂bym w stanie szanowa膰.
- Urodzi艂 si臋 pan w zagrodzie - powiedzia艂em. - Jako syn niewolnicy. Czuje si臋 pan pokrzywdzony. Ja, panie majorze, urodzi艂em si臋 jako cz艂onek miejscowej elyty. By膰 mo偶e to pana zdziwi, ale ja tak偶e czuj臋 si臋 pokrzywdzony.
Milcza艂. Chyba si臋 wstydzi艂 tych nerwowych zwierze艅.
- Prosz臋 na ni膮 spojrze膰 - powiedzia艂em, wskazuj膮c na poblad艂膮 z oburzenia Jorik臋. - Ona mo偶e te偶 si臋 czu膰 pokrzywdzona. Dlatego robi to wszystko... Dlaczego pan tego nie powiedzia艂 ju偶 dawno jej?
Trafi艂em w punkt. Jorika by艂a jego talizmanem. W艂a艣ciwie w tej chwili by艂a talizmanem dla nas wszystkich.
- Zi臋ba... - zachrypia艂a, ale przerwa艂em jej machni臋ciem r臋ki.
- Git. Nie mo偶emy by膰 przyjaci贸艂mi. Chyba ma pan racj臋, to faktycznie niemo偶liwe. Ale w tej chwili jeste艣my sojusznikami. Mamy jeden cel. Panie majorze, zapomnijmy o tym, co pan mi powiedzia艂. Wr贸膰my do meritum, dobrze?
- Jasne. - Skin膮艂 g艂ow膮.
- Zastanawia mnie zbie偶no艣膰 czasowa mi臋dzy atakiem Lynxa a znikni臋ciem tych m艂odziak贸w. My艣li pan, 偶e kto艣 to tak specjalnie urz膮dzi艂?
- Ma pan na my艣li atak Lynxa i rozpocz臋cie werbunku ochotnik贸w?
- Dok艂adnie.
- A czy - odpowiedzia艂 pytaniem na pytanie - kto艣 specjalnie urz膮dzi艂 tyfus w osiemdziesi膮tym trzecim?
- Ma pan racj臋, s膮 rzeczy, kt贸rych si臋 nie udowodni... - zamy艣li艂em si臋, po czym postanowi艂em zagra膰 w otwarte karty. - Wiem, 偶e we Freiland jest ukryta stacja do艣wiadczalna, w kt贸rej kto艣 pracuje i robi do艣wiadczenia z narkotykiem wywo艂uj膮cym dzik膮 furi臋, dzia艂aj膮cym natychmiast... - zawaha艂em si臋 na chwil臋, po czym doda艂em: - Albo, z tego co wiem, pop臋d seksualny.
- Sk膮d pan to wie? - spyta艂 natychmiast major.
- Tego akurat nie wiem, to moje spekulacje. Ma pan jakie艣 inne informacje?
- Za pozwoleniem pana majora, zapozna艂bym pana Finka... - odezwa艂 si臋 milcz膮cy dotychczas kapitan. - Mamy pewn膮 wiedz臋 o tym, co si臋 dzieje w tym, jak pan to nazywa, o艣rodku do艣wiadczalnym we Freiland. 呕adnych narkotyk贸w.
S艂ycha膰 by艂o, 偶e stopniowo zapala si臋 do tematu.
- To jedno pewne. Sze艣ciu z tych, kt贸rzy wr贸cili, zrobili艣my kompletn膮 analiz臋 krwi i moczu. Nie znale藕li艣my absolutnie nic. Spr贸bowali艣my czego艣 innego. Hipnozy. Dwie osoby uda艂o nam si臋 w transie hipnotycznym przes艂ucha膰. Troch臋 si臋 od nich dowiedzieli艣my. M贸wili o strachu, o nienawi艣ci, o mi艂o艣ci, o pop臋dach tak silnych, 偶e g艂uszy艂y wszelkie inne d膮偶enia i potrzeby. W opinii lekarskiej pojawi艂 si臋 zwrot pop臋dy w postaci czystej. Mamy w tej sprawie pewn膮 teori臋...
- Jak膮?
- Oddzia艂ywanie chemiczne.
- To to samo, co narkotyki.
- Nie. - Kapitan pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Narkotyk dzia艂a z pewnym op贸藕nieniem. Ma czas wch艂aniania, narastania dzia艂ania, kulminacj臋, potem nast臋puje stan depresyjny, co艣 w rodzaju kaca. Oddzia艂ywanie, o kt贸rym m贸wi臋, pojawia si臋 natychmiast i znika tak samo nagle jak si臋 pojawi艂o, bez stopniowego ust臋powania. Jasne?
- Oczywi艣cie, 偶e rozumiem. - Skin膮艂em g艂ow膮. - W艂a艣ciwie zesz艂ej nocy co艣 takiego przerobi艂em...
Pokr贸tce opowiedzia艂em im o swoim spotkaniu z Petrem Braunem.
- Mia艂 co艣 w chustce do nosa - zako艅czy艂em. - Dzia艂a艂o natychmiast na wszystkich - na niego, na t臋 dziewczyn臋, na mnie. Potem wszystko znik艂o - razem z chustk膮...
Wsta艂em z krzes艂a i zacz膮艂em chodzi膰 po pokoju. To, co mi powiedzieli, i to, co sam wiedzia艂em, zaczyna艂o sk艂ada膰 si臋 w logiczn膮 ca艂o艣膰.
- No, to jeste艣my w domu. Freiland to jest ziemia przekl臋ta, ale komu艣 si臋 na co艣 przyda艂a. Ten kto艣 posun膮艂 si臋 do tego, 偶e nam贸wi艂 Lynxa, zbrodniarza wyj臋tego spod prawa, do rozp臋tania wojny z Regencj膮 tylko po to, 偶eby, korzystaj膮c z zamieszania, m贸c spokojnie werbowa膰 ochotnik贸w do bada艅. Niekt贸rzy ochotnicy wr贸cili do dom贸w, ba, dostali zap艂at臋 za udzia艂 w przedsi臋wzi臋ciu. Ktokolwiek to jest, post臋puje na sw贸j spos贸b uczciwie. Nast臋pna sprawa: badania wymagaj膮 do艣wiadcze艅 na ludziach, a to jest na terytorium Cesarstwa jedno z najci臋偶szych przest臋pstw. Pomijaj膮c wszystko inne, na m贸j nos musz膮 za tym sta膰 naprawd臋 powa偶ne pieni膮dze. Trzeba to wszystko zorganizowa膰, zakamuflowa膰, da膰 w 艂ap臋 komu trzeba, a to wszystko wymaga pot臋偶nych 艣rodk贸w.
- Wiesz, kto to jest ten kto艣? - spyta艂a Jorika. Przem贸wienie wysz艂o mi tak dobitnie, 偶e jej szcz臋ka opad艂a. Nasz przeciwnik rysowa艂 si臋 bardzo wyrazi艣cie. Pot臋偶ny, bezwzgl臋dny, ambitny, bogaty. Ca艂a Regencja Bojemii by艂a dla niego ledwie przystawk膮.
- Nie - wzruszy艂em ramionami. - Ale na m贸j gust to kto艣 z Cesarstwa.
- Te偶 tak s膮dzimy - przytakn膮艂 major Hoffmann. - Tylko jednego w tym nie rozumiemy: po co to tak komplikowa膰? Mogliby te badania prowadzi膰 na jakim艣 du偶ym statku, a do艣wiadczenia robi膰 na niewolnikach.
- Tak prosto czego艣 takiego zrobi膰 si臋 nie da - wyja艣ni艂em. - Bory艅 to nie jest taka sto razy wi臋ksza Parga. Tam nie ma jednej wsp贸lnej kliki trz臋s膮cej polityk膮. Bory艅 to jest d偶ungla, w kt贸rej dwadzie艣cia klan贸w wojuje ze sob膮 na 艣mier膰 i 偶ycie. Ale w tej d偶ungli jest jaki艣 ustalony porz膮dek i obowi膮zuj膮 pewne zasady. Na przyk艂ad: zero narkotyk贸w. Narkotyki os艂abiaj膮 spo艂ecze艅stwo. Zero do艣wiadcze艅 na ludziach. Kogo艣, kto by na terytorium Cesarstwa robi艂 do艣wiadczenia na ludziach, skazuje si臋 na 艣mier膰. D艂ug膮 i bolesn膮. Nikt by nie chcia艂 kry膰 takiego przest臋pstwa. A co do niewolnik贸w, to zdaje si臋, 偶e te badania wymagaj膮 dobrowolno艣ci.
- Doceniam pa艅sk膮 otwarto艣膰, panie Fink - powiedzia艂 major Hoffmann, patrz膮c mi prosto w oczy. - A pa艅skie wnioski s膮 mocno podobne do naszych.
- A co pan zamierza?
- Wyprawi膰 si臋 do Freiland. Panna Jorika spodziewa si臋, 偶e pan si臋 przy艂膮czy.
- Do Freiland?
- Dok艂adnie.
- I co ta wyprawa ma na celu?
- Zwiad. Znale藕膰 艣wiadk贸w z niezlasowanymi m贸zgami. Porobi膰 zdj臋cia. Znale藕膰 dowody, kt贸re mo偶na przedstawi膰 Trybuna艂owi Ratyzbo艅skiemu razem z zawiadomieniem, 偶e tacy a tacy uprowadzaj膮 naszych obywateli poza nasze terytorium. Sprawa jest polityczna, mog艂aby si臋 przyda膰 w sporze z Lynxem.
- Dobrze pomy艣lane. - Skin膮艂em g艂ow膮. - A co ja mam w tym wszystkim do roboty?
- Jest pan ju偶 wprowadzony w spraw臋. Panna Jorika uwa偶a, 偶e jest pan odpowiednim cz艂owiekiem.
- Jorika co艣 m贸wi艂a o ekipie...
Jorika wsta艂a powoli.
- Zgadza si臋, braciszku. Jest. Czteroosobowa.
- A tych pozosta艂ych trzech farciarzy, to kto?
- Szymon, Lenz i ja.
- Aha, i ty! Super! I mo偶e jeszcze ciocia, i babcia? Bez jaj! To nie jest zabawa dla dzieci!
Z perspektywy moich trzydziestu jeden lat tak to w艂a艣nie widzia艂em.
- Aha, i ja! - odpowiedzia艂a, przedrze藕niaj膮c mnie.
Odwr贸ci艂em si臋 do pozosta艂ych, nie wierz膮c swoim uszom.
- Szymon! Panie majorze! Wy艣cie o tym wiedzieli od pocz膮tku, czy dopiero teraz z tym wyskoczy艂a?
- Wiedzia艂em. - Major wzruszy艂 ramionami. - Nie podoba mi si臋 to, ale nic na to nie poradz臋. Panna Jorika Stanek wed艂ug prawa tego kraju jest moj膮 prze艂o偶on膮. Niestety. Szczerze m贸wi膮c, w 偶yciu si臋 nie spodziewa艂em, 偶e ta formalna zale偶no艣膰 rzeczywi艣cie dojdzie do g艂osu.
- Szlag by was wszystkich! Przecie偶 to jest kompletny idiotyzm i wy to widzicie go艂ym okiem! Status zwierzchnika si艂 zbrojnych dla najstarszego potomka regenta wprowadzi艂 Joachim Kraus, trzydzie艣ci lat temu, 偶eby za艂atwi膰 synekur臋 swojemu synowi! Przecie偶 nikt tego nie traktuje powa偶nie!
- Takie jest prawo - odpar艂a kr贸tko Jorika. - Mo偶ecie si臋 do niego zastosowa膰 albo je z艂ama膰. Wyb贸r nale偶y do was.
- Uwa偶am pomys艂 za z艂y - o艣wiadczy艂 major - ale nie jestem w stanie jej zabroni膰. Je艣li akcja si臋 nie powiedzie, nie mo偶emy nic dla was zrobi膰, my oficjalnie nic o waszych dzia艂aniach nie wiemy.
- Ty naprawd臋 masz nie藕le nar膮bane, siostrzyczko! Nie lepiej to zostawi膰 m臋偶czyznom?
- Nie lepiej - odpar艂a powa偶nie.
- A w艂a艣ciwie, dlaczego Lenz? - ockn膮艂em si臋 nagle.
- Tak to uzgodni艂am z pani膮 van Hasse - wyja艣ni艂a Jorika. - Pat by艂a... jest moj膮 przyjaci贸艂k膮. Pani van Hasse sama zaproponowa艂a Lenza.
Rany boskie, w co ja si臋 wpakowa艂em?
- Skrajny kretynizm! - wybuchn膮艂em. - Je艣li p贸jd臋 do Freiland, to sam. Je艣li Szymon chce i艣膰 ze mn膮, prosz臋 bardzo, da sobie rad臋. Lenz, niech b臋dzie, acz niech臋tnie, kto to w og贸le jest ten Lenz? Ale ty? Nie, nie, nie, nie, nie, wykluczone! - pokr臋ci艂em energicznie g艂ow膮.
- Nie jestem dzieckiem! - zasycza艂a. - Nie jestem gorsza od was! Jestem pe艂noletnia i przesz艂am kurs przetrwania w lasach Hemmeln!
- A, to co innego! Kurs przetrwania z wycieczkami p贸艂dniowymi do lasu i pieczeniem kie艂basek to nie byle co!
Jorika powoli wyci膮gn臋艂a z bocznej kieszeni proporczyk i rozwin臋艂a go.
- To jest m贸j wk艂ad - powiedzia艂a, z widocznym trudem hamuj膮c w艣ciek艂o艣膰. - Za艂atwiam to od dw贸ch miesi臋cy. Ja mam wiz臋 do Freiland i ja si臋 tam wybieram. A je艣li ty chcesz si臋 przy艂膮czy膰, to mog臋 si臋 nad tym zastanowi膰...
Pokr臋ci艂em g艂ow膮 z niedowierzaniem. Powiod艂em wzrokiem po wszystkich obecnych.
- Szymon, jak ty to widzisz?
- Ja to widz臋 tak - odpar艂 ma艂y wojownik, zaszczycaj膮c mnie swoim p贸艂u艣miechem - 偶e to dzieci膮tko m贸wi powa偶nie. 呕eby j膮 powstrzyma膰, musieliby艣my j膮 zamkn膮膰 w szpitalu, jeno si臋 obawiam, 偶e by rych艂o uciek艂a. Je艣li chodzi o mnie, to ja z ni膮 p贸jd臋 i b臋d臋 pilnowa艂, 偶eby sobie nie zrobi艂a krzywdy.
Odwr贸ci艂em si臋 do niego plecami. Kiszka. Nie mam wyboru. Le偶臋 i kwicz臋.
Znowu stan膮艂em twarz膮 w twarz z ca艂ym towarzystwem oraz problemem.
- Na twoje wysz艂o, siostrzyczko. Szczerze m贸wi膮c, najch臋tniej bym ci臋 prze艂o偶y艂 przez kolano i przywali艂 par臋 razy porz膮dnie t膮 szmatk膮 w ty艂ek, ale jak znam 偶ycie, to panowie 偶o艂nierze zastrzeliliby mnie na miejscu za obraz臋 majestatu... Dobra. Ja wiem, jak tam si臋 idzie. Mniej wi臋cej si臋 domy艣lam, co tam zastan臋. Macie jeszcze co艣 ciekawego? Jest jeszcze co艣, co powinienem wiedzie膰?
- Owszem. Jak si臋 艂atwo domy艣li膰, nie przewidywali艣my pa艅skiego udzia艂u w akcji. Podj臋li艣my dzia艂ania we w艂asnym zakresie. Jednemu z naszych agent贸w uda艂o si臋 przenikn膮膰 mi臋dzy rekrut贸w. Jest gdzie艣 we Freiland, wyruszy艂 trzy tygodnie temu.
Co艣 mi si臋 przypomnia艂o...
- Znam cz艂owieka, kt贸ry wie o ca艂ej sprawie du偶o wi臋cej ni偶 ja. Mo偶e powinni艣cie go przycisn膮膰. Nazywa si臋 Marek Kasparek.
Zapad艂o milczenie. Najwidoczniej dotkn膮艂em czu艂ego miejsca.
- Nie mo偶emy sobie pozwoli膰 - powiedzia艂 po chwili major - na wojn臋 mi臋dzy tajnymi s艂u偶bami a armi膮. Rozros艂oby si臋 to w... co艣 du偶o wi臋kszego.
Pokiwa艂em g艂ow膮.
- Wy o nich wiecie. A oni o was?
- Nie. W ka偶dym razie nie s膮dz臋. Jeszcze dla wyja艣nienia sytuacji: przykrywk膮 ca艂ej akcji jest archeologia. Miesi膮c temu za艂atwiono pozwolenie na wjazd do Freiland dla cel贸w bada艅 archeologicznych - to ta flaga. Powinna zapewni膰 bezpiecze艅stwo, je艣li chodzi o dzikich z puszczy. To jest legenda numer jeden.
- A legenda numer dwa?
- A to ju偶 zale偶y od was. Oficjalnie nikt z was nie jest obywatelem tego pa艅stwa. Pan straci艂 obywatelstwo przy emigracji, Szymon Honner tak samo, a Lenz nigdy go nie mia艂. Panna Jorika przed wjazdem do Freiland otrzyma now膮 to偶samo艣膰... nie musz臋 chyba panu t艂umaczy膰, 偶e ona jest najs艂abszym ogniwem i wasza g艂owa w tym, 偶eby jej zapewni膰 maksymaln膮 ochron臋. Legenda numer dwa jest taka: obywatelka Cesarstwa Patrycja van Hasse naj臋艂a was i zleci艂a wam poszukiwanie jej c贸rki. Co do strony organizacyjnej: wyruszycie w nocy, jak tylko dotrze tutaj Lenz. Kolo dziesi膮tej rano macie szans臋 przekroczy膰 Arc i wjecha膰 do Freiland. Pojedziecie szos膮 cesarsk膮, ale w pewnym momencie musicie z niej zej艣膰. Pan wie, gdzie to jest?
- Mog臋 si臋 z wami podzieli膰 t膮 wiedz膮. Schodzimy z szosy przy skale, na kt贸rej jest wymalowana g艂owa rysia.
- M贸wi to panu co艣? - zwr贸ci艂 si臋 major do Szymona.
- Jecha艂em do Pargi cesarsk膮 szos膮 osiem miesi臋cy wstecz - odpar艂 Szymon - i, szczerze m贸wi膮c, g艂owy rysia sobie nie przypominam, ale to niczego nie dowodzi. Po brzegach cesarskiej szosy jest pe艂no straszyde艂, ko艣ci, totem贸w, jest pe艂no malunk贸w na ska艂ach, nawet na wi臋kszych kamieniach. Dzicy ostrzegaj膮. Jak kto艣 bez pozwolenia zejdzie z szosy i wchodzi do lasu, staje si臋 zwierzyn膮 艂own膮.
- Rozumiem. - Kiwn膮艂 g艂ow膮 major. - Miejmy nadziej臋, 偶e pan tam trafi. Przypominam, 偶e waszym zadaniem jest rozpoznanie, uzyskanie dowod贸w i materia艂u fotograficznego.
- Rozkaz! - prze膰wiczy艂em na nim sw贸j u艣miech.
- Nie jestem pa艅skim prze艂o偶onym - wzruszy艂 ramionami major - wi臋c i rozkazywa膰 panu nie mog臋. Panu Szymonowi ani panu Lenzowi, ani pannie Jorice te偶 nie. Tylko prosz臋, uwa偶ajcie na ni膮.
- To by by艂o na tyle - powiedzia艂a energicznie Jorika. - Gowery, wygl膮dasz jak 艣wie偶y trup. Doprowad藕 si臋 do porz膮dku. W kantynie dostaniesz co艣 do jedzenia, potem wska偶膮 ci miejsce do spania. Masz szans臋 przespa膰 siedem godzin.
- Pewnie. Mam jeszcze jedn膮 pro艣b臋...
Si臋gn膮艂em pod poncho i wyci膮gn膮艂em pod艂ugowate pud艂o. Otworzy艂em je i wyj膮艂em obci臋t膮 艣rut贸wk臋 ozdobion膮 srebrnymi bazgro艂ami, nad kt贸rymi rano wytrz膮sa艂a si臋 Jorika.
- Potrzebuj臋 naboj贸w do tego ustrojstwa. Tak z dziesi臋膰 sztuk.
- Nie ma sprawy - odpar艂 major.
- Prosz臋. - Poda艂em mu bro艅 przez st贸艂. - Na przymiar. Mam wra偶enie, 偶e to nietypowy kaliber.
Skin膮艂em r臋k膮 na po偶egnanie i wyszed艂em.
Rozdzia艂 8
M贸j przyjaciel Myszka
Na dziedzi艅cu twierdzy znalaz艂em kantyn臋, a w niej zam贸wi艂em solidn膮 porcj臋 gulaszu wo艂owego. Niespe艂na godzin臋 p贸藕niej siedzia艂em na niskim zydlu, popija艂em z blaszanego kubka gorzk膮 kaw臋 i wygrzewa艂em si臋 w ostatnich promieniach zachodz膮cego s艂o艅ca. Tak mnie zastali Jorika i Szymon.
Szymon wyci膮gn膮艂 lew膮 r臋k臋 i poda艂 mi papierow膮 torb臋 z nabojami.
- Standardowy kaliber - powiedzia艂.
Wzi膮艂em torb臋 i chcia艂em z jego prawej r臋ki wzi膮膰 bro艅, ale okaza艂o si臋, 偶e Szymon trzyma j膮 mocno za luf臋.
- Ciekawa zabawka - powiedzia艂 i w ko艅cu pu艣ci艂 艣rut贸wk臋. - 艁adnie zdobiona. Srebrne napisy wpuszczone w drewno i stal. Widzia艂em ju偶 takich troch臋, ale nigdy takim zakr臋conym pismem.
- Pisa艂 to - u艣miechn膮艂em si臋, mru偶膮c oczy w promieniach s艂o艅ca - Halgerd Hargo, de er nauk przyr, technolog niejakiego Oggerda Adlergaiera.
- Osobisty czarodziej Or艂os臋pa - podsumowa艂 Szymon. - Wiedzia艂em, 偶e w tym jest jaka艣 tajemnica. Wyja艣nisz mi, do czego to s艂u偶y?
- Nie. My艣la艂em, 偶e ty wiesz.
- O czym wy m贸wicie? - wtr膮ci艂a si臋 Jorika.
- Nic wa偶nego. - Szymon machn膮艂 r臋k膮.
- Ale ja mam co艣 wa偶nego! - wypali艂a. - Szymon, wybacz, 偶e ci臋 na chwil臋 zostawiamy. Zi臋ba, chod藕. Musz臋 ci kogo艣 pokaza膰. Tw贸j dobry znajomy.
Nie mia艂em poj臋cia, kogo mi chce pokaza膰. A w sumie mog艂em si臋 domy艣li膰. To wszystko by艂o przygotowane, 偶aden tam nag艂y wyskok Joriki.
Szli艣my w stron臋 wysokiej wie偶y stra偶niczej z muru pruskiego, ale nie to by艂o naszym celem. Przeszli艣my na drugi dziedziniec, gdzie czekali ju偶 dwaj oficerowie i 偶o艂nierz.
Jorika obejrza艂a si臋 przez rami臋, sprawdzaj膮c, czy id臋 za ni膮, i wesz艂a niskimi drzwiami do szarego baraku. 呕o艂nierz i oficerowie szli za ni膮, nie zaszczycaj膮c mnie ani s艂owem, w og贸le nie okazuj膮c, 偶e mnie widz膮. Do艂膮czy艂em do nich.
Zeszli艣my po kilku schodach w d贸艂 do czego艣, co wygl膮da艂o na areszt. Ciasne wi臋zienne cele o grubych betonowych 艣cianach i niziutkich pancernych drzwiach. Ciemny korytarz o艣wietla艂y tylko ma艂e okienka pod stropem - byli艣my ju偶 poni偶ej poziomu terenu. Wzd艂u偶 korytarza ci膮gn臋艂y si臋 drzwi do cel, z judaszami i klapkami do podawania jedzenia. Po kolejnych schodach zeszli艣my jeszcze pi臋tro ni偶ej. Tutaj pod艂oga musia艂a ju偶 by膰 co najmniej cztery metry pod ziemi膮. W艂osy lekko mi si臋 je偶y艂y na karku. Takie miejsca dzia艂aj膮 na mnie bardzo do艂uj膮co. Wy te偶 by艣cie si臋 tam nie czuli dobrze.
W tym korytarzu by艂o ju偶 tylko troje drzwi do cel i sk艂adana 艂aweczka dla stra偶nika. Jorika ods艂oni艂a jeden judasz.
- Znasz go? - spyta艂a.
Patrz膮c przez pancerne szk艂o, w pierwszej chwili nie widzia艂em nic. Dopiero potem w md艂ym 艣wietle wpadaj膮cym przez w膮ziutki szyb dojrza艂em w celi sk艂adane 艂贸偶ko, na kt贸rym siedzia艂 cz艂owiek okutany p艂aszczem. Je艣li co艣 mi przypomina艂, to najpr臋dzej kup臋 szmat.
- Nie widz臋 twarzy - powiedzia艂em.
- On nie ma twarzy.
- A, to nie znam. Wszyscy ludzie, kt贸rych zna艂em, mieli.
- Jak sobie chcesz - westchn臋艂a Jorika. - Zajrzymy do 艣rodka.
- To jeszcze musimy wezwa膰 kilku ch艂opak贸w - odezwa艂 si臋 jeden z oficer贸w.
- Damy rad臋 - odpar艂a Jorika. Oficerowie tylko wzruszyli ramionami. Gdy 偶o艂nierz grzechota艂 kluczami w poszukiwaniu w艂a艣ciwego, wyci膮gn臋li z kabur rewolwery, naci膮gn臋li i trzymali gotowe do strza艂u.
呕o艂nierz otworzy艂 drzwi. Uderzy艂 mnie od贸r moczu i zgni艂ej s艂omy. Moj膮 uwag臋 zwr贸ci艂 艂a艅cuch, jednym ko艅cem przymocowany do betonowej 艣ciany. Drugi koniec gin膮艂 w szmatach, do kt贸rych przytula艂 si臋 nieznany mi cz艂owiek na pryczy.
Wi臋zie艅 podni贸s艂 g艂ow臋 i odgarn膮艂 z twarzy d艂ugie w艂osy, posklejane tak, 偶e wygl膮da艂y jak konopne sznur ki. Sk贸ra kolorem przypomina艂a ser, kt贸ry kto艣 zostawi艂 w spi偶arni dwa miesi膮ce temu i o nim zapomnia艂.
W korytarzu trzasn膮艂 prze艂膮cznik. Pod sufitem celi zapali艂a si臋 trzydziestowatowa 偶ar贸wka os艂oni臋ta specjaln膮 klatk膮. Nie podj膮艂bym si臋 czyta膰 w tym 艣wietle, ale dla wi臋藕nia by艂o a偶 za silne. Ruszy艂 si臋 gwa艂townie, zakrywaj膮c oczy. Od szarej cery, szarych 艣cian, szarych szmat jaskrawo odcina艂 si臋 tatua偶 na twarzy - kolorowe skrzyd艂a tropikalnego ptaka.
- Myszka...
Wtedy, przed bitw膮 nad Laramis膮, pili艣my z jednej butelki. Potem trzy razy odwiedzi艂 mnie w szpitalu w Gartzu. Poj臋cia nie mam, czy mia艂 jaki艣 szczeg贸lny pow贸d. W ka偶dym razie uzna艂em go za swojego przyjaciela.
- Nareszcie - zachrypia艂 wi臋zie艅 chropawym g艂osem po germa艅sku. - Przyszed艂e艣 po mnie? Co si臋 sta艂o, 偶e Chris wybra艂 jak raz ciebie?
- Nie. - Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮. - Nie Lynx. Przykro mi.
- A kto ci臋 przys艂a艂?
- Nikt. Ja... ja tu jestem z nimi.
- A to... - wi臋zie艅 kr贸tko powiedzia艂, co mi w co, i owin膮艂 si臋 z g艂ow膮 p艂aszczem na znak, 偶e nie chce mu si臋 z nikim gada膰.
- Co narozrabia艂? - spyta艂em. - Dlaczego go trzymacie w tej dziurze?
- Bandyta. Uj臋li艣my go podczas pl膮drowania wsi pod K枚niginburgiem. Zabi艂... znaczy on i ci, kt贸rych nie z艂apali艣my... wielu ludzi ze wsi. Tak偶e kobiety i dzieci. Twarda sztuka. Dotychczas nic z niego nie wycisn臋li艣my. Od Lynxa jest, nie?
- Pewnie. Jeden z tych, co prze偶yli Laramis臋. Musi by膰 u niego kim艣 wa偶nym.
Obr贸ci艂em si臋 w stron臋 drzwi.
- Tylko nie wiem, po co mi go pokazujecie. Jak go chcecie zabi膰, to go zabijcie. Mnie do tego nie potrzebujecie.
Jeszcze zanim wyszli艣my, zwr贸ci艂em si臋 do Joriki:
- Lekarz go ogl膮da艂? Pr贸bowa艂 go prze艣wietli膰? Albo zrobi膰 usg i tomo?
- Zg艂upia艂e艣? - odpar艂a Jorika ju偶 na korytarzu. - To tutaj jeszcze ma lekarz ogl膮da膰? Po tym wszystkim...? Zaraz, co to jest tomo?
- Niewa偶ne. Zapomnij. Jestem kompletnie wypluty. Mam ca艂膮 zesz艂膮 noc do ty艂u. Kr贸lestwo za 艂贸偶ko i ko艂dr臋...
* * *
Je艣li tak postanowi臋 przed za艣ni臋ciem, jestem w stanie obudzi膰 si臋 o godzinie, kt贸r膮 sobie ustali艂em. Mam budzik w g艂owie, dzia艂a bez zarzutu. Tym razem nastawi艂em go na dziesi臋膰 minut po p贸艂nocy.
W ciasnej koszarowej klitce by艂y dwa 艂贸偶ka i umywalka. Na drugim pos艂aniu spa艂 Szymon. Spa艂em ze 艣rut贸wk膮 pod g艂ow膮. Wyci膮gn膮艂em j膮 troch臋, 偶eby mie膰 kolb臋 przy samym uchu, i czeka艂em. Nie musia艂em czeka膰 d艂ugo.
- Potrzebuj臋 naboj贸w do tego ustrojstwa. Tak z dziesi臋膰 sztuk - us艂ysza艂em s艂aby g艂os, obcy, nieznany, jak to zwykle bywa, kiedy si臋 s艂yszy sw贸j w艂asny g艂os.
Tajemnica 艣rut贸wki nie polega艂a tylko na sposobie, w jaki uda艂o si臋 po艂膮czy膰 stop srebra i innych metali z drewnem i stal膮, ale i na tym, co kry艂o si臋 wewn膮trz broni. Mie艣ci艂o si臋 tam echo, znane te偶 jako konserwa d藕wi臋kowa - substancja, kt贸ra magazynuje d藕wi臋ki i uwalnia je po up艂ywie okre艣lonego czasu. By艂y r贸偶ne rodzaje konserw d藕wi臋kowych. T臋 akurat wynalaz艂 i skonstruowa艂 genialny szaleniec Hal Hargo. Przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 czasu urz膮dzenie by艂o izolowane w stalowo-plastikowym pudle, w kt贸rym nosi艂em bro艅.
Nie, bro艅 z ukrytym echem nie mia艂a pierwotnie 偶adnego szczeg贸lnego przeznaczenia. Po prostu Hal Hargo chcia艂 si臋 sprawdzi膰.
S艂abn膮cy odg艂os oddalaj膮cych si臋 krok贸w. Trzasn臋艂y drzwi. Chwila ciszy, a potem g艂os Joriki:
- Szymon, teraz ty. Uda艂o ci si臋 co艣 ustali膰 na temat bitwy nad Laramis膮?
Szymon:
- Co艣 tam wiem. Gowery Fink, zwany Zi臋b膮, i rzeka Laramisa to s膮 dwie strony tego samego medalu. Zeby nie miesza膰, zaczn臋 od pocz膮tku. Baron von Ogilvy dotar艂 nad Laramis臋 pierwszy i ulokowa艂 si臋 na ska艂ach. Broni膰 si臋 tam m贸g艂 d艂ugo i skutecznie, ale mia艂 za ma艂o ludzi, 偶eby by艂 sens broni膰 brodu. Ale zosta艂. Thilemann dotar艂 par臋 godzin p贸藕niej. Zaopatrzenie nie nad膮偶a艂o, wi臋c od艂o偶y艂 atak na nast臋pny dzie艅. W mi臋dzyczasie baron pr贸bowa艂 negocjowa膰.
Jorika:
- Za po艣rednictwem Gowery ego Finka?
Szymon:
- Jasne. Fink wynegocjowa艂 rozejm do rana, mo偶e to i by艂a jego zas艂uga. Rano baron znowu wys艂a艂 do Thile - manna negocjatora. Herold wjecha艂 do rzeki, a Thilemann kaza艂 go zabi膰.
- Znaczy co - tym razem odezwa艂 si臋 major - baron mia艂 dw贸ch herold贸w?
- Nie. Mia艂 tylko Finka. W tym brodzie zastrzelili kogo innego. Fink zaraz potem prowadzi艂 natarcie przez rzek臋.
Zdziwiony g艂os majora:
- Natarcie? W takiej sytuacji? Nie bardzo to widz臋...
- Nic specjalnego. Fink i mo偶e z pi臋tnastu Wilk贸w od Lynxa, do tego ze trzydziestu piechur贸w barona. Wszyscy poza Finkiem zgin臋li w ci膮gu pierwszych trzech minut.
Jorika (zdyszanym g艂osem):
- Dalej! Co by艂o dalej?
- Wszyscy wiecie, co by艂o dalej! - odpar艂 Szymon. - Opowiadaj膮 o tym niestworzone historie i wygl膮da na to, 偶e to wszystko prawda. Pancerni je藕d藕cy Thilemanna wpadli w br贸d, a Fink pod brzuchami ich koni przedosta艂 si臋 na ty艂y i tam zabija艂, zabija艂, zabija艂, gdzie si臋 pojawi艂, to jakby mi臋dzy lud藕mi przeszed艂 anio艂 艣mierci. Bra艂 po zabitych konie i bro艅. Nie mogli si臋 go pozby膰. I tak to trwa艂o jakie艣 dwadzie艣cia minut. Potem je藕d藕cy Thilemanna, co byli bli偶ej Gowery'ego, zacz臋li spieprza膰. Uciekali na wszystkie strony, wje偶d偶ali w br贸d, nie dbaj膮c o os艂on臋, woda spycha艂a ich a偶 do wodospad贸w. Inni jechali do tylnych szereg贸w, kt贸re sz艂y w stron臋 rzeki. Podobno to wygl膮da艂o jak lawina, natarcie zamieni艂o si臋 w ucieczk臋. Chaos i zag艂ada. A potem baron uderzy艂 jeszcze raz. I zrobi艂 z Thilemanna mokr膮 plam臋.
- A Gowery? - To znowu Jorika. - To prawda, 偶e wyszed艂 z tego bez dra艣ni臋cia?
Szymon:
- Przeciwnie. By艂 p贸艂偶ywy. Cud, 偶e prze偶y艂.
- I co by艂o dalej?
- M贸wi艂 mi naoczny 艣wiadek. Baron jakby w og贸le nie zauwa偶y艂, 偶e Thilemann nie 偶yje, a jego armia wieje. Je藕dzi艂 po pobojowisku jak wariat i dar艂 si臋, 偶eby natychmiast znale藕li Gowery'ego Finka i powiesili go na najbli偶szym drzewie. Tyle, 偶e Fink le偶a艂 pod kup膮 trup贸w, a zaczym go wyci膮gn臋li, to baronowi ju偶 troch臋 przesz艂o. Nie, to nieprawda, 偶e Zi臋by nie da si臋 zrani膰. To by艂 strz臋p cz艂owieka. P贸艂 roku le偶a艂 w szpitalu w Gartzu. Jedn膮 nerk臋 ma z przeszczepu. W膮trob臋 mu musieli odhodowa膰 ze strz臋pk贸w, bo nie by艂o co operowa膰. Ma praktycznie now膮 w膮trob臋, mo偶e chla膰, ile chce. Ju偶 nie m贸wi臋 o takich szczeg贸艂ach, jak przestrzelone p艂uca i po艂amane ko艣ci...
Nowy g艂os, z 偶ywym zainteresowaniem. To w艂膮czy艂 si臋 do dyskusji ma艂om贸wny kapitan:
- To naprawd臋 jest do zrobienia, z t膮 w膮trob膮?
- Da si臋 zrobi膰 - potwierdzi艂 Szymon - ale kosztuje kup臋 forsy. A Cesarstwo odwdzi臋czy艂o si臋 hojnie nie tylko Lynxowi, Finkowi r贸wnie偶. W ko艅cu awansowali go na kapitana, pomimo tego, 偶e Fink w og贸le nie jest 偶o艂nierzem. I nigdy nie by艂. Nie s艂u偶y艂 w armii Cesarstwa. Mimo to mianowali go kapitanem.
Jorika:
- A to, 偶e Gowery doprowadzi艂 do ucieczki ca艂膮 armi臋... to prawda?
- Nie wiem. Prywatnie w to nie wierz臋. 呕eby jeden cz艂owiek pobi艂 armi臋? Ale z relacji 艣wiadk贸w tak to wygl膮da.
Jorika:
- Gowery... Czy ten cz艂owiek to w og贸le jest Gowery? Ilu ludzi wtedy zabi艂?
Szymon:
- Byli tacy, kt贸rzy pr贸bowali policzy膰, zaraz po bitwie. M贸wili, 偶e stu pi臋膰dziesi臋ciu. Oko艂o.
Jorika (ze zgroz膮 w g艂osie):
- Stu pi臋膰dziesi臋ciu?!
- No. Stu pi臋膰dziesi臋ciu wyszkolonych 偶o艂nierzy, i wszystko to w ci膮gu p贸艂 godziny. Chyba wliczyli do tego tych, kt贸rych za艂atwi艂a pierwsza fala harcownik贸w Lynxa. Nie mo偶na ich nie docenia膰, ch艂opcy potrafi膮 siekn膮膰...
Na korytarzu, w realnym 艣wiecie, nie w tym zakl臋tym w kolbie pistoletu, rozleg艂 si臋 odg艂os szybkich krok贸w. W dalszym ci膮gu wydobywa艂y si臋 z pistoletu ciche g艂osy. Ju偶 nigdy ich nie us艂ysz臋. Konserwa d藕wi臋kowa to nie magnetofon, zapis mo偶na odtworzy膰 tylko raz.
Kto艣 wszed艂 do pokoju.
Usiad艂em na 艂贸偶ku. Szymon, kt贸ry do tego momentu oddycha艂 r贸wnomiernie przez sen, r贸wnie偶. Przeci膮gn膮艂 si臋 i si臋gn膮艂 w stron臋 krzes艂a, na kt贸re by艂 od艂o偶y艂 pas z karabinem. Zanim si臋 dobrze obudzi艂, ju偶 zd膮偶y艂 odci膮gn膮膰 zamek.
- Gowery! - To by艂a Jorika. - Mo偶emy porozmawia膰?
W s艂abiutkim 艣wietle wpadaj膮cym z korytarza spojrza艂em na zegarek. Pierwsza. Du偶o si臋 nie naspa艂em. Czu艂em si臋 wypocz臋ty, ale tak mi si臋 tylko zdawa艂o. W ci膮gu paru nast臋pnych godzin pope艂ni艂em b艂膮d, za kt贸ry kto艣 zap艂aci艂 偶yciem. Cz艂owiek, kt贸ry zgin膮艂 zamiast mnie.
Mo偶emy porozmawia膰? Mo偶emy, czemu nie... Wskoczy艂em w spodnie i buty. Szymon poradzi艂 sobie z tym r贸wnie szybko. Za minut臋 byli艣my ubrani.
Przez d艂ugi koszarowy korytarz o艣wietlony s艂ab膮 偶ar贸wk膮 nad stolikiem wartownika wyszli艣my na szerokie schody. Nie cierpi臋 koszar. Maj膮 w sobie co艣 upiornie nieludzkiego. Magazyn dorastaj膮cych ch艂opc贸w, w kt贸rego 艣cianach odk艂ada si臋 ich beznadzieja i niezaspokojony g艂贸d seksualny.
呕贸艂te lampy o艣wietla艂y apelplac, wspomagane przez odbite 艣wiat艂o pustych wysp orbitalnych. Zaszcz臋ka艂em z臋bami z zimna. Pa藕dziernikowe noce nie s膮 ciep艂e.
艢cisn膮艂em si臋 ramionami. Wyszed艂em z izby tylko w spodniach i T-shircie. Spojrza艂em na Szymona. Drobny wojownik te偶 trz膮s艂 si臋 z zimna.
Przed wej艣ciem do wi臋zienia sta艂o kilka os贸b. Zwr贸ci艂 moj膮 uwag臋 wys艂u偶ony sier偶ant w 艣rednim wieku, ze sznurem wartownika przy mundurze. Pod pach膮 trzyma艂 jaki艣 ga艂gan, kt贸ry w widmowym 艣wietle 偶贸艂tych lamp i srebrnych miast satelitarnych wydawa艂 mi si臋 szary z czarnymi plamami. Sam sier偶ant by艂 blady jak kreda i wygl膮da艂 jak trup 艣wie偶o po ekshumacji. Chcia艂em za偶artowa膰, 偶e nie jestem przedsi臋biorc膮 pogrzebowym, ale nie chcia艂o mi to przej艣膰 przez gard艂o.
Jorika sz艂a przed nami i, co niezwyk艂e, nic nie m贸wi艂a. Doszli艣my za ni膮 do wej艣cia do wi臋zienia, potem tym d艂ugim podziemnym korytarzem i po schodach pi臋tro ni偶ej. Po drodze do艂膮cza艂o do nas coraz wi臋cej ludzi - zabanda偶owany sier偶ant, dw贸ch ze stra偶y, jacy艣 faceci z lampasami. Drzwi celi Myszki by艂y otwarte, wewn膮trz stali jeszcze jacy艣 偶o艂nierze. 呕ar贸wka pod sufitem 艣wieci艂a o rz膮d wielko艣ci mocniej ni偶 minionego popo艂udnia, a poza tym z trzech r贸偶nych miejsc 艣wieci艂y latarki.
Na pod艂odze kupka szmat. Spojrzawszy z bliska, zauwa偶y艂em, 偶e si臋 lekko chwieje.
- Za艂atwi艂am go - powiedzia艂a w ko艅cu Jorika, gdy tak stali艣my nad 偶a艂osn膮 kupk膮 szmat, kt贸ra kiedy艣 by艂a harcownikiem z pstrym tatua偶em na twarzy. - Jestem r贸wnie dobra jak ty, braciszku! - warkn臋艂a. - Ja te偶 umiem zabija膰. Podajcie ten przedmiot!
Jeden z gapi贸w poda艂 jej brudno偶贸艂ty przedmiot, wygl膮daj膮cy jak pod艂u偶na p艂aska ko艣膰, z pi艂kowatymi z臋bami wzd艂u偶 kraw臋dzi.
- Jaki艣 ciul mu to podrzuci艂! - warkn臋艂a Jorika. - Aby na pewno nie ty, braciszku? Przeci膮艂 tym 艂a艅cuch i ma艂o nie zabi艂 stra偶nika!
Podesz艂a do mnie i pr贸bowa艂a mi spojrze膰 prosto w oczy. Nie by艂a niska, ale ja mam metr osiemdziesi膮t pi臋膰, wi臋c i tak patrzy艂em na ni膮 z g贸ry.
- To ten tw贸j przyjaciel, kt贸ry ci臋 odwiedza艂 w szpitalu? On jest dla ciebie wa偶niejszy ni偶 ja?
Zorientowa艂em si臋, 偶e wi臋kszo艣膰 stoj膮cych dooko艂a - tak z o艣miu - ma w r臋kach bro艅. Wycelowan膮 we mnie.
Milcza艂em.
- Co si臋 sta艂o? - spyta艂 Szymon.
- Nie wiem, co ci strzeli艂o do 艂ba, braciszku - sykn臋艂a Jorika, stoj膮c twarz膮 do mnie. - M贸wi艂e艣, 偶eby go zbada艂 lekarz. Obudzi艂am lekarza i posz艂am do tego ciula. Tw贸j kolega rzuci艂 si臋 na nas, omal nie zar偶n膮艂 stra偶nika, a mnie chcia艂 wzi膮膰 jako zak艂adniczk臋. Ale - g艂os jej skoczy艂 prawie o oktaw臋 - za艂atwi艂am go, tutaj, ot tak, jednym palcem... No, co si臋 gapisz, ja te偶 potrafi臋 zabi膰 cz艂owieka!
Przykl臋kn膮艂em nad kupk膮 szmat i odchyli艂em p艂aszcz. Kolorowe skrzyd艂a ptaka zla艂y si臋 w szar膮 plam臋, jakby kto艣 zrobi艂 jedn膮 kulk臋 z ca艂ej paczki plasteliny. Cz艂owiek zwany Myszk膮 jeszcze 偶y艂.
- Nie zabi艂a艣 go - zgasi艂em j膮. - Ju偶 umiera艂, jak przyszli艣cie.
Brudny p艂aszcz Myszki by艂 przesi膮kni臋ty krwi膮. Trudno uwierzy膰, ile krwi mie艣ci si臋 w cz艂owieku - ale te偶 Myszka to by艂 kawa艂 ch艂opa. By艂. Kiedy mia艂 wp艂yw na swoje losy.
Nie licz膮c p艂aszcza, by艂 nagi. Nie zostawili mu spodni, koszuli ani skarpetek. Pi臋膰 miesi臋cy sp臋dzi艂 w lochu ubrany tylko w p艂aszcz, jaki chroni艂 harcownik贸w przed s艂o艅cem i deszczem, a w nocy zast臋powa艂 koc.
Sk贸r臋 mia艂 szar膮, zmi臋t膮 jak krepina, mi臋艣nie sflacza艂e, normalne objawy stanu wycie艅czenia. Na boku pod艂u偶na rana - poszarpana sk贸ra, wilgotne r贸偶owe mi臋so.
- Tutaj - powiedzia艂em. - Mia艂 to zaszyte pod sk贸r膮.
Myszka charcza艂 cicho. Podnios艂em mu g艂ow臋 i podpar艂em swoim kolanem.
- Poznajesz mnie, Myszka? - spyta艂em. - Gowery Zi臋ba, poznajesz?
- Jebany konowa艂 - zachrypia艂 cicho harcownik. - W sraczu bym go utopi艂...
- Spieprzy艂 spraw臋 - stwierdzi艂em. - Wszy艂 ci to w mi臋sie艅, a nie w sk贸r臋. Straci艂e艣 du偶o krwi.
- W mord臋 i no偶em... - wyszepta艂y pop臋kane wargi umieraj膮cego. - Mog艂o wyj艣膰. Mog艂em wzi膮膰 t臋... - tu nast膮pi艂o gwarowe okre艣lenie narz膮du wyst臋puj膮cego jedynie u kobiet - ...na zak艂adniczk臋 i zwia膰. Da艂bym rad臋... 偶eby ten konowa艂 nie spartaczy艂...
- Da艂by艣 rad臋 - potwierdzi艂em. Nie widzia艂em powodu, 偶eby mu t艂umaczy膰, 偶e nie mia艂 偶adnych szans.
- A ty kto...? - zachrypia艂.
- Gowery. Zi臋ba. Chodzi艂e艣 do mnie do szpitala w Gartzu.
- By艂o - potwierdzi艂 s艂abiutkim g艂osem. - Ty by艂e艣 pierwszy.
- Pierwszy kto?
Dotkn膮艂em tajemnicy. Czu艂em to. Cz艂owiek umieraj膮cy na moich r臋kach wiedzia艂 co艣, czego warto by艂o pos艂ucha膰.
- Pierwszy... berserker... tam, nad Laramis膮... powiedz Chrisowi... 偶e ja...
Jest to rzecz ciekawa widzie膰, jak cz艂owiek umiera. Rozmawia z tob膮, m贸zg funkcjonuje bez zarzutu, poleca ci, 偶eby艣 co艣 zrobi艂, i nag艂e, w u艂amku sekundy, koniec.
Wsta艂em. G艂owa Myszki wyr偶n臋艂a o betonow膮 pod艂og臋. To ju偶 nie mia艂o znaczenia.
- Koniec - powiedzia艂em. - Nie 偶yje.
- M贸wisz, 偶e to mia艂 pod sk贸r膮? - upewni艂a si臋 Jorika. W jej g艂osie wyczu艂em ulg臋, 偶e to jednak nie ja dostarczy艂em harcownikowi Lynxa 艣mierciono艣ne narz臋dzie.
- Nie - odpar艂em, wyjmuj膮c jej z r臋ki ostrze. - Nie pod sk贸r膮, tylko w mi臋sie. Dzi艣 uzna艂, 偶e ma szans臋, wyrwa艂 to sobie, a jeszcze zanim si臋 skapowa艂a艣, 偶e musisz czego艣 takiego poszuka膰, wykrwawi艂 si臋.
- Co to jest berserker?
Wzruszy艂em ramionami. By艂a w szoku. Nie widzia艂em sensu w t艂umaczeniu jej czegokolwiek.
- Po czyjej stronie ty w艂a艣ciwie jeste艣, braciszku?
Popatrzy艂em powoli na ni膮, Szymona, 偶o艂nierzy stoj膮cych dooko艂a.
- Po mojej w艂asnej - odrzek艂em.
Spojrza艂a nerwowo na zegarek.
- Dochodzi druga - szepn臋艂a.
Podszed艂em do Szymona.
- Jeszcze jest czas, 偶eby to odkr臋ci膰. 呕adnej Frylandii. Niech si臋 dzieje, co chce.
- Akcja trwa - pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Kto艣 na nas czeka.
- Lenz? Co, do jasnej cholery, Lenz ma z nami wsp贸lnego?
Nie odpowiedzia艂 wprost.
- Powiem, 偶eby siod艂ali konie. Id藕 si臋 ubra膰. Za p贸艂 godziny wyruszamy.
- W mord臋 i no偶em! Ty przecie偶 wiesz, na kogo si臋 nadziejemy we Frylandii!
- Wiem - zgodzi艂 si臋. - Ale ona nie wie. I p贸jdzie, cho膰by zosta艂a ca艂kiem sama. Ona i Lenz.
- My艣lisz, 偶e mamy jak膮艣 szans臋?
- Ona ma... je艣li b臋dziemy z ni膮. A my - kogo to obchodzi?
Rozdzia艂 9
Szmuglerzy
Ja艣niejsze cia艂a niebieskie kry艂y si臋 za horyzontem. Nad nami l艣ni艂y, jak ziarna 艣wietlistej kaszy, niezliczone gwiazdy i kilka stacji orbitalnych - tych mniejszych, 艣wiec膮cych niewiele silniej ni偶 Wenus lub Gwiazda Polarna. W dole, tam, gdzie byli艣my, zalega艂a ciemno艣膰. 呕o艂nierze trzymali w r臋kach pod艂u偶ne b艂臋kitne lampy, wypuszczali ustami ob艂oczki pary. W brzuchu kie艂kowa艂a mi gorzka kawa i t艂usty wojskowy gulasz, parokrotnie odgrzewany. Zanim zd膮偶y艂em wci膮gn膮膰 r臋kawice do konnej jazdy, ch艂贸d porz膮dnie szczypn膮艂 mnie w ko艅ce palc贸w. By艂o oko艂o trzeciej nad ranem i temperatura by艂a bliska zeru.
Szymon, ziewaj膮c, wyprowadzi艂 ze stajni srokacza i Bu艂eczk臋. Z niejakim trudem wgramolili艣my si臋 na siod艂a i ruszyli w stron臋 g艂贸wnej bramy twierdzy. Czeka艂a tam na nas Jorika na k艂usaku, z drugim koniem objuczonym 艂adunkiem. Na bluz臋 za艂o偶y艂a gruby wojskowy sweter khaki. By艂 na ni膮 za du偶y, wi臋c 艣cisn臋艂a go w talii pasem z kabur膮 na wielkokalibrowy pistolet.
W bramie zasalutowa艂 nam na po偶egnanie w膮saty Alben Hoffmann. Tylko ja zada艂em sobie trud odpowiedzenia na honory - ostatecznie jest si臋 tym kapitanem cesarskiej armii (cho膰 nigdy nie by艂em 偶o艂nierzem). Chmury zacz臋艂y przes艂ania膰 艣wiat艂a na niebosk艂onie. Oczy poma艂u przywyka艂y do ciemno艣ci. Dwaj 偶o艂nierze z niebieskimi latarkami wyprowadzili nas jeszcze jakie艣 dwa kilometry poza twierdz臋, gdzie droga 艂膮czy艂a si臋 z go艣ci艅cem.
Mam na my艣li magistral臋 Parga - Bory艅, o kt贸rej ju偶 mimochodem wspomnia艂em. Stanowi艂a kolejn膮 pami膮tk臋 po cywilizacji atlantyckiej - dawno, dawno temu pomyka艂y po jej sze艣ciu pasach setki tysi臋cy samochod贸w z pr臋dko艣ci膮 stu trzydziestu kilometr贸w na godzin臋. Sto trzydzie艣ci kilometr贸w na godzin臋. Prawie czterdzie艣ci metr贸w na sekund臋. Wyobra偶acie sobie tak膮 pr臋dko艣膰? Ja sobie jestem w stanie wyobrazi膰, bo mnie kiedy艣 wie藕li zeppelinem i wojskow膮 teren贸wk膮. To tylko tak strasznie brzmi: czterdzie艣ci metr贸w na sekund臋.
Z dawnej autostrady zosta艂 pas o szeroko艣ci jakich艣 dziesi臋ciu metr贸w, dobrze widoczny tak偶e w tym s艂abiutkim 艣wietle. Pokrywa艂 go t艂ucze艅, zamieniony przez stada je偶d偶膮cych po nim blaszak贸w w szorstk膮, niemal jednolit膮 mas臋, z wysepkami asfaltu tu i 贸wdzie. Nasze konie mog艂y i艣膰 na pami臋膰, nie by艂o obawy, 偶e na nier贸wnej nawierzchni porani膮 sobie kopyta. Owin膮艂em wodze wok贸艂 艂臋ku siod艂a, za艂o偶y艂em r臋ce pod poncho. Pozwoli艂em Bu艂eczce i艣膰 jak jej si臋 wydawa艂o najlepiej i pr贸bowa艂em zasn膮膰. Bez skutku. Ilekro膰 mi si臋 uda艂o zdrzemn膮膰, budzi艂 mnie ostry przymrozek.
O 艣wicie dotarli艣my do stra偶nicy granicznej. Szara bry艂a z wysok膮 wie偶膮 przywodzi艂a na my艣l 艣redniowieczny gr贸d. Jej jedynym zadaniem by艂o pilnowanie magistrali. Dziesi臋cioosobowa za艂oga z mo藕dzierzem i kulomiotem mog艂a poradzi膰 sobie z mniejszymi oddzia艂ami nieprzyjaciela, wzgl臋dnie w swym gnie藕dzie z litego betonu da膰 odp贸r si艂om sto razy silniejszym liczebnie. S艂u偶ba w niej na og贸艂 stanowi艂a czyst膮 formalno艣膰, ale ostatnio zacz臋to j膮 traktowa膰 powa偶nie. Dla Christophera Lynxa przebicie si臋 przez lasy Freiland i wdarcie si臋 na teren kraju po cesarskiej szosie by艂oby trudne, ale nie niemo偶liwe. W艂a艣nie z tej racji stra偶nica zosta艂a po艂膮czona podziemnymi kablami telefonicznymi z Usti.
Powoli zacz臋艂o si臋 rozwidnia膰. Mg艂a opada艂a, zamieniaj膮c si臋 w szron. Ka艂u偶e przy drodze pokrywa艂y si臋 warstewk膮 lodu. Przed stra偶nic膮 tkwi艂 nieruchomo je藕dziec w zielonej kurtce, na wielkim koniu. Dojechawszy do niego, wyci膮gn膮艂em r臋k臋 spod poncho i poklepa艂em klaczk臋 po szyi.
- Cze艣膰, Lenzi. Zdaje si臋, 偶e ten ko艅 nie jest specjalnie zachwycony, 偶e na nim siedzisz. Na twoim miejscu pozby艂bym si臋 go.
- Uhm... - zabulgota艂 Lenz.
Byli艣my w komplecie.
Po chwili okaza艂o si臋, 偶e mamy nawet nadkomplet. Z ciemno艣ci, od drzwi stra偶nicy nadszed艂 pi膮ty.
- Id臋 z wami - zachrypia艂.
Pochyli艂em si臋 w siodle i obejrza艂em go sobie uwa偶nie. Jego wygl膮d najkr贸cej okre艣li艂oby s艂owo dystyngowany. By艂 z zupe艂nie innego 艣wiata. Szare we艂niane spodnie mia艂 wpuszczone w wysokie buty do konnej jazdy, na per艂owym sportowym golfiku sk贸rzan膮 kurtk臋, prost膮, ale z g贸rnej p贸艂ki. Wygl膮da艂 m艂odzie艅czo tym rodzajem m艂odzie艅czo艣ci, kt贸ry od pewnego wieku wygl膮da nieco dziwnie.
- A ty kto? - spyta艂em.
- Nazywam si臋 Karl Marian van Hasse. Jad臋 s fami szuka膰 mojej c贸rki.
- Czy偶by? - zdziwi艂em si臋. - Mia艂 pan by膰 w podr贸偶y w interesach. Jako艣 szybko pan wr贸ci艂.
- Fr贸ci艂em akurat na czas, szeby sie do fas przy艂膮czy膰 - odpali艂.
Wyprostowa艂em si臋 w siodle i ostentacyjnie rozejrza艂em si臋 dooko艂a.
- Je艣li ma jeszcze do nas do艂膮czy膰 kapela cyga艅ska, niech kto艣 mi to powie od razu.
- So to za fyglupy! - rozdar艂 si臋.
- Przepraszam. Ale doprawdy nie mo偶emy pana ze sob膮 wzi膮膰.
- A to dlaszego? - spyta艂 tonem uprzejmego zdziwienia. - Przecie偶 naj臋艂a fas meine szona.
M贸wi艂 po czesku du偶o gorzej ni偶 jego 偶ona. Mia艂em wra偶enie, 偶e nawet si臋 specjalnie nie stara. I tak przecie偶 wy艣wiadcza艂 nam grzeczno艣膰. To my jemu mieli艣my towarzyszy膰, nie on nam.
- Naj臋艂a? - spyta艂em, zaszokowany jego arogancj膮. Zrozumia艂 to opacznie.
- Sicher, Herr Fink, ma pan rasja. Meine Frau mofi艂a, sze fam jesze nic nie sap艂aci艂a. Entschuldigen Sie, bitte.* Ona... ona nie fiedzia艂a so robi膰. F sdenerfofaniu sapomniala. Ja nie mam sfyszaju mie艣 dug贸w.
Si臋gn膮艂 do kieszeni na piersi i wyj膮艂 gruby portfel.
- Panie Karolu - odezwa艂a si臋 z boku Jorika - to nie jest tak, jak pan my艣li.
Zastrzyg艂em uszami. To, 偶e mu m贸wi per pan, niechby i po imieniu, o czym艣 艣wiadczy艂o. Tak samo jak niezwyk艂y szacunek w jej glosie.
- Nie ma potrzeby - powiedzia艂em po germa艅sku. - O pieni膮dzach porozmawiamy, jak b臋dzie po wszystkim.
On te偶 przeszed艂 na sw贸j j臋zyk ojczysty.
- Nie. Znam swoje obowi膮zki. We Freiland mo偶e mi si臋 przytrafi膰 co艣... nieodwracalnego. Zap艂ac臋 panu z g贸ry, mam do pana zaufanie. I tamtemu panu. - Wskaza艂 na Szymona. - Rozumiem, 偶e pracuje dla pana.
Spr贸bowa艂em go podpu艣ci膰.
- A z Jorik膮, co? Nie pomy艣la艂 pan, 偶e ona te偶 u mnie pracuje?
Nie zrozumia艂.
- Nie - rzek艂 powa偶nie. - Panna Jorika zg艂osi艂a ch臋膰 pomocy, co rozumiem - jest od dawna przyjacielem rodziny. Pomys艂, by r贸wnie偶 uda艂a si臋 do Freiland, w istocie nie wydaje mi si臋 przesadnie rozs膮dnym, jednakowo偶 to nie kto inny, jak ona w艂a艣nie pozyska艂a ten proporzec, ma wi臋c prawo stanowi膰 o sobie. Pe艂noletnia wszak jest...
Ty dupku, pomy艣la艂em. Naprawd臋 ci si臋 zdaje, 偶e ten ca艂y bigos to tylko na cze艣膰 twojej rodzinki?
Zeskoczy艂em z konia i skoczy艂em do Karla Mariana ze szczerym zamiarem zmniejszenia odleg艂o艣ci dziel膮cej jego z臋by od kr臋gos艂upa. W tej samej chwili co艣 za mn膮 stukn臋艂o i poczu艂em na ramieniu r臋k臋 Lenza, kt贸ry w艂a艣nie z zupe艂nie nieoczekiwan膮 u niego zwinno艣ci膮 zeskoczy艂 by艂 ze swego wa艂acha.
- Nein - powiedzia艂 cicho.
Dotar艂o do mnie, 偶e przecie偶 Lenz jest ochroniarzem rodziny van Hasse... Opanowa艂em si臋.
- Szanowny panie, czy m贸g艂by pan powiedzie膰 mi, co pan w艂a艣ciwie wie w sprawie? Ch臋tnie bym sprawdzi艂, na ile pa艅ska wiedza pokrywa si臋 z moj膮.
Nie kaza艂 si臋 d艂ugo prosi膰. W widoczny spos贸b moje zachowanie spodoba艂o mu si臋, wygl膮da艂o profesjonalnie. Opowiedzia艂 mi wszystko ze szczeg贸艂ami. O werbowaniu m艂odzie偶y w Regencji, punkcie zbornym w Betonstadt, laboratorium we Freiland. O skale z g艂ow膮 rysia, o kt贸rej przez roztargnienie powiedzia艂em jego 偶onie, te偶 wiedzia艂. Z rozpacz膮 obr贸ci艂em oczy tam, gdzie na tle ciemnego nieba widnia艂a sylwetka drobnego je藕d藕ca z luf膮 ko艂o ucha.
- I ca艂y kamufla偶 si臋 usra艂! - j臋kn膮艂em.
D艂o艅 Lenza, kt贸ra ca艂y czas spoczywa艂a, na moim ramieniu, 艣cisn臋艂a si臋. Kr贸tkie, mocne palce wbi艂y si臋 w moje cia艂o. Szarpn膮艂em si臋 nerwowo. I w tej samej chwili zobaczy艂em odblask na lufie automatu stercz膮cej spod kurtki Lenza.
- Was? - spyta艂 van Hasse. - Was sagen Sie?* Rosumiem szeski, ale prosz臋 mofi膰 poma艂u.
- Mo偶emy m贸wi膰 j臋zykiem Cesarstwa, je艣li pan woli... Mam jeszcze par臋 pyta艅. Czy pan jest w stanie sp臋dzi膰 noc w lesie? Maszerowa膰 dwa dni w deszczu na g艂odno i mimo to zachowa膰 czujno艣膰? Potrafi pan niepostrze偶enie zbli偶y膰 si臋 do nieprzyjaciela i zabi膰 go? Zabi膰 bez ostrze偶enia, nie daj膮c mu 偶adnej szansy?
- S膮dz臋, 偶e...
- Kiedy pan to wszystko ostatnio robi艂?
- Ja...
- Nie! Panie van Hasse! M贸wi pan, 偶e pan mnie naj膮艂. Niech b臋dzie. Nazwijmy to tak. I w艂a艣nie dlatego nie mog臋 pana wzi膮膰 ze sob膮. Jest pan moim klientem. Nie mam prawa pana nara偶a膰. To sprzeczne z zasadami. To by艂oby nieprofesjonalne. To jakby pan przyszed艂 i powiedzia艂: Zi臋ba, ty stary...
R臋ka Lenza dotkn臋艂a mojego karku i przerwa艂a m贸j monolog w idealnym momencie. To by艂 rzeczywi艣cie dobry spos贸b na pozbycie si臋 pana Karla Mariana.
Van Hasse pochyli艂 g艂ow臋 i niezdecydowanie przest臋powa艂 z nogi na nog臋.
- Ma pan racj臋 - zgodzi艂 si臋. - Ma pan sto procent racji. Tylko mam pytanie: czy ma pan dzieci?
- Nie mam. W ka偶dym razie o 偶adnych nie wiem.
- Ot贸偶 to. Nie wie pan przeto, co jest by膰 ojcem. Prosz臋 wierzy膰, 偶e doka偶臋 wszystkiego, o czym pan m贸wi艂, albowiem...
- Prosz臋 pana - przerwa艂em - mo偶e pan nam pom贸c du偶o bardziej ni偶 pan my艣li.
- Ja? - o偶ywi艂 si臋.
- Pan. Prosz臋 nas policzy膰. Jest nas czworo. Porywamy si臋 na co艣, co nas wielokrotnie przerasta. B臋d臋 szczery do b贸lu: w艂asne 偶ycie jest dla nas cenniejsze ni偶 pa艅ska c贸rka. Je艣li damy rad臋, przywieziemy j膮 do domu. Ale osobi艣cie nie s膮dz臋, 偶eby艣my dali rad臋. Natomiast pan... przecie偶 pan ma uk艂ady w Boryniu! Ju偶 wspomina艂em pa艅skiej 偶onie, 偶e znalezienie pa艅stwa c贸rki to jest robota dla specgrupy...
- Oczywi艣cie, zgadzam si臋 z panem...
- ...jak m贸wi臋, to jest robota dla specgrupy, a ja pr贸bowa艂em za艂atwi膰 to drog膮 oficjaln膮. Rozmawia艂em z konsulem saskim, kt贸ry, zdaje si臋, jest pa艅skim bardzo dobrym znajomym, a on nas wyrzuci艂 na kopach, ledwo艣my z 偶yciem uszli. Zatem teraz pa艅ska kolej. Nie wierzy膰 konsulowi. Omin膮膰 konsula. Za艂atwi膰 w Boryniu specgrup臋 na w艂asn膮 r臋k臋.
Pokr臋ci艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem.
- Nie jest w mojej mocy znale藕膰 si臋 w Boryniu rychlej ni偶 za trzy dni...
- Owszem, mo偶e pan tam by膰 jeszcze dzisiaj! Je艣li pan si臋 pospieszy, specgrupa b臋dzie na miejscu jeszcze przed nami.
- Mniema pan, 偶e bym to by艂 w stanie zrobi膰?
- Jeszcze jak! Z tego, co wiem, bezpo艣redni poci膮g wychodzi z Pargi o 贸smej rano. Ma pan par臋 godzin na to, 偶eby dotrze膰 do linii kolejowej. Je艣li porozumie si臋 pan z majorem Hoffmannem z twierdzy w Usti, ka偶e dla pana zatrzyma膰 poci膮g.
M贸wi艂em, m贸wi艂em, czuj膮c jak ogarnia mnie euforia. Proste i genialne! Wycieczka Joriki pozostanie wycieczk膮, a brudn膮 robot臋 odwali za nas kto inny.
- Czy ja wiem...? - roz艂o偶y艂 r臋ce Karl Marian van Hasse.
- Je艣li pan si臋 naprawd臋 postara, dzi艣 wiecz贸r specgrupa mo偶e wkroczy膰 do akcji! - t艂umaczy艂em 偶arliwie, chc膮c si臋 go pozby膰.
- W porz膮dku. - Skin膮艂 g艂ow膮. - Do艂o偶臋 stara艅.
Dziwnie 艂atwo pozwoli艂 si臋 odwie艣膰 od tej podr贸偶y. Powinno by艂o mi to da膰 do my艣lenia. Niestety, nikt nie jest doskona艂y, a ju偶 na pewno nie zm臋czony cz艂owiek, kt贸ry dwie noce nie spa艂, a w mi臋dzyczasie zosta艂 wci膮gni臋ty w awanturnicze przedsi臋wzi臋cie organizowane przez postrzelon膮 osiemnastolatk臋.
- Bardzo dobrze pan zdecydowa艂 - powiedzia艂em, machaj膮c mu na po偶egnanie. - Powodzenia!
Nie odpowiedzia艂. Odjechali艣my.
Stra偶nica by艂a dobrze zlokalizowana. Na p贸艂noc od niej rozci膮ga艂y si臋 bagna nad prawym dop艂ywem Laby, nazwy nie pami臋tam. Magistrala przez jakie艣 trzy kilometry prowadzi艂a po wysepkach mocnego gruntu po艂膮czonych mostami pontonowymi, kt贸re w razie ataku od p贸艂nocy mo偶na by艂o w kr贸tkim czasie rozwali膰 ostrza艂em z mo藕dzierza. Konieczno艣膰 forsowania moczar贸w umy艣lnie utrzymywanych w stanie maksymalnego zabagnienia zapewne znacznie wp艂yn臋艂aby na tempo marszu nieprzyjaciela.
Pomimo wczesnej pory spotykali艣my na drodze ma艂e karawany i pojedyncze wozy kupc贸w, kt贸rzy chcieli jednym skokiem pokona膰 pustkowia i przed noc膮 znale藕膰 si臋 w jakim艣 wi臋kszym mie艣cie w Cesarstwie. Wygl膮da艂o to tak, jakby艣my znale藕li si臋 na starcie jakiego艣 osobliwego wy艣cigu. Obj臋li艣my prowadzenie, bo艣my byli szybsi od woz贸w zaprz臋偶onych w wo艂y i jucznych zwierz膮t powi膮zanych w karawany. Potem jednak z rozg艂o艣nym tr膮bieniem wyprzedzi艂 nas konw贸j trzech rozklekotanych ci臋偶ar贸wek 艣mierdz膮cych biodieslem, spychaj膮c nas na czwarte miejsce.
Mg艂a to rozpada艂a si臋 na pasemka, to zn贸w g臋stnia艂a. Czasem niepewnie przy艣wieca艂o nam jesienne s艂o艅ce, czasem kokon mg艂y ca艂kiem si臋 rozp艂ywa艂 i ods艂ania艂 strome zbocza Arcu. Tu i tam po lewej stronie, gdzie艣 daleko w dole widzieli艣my l艣ni膮ce wody 艁aby. Ociepli艂o si臋 i w ko艅cu uda艂o mi si臋 wywalczy膰 w siodle Bu艂eczki par臋 chwil spokojnego snu. Nic mi si臋 nie 艣ni艂o.
Zbli偶a艂o si臋 po艂udnie, kiedy dotarli艣my do najwy偶szego punktu drogi. Po obu stronach sta艂y dwa s艂upy wysokie na trzy metry. Granica Bojemii.
Ku p贸艂nocy teren obni偶a艂 si臋. Zielony kolor las贸w iglastych miesza艂 si臋 ze wszystkimi odcieniami czerwieni i 偶贸艂ci, kt贸rymi jesie艅 zabarwi艂a li艣cie d臋b贸w, buk贸w i brz贸z.
- Freiland - powiedzia艂em. - Wolny kraj. Kiedy艣 ten teren nazywa艂 si臋 艁u偶yce, ale nawet nie wiem, co to znaczy. Szymon, by艂e艣 tam kiedy艣?
- Przeje偶d偶a艂em par臋 razy go艣ci艅cem. Do puszczy nigdy nie wchodzi艂em.
- I bardzo dobrze. Najlepsz膮 zabaw臋 zostawi艂e艣 sobie na ko艅c贸wk臋 偶ycia.
Konie ruszy艂y dalej. Na skraju lasu zamigota艂o co艣 kolorowego. Zbli偶ywszy si臋, zobaczyli艣my drewnian膮 palisad臋 poci臋t膮 czerwonymi pr臋gami, naje偶on膮 pi贸ropuszem ba偶ancich pi贸r. Ostrze偶enie puszczak贸w.
Po obu stronach w regularnych odst臋pach tablice ostrzegawcze krzycza艂y po czesku, germa艅sku i w p贸艂nocnym wsp贸lnym: Zej艣cie z drogi grozi 艣mierci膮. Jakby dla potwierdzenia tych s艂贸w z drzew zwisa艂y artefakty dzikich - pomalowane kawa艂ki drewna, kawa艂ki sk贸ry, ko艣ci. Szymon mia艂 racj臋 - wi臋kszo艣膰 ska艂 pokrywa艂y prymitywne rysunki. Szukali艣my tej z g艂ow膮 rysia.
Szymonowi najwyra藕niej ju偶 drugi dzie艅 co艣 nie dawa艂o spokoju.
- S艂uchaj, Zi臋ba, mog臋 ci臋 o co艣 zapyta膰?
- A prosz臋 bardzo.
- Jak to jest, 偶e masz kapitana, jak nigdy nie by艂e艣 w wojsku?
- Proste pytanie, prosta odpowied藕 - roze艣mia艂em si臋. - Dali mi kapitana po艣miertnie.
- Jak to po艣miertnie?
- Tak zwyczajnie. Do jakich艣 fagas贸w barona von Ogilvy'ego dotar艂a mocno przesadzona wiadomo艣膰, 偶e umar艂em w szpitalu w Gartzu. Poniewa偶 w艂a艣nie byli w trakcie fetowania wszystkich, kt贸rzy prze偶yli bitw臋 o br贸d, wymy艣lili, 偶e wykorzystaj膮 propagandowo moj膮 艣mier膰. I przed frontem armii, z hukiem, pukiem, biciem w b臋bny i gwardi膮 honorow膮 przypi臋li pagony do mojego postrzelanego poncho.
- Wyg艂upiasz si臋!
- 呕ebym tak zdr贸w by艂... Myszka mi to opowiada艂 w szpitalu, ob艣mia艂 si臋 przy tym jak norka.
- Pisali o tym w gazetach?
- A pewnie, jeszcze jak pisali. Zrobi艂em si臋 znany w艂a艣nie przez ten numer z awansem, dopiero potem zacz臋li pisa膰 o tym, co narozrabia艂em nad Laramis膮. A ci nadgorliwcy, kt贸rzy wymy艣lili, 偶eby mnie awansowa膰, stracili sto艂ki.
- I co, nie chcia艂y cesarskie trepy, 偶eby艣 faktycznie wst膮pi艂 do armii?
- Chcieli, pewnie 偶e chcieli. Ale ich za艂atwi艂em odmownie.
Zza zakr臋tu, jakie艣 dwie艣cie metr贸w od nas, wyjechali trzej je藕d藕cy. Zbli偶yli si臋 do nas, a potem oboj臋tnie min臋li.
Czy mieli w sobie co艣 charakterystycznego? Chyba nie. Dwaj byli bardzo podobni do siebie - w艂osy zaczesane do ty艂u, okaza艂e w膮sy, okr膮g艂e twarze. P臋kaci, nie otyli, raczej kr臋pi, jak kr臋py by艂 na przyk艂ad Lenz. Wygl膮dali jak dwaj bracia, jeden mojego wzrostu, drugi p贸艂torej g艂owy ni偶szy. Mieli na sobie pi臋kne ciep艂e bluzy z bladoniebieskiego sztucznego w艂贸kna i szare we艂niane spodnie, jechali na dorodnych wa艂achach. Bi艂a od nich spokojna pewno艣膰 siebie. Mogli by膰 na przyk艂ad kupcami, kt贸rzy rano wyjechali z cesarskiej cz臋艣ci Freiland, a wiecz贸r sp臋dz膮 ju偶 w Mielniku. Trzecim by艂 wysoki chudzielec o d艂ugich zaniedbanych w艂osach i zm臋czonej twarzy, w wojskowej kurtce i czerwonych manchesterach. Tamci nie mieli broni na wierzchu, natomiast u jego siod艂a wisia艂o olstro na rewolwer o d艂ugiej lufie.
Zna艂em tych w膮satych. Niedawno spotka艂em kogo艣, kto wygl膮da艂 identycznie. D艂ugow艂osy chudzielec by艂 ich skautem - przewodnikiem.
Zatrzyma艂em Bu艂eczk臋 i przyjrza艂em im si臋. Oddalali si臋 od nas powoli.
- To oni? - spyta艂 Szymon, patrz膮c na mnie.
- Tak jakby.
- Co? - o偶ywi艂a si臋 Jorika. - Znacie ich?
Wzruszy艂em ramionami.
- Zdaje si臋, 偶e to s膮 przemytnicy ludzi. Tak mi si臋 to czasowo sk艂ada. Przedwczoraj przed po艂udniem wyjechali z Betonstadt, wczoraj opchn臋li 艂adunek, dzisiaj wracaj膮. Znakiem czego zjazd do lasu jest niedaleko.
Trzej je藕d藕cy byli ju偶 sto pi臋膰dziesi膮t metr贸w od nas. Stukn膮艂em Bu艂eczk臋 ko艅cem wodzy mi臋dzy uszy.
- Jed藕, panna.
Szymon ruszy艂, a k艂usak Joriki poszed艂 za przyk艂adem naszych koni. Ale Jorika nad czym艣 rozmy艣la艂a, zagryza艂a wargi i stopniowo czerwienia艂a.
- Nie! - krzykn臋艂a nagle w jakie艣 pi臋膰 minut p贸藕niej. - Tak by膰 nie mo偶e! 呕e oni tu kursuj膮, jakby byli u siebie!
- Dok艂adnie tak m贸wi艂 Marek Kasparek - przy艣wiadczy艂em. - No i co? To nie jest celem naszej wyprawy.
- Nie mo偶emy tego tak zostawi膰! - wybuchn臋艂a. Zdar艂a wodze, a偶 ko艅 stan膮艂 d臋ba. W tej pozycji zawr贸ci艂a w miejscu. Co jak co, ale je藕dzi膰 to ona umia艂a. My艣my potrzebowali wi臋cej czasu, 偶eby zawr贸ci膰.
- St贸j! - rykn膮艂 za ni膮 Szymon. - Czekaj!
Przez cztery czy pi臋膰 sekund szamota艂 si臋 z w臋z艂em 艂膮cz膮cym wodze luzaka z 艂臋kiem siod艂a jego srokacza. Wreszcie si臋gn膮艂 do kieszeni kamizelki i w blasku s艂o艅ca b艂ysn臋艂o d艂ugie ostrze sztyletu. Przeci膮艂 rzemie艅.
Obejrza艂em si臋 na ochroniarza.
- Lenzi! Czekaj tu na nas!
W 偶adnym razie nie chcia艂em pozwoli膰, 偶eby goryl Patrycji wmiesza艂 si臋 w to, co tu si臋 za chwil臋 stanie.
Strzemi臋 w strzemi臋 cwa艂owali艣my za Jorik膮, ale nasze konie daleko ust臋powa艂y jej wierzchowcowi. Nie wiedzia艂a, jakie ma szcz臋艣cie. Znale藕li艣my si臋 na miejscu w dwie minuty po niej. W ostatniej chwili.
- Dokumenty! - krzycza艂a. - Wylegitymowa膰 si臋! Kim jeste艣cie i co tu robicie!
Dooko艂a 艂opota艂y wisz膮ce na ga艂臋ziach kolorowe fladry dzikich. Tu jest Freiland, mo艣cia panno. Tu nikogo nie obchodzi, 偶e jeste艣 c贸rk膮 regenta.
W膮sacze patrzyli na ni膮 w os艂upieniu. Ci膮gle nie rozumieli, kto to w艂a艣ciwie jest i czego od nich chce.
- Sso jezd? - spyta艂 wy偶szy. Powiedzia艂 to w jakim艣 dialekcie flamandzkiego. Tak, to oni. Niderlandczycy, na kt贸rych tak si臋 uskar偶a艂 Marek Kasparek.
D艂ugow艂osy skaut si臋gn膮艂 po pistolet, ale zanim zd膮偶y艂 cokolwiek zrobi膰, mia艂 przed twarz膮 lufy mojej 艣rut贸wki. W tej samej chwili Jorika, zanim Szymon zd膮偶y艂 jej powiedzie膰, 偶e tego w艂a艣nie nie powinna robi膰, wyci膮gn臋艂a z kieszeni jak膮艣 bumag臋 i machn臋艂a im przed twarzami.
- To jest m贸j dokument s艂u偶bowy! Popatrzcie na niego i zastosujcie si臋! Nazwiska! Pow贸d podr贸偶y do Bojemii!
Dopiero w tym momencie Szymon z艂apa艂 j膮 za r臋k臋, w kt贸rej trzyma艂a dokument.
Du偶y w膮sal i ma艂y w膮sal patrzyli na dziewczyn臋 z umiarkowanym zainteresowaniem. Wiedzieli r贸wnie dobrze jak my, 偶e nikt ich tu nie mo偶e legitymowa膰, zatrzymywa膰 ani kontrolowa膰. Byli na terytorium Cesarstwa, na drodze specjalnego znaczenia. By艂em niemal pewien, 偶e Cesarstwo ma uk艂ad z dzikimi, kt贸rzy maj膮 oko na drog臋 i w razie konieczno艣ci maj膮 zrobi膰 porz膮dek - takimi 艣rodkami, jakie uznaj膮 za stosowne. Bardzo mo偶liwe, 偶e z d膮browy g臋stego listowia w艂a艣nie patrzy艂y na nas czyje艣 bystre oczy.
Chudy skaut nie wytrzyma艂.
- Pojeba艂o was? - rykn膮艂 jak膮艣 mieszank膮 germa艅skiego i wsp贸lnego. - We藕cie t臋 debilk臋 i spieprzajcie, p贸ki was grzecznie prosz臋!
W膮tpi臋, 偶eby Jorika rozumia艂a s艂owa, ale ton i gesty na pewno. Troch臋 si臋 zmiesza艂a i pozwoli艂a Szymonowi odci膮gn膮膰 si臋 kawa艂ek dalej, na bezpieczn膮 odleg艂o艣膰 od trzech nieznajomych. Skaut jeszcze par臋 minut rozstawia艂 nam rodzin臋 po k膮tach, a potem odwr贸ci艂 si臋 bokiem do Joriki, a ty艂em do nas, i powoli odjecha艂.
W膮sacze zrobili to samo. Odjechali niespiesznie, co chwila ogl膮daj膮c si臋 na nas i kr臋c膮c g艂owami z niedowierzaniem. Stali艣my na brzegu drogi jak zmok艂e kury.
W oddali pojawi艂a si臋 dwuk贸艂ka na pneumatycznych oponach, ci膮gni臋ta przez narowistego osio艂ka, na kt贸rej jechali dwaj 偶yla艣ci kupcy pogr膮偶eni w o偶ywionej dyskusji. Czekali艣my, a偶 przejad膮. Rzucili na nas okiem, nie przerywaj膮c rozmowy. Tamci trzej dojechali do miejsca, w kt贸rym droga znika艂a za horyzontem, i wkr贸tce znikli nam z oczu.
- Poka偶 no to, kotku puszysty - powiedzia艂em.
Wyj膮艂em za艂amanej Jorice ze zwiotcza艂ej r臋ki zafoliowany kwit i obejrza艂em go sobie. Pi臋knie. Zdj臋cie, imi臋, nazwisko, data urodzenia, odcisk palca oraz wykaz wszystkich uprawnie艅 przys艂uguj膮cych okazicielce. Wykaz obejmowa艂, 偶ebym tak zdr贸w by艂, szesna艣cie pozycji.
- S艂ysza艂em, 偶e akcja jest utajniona - powiedzia艂em zgry藕liwie. - Czyli rozumiem, 偶e to jest ta twoja fikcyjna to偶samo艣膰, dzieweczko? Jorika Stanek, c贸rka regenta, niez艂y kamufla偶. Ale kim jeste艣 naprawd臋? Dopu艣cisz wujcia do sekretu?
- Dasz popatrze膰? - spyta艂 Szymon, wyci膮gaj膮c r臋k臋.
Poda艂em mu dokument. Ma艂y wojownik bez czytania podpali艂 go zapa艂k膮, kt贸r膮 trzyma艂 ju偶 w lewej r臋ce. Zeskoczy艂 z siod艂a i patrzy艂, jak p艂on膮ca folia zwija si臋.
- Jakie艣 dziadowskie pa艅stewko ta Bojemia - skomentowa艂 z艂o艣liwie. - W cywilizowanych krajach takie dokumenty s膮 ogniotrwa艂e.
Krople plastiku skapywa艂y na uje偶d偶on膮 drog臋, a Szymon starannie rozsmarowywa艂 je butem. Wreszcie strzepn膮艂 na ziemi臋 tak偶e spalony papier i wdepta艂 w pod艂o偶e.
- Moim zdaniem trzeba j膮 zrewidowa膰 - powiedzia艂 zimno.
Jorika zmala艂a o g艂ow臋. Pope艂ni艂a b艂膮d, a my艣my jej to w艂a艣nie udowadniali. Niekt贸rzy musz膮 przejecha膰 go艂ym ty艂kiem po t艂uczonym szkle, 偶eby si臋 czego艣 nauczy膰.
- Rewizja osobista? - upewni艂em si臋.
- Dok艂adnie. Rewizja osobista. Mo偶e mie膰 takich 艣mieci dowoln膮 ilo艣膰.
- S艂usznie. Jorika, z konia - za偶膮da艂em. - Z艂a藕 na ziemi臋 i wyskakuj z ciuch贸w.
- Chyba 偶artujesz! - pisn臋艂a, czerwona ze wstydu.
- Dawno nie by艂em taki powa偶ny. Przecie偶 to dla twojego dobra. Brata si臋 wstydzisz? A Szymon? Patrz na niego, stary dziad, nic ci z jego strony nie grozi...
Przypuszczam, 偶e by艣my jej w ko艅cu nie rozebrali. Zreszt膮 problem rozwi膮za艂 si臋 sam.
- Ju-huuu! - rozleg艂o si臋 z oddali. Na horyzoncie sta艂 bokiem do nas wielki wa艂ach z niewysokim kr臋pym je藕d藕cem. Mniejszy w膮sacz sta艂 w strzemionach ze wzniesion膮 praw膮 r臋k膮. Z tej odleg艂o艣ci nie by艂o wida膰, ale nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e r臋k臋 ma zaci艣ni臋t膮 w pi臋艣膰, a sterczy z niej tylko 艣rodkowy palec.
- Hej, male艅ka! - wo艂a艂 艂amanym germa艅skim. - Ja ci臋 tu zaraz...
Bulgotu ko艅cz膮cego zdanie, po flamandzku chyba, nie zrozumia艂em, ale nietrudno by艂o zgadn膮膰, co on j膮 zaraz... Tego ju偶 by艂o dla Joriki za wiele. Struna, kt贸r膮 w niej napi臋li艣my, p臋k艂a.
- Nieeee!!!
Na twarzy pojawi艂y jej si臋 czerwone plamy. Przesta艂a si臋 kontrolowa膰. Prasn臋艂a konia przez zad d艂ugim ko艅cem wodzy, r贸wnocze艣nie wbijaj膮c mu pi臋ty w s艂abizn臋. Zerwa艂 si臋 do galopu, jakby mu kto skrzyd艂a przyprawi艂.
- Jezusicku... - j臋kn膮艂 Szymon i skoczy艂 na konia. Nie czekaj膮c na niego, ruszy艂em za Jorik膮, kt贸ra ju偶 w pe艂nym cwale odpina艂a kabur臋 u pasa i wyci膮ga艂a pistolet.
Po艣cig zaj膮艂 nam troch臋 czasu. Gdy znale藕li艣my si臋 u wierzcho艂ka wzniesienia, szmuglerzy byli niewiele dalej. Nie spieszyli si臋 przecie偶. A dalej by艂y s艂upy graniczne. Trzej je藕d藕cy w艂a艣nie obok nich przeje偶d偶ali.
Tym sposobem akcja przenios艂a si臋 na terytorium Regencji. Doprawdy, mieli艣my wi臋cej szcz臋艣cia ni偶 rozumu.
Jorika wyprzedza艂a mnie o jakie艣 pi臋膰dziesi膮t metr贸w. Widzia艂em od ty艂u, jak si臋 pochyla w strzemionach, wymachuj膮c pistoletem. Zdar艂a wodze i zamachn臋艂a si臋, chc膮c trafi膰 ma艂ego w膮sacza luf膮 w twarz, ale w takim p臋dzie nie uda艂o jej si臋 skoordynowa膰 wszystkich ruch贸w.
Niski w膮sacz za艣mia艂 si臋 g艂o艣no. S艂ysza艂em ten 艣miech, widzia艂em b艂ysk z臋b贸w pod dorodnym w膮sem. Wyra藕nie spodoba艂a mu si臋 ta zabawa. W ostatniej chwili, gdy Jorika ju偶 go mija艂a, uchyli艂 si臋 przed luf膮 pistoletu zataczaj膮c膮 w powietrzu przedziwn膮 krzyw膮 i z niek艂aman膮 elegancj膮 uderzy艂 Jorik臋 w twarz.
Jorika skierowa艂a bro艅 luf膮 w stron臋 lasu i nacisn臋艂a spust. Nie chcia艂a zabija膰 - tylko zasygnalizowa膰, 偶e ma bro艅 i nie zawaha si臋 jej u偶y膰. Nacisn臋艂a spust drugi raz, i jeszcze raz, i jeszcze, pr贸buj膮c strzeli膰, a偶 wreszcie zorientowa艂a si臋, 偶e zapomnia艂a odbezpieczy膰 bro艅. W膮sacze p臋kali ze 艣miechu. Jorika si臋gn臋艂a lew膮 r臋k膮 do bezpiecznika. Da艂oby si臋 to bez trudu zrobi膰 palcem prawej r臋ki, ale w tej chwili to by艂o dla niej zbyt skomplikowane.
Du偶y i ma艂y w膮sacz bawili si臋 przednio, ale d艂ugow艂osy skaut najwyra藕niej reprezentowa艂 inny typ poczucia humoru. W jednej chwili wyrwa艂 rewolwer, strzeli艂 koniowi Joriki w zad z odleg艂o艣ci dziesi臋ciu metr贸w, po czym wzi膮艂 na cel moj膮 skromn膮 osob臋 i dwa razy nacisn膮艂 spust.
Uratowa艂o mnie tylko to, 偶e jego koby艂a nie by艂a do艣wiadczonym czworono偶nym wojakiem jak Bu艂eczka czy wildziak Szymona, tylko zwyczajnym koniem, kt贸ry boi si臋 ha艂asu. Po pierwszym strzale podskoczy艂a, skutkiem czego dwie nast臋pne kule, przeznaczone dla mnie, chybi艂y celu. Zanim skaut strzeli艂 czwarty raz, niewidzialny cios zdmuchn膮艂 go z siod艂a.
Ranny k艂usak Joriki stan膮艂 d臋ba, r偶膮c rozpaczliwie. Dziewczyna nie mog艂a nad nim zapanowa膰. Trzymaj膮c si臋 obur膮cz grzywy, rozpaczliwie pr贸bowa艂a si臋 utrzyma膰 w siodle. Jej pistolet wala艂 si臋 po ziemi gdzie艣 na skraju drogi.
Tymczasem wy偶szy z w膮saczy zsun膮艂 si臋 z siod艂a, ukry艂 za masywn膮 nog膮 konia i wyrwa艂 z futera艂u samozariadk臋. Ni偶szy siedzia艂 dalej na koniu, nie mia艂 wyboru - bro艅 zahaczy艂a si臋 o zrolowany koc. Straci艂 przez to dwie cenne sekundy.
Szar偶owa艂em na w膮sacza, celuj膮c w niego ze 艣rut贸wki. Stalowe oczy broni zahipnotyzowa艂y faceta, straci艂 kolejn膮 sekund臋. Ju偶 by艂em przy nim, ju偶 lufy wbija艂y mu si臋 w twarz jak grot kopii. Zawy艂 z b贸lu i spad艂 z siod艂a. Ten wy偶szy naciska艂 raz po raz spust samozariadki, dwie czy trzy kule gwizdn臋艂y ko艂o mnie, jedna z nich nawet zahaczy艂a o poncho. Zeskoczy艂em w biegu. Stanowili艣my z Bu艂eczk膮 zgrany tandem, nie takie rzeczy si臋 razem robi艂o.
Ten ni偶szy wy艂 z b贸lu i w艣ciek艂o艣ci. Zamiast lewego oka mia艂 krwaw膮 ran臋, resztki ga艂ki ocznej rozmaza艂y si臋 na lufach 艣rut贸wki. Dla pewno艣ci wyr偶n膮艂em go tymi lufami w szcz臋k臋. Wysz艂o gorzej, ni偶 si臋 spodziewa艂em. Uchyli艂 si臋, a lufy ze艣lizn臋艂y si臋 po jego brodzie i zahaczy艂y o kurtk臋. Z艂apa艂 je mocno, a praw膮 r臋k膮 trafi艂 mnie w twarz. Ten typ by艂 naprawd臋 dobrze wyszkolony i silny. Poczu艂em to uderzenie a偶 w krzy偶ach. Wyrwa艂 mi z r臋ki bro艅, z艂apa艂 obur膮cz i wycelowa艂 we mnie.
W tym momencie zorientowa艂em si臋, 偶e bro艅 nie jest naci膮gni臋ta. W wi臋kszo艣ci 艣rut贸wek zamek napina si臋 przez z艂amanie luf. Typ odsun膮艂 zapadk臋 i zajrza艂 swoim jedynym ju偶 okiem do pustych kom贸r nabojowych. Kopn膮艂em go w krocze, poprawi艂em t膮 sam膮 nog膮 w twarz. Wspomina艂em, 偶e poczu艂em jego uderzenie a偶 w krzy偶ach, ale dzia艂anie mojego buta mo偶na por贸wna膰 z granatem mo藕dzierzowym. S艂ysza艂em trzask jakich艣 ko艣ci, nie wiem dok艂adnie jakich, w ka偶dym razie dla niego ta walka si臋 sko艅czy艂a.
By艂 ju偶 bezbronny. Ale musia艂em go zabi膰. By艂 przeciw, skomla艂 i wi艂 si臋. T艂uk艂em go swoim trzosem, ale nie uda艂o mi si臋 ani rozwali膰 mu krtani, ani przetr膮ci膰 kr臋gos艂upa, ani roz艂upa膰 skroni. Gdy wreszcie przesta艂em si臋 nim zajmowa膰, jego twarz trudno by艂o odr贸偶ni膰 od potylicy. I dalej 偶y艂.
Wsta艂em i rozejrza艂em si臋. Ko艅 Joriki sta艂 na trzech nogach, cicho rz臋偶膮c. Sama Jorika, trupio blada, kl臋cza艂a na drodze. Nieco dalej chwia艂a si臋 na nogach klacz skauta. Pod ni膮 le偶a艂 na plecach jej w艂a艣ciciel, konwulsyjnymi ruchami pr贸buj膮c dosi臋gn膮膰 rewolweru le偶膮cego p贸艂tora metra od jego prawej r臋ki. Gdzie艣 z boku podrygiwa艂y stercz膮ce spod ko艅skiego cia艂a nogi mniejszego ze szmugler贸w.
Szymon podszed艂 do nas z karabinem w r臋kach. To on nas uratowa艂. Gdy tylko wyjecha艂 na wzg贸rze i zobaczy艂 szmugler贸w, wstrzyma艂 konia, zapar艂 si臋 w strzemionach i doby艂 karabinu. Pierwszym strza艂em zdmuchn膮艂 z siod艂a przewodnika. Niez艂e osi膮gni臋cie, zwa偶ywszy, 偶e strzela艂 z odleg艂o艣ci siedemdziesi臋ciu metr贸w, prawie nie celuj膮c.
Dalsze trzy kule wpakowa艂 w wa艂acha, za kt贸rym kryl si臋 wysoki w膮sacz. Ko艅 pad艂, przygniataj膮c je藕d藕ca.
Jorika szcz臋ka艂a z臋bami. Dopiero teraz dotar艂o do niej, z jakimi rze藕nikami si臋 zadaje.
- Nie chcia艂am nikogo zabi膰 - b膮kn臋艂a.
- Oni te偶 ci臋 nie chcieli zabi膰 - warkn膮艂 Szymon, zagl膮daj膮c w oczy cz艂owiekowi przygniecionemu przez konia. - Ciebie nie - u艣ci艣li艂. - Ciebie chcieli zer偶n膮膰.
Bez jakiegokolwiek komentarza wpakowa艂 cz艂owiekowi pod koniem kul臋 w 艂eb.
- Trzeba tu posprz膮ta膰 - zwr贸ci艂 si臋 do mnie. - Wywalimy to do lasu.
Znowu strzeli艂, tym razem w potylic臋 ni偶szego.
- We藕 konie - doda艂 - i wyci膮gnij nimi to 艣cierwo. Giwery mieli niez艂e. Chcesz kt贸r膮艣?
- Nie - odpar艂em g艂ucho.
Podszed艂em do chwiej膮cego si臋 na nogach k艂usaka Joriki i zacz膮艂em mu rozpina膰 popr臋g. Gdzie艣 w pobli偶u hukn膮艂 trzeci strza艂. Szymon dobi艂 chudego skauta.
- Jasne - powiedzia艂. - Jorika, we藕 tamt膮 koby艂k臋. Rozsiod艂aj j膮 i prze艂贸偶 na ni膮 swoje siod艂o. Uzd臋 zostaw jak jest. Zi臋ba, w艂a艣ciwie dlaczego艣 z tego nie strzela艂?
- Bo nienabite - wyja艣ni艂em.
- A. Rozumiem.
Zarzuci艂 sobie na rami臋 zabitego przewodnika i poszed艂 do lasu, a ja zacz膮艂em uprz膮ta膰 konie. Koby艂a skauta i wa艂ach ma艂ego mia艂y przy siod艂ach zwini臋te liny i nimi si臋 pos艂u偶y艂em - owin膮艂em je jednymi ko艅cami wok贸艂 szyi zabitego konia, drugie przywi膮za艂em do 艂臋k贸w siode艂. Pogoni艂em konie, kt贸re przez rzadki las odci膮gn臋艂y padlin臋 jakie艣 pi臋膰dziesi膮t metr贸w od drogi, zostawiaj膮c za sob膮 krwawy 艣lad w potarganym poszyciu.
Nie by艂a to specjalnie skomplikowana operacja i nie zaj臋艂a wiele czasu - mo偶e z kwadrans, mo偶e i tyle nie. Droga by艂a pusta, nie napatoczy艂 si臋 偶aden przypadkowy podr贸偶ny. Szcz臋艣cie nas nie opuszcza艂o. Tymczasem Szymon wyni贸s艂 do lasu obu w膮saczy. Wszystkich zabitych obszuka艂. W kieszeni bluzy skauta znalaz艂 podobn膮 flag臋 jak nasza - przepustk臋 do Frylandii.
W mi臋dzyczasie Jorika dosz艂a do siebie na tyle, 偶e by艂a w stanie osiod艂a膰 swojego nowego wierzchowca. 艁atwiej by艂o prze艂o偶y膰 ca艂e siod艂o z przyleg艂o艣ciami ni偶 dopasowywa膰 tamto do figury Joriki, skraca膰 pu艣liska, przek艂ada膰 zrolowany koc i sakwy.
Pozosta艂 problem rannego k艂usaka i drugiego wa艂acha. K艂usaka Szymon zaprowadzi艂 do lasu i tam偶e zastrzeli艂, ale nie mia艂 serca zabi膰 zdrowego konia. Rozsiod艂ali艣my go wi臋c, wyrzucili艣my siod艂o i uzd臋 do lasu, a potem zaci臋li艣my konia, odganiaj膮c go w stron臋 Regencji. Mam nadziej臋, 偶e spotka艂 go tam lepszy los.
Wiem, 偶e to brzmi niewiarygodnie, ale od pierwszego spotkania ze szmuglerami do pozbycia si臋 trup贸w nie min臋艂y nawet trzy kwadranse. Czterdzie艣ci pi臋膰 minut temu nie wiedzieli艣my, 偶e ci ludzie w og贸le istniej膮. Ni膰 ich 偶ycia wi艂a si臋 gdzie艣 tam, a偶 dope艂z艂a tu, na granic臋 pustkowia i Bojemii. Teraz le偶eli martwi w艣r贸d paproci i kar艂owatych 艣wierk贸w, czekaj膮c, a偶 zainteresuje si臋 nimi robactwo i drobna zwierzyna. W takim lesie za dwa tygodnie zostan膮 po nich tylko ko艣ci, starannie ogryzione.
Nie ograbili艣my cia艂. Wzi臋li艣my tylko flag臋 i dwie paczki naboj贸w do karabinu Szymona. Ich eleganckie ciuchy, ciep艂e kurtki, koce, siod艂a, uzdyzgnij膮 wraz z nimi. Kto艣 musia艂by upa艣膰 na g艂ow臋, 偶eby schodzi膰 z drogi w bezpo艣redniej blisko艣ci Frylandii.
Czas nagli艂. Gdzie艣 po stronie Regencji rozleg艂y si臋 jakie艣 g艂osy, przybli偶a艂y si臋 szybciej ni偶 by艣my chcieli. Znowu jacy艣 kupcy, kt贸rzy chc膮 przejecha膰 przez puszcz臋, zanim nadejdzie noc. Pospiesznie postarali艣my si臋 zamaskowa膰 najbardziej rzucaj膮ce si臋 w oczy 艣lady - zasypa膰 ziemi膮 plamy krwi, wyr贸wna膰 traw臋 i krzaki po艂amane przy wleczeniu padliny. Potem dosiedli艣my koni i ruszyli dobrym tempem w dalsz膮 drog臋.
Ca艂y czas dyskretnie obserwowa艂em Jorik臋. Nadesz艂a chwila prawdy. Teraz mieli艣my si臋 dowiedzie膰, jaka jest naprawd臋. Pierwsza walka. Walka, kt贸r膮 sprowokowa艂a, g艂upio, bez sensu, a potem si臋 do niej nie w艂膮czy艂a. Dzi臋ki temu nie narobi艂a g艂upstw. Przez chwil臋 wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 rozsypie, ale potem si臋 pozbiera艂a, pomog艂a nam zatrze膰 艣lady walki.
Teraz jecha艂a, milcz膮c, blada, zamy艣lona. Pr贸bowa艂a sobie to wszystko pouk艂ada膰. Mia艂a a偶 nadto temat贸w do przemy艣le艅.
O to ci chodzi艂o, ksi臋偶niczko? Tego chcia艂a艣? Tego si臋 spodziewa艂a艣? Brudnej walki z lud藕mi, kt贸rych w og贸le nie znali艣my? Co teraz powiesz o tym mi艂ym, troch臋 zabawnym faceciku, kt贸ry bez mrugni臋cia okiem zastrzeli艂 trzech rannych?
Rozdzia艂 10
Frylandia
Czasu by艂o ma艂o.
Lenz czeka艂 na nas tam, gdzie艣my go zostawili. Siedzia艂 na swoim wa艂achu, z wodzami luzaka owini臋tymi wok贸艂 艂臋ku siod艂a. By艂 niesamowicie podobny do tamtych dw贸ch w膮satych facet贸w w eleganckich ciep艂ych kurtkach bez jednej plamki, wi臋kszego i mniejszego. By艂 tak samo zadbany i pewny siebie jak oni. Zabijaka ze z艂ej dzielnicy portowego miasta, kt贸ry doszed艂 do czego艣 i potrafi si臋 szanowa膰.
Nie opowiadali艣my mu, co si臋 sta艂o, a on nie pyta艂. 艢ci艣le bior膮c, nikt nic nie m贸wi艂. Ale wiedzia艂em, 偶e on wie.
Jechali艣my szybko i bez postoj贸w. Dochodzi艂a trzecia, gdy po jakiej艣 godzinie jazdy dotarli艣my do ska艂y z g艂ow膮 rysia. By艂a nie do przeoczenia - w jakim艣 pseudoprymitywnym stylu, wymalowana jasnymi niezmywalnymi farbami.
- Tutaj - powiedzia艂 Szymon, przerywaj膮c d艂ugotrwa艂e milczenie.
- Zgadza si臋 - potwierdzi艂em.
- Czego艣 taki pewny? - zainteresowa艂 si臋. Na jego twarzy znowu pojawi艂 si臋 p贸艂u艣miech.
- Elementarne. Widzisz te mazaje? Taki sam styl jak malunki na 艣cianach ich meliny w Betonstadt.
- Widocznie zabili艣cie z Lenzem jakiego艣 malarza. Mo偶e si臋 ch艂opak wynaj膮艂 do tej roboty, 偶eby mie膰 kas臋 na farby i p艂贸tno. Mo偶e...
- Przesta艅! - j臋kn臋艂a Jorika. - B艂agam, przesta艅!
- Trzeba zobaczy膰 艣lady - powiedzia艂 ugodowo Szymon. Ruszyli艣my przez krzaki, jeden po jednej, drugi po drugiej stronie ska艂y. Po chwili spotkali艣my si臋 na drodze.
- Macie 艣lady? - spyta艂a Jorika.
- Tak - potwierdzi艂 Szymon.
- Ja te偶 - doda艂em. - Dzisiejsze i wczorajsze. W lesie ju偶 nie b臋dziemy szuka膰 艣lad贸w, zdamy si臋 na kompas. Czas podnie艣膰 flag臋. Utn臋 jakiego艣 badyla...
Jorika wyj臋艂a z sakwy anten臋 teleskopow膮, roz艂o偶y艂a j膮 i zatkn臋艂a proporczyk na jej szczycie. Drugi koniec anteny wsun臋艂a w przygotowan膮 na ten cel kiesze艅 przy 艂臋ku siod艂a. Czyli t臋 spraw臋 przemy艣la艂a by艂a starannie. Ale najwyra藕niej tylko to.
- Zobacz! - powiedzia艂 Szymon, pokazuj膮c mi flag臋, kt贸r膮 by艂 zabra艂 zabitemu skautowi. Na pierwszy rzut oka wygl膮da艂a podobnie - podobny ptak i te lec膮ce strza艂y. Ale w rzeczywisto艣ci r贸偶ni艂y si臋 wyra藕nie - inna wielko艣膰, inne rozmieszczenie lec膮cych strza艂 i do tego gwiazda, widocznie symbolizuj膮ca s艂o艅ce, czego na naszej fladze nie by艂o. - Cwaniaki. Wygl膮da na to, 偶e nie ma dw贸ch takich samych.
- I co komu z tego? - spyta艂a Jorika.
- Nie ma sensu ich kopiowa膰. Dzicy we Freiland wiedz膮 o ka偶dej fladze - kto i po co j膮 dosta艂. Mia艂a艣 dzikie szcz臋艣cie, 偶e艣 tak szybko j膮 dosta艂a. Ich jest g贸ra pi臋tna艣cie, mo偶e dwadzie艣cia.
Starannie posk艂ada艂 swoj膮 flag臋 i schowa艂 do kieszeni flakwesty. Pozosta艂o tylko ruszy膰 w g艂膮b lasu. Poch艂on臋艂a nas puszcza.
Nie przesadzajmy, nie by艂a to jaka艣 nieprzebyta d偶ungla - do艣膰 widny las mieszany z przewag膮 drzew li艣ciastych, raczej rzadki ni偶 g臋sty, poro艣ni臋ty przy ziemi krzakami i paprociami, w艣r贸d kt贸rych g臋sto le偶a艂y powalone pnie. Nieznany 艣wiat. Brodzili艣my w opad艂ych kolorowych li艣ciach, co chwila zsiadaj膮c z koni i prowadz膮c je, 偶eby nie po艂ama艂y n贸g w wykrotach. Puszcz臋 przecina艂y setki zwierz臋cych 艣cie偶ek. Bez kompasu w 偶yciu by艣my nie utrzymali prawid艂owego kierunku.
Po dw贸ch godzinach zacz膮艂em podejrzewa膰, 偶e Petr Braun mnie wpu艣ci艂 w maliny i 偶adnej drogi na p贸艂nocny wsch贸d od cesarskiej szosy nie ma. Brn臋li艣my jednak dalej w milczeniu. Nasze cienie wyd艂u偶y艂y si臋.
Pierwsza nie wytrzyma艂a Jorika.
- M贸wi艂e艣, 偶e do tej 艣cie偶ki si臋 idzie dwie godziny, a idziemy ju偶 prawie trzy!
- M贸wi艂em. - Wzruszy艂em ramionami. - I jak kto艣 zna teren, to dojdzie za dwie. Nie 艂am si臋, dziewczyno, zaraz b臋dziemy na miejscu.
- Cholerne komary! - irytowa艂 si臋 Szymon, chyba po raz setny klepi膮c si臋 po twarzy. - 呕e to 艣cierwo nie wy - marz艂o! Przecie偶 w nocy ju偶 s膮 przymrozki!
O jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w od nas, ledwo widoczna, miga艂a w krzakach zielona kurtka Lenza.
- Hej! - zawo艂a艂 cicho. - Hier ist das!*
Podeszli艣my do niego. Przez las bieg艂a droga z tak porz膮dnego asfaltobetonu, 偶e puszcza nie poradzi艂a sobie z ni膮 przez dwa wieki z ok艂adem. Albo te偶 kto艣 przez ten czas zada艂 sobie trud jej utrzymania w stanie u偶ywalno艣ci.
- No, jeste艣my - westchn臋艂a Jorika z ulg膮.
- Trzeba i艣膰 na p贸艂noc - zauwa偶y艂em, orientuj膮c kompas.
- Co to jest? - krzykn臋艂a Jorika. - To tamto...?
W powietrzu unosi艂a si臋 nieruchomo bia艂a ludzka posta膰 z rozpostartymi r臋kami.
Odruchowo si臋gn臋li艣my po bro艅, ale zaraz zrezygnowali艣my. To by艂a po prostu figura Chrystusa Ukrzy偶owanego, wykonana z jakiego艣 dziwnego stopu, nierdzewnego i og贸lnie odpornego na z膮b czasu. Natomiast granitowy krzy偶, do kt贸rego figura by艂a przymocowana, ju偶 dawno poczernia艂, por贸s艂 mchem i teraz zlewa艂 si臋 z t艂em.
- Niesamowite - zauwa偶y艂a Jorika, dotykaj膮c figury. - Jakby z tego emanowa艂a jaka艣 energia.
- Ciekawa technologia - skomentowa艂em, tak偶e dotykaj膮c Chrystusa. - Aktywna stal, chyba jeszcze sprzed. Spadamy, jako艣 mnie to miejsce do艂uje.
Pozosta艂ych tak偶e w s膮siedztwie bia艂ego Chrystusa ogarnia艂o dziwne przygn臋bienie.
- Aktywna stal, wp艂ywaj膮ca na psychik臋 - potwierdzi艂 Szymon. - S艂ysze膰, tom o tym s艂ysza艂, ale widz臋 pierwszy raz.
Jechali艣my dalej asfaltobetonow膮 drog膮, kt贸ra na przek贸r prawom fizyki opar艂a si臋 wp艂ywowi czasu i przyrody. Pojawi艂a si臋 mg艂a, dot膮d ukryta za drzewami. W g贸rze, nad koronami drzew, by艂 jeszcze dzie艅, ale w puszczy ju偶 si臋 艣ciemnia艂o.
- Zalegamy - powiedzia艂em.
- Chcesz zej艣膰 z drogi? - upewni艂 si臋 Szymon.
- Sto metr贸w w las wystarczy, 偶eby nas nikt nie zobaczy艂. Tylko pami臋tajcie, 偶e skr臋cili艣my na zach贸d, czyli rano musimy i艣膰 na wsch贸d. Inaczej mogliby艣my nigdy nie znale藕膰 drogi.
- Przesadzasz - prychn臋艂a Jorika.
- S艂ucham? - u艣miechn膮艂em si臋. - Kotku puszysty, mnie si臋 w takim lesie zdarzy艂o, 偶e poszed艂em si臋 odla膰 i szuka艂em potem obozu sze艣膰 godzin!
Chyba mi nie uwierzy艂a.
Odprowadzili艣my konie o te sto metr贸w, od drogi. Szymon rozpali艂 w艣r贸d wilgotnego mchu i gnij膮cych 艂odyg paproci ma艂e, niedymi膮ce ognisko.
- Jak co艣 chcemy gotowa膰 - zauwa偶y艂 - to teraz. Jak si臋 艣ciemni, gasimy ogie艅.
Oczywi艣cie mia艂 racj臋. Szybki jesienny wiecz贸r zaskoczy艂 nas, zanim woda w cynowym kocio艂ku zd膮偶y艂a si臋 zagotowa膰. Szymon bez lito艣ci rozrzuci艂 ognisko, utykaj膮c niedopalone kawa艂ki drewna nadpalonymi kawa艂kami w mech. Sko艅czyli艣my gotowanie, u偶ywaj膮c krytego palnika spirytusowego. Dzia艂a艂o, ale niebieskawy spirytusowy ogie艅 nie dawa艂 takiego poczucia bezpiecze艅stwa jak ognisko.
Nasz膮 kolacj臋 stanowi艂y konserwy og贸lnowojskowe, fasola z wieprzowin膮. Lenza te偶 pocz臋stowali艣my - mieli艣my tych konserw du偶o - on jednak szanowa艂 swoje zdrowie i wola艂 wyci膮gn膮膰 w艂asne kanapki.
Nikt nic nie m贸wi艂.
Otacza艂 nas mur bia艂ej mg艂y, wilgotny, nieprzyjazny. Potem, gdy si臋 och艂odzi艂o, mg艂a ust膮pi艂a miejsca kompletnej ciemno艣ci. Jeszcze nie by艂o wp贸艂 do 贸smej.
- Zimno si臋 robi - powiedzia艂a Jorika w ciemno艣膰, okrywaj膮c si臋 derk膮. - Lato si臋 sko艅czy艂o.
Mi臋dzy przerzedzonymi koronami drzew prze艣witywa艂 blask jednej z najwi臋kszych stacji orbitalnych.
- Co to jest? - spyta艂a. - Coda?
- Idaho - odezwa艂 si臋 z ciemno艣ci g艂os Szymona. - Albo inaczej Majak, jak kto woli.
- My艣licie, 偶e wewn膮trz Idaho, Cody, Zefira, innych orbitalek, jeszcze kto艣 偶yje?
- Od jakich艣 dwustu lat nikt nie lata艂 w kosmos, 偶eby to sprawdzi膰. Ale na m贸j gust to tam ju偶 dawno nikt nie 偶yje. Utrzyma膰 ludzkie warunki w takiej skorupie, jak dooko艂a jest pr贸偶nia i zero bezwzgl臋dne, to nie jest takie hop siup. Czyta艂em par臋 analiz i ze wszystkich wynika艂o... no dobrze, ze wszystkich napisanych jako艣 sensownie wynika艂o, 偶e to jest nieprawdopodobne, 偶eby w miastach satelitarnych przetrwa艂o 偶ycie.
- Europa to Europa! - wybuchn臋艂a Jorika z nieoczekiwan膮 wojowniczo艣ci膮. - Europa chwilowo ma k艂opoty. Ale s艂ysza艂am, 偶e s膮 inne silne kontynenty, Japonia i Ameryka. Na pewno na nich si臋 utrzyma艂a atlantycka kultura i dalej utrzymuje kontakt z miastami na orbicie!
- Dawna kultura atlantycka - powiedzia艂em z pow膮tpiewaniem - to by艂a kultura globalna. By艂a wsz臋dzie. Je艣li nie ma jej w Europie, to nie ma jej nigdzie. A ju偶 na pewno co艣 by by艂o wiadomo, gdyby kto艣 lata艂 w kosmos.
- No dobrze, ale cesarscy technolodzy s膮 w stanie zbudowa膰 maszyny lataj膮ce! - upiera艂a si臋 Jorika.
- O tym to z kolei ja troch臋 wiem - roze艣mia艂 si臋 Szymon. - Faktycznie, cesarska armia ma ster贸wce rozpoznawcze, powiem wi臋cej, ma nawet w podziemnych hangarach par臋 samolot贸w. Lataj膮 co roku w Dzie艅 Integracji i wtedy jest rado艣膰 i og贸lne wzruszenie. Chodzi toto na spirytus, zu偶ywa go jakie艣 potworne ilo艣ci, a jest si臋 w stanie utrzyma膰 w powietrzu g贸ra godzin臋.
- No to jak to jest, 偶e nasi przodkowie byli w stanie budowa膰 miasta na orbicie? Podobno dotarli nawet na Marsa i zbudowali tam koloni臋. To co oni mieli, czego my nie mamy?
- Energi臋 - odpowiedzia艂em. - Mieli 藕r贸d艂a energii. Rop臋 naftow膮, w臋giel, gaz. Skamienia艂e resztki organizm贸w zalegaj膮ce pod powierzchni膮 ziemi. Wykopali je, spalili, zamienili w energi臋, starczy艂o im tego na kilka pokole艅, a nam nie zostawili nic poza ziemi膮 zatrut膮 spalinami i zawalon膮 odpadami. I epidemie chor贸b, kt贸re hodowali po laboratoriach wojennych.
- No tak - westchn臋艂a Jorika. - Nam nie zostawili nic.
- No, co艣 tam dla nas zosta艂o - sprostowa艂em. - Technologia. Jeste艣my w stanie zbudowa膰 wi臋kszo艣膰 urz膮dze艅, jakie oni mieli u schy艂ku cywilizacji atlantyckiej. Telefon.
Telegraf. Radio. Telewizor. Stal aktywna. Pojazdy samobie偶ne, maszyny lataj膮ce. Wideo. Ale seryjna produkcja wi臋kszo艣ci tych urz膮dze艅 jest za droga.
- Wiem, co to jest radio i te r贸偶ne inne, a ten telewizor i wideo, to co to jest?
- A takie zabawki dla bogatych rodzin w Cesarstwie...
- S艂uchaj, Zi臋ba - odezwa艂a si臋 naraz, nie zawracaj膮c sobie g艂owy dyskrecj膮 czy taktem - kto to by艂 ten drugi negocjator, tam nad Laramis膮?
Zaskoczy艂a mnie. Nie spodziewa艂em si臋 pytania wprost.
- Nikt. Von Ogilvy mia艂 tylko mnie.
- To kogo zabili, jak przeje偶d偶a艂 przez br贸d?
Trafi艂a w czu艂y punkt. Nikomu nigdy tego nie opowiada艂em.
- Aga mia艂a na imi臋 - powiedzia艂em cicho.
- Zna艂e艣 j膮?
- Pewnie. Zrobi艂a to, 偶eby mnie chroni膰. Jak spa艂em, r膮bn臋艂a mi poncho i konia. Bu艂eczk臋. Da艂a si臋 zabi膰 zamiast mnie.
- Dlaczego?
- 呕ebym 偶y艂.
- By艂a twoj膮... byli艣cie razem? Kocha艂e艣 j膮?
- Powiedzia艂em jej, 偶eby jecha艂a w choler臋, w bezpieczne miejsce. Wtedy, wieczorem, w przeddzie艅 bitwy. Nie chcia艂em, 偶eby jej si臋 co艣 sta艂o. Wr贸ci艂a w nocy...
- Kocha艂e艣 j膮?
- O偶eni艂bym si臋 z ni膮! Kocha艂em j膮, niech to szlag! Porz膮dna dziewczyna na niepogod臋, kt贸ra mi si臋 wpl膮ta艂a w 偶yciorys... - g艂os zacz膮艂 mi si臋 艂ama膰.
Zmieni艂a temat.
- Co to znaczy berserker?
- Jest taka stara germa艅ska legenda, 偶e byli wojownicy, kt贸rzy w warunkach bojowych wprowadzali si臋 w trans i byli wtedy nie do pokonania, ka偶dy m贸g艂 rozwali膰 ca艂膮 armi臋.
- Tak jak ty nad Laramis膮?
- Tak jak ja...
- O co chodzi艂o temu twojemu kumplowi, temu Myszce, 偶e by艂e艣 pierwszym berserkerem?
- Sam bym chcia艂 wiedzie膰. Te偶 to za mn膮 chodzi.
- Oddzia艂ywanie chemiczne - odezwa艂 si臋 w ciemno艣ci g艂os Szymona.
- Co?!
- To, czego szukamy, mo偶e si臋 wi膮za膰 z Laramis膮 - wyja艣ni艂.
- Nonsens - odpar艂a Jorika. - Niby jak? To by艂o cztery lata temu. Siedemset kilometr贸w st膮d. Co to ma wsp贸lnego z nami, z Freiland, z porwanymi ma艂olatami?
- Chwila, moment... - powiedzia艂em. - Marek Kasparek! Kto艣 mu klarowa艂, 偶e mam co艣 wsp贸lnego z tym, co si臋 dzieje we Frylandii. 呕e beze mnie nie by艂oby w og贸le tych bada艅. Dlaczego w艂a艣nie ja? Szymon, ja jeszcze nie wiem, co tu jest grane, ale tak czuj臋, 偶e masz racj臋. Te badania maj膮 co艣 wsp贸lnego z Laramis膮. Co艣 si臋 tam zacz臋艂o, a to tutaj to jest dalszy ci膮g. To si臋 trzyma kupy. Ten Kasparek to jest nieg艂upi facet, nie da si臋 wkr臋ci膰. Mo偶e faktycznie wtedy nad Laramis膮 kto艣 mnie czym艣 naszprycowa艂, zrobi艂 ze mnie kr贸lika do艣wiadczalnego, berserkera w艂a艣nie. Tylko jednego Kasparkowi nie powiedzieli - 偶e nic o tym wszystkim nie wiedzia艂em, nikt mi nie powiedzia艂 ani wtedy, ani potem...
Poczu艂em przyp艂yw nadziei, 偶e ten kto艣, albo to co艣, co zrobi艂o tak膮 masakr臋 w Laramisie, to nie by艂em ja, tylko jaki艣 wariat, cyborg nafaszerowany chemi膮. I znowu ogarn臋艂a mnie w艣ciek艂o艣膰.
- Je艣li faktycznie - zasycza艂em w ciemno艣膰 - to kto艣 mi drogo zap艂aci. Za Ag臋. Za to, 偶e j膮, nie wiem, omami艂, nam贸wi艂 czy zmusi艂, 偶eby posz艂a przez br贸d zamiast mnie.
W膮ska d艂o艅 o drobnych palcach szuka艂a czego艣 w ciemno艣ci, wreszcie natrafi艂a na moj膮 r臋k臋 i 艣cisn臋艂a j膮.
Jorika.
R臋ka by艂a ch艂odna i troch臋 dr偶a艂a, pewnie z zimna.
- My艣lisz, 偶e ten kto艣... wykorzysta艂 Ag臋?
Zacz膮艂em si臋 uspokaja膰. Zanim sobie u艂o偶y艂em odpowied藕, wyr臋czy艂 mnie Szymon.
- To przecie偶 jasne! Nie mo偶na tak po prostu zrobi膰 z cz艂owieka agresywnego wariata i ju偶, bo zacznie zabija膰 ka偶dego, kto si臋 nawinie. Trzeba mu da膰 motywacj臋, skierowa膰 jego agresj臋 w odpowiednim kierunku.
Cisza. Jorika mocno 艣ciska艂a mnie za r臋k臋.
- Dzielimy warty? - spyta艂 Szymon.
- Nie - odpowiedzia艂em. - Nie widz臋 sensu, zreszt膮 nie ma jak. Zawsze musia艂by艣 wartowa膰 ty albo ja, bo ani Jorika, ani Lenz nie maj膮 do艣wiadczenia. Nie wiem, jak ty, ale ja nie mam ochoty zarwa膰 po艂owy nocy. Wir gehen schlafen*, Lenz - doda艂em, bo osobisty ochroniarz Patrycji zdawa艂 si臋 nie rozumie膰 ani s艂owa z ca艂ej rozmowy.
Potem s艂ycha膰 by艂o ju偶 tylko szelest rozk艂adanych 艣piwor贸w. Raz i drugi b艂ysn臋艂o w ciemno艣ci 偶贸艂te 艣wiat艂o latarki Lenza, ale po nerwowych sykni臋ciach Szymona znik艂o i nie pojawi艂o si臋 wi臋cej. Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e Lenz, nieprzyzwyczajony do nocowania poza zabudowaniami sta艂ymi, wi臋kszo艣ci nocy nie prze艣pi, ale ma艂o mnie to obchodzi艂o. By艂em zm臋czony i potwornie niewyspany. Za艂o偶y艂em w ciemno, 偶e o Jorik臋 zatroszczy si臋 Szymon, i zaj膮艂em si臋 swoimi sprawami. Roz艂o偶y艂em na ziemi nieprzemakaln膮 foli臋 izolacyjn膮, na tyle szerok膮, 偶e mog艂em si臋 w ni膮 zawin膮膰. Nie zaj臋艂o mi to nawet dw贸ch minut. Liczy艂em, 偶e nocny ch艂贸d nie pozwoli mi naprawd臋 g艂臋boko zasn膮膰. W prawej r臋ce 艣ciska艂em kolb臋 艣rut贸wki. Reszta towarzystwa jeszcze si臋 wierci艂a gdzie艣 opodal, ale ja zasypia艂em szybko. W ostatniej chwili przed za艣ni臋ciem uprzytomni艂em sobie, 偶e bro艅 jest nienabita.
I zasn膮艂em.
Obudzi艂em si臋 po godzinie. Co艣 by艂o nie w porz膮dku, cho膰 jeszcze nie by艂em w stanie sprecyzowa膰, co. Odetchn膮艂em g艂臋boko mro藕nym powietrzem i nadstawi艂em ucha.
W pierwszym rz臋dzie przysz艂a mi do g艂owy nienabita bro艅. Kciukiem i palcem wskazuj膮cym odsun膮艂em zapadk臋 i otworzy艂em bro艅, lew膮 r臋k膮 namacalem rzemienie pod poncho, gdzie opr贸cz sakiewek by艂y naszyte cztery 艂adownice, kt贸re przezornie zape艂ni艂em nabojami.
- Gowery! - szepn膮艂 s艂aby g艂os Joriki. - Zi臋ba!
Pospiesznie wsun膮艂em naboje do kom贸r i zatrzasn膮艂em bro艅.
- No?
- Zimno!
Ciemno艣膰, rozpraszana przez blask cia艂 niebieskich, przesz艂a w r贸偶ne odcienie szaro艣ci. Nie tylko my dwoje nie spali艣my. Z ziemi podnios艂a si臋 zwalista posta膰 Lenza i odesz艂a nieco dalej w las, pokas艂uj膮c i poci膮gaj膮c nosem.
Zrobi艂o mi si臋 jej 偶al.
- S艂uchaj偶e, dziewczyno, wsta艅 i zdejmij te przepocone ciuchy, kt贸re mia艂a艣 na sobie ca艂y dzie艅, bo w 偶yciu si臋 w nich nie zagrzejesz! Po偶ycz臋 ci co艣 swojego.
Si臋gn膮艂em pod g艂ow臋 i wyci膮gn膮艂em z sakwy trykotowy kombinezon, jaki zawsze trzymam na czarn膮 godzin臋. To bardzo po偶yteczny wynalazek, my艣liwi i poszukiwacze w puszczach potrafi膮 go nie zdejmowa膰 tygodniami - mog膮 sobie pozwoli膰, bo ma urz膮dzone otwory na cele fizjologiczne. Ten kombinezon, uszyty z bawe艂ny kosmatej od 艣rodka, by艂 co prawda znoszony, ale starannie wyprany. Par臋 razy mi ju偶 by艂 uratowa艂 je艣li nie 偶ycie, to przynajmniej zdrowie. To bardzo poprawia humor, gdy cz艂owiek w czasie wyczerpuj膮cego marszu w deszcz czy w roztopy przemoczony do nitki i zmarzni臋ty na ko艣膰 wie, 偶e na noc znowu w艂o偶y takie ubranko, suche i ciep艂e.
- Ale ty si臋 nie przebiera艂e艣 - zaszcz臋ka艂a Jorika. Nie protestowa艂a, zrobi艂a, co kaza艂em. W md艂ym nocnym 艣wietle widzia艂em, jak szybkimi ruchami 艣ci膮ga ubranie i bielizn臋. - Szymon i Lenz te偶 nie.
- My przyzwyczajeni. Nie raz i nie dwa spali艣my w lesie. Ja i Szymon, m贸wi臋. A Lenz? Pies go gania艂, Lenz nie jest moj膮 przyrodni膮 siostr膮. S艂yszysz, jak sobie za艂atwi艂 nerki? Czekaj, panna, pomog臋 ci.
W tych ciemno艣ciach rozpracowanie ubranka by艂o ponad si艂y Joriki. Szcz臋kaj膮c z臋bami, przek艂ada艂a r臋kawy i nogawki, nie mog膮c znale藕膰 g艂贸wnego wej艣cia. Dziwnie si臋 czu艂em, gdym dotkn膮艂 jej sk贸ry. Dawno nie dotyka艂em nagiej dziewczyny.
- Kobieto, to偶 ty nie masz szansy prze偶y膰 w dziczy ani jednej nocy! - j臋kn膮艂em, ubieraj膮c j膮 jak ma艂e dziecko. Upchn膮艂em jej nogi do nogawek, r臋ce do r臋kaw贸w, zapi膮艂em girland臋 guziczk贸w od ko艂nierza po krocze.
- K艂ad藕 si臋 - powiedzia艂em, sadzaj膮c j膮 na p艂achcie.
- Czekaj, p贸jd臋 po sweter...
- Ola膰 sweter. K艂ad藕 si臋.
Widywa艂em ju偶 wi臋kszej mocy 艣piwory. Taki sobie tandetny 艣piworek, zapinany na zamek b艂yskawiczny. Rozpi膮艂em go, 偶eby si臋 nim przykry膰. Owin膮艂em Jorik臋 po艂膮 p艂achty i zacz膮艂em j膮 starannie opatula膰.
- Daruj sobie - zaprotestowa艂a. - W ko艅cu nie po to wyda艂am tyle kasy na kurs przetrwania...
- Kursy przetrwania robi si臋 latem - roze艣mia艂em si臋. - A teraz, wystaw sobie, jest tak gdzie艣 ko艂o zera.
Przylgn膮艂em do jej plec贸w. Odwr贸ci艂a g艂ow臋.
- Tak b臋dziemy spa膰?
- A masz lepszy pomys艂?
- Ciep艂e to - zmieni艂a temat. - Co to za p艂achta, gdzie艣 to kupi艂?
Przywar艂em do jej plec贸w jeszcze mocniej.
- Tego nie ma w handlu. To jest sprz臋t specjalnych jednostek... takich naprawd臋 specjalnych. Wiesz w og贸le, jak si臋 ratuje odmro偶onych?
- 艢niegiem si臋 naciera, to ka偶de dziecko wie.
- Cha艂a - roze艣mia艂em si臋 cicho, prosto do ucha, jej w艂osy 艂askota艂y mnie w wargi. - Ciep艂em biologicznym si臋 ogrzewa. W艂asnym cia艂em. Jak ja ciebie teraz.
- Dobrze. Ju偶 nic mi nie jest. I nie pchaj mi si臋 z 艂apami do piersi. Ani do brzucha.
- A bo co? Nie jestem twoim rodzonym bratem. Nawet tw贸j ojciec nie by艂 bratem mojego ojca, tylko ojczyma. To jest takie dalekie pokrewie艅stwo, 偶e naprawd臋 nie ma problemu, 偶ebym...
Moje cia艂o reagowa艂o, jak by to powiedzie膰, prawid艂owo. Nie mog艂em tego powstrzyma膰. A ona nie mog艂a tego nie zauwa偶y膰.
- We藕 t臋 r臋k臋! - sykn臋艂a, ju偶 ostrzejszym g艂osem.
- A prosz臋 bardzo - odpowiedzia艂em, gryz膮c j膮 lekko w ucho. - Dobranoc.
Ju偶 zasypia艂em, kiedy znowu mnie obudzi艂a.
- S艂uchaj, tak my艣l臋 o Patrycji... M贸wi艂am ci, 偶e by艂a moj膮 przyjaci贸艂k膮?
- Uhm. Wspomina艂a艣.
- Moja najlepsza kumpelka. Od dwunastu lat. Obie jeste艣my z dobrze ustawionych rodzin, by艂y艣my w jednej klasie dla takich protekcyjnych dzieci, chocia偶 by艂a ode mnie dwa lata m艂odsza. Jako艣 tak sobie wpad艂y艣my w oko. Taka delikatna dziewczyna, zero alkoholu, nawet jak si臋 pcha艂y艣my w najdziksze miejsca. Ja, owszem, nieraz si臋 porz膮dnie ur偶n臋艂am... Lenz chodzi艂 z nami, zawsze na nas czeka艂 na dworze, deszcz czy 艣nieg. Jak ten taki wielki wierny pies... Ci膮gle nas r贸偶ni faceci chcieli odprowadza膰, ale bali si臋 go.
- Dobrze ju偶, dobrze. 艢pij...
- Chodzi mi o to, 偶e nie wyobra偶am sobie, 偶eby mi si臋 mog艂o sta膰 co艣 z艂ego, kiedy jest ze mn膮 Lenz... i ty.
Nagle ca艂kiem si臋 obudzi艂em.
- S艂uchaj! M贸wisz, 偶e ta ma艂a Patrycja to by艂a taka grzeczna i delikatna dziewczynka... To jakim cudem da艂a si臋 zwerbowa膰 do prywatnej armii?
- My艣l臋, 偶e chcia艂a by膰 taka jak ja. Ano, moja wina. Nie mog臋 sobie tego darowa膰...
- Powiedzia艂a艣 jej wszystko, co ustali艂a艣? O tajnym obozie szkoleniowym we Frylandii?
- Powiedzia艂am. To niedobrze, co?
- Mniejsza o to. Spieprzy艂a艣 wszystko, co mo偶na by艂o spieprzy膰. Mam nadziej臋, 偶e dzi臋ki temu ju偶 nic wi臋cej nie spieprzysz.
- Okropny jeste艣, wiesz?
- Czy kto艣 przes艂ucha艂 te dwie dziewczyny, co je wyci膮gn膮艂em z Betonstadt? Pyta艂 je o Patrycj臋?
- Chyba tak. Nie wiem. Czy to wa偶ne?
- Nie. 艢pij.
Zasypia艂a. Mnie si臋 odechcia艂o spa膰. Co to za numery? Patrycja van Hasse m艂odsza, grzeczna i zr贸wnowa偶ona dziewczynka da艂a si臋 zwerbowa膰 do obozu szkoleniowego, 偶eby dor贸wna膰 swojej przyjaci贸艂ce - amazonce. Sz艂a na ca艂o艣膰, a oni nie mogli tego nie zauwa偶y膰. Wycisn臋li z niej wszystko. Pu艂kownik Hoffmann wspomina艂 o agencie, kt贸rego wprowadzi艂 mi臋dzy rekrut贸w. Nie zazdro艣ci艂em mu. Jorika rzeczywi艣cie pope艂ni艂a wszystkie b艂臋dy, jakie si臋 da艂o pope艂ni膰, ale by艂o ich du偶o wi臋cej ni偶 my艣la艂em.
Rozdzia艂 11
Ludzie z puszczy
Zapad艂em w g艂臋boki sen. Nic mi si臋 nie 艣ni艂o. Tak by艂o do jakiej艣 trzeciej nad ranem. Ogrzewali艣my si臋 nawzajem, obracali synchronicznie, raz ja jej grza艂em plecy, a raz ona mnie. Oko艂o trzeciej pojawi艂y si臋 sny, i to takie, 偶e wrogowi nie 偶ycz臋. Przed czwart膮 stoczy艂em sam ze sob膮 ci臋偶k膮 walk臋, 偶eby jednak nie rozebra膰 Joriki z kombinezonu, w kt贸ry j膮 z takim trudem opakowa艂em.
Nie, nic z tych rzeczy. Na nic sobie nie pozwoli艂em. Odsun膮艂em si臋, wlaz艂em do jej 艣piwora i pr贸bowa艂em znowu zasn膮膰. Niewiele mi to da艂o. 艢piw贸r z obozu przetrwania by艂 w sam raz na ciep艂e letnie noce. Pokas艂ywanie i smarkanie moich towarzyszy, przewracaj膮cych si臋 z boku na bok, wskazywa艂o, 偶e oni te偶 mieli ci臋偶k膮 noc. Spanie pod go艂ym niebem o tej porze roku nie by艂o dobrym pomys艂em.
Tak przebiedowali艣my do mglistego 艣witu. Wszystko przesi膮k艂o wilgoci膮, ale mimo to Szymon - co by艂o doprawdy wyczynem godnym podziwu - rozpali艂 z mokrego drewna ogie艅 i zrobi艂 kaw臋. Taki mokry 艣wit przynosi pewn膮 interesuj膮c膮 my艣l: ma si臋 nieodparte wra偶enie, 偶e wilgotny 艣piw贸r i ubranie na nic si臋 ju偶 nie przyda, lepiej je zostawi膰, przynajmniej b臋dzie l偶ej. Szymon i ja znali艣my to doskonale, wi臋c starannie z艂o偶yli艣my i spakowali艣my ca艂y sw贸j baga偶. Jorice i Lenzowi nie pozosta艂o nic innego, jak p贸j艣膰 za naszym przyk艂adem. Dla zabawy poleci艂em Jorice znale藕膰 drog臋, z kt贸rej wczoraj zeszli艣my. Pozwoli艂em jej b艂膮dzi膰 w艣r贸d drzew jakie艣 dziesi臋膰 minut, a potem wyj膮艂em kompas.
Znale藕li艣my drog臋 i poszli we w艂a艣ciwym kierunku. Promienie s艂o艅ca w艂a艣nie zaczyna艂y si臋 przebija膰 przez rzadkie ju偶 li艣cie na ga艂臋ziach, 偶贸艂te, br膮zowe, czerwone. Koniom z nozdrzy, a nam z ust wydobywa艂y si臋 ob艂oczki pary. Znalaz艂em sobie osobliw膮 zabaw臋: spluwa膰 i patrze膰, jak 艣lina w mro藕nym powietrzu rozdziela si臋 na tysi膮c mikroskopijnych kropelek. Par臋 razy na mgnienie oka pojawia艂a si臋 we mgle t臋cza.
Potem asfalt definitywnie znik艂 pod ko偶uchem li艣ci, igliwia, pod krzakami i wysokimi paprociami. Szli艣my drog膮 wydeptan膮 przez ko艅skie kopyta i ci臋偶kie buty, tu i tam w b艂otnistym pod艂o偶u zauwa偶yli艣my 艣lad opony. Nic nie wskazywa艂o na to, 偶e nieca艂e trzy wieki temu przypada艂o tu czterysta os贸b na kilometr kwadratowy.
Jecha艂em ostatni. W puszczy dooko艂a brz臋cza艂y chmary owad贸w, kt贸re jeszcze nie zd膮偶y艂y wymarzn膮膰 przez ch艂odne noce. W ga艂臋ziach dar艂y si臋 ptaki, w dole czasem mign臋艂a sarna lub zaj膮c. Czas p艂yn膮艂, s艂o艅ce przygrzewa艂o. Jak dla mnie, ta droga przez pi臋kny kolorowy las mog艂aby trwa膰 w niesko艅czono艣膰.
Ko艂o po艂udnia, rozleniwiony widokiem babiego lata, postanowi艂em si臋 zdrzemn膮膰. Tak z kwadrans. Nie uda艂o si臋. K膮tem oka zauwa偶y艂em ruch czego艣 za du偶ego na sarn臋. I kolor si臋 nie zgadza艂. A przede wszystkim - sama by uciek艂a.
Pochyliwszy si臋 w siodle, jakbym spa艂, obserwowa艂em okolic臋 spod przymkni臋tych powiek, z trudem panuj膮c nad sob膮, 偶eby naprawd臋 nie zasn膮膰. Wreszcie, gdy na moment zas艂oni艂 mnie pie艅 roz艂o偶ystego d臋bu, pochyli艂em si臋 koby艂ce do ucha i szepn膮艂em:
- Id藕!
Zsun膮艂em si臋 z siod艂a. Bu艂eczka posz艂a dalej. Rytm krok贸w nie zmieni艂 si臋 ani na sekund臋.
Brzegiem drogi bezszelestnie sun膮艂 przez puszcz臋 jaki艣 cie艅. Nieznajomy w czerwonych 艂achmanach mign膮艂 w promieniach s艂o艅ca i znowu znik艂. Pozwoli艂em mu przej艣膰, potem wyszed艂em zza pnia, wyci膮gn膮艂em r臋k臋 i krzykn膮艂em:
- Ej, ty tam! Widz臋 ci臋!
Z kolorowych li艣ci opad艂ych na ziemi臋 zerwa艂 si臋 cz艂owiek z napi臋tym 艂ukiem. 艢wist i stuk. Chcia艂em uskoczy膰, ale za p贸藕no. Strza艂a przebi艂a poncho i przyszpili艂a po艂臋 do pnia d臋bu. 艢wist i stuk. Druga.
Strza艂y mnie unieruchomi艂y. Nie by艂em ranny, ale straci艂em swobod臋 ruch贸w. Szarpn膮艂em, 偶eby si臋 uwolni膰, rozrywaj膮c materia艂. Stukot kopyt - to wr贸cili Lenz i Szymon, obaj ju偶 z broni膮 gotow膮 do strza艂u.
Chcia艂em macha膰 r臋kami, ale poncho przyszpilone strza艂ami do drzewa nie pozwala艂o.
- Nie strzela膰! Nie strzela膰!
Szymon uderzy艂 Lenza luf膮 swojej broni w nadgarstek. Pad艂y cztery szybkie strza艂y z automatu, ale gdzie艣 w krzaki. Bro艅 wypad艂a Lenzowi z r膮k, lecz wisia艂a dalej na pasie. Szymon wyr偶n膮艂 go kolb膮 w 偶o艂膮dek. Lenz czkn膮艂 - i znowu si臋gn膮艂 po automat.
Szymon wstrzyma艂 konia, przy艂o偶y艂 kolb臋 do ramienia, i krzykn膮艂 po germa艅sku:
- Rzu膰 bro艅, bo strzelam!
Jorika macha艂a flag膮 na antenie teleskopowej. Przede mn膮 zamajaczy艂a kolejna posta膰, w sk贸rach, z kamiennym toporkiem w r臋kach. Siekiera zderzy艂a si臋 z moj膮 g艂ow膮. 艢wiat zawirowa艂 i znik艂 za mg艂膮.
* * *
Ciemno. Czerwona mg艂a. Krzyk. Huk wodospadu. Kwik koni. Co im konie zawini艂y?
G艂os Szymona:
- Obud藕 si臋! Jeste艣 potrzebny!
Praw膮 r臋k膮 wbijam komu艣 d艂ugi sztylet pod-kamizelk臋 kuloodporn膮. Ryk.
- Mamo! Mamo! - krzyczy umieraj膮cy 偶o艂nierz.
- Ty, no, obud藕 si臋, do cholery!
Le偶a艂em w艣r贸d kolorowych li艣ci, a Jorika przeciera艂a mi skronie wod膮 z butelki. Obok sta艂a reszta. Rozz艂oszczony Lenz, Szymon wygl膮daj膮cy, jakby si臋 nagle postarza艂, i jeszcze dw贸ch, kt贸rych nie zna艂em. Nerwowy chudy m艂odziak z d艂ugimi, rzadkimi w艂osami i kobieta przy ko艣ci, wygl膮daj膮ca na jakie艣 czterdzie艣ci lat. Oboje w sk贸rach i futrach. Ich odzie偶, zszywana z r贸偶nych kawa艂k贸w, by艂a na szwach ponacinana we fr臋dzle, co na tym terenie stanowi艂o doskona艂y kamufla偶. Zbrojni w d艂ugie 艂uki, za pasem nosili zakrzywione no偶e i kamienne toporki. M艂ody nerwowo przest臋powa艂 z nogi na nog臋, kobieta sta艂a nieruchomo jak pos膮g.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮, sprawdzaj膮c stan kr臋g贸w szyjnych.
- Nic ci nie jest - pocieszy艂 mnie Szymon. - Waln膮艂 ci臋 t臋p膮 stron膮 i z wyczuciem.
- Dzi臋ki - spr贸bowa艂em si臋 u艣miechn膮膰. - Dzi臋ki, 偶e艣 zabroni艂 Lenzowi strzela膰. Ju偶 by艣my nie 偶yli.
Wsta艂em poma艂u, zacz膮艂em widzie膰 ostrzej. Wst臋pnie zdiagnozowa艂em sobie lekkie wstrz膮艣nienie m贸zgu.
- Lenzi - zachrypia艂em - ty masz jedn膮 wad臋, cholernie lubisz zabija膰.
- Pogadaj z nimi - odezwa艂 si臋 Szymon, wskazuj膮c na ludzi puszczy. - Ju偶 chcieli spada膰, ale Jorika ich zatrzyma艂a.
- Spoko.
Kr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie, wi臋c wola艂em usi膮艣膰. Obok drepta艂y konie uwi膮zane do m艂odych drzewek. Karabin Szymona, automat Lenza i pistolet Joriki le偶a艂y obok, na znak, 偶e nie mamy wrogich zamiar贸w.
- Ja - spr贸bowa艂em starogerma艅skiego - i moi przyjaciele nie mamy z艂ych zamiar贸w. Gowery - uderzy艂em si臋 w pier艣 - das ist mein Name. Das ist Jorika, hier Simon, dort Lenz.*
Kobieta poruszy艂a wargami. To, co us艂ysza艂em, brzmia艂o jak schein.
- Okenschein? - spyta艂em.
- Oakerschein - poprawi艂a.
Wskaza艂em na 艂uk, kt贸ry trzyma艂a w r臋ce.
- Der Bogen - powiedzia艂em.
Spojrza艂a na bro艅.
- E bohen.
Wyci膮gn膮艂em praw膮 r臋k臋.
- Die Hand.
- I haan.
- Rozumiem - kiwn膮艂em g艂ow膮. - J臋zyk taki jak si臋 spodziewa艂em, tylko wymowa inna.
Przerobi艂em z ni膮 par臋 innych s艂贸w - but, ko艅, noga, kobieta, m臋偶czyzna, droga, drzewo... - pr贸buj膮c z艂apa膰 wymow臋. R贸wnocze艣nie zastanawia艂em si臋 gor膮czkowo, czy da艂oby si臋 uzyska膰 pomoc tych dzikich? Powiedzie膰 im prawd臋?
Spr贸bowa艂em.
- Po tej drodze chodz膮 ludzie. 殴li ludzie. - Po艂o偶y艂em r臋k臋 na 偶o艂膮dek, pokazuj膮c gestem, 偶e niedobrze. - Nasi wrogowie. - Uderzy艂em pi臋艣ci膮 w otwart膮 d艂o艅. - Maj膮 je艅c贸w. - Skrzy偶owane, jakby zwi膮zane r臋ce. - Je艅cy nasi przyjaciele.
Wszyscy obecni obserwowali moje popisy oratorskie w bezruchu. Nagle kobieta pu艣ci艂a 艂uk i wywr贸ci艂a skraj kubraka na lew膮 stron臋.
- E lus - powiedzia艂a, wskazuj膮c podszewk臋 ze strzy偶onego futra. - Luss hout.
- Sk贸ra rysia - potwierdzi艂em. - Domy. Krzyk. Zabijanie.
Kobieta szybko si臋 rozkr臋ci艂a. Bardzo trudno by艂o zrozumie膰, co w艂a艣ciwie m贸wi. Towarzysz膮cy jej nerwowy m艂odzieniec nie 偶yczy艂 sobie rozwijania tematu. Usiad艂 na mchu, obj膮艂 r臋kami g艂ow臋, zatka艂 uszy i kiwa艂 si臋 w prz贸d i w ty艂, pokrzykuj膮c co艣 st艂umionym g艂osem.
No tak, m贸wi艂a kobieta. Po tej drodze czasem je偶d偶膮 rycerze na koniach i prowadz膮 je艅c贸w do grodu (?), zakazanego miasta (?) w puszczy. Ten gr贸d (du偶o starych dom贸w) jest niedaleko st膮d. Tam si臋 dziej膮 bardzo z艂e rzeczy. Bogowie le艣nych ludzi s膮 bardzo niezadowoleni. Duchy ludzi (je艅c贸w?), kt贸rzy umarli w grodzie czy zakazanym mie艣cie s膮 nieporz膮dne, przychodz膮 do osad le艣nych ludzi i patrz膮, jak pracuj膮, co, jak zrozumia艂em, nie jest specjalnie przyjemne. Le艣ni ludzie ju偶 nieraz chcieli wyprawi膰 si臋 przeciwko zakazanemu miastu, zabi膰 rycerzy i ich czarodziej贸w (?), ale zabrania im tego przysi臋ga, kt贸r膮 z艂o偶yli wodzowi.
Kobieta prosi艂a, 偶ebym wygna艂 z lasu bardzo z艂ych ludzi, je艣li jestem w stanie to zrobi膰, ale 偶ebym uwa偶a艂 na czarodziej贸w (?), kt贸rzy siej膮 wok贸艂 siebie strach, nienawi艣膰 i (wahanie) niedobre obyczaje.
Kobieta tym samym s艂owem okre艣la艂a las i le艣nych ludzi, podobnie jak gr贸d i dom. Musia艂em j膮 d艂ugo wypytywa膰, zanim si臋 dogadali艣my. Stopniowo informacje zacz臋艂y si臋 sk艂ada膰 w sensown膮 ca艂o艣膰. W obiekcie stoj膮cym w puszczy by艂o wed艂ug niej dwudziestu do trzydziestu wojownik贸w, mniej wi臋cej tyle偶 je艅c贸w i jakie艣 dziesi臋膰 os贸b ubieraj膮cych si臋 na bia艂o, kt贸rych nazywa艂a izar.
Domy艣li艂em si臋 w tym zniekszta艂conego wizzard, co pochodzi z europejskiego wsp贸lnego i jest zwyczajowym tytu艂em wykwalifikowanego technologa.
- Pomo偶ecie nam pobi膰 bardzo z艂ych ludzi? - spyta艂em.
Roz艂o偶y艂a r臋ce. Nie, nie mog膮 nam pom贸c, bo z艂o偶yli przysi臋g臋 wodzowi. Ale mog膮 mnie i moj膮 dru偶yn臋 przeprowadzi膰 przez las, ukry膰, dostarczy膰 偶ywno艣膰. Kiwaj膮c g艂ow膮, zreferowa艂em reszcie ekipy, jak si臋 sprawy maj膮.
- Tam jest jaki艣 obiekt, prawdopodobnie stara fabryka. W swoim czasie musia艂a by膰 dosy膰 wa偶na, s膮dz膮c po tej drodze, bo zrobili j膮 tak膮 solidn膮, 偶e puszcza jej nie da艂a rady przez dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t lat.
- My艣lisz, 偶e mo偶na im wierzy膰? - zawaha艂 si臋 Szymon.
- My艣l臋, 偶e tak. S膮 przera偶eni i bezradni. W tej fabryce chyba faktycznie si臋 dziej膮 bardzo z艂e rzeczy i bogowie puszczy s膮 bardzo rozgniewani. Tak, 偶e ju偶 ca艂kiem nie mamy innego wyj艣cia, tylko im wierzy膰.
Jorika poma艂u, z ujmuj膮cym u艣miechem wyci膮gn臋艂a z ko艂czana m艂odziaka jedn膮 strza艂臋 i przejecha艂a palcem po grocie.
- Krzemie艅! - w jej g艂osie brzmia艂a rozpacz. - Widzia艂am co艣 takiego w muzeum. W g艂owie si臋 nie mie艣ci, 偶e dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t lat temu tu by艂 normalny zamieszka艂y kraj. W 艣rodku Europy, zaraz za nasz膮 granic膮, trwa epoka kamienna. Jakby艣my odbyli podr贸偶 w czasie. Kilkadziesi膮t tysi臋cy lat w przesz艂o艣膰.
- Nie w przesz艂o艣膰 - u艣miechn膮艂em si臋 sm臋tnie. - W przysz艂o艣膰. W takim 艣wiecie b臋d膮 偶y艂y nasze dzieci.
Nie wiem, czyby to co艣 zmieni艂o, gdyby艣my do ko艅ca jechali asfaltem. Po kr贸tkiej naradzie przyj臋li艣my propozycj臋 dzikich. Zeszli艣my z oficjalnej drogi i pozwolili si臋 prowadzi膰 niewidocznymi 艣cie偶kami, po kt贸rych przewa偶nie musieli艣my i艣膰 pieszo, prowadz膮c konie.
Lenz przyj膮艂 wszystko, co si臋 dzieje, jak dopust bo偶y - wygl膮da艂o na to, 偶e nie wie, co si臋 dzieje. Szymon zda艂 si臋 na m贸j rozs膮dek. Jorika ca艂kiem si臋 pogubi艂a i najwyra藕niej rozmy艣la艂a o tym, co si臋 z nami zaraz stanie.
Po p贸艂torej godzinie marszu, gdy艣my si臋 piechot膮 przedzierali przez g膮szcz, schowa艂a si臋 za zad Bu艂eczki i spyta艂a p贸艂g艂osem:
- Kontrolujesz, co si臋 dzieje? Ci tutaj, ten nerwowy kole艣 i ta baba, dlaczego oni nam pomagaj膮?
Odwr贸ci艂em g艂ow臋 w jej stron臋.
- Jasne, 偶e kontroluj臋. Wiedz膮, 偶e jeste艣my na wojennej 艣cie偶ce. Nie chc膮 si臋 pakowa膰 mi臋dzy nas a tamtych. Tak si臋 nie robi. To by nie by艂o s艂uszne. Ludy prymitywne nie wtr膮caj膮 si臋 do cudzych wojen. Przy艂膮czyli si臋 do nas, bo tamci naruszyli zasady, wedle kt贸rych oni 偶yj膮.
- Nie boisz si臋, 偶e to jest podpucha? 呕e oni nas po prostu wyko艅cz膮?
- Nie. Mo偶e ci臋 to zdziwi, ale ja im wierz臋.
- To po co nas ci膮gn膮 po tych krzakach?
- Chc膮 pokaza膰, 偶e s膮 po naszej stronie. Wi臋c si臋 nie 艣miej, udawaj, 偶e to wszystko uwa偶asz za norm臋. Tym skr贸tem jest co prawda dalej, ale nie na widoku. Oni dobrze wiedz膮, przed czym nas pr贸buj膮 uchroni膰.
Nie skomentowa艂a tego. Straci艂em poczucie czasu i orientacj臋 w przestrzeni, a ukradkowe zerkanie na kompas na nic si臋 nie zda艂o. G艂owa, kt贸ra po ciosie obuchem siekiery zdawa艂a si臋 p臋ka膰, poma艂u przestawa艂a bole膰.
Po jakich艣 trzech godzinach m臋cz膮cego marszu nerwowy m艂odziak zatrzyma艂 si臋, machn膮艂 r臋k膮 i co艣 zabulgota艂.
- Zaczynam rozumie膰 - zauwa偶y艂 Szymon. - M贸wi, 偶e do bardzo z艂ego miasta ju偶 niedaleko.
By艂o oko艂o wp贸艂 do pi膮tej. Zmierzcha艂o. Znajdowali艣my si臋 przy dobrze sobie znanej asfaltobetonowej drodze.
Spojrzeli艣my w g艂膮b przecinki. O jakie艣 sto pi臋膰dziesi膮t metr贸w od nas drog臋 przegradza艂 jaskrawoczerwony mur.
- S艂owa rozumiem, sensu nie - powiedzia艂 Szymon. - Kole艣 m贸wi, 偶e mu wierci uszy krzyk czerwonego, czy w og贸le martwego cz艂owieka...
Wyj膮艂em spod poncho lunet臋 i poda艂em mu.
- Nie rozumiesz kontekstu? To patrz tam. Wygl膮da jak brama. A przed bram膮 masz kontekst...
- Matko Boska! Chryste Panie!
Jorika odebra艂a mu lunet臋, spojrza艂a przez ni膮 i zzielenia艂a.
Po lewej stronie bramy stercza艂 z ziemi pal, na kt贸ry nadziane by艂o nagie cia艂o m臋偶czyzny, z szeroko rozkrzy偶owanymi r臋kami i nogami.
Szymon podszed艂 do luzaka i zacz膮艂 wypakowywa膰 sprz臋t. Rozwija艂 torby, wyjmowa艂 z nich plastikowe pancerze i przy艂bice. Do swojej flakwesty, z kt贸r膮 si臋 nie rozstawa艂, doda艂 naramienniki, na艂okietniki, os艂ony 艣ci臋gien, nagolenniki, os艂ony bioder - i po chwili sta艂 przed nami w kompletnej plastikowej zbroi w barwach ochronnych.
Jorika bezg艂o艣nie porusza艂a wargami. Lenz swoim zwyczajem sta艂 obok bez ruchu.
Dzicy znikli. Jeszcze przed chwil膮 stali przy nas... Teraz gdzie艣 niedaleko czekali, jak si臋 rozwinie sytuacja.
- To ten wasz agent? - spyta艂em, wskazuj膮c r臋k膮 ch艂opaka na palu.
- Tak - odpowiedzia艂a ledwo dos艂yszalnie Jorika, kt贸r膮 Szymon w艂a艣nie ubiera艂 w pancerz ze wzmocnionego plastiku.
- Znakiem tego ju偶 tam nikogo nie macie.
Rozdzia艂 12
Zakl臋ty zamek
- Co robimy?
Milcza艂em.
Cisn臋艂a mi si臋 na usta odpowied藕: Spadamy. Wiejemy. Wracamy. Nie do Regencji, a do Cesarstwa, gdzie sprawy id膮 ustalonym porz膮dkiem, gdzie ka偶dy Christopher Lynx otrzyma to, na co zas艂u偶y艂.
Nigdy dot膮d nie zdecydowa艂em si臋 na ucieczk臋. Mo偶e dlatego, 偶e nie zale偶a艂o mi na w艂asnym 偶yciu. Ale teraz zale偶a艂o mi na 偶yciu tej postrzelonej dziewczyny. I chcia艂em tylko, 偶eby jej si臋 nie sta艂o nic z艂ego.
Tylko, 偶e je艣li si臋 wycofamy, to, co si臋 dzieje za tym czerwonym murem, rozro艣nie si臋 i po偶re Regencj臋.
- Zwiad - powiedzia艂em. - My z Szymonem podkradniemy si臋 pod ten mur i spr贸bujemy zajrze膰 do 艣rodka. Obfotografowa膰. Jak si臋 艣ciemni, wycofamy si臋 do puszczy, tam b臋dziemy bezpieczni. Puszczaki nas obroni膮.
- To mo偶emy zrobi膰 - zgodzi艂 si臋 Szymon. - Popatrze膰. I to wszystko.
- Id臋 z wami - o艣wiadczy艂a Jorika. Odwagi dziewczynie nie spos贸b by艂o odm贸wi膰.
- Nie - postawi艂em spraw臋 twardo. - Na razie tylko rzucimy na to okiem, a dalej si臋 zobaczy. Za godzin臋 zacznie si臋 艣ciemnia膰.
- Gowery dobrze m贸wi - popar艂 mnie Szymon. - Mamy tylko godzin臋. Po ciemku nic nie zdzia艂amy, przy tym murze na bank jest pe艂no pu艂apek.
- A to na pewno - przy艣wiadczy艂em. - Ale ja w 偶adn膮 nie wpadn臋.
- No pewnie - zatriumfowa艂 Szymon. - To niewielki problem.
U艣miecha艂 si臋 przy tym nieznacznie, jak zwykle.
Zdj膮艂em poncho, wywr贸ci艂em na lew膮 stron臋 i w艂o偶y艂em zn贸w. Podszewka by艂a pokryta 艂aciatym kamufla偶em. By艂em got贸w.
- Godzin臋 - przypomnia艂em. - Nie wi臋cej.
- Masz aparat? - spyta艂 Szymon.
Wszyscy wiedzieli艣my, co jest grane. Wszyscy grali艣my na zw艂ok臋. Tylko godzinka. Potem zakopiemy si臋 do jutra w lesie, a jutro... Jutro b臋dzie futro. Pewnie stanie si臋 cud i rano tego czerwonego 艣wi艅stwa ju偶 tu nie b臋dzie.
- W艂a艣nie, aparat! - o偶ywi艂em si臋. - Przecie偶 mamy robi膰 zdj臋cia. Nie mam. Jorika mia艂a wzi膮膰. Jorika, dawaj aparat.
- Fotograficzny? - upewni艂a si臋, patrz膮c na nas t臋po. - Nie mam.
- Przecie偶 m贸wi艂a艣 Hoffmannowi, 偶eby ci da艂 aparat!
- M贸wi艂am. Da艂. Ale zapomnia艂am zapakowa膰.
Czy mog臋 oddali膰 si臋 na chwil臋, 偶eby sobie zawy膰?!
Policzy艂em do dziesi臋ciu. Nie pomog艂o.
- No to idziemy - zarz膮dzi艂em. - Wzd艂u偶 drogi, a potem wzd艂u偶 艣ciany.
- 膯艣艣艣! - sykn膮艂 Szymon, wskazuj膮c co艣 nieznacznym gestem. Odwr贸ci艂em g艂ow臋 i spojrza艂em na bram臋.
W otwartych wrotach ni st膮d, ni zow膮d pojawi艂 si臋 wysoki facet w srokatej fioletowo-bia艂ej bluzie i obcis艂ych ciemnoczerwonych butach.
W艂a艣ciwie wygl膮da艂 jak pajac. Z ramion, piersi i brzeg贸w bluzy zwisa艂y mu fr臋dzelki, niekt贸re zako艅czone 艣wiecide艂kami. Przez jego pier艣 bieg艂y dwa skrzy偶owane pasy. Na jednym wisia艂a pochwa z maczet膮, dyndaj膮ca gdzie艣 ko艂o kolan, na drugim jakie艣 dziwne ustrojstwo, prawdopodobnie obrzyn. Szale艅stwo fioletu i bieli nie ko艅czy艂o si臋 na bluzie, rozlewa艂o si臋 tak偶e na twarz, a z tego, co艣my mogli dojrze膰, tak偶e na 艂ys膮 g艂ow臋.
Pajac rozejrza艂 si臋 dooko艂a i wr贸ci艂 za wrota. Jeszcze chwil臋 milczeli艣my. Serce wali艂o mi jak g艂upie.
- Widzieli艣cie, jaki obdziargany? - wydysza艂a Jorika. - Tam jest Lynx!
Nikt nie odpowiedzia艂. Dawno si臋 domy艣lali艣my, 偶e tam jest Lynx.
- A naszyjnik widzieli艣cie? - odezwa艂 si臋 Szymon, kiedy milczenie zbyt si臋 przed艂u偶a艂o.
- Jakie艣 bia艂e kamienie - odpowiedzia艂em.
- 艢rednio kamienie. Czaszki. Ludzkie chyba.
- Ludzkie czaszki? - przerazi艂a si臋 Jorika. - Nie no, niemo偶liwe... za ma艂e by艂y!
- Mog艂y by膰 dzieci臋ce - zgasi艂 j膮 Szymon. - Zi臋ba, idziemy. Przed noc膮 musimy wr贸ci膰 do lasu.
Odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i ruszy艂. Poszed艂em za nim.
Przemykali艣my si臋 przez las, jakie艣 dziesi臋膰 metr贸w od drogi. Zda艂em si臋 na Szymona - wida膰 by艂o, 偶e wie, co robi. Szed艂 pierwszy, nieznacznymi gestami wskazuj膮c, kt贸r臋dy mam i艣膰, a kt贸re miejsca mu si臋 nie podobaj膮. W rzeczy samej w dw贸ch miejscach z trawy i opad艂ych li艣ci wychyn臋艂y ko艂ki, do kt贸rych przymocowany by艂 drut przeci膮gni臋ty tu偶 nad ziemi膮. Takich pu艂apek na pewno by艂o wi臋cej - te tutaj po prostu by艂y 藕le zamaskowane - ale Szymon przeprowadzi艂 mnie przez nie bez przyg贸d.
Zatrzyma艂 si臋 pi臋膰 metr贸w od czerwonego muru.
- Jaki艣 pomys艂? - spyta艂.
- A pewnie - odszepn膮艂em. - Przysymulujemy, 偶e zrobili艣my rozpoznanie, za jak膮艣 godzin臋 si臋 spotkamy. Zyskamy na czasie, do jutra.
- A jutro co?
- Poobserwujemy. Poczekamy.
- Na co?
- A偶 si臋 zacznie impreza.
- Jak dla mnie, bardzo fajny plan - pochwali艂 Szymon.
Byli艣my o dziesi臋膰 metr贸w od cia艂a nabitego na pal.
Ukryty w k臋pie li艣ci i paproci mog艂em mu si臋 dok艂adnie przyjrze膰. Drewniany, poczernia艂y pa艂 wbija艂 si臋 w cia艂o w okolicy krzy偶a, a wystawa艂 p贸艂 metra nad wykr臋con膮 g艂ow膮. Poprzeczka nie pozwala艂a zw艂okom zsun膮膰 si臋 na ziemi臋 pod w艂asnym ci臋偶arem. Trup nie mia艂 偶adnych widocznych obra偶e艅 poza dziur膮 na wylot przez ca艂y tu艂贸w, wype艂nion膮 drewnem. W sumie nie m臋czy艂 si臋 d艂ugo, pomy艣la艂em, wszystkiego par臋 minut. Ale s膮dz膮c z wykrzywionej strachem twarzy trupa, zupe艂nie tego nie docenia艂.
Szymon spojrza艂 w tym samym kierunku, a potem wskaza艂 r臋k膮 kierunek przeciwny - w stron臋 czerwonego muru. Mia艂 racj臋. Sp臋dzenie godziny u st贸p trupa na palu by艂oby proszeniem si臋 o przeprowadzk臋 do wariatkowa. Pochyleni, w p贸艂przysiadzie skradali艣my si臋 dalej. Szymon od czasu do czasu 艂ama艂 艂odyg臋 paproci lub ga艂膮zk臋 na krzaku, 偶eby艣my w szar贸wce byli w stanie znale藕膰 drog臋 powrotn膮. Jeden nierozwa偶ny krok - i wybuchnie nam pod nog膮 mina od艂amkowa.
Po dalszych pi臋膰dziesi臋ciu metrach dotarli艣my do rogu obiektu. Ro艣linno艣膰 dotar艂a w tym miejscu do samego muru, tuli艂a si臋 do niego, pi臋艂a do g贸ry. Stan臋li艣my.
- My艣lisz, 偶e jutro co艣 si臋 zmieni? - spyta艂 Szymon.
- Cholera wie. Mo偶liwe.
- Masz na my艣li starego Hass臋? Ojca tej Patrycji?
- Na przyk艂ad.
- Niepotrzebnie pozwolili艣my mu odjecha膰 - o艣wiadczy艂.
- A co mia艂em zrobi膰? Nog臋 mu z艂ama膰? Kaza膰 wojakom ze stra偶nicy, 偶eby go odstawili do Usti i tam 偶eby go uwi臋zili?
- Co艣 ko艂o tego. Najlepiej jedno i drugie.
- A zarejestrowa艂e艣, 偶e Lenz mi ca艂y czas wpycha艂 automat w plecy? W razie gdyby艣 nie zauwa偶y艂, to jest ochroniarz van Hass贸w. Ma艂o tego, Jorika dobrze van Hassa zna, by艂a dla niego cholernie mi艂a, jak by nie by艂o, to nie jest pierwszy lepszy przechodzie艅. Ja doskonale wiem, 偶e to by艂o z艂e wyj艣cie, puszcza膰 go. Ale w tym momencie nie by艂o dobrego wyj艣cia.
Szymon skin膮艂 g艂ow膮 i umilk艂. Przez chwil臋 nie robili艣my nic.
Potem Szymon, kt贸remu si臋 widocznie nudzi艂o, wyj膮艂 z kieszeni flakwesty kieszonkowy peryskop. W艂a艣ciwie peryskop to za du偶o powiedziane - wypuk艂e lusterko, kt贸re mo偶na by艂o przyczepi膰 do masztu teleskopowego. Rozci膮gn膮艂 maszt, wysz艂o tego ze dwa metry. Starczy艂o. Wysun膮艂 lusterko nad mur i popatrzy艂.
Obraz by艂 zmniejszony i zniekszta艂cony. Widzieli艣my tylko gruzy, g膮szcz pokrzyw i mur jakiej艣 budowli.
- Mi臋dzy murem a tym barakiem jest odst臋p - zauwa偶y艂 Szymon. - Wygl膮da na to, 偶e tam jest korytarz, kt贸rym nikt nie chodzi. Te pokrzywy s膮 dosy膰 艣wie偶e.
Na pi臋膰 minut zapad艂o milczenie.
- Szymon, daj mi z艂odziejk臋 - powiedzia艂em w ko艅cu. - Obejrz臋 to bezpo艣rednio.
Szymon spl贸t艂 palce, tworz膮c stopie艅, na kt贸rym opar艂em czubek buta i wspi膮艂em si臋 po murze. Palcami zaczepi艂em si臋 o jego kraw臋d藕 i podci膮gn膮艂em si臋.
Niewiele widzia艂em - tylko to przej艣cie, zaro艣ni臋te pokrzywami i krzakami bzu, szerokie mo偶e z pi臋膰 metr贸w. Prowadzi艂o z naro偶nika, w kt贸rym si臋 znajdowali艣my, do bramy i gdzie艣 w prawo, znikaj膮c w chaszczach. Z jednej strony czerwony mur, z drugiej odrapane szare mury betonowych barak贸w.
O jakie艣 pi臋tna艣cie metr贸w ode mnie warowa艂 w pokrzywach czarny podpalany pies, jakby mieszaniec wilka i dobermana.
Zsun膮艂em si臋 na d贸艂.
- Tam jest pies - powiedzia艂em. - Jak nas zwietrzy, b臋dzie pi艂owa艂 ryj.
- To dupa blada.
- Nie taka blada, wejd臋 tam i jako艣 to za艂atwi臋.
- Zabijesz go? Po cichu? A dlaczego ty, a nie ja?
- Nie mam zamiaru zwierz膮tku krzywdy robi膰. Dogadam si臋 z nim.
- Znaczy co?!
- Mam kursy niekt贸re z zoopsychologii, znam sygna艂y ps贸w.
- Jaja se robisz.
- No dobra - ust膮pi艂em - mam naturaln膮 艂atwo艣膰 porozumiewania si臋 z psami, prawdopodobnie wrodzon膮. Inaczej nic by z tego nie by艂o.
- A, chyba 偶e - zgodzi艂 si臋. - S艂ysza艂em o ludziach, kt贸rzy umieli si臋 dogadywa膰 z psami. Ale nie widzia艂em 偶adnego w akcji.
- To masz okazj臋, patrz przez lusterko.
Wyj膮艂em z futera艂u posrebrzan膮 艣rut贸wk臋.
- Potrzymaj mi to 偶elastwo, przeszkadza艂oby tylko.
Znowu podstawi艂 mi stopk臋. Podci膮gn膮艂em si臋 na szczyt muru.
- Szymon - szepn膮艂em w d贸艂 - jak ju偶 tam b臋d臋, troch臋 si臋 rozejrz臋. Za dwadzie艣cia minut wracam.
Nic nie powiedzia艂, tylko znowu zaprezentowa艂 sw贸j p贸艂u艣miech.
Przewin膮艂em si臋 przez kraw臋d藕 muru i z dw贸ch i p贸艂 metra skoczy艂em na d贸艂. Prawie metrowa warstwa zesch艂ych 艂odyg zamortyzowa艂a upadek. Podnios艂em si臋 do przysiadu. Pod pi臋tami zazgrzyta艂y okruchy betonu, jedna noga po艣lizn臋艂a mi si臋 na mchu pokrywaj膮cym betonow膮 nawierzchni臋. Upad艂em, poparzy艂em sobie r臋ce pokrzywami, ale poza tym nic si臋 nie sta艂o. Wyprostowa艂em si臋. Co wi臋ksze pokrzywy si臋ga艂y mi wy偶ej g艂owy.
Podszed艂em do szarego baraku. Pokrzywy by艂y tam ni偶sze, widocznie nigdy nie dochodzi艂o tam s艂o艅ce. Doberman ju偶 bieg艂 w moj膮 stron臋. Nie szczeka艂, by艂 nauczony atakowa膰 bez zb臋dnego ha艂asu. Z drugiej strony tak偶e zafalowa艂y pokrzywy - psy by艂y dwa.
Gwizdn膮艂em wysoko. Je艣li si臋 to dobrze robi, mo偶na troch臋 op贸藕ni膰 atak wi臋kszo艣ci du偶ych ps贸w. Ale nie powstrzyma膰.
Zatrzyma艂y si臋 p贸艂 metra ode mnie i teraz sta艂y z wyszczerzonymi z臋bami, skulonymi uszami, powarkuj膮c gro藕nie. Gwizdn膮艂em o p贸艂 tonu ni偶ej, powoli przykucn膮艂em, podnios艂em r臋ce, rysuj膮c d艂o艅mi w powietrzu ob艂e figury.
Nie wiem, czy te znaki, kt贸re wykonuj臋 w takiej sytuacji, maj膮 jakie艣 znaczenie magiczne. Nie s膮dz臋. Po prostu pomagaj膮 mi si臋 skoncentrowa膰. Uspokajaj膮 mnie, doprowadzaj膮 do wzgl臋dnej r贸wnowagi. A psy to czuj膮. Czuj膮 z zapachu mojego potu. Na atak reaguj臋 nietypowo - nie boj臋 si臋, nie pr贸buj臋 ucieka膰 ani atakowa膰. Dalej gwi偶d偶臋. To wszystko razem uspokaja je.
Przesta艂y warcze膰. Pozwoli艂y si臋 dotkn膮膰. Podrapa艂em je za uszami. M贸wi艂em do nich spokojnie i z przekonaniem, chwal膮c je, jakie s膮 艂adne i silne. Nie bez znaczenia by艂o, 偶e czu艂y ode mnie tak偶e zapach Szymona. Teraz jego te偶 ju偶 zna艂y.
Wsta艂em i zostawi艂em psy na miejscu. Posuwa艂em si臋 przez pokrzywy coraz dalej od bramy, w g艂膮b obiektu. Szed艂em wzd艂u偶 tylnej 艣ciany baraku, a偶 si臋 sko艅czy艂a. Naro偶nik baraku od 艣ciany nast臋pnej opuszczonej budowli dzieli艂 pi臋ciometrowy prze艣wit. Poczo艂ga艂em si臋 tamt臋dy tak daleko, na ile mi starczy艂o odwagi. Ukryty w chwastach rozejrza艂em si臋 po okolicy.
Szaro艣膰, g臋stniej膮ca pod koronami drzew, znik艂a. Przede mn膮 roztacza艂 si臋 zamkni臋ty prostok膮tny plac o rozmiarach mniej wi臋cej sto na dwie艣cie metr贸w, ograniczony d艂ugimi parterowymi halami ze zniszczon膮 wi臋ksz膮 cz臋艣ci膮 dach贸w.
Spojrza艂em w stron臋 bramy. Zobaczy艂em pootwierane wrota, ale nigdzie nie by艂o 偶ywego ducha. W przedniej cz臋艣ci obiektu, w pobli偶u bramy, kto艣 wyci膮艂 samosiejki, krzaki i traw臋, wywi贸z艂 naniesion膮 glin臋, a偶 dokopa艂 si臋 do pierwotnej asfaltobetonowej nawierzchni. W tej okolicy zaj膮艂 si臋 te偶 zniszczonymi halami - naprawi艂 dachy, wstawi艂 szyby (widocznie gdzie艣 tutaj mo偶na by艂o dosta膰 szk艂o). Od strony bramy betonowe 艣ciany gin臋艂y w g膮szczu, przez okna wyrasta艂y ga艂臋zie krzew贸w i kar艂owatych drzew. Zauwa偶y艂em jednak, 偶e z tylu prostok膮ta, naprzeciwko bramy, jest wybieg dla niewielkiego stada koni.
Stary obiekt zbudowano solidnie i w spos贸b przemy艣lany. Funkcjonalistyczny styl wskazywa艂 na lata trzydzieste dwudziestego wieku. Prawdopodobnie fabryka amunicji z czas贸w Trzeciej Rzeszy - tworu politycznego, kt贸ry w swoim czasie wojowa艂 z reszt膮 Europy. Przeszed艂em si臋 jeszcze dalej i natrafi艂em na solidn膮 trzypi臋trow膮 budowl臋, niedaleko bramy, po mojej stronie. Mi臋dzy halami fabrycznymi sta艂a willa, w kt贸rej widocznie kiedy艣 mie艣ci艂a si臋 dyrekcja. Teraz te偶 by艂a dobrze utrzymana - dwuspadowy dach pokryty rdzawoczerwonymi dach贸wkami, okna na parterze i na pi臋trze oszklone. Co艣 mnie tam ci膮gn臋艂o.
Spojrza艂em na zegarek. Z dwudziestu minut, o kt贸rych m贸wi艂em z Szymonem, min臋艂o ju偶 pi臋tna艣cie. Nic to, jak kocha to poczeka. Za p贸艂 godziny na pewno wr贸c臋. To by艂o takie proste - przej艣膰 przez pokrzywowe pole korytarzem mi臋dzy czerwonym murem a 艣cianami baraku, a potem zajrze膰 do 艣rodka przez tylne drzwi. Takiej okazji nie wolno by艂o zmarnowa膰.
Wr贸ci艂em w miejsce, w kt贸rym przeszed艂em przez mur. Pod艂o偶y艂em sobie kawa艂 betonu pod nog臋, podskoczy艂em, uwiesi艂em si臋 u kraw臋dzi muru. W lesie za murem zapada艂a noc, 艣ciana lasu z czerwonej sta艂a si臋 niemal czarna. W maskuj膮cej p艂achcie poncho i czarnych spodniach mog艂em spokojnie wisie膰 na kraw臋dzi muru bez obawy, 偶e mnie kto艣 zauwa偶y.
Przewin膮艂em si臋 i szeptem zreferowa艂em Szymonowi sw贸j plan. Nie czekaj膮c, a偶 zaprotestuje, sko艅czy艂em rozmow臋, zeskoczy艂em z powrotem i ruszy艂em przez g膮szcz pokrzyw ku trzypi臋trowemu budynkowi.
W tylnej 艣cianie nie by艂o 偶adnych drzwi - tylko kilka oszklonych okienek, kt贸re po sprawdzeniu okaza艂y si臋 przynale偶e膰 do toalety. W chwil臋 p贸藕niej sta艂em na kafelkach obok trzech ceramicznych pisuar贸w, kt贸re tu przetrwa艂y wieki. 艢mierdzia艂o moczem i ple艣ni膮 na 艣cianach. Pr贸bowa艂em zebra膰 my艣li. Co dalej? Znalaz艂em si臋 w jaskini lwa. Nie mam broni, bom j膮 zostawi艂 Szymonowi. Wraca膰? Wtedy ca艂a operacja traci sens.
Nieznacznie nacisn膮艂em klamk臋 drzwi wiod膮cych na korytarz. Nas艂uchiwa艂em. Wreszcie pchn膮艂em drzwi i rozejrza艂em si臋.
W obie strony wi贸d艂 odrapany korytarz, s艂abo o艣wietlony ostatnimi promieniami zachodz膮cego s艂o艅ca. Spomi臋dzy kafelk贸w na pod艂odze wyrasta艂a trawa. W niekt贸rych oknach by艂y szyby, w innych ju偶 nie. Tynk ze 艣cian osypa艂 si臋 ju偶 dawno, kto艣 go pozamiata艂 i wywi贸z艂. Na czerwonych ceg艂ach czas nie zostawi艂 istotnych 艣lad贸w.
Wzdychanie. W korytarzu s艂ycha膰, 偶e kto艣 cicho wzdycha. Jako艣 dziwnie, a偶 mr贸z mi przebiega艂 po ko艣ciach. Co艣 wisia艂o w powietrzu, co艣 strasznego i fascynuj膮cego zarazem. Mimo woli przypomnia艂y mi si臋 sny z minionej nocy, kiedy si臋 tuli艂em do Joriki. Poczu艂em, 偶e si臋 rumieni臋.
Ruszy艂em korytarzem, szukaj膮c 藕r贸d艂a tych odg艂os贸w. Jedne drzwi by艂y uchylone. Podkrad艂em si臋 do nich i uchyli艂em je szerzej. Znowu przeszed艂 mnie zimny dreszcz.
Wewn膮trz by艂o kilkana艣cie os贸b - ch艂opcy i dziewczyny - w wieku mniej wi臋cej od szesnastu do dwudziestu lat. Nikt mnie nie zauwa偶y艂. Okna zas艂oni臋te starymi, brudnymi zas艂onami. Pomieszczenie o艣wietla艂 szereg 艣wiec przylepionych do plastikowej karoserii jakiego艣 samojazdu, kt贸rego wn臋trzno艣ci ju偶 dawno po偶ar艂a rdza. Wrak nie by艂 jednak po艣rodku pomieszczenia ani w centrum uwagi.
Najwa偶niejszym obiektem by艂o wielkie 偶elazne 艂贸偶ko, na kt贸rym le偶a艂a panienka w delikatnej r贸偶owej sukience z bia艂ymi koronkami i sznureczkami. W艂osy mia艂a kunsztownie uczesane, twarz blad膮, nieznacznie umalowan膮. Uchylone usta podkre艣lone szmink膮, na szyi kilkakrotnie owini臋ty sznur pere艂. Szeroko otwartymi oczami zdawa艂a si臋 widzie膰 jaki艣 inny, lepszy 艣wiat. R臋ce i nogi mia艂a przywi膮zane do ozdobnych por臋czy 艂贸偶ka.
Nad dziewczyn膮 kl臋cza艂 ch艂opak w kamufla偶u, z ogolon膮 g艂ow膮, tylko przez 艣rodek ciemienia ci膮gn膮艂 mu si臋 grzebie艅 w艂os贸w. M贸g艂 mie膰 jakie艣 osiemna艣cie lat. Powoli, powolutku wodzi艂 j臋zykiem po wargach dziewczyny, po brodzie, gardle, a偶 do do艂ka pomi臋dzy obojczykami. Potem szybkim, p艂ynnym ruchem drapie偶nika odpi膮艂 od pasa bagnet i powoli, powolutku przeci膮艂 naszyjnik. Per艂y z delikatnym stukotem potoczy艂y si臋 po pod艂odze.
By艂o w tym widowisku co艣 przera偶aj膮cego. Wbrew sobie przy艂膮czy艂em si臋 do p贸艂okr臋gu widz贸w. Ch艂opak w kamufla偶u rozbiera艂 dziewczyn臋 z r贸偶owej sukienki, r贸wnie powolnymi p艂ynnymi ruchami, jak przedtem j膮 ca艂owa艂. Teraz wzdycha艂a ju偶 nie tylko panienka w r贸偶owym. Razem z ni膮 szybko i g艂o艣no oddychali wszyscy dooko艂a. W tym ja, stary harcownik Gowery Zi臋ba.
Wyt臋偶y艂em resztki woli, potrz膮sn膮艂em g艂ow膮 i wyszed艂em bez po偶egnania. W nozdrzach mia艂em niemo偶liwy do zdefiniowania zapach seksu i przemocy. S艂ab艂, ale gdzie艣 w g艂臋bi mojego m贸zgu rytua艂 R贸偶owej Panienki i Zdobywcy trwa艂 nadal. Przez wybite okno spojrza艂em na pusty dziedziniec. Zapada艂 zmrok. Potem zorientowa艂em si臋, 偶e gdzie艣 w dali rozlega si臋 krzyk.
Doszed艂em do schod贸w prowadz膮cych do piwnicy - oddalonych o jakie艣 dwadzie艣cia krok贸w. Krzyk przybra艂 na sile. W dole, u podn贸偶a schod贸w, zauwa偶y艂em blade 艣wiat艂o lampy. Elektrycznej. Gdzie艣 na terenie obiektu musia艂a by膰 ukryta male艅ka elektrownia. Na pewno nie po to, 偶eby zasila膰 jedn膮 sm臋tn膮 偶ar贸wk臋 w piwnicy, musia艂y z niej korzysta膰 jakie艣 powa偶niejsze urz膮dzenia.
Zszed艂em po schodach. Na drodze stan臋艂y mi okute stal膮 drzwi. Otworzy艂em je bez pukania.
- Czego si臋 kiwasz, debilu! St贸j prosto! Nigdy mi si臋 nie podoba艂e艣, Margold, b臋dziesz 偶a艂owa艂, 偶e mnie pozna艂e艣! Ty mnie jeszcze nie znasz! Trzeba by艂o zosta膰 u mamusi, szmaciarzu! Rzyga膰 mi si臋 chce, jak na ciebie patrz臋! - dar艂 si臋 siedemnastolatek w eleganckiej bia艂ej koszuli i czarnych oficerskich butach. W艂osy starannie zaczesane do ty艂u. Sta艂 w rozkroku, z r臋kami za艂o偶onymi za plecy. Gdy krzycza艂, pulsowa艂y mu 偶y艂y na karku. Pod betonow膮 艣cian膮 pokryt膮 rdzaw膮 ple艣ni膮 sta艂 adresat tej przemowy - ni偶szy, w podobnym wieku, w podartej koszuli i wojskowych roboczych spodniach. Boso. Trz膮s艂 si臋, ale chyba tylko z zimna, bo wyraz twarzy mia艂 wzgl臋dnie spokojny.
- Czego si臋 gibiesz! - dar艂 si臋 tamten g艂osem przeskakuj膮cym w falset. - By艂o baczno艣膰, to st贸j na baczno艣膰!
Stan膮艂em mu za plecami i s艂ucha艂em, jak wymy艣la temu pod 艣cian膮 i informuje go w niewybrednych s艂owach, 偶e si臋 przespa艂 z jego siostr膮 i 偶e nie by艂o to nic ciekawego.
Mia艂em dosy膰. Chwyci艂em go za rami臋 i odwr贸ci艂em twarz膮 do siebie.
- Koniec zabawy, kolego!
- Cisza! - odwarkn膮艂 i pr贸bowa艂 mnie odepchn膮膰. Trzasn膮艂em go dwa razy w twarz. To ostatecznie wybi艂o go z transu. Ten pod 艣cian膮 przygl膮da艂 mi si臋 badawczo.
- Wszystko w porz膮dku? - spyta艂em.
Chwil臋 musia艂em poczeka膰 na odpowied藕.
- Tak, wszystko dobrze - odpowiedzia艂 bosy ch艂opak. Trz膮s艂 si臋 dalej, ale teraz ju偶 nie by艂o w膮tpliwo艣ci - trz膮s艂 si臋, bo sta艂 boso na zimnej wilgotnej pod艂odze.
Ten w mundurze co艣 be艂kota艂. Wyj膮艂em zdj臋cie Patrycji Hass臋.
- Znacie t臋 dziewczyn臋?
Margold przyjrza艂 si臋 zdj臋ciu.
- Gdzie艣 j膮 widzia艂em - powiedzia艂. - Chyba gdzie艣 w Pardze.
- Tu jej nie ma?
- Nie wiem.
- Mia艂a do艂膮czy膰 wczoraj - podsun膮艂em. - Z wczorajszym transportem.
- Tak - potwierdzi艂 Margold - wczoraj przyszed艂 towar. Ale takiej tam nie by艂o. Nie wiem, Jirko, widzia艂e艣 tam tak膮?
Pytanie by艂o skierowane do ch艂opaka w oficerskich spodniach, ale z niego chwilowo nie by艂o 偶adnego po偶ytku. Teraz z kolei on si臋 trz膮s艂, wodzi艂 oczami po pomieszczeniu i co艣 mamrota艂.
- Pan poka偶e... - Ockn膮艂 si臋 w ko艅cu i spojrza艂 na zdj臋cie. - A tak, jest tu taka. Ale j膮 zaraz zwin臋li i zabrali do kanciapy nad laboratorium.
- Ch艂opaki - zwr贸ci艂em si臋 do obydwu - ja tu przyszed艂em po t臋 dziewczyn臋. Zi臋ba jestem. Pr贸buj臋 j膮 wyci膮gn膮膰 z tej, jak m贸wicie, kanciapy. My艣licie, 偶e to si臋 da zrobi膰?
- A dlaczego nie? - Margold wzruszy艂 ramionami. Ten ch艂opak mia艂 nerwy ze stali.
- Ale tam pewnie b臋d膮 ci od Lynxa! - zaprotestowa艂em.
- Oni wszyscy chlej膮. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Agregat chodzi na spirytus. Te偶 si臋 cz臋stujemy, nikt nie pyta.
- Znaczy co, my艣lisz, 偶e mog臋 tak sobie wej艣膰, wzi膮膰 Patrycj臋 i spada膰?
- Tam s膮 doktory. Teraz to ju偶 tylko dw贸ch czy trzech. Ale jak pan si臋 tu dopcha艂, to im pan da rad臋 jedn膮 r臋k膮.
- Ty, Margold, ty mnie czasem nie wkr臋casz? Niby co, nikt tego wszystkiego nie pilnuje? Was, na przyk艂ad, 偶eby艣cie nie uciekli?
Margold najwyra藕niej mia艂 ju偶 dosy膰 t艂umaczenia debilowi rzeczy oczywistych.
- A niby jak by艣my mieli uciec?! - wybuchn膮艂. - Przez puszcz臋, bez kompasu, bez flagi? A pan to tu dotar艂 bez flagi? No widzi pan. A gdyby nawet nas jakim艣 fartem nie z艂apali tubylcy, to nas z艂api膮 lynxowi z tymi swoimi kundlami...
- Jasne, jasne! - powiedzia艂em pospiesznie, chc膮c zatrze膰 z艂e wra偶enie. - Ja musz臋 st膮d spada膰, tylko chcia艂bym z Patrycj膮. Mog臋 zabra膰 do Pargi ka偶dego, kto chce.
Ch艂opak w bia艂ej koszuli za艂ama艂 si臋. Zacz膮艂 p艂aka膰.
- Prosz臋 pana, ja... ja nigdy tu nie chcia艂em... Nie chc臋 tu by膰, psze pana, pan mnie we藕mie do domu...
- Masz to u mnie.
Potarga艂em mu przyjacielskim gestem jego kunsztown膮 fryzur臋 i dok艂adnie w tym momencie zorientowa艂em si臋, 偶e w piwnicy jest jeszcze kto艣 czwarty. Odwr贸ci艂em si臋 w jego stron臋.
Twarz przybysza widzia艂em jako艣 nieostro. Nic dziwnego. Bezpo艣rednio na sk贸rze mia艂 wytatuowany kamufla偶. Barczysty, mocno zbudowany wojak-Wilk, z tych, co byli nad Laramis膮. Ramiona nagie, koszula z oderwanymi r臋kawami. Do kompletu puszcza艅skie spodnie z jeleniej sk贸ry, z fr臋dzlami na szwach i sznurowane buty po kolana. Zion膮艂 alkoholem.
- Hej, szczawie, co tu si臋 dzieje?
Ustawi艂em si臋 tak, 偶eby 偶ar贸wka o艣wietla艂a mi twarz.
- Cze艣膰, g艂膮bie. Poznajesz? Gowery, dla przyjaci贸艂 Zi臋ba. Mam biznes do Chrisa. Na wartowni nikogo nie ma, a...
- Kurwa go ma膰!
R臋ka wytatuowanego harcownika skoczy艂a do pasa. Zanim zd膮偶y艂 rozpi膮膰 kabur臋 i wyci膮gn膮膰 pistolet, okr臋ci艂em si臋 na pi臋cie i celnym kopem w bok trafi艂em go w 偶o艂膮dek. Niestety, pod spodem mia艂 kamizelk臋 kuloodporn膮, po kt贸rej moja noga zgrabnie si臋 ze艣lizn臋艂a. Straci艂em r贸wnowag臋, zachwia艂em si臋. W chwil臋 p贸藕niej wytatuowany za艂o偶y艂 mi krawat.
Pos艂u偶y艂em si臋 chwytem, jaki zwykle stosowa艂em w takich sytuacjach - lewym 艂okciem w ty艂, praw膮 pi臋艣ci膮 przez lewe rami臋. I to samo w drug膮 stron臋. 艁okcie trafia艂y we flakwest臋, pi臋艣ci w pustk臋. Operacja nie uda艂a si臋. Wytatuowany dusi艂 mnie powoli i metodycznie. Sklepienie nade mn膮 zacz臋艂o si臋 rozp艂ywa膰.
Jednakowo偶 nie byli艣my sami. Margold w艂a艣nie zdecydowa艂, po kt贸rej stronie chce stan膮膰. Wyr偶n膮艂 Wilka pi臋艣ci膮 w ucho. Nie by艂a to wielka sztuka, zwa偶ywszy, 偶e by艂 od niego przesz艂o o g艂ow臋 wy偶szy. Wytatuowany rozlu藕ni艂 chwyt. Wy艣lizn膮艂em si臋 i hukn膮艂em go 艂okciem w obdziargan膮 skro艅. Zamroczy艂o go. Lew膮 r臋k膮 z艂apa艂em go za praw膮, t臋 sam膮, kt贸r膮 dopiero co mnie dusi艂, a potem przerzuci艂em go sobie przez rami臋. Upad艂 z 艂omotem na betonow膮 pod艂og臋. Dla pewno艣ci doda艂em jeszcze cios w kark kantem d艂oni.
Gotowe. Uda艂o si臋. Zrobi艂em dok艂adnie to, czego nie chcia艂em. Wpakowa艂em si臋 w sam 艣rodek najwi臋kszej rozr贸by.
Si臋gn膮艂em do t臋tnicy szyjnej wojaka. Szuka艂em t臋tna, a偶 znalaz艂em. Napr臋偶y艂em r臋k臋... i zawaha艂em si臋. Potem, zamiast mu go艂膮 r臋k膮 zmia偶d偶y膰 krta艅, jeszcze raz wyr偶n膮艂em go w skro艅.
Margold i ch艂opak nazwany Jirko obserwowali mnie uwa偶nie. Wyj膮艂em z kabury pistolet Wilka, wyci膮gn膮艂em magazynek i dla pewno艣ci wyj膮艂em z niego naboje. Pi臋膰 sztuk, za艣niedzia艂ych, naci臋tych w gwiazdk臋.
- Kole艣 odwala brudn膮 robot臋 za marn膮 kas臋 - zauwa偶y艂em. - Nawet go nie sta膰 na komplet naboj贸w. Ale mo偶e to robi, bo lubi. We藕 to, Mar... Jak ty masz na imi臋?
- Fritz.
Wsadzi艂em naboje z powrotem do magazynka, a magazynek do pistoletu. Poda艂em bro艅 ma艂emu rekrutowi.
- Ja te偶 bym chcia艂 wr贸ci膰 do Pargi - powiedzia艂, bior膮c bro艅.
- Macie pomys艂, jak wyj艣膰? Poczekacie tu na mnie i p贸jdziemy razem przez mur?
- Tam s膮 miny!
- No to, jak si臋 chcecie wydosta膰?
- Normalnie, przez bram臋. Zaczym si臋 Wilki skapuj膮, nas ju偶 nie ma.
- I co dalej?
Fritz Margold obrzuci艂 mnie pogardliwym spojrzeniem.
- Sam pan jest?
- Za murem s膮 koledzy.
- Macie spluwy? Macie flag臋? No to czego si臋 ba膰?! Zejdziemy w puszcz臋, jakby nas gonili, to rozwalimy psy, bez ps贸w nas nie znajd膮!
Pewno艣膰 siebie prezentowana przez Fritza pora偶a艂a.
- Hmm... To umawiamy si臋 za, powiedzmy, godzin臋 przy bramie. Tylko 偶adnych gwa艂townych ruch贸w. Gdyby mnie nie by艂o, nie uciekajcie sami, bo si臋 zrobi zadyma, a ja zostan臋 w 艣rodku.
- Spoko. My wiemy, co jest grane.
- My艣licie, 偶e kto艣 si臋 przy艂膮czy?
- Raczej tak. Popytamy.
- Popytajcie. S艂uchajcie, gdzie tu znajd臋 to laboratorium?
- Laboratorium? Trzeci barak w lewo od wej艣cia. Tam s膮 ci w bia艂ych p艂aszczach.
- To idziemy.
Wyszli艣my po schodach na g贸r臋, nie zaprz膮taj膮c sobie g艂贸w tym, 偶e Wilk w najlepszym razie zazi臋bi si臋, le偶膮c na zimnej pod艂odze. Na dworze by艂 mrok, w korytarzu r贸wnie偶, tylko przez drzwi do R贸偶owej Panienki, kt贸re zapomnia艂em zamkn膮膰, s膮czy艂o si臋 艣wiat艂o 艣wiec.
Impreza trwa艂a. Ch艂opiec zd膮偶y艂 porwa膰 na strz臋py r贸偶ow膮 sukienk臋 i wszystko, co by艂o pod ni膮, a teraz kre艣li艂 ostrzem no偶a cieniutkie kreski na sk贸rze dziewczyny.
- Fritz! - sykn膮艂em. - Twoja kolej! Zr贸b z nimi porz膮dek!
Fritz Margold tylko skin膮艂 g艂ow膮. Przeszed艂 przez kr膮g widz贸w, zerwa艂 typa w kamufla偶u z dziewczyny, wbi艂 mu pi臋艣膰 w 偶o艂膮dek. Nie poprzesta艂 na tym. 艢cisn膮艂 ch艂opaka za 艂okie膰, a gdy ten pod naciskiem na chrz膮stki rozwar艂 d艂o艅, z艂apa艂 spadaj膮cy n贸偶 i przeci膮艂 wi臋zy kr臋puj膮ce dziewczyn臋.
Wystarczy. Wycofa艂em si臋 i przez okienko toalety wyskoczy艂em z powrotem w pokrzywisko.
By艂a ju偶 noc. Tym razem bez mg艂y, od razu zrobi艂o si臋 zimno i wilgo膰 w powietrzu zamieni艂a si臋 w-szron. Pokrzywy szele艣ci艂y i trzeszcza艂y, jakby by艂y ze szk艂a.
Stopie艅 z betonowego bloku. Odepchn膮膰 si臋. Podskoczy膰. Tym razem uda艂o mi si臋 dopiero za drugim podej艣ciem, za pierwszym palce zsun臋艂y si臋 po 艣liskiej 艣cianie. Jednym zdaniem prostym poinformowa艂em Szymona przez mur, 偶e id臋 po Patrycj臋. Drugim, nieprzesadnie rozwini臋tym - 偶e za jak膮艣 godzin臋 pojawi臋 si臋 w bramie w towarzystwie kilku dezerter贸w, przy czym b臋dziemy mieli ma艂o czasu.
- Ty idioto! - rozleg艂o si臋 zza muru. - Ty dupku pieprzony!
Chcia艂em jeszcze raz wci膮gn膮膰 si臋 na mur, 偶eby zobaczy膰, jak wygl膮da Szymon bez u艣miechu, ale palce znowu mi si臋 zsun臋艂y.
Par艂em z powrotem przez pokrzywy w korytarzu mi臋dzy murem a 艣cianami domu i nagle si臋 zawaha艂em. 艢ciemnia艂o si臋, ale co艣 jeszcze by艂o wida膰. Przebieganie przez pust膮 przestrze艅 przed uchylon膮 bram膮 by艂o posuni臋ciem ryzykownym. Przypomnia艂 mi si臋 tamten przyjemniaczek z naszyjnikiem z czaszek. Skulony na skraju pokrzywowych zaro艣li spogl膮da艂em zza zeschni臋tych 艂odyg i czu艂em, jak pot mi sp艂ywa po karku. W co ja si臋 wpakowa艂em?
Nie mog艂em i艣膰 dalej. Wycofa膰 si臋 te偶 nie. Pochopnie da艂em s艂owo Hassom i Fritzowi Margoldowi. Co艣 mi m贸wi艂o, 偶e je艣li wyjd臋 na otwart膮 przestrze艅, nie 偶yj臋.
Pat.
Rozwi膮zanie sytuacji przynios艂a cichutka melodyjka z艂o偶ona z zaledwie dw贸ch d藕wi臋k贸w. Rozlega艂a si臋 z lewej i z prawej strony - od miast satelitarnych wyp艂ywaj膮cych na ciemny niebosk艂on i z rumowiska pod moimi nogami. Kto艣 szed艂 przez dziedziniec w stron臋 bramy. Facet ostrzy偶ony na je偶a, w renesansowym odzieniu - wysokie buty pod kolana, dopasowane spodnie, kabat z ozdobnie poprzecinanymi r臋kawami. Pod pach膮 ni贸s艂 kr贸tki 艂uk i z jego ci臋ciwy wydobywa艂 te dwa d藕wi臋ki.
Nie widzia艂em twarzy, ale wiedzia艂em, 偶e jest szczelnie pokryta kolorowym tatua偶em. Harcownicy Lynxa mieli taki sam instynkt jak ja. Gdy co艣 si臋 dzia艂o, czuli to przez sk贸r臋.
Lekko, bezszelestnie podszed艂 do uchylonej bramy, chwil臋 sta艂 przy niej, wyjrza艂 na drog臋, potem odszed艂. Przez ca艂y ten czas ani na chwil臋 nie przesta艂 brzd膮ka膰 na ci臋ciwie 艂uku. Dwa tony ca艂y czas nios艂y si臋 w powietrzu.
Cichutko przebieg艂em za jego plecami te pi臋tna艣cie czy dwadzie艣cia metr贸w dziel膮cych mnie od g膮szczu pokrzyw po drugiej stronie.
Trzeci budynek od bramy. Przez szpary w zas艂onach prze艣witywa艂o 偶贸艂te 艣wiat艂o.
W ciemno艣ciach musia艂em i艣膰 ostro偶niej. Przy 艣cianie namaca艂em czubkiem buta dziur臋 w ziemi, prawdopodobnie szyb windowy. Mia艂em szcz臋艣cie, 偶e uda艂o mi si臋 do niego nie wpa艣膰. Co teraz? Pr贸bowa膰 dosta膰 si臋 do budynku przez piwnic臋, prawdopodobnie przez zwa艂y gruz贸w? Nadesz艂a chwila prawdy. Je艣li rzeczywi艣cie wejd臋 do domu, gra sko艅czona. Patrycja m艂odsza jest tam gdzie艣 uwi臋ziona i najpewniej ma towarzystwo. Ka偶dy, kogo spotkam na swej drodze, musi... zamilkn膮膰. Umrze膰. Mam trzos-obuszek i nie zawaham si臋 go u偶y膰.
Podszed艂em pod jedno z o艣wietlonych okien. Poczu艂em s艂odkaw膮 wo艅 palonego alkoholu. Widocznie przy oknie by艂 wylot szybu wentylacyjnego. S艂ysza艂em szum wirnika wentylatora i ciche sapanie. Tam w 艣rodku by艂 agregat pr膮dotw贸rczy na spirytus.
- Spiryt - westchn膮艂em. - Daj Bo偶e, 偶eby naprawd臋 wszyscy byli nar膮bani.
Podskoczy艂em i z艂apa艂em za parapet. Wci膮gn膮艂em si臋 na g贸r臋. Pierwszym, co zauwa偶y艂em, by艂a framuga okna - drewniana, dobrze utrzymana, niedawno pomalowana na bia艂o. Przez szczelin臋 mi臋dzy futryn膮 a 偶aluzj膮 wida膰 by艂o pomieszczenie wy艂o偶one bia艂ymi kafelkami, o艣wietlone s艂ab膮 偶ar贸wk膮.
Wygl膮da艂o to jak laboratorium. No pewnie! Laboratorium!
Oparty 艂okciem o parapet, praw膮 r臋k膮 wyci膮gn膮艂em z futera艂u przy pasie spr臋偶ynowy n贸偶. Szcz臋kn臋艂a spr臋偶yna, b艂ysn臋艂o ostrze. Wbi艂em je w ram臋 okna jak najbli偶ej 艣ciany. Szyba zabrz臋cza艂a.
Znieruchomia艂em i czeka艂em na rozw贸j wydarze艅. Nic. Opar艂em si臋 o wbity n贸偶 i ukl膮k艂em na w膮ziutkim parapecie. Ostro偶nie wyci膮gn膮艂em ostrze i wepchn膮艂em je pod 艣rodkow膮 cz臋艣膰 ramy przy parapecie. Po chwili uda艂o mi si臋 podwa偶y膰 d藕wigni臋 mechanizmu zamykania okna. Poci膮gn膮艂em za ram臋, najpierw lekko, potem energiczniej. W g贸rze co艣 stukn臋艂o - druga zapadka pu艣ci艂a. Okno otwar艂o si臋
Teraz tylko ostro偶nie. Perspektywa upadku z dwumetrowej wysoko艣ci jako艣 mi nie odpowiada艂a. Po chwili balansowania na parapecie wszed艂em do 艣rodka.
Rozdzia艂 13
Cz艂owiek znad Laramisy
To kiedy艣 naprawd臋 by艂o laboratorium.
Bia艂e kafelki na 艣cianach, o dziwo, pozosta艂y nietkni臋te. Urz膮dzenia pasowa艂y do tego, co wiem o laboratoriach. Ergometr - siode艂ko z peda艂ami jak w rowerze. Wielkie sto艂y z rz臋dami prob贸wek i palnikami spirytusowymi. Dwie wielkie kolumny destylacyjne. St贸艂 zawalony papierami.
I, poza mn膮 niegodnym, ani 偶ywego ducha w 艣rodku.
Przez chwil臋 przewraca艂em papiery na stole, a偶 znalaz艂em to, czego szuka艂em: samokopiuj膮cy dziennik pracy, jakiego u偶ywaj膮 zak艂ady badawcze, zar贸wno pa艅stwowe jak i prywatne, w sztywnej p艂贸ciennej oprawie koloru niebieskiego. W rubryce „Nazwa przedsi臋wzi臋cia badawczego” kto艣 wpisa艂 艣mia艂ym, okr膮g艂ym pismem:
Projekt Berserker
Przekartkowa艂em zeszyt, w wi臋kszo艣ci g臋sto zapisany. W adnotacjach po niemiecku powtarza艂o si臋 s艂owo, kt贸re uzna艂em za klucz do zagadki.
Feromon.
Nie us艂ysza艂em nic podejrzanego. Po prostu instynktownie wyczu艂em, 偶e nie jestem w tym laboratorium sam. Oderwa艂em wzrok od dziennika i ujrza艂em przed sob膮 drobnego, 艂ysiej膮cego facecika w fartuchu, kt贸ry zapewne kiedy艣 by艂 bia艂y, ale to musia艂o by膰 bardzo dawno. Spod fartucha wystawa艂y jeszcze brudniejsze spodnie. Na szyi wisia艂a mu maska filtracyjna, z tych, jakie nosz膮 chirurdzy, obejmuj膮ca tylko usta i nos.
- Cze艣膰, Wasyl - odezwa艂em si臋 przyjacielskim g艂osem. - Kop臋 lat.
Wasyl Schaeffer! Nawiedzony konstruktor dzia艂a parowego znad Laramisy! Najwyra藕niej w biochemii czu艂 si臋 lepiej ni偶 w mechanice - w badaniach nad feromonami wykona艂 kawa艂 dobrej, solidnej roboty.
- Dobra robota, kole艣 - powiedzia艂em z przyjacielskim u艣miechem, wskazuj膮c na zeszyt. 艢ciskaj膮c praw膮 r臋k膮 obuszek ukryty pod poncho, przysun膮艂em si臋 do niego o dwa kroki. Plan by艂 prosty - gra膰 na zw艂ok臋, m贸wi膰 o niczym, potem w stosownej chwili zdefasonowa膰 mu nieco czaszk臋 i opu艣ci膰 ten mi艂y lokal.
Podni贸s艂 obie r臋ce. Lew膮 za艂o偶y艂 mask臋, w prawej trzyma艂 rozpylacz. Wykona艂 ten ruch niewiarygodnie p艂ynnie, musia艂 ju偶 mie膰 w tym niejak膮 wpraw臋. Gdyby si臋 na sekund臋 zawaha艂, mia艂bym go z g艂owy.
Nie zawaha艂 si臋.
Rzuci艂em w niego zeszytem i przeszed艂em do ataku. Ch艂opta艣 艣cisn膮艂 gruszk臋 rozpylacza i z dyszy wytrysn膮艂 ob艂oczek czego艣. Mia艂em wra偶enie, 偶e to by艂 b贸l w aerozolu.
Przez pierwsze dwie sekundy m贸wi艂em sobie, 偶e to nic strasznego, poboli i przestanie. Przez nast臋pne trzy sekundy walczy艂em z tym i ju偶 wydawa艂o si臋, 偶e wygram. A potem ju偶 tylko os艂ania艂em g艂ow臋, j臋cza艂em i pr贸bowa艂em z艂apa膰 oddech.
To nie by艂 b贸l. To strach. Strach, kt贸ry kaza艂 mi ukry膰 si臋 w k膮cie, zwin膮膰 si臋 w k艂臋bek i krzycze膰. Chemicznie czyste przera偶enie zwierz臋cia stoj膮cego oko w oko ze swoim naturalnym wrogiem, niezdolnego do jakiegokolwiek ruchu i umieraj膮cego na atak serca, je艣li to trwa dostatecznie d艂ugo.
Stara fabryka zamieniona w zakl臋ty zamek o偶y艂a. Jacy艣 faceci w pancerzach wywlekli mnie z laboratorium. Nic nie m贸wili, bo te偶 mieli na twarzach maski filtracyjne. Nie mia艂em do nich 偶alu, 偶e mnie kopi膮 i bij膮 pi臋艣ciami - by艂em wdzi臋czny, 偶e wyci膮gaj膮 mnie z zasi臋gu dzia艂ania strachu.
Zaci膮gn臋li mnie do innego pomieszczenia, rozebrali do naga i przywi膮zali do drewnianego krzy偶a w kszta艂cie litery X, ju偶 wcze艣niej przygotowanego na jak膮艣 podobn膮 okazj臋. Co za przemy艣lna konstrukcja! Kostki, 艂ydki, uda, 艂okcie, przedramiona i nadgarstki mia艂em przypi臋te szerokimi pasami do nieheblowanego drzewa. Na kark za艂o偶yli mi szerok膮 obr臋cz i czym艣 przymocowali. Mog艂em porusza膰 tylko palcami, a i to w niewielkim zakresie.
By艂o mi 藕le. Bardzo 藕le. To wszystko mnie przeros艂o.
Stopniowo zacz膮艂em dochodzi膰 do siebie. Rozejrza艂em si臋 dooko艂a. Znajdowa艂em si臋 w okr膮g艂ym pomieszczeniu o 艣rednicy jakich艣 szesnastu metr贸w. Przez trzy otwory wej艣ciowe i szpary w kamiennym murze wpada艂o do 艣rodka nieco 艣wiat艂a z elektrycznych lamp umieszczonych gdzie艣 za podwieszanym sufitem. Dawa艂o to tak rozproszone o艣wietlenie, 偶e wewn膮trz pomieszczenia nie by艂o ostrych cieni, wida膰 by艂o ka偶dy najmniejszy szczeg贸艂. Pochodnie w 偶elaznych uchwytach nie pali艂y si臋, widocznie chwilowo nie by艂o zapotrzebowania na tak膮 dekoracj臋. Nie pali艂 si臋 te偶 ogie艅 w otwartym palenisku, 偶elazne klej - ma le偶a艂y spokojnie w ch艂odnym popiele.
Z boku na dw贸ch sto艂ach le偶a艂y starannie u艂o偶one narz臋dzia. Baty zako艅czone haczykami, ostre brzeszczoty, proste imad艂a. Dobre, stare 偶elazo, sk贸ra, drewno... Najbardziej skomplikowanym elementem tych urz膮dze艅 by艂a 艣ruba. Mign臋艂a mi my艣l, 偶e kto艣, kto urz膮dzi艂 t臋 replik臋 艣redniowiecznej izby tortur, by艂 dobrym psychologiem. Zestaw oszcz臋dny, ale budz膮cy zaufanie. Czu膰, 偶e tu pracuj膮 ludzie, kt贸rzy lubi膮 swoj膮 prac臋. Cokolwiek przyjdzie im zrobi膰, zrobi膮 uwa偶nie i sumiennie.
Poczu艂em pot臋偶ny przeci膮g. Powietrze przed twarz膮 zdawa艂o si臋 zamarza膰. Zimno pozbawi艂o nag膮 sk贸r臋 czucia.
Trzej wojownicy stan臋li pod 艣cianami i zdj臋li maski. Dwaj z nich ma艂o si臋 r贸偶nili - d艂ugie p艂aszcze na ramionach, t艂uste w艂osy przystrzy偶one no偶em. Mieli na sobie kawa艂ki plastikowych pancerzy pochodz膮ce z arsena艂贸w elitarnych jednostek dziesi臋ciu r贸偶nych kraj贸w. Lekko艣膰 i naturalno艣膰, z jak膮 nosili te eklektyczne konstrukcje, wskazywa艂a, 偶e dawno ju偶 sta艂y si臋 dla nich drug膮 sk贸r膮.
R贸偶nili si臋 przede wszystkim tatua偶ami. Jeden mia艂 na twarzy czarne i bia艂e pr臋gi, jak u zebry, drugi wygl膮da艂, jakby mu zeszyto twarz z kilku kawa艂k贸w - na ko艣ciach policzkowych i nasadzie nosa, na wargach i brodzie ci膮gn臋艂y si臋 g艂臋bokie, rozlane sznyty, kt贸rych brzegi ozdobi艂 czerni膮 i czerwieni膮. W poprzek blizn mia艂 wytatuowane toporne, umy艣lnie niezgrabne szwy.
Wygl膮d tych dw贸ch nie budzi艂 w膮tpliwo艣ci - rze藕nicy. Zawodowi mordercy, dokumentnie wyprani z wszelkiej wra偶liwo艣ci. Trzeci by艂 inny. D艂ugie w艂osy mia艂 starannie umyte i zwi膮zane cienk膮 wst膮偶k膮. Renesansowy sk贸rzany kubrak, ju偶 wytarty, ale w dalszym ci膮gu pi臋kny, w wielu miejscach starannie naci臋ty i zwi膮zany krzy偶uj膮cymi si臋 rzemieniami. Fa艂dy kubraka najwyra藕niej by艂y wypchane kevlarem, podobnie jak dopasowane spodnie. Obok prawego ucha stercza艂y lotki strza艂 - nie nosi艂 ich w ko艂czanie, lecz w futerale na plecach, gdzie ka偶da strza艂a tkwi艂a w osobnej kieszeni. A tatua偶... Z niebieskiego czo艂a skapywa艂y mu a偶 na brod臋 niebieskozielone krople. Wygl膮da艂 jak elf z mit贸w celtyckich lub inna fantastyczna istota.
Czekali.
W kwadrans p贸藕niej w jednym z otwor贸w pojawi艂 si臋 ten, na kogo czekali.
- Zi臋ba! Jak fi臋 maf! - rozleg艂 si臋 znajomy g艂os cz艂owieka, kt贸ry nie wymawia艂 sp贸艂g艂osek 艣wiszcz膮cych.
Patrz膮c na rysi膮 twarz, zauwa偶y艂em, jak si臋 zmieni艂 Christopher Lynx. Zmizernia艂. Nadal nosi艂 t臋 jedyn膮 w swoim rodzaju stalowo-plastikow膮 zbroj臋 zdobion膮 wzorem w li艣cie winoro艣li. I ciemnofioletowy p艂aszcz lamowany sk贸r膮 rysia - nie ten sam, co nad Laramis膮, ale bardzo podobny. D艂ugie w艂osy, ju偶 rzadsze ni偶 kiedy艣, po - zlepiane, zwisa艂y mu przed oczami jak firanki. Do tego g艂臋bokie zmarszczki po bokach nosa i ust zniekszta艂caj膮ce rysi tatua偶, dawno nie przycinane w膮sy w nie艂adzie.
- Tak si臋 spodziewa艂em, 偶e cif tu spotkam - powiedzia艂em spokojnie rozci臋tymi wargami. - Wpakowa艂e艣 si臋 w niez艂e g贸wno, kolego.
Zupe艂nie mimochodem stukn膮艂 mnie w twarz r臋k膮 w r臋kawicy. Stalowe okucia na kostkach rozci臋艂y sk贸r臋 i zazgrzyta艂y o ko艣膰 policzkow膮. Ciep艂a krew ciek艂a mi po twarzy, skapywa艂a na rami臋.
- No co ty powiesz? A mnie si臋 jak raz zdaje, 偶e w g贸wno to ty si臋 wpakowa艂e艣. I to po szyj臋.
- Do艣wiadczenia na ludziach - sykn膮艂em, nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰. Jakbym te偶 mia艂 na twarzy tatua偶 przedstawiaj膮cy szeroki przyjazny u艣miech. - To musia艂o w ko艅cu wyle藕膰 na wierzch.
- Do艣wiadczenia na ludziach? Pochlebiasz mi. Ja i do艣wiadczenia? Czyja mam do tego kwalifikacje?
- Chris, ja ju偶 wiem o Projekcie Berserker. Feromony, m贸wi ci to co艣?
- Jaki dobrze poinformowany - powiedzia艂 przeci膮gle Lynx. - A sk膮d ty taki m膮dry?
- Od Myszki - wypali艂em z grubej rury.
Podzia艂a艂o. Przez chwil臋 patrzy艂 mi w oczy w milczeniu, potem powi贸d艂 wzrokiem po swoich wojownikach.
- Od Myszki? - powt贸rzy艂. - 艢ciemniasz! Myszka nie 偶yje od czterech miesi臋cy!
- Akurat. Nie 偶yje faktycznie, ale od dw贸ch dni. A przez te cztery miesi膮ce zdycha艂 w wi臋zieniu wojskowym w Bojemii. Jak go tam znalaz艂em, wa偶y艂 nieca艂e pi臋膰dziesi膮t kilo.
Lynx znowu popatrzy艂 na trzy wytatuowane twarze. To by艂o powa偶ne oskar偶enie.
- Chyba m贸wisz prawd臋. I z tym Myszk膮 te偶. Niefart. Byli艣my pewni, 偶e zgin膮艂 pod K枚niginburgiem.
Umoczy艂 wskazuj膮cy palec we krwi, kt贸ra 艣cieka艂a mi z twarzy na pier艣 i kapa艂a na pod艂og臋. Namalowa艂 mi t膮 krwi膮 kilka kresek na 偶ebrach.
- Ciekawe - zauwa偶y艂. - Nie krzepnie. To pewnie z zimna. Zi臋ba, tobie nie zimno takiemu nieubranemu?
Pytanie by艂o z gatunku retorycznych. Szcz臋ka艂em z臋bami i, na ile mi wi臋zy pozwala艂y, dygota艂em.
- Zi臋ba, naprawd臋 uwa偶asz, 偶e jest sens gra膰 twardziela? Pr贸bowa膰, ile wytrzymasz, zanim zaczniesz m贸wi膰? Bo i tak zaczniesz, powiesz wszystko, co wiesz. Oszcz臋d藕 sobie tego, powiedz od razu, ilu was tu jest, gdzie reszta, kto was tu przys艂a艂 i takie tam.
Napi膮艂em wszystkie mi臋艣nie, 偶eby cho膰 na moment przesta膰 si臋 trz膮艣膰. Obr贸ci艂em g艂ow臋 w lewo, potem w prawo, co nie by艂o 艂atwe z wysokim stalowym ko艂nierzem na szyi.
- Przyszed艂em sam - powiedzia艂em wojownikom stoj膮cym po bokach. - I sam odejd臋. Znacie mnie, jestem Gowery Zi臋ba znad Laramisy. Nie musz臋 si臋 chowa膰 za niczyimi plecami. Broni nie nosz臋, w razie potrzeby zdobywam na nieprzyjacielu.
Chwila prawdy.
W tym momencie Christopher Lynx powinien by艂 rozwali膰 mi krta艅, z艂ama膰 pi臋艣ci膮 szcz臋k臋 i wcisn膮膰 palce przez ga艂ki oczne do m贸zgu. Nie dla bezinteresownej przyjemno艣ci zabijania, lecz po to, by uspokoi膰 swoich wojownik贸w. Wszyscy wojenni zawodowcy s膮 beznadziejnie przes膮dni, przekupuj膮 Fortun臋 dziesi膮tkami drobnych grzeczno艣ci. Christopher Lynx powinien by艂 udowodni膰 im, 偶e nie艣miertelno艣膰 Gowery'ego Finka, znanego w pewnych kr臋gach jako Cz艂owiek znad Laramisy, to mit i legenda.
Nie zrobi艂 tego. Cofn膮艂 si臋 o dwa kroki, spojrza艂 na mnie ze zdumieniem, potem przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 ka艂u偶y krwi pod moimi nogami.
- Ciekawe. - Wzruszy艂 ramionami. - My艣la艂em 偶e jeste艣 cwa艅szy. Przecie偶 ta ca艂a historia zacz臋艂a si臋 od ciebie.
- Wiem. Myszka mi m贸wi艂. Tam, nad Laramis膮, zrobili ze mnie berserkera.
Prowadzili艣my spokojn膮 konwersacj臋, jakby艣my siedzieli przy herbatce. Major Hoffmann mia艂 racj臋 - Lynx i ja byli艣my ulepieni z tej samej gliny. Rozumieli艣my si臋. Mo偶e mnie zabije albo pozwoli zakatowa膰 na 艣mier膰, ale dopiero potem. Jak sko艅czymy rozmow臋.
- Tak ci powiedzia艂 Myszka?
- No. Kto艣 mnie naszprycowa艂. My艣l臋, 偶e ten kto艣 na - szprycowa艂 te偶 cz臋艣膰 twoich Wilk贸w, ostatecznie nie by艂em w tym brodzie sam.
- I ty te偶 tak to widzisz? I my艣lisz, 偶e kto to by艂 ten kto艣?
- Kto艣 wr贸ci艂 rano z Gartzu - blefowa艂em. - Kto艣 nie chcia艂, 偶eby Thilemann wygra艂. Zastosowa艂 oddzia艂ywanie biologiczne, zamieni艂 nas w potwory, ale wam tego 艣wi艅stwa nie da艂. Tyle, 偶e wy, znaczy ty i Wasyl, jeste艣cie cwa艅si ni偶 temu komu艣 si臋 zdawa艂o. Wymy艣lili艣cie, 偶e sami sobie t臋 chemi臋 wyprodukujecie. Pewnie ju偶 od pocz膮tku wiedzieli艣cie, 偶e potrzebujecie feromon贸w...
Lynx s艂ucha艂 mojego bajdurzenia z niejakim rozbawieniem. Urwa艂em.
- Naprawd臋 jeste艣 takim idiot膮? - u艣miechn膮艂 si臋. - Ju偶 prawie zaczyna艂em ci wierzy膰, ale teraz spieprzy艂e艣 spraw臋. Myszka, jak go z艂apali, g贸wno wiedzia艂, a ty wiesz jeszcze mniej. Zgadujesz i tyle. Czyli znowu ten sam temat: Zi臋ba, sk膮d si臋 tu wzi膮艂e艣? Ori, podgrzej lutlamp臋, troch臋 go podsma偶ymy.
- Wszed艂em frontow膮 bram膮 - wycharcza艂em. - Przyszed艂em jako negocjator. Nikogo nie spotka艂em, nikt mnie nie zatrzymywa艂, mog艂em zajrze膰 gdzie mi si臋 podoba艂o. Robicie tu co艣 poza chlaniem i m臋czeniem porz膮dnych ludzi?
- Negocjator? W czyim imieniu?
- Chris, w ten spos贸b nie b臋dziemy rozmawia膰. Powiedz im, 偶eby mnie odwi膮zali. Jak si臋 ubior臋, to b臋dziemy mogli pogada膰. Dobrze wiesz, dla kogo pracuj臋.
Lynxowi wyra藕nie zaczyna艂y puszcza膰 nerwy.
- Pierdolisz! Pr贸bujesz wszystkiego, co ci si臋 przypomni, najpierw Myszka, teraz Oggerd! 呕eby艣 mia艂 za sob膮 Oggerda, toby艣 si臋 nie czai艂 po k膮tach, tylko stal przed bram膮, tr膮bi艂 i napieprza艂 w b臋ben!
Zrobi艂 dwa kroki w moj膮 stron臋 i spojrza艂 mi w oczy.
- Ostatni raz pytam grzecznie. Mo偶esz si臋 nie ochrzania膰 i tak wszystko wiemy. Wycisn臋li艣my to z tej van Hasse. Mam sprawdzi膰, czy b臋dziesz twardszy od tej g贸wniary?
Szarpn膮艂em si臋 w wi臋zach.
- I to m贸wi Christopher Lynx, kt贸ry kiedy艣 by艂 patentowanym rycerzem? Obro艅ca wd贸w i sierot? Popatrz do lustra, nie chce ci si臋 rzyga膰 na ten widok? Pogardzam tob膮, rozumiesz?
Zachwia艂 si臋. Nieznacznie, ale jednak. Uda艂o si臋. Metod膮 pr贸b i b艂臋d贸w znalaz艂em jego s艂aby punkt.
- By艂em dobrym rycerzem - sykn膮艂.
- G贸wno by艂e艣 nie rycerz. Jak kto by艂 rycerzem, to mu to zostaje na reszt臋 偶ycia! Nie upadnie tak nisko, 偶eby torturowa膰 dzieci!
Milcza艂. Tamci trzej tak偶e. Obliza艂 rozszczepion膮 warg臋 i powiedzia艂 cicho i spokojnie:
- Wiesz, dlaczego to wszystko robi臋? My艣lisz, 偶e mi przyjemnie patrze膰, jak tu zdychasz z zimna?
Ciekawe. Zaraz mog臋 nie 偶y膰, a Lynxa obchodzi, co o nim my艣l臋.
- S艂ysza艂e艣 kiedy艣 s艂owo Azja, dupku? Taki kontynent jest, wiesz? Za lasem, za bagnami, za ugorami poatomowymi powsta艂y nowe pa艅stwa, du偶o silniejsze ni偶 Cesarstwo i wszyscy jego sojusznicy razem wzi臋ci. Wcze艣niej czy p贸藕niej jaki艣 nowy Attyla czy inny D偶yngischan ruszy na zach贸d, to jest tylko kwestia czasu. A my b臋dziemy gotowi. Ja b臋d臋 gotowy. Bo to ja b臋d臋 rz膮dzi艂 Bojemi膮. Regencja jest buforem mi臋dzy Europ膮 a tym, co przylezie z Azji, i 偶eby prze偶y膰, to musi mie膰 silnego przyw贸dc臋. I b臋dzie mia艂o. Mnie. Wezm臋 j膮 i nikt mi nie przeszkodzi. To b臋dzie moja zemsta za udzia艂 w Projekcie Berserker.
Gdzie艣 na zewn膮trz hukn臋艂y dwa strza艂y.
- Nie wierz臋 w Boga - zachrypia艂em. - Nie wierz臋 w Boga, ale teraz wiem, 偶e Szatan istnieje. To ty. Potrafisz logicznie uzasadni膰 ka偶de z艂o. Jeste艣...
Urwa艂em, bo zorientowa艂em si臋, 偶e Christopher Lynx mnie nie s艂ucha. Jego uwag臋 zaprz膮ta艂y odg艂osy z zewn膮trz.
- Pilnujcie go - rzuci艂. - Kto艣 po niego idzie. W razie problem贸w we藕miecie go ze sob膮. 呕ywego!
Wyszed艂 przez dziur臋 w kamiennej 艣cianie.
Atmosfera zrobi艂a si臋 nerwowa. Wojownicy doci膮gali rzemienie zbroi, wk艂adali he艂my. Ka偶dy he艂m by艂 z innej serii, ale wszystkie o tej samej konstrukcji - basinet, z przy艂bic膮 z przezroczystego plastiku. We wprawnych r臋kach pojawi艂a si臋 bro艅 - karabin pneumatyczny i dwa kr贸tkie 艂uki ze stalowych p艂askownik贸w. Odsun臋li si臋 pod 艣ciany, z ugi臋tymi nogami, 偶eby w razie zagro偶enia m贸c odskoczy膰.
Wszed艂 cz艂owiek z kamufla偶em wytatuowanym na twarzy, ten, kt贸rego obi艂em w piwnicy.
- Koniec alarmu - powiedzia艂, podchodz膮c do mnie. Zgi膮艂 palce. D艂o艅 upodobni艂a si臋 do grotu kopii. Wbi艂 mi kostki palc贸w w 偶o艂膮dek.
- Co jest? - odezwa艂 si臋 ten z pr膮偶kami zebry na twarzy.
- A nic takiego - odpar艂 Kamufla偶 i smagn膮艂 mnie grzbietem r臋ki po twarzy. Potem lito艣ciwie wyci膮gn膮艂 bro艅 i sprawdzi艂, ile ma naboj贸w. - Niedobrze, ju偶 mi tylko trzy kulki zosta艂y.
Przystawi艂 mi luf臋 do twarzy, ale Zebra z艂apa艂 go za nadgarstek.
- Zostaw. Chris go jeszcze potrzebuje.
- A co by艂o tam na dworze? - spyta艂 ten ze sznytami na twarzy. Spod przy艂bicy g艂os wydobywa艂 si臋 jakby zduszony.
- A nic, nic, k艂opoty ze szczawiami. Mo偶ecie zdj膮膰 skorupy, a ja za艂atwi臋 tego gnoja.
- Daruj sobie, Jock - warkn膮艂 Zebra. - Ju偶e艣cie si臋 widzieli wieczorem, nie?
- G贸wno ci臋 to obchodzi! - odpali艂 Jock, ale na usta Zebry ju偶 wyp艂ywa艂 szeroki u艣miech.
- Ch艂opaki, ja wiem, co jest! Jock dzi艣 wiecz贸r nadzia艂 si臋 na tego typa, dosta艂 po mordzie i jeszcze giwer臋 straci艂. Dobrze m贸wi臋, Jock?
Cz艂owiek z kamufla偶em na twarzy wyr偶n膮艂 Zebr臋 w brzuch, ale tamten by艂 w pancerzu, wi臋c tylko zadudni艂o. Rozleg艂 si臋 艣miech pozosta艂ych. Jock chcia艂 wy艂adowa膰 z艂o艣膰 na mnie, ale do akcji wkroczy艂 ten ze sznytami i szwami. Z艂apa艂 rozw艣cieczonego Jocka za rami臋 i odepchn膮艂 na bok.
- Te偶 siedzisz w syfie, Jock. Pija艅stwo, te wszystkie panienki i to wszystko, co im mo偶esz robi膰, a one si臋 jeszcze ciesz膮. I jeszcze to g贸wno, kt贸re Schaeffer pichci w laborce. Co艣 wam powiem: zawsze uwa偶a艂em, 偶e Chris niepotrzebnie si臋 w to wpakowa艂. Na nas te偶 to badaj膮, m贸wi臋 wam.
Przez chwil臋 mia艂em wra偶enie, 偶e Pocerowany mnie broni. Ale nie. Troch臋 go przeceni艂em.
- Popatrzcie na niego - wskaza艂 na mnie. - Przyni贸s艂 pozdrowienia od Myszki. Myszka umar艂 przedwczoraj! Boli mnie to. - Uderzy艂 si臋 w pier艣. - Boli jak cholera! Zostawili艣my go samego! Do ko艅ca 偶ycia sobie tego nie daruj臋!... A teraz herold Gowery Fink nam opowie, gdzie si臋 spotka艂 z Myszk膮.
- Nic ci nie powie - prychn膮艂 Zebra. - Zaraz zdechnie.
- To go 艂adnie poprosimy. Odwi膮偶emy go i troch臋 podgrzejemy.
- Nie! - rykn膮艂 ten z b艂臋kitnym wodospadem na twarzy. - Chcesz go odwi膮za膰, idioto? Nie by艂e艣 nad Laramis膮!
Mia艂 w艂adczy g艂os, powiedzia艂bym, szkolony. G艂os oficera. Albo polityka.
Nieznacznie stan膮艂 obok tego z kamufla偶em.
- Jock dobrze gada. By艂 tam wtedy ze mn膮. Lepiej zabijmy tego cwela, zanim b臋dzie za p贸藕no.
- Uspok贸j si臋! - krzykn膮艂 Zebra. - Lynx woli go 偶ywego!
- A ja siebie wol臋 偶ywego! Nie widzia艂e艣 go nad Laramis膮. A ja widzia艂em. Dot膮d mi si臋 to po nocach 艣ni!
- Masz si臋 czego ba膰! Zmarzni臋ty na ko艣膰.
- Zaraz go zar偶n臋 i nie przeszkadzaj mi, bo po偶a艂ujesz. Zar偶n臋 go, a potem jako艣 to Lynxowi wyt艂umaczymy.
Wodospad wyci膮gn膮艂 z wewn臋trznej kieszeni d艂ugi n贸偶 o cienkim ostrzu.
- Zabity w czasie ucieczki - westchn膮艂 z upodobaniem. - Potwierdzicie, 偶e si臋 urwa艂 i pr贸bowa艂 uciec. Co ty na to, panie herold?
Nie zwr贸ci艂em na niego uwagi. Ot臋pia艂y od up艂ywu krwi i wych艂odzenia rejestrowa艂em tylko odg艂osy z oddali. Cia艂o ogrzewa艂y mi o艣lepiaj膮ce promienie czerwonego s艂o艅ca znad Laramisy.
Wodospad zakr臋ci艂 d艂ugim pr臋tem, kt贸ry trzyma艂 w palcach. Stal zawirowa艂a jak 艣migi b艂yszcz膮cego wiatraka.
Huk.
Jock wygl膮da艂, jakby od ty艂u potr膮ci艂 go autobus. W otworze w pseudokamiennej 艣cianie wypali艂a z obu luf posrebrzana 艣rut贸wka. Jock przedrepta艂 par臋 metr贸w i bokiem wyr偶n膮艂 w kamienn膮 艣cian臋.
Brz臋cz膮 ci臋ciwy kompozytowych 艂uk贸w. Co chwila odzywa si臋 wiatr贸wka. Jorika kl臋ka przy drzwiach, r臋kami w pancernych r臋kawicach 艂amie 艣rut贸wk臋 i wpycha kolejne naboje do kom贸r. Na jej miejscu pojawia si臋 Szymon, karabin pluje o艂owiem w rytmie trzy czwarte.
Zebra odskoczy艂 w bok. Obok le偶a艂 bezw艂adnie Pocerowany. Salwa z karabinu W贸dospada trafi艂a w tarcze ochronne Szymona i odrzuci艂a go w ty艂.
We drzwiach stan膮艂 Lenz. W jednocz臋艣ciowym pancerzu os艂aniaj膮cym g艂ow臋 i pier艣 wygl膮da艂 jak golem. Jego automat plu艂 szybkimi, kr贸tkimi seriami jak krajzega. Fontanny pocisk贸w kalibru dwadzie艣cia dwa nie by艂y w stanie rzuca膰 przeciwnikami o 艣cian臋, tylko przestawia艂y ich po pomieszczeniu.
Zebra, Pocerowany i Wodospad wznowili ogie艅. Ich arma defensiva, czyli pancerz, chroni艂a ich przed powa偶niejszymi obra偶eniami. Jock przewr贸ci艂 si臋 na ziemi, otar艂 nagim przedramieniem krew z twarzy, kt贸r膮 rozbi艂 o 艣cian臋. Jako jedyny z Wilk贸w nie mia艂 he艂mu, pancerza ani ochraniaczy ramion i n贸g. Flakwesta, kt贸r膮 mia艂 pod bluz膮, uratowa艂a mu 偶ycie, ale salwa z my艣liwskiej dubelt贸wki jest w stanie spowodowa膰 obra偶enia wewn臋trzne i przez pancerz.
Karabin pneumatyczny w r臋kach Zebry narobi艂 troch臋 zamieszania. Pociski wybi艂y Jorik臋, Szymona i Lenza z r贸wnowagi i celnymi strza艂ami posun臋艂y o cztery metry wstecz. Strza艂y z kompozytowych 艂uk贸w s膮 gro藕ne. Groty z rozszczepionego krzemienia - ostre jak 偶yletki i absurdalnie mocne - przecinaj膮 plastik pancerzy i wchodz膮 na centymetr pod niego. Kr贸tkie stalowe 艂uki na szcz臋艣cie nie maj膮 takiej si艂y ra偶enia jak te du偶e, kompozytowe.
Jorika wystrzeli艂a znowu. Zebra polecia艂 w ty艂, jakby porwany olbrzymi膮 sieci膮 ryback膮, wybijaj膮c kilka kamieni ze 艣ciany. Lenz i Szymon os艂aniali si臋 nawzajem. Lenz strzela艂 tylko wtedy, gdy Szymon wpycha艂 naboje do magazynka karabinu. Sam nie musia艂 nabija膰, bo jego ma艂okalibrowy automat mia艂 w magazynku dziewi臋膰dziesi膮t naboj贸w, a on gospodarowa艂 nimi oszcz臋dnie.
Zebra, Wodospad i Pocerowany odzyskali kontrol臋 nad sytuacj膮. Konsekwentnie wypychali napastnik贸w za drzwi. Jock czo艂ga艂 si臋 po ziemi, brudnymi r臋kami ocieraj膮c krew z oczu. We flakwe艣cie by艂 bezbronny jak dziecko, wr臋cz 艣mieszny. Ca艂kiem jak ja.
Strza艂y, bulgot wiatr贸wki, brz臋k ci臋ciw, stuk strza艂 o 艣ciany i plastikowe pancerze zlewa艂y si臋 w og艂uszaj膮c膮 kakofoni臋. Pomieszczenie wype艂ni艂 cementowy py艂, od艂amki kamieni, dym z prochu, kt贸ry nie by艂 tak ca艂kiem bezdymny, jak twierdzili sprzedaj膮cy. -Monstrualne chrz膮szcze w chitynowych pancerzach zwar艂y si臋 w 艣miertelnej walce.
Huk. Jorika strzeli艂a przy samej ziemi. W miejscu, gdzie Zebra mia艂 staw skokowy, pojawi艂 si臋 krwawy strz臋p buchaj膮cy krwi膮 w rytmie t臋tna. Zebra odpi膮艂 nagolennik, odwi膮za艂 od pasa rzemie艅, przewi膮za艂 gole艅.
W tumanach py艂u dojrza艂em Szymona, kt贸ry pi臋cioma szybkimi krokami przeskoczy艂 na stron臋 wroga i wbi艂 luf臋 swojej broni mi臋dzy doln膮 kraw臋d藕 he艂mu a ko艂nierz kubraka Wodospada. Zanim nacisn膮艂 spust, rzuci艂 szybkie spojrzenie za siebie. Jock od spodu celowa艂 mu pod pach臋 luf膮 pistoletu, w kt贸rym mog艂a jeszcze by膰 jaka艣 amunicja.
Wewn臋trzn膮 stron臋 przy艂bicy Wodospada zala艂a krew, bia艂e w艂贸kna i szara masa. Zaraz potem Szymona trafi艂a kula. Ostatnia, jak膮 Jock mia艂 w magazynku.
Poraniony lataj膮cymi od艂amkami krwawi艂em z trzydziestu drobnych ran. Czu艂em, jak moje wi臋zy luzuj膮 si臋. Ostatkiem si艂 utrzymuj膮c 艣wiadomo艣膰, otworzy艂em oczy. Zobaczy艂em przezroczyst膮 tarcz臋, a za ni膮 spocon膮 twarz Lenza z nosem wypchanym grypochronami.
- Szybciej! Szybciej! - krzycza艂a Jorika, przecinaj膮c mi wi臋zy.
Lenz z艂apa艂 mnie pod rami臋 i wyci膮gn膮艂 na dw贸r, w noc. Przywita艂o nas kilka pojedynczych wystrza艂贸w.
Przestrze艅 mi臋dzy budynkami o艣wietla艂a stoj膮ca w zenicie Coda. Wyra藕nie wida膰 by艂o p贸艂kr膮g je藕d藕c贸w oddalonych od nas o jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w. Naprzeciwko mnie, w rozkroku, podpieraj膮c si臋 r臋kami pod boki, sta艂 wysoki m臋偶czyzna, srebrzyste 艣wiat艂o o艣wietla艂o czarne l艣ni膮ce ochraniacze.
Christopher Lynx.
- Bra膰 ich! - krzykn膮艂 mocnym g艂osem. - Ich jest tylko sze艣cioro!
Bi艂a od niego pewno艣膰 siebie. Nie, nie straci rozs膮dku z tak b艂ahego powodu.
- Gdzie Szymon? - sykn膮艂em.
- Nie wiem! - krzykn臋艂a Jorika. - Nie wiem! - s艂ycha膰 by艂o, 偶e jest na granicy histerii.
- Diabli wzi臋li - zahucza艂 zniekszta艂cony przez tampony w nosie i golemowy pancerz g艂os Lenza.
- Na nich! - hukn膮艂 Lynx. Szereg je藕d藕c贸w i piechur贸w ruszy艂 w stron臋 miejsca, gdzie siedzieli艣my we tr贸jk臋 za wej艣ciem do baraku.
Wzi膮艂em si臋 w gar艣膰.
- Le偶 - warkn膮艂em, przyciskaj膮c Jorik臋 do ziemi. Wzi膮艂em w zdr臋twia艂e palce posrebrzan膮 艣rut贸wk臋, z艂ama艂em j膮 niezgrabnym ruchem i pr贸bowa艂em sprawdzi膰, czy jest nabita. Nic z tego nie wysz艂o, bo w ko艅cach palc贸w zupe艂nie nie mia艂em czucia, wi臋c postanowi艂em my艣le膰 pozytywnie. Zamkn膮艂em bro艅. 呕eby trafi膰 palcem wskazuj膮cym i 艣rodkowym do spust贸w, musia艂em pom贸c sobie lew膮 r臋k膮. Ruszy艂em naprzeciw nich - nagi, p贸艂偶ywy cz艂owiek wobec dwudziestu dobrze uzbrojonych i opancerzonych zabijak贸w. W srebrzystym 艣wietle padaj膮cym z nocnego nieba czu艂em si臋 jak robak wyci膮gni臋ty z ciemnej gliny.
- Jam jest! - zawo艂a艂em.
Zmusi艂em struny g艂osowe, 偶eby da艂y z siebie wszystko.
- Szmaciarze! Jam jest Gowery znad Laramisy, id臋 po was! Id臋 po ciebie, Lynx!
- Dobi膰 go! - krzykn膮艂 Christopher Lynx, ale g艂os mu zadr偶a艂.
Wypali艂em z obu luf i... pad艂em twarz膮 w d贸艂.
Nie widzia艂em strumienia krwi tryskaj膮cego z pachwiny Christophera Lynxa. Jedna ze 艣rucin znalaz艂a przej艣cie mi臋dzy ochraniaczem uda a doln膮 kraw臋dzi膮 flakwesty i przeci臋艂a mu t臋tnic臋 biodrow膮.
- Kurwa ma膰! - krzykn膮艂 Christopher Lynx g艂osem o oktaw臋 wy偶szym. - Rozepnijcie mnie!
Palcami uciska艂 pachwin臋, pr贸buj膮c zatka膰 dziur臋, przez kt贸r膮 ucieka艂o z niego 偶ycie.
Jorika si臋gn臋艂a do bocznej kieszeni i wyci膮gn臋艂a z niej granat. Z innej wydoby艂a proc臋, szerok膮 kiesze艅 na dw贸ch d艂ugich rzemieniach. Wyrwa艂a z臋bami zawleczk臋, w艂o偶y艂a granat do kieszeni procy, rozkr臋ci艂a proc臋 nad g艂ow膮.
- Zr贸bcie co艣! Dosta艂em w pachwin臋! - rycza艂 Christopher Lynx. Cienki strumie艅 krwi odmierza艂 t臋tno.
- Jezus Maria! - krzycza艂 kto艣. - Zabi艂 go!
- Wiedzia艂em! - krzycza艂 inny g艂os. - To nie cz艂owiek, to cyborg!
Jorika pu艣ci艂a rzemie艅 procy. Granat zatoczy艂 艂uk w powietrzu i eksplodowa艂 nad g艂owami je藕d藕c贸w. Lenz zrobi艂 krok w prz贸d i nacisn膮艂 spust automatu. Na ta艣mie zosta艂o jeszcze co najmniej trzydzie艣ci naboj贸w.
Krzyki b贸lu. R偶enie koni. Szczekanie ps贸w. T臋tent kopyt.
Cisza.
Rozdzia艂 14
Umieraj膮cy wr贸g
Ciep艂o.
Ciep艂o mia艂o kolor br膮zowoczerwony. Jak stary 偶eliwny piec rozpalony do czerwono艣ci.
B贸l.
B贸l, gdy zdr臋twia艂e z zimna narz膮dy przywiera艂y do siebie. Skuli艂em si臋, 偶eby by膰 bli偶ej ciep艂a, w samym 艣rodku.
Dok艂adnie wiedzia艂em, gdzie mam nerki. Czu艂em wyra藕nie ich kontury. Do brzucha kto艣 mi nasypa艂 kurzych podrob贸w 艣wie偶o wyj臋tych z zamra偶arki. B贸l.
Ciep艂o hucza艂o jak piec rozpalony do czerwono艣ci. To by艂 piec. Zion膮艂 mi ciep艂em w twarz z odleg艂o艣ci trzech metr贸w.
Ostro偶nie si臋gn膮艂em za siebie i natrafi艂em na nag膮 sk贸r臋. Tylko nie by艂em pewien, czy to czyja艣, czy moja w艂asna.
- Panna, to ty?
- Yyy... Zi臋ba, tak si臋 ciesz臋, 偶e 偶yjesz! - Przywar艂a do moich plec贸w m艂odym, gor膮cym cia艂em. Potem wykona艂a taki ruch, jakby chcia艂a odskoczy膰.
- Le偶. - Przycisn膮艂em j膮 do siebie. - Wytrzymaj jeszcze chwil臋.
Mrowienie w ko艅cach palc贸w. Wraca艂o mi czucie.
- Co si臋 sta艂o? - spyta艂em, patrz膮c na rozgrzany piec.
- By艂e艣 nieprzytomny. I zimny jak trup. My艣la艂am, 偶e to ju偶 koniec. Chwilami nie wyczuwa艂am t臋tna.
- To normalne przy wych艂odzeniu. Gdzie Lynx?
- Pojechali. Nie ma. Olej to... Lynx ranny, chyba ci臋偶ko. Ale to te偶 olej.
- Tak liczy艂em, 偶e sp臋kaj膮. - Skin膮艂em g艂ow膮. - Gdzie Lenz i Szymon?
- Lenz tu gdzie艣 powinien by膰. Szymon nie 偶yje.
- Nie 偶yje... Szkoda ch艂opa. A znalaz艂a艣... Patrycj臋?
- ...tak. Nie wiem, dziwna jaka艣 jest. Nie pozna艂a mnie. Znale藕li艣my j膮 we...
Urwa艂a. Musia艂o to by膰 co艣, o czym zbyt ci臋偶ko m贸wi膰.
- W szoku musi by膰, nie? Nie藕le j膮 tu urz膮dzili.
- Chyba w szoku. My艣lisz, 偶e jej przejdzie?
- A bo ja wiem? Nie znam dziewczyny. A reszta ma艂olat贸w? Ile ich by艂o?
- Ze dwadzie艣cia sztuk. Cz臋艣膰 pojecha艂a z Lynxem. Woleli tak. Dobrowolnie. Nie podoba mi si臋 to. Dadz膮 sobie obdziarga膰 pyski i b臋d膮 walczy膰 przeciwko Czechom - u偶y艂a dawnej nazwy Regencji.
Milcza艂em. Zaciska艂em z臋by. 呕ycie boli. Gdzie艣 wewn膮trz co艣 mn膮 trz臋s艂o, niekontrolowane, niepowstrzymane. Szok po wych艂odzeniu.
Rw膮cy b贸l twarzy rozbitej pi臋艣ci膮 Lynxa.
Drzwi otwar艂y si臋 - widocznie kto艣 w korytarzu us艂ysza艂 nasz膮 rozmow臋. W blasku rozpalonego pieca pojawi艂a si臋 sylwetka niewysokiego cz艂owieka z kolb膮 karabinu stercz膮c膮 nad ramieniem.
- Szymon! - zawo艂a艂em.
- To ja - odezwa艂 si臋 obcy g艂os. Jorika zapali艂a latark臋 i w jej 艣wietle ujrza艂em Fritza Margolda. Lewa po艂owa jego twarzy stanowi艂a jeden wielki siniec, przez plecy mia艂 przewieszony na pasie karabin Szymona.
- Zga艣 to! - warkn膮艂. Zauwa偶y艂em jeszcze zakrwawione dzi膮s艂a i wielk膮 dziur臋 tam, gdzie jeszcze wczoraj mia艂 z臋by.
- Cze艣膰, Frycek - u艣miechn膮艂em si臋. - Jak zdrowie? Czy mi si臋 zdaje, czy poprzednim razem mia艂e艣 wi臋cej z臋b贸w?
- Co by艂o, a nie jest, nie pisze si臋 w rejestr - uci膮艂.
- Uros艂e艣 - zauwa偶y艂em. - Powiedzia艂bym, 偶e tak gdzie艣 o p贸艂 kolby.
Wzruszy艂 ramionami w odpowiedzi. Pas karabinu by艂 urwany i prowizorycznie zwi膮zany - wida膰 Fritz Margold oderwa艂 go si艂膮 od flakwesty, do kt贸rej by艂 przynitowany.
- Po co艣 go urywa艂? - zainteresowa艂em si臋. - Nie mog艂e艣 wzi膮膰 od razu jego katany?
- Nie widzia艂e艣, co Jock mia艂 w klamce? Ponacina艂 sobie naboje na krzy偶.
- Faktycznie, by艂o. Zrobi艂 z nich dum-dum.
- S艂ysza艂em o takim patencie, ale w sumie nie wierzy艂em, 偶e to dzia艂a. Szymonowi wy艂azi艂a z p艂uc taka drobna kaszka. Cala flakwesta by艂a od 艣rodka zasmarowana mielonymi flakami.
Umilk艂 na chwil臋 i doda艂 konfidencjonalnie:
- Ma艂o si臋 nie porzyga艂em, jak to zobaczy艂em.
Poczu艂em, 偶e mu zazdroszcz臋. Ma siedemna艣cie lat. W艂a艣nie przeszed艂 chrzest bojowy i wytrzyma艂. Zahartowa艂a si臋 stal. Nie b臋dzie sobie zawraca艂 g艂owy w膮tpliwo艣ciami, nie b臋d膮 go m臋czy膰 rozterki moralne ani wyrzuty sumienia. Ludzie b臋d膮 dla niego kandydatami na karby na kolbie.
Mo偶e go krzywdzi艂em? To on mnie uratowa艂. Pacho艂ki Lynxa go dogoni艂y, a on im si臋 wyrwa艂, przebi艂 si臋 za bram臋, 艣ci膮gn膮艂 na pomoc Szymona i Jorik臋.
- Lepiej st膮d spada膰 - zauwa偶y艂. - Lynxowi mo偶e odwali膰 i tu wr贸ci.
- Dobra. Pojedziemy. Obud藕 mnie, jak si臋 rozwidni.
- Ju偶 si臋 rozwidnia.
- Git. Frycek, wyjd藕, dama chce si臋 ubra膰.
Wyszed艂.
Galareta pod moj膮 przepon膮 trz臋s艂a si臋 w dalszym ci膮gu, w g艂owie szumia艂o mi jak w ulu, co艣 mi podchodzi艂o z bulgotem do gard艂a, pilnie musia艂em i艣膰 do ubikacji. Usiad艂em ostro偶nie. Pomaca艂em si臋 palcami po twarzy i trafi艂em na gaz臋 przesi膮kni臋t膮 zakrzep艂膮 krwi膮. Rana ju偶 nie krwawi艂a - gdy by艂em nieprzytomny, kto艣 j膮 zeszy艂 prostym 艣ciegiem nici膮 chirurgiczn膮.
Na krze艣le przy 艂贸偶ku wisia艂o moje ubranie. Gdy w nim grzeba艂em, wypad艂a z g艂o艣nym brz臋kiem 艣rut贸wka, a potem wytrz膮sn膮艂em z niego jeszcze pi臋膰 czerwonych naboi do niej. W blasku rozpalonego piecyka przejrza艂em moje szmatki. Trzosu nie by艂o. Kto艣 bardziej potrzebowa艂 moich pas贸w z 艂adownicami ni偶 ja, wi臋c wzi膮艂. Zmieni艂 te偶 w艂a艣ciciela igielnik, zapinki, apteczka, luneta i dokumenty, nie m贸wi膮c ju偶 o pieni膮dzach. Nie przej膮艂em si臋 tym specjalnie. Zosta艂 mi poszarpany T-shirt, buty, koszula, poncho i buty, w kt贸rych jaki艣 艂obuz przeci膮艂 sznurowad艂a.
W艂o偶y艂em na siebie wszystko, co mi zosta艂o, za艂adowa艂em 艣rut贸wk臋 i zatkn膮艂em za pas. Na mi臋kkich nogach wyszed艂em na korytarz i dalej na dw贸r.
Fritz mia艂 racj臋. Niebo zacz臋艂o si臋 rozja艣nia膰, a na wschodzie by艂o wr臋cz niebieskie. W pobli偶u bramy kr臋ci艂o si臋 kilka postaci ludzkich, obok nich zauwa偶y艂em sylwetki trzech czy czterech koni. Pospiesznie odku艣tyka艂em za budynek, w stron臋 pokrzywowych chaszczy, i rozpi膮艂em spodnie.
Sko艅czywszy, dostrzeg艂em ruch obok siebie. W pokrzywach pojawi艂 si臋 spory czarny cie艅. Przyjrza艂em mu si臋 uwa偶niej, a potem zapiszcza艂em tym charakterystycznym d藕wi臋kiem, kt贸ry tak fascynuje psy.
Z g膮szczu wylaz艂 zapomniany przez wszystkich doberman. Odezwa艂em si臋 do niego. Przybieg艂 rado艣nie, merdaj膮c kikutem obci臋tego ogona. Wydarzenia minionej nocy przerasta艂y jego psi umys艂, niemniej zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e zmarnowa艂 偶yciow膮 szans臋 - w nocy na pierwszym miejscu postawi艂 swoje obowi膮zki s艂u偶bowe i pilnowa艂 jakich艣 drzwi, zamiast uciec razem z lud藕mi, kt贸rzy go karmili, szkolili i wydawali rozkazy. Wyci膮gn膮艂em r臋k臋 i pog艂aska艂em go po grzbiecie.
Granatowe niebo sta艂o si臋 ciemnoniebieskie. Ma艂olaty przy bramie k艂贸ci艂y si臋 g艂o艣no, pr贸buj膮c za艂adowa膰 na konie jak najwi臋cej koc贸w, juk贸w z jedzeniem i pojemnik贸w na wod臋. S艂abo im to sz艂o.
Z dobermanem na kr贸tkiej smyczy ruszy艂em na plac, 偶eby spr贸bowa膰 znale藕膰 jakie艣 艣lady i zorientowa膰 si臋, co tu si臋 wczoraj sta艂o. Chodzi艂em w k贸艂ko tam, gdzie ostatni raz widzia艂em Christophera Lynxa. Wreszcie znalaz艂em - potargany stalowo-plastikowy pancerz ozdobiony motywem li艣ci winoro艣li, pokryty czarn膮 skorup膮 zakrzep艂ej krwi. W kurzu zaschni臋ta posoka. Ciemna linia na ziemi. Kolejna ka艂u偶a. Czarne 艣lady podkowy, widocznie ko艅 wdepn膮艂 w rozlan膮 krew. Mn贸stwo ciemnych kropek, jakby kto艣 la艂 krew z konewki.
Ile偶 on jej straci艂?
Krwawe 艣lady doprowadzi艂y mnie do bramy. Ch艂opak w kamufla偶u, ten sam, kt贸rego widzia艂em wczoraj jako g艂贸wnego aktora w psychodramie pt. Zdobywca i R贸偶owa Panienka, wrzeszcza艂 w艂a艣nie na swoj膮 partnerk臋:
- Zastan贸w偶e si臋, kretynko, jest szesna艣cie os贸b, ka偶dy musi mie膰 koc, przynajmniej cztery litry wody i co艣 do 偶arcia. Cz臋艣膰 b臋dziesz po prostu musia艂a wzi膮膰 na garb, na te chabety ju偶 wi臋cej nie za艂adujesz, a jeszcze Wendy ma z艂aman膮 r臋k臋, Karl gor膮czk臋, a Patka nie kontaktuje, oni musz膮 jecha膰!
- Wsad藕 sobie koce w dup臋! - odci臋艂a si臋 R贸偶owa Panienka. - Jeszcze czego, nie mam co do roboty, tylko spa膰 pod drzewem! Jak damy po garach, to o p贸艂nocy b臋dziemy w domu!
- Pewnie - popar艂a j膮 Jorika. - Dojedziemy do fortu przy bagnach, a oni zadzwoni膮 do twierdzy po fur臋. Albo ci臋偶ar贸wk臋.
- Pogi臋艂o ci臋, ksi臋偶niczko? - rozdar艂 si臋 ch艂opak, kt贸rego zna艂em jako Jirka. - Do twierdzy nas chcesz zaci膮gn膮膰? 呕eby nas wszystkich wsadzili do pierdla za dezercj臋?
Ja si臋 wypisuj臋, jak widz臋 mundur, to dostaj臋 wysypki. To ja ju偶 wol臋 si臋 jeszcze dzie艅 przekima膰 w lesie!
- Ej wy! - zawo艂a艂 kto艣 z lasu. - Jeszcze jeden futrzak! Frycek, ty masz giwer臋, rozwal go! Pan si臋 odsunie, Fritz ma s艂abe oko!
Doberman zauwa偶y艂, 偶e o nim mowa.
- Wolnego - u艣miechn膮艂em si臋 do nich. - 呕adnego strzelania. To m贸j pies.
Pochyli艂em si臋 nad zwierzakiem i poklepa艂em go po grzbiecie.
- Dobry piesek, dobry. Oni ci nic nie zrobi膮 - odezwa艂em si臋 po germa艅sku.
- A jak pan my艣li - odwa偶y艂a si臋 R贸偶owa Panienka - czy to nie bez sensu, ci膮gn膮膰 ze sob膮 te wszystkie ciuchy, koce i namioty?
- Musz臋 ci臋 rozczarowa膰 - odpar艂em, patrz膮c na ni膮 z sympati膮 - ale droga do domu prowadzi przez pustkowie. Przez puszcz臋. Gdyby to nawet mia艂o trwa膰 kilka godzin, warto si臋 spakowa膰, jakby mia艂o trwa膰 tydzie艅, bo nigdy nie wiesz, co si臋 stanie po drodze. Wystarczy ci taka rada m膮drego starca?
- Wystarczy - pisn臋艂a. - Dzi臋kuj臋.
Nie by艂a tak poobijana jak Fritz Margold. Patrzy艂em na nich z rozbawieniem, wygl膮dali jak na wycieczce klasowej. Wyszed艂em krok za bram臋 i przesta艂em si臋 u艣miecha膰. Przed bram膮 nadal sta艂 pal z nadzianym cia艂em m臋偶czyzny. Czar prys艂.
- Ej! - zawo艂a艂em w ich stron臋. - Zapomnieli艣cie o tym za bram膮. Trzeba go zdj膮膰 i pochowa膰.
- Co? - us艂ysza艂em zza bramy.
- Tam jest pe艂no trupiego jadu!
- To by艂 kawa艂 skurwiela!
- Jemu to ju偶 i tak rybka!
- Zostawcie robot臋 i pochowajcie go - powt贸rzy艂em, chyba ju偶 nie by艂em taki mi艂y. Nie wiem, dlaczego mi tak na tym zale偶a艂o. Mo偶e te偶 s艂ysza艂em ten cichy krzyk.
Okaza艂o si臋, 偶e m艂贸d藕 ma przede mn膮 du偶y respekt. Bez szemrania wzi臋li si臋 do roboty. Wygrzebali sk膮d艣 siekier臋 0 d艂ugim stylisku, kawa艂 p艂贸tna i par臋 gumowych r臋kawic. Chudy blondyn czterema ciosami zr膮ba艂 pal, kto艣 inny wyci膮gn膮艂 go z trupa, jeszcze inni zawin臋li cia艂o w p艂acht臋 1 gdzie艣 ponie艣li. Gdy si臋 postarali, dzia艂ali jak zgrana dru偶yna - wszystko to nie zaj臋艂o im nawet dziesi臋ciu minut.
Bez trupa na honorowym miejscu zdawa艂o si臋, 偶e s艂o艅ce zacz臋艂o 艣wieci膰 ja艣niej. Sta艂em na drodze i patrzy艂em na po cz臋艣ci bezlistne ju偶 korony drzew, prze艣wietlone promieniami s艂o艅ca. Doberman przy mojej nodze zawarcza艂 ostrzegawczo.
Odwr贸ci艂em g艂ow臋. Trzy kroki ode mnie sta艂 ch艂opiec z puszczy, ten sam, kt贸ry wczoraj przywali艂 mi kamienn膮 siekier膮. Nie zauwa偶y艂em, kiedy si臋 do mnie zbli偶y艂. Wiedzia艂em jedno: trupa ju偶 nie by艂o, i nie by艂o te偶 jego ducha, kt贸rego krzyk tak przera偶a艂 m艂odego puszczaka. Pozdrowi艂em go gestem i z艂apa艂em dobermana za przyci臋te ucho.
Ch艂opak wskaza艂 na pancerz w li艣cie winoro艣li, kt贸ry nadal trzyma艂em w r臋ce, i wykona艂 gest w stron臋 lasu.
- Lynx? - spyta艂em.
Milczenie.
- S膮 tam gdzie艣 je藕d藕cy?
呕adnej reakcji.
Na migi da si臋 wyja艣ni膰 niejedno, ale pod warunkiem, 偶e si臋 otrzymuje jakie艣 odpowiedzi. Temu tutaj nie chcia艂o si臋 ze mn膮 gada膰. Sta艂 i patrzy艂 na mnie. Potem obszed艂 mnie dooko艂a, przybli偶y艂 si臋 do mnie z tej strony, z kt贸rej nie by艂o psa. Z艂apa艂 mnie za skraj poncho i lekko poci膮gn膮艂 w stron臋 lasu.
Zrozumia艂em.
- Frycek! Jorika! - zawo艂a艂em. Wyszli z bramy. - Zmiana plan贸w. Jed藕cie sami do Regencji, ja tu mam jeszcze co艣 do za艂atwienia.
- Co takiego? - odezwali si臋 jednocze艣nie.
- Zobacz臋 si臋 z Lynxem. Krwi si臋 z niego wyla艂o jak z zar偶ni臋tego prosiaka. Jest tu gdzie艣 blisko, ten obywatel mnie do niego zaprowadzi! Id臋 z nim, zostawcie mi tu Bu艂eczk臋, i przede wszystkim Lenza! Absolutnie nie bierzcie ze sob膮 Lenza!
- Nie mo偶emy ci臋 tu zostawi膰 bez flagi - zauwa偶y艂 Fritz. - Puszczaki ci臋 zat艂uk膮.
- Nie zat艂uk膮. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Mamy swoj膮 flag臋. Jest u Szymona w kieszeni flakwesty.
- Pewnie jest ca艂a we krwi. - Fritz wzruszy艂 ramionami.
- Nie rzutuje. Jorika, spr贸buj j膮 wypra膰 i zostaw j膮 Lenzowi. Upierze si臋, to dobrze, nie upierze si臋, to drugie dobrze, ani Lenz, ani ja flagi nie potrzebujemy. Dobrze znamy dzikich. Wygonili艣my st膮d z艂e duchy.
- Jak sobie chcesz. - Fritz skin膮艂 g艂ow膮. Odnosi艂 si臋 do mnie jak r贸wny do r贸wnego, chocia偶 by艂 ode mnie prawie o po艂ow臋 m艂odszy. - Wezm臋 reszt臋 ekipy i spadamy.
- Le膰cie. Spotkamy si臋 w Pardze, zabior臋 ci臋 na piwo gdzie艣, gdzie nie b臋d膮 marudzi膰, 偶e jeste艣 za ma艂y.
W brzuchu dalej pulsowa艂a mi mro偶ona galareta, ale krew rozgrzewa艂a 艂owiecka gor膮czka. W ci膮gu najbli偶szych paru godzin dorw臋 tego wytatuowanego 艣mierdziela. Albo przynajmniej znajd臋 jego zw艂oki.
- Gowery! - krzykn臋艂a mi prosto w ucho Jorika. - Pogi臋艂o ci臋? Co ty kombinujesz?
- Ju偶 ci m贸wi艂em. Id臋 po Lynxa... Gdzie leziesz?! - krzykn膮艂em na puszczaka, kt贸ry w艂a艣nie odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i ruszy艂 mi臋dzy drzewa. Ch艂opak roz艂o偶y艂 r臋ce na znak, 偶e chcia艂 mi zrobi膰 grzeczno艣膰, ale jak nie, to nie.
Diabli mnie zacz臋li bra膰.
- Pilnuj! - poleci艂em psu po germa艅sku. Stan膮艂 przed dzikusem na szeroko rozstawionych 艂apach i zawarcza艂 gro藕nie.
Jorika uderzy艂a mnie pi臋艣ci膮 w pier艣.
- A ja to co? A co ze mn膮?
- A co ma by膰? Wr贸cisz do Regencji, nic ci si臋 nie stanie.
- Ty egoistyczny dupku! Dlaczego mi to robisz?
- A co ja ci robi臋? Robi臋 to, co chcieli艣my zrobi膰. Ty chcia艂a艣. Szymon chcia艂. Jestem mu to winien. Doko艅cz臋, co on zacz膮艂. Nie dociera do ciebie, 偶e drugiej takiej okazji nie b臋dzie?
- Aha! Szymonowi jeste艣 winien, biedactwo! A mnie to nic nie jeste艣 winien? To ja za艂atwi艂am, rozumiesz? Ja ich nam贸wi艂am! Szymon chcia艂 si臋 cofn膮膰 w puszcz臋, to mu powiedzia艂am, 偶e jest tch贸rz i 偶e jak tak, to ja id臋 po ciebie sama! No to ze mn膮 poszed艂, a Lenz si臋 przy艂膮czy艂. To ja ci臋 uratowa艂am... I co, to teraz si臋 nie liczy, tak?
- Dziewczyno, nie dociera do ciebie, 偶e wszystko si臋 mo偶e rozstrzygn膮膰 teraz, w ci膮gu paru godzin?
- Dociera. Ze Hoffmann mia艂 racj臋, jeste艣 taki sam jak oni. Taki sam jak Lynx. Pami臋ta艂am ci臋 innego. My艣la艂am, 偶e... a ty jeste艣 potw贸r! Cyborg! Maszyna do zabijania!
Z艂apa艂em j膮 za ramiona i potrz膮sn膮艂em z ca艂ej si艂y.
- Nie 艂apiesz, 偶e to wszystko robi臋 dla ciebie? Wiesz, co mi wczoraj powiedzia艂 Lynx? 呕e we藕mie sobie Regencj臋, b臋dzie tu rz膮dzi艂, rozumiesz? 呕e przyjdzie i po prostu sobie we藕mie tw贸j kraj, sam sobie wyp艂aci tak膮 premi臋 za udzia艂 w projekcie...
Rzuci艂a mi si臋 na szyj臋.
- Nie! Mia艂e艣 racj臋! Nie mamy szansy w walce z nimi! Nie obronimy si臋, tyle z tego b臋dzie! B艂agam, nie odchod藕. Szymon nie 偶yje, ty ledwo uszed艂e艣 z 偶yciem, jeszcze si臋 trz臋siesz! Nie chc臋 ci臋 straci膰, rozumiesz? Co ci mam da膰, 偶eby艣 zosta艂 ze mn膮? Ju偶 nic nie mam, tylko siebie! Chcesz? To bierz, ale nigdzie nie chod藕! Ode艣lemy wszystkich, i Lenza te偶, i zostaniemy tu razem. Nie podobam ci si臋? Nie poci膮gam ci臋?
Obj膮艂em j膮.
- Kocham ci臋. Kocham ci臋 jak cholera, ale nie chc臋 ci臋 skrzywdzi膰. Zas艂ugujesz na kogo艣 lepszego ni偶 ja.
- Nikogo lepszego nie ma!
Stali艣my obj臋ci, a ja w duchu zastanawia艂em si臋, co ta dziewucha we mnie widzi. Mia艂em wra偶enie, 偶e jestem r贸wnie poci膮gaj膮cy jak skrzy偶owanie skarpetki po tygodniu noszenia ze zmi臋tym pude艂kiem po papierosach.
- Poczekam tu na ciebie - powiedzia艂a przez 艂zy, wyswobodziwszy si臋 z moich obj臋膰. - Zostan臋 tu z Lenzem i z Patk膮, musisz nam z ni膮 pom贸c. Nie kontaktuje i my艣l臋, 偶e w tym stanie nie przewieziemy jej przez puszcz臋.
- Tak zrobimy - kiwn膮艂em g艂ow膮. - Tylko si臋 przejd臋 po lesie. Trzy godziny, g贸ra cztery. Do po艂udnia wr贸c臋.
Z艂apa艂em psa za sk贸r臋 na karku i skin膮艂em r臋k膮 na nerwowego ch艂opaka.
- Mo偶emy i艣膰. Idziemy.
Szerokim 艂ukiem wyrzuci艂em do lasu ochraniacz w li艣cie winoro艣li.
* * *
M贸j przewodnik kluczy艂 po lesie. Na pewno tam, gdzie szli艣my, wiod艂a jaka艣 wygodniejsza 艣cie偶ka, ale wzgardzi艂 ni膮. Ci膮gn膮艂 mnie ledwo widocznymi dr贸偶kami zwierzyny, erozyjnymi rozpadlinami, na prze艂aj przez paprocie i je偶yny. Zastanawia艂em si臋, gdzie i dlaczego mnie prowadzi - do Lynxa? Z nabit膮 艣rut贸wk膮 za pasem i z psem u boku nie czu艂em si臋 bezbronny. A pies w razie potrzeby na pewno by znalaz艂 drog臋 powrotn膮. Szli艣my przez puszcz臋 p贸艂 godziny, a mo偶e godzin臋 - trudno mi by艂o powiedzie膰, bo zegarek r贸wnie偶 gdzie艣 znikn膮艂 we wczorajszej zawierusze, a poczucie czasu mia艂em mocno rozstrojone - wreszcie ch艂opak wyprowadzi艂 mnie na le艣n膮 drog臋.
Droga, czy raczej 艣cie偶ka, prowadzi艂a gdzie艣 na po艂udniowy wsch贸d, wydeptana i utrzymywana niew膮tpliwie przez puszczak贸w. Dla je藕d藕c贸w zdawa艂a mi si臋 ca艂kowicie nieprzydatna - wyboista, z nisko si臋 zwieszaj膮cymi ga艂臋ziami - niemniej widzia艂em na niej 艣wie偶e 艣lady kopyt. Przypuszczam, 偶e ludzie Lynxa u偶ywali tej 艣cie偶ki podczas podr贸偶y na bagna G贸rnego 艢l膮ska, gdzie Lynx mia艂 g艂贸wn膮 baz臋. Jestem przekonany, 偶e to, i偶 Lynx u偶ywa艂 艣cie偶ek puszczak贸w, doprowadza艂o ich do sza艂u i tylko czekali na okazj臋, 偶eby mu szczerze opowiedzie膰 o swoich uczuciach.
Na pierwszego nagiego trupa trafili艣my mo偶e po pi臋tnastu minutach. Siedzia艂 na skraju drogi z po艂amanymi r臋kami i nogami, podparty ostrym kijem, kt贸rego ostrze stercza艂o mu nad obojczykiem. Ostre ko艅ce po艂amanych ko艣ci przebija艂y mu sk贸r臋 ramion i goleni, przy czym nie by艂o przy nich zasinie艅 - widocznie ju偶 nie 偶y艂, gdy mu 艂amano ko艣ci. Oskalpowana g艂owa zwisa艂a mu na piersi.
Szed艂em dalej.
Z drugiej strony przy艂膮czy艂 si臋 do mnie, bezszelestnie jak duch, kolejny puszczak, tym razem stary, tylko w przepasce na biodrach i wysokich mokasynach si臋gaj膮cych do p贸艂 艂ydki. Na g艂owie mia艂 spor膮 艂ysin臋, za to d艂ugie w膮sy zwisa艂y mu a偶 na piersi. 艁ypn膮艂 na mnie, ale potem zachowywa艂 si臋, jakby mnie nie widzia艂. Wola艂bym, 偶eby na jego miejscu by艂a tamta silna baba, Okayschein czy jako艣 tak, ale nikt mnie nie pyta艂 o zdanie.
Kolejny trup by艂 ubrany we flakwest臋. Oszczep zosta艂 wbity z tak膮 si艂膮, 偶e osun膮艂 si臋 po kompozytowej wk艂adce, przebi艂 tkanin臋 na szwie i wbi艂 si臋 w cia艂o. Krew, kt贸ra trysn臋艂a z przebitej piersi, zaplami艂a flakwest臋 nieodwracalnie.
Doberman warcza艂, skomla艂, nie chcia艂 i艣膰 dalej. W powietrzu unosi艂 si臋 fetor 艣wie偶ego mi臋sa.
Po drugiej stronie 艣cie偶ki le偶a艂y zw艂oki dw贸ch koni, przy kt贸rych uwija艂o si臋 czworo le艣nych wojownik贸w - dwaj m臋偶czy藕ni i dwie kobiety. Z jednego konia 艣ci膮gali sk贸r臋 przy pomocy kr贸tkich no偶y, drugiego, ju偶 osk贸rowanego, w艂a艣nie 膰wiartowali i 艂adowali wielkie kawa艂y mi臋sa na w艂贸ki ze 艣wierkowych ga艂臋zi. Wszyscy byli nadzy, od st贸p do g艂贸w umazani krzepn膮c膮 krwi膮.
Za ca艂膮 t膮 padlin膮 w poprzek 艣cie偶ki le偶a艂 Lynx.
Le偶a艂 na wznak, owini臋ty swoim ciep艂ym p艂aszczem. Stalowo-plastikowe p艂yty nagolennik贸w l艣ni艂y w s艂o艅cu. Wygl膮da艂o na to, 偶e jego osobi艣cie ludzie puszczy nie tkn臋li palcem. Twarz mia艂 pomarszczon膮, poszarza艂膮, chwilami mia艂em wra偶enie, 偶e tatua偶 unosi si臋 p贸艂 palca nad ni膮 jak hologram. Pier艣 unosi艂a mu si臋 nieregularnie. Oczy mia艂 zamkni臋te, ale otworzy艂 je, gdy przy nim przykl臋kn膮艂em.
- Co si臋 sta艂o, Chris?
- Flaga... - zachrypia艂. - Nie mieli艣my tej pieprzonej szmatki...
- Jak to nie mia艂e艣? Musia艂e艣 mie膰, nie?
- Odes艂a艂em Wasyla wczoraj, zaraz potem, jak ci臋 znale藕li艣my. Flag臋 da艂em jego obstawie... o kurde... a drug膮 maj膮 ci, co jechali po zaopatrzenie. Te kurduple by mi nie da艂y rady, gdybym by艂 zdrowy. Nie mog艂em si臋 utrzyma膰 w siodle, ludzie uciekli, zosta艂o ze mn膮 tylko kilku konnych... Za ma艂o nas by艂o... Kurduple chyba widz膮 w ciemno艣ci...
Spojrza艂em na dzikich. Co艣 by艂o w tym, co m贸wi艂 - wszyscy byli drobni, najwy偶szy m贸g艂 mie膰 z metr pi臋膰dziesi膮t. Prawdopodobnie degeneracja wskutek chowu wsobnego.
- Dlaczego ci臋 nie zabili?
- Zawsze to ja si臋 z nimi kontaktowa艂em, mnie ju偶 nie traktuj膮 jak obcego.
Zrozumia艂em. To Lynx by艂 tym wodzem, kt贸remu dzicy z艂o偶yli przysi臋g臋. Nie skrzywdzili go, ale mu nie pomogli.
- Kurwa ma膰 - zachrypia艂. - Chyba mnie tu zostawi膮. Pr臋dzej wytn膮 sobie now膮 艣cie偶k臋 sto metr贸w dalej ni偶 mnie uprz膮tn膮.
Teraz zrozumia艂em sens ca艂ej operacji. Jakie艣 tabu zabrania艂o dzikim zabi膰 Lynxa, wi臋c pos艂ali po mnie, 偶ebym go dobi艂, a najlepiej tak偶e usun膮艂 ze 艣cie偶ki.
- Mog臋 ci jako艣 pom贸c?
- Mnie ju偶 raczej nikt nie pomo偶e. Patrz...
Nieznacznym ruchem r臋ki odchyli艂 p艂aszcz, ods艂aniaj膮c lew膮 nog臋. Spodnie mia艂 rozdarte od kroku do kolana, w pachwinie wielki skrzep, sk贸r臋 na 艂ydce potwornie spuchni臋t膮, czarn膮 od krwi.
- Trafi艂e艣 w t臋tnic臋. Ch艂opcy mi zrobili ucisk, ale jak tutaj... zosta艂em sam, wyczai艂em, 偶e jak nic z tym nie zrobi臋, to si臋 wykrwawi臋. Mia艂em latark臋, ig艂臋 i ni膰. Ca艂kiem nie藕le, jak na pocz膮tek. Spieprzy艂em spraw臋. Ca艂膮 t臋tnic臋 sobie rozpieprzy艂em. A teraz z nogi zosta艂o jedno g贸wno, jak mi jej nikt do wieczora nie utnie, to p贸jdzie gangrena.
Milcza艂em.
Pomy艣la艂em o Jorice, kt贸r膮 zostawi艂em sam膮 z Lenzem. By艂a w艂a艣ciwa pora, 偶eby Lynxa dobi膰 i uci膮膰 mu, ale g艂ow臋. Dla pewno艣ci. 呕eby przypadkiem nie o偶y艂.
On te偶 to wiedzia艂.
- Fajnie, 偶e przyszed艂e艣 - zachrypia艂 znowu. - Przynajmniej mog臋 ci powiedzie膰, co si臋 sta艂o nad Laramis膮. Wiesz w og贸le, co to jest berserker?
- Tak si臋 sk艂ada, 偶e wiem. Tak si臋 nazywali superkilerzy u dawnych German贸w. Taki berserker jak dosta艂 sza艂u bojowego, to by艂 w stanie za艂atwi膰 ca艂膮 armi臋.
- 艢ciema!
- Dok艂adnie tak by艂o - upiera艂em si臋.
- S艂uchaj uwa偶nie, bo nie b臋d臋 powtarza膰. Berserker si臋 nakr臋ca艂 do furii, fakt, to by艂 najwa偶niejszy objaw. Ale 偶eby by艂 nie wiem jaki rze藕nik, i tak z armi膮 by sobie nie poradzi艂. Jego sk贸ra wytwarza艂a razem z potem tak膮 substancj臋, nazwijmy to dla uproszczenia feromon, kt贸ra wywo艂ywa艂a u wroga paniczny strach. Taki strach, 偶e nie byli si臋 w stanie broni膰. Czujesz spraw臋? Co艣 w nas jeszcze zosta艂o z czas贸w, kiedy nasi przodkowie poro艣ni臋ci sier艣ci膮 polowali na mamuty. Komunikacja niewerbalna. Gruczo艂y pachowe, kt贸re powoduj膮 u ludzi niesamowit膮 furi臋, niesamowity strach...
Zrozumia艂em.
- Nie!
- Owszem, tak. Nad Laramis膮 sam si臋 zmieni艂e艣 w berserkera, kiedy thilema艅cy zabili ci dziewczyn臋.
- Nie! Myszka mi m贸wi艂, 偶e kto艣 mnie przemieni艂. Naszprycowa艂!
- Tak my艣leli艣my. - Skin膮艂 g艂ow膮 wyrozumiale. - Bo jak to, 偶eby taki mamlas si臋 zmieni艂 w superwojownika? Ale tak by艂o, panie Zi臋ba. I to by艂 impuls do Projektu Berserker.
- 艁偶esz!
- Pofarci艂o ci si臋 nad Laramis膮, 偶e ci臋 nie ustrzelili z dystansu i dopcha艂e艣 si臋 do nich. Widzia艂em to z g贸ry, du偶e prze偶ycie. Jakby艣 rzuci艂 kamie艅 w wod臋. Jedna fala odp艂ywa艂a od ciebie, centrycznie, druga si臋 pcha艂a na ciebie i te偶 odp艂ywa艂a. I tak w k贸艂ko. Ma艂o, ci, co byli najbli偶ej ciebie, nawdychali si臋 tego twojego sza艂u, to wystarczy par臋 cz膮stek - chcesz, wierz, nie chcesz, nie wierz. Uciekali, a byli tak naszprycowani tym strachem, 偶e to z nich wychodzi艂o z potem i przenosi艂o si臋 na nast臋pnych. Nie, 偶ebym sam si臋 wtedy kapn膮艂, co si臋 dzieje. Wtedy jeszcze nie wiedzia艂em. Ale patrzy艂 na to z g贸ry jeszcze kto艣, du偶o cwa艅szy ni偶 ty i ja razem wzi臋ci. Wasyl Schaeffer. Potem szuka艂 sponsora, odszuka艂 mnie na G贸rnym 艢l膮sku i nam贸wi艂, 偶ebym to zorganizowa艂. Po kija mi to by艂o...
Obliza艂 suche wargi j臋zykiem tak poszarza艂ym, jakby ju偶 dawno martwym. Urwa艂em kawa艂ek koszuli i wymoczy艂em w rosie pokrywaj膮cej traw臋. Zwil偶y艂em mu wargi mokr膮 szmatk膮.
- To ty kaza艂e艣, 偶eby wasze kr贸liki do艣wiadczalne dosta艂y zap艂at臋 i mog艂y odej艣膰?
- A ja. Wystaw sobie, 偶e co艣 tam z tego ridera we mnie zosta艂o.
Milcza艂em. Nie mia艂em nic do dodania.
Ja. To by艂em ja. Nikt mnie nie rozgrzeszy. Ta krew spada na mnie.
- Dobrze masz... - zachrypia艂 Lynx po chwili. - Wysz艂o ci to kompletnym, nieprawdopodobnym przypadkiem. Osi膮gn膮艂e艣 idealny stan, ogarn膮艂 ci臋 tak zwany s艂uszny gniew. Wszed艂e艣 do historii wojskowo艣ci, a w sumie medycyny te偶. Odt膮d b臋dzie mo偶na wytwarza膰 berserker贸w planowo. Chemicznie.
- Je艣li dobrze rozumiem - szepn膮艂em - Projekt Berserker to by艂o badanie tych, no, feromon贸w. Chodzi艂o o wytworzenie aromatu niekontrolowanego sza艂u i niemo偶liwego do opanowania strachu. I jeszcze rozszerzyli艣cie badania o seks.
- O, w艂a艣nie. Uzyska膰 wyniki empirycznie, a potem bada膰 je, jak to m贸wi膮 technolodzy, w warunkach kontrolowanych.
- I testowali艣cie to na tych szczawiach. Nakr臋cali艣cie ich na maksa, a potem badali sk艂ad ich potu. Badali艣cie substancje spod pachy, kt贸re by ze skutkiem natychmiastowym dzia艂a艂y na innych ludzi, bez takiego podk艂adu.
- Wreszcie za艂apa艂e艣.
- I te badania... Doprowadzili艣cie je do ko艅ca?
- W zasadzie tak. Praktycznie byli艣my ju偶 gotowi. Ju偶, jak m贸wi膮 technolodzy, uda艂o nam si臋 odtworzy膰 wyniki empiryczne w warunkach kontrolowanych.
W sumie po co pytam, pomy艣la艂em. Jakbym sam nie przerobi艂 tego sza艂u. I tego strachu.
- Stworzyli艣cie now膮 bro艅 - oskar偶y艂em go - przy pomocy kt贸rej jacy艣 wariaci znowu zrobi膮 z Europy jeden wielki cmentarz.
Lynx pr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰.
- Wczoraj powiedzia艂e艣 - przypomnia艂 - 偶e jestem diab艂em osobi艣cie. Zaraz zobaczymy, czy z ciebie taki Jezusek, za jakiego si臋 podajesz. Patrz...
Si臋gn膮艂 do wewn臋trznej kieszeni p艂aszcza. B艂adymi, niemal przezroczystymi palcami wyci膮gn膮艂 stamt膮d gruby zeszyt w usztywnianych ok艂adkach.
- My艣lisz, 偶e bym to da艂 temu psychopacie Schaefferowi?
Dziennik roboczy: Projektu Berserker!
- Jest tw贸j - zarechota艂.
Jeden ruch - i ju偶 trzyma艂em zeszyt w gar艣ci.
Plik papieru cenniejszy od fury wy艂adowanej z艂otem.
Bro艅 silniejsza od bomby atomowej.
Substancja, kt贸ra zmieni astmatycznego urz臋dniczyn臋 w nordyckiego berserkera. A u偶ycie innego preparatu zrobi z tego偶 urz臋dniczyny seksmaszyn臋, na jedno jego tchnienie dziewczyny same b臋d膮 wyskakiwa膰 z majtek...
Zrobi艂o mi si臋 kr贸tkie spi臋cie w m贸zgu. Nagle straci艂em kontakt z rzeczywisto艣ci膮. Nie wiem, czy si臋 po偶egna艂em, nie wiem, co w艂a艣ciwie zrobi艂em. Pewnie odwr贸ci艂em si臋 na pi臋cie i uciek艂em 艣cie偶k膮, sk膮dem by艂 przyszed艂. Dopiero gdy mnie zacz臋艂a 艂apa膰 kolka, zwolni艂em i troch臋 si臋 opanowa艂em.
Wygra艂. Kupi艂 ode mnie 偶ycie za ten zeszyt. Otworzy艂em go pospiesznie, obawiaj膮c si臋, 偶e notatki mog膮 by膰 zaszyfrowane albo strony powyrywane. Nie. Kartki by艂y fabrycznie numerowane, a notatki mniej lub bardziej czytelnie pisane zwyczajnie po germa艅sku. Mniej wi臋cej w trzech czwartych grubo艣ci zacz臋艂y si臋 pojawia膰 wzory chemiczne, na kt贸rych tak mi zale偶a艂o.
Ka偶da strona powsta艂a w czterech egzemplarzach. Orygina艂 i pierwsze kopie zosta艂y w zeszycie, ale pozosta艂e dwie kopie zosta艂y wyrwane. Nie by艂em jedynym posiadaczem tych notatek. Troch臋 mi to popsu艂o humor.
Zapomnia艂em zabi膰 Lynxa! Przez chwil臋 walczy艂em z pokus膮, 偶eby wr贸ci膰 i naprawi膰 to niedopatrzenie, ale zrezygnowa艂em. Teraz ju偶 na pewno szukali go jego harcownicy, co bym zrobi艂 sam wobec nich? W dodatku piesek, kt贸ry teraz mi si臋 艂asi艂 do n贸g, przy spotkaniu z Wilkami na pewno przeszed艂by na ich stron臋 i zwr贸ci艂 si臋 przeciwko mnie.
Uprzytomni艂em sobie, 偶e ostatecznie nie spyta艂em, kto by艂 sponsorem projektu. Ale nazwisko sponsora zna艂 kto艣 jeszcze. Kto艣, kto czeka艂 na mnie w obozie.
Schowa艂em zeszyt za pas i z艂apa艂em dobermana za ucho.
- Szukaj - powiedzia艂em. - 艢lad! - Podsun膮艂em mu swoje poncho.
Chwil臋 trwa艂o, zanim zrozumia艂, czego od niego oczekuj臋.
Rozdzia艂 15
I 偶yli d艂ugo
Mia艂em wra偶enie, 偶e jest p贸藕ne popo艂udnie i za chwil臋 zacznie si臋 艣ciemnia膰. Moje poczucie czasu by艂o mocno zaburzone - w rzeczywisto艣ci od wyj艣cia z obozu nie min臋艂y nawet cztery godziny. Kiedy doberman doprowadzi艂 mnie z powrotem do obozu, dochodzi艂a jedenasta.
Nigdzie 偶ywego ducha. Po modrym niebie przep艂ywa艂 ob艂ok, p臋katy jak brzuch karpia przed tar艂em. Baraki wok贸艂 dziedzi艅ca by艂y ciemnoszare, w g贸rze szumia艂a jesienna puszcza.
Rozejrza艂em si臋. W g艂臋bi obiektu ujrza艂em rdzaw膮 plam臋 i ruszy艂em w jej kierunku. Gdy si臋 zbli偶y艂em, z ogryzionej ko艅skimi z臋bami zagrody wychyli艂a si臋 Bu艂eczka. Opar艂a si臋 piersi膮 o g贸rn膮 belk臋 ogrodzenia, wyd臋艂a wargi i parskn臋艂a na powitanie.
Za k臋p膮 krzak贸w znalaz艂em Lenza. Sta艂 w dole w ziemi i macha艂 艂opat膮.
Lenz. Taaak. Mia艂em do niego par臋... pyta艅 o szczeg贸艂y.
Za ko艅sk膮 zagrod膮, przy tylnej alejce obiektu, znajdowa艂 si臋 cmentarz. Wydzielony pas gruntu, a na nim osiemna艣cie niewielkich kopczyk贸w z gliny i kamieni. Nad ka偶dym wbita tabliczka z nazwiskiem i dat膮. To wszystko. Cmentarz ofiar Projektu Berserker.
Na ko艅cu szeregu Lenz kopa艂 dziewi臋tnasty d贸艂 dla czego艣 owini臋tego p艂贸tnem. Podszed艂em i rozwin膮艂em to co艣. Spojrza艂em w wytrzeszczone martwe oczy tkwi膮ce w bladej twarzy. Dopiero po chwili zorientowa艂em si臋, 偶e to jest Szymon. 呕e to by艂 Szymon. Razem w nim, w ciasnym, jakby przyjacielskim u艣cisku, le偶a艂 Wodospad. Wytatuowana twarz zesztywnia艂a w mask臋 po艣miertn膮, na g艂owie brakowa艂o ciemienia. Amunicja Szymona zrobi艂a wewn膮trz basinetu niez艂膮 jatk臋.
Zakry艂em twarze nieboszczyk贸w p艂acht膮. Zdawa艂o si臋, 偶e Lenz nawet mnie nie zauwa偶y艂. Ca艂y czas wyrzuca艂 glin臋 z do艂u, pracowa艂 powoli, metodycznie i wytrwale. Poci艂 si臋, kurtk臋 odwiesi艂 na jeden z nagrobk贸w, opar艂 o niego automat. Dziura w ziemi mia艂a ju偶 ponad metr g艂臋boko艣ci.
Podszed艂em na brzeg grobu, doberman przytuli艂 mi si臋 do kolan.
- Cze艣膰, Lenzi.
Przesta艂 pracowa膰 i spojrza艂 na mnie z niek艂amanym zdziwieniem.
- Nie pytasz, jak si臋 czuj臋? - za艣mia艂em si臋. - Dzi臋kowa膰, dzi臋kowa膰, ca艂kiem nie藕le. Ju偶 si臋 troch臋 rozgrza艂em, mam tylko skasowane nerki, najwy偶ej b臋d臋 robi艂 siusiu co kwadrans.
- Hmmm... - odpowiedzia艂 Lenz przez nos. Mo偶na to by艂o wzi膮膰 za g艂臋bszy wydech.
- Bardzo 艂adny do艂ek zrobi艂e艣. My艣lisz, 偶e ja te偶 bym si臋 tam zmie艣ci艂?
Opar艂 si臋 o 艂opat臋.
- Mo偶esz spr贸bowa膰 - zabulgota艂 swoim gard艂owym germa艅skim.
W szarych we艂nianych spodniach, brudnych i pomi臋tych, z ciemnymi plamami potu na ubraniu traci艂 wiele ze swego uroku. Spojrza艂 na sw贸j automat, by艂 poza jego zasi臋giem.
- Olej to, Lenzi. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Dla mnie wykopiesz inny do艂ek. Ja indywidualista jestem, nie chcia艂bym le偶e膰 w grobie z kim艣 innym.
Si臋gn膮艂em r臋k膮 do g艂adkiej sier艣ci psa i podrapa艂em dobermana za uchem.
- Gut - skin膮艂 g艂ow膮 Lenz.
- Wczoraj mia艂e艣 tu te swoje tampony na gryp臋 - powiedzia艂em. - By艣 mi da艂 kilka? Zlec臋 sobie po znajomo艣ci analiz臋 w laboratorium i zrobi臋 wedle recepty jeszcze kilka.
Pokr臋ci艂 powoli g艂ow膮.
- 呕adna grypa.
- S艂uchaj, Lenz - zirytowa艂em si臋. - Od pocz膮tku wiedzia艂e艣, co jest grane. W Betonstadt. Byli艣my we cztery osoby w ma艂ym pomieszczeniu, z czego trzy si臋 przesta艂y kontrolowa膰, przez to 艣wi艅stwo, co je Petr Braun mia艂 w chustce. Na ciebie to nie dzia艂a艂o. Mia艂e艣 nos wypchany wat膮, w kt贸rej by艂 jaki艣 filtr i ona po prostu te feromony zatrzyma艂a. I wczoraj te偶 wiedzia艂e艣, gdzie idziesz i co ci臋 tu mo偶e spotka膰... Lenzi, z kim ty jeste艣 i przeciwko komu? Je艣li przeciwko mnie, to dlaczego艣 mnie wczoraj ochroni艂?
Czeka艂em, co us艂ysz臋, a ten milcza艂. Niemal s艂ysza艂em, jak pracuje maszyna parowa w jego m贸zgu.
- Du Trottel - zachrypia艂 wreszcie. - Sie sind schon da.*
Pies, kt贸rego sk贸r臋 g艂adzi艂em, zachwia艂 si臋, mi臋艣nie mi zwiotcza艂y pod r臋k膮. Zrozumia艂em.
W przysiadzie, ca艂y czas z r臋k膮 na sk贸rze psa, obejrza艂em si臋 za siebie. Oni ju偶 tu s膮. Nadchodz膮.
Jorika, blada, 艣miertelnie przera偶ona, prowadzi艂a dziewczyn臋 z fotografii. Wi臋c to jest ma艂a Patrycja? Wojskowe spodnie, gruby sweter, wielkie oczy bez wyrazu. Porusza艂a si臋 jak automat. Obie dziewczyny pcha艂 przed sob膮 jak tarcz臋 konsul saski, ten podstarza艂y s艂aby cz艂owieczek, na kt贸rego swego czasu tak bardzo liczy艂a Patrycja Starsza. Zdenerwowany, nieogolony, sk贸ra na policzkach drga艂a mu nerwowo. Konsulowi towarzyszy艂o trzech fagas贸w w zielonych ubrankach - pami臋ta艂em ich z konsulatu, i wtedy na sw贸j u偶ytek nazwa艂em Lenz bis (z wiatr贸wk膮) i s艂u偶膮cy numer dwa (z powtarzaln膮 艣rut贸wk膮). Trzeci, psiarz z ogrodu konsulatu, trzyma艂 karabin samopowtarzalny.
- Ale numer... - j臋kn膮艂em.
W u艂amku sekundy wszystko sta艂o si臋 jasne. Karl Marian van Hasse nie zwr贸ci艂 si臋 do swoich znajomych w Boryniu. Wola艂 szuka膰 pomocy u dobrego, starego Waltera. Ale jak oni si臋 tu dostali tak szybko?
- A, jeste艣! - zawo艂a艂 konsul. - Sk膮d si臋 tu wzi膮艂e艣, zum Teufel*? M贸wi艂y, 偶e zwia艂e艣!
- Zwia艂e艣? - prychn膮艂em. - Czy偶by艣my przeszli ostatnio na ty?
- Zi臋ba! - Jorika wytrzeszczy艂a oczy. - My艣la艂am, 偶e im uciek艂e艣!
- Co?
Dotar艂o do mnie, 偶e schrzani艂em spraw臋 totalnie. Dziennik roboczy przyprawi艂 mnie o za膰mienie umys艂u.
- Horst, idioto! - krzykn膮艂 konsul. - Jak ty艣 to sprawdza艂? Pilnujcie tego 艣miecia! Lenz, schyl si臋, bo zas艂aniasz!
Ukl膮k艂em na jedno kolano, wpijaj膮c palce w g艂adk膮 psi膮 sier艣膰. Teraz przynajmniej stanowi艂em mniejszy cel. Szcz臋kn臋艂y zamki broni w r臋kach fagas贸w konsula. 艢mier膰 bra艂a kos臋 do r臋ki. Wczoraj Szymon, dzisiaj ja. Co jeden to g艂upiej.
Niepotrzebniej.
Pomoc przysz艂a z najmniej spodziewanej strony.
- Was ist mit dir, Patricia?*
Pierwszy raz w g艂osie Lenza us艂ysza艂em 艣lad jakiegokolwiek uczucia.
- Zamknij si臋, kretynie! - wrzasn膮艂 konsul. - Z tob膮 to jeszcze pogadamy! Czy艣 ty oszala艂? Tak stan膮膰 przeciw naszym sojusznikom?
- Aber Herr van Hasse hat mir gesagt...*
- Co ci臋 obchodzi, co powiedzia艂 Hasse! Ty go masz chroni膰, a nie s艂ucha膰!
- Aber Patricia...*
- To twoja wina, mia艂e艣 jej pilnowa膰! Nie dope艂ni艂e艣 obowi膮zk贸w! Pozwoli艂e艣, 偶eby si臋 do tego wtr膮ci艂a ta por膮bana Fraulein* Stanek!
Dla podkre艣lenia wagi swoich s艂贸w konsul wyci膮gn膮艂 spod kurtki wielki pistolet i uderzy艂 nim Jorik臋 w twarz.
Lenz trwa艂 przy swoim.
- Herr Waszastakomski, was ist mit Patricia.?*
- Jest w szoku, Lynx jej troch臋 dokopa艂 - odpar艂 konsul. - Nie gap si臋 tak na mnie, g艂upku, mnie te偶 obchodzi to, co si臋 sta艂o Patrycji. Bardzo mi przykro. Wystarczy?
艁apa艂 z trudem powietrze, poczerwienia艂, sapa艂. Mia艂em wra偶enie, 偶e zaraz dostanie zawa艂u.
W duszy za艣wita艂a mi iskierka nadziei. Wiem, jak konsul ma na imi臋. Prymitywni wojownicy wiedz膮, 偶e je艣li si臋 zna imi臋 nieprzyjaciela, daje to pewn膮 przewag臋 nad nim. Ciekawe, 偶e to naprawd臋 dzia艂a. Walter Waszastakomski.
- A wi臋c to ty, Walter! - zwr贸ci艂em si臋 do niego po imieniu. - To ty by艂e艣 sponsorem Projektu Berserker!
- Scheisse! Schweinerei!* Zainwestowa艂em w to ca艂y maj膮tek rodzinny, a ten cwel mi to rozwala! B臋d臋 teraz szuka艂 Lynxa po bagnach, 偶eby od niego dosta膰 to, co mi si臋 nale偶y! - pieni艂 si臋 konsul, na twarzy wykwit艂y mu czerwone plamy.
Gdzie ta dystynkcja, gdzie hochgermanisch?
- A jak go ju偶 znajd臋, to mi b臋dzie wpiera艂, 偶e go tam wygoni艂a armia cesarska! G贸wno! Wlaz艂a mu tam jedna durna baba i trzech facet贸w, w tym jeden m贸j! Horst, Detlef, rozwalcie go, zanim mnie tu szlag trafi!
- Zaraz! - krzykn膮艂em. - B艂agam, minut臋!
Spocon膮 lew膮 r臋k膮 wyci膮gn膮艂em zza pasa 艣rut贸wk臋, pr贸buj膮c sobie przypomnie膰, czy naprawd臋 jest nabita i naci膮gni臋ta. Pod praw膮 d艂oni膮 dr偶a艂y napi臋te mi臋艣nie psa.
- Zabijecie mnie - powiedzia艂em. - To zupe艂nie oczywiste. W porz膮dku. Ale ostrzegam, nie wa偶cie si臋 zabi膰 Joriki.
- Nie? A to niby dlaczego? - zdziwi艂 si臋 konsul.
- W niczym wam nie zagra偶a. 呕ywa nie stanowi dla pana 偶adnego zagro偶enia. Nikogo w Cesarstwie nie zna, nikt jej nie uwierzy.
- Dosy膰! - szczekn膮艂 konsul. - Horst!
- Nie! Zabita Jorika to dla pana 艣mier膰! Je艣li j膮 pan zabije, ma pan przeciwko sobie ca艂膮 armi臋 Regencji! Major Hoffmann b臋dzie zaszczycony, mog膮c osobi艣cie poprowadzi膰 atak na konsulat, a kogo tam we藕mie 偶ywcem, to ka偶e ukrzy偶owa膰! On ma w dupie immunitety dyplomatyczne!
Dobrze sobie to wyliczy艂em. Konsul zawaha艂 si臋 i spojrza艂 po swoich ludziach. Mia艂em jak膮艣 szans臋. Bardzo ma艂膮.
- Laufe!* - sykn膮艂em.
Doberman skoczy艂 naprz贸d jak zwolniona spr臋偶yna. Skok. Drugi. Konsul, Lenz bis i psiarz wystrzelili jednocze艣nie. O艂贸w z trzech luf rozerwa艂 psa na strz臋py.
Skoczy艂em w bok, wyrwa艂em 艣rut贸wk臋, przetoczy艂em si臋 kilka razy. Nie strzela艂em. Ba艂em si臋 zrani膰 Jorik臋. Mia艂em tylko nadziej臋, 偶e wytrzymam tyle trafie艅, co wtedy nad Laramis膮, i za艂atwi臋 ich, ilu si臋 da.
Numer dwa przy艂o偶y艂 kolb臋 broni do ramienia. Strzeli艂em do niego.
Dwa strza艂y.
Srut贸wka to jest taka bro艅, 偶e nie da si臋 spud艂owa膰, a ju偶 zw艂aszcza przy walce na takie odleg艂o艣ci. Ale mnie si臋 to uda艂o. Dwie gar艣cie o艂owiu przelecia艂y obok typa, nie czyni膮c mu 偶adnej szkody.
Z艂ama艂em bro艅, 偶eby wyrzuci膰 gor膮ce 艂uski. Prawa zaci臋艂a si臋, pr贸bowa艂em j膮 wyd艂uba膰 palcem. Bezskutecznie. Jeszcze do kompletu z艂ama艂em paznokie膰.
Dupa.
Dupa blada.
Za moimi plecami automat Lenza wy艂 jak krajzega. Lenz! Prawda! Przecie偶 to ich cz艂owiek! Ca艂kiem o nim zapomnia艂em!
Nad moj膮 g艂ow膮 wrza艂a walka. Ze wszystkich stron hucza艂y strza艂y. Karabin, 艣rut贸wka, wiatr贸wka. Le偶a艂em na boku i wytrwale pr贸bowa艂em wyd艂uba膰 艂uski. W ko艅cu mi si臋 to uda艂o. Wsadzi艂em do kom贸r dwa nowe naboje.
Wsta艂em. Ju偶 po wszystkim. Prawie.
Psiarz i Lenz bis le偶eli na ziemi, podziurawieni jak sito ma艂okalibrowymi pociskami z automatu Lenza. Numer dwa kl臋cza艂, kaszla艂, plu艂 krwi膮. Lenz, z ramieniem rozdartym grubym 艣rutem, sta艂 w rozkroku obok p艂ytkiego grobu. Dwa szybkie strza艂y z pistoletu konsula rzuci艂y go na kup臋 艣wie偶o wykopanej gliny.
Z艂apa艂em obur膮cz pistoletow膮 kolb臋 i wycelowa艂em w konsula. Skry艂 si臋 za Jorik膮 i przycisn膮艂 jej luf臋 do potylicy.
- Nie ruszaj si臋! Jeden ruch i g贸wniara nie 偶yje!
Podchodzi艂em coraz bli偶ej. Zastrzeli艂bym go, a on by zabi艂 j膮. Nie wiem, jak bym potem z tym potrafi艂 偶y膰.
Patrycja M艂odsza, dot膮d bierna i bezwolna, nagle przebudzi艂a si臋 do 偶ycia.
- Zostaw j膮! - krzykn臋艂a i uwiesi艂a si臋 konsulowi na r臋ce, w kt贸rej trzyma艂 pistolet. - Zostaw j膮!
Przystawi艂em lufy 艣rut贸wki do twarzy konsula Waltera Waszastakomskiego i nacisn膮艂em oba spusty jednocze艣nie. G艂owa dyplomaty rozprys艂a si臋 jak przejrza艂y melon, cia艂o zwiotcza艂o i zwali艂o si臋 na ziemi臋. Podnios艂em pistolet, kt贸ry wypad艂 konsulowi z r臋ki, i wycelowa艂em w numer dwa. Pacho艂ek, z krwaw膮 pian膮 na ustach, wyci膮gn膮艂 w moj膮 stron臋 puste r臋ce.
- Bitte! Nicht schiessen! Bitte!*
Musn膮艂em palcem wskazuj膮cym spust, z lufy broni, przestawionej na tryb automatyczny, wylecia艂y trzy przyp艂aszczone kule i rozerwa艂y mu pier艣.
Trzeba by艂o o tym pomy艣le膰 wcze艣niej, kolego.
Dla pewno艣ci wpakowa艂em jeszcze po kulce w cia艂a psiarza i Lenza bis, tak jak to podpatrzy艂em u Szymona. Jeszcze z pistoletem w gar艣ci rozejrza艂em si臋 po pobojowisku, pr贸buj膮c si臋 zorientowa膰, co si臋 w艂a艣nie sta艂o.
Lenz.
Lenz stan膮艂 po naszej stronie.
Ma艂a Patrycja kl臋cza艂a przy ciele gorylowatego ochroniarza.
- Lenzi! - p艂aka艂a. - Tak d艂ugo ci臋 nie by艂o!
Goryl mia艂 zamiast prawego ramienia krwawy strz臋p - mi臋so, kawa艂ki ko艣ci, resztki szarego golfa. 呕o艂膮dek przebi艂y mu dwie kule z pistoletu konsula.
Umiera艂.
Ramionami dziewczynki w grubym swetrze wstrz膮sa艂 p艂acz.
- Czeka艂am na ciebie, Lenzi. Ci膮gle sobie m贸wi艂am: gdzie on jest? gdzie on jest? ju偶 powinien by膰!
Jorika sta艂a obok bezg艂owego cia艂a konsula, trupio blada, z praw膮 stron膮 twarzy i bluz膮 zachlapan膮 kroplami jego krwi, od艂amkami czaszki i szarymi strz臋pkami m贸zgu.
- Jorika! Dosta艂a艣?
- Nie-s艂y-sz臋! - odkrzykn臋艂a, pokazuj膮c to na migi.
- To tylko od strza艂u! - krzykn膮艂em, potrz膮saj膮c ni膮. - To przejdzie!
Zrzuci艂em poncho, z koszuli, kt贸ra ju偶 dzisiaj swoje przesz艂a, oderwa艂em kolejny kawa艂ek materia艂u. Otar艂em Jorice krew z twarzy, przejecha艂em r臋kami po ciele, sprawdzaj膮c, czy nie znajd臋 gdzie艣 ma艂ego otworu wlotowego kulki.
- M贸wi艂am im to - szlocha艂a za moimi plecami Patrycja. - Jak mnie bili, to im m贸wi艂am: przyjdzie po mnie Lenz i was wszystkich pozabija!
- Zi臋ba! - Jorika w ko艅cu si臋 obudzi艂a i rzuci艂a mi si臋 w ramiona, 艣ciskaj膮c mnie z si艂膮 stwarzaj膮c膮 realne niebezpiecze艅stwo uszkodzenia 偶eber. Po czym odepchn臋艂a si臋 ode mnie.
Odepchn臋艂a si臋 ode mnie, schyli艂a si臋 i rozwi膮za艂a but. Drugi. Pozbywszy si臋 but贸w, zrzuci艂a bluz臋. R臋ce jej si臋 trz臋s艂y jak w chorobie Parkinsona. Bo偶e drogi, c贸偶 to si臋 dzieje? Dalsze nast臋pstwa szoku?
Bluza i spodnie zachlapane krwi膮 konsula le偶a艂y ju偶 u jej st贸p. Sta艂a w skarpetkach na zimnej ziemi, mocuj膮c si臋 z guziczkami trykotowego kombinezonu.
- No co tak stoisz, pom贸偶 mi! - krzykn臋艂a.
A potem...
W g艂owie eksplodowa艂 mi granat fosforowy.
Chyba krzycza艂em. Chyba ona te偶 krzycza艂a. A potem ugryz艂a mnie w rami臋.
Wszystko trwa艂o nieca艂e dziesi臋膰 minut.
Gdy oprzytomnia艂em, Jorika le偶a艂a na ziemi i mia艂a na sobie tylko skarpetki. No i mnie. Oddycha艂em pospiesznie, nier贸wno, jakbym w艂a艣nie sko艅czy艂 maraton. Razem z ni膮. Mia艂em na sobie spodnie, ale spuszczone do kostek, kolana starte do krwi, na ramieniu 艣lady z臋b贸w Joriki.
A dopiero potem us艂ysza艂em, 偶e gdzie艣 za mn膮 p艂acze ma艂a Patrycja:
- No widzisz, mi艣ku, to ju偶 nie boli, widzisz, 偶e nie.
- O Bo偶e - j臋kn臋艂a Jorika. - Zostawili艣my j膮 tam z nim.
Wsta艂em. Nogi mi si臋 trz臋s艂y jak po ataku na bagnety. Poniek膮d mo偶na to by艂o tak nazwa膰... Podci膮gn膮艂em spodnie i stan膮艂em za plecami Patrycji. Lenz charcza艂, z wywr贸conych oczu wida膰 by艂o tylko przekrwione bia艂ka.
- Cz艂owiek konsula - sapn臋艂a za mn膮 zdruzgotana Jorika. - Od pocz膮tku wszystko wiedzia艂. O Lynxie, o tym obozie...
- To nie by艂 niczyj cz艂owiek - odpar艂em.
Drobne dreszcze wstrz膮sn臋艂y mi臋艣niami na twarzy i szyi Lenza. Pier艣 porusza艂a si臋 nieregularnie, na krwawej masie, jak膮 stanowi艂o jego cia艂o, pojawia艂y si臋 r贸偶owe b膮ble. Wargi umieraj膮cego porusza艂y si臋, jakby w potwornym wysi艂ku.
- Patrycja... - zacharcza艂. - Patry...
To by艂 komentarz do naszej rozmowy. Lenzowi od pocz膮tku nie chodzi艂o o nic poza Patrycj膮. Opiekowa艂 si臋 ni膮 przez ca艂e jej 偶ycie jak rodzon膮 c贸rk膮. Ochrania艂 j膮, a ona mu si臋 wymkn臋艂a, ruszy艂a w pogo艅 za szalon膮 przygod膮. Mo偶e traktowa艂 to jak b艂膮d w sztuce. Ale mimo to mam wra偶enie, 偶e j膮 kocha艂.
- Szed艂 z nami dla Patrycji. Zwr贸ci艂 si臋 przeciwko konsulowi, bo wiedzia艂, 偶e konsul nas wszystkich ka偶e pozabija膰. Mnie, ciebie i j膮.
- Dzi臋ki - szepta艂a Patrycja. - Dzi臋ki za wszystko, Lenzi.
Umar艂. Bez ostrze偶enia. Nagle okaza艂o si臋, 偶e nie 偶yje. Ma艂a Patrycja spojrza艂a na mnie i odgarn臋艂a z twarzy spl膮tane w艂osy.
- Ju偶 umar艂 - powiedzia艂a.
Naprawd臋 tak powiedzia艂a. Ju偶 umar艂. Tak, jak si臋 m贸wi poci膮g ju偶 przyjecha艂 albo jesie艅 ju偶 si臋 zacz臋艂a.
Wsta艂a z ziemi, ocieraj膮c r臋kawem oczy, i u艣miechn臋艂a si臋 do mnie.
- Patrycja Anna-Liza van Hass臋 - przedstawi艂a si臋.
- Gowery Fink.
- Wiem. Znam pana, Jorika du偶o mi o panu opowiada艂a, jeszcze w Pardze.
Szklany blask jej oczu gdzie艣 znik艂.
* * *
Odes艂a艂em dziewczyny poza stref臋 dzia艂a艅 wojennych. Siod艂aj膮c Bu艂eczk臋, powiedzia艂em im, 偶e odje偶d偶amy, ale okaza艂o si臋, 偶e w jednym z budynk贸w stoj膮 cztery nie - rozsiod艂ane gniadosze, na kt贸rych przyjecha艂 by艂 konsul z obstaw膮. Siod艂a nosi艂y napis: Joachim Penke, Zinsstall M眉hlbitz.
Do do艂u wykopanego przez Lenza wrzuci艂em jego cia艂o, a potem tak偶e Szymona i cz艂owieka z zielononiebieski - mi kroplami na twarzy i wszystkie zawali艂em glin膮.
Od tego czasu nie mam 偶adnych opor贸w przed ograbianiem trup贸w. Obszuka艂em fagas贸w konsula i zarekwirowa艂em zawarto艣膰 ich sakiewek. Przetrz膮sn膮艂em kieszenie tego, co zosta艂o z konsula, i znalaz艂em map臋 - kartk臋 wyrwan膮 ze starego atlasu, na kt贸r膮 kto艣 nani贸s艂 granice Frylandii i grub膮 kresk膮 obwi贸d艂 nazw臋 miasteczka M眉hlbitz. Wiedzia艂em, 偶e M眉hlbitz jest pierwsz膮 stacj膮 kolejow膮 na terytorium Cesarstwa, oczywi艣cie jad膮c od strony Regencji. Tajemnica, jakim sposobem konsul zaraz po nas znalaz艂 si臋 we Frylandii, zosta艂a wyja艣niona.
Przyjecha艂 poci膮giem. C贸偶 st膮d, 偶e z Pargi akurat nie by艂o 偶adnego poci膮gu osobowego? Mo偶e pojechali specjalnym dyplomatycznym, a mo偶e - co by艂o bardziej prawdopodobne - konsul u偶y艂 swoich wp艂yw贸w i kaza艂 sobie doczepi膰 wagon do poci膮gu towarowego.
W M眉hlbitz zaczyna艂a si臋 linia, przy kt贸rej kto艣 dopisa艂, 偶e oznacza drog臋 dla woz贸w do faktorii we Frylandii. Wiedzia艂em, 偶e w puszczy istniej膮 takie drogi, je偶d偶膮 nimi puszczacy, drwale i kupcy dostarczaj膮cy dzikim m膮k臋, paciorki i 偶elazne groty do strza艂. Od drogi odchodzi艂a linia przerywana, kt贸r膮 kto艣 podpisa艂 „Kerben”.
Im d艂u偶ej czyta艂em map臋, tym bardziej wychodzi艂o mi, 偶e mamy dziesi臋膰 godzin, 偶eby si臋 dosta膰 do M眉hlbitz.
W kieszeni na piersi kurtki konsula znalaz艂em flag臋 - pozwolenie na wjazd do Frylandii. Od razu mi si臋 poprawi艂o samopoczucie. Rozwin臋li艣my proporczyk i ruszyli艣my w drog臋 powrotn膮. Dziewczynki grzecznie wsiad艂y na ko艅 i pozwoli艂y si臋 prowadzi膰 wyznaczon膮 drog膮. Nie marudzi艂y i w og贸le zachowywa艂y si臋 wzorowo. Rozmawia艂y o samych przyjemnych sprawach, a na postojach robi艂y mi jedzenie - podp艂omyki 偶ytnie, okraszone gorczyc膮 i drobno siekan膮 cebul膮.
* * *
Miasteczko M眉hlbitz, jakie艣 dziesi臋膰 czysto utrzymanych ulic, 偶y艂o przede wszystkim ze stacji kolejowej. Dotarli艣my tam dwie godziny po zmroku. Ulice by艂y ciche i puste. Za to z daleka wida膰 by艂o dworzec o艣wietlony lampami biogazowymi. Restauracja dworcowa t臋tni艂a 偶yciem, na peronie k艂臋bi艂 si臋 t艂um ludzi, przewa偶nie kupc贸w. Po drugiej stronie tor贸w sta艂 poci膮g towarowy, przy otwartym wagonie bydl臋cym z napisem: Antoni Lasek - Przew贸z koni; g艂o艣no rozmawiali celnik, maszynista i jaki艣 cywil. Lokomotywa posapywa艂a cicho, czekaj膮c, 偶eby przepu艣ci膰 pospieszny.
Przyjechali艣my w sam膮 por臋. Poci膮g pospieszny z Borynia do Pargi odje偶d偶a艂 za nieca艂膮 godzin臋. Pos艂a艂em pacho艂ka, 偶eby odprowadzi艂 gniadosze do stajni, i poszed艂em do kasy kupi膰 dwa bilety do Pargi.
Dziewczyny sta艂y przed dworcem w towarzystwie Bu艂eczki. Poda艂em Jorice bilety.
- Schowaj i pilnuj.
Spojrza艂a na mnie koso, widocznie przeczuwaj膮c, co b臋dzie dalej.
- No, panny, zaraz si臋 po偶egnamy.
- Dlaczego? - spyta艂a Jorika.
- Bo ja si臋 nie wybieram do Pargi. Zostajemy tu z Bu艂eczk膮 do rana, a jutro do po艂udnia wr贸cimy do Borynia.
- Dlaczego nie chcesz ze mn膮 wr贸ci膰 do Pargi?
- Mam swoje powody - pr贸bowa艂em j膮 sp艂awi膰.
- Zi臋ba - troch臋 jej zadr偶a艂 g艂os - nie musisz mi nic m贸wi膰, ja... ja wiem, dlaczego wolisz jecha膰 do Borynia.
- Nie wiesz - odpar艂em pospiesznie, mimo woli dotykaj膮c pod poncho twardych ok艂adek zatkni臋tego za pas zeszytu.
- Jak to w艂a艣ciwie by艂o z Lynxem? Nie 偶yje?
- Jak si臋 rozstawali艣my, to pewna cz臋艣膰 Lynxa ju偶 nie 偶y艂a - odpar艂em, maj膮c na my艣li lew膮 nog臋.
- Co ty gadasz? O co chodzi?
- O nic. Mamy go z g艂owy.
W ko艅cu cud贸w nie ma, a je艣li ju偶 si臋 zdarzaj膮, to najwy偶ej trzy dziennie. Ja dzisiaj zu偶y艂em ca艂y przydzia艂.
Chwil臋 milczeli艣my, Jorika patrzy艂a w ziemi臋, przest臋puj膮c z nogi na nog臋. Potem podnios艂a wzrok.
- Wr贸cisz kiedy艣? Przyjedziesz do mnie?
Zapatrzy艂em si臋 w blask g臋sto rozmieszczonych latarni biogazowych, sycz膮cych cicho, wydzielaj膮cych charakterystyczny zapach podw贸rza wiejskiej zagrody.
Broda jej dr偶a艂a. By艂a twardsza, ni偶 my艣la艂em pocz膮tkowo, ale teraz wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 rozsypie. Musia艂em j膮 jako艣 pocieszy膰.
- Co艣 mi m贸wi, 偶e wr贸c臋.
Nagle znalaz艂a si臋 w moich ramionach.
- Poczekam na ciebie, Zi臋ba - p艂aka艂a mi w poncho. - B臋d臋 czeka膰...
W oddali zazgrzyta艂y zwrotnice. Poci膮g zaraz tu b臋dzie.
- Ale poci膮g nie b臋dzie czeka艂 na was - zauwa偶y艂em, wypl膮tuj膮c si臋 z ich obj臋膰. - Wybacz... Pomachasz mi z okna batystow膮 chusteczk膮?
- Nie. Jak p艂acz臋, to mi si臋 zawsze robi czerwony nos.
Poci膮g wje偶d偶a艂 ju偶 na dworzec. Lokomotywa hamowa艂a ze zgrzytem.
Wzi膮艂em Bu艂eczk臋 za uzd臋 i wyszed艂em poza kr膮g 艣wiat艂a.
Epilog
Dom skrzat贸w
Sta艂em przed budynkiem dworca i patrzy艂em w ciemno艣膰, w kt贸rej przed chwil膮 znik艂y tylne 艣wiat艂a poci膮gu pospiesznego relacji Bory艅-Parga. Peron opustosza艂, pikolak zamkn膮艂 drzwi restauracji dworcowej, biogazowe lampy zgas艂y. Na torze czwartym celnik i maszynista dalej rozmawiali z cywilem, prawdopodobnie Antonim Laskiem, przewo藕nikiem koni we w艂asnej osobie. Mia艂em niejasne wra偶enie, 偶e powinienem w tej chwili siedzie膰 w poci膮gu z Jorik膮 na kolanach i mizia膰 si臋 z ni膮, nie przejmuj膮c si臋 tym, kto patrzy i co pomy艣li. Chyba by mi si臋 to podoba艂o.
Pod poncho zmaca艂em ok艂adki dziennika roboczego Projektu Berserker. Co艣, co wszyscy chcieli mie膰. Pierwsza nagroda w tym wy艣cigu. Kto j膮 zdob臋dzie, na tego czekaj膮 zaszczyty i niewyobra偶alne bogactwo.
Sta艂em na dworcu w M眉hlbitz, 艣ciskaj膮c praw膮 r臋k膮 zeszyt, a lew膮 uzd臋 rdzawej klaczy. Nagle z g艂臋bi pami臋ci wyp艂yn膮艂 obraz. Dziewczyna w je藕dzieckiej sp贸dnicy i oficerskiej bluzie.
Aga.
Czy si臋 nie myl臋? Czy rzeczywi艣cie najcenniejszym trofeum na tych zawodach jest zeszyt roboczy projektu? Czy aby tak naprawd臋 g艂贸wn膮 nagrod膮 nie jest co艣 innego? Albo kto艣 inny?
Jorika?
A trzeciego dnia, przyst膮piwszy do niego, kusiciel rzeki: Dam ci formu艂臋 magiczn膮, aby bardzo przyspieszy艂a karier臋 twoj膮. Twoja b臋dzie w艂adza nad wielkimi zast臋pami, powa偶anie mi臋dzy ludem i przedniejsze krzes艂a w synagogach. Cesarz da ci tytu艂y, kt贸re b臋d膮 ponad wszelkie tytu艂y, i latyfundia, jakich oko nie widzia艂o i o jakich ucho nie s艂ysza艂o. I wszystko to twoim b臋dzie, je艣li b臋dziesz cwany i chytry. Pami臋taj, aby艣 by艂 szybki, aby艣 wyprzedzi艂 Wasyla i rodzin臋 jego, albowiem co ty masz w zeszycie, jest w g艂owach ich. A je艣li nie b臋dziesz rozumnie dobiera艂 sojusznik贸w, zaprawd臋 powiadam ci, nie znasz dnia ani godziny, kiedy si臋 obudzisz na dnie Renu.
A on, odpowiadaj膮c, rzek艂...
A gdyby tak po prostu ola膰 ten zeszyt?
Nagle poczu艂em, 偶e to dobrze, 偶e nie odjecha艂em z Jorik膮. Gdybym teraz siedzia艂 z ni膮 w poci膮gu, mia艂bym w膮tpliwo艣ci. Mia艂bym poczucie, 偶e dla chwilowej zachcianki przer偶n膮艂em swoj膮 przysz艂o艣膰. A tak - przemy艣la艂em spraw臋 i nie mia艂em w膮tpliwo艣ci.
Na czwartym torze Antoni Lasek dyskutowa艂 z celnikiem o wysoko艣ci c艂a.
Wsun膮艂em zeszyt z powrotem za pas i wsun膮艂em palce prawej r臋ki do tylnej kieszeni spodni, pr贸buj膮c sprawdzi膰 na dotyk, ile konsul i sp贸艂ka nosili przy sobie na drobne wydatki. Nielichy plik papieru. Starczy z zapasem. Je艣li zap艂ac臋 za To艣ka L. c艂o, b臋dzie dziko szcz臋艣liwy i z przyjemno艣ci膮 zabierze mnie i Bu艂eczk臋 do Pargi.
B臋d臋 w Pardze kilka godzin po Jorice. Przekimam si臋 u Sume膷ka. Jutro ubior臋 si臋 jak na koronacj臋 cesarza, a potem z butelk膮 koniaku i bukietem r贸偶 wparuj臋 do gabinetu mojego niekoniecznie ukochanego przyrodniego stryja, 偶eby go poprosi膰 o r臋k臋 jego jedynaczki.
Sume膷ek na pewno jeszcze trzyma dla mnie ten pok贸j na pi臋trze.
A potem przypomn臋 sobie o wielkim domu nad rzek膮, z wyp艂owia艂膮 fasad膮, o deskach, kt贸rymi zabito okna i drzwi. O domu, na strychu kt贸rego mieszka艂y skrzaty. Mo偶e s膮 tam dalej.
O domu, w kt贸rym kiedy艣 mieszka艂 ch艂opiec z nadwag膮, kt贸ry nazywa艂 si臋 Gowy Fink, z mam膮, ojczymem, przyrodnim bratem, ogrodnikiem i kuchark膮, stadem kot贸w, cio膰 i wujk贸w. Wszyscy umarli w pi臋膰dziesi膮tym pi膮tym roku na tyfus. Prze偶y艂em tylko ja i ten dom nale偶y do mnie.
Wyrw臋 deski, kt贸rymi zabito okna i drzwi, i napal臋 nimi w kominku.
Poprawi艂em w gar艣ci wodze i lekko stukn膮艂em Bu艂eczk臋 mi臋dzy uszy, po czym poprowadzi艂em j膮 przez pl膮tanin臋 tor贸w do pana Antoniego Laska, kt贸ry ju偶 dostawa艂 chrypki.
- Chod藕 - powiedzia艂em. - Jedziemy do domu.
* Nie jestem 偶aden „pan Zi臋ba” (niem.).
* Dlaczego, pi臋kna nieznajoma?
* Kilonia.
* (tu:) Idziemy!
* Tak. Masz racj臋.
* Tutaj. To tutaj.
* Wszystko w porz膮dku.
* Chod藕. Tam to jest.
* Ja w prawo, ty w lewo.
* (tu:) Cholera!
* On nam na nic.
* Nie.
* Nie 偶yje.
* Nie strzela膰, Lenz.
* Prosz臋 zaczeka膰.
* Wyno艣 si臋 pan!
* Oczywi艣cie, panie Fink... Moja 偶ona... Przepraszam pana.
* Co?... Co pan m贸wi?
* To tu!
* 0 Idziemy spa膰.
...to moje imi臋. To jest Jorika, to Szymon, a to Lenz.
Ty kretynie... Ju偶 s膮.
* ...to moje imi臋. To jest Jorika, to Szymon, a to Lenz.
* Ty kretynie... Ju偶 s膮.
* ...do diab艂a.
* Co tobie, Patrycjo?
* Ale pan van Hasse mi powiedzia艂...
* Ale Patrycja...
* Panna.
* Panie Waszastakomski, co z Patrycj膮?
* Cholera! 艢wi艅stwo i dra艅stwo!
* Biegnij!
* Prosz臋! Nie strzela膰! Prosz臋!