H艂asko Opowiadania iietony


Dom mojej matki

Moja matka by艂a star膮 i brzydk膮 kobiet膮. Nie m贸g艂bym nawet sili膰 si臋 na opisanie jej twarzy; zdaj臋 sobie0x08 graphic
spraw臋, 偶e twarz ta nie zachowa艂a nic ze swojej prawdy: tak dzieje si臋 cz臋sto z lud藕mi bardzo schorowanymi i zniszczonymi przez prze偶ycia ponad skromne ich si艂y.

Patrzy艂em, jak gas艂a moja matka. By艂y to jedyne chwile mego 偶ycia, kiedy czu艂em si臋 zupe艂nie bezsilny; tak bezsilny, jak tylko mo偶e si臋 czu膰 cz艂owiek, kt贸ry uprzytomni sobie, 偶e zawsze mo偶e i艣膰 z czasem naprz贸d, lecz nigdy go powstrzyma膰. Trwa艂o to jednak kr贸tko; potem zrozumia艂em, 偶e cz艂owiek, kt贸ry chcia艂by powstrzyma膰 czas, jest w takiej sytuacji, jakby wsadzi艂 d艂o艅 w g贸rski strumie艅 i czuj膮c jej dr偶enie, my艣la艂, 偶e tam膮 jest jego d艂o艅.

M贸wi艂em wtedy:

- Nie martw si臋, mamo! Wszystko b臋dzie dobrze i b臋dziesz mie膰 sw贸j dom. Przecie偶 wiesz, 偶e nikogo na 艣wiecie nie kocham bardziej od ciebie...

Wiem, 偶e matka moja nie by艂a nigdy kochana przez 偶adnego m臋偶czyzn臋: ma艂偶e艅stwo jej z moim ojcem nie nale偶a艂o do szcz臋艣liwych. Prawie ju偶 nie pami臋tam ojca, lecz z opowie艣ci wiem, 偶e przez ca艂e 偶ycie pali艂o mu si臋 pod czaszk膮. By艂 to jednak zimny ogie艅 inteligenta, kt贸ry nie daje nic pr贸cz blasku. W pewnym momencie swego 偶ycia ojciec m贸j wypali艂 si臋; potem ju偶 jego serce i my艣li przypomina艂y patyczek choinkowy, na kt贸rym zw臋gli艂a si臋 owa minimalna ilo艣膰 substancji chemicznych daj膮ca silny i pi臋kny blask. Reszt臋 偶ycia sp臋dzi艂 na szukaniu usprawiedliwie艅 dla samego siebie; sta艂 si臋 gorzki i niesprawiedliwy wobec ka偶dego.

Moja matka rzek艂a mi kiedy艣:

- Nie jeste艣 dzieckiem urodzonym z wielkiej mi艂o艣ci. Z twoim ojcem pobrali艣my si臋 dlatego, 偶e my艣leli艣my, i偶 b臋dziemy sobie potrzebni. Pami臋taj, aby艣 nigdy nie wierzy艂 w takie rzeczy; nie wolno ci! Ludzie, kt贸rzy my艣l膮, 偶e z czasem dopiero stan膮 si臋 sobie potrzebni, powinni odej艣膰 od siebie i zapomnie膰 krok贸w, kt贸re ich wiod艂y ku sobie.

Bardzo mnie to wtedy zabola艂o. Gdy si臋 dowiedzia艂em, 偶e moi rodzice nie byli z艂膮czeni mi艂o艣ci膮, bez kt贸rej w wyobra藕ni mojej nie mog艂o by膰 nic sta艂ego, uczu艂em momentalnie ss膮c膮 pustk臋 i przez d艂ugie miesi膮ce nie opuszcza艂a mnie my艣l, 偶e w艂a艣ciwie nie jestem nikomu potrzebny. Zdawa艂o mi si臋, 偶e ludzie tacy jak ja - nie powinni 偶y膰.

- Po co mi to m贸wisz, mamo? - rzek艂em wtedy. - Mam osiemna艣cie lat i got贸w by艂bym zabi膰 za ka偶dy listek oderwany z drzewa moich marze艅...

- Uschnie szybko twoje drzewo, je艣li nie b臋dziesz wiedzia艂, 偶e zdarzaj膮 si臋 burze i grady...

Dzi艣 nie mam ju偶 osiemnastu lat; bardziej nad burze i grady pragn膮艂bym dr臋twej ciszy po艂udnia. Wtedy jednak ci臋偶ko mi by艂o dzie艅 po dniu prze偶ywa膰 z cz艂owiekiem, kt贸ry nie by艂 kochany; tym ci臋偶ej, 偶e cz艂owiekiem tym by艂a przecie偶 moja matka. Goryczy dodawa艂a mi my艣l, 偶e matka moja nie pragnie ju偶 cierpie艅, mi艂o艣ci ani walki; wielkiej goryczy dodawa艂a mi my艣l, 偶e jedynym pragnieniem jej 偶ycia jest ma艂y, w艂asny, kolorowy domek na przedmie艣ciu.

- Mamo! - m贸wi艂em. - Przecie偶 to straszne dla mnie, 偶e ty marzysz tylko o w艂asnym domku i o niczym ju偶 wi臋cej. Jak偶e mam ci臋 kocha膰? I dlaczego tylko tyle? Jeste艣 przecie偶 dobrym cz艂owiekiem i wiem, 偶e potrafisz kocha膰; ja to wiem najlepiej! Nie mog臋 ci臋 jednak wcale zrozumie膰... S膮 kraje, w kt贸rych miliony ludzi znajduj膮 si臋 bez dachu nad g艂ow膮 i bez kawa艂ka chleba, miliony g艂odnych i nieszcz臋艣liwych ludzi. Ma艂o... Nie wiadomo, czy ci ludzie, kt贸rzy maj膮 dzi艣 dach nad g艂ow膮, jutro nie zostan膮 bez niego. Jakich wymiar贸w wobec tych spraw nabiera twoje marzenie? To 偶a艂osne, mamo... Czy naprawd臋 widzisz teraz uczciwe miejsce na twoje marzenie? - Ka偶de marzenie - odpowiada艂a mi matka - jest uczciwe. Samo s艂owo m a r z e n i e jest uczciwe. Nieuczciwe mog膮 by膰 my艣li, pragnienia, d膮偶enia, lecz marzenie pozostanie, czyste, nawet wtedy, kiedy inni wdepcz膮 ci je w b艂oto... Pomy艣l: b臋dziemy mie膰 w艂asny dom. B臋dzie ci 藕le, b臋d膮 ci臋 zdradza膰 i wyszydza膰 ludzie, wtedy wr贸cisz do naszego domu i powiesz tylko: "To jest nasz dom". 艢wiat wyda ci si臋 inny, je偶eli spojrzysz na艅 przez okno naszego domu.

- Nie chc臋 mie膰 takiego domu - m贸wi艂em 艂ykaj膮c gniew - w kt贸rym musia艂bym kry膰 si臋 przed 艣wiatem i przed lud藕mi. To nie dom, to skorupa. Brzydz臋 si臋 skorup膮.

O, nie by艂o doprawdy argumentu, kt贸rego bym nie u偶y艂. M贸wi艂em o trudzie tych, kt贸rzy buduj膮 od podstaw nowe 偶ycie, o tysi膮cach nowych dom贸w; przynosi艂em dziesi膮tki gazet, moje radio znienawidzili s膮siedzi, staruszka mieszkaj膮ca przez 艣cian臋 nie odpowiada艂a na moje uk艂ony; przesta艂em m贸wi膰 zwyk艂ym ludzkim g艂osem, tylko rycza艂em, przybiera艂em teatralne pozy: to wszystko by艂o przecie偶 moj膮 prawd膮 i robi艂em wszystko, co mog艂em, aby zrozumia艂a j膮 tak偶e moja matka. Lecz wszystko na pr贸偶no - ten przekl臋ty, kolorowy domek na przedmie艣ciu by艂 wbity jak dziesi臋ciocalowy gw贸藕d藕 w drzewo marze艅 mojej matki. Swoje s艂owa czu艂em niby odbijaj膮ce si臋 pi艂eczki i w sercu moim coraz bardziej rozlewa艂a si臋 gorycz. Bywa艂em niedobry i niesprawiedliwy dla matki; potem oczywi艣cie czyni艂em wszystko, by to odrobi膰, dzi臋ki czemu nasze ciche dot膮d 偶ycie we dw贸jk臋 sta艂o si臋 艂odzi膮 偶egluj膮c膮 po niespokojnej wodzie. Lecz aby p艂yn膮膰, musieli艣my wios艂owa膰 we dw贸jk臋.

Chodzi艂em czasem na przedmie艣cie i wa艂臋sa艂em si臋 godzinami po piaszczystych i krzywych uliczkach, gdzie przycupn臋艂y ma艂e domki. Doszed艂em do tego, 偶e patrzy艂em na nie z nienawi艣ci膮 i z nienawi艣ci膮 tak偶e my艣la艂em o sobie, 偶e ma艂y ten domek w jakim艣 sensie przes艂ania mi widok na ogromny m贸j 艣wiat. Lecz nie mog艂em go zburzy膰. Ohydne by艂y dla mnie s艂oneczniki i zielone sztachetki, klomby i spaceruj膮ce po nich kury, rado艣nie umorusane dzieci i koty le偶膮ce w s艂o艅cu. Pogardza艂em ka偶dym z tych ludzi mieszkaj膮cych w kolorowych domkach na peryferiach naszego miasta. Gdyby to zale偶a艂o ode mnie, zabroni艂bym budowa膰 takie domki. My艣la艂em wtedy o strasznej sile, jak膮 jest ludzkie przyzwyczajenie. Zabroni艂bym budowa膰 takie domki, gdy偶 zdawa艂o mi si臋, 偶e ci, kt贸rzy w nich mieszkaj膮, nie wiedz膮c o tym, sami pozbawiaj膮 si臋 rzeczy o wiele wi臋kszych.

"O, mamo - my艣la艂em - 艂atwiej chyba zbudowa膰 sobie nie艣miertelno艣膰 ni偶 porozumie膰 si臋 z drugim cz艂owiekiem".

Kiedy przebywa艂em na przedmie艣ciu - a przebywa艂em do艣膰 cz臋sto, gdy偶 jestem z natury 艂az臋g膮 - dra偶ni艂o mnie nawet powietrze ci膮gn膮ce od wilgotnych p贸l zza rzeki. Czyste poranki i 艂agodne, pe艂ne mgie艂 zachody s艂o艅ca budzi艂y we mnie pogard臋, jak膮 mam dla kiczu. Kiedy艣 - by艂a to niedziela - zobaczy艂em dziada siedz膮cego w kalesonach na progu. Mru偶y艂 oczy od s艂o艅ca i leniwie przebiera艂 palcami po klawiszach, gdy偶 trzyma艂 na kolanach harmoni臋. "Oto - pomy艣la艂em dygoc膮c ze w艣ciek艂o艣ci - prze偶ytek". Zwr贸ci艂em mu uwag臋; grzecznie powiedzia艂em, 偶e nasze miasto jest wielkim miastem i on jako jego mieszkaniec... i tak dalej. Dziad spojrza艂 na mnie sennie, potem zawo艂a艂 swoich trzech syn贸w wygl膮daj膮cych bardzo po junacku, a ci obeszli si臋 ze mn膮 brutalnie. Kiedy na czworakach wycofywa艂em si臋 z placu boju, dziad otworzy艂 jedno oko i rzek艂:

- Mocnych demokracja zamkn臋艂a...

To zrazi艂o mnie na jakie艣 dwa tygodnie, lecz potem zn贸w wa艂臋sa艂em si臋 po przedmie艣ciu. Wydawa艂o mi si臋, 偶e gdzie艣 tam w艂a艣nie tkwi jaka艣 si艂a magnetyczna, kt贸r膮 znaj膮 wszyscy ludzie pr贸cz mnie.

- Czy nie widzisz - m贸wi艂em do matki - tych wszystkich pi臋knych bia艂ych dom贸w? Nie widzisz tych ulic? Masz oczy, lecz nie masz serca i dlatego twoje oczy s膮 艣lepe.

- Oczy moje s膮 艣lepe dlatego - m贸wi艂a matka - 偶e nie widz臋 mojego ma艂ego, w艂asnego domu. To wszystko.

- Czy jest ci 藕le 偶y膰? Nie wierzysz ludziom? Nie wierzysz nam?

- W c贸偶 mog艂abym wierzy膰, je艣li nie w czyste r臋ce swego dziecka?

- Wi臋c dlaczego? Dlaczego si臋 nie cieszysz? Nie jeste艣 g艂odna i nie jestem dla ciebie z艂ym dzieckiem; sama to przyznajesz, nawet wtedy, gdy milczysz, wiem o tym... Ale chocia偶 jestem twoim synem, nie mo偶e mnie wzrusza膰 tw贸j smutek, 偶e nie masz w艂asnego, ma艂ego domku na przedmie艣ciu, kiedy widz臋 rado艣膰 innych ludzi, wprowadzaj膮cych si臋 do wielkich, wsp贸lnych dom贸w. Mamo, przesta艅...

Matka moja umar艂a. Umar艂a nie dlatego, 偶e nie spe艂ni艂a swych pragnie艅, lecz dlatego, 偶e by艂a star膮 i schorowan膮 kobiet膮. Jej ostatnie s艂owa nie by艂y skarg膮, 偶e nie doczeka艂a ma艂ego, w艂asnego domku, lecz 偶yczeniem szcz臋艣cia dla mnie.

Ja pozosta艂em. 呕yj臋 i dalej cieszy mnie widok jasnych, wielkich dom贸w. Wiem, 偶e mieszcz膮 one w sobie r贸wnie偶 wiele pragnie艅, cierpie艅, na pewno o wiele wi臋kszych i s艂uszniejszych od tych, kt贸re mia艂a moja matka.

Lecz czasem ci臋偶ko mi 偶y膰: w艂a艣nie wtedy, kiedy przechodz臋 obok takich wielkich, jasnych dom贸w, a tak偶e kiedy nocami wa艂臋sam si臋 po krzywych i piaszczystych uliczkach przedmie艣cia, gdy偶 z natury swej jestem w艂贸cz臋g膮. Pogodzi艂em si臋 ju偶 z owym dziadem, opowiada mi on czasem o wszystkich najwspanialszych rzezimieszkach, jacy deptali te ulice, i oczy jego s膮 pe艂ne marzenia.

Tak, jest mi ci臋偶ko, gdy patrz臋, w o艣wietlone lub 艣lepe - noc膮 - okna ka偶dego domu. Lecz najbardziej smutno mi, gdy id臋 wieczorem nad Wis艂膮 i widz臋 odbijaj膮ce si臋 w wodzie 艣wiat艂a: ulic, dom贸w i gwiazd.

Bo pami臋tam, 偶e matka moja chcia艂a, aby jej ma艂y, w艂asny, kolorowy dom - sta艂 nad rzek膮.
1954

Robotnicy

Wac艂awowi Sadkowskiemu

Pracowali艣my na r贸wninie. By艂a to monotonna r贸wnina. Pie艣艅 o niej nie zabrzmia艂aby ani jednym silniejszym
0x08 graphic
d藕wi臋kiem. Nie by艂o tu las贸w ni wzg贸rk贸w - gdziekolwiek obr贸ci艂e艣 wzrok, pola i wsie osiad艂y p艂asko; odnosi艂e艣 wra偶enie, 偶e patrzysz na wewn臋trzn膮 powierzchni臋 swej d艂oni powi臋kszon膮 monstrualnie. Gin膮艂 tw贸j wzrok; czasem my艣la艂e艣, 偶e w og贸le nie masz oczu i jeste艣 艣lepcem. Cz艂owiek g艂upia艂.

Kazimierz powiedzia艂 do mnie kiedy艣:

- Gdybym nie by艂 komunist膮, nienawidzi艂bym tego miejsca tak, jak nienawidzi 艣mierci cz艂owiek, kt贸ry kocha 偶ycie. Ja tu umieram. Pochodz臋 z Sandomierskiego; tam ziemia jest bujna i gor膮ca. Jak tylko sko艅czymy budowa膰 ten przekl臋ty most, nie wr贸c臋 tu ju偶 nigdy i zabroni臋 tu przyje偶d偶a膰 swoim dzieciom.

Betoniarz Stefan, ch艂opak z warszawskiego Marymontu, m贸wi艂:

- Jak tylko sko艅czymy budowa膰 ten cholerny most, to jak nie pij臋, ur偶n臋 si臋 jak 艣winia, potem trzy dni odpoczywa膰 b臋d臋 w komisariacie. Bo偶e! Gdyby tu chocia偶 by艂 komisariat... P贸艂 roku klepi臋 ju偶 ten przekl臋ty most; oszalej臋 chyba, przez ten czas nie widzia艂em ani jednego drzewa!

Zbrojarz Kami艅ski, cz艂owiek starszy, powa偶ny i nadzwyczaj religijny, m贸wi艂:

- Po co ja tu, cholera, przyjecha艂em? Ja tu przestaj臋 wierzy膰 w Boga. Zdaje mi si臋, 偶e B贸g stwarzaj膮c 艣wiat zapomnia艂 o tym kawa艂ku ziemi, a mo偶e go i przekl膮艂. Ja tu nie mog臋 偶y膰.

Ja sam stara艂em si臋 milcze膰. Nocami wychodzi艂em na dw贸r i patrzy艂em w niebo; nad t膮 ziemi膮 ono tak偶e wydawa艂o mi si臋 p艂askie i nudne, gwiazdy - niepotrzebne i dra偶ni膮ce. Nie zagl膮dali tu do nas inni ludzie; samych siebie znali艣my ju偶 na wylot: ka偶dy z nas wiedzia艂 wszystko o 偶onie, dzieciach, domu czy kochance drugiego. Zdawa艂o nam si臋, 偶e powiedzieli艣my sobie ju偶 wszystko, co mo偶na. Ja sam my艣la艂em, 偶e nie wyrw臋 si臋 st膮d ju偶 nigdy; przesta艂em wierzy膰, 偶e istniej膮 gdzie艣 miasta, ulice, p r a w d z i w e domy.

Mieszkali艣my w barakach: sklecono je byle jak, sposobem gospodarskim; w praktyce oznacza艂o to nasz ci膮g艂y i bezpo艣redni kontakt z przyrod膮 i klimatem. Gazety na budow臋 przywozi艂 nam listonosz z miasteczka odleg艂ego o kilkana艣cie kilometr贸w; gdy pi艂 normalnie - gazety sp贸藕nia艂y si臋 o jeden dzie艅; gdy troch臋 mocniej - gazety sp贸藕nia艂y si臋 o dwa dni; a jak go przycisn臋艂a chandra - to przez ca艂y tydzie艅 nie wiedzieli艣my, co si臋 dzieje na 艣wiecie. Raz betoniarz Stefan pobi艂 listonosza, lecz to nic nie pomog艂o; wr臋cz przeciwnie - 偶yczenia, przes艂ane nam przez rodziny na Nowy Rok, odebrali艣my po Trzech Kr贸lach.

Jesieni膮 do naszych barak贸w kapa艂a wilgo膰; odrywali艣my ze 艣cian zdj臋cia naszych drogich i chowali艣my je do drewnianych kuferk贸w, pod prycze. Zim膮 hula艂y dzikie wiatry, z 偶elaznych piecyk贸w bucha艂y k艂臋by czarnej sadzy, osiadaj膮c na naszych ubraniach lepk膮 i t艂ust膮 pow艂ok膮; chodzili艣my zakatarzeni; g艂osy nasze brzmia艂y niczym g艂osy rzezimieszk贸w. Przestali艣my si臋 goli膰 i my膰, gdy偶 w barakach panowa艂o niemo偶liwe zimno; Kazimierz ze swoj膮 czarn膮 brod膮 wygl膮da艂 jak Madej; siwy zbrojarz Kami艅ski - jak patriarcha; blond szpicbr贸dka Stefana z Marymontu nieodparcie przywodzi艂a na my艣l posta膰 g艂upawego gogusia z operetki; a naj偶a艂o艣niej wygl膮da艂em ja sam. Zarost mam niet臋gi, rosn膮cy rzadkimi k臋pkami; twarz moja wskutek tego budzi艂a w膮tpliwo艣ci, czy od czasu k膮pieli, jak膮 uraczono mnie zaraz po przyj艣ciu na 艣wiat, spotka艂a si臋 z wod膮.

- C贸偶 - m贸wili艣my. - Aby do wiosny.

Przysz艂a wiosna; p贸藕na, zimna i o wiele gorsza od jesieni. Jednego dnia pada艂 ohydny deszcz, nast臋pnego - kaszowaty 艣nieg; wiatr podcina艂 go i ch艂osta艂 nim po naszych twarzach. Kombinezony nasze nie wysch艂y ju偶 nigdy; oczy mieli艣my czerwone od ci膮g艂ej gor膮czki. W barakach zawali艂o si臋 p贸艂 dachu; dwa dni trwa艂o, nim poradzili艣my sobie jako tako. Na szarym niebie od czasu do czasu ukazywa艂o si臋 blade s艂o艅ce; w ka艂u偶ach, kt贸rymi pokryty by艂 ca艂y plac budowy, wygl膮da艂o ono jak oczko 偶贸艂tego t艂uszczu. Podnosili艣my ku niemu nasze um臋czone twarze; s艂o艅ce zaraz znika艂o.

Kazimierz m贸wi艂:

- Co, do diab艂a spuchni臋tego! Gdybym nie by艂 partyjniakiem, uciek艂bym st膮d do wszystkich choler. Pojecha艂bym do swojego brata: on jest proboszczem pod Ma艂kini膮. Zosta艂bym u niego dziadem ko艣cielnym. Tylko mi wstyd; to jedyna rzecz, kt贸ra mnie tu trzyma. My艣l臋 o dniu, w kt贸rym b臋d臋 st膮d wyje偶d偶a艂: m贸j wrzask b臋dzie s艂ycha膰 a偶 w dziesi膮tej wsi. A prawd臋 m贸wi膮c, ch艂opcy, zaczynam czu膰, 偶e gdzie艣 mam ten ca艂y nasz most.

Stefan m贸wi艂:

- Ech, sekretarzu! Aby do lata...

Jego nigdy nie opuszcza艂 optymizm: jednego dnia kochali艣my go za to, drugiego - nienawidzili i uwa偶ali za idiot臋.

Po d艂ugiej i strasznej zimie, po cherlawej, nie donoszonej wio艣nie - przysz艂o potworne, dr臋cz膮ce upa艂ami lato; takich upa艂贸w nie pami臋tali w okolicy nawet najstarsi ludzie. Pot zalewa艂 nam oczy, prze偶era艂 koszule, sp艂ywa艂 wzd艂u偶 ca艂ego cia艂a; zima wydawa艂a nam si臋 teraz bajk膮. Byli艣my czarni; oblaz艂a z nas si贸dma sk贸ra; pokryci p臋cherzami j臋czeli艣my w nocy, nie mog膮c przewr贸ci膰 si臋 z boku na bok. Kami艅ski 偶egna艂 si臋 i m贸wi艂 ponuro:

- Bo偶e, pokara艂e艣 grzesznego...

Z nienawi艣ci膮 patrzyli艣my na kilka kobiet, kt贸re pracowa艂y w艣r贸d nas; gdyby nie one, mogliby艣my 艂azi膰 nago. Zreszt膮 - przestali艣my na nie zwraca膰 uwag臋. Pewien in偶ynier, kt贸ry przyjecha艂 na inspekcj臋 budowy a偶 ze stolicy, p贸艂 dnia chodzi艂 jak b艂臋dny, nie rozumiej膮c, gdzie si臋 znalaz艂. Potem rzek艂 do mnie, pokazuj膮c w moj膮 pier艣:

- Przepraszam, czy pan w domu tak偶e chodzi nago?

- Tak jest, panie in偶ynierze - odrzek艂em. - Tylko jak jestem w domu, to jeszcze maluj臋 si臋 w pasy: seledynowe, b艂臋kitne i bordo. Tutaj nie mog臋: na budowie mamy tylko mini臋. Gdyby pan in偶ynier by艂 co艣 艂askaw zadzia艂a膰 w tej sprawie!

Spojrza艂 na mnie bia艂ymi oczyma szale艅ca i rzek艂:

- To dziwne. To bardzo dziwne.

Budowali艣my most. Budowali艣my go nie z pie艣ni膮, nie z ochot膮; cho膰 wiedzieli艣my, 偶e pracowa膰 trzeba i 偶e pi臋kn膮 rzecz膮 w 偶yciu cz艂owieka jest praca. Ten most budowali艣my nienawi艣ci膮, rozpacz膮, ch臋ci膮 ucieczki z tej r贸wniny, kt贸ra jak polip wyssa艂a nasze serca i nasze dusze; marzyli艣my o jednej rzeczy: aby nigdy ju偶 tu nie posta艂a tu nasza noga. Dobierali艣my ohydne przekle艅stwa; przestali艣my m贸wi膰 - porozumiewali艣my si臋 kl膮twami. Gdy kto艣 z nas u偶y艂 zwyk艂ego s艂owa, reszta patrzy艂a na艅 ze zdumieniem. Kazimierz gryz艂 si臋 z tego powodu i kl膮艂 najbardziej z艂owieszczo. Stefan doszed艂 do mistrzostwa budowy: kl膮艂 przez godzin臋 i kwadrans bez przerwy, nie powtarzaj膮c ani jednego przekle艅stwa; nazwali艣my go "S艂ownikiem mostu". Zbrojarz Kami艅ski dawno ju偶 zw膮tpi艂 w swe zbawienie wieczne i trzy ksi膮偶eczki do nabo偶e艅stwa sprzeda艂 listonoszowi za 膰wiartk臋 w贸dki. Ja u艂o偶y艂em na cze艣膰 mostu pewien poemacik, wobec kt贸rego fraszk膮 wydaje mi si臋 dzi艣 pewne pikantne sk膮din膮d bezece艅stwa dziadka Fredry. marzyli艣my tylko o jednej rzeczy: o dniu, kt贸ry b臋dzie naszym ostatnim dniem t u t a j.

I zbudowali艣my ten most. Lecz nie mieli艣my si艂y na to, aby si臋 ur偶n膮膰, ta艅czy膰 lub 艣piewa膰; tego dnia Kami艅ski nie prze偶egna艂 si臋 nawet na dobranoc.

Most obwieszono transparentami; dziatwa szkolna, kt贸r膮 przywieziono tu na trzech ci臋偶ar贸wkach, 艣piewa艂a pie艣ni masowe; wyg艂aszano mowy, przeci臋to wst臋g臋, maszynista rzuci艂 z parowozu p臋k kwiat贸w, a orkiestra wojskowa, tak偶e sprowadzona na ci臋偶ar贸wkach, po raz dziesi膮ty gra艂a tego samego marsza; operator kronik filmowych szala艂 z kamer膮, czepiaj膮c si臋 jak paj膮k por臋czy mostu. M艂ody cz艂owiek z Radia m贸wi艂 do mikrofonu:

- Widzimy twarze budowniczych tego mostu. S膮 pe艂ne wielkiej dumy i rado艣ci. Widzimy przodownik贸w pracy i m艂odzie偶, kt贸ra wychowa艂a si臋 na budowie tego mostu. Masa kwiat贸w! Ach, 偶eby pa艅stwo widzieli, 偶eby pa艅stwo mogli tu by膰 z nami! To wspania艂y dzie艅 dla wszystkich budowniczych tego mostu! Widzimy twarz towarzysza Kazimierza Rogalskiego, sekretarza organizacji zak艂adowej. To twarz cz艂owieka, kt贸ry jest dumny i szcz臋艣liwy ze spe艂nionego obowi膮zku. To na pewno najszcz臋艣liwszy dzie艅 w 偶yciu tego cz艂owieka.

Wtedy sta艂a si臋 rzecz nieoczekiwana. Kazimierz podbieg艂 do spikera, wyrwa艂 mu mikrofon i podni贸s艂szy go na wysoko艣膰 swej wykrzywionej w艣ciek艂o艣ci膮 twarzy, rykn膮艂:

- G贸wno!

Uroczysto艣膰 by艂a popsuta; poszli艣my spa膰 i spali艣my dwa dni. Potem przyjecha艂o wiele ci臋偶ar贸wek. Za艂adowali艣my nasze drewniane kuferki, rozebrali艣my baraki, Kami艅ski wzni贸s艂 pi臋艣膰 w kierunku mostu (nabawi艂 si臋 tu reumatyzmu) i - pojechali艣my.

Ci臋偶ar贸wki mkn臋艂y. By艂 to ten wymarzony dzie艅; wracali艣my do dom贸w, do naszych bliskich. Tam - zosta艂 most. By艂 coraz mniejszy: ka偶dy obr贸t k贸艂 oddala艂 nas od niego. Milcza艂em. Milczeli wszyscy. My艣la艂em, 偶e b臋d膮 kl膮膰, 艣piewa膰 i wrzeszcze膰. Czeka艂em na ryk Kazimierza. Na taniec Stefana. Na dzi臋kczynne mod艂y Kami艅skiego. Na westchnienia ulgi. Na 偶artobliwe s艂owa i rado艣膰 z bliskiego domu. Lecz milczeli. Odwr贸ci艂em g艂ow臋 i zobaczy艂em, 偶e wszyscy patrz膮 w kierunku mostu; by艂 ju偶 tylko ma艂膮 kropeczk膮. Targn臋艂o mn膮.

- No - rzek艂em. - Czemu nic nie m贸wicie? Mieli艣cie 艣piewa膰. I co?

Milczeli; nikt nie zwr贸ci艂 nawet uwagi na mnie. Krzykn膮艂em:

- M贸wcie co艣! No, m贸wcie co艣, do ci臋偶kiej cholery!...

Milczeli; widzia艂em, jak wyt臋偶aj膮 wzrok ze wszystkich si艂.

- M贸wcie! - zawy艂em dziko.

- M... m... - wybe艂kota艂 betoniarz Stefan z Marymontu; machn膮艂 r臋k膮 i umilk艂.

Ju偶 nie by艂o wida膰 naszego mostu; zosta艂 na r贸wninie i przydymi艂y go opary mgie艂. Wtedy zrozumia艂em, 偶e most ten - jest ju偶 tylko wspomnieniem. I ci, kt贸rzy b臋d膮 po nim je藕dzi膰 i chodzi膰, nigdy nie dowiedz膮 si臋, 偶e ten most jest tylko naszym mostem. P艂akali艣my. P艂akali艣my wszyscy; mia艂em wtedy dwadzie艣cia lat i p艂aka艂em tak偶e, cho膰 nie za dobrze wiedzia艂em dlaczego. Brakowa艂o mi czego艣, co pozwoli艂oby mi zrozumie膰 jasno i czysto nasze 艂zy. Bo dzi艣 wiem ju偶, 偶e cz臋sto najbardziej kochamy tych ludzi, te sprawy i te rzeczy, od kt贸rych bieg 偶ycia ka偶e nam odchodzi膰 - nieraz na zawsze.

1955

Okno

L. T.
Nikt prawie nie przychodzi艂 do mnie; mieszkam sam, od lat w tym samym brudnym i brzydkim domu przy jednej z
0x08 graphic
bocznych ulic naszego miasta. Do okna mego pokoju nie zagl膮da nigdy ksi臋偶yc, nigdy te偶 nie widz臋 st膮d nieba i gwiazd; mog臋 ogl膮da膰 tylko kawa艂ek podw贸rka i przeciwleg艂膮 艣cian臋 drugiego domu - bardzo wysok膮, po cz臋艣ci obro艣ni臋t膮 dzikim winem. S膮 tam dwa okna. W jednym - jak z czasem wywnioskowa艂em - mieszka tapicer, w drugim jakie艣 m艂ode ma艂偶e艅stwo z dzieckiem; od czasu do czasu widywa艂em jasny 艂ebek tego dziecka, nie wiem nawet po dzi艣, czy by艂 to ch艂opiec, czy dziewczynka; potem dowiedzia艂em si臋, 偶e dziecko umar艂o. I straci艂em ochot臋 do ogl膮dania przeciwleg艂ej 艣ciany; kiedy zrozumia艂em, 偶e nigdy ju偶 nie zobacz臋 tego dziecka, zauwa偶y艂em, jak doprawdy ohydna jest ta 艣ciana.

Bardzo rzadko odwiedza艂 mnie pewien urz臋dnik z pierwszego pi臋tra; ja sam mieszka艂em na parterze. By艂 to jeden z tych poczciwych 艣wintuch贸w, w kt贸rych ustach nawet przekle艅stwa diab艂贸w brzmi膮 zgo艂a niewinnie i trac膮 barw臋, a kt贸rzy bij膮 nas co chwila w kolano i mru偶膮c oko, pytaj膮: "No, jak偶e? Podoba艂o si臋 panu? Prawda, 偶e to znakomite?" Z pocz膮tku nie znosi艂em tego cz艂owieka i jego jurnych opowiadanek. Wydawa艂 mi si臋 obmierz艂y i g艂upi ponad wszystko; z pewn膮 nawet przyjemno艣ci膮 my艣la艂em, 偶e z jego dowcip贸w 艣miano si臋 ju偶 chyba za czas贸w Franciszka J贸zefa. Lecz potem przesta艂 mnie dra偶ni膰, a nawet sta艂 mi si臋 potrzebny, zrozumia艂em bowiem, 偶e ten cz艂owiek, mieszkaj膮cy na pierwszym pi臋trze, jest takim samym biednym i samotnym cz艂owiekiem jak na parterze ja. Zapragn膮艂em zrobi膰 mu jak膮艣 przyjemno艣膰: z nie byle jakim trudem wyuczy艂em si臋 kilku dowcip贸w i gdy przyszed艂 do mnie - powt贸rzy艂em mu. Pami臋tam, 偶e milcza艂 i nie powiedzia艂 ju偶 nic tego wieczora. I przesta艂 mnie odwiedza膰. Doprawdy, nie wiem dlaczego.

Przed moim oknem ros艂o drzewo akacji. By艂o bardzo stare i usch艂o: pami臋tam, 偶e ostatniej wiosny kwit艂a ju偶 tylko jedna ga艂膮藕. Wtedy to po raz pierwszy ujrza艂em tego ch艂opca: siedzia艂em w pobli偶u okna i zobaczy艂em w pewnej chwili, 偶e ruda g艂owa usi艂uje zajrze膰 do mego pokoju. Z pocz膮tku przestraszy艂em si臋, lecz zaraz potem zrozumia艂em, i偶 jest to g艂贸wka dziecka, i postanowi艂em czeka膰. Patrzy艂em wstrzymuj膮c dech; biedaczek, chcia艂 zajrze膰 nieco dalej, lecz nie m贸g艂 si臋 wspi膮膰. My艣la艂em: "Pom贸c mu? Zapyta膰, czego chce?" Lecz po chwili przestraszy艂em si臋: przysz艂o mi do g艂owy, 偶e mog艂oby to zniech臋ci膰 go i sp艂oszy膰.

Nast臋pnego popo艂udnia zn贸w zauwa偶y艂em, 偶e w艂a艣ciciel rudej g艂owy pragnie wspi膮膰 si臋 i zajrze膰 do mego pokoju. Widocznie by艂 jednak bardzo ma艂y i nie m贸g艂 wykona膰 tego, co pragn膮艂. Wtedy ja sam zdecydowa艂em si臋 wyjrze膰 i zobaczy艂em go; tak, by艂 to rzeczywi艣cie niedu偶y, bardzo 艣mieszny rudzielec. Za to przy boku mia艂 pot臋偶ny pa艂asz; a偶 mnie to, pami臋tam, zdziwi艂o, 偶e taki malutki ch艂opiec ma taki du偶y pa艂asz. Odwa偶y艂em si臋 i zawo艂a艂em:

- Hej, ma艂y!

Odwr贸ci艂 si臋, lecz pobieg艂 dalej. Pomy艣la艂em ze smutkiem, 偶e sp艂oszy艂em go i na pewno ju偶 nie b臋dzie chcia艂 tu zajrze膰. Lecz nie; wieczorem zn贸w ujrza艂em jego rud膮 g艂贸wk臋, nawet nieco wy偶ej. I wtedy zrozumia艂em, co go przyci膮ga: obraz na mojej 艣cianie. By艂 to n臋dzny bohomaz, przedstawiaj膮cy bitw臋 morsk膮: okr臋ty ze strzaskanymi 偶aglami, spienione fale, rozbitk贸w i tak dalej. Ma艂y patrzy艂 na ten obraz z podw贸rka i widzia艂 tylko troch臋, a wi臋c czubki maszt贸w i prawdziwego koloru niebo, kt贸remu tak nie po偶a艂owa艂 farb 贸w nieznany mi malarz. Zdecydowa艂em si臋 dopom贸c ch艂opczykowi i kiedy przyszed艂 wieczorem, wychyli艂em znienacka g艂ow臋 i krzykn膮艂em:

-Chcesz zobaczy膰 m贸j obraz, prawda?

Patrzy艂 na mnie chwil臋, potem prze艂kn膮艂 艣lin臋 i rzek艂 m臋偶nie:

-Tak.

Poda艂em mu r臋k臋. Usiad艂 na parapecie ze zr臋czno艣ci膮 ma艂pki: pami臋tam jeszcze kr贸tki b艂ysk zachwytu w jego oczach. Lecz po chwili spostrzeg艂em, 偶e nie patrzy ju偶 wcale na obraz: rozgl膮da艂 si臋 bacznie po moim pokoju. Widzia艂em, jak ga艣nie zachwyt na jego twarzy. Zobaczy艂em, 偶e posmutnia艂: by艂 teraz powa偶ny i skupiony, jakby w ci膮gu tych chwil, kiedy siedzia艂 na parapecie, przyby艂o mu wiele lat i troski. Bardzo d艂ugo milcza艂 opu艣ciwszy rud膮 g艂贸wk臋. Potem rzek艂:

-Wsz臋dzie jest tak samo.

-Tak! - rzek艂em. - Wsz臋dzie jest tak samo.

-Nigdzie nie ma inaczej? - zapyta艂.

-Nie - odpar艂em.

-A gdyby tak bardzo daleko st膮d? Te偶 tak samo?

-Tak. Tam te偶 s膮 takie pokoje. Na ca艂ym 艣wiecie s膮 takie pokoje. 艢wiat to jest w艂a艣nie kilka takich pokoi.

-To ja jeszcze zobacz臋 - rzek艂.

Zeskoczy艂 i uciek艂. Nast臋pnego dnia wr贸ci艂em p贸藕niej do domu. Pierwsze, co zobaczy艂em wszed艂szy do pokoju, to le偶膮cy pod oknem jaki艣 przedmiot. Podnios艂em go; by艂 to 贸w pa艂asz, kt贸ry budzi艂 moje zdumienie.

Lecz sam ch艂opczyk nie zajrza艂 do mnie ju偶 nigdy.聽

1955

List

Oczekiwa艂em na list. Nikt nie pisa艂 do mnie list贸w; nie mia艂em nikogo bliskiego; ani tutaj, ani w kraju,0x08 graphic
ani na ca艂ym 艣wiecie; by艂em ju偶 starym, samotnym cz艂owiekiem. "Ba! - my艣la艂em sobie nieraz. - Przecie偶 nie wszyscy mog膮 mie膰 bliskich: to naturalne; a ludzie samotni s膮 tak偶e potrzebni, aby inni rozumieli, jak straszn膮 rzecz膮 jest samotno艣膰, i starali si臋 przed ni膮 uchroni膰". Lecz mimo to czeka艂em na list. Wiedzia艂em, 偶e nie nadejdzie on nigdy, lecz niemo偶liwe wydawa艂o mi si臋, aby nikt z 偶yj膮cych na 艣wiecie pewnego dnia nie zechcia艂 napisa膰 do mnie listu. Ludzie najbardziej nawet nieszcz臋艣liwi nie wierz膮 nigdy w c a 艂 k o w i t o 艣 膰 swego nieszcz臋艣cia, potrzebna im jest male艅ka szpareczka, dzi臋ki kt贸rej mog膮 oddycha膰; tak samo jak chyba z samotnymi; zawsze mamy male艅kie okienko, przez kt贸re kogo艣 wygl膮damy. Ja czeka艂em na list.

Dom, w kt贸rym zamieszkiwa艂em 艣miesznie ma艂y pok贸j, by艂 jednym ze starych dom贸w na przedmie艣ciach naszego miasta. By艂 to dom o poczernia艂ych 艣cianach, wytartych schodach i zielonym od wilgoci podw贸rku. Na dachu tego domu kilku wyrostk贸w za艂o偶y艂o hodowl臋 go艂臋bi; mniejsi ch艂opcy biegali po podw贸rku bawi膮c si臋, odk膮d pami臋tam, w t臋 sam膮 zabaw臋 - z艂odzieja i policjant贸w; dziewczynki skaka艂y przez sznurek oraz gra艂y w niebo i piek艂o; latem w s艂o艅cu 艣pi膮 t艂uste koty; zawsze pachnie kapusta i mokra bielizna. Od czasu do czasu str贸偶 upija si臋 i gra na harmonii; wtedy dzieci zbiegaj膮 si臋 i otoczywszy go ko艂em, patrz膮, jak zr臋cznie przebiera grubymi palcami po klawiszach, a pewien 艂ysy tapicer wychyla z okna swoj膮 g艂ow臋 i prosi: "Zagraj "Klaryss臋", Franciszku!"; wtedy str贸偶 rzuca mu spojrzenie pe艂ne s艂odkiej zadumy i gra to smutne i dziwne tango. dzie艅 zaczyna si臋 tu wcze艣nie; po艂owa mieszka艅c贸w domu pracuje w pobliskiej fabryce odlew贸w i ju偶 od pi膮tej rano tupie po schodach; o si贸dmej obydwaj krawcy puszczaj膮 w ruch swoje maszyny; szewc straszliwym basem wymy艣la swemu czeladnikowi, kt贸ry jest bardzo piegowaty, ma niepokoj膮co podobne do nietoperza uszy i - jak twierdzi szewc - jest "potomkiem kretyna i sowy"; u tapicera stukaj膮 m艂otki, do warsztatu naprawy samochod贸w zje偶d偶aj膮 pierwsze taks贸wki, a str贸偶 ziewa i podci膮gaj膮c spodnie, wychodzi z miot艂膮 na podw贸rko. 呕ycie ma tutaj jedn膮 twarz.

Listonosz - pan Go艂臋biowski - zjawia艂 si臋 tu oko艂o godziny dwunastej; o tej godzinie 艣piewa艂y ju偶 wszystkie kucharki, wszystkie dywany ju偶 przetrzepano i sw膮d obiad贸w dolatywa艂 z ka偶dego okna. Ju偶 z daleka widzia艂em, jak listonosz nadje偶d偶a na swym rozklekotanym rowerze; jedn膮 r臋k膮 trzyma za kierownic臋, drug膮 - wyci膮ga list ze swej ogromnej torby. Wtedy wszyscy schodz膮 na podw贸rko, gdy偶 listonosz - tak jak i ja - jest starym cz艂owiekiem i ci臋偶ko mu wspina膰 si臋 po stromych schodach. Nak艂ada na nos okulary i odczytuje nazwiska:

- Siemi膮tkowski!

- Jaszczyk!

- Malinowska!

Wszyscy odbieraj膮 swoje listy i odchodz膮. Wtedy ja pytam:

- Czy nie ma nic dla mnie?

- Nie - odpowiada listonosz. - Nic dla pana dzisiaj nie by艂o. Mo偶e jutro b臋dzie.

- Niech pan zobaczy jeszcze raz - prosz臋. - Wie pan, jak to jest; czasem si臋 zapomina. Czasem si臋 zdaje, 偶e nie ma ju偶 nic, a potem dopiero spostrzega si臋 przypadkowo, 偶e jednak jeszcze co艣 pozosta艂o. Niech mi pan wierzy, 偶e tak doprawdy bywa. Prosz臋 zobaczy膰 jeszcze raz.

Listonosz si臋ga艂 do torby, lecz twarz jego wyra偶a艂a bezgraniczne pow膮tpiewanie. D艂ugo grzeba艂, potem m贸wi艂:

- Nie, dzisiaj nie by艂o dla pana listu. Mo偶e jutro b臋dzie. Czeka pan?

- Tak - odpowiada艂em. - Czekam. Oczywi艣cie 偶e czekam. Ma do mnie kto艣 napisa膰, ale on mieszka bardzo daleko st膮d. Wie pan, jak si臋 daleko mieszka...

- Oczywi艣cie - m贸wi艂 listonosz. - Moi bliscy tak偶e mieszkaj膮 bardzo daleko st膮d. O, nawet poj臋cia pan nie ma, jak daleko. Trudno, musi pan poczeka膰. Mo偶e jutro przyjdzie ju偶 ten list.

- B臋d臋 czeka膰 - m贸wi艂em. - ten list na pewno do mnie przyjdzie; niech pan tylko dobrze uwa偶a na poczcie. Ju偶 ja pana o to bardzo prosz臋! B臋d臋 czeka膰.

- Tak trzeba - odpowiada艂 listonosz. - Przecie偶 zawsze czeka si臋 na jaki艣 list.

Salutowa艂 mi i odje偶d偶a艂. Widywali艣my si臋 co dzie艅; widywali艣my si臋 co dzie艅 przez wiele lat. Latem przyje偶d偶a艂 zgrzany, sapi膮c jak lokomotywa; zim膮 pi臋kne w膮sy jego sztywnia艂y od lodu; jesieni膮 by艂 smutny i zgn臋biony, ocieka艂 deszczem, a rower jego ochlapany by艂 strasznie b艂otem i przybywa艂o mu rdzawych plam; wiosn膮 on chyba pierwszy w naszym mie艣cie rozpina艂 koszul臋 i widzia艂em siwe i ogromnie g臋ste w艂osy na jego twardej piersi. Przesz艂o wiele wiosen; czeladnik od szewca za艂o偶y艂 ju偶 w艂asny warsztat, o偶eni艂 si臋 i z dziesi膮tego podw贸rka s艂ysza艂em, jak takim samym basem wymy艣la swemu pomocnikowi; ch艂opcy, kt贸rzy bawili si臋 tu niegdy艣 w z艂odzieja i policjant贸w, s艂u偶yli teraz w wojsku i stamt膮d pisali kr贸tkie, chaotyczne listy do dziewcz膮t, kt贸re skaka艂y niegdy艣 przez barwny sznureczek, a teraz by艂y ju偶 wysokie, chodzi艂y w kwiecistych sukienkach i ozi臋ble odpowiada艂y swoim matkom, 偶e one przecie偶 nie pyta艂y ich o zdanie w kwestii swego zam膮偶p贸j艣cia. Str贸偶 przyg艂uch艂 i myli艂 teraz tony dziwnego tanga, a tapicer coraz cz臋艣ciej trafia艂 m艂otkiem we w艂asn膮 r臋k臋. Pyta艂em:

- Czy jest jaki艣 list dla mnie?

- Nie - odpowiada艂 listonosz. - Dzi艣, prosz臋 pana, nie by艂o nic. Zapewne b臋dzie jutro.

- Czy sprawdzi艂 pan dobrze? - pyta艂em.

Listonosz robi艂 ura偶on膮 min臋 i odpowiada艂:

- Ja zawsze sprawdzam dobrze, prosz臋 pana. Musi pan czeka膰.

- Oczywi艣cie - m贸wi艂em. - B臋d臋 czeka膰.

- Tak trzeba. Przecie偶 zawsze czeka si臋 na jaki艣 list. One rozmaicie przychodz膮; przecie偶 ludzie pisz膮 z bardzo daleka. Czasem trzeba d艂ugo czeka膰 na list.

Mia艂em 偶al; mia艂em 偶al do wszystkich mieszka艅c贸w tego domu, kt贸rzy otrzymuj膮 listy; nienawidzi艂em ich twarzy w chwili, gdy z r膮k listonosza odbierali swoje listy. Wydawa艂o mi si臋, i偶 s艂owa zawarte w tych listach odebrano mnie, 偶e nale偶膮 one do mnie, ja powinienem je czyta膰 - p艂aka膰 nad nimi lub 艣mia膰 si臋 - i 偶e tylko przez jaki艣 niezrozumia艂y dla mnie przypadek listy te trafiaj膮 do obcych r膮k, podczas gdy naprawd臋 ka偶dy z nich nale偶y do mnie. Przypomnia艂em sobie wszystkich ludzi, jakich zna艂em w 偶yciu; od偶ywa艂y we mnie dawne przyja藕nie, kr贸tkie chwile spotka艅 z tymi, kt贸rych twarzy nie mog臋 sobie dzi艣 ju偶 przypomnie膰. D艂ugo my艣la艂em o pewnej kobiecie, kt贸r膮 darzy艂em ogromn膮 mi艂o艣ci膮 w wieku lat dwudziestu. Przez wiele dni umys艂 m贸j zaprz膮ta艂 wizerunek pewnego cz艂owieka, z kt贸rym przyja藕ni艂em si臋 kiedy艣 gor膮co, i wydawa艂o mi si臋, 偶e cz艂owiek ten napisze do mnie. Osi膮gn膮艂em nawet swego rodzaju cudown膮 pewno艣膰, i偶 lada dzie艅 otrzymam list od tego cz艂owieka; od偶ywa艂y we mnie wszystkie dobre i z艂e chwile, jakie z nim prze偶y艂em: k艂贸tnie, spacery, nocne rozmowy, dyskusje i wyznania; wywo艂ywa艂em z oddali jego gesty, s艂owa i u艣miechy. I wiedzia艂em, 偶e to on, tylko on napisze do mnie list. Tak by艂o przez wiele dni; potem uprzytomni艂em sobie, 偶e cz艂owiek ten umar艂 wiele lat temu, a ja sam rzuci艂em pierwsz膮 gar艣膰 ziemi na jego gr贸b.

O, tak! Te listy, kt贸re przynoszono tutaj, kradziono mnie; czu艂em to. Jestem starym cz艂owiekiem; ka偶dego dnia ze zdziwieniem witam s艂o艅ce na niebie; wiem przecie偶, 偶e blisko mi ju偶 do 艣mierci; wiem, 偶e gdybym dosta艂 w ko艅cu list - nie umiera艂bym samotnie. Nienawidzi艂em ludzi dostaj膮cych listy: by艂o to uczucie cz艂owieka, kt贸ry czuje szcz臋艣cie innych, a sam nie potrafi si臋 do nich przytuli膰; jest to dr臋cz膮ce uczucie mi艂o艣ci i nienawi艣ci.

"C贸偶 oni robi膮 z tymi listami? - my艣la艂em. - I na c贸偶 im w og贸le listy? Oni maj膮 domy, dzieci; wok贸艂 nich kr臋ci si臋 wielu ludzi - ja czekam tylko na list".

Wiedzia艂em ju偶, kto i od kogo w kamienicy otrzymuje listy. Wiedzia艂em, 偶e pewna ruda dziewczyna, kt贸ra tak ch臋tnie przesiaduje z ksi膮偶k膮 na balkonie, otrzymuje listy od narzeczonego. Przebywa on w du偶ym, dalekim mie艣cie; listy jego przychodz膮 w b艂臋kitnych kopertach; na ka偶dym arkuszu listu rysuje on k贸艂ko tam, gdzie poca艂owa艂 papier; dziewczyna podnosi te listy do ust i u艣miecha si臋. Zadzierzysty starszy pan - jest z zawodu ksi臋gowym, mieszka na pierwszym pi臋trze i ca艂e niedziele chodzi w kalesonach po mieszkaniu - otrzymuje listy od swego brata, kt贸ry jest r贸wnie偶 ksi臋gowym; pisz膮 oni do siebie wy艂膮cznie o sprawach zawodowych. Schludna jak myszka staruszka dostaje listy od syna z wojska; niedowidzi ona ju偶 i to ja jej odczytuj臋 te listy; staruszka chlipie i zawsze pokazuje mi fotografie swego syna. Jest to du偶y i 艂adny ch艂opiec; staruszce jest bardzo przykro, 偶e obci臋to mu w wojsku w艂osy, a ona ich nie ma; od dzieci艅stwa przechowywa艂a jego w艂osy.

A do mnie nikt nie pisa艂 list贸w. Pyta艂em:

- Czy przysz艂o dzi艣 co艣 dla mnie?

- Nie - odpowiada艂 listonosz. - Dzi艣 nie by艂o nic, mo偶e jutro b臋dzie co艣 dla pana. Musi pan czeka膰.

W ko艅cu zauwa偶y艂em, 偶e listonosz unika mnie; unika mnie, nie patrzy mi w oczy, szybko si臋 偶egna i opryskliwie odpowiada na moje pytania. Nie wiedzia艂em dlaczego; by艂em przera偶ony; listonosz by艂 przecie偶 jedynym cz艂owiekiem, kt贸ry m贸g艂by pewnego dnia przynie艣膰 mi nadziej臋. Nie wiedzia艂em dlaczego i ba艂em si臋 spojrze膰 w twarz temu cz艂owiekowi; zrozumia艂em to dopiero w贸wczas, kiedy przypadkowo us艂ysza艂em rozmow臋, jak膮 prowadzi艂 on z pewn膮 kobiet膮. Listonosz m贸wi艂:

- Ja nie mog臋 je藕dzi膰 do tego cz艂owieka. On tak czeka na ten list. Ja mu nie przynosz臋 nadziei. Czy pani wie, co to jest nie przynie艣膰 cz艂owiekowi nadziei? To gorzej, ni偶 go o艣lepi膰 i zabi膰. Ja wiem, 偶e on czeka na t臋 nadziej臋, i to ode mnie. Ja nie mog臋 z nim rozmawia膰; ja czuj臋, 偶e sam nie powinienem 偶y膰. C贸偶 jest warte w艂asne 偶ycie, je艣li si臋 innym nie przynosi nadziei?

Za par臋 dni listonosz przywi贸z艂 mi list. Jecha艂 tego dnia bardzo szybko po krzywym bruku naszej ulicy; wo艂a艂 mnie ju偶 z daleka; niecierpliwie odepchn膮艂 innych i wr臋czy艂 mi list. Potem wyj膮艂 z torby butelk臋 wina, poda艂 mi j膮 i rzek艂:

- Trzymaj pan butelk臋! To wino kupi艂em i powiedzia艂em sobie, 偶e wypijemy je z panem wtedy, kiedy dostanie pan ten sw贸j list. Po robocie zajd臋 do pana i wypijemy je. To b臋dzie dobre wino; to jest stare wino. Ale czeg贸偶 pan p艂acze?

- Do diab艂a! - rzek艂em. - Do diab艂a! Czy nie wie pan tego, 偶e zawsze czeka si臋 na jaki艣 list?

Odpiecz臋towa艂em go. D艂ugo patrzy艂em na rz膮dki liter skacz膮ce mi przed oczami, nim to wszystko u艂o偶y艂o si臋 w jaki艣 sens. "Nie przerywaj 艂a艅cuszka szcz臋艣cia - czyta艂em. - Przepisz ten list w dziesi臋ciu egzemplarzach i po艣lij go swoim znajomym. Do ka偶dej koperty w艂贸偶 dwa z艂ote. Nie przerywaj 艂a艅cucha szcz臋艣cia!..."

Opu艣ci艂em r臋k臋 i os艂upia艂ym wzrokiem patrzy艂em na listonosza.

- Grunt, 偶e si臋 pan doczeka艂 - rzek艂. - To najwa偶niejsze. Przyjd臋 do pana po robocie.

Wsiad艂 na rower i odjecha艂.聽

1955

Finis perfectus
0x08 graphic

Ten cz艂owiek miota艂 si臋聽
i cierpia艂 od d艂ugiego ju偶 czasu. Nie wiem i nikt - 艂膮cznie z nim chyba - nie wie, kt贸rej nocy po raz pierwszy zacz膮艂 nim trz膮艣膰 zimny, jadowity strach; nikt nie wie, kiedy narodzi艂o si臋 w nim owo podobne do wrzodu pe艂nego materii uczucie, kt贸re 偶ycie jego zamieni艂o w koszmarny ci膮g pijackich wieczor贸w, nocy sp臋dzanych w komisariatach i skacowanych porank贸w. Nikt nie wie, kt贸rego dnia oczy tego cz艂owieka sta艂y si臋 po raz pierwszy bia艂e, i nikt nie zna dnia, w kt贸rym z serca jego odesz艂a wszelka nadzieja i w kt贸rym serce jego zamieni艂o si臋 w kupk臋 pokurczonych mi臋艣ni, odmierzaj膮cych pe艂en przera偶enia czas. Nikt - 艂膮cznie z nim - nie wiedzia艂 tego. Ale wszyscy wiedzieli, 偶e ten cz艂owiek boi si臋, 偶e 偶yje strachem, 偶e jego w艂asny cie艅, krocz膮cy za nim lub przed nim, przypomina mu stale pewne miasto, gdzie na jednym z most贸w pozosta艂 cie艅 jakiego艣 cz艂owieka, kt贸rego imienia nie dowiemy si臋 nigdy, cho膰by nawet ka偶dy z nas na ziemi tej prze偶y艂 tysi膮c szcz臋艣liwych lat. Gdyby cz艂owiek ten ba艂 si臋 w艂asnego cienia, nie pisa艂bym jego historii, gdy偶 w膮tpi臋, aby dzi艣 zaciekawi艂a kogo艣 historia cz艂owieka, kt贸ry 偶y艂 strachem przed w艂asnym cieniem. Lecz by艂o przecie偶 wr臋cz przeciwnie - cz艂owiek ten pragn膮艂 do ko艅ca ocali膰 w艂asny cie艅, nie chcia艂 przed nim uciec i pragn膮艂, aby z jego 艣mierci膮 umar艂 tak偶e jego cie艅.
Nie wiem, czy powinienem powtarza膰 histori臋 tego cz艂owieka, gdy偶 nie by艂em jego przyjacielem: trudno przyja藕ni膰 si臋 z czym艣, co straci艂o oczy, serce i dusz臋, a pozosta艂o tylko kupk膮 strachu. Lecz spotykali艣my si臋 czasem. I ten cz艂owiek m贸wi艂 wtedy do mnie:
- Mieszkam w p贸艂nocnej dzielnicy miasta. Niech j膮 szlag trafi. Noc膮 nad moim domem lataj膮 odrzutowce; gdzie艣 tam niedaleko jest lotnisko. One maj膮 na skrzyd艂ach 艣wiat艂a, zielone i czerwone. Cz臋sto patrz臋 w g贸r臋 i wydaje mi si臋, 偶e za chwil臋 jedno z tych 艣wiate艂 oderwie si臋, spadnie na ziemi臋, a wtedy ca艂a ziemia stanie si臋 takim przekl臋tym, wielkim 艣wiat艂em zielonym lub czerwonym. Jak pan my艣li?
- Co?
- M贸w pan: zielone czy czerwone?
- Nie wiem.
- Wy niczego nie wiecie - m贸wi艂. - Gdyby艣cie wie-dzieli, gdzie jeste艣cie, mieliby艣cie wszyscy inne oczy. Albo w og贸le nie mieliby艣cie oczu.
- Czym by艣my patrzyli?
- Czym patrz膮 umarli?
- Jak na nieboszczyka, czuj臋 si臋 stosunkowo rze艣ko.
- A mo偶e - be艂kota艂 chwytaj膮c mnie za rami臋 - b臋dzie to co艣 takiego jak s艂o艅ce? Jak ogromne s艂o艅ce, kt贸re zbli偶y si臋 nagle z nies艂ychan膮 szybko艣ci膮 i wszystko za-mieni si臋 w zasrany popi贸艂? Jest to zupe艂nie mo偶liwe; kto艣 zreszt膮 pisa艂 ju偶 o spadaj膮cym s艂o艅cu.
- Oczywi艣cie - powiedzia艂em wtedy z u艣miechem, cho膰 mr贸z przeszy艂 mi kr臋gos艂up. - Ja nawet wiem, kto wtedy ocaleje. Ocalej膮 tylko dwie osoby. Jedn膮 z nich b臋dzie m贸j wuj, kt贸ry przepi艂 wszystko, straci艂 poczucie czasu i od lat trudni si臋 wy艂膮cznie regulowaniem zegarka. On powstanie z popio艂贸w: najpierw nakr臋ci sw贸j zegarek, a potem b臋dzie usi艂owa艂 po偶yczy膰 dwadzie艣cia z艂otych na w贸dk臋. Drug膮 osob膮 b臋dzie babka klozetowa z szaletu na Krakowskim Przedmie艣ciu. By膰 mo偶e tak偶e, i偶 z popio艂贸w powstanie pewien wielki polski aktor i wtedy oka偶e si臋, 偶e w swoim czasie pochowano go wy艂膮cznie przez omy艂k臋.
- G艂upcze - powiedzia艂. - Ta艅czymy wszyscy kanka-na na wulkanie. Jeste艣 pan takim samym g艂upcem jak wszyscy: dzi艣 ka偶dy cz艂owiek jest tylko g艂upcem. Czy pan si臋 艂udzi, 偶e pan o tym nie my艣li ? Myli si臋 pan. Wszyscy o tym my艣limy. Biedna, zasrana ludzko艣膰. 艢wiat zbyt daleko zabrn膮艂 w zbrodni臋, aby cokolwiek mog艂o powstrzyma膰 szalone r臋ce. Pan my艣li, 偶e panu uda si臋 cokolwiek napisa膰? Pan my艣li, 偶e panu uda si臋 kogo艣 wzruszy膰? Biedny g艂upcze. Dzisiaj 偶adne ludzkie cierpienie nie ma formatu. Mi艂o艣膰. B贸l. Zazdro艣膰. Nadzieja. To suche patyczki: mo偶na je przesadza膰, lecz na 偶adnym z nich nie zakwitnie ju偶 nic zielonego. Cierpienie tak偶e nie ma formatu. Wszystko zamaza艂o si臋 w strachu i zbrodniach. Dostojewski, kt贸ry wzrusza艂 mnie zawsze najbardziej i w kt贸rym mog艂em doczyta膰 si臋 zawsze, czego tylko chcia艂em, jest dzisiaj 艣miesznym g艂upcem razem ze swoim ob艂臋dem i kwikami duszy: dzi艣 nie przerazi on nawet nie zdeflorowanej pensjonarki. Dzi艣 艣wiat ca艂y jest martwym domem. Jest olbrzymim obozem koncentracyjnym, tak wielkim, i偶 nie potrzeba kolczastych drut贸w, gdy偶 i tak nie ucieknie si臋 nigdzie. Mo偶na tylko kontemplowa膰 zag艂ad臋.
- Jeszcze nie wszystko stracone - powiedzia艂em. -U nas w Polsce nie ma obecnie sytuacji bez wyj艣cia. Kiedy przegrywa si臋 ju偶 wszystko, zawsze mo偶na zosta膰 krytykiem literackim lub wzi膮膰 si臋 za przek艂ady z j臋zyk贸w obcych. To nadzieja, kt贸ra nigdy mo偶e nie opuszcza膰 cz艂owieka. Pomy艣l pan o tym. Do widzenia.
Traci艂em go z oczu, nie widzieli艣my si臋 miesi膮cami.
Zawsze si臋 zgrywa艂em przy nim, gdy偶 nie mia艂em si艂y, aby prowadzi膰 z nim dyskusj臋; pami臋ta艂em zbyt dobrze getto, powstanie, wrzesie艅 i z chwil膮 kiedy zacz膮艂em tylko o tym my艣le膰. zn贸w czas tamten powraca艂 i m贸偶d偶ek m贸j kurczy艂 si臋 przera偶eniem. Unika艂em tego typka: pachnia艂 zgliszczami wrze艣nia, mia艂 oczy rozstrzeliwanych 呕yd贸w, pachnia艂 tak, jak w sierpniu roku czterdziestego czwarte-go pachnieli ludzie. kt贸rzy le偶eli po kilka tygodni patrz膮c wy偶artymi oczyma w p艂on膮ce niebo - nie mia艂 ich kto grzeba膰. Lecz cz艂owiek ten nie mia艂 gipsu w ustach -dlatego go unika艂em, dlatego wola艂em my艣le膰 o nim jak o umar艂ym. 呕ycie zmusza nieraz do wielkiego okrucie艅stwa, jakim jest unikanie; je艣li chcemy, by nasze 偶ywe noce nie przynosi艂y nam obraz贸w udr臋ki - w my艣lach grzebiemy nawet tych, kt贸rzy 偶yj膮 dzi艣 mi臋dzy nami. Czy nie zdarza si臋 nam nieraz unika膰 matek, kt贸re straci艂y wszystkie dzieci; ojc贸w, kt贸rzy nigdy ju偶 nie b臋d膮 ojcami; c贸rek, kt贸re nie maj膮 si臋 do kogo przytuli膰. kiedy przy-chodzi na nie mi艂osna udr臋ka? Tak samo i ja - unika艂em go, ot i wszystko.
Ostatni raz spotka艂em go podczas festiwalu. Ulicami sz艂y t艂umy, wrzeszczano, 艣piewano: miasto nape艂nione by艂o kolorow膮 wrzaw膮. Sta艂em na brzegu chodnika. Nagle tr膮ci艂 mnie w rami臋 on. By艂 blady; mo偶na by艂o z 艂atwo艣ci膮 pozna膰, 偶e cz艂owiek ten prowadzi 偶ycie 艂ajdaka. M贸wi艂:
- Oto masz pan maskarad臋 w skali monumentalnej. Ci m艂odzi ludzie przyjechali tutaj, aby ta艅czy膰, kocha膰 si臋, 艣piewa膰 o pokoju. Za rok czy za dwa, je艣li zajdzie potrzeba, da im si臋 do r臋ki automaty Thompsona, na-palm, tyfusy i syfilisy w kondensatach; wyposa偶y si臋 ich w podr臋czne apteczki i pewn膮 ilo艣膰 aktualnych hase艂; b臋d膮 si臋 r偶n膮膰 i zabija膰, mordowa膰 i po偶era膰, niszczy膰 i pali膰 w spos贸b dotychczas nie spotykany. Kolorowe czapeczki nie ocal膮 ludzko艣ci. - Popatrzy艂 na mnie rozwodnionym wzrokiem i wybe艂kota艂 nagle: - Mo偶e jest to zreszt膮 niezb臋dne? Ludzko艣膰 zabrn臋艂a w zbrodni臋, z kt贸rej nigdy ju偶 si臋 nie wywik艂a. Spustoszenie moralne, jakie ni贸s艂 strach przez lat pi臋tna艣cie, jest ju偶 nie do naprawienia. Na miejsce starych zbrodni powstan膮 nowe, wobec kt贸rych tamte b臋d膮 jak grzyby przy drzewach. Ale za lat dwie艣cie drzewa te b臋d膮 ju偶 tylko 艣mieszne; b臋d膮 one zapa艂kami przy fabrycznych kominach. Niech raz sko艅czy si臋 ta ca艂a m臋ka. Mo偶e wtedy, kiedy na tej planecie zostanie tysi膮c os贸b, naucz膮 si臋 one 偶y膰? Dzi艣 nie ma takiej zbrodni, kt贸rej nie m贸g艂by pope艂ni膰 cz艂owiek w imi臋 wielkiego strachu. Wielki strach zwalnia od wszystkiego i za艂atwia wszystko. Wielkie rany trzeba leczy膰 wielkim b贸lem.
Los jest jednak z艂o艣liwy. Ten cz艂owiek nie zgin膮艂 od p艂omieni napalmu. Ten cz艂owiek nie zgin膮艂 od 偶aru bomb termoj膮drowych. Ten cz艂owiek nie poni贸s艂 艣mierci na sza艅cach, barykadach i gruzach. Ten cz艂owiek nie zgin膮艂 w okopach, nie zabi艂a go nawet kula z ma艂okalibrowego pistoletu. Nie. Przechodzi艂 pewnego razu nieuwa偶nie przez jezdni臋 i wpad艂 pod ci臋偶ar贸wk臋 z pomidorami, kt贸ra jecha艂a z umiarkowan膮 szybko艣ci膮 i kt贸r膮 prowadzi艂 starszy, umiarkowany kierowca. Dosta艂 si臋 pod ko艂a i pad艂 natychmiast z p臋kni臋tym kr臋gos艂upem. Przewieziono go do szpitala.
Kiedy poszed艂em, aby go odwiedzi膰 - odszed艂 ju偶 by艂 w krain臋, o kt贸rej Hamlet powiada, 偶e jest tylko milczeniem. Sta艂em na szpitalnym korytarzu i pali艂em papierosa. Podszed艂 do mnie piel臋gniarz; mia艂 twarz starej, m膮drej 偶aby.
- To pa艅ski znajomy? - zapyta艂.
- By艂y.
- On nie mia艂 nikogo?
- Nikogo.
- Nikt tu do niego nie przyszed艂 - powiedzia艂. -Szkoda. Przykro czasem patrze膰, jak kto艣 umiera samotnie. On tak umiera艂.
- D艂ugo?
- Umieramy ca艂e 偶ycie - powiedzia艂 piel臋gniarz i jego 偶abia twarz zrobi艂a si臋 smutna. - Ale on m臋czy艂 si臋 cholemie. Przykro by艂o patrze膰. Dzie艅. Dwa. Trzy. Strasz-nie cierpia艂. Wy艂 tak, 偶e przez trzy dni nikt ani na sekund臋 nie zmru偶y艂 oka. To by艂o paskudne.
- Paskudne - powiedzia艂em; bola艂a mnie g艂owa, gdy偶 nie znosz臋 zapachu szpitala.
- On umar艂 ju偶 dwa dni temu - powiedzia艂 piel臋gniarz - a ja ci膮gle czuj臋 si臋 tak, jakbym wczoraj wypi艂 za du偶o. - Popatrzy艂 na mnie i powt贸rzy艂: - Jak Boga kocham, 偶e tak si臋 czuj臋.
- Wiem o tym - powiedzia艂em. - To musia艂o by膰 naprawd臋 przykre.
Zn贸w popatrzy艂 na mnie spod zmru偶onych powiek.
- Przykre? - powt贸rzy艂. - Pan o tym wie? Co pan mo偶e wiedzie膰 o tym. Co pan mo偶e wiedzie膰, co cz艂owiek czuje, kiedy umiera kto艣 drugi i przez trzy dni, przez trzy noce, przez siedemdziesi膮t dwie godziny, bez przerwy, wyje tylko jedno s艂owo: 偶y膰.
- Tak - powiedzia艂em gasz膮c papierosa. - Co my wszyscy mo偶emy o tym wiedzie膰? Do widzenia.

1955

呕o艂nierz

Dzia艂o si臋 to w lipcu tysi膮c dziewi臋膰set czterdziestego pi膮tego. W tym czasie ludzi dziwi艂a0x08 graphic
jeszcze cisza: cisza niepokoi艂a i nie ufano jej; w dwa miesi膮ce po dniu, w kt贸rym umilk艂y ostatnie strza艂y, wie艣niacy wychodzili przed domy i przes艂aniaj膮c oczy d艂o艅mi, spogl膮dali w bezchmurne niebo; ci膮gn膮ce klucze ptak贸w wci膮偶 nieuchronnie przywodzi艂y na my艣l nadlatuj膮ce samoloty, a 呕ydzi na ulicach miast wci膮偶 jeszcze os艂aniali swe twarze i mieli trwog臋 w oczach.

Id膮cy obok kobiety 偶o艂nierz m贸wi艂:

- Czy bali艣my si臋? Trudno jest na to odpowiedzie膰. Niekt贸rzy m贸wi膮, 偶e odwaga siedzi na krze艣le, kt贸rym jest strach. Ale czy to prawda? Chyba nie. Tam trzeba by艂o wybiera膰, rozumiesz? Trzeba by艂o wybiera膰 cho膰by po to, aby wiedzie膰, z czym si臋 umiera. Strach przychodzi艂 czasem, a wtedy cz艂owiek si臋 kurczy艂. Strach przychodzi艂 nawet podczas snu; czasem jedli艣my, z daleka od frontu, i nagle czu艂em, 偶e si臋 boj臋. Ka偶dy z nas mia艂 tak膮 chwil臋; niekt贸rzy budzili si臋 w nocy i krzyczeli. Byli wtedy jak ma艂e dzieci...

呕o艂nierz przerwa艂 i zapali艂 papierosa. Wyszli poza miasto; zosta艂y ju偶 za nimi ostatnie n臋dzne domki i gospodarstwa ogrodnik贸w; szli teraz biegn膮c膮 w艣r贸d p贸l w膮sk膮 艣cie偶k膮. O艣lepia艂o ich s艂o艅ce, nagrzana ziemia pachnia艂a sianem i wiejskim mlekiem. 呕o艂nierz milcza艂. Id膮ca obok kobieta patrzy艂a na tward膮 i surow膮 twarz jego; czeka艂a na艅 wiele lat i marzy艂a teraz, aby 偶o艂nierz przesta艂 m贸wi膰 ju偶 o t a m t y m i rzek艂 co艣 zwyk艂ego - o pogodzie, ziemi i s艂o艅cu. Wydawa艂o si臋 jej, i偶 z chwil膮, kiedy powie on pierwsze takie s艂owo - nie powr贸ci ju偶 do swych wspomnie艅, a wtedy i jemu, i jej uda si臋 o tym wszystkim zapomnie膰. Zaciska艂a d艂onie i w my艣lach poddawa艂a mu rozmaite s艂owa; wiedzia艂a, 偶e j膮 kocha: powinien wi臋c by艂 odgadn膮膰 jej my艣li.

Lecz 偶o艂nierz m贸wi艂:

- W batalionie mieli艣my jednego takiego; by艂 ch艂opem i marzy艂 tylko o tym, aby powr贸ci膰 i uprawia膰 nadal swoj膮 ziemi臋. Wszyscy wiedzieli o nim, 偶e si臋 boi. On si臋 bardzo ba艂 i jego strach dzia艂a艂 na innych; to uczucie jest zara藕liwsze od tyfusu i trudniej si臋 potem z tego wyleczy膰. Kiedy艣 s艂ysza艂em, jak po cichu 偶yczono mu 艣mierci, i dopiero dzisiaj rozumiem, 偶e by艂o to okrutne; wtedy jednak pragn膮艂em 偶y膰, a ten cz艂owiek ni贸s艂 w sobie 艣mier膰. On si臋 ba艂, ba艂 si臋 tak, 偶e przez ca艂y czas mia艂 bia艂e oczy. A przecie偶 zgin膮艂 jak bohater, ba, jak batalion bohater贸w! Pewnego razu szli艣my przez wie艣. Uciekali zewsz膮d ludzie, wozy by艂y za艂adowane, p臋dzono byd艂o, wieziono starc贸w i chorych, kt贸rzy umierali na wozach; pami臋tam jednego cz艂owieka: ni贸s艂 na ramieniu p艂ug. Odchodzili zostawiaj膮c ca艂e domy i nietkni臋t膮 ziemi臋; tam, gdzie艣my si臋 bili dotychczas, z dom贸w nie zosta艂o ani 艣ladu, a ziemia by艂a zryta po trzykro膰. Tutaj pozostawa艂a nietkni臋ta; ros艂o na niej kie艂kuj膮ce zbo偶e. Rozumiesz? Cofamy si臋; on wiedzia艂, 偶e ziemi臋 t臋 oddajemy na razie bez walki, a ci, kt贸rzy tu przyjd膮 po nas, zatruj膮 j膮 i zgwa艂c膮. Wtedy w tym 偶o艂nierzu obudzi艂 si臋 gniew. A przecie偶 nie by艂 to nasz kraj, by艂o to bardzo daleko st膮d. Ten 偶o艂nierz tam zosta艂, ale bi艂 si臋 jak diabe艂, jak sto diab艂贸w. Pami臋tam, 偶e nazywali艣my go Grzesiem; nawet nie wiem, jak nazywa艂 si臋 naprawd臋...

Zerwa艂 kul臋 ostu i rozdmucha艂 j膮 sobie na d艂oni; gor膮cy wiatr owiewa艂 jego twarz i 偶o艂nierz mru偶y艂 oczy. Przed nimi bieg艂 pies, kt贸rego 偶o艂nierz przywi贸z艂 sobie z wojny; pies ten mia艂 bardzo 艣mieszne uszy i kusy ogon; nazywa艂 si臋 Granat. Kobieta nienawidzi艂a tego psa i zamyka艂a oczy, ilekro膰 podbiega艂 do niej 艂asz膮c si臋 i li偶膮c j膮 po r臋kach. 呕o艂nierz przywi贸z艂 z sob膮 wiele rzeczy; od艂amek, kt贸ry uderzy艂 o cal nad jego g艂ow膮, sp艂aszczon膮 na czubku kul臋 karabinow膮, kt贸ra utkwi艂a mu swego czasu w nodze, mosi臋偶ne popielniczki ze spi艂owanych gilz; papiero艣nica 偶o艂nierza zrobiona by艂a z aluminiowej blachy roztrzaskanego samolotu. Kobieta marzy艂a, aby do mieszkania ich przyszed艂 jaki艣 dziwny z艂odziej i pozabiera艂 te przedmioty. Sama nie mog艂a zdoby膰 si臋 na to, aby otru膰 psa i zniszczy膰 te rzeczy; czeka艂a na 偶o艂nierza wiele lat i my艣la艂a przez wiele bezsennych nocy, 偶e wszystko, co cz艂owiek ten przywiezie ze sob膮, b臋dzie jej bliskie i drogie. By艂 on jednak dzi艣 dalszy ni偶 wtedy, gdy patrz膮c w ciemne niebo za oknem, my艣la艂a o dniu, w kt贸rym powr贸ci. Dalszy i inny od obrazu tego, kt贸ry nosi艂a w sercu, gdy 偶o艂nierz by艂a daleko st膮d. Niebo za oknem rzed艂o, ona my艣la艂a: "Czy wr贸ci, czy 偶yje jeszcze? Jest zdr贸w czy ranny?" Czasem przychodzi艂a jej do g艂owy niepokoj膮ca my艣l, czy mo偶e - b臋d膮c daleko od niej - nie pokocha kogo艣 innego. Lecz natychmiast odp臋dza艂a t臋 my艣l, i zn贸w powtarza艂a: "Czy wr贸ci? Czy 偶yje? Czy zdr贸w jest i ca艂y?" Pod jej oknem, na podw贸rku, dzie艅 w dzie艅 ch艂opcy bawili si臋 w wojn臋; cienkie ich g艂osiki budzi艂y w niej nienawi艣膰; mieli drewniane karabinki, drewniane szable i czapki z papieru. Kiedy pewnego dnia spostrzeg艂a, 偶e dzieci bawi膮 si臋 w rozstrzeliwanie 呕yd贸w, przysi臋g艂a sobie, 偶e jak tylko on powr贸ci, opuszcz膮 na zawsze dom, w kt贸rym czeka艂a na niego. Wyszli teraz na miasto, aby wyszuka膰 miejsce, gdzie postawi膮 sobie nowy dom. Z艂oci艂y si臋 na polach snopy z偶臋tego zbo偶a. W dali czernia艂y szcz膮tki rozwalonego wiatraka - przypadkowy pocisk roztrzaska艂 skrzyd艂a i zerwa艂 dach. 呕o艂nierz spostrzeg艂 ten wiatrak i rzek艂:

- Widzisz! Przypomina si臋 mi historia, jak膮 opowiada艂 mi pewien 偶o艂nierz. Dzia艂o si臋 to jeszcze w roku tysi膮c dziewi臋膰set trzydziestym dziewi膮tym. Nadchodzili Niemcy i by艂o ich bardzo wielu. Nasi cofali si臋 w stron臋 lasu. Nagle wypad艂y stamt膮d dwa czo艂gi i odci臋艂y naszym odwr贸t. Wtedy ten facet, kt贸ry mi to opowiada艂, wraz z kilkoma innymi schroni艂 si臋 do takiego wiatraka i stamt膮d kropili z cekaem贸w. Nagle hukn臋艂o w wiatrak; nikomu nic si臋 nie sta艂o, tylko m膮ka zaklei艂a im oczy; uciekali potem na 艣lepo, pod ogniem i, wyobra藕 sobie, nikomu si臋 nic nie sta艂o. 呕o艂nierz ten powiedzia艂 mi, 偶e nigdy ju偶 nie we藕mie do ust kawa艂ka chleba ani niczego, co pachnie odrobin膮 maki. Na wojnie zdarzaj膮 si臋 tak偶e komiczne historie, jak widzisz.

- W tym wiatraku - rzek艂a cicho kobieta - podczas jak uderzy艂a w niego bomba, schroni艂o si臋 wiele kobiet z dzie膰mi i zgin臋艂y wszystkie co do jednej. To by艂y proste wiejskie kobiety i dlatego schroni艂y si臋 w wiatraku, bo my艣la艂y, 偶e wr贸g nie b臋dzie bi膰 w wiatraki, gdy偶 w nich powstaje chleb, kt贸ry jest rzecz膮 艣wi臋t膮. Ale zgin臋艂y wszystkie.

- Ba! - powiedzia艂 偶o艂nierz. - I tak musia艂a to by膰 bardzo lekka bomba, a w dodatku uderzy艂a z boku. To jeszcze nic. Amerykanie urz膮dzali naloty, w kt贸rych bra艂o udzia艂 po kilka tysi臋cy samolot贸w. Ka偶dy z tych samolot贸w m贸g艂 zrzuci膰 kilka ton bomb. Trudno nawet pomy艣le膰, co si臋 tam dzia艂o! Po takim nalocie nikt nie wiedzia艂, gdzie k i e d y 艣 by艂a ulica, a gdzie domy, i sam szatan nie doszed艂by tego. Pod tymi gruzami ludzie umierali po kilkana艣cie dni i jeszcze B贸g wie ile czasu le偶e膰 tam b臋d膮, zanim ich odkopi膮 i pochowaj膮 po ludzku.

Wyszli na najwy偶szy wzg贸rek. W dali zosta艂o miasto; teraz, w zachodz膮cym s艂o艅cu, poczernia艂e dach贸wki dom贸w wydawa艂y si臋 z艂ote. L艣ni艂y wie偶e ko艣cio艂贸w i ogromnym 艣wiat艂em rozlewa艂 si臋 blask nad kopu艂膮 jedynej w mie艣cie cerkwi. Nad dalekim lasem ciemnia艂o ju偶 niebo, do艂em p艂yn臋艂a rzeka, a z p贸l podnosi艂y si臋 wilgotne mg艂y. Okolica by艂a tu pi臋kna; g艂o艣niej i swobodniej 艣piewa艂y tu ptaki, powietrze szerzej par艂o do p艂uc. Kobieta rzek艂a:

- Tu postawimy nasz dom.

呕o艂nierz milcza艂. Sta艂 na wzg贸rku i rozgl膮da艂 si臋 na wszystkie strony. Odwr贸ci艂 wzrok w stron臋 lasu. Nast臋pnie spojrza艂 w dolin臋 i marszcz膮c czo艂o porusza艂 wargami, jakby co艣 obliczaj膮c. Przys艂oni艂 d艂oni膮 oczy i d艂ugo lustrowa艂 ca艂膮 okolic臋. I nagle surowa twarz rozja艣ni艂a si臋 w szerokim u艣miechu. Z艂apa艂 kobiet臋 za r臋k臋 i przyci膮gn膮wszy j膮 do siebie, rzek艂:

- O, do diab艂a, do diab艂a! Pomy艣l, jaka st膮d znakomita obrona! Tutaj wystarczy trzy cekaemy, kilka granatnik贸w i niczego wi臋cej nie potrzeba. Mo偶na si臋 broni膰 przez kilka tygodni! Za艂贸偶my, 偶e odpieramy natarcie, kt贸re wysuwa si臋 z lasu...

- Nie! - krzykn臋艂a rozpaczliwie kobieta. - Nie!

呕o艂nierz drgn膮艂 i twarz mu zgas艂a. I wtedy po raz pierwszy, od chwili gdy powr贸ci艂 z wojny, ujrza艂, 偶e na ziemi tej ro偶nie zbo偶e, 偶e zaorali j膮 p艂ugami ludzie, 偶e pracuj膮 na niej; nie zabijaj膮c si臋: przypomnia艂 sobie, 偶e ziemia jest nie tylko grobem, ale i 偶yciem cz艂owieka. I nagle po raz pierwszy od tego dnia, gdy powr贸ci艂 z wojny, uczu艂 ogromne zm臋czenie: uczu艂, 偶e jest stary i bardzo samotny.

1955

Kancik, czyli wszystko si臋 zmieni艂o

Poci膮g zatrzyma艂 si臋 na ma艂ej stacyjce. Dziennikarz wysiad艂. Szed艂 wzd艂u偶 starych i 艣miesznych wagon贸w
0x08 graphic
trzymaj膮c w r臋ku sk贸rzan膮 walizk臋. By艂 chmurny dzie艅 jesienny; na bezlistnych drzewach grubymi kroplami osiada艂a mg艂a. Cz艂owiek, kt贸ry wysiad艂 z poci膮gu, spojrza艂 na niebo i wzdrygn膮艂 si臋 ze wstr臋tem - wygl膮da艂o jak brudna 艣cierka. Po peronie szed艂 zawiadowca z czerwon膮 chor膮giewk膮; by艂 podobny do starego, w膮sa-tego morsa. Cz艂owiek, kt贸ry wysiad艂 z poci膮gu, zaszed艂 mu drog臋.
- Daleko do miasta ? - zapyta艂.
Zawiadowca przystan膮艂.
- Pan chce i艣膰 do miasta? - powiedzia艂 bij膮c si臋 po r臋ce trzonkiem chor膮giewki.
- Dlatego pytam o drog臋 - powiedzia艂 dziennikarz. -Nast臋pny poci膮g mam za par臋 godzin, jad臋 dalej. -Przesun膮艂 r臋k膮 po twarzy i powiedzia艂: - Musz臋 si臋 i艣膰 ogoli膰. Nie spa艂em przez dwie noce, mam pysk bandyty. Szli po wilgotnym 偶wirze peronu. Poci膮g ju偶 odjecha艂, w m臋tnym powietrzu leniwie rozp艂ywa艂 si臋 dym. Szyny l艣ni艂y od wilgoci. Zawiadowca powiedzia艂:
- Daleko pan jedzie?
- Wystarczaj膮co daleko.
- Pracuje pan mo偶e w zaopatrzeniu?
- Sk膮d panu to przysz艂o do g艂owy? Pracuj臋 w redakcji.
- M贸j syn pracuje w zaopatrzeniu - powiedzia艂 zawiadowca. - Jest w Warszawie. Pan te偶 z Warszawy?
- Te偶.
- Majewski Kazimierz, zna pan?
- Nie.
- Oni ci膮gle je偶d偶膮.
- Niepotrzebnie. Powinni siedzie膰 w domu.
- Dlaczego?
- Z poci膮gu mo偶na wylecie膰. W poci膮gu mo偶na si臋 zazi臋bi膰.
- W poci膮gu pozna艂em kiedy艣 jedn膮 kobiet臋 - powie-dzia艂 zawiadowca.
- I co?
- Nic. Pojecha艂a dalej.
- To szlachetnie z jej strony - rzek艂 dziennikarz i ziewn膮艂. Potem spyta艂: - To co? Daleko do miasta?
- Miasto jest zaraz - rzek艂 stary. W膮sy mia艂 wilgotne. Zmru偶y艂 oko i zapyta艂: - Pan na pewno do fryzjera?
- Co to pana obchodzi?
- My艣la艂em, 偶e pan mo偶e chce si臋 napi膰 jedn膮 w贸dk臋. Mam w domu.
- Nic si臋 nie zmienia w tych ma艂ych, zasranych miastach- powiedzia艂 z gniewem dziennikarz. - Sam urodzi艂em si臋 w takiej dziurze. Czy tu tak偶e jest burdel przy ko艣ciele?
- Nie. Apteka.
- S艂ysza艂em - rzek艂 dziennikarz - 偶e tu si臋 zmieni艂o mn贸stwo rzeczy. Wybudowali wam co艣 nieco艣. Czy to prawda?
- Prawda - powiedzia艂 zawiadowca. - Przekona si臋 pan na miejscu. Do miasta jest niedaleko. Pi臋tna艣cie minut. Wst膮pi pan do mnie?
- Nie - powiedzia艂 dziennikarz. - Do widzenia. Rzeczywi艣cie, po pi臋tnastu minutach by艂 ju偶 w mie艣cie. Na rynku sta艂o kilka furmanek; konie drzema艂y zwiesiwszy 艂by w torby z obrokiem. Na ulicach wala艂o si臋 pe艂no s艂omy; widocznie by艂 tu dzi艣 targ. Deszcz pada艂; przechodnie kulili si臋 z zimna.
- Gdzie jest fryzjer? - zapyta艂 dziennikarz jakiego艣 cz艂owieka o nieokre艣lonej twarzy, nieokre艣lonym zawodzie i nieokre艣lonym wieku.
- Co?
- Fryzjer.
- Co fryzjer?
- Jest fryzjer?
- Gdzie?
- Tu.
- Tu?
- Tak, tu.
- To co?
- G贸wno. Rozumie pan teraz?
- Nie - powiedzia艂 nieokre艣lony cz艂owiek i na jego twarzy odbi艂a si臋 m臋ka my艣lenia. - Ja jestem tutejszy, panie. A fryzjer to tam zaraz. Za winklem.
- Nie za winklem, a za rogiem.
- A to ja nie znam.
- Ale ja znam - powiedzia艂 dziennikarz. - Do widzenia.
Odszed艂 i zaraz znalaz艂 fryzjera. Nad drzwiami wisia艂 mosi臋偶ny talerz, na wystawie - lalka w uczesanej peruce wpatrywa艂a si臋 bezmy艣lnymi oczyma w szar膮 pustk臋 ulicy.
Dziennikarz wszed艂.
- Dzie艅 dobry - powiedzia艂.
- Dzie艅 dobry - odpar艂 fryzjer. - Niech pan siada. Dziennikarz usiad艂 i wyci膮gn膮艂 nogi. Parowa艂 zm臋czeniem: jecha艂 ju偶 trzeci膮 noc, widzia艂 mn贸stwo twarzy, pozna艂 wiele fakt贸w, wiele razy usi艂owano go oszuka膰 -marzy艂, aby wr贸ci膰 ju偶 do Warszawy i wyci膮gn膮膰 si臋 we w艂asnym 艂贸偶ku. Mia艂 ma艂膮, czarn膮 dziewczyn臋 o twarzyczce podobnej do Mickey Mouse; ca艂y czas w艣cieka艂 si臋 na my艣l, 偶e w jego w艂asnym wygodnym 艂贸偶ku, z jego w艂asn膮, ma艂膮 dziewczyn膮 by膰 mo偶e 艣pi kto inny.
Fryzjer za艂o偶y艂 mu serwetk臋 na szyj臋 i powiedzia艂:
- Pompk臋 pan wyj膮艂?
- Jak膮 pompk臋?
- Pan nie na rowerze?
- Nie - powiedzia艂 dziennikarz. - A co? Kradn膮?
- E - powiedzia艂 fryzjer - 偶eby kradli, to nie. Ale kierownik samopomocy zgubi艂 swoj膮 pompk臋; jego wentyl spuszcza, wi臋c lepiej jednak wnie艣膰. Tak to bywa w 偶yciu, rozumie pan ?
- Rozumiem - powiedzia艂 dziennikarz i spojrza艂 na fryzjera.
Fryzjer by艂 stary: mia艂 艂ys膮 g艂ow臋 pokryt膮 艣miesznym kaczym puchem, odstaj膮ce, zwi臋d艂e uszy i bystre spojrzenie czarnych 艣lepek.
Zapyta艂:
- Mycie b臋dzie?
- Nie.
- Nie b臋dzie - powt贸rzy艂. Zatopi艂 szpony we w艂osach dziennikarza i powiedzia艂: - G艂贸wk臋 ni偶ej. To co? Strzy偶enie i golenie?
- Strzy偶enie i golenie.
- Mycia nie b臋dzie?
- Nie b臋dzie.
- Ach- powiedzia艂 i na twarzy jego odmalowa艂o si臋 nies艂ychane skupienie.
Milcza艂 przez chwil臋, patrz膮c na dziennikarza wzrokiem chirurga, potem rzek艂:
- Pana ostrzyc w kancik?
- Bro艅 Bo偶e. Normalnie.
- Oczywi艣cie - powiedzia艂. - Oczywi艣cie, 偶e normaInie. Panie, teraz w kancik to ju偶 nikt nie chce. Przedtem to si臋 strzygli. A przewa偶nie 艂obuzeria. Tu mieszka艂 taki jeden, par臋 dom贸w dalej. Niejaki Loniek Maciejewszczak. Zawsze przychodzi艂 do mnie w sobot臋 i m贸wi艂: "No, panie Sobisiak! Ostrzy偶esz mnie pan teraz legalnie, w kancik. Tylko 偶eby mnie si臋 w艂os trzyma艂 pi臋k-nie, bo inaczej to pan mnie znasz!" On tak m贸wi艂. Panie, to by艂 grandus! Najwi臋kszy w ca艂ym mie艣cie. M贸wi臋 panu: pan by nie chcia艂 od niego dosta膰 w mord臋. Wierzy mi pan?
- Absolutnie - powiedzia艂 dziennikarz i poprawi艂 si臋 w fotelu.
- On mia艂 kole偶k贸w. Rzecz jasna, 偶e tak偶e samo grand臋. Co sobota wychodzili pod ko艣ci贸艂 i grali w tak膮 gr臋 f r a j e r n a k r e s c e. Rysowali na chodniku kresk臋 i kto by nie przeszed艂, dawali mu blach臋 w czo艂o.
- Po co?
- A tak. Dla hecy. Teraz, to ju偶 ich nie ma. Zmieni艂o si臋.
- Zmieni艂o si臋?
- O, tak- powiedzia艂 z o偶ywieniem fryzjer. - Samo si臋 nie zmieni艂o, ludzie wszystko zmienili. Prawd臋 powiedzie膰, to wszystko si臋 zmieni艂o. Fabryk臋 nam tu buduj膮, pan wie? Instrumenta muzyczne b臋dzie si臋 tu robi膰, ch艂opak贸w ju偶 pos艂ali gdzie indziej na nauk臋. Przed wojn膮 by艂 tutaj tylko jeden fachowiec od instrument贸w. Organy naprawia艂. Trunkowiec. M贸wi艂o si臋 do niego "mistrzu". On sam m贸wi艂: " Wy, g贸wniarze, musicie m贸wi膰 do mnie mistrzu. Ja jestem cz艂owiek od delikatnej roboty. Je艣li mnie tu szlag trafi, to wszyscy zdechniecie w grzechu, bo ko艣cio艂y zamkn膮 - ko艣ci贸艂 bez muzyki nie ma u Boga 偶adnej zas艂ugi, cho膰by艣cie nawet po dziesi臋膰 z艂otych na tac臋 dawali!" No i m贸wi艂o si臋 do niego tak, jak chcia艂. Pi艂. Pi艂 tak, jak tu nikt jeszcze nie pi艂 i nigdy ju偶 pi膰 nie b臋dzie. Czasem trzy dni, a czasem pi臋膰. Chodzi艂 po mie艣cie i krzycza艂: "Otrz膮sam py艂 z moich n贸g i przeklinam!" Ewangeli臋 zna艂, ci膮gle w ko艣cio艂ach siedzia艂. Po 艂acinie te偶 si臋 potrafi艂 wyrazi膰. U mnie si臋 strzyg艂. Tak偶e samo w kancik. A pana jak ostrzyc? W kancik?
- Normalnie - powiedzia艂 dziennikarz i westchn膮艂. Lustro, przed kt贸rym siedzia艂, opstrzy艂y muchy. Dzienni-karz patrzy艂 przez d艂ug膮 chwil臋 na czarne kropki, potem zapyta艂: - No i co z nim?
- Z nim? - powt贸rzy艂 fryzjer. - Nic z nim. Umar艂. Przed 艣mierci膮 krzycza艂: "Nie ma Pana Boga, wy g贸wniarze! Jak chcecie pos艂ucha膰 muzyki, to za艂贸偶cie sobie elektryk臋 i kupcie radia zamiast chodzi膰 do ko艣cio艂a!" W贸dka go zgubi艂a. Teraz to ju偶 tak nie pij膮. Wszystko si臋 zmieni艂o, czasu nie ma na 艂obuzerk臋. Wielkie rzeczy tu id膮, panie. Ludzie si臋 pozmieniali: pracuj膮, maj膮 fachy, ca艂kiem inaczej my艣l膮. Ja te偶, panie, inny cz艂owiek jestem. Chyba rzuc臋 to fryzjerstwo do cholery. Krem?
- Tak - powiedzia艂 dziennikarz. Spojrza艂 na fryzjera i rzek艂: - Stary pan ju偶 jest. Teraz, na stare lata, fach zmienia膰? Ci臋偶ko panu b臋dzie.
- Tak - powiedzia艂 fryzjer - stary jestem. Pan nawet nie wie, jaki stary jestem; mam prawie osiemdziesi膮tk臋. C贸rka moja jest w Wenezueli, mam wnuka, panie. Chce pan zobaczy膰 fotografi臋?
- Po co? - rzek艂 dziennikarz. - C贸偶 mnie, u diab艂a, obchodzi膰 mo偶e pa艅ski wnuk?
- No, w艂a艣nie - powiedzia艂 fryzjer marszcz膮c czo艂o. -Co pana mo偶e obchodzi膰 m贸j wnuk? A czasem by si臋 chcia艂o pogada膰. Ale nie ma z kim. Dawniej, bywa艂o, ludzie siadywali przed domami, gadali, plotkowali. Teraz to ju偶 nie. Nie maj膮 czasu: albo d艂ugo pracuj膮, albo id膮 gdzie艣 do kina, maj膮 radia, m艂odziaki lubiej膮 sport. A ja, panie, taki cz艂owiek znowu偶 jestem, 偶e najbardziej lubi臋 towarzystwo. S艂owo to jest zawsze s艂owo. Dawniej ludzie wi臋cej rozmawiali z sob膮 ni偶 teraz. Byli tacy, co potrafili opowiada膰. Burmistrz tu by艂 kiedy艣. To on zawsze jak przychodzi艂 do mnie, m贸wi艂: "No, panie Sobisiak, opowiadaj pan!" Strzyg艂 si臋 tak偶e samo u mnie.
- W kancik? - zapyta艂 dziennikarz.
Fryzjer zastanowi艂 si臋.
- Nie - rzek艂 po chwili - on by艂 艂ysy jak ksi臋偶yc. Ale jego 偶ona mia艂a kochanka. Mia艂 pi臋kny w艂os i strzyg艂 si臋 w kancik. Heca by艂a z tym kochankiem, m贸wi臋 panu! Wszyscy o tym wiedzieli, tylko sam gospodarz miasta nic a mc.
- Przesta艅 pan, do diab艂a - powiedzia艂 dziennikarz. Zn贸w pomy艣la艂 o swojej Mickey Mouse i m贸zg 艣cierp艂 mu z przera偶enia; oszukiwano go raz przez czas bardzo d艂ugi, kiedy by艂 jeszcze nic nie znacz膮cym debiutantem, i teraz, gdy wybi艂 si臋 jako艣 z nies艂ychanym trudem o p贸艂 cala w g贸r臋 - wiedzia艂 dobrze, i偶 nigdy ju偶 nie b臋dzie w stanie uwierzy膰 drugiej dziewczynie, 偶e kocha go za darmo i dla niego samego.
- Pan my艣li, 偶e ja k艂ami臋? - zapyta艂 fryzjer.
- Nie chc臋 tego s艂ucha膰 - powiedzia艂 dziennikarz. -W mie艣cie, w kt贸rym mieszkam, wi臋kszo艣膰 kobiet my艣li w tej chwili, 偶e socjalizm zaczyna si臋 od ty艂ka, a nie od g艂owy. Mam tego dosy膰.
- Jeste艣 pan m艂ody - powiedzia艂 fryzjer - i s艂uchaj pan, co do pana m贸wi stary cz艂owiek. Tu kiedy艣, panie, to mia艂y baby kochank贸w. Czasem m膮偶 nakrywa艂 tak膮 i wtedy ca艂e miasto przylatywa艂o patrzy膰, jak j膮 t艂ucze obcasami po pysku. Barcikowski niejaki tu mieszka艂, rymarz. Z艂apa艂 raz gacha u 偶onki; jego won po schodach, a j膮 bi艂 ca艂y tydzie艅 i pyta艂: "M贸w: to ostatnie - moje?" Bo trzeba panu wiedzie膰 偶e oni mieli pi臋cioro dzieci, a ostatnie urodzi艂o si臋 p贸艂 roku temu i by艂o rude. Barcikowski brunet, w艂os mia艂 jak drut i nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶e to ostatnie, to rude, to te偶 jego. Wi臋c bi艂 j膮 i pyta艂: "M贸w: moje czy nie moje?" Po tygodniu ona umiera i m贸wi do niego ostatnie s艂owa: " To pi膮te twoje, ale czworo tamtych nie". Potem skona艂a. Barcikowski wypi艂 butelk臋, wzi膮艂 siekier臋 i - wszystkie pi臋cioro. Tak, panie. R贸偶ne hece tu by艂y w miasteczku. Teraz to ju偶 nie. Wszystko si臋 zmieni艂o; buduj膮, pracuj膮, to i na g艂upoty nie ma czasu. Teraz, panie, wa偶niejsze rzeczy ka偶dy ma na g艂owie.
Przesta艂 m贸wi膰. Odszed艂 o krok i przygl膮da艂 si臋 siedz膮cemu na fotelu wzrokiem cz艂owieka, kt贸ry uko艅czy艂 w tej chwili najwi臋ksze dzie艂o swojego 偶ycia. Potem po-wiedzia艂.
- Gotowe. Mycia nie b臋dzie?
- Nie b臋dzie mycia - powiedzia艂 dziennikarz. - Nie wybiera si臋 pan czasem do Warszawy?
- Stary ju偶 jestem - powiedzia艂 fryzjer pobrz臋kuj膮c narz臋dziami. - Nie dla mnie taka podr贸偶, panie.
- Zobaczy pan ludzi.
- Wsz臋dzie s膮 ludzie.
- Tak - powiedzia艂 dziennikarz. - Dobrze, 偶e przy-szed艂em do pana, panie starszy. Wraca艂em w z艂ym humorze. W terenie ludzie bujaj膮, boj膮 si臋. Teraz b臋dzie jako艣 przyjemniej wraca膰.
- Wraca膰 jest zawsze przyjemnie - powiedzia艂 fryzjer. - Dom to jest dom.
- Nie o to chodzi. Ale przyjemnie jest zobaczy膰, 偶e cz艂owiek w ma艂ym, zasranym mie艣cie, w takim mie艣cie, gdzie bez przerwy pada deszcz i bez przerwy jest b艂oto, gdzie nie ma 艣wiat艂a, gdzie jak jedn膮 dziwk臋 boli z膮b, to
ju偶 nie ma nocnego 偶ycia - zupe艂nie zmieni艂 si臋 cz艂owiek. To jest przyjemnie zobaczy膰.
- Tak - powiedzia艂 fryzjer. - No, c贸偶? Czasy s膮 wielkie, to i cz艂owiek si臋 zmienia. Ja, panie, zupe艂nie si臋 zmieni艂em.
- Przyjed藕 pan kiedy do Warszawy.
- Umr臋 chyba nied艂ugo.
- Jak pan chce.
Dziennikarz wyszed艂 i zn贸w brn膮艂 b艂otem przez rynek; konie, tak jak i przed godzin膮, drzema艂y ze zwieszonymi 艂bami. Na furkach spali pijani ch艂opi. Deszcz pada艂; miasto jak wstr臋tny, plugawy grzyb nasi膮ka艂o wilgoci膮. Dziennikarz id膮c gwizda艂.
Na stacji zawiadowca powiedzia艂 do niego:
- No i co? Ostrzyg艂 si臋 pan?
- Tak - powiedzia艂 dziennikarz i uchyli艂 kapelusza.
- Zajdzie pan do mnie? - zapyta艂 zawiadowca.
- Teraz mog臋 zaj艣膰 - powiedzia艂 dziennikarz i wszed艂 za zawiadowc膮 do jego budki.
Zawiadowca nala艂.
- Najlepszego - powiedzia艂 dziennikarz.
- Najlepszego - rzek艂 zawiadowca. - Ten fryzjer, co pana strzyg艂, to porz膮dny ch艂op. Ja sam strzyg艂em si臋 u niego, kiedy jeszcze mia艂em w艂osy.
- Nawet wiem, jak.
- Jak?
- W kancik.
- Sk膮d pan wie?
- Prasa wszystko wie - powiedzia艂 dziennikarz. - To dobry, stary facet. On ma jasny 艂eb i du偶o rzeczy potrafi zobaczy膰. - Klepn膮艂 zawiadowc臋 w kolano i zapytal: -Wszystko si臋 zmieni艂o, tak czy nie?
- Tak - rzek艂 zawiadowca.
- Nalej pan jeszcze - powiedzia艂 dziennikarz. - Napijemy si臋 za zmiany. Ja sam jestem z ma艂ego miasteczka. Jak cz艂owiek si臋 urodzi w takim ma艂ym miasteczku, to potem przez p贸艂 偶ycia my艣li, 偶e nic si臋 na 艣wiecie nie zmienia. W dupie mam ma艂e miasteczka! Ciesz臋 si臋, 偶e wszystko si臋 zmieni艂o, 偶e ludzie si臋 zmienili, 偶e baby si臋 zmieni艂y. Cze艣膰 !
Podni贸s艂 w g贸r臋 kieliszek i wtedy zobaczy艂 w lustrze swoje oczy. Podszed艂 machinalnie i ujrza艂, 偶e jego g艂owa ostrzy偶ona jest w plugawy, ohydny kancik. Nie wypiwszy w贸dki, wylecia艂 na peron i odjecha艂 do Warszawy. Min臋艂o wiele miesi臋cy, a on ci膮gle my艣la艂: "Zadrwi艂 ze mnie ten dure艅 - czy nie?"

1955

Pijany o dwunastej w po艂udnie

Zdarzy艂o si臋 to w po艂udnie i w skwar, kt贸ry ka偶dy zak膮tek kamiennego miasta nape艂nia艂 udr臋k膮; li艣cie na
0x08 graphic
drzewach wiotcza艂y i gor膮cy asfalt pot臋偶nie pachnia艂 smo艂膮. Ulic膮 szed艂 pijany cz艂owiek. Kapelusz trzyma艂 mu si臋 na samym czubku g艂owy owym cudownym sposobem, w jaki potrafi膮 nosi膰 kapelusz tylko pijacy - trze藕wemu cz艂owiekowi spad艂by z g艂owy ju偶 po trzech krokach; pijak za艣 przejdzie w nim przez siedem piekie艂. Krok jego by艂 r贸wnie szeroki, jak i niewymierny; najt臋偶szy geometra okaza艂by si臋 dzieckiem, gdyby kazano mu wymierzy膰 t臋 gmatwanin臋 romb贸w, elips, zygzak贸w. Przechodnie ogl膮dali si臋 za nim, a on szed艂; mia艂 przera偶aj膮c膮 twarz ob艂膮kanego proroka i rozpycha艂 r臋kami powietrze z tak膮 gwa艂towno艣ci膮, jakby co chwila napotyka艂 przeszkody. Mamrota艂 przy tym bez sensu.
Lecz niedaleko zawiod艂y go kroki; w pewnym momencie zachwia艂 si臋, zwali艂 na traw臋 i tam ju偶 pozosta艂. Kapelusz oczywi艣cie trzyma艂 mu si臋 dalej na g艂owie; le偶膮cy mia艂 czerwon膮, obrz臋k艂膮 twarz - twarz ta znajdo-wa艂a si臋 teraz w pe艂nym s艂o艅cu. Z ust ciek艂a mu stru偶ka 艣liny; oczy jego wywr贸cone by艂y bia艂kami ku g贸rze; przy upadku koszula wysun臋艂a mu si臋 ze spodni i w widoku jego obna偶onego, spoconego cia艂a by艂o co艣 nies艂ychanie wstr臋tnego.

Poma艂u zacz臋li schodzi膰 si臋 ludzie; rzecz dzia艂a si臋 na Pradze, gdzie - jak wiadomo - jedyn膮 atrakcj膮 s膮 nied藕wiedzie i pijacy. Praga wci膮偶 jest jeszcze innym miastem i cz臋sto cz艂owiek ze 艣r贸dmie艣cia przystaje tu zdziwiony. Pe艂no jest tutaj ludzkich wrak贸w - jak wyrazi艂 si臋 pewien m艂ody i zdolny krytyk, kt贸remu widocznie zdaje si臋, 偶e cz艂owieka mo偶e spotka膰 koniec podobny do ko艅ca maszyny. Dla ludzi, kt贸rzy patrzyli na pijanego, nie by艂o w tym widoku nic dziwnego. Sta艂 w艣r贸d nich cz艂owiek w granatowym garniturze i jasnej cyklist贸wce. M贸wi艂:
- By艂o 偶ycie? By艂o. 呕y艂em? 呕y艂em. Przedtem mog艂em codziennie by膰 w trumn臋 pijany i szwagier te偶 m贸g艂 by膰 pijany. By艂a kiedy艣 taka knajpa na Ratuszowej; kiedy wchodzili艣my tam ze szwagrem, orkiestra gra艂a "Lekk膮 kawaleri臋". Litr kosztowa艂 wtedy cztery z艂ote; i szwagier by艂 pijany, i ja by艂em pijany. Byli艣my codziennie na dymie. Ale to by艂o kiedy艣. Nie teraz. Teraz to ju偶 nie. Teraz jak jestem ugotowany raz na tydzie艅, to dobrze. To bardzo dobrze. A przedtem codziennie. Ze szwagrem. Wystarczy tu, na Pradze, zapyta膰 o W艂adka Majtlocha. Ka偶dy go zna. - Co si臋 sta艂o z pa艅skim szwagrem ? - zapyta艂 kto艣 ze stoj膮cych. By艂 to niski, zasuszony cz艂owieczek z 艂ys膮, ogorza艂膮 czaszk膮.
Ten w granatowym garniturze obr贸ci艂 si臋 ku niemu.
- C贸偶 to pana obchodzi? - zapyta艂 ostro.
- Mo偶e ja zna艂em pa艅skiego szwagra - powiedzia艂 niski, zasuszony cz艂owiek. - Ja dwadzie艣cia lat na Pradze mieszkam. Znam tu ca艂膮 kup臋 ludzi.
- He艅ka Jab艂onowszczaka pan zna艂? - zapyta艂 cz艂owiek w granatowym garniturze.
- Tego z Bia艂ostockiej ?
- Nie. Tego, co na Z膮bkowskiej mia艂 warsztat.
- Nie - powiedzia艂 cz艂owiek z ogorza艂膮 czaszk膮. -Tego nie zna艂em.
- To po choler臋 si臋 pan miesza? - powiedzia艂 ten w granatowym garniturze. - Strasznie nie lubi臋 takich cwaniak贸w, kt贸rzy wszystko chc膮 wiedzie膰 o 偶yciu. U mnie jest taka zasada: mord臋 trzyma膰 kr贸tko.
Pijany cz艂owiek le偶a艂 w s艂o艅cu; ludzi wok贸艂 niego przybywa艂o. Sta艂a w艣r贸d nich dziewczyna, mia艂a zadarty nos i jasne w艂osy; mog艂a mie膰 najwy偶ej dwadzie艣cia lat. Dziewczyna m贸wi艂a:
- Jak on m贸g艂 tak si臋 upi膰? Czy nie wstyd mu? Robi z siebie bydlaka, marnuje zdrowie za w艂asne pieni膮dze. Wcale mi go nie 偶al. Chcia艂abym, 偶eby zabra艂a go milicja i 偶eby potrzymali go przez noc. Czy on nie mo偶e 偶y膰 inaczej? Mo偶e. Mo偶e pracowa膰, mie膰 dom i rodzin臋. A mo偶e on ma rodzin臋? I tamci na niego teraz czekaj膮? On mo偶e jeszcze si臋 uczy膰; teraz nawet starzy ludzie mog膮 si臋 jeszcze uczy膰.
- Sk膮d pani wie - powiedzia艂 kto艣 stoj膮cy z ty艂u - 偶e jemu chce si臋 uczy膰? Mo偶e jest sam? Mo偶e go nikt nie kocha艂 i nie kocha? Mo偶e mieszka sam i nie chce mu si臋 wraca膰 do pustego domu? Mo偶e jest zupe艂nie samotny? Dziewczyna odwr贸ci艂a si臋, popatrzy艂a chwil臋 na m贸wi膮cego i wybuchn臋艂a 艣miechem.
- Jaki pan strasznie dziecinny - rzek艂a. - Nikt go nie kocha艂, samotny... Powinien sobie znale藕膰 cel w 偶yciu. Cel, rozumie pan? A samotno艣膰? Tego nie ma. Teraz nikt nie jest samotny ani nieszcz臋艣liwy. Tego nie ma.
- W porz膮dku - powiedzia艂 ten, kt贸ry zwr贸ci艂 si臋 do dziewczyny uprzednio. - Dzi臋kuj臋 pani.
Do dziewczyny zbli偶y艂 si臋 jaki艣 ch艂opak; by艂 ubrany w przedziwn膮 koszul臋, a g艂ow臋 ostrzy偶on膮 mia艂 kr贸tko -w艂osy stercza艂y mu 艣miesznie.
- P贸jdzie pani do kina? - zapyta艂 ch艂opak. - Mam dwa bilety.
- Na co?
- Nie wiem - powiedzia艂 ch艂opak. - Prawdopodobnie, 偶e o mi艂o艣ci.
- Czy to b臋dzie bardzo g艂upie? - zapyta艂a dziewczyna. - Nie wiem - odpowiedzia艂 ch艂opak i wzruszy艂 ramionami. - Przypuszczam, 偶e w miar臋. Chod藕my: zaraz si臋 zaczyna.
Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i odeszli. Cz艂owiek w granatowym garniturze i jasnej cyklist贸wce przymkn膮艂 oczy, m贸wi艂:
- Na sz贸stym komisariacie by艂 jeden znajomy sier偶ant. Bywa艂o, zabrali nas: mnie i szwagra. Zn贸w dwadzie艣cia cztery godzin. To ten sier偶ant m贸wi艂 do szwagra: "Panie He艅ku, ja pana wsadz臋. Panie He艅ku, pan b臋dziesz u mnie siedzie膰. Panie He艅ku, niech mnie nag艂a, z艂a krew zaleje, ja pana upieprz臋". Ale nie siedzieli艣my nigdy d艂u偶ej jak dwadzie艣cia cztery godziny. 呕yli艣my z nimi na blat, ja i m贸j szwagier.
- Pa艅ski szwagier to pewnie porz膮dna 艣winia - powie-dzia艂 kto艣 z ty艂u.
By艂 to jaki艣 niski cz艂owiek w wyszmelcowanych spodniach, kt贸re nawet w piekle zdradzi艂yby montera; by艂 ubrany w sportow膮 koszulk臋, a na lewym ramieniu mia艂 wytatuowanego w臋偶a. By艂 niski i kr臋py jak nied藕wied藕; patrz膮c na jego szerokie plecy i grube ramiona czu艂o si臋 w nim du偶膮 si艂臋 - budzi艂 zaufanie. Pochyli艂 si臋 nad le偶膮cym i brutalnie nim potrz膮sn膮艂. Pijany otworzy艂 jedno oko i natychmiast je zamkn膮艂. Cz艂owiek w spodniach montera wyprostowa艂 si臋.
- Sukinsyn - powiedzia艂. - Uchla艂 si臋 w samo po艂udnie. Co teraz zrobi膰 z takim bydlakiem ?
- Wstydzi艂by si臋 pan - powiedzia艂 kto艣 z boku; by艂 to cz艂owiek o twarzy nauczyciela. - Wstydzi艂by si臋 pan tak m贸wi膰. Tu stoj膮 kobiety i dzieci: jak pan tak mo偶e? Na pewno w ka偶d膮 niedziel臋 wygl膮da pan tak samo.
- Ja znam tego pijaka - powiedzia艂 inny m臋偶czyzna. -
Kiedy艣 na Brzeskiej by艂 bar. Nazywa艂 si臋 "Schron u Marynarza". W艂a艣ciciel wa偶y艂 przesz艂o dwie艣cie kilo; przyje偶d偶ali z daleka, aby go ogl膮da膰. U niego nigdy nie by艂o awantury; go艣cie bawili si臋 grzecznie jak dzieci w przedszkolu. Ja tam przychodzi艂em czasami; ten marynarz to tak potrafi艂 opowiada膰, 偶e mia艂e艣 pan wszystko wyrysowane przed oczami. Ten dzidziu艣, kt贸ry le偶y tu na ziemi, te偶 tam przychodzi艂. Stawa艂 przy bufecie i m贸wi艂: "Panie gospodarzu, ja st膮d wyjad臋. Wyjad臋 st膮d i wszyscy zapomn膮, 偶e 偶y艂em w tym mie艣cie. Ale pan b臋dzie mnie pami臋ta膰, co? To niewa偶ne, 偶e ja jestem pijaczek. Co-dziennie pi艂em tu u pana. Pi艂em nawet w niedziel臋. Ca艂y tydzie艅 czeka艂em, 偶e p贸jd臋 gdzie艣 w niedziel臋, lecz w nie-dziel臋 nie chcia艂o mi si臋 nigdzie i艣膰. Ci, do kt贸rych chcia艂bym p贸j艣膰, nie maj膮 niedzieli. I przychodz臋 do pana. Czy pan b臋dzie mnie pami臋ta膰 w 偶yciu?"
- Czy on by艂 wariatem? - zapyta艂 m臋偶czyzna z wytatuowanym w臋偶em. - Dlaczego on tak dziwnie m贸wi艂?
- Ka偶dy cz艂owiek m贸wi dziwnie - powiedzia艂 ten, kt贸ry spotyka艂 si臋 z le偶膮cym w "Schronie u Marynarza". - Ka偶dego cz艂owieka trudno zrozumie膰. Ale on nie by艂 wariatem. To by艂 kiedy艣 bardzo fajny i porz膮dny ch艂op.
- Wiele ludzi si臋 rozpi艂o - powiedzia艂 jaki艣 pan o szczup艂ej twarzy, w okularach. - Gdyby ludziom da膰 to wszystko, co im potrzeba do dobrego 偶ycia, toby nie pili. Za ma艂o zarabiaj膮.
- Panie! - powiedzia艂 w艂a艣ciciel w臋偶a. - Panie, komu pan to m贸wisz? Mnie? Jak ja zarabiam tysi膮c z艂otych, a mam kobit臋 i dwoje dzieci? Mnie pan to m贸wi? -Odsapn膮艂 chwil臋 i rzek艂: - Niech pan mi pomo偶e. Odprowadzimy tego faceta.
- O, nie! - powiedzia艂 pan w okularach i wzni贸s艂 palec do g贸ry. - Przepraszam, ale to zbyt wstr臋tne. Nie b臋d臋 odprowadza膰 pijanego bydlaka. Zreszt膮 nie jestem z Warszawy; nie przyjecha艂em tutaj, 偶eby odprowadza膰 pijanych bydlak贸w.
- To lepiej - powiedzia艂 cz艂owiek z w臋偶em. - Pan tu przyjecha艂, 偶eby zobaczy膰 miasto i nasz膮 Cz臋stochow臋. Niech pan st膮d odejdzie. Teraz lato: powinien si臋 pan poprawi膰 i opali膰. W szpitalu nie b臋dzie pan mia艂 s艂o艅ca. Jaki偶 on jest bydlak dla ciebie?
Pan w okularach oddali艂 si臋 mazurowym krokiem. M臋偶czyzna w granatowym garniturze i jasnej cyklist贸wce powiedzia艂:
- On zaraz b臋dzie rzyga膰. Szwagier...
- O, do cholery! - powiedzia艂 kto艣 z ty艂u. - Panie Majtloch, poznajesz mnie pan? Ja znam pana i pa艅skiego szwagra. Siedzieli艣my kiedy艣 na G臋si贸wce, tak?
- Zgadza si臋 - powiedzia艂 ten w granatowym garniturze. - Bo co?
- Bo to - powiedzia艂 cz艂owiek z ty艂u - 偶e odejd藕 pan st膮d do diab艂a. Siedzieli艣cie ze szwagrem za kanty. Oszukiwali艣cie ludzi.
- A pan? Za niewinno艣膰 pan siedzia艂e艣?
- Siedzia艂em za to samo, co i wy. Ale teraz pracuj臋; mam dobr膮 robot臋 i spok贸j. 呕a艂uj臋, 偶e wam kiedy艣 uwierzy艂em. Odejd藕 pan st膮d, bo jak pana puszcz臋 z臋bami w trotuar, to panu 艂eb p臋knie.
- W porz膮dku - powiedzia艂 m臋偶czyzna w granatowym garniturze - spotkamy si臋 jeszcze. Ale wtedy za-szczekasz na ksi臋偶yc.
Wzruszy艂 ramionami i oddali艂 si臋. Pijany le偶a艂 dalej bez ruchu i wszyscy patrzyli na jego czerwon膮 twarz. Pochyli艂 si臋 nad nim ma艂y ch艂opiec i kijkiem dotkn膮艂 jego nosa. Kobieta, stoj膮ca w kr臋gu ludzi, szarpn臋艂a ch艂opca za r臋k臋 i krzykn臋艂a: - Odejd藕, on ci臋 uderzy!
- On ju偶 nikogo nie uderzy - powiedzia艂 inny, stoj膮cy z ty艂u cz艂owiek.
M贸g艂 mie膰 lat oko艂o czterdziestu, wygl膮da艂 zdrowo, nosi艂 cwaniacki w膮sik i kolorow膮 we艂nian膮 czapeczk臋, tak niegdy艣 popularn膮 na przedmie艣ciach Warszawy; obecnie nosz膮 ju偶 takie czapeczki tylko ostatni go艂臋biarze na Marymoncie i Pelcowi藕nie. Cz艂owiek z w膮sikiem ubrany by艂 w bryczesy i sk贸rzan膮 kurtk臋, kt贸rej r臋kawy podwin膮艂. Wyplu艂 niedopa艂ek i powt贸rzy艂:
- On ju偶 nikogo nie uderzy. Tacy jak on nie bij膮. Teraz dopiero przypomnia艂em sobie, 偶e ju偶 kiedy艣 spotka艂em tego faceta; by艂o to dawno i jako艣 cholernie dziwnie.
- Wszystko, co by艂o dawniej, wydaje si臋 dziwne -powiedzia艂 jaki艣 cz艂owiek w mundurze kolejarza. - Czasem wydaje si臋, 偶e tego w og贸le nie by艂o. Czasem wydaje si臋 to wszystko straszne, czasem 艣mieszne, czasem g艂upie. Ale nie takie, jakie by艂o naprawd臋.
- Powiniene艣 pan zasun膮膰 na ksi臋dza - powiedzia艂 ten w sk贸rzanej kurtce. - Po jakiego diab艂a zosta艂 pan kole-jarzem?
- Jestem impotentem od urodzenia - powiedzia艂 cz艂owiek w mundurze kolejarza - i dlatego nie mog艂em zrobi膰 tego, o czym pan m贸wi艂e艣: ci faceci s膮 ostrzy w tych sprawach. Jestem dobrym katolikiem, ale w tym miejscu pan B贸g nie zbudowa艂 mnie tak, jak potrzeba: widocznie zaj臋ty by艂 zbawianiem 艣wiata lub jakim艣 innym 艣wi艅stwem. Poza tym chcia艂em przejecha膰 kawa艂ek 艣wiata.
- Rozumiem to - powiedzia艂 cz艂owiek w sk贸rzanej kurtce. - Jestem szoferem i sam lubi臋 drog臋. Kiedy spotka艂em tego pijaka, lecia艂em akurat wozem. By艂a to ju偶 noc i p贸藕na godzina. Lubi臋 szybk膮 jazd臋 i wtedy te偶 przydusza艂em gaz: pami臋tam jak dzi艣, 偶e mia艂em na liczniku z pi臋膰dziesi膮t mil - wtedy jeszcze lata艂o si臋 na wozach z demobilu. Ten pijak wyskoczy艂 mi nagle z ciemno艣ci i szczupakiem zasun膮艂 pod w贸z. Wdepn膮艂em tak hamulec, 偶e my艣la艂em, i偶 mi noga na zawsze wlezie w ty艂ek. W贸z zarzuci艂, wyskoczy艂em z kabiny i do niego. "No i co m贸wi臋 - co mam z tob膮 zrobi膰?" Patrzy艂 na mnie przez chwil臋, mia艂 zakrwawion膮 g臋b臋, potem rzek艂: "Co chcesz". "Gdybym zrobi艂 z tob膮 to, co teraz chc臋 -m贸wi臋 do niego - toby m posiedzia艂 za cz艂owieka, a zabi艂-bym gnid臋. Jeste艣 zalany?" "Nie" - m贸wi. Popatrzy艂em na niego i widz臋: trze藕wy, tylko ca艂y si臋 trz臋sie. 呕al mi si臋 go zrobi艂o: zawsze cz艂owiek. "Dlaczego pan to chcia艂 zrobi膰? - m贸wi臋. - Gdzie pan mieszka? Podrzuc臋 pana". Stali艣my w ciemno艣ciach, naprzeciwko nas by艂 jaki艣 plac ogrodzony deskami; pami臋tam, 偶e latem ch艂opaki graj膮 tam w pi艂k臋. On milczy. pytam jeszcze raz: "Dok膮d pan chcesz i艣膰?" Za艣mia艂 si臋 jako艣 idiotycznie, z艂apa艂 mnie za r臋k臋 i m贸wi艂: "Cz艂owiek, kt贸ry odszed艂 od swoich, nie ma dok膮d p贸j艣膰. Wsz臋dzie, gdzie p贸jdzie, zastanie pusty plac". I pokaza艂 r臋k膮 na te parkany. Potem odszed艂; trzyma艂 si臋 za g艂ow臋, ale ju偶 nic nie m贸wi艂. Nie widzia艂em go od tego czasu.
Cz艂owiek w sk贸rzanej kurtce sko艅czy艂 m贸wi膰; wyci膮gn膮艂 papierosa i pocz膮艂 si臋 klepa膰 po kieszeniach w poszukiwaniu zapa艂ek. Nie znalaz艂; zwr贸ci艂 si臋 do cz艂owieka z w臋偶em i powiedzia艂:
- Ma pan zapa艂ki?
- Zapalniczk臋 - powiedzia艂 cz艂owiek z w臋偶em; wy-ci膮gn膮艂 olbrzymi膮, mosi臋偶n膮 zapalniczk臋 w艂asnej roboty i przypali艂.
Cz艂owiek w sk贸rzanej kurtce zasalutowa艂 i odszed艂.
- Inteligentny m臋偶czyzna - powiedzia艂a jaka艣 paniusia. - Wcale nie ma wygl膮du szofera.
- Niech pani poleci za nim - powiedzia艂 cz艂owiek z w臋偶em. - On si臋 pani odda bezinteresownie, je艣li nie b臋dzie si臋 ba艂 spa膰 z nieboszczk膮.
- Ta pani - powiedzia艂 jaki艣 ch艂opak - wierzy w 偶ycie pozagrobowe. Po偶ycz pani dwadzie艣cia z艂otych: po 艣mierci pani oddam.
Kobieta odesz艂a. Id膮c ko艂ysa艂a szerokimi biodrami, nogi mia艂a proste i grube jak s艂upy.
- Jezu - powiedzia艂 ch艂opak - ale ona ma smutne nogi. - Kiedy by艂em szczeniakiem - powiedzia艂 jaki艣 staruszek i popatrzy艂 na zebranych sp艂owia艂ymi oczyma -wmawiano we mnie, 偶e wszystkie Polki s膮 pi臋kne. Ale i to z艂udzenie szlag trafi艂.
- Co zosta艂o? - zapyta艂 ch艂opak.
- Prysznic - powiedzia艂 staruszek. - Codziennie rano bior臋 prysznic.
- To wszystko?
- Jasne. Nie mog臋 dwa razy dziennie bra膰 prysznicu. Mieszkam jako sublokator, a moja gospodyni to taka zo艂za, 偶e nawet w piekle daliby jej osobny pok贸j. Staruszek chrz膮kn膮艂 i odszed艂 wspieraj膮c si臋 na lasce. Cz艂owiek, kt贸ry spotyka艂 si臋 z pijanym w "Schronie u Marynarza" na Brzeskiej, powiedzia艂 do cz艂owieka z w臋偶em:
- Ten pijany to by艂 kiedy艣 fajny ch艂op. Przed wojn膮 pracowa艂 na tramwajach, robi艂 tam strajk. Przechowywa艂 ludzi podczas okupacji: mia艂 u siebie ca艂膮 偶ydowsk膮 me-lin臋 i 艣mia艂 si臋 z Niemc贸w. I m贸wi艂 do nas: "Przyjdzie zwyci臋stwo, to zobaczycie, jak b臋dziemy 偶y膰. B臋dziemy mieli wszystkiego do cholery i nigdy nam ju偶 niczego nie zabraknie. Nie b臋dzie ju偶 偶adnej biedy. Odkujemy si臋 za wszystk膮 n臋dz臋, co艣my wycierpieli w 偶yciu. B臋dziemy opala膰 brzuchy: musimy tylko czeka膰".
- Ja wiem, co by艂o dalej - powiedzia艂 niski m臋偶czyzna z wytatuowanym w臋偶em. - Potem przysz艂o zwyci臋stwo. I trzeba by艂o drze膰 si臋 o wszystko, pracowa膰 tak, jak nigdy jeszcze w 偶yciu, zaciska膰 z臋by i przewi膮zywa膰 je paskiem. Inni jako艣 wyrastali, szli do g贸ry, on zosta艂 w tyle. Mo偶e by艂 za ma艂o zdolny, mo偶e za ma艂o rozumia艂? Wtedy nie wytrzyma艂: zacz膮艂 co innego m贸wi膰 w nocy do 偶ony, a co innego na egzekutywach. Potem zacz膮艂 si臋 ba膰.
- Tak - powiedzia艂 znajomy pijanego - potem zacz膮艂 si臋 ba膰. Ba艂 si臋, 偶e w ko艅cu inni zrozumiej膮, jaki z niego partyjniak naprawd臋. I 偶y艂 ju偶 tylko samym strachem. Nie rozumia艂 partii.
- Partyjny - powiedzia艂 m臋偶czyzna z w臋偶em - kt贸ry swoje w膮tpliwo艣ci prze偶ywa poza parti膮, do艣膰 szybko zamienia si臋 w kup臋 tch贸rzliwego g贸wna. Mia艂 ma艂e serce i ma艂o nadziei. Ma艂o pragn膮艂: pragnienie zast膮pi艂 mu strach, kiedy patrzy艂, jak m臋cz膮 si臋 ludzie. S膮 tacy faceci, kt贸rzy my艣l膮, 偶e wszystko, co dzieje si臋 w tym kraju, dzieje si臋 w ich sumieniu i na konto ich sumienia. Ten te偶 by艂 taki: mia艂 malutkie serce i dlatego tu le偶y schlany jak stara kurwa w wielki czwartek. Potem wyleli go z partii.
- Sk膮d pan wiesz o tym wszystkim? - zapyta艂 znajomy pijanego.
- Sam podnosi艂em legitymacj臋, 偶eby go wyrzuci膰 -powiedzia艂 cz艂owiek z w臋偶em. - Spotka艂em go kiedy艣 wieczorem. Czepia艂 si臋 mojej r臋ki i m贸wi艂: "Dlaczego szcz臋艣cie mieszka tak daleko? Kiedy my tam dojdziemy? B臋dziemy szli, zaciskali z臋by, dzie艅 wyda nam si臋 nieraz noc膮, ale czy jak kiedy艣 dojdziemy, b臋dziemy mieli si艂臋 si臋 u艣miechn膮膰? Nie: b臋dziemy po prostu cholernie zm臋czeni. Po wielkim wysi艂ku nawet sukces wydaje si臋 koszmarnym snem". "W porz膮dku - m贸wi臋 do niego wtedy -jutro jest zebranie: wstaniesz i powiesz to wszystko. Po choler臋 masz to dusi膰 w sobie? Wszyscy s膮 cholernie zm臋czeni, ale milcze膰 nie wolno. Milczenie nie jest z艂otem. Milczenie jest paskudnym k艂amstwem. Milczenie jest najpaskudniejszym ze wszystkich k艂amstw". Spojrza艂 na mnie jako艣 dziwnie: nigdy nie widzia艂em takiego
wzroku. Roze艣mia艂 si臋 g艂upio i powiedzia艂: "Co艣 ty? Ja tylko 偶artowa艂em. Chcia艂em tylko zobaczy膰, czy ty jeste艣 dobrym partyjniakiem. Bo ty co艣 ostatnio..." Da艂em mu wtedy w pysk. Ociera艂 krew z warg, milcza艂.
Cz艂owiek z w臋偶em przesta艂 m贸wi膰. Za艣mia艂 si臋 kr贸tko i nieprzyjemnie.
- Czego si臋 pan 艣mieje, do cholery? - zapyta艂 znajomy pijaka.
- Bo wiem - powiedzia艂 niski m臋偶czyzna z w臋偶em --wiem, 偶e wszystkich takich facet贸w kiedy艣 tak zobacz臋 jak i jego. Go艣膰 partyjny, kt贸ry nie idzie tam, gdzie jego partia, musi zamieni膰 si臋 w takiego jak on. Lecisz pan ju偶?
- Tak - powiedzia艂 znajomy pijanego. - Co tu b臋d臋 sta艂? I tak mu w niczym nie pomo偶emy.
Szli ulic膮. Zakurzone drzewa wygl膮da艂y 偶a艂o艣nie i brzydko. Na rogu chudy m臋偶czyzna w brudnym kitlu sprzedawa艂 lody - t艂oczy艂a si臋 przy nim gromadka dzieci; rozpuszczone lody sp艂ywa艂y im po palcach. Piszcza艂y trzymaj膮c w wyci膮gni臋tych r臋kach drobne pieni膮dze.
- Czy pan go na pewno zna艂? - zapyta艂 znajomy pijanego ze "Schronu u Marynarza". - Mnie si臋 zdaje, 偶e pan buja. To niemo偶liwe, 偶eby艣my go wszyscy znali. Cz艂owiek z w臋偶em przystan膮艂. Patrzy艂 na tamtego. Tamten powiedzia艂:
- Dopiero teraz widz臋, 偶e pan ma strasznie porozbijan膮 twarz. Czy pana bili kiedy艣?
- Bili.
- Dawno?
- Mnie si臋 zdaje, 偶e to by艂o wczoraj - powiedzia艂 cz艂owiek z w臋偶em. - Ja to jeszcze czuj臋, jak ca艂kiem 艣wie偶e. Ale naprawd臋 to by艂o dwadzie艣cia lat temu. I te偶 by艂 trzydziesty kwiecie艅. I te偶 by艂o tak strasznie gor膮co, nie mo偶na by艂o oddycha膰.
Milczeli patrz膮c na siebie. Przeje偶d偶a艂y tramwaje i ci臋-偶ar贸wki, szybko przechodzili ludzie. Znajomy pijanego zapyta艂 z rozdra偶nieniem:
- Wi臋c zna艂 go pan czy nie?
Cz艂owiek z w臋偶em podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na niebo. By艂o puste, jasne i 艣lepe; przypomina艂o oczy umar艂ego.
- Zna艂em wielu ludzi - rzek艂.
Ruszyli dalej. Znajomy pijanego z baru "Schron u Marynarza" na Brzeskiej gwizda艂, niski m臋偶czyzna szed艂 w milczeniu i porusza艂 nerwowo olbrzymimi szcz臋kami. W pewnym momencie przystan膮艂.
- Zapomnia艂em, cholera - rzek艂 patrz膮c niespokojnie na tamtego. - Musz臋 si臋 wr贸ci膰: kobita mi kaza艂a, 偶ebym zaszed艂 do te艣ciowej. To w tamtej stronie.
- W porz膮dku - rzek艂 tamten. - Zaczeka艂bym na pana, ale te偶 nie mam czasu. Cze艣膰 - prztykn膮艂 palcem w cyklist贸wk臋 i odszed艂.
Kiedy znikn膮艂 ju偶 za rogiem, niski m臋偶czyzna zawr贸ci艂 w stron臋 pijanego. Pochyli艂 si臋 nad nim i z wysi艂kiem wci膮gn膮艂 go na siebie: pijany lecia艂 mu przez r臋ce jak bezw艂adny w贸r. Niski m臋偶czyzna prowadzi艂 go i m贸wi艂 z 偶alem:
- Dlaczego si臋 uchla艂e艣? Dlaczego si臋 uchla艂e艣 w samo po艂udnie?

1955

Odlatujemy w niebo

Weso艂ym dniem jest sobota. W sobot臋 ludzie ca艂ego kraju wcze艣niej ko艅cz膮 prac臋; w sobot臋 fabryki
0x08 graphic
wszystkich przedmie艣膰 wyj膮 o dwie godziny wcze艣niej; tokarze, frezerzy, monterzy i elektrotechnicy obcieraj膮 zat艂uszczone r臋ce w paku艂y, wypowiadaj膮c jednocze艣nie sakramentalne s艂owo "fajerant". Biura, hale fabryczne, rusztowania, stocznie i porty pustoszej膮: ludzie, ziewaj膮c ze zm臋czenia, wracaj膮 do dom贸w zat艂oczonymi tramwajami, leniwie wymy艣laj膮 sobie w autobusach, do kt贸rych 偶ywi膮 wieczn膮 uraz臋, drzemi膮 w podmiejskich poci膮gach, ciesz膮c si臋 perspektyw膮 niedzielnej trawki. W sobot臋, co ka偶dy chyba zauwa偶y艂, ludzie staj膮 si臋 lepsi i milsi. 呕adnego innego dnia w tygodniu nie zobaczymy tylu u艣miech贸w, ile widzi si臋 sobotniego popo艂udnia; 艂ysiej膮cy ksi臋gowi u艣miechaj膮 si臋 na my艣l o tym, 偶e b臋d膮 mogli przez ca艂膮 niedziel臋 chodzi膰 w kalesonach po mieszkaniu; amatorzy sportu oblizuj膮 wargi na my艣l o emocjach, kt贸rych zaznaj膮 na boiskach; powiatowi aktywi艣ci partyjni 艂udz膮 si臋 nadziej膮 dw贸ch godzin snu d艂u偶ej; dzieweczki przymykaj膮 oczy, my艣l膮c o rozkoszach, kt贸rych za偶yj膮 pod-czas niedzielnych przechadzek po lesie; sportowcy, oficerowie bezpieki, zrutyniali urz臋dnicy rad narodowych, profesorowie uniwersytet贸w, starcy, dzieci, majstrowie fabryk, lotnicy i denty艣ci - wszyscy najcz臋艣ciej u艣miechaj膮 si臋 w sobot臋, w dniu, w kt贸rym najwi臋cej ma si臋 plan贸w, ambicji i nadziei.
Kraj 偶yje niedziel膮. l tylko bazy transportowe nie s膮 ogarni臋te powszechnym zadowoleniem w ostatnim dniu tygodnia. Tam - wr臋cz przeciwnie - w sobot臋 pracuje si臋 nieraz o wicie d艂u偶ej. W ostatnim dniu tygodnia w bazach transportowych kierowcy, ogarni臋ci sza艂em czysto艣ci, ustawiaj膮 si臋 w d艂ugie kolejki przed hydrantami i my-j膮 swoje samochody; potem spryskuj膮 je rop膮 naftow膮 i wycieraj膮 mi臋kkimi szmatami, staraj膮c si臋, aby odrapane transport贸wki, wo偶膮ce przez ca艂y tydzie艅 ceg艂臋, wapno lub cement, b艂yszcza艂y jak lustro. W sobotnie popo艂udnie szoferzy pochylaj膮 si臋 nad silnikami i usi艂uj膮 doszuka膰 si臋 w nich urojonych i rzeczywistych defekt贸w; czyszcz膮 platynki przerywaczy, 偶arz膮 w ogniu 艣wiece, likwiduj膮 osad w kubkach filtrowych, przesuwaj膮 zap艂on na wcze艣niejszy, wymieniaj膮 membrany w pompach benzynowych, lutuj膮 przewody paliwowe, reguluj膮 luz zaworowy. K艂贸c膮 si臋 przy tym zawzi臋cie z warsztatowcami -lud藕mi, kt贸rzy nie potrafili sami zosta膰 kierowcami i dla-tego usi艂uj膮 naprawia膰 samochody. Sobotniego popo艂udnia podczas dokonywania tych czynno艣ci, kierowcy do-chodz膮 do szczyt贸w geniuszu w kwestionowaniu legalne-go przyj艣cia na 艣wiat swoich pomocnik贸w, kierownika bazy, majstr贸w warsztatu i dyspozytor贸w - faktycznych pan贸w ich 偶ycia, 艣mierci i zarobk贸w. Potem, obrzuciwszy wzrokiem pe艂nym 偶alu i t臋sknoty rz臋dy wypucowanych, sprawnych do jazdy samochod贸w, raz jeszcze m贸wi膮: "Z艂amane 偶ycie Felka-szofera; trzeba by艂o zosta膰 stolarzem, tak jak ojciec radzi艂. .." - i je艣li to nie dzie艅 wyp艂aty, rozchodz膮 si臋 do dom贸w. Ale i tu jeszcze usi艂uj膮 wyt艂umaczy膰 swym 偶onom, na czym polega r贸偶nica mi臋dzy suchym sprz臋g艂em a terenow膮 skrzynk膮 bieg贸w - ma艂o jest zawod贸w na 艣wiecie, kt贸re tak silnie wci膮ga艂yby cz艂owieka i tak nierozerwalnie 艂膮czy艂y si臋 z jego dniem i noc膮, jak w艂a艣nie zaw贸d kierowcy; a 偶adnego chyba nie kocha si臋 i nie nienawidzi tak jak tego. Tak mniej wi臋cej przebiega sobotnie popo艂udnie w ka偶dej bazie transportowej. Nieco inaczej jest tylko w dni wyp艂at.
W dzie艅 wyp艂aty - pewnej czerwcowej soboty dnia pogodnego i ciep艂ego - kierowca Tadeusz Jab艂o艅ski wr贸ci艂 do swojej bazy oko艂o godziny drugiej i wolno jecha艂 d艂ugim podw贸rkiem, trzymaj膮c wbrew przepisom nog臋 na sprz臋gle. Rozgl膮da艂 si臋 bacznie wzd艂u偶 rz臋du stoj膮cych samochod贸w, a w pewnym momencie zwr贸ci艂 si臋 do swego pomocnika:
- Gdzie go postawi膰?
- Tam- rzek艂 pomocnik, ry偶y ch艂opak o dobrodusznej twarzy. Wskaza艂 r臋k膮: - Za tym studrem. Jest miejsce.
- Tam zawsze stoi Boraty艅szczak - rzek艂 Tadeusz. -Zastawi臋 mu miejsce i b臋dzie dar艂 mord臋, jak to on. Nie lubi臋 si臋 k艂贸ci膰. Wszyscy tak wcze艣nie dzi艣 pozje偶d偶ali... - Wyp艂at - rzek艂 kr贸tko pomocnik.
- Racja - rzek艂 Tadeusz.
Przejecha艂 jeszcze kilkana艣cie metr贸w, potem w艂膮czy艂 lewarek na luz i zatrzyma艂 samoch贸d. Wyskoczy艂 z kabiny; by艂 wysokim, szczup艂ym ch艂opakiem; w艂osy mia艂 jasne, kr贸tko ostrzy偶one, twarz banaln膮, bez specjalnego wyrazu, lecz dobr膮 i mi艂膮.
- Postaw go ko艂o ursus贸w - rzek艂 do pomocnika. Trzyma艂 nog臋 na stopniu, r臋k臋 wci膮偶 opiera艂 na kierownicy; silnik pracowa艂 na wolnych obrotach i ko艂o sterowe dr偶a艂o jak zmarzni臋ty pies. Powiedzia艂: - Przesmaruj tylko przeguby i p艂y艅 do chaty. Jakby towot nie chcia艂 przechodzi膰, to wykr臋膰 kalamitki i przepchaj je drutem. Nie ambaluj silnika. Trzymaj si臋.
Zdj膮艂 nog臋 ze stopnia i chcia艂 odej艣膰.
- Panie Tadziu - rzek艂 pomocnik. - No, jak tam?
- z czym'?
- Robimy co艣?
- Nie mam czasu - rzek艂 Tadeusz. - Um贸wi艂em si臋 z kobit膮, nie mog臋 przyj艣膰 na flicie. Innym razem.
- Jak pan chce - rzek艂 pomocnik. Na twarzy jego odbi艂o si臋 rozczarowanie. Pokr臋ci艂 g艂ow膮 i powt贸rzy艂: -Jak pan chce...
W艂膮czy艂 bieg ze zgrzytem i niewprawnie spuszczaj膮c peda艂 sprz臋g艂a, odjecha艂. Tadeusz sta艂 chwil臋 nieruchomo i patrzy艂 za swym samochodem. By艂a to du偶a, wojskowa, ameryka艅ska ci臋偶ar贸wka marki GMC "Banjo". Warszawscy kierowcy nazywaj膮 te samochody "D偶ems". S膮 one du偶e i pi臋kne, wygl膮d maj膮 bojowy - odkryta kabina, daleko wysuni臋ty, pot臋偶ny zderzak zrobiony z grubej szyny, dziesi臋膰 k贸艂, trzy dyferencja艂y; g艂os ich silnik贸w jest dono艣ny i g艂臋boki - taki g艂os maj膮 pot臋偶ne dzwony. Teraz ma艂o tych samochod贸w znajduje si臋 w eksploatacji, lecz w latach czterdzie艣ci pi臋膰 - pi臋膰dziesi膮t "D偶ems" by艂 marzeniem ka偶dego m艂odego kierowcy.
Tadeusz wsadzi艂 r臋ce do kieszeni i przeszed艂 do dyspozytorni. Oddaj膮c kantrolk臋 dy偶urnemu dyspozytorowi, zapyta艂:
- Jest forsa?
- Owszem - powiedzia艂 dyspozytor, siwy t臋gi m臋偶czyzna o rozlanej twarzy; dyspozytorami s膮 prawie zawsze starzy kierowcy, kt贸rzy stracili zdrowie na wozach, a nie mog膮c rozsta膰 si臋 z zawodem, wype艂niaj膮 kontrolki innych i opowiadaj膮 d艂ugie historie o defektach samo-chod贸w, na kt贸rych je藕dzili.
- Ile tam jest? - zapyta艂 Tadeusz.
- Starczy - powiedzia艂 dyspozytor wodz膮c grubym palcem po li艣cie p艂acy. Zmru偶y艂 domy艣lnie oko i doda艂: -Czuj臋, 偶e pop艂yniesz pan dzisiaj jak gondola.
- Nic podobnego - rzek艂 Tadeusz. Przest臋powa艂 z nogi na nog臋, gdy偶 艣pieszy艂o mu si臋 bardzo. - Dzisiaj nie pij臋 nic. Ile tam jest?
- Sze艣膰set dwadzie艣cia cztery i trzydzie艣ci groszy -powiedzia艂 dyspozytor mocuj膮c si臋 z o艂贸wkiem, okularami i olbrzymi膮 p艂acht膮 papieru. - O, tu. Kwituj pan. Tadeusz przeliczy艂 pieni膮dze i pokwitowa艂. Odda艂 dyspozytorowi list臋 p艂acy ze 艣ladami brudnych palc贸w i po-wiedzia艂:
- Do widzenia, panie Konopka. - Do poniedzia艂ku. O kt贸rej wyjazd?
- Sz贸sta. Ju偶 pan lecisz? Co pan taki nerwowy? -Dyspozytor podni贸s艂 okulary na czo艂o. - Teraz te m艂odziaki takie nerwowe. Dawniej cz艂owiek by艂 stalowych nerw. Panie, nerwy to grunt. Pami臋tam, w dwudziestym 贸smym roku lec臋 z Piotrkowa do Cz臋stochowy...
- Panie Konopka - rzek艂 ze w艣ciek艂o艣ci膮 Tadeusz. - Ja mam cholemie wa偶n膮 spraw臋 do za艂atwienia i ja pana... W tym momencie ze wszystkich g艂o艣nik贸w rozwieszonych na placu bazy rozleg艂 si臋 g艂os: "Uwaga, uwaga! Dzi艣 o godzinie szesnastej trzydzie艣ci w sali 艣wietlicy zwi膮zkowej prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej wyg艂osi pogadank臋 pod tytu艂em "Jak i kiedy polecimy na ksi臋偶yc"". Wyk艂ad ilustrowany b臋dzie przezroczami. Po prelekcji dyskusja. Powtarzam. Dzi艣 o godzinie szesnastej trzydzie艣ci..."
- 呕eby mo偶na by艂o papudze zamkn膮膰 ten pysk -powiedzia艂 ze z艂o艣ci膮 dyspozytor. - Krzyczy, jakby si臋 mia艂 呕yd urodzi膰. Cz艂owiek wyp艂aca, a ten o gwiazdach. Jak si臋 pomyl臋, to kto za mnie b臋dzie p艂aci艂? Tak czy nie, panie Tadziu?
- Znaczy si臋 - powiedzia艂 kto艣 z ty艂u zamy艣lonym g艂osem - jest mo偶liwo艣膰...
- Czego?
- Lecie膰 na gwiazdy.
- Tere, fere, kuku - leniwie i bez przekonania powie-dzia艂 Tadeusz. Odwr贸ci艂 si臋 powoli do m贸wi膮cego i nagle jego oczy sta艂y si臋 czujne i z艂e. - Czego ty chcesz, Zawadzki? - zapyta艂. Wyj膮艂 r臋ce z kieszeni i poczerwienia艂. - Chod藕 - rzek艂 Zawadzki. By艂 to cz艂owiek niski i kr臋py, twarz mia艂 such膮 i nerwow膮, oczy ma艂e i bardzo jasne. - Czeka艂em na ciebie - powiedzia艂 patrz膮c na Tadeusza. - Zjecha艂em ju偶 dwie godziny temu i czekam na ciebie.
- Czego chcesz? - ochryple powt贸rzy艂 Tadeusz. Jego ciemna twarz czernia艂a z chwili na chwil臋; w prze艂yku czu艂 ch艂贸d d艂awi膮cy, jak zwykle, kiedy przychodzi do zwady.
- Nie tutaj. Wyjdziemy, porozmawiamy. Szanowanie, panie Konopka.
- Szanowanie, panie Konopka - machinalnie powt贸rzy艂 Tadeusz. My艣la艂 o jednym: aby zachowa膰 zimny spok贸j, za wszelk膮 cen臋 zimny spok贸j.
Wyszli za bram臋 i kroczyli obok siebie w milczeniu: Tadeusz - jak napi臋ta struna, Zawadzki - spokojny i ch艂odny; tylko baczny obserwator m贸g艂by dostrzec, 偶e na jego suchej twarzy nieco silniej zarysowa艂y si臋 b艂臋kitne 偶y艂ki.
- P贸jdziemy na 艂膮czk臋 - rzek艂 Zawadzki po pewnym czasie. Tadeusz drgn膮艂 wyrwany z zamy艣lenia. - Na 艂膮czk臋 - powt贸rzy艂 Zawadzki. - Najlepiej tam b臋dzie pogada膰. Szwagier zreszt膮 czeka.
Tadeusz za艣mia艂 si臋 nieprzyjemnie.
- Dw贸ch na jednego, co?
- Nie b膮d藕 g艂upi, Tadek- powiedzia艂 Zawadzki i spojrza艂 na niego z pogard膮. Pokr臋ci艂 g艂ow膮. - To nie o to chodzi.
- A o co chodzi? - krzykn膮艂 Tadeusz. Zn贸w wyj膮艂 r臋ce z kieszeni.
- Powiem ci - rzek艂 Zawadzki. - Chod藕.
- Tylko nied艂ugo.
- Ja z tob膮 romansowa膰 nie chc臋.
Skr臋cili z ulicy i szli przez 艂膮czk臋. Nie by艂a to w艂a艣ciwie 艂膮czka, a pusty plac, rozci膮gaj膮cy si臋 tu偶 za terenem bazy. Pe艂no tu by艂o pot艂uczonych butelek, puszek od konserw, pude艂ek po papierosach i wszelkich innych 艣mieci. Pod p艂otem, na kunsztownie ustawionych ceg艂ach i kamieniach, siedzieli ludzie. Pito t臋go - to w艂a艣nie sobota, nie niedziela jest prawdziwie 艣wi臋tym dniem w 偶yciu robotnika. Wrzeszczano i ca艂owano si臋, wymy艣lano sobie i przekonywano si臋, kto艣 艣piewa艂 ochryp艂ym barytonem: "Nie zapomn臋 twoich oczu gor膮cych..." Przy ka偶dym prawie zak艂adzie pracy znajduje si臋 taki ohydny plac zwany "艂膮czk膮".
- Tadek - krzykn膮艂 kto艣 spod p艂otu. - Do艂贸偶 dych臋 i zrobimy co艣. Panie Zawadzki, pozw贸l pan na moment... - Cholera - rzek艂 Zawadzki. - Kiedy sko艅czy... Tadeusz nie dos艂ysza艂 jego s艂贸w. "Uwaga, uwaga! -zarycza艂y g艂o艣niki. - Dzi艣 o godzinie szesnastej trzydzie艣ci w sali 艣wietlicy zwi膮zkowej prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej wyg艂osi odczyt pod tytu艂em "Jak i kiedy polecimy na ksi臋偶yc". Prelekcja ilustrowana b臋dzie przezroczami. Po prelekcji dyskusja. Powtarzam. Dzi艣 o godzinie szesnastej trzydzie艣ci..."
- Czego chcesz? - zapyta艂 Tadeusz, kiedy umilk艂y ju偶 g艂o艣niki.
- Powiem przecie偶. Usi膮d藕my tam.
Na trawie, przy samym ko艅cu p艂otu, le偶a艂 jaki艣 m臋偶czyzna. Podeszli do niego i usiedli na ceg艂ach. Wtedy m臋偶czyzna zerwa艂 si臋; chwil臋 patrzy艂 nieprzytomnie, przecieraj膮c oczy r臋kami, potem zapyta艂:
- Robimy flakon?
- Poczekaj, Rysiek - rzek艂 Zawadzki i m臋偶czyzna po艂o偶y艂 si臋 pos艂usznie; by艂 ma艂y i p臋katy. Zawadzki patrzy艂 na Tadeusza. - Wiem wszystko - powiedzia艂 po chwili.
Tadeusz milcza艂. Serce bi艂o mu ci臋偶ko i bole艣nie. Obliza艂 wargi i zapyta艂 z trudem:
- Kiedy ci powiedzia艂a?
- Dzisiaj.
- Sama?
- Nie bi艂em jej przecie偶.
- No i co?
- R贸bcie, jak chcecie.
- Tak zrobimy - powiedzia艂 Tadeusz. Odzyskiwa艂 ju偶 pewno艣膰 siebie. Opar艂 si臋 o p艂ot i swobodnie wyci膮gn膮艂 d艂ugie nogi. - Nie masz 偶alu, Zawadzki?
- Nie - powiedzia艂 cicho tamten. Zerwa艂 藕d藕b艂o trawy i pocz膮艂 je prze偶uwa膰. Trawa by艂a gor膮ca, pachnia艂a s艂o艅cem i wydeptan膮 ziemi膮. - Tadek - rzek艂 patrz膮c przed siebie pustymi oczyma. - Czy wy wiecie, co chcecie zrobi膰? - Ja si臋 ciebie nie pytam o rad臋.
- Wiesz, co chcesz zrobi膰?
- Wiem, 偶e j膮 kocham. I to jest wszystko, co mnie obchodzi. Ja wiem, 偶e ty jeste艣 dobry cz艂owiek, i mnie jest cholernie przykro, 偶e to twoja 偶ona. Nie mog臋 ci patrzy膰 w oczy. Ale zrozum: 偶ycie to jest 偶ycie. Nie ma dla mnie bez niej 偶ycia. Wol臋 si臋 r膮bn膮膰. A jak masz do mnie 偶al, to m贸w od razu, co tu d艂ugo rozmawia膰.
- Tadek - powiedzia艂 Zawadzki patrz膮c w ziemi臋. -Mnie jest w 偶yciu wszystko jedno. Ja ju偶 swoje przeszed艂em i wrogowi tego nie 偶ycz臋. Ale pos艂uchaj: we藕miesz mi kobiet臋 z dzieckiem i co dalej?
- B臋d臋 z ni膮. Musi si臋 u艂o偶y膰.
- Nie - powiedzia艂 Zawadzki. Zrywa艂 traw臋 i rzuca艂 j膮; szwagier jego zn贸w popad艂 w drzemk臋. - Nie -powt贸rzy艂. - 呕ycie si臋 cholernie rzadko uk艂ada ludziom. Nic z tego nie wyjdzie. Ty masz mieszkanie, Tadek?
- Mieszkanie nie najwa偶niejsze. B臋dziemy mieszka膰 w hotelu.
- Tak - powiedzia艂 Zawadzki - w hotelu. W hotelu, gdzie na jednej sali mieszka po pi臋膰 os贸b. W hotelu, gdzie po nocy wracaj膮 pijani z dziwkami; w hotelu, gdzie nie ma dnia bez awantury: w hotelu, gdzie nie b臋dziecie si臋 mogli poca艂owa膰 bez dziesi臋ciu 艣wiadk贸w; w hotelu, gdzie b臋dziecie t臋skni膰 do siebie jak psy; w hotelu, gdzie b臋dziecie si臋 nocami spotyka膰 na korytarzu; w hotelu, gdzie inni b臋d膮 bez przerwy zaczepia膰 twoj膮 kobiet臋... B臋dziecie mieszka膰 w hotelu, Tadek?
- Kochamy si臋. Du偶o mo偶na wytrzyma膰. Czego mnie straszysz? Ja si臋 偶ycia nie boj臋 - powiedzia艂 Tadeusz. Umilk艂; spod ca艂ego p艂otu dra偶ni膮co dolatywa艂y wrzaski. Na bliskiej bocznicy kolejowej zgrzyta艂y przetaczane poci膮gi i piszcza艂y tr膮bki manewruj膮cych kolejarzy. Zawadzki patrzy艂 w ziemi臋 i twarzy jego Tadeusz nie widzia艂. Szwagier ockn膮艂 si臋 i zapyta艂:
- Robimy flakon?
Zawadzki przysun膮艂 si臋 do Tadeusza; twarz mia艂 spocon膮.
- Ty mi nie m贸w, ile mo偶na wytrzyma膰 - powiedzia艂 cicho. - Ja wytrzyma艂em wi臋cej, ni偶 my艣lisz. By艂em w obozie i widzia艂em takie rzeczy, o kt贸rych dzieci b臋d膮 si臋 uczy膰 za sto lat. Ja ci臋 nie bior臋 pod lito艣膰 i nie m贸wi臋 ci, 偶e ta kobieta i to dziecko to dla mnie wszystko. Ja mam w dupie twoj膮 lito艣膰. Ale ty tego nie wytrzymasz, Tadek. Jeste艣 m艂ody ch艂opak, potrzebujesz 偶y膰 i zabawi膰 si臋. A to ju偶 klops. Czas jest ci臋偶ki. Dostaniesz od niej dziesi臋膰 "Sport贸w" na dzie艅 i dych臋 na wyp艂at臋, 偶eby艣 m贸g艂 odpi膰 flaszk臋 z kolegami na mahoniowym powietrzu. I nie b臋dziesz m贸g艂 postawi膰 kolegom kielicha, bo b臋dziesz wiedzia艂, 偶e w domu czeka 偶ona, 偶e masz obce dziecko, na kt贸re musisz troch臋 dawa膰, 偶e ona nie mo偶e pracowa膰, bo jest uwi膮zana, i b臋dzie ci cholernie, cholernie przykro. A pewnego dnia powiesz sobie: "Do cholery z tym wszystkim". I p贸jdziesz w cug z kolegami, bo si臋 zbuntujesz i powiesz: "Gdzie m艂odo艣膰! Gdzie u偶ycie?" To twoje 艣wi臋te prawo i nikt do ciebie pretensji mie膰 nie mo偶e. A ona ci b臋dzie robi膰 wym贸wki, p艂aka膰 i b艂aga膰, a偶 w ko艅cu przyjdzie dzie艅, 偶e popatrzysz na ni膮 z nienawi艣ci膮; zobaczysz, 偶e zbrzyd艂a, postarza艂a si臋 i wtedy, po raz pierwszy, niewinnie uderzysz moj膮 偶on臋.
Umilk艂; ogl膮da艂 w zamy艣leniu swoje r臋ce pokancerowane i poprze偶erane smarami. W ci膮偶 zgrzyta艂y poci膮gi. Pod p艂otem zawodzi艂o ju偶 wielu solist贸w; w艣r贸d nich si艂膮 g艂osu wyr贸偶nia艂 si臋 jeden 艣piewaj膮cy tango "Czy pami臋tasz, moja ukochana?" Warcza艂y ostatnie zje偶d偶aj膮ce do bazy samochody. S艂o艅ce zbieg艂o ju偶 poza domy miasta, dachy by艂y z艂ote i czerwone, cienie - fioletowe i d艂ugie. Rozsypane po placu st艂uczone butelki i puszki od konserw l艣ni艂y jak diamenty. Nagrzana ziemia pachnia艂a anemiczn膮 wilgoci膮. Wiatr by艂 lekki i suchy; pachnia艂 wapnem, smo艂膮 i mokrym piachem - budowano tu nie-daleko wielkie osiedle. Na ciemniej膮cym niebie styg艂y w s艂o艅cu czerwone mury. Szwagier Zawadzkiego pod-ni贸s艂 si臋 i zapyta艂:
- Robimy flakon?
Nie zd膮偶yli mu odpowiedzie膰. W ciszy spokojnego przedwieczoru rozleg艂 si臋 pot臋偶ny g艂os. "Uwaga, uwaga! - rycza艂y g艂o艣niki. - Dzi艣 o godzinie szesnastej trzydzie艣ci w 艣wietlicy zwi膮zkowej prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej wyg艂osi pogadank臋 pod tytu艂em "Jak i kiedy polecimy na ksi臋偶yc". Wyk艂ad ilustrowany b臋dzie przezroczami. Po prelekcji dyskusja. Powtarzam. Dzi艣 o godzinie szesnastej trzydzie艣ci..."
- Dorzu膰cie dych臋 - powiedzia艂 szwagier, kiedy zapanowa艂a zn贸w cisza - i zrobimy flakon. - Wzi膮艂 pieni膮dze i odszed艂.
- Ja tego nie wytrzymam - powiedzia艂 z rozpacz膮 Tadeusz. - Nigdy nic mia艂em nikogo, ani matki, ani kumpli... Zawsze wierzy艂em w mi艂o艣膰. Nie wiem, jak b臋d臋 m贸g艂 偶y膰 bez niej. Jak? Po co? - Spojrza艂 na Zawadzkiego przekrwionymi oczyma. - Ty teraz po-wiesz, 偶e jestem m艂ody i znajd臋 sobie sto innych, tak? Powiesz mi czy nie? M贸w! - krzykn膮艂. - M贸w! Dlaczego nie m贸wisz?
- Rany jedynego Boga! - powiedzia艂 Zawadzki. Wskaza艂 r臋k膮 przed siebie i zatoczy艂 ni膮 ko艂o. - Ile czasu b臋d膮 jeszcze te 艂膮czki, te ludzie pod p艂otem, te hotele, te sk艂adki na flaszk臋 po pi臋膰 z艂otych, te tablice bumelant贸w, t艂ok w tramwajach, te kolejki po mas艂o? Ile jeszcze czasu zakochani nie b臋d膮 mieli gdzie mieszka膰, ile czasu jeszcze ludzie b臋d膮 rozchodzi膰 si臋 z sob膮, bo mieszkanie, pranie, sraty-taty? Gdyby nie to, 偶e wiem, jak by艂o przedtem, pomy艣la艂bym, 偶e znalaz艂em si臋 w piekle. Nie wierz臋 w inne piek艂o, ale je艣li nawet jest co艣 takiego, to te flaszki, te faceci pod p艂otem, te kolejki po mi臋so, dziewczyny w hotelach - to jest gorszym piek艂em.
Tadeusz podni贸s艂 g艂ow臋. Mia偶d偶y艂 traw臋 obcasem. l teraz dopiero jasno zrozumia艂, 偶e jego mi艂o艣膰, jego pragnienia i naj艣wi臋tsze s艂owa przepadaj膮 nie przez zdrad臋, roz艂膮k臋 czy 艣mier膰, lecz przez te wszystkie ma艂e, uprzykrzone i n臋dzne sprawy, o kt贸rych m贸wi艂 tamten cz艂owiek.
- Chryste! - wybe艂kota艂 ochryple. - Chryste... Czerwona mg艂a przes艂oni艂a mu oczy. Wyprostowa艂 si臋 i rozejrza艂 nieprzytomnie. Potem pocz膮艂 biec przed siebie. Potyka艂 si臋 o pude艂ka od konserw, przebiega艂 po zaimprowizowanych napr臋dce stolikach, rozbijaj膮c ludziom butelki, mia偶d偶膮c og贸rki, 艣ledzie, bu艂ki i kiszon膮 kapust臋, przewraca艂 si臋, wstawa艂 i bieg艂 dalej. Kiedy us艂ysza艂 rozw艣cieczone wrzaski i zrozumia艂, 偶e goni膮 go ludzie - skr臋ci艂 gwa艂townie; bieg艂 w stron臋 bocznicy kolejowej, tam gdzie wci膮偶 przetaczano poci膮gi. Dopad艂 wreszcie toru i zobaczy艂, 偶e nadje偶d偶a akurat pusta loko-motywa. "To wszystko nieprawda! - pomy艣la艂. - To nieprawda!" Ludzie ju偶 nadbiegali; zdawa艂o mu si臋, 偶e czuje na karku ich gor膮ce oddechy. Wypr臋偶y艂 si臋 jak kot i chcia艂 rzuci膰 si臋 pod ko艂a, lecz wtedy kto艣 z nadludzk膮 si艂膮 krzykn膮艂: "Uwaga!" Tadeusz machinalnie zatrzyma艂 si臋 - lokomotywa przejecha艂a, dojrza艂 jeszcze spocon膮 twarz maszynisty. "Uwaga! - m贸wi艂 g艂os. - Dzi艣 o godzi-nie szesnastej trzydzie艣ci prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej wyg艂osi pogadank臋 pod tytu艂em "Kiedy i jak polecimy na ksi臋偶yc". Po prelekcji..." Nie us艂ysza艂 ju偶 nic wi臋cej, gdy偶 w tym momencie dopadli i powalili go ludzi
e.

1955

Pierwszy krok w chmurach

Jerzemu 膯wiertni

W sobot臋 centrum miasta wygl膮da tak samo jak w ka偶dy inny dzie艅 tygodnia. Jest tylko wi臋cej pijanych; w
0x08 graphic
knajpach i barach, autobusach i bramach - wsz臋dzie unosi si臋 zapach przetrawionego alkoholu. W sobot臋 miasto traci swoj膮 pracowit膮 twarz - w sobot臋 miasto ma pijan膮 mord臋. Natomiast w centrum miasta, w sobot臋, nie ma ludzi, kt贸rzy lubi膮 obserwowa膰 偶ycie: sta膰 w bramach, w艂贸czy膰 si臋 po ulicach, siedzie膰 na 艂awce w parku godzinami, i to tylko po to, aby za lat dwadzie艣cia m贸c sobie przypomnie膰, 偶e tego to a tego dnia widzia艂o si臋 mniej lub bardziej dziwny traf 偶yciowy. Tak jak wys艂a艅cy chadzaj膮cy jeszcze podczas okupacji w czerwonych czapkach, tak jak handluj膮cy suchym piaskiem, jak podw贸rzowi 艣piewacy o przepitych tenorach - w centrum miasta wymarli obecnie obiektywni obserwatorzy 偶ycia.

Obserwator贸w mo偶na spotka膰 jedynie na przedmie艣ciu. 呕ycie przedmie艣cia zawsze by艂o i jest bardziej zag臋szczone; na przedmie艣ciu w ka偶d膮 sobot臋, kiedy jest pogoda, ludzie wynosz膮 krzes艂a przed domy; odwracaj膮 je ty艂em i usiad艂szy okrakiem, obserwuj膮 偶ycie. Up贸r obserwator贸w nosi czasem znamiona genialnego ob艂臋du; czasem siedz膮 w ten spos贸b przez ca艂e 偶ycie i nie widz膮 nic pr贸cz twarzy obserwatora z przeciwka. Potem umieraj膮 z g艂臋bokim 偶alem do 艣wiata, z przekonaniem o jego szarzy藕nie i nudzie, gdy偶 rzadko kiedy przyjdzie im na my艣l, 偶e mo偶na podnie艣膰 si臋 i p贸j艣膰 na s膮siedni膮 ulic臋. Obserwatorzy 偶ycia na staro艣膰 staj膮 si臋 niespokojni. Miotaj膮 si臋, patrz膮 na zegarki; jest to jeden z 艣miesznych nawyk贸w starych ludzi - pragn膮 ratowa膰 czas. W pewnym okresie chciwo艣膰 偶ycia i wra偶e艅 staje si臋 u nich silniejsza ni偶 u dwudziestolatk贸w. Du偶o gadaj膮, du偶o my艣l膮: uczucia ich s膮 dzikie i t臋pe zarazem. Potem gasn膮 szybko i spokojnie. Umieraj膮c wmawiaj膮 wszystkim, 偶e 偶yli szeroko. Impotenci chwal膮 si臋 sukcesami u kobiet, tch贸rze - bohaterstwem, kretyni - m膮dro艣ci膮 偶ycia.

Pan Gienek - z zawodu malarz pokojowy - od czterdziestu lat mieszka艂 na Marymoncie i od tylu偶 lat obserwowa艂 偶ycie swej dzielnicy. Owej soboty pan Gienek tak偶e siedzia艂 przed swoim domem w ogr贸dku i bezmy艣lnie patrzy艂w ulic臋. Od czasu do czasu spluwa艂 i oblizywa艂 spieczone wargi; wygasaj膮cy dzie艅 by艂 upalny i dr臋cz膮cy. Pan Gienek by艂 rozdra偶niony; nie zdarzy艂o si臋 nic ciekawego w dniu dzisiejszym, nikt nie z艂ama艂 r臋ki, nikt nikogo nie pobi艂 i pana Gienka ssa艂o uczucie pustki i nudy - kopn膮艂 psa, kt贸ry nawin膮艂 mu si臋 pod nog臋, i ponuro ziewaj膮c patrzy艂 na ulic臋. By艂a pusta, przeje偶d偶aj膮ce z rzadka samochody podnosi艂y tumany rozparzonego piasku. Kiedy straci艂 ju偶 ca艂膮 nadziej臋 na ujrzenie kawa艂ka 偶ycia, uczu艂, 偶e kto艣 tr膮ca go w rami臋. Podni贸s艂 senne oczy i zobaczy艂 swego s膮siada, Maliszewskiego.

- Chod藕 pan - powiedzia艂 Maliszewski.

- Gdzie?

- Niedaleko.

- Po co?

- Chcesz pan co艣 zobaczy膰? - powiedzia艂 Maliszewski.

By艂 to niski cz艂owiek o dobrodusznej twarzy i chytrych oczach. Ruchy jego - mimo pozornej oci臋偶a艂o艣ci - by艂y szybkie i zwinne jak ruchy m艂odego kota.

- Co jest? - zapyta艂 pan Gienek; ziewn膮艂, by艂 zm臋czony upa艂em.

- Ch艂opak - powiedzia艂 Maliszewski.

- I co z tego?

- Satyra - powiedzia艂 Maliszewski. - On jest z dziewczyn膮. Ju偶 pan rozumiesz?

- Jasne - rzek艂 pan Gienek. Podni贸s艂 si臋; w serce jego wst膮pi艂a nadzieja. Zapyta艂 z o偶ywieniem: - 艁adna?

- I 艂adna, i m艂oda - rzek艂 Maliszewski. - M贸wi臋 panu, dobra robota tam odchodzi. - Nagle zniecierpliwi艂 si臋: - Idziesz pan czy nie? - zapyta艂.

- Nic z tego nie b臋dzie - powiedzia艂 pan Gienek. - Zanim tam dojdziemy, to oni sko艅cz膮. M贸wi臋 panu, 偶e nic z tego nie b臋dzie.

- Oni nie maj膮 po pi臋膰dziesi膮tce tak jak pan - powiedzia艂 Maliszewski. - Mog膮 si臋 bardzo d艂ugo bawi膰 w ten spos贸b. Ja jak by艂em m艂ody, to te偶 mog艂em si臋 w ten spos贸b bawi膰 godzinami. Naprawd臋 tak by艂o. Wst膮pimy po mojego szwagra i podskoczymy tam, chce pan? On ju偶 wr贸ci艂 z roboty i ch臋tnie p贸jdzie z nami. O, patrz pan, ju偶 idzie!

Rzeczywi艣cie, ulic膮 szed艂 m艂ody, t臋gi m臋偶czyzna. R臋kawy koszuli mia艂 podwini臋te, w z臋bach trzyma艂 trawk臋. Oczy jego by艂y senne i drwi膮ce, powieki - ci臋偶kie.

- Heniek - zawo艂a艂 Maliszewski - pozw贸l tu na chwilk臋!

Heniek zbli偶y艂 si臋 i opar艂 o p艂ot. Czo艂o jego by艂o mokre od potu.

- Cze艣膰 - powiedzia艂. - Co u pana, panie Gienku?

- Heniek - powiedzia艂 Maliszewski - chod藕 z nami.

- Gor膮co - powiedzia艂 Heniek; obliza艂 wargi i westchn膮艂:

- Nie ma czym oddycha膰. W taki upa艂 nawet 艣wi臋temu by nie stan膮艂. Gdzie chcecie skoczy膰?

- By艂em na dzia艂ce - rzek艂 Maliszewski. - Widzia艂em ch艂opaka z dziewczyn膮.

- Szmata? - zapyta艂 Heniek. Wyplu艂 trawk臋, potem zerwa艂 now膮 i przygryz艂 j膮 mocniej z臋bami.

- Sk膮d - powiedzia艂 Maliszewski. - M贸wi臋 ci: m艂oda i 艂adna.

- Mo偶emy podskoczy膰 - powiedzia艂 Heniek. - Ty mnie znasz: ja lubi臋 popatrze膰 na 偶ycie. Je艣li dziewczyna b臋dzie brzydka - zwr贸ci艂 si臋 do Maliszewskiego - to ty co艣 dzisiaj postawisz.

Ruszyli i szybko poszli w艣r贸d dzia艂kowych ogr贸dk贸w. Ludzie przychodzili tu po pracy, aby dogl膮da膰 swych kartofli, pomidor贸w i marchwi. Teraz jednak by艂o pusto: parny, dr臋twy dzie艅 zm臋czy艂 wszystkich - ludzie siedzieli w domu.

- Duszno - powiedzia艂 Heniek. - Ja nic nie mog臋 robi膰 w taki dzie艅. G艂owa mnie boli ca艂y czas.

- Tamtym te偶 chyba gor膮co - powiedzia艂 pan Gienek.

- My艣l臋 - rzek艂 Maliszewski. - My ich och艂odzimy. Tak, Heniek?

- W zesz艂ym roku - powiedzia艂 Heniek - tutaj te偶 przychodzi艂 taki jeden go艣膰 z dziewczyn膮. Ca艂e lato tu przychodzili.

- I co?

- Nic. Pewnie nie mieli mieszkania.

- Pobrali si臋? - zapyta艂 z wysi艂kiem Gienek; marzy艂 o szklance zimnego, gorzkawego piwa.

- Nie wiem. Mo偶e i tak, 偶e si臋 pobrali. Te偶 by艂a 艂adna dziewczyna.

- Blondynka? - zapyta艂 zn贸w Gienek; nic a nic go to nie obchodzi艂o. W dalszym ci膮gu czu艂 dr臋cz膮c膮 pustk臋 i niesmak.

- Brunetka - rzek艂 Heniek. - Pami臋tam jak dzi艣. Ten facet by艂 blondyn. Nie mog艂em zrozumie膰, dlaczego taka 艂adna dziewczyna chodzi z takim 艂achudr膮.

- Nie wiem - mrukn膮艂 pan Gienek. Splun膮艂 g臋st膮 艣lin膮. By艂 z艂y na He艅ka: przypomnia艂 mu, 偶e on sam ma brzydk膮 i do艣膰 g艂upi膮 偶on臋. Powiedzia艂: - Pewnie jaka艣 szmata.

- Mo偶e?... Teraz cicho - rzek艂 Maliszewski. Poszed艂 przodem, oni ruszyli za nim wolno, staraj膮c si臋 nie robi膰 ha艂asu. By艂o ju偶 szarawo: s艂o艅ce ucieka艂o, na trawie k艂ad艂y si臋 b艂臋kitnawe cienie. Maliszewski w pewnym momencie odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zawo艂a艂 cicho: - Chod藕cie!

Podeszli na palcach kilka krok贸w i zobaczyli ch艂opaka z dziewczyn膮. Le偶eli obok siebie. Dziewczyna opar艂a swoj膮 g艂ow臋 o rami臋 ch艂opaka i przytuli艂a si臋 do niego ca艂ym cia艂em Le偶eli zm臋czeni mi艂o艣ci膮 i upa艂em, byli m艂odzi i 艂adni oboje - jedno ciemne, drugie jasne. Sukienka dziewczyny by艂a uniesiona; mia艂a d艂ugie, mocne br膮zowe nogi.

- 艁adna - rzek艂 Heniek. - Bardzo 艂adna.

- M贸wi艂em - powiedzia艂 szeptem Maliszewski.

Stali w milczeniu: pan Gienek zn贸w obliza艂 wargi i pomy艣la艂 o swojej 偶onie z dreszczem nag艂ego wstr臋tu. Maliszewski u艣miechn膮艂 si臋 g艂upkowato. Heniek jeszcze bardziej opu艣ci艂 ci臋偶kie powieki i przest臋powa艂 z nogi na nog臋. Nagle zapyta艂 z rozdra偶nieniem:

- Robimy co艣?

- Ty - powiedzia艂 Maliszewski. - Zr贸b im co艣 takiego, 偶eby si臋 nie pozbierali ze 艣miechu do ko艅ca 偶ycia. Ty to mo偶esz zrobi膰, Heniek.

- Heniu艣 - powiedzia艂 pan Gienek - najlepiej ich nastraszy膰. - Przytkn膮艂 palcami i powt贸rzy艂: - Ona jest strasznie 艂adna. Ju偶 dawno nie widzia艂em takiej lalki. Jeszcze dziecko. Nie powinni tego robi膰. - Nagle zniecierpliwi艂 si臋 i rzek艂 do He艅ka: - Zr贸b im pan co艣, bo jak nie, to ja im bomb臋 zasun臋.

- Czekaj pan - powiedzia艂 Heniek. - To ju偶 lepiej ja.

Patrzy艂 chwil臋 na br膮zowe uda dziewczyny i na twarzy jego malowa艂a si臋 m臋ka. Potem wyszed艂 zza drzewa i stan膮艂 przed m艂odymi. Zmru偶ywszy oczy, rzek艂:

- W tat臋 i mam臋 si臋 bawicie? Smacznego!

Maliszewski i pan Gienek wybuchn臋li 艣miechem. Ch艂opak zerwa艂 si臋 na nogi i wyj膮ka艂:

- Czego pan chce?

- Niczego - powiedzia艂 bardzo wolno Heniek. Sta艂 przed ch艂opakiem i ko艂ysa艂 si臋 na nogach. Gryz艂 w dalszym ci膮gu trawk臋 i spluwa艂 zielonkaw膮 艣lin膮. Potem powiedzia艂:

- Uwa偶aj, jak jedziesz, kochany. To ci przyszed艂em powiedzie膰. Zawsze uwa偶aj jak jedziesz.

Maliszewski wyszed艂 zza drzewa i stan膮艂 obok He艅ka.

- 艁adna dziewczyna - powiedzia艂 patrz膮c na ni膮 burymi oczkami. - Ja bym sam chcia艂 tak膮 zapozna膰. Mo偶e si臋 zapoznamy, prosz臋 pani膮.

- Idiota - powiedzia艂a dziewczyna. Stan臋艂a za ch艂opakiem; by艂a czerwona i zdenerwowana; pan Gienek patrzy艂, jak dr偶膮 jej szczup艂e plecy, i raz jeszcze pomy艣la艂 ze wstr臋tem o swojej brzydkiej, grubej i nieforemnej 偶onie.

- Ty, ty, szmata - powiedzia艂 Maliszewski; oczy nabieg艂y mu krwi膮 z w艣ciek艂o艣ci. rzek艂 szybko, jakby si臋 dusz膮c: - Ty jeste艣 zwyczajna kurwa, rozumiesz? Ja mam c贸rk臋 starsz膮 od ciebie, ty kurewko.

- Niech pan st膮d odejdzie - powiedzia艂 ch艂opak, b艂agalnie patrz膮c im w oczy. - Ja pana prosz臋, niech pan st膮d odejdzie. My艣my panu niczego nie zrobili. Ja pana strasznie prosz臋.

- Kogo ty prosisz, Janek? - powiedzia艂a dziewczyna. - Tego starego durnia?

- Zamknij swojej pani mord臋 - powiedzia艂 Heniek - bo inaczej ja jej zamkn臋. I sam te偶 nie pajacuj. M贸wi臋 ci, zamknij jej mord臋.

- Sam masz mord臋 - powiedzia艂a dziewczyna. Patrzy艂a na niego z pogard膮. By艂a nieprzytomna ze zdenerwowania, lecz usi艂owa艂a si臋 roze艣mia膰 szyderczo. - Bydlak - powiedzia艂a i wybuchn臋艂a p艂aczem.

- Ej, ty - powiedzia艂 Heniek i szarpn膮艂 j膮 za r臋k臋. - Komu ty wymy艣lasz? Przychodzisz si臋 tutaj puszcza膰 i jeszcze co艣 m贸wisz?

Ch艂opak szarpn膮艂 si臋; uderzy艂 He艅ka w twarz - raz i drugi. Sta艂o si臋 to tak szybko, 偶e Heniek zd膮偶y艂 tylko zamruga膰 oczami. Lecz w nast臋pnej chwili z艂apa艂 ch艂opaka za w艂osy i trzasn膮艂 twarz膮 w swoje kolano. Potem uderzy艂 go pi臋艣ci膮 w usta i rzuci艂 na ziemi臋.

- Dosy膰, prosz臋 klienta? - zapyta艂. - Jak nie dosy膰, to ja mog臋 klienta obs艂u偶y膰 dodatkowo. Taryfa ulgowa; tu jest bardzo mi艂y cmentarz. - I wybuchn膮艂 stekiem najplugawszych obelg. Zamkn膮艂 oczy, lecz ci膮gle widzia艂 br膮zowe, d艂ugie nogi dziewczyny.

- Chod藕, Janek - powiedzia艂a dziewczyna. Otar艂a ch艂opakowi twarz z krwi. Rzek艂a do nich: - Policzymy si臋 jeszcze. - I kiedy odeszli ju偶 na par臋 krok贸w, krzykn臋艂a histerycznie: - Jeste艣cie stare szmaty, nie m臋偶czy藕ni!

Wracali do domu. Zn贸w szli w艣r贸d ogr贸dk贸w dzia艂kowych.

- Parno - powiedzia艂 Heniek. - Prawdopodobnie, 偶e b臋dzie pada膰. - Westchn膮艂 i rzek艂: - To by艂a 艂adna dziewczyna. Dlaczego jej powiedzia艂e艣, 偶e jest kurwa? Przecie偶 jej nie znasz. Sk膮d mog艂e艣 wiedzie膰?

- Ja przecie偶 nie powiedzia艂em, 偶e ona jest taka - rzek艂 Maliszewski. - To ty powiedzia艂e艣.

- Ja?

- Ty.

- Nie wyg艂upiaj si臋. Ja jej wcale nie zna艂em.

- Ja j膮 zna艂em - Powiedzia艂 Maliszewski. - Ja ju偶 ich tutaj widzia艂em nie pierwszy raz. Oni si臋 bardzo kochaj膮.

- Co b臋dzie dalej? - zapyta艂 pan Gienek.

- Nie wiem, co b臋dzie dalej. Ale wiem, 偶e oni z sob膮 chodz膮. I wiem, 偶e oni dzisiaj pierwszy raz z sob膮.

- Sk膮d? - zapyta艂 leniwie pan Gienek.

- S艂ysza艂em, jak j膮 prosi艂. I on si臋 ba艂, i ona si臋 ba艂a. S艂ysza艂em, jak si臋 namawiali. Bali si臋 dziecka, tak m贸wili. Ale chyba bardziej siebie.

- Tak zawsze bywa ten pierwszy raz - powiedzia艂 Heniek. - Ja te偶 si臋 ba艂em.

- Ka偶dy si臋 ba艂 tego pierwszego razu - powiedzia艂 Maliszewski. - Ale po co ty go zaprawi艂e艣?

- Sam chcia艂e艣.

- Nie wiedzia艂em, 偶e to tak wyjdzie. On do niej tak dziwnie m贸wi艂...

- Jak?

- Nie pami臋tam.

- Chmurzy si臋 - powiedzia艂 pan Gienek.

- On w艂a艣nie co艣 m贸wi艂 o chmurach - powiedzia艂 Maliszewski. - Jaki艣 wiersz. M贸wi臋 wam, oni si臋 kochaj膮.

- Ju偶 teraz nie b臋d膮 si臋 kocha膰 - powiedzia艂 pan Gienek. - B臋d膮 siebie mieli dosy膰 na zawsze. Po takim czym艣 nie b臋d膮 mogli patrze膰 na siebie. Niepotrzebnie to wszystko wysz艂o.

- Ja ju偶 wiem - powiedzia艂 Maliszewski. - Przypomnia艂o mi si臋. On tak jej m贸wi艂, 偶e jak on j膮 tego, to b臋dzie ich pierwszy krok w chmury. On to m贸wi艂, tylko 偶e do wiersza. A ona tylko: "Boj臋 si臋. Boj臋 si臋" i p艂aka艂a.

- Mo偶e si臋 ba艂a b贸lu?

- Nie my艣l臋 - rzek艂 Maliszewski. - Nie my艣l臋, 偶eby si臋 ba艂a b贸lu. To przychodzi potem. 呕ycie, inni ludzie, plotka. Ale ten pierwszy raz, to naprawd臋 jak w chmurach. Zakochani niczego nie widz膮.

- My te偶? - zapyta艂 Heniek.

- Oni teraz ju偶 nie b臋d膮 si臋 kocha膰 - powiedzia艂 pan Gienek. - Ja sam wiem, 偶e jakby mnie co艣 takiego spotka艂o, tobym ju偶 potem nie kocha艂 dziewczyny.

Zmarkotnia艂 nagle: zn贸w ssa艂a go pustka. Wyszli z ogr贸dk贸w i zn贸w szli ulic膮.

- Nie - powiedzia艂 Heniek. - Oni ju偶 teraz nie b臋d膮 si臋 kocha膰. Mnie te偶 spotka艂o kiedy艣 co艣 takiego. I nie kocha艂em ju偶 potem tej dziewczyny.

- Ka偶dego z nas spotka艂o kiedy艣 co艣 takiego - powiedzia艂 Maliszewski. - Ale po co ty mu da艂e艣 w jap臋?

- On mnie pierwszy uderzy艂 - rzek艂 Heniek. - Zajdziemy na to piwo?

- Mo偶emy zaj艣膰. Ta dziewczyna to ju偶 chyba nie przyjdzie.

- Chyba nie - powiedzia艂 pan Gienek. - I za co pan j膮 tak nazwa艂e艣?

- Moj膮 dziewczyn臋 te偶 tak kto艣 kiedy艣 nazwa艂 - powiedzia艂 Maliszewski. - I jak Boga kocham, do dzi艣 nie wiem za co.

- I nie kocha艂e艣 si臋 pan ju偶 potem?

- Nie - powiedzia艂 Maliszewski. Milcza艂, potem rzek艂 z nag艂膮 z艂o艣ci膮: - Dajcie mi spok贸j, do cholery! Nie wierz臋 w 偶adn膮 mi艂o艣膰. Kobiecie swojej te偶 nie wierz臋. Nikomu nie wierz臋.

- G艂upia sprawa - powiedzia艂 Heniek. Spojrza艂 na niebo i powiedzia艂: - Chmurzy si臋. To jak on tam m贸wi艂?

- Zdaje si臋, 偶e krok w deszcz czy co艣 takiego - powiedzia艂 zm臋czonym g艂osem Maliszewski. - Chod藕cie na to piwo... Albo o deszczu, albo o burzy... Nie pami臋tam. Niczego nie pami臋tam. Nie chc臋 niczego pami臋ta膰. Gdybym nie pami臋ta艂, nie by艂oby tej ca艂ej awantury.

- B臋dzie jutro deszcz - powiedzia艂 Heniek.

- Zawsze w niedziel臋 pada deszcz - powiedzia艂 pan Gienek. Skrzywi艂 si臋: raz jeszcze pomy艣la艂 o swojej ohydnej 偶onie, o ch艂opaku, o dniu jutrzejszym, o 艣licznej dziewczynie, o jej d艂ugich, brunatnych nogach, o jej piersiach, o jej czerwonych, 艣wie偶ych ustach, o jej opalonym, silnym karku, o jej zielonych przera偶onych oczach i powt贸rzy艂 be艂kotem, gdy偶 musia艂 co艣 powiedzie膰: - W niedziel臋 zawsze pada deszcz...

艢liczna dziewczyna

By艂a to rzeczywi艣cie 艣liczna dziewczyna. Ludzie przychodz膮cy do tego parku - nawet tacy, kt贸rzy0x08 graphic
czynili to od wielu lat - nie pami臋tali, aby zjawi艂a si臋 tutaj kiedykolwiek cho膰 jedna taka, kt贸ra mog艂aby stan膮膰 ko艂o niej. Ta dziewczyna podrywa艂a wiar臋 w materialno艣膰 艣wiata; przechodz膮cy obok 艂awki, na kt贸rej siedzia艂a, doznawali wra偶enia, i偶 przeszli pi臋膰 krok贸w w innym 艣wiecie. Nawet staruszek, od lat 艂a偶膮cy t臋dy z lask膮 zako艅czon膮 szpikulcem, otworzy艂 usta i szed艂 tak a偶 do ko艅ca alejki. A staruszek ten wiele widzia艂, wiele m贸g艂by powiedzie膰 o majowych nocach, kiedy - dusz膮c si臋 ze z艂o艣liwej satysfakcji - wyp艂asza艂 st膮d ubogich kochank贸w.

Dziewczyna siedzia艂a na 艂awce z ch艂opcem. Ch艂opiec nie m贸g艂 mie膰 wi臋cej lat od niej - to znaczy dziewi臋tna艣cie lub dwadzie艣cia. By艂 tak偶e 艂adny, lecz ona gasi艂a go ka偶dym, nawet najbardziej nieznacznym ruchem lub spojrzeniem. Ta dziewczyna mia艂a w sobie kawa艂 s艂o艅ca - tak my艣leli przechodz膮cy t臋dy. W pewnym momencie rzek艂a:

- P贸藕no ju偶. Musz臋 i艣膰.

- Jak chcesz - powiedzia艂 ch艂opiec. - Mnie tutaj dobrze.

- Zrobisz to, o co ci臋 prosz臋, czy nie?

- Ju偶 ci powiedzia艂em.

- B臋dziesz 偶a艂owa艂.

- To moja sprawa - powiedzia艂 ch艂opak. Wyci膮gn膮艂 z kieszeni paczk臋 papieros贸w: prztykn膮艂 w denko, wyci膮gn膮艂 jednego i zapali艂. Potem schowa艂 paczk臋 z powrotem.

- Ja te偶 pal臋 - rzek艂a dziewczyna.

- To bardzo niedobrze. Nikotyna szkodzi na zdrowie. Poza tym cz艂owiek brzydnie.

Popatrzy艂a na niego spod zmru偶onych powiek. Oczy mia艂a br膮zowe, ciemne: migota艂a w nich miodowa gwiazdka. Chcia艂a co艣 powiedzie膰, lecz przechodzi艂 ko艂o nich jaki艣 m臋偶czyzna w granatowym kiepskim garniturze.

By艂 to nieznaczny urz臋dnik: nie osi膮gn膮艂 w 偶yciu niczego, gdy偶 brak艂o mu i talentu, i wytrwa艂o艣ci. Jak ka偶dy tego rodzaju cz艂owiek uwa偶a艂 si臋 jednak za skrzywdzonego i niezrozumianego. Popatrzy艂 na 艣liczn膮 dziewczyn臋 i pomy艣la艂: "M贸j Bo偶e! Gdybym ja mia艂 tak膮! Mo偶e by to wszystko zacz臋艂o by膰 inne? Taka kobieta mo偶e odmieni膰 wszystko; mo偶e dla niej wzi膮艂bym si臋 jeszcze za co艣? A tak - z艂amane 偶ycie. Ech, cholera! Musz臋 i艣膰 do kina. Cz艂owiek zaczyna si臋 rozkleja膰..." Posmutnia艂 i przy艣pieszy艂 kroku.

Skoro tylko przeszed艂, dziewczyna zapyta艂a ch艂opca:

- Dasz czy nie?

- Nie lubi臋 si臋 powtarza膰 - odpar艂.

Patrzy艂a na niego swymi ciemnymi oczyma i rzek艂a cicho:

- Ty skurwysynu.

Roze艣mia艂 si臋. Kopn膮艂 czubkiem buta kamyk le偶膮cy na 艣cie偶ce i powiedzia艂 bardzo cichym, melodyjnym g艂osem:

- Pope艂niasz ma艂膮 omy艂k臋: nie jestem twoim dzieckiem.

- Gdyby艣 by艂 moim dzieckiem - rzek艂a - wiedzia艂abym, co z tob膮 zrobi膰.

Spojrza艂 na ni膮 z ukosa i odpar艂:

- Dlaczego wi臋c radzisz si臋 mnie, co zrobi膰 ze swoim?

- Jest tak偶e i twoje.

- Ty bardzo pi臋knie m贸wisz - rzek艂 - i na pewno bardzo wzruszaj膮co. Ale ja nie by艂em wtedy sam. By艂 i Mietek, i Roman, i jeszcze paru innych. Dlaczego przychodzisz do mnie po fors臋? Czy ja jestem 艣wi臋tym Miko艂ajem?

- Ja z tamtymi nic nie mia艂am.

- Wychodzi艂a艣 z nimi na dw贸r.

- Po to, 偶eby odetchn膮膰 i przej艣膰 si臋 kawa艂ek. By艂a wtedy taka pi臋kna noc...

- Ach tak - powiedzia艂 oboj臋tnie. Zgasi艂 papierosa i opar艂szy ramiona o por臋cze 艂awki, przeci膮gn膮艂 si臋. Patrzy艂 chwil臋 na wygasaj膮ce niebo, potem rzek艂: - Przykro mi, ale ja ju偶 dawno przesta艂em wierzy膰 w cuda. Jeszcze nie s艂ysza艂em, aby dziewczyna sz艂a w nocy nad rzek臋 z m臋偶czyzn膮 li tylko po to, aby popatrze膰 na ksi臋偶yc. Zwykle ksi臋偶yc w takim wypadku kapuje na nich.

Dziewczyna unios艂a g艂ow臋 i popatrzy艂a mu w oczy. Milcza艂a; w r臋ku mia偶d偶y艂a ma艂膮 ga艂膮zk臋. R臋ce mia艂a takie, jakie miewaj膮 Madonny na starych obrazach: d艂ugie, szczup艂e nerwowe, 偶yj膮ce w艂asnym, pi臋knym 偶yciem. Cz艂owiek, kt贸ry w tej chwili przechodzi艂 ko艂o nich, spojrza艂 na ni膮, potem na jej r臋ce i zapar艂o mu dech. By艂 on m艂odym pisarzem i marzy艂 o napisaniu wielkiej, mi艂osnej powie艣ci, na kt贸r膮 tak bezustannie i bole艣nie oczekuj膮 ludzie. W tej chwili - z przera偶aj膮c膮 jasno艣ci膮 - ujrza艂 ca艂o艣膰; od wielu miesi臋cy ju偶 trzepota艂y mu si臋 po g艂owie sceny, dialogi, twarze, lecz dopiero w tej chwili ujrza艂 swoje dzie艂o jako my艣l sko艅czon膮. "Ju偶 mam - kombinowa艂 gor膮czkowo. - Teraz ju偶 mam. Oni spotkali si臋 przypadkowo na 艂awce w tym parku. Zawi膮zuje si臋 romans, pierwsza mi艂osna noc... Traktuj膮 to wszystko cynicznie, sportowo, gdy偶 tak sobie postanawiaj膮, aby unikn膮膰 komplikacji i rozczarowa艅. Lecz z czasem - przychodzi mi艂o艣膰. Wielka, obezw艂adniaj膮ca, rzucaj膮ca na kolana. Ale oni nie mog膮 w to uwierzy膰; dr臋czy ich cyniczny pocz膮tek. Lecz w ko艅cu rozumiej膮; pozostan膮 ju偶 razem, na zawsze z艂膮czeni uczuciem. To b臋dzie rzecz pe艂na gniewu!..." Uradowany pogalopowa艂 do domu.

Dziewczyna powiedzia艂a do ch艂opaka:

- Dobrze. Jak chcesz. Ale ja ci臋 za艂atwi臋. Inni te偶 dowiedz膮 si臋 o naszej s艂odkiej tajemnicy. Wylecisz na zbity 艂eb. Zapomnisz, 偶e chcia艂e艣 zosta膰 in偶ynierem, m贸j drogi. Ju偶 ja ci pomog臋.

Nie drgn膮wszy odpar艂:

- Mi艂a, zaczynasz by膰 艣mieszna, a to 藕le. Ja osobi艣cie niczego w 偶yciu nie boj臋 si臋 tak jak 艣mieszno艣ci.

- Mimo to b臋dziesz 艣mieszny.

- Niezupe艂nie. Ja tak偶e mog臋 ci przypomnie膰 o pewnych faktach. Na przyk艂ad taki: jest noc, pewien ch艂opak b臋d膮cy w wojsku my艣li o swej dziewczynie i marzy o chwili, kiedy b臋d膮 razem. Pe艂ni oczywi艣cie wart臋... 艁adne, prawda? Tymczasem... - Zbli偶y艂 ku niej twarz i powiedzia艂 twardo: - Tymczasem dziewczyna bawi si臋 w "Kameralnej" z dwoma podtatusia艂ymi facetami, kt贸rzy maj膮 jeszcze sklepiki na ulicy Chmielnej i sflacza艂e nogi. Ta dziewczyna jedzie potem do jednego z nich, a jest zupe艂nie zalana. I potem ta dziewczyna bar艂o偶y si臋 z tymi facetami do rana. Rano oczywi艣cie opowiada im wzruszaj膮c膮 historyjk臋 o tym, 偶e jej ojciec siedzi niewinnie w wi臋zieniu i 偶e ona z matk膮 cierpi膮 g艂贸d. Potem po偶ycza od jednego z nich pi臋膰set z艂otych i kupuje sobie dwie pary nylon贸w. 呕yciowe, co?

- Tak sobie. Znam bardziej ciekawe bajeczki. S艂ysza艂am histori臋 o takim m艂odym ch艂opaku, kt贸ry sfa艂szowa艂 pewne dane w ankietach, aby dosta膰 si臋 na studia, i wyg艂asza艂 wzruszaj膮ce rzeczy do czasu, kiedy by艂o mu to potrzebne. Nauczy艂 si臋 nawet m贸wi膰 gwar膮 podwarszawsk膮, gdy偶 utrzymywa艂, i偶 jest autentycznym proletariuszem. Tymczasem tatunio przysy艂a艂 mu paczki z Nowego Jorku, tak 偶e ch艂opak by艂 nawet nie藕le ubrany, gdy偶 tatunio umia艂 i tam robi膰 ciekawe interesy. Tatunio, ten bezrobotny tokarz z ankiety. Jak my艣lisz: interesuj膮ce?

- Dam ci po艂ow臋 - rzek艂. - O reszt臋 postaraj si臋 sama.

- Nie, mi艂y - rzek艂a. - Dasz wszystko albo...

- Albo co? - przerwa艂, brutalnie 艣cisn膮wszy jej r臋k臋.

- Nic. Nie b臋d臋 si臋 powtarza膰. Nie chc臋 by膰 艣mieszna. Ja tak偶e niczego nie boj臋 si臋 tak jak 艣mieszno艣ci.

- Dobrze - rzek艂 twardo. Popatrzy艂 na ni膮 ci臋偶ko; u艣miechn臋艂a si臋 szyderczo. - Dam ci fors臋 za dwa tygodnie - powiedzia艂.

- Wcze艣niej. To ju偶 i tak za p贸藕no.

- Trzeba by艂o uwa偶a膰, psiakrew!

- Komu ty to m贸wisz?

- Nie na wszystko trzeba si臋 zgadza膰, ty...

- Ciszej - sykn臋艂a.

Obok nich przechodzi艂a para staruszk贸w; byli siwi i zgarbieni. Prze偶yli z sob膮 ju偶 wiele lat: byli wierz膮cy i uwa偶ali, i偶 ka偶dy dzie艅 na tej ziemi darowany im jest od Boga. Dzi臋kowali mu za to. Staruszka spojrza艂a na dziewczyn臋 i rozp艂aka艂a si臋 nagle.

- Co ci jest? - zapyta艂 m膮偶.

- Dlaczego B贸g nam nie da艂 takich pi臋knych dzieci? - rzek艂a. - Dlaczego nam nie da艂 takich dzieci?

Staruszek u艣cisn膮艂 jej pomarszczon膮 i wiotk膮 d艂o艅.

- Kochali艣my si臋 - rzek艂. - By艂o nam dobrze. B贸g nam przebaczy, 偶e nie zostawiamy nikogo. To przecie偶 nie z naszej winy.

- Tak - powiedzia艂a z trudem. Otar艂a 艂zy i westchn臋艂a: - Jednak by艂oby o wiele lepiej...

Zgarbieni odeszli w zielone alejki. Ch艂opak rzek艂:

- Ja ci to zorganizuj臋. - Chwil臋 milcza艂, potem doda艂: - Poczekam a偶 wyjdziesz za m膮偶.

- To co wtedy?

- B臋dziesz mia艂a dzieci, dom, m臋偶a.

- To co wtedy?

- Nic. Zajd臋 czasem do was, poznasz nas ze swoim m臋偶em... Pogada si臋 czasami o starych dziejach.

- Wi臋c w przysz艂ym tygodniu?

- Tak.

- Dobrze - rzek艂a. Podnios艂a swoj膮 wspania艂膮 twarz do g贸ry i na chwil臋 roz艣wietli艂o j膮 zachodz膮ce s艂o艅ce; ka偶dy jej w艂os, ka偶dy kawa艂ek sk贸ry, jej oczy, usta, ramiona, wszystko by艂o przesi膮kni臋te s艂o艅cem i pe艂ne s艂o艅ca. Patrzy艂a na zielone kopu艂y drzew, potem rzek艂a cicho: - D艂ugo b臋dziesz czeka艂.

- Na mi艂o艣膰 d艂ugo si臋 czeka.

- Ach, tak - szepn臋艂a.

Nie rzek艂a ju偶 ani s艂owa; na twarzy jej gas艂a zorza, gdy偶 s艂o艅ce ucieka艂o za drzewa. W ostatnich jego promieniach ujrza艂o dziewczyn臋 dw贸ch m臋偶czyzn spiesz膮cych z pracy do domu. Obaj byli starszymi lud藕mi; mieli poorane twarze i siwe w艂osy na skroniach. Jeden z nich, ni偶szy, spojrza艂 na dziewczyn臋 i na twarzy jego odmalowa艂 si臋 b贸l.

- Co ci jest? - zapyta艂 wy偶szy.

- g艂upstwo - rzek艂 ni偶szy staraj膮c si臋 u艣miechn膮膰. Przesun膮艂 r臋k膮 po czole ruchem cz艂owieka bardzo zm臋czonego i powt贸rzy艂: - G艂upstwo. Wiem dobrze, 偶e nie powinienem mie膰 smutnej g臋by. Ale nie masz poj臋cia, tak czasem trudno si臋 cieszy膰.

- Kiedy siedzia艂em przed wojn膮 swoj膮 dziesi膮tk臋 - powiedzia艂 ni偶szy - to marzy艂em, 偶e jak sko艅czy si臋 walka, tak b臋d膮 w艂a艣nie wygl膮da膰 nasze dziewczyny. Kiedy mnie wpakowali do pud艂a, by艂em jeszcze bardzo m艂ody, taki chyba jak ten ch艂opak, kt贸ry z ni膮 siedzi. By艂em naiwniakiem i w taki mniej wi臋cej spos贸b wyobra偶a艂em sobie komunizm. Dopiero jak mi zata艅czyli po 偶ebrach, moja wizja si臋 nieco zmieni艂a.

- Wi臋c dlaczego masz smutn膮 g臋b臋?

- Czasem jednak ci臋偶ko pomy艣le膰, 偶e nigdy si臋 nie mia艂o takiej dziewczyny.

- G艂upstwo - rzek艂 drugi. Da艂 s贸jk臋 w bok ni偶szemu i powiedzia艂: - Czy to w ko艅cu wa偶ne? Najwa偶niejsze, 偶e one s膮, 偶e s膮 taki pi臋kne, 偶e kochaj膮 swoich ch艂opak贸w i 偶e s膮 kochane.

Naj艣wi臋tsze s艂owa naszego 偶ycia

Obudzili si臋 o 艣wicie tak mocno przytuleni do siebie, i偶 pierwszym uczuciem , jakiego doznali, by艂o0x08 graphic
zdziwienie, 偶e ca艂膮 noc spali twardym i zdrowym snem, w kt贸rym nie przeszkadza艂a im blisko艣膰. Ch艂opak poruszy艂 si臋 i podni贸s艂 na 艂okciu; patrzy艂 przez chwil臋 na dziewczyn臋 gor膮cymi oczyma, potem rzek艂:

- Powiedz co艣 g艂o艣no, je艣li to wszystko naprawd臋.

Dziewczyna roze艣mia艂a si臋. Obj臋艂a jego g艂ow臋 nagimi ramionami i przytuli艂a go do siebie; by艂a ciep艂a jak chleb. Przez chwil臋 s艂ucha艂 twardego bicia jej serca, potem ona rzek艂a bardzo cicho:

-My艣lisz, 偶e to sen.

-Nic nie wiem - rzek艂. - Ty nie wiesz, ile razy przez ca艂膮 noc by艂a艣 ze mn膮, m贸wi艂a艣 do mnie, 艣mia艂a艣 si臋 do mnie; wyznawa艂a艣 mi takie rzeczy, o kt贸rych marzy艂em, a kiedy przychodzi艂o rano i budzi艂em si臋, widzia艂em obok siebie puste miejsce. - Dotkn膮艂 r臋k膮 jej twarzy i powiedzia艂: - Kto wie?

- Ci膮gle my艣lisz, 偶e to sen?

- M贸wi臋 ci: kto wie?

Popatrzy艂a na niego zmru偶onymi oczyma. Wiedzia艂, 偶e chce mu co艣 powiedzie膰 i waha si臋. W nag艂ym strachu 艣cisn膮艂 jej r臋k臋. Wtedy odezwa艂a si臋:

- Wi臋c wiesz, co zr贸b? Wsta艅 i podejd藕 do lustra.

- Po co?

-Wsta艅, m贸wi臋 ci.

Ch艂opak wsta艂. Podszed艂 do okna i odsun膮艂 firank臋; dzie艅 by艂 jasny i czysty, dachy l艣ni艂y ros膮; godzina by艂a wczesna - zgrzyta艂y dopiero pierwsze tramwaje. Chwil臋 patrzy艂 w pust膮 ulic臋, potem rzek艂:

- Troch臋 si臋 boj臋.

Wyskoczy艂a z 艂贸偶ka; wzi臋艂a go za r臋k臋 i poci膮gn臋艂a do lustra.

- Wierzysz teraz? - zapyta艂a. - Sny gryz膮 dusz臋, ale nie szyj臋, m贸j drogi.

- Nie 偶a艂ujesz tego?

- Czego?

- Nocy.

- Gdybym 偶a艂owa艂a, nie wygl膮da艂by艣 tak, jak wygl膮dasz. Czy my艣lisz, 偶e mo偶na kogo艣 tak kocha膰, je艣li si臋 go nie pragnie?

- My艣la艂a艣 o mnie przedtem?

- Cz臋sto.

- Chcia艂a艣 tego?

- Na pewno tak samo jak ty.

U艣miechn膮艂 si臋 gorzko.

- Sk膮d wiesz - rzek艂 - jak ja ciebie pragn膮艂em?

- O, wiem. Ja te偶 musz臋 jako艣 owin膮膰 szyj臋, 偶eby ludzie nie zobaczyli.

Ogarn臋艂o go straszne, 偶a艂osne wzruszenie - prawie 偶al.

- Tyle czasu - wybe艂kota艂 - czeka艂em na to wszystko, marzy艂em... A偶 strach pomy艣le膰, 偶e to wszystko ju偶 si臋 sta艂o.

Podszed艂 do okna i zn贸w spojrza艂 w ulic臋. Nie chcia艂 m贸wi膰, ba艂 si臋 s艂贸w. Z dom贸w wychodzili do pracy pierwsi ludzie; zna艂 ich wszystkich, by艂a to ma艂a piaszczysta uliczka - na takiej ulicy ludzie do dzi艣 wzajemnie znaj膮 swoje sny. Wype艂niony dziwnym, ci臋偶kim uczuciem szcz臋艣cia, w kt贸re nie m贸g艂 jeszcze do tej chwili uwierzy膰, milcza艂. Odwr贸ci艂 si臋 dopiero na d藕wi臋k jej g艂osu. Sta艂a za nim i dotykaj膮c twarz膮 jego plec贸w, m贸wi艂a:

- Pachniesz mlekiem jak ma艂y piesek, tak 艣miesznie. I oczy masz dziwne... - Wzi臋艂a w r臋ce jego twarz i powiedzia艂a: - Naprawd臋 jeste艣 ma艂ym pieskiem. 呕eby tak mog艂o zosta膰 na zawsze. Z 偶adnym m臋偶czyzn膮 nie by艂am tak szcz臋艣liwa. Z nikim nie by艂o mi tak dobrze jak z tob膮. Przysi臋gam ci, nie 艣ni艂o mi si臋 nawet, 偶e b臋d臋 kiedy艣 taka szcz臋艣liwa.

- By艂o ci dobrze? - zapyta艂 czuj膮c, 偶e serce z przera偶enia podesz艂o mu a偶 do gard艂a.

- Och, nie pytaj - powiedzia艂a. - Teraz mnie si臋 zaczyna zdawa膰, 偶e to wszystko jest po prostu z艂ym snem.

- Z艂ym?

- Bo 偶al tylko dobrych sn贸w, kiedy one si臋 ko艅cz膮.

- Powiem ci, co masz zrobi膰.

- Podej艣膰 do lustra?

- W艂a艣nie.

Roze艣miali si臋 oboje. Ch艂opak powiedzia艂:

- Musz臋 ju偶 lecie膰 do roboty.

- Zjedz 艣niadanie.

- Nie mog臋 - rzek艂 i pokr臋ci艂 ze smutkiem g艂ow膮. - Ty wiesz, jak to jest, kiedy si臋 cz艂owiek sp贸藕nia do roboty.

- Poczekaj, naszykuj臋 ci co艣, to we藕miesz z sob膮.

Pocz膮艂 si臋 ubiera膰; nie 艣mia艂 przy tym dotkn膮膰 w艂asnego cia艂a. Czu艂 j膮 ci膮gle przy sobie; a偶 po czubki w艂os贸w wype艂niony by艂 owym dziwnym, ci臋偶szym od o艂owiu, bole艣niejszym od m臋ki umierania, s艂odszym od najpi臋kniejszych wierszy uczuciem, jakie daje noc z kim艣, na kogo czeka艂o si臋 przez tysi膮c chwil, kogo pragn臋艂o si臋 przez wiele bezsennych nocy, kogo widzia艂o si臋 w ka偶dej na ulicy spotkanej twarzy, kogo oczekiwa艂o si臋 przy ka偶dym pukaniu do w艂asnych drzwi; przez kogo nienawidzi艂o si臋 nieba, ziemi i ludzi; i przez kogo kocha艂o si臋 wszystko.

- Kiedy przyjdziesz? - spyta艂a dziewczyna.

- Wieczorem. B臋dziesz czeka膰?

- Po co pytasz?

- Ci膮gle si臋 boj臋.

- Przyjd臋 pierwsza do domu.

- Za艣wie膰 艣wiat艂o, odsu艅 firank臋 i czekaj na mnie.

- Za艣wiec臋 艣wiat艂o, odsun臋 firank臋 i b臋d臋 czeka膰 na ciebie. A teraz powiem ci co艣: nie b臋dziemy si臋 偶egna膰.

- Dlaczego?

- Nie chc臋 si臋 z tob膮 rozstawa膰 ani na moment.

Zamkn膮艂 za sob膮 drzwi i zbieg艂 jak burza po schodach. Na ulicy zach艂ysn膮艂 si臋 艣wie偶ym powietrzem. "Aaaa" - mrukn膮艂. Podni贸s艂 g艂ow臋 do g贸ry i machn膮艂 r臋k膮. Potem ruszy艂 szybko naprz贸d; do pracy mia艂 spory kawa艂ek drogi, a 偶e by艂o p贸藕no, musia艂 si臋 艣pieszy膰. Przed jednym z dom贸w przystan膮艂 i krzykn膮艂:

- Heniek, chod藕 no tutaj, chod藕 no! - A 偶e jak ka偶dy warszawski cwaniaczek m贸wi艂 jakby bez z臋b贸w, wi臋c brzmia艂o to: "Enek, ono tutaj, ono!"

Wyszed艂 Heniek; by艂 niski i kr臋py, twarz mia艂 dobroduszn膮 i szerok膮. Ubrany by艂 tak jak i ch艂opak - w czarny monterski kombinezon; kolorow膮 koszul臋 rozpi臋t膮 mia艂 na twardej szyi.

- Sie masz - powiedzia艂. - Leciem, leciem. Wskoczymy jeszcze po Malinowszczaka i po pana Ce艅ka. Leciem, leciem. Ju偶 si臋 w tym miesi膮cu dwa razy sp贸藕ni艂em do roboty.

Szli szybko. S艂o艅ce sta艂o ju偶 wysoko na niebie; drzewa, dachy, li艣cie i trawa szybko obsycha艂y z rosy. Ulic膮 sz艂y kobiety; mia艂y w艂osy w nie艂adzie, palta narzucone po艣piesznie na szlafroki, w r臋kach trzyma艂y butelki, garnczki i dzbanki na mleko. Heniek powiedzia艂:

- Wpadnij do nas dzi艣 wiecz贸r. Fanfan przyniesie adapter. B臋dzie flaszka.

- Nie mog臋 dzi艣 wiecz贸r - powiedzia艂 ch艂opak. - Dzi艣 wiecz贸r jestem zaj臋ty.

- B臋dziesz u Ba艣ki?

- Nie twoja g艂owa.

- Ach, Bo偶e - powiedzia艂 marzycielsko Heniek. - Jaka to kochana dziewczyna. Ach, Bo偶e, jak ja j膮 kocha艂em. Ona zawsze do mnie m贸wi艂a: "Ty pachniesz mleczkiem jak ma艂y kotek".

- K艂amiesz, chamie!

- 呕ebym ja tak szcz臋艣cie w 偶yciu mia艂, widzisz! Ty przecie偶 wiesz, 偶e ja nigdy nie zasuwam satyry. Ona m贸wi艂a, 偶e jestem podobny do ma艂ego, puszystego pieska. Spokojna twoja czaszka: ona starsza kurwa jak my z艂odzieje. Ach, Bo偶e, jak ja j膮 kocha艂em! I rzuci艂a mnie.

- Nie mog艂a do ciebie tak m贸wi膰.

- Nie?

- Nie. A bo co?

- Poczekaj.

Stan臋li przed jakim艣 domem. Heniek krzykn膮艂:

- Malinowski, wychod藕!

Malinowski wyszed艂. By艂 to m艂ody cz艂owiek pe艂en werwy i gracji; nie trzeba dodawa膰, 偶e jak wszyscy ch艂opcy czesa艂 si臋 na Fanfana, a 偶e mia艂 naj艂adniejsze w艂osy, jemu to w艂a艣nie przypad艂 贸w zaszczytny przydomek.

- Sie masz - powiedzia艂 Fanfan.

- Fanfan - rzek艂 Heniek. - Powiedz jemu, co ci m贸wi艂a Ba艣ka, jak ci robi艂a fleta.

- P贸藕no - powiedzia艂 Fanfan. - Mnie powiedzieli, 偶e jak si臋 jeszcze raz sp贸藕ni臋, to podadz膮 mnie pod spraw臋. Zawsze cz艂owiek si臋 p贸藕no k艂adzie i to wszystko z tego. Ba艣ka to porz膮dna dziewczyna, Heniek. Ja na ni膮 nie dam z艂ego s艂owa powiedzie膰.

Heniek si臋 zniecierpliwi艂.

- To nie o to chodzi - powiedzia艂 z zadyszk膮; szli szybko, a on mia艂 najkr贸tsze nogi. - Czy ja ci m贸wi臋, 偶eby艣 na ni膮 z艂e s艂owo powiedzia艂? I ty wiesz, dlaczego ona mnie rzuci艂a. Ale ona tak zawsze pi臋knie m贸wi艂a.

Fanfan poczochra艂 czupryn臋 i rzek艂:

- Ty jeste艣 moim ma艂ym, miodowym nied藕wiadkiem.

- A o piesku?

- Pewnie, 偶e by艂 piesek - powiedzia艂 Fanfan. - Ona m贸wi艂a, 偶e pachn臋 jak piesek, jak ma艂y piesek. - Zwr贸ci艂 si臋 do ch艂opaka: - Ty, przyskocz do He艅ka dzi艣 wiecz贸r. Po偶ycz臋 od szwagra adapter.

- Nie mog臋 - powiedzia艂 cicho ch艂opak. - Jestem zaj臋ty dzi艣 wiecz贸r.

- Idzie pan Ceniek - powiedzia艂 Fanfan i krzykn膮艂: - Panie Ce艅ku, poczekaj pan moment!

Pan Ceniek, m臋偶czyzna id膮cy przed nimi, zatrzyma艂 si臋. Twarz mia艂 kompletnie przepit膮, oczy - krwawe.

- Sie masz - powiedzia艂 prztykaj膮c palcem w daszek czapki.

- Sie masz.

- Sie masz.

- O, Bo偶e najdro偶szy - powiedzia艂 ochryple pan Ceniek. - Jak mnie strasznie pali. 呕eby mo偶na by艂o gdzie kupi膰 piwa.

- P贸藕no ju偶. I tak b臋dziemy jecha膰 na cyckach. O tej porze t艂ok jak 艣mier膰 - powiedzia艂 ch艂opak.

Pan Ceniek popatrzy艂 na niego przekrwionymi oczyma i rzek艂 ze wsp贸艂czuciem:

- Co ci jest kochany? Romans na tle osnuty, tak?

- P艂y艅 pan dalej - powiedzia艂 ch艂opak.

- On si臋 zrobi艂 ostatnio bardzo dziwny - powiedzia艂 pan Ceniek z wyrazem m臋ki na twarzy; dr臋czy艂o go ponure uczucie przepicia. Rzek艂: - Musisz sobie 艂adn膮 dziewczyn臋 skosi膰. Przejdzie.

- Fakt - rzek艂 Fanfan i splun膮艂.

- On ma 艂adn膮 dziewczyn臋 - rzek艂 Heniek. - Pan zna t臋 jego lalk臋, panie Ce艅ku?

- Kt贸ra? Chryste, jak mi si臋 pi膰 chce.

- Ta z rogu.

- Ba艣ka?

- Fakt.

- Mowa - powiedzia艂 pan Ceniek i jego skrzywiona twarz wypogodzi艂a si臋 przez chwil臋. - 呕eby艣 ty tyle zdrowia mia艂, ile ja na niej straci艂em. To naj艂adniejsza lalka tutaj, na Marymoncie. Czekaj, czekaj. Jak ona zawsze do mnie m贸wi艂a?... Jezu, ja zdechn臋 z pragnienia!

- Mleka, panie Ce艅ku. Najlepsze po przepiciu mleko - powiedzia艂 Fanfan.

- Niech to cholera we藕mie - zachrypia艂 pan Ceniek i zn贸w skrzywi艂 twarz jak po wypitym occie. - W艂a艣nie o mleku. Wszystkie one co艣 m贸wi膮. Jak by艂em w waszych latach, to akurat zaczyna艂em kosi膰. Wtedy jeszcze ka偶da dziewczyna m贸wi艂a, 偶e jeste艣 drugi. Mowa. A pierwszy to by艂 zawsze jaki艣 partyzant, kt贸ry zgin膮艂, ma si臋 rozumie膰, w lesie. A ju偶 rok p贸藕niej, jak si臋 las sko艅czy艂, to one m贸wi艂y, 偶e ten partyzant albo siedzi w kiciu, albo go UB roz艂upa艂o. Mowa. "Kiedy by艂am m艂oda, spotka艂am 偶o艂nierza, kt贸ry codziennie patrzy艂 w oczy 艣mierci, a ja mu chcia艂am da膰 troch臋 szcz臋艣cia, bo przeczucie mnie m贸wi艂o, 偶e zginie..." I tak dalej. Mowa. 艢liczne historyjki! Mn贸stwo takich s艂ysza艂em w 偶yciu. Wtedy ka偶da dziewczyna mia艂a swojego porucznika Bogdana w AK. Tamta tego nie mia艂a, bo jest za m艂oda. Ale te偶 do mnie wstawia艂a takie s艂odkie gadki, 偶e j膮 kosi艂em i p艂aka艂em; jestem trunkowy, mam mi臋kkie serce. Mowa, trawa, Warszawa.

- To nie o to chodzi - powiedzia艂 z rozpacz膮 ch艂opak. - To nie o to wszystko chodzi. Ale panie Ce艅ku, czy ona panu m贸wi艂a, 偶e z 偶adnym m臋偶czyzn膮 nie by艂o jej tak dobrze jak z panem? M贸wi艂a?

- M贸wi艂a - powiedzia艂 pan Ceniek.

- M贸wi艂a - powiedzia艂 Fanfan.

- M贸wi艂a - powiedzia艂 Heniek.

- Czy m贸wi艂a, 偶e nawet jej si臋 nie 艣ni艂o, 偶e mo偶e by膰 tak szcz臋艣liwa z m臋偶czyzn膮?

- M贸wi艂a.

- M贸wi艂a.

- M贸wi艂a.

- Czy 偶egna艂a si臋 z wami, jak wychodzili艣cie rano do roboty?

- Nie - powiedzia艂 Fanfan. - My艣my si臋 nigdy nie 偶egnali.

- Nie - rzek艂 Heniek i jego brzydka twarz zrobi艂a si臋 smutna.

- Nie - powiedzia艂 pan Ceniek. - Czekajcie: krzykn臋 na szwagra. P贸藕no ju偶, p贸藕no, cholera.

Stan臋li przed jakim艣 domem. By艂 to stary, ohydny, obdrapany dom; jeden z tych dom贸w, przed kt贸rym wystarczy, aby艣 stan膮艂 i raz spojrza艂, a zobaczysz kup臋 nieszcz臋艣膰 i marzy膰 b臋dziesz, aby drzwi tego domu na zawsze by艂y zamkni臋te przed tob膮. Przy piaszczystych i krzywych ulicach dzielnicy zwanej Marymont jest jeszcze wiele, wiele takich dom贸w. - Ja ju偶 p贸jd臋 - powiedzia艂 ch艂opak. - Mam jeszcze co艣 za艂atwi膰. Nie b臋d臋 czeka艂 na pa艅skiego szwagra. Na razie, do wieczora.

- Mia艂e艣 przecie偶 nie przyj艣膰 - powiedzia艂 Heniek. - Mia艂e艣 co艣 sobie za艂atwi膰 wieczorem.

- Przyjd臋 - powiedzia艂 ch艂opak. - Za艂atwi臋 to teraz. Najwy偶ej mnie wylej膮 z roboty.

- Wa偶na sprawa?

- Nie twoja g艂owa. Skombinuj ten adapter, Fanfan. Sie masz! - powiedzia艂 i odszed艂 w kierunku, sk膮d przyszli.

- Sie masz - rzek艂 Fanfan.

- Sie masz - rzek艂 Heniek.

- Sie masz - powiedzia艂 pan Ceniek i zn贸w skrzywi艂 si臋 straszliwie. Potem rzek艂 kr臋c膮c g艂ow膮: - Co mu si臋 sta艂o, do cholery? Taki by艂 z niego ch艂opak-r贸wniacha... Pom贸偶cie mu jako艣. On sobie musi znale藕膰 jak膮艣 dziewczyn臋, 偶eby go pokocha艂a, 偶eby mu powiedzia艂a co艣 dobrego, co艣 艣wi臋tego. Jak Boga kocham, 偶e mu jest potrzebna taka dziewczyna. Pom贸偶cie mu. Jeste艣cie jego kolegami czy nie, do cholery?聽

1955

Lombard z艂udze艅

W naszym mie艣cie jest wiele pi臋knych ulic i plac贸w. Napisano o nich wiele pi臋knych wierszy, poemat贸w,
0x08 graphic
piosenek i ksi膮偶ek; tak wiele, 偶e zbytecznym ju偶 jest rozwodzi膰 si臋 nad urod膮 miasta. Jest tu jednak pewna taka ulica, 偶e gdyby艣 szed艂 ni膮 nie wiadomo jak spodlony, jej pi臋kno i wdzi臋k ka偶膮 ci trzyma膰 艂eb do g贸ry; kiedy patrzysz na te wszystkie pi臋kne, dziwne i ma艂e domy, przychodzi ci do g艂owy niedorzeczna my艣l, 偶e powinni tu mieszka膰 sami dobrzy i szcz臋艣liwi ludzie. Doprawdy, cz艂owiek ma czasem ochot臋 przej艣膰 t膮 ulic膮 na kolanach. Na samym ko艅cu owej ulicy, w kamieniczce ozdobionej pi臋knymi, br膮zowymi smokami, mie艣ci si臋 kawiarnia, o kt贸rej wiedz膮 tylko wtajemniczeni, co w praktyce oczy-wi艣cie oznacza, 偶e wie o niej po艂owa miasta. Przychodz膮 tu jednak tylko ci, kt贸rzy maj膮 do tego nie pisane jakby, lecz 艣ci艣le przestrzegane prawo; ci, kt贸rzy co艣 zrobili.
W tej kawiarni, przy jednym z misternie wykonanych stolik贸w, siedzia艂 pewien m艂ody pisarz z dziewczyn膮. Dziewczyna by艂a bardzo m艂oda: mia艂a 艣mieszn膮 twarzyczk臋 dziecka, w kt贸rej dziwi艂y czarne, powa偶ne oczy. Mia艂a na sobie jasn膮 sukienk臋 w krat臋, gdy偶 by艂o to lato; nogi jej by艂y d艂ugie, szczup艂e i opalone; na te nogi zerka艂 ju偶 od pewnego czasu pewien staruszek z metafizyczn膮 br贸dk膮 siedz膮cy przy oknie. Obserwacja jej n贸g do tego stopnia zaabsorbowa艂a jego wyobra藕ni臋, i偶 zupe艂nie za-pomnia艂, 偶e na jutro ma uko艅czy膰 mi艂osny wiersz do jednego z poczytnych tygodnik贸w. W pewnym momencie staruszek ockn膮艂 si臋, obliza艂 wargi i pochyli艂 si臋 nad kartk膮 papieru; zrozumiawszy za艣 po jakim艣 czasie, 偶e nie jest to ju偶 opowie艣膰 o szukaniu stonki, kt贸rej pisanie uko艅czy艂 by艂 przedwczoraj, pocz膮艂 uk艂ada膰 gor膮ce strofy. Pisarz i dziewczyna milczeli; przed kilkoma minutami uko艅czyli w艂a艣nie rozmow臋, kt贸ra oszo艂omi艂a i j膮, i jego; tak zawsze bywa, kiedy ludzie wyznaj膮 sobie nad wyraz dobre i szcz臋艣liwe rzeczy. Oboje bali si臋 teraz pierwszego s艂owa; rzucali na siebie kr贸tkie spojrzenia; m艂ody pisarz od czasu do czasu chrz膮ka艂, wiedz膮c jednocze艣nie, 偶e chrz膮kanie jest rzecz膮 idiotyczn膮 i nie daj膮c膮 absolutnie 偶adnych perspektyw. Wreszcie - zd艂awiwszy w sobie z najwy偶szym trudem olbrzymie ilo艣ci niepotrzebnych s艂贸w - zapyta艂:
- Nie wierzysz mi?
Dziewczyna potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.
- To nie tak - powiedzia艂a. - Wierz臋 ci, lecz trudno mi uwierzy膰 w to, co m贸wisz. To tak niespodziewanie... Nawet nie potrafi臋 ci wyt艂umaczy膰...
- Nie t艂umacz mi - szepn膮艂 gor膮co. - W cale nie chc臋, 偶eby艣 mi t艂umaczy艂a. Chc臋 tylko, 偶eby艣 uwierzy艂a temu, co m贸wi臋.
- Wierz臋.
- Zaufasz mi?
- Chyba tak - powiedzia艂a zaplataj膮c z chrz臋stem palce. - Chyba czy tak?
- Wi臋c tak...
Na twarzy m艂odego pisarza odmalowa艂a si臋 nies艂ychana ulga. Bawi膮c si臋 fili偶ank膮 od kawy, powiedzia艂:
- Nie masz poj臋cia, jak strasznie trudno jest zaczyna膰 wszystko od pocz膮tku.
- Pomog臋 ci - rzek艂a.
- Wszystko, co mi mo偶esz pom贸c, to tylko mnie kocha膰. Zrobi臋, co b臋d臋 m贸g艂, 偶eby艣 by艂a szcz臋艣liwa.
- B臋d臋 szcz臋艣liwa, je艣li tobie b臋dzie dobrze.
- Musz臋 teraz i艣膰 - rzek艂 po kr贸tkiej chwili milczenia. - Poczekasz na mnie t臋 godzink臋, dobrze?
Skin臋艂a g艂ow膮 i u艣miechn臋艂a si臋 do niego oczami. U艣cisn膮艂 jej r臋k臋 i odszed艂. Dziewczyna zosta艂a sama. Usi艂owa艂a skupi膰 si臋 i na zimno pomy艣le膰 o tym wszystkim, co zasz艂o, o wszystkim, co jej powiedzia艂; lecz wci膮偶 jeszcze zdawa艂o si臋 jej, 偶e s艂yszy po prostu jego g艂os, 偶e miejsce naprzeciw niej wype艂nione jest jego cia艂em i 偶e patrz膮 wci膮偶 na ni膮 jego oczy. Lecz nagle obraz ten si臋 zamaza艂; potem wszystko pocz臋艂o si臋 przeciera膰 tak jak na ekranie i w pewnym momencie ze zdumieniem zauwa偶y艂a, 偶e naprzeciw niej siedzi 偶ywa kobieta. By艂a tak偶e m艂oda, lecz wygl膮da艂a na zm臋czon膮 ponad sw贸j wiek; oczy mia艂a mroczne i pe艂ne smutku; po jakim艣 czasie oczy takie staj膮 si臋 pe艂ne zapiek艂ego 偶alu.
- To miejsce jest zaj臋te - powiedzia艂a uprzejmie dziewczyna.
- Na tym polega ca艂y dowcip - rzek艂a kobieta. - Moment. M贸wi艂am ju偶 do pani dwa razy, lecz wygl膮da艂a pani na bardzo zamy艣lon膮. Ba艂am si臋, 偶e jak si臋 odezw臋 g艂o艣niej, to przestrasz臋 pani膮. Nie b臋d臋 pani d艂ugo nudzi膰. Na-prawd臋 nie mam o czym d艂ugo m贸wi膰. Kilka s艂贸w.
- Prosz臋 - powiedzia艂a j膮kaj膮c si臋 dziewczyna. W serce jej wdar艂o si臋 z艂e przeczucie. Patrzy艂a ze strachem na obc膮 kobiet臋 i nagle zapragn臋艂a z ca艂ej si艂y, aby tamta odesz艂a nie powiedziawszy ani s艂owa. Wszystko by w tej chwili za to odda艂a, tak jak cz艂owiek, kt贸ry boi si臋 nieu艣wiadomionego nieszcz臋艣cia.
- Niech pani pos艂ucha - rzek艂a serdecznie kobieta. -Pani siedzia艂a tu przed chwil膮 z pewnym m艂odym m臋偶czyzn膮. Tak si臋 ju偶 nieszcz臋艣liwie sk艂ada, 偶e ten rzekomy m臋偶czyzna jest moim m臋偶em i 偶e z tego powodu znam go co nieco. Wiem, 偶e pani膮 kocha, bo to jego ulubiony pretekst od wielu miesi臋cy; nareszcie mo偶e chla膰. zreszt膮, nie wykluczone, 偶e kocha pani膮 naprawd臋. Moja rada jednak: niech si臋 pani zastanowi.
- Nad jego mi艂o艣ci膮 ?
- Nad sob膮. Ludzie, kt贸rzy kochaj膮 trzy razy w roku, nie czyni膮 tego nigdy naprawd臋, nawet wtedy, kiedy sami s膮 o tym przekonani. A potem strasznie jest patrze膰, jak mi艂o艣膰 umiera.
- Musi umrze膰?
- Czy on m贸wi艂 pani, 偶e ca艂e 偶ycie czeka艂 na kobiet臋 tak膮 jak pani?
- Tak.
- Czy m贸wi艂, 偶e od miesi臋cy nie mo偶e napisa膰 ani s艂owa, bo bez przerwy my艣li o pani?
- Tak.
- Czy m贸wi艂, 偶e je艣li pani zale偶y na tym, co on mo偶e da膰 ludziom, aby pani z nim zosta艂a?
- M贸wi艂.
- Niech pani pos艂ucha - rzek艂a po raz drugi kobieta. - Wszystko wi臋c si臋 zgadza. Ale mnie si臋 to ju偶 absolut-nie znudzi艂o. Kilka razy ju偶 pociesza艂am te wszystkie nieszcz臋艣nice, a raz nawet, za w艂asne pieni膮dze, za艂atwi-艂am jednej z nich pewien k艂opotliwy drobiazg. By艂oby mi bardzo g艂upio, gdyby pani r贸wnie偶 w pewnym momencie przysz艂a do mnie po s艂owa pociechy, wygl膮da pani sympatycznie. Prosz臋 mnie pos艂ucha膰 jeszcze przez chwil臋. Kiedy pierwszy raz wesz艂am do tej kawiarni, by艂am r贸wnie 艂adna jak pani. Tak, prosz臋 nie patrze膰 na mnie jak na idiotk臋. Wys艂ucha艂am tych samych s艂贸w, a poniewa偶 on jeszcze wtedy mia艂 w艂asne z臋by, s艂owa te brzmia艂y tym czy艣ciej. Radz臋 ci, nie wyg艂upiaj si臋. Przez pierwsze
trzy miesi膮ce b臋dziesz zapewne bardzo szcz臋艣liwa, 偶e towarzyszysz cz艂owiekowi w jego poszukiwaniach tw贸rczych i w jego cierpieniach. Potem on popadnie w male艅k膮 melancholi臋; zacznie szuka膰 i cierpie膰 sam. Natomiast ty zaczniesz znajdowa膰 艣lady szminki na jego koszulach, b臋dziesz mu o trzeciej w nocy robi膰 herbat臋 z cytryn膮, aby go ratowa膰 od kaca, a w ko艅cu przyjdzie dzie艅, kiedy on stanie przed tob膮 i powie ci: " Wybacz, pomyli艂em si臋. Moje 偶ycie to ci膮g艂e b艂膮dzenie. Musz臋 b艂膮dzi膰 i szuka膰; gdybym nie szuka艂, ludzie zapomnieliby o mnie. Pozna艂em kobiet臋; nie wiem, czy b臋d臋 z ni膮 szcz臋艣liwy, lecz dopiero teraz, przy niej, odnalaz艂em siebie i je艣li ona nie zostanie ze mn膮, nie napisz臋 ju偶 ani s艂owa..." I tak dalej.
Przerwa艂a. Milcza艂a przez chwil臋, rozgl膮daj膮c si臋 po sali. Potem po艂o偶y艂a swoj膮 d艂o艅 na d艂oni dziewczyny i rzek艂a:
- A kiedy w pani 偶yciu zrobi si臋 ju偶 takie piekie艂ko, 偶e odda si臋 pani pierwszemu lepszemu durniowi, aby cho膰 przez sekund臋 mie膰 z艂udzenie, 偶e le偶y pani ko艂o m臋偶czyzny, ci wszyscy ludzie zrobi膮 z pani tak膮 kurw臋, 偶e rzeczywi艣cie zacznie pani o sobie tak my艣le膰, s艂ysz膮c, 偶e "cz艂owiek szarpie si臋, dr臋czy i m臋czy", a pani nie jest go w stanie zrozumie膰. Jestem ju偶 wrakiem, na kt贸ry nie popatrzy 偶aden m臋偶czyzna, i radz臋 pani, niech pani zamknie drzwi i zapomni o tym lokalu. To lombard; za-stawi pani swoje z艂udzenia, marzenia i pragnienia, ale nie b臋dzie pani mia艂a ju偶 za co tego wykupi膰. Te wszystkie inteligentnie wygl膮daj膮ce panie, siedz膮ce tutaj, wlez膮 nie tylko w pani 艂贸偶ko, ale w ka偶d膮 my艣l; b臋dzie si臋 pani o sobie dowiadywa膰 takich rzeczy, od kt贸rych cierpn膮 z臋by. B臋d膮 rozpruwa膰 pani 偶ycie jak pierzyn臋. Niech pani pomy艣li nad tym. W 偶yciu warto mimo wszystko od czasu do czasu pomy艣le膰 o sobie: to nie takie g艂upie, jakby si臋 zdawa艂o. Ma pani 艂adn膮 sukni臋. Sk膮d?
- Cepelia.
- Jakby si臋 pani kto艣 zapyta艂, sk膮d, niech pani powie, 偶e ma pani wuja w Pary偶u. Dobre entree. Do widzenia. Wysz艂a. Dziewczyna siedzia艂a przez chwil臋 z zapartym tchem. Staruszek spod okna ci膮gle patrzy艂 na ni膮; w pewnym momencie spojrzenia ich spotka艂y si臋 i staruszka zatka艂o. W k膮cie kto艣 g艂o艣no m贸wi艂: "Brykalski si臋 sko艅czy艂". "Jak to? - zapyta艂 kto艣 inny. - Przecie偶 to jego debiut. Nie wiadomo, co jeszcze napisze". "Nic ju偶 nie napisze - cerkiewnym basem krzykn膮艂 pierwszy. - Ta ksi膮偶ka jest ko艅cem pocz膮tku". Dziewczyna posiedzia艂a jeszcze chwil臋 i wysz艂a. Staruszek spojrza艂. za ni膮 ze smutkiem i wr贸ci艂 do swego poematu.
Na ulicy by艂o duszno. 艢rodkiem jezdni jecha艂a polewaczka sikaj膮c strumieniami wody. Szofer wychyli艂 si臋 do dziewczyny i krzykn膮艂: "Lalka, uwa偶aj, bo ci z pupki gara偶 zrobi臋! Przechod藕 wolniej". Ludzie na chodnikach zaryczeli uszcz臋艣liwieni. Polewaczka odjecha艂a z szumem. Jaki艣 starszy, wykwintnie siwiej膮cy pan, powiedzia艂 do dziewczyny:
- Niech pani naprawd臋 przechodzi uwa偶niej przez jezdni臋, bo mo偶e si臋 pani nabawi膰 kalectwa na ca艂e 偶ycie...
- Ach, id藕 pan do stu diab艂贸w - powiedzia艂a dziewczyna 偶elaznym g艂osem. - To panu by si臋 przyda艂o, 偶eby panu obie nogi r贸wno obci臋艂o; siedzia艂by pan wtedy w domu j my艣la艂 o wieczno艣ci, zamiast szwenda膰 si臋 po ulicach bezmy艣lnie j ple艣膰 androny.
Wykwintnie siwiej膮cemu panu w spos贸b apoplektyczny zsinia艂 kark, a dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 w drug膮 stron臋 i odesz艂a. Min臋艂a wiele ulic, zesz艂a wielu rozmai-tymi schodami i, sama nie wiedz膮c kiedy, znalaz艂a si臋 nad Wis艂膮. D艂ugo sz艂a zielonym brzegiem, a偶 w ko艅cu, zm臋czona, usiad艂a wyci膮gaj膮c przed siebie swoje wspania艂e
nogi. S艂o艅ce zachodzi艂o; rzek膮 p艂yn臋艂a zastyg艂a mied藕. Takie obrazy mo偶na kupi膰 na placu Szembeka; mo偶na tam zobaczy膰 r贸wnie偶 najwytworniejszych m臋偶czyzn j wszystkie trzy 艂adne kobiety mieszkaj膮ce w Warszawie. 艁膮ki dymi艂y ros膮. Po drugiej stronie Wis艂y brzegami wa艂臋sa艂y si臋 mg艂y i nic ju偶 dojrze膰 nie by艂o mo偶na. 艢wiat艂o dnia wygasa艂o i nagle dziewczyna pomy艣la艂a, 偶e je艣li nie odezwie si臋 do kogo艣, to zap艂acze jak ma艂e dziecko; a by艂a twarda j nie znosi艂a 艂ez. Obejrza艂a si臋 rozpaczliwie w bok i zobaczy艂a, 偶e niedaleko niej siedzi ma艂y piegowaty ch艂opiec z ksi膮偶k膮 na kolanach. Przysun臋艂a si臋 do niego i rzek艂a:
- Ty pewnie chcesz zosta膰 pisarzem, co?
- Marynarzem - odpar艂 niegrzecznie piegowaty.
- Ile masz lat?
- Co ci臋 to obchodzi?
- Nie mo偶esz odpowiedzie膰, b臋cwale?
- Przyczepi艂a艣 si臋 j nie dajesz mi czyta膰 - odpowie-dzia艂 ze z艂o艣ci膮 piegowaty. - Zupe艂nie jakby艣 mi chcia艂a da膰 na kino. Osiem. Zaraz si臋 zrobi ciemno i b臋d臋 musia艂 wraca膰 do chaty. A tam ju偶 nie mog臋 czyta膰.
- Dlaczego?
- Matka mi ka偶e robi膰 lekcje.
- Co masz na jutro zadane?
- Matematyk臋.
- Matematyka - powiedzia艂a z g艂臋bokim przekonaniem dziewczyna - to rzecz idiotyczna.
- Absolutnie.
- Pos艂uchaj - rzek艂a dziewczyna. - Dam ci na kino albo nawet dwa razy na kino, ale musisz mi przyrzec jedn膮 rzecz. Dobrze?
- Nie b膮d藕 taka cwana - powiedzia艂 piegowaty i obejrza艂 j膮 podejrzliwie od st贸p do g艂贸w. - Ja jestem z tych niedzisiejszych. Powiedz najpierw, o co ci chodzi.
- Dam ci na kino - powiedzia艂a dziewczyna - ale pod tym warunkiem, 偶e jak staniesz si臋 doros艂ym cz艂owiekiem, to b臋dziesz pisarzem.
Piegowaty za艣mia艂 si臋 szata艅sko.
- G贸wno - rzek艂 kr贸tko.
- S艂uchaj, b艂a藕nie - powiedzia艂a dziewczyna i z nie-spodziewan膮 si艂膮 艣cisn臋艂a jego r臋k臋. - Dla mojej przyjemno艣ci, to mo偶esz nawet zosta膰 proboszczem w Pikutkowie. Ja chc臋 tylko, 偶eby艣 powiedzia艂: "Zostan臋 pisarzem".
I za to ci dam na kino.
Piegowaty spojrza艂 na ni膮 z zainteresowaniem.
- Idiotka - rzek艂 z nies艂ychanym zdumieniem w g艂osie. - Czy nie rozumiesz, 偶e s艂owo to jest s艂owo?
- Napiszesz ksi膮偶k臋 - rzek艂a. - Opiszesz tam mi艂o艣膰 zwyk艂ej, m艂odej dziewczyny do zdolnego pisarza. Opiszesz uczucie lito艣ci, kt贸re zawsze bierze g贸r臋 nad mi艂o艣ci膮 i kt贸re tyle kobiet doprowadzi艂o do kl臋ski. Opiszesz ich pierwsz膮, mi艂osn膮 noc, kiedy facet stoi przed drzwiami i skamle, 偶eby go wpu艣ci膰 do pokoju, a kiedy go si臋 wreszcie wpuszcza, tarza si臋 przed 艂贸偶kiem i grozi, 偶e podetnie sobie 偶y艂y. Opiszesz zdobywanie kobiet za po-moc膮 szanta偶owania pija艅stwem. Opiszesz kawiarni臋, w kt贸rej siedz膮 kobiety pi臋knie, mo偶e najlepiej ubrane w Warszawie, o mentalno艣ci bajzelmamy z P艂o艅ska. I wiele innych, ciekawych rzeczy. No?
- Daj mi spok贸j ze swoim pisarzem - powiedzia艂 gro藕nie piegowaty i zamkn膮艂 z trzaskiem ksi膮偶k臋. -w og贸le id藕 st膮d i daj mi 艣wi臋ty spok贸j. Jak ja raz powiedzia艂em, 偶e zostan臋 marynarzem, to tak ju偶 by膰 musi. Ja mam nawet nazw臋 statku: "Albatros" . Tylko ty jeste艣 baba, masz piersi i nigdy tego nie zrozumiesz. Wracaj sobie do swoich lalek, a mnie daj spok贸j.
- C贸偶 ci z tego przyjdzie, kapitanie?
- G艂upia - powiedzia艂 i jego piegowata mordka rozci膮gn臋艂a si臋 w szcz臋艣liwym u艣miechu. - B臋d臋 je藕dzi艂 po ca艂ym 艣wiecie. Zobacz臋 wszystkie kraje. Czy ty tego nie rozumiesz?
- Jak b臋dziesz pisarzem, tak偶e mo偶esz podr贸偶owa膰. I l膮dem, i morzem.
- A potem b臋d臋 wraca艂 z rejsu - ci膮gn膮艂 piegowaty nie zwracaj膮c najmniejszej uwagi na s艂owa dziewczyny -i b臋d臋 zachodzi艂 do gospody "Pod Zardzewia艂ym Trupem". Ludzie b臋d膮 siada膰 ko艂o mnie, a ja b臋d臋 im opowiada膰 o wszystkim, co widzia艂em. I to b臋dzie wspania艂e. Dziewczyna podnios艂a si臋 i otrzepa艂a sukienk臋.
- Jeste艣 durniem - rzek艂a. - Ilu ludziom opowiesz? Dziesi臋ciu? Dwudziestu? Stu? I co z tego? Umrze szybko twoja gadka; jutro przyjedzie inny marynarz, opowie ciekawsz膮 i zapomn膮 o twojej. Gdyby艣 by艂 niez艂ym pisarzem, twoj膮 ksi膮偶k臋 czyta艂yby setki tysi臋cy. W ka偶dym razie na pewno wi臋cej, ni偶 by na to zas艂ugiwa艂a. Si臋galiby do niej. Pami臋taliby ka偶de twoje s艂owo. Dzieci by si臋 z niej uczy艂y w szko艂ach. M贸wi艂by艣 do wielu, wielu ludzi na ca艂ym 艣wiecie. Ale jak chcesz. Jeste艣 takim samym durniem jak ka偶dy z was. 呕egnaj, kapitanie.
Odesz艂a; s艂o艅ce ju偶 wpad艂o za drzewa, daleko kto艣 wy艂 pijanym tenorkiem. I kiedy usz艂a ju偶 kawa艂ek, piegowaty wrzasn膮艂 z ca艂ych si艂:
- Dobra! Zostan臋 pisarzem!...
Dziewczyna drgn臋艂a. Spojrza艂a na zachodz膮ce s艂o艅ce i pocz臋艂a szybko, a偶 do utraty tchu, biec w stron臋 pi臋knej ulicy.

1955

Nast臋pny do raju
0x08 graphic


- No - powiedzia艂 Zabawa - ubiera膰 si臋, panowie. Jedziemy do miasta na Pierwszego Maja. Raz w 偶yciu popijemy sobie na weso艂o.

Pocz臋li si臋 goli膰 i ubiera膰 starannie i bez po艣piechu, wydzieraj膮c sobie z r膮k szczerbate lusterko. Zabawa w艂o偶y艂 czarny garnitur i bia艂膮 koszul臋. Warszawiak - granatowy w bia艂e paseczki, 偶贸艂te p贸艂buty, cytrynow膮 koszul臋, krawat z tandetnego jedwabiu z r臋cznie wymalowan膮 papug膮, a jego pos臋pny 艂eb zdobi艂a kremowa, jasna cyklist贸wka. Orsaczek w艂o偶y艂 samodzia艂ow膮 marynark臋, bryczesy i buty z d艂ugimi cholewami, kt贸re czy艣ci艂 ju偶 od 艣witu, pluj膮c co chwila na szmatk臋.

- Wygl膮dasz jak str贸偶 w Bo偶e Cia艂o - powiedzia艂 Zabawa przyjrzawszy si臋 Warszawiakowi.

Warszawiak popatrzy艂 na niego.

- A ty - rzek艂 - jakby艣 si臋 przed chwil膮 zerwa艂 z katafalku.

- A ja? - odezwa艂 si臋 Orsaczek.

Odwr贸cili si臋 i popatrzyli na niego.

- Ty - rzek艂 Warszawiak - jak zwykle, dziecino.

- Znaczy si臋?

- ... na kaczych nogach,

- Dlaczego na kaczych nogach? - zapyta艂 Zabawa.

- Zagadka 偶ycia - powiedzia艂 Warszawiak. - Kiedy je藕dzi艂em jeszcze za pomocnika, m贸j kr贸l m贸wi艂 do mnie: jak ci臋 kopn臋 w ty艂ek, to zeskoczysz z ko艣ci i na 偶y艂ach b臋dziesz chodzi艂. Nikt tego nie m贸g艂 zrozumie膰.

- A ty?

Warszawiak u艣miechn膮艂 si臋 ponuro.

- On to m贸wi艂 ju偶 po wszystkim - wyja艣ni艂. - Jedziemy?

- Jedziemy.

- No, to ju偶.

Wsiedli w dwa wozy, aby siedzie膰 wygodnie i nie pobrudzi膰 garnitur贸w. Zabawa i Warszawiak siedli do wozu Warszawiaka, Orsaczek jecha艂 sam swoim wozem - wypucowanym i l艣ni膮cym od ropy. Kiedy przyjechali do miasta - wczesnym popo艂udniem - na rynku k艂臋bi艂a si臋 ju偶 masa ludzi; wsz臋dzie porozwieszano transparenty i olbrzymie portrety w膮satego cz艂owieka o dobrotliwym spojrzeniu gospodarza. Kto艣 przemawia艂 z czerwono przybranej trybuny, lecz instalacja nawali艂a i nie s艂ycha膰 by艂o jego s艂贸w; tylko od czasu do czasu kilkunastu m艂odych ludzi w czerwonych krawatach wznosi艂o okrzyki: "Niech 偶yje", a t艂um podchwytywa艂 ten okrzyk. Nagle monterzy od instalacji w艂膮czyli g艂o艣nik i kto艣 za艣piewa艂 pot臋偶nym tenorem podrywaj膮c ludzi na rynku: "Ju偶 nikt nie zata艅czy jak ty..." - g艂usz膮c ju偶 zupe艂nie m贸wc臋 na trybunie; powsta艂 niesamowity rwetes, umundurowani milicjanci rozbiegli si臋 po rynku z szybko艣ci膮 b艂yskawicy, lecz po chwili wszystko wr贸ci艂o do porz膮dku.

- Towarzysze - rycza艂 m贸wca na trybunie. - A teraz przem贸wi przodownik pracy ze sp贸艂dzielni wikliniarsko- -koszykarskiej, towarzysz Wieczorek. Niech 偶yj膮 wikliniarze - duma i chluba klasy robotniczej.

- Niech 偶yj膮 - podchwycili ludzie. - Niech 偶yj膮, niech 偶yj膮...

- Towarzysze - zacz膮艂 b膮ka膰 przodownik pracy wlepiaj膮c przera偶one oczy w ludzki t艂um. - Towarzysze...

Zabawa rzek艂:

- Towarzysze... krzykniem zachrypni臋tym g艂osem. Zachwiejem si臋, zap艂aczem i zaryjem w dup臋 nosem.

Warszawiak spojrza艂 na niego z boku.

- M贸wi艂e艣 co?

- Zdawa艂o ci si臋.

Postawili w贸z w bocznej ulicy.

- Spotkamy si臋 po zabawie - rzek艂 Warszawiak. - Nie p贸藕niej jak o dziesi膮tej. Jak si臋 schlejesz - nie b臋d臋 czeka艂.

- To cze艣膰.

- Cze艣膰.

- Czo艂em.

Po偶egnali si臋 i wszyscy trzej poszli w jednym kierunku: ku trybunie. Usi艂owali nie patrze膰 na siebie, lecz po kilku krokach Warszawiak przystan膮艂.

- Dlaczego, do cholery, idziecie za mn膮?

- Ja id臋 za tob膮? - powiedzia艂 Zabawa. - To ty wleczesz si臋 za mn膮.

- Ja?

- Ty.

- Na pewno nie.

- A gdzie ty w og贸le idziesz?

- Nie wiem. A ty?

- Te偶 nie wiem.

- M贸j Bo偶e - rzek艂 Warszawiak. - W mie艣cie te偶 nie mo偶emy si臋 rozsta膰. Chod藕my wobec tego na w贸dk臋; tu i tak jest tylko jedna knajpa.

- Dobrze - zgodzi艂 si臋 Zabawa.

Orsaczek zatrzepota艂 r臋kami.

- O, nie - rzek艂. - Ja nie id臋. Spotkamy si臋 potem.

- S艂usznie, m艂odzie艅cze - rzek艂 Zabawa. - Id藕 sobie na strzelnic臋. Na pewno taniej wypadnie, a mo偶e nawet co艣 wygrasz.

Orsaczek odszed艂. Wst膮pili do ma艂ej knajpy i siedzieli tam do wieczora, nie m贸wi膮c prawie do siebie nic poza s艂owami: "No, wi臋c", albo jeszcze kr贸cej: "Prztyk". Kiedy wyszli na rynek trzymaj膮c si臋 pod r臋ce - nad miastem p艂on臋艂y ju偶 gwiazdy. Przystan臋li nagle.

- Od nas lepiej je wida膰 - powiedzia艂 Warszawiak.

- Co?

- Gwiazdy.

Zabawa podni贸s艂 twarz ku g贸rze.

- Lubisz gwiazdy? - zapyta艂.

- Nienawidz臋 - rzek艂 Warszawiak.

- Dlaczego?

- Wcale ich nie ma na niebie - powiedzia艂 Warszawiak. - Wymy艣lili je tacy sami dranie jak ty, 偶eby ludzie mieli si臋 czym dr臋czy膰.

- Racja - rzek艂 Zabawa - ale zapomnia艂em ci powiedzie膰: jutro przyje偶d偶aj膮 nowe wozy. Tym razem ju偶 naprawd臋.

- Dlaczego nie powiedzia艂e艣 mi wcze艣niej?

- Po co?

- Spakowa艂bym od razu manatki.

- Odje偶d偶asz jednak?

- Tak.

Ruszyli przed siebie pracuj膮c 艂okciami i szli w milczeniu: wok贸艂 pe艂no by艂o pijanych, 艣piewaj膮cych, zakochanych; miasto nabrzmia艂o mrokiem i be艂kotem. Nad miastem toczy艂 si臋 g艂adki talerz ksi臋偶yca, po niebie rozja艣nionym sztucznymi ogniami; wystrzeliwano je gdzie艣 nad rzek膮 i ka偶dej rakiecie towarzyszy艂o wycie zachwytu - ludzie podnosili ku g贸rze r臋ce i otwierali usta, a kiedy purpurowe kwiaty rozpryskiwa艂y si臋 na niebie, tu, na za艣mieconej i zaplutej ziemi rodzi艂 si臋 wrzask: "Aaaa...". Do Zabawy i Warszawiaka podbieg艂 nagle jaki艣 facet z opask膮 na r臋ku i chwyci艂 Zabaw臋 za 艂okie膰.

- Towarzysz Zabawa - sapn膮艂 - co za szcz臋艣cie, co za szcz臋艣cie. Szukali艣my was wsz臋dzie, chod藕cie szybciej...

- Gdzie?

- Na trybun臋, do mikrofonu. Powiecie ludziom co艣 od siebie, par臋 s艂贸w wystarczy... zreszt膮 powiem wam co... Co艣 serdecznego, co艣 o swojej pracy, tak po naszemu... Chod藕cie.

Z艂apa艂 Zabaw臋 za r臋kaw i poci膮gna艂 go za sob膮 z si艂膮 motoru. Zabawa uczepi艂 si臋 rozpaczliwie Warszawiaka i pobiegli ku trybunie wszyscy trzej. Kiedy ockn臋li si臋 i opami臋tali - by艂o ju偶 za p贸藕no; stali na czerwono udekorowanej trybunie i tysi膮ce ludzi patrzy艂o na nich.

- Towarzysze - krzykn膮艂 facet z opask膮 do mikrofonu. Teraz przem贸wi towarzysz Zabawa, delegat kierowc贸w Drzewa. Niech 偶yj膮 nasi kierowcy - duma i chluba klasy robotniczej.

- Niech 偶yj膮 - zawy艂 t艂um. - Niech 偶yj膮. Niech 偶yj膮...

Facet wr臋czy艂 mikrofon Zabawie.

- Powiedzcie, towarzyszu - zawo艂a艂. - Powiedzcie co艣 o swojej ukochanej pracy, o swoich k艂opotach i rado艣ciach, i osi膮gni臋ciach. Prosz臋... - Na u艂amek sekundy przys艂oni艂 d艂oni膮 i warkn膮艂 do Zabawy: - Uwa偶a膰. Nic nie m贸wi膰 o mi臋sie...

Zabawa milcza艂. Sta艂 po艣rodku trybuny - jasny, gro藕ny i niemy; patrzy艂 na twarze ludzi otaczaj膮cych podium, pijane i znudzone, przestraszone i zaciekawione, oboj臋tne i t臋pe, i zniecierpliwione - orkiestra przesta艂a gra膰, a wszyscy rwali si臋 do ta艅ca; spocone dziewuchy we wstr臋tnych sukienkach przest臋powa艂y z nogi na nog臋. Sta艂 i milcza艂, i patrzy艂, a mikrofon parzy艂 jego d艂o艅; wreszcie u艣miechn膮艂 si臋 - triumfalnie i tak wstr臋tnie, 偶e jego ostra twarz sta艂a si臋 nagle najohydniejsza w t艂umie. Podni贸s艂 mikrofon do ust.

- Towarzysze - rzek艂, a jego chropawy g艂os powt贸rzy艂y wszystkie g艂o艣niki miasta. - C贸偶 tu m贸wi膰, to ci臋偶ko idzie. Ale powiem po naszemu, po robotniczemu; kochamy swoj膮 prac臋. Co dzie艅 rano budzimy si臋 z rado艣ci膮, 偶e mamy nowy dzie艅 przed sob膮 i nowe zadania, kt贸re musimy wykona膰. Pracujemy ze 艣piewem i rado艣ci膮, z ochot膮 i ze szcz臋艣ciem, bo wiemy, 偶e serca wszystkich prostych ludzi s膮 z nami, 偶e my艣licie o nas, 偶e kochacie nas i nasz膮 pi臋kn膮 prac臋. Kochaj膮 nas nasze kobiety, nasze 偶ony i nasi towarzysze pracy i co jest najpi臋kniejsze, to w艂a艣nie to, 偶e nas wszystkich - kierowc贸w Drzewa - 艂膮czy prawdziwa, ludzka przyja藕艅. I 偶e praca nasza jest po raz pierwszy w historii naszego kraju - prac膮 rado艣ci, a nie prac膮 niewoli, prac膮 wolno艣ci, szcz臋艣cia i lepszego jutra... Wci膮偶 trzymaj膮c mikrofon odwr贸ci艂 si臋 do Warszawiaka i wskaza艂 go r臋k膮. - Oto stoi ko艂o mnie kierowca, towarzysz pracy, m贸j najlepszy przyjaciel, kt贸ry b臋dzie chcia艂 wam powiedzie膰 wi臋cej ni偶 ja, i lepiej ode mnie. Oddaj臋 mu mikrofon.

Wcisn膮艂 mikrofon w drewniane r臋ce Warszawiaka; ten patrzy艂 na niego mrugaj膮c oczami.

- Co m贸wi膰? - szepn膮艂.

- Wszystko - rzek艂 Zabawa. - Co chcesz. Prawd臋.

Warszawiak sta艂 nieruchomo patrz膮c g艂upimi oczyma na mikrofon. Potem spojrza艂 przed siebie i napotka艂 tysi膮ce oczu.

- M贸wcie - sykn膮艂 kto艣.

- Wal prawd臋, m贸j przyjacielu - krzykn膮艂 weso艂o Zabawa.

- Towarzysze - wybe艂kota艂 Warszawiak. - Towarzysze... To znaczy, co ja chcia艂em powiedzie膰? Tak jest, tak jest... Piosenki te偶 艣piewamy, to prawda. Kocha膰 te偶 kochamy... Co to ja chcia艂em powiedzie膰?... - Zaci膮艂 si臋 nagle beznadziejnie. Patrzy艂 przed siebie, potem zawy艂 rozpaczliwie: - Niech 偶yje.

- Niech 偶yje - powt贸rzyli wszyscy ludzie miasta.

Zeszli z trybuny i szli obok siebie w milczeniu, przepychaj膮c si臋 mi臋dzy ta艅cz膮cymi parami. Napotkali po drodze Orsaczka; zatacza艂 si臋 i p艂aka艂.

- Co ci jest, bydlaku?

- Oszukali mnie - be艂kota艂. - Wiecie, ile kosztuje dobry w贸z? P贸艂tora miliona, nawet dwa. A ile ja ukrad艂em? Siedemdziesi膮t tysi臋cy... - Wyci膮gn膮艂 z kieszeni gar艣膰 pieni臋dzy i podetkn膮艂 Zabawie pod nos. - O - krzykn膮艂 - g贸wno za to mog臋 kupi膰, nie samoch贸d. On mi tak m贸wi艂, 偶ebym mu wozi艂 drzewo; wozi艂em. A kiedy dzi艣 przyszed艂em do niego, to go ju偶 upa艅stwowili i nie b臋dzie m贸g艂 ode mnie kupowa膰 wi臋cej drzewa. Wi臋c wzi膮艂em fors臋. Chod藕cie, bawcie si臋 chocia偶 wy...

Odtr膮cili go; pojecha艂 twarz膮 po bruku. Poszli dalej - w kierunku ulicy, na kt贸rej pozostawili samochody; tam Warszawiak zatrzyma艂 si臋 przy swoim wozie.

- Masz spluw臋, Zabawa?

- No?

- We藕 do r臋ki.

Zabawa spojrza艂 na niego i wyci膮gn膮艂 bro艅; 偶elazne oko patrzy艂o prosto w twarz Warszawiaka. Warszawiak u艣miechn膮艂 si臋 - uderzy艂 Zabaw臋 na odlew w twarz: raz i drugi - rewolwer wyskoczy艂 z r臋ki i chlupn膮艂 w rynsztoku.

- Wiesz za co? - cicho spyta艂 Warszawiak.

Zabawa u艣miechn膮艂 si臋. Otar艂 krew z warg.

- Ja wiem - powiedzia艂. - Ale po co oni maj膮 wiedzie膰? Widzia艂e艣 ich twarze? Te g艂upie ryje? C贸偶, mamy powiedzie膰 im prawd臋 o nas? 呕e nam 藕le? 呕e si臋 nienawidzimy? 呕e przeklinamy i siebie, i ich, i ziemi臋, i lasy, i wszystko, co nam tylko przyjdzie na my艣l? Po co? Co my ich obchodzimy? To wszystko musi zosta膰 z nami. A te nieszcz臋艣liwe mr贸wki musz膮 przecie偶 w co艣 wierzy膰... - Przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po czole i powt贸rzy艂: - To wszystko musi zosta膰 z nami. Wszystko, co 偶e艣my prze偶yli. Bardzo z艂e rzeczy wydaj膮 si臋 innym ludziom g艂upie i nie chc膮 w nie wierzy膰. Pytaj膮: to takie jest 偶ycie? - i mrugaj膮 na siebie. A 偶ycie jest jeszcze gorsze i jeszcze paskudniejsze od wszystkiego, co da si臋 na ten temat powiedzie膰... - Spojrza艂 na Warszawiaka, kt贸ry sta艂 nieruchomo. - Dlaczego ty im tego nie powiedzia艂e艣? - zapyta艂.

- Nie mog艂em - powiedzia艂 g艂ucho Warszawiak. - By艂o ich tu tylu i takie g艂upie mordy. Zrozumia艂em, 偶e cz艂owiek zawsze, zawsze, zawsze jest sam. My艣la艂em teraz, 偶e strzelisz do mnie, ale te偶 nie potrafi艂e艣; nic nie potrafimy dla siebie zrobi膰... - Pochyli艂 swe d艂ugie cia艂o ku Zabawie. - Wi臋c nikt - rzek艂 - nie dowie si臋 naprawd臋, co my, robotnicy, prze偶yli艣my w naszym raju?

- Nie - powiedzia艂 Zabawa. - I nie my艣l o tym. Ka偶da ziemia, cho膰by najgorsza, jest prawd膮; a ka偶dy raj, cho膰by najlepszy, jest, mimo wszystko, k艂amstwem. I nic wi臋cej nie warto na ten temat m贸wi膰. Jed藕my.

Wyjechali z pijanego, pe艂nego zgie艂ku i zaduchu miasta i zn贸w p臋dzili szos膮, ku jasnym gwiazdom, ciemnym drzewom i sercu nocy - tam, gdzie sta艂 ich dom.

Obudzi艂 si臋 nagle pora偶ony ch艂odem; usiad艂 z j臋kiem i pocz膮艂 przeciera膰 oczy r臋kami. Le偶a艂 na stosie porwanych plakat贸w, papierk贸w, kolorowych serpentyn; jacy艣 figlarze owi膮zali mu wok贸艂 szyi papierow膮 girland臋. Bola艂a go g艂owa, wsta艂 i chwiej膮c si臋 na nogach poszed艂 par臋 krok贸w przed siebie. Miasto ju偶 opustosza艂o; zosta艂 sam na rynku, w 艣rodku rozja艣nionej gwiazdami nocy. Wszystkie okna miasta by艂y ciemne.

- Warszawiak! - krzykn膮艂. - Zabawa!... Gdzie wy jeste艣cie, 艣winie?

I nagle u艣wiadomi艂 sobie wszystko - echo zadudni艂o w kamiennej pustce i odpowiedzia艂o: 艣winie. Si臋gn膮艂 r臋k膮 do kieszeni, tam, gdzie schowa艂 niedawno plik pieni臋dzy - kiesze艅 by艂a pusta, inne r贸wnie偶. Upad艂 na ziemi臋 i wy艂 jak pies, wal膮c 艂bem w zapluty cement rynku. Potem podni贸s艂 si臋: 艂azi艂 na czworakach i gmera艂 r臋kami w t艂ustych papierkach, skorupach, sk贸rkach od kie艂basy, w plwocinach, rzygowiskach i ekskrementach; 艂azi艂 po gnojowisku tysi臋cy ludzi na czworakach, pe艂za艂 zapadaj膮c raz po raz ci臋偶ko g艂ow膮 w stosy o艣lizg艂ych 艣mieci, lecz nie znalaz艂 ani z艂ot贸wki. Podni贸s艂 g艂ow臋; gwiazdy u艣miecha艂y si臋 do niego z wysoka, ksi臋偶yc wychyli艂 zza drzew sw贸j 艂ysy, ciekawy 艂eb; z pustej trybuny patrzy艂y na niego twarze dostojnik贸w - dobre i szczere.

- To wy - powiedzia艂 Orsaczek. - P贸艂tora miliona...

Wsta艂; chwiej膮c si臋 patrzy艂 prosto w tekturowe oczy tamtych. Girlanda wci膮偶 jeszcze otacza艂a jego szyj臋 i lito艣ciwie przykrywa艂a strz臋py samodzia艂owej marynarki. Schyli艂 si臋 nagle, wyrwa艂 z ziemi jaki艣 kamie艅 i cisn膮艂 nim w portret - tektura otworzy艂a si臋 dziur膮 pe艂n膮 gwiazd; potem drugi i trzeci, a potem Orsaczek wskoczy艂 na trybun臋 i pocz膮艂 demolowa膰 j膮 systematycznie. Miasto spa艂o, a w jego centrum milcz膮cy cz艂owiek szala艂 艂ami膮c drzewo, dr膮c p艂贸tna, zrywaj膮c transparenty i druty od megafon贸w, go艂ymi r臋kami odrywa艂 bariery, kt贸re przybite by艂y calowymi gwo藕dziami, roztrzaskiwa艂 tablice, dar艂 portrety, wyrywa艂 deski z podium i 艂ama艂 je na trzaski, przewraca艂 budki, w kt贸rych sprzedawano piwo, i wy艂 przy tym, od czasu do czasu.

- P贸艂-to-ra mil-io-na...

Z bocznej ulicy wysz艂o dw贸ch milicja艅t贸w. Podeszli do niego od ty艂u. Szarpa艂 si臋 chwil臋 z nimi i zataczali si臋 po pustym podium niby tr贸jka szalonych tancerzy; wreszcie - uderzony kolb膮 pistoletu w ty艂 g艂owy - wyskoczy艂 w g贸r臋 jak szczupak i upad艂 bezw艂adnie mi臋dzy nimi. Taszczyli go, a nogi jego obija艂y si臋 o bruk i ci膮gn臋艂y bezsilne jak i girlanda.

- Choler臋 w bok - powiedzia艂 jeden milicjant do drugiego. - Nie damy rady. Spi艂o si臋 艣cierwo na amen.

Z daleka zobaczyli 艣wiat艂o taks贸wki. Zatrzymali j膮 i upchn臋li Orsaczka na przednim siedzeniu.

- Co jest? - zapyta艂 kierowca.

- Ci臋偶ko go艣膰 posiedzi - powiedzia艂 jeden z milicjant贸w. - Pi膮tk臋 najmarniej. Mo偶e i wi臋cej? Obrazi艂 g艂owy pa艅stwa.

Kierowca gwizdn膮艂. Orsaczek ockn膮艂 si臋 na moment i otworzy艂 oczy; zobaczy艂 przed sob膮 艣wiec膮c膮 chor膮giewk臋 licznika z napisem: wolny. U艣miechn膮艂 si臋 szcz臋艣liwie; po艂o偶y艂 r臋k臋 na liczniku i przekr臋ci艂 chor膮giewk臋 - teraz zapali艂 si臋 napis: zaj臋ty.

- Taks贸wka - wybe艂kota艂. - Taks贸weczka... - Zn贸w straci艂 przytomno艣膰; g艂owa opad艂a mu mi臋dzy nogi.

- Co on m贸wi? - spyta艂 jeden milicjant drugiego.

- A sk膮d ja mog臋 wiedzie膰? - odpar艂 drugi. - Bredzi co艣. Wszyscy oni bredz膮.

- Dok膮d? - spyta艂 kierowca.

- Do bezpieki.

- Dla mnie ka偶dy klient dobry - rzek艂 kierowca. - Jak zap艂aci - mog臋 go nawet do raju zawie藕膰.

Roze艣miali si臋 wszyscy trzej.

I zn贸w przyszed艂 dzie艅; i s艂o艅ce d藕wign臋艂o ju偶 swe leniwe cielsko ponad ch艂odny 艣wiat.

- 艢wita - rzek艂 Zabawa. - Mo偶e zagramy w karty?

- Chyba tylko w oko - rzek艂 Warszawiak. - Orsaczka te偶 diabli wzi臋li.

- Uciek艂?

- Chyba. Mia艂 przecie偶 jak膮艣 fors臋.

- To dobrze - powiedzia艂 Zabawa.

- Dobrze?

- Mo偶e jemu si臋 przynajmniej uda.

- Co?

- Nie wiem. Byle co.

- Mo偶e - powiedzia艂 Warszawiak. - Mo偶e... - Wsta艂 i wyszed艂 przed barak - mg艂y ju偶 ucieka艂y i by艂o prawie jasno. - B臋d臋 jecha艂 - rzek艂. Odwr贸ci艂 si臋 i patrz膮c na puste 艂贸偶ka, na poobrywane fotografie nad prycz膮 Orsaczka, na walaj膮c膮 si臋 na stole ksi膮偶k臋 do nabo偶e艅stwa Aposto艂a, na czaszk臋 wyzieraj膮c膮 z k膮ta, na rozrzucon膮 tali臋 kart. - Zabawa - rzek艂. - S艂yszysz?

- No?

- Wierzysz w to jeszcze, co m贸wi艂e艣 na pocz膮tku? Zabawa stan膮艂 obok niego: obaj patrzyli w dolin臋.

- Nie - rzek艂 po chwili.

- W to, co robi艂e艣 na pocz膮tku?

- Nie.

- W to, co wierzy艂e艣 na pocz膮tku?

Zabawa milcza艂; coraz wy偶ej podnosi艂y si臋 mg艂y, ukazuj膮c ich oczom zmaltretowan膮 ko艂ami ziemi臋.

- Nie wierz臋 - w wiar臋 - rzek艂 Zabawa.

- Chcia艂em ci臋 zobaczy膰 takiego - powiedzia艂 Warszawiak i u艣miechn膮艂 si臋. - Chcia艂em zobaczy膰 szmat臋, kt贸ra ju偶 w nic nie wierzy, i kt贸ra niczego nie potrafi ju偶 zrobi膰. Najpierw chcia艂em ci臋 sko艅czy膰, ale potem przysz艂o mi na my艣l, 偶e to drugie b臋dzie lepsze. Cz艂owiekowi nie potrzeba od razu ucina膰 kutasa, 偶eby zrobi膰 z niego szmat臋, czasem wystarczy tylko rozmawia膰, czeka膰 i przygl膮da膰 si臋 z boku. Mo偶na mu nawet robi膰 manikiur, c贸偶 to szkodzi? - Odwr贸ci艂 si臋 ku niemu. - Zmarnowa艂e艣 ludzi - rzek艂 - zmarnowa艂e艣 偶on臋, wozy, wszystko. Aposto艂, Partyzant, Dziewi膮tka... 呕yli艣my tu z nimi, pili艣my, mieszkali艣my, a co o nich wiemy? Nawet nie wiem, jak si臋 naprawd臋 nazywali... Jak ty si臋 nazywasz na imi臋, Zabawa?

- Stefan. A ty?

- Tadek. Nazywam si臋 Tadek - powiedzia艂 Warszawiak. I po chwili ci膮gn膮艂: - Przecie偶 oni by nawet nie mogli wr贸ci膰 do miasta - nikt by ich nie przyj膮艂, wszyscy byli spaleni. M贸wili, 偶eby im 艂atwiej by艂o 偶y膰, a ty艣 im pokazywa艂 spluw臋, m贸wi艂 o wozach i oszukiwa艂 w karty. A Wanda? Przecie偶 nawet nie by艂a 艂adna... by艂a jedna, i to wszystko. Czego chcia艂a? Troch臋 rado艣ci, troch臋 miasta... a ty艣 j膮 wali艂 jak suk臋, 偶eby trzyma艂a kr贸tko pysk i nie budzi艂a nas. M贸j Bo偶e, oni wszyscy przecie偶 chcieli tak ma艂o, tak strasznie ma艂o... - Przeszed艂 par臋 krok贸w, potem zn贸w odwr贸ci艂 si臋. - Nigdzie nie mo偶na uciec - rzek艂. - Tylko oni o tym nie my艣leli. Miasto? W mie艣cie s膮 tysi膮ce takich jak ty: tutaj - by艂e艣 tylko jeden i to by艂o lepsze. Nigdzie nie mo偶na uciec. Zamienili艣cie 偶ycie w tak wielki koncentrat, 偶e nie potrzeba nawet drut贸w kolczastych i stra偶nik贸w, ps贸w i karabin贸w maszynowych. Wystarcz膮 przecie偶 tacy jak ty, tacy, kt贸rzy wierz膮 w co艣, o czym nie s膮 do ko艅ca przekonani. A reszta poleci sama... - Umilk艂, podni贸s艂 g艂ow臋 do s艂o艅ca, potem m贸wi艂 dalej: - Mia艂em brata i to by艂 艣liczny ch艂op, 艂adniejszy od Bu藕ki i od wszystkich. Przes艂uchiwali go po swojemu i dzisiaj jest wariatem. Mia艂 taki 艣liczny nos, pogruchotali mu krzes艂em, spacerowali mu mi臋dzy nogami... - Zn贸w umilk艂. - On mia艂 taki 艣liczny nos - powt贸rzy艂 z 偶alem - a dzi艣 wygl膮da jak widmo. 呕egnaj, Stefan. 呕yj cho膰by sto lat i my艣l o tym wszystkim, co widzia艂e艣.

- Gdzie jedziesz?

- Szuka膰 - powiedzia艂 Warszawiak. - Szuka膰 nast臋pnego mocnego ze spluw膮. I tych, kt贸rzy 艣piesz膮 do raju.

- Cicho - rzek艂 nagle Zabawa. - S艂yszysz? Jad膮?

- Co?

- Nowe wozy.

Patrzyli w milczeniu; a potem widzieli je, jak wyje偶d偶aj膮 z szosy i skr臋caj膮 w dolin臋.

- Jad膮 - powt贸rzy艂 Zabawa.

- Tak - powiedzia艂 Warszawiak - widz臋. Teraz jad膮 naprawd臋. I czerwony jest - ten dla Orsaczka. I dla Partyzanta tak偶e, na nim m贸g艂by przejecha膰 przez piek艂o, nie przez zakr臋t. I dla Dziewi膮tki, i dla Aposto艂a. Nowe, dobre samochody. Jad膮. Teraz. Czo艂em...

Zabawa patrzy艂 za nim, jak idzie; wysoki, ciemny i zgarbiony, jak wsiada do swego wozu i odje偶d偶a rozrywaj膮c cisz臋 na strz臋py; potem spojrza艂 na stoj膮cy samotnie, ostatni ju偶 sw贸j samoch贸d - potrzaskany, brudny, biedny i ju偶 nie do jazdy; potem przeni贸s艂 wzrok w dolin臋, sk膮d nadje偶d偶a艂y te nowe, l艣ni膮ce, bezpieczne i wspania艂e; milcza艂 pora偶ony ich blaskiem i blaskiem s艂o艅ca, kt贸re poprzez mg艂y i ch艂ody, wiatry i wiruj膮ce wci膮偶 rosy wdar艂o si臋 zwyci臋sko na bia艂e niebo i obla艂o 艣wiat bezlitosnym blaskiem - chcia艂 obroni膰 si臋 przed tym blaskiem, przys艂oni膰 oczy, lecz nie mia艂 si艂 podnie艣膰 r膮k - by艂y bezw艂adne i ci臋偶kie; tak ci臋偶kie, jakby uczepi艂a si臋 ich ca艂a ogromna ziemia, ze wszystkimi swymi spokojnie szumi膮cymi drzewami.

Nast臋pny do raju w: "Cmentarze. Nast臋pny do raju", Instytut Literacki, Pary偶, 1958

Nami臋tno艣ci

Z niego ju偶 nic nie b臋dzie, prawda? - zapyta艂a siostra. Podesz艂a do doktora i pochyli艂a si臋 obok0x08 graphic
niego nad umieraj膮cym. Swym ramieniem dotkn臋艂a barku lekarza i ten odsun膮艂 si臋.聽

- Nie - powiedzia艂.聽

- Umrze?聽

- Na pewno.聽

- Jeszcze dzi艣?聽

- Nied艂ugo. Godzina, mo偶e jeszcze wcze艣niej.聽

- Dlaczego on to zrobi艂? Jak pan my艣li?聽

- Nic nie my艣l臋 - powiedzia艂 doktor. Wyprostowa艂 si臋; by艂 wysoki i szczup艂y, bia艂y fartuch dodawa艂 zm臋czenia jego ostrej twarzy. Przesun膮艂 r臋k膮 po czole: - Nigdy si臋 tego nie dowiesz.聽

- Strach? - powiedzia艂a siostra sk艂adaj膮ca strzykawki do niklowego pude艂eczka. - Mo偶e si臋 czego艣 ba艂? Mo偶e mu co艣 grozi艂o? Albo zrobi艂 co艣 z艂ego...聽

Patrzy艂a na doktora ze skupieniem; oczy mia艂a niebieskie i czyste, bardzo du偶e. "Lalka - pomy艣la艂 z niech臋ci膮. - Porcelanowa lalka..." 呕achn膮艂 si臋.聽

- Chcia艂aby艣 jednym s艂owem wyja艣ni膰 kl臋sk臋 cudzego 偶ycia - powiedzia艂 z gniewem odwracaj膮c si臋 do niej plecami. - To niemo偶liwe. Podszed艂 do okna i odsun膮艂 firank臋; chciwie przytuli艂 czo艂o do szyby i odetchn膮艂 g艂臋boko. Widzia艂 w szybie niewyra藕ne odbicie swojej twarzy; wyt臋偶y艂 wzrok i stara艂 si臋 dojrze膰 jak najwi臋cej. Noc by艂a jasna i mro藕na; na 艣rodku szklanego nieba tkwi艂 nieruchomy, dziwnie cienki ksi臋偶yc; w jego blasku oszronione drzewa na szpitalnym podw贸rku wygl膮da艂y teatralnie i dra偶ni膮co. Wiatry mkn臋艂y w g贸rze szlakami gwiazd, ciemna ziemia skuta by艂a mrozem i lodem. "Je艣li si臋 nie ociepli - pomy艣la艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 doktor - to wszystkich nas szlag trafi w tej dziurze". Odwr贸ci艂 si臋 i powiedzia艂 do siostry:聽

- Zobacz, czy jest jeszcze troch臋 kawy.聽

- Gdzie?聽

- W moim biurku. Tam jest taka 偶贸艂ta puszka.聽

Pos艂usznie podesz艂a do biurka i pocz臋艂a trzaska膰 szufladami. Patrzy艂 na jej mocne r臋ce, okr膮g艂y kark, szeroko rozstawione, muskularne nogi i zn贸w pomy艣la艂: "Lalka".聽

- Jest - powiedzia艂a po chwili.聽

- Zaparz.聽

- Jedn膮 czy dwie?聽

- Jedn膮.聽

Westchn臋艂a.聽

- P贸jd臋 poszuka膰 garnuszka.聽

- Dziwne. Powinien przyj艣膰 do ciebie.聽

- Doktorze.聽

- Tak.聽

- Dlaczego pan taki jest?聽

- Mianowicie?聽

- Z艂y - powiedzia艂a. - Dziwny.聽

- Dlaczego masz nie oczyszczone buty? Radzieccy uczeni wynale藕li ju偶 past臋 do but贸w. Poza tym nie u偶ywaj do paznokci tego wstr臋tnego lakieru, bo md艂o ni si臋 robi. Poza tym przesta艅 si臋 ju偶 czesa膰 na Simon臋, bo jeste艣 podobna do niej w takim samym stopniu, w jakim ja jestem podobny do marsza艂ka polski. A teraz id藕 po ten garnuszek.聽

Wysz艂a. Spojrza艂 na zegar wisz膮cy nad drzwiami: by艂a godzina druga, Machinalnie podszed艂 do umieraj膮cego i uj膮艂 jego puls. Zrobi艂o mu si臋 nieprzyjemnie: r臋ka tego cz艂owieka by艂a zimna i lepka od potu. "Nie przyzwyczaj臋 si臋 nigdy - pomy艣la艂 ze z艂o艣ci膮. - Nie przyzwyczaj臋 si臋 nigdy do tych spoconych cia艂 i oczu z tandetnego szk艂a". Zacisn膮艂 mocniej palce na rozd臋tych, fioletowych 偶y艂ach tamtego: nier贸wny puls s艂ab艂. "Cze艣膰" - pomy艣la艂. I wtedy zobaczy艂, 偶e umieraj膮cy patrzy na niego szeroko otwartymi oczyma; 藕renice jego poszerzy艂a gor膮czka, w k膮cikach ust skupi艂a si臋 zapiek艂a 艣lina. "Nie jeste艣 艂adny - pomy艣la艂. - Nie powinienem si臋 o to martwi膰, ale naprawd臋 nie jeste艣 艂adny". Pochyli艂 si臋 bli偶ej jego ucha.聽

- Mo偶esz m贸wi膰?聽

- B臋d臋 偶y艂?聽

- Nie denerwuj si臋. M贸w spokojnie.聽

- B臋d臋?聽

- Oczywi艣cie. Chory odwr贸ci艂 twarz.聽

- K艂amiesz - szepn膮艂.聽

- Z obowi膮zku. Sam tego chcia艂e艣. Gazowa 艣mier膰 to przykra historia. By艂 czas przemy艣le膰.聽

- Chc臋 ci co艣 powiedzie膰.聽

- Tak.聽

- Wszystko, czym strasz膮 nas na ziemi, czym szanta偶uj膮 bez przerwy, to bluff. 呕adnych cierpie艅, 偶adnych wyrzut贸w, 偶adnych rachunk贸w sumienia. Troch臋 szumu w uszach i koniec.聽

- Jeszcze 偶yjesz. Mo偶e uda si臋 ciebie uratowa膰. 殴renice chorego biela艂y. Na jego przezroczystych skroniach kropli! si臋 pot. Oddech stawa艂 si臋 ci臋偶ki, a r臋ce z艂o偶one na piersiach drga艂y mu lekko, jak nogi 偶abki wyci膮gni臋tej z wody.聽

- Kto mnie tu przywi贸z艂?聽

- Ludzie.聽

- Zawsze zjawiaj膮 si臋 niepotrzebnie. Ju偶 by艂oby po wszystkim.聽

Po chwili doktor rzek艂: - Ju偶 jest po wszystkim.聽

Naci膮gn膮艂 prze艣cierad艂o na jego twarz i wsta艂. Zapali艂 papierosa i zaci膮gn膮艂 si臋 g艂臋boko: tyto艅 by艂 mocny i gorzki. "Zimno - pomy艣la艂. - Je艣li si臋 nie ociepli, to naprawd臋 szlag nas wszystkich trafi". Potar艂 zzi臋bni臋te d艂onie i usiad艂 przy biurku. Wyci膮gn膮艂 ksi膮偶k臋 raportow膮 i pocz膮艂 szuka膰 nazwiska zmar艂ego. Wesz艂a siostra trzymaj膮c w r臋ku fili偶ank臋.聽

- Jest kawa - rzek艂a. - Niech pan pije, p贸ki gor膮ca.聽

- Nie mog艂a艣 ju偶 chyba d艂u偶ej siedzie膰 - powiedzia艂. - Nawet kawy nie potrafisz szybko zaparzy膰, tak jakby to by艂a nie wiem jaka sztuka. Przez ten czas nasz przyjaciel doszed艂 ju偶 do raju. Dzwo艅 do kostnicy. Niech go zabior膮. I nie rozlewaj kawy. Gdzie cukier?聽

- W szufladzie - rzek艂a stawiaj膮c przed nim fili偶ank臋. Podesz艂a do aparatu i pocz臋艂a wykr臋ca膰 numer; mimo wysi艂ku r臋ce jej dr偶a艂y lekko. - Parter? -zapyta艂a drewnianym g艂osem. - Bierzcie w贸zek i przychod藕cie tu szybko. Po艂o偶y艂a s艂uchawk臋 i opar艂a si臋 ci臋偶ko na stole. Patrzy艂a na doktora ze skupieniem. Milcza艂 mieszaj膮c 艂y偶eczk膮 cukier.聽

- Co jemu by艂o? - zapyta艂a t臋po.聽

- 艢mier膰 na skutek zatrucia gazem.聽

- Pan nie ma serca.聽

- Je艣li ci臋 to interesuje, mog臋 jutro i艣膰 do rentgena.聽

- Dlaczego pan tak m贸wi? Uni贸s艂 ci臋偶kie powieki.聽

- Czy tam w szkole nie uczyli ci臋 tego, 偶e nie powinna艣 zadawa膰 g艂upich pyta艅 i opiera膰 si臋 艂okciami o st贸艂? Wesz艂o dw贸ch sanitariuszy z w贸zkiem; jeden z nich by艂 wysoki, drugi nieco ni偶szy, o 艣miesznie okr膮g艂ej g艂owie. Podeszli do umar艂ego.聽

- Ma艂y by艂 - stwierdzi艂 wy偶szy.聽

- Ale sympatyczny. Podobny do tego bramkarza ze Skierniewic - powiedzia艂 ni偶szy i mrugn膮艂 na siostr臋. Odwr贸ci艂a g艂ow臋.聽

- Twoja miara - powiedzia艂 wy偶szy. - Ciekaw jestem, czy te偶 nosi艂 si贸demki. Uwa偶aj, ostro偶nie.聽

- My艣l臋, jakie radio mu kupi膮: z ocementowaniem czy bez?聽

- Stawiam na cement.聽

- W porz膮dku. Dobranoc, panie doktorze. Dobranoc, siostrzyczko. Nie my艣l o nim. Pomy艣l mo偶e o mnie.聽

- Dobranoc - powiedzia艂 doktor. Patrzy艂, jak drzwi zamykaj膮 si臋 za nimi.聽

- Ja tego nie wytrzymam - powiedzia艂a siostra i wsta艂a nagle. - Kiedy ko艅czy艂am t臋 g艂upi膮 szko艂臋, my艣la艂am, 偶e ludzie dla ludzi maj膮 troch臋 serca. Doktorze.聽

- M贸w.聽

- Czy naprawd臋 nie istnieje mi艂osierdzie?聽

- Z mego punktu widzenia istniej膮 ci, kt贸rych da si臋 uratowa膰, i ci, kt贸rych nie mo偶na.聽

- Ja tego nie wytrzymam. Odchodzi cz艂owiek, a pan pije kaw臋. Odchodzi cz艂owiek, a tamci zak艂adaj膮 si臋 o w贸dk臋, jak膮 trumn臋 mu kupi rodzina - z ocementowaniem czy z okuciem. Ja tego nie wytrzymam.聽

- Wytrzymasz - powiedzia艂. - Nawet wyobra偶enia nie masz, ile mo偶na wytrzyma膰 - wsta艂 i rozprostowa艂 ramiona, ziewn膮艂. Pocz膮艂 chodzi膰 miarowym krokiem po sali. - Wypisz mu kart臋 zgonu - powiedzia艂. - I nie zawracaj sobie g艂owy t膮 ca艂膮 spraw膮. We藕 walerian臋, we藕 brom, co chcesz.聽

- Dobrze - powiedzia艂a cicho. Wygl膮da艂a 偶a艂o艣nie: usta mia艂a skrzywione jak dziecko, kt贸re wybuchnie za chwil臋 niepohamowanym p艂aczem, oczy - w ciemnych obw贸dkach. W jej plecach, r臋kach, w pochylonym nad sto艂em karku czai艂o si臋 zm臋czenie. Nagle unios艂a g艂ow臋. - Czy naprawd臋 tak wiele?聽

- Co?聽

- Tak wiele mo偶na wytrzyma膰?聽

- Ile masz lat?聽

- Dwadzie艣cia.聽

- Dlatego pytasz.聽

- Kiedy cz艂owiek przestaje si臋 dziwi膰?聽

- Nigdy.聽

- Wi臋c po co to wszystko?聽

- Po nic.聽

Rozleg艂 si臋 dzwonek: na tablicy rozdzielczej wyskoczy艂a cyferka. Siostra potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 jak cz艂owiek nagle przebudzony i podnios艂a si臋 ci臋偶ko.聽

- Na tr贸jce kto艣 dzwoni - rzek艂a. - Musz臋 i艣膰.聽

- Prze偶yj臋 to.聽

Wysz艂a ko艂ysz膮c miarowo swym ci臋偶kim, mocnym cia艂em. Patrzy艂 za ni膮 i pomy艣la艂: "Nic z tego, kochanie. Nic z tego, 偶eby艣 nawet mia艂a w ten spos贸b chodzi膰 po gwiazdach. To prawda, 偶e masz niskie czo艂o, kr贸tki, zadarty nos, ci臋偶kie powieki i du偶e usta, i p艂aski brzuch, dzi臋ki kt贸remu mo偶esz tak 艂adnie rozstawia膰 nogi, i 偶e tak wiele obiecujesz, kiedy patrzysz swoimi g艂upimi oczami, i 偶e pachniesz tak bardzo delikatnie, jak bu艂eczki dopiero co przywiezione z piekarni, i 偶e zapach ten nawet tutaj, w tym ca艂ym 艣wi艅stwie, czuj臋 wyra藕nie. Ale w tych sprawach musisz by膰 piekielna noga. O takich jak ty marz膮 uczniowie w liceum, ja te偶 marzy艂em, ale tylko do chwili, kiedy pozna艂em tak膮 sam膮 jak ty, z takimi samymi oczyma, tak samo pachn膮c膮. Biedne, ci臋偶kie krowy. Nie do艣膰, 偶e le偶ycie bez ruchu, ale jeszcze tak si臋 musicie m臋czy膰 podczas porodu, w przeciwie艅stwie do szczup艂ych, takich, za jakie nie da艂by nikt pi臋ciu groszy, kt贸re kochaj膮 i rodz膮 jak ptaki".聽

Podszed艂 do okna i zn贸w przytuli艂 czo艂o do szyby. Czyni艂 tak zawsze, kiedy by艂 ju偶 bardzo zm臋czony, podczas nocnych, dr臋cz膮cych brakiem snu dy偶ur贸w, kiedy zdawa艂o mu si臋, 偶e za chwil臋 zwali si臋 z n贸g jak szmaciana lalka, kt贸r膮 wypu艣ci艂o ze swych r膮k dziecko. Za oknem t臋偶a艂a g臋sta od mrozu noc. Ksi臋偶yc zni偶y艂 si臋 i biega艂 po dachach; nad wie偶ami ko艣cio艂a szamota艂a si臋 w mro藕nych mg艂ach Wielka Nied藕wiedzica.聽

Odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na 艂贸偶ko, na kt贸rym zmar艂 贸w cz艂owiek. By艂o ju偶 zas艂ane czystym prze艣cierad艂em, g艂adkie i zimne. "Wiele po tobie zosta艂o - pomy艣la艂 i u艣miechn膮艂 si臋. - Widzisz, m贸j zasrany Werterze, tylko tyle. Czy zrobi艂by艣 to, gdyby艣 wcze艣niej m贸g艂 przypuszcza膰, 偶e tak to wygl膮da? Zrobi艂e艣 swojej wybrance kolosaln膮 reklam臋, b臋dzie teraz mia艂a noc w noc kup臋 rado艣ci, b臋dzie opowiada艂a o tobie nowym przyjacio艂om, nie dla ka偶dej kobiety cz艂owiek przecie偶 wali sobie w 艂eb, b臋dzie wi臋c opowiada膰 o tobie nawet w chwili orgazmu, m贸j zasrany Werterze z powiatowego miasta, a ja, chocia偶 przyja藕ni艂em si臋 z tob膮 od pi臋ciu lat, nie jestem w stanie my艣le膰 o niczym innym, jak tylko o tym, 偶e mi si臋 piekielnie chce spa膰, i nic mnie nie obchodzi ta odrobina plotek, pogardy, 偶alu i wspomnie艅, kt贸ra pozostanie po tobie. Jedyne, co ci mog臋 obieca膰, to to, 偶e jak b臋d臋 robi艂 twojej Lotcie skrobank臋, to postaram si臋, aby pokrzycza艂a sobie troch臋. Ju偶 teraz wolno to robi膰, wi臋c nie b臋d臋 potrzebowa艂 jej ucisza膰 ani zak艂ada膰 maski. Czy pomy艣la艂e艣 o tym? Troch臋 plotek. Troch臋 wspomnie艅, w kt贸rych zawsze b臋dziesz inny, ni偶 by艂e艣 naprawd臋. Ale nie miej z艂udze艅; zrobi臋 wszystko, aby zapomnie膰 o tym jak najpr臋dzej. Czy pomy艣la艂e艣 o tym wszystkim, m贸j Werterze?" Do pokoju wesz艂a siostra.聽

- Ten siwy staruszek, kt贸ry le偶y przy oknie na tr贸jce, skar偶y si臋, 偶e nie mo偶e odda膰 moczu. Co mu poradzi膰?聽

- Zapyta膰 si臋 go, ile ma lat. Potem przyjd藕 i powiedz mi.聽

Wysz艂a. Zn贸w pocz膮艂 chodzi膰 po sali; przemierza艂 j膮 uparcie, sztywnymi krokami po przek膮tnej. Potem podszed艂 do oszklonej szafki, gdzie md艂ym 艣wiat艂em l艣ni艂y niklowe narz臋dzia; opar艂 si臋 o ni膮 i stamt膮d pocz膮艂 m贸wi膰 do umar艂ego: "Tak, m贸j biedny Werterze. Ciekawe, w jaki spos贸b jednak ona potrafi艂a tego dokona膰? Zazdro艣膰? K艂ama艂a? Zadr臋cza艂a ci臋 czym艣, czego nie znam, czego nie potrafi臋 si臋 domy艣li膰? Dlaczego nie zrobi艂e艣 tego wcze艣niej? Kilka lat temu, kiedy obaj byli艣my m艂odsi? Wszystko najwspanialsze w m艂odo艣ci wydaje si臋 potem po prostu g艂upie. Nic na to nie mog臋 poradzi膰, m贸j z艂oty. Ty przeszed艂e艣 i ja przeszed艂em. M贸wi臋 do ciebie jak truposz do truposza. Ale jak ona to zrobi艂a? Chcia艂bym to wiedzie膰. Jakie nami臋tno艣ci w tobie poruszy艂a? Czy takie, kt贸rych nie znam? Och, nami臋tno艣ci. Pi臋kne s艂owo. Czym jest nami臋tno艣膰? Co to oznacza? Kiedy pi臋膰 lat temu przyjecha艂em do tej dziury, by艂em inny. Inaczej my艣la艂em, czu艂em, m贸wi艂em. Nie przypuszcza艂em, 偶e 偶ycie czasem nie przynosi niczego poza w艣ciek艂o艣ci膮 i rozpacz膮. Chodzi艂em po tych brudnych uliczkach i my艣la艂em o tym, jak to miasto b臋dzie wygl膮da膰 za lat dwadzie艣cia. Stawia艂em domy, wytycza艂em nowe ulice; budowa艂em stadiony, parki, szko艂y, muzea i szalety. Burzy艂em ko艣cio艂y, rozwala艂em knajpy, budowa艂em obozy pracy dla pijak贸w; zbiera艂em gwiazdy z nieba i roz艣wietla艂em nimi ciemno艣膰 przed ka偶dym cz艂owiekiem. By艂em wszystkim i wsz臋dzie. Jak my艣lisz: czy to mia艂o co艣 wsp贸lnego z nami臋tno艣ci膮?"聽

- Doktorze - powiedzia艂a siostra wchodz膮c. - On m贸wi, 偶e ma sze艣膰dziesi膮t dwa lata.聽

- Kto? - zapyta艂 nieprzytomnie wyrwany z zamy艣lenia.聽

- Ten staruszek, kt贸ry skar偶y si臋, 偶e nie mo偶e odda膰 moczu.聽

- To co?聽

- M贸wi, 偶e ma sze艣膰dziesi膮t dwa lata.聽

- Powiedz mu, 偶e dosy膰 si臋 ju偶 wysiusia艂. Niech nie zawraca g艂owy.聽

Wysz艂a. Pachnia艂o 艣rodkami dezynfekcyjnymi; dra偶ni艂a cisza i jaskrawe 艣wiat艂o. Monotonnie cyka艂 zegar. "Widzisz - pomy艣la艂 doktor. - A teraz ju偶 koniec tej bajki. Czy wiesz, jak by teraz wygl膮da艂 m贸j pami臋tnik? Pani X - skrobanka. Pani Y - skrobanka. Min臋艂o pi臋膰 lat od chwili, kiedy przyjecha艂em tutaj. Schud艂em, postarza艂em si臋, jestem 艣wini膮. Dziunia W - skrobanka. 呕ona kolegi R - skrobanka. Na obiad jad艂em flaki z pulpetami. Zdzisia szlag trafi艂, wylew krwi do m贸zgu, szkoda go, porz膮dny ch艂opak, w szpitalu nawalaj膮 kaloryfery, mam katar, pok艂贸ci艂em si臋 z Antonim, w szpitalu intrygi i pod艂o艣膰, w mie艣cie intrygi i pod艂o艣膰, na 艣wiecie intrygi i pod艂o艣膰, w "Astorii" na rynku intrygi i pod艂o艣膰, podczas meczu Zryw-Bobierzyce -Entuzjazm-Kutno intrygi i pod艂o艣膰, 偶ona Wacia -skrobanka, Dziunia symuluje ci膮偶臋, wczoraj by艂 艣wietny bigos, wyleli mnie z partii, popsu艂o mi si臋 radio, do diab艂a z radiem, w szpitalu brak narz臋dzi, cztery dni pada艂 deszcz, synek gospodyni jest niezno艣ny, to nie dziecko, to szatan, 呕ydzi zn贸w si臋 k艂贸c膮 z Arabami, widocznie i jedni, i drudzy maj膮 z艂e charaktery, W艂adkowi 艣mierdzi z pyska, ohyda, Apfelbaum zmieni艂 nazwisko na 艢wiatos艂aw Kami艅ski, 偶ona Wacia - skrobanka, troszk臋 si臋 spi艂em wczoraj, dzi艣 w klubie zwi膮zkowym odczyt pt.: "Kiedy cz艂owiek ujarzmi kosmos", 艣nieg pada, s艂o艅ce 艣wieci, trzydzie艣ci stopni ciep艂a, w艣ciec si臋 mo偶na, l贸d na rzece. Ej, ten Wacio, flaki z pulpetami, flaki bez pulpet贸w, Polska to nar贸d tragiczny, Polska to nar贸d wspania艂y. 呕ydzi k艂贸c膮 si臋 z Arabami, Waciowa, Waciowa, ju偶 po Waciowej, ile tak mo偶na, "Arkadi臋" przechrzczono na "Poloni臋", w tym roku b臋dzie ci臋偶ka zima..."聽

- Doktorze - powiedzia艂a siostra. - Czy pan ma zamiar go operowa膰?聽

- Poczekamy jeszcze troch臋. Przygotuj w ka偶dym razie wszystko. Nie m贸dl si臋 na jego intencj臋. Mo偶e mu zaszkodzi膰.聽

Pocz臋艂a szcz臋ka膰 narz臋dziami. "Tak - powiedzia艂 do siebie. - A teraz? Jak teraz? Czy znowu si臋 czujesz oszukany? Tak jak ja? Tak jak wielu? Masz teraz cisz臋 i spok贸j, czy znowu si臋 czujesz oszukany przez 偶ycie? Mo偶e ty, kiedy zamyka艂e艣 oczy, wiedzia艂e艣 ju偶, dlaczego tak si臋 sta艂o? Dlaczego tak ma艂o mia艂em wiary, nadziei, wytrwa艂o艣ci, sumienia? Mo偶e nadszed艂 taki moment, kiedy zrozumia艂e艣 wszystko? Dlaczego splajtowa艂em? Dlaczego sta艂em si臋 niczym, dlaczego nie mia艂em si艂y doczeka膰 lepszych dni? Dlaczego odszed艂em od wszystkich i wszyscy odeszli ode mnie? Dlaczego 偶yj臋 bez wiary i bez mi艂o艣ci? Kiedy b臋d臋 mia艂 si艂臋 zrobi膰 to, co ty uczyni艂e艣? Ty g艂upie, pod艂e 艣cierwo. Gdyby艣 wiedzia艂, jak ci zazdroszcz臋. Jak chcia艂bym zamieni膰 si臋 w tej chwili z tob膮 na miejsca. Jak bardzo bym chcia艂, aby艣 obudzi艂 si臋 jutro, przeczyta艂 gazet臋 i poszed艂 do pracy, i s艂ucha艂 wszystkich ludzkich narzeka艅, i aby艣 nie mia艂 pragnie艅 ani mi艂o艣ci, aby艣 nie pragn膮艂 niczego poza tym, aby dzie艅 si臋 ju偶 sko艅czy艂, i aby艣 m贸g艂 zasn膮膰, nie czu膰, nie my艣le膰, nie wspomina膰 tego, co by艂o dawniej, nie dr臋czy膰 si臋 wszystkim, nie my艣le膰 o sumieniu, o tym, czego mia艂e艣 dokona膰, i o tym, 偶e niczego nie dokona艂e艣, i o tym, 偶e niczego ju偶 pewnie nie dokonasz, bo jeste艣 wypruty, zm臋czony, cholernie zm臋czony, 偶e chcia艂by艣 by膰 tak jak dawniej, 偶e chcia艂by艣 w co艣 uwierzy膰, jeszcze raz w co艣 uwierzy膰, i 偶eby艣 sobie zdawa艂 z tego jasno spraw臋, 偶e jeste艣 艣winia, 偶e jeste艣 sko艅czony, 偶e nie masz nikomu niczego do dania, bo mia艂e艣 zbyt ma艂o wiary i si艂y. Czy zn贸w si臋 czujesz oszukany? Od tego wszystkiego zbawi艂a ci臋 twoja nami臋tna, niedobra mi艂o艣膰, ty g艂upi, zasrany Werterze. Czy nie zdajesz sobie z tego sprawy? Czy my艣lisz, 偶e powiem komu艣, 偶e zabi艂e艣 si臋 w艂a艣nie dlatego? Zbyt ci臋 lubi艂em, m贸j stary. Tu jest ma艂e, ma艂e miasto. A my, ludzie, zbyt ma艂o rozumiemy si臋 jeszcze mi臋dzy sob膮. Czy chcesz, 偶eby teraz zacz臋li szpera膰 i grzeba膰 si臋 w twoim 偶yciu? Plotkowa膰. Szydzi膰. Domy艣la膰 si臋. To ci niepotrzebne, m贸j drogi. To ci zupe艂nie niepotrzebne..."聽

Nagle pocz膮艂 si臋 trz膮艣膰. Ogarn膮艂 go strach; zimny i obejmuj膮cy jak 偶elazna obr臋cz. Rozgl膮da艂 si臋 po bia艂ej sali; patrzy艂 na zegar, na szafk臋 z narz臋dziami, na okna, o kt贸re obija艂 si臋 wiatr, na bia艂e, g艂adko zas艂ane 艂贸偶ko, i czu艂, 偶e za chwil臋 stanie si臋 z nim co艣 niepoj臋tego. Serce skurczy艂o mu si臋 nagle i czu艂, 偶e kurczy si臋 ci膮gle, 偶e staje si臋 coraz mniejsze i s艂absze. Z trudem podszed艂 do g艂adko zas艂anego 艂贸偶ka i usiad艂 na nim. Zamkn膮艂 oczy.聽

- Jestem gotowa, doktorze - powiedzia艂a siostra. Otworzy艂 oczy. Sta艂a przed nim i patrzy艂a na niego.聽

- Chod藕 tutaj - powiedzia艂.聽

- Co?聽

- Chod藕 tutaj - powt贸rzy艂.聽

Spojrza艂a na niego uwa偶nie i usiad艂a obok niego; dr偶a艂 jak cz艂owiek bardzo podniecony i to sprawi艂o jej rado艣膰.聽

- Nie my艣la艂em, 偶e jeste艣 taka - powiedzia艂 po wszystkim. - Takie kobiety jak ty oszukuj膮 wygl膮dem.聽

- Dobrze?聽

- Tak. Bardzo dobrze.聽

- Przykro mi, 偶e to na tym samym 艂贸偶ku.聽

- Wcale o tym nie my艣la艂em. By艂o mi dobrze i koniec.聽

- Ci膮gle nie mog臋 zrozumie膰, dlaczego on to zrobi艂.聽

- Powiem ci, ale nie m贸w nikomu.聽

- Nie powiem nikomu.聽

- On by艂 buchalterem w jakiej艣 firmie. Przekrad艂 si臋. Wzi膮艂 jednego dnia troch臋 pieni臋dzy z kasy; pojecha艂 sobie gdzie艣 i przepi艂 to wszystko z dziwkami. Potem si臋 wyda艂o. Zrobi艂 to ze strachu. Westchn臋艂a.聽

- Ludzie robi膮 takie g艂upstwa - rzek艂a. - Zabijaj膮 si臋 i diabli wiedz膮 dlaczego. Temu zabrak艂o pieni臋dzy, ten wylecia艂 z pracy, tego sk膮d艣 tam wyrzucili, a przedwczoraj jeden stary cz艂owiek zgubi艂 bilet miesi臋czny na kolejk臋 i to go tak rozz艂o艣ci艂o, 偶e si臋 upi艂 i poder偶n膮艂 sobie gard艂o brzytw膮. Do licha z tym wszystkim.聽

- Ubieraj si臋. B臋dziemy otwiera膰 p臋cherz.聽

- Ci膮gle to samo - rzek艂a zapinaj膮c guziki. Na jej lalkowatej twarzy odmalowa艂a si臋 z艂o艣膰. - Tego p臋cherz boli, ten z艂ama艂 nog臋, a jak si臋 ju偶 kto艣 powiesi, to dlatego, 偶e pogubi艂 jakie艣 艣wistki. Kiedy ko艅czy艂am swoj膮 szko艂臋, nie przypuszcza艂am, 偶e tak b臋dzie. Doktorze!聽

Siedzia艂 pochylony. Teraz uni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na ni膮 roztargnionym wzrokiem.聽

- Tak.聽

- Chcia艂abym - powiedzia艂a - aby tu chocia偶 raz przywie藕li takiego, kt贸ry by to zrobi艂 z mi艂o艣ci. A pan?聽

- Bardzo - powiedzia艂. - Bardzo. - Wsta艂, zn贸w powr贸ci艂a fala zm臋czenia i musia艂 zamkn膮膰 oczy. - Pospiesz si臋 - rzek艂. - Pospiesz si臋 i nie my艣l o tym. B臋dziemy jednego z nas przywraca膰 偶yciu.聽

1956

Krzy偶

Drzwi zgrzytn臋艂y i do celi wszed艂 stra偶nik. By艂 to jegomo艣膰 wysoki i chudy; cer臋 mia艂 ziemist膮 i oczy0x08 graphic
wiecznie podkr膮偶one, gdy偶 cierpia艂 na w膮trob臋 - wiedzieli o tym wszyscy ci, kt贸rzy siedzieli tu d艂u偶ej; on sam cz臋sto uskar偶a艂 si臋 w g艂os. Stra偶nik chrz膮kn膮艂 g艂o艣no. Cz艂owiek siedz膮cy na pryczy spojrza艂 na niego z wyczekiwaniem.

- Rodzice przyjechali - powiedzia艂 stra偶nik. G艂os jego brzmia艂 nosowo. - Trzeba si臋 i艣膰 po偶egna膰.

Siedz膮cy na pryczy milcza艂. Ogl膮da艂 swoje r臋ce; d艂onie mia艂 wielkie, grube, o sp臋kanych palcach. R臋ce takie na pierwszy rzut oka wydaj膮 si臋 niezgrabne i do niczego w艂a艣ciwie nieprzydatne; trzeba je dopiero zobaczy膰 przy pracy, aby przekona膰 si臋, ilu rzeczy potrafi膮 dokona膰.

-Tak - powt贸rzy艂 stra偶nik i przest膮pi艂 z nogi na nog臋. - Trzeba si臋 i艣膰 po偶egna膰. Oni czekaj膮 ju偶 od rana, przyjechali pierwszym poci膮giem.

Siedz膮cy wsta艂 i wyprostowa艂 si臋. By艂 wysoki i kr臋py, twarz mia艂 okr膮g艂膮; ostrzy偶one przy sk贸rze ciemne w艂osy czyni艂y j膮 jeszcze bardziej podobn膮 do kuli.

-Zimno dzisiaj? - zapyta艂. Pocz膮艂 rozciera膰 d艂onie.

- Nie b臋dziemy przechodzi膰 przez podw贸rko - powiedzia艂 stra偶nik. Wykona艂 uspokajaj膮cy ruch r臋k膮. - Po prostu zejdziemy na d贸艂. Oni tam czekaj膮.

Wyszli na korytarz. Stra偶nik zamkn膮艂 drzwi. Pocz臋li i艣膰 korytarzem; wi臋zie艅 szed艂 przodem i swoje ogromne d艂onie za艂o偶y艂 do ty艂u. Naprzeciw nim szli dwaj wi臋藕niowie trzymaj膮c w r臋kach kub艂y. Jeden z nich machn膮艂 r臋k膮 do prowadzonego i zmru偶ywszy oko, rzek艂:

- Jak si臋 masz, gospodarzu.

- K. S. - powiedzia艂 stra偶nik. - Nie rozmawia膰.

Nios膮cy kube艂 gwizdn膮艂. Poszli dalej. Cz艂owiek o okr膮g艂ej g艂owie zapyta艂:

- Nie wyjd臋 ju偶 na podw贸rko, co?

- Chyba nie - odpar艂 stra偶nik. Mia艂 m臋cze艅ski wyraz twarzy; ju偶 od rana czu艂, 偶e czeka go w艣ciek艂y atak w膮troby. Skr臋cili w nast臋pny korytarz i szli bardzo wolno, gdy偶 wi臋zie艅 ostatnio ma艂o chodzi艂 i bola艂y go nogi obute w ci臋偶kie drewniaki. Sycza艂 wi臋c i potyka艂 si臋. W pewnym momencie powiedzia艂:

- Piek膮 mnie nogi straszne.

- Och - rzek艂 stra偶nik. Wzruszy艂 ramionami. - To ju偶 niedaleko.

Wi臋zie艅 mrukn膮艂; stara艂 si臋 st膮pa膰 bokiem. Patrzy艂 z uporem na 艣ciany i po chwili rzek艂:

- 呕ar贸wka si臋 przepali艂a.

- Gdzie? - zapyta艂 stra偶nik. Przystan臋li.

- Tam - rzek艂 wi臋zie艅 i uni贸s艂 do g贸ry swoj膮 ogromn膮 d艂o艅.

Stra偶nik spojrza艂. Istotnie - jedna z 偶ar贸wek roz艣wietlaj膮cych korytarz nie 艣wieci艂a. Stra偶nik pokiwa艂 g艂ow膮.

-No i powiedz pan sam - rzek艂. - Czy to s膮 偶ar贸wki? M贸j zi臋膰 kupi艂 w zesz艂ym tygodniu trzy, to dwie si臋 od razu przepali艂y. Poszed艂 do sklepu i chcia艂 wymieni膰, a tam mu m贸wi膮: "Co pan, 艣mieszny? Czy to nasza wina? Takie daj膮, to takie sprzedajemy..." Z 偶ar贸wkami teraz bieda.

- Ile kosztuje 偶ar贸wka?

- Nawet nie wiem - powiedzia艂 z zak艂opotaniem stra偶nik. I nagle zapyta艂 podejrzliwie: - A dlaczego?

- Tak sobie.

Stra偶nik popatrzy艂 na niego uwa偶nie i rzek艂 z gniewem.

- Idziemy, idziemy. Co pan - 偶arty gra?

- Szli dalej wzd艂u偶 zamkni臋tych drzwi. Przy samej klatce schodowej dy偶urni wi臋藕niowie myli korytarz. Szorowali z ha艂asem szczotkami osadzonymi na kr贸tkich trzonkach; pachnia艂o szarym myd艂em i gor膮c膮 wod膮. Kiedy przechodzili, jeden z nich podni贸s艂 spocon膮 twarz i szepn膮艂:

- Kole艣, rzu膰 fajk臋, na wypisce ci oddam.

- K. S. - powiedzia艂 stra偶nik. - Nie rozmawia膰.

- Nikt przecie偶 nic nie m贸wi - rzek艂 myj膮cy pod艂og臋. - Czy ja co m贸wi臋, do cholery? Przecie偶 nie m贸wi臋... - rzuci艂 z ha艂asem szczotk臋 i odstawi艂 wiadra: stra偶nik z okr膮g艂og艂owym przeszli. Wi臋zie艅 zn贸w st膮pn膮艂 nieostro偶nie i sykn膮艂.

- Ju偶, ju偶 - rzek艂 uspokajaj膮co stra偶nik. - To naprawd臋 ju偶 blisko.

Weszli do kancelarii, a potem przeszli do izby, gdzie czekali rodzice wi臋藕nia. Na widok wchodz膮cego podnie艣li si臋 z 艂awki.

- Mo偶na si臋 przywita膰 - rzek艂 stra偶nik i na jego chudej twarzy ukaza艂o si臋 co艣, co mog艂o by膰 uwa偶ane za u艣miech, lecz tylko przez tych, kt贸rzy znali jego chorob臋. - Mo偶na siedzie膰. - Poprawi艂 pas z ci臋偶kim pistoletem i usiad艂 na krze艣le pod oknem. Wi臋zie艅 sta艂 po艣rodku izby i mruga艂 oczami; by艂o tu o wiele ja艣niej ni偶 w celi, gdzie przebywa艂 dotychczas. Nast臋pnie podszed艂 do rodzic贸w; najpierw poca艂owa艂 w r臋k臋 ojca i nast臋pnie matk臋.

- To dzisiaj rano przyjechali艣cie? - zapyta艂?

- Ano, tak - rzek艂 ojciec. By艂 pot臋偶ny i wysoki, kark wylewa艂 mu si臋 z przyciasnego ko艂nierzyka; g艂os mia艂 dono艣ny, nawet teraz - kiedy nie wiadomo czemu stara艂 si臋 m贸wi膰 szeptem. Syn nie by艂 do niego podobny; ani z wygl膮du, ani z zachowania. - Jechali艣my ca艂膮 noc do ciebie - powiedzia艂 surowo ojciec.

- Z przesiadk膮 w Jod艂owie?

- Teraz - powiedzia艂a matka - trzeba si臋 przesiada膰 w Rostaszewie.

- Uhm - mrukn膮艂 wi臋zie艅. Stara艂 si臋 usadowi膰, aby nogi jego odpocz臋艂y nieco. Opar艂 si臋 palcami o 艣cian臋 i nogi wysun膮艂 przed siebie. I nagle serce jego pocz臋艂o bi膰 mocno: zl膮k艂 si臋, 偶e ojciec - cz艂owiek bardzo surowy - ka偶e mu wsta膰 i rozmawia膰 na stoj膮cy, gdy偶 nie lubi艂, aby dzieci przemawia艂y do niego bez szacunku. Wi臋zie艅 przypomnia艂 sobie o tym i zagada艂 szybko: - A jak tam u Sidorowicza?

- U Sidorowicza? - powt贸rzy艂 z namys艂em ojciec. Milcza艂 przez sekund臋 szukaj膮c odpowiedniego s艂owa, a potem rzek艂: - Tak jak to zwykle u niego. Tyle 偶e ko艅 pad艂.

- Pad艂 ko艅 - ucieszy艂 si臋 wi臋zie艅. Marzy艂 o tym, aby m贸c ju偶 powr贸ci膰 do celi i zdj膮膰 buty. - Jak to mog艂o by膰?

- Pad艂 - i koniec - powiedzia艂 ojciec. - Wo艂ali weterynarza, ale by艂o ju偶 za p贸藕no - poskroba艂 si臋 po g艂owie, zn贸w milcza艂 przez sekund臋. Potem rzek艂 tonem upomnienia: - Z koniem trzeba delikatnie.

- Trzeba ju偶 ko艅czy膰 - powiedzia艂 stra偶nik odwracaj膮c si臋 ku nim. - Jeszcze zosta艂o pi臋膰 minut.

- To ko艅 - powiedzia艂 szybko wi臋zie艅 i jeszcze nieco dalej wysun膮艂 nogi. - Tak, tak... Ko艅, ko艅... Pewnie, 偶e z koniem tylko delikatnie... Tak, tak... No wiadomo, co zrobisz, jak padnie?... Trzeba ostro偶nie i koniec... Tak, tak... - sykn膮艂: przysz艂o mu na my艣l, 偶e teraz - przy po偶egnaniu - na pewno trzeba b臋dzie wsta膰. Sykn膮艂 i szybko zapyta艂: - A u nas jak tam?

- Ano, chwali膰 Boga - rzek艂 ojciec. - Jak dobrze p贸jdzie, to kupimy krow臋 na wiosn臋.

- Koniec - powiedzia艂 stra偶nik. Wsta艂 i podci膮gn膮艂 pas; olbrzymia kabura pistoletu 艣miesznie wygl膮da艂a przy jego chudym ciele.

- No tak - rzek艂 ojciec. - Nie pora teraz rozmawia膰. Teraz musisz z Bogiem, synu, porozmawia膰. Ty ju偶 jego jeste艣. Tak. No, to m贸dl si臋.

Uni贸s艂 d艂o艅 do g贸ry: stra偶nik odwr贸ci艂 si臋. - 呕egnam ci臋 krzy偶em Pa艅skim - powiedzia艂 ojciec g艂o艣no. - Ukl臋knij.

Wi臋zie艅 milcza艂.

- Nie - rzek艂 po chwili; powiedzia艂, 偶e kosztowa艂oby go to wiele b贸lu i na sam膮 my艣l o tym 艣wieczki stan臋艂y mu w oczach.

- Kl臋knij, synu - powiedzia艂 ojciec uroczystym g艂osem. - Przed krzy偶em nale偶y si臋 kl臋kn膮膰.

Wi臋zie艅 pokiwa艂 g艂ow膮.

- Nie - rzek艂. Pochwyci艂 r臋k臋 ojca i uca艂owa艂 j膮. Potem poca艂owa艂 matk臋 i wyszed艂 razem ze stra偶nikiem. Starzy r贸wnie偶 wyszli; poszli przez dziedziniec i znale藕li si臋 na ulicy. Pocz臋li i艣膰 w kierunku dworca, sk膮d za dwie godziny odchodzi艂 poci膮g. Szli wiejskim zwyczajem: ojciec przodem, matka dwa kroki za nim, w tyle.

- Odmienili go - powiedzia艂a matka. - Nie chcia艂 ukl臋kn膮膰. - Chlipn臋艂a; jej starcza twarz skurczy艂a si臋 偶a艂o艣nie. - Mo偶e nie wierzy ju偶 w Boga? - rzek艂a.

- Pierwszy raz - rzek艂 ojciec takim tonem, jakby nie dowierza艂 samemu sobie. - Pierwszy raz, 偶eby zrobi艂 nie po mojej woli. Ale dziecko z niego jest dobre.

Przy kt贸rym艣 ze skwer贸w usiedli na chwil臋. Dzie艅 by艂 ciep艂y, 艣nieg topnia艂. W kolorze nieba, w nieznacznym spulchnieniu ga艂膮zek, w po艂ysku sier艣ci przeje偶d偶aj膮cych koni, w wilgotnym blasku szyn czu艂o si臋 ju偶 nadchodz膮c膮 wiosn臋. Przechodnie rozpinali palta, dzieci wychodz膮ce ze szk贸艂 bieg艂y gromadkami, brudny 艣nieg z szumem sp艂ywa艂 do 艣ciek贸w.

- Tak - rzek艂 ojciec. - Na jesieni Mietek wr贸ci z wojska. B臋dzie mia艂 garnitur po Janku. Do jesieni trzeba si臋 jeszcze pom臋czy膰...

- Janek by艂 t臋偶szy - powiedzia艂a matka.

-T臋偶szy, t臋偶szy... Mietek w wojsku utyje, tam daj膮 im je艣膰 jak si臋 nale偶y... - milcza艂 przez chwil臋 patrz膮c na swoje l艣ni膮ce buty. - No co - rzek艂 po jakim艣 czasie. - Dziecko by艂o z niego dobre. Nic nie powiedzia艂, 偶e ja mu kaza艂em. Nic - a偶 do ko艅ca.

- Ty艣 mu kaza艂? - spyta艂a matka.

- Ano - rzek艂 ojciec - tak wychodzi, 偶e ja... - kark poczerwienia艂 mu nagle. - Ja bachora w domu nie potrzebuj臋. - Potrz膮sn膮艂 pi臋艣ciami. - Tymi r臋kami dorobi艂em si臋 wszystkiego - ziemi, domu, 偶ony. Ja na stare lata wstydem 艣wieci膰 nie b臋d臋. Zgrzeszyli - ich sprawa. Mia艂 si臋 o偶eni膰 z dziad贸wk膮? Co ona mia艂a? Co warty cz艂owiek bez ziemi? Nic, tyle co 艣mier膰, mo偶e nawet tego nie. Chcia艂em dla niego dobrze. Ja mu powiedzia艂em, 偶eby j膮 po艂o偶y艂 ko艂o konia; niech b臋dzie, 偶e ko艅 j膮 kopn膮艂. A on si臋 po tym wszystkim przestraszy艂; uciek艂 i zostawi艂 siekier臋. Ja mia艂em dla niego 偶on臋 w Zawadowie. Mia艂by i dom, i ziemi kawa艂. Ale on wola艂 t臋. Musia艂 zrobi膰 po mojej woli. Dobry by艂 z niego dzieciak. I nic nie powiedzia艂. Synowskie pos艂usze艅stwo mia艂.

- 呕eby tylko nie cierpia艂 za bardzo - rzek艂a matka i chlipn臋艂a.

- Gdzie tam - rzek艂 ojciec. Chrz膮kn膮艂 niecierpliwie. - 艢mier膰 to 艣mier膰 i koniec. Czy to ma艂o ludzi umiera? Czy on nie widzia艂 艣mierci? przed demokracj膮 jednej zimy to na G艂uchowicach p贸艂 wsi wymarz艂o. A w Zawadowie? A w Janowicach? Z g艂odu, z zimna zawsze przecie gorzej umiera膰 by艂o. Dobry by艂 z niego dzieciak i 艣mier膰 b臋dzie mia艂 lekk膮. To dopiero za trzy dni. Wr贸cimy do domu, to p贸jdziemy si臋 pomodli膰, 偶eby mu ta 艣mier膰 letko posz艂a.

- Dobry by艂 - powiedzia艂a matka. - Pewno, 偶e dobry - na jej okr膮g艂ej, pomarszczonej twarzy malowa艂a si臋 jednak pe艂na w膮tpliwo艣ci rozterka. - Dobry, dobry - powt贸rzy艂a gderliwie. - Ale dlaczego nie chcia艂 ukl臋kn膮膰 przed krzy偶em?

Miesi膮c Matki Boskiej

By艂o ich czterech i nie mieli w sumie osiemdziesi臋ciu lat. Weszli do bramy domu, przeszli przez podw贸rze0x08 graphic
potr膮caj膮c ludzi kl臋cz膮cych na ziemi i 艣piewaj膮cych litani臋 do Matki Boskiej Loreta艅skiej i weszli na schody oficyny; najpierw trzech, a potem czwarty, kt贸ry szed艂 na ostatku i zd膮偶y艂 jeszcze zerwa膰 ga艂膮zk臋 bzu z zakurzonego drzewa, a teraz wachlowa艂 ni膮 swoj膮 spocon膮 twarz. Szli powoli zerkaj膮c na nazwiska lokator贸w, a na p贸艂pi臋trze jeden z nich powiedzia艂 do ch艂opca z ga艂膮zk膮 bzu:聽

- Ty zostaniesz tutaj.聽

- Tak - powiedzia艂.聽

- B臋dziesz uwa偶a膰. Widzisz st膮d ca艂e podw贸rze. Jakby si臋 co艣 przyp臋ta艂o, to wiesz, co masz robi膰.聽

- Dobrze - powiedzia艂. W jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o wyra藕n膮 ulg臋, chocia偶 stara艂 si臋 to ukry膰. Stan膮艂 przy oknie, opar艂 nog臋 na parapecie i patrzy艂 na podw贸rze, na gipsow膮 figur臋 Matki Boskiej i na g艂owy kl臋cz膮cych ludzi. Ga艂膮zk臋 rozgryza艂 teraz i czu艂 cierpk膮, gorzk膮 ziele艅; a potem odrzuci艂 j膮 w d贸艂 i otar艂 spocone r臋ce o spodnie. Tamci trzej weszli na pi臋tro, przystan臋li przed drzwiami i jeden z nich zapuka艂. Stali teraz nieruchomo z rewolwerami w r臋kach i oddychali g艂o艣no, a potem stara kobieta otworzy艂a im drzwi. R臋ce mia艂a oplecione r贸偶a艅cem.聽

- Jest kto w domu? - zapyta艂 jeden z nich.聽

- Nie - powiedzia艂a.聽

- Niech pani wejdzie z powrotem. Poszli za ni膮 i zamkn臋li drzwi. Przeszli przez korytarz otworzywszy drzwi do kuchni i do 艂azienki i weszli do pokoju.聽

- Gdzie jest pani c贸rka? - zapyta艂 jeden z nich. Nie m贸g艂 mie膰 wi臋cej jak osiemna艣cie lat, nie musia艂 si臋 cz臋sto goli膰; twarz jego by艂a mi臋kka i g艂adka.聽

- Zesz艂a na d贸艂 do sklepu - powiedzia艂a. - Przyjdzie nied艂ugo. Posz艂a tylko po chleb.聽

- 艁adnie pani wychowa艂a swoj膮 c贸rk臋 - powiedzia艂.聽

- Nikt nie wychowuje swoich dzieci - powiedzia艂a. - Przekona si臋 pan o tym, kiedy pan je b臋dzie mie膰.聽

- Ostrzegali艣my j膮 ju偶 raz - powiedzia艂. - A teraz doczeka艂a si臋. Wiedzia艂a chyba, co j膮 czeka, nie?聽

- Tak - powiedzia艂a. Patrzy艂a na ch艂opaka, na butelk臋, kt贸r膮 wyj膮艂 z kieszeni i postawi艂 na stole; a potem odsun膮艂 j膮 od siebie, jakby mu nagle przeszkadza艂a. Przesz艂a powoli przez pok贸j i podesz艂a do okna, a wtedy jeden z nich skoczy艂 i szarpn膮艂 j膮 za rami臋.聽

- 呕adnych cud贸w - powiedzia艂. - Tylko bez cud贸w. Pokaza艂a mu r臋ce oplecione r贸偶a艅cem.聽

- Pa艅ska matka te偶 si臋 chyba modli w maju - powiedzia艂a.聽

- Niech pani nie m贸wi o mojej matce - powiedzia艂. - M贸j brat zgin膮艂 w trzydziestym dziewi膮tym roku, a moja siostra nie pierdoli si臋 z gestapowcami. Niech pani nie m贸wi o mojej matce. I prosz臋 odej艣膰 od okna.聽

- Daj jej si臋 modli膰 - powiedzia艂 jeden z siedz膮cych przy stole; siedzieli przy ciemnym, ci臋偶kim stole nakrytym czyst膮, bia艂膮 serwet膮 i wygl膮dali na ch艂opc贸w, kt贸rych rodzice znajomej dziewczyny zaprosili na herbat臋 i biszkopty. Rewolwer i pistolet le偶膮ce na stole nie przydawa艂y im ani grozy, ani powagi. - Daj jej si臋 modli膰 - powt贸rzy艂. - Prosz臋, niech si臋 pani modli.聽

- To okno wychodzi na podw贸rze - powiedzia艂 ten, kt贸ry sta艂 przy niej. - Lepiej niech sobie usi膮dzie przy stole. Cholera ich tam wie.聽

- Niech pani kl臋knie przy oknie - powiedzia艂 ch艂opiec siedz膮cy przy stole. - Tak b臋dzie najlepiej. I nikt pani nie b臋dzie przeszkadza膰 w modlitwie. Kobieta ukl臋k艂a i modli艂a si臋 teraz bezg艂o艣nie poruszaj膮c ustami. Patrzyli na ziarna r贸偶a艅ca przesypuj膮ce si臋 pomi臋dzy jej palcami i tak samo br膮zowe jak jej stare r臋ce.聽

- Musimy to zrobi膰? - zapyta艂 szeptem jeden z nich; by艂 rudy, piegowaty i wygl膮da艂 na starszego od tamtych dw贸ch; by艂 bardzo mizerny i ubrany jak biedak.聽

- Jak d艂ugo jeste艣 w konspiracji?聽

- P贸艂tora roku.聽

- To za d艂ugo, 偶eby zadawa膰 takie pytania.聽

- Nie - powiedzia艂. - Nie zrozumia艂e艣 mnie. Mo偶na j膮 po prostu r膮bn膮膰. Mo偶na by powiedzie膰, 偶e stawia艂a op贸r i to by艂o konieczne.聽

- Szkoda kuli dla tej kurwy.聽

- To nie wchodzi w zakres walki zbrojnej.聽

- Ale taki jest rozkaz.聽

- Mimo to mam w膮tpliwo艣ci - powiedzia艂 rudy ch艂opiec.聽

- Czy m贸wisz do mnie jak do dow贸dcy, czy jak do przyjaciela?聽

- Dlaczego pytasz o to?聽

- Czy mam zameldowa膰 o twoich w膮tpliwo艣ciach przy wykonywaniu rozkazu?聽

- Nie - powiedzia艂. - Nie m贸w o tym. Drzwi otworzy艂y si臋 i do pokoju wesz艂a dziewczyna. Wtedy ten stoj膮cy przy drzwiach wepchn膮艂 j膮 na 艣rodek i zatrzasn膮艂 drzwi. Siedz膮cy przy stole podnie艣li si臋; obaj byli szczupli, w膮tli i ich stare, ciasne marynarki czyni艂y ich jeszcze bardziej m艂odzie艅czymi.聽

- Prosz臋 po艂o偶y膰 torebk臋 na stole - powiedzia艂 jeden z nich. - Tak. Dobrze. - Otworzy艂 torebk臋 i wyrzuci艂 zawarto艣膰 na st贸艂. Wzi膮艂 do r臋ki jej dokument. - Anna Hauswedell - powiedzia艂. - Czy jest pani Volksdeutschem?聽

- Nie.聽

- Ma pani niemieckie nazwisko.聽

- To przypadek.聽

- We藕cie jej matk臋 do drugiego pokoju.聽

- Nie ma drugiego pokoju.聽

- Do kuchni. I zosta艅 tam z ni膮.聽

- Nie potrzeba - powiedzia艂a stara. - Jest klucz. W kuchni nie ma okna. Mo偶ecie mnie zamkn膮膰. Przesz艂a przez pok贸j i przystan臋艂a obok c贸rki na chwil臋. - Wi臋c teraz widzisz, 偶e istnieje jednak sprawiedliwo艣膰 - powiedzia艂a. - To nie sprawiedliwo艣膰 - powiedzia艂a dziewczyna. - To dlatego, 偶e nie jeste艣cie jeszcze m臋偶czyznami. Wi臋c nie mo偶ecie tego zrozumie膰. Nie jeste艣cie jeszcze nawet podobni do m臋偶czyzn. - Opar艂a si臋 ci臋偶ko o st贸艂, a wtedy butelka przewr贸ci艂a si臋 i rudy ch艂opiec z艂apa艂 j膮 w ostatniej chwili. - Mamo - powiedzia艂a dziewczyna. - Poca艂uj mnie.聽

- Nie - powiedzia艂a stara.聽

- Przecie偶 widzisz, co oni ze mn膮 zrobi膮. Poca艂uj mnie.聽

- Nie - powt贸rzy艂a stara. Stoj膮cy przy drzwiach wepchn膮艂 j膮 do kuchni i przekr臋ci艂 klucz.聽

- Chc臋 si臋 pomodli膰 - powiedzia艂a dziewczyna.聽

- Nie potrzebujesz si臋 modli膰. Nie zabijemy ci臋. B臋dziesz mog艂a si臋 p贸藕niej modli膰, ile tylko chcesz.聽

- Co chcecie zrobi膰? - zapyta艂a i teraz po raz pierwszy us艂yszeli w jej g艂osie strach.聽

- Zgolili ci g艂ow臋 przed czterema miesi膮cami, prawda? I ostrzegano ci臋. Powiedzieli ci, 偶eby艣 z nim sko艅czy艂a - powiedzia艂 ch艂opiec bez zarostu. Podszed艂 do niej i zerwa艂 z jej g艂owy chustk臋; w艂osy jej by艂y jasne, kr贸tkie; wygl膮da艂a teraz bardziej na ch艂opca i jeszcze m艂odziej.聽

- Dlaczego nie sko艅czy艂a艣 z nim? - zapyta艂.聽

- Nie mog艂am z nim sko艅czy膰 - powiedzia艂a. Zn贸w opar艂a si臋 o st贸艂. - Kocham go.聽

- Niemca?聽

- No i co z tego? Czy bra艂am od niego pieni膮dze? Czy da艂 mi kiedy cokolwiek? Czy zaszkodzi艂am komu? Dlaczego nie zabijacie ludzi, kt贸rzy handluj膮 z Niemcami? Cho膰by tych, kt贸rzy sprzedaj膮 im papierosy czy w贸dk臋.聽

- I nie przeszkadza艂o ci, 偶e ten cz艂owiek jest Niemcem? Nie pomy艣la艂a艣 o tym, 偶e tacy jak on zabijaj膮 codziennie takich jak my?聽

- Nie bra艂am nic od tego cz艂owieka - powt贸rzy艂a. - I nie powiedzia艂am nigdy nic z艂ego na nikogo. Nie mog臋 na to nic poradzi膰, 偶e zakocha艂am si臋 akurat w Niemcu.聽

- Ka偶dy cz艂owiek mo偶e wybiera膰.聽

- Nie - powiedzia艂a. - Na szcz臋艣cie jest inaczej.聽

- Nie r贸bmy tego - powiedzia艂 rudy ch艂opiec. - Sko艅czmy z ni膮 inaczej.聽

Podszed艂 do okna; ludzie kl臋cz膮cy na podw贸rzu 艣piewali teraz: "Wie偶o z Ko艣ci S艂oniowej..." Patrzy艂 na gipsowy pos膮g Matki Zbawiciela i na aureol臋 z drutu okalaj膮c膮 Jej g艂ow臋; drut by艂 sczernia艂y, deszcze zmy艂y z niego z艂ot膮 farb臋. Potem spojrza艂 na 艣cian臋, na kalendarz i zerwa艂 z niego kartk臋 z dat膮 si贸dmego maja tysi膮c dziewi臋膰set czterdziestego roku. Odwr贸ci艂 si臋.聽

- Pospieszcie si臋 - powiedzia艂. - Ta litania zaraz si臋 sko艅czy. B臋dzie s艂ycha膰 jej wrzask.聽

- Co chcecie zrobi膰? - powt贸rzy艂a dziewczyna.聽

- Zastrzel j膮 po prostu - powiedzia艂 rudy ch艂opiec. - Na lito艣膰 Bosk膮, zabij j膮 albo ja to zrobi臋.聽

- Ja jestem dow贸dc膮 grupy - powiedzia艂 ch艂opiec o g艂adkiej twarzy, a jego policzki por贸偶owia艂y nagle. - Ja jestem odpowiedzialny za wykonanie rozkazu. Je艣li b臋d臋 potrzebowa艂 twojej rady - poprosz臋 o ni膮.聽

- To pospieszcie si臋, do cholery - powiedzia艂 rudy ch艂opiec. - R贸bcie to teraz, kiedy oni jeszcze 艣piewaj膮.聽

Zn贸w podszed艂 do okna i zamkn膮艂 je; s艂yszeli teraz ich b艂agalny 艣piew wznosz膮cy si臋 ku nim jak fala, jak woda. Widzia艂 w oknie odbicie; by艂 brzydki, zag艂odzony; kr贸tkie r臋kawy marynarki nie kry艂y jego grubych, czerwonych przegub贸w.聽

- Rozbieraj si臋 - powiedzia艂 do dziewczyny ten, kt贸ry by艂 dow贸dc膮. - Do naga.聽

- To dlatego, 偶e nie jeste艣cie jeszcze m臋偶czyznami powiedzia艂a. - To dlatego, 偶e nic jeszcze nie rozumiecie.聽

艢ci膮gn臋艂a z siebie rzeczy i ciska艂a je na ziemi臋, a oni patrzyli na jej br膮zowe, twarde cia艂o i na ciemny tr贸jk膮t w艂os贸w. - To dlatego, 偶e nic jeszcze nie rozumiecie i 偶e nawet nie wiecie, jak to jest, kiedy kocha si臋 m臋偶czyzn臋, i wtedy wa偶ne jest tylko to, 偶e on jest m臋偶czyzn膮, tylko m臋偶czyzn膮. I nie mundur, kt贸ry on nosi. Ale wy jeste艣cie tylko dzie膰mi, kt贸rym dano si臋 pobawi膰 broni膮, zanim zgin膮. I nie mo偶ecie wiedzie膰 o tym, 偶e teraz, w czasie wojny mi艂o艣膰 jest wi臋cej warta ni偶 kiedy indziej. Ka偶da mi艂o艣膰.聽

- K艂ad藕 si臋.聽

Po艂o偶y艂a si臋 na 艂贸偶ku, a wtedy usiedli na niej okrakiem; jeden na piersiach, a drugi rozkraczy艂 jej nogi i patrzy艂 na jej 艣niady, twardy brzuch pokrywaj膮cy si臋 kroplami potu i unoszony drgaj膮cymi mi臋艣niami. Ten, kt贸ry sta艂 nad ni膮 z pistoletem, poda艂 mu butelk臋 ze sto艂u, a wtedy rudy ch艂opiec wbi艂 j膮 mi臋dzy nogi dziewczyny; nie m贸g艂 tego zrobi膰 od pierwszego razu - jej m艂ody, twardy brzuch stawia艂 op贸r, a jego r臋ce by艂y mokre od potu. Ukl膮k艂 mi臋dzy jej nogami i wbi艂 butelk臋 kolanem, a potem rozbi艂 j膮 luf膮 rewolweru. Wsta艂; otar艂 o ko艂dr臋 swoje r臋ce lepkie od krwi i potu.聽

- Teraz ju偶 nie b臋dziesz wi臋cej chcie膰 niemieckich m臋偶czyzn - powiedzia艂. Popatrzy艂 na jej twarz; by艂a zalana krwi膮. - To si臋 podobno zdarza z dziewicami -powiedzia艂. - Krew z nosa. M贸j brat mi to m贸wi艂.聽

- Nie martw si臋 o ni膮. Ta nie by艂a dziewic膮.聽

Wyszli do korytarza. Otworzyli drzwi od kuchni i cofn臋li si臋 gwa艂townie. Matka dziewczyny wisia艂a na rurze gazowej; musia艂o sta膰 si臋 to przed chwil膮, gdy偶 r贸偶aniec, kt贸rym oplecione by艂y jej r臋ce, ko艂ysa艂 si臋 jeszcze.聽

- Trzeba by zawo艂a膰 lekarza - powiedzia艂 ten, kt贸ry by艂 dow贸dc膮. - A tego nie mo偶emy zrobi膰.聽

Wyszli na schody zamkn膮wszy cicho drzwi. Czekaj膮cy przy oknie klatki schodowej odwr贸ci艂 si臋 i poda艂 im teczk臋. W艂o偶yli do niej bro艅.聽

- Ty p贸jdziesz pierwszy.聽

- Tak - powiedzia艂.聽

Zeszli w d贸艂; na podw贸rku zdj臋li czapki i wolno przeszli mi臋dzy kl臋cz膮cymi. Rudy ch艂opiec odwr贸ci艂 si臋 raz jeszcze; spojrza艂 na gipsow膮, s艂odk膮 twarz Matki Zbawiciela i na wi膮zk臋 zwi臋d艂ych kwiat贸w le偶膮cych u Jej st贸p - bia艂ych prawie tak jak i p艂aszcz Jej chwa艂y, z kt贸rego schodzi艂a ju偶 farba. Ludzie zn贸w 艣piewali: "Or臋downiczko Nasza, Wie偶o z Ko艣c
i S艂oniowej, zmi艂uj si臋 nad nami".聽

- Ciekawe, czy po wojnie ludzie b臋d膮 te偶 si臋 tak modli膰 - powiedzia艂.聽

- Maj zawsze w Polsce by艂 miesi膮cem Matki Boskiej.聽

- Ja wiem - powiedzia艂. - Ale ciekaw jestem, czy po wojnie te偶 b臋d膮 si臋 tak modli膰. Kiedy nie b臋dzie ju偶 strachu i nieszcz臋艣cia.聽

- Ci, kt贸rzy prze偶yj膮 wojn臋, zobacz膮. Idziemy. Ty wyjdziesz pierwszy, potem ja, potem ty. Cze艣膰!聽

Raz jeszcze si臋 odwr贸ci艂 i raz jeszcze spojrza艂 na s艂odk膮, bolesn膮 twarz Matki Boskiej. By艂o mu gor膮co: musia艂 rozpi膮膰 koszul臋 i marynark臋. My艣la艂 o dziewczynie; o jej twardym, ciemnym ciele; o jej kr贸tkich w艂osach, kt贸re czyni艂y j膮 podobn膮 do ch艂opca, i my艣la艂 o tym, 偶e nie wyda艂a ani jednego j臋ku, i jeszcze o tym, 偶e dojrza艂 w jej twarzy co艣, co widzia艂 przedtem tylko na gipsowych, poz艂acanych pos膮gach Matki Zbawiciela.聽

- Nie chc臋 prze偶y膰 tej wojny - powiedzia艂 g艂o艣no do siebie. - Bo zawsze kiedy b臋d臋 si臋 modli膰, b臋d臋 my艣le膰 o tamtej. I one zawsze b臋d膮 dla mnie wygl膮da膰 jednakowo.

W dzie艅 艣mierci jego
0x08 graphic

Mieszkali艣my w baraku, mo偶e o pi臋膰set, sze艣膰set metr贸w od morza, ale dosta膰 si臋 do nas by艂o ci臋偶ko; trzeba by艂o i艣膰 poprzez piach si臋gaj膮cy w niekt贸rych miejscach do kolan, a potem poprzez pole poro艣ni臋te jakimi艣 chwastami; wysokimi, k艂uj膮cymi, wiecznie suchymi, tak 偶e nawet na my艣l nikomu nie przychodzi艂o, 偶e mog艂yby one zakwita膰 i przekwita膰, jak wszystkie inne ro艣liny w tym kraju: dzikie, kolorowe, zakwitaj膮ce czasem niespodziewanie w ci膮gu nocy i w ci膮gu nocy zamieraj膮ce; nikt nie zna艂 nazwy tych badyli; nikomu nie by艂o wiadome, do kogo nale偶a艂o to pole, a w dodatku Lena, 偶ona Griszy, twierdzi艂a z uporem, 偶e s膮 tam w臋偶e, chocia偶 ja nigdy 偶adnego w臋偶a nie widzia艂em i w og贸le ci臋偶ko mi by艂o uwierzy膰, 偶e jakakolwiek kanalia ma ochot臋 tam 偶y膰 - w艣r贸d piasku i tych martwych badyli. Ale rozmawiali艣my zawsze o tych w臋偶ach i o tym, 偶e mo偶e one tam rzeczywi艣cie s膮; wi臋c i teraz, kiedy rozpalony autobus stan膮艂 na przystanku tak gwa艂townie, 偶e wszyscy 艣pi膮cy pasa偶erowie polecieli do przodu i my - Grisza, ja i jeszcze jeden staruszek, kt贸ry mieszka艂 obok nas - wysiedli艣my, a potem szli艣my poprzez pole, gadali艣my o w臋偶ach. By艂a godzina pi膮ta po po艂udniu, ale upa艂 nie s艂ab艂; od znieruchomia艂ego morza nie sz艂o ani troch臋 wiatru, ani troch臋 ch艂odu. W tej ogromnej masie wody nie by艂o ani odrobiny rze艣ko艣ci - dla nas, id膮cych g贸r膮 i piachem, niby skrajem ko艅ca 艣wiata.

- W taki upa艂 mo偶na si臋 naj艂atwiej przezi臋bi膰 - powiedzia艂 staruszek drepcz膮c ko艂o nas. - W艂a艣nie w taki upa艂. Cz艂owiek wejdzie w cie艅, zawieje go i koniec. Trzeba bardzo uwa偶a膰. I zawsze k艂a艣膰 podkoszulek, panowie.

- Panu niepotrzebny podkoszulek - powiedzia艂 ponuro Grisza. - Panu chyba tak czy owak wszystko jedno.

Ale by艂a to nieprawda: ten staruszek trzyma艂 si臋 偶ycia silniej ni偶 my. Mia艂 on pewn膮 idiotyczn膮 ide臋; jego siostrzeniec, a mo偶e zreszt膮 siostrzeniec jego 偶ony, wyemigrowa艂 przed laty do Ameryki i by艂 s艂awnym re偶yserem. To prawda: ten go艣膰 zrobi艂 ca艂膮 kup臋 dobrych film贸w i mia艂 dosy膰 pieni臋dzy, 偶eby wytapetowa膰 te wszystkie baraki, do kt贸rych mieli艣my jeszcze ze trzysta metr贸w. I ten stary czeka艂; 艣ciany swojego pokoju wykleja艂 zdj臋ciami siostrze艅ca: Billy przy samochodzie, Billy w czasie kr臋cenia zdj臋膰, Billy z 偶on膮, synem i dwoma smolistymi pudlami; Billy w Wenecji i Billy w Kalifornii. Wiecznie pisa艂 do niego d艂ugie listy, w kt贸rych skar偶y艂 si臋 na nas, na s膮siad贸w, na policj臋 i na g艂upot臋 w艂adz i taktownie dawa艂 mu do zrozumienia, i偶 nie odrzuci艂by jego pomocy. Ale Billy rzadko odpisywa艂 i nie przysy艂a艂 forsy; wi臋c stary dalej wycina艂 z gazet fotografie kr臋pego, 艂ysiej膮cego m臋偶czyzny o zimnym u艣miechu i wykleja艂 nimi 艣ciany.

- No jak - powiedzia艂 Grisza i tr膮ci艂 mnie w bok. - Ma pan ju偶 odpowied藕?

- Ach - rzek艂 staruszek; by艂 ju偶 zadyszany, lecz stara艂 si臋 i艣膰 z nami krok w krok, cho膰 Grisza specjalnie szed艂 tak szybko, 偶e i mnie by艂o ci臋偶ko. - Ta poczta. I to teraz, kiedy samoloty tak szybko lataj膮. Czyta艂em w gazecie, 偶e w jakim艣 francuskim mie艣cie list szed艂 z ulicy na ulic臋 czterna艣cie lat. Wszystkim si臋 poprzewraca艂o w g艂owie. Kiedy艣 to nie by艂o mo偶liwe.

- Tak - powiedzia艂 Grisza. - Ale wie pan: te niewys艂ane listy to tak cholernie d艂ugo id膮.

- Pan my艣li - zacz膮艂 stary.

- Nic nie my艣l臋 - przerwa艂 mu Grisza. - Pisz pan dalej. I niech pan za艂膮czy od nas wyrazy szacunku i powa偶ania.

Jaki艣 pies zerwa艂 si臋 nagle z kupy 艣mieci i jazgocz膮c podskoczy艂 do mnie: kopn膮艂em go w bok, a偶 szcz臋kn臋艂o co艣 w jego chudych 偶ebrach, ale nie odczepi艂 si臋. Lecia艂 za mn膮 i podskakiwa艂 a偶 do moich kolan jazgocz膮c i warcz膮c, a jego 艣lina pozostawa艂a na badylach niby babie lato; w ko艅cu Grisza trzepn膮艂 go przez 艂eb kamieniem.

- Czyj to ten cholerny pies - powiedzia艂. - Jeszcze mi si臋 rzuci na dziecko.

- Nie b贸j si臋 - powiedzia艂em. - To mnie psy nienawidz膮. Tak zawsze by艂o. Nigdy nic 偶adnemu nie zrobi艂em, a ca艂e 偶ycie rzucaj膮 si臋 na mnie. Podobno s膮 tacy faceci. Kiedy艣 jeden buldog goni艂 mnie przez dwa kilometry.

- Tak ci臋 nienawidz膮? - powiedzia艂 Grisza.

- I jeszcze jak - rzek艂em zawstydzony, bo tak by艂o naprawd臋. - M贸g艂bym ci opowiada膰 przez p贸艂 dnia, ile wycierpia艂em od tych bydl膮t.

A wtedy zerwa艂 si臋 drugi ze 艣rodka drogi; porzuci艂 swoj膮 ko艣膰 i lecia艂 wprost na mnie z dzikimi oczyma i w艂osami zje偶onymi na karku. Wy艂, jakby si臋 zbli偶a艂 koniec 艣wiata i jemu jednemu tylko przypad艂a misja obwieszczenia tego smutnego faktu; zebra艂em si臋 t臋go w sobie i kopn膮艂em go, 偶e odlecia艂 na 艣rodek pola niby kula; od tego kopni臋cia a偶 mnie zabola艂o. A potem wy艂y obydwa.

- No - powiedzia艂 Grisza. - A podobno psy czuj膮 dobrego cz艂owieka. - Popatrzy艂 na mnie z ciekawo艣ci膮; dostrzeg艂em to w jego sko艣nych oczach. - I zawsze tak by艂o? - zapyta艂.

- Zawsze - powiedzia艂em. - Jeszcze nie by艂o takiego, kt贸ry by mnie lubi艂.

Potem usiedli艣my do kolacji: Grisza, jego 偶ona - Lena - ja, i dwuletnia ich c贸reczka nosz膮ca imi臋 matki, a kt贸r膮 zwali艣my Ma艂膮 Lenk膮. Tego dnia w艂a艣nie Lena otworzy艂a ostatni膮 puszk臋 mi臋sa i patrzyli艣my w milczeniu na patelni臋, gdzie mi臋so skwiercz膮c stawa艂o si臋 coraz mniejsze i wygl膮da艂o coraz n臋dzniej. Puszka kosztowa艂a dwa funty i sze艣膰dziesi膮t piastr贸w; a teraz na patelni nie zosta艂o prawie nic; ot, dwa k臋sy. Kot by si臋 tym nie najad艂. Milcz膮c spogl膮dali艣my po sobie, tego mi臋sa prawie ju偶 wcale nie by艂o wida膰, a potem Lena powiedzia艂a z rozpacz膮:

- Nie starczy dla wszystkich. Nie umiem tego podzieli膰.

- No wi臋c - powiedzia艂em. - Mo偶e teraz, kiedy ca艂y dzie艅 lata艂em z Grisz膮 za robot膮, mam sobie nagle przypomnie膰, 偶e wypad艂o mi co艣 wa偶nego do za艂atwienia i wyj艣膰? Tak, Grisza?

- Wybacz jej - powiedzia艂 Grisza. Popatrzy艂 na ni膮 ci臋偶ko, a jego sko艣ne oczy zrobi艂y si臋 jeszcze w臋偶sze. Potem odwr贸ci艂 si臋 do mnie. - Ona jest niewinna - powiedzia艂. - Ona nie rozumie lepiej.

- Nie umiem tego podzieli膰 - powt贸rzy艂a z uporem Lena.

- Nie trzeba - powiedzia艂 Grisza. - Kto by tam dzieli艂 takie g贸wno.

Wzi膮艂 patelni臋 z blachy i kopni臋ciem otworzy艂 drzwi baraku. Zamachn膮艂 si臋 szeroko i wyrzuci艂 mi臋so; plasn臋艂o w mroku i zaraz potem s艂ysza艂em, jak psy rzuci艂y si臋 na nie z warkotem. Siedz膮c przy stole, w 偶贸艂tym blasku lampy, wydawa艂o mi si臋, i偶 widz臋, jak 偶r膮 i jak p臋czniej膮 ich chude, wstr臋tne karki. Ale by艂a to oczywi艣cie fantazja; po艂kn臋艂y to mi臋so w milczeniu, na raz; tak jak po艂yka艂y wszystko, co tylko mog艂y znale藕膰 na tym polu spalonym przez s艂o艅ce i pe艂nym 艣mieci, kt贸re przyw臋drowa艂y nie wiadomo sk膮d i kt贸re pewnie pozostan膮 tam a偶 do ko艅ca 艣wiata.

- No wi臋c - powiedzia艂 Grisza stawiaj膮c patelni臋 na kuchni. - Kiedy艣 pytali kozaka: co by艣 zrobi艂, 偶eby ciebie carem wybrali. Ja by ukra艂 dziesiat' rublej i udra艂 - powiada. Nie martw si臋 Lena. Z ka偶dej sytuacji mo偶na si臋 wygrzeba膰.

- Ale dziecko - powiedzia艂a Lena.

- I mnie nie by艂o lepiej w jej latach - rzek艂.

Napili艣my si臋 tylko herbaty i wyszli艣my przed barak - Grisza i ja - Lena zosta艂a wewn膮trz. Usiedli艣my przed barakiem, na ciep艂ym jeszcze piasku i palili艣my papierosy. Na morzu rybackie statki rozrzucone szeroko w p贸艂kole nawo艂ywa艂y si臋 s艂abymi 艣wiat艂ami.

- S艂uchaj, Grisza - powiedzia艂em. - Rozmawia艂em dzisiaj z jednym facetem, kt贸ry chce ode mnie kupi膰 pistolet. Sprzedam mu. Na choler臋 mi pistolet.

- Nie - powiedzia艂 Grisza. - Nie sprzedawaj broni.

- Sprzedam - powt贸rzy艂em. - Na choler臋 mi to.

- Nie - powiedzia艂. - Nie sprzedaje si臋 broni. Zreszt膮 to wszystko, co masz.

By艂a to prawda; mia艂em tylko ten pistolet, kt贸ry przywioz艂em tu z Europy, bibli臋 i fotografi臋 takiej jednej kurwy, kt贸r膮 przechowywa艂em tylko dlatego, 偶e by艂a troch臋 podobna do innej kurwy, w kt贸rej kiedy艣 si臋 podkochiwa艂em. Mo偶e by膰 zreszt膮, i偶 kocha艂em j膮 naprawd臋. Ale to nie by艂o teraz wa偶ne; wa偶ne by艂o tylko to, 偶e od dw贸ch miesi臋cy byli艣my obaj bez pracy; porz膮dne 艣niadanie jad艂em ostatni raz w Jaffie, w wi臋zieniu. Nie umia艂em my艣le膰 o mi艂o艣ci; co innego Grisza, ale on by艂 Rosjaninem, a Rosjanie si臋 nie zmieniaj膮 i do ko艅ca nic im nie jest oboj臋tne. Ale ja nie jestem Rosjaninem; by艂o mi ju偶 wszystko jedno, a mo偶e by艂em nawet dalej: ju偶 poza rozpacz膮 i ju偶 poza gniewem. Ludzie nie wiedz膮 naprawd臋, ile oboj臋tno艣ci jest w nich i jak bardzo oboj臋tne mo偶e si臋 wszystko sta膰 pewnego dnia; i dobrze, 偶e nie wiedz膮.

- S艂yszysz - powiedzia艂 do mnie Grisza. - Znowu tutaj si臋 szwendaj膮. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w mrok; widzia艂em ich 偶贸艂te, z艂e 艣lepia zapalaj膮ce si臋 i gasn膮ce niby latarki. - My艣l膮, 偶e mo偶e jeszcze co艣 dostan膮.

- Nie - powiedzia艂em. - One tu przychodz膮 do mnie, tylko do mnie. Przysi臋gam ci, Grisza. B贸g tylko jeden wie, dlaczego mnie tak nienawidz膮.

- Kto by je tam rozumia艂 - powiedzia艂 leniwie.

Pali艂 resztk臋 papierosa zaci膮gaj膮c si臋 g艂臋boko i ze znawstwem; potem cisn膮艂 niedopa艂kiem w mrok i odwr贸ci艂 si臋 do mnie. Zdawa艂o mi si臋, nie wiem dlaczego, 偶e patrzy na mnie jako艣 szczeg贸lnie uwa偶nie i surowo.

- A broni - nie sprzedawaj - powiedzia艂.

Zn贸w odezwa艂 si臋 jaki艣, potem zawt贸rowa艂 mu drugi i wy艂y oba do ksi臋偶yca - olbrzymiej, pomara艅czowej bani, balansuj膮cej tu偶 nad spokojnym, jasnym morzem. Czu艂em je tak, jak i one czu艂y mnie prawdopodobnie; czu艂em ich spalon膮 s艂o艅cem sier艣膰 i ich ostre oddechy; ich wieczny g艂贸d i ich w艣ciek艂o艣膰 skierowan膮 przeciwko mnie, tylko przeciwko mnie, tak jakbym ja to stworzy艂 ten kraj o polach spalonych s艂o艅cem; o polach bez drzew, bez cienia, bez dzikich zwierz膮t - z wyj膮tkiem w臋偶y i skorpion贸w, kt贸rych bali si臋 wszyscy. Siedzieli艣my z Grisz膮 w milczeniu; s艂ycha膰 by艂o szum morza, lecz wci膮偶 jeszcze bez 艣ladu wiatru; no i te psy przebiegaj膮ce w ciemno艣ci i szeleszcz膮ce ich 艂apy w polu pe艂nym 艣mieci. I ten ich przekl臋ty warkot.

- No, no - powiedzia艂 Grisza. - Nie widzia艂em jeszcze czego艣 podobnego. Mo偶e kiedy艣 przy艂o偶y艂e艣 jednemu z nich i one to w jaki艣 cholerny spos贸b zw膮cha艂y.

- Nie - powiedzia艂em. - Przysi臋gam ci, Grisza, 偶e nie. Nic do nich nie mam.

Siedzieli艣my tak z godzin臋 mo偶e jeszcze; a potem przyjecha艂 ten cz艂owiek swoj膮 ci臋偶ar贸wk膮. My艣my siedzieli na piachu przed progiem, a on wysiad艂 z kabiny, nie zgasi艂 nawet 艣wiate艂 i podszed艂 prosto do nas.

- Dobry wiecz贸r - powiedzia艂.

Sta艂 przed nami trzymaj膮c pod pachami ca艂膮 kup臋 butelek piwa. Nie odpowiedzieli艣my mu; ni Grisza, ni ja. Mimo i偶 by艂o ciemno, wiedzieli艣my dok艂adnie, jak on wygl膮da; m艂ody, zdrowy m臋偶czyzna tu偶 po trzydziestce; zaczyna艂 ju偶 ty膰 i jego twarz rozlewa艂a si臋 powoli, ale wszystko to sz艂o na koszt zdrowia i m艂odo艣ci, nie kosztem lat; by艂 dobrze odkarmiony i koniec; gdyby mia艂 偶on臋, by艂aby dumna z niego. Feler w tym, 偶e jej nie mia艂. Zaczyna艂 tak偶e 艂ysie膰; mia艂 delikatne ciemi臋 jak u dziecka, ale to si臋 widzia艂o naturalnie tylko w dzie艅. Teraz pachnia艂 za to; u偶ywa艂 jakiej艣 wody kolo艅skiej tak silnej, 偶e cz艂owiek mia艂 wra偶enie, 偶e zakwit艂o ca艂e pole kwiat贸w z oleodruku.

- No, Grisza - powiedzia艂. - C贸偶 to, nie przywitasz si臋?

- We藕 swoj膮 mord臋 st膮d i znikaj - powiedzia艂 Grisza. - I nie przyje偶d偶aj tu wi臋cej. Wiem, czego tu szukasz.

Butelki z piwem zadzwoni艂y delikatnie pod pach膮 tamtego; uczu艂em nagle pragnienie, niemal偶e b贸l w gardle, i przysi膮g艂bym, 偶e Grisza czu艂 to samo.

- S艂uchaj, Grisza - powiedzia艂 tamten. - B臋d臋 mia艂 dla ciebie prac臋 od przysz艂ego tygodnia. Trzysta pi臋膰dziesi膮t funt贸w miesi臋cznie. Za Beer-Scheb膮, chcesz?

- A ty b臋dziesz t臋dy je藕dzi艂 co wiecz贸r - powiedzia艂 Grisza. - I wst膮pisz sobie czasem do mnie, 偶eby troszk臋 odpocz膮膰. I tak troch臋 pogada膰 z moj膮 Len膮. A ja b臋d臋 tyra艂 za Beer-Scheb膮 i posy艂a艂 jej fors臋, nie? - Chcia艂 splun膮膰, ale butelki zn贸w zadzwoni艂y delikatnie i zasch艂o mu w gardle; zasycza艂 jako艣 dziko i 艣miesznie i to go pewnie rozw艣cieczy艂o. - Ujdi ad siuda, swo艂ocz, idi legawy pies, blat'naja morda! - powiedzia艂.

Nic nie widzia艂em; butelki szcz臋kn臋艂y w ciemno艣ci o kamienie i poczu艂em nagle gorzki zapach piwa. Skoczy艂em naprz贸d przyciskaj膮c 艂okcie do twarzy z kolanem wysuni臋tym i podkurczonym niemal do brody; mia艂em szcz臋艣cie - trafi艂em go w brzuch akurat w tym momencie, kiedy szykowa艂 si臋 r膮bn膮膰 Grisz臋 jeszcze raz. St臋kn膮艂 z b贸lu, ale nie zaszkodzi艂o mu to wiele, by艂 to mocny ch艂op; widzia艂em, jak rzuci艂 Grisz膮 niby kotem, a Griszy te偶 niczego nie brakowa艂o; teraz lecia艂 na mnie z pi臋艣ci膮 wzniesion膮 do g贸ry jak m艂ot, ale wywin膮艂em mu si臋 i zn贸w wpad艂 na Grisz臋, i potoczyli si臋 na barak, a偶 艣ciana z dykty trzasn臋艂a. Skoczy艂em na nich z ty艂u; z艂o偶y艂em dwie r臋ce i chcia艂em go trzasn膮膰 w kark, ale nagle jakie艣 ostre z臋by pochwyci艂y mnie za nog臋 i to mnie zgubi艂o; odwr贸ci艂em si臋 bowiem, a wtedy r膮bn膮艂 mnie w szcz臋k臋 tak, 偶e polecia艂em pod p艂ot, w kurz, razem z ca艂ym k艂臋bem skowycz膮cych ps贸w. Ten skowyt, to by艂o wszystko, co zapami臋ta艂em; dopiero p贸藕niej, jak przez mg艂臋, doszed艂 do mnie ha艂as odje偶d偶aj膮cej ci臋偶ar贸wki.

Ockn膮艂em si臋 po d艂ugiej chwili; Grisza trzyma艂 moj膮 g艂ow臋 na kolanach i chustk膮 艣ciera艂 mi krew z warg. Wcia偶 jeszcze hucza艂o mi w uszach, tak jakbym wysiad艂 z samolotu po paru godzinach lotu. Obliza艂em si臋; pr贸bowa艂em powsta膰, ale nie da艂em rady; kolana ugi臋艂y si臋 pode mn膮 i klapn膮艂em ci臋偶ko na ziemi臋.

- To wszystko dlatego, 偶e ten pies ugryz艂 mnie w nog臋, Grisza - powiedzia艂em dzwoni膮c z臋bami. - Straci艂em orientacj臋.

- Przesz艂o - powiedzia艂.

- Inaczej do艂o偶yliby艣my mu zdrowo - powiedzia艂em. - Chcia艂em go r膮bn膮膰 w kark, a wtedy poszed艂by spa膰. Wiesz, Grisza: obie r臋ce razem i tak jak toporem. Nauczy艂 mnie tego jeden go艣膰 od spadochroniarzy. Ale ten cholerny pies wczepi艂 si臋 we mnie. - Milcza艂, nie odpowiada艂, i widzia艂em tylko jego twardy profil. - Tak czy owak on tu ju偶 nie wr贸ci - powiedzia艂em. - Szkoda. Do艂o偶yliby艣my mu zdrowo.

Odwr贸ci艂 si臋 nieco ku mnie; jego jasne, sko艣ne oczy b艂ysn臋艂y jak u kota.

- Nie - powiedzia艂. - Nie do艂o偶yliby艣my mu. A wiesz dlaczego? Bo nie daliby艣my rady. A wiesz, dlaczego nie daliby艣my rady? Bo dw贸ch go艣ci, kt贸rzy nie jedli porz膮dnie od miesi臋cy, byle kto mo偶e skopa膰. - Pomilcza艂 chwil臋. - Ale nie b贸j si臋 - powiedzia艂. - On tu wr贸ci. Wr贸ci tu jeszcze raz. Ale potem ju偶 nigdy wi臋cej.

Podni贸s艂 si臋; pom贸g艂 i mnie wsta膰. Otworzy艂 drzwi i wepchn膮艂 mnie do baraku, a wtedy w 偶贸艂tym, ostrym 艣wietle dojrza艂em jego praw膮 cz臋艣膰 twarzy: opuchni臋ty policzek i obrzydliwie podbite, wyba艂uszone oko. A potem jeszcze d艂ugo, le偶膮c ju偶 w ciemno艣ci na swoim 艂贸偶ku, widzia艂em jego rozbit膮 twarz; zapada艂em w sen i powraca艂em z powrotem przywo艂any obrazem jego twarzy. Wci膮偶 jeszcze hucza艂o mi w g艂owie i wci膮偶 twarz jego powraca艂a z ciemno艣ci; przypomnia艂em sobie nagle jednego Niemca, kt贸ry mia艂 wytatuowan膮 na ramieniu twarz kobiec膮, a pod ni膮 blu藕nierczy napis: wszystko przemija pr贸cz oblicza Twego. To by艂y 艣wi臋te s艂owa, ale ten Niemiec s艂u偶y艂 we francuskiej marynarce handlowej, a przedtem przeszed艂 z Rommlem pustyni臋 i niewiele sobie robi艂 ze 艣wi臋to艣ci 艣wiata tego. Lecz mnie si臋 zdawa艂o, i偶 by艂a to nie wytatuowana twarz kobieca, lecz twarz Griszy, taka jak膮 zobaczy艂em przed godzin膮; rozbita i opuchni臋ta, z okiem szyderczo wyba艂uszonym. Nie mog艂em wci膮偶 jeszcze zasn膮膰; s艂ysza艂em, jak Lena p艂acze i wymy艣la mu, i偶 zmarnowa艂 ca艂膮 kup臋 mi臋sa; nie odrobin臋, kt贸ra sczez艂a w naszych oczach na patelni, lecz w艂a艣nie ca艂膮 kup臋, kt贸r膮 mo偶na by by艂o je艣膰 B贸g jeden wie jak d艂ugo; i s艂ysza艂em, jak go b艂aga艂a, 偶eby da艂 jej spok贸j i odsun膮艂 si臋 z t膮 swoj膮 straszn膮 twarz膮; a potem, ju偶 u progu snu mego, us艂ysza艂em, jak pokona艂 jej op贸r i jak Lena p艂acze z upokorzenia; wi臋c jeszcze pomy艣la艂em sobie, 偶e Grisza to silny ch艂op, i 偶e to by艂 przypadek - to, co zdarzy艂o si臋 przed godzin膮, i jako艣 tak ws艂ucha艂em si臋 przyjemnie w ten jej p艂acz i zasn膮艂em.

Nast臋pnego dnia rano ogolili艣my si臋 nieco p贸藕niej ni偶 zwykle; Grisza podlepi艂 sobie oko plastrem, zjedli艣my po talerzu p艂atk贸w owsianych z margaryn膮; Grisza uca艂owa艂 ma艂膮 Len臋 - ciep艂膮 jeszcze od snu i rozgrymaszon膮 - i wyszli艣my z baraku. Ten staruszek, kt贸ry mia艂 siostrze艅ca w Ameryce, czeka艂 ju偶 na nas. Wygl膮da艂 schludnie; by艂 pi臋knie ogolony, nosi艂 na szyi co艣 w rodzaju apaszki, a jego kr贸tkie spodenki by艂y starannie zaprasowane - my艣my przy nim wygl膮dali jak dwaj z piek艂a w naszych brudnych spodniach khaki i przepoconych koszulach. Stary trzyma艂 w r臋ku list.

- Panowie b臋d膮 przechodzi膰 ko艂o skrzynki pocztowej - powiedzia艂. - Zr贸bcie mi panowie t臋 grzeczno艣膰 - i poda艂 mi ten list, gruby i ci臋偶ki; pisa艂 go p贸艂 nocy pokas艂uj膮c i wycieraj膮c 艂zy. Chcia艂em go ju偶 wzi膮膰, ale Grisza powstrzyma艂 mnie.

- My idziemy do Haifskiej szosy - powiedzia艂. - Tam nie ma 偶adnej skrzynki po drodze. Musi pan si臋 sam pofatygowa膰.

Stary odszed艂 niezadowolony, a ja popatrzy艂em na Grisz臋.

- Dlaczego, na lito艣膰 Boga, do Haifskiej szosy? - powiedzia艂em. - Po co mamy i艣膰 trzy kilometry, kiedy tutaj autobus podje偶d偶a pod nos?

- No i co z tego - rzek艂 Grisza. - Nie wiedzia艂em, 偶e masz co艣 pilnego do za艂atwienia. Mo偶na si臋 czasami przej艣膰; przed dziewi膮t膮 i tak nikogo nie z艂apiemy.

- Ale to trzy kilometry, Grisza.

- W艂a艣nie - powiedzia艂. - Taki spacer uspokoi twoje sko艂atane nerwy.

Poszli艣my przez pole, do szosy, a potem szli艣my brzegiem morza przez ogromn膮 pust膮 pla偶臋, na kt贸rej nikogo jeszcze nie by艂o, czyst膮 i pi臋kn膮, a potem zn贸w wdrapali艣my si臋 na g贸r臋, skr臋cili na lewo i szli艣my poprzez dzielnic臋, w kt贸rej mieszkali tylko dyplomaci - by艂y to ma艂e, schludne domki schowane w艣r贸d tych fantastycznie kwitn膮cych drzew; przed furtk膮 ka偶dego z tych domk贸w sta艂y butelki z mlekiem; czasem trzy, a nawet cztery, z czego mo偶na by艂o si臋 domy艣li膰, 偶e maj膮 ca艂e chmary dzieci. By艂o mi troch臋 g艂upio ze wzgl臋du na ma艂膮 Len臋 i zerkn膮艂em na Grisz臋; widzia艂em, 偶e te偶 patrzy na te butelki z mlekiem, ale udawa艂, 偶e go to nic nie obchodzi. Mia艂em ochot臋 wzi膮膰 kamie艅 i porozbija膰 je wszystkie - systematycznie, na zimno i niczego nie t艂umacz膮c. Ale nie mog艂em sobie na to pozwoli膰; jechali艣my, aby wykombinowa膰 jak膮艣 mo偶liwo艣膰 - tego dnia, jak i ka偶dego innego dnia od dw贸ch miesi臋cy.

Przy kt贸rym艣 z tych domk贸w, w kt贸rym powinny mieszka膰 raczej lalki ni偶 ludzie, takie to wszystko by艂o schludne i grzeczne, Grisza zatrzyma艂 si臋. Wyci膮gn膮艂 z kieszeni blaszane pude艂ko z wizerunkiem brodatego kapitana. Ni st膮d, ni zow膮d usiad艂 pod samym p艂otem opieraj膮c si臋 o niego plecami i wyci膮gn膮艂 nogi a偶 na 艣rodek drogi.

- Siadaj - powiedzia艂. - Zapalimy.

Usiad艂em troch臋 dalej, na kamieniu; by艂o dopiero po si贸dmej, a kamie艅 przygrza艂 mnie ju偶 porz膮dnie w ty艂ek. Grisza dostrzeg艂 to i u艣miechn膮艂 si臋.

- Co jest - powiedzia艂. - Boisz si臋, 偶e przewr贸cisz im ten ca艂y interes? Te偶 by si臋 nic nie sta艂o.

- Ja tam nie lubi臋, 偶eby kto艣 mord臋 nade mn膮 rozdziera艂 - powiedzia艂em. Ale usiad艂em ko艂o Griszy i te偶 opar艂em si臋 o sztachety. Zapalili艣my i by艂o od razu lepiej. Siedzia艂em rozwalony obok Griszy i my艣la艂em sobie, i偶 w tym kraju niewiele potrzeba, 偶eby cieszy膰 si臋 偶yciem. Z pocz膮tku, kiedy tu przyjecha艂em, zdawa艂o mi si臋, 偶e nie lubi臋 tego kraju. Ale potem, kiedy go ju偶 troch臋 pozna艂em, pomy艣la艂em sobie, 偶e si臋 pomyli艂em. Pomy艂ka polega艂a na tym, 偶e kocha艂em ten kraj, sam o tym nie wiedz膮c. I nigdy go nie przestan臋 kocha膰; tych p贸l, nad kt贸rymi unosz膮 si臋 i kr臋c膮 pi贸ropusze wody, pomara艅czowych las贸w pachn膮cych tak pi臋knie, 偶e cz艂owiek boi si臋 w to uwierzy膰; i 艂agodnych wzg贸rz Galilei, i tych ma艂ych miasteczek, do kt贸rych zje偶d偶a si臋 nagle i w kt贸rych Arabowie potrafi膮 m贸wi膰 dziesi臋cioma j臋zykami; jednakowo 藕le, z jednakow膮 艂atwo艣ci膮 i powag膮. Wierz臋, 偶e tam mieszka B贸g i 偶e nigdy stamt膮d nie odszed艂. I b臋d臋 w to wierzy艂 nawet wtedy, je艣liby ten kraj spotka艂o dziesi臋膰 nowych nieszcz臋艣膰, bo tylko tam Go czu艂em. Przysz艂a mi ochota, aby to wszystko nagle powiedzie膰 Griszy, ale kiedy obr贸ci艂em si臋 ku niemu, my艣la艂em, 偶e serce p臋knie mi z przera偶enia; obla艂em si臋 potem, a jednocze艣nie w gardle zrobi艂o mi si臋 tak sucho, jak gdybym nigdy na tym 艣wiecie kropli wody nie wypi艂.

Przede mn膮 sta艂 pies; ogromny jak ciel臋, tylko 偶e wygl膮da艂 strasznie: niby diabe艂, rog贸w mu tylko brakowa艂o. By艂 ca艂y czarny jak smo艂a i kud艂aty, 艂apy mia艂 grube, a z臋b贸w mog艂em si臋 domy艣le膰 w jego kwadratowej, obro艣ni臋tej paszczy. Zna艂em te psy; by艂 to brodacz monachijski, rzadki okaz, ogromnie drogi; czasami u偶ywa si臋 tych ps贸w do polowania, poniewa偶 potrafi膮 dobrze chodzi膰 po wodzie, a ci figlarze z SS u偶ywali ich podczas wojny jako psy policyjne - by艂y gro藕niejsze od wilk贸w i bokser贸w. Widzia艂em kiedy艣, jak jeden taki skoczy艂 na cz艂owieka, wprost do gard艂a, i powali艂 go na ziemi臋 rozdzieraj膮c mu ca艂y bark jednym chwytem paszczy.

- No - powiedzia艂em do Griszy. - Dalszego ci膮gu nie b臋dzie.

A teraz pies taki sta艂 przede mn膮 o dwa kroki i kr臋ci艂 swoim kr贸tkim ogonem. Nie ruszy艂em si臋; papieros sparzy艂 mnie nagle w r臋k臋 i ba艂em si臋 upu艣ci膰 go na ziemi臋; czeka艂em, a偶 sam si臋 wy艣li藕nie. Delikatnie podkurczy艂em nogi pod siebie, aby w tym momencie, kiedy pies skoczy mi do gard艂a, m贸c go zrzuci膰. Ale on nie rusza艂 si臋; czeka艂, jaka艣 mucha przelecia艂a mu przed nosem i k艂apn膮艂 niedbale paszcz臋k膮. Potem zbli偶y艂 sw贸j mokry, kwadratowy nos do mojego policzka i obw膮cha艂 mnie starannie, nawet tr膮ci艂 mnie nieco. Nie rusza艂em si臋 i to go widocznie zdumia艂o; tr膮ci艂 mnie swoj膮 grub膮, kosmat膮 艂ap膮 raz i drugi; bawi艂o go to wida膰; wreszcie odskoczy艂 o krok i zaszczeka艂 pot臋偶nym basem, a wtedy zobaczy艂em jego ogni艣cie czerwony j臋zyk. Wreszcie odbieg艂 w podskokach wci膮偶 jeszcze odwracaj膮c ku mnie kosmat膮 paszcz臋; tak jakbym mu sprawi艂 zaw贸d, 偶e nie zareagowa艂em na jego zaczepki. Rzuci艂em si臋 do Griszy.

- Czego艣 nie wzi膮艂 kamienia, durniu - powiedzia艂em. - Trzeba go by艂o trzepn膮膰 w 艂eb i koniec. Widzisz, 偶e pies chce mnie gry藕膰, a ty siedzisz i patrzysz.

- Trzeba by艂o to samemu zrobi膰 - powiedzia艂 Grisza. - Dok艂adnie to samo: wzi膮膰 kamie艅 i trzepn膮膰 go w 艂eb.

- Ba艂em si臋 poruszy膰.

- A ja to co? Ja si臋 te偶 ba艂em.

- Sk膮d si臋 ten dra艅 tutaj wzi膮艂? - powiedzia艂em. - Jeszcze w 偶yciu nie widzia艂em takiego ogromnego psa.

- 艁adny pies - powiedzia艂 Grisza. By艂 wyra藕nie z艂y, i pomy艣la艂em sobie, 偶e pewnie wstydzi si臋 swojego tch贸rzostwa. Popatrzy艂 na mnie z boku. - Gdyby ci臋 tak chwyci艂 swoimi z臋bami - powiedzia艂 - to...

Pokr臋ci艂 g艂ow膮, nie doko艅czy艂; zn贸w popatrzy艂 w bok ze z艂o艣ci膮, wyra藕nie unikaj膮c mego wzroku, i zn贸w pomy艣la艂em sobie, 偶e si臋 wstydzi. Zrobi艂o mi si臋 go 偶al.

- No, no, Grisza - powiedzia艂em. - Idziemy dalej. Nic si臋 przecie偶 w ko艅cu nie sta艂o.

- Nic - powiedzia艂 Grisza.

Szli艣my do autobusu, a ten dra艅 bieg艂 za mn膮; nie za nami, nie za Grisz膮, ale w艂a艣nie za mn膮 - tego by艂em pewien. Nie odwraca艂em si臋, a by艂em przekonany, 偶e w pewnym momencie skoczy na mnie z ty艂u i przygniecie mnie do ziemi. Raz nawet tr膮ci艂 mnie na przystanku i kiedy wreszcie nadjecha艂 autobus i wsiedli艣my, to bieg艂 jeszcze spory kawa艂 za tym starym pud艂em i szczeka艂. Jaki艣 cz艂owiek stoj膮cy ko艂o mnie powiedzia艂 z podziwem:

- 艁adnego ma pan psa.

- Pewnie - powiedzia艂em ocieraj膮c pot. - Cholernie 艂adny pies. Mog臋 go panu sprzeda膰.

- Bro艅 Bo偶e - przestraszy艂 si臋. Ale rozwa偶a艂 co艣 w sobie; to by艂o wida膰. Wreszcie zapyta艂: - Co on potrzebuje zje艣膰?

- Dwie butelki szampana i puszk臋 kawioru - powiedzia艂 Grisza. - Ale b臋dzie pan przynajmniej spokojny o 偶on臋; ju偶 on jej przypilnuje.

- Chamstwo!

- To nie pytaj si臋 pan!

- Pan pewnie nowy tutaj?

- Tak - powiedzia艂 Grisza. - Ale siedzia艂em ju偶 w wi臋zieniu za pobicie. Wcale nie by艂o tak 藕le.

Ten cz艂owiek obrazi艂 si臋; pocz膮艂 g艂o艣no opowiada膰 zwracaj膮c si臋 przy tym do wszystkich, 偶e kiedy艣 by艂o tutaj inaczej, 偶e kiedy艣 ludzi si臋 tutaj szanowa艂o; a nawet mo偶na by艂o zostawia膰 otwarte mieszkania i wszystko cz艂owiek zastawa艂 na miejscu. Kraty pocz臋to wstawia膰 dopiero po ostatniej wojnie, kiedy przyjechali nowi emigranci. On sam, osobi艣cie, kopa艂 tu drogi i cierpia艂 na malari臋, podczas gdy Grisza za偶era艂 si臋 w Europie jak u Pana Boga za piecem; potem Grisza mu powiedzia艂, 偶eby tamten przes艂a艂 mu rachunek za swoj膮 malari臋, to on zobaczy, co dla niego mo偶na zrobi膰, a w ko艅cu jaki艣 偶o艂nierz stoj膮cy ko艂o mnie i s艂uchaj膮cy tego wszystkiego oboj臋tnie - opalony i muskularny - zapyta艂 mnie, dlaczego my, 呕ydzi, musimy si臋 zawsze k艂贸ci膰. Powiedzia艂em mu, 偶e nie wiem, i tak dojechali艣my do Tel-Avivu. Kiedy wysiada艂em z autobusu, 艂ydki dr偶a艂y jeszcze pode mn膮 i powiedzia艂em do Griszy:

- Nigdy ju偶 nie p贸jd臋 t膮 drog膮. Nast臋pnym razem ten dra艅 mi nie podaruje.

Na ulicy King George zobaczyli艣my tego faceta, o kt贸rym wiedzieli艣my, 偶e ma chody i mo偶e wystara膰 si臋 nam o prac臋. Siedzia艂 w ma艂ej kawiarni i zajada艂 co艣, czego lepiej by艂o nie identyfikowa膰. Z ustami pe艂nymi jedzenia poinformowa艂 Grisz臋, 偶e teraz szczeg贸lnie ci臋偶ko o jak膮kolwiek prac臋, 偶e przyjecha艂o du偶o nowych emigrant贸w i te偶 nie wiadomo, gdzie ich poupycha膰. Przesta艂 m贸wi膰 i sko艅czy艂 tak偶e je艣膰; czeka艂 przez chwil臋, patrz膮c na nas niewinnym wzrokiem, a potem zn贸w napcha艂 sobie usta jedzeniem i powiedzia艂, 偶e bardzo mu przykro widzie膰 dw贸ch m艂odych ludzi chodz膮cych bez pracy, ale kiedy on tu przyjecha艂, nie by艂o nic pr贸cz malarii i walk z Arabami i jako艣 to prze偶y艂.

- Jazda - powiedzia艂 Grisza. - Ile chcesz i jak膮 robot臋 mo偶esz za艂atwi膰. Nie b臋d臋 tu sta艂 i s艂ucha艂 twojego mlaskania.

Prze艂kn膮艂 olbrzymi k臋s i powiedzia艂 bez zaj膮knienia:

- Trzysta funt贸w.

- Nie wi臋cej? - zapyta艂em.

- Trzysta - powiedzia艂. Wskaza艂 na mnie palcem. - Dla was obu. Za艂atwi臋 wam sta艂膮 prac臋.

- Trzysta funt贸w - powiedzia艂 Grisza. - A ile b臋dziemy zarabia膰?

- Osiem i p贸艂 funta dziennie - powiedzia艂. - Taka jest stawka.

- To wypada po jakie艣 dwie艣cie dwadzie艣cia funt贸w na miesi膮c, jak dobrze p贸jdzie - powiedzia艂 Grisza. - Dwie艣cie dwadzie艣cia funt贸w za ca艂y miesi膮c tyrania. A ty chcesz trzysta.

- Ja chc臋? - zdumia艂 si臋 tamten. - Ja chc臋 zje艣膰 swoje 艣niadanie do ko艅ca. To wy chcecie. Najlepiej dla was b臋dzie, jak p贸jdziecie do biura po艣rednictwa pracy. Oni was ju偶 urz膮dz膮. - Uni贸s艂 palec i wskaza艂 na rozbit膮 twarz Griszy. - Co艣 podobnego - powiedzia艂. - Mia艂e艣 wypadek?

- Nie - rzek艂 Grisza. - Bawi艂em si臋 z dzieckiem.

Przysun膮艂em sobie krzes艂o i usiad艂em ko艂o niego. Odsun膮艂 nieco sw贸j talerz.

- Dobrze - powiedzia艂em. - Dostaniesz swoje trzysta funt贸w. To kiedy mo偶emy zacz膮膰?

- Kiedy - powt贸rzy艂. - Jutro. Dzisiaj zap艂acicie, a ja wam dzisiaj jeszcze wszystko za艂atwi臋. Jutro mo偶ecie zacz膮膰.

- S艂uchaj pan - powiedzia艂em. - Ja i m贸j kolega widzieli艣my po raz ostatni trzysta funt贸w na reklamie loterii pa艅stwowej w kinie. Musimy przepracowa膰 miesi膮c, a potem dostaniesz pan swoj膮 fors臋. Zgoda?

Wyci膮gn膮艂em do niego r臋k臋; czeka艂em chwil臋, a potem Grisza z ca艂ej si艂y uderzy艂 mnie w r臋k臋 i r臋ka moja odskoczy艂a w bok.

- Jeszcze si臋 spotkamy - powiedzia艂 Grisza.

- Pewnie - rzek艂 tamten. - Zawsze mo偶emy si臋 spotka膰, kiedy b臋dziecie mieli trzysta funt贸w.

To by艂o wszystko; poszli艣my przed siebie; mo偶na by艂o ju偶 w艂a艣ciwie wraca膰 do domu, ale chodzi艂o o Len臋: bali艣my si臋 wr贸ci膰 do domu o godzinie dziesi膮tej rano i powiedzie膰, 偶e niczego nie uda艂o si臋 nam za艂atwi膰. To by by艂o g艂upio; trzeba by艂o wraca膰 ju偶 po czwartej, razem z lud藕mi powracaj膮cymi z pracy i udawa膰 zm臋czonych ca艂odzienn膮 bieganin膮. Chyba nic tak nie m臋czy, jak udawanie zm臋czenia - w pewnych sytuacjach. Mieli艣my przed sob膮 par臋 godzin czasu; poszli艣my nasz膮 zwyk艂膮 drog膮 - w kierunku morza.

- On nie jest z艂y - powiedzia艂 do mnie Grisza. - Ale on nie rozumie inaczej. - Pomilcza艂 chwil臋. - Tak jest pewnie ze wszystkimi - rzek艂.

- Ale w mord臋 to mu chcia艂e艣 da膰.

- Pewnie - rzek艂. - Nie jemu jednemu.

- S艂uchaj, Grisza - powiedzia艂em. - On chce trzysta funt贸w. Sprzedamy moj膮 spluw臋. We藕miemy za ni膮 sto dwadzie艣cia, mo偶e ze sto czterdzie艣ci funt贸w, a reszt臋 dopo偶yczymy. Damy mu te trzysta funt贸w i koniec. Za dzie艅, dwa zaczniemy pracowa膰 i wszystko b臋dzie OK.

- Nie - powiedzia艂. - Nie sprzedawaj broni.

- I na choler臋 ci ten pistolet? - powiedzia艂em w艣ciek艂y. - Do czego b臋dziesz strzela艂?

- Co艣 si臋 musi znale藕膰 - powiedzia艂 Grisza. - A mo偶e ten swo艂ocz niczego nie potrafi za艂atwi膰? Mo偶e jemu si臋 tylko 艣ni nasza forsa. I co wtedy? A jak on pry艣nie z nasz膮 fors膮, to gdzie go b臋d臋 szuka艂? Ma艂o takich cwaniak贸w w 偶yciu widzia艂em? Chryste Panie, widzia艂em ich dosy膰. Zaczekaj.

- Wydaje mi si臋, 偶e ju偶 czekam troszeczk臋 - powiedzia艂em. - Ale ty Grisza masz 偶on臋. I ma艂膮 Len臋.

- O偶e艅 si臋 te偶 - powiedzia艂. - Przynajmnicj obaj b臋dziemy w jednakowej sytuacji. A to ukoi twoj膮 dusz臋.

- W艂a艣nie id臋 si臋 偶eni膰 - powiedzia艂em. - Ale tylko na troch臋.

Po偶egnali艣my si臋 przy morzu; on zszed艂 na pla偶臋, a ja poszed艂em w kierunku ulicy Jaarkon, aby znale藕膰 pewn膮 dziewczyn臋. Nie by艂o to zreszt膮 takie trudne; ujrza艂em j膮 ju偶 z daleka: siedzia艂a na tarasie brudnej kawiarni i pali艂a papierosa w taki spos贸b, 偶e nawet pi臋cioletnie dziecko nie mia艂oby w膮tpliwo艣ci, czym si臋 trudni. By艂a jednak rzeczywi艣cie 艂adna i to komplikowa艂o spraw臋. Komplikowa艂o - bo cz艂owiek jej 偶a艂owa艂. Mnie tam nigdy nie 偶al kurew, bo kurw膮 nie mo偶na zosta膰, trzeba si臋 ni膮 urodzi膰 i umrze膰, a reszta na ten temat to kiepska literatura. Wi臋c nigdy ich nie 偶a艂owa艂em i przypuszczam, 偶e dlatego mnie lubi艂y. S艂ysza艂em, jak zwierza艂y si臋 艂zawym g艂osem ze swego 偶ycia r贸偶nym mniej lub wi臋cej pijanym idiotom; a potem opowiada艂y to sobie i zdycha艂y przy tym ze 艣miechu. One w og贸le lubi膮 opowiada膰. I maj膮 co. A przy tym mo偶na si臋 艂atwo domy艣li膰, kiedy k艂ami膮, i to sprawia satysfakcj臋: rodzonej 偶onie cz艂owiek chce wierzy膰, kiedy o艣wiadcza, 偶e dentysta zaj膮艂 jej pi臋膰 godzin czasu; a w dodatku nie mo偶e sobie przypomnie膰, na jakiej ulicy znajduje si臋 jego zak艂ad. Z nimi tego nie ma. Ale tej jednej 偶a艂owa艂em, bo by艂a rzeczywi艣cie pi臋kna. I nic na to nie poradz臋. A w dodatku 偶y艂em ju偶 z ni膮 od paru miesi臋cy i by艂em jej winien ca艂膮 kup臋 forsy; wi臋c mo偶e st膮d bra艂a si臋 ta 艣wie偶o艣膰 uczu膰. Mo偶e.

- No i jak - powiedzia艂a, kiedy usiad艂em ju偶 ko艂o niej na nieprawdopodobnie brudnym wyplatanym krzese艂ku i zapali艂em papierosa. - Nic?

- Nic - powiedzia艂em.

Napi艂em si臋 czego艣 okropnego i s艂odkiego ze szklanki stoj膮cej przed ni膮; kelner przyni贸s艂 mi piwo Gold Star, kt贸re pi艂em tu zawsze i zawsze na jej rachunek; napi艂em si臋 troch臋 tego gorzkiego, mocnego piwa i od razu by艂o mi lepiej. Kelner zmru偶y艂 do mnie oko, co oznacza艂o, 偶e powa偶a mnie i m贸j m膮dry stosunek do 偶ycia; i co oznacza艂o r贸wnie偶, 偶e on sam tak偶e ch臋tnie zosta艂by alfonsem, ale z niewiadomych sobie samemu przyczyn nie mo偶e si臋 na to zdecydowa膰; a potem odszed艂. Ona sama pi艂a to swoje s艂odkie paskudztwo; nie wiem, co to mog艂o by膰, ale nigdy jeszcze czego艣 takiego nie pr贸bowa艂em.

- Wi臋c co - powiedzia艂a Ewa. - Chcesz pojecha膰 ze mn膮 do Jerozolimy?

- Nie - powiedzia艂em. - Spr贸buj臋 jeszcze.

U艣miechn臋艂a si臋.

- Nie dostaniesz 偶adnej pracy - powiedzia艂a. - Po pierwsze, jeste艣 turyst膮 i nie masz pozwolenia pracy. Po drugie, nie znasz prawie wcale j臋zyka. Nikt ci臋 nie przyjmie, to jasne; a zreszt膮 takich jak ty jest tu du偶o. Nie od rzeczy by艂oby wspomnie膰, 偶e w dodatku niczego nie umiesz.

- Pracowa艂em przez pi臋膰 lat jako kierowca - powiedzia艂em. - I to na gorszych samochodach jak tutaj. Potrzeba mi tylko pracy, Ewa. Nie zapomnia艂em tego.

- W tym kraju ka偶dy jest kierowc膮 - powiedzia艂a. - I tak膮 prac臋 akurat najci臋偶ej dosta膰, bo to jest jeszcze najlepiej p艂atne.

O tym wiedzia艂em i bez niej, 偶e kierowcy 偶yj膮 tutaj jak kr贸lowie i zarabiaj膮 najwi臋cej. Ten dra艅, kt贸ry wczoraj mnie i Griszy nak艂ad艂 po mordzie, te偶 by艂 przecie偶 kierowc膮; zgrzytn膮艂em z臋bami, kiedy przypomnia艂em sobie o tym.

- Chcesz jeszcze m贸wi膰 na ten temat? - zapyta艂a Ewa. - Bo mog臋 ci jeszcze powiedzie膰, 偶e tu jest wi臋cej kierowc贸w jak samochod贸w. - Zn贸w napi艂a si臋 tej nieodgadnionej cieczy odrzucaj膮c s艂omk臋. - No wi臋c?

- Nie - powiedzia艂em. - Nie pojad臋 z tob膮, Ewa.

Kelner podszed艂 i powiedzia艂 do niej:

- Jeden taki tutaj chcia艂by z tob膮 pogada膰. Siedzi z ty艂u.

- Powiedz mu, 偶e jestem zaj臋ta - powiedzia艂a. Nie odwr贸ci艂a si臋 nawet, aby spojrze膰 w jego stron臋; by艂a naj艂adniejsz膮 prostytutk膮 w tym kraju i mog艂a sobie pozwoli膰 na to, aby nie odwracaj膮c g艂owy straci膰 dwadzie艣cia funt贸w. Zreszt膮 m贸g艂 poczeka膰; je艣li ju偶 koniecznie chcia艂, to wiedzia艂 zapewne, 偶e lepszej nie znajdzie. - Nie chcesz by膰 alfonsem - powiedzia艂a. - Co?

- Nie - powiedzia艂em. Ale doda艂em szybko: - Kocham ci臋. Kocham ci臋, ale nie chc臋 tego. Jeszcze spr贸buj臋. Musz臋 w ko艅cu dosta膰 jak膮艣 prac臋. - Zabrzmia艂o to wszystko jako艣 s艂abo; wi臋c raz jeszcze z m臋k膮 w g艂osie powiedzia艂em denerwuj膮c si臋 przy tym za tego faceta z ty艂u: - Kocham ci臋.

- A jak tam Grisza?

- A tak, 偶yje. - I nagle powiedzia艂em bez wst臋p贸w: - S艂uchaj, Ewa. Potrzeba mi trzysta funt贸w. Mog臋 dosta膰 robot臋 i mam takiego jednego, kt贸ry to mo偶e za艂atwi膰. Ale ten swo艂ocz chce wszystko od razu.

- Pojed藕 ze mn膮 do Jerozolimy - powiedzia艂a. - To wszystko. I nie m贸w ze mn膮 o pieni膮dzach. - Wyj臋艂a z torebki banknot funtowy i po艂o偶y艂a go na stoliku, cho膰 rachunek nie m贸g艂 wynosi膰 wi臋cej jak sze艣膰dziesi膮t piastr贸w. - Chod藕 - powiedzia艂a.

Ale ja siedzia艂em uparcie; ja tam nie lubi臋 pyta膰 i B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e nigdy nie lubi艂em. Czeka艂em, a偶 ona si臋 domy艣li. Powiedzia艂a do mnie:

- Nie b贸j si臋, z nikim jeszcze nie by艂am.

Wyszli艣my; ten, kt贸ry siedzia艂 za nami, sapn膮艂 ze z艂o艣ci膮, ale nie poruszy艂 si臋; by艂 twardy, chcia艂 czeka膰. Jemu by艂o wszystko jedno: pierwszy czy drugi. Mnie nie. Ju偶 nie chodzi艂o o nic, tylko o to, aby by膰 pierwszym tego dnia. Taka by艂a mi臋dzy nami umowa i to mi Ewa przysi臋g艂a w pewnym burdelu, naszego pierwszego dnia, podmywaj膮c si臋 przy tym z wdzi臋kiem kocicy. Mo偶e bym nawet z ni膮 pojecha艂 do Jerozolimy, bo sama my艣l, 偶eby by膰 sutenerem akurat w 艢wi臋tym Mie艣cie wydawa艂a mi si臋 艣wie偶a, ale zna艂em Ew臋 zbyt dobrze. Wiedzia艂em, 偶e 艂adowa艂aby mi si臋 do 艂贸偶ka po dniu swojej ci臋偶kiej pracy i 偶膮da艂aby ode mnie tego, 偶ebym si臋 z ni膮 cacka艂 jak z prawiczk膮; tak w艂a艣nie, poniewa偶 one oczyszczaj膮 si臋 w ten spos贸b. Niestety. Pod tym wzgl臋dem one wszystkie s膮 takie same; i dla nikogo nie robi膮 wyj膮tku.

To ci臋偶ki kawa艂ek chleba i one s膮 twarde; twardsze od 偶on i c贸rek, i naszych matek. Ile razy szed艂em z Ew膮, zawsze musia艂em i艣膰 g艂贸wn膮 ulic膮, chocia偶 t艂umaczy艂em jej, 偶e o wiele przyjemniej i艣膰 bocznymi uliczkami i 偶e rosn膮ce tam palmy przypominaj膮 mi Palermo. Ale to jej zupe艂nie nie obchodzi艂o, gdzie tam; uwieszona u mojego ramienia przepycha艂a si臋 wraz ze mn膮 poprzez t艂um; przystawa艂a przy oknach wystawowych i czyta艂a jad艂ospisy wywieszone przed restauracjami, tak 偶eby wszyscy widzieli, 偶e i ona ma swojego i 偶e pogarda 艣wiata jest czym艣, z czego mo偶na si臋 艣mia膰, je艣li si臋 ma swojego Cyrenejczyka. A tym Cyrenejczykiem by艂em ja. Powtarzam: to twardy chleb; trzeba mie膰 dobre z臋by i krew. Ja tam nigdy nie mog艂em si臋 po艂apa膰, z iloma ona by艂a w 艂贸偶ku; z pi臋cioma, dziesi臋cioma czy z dwudziestoma, a ona zawsze poznawa艂a, kiedy skoczy艂em sobie w bok. My艣la艂em o tym wszystkim id膮c ulic膮 Ben-Jehuda o godzinie dwunastej w po艂udnie, przy czterdziestu stopniach upa艂u; i cholera mn膮 trz臋s艂a. Dopiero p贸藕niej, w hotelu, wr贸ci艂 mi dobry humor. Lubi艂em na ni膮 patrze膰, kiedy zrzuci艂a ju偶 z siebie te kolorowe szmaty i chodzi艂a po kamiennej posadzce pal膮c papierosy - jednego za drugim. By艂a zgrabna jak kot i wiedzia艂a o tym. D艂ugie nogi, piersi jak u Murzynki i anielska twarzyczka. Tylko oczy mia艂a ponure, z艂e; tak jakby przekl臋艂a wszystko i wszystkich. Dobrze si臋 przy tym nazywa艂a: Ewa. Le偶a艂em na czystym, szeleszcz膮cym prze艣cieradle i patrzy艂em na ni膮; by艂em ju偶 dobrze zm臋czony, a to dobrze 艣wiadczy na jej korzy艣膰; niewiele kobiet potrafi cz艂owieka zm臋czy膰 przy czterdziestu stopniach upa艂u, a w dodatku cz艂owieka, kt贸ry porz膮dnie nie jad艂 od dw贸ch miesi臋cy.

- Chamsin idzie - powiedzia艂a do mnie Ewa.

Wsta艂em; okr臋ci艂em si臋 prze艣cierad艂em i podszed艂em do okna. Rzeczywi艣cie: morze 艣ciemnia艂o, a zakurzone drzewa na ulicy by艂y nieruchome, jak z gipsu, drzewa i ich cienie; wszystko zamiera艂o. Ludzie przemykali pospiesznie staraj膮c si臋 przechodzi膰 pod niskimi markizami sklep贸w.

- To mo偶e potrwa膰 i pi臋膰 dni - powiedzia艂em.

Patrz膮c przed siebie, w ulic臋, Ewa powiedzia艂a:

- Jed藕 ze mn膮 do Jerozolimy.

- Nie.

- Zdechniesz tutaj.

- Nie. Nie zdechn臋.

Wr贸ci艂a na 艂贸偶ko. Po艂o偶y艂a si臋 i za艂o偶y艂a r臋ce pod g艂ow膮. Zamkn膮艂em okno; podobno tak lepiej, kiedy chamsin nadci膮ga. Lepiej, ale te偶 mo偶na zwariowa膰. Raz jeszcze spojrza艂em na ulic臋; st膮d, z czwartego pi臋tra, czu艂em ciep艂o asfaltu.

- Nigdy jeszcze nie byli艣my w tym pokoju - powiedzia艂em. - Dlaczego nie powiedzia艂a艣 portierowi, 偶eby nam da艂 nasz zwyk艂y pok贸j na pierwszym pi臋trze?

- Ach - powiedzia艂a. - Tam naprzeciwko mieszka taka stara panna. Wiesz, nie艣mia艂a entuzjastka 偶ycia p艂ciowego. Ja tam nie lubi臋 nikomu sprawia膰 rado艣ci za darmo.

- Tu jest 艂adniej - powiedzia艂em. - Wida膰 po艂ow臋 miasta. I morze. I Jaff臋.

- W Jerozolimie jest jeszcze 艂adniej - powiedzia艂a Ewa. - A o dwunastej w po艂udnie s艂ycha膰, jak z meczetu zwo艂uj膮 wiernych na modlitw臋. - Nagle zmieni艂a ton. - Ale ty nie chcesz jecha膰, co? Nie ma o czym m贸wi膰?

- Nie - powiedzia艂em.

- Boisz si臋 偶y膰 z kurw膮 - powiedzia艂a - bo ci si臋 zdaje, 偶e mo偶esz kiedy艣 mie膰 co艣 lepszego. Ale to nieprawda. Nie b臋dziesz mia艂 innej. Wszystkie s膮 kurwami i wy wszyscy jeste艣cie klientami. To jest mi艂o艣膰. Ale ty nie b臋dziesz klientem. B臋dziesz alfonsem. A zreszt膮 co ci za r贸偶nica.

One wszystkie czuj膮 si臋 w obowi膮zku wypowiadania swoich my艣li w spos贸b najbardziej ponury, nie rozumiej膮c, 偶e nikogo to nie interesuje. M贸zgi ich pozostaj膮 dziewicze; to tak, jakby los chcia艂 im zrekompensowa膰 co艣 nieco艣. Zauwa偶y艂em tak偶e, 偶e lubi膮 strasznie m贸wi膰 o 艣mierci i pogrzebach; i s膮 przekorne jak dzieci w tym my艣leniu o 艣mierci, o swoim ciele spoczywaj膮cym w艣r贸d kwiat贸w, i o 艂zach kole偶anek.

- Potrzeba mi trzystu funt贸w, Ewa - powiedzia艂em. - Po偶ycz mi, albo daj. Grisza ma dziecko i 偶on臋. Chodzi o dziecko.

- 艁adna jest 偶ona Griszy? - zapyta艂a mnie Ewa.

- Bo ja wiem? Chyba 艂adna.

- No to przyprowad藕 j膮 jutro razem z Grisz膮 - powiedzia艂a. - I niech si臋 troch臋 lepiej ubierze. A wieczorem b臋dziecie mieli trzysta funt贸w. Ja jej pomog臋. Mnie te偶 pierwszy raz pomog艂a taka jedna jak ja.

- Je艣li mnie kochasz - zacz膮艂em.

- Dam ci w Jerozolimie - powiedzia艂a. - Nie trzysta. Trzy tysi膮ce. Mo偶e nawet wi臋cej. B臋dziesz sobie w dzie艅 chodzi艂 p艂ywa膰, a wieczorem p贸jdziemy si臋 bawi膰 we dw贸jk臋. Ale w Jerozolimie.

- Grisza by j膮 zabi艂 - powiedzia艂em.

- Ale na mnie to si臋 Grisza zgodzi, co? On jest twoim dobrym przyjacielem, on si臋 nawet nie zapyta, sk膮d masz, 偶eby ci臋 nie urazi膰. On kocha swoj膮 偶on臋, ty kochasz mnie - c贸偶 to dla ciebie za r贸偶nica.

- Bierzesz mnie na diet臋, Ewa, co? - powiedzia艂em.

- Kocham ci臋 - powiedzia艂a. - Kurwy te偶 kochaj膮. Zapytaj si臋 偶ony Griszy, jak nie wierzysz.

No i ju偶, takie one s膮. Je艣li si臋 przy czym艣 upr膮, to nie ma na to ratunku. Dla nich 偶ycie to prawdziwy dramat, one si臋 nie nudz膮.

- To ju偶 nie m贸wmy o tym - powiedzia艂em. Le偶a艂em ko艂o niej; zn贸w ogarnia艂o mnie gor膮co i z ca艂ej si艂y stara艂em si臋 zapomnie膰 o tym t艂ustym, spoconym i cierpliwym cz艂owieku, kt贸ry na ni膮 czeka艂. - Jestem twoim pierwszym - powiedzia艂em cicho. A poniewa偶 nie odpowiedzia艂a, krzykn膮艂em prawie: - Pierwszym. Pierwszym, jakiego mia艂a艣. Pierwszym w twoim 偶yciu.

Milcza艂a; z ca艂ej si艂y uderzy艂em j膮 w twarz raz i drugi, a wtedy powiedzia艂a:

- Tak.

Potem Ewa odesz艂a, a ja zdrzemn膮艂em si臋 troch臋. Obudzi艂 mnie g艂os zza 艣ciany; to jaki艣 pobo偶ny cz艂owiek modli艂 si臋 g艂o艣no. Le偶a艂em w milczeniu i stara艂em si臋 zrozumie膰 jego s艂owa. Musia艂 by膰 to stary cz艂owiek; s艂ysza艂em, 偶e modlitwa go m臋czy, cz臋sto brakowa艂o mu s艂贸w. By艂o w tym co艣 strasznego i co艣 naprawd臋 wznios艂ego, i le偶膮c bez ruchu wiedzia艂em ju偶, 偶e nie zapomn臋 tego dnia i tej modlitwy zza 艣ciany, g艂osu starego cz艂owieka, kt贸rego nigdy nie widzia艂em i nie zobacz臋. Na dworze musia艂o by膰 okropnie: czu艂em teraz chamsin i tutaj, w pokoju; brak艂o mi tchu, a moje serce wali艂o ci臋偶ko. Niebo 艣ciemnia艂o, a morze by艂o nieruchome jak stal. Wszyscy byli zm臋czeni i pe艂ni rozpaczy; wszyscy, kt贸rzy przyjechali tutaj, i ci, kt贸rzy si臋 tutaj urodzili. Nie by艂o dla nikogo wyj膮tku: ciemno艣膰 i gor膮c po艂o偶y艂y si臋 nad tym krajem; nad jego morzem i pustyni膮. Zdarza艂o si臋, 偶e umiera艂y zwierz臋ta i ptaki; ludzie umierali prawie zawsze. Zasypiaj膮c znowu, pomy艣la艂em sobie, i偶 w艂a艣nie w taki dzie艅 umiera艂 Jezus. Nawet tego nie oszcz臋dzi艂o mu niebo; wi臋c mo偶e On jeden, jeden jedyny przeszed艂 swoj膮 drog臋 naprawd臋 a偶 do ko艅ca. Nie mia艂em ju偶 nic, ani niczego, ani nikogo; ale mog艂em przynajmniej o tym my艣le膰 le偶膮c tutaj, na tym 艂贸偶ku, w tym dusznym pokoju, do kt贸rego dobija艂 si臋 ju偶 par臋 razy portier, poniewa偶 potrzebowa艂 go dla innych m臋偶czyzn i innych kobiet; i by艂em szcz臋艣liwy, 偶e mog艂em o Nim my艣le膰 w dzie艅 艣mierci Jego. Nikt mi nie m贸g艂 tego zabroni膰. Nikt. Ani mnie, ani nikomu innemu; gdziekolwiek bym poszed艂 i czymkolwiek bym zosta艂. I dlatego wszystko przeminie pr贸cz oblicza Jego.

I zn贸w nast臋pnego dnia rano Grisza upar艂 si臋, 偶eby i艣膰 do autobusu a偶 do Haifskiej szosy.

- Ale ten pies, Grisza - powiedzia艂em. - Przecie偶 ty wiesz, jak to ze mn膮 jest. Rzuci si臋 na cz艂owieka takie bydl臋 i koniec. Ty b臋dziesz si臋 艣mia艂, ale ja mam dosy膰 cures贸w.

- Ej tam, pies - powiedzia艂. - Po pierwsze, nic ci nie zrobi艂. Wstyd w og贸le m贸wi膰 takie g艂upstwa. Ja tam lubi臋 przej艣膰 si臋 rano.

Pomy艣la艂em sobie, 偶e mo偶e rzeczywi艣cie go nie b臋dzie, a wczoraj to tylko przypadkiem si臋 tam napatoczy艂. Ale by艂: sta艂 na 艣rodku drogi dok艂adnie o tej samej godzinie co wczoraj, zupe艂nie jakby艣my si臋 przedtem um贸wili telefonicznie. Chcia艂em skr臋ci膰 w bok, ale zobaczy艂 mnie. Przybieg艂 w podskokach; stan膮艂 na tylnych 艂apach i po艂o偶y艂 mi swoje ci臋偶kie pazury na ramionach. Sam ju偶 nie wiedzia艂em, co robi膰; zdoby艂em si臋 na odwag臋 i poczochra艂em go po brzuchu. To mu si臋 spodoba艂o; zawarcza艂 rado艣nie; poliza艂 mnie tym swoim ognistym j臋zorem; a potem poszed艂 za nami do autobusu.

- Wiesz co, Grisza - powiedzia艂em. - Zdaje si臋, 偶e ten pies mnie lubi. On jeden w艣r贸d miliarda ps贸w. To dobry znak dla nas.

- Nie taki dobry, jak ci si臋 zdaje - powiedzia艂.

- Dlaczego?

- Swo艂ocz pies - powiedzia艂 leniwie Grisza. U艣miechn膮艂 si臋 krzywo. - Najwi臋cej to mi 偶al szakali - powiedzia艂.

- Czemu?

- Bo one nigdy si臋 st膮d nie wydostan膮 - rzek艂. Pogrozi艂 psu pi臋艣ci膮. - A on st膮d wyjedzie - powiedzia艂. - I zawsze b臋dzie mu dobrze.

- Dlaczego ten pies ma st膮d wyjecha膰? - zapyta艂em; tego dnia po raz pierwszy pomy艣la艂em sobie, 偶e Grisza zwariowa艂. - Dlaczego ten pies ma st膮d wyjecha膰 i sk膮d ty wiesz takie rzeczy?

- Wiem - powiedzia艂 Grisza.

W urz臋dzie po艣rednictwa pracy powiedzieli Griszy, 偶e jeszcze nic dla niego nie maj膮, ale 偶eby si臋 nie niepokoi艂. Potem zn贸w poszli艣my w kierunku morza i um贸wili艣my si臋 na autobus o sz贸stej. Wzi膮艂em od Griszy par臋 papieros贸w i poszed艂em szuka膰 Ewy. Nie by艂o jej w kawiarni; ten m贸j kelner przyni贸s艂 mi butelk臋 piwa i odszed艂. Nie up艂yn臋艂o nawet pi臋膰 minut, jak podszed艂 do mnie jaki艣.

- Chcia艂em z tob膮 porozmawia膰, kolego - powiedzia艂.

Usiad艂; wiedzia艂em od razu, z kim b臋d臋 m贸wi艂. Musia艂 mie膰 swoje dziewczyny; i musia艂 si臋 ju偶 tym trudni膰 od wielu lat. Nauczy艂em si臋 ju偶 ich poznawa膰 i nigdy nie dam si臋 oszuka膰, nawet gdyby kt贸ry艣 z nich podszed艂 do mnie w szatach kardyna艂a. Oni m贸wi膮 tonem jakiej艣 zawodowej dyskrecji; przy tym przylepiaj膮 si臋 cz艂owiekowi do twarzy.

- Ewa to twoja pani - powiedzia艂. - Prawda? Chodzi dla ciebie?

- Mo偶e i tak - powiedzia艂em. - Ale o co chodzi?

- Jest interes - powiedzia艂. - Mo偶na zarobi膰 艂adne par臋 groszy. A ty przecie偶 potrzebujesz pieni臋dzy, kochanie.

Ju偶 wiedzia艂em, o co chodzi; roze艣mia艂em si臋.

- Chcesz, 偶ebym wpakowa艂 Ew臋 na troch臋 - powiedzia艂em. - Tak?

- W艂a艣nie - powiedzia艂. - Ewa mieszka w Jerozolimie. Niech ona chodzi w miasto tam, gdzie mieszka. To nie sztuka pojecha膰 autobusem do Tel-Avivu i tam 艂apa膰 go艣ci, bo ka偶demu wolno si臋 zakocha膰 i p贸j艣膰 do hotelu z dziewczyn膮. Nie?

- Tak - powiedzia艂em. - Ale ja ju偶 jestem w tym wieku, 偶e dla mnie najprzyjemniejsza cz臋艣膰 gry mi艂osnej to 偶arcie. Mo偶esz ze mn膮 nie m贸wi膰 na ten temat.

- W艂a艣nie - powiedzia艂, jakby nie s艂ysz膮c zupe艂nie tego, co m贸wi臋. - I do takiej dziewczyny trudno si臋 przyczepi膰. A potem ona wraca sobie spokojnie do Jerozolimy, tam gdzie nikt nie wie albo ma艂o kto, i udaje porz膮dn膮. Ale co maj膮 robi膰 nasze dziewczyny? Te, co chodz膮 tutaj?

- Cholera mi do waszych dziewczyn - powiedzia艂em. - Na tym 艣wiecie wszyscy chc膮 si臋 r偶n膮膰. Starczy i dla waszych.

- To nie tak - powiedzia艂. - To nie艂adnie, 偶e tak my艣lisz, kochanie. Ty na przyk艂ad w zesz艂ym roku pracowa艂e艣 przez pi臋膰 miesi臋cy na budowie bez pozwolenia na prac臋 i nikt ci臋 nie ruszy艂, chocia偶 wszyscy wiedzieli. Dlaczego przesta艂e艣 tam pracowa膰?

Wyci膮gn膮艂em do niego swoj膮 praw膮 d艂o艅; w tysi膮c dziewi臋膰set czterdziestym czwartym roku trafi艂a mnie kula zabieraj膮c kawa艂ek ko艣ci, a potem w tym samym miejscu z艂ama艂em j膮. Nie mog艂em zacisn膮膰 pi臋艣ci; nie mog艂em d藕wiga膰 niczego ci臋偶kiego; a teraz on trzyma艂 moj膮 d艂o艅 w swojej mocnej, gor膮cej r臋ce i ogl膮da艂 j膮 uwa偶nie.

- Musisz postara膰 si臋 o lekk膮 prac臋 - powiedzia艂.

- Dzi臋kuj臋 ci, 偶e to m贸wisz - rzek艂em.

- Pomog臋 ci - powiedzia艂.

- Ewa mi pomo偶e - rzek艂em. - A te wasze b臋d膮 mia艂y przez ten czas okazj臋, 偶eby zeskroba膰 sobie odciski z ty艂k贸w.

Po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na ramieniu.

- Ewa jest jak ka偶da z nich - powiedzia艂. - Jak one wszystkie, kiedy zaczynaj膮. Jej si臋 zdaje, 偶e pewnego dnia znajdzie frajera, kt贸ry si臋 z ni膮 o偶eni; wezm膮 t臋 fors臋, kt贸r膮 ona wyty艂kowa艂a, i zapomn膮. Ale przecie偶 ty nie jeste艣 tym frajerem, nie? Ty si臋 z ni膮 nie o偶enisz, nie b臋dziesz z ni膮 razem 偶y艂, a je艣li nie, to grosza od niej nie zobaczysz. To nie jest interes dla ciebie. Zostaw to. - Zn贸w po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na ramieniu. - Nikt nie jest alfonsem dla przyjemno艣ci - powiedzia艂. - Ale jak si臋 raz cz艂owiekowi noga powinie, to ju偶 b臋dzie jecha艂 na ty艂ku przez ca艂e 偶ycie. Zostaw to. Ty mi za艂atwisz z Ew膮, a ja ci dam par臋 funt贸w, to b臋dziesz mia艂 z czego 偶y膰 przez par臋 miesi臋cy. I zaczepisz si臋 poma艂u przy jakiej艣 pracy. Zostaw to, prosz臋 ci臋. - Patrzy艂 na mnie ci臋偶kimi, podpuchni臋tymi oczyma i u艣miecha艂 si臋. - Ja ci daj臋 tylko szans臋 - powiedzia艂. - Bo jak nie ty, to kto inny. Ka偶dy to dla mnie zrobi. Ale ja widz臋, 偶e tobie wi臋cej potrzeba. Mo偶esz si臋 jeszcze przy czym innym zaczepi膰 i b臋dziesz jad艂 sw贸j chleb. A Ewa tak czy tak tutaj chodzi膰 nie b臋dzie.

- Co jej zrobicie? - zapyta艂em.

- No c贸偶 - powiedzia艂. - Zrobimy jej. To co trzeba. Ale ty ju偶 z tego nic nie b臋dziesz mia艂.

D藕wign膮艂 si臋 ci臋偶ko; w og贸le by艂 ci臋偶ki, opas艂y, ale wygl膮da艂 na porz膮dnego ch艂opa. Na pewno mia艂 偶on臋 i dziecko; i na pewno kto艣 go kiedy艣 kopn膮艂 i ju偶 si臋 nie pozbiera艂.

- Przyjd藕 kiedy艣 wieczorem - powiedzia艂. - Napijemy si臋, pobawimy si臋. Jak chcesz, p贸jdziemy do kina. - I wyzna艂 nagle bezradnie: - Bo ja lubi臋 kino. Za kino wszystko oddam. No to przyjd藕, jak si臋 namy艣lisz - powiedzia艂. - Ja siedz臋 zawsze w tej kawiarni przy morzu - pokaza艂 mi r臋k膮. - Zapytaj o Ben-Ami, a jakby mnie nie by艂o, to poczekaj troch臋.

- I nie 偶al ci Ewy? - powiedzia艂em, 偶eby go troch臋 podra偶ni膰. - Taka m艂oda, 艂adna dziewczyna, a ty j膮 chcesz wpakowa膰 do pud艂a. Nie 偶al ci jej?

Pochyli艂 si臋 ku mnie; poczu艂em jego oddech mocny od piwa i papieros贸w. Ale by艂 to oddech zdrowego cz艂owieka.

- 呕al - powiedzia艂. - 呕al. Wi臋cej ni偶 tobie. Ty przecie偶 nie jeste艣 alfonsem. Dla ciebie to na raz. A dla mnie na zawsze.

Odszed艂. Czeka艂em jeszcze godzin臋 albo troch臋 wi臋cej, ale Ewa nie zjawi艂a si臋 tego dnia. Powiedzia艂em kelnerowi wskazuj膮c na pust膮 butelk臋 po piwie, 偶e 偶ona zap艂aci, i kelner wykona艂 uspokajaj膮cy ruch r臋k膮; znaczy艂o to, 偶e wszystko w lokalu jest do mojej dyspozycji. Lubi艂em ten lokal; tu pozna艂em Ew臋 przed o艣mioma miesi膮cami. Pami臋tam jak dzi艣: siedzia艂a przy stoliku obok graj膮cego pud艂a, a ja tutaj, na tarasie. Wiedzia艂em, 偶e to prostytutka, ale strasznie mi si臋 podoba艂a. Nie mia艂em w kieszeni wi臋cej jak dwa funty, ale postanowi艂em spr贸bowa膰. Podszed艂em do niej.

- Chod藕 ze mn膮 - powiedzia艂em.

- Dok膮d chcesz i艣膰?

- Nie wiem. Chyba do hotelu.

- Zap艂acisz za hotel?

- Nie - powiedzia艂em. - Na pewno nie.

- Dlaczego? - powiedzia艂a Ewa. - Tu ju偶 tak jest, 偶e m臋偶czyzna p艂aci za hotel. Nie wiesz o tym?

- Wiem - powiedzia艂em. - Pewnie, 偶e wiem. Ale ja w og贸le nie mam pieni臋dzy. Ja wcale nie chc臋 i艣膰 z tob膮 za pieni膮dze. Przecie偶 chyba tego nie powiedzia艂em.

Popatrzy艂a na mnie i wtedy po raz pierwszy dobrze zobaczy艂em jej oczy; ponure jak u nocnego ptaka. Wiedzia艂em ju偶 przedtem, 偶e to histeryczka; my艣la艂em 偶e r膮bnie mnie w g艂ow臋 butelk膮 albo co艣 w tym stylu. Ale nic takiego si臋 nie sta艂o. Ona po prostu patrzy艂a na mnie, a ja sta艂em i u艣miecha艂em si臋.

- A wi臋c - powiedzia艂a. - Na mi艂o艣膰?

- Tak - rzek艂em. - Dok艂adnie tak.

- I ty m贸wisz to powa偶nie?

- Jak najbardziej - rzek艂em.

Co艣 jakby zapali艂o si臋 w jej oczach. Wtedy my艣la艂em, 偶e mi si臋 tylko tak zdaje, a dzi艣 wiem to na pewno.

- Ty wiesz, co ja robi臋?

- Wiem.

- I nie przeszkadza ci to?

- Pewnie, 偶e mi przeszkadza - powiedzia艂em. - Ale wolno mi si臋 w kim艣 kocha膰, nawet jak co艣 przeszkadza. Zawsze zreszt膮 co艣 przeszkadza.

- Dobrze - powiedzia艂a.

No i poszli艣my. Poszli艣my najpierw na spacer, t膮 drog膮, kt贸ra prowadzi do Jaffy - spokojn膮 ulic膮, gdzie zawsze m艂odzi 偶o艂nierze ucz膮 si臋 prowadzi膰 samoch贸d; zjedli艣my obiad w Jaffie w takim jednym barze, w kt贸rym daj膮 dopiero co z艂owione ryby, a potem wr贸cili艣my do Tel- -Avivu i Ewa zaprowadzi艂a mnie do jednej starej wied藕my, u kt贸rej wynajmowa艂a na dzie艅 pok贸j; tam w艂a艣nie przychodzili jej klienci. Ewa posz艂a do pokoju, a ja z wied藕m膮 siedzia艂em w kuchni i s艂yszeli艣my wszystko, co si臋 dzieje za 艣cian膮. Tak mnie urz膮dzi艂a; my艣la艂a widocznie, 偶e za偶artowa艂em sobie z niej i chcia艂a mi da膰 szko艂臋. Niewiele si臋 tam za t膮 艣cian膮 dzia艂o, ale przyjemne to nie by艂o. Nie.

- Co pan taki chudy? - powiedzia艂a do mnie ta wied藕ma. - Co, pan ma mo偶e suchoty?

- Nie - powiedzia艂em.

- Pan tak wygl膮da. M贸j brat tak wygl膮da艂. Mia艂 osiemna艣cie lat i ju偶 umar艂.

- Jaka szkoda - rzek艂em. - Ale pani si臋 trzyma dobrze.

- Dobrze - zawarcza艂a. - Mam obustron膮 przepuklin臋. Oni mnie chc膮 operowa膰, ale ja si臋 nie daj臋.

- Niech si臋 pani nie daje - powiedzia艂em stanowczo.

Spojrza艂a na mnie podejrzliwie.

- A dlaczego nie?

Wtedy wysz艂a Ewa; ten go艣膰 my艂 si臋 w toalecie i parska艂 jak ko艅. Pomy艣la艂em sobie, 偶e jak b臋dzie jeszcze gwizda艂 ari臋 torreadora, to chyba nie wytrzymam i dam mu w z臋by. Ewa mia艂a na sobie nie zapi臋ty szlafrok i wtedy po raz pierwszy ujrza艂em jej nogi. Usiad艂a mi na kolanach.

- No i co? - powiedzia艂a.

- Ano nic - rzek艂em. - Tak sobie gaw臋dzimy z t膮 pani膮.

- Poca艂uj mnie - powiedzia艂a cicho; a ten go艣膰 wci膮偶 jeszcze parska艂 w toalecie. Poca艂owa艂em j膮; lecz oczy jej by艂y otwarte, ca艂y czas otwarte, i mia艂em takie wra偶enie, jakby kto艣 ogl膮da艂 twarz moj膮 przez mikroskop.

Potem przyszed艂 nast臋pny; znowu targowali si臋 za 艣cian膮; i s艂ysza艂em, jak Ewa m贸wi艂a specjalnie g艂o艣no, abym i ja m贸g艂 to s艂ysze膰. Ona proponowa艂a mu, 偶eby poszed艂 do w艂asnej matki, a on p艂aczliwym g艂osem upiera艂 si臋 przy dwudziestu pi臋ciu funtach. Wreszcie si臋 zgodzili.

- Pan to chyba nie silny - powiedzia艂a starucha mierz膮c mnie pogardliwym spojrzeniem. - Chory pan chyba te偶, tylko pan nie chce powiedzie膰. Ju偶 ja to widz臋.

- Gdzie pani to widzi?

- Ano tak - powiedzia艂a. - Po wszystkim. Z moim bratem te偶 tak by艂o. Nawet pan podobny.

- Ach, m贸j Bo偶e - powiedzia艂em. - To straszne. Ale wtedy nie by艂o lekarstw.

Co tam lekarstwa - powiedzia艂a. - Ja mam przepuklin臋, to i lekarstwa nie pomagaj膮.

- Niech pani si臋 zoperuje.

- Co tam operacja - zawarcza艂a znowu. - Mam siedemdziesi膮t lat. Nied艂ugo umr臋.

- Ach, Bo偶e - przerazi艂em si臋. - Niech偶e pani nie m贸wi takich rzeczy. To straszne.

Tamci za 艣cian膮 sko艅czyli i Ewa zn贸w wysz艂a do mnie. Tym razem poca艂owa艂em j膮 sam; i tym razem zamkn臋艂a ju偶 oczy. Ta starucha posz艂a zmieni膰 prze艣cierad艂o i s艂ysza艂em, jak wymy艣la temu nieznajomemu m臋偶czy藕nie, a on tymczasem 艂azi艂 na r臋kach po pokoju szukaj膮c czego艣, co mu wypad艂o.

- No - powiedzia艂a Ewa. - Kochasz mnie?

- Pewnie - powiedzia艂em. - Jak b臋dziesz chcia艂a, to z tym sko艅czysz.

- I ty mo偶esz to wytrzyma膰?

- Nawet nie wiesz, ile mo偶na wytrzyma膰 - powiedzia艂em. S艂ysza艂em co艣 takiego poprzedniego dnia na kowbojskim filmie z Allanem Laddem. Ponuro wbi艂em wzrok w maselniczk臋 stoj膮c膮 na stole i jeszcze raz powt贸rzy艂em: - Nikt nie wie, ile mo偶na wytrzyma膰.

Potem zn贸w siedzia艂em z t膮 wied藕m膮, a ona opowiada艂a mi o tym, 偶e ju偶 przed pi臋cioma laty wyci臋li jej p贸艂 偶o艂膮dka, czy nawet trzy 膰wierci, i 偶e ona musi cz臋sto chodzi膰 do toalety, a go艣cie Ewy przeszkadzaj膮 jej w tym, i 偶e "co oni tam robi膮". M贸g艂bym jej 艂atwo na to odpowiedzie膰; i w艂a艣ciwie do dzisiaj nie wiem, dlaczego jej tego nie wyt艂umaczy艂em. A potem ten trzeci poszed艂 i Ewa zn贸w wysz艂a. Tym razem nie chcia艂a, abym j膮 ca艂owa艂. Zacz臋艂a p艂aka膰; zsun臋艂a si臋 z moich kolan i p艂aka艂a le偶膮c na pod艂odze; i nigdy przedtem ani potem nie s艂ysza艂em ju偶 takiego p艂aczu. Tak p艂akaliby chyba tylko umarli, kt贸rym przysz艂oby zmartwychwsta膰 i 偶y膰 po raz drugi. Ta stara zn贸w zmienia艂a prze艣cierad艂a, a Ewa wci膮偶 jeszcze p艂aka艂a le偶膮c nago na kamiennej posadzce. Patrzy艂em na zegar; min臋艂a godzina, potem druga. Wreszcie Ewa powiedzia艂a do mnie:

- Nigdy nie my艣la艂am, 偶e b臋dziesz m贸g艂 to wytrzyma膰. Nigdy.

Podnios艂em j膮 i jako艣 tam otar艂em jej twarz. Ja te偶 przedtem nigdy nie my艣la艂em, 偶e tyle mo偶na wytrzyma膰; Chryste Panie, nigdy nie my艣la艂em, 偶e jestem taki dzielny i 偶e tak wiele cudzego nieszcz臋艣cia potrafi臋 znie艣膰.

Popatrzy艂em na pust膮 butelk臋 po piwie, machn膮艂em kelnerowi r臋k膮 i poszed艂em nad morze. Nie znalaz艂em tam Griszy; stary Rosjanin, kt贸ry mia艂 tam kiosk, powiedzia艂 mi, 偶e Grisza poszed艂 ju偶, ale jeszcze wr贸ci. Rozebra艂em si臋 i po艂o偶y艂em na piasku; by艂o gor膮co, chamsin trwa艂 ju偶 drugi dzie艅, fale nie podp艂ywa艂y pod betonowe nadbrze偶e - tak jak dzia艂o si臋 to zazwyczaj o tej porze roku. Ludzie pochowali si臋 do dom贸w; nikt si臋 prawie nie k膮pa艂 - tylko ja i jeszcze paru turyst贸w, kt贸rzy nie dawali za wygran膮 i le偶eli bezw艂adnie w piekielnym s艂o艅cu przykrywszy g艂owy p艂achtami "New York Herald Tribune" i "Jewish Chronicle". Nie lubi艂em ich; byli wrzaskliwi i natarczywi; wygl膮dali 艣miesznie w swoich ubraniach z tropiku przy ludziach urodzonych tutaj: pi臋knych kobietach i m臋偶czyznach o atletycznej budowie, powa偶nych i skromnych, kt贸rzy pracowali ci臋偶ko, potrafili si臋 bawi膰 jak dzieci i umierali w milczeniu na wszystkich granicach Izraela. Patrz膮c na tych i tamtych, trudno by艂o uwierzy膰, 偶e nale偶eli do jednego narodu. Przypuszczam, 偶e ci, urodzeni tutaj, tak偶e nie bardzo w to wierzyli i nie dziwi臋 im si臋. Codziennie gin臋li na granicy m艂odzi 偶o艂nierze; ci膮gle o tym czyta艂em i s艂ysza艂em. Wierz臋 w to, 偶e je艣liby kiedy艣 ten nar贸d spotka艂o nieszcz臋艣cie, to wrogowie ich weszliby do pustego kraju: bez m臋偶czyzn, bez kobiet i bez dzieci. Ci, urodzeni tutaj, mieli poczucie tragizmu swego losu, ale nigdy o tym od nich samych nie s艂ysza艂em; i dlatego tym ci臋偶ej by艂o mnie, obcemu, p臋ta膰 si臋 po tym kraju bez pracy i ze 艣wiadomo艣ci膮 tego, 偶e nie jestem tu potrzebny w 偶adnej sytuacji i okoliczno艣ciach; i 偶e nikt tu na mnie nie liczy. Gdzie indziej nie my艣la艂bym wcale o tym.

Grisza przyszed艂 oko艂o trzeciej; rozebra艂 si臋 i skoczy艂 do wody - jemu jednemu chcia艂o si臋 p艂ywa膰 w taki dzie艅, kiedy cz艂owiek godzin臋 my艣la艂 nad tym, czy warto si臋 przewr贸ci膰 z jednego boku na drugi. Nie widzia艂em nigdy silniejszego ch艂opa od Griszy: by艂 szczup艂y, prawie chudy, ale jak z 偶elaza. Ci臋偶ko by艂oby go dobi膰; chyba tak jak z kotem; a przecie偶 wczoraj, pomy艣la艂em sobie, tamten sponiewiera艂 nas, jak chcia艂. Grisza wyszed艂 z morza b艂yszcz膮cy od wody, z dymi膮c膮 g艂ow膮, i po艂o偶y艂 si臋 obok mnie.

- Napi艂by艣 si臋? - zapyta艂.

- Pewno, 偶ebym si臋 napi艂 - powiedzia艂em. - Ale zjad艂bym co艣 przedtem.

- To nie wchodzi niestety w rachub臋 - powiedzia艂 Grisza. - Mog臋 wykombinowa膰 od tego starego z kiosku butelk臋 koniaku. Ale do jedzenia tam nic nie ma. Zreszt膮 po co ci je艣膰? B臋dziesz szybciej pijany, kiedy r膮bniesz sobie na czczo. U nas, w Odessie, ch艂opcy pili czasami w贸dk臋 z gor膮c膮 zup膮, 偶eby si臋 szybciej zaprawi膰.

- U was w Odessie - powiedzia艂em. - Spr贸buj.

Podni贸s艂 si臋; ja dalej le偶a艂em w ciep艂ym piasku, nawet nie spojrza艂em za nim. S艂ysza艂em tylko ich g艂osy. Grisza zaczyna艂 z bardzo daleka, jak cz艂owiek wyspecjalizowany w po偶yczkach; jak wybitny artysta, kt贸ry wierzy sobie i temu, 偶e w swoim dziele b臋dzie mia艂 wiele do powiedzenia - eksponowa艂 temat, powoli i wytwornie.

- Gor膮co dzisiaj - m贸wi艂 Grisza.

- Ano, gor膮co - potwierdzi艂 stary.

- Ale u nas w Odessie-mamie te偶 i tak bywa艂o - m贸wi艂 Grisza. Bo ten stary te偶 by艂 z Odessy.

- Czto-偶e ty - oburzy艂 si臋 stary. - Gdzie艣 ty widzia艂 co艣 takiego? Oddechu z艂apa膰 nie mo偶na.

- Pi膰 si臋 chce - delikatnie podda艂 Grisza.

- A tam, pi膰 - powiedzia艂 stary. - Lepiej nie pi膰 w chamsin. Wypijesz szklank臋, dwie, zaczniesz - a potem sko艅czy膰 nie mo偶na. Zdrowia szkoda, m贸wi臋 ci.

- Dajcie butelk臋, zap艂ac臋 wam w tygodniu.

- O, nie - powiedzia艂 stary. - Ty wiesz, Grisza, jak to u mnie powiedziane: sierioznyj szczot - haroszaja dru偶ba. U mnie na kredyt nic nie ma.

- Zmienili was tutaj, wuju - m贸wi艂 z gorycz膮 Grisza. - Was by ju偶 ludzie nie poznali w Odessie.

Zamkn膮艂em oczy, przesta艂em s艂ucha膰; zna艂em zreszt膮 ich teksty. Zawsze ko艅czy艂o si臋 na jednym: stary wybucha艂 straszliwymi przekle艅stwami i dawa艂 Griszy na kredyt. Kl膮膰 to oni potrafili obydwaj i wypowiadali swoje teksty z namaszczeniem, z powag膮, nie przerywaj膮c jeden drugiemu, niby dwaj wytrawni aktorzy w teatrze. Rosjanie maj膮 poczucie w艂asnej malowniczo艣ci i to jest w nich pi臋kne.

Potem Grisza po艂o偶y艂 si臋 ko艂o mnie i nala艂 w szklanki. Stary krzycza艂 jeszcze z kiosku, 偶e to grzech oszukiwa膰 swojego ziomka, a potem zamilk艂. Koniak przeszed艂 przez moje gard艂o jak ogie艅; wzdrygn膮艂em si臋, ale nast臋pna szklanka posz艂a ju偶 lepiej. Teraz nie chodzi艂o ju偶 o nic; spok贸j by艂 we mnie i spok贸j by艂 wok贸艂 mnie; nieruchome morze, przydymione s艂o艅ce i nieruchomy cie艅 palm z nadbrze偶a; nie istnia艂o nic poza bezw艂adem i udr臋k膮 tej ziemi palonej s艂o艅cem i nie chronionej ani odrobin膮 wiatru.

- Ten chamsin mo偶e potrwa膰 i pi臋膰 dni - powiedzia艂em do Griszy. - Tak mi to jako艣 wygl膮da.

- Kiedy艣 by艂o ju偶 osiem.

- No i co?

- Nic - powiedzia艂. - Przetrzyma艂o si臋. Zreszt膮 nad morzem nie jest jeszcze tak strasznie.

- Nie - powiedzia艂em. - S膮 ludzie, kt贸rzy go podobno nie czuj膮.

- Nie b贸j si臋, poczuj膮 - powiedzia艂 Grisza. - Pob臋d膮 tu przez par臋 lat, to poczuj膮. Ja te偶 z pocz膮tku nie czu艂em. Z ka偶dym tak. Do tego si臋 cz艂owiek nigdy nie przyzwyczaja.

- On umar艂 w艂a艣nie w taki dzie艅 - rzek艂em patrz膮c na s艂o艅ce skryte poza mg艂膮.

- Kto?

- On.

Wypili艣my znowu; ci poprzykrywani p艂achtami "New York Herald Tribune" i "Jewish Chronicle" patrzyli na nas ze zgorszeniem: nie pasowa艂o im to do obrazu, kt贸ry przywie藕li tutaj w swoich sercach. Grisza zauwa偶y艂 to: wyszczerzywszy z臋by macha艂 do nich r臋k膮 zapraszaj膮c do butelki, ale oni udawali, i偶 go nie dostrzegaj膮: le偶eli na swoich le偶akach biali i dr臋twi, niby ryby wyrzucone przyp艂ywem, i cierpieli w s艂o艅cu.

- Pami臋tasz Ma艂piego Kapitana? - zapyta艂 mnie nagle Grisza.

- Pewnie, 偶e pami臋tam - powiedzia艂em. - Poznali艣my go przecie偶 w Ejlacie.

- A jego statek pami臋tasz?

- Pami臋tam. To by艂a taka spacerowa trumna, na kt贸rej pojecha艂 po ma艂py do Abisynii, czy gdzie tam. No wi臋c? Co z nim?

- Nic - powiedzia艂 Grisza. - Pyta艂em si臋 dzisiaj o niego. Przepad艂 razem ze swoim statkiem.

- A ma艂py? - zapyta艂em leniwie. - Ma艂py te偶 przepad艂y?

Wiedzia艂em, 偶e mia艂 przywie藕膰 te ma艂py, ale nie mog艂em sobie przypomnie膰 po co. Zdaje si臋, 偶e dla jakich艣 do艣wiadcze艅 czy co艣 w tym rodzaju. W ka偶dym razie by艂o to malownicze.

- Nie wiadomo w og贸le, czy dojecha艂 - powiedzia艂 Grisza.

- Na pewno dojecha艂 - rzek艂em.

- Sk膮d wiesz?

- Wiem - powiedzia艂em. - I zabra艂 te ma艂py. Dopiero w powrotnej drodze rozpieprzy艂 si臋 razem ze swoim statkiem. A teraz wios艂uje sam z powrotem. Ale nie tak bardzo sam. Uratowa艂 bowiem 艂adunek. I teraz p艂ynie sam z ma艂pami, bo mia艂 za to obiecan膮 fors臋, a ma艂py robi膮 mu tysi膮ce psikus贸w. Ale on nie daje za wygran膮. Jest z nimi sam na sam wobec wieczno艣ci. I p艂ynie. Tylko mu si臋 klepki poprzesuwa艂y w m贸偶d偶ku i od czasu do czasu czuje, jak mu ogon ro艣nie. Ale nie daje si臋 losowi. Takim powinien by膰 cz艂owiek.

- S艂uchaj - powiedzia艂 nagle Grisza. - Ty nie sprzeda艂e艣 spluwy?

- Nie.

O sz贸stej wracali艣my do domu przez nasze pole; i naturalnie ten staruszek drepta艂 ko艂o nas - ten, kt贸ry mia艂 siostrze艅ca Billy'ego w Stanach. Opowiada艂 nam, jak Billy zaczyna艂: od biedy, z niczego, nie maj膮c na kawa艂ek chleba, a dzisiaj jest kim艣, z kt贸rym ka偶dy musi si臋 liczy膰. Billy przys艂a艂 mu swoje najnowsze zdj臋cie i stary pokaza艂 je mnie i Griszy: Billy siedzia艂 upozowany jak "My艣liciel" Rodina i t艂usty podbr贸dek przep艂ywa艂 mu fa艂d膮 mi臋dzy palcami. Na dworze by艂o czterdzie艣ci pi臋膰 stopni i pomy艣la艂em sobie, 偶e du偶o bym da艂 za to, 偶eby w taki dzie艅 spotka膰 Billy'ego i strzeli膰 go w pysk bez 偶adnych wyja艣nie艅. Wtedy w艂a艣nie to wielkie auto przejecha艂o tu偶 obok pokrywaj膮c nas rdzawym kurzem.

- To on - powiedzia艂 Grisza.

- Jeste艣 pewien? - zapyta艂em g艂upawo.

Nie odpowiedzia艂 mi; mia艂 prawo mi nie odpowiada膰 - w piekle pozna艂bym ten samoch贸d - wielki, ameryka艅ski White o dziesi臋ciu ko艂ach - i jego kierowc臋, kt贸ry zawsze w czasie jazdy wysuwa艂 nonszalancko nog臋 w sandale. Oczy Griszy zw臋zi艂y si臋 jeszcze bardziej, twarz mu skrzep艂a; milczeli艣my, nawet ten stary si臋 przymkn膮艂; tylko psy sz艂y p贸艂kolem za mn膮 jak zwykle - naje偶one, warcz膮ce cicho i nieprzerwanie, pe艂ne sobie tylko wiadomej nienawi艣ci.

Weszli艣my do baraku; Lena sta艂a przy kuchni, a ma艂a Lena siedzia艂a na 艂贸偶ku trzymaj膮c w jednej r臋ce bu艂k臋 z kie艂bas膮, a w drugiej tabliczk臋 czekolady. Grisza nic jeszcze nie powiedzia艂; spojrza艂 tylko na Len臋 i ona od razu zrozumia艂a.

- Przyni贸s艂 dziecku czekolad臋 - powiedzia艂a. - I co艣 do zjedzenia. Mia艂am mo偶e nie wzi膮膰?

Grisza podszed艂 do ma艂ej; delikatnie wzi膮艂 z jej r膮k czekolad臋 i bu艂k臋. Ma艂a Lena rozbecza艂a si臋 od razu.

- Id藕, przejd藕 si臋 z dzieckiem - powiedzia艂 do mnie.

Sta艂em niezdecydowany. Widzia艂em twarz Leny i jej b艂agalne spojrzenie; my艣la艂a, 偶e wszystko zale偶y ode mnie.

- Id藕, przejd藕 si臋 z dzieckiem - powt贸rzy艂 cicho Grisza. Podszed艂 do mnie i uderzy艂 mnie lekko w pier艣. - Przecie偶 powiniene艣 wiedzie膰, 偶e nie samym chlebem cz艂owiek 偶yje - powiedzia艂. - Ty, katolik.

Popatrzy艂em na niego, ale on mnie nie dostrzega艂. Wzi膮艂em ma艂膮 na r臋ce i wyszed艂em. Zeszli艣my nad morze, ale i tu tak偶e by艂o pusto. Ta ma艂a Lena wa偶y艂a ju偶 co艣 nieco艣 i by艂o mi troch臋 ci臋偶ko i niewygodnie; postawi艂em j膮 ostro偶nie na piasku.

- No, Lena - powiedzia艂em. - Zr贸b sobie jaki艣 zamek z piasku. Albo dom.

- Nie chc臋 - powiedzia艂a p艂aczliwie. - Chc臋 do domu.

- Ej, tam, do domu - powiedzia艂em. - Taka du偶a panna. Przejdziemy si臋 troch臋.

- Do domu - powt贸rzy艂a uparcie.

Nie mia艂em jej czym zabawi膰; gdybym mia艂 fors臋, to m贸g艂bym jej przynajmniej kupi膰 lody albo co艣 w tym rodzaju. Rozgl膮da艂em si臋 bezradnie, a nagle pewna my艣l wpad艂a mi do g艂owy.

- Chod藕, Lena - powiedzia艂em. - Poka偶臋 ci psa.

- Nie chc臋 psa.

- Ale on jest wielki jak nied藕wied藕 - powiedzia艂em. - Jak Michaj艂o Michaj艂owicz. Bo on jest naprawd臋 nied藕wiedziem. Tylko wygl膮da tak troch臋 jak pies. Chcesz?

- Nied藕wiedzia chc臋 - powiedzia艂a ma艂a Lena.

- No to chod藕.

Wzi膮艂em jej ma艂膮 艂apk臋 i poszli艣my brzegiem morza. Piasek chrz臋艣ci艂 pod naszymi stopami; przeszli艣my obok 艂odzi rybackich, niedbale zabezpieczonych, i sieci porzuconych przez nich - im tak偶e by艂o do艣膰 chamsinu. Spojrza艂em na niebo; nic nie wskazywa艂o na to, 偶e chamsin przejdzie do jutra, z艂amie si臋 - jak m贸wili tutejsi. Niebo by艂o jak przydymione, ciemne i morze le偶a艂o martwe, bezszelestne, niby na zawsze pokonane. Przypomnia艂em sobie nagle, 偶e kiedy艣 pewna kobieta powiedzia艂a do mnie: "chcia艂abym by膰 jak morze, 偶y膰 wiecznie". Ona mog艂a tak my艣le膰; ona, kt贸rej tu nigdy nie by艂o.

- Daleko jeszcze? - zapyta艂a ma艂a Lena.

- Ju偶 blisko - powiedzia艂em. - Nie wstyd ci pyta膰? Tw贸j tata jest lotnikiem; pomy艣l, ile on w 偶yciu kilometr贸w przelecia艂.

- Ale ju偶 nie lata - powiedzia艂a chytrze.

- No to b臋dzie lata艂.

- Kiedy?

艢cisn膮艂em jej r膮czk臋.

- Sama go o to zapytaj - powiedzia艂em.

Zn贸w szli艣my w艣r贸d szeregu domk贸w, w kt贸rych powinny mieszka膰 lalki. Zobaczy艂em go; zobaczyli艣my si臋 nawzajem w jednej chwili. Podbieg艂 do mnie, a w艂a艣ciwie skoczy艂 pot臋偶nym susem, jakby go wystrzelono z katapulty. Ma艂o by brakowa艂o, a przewr贸ci艂by mnie; ledwo si臋 zd膮偶y艂em zaprze膰 nogami w ziemi臋.

- To w艂a艣nie on - powiedzia艂em. - Michaj艂o Michaj艂owicz.

- Jaki wielki - powiedzia艂a.

- No pewnie - rzek艂em. - To nied藕wied藕. - Wzi膮艂em w r臋ce jego gor膮cy 艂eb i powiedzia艂em mu cicho: - Ty jeste艣 jedynym psem, kt贸ry mnie lubi, co? Ty, jeden jedyny. O, nie my艣l, bro艅 Bo偶e, 偶e jestem pijany. Wypi艂em troch臋 z Grisz膮, ale to nic nie znaczy. Jak b臋d臋 mia艂 kiedy艣 fors臋, to przyjd臋 tutaj i ukradn臋 ci臋. I zwiejemy st膮d razem; i zostaniesz ju偶 na zawsze ze mn膮.

- Co ty mu m贸wisz? - zapyta艂a ma艂a Lena.

- Tak sobie troch臋 gadamy - powiedzia艂em. Usiad艂em pod p艂otem i zapali艂em; jednego, potem drugiego. Patrzy艂em, jak ma艂a Lena bawi si臋 z Michaj艂em Michaj艂owiczem usi艂uj膮c przewr贸ci膰 go na ziemi臋, na co on si臋 艂askawie zgadza艂, i przysi臋g艂em sobie, 偶e go kiedy艣 ukradn臋. I b臋d臋 go taszczy艂 ze sob膮 z jednego ko艅ca 艣wiata na drugi, cho膰bym sam nie mia艂 co 偶ry膰; to wielkie, kud艂ate i gor膮ce cielsko, kt贸re okaza艂o mi tyle przychylno艣ci. A potem wr贸cili艣my do domu; Grisza siedzia艂 ju偶 pod barakiem i pali艂.

- No i jak, Grisza - powiedzia艂em. - Pogodzili艣cie si臋?

- Nie - powiedzia艂.

- Noc was pogodzi.

- Mo偶e. Id藕, zobacz, jak tam z ni膮.

Wszed艂em do baraku; Lena le偶a艂a na 艂贸偶ku. Nigdy si臋 mi臋dzy nich nie miesza艂em, ale tym razem za bardzo j膮 skatowa艂. Twarz jej by艂a sina, obrzmia艂a. On to umia艂; owija艂 jej w艂osy dooko艂a swojej pi臋艣ci, tak 偶e si臋 ruszy膰 z b贸lu nie mog艂a, a drug膮 r臋k膮 wali艂 j膮 nie odzywaj膮c si臋 przy tym ani s艂owem. Odwr贸ci艂a si臋 powoli ku mnie.

- I za co - powiedzia艂a. - Za to, 偶e wzi臋艂am co艣 dla dziecka. Przecie偶 nie dla siebie.

Sta艂em w milczeniu i patrzy艂em na ni膮; w k膮cie poniewiera艂a si臋 rozdeptana tabliczka czekolady. Schyli艂em si臋 bezwiednie i podnios艂em j膮. Potem zn贸w popatrzy艂em na jej zap艂akan膮, zbit膮 twarz.

- Wszystko b臋dzie dobrze, Lena - powiedzia艂em.

- Zbyt d艂ugo to m贸wisz. Ty i Grisza.

- B臋dzie dobrze - powiedzia艂em patrz膮c na lepk膮 mas臋 trzyman膮 w r臋ce. Bo ju偶 wiedzia艂em, 偶e musi si臋 tak sta膰. Podszed艂em do niej i wyci膮gn膮艂em r臋k臋; chcia艂em j膮 pog艂aska膰, ale rzuci艂a si臋 w k膮t 艂贸偶ka jak pies uciekaj膮cy przed kijem: ba艂a si臋 mnie. Wi臋c wiedzia艂em ju偶, 偶e tak musi by膰. Wyszed艂em przed barak i usiad艂em obok Griszy. Wci膮偶 jeszcze trzyma艂em t臋 przekl臋t膮 czekolad臋 w r臋ce i nie wiem dlaczego, g艂upio by艂o mi j膮 wyrzuci膰. Cz艂owiek czasem bywa dziwny dla samego siebie i to jest niedobrze.

- Mnie tam diabli to tego - powiedzia艂em. - Ale to za bardzo, Grisza. Nie wzi臋艂a przecie偶 dla siebie. Ka偶da matka by wzi臋艂a. A 偶e facet si臋 do niej przywala, to co innego. Porachujemy si臋 jeszcze z nim. Lena to 艂adna kobieta, Grisza. Mnie si臋 te偶 podoba.

Podni贸s艂 si臋 nagle; stan膮艂 przede mn膮 ciemny i wysoki; twarzy jego nie widzia艂em w mroku.

- S艂uchaj, serce - powiedzia艂 cicho. - Niech Lena sama je to, co dostaje od tego faceta, kt贸ry si臋 do niej od dw贸ch miesi臋cy przywala. Niech je i niech jej to p贸jdzie na zdrowie. Ale niech nie daje tego mojemu dziecku. To ja ju偶 wol臋, 偶eby moje dziecko g艂odowa艂o. - Milcza艂 chwil臋, potem powiedzia艂: - Bo ja tego kraju nie opuszcz臋, nawet 偶ebym mia艂 tutaj umrze膰 bez pochowania. Nie wiem jak ty; ty艣 nie 呕yd i mo偶esz st膮d wyjecha膰. Ale ja jestem 呕ydem i tu zostan臋. I codziennie b臋d臋 pr贸bowa艂 od pocz膮tku, dop贸ki czego艣 nie znajd臋 i nie urz膮dz臋 si臋. I to nie chodzi o to, 偶e jest mi ci臋偶ko, bo ci臋偶ko tu by艂o ka偶demu, a je艣li nie ka偶demu, to na pewno takim jak ja. Ale dla mnie nie ma st膮d drogi, bo je艣li p贸jd臋 st膮d, to ju偶 nigdy nie odpoczn臋 i nigdy nie b臋d臋 m贸g艂 sobie powiedzie膰, 偶e zrobi臋 co艣 jutro. Bo to b臋dzie ju偶 za du偶o. Bo naprawd臋, to jest tylko tak jak w modlitwie. Wiesz?

- Wiem - powiedzia艂em. - Jeden jest B贸g i jedna ziemia. - Uczu艂em w swojej r臋ce co艣 obrzydliwego i lepkiego. By艂a to czekolada; odrzuci艂em j膮.

- I to ju偶 wszystko - powiedzia艂 Grisza.

- Tak - powiedzia艂em. - To ju偶 wszystko. Ale kobiety...

- Co kobiety - przerwa艂 mi Grisza. - Mo偶e ona my艣la艂a wtedy, kiedy wychodzi艂a za mnie za m膮偶, 偶e ja 呕yd i potrafi臋 robi膰 interesy? Co mnie to obchodzi? Ja st膮d nie wyjad臋.

- Nie - powiedzia艂em. - Nie wyjedziesz st膮d, Grisza. I nied艂ugo ju偶 co艣 znajdziemy. Zobaczysz.

Pewnie - powiedzia艂. - P贸jdziesz si臋 wyk膮pa膰?

- P贸jd臋 - rzek艂em. - Co bym mia艂 nie i艣膰?

Rozebrali艣my si臋 do naga i poszli艣my w morze. Nikt nas nie m贸g艂 zobaczy膰; ludzie spali ju偶 lub starali si臋 usn膮膰, ci臋偶ko 艂api膮c powietrze, kt贸rego nie by艂o, kt贸rego brakowa艂o; tak jakby B贸g raz jeszcze chcia艂 wypr贸bowa膰 swoj膮 ziemi臋 i ludzi tu 偶yj膮cych. Czu艂em, jak pot sp艂ywa po mnie, jak dra偶ni moj膮 sk贸r臋; i zdawa艂o mi si臋, 偶e czu艂em go jeszcze w wodzie, kiedy p艂yn膮艂em ju偶 obok Griszy; w ciemno艣ci i w wodzie nie przynosz膮cej ukojenia. Ko艅czy艂 si臋 drugi dzie艅 chamsinu.

Zobaczy艂em go od razu; siedzia艂 pij膮c to samo piwo, kt贸re ja zawsze zamawia艂em u tego kelnera, kt贸ry mnie tak wielbi艂 bezinteresownie. Pi艂 je wygodnie rozparty, ubrany w czyst膮, bia艂膮 koszul臋, kt贸rej r臋kawy kto艣 mu popodwija艂, starannie i z dba艂o艣ci膮. Usiad艂em ko艂o niego, a on pyta艂:

- Czego si臋 napijesz?

- Piwa - powiedzia艂em. - To samo co ty.

- Dobrze - powiedzia艂. I do kelnera: - Gold Star.

Wtedy co艣 mi strzeli艂o do g艂owy.

- Nie - powiedzia艂em. - Chc臋 sody. Sody z koniakiem.

Pozwoli艂 mi wypi膰, czeka艂. Najgorsze to to, 偶e go lubi艂em. Nic na to nie mog艂em poradzi膰 i czu艂em si臋 wstr臋tnie. Zna艂em facet贸w, kt贸rzy przyja藕nili si臋 gor膮co z kochankami w艂asnych 偶on; teraz ich rozumia艂em. Tak samo i z tym; ja nawet my艣l臋, 偶e ze wszystkich Aposto艂贸w Judasz najbardziej kocha艂 Chrystusa, a 偶e Go sprzeda艂, to ju偶 zupe艂nie inna historia, ale wierzy艂 w Niego najbardziej ze wszystkich. Najgorsze jest chyba to, 偶e z biegiem 偶ycia dochodzi si臋 do zupe艂nej prostoty; tylko 偶e ju偶 nie bardzo jest wtedy po co 偶y膰.

- No wi臋c? - powiedzia艂.

- Jak to za艂atwimy?

- A tak w艂a艣nie.

Wyci膮gn膮艂 z portfelu w膮ski, z艂oty zegarek z bransoletk膮. Po艂o偶y艂 go przed sob膮 na stole.

- P贸jdziesz z Ew膮 do hotelu - powiedzia艂. - Jak ju偶 si臋 rozbierzecie, po艣lesz j膮 po szklank臋 wody. Albo poczekasz, jak ona p贸jdzie...

- Wiesz co - powiedzia艂em. - Do mnie kiedy艣 jedna w艂a艣cicielka pensjonatu w Berlinie powiedzia艂a, 偶e m臋偶czyzna, kt贸ry nie odlewa si臋 do umywalni, nic nie jest wart w jej oczach. Teraz widz臋, 偶e mia艂a racj臋. Ze mn膮 by si臋 ten 偶art nie uda艂. Ja zawsze uwa偶am na takie rzeczy.

- R贸b tak zawsze - powiedzia艂. - No, dalej. To wam zajmie jak膮艣 godzin臋, mo偶e p贸艂torej. - Spojrza艂 na zegarek. - A do wp贸艂 do drugiej, do drugiej b臋dziesz mia艂 policj臋.

- Policj臋? - zdumia艂em si臋. Powiedzia艂em to takim tonem, jakbym nigdy nie oczekiwa艂 tego s艂owa. A zawsze wydawa艂o mi si臋, 偶e mimo wszystko najci臋偶ej przychodzi w 偶yciu udawanie idioty.

- Policj臋 - powiedzia艂. - Oni tam przyjd膮 na kontrol臋, a chyba policjantowi wolno wzi膮膰 do r臋ki torebk臋 prostytutki? Policjantowi, kt贸ry mniej wi臋cej wie, co zosta艂o skradzione na jego rewirze; on to ma wszystko zapisane w swojej ksi膮偶eczce. Bo ten zegarek zosta艂 trzy dni temu skradziony takiemu jednemu, kt贸ry si臋 poszed艂 zabawi膰 z dziewczynk膮. No wi臋c? Wszystko jest jasne?

- Tak - powiedzia艂em. Wzi膮艂em zegarek ze sto艂u i chcia艂em go schowa膰 do kieszeni. Wyj膮艂 mi go z r臋ki i wytar艂 starannie chusteczk膮, a potem dopiero poda艂 mi go. Chusteczk臋 wsun膮艂 mi do kieszeni. Potem do tej samej kieszeni wsun膮艂 pieni膮dze; nie liczy艂em ich, ale by艂o na pewno wi臋cej jak trzysta.

- No, to tak, jakby艣my za艂atwili - rzek艂. - Chcesz si臋 jeszcze czego艣 napi膰?

- Tak - powiedzia艂em. - Ch臋tnie.

Chcia艂em zosta膰 z nim jeszcze troch臋. Mia艂em nadziej臋, 偶e rozmy艣l臋 si臋; wstan臋, oddam mu z powrotem pieni膮dze i zegarek. Pi艂em sw贸j koniak patrz膮c na wielkie skrzyd艂o wentylatora kr臋c膮ce si臋 niepotrzebnie; mog艂e艣 podsun膮膰 r臋k臋 i nie czu艂e艣 nic. To by艂 ju偶 trzeci dzie艅 chamsinu i po raz pierwszy od czasu, jak przyjecha艂em tutaj, czu艂em go porz膮dnie: nie chcia艂o mi si臋 nic, ani je艣膰, ani spa膰, nie wiem nawet, po co pi艂em ten koniak. By艂em z艂y na Ew臋, 偶e mam jeszcze tyle do zrobienia przed wieczorem; wiecz贸r mimo wszystko daje z艂udzenie odpoczynku. By艂em w艣ciek艂y na ni膮, 偶e musz臋 podnie艣膰 si臋 od stolika i przej艣膰 na drug膮 ulic臋: pi臋膰set krok贸w w s艂o艅cu.

Dopiero p贸藕niej, w hotelu, le偶膮c obok Ewy poczu艂em si臋 troch臋 lepiej. Ten pobo偶ny cz艂owiek za 艣cian膮, kt贸rego s艂ysza艂em przed dwoma dniami, modli艂 si臋 i dzisiaj. Ja nie mog艂em m贸wi膰, Ewa tak偶e nie; oddychali艣my ci臋偶ko, niby poprzez maski, a on modli艂 si臋 monotonnie i 偶arliwie, tak jakby jemu tylko jednemu dana zosta艂a si艂a na przetrwanie tych dni. Wszystko ucich艂o; nie by艂o s艂ycha膰 nawet g艂osu dzieci, kt贸re wrzeszcza艂y zazwyczaj od rana do wieczora; nic, tylko ten stary tam za 艣cian膮 i g艂os modlitwy jego; nie b艂aganie, nie pro艣ba; lecz tak, jakby surowo upomina艂 si臋 o swoje prawa i wystawia艂 Bogu rachunek wszystkich krzywd jego i tych, kt贸rzy przeszli ju偶 i przyjd膮. Wiedzia艂em, 偶e przyszed艂em tu po co艣, ale po co - tego nie mog艂em sobie przypomnie膰; w dodatku ten stary za 艣cian膮 miesza艂 mi do reszty w g艂owie. By艂o mi zreszt膮 wszystko jedno. Nie chcia艂em o niczym my艣le膰 ani niczego sobie przypomina膰; tak czy inaczej, nic nie by艂o wa偶ne w por贸wnaniu z tym pokojem, pustym prawie pokojem bez odrobiny powietrza. Patrzy艂em na dach przeciwleg艂ej kamienicy, na kt贸rym le偶a艂 martwy ptak; spad艂 tam przed dwiema minutami i nie poruszy艂 si臋 ani odrobin臋; 艣mier膰 dosi臋g艂a go w locie.

Ewa wsta艂a nagle, okr臋ci艂a si臋 prze艣cierad艂em. Zapali艂a papierosa; stoj膮c ju偶 w drzwiach powiedzia艂a do mnie:

- Przynios臋 ci co艣 do picia.

Wtedy przypomnia艂em sobie; z rozpacz膮 pomy艣la艂em, 偶e musz臋 wsta膰 z 艂贸偶ka i wrzuci膰 do jej torebki ten przekl臋ty zegarek. Zatoczy艂em si臋 po pokoju, zrobi艂em to i z powrotem wr贸ci艂em na 艂贸偶ko. Widzia艂em, 偶e chustka, kt贸r膮 da艂 mi ten poczciwiec, wypad艂a i le偶y na pod艂odze, ale za nic w 艣wiecie nie chcia艂o mi si臋 wsta膰 i podnie艣膰 jej. Nigdy jeszcze w 偶yciu nie czu艂em si臋 tak zm臋czony, a w dodatku b臋d臋 musia艂 jeszcze wsta膰, kiedy przyjdzie policja.

Ewa wr贸ci艂a po chwili; postawi艂a przede mn膮 butelk臋 piwa. Podnios艂em j膮 do ust rozlewaj膮c troch臋.

- Pojedziesz? - zapyta艂a.

- Pojecha膰 - przerazi艂em si臋. - Dok膮d?

- Ze mn膮. Do Jerozolimy.

- Nie - powiedzia艂em. - Nie m贸wmy wi臋cej na ten temat. - Unios艂em si臋 na 艂okciu. - Sko艅cz z tym - powiedzia艂em. Z przera偶eniem zobaczy艂em, 偶e Ewa poczyna si臋 ubiera膰. - Wyjedziemy st膮d razem - powiedzia艂em - ale tam, gdzie nikt nas nie zna. I dopiero tam pomy艣limy, co b臋dziemy robi膰 dalej. - Ba艂em si臋, 偶e odejdzie, a oni jeszcze ci膮gle nie przychodzili - mo偶e ten idiota da艂 im fa艂szywy adres - a Ewa by艂a ju偶 w sukience. Musia艂em sobie przypomnie膰 teraz ca艂膮 literatur臋 艣wiata, wszystko, co napisano o mi艂o艣ci; a spieszy艂o mi si臋. - Nigdy nie jest za p贸藕no - powiedzia艂em. - Nie, nigdy. A ja nie b臋d臋 o tym my艣la艂, co by艂o, nie b臋d臋 ci niczego pami臋ta艂. B臋d臋 zawsze my艣la艂, 偶e jestem twoim pierwszym. Jak zawsze wtedy, kiedy idziesz ze mn膮.

Odwr贸ci艂a si臋 ku mnie.

- Tak nigdy nie by艂o - powiedzia艂a patrz膮c na mnie swymi ponurymi oczami. - Zawsze ju偶 kto艣 by艂 przed tob膮. I dzisiaj te偶. Taki mi艂y staruszek, kt贸ry musi nosi膰 suspensorium i sk艂ada je zawsze starannie na krze艣le. Nie daj si臋 ok艂amywa膰 tak g艂upio.

Zwin膮艂em si臋: trafi艂a celnie. Mog艂a mi tego zaoszcz臋dzi膰. Cz艂owiek zawsze rozumie je wtedy, kiedy odchodz膮 ju偶 naprawd臋. Tylko tego dnia, ale ani o minut臋 wcze艣niej. Cho膰by艣 nawet 偶y艂 z jak膮 przez dziesi臋膰 lat czy wi臋cej, to i tak nic z tego; one zawsze maj膮 w kieszeni taki drobiazg, kt贸ry ci wszystko zniszczy w tej w艂a艣nie chwili; tak 偶e zostaniesz nagi i pusty i b臋dziesz musia艂 wszystkiego si臋 uczy膰 od pocz膮tku, zupe艂nie od pocz膮tku. Ju偶 one ci potrafi膮 wyrwa膰 ostatnie kolorowe pi贸ro z ty艂ka. Ale nie mia艂em czasu o tym my艣le膰; Ewa sta艂a przed lustrem i zapina艂a sukienk臋.

- Dlaczego mi o tym m贸wisz? - powiedzia艂em. - Po co? - Zn贸w zabrak艂o mi s艂贸w; w dodatku ten za 艣cian膮 m贸wi艂 coraz g艂o艣niej. - A przecie偶 by艂o nam tak dobrze - powiedzia艂em z gorycz膮 zerkaj膮c przy tym na zegarek. - Powiedz, 偶e k艂ama艂a艣 - krzykn膮艂em prawie, patrz膮c, 偶e si臋ga pod 艂贸偶ko po swoje pantofle. By艂a za pi臋tna艣cie druga.

- Dlaczego? - powiedzia艂a. - Bo chc臋 ci da膰 te trzysta funt贸w, 偶eby艣 zacz膮艂 pracowa膰. Ale nie chc臋 ci臋 wi臋cej widzie膰. Pomy艣la艂am sobie, 偶e tak b臋dzie lepiej. No wi臋c. Dam ci pieni膮dze, ale nale偶y mi si臋 przynajmniej, 偶eby艣 wiedzia艂, sk膮d je mam, nie?

Milcza艂em.

- I potem id藕 sobie do diab艂a razem z twoim Grisz膮 - powiedzia艂a. - Usiad艂a ko艂o mnie. - Ja nie chc臋 偶adnych pi臋knych wspomnie艅 - powiedzia艂a. - I nigdy ich nie chcia艂am. Ty pewnie my艣lisz, 偶e ja jestem nieszcz臋艣liwa albo 偶e ja cierpi臋, ale to nieprawda. Nie.

Urwa艂a nagle; ba艂em si臋, 偶e mo偶e p贸jdzie i nie doko艅czy. Przypomnia艂em sobie nagle jaki艣 film z Charles Boyerem; ten facet mia艂 doprowadzone do perfekcji dr偶enie warg. Spr贸bowa艂em tak samo.

- Wiesz - powiedzia艂a Ewa - mia艂am kiedy艣 narzeczonego, ale nie chcia艂am go. Pu艣ci艂am si臋 pierwszy raz z moim nauczycielem, takim starym parszywcem, kt贸ry zawsze nosi艂 wat臋 w uszach - zim膮 i latem. A potem patrzy艂am, jak stoi przed lustrem i chusteczk膮 do nosa wyciera sobie szmink臋, tak 偶eby 偶ona nie pozna艂a. Wi臋c nie m贸w mi ju偶 niczego wi臋cej. Przyjd藕 o sz贸stej, dam ci pieni膮dze. Albo lepiej poczekaj tutaj.

Pomy艣la艂em sobie, 偶e mo偶e rzeczywi艣cie poczeka膰 tutaj; gdzie si臋 mia艂em w艂贸czy膰 do sz贸stej. Nic mi nie przychodzi艂o do g艂owy i z trudem u艣wiadamia艂em sobie dlaczego: bo by艂 to trzeci dzie艅 chamsinu i trzeciego dnia jest najgorzej; ale to ju偶 by艂o wszystko, co wiedzia艂em - nie mog艂em z艂apa膰 tchu, nie czu艂em w艂asnego serca. Co艣 mi si臋 b艂膮ka艂o po g艂owie, 偶e kto艣 umiera艂 w艂a艣nie w taki dzie艅; w trzeci dzie艅 chamsinu bez powietrza i wiatru, ale kto to by艂? Nie zna艂em go, nie widzia艂em. Zdawa艂o mi si臋, 偶e wystarczy tylko troch臋 pomy艣le膰 i b臋d臋 wiedzia艂, kim on by艂; na pewno; ale wysi艂ek przera偶a艂 mnie. Tak czy inaczej ten kto艣 ju偶 umar艂 i nikt mu nic nie m贸g艂 pom贸c; kt贸偶 m贸g艂by czymkolwiek pom贸c w taki dzie艅? My艣la艂em tylko, 偶e o sz贸stej przyjdzie Ewa i co艣 mi przyniesie. Mo偶e ona wtedy powie mi, kim on by艂 i dlaczego umar艂. I mo偶e wtedy b臋dzie ju偶 troch臋 wiatru i ch艂odu; i mo偶e b臋d臋 potrafi艂 znowu my艣le膰 i wiedzie膰, po co tu przyszed艂em i jak si臋 nazywam; a mo偶e nawet b臋dzie mi si臋 chcia艂o je艣膰 - p贸jd臋 wtedy na r贸g, do arabskiej restauracji, zam贸wi臋 sobie co艣, co przywr贸ci mi si艂y i m艂odo艣膰; i wtedy w艂a艣nie oni zapukali do drzwi.

Wraca艂em do domu przez zachodni膮 dzielnic臋 miasta. Autobus by艂 prawie pusty; ja tylko i paru 偶o艂nierzy, opalonych i pi臋knych, kt贸rzy spali zm臋czeni powiedziawszy uprzednio kierowcy, aby ich zbudzi艂, kiedy b臋dzie trzeba; g艂owy ich podskakiwa艂y, kiedy autobus szarpa艂 gwa艂townie - ci kierowcy mieli temperament, jakby p艂acono im tylko za szybko艣膰; z臋by cierp艂y, kiedy cz艂owiek patrzy艂, co oni wyprawiali z tymi starymi pud艂ami - w tej dzielnicy tylko takie kursowa艂y. Ja t臋 dzielnic臋 lubi艂em najbardziej ze wszystkich dzielnic Tel- -Avivu; pracowa艂em tu kiedy艣, dop贸ki kamie艅 szlifierski nie rozharata艂 mi palc贸w prawej r臋ki. Zna艂em ka偶d膮 ulic臋; wszystkie warsztaty wyrabiaj膮ce najdziwniejsze przedmioty z miedzi i br膮zu; ciemne sklepy, w kt贸rych mo偶na by艂o kupi膰 mundury armii ameryka艅skiej, ma艂e knajpy, w kt贸rych siedzieli pobo偶ni wraz z niepobo偶nymi jedz膮c w milczeniu i szybko, gdy偶 tutaj pracowali wszyscy, spieszy艂o si臋 ka偶demu; wszyscy byli rzeczowi i pracowici: ci rzemie艣lnicy, szewcy, sprzedawcy pas贸w wojskowych z czas贸w pierwszej wojny 艣wiatowej - zna艂em ich, zna艂em ich dobrze, niekt贸rych nawet po imionach: Syn Nied藕wiedzia, Syn Narodu, Wilk syn Wilka, Lew syn Lwa; lub kobiety - Wio艣niana, Ma艂a Kropelka Rosy; w 偶adnej innej stronie 艣wiata nie by艂o tyle poezji. Wi臋c pomy艣la艂em sobie jad膮c tym autobusem, 偶e nie mo偶na zniszczy膰 narodu i j臋zyka; nikt tego nie potrafi. Nikt nie wie, jak zniszczy膰 nie艣miertelno艣膰 jakiej艣 sprawy, bo czasem mie艣ci si臋 ona w czym艣, na co nie spos贸b zwr贸ci膰 uwagi; w czym艣, ko艂o czego przechodzi si臋 oboj臋tnie lub z pogard膮, a co pozostaje nie dotkni臋te i niepokonane; i w czym mie艣ci si臋 ca艂a r贸偶nica pomi臋dzy zabiciem a pokonaniem. Ale dla nas samych jest to tajemnic膮. 艢wiat pe艂en jest 艣mieci, w kt贸rych jedni ludzie drugim usi艂uj膮 wyja艣ni膰 co艣, czego zrozumienie wymaga jednej tylko chwili. Wierz臋, 偶e ka偶demu dana jest taka chwila; i wierz臋, 偶e ka偶dy j膮 zmarnowa艂.

Czu艂em si臋 ju偶 troch臋 lepiej; czu艂em, 偶e to ju偶 ostatnie godziny chamsinu - potem, kiedy szed艂em do naszego baraku poprzez pole poro艣ni臋te ostrymi chwastami, a psy jak zwykle czai艂y si臋 gdzie艣 w ciemno艣ci. Gdzie艣, nad morzem niebo stawa艂o si臋 ju偶 czystsze i ja艣niejsze; wiatr m贸g艂 ka偶dej minuty zerwa膰 si臋 nad ziemi膮 i powia膰 od Galilei a偶 do pustyni, a wtedy wszyscy ludzie le偶膮cy w ciemno艣ci zapaliliby 艣wiat艂a i poszli k膮pa膰 si臋 do morza: zn贸w 偶ywego, pe艂nego ch艂odu i pachn膮cego ostro; i pewnie wtedy rybackie statki pocz臋艂yby zn贸w nawo艂ywa膰 si臋 艣wiat艂ami - tak jak pierwszego dnia, kiedy przyjecha艂em tutaj. Ale teraz jeszcze by艂o ci臋偶ko; trwa艂a jeszcze susza; ziemia nie daje si臋 oszuka膰 - szed艂em wi臋c nios膮c w sobie tylko przeczucie, nic poza przeczuciem, a te psy cicho bieg艂y za mn膮 w ciemno艣ci.

Grisza siedzia艂 przed barakiem. On jeden nie skar偶y艂 si臋 na chamsin; on wszystko potrafi艂 wytrzyma膰. Przysiad艂em ci臋偶ko obok niego, nagrzany piasek sparzy艂 mnie nagle w ty艂ek; Grisza poda艂 mi papierosa i zapali艂em.

- Zrobi艂a Lena co艣 na kolacj臋? - zapyta艂em.

- Nie - powiedzia艂.

- Nie szkodzi - rzek艂em szybko. - Kupimy co艣, a ona ju偶 pomy艣li, co z tego zrobi膰. Mo偶e ze dwie puszki mi臋sa?

- Nie - powiedzia艂.

- Dlaczego, Grisza?

- Bo nie ma Leny - powiedzia艂. - Zabra艂a ma艂膮 i uciek艂a z tym facetem. Sami sobie musimy co艣 zrobi膰. Ale poczekajmy jeszcze; jeszcze jest za gor膮co.

- Tak - powiedzia艂em. - Poczekamy jeszcze.

Milczeli艣my chwil臋; teraz ju偶 wida膰 by艂o, 偶e ksi臋偶yc przeciera艂 si臋 zza mgie艂; mog艂o to trwa膰 godzin臋 jeszcze lub dwie, ale nie wi臋cej.

- Jak my艣lisz - powiedzia艂 Grisza. - Chyba jej nie b臋dzie 藕le z tym swo艂oczem, co?

- Nie - powiedzia艂em. - Na pewno nie. - Ale w艣ciek艂o艣膰 pocz臋艂a mnie d艂awi膰. - Powiedzia艂em ci - rzek艂em do Griszy - 偶eby sprzeda膰 moj膮 spluw臋 i koniec. Przynajmniej jad艂yby przez par臋 dni, Lena i ma艂a.

Odwr贸ci艂 si臋 ku mnie.

- Ja chcia艂em dla nich lepiej - powiedzia艂. - Przysi臋g艂em sobie, 偶e jak ten chamsin minie, a ja nie znajd臋 pracy, to zrobi臋 z nimi i ze sob膮 porz膮dek. No, ale ju偶 pojecha艂y.

- To nic, Grisza - powiedzia艂em. - Jutro p贸jdziemy do tego faceta i on za艂atwi nam prac臋. Mam fors臋. Wiesz, te trzysta funt贸w.

- Ewa ci da艂a? - zapyta艂.

- Tak.

Potem weszli艣my do baraku, a Grisza przyni贸s艂 butelk臋 koniaku obudziwszy uprzednio w艂a艣ciciela sklepiku. Nie chcia艂o nam si臋 niczego gotowa膰, wi臋c pili艣my tylko ten koniak i jedli艣my pomara艅cze na zak膮sk臋. Koniak nie szed艂 nam do g艂owy, wi臋c Grisza poszed艂 jeszcze po drug膮 butelk臋 i zn贸w musia艂 budzi膰 tego go艣cia od sklepu; s艂ysza艂em, jak sobie wymy艣lali, potem Grisza wr贸ci艂. T臋 drug膮 pili艣my ju偶 pod barakiem; i wtedy, po raz pierwszy od trzech dni, zobaczy艂em zn贸w 艣wiat艂a statk贸w rybackich na morzu.

- Patrz, Grisza - powiedzia艂em. - Chamsin przeszed艂.

- Ale jeszcze gor膮co - powiedzia艂.

- Tak - zgodzi艂em si臋 - gor膮co.

- A jutro pojedziemy autobusem do miasta - powiedzia艂 cicho Grisza. - I z艂apiemy jak膮艣 robot臋 o sz贸stej pi臋tna艣cie.

- Dobrze - powiedzia艂em. - Ale nie st膮d. Z Haifskiej szosy.

- Nie. To ju偶 niepotrzebne.

- Niepotrzebne?

- Pami臋tasz tego psa - powiedzia艂. - Tego wielkiego kud艂acza, kt贸ry ci臋 tak przestraszy艂?

- O, Bo偶e - powiedzia艂em. - On mnie pyta, czy ja go pami臋tam. Ja go pami臋tam lepiej od w艂asnej metryki urodzenia, Grisza.

Roze艣mia艂 si臋.

- No, wi臋c - rzek艂. - To jest pies takiego jednego bogatego skurwego syna, kt贸ry tu przyjecha艂 ze Szwecji i przywi贸z艂 ze sob膮 ca艂膮 kup臋 forsy. Ja znam tego psa. Jak zobaczy艂em, 偶e ciebie tak psy nienawidz膮, to pomy艣la艂em sobie, 偶e jak ci臋 ten kud艂acz troch臋 pogryzie - ot tak sobie, bez 偶adnej zaczepki - to dostaniesz od tego skurwysyna ca艂膮 kup臋 odszkodowania i poci膮gniemy przez par臋 dni. Ale akurat ten nic do ciebie nie mia艂, nie? - Nie odpowiedzia艂em mu, wi臋c powiedzia艂 tak, jakby chcia艂 si臋 przede mn膮 usprawiedliwi膰: - Ale tego to ja ju偶 nie mog艂em wiedzie膰.

- Tak - powiedzia艂em. - Ten akurat nic do mnie nie mia艂.

Nala艂em sobie pe艂n膮 szklank臋 koniaku i wypi艂em j膮 jednym haustem nie czekaj膮c na Grisz臋; kropelki nawet na dnie nie zosta艂o. By艂em ju偶 pijany; czu艂em to i dobrze mi by艂o z tym. Wi臋c wypi艂em jeszcze raz tr膮ciwszy si臋 z Grisz膮 i czu艂em, jak to ciep艂o podnosi si臋 we mnie; wy偶ej i wy偶ej, niby p艂omie艅. Chamsin ju偶 przechodzi艂 i z powrotem mog艂em my艣le膰; to pi臋kne uczucie - by膰 troch臋 pijanym i m贸c my艣le膰. Teraz ju偶 wiedzia艂em, 偶e wszystko sta艂o si臋 przez niego, 偶e on jeden jest winien wszystkiemu; temu, 偶e odesz艂a Lena od Griszy; temu, 偶e Ewa wyskoczy艂a z okna hotelu, kiedy policjanci chcieli j膮 zabra膰; i temu, 偶e ja i Grisza od dw贸ch miesi臋cy chodzili艣my bez pracy. By艂 on winien temu, i偶 偶yjemy i 偶e chamsin pali艂 od trzech dni t臋 ziemi臋, ale teraz ju偶 przechodzi艂 - ju偶 wiatr nadci膮ga艂 od morza i morze znowu zapachnia艂o, a ja mog艂em my艣le膰 i nic nie rwa艂o si臋 w mojej g艂owie jak ka偶dego z tych trzech dni. Ale ile wycierpieli艣my wszyscy przez niego; i dlaczego nie zrozumia艂em tego wcze艣niej? Wszed艂em do baraku i wyci膮gn膮艂em spod 艂贸偶ka m贸j pistolet, wsadzi艂em go do tylnej kieszeni spodni i wr贸ci艂em zaraz do Griszy. Nala艂 mi znowu; wypi艂em szklank臋 i jeszcze jedn膮, aby nie zapomnie膰 tego, co powinienem uczyni膰. Zdar艂em z siebie koszul臋 i opar艂em si臋 o framug臋 drzwi; kurz wgryza艂 mi si臋 w plecy, pot sp艂ywa艂 ze mnie; czu艂em, jak ze sk贸ry mojej paruje ostry zapach koniaku, ale nie przeszkadza艂 mi ju偶 teraz ani kurz, ani pot, gdy偶 wszystko sta艂o si臋 dla mnie jasne i pewne. Wiedzia艂em ju偶, 偶e nigdy nie opuszcz臋 tego kraju, 偶e zostan臋 tu na zawsze, i 偶e zawsze b臋d臋 kocha艂 ten kraj; ale ba艂em si臋 o tym my艣le膰 d艂u偶ej, aby nie zapomnie膰 tego, co teraz wypada艂o mi uczyni膰. Raz jeszcze schyli艂em si臋 w ciemno艣膰; po omacku podnios艂em moj膮 koszul臋, otar艂em ni膮 ramiona i plecy i w ciemno艣膰 j膮 odrzuci艂em.

- Poczekaj troch臋, Grisze艅ka - powiedzia艂em. - Zaraz wr贸c臋.

Oderwa艂em si臋 od drzwi; przeszed艂em przez jak膮艣 niewidzialn膮 艣cian臋 gor膮ca; zn贸w zabrak艂o mi tchu, zn贸w serce moje przesta艂o bi膰, ale nagle zerwa艂 si臋 艣wie偶y wiatr od morza i wszystko poruszy艂o si臋 we mnie, o偶y艂o; ju偶 teraz chamsin sko艅czy艂 si臋 na dobre, jak w chwili, w kt贸rej umar艂 On i w kt贸rej pocz膮艂 偶y膰 wiecznie - ziemia odetchn臋艂a, poruszy艂y si臋 drzewa, ksi臋偶yc wyp艂yn膮艂 spoza gor膮cej mg艂y i zn贸w zobaczy艂em sw贸j cie艅 - skr臋ci艂em wi臋c na prawo, przesta艂em b艂膮dzi膰 w mroku i poprzez to puste pole poszed艂em wprost ku drodze do Haify.

Wszyscy byli odwr贸ceni
0x08 graphic


Post膮pi艂 nagle krok ku niemu.聽
- A je艣li nawet -powiedzia艂. - To przecie偶 ty wczoraj jeszcze powiedzia艂e艣, 偶e p贸jdziesz ze mn膮. I to przecie偶 przez twoj膮 kobiet臋 zrobili nic z mojego brata. Czy nie m贸wi艂e艣 tego wczoraj? - Nie - powiedzia艂 Izrael. - B臋d膮 my艣leli, 偶e zrobili艣my to razem.

- Zrobili艣my to razem - powiedzia艂 Ben Dov.

- Nie by艂o mnie przy tym - powiedzia艂 Izrael.

- Ale by艂e艣 ze mn膮 tego dnia, kiedy mi powiedzia艂e艣, 偶ebym do niej poszed艂 - powiedzia艂 Ben Dov. - To dlatego ona mnie znienawidzi艂a i dlatego ja j膮 znienawidzi艂em. -Po艂o偶y艂 r臋k臋 na jego ramieniu. - Czy naprawd臋 nie rozumiesz, 偶e tylko ty mi mo偶esz jeszcze pom贸c? - powiedzia艂. - Nie - powiedzia艂 Izrael. - Nie umiem ci pom贸c. Nie by艂o mnie przy tym. Wiem, jak to b臋dzie: b臋d膮 mnie pyta膰, pyta膰, pyta膰 i 艣wieci膰 lamp膮 w moj膮 twarz tak d艂ugo, a偶 im powiem wszystko, co zechc膮. Bo powiem im na pewno. Jestem tylko s艂abym cz艂owiekiem, nic wi臋cej. - A jednak b臋dziesz musia艂 mi pom贸c - powiedzia艂 Dov. - Tak jak ja tobie zawsze pomaga艂em.

- Tak - powiedzia艂 Izrael. - Pomaga艂e艣 mi. - Przy艂o偶y艂 nagle twarz do piersi Urszuli. - Dov - powiedzia艂. -Ona 偶yje. Ona oddycha.

Wsta艂; Ben Dov ukl膮k艂 przy niej i po艂o偶y艂 g艂ow臋 na jej piersiach. Mia艂 ju偶 wtedy kamie艅 w r臋ku, ale czeka艂 jeszcze; widzia艂 ten kamie艅 ju偶 wtedy, kiedy on ukl膮k艂 przy niej i kiedy on dotkn膮艂 twarz膮 jej piersi. Czeka艂 jeszcze przez chwil臋, a potem, kiedy widzia艂, 偶e tamten zaczyna si臋 prostowa膰, uderzy艂 go raz, potem jeszcze raz; a potem, obszed艂szy go z daleka i upewniwszy si臋, 偶e na pewno ju偶 nie 偶yje - uderzy艂 go po raz trzeci i dopiero potem odrzuci艂 kamie艅.



Zatoka zosta艂a ju偶 poza nimi. Mieli teraz przed sob膮 pustyni臋. By艂o mu niewygodnie; r臋ce mia艂 skute i nie m贸g艂 si臋 porusza膰.

- Rozkujcie mnie - powiedzia艂. - Przecie偶 wam nie uciekn臋.

- Rozku膰 go? - zapyta艂 jeden z policjant贸w.

- Nie - powiedzia艂 drugi. - Przepisy s膮 przepisami. Odwr贸ci艂 si臋 ku Izraelowi. - Pocierp jeszcze, cz艂owieku -powiedzia艂. - To si臋 musi wszystko wyja艣ni膰 za par臋 dni. Nic ci nie zrobi膮, je艣li naprawd臋 broni艂e艣 tej kobiety. Przeje偶d偶ali ko艂o szpitala; dojrza艂 Esther i powiedzia艂 do policjant贸w:

- Zatrzymajcie na chwil臋. Chc臋 si臋 z ni膮 po偶egna膰. Podjechali ku niej .

- Je艣li b臋d臋 m贸g艂 wam w czym艣 pom贸c, pomog臋 wam -powiedzia艂.

- Nie trzeba nam twojej pomocy - powiedzia艂a.

- Czy wiesz ju偶 teraz, o czym m贸wi艂em ? - powiedzia艂 cicho.

- Nie obchodzi mnie, o czym ty m贸wi艂e艣 - powiedzia艂a. - B臋d臋 mia艂a dziecko, wiesz? - Popatrzy艂a na niego. -Przez ca艂e 偶ycie kocha艂am tylko Ben Dova - powiedzia艂a. - I przez ca艂e 偶ycie b臋d臋 go kocha膰.

- Wiem - powiedzia艂 Izrael. - Zawsze wiedzia艂em, 偶e kochasz Ben Dova. - Powiedzia艂 do policjant贸w: - Mo偶emy ju偶 jecha膰.

Popatrzy艂a za nimi przez chwil臋 trzymaj膮c r臋ce splecione na brzuchu, a potem odwr贸ci艂a si臋. Patrzy艂a na szeroko otwarte drzwi, przez kt贸re wychodzi艂, wyci膮gn膮wszy ku niej r臋ce, Drugi Dov.

Opowiem wam o Esther
(ca艂o艣膰)
0x08 graphic


Pu艂kownikowi Adamowi Bieli艅skiemu

Siedzia艂em w kawiarni na rogu ulicy Hess i Allen by i mia艂em jeszcze tylko na jedno piwo, a wtedy wesz艂a ta dziewczyna, kt贸ra jecha艂a ze mn膮 do Twerji, a potem do Ejlatu. Usiad艂a przy moim stoliku, a ja zn贸w patrzy艂em na ma艂膮 blizn臋 u nasady jej nosa. Ale teraz nie widzia艂em jej dobrze; a przecie偶 na zewn膮trz by艂o s艂o艅ce i ponad czterdzie艣ci stopni ciep艂a. Tylko 偶e ja siedzia艂em w tym ciemnym rogu; tam, gdzie siedzieli pij膮cy na kredyt.

- Zielone oczy i pi臋kne usta moje - powiedzia艂em. Powinna艣 by膰 teraz w Ejlacie albo w Twerji.

- Teraz jest za gor膮co na Twerj臋. Widzisz tego go艣cia tam przy barze?

Odwr贸ci艂em si臋 i spojrza艂em na niego; musia艂 mie膰 ponad sze艣膰dziesi膮t. Pi艂 kaw臋, a ja widzia艂em jego koszul臋 mokr膮 od potu, a przecie偶 siedzia艂 naprzeciw wentylatora.

- Nie jest z艂y - powiedzia艂em. - Wczoraj w nocy widzia艂em go, jak wychodzi艂 z nocnego klubu na Jaar-konie.

- Chce, 偶ebym z nim posz艂a.

Zn贸w spojrza艂em na niego. Nie wiem, po co pi艂 kaw臋; 偶y艂y na jego szyi by艂y rozd臋te i przyciska艂 bezwiednie r臋k臋 do serca jak ci wszyscy w miernych filmach, kt贸rym tak cudownie dr偶膮 wargi, kiedy kl臋cz膮 na ziemi, a tej kurwie, kt贸ra ma strzeli膰, dr偶y r臋ka.



- Nie powiedzia艂 ci, 偶e to mu wyjdzie na zdrowie? -zapyta艂em.

- Pi臋膰dziesi膮t funt贸w.

- To wszystko, co powiedzia艂?

- Powiedzia艂, 偶e przypominam mu c贸rk臋. Jego c贸rka nie 偶yje.

- Mo偶na i tak. Co si臋 z ni膮 sta艂o?

- By艂a chora. Za艂atwi艂a si臋 sama.

- Co mo偶e cz艂owiek zrobi膰, je艣li ma ojca, kt贸ry p艂aci za dziesi臋膰 minut pi臋膰dziesi膮t funt贸w.

Kelner podszed艂 do nas.

- Co pijesz? - zapyta艂 mnie.

- Zastanowi臋 si臋 jeszcze.

- Zastanawiasz si臋 ju偶 dwie godziny.

- Nie lubi臋 szasta膰 pieni臋dzmi.

- Nie mia艂e艣 okazji jak dot膮d.

- Ona za mnie zap艂aci - powiedzia艂em. - Ale zasada pozostaje ta sama.

- Co pijesz?

- Jeszcze jeden Gold Star.

- A ty?

- To samo - powiedzia艂a.

Kelner odszed艂 i przyni贸s艂 nam dwa piwa. Nosi艂 bia艂膮 koszul臋, smokingowe spodnie i pas. I to wszystko przy-klei艂o si臋 do niego, jakby wyszed艂 z wanny.

- Czego chcesz ode mnie? - zapyta艂em.

- Nie lubi臋 tego starego - powiedzia艂a.

- Pi臋膰dziesi膮t funt贸w to nie jest 藕le. Robotnik na budowie zarabia siedemdziesi膮t w tygodniu. To tylko dziesi臋膰 minut.

- P贸jdziesz ze mn膮?

- Chcesz, 偶ebym wam dawa艂 rady?

- Ty jeste艣 m贸j ch艂opak i my p贸jdziemy przodem. A on p贸jdzie za nami.

- Rozumiem - powiedzia艂em. - My jeste艣my zakochani, a on jest tylko przechodniem, kt贸ry idzie tam gdzie i my.

- Policja si臋 mnie czepia.

- Dobrze - powiedzia艂em.

Ona po艂o偶y艂a pieni膮dze na stoliku i podeszli艣my do tego starego, a ja zn贸w popatrzy艂em na jego rozd臋te 偶y艂y i m臋tne oczy, a przecie偶 nie pi艂 nigdy alkoholu. I nawet w tym nocnym barze, do kt贸rego chodzi艂 co noc, nie pi艂 nigdy, tylko stawia艂 dziewczynom i innym, kt贸rzy go o to prosili, ale nie pi艂 nigdy sam. Mia艂 dosy膰 pieni臋dzy, aby uwierzy膰 w to, 偶e ludzie go lubi膮; ale nie by艂 a偶 na tyle bogaty, aby zdoby膰 ich nienawi艣膰.

- My p贸jdziemy przodem - powiedzia艂a. - A ty p贸jdziesz za nami. - Obj臋艂a go; przytuli艂a si臋 do niego i m贸wi艂a mu na ucho co艣, czego nie s艂ysza艂em. A potem wyszli艣my na ulic臋, a on szed艂 za nami w s艂o艅cu. Nie m贸wi艂em nic do tej dziewczyny z opowiadania Salingera i nienawidzi艂em go za to, i偶 to on wymy艣li艂 jej imi臋; ale ona naprawd臋 mia艂a zielone oczy i pi臋kne usta i ja my艣la艂em o Esther; kiedy zobaczy艂em j膮 po raz pierwszy, sta艂a na 艣rodku sali, w kt贸rej jad艂o trzystu ludzi, i m贸wi艂a co艣, a jej szczup艂e ramiona by艂y ciemne i mocne i wszyscy m臋偶czy藕ni w tej sali patrzyli na ni膮, ale ona nic o tym nie wiedzia艂a; by艂a zbyt m艂oda i zbyt 艂adna, aby rozumie膰 ich spojrzenia. Zupe艂nie jak ta, kt贸r膮 mia艂em przed ni膮 i kt贸ra dopiero potem, kiedy ju偶 sko艅czy艂a ze mn膮 i zacz臋艂a z innymi, pocz臋艂a my艣le膰, i偶 m臋偶czy藕ni j膮 kochaj膮; ale nie rozumia艂a tego nigdy, i偶 nienawidz膮 jej, gdy偶 by艂a zbyt 艂adna, aby kt贸ry艣 umia艂 uwierzy膰, i偶 pokocha go naprawd臋 i pozostanie z nim. Do zrozumienia tego potrzeba jej by艂o jeszcze paru lat; ale potem, kiedy ju偶 zrozumie naprawd臋, zrozumie natychmiast, 偶e wiedza jej jest ja艂owa; i tak dzieje si臋 z nimi wszystkimi.

- Idzie za nami? - zapyta艂em.



- Tak.

Weszli艣my w jak膮艣 bram臋 i poszli艣my schodami na g贸r臋, a on szed艂 za nami, chwytaj膮c si臋 por臋czy za ka偶dym krokiem, i ja s艂ysza艂em jego ci臋偶ki oddech, a ta dziewczyna ko艂o mnie sz艂a po schodach jak kot; cicho i lekko, i nie widzia艂em ani potu na jej twarzy, ani potu na jej sukience, a kiedy zatrzymali艣my si臋 na g贸rnym pi臋trze, ona odwr贸ci艂a si臋 ku mnie i oddech jej by艂 czysty jak oddech dziecka.

- Poczekaj chwil臋 - powiedzia艂a.

Posz艂a korytarzem i rozmawia艂a z kim艣, kiedy ju偶 otworzono jej drzwi, i oni tam sprzeczali si臋, a ten stary wszed艂 wreszcie na g贸r臋 i stan膮艂 ko艂o mnie.

- Napi艂bym si臋 wody - rzek艂.

- Ja te偶.

- Nie czuj臋 si臋 dobrze.

- Ja te偶.

- Ale ja mam sze艣膰dziesi膮t lat.

- Ale masz pi臋膰dziesi膮t funt贸w - powiedzia艂em. -I ona zaraz zacznie ci opowiada膰, 偶e jeste艣 najlepszy w tych sprawach. A ja tu b臋d臋 sta艂 na korytarzu i czeka艂 na was.

- Napi艂bym si臋 wody - powt贸rzy艂. - O czym oni tam tak d艂ugo gadaj膮?

- Targuje si臋 o cen臋.

Ona wr贸ci艂a i powiedzia艂a:

- Boj膮 si臋. Kto艣 ich wy艣piewa艂. P贸jdziemy gdzie indziej.

- Musz臋 si臋 napi膰 wody - powiedzia艂 stary. - zgubi艂em swoje lekarstwo. Jestem chory na serce.

Zeszli艣my schodami w d贸艂 i szli艣my ulic膮, a on szed艂 za nami. Ta dziewczyna sz艂a szybko i nawet mnie ci臋偶ko by艂o dotrzyma膰 jej kroku; mia艂a d艂ugie nogi i by艂a silna jak kot i szybka jak kot; wi臋c szli艣my wszyscy s艂oneczn膮 stron膮 ulicy, a ten stary szed艂 za nami i ja s艂ysza艂em jego urywany oddech. Teraz by艂o po艂udnie i ludzie spali, a ja my艣la艂em o tym, jak Esther siedzia艂a kiedy艣 ze mn膮 i ja pi艂em, a ona nie m贸wi艂a nic, tylko patrzy艂a na mnie. Nie wiedzia艂em, o czym z ni膮 m贸wi膰, a mog艂em jej przecie偶 powiedzie膰 wiele. Mog艂em jej powiedzie膰, i偶 szuka艂em jej przez ca艂y czas i 偶e stary ju偶 jestem, aby wierzy膰, i偶 ka偶da kobieta jest kurw膮, i mog艂em jej powiedzie膰, 偶e szuka艂em 艣wi臋tej i 偶e te 艣wi臋te s膮 przecie偶, a je艣li ich nawet nie ma mi臋dzy nami, to s膮 w nas; w naszych zm臋czonych sercach; w v naszej ci臋偶kiej krwi; w naszych marnych snach i w naszym po偶膮daniu, kt贸re udajemy z innymi; z tymi tanimi i szybkimi, kt贸re powinno si臋 zapomnie膰, ale kt贸re pami臋ta si臋 przecie偶. I mog艂em jej powiedzie膰, 偶e i we mnie 偶yje jaka艣 dobra i 艣wi臋ta; i mog艂em wyci膮gn膮膰 r臋k臋 i powiedzie膰 jej, 偶e ona jest w艂a艣nie tak膮; ale nie zrobi艂em tego. By艂em zbyt wstydliwy; tak my艣la艂em na pocz膮tku. A potem my艣la艂em, i偶 by艂em po prostu zbyt g艂upi. Ale teraz, kiedy nie by艂o ju偶 Esther, wiedzia艂em, i偶 by艂em po prostu zbyt s艂aby, aby naprawd臋 mie膰 艣wi臋t膮 kobiet臋; ale wtedy by艂em m艂ody i zdrowy i mog艂em j膮 mie膰, gdybym umia艂 zapomnie膰 o tym, co prze偶y艂em, co widzia艂em i co powiedzieli mi inni. Bo wtedy nie wie-dzia艂em jeszcze, 偶e je艣li m臋偶czyzna i kobieta spotykaj膮 si臋, aby kocha膰, to spotykaj膮 si臋 w pustym miejscu, gdzie艣 na samym 艣rodku wypalonej ziemi, gdzie nie dociera ani d藕wi臋k, ani ha艂as i gdzie nie wracaj膮 te wszystkie s艂owa, kt贸re ona powiedzia艂a innym i kt贸re ty powiedzia艂e艣~ innym. I to prawda, 偶e z ka偶dej z nich mo偶na zrobi膰 kurw臋; ale to tylko dlatego, 偶e nie umiemy z nich zrobi膰 艣wi臋tych; a one robi膮 tylko to, co my umiemy z nimi zrobi膰. Ale ja nie potrafi艂em nic i niewielu z tych m臋偶czyzn, kt贸rych zna艂em, potrafi艂oby to zrobi膰, a zna艂em przecie偶 wielu. Zna艂em lotnik贸w, kt贸rzy latali na samolotach, kt贸rych nie chcia艂o ubezpieczy膰 偶adne towarzystwo asekuracyjne; zna艂em szesnastoletnich terroryst贸w, kt贸rzy zabijali; i zna艂em jeszcze wielu innych, a wszyscy oni potrafili dobrze pi膰, bi膰 si臋, kiedy nie mo偶na by艂o inaczej, i bi膰 si臋, kiedy mo偶na by艂o spokojnie i艣膰 do domu; i wszyscy oni potrafili 偶y膰 na pustyni, w podziemiu i w wi臋zieniach; ale 偶aden z nich nie by艂 a偶 na tyle odwa偶ny, aby naprawd臋 uwierzy膰 w dobro膰 kobiet; ani ci, kt贸rzy pili, ani ci zabijaj膮cy, ani ci wszyscy w wi臋zieniach. Tego nie potrafi艂em i ja; potrafi艂em o tym my艣le膰, ale i dzisiaj nie potrafi艂bym uwierzy膰; i teraz, id膮c ulic膮, pomy艣la艂em sobie, 偶e b臋d臋 prze-chodzi艂 ko艂o nich i nigdy nie powiem im tego; a pewnego dnia b臋d臋 stary i b臋d臋 musia艂 p艂aci膰 za ich mi艂o艣膰 i m贸wi膰 im to, co one maj膮 mi powiedzie膰, kiedy ich m艂ode cia艂a b臋d膮 musia艂y przej膮膰 pot i zapach mego pe艂nego 艣mierci cia艂a. I one mi to powiedz膮; i wtedy b臋dzie mi ju偶 wszystko jedno, i b臋d臋 ich s艂ucha膰, a mog艂em powiedzie膰 im tyle. I wtedy powiem im to wszystko, a one nie b臋d膮 mnie s艂ucha膰, gdy偶 b臋dzie im si臋 spieszy膰 do kt贸rego艣 z tych m艂odych, kt贸ry nie powie im nic.

I my艣la艂em o tym dniu, w kt贸rym przysz艂a do mnie po raz pierwszy, a to by艂 akurat dzie艅, w kt贸rym moja gospodyni wyrzuci艂a mnie, gdy偶 straci艂em prac臋 i nie mia艂em jej czym zap艂aci膰; wtedy poszli艣my nad morze i pada艂 deszcz, wi臋c stan臋li艣my w hallu kina i tam poca艂owa艂em j膮, i po-wiedzia艂em jej, 偶e j膮 kocham, a potem film si臋 sko艅czy艂 i m艂odzi ch艂opcy wychodzili przyczajeni i o zaci臋tych twarzach, a ja patrzy艂em za nimi, jak odchodzili w deszcz ko艂ysz膮c si臋 w biodrach i pomy艣la艂em sobie nawet, 偶e nie warto patrze膰 na fotosy, gdy偶 to musia艂 by膰~ western; ale teraz id膮c ulic膮 z t膮 dziewczyn膮 i s艂ysz膮c oddech tego starego id膮cego z nami, pomy艣la艂em sobie, i偶 du偶o bym da艂, aby dowiedzie膰 si臋, co to by艂 za film. Tylko 偶e ju偶 nie by艂o Esther; nie by艂o wi臋c i po co pyta膰.

Znalaz艂em nowe mieszkanie, ale 艂贸偶ko moje by艂o tak w膮skie, 偶e chyba przedtem moja nowa gospodyni odnajmowa艂a ten pok贸j psu; poszed艂em wi臋c do kolegi, kt贸ry pracowa艂 w warsztacie, i kiedy jego mistrz poszed艂 do domu i zostawi艂 mi klucze, a ja rozci膮艂em ram臋 艂贸偶ka aparatem acetylenowym i dospawa艂em kawa艂 nowej ramy, i poznajdywa艂em spr臋偶yny; i by艂oby to pewnie i dobre 艂贸偶ko, tylko 偶e ja by艂em niecierpliwy, gdy偶 ona mia艂a przyjecha膰 tego wieczoru do miasta i ja spieszy艂em si臋, i nie wysz艂o mi to wszystko, tak jak to sobie pomy艣la艂em, i w 艣rodku nocy to wszystko zawali艂o si臋 z trzaskiem, i moja gospodyni wesz艂a, i wyrzuci艂a mnie, gdy偶 obieca艂em jej, i偶 nie b臋d臋 sprowadza艂 nikogo do domu; wi臋c wzi膮艂em Esther i zn贸w poszli艣my nad morze; i znowu pada艂 deszcz, i stali艣my w hallu tego kina, a ja musia艂em odda膰 jej swoj膮 kanadyjk臋, gdy偶 ona nie powiedzia艂a mi niczego i sukienka jej przemok艂a krwi膮; a potem ci ch艂opcy zn贸w wyszli z kina i tym razem szli zgarbieni, a twarze ich pe艂ne by艂y goryczy i wiedzy o tych wszystkich, kt贸rych droga pe艂na jest ha艂asu, lecz kr贸tka i ko艅-czy si臋 ilo艣ci膮 dwudziestu czterech tysi臋cy volt; a ja patrzy艂em za nimi i pomy艣la艂em sobie, i偶 to chyba by艂 jaki艣 obraz z Bogeyem; ale i tego tytu艂u nie pami臋ta艂em tak偶e i teraz nie by艂o to ju偶 mi na nic potrzebne, bo nie by艂o ju偶 jej.

Weszli艣my na schody jakiego艣 innego domu i szli艣my poprzez kurz i pisk kot贸w, a ten stary szed艂 za nami i ona odesz艂a, a ja sta艂em w korytarzu i pali艂em papierosa, i za-pali艂em ju偶 drugiego, a wtedy dopiero on wlaz艂 na g贸r臋 i stan膮艂 ko艂o mnie, a ja patrzy艂em w jego m臋tne oczy.

- Nie czuj臋 si臋 dobrze - powiedzia艂.

- M贸wili艣my ju偶 o tym.

- Zgubi艂em swoje lekarstwo. Mam k艂opoty z sercem. - Nied艂ugo b臋dziesz je mie膰.

Popatrzy艂 w kierunku korytarza; ona sta艂a tam i m贸wi艂a co艣 cicho, i nie s艂yszeli艣my nic; tylko wrzask kot贸w i jego oddech.



- Dlaczego idziesz za ni膮? - powiedzia艂em. - Przecie偶 za te pieni膮dze mo偶esz mie膰 dziesi臋膰 innych.

- Ona jest dobra - powiedzia艂.

- Sk膮d o tym wiesz?

- Bo jej nie znam.

- Poznasz j膮 za chwil臋: to tylko prostytutka, kt贸ra b臋dzie ci臋 kosztowa膰 pi臋膰dziesi膮t.

- Ona jest dobra - powiedzia艂. - Patrz臋 cz臋sto na ni膮. Jestem ju偶 za stary, aby si臋 myli膰.

- W twoim wieku to nie ma znaczenia. Mo偶esz m贸wi膰 g艂upstwa, ale mo偶esz m贸wi膰 dobrze. Tak czy owak nie s艂ucha ci臋 nikt.

Ona wr贸ci艂a i powiedzia艂a, i偶 tam kto艣 umar艂 i nie mo偶na ani dzi艣, ani jutro, wi臋c zeszli艣my zn贸w po schodach i on szed艂 za nami, a ja my艣la艂em o tym, jak pok艂贸ci艂em si臋 z Esther i poszed艂em pi膰, i potem zrozumia艂em, i偶 nie mia艂em racji, tylko 偶e nie mia艂em na autobus, wi臋c wzi膮艂em taks贸wk臋 i pojecha艂em do niej, a potem kaza艂em mu czeka膰, tylko 偶e ten taks贸wkarz mnie zna艂 i wyj膮艂 korb臋, i stan膮艂 naprzeciw mnie, i zacz臋li艣my walczy膰 w deszczu, i on mnie zakrwawi艂, a potem uda艂o mi si臋 go trafi膰 i opad艂 powoli i patetycznie na ziemi臋 jak jesie艅 w Wirginii, a ja poszed艂em jej szuka膰 i powiedzieli mi, i偶 posz艂a do kina, wi臋c i ja poszed艂em tam, i akurat bili si臋 na ekranie; jaki艣 taks贸wkarz z jakim艣 pijakiem, wi臋c ja zacz膮艂em si臋 艣mia膰 i wtedy zapalili 艣wiat艂o, i przerwali film, gdy偶 by艂 to film wy艣wietlany w 艣wietlicy; wi臋c oni wszyscy patrzyli na mnie, a ja sta艂em i 艣mia艂em si臋 ocieraj膮c krew, gdy偶 on mnie trafi艂 t膮 korb膮 w g艂ow臋, a Esther wsta艂a i podesz艂a do mnie, i wyprowadzi艂a mnie stamt膮d, i zacz臋li艣my si臋 k艂贸ci膰 zn贸w. Wi臋c wr贸ci艂em do tego kina, wyrwa艂em operatorowi rolki i spali艂em je na polu, bo przypomnia艂em sobie, 偶e ten film by艂 ju偶 stary, wi臋c i samoch贸d by艂 stary, wi臋c kierowca nie potrzebowa艂 wali膰 swego go艣cia pi臋艣ci膮, a m贸g艂 wzi膮膰 korb臋, i wtedy przyszli policjanci i wzi臋li mnie. I wtedy, jak mnie ju偶 wsadzali do jeepa, podesz艂a do mnie i powiedzia艂a mi, i偶 zdecydowa艂a si臋 zniszczy膰 to dziecko. To by艂 czas, w kt贸rym du偶o pi艂em i kto艣 jej powiedzia艂, i偶 to dziecko nie mo偶e by膰 zdrowe; a ja nie mog艂em jej wyt艂umaczy膰, i偶 jest inaczej, gdy偶 musia艂em odsiedzie膰 swoje, i kiedy wr贸ci艂em, powiedzia艂a mi, i偶 jest ju偶 po wszystkim.

I wtedy wzi膮艂em j膮 ze sob膮 na pustyni臋, i mieszka艂a ze mn膮 w kabinie ci臋偶ar贸wki, gdzie by艂o 艂贸偶ko dla drugiego kierowcy i r臋czny karabin maszynowy; nocami wy艂y szakale i wszystko dzia艂o si臋 tak, jak powinno dzia膰 si臋 w z艂ym filmie, kiedy Rappaport pok艂贸ci艂 si臋 ze wsp贸lnikiem i musia艂 sko艅czy膰 film o po艂ow臋 wcze艣niej, gdy偶 by艂 kr贸tki na fors臋, a pustynia, szakale i karabin maszynowy to zawsze co艣 jest dla tych, co siedz膮 na widowni i musz膮 czu膰 si臋 tak, aby po sko艅czonym seansie 偶y膰 jeszcze tym, co widzieli przez par臋 minut; ale my艣my z Esther na-prawd臋 nie mieli nic, tylko ten m贸j samoch贸d i m贸j r臋czny karabin maszynowy, i puszki z corned-beefem, kt贸re jedli艣my no偶em; i mieli艣my jeszcze troch臋 pomara艅czy i ciep艂膮 wod臋 w ba艅kach, kt贸re okr臋ca艂o si臋 mokrym p艂贸tnem, aby wod臋 mo偶na by艂o pi膰. I powiedzia艂em jej, i偶 nie wypuszcz臋 jej, dop贸ki nie b臋dzie ju偶 za p贸藕no, aby zrobi膰 to samo jeszcze raz; i ona mia艂a dwadzie艣cia lat i by艂a najpi臋kniejsza; a ja mia艂em dwadzie艣cia sze艣膰 i nie mia艂em nic opr贸cz niej i tego dziecka, na kt贸re czeka艂em i na kt贸re nie mia艂em pieni臋dzy. Tylko 偶e to by艂o moje pierwsze dziecko, a ja by艂em pierwszym w jej 偶yciu, wi臋c trzeba by艂o zgodzi膰 si臋 z tymi szakalami ze z艂ego filmu i z ksi臋偶ycem nad pustyni膮, kt贸ry by艂 zbyt pi臋kny, aby o tym da艂o si臋 kiedy艣 m贸wi膰 lub pisa膰; trzeba by艂o zgodzi膰 si臋 na wszystko, aby to dziecko mog艂o 偶y膰. A potem Esther musia艂a wr贸ci膰 do domu, a ja zosta艂em sam i spa艂em w tym swoim wozie z drugim go艣ciem, kt贸ry nie m贸wi艂 nic przez ca艂y dzie艅, kiedy by艂 trze藕wy, a zaczyna艂 m贸wi膰 pod wiecz贸r, kiedy wypija艂 ponad



po艂ow臋 butelki, i ja si臋 trzyma艂em jako艣, a potem pili艣my razem i tak pili艣my przez dwa tygodnie, i wtedy wr贸ci艂em na par臋 dni do Esther, i zostawi艂em go samego, i nawet do dzisiaj nie wiem, jak on si臋 nazywa艂 i sk膮d pochodzi艂, gdy偶 m贸wi艂 w j臋zyku, kt贸rego nie rozumia艂em, jak i on mnie nie rozumia艂. I wtedy ona powiedzia艂a mi, 偶e drugi raz ju偶 nie p贸jdzie do lekarza, nawet wtedy kiedy b臋dzie rodzi膰 dziecko, gdy偶 ten lekarz, kt贸ry dokona艂 zabiegu, by艂 艣wini膮 i chcia艂 si臋 z ni膮 um贸wi膰; i ja m贸wi艂em do niej przez dzie艅 i noc, ale upar艂a si臋, aby rodzi膰 sama, i kiedy przyszed艂 czas, wyjechali艣my do mego kolegi poza miasto, kt贸ry zostawi艂 mi sw贸j dom i swojego jeepa, i zamieszkali艣my tam. I nie by艂o tam nikogo pr贸cz Esther i mnie; i dopiero po paru dniach pobytu spotka艂em tamt膮.

Jecha艂em do miasta, a ona zatrzyma艂a mnie na szosie i poprosi艂a, abym podwi贸z艂 j膮 do Haify, wi臋c wzi膮艂em j膮 i zacz臋li艣my m贸wi膰, i ona powiedzia艂a mi, i偶 jest studentk膮 medycyny i przyjecha艂a tutaj na wakacje, i czeka na narzeczonego, a potem wr贸ci do Stan贸w. Podwioz艂em j膮 do Haify i ona zaprosi艂a mnie na piwo, ale podzi臋kowa艂em jej; pojecha艂em dalej i nie by艂o mnie w domu przez dwa dni, a potem wr贸ci艂em. I wtedy zacz膮艂 si臋 najgorszy czas, gdy偶 nie mog艂em ju偶 dotkn膮膰 si臋 jej i nie mog艂em powiedzie膰 jej, i偶 wszystko mo偶na robi膰 inaczej, gdy偶 by艂a zbyt m艂oda na to i zbyt g艂upia, a ja nie chcia艂em zrobi膰 nic, co mog艂oby wyda膰 si臋 jej wstr臋tne. Bo wtedy wierzy艂em jeszcze w to, 偶e b臋d臋 przez ca艂e 偶ycie z ni膮. I teraz id膮c ulic膮 z t膮 inn膮 dziewczyn膮 i z tym starym cz艂api膮cym z ty艂u, pomy艣la艂em sobie, i偶 nie pomyli艂em si臋 tylko raz; nie pomyli艂em si臋 w艂a艣nie w owym czasie, kiedy le偶a艂em obok niej i my艣la艂em, i偶 b臋d臋 ca艂e 偶ycie z ni膮.

- S艂uchaj - powiedzia艂em do tej o zielonych oczach. -Ja ju偶 te偶 jestem zm臋czony. Ko艅cz to.

- Nie lubi臋 go.

- Nie musisz go lubi膰. Bierz fors臋 i dajcie mi odej艣膰. Czy on ci zrobi艂 co艣 z艂ego?

- Nie. On mi powiedzia艂, 偶e jestem dobra. I jeszcze du偶o innych takich rzeczy.

- Jest g艂upi jak ka偶dy stary. Tylko 偶e on nie czuje si臋 dobrze. Zgubi艂 swoje lekarstwo.

- Nie.

- Tak powiedzia艂.

- Ja je wzi臋艂am. Wyci膮gn臋艂am mu z kieszeni i wyrzuci艂am. Wiem, 偶e ma nawalone serce.

- Jeste艣 pod艂a kurwa.

- On mi powiedzia艂, 偶e jestem dobra. I m贸wi艂 mi, 偶e wszystkie kobiety s膮 dobre, i 偶e to wina m臋偶czyzn, i偶 staj膮 si臋 inne. Wierzysz w to?

- Nie - powiedzia艂em.

- Po co on mi m贸wi takie rzeczy?

- Chcia艂 ci臋 pocieszy膰.

- Po co?

- Kosztujesz pi臋膰dziesi膮t. Du偶o p艂aci i mo偶e ci du偶o powiedzie膰.

- Szkoda mu tych pieni臋dzy?

- Wszystkiego mu szkoda. Szkoda mu nawet tych g艂upstw, kt贸re pope艂ni艂. I szkoda mu tego, 偶e nie mo偶e pope艂ni膰 ich jeszcze raz. Tylko 偶e ju偶 za p贸藕no, aby o tym m贸wi膰.

Szli艣my dalej, a ja my艣la艂em o tym, jak w par臋 dni p贸藕niej jecha艂em zn贸w szos膮 i wtedy ta dziewczyna zn贸w mnie zatrzyma艂a, a ten jej ch艂opak by艂 z ni膮; wi臋c znowu wzi膮艂em ich do Haify i nie odm贸wi艂em, kiedy zaprosili mnie na piwo, i siedzieli艣my przez jaki艣 czas, i ten ch艂opak opowiada艂 mi o swoim bracie, kt贸ry sp臋dzi艂 czterna艣cie miesi臋cy w obozie je艅c贸w na Korei; i opowiada艂 mi o tym, jak tam by艂o. Tylko 偶e ja nie s艂ucha艂em go i do dzisiaj nie wiem, co przeszli ci wszyscy Amerykanie, kt贸rych dostali tamci w swoje r臋ce; patrzy艂em na niego i wiedzia艂em, i偶



sta艂o si臋 藕le, i偶 go zobaczy艂em. Nie my艣la艂em o niej przedtem, ale kiedy siedzieli obj臋ci ramionami i szcz臋艣liwi, zobaczy艂em, i偶 jest piekielnie 艂adna. Nie my艣la艂em przedtem o tym nigdy, chocia偶 mia艂em prawo my艣le膰 o tym noc w noc; ale d艂ugo ju偶 by艂em bez Esther i by艂em jej wierny,. a to wcale nie by艂o 艂atwe le偶e膰 ko艂o niej i my艣le膰 o tym, jak by艂o z ni膮 kiedy艣.

Pojecha艂em dalej do Akko i tam poszed艂em do swego przyjaciela, kt贸ry by艂 lekarzem, i powiedzia艂em mu, i偶 Esther upar艂a si臋, aby rodzi膰 sama, i 偶e jestem bezsilny. I wtedy on mi powiedzia艂, 偶e to szale艅stwo, a ja mu rzek艂em, i偶 on nie zna tych kobiet, kt贸re urodzi艂y si臋 w Izraelu; i wtedy on da艂 mi adres lekarki mieszkaj膮cej ko艂o nas i ja zn贸w wr贸ci艂em, i poszed艂em do niej, i ona powiedzia艂a mi to samo. Tylko 偶e ona tak偶e urodzi艂a si臋 ju偶 tutaj w Izraelu i nie musia艂em jej m贸wi膰 niczego o kobietach. lej m膮偶 by艂 mi艂ym ch艂opem i siedzieli艣my do p贸藕na w nocy pij膮c wino, a on mi opowiada艂 o lotnikach Izraela i o tym, i偶 lataj膮 mi臋dzy ska艂ami z szybko艣ci膮 ponadd藕wi臋kow膮 i zak艂adaj膮 si臋, i偶 przelec膮 na szeroko艣膰 skrzyde艂, tak jak nasi ch艂opcy w~ Polsce latali pod mostami; i jeszcze wiele innych ciekawych rzeczy opowiada艂, tylko 偶e ja nie s艂ucha艂em uwa偶nie. My艣la艂em o tamtej, kt贸r膮 spotka艂em na drodze, i my艣la艂em o tym, i偶 d艂ugo ju偶 jestem bez Esther, gdy偶 za bardzo j膮 kocham. Wreszcie ta lekarka powiedzia艂a mi, i偶 mo偶e wszystko i艣膰 dobrze, i zapyta艂a mnie, czy mam telefon; powiedzia艂em jej, i偶 mam tylko tego jeepa i trzeba mi trzech minut, aby j膮 przywie藕膰, kiedy nadejdzie czas; i zn贸w wr贸ci艂em do Esther, i le偶a艂em obok niej, i nie mog艂em spa膰.

W par臋 dni p贸藕niej przyjecha艂 do mnie loram i Esther wysz艂a do drugiego pokoju, a ja musia艂em powiedzie膰, i偶 Esther nie czuje si臋 dobrze, ale to nie by艂a prawda; Esther nie lubi艂a lorama, kt贸ry umia艂 sobie popi膰~, i by艂a na niego w艣ciek艂a, gdy偶 wydawa艂o si臋 jej, i偶 on mnie namawia do picia, i tak samo dzia艂o si臋 zawsze z 偶on膮 lora-ma, kiedy ja do niego przychodzi艂em. Powiedzia艂em mu, i偶 najlepiej b臋dzie, je艣li p贸jdziemy sobie pop艂ywa膰, i wy-szli艣my z domu, a jad膮c w kierunku morza, zobaczy艂em tamt膮 dziewczyn臋, kt贸ra nie mia艂a samochodu i te偶 chcia艂a dosta膰 si臋 jako艣 na pla偶臋; wi臋c wzi臋li艣my j膮, par臋 butelek piwa, i pojechali艣my p艂ywa膰, a potem loram, kt贸ry by艂 ju偶 troch臋 wstawiony, kiedy przyszed艂 do mnie, wypi艂 za du偶o piwa i do tego jeszcze dwa koniaki, i zacz膮艂 przytula膰 si臋 do tej dziewczyny, a ja patrzy艂em na ni膮, a ona patrzy艂a na mnie w艂a艣nie wtedy, kiedy loram obiecywa艂 jej, i偶 we藕mie j膮 wieczorem do miasta i poka偶e jej, co tam by艂o ciekawego do pokazania, a ja wiedzia艂em, i偶 jego 偶ony nie ma dzi艣 w domu. I kiedy on poca艂owa艂 j膮 nagle, odepchn膮艂em go i powiedzia艂em: "Ioram~, masz przecie偶 偶on臋, a ona te偶 ma ch艂opaka '7. I wr贸cili艣my wszyscy do domu, i rozmowa ju偶 si臋 nie klei艂a, a potem trzeba by艂o wielu miesi臋cy, aby loram przesta艂 si臋 na mnie w艣cieka膰; Joram by艂 ma艂y i ci臋偶ko by z niego by艂o zrobi膰 amanta nawet w amatorskim teatrze; i jak ci wszyscy mali lata艂 za dziewczynami, i robi艂 wszystko, aby go uwa偶ano za Casanov臋, i w艣cieka艂 si臋, kiedy mu nie wierzono. I tego samego wieczoru powiedzia艂em do Esther, i偶 kiedy ja umr臋, nie wolno jej wyj艣膰 za m膮偶 za 偶adnego z tych ma艂ych i oczami s艂odko przewracaj膮cych, bo 偶aden z nich nie mo偶e by膰 wierny; i powiedzia艂em jej, 偶e jak ja umr臋, ma sobie znale藕膰 艂adnego ch艂opaka, kt贸ry lubi popi膰 sobie czasami z kolegami, bo tylko tacy ch艂opcy s膮 dobrymi m臋偶ami i trzeba im wybaczy膰, je艣li nawet troch臋 pij膮 i je艣li nawet kt贸ra艣 z dziewczyn zataszczy takiego do domu i rano mu powie, i偶 zbli偶a si臋 ich termin 艣lubu, gdy偶 on by艂 zbyt wlany, aby przypomnie膰 sobie, i偶 jest ju偶 od dawna 偶onaty. la to wszystko Esther powiedzia艂em, gdy偶 cz臋sto wtedy my艣la艂em o 艣mierci. Ale to nie ja umar艂em; ja tylko zabi艂em Esther, gdy偶 za bardzo j膮 kocha艂em i nie chcia艂em by膰 niewierny.

Kiedy si臋 raz zacznie my艣le膰 o 艣mierci naprawd臋, to potem ju偶 nigdy nie mo偶na przesta膰; ja najcz臋艣ciej my艣la艂em o tym w艂a艣nie wtedy, kiedy Esther by艂a ju偶 w ostatnim miesi膮cu i kiedy czekali艣my ju偶 na to dziecko, i Esther wymy艣la艂a dla niego imiona, i najpierw te imiona podoba艂y si臋 jej, a potem wymy艣la艂a inne i zn贸w wraca艂a do poprzednich; i wymy艣la艂a dla tego dziecka zawody, kt贸re najpierw podoba艂y si臋 jej, a potem wymy艣la艂a zn贸w inne, aby zn贸w wr贸ci膰 do poprzednich, i nie przysz艂o jej nawet do g艂owy, 偶e dziecko samo wybierze sobie zaw贸d pewnego dnia, a imiona b臋d膮 dla niego wymy艣la膰 inne kobiety i inni m臋偶czy藕ni; tak samo jak i ja nazwa艂em Esther pewnego dnia " Kotem Czarodzieja " i teraz ju偶 wszyscy na ni膮 m贸wili tylko w艂a艣nie tak: nawet jej ojciec i matka, kt贸rzy wymy艣lili i dali jej imi臋. A potem uspokoi艂a si臋 pewnego dnia, kiedy przeczyta艂a w gazecie, ile zarabiaj膮 lotnicy linii pasa偶erskich, i po-stanowi艂a, i偶 syn b臋dzie lotnikiem, i przesta艂a my艣le膰 o c贸rce. By膰 mo偶e dlatego, i偶 Esther kocha艂a mnie i wie-dzia艂a, i偶 ja chc臋 syna, wi臋c przyzwyczai艂a si臋 do tej my艣li i kiedy ja kupi艂em olbrzymiego psa Goofy z pluszu, powiedzia艂a mi, i偶 ch艂opcy nie lubi膮 takich zabawek, i nawet nie przysz艂o jej na my艣l, i偶 trzeba czasu na to, aby dziecko sta艂o si臋 ch艂opcem lub dziewczyn膮, i nie lubi艂a ju偶 tego psa, kt贸ry spa艂 razem z nami. A ja wci膮偶 my艣la艂em o tym, 偶e lepiej by by艂o nie 偶y膰 i 偶e wszystko sko艅czy si臋 z chwil膮, kiedy dziecko zacznie 偶y膰, bo wtedy ju偶 nie b臋d臋 mia艂 nigdy odwagi, aby zrobi膰 to, o czym my艣la艂em tak cz臋sto, cho膰 wiedzia艂em, 偶e w tym, co my艣l臋, nie mo偶e by膰 prawdy, gdy偶 zabijaj膮 si臋 wszyscy ludzie: samotni, szcz臋艣liwi i ojcowie rodzin. I my艣la艂em o tym, i偶 ca艂e 偶ycie 偶y艂em tak, aby z chwil膮, kiedy zgin臋, nie zosta艂o po mnie niczyje prawdziwe wspomnienie; i dlatego nie m贸wi艂em ludziom prawdy o sobie; i dlatego wymy艣la艂em rzeczy, kt贸re nie zdarzy艂y si臋 nigdy; i dlatego ucieka艂em przed wszystkim, co mog艂oby si臋 zdarzy膰, gdy偶 ba艂em si臋 ludzi i nie chcia艂em, aby zosta艂o po mnie nic. A teraz by艂o ju偶 za p贸藕no; teraz wiedzia艂em, i偶 zostawi臋 po sobie 艣lad, kt贸ry 偶y膰 b臋dzie jeszcze wiele lat i zdradzi 艣lady, kt贸rymi przeszed艂em.

A Esther wtedy nie wychodzi艂a z domu i ja je藕dzi艂em jeepem po mleko i po jedzenie; a raz na tydzie艅 je藕dzi艂em do apteki po proszki nasenne, ale i one niewiele pomaga艂y; le偶a艂em obok niej nocami i nie mog艂em spa膰, i my艣la艂em o tym, jak to by艂o z ni膮 dawniej; wtedy u mnie w domu pierwszego dnia, i my艣la艂em o tych wszystkich nocach na pustyni, kiedy nie by艂o wody do mycia, ale ona zrobiona by艂a chyba z mleka i ju偶 potem takiej nie mia艂em nigdy. I my艣la艂em o tym, i偶 jak by艂o mi ci臋偶ko, to dzieli艂a si臋 ze mn膮 jedzeniem; i my艣la艂em o tym, co m贸g艂bym z ni膮 robi膰 teraz, kiedy mieli艣my a偶 do jesieni dom i wod臋, i jedzenie, a nawet troch臋 pieni臋dzy, aby p贸j艣膰 do kina czy zaprosi膰 kogo艣 do domu. I my艣la艂em o tym, jak Esther nienawidzi艂a 艣wiat艂a i jak bardzo si臋 wstydzi艂a, i 偶e zawsze, kiedy przychodzi艂a, przy-ciska艂a si臋 do mnie tak, i偶 trudno by艂o z艂apa膰 mi oddech, i 偶e nigdy nie zdawa艂a sobie sprawy z w艂asnej si艂y; i my艣la艂em o tym, 偶e Esther straszliwie kl臋艂a, ale to by艂o tak, jakby dziecko powtarza艂o s艂owa, kt贸rych nie rozumie, i jeszcze my艣la艂em o tym, 偶e kiedy w czasie nocy na pustyni by艂o zimno, ona k艂ad艂a si臋 na mnie, a by艂a niewiele ni偶sza ode mnie i nie by艂o wcale 艂atwo trzyma膰 j膮 na sobie. I my艣la艂em, i偶 m贸g艂bym to wszystko z ni膮 robi膰, a potem spa膰, ale przeszkadza艂 mi ten ma艂y cz艂owiek, kt贸rego ja chcia艂em, i na kt贸rego czekali艣my teraz obydwoje. I jeszcze my艣la艂em o tym, i偶 kiedy ono ju偶 b臋dzie, to i tak minie jeszcze wiele czasu, zanim Esther zn贸w stanie si臋 tak膮, jak by艂a; i my艣la艂em



o tych wszystkich kobietach, kt贸rych cia艂a zniszczy艂y dzieci.

Ten stary id膮cy za nami przystan膮艂 nagle i zawr贸cili艣my, a on sta艂 oparty o 艣cian臋 i dysza艂 ci臋偶ko.

- Co jest z tob膮? - zapyta艂em.

- Serce.

- Tu jest apteka. Chcesz tam p贸j艣膰?

- Nie - powiedzia艂. - Czy to jeszcze daleko?

- Tak - powiedzia艂a. - Ale id臋 przecie偶 z tob膮. Sam tego chcia艂e艣.

- Idziesz z nim - powiedzia艂.

- 呕eby si臋 policja nie przyczepi艂a.

- Naprawd臋 nie mo偶esz i艣膰 ze mn膮?

- Nie - powiedzia艂a. - Mam jeszcze mn贸stwo czasu. Zn贸w ruszy艂a przodem i prowadzi艂a go nie tymi ulica-mi, gdzie by艂y dobre sklepy i dobre kawiarnie i gdzie mo偶na by艂o przej艣膰 w cieniu p艂贸ciennych zas艂on chroni膮cych okna; ona sz艂a tymi w膮skimi ulicami, gdzie nie by艂o cienia i gdzie cz艂owiek szed艂 przeciw s艂o艅cu, a on wl贸k艂 si臋 za nami, a kiedy odwraca艂em g艂ow臋, widzia艂em na jego twarzy b贸l. I wci膮偶 przyciska艂 r臋k臋 do serca jak ten 艣piewak 艣piewaj膮cy piosenk臋, i偶 jego serce nale偶y do wszystkich kobiet i 偶e ucieka wci膮偶 od niego. To by艂a kiepska piosenka i ten 艣piewak te偶 nie by艂 najlepszy; i kiedy zszed艂 ze sceny, klaska艂o tylko paru ludzi.

- Nie bardzo rozumiem, dlaczego przyczepi艂 si臋 akurat do ciebie - powiedzia艂em. - Czy by艂a艣 z nim ju偶 kiedy艣? - Nie.

- Nie zrobi艂 ci przecie偶 nic z艂ego.

- M贸wi艂e艣 ju偶 o tym.

- O czym艣 przecie偶 trzeba m贸wi膰, kiedy si臋 idzie w tym s艂o艅cu. Ch臋tnie z tob膮 pogaw臋dz臋. P艂acisz mi przecie偶 dziesi臋膰 funt贸w.

- Nie chc臋 偶y膰 - powiedzia艂a. - Mo偶esz ten temat rozwin膮膰 ?

- Mog臋. Ludzie, kt贸rzy chc膮 ci臋 zabi膰, cz臋sto namawiaj膮 do tego innych i kiedy im si臋 to udaje, umieraj膮 jakby poprzez nich. Czyta艂em ca艂e mn贸stwo takich historyjek. Twoja my艣l nie jest oryginalna. A to ca艂kiem stary facet. Nie trzeba mu wiele.

- Sk膮d o tym wiesz?

- Wielu ludzi o tym my艣li.

- Ale przecie偶 wszyscy chc膮 偶y膰.

- Nie jeste艣 zbyt m膮dra. Tak czy owak nie uciekniesz nigdy st膮d. Zostaniesz tu na zawasze. By膰 mo偶e stanie si臋 i tak, i偶 b臋dziesz kiedy艣 kwiatem. Nic wi臋cej nie da si臋 na ten temat powiedzie膰.

- Wszyscy o tym m贸wi膮.

- To niez艂y temat. Trzeba by膰 i za to wdzi臋cznym Bogu.

- M贸j ch艂opak zgin膮艂 - powiedzia艂a. - A ja potem ju偶 nigdy nie kocha艂am innego.

- Pi臋kna historia... - powiedzia艂em. - Kiedy by艂am m艂oda, mia艂am ch艂opaka, kt贸ry zgin膮艂, i nigdy ju偶 potem, i tak dalej. Mn贸stwo takich historii w 偶yciu s艂ysza艂em.

- Nie wierzysz w to?

~ - Powiedzia艂em ci: historia jest dobra. Mo偶esz j膮 opowiada膰 i zawsze b臋d膮 ci wierzy膰. Musisz tylko doda膰, 偶e ten cz艂owiek walczy艂 o naj艣wi臋tsze sprawy 艣wiata albo co艣 w tym rodzaju. To tylko par臋 s艂贸w wi臋cej, a lepiej brzmi. I co si臋 z nim sta艂o ?

- Zabili go na granicy syryjskiej.

- To jest do niczego - powiedzia艂em. - W ko艅cu lata艂 z karabinem po polu, strzela艂 do innych i zgin膮艂 jak m臋偶czyzna. Zmie艅. Niech. to b臋dzie wypadek samochodowy. Wtedy b臋dziesz mia艂a bezsens 艣mierci i to jest w艂a艣nie tym, z czym nie mo偶esz si臋 pogodzi膰. Rozumiesz?

- Tak. Ale przecie偶 powiedzia艂e艣, 偶e ten cz艂owiek mia艂 walczy膰 o naj艣wi臋tsze sprawy 艣wiata.

- Zmieni艂em zdanie.



- To wszystko nieprawda, co ci powiedzia艂am. Nigdy nie mia艂am takiego ch艂opaka.

- To ju偶 brzmi lepiej. Tylko o tym m贸w oczywi艣cie na ko艅cu. T臋sknota za mi艂o艣ci膮. Pustka. Nowocze艣niej. Tylko 偶e sprawa si臋 w niczym nie zmienia.

- Wiesz przecie偶, 偶e ciebie kocham.

- Nie. Nic o tym nie wiem. Od jak dawna ty to wiesz? - Widzia艂am ci臋 kiedy艣 w restauracji.

- Czy wyr贸偶nia艂em si臋 weso艂o艣ci膮 ?

- Tak.

- To pewnie przedtem jakiej艣 dziewczynie powiedzia艂em to samo, co ty mi teraz m贸wisz. Inaczej nie mia艂bym pieni臋dzy na zabaw臋.

I nawet Esther powiedzia艂em, 偶e j膮 kocham, tylko 偶e od Esther nie chcia艂em nic. A potem, kiedy zabrak艂o ju偶 Esther, m贸wi艂em to wszystkim kobietom, aby przesta艂o to co艣 znaczy膰 w moim 偶yciu raz i na zawsze, i to jedyne, co mi si臋 w 偶yciu uda艂o, a pr贸bowa艂em i pisa膰, i by膰 lotnikiem; chcia艂em wst膮pi膰 do Legii Cudzoziemskiej i potem chcia艂em i艣膰 na wojn臋 do Wietnamu. A jeszcze potem mia艂em bogat膮 偶on臋; a jeszcze potem inn膮 bogat膮 kobiet臋 i wszystkim im m贸wi艂em to samo, co m贸wi艂em Esther; te same s艂owa i w tych samych momentach, poniewa偶 nie by艂o ju偶 Esther, a ja chcia艂em zniszczy膰 to wszystko, co nale偶a艂o si臋 jej, i tylko te kobiety o tym nie wiedzia艂y, a kiedy m贸wi艂em im to, nie wierzy艂y mi i chodzi艂y ze mn膮 do psychiatr贸w, a inne do nocnych lokali; a ja wci膮偶 m贸wi艂em im te wszystkie s艂owa, kt贸re m贸wi艂em Esther, a potem t艂umaczy艂em im to, ale nie wierzy艂y mi; nawet najg艂upsze z nich. Nie umia艂em ocali膰 Esther, wi臋c chcia艂em zniszczy膰 to wszystko, co nale偶a艂o si臋 jej; nie mog艂em ju偶 nigdy powiedzie膰 jej niczego, wi臋c m贸wi艂em to samo tym wszystkim innym, ale nie wierzy艂y mi. Wi臋c nie uda艂o mi si臋 nawet i to, a Esther wierzy艂a mi zawsze i by膰 mo偶e posz艂aby nawet do tego szpitala, gdybym si臋 upar艂 i gdybym m贸wi艂 z jej rodzicami; i m贸g艂bym j膮 nawet odwie藕膰 na si艂臋. Ale ona by艂a ze mn膮 i wierzy艂a, 偶e nie stanie jej si臋 nic z艂ego tak d艂ugo, jak jestem przy niej.

I wierzy艂a mi wtedy, kiedy m贸wi艂em jej, 偶e pewnego dnia zarobi臋 dosy膰 pieni臋dzy, aby mie膰 mieszkanie, a wtedy b臋dziemy mieli ksi膮偶ki i pieni膮dze na kino; i wierzy艂a mi wtedy, kiedy m贸wi艂em jej, 偶e ju偶 naprawd臋 nie b臋d臋 pi膰; i wierzy艂a mi wtedy, kiedy m贸wi艂em jej, i偶 pewnego dnia pojedziemy do Europy i by膰 mo偶e uda nam si臋 pojecha膰 na Sycyli臋, i wtedy poka偶臋 jej wszystkich morderc贸w do wynaj臋cia, kt贸rych deportowali ze Stan贸w i do kt贸rych barmani m贸wili per Commandatore. I wierzy艂a mi, kiedy m贸wi艂em jej, 偶e wysoko w g贸rach, kiedy b臋d臋 jej dotyka膰, b臋dziemy si臋 elektryzowa膰 wzajemnie. I wierzy艂a mi, kiedy opowiada艂em jej o tym wszystkim, co widzia艂em, a widzia艂em przecie偶 niewiele, wi臋c zmy艣la艂em dla niej r贸偶ne historie o r贸偶nych ludziach, kt贸rych nie zna艂em; i wierzy艂a mi, kiedy opowiada艂em jej filmy, kt贸re zmy艣li艂em, a to by艂o wtedy, kiedy nie mieli艣my na kino, kt贸re Esther tak lubi艂a. A potem wymy艣la艂em dla niej ksi膮偶ki; i to, co opowiada艂em jej o obrazach w Luwrze, kt贸rego nigdy nie widzia艂em. I dlatego to wszystko, co jej m贸wi艂em, sta艂o si臋 prawd膮.

Chodzi艂em nad morze i p艂ywa艂em du偶o, aby si臋 zm臋czy膰 i spa膰, ale tylko Esther umia艂a m臋czy膰 mnie na-prawd臋. I bra艂em czasami t臋 dziewczyn臋, je艣li sta艂a na drodze, a je艣li jej nie by艂o, widywa艂em j膮 na pla偶y i rozmawiali艣my czasem o r贸偶nych rzeczach z wyj膮tkiem tej jednej, kt贸rej byli艣my pewni. Bo wtedy nie ma po co o tym m贸wi膰; wi臋c ona opowiada艂a mi o tym swoim ch艂opcu, kt贸ry musia艂 odjecha膰 wcze艣niej, ni偶 ona my艣la艂a, a ja m贸wi艂em jeszcze mniej. Patrzy艂em na nowo budowane domy i my艣la艂em o tym, 偶e za par臋 lat Izrael stanie si臋 takim samym pa艅stwem jak i ka偶de inne i ju偶



nie b臋dzie po co tu 偶y膰. Ale teraz jeszcze by艂o tu niewielu ludzi i niewiele samochod贸w, a ci tury艣ci przyje偶d偶aj膮cy tutaj pr臋dko dostawali pora偶enia s艂onecznego i odje偶d偶ali st膮d m贸wi膮c uprzednio, 偶e nie widzieli w 偶yciu pi臋kniejszego kraju i nie pr贸bowali lepszej kuchni, a jedzenie w Izraelu jest takie, 偶e nawet wi臋藕niowie w Europie podnie艣liby strajk protestacyjny, gdyby im dawali to cholerne koszerne mi臋so bez krwi smakuj膮ce jak papier u偶ywany do podeszew but贸w dla nieboszczyk贸w. Ale teraz by艂y tu jeszcze gaje pomara艅czowe, pustynia i te szakale z kiepskich film贸w, kt贸re mnie tak z艂o艣ci艂y. I wiele rzeczy mnie tu z艂o艣ci艂o i dlatego lubi艂em ten kraj. Ta dziewczyna wyp艂ywa艂a daleko w morze i nie by艂o jej czasami nawet i przez godzin臋, a ja patrzy艂em w 艣lad za ni膮 i my艣la艂em o tym, 偶e Esther nie mo偶e teraz p艂ywa膰, a potrafi艂a p艂ywa膰 lepiej od niej i lepiej ode mnie. I my艣la艂em o tym, 偶e Esther zrobi艂a si臋 ci臋偶ka i senna i nie by艂em wcale pewny, czy nie zostanie tak na zawsze; i znowu zaczyna艂em my艣le膰 o tych wszystkich kobietach, kt贸rych cia艂a zniszczy艂y dzieci; o bliznach na ich brzuchach i o ich piersiach; i o tym, co mi opowiada艂a pewna kobieta, i偶 po porodzie nienawidzi艂a w艂asnego dziecka; i o tym, co opowiada艂a mi inna kobieta w Ameryce, i偶 potem ju偶 nigdy nie kocha艂a swego m臋偶a, gdy偶 nie mog艂a mu zapomnie膰 b贸lu sprawionego jej przez dziecko; i potem jeszcze my艣la艂em o innej kobiecie, kt贸ra mi powiedzia艂a, i偶 nie zna pi臋kniejszego uczucia od tego, co czuje wtedy, kiedy rodzi; i ona chcia艂a mie膰 ze mn膮 dziecko, ale nie wysz艂o z tego nic. Mog艂em my艣le膰 o tym wszystkim tak czy owak, pyta膰 r贸偶nych lekarzy i r贸偶ne kobiety i znowu o tym my艣le膰; nie pomy艣la艂em tylko o najprostszej rzeczy, 偶e dziecko zabierze mi Esther na d艂ugi czas, a ja j膮 zbyt kocha艂em, abym umia艂 prze偶y膰 bez niej jedn膮 noc,. i to te偶 by艂o jak z innej z艂ej piosenki, z innym z艂ym aktorem; ale by艂o w艂a艣nie tak, a wtedy zaczyna艂em my艣le膰 o swoich szakalach, o karabinie maszynowym, z kt贸rym nie wiadomo by艂o co zrobi膰 w nocy, a kt贸ry cz艂owiek musia艂 mie膰, gdy偶 takie s膮 przepisy; i zn贸w zaczyna艂em my艣le膰~ o tych wszystkich n臋dznych filmach, w kt贸rych jest za du偶o prawdy o nas wszystkich i kt贸rych nikt nie lubi~

A potem ta dziewczyna wraca艂a i m贸wi艂a mi o swojej szkole i o tym, 偶e za dwa lata b臋dzie ju偶 lekarzem; m贸wi艂a mi, ile b臋dzie zarabia膰 po roku, a ile po dw贸ch, i wiedzia艂a wszystko, co si臋 z ni膮 stanie a偶 do dnia, w kt贸rym bezbole艣nie trafi j膮 wreszcie szlag; i to mia艂o nast膮pi膰 w par臋 lat po tym, jak trafi szlag jej m臋偶a i wszystkie jej ukochane psy.

Zn贸w weszli艣my na schody jakiego艣 domu~ a ten stary wlaz艂 za nami i wtedy ta dziewczyna o zielonych oczach powiedzia艂a, i偶 pomyli艂y si臋 jej drzwi i wr贸cili艣my na d贸艂, i weszli艣my nast臋pnymi schodami, i on ju偶 nie m贸g艂 wej艣膰, i stan膮艂 na schodach, a ona wyci膮gn臋艂a ku niemu r臋k臋.

- Chod藕 - powiedzia艂a. - To tutaj .

- Pom贸偶 mi - powiedzia艂. ~

Zesz艂a dwa stopnie w d贸艂 i zn贸w wyci膮gn臋艂a r臋k臋.

- To ju偶 blisko - powiedzia艂a.

- Nie puka艂a艣 przecie偶 do drzwi - powiedzia艂. - Mo偶e i tam jest zaj臋te.

- Nie. Tam jest na pewno miejsce. Tam jest dosy膰 miejsca dla nas wszystkich. Chod藕.

Wszed艂 o jeden stopie艅 i chwyci艂 jej r臋k臋, ale ona cofn臋艂a si臋.

- Chod藕 - powiedzia艂a. - Nie mam czasu.

~

I wtedy chyba zrozumia艂, a ja odwr贸ci艂em g艂ow臋, kiedy ona rozpi臋艂a swoj膮 sukienk臋 od g贸ry do do艂u, i wtedy on wszed艂 na p贸艂pi臋tro i tam upad艂, a ona pochyli艂a si臋 nad nim.

- Teraz powinien ci raz jeszcze powiedzie膰, 偶e jeste艣 dobra - rzek艂em. - Tak to si臋 powinno sko艅czy膰. Jest mn贸stwo takich, kt贸rzy by zrobili to na film. Bo on



przecie偶 chcia艂 zobaczy膰 swoj膮 c贸rk臋. Teraz powinien co艣 powiedzie膰. Musisz by膰 chyba rozczarowana?

Odwie藕li go, a ja wr贸ci艂em do swojej restauracji, a ona sz艂a za mn膮. Wszed艂em i usiad艂em nie w ciemnym rogu, tylko przy barze i kelner podszed艂 do mnie i odwr贸ci艂 wentylator od mojej twarzy.

- Dosy膰 mia艂em przez ciebie k艂opot贸w - powiedzia艂. -Kto艣 musia艂 wyszczeka膰 mojemu szefowi, 偶e daj臋 ci na kredyt.

Po艂o偶y艂em przed nim na ladzie dziesi臋膰 funt贸w i poda艂 mi PIWO.

- Nie - powiedzia艂em. - Koniak.

- Kt贸ry~?

- Nie zadawaj g艂upich pyta艅. Nic si臋 nie sta艂o, abym zacz膮艂 pi膰 dobry.

Ona siedzia艂a przy mnie, a ja patrzy艂em w odbicie jej twarzy; i nawet w tym ciemnym lustrze by艂a wci膮偶 艂adna. - Mog臋 si臋 napi膰 z tob膮? - zapyta艂a.

- Nigdy nie mog艂em zrozumie膰, po co pijesz - powie-dzia艂em. - Masz pieni膮dze i znajdziesz dosy膰 ludzi w tym mie艣cie, kt贸rzy uwierz膮 ci we wszystko, co im o sobie powiesz.

- Ty mi nie wierzysz.

- Nie rozumiem tego, czego chcia艂a艣 od tego starego -powiedzia艂em. - To prawda, 偶e by艂 skurwysyn. Widzia艂em go cz臋sto, jak siedzia艂 i stawia艂 innym, ale nie pi艂 nigdy sam. Jego te偶 nie rozumiem. Nie rozumiem nikogo w tym mie艣cie, ale nic mnie wszyscy nie obchodzicie.

- Z wyj膮tkiem jednego cz艂owieka.

- Nigdy tego nie ukrywa艂em.

- Ale przecie偶 sam m贸wisz, 偶e nie jeste艣 wiele wart.

- Mimo to jest w艂a艣nie tak. Czego od niego chcia艂a艣? - Przecie偶 nawet i to ci臋 nie obchodzi.

- A jak nie skona? Ca艂y pomys艂 na nic.

- Jest po dw贸ch zawa艂ach serca.

- Wi臋c po co ten trzeci?

- Aby艣 mi uwierzy艂.

- Wierz臋 ci. Ale to w niczym nie zmienia sprawy.

- Nast臋pnym razem zrobi臋 to ze sob膮.

- Ale sk膮d. Widzia艂a艣 za du偶o z艂ych film贸w.

- To, co widzia艂e艣, nie by艂o filmem.

- Najgorszym, kt贸ry widzia艂em. I po co rozpi臋艂a艣 sukienk臋, kiedy on zacz膮艂 zdycha膰? Czy to z Biblii? Moj偶esz, kt贸remu nie pozwolono wej艣膰 do ziemi obiecanej? - Nie.

- Wi臋c co to jest?

- Ty mi to opowiada艂e艣 wczoraj wiecz贸r. 呕e chcia艂by艣 napisa膰 takie opowiadanie o cz艂owieku, kt贸ry idzie przez miasto i zdycha z po偶膮dania. I ty mi powiedzia艂e艣 ten pomys艂 z sukienk膮. A ja ci powiedzia艂am, 偶e to wszystko niedobre, a ty upiera艂e艣 si臋, 偶e mo偶na z tego co艣 zrobi膰. Chcia艂am ci pokaza膰, 偶e to g艂upie.

- By艂em pijany wczoraj wiecz贸r. Nie pami臋tam niczego, co m贸wi艂em.

Zam贸wi艂em jeden koniak i my艣la艂em o tym, 偶e jak zacz臋艂y si臋 b贸le, to wskoczy艂em do jeepa i tam wszystko r贸wnie偶 posz艂o jak w z艂ym opowiadaniu, bo silnik nie chcia艂 zaskoczy膰 i musia艂em otworzy膰 mask臋, a wtedy zobaczy艂em, 偶e ko艅c贸wki kabli s膮 wilgotne; to dlatego, 偶e nasz samoch贸d sta艂 blisko morza. Opali艂em je zapa艂k膮 i nawet troch臋 gumy si臋 zw臋gli艂o, i pojecha艂em do tej lekarki, a jej nie by艂o. I nie by艂o nikogo w domu, kto by mi m贸g艂 powiedzie膰, 偶e pojecha艂a do innego po艂ogu; po prostu wali艂em w zamkni臋te drzwi i nikt nie otworzy艂, a wtedy pojecha艂em do tej dziewczyny, gdy偶 przypomnia艂em sobie, 偶e studiuje przecie偶 medycyn臋. Tylko 偶e zapomnia艂em wtedy, 偶e ju偶 od czterech miesi臋cy nie mia艂em Esther, wi臋c kiedy ona otworzy艂a mi drzwi i zobaczy艂em j膮 rozespan膮 i ciep艂膮, pami臋膰 moja od偶y艂a, a kiedy przyjechali艣my, by艂o ju偶 zbyt p贸藕no; i min臋艂o ju偶 wiele lat, a ja wiem, 偶e sta艂o si臋 to tylko dlatego, 偶e kocha艂em j膮 za bardzo i 偶e nie chcia艂em by膰 niewierny; i 偶e sta艂o si臋 to tylko dlatego, 偶e widzia艂em tego jej ch艂opaka, i 偶e kobiet臋 widzi si臋 po-przez innego m臋偶czyzn臋 i tylko przez niego, bo ja przecie偶 tak zobaczy艂em Esther, kiedy sta艂a na 艣rodku sali i przesz艂o stu m臋偶czyzn patrzy艂o na ni膮; wi臋c tak si臋 sko艅czy艂o, jak i zacz臋艂o, i tak powinno by膰; i 偶e zawsze koniec jest taki sam jak pocz膮tek; i to wszystko, co dzieje si臋 przez ca艂y czas, dzieje si臋 pomi臋dzy b贸lem dwojga ludzi i zaczyna si臋 b贸lem, i ko艅czy si臋 b贸lem. A t臋 nienawi艣膰 mi臋dzy b贸lem matki a b贸lem jej dziecka umieraj膮cego w sze艣膰dziesi膮t lat p贸藕niej nazywaj膮 tak偶e mi艂o艣ci膮 i mo偶e tak nawet powinno by膰. Tylko 偶e teraz ju偶 konaj膮 bez b贸lu i mo偶e nawet b臋d膮 rodzi膰 bez b贸lu, i odbiera膰 dziewictwo bez b贸lu.

- Z mojego punktu widzenia to przestanie by膰 interesuj膮ce - powiedzia艂em.

- Dlaczego mi nie wierzysz?

- Poczekaj jeszcze troch臋. Mo偶e wypij臋 jeszcze troch臋 i b臋d臋 ci wierzy膰. Wczoraj wierzy艂em przecie偶 w t臋 histori臋 z tym staruszkiem.

- Czy podoba ci si臋 i teraz?

- Nie - powiedzia艂em. - Powinien co艣 powiedzie膰 na ko艅cu. Ale nic o 偶yciu i 艣mierci. Co艣 zupe艂nie niewa偶nego, co sta艂o si臋 wa偶ne.

- Masz ju偶 jaki艣 pomys艂?

- Nie. Nie bawi mnie to ju偶.

Zam贸wi艂em jeszcze jeden koniak i my艣la艂em o tym, co zobaczyli艣my tam, kiedy weszli艣my do mego domu. A w trzy dni p贸藕niej odszed艂em stamt膮d i na ca艂e szcz臋艣cie ona nie sta艂a na drodze, tam gdzie sta艂a zawsze, kiedy j膮 zabiera艂em. I na ca艂e szcz臋艣cie nie widzia艂em innego m臋偶czyzny w innym samochodzie, kt贸ry by j膮 zabiera艂, kiedy podnosi艂a r臋k臋 na widok nadje偶d偶aj膮cego samochodu. I nie wr贸ci艂em ju偶 nigdy ani do niej, ani do tego domu, i raz tylko tamt臋dy przeje偶d偶a艂em, i by艂o to w porze deszczu, i by艂em sam w samochodzie, i nie jecha艂em na pustyni臋, tylko w zupe艂nie innym kierunku. I nie zauwa偶y艂em nawet tego domu, w kt贸rym zabi艂em Esther i to dziecko; po prostu przejecha艂em przez deszcz i my艣la艂em wtedy o tym, jak zap艂aci膰 d艂ug w tej w艂a艣nie restauracji, w kt贸rej teraz siedzia艂em; i to by艂o wszystko, co mi si臋 w tej ca艂ej historii podoba艂o.

- Jeszcze jeden koniak - powiedzia艂em.

- Pijesz za szybko.

- Nie b臋d臋 tu siedzie膰 przez ca艂膮 noc.

- I tak nie mo偶esz spa膰. Dlaczego nie m贸g艂by艣 posiedzie膰 ze mn膮?

- Dobrze. Posiedz臋 z tob膮. Czy m贸wi艂em ci ju偶, 偶e masz zielone oczy i pi臋kne usta?

- Jeste艣 ju偶 pijany.

- To w twoim interesie. B臋d臋 ci to teraz m贸wi膰 przez ca艂膮 noc.

- Ale nie b臋dziesz mi wierzy膰.

- Nie wiem. Mo偶e ci臋 nawet kocham.

- Tylko jutro o tym zapomnisz.

- Mo偶e. Zapomnia艂em przecie偶 o tej historii z tym starym. Wszystko zapominam.

- Dlatego 偶e pijesz.

- Nie. Pij臋 dlatego, 偶e nie chc臋 tego pami臋ta膰. Czy nie m贸wi艂em o tym, co on powinien na ko艅cu powiedzie膰?

- Nie. By艂e艣 pijany. Powiedzia艂e艣 tylko, 偶e to powinno si臋 sta膰 na schodach i 偶e powinnam do niego wyci膮gn膮膰 r臋k臋, a on powinien i艣膰 za 艣ladem mojej r臋ki.

- Ale przecie偶 on ci naprawd臋 m贸wi艂, 偶e ty jeste艣 dobra? - Tak.

- Tylko ja tego nie powiedzia艂em.

- Nie. Powiedzia艂e艣 mi tylko wczoraj wiecz贸r, 偶e nie lubisz tych nowych ksi膮偶ek, i powiedzia艂e艣 dlaczego. Po-wiedzia艂e艣, 偶e nie ma postaci kobiet. I 偶e m臋偶czy藕ni nie potrzebuj膮 ju偶 kobiet, i 偶e ta ca艂a literatura jest literatur膮 psychicznych homoseksualist贸w. I 偶e nie interesuj膮 ci臋 te dramaty prostytutek i pijaczek.

- Tak te偶 i jest.

- Powiedzia艂e艣, 偶e brakuje ci 艣wi臋tych kobiet.

- Mam zawsze jedn膮 z nich. Ale ona jest we mnie.

- Powiedz mi o tym.

By艂em ju偶 zm臋czony i nie mia艂em ochoty, aby pi膰 dalej. Wiedzia艂em, 偶e nie upij臋 si臋, a jutrzejszy dzie艅 b臋dzie okropny. Zap艂aci艂em i zobaczy艂em, 偶e starczy mi jeszcze pieni臋dzy na kino.

- Nie, Esther - powiedzia艂em. - Jestem ju偶 zm臋czony. Przez ca艂y dzie艅 staram si臋 wymy艣le膰 jak膮艣 histori臋 o tobie i o dziecku, kt贸re m贸g艂bym mie膰 z tob膮. Ale nic z tego nie wychodzi.

S膮siedzi


Manager domu (w Stanach ka偶dy cz艂owiek ma jaki艣 tytu艂; w najgorszym wypadku jest si臋 Vice-Presidentem lub
0x08 graphic
Officerem) wprowadzi艂 mnie na podw贸rko domu i powiedzia艂:

Pa艅ski apartament b臋dzie dwadzie艣cia dziewi臋膰. Je艣li Pan us艂yszy jakie艣 krzyki z apartamentu dwadzie艣cia siedem, prosz臋 nie zwraca膰 uwagi. To samo spod dziewi臋tnastego; je艣li zaczn膮 si臋 k艂贸ci膰, to niech pan udaje, i偶 pan nie s艂yszy. Natomiast dwadzie艣cia siedem to problem. Gdyby si臋 zacz臋li kot艂owa膰, prosz臋 zawo艂a膰 mnie lub po艂膮czy膰 si臋 przez operatora z policj膮. Ta samotna starsza pani, mieszkaj膮ca na dole, b臋dzie m贸wi膰 czasem do pana, ale prosz臋 nie zwraca膰 uwagi. Jest chora umys艂owo i m贸wi tylko do siebie. Ten go艣膰, kt贸rego pan tam widzi, b臋dzie chcia艂 od pana po偶yczy膰 pieni膮dze. Niech pan mu nie daje. Pa艅skim s膮siadem b臋dzie irlandzki policjant, kt贸ry mieszka z matk膮. On jest spokojny przez ca艂y tydzie艅; w niedziel臋 lepiej...

Nie doko艅czy艂; pot臋偶ny blondyn w mundurze oficera policji przeszed艂 podw贸rkiem obrzuciwszy nas bacznym spojrzeniem i u艣miechn膮艂 si臋 sadystycznie. W ten spos贸b zosta艂em mieszka艅cem domu w dzielnicy ludzi ma艂o zarabiaj膮cych.

Najbli偶szym moim s膮siadem jest Bob. Bob pracowa艂 niegdy艣 jako agent reklamowy; pewnego dnia pijany kierowca samochodu poturbowa艂 go tak dotkliwie, i偶 Bob poszed艂 do szpitala na d艂ugie miesi膮ce. Dzie艅 ten, jakkolwiek pe艂en b贸lu, okaza艂 si臋 jednak najrado艣niejszym w jego monotonnym dot膮d 偶yciu; Bob po wyj艣ciu ze szpitala otrzyma艂 kilkadziesi膮t tysi臋cy dolar贸w odszkodowania jak r贸wnie偶 za艣wiadczenie, 偶e jest niezdolny do pracy. Bob ra藕no zabra艂 si臋 do dzie艂a: szybko przepi艂 cz臋艣膰 pieni臋dzy w DownTown; reszt臋 przegra艂 w Las Vegas. Od tego czasu Bob szwenda si臋 po barach opowiadaj膮c o sobie r贸偶ne historie, a kiedy nie ma pieni臋dzy na picie, staje na skraju ulicy i t臋sknym wzrokiem wpatruje si臋 w mijaj膮ce go samochody. Tre艣膰 jego marze艅 jest dla wszystkich oczywista.

Bob jest my艣licielem, filozofem i wnikliwym obserwatorem 偶ycia codziennego. Jest najkoszmarniejszym typem alkoholika; jest bowiem alkoholikiem-entuzjast膮; alkoholikiem piej膮cym hymny na cze艣膰 偶ycia. O ile pami臋tam, spotka艂em si臋 tylko raz z podobnym typem pijaka w literaturze; bodaj偶e w "Pojedynku" Kuprina spotykamy posta膰 pij膮c膮 na艂ogowo i wyg艂aszaj膮c膮 entuzjastyczne monologi na cze艣膰 偶ycia. Bob ma po temu zreszt膮 pe艂ne podstawy; otrzymuje dwie艣cie dolar贸w miesi臋cznie jako niezdolny do pracy, a to starcza mu na mieszkanie i na picie. Poniewa偶 jednak jego nogi zosta艂y pogruchotane, Bob posuwa si臋 zygzakami i nazywany jest "skacz膮cy Bob".

Bob nie dysponuje r贸wnie偶 w艂asnym uz臋bieniem. Po miesi膮cach stara艅 otrzyma艂 nareszcie sztuczn膮 szcz臋k臋 i wybra艂 si臋 na przeja偶d偶k臋 do rodziny samochodem przyjaci贸艂. Jad膮c w kierunku Santa Monica, Bob uleg艂 czarowi krajobrazu i otworzywszy okno, wychyli艂 si臋, a wtedy wiatr wydmuchn膮艂 mu szcz臋k臋. O tym opowiada艂 mi wieczorem, przekonuj膮c mnie, i偶 powinienem koniecznie po偶yczy膰 mu czterdzie艣ci dolar贸w na zakup nowej szcz臋ki; w ko艅cu zadowoli艂 si臋 dwudziestoma pi臋cioma centami i poszed艂.

Bob nale偶y do kategorii "Rummys". "Rummys" chodz膮 tylko po pewnych ulicach nie zapuszczaj膮c si臋 nigdy w dzielnice zamieszkane przez ludzi lepiej zarabiaj膮cych. "Rummys" wchodz膮 do baru i w milczeniu k艂ad膮 przed sob膮 na lad臋 dwadzie艣cia pi臋膰 cent贸w; tyle p艂aci si臋 tutaj za kiepskie piwo. "Rummys" k艂ad膮 pieni膮dze i rzadko kiedy m贸wi膮 o co im chodzi; s膮 znani, barmani znaj膮 ich upodobania i mo偶liwo艣ci. Pija艅stwo odbywa si臋 tutaj w milczeniu; nikt do nikogo nie m贸wi; wszyscy obserwuj膮 ekran telewizyjny komentuj膮c z rzadka dramat mi艂osny lub obyczajowy; cz臋艣ciej komentuj膮 tutaj walki bokserskie czy zmagania zapa艣nik贸w, a w niedziel臋 zawody pi艂karskie. Ma艂o widzi si臋 awantur; jak powiedzia艂em, pija艅stwo odbywa si臋 w milczeniu; tego rodzaju niezb臋dne akcesoria, jakimi dysponuje alkoholik w Polsce, jak na przyk艂ad n贸偶 spr臋偶ynowy, szpadryna czy bicz do 艂amania kr臋gos艂upa, s膮 tutaj ma艂o popularne w kr臋gach dojrza艂ych uczuciowo alkoholik贸w. Na tym szarym raczej tle korzystnie odbijaj膮 si臋 d艂ugow艂osi m艂odzie艅cy zr臋cznie operuj膮cy kozikami. Grasuj膮 oni w okolicach Sunset Boulevard i nie zapuszczaj膮 si臋 w nasz膮 ponur膮 dzielnic臋.

Bob jest r贸wnie偶 entuzjast膮 偶ycia erotycznego i rewolucji seksualnej. Pewnego dnia zjawi艂 si臋 w towarzystwie Davida; David w艂a艣nie wyszed艂 ze szpitala dla wariat贸w po czteroletniej kuracji odwykowej; teraz razem z Bobem zabrali si臋 do dzie艂a, podkre艣laj膮c w czasie pija艅stwa konieczno艣膰 znalezienia dla Davida ukochanej; ten bowiem pozbawiony by艂 mo偶liwo艣ci korzystania z wdzi臋k贸w kobiecych przez ostatnie cztery lata.

Bob-David. Dialog przy barze

Bob: Ja ci znajd臋 dziewczyn臋.

David: Ja przez cztery lata nie pierdoli艂em.

Pauza. Milczenie.

Bob (po chwili pe艂nej napi臋cia): Ja m贸g艂bym wytrzyma膰 jeszcze jeden kieliszek.

David: Ale to ostatni. Potem p贸jdziemy i poszukamy jakiej艣 dziewczyny.

Pij膮.

Bob: Prawd臋 powiedziawszy, to o tej porze nie ma tu nikogo. Trzeba b臋dzie poczeka膰 do wieczora.

David: Dobrze. Ale pami臋taj, 偶e ja cztery lata nie pierdoli艂em.

Opowie艣膰 o Bobie i Davidzie zako艅cz臋 mora艂em: David wr贸ci艂 do domu dla wariat贸w dla odbycia powt贸rnej kuracji nie przespawszy si臋 z nikim. Mora艂: alkohol... i tak dalej.



William

William jest moim najbli偶szym przyjacielem; jest on r贸wnie偶 przedstawicielem kierunku filozoficznego, o kt贸rym m贸wi si臋 "Ameryka艅ski sen". Tak wi臋c William, kt贸ry jest chwilowo bez grosza przy duszy i nie mo偶e znale藕膰 pracy, wierzy g艂臋boko, i偶 pewnego dnia wszystko si臋 u艂o偶y; znajdzie prac臋, zarobi mn贸stwo pieni臋dzy i tak dalej. W jaki jednak spos贸b to mo偶e si臋 sta膰? Nikt tego nie wie.

I ja r贸wnie偶 tego nie wiem. Kto艣 podobno powiedzia艂, i偶 pisanie o jakim艣 kraju jest rzecz膮 mo偶liw膮 tylko albo po dwudziestoczterogodzinnym pobycie, albo po dwudziestoczteroletnim. Stwierdzenie to, jakkolwiek efektowne, nie wydaje si臋 prawdziwe. W Stanach Zjednoczonych ka偶da drobna obserwacja stanowi w sumie olbrzymie zjawisko spo艂eczne, nad kt贸rym pracuje tysi膮ce ludzi i kt贸remu po艣wi臋cone s膮 tysi膮ce publikacji. Wchodz膮c do drugstore'u i patrz膮c na ok艂adki ksi膮偶ek, widzimy obok ksi膮偶ek kryminalnych lub magazyn贸w typu "Po艣wi臋ci艂am ma艂偶e艅stwo dla przygody mi艂osnej" ksi膮偶ki zwi膮zane z psychiatri膮 i problemami erotycznymi, napisane przez lekarzy specjalist贸w. Laikowi trudno zorientowa膰 si臋 w warto艣ci tych publikacji; na mnie osobi艣cie du偶e wra偶enie zrobi艂y ksi膮偶ki "Samotny t艂um" i "Bunt cz艂owieka w wieku 艣rednim". Jeste艣my 艣wiadkami fenomenalnego zjawiska, polegaj膮cego na wzajemnym mijaniu si臋 ludzi; na nieumiej臋tno艣ci nawi膮zania kontaktu; nieumiej臋tno艣ci sp臋dzania wolnego czasu.

William, kt贸ry interesuje si臋 literatur膮, nie od rzeczy m贸wi, 偶e gdyby by艂 pisarzem, najwa偶niejsz膮 scen膮 dla niego by艂oby pierwsze spotkanie mi臋dzy kochankami. To jest wed艂ug Williama sprawa zasadnicza dla dobrego opowiadania. Ludzie spotykaj膮 si臋, powiada William, i pierwszymi wra偶eniami s膮 zazwyczaj: nieufno艣膰 i nadzieja. Je艣li 艂adna dwudziestoparoletnia kobieta spotka m臋偶czyzn臋 w tym samym wieku i powiedz膮 sobie w rozmowie, 偶e oboje s膮 lud藕mi samotnymi, z miejsca zaczynaj膮 dzia艂a膰 w atmosferze kl臋ski; zaczynaj膮 gra膰 z pozycji straconych. C贸偶 dzia艂o si臋 z nimi przez tyle lat; dlaczego s膮 samotni; dlaczego nie uda艂o im si臋 za艂o偶enie rodziny czy nawi膮zanie trwa艂ych zwi膮zk贸w przez tyle czasu; i czy to, co oni sami o tym maj膮 do powiedzenia, stanowi prawd臋?

William powiada, i偶 film i telewizja wytworzy艂y pewne schematy, kt贸re oddzia艂a艂y na ludzi. W filmach zazwyczaj spotykamy samotnego m臋偶czyzn臋, kt贸ry wchodzi do nocnego lokalu; tam spotyka pi臋kn膮 dziewczyn臋 i ratuje j膮 z k艂opot贸w. Widzimy to codziennie obserwuj膮c seri臋 telewizyjn膮 Tighrope, kt贸rej bohater (glina w cywilu) wchodzi do baru, przez sekund臋 obserwuje siedz膮c膮 tam samotn膮 dziewczyn臋, nawi膮zuje na jej temat rozmow臋 z barmanem; podchodzi do niej; bije innego m臋偶czyzn臋 w z臋by i odchodzi z ni膮. Od miesi臋cy obserwuj臋 dzielnego agenta i ka偶dy film o nim zaczyna si臋 w ten, i tylko w ten w艂a艣nie spos贸b. Tak samo zreszt膮 dzieje si臋 niemal偶e w ka偶dym filmie przygodowym; m臋偶czyzna spotykaj膮cy kobiet臋, z miejsca ma okazj臋 zademonstrowania swej odwagi, determinacji i lekcewa偶enia obyczaj贸w, kt贸rych obej艣cie, jakkolwiek przynosi innym kl臋sk臋, dla niego i dla niej okazuje si臋 zbawienne.

Ksi膮偶ki po艣wi臋cone przypadkom histerii, alkoholizmu i rozpaczy, pisane przez lekarzy, przynosz膮 zupe艂nie inny obraz od obrazu stwarzanego przez film i telewizj臋. Ludzie s膮 samotni; boj膮 si臋 jednak zdradzania swych uczu膰 i swego poczucia kl臋ski. W ko艅cu znajduje jedynego i prawdziwego przyjaciela, kt贸rym jest psychoanalityk. Analityk nie podejmuje jednak decyzji w imieniu swego pacjenta; stara si臋 raczej zwr贸ci膰 mu uwag臋 i skierowa膰 jego energi臋 we w艂a艣ciwym kierunku. Przyjaci贸艂ka Williama jest od siedmiu lat pacjentk膮 lekarza analityka i chodzi do niego codziennie, przy czym godzina psychoterapii indywidualnej kosztuje dwadzie艣cia pi臋膰 dolar贸w. Poniewa偶 przyjaci贸艂ka Williama jest idiotk膮, kuracja przeci膮gn膮膰 si臋 mo偶e na najbli偶sze kilka milion贸w lat 艣wietlnych. I ona r贸wnie偶 nie spotka艂a nikogo; i ona r贸wnie偶 obserwuje Tighrope patrz膮c na przystojnego agenta policji odchodz膮cego co wiecz贸r z inn膮 dziewczyn膮.

William jest z urodzenia pesymist膮, do czego przyznaje si臋 niech臋tnie, gdy偶 na co dzie艅 reprezentuje kierunek "Ameryka艅skiego snu". William twierdzi, i偶 z chwil膮 kiedy pa艅stwo troszczy si臋 o obywateli tak bardzo jak to dzieje si臋 w Stanach, wytwarza si臋 oboj臋tno艣膰 cz艂owieka wobec cz艂owieka i cz艂owieka wobec b贸lu i cierpienia. Cz艂owiek rodzi si臋, dzia艂a, 偶yje i umiera nie umiej膮c zainteresowa膰 swoim losem innych ludzi. Nikt tu nie jest g艂odny i w ka偶dego wpajane jest przekonanie, i偶 w艂asn膮 energi膮 i pomys艂owo艣ci膮 mo偶na zdoby膰 wszystko. Ten schemat my艣lenia jest obowi膮zuj膮cy dla wszystkich, powiada William, i cz艂owiek rzadko wyzwala si臋 z tego przed uko艅czeniem trzydziestu lat 偶ycia. A przecie偶 nie wszyscy ludzie s膮 pomys艂owi, energiczni; i nie wszyscy poza tym pragn膮 zdobywania fortun, pa艂ac贸w i luksusowych jacht贸w. W naszym spo艂ecze艅stwie istnieje minimalna mo偶liwo艣膰 kompromisu. Najgorszym tego wszystkiego wynikiem jest, wed艂ug Williama, oboj臋tno艣膰. Dzieci ma艂o troszcz膮 si臋 o starych rodzic贸w wiedz膮c, 偶e jest im wyp艂acana renta; 偶e rodzice maj膮 samoch贸d, aparat telewizyjny i telefon. 艢wi臋ta dzieci sp臋dzaj膮 z r贸wie艣nikami, a potem kiedy wst臋puj膮 w zwi膮zki ma艂偶e艅skie z w艂asnymi dzie膰mi. William powiada: cz艂owiek czeka, aby go kto艣 odwiedzi艂, a pewnego dnia idzie odwiedzi膰 w艂asne dzieci; i to jest ju偶 w艂a艣nie staro艣膰. William jest kim艣, o kim m贸wi si臋 loser. William jest inteligentny, oczytany, dobry i dostatecznie sceptyczny, aby zachowa膰 zimn膮 g艂ow臋. William potrafi wszystko: m贸wi膰 m膮drze o przeczytanej ksi膮偶ce, wy艣mia膰 z艂y film, krytykowa膰 wybory i kandydatur臋 gubernatora; William potrafi m贸wi膰 o armii, o wojnie w Wietnamie, i o wielu innych rzeczach. Nie potrafi tylko jednej rzeczy: nie potrafi pozby膰 si臋 wiary, i偶 pewnego dnia w jego 偶yciu zaistnieje wyj膮tkowa sytuacja, wyj膮tkowe spotkanie; pewnego dnia zjawi si臋 wyj膮tkowy cz艂owiek, a wtedy 偶ycie Williama u艂o偶y si臋 inaczej.



Judy i Kira

Judy jest tak 艣liczna, i偶 z punktu widzenia opowiadania nie nadaje si臋 na nic; nie nadaje si臋 poza tym do niczego z ka偶dego innego punktu widzenia, poniewa偶 ma dwadzie艣cia sze艣膰 lat, troje dzieci i trzy nieudane ma艂偶e艅stwa za sob膮; jest ponadto wiecznie na gazie. Judy stanowi wsp贸lne zmartwienie moje, Williama i wszystkich mieszka艅c贸w domu.

Judy otrzymuje od rz膮du sze艣膰dziesi膮t dolar贸w tygodniowo. Ta suma musi starczy膰 jej i dzieciom. Nie starcza, gdy偶 Judy pije jak smok, a butelka whisky kosztuje jednak sze艣膰 dolar贸w. Tak wi臋c dzieci Judy lataj膮 g艂odne i bose; czasami karmi je 偶ona Williama, czasami inni ludzie. Teraz Judy usi艂owa艂a pope艂ni膰 samob贸jstwo; odratowano j膮 jednak i jest ju偶 z powrotem w 艣wietnym humorze.

Patrz膮c czasem na ni膮 i my艣l膮c o jej nieudanym samob贸jstwie, 膭 my艣l臋 o opowiadaniu Adolfa Rudnickiego "Py艂", kt贸rego bohaterka, Kira, r贸wnie偶 usi艂uje pope艂ni膰 samob贸jstwo po szeregu nieudanych afer mi艂osnych. Kira jest m艂oda, 艂adna, uganiaj膮 si臋 za ni膮 m臋偶czy藕ni; dziewictwo straci艂a b臋d膮c jeszcze w艂a艣ciwie dzieckiem; jako dojrza艂a kobieta jedzie w noc wigilijn膮 poci膮giem z Warszawy do 艁odzi, aby popatrzy膰 na choink臋, kt贸ra jej przypomina dzieci艅stwo.

W filmie w艂oskiego re偶ysera Blow-up, uznanego za arcydzie艂o i monument my艣li ludzkiej widzimy bohatera, d艂ugow艂osego m艂odzie艅ca, maj膮cego do艣wiadczenie erotyczne rozpustnego i bogatego starca; m艂odzieniec ten pewnego dnia kupuje w antykwariacie drewniane 艣mig艂o samolotu; symbol czy te偶 rekwizyt epoki, kt贸rej nie mo偶e pami臋ta膰; do kt贸rej odnosi si臋 z pogard膮 i z kt贸r膮 nic go nie 艂膮czy. Nie potrafi przy tym wyt艂umaczy膰, po co potrzebne mu jest to 艣mig艂o.

W filmie francuskiego re偶ysera, "Oszu艣ci" widzimy m艂odzie艅ca, kt贸ry ryzykuje 偶ycie, aby wybawi膰 kota z opresji, po czym o艣wiadcza zgromadzonym i struchla艂ym widzom: "Nie cierpi臋 kot贸w".

Dramat d艂ugow艂osych ludzi nie jest rzecz膮 艂atw膮 do zrozumienia. Dramaty m艂odych ludzi zawsze uderza艂y ostro艣ci膮. Dwudziestoczteroletni Iwan Karamazow prowadzi艂 rozmowy z diab艂em; m艂ody Werther zastrzeli艂 si臋 z mi艂o艣ci; Fabrycy del Dongo postanowi艂 zamkn膮膰 si臋 w klasztorze, aby w ascezie i ciszy znale藕膰 ukojenie w rozpaczy; Adolf latami nie umia艂 zdoby膰 si臋 na zerwanie z kobiet膮, gdy偶 nie chcia艂 sprawia膰 jej b贸lu; bohater powie艣ci Faulknera odrzuca karier臋, stanowisko, nast臋pnie mo偶liwo艣膰 ucieczki przed kar膮 i mo偶liwo艣膰 samob贸jstwa, wybieraj膮c smutek, kt贸ry pomo偶e mu zachowa膰 w pami臋ci ukochan膮 kobiet臋; m艂ody Raskolnikow pope艂nia morderstwo snuj膮c asocjacj臋 mi臋dzy sob膮 a osob膮 Cesarza Francji; Robert Jordan, bohater powie艣ci Hemingwaya, postanawia przed 艣mierci膮 polata膰 troch臋 z karabinem po polu, wysadzi膰 par臋 most贸w w powietrze i to wszystko po to, aby nie b臋d膮c ani komunist膮, ani monarchist膮, zgin膮膰 jak m臋偶czyzna. Dramaty tych wszystkich m艂odych ludzi mog膮 nam wydawa膰 si臋 wyj膮tkowe, nawet sentymentalne, prawdziwe lub nie, lecz uderzaj膮 one ostro艣ci膮. Na czym jednak polega dramat d艂ugow艂osych? Jest to niew膮tpliwie dramat ludzi zagadkowych. Kazimierz Brandys napisa艂 kiedy艣: "Powiedziano mi, abym poszed艂 do kabaretu STODO艁A, gdy偶 ta艅czy tam zagadkowa m艂odzie偶. Nie p贸jd臋. Ja te偶 kiedy艣 by艂em zagadkowy i nikt nie podgl膮da艂 mnie w czasie ta艅ca".聽

Judy i Kira nale偶膮 do jednego pokolenia. Zapozna艂y si臋 szybko z seksem; maj膮 nawet pewne poj臋cia na temat Freuda i wiedz膮, i偶 sen, w kt贸rym natr臋tnie powtarza si臋 motyw wie偶y Eiffla nie zawiera w sobie element贸w religijnych; obie wiedz膮, jak za偶ywa膰 pigu艂ki pozwalaj膮ce unikn膮膰 zaj艣cia w ci膮偶臋; ta ca艂a wiedza nie przyda艂a im si臋 jednak na wiele. Adolf Rudnicki ko艅czy swoje opowiadanie s艂owami: "Zabi艂o j膮 poczucie winy". William odwo偶膮cy nieprzytomn膮 Judy do szpitala powiedzia艂 to samo. I to jest prawda.

Zabi艂o je obie poczucie winy. Jednak偶e nie wobec spo艂ecze艅stwa; nie wobec ludzi 偶onatych, z kt贸rymi nawi膮zywa艂y romanse; nie wobec dzieci, kt贸rym odbiera艂y ojc贸w; nie wobec rodzic贸w, kt贸rym ich post臋powanie przynosi艂o wstyd. Zabi艂o je poczucie winy wobec siebie samych: poczucie, 偶e straci艂y najlepsze lata swego 偶ycia w poszukiwaniu przyg贸d, kt贸re okaza艂y si臋 w rezultacie ma艂o ciekawe; rozbija艂y ma艂偶e艅stwa innych ludzi, lecz nie uda艂o im si臋 samym wyj艣膰 dobrze za m膮偶; straci艂y du偶o czasu, pieni臋dzy i zdrowia nie my艣l膮c o tym, i偶 w tym samym czasie dojrzewa艂y inne m艂ode kobiety r贸wnie g艂upie, egoistyczne i zimne jak i one, lecz maj膮ce nad nimi nieznaczn膮 przewag臋 m艂odo艣ci.

William powiada, 偶e dla niego najpi臋kniejsz膮 ze wszystkich ksi膮偶ek Faulknera jest ksi膮偶ka "Dzikie palmy". William powiada, i偶 jest to ksi膮偶ka prorocza; ksi膮偶ka o umiej臋tno艣ci wytwarzania w sobie napi臋膰 uczuciowych. Dzisiaj, powiada William, seks jest spraw膮 w膮t艂ego schematu obyczajowego: Ty spotykasz kobiet臋, opowiadasz jej o swoim nieudanym ma艂偶e艅stwie; ona opowiada ci o nieudanym swoim; idziecie na kolacj臋, idziecie do 艂贸偶ka co dalej? Seks by艂 kiedy艣 ostatni膮 stacj膮 w pewnej sytuacji; dzi艣 jest pocz膮tkiem. Seks stanowi艂 "owoc nami臋tno艣ci", po艣wi臋cenia, odwagi; cz艂owiek 偶onaty wi膮偶膮cy si臋 z inn膮 kobiet膮 wyst臋powa艂 przeciw spo艂ecze艅stwu, rodzinie i religii. Dzisiaj, powiada William, seks nie zawiera w sobie tych napi臋膰 uczuciowych, jakie zawiera艂 niegdy艣. Chcia艂bym dzi艣 zobaczy膰 autora, kt贸ry napisa艂by ksi膮偶k臋 o cz艂owieku, kt贸ry po prostu umar艂 z mi艂o艣ci tak jak Lucjan, tak jak Eleonora. Dlatego "Dzikie palmy" s膮 w jakim艣 sensie ksi膮偶k膮 prorocz膮.

By膰 mo偶e jest tak istotnie. Jestem szcz臋艣liwy widz膮c od czasu do czasu nowe tytu艂y ksi膮偶ek po艣wi臋conych Faulknerowi. William Faulkner, kt贸rego ksi膮偶ki w roku 1944 nie by艂y ju偶 wznawiane, jest dzisiaj przedmiotem setek publikacji. W ksi膮呕ce Faulkner: The Major Years autor podaje w indeksie, i偶 przy pracy nad t膮 ksi膮偶k膮 o autorze "Dzikich palm" korzysta艂 z pomocy 34 ksi膮偶ek po艣wi臋conych Faulknerowi oraz z kilkuset artyku艂贸w krytycznych. Zwyci臋stwo Faulknera wydaje si臋 ca艂kowite. My艣l臋, i偶 najciekawsz膮 ksi膮偶k膮, jak膮 czyta艂em w roku ubieg艂ym, jest "Faulkner na uniwersytecie". Ksi膮偶ka "Papa Hemingway" opowiadaj膮ca o ostatnich kilkunastu latach autora "艢nieg贸w Kilimand偶aro" wydaje si臋 zbiorem p艂askich anegdot o starzej膮cym si臋 gadule m贸wi膮cym w stylu: "Jedna z moich weneckich dziewczyn", lub opowiadaj膮cym o swym wyimaginowanym stosunku z Mat膮 Hari: "Pewnej nocy, jak zwykle, wypierdoli艂em j膮 porz膮dnie..."

O tym wszystkim m贸wili艣my z Williamem do p贸藕nej nocy, G艂臋bi臋 i powag臋 naszych rozmy艣la艅 przerwa艂 weso艂y 艣piew: Roll me over and do it again... To Judy, kt贸ra dzi艣 rano opu艣ci艂a szpital po nieudanej pr贸bie pozbawienia si臋 偶ycia, wr贸ci艂a w艂a艣nie do domu z nowym narzeczonym. Patrz膮c na jego brudne d艂ugie w艂osy mam ochot臋 mordowa膰 i wy膰. I mnie r贸wnie偶 zabija poczucie winy; i r贸wnie偶 wy艂膮cznie wobec mnie samego. Widz臋 siebie sprzed lat dziesi臋ciu, ale nie powiem tego Judy. Niech i ona przejdzie sama swoj膮 drog臋. Dramat d艂ugow艂osych jest reakcj膮 na dramat Williama, kt贸ry g艂臋boko wierzy, i偶 spe艂ni si臋 pewnego dnia jego sen; tak mi to przynajmniej t艂umaczy艂a jego 偶ona. By膰 mo偶e jest tak; by膰 mo偶e jest zupe艂nie inaczej. Dramaty ludzi, kt贸rych twarzy nie mo偶na dojrze膰, wydaj膮 si臋 chyba ka偶demu ma艂o ciekawe. Stanowi膮 oni odsetek i trudno rzeczywi艣cie zrozumie膰 o co im chodzi, poniewa偶 oni sami tego nie wiedz膮. W Polsce, po wojnie, patrzyli艣my wszyscy na dramat ludzi z AK, i to by艂o dla nas zrozumia艂e; to pobudza艂o nasz膮 wyobra藕ni臋; wywo艂ywa艂o w nas uczucia gniewu, mi艂osierdzia i rozpaczy. W dziesi臋膰 lat p贸藕niej patrzyli艣my na dramat rozczarowanych komunist贸w. Tutaj patrzymy na dramat, co do kt贸rego autentyczno艣ci ogarniaj膮 nas zastrze偶enia. Jest tu bunt przeciw spo艂ecze艅stwu; lecz bunt wygodny; bunt nie gro偶膮cy konsekwencjami, i w tym tylko przypomina mi to dramat m艂odych komunist贸w, postanawiaj膮cych zerwa膰 z Parti膮 wtedy, kiedy Partia sama wezwa艂a ludzi do z艂o偶enia legitymacji partyjnych.

Bruce, m贸j inny s膮siad, ma dwadzie艣cia cztery lata i od dw贸ch lat jest instruktorem pilota偶u. Tak wi臋c ja, starszy od niego o lat dziesi臋膰, jestem jego potulnym uczniem. Bruce jest m艂odym Amerykaninem o okre艣lonych ambicjach i o du偶ych umiej臋tno艣ciach. Szko艂a, do kt贸rej ucz臋szczam, jest jedn膮 z tysi膮ca prywatnych szk贸艂 lotniczych. Bruce, kiedy przyszed艂 tam po raz pierwszy w swoim 偶yciu, zapytany przez w艂a艣ciciela szko艂y, czemu chce si臋 po艣wi臋ci膰, powiedzia艂, i偶 chce zosta膰 instruktorem pilota偶u. Na zapytanie, kto zap艂aci za jego kurs, Bruce odpowiedzia艂: "Pan". Wy艣miany przez w艂a艣ciciela, powiedzia艂: "OK. Zabij臋 kogo艣 i przynios臋 panu pa艅skie wszawe trzy tysi膮ce". W艂a艣ciciel powiedzia艂: " W jego twarzy by艂o co艣 takiego, i偶 musia艂em mu uwierzy膰, i Bruce odwali艂 ca艂y kurs za darmo, a teraz pracuje dla mnie. To jest m贸j najlepszy instruktor". Bruce jest zimny i odwa偶ny i kocha latanie. Ale nie ma w sobie bezmy艣lno艣ci wobec niebezpiecze艅stwa i nigdy nie nara偶a swych uczni贸w. Zapytany przeze mnie, co my艣li o dramacie d艂ugow艂osych, Bruce powiedzia艂: "Ich rodzice zarabiaj膮 fors臋, daj膮 im samochody i pieni膮dze na szko艂臋, wi臋c czeg贸偶 mo偶na od nich 偶膮da膰? Ja bym ich chcia艂 zobaczy膰 na moim miejscu: uczy膰 kretyna, jak tu lata膰, i dostawa膰 za to siedem dolar贸w za godzin臋. Keep the nose down, Marek". Bruce ma 艣wietn膮 metod臋 uczenia ludzi; je艣li kto艣 na przyk艂ad przechyla samolot ponad sze艣膰dziesi膮t stopni na skrzyd艂o, co jest zabronione w czasie lot贸w treningowych, Bruce zrzuca r臋ce ucznia ze steru z tak膮 si艂膮, 偶e to si臋 musi pami臋ta膰; po czym, po locie, wpisuje w ksi膮偶k臋 lot贸w: "Ucze艅 wykazuje du偶膮 popraw臋". I tak jest do nast臋pnego razu. Bruce nale偶y do tego samego pokolenia co Judy i Kira. Bruce ma dziecko; Bruce wie, 偶e za ile艣 lat pracy zarabia膰 b臋dzie dostatecznie du偶o, aby znale藕膰 wiele wolnego czasu dla siebie; czas ten prawdopodobnie przeznaczy na dodatkowe latanie, ale to ju偶 jego sprawa. William i Bruce nie lubi膮 si臋 nawzajem. William nazywa Bruce'a robotem; Bruce'a opinia o Williamie jest r贸wnie ma艂o skomplikowana. William powiada, 偶e Bruce jest typowym przyk艂adem ameryka艅skiej arogancji. "Je艣li ja mu powiem, 偶e gdzie艣 w Chinach jest pi臋kne jezioro, Bruce nawet nie pozwoli mi sko艅czy膰 i powie, 偶e to nic w por贸wnaniu z jeziorem w Michigan, nad kt贸rym lecia艂 w zesz艂ym tygodniu" powiada William. Bruce na to wszystko odpowiada warkni臋ciem: " To jest m贸j dom". By膰 mo偶e, i偶 nie jest to wiele warte jako wk艂ad do nauki poznania 艣wiata; ale kt贸偶 z nas powie kiedy艣 te s艂owa? Dom jest czym艣, co akceptujemy; wraz z niewygodami, z ciotk膮 neurasteniczk膮; ze scenami ma艂偶e艅skimi; z chorobami, k艂贸tniami i przeprosinami. Tak samo Bruce akceptuje ten pi臋kny kraj i jego si艂臋; jego dobrych i z艂ych ludzi; jego wielkie i s艂abe momenty. Jego akceptacja nie wynika z bezmy艣lno艣ci, o kt贸r膮 wszyscy tak ch臋tnie pos膮dzaj膮 Amerykan贸w; jego akceptacja wynika z faktu, i偶 Bruce uwa偶a, 偶e nie ma powodu, aby on sam uwa偶a艂 siebie za m膮drzejszego od wszystkich ludzi rz膮dz膮cych tym pi臋knym krajem. Je艣li nawet Bruce jest tylko ma艂ym k贸艂kiem w tej olbrzymiej maszynie; jest on k贸艂kiem piekielnie znaj膮cym sw膮 warto艣膰.



Dzieci

Dzieci Williama i .Tudy bawi膮 si臋 razem. Dzieciom oczywi艢cie nie wolno niczego zabrania膰, gdy偶 to powoduje narastanie kompleks贸w, kt贸re p贸藕niej odbijaj膮 si臋 fatalnie na czym? na wszystkim; co do tego wszyscy s膮 zgodni, nawet Bruce.

W zwi膮zku z tym, kiedy jedziemy czasem z Williamem, jego 偶on膮 i dzie膰mi do Disneylandu, a dzieci jego dr膮 si臋 wniebog艂osy, William nie m贸wi po prostu: " Trzyma膰 dzi贸b jeden z drugim", lecz wymy艣la dla nich najrozmaitsze gry i przekrzykuj膮c je, m贸wi: "OK. Ja my艣l臋 teraz o zwierz臋ciu, kt贸rego imi臋 zaczyna si臋 na T". To pomaga; dzieci nie przestaj膮 si臋 co prawda drze膰 zespo艂owo, ale zaczynaj膮 si臋 drze膰 indywidualnie: T for Tiger, T for Tiger...

呕ona Williama pokaza艂a mi wczoraj pi臋kn膮 ksi膮偶eczk臋 pod tytu艂em: "Listy dzieci do Boga".
(Children's letters to Cod, compiled by Eric Marshall and Stuart H ample ).

"Dobry Bo偶e Kocham Ci臋, poniewa偶 jeste艣 dobry. Pr贸buj臋 by膰 taki, jaki Ty jeste艣. Jestem dobry dla wszystkich ludzi; dla matki i dla ojca, i dla moich dw贸ch si贸str. To musi by膰 fajnie; by膰 Bogiem i wiedzie膰, 偶e wszyscy Ci臋 kochaj膮. Tw贸j Zyczliwy Thomas".

Dobry Bo偶e Nie zda艂em. Dzi臋kuj臋 Ci bardzo Rayrnond". "Dobry Bo偶e Nazywam si臋 Robert i chcia艂bym mie膰 brata. Moja mama powiedzia艂a, abym si臋 uda艂 w tej sprawie do ojca; ojciec kaza艂 poprosi膰 Ciebie. My艣lisz, 偶e m贸g艂by艣 to zrobi膰? 呕ycz臋 ci powodzenia Robert".

"Dobry Bo偶e M贸j m艂odszy brat ma cztery lata. B膮d藕 艂askaw zrobi膰 co艣, aby on przesta艂 mnie w艣cieka膰. Tw贸j przyjaciel Mark".

"Dobry Bo偶e I my艣l臋, 偶e to wspania艂e, w jaki spos贸b nasi astronauci lataj膮 ponad 艣wiatem. Prosz臋 Ci臋, uczy艅 co艣, aby nie spadli tylko na nasz dom. Tw贸j przyjaciel Norman".

"Dobry Bo偶e Co b臋dzie, jak Ty umrzesz? Nikt mi nie chce tego powiedzie膰. Tw贸j przyjaciel Mike".

"Dlaczego nie mo偶esz zrobi膰 czego艣, 偶eby deszcz przesta艂 pada膰 ka偶dej soboty? Rose".

"Dobry Bo偶e Ch艂opcy s膮 lepsi od dziewcz膮t. Ja wiem, 偶e Ty jeste艣 jednym z nich, ale mimo to b膮d藕fair. Sylvia". "Dobry Bo偶e Uczymy si臋 teraz o Jonaszu i wielorybie. Kiedy on go po艂kn膮艂 i tak dalej. To jest najlepsza historia ze wszystkich, kt贸re s艂ysza艂em, z akcj膮 i napi臋ciem. M贸j tata m贸wi, 偶e to wszystko brzmi troch臋 podejrzanie. Czy my艣lisz, 偶e to jest zabawne? Tw贸j Sidney".

"Dobry Bo偶e Je艣li rzeczywi艣cie umiesz tak du偶o, dlaczego nie uczyni艂e艣, aby rzeka by艂a dostatecznie du偶a i aby nie zala艂o naszego domu, tak 偶e musimy si臋 teraz przeprowadza膰 Victor".

Nie pisa艂bym o tym, gdyby nie fakt, i偶 dla mnie dzieci nale偶膮 nierozerwalnie do pejza偶u Ameryki. Widz臋 je codziennie: rano jad膮 do szko艂y specjalnym autobusem, zaopatrzonym w czerwone 艣wiat艂a; potem wracaj膮; potem czekaj膮 na samoch贸d z lodami, kt贸ry na naszej ulicy pojawia si臋 oko艂o czwartej; potem siedz膮 przy telewizorach obserwuj膮c przygody "Cz艂owieka-Nietoperza". Pomi臋dzy godzin膮 si贸dm膮 a dziewi膮t膮 na naszej ulicy rozlegaj膮 si臋 straszne ryki; jest to pora, w kt贸rej dzieci trzeba oderwa膰 od telewizora i po艂o偶y膰 spa膰. Dzieciom nie zabrania si臋 niczego i nie bije si臋 po 艂apach, gdy偶 okazuje si臋 to zgubne w przysz艂o艣ci. Nie umiem jednak pozby膰 si臋 uczucia zdziwienia patrz膮c na dzieci siedz膮ce przy telewizorach i obserwuj膮ce przygody "Cz艂owieka-Nietoperza"; przygody agent贸w policji i sadystycznych osobnik贸w dzia艂aj膮cych w szulerniach, ciemnych ulicach i w barach z kobietami; na temat ich obyczaj贸w mo偶na w najlepszym wypadku powiedzie膰, i偶 s膮 specyficzne. Co chwila pada trup; co chwila samoch贸d zlatuje w przepa艣膰 eksploduj膮c; w najlepszym wypadku kowboj wyrzuca kopni臋ciem pokrwawionego cz艂owieka m贸wi膮c przy tym: "Bierz konia i wyno艣. si臋 z miasta". Czy偶by to nie odbija艂o si臋 na psychice dzieci? 呕ona Williama powiada, i偶 telewizja w jaki艣 spos贸b roz艂adowuje sadystyczne instynkty cz艂owieka, co by膰 mo偶e stanowi cz臋艣膰 prawdy. W ksi膮偶ce "艢wiat seksu" przeczyta艂em, i偶 ludzie obserwuj膮cy walki bokser贸w czy zapa艣nik贸w prze偶ywaj膮 uczucia podobne do orgazmu. Poniewa偶 ksi膮偶ka ta zosta艂a napisana przez psychiatr臋, trudno tutaj zabiera膰 g艂os; w tym kraju, w ka偶dej sprawie psychiatra ma g艂os decyduj膮cy.

Ale c贸偶 na przyk艂ad my艣li dziecko czytaj膮ce bajeczk臋



"Dlaczego jelly fish nie ma ko艣ci" *? Proste: pewnego dnia c贸rka kr贸la o艣wiadczy艂a, 偶e jest chora. Doktor-o艣miornica po gruntownym zbadaniu kr贸lewskiej c贸ry o艣wiadczy艂, i偶 potrzebna jest niezb臋dnie porcja ma艂piej w膮troby. Aby wykona膰 to zlecenie, wydelegowano jelly fish, b臋d膮c膮 najlepszym p艂ywakiem.

Jelly fish p艂yn臋艂a przez ocean i nagle zobaczy艂a ton膮c膮 ma艂p臋. Zaofiarowa艂a ma艂pie pomoc; ma艂pa wskoczy艂a na jej grzbiet i w ten spos贸b ocali艂a swe 偶ycie. W czasie rozmowy, jaka wywi膮za艂a si臋 pomi臋dzy ryb膮 a ma艂p膮, ryba poprosi艂a ma艂p臋, aby da艂a jej troch臋 swojej w膮troby, gdy偶 jest to niezb臋dne z punktu widzenia zdrowia c贸ry kr贸lewskiej. Ma艂pa o艣wiadczy艂a, i偶 ch臋tnie to zrobi, ale 偶e zostawi艂a swoj膮 w膮trob臋 na wyspie; tak wi臋c ryba z ma艂p膮 na plecach pop艂yn臋艂y w kierunku wyspy; ma艂pa wyskoczy艂a na brzeg i wszed艂szy na drzewo powiedzia艂a: "A teraz poca艂uj mnie w dup臋". Ryba pop艂yn臋艂a z powrotem i opowiedzia艂a o swojej przygodzie doktorowi-o艣miornicy. Doktor zameldowa艂 o tym kr贸lowi, kt贸ry wpad艂szy we w艣ciek艂o艣膰 poleci艂 swoim giermkom bi膰 ryb臋; bili j膮 tak d艂ugo, a偶 pogruchotali jej wszystkie ko艣ci. Oto dlaczego jelly fish nie ma ko艣ci.

Nie jest to jednak koniec tej buduj膮cej historyjki. Ot贸偶 po egzekucji wykonanej na rybie kr贸lewska c贸rka o艣wiadczy艂a, i偶 wcale nie jest chora, o dolegliwo艣ciach za艣, o kt贸rych my艣la艂a, i偶 pochodz膮 z chorej w膮troby, nie warto w og贸le m贸wi膰, gdy偶 s膮 one rezultatem lekkiego b贸lu g艂owy.

Jest to najbardziej sadystyczna bajka, jak膮 znam. Mamy w niej element odwagi i po艣wi臋cenia, zniweczony przez zdrad臋; element oszukanej wiary; element tortur fizycznych; element nie zawinionej kary, i to wszystko jest tylko wynikiem kaprysu m艂odej i nudz膮cej si臋 idiotki. Mamy tu r贸wnie偶 element trwa艂ego kalectwa, kt贸ry stanowi wyt艂umaczenie na zadawane przez dzieci pytanie: dlaczego jelly fish nie ma ko艣ci? Jest to

* ]elly fish meduza. Amerykanie u偶ywaj膮 tej nazwy przeno艣nie: "cz艂owiek s艂abej woli galareta".

Najlepsze opowiadanie Sartre'a, jakie czyta艂em, i musz臋 przyzna膯, i偶 czytaj膮c jego ci臋偶kie, teuto艅skie wypracowania nigdy nie my艣la艂em, 偶e ten ch艂opak zajdzie tak daleko.

Adolf Rudnicki powiada w kt贸rej艣 ze swych "Niebieskich kartek", 偶e m艂odzi ludzie wierz膮, i偶 przyczyn膮 wszystkich ich nieszcz臋艣膰 jest kobieta; tak wi臋c gniew m艂odych spada na kobiet臋. Tu natomiast przyczyn膮 wszystkich nieszcz臋艣膰 m艂odych ludzi s膮 zawsze rodzice. Je艣li m艂ody cz艂owiek jest fajt艂ap膮, pederast膮, alkoholikiem i idiot膮 og贸lnym, od razu s艂yszymy, 偶e dzieje si臋 to dlatego, 偶e jego ojciec by艂 pantoflarzem i matka dominowa艂a. J e艣li dziewcz臋 kurwi si臋, to dlatego, i偶 ojciec by艂 niedo艂臋g膮 i pantoflarzem; jest rzecz膮 zastanawiaj膮c膮, i偶 we wszystkich filmach ameryka艅skich po艣wi臋conych m艂odzie偶y nawet najbardziej mierni tacy jak Elvis Presley aktorzy, graj膮 dobrze, je艣li przychodzi do konfliktu mi臋dzy ojcem a synem.

Mnie interesuje jednak odpowied藕 na pytanie, co my艣li dziecko czytaj膮ce bajk臋 o jelly fish. Tu opinie pedagog贸w-psychiatr贸w s膮 podzielone. Jedni twierdz膮, i偶 dziecko czytaj膮ce bajk臋 rozumie, 偶e chodzi tu o postacie i sytuacje umowne; drudzy twierdz膮, 偶e dzieje si臋 przeciwnie, 偶e 艣wiat ba艣ni jest rzeczywistym 艣wiatem dziecka i 偶e dziecko wpierw b臋dzie rozumie膰 przygody psa Pluto, a p贸藕niej dopiero zagadnienia ministra McNamary. W jednej z tych ksi膮偶ek czytamy histori臋 o ch艂opcu, kt贸ry panicznie ba艂 si臋 lotu samolotem i nie umia艂 powiedzie膰 dlaczego. Aby wi臋c zademonstrowa膰 mu, i偶 latanie nie jest niebezpieczne, ojciec zda艂 egzamin PP (Privat Pilot); po czym to samo uczyni艂a jego matka i tylko rak uratowa艂 te艣ciow膮 i te艣cia od zdawania tego egzaminu. Jednak dziecko w dalszym ci膮gu ba艂o si臋 latania; zaprowadzone do psychiatry, po szeregu seans贸w, dziecko wyja艣ni艂o: "Ot贸偶 gdy widz臋 odlatuj膮cy samolot, obserwuj臋, .偶e samolot maleje. Po prostu nie chc臋 by膰 tam w 艣rodku i zosta膰 zgnieciony. To wszystko."

Opinie psychiatr贸w-pedagog贸w s膮 podzielone i nie b臋d臋 zabiera膰 g艂osu, gdy偶 wydaje mi si臋, i偶 ze wszystkich ludzi na 艣wiecie ja sam mam najmniej kwalifikacji pedagogicznych. Kiedy patrz臋 na ameryka艅skie dzieci i wstrz膮saj膮cy dramat d艂ugow艂osych, przypomina mi si臋 rozmowa, kt贸r膮 przeprowadzi艂 bohater "Podrostka" ze swoim ojcem. Ot贸偶 na rosyjskie pytanie: "Co robi膰 w 偶yciu?" m艂odzieniec otrzymuje nast臋puj膮c膮 odpowied藕: "Najlepiej nic nie robi膰. Przynajmniej b臋dzie si臋 mia艂o czyste sumienie, 偶e si臋 w niczym nie uczestniczy艂o". Musz臋 szczerze wyzna膰, i偶 trafno艣膰 i s艂uszno艣膰 tej odpowiedzi poruszy艂y mnie tak g艂臋boko, i偶 jestem jej wierny od lat przynajmniej pi臋tnastu; i my艣l臋, i偶 uda mi si臋 wytrwa膰 w tej wierze, dop贸ki pewnego dnia nie odejd臋 drog膮 wszystkich ludzi.

Opinie psychiatr贸w na temat stosunku dziecka do gwa艂towno艣ci s膮 podzielone i trudno tu kusi膰 si臋 o rzeczowy os膮d tej sprawy. Czyta艂em par臋 dni temu artyku艂 lekarza psychiatry, w kt贸rym doktor powiada, i偶 dziecko nale偶y uczy膰 rozumienia gwa艂towno艣ci, brutalno艣ci i przemocy, aby mog艂o wkroczy膰 w 偶ycie uzbrojone w wiar臋, i偶 cz艂owiek jakkolwiek bity i poniewierany w ostatecznym wyniku zdolny jest jednak do odniesienia zwyci臋stwa. Tak wi臋c bohater filmu rysunkowego, kt贸ry jest kotem wysadzanym w powietrze, elektryzowanym, przeje偶d偶anym przez walec drogowy i tak dalej, na ko艅cu otrz膮sa si臋 przecie偶 i niszczy sadystyczn膮 mysz, kt贸rej zawdzi臋cza tak wiele utrapie艅. Taka jest rola pedagogiczna gwa艂towno艣ci i przemocy w ksi膮偶kach i filmach przeznaczonych dla dzieci.

Trudno mi o tym my艣le膰 w ten sam spos贸b. Nie jestem wcale przekonany, 偶e dziecko tak w艂a艣nie nale偶y przygotowywa膰 do rozumienia 偶ycia. Sam b臋d膮c dzieckiem podczas okupacji widzia艂em tak wielu zabitych, zmasakrowanych i publicznie rozstrzeliwanych ludzi, 偶e nie robi艂o to na mnie wcale wra偶enia; i przypuszczam, i偶 podobnie dzia艂o si臋 z wieloma lud藕mi, kt贸rzy dzisiaj s膮 w moim wieku. Po wojnie dzieci na gruzach Warszawy bawi艂y si臋 przewa偶nie w rozstrzeliwanie 呕yd贸w. Lata powojenne przynios艂y now膮 fal臋 terroru, tym straszniejszego, 偶e pochodz膮cego od Polak贸w; tak wi臋c nie widzia艂em ju偶 zabijania ludzi na ulicach, ale czyta艂em artyku艂y z rozpraw s膮dowych przeciw ludziom z RAF-u; ludziom z AK; czyta艂em sprawozdania z procesu Doboszy艅skiego i biskupa Kaczmarka. Wcze艣nie rozszed艂szy si臋 ze swoj膮 rodzin膮, przebywa艂em w rozmaitych 艢rodowiskach, w kt贸rych ka偶de nieporozumienie ko艅czy艂o si臋 b贸jk膮, w najlepszym wypadku na pi臋艣ci. Nie wiem, czy jestem typowym produktem; lecz dla mnie jest oczywiste, 偶e stanowi臋 produkt czasu wojny, g艂odu i terroru. St膮d te偶 bierze si臋 n臋dza intelektualna moich opowiada艅; ja po prostu nie potrafi臋 wyrny艣le膰 opowiadania, kt贸re nie ko艅czy艂oby si臋 艣mierci膮, katastrof膮, samob贸jstwem czy te偶 wi臋zieniem. Nie ma w tym 偶adnej pozy na silnego cz艂owieka, o co pos膮dzaj膮 mnie niekt贸rzy. Test to infantylizm intelektualny, wynikaj膮cy z faktu nieumiej臋tno艣ci oceniania cz艂owieka, absolutnej nieznajomo艣ci warto艣ci 偶ycia ludzkiego, prawdziwo艣ci ludzkich zapatrywa艅 i czysto艣ci pragnie艅. Ja o tym wszystkim doskonale wiem ju偶 od lat, niemniej nie jestem w stanie wymy艣li膰 innych opowiada艅 jak w艂a艣nie opowiadania tego rodzaju.

Pytano mnie kiedy艣, dlaczego wci膮偶 pisz臋 o tych dw贸ch opryszkach zabijaj膮cych psy. Nie wiedzia艂em tego z pocz膮tku; teraz przypomnia艂o mi si臋, i偶 jako dziecko czeka艂em kiedy艣 na stacji wraz z matk膮 na poci膮g odchodz膮cy z dworca Warszawa-S艂u偶ewiec. Zobaczywszy pi臋knego psa podszed艂em do niego i zacz膮艂em si臋 z nim bawi膰, a偶 do chwili kiedy silne kopni臋cie butem w twarz odrzuci艂o mnie do ty艂u; pies nale偶a艂 do Niemca, kt贸ry mia艂 po temu powody, aby polskie dziecko nie dotyka艂o jego psa. Dalej: mieszkaj膮c jako dziecko poza Warszaw膮, jecha艂em kiedy艣 do Warszawy i widzia艂em polsk膮 kurw臋 jad膮c膮 z niemieckim oficerem, podczas gdy jej pies bieg艂 za poci膮giem. W pewnym momencie oficer zastrzeli艂 psa; i 艣mia艂 si臋 wraz z t膮 polsk膮 kurw膮. Dalej: zn贸w jako dziecko dosta艂em od matki kundla Miki; kundla tego zastrzelili nudz膮cy si臋 偶o艂nierze niemieccy.

Aby zrozumie膰 to, o czym m贸wi臋, nale偶y pomieszka膰 troch臋 w Niemczech i obserwowa膰 ich stosunek do zwierz膮t; czu艂y, przyjacielski, opieku艅czy. W naszym kraju Niemcy nienawidzili nie tylko nas, lecz r贸wnie偶 naszych zwierz膮t. Adolf Rudnicki s艂usznie pisze, i偶 nienawi艣膰 Niemc贸w by艂a nie nienawi艣ci膮 pan贸w, lecz nienawi艣ci膮 lokaj贸w. Trudno zaiste wyobrazi膰 sobie kraj, w kt贸rym ma艂y kapral przemawia do p贸艂pijanych ludzi w piwiarni o艣wiadczaj膮c im, 偶e stanowi膮 najbardziej warto艣ciowy element 偶yj膮cy na 艣wiecie i to upowa偶nia ich do pope艂niania zbrodni.

Tak wi臋c ja sam jestem produktem tych czas贸w i jest to prawdopodobnie krzy偶, kt贸rego nie pozb臋d臋 si臋 nigdy. Czy jednak obserwowanie gwa艂towno艣ci i przemocy pomog艂o mi w 偶yciu? Z ca艂ym przekonaniem odpowiadam: nie. Wr臋cz przeciwnie; b臋d膮c na Zachodzie, jako doros艂y cz艂owiek, musia艂em uczy膰 si臋 elementarnych rzeczy, szacunku dla innych ludzi, poszanowania ich spokoju, ich prawa do odpoczynku; i nie jestem wcale pewien, czy nauczy艂em si臋 tego w stopniu dostatecznym. B臋d膮c doros艂ym cz艂owiekiem musia艂em uczy膰 si臋 prawid艂owego przechodzenia przez jezdni臋, nieprzekraczania dozwolonej szybko艣ci w czasie prowadzenia samochodu; musia艂em wreszcie uczy膰 si臋 rzeczy dla mnie najtrudniejszej : rozmowy z urz臋dnikami i policjantami bez uczucia strachu. I tego r贸wnie偶 nie nauczy艂em si臋 do dzi艣. Id膮c w Niemczech ulic膮 stale schodz臋 na jezdni臋, gdy偶 oczekuj臋, 偶e cz艂owiek id膮cy naprzeciw mnie kopnie mnie nagle lub uderzy pi臋艣ci膮 w twarz; i nie przyjdzie mi nawet do g艂owy, i偶 ja, wa偶膮cy dzi艣 przesz艂o dziewi臋膰dziesi膮t kilo, i uprawiaj膮cy forsown膮 gimnastyk臋, m贸g艂bym takiego cz艂owieka roz艂o偶y膰, gdyby rzeczywi艣cie przysz艂a mu ochota, aby mnie uderzy膰. Tak wi臋c moja lekcja i moje "wychowanie w gwa艂towno艣ci" nie przynios艂y, je艣li o mnie chodzi, rezultat贸w zadowalaj膮cych. Uznawszy nawet, i偶 jestem najniezno艣niejszym z ludzi, nie my艣l臋, aby to wszystko, co widzia艂em, by艂o rzecz膮 oboj臋tn膮, w czasie kiedy kszta艂towa艂 si臋 m贸j charakter. Obserwuj膮c dzieci patrz膮ce na kopi膮cych si臋 ludzi i s艂ysz膮c g艂os speakera: "Jaka szkoda dla tych z was, kt贸rzy nie macie kolorowej telewizji. Killer Kard Koks w艂a艣nie rozcina sk贸r臋 na czole Riska Romerro; Romerro wspaniale krwawi; ka偶dy z was powinien mie膰 color TV. Nawet nie wiecie, co tracicie..." doznaj臋 uczu膰 raczej niedobrych, wbrew opiniom psychiatr贸w. Pocieszam si臋 jednak tym, 偶e jak powiedzia艂 Voltaire, ka偶de generalne stwierdzenie jest fa艂szywe, w艂膮cznie z tym, kt贸re niniejszym uczyni艂em.



Moja kariera w przemy艣le filmowym

Siedzia艂em czekaj膮c na prezydenta kompanii, dla kt贸rej mia艂em pracowa膰. Nagle drzwi otworzy艂y si臋 z hukiem i jaki艣 cz艂owiek o straszliwej twarzy i przekrwionych oczach wbieg艂 do pokoju. Za nim p臋dem wbieg艂o kilkana艣cie sekretarek, maszynistek, asystent贸w i osobnik贸w, kt贸rych p艂ci nie uda艂o mi si臋 zidentyfikowa膰, gdy偶 wszyscy zdradzali tak kra艅cowe wyczerpanie fizyczne i psychiczne, i偶 twarze ich sta艂y si臋 niemo偶liwe do odr贸偶nienia.

To pan napisa艂 t臋 pierdolon膮 histori臋 o lotnikach? zahucza艂 prezydent. I co? Pan by chcia艂, aby kobieta w ko艅cu odesz艂a od swego m臋偶a? I kto to ma finansowa膰? Niech pan wymy艣li co艣 innego dla tej kurwy. Niech jej m膮偶 zginie przy l膮dowaniu.

To niemo偶liwe powiedzia艂em. Jej m膮偶 jest do艣wiadczonym lotnikiem i pracuj膮c jako pilot rolniczy l膮duje co czterdzie艣ci pi臋膰 minut. Za艂o偶ywszy nawet, i偶 musi l膮dowa膰 na mi臋kkim terenie i 偶e l膮dowanie takie musi odbywa膰 si臋 na flapsach zamkni臋tych do dwudziestu pi臋ciu stopni i przy otwartej przepustnicy...

Prezydent przerwa艂 mi w艂adczym ruchem r臋ki.

To niech go szlag trafi w innych okoliczno艣ciach. Pan przecie偶 nie my艣li powa偶nie, 偶e ta kurwa mo偶e odej艣膰 na ko艅cu, zostawiwszy swego m臋偶a. Odej艣膰 z innym m臋偶czyzn膮! Nam nie wolno produkowa膰 film贸w niemoralnych. Odwr贸ci艂 si臋 do jednego ze swych sekretarzy. Fred, zawie藕 go gdzie艣.

Zapomnia艂em, jak si臋 nazywa ta miejscowo艣膰. Tam s膮 takie dziwne ska艂y. To mu si臋 przyda.

Miotaj膮c kl膮twy ruszy艂 przed siebie; t艂um sekretarzy, maszynistek, asystent贸w i doradc贸w wybieg艂 za nim. Widzia艂em go jeszcze, jak p臋dzi艂 podw贸rzem wznosz膮c obie pi臋艣ci nad g艂ow膮. Nie widzia艂em ju偶 nigdy potem ani jego, ani tych dziwnych ska艂, kt贸re niew膮tpliwie mog艂yby zmieni膰 m贸j pogl膮d na kobiety, odchodz膮ce od swych m臋偶贸w; i tak to si臋 w og贸le sko艅czy艂o.

"Kultura" 5/1967, Pary偶

Pami臋tasz, Wanda

Daleko w ciemno艣膰 wybiega ulica. Jest to w艂a艣ciwie taka sama ulica, jakich dziesi膮tki s膮 w naszym i innym0x08 graphic
mie艣cie, a jednak ... Jej domy ze zmrokiem trac膮 sw贸j zarys, w dzie艅 wrzynaj膮 si臋 w jasne niefrasobliwe wiosenne niebo; w podw贸rkach na balkonach wisz膮 kolorowe bety... wi臋c w艂a艣nie taka normalna zwyk艂a ulica, nie ma w niej nic zgo艂a nadzwyczajnego: ani 艂adna - ani brzydka.

Cz臋sto pytam: co mnie tak wi膮偶e z t膮 zwyk艂膮 ulic膮? Nie umiem sobie na to odpowiedzie膰. Dalekie 艣wiat艂膮 Dworca Gda艅skiego mrugaj膮 niepewnie: zielone, niebieskie. Wyje gdzie艣 daleko parow贸z, rozdziera gwa艂townie cisz臋 wieczorn膮 tak niespodziewanie, 偶e a偶 drgn臋艂a艣 i przytuli艂a艣 si臋 silniej do mnie. Teraz ju偶 w艂a艣nie wiem, w艂a艣nie teraz, gdy idziemy razem, gdy widz臋 tw贸j 艂agodny profil z zadartym noskiem, jasne w艂oski, kt贸re rozwiewa wieczorny wiatr - wiem, dlaczego kocham t臋 zwyk艂a ulic臋, dlaczego kot miauczy przyja藕nie, dlaczego przykro mi jest, gdy widz臋 p艂acz膮ce dziecko, jak podnosi brudne pi膮stki do oczu - to wszystko w艂a艣nie dzi臋ki Tobie.

Mo偶e nawet sama si臋 nie domy艣lasz, gdy tak idziesz ko艂o mnie w swojej powiewnej sukieneczce, machaj膮c zerwan膮 ga艂膮zk膮. Nie, nie mo偶esz si臋 domy艣la膰, jak bardzo Ci臋 kocham. Ciebie, twoje w艂osy, ki艣膰 bzu w Twojej r臋ce. Czuje 艂agodne ciep艂o Twojego ramienia, przytulam policzek do Twoich jasnych, mi臋kkich w艂os贸w, ch艂on臋 nozdrzami ich delikatny, cierpki zapach, w milczeniu 艣ciskam Twoj膮 ma艂膮, ciep艂膮 d艂o艅. Kochamy si臋, jest nas dwoje, a przecie偶 tworzymy jednego cz艂owieka, my艣limy razem, czujemy razem: jest nam dobrze.聽

Idziemy razem przytuleni do siebie, nie widzimy mijaj膮cych nas ludzi, wyskakujemy spod przeje偶d偶aj膮cych samochod贸w; ten ma艂y grubas, kt贸ry wpad艂 na nas, jest taki zagniewany. Ze z艂o艣ci膮 poprawia okulary, mruczy co艣 pod nosem, dlaczego? 艢miejemy si臋 troch臋 z niego - troch臋 do siebie. Stajemy na wiadukcie Gda艅skiego Dworca, szepczesz: "Wyjmij r臋k臋 z kieszeni". Wpatrujemy si臋 w migoc膮ce kolorowe 艣wiat艂a semafor贸w, stoimy cichutko przytuleni do siebie, a偶 sp艂oszy艂 nas znowu j臋kliwy ryk parowozu. Schodzimy na d贸艂; mija nas grupa robotnik贸w z metra: chudy i wysoki jak tyka chmielowa zajrza艂 Ci w twarz i cmokn膮艂 z uznaniem, 艂adna jeste艣. Przytulasz oburzona do mnie, a ja ch臋tnie uca艂owa艂bym go. Ludzie patrz膮 za nami z sympati膮, znajomy dozorca k艂ania nam si臋, przez chwil臋 rozmawiamy z nieznajomym 艂ysym panem, kt贸ry prosi mnie o ogie艅. On uchyla kapelusza, ja w zak艂opotaniu targam swoj膮 rozwichrzon膮 czupryn膮 i zn贸w, idziemy razem.

Pomy艣l sobie, jak to cudownie, 偶e nie czujemy si臋 obco i wrogo w艣r贸d tych wszystkich ludzi, spaw, maszyn. 呕e wszystko jest nasze ch艂odny asfalt ulicy, po kt贸rym idziemy, niebo, kt贸re ma teraz kolor Twoich oczu, drzewo, z kt贸rego zerwa艂a艣 przed chwil膮 ga艂膮zk臋 akacji i wr贸偶ysz z niej: "Kocha nie kocha..." wyrywam ci j膮 z r臋ki - kocha, przecie偶 kocha. 艢miejesz si臋 i ja si臋 艣miej臋. Czeka nas nasz dom, w kt贸rym wszystko jest pi臋kne, nawet ten ma艂y kulawy stolik, kt贸remu codziennie przybijamy nog臋. Zamek w drzwiach chrobocze tak swojsko. Stoimy teraz obok siebie na balkonie, ogarniam Ci臋 ramieniem, odsuwasz si臋 艂agodnie szepcz膮c: "Csss, Malinowska patrzy":. 艢miej膮c si臋 ca艂uj臋 twoje ciep艂e usta, na s膮siednim balkonie Malinowska mru偶y oczy.

Pod nami miasto usypia. Ko艅 grzechocze podkowami po bruku, dozorca ze zgrzytem zamyka nasz膮 bram臋, m膮偶 Malinowskiej w艣lizguje si臋 jak piskorz, aby nie p艂aci膰 nocnego. Kierowca kln膮c zamyka mask臋 nawalonego samochodu i patrzy w niebo, jakby stamt膮d oczekiwa艂 pomocy w naprawie. Zapada noc, poma艂u wykre艣la z pola naszego widzenia ulice i place, pachnie s艂odko bez, dentysta gra na pianinie i 艣piewa swym becz膮cym g艂osem. Gwiazdy, kt贸re zapalaj膮 si臋 na niebie, migoc膮 w Twoich oczach. Milczymy. Silnik zaskoczy艂, kierowca z zadowoleniem trzaska drzwiami, 偶ona wo艂a dentyst臋 na kolacj臋, dziecko s膮siadki zaczyna swoj膮 cowieczorn膮 serenad臋. A nasza mi艂o艣膰 nie ko艅czy si臋 o 艣wicie, b臋dzie trwa膰 wiecznie, b臋dzie mocna jak ci ludzie, z kt贸rymi p贸jdziemy rano do pracy, prawda? A pami臋tasz? Widz臋, 偶e pami臋tasz, przytulasz si臋 w milczeniu do mnie, czuj臋, 偶e nie chcesz tych wspomnie艅, 偶e nie chcesz psu膰 tego wieczoru pachn膮cego bzami. S艂yszysz ten daleki 偶abi rechot, bzykanie konik贸w polnych? No dobrze, nie b臋dziemy wspomina膰.

Rustecki pobieg艂 w po艣piechu do okienka. Gdy 艣pieszy艂 si臋 i biega艂 po podw贸rku, jego kulawa noga. Zataczaj膮ca niezdarne kr臋gi, dzia艂a艂a nader sprawnie.

- Wszyscy ju偶 wyjechali? - wyrzuci艂 z siebie jednym tchem.

Dyspozytor Kokoszka, stateczny, powolny, o obwis艂ym brzuchu, spojrza艂 na tablic臋.

- Jeszcze Stefana nie ma.

Techniczny zakl膮艂.

- Pewno znowu si臋 zachla艂. To jest cz艂owiek, jak boga kocham.

- Zaraz nadejdzie - mrukn膮艂 dyspozytor.

W tej chwili w okienku pojawi艂a si臋 g艂owa Stefana.

- Sto siedem - poda艂 numer wozu.

Rustecki spojrza艂 na jego blad膮, pomi臋t膮 twarz z podpuchni臋tymi oczami i tr膮ci艂 Kokoszk臋 w bok.

- A co nie m贸wi艂em? Znowu po pija艅stwie.

- No i co mu pan zrobisz? - pyta oboj臋tnie Kokoszka.

- Wyrzuc臋, na zbity pysk

Kokoszka wzruszy艂 ramionami.

- Nie wolno mu?

Stefan podszed艂 do wozu. W g艂owie szumia艂o mu jeszcze po wczorajszej pijatyce , pod powiekami czu艂 piasek. B艂臋dnie sprawdzi艂 oliw臋, zapu艣ci艂 silnik i nie czekaj膮c na rozgrzanie ruszy艂 z miejsca. Rustecki spojrza艂 za nim ze z艂o艣ci膮.

- On zapi艂uje tego d偶emsa - zobaczysz pan.

Dyspozytor u艣miechn膮艂 si臋 zgry藕liwie.

- Chcecie m艂odzie偶 - macie m艂odzie偶.

Stefan lecia艂 przez puste jeszcze ulice. Z bazy na port handlowy mia艂 艂adne par臋 kilometr贸w. Spojrza艂 na zegarek: dochodzi艂a sz贸sta. By艂 ju偶 sp贸藕niony, doda艂 gazu, a偶 dono艣ny gong silnika przeszed艂 w jednostajny bucz膮cy j臋k. Opu艣ci艂 przedni膮 szyb臋 - powietrze silnym strumieniem uderzy艂o mu w twarz i potarga艂o w艂osy. Mo偶e otrze藕wiej臋 troch臋 - pomy艣la艂. - Ile tego wczoraj by艂o, cholera. I jak to by艂o potem? Stasiek ju偶 ca艂kiem trup, Henek kupi艂 jeszcze flaszk臋, a dalej? Dalej rozwiewa艂o si臋. Czyje艣 zamazane twarze, skrzecz膮ce g艂osy, dobiegaj膮ce przez mg艂臋, obcy w艂asny g艂os, ranne przebudzenie w butach, w ubraniu.

Z nieprzepisow膮 szybko艣ci膮 wjecha艂 na teren portu, a偶 stra偶nik na branie zach艂ysn膮艂 si臋 z oburzenia. Podstawi艂 w贸z pod ramp臋 i ruszy艂 na poszukiwanie Henka. Znalaz艂 go w k膮cie magazynu, jak zlewa艂 pod kranem swoje jasne, a偶 do przesady barankowe w艂osy. Uderzy艂 go w plecy, a偶 tamtemu woda polecia艂a za koszul臋.

- No jak, Heniu, kak pa偶ywajesz?

P臋ka艂a wyszczerzy艂 w u艣miechu swoje drobne mysie z臋by.

- Daj ty spok贸j, ale by艂o tego wczoraj. Chyba ze dwa litry. A Stasiek - trup.

- Nie ma go dzisiaj w robocie?

- A sk膮d. Szewski poniedzia艂ek sobie zrobi艂. A ty jak si臋 czujesz?

Kami艅ski usi艂owa艂 si臋 u艣miechn膮膰.

- Jak z艂oto. Ale trzeba b臋dzie si臋 chyba zaprawi膰, co?

Wysup艂ali z kieszeni ostanie drobne. Henek skrzywi艂 si臋.

- Starczy?

- Musi. Na czterdziestk臋 starczy, skocz, Heniu.

Wstrz膮saj膮c si臋 pili ukryci w koncie magazynu .Zaprawka nale偶a艂a do codziennego rytua艂u.

- Co dzisiaj wozimy?

- Warzywo

- O cholera, znowu po fajrant.

Pami臋tasz? Tak by艂o codziennie. Ci膮gle bez grosza, ci膮gle pijany. Przemyka艂em si臋 chy艂kiem pod obstrza艂em ludzkich pogardliwych spojrze艅. Patrzyli rozmaicie; jedni z u艣miechem pe艂nym pob艂a偶liwo艣ci: "Trudno musi pi膰 - alkoholik", drudzy wr臋cz z pogard膮, gdy czasami prosi艂em o po偶yczk臋. Organizacja kaza艂a mi si臋 leczy膰. Bra艂em antabusy przez par臋 tygodni, a potem znowu, po kamary艅sku. Heniek m贸wi艂: "Stefan 艂amiesz si臋?" - Nie, nie 艂ama艂em si臋. Zacz膮艂em unika膰 ludzi, zamyka艂em si臋 w sobie. Nocami przychodzi艂y rozmaite postacie bez g艂贸w i r膮k. Straszy艂y, rozrywa艂y moje cia艂o, chichota艂y ob艂膮ka艅czo. Wtedy zacz臋艂o si臋 ze mn膮 dzia膰 co艣 dziwnego. Twarze ludzkie by艂y jednakowe - wszystkie m艂ode, stare , brzydkie. Wtedy sam spr贸bowa艂em przesta膰 pi膰 - ale ju偶 nie mog艂em.

Wtedy Ty zacz臋艂a艣 u nas pracowa膰. By艂o chyba lato - prawda? By艂a艣 opalona na taki z艂ocisty kolor; tw贸j nosek by艂 obsypany piegami. Na fartuszku mia艂a艣 znaczek zetempowski. Siedzia艂a艣 w swojej centralce telefonicznej, przychodzili艣my razem do pracy, jeszcze wtedy na sz贸st膮. Nie znali艣my si臋. Dopiero wtedy, jak przechodz膮c obok Ciebie zatoczy艂em si臋, spojrza艂a艣 ze zdumieniem. My艣la艂a艣 pewnie, 偶e to zaczepka. Dopiero Rustecki podszed艂 do Ciebie i powiedzia艂 Ci na ucho - zrozumia艂a艣. Widzia艂em jak machn膮艂 r臋k膮, wiedzia艂em dobrze, co Ci powiedzia艂 "T艂umaczyli艣my wszyscy - nic nie pomaga. Trzymamy go przez ..." W艂a艣nie przez co?

Sam cz臋sto zastanawia艂em si臋: przecie偶 powinni mnie dawno wyrzuci膰. Wszyscy pokazywali mnie palcami, te stare paniusie z ksi臋gowo艣ci a偶 oczy przymyka艂y, gdy przechodzi艂em obok nich. Ca艂a baza wiedzia艂a, 偶e takich jak Kami艅ski to " nie ma , nie by艂o i nie potrzeba", jak m贸wi艂 偶artobliwie Kokoszka. Niekt贸rzy m贸wili: "Wyrzu膰cie go, do cholery, co to - szpital dla alkoholik贸w?" W艂a艣nie tego dnia po pracy podesz艂a艣 do mojego d偶emsa. Zacz臋li艣my rozmawia膰. Chwil臋 milcza艂a艣, zak艂opotana wpatruj膮c si臋 w moje przekrwione bia艂ka ( im zawdzi臋czam przezwisko "Angor"). Tw贸j fartuszek mia艂 na 艂okciu tak膮 male艅k膮 cer臋. Pami臋tasz Wanda?

Pal膮c papierosa przygl膮da艂 si臋, jak robotnicy ko艅czyli l膮dowa膰 w贸z. Samoch贸d by艂 na艂adowany warzywami pod sam膮 plandek臋, nawet na opuszczonym na 艂a艅cuchach borcie sta艂y kosze z warzywami.

- Nakitowali chyba z pi臋膰 ton - pomy艣la艂 i schyli艂 si臋, 偶eby zobaczy膰, czy resory nie siad艂y. Nie. Pot臋偶ny d偶ems wytrzymywa艂 takie 艂adunki. Zgni贸t艂 niedopa艂ek papierosa i ruszy艂 szuka膰 konwojenta. Zobaczy艂 go, jak k艂贸ci艂 si臋 z magazynierem o towar. Magazynier, z w艣ciek艂o艣ci purpurowy, wymachiwa艂 tamtemu przed nosem plikiem kwit贸w.

- Waga jest - krzycza艂 - jest! No to czego?

- Oho, Henek robi go na wadze - przemkn臋艂o Stefanowi przez my艣l.

Wskoczy艂 na ramp臋.

- Co jest, panie Zdzisiu? - zapyta艂 magazyniera.

Stary odwr贸ci艂 si臋.

- No co, wariata szuka! Ma wag臋 i fartu szuka!

Henek u艣miechn膮艂 si臋 krzywo, ods艂aniaj膮c spr贸chnia艂e pie艅ki.

- Nie krzycz pan. Czego pan krzyczysz? Ile pan tary daje?

Malinowski mia艂 starcz膮, pomarszczon膮 twarz, bezz臋bne zakl臋艣ni臋te usta, spod kt贸rych wystopercza艂 podbr贸dek: ostry, obro艣ni臋ty siwo brudn膮 szczecina. Gdy zdenerwowa艂 si臋, nie mo偶na go by艂o zrozumie膰: s艂ycha膰 by艂o pomlaskiwanie bezz臋bnej szcz臋ki. Krzycz膮c wyrzuca艂 z siebie strugi 艣liny. Malinowski bryzgn膮艂 na Stefana, a偶 ten odskoczy艂, wycieraj膮c twarz r臋kawem.

- Ile tw贸j w贸z wa偶y?

D偶ems wa偶y艂 cztery osiemset, ale bez "bli藕niak贸w" waga mala艂a o przesz艂o trzysta kilo.

- Cztery osiemset - sk艂ama艂 bez zaj膮kni臋cia.

Stary a偶 podskoczy艂.

- Wariata szukacie? - klapn膮艂 - t艂umacz臋 wam przecie偶...

- Nie t艂umacz pan - przerwa艂 mu Henek. Swojej przyjaci贸艂ce mo偶esz pan t艂umaczy膰, 偶eby si臋 nie martwi艂a, ze wiesz pan co. Stefan, daj no ksi膮偶k臋. Kami艅ski wyci膮gn膮艂 ksi膮偶k臋. Napisane by艂o czarno na bia艂ym cztery osiemset.

- No i co? - podsun膮艂 mu pod nos.

Malinowski westchn膮艂. Zakl臋s艂y podbr贸dek opad艂 偶a艂o艣nie.

- Ch艂opaki - powiedzia艂 - nie r贸bcie mnie na wadze. Nie mam z czego dok艂ada膰, a ju偶 raz wpad艂em.

W g艂osie jego zabrzmia艂y b艂agalne nutki. Stefan odwr贸ci艂 g艂ow臋. Porwa艂a go z艂o艣膰 na Henka. Co ten stary cz艂owiek m贸g艂 poradzi膰 przeciw bandzie z艂odziei ,kt贸ra go zgodnie okrada艂a? Z czego mia艂 dok艂ada膰? Wiedzia艂 dobrze, 偶e Henek zrobi艂 go na 艂adne par臋 z艂otych.

Ale Henek pokwitowa艂 ju偶 towar.

- Odje偶d偶aj. Stefan.

Stefan ruszy艂 z miejsca. Henek w biegu wskoczy艂 do szoferki i waln膮艂 Stefana w plecy.

- No?

To "no" mia艂o by膰 zaczepk膮 do pochwa艂y ze strony Stefana "Globus" Henka dobrze pracowa艂. Ale Stefan nic nie odpowiedzia艂.

- Z czego on do艂o偶y my艣la艂 Stefan - z czego?

Nie by艂y to wyrzuty sumienia. Nie po raz pierwszy "kombinowali" z Henkiem.聽

Fors臋 mieli zawsze, w贸dka , dziwy, oko. Pili razem od trzech prawie lat: dzie艅 w dzie艅.

A - pomy艣la艂 - g贸wno mnie to obchodzi. Jak frajer - niech dok艂ada. Bi膰 frajer贸w - to by艂a 偶yciowa zasada i Stefan trzyma艂 si臋 jej nogami i r臋kami.

W ostatnim sklepie w Falenicy sprzeda艂 kierowniczce sklepu ;lewy towar.

Henek od razu kupi艂 w贸d臋, zagrych臋. Od d艂ugiego czasu obs艂ugiwa艂 wu-es-esy na trasie Warszawa - Falenica, by艂a to tak zwana "zielona Warszawa". Tu by艂o najlepiej: gliny nie 艂apali, z wu-es-esu te偶 nikt nie zagl膮da艂. I wypi膰 mo偶na by艂o czy jaki艣 lewy kurs...

Wracaj膮c do bazy zatrzymywali si臋 za Miedzeszynem. Wyci膮gn臋li z wozu siedzenia i roz艂o偶yli si臋 wygodnie na trawie. Jednym pchni臋ciem d艂oni Henek otworzy艂 flaszk臋 i poda艂 Stefanowi.

- Masz, ci膮g.

Stefan si臋gn膮艂 po butelk臋, zawaha艂 si臋 chwil臋 i odda艂 Henkowi z powrotem:

- Pij, pij. Ja potem wypij臋. Dzisiaj lotna 艂apie na mie艣cie - sk艂ama艂. Nie ba艂 si臋 lotnej kontroli z MO. Czu艂 si臋 po prostu nie sosie...

Henek palcem naznaczy艂 lini臋 na flaszce i podni贸s艂 j膮 do ust. Pi艂 na otwarte gard艂o; w贸dka przelatywa艂a z gulgotem. Wypi艂 co do jednego milimetra: tyle dla mnie - tyle dla Stefana.

Stefan le偶a艂 na wznak. Niebo by艂o czyste, daleko gania艂y si臋 ma艂e. Strz臋piaste ob艂oczki. Lekki wiatr przynosi艂 ze sob膮 zapach ziemi, bzu, trawy. Nie doko艅czona flaszka wala艂a si臋 na trawie.

Henek zacz膮艂 艣piewa膰: tak ni z ego ni z owego. G艂os mia艂 wysoki, wibruj膮cy nabrzmia艂y z t臋sknoty do w艂asnych piosenek. Ach, pod ten g艂os mandolina albo guzik贸wka.



Ujrza艂em j膮 po艣r贸d firanek okna,

Ujrza艂em, gdy w obj臋ciach trzyma艂 j膮.

Z rozpaczy swej chwyci艂em za rewolwer,

By skaza膰 j膮 za straszn膮 pod艂o艣膰 jej...

Strzeli艂em raz, trupem padli oboje,

Mierzy艂em tak, by prosto w serce jej...

Ach, Bo偶e m贸j, naraz zabi艂em dwoje...



Wpatrywali si臋 w niebo, w jasne i pogodne niebo. Ziemia pachnia艂a upajaj膮co, powietrze by艂o czyste, 艂agodne. I sk膮d tu nagle ten g艂os: przepity, p艂aski, chrypi膮cy 偶a艂o艣nie. Wysoko nad g艂ow膮 膰wierkota艂y wr贸ble, za laskiem zaklekota艂 bociek.

O kim, o czym tedy my艣la艂em - nie wiem. Mo偶e o swoim brudnym 偶yciu, a mo偶e ... o Tobie? Dalekie wspomnienia powraca艂y z bardzo daleka, krystalizowa艂y si臋 we mgle jaki艣 zdarze艅, wspomnie艅. Wyp艂ywa艂y na wierzch, to zn贸w, to zn贸w nie mog艂em ich odszuka膰: zaciera艂y si臋 w perspektywie lat, gubi艂y w gmatwaninie spraw ludzkich. Henek zawodzi艂 swoim podw贸rzowym g艂osem "Szesna艣cie lat wi臋zienia si臋 nie bije, szesna艣cie lat to fraszka dla mnie jest". Wtedy na skrawku zmi臋tej trawy pod Miedzeszynem, zrodzi艂o si臋 we mnie pragnienie, pragnienie czego艣 lepszego, pi臋kniejszego od tamtej na wp贸艂 wypitej butelki i zdartej piosenki o nieszcz臋艣liwym zab贸jcy. Uczepi艂em si臋 tego,, ale nie wiedzia艂em, co robi膰, jak? Angor, Angor, Angor, Rustecki, baza, nawet ten stary d偶ems z demobilu. My艣li k艂臋bi艂y mi si臋 pod czaszk膮, wybiega艂y i wraca艂y z powrotem. I wiesz, wtedy w艂a艣nie, wtedy pomys艂em o tobie. Dlaczego? - nie wiem. Mo偶e o偶ywiaj膮ca ziemia pachnia艂a tak upajaj膮co, a mo偶e niebo mia艂o kolor Twoich oczu? Powraca艂 do mnie Tw贸j obraz - takiej, jaka zobaczy艂em Ciebie pierwszego dnia: w tym czarnym fartuszku z male艅k膮 cer膮. I wiesz co? Wtedy, tak - w艂a艣nie zrozumia艂em, no po prostu, 偶e Ci臋 kocham. Wtedy zrozumia艂em, ze musze jako艣 inaczej, jako艣 lepiej 偶y膰. By艂a wtedy wiosna: pachn膮ca, niefrasobliwa. Poderwa艂em si臋, kopn膮艂em butelk臋, a偶 potoczy艂a si臋 do p艂ytkiego rowu, skoczy艂em do wozu tak gwa艂townie, 偶e Henek dopad艂 mnie w biegu i rwa艂em do Ciebie. Och, gdyby d偶ems m贸g艂 nad膮偶y膰 za moimi my艣lami, za pragnieniem zobaczenia Ciebie. Strza艂ka bi艂a pi臋膰dziesi膮t mil, silnik rozdziera艂 powietrze swoim wysokim rykiem. Blady ze strachu Henek 艂apa艂 mnie za r臋ce.... Chcia艂em tylko ci臋 zobaczy膰, us艂ysze膰 Tw贸j g艂os... Stan膮艂em jak g艂upi przed drzwiami Twojej centralki, Henek lata艂 po placu i krzycza艂, 偶e Angor zwariowa艂.

Sta艂em minut臋, dwie, piec, w ko艅cu zapuka艂em. U艣miechn臋艂a艣 si臋 do mnie, ten u艣miech przyni贸s艂 ze sob膮 i b艂臋kit nieba pod Miedzeszynem, i zapach p贸l... wtedy w my艣li nazwa艂em Ci臋 - Wiosenk膮.

- Ja ci臋 wi臋cej broni膰 nie b臋d臋 - powiedzia艂 Stolarczyk - chcesz to chlaj. Ale wtedy ja pierwszy -waln膮艂 ku艂akiem w pier艣 - postawi臋 wniosek: wywali膰 na zbity 艂eb. Rozumiesz? I to ty m艂odzie偶owiec, cholera, zamiast da膰 przyk艂ad, to... ech... gada膰 si臋 nie chce, pomocnik贸w rozpijasz, w贸z haratasz...

- Tylko nie w贸z - warkn膮艂 Kami艅ski.

- Mniejsza z tym. Nie chcemy - po艂o偶y艂 nacisk na tym s艂owie - pi-ja-k贸w. I to ja - pacn膮艂 si臋 d艂oni膮 w czo艂o - dawa艂em s艂owo, gwarantowa艂em, 偶e Kami艅ski nie b臋dzie pi艂. Do przychodni za r膮czk臋 偶e艣my ci臋 wszyscy po kolei prowadzili - chodzisz?

- Nie - mrukn膮艂.

- Dlaczego?

- Nie mam czasu.

- A co robisz po pracy - wstrzyma艂 kr贸tk膮 pauz臋 - chlasz? No to faktycznie nie masz czasu.

- A po choler臋 b臋d臋 chodzi艂? Ju偶 i tak wszyscy wiedz膮, 偶e pije, co? Ju偶 i tak ka偶dy: Kami艅ski op贸j, do cholery, nie potrzebuj臋 niczyjej 艂aski, Zreszt膮: po co ta mowa?

Stolarczyk och艂on膮艂. Popatrzy艂 przez chwil臋 na Kami艅skiego, odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i odszed艂.

- Jak sobie chcesz - rzuci艂 na po偶egnanie. Kto艣 Stefana uj膮艂 za rami臋. Odwr贸ci艂 si臋 - Henek.

- Stefan ty wisz. Niech oni ci臋 w dup臋 przez bibu艂k臋 poca艂uj膮. My艣li, 偶e jak jest przewodnicz膮cym Rady Zak艂adowej, to ju偶 mu wszystko wolno? Niech si臋 nie wchrzania w nie swoje sprawy...

Stefan popatrzy艂 chwil臋 w 偶贸艂te kocie 藕renice tamtego. Targn臋艂a nim z艂o艣膰.

- Ty si臋 nie wchrzaniaj w nie swoje sprawy. Odejd藕...

- Angor, co艣 ty g艂upi - 艂amiesz si臋?

- Tylko nie Angor. Won, no ju偶 - krzykn膮艂 prawie.

A偶 zatrz膮s艂 si臋 ze z艂o艣ci.

Rzuc臋 ten ca艂y bajzel w choler臋 - my艣la艂, id膮c do wozu - 艂ask臋 robi膮 czy co? Robot臋 wsz臋dzie znajd臋.

Ale zrobi艂o mu si臋 nagle 偶al tego szeregu samochod贸w stoj膮cych na placu, ha艂as贸w dobiegaj膮cych z warsztatu, kulawej postaci Rusteckiego biegaj膮cego po placu, gor膮czkowego rytmu wyt臋偶onej pracy w bazie, a wreszcie swego 偶ycia, zmarnowanego, brudnego, przepitego w bramach i gruzach. Przypomnia艂 mu si臋 ten dzie艅 w lasku pod Miedzeszynem, czyste wiosenne niebo, Wanda.

- Czy pan musi pi膰? - Zapyta艂a wtedy.

A偶 czubki uszu zrobi艂y mu si臋 purpurowe ze wstydu. Chwil臋 sta艂 w milczeniu, patrz膮c t臋po przed siebie, zanim wykrztusi艂:

- Nie.

Potem unika艂 jej. Dziwna to by艂膮 mi艂o艣膰: ukryta w sobie, gorzka, przeklinana to zn贸w czczona jak sakrament. Smuk艂a dziewczyna z centralki by艂a symbolem czego艣 lepszego, nieosi膮galnego. Kr贸tko wtedy rozmawiali. Siedzia艂, jak zwykle, milcz膮cy, skryty, ze wzrokiem wbitym w ziemi臋. Czu艂 si臋 w jej obecno艣ci jak niepotrzebny mebel w pokoju, pr贸bowa艂 偶artowa膰: nie wychodzi艂o. Potem widzia艂 j膮 kiedy艣 id膮c膮 ulic膮, ale nie mia艂 odwagi podej艣膰. Uczucie beznadziejno艣ci, zniech臋cenia pot臋gowa艂o si臋 z dnia na dzie艅. Na to nie by艂o rady, nie pomaga艂a ju偶 butelka i prze偶arty g艂os Henka.

Po co wtedy poszed艂em do Ciebie? Czego chcia艂em? Rozmawiali艣my kr贸tko na oboj臋tne tematy, natarczywe dzwonki przerywa艂y nam co chwila - pami臋tasz? Potem wyszli艣my razem z bazy: by艂a ju偶 jesie艅. Szli艣my oboje w ten smutny, mglisty dzie艅. Deszcz si膮pi艂 bezustannie, sp艂ywa艂 nam po twarzach, ka艂u偶e wody rozpluskiwa艂y si臋 pod nogami. Taki mglisty, deszczowy dzie艅. Ile 偶e艣my sobie wtedy powiedzieli radosnych i smutnych rzeczy. W艂a艣nie w ten dzie艅.

Pod艂u偶ne, 偶贸艂tawe 艣wiat艂a latar艅 k艂ad艂y si臋 przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 jezdni. Opony przemykaj膮cych samochod贸w sycza艂y na mokrym asfalcie. W takim monotonnym, uporczywym deszczu wszystko traci sw贸j zarys; drzewa, ulice, ludzkie sprawy. B艂膮dz膮ce bez celu w labiryncie zamok艂ych ulic zaw臋drowali a偶 na Ciep艂膮. Stefan zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 przed jakimi艣 zgliszczami.

- Tu by艂 kiedy艣 m贸j dom - powiedzia艂. - Ciep艂a dziesi臋膰.

Wanda spojrza艂a na niego z boku. Sta艂 jak zwykle lekko przygarbiony, zacisn膮wszy usta w jakim艣 gorzkim wyrazie, kosmyk mokrych w艂os贸w opad艂 mu na czo艂o, pochylony do przodu patrzy艂 w milczeniu na zwa艂 gruzu, z kt贸rego wystawa艂y pokr臋cone tygle.

- Tu by艂 kiedy艣 m贸j dom - powt贸rzy艂a w my艣li us艂yszane s艂owa. Co kry艂o w sobie to bez艂adne rumowisko? I jakby w odpowiedzi na jej my艣li za chwil臋 powiedzia艂, zataczaj膮c r臋ka 艂uk nad pogorzeliskiem.

- Wszyscy zostali: matka, brat, ojciec. Ja akurat wyszed艂em po wod臋. Wszyscy. Chcia艂a mu powiedzie膰 co艣 ciep艂ego, co艣 bardzo ludzkiego, ale s艂owa niechcia艂y przej艣膰 przez gard艂o. Sam przerwa艂 milczenie poci膮gaj膮c j膮 dalej.

- A tu sz贸sty. Podczas okupacji je藕dzili艣my tu z ch艂opakami na sankach. To ju偶 w tedy by艂o rozwalone. Chcesz zobaczy膰?

Potakn臋艂a. Poda艂 jej r臋k臋. Zacz臋li przeskakiwa膰 po kupach gruzu poros艂ego zielskiem.

- O tu, widzisz? Robi艂o si臋 takie sanki ze starych skrzy艅, p艂ozy na kant ojciec 艣cina艂 pi艂k膮, potem obija艂o si臋 p艂ozy ta艣m膮, k艂ad艂o si臋 na brzuch i z gruz贸w w d贸艂. W cale nie chcia艂y i艣膰, takie by艂y ci臋偶kie i niezdarne. Tam z ceglanej przychodzi艂 do nas taki ch艂opiec. Jego tata by艂 lekarzem czy diabli wiedz膮 kim. On mia艂 sanki; lekkie, d艂ugie, siedzenia wyplatane ze sk贸ry, wszystkie ch艂opaki marzyli wtedy o takich sankach. A by艂o nas na Ciep艂ej wtedy: Borkowszczaki, Jankowscy, Gienek Balcerzak.

- Zacz膮艂 wylicza膰 na palcach.

- A wiesz, w lecie to kombinowa艂o si臋 dwa 艂o偶yska, deski zbija艂o si臋 rzemieniem - i hulajnoga. Sto metr贸w asfaltu w jedn膮 i sto w drug膮. Czasem ojciec da艂 par臋 groszy, to sz艂o si臋 na Pa艅sk膮. Tam mieszka艂 taki facet, co rowery wypo偶ycza艂 po dwadzie艣cia z艂otych za godzin臋, za legitymacj臋 albo kartki.

To by艂a najwi臋ksza rado艣膰, jecha艂o si臋, z ty艂u na sznurku bieg艂 ch艂opak w艂a艣ciciela. Na rogu Twardej by艂 taki "lekarz lalek". Od niego kupowa艂o si臋 takie zeszyty - "Ken Maynard", "Zorro - je藕dziec w masce"' "Lord Lister, czyli tajemniczy nieznajomy", "Jerzy Rolicz, bohaterski ch艂opiec". Wszyscy czytali z ca艂ego podw贸rka. A potem zabawa: sz艂o si臋 do Haberbuscha po "kapsle" od butelek i "nawalana" w kowboi.

Przerwa艂 na chwil臋 zdumiony d艂ugo艣ci膮 w艂asnej oracji i spojrza艂 na ni膮. Przykucn臋艂a na stercie cegie艂 i patrzy艂a na niego.

- No m贸w dalej - poprosi艂a.

M贸wi艂 bez艂adnie; to uciekaj膮c w przesz艂o艣膰, to si臋gaj膮c do dnia dzisiejszego. Dziwna to by艂a opowie艣膰 bez pocz膮tku i ko艅ca., pogmatwana jak 偶ycie tego ch艂opca; raz tragiczna, raz 艣mieszna, nier贸wna, przerywana, wyrzucana z pasj膮 z g艂臋bi duszy, to zn贸w snuj膮ca si臋 leniwie, monotonna jak ten deszcz dzisiejszy.

- Podczas powstania wszystko diabli wzi臋li, dom, rodzin臋. Z obozu z Pruszkowie wyjecha艂em do znajomych w Mszczonowie. Mieli tam m艂yn. Je艣膰 dosta艂em, ale tam ju偶 musia艂em harowa膰. Po wyzwoleniu prysn膮艂em do ciotki do Wroc艂awia, chodzi艂em troch臋 do szko艂y. Potem ciotka umar艂a i znowu sam. Wtedy zacz膮艂em pracowa膰. "Arkadia-Dancing Bar". W nocy, ju偶 po wszystkim, froterowa艂em posadzki, my艂em zarzygan膮 toalet臋. Na razie za samo 偶arcie, pieni臋dzy nie doczeka艂em si臋. Potem w hotelu - za pikolaka. Mundurek, czapeczka - a na noc go艣ciom dziwki sprowadza艂em ze Stawowej. Po sto z艂oty od 艂ebka. Rozumiesz? Przerwa艂 i szarpn膮艂 j膮 za r臋k臋.

- Wanda!

Podnios艂a na niego oczy.

- Co?

- Nie, nic - powiedzia艂 i za艣mia艂 si臋 kr贸tko.

艢miech zabrzmia艂 nieszczerze jak zgrzyt metalu po szkle. Wanda zrozumia艂a go to by艂o jak spowied藕. Ods艂ania艂 przed ni膮 ca艂膮 zgryzot臋 swego 偶ycia - 偶ycia, o kt贸rym nigdy nikomu nie m贸wi艂. To wiedzia艂a. Przesz艂o艣膰 jego by艂膮 nie jasna, pogmatwana. By艂 zawsze skryty, milcz膮cy, zamkni臋ty w sobie i pi艂 na um贸r, po szewsku z dnia na dzie艅, do ostatniego grosza. Przekrwione oczy - Angor. Unika艂 podnoszenia r臋ki - dr偶a艂y mu jak starcowi. Ka偶dy palec podrygiwa艂 osobno, histerycznie. Nie usuwano go tylko dlatego,, ze nie mia艂 ani rodziny, ani nikogo bliskiego. Mieszka艂 gdzie艣 katem u takiego samego pijaczyny jak on. Ludzi ciekawi艂a ta posta膰 m艂oda, zgarbiona, zamkni臋ta w sobie, z wyrazem jakie艣 beznadziejno艣ci wyrytej na twarzy. Zamkni臋ty milcz膮cy - a teraz ta spowied藕? Wanda wiedzia艂a, 偶e trzeba mu teraz da膰 co艣 ciep艂ego, jaka艣 matczyn膮 pieszczot臋, kt贸rej nie mia艂. Wsta艂a i przytuli艂a si臋 do niego swoim gor膮cym, dziewcz臋cym cia艂em. Oczy ich spotka艂y si臋 na jeden kr贸tki moment, przebieg艂y po sobie spojrzeniem. Ca艂owali si臋 w艣r贸d ulewnego deszczu, w艣r贸d gruz贸w. Czu艂a na ustach s艂ony smak jego 艂ez sp艂ywaj膮cych ciurkiem po policzkach.

Nie m贸wili nic. S艂owa by艂y niepotrzebne. Ich szcz臋艣cie pot臋gowa艂o to w艂a艣nie, ze rozumieli si臋 bez s艂ow.

Szli potem razem, wtuleni w siebie, wymar艂ymi ulicami; na mokrych trotuarach rozmazywa艂y si臋 ich cienie; pod艂u偶ne, fantastyczne, zmieniaj膮ce si臋 w 艣wietle mijanych latar艅. Tak ich zasta艂 poranek, kt贸ry wschodzi艂 nad domami szary, mglisty.

- Je藕dzi艂em na paj膮ka u prywatniaka - m贸wi艂 - mia艂 tward膮 r臋k臋. Bi艂 o byle co.. Mieszka艂 w bursie w Legnicy. Ale nie mog艂em ju偶 znie艣膰, dostosowa膰 si臋 do tego rygoru. Zwia艂em. Potem...

Potem by艂o rozmaicie. Tego wieczoru opowiedzia艂em Ci wszystko. Wszystko, co od lat zamkn膮艂em w sobie. S艂ucha艂a艣 w milczeniu, 艣ciska艂a艣 moja r臋k臋, ws艂uchiwa艂em si臋 w bicie twojego serca, ju偶 wtedy bi艂y razem. 呕aden inny wiecz贸r nie by艂 taki pi臋kny jak w艂a艣nie te: szary i rozp艂akany. Tak strasznie zmokli艣my. Pami臋tasz?

Ile razy potem wyci膮ga艂a艣 mnie z tego wszystkiego. Gdy potem szli艣my do personalnego, aby w podaniach o urlop napisa膰: 艣lub - ludzie oszaleli. "Z艂amie Ci 偶ycie". "zabije Ci臋 po pijanemu", "przepije wszystko". Wtedy ju偶 艣mia艂a艣 si臋 z nich. Z tym w艂a艣nie u艣miechem wesz艂a艣 w moje 偶ycie. Tw贸j radosny u艣miech by艂 moim proporcem.

Z b艂ota nie 艂atwo si臋 wygrzeba膰. Pomagali mi wszyscy. Ty, koledzy, organizacja. Ka偶da cegie艂ka nowego domu by艂膮 dla mnie drogowskazem. Ka偶da Wasza r臋ka, ka偶da cegie艂ka tworzy艂a te sil臋. Kt贸ra mnie zwr贸ci艂a - zreszt膮 czy tylko mnie?

Kto艣 kiedy艣 powiedzia艂, 偶e nasze 偶ycie, nasza praca, olbrzymie tempo, jakie to 偶ycie nadaje, to si艂a brutalna. Nie przypominam ju偶 sobie, gdzie s艂ysza艂em to zdanie. Ale je艣li tak, to szlachetna w swojej brutalno艣ci, porywaj膮ca jak fala. Widzisz teraz, gdy stoimy na balonie zawieszeni nad u艣pionym miastem - te dalekie migoc膮ce 艣wiat艂a? To 呕era艅, Huta Warzsawa, Weso艂a, Ziemowit, Fabryki, domy, ulice, drzewa, dzieci, pola... to wszystko w艂a艣nie tworzy t臋 porywaj膮c膮 fal臋, si艂臋. Kt贸ra czuwa nad nami i dzi臋ki kt贸rej jeste艣my szcz臋艣liwi. Kocham Ci臋 pami臋taj, Wanda!

Brat czeka na ko艅cu drogi

To by艂o ma艂e miasto i ma艂a stacja. Poci膮gi przychodzi艂y rzadko, nikt tu prawie nie przyje偶d偶a艂, a0x08 graphic
ludzie przesiaduj膮cy z nud贸w nocami w bufecie kolejowym znali si臋 ju偶 dobrze: pili tanie wina, piwo i ukradkiem przyniesiona w贸dk臋; rano szli do pracy ot臋piali, z 偶elaznym b贸lem pod rozpalona czaszk膮. Kiedy pewnej letniej i dusznej nocy wszed艂 ten cz艂owiek, wszyscy unie艣li g艂owy. Wygl膮da艂 dziwnie: twarz jego by艂a tak pomi臋ta, 偶e nikt nie wyczyta艂by z niej wieku, plecy mia艂 kab艂膮kowate, a wyraz jego oczu mo偶na by okre艣li膰 jako szalone zdziwienie. Sta艂 na progu i - mn膮c w r臋kach czapk臋 - rozgl膮da艂 si臋 z g艂upkowatym u艣miechem. Przest臋powa艂 przy tym z nogi na nog臋 jak dzieciak, kt贸ry ma zamiar sp艂ata膰 figla. G艂ow臋 trzyma艂 pochylon膮 nisko do przodu i dopiero kiedy obr贸ci艂 si臋 do patrz膮cych nieco bokiem, wszyscy zobaczyli, 偶e na karku jego wyr贸s艂 pot臋偶ny, do garbu podobny guz mi臋艣ni. Tak czasem bywa z m臋偶czyznami, kt贸rzy bardzo wcze艣nie - jako m艂odzi ch艂opcy - zacz臋li ci臋偶ko pracowa膰 fizycznie.

Sta艂 tak d艂ug膮 chwil臋 i rozgl膮da艂 si臋 wci膮偶 z tym samym u艣miechem zaciekawienia. Potem pochyli艂 si臋 jeszcze bardziej i szybko podszed艂 do pierwszego z brzegu stolika, przy kt贸rym siedzia艂o dw贸ch m艂odych m臋偶czyzn z kobiet膮. Przystan膮艂 przy nich; opar艂szy si臋 d艂oni膮 o kraw臋d藕 sto艂u, pochyli艂 si臋 ku kobiecie i patrzy艂 na ni膮 rozszerzonymi oczami. Kobieta odsun臋艂a si臋 gwa艂townie.

- Czego pan chce? - zapyta艂 jeden z m艂odych ludzi. By艂 to 艂adny ch艂opiec o jasnych w艂osach i ogorza艂ej cerze; niebieska, szeroko przy szyi rozpi臋ta koszula podkre艣la艂a kontrast tych barw. Czeka艂 chwil臋, a kiedy zagadni臋ty nie odpowiedzia艂, powt贸rzy艂 pytanie: - Czego pan tu chce?
Zgarbiony cz艂owiek milcza艂. Wci膮偶 patrzy艂 na kobiet臋 i u艣miecha艂 si臋 rado艣nie.

- Czego pan chce? - pyta艂 dalej 艂adny ch艂opiec.
- Nie jeste艣my samy, chyba pan to widzi. Id藕 pan st膮d do diab艂a.

Cz艂owiek wpatruj膮cy si臋 w kobiet臋 nie drgn膮艂 nawet, patrzy艂 prosto w jej twarz, a jego oczy z sekundy na sekund臋 stawa艂y si臋 coraz bardziej okr膮g艂e. Wtedy drugi ch艂opak szybkim ruchem str膮ci艂 jego d艂o艅 ze sto艂u.

- Uciekaj - powiedzia艂. Uciekaj st膮d, bo b臋dzie 藕le. M贸wi臋 ci: uciekaj st膮d szybko.

Pchn膮艂 zgarbionego w plecy. Ten niech臋tnie, z powolno艣ci膮 nied藕wiedzia, odszed艂. Kr膮偶y艂 chwil臋 po sali, rozgl膮daj膮c si臋 bacznie, potem zn贸w przystan膮艂 przy jakim艣 stoliku. Siedzia艂a tam kobieta w jaskrawej sukni wraz z dwoma wojskowymi. Wszyscy troje byli troch臋 podpici, bawili si臋 mi臋dzy sob膮 nie zwracaj膮c uwagi na reszt臋 ludzi i kiedy zgarbiony podszed艂 do nich, nie wywo艂a艂o to u nikogo zdziwienia
.
- Chcesz si臋 napi膰 przyjacielu? zapyta艂 jeden z wojskowych. Nala艂 wina w kufel po piwie i poda艂 zgarbionemu. - Napij si臋 - powiedzia艂 - i wspominaj nas dobrze.

Zgarbiony nie wzi膮艂 kufla. Patrzy艂 na kobiet臋 i nie m贸wi艂 nic. U艣miechn膮艂 si臋 szeroko, ods艂aniaj膮c bezz臋bne dzi膮s艂a i kobieta odwr贸ci艂a g艂ow臋.

- Zalany jest - powiedzia艂a. - Dajcie mu spok贸j. Sam widocznie wie, 偶e ma dosy膰.
- Nie, to nie - powiedzia艂 wojskowy. Odstawi艂 kufel. - Siadaj, kochany - rzek艂 do zgarbionego. - Siadaj i opowiedz co艣 o sobie. Sk膮d jeste艣?

Zgarbiony milcza艂, jego pomi臋ta twarz zarumieni艂a si臋 nagle jak po wypiciu du偶ego kielicha w贸dki. Kobieta zdenerwowa艂a si臋 nagle.

- Jaki艣 niemowa - powiedzia艂a z gniewem. Zwr贸ci艂a si臋 do jednego z wojskowych: - Powiedzcie mu, 偶eby st膮d poszed艂. Czy nie mo偶na nawet par臋 minut posiedzie膰 w spokoju? Niech on sobie st膮d idzie.
Milcz膮cy dot膮d drugi wojskowy powiedzia艂 nagle:

- Tak, tak, niech pan sobie st膮d idzie.

A kiedy zgarbiony cz艂owiek mimo to nie odchodzi艂, pochyli艂 ku niemu poczerwienia艂膮 twarz i sykn膮艂:

- Wynocha, rozumiesz?

Zgarbiony sta艂 jeszcze przez chwil臋, potem odszed艂 krok i z tego miejsca patrzy艂 na kobiet臋. Tym, kt贸rzy obserwowali go z boku, zdawa艂o si臋, 偶e nie widzi nic poza ni膮, tak jakby jego oczy mog艂y przyswaja膰 sobie ten tylko jedyny obraz. By艂o to przykre. Towarzystwo przy stoliku siedzia艂o przez chwil臋 w milczeniu, potem jeden z wojskowych powiedzia艂 bardzo g艂o艣no do swego towarzysza:

- Nie rozumie widocznie po ludzku.
- Zawo艂aj milicjanta - rzek艂a kobieta odwracaj膮c g艂ow臋. - Je艣li nie ma innej rady, zawo艂aj milicjanta.
- Tutaj, na tej stacji? 艁atwiej zadzwoni膰 na Boga.
- Czekaj - o偶ywi艂 si臋 drugi. - Ja go postrasz臋.

Si臋gn膮艂 do pasa i - udaj膮c, 偶e wyjmuje pistolet - wymierzy艂 w zgarbionego palec i krzykn膮艂 g艂o艣no:

- Puff, paff.

Zgarbiony cz艂owiek zas艂oni艂 oczy r臋kami i niezdarnie pocz膮艂 cofa膰 si臋 ty艂em. W drzwiach potkn膮艂 si臋 o pr贸g i run膮艂. Potem zerwa艂 si臋 nagle i uciek艂 nie zamykaj膮c nawet drzwi. Wszyscy zachichotali.

- Jaki艣 dziwak - powiedzia艂a kobieta.
- Niecz臋sto si臋 taki trafia w ka偶dym razie.
- Mo偶e wariat?
- Diabli wiedz膮.
- Ma艂o wariat贸w chodzi po 艣wiecie? Podobno ka偶dy jest w jakim艣 tam stopniu zwariowany...
- Wiecie co robi wariat, kiedy chce zobaczy膰 nag膮 kobiet臋?
- No?
- 呕eni si臋.
- 艢wintuch. Ale tamten nie wygl膮da艂 na wariata.
- Ci, co si臋 偶eni膮, tak偶e nie wygl膮daj膮.
- Je艣li jeszcze raz tak powiesz, to odejd臋 od was.
- W tym mie艣cie nie znajdziesz innego towarzysza. Si艂膮 rzeczy jeste艣 skazana na nasze.
- O kt贸rej przychodzi nasz poci膮g?
- Jeszcze czas. O pi膮tej. Bo偶e, on zn贸w przyszed艂...

Wszyscy troje odwr贸cili g艂owy. Zgarbiony cz艂owiek sta艂 w drzwiach i rozgl膮da艂 si臋 bacznie, a pierwsze co zauwa偶yli to u艣miech, kt贸ry nie znik艂 z jego twarzy. Sta艂 bez ruchu kilka sekund; kiedy zrozumia艂, 偶e nikt z obecnych nie ma zamiaru go wyrzuca膰, przeszed艂 wolno na 艣rodek sali. Stan膮艂 obok jakiego艣 stolika, gdzie siedzia艂o liczne towarzystwo; ilo艣膰 pustych butelek stoj膮cych przed nimi 艣wiadczy艂a, 偶e nie marnowali czasu od rana. Nikt nie zwr贸ci艂 na niego uwagi; sta艂 wychylony jak bocian. W pewnym momencie wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 ramienia jednej z kobiet, przesun膮艂 po nim d艂oni膮 w spos贸b jaki艣 bardzo pieszczotliwy. Kobieta powoli odwr贸ci艂a g艂ow臋, lecz kiedy zobaczy艂a przed sob膮 obcego cz艂owieka, krzykn臋艂a i przytuli艂a si臋 do m臋偶czyzny. Ten wsta艂 purpurowy z pasji.
- Co jest, do jasnej cholery? - powiedzia艂 - Co jest, ty 艂obuzie? Co ty sobie my艣lisz?... - zacz膮艂 si臋 nagle krztusi膰 ze z艂o艣ci i nie doko艅czy艂. Z ca艂ej si艂y uderzy艂 zgarbionego pi臋艣ci膮 w usta.

Zgarbiony nie odsun膮艂 si臋 i nie spojrza艂 nawet na m臋偶czyzn臋. Obliza艂 krew z warg i w dalszym ci膮gu patrzy艂 na kobiet臋; trzyma艂 przy tym uniesion膮 r臋k臋, tak jakby raz jeszcze chcia艂 dotkn膮膰 jej ramienia. Ten u艣miech i gest rozj膮trzy艂 m臋偶czyzn臋. Uderzy艂 go teraz dwa razy, o wiele silniej: raz w twarz, raz w 偶o艂膮dek. Zgarbiony zwin膮艂 si臋 z b贸lu; wtedy m臋偶czyzna b艂yskawicznie kopn膮艂 go w twarz. Teraz dopiero zgarbiony rozci膮gn膮艂 si臋 jak d艂ugi.

- Masz dosy膰? - zapyta艂 m臋偶czyzna. Zasapa艂 si臋 i pocz膮艂 ociera膰 spocone czo艂o; jego wielka, kraciasta chustka sta艂a si臋 momentalnie mokra.

Od stolika stoj膮cego w rogu podnios艂o si臋 dw贸ch kolejarzy. Podeszli do le偶膮cego i pochylili si臋 nad nim.

- Teraz ma dosy膰 - powiedzia艂 jeden z nich. Zwr贸ci艂 si臋 do stoj膮cego wci膮偶 m臋偶czyzny. - Wyprowadz臋 go na peron. 艢wie偶e powietrze dobrze mu zrobi.
- Bydl臋 - mrukn膮艂 m臋偶czyzna. Usiad艂.

Kolejarze wzi臋li le偶膮cego pod ramiona i wyprowadzili go na peron. Noc by艂a duszna, brakowa艂o im oddechu, uciska艂y sztywne ko艂nierzyki. Pachnia艂o czadem i li艣膰mi nagrzanymi za dnia. Daleko, nad zielonymi 艣wiat艂ami semafor贸w, b艂yszcza艂y bledn膮ce gwiazdy Wielkiego Wozu.

- Lepiej? - zapyta艂 jeden z kolejarzy zgarbionego.

Kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Wiesz ju偶, gdzie jest tw贸j brat?

Nic nie odpowiedzia艂 ani nie uczyni艂 偶adnego ruchu g艂ow膮. Kolejarz odpi膮艂 z rzemienia latark臋 i o艣wietli艂 sobie ni膮 twarz.

- Rozumiesz, co b臋d臋 m贸wi艂 do ciebie?
- Tak - powiedzia艂 zgarbiony.
- Wiesz, gdzie mieszka tw贸j brat?
- Nie. Nie wiem.

Milczeli przez chwil臋. Kolejarz uni贸s艂 nieco wy偶ej latark臋.

- S艂uchaj - powiedzia艂. - Widzisz ten tor?
- Tak - rzek艂 zgarbiony.
- Id藕 prosto tym torem. To kilometr, mo偶e dwa. Widzia艂em si臋 dzisiaj z twoim bratem. Powiedzia艂, 偶e b臋dzie na ciebie czeka膰. Spotkasz go. M贸wi艂 mi, 偶e we藕mie ci臋 do siebie. Rozumiesz?
- Tak - powiedzia艂 zgarbiony.
- To id藕 ju偶, czas. Chcesz papierosa?
- Nie - powiedzia艂 zgarbiony. - Musz臋 i艣膰. Je偶eli on na mnie czeka, to musz臋 i艣膰. Przyjad臋 do was kiedy艣 z bratem.

Odszed艂. Patrzyli za nim, jak biegnie 艣rodkiem toru potykaj膮c si臋 na podk艂adach.

- Za dziesi臋膰 minut tym torem b臋dzie szed艂 poci膮g - powiedzia艂 milcz膮cy dotychczas kolejarz.

Drugi spojrza艂 na o艣wietlony zegar.

- Za osiem.
- S艂o艅ce ju偶 wschodzi. Mo偶esz zgasi膰 latark臋.
- Ju偶 za par臋 dni b臋dzie wschodzi膰 p贸藕niej.
- On nic nie s艂yszy?
- Jest g艂uchy jak pie艅. Mo偶esz strzela膰 o krok za nim.
- Og艂uch艂 tam, w wi臋zieniu?
- Tak. Mo偶e zreszt膮 jeszcze wcze艣niej.
- Musieli pewnie z nim co艣 robi膰.
- Nie mam poj臋cia. Pewnie przes艂uchiwali go na sw贸j spos贸b.
- Ja nie chc臋 nic na ten temat s艂ysze膰, rozumiesz? Mnie toto wszystko nic nie obchodzi. Ja nie chc臋 o tym s艂ysze膰.
- Nie s艂uchaj.

Zn贸w milczeli chwil臋. Czerwona kula s艂o艅ca ukaza艂a si臋 na horyzoncie. Mokre tory l艣ni艂y jak dwa pasma s艂o艅ca. Gdzie艣 daleko bieg艂 mi臋dzy nimi pochylony cz艂owiek.

- Ile siedzia艂?
- Jedena艣cie lat. Mia艂 jakie艣 sprawy z partyzantki. Teraz go wypu艣cili.
- Nie ma nikogo?
- Nikogo - powiedzia艂 kolejarz. - I troch臋 mu si臋 pomiesza艂o w g艂owie. Kiedy tam trafi艂, by艂 jeszcze dzieckiem. Mia艂 kiedy艣 brata i ci膮gle czeka na niego, ci膮gle szuka. Ten brat ju偶 dawno umar艂, ale on nie chce w to uwierzy膰. Jedena艣cie lat w wi臋zieniu to przecie偶 co艣 znaczy.
- Sk膮d wiesz o tym wszystkim?
- Trzy dni temu wraca艂 z tamtymi. Wypu艣cili go z amnestii. Na tamtych czeka艂y rodziny, 偶ony i tak dalej. Na niego nikt. Wczoraj okradli go ze wszystkich pieni臋dzy. Jedena艣cie lat nie widzia艂 偶adnej kobiety, dlatego im si臋 tak przygl膮da. Ci膮gle obrywa po mordzie.

Przysiedli na 艂aweczce pod zegarem.

- Nie znalaz艂by i tak swego brata - powiedzia艂 jeden.
- Przecie偶 nie 偶yje.
- Racja. Mo偶e by go wzi臋li do jakiego艣 przytu艂ku?
- Mury na mury? Zreszt膮... masz czas zaj膮膰 si臋 tym?
- Nie.
- Tak b臋dzie najlepiej.
- Jasne. To ju偶 za dwie minuty... - Zwr贸ci艂 si臋 nagle do kolegi. - S艂uchaj - powiedzia艂 - to gdyby oni tam, w poczekalni, m贸wi膮c do niego, patrzyli mu w oczy czy tam prosto w twarz, nie potrzebowaliby go bi膰?
- Oczywi艣cie - powiedzia艂 drugi. - Oczywi艣cie... - Z hukiem przejecha艂 poci膮g, a kiedy usta艂o ju偶 dudnienie, kolejarz rzek艂: - Pu艣cili o minut臋 za wcze艣nie. - Kopn膮艂 jaki艣 kamyk i u艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no. - Ba - powiedzia艂. - Gdyby wszyscy nam mogli patrze膰 w twarz...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
24 marek h艂asko opowiadania
Marek H艂asko, Opowiadania
M Hlasko Opowiadania
H艂asko Opowiadania
H艂asko, Marek opowiadania
M H艂asko Wybrane opowiadania, streszczenie
Opowiadania Marek H艂asko
marek h艂asko p臋tla (tekst opowiadania)
opowiadania Hlasko
Pochwa艂a przyja藕ni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary cz艂owiek i morze''
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
W艢R脫D KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWI膯, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wr贸belek Elemelek -30 tekst贸w opowiada艅, dla dzieci, Poczytaj mi mamo

wi臋cej podobnych podstron