POEZJA MARII PAWLIKOWSKIEJ-JASNORZEWSKIEJ
Biografia i twórczość poetki: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska (de domo Kossak, primo voto Bzowska) urodziła się 24 listopada 1891 roku w Krakowie. Jej ojcem był Wojciech, a dziadkiem – Juliusz Kossak. Siostrą Marii była pisarka satyryczna Magdalena Samozwaniec, autorka znanej parodii Trędowatej pt. Na ustach grzechu. Powieść z życia wyższych sfer towarzyskich (1922) oraz książki o sławnej siostrze – Zalotnica niebieska (1973, wyd. pośmiertne). Odebrała staranną edukację domową, samodzielnie studiowała przyrodoznawstwo, filozofię i literaturę. Przez pewien czas uczęszczała jako wolna słuchaczka na krakowską ASP. Obracała się w kręgach tzw. high life’u, wśród jej znajomych byli między innymi Morstinowie, Pawlikowscy, przyjaźniła się także z Witkacym, z którym wspólnie napisała komedię Koniec świata (niestety nie dotrwała do naszych czasów). Jej pierwszym mężem był oficer austriacki, Władysław Bzowski, z którym rozwiodła się, by poślubić Jana Pawlikowskiego, syna jednego z pierwszych polskich taterników, a trzecim – oficer lotnictwa, Jerzy Stefan Jasnorzewski. Z uwagi na koligacje rodzinne, Maria wiele podróżowała. Była między innymi we Włoszech, w Rumunii, Turcji i Afryce. We wrześniu 1939 roku wraz z trzecim mężem opuściła Polskę i przebywała najpierw we Francji, a potem w Anglii. Cierpiała na nieuleczalną chorobę, na skutek której ostatnie miesiące życia spędziła w szpitalu. Zmarła na raka 9 lipca 1945 r. w Manchesterze. Debiutowała poetycko tomem Niebieskie migdały w 1922 roku. Do wybuchu wojny wydała dwanaście kolejnych tomików, spośród których najbardziej znane są Różowa magia (1924) oraz Pocałunki (1926). Oprócz twórczości poetyckiej w jej dorobku znajdują się także dramaty, m.in. Mrówki (wyst. 1936), Baba-Dziwo (wyst. 1938), z których tylko kilka ukazało się na scenie, a także proza poetycka – Szkicownik poetycki (1939) .
Najbardziej typowa dla niej forma poetycka to miniatura. Doskonałość tej formy prezentują Pocałunki. Decydując się na tak krótką, bo zaledwie czterowersową formę, Pawlikowska wykazała się odwagą, stała się odnowicielką a wręcz twórczynią nowoczesnej miniatury poetyckiej (we wcześniejszych okresach gatunek ten uprawiał m. in. Jan Kochanowski). Niezwykle oszczędne w słowach, precyzyjne, zaskakują nieoczekiwaną i dowcipną puentą. Utwór bywa najczęściej obrazkiem, bardziej opisem sytuacji niż refleksją. W takiej sytuacji cały ciężar poznawczy spoczywa właśnie na ironicznej, pełnej dowcipu puencie. Bohaterką poezji Marii Pawlikowskiej jest zazwyczaj kobieta młoda, zalotna, chcąca się podobać, dlatego ważna jest dla niej moda i stroje. Przedstawiana jest wśród typowo kobiecych atrybutów: sukien, luster, kwiatów. Jej serce jest słowikiem, ona sama syreną, „przypomina wróżkę i paryską lalkę”. To przedstawicielka sfery, z jakiej pochodziła sama poetka. Nie jest młodopolską femme fatale, kobietą-wampem ani modliszką. Przeżywa miłość głęboko i prawdziwie tak w sferze duchowej jak i cielesnej, bardzo jej potrzebuje, dlatego też nieustannie lęka się rozstania.
Miłość
Nie widziałam cię już od miesiąca.
I nic. Jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca,
lecz można żyć bez powietrza!
Wiersz Miłość, podobnie jak La précieuse, pochodzi z trzeciego w dorobku poetyckim Marii Pawlikowskiej zbioru pt. Pocałunki i podobnie jak on reprezentuje gatunek zwany miniaturą poetycką. Jest jednym spośród wielu utworów poświęconym tematyce miłosnej, o czym informuje czytelnika już sam tytuł. Podmiotem lirycznym, co łatwo wywnioskować z używanych form gramatycznych, jest kobieta, wypowiadająca się o sobie i własnych doświadczeniach wprost, w 1. osobie – mamy więc do czynienia z liryką bezpośrednią, a dokładniej z liryką wyznania. Konkretny adresat wypowiedzi poetyckiej nie jest znany, z opisanej sytuacji lirycznej wynika jednak, że jest to mężczyzna, którego darzyła bądź nadal darzy uczuciem. Uczucie to, silne, wręcz wszechogarniające, sprawiło, że obecność ukochanego była jej do życia równie niezbędna jak powietrze. Najprawdopodobniej sądziła, że będzie trwało przez lata, tak się jednak nie stało. Z nieznanych czytelnikowi przyczyn ich związek się rozpadł, a łączące ich uczucie nie przetrwało próby czasu. Tęsknota za ukochanym wywołała w niej zmiany podobne do tych, jakie wywołać może niedotlenienie czy po prostu brak świeżego powietrza: bladość, senność, apatię. Nie doprowadziła jednak – wbrew wcześniejszym przypuszczeniom i obawom – do jej śmierci. Z zaskoczeniem, a być może po trosze również z goryczą, podmiot mówiący uświadamia sobie, że to, co wydawało się prawdziwą, głęboką miłością, w rzeczywistości nią nie było, bo… „można żyć bez powietrza!” Z upływem czasu okazało się, że choć odejście osoby, którą się kocha, nadal boli, to nie jest to ból, z którym nie można by sobie poradzić. Utrata miłości zmienia sposób postrzegania rzeczywistości, ale nie jest równoznaczna z końcem istnienia. Zgodnie ze starym porzekadłem czas leczy rany. To, co jeszcze miesiąc wcześniej wydawało jej się „końcem świata”, w szerszej perspektywie okazało się niczym. Świat nie wypadł z orbity, nie nastąpiła żadna globalna katastrofa, a i jej samej udało się odzyskać równowagę ducha. utwór ten należy do liryki wyznania. Podmiot liryczny opisuje uczucia i doświadczenia, które stały się jej udziałem, zdaje relację z psychicznego stanu swojej duszy, wpisując się w pewnym stopniu w dwudziestowieczny nurt psychologizmu. W czterech zwięzłych wersach Jasnorzewska zawarła powierzchowną, choć bez wątpienia trafną charakterystykę uczucia, które przynajmniej raz w życiu przeżyła każda (albo prawie każda) kobieta, a więc także i ona sama. Z właściwą sobie spostrzegawczością poddała analizie opisywany stan emocjonalny, wyraziła dojmujący ból i rozczarowanie, równocześnie odnosząc się do niego z dystansem wyrażonym w ironicznej puencie, dzięki czemu uniknęła popadnięcia w przesadę. Nadała uczuciu właściwą mu rangę, nie deprecjonując go ani nie demonizując nadmiernie jego wpływu na życie. Rzeczą ludzką jest przecież błądzić – zwłaszcza, gdy poddaje się ocenie czyjeś uczucia, a wrodzona potrzeba miłości sprawia, że często jesteśmy skłonni nazywać nią coś, co w istocie jest tylko zauroczeniem.
Topielice
Rudą nocą, pod mostem, w Sekwanie,
płynie kotka, przemokła i sina.
Pod następnym mostem, niespodzianie,
przyłączyła się do niej dziewczyna.
Opryskują je lampy portowe,
owijają je posępne fale,
a one prowadzą rozmowę,
nie oddychając już wcale.
„Dzieci z mostu mnie w wodę wrzuciły.
A ciebie?” – „I mnie także. Wiedz to...
Choć tak bliskie, dalekie, bez siły,
w zimną falę wrzuciło mnie dziecko.
Teraz we mnie odpływa jak w łodzi,
w dal od brzegów, tonących w mgły krepie...
Nie zobaczy już świata”. – „Nie szkodzi...”
- „Nie wyrośnie na ludzi...” – „To lepiej...”
Prawo Nieurodzonych
Posłuchajcie nas, nieurodzonych,
Dotąd cichych, dotąd bez obrony-
Chcemy bowiem przemówić nareszcie!
Nasze prawo - być dzieckiem miłości,
Powitanym jak najmilszy z gości.
Bez zapału - ku nam się nie śpieszcie!
Nasze prawo - to biała kołyska,
Pierś łabędzia, poznana w uściskach,
Pod firanek wzniesionym batystem.
Nasze prawo - krew pełna ekstazy
Pięknych dziewcząt i mężczyzn bez skazy,
I kość cienka, i źrenice czyste!
Nasze prawo - to godność człowieka!
Niech nam czoło potem nie ocieka,
Niech nas w kabłąk nie zgina robota.
Nasze prawo - to radość istnienia,
A nie martwa cierpliwość kamienia,
A nie wieczna za śmiercią tęsknota!
- Ktoś nas budzi niespokojną nocą -
Z chmur wyciąga - wolno wiedzieć, po co?
Macie dla nas coś nad sen lepszego?
Nasze prawo - pozostać w przestrzeni,
W odległości od świateł i cieni.
Mamy cierpieć? dla kogo? dla czego?
Nie wciągajcie nas, smutni, za soba,
W wasze życie osnute żałobą,
W przeraźliwą kronikę dzienników.
My nie chcemy ponurych suteren,
Przekleństw ojca, wzniesionej siekiery.
Kołysanki z rzężenia i krzyku!
My nie chcemy pragnienia i głodu,
Chcemy pięknych, kwitnących ogrodów,
W pełnym słońcu chcemy przeżyć młodość.
Niech nas matki z bezmyślnego tłumu,
W imię Ducha Świętego, rozumu,
Na stracenie bezmyślnie nie wiodą!
Więc nie straszcie nas życia rarogiem,
Bykiem strachu, godzącym w nas rogiem,
Kwaśną nędzą o krótkim oddechu.
Cień latarni, posąg na przecznicy,
Prostytutki upiór bladolicy
Niech nas w ciężkim nie urodzi grzechu!
Najpierw dary zgromadźcie bogate,
Piękność, zdrowie, rozum i dostatek,
Potem słońcem ogrzejcie sypialnię,
Potem progi zamiećcie na czysto,
Zanim bytu wielką rzeczywistość
Zaprosicie - już nieodwołalnie.
Kiedy życie poczujemy bliskiem,
Drżąc, czekamy, więzieni łożyskiem,
Czy nam piekło, czy niebo się ziści?
Monstrualne pochyliwszy czoło,
Wzdęte myślą ciężką, niewesołą,
Jak ślimaki zwijamy się, cisi.
Patrząc na bok oczami bez powiek,
Przeczuwamy, co świat nam opowie,
Gdy z czułego wyjdziemy ukrycia?
Chcemy prawa dla nieurodzonych!
Od suteren po zamki i trony,
Niech nas broni przeciw grozie życia!
Chcemy prawa, chcemy adwokatów!
I postrachu dla tych dwojga katów,
Którzy w koło chcą nas zapleść krwawe.
Toż i tym, co się srebrzą od trądu,
Wolno rodzić nas, rodzić bez sądu,
Na pociechę! na straszną zabawę!
Przeciw „keep smiling”
Ach, nie szukajmy zapomnienia, pociech,
Zębów nie szczerzmy przekornie, wbrew fali,
W śmiechu nad siły. Zmęczeniśmy w locie,
I najweselsi krzyżem na świat padli,
I co najżywsi, dzisjaj są umarli,
A najbarwniejsi, jak róże, przemarźli.
Był czas radości. A jest chwila taka,
Że Bóg nakazał płacz. Więc lepiej płakać.
Ostatnie utwory, 1956
Starość
Leszczyna się stroi w fioletową morę,
a lipa w atłas zielony najgładszy...
Ja się już nie przebiorę,
na mnie nikt nie patrzy.
Bywają dziwacy,
którzy z pokrzyw i mleczów składają bukiety,
lecz gdzież są tacy,
którzy by całowali włosy starej kobiety?
Jestem sama,
Babcia mi na imię –
czuję się jako czarna plama
na tęczowym świata kilimie...
Ślub
Zapalili gromnice,
zawiesili wieńce
u złotego ołtarza -
za nogi, za ręce
powlekli dziewicę
i aptekarza.
Ksiądz do nich przemówił jak zwykle po chińsku,
ze słodkim uśmiechem na ustach.
Matki śmiały się z żalu
i płakały z radości
ręce składając na biustach.
Po czym oblubienicę w przezroczystym woalu
otoczył tłum świetnych gości.
Zaś na chórze złośliwe kłaniały się z kątka
skrzydlate embriony, czerwone dzieciątka
i opędzały z gniewem raka, nowotwora,
który tu zajął miejsce jeszcze wczoraj z wieczora.
trzeba chodzić w masce
poszłam w masce zwinięta w pelerynę ciemną
z oczami zwężonymi
w migocące sierpy
szczęście mnie nie poznało
i tańczyło ze mną
nie wiedząc że to jestem
je której nie cierpi
los też mnie nie poznał
i pomyślał sobie
czemuż nie mam dogodzić
tej obcej osobie
Zazdrość
Nie zazdroszczę tej młodej dziewusze,
biegnącej z pięknym chłopcem, co się o nią stara,
najwidoczniej żyć nie mogąc bez niej.
Ale zazdrość rozdziera mi duszę,
jak widzę córkę z matką, kochaneczką starą,
gdy - niewspółczesne - z wolna przechodzą przez jezdnię...