617

Brygada Świętokrzyska w PRL Brygada Świętokrzyska była jednostką wojskową szczególnie zajadle atakowaną przez cały okres PRL. Powstanie w sierpniu 1944 roku Brygady Świętokrzyskiej było realizacją jednego z bardzo ważnych planów strategiczno-politycznych Narodowych Sił Zbrojnych – ewakuacji jak największej grupy członków na tereny zajęte przez zachodnich aliantów i pozostawienie w kraju jedynie zalążków dla drugiej konspiracji. Dowódcą Brygady został mjr, potem płk. Antoni Szacki „Bohun”, przedwojenny zawodowy oficer, wzięty do niewoli niemieckiej we wrześniu 1939 roku. Po ucieczce członek Związku Jaszczurczego, a potem Narodowych Sił Zbrojnych. Brygada licząca około 800-900 żołnierzy do końca 1944 roku operowała w rejonie Gór Świętokrzyskich. Zgodnie z ówczesnymi wytycznymi komendy NSZ Brygada starała się nie prowadzić walk zaczepnych z Niemcami. Uznano, bowiem, iż w momencie bliskiej klęski Niemiec, nie było najmniejszego sensu pomagać drugiemu wrogowi Polski – Związkowi Sowieckiemu w walce z III Rzeszą. Równocześnie jednostki Brygady zdecydowanie przeciwstawiały się oddziałom komunistycznej Armii Ludowej oraz jej sowieckim doradcom. Styczniowa ofensywa Armii Czerwonej sprawiła, iż podjęto decyzję o natychmiastowym wycofaniu się Brygady przez Śląsk na zachód. Uzyskano od Niemców zgodę na przemieszczanie się brygady w niemieckiej strefie przyfrontowej. Jednocześnie dowództwo Brygady zdecydowanie odmawiało udziału w walkach z Sowietami u boku Niemców. Po przejściu Sudetów brygada znalazła się na terenie Czechosłowacji. Plan „Bohuna” przewidywał przedostanie się przez front zachodni i dołączenie do jednostek wojska polskiego walczących u boku zachodnich aliantów. Na początku maja Brygada zdobyła obóz koncentracyjny dla kobiet w Holiszowie, uwalniając kilkaset więźniarek i biorąc do niewoli całą załogę obozu. Na początku sierpnia 1945 roku Brygada została przeniesiona do Bawarii, a jej żołnierze włączeni do kompanii wartowniczych. Od początku PRL Brygada Świętokrzyska stała się dla komunistycznych propagandzistów synonimem „polskiego faszyzmu”, a o żołnierzach Brygady pisano z fanatyczną niemal nienawiścią. „Naukowego” przedstawienia działalności Brygady podjął się w połowie lat 60. Bogdan Hillebrandt związany z partyzantami Moczara. Wedle komunistycznego „historyka” działalność Brygady „sprowadzała się w głównej mierze do pracy organizacyjno-szkoleniowej oraz szerzenia propagandy antypeperowskiej i antyradzieckiej” a żołnierze Brygady stali się „dla mieszkańców okolicznych wsi synonimem terroru w nie mniejszym stopniu, jak chociażby dla mieszkańców Warszawy – katownia gestapo w Al. Szucha. Stosowane, bowiem przez eneszetowców metody pacyfikacji nie różniły się wiele od metod gestapowskich”. Kadrę oficerską i podoficerską jednostki – zdaniem Hillebrandta – stanowili w większości zagorzali narodowcy związani z przedwojennym Obozem Narodowo-Radykalnym. Żołnierze wywodzili się ze wsi, byli synami bogaczy, którzy „poszli do brygady, gdyż widzieli w niej rzecznika broniących ich interesów klasowych”. Pozostali żołnierze zostali pozyskani dzięki propagandzie religijnej – „Ryngrafy z Matką Boską Częstochowską na piesiach, uroczyste msze polowe, hasła krucjaty przeciw komunizmowi w obronie wiary katolickiej silnie oddziaływały na wyobraźnię chłopską, tym bardziej, że chodziło tu o chłopa urodzonego niedaleko Częstochowy i wychowanego w kulcie jasnogórskiego obrazu”. Hillebrandt przekonuje, iż specjalnie wyselekcjonowali „oficerowie polityczni” (sic!) przez cały czas pracowali nad „urobieniem” żołnierzy jednostki. Przez cały czas starano się także zaszczepić nienawiść do Armii Czerwonej oraz Armii Ludowej i PPR. „Trzeba przyznać, – twierdzi moczarowski historyk - że systematyczne urabianie żołnierzy dawało wyniki i wielu niedawno „niezaangażowanych” stało się po pewnym czasie zdeklarowanymi faszystami”. Żołnierze Brygady podstępnie atakowali małe oddziały AL, tchórzliwie bojąc się walki z większymi komunistycznymi zgrupowaniami. Nie wahali się używać tortur wobec złapanych alowców, a mordy na członkach AL. i PPR miały rzekomo masowych charakter. W efekcie straty poniesione przez AL. z rąk „świętokrzyskich faszystów” w kieleckim znacznie przewyższyły poniesione w walkach z Niemcami. W ten sposób Hillebrandt niechcący przyznaje, iż AL. jedynie sporadycznie walczyła z Niemcami, koncentrując się na walkach z AK i NSZ. Zdaniem Hillebranda Brygada „była to organizacja faszystowska, antyludowa, dążąca do wprowadzenia w kraju dyktatury reakcji. Wszystkich jej członków obarczyć można odpowiedzialnością za próby realizowania wstecznego z punktu widzenia interesów ogólnospołecznych, programu społecznego”, a zarzut kolaboracji można „postawić wszystkim podwładnym płk. „Bohuna”. Z kolei sam „Mietek” Moczar w „Barwach Walki” sugeruje, iż w Brygadzie znajdowali się także żołnierze niemieccy, a „koncentracja NSZ miała na celu wspólne z Niemcami uderzenie przeciwko nam”. W ramach tej współpracy żołnierze Brygady „wymordowali naszych rannych żołnierzy, leżących w polowym szpitalu w jednym z nadleśnictw”. We wcześniejszym artykule opublikowanym w 1957 roku w „liberalnym” „Po prostu” Moczar nie przebierając w słowach otwarcie oskarżał twierdząc: „Taka była droga, którą poszły NSZ, droga rasistowskich eksterminacji i bezwzględnej walki z całą lewica społeczną. Droga ta miała doprowadzić je do faktycznej walki z okupantem. Końcowym jej etapem była „Brygada Świętokrzyska” i jawne już porozumienie z Niemcami”. Tę oszukańczą tezę napisał bandyta, który jako dowódca II Obwodu Lubelskiego AL. w kwietniu 1944 roku wydał rozkaz nr 14/44, w którym polecał: „Przy likwidowaniu szpiclów Niemców lub zbirów reakcyjnych pamiętać o tym, aby to wykonywać z dala od wioski. Najlepiej w lesie, nie pozostawiając żadnych śladów”. Pretekstem do nasilenia akcji przeciwko polskiej konspiracji była śmierć jednego z komunistycznych dowódców – Władysława Skrzypka, mającego na sumieniu wiele zbrodni na Polakach i Żydach. W związku z tym wydarzeniem, Moczar wydał rozkaz nr 16, w którym pisał: „Za zbrodnie popełnione przez zbirów faszystowskich we wsi Potok Dow. Armii Ludowej winno wyciągnąć najsroższe konsekwencje do kary śmierci wszystkich winowajców tej zbrodni, pośrednich i bezpośrednich”. Rozkaz ten oznaczał de facto polecenie likwidowania każdej osoby związanej z polskim podziemiem niepodległościowym. W ramach operacji odwetowej cztery oddziały AL. Zamordowały w kwietniu 1944 roku kilkadziesiąt osób we wsiach: Potok i Dąbrówka, w maju zaś pod Owczarnią zamordowano 18 żołnierzy AK. Natomiast wobec rychłej perspektywy zwycięstwa Armii Czerwonej, Moczar nawoływał do zadania „rodzimej reakcji ciosu ostatecznego”, a swemu podwładnemu Grzegorzowi Korczyńskiemu (mordercy wielu Żydów) życzył: „wyłap wszystkich s…faszystów”. W obliczu rozpoczęcia przez Sowietów ofensywy, 17 stycznia 1945 roku wydał rozkaz nr 5, w którym nakazywał swoim oddziałom nawiązanie ścisłej łączności z dowództwem Armii Czerwonej, a „zbrodniarzy i sprawców walki bratobójczej aresztować, a stawiających zbrojny opór strzelać, (…) a gdyby reakcja z pod znaku NSZ lub AK przedsiębrała pewne kroki o charakterze walk bratobójczych – interweniować zbrojnie wszystkimi siłami, jakimi rozporządzamy i zameldować o przedsięwziętych krokach lokalne dowództwo Armii Czerwonej”. Brygada Świętokrzyska znalazła się także w peerelowskiej literaturze popularnej. W 1965 roku Henryk Kawka i Marian Strużyński wydali w popularnej serii „z tygrysem” książeczkę „Tropem jaszczurki”, w której opisali „zbrodniczą” działalność „faszystów” z Brygady. Autorzy nie zawahali się nawet cytować odpowiednio wybrane fragmenty, wydanych na emigracji, wspomnień żołnierza Brygady „Żbika”. Po zacytowaniu akapitu, w którym „Żbik” opisywał otoczenie oddziału AL. i uwolnienie z jego rąk 7 granatowych policjantów, którzy mieli zostać rozstrzelani, autorzy skomentowali to następująco: „Wyjątkowy doprawdy powód do satysfakcji! Otoczeni pogardą społeczeństwa granatowi policjanci, gorliwie wysługujący się okupantowi, znajdują opiekę wśród NSZ-owców. Ten drobny przykład mówi wiele”. Komunistyczni propagandziści zapomnieli, iż wielu granatowych policjantów współpracowało z AK oraz strukturami cywilnymi Polskiego Państwa Podziemnego. W wyjątkowo cyniczny sposób autorzy opisuję sąd nad schwytanymi alowcami i partyzantami sowieckimi. Zza suto zastawionego stołu trzech oficerów Brygady, dobrze się przy tym bawiąc, niemalże taśmowo wydawało wyroki śmieci na „bohaterskich” alowcach i sowieckich partyzantach. „Pytamy o nazwisko i … wyrok śmierci. To wystarczy: nazwisko i wyrok śmierci”. Żołnierze Brygady znęcali się rzekomo ”nieludzko” nad złapanymi żołnierzami komunistycznej partyzantki, po szybkim śledztwie rozstrzeliwali „pod płotem”, a „mieszkania aresztowanych zrabowali doszczętnie”. Działalność Brygady to jedno pasmo zbrodni: „Potem przeprowadzili na sposób niemiecki pacyfikację wsi Radków. Na drugi dzień otoczono wieś Budki, gdzie aresztowano Brzozę, którego po złamaniu rąk, rozstrzelano. We wsi Dąbie aresztowali około 400 osób. We wsi Chlewiska Wola aresztowano porucznika Stefana i jego brata. Znęcano się nad nimi. We wsi Chycza aresztowano Kamienia, którego zabito kijami”. Autorzy stawiają Brygadę na równi z aparatem represji hitlerowskiego okupanta, którego celem było sterroryzowanie polskiego społeczeństwa oraz wytępienie bohaterskich komunistów. Kawka i Strużyński dużo miejsca poświęcili także opisowi grup b. żołnierzy Brygady przerzucanych wiosną 1945 roku do okupowanej przez Sowietów Polski. Odbywało się to oczywiście przy pomocy Niemców, którzy rzekomo nakazywali członkom tych grup podejmowanie ścisłej współpracy z oddziałami Wehrwolfu. Świętokrzyscy dywersanci mieli odbierać rozkazy od Niemców i działać na szkodę Armii Czerwonej (zgroza!) oraz Ludowego Wojska Polskiego. „Każdy wysadzony w powietrze pociąg – napisali autorzy – czy most to ulga dla frontu i wykrwawionych dywizji Wehrmachtu”. Po zakończeniu wojny „bandy” żołnierzy Brygady przeszły „na amerykański żołd” i nadal realizowały swą zbrodniczą działalność. Autorzy barwnie opisali aresztowanie jednego z dowódców tych grup – „Sulimy”, który ukrywał się w kościele. „NSZ-owcy – oburzali się autorzy – postanowili wykorzystać do swych celów kościół. Nie przeszkadza im to, chociaż chętnie i przy każdej okazji stroją się w piórka „obrońców wiary”. Jednak szlachetny oficer UB zdecydowanie rozkazał: „Jeszcze raz kategorycznie zwracam uwagę, ze w kościele należy ograniczyć się wyłącznie do obserwacji . Zatrzymanie może nastąpić wyłącznie na ulicy. Jeżeli NSZ-owcy nie uszanowali świątyni, to nie dowód, abyśmy mieli również tak postępować. Trudno jednak dopuścić do tego, by miejsce otoczone kultem religijnym wykorzystywali oni swej bandyckiej roboty”. Czytając ten fragment nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Były wieloletni oficer UB, zasłużony w zwalczaniu „reakcyjnych band” Marian Reniak w swoich wspomnieniach wiele miejsca poświęcił opisowi zbrodni Brygady na partyzantach AL. „Rany Boskie! – opisuje pacyfikację jednej ze wsi – Niemcy! Mordują! Rozpaczliwe krzyki im krótkie serie z pistoletów maszynowych. Potworna noc. Pacyfikacja. W ciemności podeszli pod wieś. Otoczyli pierścieniem. Rewidowali dom po domu. Nie oszczędzali nikogo”. Opis ten niezwykle przypomina pacyfikacje wsi polskich dokonywane przez jednostki UB, w tym dowodzone przez Reniaka. W styczniu 1945 roku „Bohun” na czele swojej Brygady – wedle Reniaka – tchórzliwie uciekł z Polski, gdyż „nad sztabem brygady zawisłą groźba nieuniknionej odpowiedzialności za pasmo popełnionych zbrodni. (…) Jak uniknąć spotkania z nadciągająca Armią Radziecką i Wojskiem Polskim? Paniczny strach. Liczył się teraz każdy dzień. Jedyny ratunek przed odpowiedzialnością to ucieczka. Wywiad NSZ w gorączkowym pośpiechu przystąpił do realizacji planu ewakuacji”. Po ucieczce żołnierze Brygady nadal działali przeciwko władzy ludowej. „Na krakowskim rynku – rysuje Reniak sielankowy obraz powojennego Krakowa - życie tętniło jak przed wojną. Kwiaciarki za różnobarwnymi straganami zachwalały swój towar, młodzież odbywała codzienny spacer, a starzy bywalcy poszli na tradycyjnie „pół czarnej” pod arkady Sukiennic do kawiarni”. W cieniu zaś czaili się świętokrzyscy bandyci, by na rozkaz Niemców zniszczyć spokój i kontynuować wojnę z narodem. Na szczęście dzielni funkcjonariusze UB szybko rozprawili się z „faszystami” spod znaku jaszczurki. W tym zestawie peerelowskich propagandzistów nie mogło zabraknąć Ryszarda Nazarewicza, który w książce „Nad górną Wartą i Pilicą” również zajął się dziejami Brygady Świętokrzyskiej. Wedle osławionego komunistycznego historyka żołnierze „Bohuna” w porozumieniu z radomskim Sipo zwalczali komunistów oraz Żydów. „Wyczyny te wzmogły – twierdzi Nazarewicz - oburzenie ludności na NSZ, tym bardziej, ze wiadomo tam było od dawna o współpracy NSZ-owców, a zwłaszcza „Żbika” z hitlerowskimi władzami policyjnymi. Zorganizowany przez BCh w Dzierzgowie wspólny pogrzeb zamordowanych BCh-owców i AL.-owców stał się patriotyczną manifestacją społeczeństwa i zarazem protestem przeciwko reakcyjnym bratobójcom”. Po przeniesieniu się Brygady do powiatu radomskiego „Bohun” kontynuował pacyfikacje wsi związanych z komunistyczną partyzantką oraz urządzał zasadzki na małe grupy komunistycznych partyzantów. „Ujętych ludzi trzymano w piwnicach, bito, torturowano. Podoficera AL. Bolesława Leszczyńskiego z Zakrzówka pod Radomskiem zabrano z mieszkania wraz z kilkoma innymi żołnierzami AL. na miejsce postoju sztabu NSZ, gdzie przy pomocy tortur oficerowie NSZ usiłowali od niego wydostać dane o ludziach, lokalach i uzbrojeniu AL. Nad aresztowanymi znęcano się w bestialski sposób: bito ich gumami, m.in. w stopy i organa płciowe, łamano palce, wkładano pod pachy jaja gotowane w rosole. (…) NSZ-owcy rozstrzelali i zamęczyli na śmierć około 30 osób, spalili szereg domów, należących do ludzi o poglądach demokratycznych, obrabowali kilkudziesięciu chłopów”. I znów – pomijając osławione jaja gotowane w rosole - opis tortur niezwykle przypomina sposoby katowania żołnierzy AK i NSZ w ubeckich kazamatach. Brygada Świętokrzyska zajmowała w literaturze PRL szczególne miejsce. Niezależnie od okresu historycznego o żołnierzach „Bihuna” pisano zawsze z wielką nienawiścią, przypisując im największe zbrodnie, ze zdradą ojczyzny i współpracą z Niemcami na czele. Brygada miała powstać tylko po to, aby zwalczać PPR i AL. Brygada zamordowała wielu komunistów, ale także „zwykłych” mieszkańców rejonów, w których stacjonowała. Epitety w rodzaju „faszyści”, „zdrajcy”, „bratobójcy” były na porządku dziennym w każdej peerelowskiej publikacji. Sam „Bohun” przedstawiany był niemalże jako „wcielenie zła” – bezwzględny faszysta, złakniony bratniej krwi, dążący wszelkimi sposobami do zniszczenia ruchu komunistycznego w Polsce. Jednocześnie był – wedle peerelowskiej literatury - tchórzem, który walczył tylko gdy miał zdecydowaną przewagę.

Wybrana literatura:

K. Komorowski – Polityka i walka., Konspiracja zbrojna Ruchu Narodowego 1939-1945 L. Żebrowski - Narodowe Siły Zbrojne. Dokumenty, struktury, personalia

S. Zbigniew - Narodowe Siły Zbrojne

A. Bohun-Dąbrowski - Byłem dowódcą Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych. Pamiętnik dowódcy, świadectwa żołnierzy, dokumenty

B. Hillebrand – Brygada Świętokrzyska Narodowych Sił Zbrojnych

M. Moczar – Barwy walki

H. Kawka, M. Strużyński – Tropem jaszczurki

M. Reniak – Kryptonim „Wiesel”

R. Nazarewicz – Nad Górną Wartą i Pilicą. PPR, GL i AL. W okręgu piotrkowskim w walce z hitlerowskim okupantem (1942-1945)

Godziemba's blog

Skąd się wzięli «starsi bracia»? Wśród wielu popularnych frazezów przedziwnej formacji religijnej, którą nazywamy «katolicyzmem posoborowym», ważne miejsce zajmuje ten, który współczesnych wyznawców judaizmu talmudycznego określa «starszymi (?!) braćmi» chrześcijan. Nie chcemy tu polemi­zować z dziwacznym konceptem, który ewidentnie talmudyczny judaizm, to wyznanie bez świątyni, bez kapłanów i bez ofiary, powstałe — tak samo jak islam — w reakcji na chrześcijaństwo, zamie­nia miejscami ze staroza­konnym żydostwem; jego nonsensowność jest oczywi­sta dla każdego katolika. Możemy tylko pokrótce odwołać się do trafnych słów szwajcarskiego teolo­ga Karola Journeta, wybit­nego dwudziestowiecznego tomisty, później mianowa­nego kardynałem, który pisał: „Żydowski błąd jest pomyłką łodygi, która w chwili, gdy zakwitnie, nie poznaje samej siebie, skonsternowana odrzuca kwiat i zwraca się ku korzeniom. Oto powstaje nowa formacja reli­gijna. Jest nią obecne żydo­stwo. Ma dwa tysiące lat”‘. Journet dodaje dalej, że judaizm wraz z islamem to dwaj skłóceni bracia, nawzajem do siebie podobni, którzy „wza­jemnie głoszą Bożą transcen­dencję, wykluczając Trójcę i Wcielenie” i którzy „Bożemu objawieniu o duchowym zbawieniu świata stawiają na drodze doczesne losy wła­snego narodu” [2]. Andrzej Towiański (1799-1878), mesjanista i twórca własnej sekty, na XIX-wiecznej fotografii. Jan Paweł II zaczerpnął od niego ideę „Izraela, starszego brata”. Spróbujmy teraz prześledzić powstanie inkrymino­wanego powiedzenia. Pierw­szym człowiekiem, który w czasach nam współcze­snych wypowiedział się o talmudycznych żydach jako o „starszych braciach” chrześcijan, był Jan Paweł II. Stało się to 13 kwietnia 1986 r. podczas papieskiej wizyty w synagodze rzym­skiej, w której papieża przy­jął ówczesny naczelny rabin Rzymu Eliasz Toaff. Dosłow­na wypowiedź papieża brzmiała: „Siete i nostri fra­telli prediletti e, in un certo modo, si potrebbe dire, i nostri fratelli maggiori“ [3], zatem: „Jesteście naszymi szczególnie umiłowanymi brać­mi i w pewnym sensie, jeśli można tak powiedzieć, naszy­mi starszymi braćmi”. Bliższe­go uzasadnienia tego zaskaku­jącego sformułowania, które możemy eufemistycznie nazwać niefortunnym, już w papieskim przemówieniu nie znajdujemy. Przyjrzyjmy się wszakże bli­żej papieskim słowom. Wiado­mo, że sposób mówienia Jana Pawła II często obfitował w nie­jednoznaczności i że odległa mu była scholastyczna klarow­ność; w swej niepewności papież opatrywał potem często własne słowa cudzysłowami czy nawet jakimiś usprawiedli­wiającymi „słownymi podpór­kami”, którymi osłabiał czy wręcz kwestionował pewne stwierdzenia w tym samym momencie, w którym je wypo­wiadał. O wyjątkowo wysokim stopniu niepewności, którą papież czuł, gdy wygłaszał sen­tencję o „starszych braciach”, świadczy to, że stosunkowo krótkie zdanie opatrzył zaraz dwiema swoistymi podpórka­mi, mianowicie wyrażeniami „in un certo modo” (`w pewnym sensie’) oraz „si potrebbe dire” (jeśli można tak powiedzieć; że tak powiem’); jego niepewność była ewidentnie tak wielka, że niebezpiecznie zbliżała się do przekonania, iż dopuszcza się czegoś niewłaściwego. Wszak­że nie oparł się pokusie i coś go skłoniło do tego, że osta­tecznie zdanie o „starszych bra­ciach” rzeczywiście wypowie­dział — trudno orzec, czy było to jego znane upodobanie do szokujących wystąpień, czy też inne, raczej polityczne powody; nie sposób przy tym nie zauwa­żyć, że sentencja ta jest cał­kiem zgodna z o wiele szerszą „posoborową” praktyką, która zuchwale ignoruje tradycyjne nauczanie Kościoła o stosunku chrześcijaństwa do żydostwa. Wypowiedź papieża natural­nie wzbudziła niezwykły entu­zjazm wszystkich wrogów reli­gii katolickiej, którzy aż do dziś dnia nieustannie tłuką nią zawstydzonych katolików po głowach. Sam papież, pobudzo­ny aplauzem mediów, pozbył się początkowego zażenowania i gdy później wprost nawiązy­wał do własnej wypowiedzi, czynił to już w przerobionej postaci, zatem bez tych uspra­wiedliwiających słówek, który­mi przedtem ją opatrzył. Pod­czas wizyty w Ziemi Świętej w marcu 2000 r. (tak, chodzi o tę słynną wizytę w Jerozoli­mie, gdy Jan Paweł II z drże­niem wtykał kartki w szczeliny ściany świątyni Heroda…), podczas spotkania z naczelnym rabinem Izraela, które odbyło się 23 marca 2000 r., już niezu­pełnie w zgodzie z prawdą stwierdził, że wówczas, do żydów zgromadzonych w rzym­skiej synagodze, powiedział jednoznacznie: „Siete i nostri fratelli maggiori“ [4]. Skąd jednak Jan Paweł II wziął to wyrażenie? Starali się to od pierwszej chwili ustalić komentatorzy papieskiego wystąpienia w rzymskiej syna­godze; poprawnie przy tym przeczuwali, że istniało nie­wielkie prawdopodobieństwo, by to sformułowanie pochodziło od jakiegoś ortodoksyjnego teologa katolickiego, dlatego szukali w źródłach niekatolic­kich. Początkowo wyrażano opinię, że praprzyczyny należy szukać u żydowskiego filozofa Marcina Bubera, który w Chry­stusie widział swego „wielkie­go brata” [5]. Jest jednak oczywi­ste, że w tym przypadku cho­dziło tylko o powierzchowne skojarzenie wywołane słowem „brat” — od Chrystusa, jako „wielkiego brata” żydowskiego myśliciela do talmudycznego żyda jako „starszego brata” katolicyzmu wiedzie doprawdy bardzo daleka droga. Dopiero młoda polska histo­ryczka literatury Agnieszka Zielińska [6] zwróciła uwagę na rzeczywiste źródło, z którego czerpał Jan Paweł II — miano­wicie na heterodoksyjne nurty w polskim romantyzmie, z któ­rym przyszły papież zapoznał się bliżej w młodości jako stu­dent polonistyki w Krakowie. „Starszego brata Izraela” spo­tykamy u Adama Mickiewicza w jego Składzie zasad z roku 1848, piętnastopunktowym programie, którym miała kie­rować się najpierw Mickiewi­czowska legia włoska, ale póź­niej także życie w oswobodzo­nej Polsce. W punkcie dziesią­tym czytamy: „Izraelowi, bratu starszemu, uszanowanie, bra­terstwo i pomoc na drodze ku jego dobru wiecznemu i docze­snemu”. Mickiewicz nie był jed­nakże inicjatorem tego zwrotu — przejął go, bowiem od swego „Mistrza” i duchowego wodza, Andrzeja Towiańskiego. Andrzej Towiański (1799 -­ 1878) [7] był postacią dosyć zagadkową, o której do dziś panują rozmaite opinie — nie­którzy uznają go za wizjonera, inni za oszusta, a są też tacy, którzy uważają, że pozostawał na usługach polityki rosyjskiej, starając się spowodować ide­owy rozkład polskiej emigracji. Bezsporne jest jednak to, że chodzi o postać, która miała znaczny wpływ na duchową historię emigracji polskiej po nieudanym powstaniu listopa­dowym roku 1831. Drobny szlachcic z Litwy, poddany cara rosyjskiego, opuścił swoją ojczyznę w 1840 r., a w lipcu 1841 r. osiadł w Paryżu, cen­trum polskiej emigracji, gdzie głosił, że otrzymał specjalne objawienie. Bardzo szybko sku­pił wokół siebie krąg zwolenni­ków; pomogła mu w tym zapewne okoliczność, że od samego początku wśród jego stronników znalazł się także powszechnie szanowany Adam Mickiewicz, którego małżonkę Towiański rzekomo uzdrowił ze sporadycznych zaburzeń psychicznych. „Koło”, jak nazywała się gru­pa czcicieli Towiańskiego, mia­ło wszelkie zewnętrzne oznaki sekty — były tu histeryczne kobiety, ale też nie mniej histe­ryczni mężczyźni (w okresie romantyzmu nie było to niczym niezwykłym), nie brakowało całowania stóp „Mistrza”, „sióstr” donoszących na „braci” czy nawet pewnego elementu erotycznego, jaki do zgroma­dzenia wniosła młoda i powab­na Ksawera Deybel, „księżnicz­ka Nowego Jeruzalem”, którą „Mistrz” przywiózł sobie z domu. Najbardziej egzaltowa­ni spośród zwolenników Towiańskiego prowadzili cał­kiem poważnie dyskusje na temat, czy „Mistrz” jest Duchem Świętym, Chrystusem Pocieszycielem, drugim wciele­niem Słowa czy też raczej jakimś sakramentem. Nauczanie Towiańskiego, które pozostawało pod wpły­wem Swedenborga, Saint­-Martina oraz innych współcze­snych mu pseudomistyków i teozofów, najwyraźniej wywo­dziło się w znacznej mierze z Kabały. Świat był według nie­go przeniknięty eonami, ducha­mi pośredniczącymi między Bogiem a stworzeniem; czło­wiek winien więc doskonalić się przy pomocy duchów jasnych i w stałej walce z duchami ciemnymi, z który­mi mógł się kontaktować według własnej woli. Bóstwu Chrystusa „Mistrz” ewidentnie zaprzeczał — Chrystus był dla niego jakimś „najwyższym Bożym urzędnikiem” czy „naj­wyższym ministrem” — tym samym więc nie wierzył bynaj­mniej w Jego zmartwychwsta­nie. W nauce Towiańskiego nie brak nawet wędrówki dusz. Nic zatem dziwnego, że wielki przeciwnik towianizmu, ks. Piotr Semenenko, uważał ten system za „kompletne zaprze­czenie” chrześcijaństwa. Nauka Towiańskiego nie jest jednak całkiem jednoznaczna; „Mistrz” nieraz wygłaszał wzajemnie sprzeczne poglądy, ponadto z biegiem czasu zmienił swoje nauczanie, a jego ezoteryczną część powierzał tylko wybra­nym studentom. Towiański twierdził sam o sobie, że jego misją jest odno­wienie Kościoła chrześcijań­skiego, bo Kościół współczesny jest tylko „martwym drzewem” czy „grobem pobielanym”; natomiast on sam jest pierw­szym z siedmiu wysłanników, którzy zainaugurują siedem epok rozwoju ludzkości. Kiedy indziej jednak, jak się zdaje, za pierwszego wysłannika uważał Chrystusa, za drugiego ­Napoleona (pierwszy cesarz Francuzów w ogóle był przez członków „Koła” otoczony nad­zwyczajnym kultem religij­nym), a siebie — aż za trzecie­go. Podobnie jak średniowiecz­ni joachimici, także Towiański glosii nadejście „trzeciego pię­tra Kościoła”, które nastąpi po piętrze pierwszym (żydostwie starozakonnym) i drugim (chrześcijaństwie); miała je zapoczątkować nowa rewolucja chrześcijańska, na czele której powinni stać papież i naczelny rabin. Do tych reform próbował Towiański zjednać papieża Grzegorza XVI, ale też barona Rothschilda czy cara Mikoła­ja I. Z usiłowań o zjednanie po swojej stronie papiestwa nie zrezygnował zresztą aż do śmierci; w tym też celu stop­niowo łagodził (przynajmniej pozornie) niektóre szczególnie ekscentryczne strony swego nauczania. Naturalnie jego sta­rania zakończyły się niepowo­dzeniem i książki Towiańskie­go znalazły się na indeksie (znaczna część z nich została jednak wydana dopiero po jego śmierci). Wielkie zasługi dla umysłowego pokonania heterodoksyjnego nauczania Towiańskiego, — pod którego wpływ tak łatwo dostawali się nieszczęśni polscy emigranci, pozbawieni odpowiedniej edu­kacji religijnej — mieli człon­kowie nowo powstałego wów­czas polskiego zakonu zmar­twychwstańców, na czele ze swym długoletnim przełożo­nym generalnym ks. Piotrem Semenenką. Zmartwychwstańcy obawiali się, że w osobie Towiańskiego wystąpił „nowy Luter”, nieba­wem okazało się jednak, że przeceniali zagrożenie — pod­czas gdy Luter odwiódł od Chrystusa i Jego Kościoła miliony wierzących, sekta Towiańskiego liczyła swoich wiernych tylko na setki, a po śmierci założyciela stopniowo zanikła. Gdyby nie zdarzyło się, że do zwolenników „Mistrza” należeli przez jakiś czas także dwaj najwięksi poeci polskiego romantyzmu, Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki (obaj jednak ostatecznie roze­szli się z Towiańskim), dziś o Towiańskim nawet w Polsce wiedziałaby tylko garstka spe­cjalistów. Indywidualnych sym­patyków Towiańskiego nie brak jednak także w dzisiej­szych czasach. Należy do nich również wspomniana Agniesz­ka Zielińska, która jest wielką wielbicielką nie tylko Towiań­skiego, ale także II Soboru Watykańskiego i Jana Pawła II, samego Towiańskiego zaś uwa­ża za prekursora soboru (ewolucjonistyczne elementy w jego nauczaniu mogą zresztą przy­pominać Teilharda de Chardin) i szuka tajemniczych paralel między jego życiem a życiem polskiego papieża… Jaki był stosunek Towiań­skiego do żydostwa? Towiań­ski uznawał trzy wielkie naro­dy Bożego ludu, wypełniające stopniowo zadania, które zosta­ły im powierzone. Pierwszym z tych narodów byli Żydzi, dru­gim Francuzi, a trzecim Polacy, tzn. Słowianie (w swoim Wiel­kim Periodzie Towiański uży­wał sformułowań „Izrael Żyd”, „Izrael Francuz” i „Izrael Sło­wianin”), którzy mieli odgry­wać wiodącą rolę w owym „trzecim piętrze Kościoła”, naprawiając nieustannie poprzednie dwa piętra. Żydom jako „starszym braciom”, „duchowo najstarszym wie­kiem”, których zadaniem było „prowadzenie młodszych braci na Bożej drodze”, poświęcał wszakże Towiański coraz wię­cej uwagi: starał się nawracać ich na chrześcijaństwo i, oczy­wiście, również na towianizm. Pierwszym Żydem, którego udało mu się pozyskać, był Gerson Ram, syn żydowskiego kupca z Litwy, który potem działał misyjnie wśród innych Żydów; Rama posyłał też Towiański jako swego wysłan­nika do Rothschilda, ale i do Grzegorza XVI. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej termino­logii Towiańskiego, jego sło­wom o „braterstwie Izraela z młodszymi braćmi”, „człowie­ku późniejszym”, „nowych narodach”, a także innym podobnym wypowiedziom, oka­że się, że terminu „starsi bra­cia” nie odnosił Towiański do religii judaistycznej, a raczej do narodu żydowskiego, zatem do narodu, który naprawdę jest starszy niż Francuzi, Polacy czy inne narody chrześcijań­skie. Towiańskiego pojmowa­nie Żydów jako „starszych bra­ci” Francuzów czy Polaków nie powinno zatem być, jak się wydaje, wrogie dla katolickie­go chrześcijanina; wszelako absolutnie wrogie pozostaje znamiennie bulwersujące poj­mowanie tego zwrotu, z któ­rym spotykamy się w obecnych czasach, począwszy od 13 kwietnia 1986 r.

Zapoznanie się z dziełem Andrzeja Towiańskiego daje nam zatem możliwość stwier­dzić, z jak mętnego źródła zaczerpnął Jan Paweł II swoją sentencję, wypowiedzianą po raz pierwszy w obecności naczelnego rabina Rzymu i potem kilkakrotnie powtórzo­ną. Pozostańmy jednak jeszcze przez chwilę przy tej papieskiej wizycie w synagodze rzymskiej i spróbujmy odgadnąć sens całej tej akcji, rzeczywiście sta­rannie zorganizowanej i od tej pory wielokrotnie przypomina­nej i medialnie opiewanej. Chyba nie pomylimy się, wyrażając domniemanie, że przynajmniej jednym z celów, do których dążyli organizatorzy tej papieskiej drogi do Canossy, była próba stłumienia wspomnień katolików o innym papieżu i o innym naczelnym rabinie Rzymu. Było to ponad 40 lat przed niefortunnym wydarze­niem z kwietnia 1986 r. ­w październiku 1944 r., w świę­to Jom Kippur, kiedy naczelne­mu rabinowi Rzymu, Izraelowi Zollemu, również w synagodze rzymskiej objawił się Jezus Chrystus; rabin Zolli przyjął chrzest 13 lutego 1945 r., przy czym jako wyraz wdzięczności za to, co papież Pius XII zdzia­łał dla ludności żydowskiej w latach II wojny światowej, przyjął chrzestne imię Euge­niusz, a więc chrzestne imię Piusa XII [8]. Rabina Zollego już od wielu lat wiązała z Piusem XII przyjaźń, która po chrzcie rabina zyskała jeszcze na sile; obu ich od tej pory łączył już nie tylko subtelny zmysł sztu­ki, podziw dla poezji Rilkego czy Wagnerowskiego Parsifala, ale w pierwszym rzędzie wspól­na wiara. Nawrócenie rabina spotkało się oczywiście z ogromną niechęcią czoło­wych przedstawicieli judaizmu włoskiego i światowego. Zapewne jednym z powodów ogólnoświatowej kampanii roz­pętanej o wiele później prze­ciwko osobie Piusa XII był wpływ papieża na konwersję Zollego. Papieska wizyta w synagodze rzymskiej, do której doszło 13 kwietnia 1986 r., oznaczała niewątpliwie tryumf rabina Toaffa, któremu udało się tak upokorzyć znienawidzone papiestwo, jak nie zdołał tego uczynić żaden z jego poprzedników; to symptomatyczne, że wygłoszone wówczas słowa o „starszych braciach” rabin Toaff tryumfalnie wykorzystał w tytule swej autobiografii9. Historia jednak po latach dopisala do jego tryumfu ironiczne post scriptum. Mianowicie syn tegoż rabina, Ariel Toaff, profesor historii średniowiecza i renesansu na uniwersytecie Bar Ilan w Tel Awiwie, w lutym 2007 r. wydal swoją książkę Pasque di sangue. Ebrei d’Eu­ropa e omicidi rituali (`Krwawa Pascha. Europejscy Żydzi i rytualne mordy’)’°, w której udokumentował na podstawie studiów nad źródłami — pocho­dzącymi zwłaszcza z rejonu północno-wschodnich Włoch ­że w średniowieczu rzeczywi­ście istniała na tym terytorium sekta żydów aszkenazyjskich, która dopuszczała się mordów rytualnych. Po gwałtownej kampanii medialnej, w którą włączył się także jego ojciec, ostatecznie zmuszono Ariela Toaffa, by wycofał swoją książ­kę z obiegu i po roku opubliko­wał nowe jej wydanie, w któ­rym przezornie osłabił swe pierwotne tezy; nie zamierza­my już wszakże zajmować się tu całą sprawą, stanowiącą tyl­ko kolejny rozdział w dziejach ograniczania swobody badań historycznych w Europie na początku XXI wieku. Niemniej pozostaje faktem, że podczas gdy posoborowi hierarchowie kościelni, bardziej posłuszni światu niż Bogu, lękliwie zabraniali w swych diecezjach kultu dziecięcych męczenni­ków, ofiar mordów rytualnych, na czele z najbardziej znanym z nich, św. Szymonem z Try­dentu — żydowski historyk, syn naczelnego rabina Rzymu, bez wahania wystąpił w obro­nie tych, których wyrzekli się ich współwyznawcy. W taki sposób współczesna historia stosunków Kościoła katolickie­go i rzymskiej gminy żydow­skiej zakreśliła doprawdy inte­resujący łuk — od Eugeniusza Zollego, przez Eliasza Toaffa, do Ariela Toaffa. Nie chcemy tu polemizować z dziwacznym konceptem, który ewidentnie talmudyczny judaizm, to wyznanie bez świątyni, bez kapłanów i bez ofiary, powstałe - tak samo jak islam - w reakcji na chrześcijaństwo, zamienia miejscami ze starozakonnym żydostwem; jego nonsensowność jest oczywista dla każdego katolika. Możemy tylko pokrótce odwołać się do trafnych słów szwajcarskiego teologa Karola Journeta, wybitnego dwudziestowiecznego tomisty, później mianowanego kardynałem, który pisał: „Żydowski błąd jest pomyłką łodygi, która w chwili, gdy zakwitnie, nie poznaje samej siebie, skonsternowana odrzuca kwiat i zwraca się ku korzeniom. Oto powstaje nowa formacja religijna. Jest nią obecne żydostwo. Ma dwa tysiące lat". Journet dodaje dalej, że judaizm wraz z islamem to dwaj skłóceni bracia, nawzajem do siebie podobni, którzy „wzajemnie głoszą Bożą transcendencję, wykluczając Trójcę i Wcielenie" i którzy „Bożemu objawieniu o duchowym zbawieniu świata stawiają na drodze doczesne losy własnego narodu". Spróbujmy teraz prześledzić powstanie inkryminowanego powiedzenia. Pierwszym człowiekiem, który w czasach nam współczesnych wypowiedział się o talmudycznych żydach, jako o „starszych braciach" chrześcijan, był Jan Paweł II. Stało się to 13 kwietnia 1986 r. podczas papieskiej wizyty w synagodze rzymskiej, w której papieża przy jął ówczesny naczelny rabin Rzymu Eliasz Toaff. Dosłowna wypowiedź papieża brzmiała: „Siete i nostri fratelli prediletti e, in un certo modo, si potrebbe dire, 1nostri fratelli maggiori", zatem: „Jesteście naszymi szczególnie umiłowanymi braćmi i w pewnym sensie, jeśli można tak powiedzieć, naszymi starszymi braćmi". Bliższego uzasadnienia tego zaskakującego sformułowania, które możemy eufemistycznie nazwać niefortunnym, już w papieskim przemówieniu nie znajdujemy. Przyjrzyjmy się wszakże bliżej papieskim słowom. Wiadomo, że sposób mówienia Jana Pawła II często obfitował w niejednoznaczności i że odległa mu była scholastyczna klarowność; w swej niepewności papież opatrywał potem często własne słowa cudzysłowami czy nawet jakimiś usprawiedliwiającymi „słownymi podpórkami”, którymi osłabiał czy wręcz kwestionował pewne stwierdzenia w tym samym momencie, w którym je wypowiadał. O wyjątkowo wysokim stopniu niepewności, którą papież czuł, gdy wygłaszał sentencję o „starszych braciach", świadczy to, że stosunkowo krótkie zdanie opatrzył zaraz dwiema swoistymi podpórkami, mianowicie wyrażeniami „in un certo modo" ('w pewnym sensie') oraz „si potrebbe dire”, (‘jeśli można tak powiedzieć; że tak powiem'); jego niepewność była ewidentnie tak wielka, że niebezpiecznie zbliżała się do przekonania, iż dopuszcza się czegoś niewłaściwego. Wszakże nie oparł się pokusie i coś go skłoniło do tego, że ostatecznie zdanie o „starszych braciach” rzeczywiście wypowiedział - trudno orzec, czy było to jego znane upodobanie do szokujących wystąpień, czy też inne, raczej polityczne powody; nie sposób przy tym nie zauważyć, że sentencja ta jest całkiem zgodna z o wiele szerszą „posoborową" praktyką, która zuchwale ignoruje tradycyjne nauczanie Kościoła o stosunku chrześcijaństwa do żydostwa. Wypowiedź papieża naturalnie wzbudziła niezwykły entuzjazm wszystkich wrogów religii katolickiej, którzy aż do dziś dnia nieustannie tłuką nią zawstydzonych katolików po głowach. Sam papież, pobudzony aplauzem mediów, pozbył się początkowego zażenowania i gdy później wprost nawiązywał do własnej wypowiedzi, czynił to już w przerobionej postaci, zatem bez tych usprawiedliwiających słówek, którymi przedtem ją opatrzył. Podczas wizyty w Ziemi Świętej w marcu 2000 r. (tak, chodzi o tę słynną wizytę w Jerozolimie, gdy Jan Paweł II z drżeniem wtykał kartki w szczeliny ściany świątyni Heroda...), podczas spotkania z naczelnym rabinem Izraela, które odbyło się 23 marca 2000 r., już niezupełnie w zgodzie z prawdą stwierdził, że wówczas, do żydów zgromadzonych w rzymskiej synagodze, powiedział jednoznacznie: „Siete i nostri fratelii maggiori". Skąd jednak Jan Paweł II wziął to wyrażenie? Starali się to od pierwszej chwili ustalić »komentatorzy papieskiego wystąpienia w rzymskiej synagodze; poprawnie przy tym przeczuwali, że istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by to sformułowanie pochodziło od jakiegoś ortodoksyjnego teologa katolickiego, dlatego szukali w źródłach niekatolickich. Początkowo wyrażano opinię, że praprzyczyny należy szukać u żydowskiego filozofa Marcina Bubera, który w Chrystusie widział swego „wielkiego brata". Jest jednak oczywiste, że w tym przypadku chodziło tylko o powierzchowne skojarzenie wywołane słowem „brat" - od Chrystusa, jako „wielkiego brata" żydowskiego myśliciela do talmudycznego żyda, jako „starszego brata" katolicyzmu wiedzie doprawdy bardzo daleka droga. Dopiero młoda polska historyczka literatury Agnieszka Zielińska zwróciła uwagę na rzeczywiste źródło, z którego czerpał Jan Paweł II - mianowicie na heterodoksyjne nurty w polskim romantyzmie, z którym przyszły papież zapoznał się bliżej w młodości, jako student polonistyki w Krakowie. „Starszego brata Izraela" spotykamy u Adama Mickiewicza w jego Składzie zasad z roku 1848, piętnastopunktowym programie, którym miała kierować się najpierw Mickiewiczowska legia włoska, ale później także życie w oswobodzonej Polsce. W punkcie dziesiątym czytamy: „Izraelowi, bratu starszemu, uszanowanie, braterstwo i pomoc na drodze ku jego dobru wiecznemu i doczesnemu". Mickiewicz nie był jednakże inicjatorem tego zwrotu - przejął go, bowiem od swego „Mistrza" i duchowego wodza, Andrzeja Towiańskiego.

Andrzej Towiański (1799-1878) był postacią dosyć zagadkową, o której do dziś panują rozmaite opinie - niektórzy uznają go za wizjonera, inni za oszusta, a są też tacy, którzy uważają, że pozostawał na usługach polityki rosyjskiej, starając się spowodować ideowy rozkład polskiej emigracji.(...) Paweł Zahradnik

Cała prawda o Opus Dei Oskarżenia Palikota wobec Opus Dei to stara mantra antyklerykałów. Dzieło św. Escrivy od dziesięcioleci opisuje się, jako "mafię Watykanu". Przypominamy stary tekst Vittorio Messoriego o mitach narosłych wokół tej formacji duchowej, opublikowany na łamach kwartalnika Fronda. Na międzynarodowym zjeździe pod znaczącym tytułem Totalitarian Groups and Cultism, który odbył się w Barcelonie w kwietniu 1993 roku, hiszpański socjolog Alberto Moncada na końcu gwałtownego j'accuse przeciwko Opus Dei postulował jej „dołączenie do listy sekt niebezpiecznych dla dzieci". [...] Profesor Moncada z zadowoleniem obwieścił założenie w Pittsfield, w stanie Massachusetts, „sieci" poświęconej wyłącznie walce z Opus Dei na całym świecie.

Wiele sekt - jedna Prałatura Opus Dei - atakowane „z zewnątrz" w nieustannych kampaniach i doniesieniach prasowych, straszone możliwością zakazu prowadzenia działalności, do którego próbowano doprowadzić posuwając się nawet do zapytań poselskich w tej sprawie; krytykowane „od wewnątrz" przez katolików oskarżających je o „integryzm przedsoborowy" (za jego ewangeliczny radykalizm) i o „dążenie do restaurazione" (za wierność nauczaniu papieskiemu) - jest celem ataków ruchów „do walki z sektami" (na całym Zachodzie, ale przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych). Nawet katolicy nie wiedzą zbyt wiele na temat batalii, jaka toczy się wokół tej pierwszej w dziejach Kościoła katolickiego Prałatury personalnej. Warto powiedzieć o tym teraz, żeby zrozumieć, o jak wysoką stawkę toczy się gra. Nie umiałbym przedstawić tego dobrze i dokładnie, zatem przytoczę Wam słowa dotyczące owej sprawy zapisane przez włoskiego eseistę Massima lntrovigne, na polu międzynarodowym jednego z najlepszych znawców współczesnego dzikiego rojowiska „nowych religii", zjawiska zaprzeczającego comme d'habitude - temu, co przepowiadali „eksperci": socjologowie, futurolodzy, a także teologowie i różni specjaliści w kwestiach religijnych, nie wyłączając księży i biskupów. Nie zapominajmy jednak, jaka jest najtrafniejsza definicja „eksperta": „to ktoś, kogo głównym zadaniem jest regularne tłumaczenie (za opłatą), dlaczego on sam i jego koledzy pomylili się w swoich przewidywaniach". W naszym przypadku owi specjaliści od opowiadania głupstw podanych w naukowym „opakowaniu", w latach 50. i 60. (ale i później), sformułowali teorię na temat „zaniku sacrum w cywilizacji przemysłowej". Zapewniali, że przyszłość będzie „świecka", zaklinali się, że w postmodernistycznej kulturze technologicznej nie ma miejsca na wymiar religijny. Wśród wielu innych pojawił się słynny biblista niemiecki Rudolf Bultmann, który już w latach 20., pod wrażeniem galenitowych odbiorników radiowych i elektrycznych żarówek zasilanych z sieci doprowadzonej do domu, zawyrokował, że człowiek mogący kręcić gałkami i słuchający głosu na odległość oraz korzystający ze sztucznego światła, nie może traktować poważnie Pisma Świętego. W ten sposób z naiwnej fascynacji postępem teutońskiego mola bibliotecznego wzięło swój początek „demaskowanie" Ewangelii, oczyszczanie ze wszystkiego, co nie miałoby podstaw „naukowych" i „racjonalnych" w rozumieniu z końca XIX wieku. Jeszcze dzisiaj w zapóźnionych klerykalnych „wylęgarniach myśli" bierze się na serio tę bultmanowską karykaturę – istniejącego tylko w teorii „człowieka nowoczesnego". Zdarzyło się oczywiście coś zupełnie innego niż przewidywano. Na Wschodzie, gdzie poczyniono największy w historii wysiłek, aby wykorzenić z serca człowieka wiarę w Nadprzyrodzone i nawrócić go na ateizm materialistyczny, cel ten nie został osiągnięty, a sama próba zakończyła się zupełnym fiaskiem również, dlatego (a może przede wszystkim), że społeczeństwa nie chciały zrezygnować z wyznawania religii. Co więcej, wbrew wszelkim teoriom była ona dla nich źródłem nie „alienacji", ale zaangażowania, także socjopolitycznego? Nie zapominajmy o tym, co często próbuje się przemilczeć: początek końca bloku marksistowskiego ma konkretną datę - sierpień 1980 roku, kiedy robotnicy Stoczni Gdańskiej zabarykadowali się w zakładzie - symbolu władzy komunistycznej (nieprzypadkowo noszącym imię Lenina) i rozpoczęli pierwszy - zaznaczam: pierwszy - strajk, którego władza nie miała odwagi stłumić siłą po raz pierwszy od tylu dziesiątków lat w krajach rządzonych przez reżim marksistowski. Na bramach robotnicy zawiesili dwa wizerunki, które pokazane przez telewizję, wywołały szok zachodnich „postępowców": Matki Boskiej Częstochowskiej i „ich" papieża, wybranego dwa lata wcześniej, który latem 1979 roku odwiedził ojczyznę, przez co udowodnił, po czyjej stronie w ustroju „ludowym" opowiada się społeczeństwo. Zdjęcia bram zabarykadowanej stoczni, „chronionej" przez Matkę Bożą i papieża, uchylane tylko po to, żeby wśród ogólnego aplauzu wpuścić do środka kardynała czy biskupów; zdjęcia robotników stojących w kolejce do spowiedzi udzielanej przez siedzących na taboretach między halami księży w sutannach i z fioletowymi stułami - wszystko to (a dobrze zdaje sobie z tego sprawę każdy, kto przez całe tygodnie w telewizyjnych wiadomościach oglądał takie obrazy) obaliło utarte wyobrażenia, pozornie niepodważalne, i spowodowało porzucenie mitów ideologicznej „nowoczesności". Na Wschodzie zamiast przepowiadanego „zeświecczenia", wbrew wszelkim przewidywaniom, miał miejsce niespotykany dotąd „wybuch" sekt, Kościołów, Kościółków, mniej lub bardziej ezoterycznych zakonów, orientalizujących kultów o setkach nazw i robiącej wrażenie liczbie adeptów, często sfanatyzowanych. Co pewien czas zdarza się jakaś rzeź, zabójstwo rytualne, skandal seksualny czy podatkowy. Potwierdza to ostatecznie diagnozę Gilberta K. Chestertona: „Problem współczesnego człowieka nie polega na niewierze w nic, ale przeciwnie, na wierze we wszystko". Świadkowie Jehowy, mormoni, krisznaici, scjentolodzy, Dzieci Boże, New Age, mooniści - te znane dosyć dobrze nazwy grup mających licznych zwolenników również we Włoszech (na przykład Świadkowie Jehowy są drugim, co do liczebności po katolikach wyznaniem na Półwyspie) nie są niczym innym, jak lepiej widocznymi punktami wśród mnóstwa innych, będących obiektem badań Massima lntrovigne, o którym już wspomniałem. Wynika z nich między innymi, że również Opus Dei bywa zaliczane do nurtu „nowej religijności", która ma wielu zagorzałych zwolenników, ale i równie licznych nieprzejednanych, nie mniej fanatycznych przeciwników. Posłuchajmy, więc lntrovigne'a. Zamieszczam dosyć długi cytat, nad którym - moim zdaniem - warto się zastanowić. W rzeczywistości niewiele wie się o tych sprawach, a dotyczą one coraz większej liczby osób. Można powiedzieć, że na Zachodzie każdy ma krewnego, przyjaciela czy przynajmniej znajomego zaangażowanego w jakiś sposób w „mistyczną eksplozję", poprzedzającą XXI wiek, wiek przepowiadanej „dokonanej sekularyzacji". Oddajmy głos naszemu ekspertowi: „Wobec mnożenia się nowych religii 0 wielu aspektach - szczerze mówiąc dyskusyjnych, pojawiają się zjawiska przeciwne, określane, jako 'ruch do walki z sektami', będące ze swej strony przedmiotem szeroko zakrojonych badań socjologicznych i psychologicznych. Tego rodzaju analizy ujawniły, że 'ruch do walki z sektami' (Anticult Movement) przeciwstawiający się nowym religiom, określanym, jako 'kulty niszczące osobowość', kładący nacisk na hipotezę o 'praniu mózgu' i żądający od państwa stanowczej interwencji, jest zjawiskiem zupełnie odrębnym w stosunku do grup walczących z nowymi religiami, począwszy od religii 'oficjalnej', 'historycznej', mającej przewagę liczebną. Wystąpienia przeciwko 'sektom' mogą sprawiać wrażenie jednolitego zjawiska, ale w rzeczywistości wygląda to inaczej. Uważniejszy obserwator dostrzeże dwa odrębne nurty, rodzące się z odmiennych źródeł, o rozbieżnych interesach, co przejawia się w zachodzących, co jakiś czas starciach. Jan Paweł II i następca św. Josemarii bp. Alvaro del PortilloJan Paweł II i następca św. Josemarii bp. Alvaro del Portillo Z jednej strony znajduje się tradycyjna awersja tradycyjnych Kościołów i wspólnot, formułujących osąd o charakterze przede wszystkim doktrynalnym. Taki osąd zakłada istnienie jednej prawdy, także w sferze religijnej, do której człowiek, choć z trudem, może się w pewien sposób odwołać. Istnieją, zatem kryteria prawdy i wartości, w których świetle nowe religie mogą być badane i poddawane ocenie. Tego rodzaju krytyce rodzącej się w kręgach religijnych bardziej przeciwstawia się niż przyklaskuje 'ruch do walki z sektami' (wywodzący się zazwyczaj spoza środowisk religijnych), który rodzi się ze społecznego protestu przeciwko nowym religiom i tak naprawdę proponuje krytykę wszystkich 'silnych' doświadczeń religijnych, bez względu na to, czy dotyczą one religii większościowych, czy mniejszościowych. Podczas gdy krytyka - nazwijmy ją - 'religijna' nowych religii uwypukla dyskusyjne aspekty 'sekt' w imię prawdy i wartości, Anticult Movement przeciwnie, uważa za 'sekciarstwo' odrzucenie relatywizmu i upieranie się, że również na polu religijnym istnieje tylko jedna prawda". lntrovigne dochodzi do następujących wniosków: „Motywacje ideologiczne występujące w tej polemice nie są łatwe do określenia. Łatwo ją sprowadzić z jednej strony do krytyki sekt, z drugiej - do krytyki religii w ogóle. W oficjalnym biuletynie jednej z głównych europejskich organizacji Anticult Movement – ADFI (Stowarzyszenia Obrony Rodziny i Jednostki) Alain Woodrow, Francuz, jeden z największych działaczy ruchu, napisał ostatnio, że 'a priori nie istnieje żaden powód, aby być bardziej pobłażliwym wobec Kościołów niż wobec sekt'. Na temat chrześcijaństwa Woodrow pisze ostatnio na przykład, że 'w swojej długiej historii [...] Kościół chrześcijański - katolicki, prawosławny i protestancki - był oskarżany o takie same ekscesy, o jakie teraz oskarża się sekty...' Choć, dodaje Woodrow, 'po ostatnim Soborze Kościoła katolickiego trzeba przyznać, że klimat się bardzo zmienił' i że 'sekciarski duch kontrreformacji wreszcie umarł'". W szczególności cieszy Woodrowa, że 'posty i inne formy ascezy praktycznie zanikły, a regulaminy wewnętrzne seminariów i zgromadzeń religijnych po Soborze uległy złagodzeniu'. Po spełnieniu tych warunków nasz autor może powiedzieć, że Kościół katolicki nie jest 'sektą'. Można sobie jednak zadać pytanie, jak ruch osądzi zjawiska - istniejące cały czas wewnątrz Kościołów i większościowych wspólnot - w których 'posty i inne formy ascezy' wcale nie zanikły, podobnie jak 'uczenie się katechizmu na pamięć', 'duch kontrreformacji' i idea utworzenia 'jednego prawdziwego Kościoła'. Jest to tradycyjna, typowa krytyka Kościoła katolickiego i innych doświadczeń religijnych chrześcijaństwa, wywodząca się z pewnych środowisk o ideologii laickiej. Przejąwszy jednak taką zasadę krytyki 'sekt', ryzykuje się zatarcie granic pojęć 'sekt' i 'nowych religii' (w odróżnieniu od religii tradycyjnych) i sprowadzenie dyskusji do ogólnej polemiki antyreligijnej'". lntrovigne pisze dalej w ten sposób: „Czołowy przedstawiciel 'laickiego' ruchu do walki z sektami napisał zresztą, że 'między Kościołami a sektami istnieje jedynie różnica stopnia i miary', a nawet, że 'z prawnego punktu widzenia różnica między nawróceniem a praniem mózgu jest trudna do uchwycenia'". Tu docieramy do tego, co nas najbardziej interesuje: „Z tego punktu widzenia, zważywszy, że ruch do walki z sektami kieruje swoje ataki pod adresem zjawiska takiego jak Opus Dei, pełnoprawnie należącego do świata katolickiego, można spodziewać się w przyszłości - po wyjaśnieniu pewnych nieporozumień - pogłębienia się podziału pomiędzy religijną krytyką nowych religii (we Włoszech, zwłaszcza w środowiskach katolickich) opartą na podstawie doktrynalnej prawdy o wartości (zazwyczaj nieufnej wobec interwencji państwa na polu religii) oraz atakami środowisk laickich, wymierzonymi przeciwko 'sektom' i 'sekciarstwu', stanowiącymi skutki odrzucenia możliwości istnienia jakiejkolwiek prawdy religijnej, 'starej' czy 'nowej'. Może to prowadzić do podejmowania prób objęcia sankcją prawną wszelkiego rodzaju 'mocnych' doświadczeń religijnych, czy to w obrębie religii tradycyjnych czy też alternatywnych". Tyle Massimo lntrovigne.

W jasno zarysowanym przez niego obrazie Dzieło [skrót od Dzieło Boże – Opus Dei - przypis redakcji] wydaje się celem jednym z wielu. Tak naprawdę od wielu lat jest ono jednym z ulubionych celów Anticult Movements, co potwierdził w czasie naszego spotkania ten sam badacz: „W żadnej z ich gazet i czasopism nie brak nigdy artykułu zajadle krytykującego Opus Dei, czasem zakończonego wezwaniem do władz o postawienie go poza prawem. Ich 'koniem bojowym' jest skandal związany z używaniem włosiennicy, zalecanej również innym (w pewnych granicach, przy zachowaniu pewnych zasad) przez Błogosławionego Escrivę [Błogosławiony Josemaria Escriva, założyciel Opus Dei - przypis redakcji]. Anticults robią wrażenie ogarniętych obsesją włosiennicy, jak gdyby nie chodziło tu o wolny wybór wolnych, dorosłych ludzi, lecz przymus." Na międzynarodowym zjeździe pod znaczącym tytułem Totalitarian Groups and Cultism, który odbył się w Barcelonie w kwietniu 1993 roku, hiszpański socjolog Alberto Moncada (jak mi powiedziano - „eks") na końcu gwałtownego j'accuse przeciwko Instytucji założonej przez jego rodaka Escrivę postulował jej „dołączenie do listy sekt niebezpiecznych dla dzieci". Szczególna to propozycja, jako że Dzieło przyjmuje (i to tylko na próbę) jedynie osoby, które ukończyły osiemnasty rok życia, a więc dziećmi z całą pewnością już nie są. Profesor Moncada z zadowoleniem obwieścił założenie w Pittsfield, w stanie Massachusetts, „sieci" poświęconej wyłącznie walce z Opus Dei na całym świecie. Zdaniem Massima lntrovigne, „tym, co tak naprawdę przeszkadza i często bulwersuje w Opus Dei jest proces nawrócenia, który wiele osób przeżywa traktując 'zbyt poważnie' przesłanie Ewangelii jak na gust tych, którzy - dziś także w samym Kościele - chcieliby sprowadzić ją do etyki, moralności, wychowania obywatelskiego i zaangażowania socjopolitycznego możliwego do przyjęcia przez wszystkich". Zaskakujące, że jednym z powodów, dla których walczy się z „kultami" - wrzucając do jednego worka także, jeśli nie przede wszystkim, Opus Dei – są nadużycia finansowe, jakich dopuszczają się przywódcy grup religijnych. Jest to - powtarzam - zaskakujące, ponieważ również z pozoru nieskazitelne Movements stały się, jak się wydaje, dochodowym interesem, nie mówiąc o tym, że działają poza prawem. Skutkiem tego „poszkodowany przez sektę”, (którą często jest Opus Dei; prawdopodobnie w samej Hiszpanii, nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, kilkudziesięciu aspirantów na członków padło ofiarą ich „leczenia" z zastosowaniem przemocy) zostaje schwytany, wciągnięty do furgonetki, przewieziony i zamknięty w tajnym mieszkaniu lub pokoju motelowym. Tam przystępuje się do „odprogramowania", w celu wyleczenia go z „prania mózgu", któremu jakoby został poddamy w „sekcie". Jednakże „odprogramowanie" (z wynikiem często niosącym rozczarowanie samym „ratownikom") kosztuje średnio 50 tysięcy dolarów, pokrywanych przez osoby, które poprosiły o interwencję movement-men, nierzadko poświęcającym się całkowicie wykonywaniu tego popłatnego zawodu. Zdaniem wielu badaczy tego niepokojącego zjawiska upór, z jakim przedstawia się Opus Dei, jako niebezpieczną sektę, (co usprawiedliwia przymusowe „odprogramowanie"), jest skutkiem określonej strategii. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych ruchy do walki z sektami fermentują w środowiskach radykalnego protestantyzmu, liberalnego agnostycyzmu, fundamentalistycznego judaizmu lub „masoneryzmu", które wymknęły się spod kontroli i działają, jako niepodlegające nikomu odłamy. Dla nich wszystkich prawdziwym wrogiem, z którym trzeba walczyć, jest Kościół katolicki. Nie chodzi tu oczywiście o Kościół w niektórych krajach, osłabiony, niemalże pokonany przez „świat" z własnej woli [basso], jak gdyby przepraszał, że jeszcze żyje, nawet jedynie jako ekumeniczna „organizacja dobroczynna". Nie, walka toczy się z Kościołem Papieża, „twardego" Papieża reagującego na obowiązującą mentalność i przypominającego o wymaganiach Ewangelii, która w sposób nieunikniony dzieli i wywołuje sprzeciwy. Kościół, który zamiast dążyć do tego, co przyjemne, nie zapomina nigdy wywołującego niepokój (dla wielu osób nie do przyjęcia) napomnienia Chrystusa: „Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam" (Łk, 12,51).

Dzisiejszy prałat Opus Dei bp. Javier Echevarría

W ten sposób działalność owych środowisk przeciwko Opus Dei sięga znacznie dalej. Obrały sobie za cel ataków watykańskie centrum, w celu jego szkalowania zwraca się ją przeciwko Instytucji założonej przez Escrivę, która ze względu na swoją wierność nauczaniu papieskiemu uważana jest za rodzaj współczesnego, siejącego postrach Towarzystwa Jezusowego, zastęp nowych templariuszy, których rozgromienie doprowadzi do upadku ostatnie bastiony Rzymu. Stąd pochodzi poparcie dla ruchów do walki z sektami udzielane im – czy jawnie, czy w sposób zakamuflowany - przez niektórych katolickich przeciwników Dzieła, przejętych przede wszystkim jedną rzeczą: aby nie wierzyć „za bardzo" i nie traktować „zbyt serio" paradoksów i radykalizmu Ewangelii. Jest to poparcie w pewnym stopniu masochistyczne, ponieważ większość tych osób to duchowni, którzy złożyli śluby czystości, ubóstwa, posłuszeństwa, a więc zaliczający się do zwalczanej grupy podlegającej „silnym" doświadczeniom religijnym. Oni także zaliczaliby się do kategorii „fanatyków" do „odprogramowania". Całe to, często ignorowane, zakulisowe zamieszanie nie jest - jak widać - wytworem fantazji ani (Boże uchowaj!) popadaniem w powszechne doszukiwanie się, „kto za tym stoi", już wcześniej potraktowane z należytą ironią. To fakty i mechanizmy, które świadczą o pewnych zachodzących zjawiskach. Miało miejsce pewne zdarzenie, które zaskoczyło każdego, kto nie znał prawdziwej stawki, o jaką toczy się ta gra bez zasad. Wy też przeglądacie prasę światową i wiecie, że prasa angielska nie poświęca zbyt wiele miejsca katolicyzmowi: sprawy papistów, hispanics, Irlandczycy, macaroni-eaters... W najlepszym wypadku barwny folklor jak z pocztówki: Szwajcar, lektyka papieska, wachlarze... Zatem owa prasa, by użyć eufemizmu - roztargniona, przy okazji beatyfikacji Escrivy zamieściła na pierwszych stronach wypowiedzi prowadzące zaciekłą, kontynuowaną przez następne tygodnie, kampanię przeciwko planom Papieża. Udało się udokumentować fakt, że źródłem tych kampanii były związki zamieszczających je gazet (będących w posiadaniu środowisk silnie, często fanatycznie antykatolickich, o których już była mowa) z networks (najczęściej amerykańskimi) walki z sektami. Po nawet pobieżnym przejrzeniu wiadomości prasowych można dostrzec próbę przekonania czytelnika, że Papież - „wynosząc na ołtarze hiszpańskiego fanatyka, założyciela tajnego lobby, wylęgarni innych fanatyków" - nie tylko odkrył swoje prawdziwe oblicze wroga tolerancji spod znaku liberałów, ale też osłonił swoim autorytetem sfałszowany proces beatyfikacyjny, doprowadzony do końca tylko dzięki pieniądzom i być może szantażowi jakiejś tajemnej mocy. Stwierdzono między innymi, że w zamian za nadanie swojemu założycielowi tytułu „Błogosławionego" Opus Dei zobowiązało się pokryć dziurę w budżecie Stolicy Apostolskiej, spowodowaną przez niebezpieczne spekulacje pewnego amerykańskiego biskupa pochodzenia litewskiego, noszącego historyczny tytuł „Horta z Kartaginy" (była to jedna ze starożytnych diecezji północnoafrykańskich zalanych przez islam), znanego jako dyrektor banku watykańskiego, o złowrogo brzmiącym nazwisku – Paul Marcinkus... Poza tym, według opinii teologów, w sprawie beatyfikacji i kanonizacji związanych z papieskąnieomylnością„skandal Escrivy" i „Operacja Opus Dei" pozbawiły wiarygodności sam dogmat. Sukces takiej kampanii przyczyniłby się do znacznego naruszenia „gmachu dogmatycznego" Kościoła katolickiego. Siekiera nie została przyłożona do gałęzi, ale do samego korzenia kościelnego drzewa. Czas przejść do sedna sprawy: czym jest owo Opus Dei, które od samego początku, wszędzie gdzie działa, wzbudza tyle miłości i nienawiści? Jak narodziła się, jak rozwijała, jak jest zorganizowana ta organizacja stanowiącą prawdziwą „kość niezgody"? Mógłbym odpowiedzieć natychmiast, że „narodziła się" w 1928 roku (zobaczycie, że cudzysłów jest tu konieczny, kiedy wam wytłumaczę, jak należy rozumieć w tym wypadku „narodziny"), a od 1982, czyli w siedem lat po śmierci jej założyciela, która nastąpiła 26 czerwca 1975, Societas Sanctae Crucis et Operis Dei, bo tak brzmi jej oficjalna nazwa, stała się pierwszą i do tej pory jedyną „Prałaturą personalną" w Kościele katolickim. Po takim stwierdzeniu można spodziewać się naturalnej reakcji: no dobrze, a co to jest „Prałaturą personalna"? Najdokładniejszą definicję znajdziemy w oficjalnych dokumentach: grubym tomie w czerwonej oprawie ze złotymi literami - Annuario Pontificio (Rocznik Papieski) - którego redakcja mieści się przy Sekretariacie Stolicy Apostolskiej. Ta autorytatywna książka, znajdująca się na wszystkich „liczących się" stołach świata (od dzienników, przez ambasady aż po siedziby służb specjalnych...) mówi, co następuje: „Prałatury personalne to struktury prawne nie wpisane w podziały terytorialne, mające na celu czuwanie nad odpowiednim rozmieszczeniem kapłanów lub realizacją specjalnych inicjatyw duszpasterskich i misyjnych w różnych regionach i grupach społecznych". Przypomnijmy, że propozycja powołania do życia tego rodzaju instytucji, nowej w historii Kościoła, która - jak się wydawało - w ciągu dwóch tysięcy lat swojej historii zdołała przeeksperymentować już wszystko w zakresie form kanonicznych, została przedstawiona na Soborze Watykańskim II, a zasady jej działalności określone są w innych dokumentach papieskich. Rocznik dalej podaje: „Stolica Apostolska może, po wysłuchaniu zainteresowanych Konferencji Episkopatu, powołać Prałatury Personalne i nadać im statuty. Prałaturom przewodzą prałaci, mogący tworzyć seminaria krajowe lub międzynarodowe i kształcić alumnów". Żeby Was jeszcze trochę pomęczyć kościelnym żargonem, przytoczę, co watykański redaktor napisał na zakończenie: „Przewiduje się udział świeckich, na mocy umów z Prałaturą, w jej dzieło apostolskie. Obowiązujące przepisy kanoniczne przewidują ponadto zawarcie w statutach zasad, na jakich będą opierać się stosunki Prałatury z hierarchią lokalną Kościołów, na których terenie prowadzi ona, po uprzednim uzyskaniu zgody biskupa diecezji, działalność duszpasterską lub misyjną". Język prawa kanonicznego. Tutaj konieczny, wręcz nieodzowny - w kwestiach dotyczących instytucjonalnego porządku Kościoła każde słowo zostało wyważone i poddane próbie dziesiątków, jeśli nie setek lat studiów, dyskusji, a zwłaszcza doświadczenia. We wspólnocie Kościoła życie zawsze wyprzedza prawo. Przysłowiowa watykańska powolność bierze się między innymi z odrzucenia „oświeceniowej" abstrakcji, z alergii na „ideologiczny" schematyzm, zgodnie, z którym intelektualiści siedząc za biurkiem organizują rzeczywistość według własnych teorii i utopii. Wracając do oficjalnej definicji „Prałatury" - dla niewtajemniczonych brzmi owa bardzo tajemniczo. Może wyda się jaśniejsza odpowiedź dana w pewnym wywiadzie przez biskupa Del Portillo na pytanie: „Co to jest prałatura personalna, a Prałatura Opus Dei w szczególności?". „Jest to hierarchiczna struktura w Kościele, łącząca duchownych i świeckich pod jurysdykcją prałata, w celu realizowania określonego zadania apostolskiego pośród zwykłych chrześcijan na świecie, ucząca jak przekształcić zwykłą pracę w modlitwę, okazję do spotkania z Bogiem". Spróbujmy wytłumaczyć to raz jeszcze za pomocą definicji, która wydaje mi się najlepsza dzięki swojej zwięzłości: „Prałatura personalna jest programem apostolskim Kościoła, mającym prawną strukturę". Uświadomcie sobie jednak, że Opus Dei dopiero po 54 latach otrzymało taki status, który (jak mówią stojący na jego czele) w pełni zaspokaja jego dążenia i jest uważany za ostateczny punkt dojścia. Ponad pół wieku Opus Dei szukało dla siebie miejsca, którego nie znajdowało w prawie kanonicznym tamtych czasów, „wylewając wiele łez" (słowa Escrivy), zgadzając się na „mniejsze zło", przy zastrzeżeniach i w poczuciu prowizoryczności, na to, na co udzielała pozwolenia Stolica Apostolska, co było jednak „pomostem w porcie Kościoła, do którego nie chcieliśmy przybijać". Także to ostatnie sformułowanie należy do założyciela, który umarł, zanim Opus Dei mogło rzucić kotwicę w wytęsknionej i poszukiwanej przystani. On jednak nigdy w to nie wątpił. Pisał w 1951 roku w liście do swoich bliskich: „Nie wiem, kiedy przyjdzie czas na odpowiednie dla nas rozwiązanie prawne. Choć nie wiem, kiedy to nastąpi, choć wiem, że minie do tego czasu wiele lat, zawsze będę powtarzał: nie wątpię, że to się spełni...". Być może dotrze do was echo tego, co zostało nazwane „prawnymi losami Opus Dei". To inne nagłośnione nieporozumienie. Cóż, widać taki jest los Instytucji... Jednakże przy studiowaniu któregoś z kolei dossier doszedłem do wniosku, że wszystko sprowadza się wyłącznie do tego, co zaraz opiszę. Z jednej strony stoją ludzie Opus Dei, którzy twierdzą, że wszystko było jasne od samego początku, ponieważ prałat Escriva zobaczył w cudowny sposób to, co ma stworzyć w przyszłości, i jego działania zmierzały do realizacji owej wizji. Z drugiej natomiast strony mówi się, że także Dzieło - jak wiele instytutów katolickich - powoli szukało swojego „miejsca" w prawie kanonicznym, wykorzystując zbierane latami doświadczenia.

Nie uważam, aby to wzajemnie wykluczało się. Bez względu na wszystko stało się to jednym z powodów opinii o nadmiernej dyskrecji, jeśli nie tajemnicy: Opus Dei zmuszone przez dziesięciolecia do akceptowania, z braku innej „przegródki" w istniejącym prawie instytucjonalnym Kościoła, kanonicznego statusu „instytutu świeckiego”, (co czyniło z jego członków, chcących pozostać z gruntu „świeckimi", niemalże przebranych duchownych), starało się nie upubliczniać zasad działalności - statutu nadanego mu przez Stolicę Apostolską.

Modlitwa do św. Josemarii EscrivyModlitwa do św. Josemarii Escrivy Te kanoniczne przepisy nie były „tajne", jak już wiele razy wspomniałem. Mógł się z nimi zapoznać każdy, kto chciał (nie mówiąc o tym, że były dobrowolnie przyjmowane przez członków), choć z dystansem podchodzono do struktury uważanej za nieodpowiednią, tymczasową. Dyskrecja, oznaka dyskomfortu, doprowadziła do rozejścia się pogłosek na temat „tajnych praw", „objętego tajemnicą statutu". Uczciwość nakazuje wspomnieć, że po sięgnięciu przez Prałaturę upragnionego celu, Codex juris particularis Operis Dei, (czyli norm, na których opiera się funkcjonowanie Instytucji i działalność jej członków) był rozpowszechniany bez problemów i umieszczano go w suplemencie wszystkich książek traktujących o tym zjawisku, również napisanych przez „opusdeistów". Po śmierci założyciela, kiedy zostało utworzone stanowisko pierwszego Prałata Opus Dei, objął je prawie siedemdziesięcioletni, ale zachowujący dobrą formę Alvaro del Portillo - inżynier, absolwent filozofii, a następnie prawa kanonicznego, który był przez ponad 40 lat jednym z najbliższych współpracowników Błogosławionego, a jego prawo i obowiązek objęcia po nim funkcji zostały natychmiast jednogłośnie uchwalone przez Kongres Generalny Dzieła. Wytrwał on bez przeszkód w metodologicznym zapale zapoczątkowanym przez swojego poprzednika. Nie zaistniał, zatem kryzys (wiele osób obawiało się go, a wiele innych go oczekiwało), który często w Kościele następuje po odejściu charyzmatycznego lidera powołującego do życia jakąś instytucję. Wybór del Portilla spotkał się z całkowitym uznaniem Stolicy Apostolskiej, co potwierdza między innymi fakt, że w 1991 roku tenże kapłan otrzymał sakrę biskupią z rąk Jana Pawła II. Pomimo że Prałaturą - innymi słowy, tu użytymi dla lepszego zrozumienia - jest podobna do „diecezji obejmującej społeczność, ale bez określenia terytorium" (terytorium Opus Dei jest cały świat, a jego społecznością sąjego członkowie) i mimo że według definicji na czele diecezji stoi biskup, prałat nie musi mieć godności biskupiej. Z kanonicznego punktu widzenia Del Portillowi nie brakowało, więc niczego - a był on wtedy prostym księdzem, tyle, że noszącym honorowy tytuł monsinior - do objęcia w 1982 roku i pełnienia do 1991 roku funkcji głowy tej pierwszej w historii Kościoła Prałatury personalnej. Wyniesienie do godności biskupa, poza tym, że stanowiło ono kolejny dowód poparcia Kościoła, dawało mu możliwość samodzielnego wyświęcania kleru wykształconego przez jego Prałaturę, co wpływało na podniesienie jej prestiżu. Wzbudziło to również zaniepokojenie osób jej niechętnych i podejrzenia oraz oskarżenia o tworzenie „Kościoła równoległego". Stawiający tego rodzaju oskarżenia muszą brać pod uwagę (między innymi) pewien niepodważalny fakt: Opus Dei nie jest grupą poświęconych „braci" lub „sióstr", zgromadzeniem, zakonem, „instytutem życia konsekrowanego", podlegającym w związku z tym według prawa kanonicznego Kongregacji do spraw Życia Konsekrowanego. Opus Dei nie podlegając żadnemu „przełożonemu", lecz prałatowi i Kongregacji Biskupów - jest samo częścią struktury hierarchicznej Kościoła. Zatem i ono jest „Kościołem", jest jego integralną częścią, nie może, więc (według tej samej logiki kanonicznej) być „równoległe". Tego rodzaju zarzuty są tym bardziej nieuzasadnione, że Dzieło deklaruje (zgodnie z przepisami, jakimi jest ograniczane) wierność Stolicy Apostolskiej, w szczególności papieżowi, co wzbudza nieufność tych samych osób, (co jest dowodem na pewien brak spójności), które podejrzewająje o chęć działania „po swojemu" i podążania drogą restaurazione. Statuty Opus Dei zabraniają otwierania Ośrodków (a nawet rozpoczynania działalności duszpasterskiej przez jego członków) bez uprzedniej wyraźnej zgody miejscowego biskupa, przy regularnym informowaniu go o działalności i przy współpracy z lokalnym duszpasterstwem. Prałatura, zatem musi stać u boku biskupów i diecezji lokalnych, a nie zastępować je; współpracować, a nie przeciwstawiać się. Taki stan rzeczy potwierdza - jak się wydaje - fakt, który już przytoczyliśmy: niespotykany nigdy dotąd plebiscyt ponad jednej trzeciej światowego episkopatu „upraszający" u papieża beatyfikację monsiniora Escrivy. Vittorio Messori

Hiszpania: zamiana ról w „el partido único” Jak było stuprocentowo przewidywalne, niedzielne wybory w Hiszpanii wyniosły do władzy liberalnych technokratów z Partii Ludowej. Według nieoficjalnych jeszcze wyników uzyskała ona 44,62 proc. głosów, co daje jej 186 mandatów w 350-osobowej Izbie Deputowanych, a więc większość absolutną. Premierem będzie lider PP, 56-letni Mariano Rajoy Brey. Socjalistom (PSOE) przypadnie 110 mandatów, chadecko-liberalnym nacjonalistom katalońskim (CiU)) – 16, Zjednoczonej Lewicy (IU) wraz z katalońskimi Zielonymi (ICV) – 11, koalicji baskijskiej lewicy nacjonalistycznej (AMAIUR) – 7, Unii Postępu i Demokracji (UPyD) – 5, Nacjonalistycznej Partii Baskijskiej (PVN) – 5, Republikańskiej Lewicy Katalonii (ERC) wraz z niepodległościowcami (RI) – 3, nacjonalistom galicyjskim (BNG) – 2, oraz po jednym mandacie – koalicji nacjonalistów i ekologistów z Walencji (CC), regionalistom asturyjskim (FA) i nacjonalistom baskijskim z Nawarry (GBAI).

Źródło: rotatywizm i kacykizm

Aby zrozumieć naturę obecnego systemu politycznego Hiszpanii, należy cofnąć się myślą spory szmat czasu, dokładnie zaś do 29 XII 1874 roku, kiedy to gen. Arsenio Martínez-Campos „rozwiązał” bez jednego wystrzału groteskową I Republikę (pięciu prezydentów w ciągu niecałych dwóch lat!), inaugurując w ten sposób tzw. Restaurację – niestety, nie monarchii prawowitej i katolickiej, tylko liberalnej i pod panowaniem uzurpatorskiej linii Burbonów. Kamieniem węgielnym tak restaurowanej monarchii stał się pakt polityczny, który zawarli przywódcy dwu partii: liberalno-konserwatywnej (Antonio Cánovas del Castillo) i liberalno-postępowej (Práxedes Mateo-Sagasta). Umówili się oni, że niekończące się od 40 lat lat i znaczone ciągłymi przewrotami, a wreszcie katastrofą monarchii konstytucyjnej w latach 1868-74, walki między konserwatywnymi moderados a postępowymi exaltados, należy zakończyć kompromisem polegającym na wprowadzeniu – na wzór brytyjski – systemu dwupartyjnego, z przemiennym sprawowaniem władzy, co nazwano rotatywizmem (rotativismo). Hiszpańscy liberałowie zmodyfikowali jednak co nieco ów system, umawiając się, że o tym, kiedy będą przeprowadzone wybory i kto będzie sprawował po nich władzę, zdecydują nie wyborcy, lecz przywódcy owych partii po dokonaniu analizy komu w danym momencie opłaci się bardziej rządzić, a komu pozostawać w opozycji. Zadanie dopasowania wyników wyborów do ustaleń polityków pozostawiono prowincjonalnym i lokalnym władzom cywilnym i wojskowym, mającym w ręku zarówno „kij” (groźby i naciski), jak i „marchewkę” (synekury). Jako że owych lokalnych „władców” nazywano ironicznie „kacykami”, system ten stał się znany pod nazwą „kacykizmu” (caciquismo). Rotatywizm funkcjonował bez szwanku przez ponad dwie dekady. Załamał się na początku XX wieku z powodu naporu sił antysystemowych (republikanie, separatyści, socjaliści, anarchiści), a monarchii nie zdołała uratować też „odgórna” dyktatura gen. Miguela Prima de Rivery w latach 1923-1930. Dalszy ciąg jest na ogół dobrze znany (co nie znaczy, że dobrze rozumiany): ponowna anarchia II Republiki, przechodząca w pełzającą czerwoną rewolucję, powstrzymaną narodowo-wojskowym powstaniem 1936 roku, wojna domowa, wreszcie prawie czterdzieści lat zinstytucjonalizowanej dyktatury personalnej gen. Franco w państwie autorytarno-katolickim, niestety po części fasadowo, bo z jednej strony wykoślawianym (zwłaszcza na początku) przez faszyzujący, etatystyczny i eklektyczny ideowo falangizm, z drugiej zaś po cichu rozkładanym od wewnątrz przez elementy liberalizujące (chadecy, monarchiści liberalni, technokraci).

Partiokracja „bandy czworga” Efektem tzw. tranzycji (transición) demokratycznej w latach 1975-1978 było ukształtowanie się parlamentarnej demokracji ateistycznej i partiokratycznej, „ukoronowanej” pseudomonarchią w postaci „malowanego króla” z tej samej linii uzurpatorskiej, sankcjonującego bez sprzeciwu nawet dzieciobójstwo. System ten wypełnia szczelnie oligarchia partyjna, złożona zasadniczo – tak jak w wielu innych krajach: Francji, Niemczech, Polsce wreszcie – z „bandy czworga”. Tworzą ją: „konserwatyści” z Partii Ludowej (Partido Popular; PP), socjaliści z PSOE (Partido Socialista Obrero Español), Zjednoczona Lewica (Izquierda Unida; IU), w której prym wiodą komuniści, oraz separatystyczni nacjonaliści – zwłaszcza katalońscy. Partie te wiodą, rzecz jasna, „zażarte spory”, ale faktycznie nic ich nie różni w kwestiach naprawdę fundamentalnych: wszystkie są demoliberalne, laickie, egalitarne, tworzą, zatem tylko różne frakcje i odcienie „jednej partii” (el partido único) demo-oligarchicznej „klasy politycznej”. W sensie metapolitycznym są, więc zorganizowaną Anty-Hiszpanią, stanowiącą zaprzeczenie tego, co jest powołaniem prawdziwej Hiszpanii od czasów konwersji (687) ariańskiego króla Rekkareda, potwierdzonym później rekonkwistą, a wreszcie konkwistą Nowego Świata dla Chrystusa, – czyli bycie Katolicką Monarchią Misyjną.

„Lewica ducha” i „prawica brzucha” Podczas hiszpańskiego „okrągłego stołu” (pakt z Moncloa w 1977 roku) do wygrywania na przemian wyborów wyznaczono postfrankistowską „prawicę” i socjalistyczną lewicę. Wrócono, zatem do sprawdzonego za Restauracji systemu rotatywizmu, z tą różnicą, że w demokracji medialnej „kacyków” zastąpili marketingowi „kreatorzy wizerunku”, nadto w toku kolejnych lat na „prawicy” Unię Centrum Demokratycznego zastąpił Sojusz Ludowy, (czyli obecna Partia Ludowa). Specyfiką partiokracji hiszpańskiej jest to, że tamtejsza lewica – zwłaszcza od czasu przypadkowego skądinąd dojścia do władzy ideologicznego fanatyka José Luisa Rodrígueza Zapatero – jest „lewicą ducha”, rzecz jasna nieczystego, to znaczy skupia się wyłącznie na antychrześcijańskiej „rewolucji nihilizmu” moralno-obyczajowego oraz na również barbarzyńskim szale zemsty i niszczenia wszelkich śladów frankizmu, zostawiając sprawy „żołądkowe” do tego stopnia odłogiem, że przez konkurentów z lewa oskarżana jest o służalczość wobec plutokracji. Jeśli porównać to z naszymi realiami, to zapateryzm jest czymś u nas zupełnie niewyobrażalnym, to znaczy połączeniem „palikotyzmu” z „antypeerelizmem” PiS (tę analogię co do pragnienia likwidacji „pozostałości dyktatury” podniósł zresztą onegdaj w wywiadzie dla włoskiego dziennika La Repubblica sam Jarosław Kaczyński). Partia Ludowa z kolei jest „prawicą brzucha”, to znaczy całkowicie wypłukanych z jakiejkolwiek ideowości „księgowych”, zżymających się na rozrzutność socjalistów, podobnych w tym do statystycznego „konserwatysty” amerykańskiego, którego oczy nabierają blasku dopiero wtedy, gdy mowa o centach i dolarach. Partia Ludowa to coś w rodzaju naszej Platformy Obywatelskiej, ale jeszcze bardziej na lewo: Jarosław Gowin, którego „wrażliwość konserwatywną” tak gorąco rekomendował niedawno premier Tusk, z PP zostałby usunięty, nie za co innego, jak właśnie za ową „wrażliwość”. Po części tłumaczy się to tym, że socjologicznie rzecz ujmując PP to dzieci (dziś właściwie już wnukowie) establishmentu frankistowskiego, czyli jakby SLD u nas, tyle że bardziej gorliwie zacierający ślady i dlatego właśnie jak ognia unikający zajmowania stanowiska w wojnie cywilizacyjnej i wojnie o pamięć, którą wznowili socjaliści. Jednym z wielu przykładów (obok byłego premiera J.M. Aznara) może tu być wybitny przedstawiciel intelektualnego zaplecza PP, prof. José María Beneyto Pérez-Cerdá (ur. 1956), pochodzący z tej samej rodziny, co główny teoretyk „narodowo-syndykalistycznego państwa totalitarnego”, Juan Beneyto Pérez (1907-1994). Cała czterdziestoletnia niemal historia hiszpańskiej „demokratury” polega więc na tym, że kiedy rządzą socjaliści, to przeprowadzają coraz to gwałtowniejszą rewolucję nihilizmu, natomiast kiedy rządzą „konserwatyści”, to zastany przez nich etap rewolucji ulega stabilizacji i „zakorzenieniu”, stając się tym, co najtrudniejsze do odwrócenia – zwyczajem. Zadaniem „prawicy” jest też znalezienie pieniędzy w pustej kasie na kolejne eksperymenty socjalistów, kiedy powrócą do władzy. Dziś to Rajoy ma być hiszpańskim Balcerowiczem, któremu przypadło to zadanie. Trzeba jednak przyznać, że jest ono wyjątkowo trudne ze względu na totalną zapaść, w jakiej znalazł się kraj, która jeszcze się pogłębi, gdy jak domek z kart rozsypie się system euro. I w tym zresztą jest cień nadziei na prawdziwą zmianę. Jacek Bartyzel

Zarobki, emerytury i podatki duchownych w różnych krajach świata Kwestia opłacania i opodatkowania duchownych, zapewniania im emerytur i rent jest różnie rozwiązywana na świecie, w tym także w krajach europejskich. Funkcjonują takie źródła finansowania jak podatek kościelny, są też różne formy dotacji państwowych. We Włoszechzarządzaniem składkami społecznymi od księży Kościoła katolickiego oraz duchownych innych wyznań i wypłatą emerytur, a także rent, zajmuje się specjalny Fundusz Kościelny (Fondo clero), który działa w ramach odpowiednika Zakładu Ubezpieczeń Społecznych (INPS). Od 2000 roku do tego funduszu należą także księża nieposiadający włoskiego obywatelstwa, ale pracujący w diecezjach w tym kraju. Funduszem tym nie są objęci zakonnicy (jezuici, benedyktyni itd.), gdyż nie podlegają oni Konferencji Episkopatu Włoch, która zawarła porozumienie w sprawie regulacji systemu emerytur dla księży z INPS. Zgodnie z przepisami obowiązującymi od 2003 roku prawa do emerytury z tego funduszu nabywa się po ukończeniu 68 lat. Zarobki księży diecezjalnych, których jest we Włoszech 38 tysięcy, wynoszą - zgodnie z ustaleniami Konferencji Episkopatu - od 883 do 1376 euro.Teoretycznie pieniądze na płace dla księży powinny pochodzić ze specjalnego funduszu utrzymania duchowieństwa, na który wierni wpłacają dobrowolne sumy. W praktyce jednak środki stamtądw ystarczają tylko na 5 procent pensji, dlatego wypłacane są one z funduszu, zgromadzonego dzięki zasadzie 8 promili, czyli odpisów od podatku w tej wysokości, deklarowanych przez obywateli na utrzymanie Kościoła katolickiego. Co roku włoski Kościół otrzymuje z "8 promili" blisko miliard euro. W Niemczech księża mają status porównywalny do statusu urzędników państwowych i podlegają ubezpieczeniu emerytalnemu. Tak jak w przypadku urzędników składki emerytalne opłaca państwo, tak w przypadku księży i pastorów składki płacą Kościoły. Składki trafiają na kościelne fundusze emerytalne (Pensionsfond, Versorgungskasse), niezależne od państwowego systemu emerytalnego. Kościoły opłacają uposażenia i emerytury księży i pastorów wyłącznie z własnych środków. Głównym źródłem dochodów Kościołów jest podatek kościelny, pobierany od członków wspólnoty religijnej. Obecnie w większości z 16 niemieckich krajów związkowych podatek kościelny wynosi 9 proc. podatku dochodowego, a w Bawarii i Badenii-Wirtembergii - 8 proc. Zarówno anglikańscy, jak i katoliccy księża w W. Brytaniido celów podatkowych traktowani są, jako osoby pracujące na własnym rozrachunku i rozliczają się z przychodów, jako indywidualni podatnicy. Oznacza to, że ciąży na nich obowiązek przygotowania dorocznego rozliczenia podatkowego na takich samych zasadach, jak w przypadku innych kategorii pracowników, pracujących na własnym rozrachunku. Od urzędu podatkowego otrzymują tzw. kod podatkowy określający stawkę opodatkowania i potrąceń. Z pensji (tzw. stipend) automatycznie potrąca się im składkę ubezpieczenia społecznego. Na ogólnych zasadach korzystają z ulg podatkowych. Opłacani są poniżej średniej krajowej, na poziomie nieco wyższym niż dwukrotna wysokość ustawowej płacy minimum. Przychód z pogrzebów, ślubów, zbiórek itd. z poszczególnych parafii trafia do diecezji i przeznaczany jest głównie na fundusz płac. Jeśli duchowny osiąga dodatkowe dochody np. z nauczania czy publicystki, to wykazuje je w swym corocznym zeznaniu podatkowym. Po przejściu w stan spoczynku zarówno anglikańscy, jak i katoliccy księża otrzymują emeryturę państwową i kościelną, w zależności od wysługi lat i wieku. Ani Kościół anglikański, który jestKo ściołem państwowym, ani katolicki nie korzystają z państwowych subwencji. W Czechach emerytury duchownych wylicza się w ten sam sposób, co emerytury pozostałych obywateli, a więc zależą one od indywidualnych średnich zarobków z ostatnich 30 lat pracy. Nie istnieje żadensp ecjalny fundusz dla księży-emerytów, a księża katoliccy i duchowni innych wspólnot wyznaniowych emerytury otrzymują od państwa tak jak wynagrodzenie. Duchowni w Czechach są traktowani jak pracownicy sfery budżetowej, jednak ich zarobki są nieco niższe od urzędników i wynoszą obecnie blisko 70 proc. średniej krajowej (ok. 16 tys. koron, czyli 2750 zł). Stąd też i niższe od pozostałych pracowników państwowych są ich emerytury. W Hiszpanii składki emerytalne księży opłaca Kościół (potrącając im je z pensji). Dotacja odpań stwa jest przeznaczona tylko na utrzymanie diecezji i pokrycie opłat administracyjnych. Od 1979 r. obowiązuje w Hiszpanii umowa ze Stolicą Apostolską regulująca sprawy gospodarcze związane z działalnością Kościoła katolickiego. Przewiduje ona, że "państwo zobowiązuje się do współpracy z Kościołem katolickim, udzielając mu odpowiedniego wsparcia gospodarczego, z pełnym poszanowaniem zasady wolności religijnej". Kościół otrzymuje z budżetu państwa ok. 12 mln euro miesięcznie. Pieniądze te są przeznaczane na podstawowe potrzeby związane z utrzymaniem diecezji. Reszta środków pochodzi przede wszystkim z bezpośrednich ofiar wiernych. Od 2007 r. istnieje możliwość przekazania na Kościół 0,7 proc. podatku dochodowego. Według Centrum Studiów Socjologicznych (CIS) średnio, co roku ok. 30 proc. podatników przekazuje swoje 0,7 proc. na Kościół katolicki, co stanowi ok. 150 mln euro rocznie. Hiszpańscy arcybiskupi zarabiają miesięcznie ok. 1200 euro, biskupi - średnio 900 euro, a wynagrodzenie księży wikariuszy to średnio 600-800 euro. Dla księży pracujących dodatkowo w charakterze kapelanów szpitalnych przeznacza się dodatek do pensji w wysokości ok. 140 euro, kanonicy otrzymują dodatkowe wynagrodzenie nieprzekraczające 300 euro. Kapłani pracujący, jako nauczyciele czy pielęgniarze, którzy są zatrudnieni na umowę o pracę w instytucjach publicznych lub prywatnych przedsiębiorstwach, nie otrzymują ze swoich parafii żadnych dodatkowych pieniędzy z racji pełnienia funkcji duszpasterskich. Utrzymują się wyłącznie z wynagrodzenia gwarantowanego im przez zakład pracy. Pensje wypłacane są przez kurie, które pokrywają najniższą składkę ubezpieczenia społecznego, co uprawnia księży do korzystania ze służby zdrowia, jednak bez prawa do zasiłku chorobowego. Nie przysługuje im także zasiłek dla bezrobotnych ani zasiłek rodzinny. W konsekwencji większości księży po osiągnięciu wieku emerytalnego otrzymuje minimalną emeryturę.

We Francji, gdzie od 1905 r. obowiązuje ścisły rozdział religii od państwa, dochody kościelne pochodzą wyłącznie z datków wiernych. Według dziennika "Le Figaro", średnia płaca księży, w tym biskupów, wynosi ok. 950 euro miesięcznie, czyli mniej niż płaca minimalna (blisko 1100 euro), przy czym duchowni mają zapewnione mieszkanie, ale muszą płacić za wyżywienie.

Księża katoliccy - podobnie jak duchowni innych wyznań, np. islamscy imamowie czy mnisi buddyjscy - podlegają od 1979 r. państwowemu systemowi emerytalnemu. Stworzono oddzielną kasę ubezpieczeń dla osób odpowiedzialnych za kult religijny, tzw. Cavimac. Oprócz bardzo niskiej kwoty państwoweje merytury (350-650 euro) księża otrzymują dodatek do emerytury, wypłacany bezpośrednio przez diecezje. W sumie łączna kwota minimalnej emerytury duchownych katolickich wynosi ok. 880 euro miesięcznie (2010).

W Belgii księża otrzymują od państwa pensję, a dochody rosną zależnie od stanowiska - od 1600 euro do 8400 euro brutto miesięcznie dla biskupa. Najniższe pensje są takie same dla duchowych innych wyznań. Według rzecznika największej archidiecezji Belgii, Dirka Lesaga, zwyczaj wypłacania pensji księżom wprowadził Napoleon jako rodzaj rekompensaty za straty z czasów rewolucji francuskiej. Początkowo pensje państwowe wypłacano tylko księżom katolickim. Obecnie do państwowej pensji mają prawo duchowni katoliccy, protestanccy, anglikańscy, prawosławni i judaizmu. W Kościele katolickim pobierają je proboszczowie, diakoni oraz księża i osoby laickie pomagające w parafiach. Wynagrodzenie rośnie wraz ze stopniem w hierarchii, ale jest zazwyczaj niższe niż osób zatrudnionych poza prawem wyznaniowym. Nie dotyczy to hierarchów Kościoła, którzy zwykle zarabiają więcej niż osoby świeckie oraz duchowni innych wyznań. Księża otrzymują też istniejące w systemie belgijskich wynagrodzeń premie: wakacyjną i na koniec roku. Przysługuje im dodatek mieszkaniowy (zdarza się, że koszty mieszkania pokrywają władze lokalne), a także, w przypadku innych wyznań, dodatek na rodzinę i dzieci. Mogą łączyć pensję podstawową z wynagrodzeniem z tytułu dodatkowych funkcji, jak nauczanie w szkole czy pełnienie obowiązków kapelana, lub (coraz rzadziej) prosić o dodatkową opłatę za spełnioną posługę. Państwo opłaca także emerytury duchownych. Jej wysokość jest równa ostatniej pensji. Państwo (we współpracy z władzami parafii) odpowiada także za utrzymanie budynków związanych z kultem oraz finansowanie działalności związanej z praktykowaniem wiary, jak np. zakup hostii lub wina mszalnego. Stowarzyszenia religijne płacą jednak podatki od należącej do nich własności.

W USA duchowni różnych wyznań otrzymują emerytury państwowe oraz kościelne i korzystają także z rozmaitych indywidualnych planów emerytalnych.Księża katoliccy w USA, jak wszyscy obywatele, płacą podatki na federalny fundusz ubezpieczenia społecznego (Social Security) i z tego tytułu mają prawo do państwowej emerytury. Ponieważ jest ona niewielka - wynosi zwykle niecałe 1000 USD miesięcznie - księża otrzymują poza tym emeryturę z kościelnego funduszu emerytalnego. Jej wysokość zależy od diecezji, ale wynosi średnio 2000 USD miesięcznie. Na fundusz składają się sami księża w toku swej pracy duszpasterskiej oraz Kościół. Kościół pomaga również emerytowanym kapłanom w pokryciu wydatków na leczenie. Na podobnych zasadach świadczenia emerytalne dostają też pastorzy głównych Kościołów protestanckich, do których należy przeważająca większość mieszkańców USA. Poza emeryturą z Social Security zdecydowana większość pastorów otrzymuje emerytury z planów emerytalnych swoich Kościołów. Ponieważ pastorzy mają także na utrzymaniu rodziny, Kościoły zalecają im odkładanie większych kwot na te fundusze niż w wypadku księży katolickich. Część księży i pastorów posiada też indywidualne rachunki emerytalne różnego typu, podobnie jak wielu świeckich obywateli USA.(PAP)

KASYNO. POMIĘDZY OST-MARCHIĄ A PRIWISLINSZCZINĄ "Polska polityka wewnętrzna jest refleksem polityki prowadzonej w Berlinie, co wie każdy, kto ma oczy i uszy. Jeśli projekt budżetu Republiki Irlandii zatwierdza 41 osobowe gremium komisji Bundestagu, to nie łudźmy się, że na projekt polskiego budżetu mamy – jako obywatele, jakikolwiek wpływ. Przejęcie suwerenności ekonomicznej państw europejskich przez ciało parlamentarne najsilniejszego kontynentalnego gracza – Republiki Federalnej Niemiec, oznacza gwałtowny zwrot na drodze od demokratyzacji ku totalitaryzmowi i imperialnej dominacji. Zauważmy, że o obciążeniach finansowych prowincji będzie decydowała reprezentacja parlamentarna podlegająca kontroli tylko jednej z nacji składających się na mozaikę narodów europejskich. Innymi słowy – Niemcy, niezadowoleni ze zbyt powolnego wzrostu podatków i danin w Irlandii, Włoszech czy Grecji, i ze zbyt wysokich obciążeń w Bundesrepublice, mogą „ukarać” polityków odwołując ich w demokratycznych wyborach i zastępując tymi, którzy eksploatują peryferia lepiej i skuteczniej, szansy takiej nie będą natomiast mieli mieszkańcy prowincji. Rządy prowincji zostały tu sprowadzone do roli odgromnika i celu gniewu gwałtownie biedniejących mieszkańców peryferyjnych landów. Oraz do roli poborcy podatkowego przekazującego zebrane daniny do centrum i korpusu ekspedycji karnej imperium zapewniającego spokój i porządek w drodze pacyfikacji buntów i rebelii.

Plany Niemiec są dalekosiężne i zakładają zdeponowanie w Europejskim Banku Centralnym rezerw złota i rezerw walutowych państw okupowanych, z których to rezerw potrącane mają być „kary” za niewykonanie narzuconych przez centralę planów finansowych. Jeśli nie jest to model sowiecki, to co nim jest? W świetle wiedzy, że wszystkie dotychczasowe założenia osiąganych planów fiskalnych były ordynarnie nierealistyczne, łatwo odgadnąć, że cały, sprytny plan, prowadzi de facto do przejęcia za bezcen zasobów kruszcowych i walutowych na rzecz skarbu powstającej Rzeszy. Przy okazji wypada zapytać, w jakim banku, i w jakim kraju, zdeponowane są polskie rezerwy złota i walut i pod zastaw, czego? Na gubernatorów nowych namiestnictw w Europie są wyznaczani tak zwani „technokraci”, co ma sugerować ich rzekomą niezależność. W rzeczywistości wszyscy oni pochodzą z bardzo ściśle określonego środowiska. Mario Draghi – szef Europejskiego Banku Centralnego pracował dla banku Goldman-Sachs w czasie, kiedy cuda kreatywnej księgowości, sprzedaż toksycznych derywatów i ordynarne oszustwa księgowe osiągnęły swój szczyt, czego owoce właśnie zbieramy. Co więcej „super Mario I” był szefem włoskiego banku centralnego w latach 2006-2011; jest, więc osobiście odpowiedzialny za kolosalne włoskie zadłużenie! Drugiego „super Mario” – Mario Montiego spotykamy w oku cyklonu, a więc w banku Goldman-Sachs w latach 2005-2006 tuż przed pęknięciem pierwszej wielkiej bańki na rynku amerykańskich nieruchomości w roku 2008. Ten „technokrata” jest osobiście odpowiedzialny za doprowadzenie do dzisiejszego kryzysu, jako długoletnio wykonujący funkcje wysokiego komisarza Unii Europejskiej do spraw: handlu wewnętrznego, ceł, usług, podatków i – później – konkurencji. Super Mario II łaczy bizantyjskim obyczajem funkcję premiera włoskiego rządu i starszego doradcy banku Golman-Sachs. Na zdrowie Italio! Trzeci z europejskich orłów – Lucas Papademos, wyznaczony na gubernatora Grecji był szefem greckiego banku centralnego w czasie, kiedy... kolosalne oszustwa finansowe i kreatywna księgowość tego banku pozwoliła na pozorne spełnienie kryteriów przyjęcia wspólnej waluty (sic!). A więc technokrata (?) odpowiedzialny za zapaść cywilizacyjną Grecji zostaje wyznaczony na zarządce guberni, którą Grecja za jego przyczyną się stała. Powstaje zasadne pytanie: czy właśnie nie w nagrodę za to? Podstawowym założeniem niemieckiej polityki neo-imperialnej był sojusz z Rosją. Podstawowym błędem w założeniach niemieckiej polityki neo-imperialnej (nie nowym) było założenie, że Rosja traktuje Niemcy partnersko, gdy tymczasem traktuje je (zwyczajowo) czysto instrumentalnie. Rosyjskie (i chińskie) pogardliwe wzruszenie ramion na niemieckie apele o dofinansowanie projektu Rzeszy podczas ostatniego szczytu G-20 świadczą dobitnie, że niedojrzała i naiwna polityka niemiecka po raz kolejny włożyła stopę we wnyki, które sama zaprojektowała i – dodajmy, wykonała własnym kosztem. To są solidnie wykonane wnyki. Niezależnie od tego jak daleko będzie finansowe centrum decyzyjne, grecka, włoska, a wkrótce polska ulica, błyskawicznie odbuduje antyniemiecki resentyment, podskórnie i tak istniejący pomimo upływu czasu od ostatniej wojny. Zauważmy, że rozkład politycznego zasięgu wpływów nowej Rzeszy pokrywa się w dużym zakresie z zasięgiem militarnej okupacji i sieci aliansów z pierwszej połowy roku... 1941! Osamotniona Wielka Brytania, neutralne USA, neutralne Hiszpania i Portugalia, „faszystowskie” Włochy, podbita Grecja, spacyfikowana i rozbita Jugosławia, z pro-niemiecką Chorwacją, anty-niemiecką, choć okupowaną Serbią (pro-rosyjską), „przyjazną” Albanią („Skanderbeg”)... Wojna w Północnej Afryce trwa w najlepsze, a brytyjskie służby nawiązały już pierwsze kontakty z rebeliantami w Syrii... Stany Zjednoczone wzmacniają swoją pozycję w rejonie Pacyfiku i to pomimo cięć w budżetach obronnych. Rzecz jasna, historia nie powtarza się wprost. Niemniej oczekiwanie Rosji na wybuch konfliktów w Europie – nieuchronnych wobec silnych, niemieckich resentymentów i celowej brytyjskiej polityki starającej się wplątać Niemcy w rolę hegemona wspieranego przez rząd Vichy II, jest oczywiste. A jeśli już o rządzie Vichy II, to pamiętajmy, że Francja jest ekonomicznie słabszym ogniwem w tandemie, a kryzys (przy obecnej strukturze decyzyjnej i finansowej Unii) ma szanse dotknąć Francuzów znacznie silniej niż Niemców. Sympatia francuskiej opinii publicznej może bardzo łatwo odwrócić się od mini-petainów ku nowemu de Gaulle’owi.

Ale zostawmy szeroką perspektywę i zawęźmy ją do naszego podwórka. Nowa sytuacja w Europie prowadzi do przetasowań. Opozycja parlamentarna i pozaparlamentarna nie ma najmniejszego wpływu na bieg rzeczy i rozwój wypadków. Całą władzę, pełnię instrumentów, i pełną odpowiedzialność ma w ręku szeroko rozumiany układ okrągłostołowy, a więc szerokie spektrum produktów byłych PRL-owskich służb cywilnych i wojskowych, obejmujących partie (od ultralewicowych do ultrakonserwatywnych i narodowych), organizacje, fundacje, media, oraz ich finansowe zaplecze.

Istotnym novum w polskiej sytuacji jest istnienie silnego ośrodka pro-putinowskiego wokół urzędu Prezydenta Rzeczpospolitej, a powtarzane jak mantra przez prezydenckich doradców akty strzeliste wobec największego demokraty w dziejach – Putina, mogą przyprawiać o mdłości, ale nie mogą pozostać niezauważone. Złożony w Berlinie hołd Tuski połączony z ustnym polerowaniem pierścienia Imperatorowej nie mógł pomóc wobec pokerowego zagrania Putina odwracającego się od bankrutującej Unii i podkreślającego swoją nową strategię rzuconym tuż po G-20 pomysłem Unii Euro-Azjatyckiej, jako ekonomicznego rywala UE. Porażkę usiłowano przykryć kilogramem pudru nałożonego na maskę premiera, co udało się o tyle, że puder się nie odłupał, a nie udało o tyle, że maska przykrywająca przerażenie była nieszczelna. To nie Donald Tusk wymienił 9 ministrów swojego rządu, to oni go opuścili zgłaszając akces do nowego rozdania. I to, dlatego formowanie nowego rządu trwało tak długo. Tusk obronił swoją pozycję kosztem znacznego osłabienia i posługując się drugim garniturem nieliczących się aktywistów, ale kwestia wymiany gubernialnego establishmentu stoi na ostrzu noża. Strzał „sarajewski” trafił póki, co rykoszetem w „medialną twarz Platformy” – Olejnik, ale był to jedynie strzał ostrzegawczy. Oświadczenie nowego Urbana III RP - Kotlińskiego, że pracujący w redakcji FiM rzekomy zabójca bł.ks. Jerzego – Piotrowski, ma szeroką wiedzę na temat archiwów bezpieki, to zapowiedź rychłej ofensywy, w której nie należy również wykluczać swoistej „lustracji” przeciwników politycznych. Doczekamy się prawdy, no, jeśli nie całej, to przynajmniej pół prawdy. Chciałem w tym miejscu zwrócić Państwa uwagę na inne szokujące oświadczenie, dochodzące do nas z tego mrocznego świata, a mianowicie to, w którym Kotliński przekazuje nam informację, że to nie Piotrowski stał za poprzedzonym bestialskimi torturami zabójstwem Popiełuszki, ale ktoś zupełnie inny, a jego rola ograniczała się jedynie do porwania, dostarczenia oprawców, i na wzięciu na siebie odpowiedzialności przed sądem. Pamietajmy – mordem założycielskim III RP był mord na bł.ks. Popiełuszce, nowy etap może wymagać zastąpienie fundamentów spajających zmowę milczenia, tym bardziej, że nowy, solidny kamień węgielny położono 10.04.2010 w Smoleńsku. W Polsce troczy się brutalna walka o władzę, podczas której zobaczymy rzeczy, o których nam się nie śniło. Expose premiera było próbą podjęcia kontrakcji. Dla Tuska jest już tylko jeden ratunek – natychmiastowe (jak najszybsze) włączenie Polski do strefy Euro, a więc de facto włączenie Polski do Rzeszy na prawach Ost-Marchii. Do tego będzie dążył ze wszystkich sił i wszelkimi środkami, bo każde inne rozwiązanie to koniec jego politycznej kariery. Czasu jest mało, czerwcowy plan „Barbarossa” może tym razem zostać wykonany z zamianą biegunów i kierunków." ROLEX

Ciemne chmury nad Iranem Sytuacja w regionie jest napięta od lat. Doświadczenie pokazało, że obalenie reżimu Saddama Husajna w Iraku jedynie zwiększyło niepokoje, a do tego doprowadziło do wzmocnienia się środowisk radykalnych. Co więcej warto zauważyć, że istnieje nieczytelna dysproporcja między kolejnymi doniesieniami na temat irańskich zbrojeń a faktycznym zagrożeniem.

1. Ile demokracji a ile dyktatury? Antyamerykańskie nastroje w Iranie nie są przypadkowe i co interesujące przeczą one tak powszechnie przyjętej idei demokratyzacji. Jeszcze w latach 50-tych Iran był monarchią konstytucyjną, gdzie realną władzę sprawował wybierany przez obywateli rząd i parlament. Jednak w wyniku operacji Ajax, za którą stały anglosaskie służby wywiadowcze, doszło do obalenia ówczesnego premiera Mohameda Mosaddegha, zaś kraj stał się faktyczną dyktaturą sprawowaną przez szacha Mohammeda Reza-Pahlaviego. Czy po jego obaleniu Iran stał się bardziej demokratyczny? Z jednej strony w kraju regularnie odbywają się wybory, wybierany jest parlament, istnieje wiele partii politycznych, zaś w przypadku władzy prezydenckiej istnieje system kadencyjności. Bez wątpienia Iran nie jest krajem powszechnie rozumianej demokracji, ale nie jest również tak, że idzie w kierunku dyktatury.

2. Iran to nie sprawa ostatnich miesięcy O ataku na to państwo mówi się już od dawna. Słynna stała się między innymi piosenka zanucona przez Johna McCaina, kandytata Republikanów w wyborach prezydenckich w 2007 roku. Wówczas to podczas jednego z wieców wyborczych McCain do melodii zespołu Beach Boys miał zanucić "Bomb bomb bomb, bomb Iran". Ari Larijani, członek irańskiego parlamentu i były główny negocjator ds. atomowych skwitował całą historię komentarzem: „nie mamy nic przeciwko śpiewaniu piosenek (ale - przyp. red) jesteśmy świadomi, że jeśli popełnią ten błąd, zostaną obudzeni ze swojego snu i będą mieć do czynienia z koszmarem". W 2009 roku, John Bolton, były amerykański ambasador przy ONZ oznajmił, że jeśli Izrael chce mieć pewność, że Iran nie zdobędzie broni atomowej, powininen zaatakować przed końcem roku.

3. Wojna jeszcze się nie zaczęła ale… Oficjalnie wojna między Izraelem oraz NATO a Iranem jeszcze nie wybuchła, ale w ciągu ostatnich kilku tygodni doszło do wielu incydentów, które sprawiają, że sytuacja jest coraz bardziej napięta. Pod koniec zeszłego roku w stolicy kraju - Teheranie doszło do kilku zamachów bombowych, w wyniku, których zginęło kilku ważnych naukowców pracujących przy rządowym programie nuklearnym. Na początku listopada br. irańska agencja Fars poinformowała, że Mossad, CIA i MI5 zwiększają liczbę baz wokół irańskiej granicy. Miejsca te mają służyć, jako bazy wypadowe do przeprowadzania działań dywersyjnych na terenie irańskiej republiki. 12 listopada w znajdującej się w okolicach Teheranu bazie wojskowej należącej do prorządowej organizacji Strażników Rewolucji doszło do wybuchu. W wyniku eksplozji zginęło wg oficjalnych doniesień, co najmniej 17 osób - poinformował internetowy serwis tygodnika TIME. Według ich informatorów za wybuchami stały izraelskie służby wywiadowcze.

4. Irańskie służby stoją za zabójstwem saudyjskiego ambasadora? 1 listopada irańskie władze zarządały od USA przeprosin lub dowodu w związku z oskarżeniem ich o próbę zamachu na saudyjskim ambasadorze Adelu al Jubeirze. 29 września na nowojorskim lotnisku zatrzymano dwóch Irańczyków, którzy mieli wynająć meksykański gang narkotykowy. Członkowie gangu mieli podłożyć ładunki wybuchowe w pobliżu waszyngtońskiej restauracji, w której miał przebywać al-Jubeir, okazali się jednak informatorami pracującymi dla amerykańskich służb. Brytyjski Guardian opublikował wypowiedź irańskiego dyplomaty, który stwierdził, że cała operacja miała na celu dyskredytację Iranu w oczach społeczności międzynarodowej.

http://en.wikipedia.org/wiki/File:Iran_topo_en.jpg

5. Konsekwencje polityczne? Interesującego wywiadu udzielił niedawno rosyjskiej telewizji RT były oficer CIA Michael Scheuer. Stwierdził on, że Ameryka sama tworzy swoich wrogów, zaś główną przyczyną zagrożenia niechęci krajów Bliskiego Wschodu nie jest wcale reprezentowany przez USA system wartości, lecz ich polityka zagraniczna. Stwierdził, że Stany Zjednoczone zaangażowały się w „wojny religijne", gdzie są oni traktowani, jako współczesna inkarnacja średniowiecznych krzyżowców. W rzeczywistości USA najbardziej „szkodzi" sojusz jaki to państwo zawarło od lat wspierając Izrael i ...Arabię Saudyjską, z której władcami amerykańskie elity muszą się wciąż liczyć dzięki ich wpływom na ceny ropy naftowej oraz udziałami w amerykańskim zadłużeniu.

6. Iran jest krajem agresywnym? Od czasu wojny irańsko-irackiej w latach 80-tych Iran nie prowadził żadnych działań wojennych. Nigdy nie udowodniono mu wspierania terroryzmu, a tym bardziej Al-Kaidy i Osamy bin Ladena.

7. Iran chce zniszczyć Izrael. Na pewno? W swoim oświadczeniu poświęconym atakowi na Iran David Duke wskazał, że Mamhud Ahmadinedżad nie zadeklarował do tej pory zniszczenia Izraela. To stwierdzenie pochodziło z błędnego tłumaczenia z języka perskiego, gdyż w rzeczywistości powiedził on, że ostatecznie syjonistyczny reżim upadnie, jednak w sposób podobny do tego, w jaki upadł reżim w Związku Radzieckim. Kiedy indziej stwierdził on, że ewentualna wojna nie uratuje Izraela, gdyż „ten twór można porównać do organu sztucznie przeszczepionego do organizmu, który go odrzuca? On tak czy owak zginie, a ponadto bardzo szybko.” Ostatnio jednak pojawiła się informacja, że zastępca szefa Rady Bezpieczeństwa Narodowego Iranu Hussein Ibrahimw ostrzegł, iż przypadku ataku wszyscy sojusznicy Islamskiej Republiki dokonają kontrataku i doprowadzją do zniszczenia Izraela.

8. W czyim interesie? Atak na Iran ma rzekomo zabezpieczać amerykańskie interesy w regionie i wpływać na ich bezpieczeństwo. Czy na pewno? Chociaż w tej kwestii zgodni są zarówno urzędujący prezydent związany z Partią Demokratyczną, jak i większość republikańskich kandydatów w nadchodzących wyborach z Mittem Romneyem i Newtem Gingrichem na czele, to jednak z opinią tą nie zgadza się ogromna liczba Amerykanów. Ich reprezentanem jest z kolei inny Republikanin, Ron Paul, który uważa, że Stany Zjednoczone powinny wrócić do doktryny jak najmniejszego interweniowania w sprawy innych państw. Wspomniamy David Duke, związany z amerykańską skrajną prawicą wprost przyznaje, że jest to wynikiem ogromnego wpływu żydowskiego lobby w USA. Lobby to dąży do zabezpieczenia interesów Izraela kosztem Stanów Zjednoczonych, ich zasobów finansowych oraz żołnierzy. Obydwaj wymienieni na końcu politycy wskazują, że prowadzone w ostatniej dekadzie wojny doprowadziły do ogromnych problemów gospodarczych, w wyniku, których Stany Zjednoczone stoją teraz w obliczu najpoważniejszego kryzysu od 80 lat, a także niepoliczalnych strat ludzkich. Jak stwierdził wymieniony już wyżej były agent CIA, Ameryka sama tworzy sobie wrogów.

9. Pretekst Gdy zapytamy się, co jest przyczyną ataków na Iran, najczęściej usłyszymy odpowiedź, że jest nią „broń atomowa", ewentualnie chęć jej posiadania przez władze w Teheranie. Przypomnijmy sobie, że podobne argumenty były wysuwane przed atakiem na rządzony przez Saddama Husajna Irak czy Libię gdzie Muammara Kaddafiego oskarżano o posiadanie broni chemicznej. Warto przytoczyć stwierdzenie prezydenta Ahmadinedżada: "Nie potrzebujemy bomby atomowej. Naród irański jest mądry. Nie zbuduje on dwóch atomowych bomb, kiedy wy macie 20 tysięcy głowic". Interesująca jest również kwestia posiadania tej broni przez państwo żydowskie. Pomimo podejrzeń, że Tel Awiw taką broń posiada, konsekwentnie nie wyraża on zgody na ewentualny audyt. 13 listopada irański parlament przegłosował wniosek o ograniczeniu współpracy z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej (IAEA). Była to odpowiedź na raport, jaki agencja opublikowała w mijającym tygodniu, w którym to ich zdaniem doszło do wielu przekłamań na temat irańskiego programu atomowego. Kto i dlaczego inspiruje eskalacje napięcia wokół Iranu? Politycy? Biznes? USA, Izrael? Jedno jest pewne.. jesteśmy o krok od kolejnej wojny. Orwellsky

Palikot wzywa. Jest kryzys. Polki do burdeli Palikot O legalizacji sutenerstwa mówił rzecznik Ruchu Palikota Andrzej Rozenek. Ale ja się z nim zgadzam. Trzeba opodatkować prostytucję nie można zwalczyć tego sektora rynku pracy, to zadbajmy o niego Palikot „- O legalizacji sutenerstwa mówił rzecznik Ruchu Palikota Andrzej Rozenek. Ale ja się z nim zgadzam.” Kaczyński mówiąc, że Ruch Palikot jest najgorszym, co znajduje się w Sejmie ma racje. Musimy zdać sobie sprawę, że Ruch Palikota jest lewacką organizacja, która w sposób bezprecedensowy rozwija strukturalny terror ideologiczny w stosunku do polskiego społeczeństwa. Sprawa krzyża okazał się tylko preludium. Przestrzegałem wtedy, że Palikot rozpoczął w Polsce marsz marksizmu kulturowego, który pozwoliłem sobie nazwać „faszyzmem kulturowym „ ( więcej) Palikot dał twarz Urbanowi. Każdy, kto zna poglądy Urban na temat praw dzieci, praw rodziny, wojującego homoseksualizmu, kościoła, osób starszych i prostytucji widzi, że Palikot realizuje chory społeczny i polityczny program Urbana. Palikot jest popychadłem intelektualnym Urbana. Proszę zwrócić uwagę, że Palikot swoją agresję, filozofię przemocy kieruje przeciwko najsłabszym, przeciwko dzieciom, teraz przeciwko kobietom, większości bardzo młodym, które dopiero, co zaczęły poznawać świat, które jeszcze nie dojrzały społecznie dzięki Ruchowi Palikota poznają świat Palikota, świat burdeli. Przypomnę po raz kolejny słowa filozofa francuskiego Braque „Panuje taki terror intelektualny, że dziś nikt już nie ma odwagi przywołać prostej prawdy, iż dla dziecka nie jest przyjemnie dorastać z dwoma tatusiami lub mamusiami. Ten terror idzie w parze z roszczeniami tych, którzy wcale nie potrzebują większych praw. „...”Dwaj dorośli są w pozycji siły wobec dziecka, które chcą adoptować. Mówić, że pary homoseksualne mają prawo do adopcji dzieci, oznacza, iż społeczeństwo ma obowiązek dostarczyć im dziecko „....”Wiele praw, które dziś są przyznawane, służą silniejszym, a nie słabszym. „...( więcej) Znamienne że Paliot wie , i to bardzo dobrze , że legalizacja sutenerstwa dotknie młode i bardzo młode kobiety . Użył słów „ Dla dobra i zdrowia dziewczyn trudniących się tym zawodem jak i dla dobra państwa, które może na tym zarabiać.”... III RP, jako sutener czerpiący korzyści, podatki z handlu ludźmi, upodlania swoich obywatelek. W Stanach Zjednoczonych w celu ochrony niedojrzałych jeszcze osób W Stanach Zjednoczonych podniesiono wiek, od którego można kupować alkohol do 21 lat. Uznano, że osoby poniżej tego wieku są zbyt niedojrzałe społecznie i powinny znajdować się pod szczególną ochroną prawa. Palikot na tle filozofii godności istoty ludzkiej „ Przez Izbę Reprezentantów USA przeszła ustawa podnosząca rygory dotyczące handlu i przemyty ludzi... (więcej) Stop Obłudzie. Stop Palikotowi. Mesjasz lewackiego kulturkampfu rozdzierał szaty w Sejmie, kiedy niezbyt lotny i rozgarnięty Biedroń wspomniał coś o działaniach poniżej pasa, co posłowie skwitowali śmiechem. Palikot rzucał się, że to skandal, poniżanie. Jakoś wysyłając Polski do domów publicznych, w których będą poddane przemocy sutenerów, nic nie mówi o godności osobistej Polek, o przemocy fizycznej, mobbingu, poniżaniu. Mesjasz ideologicznego kulturkampfu skierowanego przeciw Polakom, Palikot uważa, szacunek, ochrona godności należy się homoseksualiście, ale już nie Polkom, której znalezienie się w domu publicznym, której werbunek przez sutenerów chce ułatwić. Warto przypomnieć batalie, zwycięska na szczęście, jaką stoczono ze środowiskami lewackimi w sprawie udziału nieletnich w firmach pornograficznych. Sutenerzy zajmujący się produkcja nie mogli podać swoim 16 letnim „aktorom” i „aktorkom „drinka, czy poczęstować papierosem, bo byłoby to łamanie prawa, ale mogli „dopuszczać „ do nich, w ramach orgii, filmów pornograficznych, kogo tylko chcieli, jak chcieli i w jakiej ilości chcieli. Palikot twierdząc, że prostytucja jest takim samym zawodem jak inne indoktrynuje w prymitywny sposób.Statystyki mówią, że 40 procent prostytutek próbowało popełnić samobójstwo. Nie chcę tutaj wdawać się w zagadnienia natury biologicznej, hormonalnej, z jakimi związane jest poniżająca praca skutkujące bardzo często zaburzeniami psychicznymi u prostytutek. Jaki jeszcze zawód jest tak znienawidzony, że 40 procent osób go uprawiających próbuje popełnić samobójstwo? Legalizacja sutenerstwa to legalizacja przemocy zwyrodnialców wobec kobiet, to zmuszenie społeczeństwa do akceptacji ich poniżenia. Już teraz III RP, państwo, które toleruje przemoc w stosunku do słabszych nie jest w stanie ochronić ludzi przed handlarzami niewolników. Niskie wyroki dla handlarzy niewolników tylko zachęcają do tego procederu Oto przykład jak III RP chroni wolność ludzi. „Sąd uznał winę oskarżonych w zakresie głównych zarzutów dotyczących handlu ludźmi” …”Sąd uznał, że bracia dopuścili się handlu ludźmi” …. „Wszyscy trzej bracia uznani zostali także za winnych tego, że groźbami pobicia i przemocą doprowadzili „ …. „zapłacili za nie dwóm obywatelom Ukrainy tysiąc dolarów.” Co za handel ludźmi oraz posiadanie niewolników grozi w Polsce Anno domini 2009 ze strony polskiego wymiaru sprawiedliwości / czy aby na pewno sprawiedliwość?/ „Sąd Okręgowy w Nowym Sączu wydał wyroki skazujące w procesie o handel ludźmi” …Jan i Józef G. skazani zostali na kary łączne po 5 lat więzienia „..( Więcej) Kryzys, długi i podatki Tuska oznaczają nędze dla wielu. Wielu Polków straci pracę, domy, gospodarstwa rolne. Ale to wszystko da się odbudować. Sprowadzenie przez Palikota Polski do roli burdelu Europy, a Polek do pozycji …... Jest kryzys, sutenerzy wspierani przez Palikota zniszczą niejedno życie, handlarze niewolników już legalnie będą sprzedawać Polki jak bydło. Obłuda Palikot nie zna granic. Oddajmy głos samemu Palikotowi, z jego wywiadu dla Onetu zatytułowanego „Gowin jest gwoździem do trumny PO „.. „ Jeśli już mówimy o legalizacji, to czy nie za bardzo Ruch Palikota odleciał chcąc zalegalizować sutenerstwo? - O legalizacji sutenerstwa mówił rzecznik Ruchu Palikota Andrzej Rozenek. Ale ja się z nim zgadzam.Kiedy parkuje pan samochód przed Sejmem, to na pewno tak jak i ja znajduje pan za szybą ulotki agencji towarzyskich, których jest w Warszawie i w całej Polsce bez liku. Nie udawajmy, że prostytucji w Polsce nie ma. Trzeba opodatkować prostytucję. Dla dobra i zdrowia dziewczyn trudniących się tym zawodem jak i dla dobra państwa, które może na tym zarabiać. Ukróci się nielegalną prostytucję i problem więzionych kobiet z zabranymi paszportami. Ukróci się przenoszenie groźnych chorób i działanie mafii. Nie jestem za promocją prostytucji, ale skoro ona już jest, była i pewnie będzie i nie można zwalczyć tego sektora rynku pracy, to zadbajmy o niego. Dlaczego te dziewczyny nie mają mieć lekarza, ubezpieczeń, płacić podatków itd. Nie odwracajmy głowy od problemów i nie udawajmy, że ich nie ma.”...( Źródło) Palikot posługuje się językiem lewackiej nowomowy.” Sektor rynku pracy, opodatkować prostytucję dla dobra....Dziewczyn Marek Mojsiewicz

Czarne nie jest białe W czasach PRL o ówczesnej polityce kadrowej oraz karuzeli stanowisk na szczytach komunistycznej władzy krążyły liczne anegdoty. Niby rządziła monopartia, ale jak to w życiu bywa, istniały podziały i rozgrywki, grupa natolińska czy puławska. Znane było powiedzenie: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”, co miało stanowić alibi dla ignorancji, albo: „Nie sprawdził się w rolnictwie, damy go na sport”, co było formułą dobrze służącą wewnątrzpartyjnym walkom frakcyjnym. Bywały sformułowania, które miały tłumaczyć niekompetencje formułą: „Wicie, rozumicie – jest po linii i na bazie”, co w partyjnej nowomowie oznaczało, że jest bierny, mierny, ale wierny i – co najważniejsze – cieszy się zaufaniem „góry”. Ustroje się zmieniają, ale mentalność przywódców, mechanizmy władzy i psychologia rządzących pozostają uniwersalnie niezmienne. Zwłaszcza, gdy na scenie dominuje jedna partia, która ma tendencję do przekształcenia się w monopartię. Mechanizmy władzy ujawniają się szczególnie wtedy, gdy następuje powyborczy „podział łupów”. Premier Donald Tusk skonstruował rząd, który nie tyle ma służyć rozwiązywaniu problemów Polski, ile załatwieniu wewnętrznych problemów PO. Układ personalny doskonale został dopasowany do sytuacji i podporządkowany naczelnej zasadzie, jaką jest „polityka wizerunkowa”. Są osoby bardziej kompetentne i niekompetentne, ale za to ładnie wyglądające w kadrze, są ludzie największego zaufania premiera i niedawni schetynowcy. Mamy także przedstawicieli różnych frakcji Platformy Obywatelskiej: lewicową (Bartosz Arłukowicz), konserwatywną (Jarosław Gowin), liberalną (Sławomir Nowak). Jest ukłon w stronę politycznej poprawności i słaby, bo zaledwie 25-procentowy, ale jednak, „parytet kobiecy”. Jacek Rostowski, specjalista od kreatywnej księgowości, pełni rolę personalnego gwaranta status quo polityki gospodarczej. Mamy dobrze ocenianego w kręgach opozycji Marcina Korolca, ministra środowiska, a w czasach rządów PiS wiceministra gospodarki. Przy okazji personalnej układanki rządowej nastąpiło przegrupowanie sił w Platformie Obywatelskiej. Grzegorz Schetyna i Krzysztof Kwiatkowski zostali skierowani do „wielkiej rezerwy strategicznej” PO. Przy czym były marszałek Sejmu RP został przewodniczącym sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Tu warto przypomnieć, że Bronisław Geremek, pełniąc tę funkcję w latach 90., zbudował zakulisowe imperium wpływów. Kto wie, może i wiceprzewodniczący PO – oskarżony publicznie przez premiera o rywalizację z nim samym – wykorzysta szansę i w pokoju na Wiejskiej odbuduje swoją pozycję? W nowym rządzie Donalda Tuska pozostało 9 starych ministrów, a 10 jest nowych. Widzimy gołym okiem, jak można twierdzić, że czarne jest białe. Jeszcze do przedwczoraj obowiązywała teza, że poprzedni gabinet był znakomity. Skoro tak, to, dlaczego nastąpiło tyle zmian? Odpowiedź jest prosta: to nie jest rząd zdolny rozwiązać problemy, przed którymi stoi Polska. To jest rząd PR-owskiego bajerowania opinii publicznej i konsolidacji władzy Donalda Tuska w PO, która ma zostać przekształcona w monopartię. Premier nie chce i nie potrafi dobrze rządzić Polską. Dowodem skład rządu.

Jego celem jest władza dla władzy i dążenie, by żelazną ręką trzymać w garści swoje zaplecze polityczne. Sytuację ma o tyle ułatwioną, że opozycja jest podzielona i bardziej zajęta własnymi problemami niż uważnym patrzeniem na ręce władzy. Jan Maria Jackowski

Dług publiczny – bomba z opóźnionym zapłonem Dług publiczny, czyli dług nas wszystkich. Fraszka na dziś:

Nim spostrzeżemy, że cień śmierci się rozplenia, nie zdążymy zakrzyknąć światu: do widzenia! Autorem fraszki pod tytułem „Apokalipsa” jest Leopold Lewin. Pojęcie „długu publicznego” jest rozumiane bardzo szeroko. Do długu publicznego włącza się całość obciążenia, jakie spada na czynniki produkcji wytwarzające PKB w związku z istnieniem zobowiązań, których regulowanie następuje za pośrednictwem jakichkolwiek instytucji publicznej. Dotyczy to również instytucji publicznych prywatnie zarządzanych. Przez termin ”publiczny” należy rozumieć powszechny, obowiązujący wszystkich obywateli. Zgodnie z Ustawą o finansach publicznych, a w szczególności jej rozdziałem 6 – o procedurach ostrożnościowych i sanacyjnych nakazuje się w przypadku, gdy wartość relacji długu publicznego do PKB będzie większa na koniec roku niż 55% a mniejsza niż 60%, na kolejny rok uchwalić taki projekt ustawy budżetowej, w której nie przewiduje się deficytu budżetu państwa lub przewiduje się go na takim poziomie, że różnica dochodów i wydatków w relacji do długu publicznego będzie niższa niż dotychczasowa. Jeżeli przyjąć definicje systemów politycznych w zależności od wielkości części PKB, którą dysponuje państwo, to przekroczenie progu ostrożnościowego jest prostą drogą w kierunku gospodarki prawicowej. Jest duże prawdopodobieństwo, że dług publiczny przekroczy na koniec roku 55%. Może to się stać za sprawą zmienności kursów walut. Kursy te są uzależnione od sytuacji zewnętrznej. Osłabienie złotego prowadzi do większej złotowej równowartości długu publicznego na skutek denominacji na walutę krajową zagranicznej części długu. W rezultacie zwiększa się zarówno wskaźnik długu do PKB liczony według naciąganej metodologii krajowej z progiem ostrożnościowym 55-cio procentowym. Może to się stać za sprawą spekulantów Żeby taka sytuacja nie nastąpiła rząd ma możliwość:

- bronić kursu, redefiniować termin „dług publiczny” poprzez wyłączenie z dotychczasowej definicji niektórych - składników a najlepiej długu emerytalnego,

- dokonać nowelizacji ustawy o finansach publicznych i przesunąć wyżej ten próg oszczędnościowy,

- sfałszować dane makroekonomiczne.

Obrona kursu, to duże koszty i niepewność zwycięstwa. Redefiniowanie terminu „dług publiczny” to problem sprowadzający się do zmiany metodologią określania „długu publicznego”. Zmiana ustawy o finansach publicznych wymaga zgody większości parlamentarzystów i czasu na dokonanie zmiany, a tego ubywa z każdym dniem. Fałszowanie danych mających wpływ na ujawnienie wielkości zadłużenia. To ćwiczenie już zostało przeprowadzone przez niektóre kraje. Nie zakończyło się sukcesem. Jednakże przy przyjęciu zasady, że „po nas tylko potop”, może to być niezły sposób. Ciekawe, którą metodę wybierze rząd. Jakie jest Wasze zdanie na ten temat? A może znacie jeszcze jakieś inne rozwiązanie tej kwestii? Habich

BANKIERZY – REKETIERZY Analitycy Credit Suisee w raporcie „Fixe Income Research” nawołują Europejski Bank Centralny do „agresywnych ruchów” i obniżenia stopy benchmarkowej z poziomu 1,25% i „dostarczenia bankom długoterminowych funduszy”. „Dostarczenie bankom długoterminowych funduszy” – czyli drukowanie euro. „Presja rynków” ma zmusić Francję i Niemcy do osiągnięcia historycznego porozumienia w sprawie unii fiskalnej. „Wtedy i tylko wtedy, ECB zgodzi się na dostarczenie finansowego mostu, który jest potrzebny, aby zapobiec systemowej ruinie”. „Dostarczenie finansowego mostu”, – czyli drukowanie euro. Zdaniem analityków „pewne nadzwyczajne rzeczy będą musiały się wydarzyć, aby mogła przetrwać unia walutowa”, bo „inwestorzy nie będą już w stanie tolerować półśrodków”. „Nadzwyczajne rzeczy”, – czyli drukowanie euro. Drukowanie euro może na jakiś czas uratować bankierów i zapewnić im „bonusy” za kolejny rok, ale pogrąży realną gospodarkę, bo tak zawsze się kończy inflacja, do której prowadzi drukowanie pieniędzy. No, ale „inwestorzy nie będą już w stanie tolerować półśrodków”, – czyli niedrukowania euro! Ciekawe czy Frau Merkel będzie w stanie przestać tolerować takich reketierów zanim przegra następne wybory? Gwiazdowski

Warcząca demokracja Mieliśmy różne demokracje, ostatnio demokrację słupkowo-medialną, w której politycy dbają tylko o to żeby bobrze wypaść w mediach i mieć wysoki słupek popularności w sondażach. Ale okazało się, że ten rodzaj demokracji ewoluuje, i w czasach finansowej spirali śmierci przyjął formę demokracji warczącej. W takiej demokracji politycy na siebie warczą, jak wściekłe psy, toczące pianę nienawiści. A jak wiadomo takie psy nie są w stanie zgodnie obsikać ten sam krzaczek i się przyjaźnie obwąchać, raczej spuszczone z łańcucha zagryzą się na śmierć. O przykłady nietrudno. Mimo szalejącego kryzysu finansowego Republikanie i Demokraci nie mogą się porozumieć w sprawie reform finansów publicznych w USA, co grozi impasem i potężnymi chaotycznymi cięciami w przyszłości, co może prowadzić do recesji w USA, o czym donosi The Economist. W Europie media signore Bunga Bunga już podkopują autorytet nowego premiera Mario Monti. W Europie kanclerz Merkel chce przypodobać się swoim wyborcom, a prezydent Sarkozy i premier Cameron swoim, więc się zawzięcie kłócą, a kryzys przybiera na sile, o czym świadczą silne spadki na giełdach. Interwencje EBC na razie powstrzymały spadki wzrosty oprocentowania obligacji Włoch i Hiszpanii, ale to pozostaje bardzo, blisko 7%, ale wewnątrz EBC też są spory, o czym świadczy niedawna rezygnacja Jurgena Starka (byłego wiceprezesa Bundesbanku) z zarządu EBC. Trwają spory między politykami z EBC na temat skali interwencji na rynku obligacji. Trwa kłótnia Komisji Europejskiej z Niemcami na temat możliwości emisji euroobligacji.

Kilka refleksji po expose premiera W czwartek ukaże się mój artykuł w Dzienniku Gazecie Prawnej pt. Kilka refleksji po expose premiera. Poniżej krótki fragment:

Być może tak musi być, bo zawsze tak było. Sejmikowa kakofonia głosów, szczęk szabel, rytmiczne ruchy jabłek Adama odliczające kolejne łyki trzyletniego miodu. Ale ziomale poubierani w historyczne frazesy i wychowani na porannych programach Powiatowego i Kształtnego (to zaczerpnąłem z książki Świat za pięć lat) muszą zrozumieć, że to nie jest piknik na zielonej polanie. Że w koło nie latają ptaszki i motylki, że kamerdyner nie poda za chwilę deseru. My lecimy w otchłań kryzysu, i to nie jest rów o głębokości szpagatu roztańczonej gwiazdy, tylko raczej przypomina przepaść oddzielającą PO od PiS. Jak się leci w taką przepaść to nie czas na roztaczanie arkadyjnych wizji, tylko trzeba się szybko pozbierać żeby spaść na cztery na płaskie, i uniknąć finezyjnego rąbnięcia rozszczekanym łbem o wystające skały. Jutro (w środę) ukaże się mój tekst w Rzeczpospolitej pokazujący jak wykorzystać kryzys to “odbicia” banków z “trędowatych” rąk zachodnich bankierów. W piątek będzie zwyczajowy felieton w dodatku {EKO+} w Rzeczpospolitej.

Planuję wydać na gwiazdkę zbiór moich felietonów z minionych dwóch lat. Wydawnictwo obiecało, że zdąży. Na tylnej okładce będzie napisane tak:

“Przewidział upadek Grecji i wybuch kryzysu finansowego w trakcie polskiej prezydencji, ostrzegał przed problemami z kredytami we frankach, ujawnił, że zadłużamy się szybciej niż za Gierka i że w ciągu 4 lat liczba urzędników wzrosła o ponad 100 tysięcy. Obnażył kłamstwa rządzących i zmusił premiera do przyznania się do błędu. Jeśli nie chcesz wiedzieć jak naprawdę wygląda sytuacja finansowa i gospodarcza naszego kraju, Europy i świata to nie kupuj tej książki. Pretensję będziesz miał(a) potem wyłącznie do siebie.“ Rybiński

Im gorliwiej zaprzeczają, tym mocniej trzeba żądać wyjaśnień. "A przecież wcale nie musiało tak być"

1. Wczoraj na konferencji prasowej razem z wiceprzewodniczącym Sejmowej Komisji Skarbu Dawidem Jackiewiczem i rzecznikiem PiS Adamem Hoffmanem, ogłosiliśmy złożenie wniosku o zwołanie posiedzenia tej komisji w celu wyjaśnienia sytuacji po gwałtownym spadku wartości akcji KGHM S.A na skutek informacji ujawnionych w expose przez Premiera Donalda Tuska. Chodzi o przedstawienie na jej posiedzeniu wyjaśnień przez samego Donalda Tuska, przedstawiciela zarządu GPW w Warszawie, a także szefa Komisji Nadzoru Finansowego dotyczących operacji na akcjach tej spółki na przestrzeni ostatnich kilku tygodni, a mówiąc precyzyjniej w okresie od 10 października do czasu wygłoszenia expose przez Premiera Przypomnę tylko, że w piątek po informacji Premiera Tuska o dodatkowym opodatkowaniu wydobycia miedzi i srebra, a także doprecyzowaniu przez wiceministra finansów, że chodzi o dodatkowe wpływy do budżetu w wysokości 2-3 mld zł rocznie, akcje KGHM straciły około 14% swej dotychczasowej wartości, a wczoraj o kolejne 9%. W ten sposób kapitalizacja KGHM S.A zmniejszyła się sumarycznie aż o 7 mld zł, a wartość akcji Skarbu Państwa, ( który ma w KGHM 31.8% akcji), zmniejszyła się o blisko 2,5 mld zł.

2. A przecież wcale nie musiało tak być. Informacja o przewidywanej podwyżce opłat eksploatacyjnych od wydobycia kopalin nie musiała zawierać nazw konkretnych surowców, których to ma dotyczyć (żeby było jasne jestem za tym, aby budżet otrzymywał maksymalne pożytki z wydobywania kopalin przez firmy). Co więcej nie musiał jej towarzyszyć konkret, że rząd spodziewa się z tego tytułu osiągnąć 2-3 mld zł dodatkowych dochodów, o czym natychmiast po wypowiedzi Premiera poinformował jeden z wiceministrów finansów. Ponadto gdyby padła precyzyjna informacja, że firmy wydobywające surowce zwiększoną opłatę eksploatacyjną będą mogły sobie wliczyć w koszty prowadzonej działalności, zapewne reakcja rynku byłaby spokojniejsza. Ponieważ wymieniono tylko dwa surowce miedź i srebro, a te wydobywa tylko KGHM, a ponadto Premier mówił o tym dodatkowym obciążeniu, jako o dodatkowym podatku to miało to takie ogromne konsekwencje dla kursu akcji tej firmy.

3. Przez ostatnie kilka dni w mediach mamy prawdziwy festiwal zapewnień, ze do żadnych nieprawidłowości w obrocie akcjami KGHM na pewno nie doszło. W tym duchu wypowiadał się rzecznik KNF, przedstawiciele GPW a także usłużni analitycy, którzy generalnie bagatelizują całe to wydarzenie ze spadkiem wartości akcji KGHM. Jednak wczoraj na portalu „wpolityce” pojawił się tekst Rafała Hirscha pokazujący transakcję tzw. krótkiej sprzedaży (sprzedaży pożyczonych akcji, polegającej na graniu na spadek wartości sprzedawanych akcji, żeby po niższych cenach je odkupić i zwrócić właścicielowi), na której sprzedający 5000 akcji KGHM, zarobił ponad ponad 100 tys zł.. Tak, więc Premier zapewniający w Sejmie, że w czwartek i w piątek, żadnych podejrzanych transakcji akcjami KGHM nie było, co najmniej minął się z prawdą. Ba naszym zdaniem trzeba sprawdzić wszystkie transakcje na akcjach tej spółki po 10 października, bo zdaje się, że już wtedy parę osób z ekipy rządowej znało ten pomysł dodatkowego opodatkowania wydobycia miedzi i srebra, a także transakcje futures na miedź w ramach GPW (tzw. krótka sprzedaż) i transakcje pozagiełdowe na miedź na platformach transakcyjnych (także tzw. krótka sprzedaż). W świetle tego festiwalu wyjaśnień i zaprzeczeń ze strony urzędników i analityków nieodparcie nasuwa się refleksja, że im gorliwiej ci ludzie zapewniają, że nic się nie stało, tym bardziej zdecydowanie trzeba dążyć do przedstawienia wyjaśnień w tej sprawie przedstawicieli rządu z Premierem na czele, przez urzędników GPW i KNF, a jeżeli będzie trzeba to także ABW i prokuratury.

Zbigniew Kuźmiuk

Zmodyfikowany H5N1 może spowodować śmiertelną pandemię Naukowcom udało się zwiększyć zdolność zarażania przez wirus ptasiej grypy. Krytycy twierdzą, że jest to broń biologiczna i będzie utrzymywana w tajemnicy. Wystarczyło pięć zmian by uczynić wirus H5N1 bardziej zaraźliwym. Grypa wywołana takim wirusem może spowodować pandemię. Naukowcy są podzieleni, co do tego czy ich odkrycie należy ujawnić czy też nie. Mail Online: Scientists mutate bird flu to make it MORE contagious – but critics claim the ‘bioweapon’ must be kept secret

Wirus opracowany przez Rona Fouchiera zwiększył swoją zaraźliwość wśród fretek Jak dotąd wirus H5Nq zabił 500 ludzi, te ogniska sterroryzowały ludzkość możliwością globalnej pandemii. Jak dotąd wirus nie był na tyle zaraźliwy, by stanowić takie zagrożenie. Nie przenosił się łatwo z chorych na zdrowych. Ale to się może szybko zmienić. Podczas konferencji na temat grypy, która odbyła się na Malcie we wrześniu, wirusolog Ron Fouchier z holenderskiego Erasmus Medical Centre wydał zdumiewające i przerażające oświadczenie. Udało mu się za pomocą pięciu małych zmian w materiale genetycznym wirusa by uczynić go o wiele bardziej zaraźliwym dla fretek – zwierząt, na których testuje się rozprzestrzenianie wirusa wśród ludzi. Badania, które prowadzi są częścią międzynarodowych starań zrozumienia budowy wirusa H5N1. Jego odkrycie może jednak wywołać burzę kontrowersji. Zazwyczaj wyniki badań naukowych nie są tajemnicą, chodzi o to by mogły być zweryfikowane przez innych naukowców oraz o to by rozprzestrzenić nowe metody badań. Tym razem jednak wielu ekspertów uważa, że to odkrycie powinno zostać utajnione, gdyż wirus z takimi zmianami może zostać użyty, jako broń biologiczna. W rękach terrorystów może stać się straszliwym zagrożeniem. Odkrycia Fouchiera są obecnie celem dokładnych badań przez amerykańską komisję National Science Advisory Board for Biosecurity (Narodowa Rada Doradcza d.s. Bezpieczeństwa Biologicznego). Eksperci od bioterroryzmu są przerażeni tym, że wyniki tych badań mogą zostać upublicznione. „Pomysł by naukowiec przekształcał wirus w taki sposób by stał się śmiertelnie zaraźliwy jest bardzo zły, oświadczył dr Thomas Inglesby, dyrektor Centrum Bezpieczeństwa Biologicznego na Uniwersytecie w Pittsburgu. „Są takie przypadki, które warto by uczynić wyjątkami od zwyczaju upubliczniania. Wyobrażam sobie jak poważnie rozważa się możliwość publikacji tych odkryć” dodał. Sam Fouchier nie wypowie się na ten temat dopóki komisja nie podejmie decyzji, co do tego czy odkrycia mają zostać upublicznione czy też nie. Eksperymenty na innych odmianach tego wirusa były już upubliczniane w żurnalu medycznym Virology. Eksperci są podzieleni, co do korzyści, jakie mogłaby przynieść publikacja – niektórzy uważają, że możliwość badania nowych odmian jest ważniejsza niż ryzyko, które może być związane z publikacją.

Komentarz Monitorpolski: Jeśli wyobrażaliśmy sobie, że ludobójcy poprzestaną na rzekomej pandemii z 2009 roku, to byliśmy w wielkim błędzie. Możliwość selektywnego wymordowania ludzkości jest wciąż celem globalistów, i jak się okazuje, ostro nad tym pracują. Nikt nie rozliczył Baxtera za to, że rozesłał do 16 laboratoriów na świecie skażony śmiertelnym wirusem ptasiej grypy materiał szczepionkowy na grypę sezonową i świńską.Gdyby czeski laborant nie wykrył tego, że takie szczepionki zabijają fretki, to świat wyglądałby dzisiaj zupełnie inaczej. Nie można mieć wątpliwości, że za pomocą szczepionek próbowano stworzyć globalną pandemię – ta się nie udała, ponieważ spisek został wykryty, a świńska grypa nie była na tyle śmiertelna i zaraźliwa, by mogła być pretekstem do masowych szczepień.Sprawa się sypnęła po tym jak niemiecki rząd i armia zakupiły inne, nie zawierające szkodliwych adjuwantów szczepionki, niż te dla pospólstwa. Wtedy było już wiadomo, że „pandemia” jest oszustwem ludobójców organizacji, które ją promowały – Światowej Organizacji Zdrowia, Organizacji Narodów Zjednoczonych i firm farmaceutycznych, a te są tylko częścią globalnej mafii, która od lat czyni starania legalizacji swojej działalności, jako „rząd światowy”. Niestety, mafia jest tak potężna, że potrafiła uchronić zbrodniarzy od odpowiedzialności karnej, mimo, że cała opinia światowa doskonale już wiedziała, kto i po co promował „pandemię”. Odważni dziennikarze, którzy ośmielili się ujawnić skalę spisku, zostali bez pracy, a jak to było np. w przypadku Jane Burgermeister, niszczy się ich przez skorumpowane wymiary sprawiedliwości. Wobec Wayne Madsena stosuje się jawne groźby, nosi się on z zamiarem puszczenia USA, o ile tego już nie zrobił. Na dr Piotra Beina też przypuszczono atak, ale z uwagi na to, że Polska była jedynym krajem, który odmówił zakupienia szczepionek, nie jest on aż tak oczywisty. To, że jeszcze ludzie ci żyją, głownie zawdzięczają możliwości publikowania w internecie. Nie wiemy natomiast, co się dzieje z ludźmi, którzy sposób mniej jawny przyczynili się do ujawnienia spisku – laborantów, osób, które ujawniły, że wirus H1N1 był wyprodukowany w laboratorium, czy też naukowców, którzy przekazali dziennikarzom inne znaczące informacje. W internecie można znaleźć informacje o tym, że np. Michael Jackson został zamordowany, gdyż nosił się z zamiarem otwartego wystąpienia przeciwko szczepieniom. Jego wiedza na ten temat miała pochodzić od samej Jane Burgermeister – ona sama tego nie chce komentować. Śmierć Jacksona próbowano wykorzystać do oskarżeń w stosunku do samej Jane, co jednak się nie udało. Taka perfidia jest możliwa tylko w wykonaniu satanistów, którzy nie uznają żadnych norm etycznych – ich zasadą działania jest robienie wszystkiego, co uchodzi za zło w cywilizacji łacińskiej. Powyższa publikacja jest złowróżbna. Laboratoria wciąż pracują nad nowymi broniami biologicznymi. Chodzi o to by wymordować niechcianą część populacji globu, zachowując wybranych – ci dostaną w odpowiednim czasie antidotum, które ich uchroni przed zarażeniem się, lub też spowoduje, że wirus nie będzie groźny. Już dzisiaj należy się, więc dokładnie przyjrzeć takim preparatom jak MMS i zabezpieczać witaminami i suplementami, gdyż nie wiadomo, kiedy może nastąpić nowy atak. Nie jest ważne czy Ron Fouchier odkrył metodę na uzłośliwienie wirusa ptasiej grypy. Takie śmiertelne wirusy są już na pewno dawno opracowane – czekają tylko na swój moment by je rozprzestrzenić. Dowodem na to były próby na Ukrainie i we wschodniej Polsce, gdzie ludzie umierali z „wypalonymi płucami”, jak to określali lekarze. Odkrycie Fouchiera może być tylko pretekstem do wprowadzenia paniki medialnej, że „terroryści posiedli śmiertelnego wirusa”, a ta z kolei może być podstawą do kolejnej akcji masowych szczepień. Tym razem jednak dziennikarzy, którzy o tym będą głośno mówić, od razu będzie się likwidowało, jako „terrorystów”. Monitorpolski's Blog

Rząd wielkiej ściemy Cóż myśleć, gdy premier stoi na trybunie sejmowej i opowiada o zamierzeniach swojego nowego rządu, ale nie sposób wyczytać z jego twarzy intencji i emocji, bo ta, pokryta grubą warstwą pudru, nasuwa raczej skojarzenia z maskami weneckiego karnawału? Śledzimy wystudiowane ruchy i rozciągane wedle zasad chwytów retorycznych zdania, tu premier sroży się, tam ostrzega, jeszcze potem schlebia. Ale prócz tego, że wygłosił najkrótsze exposé, powołał rząd jakby wprost z okładki „Vivy” i uzyskał niewielką liczbą głosów wotum zaufania – wiemy niewiele. Z rozpoznaniem świata rzeczywistego, tego, co faktycznie rząd ma zamiar zrealizować i kiedy, Polacy mają nie lada kłopot. Premier wymieniał cyfry, mówił o redukcji w krótkim czasie deficytu budżetowego, ale nawet eksperci, których nie można posądzać o krytyczne stanowisko wobec rządu, nie biorą tych słów serio. – Ja tych liczb nie traktuję poważnie – mówił Radiu VOX analityk finansowy Piotr Kuczyński – to są cyfry wyciągnięte z bębna maszyny losującej. Zdaniem Piotra Kuczyńskiego exposé było przygotowane na eksport – dla agencji ratingowych i zachodnich ekspertów oraz polityków, którzy nie znając polskich realiów, ucieszą się z gromkich pohukiwań o „twardych reformach” nad Wisłą. Co się takiego stało, że nawet liberalni eksperci (oczywiście ci, którzy nie traktują służby propagandzie rządowej, jako działalności nadrzędnej) nie traktują słów premiera poważnie?

Wystąpienie buchaltera Cztery lata temu exposé premiera trwało trzy godziny, zawierało – jak policzyła Fundacja Republikańska – 195 obietnic, z których rząd przez cztery lata zrealizował 20 proc. Kolejne 30 proc. zobowiązań podjęto, coś się w zapowiadanych kwestiach działo, ale 50 proc. uleciało jak sen. Połowa deklaracji premiera sprzed czterech lat w ogóle nie została ruszona, po prostu przestała istnieć z chwilą, gdy obietnice wybrzmiały w Sejmie. Co drugie zobowiązanie Donalda Tuska złożone w parlamencie przed Polakami okazało się czystym humbugiem. Nic dziwnego, zatem, że i tegoroczne exposé trudno traktować zbyt serio. Zwłaszcza, że sam szef rządu przesadnie mocno się do niego nie przyłożył. Trwało tylko godzinę, czuć było nonszalancję pewnego siebie polityka, który już nie musi się starać. Na początku premier stwierdził wręcz, że nie będzie na przykład mówił o polityce zagranicznej, bo od tego jest szef dyplomacji, a poza tym w tej kwestii, jeśli chodzi o Polskę, „nic się nie zmieniło”. Nie padło ani jedno słowo na temat edukacji czy służby zdrowia. Może, dlatego najważniejsze wystąpienie sejmowe – program rządu, który stara się o wotum zaufania parlamentarzystów – zamienił się, jak to określiły media, w wystąpienie buchaltera wyliczającego, co i gdzie trzeba przyciąć lub zlikwidować. Oprócz straszenia kryzysem, który jest „jak huragan”, nie otrzymaliśmy żadnej wizji przyszłej Polski po kolejnych czterech latach rządów Tuska. Premier poświęcił dużo słów podziękowaniom Polakom i komplementowaniu ich za „odwagę i spokój”, ale w praktyce cały proces powoływania rządu, zwieńczony debatą w sejmie, był wyrazem raczej ich lekceważenia.

Rozcieńczanie przekazu Obcięcie ulg podatkowych czy ograniczenie prawa korzystania z rolniczego ubezpieczenia społecznego tylko dla tych, którzy mają gospodarstwa rolne nie większe niż 6 ha, będą dotkliwym obciążeniem milionów Polaków, a podwyższenie składki rentowej uderzy w małych i średnich przedsiębiorców. To nieprawda, że przede wszystkim zamożni i klasa średnia zapłacą za kryzys. Rozwiązania, które szykuje nam rząd, także te, o których dopiero się przebąkuje – jak zwiększenie akcyzy i stawek VAT – wszyscy odczujemy boleśnie. Polacy zarabiają niewiele, a ani jedna propozycja cięć nie dotyczyła grupy najbogatszych. Ale premier Tusk nie byłby sobą, gdyby tego wrażenia nie przykrył populistycznymi deklaracjami typu „obciążenia wszyscy muszą ponosić równo” i wrzutką odwracającą uwagę, rzuconą niemal mimochodem, że odbierze przywileje emerytalne katolickim duchownym i jest gotów zmieniać w tym celu konkordat. I znów trudno traktować poważnie premiera, gdy grozi zerwaniem konkordatu, zwłaszcza że kwestia emerytur duchownych, które są wypłacane z Funduszu Kościelnego, nie wymaga tak radykalnych działań. Po co zatem premier taką wrzutkę robi? Ano po to, by była na czołówkach podnieconych walką z Kościołem redaktorów „Gazety Wyborczej”, by o tym mówiono przez cały weekend i by łatwe do rozpalenia nastroje antyklerykalne ożyły z nową siłą. Nic nowego pod słońcem – generowanie konfliktu, wyznaczanie grupy, wobec której ma się kierować niechęć społeczna – to wszystko znamy, odkąd Tusk jest liderem Platformy.

Ministrowie celebryci W tych dniach zaskoczył chaos towarzyszący obsadzaniu stanowisk ministerialnych. Zdaje się, że w przeddzień ogłoszenia składu rządu były już minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski dowiedział się, że jednak w gabinecie Tuska go nie będzie. Kilka godzin wcześniej mówił o swoich dalszych rządowych planach. Joanna Mucha przymierzana była do kilku innych resortów, nim postanowiono skierować ją na odcinek sportu. Podobnie nie od razu było oczywiste, który resort obejmie Sławomir Nowak. Dziennikarze i politycy koalicji nasłuchiwali wieści jak zza murów Kremla – decyzje były znane tylko najbliższym współpracownikom z dworu Tuska. Nie podlegały też żadnej dyskusji. – Tusk jednoosobowo wyznaczał werdykt i to jego łaska lub niełaska decydowała o wszystkim. Kompetencje dwojga najpiękniejszych w rządzie – Muchy i Nowaka – są równe – żadne nie ma najmniejszego doświadczenia w kierowaniu ministerstwem, na którego czele staje. Podobnie rzecz się ma z Jarosławem Gowinem, jako ministrem sprawiedliwości. Łączy te postaci, co innego niż kompetencje – medialność, to, że często są na czołówkach popularnych gazet, a ministrowie Mucha i Nowak dość dobrze nadają się na produkt do reklamowania na okładkach lifestylowych pism. Rząd ułożony tak, by ładnie wyglądał na kolorowych zdjęciach – to pierwsze wrażenie, gdy widzi się nowy skład gabinetu Tuska. Jasno przy tym widać filozofię rządzenia premiera, który takich ministrów sobie znalazł – nie chodzi o to, by faktycznie coś zmieniać, rządzić, nie daj Boże, kontrolować grupy interesu i różne lobby wokół poszczególnych ministerstw. Nie trzeba też zbyt wielkiej inteligencji. Przeciwnie – rząd ma nie rządzić, lecz ładnie wyglądać, dobrze się sprzedawać w mediach. Jak przystało na gabinet Wielkiej Ściemy, – że przywołamy tu pojęcie Jarosława Marka Rymkiewicza – rząd Tuska ma być skuteczną, atrakcyjną fasadą, za którą toczyć się mają sprawy, tak jak się toczą – siłą bezwładu lub siłą korupcji? – Łatwo nie będzie. Już widzę, że łatwo nie będzie, ale będziemy się starali – tak pierwszy dzień urzędowania szczerze podsumował minister Sławomir Nowak, a na jego twarzy malował się lekki przestrach. Wcale się temu nie dziwię – firmowanie własnym nazwiskiem i twarzą spraw, o których nie ma się najmniejszego pojęcia, bywa ryzykowne. To, co może pocieszać nowych ministrów, to osobiste doświadczenie Donalda Tuska – odpowiedzialność polityczna nie istnieje. Pod warunkiem, że dobrze się w tym przedstawieniu Wielkiej Ściemy gra. Joanna Lichocka

PZPN: Orzeł wraca na koszulki Polski Związek Piłki Nożnej po rozmowach ze sponsorem technicznym – firmą Nike – podjął decyzję o przywróceniu godła narodowego na koszulki reprezentacji Polski w piłce nożnej. W ciągu dwóch tygodni, które minęły od zaprezentowania nowych strojów reprezentacji PZPN wysłuchał bardzo uważnie wszystkich opinii kibiców, przedstawicieli mediów, instytucji i osób związanych z piłką, które wypowiadały się na temat strojów z nowym logotypem reprezentacji. Skala dyskusji oraz zaangażowanie jej uczestników, były dla PZPN wyraźnym sygnałem, że nie wyobrażają sobie koszulek reprezentacji bez godła narodowego. Zważywszy na wagę problemu i rozmiar, jaki przybrała publiczna dyskusja zdecydowano o tym, aby reprezentacja Polski występowała w koszulkach z orzełkiem. Przez ostatnie dwa tygodnie nad wyglądem koszulek reprezentacji dyskutowała cała Polska. Wysłuchaliśmy uważnie wszystkich opinii. W tej sprawie popełniliśmy błąd. Godło narodowe nie powinno zniknąć z koszulek reprezentacji Polski w piłce nożnej, która jest dobrem nas wszystkich. Dziś możemy tylko przeprosić, że do takiej dyskusji w ogóle doszło – powiedział Grzegorz Lato prezes PZPN. Firma Nike w pełni popiera decyzję o ponownym umieszczeniu godła narodowego na koszulkach reprezentacji Polski. Nike rozpoczął intensywne prace, aby jak najszybciej dostarczyć zawodnikom oraz kibicom nową wersję koszulki i replik piłkarskich. 16 grudnia reprezentacja Polski zagra w koszulkach z orłem podczas meczu towarzyskiego w Turcji. Polski Związek Piłki Nożnej serdecznie dziękuje firmie Nike za współpracę, wsparcie polskiej piłki nożnej oraz dostarczanie reprezentacji sprzętu sportowego najwyższej, jakości.

Jak/ PZPN

Podatek od węgla zniszczy polskie górnictwo? Środowisko górnicze jest zaskoczone możliwością rozszerzenia zapowiadanego podatku od kopalin także na węgiel kamienny. Przedstawiciele branży są przeciwni dodatkowemu obciążaniu górnictwa, obawiając się utraty jego konkurencyjności. „Takie zapowiedzi to dla mnie duże zaskoczenie, bo polskie górnictwo już dziś jest najbardziej opodatkowanym górnictwem na świecie” – ocenił szef Górniczej Izby Przemysłowo-Handlowej (GIPH), Janusz Olszowski. Odniósł się w ten sposób do porannej wypowiedzi radiowej ministra finansów Jacka Rostowskiego, który potwierdził, że jego resort będzie pracował nad rozszerzeniem podatku od kopalin także na inne złoża niż miedź i srebro. „Przewidujemy w ciągu tej kadencji objęcie innych złóż (…). W następnym kroku będziemy chcieli pracować nad gazem łupkowym, węglem kamiennym itd.” – powiedział Rostowski. Prezes Olszowski przypomniał, że polskie górnictwo węgla kamiennego rocznie odprowadza do budżetu i związanych z nim instytucji ok. 7-7,5 mld zł. Oprócz podatków (na rzecz budżetu i gmin) kopalnie płacą też m.in. wysokie – w ocenie GIPH – opłaty eksploatacyjne i środowiskowe; spora część wydatków to podatek od nieruchomości dla gmin. Spółki węglowe, – jako spółki Skarbu Państwa – odprowadzają też do budżetu 15 proc. zysku, niezależnie od dywidendy. „Obciążenie górnictwa kolejnym podatkiem może wprost prowadzić do utraty jego konkurencyjności. O to nietrudno, bo w górnictwie głębinowym koszty zawsze będą wysokie – kopalnie wydobywają węgiel niewiele powyżej progu rentowności. A zgodnie z obowiązującymi od tego roku unijnymi przepisami, utrata rentowności oznacza, że górnictwa nie będzie można utrzymywać” – skomentował Olszowski. Jego zdaniem, „zapowiedzi obłożenia węgla podatkiem, bez pełnej i rzetelnej analizy skutków takich regulacji, są niepoważne”. Przedstawiciele spółek węglowych są znacznie bardziej wstrzemięźliwi w ocenie wypowiedzi ministra finansów. Rzecznicy największych górniczych firm uznają komentarze w tej sprawie za przedwczesne, czekając na więcej szczegółów. Rzeczniczka notowanej na giełdzie Jastrzębskiej Spółki Węglowej (JSW), Katarzyna Jabłońska-Bajer, przyznała, że po zapowiedzi w expose premiera opodatkowania złóż miedzi i srebra spadł także (o ok. 3 proc.) kurs akcji JSW. Później, gdy inwestorzy upewnili się, że zapowiedź nie dotyczy węgla, sytuacja uległa zmianie. Dzisiejsza wypowiedź ministra finansów sprawiła, że sprawa znów nie jest jednoznaczna, dlatego spółka nie chce jej komentować. Ok. godz. 12 akcje JSW zyskiwały 1,65 proc. Również rzecznicy Kompanii Węglowej i Katowickiego Holdingu Węglowego nie chcieli komentować zapowiedzi opodatkowania węgla, czekając na szczegóły tych zamierzeń. Z danych GIPH wynika, że w latach 2000-2009 górnictwo węgla kamiennego wpłaciło do budżetu państwa, budżetów lokalnych oraz parabudżetowych funduszy ponad 58,7 mld zł, czyli 34 proc. swoich wpływów ze sprzedaży węgla. W tym czasie górnictwo skorzystało z ponad 8,1 mld zł dotacji budżetowych. Przedstawiciele środowiska górniczego oceniają, że nieprzychylna polityka fiskalna państwa wobec tego sektora doprowadziła w ostatnich latach do nadmiernego obciążenia branży daninami publicznoprawnymi oraz przyczyniła się do zbudowania nieprzyjaznego dla górnictwa systemu podatków, opłat i kar. Według GIPH, poziom obligatoryjnych obciążeń polskiego górnictwa węglowego skutecznie blokuje jego rozwój i utrudnia utrzymanie istniejącego potencjału wydobywczego. Środowisko górnicze wskazuje m.in. na obciążenie podatkiem VAT, który do 1996 r. na węgiel wynosił 7 proc., wzrastając później do podstawowej stawki. Według Izby, sprzedaż węgla w Polsce jest opodatkowana najwyższą stawką podatku VAT spośród wszystkich krajów produkujących węgiel w UE. Wysokość VAT nie wpływa bezpośrednio na sytuację producentów węgla, ale ma duże znaczenie dla kształtowania cen energii z tego surowca. PAP

Skąd elity III RP? Dlaczego to za trudne zadanie dla socjologii W zeszłym tygodniu opublikowałem w „Gazecie Polskiej” tekst „Ojca się nie wybiera. Ale naród może wybrać swoje elity”. Po udostępnieniu tekstu w sieci na Salonie24 podyskutowano sobie. Jak to bywa w debatach internetowych – mocno i na temat. Ale przy okazji odsłoniło się coś ważnego. W tekście mówiłem o pewnej socjologicznej oczywistości: „Kształt każdego społeczeństwa w istotnej mierze jest wyznaczany przez jego elity. A kształt każdej elity przez jej rodzinne zakotwiczenie”. Dalej wyprowadziłem tezę ciut mniej już banalną, odnoszącą się do naszej sytuacji: „Nie zrozumiemy niektórych problemów polskiego społeczeństwa, np. nie zrozumiemy dość daleko posuniętej dezintegracji naszego narodu, jeśli nie przyjrzymy się, z jakiego tła rodzinnego: kulturowego, politycznego, zawodowego, ideologicznego pochodzą przedstawiciele elit”. Wskazałem też, (co w demokracji dziwić nie powinno), iż potrzebna jest „jawność mechanizmów tworzenia elit”. Wreszcie postawiłem też tezę może kontrowersyjną: „To samo, co jest źródłem życiowego powodzenia elity postkomunistycznej, jest też – jak się zdaje – źródłem niepowodzenia wielu grup społeczeństwa polskiego. Wielu potomków elit wasalnych, narzuconych Polsce przez Związek Radziecki, to osoby kreujące przekazy w mediach. Przekazy sugerujące, co jest, a co nie jest prawomocne, naturalne, normalne, o czym wypada i o czym nie wypada publicznie rozmawiać”. Posługując się instrumentami socjologicznymi, zająłem pewne stanowisko w debacie publicznej: stwierdziłem, że chociaż nikogo nie można winić za jego rodziców, to obywatele powinni mieć orientację, czy rządzą nami takie elity, które czują się ze swoim krajem i jego tradycją związane. Dodałem też, iż polskie nauki społeczne sprawę odziedziczenia wyróżnionej pozycji społecznej przez elity, zwłaszcza medialne, III RP niedostatecznie badają. Głębiej zrozumieć źródła tej sytuacji pomógł mi wpis prof. Wojciecha Sadurskiego: „A może zamiast zaglądać do rodowodów i badać PRL-owskie korzenie rodziców i krewnych znanych dziennikarzy III RP, lepiej przyjrzeć się bezpośrednio PRL-owskim korzeniom znanych publicystów (a nie ich tatusiom i mamusiom), dziś aktywnych, a którzy żyli jak pączki w maśle w PRL, nierzadko działając w PZPR, pracując w partyjnych przekaziorach, i sławiąc marksizm-leninizm: Krzysztof Czabański, Darski-Targalski, Krystyna Grzybowska, Marcin Wolski, Waldemar Łysiak, Andrzej Zybertowicz… To taka metodologiczna sugestia dla »socjologa«”. Wielu innych dyskutantów wypowiadało się w podobny sposób. Pouczający to sposób rozumowania. Po pierwsze, zdaniem prof. Sadurskiego nie należy myć rąk, ale nogi. Jednak moim zdaniem oba pola refleksji są ważne: badania peerelowskich rodowodów elit III RP oraz peerelowskich korzeni publicystów kontestujących III RP, a nie tylko ich rodziców. Po drugie (wypowiadam się tylko w swoim imieniu), profesorski rozum, hasając sobie interpretacyjnie, powinien jednak mieć elementarny szacunek dla faktyczności. A z tym u prof. Sadurskiego nie za dobrze. Zatem garść faktów: nie pochodzę z rodziny o korzeniach (i zasobach) komunistycznych. Pewne uwagi o moim tle rodzinnym są w książce „Pociąg do Polski”. W życiu pewnie niemało błądziłem, ale nie na tyle, by zostać członkiem PZPR (sugestia prof. Sadurskiego) lub np. studiować marksizm-leninizm w Rostowie nad Donem (stale kursujący w internecie zarzut gen. Marka Dukaczewskiego, – który mnie potem publicznie przeprosił za podanie, jak powiedział, „niesprawdzonej informacji”). W 1983 r. opublikowałem w Zeszytach Naukowych UMK – gorliwie przypominany, ale chyba nigdy nieprzeczytany, przez niektórych internautów – artykuł pt. „O obiektywnej funkcji społecznej ruchu robotniczego i ideologii marksistowskiej w XIX wieku”, w którym posłużyłem się językiem marksizmu dla… krytyki jednej z tez ówcześnie panującej ideologii. Nie byłem zatrudniony w żadnych „partyjnych przekaziorach” ani w nich nie publikowałem. Od 1977 r., gdy podjąłem pierwszą pracę zawodową, aż do 2004 r., gdy zostałem zatrudniony w jednej z uczelni prywatnych, jedynym moim miejscem pracy był Uniwersytet Mikołaja Kopernika. W latach 1977–1989 najpierw byłem asystentem, a od 1986 r. adiunktem w Instytucie Nauk Społecznych. W pewnym sensie żyłem jak pączek w maśle – gdyż miałem okazję do sporej swobody dyskutowania nie tylko o sprawach bieżących, ale także ostatecznych, jako że uczyłem filozofii. Publicystykę polityczną podjąłem w okresie pierwszej Solidarności; jakość moich analiz można oceniać surowo, ale już nie motywacje. Tu muszę po-Michniczyć..: w ramach mego maślanego pączkowania w starym systemie lato 1982 r. spędziłem w areszcie śledczym w Toruniu – w następstwie mojej podziemnej aktywności. Widać, zatem, iż prof. Sadurski rozumuje sobie tyleż słusznie, co bezpodstawnie. A teraz wróćmy do meritum. Dlaczego polscy socjologowie nie badają różnych ważnych, strukturalnych mechanizmów postpeerelowskich, które paraliżują potencjał rozwoju dzisiejszej RP? Hipoteza: może obawiają się tego, co przydarzyło mi się po ubiegłotygodniowym tekście dla „Gazety Polskiej”. Wielu przedstawicieli polskich nauk społecznych było o wiele głębiej zanurzonych w PRL niż ja. Wielu profesorów obawia się spotkać swoich dzisiejszych Sadurskich i nie zabiera się za ważne, politycznie drażliwe, (choć niekoniecznie trudne metodologicznie) tematy. To wywiera paraliżujący wpływ na ich uczniów. I tak nauki społeczne ze szkodą dla samowiedzy społeczeństwa koncentrują się na badaniu tematów modnych i bezpiecznych. Ale zostawiając własną przeszłość, mnie interesuje teraźniejszość mojego narodu. Elity współkreują przestrzeń symboliczną, przestrzeń tego, co słuszne lub nie. To od elit zależy jakość debaty publicznej – w tym np. stopień jej palikotyczności. W Polsce, nie tylko w mojej ocenie, istotna część elit nie czuje się związana z tradycją, wartościami, schematami myślowymi swojego narodu. Wobec kogo jest wtedy lojalna? Uważam, że o tym warto nie tylko dyskutować, ale i badać mechanizmy i powiązania wyrastające z przeszłości.

Andrzej Zybertowicz

Bliscy współpracownicy Goldman-Sachs wpływają na losy Europy Brytyjski The Independent wskazuje na szczególne powiązania między jednym z największych banków świata, Goldman-Sachs a osobami sprawującymi istotne funkcje państwowe w krajach strefy euro. Autorzy artykułu przytaczają fakt, iż nowo wybrany premier Włoch, Mario Monti, wcześniej między innymi komisarz europejski do spraw konkurencji przez wiele lat pełnił funkcję doradcy banku. Nie jest on jednak przypadek odosobniony. Sukcesor Jean Claude’a Tricheta na stanowisku szefa Europejskiego Banku Centralnego, Mario Draghi w latach 2002-2005 pełnił funkcję dyrektora zarządzającego we wspomnianym banku a następnie powrócił na stanowisko publiczne zostając prezesem włoskiego banku centralnego. Jeszcze do niedawna europejskim oddziałem MFW zarządzał mający podobne powiązania Antonio Borges, zaś Otmar Issing, jako pracownik Bundesbanku i EBC był jednym z architektów euro. Mniej dziwić mogą koneksje greckich polityków, gdzie zarządzający długiem publicznym w obecnym rządzie Petros Christodoulou zaczynał swoją karierę w Goldman-Sachs, zaś obecny premier Lucas Papademos pełnił niegdyś funkcję szefa greckiego banku centralnego, jest też członkiem Komisji Trójstronnej. Bank Goldman-Sachs nazywany jest złośliwie „wampirzą ośmiornicą” („The Vampire Squid”). W cytowanym kiedyś przeze mnie rankingu najbardziej wpływowych przedsiębiorstw zajmował on 18 miejsce. Ranking powstał w oparciu o dane z 2007 roku, na którym miejscu Goldman-Sachs może znajdować się obecnie?

Orwellsky

Banki do audytu Nadzór finansowy, którego szef namawia do „udomowienia” banków w Polsce, powinien najpierw sprawdzić, co kryje się w pozycjach pozabilansowych polskiego sektora bankowego. Mogą się tam ukrywać astronomiczne straty na derywatach, które zagraniczne centrale chętnie przerzucą do Polski. Komputerowy wydruk kontraktów na instrumenty pochodne umieszczonych w pozycjach pozabilansowych Banku Pekao SA liczy kilkanaście metrów. Wykaz spoczywa w XX Wydziale Gospodarczym Sądu Okręgowego w Warszawie, złożony na żądanie sądu w sprawie o sygnaturze 323 XXGC 323/09 wytoczonej z powództwa mniejszościowych akcjonariuszy. Nikt dokładnie nie wie, co to za instrumenty i jaka jest ich rynkowa wycena. Lista zawiera sygnatury kontraktów w bankowych księgach i długie rzędy cyfr bez dodatkowych wyjaśnień. O tym, czy te kontrakty na derywatach przyniosą zyski, czy miliardowe straty, dowiemy się dopiero w chwili ich rozliczania. Nie trzeba dodawać, że w obecnych czasach prawdopodobieństwo strat na derywatach graniczy z pewnością. Rynek instrumentów pochodnych, oceniany na 600 bln dolarów, jest dziesięciokrotnie większy niż produkt krajowy brutto całego świata. Kierując się intuicją, można oceniać, że co najmniej 90 proc. derywatów, które krążą w globalnym systemie finansowym i są uznawane za „aktywa”, to w istocie śmieciowe papiery bez pokrycia. Niestety, nadzór finansowy z reguły wie o nich niewiele albo zgoła nic. Wartość nominalna derywatów znajduje się w pozycjach pozabilansowych banków, w związku z tym nie zwiększają one zobowiązań bilansowych i nie mają bezpośredniego wpływu na współczynniki wypłacalności. Wycena rynkowa pochodnych została przez bankowców w dużej mierze zarzucona. Zamiast niej straty lub zyski na derywatach odnoszą oni do wewnętrznych modeli opartych na arbitralnych ocenach zarządów banków. W efekcie współczynniki wypłacalności banków pozostają wysokie, aż nagle z dnia na dzień ujawniają się straty. Pamiętamy, jak było z opcjami walutowymi, które zachwiały nawet niektórymi potężnymi spółkami giełdowymi. W Polsce współczynniki wypłacalności instytucji bankowych są znakomite, sięgają z reguły grubo ponad 10 procent. Nie można jednak zapominać, że obok tego oficjalnego nurtu, objętego sprawozdawczością i nadzorem, nadal spokojnie pracuje kasyno.

- Gracze (np. banki, fundusze, inwestorzy indywidualni) obstawiają, że rynek pójdzie w jedną stronę (np. że wzrośnie lub spadnie kurs euro, wartość obligacji danego kraju itp.). Jeśli w chwili zapadania kontraktu okaże się, że dobrze trafili, rozliczają kontrakt z zyskiem. Jeśli jednak rynek poszedł w przeciwną stronę – gracze tracą i muszą zapłacić drugiej stronie kontraktu różnicę, o jaką się pomylili – tłumaczy mechanizm spekulacji Jerzy Bielewicz, szef Stowarzyszenia „Przejrzysty Rynek”.

- Gracze mogą nie rozliczyć kontraktu, tylko przedłużyć go w nadziei, że ich przewidywania się sprawdzą w kolejnym terminie. Tylko wtedy stawka idzie w górę i muszą wyłożyć wysokie zabezpieczenie – objaśnia finansista. Zabezpieczenia są często tak wysokie, że mogą postawić daną instytucję na skraju bankructwa. To właśnie się zdarzyło ostatnio amerykańskiemu bankowi komercyjnemu – Bank of America, który przejął z bankrutującego Merrill Lynch źle obstawione kontrakty. Musi je obecnie zabezpieczyć kwotą 8 mld dolarów, żeby uniknąć na tę chwilę rozliczenia astronomicznych strat. Bez gwarancji, że uniknie ich w przyszłości. Na rynkach finansowych mówi się, że na tej samej zasadzie, jak zagrał Merrill Lynch z Bank of America – włoski UniCredit mógł przerzucić toksyczne aktywa do swej niemieckiej córki HVB. Jeśli więc włoski holding się rozpadnie i Niemcy będą musieli znacjonalizować HVB – obywatele niemieccy, a nie włoscy pokryją straty. Polska spółka-córka włoskiego UniCredit nie jest jedynym bankiem w Polsce, który posiada derywaty w pozycjach pozabilansowych.

- Pekao SA nie jest bynajmniej pod tym względem liderem na polskim rynku – zapewniono nas nieoficjalnie w banku.

Jeśli w tej sytuacji z ust prezesa Narodowego Banku Polskiego Marka Belki oraz szefa Komisji Nadzoru Finansowego Andrzeja Jakubiaka pada zapowiedź odkupienia banków-córek od ich zagranicznych banków-matek za pieniądze instytucji publicznych, trzeba przede wszystkim natychmiast sprawdzić, co się w tych bankach kryje. Nie można dopuścić, aby domniemani nabywcy, np. Narodowy Bank Polski, Bankowy Fundusz Gwarancyjny, PKO BP, PZU SA czy też OFE – kupili wraz z bankami udziały w stratach finansowych. Byłoby to równoznaczne z przeniesieniem kryzysu finansowego do Polski i obarczeniem stratami idącymi w setki miliardów euro polskich podatników, przedsiębiorców, depozytariuszy banków oraz emerytów. Populistyczne hasło „udomowienia” banków w wielu wypadkach może okazać się pułapką, która wprowadzi kryzys finansowy do naszych polskich domów.

Rozliczyć kasyno O wiele korzystniejsze dla Polski niż przejmowanie w kryzysie całych banków będących w rękach zagranicznych jest pozwolenie na ich upadłość i przejęcie ich rynku przez polską instytucję bankową. Oczywiście przy pełnej gwarancji depozytów i pełnej odpowiedzialności zagranicznych central za wygenerowane straty.

- Ustawa powinna pozwalać na niezwłoczny podział upadających banków, aby zdrowe części aktywów bankowych mogły być przejmowane przez PKO BP, resztą zaś powinien się zająć likwidator umiejscowiony w BGK, który występowałby do ich instytucji macierzystych o zrefundowanie strat. Inaczej może dojść do sytuacji, że przejmiemy za symboliczną złotówkę niewydolny bank, a potem na jego uzdrowienie będziemy musieli wyłożyć astronomiczne kwoty – wyjaśnia dr Cezary Mech.

Wcześniej jednak nadzór musi zabezpieczyć polskie banki przed podrzucaniem im przez zagraniczne matki toksycznych aktywów do pozycji pozabilansowych. W przeciwnym razie przy upadłości nie będzie, czego zbierać.

Organem, który z ustawy jest uprawniony do sprawdzania kondycji finansowej banków w Polsce, jest Komisja Nadzoru Finansowego, która jednak w ocenie wielu ekspertów nie wykazuje dociekliwości, jakiej należałoby wymagać w dzisiejszych trudnych czasach. Dlatego „Nasz Dziennik”, jako medium działające w interesie publicznym zwrócił się do Pekao SA oraz sześciu innych banków o stosowne informacje. Zapytaliśmy Pekao SA, jakiego typu kontrakty na derywaty mieszczą się we wspomnianym wykazie przesłanym do sądu i czy bank dokonuje ich wyceny do rynku (tj. według cen rynkowych) czy też własnych wewnętrznych modeli, (co może zniekształcać wycenę). Analogiczne pytanie zadaliśmy też pozostałym bankom. Spytaliśmy również, jakie dotychczas straty poniósł bank na zakontraktowanych instrumentach pochodnych i jaka jest obecnie jego ekspozycja oraz ryzyko do rynku obligacji i walut europejskich oraz czy w ostatnim roku zażądano od banku dodatkowych zabezpieczeń kontraktów na derywatach. Odpowiedź, jaką otrzymaliśmy już z BRE Banku, jest wymijająca i nie została podpisana przez rzecznika Piotra Rutkowskiego, lecz przez pracownika biura prasowego. „Bank nie ujawnia tego typu danych. Nawiązując do sytuacji w sektorze, to w niedawnym publicznym oświadczeniu Commerzbank zapewnił, że nie ma zamiaru sprzedawać BRE Banku” – odpisał specjalista w zakresie PR Łukasz Myszka.

Niepewnie jak w banku W odróżnieniu od BRE, należącego do niemieckiego Commerzbanku – BGŻ, pozostający w rękach holenderskiego Rabobanku, udzielił szerszej odpowiedzi. „Z uwagi na problem toksycznych opcji, który miał miejsce na polskim rynku bankowym w latach 2008-2009, bank zaostrzył politykę dotyczącą limitów kontrahentów instytucjonalnych” – napisała Aleksandra Myczkowska, rzecznik BGŻ. Bank limituje poziom transakcji z użyciem pochodnych do faktycznych potrzeb klienta, tak aby mógł on zabezpieczyć się przed ryzykiem finansowym wynikającym z podstawowej działalności (np. ryzyko kursowe w eksporcie i imporcie), ale bez wchodzenia w „nagą” spekulację. Ścisłe procedury ostrożnościowe i limity oparte na dyrektywie MiFID są stosowane przez BGŻ wobec klientów niefinansowych, którzy mogą nie orientować się w zawiłościach rynku finansowego. „Po kryzysie opcyjnym tego typu zdarzenia mają charakter incydentalny” – zapewniła Myczkowska. Dodała ponadto, że bank nie posiada rządowych ani korporacyjnych obligacji europejskich, a jego pozycja walutowa jest zamknięta. Bank BGŻ uspokaja, że zabezpieczenia pochodnych na rynku międzybankowym wymieniane są praktycznie codziennie, zarówno w jedną, jak i w drugą stronę, w zależności od wyceny instrumentów. Wreszcie najistotniejsza sprawa – wycena instrumentów. „Dla instrumentów, dla których ceny lub kursy są dostępne, takich jak papiery wartościowe czy kontrakty futures, stosujemy oczywiście ceny rynkowe. Pozostałe kontrakty wyceniane są przy pomocy modeli, ale z wykorzystaniem danych rynkowych takich jak kursy walutowe, stopy procentowe itp.” – twierdzi rzecznik BGŻ. To najsłabszy punkt odpowiedzi, ponieważ jak tłumaczą ekonomiści, na tak rozhuśtanych rynkach jak obecnie żaden w praktyce model nie pozwala na wiarygodną wycenę, a zatem nie gwarantuje uniknięcia strat. Pozostałe odpowiedzi jeszcze nie nadeszły. Wiadomo skądinąd, że banki w Polsce mają ogromną ekspozycję, (czyli są bardzo wrażliwe) na zmieniające się kursy walut, ponieważ w ubiegłych latach udzieliły ogromnej ilości kredytów hipotecznych w walutach obcych (franku szwajcarskim, euro, jenach), a także zaciągnęły idące w dziesiątki miliardów euro pożyczki w walutach obcych m.in. od spółek-matek. Dlatego zmuszone są zabezpieczać na bieżąco instrumentami pochodnymi astronomiczne ryzyko walutowe, a dla kredytów na zmienną stopę procentową – ryzyko stóp procentowych (na wypadek podniesienia stóp). Koszty zabezpieczeń potęgują się wraz z rozwojem kryzysu. Zanim decydenci zabiorą się za repolonizację banków, inicjatorzy tej akcji – Komisja Nadzoru Finansowego i Narodowy Bank Polski – muszą przeprowadzić rozpoznanie owej „terra incognita”, czyli szczegółowy audyt w pozabilansowych pozycjach polskiego sektora bankowego – derywatach, gwarancjach, akredytywach i innych instrumentach – które mogą rodzić zobowiązania w sytuacji kryzysowej. Przyczyna parcia na repolonizację banków może być prozaiczna – zamiar bankowego lobby i sprzymierzonych z nim decydentów przerzucania tych zobowiązań na polskich podatników. Małgorzata Goss

http://naszdziennik.pl

Wydaje nam się, że rozumiemy nagły zwrot w poglądach u byłych prywatyzatorów polskich banków i dlaczego nieoczekiwanie zaczynają mówić o ich „repolonizacji”, czyli odkupienia od obecnych właścicieli przez Państwo Polskie. Konkludujące artykuł zdanie autorki chyba wszystko wyjaśnia. – admin.

Tajniacy z NOP i rozrzany sąd Mamy oto wyrok sądy rejestracyjnego w Warszawie, który zatwierdził znak znany, jako „zakaz pedałowania”. Jedna z podstawowych formułowanych na tym blogu tez brzmi – wszystkie organizacje ekstremistyczne są kontrolowane przez służby, a wiele z nich jest przez służby założonych. Dzieje się tak od początku XIX wieku, czyli od chwili, kiedy cesarz Wszechrusi i król Polski Aleksander I wpadł na pomysł, by przejmować struktury konspiracyjne miast je zwalczać. Praktyki tej w rządach rewolucyjnych, czyli tych, które występują przeciwko Kościołowi Katolickiemu nie zarzucono nigdy. Mamy oto wyrok sądy rejestracyjnego w Warszawie, który zatwierdził znak znany, jako „zakaz pedałowania”, znak ten jest od października jednym z oficjalnych symboli Narodowego Odrodzenia Polski. Nic nie zmyślam tak właśnie jest. Oto link:

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/zaskakujaca-decyzja-sadu-zakaz-pedalowania-oficjal,1,4914592,wiadomosc.html

Są tak jakieś protesty, jakieś oburzenie środowisk lewicowych, fundacji helsińskich, ale generalnie jest cicho. Ci najbardziej zainteresowani, czyli Antifa siedzą cicho i nic nie mówią. Decyzja sądu jest im na rękę. Oni w końcu także są organizacją ekstremistyczną. Czekają. Na co? Myślę, że na sygnał. NOP też czeka na sygnał. Oni na pewno – wierzcie mi – nie będą ofiarami wypadków, które nawiedzą Polskę w tym lub w przyszłym roku. Oni to mają wkalkulowane w koszta i w ryzyko. Sąd rejestracyjny, który każdą bzdurę ogląda po pięćdziesiąt razy, który pilnuje by nigdzie nawet nie pojawił się cień podejrzenia o antysemityzm wydaje nagle taką decyzję. Ja rozumiem, że wiele osób może to dziwić, ale mnie akurat nie dziwi. Mnie dziwi jedynie to, że ludzie jeszcze mogą się dziwić. Coś się szykuje proszę Państwa i w to coś wpisane zostaną wszystkie gadżety i projekcje tak zwanej prawicy i tak zwanej lewicy. Absolutnie wszystkie. Stanie się tak, dlatego, by konflikt był prawdziwy. By polała się prawdziwa krew i zginęli prawdziwi ludzie. W imię fikcji rejestrowanej przez sądy w Warszawie. Nie wierzycie, że tak będzie? Popatrzcie na chłopców z NOP. Wreszcie ktoś ich docenił. Wreszcie mają pozwolenie i akceptację. Bo decyzja sądu, – co wielokrotnie podkreślałem – to kochani konkret, który bardzo trudno podważyć. I dziwię się, że nikt z prawdziwych patriotów nigdy po tę broń nie sięgnął. Zobaczcie jak nisko jesteśmy i jak nędznie nas wyceniają. Zobaczcie, z jakim szajsem kojarzy im się Polska i walka o nią. Może wtedy oprzytomniejecie. Zakaz pedałowania, krzyże celtyckie i inne brednie. O to będą walczyć ludzie na ulicach, by dać pretekst i satysfakcję władzy. By dać jej legitymację, którą wytłumaczą wszystko – stan wojenny, podatek katastralny, wprowadzenie sił interwencyjnych, biedę i rozbiór. Wszystko. Nie wiem czy wam to już mówiłem, ale u zarania niemieckiej jedności stoi Fichte. W 1811 roku ogłosił on, że potrzebna jest ogólnoniemiecka organizacja akademicka, której ideologia byłaby nierozerwalnie złączona z ideologią narodową. Czy któryś z polskich polityków, z polskich patriotów pomyślał kiedyś o czymś takim? Nie. Dlaczego? Bo żaden z nich nie ma czystych intencji, Jarosław Kaczyński zaś otoczony jest ludźmi o nieczystych intencjach, w swojej politycznej drodze odwołuje się zaś do jedynego w XX wieku bytu politycznego, który był niezależny – do II Rzeczpospolitej. To błąd, który już wielokrotnie tłumaczyłem. Zaznaczam – nie chodzi mi tutaj o jakieś reaktywacje korporacji Arkonia, o jakieś kolejne udawanie, że jesteśmy kimś innym niż to się wydaje. Chodzi mi o wyznaczenie celu i dążenie do niego. Nikt tego jeszcze nie zrobił. A sprawa jest prosta i są dobre wzory. Tylko, że nie ma dobrych Uniwersytetów, powie ktoś. Nie ma, ale mogą być. Dlaczego Fichte wpadł na taki pomysł? Bo uczenie są jednostkami samorządnymi. Mają senat, mają ziemię i nieruchomości oraz dysponują masą, czyli studentami. Co dzieje się w Polsce? W Polsce porusza się masy najtępsze, najciemniejsze, najłatwiejsze do zmanipulowania. Po to, by je potem wykorzystać i zniszczyć. To nie jest ani patriotyzm ani tradycja. To czyste zło. Coryllus

Zabójcze szczepionki - promowane przez FIRMY Rządy kilku krajów azjatyckich wykazały, ze szczepionki przeciw polio produkowane przez GAVI (międzynarodową firmę sponsorowaną przez Billa Gatesa) zabijają i okaleczają niemowlęta. Kraje azjatyckie wycofują te szczepionki. Wcześniej Bośnia i Hercegowina oskarżyła GAVI o zabicie szczepionkami wielu niemowląt w ich krajach. Powinno sie sprawdzić, czy w Polsce nie stosuje się szczepionek GAVI.

http://therefusers.com/refusers-newsroom/government-inquiry-has-found-that-polio-vaccines-for-infants-funded-by-gates%e2%80%99-gavi-are-causing-deaths-and-disabilities-express-tribune/

Firma Merck, przyznała się do kryminalnej działalności i do spowodowania ponad 100 tysięcy zawałów serca i zabicia kilkudziesięciu tysięcy Amerykanów lekiem przeciwzapalnym vioxx. Wczesne badania firmy wykazywały, że lek ten wywołuje zawały serca i zabija ludzi, mimo to z premedytacją został on wprowadzony na rynek. Merck musi zapłacić ok. 1 miliarda $ odszkodowań ofiarom vioxxu i ich rodzinom.

http://therefusers.com/category/refusers-newsroom/

Żeby nadrobić straty, Merck przekupuje polityków i lekarzy, żeby wymuszali szczepienie dzieci zabójczą szczepionką Gardasil (Silgard), która zawiera wirusowe rakotwórcze DNA. Szczepionka ta powoduje bezpłodność i zabiła już prawdopodobnie od 1000 do 10 000 dziewcząt w USA (zgłoszono 104 zgony) i spowodowała ponad 2 miliony niepożądanych reakcji poszczepiennych. W USA już zaobserwowano niepokojący spadek rozrodczości wśród młodych kobiet, prawdopodobnie spowodowany przez Gardasil. Teraz Merck "załatwił sobie", że będzie się zmuszać do szczepienia tą szczepionką także chłopców. Prof. Dorota Majewska

A gęby do chłopskiej ziemi już się ślinią… Zamiar obłożenia rolników podatkiem dochodowym, i to już od 2013 roku, oznacza, że polityka rządu Donalda Tuska będzie wobec polskiej wsi zabójcza. Na wieś wkroczą urzędy skarbowe, a w ślad za nimi komornicy. Będzie tania chłopska ziemia na licytacji… Okazuje się, że premier Tusk jednak potrafi wymówić słowo „wieś”, którego wcześniej, przez 4 lata, wymówić nie potrafił. Wypowiedział to słowo w kontekście dla polskiej wsi jak najgorszym – zamiaru objęcia rolników podatkiem dochodowym, i to już od 2013 roku. Podatek dochodowy w gospodarstwach rolnych oznacza oddanie rolników pod władzę, a raczej wszechwładzę aparatu skarbowego. Do jednej uciążliwej biurokracji unijnej, związanej z dopłatami, dojdzie druga, o wiele bardziej uciążliwa biurokracja skarbowa. A ta biurokracja ma w Polsce władzę absolutną. Poznało ją tysiące przedsiębiorców, którzy zostali zniszczeni kontrolami i całkowicie dowolną interpretacją prawa podatkowego. Pamiętamy słynną sprawę pana Kluski, ale ja znam setki innych podobnych spraw, gdy z powodu błahych nieprawidłowości, o które nietrudno w gąszczu przepisów, niszczone i licytowane są rodzinne firmy, stanowiące dorobek życia ich właścicieli. Znam przypadek przedsiębiorców transportowych, którzy nie popełnili żadnego błędu, lecz z powodu wprowadzenia ich w błąd przez innych ludzi obłożono ich podatkiem VAT za 5 lat wstecz, co oznacza wyrok śmierci gospodarczej dla ich firm. Rozliczenia podatkowe rolników będą jeszcze trudniejsze niż rozliczenia przedsiębiorców. Wiadomo, jak trudne jest w rolnictwie obliczanie kosztów, szacowanie strat, jak wiele kosztów czy strat trzeba będzie obliczać „na oko”, jak wielkie będzie pole dowolnej oceny urzędników. Jest takie powiedzenie: „Kto chce psa uderzyć, ten kij zawsze znajdzie”. Podobnie będzie z rolnikami – jak urząd skarbowy będzie chciał się doszukać dziury w całym, to się jej doszuka i znajdzie pretekst, żeby uczciwego rolnika obłożyć takim domiarem podatkowym, który nieuchronnie doprowadzi gospodarza do bankructwa i licytacji gospodarstwa. I może właśnie o to chodzi. Ktoś w komentarzu na moim blogu internetowym napisał o „gębach śliniących się do chłopskiej ziemi”. Tak, ja też widzę te „gęby”. Ziemia chłopska jest łakomym kąskiem, nie ma dziś lepszej i bardziej bezpiecznej lokaty kapitału niż zakup ziemi rolniczej, której wartość rośnie, a w sytuacji niedoboru żywności na świecie będzie rosła jeszcze bardziej. Zapewne znajdą się bogaci biznesmeni chętni do wykupu za bezcen chłopskiej ziemi na licytacjach i zapewne też znajdą się nieuczciwi urzędnicy skłonni im w tym pomagać. Można mieć pewność, że pojawi się mafia dążąca do przejmowania chłopskiej ziemi metodą „na dłużnika”. Mówi się, że rolnicy nie płacą podatków. Płacą je, i to w niemałej wysokości. Podatek gruntowy, który w tym roku wzrasta niemal dwukrotnie. Płacą też ukryty podatek w formie nierówności dopłat bezpośrednich. O ile, bowiem wszyscy przedsiębiorcy konkurują w Unii Europejskiej na równych warunkach, o tyle rolnicy konkurują na warunkach gorszych, otrzymują mniejszą pomoc niż rolnicy w zachodniej Europie. A dochody rolników są obecnie tak niskie, że jest to jedna z najuboższych w Polsce grup społecznych. Mówię tu o rolnikach rodzinnych, właścicielach kilku czy kilkunastohektarowych gospodarstw, a nie o właścicielach wielkich farm, którzy są przedsiębiorcami rolnymi, a nie rolnikami. Kiedy premier Tusk ogłaszał ten zabójczy dla polskiej wsi pomysł, posłowie koalicyjnego PSL wbijali wzrok w ziemię. Chyba dotarło do nich, że współtworzą rząd na zgubę polskiej wsi. Ale wyrzuty sumienia szybko im minęły. W głosowaniu nad wotum zaufania karnie, jak jeden mąż, poparli rząd Donalda Tuska. Biorą, więc pełną odpowiedzialność za krzywdy, jakie pod władzą tego rządu spotykają rolników, a będą spotykać jeszcze częściej. Janusz Wojciechowski

Barbarzyńcy we Lwowie Jak podają m.in. ZIK i Istoriczna Prawda, we Lwowie żołnierze usuwają z dawnego jezuickiego kościoła Piotra i Pawła (obecnie cerkiew grekokatolicka) przechowywane tam od 65 lat zbiory Ossolineum, konkretnie, przede wszystkim, niezwykle bogata, unikatowa kolekcja prasy polskiej (źródła ukraińskie oczywiście Ossolineum nie wymieniają, tylko bibliotekę im. Stefanyka). Mają one być przeniesione do nowego magazynu na ulicy Awiacyjnej 1 do 28 listopada b.r. Nie wiadomo jednak, w jakim stanie i czy w komplecie dotrą one do miejsca przeznaczenia. A może chodzić nawet o 2 miliony 300 tysięcy woluminów. Nakręcony 19.11.11 przez ukraińską dziennikarkę z ZIK film (do obejrzenia niżej) pokazuje barbarzyńskie metody obchodzenia się z książkami pochodzącymi z XVIII-XIX wieku przez żołnierzy. Są one rzucane przez kolejnych żołnierzy ustawionych w łańcuch. „Fruwają po ulicy”, upadają, wypadają z nich kartki, żołnierz w ciężarówce urządza sobie zawody w ilości złapanych woluminów, niektóre odrzuca z hukiem (pewnie uderzają w boki „budy” ciężarówki) w głąb… Nie musimy przypominać, że zbiory Ossolineum stanowią nieoceniony skarb kultury polskiej, przywłaszczony sobie przez ZSRR (z bezpośrednim beneficjentem – Ukraińską SRR), a po uzyskaniu niepodległości przez Ukrainę, przetrzymywany dalej przez nowe, „wolne i demokratyczne” państwo ukraińskie. Władze polskie są całkowicie bezsilne, a wręcz bezpłodne, jeśli chodzi o podjęcie jakichś sensownych kroków celem odzyskania tego skarbu należnego wyłącznie Polsce. A chodzi o 2/3 oryginalnych zbiorów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich (tylko 1/3 udało się uratować w 1945 r.). Po raz kolejny wiara ukrainna bierze górę nad interesem Polski. Bezprzykładna niemoc, milczenie, i uwłaczający brak wiedzy w Polsce o tym, czym te zbiory są dla kultury polskiej. Oto przykład zwykłej, codziennej ignorancji – fragment relacji z pobytu, rzekomo, w Bibliotece Zakładu im Ossolińskich we Lwowie (!?!), grupy polskich bibliotekarzy całego kraju – „W dniach od 8.09. – 11.09.2011. przebywałam na Ukrainie., Miałam możliwość być także w Bibliotece Zakładu im Ossolińskich we Lwowie. (…) Uczestniczyli w niej bibliotekarze z różnych bibliotek z całego kraju. Pracownicy biblioteki ukraińskiej przywitali nas bardzo serdecznie.(…) Obecnie Biblioteka Zakładu im Ossolińskich we Lwowie jest skomputeryzowana.(…) Do 2010 roku Biblioteka Ossolineum we Lwowie korzystała z dwóch zagranicznych baz (…)” – Link. Biblioteka istniejąca obecnie we Lwowie to Lwowska Narodowa Naukowa Biblioteka Ukrainy im. W. Stefanyka. Anonimowa Autorka relacji jest tego najwyraźniej zupełnie nieświadoma, ważne, że Ukraińcy przywitali bardzo serdecznie…

Mieczysław Gebarowicz

Polska złożyła w 1997 r. wniosek o zwrot pozostałej we Lwowie kolekcji Ossolineum. Do dziś pozostaje on bez odpowiedzi, a i Polska, jak wspomniałem wyżej, nie czyni nic, żeby zmienić sytuację. Efekt widzimy – bezcenne zabytki kultury polskiej są niedbale wrzucane do ciężarówki. Co będzie dalej? W tej smutnych okolicznościach należy przypomnieć wielką postać cichego bohatera, którego najpewniej prawie nikt w Polsce nie zna – Mieczysława Gębarowicza, bibliotekarza, historyka sztuki, strażnika Ossolineum lwowskiego za czasów ZSRR, który świadomie pozostał w „zawsze wiernym” mieście po 1944 r. Jakże brakuje nam dzisiaj, w tzw. wolnej Polsce, podobnego zaangażowania, podobnego oddania sprawie narodowej, podobnych ludzi.

http://jednodniowka.pl

Fabryki pieniędzy w Izraelu Ci faceci płacą pomiędzy 500 USD a 1000 USD za każdą Rosjankę lub Ukrainkę, zarabiając na nich fortuny Ostrzegam przed drastycznymi opisami poniżej. Tym, co bardziej wrażliwi, radzę nie czytać dalej tego artykułu. W każdej gazecie w Izraelu spotyka się ogłoszenia o "salonach masażu", zdjęcia młodych dziewczyn w negliżu, a ulice Tel Awiwu codziennie zaśmiecane są ulotkami z nagimi blond pięknościami i wyraźnymi numerami telefonów. W internecie można zamówić sobie prosto do domu (przesyłka wliczona w cenę) na przykład w prezencie urodzinowym, młodziutką dziewczynę z Ukrainy czy Mołdawii, niekoniecznie pełnoletnią, wraz z pizzą z oliwkami i zimną coca-colą… Nikogo już to nie dziwi. O niewolnictwie, o seksualnym niewolnictwie białych słowiańskich dziewcząt i kobiet i o wszystkim, co się z tym wiąże. To, że Żydzi potrafią wyprodukować masowe oburzenie poprzez manipulowanie faktów przy pomocy ich mediów jest ogólnie znane i oczywiste. To, że używają wszystkich możliwych im środków, aby zatuszować ich kryminalną działalność przeciw Gojom ( i oburzenie z tym związane), powinno wzbudzać wśród nas poważne podejrzenia i analizę motywów tej działalności. Gdy któregoś dnia zrozumiecie motywy kryminalnej działalności żydostwa przeciwko wszystkim i wszystkiemu, co nie żydowskie to podobnie jak ja zaczniecie głośno kwestionować ich prawo do posiadania naszych wszystkich mediów kulturalnych, informacyjnych i rozrywkowych. Zrozumiecie również, że Żydzi są zupełnie oddzielnym odłamem ludzkości, z zupełnie innymi i prawie zawsze przeciwnymi naszym interesom interesami. Zdacie sobie wreszcie sprawę z tego, że pozwolenie na całkowity monopol naszych mediów i faszerowanie naszych społeczeństw tym szambem z nich wypływającym jest bardzo niebezpieczną i poważną dla nas sprawą. Tu właśnie opowiem wam o następnej kryminalnej działalności naszych „przyjaciół” skierowanej przeciwko najsłabszej, lecz jak ważnej części społeczeństwa gojów, ich kobietom. To kryminalne przestępstwo, to zniewolenie seksualne naszych kobiet porwanych w ten lub inny sposób, aby służyły żydowskim panom w burdelach europejskich, izraelskich a nawet w azjatyckich. Te zbrodnie prawie nigdy nie są poruszane przez dzisiejsze media, i mimo tego, że kilku reporterów próbowało o tym pisać to ich artykuły nie otrzymały wielkiego rozgłosu, bo „cesarze” dzisiejszych mediów tacy jak Michel Eisner i Sumner Redstone nie uważają tego za ważny temat do rozgłosu. Lecz nawet te kilka artykułów poświęconych temu tematowi nie wspominały nic o żydowskim zaangażowaniu w te zbrodnie, lecz używały politycznie poprawnych eufemizmów takich jak: „Rosyjskie Gangi”, „Rosyjska Mafia” itp. Ci „reporterzy” doskonale wiedzą, kto stoi za zbrodniami przeciwko białym kobietom i też doskonale wiedzą, że wśród tej tzw. Rosyjskiej Mafii nie wielu jest Rosjan a głównymi jej członkami są byli agenci żydo – bolszewickiego aparatu Według ankiety przeprowadzonej w Izraelu, w 2003 roku, tylko 9% (!!!) ankietowanych widziało w handlu kobietami łamanie praw człowieka ucisku z dawnego ZSRR. Wiedzą oni też doskonale, że publiczne ujawnianie prawdziwego pochodzenia tych bandytów, w najlepszym dla nich przypadku, oznacza natychmiastową utratę pracy. Zwabienie do niewoli seksualnej zaczyna się od biedy. Rosja, jej byłe republiki i państwa pod zaborem sowieckim zostały przez żydo-komunizm „wysuszone” do ostatniej kropli krwi. Zdrowa ekonomia przestała w tych państwach istnieć. Gdy komunizm został „rozmontowany”, co sprytniejsi nowi kapitaliści i byli komuniści (w większości Żydzi) , nagle stali się „reformatorami” nowej gospodarki, wykorzystując okazję, zakupywali za grosze prywatyzujące się resztki przemysłu. Wykorzystali w ten sposób naiwność ludów Wschodniej Europy i ich brak znajomości drapieżnych praktyk biznesowych i w ten sposób splądrowali te państwa i społeczeństwa jeszcze raz. W ten sposób zubożyli te społeczeństwa jeszcze bardzie zostawiając je praktycznie na poziomie ubóstwa, pomimo tego, że ludy Wschodniej Europy, czy to się komuś podoba czy nie, należały (i należą) do najbardziej cywilizowanych i najbardziej wykształconych ludów na świecie. Nie trudno jest nie zauważyć na Internet, ogłoszeń tysięcy Rosjanek, Ukrainek i innych Słowianek szukających ucieczki na zachód. Wiele z nich w swych splądrowanych przez żydowskich cwaniaków krajach zarabiają mniej niż 100 USD na miesiąc. Gdy ktoś im zaoferuje 20 lub 30 razy tyle za lekka pracę, jako pomoc domowa lub kelnerka, nic dziwnego, że godzą się te zdesperowane kobiety na te oferty bez wahania. Niestety większość z nich kończy w Izraelu, gdzie seksualne niewolnictwo Białych Kobiet jest szczególnie popularne i bardzo rzadko zauważalne przez rząd tego „państwa”, które przymrużając oczy daje ciche poparcie temu biznesowi. Ci żydowscy gangsterzy maja wspaniale rozwiniętą sieć międzynarodową i kobiety te są również sprzedawane do żydowskich burdeli na całym świecie. „Ci faceci płaca pomiędzy 500 USD a 1000 USD za każdą Rosjankę lub Ukrainkę, zarabiając na nich fortuny. Weźmy na przykład małe miejsce zatrudniające jedynie 10 tych dziewcząt. Każda z nich przyjmuje 15 do 20 klientów dziennie, za 200 szekli od każdego, biorąc najgorszy przypadek to daje 30.000 szekli dziennie. Pracują one 25 dni w miesiącu, co daje 750.000 szekli, co jest równoważne 215.000 USD. Każdy z tych alfonsów ma przeciętnie pięć takich małych burdelików, co daje ponad milion dolarów miesięcznie, bez podatku i wielkich inwestycji. Są to fabryki pieniędzy zatrudniające niewolników, a Izrael jest usiany tymi „fabrykami” Przytoczę tu streszczenie ”przygody” jednej z takich niewolnic. Lara Matwiejewa nie miała pojęcia, że ten uprzejmy gość, co oferował jej wyjazd i dobre zatrudnienie na zachodzie to zwykły alfons pracujący dla żydowskiego przemysły niewoli seksualnej. Obiecano jej łatwą pracę, jako pomoc domowa w Niemczech, podlewanie kwiatków, karmienie zwierzątek domowych itp. Gdy dojechała do Hamburga, pierwszą rzeczą jaką uczyniono to odebrano jej paszport pod pretekstem trzymania go w bezpiecznym miejscu, czyniąc ją w ten sposób praktycznie nielegalną turystką w tym kraju i pozbawiając ją praktycznie normalnej ochrony zagwarantowanej przez umowy międzynarodowe. Po trzech dniach powiedziano jej dokładnie, na czym będzie polegać ta prawdziwa jej praca, ma być prostytutką w Hamburskim burdelu. Gdy ona kategorycznie odmówiła i zażądała powrotu do domu została uwięziona przez pół roku w różnych burdelach zamaskowanych, jako bary i nocne kluby. Po pół roku jakimś dziwnym trafem udało się jej uciec. Inne kobiety nie miały tego szczęścia. Po powrocie powiedziała ona rosyjskim władzom, że inne dziewczęta boją się do tego stopnia swoich oprawców, że nawet już zaniechały prób ucieczki. Nawet do dzisiaj Lara nie używa swojej prawdziwej tożsamości z obawy przed zemstą członków tych żydowskich gangów, których jest „własnością”. „Tak prawdę mówiąc to już tak się wielu rzeczy nie obawiam ( mówiła dalej ona), bo to najgorsze, co mi się mogło przydarzyć to już się przydarzyło. Bardzo niewiele z tych dziewcząt zostaje prostytutkami z własnej woli. Znaczna większość ich jest do tego zmuszana terrorem psychicznym i fizycznym. Wmawia się nam, że nie mamy wyjścia, że jesteśmy bez paszportów nielegalnymi imigrantkami, zaangażowanymi w nielegalną działalność. Dając nam jasno do zrozumienia żebyśmy nie oczekiwały zrozumienia od lokalnych władz. Na początku odmówiłam tej pracy, ale potem nie miałam wyjścia, z braku pożywienia i ze strachu przed poważnymi batami, jakie otrzymywały inne dziewczęta, co kategorycznie odmawiały współpracy. Mówiono nam, że będziemy wolne jak spłacimy długi związane z przybyciem do swego nowego miejsca pracy. To były astronomiczne sumy sztucznie podwyższane przez „mandaty” za każdą odmowę wykonania narzucanej nam poniżającej nas pracy, wliczając nawet zbiorowe orgie i gwałty.”

Jeśli jakiż żydowski alfons zdecyduje, że potrzebuje „świeżego towaru” to sprzedaje parę swoich niewolnic i te „długi” rosną wraz z każdą transakcją. Niektóre kobiety są sprzedawane kilka razy do roku. Komisja Spraw Obrony Praw Człowieka ocenia, że ilość kobiet pojmanych i nadużywanych przez żydowskie gangi przekracza 500.000! To tylko dotyczy kobiet z Rosji! A gdzie Ukrainki, Białorusinki, Mołdawianki, Czeszki a nawet Polki. Dwudziesto jedno letnia Iriana myślała, że będzie tancerką, opuszczając Ukrainę, aby udać się statkiem do Izraelskiego portu Hajfa. Po dwóch dniach została odstawiona do pewnej hurtowni gdzie jej nowy szef spalił jej paszport prze jej własnymi oczyma mówiąc. „ Jesteś teraz moją własnością a ja jestem twoim Panem. Będziesz dla mnie pracować tyle aż ja uznam, że zarobiłaś na wolność. Nie próbuj uciekać, nie masz, dokąd. Nie znasz hebrajskiego, nie masz papierów i będziesz natychmiast aresztowana przez władze Izraela.” Na początku odmówiła pracy, jako prostytutka, ale bezustanne bicie i zbiorowe gwałty wykonane przez jej „właścicieli” złamały wreszcie jej ducha. Irina rzekła: „ Ten zbój, co zrujnował mi życie nie będzie nawet za to ukarany”. Do niedawna niewolnictwo białych kobiet nie było nawet zabronione w Izraelu, które to według Żydów nawet nie są ludźmi. Dopiero kilka lat temu, pod naciskiem międzynarodowych organizacji wprowadzone zostało w Izraelu prawo, ograniczające tego typu działalność, lecz oskarżenia są rzadkie i kary bardzo lekkie. Władze Izraela przymrużają oko na tę działalność, przekonani, że tylko Żydzi są prawdziwymi ludźmi i reszta podludzi nie powinna się nawet opierać ich działalności. Według tego prawa, taki zboczony żydowski alfons, który zmusza do prostytucji nieżydowskie kobiety i który twierdzi, że ich fizycznie nie zakupił (płacąc za nie) jest nadal niewinny. Przewodniczący Grupy Przeciwko Niewolnictwu we Włoszech, Marco Buffo stwierdził: „ To żadna tajemnica, że dziś białe kobiety są najbardziej cenione na rynku, są świeżym towarem”. Szef Ukraińskiej dochodzeniówki Mihail Lebed stwierdził: „Ci gangsterzy zarabiają na tych dziewczynach więcej w ciągu tygodnia niż nasza cała policja ma przyznanego budżetu na cały rok. Miejsce pracy i wyzysku. Sekretne mieszkanie w Tel Awiwie używane do prostytucji Prawdę mówiąc, jeśli nie otrzymamy jakiejś pomocy, to nie będziemy w stanie tych przestępstw zatrzymać”. No i z pewnością żydowskie media „pomagają”, aby wstrzymać te paskudne przestępstwa. Parę lat temu przedstawiciel policji miasta-portu Hajfa Izaak Tyler „wypluł” trochę danych na temat tych zbrodni, rzekł on: „Ci faceci płaca pomiędzy 500 USD a 1000 USD za każdą Rosjankę lub Ukrainkę, zarabiając na nich fortuny. Weźmy na przykład małe miejsce zatrudniające jedynie 10 tych dziewcząt. Każda z nich przyjmuje 15 do 20 klientów dziennie, za 200 szekli od każdego, biorąc najgorszy przypadek to daje 30.000 szekli dziennie. Pracują one 25 dni w miesiącu, co daje 750.000 szekli, co jest równoważne 215.000 USD. Każdy z tych alfonsów ma przeciętnie pięć takich małych burdelików, co daje ponad milion dolarów miesięcznie, bez podatku i wielkich inwestycji. Są to fabryki pieniędzy zatrudniające niewolników, a Izrael jest usiany tymi „fabrykami” Milion dolarów miesięcznie dla każdego żydowskiego alfonsa w Izraelu! Spójrzmy na to, co otrzymują w zamian te dziewczęta niewolnice. Bezustanne bicie, gwałty, zmuszanie do prostytucji, trochę jedzenia i kieszonkowe na papierosy. „Mieszkanie” za kratami. Zbiorowe gwałty i znęcanie się nad rodzinami pozostałymi w kraju, gdy próbują one ucieczki. Maszerowanie nago na żydowskich targach niewolnikami, gdy są sprzedawane kolejny raz w tym samym roku. No i w najlepszym przypadku deportacja przez współpracujący z tymi bandami legalny system Izraela.Ci żydowscy alfonsi są tak pewni siebie i swojej pozycji, że nawet nie obawiają się o tym mówić. Niejaki Jacob Golan, właściciel trzech wielkich burdeli wliczając „Tropicana” w Tel-Awiw rzekł reporterowi N(J)ew York Times: „ Izraelici uwielbiają rosyjskie kobiety, są one pięknymi blondynkami, bardzo różniącymi się od naszych kobiet, śmiejąc się przy tym. No i są one w skrajnej desperacji, co znaczy, że zrobią wszystko za pieniądze” Klub ten jest otwarty 24 godziny na dobę, stale wypełniony na w pół nagimi Rosjankami. Przychodzą tam turyści, żołnierze izraelscy, przedstawiciele władz izraelskich a nawet lokalni arabowie. Inaczej pełny wachlarz klientów. Gdy zapytano Golana, czy te dziewczęta robią to dobrowolnie, zaśmiał się on serdecznie. Jako szczyt ironii, reporter ten podał, że Golan umieścił na głównym barze ogłoszenie o zaginionej żydowskiej kobiecie. Jak czuły na kobiece cierpienie jest ten Golan, nieprawdaż?

(cały ten artykuł możecie znaleźć w numerze The New York Times, 11 Sty. 1998r.)

ONZ oświadczyła kilka lat temu, że handel białymi niewolnicami jest obecnie najszybciej rozwijającym się biznesem. Jedna z Australijskich gazet ( The Sydney Morning Herald) stwierdziła, że: „Białe kobiety są dziś najbardziej lukratywnym artykułem, a Rosjanki są bardziej wykształcone, piękniejsze i bielsze nawet od azjatyckich dziewcząt.” Biznes ten przewyższa nawet handel narkotykami. Narkotyki raz sprzedane i spożyte przestają istnieć, a Białe kobiety można sprzedawać na targach niewolników bezustannie do momentu aż umrą lub przestaną być atrakcyjne. Następna typowa historia to doświadczenie Mariany, co zwabiona obietnicami lekkiej pracy za dobrą zapłatę opuściła Rosję i wyjechała do Izraela. Rutyna w burdelu, w którym była zmuszona pracować była brutalna a zatem bardzo wydajna dla właściciela. Służyła ona 20 klientom dziennie. Pracowała ona w pokoiku wyposażonym w łóżko, szafę, prysznic i umywalkę. Przy drzwiach stale stał strażnik. W ten sposób była całkowicie odizolowana od świata. Jedyna osoba poza klientami, co mogła wejść do jej pokoju to kobieta, która sprzedawała jej i innym niewolnicom żywność. Po pięciu miesiącach dostała „awans” i mogła wyjeżdżać z kierowcą, aby służyć klientom w ich hotelach. Podczas jednej z takich „eskapad” została wciągnięta do szopy za hotelem i zgwałcona przez grupę żydowskich łobuzów, którzy ostrzegali ją, aby nie wrzeszczała i nie broniła się, bo nie ma żadnych szans. Próbowała ona ucieczki pewnego dnia, ale została schwytana i brutalnie skarana za to. Rząd Rosyjski ocenia, że około 100.000 kobiet jest przemycanych do Izraela rocznie, co czyni oszacowanie Grupy Praw Człowieka (500.000 niewolnic) poważnie zaniżone. Powtórzę tu jeszcze raz, że to tylko dotyczy Rosjanek. Amnesty International krytykowało brak jakiejkolwiek reakcji ze strony rządu Izraela na działalność tego bandyckiego „przemysłu”. Ciekawy jestem czy ktoś z was słyszał coś o tym w Tel-Awizji polskiej lub na FOX, CBS, CNN itp. Jedna z tych kobiet zdołała uciec i udała się do policji izraelskiej, która po wysłuchaniu sprzedała ją innemu alfonsowi, który zanim zajął się tym „szlachetnym” zajęciem był oficerem policji izraelskiej. Inna z tych kobiet udała się też do policji izraelskiej z pomocą. Nawet dano jej policjanta, który mówił po rosyjsku. W godzinę po jej wysłuchaniu stawił się w tym komisariacie jej „właściciel”, aby odebrać swoją własność. Po dostarczeniu jej do swego burdelu zmaltretował ją tak, że nie mogła ona chodzić przez kilka dni. Można by tu sypać przykładami przez następne tysiąc stron, ale chyba to, co tu opisałem już wystarczy. Dodać tu chcę, że wiek dla tych bandytów tez nie gra roli (oczywiście młody wiek). Porywają oni i zmuszają to tej haniebnej pracy dziewczynki nawet 12 letnie. Częstokroć ofiarami ich są dziewczynki z sierocińców. Aby te zmaltretowane i zmordowane kobiety mogły mimo bólu wydajnie pracować zatrudniają oni „lekarzy”, którzy faszerują je silnymi środkami przeciwbólowymi i narkotykami. Jak wspaniale dbają o swe niewolnice ci żydowscy panowie, nieprawdaż? Lecz żydowskie media i przemysł filmowy robią wielki skandal na temat niewolnictwa czarnego człowieka, kiedy tylko nadarza się im okazja. Niewolnictwa, które już nie istnieje od prawie 150 lat, natomiast o niewolnictwie naszych SŁOWIAŃSKICH, BIALYCH KOBIET ani mru mru.

Czyż nie wydaje się to wam podejrzane? Czy nadal będziecie wierzyć w te bezsensowne bzdury, którymi was codziennie faszerują? Czy naprawdę nie potraficie otworzyć oczu, rozejrzeć się wokoło i zauważyć rzeczywistość taką, jaka jest?

Czy naprawdę brak wam odwagi, aby otrząsnąć się z tego marazmu, zrzucić jarzmo niewoli i raz na zawsze zgładzić naszych oprawców?

Jeśli tego nie uczynicie, to niestety muszę tu z przykrością przyznać, że zasługujecie na to, co was wkrótce czeka, czyli większą jeszcze niewolę prowadzącą do całkowitego wyniszczenia tego co przez ponad tysiąc lat wypracowali nasi dziadowie, ojcowie i matki.

CHCĘ TU WAM JESZCZE RAZ PRZYPOMNIEĆ, ŻE WOLNOŚCI NIE OTRZYMUJE SIĘ ZA DARMO, TRZEBA O NIĄ WALCZYĆ I CZĘSTOKROĆ PŁACIĆ ZA NIĄ WIELKĄ CENĘ. Cezary Zbikowski

Nie tędy droga, panowie z „Naszego Słowa” Zaledwie tydzień minął od lania łez nad grobem zmarłego Bohdana Osadczuka, który jako bohater narodowy dwóch krajów łączył zwaśnioną Polskę z banderowską Ukrainą, a tu już dzisiaj odezwali się jego (Osadczuka) sprzymierzeńcy. Wprawdzie nie wzywają do czczenia osoby zmarłego, ale wypominają i to w dodatku fałszywie obronę Polaków przed ich śmiertelną, męczeńską bronią. Ale na początku kilka danych liczbowych. Do niedawna mówiło się, że w Sahryniu zginęło około 200 osób. Liczba ta bodajże w przedostatnim numerze „Naszego Słowa” wzrosła do 400 osób. Pisałem o tym w swoim felietonie niedawno. Dzisiaj „Nasze Słowo” nr 45 (2831) z 6 listopada podaje już znacznie wyższą liczbę, bo aż 1240. Oczywiście jak to bywa w prasie, ktoś tam mówi, szepcze, inni to podchwytują i orzekają autorytatywnie 1240. Tego już obalić się nie da, to już żyje życiem własnym. Przy końcu lata tego roku – pisze „Nasze Słowo” – telewidzom pokazano film w TVP [bardzo żałuję, że go nie oglądałem – AM] TV – Show „Sahryń”. Nie wiem, co znaczy po ukraińsku show, ale sądzę, że to samo, co po polsku. Ale to jeszcze pół biedy. Notatka pod tym tytułem nie zostawia suchej nitki na AK i BCh. To Polacy pod tymi znakami mordowali. To Polacy mordowali dzieci, czego nie chce film pokazać. To Polacy atakowali. Biedni banderowcy, przepraszam, biedni upowcy tylko się bronili. Może w tym miejscu zacytuję jeden z meldunków dowódcy kurenia: „Zlikwidowałem wszystkich Polaków od małego do starego. Wszystkie budynki spaliłem, mienie i chudobę zabrałem dla potrzeb kurenia. Podpisał: „Łysy”. Tak było na całych Kresach Wschodnich i południowo-wschodniej części obecnej Polski. To Polacy mordowali dzieci. Biedny autor notatki w „Naszym Słowie”. Ciekawa rzecz, film wyświetlono przy końcu lata, bitwa w Sahryniu była 10 marca 1944 roku, a dzisiaj 6 listopada rozpatruje się skutki bitwy, chociaż pomnik zabitych Ukraińców w Sahryniu czeka na poświęcenie już ponad trzy lata? Jaworzno jest przykrywką Ostrówek. Dzisiaj tę przykrywkę Ostrówek poszerzam o Sahryń. Już samo podanie liczb zabitych potwierdza moje przypuszczenie. Według danych, podawanych kiedyś, zabitych w bitwie było około 200 osób, dwa tygodnie temu liczba ta wzrosła do 400 zabitych, dzisiaj – pisze „Nasze Słowo” – „Ukraińscy historycy podają jeszcze większe cyfry: nawet do 1240 zabitych. Główną przyczyną tego czynu był posterunek UPA”. Wszystko tu trąci ekshumacją w Ostrówkach. Nawet liczbą zabitych w Sahryniu. Trzeba było przebić Ostrówki. Sprawa spotkania prezydentów jakby przycichła, trzeba, więc czymś innym zagłuszyć temat. Kiedyś w socjalizmie przeciwnicy prawdy zagłuszali Radio Wolna Europa, dzisiaj pobratymcy banderowców zagłuszają pamięć ofiar ludobójstwa. „Nasze Słowo” zarzuca filmowi, że pokazuje nagrobki dzieci polskich zamordowanych przez banderowców, a nie podaje pomników dzieci zamordowanych przez AK i BCh. Pomniki stawia się zamordowanym, a nieżyjącym. Powtarzałem to już wielokrotnie: Polacy nie mordowali! Polaków mordowano, w tym i dzieci polskie, dlatego nie ma tablic ukraińskich dzieci. Niestety, całej prawdy film nie mógł pokazać, technika na to jeszcze nie pozwala. W Ostrówkach znaleziono mogiły 31 dzieci w wieku do 7 lat. Miejsca ich pochówku mogli rozpoznać tylko i wyłącznie specjaliści wysokiej klasy. Ciało dziecka w bardzo krótkim czasie mineralizuje się. W miejscu pochówku po takim dziecku pozostaje tylko cień. Tak nazywają to miejsce archeolodzy. Tego dotknąć się nie da, tego ruszyć się nie da, tego sfotografować nie można, bo jak już powiedziałem nie ma do tego środków technicznych. Można jedynie zapisać „ręcznie” i w tej formie wpisać do historii. Takich cieni naliczono w Ostrówka 31. Komentarze zostawmy innym – znawcom. Szanowny Autorze notatki o Sahryniu, proszę wziąć do ręki grube tomy wspomnień dzieci polskich, zebrane przez panią Lucynę Kulińską. Na szczęście zdążyła zebrać je dopóki żyli jeszcze autorzy tych wspomnień. Bo dzisiaj czas po wielu z nich pozostawił tylko szczątki. Świadkowie tamtych czasów, do których i ja należę, już sami traktują to jako wytwór fantazji, bowiem czas leczy prawie wszystkie choroby, a dla słuchacza, który nie był w tym piekle, lub jest zbyt młody by pamiętać to co opowiadamy traktują jako wybujałą fantazję z „Tysiąca i jednej nocy”. A mogę coś na ten temat powiedzieć. Mam dobrą pamięć, może nawet wyjątkowo dobrą. Może, dlatego to piekło, stworzone przez pobratymców autora notatki, ciągle przed oczami stoi. A co będzie, gdy odejdą ostatni świadkowie tamtych czasów? Tego nie mogę sobie wyobrazić. Przecież może dojść do kolejnej rzezi (rizanija) właśnie za to, co już zaczyna się pokazywać w polskim piśmie tylko pisanym po ukraińsku. Czy autor „show Sahryń” wie, co się działo w Hucie Pieniackiej? Czy wie, co się działo w Parośli? Czy wie, co było w Gaju? I w tysiącach podobnych miejscowości? Czy ci, co uszli z życiem mogą o tym spokojnie mówić, opowiadać? Strzelanie do 10-letniego chłopca, który oszołomiony biegał po trupach nie mogąc uciekać. Strzelano tak, aby nie trafić i nie stracić z oczu widowiska? Inny siedmioletni chłopiec przeżył, bo zalała go krew matki jego i sprawiał wrażenie zabitego. Wreszcie pozostawione dzikim zwierzętom trupy zaczęły się rozkładać i to było powodem zakopania, bo odór przeszkadzał normalnemu życiu tamtejszych mieszkańców. Autor notatki twierdzi, że w Sahryniu był malutki posterunek. Bardzo możliwe, nie zaprzeczam. Bo, po co w ogóle jest posterunek przydużym oddziale wojska? Papier wytrzyma wszystko, każde kłamstwo można napisać. Dalej można wyczytać w notatce, że to Polacy robili czystkę etniczną, chociaż jest to napisane innymi słowami. W ZSRR z głodu umarło około 8 milionów Ukraińców, a sami Ukraińcy zabili, przepraszam, zamordowali około 80 tysięcy swoich pobratymców, a Polacy ilu Ukraińców zabili? Do tej pory nikt nie policzył. Jak wiadomo jest to tylko symboliczna liczba. A jak wygląda tak zwany polski pogrom? Polskie samoobrony zaczęły się tworzyć po apogeum ludobójstwa na Wołyniu. Parośle padło w lutym. Kisielin, Poryck i inne padły 11-12 lipca 1943 r. Z Kisielina przybyło najwięcej uciekinierów do Zasmyk. A w Zasmykach samoobrona zaczęła się tworzyć dopiero 16 (szesnastego) lipca 1943 r. A więc wtedy, kiedy strumieniami płynęła krew niewinnych ludzi. Co mogła zasmycka samoobrona zrobić mając w swoich szeregach około 20 młodzieńców, którzy po raz pierwszy w swoich rękach trzymali bron? Symboliczna data. Nawet wezwali Polaków do poddania się inaczej – zagrozili – zniszczeniem Zasmyk. (cynizm w najgorszym wydaniu). Zasmycka samoobrona uprzedziła bulbowców o jeden dzień. 31 sierpnia 1943 r. uderzyła niespodziewanie, jako pierwsza. Pierwsza potyczka i pierwsze zwycięstwo. Ukraińcy umieli jedynie walczyć z oseskami i kobietami. Oprócz kilku uzbrojonych Ukraińców zginęli prawdopodobnie również i jacyś cywile, którzy jechali po łupy. W tej potyczce tak dla jasności podam, że stosunek sił wynosił: Polaków było 55, Ukraińców było około 600. Zaskoczenie to sukces. Znam Zasmyki, bowiem tam urodziłem się i tam się wychowywałem. Dzisiaj Zasmyk nie ma, chociaż nazwa powróciła, bo nazwy też nie było. Pozostało zaledwie kilka chałup, dwa czy trzy domy, drzewa, krzewy i chaszcze. Bywałem tam kilkakrotnie. Niestety lata zmusiły mnie do siedzenia w domu. Zdrowie gdzieś uleciało. Panowie z „Naszego Słowa”! Zanim coś napiszecie zastanówcie się nad treścią jeszcze przed wysyłką gazety. Antoni Mariański

http://sol.myslpolska.pl/

Panowie z „Naszego Słowa” na pewno zastanawiają się nad publikowanymi treściami. I takie właśnie treści im odpowiadają i właśnie takie chcą powielać. – admin.

Gdzie są podpalacze? Skoro umilkł już nieco harmider wywołany starciami w dniu 11 listopada tego roku postaram się zadać najbardziej proste z możliwych pytania.

1/ Jak to się stało, że kilkanaście metrów od stojacych w pełnym rynsztunku policjantów niezidentyfikowanym osobnikom udało się spalić wóz transmisyjny tvn?

2/ Dlaczego policja, tak skora tego dnia do uzywania armatek wodnych, kopania w twarz i rzucania pod ścianę dziesiątek młodych ludzi, tak niemrawo interweniowała w czasie gdy nieznani sprawcy atakowali własność telewizji TVN?

3/ Udało się precyzyjnie ustalić niemal każdego sprawcę pobicia i rozboju, jaki miał miejsce 11 listopada, ale jakoś nie udało się zidentyfikować i ująć ani jednego sprawcy podpalenia wozu transmisyjnego.

4/ Podpalenie wozu transmisyjnego jest bez wątpienia aktem kryminalnym, by nie rzec terrorystycznym, jest także najpoważniejszym przestępstwem, jakie popełniono w trakcie zamieszek 11 listopada. Nikogo jednak nie zidentyfikowano, nie ujęto i jakby powoli o sprawie zaczyna się zapominać.

5/ Czy stacji tvn, która potrafiła godzinami filmować chuliganów na placu Konstytucji, nie udało się sfilmować i powiększyć postaci podpalaczy własnego wozu? A może ja jestem naiwny i o czymś nie wiem? Pytam: dlaczego nie ujęto terrorystów, a wokół podpalenia wozu jakby zaczyna cichnąć i nikt nie podniósł nawet takiego larum jak w wypadku gdy poseł Kotliński, w swojej gadzinówce, przypomniał heroiczną postać patrioty - ojca Moniki Olejnik? Ja naprawdę chcę wiedzieć, kto podpalił mienie telewizji. Gadowski

Bolek jak Heubauer?„Aż się chce zakrzyknąć: kto nam podmienił Wałęsę?!!!” Niedługo będziemy mieć sztandar i znaki europejskie, ale jeszcze tego nie mamy. I dlatego do tego momentu musimy przywrócić orła. Za dwadzieścia lat zrobimy, co zrobiliśmy dzisiaj – oświadczył Lech Wałęsa, komentując sprawę koszulek piłkarskiej reprezentacji Polski. - pisze Wprost. Aż się chce zakrzyknąć: kto nam podmienił Wałęsę?!!! Okazuje się, że logo PZPN na koszulkach piłkarskiej reprezentacji nie było bezrefleksyjnym zabezpieczeniem dodatkowego zarobku, lecz planową sondą społecznej tolerancji na demontaż narodowej symboliki. Jowialność Wałęsy była atutem w budowaniu wizerunku prostego polskiego robotnika, przywiązanego do polskich wartości i po chłopsku zdroworozsądkowo podchodzącego do różnych kwestii w rozmowach z komunistyczna władzą. Wszyscy się zachwycali trafnością jego obrazowych porównań, które w punkt trafiały rzeczywistość, a jeśli chybiały to były pretekstem do pełnych sympatii żartów. Po 1989 różne osoby zaczęły dezawuować wartość Wałęsy, co interpretowano, jako zawiść konkurentów sfrustrowanych niespełnionymi ambicjami, albo, jako komunistyczne próby zniszczenia symbolu polskiej aksamitnej rewolucji. Po jakimś czasie coś się stało i Wałęsa zaczął dostarczać coraz więcej powodów do systematycznego obniżania szacunku dla własnego autorytetu. Trwa to konsekwentnie do dzisiaj i aktywność byłego prezydenta Polski wydatnie wspiera kulturowe tendencje do negowania wartości wszelkich autorytetów. Sam długo byłem orędownikiem podtrzymywania pozytywnego mitu Wałęsy, ale to się zmieniło. Dzisiaj bojownik o wolną Polskę wyraża nadzieję, że za 20 lat emblematy i symbole tej wolnej Polski, o którą rzekomo walczył przez całe życie, zostaną unicestwione i zastąpione przez symbolikę paneuropejską. Nie udało się z gwiazdą czerwoną, uda się z gwiazdą złotą. System nowego paneuropejskiego totalitaryzmu domyka się. Z jednej strony medialnie marginalizowane są jakiekolwiek głosy sprzeciwu, z drugiej strony zbyt pewni siebie aktorzy tracą kontrolę nad przekazem demaskując prawdziwy charakter „wspólnoty, która nadchodzi”. Przychodzi na myśl roztropność naszych przodków, którzy nie mieli ani skrupułów ani złudzeń, co do sposobu postępowania z osobami, które nie wykazały się pożądanymi przez wspólnotę cechami. Każdy człowiek jest ułomny, ale właśnie po to tworzy się panteony, by rzadko z natury rzeczy występujące jednostki wybitne wskazywały wszystkim pozostałym kierunek dążeń w małych prywatnych codziennych wyborach. Wszakże fakt, że ideał jest nieosiągalny nie oznacza, że nie należy do niego dążyć. Warto w kontekście biografii i wspomnianej na wstępie wypowiedzi Wałęsy, przypomnieć postać pewnego polskiego pisarza, o którym dziś nikt już nie pamięta, ponieważ jego życiowe wybory zdyskwalifikowały jego obecność w panteonie literatury. Przypomnijmy fragmenty artykułu Cenckiewicza:

„Gdyby nie współpraca z austriackim zaborcą i jednoznaczny osąd II Rzeczypospolitej, Zygmunt Kaczkowski (1825-1896), współpracownik o pseudonimie Heubauer, byłby dziś patronem ulic i katedr literatury. Jego oficjalna biografia przypomina żywoty bohaterów, którzy z upadkiem Rzeczypospolitej nigdy się nie pogodzili. Kaczkowski dorastał w majątku Aleksandra Fredry w Cisnej. Już w wieku 14 lat trafił do więzienia. Później była szkoła w Tarnowie i studia we Lwowie i Wiedniu. Brał udział w powstaniu krakowskim, za co skazano go na karę śmierci. W oczekiwaniu na wyrok doczekał wiosny ludów i wyszedł na wolność. Zaczął publikować. Rozgłos zyskał dzięki opowiadaniom i powieściom historycznym. „Genezą powieści historycznych Kaczkowskiego jest miłość tradycji, przywiązanie do przeszłości narodowej” – pisał prof. Ignacy Chrzanowski. Istotnie, m.in. w „Grobie Nieczui” (1858 r.), „Żydowskich” (1872 r.) i „Tece Nieczui” (1883 r.) Kaczkowski piętnował polskie warcholstwo, materializm, nieodpowiedzialne powstańcze uniesienia oraz… zdradę narodową. Był konserwatystą. Jako redaktor lwowskiego „Głosu” współpracował z księciem Adamem Sapiehą. W 1861 r. znów dotknęły go represje. Został aresztowany przez Austriaków pod zarzutem zdrady stanu i skazany na pięć lat więzienia. Ułaskawił go cesarz w grudniu 1862 r. Kaczkowski był przeciwny powstaniu styczniowemu. Uważał jednak, że skoro już wybuchło, należy je wspierać z zewnątrz finansowo i dyplomatycznie. Już w tym czasie pojawiły się opinie, że Kaczkowski jest na podwójnej służbie. Polscy konspiratorzy z Lwowa zaczęli go śledzić. Okazało się, że kandydat na narodowego wieszcza odwiedza nocami szefa policji Aleksandra Hammera. W listopadzie 1863 r. polscy spiskowcy we Lwowie uzyskali kolejny dowód zdrady Kaczkowskiego. W 1864 r. sąd obywatelski we Lwowie, tajna ekspozytura powstańczego Rządu Narodowego, uznał pisarza za winnego zdrady i skazał go na banicję. Kaczkowski zaskarżył wyrok do Rządu Narodowego. Był na tyle przekonujący, że 29 lutego 1864 r. Rząd Narodowy wydał dekret kasacyjny. Kaczkowskiego przeprosił nawet były komisarz naczelny Rządu Narodowego, który go wcześniej oskarżał. W 1896 r. Kaczkowski umierał otoczony chwałą. Po upadku Austro-Węgier dr Eugeniusz Barwiński wyruszył na kwerendę archiwalną do Wiednia. Wpadły mu w ręce akta konfidentów austriackiej policji, a wśród nich opasła teczka agenta o pseudonimie Heubauer i 230 stron jego raportów. Heubauerem był Zygmunt Kaczkowski – agent wywiadu austriackiego, który w latach 1863-1871 składał sążniste i szczegółowe donosy, za które otrzymywał niemałe pieniądze. Barwiński stanął przed dylematem podobnym do tych, które mają dziś historycy badający akta IPN. W 1920 r. ukazała się książka Barwińskiego „Zygmunt Kaczkowski w świetle prawdy (1863-1871). Z tajnych aktów b. austryackiego ministerstwa policyi”. Wolna Polska wymazała Kaczkowskiego z kanonu literatury narodowej. Odwaga historyka i prawda zwyciężyły kłamstwo i obłudę fikcyjnych bohaterów.” Jeśli chcemy budować cokolwiek, musimy mieć dobre materiały, nieprzeterminowany cement oraz doświadczonych i uczciwych murarzy. Dotyczy to tak samo powodów upadku polskich stoczni, przeszłości byłego prezydenta, jak i przyczyn smoleńskiej katastrofy. Zamiatanie wątpliwości, pytań i problemów pod dywan jest jak zamurowanie w ścianie zgniłego jajka: smród długo i powoli będzie się wydobywał, a jego lokalizacja będzie trudna do wykrycia. W skrajnych przypadkach pozostanie jedynie opuszczenie felernego domu. Wiktor Mokot

Nasz wywiad. Artur Balazs m.in. o ziobrystach: "Prokuratura w czasach Ziobry szukała haków na Jarosława i Lecha Kaczyńskich" wPolityce.pl: Staje ostatnio coraz częściej pytanie czy Platforma Obywatelska jest jeszcze w pana ocenie partią konserwatywną? Pytanie to stanęło otwarcie zwłaszcza po poparciu przez PO Wandy Nowickiej, radykalnej działaczki na rzecz zabijania dzieci nienarodzonych, finansowanej przez przemysł aborcyjny na stanowisko wicemarszałka Sejmu. ARTUR BALAZS, polityk konserwatywny, działacz pierwszej "Solidarności Rolniczej": Rzuca się w oczy niestety zła i dwuznaczna w tej sprawie rola Donalda Tuska, który przełamał początkowy opór klubu PO w tej sprawie. Mam w tej sprawie osobiste doświadczenia, bo mój spór z Tuskiem zaczął się od sytuacji będącej lustrzanym odbiciem tego, co dzieje się dzisiaj. Mówię o wejściu Samoobrony do Sejmu i postawieniu kandydatury Andrzeja Leppera na wicemarszałka. Uważałem, że szacunek dla wyborców nakazuje by formacja ta miała swoją reprezentację w prezydium Sejmu. A więc powinno się go poprzeć. Obecny premier był przeciw, z powodu osobistej niechęci do Leppera. Wtedy zaczął się nasz konflikt.

A więc wtedy Tusk był zasadniczy, teraz okazał się niezwykle elastyczny? Dokładnie. A przecież jest różnica, bo Lepper nie prezentował poglądów w sprawach moralnych tak nie do zaakceptowania jak Nowicka. Każdy klub ma prawo do reprezentacji w prezydium, ale akurat ta osoba, tak zaangażowana w działalność proaborcyjną, nie powinna tego zaszczytu dostąpić. Można było zażądać zmiany kandydatury. Tym bardziej, że wypowiedzi syna pani Nowickiej, który pochwalał mord w Katyniu, są nie do zaakceptowania. O ile, bowiem dzieci nie odpowiadają za rodziców, to rodzice za dzieci, za ich wychowanie, tak. Poparcie Nowickiej  pokazuje koniunkturalizm Donalda Tuska i przedkładanie interesu politycznego ponad podstawowe wartości. Chodzi tu o zdobycie głosów lewicy, o zyskanie poparcia Palikota.

Ruch Palikota jest cichym koalicjantem Platformy? Na pewno ta formacja ma nadzieję na udział we władzy. I będzie Tuska przyciskała do ściany żądając kolejnych ustępstw. Z tego, co widać, niestety, premier będzie ustępował.

Polityka w wykonaniu Donalda Tuska kryteria moralne niestety eliminuje. Choć trzeba przyznać, że poglądy Palikota w tej sprawie były kiedyś inne. Teraz mamy jednak pełną agresję w stosunku do krzyża i Kościoła, całkowicie cyniczną, koniunkturalną. Jak jednak widać Donaldowi Tuskowi to specjalnie nie przeszkadza, zakłada, że ta partia może być w różnych sprawach jego sojusznikiem.

Nie ma w Donaldzie Tusku, który był przecież człowiekiem „Solidarności” żadnego poczucia, że nie wolno dopuszczać tego języka, tego antykościelnego myślenia na salony? Że można współdziałać z kumplami morderców księdza Jerzego Popiełuszki? To ważne pytanie. Działałem w „Solidarności Rolniczej”, potem w podziemiu. Mam poczucie ogromnego zobowiązania wobec Kościoła, za wsparcie, pomoc i ratunek w tym najtrudniejszym czasie. My przecież nie mielibyśmy się gdzie podziać gdyby nie Kościół. Bez tego wsparcia ta rewolucja mogłaby się dla nas bardzo źle skończyć. Tego długu ludzie „Solidarności” nie spłacili, zapomnieli o tym wsparciu. Mamy za to rzucane przez premiera, bez pytania, frazy o tym, że „nie będzie klękał przed księżmi”. To wskazuje na brak podstawowej pamięci o zasługach Kościoła dla „S”. To niezmiernie smutne. Nie wyobrażałem sobie kiedyś, że dla premiera z naszego, szeroko pojętego solidarnościowego obozu, system wartości chrześcijańskich, szacunek dla Kościoła nie będą ważnymi punktami odniesienia, że będą tak sprzedawane za byle kilka głosów skrajnej lewicy.  Totalny brak pamięci, ale także odpowiedzialności za przyszłość narodu. Ona, bez wartości chrześcijańskich i Kościoła, będzie smutna. Z tego, co zresztą słyszę, ludzi Kościoła ta postawa obecnej władzy niezmiernie martwi i zaskakuje.

Tusk może robić właściwie, co chce, bo w głównej partii opozycyjnej mamy rozłam. Jak ocenia pan działania Ziobrystów? Kiedyś pan ostrzegał Jarosława Kaczyńskiego przed ambicjami Zbigniewa Ziobro. Tak, przestrzegałem prezesa PiS przed Ziobro już w czasie, gdy ten ostatni był ministrem sprawiedliwości. Wynikało to z mojego osobistego doświadczenia. Nabrałem wtedy przekonania, że prokuratura działająca pod nadzorem Ziobry szukała haków na Jarosława Kaczyńskiego i śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Robiła to w sposób tak perfidny, cyniczny, że musiała mieć na to przyzwolenie i zachęty z samej góry. Inaczej nigdy by sobie prokurator na coś takiego nie odważył. Wtedy wiedziałem już, że problem Ziobry prędzej czy później stanie przed Jarosławem Kaczyńskim.

O czym pan konkretnie mówi? O tzw. śledztwach paliwowych. Zetknąłem się z tym osobiście i widziałem, że prokurator szukał czegoś na Kaczyńskich. Świadomie wypytywali o urzędującego premiera i prezydenta, nie mając ku temu żadnych podstaw!

Jak ocenia pan szanse Ziobrystów? Przede wszystkim to oni pomagają swoją akcją rządowi. Zdejmują temat efektów działań tej ekipy, pozwalają mediom przerzucać zainteresowanie na sprawy opozycji. Na pewno Jarosław Kaczyński nie miał szans na dogadanie się z Ziobrą, bo ten chciał od początku, tuż po wyborach, wyjść i zakładać własną partię. Jedynym możliwym scenariuszem porozumienia było oddanie po prostu Ziobrze pełni władzy nad partią. Ale nie wiem czy dla Prawa i Sprawiedliwości byłby to dobry scenariusz. Przeciwnie – to byłby zły dla PiS i Polski wybór.

Co powinien teraz zrobić prezes PiS? To polityk o największym na prawicy potencjale, mający głęboką i dobrą wizję państwa. Powinien teraz uciekać do przodu. Reformować partię, zmienić akcenty programowe, skupić się na gospodarce i konsekwentnie rozliczać rządzących ze stanu finansów publicznych, administracji i gospodarki. Czas będzie mu sprzyjał. Wchodzimy w bardzo trudny okres. Dług publiczny jest w mojej ocenie dużo większym kłopotem niż władza przyznaje. Oceniam, że przekroczył już granice konstytucyjne, czego rząd nie chce przyznać. Ale to w końcu wyjdzie na jaw. Powtarzam – czas sprzyja opozycji, a zwłaszcza Kaczyńskiemu. Ale by to wykorzystać musi uciec do przodu, wyjść z ofensywą, zwiększyć aktywność. zespół wPolityce.pl

23 listopada 2011 "Współczucie to jest wyobraźnia serca" pisała nasza noblistka, pani Wisława Szymborska. Może to i racja, przynajmniej w poezji, bo w życiu, tak jak w „malinowym chruśniaku” jest inaczej.. Było też inaczej, kiedy pisała, że „towarzysz Stalin miał usta słodsze od malin”(????). Tamte czasy przeminęły, tow Ze Stali nie żyje, te miliony ofiar, które posłał na inny świat wraz z Leninem i Trockim, w imię socjalizmu - też nie żyją.. A życie płynie nadal… I dalej są kaci i ofiary.. No na razie nie zabijają gdzieś po dołach, żeby syn pani Wandy Nowickiej, reprezentującej wielki przemysł prezerwatyw- nazywał polskich oficerów”” darmozjadami”. Ten młody komunista odważył się nazwać polskich oficerów ”darmozjadami”. Coraz bardziej wrogowie Polski się ośmielają.. A w Konstytucji udali, że zakazali krzewienia komunizmu, faszyzmu i nazizmu.I jakoś nie słyszę, żeby tow. Stalina nazywali - poprzez propagandę- skrajną prawicą.. Tylko narodowego socjalistę, tow. Hitlera – nazywają” skrajną prawicą”. A on był takim samym socjalistą narodowym jak tow. Stalin.. Tyle, że te kołchozy państwowe różniły Hitlera od Stalina.. Hitler uważał, że lepiej jak gospodarstwa są prywatne pod nadzorem państwa.. Stalin poszedł dalej – państwowe - pod nadzorem państwa..Dzisiaj w socjalistycznej Europie mamy prywatne kołchozy pod nadzorem państwa.. Dotowane setkami miliardów euro poprzez państwo.. Wspólne państwo o nazwie Unia Europejska. Ci, co krzewią właśnie socjalizm, komunizm oraz faszyzm- innych nazywają faszystami - dla odwrócenia uwagi.. Żeby samymi nie był ukaranymi w myśl art. 13, który brzmi: „Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa”.Skoro przeciwnicy są faszystami, to sprawiedliwość nakazywałaby ukaranie tych wszystkich, których lewactwo wszelakie nazywa faszystami.(????). Tak jak tuż po wojnie, gdzie propaganda- patriotów polskich, potem zakatowanych w katowniach i pozabijanych gdzieś po lasach- nazywała faszystami.. Znowu odkryto gdzieś zakopanych ludzi w liczbie 5000(!!!!) Propaganda Związku Patriotów Polskich- żeby była jasność. Znowu zamiana propagandowa ról.. Dzisiaj mamy Związek Patriotów Europejskich, nieformalny, ale działający na wszystkich płaszczyznach naszego życia..Wrogowie Polski nazywają się „patriotami”, niszcząc kraj podatkami, wyzuwają Polaków z własności, zabiurokratyzowując państwo na śmierć, dojąc ludzi w nim mieszkających na zabój i doprowadzając polskie rodziny na skraj rozpaczy.. Wygląda na to, że chcą nie tylko zlikwidować Polskę, ale rozpędzić na cztery wiatry naród polski.. Żeby się rozjechał po świecie, byleby nie mieszkał na terytorium o nazwie Polska.. Insygnia Polski likwidują, ciekawe jak zlikwidują nazwę” Polska”.. Jak propaganda to przedstawi?. Żeby - na przykład - nie drażnić Niemców nazwą „Polska’. Ale oni potrafią wszystko odwrócić ogonem.. Tak jak dr Goebbels, który kłamstwo powtarzał sto razy, żeby stało się prawdą.. I sztukę dezinformacji miał też dobrze opanowaną.. Będzie poza tym bezpieczniej, bo szefostwo MSWiA objął pan Jacek Cichocki, były pracownik Fundacji Batorego, którą opiekuje się honorowo i finansowo pan George Soros, wielki dobroczyńca nie tylko Polski, ale i ludzkości no i były dyrektor dywersji, pardon - Ośrodka Studiów Wschodnich, który to ośrodek aż roi się od agentów.. Musi, bo jego ostrze skierowane jest na Wschód.. Tak jak TV BIEŁSAT, uczepiona budżetu TVP..Nie dalej jak wczoraj usłyszałem, w TVPOLSAT, że czeka nas” zaciskanie pasa”. Zbitka” zaciskanie pasa” kojarzy się z oszczędnością, że będą mniej wydawał, bo na razie nie mam, ale jak będę miał- to wydam.. A za chwilę słyszę, że rząd przygotowuje „zaciskanie pasa” podwyższając akcyzę na papierosy, alkohol i likwidując lokaty antybelkowe.. To nie jest „zaciskanie pasa”- to jest jawny rabunek! To jest zaciskanie pętli na szyi i z pasem to nie ma nic wspólnego. Chyba, że zaciskanie pasa na szyi... Gdybym usłyszał, że rząd likwiduje dziesięć ministerstw, wycofuje wojska z Afganistanu, likwiduje powiaty, zmniejsza liczbę radnych na różnych szczeblach” samorządności”, likwiduje wszelkiego rodzaju agencje rządowe, pozarządowe i inne pasożytujące struktury demokratycznego państwa prawnego- to byłoby zaciskanie pasa przez rząd.. A tak jest to zwykły i dalszy rabunek ludzi składających się na naród.. Nie na społeczeństwo, bo to zupełnie, co innego.. Społeczeństwo to tymczasowe zbiorowisko ludzi żyjących obecnie, a naród - to ludzie żyjący w przeszłości, teraźniejszości i w przyszłości.. Dlatego lewica tak nie nienawidzi słowa ”naród”.. Bo my, żyjący dzisiaj ,jesteśmy winni naszym przodkom pamięć, poszanowanie tradycji w której zostaliśmy wychowani i powinniśmy przekazać następnym pokoleniom depozyt w postaci ciągłości państwa i jego istnienia…Problem polega na tym, że obecni „społecznicy”, wielbiciele społeczeństwa,, oddając Polskę Unii Europejskiej, nie mają już co przekazać przyszłym pokoleniom.. Chyba, że Bóg sprawi, że ta cała czerwona Unia się rozpadnie i odzyskamy znowu wolność.. Cuda się jednak zdarzają, tym bardziej, że państwa upadają nie, dlatego, że są socjalistyczne, okrutne, nieludzkie - upadają, dlatego, że bankrutują.. I Unia bankrutuje.. Miejmy nadzieję! Ale póki, co, w ciągu najbliższych trzech lat, do Australii pojedzie 900 polskich górników, żeby w Australii fedrować węgiel (???) Oczywiście każdy może jechać gdzie chce i tam fedrować, ale rzecz ciekawa.. W Polsce zamyka się kopalnie- moim zdaniem w interesie Niemiec, żeby stworzyć gospodarkę peryferyjną wobec Niemiec, to jest tzw. projekt Mittleeuropy jeszcze z roku 1914 gdzie gospodarki Międzymorza( pomiędzy Morzem Bałtyckim i Czarnym) miały być uzupełniające do gospodarki niemieckiej.. I ten projekt jest realizowany konsekwentnie... A górnicy wyjeżdżają do Australii.. Mogą nawet zarobić po 360 000 złotych rocznie i dodatkowo po 4 latach pracy mogą się starać o stały pobyt w Australii...No pewnie! Jak najszybciej wynocha z Polski- fedrować w Australii, a w Polsce kopalnie- zamiast prywatyzować- zalewa się wodą?. Tak dochodowy interes jak węgiel - w imię fałszywej ideologii zamiany na energie odnawialne i palenie słomą- likwiduję się. Żeby do energii słomianej i wiatrowej dopłacać... W Niemczech się nie likwiduje. Wprost przeciwnie..Tak jak nie likwiduje się cukrowni - administracyjnie, tak jak u nas.. W ramach „wolnego rynku” ustalania reglamentowanego cukru.. Socjaliści polscy nie mieli żądnych skrupułów, żeby polikwidować funkcjonujące cukrownie w liczbie ponad dwadzieścia.. W imię utopii reglamentacyjnej.. Co za głupota ustalać z góry, administracyjnie, ile cukru potrzeba, a ile nie potrzeba.?. Wahnie się odrobinę popyt- i już jest kłopot.. Planowanie na szczeblu centralnym jest kompletnym nieporozumieniem.. Ale w tym kierunku idziemy.. Unia nie będzie mlekiem i cukrem, pardon - miodem płynąca.. Już zjada swój biurokratyczny ogon..I nie ma dla nas żadnego współczucia, już nie wspominając o wyobraźni serca.. Czy socjaliści w ogóle mają serce?Umieją jedynie rabować i upadlać..Ale może się zdarzyć, że drogowcy w tym roku zaskoczą zimę.. Tak jak zawsze zima zaskoczyła ich! I takie rzeczy się zdarzają.. Bo bywają rzeczy na tym Bożym świecie, które nawet filozofom się nie śniły..I może coś takiego się wydarzy? WJR

Dlaczego napisałem „Klątwę generała Denikina”? Dlaczego taki właśnie temat i dlaczego powieść? Z myślą o napisaniu czegoś o – w moim przekonaniu – kluczowym dla losów Polski w XX wieku epizodzie historii nosiłem się od dawna. Co prawda pisał już o tym Józef Mackiewicz w książce „Lewa wolna”, ale tylko on – temat pozostawał nadal swego rodzaju tabu, czymś wstydliwym i niechętnie podejmowanym, właściwie przez wszystkie obozy polityczne. Nie ukrywam, że do ponownego zajęcia się wydarzeniami lata i jesieni 1919 roku zmobilizował mnie trwający w Polsce od wielu lat jednostronny „dyskurs” na temat polsko-rosyjskich relacji. Jest on nie tylko jednostronny, agresywny i ideologiczny, ale w wielu przypadkach kłamliwy. Notorycznie wrzuca się do jednego worka Rosję i Rosję bolszewicką, traktuje represje i winy tych obu bytów wobec nas, jako przejaw tego samego zjawiska, jakim ma być antypolonizm rzekomo tkwiący w Rosjanach od wieków. Jeśli chodzi o rok 1919, o Denikina, o fatalny w skutkach błąd, jakim było świadome uratowanie bolszewików od klęski – panuje u nas milczenie albo lukrowanie historii, przedstawianie tych wydarzeń, jako rzekomo nieuniknionych bądź, co jest najbardziej popularne – obarczanie całą winą… białej Rosji. Wystarczy przejrzeć podręczniki, opracowania czy nawet hasła w encyklopediach. Przemilczenia, kłamstwa i zwyczajne fałsze są na porządku dziennym. Jednym z najbardziej jaskrawych jest twierdzenie, że biała Rosja w ogóle nie akceptowała Polski, jako państwa niepodległego, że hasło „jedna niepodzielna Rosja” jest tego dowodem. Wreszcie, że Rosja Denikina była wściekle antypolska. Są to oczywiste kłamstwa, które na dobre zadomowiły się nie tylko w publicystyce, ale i w naukach historycznych. Nie ma do tej pory żadnego opracowania uczciwie przedstawiającego to zagadnienie. Praca Adolfa Juzwenki „Polska a `biała` Rosja” z roku 1972 jest do tej pory jedynym poważnym opracowaniem. Na temat układu pomiędzy Piłsudskim a Dzierżyńskim i Leninem panowała w Polsce długo zmowa milczenia. To zdumiewające, ale w tamtych latach, w 1919 i 1920, polska opinia publiczna, ale także politycy – nic o tym nie wiedzieli. Piłsudskiemu udało się utrzymać wszystko w największej tajemnicy. Kiedy w 1920 roku dotarły, za pośrednictwem prasy lewicowej za granicą, informacje na ten temat – zwyczajnie temu zaprzeczono. Jak pisze Andrzej Nowak w artykule pt. „Lewa wolna”, albo o spiskach Piłsudskiego z Leninem” („Arcana”, nr 2-3/ 2007), Narodowa Demokracja zgłosiła w Sejmie interpelację żądając wyjaśnień. „Odpowiedź na interpelację przedstawił w imieniu ministerstwa spraw wojskowych gen. Kazimierz Sosnkowski pół roku później, dopiero po ostatecznym zamknięciu polsko-sowieckiej wojny. Stwierdził, że posłowie ZL-N [Związku Ludowo-Narodowego] powołują się na „pogłoski… pozbawione jakiejkolwiek podstawy”, zaś wstrzymanie większych operacji wojennych przez Naczelne Dowództwo polskie w czasie największego nasilenia ofensywy białych armii na Moskwę i Piotrogród spowodowane było wyłącznie … zimową porą i wynikającym stąd złym stanem zaopatrzenia i warunkami pola walki [w istocie chodziło o wrzesień-październik 1919 roku]”. Dopiero po śmierci Piłsudskiego, w 1937 roku, strona polska przyznała, że układ zawarto. Wybrałem powieść, bo ta forma przekazu daje większe możliwości oddziaływania na odbiorcę niż sucha praca naukowa. Nie jest to jednak powieść czysto literacka, ale bardziej literatura faktu z wątkiem fikcyjnym. Wydarzenia przedstawione w powieści są prawdziwe, tak jak większość postaci w niej występujących. Cytowane dokumenty, listy (poza listem Denikina do gen. Dowbor-Muśnickiego) czy cytaty z prasy także. Fikcyjna jest para głównych bohaterów – płk Piotr Grigoriewicz Goremkin i Maria Biełozierska. Szereg postaci fikcyjnych ma swoich realnych odpowiedników. Moim zamiarem było także pokazanie białej Rosji, przybliżenie polskiemu odbiorcy ludzi tamtej strony, ich zapatrywań i poglądów, w szczególności centralnej postaci, jaką był gen. Anton Denikin. Kreśląc ten obraz korzystałem z najnowszych opracowań historycznych na ten temat, jakie ukazały się w Rosji po 1990 roku, w tym z kapitalnej, z mojego punktu widzenia, monografii o służbach specjalnych białej Rosji w latach 1918-1922. Na koniec o ocenach natury ogólnej. Kiedy w latach 60 XX wieku ukazała się na emigracji powieść Józefa Mackiewicza „Lewa wolna” – została surowo oceniona przez większość polskich środowisk politycznych. Charakterystyczne jest jednak to, że jeden z czołowych publicystów narodowych – Jędrzej Giertych – uznał, że teza główna Mackiewicza, o błędzie i winie polskiego kierownictwa z Piłsudskim na czele – jest słuszna. Giertych napisał dwa listy do Mackiewicza. W pierwszym, z 23 września 1968 roku, stwierdził: „Różnię się z Panem w większości poglądów na polską politykę, na sytuację światową, na przeszłość, wręcz na ludzkie życie. Ale są punkty, w których się ze sobą zgadzamy”. Ta zgodność ocen dotyczyła właśnie roku 1919. W drugim liście do Mackiewicza, z 7 października 1968, Giertych jasno sprecyzował swoje stanowisko: „Mieliśmy moralny obowiązek nie przeszkadzać ‘białym’ Rosjanom w ich wysiłkach, a nawet (w imię sprawy ogólnochrześcijańskiej i ogólnoludzkiej) mieliśmy obowiązek pomóc im w tym zakresie, w jakim było nas stać na to bez popełniania samobójstwa. [...] Dobicie Denikina przez rozejm mikaszewicki – to była zbrodnia”. Jan Engelgard

PS. Książka trafiła już do sprzedaży, jest dostępna w księgarni internetowej capitalbook oraz innych księgarniach, będzie także sprzedawana na Targach książki Historycznej w Warszawie (24-27 listopada 2011)

http://sol.myslpolska.pl

Dr Marian Szołucha w wywiadzie dla „Chas Pik” Uwaga gajowego: wydaje się, że nazwę czasopisma „Час Пик” (Godzina szczytu) powinno się transliterować wg. reguł języka polskiego, a więc „Czas Pik”, a nie angielskiego (Chas Pik). W numerze 46 (550) wiodącego ukraińskiego czasopisma geopolitycznego “Chas Pik” ukazał się wywiad z dr Marianem Szołuchą, z-cą redaktora naczelnego kwartalnika “Myśl.pl”. Poniżej treść rozmowy przetłumaczona na język polski: Władysław Gulewicz (”Chas Pik”): Na Ukrainie w ostatnim czasie słyszy się bardzo często retorykę proeuropejską – o przyłączeniu Kijowa do UE, o zyskach, które będzie miała Ukraina z tego powodu itd. Mamy również alternatywę – Związek Celny z Rosją. W jego ramach możemy reaktywować ukraińsko-rosyjskie kontakty ekonomiczne, który mieliśmy jeszcze za czasów radzieckich. Jeżeli by Pan miał możliwość wybierać osobiście, to co by Pan wybrał dla Ukrainy – Unię Europejską czy Związek Celny?

Marian Szołucha: To trudne, ale rzeczywiście fundamentalne pytanie. Jeden i drugi wariant ma słabe i mocne strony. Unia Europejska przeżywa obecnie najgłębszy kryzys od momentu swojego powstania. Wchodzenie do niej w takiej sytuacji może być ryzykowne i – w dłuższej perspektywie – kosztowne. Natomiast Związek Celny z Rosją mógłby doprowadzić do zbytniego uzależnienia się młodej ukraińskiej państwowości od większego i – co tu ukrywać – znacznie silniejszego sąsiada. Choć trzeba przyznać, że doraźne korzyści gospodarcze wynikające ze zbliżenia z Rosją byłyby na pewno odczuwalne. Reasumując, wydaje mi się, że przez najbliższe lata Ukraina powinna po prostu poczekać na rozwój sytuacji zarówno w zachodniej Europie, jak i w Rosji, w międzyczasie rozwijając partnerskie relacje polityczno-ekonomiczne na obu kierunkach i wzmacniając swoją integralność wewnętrzną. Warto też pamiętać, że położenie geopolityczne Ukrainy ma szereg cech stałych, głównie tę, że leży ona pomiędzy wschodem a zachodem Europy. Dokładnie jak Białoruś. Z tą jednak różnicą, że jest krajem od Białorusi znacznie większym i liczniejszym, z dostępem do morza itd. Dlatego powinna starać się nadać swojej pozycji w stosunkach międzynarodowych charakter podmiotowy. By było to możliwe, brakuje Ukrainie przede wszystkim jednego – konkurencyjnej i wydajnej gospodarki, zapewniającej wszechstronny, zrównoważony rozwój całego społeczeństwa.

Polska ekonomicznie straciła czy zyskała na przyłączenia się do UE? Większość polskich polityków i komentatorów życia publicznego – przynajmniej tych z tzw. głównego nurtu – uważa, że nasza gospodarka zyskała na akcesji do Unii. Ale w przedstawianym przez nich bilansie mi osobiście brakuje szeregu ważnych pozycji. Można je ująć w jednym haśle – koszty implementacji unijnego prawodawstwa. Mam na myśli na przykład limity produkcyjne, choćby mleka czy cukru, które doprowadziły do zamknięcia wielu rentownych zakładów z branży spożywczej w naszym kraju. Albo ograniczenia połowów ryb, co spowodowało de facto likwidację naszej floty rybackiej. Nie wspominam już o całym katalogu absurdalnie szczegółowych regulacji życia gospodarczego, które zwiększają bariery biurokratyczne i utrudniają prowadzenie małych i średnich przedsiębiorstw. Zresztą uważam przeregulowanie unijnej gospodarki za jedną z najważniejszych przyczyn jej obecnej stagnacji. Zysków ekonomicznych z przystąpienia do UE oczywiście również jest sporo. Nie będę ich wymieniał, bo są powszechnie znane. Chcę jednak podkreślić, że zestawienie polegające wyłącznie na porównaniu z jednej strony kwot dotacji, jakie płyną do Polski ze wspólnotowego budżetu, a z drugiej wysokości wnoszonej przez nas składki członkowskiej, jest zdecydowanie zbyt uproszczone. No i siedem lat od wejścia do Unii to trochę zbyt krótki okres na kompleksowe podsumowanie. Tym bardziej, że Unia cały czas ewoluuje i nie do końca wiadomo, gdzie nas ten proces doprowadzi. Mam poważne wątpliwości, czy sam w sobie mądry i szlachetny projekt integracji europejskiej nie pójdzie za daleko, biorąc pod uwagę nadal silnie zakorzenione w poszczególnych państwach i narodach poczucie odrębności oraz przywiązanie do suwerenności.

Dzisiaj niezbyt często mówi się o imperiach w ogóle, jednak można powiedzieć, że USA to nowoczesne imperium. Jak mówią Amerykanie – „benevolent empire” (dobre imperium). Zdaje się, że UE to takie samo imperium, tylko europejskie. Różne postaci historyczne próbowały połączyć Europę w jedno imperium – Karol XII, Napoleon, nawet Hitler. Według Pana, czy można powiedzieć, że UE – to jest sukces zachodnioeuropejskiego „imperializmu”? Przecież cały kontynent został zjednoczony bez użycia broni, bez wojny? Unii nie można nazwać imperium, bo nie jest ona zdolna w większości spraw do przemawiania na arenie międzynarodowej jednym głosem. Rządzą nią ciągle interesy narodowe i nie uważam, by mogło się to w przewidywalnej perspektywie zmienić. Zresztą zachodnia Europa, nawet jeśli przyjąć na chwilę, że można ją traktować jako całość, traci obecnie powoli na znaczeniu na rzecz grupy krajów określanych skrótem BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA) . Mam na myśli oczywiście płaszczyznę gospodarczą. Ale wiadomo, że jest ona nierozerwalnie związana z pozycją polityczną. Natomiast, co do porównań z koncepcjami Karola XII, Napoleona czy tym bardziej Hitlera, to UE jest oczywiście projektem zupełnie innym, bo mimo wszystko opartym na zasadzie dobrowolności członkostwa w jej strukturach oraz na regułach demokratycznych, choć rzecz jasna w takim rozumieniu, jak to jest zapisane w kolejnych unijnych traktatach. A te, jak wiemy, co kilka, kilkanaście lat się zmieniają.

W Europie bardzo ostro są dziś stawiane pytania o etniczną identyfikację. Szereg filozofów, między innymi zachodnich, z zaniepokojeniem mówi, że Unia likwiduje nie tylko granice państwowe, ale i kulturowe, że jest to zagrożenie dla świadomości narodowej w krajach europejskich. Dziś wszyscy jesteśmy trochę anglosasami. Do tego, w Europie panuje ideologia ekonomocentryzmu. Jak się czuje polski etniczno-kulturowy organizm we wspólnej Europie? Sam przed przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej miałem pewne obawy o naszą narodową świadomość. Dziś jednak widać, że ukształtowanych przez wieki na naszym kontynencie wspólnot narodowych nic nie jest w stanie zastąpić. Są one po prostu najbardziej naturalne, a ich wewnętrzne więzy najsilniejsze. Łączące wszystkich Europejczyków dziedzictwo – kulturalne, prawne, czy religijne, jest tylko pewnym dodatkiem do ich narodowej tożsamości. Oczywiście ważnym i wzbogacającym. Nie zmienia to faktu, że w Europie, tak jak w innych miejscach na świecie, są ludzie snujący plany budowy jednolitego pod względem kulturowym społeczeństwa. Jednak poza pewnymi elementami, wiążącymi się z postępującym procesem globalizacji, koncepcje te pozostają w sferze marzeń, by nie powiedzieć – utopii. Papierkiem lakmusowym tej problematyki są wszelkiego rodzaju sytuacje kryzysowe. Choćby ta, z którą mamy do czynienia obecnie. I cóż się okazuje? Większość Greków woli, by ich państwo zbankrutowało, a nawet wróciło do drachmy, a nie poddawało się – jak mówią – dyktatowi Berlina czy Paryża. Duńczycy przywracają częściową kontrolę na granicy z Niemcami. A Słowacy nie chcą godzić się na partycypację w Europejskim Funduszu Stabilności Finansowej. Krótko mówiąc – państwa Unii Europejskiej dopóty są ze sobą solidarne, dopóki nie cierpią na tym ich partykularne interesy, a ściślej – dopóki zerwanie tej solidarności wydaje się im bardziej kosztowne, oczywiście z narodowego punktu widzenia, niż jej podtrzymywanie.

Oryginalny wywiad: http://www.chaspik.info/bodynews/8644/1.htm

http://mysl.pl/


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
617
617
6 rozB 617 635
617
617
617 Dywersyfikacja
617
617
616 617
2012id'617
617
w sprawie opłaty ewidencyjnej stanowiącej przychód Funduszu Centralna Ewidencja Pojazdów i Kierowcó
Seinfeld 617 The Kiss Hello
ustawa o muzeach 617 0
Lewis, Haviland Psychologia emocji str 617 631
617
617(1)

więcej podobnych podstron