Wspomnienia przedwojennej mieszkanki wsi Wasylów Mały, Niny Kucharczuk.
(Ніна Кухарчук. Спогади про першу домівку. Польський переклад.) Oryginał w języku ukraińskim dostępny w internecie pod adresem:
Piszę te wspomnienia u schyłku swojego życia. Opowiem o wydarzeniach z końca lat 30-tych zeszłego stulecia. Wtedy skończyłam 12 lat. Wiek dostateczny, aby zapamiętać i w miarę możliwości prawidłowo wypowiedzieć najważniejsze.
Urodziłam się 3 grudnia 1926 r. we wsi Wasylów, gmina Poturzyn powiatu tomaszowskiego województwa lubelskiego. Nasza rodzina składała się z dziadka Kucharczuka Petra Wasylowycza, babci Kucharczuk Kateryny Hryhoriwnej (panieńskie Bodnarczuk), ich dzieci- Kucharczuk Niny Petriwnej i Kucharczuka Iwana Petrowycza, synowej Kucharczuk Olgi Wasyliwnej (panieńskie Walczuk) oraz wnuków- Wasyla i mnie. Mama Olga Wasyliwna pochodziła z sąsiedniej wsi Nowosiółki. Tam mieszkała jej mama, Anastazja Walczuk Dmytriwna, brat Mychajło i siostra Jewhenija.
Nina Petriwna została po pierwszej emigracji w Związku Radzieckim, gdzie w 1924 r. wyszła za mąż za Nikitę Chruszczowa Serhijowycza. Ówczesne stosunki Polski ze Związkiem Radzieckim uniemożliwiały jej jakikolwiek kontakt z rodziną. Co prawda, zachowała się u nas fotografia, na której można zobaczyć Ninę Petriwną, Nikitę Serhijowycza i jego dzieci ze związku z pierwszą zmarła żoną- Julię i Leonida.
Nasza wieś według zabudowań i ludności zaliczała się do średnich. Położona była obok centralnej miejscowości gminy. Od najbliższych wsi, Poturzyna i Nowosiółek oddzielała ją mała rzeczka. Za łąkami rozciągał się las. Wszystko to czyniło miejscowość dość malowniczą. Z innych stron wieś otaczały pola, a sama wioska tonęła w sadach. Środkiem wsi płynął strumyk, na nim były tamy. One napełniały dwa stawki, w których pływały ryby. W nieznacznej odległości od wsi, na jakby jej przedłużeniu znajdowała się polska kolonia. Nie wpływała ona na nasze życie.
Za ozdobę wsi uważano szkołę, a także cerkiew, która została spalona (cerkiew została rozebrana podczas akcji burzenia cerkwi w 1938 r.-przyp.pol.tłum.). Możliwe, że spalili ją ci, którzy walczyli z wpływem religii na ludność. Szkoła była jednopiętrowa, ale na wysokim fundamencie, drewniane ściany pofarbowane zzewnątrz, a dach był blaszany. Nauka odbywała się w dwóch klasach, a resztę pomieszczeń zajmował dyrektor. Nauczyciel najmował pokój u mieszkańców wsi. W naszym przypadku, gdzie były nieobecne najpotrzebniejsze źródła informacji, szkoła zajmowała wyjątkowe miejsce. Tutaj dzieci uczyły się czytać i pisać, zapoznawały sie z historycznymi wydarzeniami i wybitnymi postaciami. O wszystkim opowiadali nauczyciele, ponieważ podręczników nie było. Dzieci uczyły się w każdej klasie po dwa lata. Siedmioroczna szkoła była w Poturzynie. Ja zdążyłam ukończyć w szkole trzy lata. Czasem dla uczniów organizowano wycieczki do miast. Tym sposobem ja byłam w Zamościu, a brat Wasia podczas nauki w Poturzynie za wyjątkowe sukcesy został nagrodzony wycieczką do portu Gdynia. Przywiózł stamtąd morską wodę, kamyczki i morze wrażeń, o których jeszcze długo opowiadał.
Oficjalnych urzędów państwowych we wsi nie było. Jednostka administracyjna- gmina, jak i policyjny posterunek znajdowały się w Poturzynie. Jednoosobowym przedstawicielem władzy we wsi był starosta. Ten, którego ja pamiętam, ochotniczo przysługiwał się policjantom, wydawał im politycznie podejrzanych, nawet krewnych. Nie było też we wsi pomocy medycznej. Tylko w Poturzynie był pracownik medyczny, do którego wieziono mnie jednego razu. W państwowym sklepie we wsi można było załatwić proszek od bólu, jednak według rozkazu władzy sklep zamknięto- nie spodobała się organizacja handlu, która niby to sprzyjała materialnemu zainteresowaniu kupujących (coś podobnego do otrzymywania procentów od zakupionej produkcji). Negatywnych następstw zamknięcia sklepu udało się uniknąć dzięki mieszkającym we wsi dwóm rodzinom żydowskim, które żyły z handlu najpotrzebniejszymi rzeczami.
Mieszkańcy wsi zajmowali się pracami gospodarskimi przede wszystkim na swoich ziemiach. Ale byli też tacy, którzy ziemię wynajmowali albo najmowali się do prac, przeważnie u dziedziców. Niektórzy szukali lepszego życia w innych miejscach lub za granicą.
Nasza rodzina miała swoją ziemię i zadowalające gospodarstwo. Nowy budynek zbudowano już przy mnie, chociaż pamiętam też stary, jednopokojowy. W nowym domu były już trzy pomieszczenia, w jednym z nich trzymaliśmy ziarno. Tam podłoga była drewniana, a w innych- gliniana. Koło domu rosły młode owocowe drzewa i kwiaty. Po przeciwległej stronie znajdowało się pomieszczenie do przechowywania snopów i siana, dla młocki oraz innych potrzeb. Pomieszczenie obok przeznaczone było dla koni, krów, świni, gęsi i kur.
Ilość ziemi, jaką posiadała nasza rodzina była wyznaczona sądowo. Mój dziadek był w rodzinie najstarszy, jemu była zasądzona cała ziemia, którą spłacił pieniędzmi. Dużą działkę zajmował sad. Rosły w nim jagodowe krzewy i drzewa owocowe. Sadu doglądał tato. Zajmował się on także pszczelarstwem, zabezpieczał rodzinę niewielką ilością miodu. Dzieci do roboty w polu zabierały się bardzo wcześnie. Ja nie byłam wyjątkiem. Nawet pozwolono mi sierpem żąć ziarno. Za każden snop dziadek płacił mi po groszu. Część tych pieniędzy przywiozłam do Kijowa. Jeszcze w przedszkolnym wieku zobowiązno mnie do wypasania gęsi. Ten obowiązek wykonywałam też później już jako uczennica. Wstawałam przed wschodem słońca, wypasałam gęsi, a potem pospieszałam do szkoły. Tak robiły prawie wszystkie dzieci.
Różnorodność do naszego życia wnosiły święta, przede wszystkim religijne. Wśród nich wyjątkowe miejsca zajmowały te, które odznaczały się w różnych wsiach raz do roku. Ludzi chcących przyjechać i wziąć udział w świętowaniu było mnóstwo. Dla naszej wsi dniem świątecznym była "Trójca" (Dzień Świętej Trójcy). W ten dzień w cerkwi odprawiano mszę. Dookoła handlowano słodyczami, zabawkami i innym towarem. Młodzież bawiła się na karuzeli. Potem goście rozchodzili się do krewnych i znajomych, aby dalej świętować.
Na pewien czas święta odwlekały mieszkańców od codziennych problemów. Zdawało się, że za jakiś czas można by było zmierzyć się z państwowym uciskiem, jednak do tego nie doszło. Z każdym rokiem ucisk ten się nasilał, szczególnie przed napaścią Niemiec na Polskę w 1939 r. Władza zabroniła używania ukraińskiego języka- nie można było rozmawiać po ukraińsku w szkołach, w innych oficjalnych zakładach, a tymbardziej nauczać go. O tym przekonująco świadczy następujący przykład. Nas, dzieci, okresowo zbierano i nauczano ukraińskiego alfabetu. Nauczycielami byli młodzi mieszkańcy naszej wsi. Podczas jednych z takich zajęć zastał nas starosta. Zabrał on nasze zeszyty i zaniósł do Poturzyna. Tam policjanci wezwali nas na przesłuchania, a człowieka, który nas uczył wsadzono do więzienia.
Według niepisanego prawa, przed początkiem roku szkolnego ukraińskie dzieci prowadzono do cerkwi, a polskie do kościoła. Do szkoły na lekcje prawa Bożego też przychodzili prawosławni oraz katoliccy duchowni. Potem ukraińskie dzieci przed początkiem roku szkolnego przymuszano do odwiedzania tylko kościoła, a na lekcje prawa Bożego przychodził tylko ksiądz. Dochodziło nawet do tego, że do naszych nazwisk dodawano "ówna", pragnąc tym samym przybliżyć je do polskich. I tak zostałam Kucharczukówną. Ludność agitowano, by zmieniła narodowość ukraińską na polską, ale zgodziła się na to tylko jedna rodzina. W latach przedwojennych Polacy rujnowali prawosławne cerkwie, napadali na ukraińskie wsie. Ukraińcy organizowali więc oddziały samoobrony. Dzieci na noc chowali w jamach, wykonanych w sadach.
Oczywiste, że w takich przypadkach jeszcze bardzo aktywizowało się życie polityczne. Do niego w miarę możliwości chciano włączyć jak największą liczbę ludzi. Tą robotą kierowali komuniści i komsomolcy. Nas, dzieci, potajemnie zbierali grupami, opowiadali o wydarzeniach jakie odbywały się w świecie, o życiu w Związku Radzieckim, uczyli jak zachować się w takiej czy innej sytuacji. Wielu młodych na lata trafiło do polskich więzień.
Przyszedł wrzesień 1939 r. , a z nim wyzwolenie od polskiego panowania. Nie było granic radości, kiedy Armia Czerwona wstąpiła do naszej wioski. Żołnierzy obrzucano kwiatami, goszczono, kto czym mógł. Przed szkołą odbyła się demonstracja, w której wzięli udział zarówno przedstawiciele wsi, jak i Armii Czerwonej. To był niezapomniany moment w naszym życiu.
Wrzesień stał się przełomowym też w życiu naszej rodziny. Mieliśmy na zawsze pozostawić rodzinne miejsca, jakie w przyszłości zostaną przerobione w zgliszcza. Ale to było później. A póki co mieliśmy przeżyć ekscytujące spotkanie z Niną Petriwną. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Kopałyśmy z mamą kartofle w polu. Przyszedł do nas sąsiad, Pawło Ostrowski i powiedział, że niedaleko wioski spotkał dwa samochody- osobowy i ciężarówkę. Pasażerowie poprosili go, ażeby wskazał nasz dom. Jak potem często wspominała babcia, siedziała ona z sąsiadką i opowiadała o śnie, w którym widziała córkę. I w tym właśnie momencie na podwórze zajechały dwa samochody. Ja tego spotkania nie widziałam i ciężko mi sobie wyobrazić jak to wyglądało po wielu latach rozłąki. Przyszłyśmy z mamą z pola i wtedy odbyło się nasze zapoznanie.
Nina Petriwna i ludzie, którzy jej towaryszyli byli ubrani na wojskowo. Przed domem na złamanych młodych drzewach stał czołg. Dowiedziałam się, że moja rodzina zgodziła się na wyjazd do Kijowa. Odrazu powiem, że to uratowało nam życie. Wrogo nastawieni do Związku Radzieckiego ludzie nie podarowali by nam takiego powiązania rodzinnego.
Na drugi dzień byliśmy już gotowi do wyjazdu. Znowu schodzili się ludzie. Tym razem było ich wiele. Pożegnaliśmy się z bliskimi mamy z Nowosiółek. Na gospodarstwie została siostrzenica dziadka, która wcześniej pracowała u obcych ludzi. Ostatnie spojrzenie na rodzinne strony i znajome twarze.
Jechaliśmy do Lwowa. Po drodze widziałam ślady wojny, która przetoczyła się przez Polskę: zrujnowane budynki, głębokie doły po bombach. Czegoś takiego nie widziałam w domu, nasza wieś znajdowała się daleko od bezpośrednich walk, a myśmy tylko słyszeli silne dudnienie, ale wybuchów i rujnowania nie było, a Niemców zobaczyć można było tylko na centralnej drodze.
Do Lwowa przyjechaliśmy w drugiej połowie dnia. Windą pojechaliśmy na potrzebne piętro i weszliśmy do mieszkania. Było one duże i ładnie urządzone. Zdawało się, że gospodarze przed chwilą je zostawili. Rankiem obudził mnie sygnał z miejskiej wieży. Wszystko to stwarzało bajkowe wrażenie. W ten dzień mieliśmy się spotkać z Nikitą Serhijowyczem. Przyjechał on do Lwowa, aby wziąć udział w posiedzeniu Rady Narodowej. I oto on stoi przed nami, witając się z każdym osobna za rękę. Mi mówili, żeby pocałować go w rękę, a on powiedział, że nic takiego nie trzeba robić.
Do Kijowa przyjechaliśmy pociągiem. Tam czekało na nas nowe, niewiadome życie. Ja dopiero z czasem zrozumiałam jaki ciężar i odpowiedzialność wzięła na siebie Nina Petriwna w związku z naszym przyjazdem, przecież my długo żyliśmy w ich domu zanim otrzymaliśmy własne mieszkanie. Ja i Wasyl zostaliśmy mieszkać u nich. Rodzina Niny i przy ewakuacji zabrała nas do Kujbyszewa. Stąd brat kiedy dorósł do odpowiedniego wieku wstąpił do artylerii i otrzymał tytuł młodszego lejtnanta artylerii. Potem znalazł się na froncie, a 10 kwietnia 1945 r. podczas boju w Austrii jako dziewiętnastolatek został rozstrzelany z automatu przez banderowca. To widział i po wojnie opowiedział mi uczestnik tej walki. A ja jeszcze przez parę lat żyłam w rodzinie Niny Petriwnej,a potem utrzymywałam z nimi serdeczne kontakty. Uczucie wdzięczności dla niej nie porzucało mnie przez całe życie. Tak jak i teraz.
Przetłumaczył z ukraińskiego Hubert Mróz.