385

Premier Tusk: Czego dokonaliśmy, co nam się nie udało Chcę spróbować przekonać państwa, że mój rząd przeprowadza głębokie reformy. Być może jednym z podstawowych grzechów mojej ekipy jest to, że nie potrafimy przebić się z tym do opinii publicznej Miałem i mam proste marzenia. Mówiłem o tym, kiedy obejmowałem funkcję premiera i także wcześniej, wiele razy. Marzyłem o tym, żeby doczekać czasów, w których największym narodowym wyzwaniem będzie podniesienie poziomu życia polskiej rodziny. Tylko tyle i aż tyle. Już nie walka o byt narodu czy przetrwanie państwa, nie ratowanie od upadku, ale rozwój. Czas pokoju i budowania dostatku.Wiem, że takie marzenie jest wbrew naszej tradycji płynącej z tragicznej historii. W każdym z nas jest pragnienie, by nie zginęła, póki my żyjemy, i niepokój, czy nie zginie. Ale moim pragnieniem jest też, by zwykła polska rodzina, inaczej niż przez stulecia, nie była wciągana w romantyczne zmagania ponad swoje siły, lecz by mogła dla chwały swojego państwa i narodu po prostu lepiej żyć. Myślę, że to się Polakom zwyczajnie należy, trochę europejskiej normalności. Kiedy w 2007 r. wygłaszałem expose, byłem przekonany, że stoję u progu spełniających się marzeń. Mówiłem wtedy rekordowo długo. Każda sprawa, nawet dla niektórych zbyt drobna, ale według mnie istotna dla poprawy życia, musiała się tam znaleźć. Precyzyjne nazwanie naszych polskich marzeń wydało mi się ważniejsze od wymogów retoryki. Dziś chciałbym moim rodakom zdać rachunek z tamtych słów. Zanim do tego przejdę, podzielę się wspomnieniem jeszcze jednego ważnego momentu. Dla każdego, kto przyjął odpowiedzialność za państwo, taki moment należy do najtrudniejszych. Pamiętam do dziś słowa ministra finansów: "To będzie wielki kryzys, może zmiecie wszystkich, a może tylko najsłabszych". Przemknęło mi przez głowę, że nad naszym narodem ciąży chyba jakieś fatum. Ledwie pojawia się szansa na normalność, a los, zamiast postawić przed nami zwykłe, codzienne problemy, jakimi inne narody żyją przez całe stulecia, tradycyjnie przygotował nam straszliwą nawałnicę. Łatwo sobie wyobrazić, co by się stało z pozycją i niezależnością naszego kraju, gdybyśmy tej nawałnicy ulegli. Zamiast wymarzonych pytań o sposoby na poprawę poziomu życia pojawiłoby się nasze tradycyjne polskie pytanie, co zrobić, by nie upaść. Podpowiedzi od opozycji i od wielu ekspertów - dziś można powiedzieć to z całą pewnością - doprowadziłyby nas do katastrofy. Oprócz żądań niemądrych pojawiły się też nieuczciwe. Próbowano wymusić na nas dotowanie branż i instytucji, strasząc medialnymi ofensywami w stylu "rząd źle walczy z kryzysem, bo nie chce nas dotować". Nie ugięliśmy się. Pozostaliśmy wierni zasadzie, że pomagać będziemy słabym, a nie silnym i głośnym. W czasie kiedy większość rządów na świecie zareagowała na kryzys zadłużaniem się i przelewaniem pieniędzy od zwykłych ludzi do instytucji, banków i wielkich koncernów, my wprowadziliśmy oszczędności. Zrobiliśmy po swojemu. Myśląc tylko i wyłącznie o interesie zwykłych Polaków. Polska gospodarka nie tylko się nie wywróciła, ale jako jedyna przeszła przez kryzys ze wzrostem. Dziś wszyscy oszczędzają. Rządy krajów, które wtedy dużo wydawały i pożyczały, dziś dokonują drastycznych cięć. Nie baliśmy się mieć własnego zdania, odmiennego niż inne państwa. Cały świat kupował bez opamiętania niesprawdzone szczepionki na świńską grypę. My powiedzieliśmy nie. Dziś nie wiedzą, co z tymi szczepionkami zrobić, i żałują zmarnowanych pieniędzy, a nasza minister zdrowia Ewa Kopacz stawiana jest na świecie za wzór opanowania i zdrowego rozsądku. Polska wyszła z kryzysu z najlepszym wzrostem gospodarczym, najlepiej wykorzystuje środki europejskie, jest największym placem budowy w Europie. Zaczynamy się przyzwyczajać do tego "naj". Drugi wynik w Europie, jeśli chodzi o wzrost gospodarczy, dla niektórych był już powodem do narzekań. To jest przełom: Polacy nie marzą już tak jak kiedyś o dołączeniu do peletonu. Dziś interesuje nas tylko pierwsze miejsce. To zmiana nie do przecenienia. Wróćmy jednak do naszego rachunku. Chcę przedstawić państwu, co z mojego exposé udało się zrobić, a czego zrobić nie daliśmy rady. Najważniejszym zadaniem mojego rządu, jak już wspomniałem, jest poprawa jakości życia Polaków. Wymaga to wielu zmian w wielu obszarach. Zajęcia się sprawami wielkimi, ale też z pozoru małymi, co wiąże się z mozolną zmianą przepisów poutykanych w setkach różnych ustaw.Tego się nie da zrobić jednym prostym cięciem, jedną spektakularną zmianą prawa. To nie jest łatwa do barwnego przedstawienia, angażująca zbiorowe emocje idea czy szarża. Jest to raczej praca u podstaw zmieniająca punktowo wiele obszarów naszego życia. Zanim te punktowe zmiany osiągną masę krytyczną albo wręcz zleją się w całość, musi minąć trochę czasu. Zdaję sobie sprawę, że nim to nastąpi, uwagę przykuwać będą raczej te obszary, w których zmiany nie nastąpiły, a zniecierpliwienie tym wywołane jest zupełnie naturalną, nieobcą również mi reakcją. Zacznijmy od tego, co się udało

Drogi dla Polski Sam jestem kierowcą i wiem, jak trudno jeździ się po polskich drogach. Przez dziesięciolecia nic się w tej kwestii nie działo. Kolejne rządy nie potrafiły dobrze wykorzystać dostępnych funduszy krajowych i europejskich, a budowę dodatkowo hamowały złe przepisy i ciągnące się latami skomplikowane procedury. Dlatego budowa i modernizacja dróg stały się absolutnym priorytetem mojego rządu. Zaczęliśmy od radykalnych zmian w przepisach, m.in. skróciliśmy czas wydawania decyzji środowiskowych z 300 do 100 dni. Dziś widzimy efekty: właśnie trwa budowa i modernizacja ponad 1400 km autostrad, dróg ekspresowych i obwodnic.
** Już oddaliśmy do użytku 195 km autostrad, 400 km dróg ekspresowych i 134 km obwodnic.
** 480 km dróg krajowych jest już po gruntownej przebudowie.

Żaden rząd w III RP nie rozpoczął tak dużych inwestycji w infrastrukturę. Dla porównania, poprzedni rząd rozpoczął budowę 174,9 km autostrad. Niemal co miesiąc do użytku są oddawane kolejne odcinki dróg. Wkrótce zakończy się budowa Autostradowej Obwodnicy Wrocławia (35,5 km, koszt 3,4 mld zł), do użytku oddany zostanie też kluczowy odcinek autostrady A2, do granicy z Niemcami (106 km, koszt ponad 1,3 mld euro). A w kwietniu oddamy 40. obwodnicę, kolejnych kilkanaście jest już w budowie.

** W miejscowościach, które w czasie naszych rządów zyskały obwodnicę, mieszka prawie milion Polaków.
Budujemy zresztą nie tylko autostrady i ekspresówki: rząd PO-PSL jako pierwszy zaczął wydawać miliardy złotych na modernizację dróg lokalnych. Już wiemy, że uda się wyremontować 8 tys. km tych dróg, z których będą mogli korzystać mieszkańcy 1,5 tys. gmin, powiatów i miast. To zmiana, która poprawia jakość życia konkretnych ludzi. Równolegle powstają inne inwestycje - jak choćby stadiony na Euro 2012. Zaś w Świnoujściu powstaje pierwszy polski gazoport. Szczególnie o tej inwestycji warto pamiętać: to właśnie rząd PO-PSL podjął pierwsze konkretne działania, by zwiększyć energetyczną niezależność naszego kraju, a więc i bezpieczeństwo każdego z nas. Drugim krokiem w stronę energetycznej niezależności, na który zdecydował się mój rząd, jest rozpoczęcie programu budowy elektrowni jądrowej. Będziemy mieć gwarancję, że nasze przedsiębiorstwa i ludzie w domach nigdy nie staną przed perspektywą braku prądu lub gazu.
Rodzina, edukacja, dzieci

W exposé obiecałem, że mój rząd zajmie się problemem milionów polskich rodzin: brakiem miejsc w żłobkach i przedszkolach, trudnością z zapewnieniem wykwalifikowanej opieki nad dziećmi, ich bezpieczeństwem. Już wtedy, w 2007 r., wiedziałem, że rodzice boją się o jakość edukacji swoich dzieci, tego, czy ich pociechy będą umiały konkurować z rówieśnikami z innych państw. Czy udało się te problemy pokonać? Jeszcze nie, ale przez ostatnie trzy lata wprowadziliśmy w życie cały szereg zmian, które do tego prowadzą, m.in. E ułatwiliśmy zakładanie żłobków, E umożliwiliśmy zakładanie punktów i zespołów przedszkolnych (między innymi dzięki temu liczba miejsc dla przedszkolaków zwiększyła się o 190 tys.), E wydłużyliśmy urlopy macierzyńskie do co najmniej 20 tygodni i E wprowadziliśmy, po raz pierwszy w Polsce, urlop tacierzyński, z którego skorzystało już ponad 17 tys. ojców. Dodatkowo już niebawem rodzice dostaną wybór, czy opieką nad ich dzieckiem zajmie się żłobek, klub dziecięcy, opiekun dzienny, czy niania dofinansowywana przez budżet państwa. Wzorem innych państw Unii Europejskiej, by przyspieszyć edukację i rozwój każdego dziecka, otworzyliśmy szkoły dla sześciolatków. Młodzi ludzie szybciej będą trafiać na rynek pracy, co ułatwi im konkurencję z rówieśnikami z innych państw. Mam świadomość, że poziom edukacji związany jest z jakością pracy nauczycieli. Dlatego mimo kryzysu gospodarczego spełniliśmy wyborczą obietnicę i wprowadziliśmy radykalne podwyżki pensji nauczycieli (średnio o 30 proc.). Kolejną podwyżkę otrzymają we wrześniu. W całej Polsce powstaje sieć obiektów sportowych dla dzieci i młodzieży nazwanych "orlikami. Dotychczas powstało ich ponad 1,5 tys. Korzysta z nich (pod opieką trenerów) kilkaset tysięcy dzieci. Budowa "orlików" - dzięki zaangażowaniu gmin i rodziców - przyczynia się do budowy społeczeństwa obywatelskiego. Przy szkołach budowane są place zabaw. Powstało ich już około tysiąca. Przeforsowaliśmy też ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Wprowadziła ona bezwzględny zakaz kar cielesnych i umożliwia usunięcie sprawcy przemocy z domu dla bezpieczeństwa rodziny.
Jesteśmy europejskim liderem Kiedy w 2004 r. wchodziliśmy do Unii Europejskiej, liczyliśmy na to, że uda się nam powtórzyć doświadczenia tych państw, które dokonały niebywałego cywilizacyjnego skoku w dużej mierze dzięki wykorzystaniu europejskich funduszy pomocowych. Taka szansa trafia się raz na sto lat. Dobre wykorzystanie funduszy europejskich postawiłem za punkt honoru całej mojej ekipie. I dziś mogę powiedzieć, że jesteśmy na najlepszej drodze, by zostać europejskim rekordzistą. Udało się nam stworzyć najbardziej sprawny w całej Unii system wykorzystania funduszy europejskich. Niesamowicie wygląda statystyczna ilustracja tego rekordu. Za naszych rządów każdego dnia pompujemy w polską gospodarkę ponad 68 mln zł pieniędzy unijnych. Do początku marca wydaliśmy już blisko 70 mld zł unijnych dotacji - o połowę więcej niż druga w kolejności Hiszpania! Zawarte umowy o dotację opiewają na jeszcze większą kwotę - 233 mld zł. To przekłada się na konkretne efekty. Nie tylko na kilometry zbudowanych za unijne dotacje dróg i nowe oczyszczalnie ścieków. Dzięki sprawnie rozdzielanym unijnym dotacjom nasze firmy inwestują w nowe technologie, rozwijają eksport. To oznacza tysiące nowych miejsc pracy. Przyspieszając wykorzystanie funduszy europejskich, pamiętaliśmy o tym, by maksymalnie ułatwić życie odbiorcom wsparcia. Przykład? Wprowadziliśmy zmianę w zasadach udzielania zaliczek na poczet dotacji, dzięki czemu firmy w mniejszym stopniu muszą posiłkować się kosztownymi kredytami bankowymi. A trzeba pamiętać, że ten sukces nie był wcale zagwarantowany. Gdy obejmowaliśmy władzę, z szafy wypadł upiorny trup - polskie prawo o ochronie środowiska było głęboko niezgodne z unijnymi dyrektywami. Ta niezgodność powodowała, że Komisja Europejska musiała zamrozić przekazywanie miliardów euro do Polski. Mało tego: w spadku po poprzednikach odziedziczyliśmy groźne i całkowicie niepotrzebne spory prawne z Komisją (zwłaszcza konflikt o budowę drogi przez Dolinę Rospudy). Dziś te spory są już zakończone. Dostosowanie naszych przepisów do prawa unijnego nie jest zresztą jedynym naszym działaniem w ochronie środowiska. Rząd znalazł sposób na rozwiązanie problemu bezpańskich śmieci komunalnych, które szpecą nasze lasy i przydrożne rowy. Sukcesem jest także to, że zakończyliśmy wyznaczanie obszarów chronionych Natura 2000 - ich lista została zaakceptowana przez Komisję. Finalizując prace nad obszarami Natura 2000, udowodniliśmy, że potrafimy tak planować inwestycje, by służyły one lokalnym społecznościom, a zarazem nie zagrażały środowisku. Dowodem tego jest wytyczenie nowej trasy przebiegu drogi S8. Ominie ona ekologicznie cenny fragment wspomnianej Doliny Rospudy.
Naprawianie państwa Uważnie słuchałem głosów krytyki pod adresem mojego rządu. Zwłaszcza ostatnio zauważyłem, że niejeden z tych, którzy w 2007 roku udzielili nam poparcia, dziś mówi o niedostatku głębokich reform. Chcę spróbować państwa przekonać, że mój rząd takie reformy przeprowadza. Być może jednym z podstawowych grzechów mojej ekipy jest to, że nie potrafimy o tym mówić, by przebić się do opinii publicznej z konkretnymi przykładami.
Oto pierwszy z brzegu: prywatyzacja.
Mimo trudnej sytuacji na światowych rynkach (niekiedy skrajnie trudnej) rząd wznowił masową prywatyzację. Według wyliczeń Ministerstwa Skarbu Państwa, licząc od końca 2007 r., wartość umów o sprzedaży spółek skarbu państwa (bądź części udziałów w tych spółkach) przekroczyła 30 mld zł. Warto tę liczbę porównać do osiągnięć poprzedników: w latach 2006-07 - w szczycie światowej koniunktury gospodarczej - łączne przychody z prywatyzacji wyniosły 2,5 mld zł. Prywatyzację prowadziliśmy tak, by wzmocnić pozycję warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych: największe spółki (takie jak np. koncern energetyczny Tauron Polska Energia SA czy PZU SA) sprzedawaliśmy w drodze giełdowego debiutu. Skorzystało na tym aż 800 tys. inwestorów indywidualnych, a pozycja GPW w Europie się umocniła. Warszawska giełda jest dziś największym rynkiem w tej części Europy. Sukcesem jest także to, że zakończyliśmy trwający od dekady i potencjalnie groźny spór Eureko z PZU. Warto zauważyć, że prywatyzowaliśmy nie tylko duże spółki. Wreszcie zabraliśmy się do sprzedaży mniejszych przedsiębiorstw (takich jak na przykład PKS, małe drukarnie itp.), które nie wiedzieć czemu przez dwie dekady były trzymane w państwowym portfelu. W sumie zakończyliśmy już 454 projekty prywatyzacyjne, kolejnych 321 trwa. Nie wszystkie plany okazały się możliwe do zrealizowania. Nie znaleźliśmy nabywców na stocznie. Próba nadrobienia wieloletnich zaniedbań i błędów zakończyła się fiaskiem. Odważyliśmy się też zabrać do tych reform, które nasi poprzednicy tylko obiecywali przez długie lata. Tu mam na myśli zwłaszcza
przeprowadzenie reformy systemu emerytalnego.
Zdaję sobie sprawę, jak bardzo kontrowersyjne niektórym mogą się wydać moje słowa. Wciąż przecież toczy się dyskusja o OFE, chyba najgorętsza debata gospodarcza w ostatnich latach. Naszym zdaniem system OFE nie może działać dłużej w obecnym kształcie. Na 700 mld zł dzisiejszego zadłużenia Polski aż 200 mld zł to skutek finansowania OFE długiem! Bez rozwiązania tego problemu w przyszłości mogłyby być zagrożone wypłaty dla obecnych emerytów. Nie mogłem do tego dopuścić. Korekty wprowadzone przez mój rząd wzmacniają system emerytalny. Dają gwarancje, że będzie on trwał w kolejnych latach, bowiem ten system wreszcie będzie zbilansowany, przestanie być groźny dla finansów publicznych. Alternatywą dla zaproponowanych przez nas zmian byłaby całkowita likwidacja OFE. Tak jak stało się to na Węgrzech. Pamiętajmy o jednym: mój rząd okazał się pierwszym od 1999 r., który ograniczył przywileje emerytalne, zamiast je podtrzymywać czy rozszerzać.
** Przeforsowana przez nas reforma tak zwanych pomostówek przyniosła budżetowi państwa miliardy oszczędności.

** Kolejnym krokiem będzie reforma emerytur dla służb mundurowych - która właśnie jest konsultowana z przedstawicielami tych służb. Z badań społecznych wynika, że zwłaszcza osoby młode zwracają uwagę na niedostateczne tempo reform. Rozumiem ich niecierpliwość. Czują się silni, są ambitni. Wiedzą, że mogą iść szybciej. Nie wszyscy są w stanie za nimi nadążyć. Odpowiedzialność każe nam pamiętać również o tych słabszych. W tym myśleniu czuję się kontynuatorem premiera Tadeusza Mazowieckiego. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na reformę głęboko zmieniającą polską rzeczywistość, która jest szczególnie korzystna właśnie dla młodego pokolenia. Po wielu miesiącach intensywnych dyskusji i konsultacji, także z udziałem m.in. Parlamentu Studentów RP,
wprowadzamy reformę nauki i szkolnictwa wyższego.
Reforma ta nie wywołała wielkiego konfliktu społecznego, więc przeszła prawie niezauważona, a przecież dla przyszłości polskiej nauki, innowacyjności, modernizacji stanowi przełom. Tydzień temu w Krakowie otworzyliśmy Narodowe Centrum Nauki, które rozpocznie dystrybucję grantów na tzw. badania podstawowe (w tym roku około 300 mln zł). Minimum 20 proc. z tych pieniędzy trafi do młodych, uzdolnionych naukowców. Wprowadziliśmy taki sztywny zapis, by początkujący naukowcy mieli zapewniony dostęp do państwowego finansowania. Zdecydowaliśmy też o zwiększeniu budżetu istniejącego Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, które dystrybuuje granty na badania naukowe dla przedsiębiorców, konsorcjów przedsiębiorców z uczelniami oraz naukowców (w tym roku około 600 mln zł). Pieniądze te przeznaczone będą na komercjalizację i transfer wyników badań do gospodarki, co bezpośrednio przełoży się na wzrost innowacyjności naszego kraju. Przy okazji znieśliśmy bariery utrudniające małym i średnim przedsiębiorcom staranie się o pieniądze. Chcemy, aby budżety NCN i NCBiR zwiększały się systematycznie aż do 2020 r. Wtedy będą otrzymywać z państwowej kasy po 1,5 mld zł. Reforma nauki i szkolnictwa wyższego zabezpiecza też interesy studentów, między innymi zniesie dodatkowe, niepotrzebne opłaty nakładane na studentów przez uczelnie, na przykład za egzamin czy ocenę pracy dyplomowej. Wcześniej spełniliśmy obietnicę daną studentom, przywracając im 51-procentową zniżkę na przejazdy komunikacją publiczną.
Zawodowa armia, apolityczna prokuratura, sprawniejsze sądy

Nie sposób wymienić tu wszystkich zmian systemowych (pełna lista zmian dostępna jest na stronie internetowej mojej kancelarii www.premier.gov.pl), z konieczności więc koncentruję się na tych dokonaniach, które ja sam uważam za najważniejsze i które obiecałem obywatelom, gdy wygłaszałem exposé.
** Po raz pierwszy w historii Polski nasza armia jest w pełni zawodowa i wyposażona w coraz nowocześniejszy sprzęt. Ostatecznie znikł problem poboru, przez dziesięciolecia kłopotliwy dla młodych mężczyzn z różnych powodów niezainteresowanych służbą wojskową. Licząc do dziś, zasadniczej służby wojskowej nie musiało podjąć już 105 tys. młodych ludzi.
** Rząd PO-PSL spełnił także inną obietnicę - doprowadziliśmy do całkowitego oddzielenia prokuratury od rządu, raz na zawsze kończąc epokę nacisków polityków na prokuraturę. Podjęliśmy także inne działania usprawniające wymiar sprawiedliwości. Sukcesem okazał się stworzony przez mój rząd pierwszy w Polsce * "sąd elektroniczny" rozstrzygający sprawy związane z roszczeniami pieniężnymi. Do tej pory wpłynęło do niego już 869 tys. spraw, z czego 796 tys. zostało błyskawicznie rozpatrzonych. * W sieci dostępne są księgi wieczyste. Już w pierwszym dniu z możliwości ich sprawdzenia online skorzystało 100 tys. osób.
Miejsce Polski w świecie

Obejmując rządy, obiecywaliśmy pragmatyczną i skuteczną politykę zagraniczną. Obiecywaliśmy proeuropejskość, lepszą niż w czasach poprzedników współpracę z unijnymi partnerami i instytucjami. Obietnicy dotrzymaliśmy. Już na samym początku kadencji doprowadziliśmy do zakończenia długiego (i kosztownego dla polskiej gospodarki) embarga na polskie mięso do Rosji. Naszym dziełem (przygotowanym we współpracy ze Szwecją i z Czechami) jest też Partnerstwo Wschodnie - dziś uważane za podstawę całej unijnej polityki zagranicznej wobec krajów Europy Wschodniej. Z wielkim rozmachem upamiętniliśmy 20. rocznicę pierwszych wolnych wyborów 4 czerwca 1989 r. oraz 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Do Krakowa i Gdańska zjechali najważniejsi europejscy politycy. W październiku 2008 r. polskie wojsko zostało definitywnie wycofane z Iraku po kilku latach trudnej misji. Razem z sojusznikami z NATO opracowaliśmy też plan zakończenia naszej misji w Afganistanie. Polska jest niekwestionowanym liderem regionu. Słowa o "zielonej wyspie" nie robią już na nikim w Polsce wrażenia - ale za granicą są wciąż powtarzane jako symbol sukcesu. Na Polskę wreszcie patrzy się jak na państwo, które kojarzy się z sukcesem i może służyć za wzór. Bo bez względu na to, co mówią dziś nasi oponenci, fakt pozostaje faktem: Polska najlepiej w całej Unii poradziła sobie z największym w dziejach światowym kryzysem gospodarczym. Także dziś według najnowszych prognoz Komisji Europejskiej Polska jest jednym z liderów wzrostu PKB - w 2011 r. ma on osiągnąć zdaniem Komisji 4,1 proc. Sukces naszej gospodarki - zwłaszcza na tle innych państw Unii - został doceniony. W 2010 r. Komisja Europejska przyznała Polsce dodatkowe 632 mln euro z budżetu funduszy europejskich jako nagrodę za lepszy od prognozowanego wzrost gospodarczy, generowany zwłaszcza w tych obszarach, które Bruksela uznaje za priorytetowe dla Unii i w których wykorzystywane są fundusze unijne. Jakże odmienna sytuacja panowała w innych państwach europejskich. Ich gospodarki kurczyły się (w 2009 r. PKB w Niemczech spadło o 4,7 proc., w Czechach - o 4,1 proc., a na Łotwie - aż o 18 proc.), a rządy musiały uciekać się do drakońskich, bolesnych dla społeczeństwa zmian. Takich jak w Rumunii, gdzie wynagrodzenia w sektorze publicznym zredukowano o 25 proc., lub na Łotwie, gdzie o 10 proc. obcięto zasiłki macierzyńskie i wychowawcze. My takich kroków podejmować nie musieliśmy. I na zakończenie przypomnę jeszcze jeden fakt: w latach 2005-07 [za rządów PiS-Samoobrony-LPR], w czasie gdy światowa gospodarka przeżywała niespotykaną koniunkturę, Polska miała jeden z najsłabszych wzrostów gospodarczych w regionie. Ani w 2008, ani w 2009 r. mój rząd nie uległ podszeptom opozycji i nie próbował walczyć z kryzysem gospodarczym za pomocą pożyczonych pieniędzy.
** Gdzie tylko mogliśmy, zmniejszaliśmy wydatki.
** W 2009 i 2010 r. zredukowaliśmy je o ponad 20 mld zł.

** W 2011 r. zaoszczędzimy co najmniej 8 mld zł.
Rząd PO-PSL jest pierwszym rządem, który wprowadził stały mechanizm ograniczania wydatków w budżecie, tzw. regułę wydatkową (zapisaną w ustawie), która zabrania zwiększania wydatków o więcej niż 1 pkt proc. ponad inflację w stosunku do roku ubiegłego.
** Dziś, gdy nasza gospodarka przyspiesza, mamy gotowy plan redukcji deficytu budżetowego do poziomu 3 proc. PKB już w 2012 r. Został on przekazany Komisji Europejskiej. Jeszcze pod koniec 2007 r. mogłem mieć nadzieję, że w 2012 r. Polska wejdzie do strefy euro. W swoim exposé złożyłem obietnicę, że przygotuję Polskę do wprowadzenia wspólnej waluty. Niestety, ogólnoświatowy kryzys gospodarczy całkowicie przekreślił ten scenariusz. Proces ograniczania deficytu budżetowego poniżej progu 3 proc. - konieczny warunek wejścia do strefy euro - musimy rozłożyć na dłuższy okres Pierwsze przygotowania mamy już za sobą - w 2009 r. rząd powołał pełnomocnika do spraw euro.
Co ze zdrowiem?

Mijałbym się z prawdą, gdybym próbował przekonać państwa, że wszystkie zmiany systemowe już przeprowadziliśmy. I że ich sukces jest ewidentny. Przykładem reformy, która wciąż trwa, nad którą musimy intensywnie pracować, jest choćby zmiana w modelu działania służby zdrowia. Tak jak w przypadku dróg obecny stan służby zdrowia to efekt dziesięcioleci zaniechań i ciąg zaniedbań kolejnych rządów. Kilkumiesięczne oczekiwanie na wizytę u lekarza specjalisty, zadłużone i niedoposażone szpitale, a także drogie leki w aptekach to problemy, których doświadczają Polacy. Już w pierwszym roku rządów zaproponowaliśmy radykalne zmiany. Niestety, nasze propozycje zostały zawetowane. Przygotowaliśmy więc nowy pakiet ustaw. Jeszcze w marcu będzie nad nimi głosował Sejm. Reforma, którą proponujemy, przewiduje fakultatywne przekształcanie szpitali w spółki prawa handlowego. To powinno zagwarantować, że lepiej zarządzane szpitale nie będą znów popadać w długi, które potem trzeba spłacać z kieszeni podatników. Zmniejszą się kolejki, bo między innymi zwiększy się liczba lekarzy obsługujących pacjentów - stanie się tak dzięki skróceniu o 13 miesięcy czasu uzyskania prawa do wykonywania zawodu lekarza oraz dzięki zastąpieniu Lekarskiego Egzaminu Państwowego egzaminem końcowym zdawanym na ostatnim roku studiów medycznych. Pacjent nie będzie musiał wychodzić z domu, by umówić się na wizytę u lekarza (zrobi to online) i uzyskać dostęp do swojej dokumentacji medycznej (wystarczy, że zaloguje się do internetowego konta pacjenta). W aptekach będą jednakowe ceny leków refundowanych - dzięki wprowadzeniu sztywnych marż hurtowych i detalicznych wszędzie będą one kosztowały tyle samo. Egzekwowaniem wysokiej jakości usług medycznych w szpitalach, przychodniach i gabinetach lekarskich zajmie się Rzecznik Praw Pacjenta - ułatwione zostanie dochodzenie roszczeń za błędy lekarskie (rozpatrzenie skargi będzie możliwe w maksymalnie 6 miesięcy, na drodze administracyjnej, czyli poza długotrwałą drogą sądową). Zakończyliśmy program wymiany śmigłowców Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Za 0,5 mld zł zakupiliśmy 23 nowoczesne śmigłowce Eurocopter i symulator lotów. Wybudowaliśmy kilkanaście lądowisk przyszpitalnych, a następne są w budowie. Nowe śmigłowce mają służyć pacjentom przez najbliższe 25 lat. Będą stacjonować w 17 bazach w Polsce, obejmą swoim zasięgiem cały kraj. To jeden z najnowocześniejszych systemów ratownictwa w Europie.

Długie pożegnanie z papierem

Ilość obowiązkowych druków, dokumentów, zaświadczeń, procedur, licencji i całej tej upiornej papierologii wciąż jeszcze utrudnia życie przedsiębiorcom. W 2007 r. w exposé obiecałem ograniczenie biurokracji. I choć wiele zostało już w tej sprawie zrobione, to mam świadomość, że mój rząd jest dopiero na początku długiej drogi. Co bowiem udało się zdziałać?
** Od 2009 r. obywatele mogą składać deklaracje podatkowe PIT przez internet, bez podpisu elektronicznego. Do tej pory drogą elektroniczną złożono 630 tys. deklaracji PIT.
** Zaledwie kilka tygodni temu Sejm przyjął pierwszą ustawę deregulacyjną, dzięki której m.in. przedsiębiorcy (i obywatele) nie będą musieli tracić czasu i pieniędzy na zdobywanie różnego rodzaju zaświadczeń urzędowych (blisko 200 przypadków) - wystarczą zwykłe oświadczenia.
** Daliśmy przedsiębiorcom możliwość rozliczania się ze sobą za pomocą e-faktur.
** Wprowadziliśmy także możliwość sezonowego zawieszenia działalności gospodarczej, obniżyliśmy obowiązkowy minimalny kapitał zakładowy w spółkach prawa handlowego, ułatwiliśmy rozliczenia walutowe. I wreszcie ograniczyliśmy liczbę kontroli w firmach, skracając zarazem ich czas.
** Wprowadziliśmy zasadę, że przedsiębiorca musi być o kontroli uprzedzany przez odpowiednie instytucje. Państwo - tak jak rozumie je Platforma Obywatelska - powinno ufać obywatelom. Niestety, próba wprowadzenia "jednego okienka" okazała się dla nas bolesną lekcją. Pomysł, w zamierzeniu dobry, utknął na mieliźnie urzędniczej mentalności. "Jedno okienko" niby działa, ale skorzystanie z niego wydłuża proces rejestracji firmy. Wyciągnęliśmy z tego błędu wnioski. Od 1 stycznia 2012 r. założenie spółki z o.o. będzie możliwe w 24?godz. przez internet. Ustawa w tej sprawie została już przyjęta przez Sejm.
Pisząc o zmniejszaniu administracji, nie mogę nie przyznać się do rzeczy, którą ja sam uważam za swoją prawdopodobnie największą porażkę. Obejmując rządy, zapowiadałem odchudzenie struktur państwa, tak by zmniejszyć koszty jego funkcjonowania. Stało się inaczej.
31 grudnia 2007 r. w administracji publicznej pracowało 382,5 tys. osób. Pod koniec 2010 r. - już 457 tys.
Owszem, największy wzrost nastąpił w administracji podlegającej samorządom (na które rząd zgodnie z konstytucją nie ma wpływu). I można jeszcze dodać, że część wzrostu zatrudnienia w administracji to "efekt statystyczny" - w 2008 r. zmieniła się metodologia Głównego Urzędu Statystycznego, do administracji państwowej włączono m.in. zatrudniającą 12 tys. osób Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Ale to tylko częściowe wytłumaczenie. Fakt pozostaje jednak faktem: urzędników, zamiast ubywać, nadal przybywało. W ubiegłym roku mój rząd podjął próbę radykalnego odchudzenia administracji państwowej - przygotowana przez nas ustawa przewidywała 10-procentową redukcję etatów. Prezydent zgłosił jednak wątpliwości natury konstytucyjnej wobec tej ustawy i skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego. Mam nadzieję, że sędziowie Trybunału wkrótce rozstrzygną, czy nasze stanowisko i proponowane rozwiązanie nie naruszą ustawy zasadniczej.
Za porażkę muszę też uznać stan polskich kolei.
Pokazywane w telewizji obrazy, na których widzieliśmy młodych ludzi wsiadających do pociągu w Zakopanem przez okno, chyba najlepiej podsumowały chaos, jaki zapanował na torach pod koniec ubiegłego roku. Poszczególne spółki kolejowe, zmieniając w zimie rozkład jazdy, nie potrafiły skoordynować swoich działań, tak samo jak nie umiały zagwarantować, że na tory wyjedzie odpowiednia (do zapotrzebowania pasażerów) liczba składów. Swoje dołożyła jeszcze pogoda - trzaskający mróz powodował, że pękały szyny, zrywała się trakcja elektryczna. A pasażerowie marzli na dworcach, daremnie szukając aktualnej informacji. Choć to nie Ministerstwo Infrastruktury zarządza ruchem pociągów (to domena spółek), część odpowiedzialności za bałagan na kolei spadła na nas - dobrze zdaję sobie z tego sprawę. I nie zamierzam tłumaczyć się tym, że zaniedbania na kolei to wspólne dzieło wszystkich poprzednich rządów. Osoby bezpośrednio odpowiedzialne za bałagan pożegnały się już ze stanowiskami. Nowy wiceminister infrastruktury odpowiedzialny za koleje od pierwszego dnia urzędowania pracuje wraz ze spółkami kolejowymi nad naprawą błędów, nad koordynacją ich działań i lepszym zarządzaniem. Staramy się też poprawić jakość infrastruktury kolejowej. Już wyremontowano 1 tys. km torów, podpisano umowy na modernizację kolejnych 1,7 tys. km. To właśnie mój rząd znalazł w budżecie pieniądze (980 mln zł) na remont ponad 70 dworców kolejowych, przez lata skazywanych na postępującą ruinę. Pierwsze efekty są już widoczne - odnawiany jest dworzec Warszawa Centralna, a wkrótce powstanie zupełnie nowy w Katowicach. Zdaję sobie sprawę, że każdy remont rodzi niedogodności - niekiedy duże - ale liczę na to, że efekt finalny je wynagrodzi. Mam nadzieję, że gdy będziecie państwo dokonywać własnej oceny moich rządów, weźmiecie pod uwagę wszystko, co składa się na ich bilans. Jeszcze raz wrócę do myśli wypowiedzianej na początku: dziś Polacy mają powody do dumy. Stało się coś, o czym jeszcze dekadę temu nie śmieliśmy marzyć: oto w wielu dziedzinach Polska wyrosła na lidera w Europie. Jako jedyni odnotowaliśmy wzrost PKB w trakcie światowego kryzysu gospodarczego, jesteśmy największym placem budowy i liderem w pozyskiwaniu funduszy unijnych w Europie, a nasza pozycja na arenie międzynarodowej jest coraz silniejsza. Przed nami kolejne szanse na jej umocnienie: prezydencja w Unii Europejskiej i organizacja mistrzostw Europy w piłce nożnej Euro 2012. Głęboko wierzę w sens naszej wspólnej pracy, którą wykonaliśmy w ostatnich latach. Ale przyszłość stawia przed nami kolejne wyzwania. Czeka nas poważna debata, której efektem będzie nowy plan. To zadanie na najbliższe tygodnie dla wszystkich odpowiedzialnych ludzi i środowisk. Podejmiemy je. Donald Tusk

Spór prawny wokół SD ostatecznie rozstrzygnięty Stronnictwo Demokratyczne szczęśliwie kończy ostatni spór sądowy z osobami, które od ponad półtora roku próbowały przejąć kontrolę nad partią i zawrócić ją z drogi zmian, jakie zapoczątkowaliśmy w lutym 2009 roku. W poniedziałek Sąd Apelacyjny w Warszawie prawomocnym postanowieniem uznał, że osoby te nie mają żadnych praw do Stronnictwa, a jedynymi legalnymi władzami pozostają te, które kierują partią od ponad dwóch lat. Cieszę się bardzo, że spory formalne i sądowe mamy już za sobą. Przez cały czas ich trwania nie miałem wątpliwości, że sprawiedliwość zatriumfuje. To, co działo się ze sprawami rejestrowymi SD jest jednak smutnym przyczynkiem do oceny poziomu orzecznictwa niektórych polskich sądów. Przez ostatnie miesiące wszystkie sądy rozpatrujące sprawy SD przyznawały rację prawowitym władzom partii. Wystarczyło jednak jedno – jak się okazało – wadliwe postanowienie Sądu Okręgowego, aby w rejestrze partyjnym znalazły się osoby całkowicie do tego nieuprawione i na trzy miesiące sparaliżowały działalność Stronnictwa. W ten sposób można niestety – w majestacie prawa – przejąć i zrujnować dowolną firmę, stowarzyszenie czy partię polityczną. W konsekwencji feralnego, a uchylonego w poniedziałek postanowienia Sądu moja partia – w sposób całkowicie przez siebie nie zawiniony - nie była w stanie dokończyć sprzedaży majątku, a tym samym dostosować się w pełni do wymogów ustawy o partiach politycznych. Jednak to my, a nie wydający wadliwe postanowienie sędzia, będziemy musieli tłumaczyć się przed Państwową Komisją Wyborczą i przekonywać, że dopełniliśmy wszelkich starań, aby przepisom prawa uczynić zadość. Niezależnie od tego, poniedziałkowe postanowienie Sądu Apelacyjnego w Warszawie to dla mnie duża satysfakcja i potwierdzenie, że wszystkie podejmowane przez władze partii kroki były zgodne z prawem. Czas sądowych sporów i rozstrzygnięć był dla mojej partii okresem próby. Z tym większym uznaniem chce podziękować wszystkim członkom Stronnictwa i życzliwym nam osobom spoza partii za to, że nie zwątpili i za wsparcie, którego udzielali mi i całemu kierownictwu partii przez cały ten trudny czas. Paweł Piskorski

Koniec wojny mądrych z mądrymi? Czy "Wyborcza" dokonuje wolty o 180 stopni w sprawie OFE? Wajcha znów przestawiona Po raz pierwszy mądrzy walczą z mądrymi - tak z wyraźną melancholią opisał Jacek Żakowski obecny spór rządu z Leszkiem Balcerowiczem wokół poprawiania reformy emerytalnej. Wykład najnowszej historii w wykonaniu Żakowskiego jest prosty: mądrzy ludzie z jego obozu: Mazowiecki, Balcerowicz, Geremek walczyli z idiotami. Tym razem jest inaczej. Smaczku tej wypowiedzi dodawał fakt, że padła ona w rozmowie na łamach "Polityki" z Andrzejem Wajdą. Który z kolei wezwał aby "odpieprzyć się od Tuska".

Żakowski był do tej pory, zwłaszcza w tej sprawie, zdecydowanym zwolennikiem racji rządu - co ciekawe z pozycji antyliberalnych, lewicowych. Z kolei żadnego ideowego zabarwienia nie miały apele Wojciecha Mazowieckiego, który wzywał niedawno w "Wyborczej" aby "zakończyć ten niepotrzebny spór", Ten już nawet nie ukrywał, że nie chodzi mu o racje merytoryczne, a odnowienie frontu antypisowskiego. O to samo chodziło najwyraźniej Wajdzie. Czyżby ich marzenia  ziściły się szybciej niż myśleli. Dziś "Wyborcza" uczciła początek sejmowej debaty na temat OFE komentarzem Aleksandry Klich: "Na rząd solidarnie rzuciły się więc i 'PiS i SLD i PJN i Palikot. Rzadko słychać rozsądne głosy, jak choćby Marka Borowskiego, ekonomisty, byłego wicepremiera, że rząd nie miał innego wyjścia jak zreformowanie OFE"
- tak brzmią kluczowe zdania komentarza, Całość jest wielkim hymnem ku czci premiera, który jej zdaniem "pokazuje ludzką twarz liberalizmu". Czy to naturalne? Niekoniecznie. Oto zaledwie przed dwoma dniami twarzą "Wyborczej" w debacie o OFE był liberalny ekonomista Witold Gadomski, a ten miał kompletnie inne zdanie. W podobnym komentarzu na drugiej stronie tłumaczył: "Rząd nie potrafił wyrównać deficytu ani narastającego długu. Musiałby w roku wyborczym ciąć wydatki albo podnosić podatki. ZAMIAST TEGO ROZMONTOWUJE JEDNĄ Z NAJWAŻNIEJSZYCH REFORM OSTATNICH LAT. POŚWIĘCA EKONOMIĘ NA KORZYŚĆ POLITYKI." Całość tamtego komentarza utrzymana była w podobnym tonie. I podobnie było ze wszystkimi komentarzami redakcyjnymi w "Wyborczej" od początku stycznia. Gazeta wtórowała raczej Balcerowiczowi niż Tuskowi.

"Obniżając składki do funduszów premier daje alibi swoim następcom. Każdej następnej ekipie łatwiej będzie się dobrać do naszych emerytalnych funduszy. Ale to nie będzie zmartwienie Tuska. Liczy się przecież tu i teraz" - oskarżał na początku roku w jednym z wielu tekstów na ten temat Marcin Bojanowski. Zbieg okoliczności, że nagle ukazuje się komentarz radykalnie inny - powtórzmy na drugiej stronie, więc w imieniu gazety? Nie sądzę. Tusk skarżył się ostatnio, że mainstreamowe media zmieniły do niego stosunek, jakby "ktoś przestawił wajchę". A zarazem w sprawie OFE postawił wszystko na jedną kartę skłaniając do współpracy Komorowskiego i Schetynę, oraz zarządzając surową dyscyplinę w klubie. Na walce z tym projektem mogą za to coś ugrać partie opozycji. Jest nawet próba mobilizacji ruchu społecznego, profesor Rybiński wzywa do pozywania rządu przed sądami. To chwytliwe hasło dla zatroskanych o swoje przyszłe emerytury młodych wyborców.

Więc "Wyborcza" jeszcze raz przestawia wajchę. Czy definitywnie? Zobaczymy, ale na dziś bardzo dobitnie. Sam nie uważam rządowej propozycji za tragedię, a w krytyce opozycji - zwlaszcza PiS i SLD nie prezentujących klarownych kontrpropozycji - widzę niekonsekwencję. Za to tak łatwa zmiana stanowiska w tak fundamentalnej sprawie, wyłącznie w oparciu o racje taktyczne, wydaje mi się i zabawna, i groźna. No, ale skoro "Kaczor u bram". Niech się odnawia sojusz mądrych. Nie mogą się kłócić zbyt gwałtownie. Piotr Zaremba

Ile demokracji za fasadą? Polskie społeczeństwo, wiecznie zawstydzane i wystraszone, musi zawierzyć celebrytom i namaszczonym przez okrągłostołowy establishment autorytetom – pisze socjolog „Dzisiaj” jest dzieckiem „wczoraj”. Między wydarzeniami sprzed 20 lat a dzisiejszą sytuacją polityczną istnieje ciągłość. Nigdy jednak domknięcie fasadowej demokracji nie było tak bliskie, jak dziś, gdy pozory demokracji zaakceptowali nie tylko politycy postsolidarnościowi, lecz także ich postsolidarnościowi wyborcy. Nie tylko lewica przywiązana biografią i interesami do PRL, lecz także „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” nie mają nic przeciwko demokracji ograniczonej.

Brak treści, kultury, etosu Początki tego procesu sięgają wydarzeń z 1989 roku, kiedy kształtowano system i powoływano jego nową – starą elitę władzy. Symbolem transformacji PRL w III RP jest pewien tytularny ambasador w Moskwie, który zaczynał karierę jako „prawie jezuita” i szpieg PRL w Watykanie, a kończył (?) jako wysłannik rządu Donalda Tuska do Smoleńska z zadaniem przygotowania wizyty premiera i prezydenta na katyńskim cmentarzu. Nawet jeśli okrągłostołowy projekt nie został zrealizowany w stu procentach, nawet jeśli przeszkadzały w tym zaskakujące wybory demosu oraz kompromitujące władzę afery, jej przewaga nad demosem jest tak ogromna, że zagraża naszej demokracji. Spór o proporcje między procedurą a treścią demokracji zaczął się w 1989 roku. Powołany do życia przy Okrągłym Stole establishment (w skrócie będę dalej nazywać go OSE) planował demokrację fasadową, w której demokratyczne procedury są, ale treść, kultura demokracji oraz kontrola rządzących przez opozycję i opinię publiczną nie odgrywają większej roli. Można zakładać partie polityczne, stowarzyszenia, a nawet gazety i rozgłośnie radiowe, co cztery lata odbywają się wolne, tajne i powszechne wybory, ale treść demokracji, czyli autentyczna, merytoryczna rywalizacja elit, programów i partii politycznych nie istnieje.  Także kultura demokracji, czyli obecne w świadomości społecznej przekonanie, że demokracja jest wartością, o którą warto zabiegać i za którą warto oddać – jeśli nie życie – to na pewno karierę i pieniądze jest wątła. Egalitarny etos – fundament demokracji – czyniący każdego wyborcę, niezależnie od jego pozycji społecznej i nakrycia głowy obywatelem –nie obowiązuje. Co najważniejsze, także kontrola nad rządzącymi jest iluzją. Rosja Putina i Miedwiediewa bezkolizyjnie wymienia premierów i prezydentów, nie zmieniając ludzi władzy, i daje Rosjanom komfort głosowania na jedną światłą partię, „najlepiej" reprezentującą rosyjskie interesy

Rosyjski wzór Demokracja fasadowa nie jest pojęciem egzotycznym. Praktykuje się ją znacznie częściej, niż chcemy wierzyć. Najbliższym, żeby nie powiedzieć najbardziej wzorotwórczym przykładem jest demokracja rosyjska. Rosja Putina i Miedwiediewa bezkolizyjnie wymienia premierów i prezydentów, nie zmieniając ludzi władzy i daje Rosjanom komfort głosowania na jedną, światłą partię, „najlepiej” reprezentującą rosyjskie interesy, czyli Jedną (!) Rosję. Demokracja fasadowa jest realizowalna oraz – po części – funkcjonalna, gwarantując państwu ciągłość i stabilność władzy politycznej. Jednak najwięcej korzyści daje establishmentowi, zapewniając komfort i skuteczność rządzenia poza jakąkolwiek kontrolą. Opozycja też nie jest przypadkowa, bo jej szanse na przejęcie władzy muszą być zerowe.  Sens demokracji fasadowej tkwi w procedurze legitymizacji władzy. Wybrana – może praktycznie więcej niż dyktatura. No i jej przywódcy są podejmowani na europejskich salonach. Można „umówić się” na fasadową demokrację, ale udawać, że jej nie ma, nie wypada. Dzisiaj postpolityka pozwala podtrzymywać złudzenia, że demokracja może znaczyć cokolwiek. Już George Orwell pisał: „Obrońcy wszelkiego rodzaju reżimów twierdzą, że są one demokracjami”. Wolę Giovanniego Sartoriego, który w „Teorii demokracji” pisze: „demokracje istnieją, ponieważ są w naszych umysłach, istnieją tylko w takim stopniu, w jakim potrafimy je utrzymać”. Innymi słowy to demos jest gwarancją demokracji, demos, czyli aktywna w sferze publicznej część społeczeństwa, uczestnicząca w wyborach, zdolna do werbalizacji swoich zróżnicowanych interesów i wartości. Demos, a nie elektorat jednej partii, jest źródłem i paliwem demokracji.

Święty mebel Po drugiej stronie sporu o demokrację tkwi powołany przy Okrągłym Stole bardzo szczególny establishment, złożony z partyjnych reformatorów PRL oraz solidarnościowo-opozycyjnych elit. Dzisiaj nie jest ważne, kto osobiście w obradach Okrągłego Stołu uczestniczył, ważniejsze, dla kogo ten mebel jest kamieniem węgielnym III RP i świętością niepodlegającą ocenie. Waldemar Kuczyński jego krytykę nazywa „działalnością antysystemową” i zagrożeniem dla „ustroju”. Okrągłostołowy establishment to ogromnie wpływowa struktura centrów decyzyjnych – nie tylko politycznych – wraz z siecią powiązań między instytucjami i elitami różnych środowisk: naukowych, eksperckich, kulturalnych, biznesowych, medialnych oraz, rzecz jasna „specjalnych”. Zbudowano ją wedle logiki dwu procedur, założycielskiej (gdy w skład establishmentu PRL dokooptowano w 1989 roku nowych członków z kręgu opozycji) oraz stabilizującej (dając jej instrumenty kontroli nad dostępem do władzy). Obie strony układu ofiarowały sobie wzajemnie to, co miały: elity PRL dostęp do realnej władzy i własności, a elity opozycji – wiarygodność, czyli swoistą legitymację „ludzi honoru” i „reformatorów PZPR”. Akces do OSE zawsze można złożyć i stać się jego nowym, lojalnym członkiem z „dostępem do władzy”. Dobrym przykładem są losy Stefana Niesiołowskiego, Lecha Wałęsy, Andrzeja Czumy czy ostatnio Pawła Kowala i Joanny Kluzik–Rostkowskiej. Wciąż tylko OSE ma monopol na nadawanie prestiżu – a także jego odbieranie –  oraz„dar” nobilitowania (lub niszczenia) ludzi biznesu, sztuki, mediów, nauki etc. Szczęśliwie nie wszystkich, nie zawsze i nie do końca.

Pierwsze starcie Pierwsze kluczowe starcie demosu z OSE o kształt demokracji miało miejsce już w 1989 roku. Niech przemówią fakty: 3 czerwca Lech Wałęsa oświadcza, że będzie głosował na listę Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” i listę krajową (!). Młodych informuję, że była to w 100 procentach lista partyjno-rządowa. 4 czerwca demos wybiera inaczej, lista krajowa „pada” i przy frekwencji 62 proc. zostaje wybranych 160 (na 161 możliwych) posłów do Sejmu tylko z list „S”. Demos chciał demokracji, więc głosował wyłącznie na 35 procent miejsc „do wyboru”.  Elita „solidarnościowa” komentuje wyniki pierwszej tury tak: Adam Michnik pisze o znaczeniu kompromisu i przestrzega przed triumfalistyczno-konfrontacyjną retoryką, Jacek Kuroń przekazuje Władysławowi Frasyniukowi zalecenie, by w biuletynach nie pisać „śmierć komunie”. A 5 czerwca na konferencji prasowej Janusz Onyszkiewicz mówi o wynikach pierwszej tury jako o „kłopocie”. Lista krajowa wraca, ale w drugiej turze, gdy demos ma tylko „uzupełniać”, a nie wybierać skład Sejmu i Senatu frekwencja wynosi 25 proc. (!). W Londynie 21 czerwca Bronisław Geremek zapowiada demokratyczne wybory za cztery (!) lata. Ostatecznie „dano” je demosowi dwa lata i cztery miesiące po 4 czerwca 1989 roku, czyli o ponad rok później niż w Czechosłowacji i na Wegrzech. Tym, którzy lubią historię alternatywną, proponuję wyobrazić sobie losy III RP, gdyby w pierwszej turze demos wybrał kandydatów partyjnorządowych i KO „S” w proporcjach 1:1. Ale i tak OSE rządziło Polską długo i skutecznie na 20 lat – łącznie co najmniej 15. Dwie kadencje (osiem lat) SLD/PSL, dziesięć lat Aleksander Kwaśniewski, rządy AWS/UW miały się w mediach „jako tako” tylko dwa lata, do wyjścia UW z koalicji. Potem medialny atak nie zostawił po AWS politycznego śladu. Lecha Wałęsę i PO demos wybierał w przekonaniu, że zmienią Polskę, ale oni szybko przystąpili do OSE, a Wałęsa został nieskazitelnym i nietykalnym autorytetem moralnym.

Wybory moherowej watahy Demos wybrał „nieodpowiedzialnie” tylko dwa razy, zawsze na krótko. Raz, na pół roku, gdy premier Jan Olszewski rządził (do lustracji), ale zdążył zablokować decyzję Wałęsy o pozostawieniu w poradzieckich bazach rosyjsko-polskich spółek. Drugi premier z takiego „nieodpowiedzialnego” wyboru Jarosław Kaczyński rządził dłużej, ale też niecałe dwa lata (lustracja?). Jego brat Lech Kaczyński był prezydentem RP ponad trzy lata, ale praktycznie po 2007 roku już tylko jako obiekt niewybrednych medialnych ataków.Tak, wiem, to demos wybierał SLD, UW, PO, PSL i Kwaśniewskiego! Podobnie jak w Rosji demos wybiera Jedną Rosję, Putina i Miedwiediewa w stosownej kolejności. Dlaczego polski demos wybiera tak, a nie inaczej? To jest pytanie o profesjonalizm i socjotechnikę „rządu dusz”, o media, filmy i programy nie-nauczania historii najnowszej. Polski demos przecież wie, że niczego nie wie bez wskazówek zasłużonych, więzionych, wybitnych opozycjonistów. Wie, że zawdzięcza demokrację kilkunastu panom zgromadzonym przy Okrągłym Stole, a nie sobie. Tak myśli, ponieważ nikt mu nie powiedział, że w 1980 r. to on upierał się strajkami przy niezależnych związkach, to on strajkował przeciw kierowniczej roli partii w statucie związku – wbrew obawom ekspertów. Nie wie też, że na początku 1989 roku strajkowało 100 tysięcy pracowników – jak donosiły służby.  Niemcy wierzą w siebie, bo wiedzą, że to ich tłum obalił berliński mur, przynosząc demokrację, wolność i zjednoczenie. Podobnie Czesi są pewni, że tłumy aksamitnej rewolucji wprowadziły Vaclava Havla na Hrad. A Polakom wolność na tacy przyniosło kilkunastu (może kilkudziesięciu) panów, którym za to należy się „rząd dusz” i władza. Dla Anny Walentynowicz – nie, ale Henryki Krzywonos – tak, dla Jacka Kuronia – tak, ale dla Antoniego Macierewicza (także założyciel KOR) – nie. Podobnie Bronisław Geremek był ważnym ekspertem w Stoczni Gdańskiej, ale Lech Kaczyński, niezależnie od faktów - nie. Polski demos wie także, że jest antysemicką, roszczeniową, moherową watahą bydła, umoczoną w PRL – „jak my wszyscy” – która wzbogaciła się w czasie i po II wojnie światowej na Żydach, bo donosiła na nich nazistom (?). Czy taki demos może sobie wierzyć i dobrze wybierać? Zawstydzany, wystraszony, musi zawierzyć celebrytom i namaszczonym przez OSE autorytetom.

Polacy chcieli IPN i CBA Proszę porównać politykę odznaczeniową Aleksandra Kwaśniewskiego, Lecha Wałęsy, Lecha Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego. Ilu zwyczajnych solidarnościowych, represjonowanych i (lub) zasłużonych dla III RP osób spoza grona celebrytów i establishmentowych autorytetów odznaczył każdy z nich? Polityka odznaczeniowa to komunikat o tym, co prezydent sądzi o polskim demosie. Demos jest racjonalny, gdy wie, kogo wybiera i jak rządzi ten, kogo wybrał. Do tego potrzebuje nie tyle celebrytów, co instytucji kontrolujących elity. Przez dziesięć lat blokowano powstanie Instytutu Pamięci Narodowej, instytucji rozbijającej monopol OSE na „prawdę” o przeszłości aspirujących do władzy. Trzeba było afery Rywina, by powstała druga niezbędna instytucja – Centralne Biuro Antykorupcyjne, kontrolujące uczciwość rządzących i przejrzystość rządzenia. Obie instytucje zawdzięczamy demosowi. To on domagał się otworzenia archiwów i ograniczenia pracownikom i współpracownikom SB prawa do pełnienia funkcji publicznych. Establishment odpowiadał: nie, nikt zasług i przeszłości elit „po swojemu” badać nie będzie. Ostatecznie demos w 1997 i 2005 roku wybrał tak, a nie inaczej, więc powstały IPN i CBA. Kto jest, a kto nie jest w OSE, wiemy dzisiaj lepiej. Gdy CBA ujawniło aferę korupcyjna w rządzie PiS, rozpisano nowe wybory, gdy ujawniło aferę w szeregach rządu PO – zmieniono szefa CBA.Kontrolowanie władzy, to rola opozycji, mediów i związków zawodowych. Proszę łaskawie zauważyć, co establishment III RP myśli o związkach. Nawet historyczny przywódca „S” widzi je w roli atrapy przypominającej CRZZ z czasów PRL. Zdolność kontrolną opozycji i mediów łatwo ocenić, porównując lata 2005 – 2007 i okres po roku 2007. Trudno o bardziej jaskrawy dowód na jakość demokracji w tych okresach. Czy ktoś może poważnie sądzić, że Platforma była „lepszą” opozycją? Ważną instytucją formującą wartości, a więc i zachowania demosu, na które OSE nie ma większego wpływu, jest Kościół. Jak jego miejsce w przestrzeni publicznej widzą rządzący dzisiaj Polską, pokazują wydarzenia minionego roku. Krzyż? – tak, ale nie w przestrzeni publicznej. Pomnik? – tak, ale na cmentarzu. Homilia? – tylko po uzgodnieniu z prezydentem.

Zabawy z zapałkami Ale jest coś, co tę domową wojnę o kształt demokracji w Polsce czyni dzisiaj dramatyczną. To tragedia smoleńska, jej konsekwencje, wraz ze zbrodnią polityczną w Łodzi i niespotykanym wcześniej, niewybrednym atakiem establishmentu na znaczną część demosu. Po 10 kwietnia demos powrócił jako ważny aktor wydarzeń i wymusił na mediach zmianę tonu i przywrócenie prawdziwego wizerunku pary prezydenckiej. Do czasu. OSE odpowiedziało atakiem i inwektywami o nekrofilii, zbrodniczym patriotyzmie „tego” strasznego, prostackiego, zacofanego narodu. Dziennikarze – chyba wszyscy – którzy byli z obywatelskim demosem (a nie przeciw niemu) w kwietniu 2010 roku już w mediach publicznych nie pracują i w żadnych innych, elektronicznych. Liczne wrzutki i przecieki inspirowane przez oficjalne stanowisko MAK, rosyjskich i polskich ekspertów sugerują, że ofiary katastrofy smoleńskiej „są same sobie winne”. Media donosiły, że na pierwszym spotkaniu rodzin z premierem padło pytanie: czy to prawda, że Lech Kaczyński siedział za sterami TU-154. Ile trzeba pogardy i nienawiści, by zadać takie pytanie.Dzisiaj spór toczy się nie tylko o kształt demokracji, lecz także o suwerenność i podmiotowość polskiego państwa. Opowieści o postpolityce i wizerunkowych narracjach przypominają dziecięce zabawy zapałkami. Demos podzielony, ale wolny od presji okrągłostołowego establishmentu, który broni się przed kontrolą i oceną – musi spór o demokrację wygrać. Bez rywalizujących ze sobą w debatac różniących się elit, ekspertów i dziennikarzy – sam sobie nie poradzi. Post scriptum. W Warszawie na gmachu Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej ma swoją tablicę pamięci Izabela Jaruga-Nowacka, ma też tablicę Janusz Kurtyka w warszawskiej siedzibie IPN na Towarowej i Ryszard Kaczorowski w alei Niepodległości. Gdzie ma tablicę prezydent m.st. Warszawy Lech Kaczyński? I gdzie jest tablica prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego? 

Autorka jest socjologiem i etnografem. Pracuje w PAN. Jest przewodniczącą Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej

Barbara Fedyszak-Radziejowska

W stanie wojennym oskarżał opozycjonistów, teraz będzie zasiadał w elitarnym korpusie Prokuratury Generalnej? "został wysoko oceniony" Jak wynika z ustaleń reporterów RMF FM prokuratorzy skompromitowani w czasach PRL wystartowali w konkursie o etaty w korpusie Prokuratury Generalnej. Członkowie korpusu są najlepiej opłacanymi prokuratorami w kraju. Prokurator Leszek Pruski oskarżał opozycjonistów w stanie wojennym. To jego podpis widnieje na karcie oskarżenia prof. Krzysztofa Mazurskiego, który sprzeciwiał się internowaniu działaczy „Solidarności". Prokurator Pruski zasłynął z tego, że żądał kar nie tylko dla opozycjonistów, ale także dla osób, które tylko pomagały opozycji. Z informacji TVN24 wynika, że prokurator Leszek Pruski został pozytywnie zaopiniowany do pracy w korpusie Prokuratury Generalnej. Krajowa Rada Prokuratury wczoraj zakończyła głosowanie nad kandydatami do objęcia 19 etatów w Prokuraturze Generalnej. Z informacji TVN24 wynika, że prokurator Pruski został  wysoko oceniony przez Krajową Radę Prokuratury. RMF FM/TVN24
pedro

Trzy kamienie obrazy „Człowiek mówi o względności prawdy, gdyż prawdą nazywa swoje niezliczone błędy” – ta myśl Mikołaja Gómeza Dávili, kolumbijskiego myśliciela, idealnie pasuje do zagadnienia pojmowania autorytetu religijnego przez Marcina Lutra. Temat ten po dziś dzień wywołuje liczne debaty. Niejednokrotnie polemiki, które można obserwować na forach internetowych dotyczące skwapliwie ukrywanych wypowiedzi założyciela protestantyzmu wywołują  zarzut katolickiej stronniczości, posługiwania się wyrwanymi z kontekstu cytatami, fałszowania wypowiedzi Lutra czy ignorowania „pozytywnych” wypowiedzi heretyka. Zarzuty te dotyczą m.in. wypowiedzi Marcina Lutra z 1522 r.: „Nie godzę się, aby moja nauka mogła podlegać jakiemukolwiek osądowi, nawet anielskiemu. Kto nie przyjmie mojej nauki, nie może zostać zbawionym” (Weimarer Ausgabe, T. X, P. II, s. 107, w. 8–11 – dalej WA), cytowanej choćby przez Jakuba Maritaina w jego znanej pracy polemicznej pt. Trzej reformatorzy. Kontrowersja związana z cytatem użytym przez Maritaina jest dobrą okazją do rozważenia stosunku Lutra do Pisma św. i roli, jaką „Słowo Boże” odgrywało w działalności niemieckiego „reformatora”.

Pierwszy kamień obrazy: Luter nie traktował zasady sola scriptura jako dogmatu religijnego Wczytując się w teksty leżące u podstaw wyznania luterańskiego (tzw. ksiąg symbolicznych luteranizmu), ze zdziwieniem zauważamy, że wśród głównych zasad wczesnego protestantyzmu nie ma mocno wyeksponowanej zasady sola scriptura – pojawia się ona w dzisiejszej, jasno zarysowanej formie dopiero po śmierci założyciela luteranizmu. Można zaryzykować twierdzenie, że powstała wśród naśladowców Lutra jako obcy wpływ kalwiński, lub jako doraźne remedium na przewidywane rozbicie po śmierci „wittenberskiego papieża”. „Kanoniczne” wydania Małego katechizmu i Dużego katechizmu Marcina Lutra, po raz pierwszy opublikowane w 1529 r., nie zawierały wzmianki o możliwości zbawienia wyłącznie przez Pismo św. Dopiero późniejsze, pośmiertne wydania katechizmów (Luter zmarł w 1546 r.), w kolejnych stuleciach wypuszczane w dużych nakładach na rynek, zostały wzbogacone o ten element. W polskim wydaniu Małego katechizmu doktora Marcina Lutra z 1920 r. znajdujemy fragment dodanego komentarza mówiącego, że jedną z dwóch naczelnych zasad religii luterańskiej jest zasada sola scriptura, zakładająca, że zbawienie można uzyskać wyłącznie z Pisma św., które zwiera całą konieczną do zbawienia wiedzę. Napisany przez Filipa Melanchtona tekst Konfesji augsburskiej (1530) unika skrajnych rozstrzygnięć teologicznych – poza sporem o usprawiedliwienie i Mszę św. Zasady religijne protestantyzmu zostały w równym stopniu oparte na Piśmie św., co na autorytecie Ojców Kościoła takich jak: św. Ambroży, św. Augustyn, św. Cyprian, św. Hieronim, św. Jan Chryzostom i św. Ireneusz, ale także papieży Gelazjusza, Grzegorza Wielkiego czy Piusa I (a więc na wybiórczo pojmowanej Tradycji). Wspomniane autorytety są przywoływane przez Melanchtona o wiele częściej niż Pismo św. Melanchton stwierdza pojednawczo: „Oto niemal cała nasza nauka, z której widać, że nie ma w niej nic, co by się nie zgadzało z Pismem lub z Kościołem powszechnym, albo z Kościołem rzymskim, jak dalece jest nam znana z pisarzy (tj. Ojców Kościoła – przyp. R. M.)”. Dyskusja wokół tradycji, w czasie której Melanchton posiłkuje się argumentami scholastyków, dotyczy jednak nie Tradycji Kościoła, ale tzw. tradycyjnych form pobożności, zdaniem herezjarchy powodujących duchowe utrapienia wiernych. Melanchton, wracając do tej sprawy pod koniec tekstu, przypomina, że chodzi mu o „ludzkie tradycje”, a nie „Tradycję Kościoła”. Jedynym fragmentem nawiązującym do protestanckiej zasady sola scriptura zawartej w Konfesji augsburskiej jest wzmianka, w której przywołano św. Augustyna, stwierdzającego, iż nie należy słuchać nawet hierarchów Kościoła, jeśli głoszą coś sprzecznego z „kanonicznymi pismami Bożymi”. W tym miejscu należy jednak z całą stanowczością podkreślić, że pogląd ten nie stanowił wcale wymysłu protestanckiego, ale odnajdujemy go w Tradycji Kościoła, a od XIV wieku był silnie eksponowany przez środowiska kościelne zwalczające rozprzężenie moralne koncyliarystycznego duchowieństwa. Zasady Konfesji augsburskiej otrzymały mocny odpór zgromadzonych wokół cesarza Karola V teologów katolickich, w związku z czym protestanci przygotowali obszerniejszy tekst broniący zasad herezji, nazwany Apologią konfesji augsburskiej (1531). Dokument w duchu był bardzo podobny do poprzedniego, rozszerzono natomiast bazę źródłową, powołując się również na św. Bonawenturę, św. Anzelma, św. Atanazego, a nawet św. Tomasza z Akwinu. Przywołano również kilkakrotnie jako autorytet zdania Piotra z Lombardii, Jana Dunsa Szkota, Mikołaja z Lyry i Tertuliana. We fragmencie polemicznym dotyczącym grzechu pierworodnego Melanchton nie atakował Tradycji, ale bronił jej w błędny sposób, argumentując, iż scholastyka źle zrozumiała przesłanie zawarte w pismach Ojców Kościoła. W sporze o kwestię odpuszczenia grzechów Melanchton stwierdza  m.in., że Pismo św. jest ważniejsze „od objaśniaczy”, ale uczynił to przyznając, że spór o Sentencje Piotra Lombarda jest taki zawikłany, a zdanie Ojców tak rozbieżne, że trzeba szukać innego autorytetu. Poszukiwał go mianowicie w Dziejach Apostolskich. Zdanie Pisma św. wzmocnił jednak autorytetem św. Bernarda, aby nie było niejasności („Te słowa Bernarda cudownie ilustrują naszą sprawę”). Jeszcze kilkakrotnie czyniono podobne zabiegi, w których jednoznacznie widać akceptację przez liderów reformacji autorytetu Tradycji jako podstawy dyskusji teologicznej pomiędzy rodzącym się protestantyzmem a Kościołem katolickim. Odrzucenie Tradycji nastąpiło wraz z zaostrzeniem się sporu teologicznego i politycznego oraz gdy coraz bardziej stawało się oczywiste, że Tradycja pojmowana całościowo stoi po stronie „papistów”. W 1532 r., polemizując z tezami dotyczącymi Mszy św. wywodzonymi wyłącznie z Pisma św. przez radykałów pokroju Zwinglego i Karlstadta, Luter pisał do księcia pruskiego Alberta Hohenzollerna w duchu odległym od zasady sola scriptura: „Ten artykuł (obecność Chrystusa w czasie Mszy św. – przyp. R. M.) nie jest dogmatem wymysłu ludzkiego, zasadza się na Ewangelii, na słowach jasnych, niedwuznacznych; przyjęto go i wierzono od początku Kościoła chrześcijańskiego, w całym świecie aż do dni naszych, jak tego dowodzą dzieła Ojców świętych w językach greckim i łacińskim, oprócz codziennego powtarzania i codziennej praktyki. Gdyby to był nowy artykuł, gdyby nie był zachowywany tak jednostajnie we wszystkich kościołach, w całym chrześcijaństwie nie byłoby rzeczą tak niebezpieczną i zatrważającą powątpiewać o nim albo dyskutować”. W tym krótkim fragmencie listu Luter wyraża w zdefiniowaną przez Kościół katolicki wiarę w „Tradycję katolicką”, wyszczególniając jej wszystkie niezbędne cechy. Chodziło w tym przypadku o użyteczność polemiczną argumentu skierowanego przeciwko tzw. intrygantom. W przypadkach polemiki kierowanej przeciwko katolikom, „Tradycja” będzie już dla niego ciążącym balastem, fałszywą drogą, a Ojcowie Kościoła „twórcami bajek” i ludźmi „oszukanymi przez diabła” (to św. Grzegorz), ludźmi głupimi i bez wiary” (św. Augustyn), „heretykami” i autorami „bezbożnych rzeczy” (św. Hieronim) czy „niedoszłymi płodami teologicznymi” i „studnią błędów” (św. Tomasz z Akwinu). Komicznie brzmią te słowa Lutra w kontekście kompilacyjnej Apologii Melanchtona, opierającej się na zdaniach Ojców Kościoła, przez Lutra nazywanej „przewyższającą wszystko, cokolwiek napisali Doktorowie Kościoła od Augustyna”. W Artykułach szmalkaldzkich z 1537 r., pomimo wielokrotnego przywoływania autorytetów teologicznych w osobach Ojców Kościoła (św. Cypriana, św. Jana Chryzostoma, św. Augustyna) oraz wypowiedzi soborów, przy okazji sporu o znaczenie Mszy św. Luter myląc „tradycję” z „Tradycją”, zawarł marginalne odniesienie do zasady sola scriptura: „Na podstawie bowiem słów i działań Ojców [Kościoła] nie można ustanawiać artykułów wiary, w przeciwnym bowiem razie artykułem wiary musiałoby stać się także to, co dotyczy pożywienia, odzieży, domu itd., jak to zabawnie uczynili [papiści] w przypadku relikwii świętych. My zaś mamy inną regułę, mianowicie, że artykuły wiary ustala Słowo Boże, a poza tym nikt, nawet anioł” (Gal 1, 8). Dopiero w 1577 r., już po śmierci Lutra, w tzw. Formule zgody zasada „tylko Pismo św.” otrzymała wśród reguł krzepnącej herezji eksponowane miejsce. Pierwszy punkt formuły brzmi: „Wierzymy, nauczamy i wyznajemy, iż jedyną regułą i normą, według której powinno się oceniać i osądzać wszystkie nauki i wszystkich nauczycieli, nie może być żadna inna jak tylko prorockie i apostolskie pisma Starego i Nowego Testamentu”. Warto przypomnieć, że Kalwin był szybszy, czyniąc zasadę sola scriptura naczelną regułą swojej religii już w 1560 r. w traktacie Institution. Modernistyczny i przychylny protestantyzmowi badacz Piotr Chaunu w pracy Czas reform (Warszawa 1989) zwraca uwagę na fakt, że dla Lutra przyjęcie zasady sola scriptura jako podstawy dogmatyki było nie tyle efektem pierwotnego przekonania, co potrzebą chwili, wynikającą z prowadzonej walki i utraty oparcia w innych autorytetach chrześcijaństwa, zaś w późniejszym okresie wynikało z poszukiwania usprawiedliwienia dla swego postępowania. Dziś hołdować przekonaniu o stałości poglądów Lutra można tylko pod warunkiem, że bezkrytycznie wierzy się propagandowym broszurkom i dawnej, mało krytycznej historiografii luterańskiej. Dzisiejsi rzetelni badacze, bez względu na swoje poglądy religijne, opisują ewolucję myśli założyciela protestantyzmu, co najwyżej różniąc się w niuansach. Dla umiarkowanych koncepcje religijne Lutra powstawały z zalążków poglądów ukształtowanych jeszcze w okresie klasztornym, dla radykałów podlegały doraźnemu rozwojowi w zależności od okoliczności społecznych, politycznych lub religijnych. W istocie jedne ewoluowały z ziaren herezji tworzącej się w klasztornych bibliotekach, inne były efektem prowadzonej przez Lutra doraźnej „polityki”. W tym drugim przypadku mamy do czynienia z fundamentem dzisiejszej protestanckiej dogmatyki, a mianowicie z zasadą sola scriptura, która co prawda została wyrażona przez Lutra, ale główną zasadą protestantyzmu stała się… po jego śmierci.

Drugi kamień obrazy: Luter fałszował Pismo św. Stosunek Marcina Lutra do Pisma św. znacznie się różnił we wczesnym okresie jego życia od późniejszego. Luter wspominał, że Biblię znalazł w klasztornej bibliotece, co nie było całą prawdą: własny egzemplarz otrzymał od swego klasztornego protektora, o. Jana Staupitza. Początkowo Luter postrzegał Pismo św. w tradycyjny dla katolików sposób, ewentualnie kłócąc się ze scholastycznymi komentarzami do biblijnych tekstów, które pragnął naginać do wyznawanego przez siebie nominalizmu. Swoje prace nad Pismem św. rozpoczął (1513–1516) od komentowania Pisma św. w formie wykładów, przyznając, że rozumienie i wyjaśnianie znaczenia słów zawartych w księgach Pisma św. zarezerwowane jest dla wyższego autorytetu religijnego. W komentarzach tych można wprawdzie znaleźć całkiem czytelne ślady luterańskiej nauki o usprawiedliwieniu, ale na próżno szukać w nich zasady sola scriptura. Jego wittenberskie prace i wykłady dotyczące psalmów i nowotestamentowych listów wpisywały się (pomimo zawarcia w nich wielu zgubnych poglądów) jeszcze w zwyczajową działalność zakonnych egzegetów, opierając się na nauczaniu Ojców Kościoła, a więc na akceptacji Tradycji katolickiej. Zresztą Luter nigdy zdecydowanie i jednoznacznie nie odciął się od tej Tradycji, nawet wyśmiewając i przecząc niektórym stwierdzeniom Ojców Kościoła. Tłumaczenie Pisma św. na język narodowy (pierwsze wydanie niemieckie 1534) było w XVI wieku czymś niezwykle nowoczesnym i kontrowersyjnym, ale powiedzmy to otwarcie – samo w sobie nie stanowiło ani wyrazu buntu, ani przejawu herezji. Podejmując w 1521 r. prace nad tłumaczeniem Nowego Testamentu nie był w tym względzie Luter ani pierwszym, ani jedynym, co wyrzucał mu z goryczą Ulryk Zwingli, gdy Luter przypisywał sobie wyłączność i pierwszeństwo w tłumaczeniu „Słowa Bożego”. Co więc stało się takiego, że około trzy lata po ogłoszeniu swoich słynnych 95 tez (1517) i około rok przed nałożeniem papieskiej ekskomuniki (3 stycznia 1521 r.) Luter wyartykułował zasadę sola scriptura jako podstawę nowej dogmatyki? Aby zrozumieć, co się stało, należy cofnąć się w przeszłość. Już od 1518 roku, czyli od pamiętnej konfrontacji z papieskim teologiem dworskim o. Sylwestrem Mazzolinim z Prierio OP, Luter nie miał złudzeń, że istnieje możliwość oparcia swojej argumentacji na całościowo pojmowanym autorytecie Tradycji Kościoła. Mimo odnajdywania poparcia dla swoich poglądów w pojedynczych zdaniach Ojców Kościoła, całość ich pisarstwa stanowiła fortecę broniącą papieża i cesarza. Zatem należało ją odrzucić, tak jak odrzucono już osobisty autorytet papieża (po bulli ekskomunikującej Lutra z 1520 r.), ograniczając ją do akceptowalnej wybiórczo „tradycji apostołów”. Pozostawały jako oręż wyłącznie argumenty zawarte w Piśmie św., nad którym Luter pracował już w okresie klasztornym i które kontynuował w czasie ukrywania się w Wartburgu (prace nad Nowym Testamentem trwały 11 miesięcy). Jednak trzeba było z Pisma św. uczynić sprawne narzędzie obrony swego stanowiska. W tym celu należało usunąć z niej te fragmenty, które nie odpowiadały nauczaniu reformatora i które wspierały nauczanie papistów. Prace translatorskie Lutra opierały się na konsekwentnej, ale zgubnej metodzie. Luter tłumaczył Pismo św., czyniąc jego centralnym miejscem fragmenty I rozdziału Listu św. Pawła do Rzymian, w których odnajdował potwierdzenie dla swojej zasady usprawiedliwienia wyłącznie przez wiarę. Niejako całe tłumaczenie Pisma św. stawało się w ten sposób jednym wielkim „komentarzem” do tej części Nowego Testamentu, ale również Luter sprawdzał tą metodą wiarygodność (kanoniczność) Pisma św. Co jednak zrobić w sytuacji, kiedy niektóre fragmenty nie pasowały do jego koncepcji religijnej? Istniały dwie możliwości. Pierwsza polegała na odrzuceniu całych ksiąg Biblii, co Luter planował uczynić z Listem św. Jakuba i Apokalipsą, które mu się nie podobały i które nie zawierały potwierdzenia jego nauki; równałoby się to jednak naruszeniu kanonu Pisma św., co ostatecznie zostało mu wyperswadowane przez Melanchtona. Naruszenie kanonu spowodowałoby bowiem zanegowanie autorytetu Pisma św. jako efektu natchnienia Ducha Świętego. Drugi sposób polegał na ocenzurowaniu Pisma św. poprzez skorygowanie niektórych fragmentów lub ich usunięcie jako niewiarygodnych. Mimo odczuwanych przez całe życie pokus, Luter odrzucił pierwsze rozwiązanie i zdecydował się na drugie. W latach 1521–1522 Luter dokonał spreparowanego tłumaczenia Nowego Testamentu na język niemiecki, ze zmianami w Liście do Galatów (2, 16) oraz Liście do Rzymian (3, 28), gdzie dodano potrzebne słowa „tylko przez” oraz „jedynie”. Wydanie ze zmianami zostało rozpowszechnione, wspierając linię obrony heretyka. Poprawki Lutra dotyczyły również Drugiego Listu św. Piotra (1, 10), z którego Luter konsekwentnie usunął sformułowanie „przez dobre uczynki”, ponieważ przeczyło to jego poglądom o usprawiedliwieniu. Zmiany te wywołały wściekłą polemikę pomiędzy katolikami a zwolennikami Lutra. Herezjarcha został zmuszony do wyjaśnień również przez niektórych swoich dotychczasowych sprzymierzeńców. W tekście Ein Sendbrief vom Dolmetschen z 1530 r. Luter tak ustosunkowywał się do stawianych mu zarzutów: „papiści próżno się wielce kłopoczą, że w tekście Pawła nie występuje słówko sola, allein, i że takowych z mojej strony uzupełnień tolerować niepodobna w Słowie Bożym etc. (…) Wiedziałem dobrze o tym, że w łacińskim i greckim tekście Rzym 3, 28, słówko solum nie występuje i papiści mogliby oszczędzić sobie trudu uczenia mnie tego. Prawdą jest, że tych kilka liter tam nie występuje, na które patrzą oni jak cielę na malowane wrota. Ale nie wiedzą, że sama myśl tekstu w sobie je przecież zawiera i jeżeli pragnie się przełożyć to na niemiecki jasno i zdecydowanie, należy je tam umieścić. Zamierzałem bowiem mówić po niemiecku, a nie po łacinie ani po grecku, tak jak sobie postanowiłem, że w tłumaczeniu będę mówić po niemiecku”. Wyjaśniając względy teologiczne, które zaważyły na takim dokonaniu przekładu, Luter poczynił kilka istotnych uwag egzegetycznych dotyczących Pisma św. Według niego tekst „Słowa Bożego” jest słowem żywym, a natchnienie stanowi efekt iluminacji kaznodziejskiej. Stąd posiadanie wiernego i natchnionego tekstu greckiego lub łacińskiego jest niewystarczające przez fakt jego niezrozumienia przez maluczkich. Luter wyłożył to obszerniej w Dużym katechizmie: „Gdzie bowiem Duch Święty nie sprawia, aby słowo było głoszone, i gdzie nie budzi serc, aby je przyjmowano, tam bywa ono martwe”. (Takim martwym słowem miała być jego zdaniem Septuaginta i Wulgata, uświęcone Tradycją w obrębie Kościoła katolickiego tłumaczenia Starego i Nowego Testamentu.) Według Lutra Biblia (w znaczeniu tekstu!) staje się „Słowem Bożym”, w momencie kiedy staje się tekstem nauczającym – kaznodziejskim. Kończąc swój wywód Luter stwierdza prostolinijnie, że spreparowanie tekstu jest potrójnie usprawiedliwione: 1. ponieważ należało udowodnić, że człowiek zostaje zbawiony jedynie przez wiarę; 2. ponieważ fragment ten znacznie prawdziwiej brzmi w języku niemieckim poprzez dodanie kontrowersyjnych słów; 3. ze względów doraźnych, ponieważ ludzie obstają przy katolickim pojmowaniu zbawienia przez uczynki. Herezjarcha pisał: „jedynie siłą można by ich było od tego oderwać; przeto nie tylko słusznie, ale i wysoce pożądane jest, aby zostało w pełnej i wyrazistej formie wypowiedziane: allein der Glaube ohne Werke macht fromm (‘Jedynie wiara, bez uczynków, czyni człowieka pobożnym’). Żałuję tylko, że do tego wszystkiego nie dodałem jeszcze alle (‘wszelkie’) i aller (‘wszelakich’), a zatem ohne alle Werke aller Gesetze (‘bez wszelkich uczynków wszelakich zakonów’), aby powiedziane było w pełnym brzmieniu i bez żadnych osłonek. Dlatego to właśnie tak ma zostać jako jest w moim Nowym Testamencie (podkreślenie moje – R. M.), a choćby nawet wszystkie osły papieskie miały wściec się ze złości, nic mi z tego ująć nie zdołają”. Wielokrotnie jeszcze powracano do tych kontrowersji, ponieważ stawiały one pod znakiem zapytania traktowanie Pisma św. jako ostatecznego autorytetu religijnego przez ówczesnych luteran. Echa tego zostały zawarte w napisanej przez Filipa Melanchtona Apologii wyznania augsburskiego, w której drugi po Lutrze lider protestantyzmu starał się w inny sposób wytłumaczyć „cudowne” poprawki w tekście Pisma św.: „Niektórych razi to słówko «tylko» [sola], chociaż Paweł powiada w Liście do Rzymian (3, 28): «Sądzimy, że człowiek usprawiedliwiony zostaje z wiary, nie z uczynków», również w Liście do Efezjan (2, 8–9): «Dar Boży to jest, nie z was to jest ani z uczynków, aby się ktoś nie chlubił», i dalej w Liście do Rzymian (3, 24): «Darmo zostają usprawiedliwieni». Jeżeli nie podoba się owa ekskluzywna formuła: «tylko sama – jedynie tylko», to niech usuną z Pawła też inne skrajnie brzmiące formuły: «darmo», «nie z uczynków», «dar to jest» itd. Gdyż to także są formy ekskluzywne”. Melanchton usprawiedliwiał dodanie słowa „tylko” pełniejszym oddaniem sensu zawartego w całym Liście do Rzymian czy Liście do Efezjan. Czytelnik, który sięgnie po Pismo św., aby z nim w ręku przeanalizować powyższy fragment Melanchtona, stanie przed nie lada problemem. Czyżby Biblia potwierdzała protestancki punkt widzenia? Spotęgujmy jeszcze wrażenie, przypominając za ks. Józefem A. Fitzmyerem SI, że długo przed Lutrem niektórzy Ojcowie Kościoła i teolodzy używali w swoich tekstach podobnego sformułowania sola fide, by wymienić: św. Hilarego, św. Bazylego, św. Augustyna, św. Jana Chryzostoma, św. Cyryla z Aleksandrii, św. Bernarda z Clairvaux, Orygenesa, Teodoreta i Teofilakta, Ambroziastera, Teodora z Mopsuesty, Mariusza Victorinusa, czy… św. Tomasza z Akwinu lub św. Roberta Bellarmina! Problem relacji między wiarą a dobrymi uczynkami stał się pod koniec średniowiecza jednym z najważniejszych sporów teologicznych. Był to w istocie spór (o czym już wspominałem w innym artykule) o udział człowieka (poprzez uczynki) w swoim zbawieniu, spór, który w równym stopniu toczył się w zaciszu klasztornych bibliotek, co na zatłoczonych ulicach średniowiecznych miast. Spór ten posiadał niebagatelne znaczenie i wpływ na ówczesną teologię i religijność (powodując ostateczne zdefiniowanie nakazu chrztu niemowląt), czy pojawienie się ludowej późnośredniowiecznej pobożności, tzw. devotio moderna (np. św. Tomasz á Kempis). Niektóre – wyprzedzające prace Lutra – średniowieczne katolickie tłumaczenia Nowego Testamentu (krytyczne wobec Wulgaty) zawierały tłumaczenie kontrowersyjnego fragmentu (Rz 3, 28) zbieżne z zabiegami Lutra, jak to miało miejsce w przypadku Biblii Norymberskiej (tekst niemiecki, 1483), Biblii Genewskiej (tekst łaciński, 1476), jak również późniejszej od prac Lutra Biblii Weneckiej (tekst łaciński, 1538). Warto jednak zauważyć, że wśród wymienionych powyżej autorytetów teologicznych jedynie kilku (Orygenes, Ambroziaster i św. Tomasz) używają pojęcia sola fide w kontekście Listu św. Pawła do Rzymian! Pozostawiając na boku Orygenesa i Ambroziastera, nasze wątpliwości rozwiewa św. Tomasz z Akwinu w Wykładzie Listu do Rzymian. Wszystkie fragmenty przywołane przez Melanchtona w Apologii konfesji augsburskiej, mające przemawiać na korzyść dodania przez Lutra słowa sola, dotyczą wczesnochrześcijańskiego sporu pomiędzy chrześcijanami judaizującymi a hellenistycznymi, który ostatecznie został rozstrzygnięty na korzyść tych drugich. Spór często dotyczył żydowskich praktyk rytualnych (np. obrzezania), do pewnego momentu tolerowanych w obrębie chrześcijaństwa. W każdym razie św. Tomasz z Akwinu komentując trzeci rozdział Listu do Rzymian stwierdza, że św. Paweł „przez prawo uczynków rozumie prawo stare, przez prawo zaś wiary – prawo nowe, dzięki któremu poganin został zrównany z Żydem”. Św. Tomasz nie pozostawia wątpliwości, że „prawo uczynków” (tzw. zewnętrzne) dotyczy pustego rytualizmu i absolutnie nie znosi udziału dobrych uczynków w zbawieniu ludzi, chociażby przez słowa samego Pana Jezusa: „To czyńcie na moją pamiątkę” (Łk 22, 19). Posługiwanie się pojęciem sola fide przez Ojców Kościoła i dawne autorytety teologiczne różniło się jednak w sposób zasadniczy od protestanckiego rozumienia usprawiedliwienia wyłącznie przez wiarę. Nie miało ono wiele wspólnego z poglądami Lutra. Zresztą nikomu z wcześniejszych zwolenników tej koncepcji teologicznej nigdy nie przyszło do głowy świadomie dodawać czegoś od siebie do „Słowa Bożego”! W ten sposób powstawało „Słowo Boże” Marcina Lutra. Herezjarcha ubolewał w Dużym katechizmie, iż „Słowo Boże musi znosić, że się je w najhaniebniejszy i najjadowitszy sposób prześladuje, znieważa, zadaje kłam, przekręca, fałszywie naciąga i wykłada”, do czego sam dokładał swój kamyczek.

Trzeci kamień obrazy: Luter wynosił swoje nauczanie ponad autorytet Pisma św. Kamieniem obrazy dla protestanckich polemistów od samego początku był zarzut podnoszony przez katolików, iż Marcin Luter nie tylko odrzucił autorytet papiestwa, Kościoła katolickiego i Tradycji, ale wyniósł swoją osobę i swoje nauczanie także ponad autorytet Pisma św. Zarzut ten jest w istocie morderczy dla protestantyzmu, zważywszy na moc utrzymywanej i obowiązującej w obrębie całego protestantyzmu zasady sola scriptura. W Kazaniu na 25. niedzielę po Trójcy Świętej zawartym w Postylli domowej (zapis kazań z lat 1532–1534) Luter wyraża swoją niezachwianą wiarę we własną moc i naukę: „Chociażby diabeł, Turek i papież byli jak najgorsi i najmożniejsi, to przecież moim chrześcijanom, trzymającym się mojego słowa (podkreślenie – R. M.), nic szkodzić nie mogą”. W czasie polemik Lutra z katolickimi uczelniami na temat tłumaczeń fragmentów Pisma św. herezjarcha wprost stwierdzał, że posiada prawo nie tylko do interpretowania Pisma św., ale też do poprawiania go i cenzurowania: „Powiedz mi, po co to wielkie zamieszanie robione przez papistów, o to, że w tekście Pawła nie ma słowa «tylko przez»… Powiedz im tak: «Doktor Marcin Luter chce, aby tak było» (…) I tak ma pozostać, chcę aby tak było, i tak to jest zaordynowane przeze mnie. Wiem dobrze, że słowo «tylko» nie występuje w ani w tekście greckim, ani w łacińskim” . W przywołanym przez Maritaina fragmencie wypowiedzi Lutra z 1522 r. czytamy: „Niniejszym powiadamiam cię, że począwszy od tej chwili nie mam dłużej chęci pozwalania tobie – ani nawet aniołowi z nieba – aby sądzili moje nauczanie lub je poddawali badaniom. Ponieważ po trzykroć dość było głupiej uniżoności w Wormacji, a i to w niczym nie pomogło. Zamiast tego pozwolę sobie być słyszanym i, jak naucza św. Piotr (1 P 3, 15), dać wyjaśnienie i obronę mego nauczania całemu światu. Nie pozwolę, aby było sądzone przez jakiegokolwiek człowieka, ani nawet jakiegokolwiek anioła. Ponieważ jestem pewny tego nauczania, ja sam będę twoim sędzią i nawet, poprzez to nauczanie, sędzią samych aniołów (1 Kor 6, 3). Dlatego ktokolwiek nie zaakceptuje mojego nauczania, nie może być zbawiony – ponieważ jest ono od Boga, a nie moje. I stąd mój sąd nie jest również moim sądem, tylko Bożym” . Luter w powyższym fragmencie przywołuje wydarzenia z 17 i 18 kwietnia 1521 r., gdy w czasie przesłuchania przed obliczem cesarza w Wormacji zażądano od niego  odwołania poglądów zawartych w jego pismach. Uniknął tego dzięki sprawności swojego języka, która zbiła z tropu przesłuchującego go abpa trewirskiego Ecka. Luter dokonał wybiegu polegającego na podziale swoich dzieł na trzy kategorie: prace „zbożne” akceptowane przez Kościół, prace występujące przeciw tyranii papieża oraz prace „zgryźliwe”, atakujące „pojedyncze osoby”. Luter sugerował, że zarzuty nie dotyczą teologii i nie kłócą się ani z Pismem św., ani ze „zdrowym rozsądkiem”, a dotyczą wyłącznie tyranii lub nadużyć pojedynczych osób, obrażonych i żądnych zemsty. Zakończone 18 kwietnia przesłuchanie nie było dla niego pomyślne, ponieważ abp Eck był nieustępliwy w żądaniu potępienia całości heretyckich tez, zawartych we wszystkich pracach Lutra. Posiadał w tym względzie pełne poparcie cesarza Karola V Habsburga i większości książąt Rzeszy. 8 maja cesarz, w pięknych słowach powołując się na tradycję własnego rodu wiernego Kościołowi, wydał edykt uznający Lutra za zatwardziałego heretyka i wzywający do ścigania go na mocy cesarskiego prawa. W tym czasie herezjarcha przebywał już od kilku dni w Wartburgu, pod opieką księcia elektora saskiego Fryderyka. Opozycja antycesarska gwarantowała mu nietykalność. Sprawa religijna stała się od tego momentu kwestią polityczną. Miłość własna oskarżonego o herezję zakonnika była głęboko urażona, a wormackie zdarzenie zmotywowało Lutra do podbudowywania swoich poglądów odpowiednią argumentacją. Znajdował ją, jak pokazałem, w zmanipulowanym Piśmie św. W cytowanym fragmencie Luter powoływał się na dwa miejsca Pisma św.: wyrwane z kontekstu zdania Pierwszego Listu do Koryntian (6, 3): „Nie wiecie, że aniołów sądzić będziemy? O ileż więcej rzeczy świeckie?” oraz słowa św. Piotra: „Pana zaś Chrystusa czcijcie w sercach waszych, zawsze gotowi do odpowiedzi każdemu, co się domaga od was sprawy z tej nadziei, którą macie” (1 P 3, 15), pochodzące z wypowiedzi apostoła napominającego chrześcijan procesujących się przed sądami pogańskimi. O wiele istotniejszym elementem od samych słów Pisma św. jest kontekst użycia ich w wypowiedzi Lutra. Herezjarcha jest pewny, iż poglądy przez niego rozpowszechniane stanowią oczyszczone „Słowo Boże”. Przypomnijmy, że Luter odrzucał dawne, uznane za kanoniczne tłumaczenia Pisma św. – Septuagintę i Wulgatę – przedkładając nad nie swoje własne tłumaczenie. Oba przekłady nie tylko stanowiły fortecę katolickiej Tradycji, ale i, zdaniem herezjarchy, były jako spisane „kodeksy” przykładem „martwej wiary”, sfałszowanego „Słowa Bożego”. Przyczyna tkwiła w pojmowaniu przez niego sensu terminu „Słowo Boże”, różniącego się zasadniczo od katolickiego rozumienia go w postaci słowa spisanego pod natchnieniem Ducha św. Pastor J. B. Niemczyk zwraca uwagę, że w tym okresie czasu dla Lutra najistotniejszym aspektem było traktowanie Pisma św. w kategoriach „księgi do słuchania” (dosłownie: Hörbuch). W swoich poglądach Luter w tym okresie był tak radykalny, że przyjmował, iż samo spisanie Ewangelii było skażeniem nauczania Jezusa, ponieważ Jego przesłanie powinno być wyłącznie żywym słowem, kaznodziejskim, porywającym i skierowanym do ludu. Spisywanie ksiąg było przezeń zaledwie tolerowane jako polemiczna konieczność – a ta z kolei (w celu przekonania słuchających) uzasadniała manipulację tekstem. Luter, komentując swoje tłumaczenie zwracał uwagę, że w odróżnieniu od antycznego i średniowiecznego tłumaczenia na grekę i łacinę posługuje się zrozumiałym językiem, językiem matek i ojców mówiących do swoich dzieci, chłopów siedzących w gospodach czy przekupek handlujących na ulicach. Cechą charakterystyczną tego języka jest jego żywość i kolokwialność, która daleka jest od dokładności, ale która przemawia do serca czytającego lub słuchającego. Uważny czytelnik spostrzeże zasadniczą sprzeczność pomiędzy dwoma aspektami ówczesnych poglądów Lutra – uznawaniem urzędu kaznodziejskiego i przyjmowaniem zasady swobody interpretacji wynikającej logicznie z zasady sola scriptura. Otóż Luter rozwiewa tę sprzeczność dość wcześnie, a czyni z niej w pewnym momencie główne narzędzie doktrynalnej rozprawy z radykalnymi protestantami. W słowach skierowanych przeciw Tomaszowi Münzerowi Luter wyraża głębokie przekonanie, że swoją sztukę interpretacyjną zawdzięcza samemu Bogu, który nie tylko daje mu „mądrość” (choć właściwsze wydaje się tu słowo „pewność”) większą od teologów i papieży, ale – groteskowo z punktu widzenia jego komentarzy do ksiąg Pisma św. – również chroni go przed pychą (charakterystyczną dla kierujących się swoim rozumem): „Ja wiem – jestem pewny z łaski Bożej, że jestem bardziej uczony w piśmie, niż wszyscy sofiści i papiści, bo Bóg mnie raczył zachować przed pychą”. Prawdopodobnie Luter nigdy nie wyartykułowałby tych żenujących poglądów, gdyby nie zasadnicza teza jego zasady sola scriptura, pojmująca wolność interpretacji w kategoriach bliżej nieokreślonej „boskiej iluminacji”, wewnętrznej „pewności”, odrzucającej wiedzę (fundament autorytetu Ojców Kościoła) i rozum (jako zdolny do poznawania prawd Bożych). „Każdy jest wolnym sędzią wszystkich, którzy go uczą, ponieważ jest przez Boga wewnętrznie pouczany” – pisze Luter jeszcze w 1523 r., twierdząc, że każdy nauczający uzyskuje wewnętrzną pewność od Boga, pozwalającą mu stać się sędzią nad każdym innym człowiekiem. Słowa „doktora Lutra” w kontekście autorytetu „luterańskiego Słowa Bożego” dobrze wyjaśnia kard. Józef Ratzinger w wywiadzie udzielonemu pismu „Communio”. Przyszły papież stwierdza w nim, w oparciu o analizy historyków, że odrzucając jedność treści, na straży której musi stać jakiś autorytet (np. Kościół katolicki), Luter musiał przyjąć jako obowiązujący autorytet interpretatora. Urząd taki, zdaniem wittenberskiego herezjarchy, należał wyłącznie do dostarczającego dowód egzegetyczny, a więc „doktora” – „uczonego w piśmie”. Siła tego dowodu leżała więc w wewnętrznej, a przez to subiektywnej pewności… Wewnętrzne walki w łonie zwolenników protestantyzmu obserwowane przez Lutra pod koniec jego życia nie napawały go optymizmem. Wyzwolone od podporządkowania jakiemukolwiek autorytetowi sekciarstwo protestanckie zmusiło „wittenberskiego papieża” do pozostawienie pewnych form „zakrytego” (sic!) i tajemniczego kościoła chrześcijańskiego, z niektórymi sakramentami, ale przede wszystkim z autorytetem kaznodziejskim, który będzie musiał opierać się na jakiejś „narzuconej z góry” formie interpretacji Pisma św. W końcu Luter stwierdzi: „Nulli licet sacras litteras suo spiritu interpretari” , przyjmując małość pojedynczego człowieka wobec interpretacji Słowa Bożego (1532), starając się ochronić swoje religijne dzieło przez unicestwieniem. Warto zapamiętać te słowa Lutra: „Nikomu nie wolno interpretować Słowa Bożego własnym duchem”!

Ryszard Mozgol
„Templum”, nr 10/2010, ss. 160-170.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) – www.bibula.com – na podstawie materiałów autorskich

Jeden Kościół pomiędzy patriarchą a papieżem Kiedy w roku 1965 Paweł VI i patriarcha Atenagoras cofnęli anatemy z roku 1054 rzucone wzajemnie przez Wschód i Zachód, Atenagoras przytoczył słowa pochodzące z epoki Ojców określające papieża jako „pierwszego w czci” i „przewodzącego w miłości” – pisze Tomasz Rowiński. Pontyfikat Benedykta XVI od początku dawał nadzieje na nowy impuls w ruchu ekumenicznym. Oczywiście u wielu budził także niepokój. Zastanawiano się, jak będzie postępował „pancerny kardynał”, czy nie zacznie powstrzymywać dotychczasowych działań? Chodziło przede wszystkim o te działania, które z indywidualnej inicjatywy biskupów, księży czy świeckich wychodziły nieraz przed kościelny szereg, niekoniecznie w mądry i prawdziwy sposób. Jednocześnie wiedza o zaangażowaniu Josepha Ratzingera w dialog z prawosławiem skłaniała ku nadziei, że dojdzie do faktycznego zbliżenia Wschodu, szczególnie tego rosyjskiego, i Zachodu. Jan Paweł II budził wiele kontrowersji wśród prawosławnych, choćby ze względu na swoją narodowość, czy zaangażowanie polityczne przeciw imperium radzieckiemu. Najwięcej sprzeciwu wzbudziło jednak powołanie przez papieża z Polski katolickich struktur diecezjalnych na terenach będących matecznikiem rosyjskiego prawosławia. Dlatego też wybór na papieża kardynała z Niemiec wiele zmienił w psychologii pomiędzy Kościołem katolickim a prawosławiem. Także nowy patriarcha moskiewski, Cyryl, wyraźnie zasygnalizował otwartość na podjęcie symbolicznego gestu, jakim mogłoby się stać jego spotkanie z biskupem Rzymu. W książce „Światłość świata” Benedykt XVI na pytanie Petera Seewalda o „strategiczne przedsięwzięcie” ekumenizmu za jego pontyfikatu, odpowiedział: „Katolicy i prawosławni mają tę samą starożytną podstawową kościelną strukturę; stąd było łatwo zrozumiałe, że szczególnie zależy mi na tym spotkaniu. Stopniowo powstały prawdziwe przyjaźnie. Jestem bardzo wdzięczny za serdeczność, z którą odnosi się do mnie ekumeniczny patriarcha Bartolomeusz, nie ograniczając się tylko do konwencjonalnego ekumenizmu. Miedzy nami jest prawdziwa przyjaźń, braterstwo. Także jestem wdzięczny za przyjaźń i wielką serdeczność okazywaną mi przez patriarchę Cyryla” (s. 99). Pomimo zbliżenia, także w kwestiach teologicznych, czy na polu współpracy w sprawach moralności i etyki, wciąż pozostaje podstawowy problem. Tym problemem dla prawosławnych jest sam papież.

Trudności papieża z papiestwem Teologiczną kością niezgody pomiędzy Kościołem katolickim a odłączonymi od niego patriarchatami wschodu jest „jurysdykcyjny prymat” papieża, który oznacza faktyczny, także prawny prymat biskupa Rzymu nad wszystkimi Kościołami partykularnymi czyli lokalnymi. Z katolickiej perspektywy zalicza się do nich także Moskwa czy Konstantynopol. Opisuje ten prymat formuła Pierwszego Soboru Watykańskiego iurisdictio in omnes ecclesias. Dla kogoś nieobeznanego z problematyką teologiczną może wydać się oburzające, że papież uzurpuje sobie władzę nad innymi Kościołami, które przecież mają swoje odrębne tradycje i są, przynajmniej na pierwszy rzut oka, odrębnymi organizmami. A jednak sprawa nie jest tak oczywista i ten resentyment, który wielu prawosławnych, a także katolików odczuwa w stosunku to „centralistycznego” i „zaborczego” Rzymu, trudny jest w uzasadnieniu.

Kiedy w roku 1965 Paweł VI i patriarcha Atenagoras cofnęli anatemy z roku 1054 rzucone wzajemnie przez Wschód i Zachód, Atenagoras przytoczył słowa pochodzące z epoki Ojców określające papieża jako „pierwszego w czci” i „przewodzącego w miłości”. Te mocne określenia jednak z perspektywy Kościoła katolickiego wydają się w ustach prawosławnych jedynie frazesami, za którymi nie idą zasadnicze czyny. Ratzinger pisał do swojego przyjaciela Metropolity Szwajcarii Damaskinosa, komentując powyższe określenia prymatu, w takich słowach: „Myślę, że z pomocą tych słów dałoby się wypracować odpowiednią definicję jurysdykcji nad całym Kościołem. […] Papież nie jest monarchą absolutnym, którego wola stanowi prawo; przeciwnie, on zawsze musi się przeciwstawiać samowoli, a Kościół poddawać regule posłuszeństwa i dlatego sam ma być pierwszym wśród posłusznych.” W innym miejscu Ratzinger przytacza słowa Pawła VI: „Prymat stanowi w pewnym sensiegłówną przeszkodę na drodze przywracania pełnej wspólnoty. Ale jest on też głównym czynnikiem ją umożliwiającym, ponieważ bez niego Kościół już dawno byłby się rozpadł na Kościoły narodowe i obrzędowe, które stałyby się nieprzejrzanym wprost terenem ekumenicznym; także ponieważ umożliwia dokonywanie wiążących kroków prowadzących ku jedności.” Wszystko to przyszły papież pisał zachowując kontekst ważnej wypowiedzi Jana Pawła II z encykliki Ut unum sint zachęcającej do nowego przemyślenia zasady urzędu papieskiego w służbie większej jedności Kościoła powszechnego. Niestety w wielu dyskusjach te silne argumenty odnoszące się do wspólnych tradycji Ojców, czy cenionych przez Wschód wypowiedzi współczesnych papieży i teologów nie prowadzą do przełomu. Główne problemy pomiędzy Wschodem a Zachodem tkwią bowiem w kwestiach historycznych, które uniemożliwiają decyzje teologiczne i praktyczne.

Historia kością niezgody Powraca w dyskusjach wątek krzywd wyrządzonych przez chrześcijaństwo zachodnie prawosławiu. Krzywdy te mają tworzyć nieprzekraczalny, także w teologii, próg porozumienia i sprowadzają się do pytania, w jaki sposób prawosławie może podlegać krzywdzicielowi i uznać jego jurysdykcję. Rezygnując z polemicznego tonu wobec tej obolałej pamięci warto z pewną wzajemną pokorą spojrzeć na relacje głównego, w pierwszych dziesięciu, czy nawet dwunastu wiekach patriarchatu Wschodu i papiestwa. Sens roli papieża jako sługi wiary w wymiarze całego Kościoła możemy obejrzeć w co najmniej trzech przypadkach. Chodzi o te momenty, kiedy papież stawał w opozycji do znacznej części Wschodu, także wobec cesarza Bizancjum reprezentującego niemal boski autorytet w całym postarożytnym świecie. Steven Runciman, wybitny znawca bizantyjskiego wschodu, opisując w swojej książce „Teokracja bizantyjska” spór teologiczny Kościoła z monofizytami (doktryna mówiąca o tym, że Chrystus posiadał tylko jedną naturę, a nie dwie, jak wyznaje prawowierne wiara katolicka i prawosławna) przytacza przykłady dwóch papieży porwanych i więzionych, a także torturowanych przez cesarza przy wsparciu patriarchy Konstantynopola popierającego herezję. Chodzi o papieży z VI wieku, Sylweriusza i Wigiliusza. Tych dwóch biskupów swoją postawą ratowało prawowierność Wschodu rozrywanego przez spory doktrynalne uwikłane w zmagania o władzę w Cesarstwie. Podobny los spotkał świętego papieża Marcina, który tym razem przeciwstawił się monoteletyzmowi (odmiana monofizytyzmu – zamiast jednej natury postulowano uznanie jednej woli w Chrystusie), jaki ogarnął Wschód. Ratować próbował go patriarcha Paweł wstrząśnięty okrucieństwem cesarza. Nie przeszkadzało mu to jednak popierać herezji.

Przez całe pierwsze tysiąclecie prawosławne Cesarstwo Bizantyjskie prowadziło ekspansywną politykę, niejednokrotnie zagrażającą stabilności wiary Kościoła. Poza przytoczonymi jest też wiele innych, w których to głos papieża stawał w opozycji do większości biskupów Wschodu ratując ich przed błędnymi twierdzeniami. Wszystko to działo się w czasach, gdy przewodnictwo papieża nie podlegało zasadniczej dyskusji, choć z pewnością samo papiestwo funkcjonowało nieco inaczej niż dziś. Była to raczej jednak różnica nie dotycząca zasady, a skuteczności. Do zerwania z faktycznym przewodnictwem Rzymu doszło dopiero podczas Wielkiej Schizmy w roku 1054. Czy jednak jej podstawy były w pełni teologiczne? To pytanie jeszcze bardziej każe powątpiewać o istnieniu silnych teologicznych problemów pozwalających kwestionować prymat papieski – uznawany przecież wcześniej i nieraz traktowany z powagą jako głos rozstrzygający.

O co ta schizma? Jedną z przyczyn, dla których doszło ostatecznie do Schizmy, było lekceważenie, z jakim wciąż potężny Wschód pod wodzą cesarza darzył w XI wieku Kościół na Zachodzie. Postawę tę w pewnej mierze można zrozumieć, jednak nie ma ona wartości teologicznej. Bizancjum w XI wieku wciąż było Cesarstwem Rzymskim, tyle tylko, że nad Bosforem, jednak swoją kulturą, sztuką, obyczajami, ciągłością instytucjonalną stało wyżej niż Zachód tamtej epoki, który dopiero odbudowywał się po upadku dawnych form. Jednak trzeba pamiętać, że wysoka kultura nie gwarantuje zawsze słuszności perspektywy i potrafi zaciemnić właściwy obraz spraw. Niewątpliwie „szlachetniejsza” kultura amerykańskiego Południa nie miała racji w sporze z „nieokrzesaną”, ale abolicjonistyczną Północą. Runciman pisze: „Przeciętny Bizantyjczyk uważał obecnie Rzym za małe miasto prowincjonalne, z wielką przeszłością, ale mało znaczącą teraźniejszością, a Kościół rzymski za wielką niegdyś instytucję, która obecnie znalazła się pod władzą barbarzyńców”. Z tego też powodu, jak dalej pisze brytyjski historyk, „wystąpienie przeciw pretensjom Rzymu byłoby w Konstantynopolu mile widziane”. Do jedności pchały cesarza jego interesy polityczne, ponieważ relacje braterskie z Rzymem zastąpiła już pycha – trudno było mówić o „czci”, czy „miłości” -  pojęciach zawartych w przywołanej w 1965 roku, w obecności Pawła VI, starożytnej formule. W krytycznym momencie patriarcha Cerulariusz obawiając się rosnącego wpływu Rzymu i jego przymierza z cesarzem na Wschodzie, nakazał zamknięcie wszystkich łacińskich Kościołów w swoim patriarchacie – decyzja ta została podjęta jedynie na mocy woli patriarchy bez uzyskania zgody cesarza. Dalszym zamiarem było zamknięcie kościołów katolickich także na ziemiach Italii – pamiętajmy, że południe dzisiejszych Włoch należało do Cesarstwa. Cesarz Konstantyn IX zamierzał sytuację szybko załagodzić, jednak na drodze do tego celu stanęło uwięzienie papieża przez Normanów. Papież pertraktujący swoje uwolnienie nie mógł bezpośrednio reagować na wydarzenia. Z misją pojednawczą do Konstantynopola pojechał niechętny Wschodowi kardynał Humbert. Gdy spotkał się z otwartą wrogością zarówno patriarchatu, jak i ludności Konstantynopola, który zupełnie w duchu dzisiejszych niesnasek, a przecież bez znacznie większych problemów narosłych przez tysiąc lat odłączenia, przedstawiał misję papieską „jako podjętą przez nieokrzesanych cudzoziemców próbę wydawania rozkazów Bizantyjczykom w sprawach ich wiary i liturgii”, obłożył Cerulariusza klątwą. Ten zaś odwdzięczył się tym samym. Prawosławie odłączyło się od Kościoła katolickiego. 

Kiedyś razem? Jak pisał kardynał Ratzinger, nie ma jego zdaniem problemów teologicznych pomiędzy katolikami i prawosławnymi, których nie można rozwiązać. Nawet prymat jurysdycyjny, który z pewnością wymagałby odważnych decyzji szczególnie od Wschodu, mógłby znaleźć swoją właściwą formułę. Natomiast bardzo potrzebne jest uleczenie pamięci. Pamięć o prawdziwych, wyolbrzymionych, czy wyobrażonych krzywdach, urażona duma patriarchów, złość za utraconą potęgą, także polityczną, Drugiego, ale i Trzeciego Rzymu. To wszystko przeszkadza uznać Stary Rzym – w historii wykoślawiany przez nie zawsze świętych papieży – za znak jedności Chrystusa i Kościoła, którym jest od czasów apostolskich. Tomasz Rowiński (1981) – historyk idei, redaktor „Christianitas”, współpracownik Wydawnictwa M.

Esbecy uciekają na rentę Byli oficerowie Służby Bezpieczeństwa chcąc uciec przed ustawą ograniczającą im emerytury przechodzą na renty zdrowotne. Jest ich tysiące – ujawnia „Rzeczpospolita”. Po wejściu w życie ustawy dezubekizacyjnej kilka tysięcy byłych funkcjonariuszy PRL-owskich służb zgłosiło się na komisje lekarskie.

– Wniosków było tak wiele, że musieliśmy wystąpić o przeznaczenie dodatkowo blisko miliona złotych na pokrycie kosztów – przyznaje „Rzeczpospolitej” dyrektor Zakładu Emerytalno-Rentowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Artur Wdowczyk. – Prawo jest bowiem tak skonstruowane, że nie można nikomu odmówić stanięcia przed komisją lekarską. Większość byłych esbeków uzyskała orzeczenie o takim stopniu niepełnosprawności, że może pobierać renty. Według szacunków rządowych ekspertów na renty mogło przejść nawet 70 proc. tych, których objęła ustawa dezubekizacyjna. – Są to ludzie w takim wieku, że znalezienie dolegliwości, która kwalifikuje do podwyższenia grupy inwalidzkiej, nie jest trudne – mówi Wdowczyk. – Większość schorzeń to wady kręgosłupa i układu krążenia, np. nadciśnienie tętnicze. Średnia emerytura funkcjonariusza po ustawowej obniżce to ok. 2300 zł. A średnia renta resortowa – jak wynika ze statystyk MSWiA – wynosi dziś ok. 2500 zł (średnia renta wypłacana przez ZUS to ok. 1300 zł. Autor: gb,  Źródło: rp.pl,

Pomruk burzy Jaka była działalność Eugenio Pacellego, późniejszego Piusa XII, w okresie po I wojnie światowej i w pierwszych latach dochodzenia Hitlera do władzy? Unikając omówień i interpretacji pozwólmy przemówić faktom – jednemu po drugim, rok po roku.

1917 kard. Pacelli zostaje nuncjuszem apostolskim w Niemczech. Będzie nim przez 12 lat aż do 1929 r. Z 44 przemówień, jakie wygłosi w Niemczech w tym czasie, 40 będzie potępiać jakiś aspekt rodzącej się ideologii nazistowskiej.

1928 pierwsze ostrzeżenie przed faszyzmem przez papieża Piusa XI. Niestety tylko tyle, gdyż planowana encyklika na temat stosunków katolicko-żydowskich nie ukazała się.

1930 kard. Pacelli zostaje sekretarzem stanu. W czasie tej posługi wyśle Niemcom 55 protestów, za co niemiecka prasa nazwie go pogardliwie “kochającym Żydów kardynałem”.

1931 w Encyklice Non abbiamo bisogno Pius XI potępia tezy włoskiego faszyzmu związane z korporacjonizmem państwowym, zwłaszcza w dziedzinie wychowania. W Rzymie, mimo podpisanych dwa lata wcześniej traktatów laterańskich, włoscy faszyści prowokują antykatolickie wystąpienia. Czasopismo Świadków Jehowy Złoty Wiek, nazywając Mussoliniego “wielkim Włochem”, z zachwytem opisywało te wydarzenia: “meble wylatywały przez okna katolickich stowarzyszeń na ulice i obłoki dymu i ognia wznosiły się ku niebu”.

1933 Wybory w Niemczech. W niemal wszystkich “katolickich” okręgach wyborczych, w wyniku ostrzeżeń przed zagrożeniem hitlerowskim płynących z ambon, partia nazistowska otrzymała wyniki dużo gorsze od przeciętnych w Niemczech. Bardzo wymowne są mapki zamieszczone powyżej. Lewa pokazuje rozkład wyznaniowy przedwojennych Niemiec, prawa – głosowanie w 1933 r. Stolica Apostolska wezwała wszystkich duchownych i biskupów niemieckich do przeciwdziałania nienawiści rasowej. Kard. Faulhaber wygłosił słynne “kazania adwentowe”, w których odrzucał propagandę antysemicką. Gdy doszło do podpisania przygotowanego już w latach dwudziestych konkordatu pomiędzy Niemcami a Watykanem, kard. Pacelli zastrzegł, że konkordat nie oznacza akceptacji nazizmu. Hitler zagroził zamknięciem wszystkich szkół katolickich w wypadku nie podpisania konkordatu. Papież miał nadzieję, iż konkordat przyczyni się do zapobieżenia utworzenia aryjskiego Niemieckiego Kościoła Narodowego. Niestety, choć szkół nie zamknięto, jednak tak dalece zastraszono rodziców, że bali się wysyłać do nich dzieci. W rezultacie, nawet w Bawarii (katolickiej części Niemiec) w 1937 r. szkolnictwem katolickim objętych było tylko 3% dzieci, gdy kilka lat wcześniej liczba ta wynosiła 65%. W lipcu ruch Niemieccy Chrześcijanie, popierany przez Hitlera, uzyskał większość w protestanckich władzach kościelnych. Ruch postulował za wyrzuceniem z Biblii Starego Testamentu, wszelkich motywów żydowskich z Ewangelii, głosił zakaz prokreacji z Żydami itp. Z czasem Ruch ten zaczął propagować elementy pogańskie w miejsce chrześcijaństwa.

1934 papież, widząc co się dzieję, podczas przemówienia wigilijnego potępił faszyzm. Młodzież zrzeszona w Hitlerjugend podczas zlotu norymberskiego śpiewała: Żaden podły ksiądz nie wydrze z nas uczucia, że jesteśmy dziećmi Hitlera. Czcimy nie Chrystusa, lecz Horsta Wessela. Precz z kadzidłami i wodą święconą. Kościół nie rozumie, co jest naprawdę cenne. Ta swastyka przynosi zbawienie światu. Chce podążać za nią krok w krok. Watykan wszedł w spór z Trzecią Rzeszą w związku z wprowadzonymi w Niemczech ustawami o przymusowej sterylizacji osób obarczonych chorobami dziedzicznymi. Protest ten zaowocował pewnym złagodzeniem przepisów. Jednak dość szybko stanowisko Watykanu zostało osłabione przez entuzjastyczne dla hitlerowskich rozwiązań, a wrogie dla kościoła głosy europejskich i amerykańskich “intelektualistów”.

1935 Radio Watykańskie w reakcji na Ustawy Norymberskie nadało prośbę o modlitwę za prześladowanych Żydów w Niemczech. W marcu kard. Pacelli napisał list otwarty do biskupa Kolonii, nazywając nazistów “fałszywymi prorokami o pysze Lucyfera”. Atakował w nim “ideologie opętane przesądem rasy i krwi”. Pius XI ogłosił, że rasizm jest grzechem. Przyspieszyło to decyzję Hitlera o konfrontacji z Kościołem. Rozpoczęła się nagonka, podczas której doszło do stawiania przed sąd pod sfałszowanymi zarzutami tysiące katolików świeckich i duchownych. Rozpoczęto także usuwanie krzyży ze szkół i zakazano bicia w dzwony kościelne. Machina propagandowa Goebbelsa nieproporcjonalnie nagłaśniała, a także fabrykowała skandale w łonie Kościoła, zaś Kościół w Niemczech został “zepchnięty do kruchty”.

Godzina ciemności Postawy Watykanu, a zwłaszcza papieża Piusa XII, wobec nazizmu i zbrodni holokaustu podczas II wojny światowej wracają jak bumerang i pomimo upływu czasu nadal jest to bardzo drażliwy temat. Papież Pius XI otwarcie piętnował nazizm i wzywał do zaprzestania prześladowań Żydów. Wielu katolików zginęło, ratując Żydów. Mimo to w opinii publicznej na Kościele katolickim ciąży piętno antysemityzmu.

Jak wyglądały Niemcy podczas narastania terroru nazistowskiego tuż przed wybuchem II wojny światowej? Zobaczmy.

1936 Nasilenie akcji usuwania krzyży z sal szkolnych. Papież Pius XI przewiduje, że władcy III Rzeszy doprowadzą nie tylko do światowej katastrofy, ale także umożliwią ekspansję komunizmu, zaczynając od Europy Środkowej.

1937 Potępienie nazizmu w encyklice Mit brennender sorge (“Z palącą troską”). Papież przeciwstawia w niej naukę Kościoła ideologii rasistowskiej, a także panteistycznym wierzeniom popularnym wśród dostojników nazistowskich. Encyklika, ogłoszona mimo zakazu gestapo w 11,5 tys. katolickich parafii na terenie III Rzeszy, prowokuje Goebbelsa do zapisania w dzienniku: Teraz księża będą musieli poznać nasz porządek i naszą nieustępliwość. Rząd niemiecki wysyła notę protestacyjną, oświadczając, że uważa encyklikę za złamanie konkordatu. Rozpoczyna się nagonka na kapłanów. W obozie w Dachau zostanie uwięzionych 447 kapłanów, z czego 411 katolickich (mimo faktu, że katolicy stanowili jedynie 1/3 ludności Niemiec). W refrenie piosenki hitlerowskich oddziałów szturmowych Sturm Abteilung pojawiają się słowa: Towarzysze z oddziałów szturmowych, wieszajcie Żydów, stawiajcie księży pod ścianę. Papież Pius XI wydaje encyklikę Divini Redemptoris potępiającą komunizm. W kościele Notre Dame w Paryżu kard. Pacelli mówi o Niemcach: Szlachetny i potężny naród, który źli pasterze sprowadzili na manowce ku ideologii rasy. Papież Pius XI mówi delegacji niemieckiego episkopatu: Celami i metodami narodowi socjaliści niczym nie różnią się od bolszewików. Powiedziałbym to nawet panu Hitlerowi.

1938 Papież Pius XI wypowiada słynne zdanie wobec grupy belgijskich pielgrzymów: Antysemityzm jest niedopuszczalny; duchowo wszyscy jesteśmy Semitami. Kard. Innitzer z Wiednia wita wiernopoddańczą deklaracją wkraczającego Hitlera. Każe także bić w dzwony i wywiesić faszystowskie flagi. Zdarzenie to będzie później przywoływane przez krytyków jako rzekomy “dowód” sprzyjania Hitlerowi przez Kościół. Natychmiast zostaje wezwany do papieża i zmuszony do podpisania publicznego sprostowania. Watykan na łamach “L’Osservatore Romano” określa czołowy tekst antysemickiej propagandy tzw. Protokoły Mędrców Syjonu jako “niewątpliwy falsyfikat”. Ambasador Polski przy Watykanie relacjonuje rozmowę z ambasadorem niemieckim: Mój kolega niemiecki mówił z desperacją o grubiańskim tonie Watykanu wobec Hitlera i jego rządu tak w oficjalnych notach, jak i w rozmowach. Kard. Pacelli, czy amerykański kard. Mundelein, czy też “L’Osservatore Romano”, wszyscy używają najbardziej obraźliwych zwrotów. Watykan włącza się do akcji ratowania Żydów niemieckich – do wybuchu wojny Stowarzyszenie św. Rafaela i niemiecki Caritas zdążą zorganizować wyjazd ponad 200 tys. Żydów i konwertytów za granicę. Próby zorganizowania wyjazdów napotykają sprzeciw ze strony rządów Anglii i Irlandii – stąd przyjęty zostaje kierunek na Brazylię i Argentynę. Stany Zjednoczone przyjęły zaledwie 21 tys. osób. “L’Osservatore Romano” publikuje obszerne krytyczne sprawozdanie z “Nocy Kryształowej”. Bernard Lichtenberg, proboszcz katedry berlińskiej, dzień po tym wydarzeniu publicznie modli się za Żydów. Zginie za to w Dachau. Papież Pius XI poleca katolickim uniwersytetom opracowanie zagadnienia: “Rasizm jako błąd teologiczny”.

1939 Tuż przed śmiercią Pius XI wygłasza kazanie piętnujące faszyzm. 2 marca kard. Pacelli zostaje wybrany na papieża i przyjmuje imię Piusa XII. Następnego dnia niemiecki dziennik “Berliner Morgenpost” wymownie skomentuje ten wybór: Niemcy w ogóle nie cenią sobie wyboru kard. Pacellego, gdyż jako biskup i kardynał stale sprzeciwiał się narodowemu socjalizmowi. W maju grupa protestanckich teologów zakłada Instytut Odżydzania, stawiający sobie za cel “oczyszczające” zmiany w Biblii. Wydaje on Księgę wiary niemieckiej, zawierającą nowe przykazania (np. “Dbaj o czystość krwi” czy “Czcij Führera i mistrza swego”). 1 września wybucha wojna. Już w październiku zostaje ogłoszona encyklika Summi Pontificatus potępiająca jej rozpętanie. Papież wyraża także współczucie i łączność z napadniętym przez Niemców narodem polskim. Mimo deklaracji, iż – posłuszny swojej roli – zwraca się do obu stron. Papież we wspomnianej wyżej encyklice przywołuje cytat “nie ma Greka ani Żyda”, używając słowa “Żyd” w kontekście odrzucenia rasizmu. Przestrzega też przed teoriami nazistowskimi, widząc w nich zapowiedź “godziny ciemności”. Tygodnik “New York Times” na pierwszej stronie tak komentuje tekst encykliki: Papież potępia dyktatorów, gwałcicieli traktatów, rasizm. Była ona na tyle jednoznaczna, że alianckie samoloty zrzucały ją na Niemcy w celu wzniecenia nastrojów antynazistowskich. Niektóre źródła podają, że podjęto próbę egzorcyzmowania Hitlera na odległość. Papież włącza się w uzgodnienia pomiędzy opozycją antyhitlerowską a Anglią i Francją. Stolica Apostolska angażuje pomoc uciekinierom, otwierając dla nich swoje placówki na całym świecie, nawet w tak egzotycznych miejscach, jak Szanghaj czy Haiti. Marek Piotrowski

Polska? Przecież żyjemy w Unii Europejskiej Polska rękami ludzi Donalda Tuska daje się kolonizować i prowadzić tam, gdzie chcą nasi „zagraniczni sojusznicy” – pisze Stanisław Żaryn. Władze Gdańska włączyły się ostatnio w rozpuszczanie polskiej tożsamości w bagnie kosmopolityzmu. Miasto na stanowisko dyrektora Europejskiego Centrum Solidarności wybrało Basila Kerskiego – mieszkającego w Niemczech, z pochodzenia pół Polaka, pół Irakijczyka, polsko-niemieckiego działacza i dziennikarza. Rezultat konkursu został skrytykowany przez PiS, który zarzuca władzom miasta złamanie regulaminu. Kerski miał bowiem nadesłać zbyt późno swoje dokumenty. Jednak to nie data stempla pocztowego jest w tej sprawie istotna. Istotne jest to, że polskim ośrodkiem kulturalno-społecznym, na mocy decyzji władz polskiego miasta, będzie kierował nie-Polak, człowiek, który z Polską ma związki krwi oraz prowadzi tu działalność dziennikarską. Człowiek, który od ponad 30 lat mieszka w Niemczech, którego nową ojczyzną jest właśnie ten kraj. Człowiek, który ze względów politycznych zrzekł się w 1986 roku polskiego obywatelstwa i do tej pory nie uznał za stosowne ponownie o nie zabiegać. Co więcej, człowiek przesiąknięty polsko-niemieckim pojednaniem. Kerski od lat działa na styku tych dwóch krajów, prowadzi pismo poświęcone dialogowi między Niemcami i Polską. Czy taka osoba może być przesiąknięta polską tożsamością, utożsamiać się w pełni z naszym krajem, z dziedzictwem „Solidarności”, na które tak chętnie powołuje się m.in. obóz rządzący dzisiaj Polską? Moim zdaniem, jest to wątpliwe. Nie można być bowiem patriotą dwóch krajów, szczególnie takich, których interesy coraz bardziej się rozmijają. Czyją wersję historii będzie promował Basil Kerski? Patrząc na podejście władz Polski i Niemiec do polityki historycznej można wątpić, czy ECS będzie polską w przekazie placówką. Bowiem Berlin prowadzi w ostatnich latach bardzo agresywną politykę odbudowywania tożsamości i fałszowania historii. Erika Steinbach – znana z forsowania tezy, że to Niemcy są największymi ofiarami II wojny – jest przecież ważną działaczką partii rządzącej dzisiaj za Odrą. To Niemcy a nie Polska przykładają dużo większą wagę do polityki historycznej. I widać to również przy okazji świętowania zakończenia komunizmu w tej części Europy – to upadek Muru Berlińskiego jest na całym świecie uważany za symbol końca epoki komunistycznego zniewolenia w Europie. Polski głos w dziedzinie polityki historycznej jest coraz słabszy. Bowiem stoi on w jawnej sprzeczności z doktryną polityki zagranicznej obecnego rządu – róbmy dobrze sąsiadom. I w związku z tym o polityce historycznej lepiej niczego nie mówić. Różnica w niemieckim i polskim traktowaniu historii jest oczywista. Wątpliwe, by nie było to widoczne w podejściu Basila Kerskiego do historii najnowszej. A to, jak zauważają krytycy decyzji ws. Centrum, może oznaczać, że będzie on bardziej eksponował niemiecki punkt widzenia w ECS. Sceptycyzmu w tym zakresie nie rozwiewa również rzecznik prezydenta Gdańska, Antoni Pawlak. Odpowiadając na zarzuty radnych PiS, którzy powiedzieli, że nowy dyrektor będzie miał na względzie niemiecką, a nie polską rację stanu, powiedział on: „Takie rozumowanie to już absolutne kuriozum. Czyżby radni PiS zapomnieli, że Polska jest członkiem Unii Europejskiej?”. Wypowiedź Pawlaka budzi zdumienie. Bowiem, jak stanowi statut ECS, placówka ta ma się zajmować głównie promowaniem dorobku „Solidarności” oraz opozycji antykomunistycznej, prowadzeniem szkoleń z historii najnowszej oraz promowaniem dorobku kulturowego Gdańska i Polski. Co ma tu więc do rzeczy, czy Polska jest w Unii Europejskiej, czy nie? - Europejskie Centrum Solidarności jest instytucją ponadpolityczną, niezwiązaną z żadną partią. Promuje wartości głębsze, wspólne Polakom pomimo różniących ich politycznych poglądów. (…) Chodzi tu bowiem o coś więcej, niż badanie przeszłości lub atrakcyjne jej pokazywanie. W ten sposób tworzą się metapolityczne więzi ludzi, dla których Sierpień ’80 nie jest zamkniętą historią. Wpisuje to w mapę niepodległej Rzeczypospolitej sieć międzyludzkiej solidarności. Tej solidarności, która nadal jest najbardziej uniwersalnym i najlepszej światowej jakości polskim produktem – pisał na stronie ECS o. Maciej Zięba, poprzedni dyrektor Centrum. Niestety obecna władza ten „najbardziej uniwersalny” i „najlepszej światowej jakości” produkt związany z Polską oddała w ręce człowieka niezwiązanego z Polską. Ale za to związanego z Donaldem Tuskiem. I być może to w całej sprawie jest najważniejsze.

Historia konkursu na dyrektora ECS pokazuje, że Polska traci suwerenność i podmiotowość nie tylko w kwestii polityki zagranicznej, czy prowadzenia najważniejszego dla kraju śledztwa, ale również oddaje w obce ręce budowanie tożsamości Polaków, ich wychowywanie, promowanie historii i kultury. Polska rękami ludzi Donalda Tuska daje się po prostu kolonizować i prowadzić tam, gdzie chcą nasi „zagraniczni sojusznicy”. Stanisław Żaryn

Degradacja najwyższego polskiego odznaczenia: Ordery dla przyjaciół “przyjaciół” Reżyser Andrzej Wajda ma otrzymać Order Orła Białego. Wniosek w tej sprawie złożony przez ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego rozpatrywała wczoraj Kapituła Orderu Orła Białego. Byłym członkom Kapituły nie podoba się umasowienie wręczania tych odznaczeń. Zastanawiają się, jak dziś przebiega weryfikacja osiągnięć osób, którym są przyznawane. Andrzej Wajda, członek honorowego komitetu wspierania Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich, ma 85 lat. W kampanii wyborczej zagrzewał do zwycięstwa, podpierając się tezą o zaprzyjaźnionych mediach, w tym “przyjaciołach” z TVN. Wyreżyserował takie filmy jak m.in. “Lotna” (polscy ułani są tu pokazani jak szaleńcy, którzy szablami cięli niemieckie czołgi – takiego incydentu nigdy nie było w kampanii wrześniowej) czy “Popiół i diament” (studium przeobrażenia żołnierza Armii Krajowej w bandytę to pierwszoplanowy wątek fabuły filmu). Najlepszym dziełem Wajdy jest niewątpliwie ekranizacja “Ziemi obiecanej” z 1975 r., wybitnej powieści Władysława Reymonta. W 2007 r. reżyser nakręcił “Katyń”, bardzo ciepło przyjęty w Rosji. Złożony przez Bogdana Zdrojewskiego wniosek o przyznanie reżyserowi najwyższego odznaczenia państwowego uzyskał akceptację Bronisława Komorowskiego, o czym informowała Kancelaria Prezydenta 4 marca. Wczoraj rozpatrywała go w Belwederze Kapituła Orderu Orła Białego pod przewodnictwem Wielkiego Mistrza Orderu – Prezydenta RP. Order ustanowiony został w 1705 r., reaktywowany w 1921 r., a przywrócony w roku 1992. Przyznawany jest z reguły za znamienite zasługi cywilne i wojskowe dla Rzeczypospolitej Polskiej, położone zarówno w czasie pokoju, jak i w czasie wojny.
Sędzia Bogusław Nizieński, były członek Kapituły Orderu Orła Białego, zastrzega, że nie chce oceniać samego zamiaru odznaczenia reżysera. Wskazuje natomiast na ogólną tendencję do degradacji rangi samego orderu. – To, co się obecnie stało z tym orderem, można nazwać “masówką”. Proszę porównać, jak to wyglądało za śp. prezydenta Kaczyńskiego, jak oszczędnie wręczano wówczas odznaczenia – zauważa Nizieński. I dodaje, że poprzedni prezydent nakazywał szczegółowo badać i weryfikować zasługi kandydatów do orderu. - To, co się teraz dzieje, bardzo mnie boli, ale nie jestem już członkiem Kapituły. Dałem zresztą temu wyraz, składając w listopadzie ub.r. rezygnację, podobnie jak pan Andrzej Gwiazda i premier Jan Olszewski. Nie wiem, jakimi względami kierują się członkowie Kapituły co do przyznawania odznaczeń. Niewątpliwie jednak mamy do czynienia z masowym wręczaniem Orderów Orła Białego – konkluduje sędzia. Istotnie, porównując liczbę uhonorowanych, można stwierdzić, że Bronisław Komorowski hojnie szafuje najwyższym odznaczeniem państwowym. W wykazie zamieszczonym na stronach internetowych Kancelarii Prezydenta za rok 2010 r. figuruje aż 10 odznaczonych. Należy wziąć pod uwagę fakt, że formalnie Komorowski objął urząd Prezydenta RP dopiero w sierpniu, a wcześniej – po katastrofie smoleńskiej – pełnił obowiązki głowy państwa. Pośród wyróżnionych przez niego tym orderem znalazły się tak kontrowersyjne osoby, jak: Jan Krzysztof Bielecki czy Adam Michnik. Prezydent Lech Kaczyński w latach 2006-2010 co roku przyznawał od 4 do 8 takich odznaczeń. Wieloma z nich uhonorowano pośmiertnie polskich bohaterów walk o niepodległość oraz wybitne osobistości z zagranicy. Na przykład w 2007 r. na czterech wyróżnionych dwóch otrzymało Ordery Orła Białego pośmiertnie: ppłk Łukasz Ciepliński, członek Zarządu Głównego Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość”, oraz Ronald Reagan, prezydent Stanów Zjednoczonych z okresu zimnej wojny. Natomiast w 2008 r. cztery ordery zostały przyznane po śmierci dla: Gustawa Holoubka, wybitnego aktora, ks. Stanisława Brzóski, bohatera Powstania Styczniowego, oraz Wincentego Kwiecińskiego i Franciszka Niepokólczyckiego, członków ZG WiN. Jacek Dytkowski

Winny jest “System”, a jego twórcy są genialni, niewinni – i niekaralni Mała półtora-osobowa firma padła w ramach wzrostu gospodarczego ze dwa lata temu. Płaciła wszystkie podatki i zusy. O upadku zawiadomiłem ZUS. Milczenie. Niedawno była właścicielka firmy musiała się zwrócić do ZUS o „zaświadczenie o niezaleganiu”. Dostała odpowiedź, że  …w 1999, 2001, 2003 w poszczególnych miesiącach nie w pełni płaciła zdrowotny (to dodatkowy podatek, bo inny zdrowotny płaciła na swym etacie). Podano, że niedopłaty wynosiły np. 10 groszy. Razem SYSTEM wykazał, że musimy zapłacić 261 zł i 26 gr oraz… ok. 290 zł karnych odsetek. Przecież ja wszystkie zdrowotne płaciłem! Nawet pamiętam tę wpłatę 10 gr (bo absurdalna), którą mi Pani teraz wykazuje! -To nie ja, to SYSTEM – tłumaczy mi jak dziecku miła pani. -On przecież kolejnymi państwa wpłatami uzupełnia stare niedobory. Miła Pani Ewa z ZUS, z którą żona już się zaprzyjaźniła, wyjaśnia, że to jest bardzo dla nas korzystne, bo gdybym musiał płacić odsetki od ’99 roku, to by było znacznie więcej. Ależ ja za ’99 zapłaciłem, tylko teraz trudno mi sięgnąć do tak dawnych sprawozdań (na szczęście leżą na strychu). Ale czemu ZUS nie informuje, że czegoś mu brak? Bym przecież w ’99-tym wyjaśnił, wskazał, na jakie konto wpłaciłem…  -Aaaa… to klient musi informować się sam… A kto ten piekielny SYSTEM wprowadził? -To nie ja – mówi pani Ewa – ja tylko wydrukowałam wyniki z SYSTEMU. Trzeba natychmiast zapłacić, a potem można się prawować, przedstawiać podania i dowody. Więc ci wszyscy Balcerowicze, Buzki, czy jak tam zwą się twórcy SYSTEMU, są genialni. A klienci, byli przedsiębiorcy – są winni. Gdy to z furią opowiedziałem przyjaciółce, przypomniała mi historię Krysi: Krysia dmuchała bombki choinkowe w budzie czy garażu od lat 80-tych. Z ludźmi, których zatrudniała na jesieni. Wiadomo, towar sezonowy. Szedł dobrze. Krysia była królową Okonka. Gdy nastała pierestrojka Balcerowicza, okazało się że opłaca się sprowadzać kontenery bombek z Chin. Przedsiębiorstwo Krysi szybko padło. Nie miała na chleb, co tu mówić o składkach na ZUS. Wraz ze swymi pracownikami ustawiła się w kolejce po zasiłki dla bezrobotnych. Po pewnym czasie okazało się, że „jest winna ZUS-owi” 13 tysięcy. Odebrali jej, zgodnie z prawem, połowę emerytury, czyli 400 zł. miesięcznie. A dług wobec ZUS-u wynosi już 113 tysięcy złotych! I będzie rósł do końca życia Krysi. Przywykła. A z czego teraz żyjesz, Krysiu? -No, w lesie na poligonie Borne Sulinowo, są maślaki, podgrzybki, prawdziwki.. Wystarczy krzakami ominąć wartowników, a ostre strzelanie bywa rzadko. W lecie przerobię trochę porzeczek, koło domu sadzę kartofle. Może mnie nie posadzą za długi? Nie zdążą? I cóż tu moje 600 złotych, które jako haracz dziś wpłaciłem do ZUS. Brawo anonimowy SYSTEM! I jego Twórcy! Mirosław Dakowski

W systemie sowieckim agenturalność jest dziedziczna, a w postkomunizmie zapewnia karierę W związku z podjętą na Litwie decyzją o ujawnieniu dokumentacji KGB z lat 1960-1990, o działaniach agentury, jej wpływie na sprawy wewnętrzne kraju, a także o katastrofie smoleńskiej, lustracji i elitach dla Portalu ARCANA mówi Jerzy Włodzimierz Targalski (ps. Józef Darski) – historyk, politolog, orientalista, działacz opozycyjny i publicysta, specjalista w temacie przemian ustrojowych w Europie Środkowej i Wschodniej. Portal ARCANA: Litwa postanowiła ujawnić dokumenty dotyczące KGB z lat 1960-1990. Jakie wpływy miało KGB na Litwie. Jakie wpływy zdołali zachować agenci służby po 1990 roku? Jerzy Targalski: Wpływ KGB na Litwie przed 1990 rokiem był większy niż w republikach „spokojniejszych”, w tym sensie, że dawał więcej możliwości gier operacyjnych, których warunkiem jest pewien liberalizm. KGB nie tylko całkowicie kontrolowało inteligencję, ale również jej kontakty z emigracją. Wystarczy wymienić sprawę domniemanego (ostrożność procesowa wobec sądów KGB) zwerbowania Algisa Klimaitisa – prawdopodobnie w połowie lat 1980-tych, czy Valdasa Adamkusa (patrz dalej). W 1991 roku w litewskim KGB pracowało około 1200 osób, a sieć agenturalna liczyła wtedy około 6 tys. aktywnych współpracowników. Liczba mieszkańców Litwy wynosiła ok. 3,6 mln., czyli była 10 krotnie mniejsza niż w Polsce. W naszych warunkach dawałoby to 12 tys. pracowników bezpieczeństwa (mieliśmy 24 tys. funkcjonariuszy SB) i 60 tys. TW (mieliśmy ok. 80 tys. TW SB, w tym część nie była już aktywna). Pamiętajmy jednak, że opozycja litewska była absolutnym marginesem i inteligencja do niej nie należała. Byli to w większości ludzie prości, związani z Kościołem. Dla porównania na Łotwie KGB liczyło 564 pracowników. Natomiast aktywa agentura wynosiła przeciętnie 10 TW na jednego pracownika operacyjnego, czyli 4300 osób przy łącznej liczbie ludności ok. 2,7 mln. (w tym ok. 1,4 mln. Łotyszy). Dawało to takie same proporcje, jak na Litwie (ok. 3 mln. Litwinów). Takie porównanie oczywiście nie obejmuje wszystkich pracowników i agentów organów bezpieczeństwa w Polsce i na Litwie. By go dokonać, należałoby znacznie przekroczyć ramy obecnej wypowiedzi. W okresie po 1991 roku, podobnie jak w Polsce, agentura byłego KGB (teraz FSB, SWR i GRU) zachowała pełną kontrolę nad kluczowymi litewskimi organami państwowymi. Przejawem tego może być fakt, iż byli oficerowie rezerwy KGB pełnili takie stanowiska, jak minister spraw zagranicznych – Valionis (u nas 6 ministrów spraw zagranicznych było TW SB), czy szef Departamentu Bezpieczeństwa Państwa (odpowiednik ABW) – Poczius i nikomu to nie przeszkadzało, a wręcz było powodem do dumy. Jeśli zauważymy, iż obecna prezydent Grybauskaite była związana z tzw. platformistami (komuniści chcący zachować Związek Sowiecki), zauważymy, iż po 20 latach Litwa, podobnie jak Polska, są w punkcie wyjścia, tylko że teraz niepodległość i wolność jest wrogiem publicznych naszych społeczeństw.

Portal ARANA: W ubiegłym roku jeden z wysoko postawionych polityków zajmujących się polityką bezpieczeństwa stwierdził, że na Litwie obecnie działa 3 tysiące agentów rosyjskich. Jaki mogłoby to mieć wpływ na relacje litewsko-polskie? J. T.: Oświadczenie Meczysa Laurinkusa było elementem gry wewnątrzlitewskiej, stąd jego nieprecyzyjność. Laurinkus mógł mieć na myśli oficerów rezerwy KGB, którzy zajmują/zajmowali wysokie stanowiska państwowe i nikt, a zawłaszcza organy władzy, nie widziały w tym nic nagannego. Litewski Oddział Organizacyjno-Mobilizacyjny kierowany był bezpośrednio przez Wydział Mobilizacyjny KGB ZSRS, którym kierował mjr A. B. Supłatow. Podwydziałowi Mobilizacyjnemu, który stanowił część wspomnianego Oddziału, podlegała specjalna rezerwa agenturalna KGB, tworzona z niepowołanych do wojska agentów KGB. Na dzień 1 stycznia 1981 roku tworzyło ją 11 rezydentów, 1118 kandydatów na członków specjalnej rezerwy agenturalnej, 1527 agentów „zarchiwizowanych“, 84 właścicieli mieszkań. W tymże roku wykreślono z rezerwy 259, a na ich miejsce wprowadzono 332 nowych agentów. Taka wymiana miała miejsce co roku. 27 grudnia 1990 roku było 420 wojskowych rezerwistów KGB, z których 25 marca 1991 roku w rezerwie pozostało 370 – w 1990 roku z własnej woli wycofało się 32, zaś między styczniem i marcem 1991 roku dalszych 39. Zadaniem Oddziału było przygotowanie kadr do pracy w „szczególnym okresie” tj. na wypadek wojny lub zagrożenia jej wybuchem. Jak z tego widać rezerwa agenturalna KGB była przygotowywana do tworzenia siatki konspiracyjnej na wypadek utraty kontroli nad Litwą. Podobna tajna sieć istniała w Estonii i na Łotwie. W operacji zaostrzania stosunków litewsko-polskich używana jest zwykła agentura, ale nie można zapominać, że karta antypolska daje głosy wyborcze. Nie trzeba więc być agentem by jej używać. Znaczną rolę odgrywają też „pożyteczni idioci”. Ostatnią operacją jest rozpowszechnianie w Internecie filmików o tym jak Polska w którymś tam roku w przyszłości zajmuje Ukrainę, Białoruś i Litwę, ale tylko tę część, która przed 1939 rokiem wchodziła w skład II RP. Oczywiście reszta należy do Rosji. Z drugiej strony produkowane są filmiki jak Ukraina zajmuje Rzeszowszczyznę i Chełmszczyznę. Filmiki owe w różnych wersjach terytorialnych są następnie używane do propagandy antypolskiej na Litwie. Oprócz agentury znaczną rolę odgrywają tu jednak idioci i politycy, którzy dostrzegli możliwość wypłynięcia i zebrania dodatkowych głosów.

Portal ARCANA: Sprawa Rolandasa Paksasa – jaki był udział Rosjan w odsunięciu tego prezydenta Litwy? J. T.: Było to raczej wspólne przedsięwzięcie Rosji i USA, zaś główną rolę na Litwie odegrał wspomniany Meczys Laurinkus, niegdyś dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Państwa. Była to klasyczna operacja poświęcenia pionka celem ułatwienia politycznego startu ważnemu agentowi. Mam na myśli Uspaskicha, założyciela Darbo Partija (Partii Pracy). Paksas już jako sportowiec musiał mieć bliskie kontakty z KGB. Następnie brał udział w tworzeniu oddziałów ochotników dla obrony Litwy w latach 1990-1991, a po odzyskaniu niepodległości został merem Wilna. Jego kariera premiera z ramienia Związku Ojczyźnianego zakończyła się, kiedy wszedł w konflikt z Landsbergisem, kiedy to chciał sprzedać Możejki Yukosowi, nie był więc związany w KGB z grupą Putina. Oficjalnie stracił prezydenturę za złamanie procedury nadania obywatelstwa Litwy swemu dobroczyńcy Borisowowi. Przedsiębiorca ten miał dwa zakłady – jeden na Litwie, drugi w Petersburgu – gdzie remontował helikoptery armii rosyjskiej. Jak wiadomo nie ma to absolutnie nic wspólnego z GRU, gdyż w Rosji panuje kapitalizm i gospodarka rynkowa… Boris finansował kampanię wyboczą Paksasa, a dodatkowo agencja PR, z której korzystał Paksas, była przykrywką dla FSB. Ostatecznie, w kolejnych wyborach parlamentarnych agenturalna Partia Pracy zdobyła 34 mandaty na 140 i Uspaskich został ministrem gospodarki. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie pokłócił się z ówczesnym premierem Brazauskasem w kwestii tego, kto przejmie Możejki. W konsekwencji Upaskich, ścigany listem gończym, musiał uciekać do Moskwy, ale już wrócił i wszystko jest w normie.

Portal ARCANA: Czy ujawnienie akt KGB na Litwie ma szansę rozpocząć na nowo proces lustracji elit w krajach UBL? J. T.: Nie sądzę. Akta są systematycznie publikowane w Internecie. W sensie personalnym nie wnoszą one wiele wiedzy, a gdy rzeczywiście coś zostaje ujawnione, mamy do czynienia ze zmową milczenia, jeśli jest to wygodne. Klasycznym przykładem było ujawnienie raportu napisanego przez TW „Fermerisa” dla I Wydziału KGB Litwy (odpowiednik I Zarządu Głównego KGB w Centrum). Fermeris został natychmiast zidentyfikowany jako prezydent Valdas Adamkus. Ujawniono tylko jeden raport – prawdopodobnie uczyniła to rosyjska agentura by ukarać/zdyscyplinować Adamusa za jego proatlantycką postawę. Dziennikarz, który napisał o sprawie, został ukarany grzywną przez litewski odpowiednik Rady Etyki Mediów. I na tym sprawę zakończono. Wszyscy wiedzą i wszyscy milczą. Jedni, bo to nie wygodne, inni bo już Adamkusa zwalczać nie trzeba, a agenturze przypomniano, że papier nie płonie i wszystko jest zachowane.

Potral ARCANA: Czy można porównać wieloletnie zmagania Litwy z przeszłością do znanych nam doświadczeń polskich? J. T.: Można porównywać, by ukazać na różnice i podobieństwa. Wolność i niepodległość większości mieszkańców Litwy i Polski jest zupełnie niepotrzebna. Wystarczy przypomnieć, iż w Polsce większość wyborców głosuje na partię rosyjską, gwarantującą wasalny status naszego kraju, bo wtedy będziemy bezpieczni przed Rosją i Putin nam nic nie zrobi, a gdybyśmy bronili naszych interesów, to dopiero napytalibyśmy sobie biedy. Na Litwie 47 procent wyborców głosowało na agentkę KGB „Szatriję” czyli Kazimierę Prunskiene. Jaki sens miała walka o niepodległość Litwy, skoro połowa mieszkańców kraju widzi jako pożądane posiadanie prezydenta – agenta sowieckiego?

A czy różni się to od postawy wyborców polskich głosujących na prezydenta, który gwarantuje, iż sprawa smoleńska nie zostanie wyjaśniona i dzięki temu nie narazimy się na gniew Moskwy? Przecież 96 osób nic nie wskrzesi, a spokój 38 mln. Polaków jest ważniejszy od prawdy o śmierci tej setki, więc wybieramy kłamstwo. Kłamstwo jest najpotężniejszym fundamentem, na którym można budować najtrwalsze systemy.

Portal ARCANA: Czy lustracja w Polsce ma jeszcze sens i szanse powodzenia? Czy jest to możliwe w kontekście pożegnania J. Kaczyńskiego z postkomunizmem? J. T.: Lustracja zawsze ma sens w państwie wasalnym i rządzonym przez postkolonialne elity, upatrujące swoje bezpieczeństwo w lojalnej służbie wobec dawnego i obecnego Centrum. Dzieje się tak z dwu powodów: agenturalność jest dziedziczna w systemie sowieckim, a w postkomunizmie zapewnia karierę. Innymi słowy, aby należeć do elity rządzącej, medialnej czy uniwersyteckiej trzeba albo pochodzić z rodziny bezpieczniackiej lub agenturalnej, albo uznawać, iż jest to słuszne kryterium selekcji i dawać tego dowód czynem. W tej sytuacji lustracja stanowi instrument sprzyjający (aczkolwiek nic nie gwarantujący) wymianie elity postsowieckiej na nową, autentyczną. Przeszkodą natomiast stawiającą pod znakiem zapytania powodzenie lustracji jest nie tylko agenturalne pochodzenie elit, lecz przede wszystkim pochwała agentury powszechna wśród Nowych Ludzi wyhodowanych w ciągu 20 lat istnienia Ubekistanu. Obecnie większości mieszańców Polski jest absolutnie obojętne czy ktoś był czy nie donosicielem lub funkcjonariuszem organów bezpieczeństwa zaborcy. To pokłosie relatywizmu moralnego zaszczepionego już przez Michnika i Kiszczaka. Polska stała się do niczego nie potrzebna, a nawet jest jedynie balastem przypominającym o przeszłości. Przeszłość, jak wiemy, nie istnieje. Jest tylko teraźniejszość i przyszłość. W klasycznej sytuacji ludzie aspirujący do stania się elitą powinni zakwestionować legitymację genezy i selekcji elity kolaboranckiej i postkolonialnej. Byłoby to działanie uzasadnione i korzystne dla kraju. W sytuacji gdy pozbawione przeszłości, przywódców i wspólnych wartości masy, wychodząc z komunizmu zderzyły się w postkomunizmie z popkulturą wyposażoną w nowoczesne narzędzia medialne (dodatkowo sterowaną przez ludzi, dla których tradycja, przeszłość i wspólne wartości konstytuujące naród, stanowią śmiertelne zagrożenie), zapanowała całkowita amnezja, brak zasad moralnych i potrzeby posiadania własnego państwa. Ludzie ci byliby bardzo nieszczęśliwi, gdyby przyszło im żyć bez manipulacji. Oni potrzebują jej jak powietrza, gdyż tłumaczy świat i pozwala żyć spokojnie. Prawda, wiedza o rzeczywistości jest największym zagrożeniem dla Nowego Człowieka. Młodzież widzi swoją szansę jedynie w pełzaniu i demonstrowaniu: będę większą kanalią od innych, aby zrobić karierę. Dla niej dołączę do najgorszych. Śmiertelnymi wrogami dla młodzieży są ci, którzy chcą zmienić status quo. Dlatego w skali masowej nie widzę szans by ujawnianie starej agentury, nie mówiąc już o otoczonej powszechną miłością i szacunkiem nowej agenturze, dało pożądany rezultat, ale ważne jest dla nas, epigonów narodu polskiego i społeczeństwa ludzi wolnych.

Rozmawiał Łukasz Wiater

Lipowicz nie bada akt z Ludwigsburga Tuż przed katastrofą smoleńską prof. Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich, podjął się zbadania głośnej sprawy wysyłki dowodów zbrodni niemieckich do Ludwigsburga, ale nie zdążył tego uczynić. Akta zostały odesłane przez biuro RPO prokuraturze, zanim ze sprawą zapoznała się następczyni prof. Kochanowskiego na stanowisku RPO prof. Irena Lipowicz. Janusz Kochanowski ściągnął do biura RPO akta tzw. sprawy Ludwigsburga. Chodzi o głośną sprawę wyekspediowania do Niemiec przez Główną Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu i jej poprzedniczki dowodów niemieckich zbrodni na Polakach w okresie II wojny światowej. Profesor Kochanowski chciał przyjrzeć się bliżej aferze. Wkrótce potem zginął w katastrofie smoleńskiej. Śledztwo w sprawie Ludwigsburga zostało wszczęte 18 sierpnia 2006 r. na wniosek prof. Janusza Kurtyki, szefa IPN, który potem zginął pod Smoleńskiem. Prowadzone było pod kątem naruszenia art. 231 par. 1, to jest przekroczenia uprawnień lub niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariuszy państwowych. Po trzech latach zapoznawania się z wynikami scontrum w archiwach IPN i przesłuchiwania świadków, w tym byłego szefa Głównej Komisji Witolda Kuleszy, Prokuratura Okręgowa w Warszawie po cichutku, nie informując mediów, umorzyła postępowanie w fazie ad rem. Powód? Przedawnienie karalności czynów. Decyzja o umorzeniu śledztwa, podjęta 12 października 2009 r., zbulwersowała opinię publiczną. Rzecznik praw obywatelskich prof. Kochanowski zaalarmowany m.in. przez “Nasz Dziennik” postanowił bliżej przyjrzeć się tej sprawie z uwagi na jej bezprecedensowy charakter. Pod koniec marca 2010 r. do jego biura ściągnięto 9 tomów akt śledztwa. Kilka dni później Janusz Kochanowski wyruszył w podróż do Smoleńska… Zapytaliśmy w biurze RPO, jak po jego śmierci zakończyła się sprawa umorzonej afery. Jak wynika z odpowiedzi przygotowanej przez zespół prawa karnego w biurze RPO, prawnicy badali wielotomowe akta umorzonego postępowania przygotowawczego Prokuratury Okręgowej w Warszawie (sygn. VI Ds. 270/09.) wiosną 2010 roku. “Postępowanie prowadzone było w sprawie przekroczenia uprawnień w okresie od 21 września 1961 r. do 7 listopada 1999 r. przez pracowników byłych Głównej i Okręgowych Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz obecnej Głównej i Oddziałowych Komisji, czyli działania funkcjonariuszy publicznych na szkodę interesu społecznego – tj. o czyn określony w art. 231 ¤ 1 kk” – czytamy w odpowiedzi nadesłanej przez biuro prasowe RPO. “Nieprawidłowe zachowania funkcjonariuszy dotyczyły kwestii przekazywania bez podstawy prawnej materiałów postępowań karnych prowadzonych w byłych Głównej i Okręgowych Komisjach Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz obecnej Głównej i Oddziałowych Komisjach – nieuprawnionym organom państw obcych. Materiały trafiały głównie do Niemiec, a konkretnie do Centralnego Urzędu Administracji Sądownictwa Krajowego do Badania Zbrodni Hitlerowskich w Ludwigsburgu. Podstawą prawną umorzenia śledztwa było stwierdzenie zaistnienia ujemnej przesłanki procesowej w postaci przedawnienia karalności czynu z art. 231 ¤ 1 kk. Motywy stanowiska procesowego zostały przez prokuratora zaprezentowane w obszernym uzasadnieniu postanowienia o umorzeniu śledztwa. Analizowane w Biurze RPO materiały jednoznacznie wskazywały, iż uznany przez prokuratora za pokrzywdzonego Instytut Pamięci Narodowej, po doręczeniu tam za zwrotnym potwierdzeniem odbioru odpisu – kopii postanowienia o umorzeniu śledztwa, nie skorzystał z prawa do zaskarżenia omawianego rozstrzygnięcia” – informuje biuro RPO. “W tym stanie rzeczy, nie dopatrując się prawnej możliwości zakwestionowania omawianego rozstrzygnięcia prokuratorskiego przez Rzecznika Praw Obywatelskich, dnia 31 maja 2010 roku, za aprobatą zastępcy rzecznika praw obywatelskich zakończono działania w tej sprawie” – podaje biuro RPO. Zastępcą RPO od lat, także obecnie, jest Stanisław Trociuk. “Następnego dnia, tj. 1.06.2010 r. akta przesłano – zwrócono Prokuraturze Okręgowej w Warszawie. Tak więc Pani prof. Lipowicz nie kontynuowała działań w tym zakresie, a obecnie Biuro RPO nie dysponuje aktami omawianej sprawy karnej” – czytamy w piśmie. Może gdyby prof. Kochanowski mógł sam przyjrzeć się tej sprawie, przybrałaby ona inny obrót? Wszak RPO jest od tego, by interweniować tam, gdzie są naruszane prawa obywateli (co w tym wypadku niewątpliwie nastąpiło), a obowiązujący system prawny nie potrafi temu zapobiec. Niestety, tego już się nie dowiemy. Profesor Lipowicz wybrano na nowego RPO 10 czerwca 2010 r., a w lipcu zaprzysiężono.

Małgorzata Goss

JAK ZASŁUŻYĆ NA NIENAWIŚĆ ? Pora zaprzestać oszukiwać samych siebie, że żyjemy w społeczeństwie dojrzałym, mądrym i autonomicznym, które kształtuje swoje wybory w sposób wolny i racjonalny. Nigdy nie mieliśmy nic wspólnego z takim wzorcem. Ostatnie wybory prezydenckie pokazały aż nadto dobitnie, jak łatwo osiągnąć zwycięstwo kłamstwa i nienawiści. Wybór dokonany wówczas przez Polaków nie miał nic wspólnego z mechanizmem demokracji, skoro musiał się wspierać się na fałszowaniu i ukrywaniu rzeczywistości. Był możliwy, bo grupy interesu nazywające się mediami, po raz kolejny oszukały Polaków ukrywając przed nimi prawdę o postaci głównego kandydata. Nazywanie tego wyboru „zwycięstwem demokracji” było aktem bezprzykładnego draństwa i pogardy dla polskiego społeczeństwa. Zaledwie niewielki procent ludzi wypowiadających się na tematy polityczne bądź historyczne, ma poglądy ukształtowane jako wynik własnych, świadomych wyborów. Większość bezmyślnie i bezrefleksyjnie powtarza opinie zasłyszane lub utrwalone w medialnym przekazie, nie zadając sobie trudu samodzielnej weryfikacji. Przez ostatnie 20 lat nikt nie podjął się zadania edukacji politycznej Polaków, nikt nie nauczył nas postaw obywatelskich, ani dokonywania mądrych, odpowiedzialnych wyborów. Dla tej władzy – podobnie, jak dla rządzących Polską kremlowskich namiestników, obywatel niemy i głuchy, nie znający historii i tradycji własnego kraju, jest wielce pożądanym ideałem. O intencjach rządzących świadczy nie tylko programowa walka z Instytutem Pamięci Narodowej i fałszowanie najnowszych dziejów, ale również drastyczne ograniczanie szkolnego programu nauczania historii,  czego efektem będzie wychowywanie kolejnych pokoleń historycznych analfabetów. Może w tej odziedziczonej po komunizmie spuściźnie tkwi przyczyna, że tak trudno przychodzi nam zrozumieć prostą relację, zachodzącą między głoszonymi poglądami i wyznawanym systemem wartości, a akceptacją obecnego przekazu medialnego i uleganiu narracji narzuconej przez ośrodki propagandy. Nie jest przecież rzeczą naturalną, jeśli ta część społeczeństwa, która krytycznie ocenia dzisiejszą władzę, oskarżając ją o uległość wobec obcego mocarstwa i współwinę w zbrodni smoleńskiej, dostrzega jednocześnie w mediach III RP źródło racjonalnych informacji, a ludzi z grupy rządzącej traktuje jako polityków, polemistów, a nawet „mężów stanu”. Nie jest naturalne, jeśli wyznawcy poglądów (nazwijmy je umownie) prawicowych i zwolennicy partii Jarosława Kaczyńskiego, są jednocześnie biernymi odbiorcami tysięcy kłamstw, oszczerstw  i ewidentnych bredni rozpowszechnianych przez wiodące media i traktują ten przekaz jako podstawę do własnych refleksji i reakcji. Do powszechnych należą sytuacje, gdy politycy PiS-u oraz ludzie utożsamiający się z tą partią, podejmują wyłącznie tematy narzucone przez ośrodki propagandy, reagując polemicznie na rozliczne „wrzutki” i prowokacje oraz działając w rytm podanej narracji. Niemal każdego dnia, jesteśmy świadkami wywoływania przez ośrodki propagandy nowych, zastępczych tematów – zwykle opartych na wiedzy uzyskanej z działań służb specjalnych lub z kontrolowanych przecieków.  Rzesze funkcjonariuszy medialnych prześcigają się w wynajdywaniu kolejnych „punktów zapalnych”, w produkowaniu bezpodstawnych oskarżeń, plotek czy „analiz”. Od cuchnących tchórzostwem pomówień pod adresem ofiar tragedii smoleńskiej, po pokrętne zarzuty i  kombinacje, godne następców Urbana. W ten proces zaprzęgnięto grupę zawodowych oszustów oraz grono rezonatorów i pospolitych idiotów. Niestety - biorą w nim udział również  ci wszyscy, którzy uznają ów przekaz za godny zainteresowania i polemiki, traktując propagandystów jako dziennikarzy, a wywoływane przez nich tematy – jako informacje. Jeśli są to ludzie świadomi realiów III RP - świadomi manipulacji i złej woli mediów, popełniają kardynalny i groźny w konsekwencjach błąd. Kto sądzi, że odpowiadając na medialną prowokacje działa w dobrej sprawie, zdaje się w ogóle nie rozumieć, że zwycięstwo dezinformacji nie polega na przekonaniu przeciwnika do fałszywych racji lecz wyłącznie na narzuceniu mu konkretnej  i kontrolowanej narracji. Dzieje się tak dlatego, że mamy do czynienia z odwróceniem podstawowych funkcji języka. W przekazie ośrodków propagandy i ludzi z grupy rządzącej, nie służy on już komunikacji, a manipulacji, nie opisuje rzeczywistości, a ją kreuje i nie odkrywa przed nami żadnych prawd, a  służy ich fałszowaniu. Z takim przekazem, nie można dyskutować i nie wolno traktować go jako obszaru racjonalnej myśli. Wszelkie próby zaprzeczeń, krytyki i polemiki są całkowicie zbędne i nieskuteczne, bo przekaz ten nie powstał na gruncie faktów, ocen czy (choćby błędnych) poglądów, lecz wyłącznie po to, by absorbować uwagę odbiorcy i odwracać ją od rzeczy prawdziwie istotnych. Gdy przyjmujemy go za podstawę własnych rozważań i krytycznych odniesień – już przegraliśmy i ulegliśmy celom dezinformacji. Tego rodzaju praktyka jest szczególnie niebezpieczna, gdy dotyczy polityków PiS-u oraz ludzi utożsamiających się z tą partią. Nie chodzi jedynie o miałkość argumentacji czy brak  twardego, czytelnego przekazu. Wielu z nich nie chce bowiem  zrozumieć, że cała transmisja medialna związana z tragedią smoleńską, liczne publikacje dziennikarskie i wypowiedzi polityków z grupy rządzącej, korzystają z tych samych mechanizmów fałszerstw, jakimi posługiwali się komuniści i ich sukcesorzy. Jest w niej obecny ten sam prostacki układ „słów – paralizatorów”, wykorzystany w przeszłości do obrony interesów władzy komunistycznej i ten sam, niemal odwieczny schemat dezinformacji. Gdyby kiedykolwiek to dostrzegli, nie mogliby z atencją  traktować swoich rozmówców, ani ulegać obsesji polemiki z każdą brednią wygenerowaną przez media. Nikt przy zdrowych zmysłach nie traktował przecież produkcji „Trybuny Ludu” jako wolnego dziennikarstwa, a żadnemu z prawdziwych opozycjonistów nie śniłoby się toczyć doktrynalnych sporów z Gomułką czy Kiszczakiem. Jeśli więc otwarcie mówi się o powrocie do praktyk PRL-u, szalejącej propagandzie i medialnej dezinformacji – jak można uważać propagandystów za godnych miana dziennikarzy, a partyjnych funków za polityków? W imię jakich racji uwierzytelniać ten przekaz polemiką, a jego twórców obdarzać uwagą?  A wreszcie - dlaczego brak odwagi, by potraktować tych ludzi według kryteriów na jakie zasługują? Są to kryteria jasne, jeśli uświadomimy sobie, że tragedia smoleńska przecięła naszą teraźniejszość, krojąc Polskę według miary najprostszej i najmądrzejszej - miary człowieczeństwa. Wbrew temu co twierdzą propagandyści, wybór dokonywany w obliczu tej tragedii nie ma podłoża politycznego, a w najbardziej elementarny sposób dowodzi lub zaprzecza naszemu człowieczeństwu. Nagonka wobec prezydenta własnego państwa, tysiące wyzwisk i kalumnii, retoryka pogardy, wojna ze znakiem krzyża, szyderstwa z osób zmarłych, drwiny z majestatu śmierci – nie stanowią instrumentów walki politycznej. Kto dotąd tego nie zrozumiał i w obliczu tajemnicy tragedii smoleńskiej chce budować swoją władzę –  zasługuje na pogardę i odrzucenie. Podobnie jak ci wszyscy, którzy z powodu mętnych „racji politycznych” odmawiają zmarłym pamięci, a nawet dźwięku dzwonów. Nie może być dialogu z kimś, komu trzeba udowadniać, że zagłada współczesnej elity jest zdarzeniem wymagającym wyjaśnienia i zdecydowanych reakcji państwa. Nie może być dialogu z oszustem, tratującym kłamstwo, jak narzędzie pracy. Nie może być polemiki z chamem, drwiącym z ofiar tragedii. Podobno car Mikołaj I zwykł mawiać, że zna tylko dwa rodzaje Polaków: tych, których nienawidzi i tych, którymi gardzi. Dobrze, gdybyśmy w imię dokonywania mądrych wyborów, potrafili zasłużyć na nienawiść. Aleksander Ścios

Polski minister bardziej niemiecki od papieża Minister Rolnictwa Marek Sawicki opowiada wszem i wobec, jak to walczy w Europie o wyrównanie dopłat dla polskich rolników. Guzik prawda! Oto urzędowy komunikat z rozmów Ministra Marka Sawickiego w Berlinie: 09.03.2011 Minister Marek Sawicki spotkał się dzisiaj z nowym parlamentarnym sekretarzem stanu w Federalnym Ministerstwie Wyżywienia, Rolnictwa i Ochrony Konsumentów Peterem Bleserem. Rozmowa dotyczyła przede wszystkim kształtu Wspólnej Polityki Rolnej po 2013 roku. Minister Sawicki rozpoczął spotkanie od postawienia pytania o to, czy państwa UE dążą do rzeczywistej, głębokiej reformy czy też planowane zmiany mają mieć charakter wyłącznie kosmetyczny. Minister Bleser poprosił Ministra Sawickiego o możliwie najszersze zaprezentowanie polskiej wizji WPR po 2013 r. Polski minister opowiedział się za europejskim, a nie jak dotąd krajowym i regionalnym podziałem środków w ramach I filaru. Płatności bezpośrednie powinny stanowić rekompensatę za wyższe niż w przypadku rolników spoza UE wymagania w zakresie bezpieczeństwa żywności, ochrony środowiska i dobrostanu zwierząt. Dopłaty z tytułu prowadzenia działalności rolniczej na obszarach o niekorzystnych warunkach gospodarowania powinny znaleźć się w I filarze.    Wskazane byłoby także ograniczenie liczby kryteriów dla ONW. By przełamać panującą od 30 lat stagnację w europejskim rolnictwie oraz by mogło się ono stać rzeczywiście konkurencyjne na rynkach światowych niezbędne jest według opinii Ministra Sawickiego wyraźne wzmocnienie II filaru WPR. Przyszły drugi filar ma być – zgodnie z polską wizją – aktywnym filarem kreacji na płaszczyźnie europejskiej, ale także krajowej, regionalnej i indywidualnej poprzez współfinansowanie projektów przez samych beneficjentów.    Minister Sawicki przekonywał swojego rozmówcę, że WPR w nowym kształcie wcale nie musi oznaczać zmniejszenia puli środków dla Niemiec. Minister Bleser ocenił propozycje przedstawione przez Ministra Sawickiego jako bardzo interesujące i warte dalszych konsultacji, szczególnie podczas zbliżającego się przewodnictwa Polski w Radzie UE: Ponadto stwierdził, że w wielu punktach stanowiska obu krajów są zbieżne. Dotyczy to przede wszystkim: dążenia do zmniejszenia obciążeń biurokratycznych dla rolników, do poprawy konkurencyjności europejskiego sektora rolno-spożywczego w wymiarze światowym, wspierania aktywnych rolników. Z perspektywy niemieckiej trudno jest jednak wyznaczyć precyzyjnie granice, od której można mówić o aktywnym rolniku. Kwestią wymagającą dalszych uzgodnień pozostaje podział środków pomiędzy państwa członkowskie. Obie strony wyraziły zadowolenie z efektywnej wymiany poglądów i zapewniły o gotowości do ich kontynuowania na różnych szczeblach. Spotkanie Ministra Sawickiego z Ministrem Bleserem odbyło się w trakcie pobytu oficjalnej delegacji MRiRW w Berlinie w związku z rozpoczętymi dziś targami turystycznymi ITB, na których Polska podobnie ja na styczniowym “Zielonym Tygodniu” jest krajem partnerskim.

Gdzie tu jest choćby słowo o wyrównaniu poziomu dopłat, choćby jedno…? Minister Sawicki nawet się o tym nie zająknął. Mało tego – podlizuje się Niemcom i opowiada, ze nie potrzeba zmniejszać przydziału unijnych środków dla Niemiec. Niemcy Sawickiego ozłocą. Zdają sobie bowiem sprawę z tego, że trzeba zmniejszyć dyskryminacje nowych krajów członkowskich i w związku z tym Niemcy muszą trochę rolniczych pieniędzy oddać, żeby z nich dołożyć tym, którzy mają najmniej. Nieoficjalnie wiem, ze Niemcy gotowi poświęcić około 300 milionów euro rocznie na ten cel. O tyle gotowi są zmniejszyć dotacje dla własnych rolników i oddać je rolnikom z nowych krajów, które maja zaniżone dopłaty. PiS walczy w Europarlamencie, żeby Niemcy oddali nowym krajom ze swoich wysokich dopłat co najmniej miliard euro rocznie. Tymczasem minister Sawicki poklepuje Niemców – ależ skąd, niczego nie musicie oddawać….

Już z grubsza wiadomo, że unijny budżet na rolnictwo jeśli nie zmaleje, to z pewnością nie wzrośnie. Niemcy dostają dopłaty bezpośrednie prawie dwa razy wyższe niz Polska. Jeśli niemieckich dopłat się nie zmniejszy, to polskich się nie zwiększy, bo nie będzie z czego. Tymczasem polski minister wyskakuje przed szereg i mówi Niemcom – śpijcie spokojnie, waszych dopłat nikt nie ruszy. Czy polski minister musi być bardziej niemiecki od papieża?

Janusz Wojciechowski

„Byłoby trudno udowodnić w sądzie również Józefowi Goebbelsowi udział w przestępstwie…” – wywiad z reżyserem Grzegorzem Braunem Eugenika, czyli nauka postulująca stworzenie jak najlepszej jakościowo rasy ludzkiej, to temat budzący ogromne emocje. Skąd pomysł na taki właśnie temat filmu?

Realizacji tego filmu podjąłem się na zaproszenie mojego kolegi Roberta Kaczmarka (niezależny producent – Film Open Group). Zainteresowanie tematem inicjował Maciej Gawlikowski, reżyser z Krakowa. Pierwotnie film miał koncentrować się na faktach i polskich epizodach z dziejów ruchu eugenicznego. Ale jak się okazało, że jest możliwa realizacja zdjęć także na terenie USA, gdzie wywiadu udzielił nam historyk i dziennikarz śledczy Edwin Black, autor wielu pasjonujących książek m.in. „IBM i Holocaust” oraz „Wojna przeciw słabym”, wówczas projekt nabrał szerszego wymiaru.

O czym jest ten film? Film opowiada o wyrosłych na gruncie oświeceniowym projektach „ulepszenia gatunku ludzkiego”. O tym jak projekty te zostały wypracowane i wstępnie zrealizowane przed blisko stu laty w USA i o tym, jak podchwycił je i twórczo rozwinął „wybitny działacz socjalistyczny” Adolf Hitler. Ten straszliwy niemiecki „wkład w dzieje nauki” jest nam Polakom stosunkowo dobrze znany, bo przecież to w Polsce niemiecka zbrodnicza praktyka eugeniczna osiągnęła monstrualne rozmiary. O tym także jest w filmie mowa.

W filmie stawia Pan tezę o ciągłości między nazistowskim ludobójstwem a współczesną genetyką… Takie są fakty: w szeregu miejsc w wielu placówkach naukowych i ośrodkach naukowych tabliczki na drzwiach z hasłem np.: „zakład eugeniki”, zostały zastąpione przez nowe „zakład genetyki”. Nie jest to żadna teza czy teoria, tylko przykre fakty. Rzecz nie w tym, by nie odsądzać naukowców od czci i wiary, by z góry spodziewać się po nich wszystkiego najgorszego. Ważne, aby nauka nie zapominała o swoich korzeniach i rozmaitych wypadkach przy pracy, które miały miejsce w strasznym XX wieku

Film szokuje zdjęciami abortowanych płodów i obnaża działalność klinik zajmujących się zapłodnieniem in vitro. Czy in vitro można nazwać eugeniką? Nie jest moją intencją epatowanie okrucieństwem. Jest natomiast intencją upowszechnienie wiedzy, jakie są realia praktyk naukowych i medycznych, które na co dzień przedstawiane są przez media głównego nurtu w nadto różowym świetle. To znowu nie teoria, tylko fakt, stwierdzany zgodnie przez wszystkich występujących w filmie specjalistów, wśród których są polscy pionierzy in vitro praktykujący do dzisiaj. W procedurze in vitro pojawia się moment selekcji. Selekcji osób we wczesnej fazie embrionalnej, selekcji motywowanej w istocie, jak się okazuje, dość dowolnym „widzimisię” medyka–selekcjonera, który decyduje o tym, kto przejdzie „do następnego etapu” a komu „już podziękujemy”.

Obecnie panuje swoista moda na in vitro. Jak Pan ocenia, skąd ta popularność? Dlaczego lekarze proponując tę metodę nie informują pacjentów o szczegółach tego procederu, o zarodkach w termosach, o zabijaniu i wyrzucaniu tych „nieprzydatnych”? To jest przemysł. Ewentualne przeforsowanie legislacji gwarantującej dotację do tego procederu z budżetu państwa to byłoby eldorado dla wielu ludzi, którzy, co zrozumiałe, nie mają natomiast żadnego interesu w uświadamianiu opinii publicznej niuansów i potencjalnie dramatycznych konsekwencji.

Zmiany w TVP. Sądzi Pan, że ten film zostanie wyemitowany w telewizji publicznej? (Śmiech). Fakty są takie. Telewizja przyjęła gotowy produkt na przełomie 2010/2011 r. Nie słyszałem o żadnym terminie ewentualnej emisji. Proszę samemu dzwonić, pisać na Woronicza, jeśli chcą Państwo upomnieć się o swoje pieniądze, bo przecież ten film wyprodukowany został na zlecenie programu 2 TVP S.A.

Rozumiem, że zapłacili za film, ale nie wyemitowali? Tak jest. Mam filmy, które dłużej leżały i mam też i takie, które nigdy nie zostały wyemitowane. Tak więc dwa miesiące z kawałkiem to jeszcze nie tak wiele. Prawda?

Pana film ma szansę zmienić podejście ludzi do życia, do jego ochrony? Czy filmy mogą w ogóle coś zmienić w świecie? Może nawet byłoby niedobrze, aby filmy świat zmieniały. Nie namawiam nikogo na to, żeby reżyserom filmowym wierzyć na słowo, czy żeby z filmów dokumentalnych uczył się ktoś historii. Film, co najwyżej, jeśli nie znudzi przesadnie, a zaintryguje, może kogoś skłoni do własnych poszukiwań, a może i do bardziej krytycznego odbioru rzeczywistości.

Zmieńmy temat. Czy zgadza się Pan z opinią, że „Gazeta Wyborcza” jest „organizacją przestępczą i wrogą naszej cywilizacji”? Owszem, pod szyldem „Gazety Wyborczej” już przeszło dwie dekady realizowany jest projekt, który nie wahałbym się nazwać anty-cywilizacyjnym, a na łamach tej gazety lansowane są teorie, które w praktycznej realizacji wyczerpywać mogą znamiona podżegania do przestępstwa.

Dlaczego Pan tak sądzi? Pytam, bo w Opolu toczy się właśnie proces działacza „Solidarności” z GW o naruszenie dobrego imienia pisma wydawanego przez Spółkę Agora. Moja wiedza opiera się na pilnej lekturze „Gazety Wyborczej” od jej pierwszego numeru. Jest to gazeta, która tyle razy i tak systematycznie propagowała projekt wyzbycia się przez państwo polskie rozmaitych prerogatyw, poprzez propagowanie projektu akcesu do państwa europejskiego, tak uparcie lansowała uznanie prymatu instancji leżących poza granicami Polski, że w istocie sądzę, że mamy tutaj do czynienia z graniczącym z przestępczością godzeniem w suwerenny byt państwa polskiego. To po pierwsze. Po drugie, tyle razy ta gazeta propagowała koncept relatywizowania opinii, które wpływać by miały na legislację odnoszącą się do życia ludzkiego, czy to do ludzi bardzo słabych, czy to ze względu na to, że są bardzo mali, czy to na to, że są bardzo starzy, czy że są bardzo chorzy, że w istocie mamy tu, jak sądzę, do czynienia z działalnością graniczącą z przestępczością w sensie zachęcania do podżegania do pozbawienia życia osób bezbronnych. I po trzecie, ta gazeta tyle razy siała zamęt i niepokój zachęcając do wystąpień, do akcji ulicznych przeciwko obywatelom, którzy demonstrują swoje poglądy w sposób legalny, jak to miało miejsce na przykład przed 11 listopada ubiegłego roku, że istotnie muszę tu po raz trzeci powtórzyć, że mamy tu do czynienia z działalnością graniczącą z przestępczością, podżeganiem do niepokoju społecznego i przemocy.

Wiem, że bywał Pan w sporze w redakcją „Gazety Wyborczej” za swoją działalność artystyczną. Czy może Pan podać dowody na to, że to medium jest wrogo ustosunkowane do naszej cywilizacji? Ja nie jestem z nikim w żadnym sporze. Ja po prostu  nie rozmawiam z kłamcami i krętaczami, którzy systematycznie i perfidnie dezinformują opinię publiczną – m.in. w sprawach dotyczących mojej skromnej osoby. Ponieważ jestem legalistą, to nie widzę przeciwwskazań, by powtórzyć moją opinię i podać dowody przed sądem, gdybym został wezwany. Nie chciałbym się w tej sprawie narzucać. Pan Klusik musi wiedzieć, że ma do czynienia z ludźmi bezwzględnymi i bezlitosnymi. O tym jak bezwzględnymi, niech świadczy przypadek śp. dr Dariusza Ratajczaka, wykładowcy historii, śmiałego badacza i publicysty, na którego nagonka została przecież zainicjowana nie przez kogo innego, ale przez redaktorów „Gazety Wyborczej”. Akurat w Opolu, Agora S.A. ma „renomę” w tłumieniu – nie bójmy się użyć tego słowa – i prześladowaniu wolności słowa oraz wolności badań naukowych. Ta „renoma”, mam nadzieję, jest powszechnie znana i już ustalona. Pan Klusik, jak rozumiem, również korzysta z wolności wypowiedzi i w związku z tym nie dziwi mnie, że Agora S.A. działa w sobie właściwym stylu.

Czy jest to gazeta wroga naszej cywilizacji? Jeśli przyznajemy się do cywilizacji, której fundamentami są dwie rzeczy, które przyszły z Rzymu, a to jest prawo oparte na logice dwuwartościowej, które dał nam Rzym starożytny i prawo moralne, którego ramy dał nam Kościół rzymsko-katolicki, no to nie ma wątpliwości, że „Wyborcza” godzi w oba te fundamenty konsekwentnie, z perfidią i uporem. Z uporem godnym doprawdy lepszej sprawy. Jakie mogę podać przykłady? Najlepiej byłoby odesłać do lektury roczników „Wyborczej”, ale pierwszy z brzegu przykład to będzie zachęcanie do lansowania legislacji poprzez wprowadzanie przepisów, które wyróżniają obywateli ze względu na ich pochodzenie, płeć lub standardy zachowań seksualnych. Przez prawo, które narusza równość obywateli wobec prawa ze względu na ich pochodzenie, rozumiem lansowanie precedensów prawnych, które miałyby być tworzone na użytek roszczeń majątkowych, które wnoszą osoby legitymujące się, czy wskazujące swoją narodowość jako główną podstawę roszczenia. Po drugie, jako lansowanie prawa, które czyni obywateli nierównymi wobec prawa, to muszę tutaj wskazać – na Opolszczyźnie jest to szczególnie zrozumiałe i wyraźnie czytelne – że jest to lansowanie w swoim czasie przez „Wyborczą” takiej ordynacji wyborczej, która mnie, Polaka, czyni upośledzonym względem moich współobywateli innych narodowości. Przy forsowaniu tego bezprawia, jak pamiętamy, szczególnie zasłużył się Jacek Kuroń, niech mu ziemia lekką będzie, ale także Senator Ziemi Opolskiej pani prof. Dorota Simonides. Otóż z mocy tego prawa mnie, Polakowi, jest trudniej wprowadzić do Sejmu swojego przedstawiciela niż moim współobywatelom, którzy zadeklarują inną narodowość (dop. red.: np. niemiecką). I to nazywam godzeniem w podstawy cywilizacji. Konsekwentnie też „Wyborcza” propagując koncepty socjalistyczne, godzi w ten fundament naszej cywilizacji, którym jest np. jedna z kardynalnych zasad prawa rzymskiego „chcącemu nie dzieje się krzywda”. Po trzecie, czyż GW nie lansowała tak zwanych parytetów płciowych, które istotnie zostały wprowadzone do naszej ordynacji? Ze szczerą fascynacją i sympatią dla płci przeciwnej – zaznaczmy to, skoro rozmawiamy akurat w Dniu Kobiet – możemy stwierdzić, że jesteśmy obywatelami upośledzonymi, gorszymi, drugiej kategorii z mocy prawa lansowanego przez GW. No i wreszcie, nie będę się nad tym rozwodził, jest cały projekt cywilizacyjny propagowania zachowań gorszących i nadawanie takim zachowaniom statusu opcji politycznej. Aby to potwierdzić, nie trzeba długo szukać i wertować roczników „Gazety Wyborczej” w dobie internetu.

Jaka to jest opcja polityczna? Każda rewolucja potrzebuje lumpenproletariatu. Lenin  miał jeszcze jakiś autentyczny lumpenproletariat. Natomiast ta permanentna rewolucja, której celem ma być postawienie świata na głowie, znajduje sobie nowy lumpenproletariat m.in. w rozmaitych perwersyjnych mniejszościach. Stały wariant gry: żeby zbudować „nowy wspaniały świata”, który najwyraźniej tak się podoba Adamowi Michnikowi, zawsze trzeba najpierw poszczuć jednych ludzi na drugich.

„Nowy Wspaniały Świat”, to nazwa lokalu w Warszawie prowadzonego przez osoby związane z lewicowym wydawnictwem „Krytyka Polityczna”… To są owoce intelektualnego „in vitro”, dokonanego w ciągu ostatnich dwudziestu lat przez „Gazetę Wyborczą”. Tutaj już nie możemy oczywiście dochodzić żadnych roszczeń od jej redaktorów, ale ich moralna odpowiedzialność za zbałamucenie i intelektualną deprawację tych młodych zdolnych ludzi, którzy funkcjonują pod szyldem „Krytyki Politycznej” czy „Nowego Wspaniałego Świata”,  Ta moralna odpowiedzialność jest niewątpliwa.

Jak by Pan podsumował działania Agory S.A., wydawcy Gazety Wyborczej, w stosunku do pana Klusika?

Jeszcze raz powtórzę, że stosunek pana Klusika do „Wyborczej”, jego ocenę dorobku „Agory” S.A. – tę niepochlebną ewaluację ja podzielam i się do niej przyłączam. Jest wartością i dobrem przestrzeganie opinii publicznej przed zagrożeniami. A tam, w „gwieździe śmierci” z ul. Czerskiej w Warszawie, urzędują prawdziwi intelektualni rozbójnicy – lansujący zresztą autentycznych zbrodniarzy jako „ludzi honoru”. Zresztą z atakiem ideologicznym ze strony „gwiazdy śmierci” mamy do czynienia na co dzień, a zatem można nawet dowodnie twierdzić, że Pan Klusik działa w stanie wyższej konieczności, nie może wahać się wyrazić swoją niepochlebną opinię, skoro co dzień nieuświadomione, zwłaszcza młode, osoby mogą paść ofiarą propagandy, którą „Agora” i „Wyborcza” prowadzą. Codziennie ktoś może paść ich ofiarą, a zatem kunktatorskie cyzelowanie artykulacji opinii w tej sprawie wydaje mi się dobrem potencjalnie mniejszym, niż dobro zagrożone: serca i umysły potencjalnych ofiar indoktrynacji.

Nie tak dawno ujawniliśmy na łamach NGO IP urzędnika skarbowego, który podżegał na forum GW do zagazowania zebranych „oszołomów” w auli UO, w której odbyła się projekcja filmu M. Pillisa „List z Polski”. Urzędnik dostał naganę z wpisem do akt. W tym samym czasie „Gazeta Wyborcza” zrobiła ankietę, czy aby nie jest to zamach na wolność słowa. Jak Pan to skomentuje w kontekście próby zamknięcia ust przez GW Klusikowi? Ja jestem osobiście wdzięczny panu Klusikowi, że nie waha się, choć jak widać sporo ryzykuje – choćby poważną stratę czasu i nerwów – uwrażliwiać opinię społeczną na niecne praktyki stosowane przez „gwiazdę śmierci” z ul. Czerskiej w Warszawie. Jeszcze taki argument na koniec: nie zachował się żaden dokument – taki jest stan badań historycznych – w którym Adolf Hitler osobiście wprost podżegałby do przestępstwa. Nie zachował się żaden rozkaz zbrodni własnoręcznie podpisany krwią pochodzącą z jego serdecznego palca. Nie ma takich dokumentów. Natomiast nikt nie powątpiewa – i słusznie – o osobistej odpowiedzialności Adolfa Hitlera za zbrodnie okresu II wojny światowej. Czyny zbrodnicze i akty przestępcze w świetle kodeksów karnych i prawa międzynarodowego, by zaistnieć – potrzebowały gruntu społecznego. A więc, zanim zostały popełnione, musiała zostać wytworzona pewna atmosfera społeczna, atmosfera przyzwolenia przez media narodowo-socjalistycznych Niemiec, przez ministra propagandy Józefa Goebbelsa. Jemu również byłoby trudno udowodnić w sądzie udział w przestępstwie, natomiast cały świat słusznie identyfikuje go jako człowieka, który całym swym życiem podżegał do przestępstwa. A zatem jeśli pan Klusik lęka się, że współtworzona przez „Wyborczą” atmosfera społecznego przyzwolenia na relatywizację zasad prawa rzymskiego i religii katolickiej, że to może godzić w podstawy naszej cywilizacji, że może prowadzić do przestępstwa – jeśli pan Klusik o to się troszczy, to ma ku temu dobre historyczne podstawy.

Niedawno w Telewizji „Trwam” udzielił Pan znakomitego wywiadu nt. „układu wrocławskiego”… Proszę mi to dać na piśmie, że to był to znakomity wywiad (śmiech).

Damy na piśmie… Wróćmy do pytania – jednym z bohaterów jest pochodzący z Opola Grzegorz Schetyna. Czy sądzi Pan, że ten układ miał, bądź ma nadal, wpływ na sytuację w Opolu? Nie mam cienia wątpliwości, że tak jest, ale o tym w następnym odcinku. Bardzo dziękuję za rozmowę. Z reżyserem Grzegorzem Braunem rozmawiał Tomasz Kwiatek

Miliardy kar dla polskich przedsiębiorców, przez jeden dokument Kilkaset tysięcy przedsiębiorców w województwie mazowieckim powinno zapłacić po 10 tysięcy złotych kary. W całej Polsce ukaranych może być znacznie więcej. Z informacji do których dotarł reporter TOK FM wynika, że przedsiębiorcy, którzy w ubiegłym roku nie złożyli sprawozdania o odprowadzonych odpadach zapłacą ogromne kary. Większość z nich nie wie jeszcze, że będą musieli płacić. Wśród przedsiębiorców panuje opinia, że sprawozdanie muszą składać jedynie lekarze lub właściciele firm produkujący niebezpieczne odpady.

- Sprawozdanie muszą składać wszyscy, którzy produkują odpady i prowadzą ewidencję. Bez względu na to czy jest to ewidencja uproszczona czy ewidencja odpadowa – mówi Damian Milewski z Urzędu Marszałkowskiego w Warszawie i dodaje, że chodzi o najprostsze firmy.

- Właściciel sklepu spożywczego, który ma na przykład kartony po makaronie czy zupce musi te kartony posegregować i na podstawie kart przekazania odpadów, przekazać je specjalnej firmie, która zajmuje się utylizacją – dodaje Milewski i zapewnia, że zdecydowana większość przedsiębiorców nie ma pojęcia o tym obowiązku. W mazowieckim Urzędzie Marszałkowskim reporter TOK FM spotkał aptekarza, który przypadkiem dowiedział się, że powinien złożyć sprawozdanie i przyszedł poznać szczegóły.
–Mam dwa punkty w Warszawie dla których utylizacja za 2009 rok nie została ujawniona. Dowiedziałem się, że będę musiał zapłacić 20 tysięcy – mówił rozgoryczony aptekarz.

10 tysięcy i ani grosza mniej Ustawa sztywno i jednoznacznie określa wymiar kary. – Za brak sprawozdania przedsiębiorca musi zapłacić 10 tysięcy, jeśli spóźni się jeden dzień z zapłatą zgodnie z przepisami, to samo – mówi Damian Milewski, który dodaje, że ustawa nie pozwala na najmniejszą dowolność. – Jasno jest napisane, że marszałek wymierza karę. Nie ma słowa o tym, że może wymierzyć czy może zmusić pod groźbą kary do złożenia sprawozdania – cytuje przepisy ustawy Milewski. Aptekarz, który w Urzędzie Marszałkowskim dowiedział się o karze, pyta skąd tak ogromne kary. – Jeżeli ktoś ma dwadzieścia oddziałów, na przykład apteki, to łatwo wyliczyć jakie to mogą być pieniądze – mówi mężczyzna i dodaje, że dla wielu małych przedsiębiorstw może to oznaczać spore problemy.

Dentysta zrezygnował Jak się okazuje są już pierwsze “ofiary”. – Starsza dentystka z Łodzi nie złożyła sprawozdania i otrzymała karę. Dla kobiety, która przyjmowała pacjentów kilka razy w tygodniu dziesięć tysięcy to za dużo i musiała zamknąć gabinet – relacjonuje rzecznik łódzkiej Izby Lekarskiej Adrianna Sikora i dodaje, że takich przypadków jest więcej. Województwo łódzkie jako pierwsze zaczęło egzekwować prawo. – Wiemy o 170 karach. Złożyliśmy protest w Urzędzie Marszałkowskim – mówi Sikora i jak tłumaczy lekarze przedsiębiorcy czekają na jakieś racjonalne decyzje.

Miliardy kar… tylko na Mazowszu Liczby jasno pokazują jaka może być skala zjawiska. – Sprawozdania złożyło kilka tysięcy przedsiębiorców. Trzy tysiące sprawozdań przyszło po terminie, kolejne kilka tysięcy spraw jest w gospodarce odpadów, ale to jest pięć, może dziesięć procent wszystkich, którzy powinni złożyć sprawozdanie – wylicza Damian Milewski i sam przyznaje, że chodzi o ogromne kwoty pieniędzy. Z prostego rachunku wynika, że tylko województwie mazowieckim było by to kilka miliardów złotych.

TOK FM: -Gdyby działać zgodnie z prawem to…. Damian Milewski: -To kilkaset tysięcy przedsiębiorców powinno ponieść karę 10 tysięcy złotych

-Tylko w województwie mazowieckim -Tylko w województwie mazowieckim.

-Mieli ponad dwa tygodnie Pikanterii sprawie dodaje fakt, że nowelizacja ustawy o odpadach weszła w życie 12 marca 2010 roku i to ona wprowadziła kary za nie składanie sprawozdań. Jak się okazuje termin składania dokumentów w 2010 roku minął zaledwie 19 dni później. – Wszyscy, którzy w tym terminie nie zdążyli powinni zapłacić karę – mówi Milewski. Wielu przedsiębiorców do tej pory nie wie o tym obowiązku, ale prawdopodobnie będą musieli zapłacić. Jeśli do tej pory nie otrzymali decyzji to niestety nie oznacza, że jej nie będzie. Jak ustaliło TOK FM w województwie mazowieckim tymi sprawami zajmuje się zaledwie sześć osób i procedury mogą potrwać.

Zostało kilka dni 10 tysięcy to kwota za niezłożenie jednego sprawozdania. Ci którzy się nie pośpieszą mogą mieć 20 tysięcy do zapłacenia, bo termin składania dokumentów w tym roku mija już 15 marca. – Z tego co wiem trwają prace nad zmianą przepisów, ale dopóki obowiązują te regulacje za każdy rok to kolejne dziesięć tysięcy.

Źródło: Tokfm.pl

„Tygodnik Powszechny” nie był bezludną wyspą Książka Romana Graczyka pt. „Cena przetrwania? SB wobec „Tygodnika Powszechnego” była głośna na długo przed publikacją. Jej wydrukowania odmówiło wydawnictwo ZNAK, to samo, które jednak nie odmówiło druku książki Jana Tomasza Grossa pt. „Złote żniwa”. No tak, ale w pierwszym przypadku rzecz idzie o historię dotykającą samego środowiska „TP” i Znaku, a w drugim o naród polski. Jak się okazuje znacznie łatwiej jest godzić się na publikowanie oskarżeń pod adresem swojego narodu niż pod swoim. Tyle tytułem wstępnej dygresji. Sama książka Graczyka, niegdyś gorliwego dziennikarza „Tygodnika Powszechnego”, budzi we mnie tzw. mieszane uczucia. Z jednej strony cieszy mnie, bo jasno pokazuje to, o czym piszę od lat – każde środowisko katolickie działające publicznie i legalnie w warunkach PRL było poddane tym samym regułom gry. Nie było więc tak, że „Tygodnik” był czymś z definicji znacznie lepszym i czystszym niż np. PAX czy ChSS. Nie, i Graczyk o tym pisze – wszystkie te ośrodki były poddane inwigilacji SB i we wszystkich byli instalowani tzw. tajni współpracownicy. „Tygodnik” nie był na bezludnej wyspie, tylko działał w twardych realiach PRL, a oznaczały one ni mniej ni więcej tylko zgodę na kontakty z aparatem władzy, także z aparatem bezpieczeństwa. Tak PAX, jak i „Tygodnik” działały na tych samych zasadach. Dlatego budowanie legendy „Tygodnika” jako czegoś zupełnie wyjątkowego, lepszego, ba, jako wręcz jawnie antykomunistycznej opozycji – było zabiegiem typowo reklamiarskim i hucpiarskim. Z reguły „Tygodnik” żywił się na oblewaniu pomyjami konkurencji, głównie PAX-u. Tymczasem różnice pomiędzy oboma środowiskami były tak naprawdę – przynajmniej do końca lat 70. – niewielkie. Oba uznawały PRL za państwo polskie, oba akceptowały jałtański układ geopolityczny i przemiany społeczne, jakie miały miejsce po 1945 roku. Oba wreszcie były częścią systemu władzy – poprzez uczestnictwo w wyborach i reprezentację w Sejmie (po 1956 roku Znak miał więcej posłów niż PAX). Graczyk słusznie więc pisze, że „Tygodnik” nie był żadną opozycją polityczną. Owszem, podobnie jak PAX był opozycją światopoglądową, bo oba środowiska nie uznawały marksizmu, ale nie polityczną.

Tyle o plusach tej książki. Teraz o minusach. Po pierwsze, jest ta książka produktem swoiście pojętej „szkoły” historycznej polegającej na upojeniu aktami SB. Taka szkoła dominuje wśród młodych historyków IPN. Niby zarzekają się, że prowadzą wnikliwą analizę źródeł, ale to nieprawda – wierzą w te akta niczym w Ewangelię. I nie chodzi tutaj o to, czy tam coś fałszowano czy nie, czy nie zmyślano. Chodzi o coś zupełnie innego – te akta to jest bardzo niebezpieczna pułapka metodologiczna. Graczyk, jak się wydaje, w pułapkę tę wpadł. Nieraz jest to śmieszne. Kiedy analizuje na wielu stronach spotkania Mieczysława Pszona (nota bene działacza obozu narodowego) z kapitanem SB, i rozważa, czy koniak, który za każdym razem był wymieniany w raporcie jako zakup – był pity na miejscu, czy raczej zabierany przez Pszona – to pachnie to kabaretem. Mój Boże, a nawet jak był zabierany, to co? Pszon był ważną osobistością w „Tygodniku” i został oddelegowany do kontaktów z SB. Takich kontaktów wtedy nie można było odmówić – zwyczajnie. Praktyka była taka – osoba, która się spotykała na bieżąco informowała swoje kierownictwo o ich przebiegu. Z reguły były to sprawy rutynowe (owe słynne nastroje w środowisku). Kiedy powstawało jakieś napięcie uruchamiano kontakty czysto polityczne (z władzami PZPR). Po takich kontaktach zostawały całe teczki dokumentów. Dzisiaj bardzo często ludzie wyznaczeni przez swoich dawnych szefów do kontaktów z SB są uznawani przez „wściekłych” za TW. Sęk w tym, że ich szefowie już nie żyją i nie mogą potwierdzić tego faktu – no i delikwent zostaje z piętnem „kapusia”. Sam znam kilka takich przypadków. Nie wiem, na jakim tle doszło do rozejścia się dróg Graczyka i „Tygodnika”. Być może jest to jakaś zemsta za coś, czego nie wiemy. Do tego rewanżu użył Graczyk akt SB, użył ich przeciwko np. Mieczysławowi Pszonowi, który po wojnie miał karę śmierci i przesiedział w więzieniu stalinowskim 8 lat. Użył akt, z których nie wynika w żadnym momencie, że był świadomym TW. Tak działo się i dzieje się od wielu lat – młodzi, którym nie dane było przeżyć tamtych czasów sadzają na ławie oskarżonych ludzi, którzy przeszli piekło. To się nazywa chińska rewolucja kulturalna w polskim wydaniu. Wszystko zaś oczywiście w imię „prawdy” i „sprawiedliwości”. Jan Engelgard
http://sol.myslpolska.pl

Mosad porwał na Ukrainie palestyńskiego inżyniera Palestyński inżynier, który w tajemniczych okolicznościach zniknął z pociągu na Ukrainie, jest przetrzymywany w Izraelu i mógł zostać porwany przez funkcjonariuszy służb specjalnych tego państwa – podejrzewa agencja ONZ do spraw uchodźców. 42-letni Dirar Abu Sisi przepadł bez wieści 19 lutego po tym, jak wsiadł w Charkowie do pociągu jadącego do Kijowa – przyznało ukraińskie MSW. Palestyńczyk starał się na Ukrainie o obywatelstwo, ponieważ jego żona jest Ukrainką. Rzecznik ukraińskiego biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców Maksym Butkewycz poinformował, że Sisi był widziany w izraelskim areszcie wkrótce po swoim zniknięciu. Agencja ONZ podejrzewa, że został porwany wskutek współdziałania ukraińskich i izraelskich służb. Izraelska organizacja HaMoked broniąca praw Palestyńczyków podaje, że Abu Sisi został przewieziony do aresztu Szikma pod Aszkelonem. Władze Izraela i Ukrainy odmówiły komentarza w sprawie domniemanego porwania.

Żona zaginionego mężczyzny Weronika Abu Sisi twierdzi, że izraelski Mosad porwał jej męża, by dokonać sabotażu w jedynej elektrowni w Strefie Gazy, w której Abu Sisi pełnił ważną funkcję. – Ja nie podejrzewam, ja mam pewność. To strategiczny obiekt, a mój mąż był mózgiem tej elektrowni – twierdziła w rozmowach z dziennikarzami. Jak podkreślała, nie angażował się w politykę ani nie był członkiem żadnej grupy stosującej przemoc, a w elektrowni pracował od 10 lat, na długo przed przejęciem przez Hamas władzy w Strefie Gazy Źródła w Gazie twierdzą jednak, że Sisi był wicedyrektorem elektrowni, a takie stanowisko jest zarezerwowane wyłącznie dla ludzi starannie dobranych przez Hamas. W styczniu władze Strefy Gazy oświadczyły, że turbiny elektrowni zostały przystosowane do używania przemycanego z Egiptu zwykłego oleju napędowego, by uniezależnić jej pracę od dostaw oleju opałowego z Izraela. Sisi ma sześcioro dzieci, jest obywatelem Jordanii.

http://palestyna.wordpress.com

Słońce i Księżyc winne tragedii w Japonii? Na Ziemi zaczęła się burza magnetyczna. To właśnie ją naukowcy obwiniają za katastrofalne trzęsienie ziemi w Japonii – informuje newsru.com. Badacze wskazują także na niekorzystne dla nas położenie Księżyca i nadmierną aktywność Słońca, które mogły przyczynić się do tragedii w Japonii. Jak wskazuje indeks Kp, który służy do pomiarów zaburzeń ziemskiego pola magnetycznego, na Ziemi zaczęła się burza magnetyczna. Wartość Kp wzrosła wczoraj wieczorem do poziomu wskazującego na burzę, następnie obniżyła się, a w piątek rano znów wskazywała wartości alarmujące – wytłumaczyli naukowcy z National Oceanic and Atmospheric Administration (NOAA) z USA. Do Ziemi „doleciał” jeden z głównych wybuchów, które miały miejsce na Słońcu w ostatnich tygodniach – wyjaśniła Irina Mjakowa, z instytutu kosmofizycznego Rosyjskiej Akademii Nauk. Uspokoiła także, że burza na Ziemi na szczęście nie będzie silna. Ostatnio w ciągu pięciu dni na Słońcu odnotowano ponad 70 słonecznych wybuchów. W nocy z 9 na 10 marca na Słońcu zanotowano drugi co do wielkości wybuch w ciągu ostatnich lat. Był tylko trzy razy mniejszy niż rekordowy sprzed czterech lat. Rosyjscy eksperci są przekonani, że burza magnetyczna i położenie Księżyca mogły być przyczyną trzęsienia ziemi i tsunami w Japonii. Księżyc obecnie jest najbliżej Ziemi od 10 lat – w odległości zaledwie 350 tysięcy kilometrów. Jego waga ma wpływ na litosferę Ziemi, uważają naukowcy. Słońce również jest w szczycie swojej aktywności z kilku lat, niedawny wybuch na gwieździe spowodował burze magnetyczne na Ziemi. Według rosyjskich naukowców Sachalin i Wyspy Kurylskie są teraz najbardziej narażone na trzęsienia ziemi. Zastępca dyrektora Instytutu Fizyki Ziemi RAN powiedział, że trzęsienie ziemi w Japonii można było przewidzieć, bo w poprzedzającym je tygodniu dochodziło już do słabych wstrząsów. Ogromne trzęsienie ziemi o sile 8,9 w skali Richtera miało miejsce w Japonii o godzinie 14.46 miejscowego czasu. Największe szkody spowodowała jednak wielka fala tsunami wywołana trzęsieniem, która wdarła się w głąb lądu. Fala w początkowej fazie osiągnęła około 10 metrów wysokości. Po pierwszej fali pojawiły się kolejne. To największe trzęsienie w Japonii od 140 lat. (TSz)

http://wiadomosci.onet.pl/

Unia trzech prędkości Kanclerz Angela Merkel i prezydent Nicolas Sarkozy nie zmarnowali czasu od poprzedniego unijnego szczytu z 4 lutego. Wtedy wyciągnięty jak królik z kapelusza pomysł paktu dla konkurencyjności mający ujednolicić rygory polityki finansowej państw strefy euro wywołał szok. Niektórzy politycy, w tym Donald Tusk i Viktor Orban, przestrzegali, że ten pakt oznacza powstanie Europy dwu prędkości. Ale nawet wielu z tych, którzy uznawali racje Paryża i Berlina, oczekiwało, że w szczytach państw strefy euro będą uczestniczyć – jako obserwatorzy – kraje, gdzie wciąż obowiązuje narodowa waluta. Ponad miesiąc później kolejne spotkanie w sprawie paktu odbyło się jednak wyłącznie w ekskluzywnym gronie państw strefy euro. Decydująca okazała się opinia przewodniczącego Unii Hermana Van Rompuya, który zgodził się na harmonogram nakreślony w Berlinie i Paryżu. Godząc się na szczyty ekonomiczne eurogrupy Van Rompuy przyjął do wiadomości, że zasada consensusu między wszystkimi państwami Unii i tak de facto nieobowiązująca od lat – jawnie odchodzi do lamusa. Co więc pozostaje takim krajom jak Polska, które chcą zachować kontakt z europeletonem? Po pierwsze, podkreślać, że część standardów z katalogu rygorów zawartych w pakcie dla konkurencyjności Polska już spełnia. Po drugie, brać za dobrą monetę niejasne obietnice mówiące o tym, że w przyszłości będziemy uczestniczyć w szczytach eurolandu. Choć i tak nie zmieni to faktu, że wciąż nie wiemy, jak długa jest to perspektywa, i czy kandydaci do strefy euro będą mieli prawo głosu. Mimo to premier Donald Tusk zasugerował w piątek, że moglibyśmy uczestniczyć w planowanym na 24 i 25 marca przyjęciu katalogu zasad dyscypliny finansowej państw eurolandu. Wiele stolic po cichu liczy jednak na to, że ujednolicenie polityki finansowej 17 państw UE będzie trudniejsze i żmudniejsze niż to się duetowi Sarkozy – Merkel wydaje. Ale to opinie anonimowe, bo nikt nie zamierza się narazić na opinię nieprzyjaciela eurostrefy. A jeszcze mniej polityków chciałoby przyznać, że na naszych oczach doszło jednak od podziału Unii na trzy grupy krajów. Klub strefy euro z Niemcami i Francją na czele, w którym wypracowywane będą strategiczne decyzje ekonomiczne Unii. Klub kilku outsiderów, takich jak Polska i Dania, którzy starają się jak najmniej oddalać od państw strefy euro. Wreszcie klub takich państw jak Wielka Brytania czy Czechy, które dumnie chcą iść swoją drogą. Jak długo jeszcze będzie to jedna Unia w jej dawnym kształcie? Semka

Zakotłowało się

1. Po ogłoszeniu w ostatni wtorek przez rząd Tuska projektu zmian w systemie emerytalnym, w środowisku ekonomistów zawrzało. Rada Ministrów przyjęła bowiem redukcję składki przekazywanej do OFE z 7,3% do 2,3%, czego się spodziewano ale późniejszy jej wzrost nastąpi tylko do poziomu 3,5%, a nie do 5% jak obiecywał główny strateg rządu, Minister Michał Boni. W tej sytuacji nawet wprowadzenie ulgi podatkowej od 4% wydatków na dodatkowe ubezpieczenia emerytalne i to już w 2012 roku, nie osłabiło krytyki jaka pojawiła się po tych decyzjach rządu.

2. Najostrzej zaatakował prof. Balcerowicz, który już od paru miesięcy ostro krytykuje rząd Tuska. Jego fundacja FOR kilka miesięcy temu u zbiegu ulic Marszałkowska i Aleje Jerozolimskie w Warszawie zawiesiła zegar długu publicznego, który bije po oczach tak szybko zmieniającymi 12 cyframi, że dla wielu tych ,którzy codziennie na niego patrzą, musi być szokiem, w jakim tempie zadłuża się nasze państwo. Prof. Balcerowicz zdecydował się jednak bić w rząd Tuska jeszcze mocniej. Na środowej konferencji prasowej powiedział, że rząd zdecydował się na demontaż najważniejszej po roku 1989 reformy w Polsce i zapowiedział opublikowanie w najbliższym czasie „ białej księgi czarnej propagandy” w sprawie reformy emerytalnej. Wydaje się, że Tusk właśnie krytyki ze strony Balcerowicza boi się najbardziej. I wcale nie chodzi o jej merytoryczną zawartość ale o to, ze dla większości polskiego establishmentu, Balcerowicz jest swoistym guru. Do tej pory ślepo wierzyli Tuskowi, a teraz Balcerowicz mówi im, że Tusk ich zwyczajnie oszukuje. Stąd próba przeforsowania prac nad projektem zmian w systemie emerytalnym tylko na jednym posiedzeniu Sejmu, tak aby przewalająca się przez media krytyka była możliwie jak najkrótsza, żeby ten Balcerowicz miał jak najmniej czasu na mieszanie ludziom w głowach.

3. Ale nie tylko Balcerowicz w tej sprawie ostro krytykuje rząd. Profesor Krzysztof Rybiński były wiceprezes NBP , zapowiedział złożenie pozwu zbiorowego przeciwko rządowi Tuska jeżeli zaproponowane zmiany zostaną uchwalone przez Parlament. Ostro protestują także zasiadający w Komisji Trójstronnej przedstawiciele pracodawców i związków zawodowych, którzy wystąpili do rządu z uzgodnionym wspólnie stanowiskiem (co się niezwykle rzadko zdarza w tej komisji) ale ich postulaty zostały całkowicie pominięte w przedłożeniu rządowym. Do tej gorącej debaty dołączył także Prezydent Komorowski, u którego dzisiaj właśnie odbywa się ekspercka dyskusja na temat zmian w OFE z udziałem ekonomistów, praktyków gospodarczych i polityków społecznych, wśród których są zarówno zwolennicy jaki przeciwnicy proponowanych zmian. Rozsądną propozycję zgłosił do Marszałka Schetyny PiS, aby w sprawie zmian w systemie emerytalnym odbyło się wysłuchanie publiczne. Skoro zaproponowane przez rząd Tuska zmiany w systemie emerytalnym naruszają swoista umowę społeczna zawartą juz w tej chwili z 15 milionami ubezpieczonych w OFE, to takie wysłuchanie dałoby możliwość przynajmniej niektórym z nich, zabrania głosu w sprawie swoich przyszłych emerytur.
4. Donald Tusk jednak doskonale wie, że z tej debaty nie może wyjść zwycięsko, wie że im ona dłużej będzie trwała, tym więcej ze słupków poparcia będzie traciła Platforma, i dlatego wszelkimi sposobami będzie się starał aby trwała ona możliwie jak najkrócej Po zapowiedzi zmian w systemie emerytalnym (co miało przecież miejsce pod koniec grudnia) wokół Platformy, zakotłowało się i poparcie dla niej zjechało przynajmniej o kilkanaście punktów procentowych. Teraz Tuskowi już chodzi tylko o to, żeby w jakiś sposób to zjeżdżanie po równi pochyłej zatrzymać. Ale skoro jak stwierdził sam Tusk "wajcha została przestawiona" to chyba tego zjazdu już nie uda się zatrzymać

Zbigniew Kuźmiuk

Widziałem kiedyś szczęśliwe świnie

1. Czy świnie w pańskim gospodarstwie są szczęśliwe?

- zapytał szwedzki europoseł Carl Schlyter alzackiego rolnika, który na konferencji w Europarlamencie opowiadał o tym, jak hoduje świnie w swoimgospodarstwie w warunkach dobrostanu. Rolnik nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć...

2. A ja widziałem kiedyś szczęśliwe świnie.Szczęściem dla nich była zawsze ta chwila, gdy widłami wrzucałem im do chlewa świeżą słomę. Roznosiły ją w zębach po chlewie, tarzały się w niej i pokwikiwały radośnie. I bardzo też lubiły, gdy się je wypuszczało z chlewa na wybieg, a w gorący dzień uwielbiały polewanie zimną wodą.

Bo świnie to niespotykane wręcz czyściochy.

3. Świnie rzecz jasna bardzo lubiły też dostawę karmy do koryta. Widok gospodarza z kubłem wprawiał je w gwałtowne ożywienie, ale tez wzbudzał chęć rywalizacji o najlepszy dostęp do koryta. Odpychały jedna drugą ryjem, byle tylko dopaść do napełnionego koryta i jak najszybciej się nachapać. Bo świnie wykazują wiele podobieństw do ludzi. Obżerają się jak ludzie, tuczą się szybko, dostają nadwagi, łatwo dopada je zawał, zabija je stres,  Świnie wiezione do rzeźni nierzadko padają trupem ze stresu i przerażenia, zanim zajmie się nimi rzeźnik. Świnie też, gdy się nudzą, to się nawzajem gryzą. Zamknięte i stłoczone w ciasnym chlewie, pozbawione wybiegu, odgryzają sobie z nudów uszy i ogony. Ludzie zamknięci, stłoczeni, pozbawieni wolności też to robią. W więzieniu z nudów jeden dokucza i dogryza drugiemu. Zresztą nie tylko w więzieniu.

4. W kuble trzy razy dziennie wśród kwików wylewanym do koryta były parowane ziemniaki, zmieszane ze śruta zbożową, rozcieńczone woda. Z czasem pojawiły się kupowane w geesie dodatki, jakieś witaminizowane polfamixy.

Parowanie ziemniaków – tysiące takich parników wyszło spod moich rąk. Na rozpałkę szła słoma, potem kawałki drewna, a na koniec szufla węgla i parnik buzował, parował i gwizdał niczym lokomotywa! Potem łapało się go za uszy, przewracało kocioł w dół i parujące ziemniaki wylatywały do koryta. Sypało se na nie plewy z koniczyny lub seradeli, wiadro śruty zbożowej albo dwa, po czym odbywała się wcale nielekka robota pod tytułem "tłuczenie parnika". Chodziło o tłuczenie i rozdrobnienie nie samego blaszanego parnika oczywiście, lecz jego uparowanej zawartości. Mięśnie musiały pracować przy tym krzepko. Zimą przy rozpalonym parniku chętnie gromadziły się zziębniete koty. Chodziły potem z przypalonymi futrami. Palikoty...

5. Świnie to zwierzęta nie tylko czyste, a też inteligentne. Ale cóż, zamknięte przez większość swego krótkiego(6-9 miesięcy) życia w chlewie, nie miały przeważnie szans na rozwój i zademonstrowanie swoich zdolności. Nasuwa mi się skojarzenie z rybami, które według powszechnej opinii są głupie, o czym rzekomo świadczy brak głosu. Ale spróbujże człowieku wsadzić głowę do wanny i wydać głos. Tylko woda zabulgoce, a ty zrozumiesz, jaki ryby mają problem.

Podobnie fałszywa jest opinia o rzekomej głupocie świń. Gdyby człowieka od urodzenia trzymać w chlewie, nie wypuszczać na świat i zorganizować mu rytm życia składający się z żarcia i ze spania, inteligencji też by nie rozwinął i nie tylko, że by nie wynalazł prochu, ale nawet kamienia łupanego ie wyciosał. 

6. Świnie mające cokolwiek wolności okazywały wdzięczność. Potrafiły chodzić za człowiekiem, odprowadzać gospodarza w pole, czekać na niego z utęsknieniem, aż wróci. Zupełnie jak psy. Film "Bebe - świnka z klasą" nie był wcale przesadzony. Świnie potrafiły też sprytnie coś spsocić, na przykład wejść do piwnicy, gdzie składowane były warzywa i spałaszować spory zapas marchewki albo też na przykład powyjadać jajka w kurniku.

Ale to się zdarzało rzadko, bowiem większość świń żyła krótko i umierała młodo.

7. Pamiętam takie zdarzenie – sprowadziłem krowy z pastwiska, ledwie szły z wymionami ciężkimi od mleka, uwiązałem je w oborze, poszedłem po kubeł, wracam, zaczynam doić – nie ma mleka! Wymiona puste. Ki diabeł - niemożliwe... Sytuacja powtarza się drugi, potem trzeci raz. Zgadliście państwo co się stało? Tak - świnie! Trzy wolno biegające po podwórko świniaki (teraz w Unii mówimy o takich free-walking pig) wpadły na chwilę do obory, ucapiły się krowich wymion i wydoiły w mig, a potem w te pędy uciekały z obory. Przyuważyłem je, jak uciekały, z ryjami ociekającymi mlekiem. Takie to były szelmy! Potrafiły tez czasem zrobić gorszą rzecz – upolować kurę. Kura indywidualistka (pisałem o takich) potrafiła czasem wfrunąć do chlewa, żeby wydziobać sobie jakieś resztki świńskiej karmy z koryta. albo też na słomie w kącie chlewa znieść jako na osobności. Zazwyczaj nic się nie działo, świnie nie zgłaszały zastrzeżeń co do wizyty kury, ale zdarzały się i takie świnie, które tylko czekały, aż im w chlewie wyląduje jakaś kura. Chwytały ją wtedy zębami za skrzydła albo za nogi, w sekundę rwały na strzępy i zjadały na surowo ze smakiem. Tym razem ryje nie białe były od mleka, tylko czerwone od krwi. Zakrwawione ryje i kurze pióra rozrzucone w chlewie świadczyły o dokonanym przed chwilą przestępstwie.

8. Człowiekowi od ze strony świń na ogół nic nie groziło. Świnia nie mogła człowieka ani kopnąć jak koń, ani trzasnąć rogami jak krowa. Piszę – na ogół nic nie groziło – bo jednak na starą maciorę, leżącą w chlewie z prosiakami trzeba było uważać. A nawet nie tyle na maciorę, co na prosiaki. Gdyby któremuś człowiek niechcący nadepnął na ogon i prosię zapiszczało, to maciora potrafiła się nawet rzucić na człowieka z ryjem i zębami i poważnie poturbować. Zdarzały się takie wypadki. No i stare knury tez potrafiły rzucić się z zębami na gospodarza. Też lepiej było obchodzić się z nimi ostrożnie i nie prowokować agresji, bo siły było u takiego knura prawie jak u byka. W sumie jednak świnie to chodząca łagodność i ludziom krzywdy nie czyniły. Niestety nie mogły w tym zakresie oczekiwać wzajemności.

9. I tu przejdę do rzeczy mniej przyjemnych. Dobrostan świń nie trwał wiecznie. Świnie pewnie myślały, że gospodarz jest dla nich taki dobry, że zawsze będzie im wrzucał słomę i przynosił kubeł. Ludzie też czasem popełniają ten błąd, sądząc na podstawie powtarzających sie zdarzeń, że tak już będzie zawsze. Niestety któregoś dnia gospodarz zamiast z kubłem, przychodził do chlewa z siekierą za plecami. Nigdy nie zabijałem świni osobiście, ale parę razy asystowałem przy tym przykrym dziele. Jeśli cios obuchem był celny, a nóż szybko trafił w aortę, wszystko trwało krótko, może dwie minuty, a ogłuszona świnia może nawet nie wiedziała, że uchodzi z niej życie. Mimo wszystko to wyprowadzanie świni z chlewa na egzekucje, patrzenie na ostatnie chwile jej życia pozostało mi wspomnieniem dość ponurym.

10. Ale i tak świnia zabijana w gospodarstwie wygrywała los na loterii. Gorzej miały te sprzedawane na punkcie skupu. Trzeba je było zapędzić do klatki, a świnia przeczuwając swój los chciała tam wejść, wlokło się ją więc za uszy i ogon, juz były pierwsze nerwy i stres. Potem jazda wozem na punkt skupu, oczekiwanie na wyładunek, czasem wiele godzin, potem wpędzanie na wagę, spędzanie z niej, później wpędzanie na rampę samochodu wśród bicia i wrzasku naganiaczy. No a potem samochód odjeżdżał do rzeźni. Co tam się z nimi działo, ile jeszcze godzin czekały w kolejce po śmierć w bezsilnym w przerażeniu - tego chyba wolę nie wiedzieć, nie myśleć o tym. Pamiętam tylko opowieść o tym, że BOR-owcy, ochraniający Gierka, przed jego wizyta w zakładach mięsnych w Rawie obeszli w ramach zabezpieczenia terenu cały zakład, w tym ubojnię. I jeden z tych tęgich chłopów, jak zobaczył co się dzieje na tym uboju - zemdlał, runął jak długi na posadzkę... Zresztą była przecież całkiem niedawno afera, że żywe jeszcze świnie, z poderżniętymi gardłami, wrzucane były do kadzi z gorąca wodą.

11. My ludzie mówimy nierzadko o sobie nawzajem - świnia, ześwinił się ktoś, albo upił sie jak świnia, chć świnie - zaręczam - nie upijają się wcale.  Pewien polityk z odciętym świńskim łbem paradował, żeby tym świńskim łbem obrazić przeciwników, choć bardziej obrażał własnym. Przemawia przez nas syndrom pogardy kata dla ofiary. Pogardzana świnię łatwiej zabić.

12. A ja dziś nie mam świń i mój brat rolnik też ich od dawna już nie ma w swoim gospodarstwie. Kiedyś w małych chłopskich gospodarstwach świń było mnóstwo. Swoim życiem i śmiercią dawały właścicielom radość, pracę no i przyzwoity dochód. A dziś nie dają nic. Niejeden rolnik wyhodował świnie, sprzedał, a kupiła je świnia, która je zabrała i nie zapłaciła... Chów świń w chłopskich gospodarstwach się kończy. Zostaną tylko wielkie fermy przemysłowe, amerykańskie, niemieckie i duńskie, żelazne kojce, betonowe podłogi, gdzie już nie ma świeżej słomy, nie ma wybiegu, nie ma choćby krótkich chwil świńskiego szczęścia. Tam nawet nie ma juz świń. Jest tylko tuczony, faszerowany antybiotykami surowiec mięsny. Żywiec. Smacznego... Janusz Wojciechowski

Tuska metoda małych krętactw Donald Tusk, premier rządu RP, wystąpił jako publicysta „Gazety Wyborczej”. Niestety, jak wszyscy jej publicyści, nierzetelny. Redaktor naczelny gazety, Jarosław Kurski, dumny z pozyskania tak lubianego autora, reklamuje jego tekst z emfazą, że oto oskarżany o nieróbstwo lider PO sypie tutaj twardymi faktami, dowodzącymi, iż jego rząd wcale nie jest bezczynny. Tego artykułu i zawartych w nim konkretów, zapewnia redaktor Kurski, krytycy rządu nie mogą nie brać pod uwagę. No, chyba, że nie mają dobrej woli. No, ale przecież liczyć na ich dobrą wolę byłoby „dziecięcą naiwnością”. Tym retorycznym sposobem redaktor Kurski z góry załatwia sprawę: kto teraz się nie podpisze pod jego opinią, że Tusk udowodnił, iż jego rząd reformuje, zmienia, naprawia i poprawia, a jedyny jego problem polega na tym, że z wiedzą o dokonywanych reformach „nie próbował się przebić do mediów” (!) ten jest pełnym złej woli pisowcem. A ujadania wrażych pisowców czytelnik „Gazety wyborczej”, jako człowiek na poziomie, nie bierze pod uwagę. Retoryka dla tej gazety klasyczna i można ją analizować co najwyżej jako zjawisko socjologiczne, ale już to dawno temu zrobiłem w „Michnikowszczyznie” i nie widzę powodu się powtarzać. Mimo iż p. o. Michnika zasadniczo już dyskusję nad tekstem premiera w ten sposób zamknął, pozostawiając sobie furtkę do ewentualnego zamieszczenia jakichś łagodnych polemik, które uzna arbitralnie za powodowane „dobrą wolą”, jednak w tekst premiera zerknąłem. Jest on rzeczywiście dobrą egzemplifikacją „metody Tuska”. Tylko że nie jest to żadna metoda „małych kroków”, tylko metoda małych kłamstewek. Weźmy jeden przykład, najświeższy − sprawa OFE. Donald Tusk stwierdza, że OFE w obecnym kształcie dalej funkcjonować nie mogły, i że stwarzały zagrożenie dla wypłaty bieżących emerytur. Dlatego on musiał podjąć decyzję o ich zreformowaniu, i że alternatywą dla tej „reformy” była tylko decyzja o likwidacji OFE. Mówiąc szczerze − jeśli tak, to właśnie lepiej byłoby OFE zlikwidować. Tusk bowiem wcale ich w żaden sposób nie zreformował. Tusk tylko od nich pod przymusem pożyczył grube pieniądze z tego, czym miały obracać na pożytek przyszłych emerytur. Te pieniądze, zamiast do kasy OFE, pójdą do kasy ZUS, który wypłaci je na bieżące emerytury. Ponieważ ZUS nie ma na wypłatę bieżących świadczeń, gdyby Tusk nie wydębił tych pieniędzy z OFE, musiałby je dla ZUS pożyczyć na rynku finansowym drukując obligacje, co trzeba by wpisać do długu publicznego (a „pożyczki” od OFE do rachunków na okoliczność „progów ostrożnościowych” wliczać nie trzeba – i tu jest sedno całej „reformy”). Jednak OFE nie zostały całkiem obrabowane – w końcu to jeszcze nie Birma. Za pieniądze, na których rząd położył rękę, dostają swego rodzaju skrypt rekwizycyjny i obietnicę, że w określonym czasie państwo polskie skrypt ten wykupi. Ogółem, rząd na podstawie tej „reformy” pożyczy 190 miliardów złotych, a oddać będzie trzeba 226 miliardów. Słowem, przepraszam, że się powtarzam, ale chcę to powiedzieć tak dobitnie, żeby nawet wybitni publicyści „Gazety Wyborczej” zrozumieli: nie ma tu mowy o żadnej zmianie. To tylko jeszcze jedna sztuczka kreatywnej księgowości, krótkoterminowa pożyczka poza budżetem, którą następne rządy będą musiały spłacać z procentem. Tak więc Donald Tusk zwyczajnie wciska czytelnikom „Gazety Wyborczej” ciemnotę, a Kurski robi za klasycznego, balcerowiczowskiego barana, który albo świadomie uczestniczy w manipulacji, albo jest głupszy nawet od własnej gazety. Bo nawet jego własna gazeta zaledwie dwa dni wcześniej zamieściła komentarze ekspertów, którzy, jedni z lękliwą oględnością, inni, jak Stanisław Gomułka, bez ogródek, dokładnie objaśnili streszczony powyżej sens całej operacji OFE, wraz z podanymi wyżej liczbami. Może redakcyjny substytut Michnika, podobnie jak sam Michnik, po prostu działu ekonomicznego nie czyta z powodów zasadniczych? Bo gdyby czytał i rozumiał, nie mówię już o niczym innym, ale gdyby przeczytał i zrozumiał tylko to, co na ten temat publikowała sama „Wyborcza”, nie mógłby wmawiać czytelnikom, że Donald Tusk rozprawia się skutecznie z mitem, jakoby nie reformował. I tak dalej. Tusk sypie procentami i milionami jak niegdyś partyjni specjaliści od propagandy sukcesu, ale w każdym niemal akapicie prześlizguje się nad jakimś „ale”. Owszem, statystycznie płace nauczycieli wzrosły, za to gwałtownie ubyło szkół, a poziom istniejących wyznaczają stale obniżane minimalne wymogi promocji; w kontekście faktów zapewnienia Tuska o inwestowaniu w edukacje są po prostu kpiną w żywe oczy. Owszem, wydajemy pieniądze unijne i budujemy za nie drogi, ale budujemy je bez sensu, to znaczy, tam, gdzie nakazywała polityka i gdzie było łatwiej, skutkiem czego rozrzucone po kraju odcinki się nie łączą ze sobą.  Owszem… zaraz, zaraz… szukam jeszcze jakiegoś konkretu, i już go nie ma. Jest jeszcze o ułatwieniu prowadzenia żłobków i przedszkoli i wydłużeniu urlopów macierzyńskich, a reszta artykułu, w którym premier „składa raport z dokonań” to już tylko czysta retoryka („uważnie słuchałem głosów krytyki…” „rozumiem niecierpliwość młodych…” trwa „mozolna praca… zmieniania przepisów utkanych w dziesiątkach ustaw” „Polakom, należy się trochę europejskiej normalności” etc) oraz jakże charakterystyczna dla Tuska ucieczka od „tu i teraz” do zapowiadania, co będzie („będzie reforma emerytur mundurowych, która właśnie jest konsultowana..”, będą też kolejne dotacje z UE − „ok. 233 mld zł”…). I to pomimo, że obietnicom i wizji przyszłych cudów poświęcony ma być kolejny artykuł, za tydzień. No, tu akurat sukces jest gwarantowany. Co jak co, ale obiecywanie, rozściełanie fantasmagorii i snucie wizji nadchodzących cudów idzie Tuskowi jak z płatka, w to nikt chyba nie wątpi. Całe szczęście, że poszedł w politykę, bo gdyby chciał się profesjonalnie zająć pisaniem fantastyki, musiałbym ze wstydem ustąpić mu pierwszeństwa nie tylko ja, ale nawet Sapkowski. Już sobie na ten artykuł za tydzień ostrzę zęby. A jeszcze bardziej ostrzę sobie zęby na to, co z tym dzisiejszym zrobią Rybiński, Balcerowicz czy wspomniany Gomułka. Jeden tylko przykład metody Tuska, sprawa OFE, pokazuje, jak szerokie dostają tu pole do popisu. O sprawach najważniejszych, żywotnych dla państwa − długu, praktycznej likwidacji armii, krańcowej dekapitacji infrastruktury kolejowej i energetycznej i temu podobnych nieprzyjemnych sprawach ani słowa. O utratę podmiotowości na arenie międzynarodowej w kontekście „śledztwa” po Smoleńsku nie pytam, skoro artykuł wyraźnie ma się ograniczać do podsumowania dokonań rządu w gospodarce − ale w takim razie byłoby na miejscu na przykład wytłumaczenie się przez premiera z postępowania jego gabinetu w sprawie kontraktu gazowego. Interesuje mnie zwłaszcza to, dlaczego po zablokowaniu przez Komisję Europejską niekorzystnego dla Polski kontraktu i, de facto, ocaleniu nas przed dyktatem „Gazpromu”, premier Tusk pozwolił sobie na bardzo nieprzyjazny gest wobec komisarza Guntera Oettingera, odmawiając mu demonstracyjnie informacji o szczegółach negocjacji (choć i tak za kilka miesięcy musiał mu je przekazać) co bardzo postrzeganiu Polski w KE zaszkodziło. (A przy okazji dobitnie zadało kłam szeptanej propagandzie rządu, jakoby podpisując i zarazem inspirując Komisję do zablokowania sprawy tak sprytnie i makiawelicznie z Ruskimi zagrał.) Przepraszam czytelnika, wiem, że to szczegół, ale niezwykle istotny, a jakoś umykający uwadze. Jak mawiał pewien stary złodziej, kto chce świsnąć proboszczowi z tacy talara, musi najpierw na nią rzucić grosz. Tym retorycznym groszem jest tutaj wyliczenie „co się nie udało”. Ponieważ, jako się rzekło, o sprawach zasadniczych premier milczy, wychodzi jakoś tak, że co się nie udało, to przez innych. Nie udało się zmniejszyć zatrudnienia w administracji, ale prezydent zawetował ustawę, która nakazywała jej odchudzenie o 10 procent. Faktycznie zawetował, ale od czasu tej ustawy biurokracja rządowa rozrosła się o 30 procent, więc nie w wecie problem. Nie udało się na kolei, ale odpowiedzialne za to osoby straciły stanowiska. Guzik prawda, odpowiedzialny za to minister Grabarczyk może być stanowiska pewny, bo masowo zatrudniając działaczy PO zbudował sobie silną pozycję w wewnątrzpartyjnej układance, która dla Donalda Tuska ma nadrzędne znaczenie, przed sprawami kraju − wyleciał zamiast niego wiceminister, który akurat nie odpowiadał wcale za rozkłady jazdy ani za zarządzanie taborem, tylko za gospodarkę nieruchomościami, ale tylko jego można było wylać, bo był z PSL. I tak dalej. Jak dla mnie, wystarczy, na pewno będą się do tego artykułu odnosić inni. Redaktorowi Kurskiemu można pogratulować nowego publicysty − pisze, jako się rzekło, nie lepiej niż dotychczasowi, ale na pewno ma przyciągające uwagę nazwisko. Premierowi gratulować nie ma czego. Można co najwyżej podziękować za sukcesy, które tak pieczołowicie stara się zebrać i wyliczyć. Co do mnie, od dawna przekonuję, że na to podziękowanie już najwyższy czas i każdy kolejny tydzień zwlekania to ogromne szkody dla nas wszystkich. RAZ


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
385 SPC Lab 03 LQR id 36426
Foucault Nadzorować i karać Część I S 14 157, 274 385
Księga 1. Proces, ART 385 KPC, 1999
02 Wzmacniacze operacyjneid 385 Nieznany (2)
KSH, ART 385 KSH, I CSK 329/07 - wyrok z dnia 13 grudnia 2007 r
385 3
385
20030902201400id$385 Nieznany
385
385 Manuskrypt przetrwania
28 377 385 New Bohler PM HSS with Excellent Hot Hardness
385
385
385 rozporzadzenie rm z dnia 7 grudnia 2004 r
385
385 2

więcej podobnych podstron