801

Rozłam w kapitule! Przełożony generalny odwołuje się do Rzymu! Idzie oczywiście o właśnie zakończoną kapitułę generalną Instytutu Dobrego Pasterza.  Czytam wiadomości zamieszczone w portalu „Rorate Caeli”, czytam blog ks. Laguerie, dotychczasowego przełożonego generalnego IBP, czytam komentarze internautów zaklinających go, by nie doprowadzał do rozłamu i nie bardzo rozumiem, czy ktoś dokonał w IBP małego coup d’état, czy też ks. Laguerie okazał się tzw. sore loser, czyli człowiekiem nieumiejącym pogodzić się z porażką, jak go określili redaktorzy anglojęzycznego „RC”. Wygląda na to, że członkowie kapituły wybrali (albo usiłowali wybrać) nowym przełożonym generalnym ks. Rocha Perrela, regensa seminarium w Courtalain, w związku z czym doszło do jakichś przepychanek i ks. Laguerie postanowił odwołać się do Rzymu, mając chyba nadzieję, że Ecclesia Dei zatrzyma go na urzędzie.  Stary wyjadacz zabezpieczył się na tę okoliczność i już przed kilkoma dniami zamieścił pod adresem institutdubonpasteur.org komunikat podpisany przez „sekretariat przełożonego generalnego”, w którym stwierdza mniej więcej tyle, że oficjalne komunikaty IBP mogą pojawiać się tam i tylko tam, a wszystko inne od złego pochodzi, i wczoraj zamieścił na tej stronie te dwa zdania: 

„Za radą rzymskich kanonistów i mojego kościelnego prawnika, ks. Hervé Benoît, kanclerza diecezji Belley-Ars i wice oficjała archidiecezji lyońskiej oficjalnie stwierdzam, co następuje: Wyniki wyborów dokonanych podczas Kapituły Generalnej obradującej w dniach 2 – 6 lipca 2012 roku oraz podjęte przez nią decyzje zostały zakwestionowane, dlatego postanowiłem oddać sprawy w ręce Stolicy Apostolskiej, aby mogła podjąć decyzje i zapewnić Instytutowi Dobrego Pasterza możliwość kontynuowania jego misji w pokoju i jedności”. I teraz przyjdzie kard. Muller i posprząta tak, jak niegdyś kard. Castrillon posprzątał u petrystów. Nie wiem czy w tym sporze rację ma ks. Laguerie, czy jego przeciwnicy, ale wszystko to skończy się jak grecka tragedia – nikt jeszcze nie wie jak dokładnie, ale wszyscy wiedzą, że źle. Obym nie musiał oglądać ks. K. koncelebrującego NOM, tak jak przed dekadą musiałem oglądać ks. D. (nomina sunt odiosa). W Instytucie Dobrego Pasterza takie walki buldogów pod dywanem trwały już od jakiegoś czasu – nie tak dawno ks. Laguerie musiał opuścić konwikt IBP zarządzany przez ks. de Tanouarna i przenieść się do domu rekolekcyjnego nieopodal Poitiers; ów ks. de Tanouarn, określany mianem „czołowego intelektualisty ruchu tradycyjnego we Francji”, na swoim blogu niemal wprost oskarżał swych współbraci (w tym ks. Carusiego), odrzucających novus ordo Missae i nowy katechizm, o schizmatyckiego ducha. Do tego rozwój IBP tłumiony jest przez francuskich biskupów niejako w zarodku. Instytut ma nowe powołania, lecz się nie rozwija. Nie ma żadnych widoków na kanoniczną erekcję nowych placówek duszpasterskich, a jedynym wyjściem – jak mi się wydaje – jest słanie nowo wyświęconych księży do Ameryki Południowej, gdzie biskupi są jakby nieco bardziej życzliwi. Jest to powtórzenie manewru, który przed dwoma dekadami zastosował ks. Bisig, ówczesny przełożony petrystów, wysyłając księży FSSP do Stanów Zjednoczonych. Problem w tym, że amerykański apostolat wzbudzi kolejne powołania i znów okaże się, że młodzi kapłani nie mają gdzie pracować, a jedyną realną perspektywą, by mogli robić to, do czego zostali powołani i wyświęceni, jest kompromis doktrynalny, przyjęcie nowej Mszy i inkardynacja do diecezji. Nie domyślam się nawet jak wygląda sytuacja posługujących we Wrocławiu księży Śniadocha i Orzeszki – ufam, że tam zostaną, ale ile czasu można udawać, że się studiuje i nie zwariować?  Pewnie czytelnicy bloga uznają autora tych słów za wroga IBP mającego czarne podniebienie i biegającego z nożem w zębach, ale mnie to wszystko naprawdę napawa smutkiem. O ile mam w nosie, co poczną ze sobą Laguerie’owie, Aulagnierowie, Tanouarnowie i Carusiowie, gdy ks. Laguerie odda IBP w ręce diabła i papistów (Anglicy tak mawiają), o tyle martwi mnie los moich rodaków, szczególnie kleryków, bo mimo wszystko IBP — w odróżnieniu od Bractwa Św. Piotra i podobnych mu instytutów — nadal stanowi rozsądną alternatywę dla tych wszystkich wiernych, szczególnie kandydatów do kapłaństwa, dla których z różnych względów niemożliwe jest pogodzenie się ze stanowiskiem prezentowanym przez FSSPX. Swoją drogą ciekawe, co tam słychać w Ecône.

Jacques Blutoir

Przykazanie Nienawiści Na okładce „Newsweeka”, w szklanym słoju dziecko, obok napis – „In Vitro: Talibów wojna z dziećmi. Dlaczego nasza prawica nienawidzi dzieci z próbówki”. Z tekstu wewnątrz tygodnika dowiedzieć się można, kim są polscy katoliccy „talibowie”. To prawicowi politycy i publicyści, ale także hierarchowie Kościoła czy pracownicy przychodni parafialnych. Wszystko dlatego, że czynią i mówią wedle tego, co nakazuje im katolickie sumienie. Są przeciwko in vitro. Czy z tego sprzeciwu można wyciągnąć wniosek o… nienawiści wobec dzieci?! Sięgnięcie do takiej retoryki w sporze o wartości fundamentalne, o to, jaki kształt ma mieć nasza cywilizacja, nie jest jednak nowe. O „nienawiści”, która charakteryzuje wyznawców Chrystusa, pisali już starożytni.

Śmiałkowie Słynny, wielki pożar Rzymu z 64 r.n.e. zaczął się zapewne w okolicach cyrku, tam gdzie długim szeregiem stały kramy z pamiątkami, ozdobami i wszelkim rodzajem gorących przekąsek. Być może nieuważny sprzedawca antycznego hot-doga zaprószył ogień w swojej budzie. A że wszystko wokół było drewniane, więc pożar zaczął się rozprzestrzeniać w szaleńczym tempie. Neron porzucił pływanie łodzią w ślubnym welonie, korzystanie z uciech cielesnych w towarzystwie największego rozpustnika imieniem Pitagoras, którego wziął sobie za męża, i zabrał się za akcję gaśniczą. Nic to jednak nie dało. Rzym zamieniał się w zgliszcza, dzielnica po dzielnicy. Neron wystąpił na scenie domowego teatru i „opiewał zagładę Troi, porównując obecne nieszczęście z klęskami przeszłości”, co dało początek miejskim plotkom, które mówiły, że to sam cesarz był podpalaczem. Władca postanowił więc oddalić od siebie te oczerniające pomówienia i znaleźć winnych. Nie szukał długo – do roli kozłów ofiarnych idealnie nadawali się chrześcijanie. O tajemniczej sekcie wyznawców Chrystusa po raz pierwszy w swoich „Rocznikach” w taki sposób wspomina Tacyt: „Początek tej nazwie dał Chrystus, który za panowania Tyberiusza skazany został na śmierć przez prokuratora Poncjusza Pilatusa; a przytłumiony na razie zgubny zabobon znowu wybuchnął (…). Schwytano więc naprzód tych, którzy tę wiarę publicznie wyznawali, potem na podstawie ich zeznań ogromne mnóstwo innych, i udowodniono im nie tyle zbrodnię podpalenia, ile nienawiść ku rodzajowi ludzkiemu”. Chrześcijan wymordowano w okrutny sposób. „Pochodnie Nerona” płonęły tak jasno, że światło z nich starczyło aż do epoki Oświecenia. I rewolucji francuskiej. Na czym zaś polegała owa „nienawiść” chrześcijan? Musiała być potworna, jeśli skazywano za nią na śmierć w męczarniach. Na tyle odrażająca, że gorsza nawet od samego podpalenia Rzymu. Otóż wartości chrześcijańskie uderzały w fundamenty funkcjonowania wielkiego organizmu państwowego, jakim było Imperium Romanum. Chrześcijanie uznawali, że każde życie jest darem Boga, a tym samym podważali sens podziału mieszkańców zamieszkanego świata na „ludzi”, czyli Rzymian, „podludzi”, czyli tych, którzy obywatelstwa nie mają, oraz „sprzęty domowe” nazywane niewolnikami. O barbarzyńcach nie ma sensu wspominać – znaczyli tyle co zwierzęta. Marek Krassus po buncie Spartakusa kazał powiesić sześć tysięcy niewolników i ustawić krzyże jeden obok drugiego wzdłuż drogi prowadzącej z Kapui do Rzymu, czyli słynnej Via Appia. Można spróbować policzyć, jak daleko ciągnęła się ta Aleja Ukrzyżowanych – biorąc po półtora metra na jeden krzyż i niezbędną przestrzeń pomiędzy nimi, wyjdzie około dziesięciu kilometrów! Gajusz Juliusz Cezar chwalił się w swoich pamiętnikach z wojny galijskiej, że w czasie kilkuletnich kampanii unicestwił (zabił w bitwach, wymordował w palonych wsiach etc.) około miliona barbarzyńców. Był to jego powód do chluby. Mniemać należy, że gdyby Cezar żył do dzisiaj, zostałby postawiony przez sądem w Hadze i oskarżony o zbrodnie przeciw ludzkości. Milion ludzi w jakieś pięć lat, i to w czasie, gdy zaludnienie Europy było nieporównywalnie mniejsze od obecnego! I w takim właśnie świecie pojawiła się grupa śmiałków, która miała odwagę powiedzieć „Nie!”. I zacząć nauczać o Mesjaszu. I o Miłości. Takiej, która nie zna granic. Takiej, o jakiej pisał Święty Paweł, która „cierpliwa jest i łaskawa jest”, „która nie unosi się gniewem” albo „nie szuka swego”. Jak więc wytłumaczyć to, że ludzi kierujących się przykazaniem Miłości oskarża się o „nienawiść do rodzaju ludzkiego”?
Wyssane z „Gazety Wyborczej” Swetoniusz wspomniał o chrześcijanach w „Żywocie Nerona”, opisując regulacje porządkowe w Rzymie: „Zabroniono garkuchniom wydawania czegokolwiek innego z potraw gotowanych oprócz strączkowych lub jarzyn. Dotychczas sprzedawano wszelkie dania. Ukarano torturami chrześcijan, wyznawców nowego i zbrodniczego zabobonu. Wzbroniono wybryków woźnicom kwadryg, którym zadawniony swobodny obyczaj pozwalał wałęsać się po mieście tu i tam, stroić złośliwe żarty z publiczności, nawet kraść”. Jak widać, w opinii Rzymian chrześcijanie stanowili zagrożenie dla ładu państwowego, a ich wiara to „zbrodniczy zabobon”. Takie starożytne, groźne voodoo. W czasie dużych fal prześladowań (za Decjusza czy za Dioklecjana) używano wobec chrześcijan argumentu domniemanej „nienawiści wobec rodzaju ludzkiego” – uważano bowiem, że jeśli chrześcijanie nie składają ofiar rzymskim bogom, tym samym sprowadzają na świat nieszczęścia. Powódź albo trzęsienie ziemi? To pewnie dlatego, że nasi sąsiedzi nie złożyli ofiary Jowiszowi i ten się rozzłościł. Zachorowało nam dziecko? Winnego nie trzeba szukać – to chrześcijanie przez swoje zabobony sprowadzili zarazę. Nienawidzą dzieci! Formalny sposób na masowe prześladowanie był taki: najpierw zmuszano wszystkich obywateli do specyficznego religijnego „spisu powszechnego”. Każdy miał się zgłosić razem ze swoją rodziną i złożyć ofiarę rzymskim bogom. Jeśli twierdził, że tego nie zrobi, bo jest chrześcijaninem, i trwał w głupim uporze, wtedy – za „nienawiść do rodzaju ludzkiego” – można go było razem z dzieciakami i żoną rzucić bestiom na pożarcie. Jaką trzeba było mieć odwagę i jak silną wiarę, żeby na takim przesłuchaniu powiedzieć: TAK, JESTEM CHRZEŚCIJANINEM! Czy jest przesadą porównanie tamtych dylematów lub używanej retoryki do tego, co dzieje się obecnie, i to nie tylko w Polsce, ale w całej Europie? Pewnie tak – pomyślą ci, którzy zamiast smoczka ssali „Gazetę Wyborczą”. Ale czy nie jest nadużyciem pisanie o tych, którzy walczą o ludzkie życie, w wymiarze zarówno fizycznym, jak i metafizycznym (uznającym tajemnicę stworzenia za nietykalną w kontekście jakichkolwiek manipulacji techniczno-naukowych), że są „talibami prowadzącymi wojnę z dziećmi”, że „nienawidzą dzieci”?!
Unia Europejska, podobnie jak wielkie Imperium Rzymskie, ma świat wartości zbudowany na swego rodzaju politeizmie. Rzymianie czcili Jowisza, Minerwę i Marsa. Wierzyli w rzymskie cnoty i prawo. Europejczycy Wspólnociarze czczą bogów, którzy narodzili się we Francji pod koniec XVIII wieku – Wolność, Równość i Braterstwo. W swoim panteonie mają także boginię Tolerancję. Chrześcijanie w tym świecie stanowią problem natury strukturalno-porządkowej. I tak jak w czasach starożytnego Rzymu, nie pasują do kształtu świata. Z tym że wtedy był to „zabobon” całkiem nowy. Obecnie to „zabobon” stary lub wręcz przestarzały.
Wiara jako szaleństwo W roku 180, w Kartaginie, odbył się proces tzw. męczenników scylitańskich. Oskarżeni zostali doprowadzeni przed oblicze Saturninusa, namiestnika prowincji Afryka. Jednak prokonsul nie mógł udowodnić im żadnej konkretnej winy – chrześcijanie płacili podatki, nikogo nie zabili, w dodatku nie życzyli nikomu nic złego. Twierdzili, że są sługami Jednego Boga i nie znają żadnego królestwa z tego świata. Rzymianin rzekł więc: „Wy przynajmniej odstąpcie od takich myśli!”. Na co jeden z nich, imieniem Speratus, odpowiedział: „Zła myśl to na przykład dokonanie morderstwa, złożenie fałszywego świadectwa”. Coraz bardziej wściekły prokonsul rzucił: „Przestańcie być uczestnikami tego szaleństwa!”. Po czym zaczął ich odpytywać, czy dalej upierają się przy swojej wierze. Oni odpowiadali twardo – „Jestem chrześcijaninem!”, „Jestem chrześcijanką!”. Zostali skazani na śmierć. Zginęli od miecza, gdyż byli obywatelami rzymskimi. Ten niezwykły, bo najstarszy zachowany zapis z akt procesowych chrześcijan może stanowić pewną podpowiedź dla następnych publicystów, którzy będą biczować katolików w mediach. Poza terminami w stylu „talib”, poza „nienawiścią do dzieci”, można jeszcze dodać „szaleństwo”. Bo jest bardzo prawdopodobne, że ta wiara w Chrystusa to jakiś rodzaj obłąkania. Uważny obserwator dostrzeże, iż katolicy ściskają się w czasie tych swoich mszy i mówią „Pokój z tobą”. Może wtedy zarażają się nawzajem tą dziwną chorobą? Kto wie… W każdym razie są agresywni. Nadstawiają policzki do bicia. I to po siedemdziesiąt siedem razy. Czyste Przykazanie Nienawiści.

Tomasz Łysiak

Eurostat: W Polsce żyje najmniej obcokrajowców Spośród państw unijnych najmniejszy odsetek obcokrajowców jest w Polsce, zarówno gdy bierze się pod uwagę obywateli z innych państw UE, jak i państw trzecich – poinformował w środę Eurostat. W sumie obcokrajowcy stanowią tylko 0,1 proc. populacji Polski. W 2011 roku w liczącej 27 państw UE żyło 33,3 mln obcokrajowców, co stanowi 6,6 proc. populacji UE. Wśród nich 12,8 mln to osoby z obywatelstwem UE, ale żyjące w innym kraju członkowskim niż ojczysty. Reszta, czyli 20,5 mln, to obywatele krajów spoza UE. Największy procentowy odsetek obcokrajowców zanotowano w 2011 roku w Luksemburgu (43 proc. całej populacji), na Cyprze (20 proc.) i na Łotwie (17 proc.). Najmniejszy w Polsce (0,1 proc., czyli 47 tys. osób), a także w Bułgarii (0,5 proc.), na Litwie (1 proc.) i na Słowacji (1,3 proc.). Ograniczając dane tylko do obywateli UE, najwięcej obcokrajowców żyje w Luksemburgu (37 proc.), na Cyprze (13 proc.), w Belgii i Irlandii (po 7 proc.). Eurostat informuje też, że w 2011 roku w UE żyło 48,9 mln osób, które urodziły się w innym kraju niż mieszkają obecnie. W sumie takie osoby liczą 9,7 proc. populacji UE. (PAP)

KOMENTARZ BIBUŁY: Jedna z najlepszych informacji ostatnich dni. Niestety, większość Polaków zupełnie nie zdaje sobie sprawy w jak unikalnej przestrzeni historycznej dane im jest żyć i nie potrafią docenić tak doniosłego faktu homogeniczności współczesnego społeczeństwa. Sterowani i wiedzeni przez antypolskie – choć mówiące w języku polskim – media, wzniecają konflikty pomiędzy sobą, napadają na siebie, szukają wroga wśród swoich, choć tak naprawdę to wiele z tej wytworzonej sytuacji wzajemnej niechęci można byłoby odwrócić gdyby wspólnie uświadomiono sobie, że właśnie dlatego, że jesteśmy (jeszcze) społeczeństwem w miarę jednolitym, właśnie dlatego, że (jeszcze) przyznajemy się do katolicyzmu – obce siły narzucają nami obcą wizję społeczeństwa.

Dlaczego szatan atakuje Polskę? Unia i co dalej? W swoich poprzednich rozważaniach podkreśliłam, że nie wolno oddzielać spraw duchowych od spraw materialnych. Zwróciłam też uwagę na to, że jednym z naszych błędów jest nadmierne skupianie się na sprawach materialnych przy jednoczesnym bagatelizowaniu spraw duchowych. Jest to zresztą charakterystyczne dla dzisiejszych czasów. Bardzo trafnie określa to Frossard w swoich “36 dowodów na istnienie diabła”. Jako największą satysfakcję diabła ukazuje on fakt, że obecnie zanikła prawie w zupełności wiara w samo istnienie diabła. Daje szatanowi to całkiem nie złe możliwości działania. Chcę podkreślić, że mam głębokie przekonanie, że planowane wejście Polski do Unii jest częścią planu szatana, skierowanego przeciw Polsce. I jednocześnie chcę z całą odpowiedzialnością zaznaczyć, że jest ratunek z tej - wydawało by się - matni. Ratunek - jak zawsze jest w Chrystusie.

Dlaczego jednak szatan atakuje Polskę? Polska na mapie chrześcijaństwa europejskiego jest wyjątkowym krajem. Nie jest to stwierdzenie megalomańskie. Jest to tylko krótka refleksja nad historią. A jeśli chcemy zastanawiać się nad historią (dotyczy to również i współczesności), nie możemy tego robić w oderwaniu od działania Bożego. W żadnym wypadku nie chodzi o wyprowadzeniu jakiegoś nieuprawnionego wniosku o determinację. Wręcz przeciwnie - musimy pamiętać, że Bóg wkracza w historię, ale szanuje wolność człowieka i jak pojedyncze osoby, tak i całe narody mogą odwrócić się od Boga i zmarnować swoich szans. Powróćmy jednak do tematu. Na czym polega wyjątkowość Polski na mapie chrześcijańskiej Europie. Otóż wraz z ustaleniem swojej państwowości, Polska przyjmuje chrześcijaństwo. Nie ma takiego okresu dziejów, gdy Polska istniała jako państw, a nie była chrześcijańska. Podkreślmy - od samego początku Polska jest nie tylko ogólnie rzecz ujmując chrześcijańska - jest katolicka! Jest to bardzo istotny fakt, na ogół niestety pomijany. Milenium Chrztu Polski obchodzone było w tym samym roku, w którym obchodzono tysiąc lat państwa. Choć jest to temat na osobną refleksję, przywołuję go w tym miejscu, by uświadomić, jakie miało to znaczenie dla obchodów milenijnych. Przypominam, że miały one miejsce w czasach komunizmu. Drugim, bardzo istotnym faktem jest okres, w którym Polska wchodzi w chrześcijaństwo. Jest to początek wieków średnich, a sam rozwój i schrystianizowanie kraju przypada na najpiękniejszy okres w dziejach ludzkości - złote średniowiecze! Są to czasy przeniknięte poczuciem obecności sacrum. Ludzie żyją ze świadomością istnienia i działania sił nadprzyrodzonych. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, że życie nie kończy się na “tym padole łez”, każdy dąży do zbawienia, każdy wie, że o jego duszę walczą duchy dobre i złe. Inaczej rzecz biorąc - każdy wie, że szatan istnieje i próbuje zaszkodzić człowiekowi. I człowiek, z pomocą Kościoła i pod jego przewodnictwem się broni. By w wielkim skrócie zilustrować ten okres odwołajmy się jeszcze raz do Frossarda. Oto jakie słowa wkłada on w usta diabła w liście drugim:

Średniowiecze widziało mnie wszędzie, a przecież nigdzie mnie nie było. Przepędzany przez waszych egzorcystów, odpychany przez niepowstrzymane fale wody święconej, przekreślony niezliczonymi znakami krzyża, na wpół uduszony przez wasze szkaplerze... W takie średniowiecze wchodzi Polska w katolicyzm i jej życie jako kraju zaczyna się od kilku istotnych zdarzeń, a mianowicie męczeństwo św. Wojciecha (†997), Pięciu Braci Polskich (†1003) i św. Stanisława Biskupa (†1079). Nie przypadkowo wymieniam w kolejności chronologicznej. I chyba można zaryzykować stwierdzenie, że i kolejność złożenia ofiary nie jest przypadkowa. W każdym bądź razie - na pewno warto wyczytać przekaz męczenników dla Polski. Nie tylko dla poszczególnych ludzi (bo przekaz świętych dla poszczególnych osób jest zawsze taki sam - nawołują oni do naśladowania w heroiczności cnót), ale dla Narodu i Kraju, który opiera się na nich, jak na fundamentach. Św. Wojciech został zamordowany, ponieważ głosił Ewangelię, Pięciu Braci - ponieważ się modlili, a Biskup Stanisław - ponieważ więcej słuchał Boga, aniżeli króla. Tak właśnie ukazują oni drogę dla Polski - głoszenie Ewangelii, modlitwa i posłuszeństwo Bogu. Tylko taka Polska może się podobać Bogu i tylko taka może się ostać. Wiele jest momentów w dziejach Polski, które potwierdzają tę tezę. Nie jest możliwe w sposób krótki wyłożyć je wszystkie. Warto jednak wskazać na jeszcze jeden aspekt tego jednoczesnego wejścia Polski w katolicyzm i w państwowość. Historia Polski jest nierozdzielnie związana z Maryją. Maryja niezmiennie towarzyszy naszym dziejom. Już na początku Państwa Polskiego, w czasach, gdy jeszcze nie było hymnów narodowych (pojawiły się dopiero w XVIII wieku), śpiewano Bogurodzicę. Gdy rycerze z innych stron i krajów śpiewali swoje rodowe pieśni, polscy rycerze śpiewali ten hymn przed walką w obronie Ojczyzny i Kościoła. Ta pieśń uczyła ich wierności Matce i formowała jedność. Przypomnijmy, że do niedawna przypisywano jej autorstwo św. Wojciechowi. I choć nowsi badacze wahają się co do dokładnego czasu jej powstania (XI, XII lub nawet XIII wiek), zgodni są, co do jednego: utwór ten nie ma prawdopodobnie bezpośredniego wzorca literackiego w żadnym ze znanych tekstów średniowiecznych. Nie podejmuję się rozstrzygać czy świadczy to na korzyść autorstwa Wojciechowego czy nie - podkreślam tylko, że jest to utwór wyłącznie polski i świadczący o wyjątkowej roli Maryi w dziejach państwa polskiego.

Maryja jest Królową Polski. Królową rzeczywistą! Nie tylko i wyłącznie w sensie duchowym, jest Ona wybrana i obwołana na Królową przez króla Jana Kazimierza, który do Niej wołał: “Ciebie dziś za Patronkę moją i za Królową państw moich obieram!” Czy zdajemy sobie sprawę z tego, że od roku 1656 jesteśmy na zawsze poddanymi Królowej Korony Polskiej. My może o tym zapominamy, ale Ona pamięta. Jej Syn, nasz Pan Jezus Chrystus, również o tym pamięta i na pewno nas kiedyś z wierności do Królowej rozliczy. I wie o tym też wróg człowieka - szatan. Dlatego walczy, by oderwać Polskę od Chrystusa i od Maryi. Próby zniszczenia Polski podejmował on różne. Jednak nigdy mu się nie udało zniszczyć Jej do końca. Teraz podjął kolejną próbę. Wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej jest działaniem bezpośrednio skierowanym na katolickość Polski, mające na celu unicestwienia w świadomości ludzi faktu królowania Maryi i co za tym idzie - zniszczenie państwa jako takiego. Ukazałam wyjątkowość dziejów Polski na tle innych państw europejskich, by wyjaśnić, dlaczego tak bardzo szatanowi zależy na zniszczeniu Polski. Jeśli mamy jednak świadomość co się dzieje, zdecydowanie łatwiej jest znaleźć środki zaradcze. Ratunek jest, jak już podkreśliłam w pełnym oddaniu się Chrystusowi i Maryi. Jak to realizować konkretnie napiszę w kolejnych rozważaniach. Maria K. Kominek OPs

Dwa lata pod żyrandolem Raport “Naszej Polski” o prezydenturze Bronisława Komorowskiego III Rzeczpospolita nie ma szczęścia do prezydentów. Poza Lechem Kaczyńskim, który miał sprecyzowaną wizję Polski, ale znacznie mniejsze możliwości jej realizacji, pozostali prezydenci to postaci, którymi kierowała raczej próżność i egocentryzm niż interes państwa. Trzeba jednak przyznać, że przy wszystkich swoich wadach Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski byli jednak politycznymi przywódcami z krwi i kości, natomiast Bronisław Komorowski nigdy taki nie był i już nie będzie. Dlatego w drugą rocznicę jego wyboru trzeba stwierdzić jasno: Komorowski jest najsłabszym z prezydentów III RP, gdyż posiada wszystkie wady swoich poprzedników, a nie ma żadnej ich zalety. Lista słabości, błędów i przewin obecnego prezydenta jest bardzo długa. Tutaj ograniczymy się do wskazania tylko tych najważniejszych.
Pałac udecki Gdy 4 lipca 2010 r. o godzinie 20.00 największe telewizje ogłosiły zwycięstwo kandydata PO, pierwszą osobą, której Komorowski podziękował za wsparcie, był Tadeusz Mazowiecki. Ten wymowny gest zaskoczył wszystkich, łącznie z liderami Platformy, którzy w tym momencie uświadomili sobie, że nowy prezydent nie będzie “ich prezydentem”, ale prezydentem środowiska udeckiego. Co prawda on sam zawsze przedstawiał się jako konserwatysta (był nawet wiceprezesem Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego), lecz trudno odmówić racji Jarosławowi Sellinowi, który stwierdził kiedyś, że “w Komorowskim czuje się nie tyle styl konserwatysty, co elitarność byłego członka Unii Demokratycznej”. O przywiązaniu do udeckich korzeni świadczyły kolejne decyzje personalne Komorowskiego. Szefem Kancelarii Prezydenta już w dniu katastrofy smoleńskiej, (gdy Komorowski w niejasnych do dziś okolicznościach przejął obowiązki głowy państwa) został Jacek Michałowski, wywodzący się ze środowiska UD, a dokładniej z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. To właśnie KIK jest obecnie rezerwuarem kadr dla Pałacu Prezydenckiego – przyznała to nawet “Polityka”, pisząc niedawno, że “niektórzy urzędnicy prezydenta nazywają Kancelarię KIKcelarią lub programem Pierwsza Praca, bo dla części z nich etat u prezydenta to pierwsze doświadczenie zawodowe w życiu”. Michałowski zatrudnia, więc kolejne już pokolenie KIK-owców, które można nazwać “wnukami Mazowieckiego” (przynależność do KIK-u jest zresztą w dużej mierze dziedziczna, o czym świadczą liczne przykłady klubowych “dynastii”: Wielowieyskich, Święcickich, Cywińskich, Luftów, Przeciszewskich, Skórzyńskich, Sawickich). Najbliższymi doradcami prezydenta również są dawni politycy UD. Obok samego Mazowieckiego Komorowski zatrudnił w Kancelarii Jana Lityńskiego, Henryka Wujca (z nieodłączną żoną Ludwiką), Jerzego Osiatyńskiego, Jerzego Regulskiego, Joannę Staręgę-Piasek, Szymona Gutkowskiego, (który zaczynał, jako asystent Jacka Kuronia, a dziś zasiada w zarządzie Fundacji Batorego), zaś ministrem ds. społecznych mianował Irenę Wóycicką, byłą wiceminister pracy i jedną z najbliższych współpracownic Kuronia. Warto podkreślić, że są to często osoby związane ze środowiskami żydowskimi (np. Wóycicka należy do warszawskiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej), co zapewne pozostaje nie bez związku z faktem, iż żona prezydenta, Anna Komorowska, pochodzi z rodziny żydowskich funkcjonariuszy UB. Pozostali współpracownicy prezydenta to najczęściej ludzie, z którymi wiążą go nici osobistej przyjaźni, a w takim wypadku kompetencje i życiorysy nie mają żadnego znaczenia. Dlatego w otoczeniu Komorowskiego, który tak często chwali się swoimi opozycyjnymi korzeniami, znajdziemy wieloletnich członków PZPR: profesorów Tomasza Nałęcza (niegdyś wicemarszałka Sejmu z ramienia Unii Pracy) i Romana Kuźniara (głównego doradcę ds. międzynarodowych), a także generała w stanie spoczynku Stanisława Kozieja (obecnie szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego), Waldemara Strzałkowskiego (byłego szefa Podstawowej Organizacji Partyjnej w Wojskowym Instytucie Historycznym im. Wandy Wasilewskiej) i Macieja Klimczaka (wiceministra kultury w rządach SLD, obecnie prezydenckiego ministra ds. kultury). W Kancelarii są też ludzie z innych środowisk, ale głównie takich, z którymi związany był sam Komorowski. Ministrami zostali, więc: były wiceprezydent Warszawy Olgierd Dziekoński, były wiceszef Kancelarii Sejmu Dariusz Młotkiewicz oraz były poseł PO Sławomir Rybicki – wszyscy trzej należeli kiedyś do SKL. Prezydencki prawnik Krzysztof Łaszkiewicz był wiceministrem skarbu w rządach Buzka i Tuska. A wśród doradców Komorowskiego znajdziemy takie postaci, jak Krzysztof Król (były szef klubu KPN i zięć Leszka Moczulskiego, po odejściu z Sejmu zatrudniony w firmach Ryszarda Krauzego), Michał Kulesza (współautor reform samorządowych z lat 90.), Maciej Piróg (wiceminister zdrowia w rządzie Buzka), Jerzy Pruski (były członek Rady Polityki Pieniężnej i wiceprezes NBP za czasów Balcerowicza), Jarosław Neneman (wiceminister finansów w rządzie Belki). Pałac Prezydencki stanowi więc reprezentację establishmentu III RP – od lewicy do “umiarkowanej” prawicy, z dawną udecją w centrum.
Ordery dla swoich Tych, których nie dało się zatrudnić w Kancelarii, Komorowski dekoruje orderami. Szczególnym uznaniem prezydenta cieszą się jego dawni koledzy z UW i PO oraz przedstawiciele szeroko rozumianego “salonu”, który tak ofiarnie wsparł Komorowskiego, tworząc przed wyborami jego Komitet Honorowy. To im przyznaje większość Orderów Orła Białego (Adam Michnik, Aleksander Hall, Jan Krzysztof Bielecki, Henryk Samsonowicz, Andrzej Wajda, Wisława Szymborska, Andrzej Wielowieyski, Władysław Findeisen, Jerzy Regulski) oraz najwyższe klasy Orderu Odrodzenia Polski (m.in. Jacek Ambroziak, Halina Bortnowska, Stefan Bratkowski, Zbigniew Bujak, Jerzy Ciemniewski, Jacek Fedorowicz, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Stanisław Handzlik, Julia Hartwig, Agnieszka Holland, Krystyna Janda, Stefan Jurczak, Maja Komorowska, Krzysztof Kozłowski, Waldemar Kuczyński, Michał Kulesza, Anatol Lawina, Janusz Lewandowski, Ewa Łętowska, Janina Ochojska, Janusz Onyszkiewicz, Wiktor Osiatyński, Jerzy Owsiak, Józef Pinior, Krzysztof Pomian, Wojciech Pszoniak, Adam Daniel Rotfeld, Anda Rottenberg, Andrzej Rottermund, Wiesław Rozłucki, Marek Safjan, Wojciech Sawicki, Aleksander, Eugeniusz i Nina Smolarowie, Jacek Socha, Grażyna Staniszewska, Jacek Taylor, Gołda Tencer, Edmund Wnuk-Lipiński, Jerzy Zimowski, Andrzej Zoll). W przeciwieństwie do poprzednika, który odznaczał wielu zasłużonych przedstawicieli Kościoła, Komorowski nadaje ordery tylko nielicznym duchownym, i to tym z nurtu “otwartego”, jak abp Tadeusz Gocłowski, bp Alojzy Orszulik, abp Józef Życiński (pośmiertnie) czy o. Wacław Oszajca.
Antydyplomata Według konstytucji, prezydent jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej w stosunkach z innymi krajami. Niestety, Bronisław Komorowski nigdy nie posiadał talentów dyplomatycznych, a jako głowa państwa niejednokrotnie udowadniał wręcz antytalent w tej dziedzinie. Dość wspomnieć całą serię gaf, które popełnił w pierwszym roku urzędowania: fatalne spotkanie Trójkąta Weimarskiego w Wilanowie, gdy nie wystarczyło miejsca pod parasolem dla prezydenta Francji, (choć zmieścili się prezydent Polski i pani kanclerz Niemiec), a po wejściu do pałacu Komorowski rozsiadł się w fotelu, nie czekając na swoich gości; uroczysty obiad dla szwedzkiej pary królewskiej, podczas którego prezydent wzniósł toast kieliszkiem królowej; jakże wymowna pomyłka, że “w porozumieniu z premierem jest już przygotowywana strategia naszego wyjścia z NATO” (chodziło o wyjście wojsk z Afganistanu); wreszcie pamiętny wpis do księgi kondolencyjnej w ambasadzie Japonii, gdzie Komorowski jednoczył się z ofiarami katastrofy “w bulu i w nadzieji”. W gafy obfitowała szczególnie pierwsza wizyta Komorowskiego w Stanach Zjednoczonych w grudniu 2010 r. Podczas spotkania w Białym Domu, ku zaskoczeniu, a nawet przerażeniu Baracka Obamy, polski prezydent zaserwował mu takie porównanie: “Bo z Polską i USA to jest, panie prezydencie, jak z małżeństwem. Swojej żonie należy ufać, ale trzeba sprawdzać, czy jest wierna”. Na konferencji prasowej w Waszyngtonie mówił zaś o amerykańskiej obecności wojskowej w kontekście misji w Iraku i Afganistanie: “Kiedy wybieramy się na dalekie polowanie, ważne jest, żeby nasze domy, nasze żony i dzieci były bezpieczne. Wtedy poluje się lepiej”. Zaś w kontekście restrykcyjnych kwestionariuszy wizowych dla ubiegających się o wjazd do USA, które sam musiał wypełnić, Komorowski rzucił: “Ja się nie obrażam. Prostytucji nie uprawiam, ludobójstwa też nie, ale muszę powiedzieć, że jak musiałem wypełnić pytanie, czy nie jestem terrorystą, to ręka mi zadrżała. Nie chciałbym skłamać Stanom Zjednoczonym, a mam pewną wątpliwość. W czasach komunistycznych byłem terrorystą. Tak przynajmniej opiewały niektóre zarzuty formułowane przez prokuratora komunistycznego. Nie wiem, mam pisać prawdę czy nieprawdę w tych kwestionariuszach”. Z kolei w wykładzie, jaki wygłosił za oceanem, prezydent tłumaczył Amerykanom, czym jest bigos, a także na czym polegało bigosowanie w dawnej Rzeczypospolitej: “krewka szlachta chwytała za szable i takiego, który psuł ustrój państwa, który psuł prawo, po prostu brała na szable nim zdążył uciec. (...) Nie wiem, jak sobie z tym poradzi Unia Europejska, ale tam jest liberum veto i od czasu do czasu trzeba brać się za bigosowanie”. Mimo tych wpadek Komorowski nigdy nie stracił dobrego samopoczucia, a początek swojej aktywności międzynarodowej porównał nawet do zdobycia “korony Himalajów”: spotkania z papieżem, prezydentami USA, Rosji, Francji, Niemiec. W rzeczywistości jednak ta zagraniczna aktywność prezydenta niewiele Polsce przyniosła. Szczególnie wyraźnie widać to na kierunku wschodnim. Zapowiadany przez Komorowskiego podczas wizyty w Polsce Dmitrija Miedwiediewa “dobry rozdział w relacjach polsko-rosyjskich” ograniczył się tylko do gestów, i to krótkotrwałych: o ile obchody pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej odbyły się na najwyższym, prezydenckim szczeblu, to już druga rocznica została sprowadzona do poziomu ministrów kultury obu krajów. Co więcej, sam Komorowski wielokrotnie dawał wyraz swemu nonszalanckiemu podejściu do tej tragedii. Np. pytał, “dlaczego w ogóle jechał taki bizantyjski orszak do tego Smoleńska”, a po publikacji raportu MAK oświadczył, iż “pod­ję­to pró­bę lą­do­wa­nia w wa­run­kach kli­ma­tycz­nych bra­ku widocz­no­ści, w któ­rych ab­so­lut­nie ta pró­ba lą­do­wa­nia nie powin­na mieć miej­sca” i dodał, że w jego przekonaniu “spra­wa jest w spo­sób arcybolesny pro­sta”. Wielce charakterystycznym gestem było też zaproszenie gen. Wojciecha Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego przed wizytą prezydenta Rosji. Szczególnie pielęgnowane przez polskiego prezydenta kontakty z Wiktorem Janukowyczem również pozostają pustym gestem. W maju br. Komorowski samotnie bronił idei szczytu państw naszego regionu w Jałcie, który – ze względu na bojkot pozostałych prezydentów – ostatecznie został odwołany przez samych Ukraińców. Na nic zdają się też prezydenckie deklaracje na temat dobrej współpracy z Litwą, które pozostają w jaskrawej sprzeczności z polityką władz litewskich wobec mniejszości polskiej. A grudniowa wizyta w Chinach zaowocowała jedynie sprzedażą Chińczykom części Huty Stalowa Wola.
Prestiż, zaszczyt, blamaż i hańba Pierwsze tygodnie prezydentury Komorowskiego przebiegały pod znakiem konfliktu wokół krzyża ustawionego przed Pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej. Kancelaria Komorowskiego rozgrywała ten konflikt tak, jakby celowo dążyła do jego eskalacji: najpierw podpisano porozumienie z władzami kościelnymi i harcerskimi o przeniesieniu krzyża do kościoła Św. Anny i ogłoszono termin przeniesienia, w wyznaczonym dniu próbowano siłą usunąć obrońców krzyża i w końcu przerwano całą akcję, następnie otoczono cały teren stalowym płotem i dopuszczono do wulgarnej manifestacji przeciwników krzyża, po kilku dniach minister Michałowski z zaskoczenia i w pośpiechu odsłonił tablicę pamiątkową na fasadzie Pałacu Prezydenckiego, a miesiąc później ten sam Michałowski również bez zapowiedzi przeniósł krzyż do pałacowej kaplicy, skąd dopiero po dwóch miesiącach, znów po cichu, przeniesiono go do kościoła Św. Anny. Taka “gra w kotka i myszkę” najwyraźniej miała na celu kreowanie obrazu opozycji jako “sekty smoleńskiej” i zarazem odwracanie uwagi społeczeństwa od coraz bardziej dotkliwych skutków rządów PO (np. podwyżki podatków). Ogólnie jednak Bronisław Komorowski pozostaje prezydentem dosyć biernym w polityce krajowej, nie stanowiąc żadnej przeciwwagi dla premiera Tuska. Lider PO nie bez powodu wykreował go na ten urząd, dodając wcześniej, że prezydentura to “prestiż, zaszczyt, żyrandol, pałac i weto”. Przy tym, jeśli chodzi o weto, to obecny prezydent w ciągu dwóch lat zastosował je tylko wobec dwóch ustaw (o utworzeniu Akademii Lotniczej w Dęblinie i o nasiennictwie – w części odnoszącej się do GMO), a dwie inne skierował do Trybunału Konstytucyjnego (o ograniczeniu zatrudnienia w administracji i o kwotowej waloryzacji rent i emerytur w 2012 r.). Całą resztę decyzji parlamentu, a więc setki ustaw, Komorowski zaakceptował – np. ostatnio podniesienie wieku emerytalnego, choć w kampanii wyborczej zapowiadał, że nie ma takiej potrzeby. Mizernie wyglądają też inicjatywy ustawodawcze prezydenta: od momentu przejęcia obowiązków prezydenta Komorowski zgłosił zaledwie 11 projektów ustaw, w tym tak kontrowersyjne, jak nowelizacja konstytucji pogłębiająca uzależnienie od Unii Europejskiej czy zmiana ustawy o zgromadzeniach, która wyraźnie ogranicza prawo do demonstracji obywateli. Ale – wbrew temu, co mówił Tusk – prezydentura to nie tylko prestiż i “żyrandol”. To także wpływ na ważne decyzje personalne, o czym Tusk przekonał się zaraz po wyborach prezydenckich, gdy prezydent-elekt niespodziewanie obsadził dwa miejsca w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji swoimi bliskimi współpracownikami (Janem Dworakiem i Krzysztofem Luftem), dzięki czemu zapewnił sobie realny wpływ na media publiczne i w ogóle na rynek medialny. Jeszcze jako pełniący obowiązki prezydenta Komorowski doprowadził do wyboru Marka Belki na prezesa NBP, a niedługo potem obsadził kierownictwo Sztabu Generalnego i dowództwa rodzajów wojsk – w dużej mierze stawiając na generałów wywodzących się z sowieckich uczelni. Generalskie awanse to kolejne istotne narzędzie wpływu prezydenta na politykę państwa (na początku kadencji Komorowski zablokował awanse kilku kandydatów ministra obrony Bogdana Klicha), podobnie jak decyzje dotyczące prokuratury. Zresztą obecny prezydent ewidentnie prowadzi “wojnę podjazdową” z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem: najpierw ulokował na stanowisku szefa Krajowej Rady Prokuratury jego konkurenta, Edwarda Zalewskiego, a potem bronił szefa prokuratury wojskowej, gen. Krzysztofa Parulskiego, którego Seremet postanowił odwołać (ostatecznie zdecydował sam Tusk, wobec którego Komorowski musiał ustąpić). Notabene Zalewski i Parulski to dawni PRL-owscy prokuratorzy rodem z PZPR. Z nominacji Komorowskiego pochodzą też nowi prezesi: Trybunału Konstytucyjnego – Andrzej Rzepliński, i Sądu Najwyższego – Stanisław Dąbrowski. Jednak Tusk doskonale wiedział, o kim mówi, gdy wypowiadał sławetne zdanie o “żyrandolu” i “pałacu”. Znał bowiem Komorowskiego od wielu lat i zdawał sobie sprawę, że jest to miłośnik celebry, przecinania wstęg, pustych przemówień i wizyt bez znaczenia. Takich imprez prezydent i jego żona w każdym miesiącu “obsługują” dziesiątki, co znakomicie wypełnia ich czas oraz zapewnia dobre samopoczucie. Nie ma przy tym znaczenia, że także na polu krajowym Komorowski często się ośmiesza. Np. gdy podczas obchodów 30. rocznicy porozumień sierpniowych w Szczecinie (gdzie doprowadzono do likwidacji stoczni) przekonywał, że “nie tylko Amerykanie mają statuę wolności, ale my też mamy swoją wielką, wspaniałą statuę wolności, a tą statuą wolności są przecież portowe i stoczniowe dźwigi, które widać z daleka, które świadczą o tym, że potrafiliśmy wznieść Polskę wysoko”. Albo ostatnio, 24 czerwca, w Gdyni, gdzie stwierdził, że “Marynarka Wojenna to fragment rozwijającej się, bezpiecznej i nowoczesnej Polski”. Gwoli uczciwości trzeba przyznać, że prezydent czasami staje na wysokości zadania, np. gdy kilkakrotnie skrytykował żądania Ruchu Autonomii Śląska (ostatnio 22 czerwca, podczas obchodów 90-lecia powrotu części Śląska do Polski, gdzie oświadczył, że “nie warto powracać do historycznych już, anachronicznych koncepcji autonomii”). Niestety, takich wypowiedzi Komorowskiego jest niewiele. Dominuje niepotrzebne pustosłowie, a zdarzają się też deklaracje skandaliczne, jak rok temu w Jedwabnem, gdzie Tadeusz Mazowiecki odczytał list prezydenta w 70. rocznicę zbrodni na Żydach, zawierający stwierdzenie, że jej sprawcy “sprzeniewierzyli się Rzeczypospolitej. Podnieśli rękę na swoich żydowskich współobywateli. W tej stodole w Jedwabnem sprawcy tych zdarzeń, sami tego nie rozumiejąc, podpalili także wielowiekowe ideały Rzeczypospolitej, dumną tradycję kraju, który nazywano kiedyś w Europie państwem bez stosów. Mieszkańcy Jedwabnego, obywatele polscy narodowości żydowskiej, spłonęli w tej stodole zapędzeni do niej przez swych polskich sąsiadów. (...) Jedwabne to nie tylko nazwa symbolizująca dramatyczne wydarzenia z czasów II wojny światowej. To także ważny znak w zbiorowej świadomości i pamięci Polaków. Naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą”. Paweł Siergiejczyk

Szewczak: Czy polski WIBOR jest manipulowany? Po rozkręcającej się gigantycznej aferze z fałszowaniem i manipulowaniem londyńską stopą oprocentowania LIBOR, przez kilkanaście wielkich banków, niewykluczone może się okazać, że i my w Polsce mamy do czynienia ze swoistym skandalem w sektorze bankowym w Polsce, dotyczącym stawki WIBOR – stopy oprocentowania kredytów na polskim rynku międzybankowym. Stawkę  WIBOR ustala się, od 1993r. codziennie w dni robocze o godz.11-ej, przez Stowarzyszenie Dealerów na podstawie złożonych ofert przez przedstawicieli 16 banków w Polsce, w tym w większości banków zagranicznych. Niewiele osób wie jak wielką mają władzę ci ludzie i jak wielki wpływ i znaczenie dla całego systemu bankowego, gospodarki i finansów mają stopy WIBOR i WIBID. Ten mechanizm, ten właśnie wskaźnik – WIBOR, czyli to, po jakiej cenie banki będą sobie pożyczały pieniądze, może rodzić pokusę nadużyć, manipulacji, nieuzasadnionych zysków jednych i strat drugich, tak jak to miało miejsce ze stawką LIBOR w Londynie. Dziś w Polsce mamy do czynienia z wirtualną ceną pieniądza. Czy klienci banków, jak i same banki nie są przypadkiem poprzez stawkę WIBOR obciążani fikcją. Czy ten podstawowy instrument oddziaływania na transakcje finansowe, zwłaszcza kredyty, depozyty, lokaty aktywa na polskim rynku wyceniane łącznie na 1,2 bln zł nie jest dziś przypadkiem oparty na całkowitej fikcji. WIBOR kształtowany jest nie tylko wielce arbitralnie, ale również bez rzetelnej wyceny w oderwaniu od rynkowych realiów. Czy czeka nas podobne śledztwo, jak to, które ma miejsce w przypadku LIBOR-u w Londynie i Niemczech w stosunku do Deutsche- Banku? Ma całkowitą rację Senator G. Bierecki – pytając Premiera RP o fakty i zagrożenia w kwestii WIBOR-u. Aż dziw bierze, że tą sprawą natychmiast po ujawnieniu afery w Anglii nie zajął się, ani polski nadzór finansowy, ani ZBP, ani NBP. WIBOR- to przecież podstawa transakcji finansowych i bankowych w Polsce. Ten wskaźnik kształtowany przez kilkunastu dealerów i traderów, głównie z zagranicznych banków obecnych w Polsce, nie odzwierciedla dziś przeciętnych rynkowych warunków, na jakich banki pożyczają sobie pieniądze, a dalej swym klientom. Poprzez manipulowanie tą stopą w Polsce, można skutecznie manipulować cenę pieniądza, kosztami banków, kosztami kredytów oraz ewentualnymi zyskami lub stratami kredytobiorców, jak też depozytariuszy i właścicieli lokat. Czy może być w świecie finansów i bankowości większa zbrodnia?  Jak widać w Londynie nie cofnięto się przed tą niegodziwością. Tym bardziej, że duże banki mogą w ten sposób eliminować z rynku mniejsze banki i krajowe podmioty finansowe, zwłaszcza te rzetelniej wyceniające koszt pieniądza na rynku i realnie oceniające koszty pozyskiwania środków finansowych. Problem WIBOR-u był znany ZBP, NBP i KNF już od 2008r., mimo to panowała i panuje w tej sprawie cisza i nie było alarmu, bo było to wielce wygodne dla lobby bankowego. Brak rzetelnej wyceny stawki WIBOR, stwarza bowiem realną możliwość nie tylko zaniżania tej stopy, tak jak to robiono z LIBOR-em w Anglii, ale również jej zawyżania. KNF mógłby łatwo ustalić, jakie były wahania, zmiany i stawki WIBOR-u w poszczególnych okresach i kto na tym skorzystał gdyby chciał. Wszyscy nieco zorientowani w sprawie WIBOR-u wiedzą, że na polskim rynku bankowym nie było i nie ma od lat zawierania transakcji na niskich pułapach i nie ma praktycznie transakcji  3 czy 6- miesięcznych. Czy możemy już mówić o zmowie dealerów i traderów kilku- kilkunastu dużych banków – ustalających ów wirtualny koszt pieniądza? A to przecież od ich decyzji zależy to, ile zapłacimy przy kredytach, ile dostaniemy przy lokatach i depozytach i innych transakcjach finansowych. Oczywiście, gdyby nie Amerykanie, afera z Barclays Bankiem i stopą LIBOR, pewno by nie wyszła na światło dzienne. Gdyby nie mega przekręt ze stawką LIBOR, nikt nie interesowałby się stawką WIBOR. Ten najistotniejszy miernik dla polskiego rynku bankowego powinien być rzetelnie, uczciwie wyskalowany, inaczej będzie rodził pokusę nadużyć, zagrożenie dla klientów, banków i kredytobiorców, depozytariuszy, a w konsekwencji zagrozić samym bankom i systemowi finansowemu w kraju. Wirtualny, manipulowany wskaźnik WIBOR grozi potężnym kryzysem, groźbą prawdziwego zawału bankowego. WIBOR  dziś nie jest nie tylko dobrym indeksem rynku pieniężnego, ale nie jest żadnym indeksem, a na tej fikcji wszyscy bazują udając, że jest normalnie. Nieliczni wybrańcy kształtują nam dziś ceny na całym polskim rynku depozytowym i kredytowym. A stąd już kroczek do pokusy zmowy, nadużyć, manipulacji, zwłaszcza gdy nikt nie wie jak tworzy się ów kamień filozoficzny, a nadzór nad tym zjawiskiem praktycznie nie istnieje. W ten sposób niektóre banki mogą nie tylko oszukiwać klientów, partnerów biznesowych, ale nawet same siebie, tworząc sztuczną przewagę konkurencyjną. Ten rynek funkcjonuje dziś wyłącznie na tzw. „słowo honoru” i tzw. „czuja”, 0,1 proc. rozbieżności, rozziewu w określeniu adekwatności stawki WIBOR oznacza blisko 1 mld zł. efektu w dół lub w górę, oznacza zyski lub straty, czyjeś nieuzasadnione dochody i czyjeś niezasłużone koszty. Jeśli polski rynek bankowy ma być przejrzysty, konkurencyjny, a przede wszystkim  realistyczny, musi być przerwana  zmowa milczenia wielkich banków wokół stawki WIBOR. Cena pieniądza, kredytów i depozytów ma być uczciwa i oddawać realne koszty. Potrzeba więc, nie tylko nowej metodologii tworzenia stawki WIBOR, ale konieczne są pilne działania, które ocenią czy słuszne są podejrzenia o manipulacje i nieprawidłowości. Trzeba wyjaśnić, czy przypadkiem i u nas też stosowane  były te niegodziwe praktyki rodem z Londynu. W sektorze bankowym liczy się nie tylko płynność, ale zaufanie i rzetelność. Dzisiejszej stawce WIBOR-u w Polsce brakuje ewidentnie wiarygodności. Hulaj dusza piekła nie ma.  Krąg wtajemniczonych czas poszerzyć i jednoznacznie wyjaśnić czy polski WIBOR tak, jak londyński LIBOR nie jest dziś manipulowany.Janusz Szewczak

Skandal. ABW powierzyła tajemnice państwowe posłowi oskarżonemu o przestępstwa Artur Dębski z Ruchu Palikota ma dostęp do tajemnic państwowych, mimo że może stracić immunitet - informuje "Rzeczpospolita". Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego przyznała posłowi Ruchu Palikota poświadczenie bezpieczeństwa, zwane certyfikatem, dzięki czemu ma on wgląd w informacje ściśle tajne i kontroluje służby specjalne. Artur Dębski zasiada w Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Tymczasem, jak ustaliła „Rz", polityk jest oskarżony o przestępstwo gospodarcze. Informacje ściśle tajne są szczególnie chronione, bo dostęp do nich osoby nieuprawnionej mógłby spowodować np. zagrożenie bezpieczeństwa Rzeczypospolitej i jej obywateli. Do tej pory ABW odmawiała osobom oskarżonym przyznawania certyfikatu. Tak było np. w przypadku Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA. Cofnięto mu dostęp do informacji niejawnych, gdy zarzuty o przekroczenie uprawnień przy rozpracowywaniu afery gruntowej (jak później stwierdził sąd – bezpodstawne) postawiła mu rzeszowska prokuratura. Przyznanie poświadczenia bezpieczeństwa Dębskiemu jest, więc precedensem.

– To skandal. Nie może być tak, że są wśród nas ludzie, wobec których toczy się postępowanie karne. Przecież na nasze posiedzenia zapraszamy niekiedy również i policję, i prokuratora generalnego, którzy mówią o  podejmowanych działaniach – mówi „Rz" Marek Opioła (PiS), członek speckomisji. Poseł Artur Dębski członkiem Komisji ds. Służb Specjalnych jest od 1 grudnia ubiegłego roku. Dał już się poznać, proponując, by ekspertem komisji został gen. Marek Dukaczewski, były szef Wojskowych Służb Informacyjnych. Ale poświadczenie bezpieczeństwa dające prawo wglądu do informacji ściśle tajnych otrzymał dopiero niedawno. Bo ABW zgodnie z procedurami ponoć sprawdzała, czy można mu je przyznać.

– Od mniej więcej dwóch miesięcy mam certyfikat, mogę uczestniczyć we wszystkich pracach komisji dotyczących służb specjalnych. Nie było powodu, bym takiego poświadczenia nie otrzymał – mówi „Rz" Dębski. Ale jak ustaliła „Rz", w lutym ubiegłego roku funkcjonariusze policji z podwarszawskiego Pruszkowa wkroczyli do firmy Portfex z Raszyna, której Dębski był wówczas – razem z Norbertem W. – współwłaścicielem. Funkcjonariusze zabezpieczyli znajdujący się w niej towar: torebki, portfele i etui do telefonów z logo renomowanych firm Louis Vuitton oraz Burberry. Specjaliści potwierdzili, że 3335 zabezpieczonych sztuk towaru to podróbki. Wartość oryginalnych towarów sięgałaby 3,5 mln zł. W maju 2011 r. Dębskiemu i Norbertowi W. postawiono zarzuty łamania ustawy o własności przemysłowej. Grozi za to od pół roku do pięciu lat więzienia.

http://www.rp.pl/artykul/182403,910968-ABW-dopuszcza-oskarzonego.html

Piński

Ekonomia postawiona na głowie Dofinansowywanie z naszych pieniędzy upadających banków, biur podróży czy firm budowlanych to najzwyczajniejsza w świecie defraudacja pieniędzy, której sprawcy - politycy - powinni pójść do kryminału. Janusz Szewczak - ekonomista, którego cenię bardzo wysoko - informuje o spółkach budowlanych, które znalazły się na skraju bankructwa i którym pomóc może jedynie interwencja państwowa. Wśród nich najważniejsze są te firmy, które budowały drogi przed EURO 2012. Dzieje się to w czasie, kiedy w krajach UE rządy zapowiadają dofinansowanie upadających banków, a w Polsce jeden z "ekspertów ekonomicznych" postuluje, aby państwo sfinansowało powroty klientów upadłego biura SkyClub. Tymczasem jest to nic innego jak stawianie ekonomii na głowie. Pomysł, aby państwo dopłacało do jakichkolwiek nieudanych inwestycji, jest pomysłem złodziejskim. Dlatego, że to państwo, aby "dopłacić", musi najpierw "zabrać" nam w podatkach. Czyli musi nas okraść. W efekcie zabierze nam z podatków ileś milionów czy miliardów, aby część tych pieniędzy oddać na bankrutujące spółki, a pozostałą część rozkradnie. Wiadomo: chciwi urzędnicy i niejasne procedury to zawsze dobra okazja, a jak mawia przysłowie okazja czyni złodzieja. Mechanizm państwowego dopłacania rodzi patologie. Przedsiębiorca wie bowiem, że nie musi podejmować dobrych decyzji, nie musi umiejętnie ryzykować, nie musi dobrze rozsądnie gospodarować mieniem firmy. Musi jedynie umieć wyciągnąć rękę do państwa w odpowiedniej chwili, aby państwo zabrało innym, a jemu dało. Jest to praktyka demoralizująca przedsiębiorców i promująca tych głupich i nieudolnych. W systemie "ratowania" upadajacych firm nie ma szansy na pieniądze przedsiębiorca zaradny, uczciwy, mądry. Szanse ma leń, nieudacznik, złodziej i kombinator. Skutek drugi jest taki, że państwo sankcjonuje ewidentny rozbój, okradając ludzi i przeznaczając ich pieniądze na ratowanie nieudaczników i cwaniaków. Guzik mnie obchodzi jaki będzie los spółek budowlanych, które borykają się z poważnymi problemami finansowymi. Jesli ich właściciele podejmowali złe decyzje to są sami sobie winni. Również guzik mnie obchodzi zła kondycja niektórych banków. Niech zastuka do nich (i do ich właścicieli) komornik. Następni będą mieli nauczkę, co ich czeka jeśli zaczną podejmować złe decyzje. Swoje pieniądze chciałbym wydawać na własne potrzeby, a nie na niwelowanie skutków działalności ludzi nieodpowiedzialnych. Jeśli ja zbankrutuję wskutek złej polityki godpodarowania pieniędzmi to jest to tylko mój problem. Jeśli bankrutują oni to jest to ich problem. Pomaganie im z publicznych pieniędzy jest zwykłym złodziejstwem i defraudacją państwowych pieniędzy, która dla jej sprawców powinna zakończyć się ciężkim więzieniem. Tony Blair jako student pojechał kiedyś do Paryża i tam zatrudnił się jako kelner. Powiedziano mu, że napiwki wrzuca się do specjalnej puszki, z któej co tydzień pieniądze będą wyjmowane i po równo dzielone. Po tygodniu Blair zorientował się, że tylko on wrzuca, a inni się dzielą. I wtedy zrozumiał na czym polega Unia Europejska. Ten sam mechanizm chce wprowadzić rząd Tuska, dotując upadające przedsiębiorstwa.

Szymowski

Czy to największe oszustwo bankowców w historii? Instytucje finansowe coraz częściej dopuszczają się ogromnych manipulacji i fałszerstw. Światowe media wieszczą, że najnowszy skandal związany z manipulowaniem wysokością stóp procentowych od pożyczek i kredytów udzielanych na rynku międzybankowym, może być największym oszustwem finansowym w historii. Według doniesień medialnych co najmniej 20 największych banków od lat manipulowało przy ustalaniu globalnych stóp procentowych LIBOR (London Inter Bank Offered Rate). Barclays został już ukarany grzywną w wysokości setek milionów dolarów za manipulowanie LIBOREM. Szefowie Barclays twierdzą, że podobnie postępowała cała masa innych banków. Jeśli jest to prawdą, to szykuje się nam największy finansowy skandal w historii. Już w tej chwili rozpoczęto postępowanie karne po obu stronach Atlantyku. Rewelacje śledczych mogą niebywale wstrząsnąć rynkami finansowymi. Mówi się, że ten skandal może zupełnie zniszczyć zaufanie do światowego systemu finansowego i potencjalnie znieść z rynku wiele globalnych banków. [Ujjj, już widzę, jak banksterzy idą się bać... - admin]

LIBOR to średnia stopa procentowa kredytów oferowanych na rynku międzybankowym w Londynie. Jej wysokość obliczana jest przez spółkę Thomson Reuters dla Brytyjskiego Stowarzyszenia Bankowego (BBA), skupiającego banki i inne firmy oferujące usługi finansowe. Stawki LIBOR ustalane są w oparciu o ankiety bankowców.Tak naprawdę, całą operację – jak podaje gazeta „The Washington Post”, koordynują …dwie osoby. LIBOR ma wpływ na wysokość kredytów udzielanych w walutach. Jeśli jego stawki są wysokie, oprocentowanie kredytów wzrasta i odwrotnie, gdy stawki LIBOR są niskie, oprocentowanie kredytów maleje itp. LIBOR ma także wpływ na wartość papierów wartościowych np. obligacji. Wg gazety „The Daily Mail” w skandal zaangażowanych jest oprócz 20 największych banków na świecie także setki innych instytucji finansowych na trzech kontynentach. Udział w skandalu ma nawet Bank Anglii. Portal Yahoo opisuje na czym polegała manipulacja. Redaktorzy twierdzą, że Bank Barclays, by pomóc innym bankom w latach 2005-2009 i w latach 2007-2009 uzyskiwać jak najwyższe marże, składał fałszywe oświadczenie dotyczące wysokości stawek LIBOR do specjalnej komisji w Londynie, która akceptowała dzienne stawki stóp procentowych. Wielu finansistów jest absolutnie przerażonych szczegółami skandalu. W jednym z ostatnich artykułów, który ukazał się na stronie internetowej CNN można przeczytać, że „smród” pochodzący z Londynu jest „przytłaczający”. „Skandal z LIBOREM potwierdził to, z czego wielu z nas od pewnego czasu zdawało sobie sprawę: istnieje smród w świecie finansowym w Londynie, który obecnie jest przytłaczający”. Redaktorzy opisują ogromną skalę fałszerstw związanych z ustalaniem stawek LIBOR i EURIBOR przez Barclays. Bogata dokumentacja e-maili między przedsiębiorcami Nowego Jorku i handlowcami w Londynie ilustruje jakie przysługi wyświadczali sobie nawzajem bankowcy i finansiścikosztem swoich klientów. Ten skandal będzie miał bardzo zły wpływ na stan finansów na świecie. Trudno też będzie niektórym podmiotom odbudować reputację. Analitycy spodziewają się licznych pozwów, które mogą pogrążyć banki. LIBOR bowiem miał istotny wpływ na wysokość oprocentowania obligacji, emitowanych przez instytucje samorządowe. Otrzymywały one mniejsze środki na swoje inwestycje niż powinny, wskutek manipulacji. Już teraz niektóre amerykańskie miasta pozwały bankowców. Analitycy nie mają wątpliwości, że te rewelacje, które pojawiły się w ostatnich dniach to wierzchołek góry lodowej. W następnych tygodniach sukcesywnie będziemy dowiadywać się o skali oszustw, w które były zaangażowane globalne instytucje finansowe. Nie jest to dobra wiadomość, w czasie, gdy światowy system finansowy jest na skraju poważnej zapaści. Ten skandal to tylko kolejny powód, by być głęboko zaniepokojonym tym, co nas czeka w drugiej połowie 2012 r. Domek z kart zaczyna wyglądać naprawdę niepewnie, choć nikt nie wie dokładnie, kiedy runie.

Źródło: theeconomiccollapse blog.com, AS.
http://www.pch24.pl

69. rocznica rzezi wołyńskiej 11 lipca 1943 r. miała miejsca kulminacja rzezi wołyńskiej – bandy UPA działając z zaskoczenia zaatakowały 99 wsi i osiedli polskich w powiatach horochowskim i włodzimierskim. Tego dnia zamordowano wiele tysięcy Polaków. Do grudnia 1942 r. następowały mordy na pojedynczych osobach i rodzinach polskich. Ofiarami byli głównie Polacy zatrudnieni w niemieckiej administracji rolnej i leśnej, a następnie ludność wiejska, głównie we wschodnich powiatach Wołynia. Za pierwszy masowy mord rzezi wołyńskiej IPN uznaje masakrę w dniu 9 lutego 1943 r. w polskiej kolonii Parośla Pierwsza, gdzie oddział UPA zamordował 173 Polaków.

Dzień Pamięci Męczeństwa Kresowian – PROGRAM OBCHODÓW! >>

Fala napadów rozpoczęta na wschodzie Wołynia przesuwała się systematycznie w kierunku zachodnim. Eksterminacja ludności polskiej w maju i czerwcu 1943 r. rozszerzyła się na powiaty dubieński, łucki i zdołbunowski, a w lipcu 1943 r. objęła wszystkie, poza powiatem lubomelskim ziemie Wołynia. Najwięcej mordów dokonano latem 1943 r. O świcie  11 lipca 1943 r. oddziały UPA dokonały skoordynowanego ataku na 99 polskich miejscowości, głównie w powiatach horochowskim i włodzimierskim pod hasłem „Śmierć Lachom”. Po otoczeniu wsi, by uniemożliwić mieszkańcom ucieczkę, dochodziło do rzezi i niszczenia dobytku. Ludność polska ginęła od kul, siekier, wideł, kos, pił, noży, młotków i innych narzędzi zbrodni. Po wymordowaniu ludności wsie były palone, by uniemożliwić ponowne osiedlenie. Rzeź rozpoczęła się około godz. 3 rano od polskiej wsi Gurów w powiecie włodzimierskim, obejmując swoim zasięgiem kilkanaście pobliskich wsi i kolonii. We wsi Gurów na 480 Polaków ocalało tylko 70 osób; w kolonii Orzeszyn na ogólną liczbę 340 mieszkańców zginęło 270 Polaków; we wsi Sądowa spośród 600 Polaków tylko 20 udało się ujść z życiem, w kolonii Zagaje na 350 Polaków uratowało się tylko kilkunastu. W Dominopolu zginęło co najmniej 220 Polaków, w kolonii Wygranka około 150, w kolonii Gucin 140. Tego samego dnia rano 20-osobowa grupa napastników weszła w czasie mszy św. do kościoła w Porycku, gdzie w ciągu trzydziestu minut zabito ok. 100 ludzi, wśród których były dzieci, kobiety i starcy. Bandyci wymordowali wówczas około 200 Polaków. Podobne ataki na kościoły przeprowadzano w innych miejscowościach, m.in. w Chrynowie, gdzie zginęło w sumie około 150 osób, oraz w Kisielnie, gdzie zamordowano około 90 Polaków uczestniczących we mszy świętej. Mordów dokonywano z wielkim okrucieństwem, często poprzedzając je wymyślnymi torturami, następnie wsie i osady grabiono i palono. Po dokonanych masakrach do wsi na furmankach wjeżdżali chłopi z sąsiednich wsi ukraińskich, zabierając mienie pozostałe po zamordowanych Polakach. Jedną z najbardziej krwawych zbrodni w tym czasie była rzeź Polaków w Kołodnie w powiecie krzemienieckim. 14 lipca do wsi wjechało 300 upowców, którzy podzielili się na małe grupy i rozeszli po zagrodach. Domostwa zamieszkane przez Polaków wskazywali im miejscowi Ukraińcy. Po wejściu do domów bandyci mordowali ich przy pomocy siekier lub broni palnej. Rzeź trwała około 3 godzin, według niektórych źródeł zamordowano nawet do 500 osób, w tym wiele dzieci. Główna akcja ludobójcza na Wołyniu trwała do 16 lipca 1943 r. W całym lipcu 1943 r. celem napadów stało się co najmniej 530 polskich wsi i osad. Wymordowano wówczas siedemnaście tysięcy Polaków, co stanowiło kulminację czystki etnicznej na Wołyniu. W kolejnych miesiącach kontynuowano antypolską akcję w miejscowościach, które z różnych przyczyn ludobójstwo ominęło. Paweł Zbrojewicz

Tego nam nie wolno zapomnieć! 11 lipca 2012 – rocznica Krwawej Niedzieli

Upamiętnienia i modlitwy z okazji 69 rocznicy wymordowania księży i wiernych świeckich w kościołach rzymskokatolickich na Wołyniu. Informacje o nich proszę zamieścić na swoich portalach i blogach oraz rozesłać do swoich znajomych.

Jak co roku zachęcam też do tego, aby w tym dniu zapalili znicze we wszystkich miejscach pamięci narodowej. Także 11 lipca o g. 21.00 w swoich okanach.

http://www.isakowicz.pl/

Krwawa niedziela 11 lipca 1943 Trzeba tę krwawą niedzielę przypominać przy każdej okazji, zwłaszcza przy każdej rocznicy, bo inaczej Bóg na niebie zapomni o nas. W niedzielę 11 lipca 1943 r. oddziały UPA – zbrodniczej ukraińskiej formacji, współpracującej z SS – zaatakowały 167 polskich kościołów na Wołyniu, mordując tysiące bezbronnych ludzi – wśród nich wiele dzieci – modlących sie w świątyniach, by Pan Bóg zachował ich od nagłej i niespodziewanej śmierci. Zbrodniarze wybrali niedzielę, Dzień Pański, bo mogli zabić więcej ludzi, przybyłych na msze św. lub po to, by ukryć się przed mordercami w świątyni. Ale dla nich świątynia nic nie znaczyła. To była najkrwawsza niedziela w dziejach narodu polskiego. W trwających od początku wojny do roku 1947 zbrodniach ukraińskich na Polakach – bez wątpienia aktach ludobójstwa – zginęło męczeńską śmiercią ok. 150 tys. Polaków z Kresów Wschodnich. Ginęli też żydowscy i ormiańscy sąsiedzi Polaków oraz Ukraińcy i Ukrainki z mieszanych rodzin polsko-ukraińskich. Nikt z żyjących nie ma moralnego prawa do przebaczania zbrodniarzom w imieniu tych, którzy przed śmiercią przeżyli nieludzkie męki. W imieniu niewinnych dzieci zabijanych na oczach rodziców. Niech będą na wieki przeklęci Stepan Bandera, Dmytro Doncow, Roman Szuchewycz i ich pomocnicy w zbrodni. Niech zamilkną ci, którzy dla politycznej poprawności i fałszywie rozumianych stosunków dobrosąsiedzkich chcą zabić pamięć o zbrodniach, choć tylko ta pamięć nam pozostała. „Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary” – głosi napis na Pomniku Ofiar Ludobójstwa na Kresach, na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Na większości zbiorowych mogił do tej pory ani władze polskie, ani ukraińskie, nie postawiły nie tylko pomnika, ale i nawet krzyża. Cała sprawa ludobójstwa otoczona jest zmowa milczenia [...]. Na Ukrainie gloryfikuje sie zbrodniarzy i stawia sie im pomniki we Lwowie, Stanisławowie, Tarnopolu i wielu innych miastach.

http://zawszepolska.eu

11 lipca mija kolejna, pomijana w mediach rocznica bestialskich rzezi ludności polskiej na Wołyniu.

O ile zbrodnia katyńska jest już mocno obecna w świadomości Polaków (a po tragedii smoleńskiej dowiedział się niej cały świat), o tyle Wołyń jest skutecznie wymazywany z naszej pamięci. A przecież rozmiar i okrucieństwo tej drugiej tragedii przerasta wszelkie nasze wyobrażenia o zbydlęceniu ludzkiego gatunku. W Katyniu dwadzieścia parę tysięcy oficerów polskich zastrzelono strzałem w tył głowy. NKWD działało szybko, bezboleśnie, można by rzec – „humanitarnie”… Na Wołyniu oprawcy z UPA i OUN sadystycznie torturowali i mordowali niemowlęta, dzieci, kobiety, starców. Ofiary były przeważnie bezbronne, gdyż większość zdolnych do obrony swoich rodzin mężczyzn przebywała wtedy na robotach, w partyzantce, w sowieckich gułagach, na wojnie… Celowo nagłaśniane bestialstwo banderowskich oprawców (rozpowszechniano nawet kartki pocztowe poćwiartowanych piłą zwłok młodej Polki) miało wywołać przerażenie i masową migrację ludności polskiej na zachód. Liczba ofiar nie jest do końca ustalona i szacunkowo waha się od 60 do 200 tysięcy!!! Cóż, ukraińscy nacjonaliści to nie skrupulatni Niemcy czy Rosjanie; zbrodnicza czerń nie prowadziła na bieżąco statystyk i ewidencji… A po wojnie nikt już nie dochodził prawdy… Sowiecka dominacja narzuciła nam przyjaźń bez pytań i rozliczeń, a w wolnej Polsce doraźne interesy polityczne odsuwały w cień niewygodne, drażliwe tematy. Nieliczni niepokorni – tacy jak ks. Isakowicz-Zaleski czy pani Ewa Siemaszko – latami bezskutecznie walczą o prawdę i zadośćuczynienie. Podpis o “faszystach ukraińskich” znamionuje niestety typowe pomieszanie pojęć. Nie chodzi o żadnych faszystów, ale zwykłych, szowinistycznych bandytów. Dzieci cudem ocalone z pogromów są już staruszkami; ich wołanie o sprawiedliwość jest coraz cichsze, za chwilę zupełnie zamilknie… Dziś hydra UPA odradza się, obrasta w legendę. To rodzi niepokój. Dlatego naszym obowiązkiem jest przypominanie tego, o czym oni chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Na sprawiedliwy sąd jest już za późno. Ale na chwilę zadumy i refleksji zawsze jest dobra pora… Żyjemy tu i teraz. Nie wiemy, jaki los zgotuje nam, naszym dzieciom i wnukom nadchodząca niepewna przyszłość… Podobno ludzkość w swej masie nie zmienia się; doskonalą się tylko metody eliminowania siły żywej przeciwnika… Tylko znając przeszłość i mając w sobie odrobinę instynktu samozachowawczego możemy uniknąć wielu nadchodzących zagrożeń… Lech Makowiecki

P.S. Zastanawiam się, jak można uczcić śmierć naszych wołyńskich rodaków. Sadzenie imiennych dębów (jak w przypadku akcji „Katyń – pamiętamy”), zapoczątkowane przez Stowarzyszenie Parafiada nie wchodzi w rachubę ze względu ogrom wołyńskiej zbrodni i brak personaliów większości ofiar. Tak na marginesie – pomimo rozpropagowania w mediach akcji Parafiady na 22 tysiące pomordowanych przez NKWD polskich oficerów uhonorowano w ten sposób (głównie siłami wolontariatu) zaledwie ok. 4.300 osób… Jeden z moich znajomych zaproponował, więc posadzenie lasu drzew; każde z nich symbolizować ma wymordowaną wołyńską wioskę… Założę się, że czynniki rządowe nie podejmą w ogóle tego tematu, a media (również publiczne) profilaktycznie nawet „nie zauważą” daty 11 lipca – umownej rocznicy największej rzezi cywilnej ludności polskiej na Kresach…

Z cyklu „znalezione w sieci” – ballada „WOŁYŃ 1943” z płyty „Patriotyzm”.
http://zayazd.nowyekran.pl/

Problemy lubelskie Katolicki Uniwersytet Lubelski zachował się tak, jakby nosił imię nie Jana Pawła II, ale Adama Michnika lub abp. Józefa Życińskiego W pierwszą niedzielę lipca pojechałem jak co roku na Jasną Górę, aby wziąć udział w Światowym Zjeździe i Pielgrzymce Kresowian. Ojcowie paulini przed uczestnikami tego wydarzenia otworzyli bardzo szeroko swoje bramy. Spotkanie rozpoczęło się od Mszy św., którą w Kaplicy Cudownego Obrazu koncelebrowałem m.in. z ks. Janem Niklem, proboszczem łacińskiej katedry we Lwowie. Prosto z nabożeństwa pojechałem do Lublina, aby wziąć udział w proteście pod KUL, zorganizowanym z inicjatywy niestrudzonego Zdzisława Koguciuka, krewnego Polaków pomordowanych przez banderowców na Wołyniu i działacza “Solidarności” z lat 80. Protest odbył się w trzecią rocznicę nadania przez władze KUL doktoratu honoris causa byłemu prezydentowi ukraińskiemu Wiktorowi Juszczence, który gloryfikował Stepana Banderę i zbrodniarzy z UPA, a którego w ostatnich wyborach prezydenckich odrzucił jego własny naród. Ta decyzja uczelni, której bądź co bądź patronuje bł. Jana Paweł II, była skandalem międzynarodowym. Nawiasem mówiąc, podjętym pod presją zarówno abp. Józefa Życińskiego, który z wielką atencją przyjmował z rąk Adama Michnika tytuł Człowieka Roku, jak i tych naiwnych polskich polityków, którzy, siedząc na kanapie w Warszawie, łudzili się, że poprzez ukłony “czapką do ziemi” mogą uzyskać wpływ na cynicznych graczy w Moskwie, Kijowie czy Wilnie. Pod głównym gmachem uczelni zebrało się kilkadziesiąt osób. Chcieliśmy przejść pod pomnik Jana Pawła II i Kardynała Stefana Wyszyńskiego, aby tam się pomodlić i zapalić znicze, ale drzwi były szczelnie zamknięte. Wisiała na nich niechlujna kartka informująca, że są one zamknięte zgodnie – uwaga! – z zarządzeniem premiera, który ogłosił stan alarmowy. Pełna żenada! Godna twórczości Franza Kafki lub Sławomira Mrożka. Była to też kolejna kompromitacja ustępujących władz KUL, czyli rektora ks. Stanisława Wilka, a zwłaszcza prorektora Józefa Ferta. Były rektor tej uczelni, o. Albert Krąpiec, pochodzący z wymordowanej przez UPA wsi Berezowica Mała, chyba się w grobie przewraca. A co na to nowy wielki kanclerz uczelni, abp Stanisław Budzik? Po której stronie stoi? Czy po stronie swoich wiernych, którzy walczą o pamięć o pomordowanych katolikach, czy po stronie polityków? Jeżeli tych drugich, to KUL powinien nosić imię nie bł. Jana Pawła II, ale np. Adama Michnika lub Józefa Życińskiego. A teraz, trochę jako odtrutka po problemach lubelskich, dobre informacje z Opola, Krakowa i Łukowa. Radni znad Odry, tak jak wcześniej radni sejmiku opolskiego, przyjęli uchwałę ustanawiającą dzień 11 lipca, czyli rocznicę Krwawej Niedzieli na Wołyniu, Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa na Kresach Wschodnich. Z kolei radni znad Wisły przyjęli w ostatnią środę rezolucję, która oddaje cześć wszystkim ofiarom ludobójstwa dokonanego przez UPA. Równocześnie zawiera ona stwierdzenie. “Rada Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa, stojącego od wieków na straży narodowej tradycji, prosi pana Prezydenta RP o objęcie szczególną troską działań dążących do upamiętnienia tych strasznych wydarzeń, ku przestrodze przyszłym pokoleniom, oraz o udzielenie poparcia szlachetnym wysiłkom. Rada Miasta Krakowa wyraża poparcie dla projektu wielu środowisk, w tym kresowych, ustanowienia dnia 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian. To inicjatywa społeczna, która wyrasta z autentycznej potrzeby pamięci i prawdy. Pomysł ten znajduje coraz większe zrozumienie i wsparcie wśród przedstawicieli narodu zasiadających w ławach Sejmu RP”. Osobiście wątpię, aby Bronisław Komorowski, do którego ucha ustawicznie szepcze Henryk Wujec, zabrał się do takich działań. Jedyna zasługa pana prezydenta w tej kwestii jest taka, że nie pojechał odsłaniać pomnika w Sahryniu na Zamojszczyźnie, w której to wsi w czasie walk AK i BCH z ukraińskim policjantami, będącymi na żołdzie Hitlera, przypadkowo zginęło kilka osób. Wydarzenie to, bezpodstawnie lansowane przez zwolenników UPA (także tych z Polski) jako “anty-Wołyń”, ma skompromitować bohaterskich polskich partyzantów, broniących swoich wsi przed Niemcami i Ukraińcami. Nawiasem mówiąc, na stanowisko pana prezydenta duży wpływ miał protest zorganizowany 10 września ub.r. przez wspomnianego Zdzisława Koguciuka przed Pałacem Prezydenckim. Rezolucja krakowska została przyjęta 32 głosami, przy ani jednym głosie sprzeciwu. Jedynie niektórzy radni z PO, którzy byli obecni na sali, bali się podnieść rękę i wcisnąć jakikolwiek guzik. Autorem i inicjatorem rezolucji jest radny Mirosław Gilarski, dyrektor Szkoły Mistrzostwa Sportowego, która wychowuje młodzież w duchu patriotycznym, organizując wyjazdy uczniów na Kresy. Druga dobra wiadomość dotyczy Łukowa. Dzięki wieloletnim staraniom Kamila Suleja jedno z tamtejszych rond otrzymało imię Narodowych Sił Zbrojnych. Nie obyło się bez kontrowersji, bo część radnych, ulegając demagogii i poprawności politycznej, oskarżała tę formację niepodległościową o kolaborację z Niemcami. Na szczęście burmistrz Dariusz Szustek zorganizował w urzędzie miejskim sesję poświęconą działalności NSZ. Zebrani wysłuchali referatów prof. Jana Żaryna, dr. Mariusza Bechty i Leszka Żebrowskiego. Spotkanie to przekonało większość samorządowców, którzy 27 czerwca przyjęli stosowną uchwałę – za było 12 radnych, przeciw pięciu, wstrzymało się czterech. Uchwały radnych opolskich, krakowskich i łukowskich to ważny krok w odkłamywaniu historii Polski. Oby inne samorządy wzięły z tego przykład. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Ukraińska Powstańcza Armia i Ludobójstwo 69 rocznica zbrodni 11 lipca minie 69 rocznica zbrodni ludobójstwa, jakiego dokonała Ukraińska Powstańcza Armia wraz z Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów na polskich Kresach. W wyniku tej zbrodni zostało wymordowanych ponad 200 tyś. Polaków mieszkających na Wołyniu, Podolu i Pokuciu. Do tej pory środowiska kresowe nie mogą się doczekać, mimo wielokrotnych żądań, dezyderatów i memoriałów w tej sprawie kierowanych do polskiego Sejmu, ustanowienia 11 lipca Dniem Pamięci Narodowej lub Dniem Ofiar Męczeństwa i Ludobójstwa. UPA powstała na Polesiu. Jej twórcą był Taras Borowec Bulba (1908-1981), ukraiński ataman, dowódca Siczy Poleskiej UPA, a później we współpracy z Niemcami jeden z twórców ukraińskich formacji wojskowych w służbie niemieckiej. W środowisku ukraińskich faszystów od początku II wojny światowej trwała ostra walka frakcyjna, która doprowadziła do rozbicia organizacyjnego OUN. Nie wchodząc w szczegóły, należy stwierdzić, że w brutalnych zmaganiach wewnętrznych zwyciężyła frakcja Bandery. I Bandera podporządkowywał sobie najważniejsze struktury polityczne i wojskowe ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego. Bezwzględnie zaatakował Bulbę. Porwał jego żonę, a potem zamordował. Zmarginalizował też Andrija Melnyka, (1890-1964), jednego z przywódców OUN, a po rozłamie przywódcę frakcji OUN(M,). I szybko przejął władzę nad jednostkami UPA, tworząc regularne oddziały na Wołyniu, a potem na całym terytorium Małopolski Wschodniej. Taras Bulba w liście do kierownictwa OUN pod przywództwem Stepana Bandery pisał:

„Wy wyznajecie faszystowską zasadę bezwzględnej dyktatury waszej partii (… ) głosząc faszystowskie hasła… Czy prawdziwy rewolucjonista – państwowiec może podporządkować się partii, która budowę państwa zaczyna od wyrzynania mniejszości narodowych oraz bezmyślnego palenia osiedli? Ukraina ma bardziej groźnych wrogów niż Polacy”…

Nic jednak nie zyskał. Bandera już triumfował. W połowie 1943 r. oddziały UPA na Wołyniu, których głównodowodzącym był Roman Szuchewycz, (1907-1950), a jednym z najkrwawszych wykonawców jego decyzji – Dmytro Klaczkiwskyj, dowódca grupy UPA – Północ, przygotowały szeroko zakrojony atak na blisko sto miejscowości wołyńskich, mordując w sposób bezwzględny polską ludność cywilną, kobiety, dzieci i starców. Kłaczkiwskyj zasłynął wtedy z tajnej dyrektywy, która dotyczyła wymordowania polskich mężczyzn w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat. Pisał w niej:

„Powinniśmy przeprowadzić wielką akcję likwidacji polskiego elementu. Przy odejściu wojsk niemieckich należy wykorzystać ten dogodny moment dla zlikwidowania całej ludności męskiej w wieku od szesnastu do sześćdziesiąt lat. [...] Tej walki nie możemy przegrać i za każdą cenę trzeba osłabić polskie siły. Leśne wsie oraz wioski położone obok leśnych masywów powinny zniknąć z powierzchni ziem”.

Efektem tej dyrektywy była m.in. tzw. krwawa niedziela, kiedy oddziały UPA napadły o świcie 11 lipca 1943 r., a potem napadały w następne dni i tygodnie, i w sposób brutalny i okrutny wymordowały za pomocą takich narzędzi jak sierpy, noże, młotki, kosy, piły około 60 tyś. Polaków na Wołyniu. Domy, dobytek, urządzenia gospodarcze zostały rozkradzione, zrujnowane i spalone. Była to akcja z taktycznego punktu widzenia starannie i precyzyjnie przygotowana, zaplanowana i wykonana. W historii najnowszej nosi ona nazwę zbrodni ludobójstwa(genocide). Francuski uczony, historyk, filozof i politolog, Alain Besançon, tak oto interpretuje to pojęcie:

„Ludobójstwo w sensie właściwym, w odróżnieniu od zwykłej rzezi, żąda następującego kryterium: jest to rzeź zamierzona w ramach ideologii, stawiającej sobie za cel unicestwienie części ludzkości dla wprowadzenia własnej koncepcji dobra. Plan zniszczenia ma obejmować całość określonej grupy, nawet jeśli nie zostaje doprowadzony do końca w rezultacie niemożliwości materialnej czy zwrotu politycznego”.

Oto przykład, który przytacza badaczka tego problemu, Lucyna Kulińska, prezentując w jednej ze swoich książek relację Rozalii Wielosz z domu Bojko:

[…] „29 sierpnia 1943 r. […] Zbudził nas sąsiad. Wybiegliśmy na podwórko. Nasza rodzina liczyła 6 osób. […] Zobaczyliśmy w odległości około 1 km od strony północnej bardzo dużo postaci, jakby chmurę, idących w naszą stronę. Wszyscy pospiesznie cofnęliśmy się do pokoju. Ojciec zamknął drzwi od wewnątrz. Poklękaliśmy i zaczęliśmy się modlić. Z nami był sąsiad. Tato wziął siekierę i chciał uciekać przez okno, ale dom został wkrótce otoczony przez banderowców uzbrojonych w kosy, siekiery i inne narzędzia zbrodni. […] Mama z malutką siostrą przy piersi została na drabinie i prosiła Ukraińca: „Co ja jestem wam winna, darujcie mi życie” ale „had” uderzył ją. Usłyszałam jej śmiertelne chrapanie. Dziecko jeszcze wołało mnie „Lula” – i prawdopodobnie żywe zostało wrzucone do dołu”.

Po rzeziach, które objęły Wołyń, UPA kontynuuje mordy w kolejnych trzech województwach południowo-wschodnich, tarnopolskim, lwowskim i stanisławowskim, a także tuż po wojnie w polskich Bieszczadach. Ofiarami tych mordów byli także Żydzi, Rosjanie, Czesi, Ormianie, Cyganie oraz sami Ukraińcy, którzy sprzeciwiali się represjom i terrorowi.

Polacy ginęli również w małżeństwach mieszanych, polsko-ukraińskich, w których dochodziło do ostrych podziałów; mąż otrzymywał rozkaz zamordowania żony, a żona męża, a nieraz syn matki lub córka ojca. W ten sposób małżeństwa mieszane zostały poddane okrutnej próbie przetrwania. Wielu mężów i wiele żon, a także dzieci z tych małżeństw zostało zamordowanych przez najbliższych. I to było wyjątkowo odrażające oblicze zbrodniczych aktów ludobójstwa. Oddziały UPA i innych formacji zbrojnych z nią związane, jak choćby Służba Bezpieczeństwa (Służba Bezpeky OUN), zgotowały Polakom na południowo-wschodnich Kresach straszliwe pogromy, jakich ta ziemia nigdy na taką skalę nie zaznała. O Służbie Bezpeky piszą historycy, jako o strukturze represyjnej, która nie wahała się dokonywać publicznych egzekucji, zmuszając do oglądania aktów zbrodni dokonywanych ze szczególnym okrucieństwem, zarówno na Polakach jak i na Ukraińcach. Opowiada o tym np. ukraiński badacz, Hrihorij Steciuk, w odniesieniu do pewnego prawosławnego duchownego, którego opór przed współpracą z UPA Służba Bezpeky potraktowała jako zdradę i wydała na niego podwójny wyrok przez zastrzelenie, a potem powieszenie. I wyrok ten wykonała. W innym miejscu opowiada o wrzucaniu żywych ludzi do studni albo duszeniu sznurami. Fakty by można mnożyć. Terror UPA i SB szalał i przesuwał się ze wschodu na południowy zachód Kresów, a ofiarami jego stawały się kolejne dziesiątki tysięcy zamordowanych Polaków. W książce H. Komańskiego i Sz. Siekierki Ludobójstwo dokonane przez ukraińskich nacjonalistów na Polakach w województwie tarnopolskim 1939-1946 znajdujemy drastyczne sceny zapisane w zeznaniach świadków, pokazujące jak się znęcali nad Polakami specjaliści z SB:

„Wiosną1944 r.[…] zamordowanie nożem dziecka, kobiety, czy starca było drobnostką. W zasadzce na szosie kijowskiej – opowiada świadek – Kupiak ( jeden z owych bandytów- uwaga St. S.) zmył w kałuży krew z zabranych zamordowanym pieniędzy i zabrał sobie”.

W innym miejscu Stanisława Gumienna relacjonuje dramat swoich bliskich:

„Nas spędzono do budynku plebanii, gdzie bito kolbami, kopano. Po chwili zaczęto wyprowadzać mniejszymi grupami na zewnątrz plebanii pod studnię i tam wyprowadzonych rąbano siekierami”…

Od opisów takich tragedii aż roi się w setkach książek i dokumentów, które relacjonują przebieg zbrodni ukraińskich faszystów spod znaku OUN, UPA i SB. Stanisław Srokowski     

Niewygodna prawda, niechciana pamięć Po dziesiątkach lat powojennego przemilczania ludobójstwa Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, dokonanego przez banderowską frakcję Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i stworzoną przez nią Ukraińską Powstańczą Armię, Kresowianie spodziewali się, że w III RP nastąpi odsłonięcie przed społeczeństwem wszystkich pomijanych i zakłamywanych kart naszej historii. Oczekiwania te, w odniesieniu do zbrodni katyńskiej, a także częściowo innych zbrodni sowieckich, zostały prawie spełnione, natomiast w stosunku do zbrodni nacjonalistów ukraińskich ujawnił się opór, głównie ze strony władz, środowisk politycznych, części elit opiniotwórczych, a w konsekwencji poddających się tej tendencji mediów i środowisk naukowych oraz przedstawicieli kultury.

Ta sytuacja była szczególnie ostro odczuwana w latach 90., kiedy to nie tylko usiłowano nie dopuścić do szerokiej opinii publicznej wiadomości o dokonanych przez OUN-UPA zbrodniach, ale jeśli już problem został poruszony, to próbowano go przedstawiać w wykrzywionym kształcie, tak, by pomniejszyć martyrologię ludności polskiej i zminimalizować zły wizerunek OUN-UPA.

Gorzkie pytania Dla świadków zbrodni, zwłaszcza dla tych, którzy stracili bliskich, ale nawet dla tych, których rodziny w całości ocalały, lecz przeżyły wielomiesięczne czy nawet kilkuletnie piekło nieustannego strachu oraz poniewierki i nędzy spowodowanej zbrodniczymi akcjami OUN-UPA, taka sytuacja była nie do zaakceptowania i nie do pojęcia. Szukali, zatem odpowiedzi na dręczące ich gorzkie pytania. Jak można ignorować systematyczną eksterminację Polaków z powszechnie stosowanym okrucieństwem na terenie czterech przedwojennych województw (wołyńskiego, stanisławowskiego, tarnopolskiego, lwowskiego), która pochłonęła ok. 130 tys. bezbronnych ludzi – od niemowląt po sędziwych starców? Jak można nie uznawać za zbrodnię ludobójstwa wyniszczania Polaków dlatego, że są Polakami, a jednocześnie dostrzegać ludobójstwa niemieckie i sowieckie na Narodzie Polskim i eksponować ludobójstwa innych narodów? Z czego wynikają próby przerzucenia winy ze sprawców na ofiary? Dlaczego sprawcom zbrodni nad zbrodniami, OUN i UPA, okazuje się zrozumienie i określa ich jako bojowników walk narodowowyzwoleńczych, a nawet porównuje do AK? Dlaczego władze są niechętne pomnikom ofiar i tablicom pamięci, dlaczego utrudniają lub uniemożliwiają upamiętnienia? Dlaczego dla społeczeństwa polskiego martyrologia kresowa ma być okrojona, zawężona? Niewygodna prawda, niechciana pamięć – to wniosek wynikający z powyższych pytań. Wciąż aktualny, chociaż stosunek do problemu zbrodni nacjonalistów ukraińskich zmienia się od 2000 roku. Powoli, na skutek różnego typu zabiegów Kresowian skierowanych do władz, pojedynczych osobistości i grup politycznych, intelektualistów i mediów: protestów, apeli, rezolucji, debat, konferencji, wywalczonych publikacji, polemik i osobistego uświadamiania, już nawet tysięcy listów. Ale czy to normalne, by trzeba było tak ogromnego społecznego zaangażowania, aby przekonywać, że nie wolno deptać godności ofiar ani przez przemilczanie, ani zakłamywanie, choćby częściowe, że ofiarom za polskość należy się właściwe miejsce w świadomości polskich obywateli?

Państwo umywa ręce Stan ten zasługuje na wskazanie niezdrowych korzeni, z których wyrósł. Główny to koncepcja polityczna, wedle której Polska, by skutecznie rywalizować z Rosją o Ukrainę w celu związania tej ostatniej z Europą, powinna pomijać sprawy drażliwe w polsko-ukraińskiej historii. Architekci i realizatorzy tej koncepcji zlekceważyli odwieczną prawidłowość: tolerowane zło nie przynosi dobra. Przyszło to łatwo, bo przez dziesiątki lat narzuconej tzw. przyjaźni polsko-radzieckiej powstał nawyk oglądania się na sąsiada, nawyk przypodobywania się i spełniania oczekiwań państwa obcego. Tę słabość elit (pogłębianą przez nieznajomość historii) wykorzystuje nacjonalistyczne lobby ukraińskie i Ukraina, niezależnie od proweniencji zmieniających się władz. Od początku zaistnienia państwa ukraińskiego różne przedsięwzięcia w Polsce służące oddaniu czci i upamiętnieniu ofiar ludobójstwa ukraińskiego były oprotestowywane oficjalnie lub gabinetowo przez służby dyplomatyczne Ukrainy i osobistości ukraińskiego życia politycznego. Podobną rolę pełni reprezentacja Ukraińców żyjących w Polsce, tj. Związek Ukraińców. W rezultacie nie tylko udział państwa polskiego w budowaniu pamięci ofiar zbrodni nacjonalistów ukraińskich z trudem można ocenić na minimum minimorum, ale nawet dochodzi ze strony władz najwyższego szczebla do przeciwdziałania akcjom upamiętniającym w formie odmowy lub wycofywania patronatu, braku reakcji na prośby zainteresowanych środowisk, blokowania inicjatyw, nieudzielania dofinansowywania. Typowym przykładem jest przetrzymanie przez rok projektu uchwały Sejmu RP w sprawie ludobójstwa banderowskiego przez ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. Tylko determinacja klubu PSL, który nieustępliwie forsował sprawę, doprowadziła do podjęcia przez Sejm 15 lipca 2009 r. Uchwały w sprawie tragicznego losu Polaków na Kresach Wschodnich, w której jakby przez zaciśnięte zęby określa się masowe mordy Polaków przez OUN i UPA jako “czystkę etniczną o znamionach ludobójczych”. Wprawdzie cytowane sformułowanie bliższe jest tzw. poprawności politycznej niż poprawności merytorycznej, ale i tak dla Kresowian była to satysfakcja, zwłaszcza że w tej uchwale znalazł się postulat przywrócenia pamięci historycznej o tragedii Polaków na Kresach Wschodnich II RP jako zadanie dla władz publicznych. Satysfakcja była chwilowa, ponieważ poza umieszczeniem stosownych słów na papierze władze publiczne nic dalej nie zrobiły, z wyjątkiem kilku samorządów (m.in. Kędzierzyn-Koźle, Jarosław, Prabuty, Wschowa, Zamość, Opole), które potem włączyły się do różnych inicjatyw kresowych mających na celu upowszechnienie prawdy o zagładzie polskości na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej i potępienie jej sprawców. Wobec systemowego obniżania poziomu wiedzy historycznej polskich obywateli w ogóle, niezależnie od tematyki, przeciwdziałające temu akcje władz lokalnych nabierają szczególnie pozytywnego znaczenia i zasługują na wdzięczność. W tym roku problem zbrodni wołyńsko-małopolskiej znowu powinien być rozpatrywany przez Sejm RP. Rozpoczęte bowiem zostały starania o ustanowienie przez Sejm 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian (albo – jak w jednym z wniosków – Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa na Kresach Wschodnich II RP). Byłby to ważny element szerzenia w społeczeństwie wiedzy i pamięci o ludobójstwie Polaków kresowych.

Apogeum zbrodni W kilkuletniej eksterminacji Polaków przez OUN-UPA 11 lipca 1943 r. był dniem wyjątkowym. To była kulminacja zbrodniczości nacjonalistów ukraińskich w stosunku do Polaków. W dobrze zaplanowanych i przygotowanych akcjach na terenie dwu powiatów Wołynia, włodzimierskiego i horochowskiego, oraz w niektórych sąsiadujących z tymi powiatami miejscowościach powiatu kowelskiego, tego jednego dnia UPA, wspomagana przez odpowiednio zaagitowanych lub przymuszonych chłopów ukraińskich, dokonała rzezi Polaków w ok. 100 miejscowościach. Mordów dokonywano głównie za pomocą narzędzi gospodarskich, potem grabiono, niszczono i palono polskie sadyby. Ocaleni byli bezwzględnie tropieni i wybijani, trwało to jeszcze kilka dni po 11 lipca. Nawet mury kościołów nie powstrzymały zbrodniarzy, zaatakowano bowiem Polaków w czterech kościołach i jednej kaplicy, gdzie oprócz wiernych zamordowano trzech kapłanów, a czwartego raniono. Ten dzień, 11 lipca, jako symbol męczeństwa Polaków kresowych zadanego przez banderowców jest trafnie wybrany. Ani przedtem, ani potem na tak wielką skalę nie unicestwiano Polaków w trakcie depolonizacji Kresów. Z niepokojem oczekują obrad parlamentu żyjący świadkowie zbrodni i ich potomni. Obawiają się, czy zgłoszone projekty uchwał w sprawie 11 lipca na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej będą rozpatrywane, czy może odłożone ad calendas graecas? Czy polski Sejm będzie miał odwagę być polskim Sejmem? Czy zechce pokazać społeczeństwu, że przeszłość ma znaczenie dla teraźniejszości i przyszłości, wbrew popularyzowanemu przewrotnemu poglądowi o słuszności odrzucenia przeszłości? Dotychczasowe doświadczenia niejednokrotnie bowiem pokazywały, że władze lekko poświęcają prawdę historyczną i ofiary zbrodni dla doktryny politycznej, z której korzyści nie widać. To dla świadomych Polaków bardzo bolesne. O ile bowiem można się zgodzić z tłumaczeniem braku możliwości oddziaływania na politykę historyczną państwa ukraińskiego, o tyle nie do zaakceptowania jest lekceważąca prawdę polityka własnego państwa. Czyż 22 lata III RP to za mało dla uporządkowania polskiej pamięci historycznej? Tamowanie podejmowania tematu ludobójstwa banderowskiego, milczenie państwa polskiego wobec gloryfikacji na Ukrainie zbrodniarzy przeciw ludzkości i wobec różnych antypolskich aktów, poddawanie się naciskom ukraińskich czynników dążących do ukrycia prawdy o zbrodniach OUN-UPA to postępowanie popierające szkodliwy wzrost wpływów nacjonalistycznych środowisk na Ukrainie – potencjalnie niebezpiecznych dla naszych interesów, a także dla samej Ukrainy. To akceptacja zbrodni i jej sprawców. W dodatku tę bierność państwa polskiego nieraz próbuje się uzasadnić respektowaniem wrażliwości ukraińskiej, stawiając wyżej wrażliwość spadkobierców zbrodniarzy niż wrażliwość poszkodowanych przez nich i ich zstępnych. Wrażliwość polskich ofiar okazuje się mniej ważna dla państwa polskiego niż wrażliwość części społeczeństwa ukraińskiego, fałszywie utożsamiającego nacjonalistów ukraińskich z całym narodem ukraińskim, którego byli i są tylko małą częścią. W rezultacie niewygodna prawda i niechciana pamięć stają się wspólnym polsko-ukraińsko-nacjonalistycznym interesem. Ewa Siemaszko

Gotowość do obrony "Pozdrawiam uczestników Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja zebranych na Jasnej Górze, którzy modlą się za Ojczyznę, za rodziny i o wolność słowa. (...) Włączam się duchowo w te wydarzenia, upraszam dobro i pokój dla świata, Polski i każdego z was. Z serca wszystkim błogosławię".

Te słowa Benedykta XVI skierowane zostały do Polaków, ale usłyszał je cały chrześcijański świat, bowiem Ojciec Święty powiedział je podczas modlitwy na Anioł Pański. Te słowa Papieża usłyszały miliony ludzi, a przede wszystkim ci, którzy zebrali się na Jasnej Górze. Błogosławieństwo Benedykta XVI dla tych, którzy stają w obronie Ojczyzny, wolności słowa, w obronie wiary w Polsce, wykracza daleko swoim znaczeniem poza konwencjonalne stanowisko Watykanu.

W słowach Ojca Świętego jest ewidentny niepokój o zagrożenie najwyższych wartości w Polsce. Do obrony tych wartości wzywał w swym ostatnim przesłaniu, niemal w testamencie, jakim jest ,,Pamięć i tożsamość", błogosławiony Jan Paweł II. To przesłanie Wielkiego Papieża należy ciągle przypominać, najlepiej wraz z jego ponadczasowym wołaniem ,,Nie lękajcie się!". ,,Budzi obawy pewna bierność, jaką można dostrzec w zachowaniu wierzących obywateli. Odnosi się wrażenie, że niegdyś było bardziej żywe ich przekonanie o prawach w dziedzinie religii, a co za tym idzie, większa gotowość do ich obrony z zastosowaniem istniejących środków demokratycznych". To, co się stało na Jasnej Górze w czasie XX Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja, pokazuje, że znacząca, najbardziej świadoma, najbardziej wrażliwa i najbardziej zatroskana o losy Ojczyzny, wiary i wolności część społeczeństwa wyzbyła się bierności i wykazała ,,gotowość do ich obrony z zastosowaniem istniejących środków demokratycznych". Sprawa Telewizji Trwam zintegrowała miliony ludzi w całym kraju. Przez Polskę jak długa i szeroka przetaczają się manifestacje i protesty największe w XXI w. oraz niespotykane od 1981 r. - od czasu walki z komunistycznym systemem PRL. Do tej pory uczestniczyło w nich kilkaset tysięcy ludzi. To nie przypadek! System totalitarny zaczyna się od stopniowej likwidacji wolności słowa, a sprawa Telewizji Trwam pokazuje, że KRRiT w imieniu rządzących łamie wolność słowa, narusza prawa człowieka, Konstytucję RP, legitymizuje dyskryminację w demokratycznym państwie prawa, wprowadza faktycznie cenzurę prewencyjną. Radio Maryja oraz Telewizja Trwam są zwalczane brutalnie i bezwzględnie przez obecnie rządzących Polską polityków PO i PSL. Od czasów, kiedy reżim hitlerowski zwalczał Radio BBC, a reżim komunistyczny Radio Wolna Europa nie było tak totalitarnych działań, jak te, które rząd premiera Tuska i KRRiT prowadzi przeciwko katolickim mediom w Polsce. Dlatego wypowiedź Benedykta XVI, wypowiedzi polskich księży biskupów, determinacja zgromadzonych wokół Jasnej Góry pielgrzymów Radia Maryja i ich wołanie powinny być dla rządzących obecnie Polską już nie dzwonkiem alarmowym, ale dzwonem na trwogę. Tak jest - z Jasnej Góry jak przed wiekami, jak w okresie stalinowskim i w stanie wojennym zabrzmiał głos na trwogę! W realiach XXI w. i 2012 r. w Polsce toczy się ponownie walka o wolność słowa, pluralizm, walka z dyskryminacją, walka o państwo prawa. Miał słuszność o. Tadeusz Rydzyk, przypominając szczególną rolę Jasnej Góry: ,,Patrzę na Jasną Górę w perspektywie historycznej i widzę bardzo wyraźnie, iż Matka Boża nas broni. To miejsce nazywane jest Jasną Górą Zwycięstwa. Matka Boża zwycięża od samego początku. Ta walka jest bardzo realna (...). Wiele środowisk jest słusznie zaniepokojonych zagrożeniem swobody wyrażania opinii. Trzeba wciąż na nowo przypominać, że totalitaryzm zaczyna się od zamykania ludziom ust i od uniemożliwiania im uzyskania dostępu do prawdziwej informacji. Później idzie się oczywiście coraz dalej. Jeśli raz wejdzie się na tę drogę, zawsze okaże się ona bardzo niebezpieczna". Józef Szaniawski

Ekspertyza do podważenia Do spotkania biegłego z osobą, której mogły być postawione później zarzuty, nie powinno w ogóle dojść, ponieważ rzutuje to na wiarygodność biegłego - uważają prawnicy. Chodzi o spotkanie obecnie oskarżonego o zaniedbania byłego wiceszefa BOR gen. Pawła Bielawnego i eksperta, który przygotowywał opinie w tej sprawie na potrzeby śledztwa.

– Jest to sytuacja niedopuszczalna i karygodna, biegły powinien takich sytuacji unikać i nie spotykać się z osobami, które mogą później usłyszeć zarzuty, bo to niestety rzutuje później na wiarygodność takiego biegłego – zwraca uwagę mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik kilku rodzin smoleńskich. Podobnie ocenia to spotkanie inny pełnomocnik bliskich ofiar, mec. Rafał Rogalski.

– Do takiego spotkania dojść nie powinno – stwierdza adwokat, zaznaczając, że co prawda formalnych zakazów nie ma, ale zgodnie z prawem podstawą wyłączenia biegłego jest uzasadniona wątpliwość co do jego wiarygodności, a takie sytuacje mają wpływ na negatywne oceny biegłego.

– Biegły powinien być powściągliwy, aby nie powstawały takie przesłanki – podkreśla Rogalski. Jak ustalił „Nasz Dziennik”, do rozmowy Pawła Bielawnego z płk. rez. Stanisławem Kulczyńskim doszło 29 października 2011 r. na zaaranżowanym przez znajomego spotkaniu w Sulejówku. Było to niedługo po tym, jak Kulczyński wraz z ppłk. rez. Jarosławem Kaczyńskim zostali powołani jako biegli do wydania opinii na temat działań Biura Ochrony Rządu przy zabezpieczeniu wizyty prezydenta i premiera w Katyniu w kwietniu 2010 roku. Zespół tych ekspertów pracował od 20 października 2011 r. do 30 stycznia 2012 r., dokonując analizy materiału dowodowego tego śledztwa.

Przesłuchanie po spotkaniu Po tym, jak prokuratura dowiedziała się, zapewne od samego biegłego, że doszło do takiego spotkania, Bielawny niezwłocznie, bo 10 listopada, został przesłuchany. Tłumaczył się, że była to z jego strony niefrasobliwość i że nie wywierał żadnych nacisków na eksperta. Mecenas Kownacki nie chce przesądzać, czy ekspertyza z uwagi na to spotkanie będzie w jakiś sposób podważana, np. przez prawników byłego wiceszefa BOR, ponieważ działałoby to na niekorzyść klienta.

– Nie spodziewam się podważania opinii biegłego, ale ja jako adwokat oczywiście próbowałbym kwestionować wiarygodność takiego biegłego – mówi.

– Należałoby się zastanowić, czy nie było usiłowania mataczenia. Widać, że biegły takim ewentualnym próbom nie uległ z tej racji, że wydana przez niego opinia ostatecznie była krytyczna, ale nie wiemy, czy w pełni – zastanawia się adwokat. Jak widać, również prokuratura po przesłuchaniu byłego wiceszefa BOR nie uznała, że są wystarczające przesłanki, żeby kwestionować wiarygodność Kulczyńskiego.

– Sprawa wiarygodności biegłych była już wyjaśniawna – stwierdza pytana o to prokurator Renata Mazur, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga. Jak głosi komunikat prokuratury, w wyniku przeprowadzonej analizy biegli „wydali opinię, stwierdzając, że sposób planowania, organizacji i realizacji działań ochronnych podejmowanych przez funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu w ramach wizyty zagranicznej” premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego „był niezgodny z zasadami i pragmatyką, obowiązującymi wówczas w Biurze Ochrony Rządu, a stwierdzone w tym zakresie istotne uchybienia miały znaczący wpływ na obniżenie bezpieczeństwa ochranianych osób”. Zenon Baranowski

11 lipca 2012 "NIezdecydowanie jest utratą równowagi" - twierdził jeden z największych strategów wojennych- Carl von Clausewitz. Dlatego dobrzy wojownicy powinni być zdecydowani w swoim działaniu. I pamiętać, że „odwaga nie może  być ślepym porywem namiętności”. Takim  zdecydowanym wojownikiem jest pan premier Donald Tusk. Szczególnie w sprawach przeciw naszej cywilizacji, a zgodnych z pomysłami socjalistów europejskich. We wszystkich sprawach, które socjaliści promują- jest „ za”. Czasami udaje, że jest przeciw.. Ale w ostateczności jest” za”. Sprawa  dobrego pijaru. Podczas spotkania z przedstawicielkami Kongresu Kobiet, pan premier Donald  Tusk obiecał, że podpisze konwencję dotyczącą przemocy wobec kobiet. Bo nie wiem, czy Państwo wiecie, że w  Polsce jest wielka przemoc wobec kobiet.. Okrutna przemoc wobec kobiet. Bo przemocy kobiet wobec mężczyzn – nie ma. Te „ męskie szowinistyczne świnie” znęcają się nad kobietami.. Coś podobnego! Czego to lewica kobieca nie wymyśli, żeby skłócić kobiety z mężczyznami. Tak jak kiedyś lewicowi mężczyźni  skłócali kapitalistów  z proletariuszami.. Ale im się to znudziło, no i mniej jest proletariuszy.. Proletariusze wszystkich krajów się połączyli w bogactwie dzięki kapitalizmowi, który święcił triumfy. No to lewica wszelaka przerzuciła się na inne grupy, stwarzając sztuczne antagonizmy..  Kobieta- mężczyzna, pełnosprawny- niepełnosprawny,  człowiek- zwierzę, ciemnogród- jasnogród, Ojciec Rydzyk- reszta świata, rodzice- dzieci.. Budują  konflikt na sztucznym antagonizmie.  i do tego konstruują  konfliktogenne prawo..  Żeby konflikt podżegać.. Permanentna rewolucja musi trwać.. Tako rzecze Trocki zza grobu, zaciukany czekanem przez człowieka Stalina. Ale w Ministerstwie Sprawiedliwości twierdzą, że:” Konwencja wymusza promowanie zachowań, które rozbijają tradycyjną kulturę i rodzinę opartą na małżeństwie”- tak przynajmniej uważa wiceminister sprawiedliwości, pan Michał Królikowski i jego szef, pan Jarosław Gowin.  Bo w Platformie Obywatelskiej jest jednak frakcja konserwatywna skupiona wokół pana Jarosława Gowina.. Antagonizowanie w małżeństwie kobiety z mężczyzną ustawowo- musi prowadzić wcześniej czy później do rozpadu rodziny. Tym bardziej, że demokratyczne państwo prawne od razu  z góry opowiada się za kobietą, jako stroną słabszą i przypisuje sobie prawo do ingerencji w sprawy rodziny, jakby zwyczajne prawo karmne już nie wystarczyło. Musi być odrębna ustawa zajmująca się przemocą wobec kobiet.. I to męską przemocą, bo o przemocy żeńskiej nie ma mowy. .Tak jakby kobiety , tak jak mężczyźni- nie terroryzowali nas, na przykład przy uchwalaniu ustaw. Zgodnie z logiką  autorów ustawy o przemocy wobec kobiet, należałoby uchwalić ustawę o przemocy wobec „obywateli” przy pomocy  ustaw. Bo każda ustawa ingerująca w nasze życie, jest pewnego rodzaju przemocą, przemocą wobec naszej wolności, naturalnemu  prawu, które posiadamy przychodząc na  ten świat. Potrzebna jest więc ustawa będąca ustawą przeciw  każdej ustawie, która promuje przemoc ustawową wobec człowieka zwanego „obywatelem”. Gorliwość  w dziedzinie uchwalania ustaw jest oczywiście gorsza od faszyzmu uchwalania ustaw.. Tym bardziej, że coraz bardziej chore jest państwo od tych uchwalanych ustaw. No i jest coraz mniej sprawiedliwości.. Bo im więcej demokratycznych praw- tym oczywiście mniej sprawiedliwości- jako rzecz Arystoteles. No i powinna być ustawa przeciw przemocy  państwa, a dotycząca zadłużania” obywatela” bez jego wiedzy i zgody. Bo czy to nie jest przemoc, jeśli z człowieka  socjalistyczne państwo robi niewolnika międzynarodowej międzynarodówki, wpędza go w finansowe tarapaty okładając dodatkowo podatkami, żeby musiał spłacać to, co w jego imieniu organizuje państwo. Nie dość, że musi spłacać pieniądze z zaciągniętego długu- to jeszcze odsetki od tego długu, którego nie zaciągał, i się wcale w ogóle  nie zaciąga- bo wcale nie pali.. Tak jak prezydent Bill Clinton, który palił, ale się nie zaciągał.. Można też pokusić się o uchwalenie ustawy dotyczącej przemocy medialnej w rodzinie, jaką jest naród.. Państwo posiada państwową telewizję i państwowe radio dla niepoznaki zwanych publicznymi, a będąc w istocie  prywatnie- partyjno- politycznymi- i przy pomocy tych narzędzi na co dzień uprawia przemoc medialną.. Przy pomocy  pieniędzy pochodzących z przymusowego abonamentu od posiadania telewizora i radia, chociaż dzisiaj wcale nie posiadając telewizora czy radia, można oglądać tę propagandę w Internecie.. Dlatego wszyscy” obywatele” powinni się jak najszybciej pozbyć tych przedmiotów  z domu, żeby nie stać się ofiarami przemocy medialnej państwa wobec człowieka przy pomocy mediów tzw. publicznych. Oczywiście w przemocy medialnej biorą udział także media w pełni prywatne.. I do tego istnieje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, która stoi na straży takiego ładu medialnego.. I Radzie nie przeszkadzają treści mające charakter propagandowy, a zamieszczane w dużych ilościach na różnego rodzaju antenach propagandowych. Oczywiście gdyby tak się stało władza natychmiast opodatkuje komputery podatkiem od posiadania komputera.. Żeby ciągnąć grubą rentę z milionów komputerów, których władza nie wyprodukowała, ale pieniądze by się przydały w każdej ilości, żeby udoskonalić istnienie  KRRiTV i żeby szczelniej przykryć  umysły ludzi, którzy nie zadają sobie trudu w poszukiwaniu prawdy.. Bo prawda jest w książkach wydawanych w małych nakładach,  czy w Internecie, ale trzeba chcieć do niej dotrzeć, a to wymaga wysiłku- na przykład przeczytania książki.. A to z kolei wymaga czasu.. A czasu – człowiek poddawany medialnej przemocy- nie ma, więc jej  siłą rzeczy ulega.. Natura człowieka jest często leniwa.. A lenistwo przeszkadza w dotarciu do prawdy.. Oczywiście samo dotarcie do prawdy niczego nie zmienia.. Nie wiem, jaką prawdę by człowiek znał, to każdą można zakłamać, zgodnie z formułą, że kłamstwo powtarzane tysiąc razy na pewno staje się prawdą.. Dlatego forsowane jest kłamstwo użyteczne, manipulacje, przemilczenia.. Musi obowiązywać kłamstwo jako prawda. Inaczej być nie może! Kłamstwo jest fundamentem III Rzeczpospolitej demokratycznej.. Demokratycznej prawnie! Wystarczy matematyczna większość.

 Przydałaby się ustawa  przeciwdziałająca przemocy państwa.. Ale państwo jest stroną w całej sprawie, a stroną  nie powinno być. Powinno być  rozjemcą i  stać na straży sprawiedliwości.. I nie da się  skonstruować ustawy będącej przeciw przemocy państwowej., bo państwo musiałoby działać przeciw sobie. A państwo- w każdym socjalizmie- jest po swojej stronie, przeciw „obywatelowi” będącemu tak naprawdę niewolnikiem państwa.. Czy w ogóle niewolnictwo – tak naprawdę- zostało zniesione? Wątpię! Przybrało tylko inny chrakater WJR

CYWILIZACJA LICHWIARSKA, cywilizacja śmierci kontra - CYWILIZACJA POLSKA czyli depopulacja finansowa, militarna, genetyczna, farmakologiczna i poprzez dewastację środowiska naturalnego. Walka cywilizacji lichwiarskiej z cywilizacją polską i narodami Świata. Lichwa jest znana od początku dziejów świata. Przez wieki była zwalczana lub ograniczana, ale nieskutecznie, gdyż blask złota oślepiał ludzi i nie potrafili oni stworzyć wspólnej waluty wolnej od ograniczenia jakie niósł ze sobą brak złota, czyli brak dostatecznej ilości kruszcowego pieniądza, proporcjonalnej do wzrostu populacji i produkcji. Taki stan rzeczy doprowadził do upowszechnienia kredytu i do emisji długów zamiast pieniędzy. Początek cywilizacji lichwiarskiej to założenie Banku Anglii w 1694 roku, przez anonimowych przybyszy z Holandii (zapewne żydowskich uciekinierów z Hiszpanii) reprezentowanych przez Szkota Petersona. Lichwiarze sfinansowali wojny angielsko-holenderskie i narzucili Anglii holenderskiego generała na króla Wilhelma III , którego określali mianem króla „Billy”. Udało się to poprzez poprzez zręcznie zaaranżowane małżeństwo generała z córką panującego Jakuba II – Marią. „Billy” odwdzięczył się lichwiarzom fundując im prawo do założenia pierwszego prywatnego banku centralnego, który doił Anglików za pomocą odsetek i kreacji długów. Był totakże początek znanego dzisiaj podatku dochodowego, z którego zyski trafiały oczywiście do lichwiarzy, a nie do skarbu państwa. Anglia do dzisiaj nie uwolniła się z niewoli odsetkowej: nawet nacjonalizacja Bank of England przeprowadzona w roku 1946 roku (niespełna dwa miesiące po nacjonalizacji zmarł nagle J. M. Keynes) nie dokonała tak radykalnej zmiany, bowiem złoto pozostało jaka ważna cecha narodowej waluty. Cywilizacja lichwiarska to oczywiście nie tylko odsetki i monopol na kreacjĘ długów. To przede wszystkim ideologia zakorzeniająca wiarę w odsetkowy system finansowy i opierająca to finansowe zniewolenie na idei … wolności. Wolność - rozumiana swoiście jako prawo do wszelkiej samowoli - stała się sztandarowym hasłem cywilizacja lichwiarskiej. Pierwszym jej wcieleniem była walka z normami etycznymi zakorzenionymi w religiach. Odrzucano normotwórczy potencjał nauki proroków, postulat doskonalenia się człowieka, preferowano za to normy zastane, statystyczne, to co istnieje - w miejsce tego do czego warto dążyć (Hume). Szczęście utożsamiono z bezreflekseksyjnym samozadowoleniem i jego upowszechnieniem (hedonizm i utylitaryzm ), a w ekonomii zapanowała samowola zawierania umów, w których strona silniejsza (lichwiarstwo) bezpardonowo narzucała swoje warunki finansowe i „prawne” – oczywiście w imię realizacji SWOJEJ wolności a przy okazji w imię ZNIEWOLENIA swoich „partnerów”. W ekonomii wypracowano tzw. spiżowe prawo płacy: „płace są zawsze utrzymane na poziomie potrzebnym [jedynie - p. m. JAR] do przeżycia”. W myśl tego prawa: „Jeżeli zarobki spadają poniżej poziomu potrzebnego do przeżycia, robotnicy nie są zdolni do pracy ani do rozmnażania się[lepiej było napisać wprost: wymierają]; gdy zarobki rosną powyżej tego poziomu, wzrasta liczebność populacji robotników, a zwiększona rywalizacja o pracę znów spycha zarobki na poziom konieczny do przeżycia.” Absurd powyższego twierdzenia polega na tym, iż poziom zarobków spostrzegany jest jako główne i jedyne kryterium przyrostu naturalnego. Poza tym według tego „prawa”: bieda jest nieunikniona. Podnosząc ludziom zarobki, decydent; przedsiębiorca (lub pośrednio bankier emitujący pieniądze),„zwiększy tylko obszar nędzy”, która przecież z czasem, nieuchronnie nastąpi. Tak więc decyzja o braku emisji pieniądza — w myśl tego prawa — jest wręcz „błogosławieństwem, które zmniejsza ilość przyszłych ludzkich tragedii”. Tak oto ekonomia (bez względu na prawdziwość lub fałsz tych twierdzeń) stawia emitenta pieniądza w roli selekcjonera populacji. Za pomocą poziomu emisji miałby on sterować  liczebnością wspólnoty. Niestety nie jest to tylko sarkazm, jest to rzeczywistość, stosowana przez zwolenników twardego kursu ekonomicznego. Obecnie często udaje się emitentom ograniczyć przyrost naturalny poprzez brak emisji i gospodarczą stagnację wywołaną tym brakiem. Kierowanie się zasadami „arytmetyki politycznej” i statystyki, bez względu na normy etyczne jest wyjątkowo niekorzystne dla rozwoju człowieka. Promuje ono moralną przeciętność i  „miernotę”. Kiedy za rzeczywiste uznamy to, co najbardziej powszechne, podważamy zasadność istnienia tego, co jest równie realne, ale co odbiega od statystycznej normy i co często jest znacznie bardziej wartościowe. Jest to rezygnacja z dążenia do ideału. Jest to mechanizm spychający ludzkość w objęcia etycznej przeciętności i niskich motywów działania, które są wymuszane na ludziach poprzez zasady przyjętej lub raczej narzuconej ekonomii i polityki finansowej. Nie jest to przezwyciężenie impasu dogmatycznych religii, ale upadek w większe zło. Przykładem takiej etycznej przeciętności i niekorzystną zasadą wprowadzoną jako zjawisko pozytywne jest „ekonomiczna konkurencja”. W miejsce dążenia do dobra i harmonii została wprowadzona zasada konkurencji, przedstawiana ludziom fałszywie jako dobrodziejstwo. W rzeczywistości konkurencja wcale nie służy konsumentom, bowiem są oni przede wszystkim ludźmi. Wiąże się z wyzyskiem, którego ofiarą padają ludzie jako pracownicy: im niższa płaca tym niższa,  konkurencyjna cena. Konkurencja wiąże się często z olbrzymim marnotrawstwem: bankructwa solidnych firm nie wytrzymujących konkurencji z gospodarczymi kolosami lub przedsiębiorcami stosującymi metody nieuczciwe. (Nie ma natomiast prawie żadnej konkurencji z prywatnymi bankami kreującymi bez wysiłku dłużny substytut pieniądza). Największy koszt tej nieustannej i niepotrzebnej gospodarczej walki, to ludzki stres, nie-pewność, nadmierne obciążenie pracą przy jednoczesnym programowym bezrobociu dla innych; stanowiących „rezerwową armię pracy”. Społeczeństwo oparte na normach statystycznej ekonomii z haslem LIBERALIZM w tle, to społeczeństwo zorganizowane irracjonalnie. Jest to upadek oficjalnej ideologii Oświecenia. Rozum jest w nim podporządkowany obłędnej pogoni za zyskiem. Zysk niweluje wszelkie inne normy, szczególnie etyczne. Zysk i kapitał staje się „bogiem” w takim społeczeństwie. Żydzi nazywają człowieka, który potrafi osiągnąć zysk: „mądrym”. Jednak zachowanie zgodne z  prawem  statystycznym i  wykorzystujące jego zasady to spryt a nie mądrośćSpryt właściwy jest ludziom na jurydycznym etapie rozwoju duchowego. Mądrość jest oparta na ideach dobra absolutnego i wiąże się z realizacją etycznych ideałów, a nie norm przeciętnych, ustalonych życiowym zwyczajem. Pogoń jedynie za własną korzyścią, za zyskiem, była zawsze czynnikiem destrukcyjnym. Czasami dotyczyło to monarchii lub feudalnego duchowieństwa, ale później chciwość stała się postawą typową i zalecaną przez reprezentantów kapitału. Brytyjski filozof i historyk, Thomas Carlyle (1795-1881), nazywał taką ekonomię: „ponurą nauką” Dzisiaj ekonomia nie musi być ponurą nauką. Aby przestała być taką, nie wystarczy reformowanie jej „liberalnych” mechanizmów, trzeba ukazać podstawowe założenia ideowe cywilizacji lichwiarskiej:

1. ateizm,

2. redukcjonizm etyczny,

3. pseudorealizm i pseudoracjonalizm,

4. brak szacunku do człowieka i wiedzy o naturze zjawisk społecznych - zastępowanie tego pragmatycznym sprytem,

5. podstęp, nonszalancję i bezczelność realizowaną w „bezpiecznej dziedzinie” estetyki

http://tvp.info/informacje/ludzie/hebrajski-drugim-jezykiem-urzedowym-w-polsce/7905690

Patrz ilustracja powyżej: naduzycie dotyczące godla polskiego, karalne naruszenie praw autorskich, stworzenie fałszywego obrazu Narodu polskiego, ideologiczna dezinformacja w dziedzinie sztuki-polityki.

6. wysługiwanie się innymi: NATO, sprzedajni lub agenturalni politycy, masoneria, użyteczni idioci zasiadający w parlamentach i piszący/występujący w lichwiarskich mediach Celem cywilizacji lichwiarskiej jest depopulacja narodów. Nie jest to już zwykła chciwość i zepsucie, ale chciwość absolutna dotycząca miejsca na ziemi i prawa do życia.

Do depopulacji -poza technikami pozbawiania ludzi finansowych środków do życia – służy

- depopulacja militarna - wywoływanie i finasowanie wojen, organizowanie obozów zagłady

- depopulacja genetyczna, od tzw. eugeniki po organizmy genetycznie modyfikowane (GMO)

- dewastacja środowiska naturalnego: likwidacja niezależnych ujęć wody, zatruwanie studni (powszechne np. w Wandei podczas rewolucji antyfrancuskiej), obecnie zatruwanie powietrza nad skupiskami osiedli ludzkich: smugi chemtrails

- i wreszcie depopulacja farmakologiczna prowadzona poprzez obowiązkowe śmiercionośne szczepionki. W tym temacie powstał protest/apel ludzi dobrej woli do którego każdy człowiek myślący powinien się przyłączyć, aby znieść - przekroczyć - niebezpieczeństwo jakie niesie ze sobą śmiercionośna cywilizacja lichwiarska. Jacek Rossakiewicz

KANIKUŁA – CZYLI PSIA GWIAZDA Dla klientów SkyClubu wakacje istotnie są pod psem. Z drugiej jednak strony

TRIADA ogłosiła upadłość już w kwietniu – a SkyClub to jej córka... niestety, nadal połączona pępowiną z matką. Prokuratorzy sprawdzą, czy SkyClub nie był wykorzystywany, jako źródło pieniędzy dla spółki-matki (co jest dopuszczalne) z założeniem, że się tych pieniędzy nie odda (co jest karalne). Jednak klienci też mogliby się zastanowić, czy powierzać pieniądze córce takiej matki... Generalnie rzecz biorąc, bankructwo w businessie jest rzeczą normalną i pożądaną. Jak w lesie pada wielkie drzewo – to bardzo dobrze: robi miejsce dla innych, młodych. Jak pada nieudolna firma – to jej klientów (i część lepszych pracowników) biorą inne, lepsze firmy, reszta dobrych pracowników zakłada nowe firmy – a ci, co się w branży nie sprawdzili, przechodzą do innych zawodów. Tak jest – i tak powinno być. Tylko dlaczego mają na tym cierpieć ludzie wyrzucani z hoteli w połowie wakacji? Poradnik dla klientów biur podróży z reguły zaczyna się od słów (cytuję): 1. Przed wyjazdem na urlop trzeba SPRAWDZIĆ, czy BIURO PODRÓŻY ma LICENCJĘ i czy jest UBEZPIECZONE na wypadek upadłości. Otóż jest to lekki absurd. To, czy biuro ma licencję, świadczy tylko o tym, że jego właściciele umieją załatwiać formalności. Z tego wcale nie wynika, że dbają o klientów. Przeciwnie: każdy pracownik firmy zajmujący się papierkami urzędowymi to jeden mniej pracownik zajmujący się dobrostanem klientów!!! Albo po prostu jeden zbędny pracownik, a więc większe obciążenie, a więc WIĘKSZA szansa jej bankructwa. Małe pół-legalne firemki nieraz lepiej zajmują się klientami niż renomowane Wielkie Biura. A nieraz – nie... Trzeba się po prostu znać. Tak jak kobiety znają się na tym, na jakim straganie kupić kapustę, a na jakim jajka. Natomiast z tym ubezpieczeniem to też jest odwrotnie... Zacznijmy raz jeszcze od początku. Zło nie tkwi w tym, że SkyClub zbankrutował – tylko w tym, że skutki tego bankructwa uderzyły w klientów – ze szczególną siłą w tych, którzy już wyjechali. Gdyby takie ubezpieczenie przewidywało, że na wypadek bankructwa każdy, kto wykupił wycieczkę, otrzymuje dwukrotność ceny – to, jak sądzę, klienci by nie sarkali, tylko skrzętnie inkasowali forsę i za połowę wykupowaliby wycieczkę u konkurencji. Tyle, że gdyby wprowadzić przymus takich ubezpieczeń, to 80% Polaków kupowałoby wycieczki w biurach w Niemczech czy w Indiach – byle nie były tak ubezpieczone, czyli: były tańsze. Ja na pewno bym tak robił. Nie boję się ryzyka, a lubię oszczędzać. Jak kogoś stać na luksus bycia ubezpieczonym po uszy... Ja taki bogaty nie jestem. W rzeczywistości obecne przymusowe ubezpieczenia są znacznie skromniejsze – ale i one są obciążeniem dla biur podróży. Szansa, że upadnie firma ubezpieczona, jest większa, niż że upadnie firma nieubezpieczona, mająca niższe koszta. Wielkie Firmy często bankrutują, a stragany na bazarach jakoś trwają – nieprawda-ż? Często przez całe pokolenia... Ale jest jeszcze ważna kwestia psychologiczna. Gdy nie jestem ubezpieczony, czuję się odpowiedzialny za swoich klientów. Myślę: „Boże! Jeśli ich wyślę i zbankrutuję, jak oni sobie, biedaki, poradzą?”. Czuję się za nich odpowiedzialny. Gdy natomiast jestem ubezpieczony – wysyłam ich do Hurghady, ich pieniędzy używam do łatania dziury gdzie indziej – a jeśli biorę pod uwagę możliwość bankructwa, to myślę: „Eeee, co tam: są ubezpieczeni, jakoś sobie poradzą! Niech się martwi ubezpieczyciel!”. No, i właśnie... JKM

Zaraz to skomentuję - o, zapomniałem, że już to zrobiłem... Kika lat temu pisałem na blogu na ONET.PL o tym, że wyprawa na Marsa jest całkowicie realna - przy użyciu środków niepomiernie mniejszych, niż planuje to komunistyczna NASA. Powtórzyłem to dwa tygodnie temu – twierdząc, że „chałupniczymi” metodami można polecieć na Marsa dosłownie za kilka miliardów złotych – za połowę sum, które ONI ukradli i zmarnowali przy okazji budowy stadionów w Polsce. A gdyby Polak pierwszy stanął na Czerwonej (czy innej...) Planecie, efekt byłby znacznie większy, niż gdyby polska drużyna wyszła z grupy; większy nawet, niż gdyby zdobyła Mistrzostwo Europy.

Dziś{Marc19} napisał: Dzisiaj o godz. 12:00 w wiadomościach na TVP 1 było o planach kolonizacji Marsa przez pewnego biznesmena w roku 2020. Podróż w jedną stronę...,(nie wiem, ilu ludzi, pewnie kilku) przedsięwzięcie całkowicie prywatne - szacunkowe koszty: 6 mld $. Jak widać: to nie żadna fantazja.

Teraz bardzo przykra sprawa. {JFKowalski} napisał:

O pieniądzach partii się nie wypowiadam, bo nie mam wiedzy, jednak poruszony temat NIEPROFESJONALIZMU to sama prawda. Miało być spotkanie w Pruszczu Gd., na które udało mi się wstępnie zaprosić kilku znajomych, aby "sobie posłuchali" w nadziei, że kilka osób się zarazi tematem. A teraz, co my tu mamy? Pan Janusz na Helu... fajne miejsce i zazdroszczę, ale, po co było robić zamieszanie organizacyjne i wprowadzać w błąd, co do spotkania? To tylko mały przykład, ale pokazuje, że organizacja delikatnie mówiąc daje wiele do życzenia. Róbta tak dalej i znowu będzie 2-3%. Ja na KNP zagłosuję... ale czterech znajomych, którzy dziś mieli przyjść - pewnie nie.. Otóż rzeczywiście nie jesteśmy profesjonalistami - ale przypominam, że Arkę zbudowali amatorzy – a „Titanica”: fachowcy. Tu jednak nie jest problem „nieprofesjonalności”, lecz po prostu niesolidności i lekceważenia ludzi. Dziękuję za sygnał (ja sam, wbrew pozorom, często w ogóle nie wiem, dokąd mnie wiozą...), zwróciłem uwagę, komu trzeba. Natomiast wyciągam z tego wnioski na przyszłość: będę osobiście sprawdzał realizację harmonogramu. Tu zawiniło nieporozumienie: zmiana planu nastąpiła w ostatniej chwili – i ludzie zajęci planowaniem zapomnieli mnie o zmianie poinformować.

Cóż: mogę tylko solennie przeprosić... Ja tylko zacytuję. To calkiem wymowne... Jak donosi "Gazeta Wyborcza", na wyjazdowym posiedzeniu klubu PO, JE Donald Tusk ostrzegł swoich posłów przed nadchodzącym kryzysem.

- Premier Donald Tusk mówił o przyszłości, o tym, że przed nami cały czas trudne kroki, że czas reform nadszedł, nie odżegnujemy się od tego. Premier mówił też, że trzeba przygotować się na bardzo złą koniunkturę gospodarczą - ujawnił gazecie WCz. Andrzej Biernat, poseł PO. Szykujemy się na obalenie reżymu. Już tej jesieni. JKM

Nieśmiertelny Stanisław Cat-Mackiewicz Choć wielu Polaków nie znosi jego konserwatywnych poglądów, to czyta jego książki każdy. I o dziwo, każdy – od lewicy po prawicę – znajduje w nich często wiele treści, z którymi się utożsamia. Stanisław Cat-Mackiewicz (1896-1966) to jeden z najbardziej popularnych polskich pisarzy politycznych. Pamfleciarz, zgrywus, sybaryta, trefniś, a jednocześnie bardzo bystry umysł i wielki erudyta. Nie mieści się w ciasnych polskich szufladkach – nikt do końca nie może uznać go za „swojego” w 100 procentach. Piłsudczycy i niepodległościowcy nie mogą mu wybaczyć powrotu w 1956 roku do PRL i kontaktów ze służbami. Endecy też nie pałali do niego miłością, bo bardzo często ich wyśmiewał i krytykował. Paradoks polega na tym, że w 1956 schronił się pod skrzydła PAX-u Bolesława Piaseckiego i przez lata otwierał wiele numerów „Słowa Powszechnego” swoimi przenikliwymi felietonami. Konserwatyści i monarchiści lubią go chyba najbardziej, choć i oni mają nieraz nietęgie miny, czytając niektóre teksty Mistrza lub zapoznając się z jego życiowymi zakrętami. W sumie to jednak dobrze – Cat jest w tej sytuacji dobrem narodowym. Cieszy więc fakt, że Wydawnictwo UNIVERSITAS z Krakowa podjęło się, przy wsparciu Ministra Kultury, wydania 10 tomów dzieł Mackiewicza. Wyszły już dwa pierwsze. Te dwa tomy są najmniej znane polskiemu czytelnikowi, bo były wydane przed wojną i traktowały o takich sprawach, które przed 1989 rokiem były tematem tabu. Chodzi tu zwłaszcza o tom „Myśl w obcęgach – studia nad psychologią społeczeństwa sowietów”. Już sam tytuł był nieprawomyślny, a co dopiero treść. Za to pierwsza książka pt. „Kropka nad i – Dziś Jutro” od biedy mogła się ukazać w PRL, ale tylko od biedy. W obu książkach, będących po części także zbiorem publicystki z wileńskiego „Słowa”, mamy Cata młodzieńczego, ledwie 30-letniego, ale już znanego i kontrowersyjnego. To czasy kiedy on, kresowy żubr – opowiada się za silną władzą państwową, za Józefem Piłsudskim, za zamachem majowym, który ma być dla niego tylko wstępem do powrotu monarchii. Kto miał być królem? Piłsudski rzecz jasna. To że socjalista? Nieważne, ale szlachcic i wziął władzę. Dlatego endecja była dla Mackiewicza wrogiem, ze swoją koncepcją przewagi narodu nad państwem, z ideą nacjonalizmu, państwa minimum, była dla niego zawalidrogą na drodze realizacji idei mocarstwa wielonarodowego, w którego odrodzenie wierzył. To miał być powrót do I Rzeczpospolitej. Postawa endecji jawiła mu się niczym szlacheckie warcholstwo przeciwko władzy monarszej. Kiedy pisze o endecji, współczesny czytelnik nieodparcie widzi obecny PiS, choć to paralela fałszywa. Oddajmy jednak głos Mistrzowi:

„Endecja władzy nie obejmie. To darmo. Konstytucja 17 marca (a rozumujemy na podstawie założenia, że Kon­stytucja 17 marca byłaby sukcesorem po Marszałku) ze swoją ordynacją wyborczą nie da w żadnym wypadku zwycięstwa endecji. Możliwe to było tylko w 1922 r. i za­wiodło nawet wtedy. Dziś endecy mogą zdobyć jakąś na­prawę swej szczupłej obecnej liczby, lecz 223 posłów w parlamencie nie zdobędą. Zwłaszcza, że endecja przestała być stronnictwem ideowym, dbającym o państwo. Gdyby nim była, nie uprawiałaby wyłącznie polityki „Schadenfreude”, jaką uprawia dziś. Gdyby była stronnictwem ideowym, pa­triotycznym, państwowo myślącym, kochającym więcej Polskę od swojej histerii, myślałaby więcej o tym, że Pol­ska potrzebuje rządu i że zwalczając Marszałka, może od­dać tę władzę tylko lewicy wraz z nieobliczalnymi dla Polski tego faktu konsekwencjami. Dziś endecja to jest tylko zorganizowana swarliwość”. Sformułowanie „zorganizowana swarliwość” jest celne, bardziej pasuje jednak do współczesnego PiS-u niż do endecji przełomu lat 20. I 30. XX wieku. Ale wtedy Mackiewicz marzył o Imperium, więc endecja była naturalnym wrogiem.

Jak sobie wyobrażał misję Polski? „Najlepszym hołdem, złożonym polskiej historii, bę­dzie prawda. Pochlebstwo najbardziej przesadne zawsze da się zakwestionować, jedynie prawda dźwiga pomniki wiecznotrwałe. Dziesięciolecie Polski, obchodzone w ze­szłym roku nie jest dla mnie dziesięcioleciem, jest tylko jednym z obchodów na cześć państwa polskiego, które istnieje tysiąc sto kilkadziesiąt lat i to istnieje nieprzerwa­nie. Państwo polskie istniało przez wiek XIX, bo istniała idea państwowa polska, istniała polityka państwowa pol­ska. Tylko ta idea i ta polityka maskowały się hasłami na­cjonalistycznymi. Nie można powiedzieć: umarło pań­stwo polskie, pozostał naród polski. Historycznie jest to nieprawdziwe, niesłuszne, fałszywe. Powstania nasze krwawiły się o granice nad i za Berezyną, o Wołyń, Po­dole, o ziemie, gdzie naród polski był w mniejszości. Za­równo rok 1831, jak 1863 była to walka z Rosją o Litwę i Ruś – dalszy ciąg walki o pierwszeństwo w Słowiańszczyźnie”. A więc idea państwowa i mocarstwowa. Z dzisiejszej perspektywy to mrzonka, ale wtedy wielu ludzi wierzyło, że przed II RP rysuje się wielka przyszłość. Rosja powalona przez bolszewizm, Niemcy osłabione, zainteresowane raczej Bałkanami a nie nami. A więc jedne tylko krok do mocarstwa. W latach 30. Młodzi w SN i ONR-owcy też temu ulegli, marząc o Wielkiej Polsce będącej Imperium zagospodarowującym dawne ziemie I RP. Późniejsze zejście na ziemię było bolesne. Okazało się, że realizm polityczny starej endecji i konserwatystów krakowskich były jednak czymś znacznie bardziej racjonalnym niż mocarstwowe mrzonki. Sam Cat uznał to zresztą w pełni i dał temu wyraz w następnych książkach. Jedną z najbardziej fascynujących kwestii w pisarstwie Cata jest jego stosunek do Rosji. Nie ma w nim wielkich różnić z poglądami brata – Józefa Mackiewicza. Obaj są zauroczeni starą, carską Rosją, boleją nad jej losem, choć mają nadzieję, że to my ją teraz na Wschodzie zastąpimy. Cat co jakiś czas wraca do dziejów dawnej Rosji, śledzi wszystkie publikacje, jakie się na jej temat ukazują, „rzuca się”, jak sam pisze, na pamiętniki Siergieja Sazonowa i inne. Oburza go prymitywne i małostkowe niszczenia wszelkich śladów kultury rosyjskiej, traktowanie Cerkwi prawosławnej. Protestuje kiedy władze Klubu Myśliwskiego w Warszawie usuwają z grona jego członków Wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza, autora słynnej odezwy do Polaków z sierpnia 1914 roku. Po śmierci Księcia, pisze:

„Gazety francuskie piszą z serdecznym smutkiem: „jaka szkoda, że w chwili zwycięstwa nad Niemcami nie było już Rosji”. Ten dźwięk głosu jest szczery, jest on dla nas, Polaków, bardzo nieprzyjemny. Ale nie dziś będzie­my przeciw niemu protestować. Zachowajmy się wobec niego, jak dobrze wychowany kochanek, gdy jego ko­chanka płacze nad grobem dawnego swego narzeczone­go. I my odprowadźmy oczami tę trumnę. Bądźmy po­ważni. Dźwięki tego marsza żałobnego – to straszna przestroga. Oto drugi wielki naród słowiański w ciągu ostatnich dwustu lat dzięki anarchii, dzięki niemocy we­wnętrznej wpada w niewolę. Myśmy padli przez własną anarchię i przemoc cudzą. Bądźmy rycerscy w tej chwi­li, kiedy ostatnia grudka ziemi pada na trumnę ostatnie­go żołnierza dawnej Rosji. Piękno wojny polega na szacunku dla przeciwnika. Kocham najwięcej tych naszych bohaterów, którzy wal­czyli z Rosją. Dziś salutuję ostatniego z tych, z którymi pasmo wojen rozpoczęto przed Jagiellonami”. Mackiewicz uważa, że Rosja skończyła się jednak na dobre. Sowiety są słabe, a jeśli już, to nie interesują się Europą, tylko Azją. To im zresztą doradza. Europa jest dla nas, dla nich Azja. To jedna z większych pomyłek Mistrza. Jego obserwacje życia codziennego w ZSRR ujęte w książce „Myśl w obcęgach…” są jednak przenikliwe i sprawiedliwe. Cat pojechał tam w latach 30., kiedy stosunki polsko-sowieckie uległy polepszeniu i Moskwa chętnie zapraszała polskich dziennikarzy, żeby zobaczyli na własne oczy kraj rewolucji. Mistrz konfrontuje tę rzeczywistość z tą, którą znał przez 1917 rokiem i zawsze to porównanie wypada na korzyść tamtej Rosji. Nigdy tego nie ukrywa. Zauważa, że Rosja jest w Sowietach gnębiona i poniżana, uznaje, że naród rosyjski jest wewnętrznie okupowany. Faworyzowane są mniejszości i inne niż rosyjski języki. Było to jeszcze przed 1936 rokiem, kiedy Stalin dokonał zwrotu w kierunku tradycji państwa rosyjskiego i kazał zmienić podręczniki szkolne. Kiedy Cat był w ZSRR, te tendencje zmierzające do „rusyfikacji” systemu były jeszcze niewidoczne. Wśród wielu fragmentów tego reportażu najbardziej wzruszający jest opis wizyty Cata w jednej z ocalałych świątyń:

„Niezwykłe wzruszenie ogarnia człowieka na nabo­żeństwie w kościele. Czuje się tu, że każdy przychodzący na nabożeństwo spełnia akt odwagi, naraża siebie i swo­ich. Oto idzie jakiś stary, bardzo stary pan o lasce, w fu­trze z pysznym niegdyś bobrowym kołnierzem. Dziś fu­tro jest wyliniałe, staremu panu trzęsą się wargi. Oto schodzą się kobieciny, mają ze sobą gazetę bolszewicką „Prawdę”, rozwijają tę „Prawdę”, wyjmują stamtąd książ­kę do nabożeństwa, w jakimś naiwnym, dawnym wyda­niu z XIX w. Kto chce doznać prawdziwie rzewnych i prawdziwie podniosłych wrażeń, niech przyjedzie do Moskwy, niech tutaj pomodli się na mszy świętej, o ileż bardziej podniosłej i wzruszającej, ileż bardziej ka­tolickiej niż najwspanialsza ceremonia w bazylice świę­tego Piotra w Rzymie. Ludzie tu przychodzą, narażając wszystko, za ścianami tego kościółka panuje przemoc, terror i cała ogromna siła olbrzymiego państwa, zwróco­na cała swą nienawiścią przeciwko modlitwom, szepta­nym w tym kościółku. I modlitwy te wydają się świętsze niż gdzie indziej i każdy sakrament w tym kościele, w je­go ubóstwie, strachu, grozie, wydaje się być jakiś inny, i aż straszno pomyśleć o tym, który by złamał ślub czy przysięgę tu, w tych świętych, świętych, po trzykroć świętych, biednych ścianach złożoną”. Polskie postrzeganie wschodniego sąsiada było w tym czasie mieszaniną litości, lekceważenia i pogardy, połączonego z poczuciem wyższości. Prawie nikt nie widział wielkiego zagrożenia z tej strony, nikt nie przewiduje nowej odsłony potęgi państwa roysjkiego. Sam Cat zauważył jedno bardzo charakterystyczne zjawisko:

„Przede wszystkim: u nas człowiek normalny nie wierzy w wojnę Polski z Rosją. Nie dlatego, że jest pacyfistą, tyl­ko dlatego, że nie wierzy. Początkowo starałem się Ro­sjanom, z którymi rozmawiałem, wytłumaczyć i przed­stawić, jak myśl o agresji stoi naprawdę od nas daleko. Powoływałem się między innymi na tak kapitalny i lo­giczny argument, że już sam charakter naszej polityki wobec Niemiec wyklucza jakąkolwiek możliwość przy­gotowywania przez nas wojny przeciw Rosji. Potem machnąłem na to ręką. W Rosji każdy normalny człowiek wierzy w wojnę. Co więcej, każdy normalny człowiek nie może sobie zdać sprawy, dlaczego my czy Europa, czy ktokolwiek dotych­czas na Rosję nie napadł. Ta kwestia wydaje się im tak dziwna, że tłumaczą to sobie tylko jakąś perwersyjną chytrością z naszej strony”.

To ważne spostrzeżenie – Rosja bolszewicka od czasów wojny domowej żyła w poczuciu osaczenia i zagrożenia ze strony „Imperializmu”. Jego częścią byliśmy także my. Kolejną interwencję zewnętrzną uznawano za pewnik. Wątpię, że wtedy myślano tam o podbojach i zdobyciu świata, myślano raczej o zachowaniu, tego co posiadano. Ale to jest już temat na inną dyskusję. Zachęcam do uczty, jaką jest lektura dzieł Mackiewicza. Nikt nie będzie uznawał tego czasu za stracony. Jan Engelgard

Stanisław Cat-Mackiewicz, „Kropka nad i – Dziś i Jutro”, UNIVERSITAS Kraków 2012, s. 305 i „Myśl w obcęgach – studia nad psychologią społeczeństwa sowietów”, UNIVERSITAS Kraków 2012, s. 206.

http://sol.myslpolska.pl/

Dziadek “hrabiego” Bronisława Komorowskiego Dziadek “hrabiego” Bronisława Komorowskiego, niejaki Osip Szczynukowicz – to rezun oddelegowany przez Sowiecki Rewolucyjny Komintern do dywersji na terenach pozaborowych, odebranych Rosji Traktatem Wersalskim. W czasie wojny polsko-bolszewickiej, dziadek Komorowskiego był czekistą w armii Tuchaczewskiego i po sromotnym laniu w bitwie nad Niemnem w 1920r. dostał się do polskiej niewoli. Zachowała się jego kartoteka jeńca wojennego. W październiku 1920 dziadkowi Komorowskiego udało się zbiec i schronił się na Litwie w Kowaliszkach u polskiej szlachty o nazwisku Komorowscy. Właściciele majątku zginęli z rąk Rosjan, a Szczynukowicz przywłaszczył sobie ich nazwisko. Tam w roku 1925 narodził się Zygmunt Leon Komorowski, ojciec Bronisława Marii. Po wyparciu Niemców z Litwy przez Armię Czerwona pod koniec roku 1944 Zygmunt Leon Komorowski wstępuje do wojska polskiego do armii Berlinga. Służy w 12 Kołobrzeskim Pułku Piechoty i błyskawicznie awansuje na stopień oficerski. Bronek na temat swojego ojca na swojej stronie, pisze: “Zygmunt Komorowski, mój ojciec (1925-1992), za czasów tzw. pierwszej okupacji sowieckiej i za okupacji niemieckiej działał w konspiracji (pseudo Kor), a od jesieni 1943 roku był w AK. Pod koniec wojny ojciec przebijał się do Polski razem z Łupaszką. Złapali go bolszewicy z bronią w ręku, ale nie rozstrzelali (?) jak stu innych, tylko wsadzili do więzienia. Za złoty pierścionek babuni strażnik wyprowadził go z celi, z której więźniowie trafiali pod stienku, do takiej, w której siedzieli rekruci do armii Berlinga. Niech Bronek wytłumaczy ten “cud nad cudami”, że oto żołnierz AK z oddziału Łupaszki, śmiertelnego wroga Sowietów i polskich zdrajców, złapany z bronią w ręku, w ciągu paru miesięcy zostaje oficerem L.W.P. Jeżeli fakty podane przez Bronka, że jego ojciec był w oddziale Łupaszki są prawdziwe, to jedynym wytłumaczeniem tego “cudu” jest to, że Zygmunt Leon Komorowski, ojciec Bronisława – był sowieckim agentem!

Był nim także i syn Bronek, który jak wskazuje przeciek z utajnionego aneksu do raportu o WSI, był sowieckim agentem działającym w polskich WSI. I pewnie dlatego p.o. prezydenta RP – Bronisław Komorowski, w ciągu pierwszych godzin po katastrofie smoleńskiej, dopilnował aby utajniony aneks do raportu o WSI przechowywany w pałacu prezydenckim - znalazł się w jego rekach. INFONURT2

Dlaczego zginął Lech Kaczyński? Równie ważnym - obok odtworzenia przebiegu niemal pewnego już zamachu smoleńskiego - dla odkrycia o nim prawdy jest znalezienie odpowiedzi na pytanie: Kto najbardziej zyskał, kto był największym beneficjentem śmierci polskiej elity, w tym tej najważniejszej, czyli śmierci ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Niemal dwa lata temu, w swoim poście: Coś chyba nie tak z moimi snami i konfabulacjami? To Oni mieli zginąć? pokazałem schemat, który wskazywał możliwe przyczyny, które mogły stanowić powody konieczności zgładzenia części pasażerów lotu do smoleńska, w tym właśnie śp. Prezydenta RP. Jak widać jest wiele powodów natury wewnętrznej i zewnętrznej wobec Polski, które mogły stanowić powody zamachu smoleńskiego. Dla każdej z osób lub grup osób, którą wskazałem jako cel zamachu można wskazać i szczegółowo omówić każdy powód oddzielnie, zarówno ten wewnętrzny, jak i zewnętrzny (w odniesieniu do ś.p. Lecha Kaczyńskiego, większość zewnętrznych powodów zamachu doskonale opisał Jan Filip Staniłko z Instytutu Sobieskiego: http://bombardier.nowyekran.pl/post/68078,jeden-z-powodow-zamachu-kto-wie-czy-nie-glowny

Niemniej wszystkie z nich mogą się na siebie nakładać i być współzależne na zasadzie sprzężenia zwrotnego. W sumie nałożyło się na prawdopodobną konieczność zamachu wiele powodów, ale najważniejszym, który może dać odpowiedzieć na inne oraz przybliżyć moment odkrycia sprawców jest odkrycie kto w Polsce zyskiwał najbardziej na zgładzeniu polskich elit, a szczególnie na śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego. Otóż - odnosząc się tylko do wewnętrznych powodów zgładzenia śp. Lecha Kaczyńskiego - skłaniam się do postawienia hipotezy, że osobą, która najbardziej - sensu stricto - zyskiwała na śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego był B. Komorowski a - sensu largo - ludzie, którzy postanowili usadowić go na fotelu prezydenta Polski. Nie wiem czy wszyscy pamiętają tragiczną i do dziś nie wyjaśnioną śmierć G. Michniewicza w grudniu 2009 roku i wcześniejsze zaginięcie i ostatecznie śmierć szyfranta Zielonki oraz lekceważące wypowiedzi B. Komorowskiego dotyczące próby zamachu na śp. L. Kaczyńskiego w Gruzji oraz listopadową (2009 rok) wypowiedź o tym, że "prezydent gdzieś poleci i...". Nie wiem też czy wszyscy pamiętają nagłą rezygnację z kandydowania na prezydenta D. Tuska i jego propozycję dla śp. L. Kaczyńskiego, aby obaj zrezygnowali z kandydowania*. Na rzecz kogo mieli wówczas zrezygnować? No oczywiście, że na rzecz B. Komorowskiego! Może ta rozmowa była swoistym ultimatum? D. Tusk przecież nadal żyje i poleciał do Smoleńska oddzielnie... Gwoli jeszcze przypomnienia... Nie kto inny jak ostatni szef WSI gen. M Dukaczewski mroził szampana, którym miał czcić zwycięstwo B. Komorowskiego... jeszcze przed wyborami a w styczniu 2010 roku założył stowarzyszenie SOWA (grupujące byłych funkcjonariuszy WSI). Wygląda więc na to, że po prostu tą funkcję miał i musiał objąć B. Komorowski a ze śp. profesorem Lechem Kaczyńskim nie miał żadnych, ale to żadnych wyborczych szans i może tutaj należy hipotetycznie szukać przyczyn zamachu smoleńskiego... Przecież znany jest też prawdopodobny fakt umieszczenia przez B. Komorowskiego w internecie jego pokatastrofalnego przemówienia jeszcze przed katastrofą, antykonstytucyjnego objęcia p.o. prezydenta (zanim aktem zgonu poświadczono faktyczną śmierć ś.p. L. Kaczyńskiego) oraz przejęcie - w celu odnalezienia aneksu do raportu z likwidacji WSI - BBN-u, zaskakująco szybko tuż po niej.... Osobiście więc hipotetycznie sądzę, że konieczność objęcia przez B. Komorowskiego prezydentury mogła być jedną z ważniejszych, wewnętrznych determinant dokonania zamachu w Smoleńsku. W celu przyjęcia bądź obalenia takowej hipotezy koniecznym wydaje się odpowiedź na pytania:

Kto namaścił B. Komorowskiego na prezydenta Polski i dlaczego mogą to być ludzie szeroko związani z WSI/GRU?

Kto wymusił na D. Tusku jego rezygnację z kandydowania na prezydenta RP i dlaczego skłaniał śp. Lecha Kaczyńskiego do podobnej rezygnacji?

Dlaczego tym ludziom tak zależało na umieszczeniu B. Komorowskiego na tym stanowisku i czy tylko dlatego, żeby przejąć aneks do raportu z likwidacji WSI i dlatego, że był jedynym posłem PO, który przeciwstawił się likwidacji WSI?

Dlaczego B. Komorowski był przeciwny likwidacji WSI i czy dlatego, że był do tego przez nich zobligowany?

Kto zarządza dziś B. Komorowskim i dlaczego może to być np. jego żona o nazwisku panieńskim Dziadzia, która to jest córką Hany zd. Rojer (Wolf i Estera Rojer to dziadkowie Anny Komorowskiej ze strony matki)?

Czy na postępowanie - przed i po niemal pewnym zamachu smoleńskim - B. Komorowskiego ma wpływ komunistyczno-ubecka przeszłość rodziców jego żony?

Dlaczego do dziś nie znamy treści aneksu do raportu z likwidacji WSI i dlaczego nikt - nawet A. Macierewicz i PiS - nie walczy o jego ujawnienie?

* Tak, mówił o tym Ś.P Lech Kaczyński w "Ostatnim wywiadzie" Łukasza Warzechy (ostatnia rozmowa Ł.Warzechy z Prezydentem odbyła się 7.04.2010 roku): „…było jeszcze spotkanie , podczas którego pan premier Tusk zaproponował mi, żebyśmy obaj wycofali się z kandydowania w wyborach prezydenckich. Propozycja była bardzo kusząca: on pozostałby premierem, a ja byłym prezydentem (śmiech)”.

(dziękuję blogerowi 35stan za wskazanie tej wypowiedzi śp. Lecha Kaczyńskiego) Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad... Krzysztofjaw's blog

„Chwała dziwkom”... za to, że są? "Chwała dziwkom". Za co? Bo spełniają ważną społeczną rolę – bez nich na ulicach panowałyby gwałty i rebelie, a gdyby jakimś cudem mężczyźni nie rzucali się na przypadkowe kobiety, z pewnością „p*******by krowy i kozy”. W wybranych kinach studyjnych od niespełna dwóch tygodni możemy oglądać dokument austriackiego reżysera Michaela Glawoggera „Chwała dziwkom”. To trzecia część filmowej trylogii, poświęcona globalizacji oraz relacji człowieka i środowiska, w którym przyszło mu żyć (pierwsza część – "Megacities", 1998, druga – "Śmierć człowieka pracy", 2005). Wchodzący do kin dokument zapowiadano, jako obraz niezwykły, szokujący, kontrowersyjny, a nawet skandaliczny. Jednak poza budzącym wątpliwości, rzeczywiście prowokacyjnym tytułem, przesłanie filmu Glawoggera jest tak banalnie proste, że nie tylko poraża, ale wręcz irytuje. Bo czy jest coś oryginalnego (i godnego zachwytu) w stwierdzeniu, że prostytutki były, są i będą? Co niektórzy krytycy filmowi prześcigają się w zachwytach nad obrazem austriackiego reżysera i dokumentalisty. Fakt, Glawoggerowi trzeba sprawiedliwie oddać – dociera z kamerą tam, gdzie mało komu to się udało, pozwala mówić swoim bohaterkom, nie ocenia ich, nie narzuca swojej tezy, unika taniego moralizatorstwa. Sęk w tym, że efekt końcowy nie jest zachwycający – „Chwała dziwkom” to 114 długich minut, podczas których nie dowiadujemy się niczego, czego byśmy jeszcze nie wiedzieli. Kiedy na ekranie pojawiają się końcowe napisy, widz zadaje sobie pytanie, o co właściwie chodziło twórcy filmu. Właśnie, o co? Glawogger chciał pokazać najstarszy zawód świata „od kuchni”. W tym celu wybrał sobie trzy skrajnie różne miasta, które dzieli nie tylko odległość i inny język, ale także inna kultura i religia. W pierwszej części filmu podglądamy prostytutki w Tajlandii, które swoją profesję traktują jak zwykły zawód. Przychodzą rano do „firmy”, przed wejściem kasują kartę pracownika. Potem czekają je długie godziny żmudnych przygotowań – nakładanie makijażu, układanie włosów, wybór stroju. Oglądając te sceny ma się wrażenie, że dziewczyny przygotowują się do jakiegoś konkursu piękności, a nie do sprzedawania ciała. I tak po części jest – tajlandzkie prostytutki w jakiś sposób rywalizują ze sobą o klientów, na których czekają wdzięcząc się w specjalnym, przeszklonym pomieszczeniu. Ci jakoś mocno nie wybrzydzają – interesuje ich jedynie to, czy dziewczyna „bierze do buzi”, albo czy można „wziąć ją od tyłu”. Tajlandzkie prostytutki właściwie nawet niewiele mówią, są po prostu numerkami, które – o ile niebiosa ześlą im szczęście – są wywoływane ze swojego „akwarium”. Cen w tajlandzkim domu uciech się nie negocjuje – one są po prostu z góry ustalone, a jeśli klienta nie stać na upatrzoną dziewczynę, musi wziąć sobie tańszą, albo obejść się smakiem. Cała procedura przypomina raczej dobrze przemyślaną transakcję biznesową – właściciel zachwala swój towar („będziesz zadowolony”, „ona robi wszystko”), klient podejmuje ostateczną decyzję, odpowiedni numerek wychodzi z klatki, parka udaje się do kasy, gdzie mężczyzna reguluje rachunek i udaje się na określony czas do ustronnego pomieszczenia. Wszystko grzecznie, czysto, bez pośpiechu, wulgaryzmów, pełna kultura... Gorzej zaczyna się robić, kiedy operator zabiera nas w podróż po czerwonych dzielnicach Bangladeszu. Tu zamiast fryzjerów, makijażu, seksownych fatałaszków są miednice z wodą do podmywania się, które po „wizycie” klienta zamieniają się też w zbiornik na spermę i zużyte prezerwatywy, brudne, odrapane ściany pokoików, tak małych, że można się w nich nabawić klaustrofobii i śmierdzące, ciemne zaułki burdeli. Dziewczyny w Bangladeszu nie przygotowują się tak mozolnie, jak Tajlandki. Ich największym „przygotowaniem” już po „przygruchaniu” klienta jest pójście do burdel-mamy po „najważniejsze” - kondomy. Tutaj mężczyźni nie tyle wybierają, co są zmuszani do podjęcia decyzji – Glawogger serwuje obrazki upadlających się kobiet, które wydzwaniają do swoich (byłych) klientów, a jeśli ci nie mają większej ochoty na erotyczne igraszki, dopytują, czy znudziły im się ich ciała. Tutaj „dziewczyny” są w stanie nawet pobić się o klienta – te sceny są chyba nawet bardziej żenujące niż to, co za chwilę zrobią z „wywalczonym” mężczyzną... Dziewczyny z dłuższym stażem mają jeszcze jakieś prawo głosu, te „świeże” - właściwie żadnego. Nad wszystkim czuwa bezwzględna burdel-mama, która nie zawaha się przed odesłaniem prostytuki nie będącej w stanie na siebie zarobić. Sceny z Bangladeszu są o tyle ciekawe, o ile Glawogger pokazuje tu proces „przyuczania” do fachu przez kobietę-alfonsa nowego "nabytku". Nastolatka, która właściwie wygląda jak dziecko, zostaje za stosunkowo niewielką cenę sprzedana do burdelu przez swoją rodzinę. Ma tu być przez rok, a jak się sprawdzi, to może zostanie dłużej. - Jak będziesz miła dla klienta, to on także będzie dla ciebie dobry – prawi burdel-mama, przyuczając, jak prawidłowo założyć prezerwatywę i co po kolei robić. - Kiedy klient będzie chciał ci włożyć penisa do ust, odmów mu, tłumacząc, że twoje wargi są stworzone do czytania świętych wersów Koranu – wyjaśnia alfonska... W odróżnieniu od Tajek, prostytutki z Bangladeszu zaczynają mówić przed kamerami. Opowiadają o tym, jak są przyuczane do zawodu, o ciężkich warunkach, czasem (choć rzadko) wspominają o przemocy. Mówią jednak, że wszystko jest w miarę znośne, dopóki ich klienci nie chcą z nimi po prostu porozmawiać. Ale nie wpuszczają operatora, by podejrzał je przy pracy – ze względu na religię muzułmanki nie rozbierają się przed obcym mężczyzną, nawet przed klientem, który im za to płaci. Tym bardziej więc nie do pomyślenia było, by tym harcom z boku przyglądał się kolejny obcy mężczyzna. Takich oporów nie mają Meksykanki. Robią wszystko, pokazują wszystko, o wszystkim opowiadają. Bez pruderii. To w ostatnim mieście widz poznaje prawdziwe kulisy seksu za pieniądze. Łącznie z aktem zbliżenia płciowego, który reżyser pokazuje bez najmniejszej cenzury. Paweł T. Felis, recenzując film dla „Gazety Wyborczej” napisał, że „efekt wulgarności pojawia się w "Chwała dziwkom" tylko raz, kiedy ludzi zastępuje obraz sfory kopulujących przed burdelem psów”. Mam wątpliwości, czy redaktor zdołał obejrzeć film do końca, bo jak na moje oko, Glawogger epatuje wulgarnością co kilka scen. Ale scena z psami, prócz tego, że sama w sobie jest po prostu paskudna, ma jeszcze jeden wymiar - jest świetną metaforą tego, jak daleko może posunąć się w swoim zezwierzęceniu człowiek. Człowiek, który jest w stanie kopulować (bo nawet trudno nazwać to uprawianiem seksu) z kimkolwiek, jakkolwiek i za pieniądze. Obrazki z Meksyku to zbitka kontrastujących ze sobą widoków. Meksykański epizod otwiera scena z kilkoma muzykami, którzy przy pomocy instrumentów wprawiają w modlitewną ekstazę grupkę mężczyzn, powtarzających za nimi, że szatana można pokonać tylko przy pomocy Boga. - W Jego imię chwała – śpiewają. Reżyser epatuje obrazkami figurek Matki Bożej i Pani Śmierci, do których gorliwie modlą się kobiety, by zaraz potem uraczyć widza ciągnącą się w nieskończoność sceną seksu oralnego. Zresztą, sceny w Meksyku bezlitośnie obnażają to, jak wygląda korzystanie z usług prostytutek. Jedna z bohaterek kusicielsko uwodzi swojego potencjalnego klienta, próbuje negocjować z nim scenę (choć i tak godzi się na niższą zapłatę, bo mężczyzna twierdzi, że nie ma przy sobie ani grosza więcej, w końcu lepszy wróbel w garści, niż...), przekonuje, a kiedy już zamykają się za nimi drzwi zamienia się w bezwzględną i nieustępliwą. Mniejsza kasa – mniej pozycji i krótszy seks. Oczarowany i początkowo oszołomiony klient właściwie nie ma już szansy, by protestować. Nawet jeśli nie osiągnie spełnienia. Czas minął, game over... Glawogger zostawił na koniec filmu nie tylko najmocniejsze sceny, ale także najwyrazistsze przesłanie swojego mdłego obrazu – jego meksykańskie bohaterki próbują przekonać widza, że robią coś, co wprost uwielbiają, a za co jeszcze dostają pieniądze. - Uwielbiam k****y, uwielbiam orgazmy, a jeszcze mi za to płacą – przekonuje podstarzała, żenująca, podpita prostytutka. Inna, emerytka, jak czytam w recenzji na portalu TVP Info, „ze zniewalającym urokiem” barwnie opowiada o swojej pracy i wyznaje, że z racji długiej przerwy w zawodzie ponownie stała się dziewicą. Dzięki Bogu, Glawogger nie stara się za wszelką cenę przekonać, że sprzedawanie ciała to jeden z fajniejszych sposobów na życie – choć takie wrażenie można było odnieść oglądając sceny z Tajlandii, gdzie zadbane dziewczyny przed pracą modliły się o jak najwięcej klientów. A po wyjściu z „firmy” to one szły zrelaksować się do nocnych klubów, to one wybierały sobie mężczyzn do towarzystwa. Problem pojawiał się w momencie, kiedy przychodziło do płacenia – to on jej, czy ona jemu? Obrazki z Bangladeszu i Meksyku są już zupełnie inne. Nastolatkom z odrapanych slumsów uśmiech szybko znika z twarzy. Jedna z nich mówi, że śmieją się tylko po to, ukryć swój ból i smutek. - Jest połowa grudnia, idą święta. A my co? Dajemy d**y – żali się z fałszywym uśmiechem na twarzy jedna z Meksykanek, tak zdesperowana (i pijana?), że zaczyna się obmacywać ze swoją, leżącą na łóżku w wyuzdanej pozie, koleżanką po fachu. Być może miało być szokująco i kontrowersyjnie, ale wyszło niezwykle nudno i banalnie. Do kontrowersyjnych w obrazie Glawoggera można zaliczyć jedynie wulgarne, obsceniczne epizody obnażających się kobiet i zbliżenia z jednym z klientów. W „Chwale dziwkom” nie ma niczego, co by zaskakiwało, prowokowało do dyskusji , albo zmuszało do myślenia. Reżyser po prostu stwierdza, że prostytutki były, są i będą, mają ciężki żywot i tyle. Efektowne obrazki mieszającej się ze sobą tandety i rozpaczy, egzotyczne widoczki z krajów z „końca świata”, płaczliwie hity PJ Harvey, Tricky’ego, CocoRosie oraz Antony & The Johnsons, opatrzone prowokacyjnym tytułem – to wszystko, co ma do zaoferowania austriacki dokumentalista swojemu widzowi. Film nie wnosi do dyskusji nic nowego, poza przypomnieniem oczywistych oczywistości – prostytutki to smutne, nieszczęśliwe kobiety z przegranym życiem, które – nawet jeśli twierdzą, że jest inaczej, oszukują same siebie, mężczyźni korzystają z ich usług, bo z żonami, które jak się zarzekają – są dla nich numerem jeden – nie mogą wprowadzić swoich fantazji rodem z filmów porno, albo w ogóle już z nimi „tego” nie robią. Kobiety, nawet jeśli próbują udawać, że są paniami sytuacji i bezwzględnie negocjować ceny, i tak w końcu oddają się za tyle, ile dadzą im mężczyźni, wtedy, kiedy to oni będą sobie tego życzyli i w sposób taki, jaki oni będą chcieli. To one są przedmiotami, które służą do zaspokojenia pierwotnych żądz i chuci. Dlaczego „Chwała dziwkom”? Odpowiedzi na to pytanie zdaje się udzielać slumsowy fryzjer z Bangladeszu, który korzysta z usług dziewczyn nawet dwa razy dziennie. Bo spełniają ważną społeczną rolę – bez nich na ulicach panowałyby gwałty i rebelie, a gdyby jakimś cudem mężczyźni nie rzucali się na przypadkowe kobiety, z pewnością „p*******by krowy i kozy”. Marta Brzezińska

Prokuratura zamiata sprawę pod dywan - Albo premier całkowicie kłamie, albo nie miał kontroli nad swoimi współpracownikami z najbliższego otoczenia, w co trudno w ogóle uwierzyć - mówi Andrzej Duda, poseł PiS, były podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w rozmowie z Samuelem Pereira, “Gazeta Polska Codziennie”. W swoich zeznaniach premier Donald Tusk mówi, że „nie orientował się o przygotowaniach ze strony Kancelarii Prezydenta” a o zamiarze udziału Lecha Kaczyńskiego dowiedział się „z jego publicznej wypowiedzi”. Dodaje, że „nie pamiętał”, aby był rozważany „scenariusz wspólnego udziału” ze śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim w uroczystościach w Katyniu. Z zeznań dyrektora Departamentu Spraw Zagranicznych KPRM, Agnieszki Wielowieyskiej, do których dotarła „Codzienna” wynika coś przeciwnego. Wielowieyska zeznała, że  decyzję o 10 kwietnia, jako dacie uroczystości katyńskich podjęto już w styczniu 2010 r. a ich „ideą” był wspólny udział prezydenta i premiera. Czy to znaczy, że premier złożył fałszywe zeznania? Zeznania Donalda Tuska są dla mnie niewiarygodne. Pokazują, że albo premier całkowicie kłamie, albo nie miał kontroli nad swoimi współpracownikami z najbliższego otoczenia, w co trudno w ogóle uwierzyć.
Dlaczego? Jeżeli weźmie się pod uwagę charakter sprawy, czyli fakt, że dotykała ona stosunków międzynarodowych, a dodatkowo w grę wchodziła na tym tle relacja między prezydentem, a premierem, to nie wyobrażam sobie, że premier nie był przez swoich współpracowników na bieżąco informowany o korespondencji ze strony Kancelarii Prezydenta.
Załóżmy, że Donald Tusk mówił prawdę i o pismach z Kancelarii Prezydenta nie został poinformowany.
Cóż, z tego co wiemy urzędniczka z jego Kancelarii twierdzi, że takie pisma były, więc sądzę, że dotarły poprzez MSZ. Tym bardziej, że jak zeznała, wiedziała również o prowadzonych działaniach wiceministra Kremera w tej sprawie. Jeśli więc urzędnicy z otoczenia premiera mieli wiedzę na temat działań i planów prezydenta, bo otrzymali w tej sprawie pisma przesyłane przez ministra Mariusza Handzlika, to jak to się stało, że tej wiedzy nie przekazali premierowi? Może należy o to zapytać ich bezpośredniego przełożonego i “prawą rękę” Donalda Tuska, czyli ministra Tomasza Arabskiego - Szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów? Mimo wszystko trudno mi w to uwierzyć, że te informacje do premiera nie docierały.
Wielowieyska zeznała, że „pod koniec stycznia 2010 roku wiceminister Kremer miał wizytę w Moskwie i przekazał stronie rosyjskiej informację o tej dacie”. To znaczy, że przed pojawieniem się informacji w mediach, te informacje przychodziły z MSZ do KPRM. W związku z tym albo premier był informowany o planach Prezydenta i kłamał w prokuraturze składając zeznania, albo z najbliższego grona, od ministra Arabskiego nie otrzymywał informacji w tak ważnej sprawie. Powtarzam, trudno mi w to uwierzyć.
Po raz kolejny premier winę za rozdzielenie wizyt, zrzuca na Prezydenta.  Wbrew faktom. Jak Pan to ocenia? Premier Donald Tusk po prostu konsekwentnie idzie w zaparte. Fakty są bowiem takie, że negocjacje w sprawie obchodów katyńskich prowadzone były przez przedstawicieli rządów polskiego i rosyjskiego już jesienią 2009 roku, aż do słynnego telefonu premiera Putina do Donalda Tuska. Taki telefon wymagał przecież wcześniejszego dyplomatycznego przygotowania. Przyznali to w swoich wypowiedziach dla mediów i minister Sikorski i minister Graś. Warto więc zapytać premiera Tuska i ministra Sikorskiego, jak to się stało, że o prowadzeniu rozmów ze stroną rosyjską w sprawie tak ważnej, jak obchody 70 rocznicy zbrodni katyńskiej, nie informowali prezydenta. Przecież jeszcze w maju 2009 roku Trybunał Konstytucyjny wyraźnie orzekł, że zapisana w Konstytucji zasada współdziałania władz zobowiązuje do wzajemnego informowania się w sprawach polityki zagranicznej. Mieli więc konstytucyjny obowiązek poinformować prezydenta o swoich działaniach, a nie zrobili tego. Dlaczego? Obawiam się, że ich celem było zdobycie za wszelką cenę politycznej przewagi i zdeprecjonowanie prezydenta. Chcieli żeby to było wyłącznie spotkanie premierów, żeby Donald Tusk mógł pokazać się z premierem Putinem na cmentarzu w Katyniu i odtrąbić wyłącznie swój sukces polityczny. Sam przecież powiedział kiedyś w Brukseli “Nie potrzebuję prezydenta”. Te potajemne negocjacje z Rosjanami to była kontynuacja brutalnej gry Donalda Tuska i jego otoczenia zmierzającej do wyeliminowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego z życia politycznego i zagarnięcia całej władzy dla PO.
Jak Pan w związku z tym ocenia umorzenie śledztwa przez prokuraturę? Dla mnie jest ewidentne, że prokuratura zamiata sprawę pod dywan. Nikt nie jest winny. Ale warto przy tym zwrócić uwagę na specyficzny fakt - żaden z urzędników z otoczenia premiera Tuska nie został oskarżony o niedopełnienie obowiązków poprzez utrudnianie obiegu informacji. A to znaczy że obieg informacyjny działał. Kto zatem kłamie? Samuel Pereira

Prof. Legutko: Zmierzamy w kierunku „łagodnego despotyzmu” - Polityka nie jest „fajna” jest pełna napięć i sporów, tego jednak duża część polskiego społeczeństwa nie chce widzieć, dlatego woli głosować na PO, partię oportunistów – przekonuje prof. Ryszard Legutko w rozmowie z Aleksandrem Kłosem. Zmiany w Unii Europejskiej idą pełna parą i jak na dłoni widać, że pozostajemy za innymi członkami daleko w tyle. Najsilniejsze państwa zachodnioeuropejskie i brukselscy urzędnicy już nawet nie starają się ukryć, że Warszawa znajduje się na głębokim marginesie. Nie mamy żadnego wpływu na to, co się dzieje we wspólnocie, pozostaje nam tylko „płynąć w mainstreamie”, jak sobie tego życzył Radosław Sikorski. Wydaje się, że PO niezbyt się tym przejmuje. Czy jest to spowodowane tym, że zdaje sobie ona sprawę ze słabości polskiego społeczeństwa, z tego, że jest ono zakompleksione, że króluje u nas myślenie postkolonialne, w końcu „pokorne ciele...” PO korzysta z takiej postawy Polaków, ale wielu z jej członków też tak uważa. Niestety ciągle pokutuje u nas myślenie, że jesteśmy „brzydką panną na wydaniu”. A przecież żeby móc prowadzić w miarę samodzielną politykę należy mieć nie tylko kompetencje, siłę, ale także wizję. Nie widzę tego w PO i dlatego uważam to ugrupowanie za grupę oportunistów. Jeszcze bardziej martwi mnie, że jedną z przyczyn sukcesu tej partii jest to, że ona odzwierciedla sposób myślenia dużej części Polaków, ciągle zbyt dużej. Wielu rodaków dało się przekonać, że polityka powinna być „fajna” i nie chcą widzieć, że w rzeczywistości jest ona pełna napięć i sporów. Niestety, wciąż zbyt wielu z nas uważa, że fakt, że jesteśmy w Unii, to najlepsze, co nas mogło spotkać. Tym bardziej, że nasza sytuacja we wspólnocie nie jest sprawą powszechnie dyskutowaną, media z rzadka się nie zajmują. Dlatego też wielu Polaków uważa, że skoro dostajemy pieniądze z Brukseli, to lepiej żebyśmy byli grzeczni, nie wyróżniali się, nie kłócili się, a dzięki temu więcej zyskamy. Niebezpieczne jest też to, że gdy pojawia się konflikt na linii polski rząd - UE, to większość polskiej elity politycznej nie broni naszego interesu narodowego. A duża część społeczeństwa idzie za tym przykładem, stąd wynikają nasze obawy o to, że „świat się z nas śmieje”.

I to ciągle jest tak trwałe, pomimo tego, że kryzys jak na dłoni pokazuje, jak mocno targają Unią interesy narodowe i pozapaństwowych grup, różnych lobby? Zbliżające się bankructwo Grecji stopniowo osłabia głosy wzywające do tzw. solidarności europejskiej. Mieszkańcy tego kraju też mają już serdecznie dość zarówno cięć, jak i odbierania im suwerenności. Zauważalne jest osłabienie woli ratowania Grecji i coraz mniej unijnych polityków pozytywnie wypowiada na temat tzw. solidarności europejskiej. Prawdopodobnie dojdzie do tego, że kraj ten wyjdzie ze strefy euro. Zobaczymy, co się stanie po wyborach parlamentarnych. Nie wiadomo też, co będzie z Hiszpanią, Portugalią, nie jest wykluczone, że strefa euro jeszcze się uszczupli. To pierwotne myślenie, że wystarczy finansowo wesprzeć państwa bankrutujące, a one podreperują swoją sytuację i staną na nogi, przestało mieć wymiar oczywistości, jak do niedawna sądzono.

To, że Niemcy najgłośniej wypowiadają się w sprawach pożyczek, wymuszają stosowanie ostrych cięć budżetowych, a także rażą swoją arogancją i zadufaniem powoduje, że coraz mocniejsze są w Europie tendencje antyniemieckie. Zwraca się też uwagę, że z powodu kryzysu ekonomicznego do głosu dochodzą nieraz politycy i ugrupowania antyemigracyjne, tak jak to ma choćby miejsce w Holandii, gdzie ostro występowano przeciwko pracującym tam Polakom. Czy te tendencje są niebezpieczne, mogą się przerodzić w coś większego, groźniejszego? Myślę, że nie jest to wielkie zagrożenie, ale Unia z powodu inżynierii społecznej, odgórnego sterowania, rodzi i dodaje amunicję do takich zachowań. Ona cały czas pragnie stworzyć nowego człowieka, nowego obywatela, który będzie przede wszystkim Europejczykiem. Widać jednak gołym okiem, że słabo to Brukseli wychodzi. Europejskość europejskością, ale tożsamości etniczne czy narodowe są nadal bardzo mocne. Ich zakopywanie może jednak powodować powstawanie różnych dziwnych reakcji.

Zamiast ratunku w oszczędzaniu, skończeniu z życiem na kredyt, monopolami, dopłatami, wysokimi podatkami, gigantyczną biurokracją, ludzie nadal skłaniają się ku tym politykom, którzy obiecują socjalne bezpieczeństwo. Pokazały to wybory we Francji, wzmacnianie się lewicy w Niemczech i „oburzeni” po obu stronach oceanu, klnący na kapitalizm i żądający „życia na poziomie”. Tak bardzo chcemy być prowadzeni za rękę, tak bardzo chcemy by za nas podejmowano decyzje? Zauważalna jest tendencja centralistyczna w świecie, w Ameryce także, choć w trochę mniejszym stopniu niż w Europie z powodu innej tradycji politycznej. Ale na naszym kontynencie mamy do czynienia z „modelem europejskim” – rozbudowanym państwem socjalnym, obecnie przeniesionym na poziom UE. Mamy do czynienia z coraz większą obecnością biurokracji, drobiazgowej legislacji, która dusi wolny rynek. Nie ma w tej chwili w tej chwili na Starym Kontynencie poważnych sił politycznych, które mogłyby podważyć ten system. Na razie jest on społecznie akceptowany, dlatego ciężko mi sobie wyobrazić możliwość powrotu do kapitalizmu modelowego, wolnorynkowego. Biurokratyzacja życia będzie dalej postępować, a państwo będzie w coraz większym stopniu ingerować nie tylko w sprawy gospodarcze, ale także w społeczne, obyczajowe i nasze prywatne życie. Zmiany mogą nastąpić dopiero w przypadku bankructwa państwa socjalnego, na co składa się nie tylko zadłużenie, ale także niekorzystna demografia i coraz większe oczekiwania materialne społeczeństw. Zmierzamy w kierunku „łagodnego despotyzmu”, o którym pisał Alexis de Tocqueville pod koniec swojej książki o „Demokracji w Ameryce”. Przekonywał on w niej, że nie ma jeszcze słowa, którym by nazwał ten stan, system, ale widzi społeczeństwo przyszłości, w którym ludzie zajmują się własnymi sprawami, są sobie równi, chcą żeby „było miło”, a państwo troszczy się, żeby im to zapewnić. Oczywiście za cenę wolności... dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Aleksander Kłos

Ks. Isakowicz-Zaleski: Śp. Lech Kaczyński nie chciał prawdy o Wołyniu. Kościół też nie chce poruszać problemu Polityków udają, że albo nie widzą problemu, albo świadomie milczą w tej sprawie. Jeszcze kilka lat temu publicznie krytykowałem śp. Lecha Kaczyńskiego, że nie chce prawdy o Wołyniu. Chociaż zaangażował się w sprawy upamiętnienia Katynia, to jednocześnie odmówił udziału w uroczystościach na Skwerze Wołyńskim w Warszawie w 2008 roku i nie chciał się spotykać z rodzinami pomordowanych (...). Tu też mam swoje krytyczne uwagi pod adresem Kościoła rzymsko – katolickiego i Episkopatu, który nie chce tych problemów poruszać - mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl ks. Tadeusz Isakowicz - Zaleski.  Niestety, do dnia dzisiejszego nie mówi się pełnej prawdy o wydarzeniach na Wołyniu oraz na całych Kresach Wschodnich - o ludobójstwie dokonanym przez nacjonalistów ukraińskich z UPA. W latach 1939-1947 banderowcy i zachęceni przez nich chłopi dokonali straszliwych zbrodni, nie tylko na Polakach, nie tylko na Żydach, ale także na Ormianach, Czechach oraz tych Ukraińcach, którzy nie popierali ideologii Stepana Bandery. Zginęło kilkaset tysięcy obywateli polskich (w tym ok. 150 tys. Polaków, reszta to Żydzi, Ukraińcy). Do dziś ta sprawa jest przemilczana ze względów politycznych. Najlepszym tego przykładem jest fakt, że o ile po roku '89 powiedziano wreszcie prawdę o zbrodni katyńskiej, która też była ludobójstwem, prawdę o pakcie Ribbentrop – Mołotow, zsyłkach na Sybir, tak nie powiedziano pełnej prawdy o zbrodni na Wołyniu. Wynika to z kierowania się poprawnością polityczną: aby mieć dobre relacje z Ukrainą oraz krajami z dawnego bloku Związku Radzieckiego należy przemilczeć pewne wydarzenia. Jak większości rodzin pomordowanych oczywiście zależy nam na utrzymaniu dobrych relacji z naszymi sąsiadami, ale w oparciu o prawdę. Jeden z brytyjskich historyków stwierdził, że jeszcze nikt nigdy w historii nie zbudował pojednania między narodami w oparciu o kłamstwo, przemilczenie. Niestety, rodziny pomordowanych do dnia dzisiejszego muszą walczyć o tę prawdę, bo politycy, tak z lewej, jak i prawej strony sceny politycznej, nie chcą tej sprawy w stosowny sposób upamiętnić. Przecież dzień 11 lipca, symbol tamtych wydarzeń, do dziś ni został ustawiony dniem pamięci o rzezi na Kresach. Zarówno politycy, jak i Kościół rzymsko-katolicki (przecież zginęło wtedy wielu księży) nie chcą na ten temat mówić. Robią to wyłącznie organizacje pozarządowe, patriotyczne, niektóre samorządy, ale to działalność oddolna, bez zaangażowania władz państwowych i kościelnych. Niektórzy politycy (do nich z pewnością należy Marek Jurek czy Zbigniew Ziobro, a zwłaszcza politycy PSL;zresztą to jedyna partia polityczna, która w tak zdecydowany sposób broni pamięci o Wołyniu, bo ci, których wymordowano na Kresach to byli chłopi) rzeczywiście walczą o prawdę. Po raz kolejny pojawiła się inicjatywa, aby 11 lipca ustanowić dniem pamięci o męczeństwie na Kresach Wschodnich. I to nie tylko Polaków, ale także Żydów, Ormian i sprawiedliwych Ukraińców. Niestety, reszta polityków udaje, że albo nie widzi problemu, albo świadomie milczy w tej sprawie. Jeszcze kilka lat temu publicznie krytykowałem śp. Lecha Kaczyńskiego, że nie chce prawdy o Wołyniu. Chociaż zaangażował się w sprawy upamiętnienia Katynia, to jednocześnie odmówił udziału w uroczystościach na Skwerze Wołyńskim w Warszawie w 2008 roku i nie chciał się spotykać z rodzinami pomordowanych. Więc on wyraźnie podzielił ofiary na te „dobre”, zamordowane przez Niemców czy Rosjan, i na te „złe”, czyli zamordowane przez Ukraińców. Tak postępować nie można. Ktoś, kto ginął tylko dlatego, że był Polakiem to nieważne z czyich rąk został zamordowany. Tu też mam swoje krytyczne uwagi pod adresem Kościoła rzymsko – katolickiego i Episkopatu, który nie chce tych problemów poruszać. Zginęło 180 kapłanów, to byli męczennicy, wielu z nich zostało zamordowanych w czasie odprawiania Mszy świętej, zarąbanych siekierami przy ołtarzu w Krwawą Niedzielę. Ks. Ludwik Wrodarczyk czy ks. Karol Baran byli proboszczami na Wołyniu. Zginęli w straszny sposób – przerżnięto ich piłą na pół. Kościół nie rozpoczął procesów beatyfikacyjnych tych ludzi. Beatyfikuje za to tych kapłanów i świeckich, którzy zginęli z rąk Niemców czy Rosjan. Oczywiście, problemem jest to, że w niektórych przypadkach, podkreślam – niektórych, część popów prawosławnych i księży grecko – katolickich popierało te mordy. Kościół nie chce więc zmierzyć się z tą prawdą, bo musiałby też powiedzieć o rzeczach bardzo niewygodnych dla siebie.

Rozmawiała Marta Brzezińska

Rząd jest konsekwentny w dekompozycji państwa Z prof. dr hab. Janem Szyszko, ministrem środowiska w rządzie PiS, posłem Prawa i Sprawiedliwości, prezesem Stowarzyszenia na Rzecz Zrównoważonego Rozwoju Polski, leśnikiem, rozmawia Izabela Kozłowska Ministerstwo Środowiska tworzy ustawę, w myśl której chce zasilić budżet środkami z Polskich Lasów Państwowych... - To bardzo prosta rzecz. Rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego jest niezwykle konsekwentny w zakresie dekompozycji państwa i dekompozycji podstawowych interesów Polski. Od wielu lat starał się zdestabilizować Polskie Lasy Państwowe, które są organizacją świetnie funkcjonującą. Pierwszą próbą była koncepcja włączenie Lasów Państwowych do sektora finansów publicznych, co wiązało się z zabraniem Lasom samofinansowania. To się nie udało, bo społeczeństwo zaprotestowało. Zebraliśmy ponad 1,5 mln podpisów, co spowodowało, że rząd przed wyborami z tego pomysłu się wycofał. Równocześnie minister skarbu Aleksander Grad zapowiedział wprost, że po wyborach pierwszą rzeczą, którą zajmie się rząd, będzie prywatyzacja Lasów Państwowych. Jego słowa są teraz realizowane. Zaczyna się przygotowywać zmianę prawa leśnego polegającą na tym, aby deficytowe fragmenty Polskich Lasów Państwowych sprzedać.

Jak swoje działania tłumaczy rząd? - Mówią, że takie fragmenty lasów, które są daleko oddalone od siedzib nadleśnictwa, najlepiej sprzedać, gdyż dojazdy są zbyt drogie. Aby nie ponosić kosztów, najlepiej oddać je w prywatne ręce. Ten, kto tak mówi, zapomina zupełnie o tym, jaka jest misja Lasów Państwowych. Oprócz produkcji drewna, która z punktu widzenia ustawy zajmuje dopiero piąte miejsce, misją Polskich Lasów Państwowych jest ochrona przyrody, a więc bioróżnorodności, a także ochrona powietrza, wód i gleb. Innymi słowy, misją Lasów Państwowych jest zrównoważony rozwój. Należy korzystać z zasobów przyrodniczych, ale tak, aby były one coraz bogatsze.

Przedstawiciele resortu środowiska zapewniają, że ustawa, nad którą trwają prace, wprowadza zmiany jedynie w zakresie opodatkowania działalności Lasów Państwowych. Jednak według informatora Polskiej Agencji Prasowej, w rządzie rozważana jest też opcja sprzedaży części lasów… - Jest to mydlenie oczu opinii publicznej. Obciążenie Polskich Lasów Państwowych kolejnymi daninami na rzecz ratowania budżetu państwa to ich destabilizacja, to rozpoczęcie procesu ich prywatyzacji. Jeśli popatrzymy na Lasy Państwowe w Polsce w układzie przestrzennym, to zobaczymy nadleśnictwa, które są bardzo dochodowe. Produkują i sprzedają one dużą ilość drewna. To z tych pieniędzy finansuje się te nadleśnictwa, które nie mogą się same utrzymać. Dotyczy to np. niektórych nadleśnictw w Bieszczadach czy też na wschodnich rubieżach kraju, gdzie w ostatnich dziesięcioleciach zasadziliśmy dużą ilość lasów. Są one młode, przez co nie mogą same się finansować. Zabranie Lasom Państwowym pieniędzy to nic innego jak doprowadzenie ich do bankructwa. Rozpocznie się od sprzedawania małych fragmentów, a następnie proces ten zostanie rozszerzony na całe nadleśnictwa, które kolejno będą określane jako deficytowe.

Jak ocenia Pan dotychczasowe funkcjonowanie Polskich Lasów Państwowych? - Polskie Lasy Państwowe są wzorem dla tak modnej koncepcji, zarówno w UE, jak i w całym gospodarczo rozwiniętym świecie, jaką jest koncepcja zrównoważonego rozwoju. Zrównoważony rozwój to wzrost gospodarczy powiązany z racjonalnym użytkowaniem zasobów przyrodniczych i przestrzeganiem praw człowieka. Polskie Lasy Państwowe są tego wyśmienitym przykładem od setek lat. Patrząc nawet na okres po II wojnie światowej, Polacy konsekwentnie realizowali te założenia. Od 1945 r. rąbaliśmy lasy, pozyskiwaliśmy drewno, zaspokajało one potrzeby człowieka i tworzyło miejsca pracy, a mamy większą lesistość kraju, prawie dwukrotnie więcej drewna w lasach i coraz więcej przyrasta tego drewna w przeliczeniu na jeden hektar. Cały czas chodziliśmy do lasów, polowaliśmy, zbieraliśmy grzyby i jagody i nie straciliśmy ani jednego z dziko występujących gatunków roślin zwierząt i grzybów. Wręcz przeciwnie, gatunki, które już dawno zniknęły z mapy zachodniej Europy i można tam je oglądać albo w ogrodach zoologicznych, albo na zdjęciach i obrazach, są w polskich lasach wręcz pospolite. Mówię tu przykładowo o żubrach, rysiach, wilkach, bocianie czarnym czy też symbolu polskiej państwowości, jakim jest bielik. To dzięki polskiej kulturze użytkowania przestrzeni mamy takie bogactwo, którego zazdrości nam cały świat. Polskie Lasy Państwowe wspólnie z polskim rolnikiem są autorami tego sukcesu. Nie dowodzi to, że funkcjonowanie Polskich Lasów Państwowych nie powinno ewoluować. Zdecydowanie tak. Z punktu widzenia bezpieczeństwa ekologicznego państwa powierzchnia Polskich Lasów Państwowych winna wzrosnąć do 30 proc. kraju. Prawo leśne winno ulegać takim zmianom, aby sprostać coraz większym potrzebom społeczeństwa.

Nie należy również zapominać o tym, że po roku 1945 część lasów została przejęta na rzecz Skarbu Państwa z pogwałceniem prawa. Za te lasy trzeba ich właścicielom zapłacić. Należy również pamiętać o tym, że jest w Polsce miejsce na lasy prywatne. Muszą one mieć jednak zdecydowanie inny charakter niż lasy państwowe. Misją lasów państwowych musi być bezpieczeństwo ekologiczne państwa, a więc zapewnienie każdemu z nas dobrego powietrza, dobrej wody i trwałości występowania dziko żyjących gatunków. Lasy prywatne muszą zapewniać potrzeby ich właścicieli, które mogą, ale niekoniecznie muszą być zbieżne z potrzebami państwa.

Dlaczego tak ważne jest, by Polskie Lasy Państwowe pozostały w rękach państwa? - To jest nasze dziedzictwo. Lasy Państwowe były od zawsze traktowane jako srebra narodowe. Jagiełło, wybierając się na wojnę, korzystał z lasów: polował w nich, przygotowywał zapasy mięsa, po to, aby wojsko mogło się wyżywić. Po wygranej wojnie lasy regenerowały swój potencjał. - Po I wojnie światowej, kiedy odzyskaliśmy niepodległość, prezydent w swoich pierwszych dekretach określił rolę i znaczenie Lasów Państwowych. Zaznaczył w nich, że Lasy mają służyć całemu społeczeństwu, mają zapewnić dobra leśne dla całego społeczeństwa. Jednocześnie ustanowił, że Lasy nie mogą „wyciągać ręki” po pieniądze z budżetu – mają się same finansować. Ustanowił także, że Lasy Państwowe mają stosować zasadę planowania. Co dziesięć lat sporządzano plan, na podstawie którego Lasy miały zaspokajać potrzeby społeczeństwa w dobra (drewno, grzyby, jagody, zwierzyna łowna) i dóbr tych nie mogło być nigdy mniej na koniec. Jak wspomniałem, były to dekrety prezydenta II RP, które w generalnych zasadach dotrwały do obecnych czasów. Był jeden wyjątek w czasie II RP. Budżet państwa dofinansował Lasy Państwowe i wykupił od prywatnych właścicieli ponad 400 tys. hektarów lasów. To biedne państwo wykupiło tyle hektarów. Natomiast to „bogate” państwo Tuska, będące „zieloną wyspą” na mapie świata, postanawia sprywatyzować i sprzedać Polskie Lasy Państwowe komuś, kto ma pieniądze, a więc jak przypuszczam, głównie nie Polakom. Patrząc na Lasy Państwowe, trzeba pamiętać o tych wszystkich ludziach, którzy stoją przy szosach i sprzedają jagody, grzyby, co wspomaga ich budżet rodzinny. Pieniądze z handlu tymi dobrami pochodzącymi z lasów wnoszą do budżetów rodzinnych blisko 2 mld zł. Rząd PO - PSL „zadbał o tych ludzi”. W końcu ubiegłej kadencji wprowadził prawo, które zabrania handlu przy drogach. W myśl przeforsowanych przez PO - PSL przepisów wprowadzono zakaz handlu zebranymi, grzybami i jagodami przy szosach. W trosce o „bezpieczeństwo” nakazano sprzedaż na targowiskach. Cóż to oznacza? Biedna osoba, która zebrała trochę jagód i pragnie uzyskać pieniądze na swoje potrzeby, będzie musiała kupić bilet na dojazd do miasta i zapłacić placowe. To nowy podatek od najbiedniejszej części społeczeństwa.

Całe szczęście, że polskie społeczeństwo jest jeszcze normalne i obowiązujące prawo PO - PSL w tym zakresie nie jest respektowane.  Prawdopodobnie to mocno boli obecną koalicję rządową i dlatego chce doprowadzić do prywatyzacji Polskich Lasów Państwowych. Wtedy będzie „porządek”. Prywatny właściciel nie pozwoli chodzić po swoich lasach, a osoba sprzedająca nie będzie stała przy drodze, gdyż nie będzie miała czego sprzedawać.

W jaki sposób Polacy mogą ochronić Polskie Lasy Państwowe? Patrząc na brak reakcji decydentów na ponad 2 mln protestów, tysiące maszerujących osób w obronie Telewizji Trwam i liczne uchwały rad...

- Decydenci są „głusi”, gdyż realizują swój najważniejszy cel – destabilizację państwa polskiego. Są świadomi, że destabilizacja pozbawi ich sędziego, a co za tym idzie - nie będzie także kary za wszystkie ich antypaństwowe, a więc antypolskie działania. Raz pokazaliśmy, że nie pozwolimy na sprzedaż Polskich Lasów Państwowych. Z całym społeczeństwem będziemy musieli pokazać to jeszcze raz. Dziękuję za rozmowę.

Pogrzeb masona Jak podaje witryna masońska Ars Regia

http://arsregia.pl/pogrzeb-jana­winczakiewicza

 tu juz nie znalazłem ale pod:

http://arsregia.pl/?s=winczakiewicz

TAK. MD]  z 5.04.2012 r., po południu w dniu 29 marca 2012 r. odbył się na pod­paryskim cmentarzu Montmorency masoński pogrzeb "naszego Brata" Jana Winczakiewicza Δ. Uroczystość religijna (brak informacji o jaką religię chodzi  MG) odbyła się przed południem w kaplicy zamkowej w Blois.

 [„Pogrzeb odbył się w podniosłym duchu bez niepotrzebnego patosu – prawdopodobnie Brat Jan takiej atmosfery się spodziewał”.   MD] Ciekawa jest lista obecnych na masońskim pogrzebie: żona Joclyne, kuzynka Hanna Winczakiewicz i kuzyn Antoni Macierewicz, ponadto Bracia z Loży "Copernic" i ich bliscy: Sergiusz Chądzyński Δ, Marek Franciszkowski, Jan Karczewski Δ , Magda Knychalska, wdowa po Bracie Witoldzie, Mila Δ i Emanuel Łopattowie, Jerzy Neumark, Anna i Jean Wojciech Δ Sicińscy, Piotr Szemiński, Agata i Andrzej Wolscy i Witold Zachorski, który reprezentował Bibliotekę Polską w Paryżu. Rząd polski reprezentował Konsul Generalny. Po kilku przemówieniach, jako ostatni głos zabrał Antoni Macierewicz "który mówił o swoich kontaktach z Bratem Janem i o jego patriotyzmie".

Płaczmy, płaczmy, płaczmy, lecz nie traćmy nadziei!” – piszą. Przy osobach, o których wiem z innych źródeł, że należą do masonerii postawiłem znak Δ. Do mojej listy dochodzi zidentyfikowany tu jako mason nieżyjący już Witold Knychalski. Z tekstu notatki z Ars Regia wynika, że pozostali wymienieni znaleźli się w kręgu podejrzeń o przynależność do masonerii. Maciej Giertych

Nie ma zamachu stanu w Rumunii! Rumuński Trybunał Konstytucyjny orzekł w poniedziałek, 9 lipca, że "wojna błyskawiczna" premiera Ponty (zawieszenie prezydenta, odwołanie marszałków Sejmu i Senatu) była zgodna z prawem W poniedziałek, 9 lipca 2012, rumuński Sąd Konstytucyjny odrzucił skargi prezydenta Traiana Basescu oraz byłych marszałków obu izb Parlamentu i orzekł, że zarówno impeachment prezydenta, jak i odwołanie obu marszałków, były działaniami zgodnymi z prawem i Konstytucją Rumunii. Takie orzeczenie Sądu Konstytucyjnego oznacza, że obecnie władzę prezydenta sprawuje w Rumunii nowy marszałek Senatu, Crin Antonescu.

 Na konferencji prasowej premier Victor Ponta powiedział, że te decyzje Sądu Konstytucyjnego pokazują, że bezpodstawne są oskarżenia pod adresem jego rządu o „zamach stanu” , naruszenie rządów prawa i gwałt na demokracji. Takie oskarżenia wysunięte zostały przez Angelę Merkel i innych polityków unijnych.. W Rumunii trwa walka polityczna, w której przeciwko rządowi występuje prezydent Traian Basescu i jego partia. Obaj odwołani marszałkowie izb parlamentarnych byli politykami z partii Basescu. Basescu i jego partia kierują też, na forum międzynarodowym, kampanią oszczerstw przeciwko premierowi i jego rządowi. Obecnie premier udaje się do Brukseli, gdzie ma zamiar przedstawić jak naprawdę sprawy wyglądają. Jako ciekawostkę zauważmy, Że oskarżenia o próbie zamach stanu pojawiły się nawet za Oceanem, gdzie rzadko kiedy Rumunią się interesują. Z takimi zarzutami wystąpił np. Paul Krugman, laureat Nagrody Nobla 2008 z Ekonomii, aktualnie profesor na Princeton University. 29 lipca odbędzie się w Rumunii referendum powszechne, w którym Rumuni zadecydują czy Traian Basescu ma być usunięty z urzędu prezydenta.

Jerzy PRZYSTAWA

Banki spółdzielcze stabilizatorem rynku finansowego Międzynarodowy Rok Spółdzielczości proklamowany, nie bez powodów, przez Organizację Narodów Zjednoczonych zbiega się w naszym kraju z obchodami 150-lecia najstarszej, nieprzerwanie funkcjonującej spółdzielni, którą jest Bank Spółdzielczy w Brodnicy. Jest to więc także Rok Jubileuszowy bankowości spółdzielczej. Warto zwrócić na ten fakt uwagę z uwagi na poważny kryzys gospodarczy wywołany kryzysem światowego systemu finansowego. Na jego tle znacznie wyraźniej można dostrzec walory bankowości spółdzielczej. Aby jednak je wykazać konieczne jest spojrzenie na współcześnie ukształtowane rynki finansowe I patologie, jakimi zostały dotknięte. Otóż, tradycyjnie, rolą banków było udzielanie kredytu dla osób indywidualnych na finansowanie inwestycji produkcyjnych oraz bieżącej działalności przedsiębiorstw, czyli tzw. kredytu kupieckiego. Kredyt jest bowiem niezbędny w gospodarce dla zapewnienia jej dynamicznego, trwałego i płynnego rozwoju. Z upływem czasu, mniej więcej od połowy lat siedemdziesiątych, ta funkcja banków była ograniczana na rzecz tzw. inwestycji finansowych, co wcale niemała część ekonomistów nazywa zwykłymi operacjami spekulacyjnymi. Jak podaje Noam Chomsky w przedmowie do książki „Po kapitalizmie” Dady Maheshvaranandy, w 1970 roku około 90 proc. kapitału międzynarodowego zaangażowane było w finansowanie sfery realnej, a jedynie 10 proc. w operacje spekulacyjne to już po 20 latach w 1990 roku proporcje te zostały odwrócone. Doszło do sytuacji, gdzie dzienne transakcje finansowe przekraczają pięciokrotnie wartość wszystkich towarów i usług dostarczanych na rynek światowy, akcje na Wall Street zmieniają właściciela co 24 sekundy, a na giełdach europejskich ten przedział czasowy nie przekracza jednej minuty. Ogromne zagrożenie stwarza rynek instrumentów pochodnych zwanych derywatami, pozostający w dużej części poza jakąkolwiek kontrolą nadzoru finansowego. Jego wartość szacowana jest na około 1500 bilionów dolarów. To ponad dziesięciokrotnie więcej, niż wartość wszystkich akcji i obligacji na świecie i co najmniej 20 razy więcej, niż Produkt Światowy Brutto. Derywaty, które miały służyć jako ubezpieczenie dla inwestorów stały się czołowym instrumentem gry spekulacyjnej. Nie byłoby w tym nic oburzającego, gdyby grano własnymi pieniędzmi. Tymczasem używa się do tego pieniędzy swoich klientów, bez pytania ich o zgodę, ale na ich ryzyko. Eksperci szacują, że zaangażowanie 15 największych banków ze Stanów Zjednoczonych Ameryki i Europy w derywaty oscyluje wokół kwoty 150-200 bilionów dolarów, podczas gdy wysokość ich kapitałów własnych to niewiele ponad jeden bilion dolarów. Wszystko jest w porządku dotąd, dopóki sprawdza się teoretyczny model zachowania równowagi. Niestety życie jest bardziej złożone, niż człowiek potrafi przewidzieć. Czasem potrzeba kilku dni a czasem kilku dziesięcioleci na zweryfikowanie teoretycznych założeń. Czas ten jednak kiedyś następuje. Ucieczka „do przodu” będąca sposobem radzenia sobie ze skrzeczącą rzeczywistością jedynie opóźnia nadejście prawdziwej próby. Im później to nastąpi, tym wyższą cenę trzeba zapłacić. Tak rodził się obecny kryzys. Świat zboczył z racjonalnej i bezpiecznej drogi rozwoju, wkraczając na być może drogę bardziej dynamiczną, ale niosącą poważne zagrożenia. Przypomina to zejście z utartego szlaku na ścieżkę prowadzącą skalną półką. Kroczenie nad urwiskiem grozi osuwaniem się gruntu aż do momentu, kiedy dalsza droga okazuje się niemożliwa, ale także powrót staje się o wiele trudniejszy. Cóż bowiem robić kiedy procesy koncentracji bogactwa i władzy osiągnęły szczyt Himalajów, procesy nierówności społecznych poziom Pirenejów, a długi zostały uspołecznione, czyli rozpisane na Bogu ducha winnych obywateli? Co zrobić, kiedy problemem świata stało się zadłużenie publiczne, bezrobocie i korupcja? Co zrobić kiedy możnych współczesnego świata nie stać na samoograniczenie, czyli zrobienia użytku ze słowa „dość”. „Dość” niekończącego się wyścigu po pieniądze, sławę i władzę za wszelką cenę. Jeśli zapomnisz, po co przyszedłeś do kolegi pracującego w sąsiednim pokoju, wróć do własnego a pamięć zostanie odświeżona. Podobnie i w przypadku błędnej drogi rozwoju, którą wybraliśmy. Trzeba wrócić do punktu wyjścia, czyli do miejsca gdzie zamiast szlaku wybraliśmy niebezpieczną ścieżkę. Problem polega na tym, że nie bardzo wiemy do którego miejsca należy wrócić, ale także na tym, że zawracanie z obranej drogi nie leży w ludzkiej naturze tak jak przyznanie się do popełnionych błędów. Jest to tym bardziej trudne jeśli elita prowadząca karawanę miałaby stracić przywileje, pieniądze i wpływy. Wcale tak jednak być nie musi.
Chodzi jedynie o to, aby bogactwo nie prowadziło do zepsucia, a ludzie stojący najwyżej w hierarchii społecznej potrafili dostrzec potrzeby innych, czyli byli zdolni do samoograniczenia i nie przekraczania granicy przyzwoitości. W czerwcu 2008 roku David Brooks pisał w „New York Times”: „Stany zjednoczone od samego początku były krajem bogatym. Nie były jednak krajem zepsutym przez bogactwo. Przez wieki były krajem ludzi przedsiębiorczych, ambitnych i oszczędnych. W ciągu ostatnich trzydziestu lat większość tego dziedzictwa została zaprzepaszczona”. Ameryka nie może się czuć jednak osamotniona. Jawiąc się od dawna niedoścignionym wzorem wolności, praworządności i demokracji znajdowała zawsze naśladowców. Czy także tym razem było to zasadne? Kwestii tych nie jest w stanie uregulować nawet najlepsze prawo, może jednak znacznie pomóc, choćby poprzez zaniechanie a nie zachęcanie do spekulacji i manifestowania wręcz nieetycznych postaw. Problem leży więc w systemie wartości jaki uznajemy i według którego postępujemy. Demokracja bez wartości prowadzi na manowce. Przez długie lata przywódcy narodów nakłaniali do umiaru, pracy i poszanowania dobra wspólnego. Czyniły to także różnego rodzaju organizacje społeczne i instytucje nie mówiąc już o nauczycielach, rodzicach czy środkach masowego przekazu. Od ponad trzydziestu lat sytuacja zmieniła się radykalnie. Solidaryzm i życzliwość wyparte zostały przez egoizm, indywidualizm zburzył wspólnoty, dobro wspólne zostało zastąpione interesem własnym, trwały rozwój ustąpił miejsca sukcesowi chwili. Perspektywą planowania dla rządów stała się kadencja parlamentu. Wszystko to uzyskało uzyskało stosowne wsparcie ośrodków opiniotwórczych, a nawet zbudowano odpowiednie teorie naukowe uzasadniając nową filozofię życia i rozwoju nakierowaną wyłącznie na sukces ekonomiczny. Odejście od tradycyjnego systemu wartości stanowiącego gwarancję ładu społeczno-gospodarczego, a więc trwałego i zrównoważonego rozwoju okazało się strategią tak zawodną jak i niebezpieczną. Czas więc na refleksję i zawrócenie ze źle obranej drogi. Pierwszy krok w tym kierunku uczyniła Organizacja Narodów Zjednoczonych proklamując rok 2012 Międzynarodowym Rokiem Spółdzielczości. Międzynarodowa wspólnota narodów pragnie w ten sposób zwrócić uwagę szerokiej opinii publicznej oraz elit politycznych na rolę, znaczenie i walory systemu spółdzielczego jako jednej z ważnych form aktywności zawodowej i społecznej ludzi. Systemu w przeciwieństwie do form komercyjnych opartego na trwałych, tradycyjnych wartościach. Systemu, który podnosi bezpieczeństwo społeczne i poprawia stabilność rynków finansowych i handlowych. Rezolucja ONZ stwierdza, że spółdzielczy model przedsiębiorczości jest ważnym czynnikiem rozwoju gospodarczego i społecznego. Umożliwia on dla wielu ludzi udział w procesach gospodarowania, czyni ich współodpowiedzialnymi za efekty tego gospodarowania jako rzeczywistych współgospodarzy. Proklamowanie Międzynarodowego Roku Spółdzielczości jest wyraźnym wskazaniem, że więcej dobrych spółdzielni to większa stabilność i bezpieczeństwo rynków, ale także większe bezpieczeństwo społeczne. Oznacza to bardziej zrównoważony i trwały rozwój. Wincenty Witos trzykrotny premier RP mówił, iż „potęgi państwa nie zbuduje żaden, nawet największy, geniusz, może to uczynić tylko świadomy swoich praw i obowiązków naród”. Geniusz może natomiast uczynić wiele szkód. Tak też się stało. Sądząc według pozycji społecznej i wynagrodzenia szefów wielkich instytucji finansowych to geniusze doprowadzili świat na skraj bankructwa. Geniusze też obmyślają sposoby jak rozłożyć odpowiedzialność na miliardy ludzi na całym świecie. Wracając do poszukiwania dróg wyjścia z pułapki w jaką wprowadziły nas rynki finansowe trzeba spojrzeć jak zmieniał się system kapitalistyczny. Jak pisze John C. Bogle w znakomitej książce „Dość”, na przykładzie Stanów Zjednoczonych Ameryki, nastąpiła „patologiczna przemiana kapitalizmu właścicieli w kapitalizm menedżerów, do której doszło w systemie finansowym i w biznesie...”. Używając analogii można powiedzieć, że w naszym państwie nastąpiła patologiczna przemiana własności publicznej w kapitalizm menedżerów. Idąc drogą na skróty odwróciliśmy się nie tylko od tradycyjnie uznawanych humanistycznych wartości, ale także kapitalistycznego przesłania budowy dobrobytu społecznego poprzez realizację interesów własnych i poszanowanie dobra wspólnego. Odrzuciliśmy przekonanie i wiarę, że to co dla człowieka jest ważne i nadaje trwałość, powinno być oparte na silnym moralnym fundamencie. Wiedzę zastępuje informacja, a rozum staje się bezużyteczny wobec powszechnie obowiązujących instrukcji, norm i procedur. Odpowiedzialne przywództwo zastępowane jest zarządzaniem ryzykiem. Znakomitym przykładem są właśnie rynki finansowe, które dały świadectwo braku odpowiedzialności, wyrachowania, chciwości i prywaty. Jest wiele powodów, aby ograniczyć swobodę nienasyconych korporacji finansowych, a bankom przywrócić ich właściwą rolę i funkcję. Jest też wiele na to sposobów. Nie wiedzieć dlaczego, świat polityki tego nie robi. Jeśli są ważne ku temu przesłanki to nie ma powodów dla których nie można wspierać i rozwijać systemów alternatywnych o wiele bezpieczniejszych, służących ludziom i stabilizujących rynek finansowy. Do takich systemów należy bankowość spółdzielcza, która podobnie jak cały system spółdzielczy jest biznesem opartym o wartości. Nie wiedzieć także dlaczego państwo już na początku transformacji ustrojowej odrzuciło ten system. Jedynym, niestety nieracjonalnym, powodem wydaje się być chęć odreagowania przeszłości i uznania, że spółdzielczość to forma właściwa w gospodarce planowej. Rzeczywistość zweryfikowała te poglądy. Pomimo niechęci politycznej i trudniejszych warunków prawnych bankowość spółdzielcza udowodniła swoją przydatność gospodarczą i ważną funkcję społeczną. To biznes tworzony przez ludzi i ludziom służący. Członkowski charakter organizacji przesądza o celu działania. Jest nim zaspokajanie potrzeb swoich członków i rozwój środowiska lokalnego poprzez racjonalne wykorzystywanie dostępnych zasobów. Nie było i nie jest celem gromadzenie bogactwa. Takie wartości jak samopomoc, odpowiedzialność, równość, sprawiedliwość w połączeniu z demokratyczną kontrolą członkowską czynią ze spółdzielczych organizacji podmioty bezpieczne i trwałe. Potwierdza to także trudny czas kryzysu, przez który bankowość spółdzielcza na całym świecie przeszła zwycięsko. Nie tylko, że podatnicy nie dołożyli do tego systemu swoich pieniędzy to uratowanych zostało wiele małych i średnich firm odrzuconych przez sektor komercyjny. Bankowość spółdzielcza nie tworzy ryzykownych instrumentów pochodnych, nie spekuluje pieniędzmi swoich klientów na rynkach finansowych, nie generuje pustego pieniądza bowiem najważniejszym kapitałem tego systemu jest człowiek a nie pieniądze. Nie ulega wątpliwości, że im większy udział banków spółdzielczych w światowym systemie finansowym tym bardziej stabilne i bezpieczne rynki finansowe. Aby tak się stało potrzeba jedynie uznania, że nie każda działalność musi być nakierowana na maksymalizację zysku. Inaczej mówiąc potrzeba uznania istoty i specyfiki wspólnotowego, spółdzielczego działania. Lepiej wspierać akumulację kapitału w sektorze spółdzielczym niż później angażować ogromne środki publiczne dla ratowania nienasyconych korporacji finansowych tylko dlatego, że są tak ważne, iż nie mogą upaść.

Alfred Domagalski

Sikorski sabotował wizytę Lecha Kaczyńskiego W trakcie posiedzenia Komisji Spraw Zagranicznych, Radosław Sikorski oświadczył, że odradzał prezydentowi Kaczyńskiemu wizytę w Katyniu. W rozmowie z portalem Niezależna.pl Witold Waszczykowski stwierdza, że Radosław Sikorski podejmował wobec prezydenta Kaczyńskiego "działania sabotujące". Witold Waszczykowski, były wiceszef BBN i były wiceminister spraw zagranicznych pytał Radosława Sikorskiego dlaczego MSZ do marca nie podejmowało żadnych działań w związku z planami wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu, Radosław Sikorski odparł, że resort spraw zagranicznych robił wszystko, aby prezydentowi wizytę... odradzić.
- Odradzaliśmy panu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu wizytę w Smoleńsku i bardzo żałuję, że wbrew naszemu stanowisku pan prezydent zdecydował się tę wizytę zrealizować - oświadczył Sikorski.
Członkowie komisji Spraw Zagranicznych próbowali dociekać, dlaczego Radosław Sikorski chciał zniechęcić głowę państwa do prerogatywy prezydenckiej, którą był udział w ważnej uroczystości i jakie kroki podjął, aby zniechęcić prezydenta Kaczyńskiego, jednak Radosław Sikorski zasłonił się śledztwem prokuratorskim.
- Złożyłem w tej sprawie pod przysięgą zeznania w prokuraturze i nie mam nic więcej do dodania – oświadczył Sikorski.
W rozmowie z portalem Niezależna.pl Witold Waszczykowski stwierdza, że Radosław Sikorski sabotował wizytę prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu. Zdaniem byłego wiceszefa MSZ dzisiejsze posiedzenie Komisji Spraw Zagranicznych było niezwykle ważne, ponieważ Radosław Sikorski po raz pierwszy potwierdził, że wiedział o planach prezydenckiej wizyty w Katyniu i co więcej przyznał, że czynnie się im przeciwstawiał.
- To ważne spotkanie, bo po raz pierwszy Radosław Sikorski potwierdził, że wiedział o zamierzeniach prezydenta Kaczyńskiego i czynnie się im przeciwstawiał. Podejmował działania, które trzeba nazwać sabotującymi. Przeciwdziałał polityce prezydenta, która była zgodna z wykładnią Trybunału Konstytucyjnego. Prezydent Kaczyński chciał nawet współpracować z ośrodkiem premierowskim i dążył do zorganizowania jednych uroczystości i jednej wizyty. Jego współpracownicy zabiegali o to przez wiele miesięcy. Okazuje się jednak, że również przez wiele miesięcy ośrodek premierowski, w tym Radosław Sikorski, prowadził grę z Rosjanami, aby do takiej wizyty prezydenta nie doszło. Nie jest to tylko przekroczenie regulaminów, ale jest to działanie przeciwko interesowi państwa. W tak drażliwych kwestiach jak polityka dotycząca Rosji i zbrodni katyńskiej, stanowisko prezydenta i rządu powinno być spójne. Okazuje się jednak, że Radosław Sikorski realizował interes partii i Donalda Tuska, który chciał zawłaszczyć uroczystości i ewentualne spotkanie z Putinem i chciał za wszelką cenę nie dopuścić do wizyty prezydenta, co mu się niestety udało - tłumaczy Witold Waszczykowski. Tak Witold Waszczykowski w rozmowie z Portalem Niezależna.pl relacjonuje przebieg dzisiejszego posiedzenia Komisji Spraw Zagranicznych:
- W związku z ujawnieniem przez prokuraturę uzasadnienia umorzenia tzw. wątku cywilnego śledztwa smoleńskiego ujawniono szereg dokumentów i zeznań, które jasno wskazują, że ośrodek premiera co najmniej od grudnia 2009 r. wiedział, że prezydent Kaczyński chce brać udział w uroczystościach w Katyniu. Jeszcze w grudniu w tej sprawie odbyła się narada, a w styczniu przekazane zostało pismo ministra Handzlika, które taki udział prezydenta potwierdzało. Na dzisiejszym posiedzeniu Komisji Spraw Zagranicznych pytałem, dlaczego przez trzy miesiące minister Sikorski nie podjął działań żeby tę wizytę przygotować. Dlaczego ukrywał wobec Rosjan chęć wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu? Radosław Sikorski przyznał, że zachowywał się tak, bo chciał zniechęcić prezydenta Kaczyńskiego do odbycia wizyty. Dopytywałem dalej, czy ma świadomość, że odradzając wizytę pozbawił Lecha Kaczyńskiego prezydenckich prerogatyw do współprowadzenia polityki zagranicznej i działał niezgodnie z wykładnią Trybunału Konstytucyjnego, który przyjął zalecenie, że ośrodek premierowski i prezydencki powinny współpracować ze sobą w sprawach polityki zagranicznej. Ośrodek premierowski podjął działania zniechęcające, które należy czytać jako działania sabotujące. Niestety minister Sikorski nie podjął się odpowiedzi na moje pytania, a Grzegorz Schetyna szybko zakończył posiedzenie, co umożliwiło szefowi MSZ opuszczenie sali – relacjonuje w rozmowie z portalem Niezależna.pl przebieg posiedzenia komisji Witold Waszczykowski.
Zobacz nagranie posiedzenia Komisji Spraw Zagranicznych:
http://vod.gazetapolska.pl/2041-sikorski-sabotowal-wizyte-lecha-kaczynsk...
Piotr Łuczuk

Szokujące zeznania świadków. 3 osoby przeżyły katastrofę smoleńską? "Gazeta Polska Codziennie" dotarła do szokujących zeznań Tomasza Turowskiego i Dariusza Górczyńskiego, z których wynika, że trójka pasażerów Tupolewa dawała oznaki życia po katatstrofie smoleńskiej. Turowski zeznał w prokuraturze, że na miejscu znalazł się po ok. 5 minutach od tragedii. Jeden z funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa, wychodząc z terenu katastrofy, powiedział mu, że trzy osoby dawały "żyzniennyje refleksy". "Oznacza to odruchy bezwarunkowe, które mogą przejawiać szczątki ludzkie nawet po zakończeniu funkcji życiowych" - zeznał Turowski. Według dziennikarzy "Gazety Polskiej Codziennie" tłumaczenia Turowskiego pozostają w sprzeczności z faktami: "zyzniennyje refleksy" to oznaki życia.

 "Na miejscu katastrofy widziałem porozrzucane papiery i z oddali szczątki ludzkie leżące w błocie" - zeznawał Turowski. Co ciekawe, to właśnie on powstrzymał pracownicę ambasady, która rejestrowała miejsce katastrofy. "Powstrzymałem panią Jasiuk przed wejściem na teren wypadku i dalszym filmowaniem, aby nie utrudniać pracy służbom ratowniczym" - tłumaczył prokuratorom. Szokująca teza pada również w zeznaniach Dariusza Górczyńskiego, naczelnika Wydziału Federacji Rosyjskiej Departamentu Wschodniego MSZ, który był przesłuchiwany przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie. To właśnie Górczyński był jedną z pierwszych osób, które przekazały informację o katastrofie. "O ile dobrze pamiętam, ambasador (Tomasz) Turowski około godz. 12 przekazał mi, że otrzymał informację od funkcjonariusza FSO, że trzy osoby przeżyły i w ciężkim stanie zostały przewiezione do szpitala" - powiedział Górczyński prokuratorom Wojskowej Prokuratury Okręgowej.

AM/"Gazeta Polska Codziennie"/Wp.pl

Wielki lęk: Jak Polacy boją się agentów i ich kontynuatorów Na parking strzeżony, gdzie pracuje były Zomowiec przyjeżdża lśniąca limuzyna typu Mercedes 500 z której wytacza się w garniturze od Armaniego świetnie wyglądający Tajny Współpracownik. Zomowiec przeciera oczy ze zdumienia i wreszcie wykrztusza: te, Leszek, jak ty to robisz, że masz tyle kasy? To proste – odpowiada z dumą charakterystycznym, nieco podobnym głosem do przesuwania styropianu po szkle TW – biorę łapówki za to, że nie donoszę. Ale przecież od 1990 mamy wolną Polskę…zauważa zomowiec. Ci co mi płacą nic o tym nie wiedzą…

Fronda.pl: Dlaczego tak ostro zaatakował Pan Macieja Gawlikowskiego za film o Konfederacji Polski Niepodległej? W rozmowie z nami powiedział, że Piotr Gontarczyk „niemal obrzucił go wyzwiskami bez odnoszenia się do meritum tego dokumentu”? Piotr Gontarczyk*: Pan Gawlikowski, nazywając rzecz możliwie najdelikatniej, po prostu mija się z prawdą. Nie obrzuciłem go żadnymi wyzwiskami, tylko ostro skrytykowałem jego film na pokazie zorganizowanym w klubie Ronina, stawiając mu zarzut fałszowania historii. Sala była pełna, więc jak Gawlikowski ma kłopoty z pamięcią, to może spytać świadków. Zdanie w pełni podtrzymuję: to film po prostu chybiony.

Co to znaczy „chybiony”? Konfederacja Polski Niepodległej to bardzo ważne ugrupowanie w naszej historii. Zdecydowany antykomunizm i jednoznaczne artykułowanie konieczności odzyskania niepodległości powodują, że jest mi ona znacznie bliższa niż znaczna część tzw. konstruktywnej opozycji. Konfederatom ten film się należał i szkoda, że powstał on dopiero 20 lat po upadku muru. Ale film Gawlikowskiego to zmarnowana szansa. Sposób, w jaki ukazano, a raczej zakłamywano w nim historię jest dla mnie kompletnie nie do przyjęcia.

Co Pan konkretnie zarzuca Maciejowi Gawlikowskiemu? Pan Gawlikowski, co nie jest nowością, jest bardzo mocno emocjonalnie zaangażowany po stronie Leszka Moczulskiego. Już kilka lat temu przekonałem się, że emocje są u niego w tej sprawie tak duże, że nie jest on w stanie przyjmować faktów niezgodnych ze swoimi poglądami. W imię swoich sympatii pozwolił sobie na to, by manipulować historyczną rzeczywistością. Tyle słyszę narzekań prawicowych publicystów, że lewica bez przerwy kłamie i fałszuje historię. „Jak Kalemu ukraść krowę, to źle, ale jak Kali kraść, to dobrze?” Ja się na tak ą filozofię nie zgadzam. Prawda jest prawdą i musza ją szanować wszyscy. Trzeba oddzielić własne poglądy od rzeczywistości. Jak nie umie, niech sobie da spokój z historią.

Gawlikowski powiedział, że wielokrotnie czytał teczkę TW „Lecha” i tak dziwnych dokumentów jeszcze nie widział. A Pan czytał te akta? Tak, znam te dokumenty. Mało tego, znam też dokumentację Sądu Lustracyjnego. Dla mnie sprawa agenturalnej współpracy Moczulskiego w świetle tych materiałów nie przedstawia żadnych wątpliwości. Prawdziwie polskim fenomenem jest wyjątkowa rola agentów w życiu publicznym. Jeden szpicel ma tutaj lotnisko swojego imienia, drugi był premierem i reprezentuje Polskę na forum Unii Europejskiej, jeszcze inny jest od wielu lat ministrem. Gdy wspomniałem o agentofilach przy okazji opozycyjnej „Głodówki dla Historii” utraciłem prawo publikacji na portalu niepoprawni.pl, a na Salonie 24 już po kilku postach umieszczonych pod artykułem „Zapomniany Emil Barchański” większość postów w części mojego autorstwa, a w części napisanych przez życzliwych mi internautów, została usunięta lub przynajmniej zwinięta. I tak na rzekomo niezależnych forach agenci i agentofile mają prawo się wypowiadać a ich ofiary mają milczeć, jak w przeszłości. Agentofile nie są historykami, nie szukają też prawdy. Nie ma żadnego racjonalnego powodu aby okazywać im szacunek lub poparcie. A jednak zarówno władze państwowe, instytucje państwowe jak IPN pokazują się wspólnie z agentami i ich asystentami. Przyjrzyjmy się jednej grupie agentofili: osobom „powołanym” przez Roberta „Leszka” Moczulskiego TW Lecha do grona „historyków”: Maciej Gawlikowski, Krzysztof Król, Mirosław Lewandowski ( ma prokurę - to agentofil-rezydent), Paweł Wielechowski. O ile wiem, żaden z nich nie jest historykiem, o dorobku naukowym nie wspominając. Komentarze pod artykułem Piotra Jakuckiego rozpoczął internauta o pseudonimie „Bohun” informacją o publikacji przez agentofili KPN-SB materiałów rzekomo sensacyjnych świadczących o powiązaniu mojego ś.p. Ojca ze sprawą zabójstwa Emila Barchańskiego. "Bohun" to wielki człowiek - komendant Brygady Świętokrzyskiej. Podobnie jak "Grot" - komendant ZWZ. Obaj niestety od wielu lat nie żyją. Ich pseudonimy stały się łupem paru agentofili, którzy jak hieny okradli zamordowanych bohaterów z ich pseudonimów. . I tak jak TW Lech Robert "Leszek" Moczulski nosił opaskę AK nigdy nie należąc do tej organizacji, tak "Bohun", "Sowiniec" czy "Grot" udają tych, którymi nie są - agentofile SB nie mają nic wspólnego z działalnością niepodległościową. No, może poza aresztowaniami, do których dochodziło dzięki ich ojcom chrzestnym. Dobrze jest mieć świadomość, że mamy do czynienia z atrapami opozycjonistów, którzy nie szanują naszej tradycji. „Bohun” internetowy to prawdopodobnie Mirosław „sędzia” Lewandowski – prokurent prowokatora SB TW Lecha Roberta „Leszka” Moczulskiego, który wielokrotnie wypowiadał się przeciwko tradycji czynu zbrojnego. „Grot” to zapewne komunistyczny Nikodem Dyzma Krzysztof Król – wieloletni asystent wielu agentów SB, zawsze lub prawie zawsze w stosunku pracy z agentami, czyli oficjalnie pobierający od nich pieniądze. Dlaczego wrogo nastawieni do polskiego czynu zbrojnego agentofile używają pseudonimów będących własnością naszych bohaterów?

http://historycy.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=298%3Ao-leszku-moczulskim-spokojnie-&catid=37%3Arecenzje&Itemid=56

Czy nie prościej i uczciwiej byłoby nazwać się swojsko: „Geremek” ( Bronisław Geremek był opiekunem naukowym blisko 80 letniego agenta Moczulskiego, gdy ten robił habilitację na Uniwersytecie w Pułtusku) albo „Brystygierowa” ( szpicel Leszek Moczulski aktywnie wspierał frakcje stalinowską w MSW PRL. Jego pierwsze zatrzymanie w PRL miało związek z zabójstwem Bohdana Piaseckiego).

http://historycy.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=294:chro-mnie-panie-od-takich-przyjacio&catid=37:recenzje&Itemid=56

Ale wracam do rzekomo sensacyjnej informacji dotyczącej mojego ś.p. Ojca – agenciaki Moczulskiego wiedzą, że w sprawie Emila Barchańskiego prowadzone jest śledztwo przez prokuraturę śledczą IPN i ich obowiązkiem jest ujawnienie właśnie w prokuraturze wszystkiego, o czym wiedzą. Niech, więc to zrobią. Dokumenty upublicznione w sieci przez agentofili konfidentów SB TW „Lecha” Leszka Moczulskiego i innych (m.in. TW „Historyka” Andrzeja Szomańskiego) Mirosława Lewandowskiego i Macieja Gawlikowskiego są niespecjalnie sensacyjne. Część z nich została ukradziona z mojej strony internetowej, na której wisiały od wielu lat, inna część dotyczy mojego ś.p. Ojca

http://www.sokolewicz.eu )

Gdy agentofil prosi o mnie o przyzwolenie pisania na stronie i reklamy linków do oficjalnych stron agenciaków i agentofili TW "Wolskiego" moja odpowiedź to krótkie nie. Może po dekomunizacji zmienię zdanie - w tej chwili miejsce agentów i ich asystentów nie jest przy moim stole, także dyskusyjnym. Wielkim błędem, także ze strony historyków IPN jest wspólny udział w imprezach, wraz z agenturą. Sprawa oficera SB Pękalskiego-Kotlarskiego i wydawnictwa Rytm (to wydawnictwo w którym TW Lech Robert "Leszek" Moczulski wydał swoją książczynę p.t. "Lustracja" ) jest na to dobitnym przykładem. IPN przez brak rozwagi nie tylko finansowała, ale i uwiarygodniała oficera SB, a dzisiaj podobnie postępuje wobec bandy KPN-SB. Agentofile nie są historykami, nie szukają też prawdy. Nie ma żadnego racjonalnego powodu aby okazywać im szacunek lub poparcie. A jednak zarówno władze państwowe, instytucje państwowe jak IPN pokazują się wspólnie z agentami i ich asystentami.

Pierwsza "Czerwona Kapela" (1979) to

Robert „Leszek” Moczulski TW Lech,

Krzysztof Gąsiorowski TW Jerzy Rawicz,

Stanisław Januszewski TW Aleksander Hołyński,

Tadeusz Puczko TW Bolek,

Apolinary Wilk TW Zenon,

Marek Lachowicz TW Grzegorz Jankowski,

Andrzej Szomański TW Historyk,

Ryszard Nowak TW Krzysztof, Anka, Grej

Ryszard Zieliński TW Marcin,

Stefan Dropiowski TW Dunin,

Bernard Koleśnik TW Marek Walicki,

Józef Bal TW Tomek,

Tadeusz Stachnik TW Tarcza: Tarnowski,

Ryszard Jasiński, TW Jakubowski: Rysiek: Bukowski,

Matylda Sobieska TW Andrzej.

Po roku 1980 organizacja KPN-SB bardzo się rozrosła i wynosiła kilkudziesięciu funkcjonariuszy szybko werbujących nowych agentów. Jest to ciekawe pole działania dla historyków. Ale i bardzo niebezpieczne. Dlaczego wielu ludzi pozwala agentom i ich kontynuatorom na prowadzenie niczym nie skrępowanej działalności? Dlaczego nikt nie przepędził pachołków agentury: dlaczego Piotr Jakucki odpowiadał na pytanie agentofila, że nie kasował jego postu? Również przywódcy opozycji parlamentarnej i pozaparlamentarnej pogodzili się już dawno z agentami u swojego boku. Najradykalniejsi znoszą byłych PZPRowców, ZSMPowców, Pronciaków u swojego boku. Agentofile czyli ludzie oficjalnie popierający agenturę SB jako „największych bojowników, których akta zostały sfałszowane” są przyjmowani przez przywódców opozycji i traktowani jak historycy w sporze historycznym. I zupełnie nikogo to nie dziwi. Dlaczego tak jest? Bo ludzie się boją. KPN-SB to kilkanaście, a może kilkadziesiąt politycznych mordów. Do najbardziej znanych należy mord na księdzu Popiełuszce w którym współdziałał agent KPN-SB Tadeusz Stachnik TW Tarcza. Jacek Żaba, bohater został ukazany jako osoba niezrównoważona psychicznie przez agentofila Macieja Gawlikowskiego. Przyjaciel agentów napisał o nim artykuł w którym opisał proces "przecwelania" Żaby w więzieniu. Śmierć Jacka Żaby została przez agentofila Gawlikowskiego przedstawiona jako samobójstwo.

http://tomasz.sokolewicz.salon24.pl/306861,ja-zaba-niedokonczona-historia-jednej-maskirowki

W lokalu KPN w Krakowie w latach 90 zginęła młoda kobieta…. I tak dalej. Dlatego politycy przysyłający mi prywatnie na konto gratulacje i wyrazy solidarności z powodu publicznego sporu z agentofilami TW Lecha Roberta „Leszka” Moczulskiego potrafią publicznie oświadczyć, że Moczulski „chyba agentem nie był” lub że „był agentem, ale przestał”. My z KPN wiemy: był i nie przestał. Wiemy, co widzieliśmy. Wiemy też co było potem. Boją się. Bo jeśli ktoś publicznie nazywa zmarłego gnidą, a jego tawariszcz życzy śmierci na publicznym forum internetowym to co może zrobić, gdy oficer prowadzący da mu rozkaz ? O agenturze więcej:

http://blogs.nowyekran.pl/post/46040,obywatel-niepodleglosc

http://blogs.nowyekran.pl/post/46230,obywatel-niepodleglosc-armia-krajowa

PS. Pierwsza reakcja na mój artykuł: Informuję Panów, że jeśli poniżej zalinkowana notka nie zostanie usunięta, skieruję sprawę na droge prawną i postaram się namówić do tego również inne osoby. Zaskarżę solidarnie autora oraz Państwa platforme blogową. Z poważaniem Maciej Gawlikowski

Wyśmiewanie Kaczyńskiego A potem kariera w RFN. Dziwnym trafem ci, co Ją forowali na kolejne stanowiska, okazywali się potem agentami StaSi... To, oczywiście może być przypadek. Całkiem możliwe, że krzywdzę p.Merkel takimi podejrzeniami. Lewicowa prasa natrząsa się z WCzc.Jarosława Kaczyńskiego – że ten wszędzie widzi spiski i agenturę. Co gorsza: robi na ten temat aluzje... I to jest zarzut słuszny. Jarosław Kaczyński był premierem – i wtedy był czas, by ujawnił te wszystkie powiązania, o którychś teraz napomyka. Mógł też był ujawnić „Aneks” do „Raportu w/s WSI”. Nie zrobił tego – bo, jako wytrawny taktyk, wolał ludzi wymienionych w tym raporcie zmuszać szantażem do pracy dla siebie. Taktyka znakomita. Strategia – jak zwykle: fatalna. Jednakże wyśmiewanie się jest – z merytorycznego punktu widzenia – nie na miejscu. Weźmy p. Anielę Merkel, kanclerzynę RFN. Córka lewicowego pastora, który dobrowolnie przeniósł się z RFN do NRD. Bardzo zdolne dziecko. Czy takie dziecko mogło nie być przedmiotem bacznej uwagi StaSi i KGB? Potem studia – i kontakty w „demo-ludach”, między innymi w Warszawie. A potem kariera w RFN. Dziwnym trafem ci, co Ją forowali na kolejne stanowiska, okazywali się potem agentami StaSi... To, oczywiście może być przypadek. Całkiem możliwe, że krzywdzę p.Merkel takimi podejrzeniami. Jeśli jednak samolot ma wystartować, i powstaje podejrzenie, że pilot ma padaczkę – to, na wszelki wypadek, nie sadzamy go za stery. Być może go krzywdzimy takim podejrzeniem – ale nie sadzamy. I ja na miejscu Niemców w życiu nie powierzyłbym p.Merkel stanowiska w polityce. Co nie zmienia faktu, że Jarosław Kaczyński, zamiast suflować podejrzenia, powinien był jako premier posłać naszych asów wywiadu – p.gen.Gromosława Czempińskiego, ale i innych młodych wilków – by to wyjaśnili. Nie zrobił tego. No, to niech siedzi teraz cicho. JKM

Tak źle na rynku pracy nie było od 6 lat Na rynek pracy nie oddziałują pozytywnie ani zaklęcia w stylu „zielonej wyspy” ani „prawie ustawowy” entuzjazm serwowany nam codziennie przez media głównego nurtu.

1. W czerwcu mieliśmy Euro 2012 i związany z tym najazd turystów z zagranicy, budowlańcy pośpiesznie zapewniali przejezdność autostrad, miasta organizujące rozgrywki kończyły wielkie i małe inwestycje infrastrukturalne, radosna atmosfera fiesty kibiców zdaniem mediów udzieliła się większości Polaków więc konsumowaliśmy na potęgę, a na rynku pracy sytuacja była najgorsza od 6 lat. Wprawdzie bezrobocie spadło o 0,2 pkt. procentowego ale w analogicznym miesiącu roku poprzedniego bez mistrzostw w piłce nożnej i nawałnicy inwestycji infrastrukturalnych, zmalało aż 0,5 pkt procentowego. W czerwcu wskaźnik bezrobocia wyniósł 12,4% czyli bez pracy było ciągle ponad 2 mln Polaków i w kolejnych miesiącach może być tylko gorzej. Według ostrożnych szacunków w końcu grudnia tego roku wskaźnik bezrobocia sięgnie 14%, a w liczbach bezwzględnych bezrobotnych będzie przynajmniej 2,3 mln.

2. Okazuje się, że na rynek pracy nie oddziałują pozytywnie ani zaklęcia w stylu „zielonej wyspy” ani „prawie ustawowy” entuzjazm serwowany nam codziennie przez media głównego nurtu, a to z powodu, że „byliśmy dobrymi gospodarzami” albo z powodu kolejnych sukcesów sportowych. Gwoździem do trumny sytuacji na rynku pracy jak twierdzą eksperci, była lutowa podwyżka składki rentowej o 2 pkt. procentowe. Da ona wprawdzie budżetowi około 8 mld zł dodatkowych wpływów (dokładnie o tyle będzie mniejsza dotacja budżetowa do ZUS) ale jednocześnie będzie kosztowała utratę przynajmniej 200 tysięcy miejsc pracy. Pamiętam jak w debacie nad tą propozycją rządu podnosiłem ten argument w styczniu i na komisji finansów publicznych i na sejmowej sali plenarnej, wtedy odpowiadający na pytania posłów wiceminister pracy Marek Bucior zapewniał, że podwyżka składki rentowej, aż tak negatywnego wpływu na rynek pracy nie będzie miała. Wyszło niestety an moje ale nie mam z tego powodu żadnej satysfakcji, ba mam nadzieję, że i ministerstwo pracy widząc skutki swojej niefrasobliwości zdecyduje się zwolnić przynajmniej część z 5 mld zł, środków zamrożonych w Funduszu Pracy.

3. O nieodpowiedzialnej polityce ministra finansów wobec Funduszu Pracy pisałem wielokrotnie. Przypomnę tylko, że po wyjątkowo trudnej sytuacji na rynku pracy w roku 2011 spowodowanej drastycznym ograniczeniem środków z Funduszu Pracy na aktywne formy ograniczania bezrobocia, samorządy powiatowe liczyły, że rok 2012 będzie pod tym względem lepszy od poprzedniego. Niestety nic takiego się nie stało, środki na ten cel są zaledwie o 0,2 mld zł większe i wyniosły około3,4 mld zł, co oznacza, że w dalszym ciągu aktywne formy ograniczania bezrobocia będą finansowane na poziomie 50% wydatków na ten cel w roku 2010. Przypomnę także, że zarówno w roku 2011 jak i 2012, Minister Rostowski regularnie przejmuje część środków Funduszu Pracy i przeznacza je na zmniejszenie poziomu deficytu sektora finansów publicznych. W roku 2011 była to kwota ponad 3 mld zł w roku 2012 będzie to kwota powyżej 2 mld zł. A więc aż 5 mld zł pieniędzy w swoisty sposób „znaczonych” jest wykorzystywane niezgodnie ze swoim przeznaczeniem. Mimo tego, że protestują w tej sprawie pracodawcy (złożona skarga do Trybunału Konstytucyjnego), którzy odprowadzają na Fundusz Pracy 2,45% podstawy wymiaru od wynagrodzenia każdego zatrudnionego przez siebie pracownika, że pieniądze są wykorzystywane niezgodnie z celem na który zostały wpłacone, szef resortu finansów, a za nim koalicja PO-PSL nic sobie z tego nie robi.

4. Ta utrzymująca się trudna sytuacja na rynku pracy już od kilku lat, która jest często opisywana szczególnie przez młodych ludzi stwierdzeniem, „że praca jest tylko dla wybranych”, powoduje coraz większą skłonność młodego pokolenia do emigracji. Tak się niestety kończą PR-owskie zagrywki rządu Tuska, które utrwaliły w głowach wielu Polaków przekonanie o „zielonej wyspie”, podczas gdy rzeczywistość za oknem, jest coraz bardziej dramatyczna. Kuźmiuk

Afera Rywina do kwadratu Afera Rywina to mały pikuś w porównaniu z aferą Dworaka, który wyeliminował TV Trwam z multipleksu i zabezpieczył na wiele lat interesy medialnych oligarchów. Głoszenie tej coraz bardziej powszechnej opinii już niekoniecznie musi grozić procesem, a to dzięki ostatniemu raportowi NIK, która zbadała finanse KRRiT za 2011 rok. Chodzi o rozłożenie przez KRRiT opłaty koncesyjnej; 10,8 mln zł na 114 rat dla spółek Stavka i Lemon Records oraz 7,3 mln zł na 93 raty spółce ESKA. Są to podmioty, które firmują nieistniejące jeszcze albo dopiero raczkujące programy telewizyjne, powiązane kapitałowo, programowo i reklamowo z wielkimi postkomunistycznymi koncernami: TVN, Polsat i ZPR (Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe). Rozłożenie tych opłat NIK uznała za ewidentną „niegospodarność”. Dworak tłumaczy, że to typowa, od dawna stosowana przez KRRiT praktyka. Ale najistotniejsze w tym wydaje się uzasadnienie decyzji KRRiT, otóż rozkładając opłaty koncesyjne na raty, kierowała się ona „trudną sytuacją finansową koncesjonariusza, uniemożliwiającą dokonanie jednorazowego wydatku”. Mechanizm przekrętu jest zatem „boleśnie prosty”, że użyję tu słynnej metafory prezydenta Komorowskiego odnośnie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Zaprzyjaźnione spółki otrzymują koncesje telewizyjne, ponieważ zdaniem KRRiT mają dobrą sytuację finansową, po czym zwalnia się te spółki z opłat koncesyjnych, bo ich sytuacja finansowa jest trudna: „uniemożliwiająca dokonanie jednorazowego wydatku”. Zapytany o tę sprzeczność Dworak odpowiada, że nie widzi żadnego problemu, gdyż TV TRWAM, gdyby otrzymała koncesję, też mogłaby wystąpić o rozłożenie opłaty koncesyjnej na raty. Problem w tym, że tej koncesji nie otrzymała, za co oczywiście nie odpowiada ani Dworak, ani cała KRRiT. Jednym słowem koncesje telewizyjne w Polsce, pod rządami partii miłości, może otrzymać każdy, kto zdobędzie miłość i zaufanie KRRiT, a w nagrodę otrzyma jeszcze koncesyjny kredyt na lata i zielone światło do dalszego rozwoju. TV TRWAM, której aktywa trwałe, obrotowe, suma bilansowa, kapitały własne przewyższały i to znacznie konkurentów, nie otrzymuje koncesji, a firmy wydmuszki, zaprzyjaźnione z KRRiT, koncesję otrzymują. Czymże więc jest w swojej istocie proces przyznawania koncesji telewizyjnych przez KRRiT pod rządami Jana Dworaka jak nie jedną wielką mistyfikacją i przekrętem? Afera Dworaka jest większa i ordynarniejsza od afery Rywina z dwóch powodów. Po pierwsze, jeżeli do wartości przychodów uzyskiwanych przez spółki, o których mowa, tworzących pierwszy, najbardziej powszechny w odbiorze multipleks telewizyjny, dodamy rozłożone opłaty koncesyjne amortyzowane przez 10 lat trwania koncesji, to wartość tych koncesji przekroczy znacznie kwotę 17,5 mln dolarów, o którą zabiegał Rywin u Michnika. A jak wiadomo, koncesja w trakcie jej wykonywania może zmienić właściciela, o ile zgodzi się na to KRRiT. Scenariusz taki był „ćwiczony” wiele razy, wówczas gdy koncesjonariusz będący w kłopotach finansowych znajdował sobie bogatszego wspólnika i uzyskiwał zgodę na zmianę koncesji w części dotyczącej udziałowców czy akcjonariuszy. Po zmianie stawał się udziałowcem mniejszościowym albo opuszczał spółkę za jakiś „drobny” ekwiwalent. Wówczas wspomagająca spółka już dominująca, zmienia nazwę i logo na własną, np. ATM-Polsat, Stavka-TVN. Najważniejsze, by była koncesja, martwić się można potem. Po drugie, zabiegi Rywina u Michnika czy może odwrotnie, nie pamiętam, odbywały się w zaciszu gabinetu, a jedyne co przeszkadzało w tej rozmowie, to magnetofon Michnika, nagrywający rozmowę. Proces koncesyjny Dworaka został ujawniony po fakcie, ale na tyle szczegółowo i powszechnie, że nietrudno zorientować się, na czym polega prymitywizm tego przekrętu. I nic tu nie zmienia korzystny dla KRRiT wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, gdyż badał on jedynie legalność decyzji administracyjnej, jaką jest wydanie koncesji dla TV TRWAM. Tego akurat nikt nie kwestionował. KRRiT ma prawo wydawać koncesje, od tego, niestety, jest. Problem w tym, jak to robi, czy rzetelnie, uczciwie, zgodnie z jasnymi kryteriami, czy traktuje koncesjonariuszy równo i sprawiedliwie. Najświeższy raport NIK, miejmy nadzieję, że nie ostatni, odsłania filozofię działania KRRiT, która kieruje się interesami oligarchów medialnych zaprzyjaźnionych z partią władzy, a przy okazji dyskryminuje jedynego nadawcę katolickiego (Fundację Lux Veritatis), który niekontrolowany przez system III RP jest w stanie tworzyć niezależny program telewizyjny, o profilu religijnym, katolickim, patriotycznym firmowany przez Zakon Redemptorystów, właściciela radiowej koncesji Radia Maryja. A taki „koncern medialny” to już prawdziwe zagrożenie, tak niestety uważają władcy III RP.  Wojciech Reszczyński

Rządzenie, czyli terroryzowanie i szczucie W kraju mamy chaos i anarchię w tak ważnych dla narodu dziedzinach, jak służba zdrowia i polityka lekowa Trwają rozważania, czy lipcowy protest lekarzy przeciwko karaniu medyków za byle błąd przy wypisywaniu recept refundowanych wypali, czy nie, jakby to było nadzwyczaj ważne. Zapasy tego środowiska z rządem prowadzone są od miesięcy, pacjenci są terroryzowani, lekarze szczuci, także na samych siebie. Zniknął z umów medyków z Narodowym Funduszem Zdrowia zapis o zwrocie przez lekarza nienależnej refundacji, ale katalog kar umownych został rozszerzony, m.in. o nakładanie na lekarzy i lekarzy dentystów kar w wysokości 200 zł za najdrobniejsze nieprawidłowości na recepcie, na przykład za literówkę w nazwie leku lub danych pacjenta. Zapisu o śledzeniu przez lekarzy pacjentów, czy są ubezpieczeni, czy nie, nie udało się rządowi utrzymać, choćby dlatego, że bałagan w służbie zdrowia z roku na rok się pogłębia, nie ma w Polsce rejestru osób posiadających prawo do refundacji, ani kart chipowych ze wszystkimi danymi pacjentów. Podczas rozmów „ostatniej szansy” Agnieszka Pachciarz, nowa prezes NFZ, starą, dziwaczną karę zastąpiła beztrosko karami innymi. Zapisy tak jak przedtem sugerują, że wszyscy lekarze mogą być przestępcami.
Opłacanie obowiązkiem NFZ Co to, to nie – odpowiedzieli lekarze, silni, bo zorganizowani. Dążymy do zmiany umowy, ta, która istnieje, jest zła, na jej podstawie recept refundowanych nie chcemy i nie możemy wystawiać – oświadczyła Naczelna Rada Lekarska poparta przez największe organizacje medyków: Federację Porozumienia Zielonogórskiego, Ogólnopolski Związek Lekarzy, Stowarzyszenie Lekarzy Praktyków i Polska Federację Ochrony Zdrowia. Prezes NRL Maciej Hamankiewicz zaapelował do premiera Donalda Tuska o interwencję w sprawie zmiany przepisów refundacyjnych, gdyż - zaznaczył – niestety, pani Pachciarz nie spełniła postulatów lekarzy. NRL stwierdziła, że mimo licznych i powtarzanych przez wiele organów samorządu lekarskiego negatywnych ocen funkcjonowania NFZ, potwierdzonych m.in. przez Najwyższą Izbę Kontroli, umowy w części wystawiania recept nie zostały zmienione. Pilnie tego oczekiwano od prezes Pachciarz. Lekarze prezeską się rozczarowali. - Domagamy się, by system refundacji leków opierał się na założeniu, że recepty lekarskie zawierać mają wyłącznie informacje o leczeniu, którego pacjent potrzebuje – wyjaśnili. Natomiast opłacanie leków jest obowiązkiem NFZ, a nie dobrą wolą Funduszu, muszą tak sobie to w końcu uzmysłowić.
Lekarze – Judasze Przepychanki lekarzy z rządem nie powinny obchodzić pacjentów – tymczasem obchodzą „jak najbardziej, ponieważ ucierpią przede wszystkim oni. Po raz kolejny pacjent jest zagrożony, przede wszystkim pacjent biedny, a takich pacjentów w Polsce są miliony. Medycy są rozeźleni na bezczelność rządu, który – jak mówią - starannie maca, jak dobrać się do ich kieszeni oraz w jaki sposób zaoszczędzić na coraz droższych lekarstwach dla pacjentów, zwalając całą winę na lekarzy. To oni, tłumaczy rząd w wysoko nakładowych mediach powinni być napiętnowani przez społeczeństwo, przecież to lekarze, choć mogliby i powinni, nie wypisują recept z refundacją, ale ze stuprocentową odpłatnością. Kiedyś mówiło się z przekąsem, że wszystkiemu winni są fryzjerzy i Żydzi, dzisiaj, że lekarze, jakie to podłe. Lekarzy - łamistrajków jest mniej niż 5 proc. Nazywają ich Judaszami, ponieważ za „poprawienie” recepty nie uwzględniającej refundacji, na taką samą, ale z refundacją oraz za podanie Funduszowi, a więc i resortowi zdrowia, tożsamości tego, kto receptę bez refundacji wystawił, lekarz - Judasz dostaje od NFZ przysłowiowe srebrniki (po 25 zł od jednej recepty i donosu). Ciężko chorzy pacjenci, którzy nie mają pieniędzy na wykupienie lekarstw na recepty pełnopłatne i nie znaleźli Judasza, bo o niego wcale nie jest wśród lekarzy łatwo, znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji.
Arłukowicz – zły Środowisko lekarskie reprezentowane przez związki zawodowe, walczy o zniesienie jakiejkolwiek odpowiedzialności – mówił oburzony Arłukowicz, sam lekarz, szczujący lekarzy na siebie nawzajem i pacjentów na lekarzy, zamiast zabrać się do ciężkiej pracy zmiany systemu lecznictwa. Chyba z nerwów związanych ze szczuciem, a może i poczucia winy, dostał aż wyprysków na twarzy. - Zastanawiające, dlaczego oni walczą o zniesienia odpowiedzialności za recepty wystawiane dla samych siebie i członków swoich rodzin – mówił w radiu ZET, dolewając oliwy do ognia. Każdy lekarz, który złamie prawo i nie zechce wypisywać recept refundowanych, musi liczyć się z konsekwencjami – pogroził minister. Barbara Kozłowska, rzecznik praw pacjentów, namawia pacjentów, żeby ją zawiadamiali o wystawianiu recept pełnopłatnych, zamiast należnych, ulgowych. Przyrzeka, że coś im doradzi. Pokrzywdzony ma się kontaktować z biurem rzecznika, korzystając z infolinii 800-190–590. Recepty dla ubezpieczonych wystawione bez zniżki są receptami z błędem – uważa. Przez telefon pokrzywdzony się dowie, co ma robić, by recepta bez refundacji (do której pacjent ma prawo), czyli recepta z błędem, stała się receptą bezbłędną, z należną ulgą. Można się domyślić, że za każdą wypisaną receptę bez refundacji dla ubezpieczonego będą z lekarzy ściągać po dwieście złotych.
Pacjent w poważaniu. Głębokim Rząd się cieszy, że strajk nie wypali i środowisko, jak niepyszne odstąpi od protestu, medycy zastrzegają: zobaczymy, kto na końcu znajdzie się na górze. Pacjenta obie strony mają w głębokim poważaniu, niech się cieszy, że jeszcze żyje i jeśli ma pieniądze, wykupuje bez szemrania lekarstwa na recepty bez refundacji, chociaż jest ubezpieczony i ulga mu się stuprocentowo należy. To, co się dzieje, pokazuje, jaki w kraju mamy chaos i anarchię i to w tak ważnej dla narodu dziedzinie, bo pokażcie człowieka, który nie jest pacjentem. Jesteśmy nimi wszyscy. Artykuł 68 ustawy zasadniczej mówi, że „każdy polski obywatel ma prawo do ochrony zdrowia, niezależnie od sytuacji materialnej”. Doskonale wiemy, jaka to fikcja. Na ochronę zdrowia w naszym kraju mogą sobie pozwolić ci, których na to stać. Wiadomo, że idziemy do prywatnego lekarza, żeby mieć potem zabieg w publicznym szpitalu i Bogu dziękujemy, że istnieje jeszcze taka możliwość.
Leków innowacyjnych – na lekarstwo Rząd drapie dno kieszeni, bo wszystko poszło na EURO 2012 – wydrapałby może jeszcze coś na jakieś inne cele, ale nie na farmaceutyki dla ubogich, sprzedawane po ulgowych cenach pieniędzmi z budżetu, kiedy trzeba oszczędzać. „Zdrowie” ludzi to nic nadzwyczaj pilnego. Ludzi ci u nas dostatek – z takiego władze wychodzą założenia. W służbie zdrowia będzie lepiej, ale nie dziś, czy jutro - „kiedyś”. Leki innowacyjne, czyli te najdroższe, są chyba tylko dla przedstawicieli rządu (który sam się wyleczy). Mało ich i w szpitalach. Nikłym stosowaniem w Polsce leków nowoczesnych zainteresowała się Bruksela, nakazując polskiemu rządowi reformę systemu ubezpieczeń społecznych i zarzucając skąpstwo przy wprowadzaniu w lecznictwie nowych leków. Chociaż mamy dobrych lekarzy, Polska trzy miesiące temu znajdowała się na 27. miejscu, wśród 34. objętych badaniem krajów europejskich, pod względem sprawności służby zdrowia w Europie. Wiesława Mazur

ZIELONA SPRAWIEDLIWOŚĆ Biedni muszą płacić podatki nie tylko na firmy upadające. Muszą też płacić na firmy świetnie prosperujące – żeby one mogły właśnie świetnie prosperować – jak producenci „zielonej energii”, która, jak powszechnie wiadomo, jest droższa od energii tradycyjnej. Gdyby biedni mogli wybrać, czy płacić więcej, żeby się żarówka w domu paliła, czy mniej, woleliby płacić mniej. Ale na etapie walki o sprawiedliwość lud jest niewyrobiony – jak zakładał Karol Marks – więc nie można pozwolić ludowi decydować. Dla dobra ludu oczywiście. Dlatego w „demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej” lud będzie musiał zapłacić więcej za prąd, żeby inwestorom się opłacało inwestować w produkcję droższej energii niż tańszej. I podobno to jest nadal kapitalizm, choć kapitał za czadów kapitalizmu wybierał raczej takie inwestycje, które pozwalały zrobić to samo co konkurencja, ale taniej, albo za tę samą ceną co konkurencja – ale lepiej. Dzisiejsi kapitaliści robią odwrotnie – ale za to mogą liczyć na wsparcie rządu w staraniach o to, jak wyciągnąć od biednych więcej pieniędzy.

„Zielona energia jest bardzo ważna. Nie wszystko, co tanie jest dobre, czasami rzeczy drogie są niezbędne. Tak jest, jeżeli się myśli w kategoriach większych ram czasowych, a przede wszystkim myśli się o przyszłości” – powiedział słynny polski inwestor Doktor Jan, Agencji Informacyjnej Newseria, komentując dlaczego zdecydował się na inwestycję w farmę wiatrową na morzu.

www.wyborcza.biz/biznes/10,100970,12081273,Kulczyk__energia_odnawialna_jest_niezbedna__nawet.html

Moja Babcia mówiła, że biednych ludzi nie stać na to, żeby kupować rzeczy tanie. Ale w jej czasach cena była synonimem jakości. Ale co ta zasada ma wspólnego z prądem? Dziś cena jest efektem „pozycjonowania” produktu i „relacji inwestorskich” – czyli inwestora z rządami „demokratycznych państw prawnych, urzeczywistniających – tak jak Polska – zasady sprawiedliwości społecznej”. U zarania kapitalizmu każdy zakład przemysłowy musiał mieć swoją małą elektrownię. To była jego przewaga konkurencyjna. Później pojawili się producenci prądu, którzy dostarczali go taniej niż wynosił koszt jego wyprodukowania we własnej fabryce. Dziś się okazuje, że drogi prąd „w kategoriach większych ram czasowych” „jest niezbędny”. Dlatego Doktor Jan – podobnie jak inni inwestorzy z tej branży – mogą liczyć na:

1) dotacje,

2) preferencyjne kredyty,

3) dopłaty do wyprodukowanej energii w formie tzw. zielonych certyfikatów

Żeby rząd mógł udzielić dotacji podatnicy muszą zapłacić podatki. Żeby bank mógł udzielić „preferencyjnego kredytu” rząd musi dopłacić do kredytu – do czego także potrzebuje wpływów podatkowych. I jest jeszcze jeden podatek, którzy nazywa się „system świadectw pochodzenia” zwanych „zielonymi certyfikatami”. Zgodnie z prawem energetycznym sprzedawca energii elektrycznej (spółka obrotu) na każde 100 MWh sprzedanej odbiorcy końcowemu energii powinien przedstawić do umorzenia zielone certyfikaty odpowiadające energii 10,4 MWh (10,4%). Certyfikaty te może kupić na Towarowej Giełdzie Energii, jeśli tego nie zrobi musi zapłacić podatek pod nazwą „opłata zastępcza”. Zielone certyfikaty otrzymują producenci „zielonej energii”, które je sprzedają spółkom obrotu za cenę nieco niższą niż opłata zastępcza. Opłatę zastępczą lub cenę zielonego certyfikatu spółka obrotu dolicza do kosztu działalności, którzy musi być niższy niż przychód z tejże działalności. A zatem musząc ponieść koszt podatku pod nazwą „zielony certyfikat” lub „opłata zastępcza” muszą one podnieść cenę sprzedawanej energii. W 2011 roku ta „gra w zielone” kosztowała 2,7 mld zł. Na głowę obywatela to około 71 zł – raptem 6 zł miesięcznie. Biedni nie zauważą, dzięki czemu rząd będzie mógł nadal realizować politykę „sprawiedliwości społecznej”. Gwiazdowski

Jak umiera ten TVN Jesienią 2011 roku francuski konglomerat Vivendi pożyczył ITI 100 milionów Euro, jako zaliczkę pod przyszły zakup pakietu akcji TVN. Kilka dni temu prezes Vivendi został zdymisjonowany. Nowy prezes Vivendi może być mniej hojny wobec wizjonerów z ITI. Oznaki slabej kondycji zdrowotnej TVN sa widoczne od dawna. Ostatnie wiadomosci tylko potwierdzaja trend: (i) analitycy gieldowi obnizyli wycene akcji TVN do poziomu 8-8,5 PLN, (ii) insider TVN sprzedal ostatnio 20 tysiecy akcji TVN po cenie ponizej 8 PLN, (iii) ITI sprzedalo wydawnictwo Pascal, i (iv) biuro reklamy TVN rozpoczelo zwolnienia grupowe. Witamy TVN na zielonej wyspie. Wizjonerzy z ITI przeprowadzaja rozne akrobatyczne schematy wyprzedazy aktowow (platforma "n", Onet, akcje TVN), ale sytuacja zewnetrzna takze zmienia sie na ich niekorzysc. Kilka dni temu zostal zdymisjonowany prezes Vivendi, Jean-Bernard Levy, z powodu rozbieznosci na temat strategii holdingu, ktore narastaly od lat pomiedzy nim i rada nadzorcza. Tuz po dymisji prezesa, Vivendi oglosilo ze rozwaza sprzedanie swojego najbardziej rentownego aktywu, wydawcy gier video Activision Blizzard. Firma ktora sprzedaje swoj najbardziej rentowny aktyw moze juz nie byc zainteresowana topieniem pieniedzy w TVN-ie. Aktualny kurs akcji Vivendi jest porownywalny z kursem akcji w roku 2002, kiedy zostal wywalony poprzedni zarzad holdingu, po serii afer finansowych i kosztownych inwestycji na kredyt. Vivendi do dzisiaj lize rany.

Nowy prezes Vivendi moze miec zupelnie inna strategie na Polske. ITI wisi aktualnie 100 milionow Euro Vivendi, pozyczonych jesienia 2011, pod dziwnymi pretekstami. Gwarancje i zastawy ze strony ITI jakie posiada Vivendi sa problematyczne. Glowny aktyw ITI, 52 % akcji TVN, jest juz od lat zastawiony w zamian za dlug w wielkosci 260 milionow Euro, dlug ktory kosztuje astronomiczne odsetki (11,25 % rocznie). Pieniadze na splate odsetek sa wysysane z TVN.

Pisalismy juz obszernie o kontrowersyjnej umowie Vivendi / TVN:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/45631,tvn-pod-francuska-flaga

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/45550,francuzi-juz-nadzoruja-tvn

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/45322,paryska-pozyczka-iti

Ciekawe w ktorym momencie TVN dolaczy do poczetu firm takich jak DSS, Sky Club lub Bomi. Umieranie korporacyjne staje sie coraz bardziej modnym trendem w fajnej Polsce Tuska. Tak po europejsku.

Stanislas Balcerac

Ustawa o "działkach" – niekonstytucyjna!Trybunał Konstytucyjny uznał za niezgodne z konstytucją 24 przepisy ustawy o rodzinnych ogrodach działkowych. Stracą one moc po upływie 18 miesięcy od ogłoszenia wyroku. Zdanie odrębne do wyroku zgłosili sędziowie: Marek Kotlinowski i Andrzej Wróbel.
Trybunał, rozpatrując ustawę w pełnym składzie, nie zakwestionował jej w całości, jak w pierwszej kolejności chciał tego wnioskodawca były pierwszy prezes Sądu Najwyższego Lech Gardocki. TK orzekł jednak, że niekonstytucyjnych jest ponad 20 przepisów tej ustawy. Chodzi m.in. o przepisy: art. 25 ust. 1 i 4 ustawy, art. 26, art. 28, art. 29, art. 30, art. 35, art. 36 i art. 37. Zakwestionowano przede wszystkim przepisy określające monopolistyczną pozycję Polskiego Związku Działkowców. Według TK niekonstytucyjny jest m.in. art. 25 ustawy, który mówi, że PZD jest ogólnopolską, samodzielną i samorządną organizacją społeczną, powołaną do reprezentowania i obrony praw i interesów swych członków wynikających z użytkowania działek w rodzinnych ogrodach działkowych. TK zakwestionował też art. 26, z którego wynika m.in., że organy administracji rządowej i samorządu terytorialnego muszą wspierać realizację zadań PZD. Według TK niekonstytucyjne są również przepisy dotyczące zadań PZD (art. 26), jednostek i organów tego Związku (art. 28) oraz jego statutu (art. 29). Niekonstytucyjny jest również przepis o tym, kto może być członkiem PZD (art. 30), jak również art. 35 ustawy, z którego wynika, że PZD może prowadzić działalność gospodarczą, mającą na celu realizację jego zadań określonych w statucie, a dochód ten nie może być przeznaczony do podziału między jego członków. TK zakwestionował też m.in. przepisy o Funduszu Rozwoju Rodzinnych Ogrodów Działkowych (art. 36). Wyrok Trybunału dotyczy ponad 966 tysięcy działek o łącznej powierzchni ponad 43 tysięcy hektarów (według stanu z początku 2011 r.). Ponieważ działka jest przydzielana rodzinie, która w Polsce liczy zazwyczaj cztery osoby, przyjmuje się, że z działek korzysta dziś blisko cztery miliony osób. PAP

Prokuratura zajęła się Janickim. Wreszcie!

Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga zawiadomiła szefa MSW Jacka Cichockiego o uchybieniach w działaniach BOR oraz szefa tej formacji gen. Mariana Janickiego w związku z ochroną prezydenta i premiera podczas wizyt w Smoleńsku w kwietniu 2010 r.
- Wystąpienie prokuratorów, czyli tzw. sygnalizacja, zostało przesłane w związku z zakończeniem śledztwa dotyczącego BOR - powiedziała rzeczniczka Prokuratury-Okręgowej Warszawa-Praga prok. Renata Mazur. W czerwcu 2012 r. praska prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia wobec byłego wiceszefa BOR gen. Pawła Bielawnego dotyczący m.in. niedopełnienia obowiązków w związku z wizytami prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska w Smoleńsku. Z kolei na początku lipca prokuratura poinformowała o umorzeniu śledztwa w sprawie nieprawidłowości w przygotowywaniu wizyt do Katynia 7 i 10 kwietnia 2010 r. przez cywilnych funkcjonariuszy. Dopatrzono się niedociągnięć, ale nie uznano ich za przestępstwo. Prokuratura informowała wówczas, że zamierza wystąpić do poszczególnych resortów z zawiadomieniem o nieprawidłowościach, co z kolei może doprowadzić do wszczęcia postępowań dyscyplinarnych przeciw urzędnikom, o ile nie minął termin przedawnienia karalności ich przewinień.Mazur poinformowała dzisiaj, że zawiadomienie dotyczące BOR zostało skierowane do szefa MSW we wtorek, w trybie artykułu 19 kodeksu postępowania karnego.
- Mówi on, że w razie stwierdzonych nieprawidłowości prokurator kieruje takie wystąpienie. Zawiadamia o uchybieniach organ powołany do nadzoru nad jednostką, w której stwierdzono uchybienie - powiedziała Mazur.
- Prokurator wskazał, jakie stwierdzono uchybienia i dlaczego nie zostały one objęte zarzutami. Oprócz odpowiedzialności karnej jest odpowiedzialność służbowa, dyscyplinarna. Tutaj ta sygnalizacja skierowana do ministra wskazuje na uchybienia, które w ocenie prokuratury nie mogą być objęte zarzutem, ponieważ nie są wypełnione znamiona przestępstwa, natomiast niewątpliwie dają negatywny obraz pracy BOR-u - powiedziała Mazur.
"Gazeta Wyborcza" napisała dzisiaj, że prokuratorzy dali ministrowi Cichockiemu, który nadzoruje BOR miesiąc na nadesłanie wyjaśnień i podanie środków "podjętych w celu zapobieżenia takim uchybieniom w przyszłości". Prokuratorzy zarzucają szefowi BOR, który odpowiada za ochronę prezydenta oraz premiera, że nie wypełniał tych obowiązków w kwietniu 2010 r. W wystąpieniu do Cichockiego prokuratura wylicza długą listę zarzutów, jakie można postawić BOR: bezpodstawne zaniżenie stopnia zagrożenia każdej z obu wizyt; nierozpoznanie lotniska Siewiernyj; brak rozpoznania pirotechnicznego; nieprzeprowadzenie rekonesansu na lotnisku; brak informacji, jakich sił i środków użyje strona rosyjska; brak łączności z ochroną i osobami ochranianymi. Rzeczniczka MSW Małgorzata Woźniak powiedziała że zawiadomienie prokuratury wpłynęło do resortu.
- Minister Jacek Cichocki otrzymał to pismo. Po zapoznaniu z tym pismem będzie się do tego odnosił - powiedziała Woźniak.
- BOR nie komentuje sprawy – stwierdził rzecznik Biura Dariusz Aleksandrowicz. PAP

Prokuratura sugeruje dymisję szefa BOR. Długa lista skandalicznych zaniedbań. Janicki nie wiedział, że na pokładzie TU-154M jest telefon satelitarny!!! Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga zawiadomiła nadzorującego Biuro Ochrony Rządu szefa MSW o "poważnych uchybieniach w działaniach BOR oraz szefa tej formacji gen. Mariana Janickiego" w związku z ochroną premiera i prezydenta podczas wizyt w Smoleńsku w 2010 r. – pisze „Gazeta Wyborcza”. Według niej śledczy dali ministrowi Jackowi Cichockiemu miesiąc na nadesłanie wyjaśnień i podanie środków "podjętych w celu zapobieżenia takim uchybieniom w przyszłości". Według „GW” prokuratorzy sugerują dymisję Janickiego. Sam Janicki nazywa oskarżenia „hańbą i absurdem”. Według śledczych jedynym wysokim oficerem BOR, któremu można postawić zarzuty za niedopełnienie obowiązków w związku z organizacją wizyt w Smoleńsku jest były wiceszef Biura gen. Paweł Bielawny. Czeka on już na proces. Janicki, zdaniem prokuratorów, dopuścił się rażących zaniedbań, ale – co dziwne – nie mogą one skutkować aktem oskarżenia.

Gazeta cytuje prokuratorskie pismo do MSW: Niedopuszczalne jest, żeby szef BOR, tak jak to miało miejsce w przypadku Mariana Janickiego nie znał nałożonych na niego obowiązków i nie realizował ich, a wykonywaniem obowiązków zajmowali się podlegli mu funkcjonariusze, bez otrzymania w tym przedmiocie jednoznacznego upoważnienia. (…) Jako zupełnie dyskwalifikujący należy ocenić brak właściwego kierownictwa ze strony szefa BOR Mariana Janickiego nad podległymi funkcjonariuszami przejawiający się choćby w niezapewnieniu sobie dostępu do najistotniejszych informacji, co eliminowało go z podejmowania decyzji w zakresie realizacji podstawowych zadań BOR. ”GW” przypomina o wewnętrznym zarządzeniu Janickiego z 2009 r., w którym zastrzegł, że "osobiście" będzie nadzorował czynności związane z ochroną prezydenta i premiera. Według śledczych "zupełnie zignorował swoje obowiązki". Prokurator Józef Gacek wylicza listę zarzutów, jakie można postawić BOR:

- bezpodstawne zaniżenie stopnia zagrożenia każdej z obu wizyt;

- nierozpoznanie lotniska Siewiernyj, („co powinno skutkować ewentualną zmianą miejsca lądowania");

- brak rozpoznania pirotechnicznego;

- nieprzeprowadzenie rekonesansu na lotnisku;

- brak informacji, jakich sił i środków użyje strona rosyjska.

- brak łączności z ochroną i osobami ochranianymi.

Janicki podczas zeznań przyznał, że nie wiedział, iż tupolew wyposażony jest w telefon satelitarny. Nie miał komórek ani do premiera, ani do prezydenta. Ochrona swoje telefony w samolocie miała wyłączone.

Prokurator Gacek zauważa, że poza jednym meldunkiem szef BOR "nie zapoznał się z żadnym dokumentem" związanym z ochroną obu wizyt. Na kilku strona cytuje zeznania Janickiego. Janicki mówi, co przekazywał mu gen. Bielawny. I podsumowuje: "Nie wiem, dlaczego ja nie podjąłem działań". Wnioski prokuratury przytaczane przez „Wyborczą” są druzgocące:

Nie chciał się w jakikolwiek sposób angażować w wyjaśnienie możliwości czy jej braku lądowania samolotu specjalnego na tym lotnisku. (…) Nie interesował się przygotowaniem wizyt w sposób umożliwiający mu prawidłowe kierowanie pracą BOR. Co na to wszystko mówi Janicki? Byłem przesłuchiwany za każdym razem w trybie tajnym, więc obowiązuje mnie tajemnica. Jeśli prokurator ujawnia ich fragmenty, to łamie prawo. (…) Nie mogę odnosić się do uwag, których nie znam w całości i które nie są skierowane do mnie. Ocena tych uwag i mojej pracy należy do moich przełożonych. Zapewniam, że wszystkie czynności były wykonywane zgodnie z obowiązującymi procedurami. Zarzut, że moi zastępcy nie mieli prawa wykonywać swoich obowiązków uważam za absurdalny. Oskarżenia BOR to hańba. Przypominam, że BOR poniósł w tej katastrofie największą ofiarę w swojej historii. Zginęło dziewięcioro funkcjonariuszy. Do końca byli przy prezydencie. Od wojny nie było formacji, która poniosłaby tak wielkie straty. Szef BOR próbuje wzruszyć opinię publiczną. A powinien zrobić tylko jedno – podać się do dymisji. I to już dawno, tuz po katastrofie, najpóźniej w pierwszych tygodniach od tragedii, kiedy na światło dzienne wyszły pierwsze zaniedbania BOR. Zespół wPolityce.pl

Człowiek Putina chce przejąć polską kolej Szef państwowych Kolei Rosyjskich Władimir Jakunin, były sowiecki dyplomata i według rosyjskich mediów oficer KGB, powiedział wczoraj we Włoszech, że Rosja jest zainteresowana prywatyzacją polskich kolei. Jak podaje portal elektrovesti.net, chodzi o PKP Cargo - publicznego operatora kolejowych przewozów towarowych. O chęci przejęcia PKP Cargo Jakunin mówił już pod koniec maja 2012 r. w Soczi. - Nasza współpraca z PKP Cargo na różnych płaszczyznach trwa już od dłuższego czasu. Złożyliśmy polskiemu rządowi swoją propozycję w ramach prywatyzacji PKP Cargo. Jest dla nas bardzo ważne, by istnieć na środkowoeuropejskim rynku przewozów towarowych – twierdził Jakunin (cytat za stroną kurierkolejowy.eu). Władimir Jakunin, szef Kolei Rosyjskich, to jeden z najbliższych współpracowników Władimira Putina. Od 1985 do 1991 r. był sowieckim dyplomatą. Jak podał w grudniu 2002 r. tygodnik "Kommiersant-Włast" - Jakunin pracował wówczas jako oficer KGB. W 1996 r. był wraz z Putinem jednym z siedmiu współzałożycieli spółdzielni "Jezioro", budującej luksusowe wille w okolicach Sankt Petersburga. A dziś "Gazeta Polska Codziennie" informuje, że decyzją Komisji Europejskiej Linia Hutnicza Szerokotorowa (LHS) stanie się dostępna dla rosyjskich monopolistów. Okazuje się bowiem, że tylko Rosjanie mają największe zaplecze dla obsługi szerokotorowej infrastruktury. Linia Hutnicza Szerokotorowa, dawniej Linia Hutniczo-Siarkowa, powstała w drugiej połowie lat 70. Łączy Sławków w województwie śląskim z granicą ukraińsko-polską. To jedyna w naszym kraju linia kolejowa, której rozstaw torów wynosi 1521 mm, podobnie jak na Ukrainie, Białorusi czy w Rosji. Dzięki LHS pociągi towarowe mogą dojechać ze Śląska na Zagłębie Donieckie bez potrzeby przeładunku na granicy. Od końca lat 90. linią zarządza spółka PKP LHS z Zamościa. Ta sama firma ma też monopol na przewozy po trasie. To jedna z nielicznych spółek kolejowych, która przynosi zyski. Do budżetu państwa dzięki PKP LHS wpływa kilkadziesiąt milionów złotych rocznie. W rekordowym 2010 r. spółka przewiozła łącznie 8,5 mln ton towarów. Jej dochód wyniósł aż 300 mln zł. Teraz sytuacja może się zmienić na niekorzyść. Wszystko z powodu Pakietu Kolejowego Unii Europejskiej. Zakłada on poddanie LHS takim samym wymogom jak inne spółki kolejowe w Europie. Oznaczałoby to, że na linii pojawiliby się inni przewoźnicy.
- Jest oczywiste, że na takiej decyzji zyskają przewoźnicy z Rosji. To oni mają pełną infrastrukturę szerokotorową - mówi zastrzegający anonimowość urzędnik Ministerstwa Transportu. - Działanie Komisji Europejskiej nie jest rozsądne - mówi „Codziennej” Jerzy Polaczek, były minister transportu. - Rzeczywiście z prawa europejskiego wynika, że na normalnych torach kolejowych jeździć mogą różni przewoźnicy. Jednak tory szerokie powinny być z tego prawa wyłączone. Z prostej przyczyny. Konkurencją dla PKP LHS będą monopoliści z Ukrainy i Rosji. Unia więc de facto zgodzi się na wejście rosyjskich monopolistów na rynki wspólnoty - dodaje były minister.

Grzegorz Wierzchołowski, Przemysław Harczuk

Rząd z licencją na kłamstwo. “Władza jest w ciągłym amoku, działa w sytuacji permanentnego zagrożenia” Rząd Donalda Tuska od chwili katastrofy smoleńskiej realizuje konsekwentnie politykę kłamstwa. Premier i jego ministrowie mają jasny cel: zrzucić z siebie odpowiedzialność za przyczynienie się do tragedii z 10 kwietnia. Do tego niezbędne jest kłamstwo. I z tego narzędzia rząd skutecznie i często korzysta. Korzysta, również dlatego, że ma licencję na jawne mówienie nieprawdy. Umorzenie cywilnego wątku smoleńskiego śledztwa pokazuje to doskonale. Jak wynika z zeznań i ustaleń publikowanych przez media, premier i rząd wielokrotnie złamali prawo przed wylotem polskiej delegacji do Katynia. Szef rządu dopuścił się również kłamstwa, kłamliwie zeznał przed prokuratorem. Tusk ma dziś jednak przyzwolenie na kłamstwo. Właściwie daje mu je literalnie kodeks postępowania karnego. Z artykułu 74 K.p.k wynika, że oskarżony może składać fałszywe zeznania, jeśli prawda mogłaby jego narażać na kolejne oskarżenia. Ten mechanizm działa w przypadku odpowiedzialności rządu ws. katastrofy smoleńskiej. Rząd nie jest dziś oskarżony formalnie przez śledczych, z racji decyzji politycznych. Jednak mimo tego znajduje się pod oskarżeniem publicznym, więc zachodzi tu zjawisko opisane w k.p.k. Rządzący muszą brnąć w kłamstwo inaczej będą sami siebie pogrążać. Takie kłamstwo, opisane przez kodeks p.k., jest bezkarne. Ta sytuacja podważa zdolność rządzących do sprawowania jakichkolwiek ważnych funkcji. Rząd, który może i - z racji podjętych przez niego decyzji - musi kłamać, traci resztki wiarygodności. Należy dziś zadać więc pytanie, jak daleko sięga sieć kłamstwa? Dotykając jakich spraw rząd chroni swój interes? Wreszcie, kto może skutecznie naciskać na rządzących, szantażując ich prawdą, gdy trzeba? Odpowiedzi na te pytania leżą dziś u podstaw dyskusji o polskim bezpieczeństwie narodowym. Sprawa katastrofy smoleńskiej jest bardzo rozległym tematem. Wydaje się więc, że sieć powiązań, a co za tym idzie obszar, którego osłona wymaga kłamstwa, jest ogromny. Rząd w każdej odnodze ma natomiast przyzwolenie na kłamstwo! Nie ma więc najmniejszego prawa rządzić Polską. Trwanie członków polskiego rządu na stanowiskach, oznacza wręcz poważne zagrożenie dla obywateli. Ludzie raz uwikłani w przestępstwo czy inny kompromitujący fakt, który należy ukryć, przestają kierować się rozumem, etyką czy logiką. Kierują się strachem i jak szantażowany człowiek w desperacji są w stanie oddać każdą rzecz, byle mieć spokój. Polski rząd też tak działa. Oddaje jednak nie swoje pieniądze tylko naszą Polskę.
Mechanizm uległości może dziś uruchomić każdy kraj, który zna prawdę o katastrofie smoleńskiej. Wydaje się wielce prawdopodobne, że takich państw jest przynajmniej kilka. Co oczywiste, narzędzia do sterowania polskimi władzami ma Rosja, która dysponuje najlepszymi możliwościami, również dzięki rozbudowanej rosyjskiej agenturze w Polsce. Kilka nagłośnionych decyzji, klika patologii, których świadomy był rząd, kilka faktów z rozmów nieoficjalnych i ekipy Tuska nie ma. Pozycja Kremla w polskiej polityce wzrasta każdego dnia, dzięki strategii PO. I Tusk o tym wie. Wydaje się jednak wielce prawdopodobne, że najważniejsze kraje NATO również wiedzą, co działo się w Smoleńsku. To z kolej powoduje, że stosowne mechanizmy nacisku na Polskę mogą znajdować się i w USA, i w Niemczech, i we Francji, czy Izraelu. Bardzo wątpliwe, żeby te kraje, o dużym potencjale wywiadowczym i najnowszych technologiach wojskowych, nie ustaliły przebiegu katastrofy smoleńskiej. Powinny to zrobić, choćby dla własnej wiedzy, która pozwala podejmować świadomą grę w polityce globalnej. Kraje te również mogą mieć więc możliwość realizowania przy użyciu polskiego rządu swoich interesów. Polski rząd staje się marionetką na wynajem. Tusk i jego ekipa znajduje się w nieciekawej sytuacji. Jest jak w ciągłym amoku, działa w sytuacji permanentnego zagrożenia. To uniemożliwia skuteczne i racjonalne działanie. Coraz wyraźniejsze staje się, że Polska traci podmiotowość przez świadome działania władz. Ich zmiana zaczyna być kwestią nie tylko potrzeb moralno-etycznych, czy wołaniem o przyzwoitość w życiu publicznym. To kwestia polskiej racji stanu! Uwikłania rządu zagrażają Polsce i Polakom. Coraz trudniej tę opinię kwestionować.

Blog Stanisława Żaryna

Bartoszewski honorowym obywatelem Krakowa? Jego przyjaźń ze zbrodniarzem wojennym Senator Klich zgłosił kandydaturę imitatora profesora, pana Władysława Bartoszewskiego na Honorowego Obywatela Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa. W piśmie wspomniał m. in. o wieloletniej współpracy Bartoszewskiego z Muzeum w Oświęcimiu i jeszcze dłuższej z mającym siedzibę pod Wawelem „Tygodnikiem Powszechnym", „Jako polski polityk, dziennikarz, pisarz, działacz społeczny i historyk jest osobą wybitną o autorytecie moralnym wpisanym nie tylko w historię naszego miasta, lecz także Polski". O czym pan Senator Klich nie napisał? - O przyjazni pana Bartoszewskiego ze zbrodniarzem wojennym - likwidatorem Uniwersytetu Jagiellonskiego (Dr.Herbert Czaja). Kim jest Herbert Czaja? Protektorem Bartoszewskiego?

"Pani Steinbach twierdzi, że jej ojciec nie przyczynił się do stworzenia reżimu nazistowskiego, wręcz przeciwnie, musiał “przecierpieć reżim Hitlera”. O jego przeżyciach z tym związanych nic bliższego jednak nie wiadomo. Nie mogąc podać przykładu na cierpienia ojca w czasie “reżimu Hitlera” czy też jego sprzeciwu wobec niego, pani Steinbach nie omieszkała uczynić tego w przypadku Herberta Czai, jej poprzednika na stanowisku przewodniczącego Związku Wypędzonych. Steinbach twierdzi: “Kiedy Hitler zaatakował Polskę, wymagano od Herberta Czai, żeby wstąpił do NSDAP, jednak on się sprzeciwił”. Redakcja “Gazety Wyborczej” dodała od siebie (być może za wpisem w niemieckim wydaniu Wikipedii): “W 1939 r. przez dwa tygodnie [Czaja] był asystentem [na Uniwersytecie Jagiellońskim], został jednak wyrzucony, bo nie wstąpił do NSDAP”. Czyli mamy do czynienia nie tylko z przeciwnikiem nazizmu, lecz i jego ofiarą!
Jak się to ma do faktów? Herbert Czaja urodził się 5 listopada 1914 r. w Skoczowie na Górnym Śląsku. W latach 1925 – 1933 uczęszczał do niemieckiego gimnazjum w Bielsku. W latach 1933 – 1937 studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, a od marca 1937 do czerwca 1938 r. w Wiedniu. Od września 1938 do czerwca 1939 roku był nauczycielem w państwowym gimnazjum w Mielcu. W maju 1939 r. obronił doktorat na UJ, a w lipcu został tam asystentem, którym był do września 1939 roku, czyli do napaści Niemiec na Polskę oraz do zamknięcia UJ przez niemieckich (“nazistowskich”) okupantów. Rzekoma odmowa wstąpienia do NSDAP nie mogła być w żadnym przypadku przyczyną utraty stanowiska asystenta na UJ, ponieważ w tym okresie NSDAP nie istniała na terenie Krakowa. Struktury NSDAP na terenie Generalnego Gubernatorstwa (GG) zaczęły powstawać dopiero na przełomie lat 1939/1940. Czaja przestał być asystentem, ponieważ “nazistowscy okupanci” zamknęli UJ, podobnie jak i wszystkie inne polskie uniwersytety i szkoły średnie. Był to element niemieckiej polityki okupacyjnej wobec Polaków. Słowiańscy podludzie mieli uczyć się czytać proste teksty i liczyć do 100, a uniwersytety i szkoły średnie nie były dla nich przewidziane, dlatego zostały zlikwidowane, zresztą wraz ze znaczną częścią ich personelu dydaktycznego.Było to niewątpliwie przestępstwo wojenne zarówno w świetle ówczesnego, jak i dzisiejszego prawa międzynarodowego. Herbert Czaja brał w nim czynny udział, co wynika z niemieckich dokumentów z tamtego okresu.
Otóż według danych z 15 czerwca 1944 r. Czaja był od stycznia do czerwca 1940 roku zatrudniony w zarządzie powierniczym Uniwersytetu Jagiellońskiego (prace kontraktowe), w oryginale: “Treuhandverwaltung der Universität Krakau (Kontraktarbeiten)”. Czyli ni mniej, ni więcej pomagał “nazistowskim okupantom” w likwidacji UJ. Miał przecież rozległą wiedzę o UJ i jego kadrze nauczającej, którą nabył jako student i później asystent tej uczelni. I tą wiedzą przysłużył się “nazistowskim okupantom”.
Sprawca, a nie ofiara Steinbach i “GW” twierdzą, że Czaja odmówił wstąpienia w szeregiNSDAP. W rzeczywistości takiej odmowy być nie mogło i jest ona zapewne wymysłem samego Czai. Był on wtedy tzw. volksdeutschem i z przyczyn formalnych nie mógł zostać członkiem NSDAP, ponieważ na terenie ówczesnego Generalnego Gubernatorstwa mogli nimi zostać tylko obywatele Rzeszy (Reichsdeutsche). Dla chętnych do wstąpienia w szeregi niemieckiej “siły przewodniej” stworzono w GG dużo później, w maju 1941 roku, przybudówkę NSDAP pod nazwą Deutsche Gemeinschaft (Wspólnota Niemiecka) i Czaja niezwłocznie został jej członkiem już w maju 1941 r. Wspólnota Niemiecka nie miała własnych struktur kierowniczych i administracyjnych, była częścią składową NSDAP. Przebieg dalszej kariery zawodowej Czai w GG także zaprzecza twierdzeniom o jego rzekomym oporze wobec “reżimu Hitlera”. Od października 1940 do marca 1941 roku był nauczycielem niemieckiego liceum (Oberschule) w Zakopanem, specjalnie założonego dla dzieci “nazistowskich okupantów” oraz dzieci volksdeutschów w GG. A od marca 1941 do maja 1942 r. był nauczycielem w niemieckim liceum w Przemyślu, którego kierownikiem (komisarycznym) został w sierpniu 1941 roku. Przebieg kariery Czai w GG nie jest świadectwem żadnego oporu wobec “reżimu Hitlera”, a czegoś wręcz przeciwnego. Tylko zaufani i ideologicznie pewni mogli nauczać i robić karierę w niemieckim liceum w GG. Członkostwo Czai w Deutsche Gemeinschaft to potwierdza. 15 maja 1942 r. Czaja został powołany do Wehrmachtu. W tym okresie w GG działała tak zwana komisja generała Unruh. Wyszukiwała ona dekowników na tyłach frontu i powoływała ich w szeregi Wehrmachtu, siejąc postrach wśród „nazistowskich okupantów” na terenie GG. Czaja walczy na froncie, zostaje ranny i odznaczony Krzyżem Żelaznym. We wrześniu 1943 r. zostaje powtórnie ranny, tym razem ciężko, i przebywa kilka miesięcy w szpitalu. Fakty te są znane od lat. Pomimo to Erika Steinbach wspólnie z „GW” powiela legendę o Herbercie Czai – przeciwniku i ofierze Hitlera. Przypadek Czai to modelowy przykład, jak ze sprawcy czyni się przeciwnika, a nawet ofiarę „reżimu Hitlera”. Pani Steinbach trudno się dziwić. Jest ona politykiem i przewodniczącą Związku Wypędzonych, a do tego muzykiem z wykształcenia. Fakty historyczne instrumentalizuje i nagina do własnych potrzeb politycznych. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Dziwi jednak postawa „Gazety Wyborczej”, która takie działania popiera, zamiast zachować przynajmniej krytyczny dystans."

http://www.rp.pl/artykul/324302.html

Czy Imitator profesora, pan Władyslaw Bartoszewski i GW kłamią i jeżeli tak to dlaczego? Bartoszewski: "Poznałem starych działaczy Związku Wypędzonych. W 1983 r. Herbert Czaja [wieloletni szef Związku Wypędzonych pochodzący z Cieszyna] klaskał, gdy na posiedzeniu Centralnego Komitetu Niemieckich Katolików mówiłem, że Polacy rozumieją cierpienia ludzi, których wysiedlono z ich rodzinnych stron. Czaja to była postać. W 1939 r. miał zostać adiunktem na Uniwersytecie Jagiellońskim, odmówił członkostwa w NSDAP. Gdyby chciał, mógłby zostać po wojnie w Polsce. Wolał jednak wyjechać. Gdy się z nim zaprzyjaźniłem, nie słyszałem o dzisiejszych przywódcach wypędzonych. Wówczas byli pochłonięci czymś innym niż powojenne stosunki polsko-niemieckie."

http://wyborcza.pl/1,75515,6926006,Polacy_i_Niemcy__Starzy_przyjaciele_i_mlodzi_awanturnicy.html?as=2&ias=3&startsz=x

Obecnie już bez skrepowania i zażenowania pan Władysław Bartoszewski dmie w trąbkę pani Eriki Steinbach i jego przyjaciela,  nazisty, pana Doktora Herberta Czai, Gazeta Wyborcza powiela falsz tytułując go profesorem. Wszystko po Michnikowsku i po Bartoszewsku.

PS. Pan Bartoszewski powiedział sam, ze profesorem nie jest. (W Niemczech za takie oszustwo grozi kara wiezienia.).

picasaweb.google.com/miroslaw.kraszewski/Dziennik26082008S5?feat=directlink 
picasaweb.google.com/miroslaw.kraszewski/ProfesorZostalBartoszewskiemuWykreslonyPrzezNiemcow?feat=directlink.

Mirosław Kraszewski

Gaz łupkowy a nowy podział świata Ostatnie analizy Exxon wykazują, że do 2025 gaz łupkowy stanie się po ropie drugim wiodącym paliwem na świecie, zaś węgiel zejdzie na trzecie miejsce. Reindustrializacja USA  wskutek rozwoju przemysłu wydobycia gazu łupkowego to proces  niespodziewany. Wydawało się, że nastała tam nieodwracalnie epoka post-industrialna  - stagnacji, kryzysu ekononomicznego i  bezrobocia.

“Podczas pięćdziesięciu lat pracy w biznesie energetycznym, to jest największe wydarzenie” – powiedział John Deutch, chemik, który szefował CIA za prezydentury Clintona, zaś teraz jest profesorem Massachusetts Institute of Technology. Proces rozszczelnienia hydraulicznego  umożliwia wydobycie gazu z głęboko leżących łupków. Mieszanka wody, piasku i chemikaliów jest tłoczona pod ciśnieniem na kilka kilometrów w głąb ziemi i na boki. Skała się rozszczelnia i uwalnia gaz, który wędruje na powierzchnię ziemi. Stwarza to olbrzymie możliwości rozwoju dla gospodarki USA.

Dzięki wydobyciu gazu łupkowego produkt krajowy brutto może wzrosnąć od 2 do 3,3%. Dodatkowymi bonusami będzie wzrost dobrobytu, zwiększona konsumpcja i inwestycje. Amerykanie w większości optują za rozwojem przemysłu wydobycia gazu łupkowego. Jednoczesnie jednak rośnie opozycja wyznawców teorii globalnego ocieplenia. Według nich bowiem wydobycie i użytkowanie paliw kopalnych, nawet tak stosunkowo czystych jak gaz, zwiększa zagrożenie dla Ziemi. Geolodzy wiedzieli od lat, że głęboko pod ziemią w łupkach jest uwięziony gaz, jednak nie wiedzieli, jak go wydobyć. Dopiero George P.Mitchell z Teksasu odkrył, że można połączyć metodę tradycyjnego wiercenia pionowego z poziomym rozszczelnieniem skał. Po dziesięciu latach prób i błędów Mitchell sprzedał w 2002 roku swoją działkę gazową Barnett Shale w Teksasie za 3,5 miliarda dolarów. Jeżeli wierzyć ekspertom - USA posiada ponad 2.500 trylionów stóp sześciennych  gazu łupkowego, co stanowi równowartość 412.5 miliardów baryłek ropy i co oznacza, że USA już obecnie produkuje więcej gazu aniżeli Arabia Saudyjska ropy. Jedna trzecia tego wydobycia to gaz łupkowy. W 2001 roku gaz łupkowy stanowił zaledwie 2% całego wydobycia gazu w USA – obecnie zbliża się do 30%. Złoża są tak bogate, że powinny wystarczyć na 95 lat. Zresztą eksperci nie związani z rządem twierdzą, że dane te są i tak zaniżone, a gazu powinno wystarczyć na mniej więcej 300 lat. Dlaczego gaz łupkowy jest tak istotny dla rozwoju gospodarki? Podstawowa odpowiedź brzmi: bo obniża koszt ogrzewania domu. Uprzednio gaz kosztował $15 za 1000 stóp sześciennych. Obecnie $2 za 1000. Według danych rządowych rachunki za gaz w 2012 będą o 25% niższe niż w 2008. Obfitość gazu łupkowego wpływa też na niższy koszt elektryczności. Rachunki za elektryczność są obecnie o 50% niższe, niż przed paroma laty. Ostatnie analizy Exxon wykazują, że do 2025 gaz łupkowy stanie się po ropie drugim wiodącym paliwem, zaś węgiel zejdzie na trzecie miejsce. W ciągu ostatnich pięciu lat eksport gazu zwiększyl się, zaś import zmniejszył – odwracając trend z uprzedniego ćwierćwiecza. USA stały się eksporterem gazu. Gaz z USA importuje Japonia (w cenie $12 za 1000 stóp sześciennych), Chiny oraz państwa Europy, które posiadają terminale gazowe. W Luizjanie dwa terminale, które dotychczas przyjmowały importowany gaz, będą ten gaz eksportować. Koszt przestrojenia ich funkcji wynosi $6 miliardów za każdy terminal. Oznacza to również olbrzymią ilość nowych miejsc pracy. Gaz wydobywa sie już w Północnej Dakocie, Pensylwanii, Ohio, Luizjanie, Zachodniej Wirginii. W Północnej Dakocie procent bezrobocia spadł do 3% tylko dzięki rozwojowi przemysłu wydobycia gazu łupkowego. Pensylwania leży na największych złożach gazu łupkowego  Marcellus shale. Zresztą skutkiem wydobycia gazu łupkowego jest nie tylko rozwój przemysłu wydobywczego, czy obniżenie rachunków za gaz i elektryczność. Korzyści odnosi też petrochemia. Pogrążona w erze postindustrialnej USA nagle ponownie się uprzemysławia, co skutkuje zmniejszeniem bezrobocia i boomem gospodarczym. Według ekspertów do 2025 będzie to oznaczać ponad milion nowych miejsc pracy w przemyśle. Jednak to wszystko blednie wobec zysków, jakie czerpie państwo z wydobycia gazu łupkowego. W 2010 USA importowało 9.4 miliona baryłek ropy dziennie.Problemem był fakt, że większość złóż ropy znajdowało się na terenach albo wrogich USA ,albo bardzo niestabilnych politycznie. Teraz USA osiągnęły bezpieczeństwo energetyczne. Nie muszą już tak ustawiać polityki zagranicznej na Bliskim Wschodzie, aby zyskać aliantów w arabskich reżimach. Import ropy z Iranu przez cieśninę Ormuz przestał stanowić kwestię zycia lub smierci amerykańskiej gospodarki. Ustawia to też USA na znacznie silniejszej pozycji wobec Chin. Jednak dla wyznawców teorii globalnego ocieplenia, takich jak Barack Obama czy Hilary Clinton, którzy w dodatku głęboko wierzą, że to człowiek jest odpowiedzialny za to zjawisko – wizja powyższa jest przerażająca. Walczą oni o zaniechanie użycia „brudnych” paliw kopalnych i w zamian – produkcję „czystej energii”. Niechętni wydobyciu gazu łupkowego twierdzą też, że metoda jego wydobycia zatruwa środowisko, zanieczyszcza wody gruntowe. W filmie Gasland na przykład, mieszkaniec Kolorado mieszkający w pobliżu odwiertów z powodu dużej zawartości metanu, może zapalić wodę z kranu. Metan niewątpliwie uwalniany jest wskutek wierceń.

Pisze się też o kilku wygranych sprawach sądowych przeciwko firmom wydobywającym gaz w północnowschodniej Pensylwanii – za zanieczyszczenie wód gruntowych. Ci z mieszkańców, którzy wydzierżawili swój teren na odwierty i zgarniają tantiemy są pokłóceni z sąsiadami, którzy mają zanieczyszczoną wodę, a żadnych zysków. New York Times poparł frakcję przeciwną wydobyciu gazu łupkowego serią reportazy o przypuszczalnie radioaktywnej wodzie z odwiertów, która skaziła rzeki i strumienie Pensylwanii. Ostatnią i najbardziej kontrowersyjną pretensją do gazu łupkowego jest ta opublikowana przez ekologa Roberta Howartha. W jego pracy „Zwiększona emisja metanu i gazu cieplarnianego to skutek wydobycia gazu łupkowego”. Próbuje on udowodnić tezę, że „w porównaniu do węgla, gaz łupkowy uwalnia do atmosfery 20-krotnie więcej gazu cieplarnianego, zaś w ciągu 20 lat ponad drugie tyle”. Twierdzenie Howartha jakoby rozszczelnianie łupków powodowało głobalne ocieplenie sprawiło, że ekolodzy podniesli alarm. Wiele miast zabroniło wydobycia gazu łupkowego na swoich terenach. Jednak w rzeczywistości oskarżenia o zanieczyszczenie wód wskutek rozszczelnienia łupków są przesadzone. Wiele miejsc ma naturalne złoża metanu i jeśli studnie głębinowe nie są prawidłowo zbudowane i uszczelnione, albo też uległy uszkodzeniu, wówczas metan może się do nich dostać. Toteż wiele pozwów w Pensylwanii i Teksasie zostało oddalonych. Reportaże z New York Times na temat radioaktywnego skażenia wodą z odwiertów również zostały zbadane przez ekspertów, którzy uznali, że śladowe ilości radioaktywności o niczym nie świadczą. Natomiast teza Howartha o uwalnianiu do atmosfery gazów cieplarnianych wskutek rozszczelniania łupków została obalona przez naukowców, którzy udowodnili, że zamiana węgla na gaz zmniejszy efekt cieplarniany, zaś emisje metanu musiałyby być pięciokrotnie większe, aniżeli obecnie, zanim zamiana węgla na gaz stałaby się szkodliwa z punktu widzenia ocieplenia globu. Jednak ekolodzy z frakcji przeciwnej wydobyciu są nieprzejednani. Ciekawe, że jeszcze kilka lat temu wielu z nich promowało wydobycie gazu jako czystszą alternatywę wobec węgla czy ropy. Zakładano, że gaz może stanowić tymczasowy łącznik pomiędzy węglem, a energią czystą. Jednak teraz, kiedy gazu jest mnóstwo i jest tani, obawiają się oni, że epoka czystej energii nigdy nie nadejdzie. Gaz jest czystszy aniżeli węgiel czy ropa, równie albo i bardziej wydajny, ma te same zastosowania i może być eksportowany, Energia wiatrowa czy solarna jak na razie nie jest tak tania, niełatwo ją przesyłać czy eksportować. 

Tego rodzaju argumentacja sprawiła, że stan Nowy Jork zakazał wydobycia gazu łupkowego na swym terenie. Złoża gazu znajdują się na południowym krańcu stanu i firmy wydobywcze są gotowe do wydobycia. Jednak od 2007 roku stan zdecydował się nie wydać więcej ani jednej koncesji. Sąsiadujący ze stanem Nowy Jork, stan Pensylwania wydobywa gaz łupkowy na wielką skalę, jednak gubernatorzy obu stanów mają odmienny światopogląd w tej kwestii./na podstawie:Abby W. Schachter  New York Post's politics blog, Capitol Punishment/

http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=6629&Itemid=44

 Mam wrażenie, że pozyskanie gazu łupkowego jako nowego paliwa jest jedną z przyczyn nowego podziału świata, jaki się dokonuje.  USA osiągnęło bezpieczeństwo energetyczne i przestało tak dbać o poprawne stosunki z siedzącymi na ropie mocarstwami Bliskiego Wschodu. Tym samym Izrael dostał wyraźny sygnał, że ma tam wolną rękę, a lobby zydowskie już zadbało, aby ich interesy tamże wsparło zbrojne ramię USA. Rosja, której cała wątpliwa mocarstwowość polega na eksporcie gazu nagle stanęła przed wizją, gdzie swój gaz po dotychczasowej cenie może już tylko sprzedawać tym krajom, które okupuje; reszta świata albo nie jest zainteresowana rosyjskim gazem, albo chce ceny konkurencyjnej do innych ofert. Exxon i Texaco dobiły z Rosją targu i w zamian za rezygnację wydobycia gazu w Polsce otrzymały intratne propozycje wydobycia gazu w Arktyce. Sytuacja jest rozwojowa. i gdyby nie to, że siedzimy w oku cyklonu, naprawdę z dużą przyjemnością bym się temu przyglądała. Sigma


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
801
gastro nefro herold 603 801
801 900
801
800 801
OM KAC 801 1980 KUSA
FAZY DZIAŁANIA UKŁAD WTRYSKU BEZPOŚREDNIEGO HDI (SIEMENS SID 801) 1
801
09 pyt od 801 do 900, Nieruchomości, Nieruchomości - pośrednik
801 KARSTADT
801
OM KAC 801 1980 KUSA
801
801
Nokia BH 801 PL Manual
801
gastro nefro herold 603 801

więcej podobnych podstron