LAWA Kluczem do zrozumienia i interpretacji wielu procesów politycznych zachodzących w ostatnich dwóch latach, jest bez wątpienia osoba Bronisława Komorowskiego. Wydarzenia z udziałem tego polityka – począwszy od afery marszałkowej, poprzez „prawybory” w PO, aż po skutki katastrofy z 10 kwietnia – spinają ten okres niczym logiczna klamra i wyznaczają kierunek, w jakim obecnie zmierza III RP. Gdy przed dwoma laty podejmowałem temat afery marszałkowej, wskazując na udział marszałka Sejmu w kombinacji operacyjnej autorstwa ludzi Wojskowych Służb Informacyjnych, zapewne niewiele osób chciało dostrzegać realizm zagrożeń, wynikających z faktu bliskich relacji ważnego polityka ze środowiskiem infiltrowanym przez służby sowieckie i rosyjskie. Podobnie – prezydencka kandydatura Komorowskiego, powstała w niezwykłych okolicznościach - choć wzbudzała żywe reakcje, nie spotykała się z refleksją dotyczącą wpływów obcych interesów na polskie życie polityczne. Mimo, iż wiele wypowiedzi tego polityka, cała jego kariera i szereg związanych z nią, a niewyjaśnionych dotąd afer, wskazywały na szczególną rolę Komorowskiego w establishmencie III RP - zabrakło przecież konsekwentnego i wyrazistego wskazania na niebezpieczeństwa wynikające z zawłaszczania przez tego człowieka coraz szerszego obszaru władzy. Dramat politycznego zaniechania (bo dziś należy nazwać go dramatem) miał swoje podłoże w irracjonalnym lęku, jaki wielu mądrych i prawych ludzi odczuwa przed posądzeniem ich o uleganie tzw. spiskowym teoriom oraz w poddaniu się medialnej atmosferze tchórzostwa i przemilczania faktycznych zagrożeń. Równie istotny był brak rzetelnych, dogłębnych analiz, w których do rzeczywistości powstałej po roku 2007 przykładano by miarę inną, niż tylko partyjnych rozgrywek i naturalnych procesów politycznych. Efektem tej krótkowzroczności i politycznego zaniechania jest dzisiejsza, mocna pozycja namiestnika – pełniącego obowiązki prezydenta - jaką zajmuje Bronisław Komorowski. Tymczasem - wolno powiedzieć, że okres od października 2007 roku do chwili obecnej to czas, w którym polityk Platformy korzystał z dobrodziejstw specjalnej ochrony ze strony środowiska byłych WSI i zależnego od tej osłony parasola medialnego. Jednocześnie, następowało umocnienie pozycji Komorowskiego wewnątrz partii władzy oraz poszerzanie zakresu jego autonomii wobec lidera PO. Stanowisko marszałka Sejmu okazało się być optymalnym w warunkach konfliktów politycznych, służąc ograniczeniu wpływów opozycji parlamentarnej oraz najważniejszym - w sytuacji zaistniałej po 10 kwietnia br. Warto zatem spojrzeć na niektóre zjawiska i wypowiedzi poprzedzające bezpośrednio dzień tragedii, by w tym zestawieniu dostrzec szczególne związki i logikę, usprawiedliwiającą poszukiwanie klucza do „tajemnic” Bronisława Komorowskiego. Dla ludzi, którzy zdają sobie sprawę z prawdziwych mechanizmów regulujących życie w III RP i nie unikają samodzielnych analiz, może okazać się to przydatnym doświadczeniem i zachętą dla własnych poszukiwań. W dzień 1 kwietnia, kojarzony z żartami i wypowiedziami nie zawsze poważnymi, kandydat na prezydenta Andrzej Olechowski w programie „Fakty po faktach” podzielił się taką, intrygującą uwagą: „Kandydat Platformy Obywatelskiej nie ma kwalifikacji, żeby objąć urząd prezydenta państwa. Są rzeczy, których nie mogę powiedzieć, bo cały czas obowiązuje mnie tajemnica państwowa. Ale my wiemy niestety o nim rzeczy różne”. Zgodnie z konwencją tego dnia, Olechowski natychmiast z uśmiechem dodał, że dziś jest prima aprilis, a on "bardzo żartuje". Kilka dni później, 4 kwietnia w dzienniku „Polska” ukazał się ważny artykuł Michała Karnowskiego zatytułowany „Ustalono plan PO, gra toczy się o wysoką stawkę”. Autor zwracał uwagę, że obraz monolitu, jakim miałaby być Platforma Obywatelska jest fałszywy i wskazywał na istotne różnice w ocenie zadań przyszłej prezydentury, istniejące między Donaldem Tuskiem, a marszałkiem Komorowskim. Celem premiera miała być słaba prezydentura, w której urząd ten (zwłaszcza w kontekście planowanych zmian w konstytucji) byłby wykonawcą poleceń centrum rządowego, a co najwyżej jego przedstawicielem. „Miał to być tandem z bezsprzeczną dominacją premiera” – zauważał Karnowski. Wizja ta jest wyraźnie sprzeczna z ambicjami Komorowskiego, który widział w prezydencie silny i niezależny ośrodek władzy, o realnych i mocnych uprawnieniach. W tej koncepcji nie było miejsca na sprowadzenie prezydenta do roli pomocnika i reprezentanta szefa rządu. Jednocześnie, autor artykułu zwrócił uwagę na sondażowy wskaźnik spadku zaufania do premiera Tuska, przy jednoczesnym wzroście zaufania do Komorowskiego. Zdaniem Karnowskiego, choć sytuacja ta nie musiała automatycznie prowadzić do wybuchu wojny między politykami PO, to stawka gry była na tyle wysoka, że istniało realne zagrożenie dla pozycji premiera, a Komorowski mógł się pokusić o budowanie w partii własnego, niezależnego od lidera środowiska. Zwracam uwagę na ten artykuł, bo w mojej ocenie, zawierał rzadki w polskiej publicystyce ładunek prawdziwych twierdzeń, a wnioski z niego płynące są pomocne w ocenie bieżącej sytuacji. Jak trafnie zauważył Karnowski opisując postać Komorowskiego: „Jest to polityk pewny siebie, należący do PO od początku jej istnienia. Mający poczucie, że nie ma wobec Donalda Tuska żadnego długu wdzięczności. A po wygranych prawyborach nie jest także nominatem Tuska - to, że kandyduje, zawdzięcza 20 tys. członków partii, ma mocny, choć na razie wewnętrzny, mandat. To osoba, która w czasie kampanii prawyborczej ani razu nie odniosła się do Donalda Tuska. Nie zagwarantowała, że będą tworzyli tandem, nie mówiła o realizacji premierowskich planów.”Z tezami tej publikacji, warto porównać wypowiedzi samego Komorowskiego z wywiadu, jakiego w dniu 7 kwietnia udzielił stacji RMF. Tytuł – „Podległość wobec partii - tak, wobec Tuska – nie” celnie oddaje istotę tego wystąpienia. Komorowski: „Ja uważam, że w polityce wszelkie takie magiczne niby słowa o braterstwie, o przyjaźni i o miłości według mnie są nie na miejscu, bo stanowią pewien dysonans do tego, co jest treścią polityki.[...] Ale ja nigdy nie byłem podległy. Na tym podlega właśnie niezrozumienie istoty relacji między mną, a Donaldem Tuskiem. To zawsze były relacje partnerskie.”Dowiedzieliśmy się także, że zdaniem Komorowskiego, „prezydent Polski powinien, oczywiście po zbadaniu okoliczności wszystkich, być tam, gdzie się dzieją ważne wydarzenia polityczne - w tym także Moskwa [...]nawet jeżeli jest to Moskwa i jeżeli jest to 9. maja, bo to jest trudny problem zaznaczenia polskiej obecności w obozie zwycięzców nad hitleryzmem w 45 roku. Warta odnotowania jest odpowiedź Komorowskiego na pytanie dotyczące gen. Jaruzelskiego i jego zaproszenia do Moskwy: „ czy go wieźć rządowym samolotem na te uroczystości?” Bronisław Komorowski: „Ja bym w ogóle unikał tego rodzaju sformułowań: "wieźć rządowym samolotem". Oczywistą rzeczą jest to, że jeżeli są zaproszeni polscy kombatanci przez stronę rosyjską, a jeżeli jednym z nich jest były prezydent, no to się go w sposób szczególny szanuje i nie robi się z tego sprawy publicznej. Ja uważam, że w interesie nas wszystkich leży to, aby nie rozdrapywać tego problemu”. Tego samego dnia, 7 kwietnia Bronisław Komorowski w wywiadzie dla TVN24 zawarł pełne uzasadnienie sformułowania o „interesie nas wszystkich”. Oceniając uroczystości w Katyniu z udziałem premiera Putina, marszałek Sejmu zauważył, że – „Jesteśmy bliżej pojednania na czym Polsce zawsze zależało”. I dodał: „Putin zmienia punkt widzenia. Wcześniej akcentował dumę rosyjską, a dzisiaj wyraźnie chce ustawić naród i siebie samego jako spadkobierców dramatu, zbrodni dokonywanych na Rosjanach.” Zdaniem Komorowskiego – „Nadzieja jest w Rosji” , ponieważ „poza samym faktem, że Putin chciał tam przyjechać, co zobaczyli widzowie rosyjscy, "padły słowa, które są nadzieją". Rozwinięcie tej myśli, można znaleźć dzień później w wywiadzie Komorowskiego dla TOK FM, w którym padły następujące słowa: „W Rosji dojrzewa przekonanie, w Polsce też, że nie ma współpracy Rosja-UE bez pojednania polsko-rosyjskiego. Mamy za sobą atrakcyjność UE jako całości. Putin przecież nie z sentymentu przyjechał do Katynia. On dostrzegł w tym interes rosyjski. Rosja robi to po to, bo chce bliższej współpracy ze światem zachodnim. Nam też powinno na tym zależeć. Ale nie powinno się z tego robić euforii, bo oprócz polityki symboli jest też realna polityka rosyjska”.
Na dzień przed katastrofą prezydenckiego samolotu, 9 kwietnia media zamieściły wyniki sondażu TNS OBOP, sporządzonego dla TVP. Wynikało z nich, że w I turze wyborów prezydenckich Bronisław Komorowski pokonałby Lecha Kaczyńskiego przewagą 13 procent głosów. Różnica między Komorowskim i Kaczyńskim była jednak znacznie mniejsza niż przed dwoma miesiącami - w tym czasie marszałek Sejmu stracił 9 procent poparcia, a Lech Kaczyński zyskał 7 procent. Na Komorowskiego chciało głosować 33 procent respondentów, na Kaczyńskiego 20 procent. Artykuły dotyczące tego sondażu tytułowano: „Komorowski wciąż prowadzi, choć traci”, „Kaczyński odrabia straty do Komorowskiego”. Klucz, jaki można zastosować do cytowanych powyżej wypowiedzi i realnych sytuacji, nie jest łatwy. Nie mam też żadnych wątpliwości, że nie zostanie użyty w przekazie publicznym III RP. Trzeba go jednak wskazać – jako logiczną podstawę analizy obecnej sytuacji, przydatną w kontekście całej wiedzy, jaką mamy o osobie Bronisława Komorowskiego oraz zdarzeń, jakich byliśmy świadkami w ostatnich dwóch latach, ale także z uwagi na politykę władz rosyjskich wobec Polski i zachowania rządu Donalda Tuska oraz rządów państw Unii Europejskiej wobec Rosji. Klucz ten zawarty jest w słowach Anatolija Golicyna, zapisanych na str. 517 jego książki „Nowe kłamstwa w miejsce starych. Komunistyczna strategia podstępu”. Na pewien kontekst tych słów, (choć nie cytując ich brzmienia) w odniesieniu do tragedii z 10 kwietnia zwracał już uwagę Jeff Nyquist – politolog i publicysta amerykański. Ponieważ analizom Golicyna i wiedzy, jaką ten autor posiadał na temat funkcjonowania systemu sowieckiego nie sposób odmówić żelaznej logiki i wiarygodności, warto je przytoczyć i potraktować poważnie. W rozdziale poświęconym analizie zamachu na Jana Pawła II, Golicyn wskazuje przypadki, w których „według wiedzy i rozumowania autora, rząd sowiecki i KGB uciekłyby się do politycznego zabójstwa zachodniego przywódcy”. Golicyn wymienia i uzasadnia tylko trzy takie sytuacje:
1. Jeśli zachodni przywódca, który jest zwerbowanym agentem sowieckim jest zagrożony na stanowisku przez politycznego rywala.
2. Jeśli zachodni przywódca stałby się poważną przeszkodą dla strategii komunistycznej i strategicznego programu dezinformacji.
3. Jeśli zabicie przywódcy daje możliwość na przejęcie jego pozycji przez agenta kontrolowanego przez Sowietów.
W zakresie pierwszego przypadku, Golicyn wskazuje na „sprawozdanie Żenichowa”, byłego rezydenta KGB w Finlandii. Przedstawił on historię prowadzonego przez siebie agenta, który pełnił wysokie stanowisko państwowe i w pewnym okresie był w kampanii wyborczej zagrożony przez konkurenta, antykomunistycznego socjaldemokratę. Wkrótce więc ten konkurent został otruty przez zaufanego agenta KGB. W drugim – zwraca uwagę, że „zachodni przywódca, który jest zaangażowany we wzmacnianie skutecznej kontr-strategii przeciwko komunistom, powinien unikać wizyt w krajach komunistycznych, czy brać udział w jakichkolwiek spotkaniach na szczycie z ich przywódcami”. Trzeci przypadek, Golicyn uzasadnia informacją uzyskaną od Lewinowa, doradcy KGB w Czechosłowacji, który zamordowanie przez służby sowieckie prezydenta Benesza tłumaczył zamiarem obsadzenia stanowiska prezydenckiego przez przywódcę komunistów Gottwalda. Nie istnieją oczywiście żadne twarde dowody, pozwalające w sposób zdecydowany łączyć osobę Komorowskiego (czy jakiegokolwiek innego polityka) ze słowami Golicyna i wskazanymi przezeń przypadkami. Byłoby też absurdem oczekiwanie, że dowody takie zostaną ujawnione przez służby. Z drugiej strony – nie istnieją żadne przesłanki, by w obecnej sytuacji, imię „poprawności” lub źle pojmowanej „jakości debaty publicznej” unikać stawiania choćby najtrudniejszych pytań. Z całą pewnością, pytań takich nie zastąpią nierozumne dywagacje pod tytułem „Coś jest nie tak z tym Komorowskim”, lub tchórzliwe brednie dziennikarskich wyrobników. Dziś, gdy dezinformacja i manipulacja zdominowały przekaz medialny, a wartość wiadomości pochodzących głównie ze źródeł rosyjskich uniemożliwia rzetelną analizę przyczyn katastrofy – trzeba z wielką ostrożnością podchodzić do wielu publikacji i intencji ich autorów. Nie tylko z powodu niebezpieczeństwa obarczenia błędem, ale głównie z uwagi na skutki dezinformacji – tej najgroźniejszej broni, jaką po mistrzowsku posługuje się władza rosyjska. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by w zgodzie z faktami i logiką podjąć analizę sytuacji w oparciu o już dostępną wiedzę na temat kandydata Komorowskiego. Jednocześnie trzeba twardo domagać się ujawnienia wszystkich innych informacji o tym człowieku – również tych, okrytych dotąd zasłoną „tajemnicy państwowej”. Jeśli dziś – po tragedii z 10 kwietnia nie zostaną one ujawnione Polakom, a ważne kwestie zawisną w pustce, trzeba dosadnie pytać: jakiego państwa III RP chroni tajemnice i co stoi na przeszkodzie, by wobec zagrożeń z jakimi mamy do czynienia, obywatele polscy nie mogli uzyskać pełnej wiedzy na temat postaci aspirującej do godności prezydenta? To dziś jedno z podstawowych pytań. Jeśli nie uzyskamy na nie odpowiedzi - próżno dywagować o wolnej, niepodległej Polsce. Ścios
Przejąć IPN “Prezydent Lech Kaczyński od 10 kwietnia nie żyje. Powoływanie się na jego wolę przez jakąkolwiek grupę wybrańców jest nieprzyzwoitością”. Czytam w “Gazecie Wyborczej” i oczom nie wierzę. Czyżby autor felietonu Paweł Wroński nie wytrzymał wreszcie i zdobył się na tak fundamentalną rozprawę z przedsięwzięciami swojej gazety? I wydrukowali mu to? Przecież tydzień temu na jej łamach korowód “autorytetów” wszelkiego autoramentu od artystów po polityków dowodził, jak bardzo Lechowi Kaczyńskiemu będzie na Wawelu niewygodnie, jak bardzo mijałoby się to z jego wolą i jak bardzo sam by przeciw temu protestował. Wspomniani autorzy występowali w imieniu Lecha Kaczyńskiego, przeciw niecnym knowaniom jego brata, który zmusił kardynała Dziwisza do podjęcia decyzji o pochowaniu pary prezydenckiej w katedrze wawelskiej. Nie pierwszy to raz. Podobni im na tych samych łamach występowali w imieniu nieżyjącego Jana Pawła II, nawołując do hurtowego odpuszczenia niewyznanych grzechów w myśl głównego przykazania ich nowej ewangelii, które brzmi: idź i grzesz nadal, wszystko i tak będzie ci odpuszczone. Zaraz jednak sprawa się wyjaśniła. Nie chodzi o niezwykły przypływ nonkonformizmu Wrońskiego. Wręcz przeciwnie. Wspomnianymi uzurpacjami autor “Wyborczej” się nie zajmuje, natomiast potępia naukowców apelujących do marszałka Komorowskiego o niepodpisywanie ustawy o IPN, przeciw której był prezydent Kaczyński. Zostawmy Wrońskiego – przecież nie poświęcałbym mu felietonu – i jego argument, że w samolocie zginął również zwolennik ustawy Adam Rybicki, jakby cokolwiek miało to do rzeczy. Uzasadnienie naukowców jest oczywiste. Jeśli tragiczny wypadek oddał całą władzę w ręce partii rządzącej, to demokratyczna przyzwoitość, a nie litera prawa, która wszystkiego nie może ująć, nakazywałaby umiar. Wybory prezydenckie za dwa miesiące. Jeśli Komorowski zostanie prezydentem, może podpisać ustawę bez zmrużenia oka. Widać jednak, że ci, którzy z IPN cały czas walczyli, uznają, że każda okazja jest dobra, aby spacyfikować tę instytucję. Bardzo się muszą bać. Bronisław Wildstein
List Otwarty gen. Sławomira Petelickiego do premiera Donalda Tuska List wysłany przez gen. Sławomira Petelickiego do premiera Donalda Tuska w związku z katastrofą Tu-154M w Smoleńsku. Warszawa 19 kwietnia 2010 LIST OTWARTY DO PREMIERA DONALDA TUSKA Panie Premierze! Zakończyła się Żałoba Narodowa po największej Tragedii w historii powojennej Polski. W wyniku karygodnych zaniedbań, niekompetencji i arogancji staliśmy się jedynym na świecie krajem, który w jednym momencie stracił całe Dowództwo Wojska, ze Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych Prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej na czele. Apeluję do Pana o podjęcie radykalnych kroków mających na celu ratowanie Polskich Sił Zbrojnych i systemu antykryzysowego Państwa. W trybie pilnym należy:
1. Rozwiązać Wojskową Prokuraturę i powierzyć prowadzone przez nią sprawy Prokuraturze Cywilnej. Będzie to zgodne z wcześniejszymi wnioskami Prawa i Sprawiedliwości popartymi przez Platformę Obywatelską, których orędownikami byli między innymi Świętej Pamięci Poseł Zbigniew Wassermann i Generał Franciszek Gągor.
2. Ustanowić pełnomocnika Rządu d/s ratowania naszych Sił Zbrojnych i powołać na to stanowisko generała dywizji Waldemara Skrzypczaka (byłego dowódcę Wojsk Lądowych, który miał odwagę głośno mówić o zaniedbaniach w MON), cieszącego się ogromnym autorytetem w Wojsku Polskim.
3. Odwołać Ministra Obrony Narodowej i do czasu wybrania Prezydenta powierzyć kierowanie Resortem przewodniczącemu Komisji Obrony Senatu Maciejowi Grubskiemu z Platformy Obywatelskiej, który broniąc żołnierzy z Nangar Khel wykazał się zaangażowaniem i dobrą znajomością problematyki wojskowej. Ministerstwem Obrony może skutecznie kierować tylko osoba nie związana z panującymi tam od lat „betonowymi układami”.
4. Przywrócić na stanowisko Szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego doktora Przemysława Gułę.
Ponad rok temu w obecności byłego wiceprezesa Narodowego Banku Polskiego, profesora Krzysztofa Rybińskiego, przekazałem ministrowi Michałowi Boniemu notatkę na temat karygodnych zaniedbań w Ministerstwie Obrony Narodowej. Zdecydowałem się na to, gdyż Bogdan Klich wysłuchiwał moich rad popartych ekspertyzami specjalistów polskich i amerykańskich, a następnie postępował wbrew logice! Wszyscy Polacy widzieli tragiczną katastrofę wojskowego samo-lotu CASA C-295M, w której zginęło dwudziestu znakomitych lotników. Tłumaczyłem Ministrowi Klichowi, dlaczego tak się stało, prezentując mu procedury NATO. Minister zapewniał, że wyciągnie z tego wnioski. Nie wyciągnął! Nastąpiła katastrofa wojskowego samolotu BRYZA, w której zginęła cała załoga. Była jeszcze katastrofa wojskowego śmigłowca Mi-24. Pytałem publicznie B. Klicha, ilu jeszcze dzielnych żołnierzy musi zginąć, żeby zaczął konieczne reformy w Wojsku? W sierpniu 2009 roku bohaterską śmiercią zginał kapitan Daniel Ambroziński, którego patrol w Afganistanie Talibowie ostrzeliwali przez sześć godzin, a nasze Lotnictwo nie mogło tam dole-cieć, bo miało za słabe silniki (MI24). Co więcej, jak już doleciało – było nieuzbrojone (Mi-17). Minister Klich zapewniał wtedy publicznie, że w trybie nadzwyczajnym dostarczy do Afganistanu odpowiedni sprzęt. Nie zrealizował tych obietnic, za to wodował uroczyście kadłub Korwety Gawron (który kosztował ponad miliard sto milionów złotych), komunikując zdumionym uczestnikom uroczystości, że na tym kończy się program budowy tak potrzebnego Marynarce Wojennej okrętu, gdyż nie ma środków na jego dokończenie. W ubiegłym roku Bogdan Klich mówił, że robi coś, co nikomu dotąd się nie udało – leasinguje od LOT-u nowoczesne samoloty dla VIP, w miejsce awaryjnego sprzętu z poprzedniej epoki. Teraz twierdzi, że to się nie udało, bo przeszkadzali posłowie. Gdy Bogdan Klich leciał dwukrotnie do Afganistanu, w niepotrzebną PR-owską podróż, wyleasingował dla siebie Boeinga Rumuńskich Linii Lotniczych za 150 tys. zł. Dodać należy, że za boeingiem leciał wojskowy samolot CASA, który dla Ministra Klicha była za mało wygodny. Dlaczego Minister Obrony Narodowej nie zdecydował się na leasing nowoczesnego samolotu dla tak ważnej delegacji państwowej, do składu której zatwierdził podsekretarza stanu w MON, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i dowódców wszystkich rodzajów wojsk. Jak można było umieścić kluczowe dla bezpieczeństwa Państwa osoby w jednym samolocie z poprzedniej epoki i wysłać ten samolot w czasie mgły na polowe lotnisko, bez wyznaczenia z góry zapasowego wariantu lądowania i scenariusza pozwalającego na przesuniecie terminu uroczystości. Tłumaczyłem B. Klichowi kilkakrotnie, co to jest nowoczesne zarządzanie ryzykiem, którego od 1990 roku uczyli nas Amerykanie. Przekonywałem, że nowoczesne samoloty pasażerskie są niezbędne nie tylko do przewozu VIP, ale dla ratowania Obywateli Polskich, gdy znajdą się na zagrożonych terenach. Teraz Minister Obrony twierdzi, że nie było pieniędzy na te samoloty, a jednocześnie wydawał dużo więcej na sprzęt, który okazał się nieprzydatny, że wspomnę tylko bezzałogowe Orbitery za 110 mln USD. W maju 2009 roku Sejm RP powołał podkomisję do zbadania zaniedbań w Lotnictwie Wojskowym RP. Jej ekspert, znakomity pilot Major Arkadiusz Szczęsny napisał: „ Świadome narażanie przez MON naszych Żołnierzy na niebezpieczeństwo utraty życia jest niedopuszczalnym łamaniem prawa”! Gdy Major Szczęsny poprosił podkomisję o przekazanie sprawy Prokuraturze, został odwołany z funkcji eksperta. Jeden z najdzielniejszych komandosów GROMU, ranny w walce z terrorystami i odznaczony Krzyżem Zasługi za dzielność, napisał do mnie po katastrofie: „Czymże jest narażenie bezpieczeństwa Państwa, jak nie sabotażem. A kto tego nie rozumie, popełnia grzech zdrady!”. Reakcja Ministra Obrony Narodowej na tragiczną katastrofę, polegająca na chwaleniu się wzorowymi procedurami w Wojsku, którymi może on się podzielić z innymi resortami, wywołała zapytania ze strony moich wojskowych kolegów ze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, którzy nie zrozumieli o co ministrowi chodzi. Mijają się z prawdą zapewnienia, że w Wojsku jest wszystko w porządku bo zastępcy płynnie przejęli dowodzenie. Podobnie jest w Centrum Antykryzysowym Rządu. W nawale obowiązków mógł Pan nie zauważyć, że po odwołaniu doktora Przemysława Guły ze stanowiska Szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego, na znak protestu odeszło dziesięciu najlepszych specjalistów od zarządzania Państwem w sytuacjach nadzwyczajnych. Jestem Panu bardzo wdzięczny, za uratowanie Narodowej Jednostki Operacji Specjalnych GROM, która przez trzy miesiące pozostawała bez dowódcy i miała być „wdeptana w ziemię” przez „MON-owski beton”. Proszę, aby postąpił Pan podobnie w obecnej tragicznej sytuacji Lotnictwa Wojskowego, Marynarki Wojennej i Wojsk Lądowych. Sugerowane na początku listu rozwiązania inicjujące niezbędne reformy konsultowałem z wybitnymi polskimi i amerykańskimi specjalistami od zarządzania ryzykiem i ochrony infrastruktury krytycznej Państwa. Jestem Naszą Tragedią tak przybity, że mimo licznych zaproszeń, nie będę na razie występował w mediach. Życzę, żeby nie zmarnował Pan Premier szansy zbudowania na wzór GROMU nowoczesnego Polskiego Wojska i systemu antykryzysowego Naszego Kraju.
Czołem, generał Sławomir Petelicki
A ŻYCIE TOCZY SIĘ DALEJ... MIĘDZY KATYNIEM A NORD STREAMEM Miniony tydzień jednym upłynął na autentycznej żałobie, innym na jej udawaniu, jeszcze innym na wzajemnym się obrażaniu, a niektórym na snuciu różnych teorii spiskowych i knuciu jak nie dać o sobie zapomnieć... Skoro już wszyscy się wypowiedzieli, za co należy szanować Pana Prezydenta a za co nie, dlaczego powinien spocząć na Wawelu albo nie powinien, i nawet jeden z moich ulubionych anonimowych blogerów (Zezorro) napisał o awiacji, nawigacji, zasadach aerodynamiki i fonografii (http://zezorro.blogspot.com/search?updated-max=2010-04-14T00%3A26%3A00%2B02%3A00&max-results=3; http://zezorro.blogspot.com/2010/04/ctrlaltdeletepl.html), czas się zająć gospodarką. Katastrofa w Smoleńsku największe reperkusje może mieć dla… PKN Orlen i PGNiG. ORLEN musi sprzedać Możejki Rosjanom. Nikt inny ich bowiem nie kupi. A ORLEN z Możejkami u szyi będzie się coraz bardziej finansowo pogrążał. PGNiG albo będzie miał gaz, albo nie będzie go miał. Jakby miał go nie mieć, to jego plany inwestowania w elektrownie gazowe, tracą sens. Ale jeśli to Rosjanie zorganizowali zamach na Pana Prezydenta Kaczyńskiego (jak sugerują niektórzy), to jak robić z nimi jakieś interesy? Co prawda nie w sobotę 10 kwietnia, tylko w piątek 9 kwietnia wieczorem, Igor Janke opublikował felieton „Między Katyniem a Nord Streamem”. Ale tytuł ten bił po oczach do niedzielnego wieczora: (http://blog.rp.pl/janke/2010/04/09/miedzy-katyniem-a-nord-streamem/) Z kolei Pan Redaktor Piotr Gociek już w sobotę wieczorem znalazł mgłę, która go prześladowała od rana. Znalazł ją wierszu Zbigniewa Herberta: „Szczęśliwy święty Jerzy z rycerskiego siodła mógł dokładnie ocenić siłę i ruchy smoka (…) Pan Cogito jest w gorszym położeniu przez mgłę widać tylko migotanie nicości (…) dowodem istnienia potwora są jego ofiary” Kiedy Pan Redaktor kupował w sobotni poranek „Rzeczpospolitą” z jej okładki uśmiechał się do niego jeden z nadzorców potwora. „Składał podpis na wielkiej stalowej konstrukcji, która udusi jego kraj.” (http://blog.rp.pl/gociek/2010/04/11/katyn-mgla-i-brzuch-potwora/) Moim zdaniem nie ma problemu - skoro nie chcemy ruskiego gazu możemy go nie kupować. Gazu ze źródeł krajowych wystarczy dla indywidualnych odbiorców. A skoro rachunek ekonomiczny jest mniej ważny, niż polityka, to przecież możemy pozamykać zakłady azotowe produkujące nawozy z ruskiego gazu i po kłopocie. To prawda, co mówił kilka lat temu jeden z architektów polityki bezpieczeństwa energetycznego, że „najdroższy jest gaz, którego nie ma”. Ale jak gaz jest, tylko że za drogi, żeby zrobić z niego nawozy, które da się sprzedać, to efekt dla producenta nawozów będzie dokładnie taki sam jakby gazu w ogóle nie było! Pojawiły się głosy, że w cieniu smoleńskiej katastrofy rząd sprzedaje, a właściwie rozdaje za pół darmo koncesje na wydobycie gazu z łupków (http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/04/20/uwaga-na-gaz/), zasoby którego czynią z nas światowe mocarstwo energetyczne i nie tylko uniezależniają od Rosji, ale wręcz skazują Gazprom na naszą łaskę i niełaskę – co mogło być wręcz powodem zorganizowania przez Rosjan zamachu na Pana Prezydenta i jego otoczenie (to teoria z kilku maili, które dostałem – która jeszcze się chyba nie zdążyła po necie rozpowszechnić), bo jak wiadomo to oni najbardziej bronili naszego bezpieczeństwa energetycznego:
(http://wyborcza.pl/1,75248,7769088,W_katastrofie_w_Smolensku_zgineli_rzecznicy_dywersyfikacji.html). Dobrze byłoby jednak wiedzieć, że te łupki to żadna nowość. O możliwości występowania w Polsce pokładów gazu w łupkach wiadomo już od jakiegoś czasu, a artykuły prasowe na ten temat zaczęły się pojawiać ponad rok temu: (http://www.polityka.pl/nauka/283356,1,wyciskanie-gazu.read); że koncesja na poszukiwanie i koncesja na wydobycie to różne koncesje; że koncesje na poszukiwania na 44 obszarach otrzymało 14 firm; że statystycznie na terenach występowania gazu czy ropy od rozpoczęcia poszukiwań do czasu zrobienia odwiertów wydobywczych upływa kilkanaście lat; że dopiero za 4-5 lat będziemy wiedzieć, czy te zasoby w ogóle są, a jak się okaże że są, to dopiero za 10 lat można będzie liczyć na ich wydobycie; że z ekonomicznego punktu widzenia ten gaz z łupków jest w chwili obecnej tak samo „opłacalny”, jak ten z węgla, a różnica jest taka, że technologie gazyfikacji węgla (choć drogie i przez to nieopłacalne przy cenie ropy naftowej poniżej 150 USD/bbln) są znane, w odróżnieniu od technologii wydobycia gazu z łupków, które są pilnie strzeżoną tajemnicą, którą nikt z posiadaczy nie zamierza się z nami dzielić. Ale kto tam zwracałby uwagę na takie szczegóły? Dla niektórych o wiele ciekawsze jest to, dlaczego Miedwiediew z Putinem poszli się wspólnie pomodlić za polskiego Prezydenta, choć go specjalnym szacunkiem nie darzyli za życia? To oczywiste: chcą zatuszować swoją winę! Bo niby „jak można wytłumaczyć przechył 45 stopni na LEWE skrzydło przy wykonywaniu PRAWEGO łuku”? I „GDZIE SĄ CIAŁA”??? (Na pierwszych filmach z miejsca katastrofy ich nie widać) Kto strzelał i do kogo??? Pewnie sami wywołali mgłę (to łatwe), podawali błędne informacje pilotom, a może wręcz zdetonowali bombę zamontowaną wcześniej na pokładzie, a na koniec „dobili” Pana Prezydenta, a jak nie jego samego, to przynajmniej trzech świadków, którzy podobno przeżyli! Nie trzeba dodawać, że strzałem w potylicę – bo to w Katyniu tradycja. A zrobili to dlatego, że Pan Prezydent sprzeciwiał się robieniu z nimi interesów, więc musieli go „wyeliminować”, wiedzieli bowiem doskonale, że ma on zapewnioną reelekcję w październiku, o czym świadczą tłumy na drodze konduktu żałobnego, których, w odróżnieniu od sondaży wyborczych, nie można sfałszować. Dla równowagi rosyjscy „patrioci” bardzo są niezadowoleni z przeprosin Putina za Katyń (http://www.tvn24.pl/-1,1652889,0,1,komunisci-niezadowoleni-z-przeprosin-rosji-za-katyn,wiadomosc.html) i twardo twierdzą, że to wina hitlerowców. Godzien patriota patrioty. Może jednak jakaś „historia alternatywna”? Może było tak: zrobiła się mgła. Sama się zrobiła. Takie zjawiska atmosferyczne jak mgła się przecież zdarzają znacznie częściej same przez się, niż spowodowane przez człowieka. Pilot spojrzał na wysokościomierz, który wskazywał mu wysokość kilkudziesięciu metrów, bo akurat leciał nad jarem (który tam jest) czego we mgle nie zauważył. Więc obniżył pułap i wylatując znad jaru nagle dostrzegł, że jest kilka metrów nad ziemią. I już było za późno na cokolwiek. Na miejsce katastrofy zlecieli się szabrownicy. (Proszę zobaczyć osobnika w prawym dolnym rogu ekranu na filmie: 0:3-0:5 sek. i 1:13-1:17 sek., na którym słychać strzały - czy on wygląda na „czekistę”?) A jak się pojawili szabrownicy, to czy nadbiegająca ochrona miała prawo strzelać w powietrze? Albo nawet nie w powietrze? Ja nie wiem, czy był jar i szabrownicy, czy był zamach. Bo ja się na polityce nie znam (ani nawet na pilotażu). Ale może jakiś mały rachunek prawdopodobieństwa?
Twierdzenie, że Pana Prezydenta za pół roku „wyeliminowaliby” wyborcy, może zakrawać dziś na zdradę narodową. Ale na pewno łatwiej byłoby zahipnotyzować Pana Posła Palikota albo Niesiołowskiego, żeby zastrzelili Pana Prezydenta (parę razy byli już przecież bliscy takowego odruchu nawet bez hipnozy) niż wywoływać mgłę. A skoro już ją wywołali, to dlaczego wpuścili na miejsce katastrofy ludzi z kamerami? No i jeszcze w świetle dnia (a nie w nocy po ciemku za kordonem milicyjnym) wymieniali żarówki na pasie startowym? Oczywiście WSPÓLNA reakcja Miedwiediewa i Putina, których „szorstka przyjaźń” w ciągu ostatnich kilku miesięcy jest jeszcze lepiej widoczna niż ongiś Kwaśniewskiego i Millera, nie wzięła się z nagłego odruchu serca. Przypomnijmy, że zaczęło się coś zmieniać PRZED katastrofą, jak Putin powiedział, że przywiódł go do Katynia wstyd (nasi oficjele komentujący te słowa źle je przetłumaczyli). Katastrofę wykorzystał Miedwiediew dla siebie wygłaszając orędzie do narodu polskiego i żałobą narodową. Ale Putin dzień później powtórzył to samo! Dlaczego tak nagle prześcigali się w „cierpiętnictwie”? Oni realizowali swoje interesy. I to nie są interesy polityczne Rosji, tylko ich osobiste interesy ekonomiczne. O wejście na polski rynek naftowy rywalizują ze sobą różne koncerny rosyjskie wspierane przez różne ośrodki rosyjskiej władzy: jeden przez Miedwiediewa, inny przez Putina (a jest, podobno, w rosyjskiej polityce jeszcze dwóch innych, trochę mniej ważnych, ale tylko trochę – więc może nie przez przypadek tych rywalizujących ze sobą o polski rynek naftowy koncernów rosyjskich jest właśnie… cztery?) W 2008 roku pozwoliłem sobie na stwierdzenie, że to nie Rosja realizuje swoje interesy za pomocą Gazpromu, tylko Gazprom swoje za pomocą Rosji. Kakaja raznica? Dokładniej to Putin wykorzystywał ostatnie miesiące swojej władzy prezydenckiej w Rosji w interesie Gazpromu i w swoim interesie w Gazpromie, żeby jego następca nie mógł zrobić mu tego samego, co on zrobił Chodorkowskiemu. Bo gdyby Putin był „samodzierżawcą Wszechrusi” to nie odchodziłby ze stanowiska prezydenta. Bo niby dlaczego? Że konstytucja nie pozwalała? Jakby mógł ją zmienić, to by ją zmienił. A dlaczego nie mógł? Bo naród był przeciwny? Wolne żarty! Bo „Zachód” by protestował? A dlaczego Rosja miałaby przejmować się Zachodem, jak ropa była powyżej 100 USD/bbln??? Bo miał już konkurencję wewnętrzną, z którą musiał się liczyć, co my mogliśmy wykorzystać, a czego oczywiście nie zrobiliśmy. Jeśli już na pytanie: „bić się, czy nie bić” polski patriota musi odpowiedzieć: „oczywiście, że się bić”, to mam radę na temat techniki walki: Jak cię duży pcha, to się nie zapieraj, tylko ciągnij… Jak dużych jest kilku, to schodź im z linii i kieruj ich na siebie… Jak się Rosjanom plan zrobienia interesów z Polską na fali „ocieplenia” nie powiedzie, bo po naszej stronie wezmą górę poglądy, że to oni zamordowali Pana Prezydenta, będą znów mogli pokazać nas światu jako awanturników. Podobnie, jak polska reakcja na budowę tak zwanej „pieremyczki” (odnogi gazociągu przechodzącej przez Polskę a omijającej Ukrainę) pomogła im w przekonywaniu Niemców, że Nord Stream jest absolutnie uzasadniony. Tak, czy inaczej znowu będą „do przodu”. A nam pozostanie wspominanie Katynia. I oczywiście naszej niezłomnej postawy w sprawie „pieremyczki”, gdy nie „zdradziliśmy” interesów gospodarczych Ukrainy, w podziękowaniu za co Pan Prezydent Juszczenko wydał pod koniec swojego urzędowania dekret ustanawiający bohaterem narodowym Stefana Banderę. Jednak Pan Prezydent Janukowycz (podobno bardzo prorosyjski, przeciwko któremu kilka lat temu tak zapalczywie popieraliśmy Juszczenkę) ten dekret bardzo szybko odwołał. (I jak tu się można znać na polityce?) Ale żeby nie wyjść na „ruskiego agenta”, na chwilę się zamienię w „agenta amerykańskiego”, bo bardzo chętnie robiłbym z nimi interesy, gdyby oni chcieli je robić z nami. Mamy teraz okazję to sprawdzić. Od pewnego czasu staramy oddać się w opiekę nie tylko Matce Boskiej Częstochowskiej ale i Stanom Zjednoczonym. Bardzo nas ucieszyło jak sam Wuj Sam – czyli Pan Prezydent Obama – zadeklarował, że „wszyscy jesteśmy Polakami” i zapowiedział, że przyleci na pogrzeb Pana Prezydenta Kaczyńskiego! Co prawda nie przyleciał z powodu erupcji wulkanu na Islandii, ale dla nas sam zamiar się liczył. Ciekawe dlaczego Prezydent Obama taki zamiar ogłosił? Z sentymentu? Może zaczęły go nękać wyrzuty sumienia z powodu tarczy antyrakietowej? Albo może nawet z tego powodu, że inny Demokrata na urzędzie Prezydenta USA, którego polityka gospodarcza jest wzorem dla Prezydenta Obamy – Franklin D. Roosevelt – pomagał Stalinowi tuszować prawdę o Katyniu? Czy może raczej Pan Prezydent USA dostał notatkę z CIA, że postawa Rosjan po katastrofie w Smoleńsku jest nieoczekiwana i dziwna i może służyć ociepleniu polsko-rosyjskich stosunków? A czy z punktu widzenia globalnych interesów USA takie ocieplenie byłoby korzystne? W okresie zimnej wojny, gdy strategicznym wrogiem USA był ZSRR, Amerykanie nie mogli co prawda liczyć na polską armię, ale mogli na polskie społeczeństwo. Dziś Ameryka ma więcej problemów z CHRL, z którymi ocieplała stosunki w latach 70-tych XX wieku, żeby szachować Moskwę i z Iranem. Stąd ocieplenie jej stosunków z Moskwą. Ale nie wiadomo co się wydarzy za kolejne kilka lat. Dlatego USA wolałyby mieć za zachodnią granicą Rosji antyrosyjsko nastawionego sojusznika. I właśnie dlatego, a nie z sentymentu, Obama zapowiedział, że przyleci do Polski. Ale pewnie szybko oszacowano, że ryzyko awarii silników Air Force One na skutek działania pyłu wulkanicznego jest wyższe, niż ryzyko dogadania się Polaków z Rosjanami.
Jeśli jednak mamy być „amerykańskim Izraelem na Wschodzie” – nie mam nic przeciwko. Tylko się umówmy za ile. Dziś możemy powiedzieć USA: 10 mld USD na uzbrojenie polskiej armii (rocznie, rocznie oczywiście) i któryś z waszych koncernów robi joint venture z Orlenem i daje gwarancje na dostawy ropy (Rurociągiem Pomorskim może ona płynąć z portu w Gdańsku do Płocka)! Ale czy nasi „mężowie stanu” są w stanie pomyśleć w taki sposób? Pan Premier Tusk zapowiedział przecież, że żadnych „proszących procesji” nie będzie urządzał! Zresztą Amerykanie mają wybór. Tanie lądowisko dla samolotów CIA mogą mieć jeszcze w Bułgarii i/lub Rumunii. Dlatego rozmawiając z Wujem Samem przygotowywałbym alternatywę. Zawsze dobrze mieć plan awaryjny na wypadek, jakby nie można było wylądować tam gdzie się chce, o tej godzinie, o której się zamierzało. I na koniec trochę deklaracji etyczno-politycznych. Pierwszy i ostatni raz, ale sytuacja wyjątkowa. Ci wszyscy, którzy już w sobotę 10 kwietnia 2010 roku wysyłali sms-y „a pamiętacie jak to było w Gruzji”, z sugestią, że Pan Prezydent sam sobie winny, a może nie tylko „sobie”, lecz i pozostałym pasażerom, bo pewnie „wymusił” na pilocie lądowanie, nie wzięli pod uwagę, że 48 godzin później taką samą teorię zaprezentuje Pan Prezydent Aleksander Łukaszenka: (http://wiadomosci.onet.pl/2155674,12,lukaszenka_wini_l_kaczynskiego_za_katastrofe,item.html) Nie ma to jak być w dobrym towarzystwie. Z kolei tym, którzy w niedzielę 11 kwietnia rozsyłali sms-y, że „już się włamują do archiwów BBN”, pozwolę sobie powiedzieć, że gdyby Pan Prezydent aneks do raportu likwidacyjnego WSI opublikował, to by się nie miał kto i po co do tych archiwów włamywać. Ale, jak mniemam (aczkolwiek ja się nie znam na polityce) mogły tam być nazwiska, których obecność byłaby nie lada niespodzianką dla obrońców „suwerenności energetycznej kraju”. Jak napisał Bronisław Wildstein, „strasznie trudno było mu (Prezydentowi) odsuwać ludzi, których znał, a więc lubił, gdyż takie było jego naturalne nastawienie do współpracowników. Niezwykle trudno było mu wycofywać ofiarowane im zaufanie”: (http://blog.rp.pl/wildstein/2010/04/10/dumni-ze-swojego-prezydenta/)
To jest cecha godna Człowieka, ale naganna u Prezydenta. Szkoda, że tak długo gromadził wokół siebie ludzi koncentrujących się na wszczepianiu mu niechęci do innych i ich poglądów, że nie próbował różnych poglądów ze sobą konfrontować, żeby wyrobić sobie własną opinię, a przynajmniej poddać swoją, wyrobioną już, konfrontacji z innymi opiniami. Po incydencie w Gruzji napisałem jednak, że Pan Prezydent „pokazał, że ma jaja”. Proszę mi wierzyć, że to ważny komplement w ustach „chłopaka z Pragi” (na „Żoliborku” – gdzie wychowywał się Pan Prezydent – mieszkały „inteligenciaki”). Moim testem dla polityków jest test lwa. Zadaję sobie pytanie, czy poszedłbym z którymś zapolować na lwy. Pan Prezydent Kaczyński test z polowania zdał w Tbilisi na piątkę. Pokazał, że „lękliwy” nie jest. Niepotrzebnie tylko zarzucił „lękliwość” pilotowi, który odmawiając bezpośredniego lotu do Gruzji też pokazał, na swój sposób, że „jaja ma”. Ale gdyby nie wylądował w Azerbejdżanie, tylko poleciał do Tbilisi, gdzie trwała przecież wojna, to by stchórzył??? TEŻ nie! Tak się już, niestety, składa, że na skutek zbiegu najprzeróżniejszych wcześniejszych okoliczności, czasami nie ma dobrego wyjścia z sytuacji, w której się znaleźliśmy. Jak w greckim dramacie antycznym. Nie wiemy, czy nad Smoleńskiem Pan Prezydent interweniował u pilota, czy pilot sam chciał pokazać, że „lękliwy” nie jest? Ale wiemy, że gdyby poleciał na lotnisko zapasowe, uroczystości w Katyniu by się nie mogły zacząć punktualnie, misterny program będący siłą rzeczy wstępem do rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej wziąłby w przysłowiowy łeb, a niektórzy politycy i dziennikarze mięliby się z kogo naśmiewać. Mając taką alternatywę, jakbym był na jego miejscu, też bym pewnie „naciskał” na pilota, żeby jednak lądował – bo „lękliwy” nie jestem, czemu niniejszym wpisem, staram się dać dowód. Pan Prezydent był najgorszym z możliwych socjalistów, bo wierzącym w socjalizm. Jego śmierć nie zmieni mojej oceny jego koncepcji gospodarczych. Nie spowoduje powstrzymania budowy Nord Streamu, odwrócenia kierunku transportu ropy rurociągiem Brody-Odessa na Odessa-Brody choć niektórzy uważają, że chyba powinna. I nie zmieni też wyceny Możejek. Ale w niesmacznym sporze o miejsce jego pochówku i o to, czy był prezydentem najlepszym, czy najgorszym, pozwolę sobie na stwierdzenie, że był chyba prezydentem najuczciwszym. Choć mnie osobiście oszukał. Oczywiście nie wprost, bo nigdy z nim nie rozmawiałem, ale pośrednio. Dlatego uznanie za akcję w Gruzji nie przeszkodziło mi dość ostro go skrytykować, w tym samym zresztą wpisie, za to co powiedział o „wyrzucaniu” Pana Kazimierza Marcinkiewicza. Gdybym wiedział, że to, co Pan Prezydent mówił wręczając mu desygnację na stanowisko Premiera, to najnormalniejsza „ściema”, nie zgodziłbym się objąć funkcji Przewodniczącego RN ZUS. Bo po co było coś robić, skoro Pan Premier był od początku przeznaczony do „odstrzału”? A „czy godzien królów”? „Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem!” Proszę jednak o doprecyzowanie o którego chodzi? Może o Michała Korybuta Wiśniowieckiego? Bo z pewnością jest godzien Tadeusza Kościuszki, który stojąc na czele „sześćset chłopa” wypowiedział wojnę trzem mocarstwom na raz. Pewnie w sprawie Nord Streamu też by protestował. I pewnie z takim samym skutkiem jak pod Maciejowicami. Gwiazdowski
Bój o narrację. Panowie, zróbcie wreszcie coś z tymi gorszącymi pogłoskami, bo wam się narracja z rąk wymyka. Życzliwie radzę.
Teraz to dopiero się zaczyna. Najpierw na swoim blogu red. Warzecha zadał 20 pytań dotyczących ewentualnych przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem. Sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa jest coraz częstszym gościem mediów. Występuje jako ekspert i w zasadzie tylko jego głos jest słyszalny, bo inni spece jakoś nabrali wody w usta. A jest to głos niepokojący. Dziś wysłuchałam jego wystąpienia w radio internetowym. Z powodu braku elementarnej wiedzy eksperckiej, nie będę z panem Hypki polemizować, wierzę na słowo. Fakty podawane przez dzisiejszego gościa radiowego poranka, nie pozostawiają złudzeń co do stanu naszego lotnictwa, armii i państwa. Wystąpienie sprowadza się do następujących tez: takiej katastrofy nie było w dziejach świata, za rządów doktora Klicha w katastrofach z udziałem polskich maszyn zginęło 121 osób!, komórka sprawująca stosowny nadzór w ministerstwie, nie działa, skończyć z propagandą sukcesu i opłacaniem firm PR z budżetu MON, Klich do dymisji. Oświadczenie ministra Klicha , że prezydent RP, zginął zgodnie z procedurami, jakoś umknęło w czasie żałoby, ale teraz wypadałby do niego wrócić. Poziomem absurdu przebił pana ministra tylko red. Cezary Michalski, który w radiowej Trójce, broniąc przed moralną odpowiedzialnością swego niedawnego rozmówcę, oświadczył, że nie widział Janusza Palikota na skrzydle Tupolewa. Na to wszystko nakładają się relacje z wczorajszej konferencji prasowej naszych prokuratorów wojskowych, zamykające się w prostym leadzie: Możemy ujawnić tyle , na ile Rosjanie nam pozwolą. A pozwolenie może być ściśle limitowane z różnych przyczyn, w tym także wstydliwych. Władimir Bukowski, w wywiadzie dla wczorajsze „Rzeczpospolitej” określa to co się dzieje w rosyjskim lotnictwie rosyjskim słowem “bardak”. Tymczasem nasze elity zawodzą nad ludzkim gestem władz Rosji, który jest niczym innym , niż tylko minimalnym spełnieniem międzynarodowych procedur. UE i NATO wyraziły swoje desinteressment nie żądając powołania międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn katastrofy, w której zginął Zwierzchnik Sił Zbrojnych i jednocześnie głowa państwa ,wchodzącego w skład obu sojuszy. Rosjanie mają zatem wolną rękę, na którą swoim zwyczajem, nie pozwolą sobie patrzeć. Pierwsze próby odzyskania narracji, pod nieobecność panów Mistewicza i Tymochowicza, wzięła na siebie ” Gazeta Wyborcza.” Cios na klatę przyjął sam redaktor naczelny” Gazety Telewizyjnej”, Wojciech Krzyżaniak, obwieszczając, że w czasie trwania żałoby narodowej był molestowany przez wszystkie stacje TV, zniekształconym obrazem prezydenta. To, że naród był przez ostanie lata również molestowany zniekształconym obrazem Lecha Kaczyńskiego w wykonaniu Frontu Jedności Ponad Podziałami, jest w tym momencie bez znaczenia. Dla pana Krzyżaniaka. Ostatnia akcja wedle tego samego scenariusza miała miejsce pięć lat temu. Wówczas gospodarz polsatowskiego programu “Co z tą Polską” , Tomasz Lis, niespełna dwa tygodnie po śmierci Jana Pawła II , zaprosił do studia ludzi, którym żałoba uczyniła niepowetowane szkody na ich prawach podmiotowych. Duet Urban-Toeplitz mówił dokładnie to samo. Do roli moderatora słusznego oburzenia molestowanych, wyznaczono tylko w zastępstwie inną osobę, bo Tomasz Lis, ma obecnie pewien kłopot z wywiązaniem się z publicznie danej obietnicy. Na piśmie się do czegoś zobowiązał, 30 marca, na dwa tygodnie przed śmiercią prezydenta, a grupa obywateli zorganizowana w dwóch niezależnych grupach na portalu społecznościowym pyta go: co z tym językiem, redaktorze? Irena Szafrańska
Kapuś w natarciu - " Różne nieszczęścia chodzą po ludziach... może jakiś zawał serca "-? To takie wcześniejsze sposoby Wałęsy na pozbycie się Kaczyńskich i jego pobożne życzenia. Wałęsa ksywa "Bolek" nie ustępuje. Sprzedawczyk, pachołek SB organu bezpieczeństwa państwa działającego w strukturach resortu spraw wewnętrznych w PRL w latach 1956-1990, powołanego m.in. do utrwalania władzy komunistycznej oraz zapewniania porządku publicznego wewnątrz kraju nie szczędzi sił, dnia ani godziny, by nie wylać kubła pomyj na śp. Prezydenta Kaczyńskiego. Ta SBecka kapusta nie może pogodzić się z miejscem pochówku śp. Prezydenta Kaczyńskiego i nawet Matka Boska w klapie nie powstrzymuje tę gnidę przed rzucaniem obelg pod adresem zmarłego tragicznie Prezydenta Polski. Oto dzisiejsze "złote" myśli Bolka na jego blogu: Nie ma szans, a szkoda 6 godzin temu Zastanawiałem się czy ten Narodowy bohater dziś produkowany, na siłę, ma szansę na ostanie się. Gdyby była choć najmniejsza taka szansa, to bym też o to zabiegał. Bo tak daleko jest taka potrzeba, bo poniszczyliśmy możliwe wzory. Takiej szansy jednak przed tą postacią nie widzę. Przykro mi jest, przepraszam. Miała tu miejsce za daleko idąca hipokryzja. Prawda bezspornych faktów sama to udowodni. Nie da się ominąć udziału nienawiści, błędnych decyzji, nieodpowiedzialności, są zbyt widoczne i za drogo kosztowały. To się już stało, ale tu o przyszłość chodzi. Bolek sam siebie zapytał, sam sobie odpowiedział i oznajmił nam - śp. Prezydent Kaczyński nie ma szans! Nienawistnik Bolek nie może pogodzić się z myślą, że ten opluwany przez niego Prezydent, którego nazywał na wizji durniem i skurwysynem, któremu śmierci nie życzył tylko jakiegoś małego zawału już się wpisał do historii i to bez względu na zdanie i opinie SBckiego kapusia.
Pochówku na Wawelu i tych tłumów pod Pałacem Prezydenckim czuwających przy zmarłej Parze Prezydenckiej nie mogą zapomnieć i zdzierżyć cyngle z Czerskiej. Dzisiaj kolejny cyngiel - Wroński atakuje: - "Prezydent Lech Kaczyński od 10 kwietnia nie żyje. Powoływanie się na jego wolę przez jakąkolwiek grupę wybrańców jest nieprzyzwoitością. A uważanie się za depozytariusza czyjejś woli -nadużyciem lub pychą" - To odpowiedź michnikowego szczuropadalca na niedzielny apel przedstawicieli środowisk naukowych o "spełnienie woli prezydenta Lecha Kaczyńskiego" i zawetowanie ustawy o IPN. Żołnierz michnikowszczyzny jako dobry wujek radzi:
- "Nie wiem, jak w sprawie ustawy o IPN postąpi Bronisław Komorowski. Ma pełne prawo i obowiązek podjęcia takiej decyzji, jaką uważa za słuszną dla państwa" -. Wygląda na to, że obecna ekipa trzymająca władzę to marionetki a ośrodek władzy znajduje się przy ulicy Czerskiej w Warszawie. Wczoraj pachołek Michnika, Wojciech Krzyżaniak też protestował, bo był molestowany, molestowała go telewizja. -" Szefostwa koncernów żałowały pewnie, że nie zdążyły dotychczas uruchomić więcej kanałów tematycznych, żeby móc pochwalić się większą ilością relacji z pogrzebu w odpowiednim komunikacie. Całą tę sytuację uważam za skandal, za nadużycie ze strony nadawców. Takie działanie odczytuję jako przymuszanie, czy może wręcz molestowanie traumą i cierpieniem " -. Jak widać Bolek ma wielu podobnych mu kumpli Lolków, dla których już samo pokazywanie uroczystości żałobnych w tv to skandal a co dopiero pochówek śp. Prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu. Dla nich człowiekiem honoru to jest bandyta Jaruzelski, o nim lubią piać peany, jego by na Wawelu widzieli chętnie. A ja wam mówię sprzedawczyki, kapusie SB - na nic wasze lamenty, wasze wrzaski. Rwijcie kłaki z łbów a nic nie zmienicie! I pies wam mordy lizał! Chociaż nie, chwilę, szkoda psa, liżcie sobie pyski nawzajem bolki i lolki!
Przestawiamy zegar katastrofy o 17 minut Okazuje się, że katastrofa prezydenckiego Tupolewa w Smoleńsku miała miejsce ponad kwadrans wcześniej, niż czas (8:56 czasu warszawskiego) o którym wiemy praktycznie ze wszystkich przekazów medialnych odnoszących się do tego wydarzenia. Wszystkich z wyjątkiem chyba tylko tej jednej relacji Wiktora Batera z dnia katastrofy dla Polsat News.. Wiktor Bater mówi, że dowiedział się o katastrofie o 10:40 czasu lokalnego (8:40 warszawskiego) i dodaje jeszcze, że to zaledwie "4 minuty po katastrofie". Jak widać na planszy na końcu ktoś zadał pytanie "skąd Bater wiedział o katastrofie 16 minut przed je nastąpieniem". Kiedy pierwszy raz widziałem ten materiał myślałem, że Bater się po prostu przejęzyczył. Jednak nie. Wydaje się, że to my wszyscy byliśmy w błędzie.. Jest bowiem twardy dowód na to, że zegar katastrofy powinien zostać przestawiony. Wypada go tylko potwierdzić oficjalnie. Jak doskonale wiadomo ze zdjęć Siergieja Amielina samolot w ostatnich sekundach lotu znajdował się zaledwie kilka metrów nad ziemią, ścinając drzewa oraz jedną linię energetyczną. Zdjęcia tej zerwanej linii autorstwa Siergieja poniżej: Na lokalnym smoleńskim forum podano informację, że odczyty w dyspozytorni energetycznej o zerwaniu tej linii są z godziny: 10:39:50 (8:39:50 czasu polskiego). Linia energetyczna nie była pierwszą przeszkodą na ziemi, z którą zderzył się samolot. Od pierwszego zetknięcia z ziemią nie upłynęło jednak więcej niż kilka sekund, więc z dokładnością do minut, rzeczywisty czas katastrofy to 8:39 czasu warszawskiego. Kwadrat
22 kwietnia 2010 Socjaliści boją się własnych sumień.. jeśli oczywiście je posiadają, tak jak dusze. Bo nieposiadanie duszy w kręgach socjalistów pobożnych i bezbożnych rządzących Polską od dwudziestu lat- nie jest konieczne, wystarczy wiara w człowieka, a nie w Boga. No i w demokrację, która z Panem Bogiem nie ma nic wspólnego, bo pomija Go przy wszystkich podejmowanych przez człowieka decyzjach. Pan Bóg swoje- a demokratyczny człowiek swoje. Pan Bóg stworzył świat przyczynowo –skutkowy jako Monarcha, a człowiek demokratyczny go poprawia. Gdzie tylko może, uważając , że zrobi to lepiej niż Stwórca. Przy pomocy demokratycznego parlamentu zmienia prawa tego świata i tworzy piekło na ziemi.. Demokratyczne piekło.. Jeśli oczywiście demokracja jest w piekle! Skąd mi to przyszło do głowy, że demokracja może być w piekle? O którym zresztą coraz mniej się mówi, żeby nie powiedzieć wcale.. Nie ma piekła- hulaj duszo! Dla wszystkich socjalistów jest tylko niebo.. Nawet już nie mówi się o czyśćcu.. No bo z czego mają się wyczyszczać socjaliści? Są tacy kryształowi i chcą dla nas dobrze.. A wychodzi jak zwykle. Piekło dla nas! Podczas mszy żałobnej za pana marszałka Macieja Płażyńskiego, który zginął tragicznie w katastrofie smoleńskiej, pan marszałek Bronisław Maria Komorowski, związany z Platformą Obywatelską, więzami demokratycznego związku i przyjaźni, powiedział coś takiego, czego nie przytaczam dosłownie, ale sens jest zachowany.. Jeśli tam gdzieś, gdzie jesteś teraz marszałku jest demokracja, to musi być też parlament, serce demokracji i tam będziesz przewodził..(????) Na rany Chrystusa!!! Czy już nikt nie zaprotestuje wobec takiej herezji?? Nikt się nie odezwie przeciw słowom pana Bronisława Marii Komorowskiego herbu Korczak, że nad trumną chrześcijańską, nie demokratyczną, w chrześcijańskim Kościele Powszechnym - wygaduje demokratyczne głupstwa? I miesza do tego chrześcijaństwo, które ze swej natury jest zaprzeczeniem demokracji, bo ma swojego Pana, Pana Boga? Król nie jest wybieralny przez Lud. Król nie jest demokratą! Kiedy pojawił się pierwszy angielski parlament, chrześcijanie zawiązali tzw. Spisek Prochowy i próbowali wysadzić go w powietrze, jako zbrodnię przeciw Panu Bogu. Bo albo monarchia, albo – demokracja. Wszyscy złapani w Spisku Prochowym zostali skazani na śmierć i poćwiartowani... Niezależnie gdzie pan marszałek Maciej Płażyński teraz jest, czy w niebie, czy w piekle - z pewnością nie ma tam demokratycznego parlamentu i nie będzie tam żadnym marszałkiem.. I nie będzie niczemu przewodził, bo jego dusza znajdzie się pośród innych dusz pod jurysdykcją Boską.. Pan Bóg tam rządzi i nie ma żadnych demokratycznych doradców.. Decyzje podejmuje jednoosobowo i nikt niczego nie przegłosowuje, bo prawda nie powinna podlegać głosowaniu - tak jak w demokracji.. Gdzie właśnie prawdę ustala się większością głosów.. Czego efekty widzimy na co dzień, żyjąc w demokratycznym świecie permanentnego głosowania.. I głupoty! Czy ktoś o zdrowych zmysłach widziałby Pana Boga jako Monarchę, w towarzystwie wrzeszczących i pragnących przegłosować się demokratów, z których każdy ma inne zdanie i chce większością demokratycznych głosów go zaklepać i narzucić innym, którzy tego zdania nie podzielają? I żeby kierował kolejne nonsensy do poprawek w ramach trzeciego, czy któregoś tam - czytania? Pan Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który z dobre wynagradza, a za złe karze.. I nie jest miłością, tylko sędzią! Ciekawi mnie jeszcze jedna rzecz: pan marszałek demokratycznego Sejmu, Bronisław Maria Komorowski, kiedyś związany z Unią Demokratyczną, potem Unią, że tak powiem –Wolności, potem z SKL-em, AWS-em , żeby skończyć w Platformie Obywatelskiej, w latach 1981- 1989, zanim jeszcze nie terminował w „Słowie Powszechnym”, był wykładowcą w Niższym Seminarium Duchowym w Niepokalanowie.. Czy tam nie nauczył się podstawowych rzeczy tyczących ducha i materii? Czy nie przesiąknął antydemokratyczną atmosferą Boskiej obecności w Niższym Seminarium Duchowym? Że teraz demokrację widzi nawet w niebie, bo o piekle nie wspomina. Wszyscy demokraci , zamiast decyzji Pana Boga, ferują własne decyzje, pomijając Pana Boga jako sędziego sprawiedliwego, który za dobre uczynki wynagradza, a za złe karze... Demokraci wiedzą lepiej od Pana Boga,, gdzie trafi po śmierci ich towarzysz walki i pracy demokratycznej… Od razu do nieba! Bo ONI mają tam jakieś demokratyczne wtyczki.. I ONI to załatwią! A skąd wiadomo, że monarcha Pan Bóg w ogóle lubi demokratów, którzy działają całe swoje demokratyczne życie przeciw Niemu? Na szczęście Pana Boga nie wybieramy w wyborach demokratyczny, tajnych powszechnych i bezpośrednich.. On po prostu jest! I nie wrzucamy niczego do urn, kiedyś bez skreśleń, a obecnie możemy sobie- w ramach demokracji- demokratycznych kandydatów pokreślić.... Pan marszałek Bronisław Maria Komorowski, herbu Korczak, kandydat na prezydenta III Rzeczpospolitej był w latach 1990-93 cywilnym (????-następny wynalazek demokratów!) wiceministrem obrony narodowej ds. wychowawczo–społecznych w rządach Jana Krzysztofa Bieleckiego, Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej. I tam krzewił ideę demokratycznego wychowania wychowawczo – społecznego.. Może i on, będzie chciał w przyszłości pozaziemskiej zostać cywilnym ministrem obrony w rządzie Pana Boga? Panie obecny marszałku! Pochopne sądy uniemożliwiają myślenie! Bo przecież w modlitwie, a nie medytacji, powtarzamy” Przyjdź Królestwo Twoje”, a nikt nie mówi” Przyjdź Republiko Twoja”, prawda? Panie Boże miłosierny.. Demokratyczna myśl została zamrożona, którą to myśl myślenie musi rozmrozić.. Żeby można było normalnie myśleć! Myślenie większością parlamentarną nie ma myślowego sensu. .Tak jak cała ta bezmyślna demokracja, która wyłania prawdę w drodze parlamentarnej większości.. Prawda zawsze istnieje obiektywnie, a subiektywne skrzyżowanie i wypadkowa demokratycznych odczuć i emocji demokratycznych posłów nie ma doprawdy do Prawdy nic do rzeczy.. Prawda jest! A ONI ją przegłosowują! Rozczesują myśli, tworząc atmosferę roztarganej medytacji, a potem jeszcze to wszystko przegłosowują demokratyczne. Czy z tego demokratycznego bałaganu , z tego mitycznego chaosu, może wyłonić się jakiś porządek? Myślę, że wątpię! Zło czyni się w sposób zamierzony demokratycznie.. Wszędzie demokracja i powtarzają uparcie jak mantrę.. Nawet nad trumną demokracja.. Parlament, głosowanie, serce demokracji.. Czy ONI nie mają dość tego ględzenia? Myśli mogą być niebezpieczne.. Ale bardziej niebezpieczne jest samo myślenie! A jeśli chodzi o sumienia socjalistów pobożnych i bezbożnych..?
ONI sumień nie mają! WJR
WŁADZE UNIWERSYTETU W ROLI CENZORÓW Władze Uniwersytetu Warszawskiego, nie zapoznawszy się nawet z dorobkiem naukowym dr Paula Camerona, odwołały międzynarodową konferencję z jego udziałem. Nie są odwoływane natomiast propagandowe konferencje środowisk gejowskich, które regularnie odbywają się w murach UW. Oświadczenie studentów zaniepokojonych faktem łamania wolności badań naukowych na Uniwersytecie Warszawskim Wyrażamy głębokie oburzenie z powodu odwołania przez Władze Uniwersytetu Warszawskiego międzynarodowej konferencji naukowej „Homoseksualizm jako ruch społeczny i jego konsekwencje”, która miała się odbyć w dniu 20 kwietnia br. na Uniwersytecie Warszawskim. Jesteśmy zgorszeni faktem, iż Władze Uczelni, kontaktując się z organizatorami konferencji w piątek 16 kwietnia br. po godzinach pracy wszystkich sekretariatów i powołując się na argument bliskości dni żałoby narodowej, odwołują konferencję naukową „Homoseksualizm jako ruch społeczny i jego konsekwencje”, z drugiej strony natomiast wyrażają zgodę i przyzwolenie, by dzień później, tj. 21 kwietnia br., odbyła się na Uniwersytecie Warszawskim skandaliczna, propagandowa debata środowisk gejowskich “Kampanie społeczne na rzecz osób LGBTQ w Polsce. Specyfika, ocena, perspektywy”. Po wstępnych zapewnieniach Kanclerza UW odnośnie możliwości przeniesienia terminu konferencji tak, aby nie kolidował z bliskością żałoby narodowej, organizatorzy konferencji otrzymali informację, iż Prorektor ds. Studenckich UW przed wyrażeniem zgody na przełożenie terminu konferencji musi zasięgnąć „konsultacji” w tej sprawie, gdyż zarówno temat, jak i prelegenci wydają się „kontrowersyjni”. Organizatorzy złożyli w sekretariacie Prorektora ds. Studenckich UW komplet dokumentów, poświadczających naukowy dorobek prelegentów oraz odkłamujących wszelkie nieprawdziwe zarzuty i oszczerstwa, które od wielu lat są uparcie powtarzane przez środowiska gejowskie. Niestety, Prorektor ds. Studenckich UW nie miała czasu na rozmowę z organizatorami i nie wydała zgody na przełożenie konferencji. Sądząc po treści oświadczenia, nie miała również czasu, by zapoznać się z dokumentacją przedstawioną przez organizatorów. Z kim zatem były prowadzone wspomniane „konsultacje”, skoro w piśmie otrzymanym od Prorektor ds. Studenckich UW możemy przeczytać, iż „wykład, podczas którego miałyby być prezentowane poglądy przyczyniające się do szerzenia nietolerancji, utrwalania uprzedzeń, jednostronne i bez wartości naukowej (a tego możemy się spodziewać z dotychczasowych wystąpień Dr Paula Camerona) byłby sprzeczny z misją Uniwersytetu”, natomiast wszelkie informacje odnośnie bogatego dorobku naukowego Dr Paula Camerona zostały przez Władze UW zignorowane? Dalej Prorektor ds. Studenckich UW pisze w swoim oświadczeniu, iż organizatorzy, którzy powinni mieć na względzie dbałość o dobre imię Uniwersytetu, nie poinformowali Władz Uniwersytetu o zaproszeniu „kontrowersyjnego” gościa. Informujemy, że organizatorzy chcieli złożyć taką informację przy składaniu dokumentów w stosownym sekretariacie, jednak zostali poinformowani, że procedury organizacji konferencji naukowych oraz wynajmu auli na Uniwersytecie tego nie wymagają i dlatego nie przyjmą załączników, jakie stanowiły plan konferencji i biogramy prelegentów. Pojawia się w tym miejscu istotne pytanie, kto ma decydować o „kontrowersyjności” zapraszanych prelegentów? Czyżby mieli to być aktywiści gejowscy? Zgorszenie wywołuje fakt, iż „dobrego imienia Uniwersytetu” nie naruszają licznie organizowane na Uniwersytecie Warszawskim, propagandowe i skrajnie lewicowe imprezy, konferencje czy debaty organizowane przez środowiska gejowskie w uniwersyteckich murach.* Za przykład może tu posłużyć wystawa w Bibliotece Uniwersyteckiej dotycząca historii homoseksualizmu w XX wieku, zawierająca drastyczne i gorszące zdjęcia, m.in. sceny wieszania więźniów w obozach koncentracyjnych oraz bezwstydne sceny z udziałem osób ze środowiska LGBT. W tym samym miejscu natomiast nie udało się zorganizować wystawy dotyczącej obrony życia poczętego. Władze Uniwersytetu jako powód odmowy podały fakt, iż wystawa zawiera „drastyczne” zdjęcia, które narażają „bezpieczeństwo emocjonalne” studentów. Zastanawia również fakt, że bez żadnego echa przechodzą jawne powiązania m.in. studium Gender Studies UW ze skrajnie lewicowymi, często marksistowskimi i komunistycznymi środowiskami politycznymi i społecznymi. Jesteśmy zbulwersowani faktem, że Uniwersytet, który powinien stać na straży wolności badań naukowych, zajmuje się propagandą i promocją działalności środowisk gejowskich, hamując zarówno działalność studencką jak i jakikolwiek głos naukowy sprzeciwiający się homoseksualnej propagandzie. W ten sposób Uniwersytet Warszawski przestaje być ośrodkiem badań naukowych, a staje się rzecznikiem i promotorem jednej z grup społecznego nacisku i manipulacji. Podjęta przez Władze Uczelni decyzja, jawnie blokująca inicjatywy i działalność studencką, przypomina nam lata komunizmu, kiedy to można było się wypowiadać wyłącznie zgodnie z daną opcją polityczną. Dzisiaj mamy przykład powrotu do tamtych czasów, kiedy Władze Uniwersytetu Warszawskiego pozwalają studentom działać, ale tylko zgodnie z tym, co dyktuje homoseksualna propaganda. Wypada tu także zadać pytanie, czy Uniwersytet Warszawski w dalszym ciągu jest ośrodkiem badawczym prowadzącym działalność naukową, czy też zmienił swe cele i zamierzenia stając się instytucją lobbystyczną środowisk gejowskich? Z poważaniem, Studenckie Koło Myśli Politycznej Uniwersytetu Warszawskiego Krucjata – Młodzi w Życiu Publicznym ASK Soli Deo
Piękne polskie symbole Dni żałoby narodowej przynoszą na niespotykaną nigdy dotąd skalę pokłady prawdziwych wzruszeń i refleksji. Czyni to ogrom tragedii, jaka dotknęła tylu prawych Polaków niedaleko miejsca polskiej Golgoty - Katynia. Nie potrafię mówić o "katastrofie pod Smoleńskiem". Dla mnie będzie to zawsze druga, współczesna tragedia katyńska. Przecież nie byłoby jej, gdyby nie zdarzyła się ta pierwsza. Gdyby nie doszło do ludobójstwa polskich oficerów w Katyniu, prezydencka delegacja nie musiałaby lecieć w okolice Smoleńska, ani wcześniej, ani teraz po 70 latach, ani nigdy później. Poza tym Smoleńsk jest częścią katyńskiego szlaku. Przez to miasto przejeżdżały transporty polskich żołnierzy z Kozielska, kierując się do końcowej stacji kolejowej Gniezdowo, blisko katyńskich leśnych dołów śmierci. Las Katyński leży zaledwie kilkanaście kilometrów od Smoleńska. Nie jesteśmy jeszcze w stanie w pełni pojąć tego wszystkiego, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku pod Katyniem. Ile jest tu polskiej, narodowej symboliki! Giną równocześnie dwaj prezydenci Rzeczypospolitej. Ryszard Kaczorowski reprezentujący majestat II RP, jako ostatni prezydent Polski na obczyźnie. Specjalnie nie używam sformułowania "na uchodźstwie", gdyż żołnierze II RP uchodzili z Ojczyzny tylko przed niewolą z postanowieniem kontynuowania walki, i z tego powodu też nie używam słów "na wychodźstwie", gdyż nieco kojarzy się z tym pierwszym, niezbyt szczęśliwym, choć w pełni historycznym zwrotem. W śmierci obu prezydentów obie Rzeczpospolite łączą się mocniej niż wtedy, gdy 22 grudnia 1990 roku na Zamku Królewskim w Warszawie Ryszard Kaczorowski przekazywał prezydentowi Lechowi Wałęsie insygnia II RP. Tzw. III RP okazała się wciąż daleka od tej, o jakiej marzyli Lech Kaczyński i przedwojenny harcerz Ryszard Kaczorowski. III RP nie udało się nawiązać ani instytucjonalnie do II RP, ani też do jej dorobku, praw, tradycji i zasad kultury (jej "symbol" - Lech Wałęsa, jak dawniej także i teraz obraża pamięć zmarłego prezydenta). I oto nagle zobaczyliśmy, jak tradycja Polski międzywojennej odżywa w pełni. Obaj prezydenci zostali pożegnani zgodnie z ceremoniałem pogrzebowym, jaki obowiązywał i utrwalił się potem głęboko w naszej pamięci, przy pożegnaniu Marszałka Józefa Piłsudskiego. Armatnia laweta, salut z 21 dział armatnich, a na trumnie proporzec prezydenta RP i tłumy Polaków szczerze wyrażających swój żal. Były to godne i pełne wzruszenia uroczystości równocześnie religijne i państwowe, gdyż w Polsce nie mogą być one inne. W naszą pamięć zapadną głęboko Msze św. za ich dusze wypełnione modlitwą, pięknym śpiewem chórów, przy asyście wojsk różnych formacji i oczywiście harcerzy. Szczególną uwagę zwracała Kompania Reprezentacyjna Wojska Polskiego. Widok wojska maszerującego główną nawą świątyni w czasie Mszy św. jest bardzo wzruszający. Odżyła Sienkiewiczowska scena pożegnania Michała Wołodyjowskiego, tak pięknie pokazana w filmie Jerzego Hoffmana, odżyła atmosfera Mszy św. z udziałem wojska w małym kościółku pokazana w "Hubalu" Bohdana Poręby. Oto pożegnaliśmy babcię i wnuka złączonych wspólną rodzinną pamięcią o ofiarach Katynia. Anna Borowska, przedstawicielka Rodzin Katyńskich, córka oficera Korpusu Ochrony Pogranicza, byłego legionisty Marszałka Józefa Piłsudskiego, zabrała wnuka Bartosza, by pamiętał życie i śmierć swojego pradziadka, by poznawał prawdziwą historię Polski. W miniony wtorek spoczęli razem w Gorzowie Wielkopolskim. Teresa Walewska-Przyjałkowska dzwoniła do mnie na dwa tygodnie przed odlotem do Katynia. Jak zawsze pełna optymizmu i planów na przyszłość, w tym organizacji kolejnych uroczystych konferencji i sesji popularyzatorskich poświęconych zbrodni katyńskiej. Pamiętamy ją jako opiekunkę ks. prałata Zdzisława Peszkowskiego, cudem uratowanego z Katynia. Była ostatnią osobą, która czuwała przy jego łożu śmierci. Pogrzeb prezes Fundacji "Golgota Wschodu" odbędzie się dziś o godz. 13.00 w kościele św. Andrzeja Boboli w Warszawie przy ul. Rakowieckiej 61. Bożena Łojek, żona Jerzego Łojka, przewodnicząca Zarządu Polskiej Fundacji Katyńskiej, a zarazem Niezależnego Komitetu Badania Zbrodni Katyńskiej spoczęła w miniony wtorek na cmentarzu Powązkowskim. Wspominam ją, gdyż po śmierci męża przejęła jego testament, którego najważniejszym zadaniem było ujawnianie prawdy o Katyniu, gdzie zamordowano Leopolda Łojka, doktora medycyny, majora WP, ojca jej męża. I jeszcze jedna jakże symboliczna postać i śmierć. Stefan Melak, działacz KPN, w 1981 r. postawił wraz ze swoimi braćmi pierwszy w Polsce pomnik Katyński na cmentarzu Powązkowskim. Stał tam krótko, gdyż esbecja musiała spełnić żądanie ambasady sowieckiej natychmiastowego usunięcia pomnika. Ponowne odsłonięcie nastąpiło dopiero w 1995 roku. Stefan Melak organizował Rajdy Szlakiem Niepodległości, pielgrzymki na Jasną Górę, był wszędzie tam, gdzie toczyła się walka o godną Polskę. Nic więc dziwnego, że był członkiem Komitetu Honorowego Poparcia Prawa i Sprawiedliwości. Jak nie dostrzec wyjątkowości narodowej symboliki w osobie aktora Janusza Zakrzeńskiego, który był tak dumny z odgrywanej co roku w listopadowe Święto Niepodległości roli Marszałka Piłsudskiego, który z zapałem opowiadał w Radiu Maryja o roli aktora i znaczeniu słowa. Rozmawiałem z nim ostatnio na ubiegłorocznej uroczystości w Belwederze, którą dla solenizantki Anny Walentynowicz (jeszcze jeden potężny symbol wolności i niepodległości) organizował prezydent Lech Kaczyński. Janusz Zakrzeński ubrany w szary mundur Marszałka z czasów legionów, w maciejówce, pod wąsem, był jak zawsze duszą towarzystwa. I ten jego głos! Te wspomnienia można ciągnąć w nieskończoność. Z pewnością powstaną zadziwiające nas opowieści, książki, dokumenty, prace o prawych Polakach, uczestnikach ostatniego lotu do Katynia. Już od razu powinien powstać społeczny komitet, który zbierze wszystkie wystąpienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego. A jest ich bardzo dużo. Trzeba przypomnieć mowy, które wygłaszał, odwiedzając różne zakątki naszego kraju z okazji 90. rocznicy odzyskania niepodległości. To jest skarbnica wiedzy o naszej historii, polityce, geografii, o gospodarce. To są także ciekawostki i anegdoty, których nikt już nam nie opowie. Jak powiedział jeden z dziennikarzy telewizyjnych, przemówienia były "mówione z głowy". I właśnie chodzi o to, że ta "głowa", głowa naszego państwa, była nieprzeciętna, zadziwiała znajomością historycznych faktów wkomponowanych w realną rzeczywistość i we własną, oryginalną, wizję przyszłości Polski w Europie i świecie.
Wojciech Reszczyński
Krypta nie dla Janusza Kurtyki Kardynał Stanisław Dziwisz odwołał zgodę na pochowanie prezesa IPN w kryptach kościoła św. Piotra i Pawła. Bo interweniował były rektor UJ – ustaliła “Rz” Na ostatnim posiedzeniu Kolegium IPN wystosowało podziękowanie dla kardynała Dziwisza za to, że wyraził zgodę na pochowanie Kurtyki w kryptach kościoła św. Piotra i Pawła przy ulicy Grodzkiej w Krakowie. “Postanowienie Waszej Eminencji jest dla nas nie tylko wyróżnieniem przejmującej i symbolicznej śmierci uczestników obchodów 70. Rocznicy Zbrodni Katyńskiej, ale także przejawem uznania dla dokonań śp. Prof. Janusza Kurtyki” – napisali członkowie kolegium. Prezes IPN miał spocząć nieopodal miejsca, w którym pochowany jest ks. Piotr Skarga. Krypty te mają z czasem przejąć funkcję, jaką pełni panteon w kościele na Skałce, w którym brakuje już miejsc na kolejne pochówki (ostatnim pochowanym tam był Czesław Miłosz). Jednak parę godzin po opublikowaniu listu rzecznik Instytutu poinformował o zmianie miejsca pochówku prezesa. Msza żałobna odbędzie się wprawdzie w kościele św. Piotra i Pawła, lecz Janusz Kurtyka zostanie pochowany na Cmentarzu Rakowickim.
Jak ustaliła “Rz”, wpływ na zmianę postanowienia kardynała Dziwisza miał były rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Franciszek Ziejka. Stoi on na czele Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa, w skład którego wchodzi również kardynał. Fundusze dla SKOZK przekazywane były z budżetu Kancelarii Prezydenta. Jednym z większych ich beneficjentów były krakowskie parafie, które dzięki tym pieniądzom mogły ratować swoje zabytkowe kościoły. Prof. Ziejka nie chciał wczoraj rozmawiać z “Rz” o sprawie pochówku. Powiedział tylko, że “nie zajmuje się sprawami bieżącymi”. Według naszych informacji ze zmianą decyzji kardynała nie mógł się pogodzić proboszcz parafii ks. Marek Głownia, który rozważał nawet podanie się do dymisji. – Broniłem kardynała za zgodę na pochówek pary prezydenckiej na Wawelu. Teraz mam jednak wrażenie, że metropolita po tamtej nagonce, jak to się mówi na Kresach, się zakałapućkał – mówi “Rz” ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Profesor Ziejka mógł mieć osobisty żal do Instytutu kierowanego przez Kurtykę. W archiwach IPN odnaleziono informację, że były rektor UJ został zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako kontakt operacyjny Służby Bezpieczeństwa o kryptonimie “Zebu”. Rzeczpospolita
Kuria krakowska skrzywdziła rodzinę Janusza Kurtyki Katolicka Agencja Informacyjna Zamieściła taka informację: Janusz Kurtyka spocznie tam, gdzie ks. Piotr Skarga Rozmowę z ks. Markiem Głownią, proboszczem kościoła św. Piotra i Pawła w Krakowie o miejscu, gdzie zostanie pochowany Janusz Kurtyka publikuje Dziennik Polski. W kościele mamy trzy groby, dostępne dla zwiedzających: obok ks. Piotra Skargi pochowany jest biskup Andrzej Trzebicki oraz jeden z donatorów kościoła. Krypta ks. Piotra Skargi znajduje się pod prezbiterium. Kilka grobów znajduje się także przed wejściem do kościoła. Nigdy nie były otwierane, nie wiadomo, kto został tam pochowany. W jednej z krypt pod kaplicą przy wejściu do kościoła ma być pochowany prezes IPN. - Czynione są starania, aby w Kościele Piotra i Pawła powstał Panteon Narodowy, który ma być kontynuacją Grobów Zasłużonych na Skałce. Ma być on utworzony jednak w innym miejscu kościoła, w obrębie krypy ks. Piotra Skargi. - Na razie nie ma żadnych wymaganych zezwoleń do wybudowania krypt Panteonu Narodowego - czytamy. Dzisiaj totalny szok. Kuria krakowska pod wpływem tzw. "autorytetów moralnych". pochówku Janusza Kurtyki w krypcie pod kościołem św. św. Piotra i Pawła !!! Broniłem tydzień temu ks. kard. Stanisława Dzwisza przed atakami politycznych "kiboli", którzy przeciwko pochówkowi Pary Prezydenckiej w katedrze wawelskie wrzeszczeli pod budynkiem kurii. Dzisiaj ze smutkiem muszę stwierdzić, że kardynał popełnił tragiczny błąd. Czyżby agentura SB w jego otoczeniu znów zaczęłą działać? Najgorsze jest jednak to, że jest to cios w rodzinę Zmarłego, która i tak już od dawna cierpi. Tak Karol Wojtyła, na którego obecny metropolita krakowski ustawicznie się powołuje, nigdy z pewnością nie postąpiłby. Jest takie powiedzenie; "kto daje i odbiera, ten ......" Obrzydliwe jest również to, ze otoczenie kardynała tradycyjnie chowając głowę w piasek próbuje winę zrzucić na ks. Marka Głownię, proboszcza parafii. Obrzydliwe jest tez pokrętne tłumaczenie na łamach "Dziennika Polskiego". Niezależnie, gdzie szef IPN zostanie pochowany, moralnym obowiązkiem ludzi walczacych o prawdę jest wzięcie udziału w mszy św. żałobnej i w kondukcie pogrzebowym, który przejdzie z ul. Grodzkiej na Cmentarz Rakowicki. Trzeba też zachować godność, aby w słusznym oburzeniu nie upodobnić się do wspomniach "kiboli". Przytaczam cały tekst z dzisiejszej "Rzeczpospolitej", w którym zamieszczono także mój komentarz. Co do prof. Ziejki, to w aktach SB był on zarejestrowany jako kontakt operacyjny o ps. "Zebu".
Bronisław Komorowski najlepszym kandydatem tłumu jest A jak nie jest jeszcze, to na pewno będzie, bo Public Relations ostro zabrał się do roboty, a „sondażownie” nie nadążają z liczeniem i prognozowaniem. Co tłumowi pozostaje wobec takiej rzeczywistości? A no nic, jedynie zwiesić głowę i rozejść się spod Wawelu czy Pałacu Prezydenta. Tłum, gawiedź, ciekawscy, żądni sensacji tak powinni zrobić; schować flagi, wkleić do albumu zdjęcie przy sarkofagu i wrócić do rzeczywistości, bo żyć jakoś trzeba. Kredyty pozaciągane, dzieciska rosną, gdzieś muszą się uczyć, pracować...może uda się im własną firmę założyć. Nauczą się szybko, jak omijać prawo, redukować wskazania kasy fiskalnej, zatrudniać na czarno, załatwiać w gminach zwolnienia od podatków. Tego i tamtego zna się, wiadoma rzecz; sąsiad pracuje w ważnym urzędzie, za płotem prokurator, który wybudował sobie domek na wsi, z gminnym geodetą na procesji Bożego Ciała pogada się o działce. Jeśli nie wszędzie tak jest i nie wszyscy kombinują, to przecież nawet ciemniak wie, że z płacy minimalnej nie da się wyżyć i oczywistym jest również, że tylko samobójca nie weźmie dokładki ciężko zapracowanych pieniędzy, czasem po 16 godzin na dobę, pod stołem. W takich chwilach nie myśli się o wysokości przyszłej emerytury naliczanej od zaniżonej wypłaty. I tak się jakoś w Polsce żyje. Na granicy prawa, albo z jego pominięciem, każdy sobie rzepkę skrobie. Jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej. Tych, co to im gorzej, coraz mniej, bo zima tego roku była ostra. Kilkaset osób odciążyło ZUS i nadwyrężoną kryzysem opiekę społeczną. Nie było z tego powodu wielkiego szumu w mediach. I ja to nawet rozumiem. Kapitalizm to twarda szkoła przetrwania, dla nieudaczników nie ma miejsca. Nie warto się żadnym pijakiem przejmować, bo sam sobie winien. Póki co meldunku pod chmurką , w kanale ciepłowniczym czy na działce nie ma. A bez dowodu tożsamości głosować nie może, to po co komu taki? Im szybciej zamarznie, tym lepiej. Z chorymi staruszkami w wyziębionym mieszkaniu też tylko kłopot... Co innego z więźniami. Obiecasz większą celę, przepustkę czy wybór adwokata z urzędu, a pod celą zainstalujesz telewizor i głos masz pewny. Nie, nie zebrało mi się na gorzki sarkazm. Taka jest polska rzeczywistość; pławią się w niej męty, wegetuje człowiek uczciwy i wykorzystuje bez skrupułów polityk. Jest nawet taka partia, która doskonale odpowiada potrzebom tłumu. Nauką, zwłaszcza historii, nie każe dzieciom „zbytnio głowy sobie psować”. Jeśli już jakieś wartości preferuje, to na pewno najwyższą jest pogarda dla wapniaków i moherów. Wprawdzie jeszcze głośno nie popiera, tak jak Obama, aborcji, eutanazji, a związki homoseksualne nie nazywa małżeństwem, ale tylko dlatego, że nie wszystkie watahy dinozaurów zdołano wyciąć. To jednak tylko kwestia czasu. Wyroki w Strasburgu czy prędzej, czy później problem załatwią odgórnie. Tak się przynajmniej wydawało. Temu służyła propaganda sukcesu, przemilczanie niewygodnych tematów, wyciszanie afer, unieszkodliwienie CBA, rozprawienie się z Mariuszem Kamińskim czy forsowanie, ku radości rozmnożonych obficie na eseldowskim chlebie byłych esbeków i TW, zmian w funkcjonowaniu IPN. I wreszcie partyjne prawybory, których reklama w mediach jako żywo przypominała nie tyle prawybory w USA, ile namaszczenie na I sekretarza KC PZPR. I nagle to wszystko „rypło”. Tragedia pod Smoleńskiem z „kartofla” uczyniła bohatera, ministrom w Kancelarii Prezydenta przywrócono twarz ludzi kompetentnych, wykształconych i znających się na swojej pracy. Nieszczęście pamięci zbiorowej przypomniało też wielkość ostatniego prezydenta II Rzeczpospolitej. Nawet zaprzyjaźniony kardynał zawiódł i królewski pogrzeb pozwolił wyprawić. A Polacy za granicą publicznie wzruszali obcokrajowców swoją żałobą. Mało tego; to, co wydawało się niemożliwe po spotkaniu w Katyniu Putina i Tuska, Lech Kaczyński i wszystkie ofiary osiągnęły po śmierci. Zbrodni katyńskiej nie wypiera się już Rosja i wskazuje winnych, a Sąd Najwyższy Rosji zajmie się znów Katyniem. Może też dzięki temu wreszcie sami Rosjanie zapragną rozliczenia zbrodni popełnionych na ich narodzie? Tysiące słów w uczonych wywodach padło, by ustalić, co się właściwie stało, dlaczego tłum nie chce już być tylko tłumem wymachującym szalikiem i ryczącym hymn ze stadionów piłkarskich? Dlaczego płacze, skoro tyle pieniędzy wydano, by ośmieszyć nie tylko urzędującego prezydenta, ale i zlekceważyć majestat tego Urzędu?
Zrobiło się głupio i niebezpiecznie; tłum pod Pałacem Prezydenta nie chciał już być nazywany tłumem, lecz narodem.
I ci harcerze... kto prowadzi ich drużyny, zastępy, że chcą pracować i służyć nie żądając zapłaty?! Nie zawiedli tylko kupcy na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie i hotelarze w Krakowie. Żałoba żałobą, a biznes biznesem. Oni jedni nie poczuli się narodem.?
A tu jeszcze nie koniec. Czeka przed wyborami beatyfikacja ks. Jerzego Popiełuszki. Ot i problem, bo jak Polak poczuje wiew historii, jak zatęskni za wielkim prezydentem i do tego dołoży kazania ks. Jerzego o miłości do Ojczyzny, prawdzie i solidarności, to może być naprawdę źle. Trzeba się śpieszyć. Nie da rady już jednak kłamać i pluć na przeciwnika, bo nie wszyscy nazwą to deszczem. Można jednak wpisać się w tęsknotę polskiej duszy za wspólnotą narodową, za wielkością Najjaśniejszej, za szlachetnym wodzem, którego można wybrać i kochać. Czy nadaje się do tej roli Bronisław Komorowski? Patrząc na publikowane zdjęcia z tym panem, można sądzić, że piękniejszego, mądrzejszego i szlachetniejszego wodza Polacy nie znajdą. Ten wzrok dalekosiężny, to tło... Naprawdę wielki! Czy naród, który wskutek tragedii wykluł się przed chwilą z bezbarwnego tłumu, jak niegdyś w czasie sierpniowych strajków, da się nabrać na tę pozę? No cóż, głowy nie dam, ale na miejscu marszałka nie przesadzałabym z miną wodza i ze zbyt pochopnym wcielaniem się w rolę prezydenta, naród może już tego nie kupić, a tłumów może zabraknąć. Nie będę jednak ukrywać, że bardzo liczę w tej kwestii na mój naród i ufam, że nie uwierzy wodzowskim pozom żadnego przefarbowanego na patriotę kandydata. Katarzyna
Leśne obserwatorium “Zapach likwidacji”, “Smoleńsk, morderstwo z premedytacją?”, “Kaczyński został zabity przez Putina?”, “Morderstwo w stylu Kremla” – to tylko niektóre tytuły artykułów, które od kilku dni regularnie publikowane są w rumuńskich i izraelskich gazetach oraz agencjach prasowych. Powołując się m.in. na wypowiedzi niezależnych ekspertów i informacje pozyskane ze źródeł w NATO, ich autorzy podkreślają, że za katastrofą z 10 kwietnia, w której zginęła znaczna część “antyrosyjskich polityków” i “najlepszych wojskowych”, stoi Federalna Służba Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej (FSB). Naszym zdaniem świadczy to po pierwsze o tym, że rumuńskojęzyczne media są również we władaniu plemion koczowniczych (i bylibyśmy zdumieni, gdyby było inaczej), a po drugie, biorąc pod uwagę wysoką etykę żydowskich mediów, upewniamy się w przekonaniu, iż rząd rosyjski nie ma z katastrofą nic wspólnego. Zorkiestrowana nagonka zawsze budziła nasze podejrzenia. Sprawa “Andrieja Mendiereja”, który podobno miał być autorem słynnego nagrania wideo z pierwszych minut po katastrofie polskiego Tu-154 pod Smoleńskiem, jest pięknym przykładem dezinformacji. Już samo imię i nazwisko, które się ze sobą rymują (niczym “Janek Pacanek”) budzi podejrzenia. Nieprawdopodobna historia o dźgnięciu go nożem przez rosyjskie służby (15.04.2010 koło Kijowa), które potem dopuściły aby go zabrano do szpitala (sic!), gdzie odłączono mu aparaturę, budzi uśmiech politowania. Gdyby istotnie służby chciały się go pozbyć, ten człowiek by zniknął, wyparował, rozpuścił się w powietrzu. Poza tym prześledźmy historię “Mendiereja”. Przez pierwsze dni jedyne wzmianki o nim znajdowały się wyłącznie na polskojęzycznych witrynach, które w ewidentny sposób bezkrytycznie przepisywały informację jedna od drugiej. Dopiero mniej więcej dwa dni temu nazwisko Mendierej pojawia się na zagranicznych portalach, które oczywiście nie wnoszą żadnych nowych informacji, bo kopiują je z polskich witryn. Gdy czyjeś nazwisko pojawia się w mediach dopiero w kontekście jego śmierci, a przedtem nie ma o nim bodaj wzmianki, jest to dość pewna oznaka bujdy na resorach. Tym razem cele wypuszczenia dezinformacji były jasne. “Nasz Dziennik” chyba już nie wie, z kim rozmawiać, bo zrobił wywiad z europosłem Pawłem Kowalem, reprezentującym lobby już nawet nie ukraińskie, ale wręcz banderowskie . Cytujemy za polskiekresy.info: “… główny dyplomata braci Kaczyńskich – Paweł Kowal, który od lat razem z europosłem z PiS Michałem Kamińskim mocno wpływa na politykę zagraniczną prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dzięki tym lobbistom ukraińskim z PiS probanderowski prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko został najlepszym kolegą polskiego prezydenta. Kaczyński wspierał Juszczenkę, nie bacząc na jego politykę gloryfikacji oprawców narodu polskiego Stepana Bandery i Romana Szuchewycza. Paweł Kowal z cienia umiejętnie wykorzystywał fobie antyrosyjskie braci Kaczyńskich w swoich celach. Jest taka linia polityczna w Polsce zresztą nie bardzo mądra, że najgorszy banderowiec dla polskich interesów jest lepszy od najwspanialszego Moskala. Polityka takich młodych dyplomatów polskich jak Paweł Kowal, której celem są dobre relacje z Ukrainą za wszelką cenę, nie jest dalekosiężna, bo Ukraina zmieniła ostatnio swoich bohaterów na bardziej cywilizowanych niż Bandera, a probanderowscy politycy nadal wspierają oprawców własnego narodu spod znaku OUN-UPA. Lobby ukraińskie znad Wisły paradoksalnie lubi bardziej banderowski Lwów niż bardziej roztropny politycznie Kijów. Dlatego, aby przypodobać się nacjonalistom ukraińskim we Lwowie eurodeputowany Kowal skrytykował niedawno rezolucję Europarlamentu z 25 lutego 2010 roku, potępiającą odznaczenie Bandery tytułem Bohatera Ukrainy. A może wg. linii dyplomatycznej europosła Kowala warto byłoby odznaczyć zbrodniarza Banderę pośmiertnie jeszcze Orderem Orła Białego, bo to by posłużyło sprawie polsko-ukraińskiego pojednania? Wielki znawca tych relacji Kowal nie potrafi tylko zrozumieć jedną bardzo ważną rzecz, iż Bandera to jeszcze nie cały naród ukraiński. Czemu służy Kowal? Czy jest skażony wirusem nacjonalizmu ukraińskiego w wersji Doncow-Bandera? Chyba ten młody jeszcze polityk chce zostać w przyszłości ministrem spraw zagranicznych RP ale nie tędy droga. Bo barwy polityczne nie każdy potrafi szybko i skutecznie zmieniać, bo to już ”wysoka” dyplomacja.” Oczywiście Paweł Kowal w żadne pojednanie polsko-rosyjskie nie wierzy, chyba, że Rosjanie postąpią wbrew własnym interesom narodowym, wycofując się, cytujemy, “z polityki dominacji w sektorze energetycznym”. Tak mówi polityk, uważający się za bardzo mądrego i inteligentnego. C.b.d.o. Doniecki Sąd Apelacyjny uznał za niezgodny z prawem dekret byłego prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki o nadaniu tytułu „Bohatera Ukrainy” dowódcy UPA Romanowi Szuchewyczowi (12 X 2007 r.). Sąd pozytywnie rozparzył zażalenia prof. Anatolija Sołowiowa. Rok wcześniej sąd oddalił skargę Sołowiowa, w ogóle jej nie rozpatrując. Tak oto, w ciągu kilku tygodni „bohaterami Ukrainy” przestali być i Stepan Bandera, i Roman Szuchewycz. Roman Szuchewycz (1907-1950) „Taras Czuprynka”, członek OUN, oficer walczącego po stronie III Rzeszy batalionu „Nachtigal”, dowódca UPA, jest odpowiedzialny za wymordowanie 60 tys. Polaków na Wołyniu. Był on zwolennikiem „oczyszczenia” Ukrainy z Polaków, akceptował działania szefa UPA na Wołyniu Dmitra Klaczkiwskiego „Kłym Sawur”, broniąc go potem przed atakami innych członków kierownictwa OUN. Wydał też rozkaz „przyspieszenia likwidacji polskiego elementu” w obliczu zbliżania się Armii Czerwonej. Na Ukrainie Zachodniej postawiono liczne pomniki Szuchewycza, wmurowano też tablice jego pamięci, jedną z nich we Lwowie na budynku polskiej szkoły. Sąd Najwyższy Federacji Rosyjskiej zdecydował, że Moskiewski Sąd Miejski musi ponownie rozpatrzyć skargę stowarzyszenia Memoriał na zakaz dostępu do akt śledztwa w sprawie zamordowania polskich jeńców wojennych w 1940 roku. Chodzi o utajnienie przez sędziów decyzji o umorzeniu śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej i większości jego akt. - Przede wszystkim trzeba podkreślić, że ta decyzja zapadła w sprawie proceduralnej i na tej rozprawie nie były rozpatrywane żadne kwestie merytoryczne związane ze zbrodnią katyńską. Przedmiotem rozprawy była tylko nasza skarga na grudniowe orzeczenie Moskiewskiego Sądu Miejskiego – podkreślił w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” szef polskiej sekcji Memoriału Aleksander Gurianow. Zauważył ponadto, że ponieważ kwestie merytoryczne nie były rozważane podczas tej rozprawy, to mówienie w tej chwili o przełomie w sprawie katyńskiej jest “na wyrost”. – O przełomie można by było mówić, gdyby rozpatrywano kwestie merytoryczne. A na to musimy poczekać, aż rozpatrzy je Moskiewski Sąd Miejski – mówi Gurianow. Zaznacza ponadto, że trzeba pamiętać w tym momencie również, iż moskiewski sąd może rozpatrzyć tę skargę znów na niekorzyść Memoriału. – Ta dzisiejsza decyzja nie przesądza więc, czy ostatecznie odniesiemy sukces – mówi. Dodaje jednak, że i tak jest to dla stowarzyszenia pewien powód do radości, ponieważ wreszcie coś udało się ruszyć w tej sprawie. Marucha
Kampania w cieniu pogardy i strachu Do jakiego stopnia trzeba być wyobcowanym z polskości i jak bardzo jej nienawidzić, aby odczuwać strach na widok, że Polacy odbudowują poczucie wspólnoty – zastanawia się publicysta „Rz. Jaka będzie zbliżająca się kampania wyborcza? Na to pytanie padają dwie całkowicie sprzeczne odpowiedzi. Jedni twierdzą, że świeżo przeżyta tragedia wpłynie na wyciszenie emocji, stonowanie ataków, słowem, kampania będzie wyjątkowo spokojna i godna. Drudzy, wprost przeciwnie – że rozbuchane emocje muszą się wymknąć spod kontroli i kampania przybierze formę rozszalałej wojny domowej, na miarę sławnej wojny na górze.
Cyrk i histeria Kto ma rację? Najlepiej przyjrzeć się bliżej temu, co działo się już w trakcie samej żałoby. Przytoczmy kilka charakterystycznych wypowiedzi: "Żałoba narodowa zmienia się w generalną histerię. To (…) sensacja, naśladownictwo, jakiś niezrozumiały dla mnie obowiązek. Media zachowują się moim zdaniem bardzo niedobrze, grają na emocjach" (Izabella Cywińska). (Wątek złego zachowania mediów podjął też publicysta "Gazety Wyborczej" Wojciech Krzyżaniak, narzekając, że go telewizje "molestowały cierpieniem" i że zawiesiły kanały tematyczne, co uniemożliwiało widzowi ucieczkę przed żałobną tematyką w talk-show, serial czy teleturniej). "Patrząc na ten cyrk, który nazywamy w Polsce żałobą narodową, mam jednoznaczne uczucia. (…) To, co widzę, to absurdalne zachowanie stadne, zbiorowa histeria" (Małgorzata Szumowska), "Mroczne wyziewy polskiego pseudo-mesjanizmu… Tak jak Jezus "udowodnił", że jest Bogiem, umierając na krzyżu, tak Lech Kaczyński "udowodnił", że był opatrznościowym ojcem polskiego narodu, umierając w Smoleńsku" (Agata Bielik-Robson), "Cierpiętniczy, niemal nekrofilski polski nacjonalizm" (Bronisław Łagowski), "Czuję się bezradna wobec tych 96 śmierci, ale jeszcze bardziej czuję się bezradna wobec tego, co się dzieje wokół tej katastrofy… Szczerze mówiąc, przeszedł mnie dreszcz przerażenia i do tej chwili mnie nie opuszcza" (Olga Tokarczuk). Wszystkie cytaty z jednego tylko portalu Krytykapolityczna.pl, którego stały komentator swe rozważania o pochówkach ofiar katastrofy opatrzył swawolnym tytułem "Gra w chowanego". W oczach wyborców Bronisław Komorowski będzie kandydatem środowisk dawno już przez Polaków odrzuconych i jako taki odpowiadać będzie za każdą medialną hucpę salonu, każde pogardliwe słowo i za całą obłudę. Takich wyznań intelektualistów i celebrytów było wiele. Zwięźle podsumował je prof. Paweł Śpiewak w artykule dla "Kultury Liberalnej" pod jednoznacznym tytułem: "Elity patrzą z wyższością na żałobę Polaków", diagnozując w nim swoisty wyścig celebrytów intelektu, "kto szybciej wypowie coś efektowniejszego, zabawniejszego, demaskującego".
Demon patriotyzmu Ale istotą spojrzenia "elit" na żałobę było nie tylko stwierdzone przez niego poczucie wyższości i pogarda dla "cyrku" i "histerii". Bardziej jeszcze eksponowany był ton – obecny w cytowanej już wypowiedzi Olgi Tokarczuk – przerażenia. "Boję się takiej żałoby. Boję się rozszlochanego narodu nad trumnami, oszalałych haseł "Polska Chrystusem Narodów" i ludzi w bejsbolówkach owiniętych biało-czerwoną flagą" (Małgorzata Szumowska), "Zaczyna się polowanie na nie dość dobrych patriotów" (Michał Bilewicz)… Od początku lat 90. nie czytałem tak wielu wyznań panicznego strachu przed Polakami, ale nawet wtedy nikt nie pozwolił sobie wypowiedzieć tak, jak uczynił to przed kamerą TVN 24 Grzegorz Miecugow: "Żałoba może obudzić demona polskiego patriotyzmu. Zacznie się walka na patriotyzmy, na to, kto jest lepszym Polakiem". Zatrzymajmy się na chwilę nad tą wypowiedzią. Jak można, nawet wskutek lapsusu, mówić o cnocie patriotyzmu jako o "demonie"? Nawet Adam Michnik w najbardziej rozhisteryzowanych tekstach z początków III RP, w których wieszczył w Polsce jakobinizm, wieszanie na latarniach i faszystowską dyktaturę, nie posunął się dalej niż do "demonów nacjonalizmu". Ale słowa opiniotwórczego prezentera TVN 24 nie były pomyłką czy przejęzyczeniem, skoro najwyraźniej za rzecz groźną uważa on "walkę na patriotyzmy". A czym mają się wykazywać kandydaci do najwyższego urzędu w państwie, uosabiającego majestat Rzeczypospolitej, jeśli nie patriotyzmem? Czyż kampania w USA, Francji, Niemczech czy Anglii nie polega na przekonywaniu przez każdego z kandydatów, że jest lepszym Amerykaninem, Francuzem, Niemcem czy Brytyjczykiem niż jego rywal? Albo, spytajmy wprost – do jakiego stopnia trzeba się czuć wyobcowanym z polskości i jak bardzo jej nienawidzić, aby czuć strach na widok, że Polacy odbudowują jakiekolwiek poczucie wspólnoty, nawet w tak godny sposób jak żałoba, wspólna modlitwa i zapalanie zniczy?
Źli ludzie Idę jednak o zakład, że w słowach o "demonie polskiego patriotyzmu" czy potępieniu samego określenia "dobry Polak" wierni widzowie tej stacji nie zauważyli niczego dziwnego. W ich sposobie myślenia, kształtowanym od wielu lat przez autorytety michnikowszczyzny, bycie "dobrym Polakiem" jest bowiem równoznaczne z byciem "złym Europejczykiem", i w ogóle "złym człowiekiem". Czymś złym z natury jest więc dla nich i polskość jako taka – i uważają to za oczywiste. Przyczyny tych antypolskich fobii tutejszego establishmentu, zwłaszcza intelektualnego, mechanizm uprzedzeń, i w ogóle zjawisko, które pozwalam sobie ujmować jako wyparcie "elity narodu" przez "elitę przeciw narodowi" to temat na osobne dociekania, którymi zajmowałem się wielokrotnie i zapewne będę do nich powracał. Na potrzeby tego tekstu ograniczmy się do konstatacji, iż dni narodowej żałoby sprzyjały szczególnie silnemu artykułowaniu pogardy establishmentu do prostych Polaków, ich obrzędowości, wiary, sposobu myślenia etc. Można być pewnym, iż ten, by wrócić do rozpoznań Pawła Śpiewaka, "dyskurs wyższościowy" znajdzie kontynuację w kampanii wyborczej. Korelacja jest prosta – im korzystniejsze będą sondaże dla kandydata PiS i bardziej realna "możliwość powrotu IV RP w jeszcze bardziej zradykalizowanej formie", tym łatwiej puszczać będą hamulce brylującym w establishmentowych mediach mędrkom, tym wyraźniej artykułowana będzie ich pogarda dla Polaków i paniczny lęk przed nimi. Ta pogarda i niechęć do "człowieka prostego" na co dzień jest przez niego słabo odczuwana; nie śledzi on mediów establishmentu i nie wsłuchuje się w profesorskie mędrkowania. Niezwykłość chwili i prawa kampanii wyborczej sprawią jednak, że poczucie obcości i chęć okazania "elitom" wzajemnej pogardy i niechęci znacznie wzrosną. W ten sposób najbardziej zagorzali zwolennicy PO wpisują ją w podział, który zniszczył niegdyś Unię Demokratyczną i jej polityczne kontynuacje.
Uderzenie rykoszetem? Sukces Donalda Tuska w poprzednich wyborach był możliwy dzięki temu, że ów podział na "górę" i "dół" zdołał unieważnić. Że w oczach przeciętnego wyborcy nie kojarzył się z establishmentem, który przez większość kampanii jako swój "pierwszy wybór" wskazywał LiD i Aleksandra Kwaśniewskiego, ale z nadzieją na spełnienie aspiracji awansu, zwłaszcza materialnego i cywilizacyjnego. Sytuacja Bronisława Komorowskiego, ktokolwiek stanie z nim w szranki, jest znacznie trudniejsza. W oczach wyborców będzie on bowiem kandydatem środowisk dawno już przez Polaków odrzuconych i jako taki odpowiadać będzie za każdą medialną hucpę salonu, każde pogardliwe słowo gości wiodących mediów i całą ich obłudę. A te będą się nasilać coraz bardziej. Poczucia bezpieczeństwa, jakie miał establishment w ostatnich latach, nie odbudują nawet sondaże dające Komorowskiemu bezpieczną przewagę – establishment ma bowiem świadomość, że tak mu nienawistny prosty Polak ukrywa swe przekonania i odmawia ankieterom odpowiedzi na pytania czy dla świętego spokoju deklaruje poparcie dla kandydata przedstawionego przez media jako "słuszny" – by przy urnie skreślić go, mszcząc się w ten sposób na wszystkich salonowych mędrkach z telewizji. Kandydat PO nie może więc liczyć na stonowanie histerii "elit", która nieuchronnie będzie prowokować niechęć i pogardę skierowane odwrotnie. Nie może się także od swych najgłośniejszych zwolenników odciąć. Cała nienawiść, jaką od dwóch lat sączyła Platforma oraz sprzyjające jej media do polskiego życia publicznego w przekonaniu, że w ten sposób ostatecznie zniszczy i zdelegitymizuje opozycję, w tej sytuacji może nagle uderzyć w niego rykoszetem. A – jak już mogliśmy się przekonać – raczej brak mu zwinności Donalda Tuska, by w porę uskoczyć.
Rafał A. Ziemkiewicz
Polonofobia maniaków Powiedzmy sobie wprost: ludzie, którzy żywią wstręt, pogardę do Polaków okazujących patriotyzm czy są śmiertelnie tym patriotyzmem przerażeni – nie są Polakami. Kim są? Trudno powiedzieć – jedni pewnie „ludźmi bez ziemi”, czyli kosmopolitami, tudzież „mieszkańcami salonów”, inni zaś czują może więź z innymi nacjami, ale już nie z narodem polskim. Oczywiście nie ma powodu, by ludzi nieczujących się Polakami i w istocie niebędących nimi, w jakikolwiek sposób piętnować – niech sobie kultywują swoje tradycje, niech pielęgnują obyczaje, które są im bliskie, niech nawet tworzą dzieła sztuki w takim języku, jaki jest im najbliższy – jedyne, co można im radzić, to: niech tylko nie uczą nas polskości i niech trzymają się z dala od tego, na jakich fundamentach ma być odbudowywana wspólnota Polaków. Piszę to w nawiązaniu do artykułu R. Ziemkiewicza przytaczającego wypowiedzi osób, które na różne sposoby wyrażają swoje całkowite oderwanie od polskości. Te wypowiedzi mogłyby nas szokować, jeślibyśmy ich autorów traktowali jako przedstawicieli polskiej wspólnoty, tymczasem te osoby świadomie sytuują się na zewnątrz tejże wspólnoty i z zewnątrz dokonują też swojej „druzgocącej” oceny. Ziemkiewicz stara się zrozumieć ów fenomen wyobcowania z polskości i nienawiści wobec niej, ale wydaje mi się, że pomija jeden istotny szczegół w swoich rozważaniach. Otóż musimy stale pamiętać, iż ludzie wypowiadający te polonofobiczne sądy, w większości znaleźli się „na szczytach” hierarchii społecznej czy kulturowej w wyniku salonowego mianowaństwa lub też długoletniej wysługi dla salonów, nie zaś ze względu na swoje talenty, wielkie wyczyny, nowatorskie i porywające koncepcje czy jakieś niesamowite arcydzieła. Co więcej, ta wysługa nieodłącznie koncentrowała się wokół atakowania polskości (w żargonie salonowym: nacjonalizmu), wyśmiewania jej, czy wprost wyzbywania się jej na rzecz jakiegoś salonowo rozumianego kosmopolityzmu serwowanego nadwiślańskim tubylcom na zasadzie eliksiru na wszelkie polskie dolegliwości społeczne. Nic więc dziwnego, że ludzie, których „fala wyniosła za wysoko”, teraz odczuwają przerażenie i coś w rodzaju lęku przestrzeni – widzą oni bowiem, iż wokół siebie mają tylko grupkę (nie mniej trzęsących portkami ze strachu przed potwornym polskim kołtunem) klakierów. Jest zresztą w tym całym zjawisku kulturowej uzurpacji, jaką zafundował nam salon od pierwszych lat po „obaleniu komunizmu”, ciekawy paradoks: salonowcy wszak z jednej strony kontestują przecież polskość, z drugiej zaś, przywłaszczają sobie prawo do kreowania polskości, do redefiniowania jej, a nawet do jej... reprezentowania. Z jednej strony całe to towarzystwo szydzi z „polskich wieszczów” i broń Boże żadnych wieszczów nie chce na świat wydawać, z drugiej przecież nic innego od lat nie robi, jak z maniackim uporem (to wyświechtane określenie pasuje tu idealnie) lansuje swoich niby-wieszczów, pchając ich „dzieła” do programów szkolnych, do analiz akademickich, na deski teatralne, a nawet na ekrany kinowe. A im słabszy jest rezonans kulturowy tychże „dzieł”, tym większy jeszcze upór przy ich zachwalaniu i nagłaśnianiu. Tak właśnie działają maniacy. Co to znaczy być Polakiem? To przede wszystkim odczuwać więź z polską wspólnotą i żyć jej tradycją, obyczajem i historią. Jeśli ktoś nie odczuwa tej więzi, a tradycję polską uważa za balast, którego należy się jak najszybciej pozbyć (podstawowy warunek inicjacji salonowej), a nawet coś, co należy zwalczać jak jakiś wrogi, niebezpieczny twór – to zwyczajnie nie powinien się za Polaka podawać. Oczywiście Polska pozwala wielu obcokrajowcom zażywać gościny nad Wisłą, jako jednak gospodarze domagamy się, by obcokrajowcy nie posuwali się za daleko i nie próbowali niszczyć naszej wspólnoty i naszej kultury. Jeśli zaś podejmują się oni takich działań, to niech się nie dziwią, że napotkają nasz opór. FYM
Kościół Posoborowy – czy jeszcze katolicki? Jeszcze do niedawna nie wolno było w Kościele Katolickim odprawiać Mszy Świętych za dusze zmarłych ateistów, masonów czy w ogóle osób, które publicznie głosiły zasady sprzeczne z nakazami Boga i Kościoła. Osobom niewierzącym nie wolno było też uczestniczyć we Mszy Świętej. Jak się wydaje, zasady te już nie obowiązują. Cóż bowiem czytamy np. na stronie (i wielu innych): (Msza św. w intencji śp. Jerzego Szmajdzińskiego. Jerzy Szmajdziński był wyrazistą postacią lewicy i mimo ideowych różnic, chciał budować harmonię społeczną, w imię dobra wspólnego - mówił metropolita gdański abp Sławoj Leszek Głódź podczas wtorkowej mszy w Katedrze Polowej Wojska Polskiego. Jak podkreślił abp Głódź, Szmajdziński reprezentował spokojny nurt lewicy. W SLD, w którym był wiceprzewodniczącym - przypomniał metropolita - "brał osobisty i czynny udział we wszystkich procesach i inicjatywach, które miały zmienić lewicę w nowoczesną, europejską partię". "Skupiony na problemach społecznych, nie jątrzył i nie ranił. Nie był agresywnym ideologiem, starającym się przebudować świat na siłę, w myśl własnych projektów, nie pytając czy ci, których to dotyczy, takiego kierunku przemian sobie życzą" - mówił abp Głódź. W jego ocenie, lewicowość w wydaniu Szmajdzińskiego "nie stawała się synonimem agresywnego ateizmu i antyklerykalnej neurozy". "Był na to człowiekiem zbyt inteligentnym i pozbawionym ideologicznego zacietrzewienia" - dodał. I - jak zaznaczył gdański metropolita - "był politykiem, który chciał, mimo ideowych różnic, budować harmonię społeczną w imię wartości nadrzędnych, dobra wspólnego, dobra Polski i jej rozwoju".). Msza Św. w intencji śp. Jerzego Szmajdzińskiego w Katedrze Polowej Wojska Polskiego. Kazanie wygłasza sam metropolita gdański, Leszek Głódź. Wychwala zmarłego, iż chciał budować “nowoczesną, europejską lewicę” i że nie reprezentował “agresywnego ateizmu i antyklerykalnej neurozy”. Wspaniałe. Może go od razu beatyfikować za to, że nie był agresywnym antyklerykałem? Albo za to, że chciał nowoczesnej lewicy, co by to nie miało oznaczać? A czy nowoczesny satanizm też jest godny pochwały? Z innych źródeł dowiadujemy się, iż Ewangelię czytał nie kto inny, jak Ryszard Kalisz. To zakrawa na kpiny z Kościoła. Czy mamy czekać, aż poproszą Biedronia o bycie “szafarzem” Komunii Świetej? Czy po prostu przestać dawać na tacę i chodzić do takich kościołów? Chyba jeszcze bardzie oburzająca była informacja (Uroczystości pogrzebowe Izabeli Jarugi-Nowackiej Na warszawskich Starych Powązkach uroczyście pochowano b. wicepremier, posłankę, wiceszefową klubu Lewicy Izabelę Jarugę-Nowacką, która zginęła 10 kwietnia w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Uroczystości pogrzebowe rozpoczęła msza święta w kościele św. Karola Boromeusza na Powązkach, którą celebrował ks. Arkadiusz Nowak. Asystę honorową przy urnie z prochami Jarugi-Nowackiej pełnili żołnierze Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Posłankę żegnali: najbliższa rodzina - mąż prof. Jerzy Paweł Nowacki, córki - Barbara i Katarzyna, a także wielu polityków, nie tylko lewicy. - Najczęściej tak to jest, że musi człowiek umrzeć, żeby usłyszeć o sobie tyle dobrych słów. Jednak myślę, że Iza była tą osobą, o której dobrze wielu z nas, choć nie wszyscy, a na pewno wielu z nas tu obecnych, mówiło dobrze za życia, bo onieśmielała nas swoją osobą, urodą. Przyciągała nas swoją bezpośredniością. Iza zawsze wyglądała wspaniale - wiecznie młoda, bo tak, jak rękopisy nie płoną, tak ludzie, którzy niosą w sobie wewnętrzną radość nigdy się nie starzeją - wspominał Jarugę-Nowacką, ks. Nowak - prywatnie dobry znajomy zmarłej.
- I taka właśnie była Iza - była cała w uśmiechach i nawet wtedy, kiedy było jej przykro i kiedy się smuciła, ten smutek poniekąd był jakoś radosny. Była niezwykła, elegancka, była uosobieniem kobiecości. Szyk, styl i elegancja. Nikt nie przypuszczał, że była babcią małego Jakuba i że z niecierpliwością oczekiwała wnuczki Zosi, która ma się urodzić w czerwcu - podkreślił. Ks. Nowak zwracał także uwagę na bezkompromisowość, która cechowała Izabelę Jarugę-Nowacką w jej działaniach publicznych. - Byłą wierna sprawom, w które się angażowała. Niezłomna, silna, można powiedzieć: spolegliwa, ale w takim rozumieniu tego słowa, że była osobą na której można było polegać, bo rzeczywiście na niej zawsze można było polegać. I choć różniliśmy się po wielokroć w różnych sprawach, to Iza wyznawała tę zasadę, która mi osobiście jest również bardzo bliska: należy przede wszystkim szukać w nas tego, co łączy, a nie tego, co dzieli, budować dobro wspólne i dobro drugiego człowieka na tym, co nas łączy, a nie tym, co nas dzieli - podkreślił ks. Nowak. - Cechowała Izę wielka kultura osobista, wielka kultura słowa i argumentacji. Doceniali to w niej nawet przeciwnicy polityczni. Cechowała ją również rzadko spotykana empatia i to, co my chrześcijanie nazywamy miłością bliźniego. Cechowała ją również życzliwość wobec świata, odpowiedzialnie rozumiana tolerancja i co chyba bardzo ważne - szacunek dla różnorodności - wspominał. - Kardynał Stefan Wyszyński powiedział, że "niebo otwarte jest dla każdego człowieka, a szczególnie dla człowieka dobrego". Jako osoba głęboko wierząca jestem przekonany, że przyjdzie ten moment, kiedy spotkam kiedyś Izę, która z tym swoim właściwym dla siebie uśmiechem powie mi: "Arku, długo tu na ciebie czekałam, pozwól, że teraz oprowadzę cię po tych miejscach, o których wtedy, gdy żyliśmy na Ziemi nie wyobrażaliśmy sobie jak one wyglądają". Głęboko wierzę, że tak właśnie się stanie - podkreślił ks. Nowak. - I dzisiaj w tej ostatniej chwili, kiedy można i trzeba powiedzieć "dziękuję" w imieniu tych wszystkich, którzy nie mogą tego uczynić publicznie pragnę powiedzieć "droga Izo", pani premier, w imieniu wszystkich, którym czyniłaś dobro, serdecznie ci za to dziękuję. Niech ci Bóg wynagrodzi - dodał. Na zakończenie mszy świętej solistka operowa Alicja Węgorzewska-Whiskerd wykonała pieśń "Ave Maria". Podczas uroczystości złożenia do rodzinnego grobu urny z prochami Izabeli Jarugi-Nowackiej głos zabrali przyjaciele i partyjni koledzy zmarłej posłanki. - Iza była ważna, bardzo ważna. Była niezastąpiona dla swoich najbliższych - dla Pawła, dla córek, dla rodziny, ale była również niezastąpiona dla setek, a może i tysięcy osób, z którymi spotkała się na swojej drodze społecznej, politycznej. Była niezmienna w stałości swoich poglądów. Była twarda i konsekwentna, by walczyć o wartości. Iza zawsze pozostawała sobą, zawsze pozostawała wierna, niezłomna, zawsze była oddana tym właśnie wartościom, które uważała za najważniejsze - wspominał b. prezydent Aleksander Kwaśniewski. Jak dodał, dla posłanki najważniejszy był człowiek. - I ważna była Polska i ważne było państwo, ale o tyle, o ile właśnie temu człowiekowi, tej indywidualnej osobie była w stanie pomóc, była w stanie zatroszczyć się o ludzi najsłabszych, wykluczonych. Dokończyć emancypację kobiet, pomóc mniejszościom i być otwartą i użyteczną dla pojedynczej osoby, dla człowieka, który może często w niezawiniony sposób mógł znaleźć się w kłopotach, przeżywać osobiste dramaty - mówił Kwaśniewski. W jego opinii, Jaruga-Nowacka nie była "człowiekiem partii politycznych - była człowiekiem lewicy w najpiękniejszym znaczeniu tego słowa". - Nawiązywała do najwspanialszych postaci i postaw charakteryzujących polską lewicę przez dziesiątki lat - podkreślał Kwaśniewski. Szef SLD Grzegorz Napieralski przypomniał, że Jaruga-Nowacka była jednym z jego zastępców w klubie Lewicy w Sejmie. - Kiedy zapytałem ją czy zechce przyjąć tę funkcję powiedziała: jeżeli będziemy realizować postulaty, które są postulatami lewicy europejskiej, światowej, to tak, Grzegorz, zgadzam się i razem to będziemy robić, bo dużo jest jeszcze do zrobienia. Nie wyobrażam sobie dzisiaj jak będziemy walczyli o parytety, nie wyobrażam sobie jak bez Izy będziemy walczyć o te wszystkie sprawy w Sejmie, które zostały przez Izę rozpoczęte - podkreślił. Izabelę Jarugę-Nowacką wspominała też Jolanta Plakwicz z fundacji "PSF Centrum Kobiet". Europoseł Unii Pracy Adam Gierek odczytał list, który na czwartkową uroczystość przekazali mu liderzy Partii Europejskich Socjalistów - szef PES, b. premier Danii Poul Nyrup Rasmussen i przewodniczący frakcji PES w europarlamencie Martin Schulz. "Dziś chylimy głowy przed Izabelą Jarugą-Nowacką, która straciła życie w tej straszliwej katastrofie. W tej trudnej chwili jesteśmy z jej rodziną, przyjaciółmi, pełni współczucia" - napisali w liście Rasmussen i Schulz.
Izabela Jaruga-Nowacka została pośmiertnie odznaczona za wybitne zasługi w służbie państwu i społeczeństwu Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Order na ręce rodziny przekazała wicemarszałek Sejmu Ewa Kierzkowska. Na koniec uroczystości na Starych Powązkach odegrane zostały, na prośbę rodziny Jarugi-Nowackiej, jej ulubione piosenki, m.in.: "Kocham cię nad życie" Edyty Geppert, "Imagine" Johna Lennona, "Love story" Andy'ego Williamsa. W uroczystościach wzięli udział m.in.: ministrowie rządu Donalda Tuska: Jolanta Fedak, Katarzyna Hall i Michał Boni, wicemarszałek Sejmu Ewa Kierzkowska, b. premier Leszek Miller, b. wicepremier i b. szef UP Marek Pol, generał Wojciech Jaruzelski z córką Moniką, profesorowie: Janusz Danecki i Karol Modzelewski, a także Małgorzata Szmajdzińska - żona Jerzego Szmajdzińskiego, który również zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Obecni byli też liczni politycy lewicy, oprócz Napieralskiego, wiceszefowa Sojuszu Katarzyna Piekarska, europoseł Janusz Zemke, liderzy SdPl: Wojciech Filemonowicz, Bartosz Dominiak i b. marszałek Sejmu Marek Borowski, a także szef OPZZ Jan Guz. Przybyły ponadto: działaczki na rzecz praw kobiet - szefowa Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Wanda Nowicka oraz profesor Magdalena Środa, a także posłowie PiS: Zbigniew Girzyński i Mariusz Kamiński. Izabela Jaruga-Nowacka urodziła się w Gdańsku w 1950 r., ukończyła etnografię na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, pracowała naukowo w PAN. Od połowy lat 80. działała w Lidze Kobiet Polskich, pełniła funkcję przewodniczącej Zarządu Głównego tej organizacji. Kierowała też Unią Pracy i Unią Lewicy. Była posłanką II, IV, V i VI kadencji Sejmu) - że również antyklerykalna fanatyczka, aborcjonistka, zdeklarowany wróg normalnej rodziny i samego Pana Boga, Żydówka Jaruga-Nowacka dostąpiła pośmiertnego zaszczytu odprawienia za nią Mszy Świętej w Kościele św. Karola Boromeusza na Powązkach. Ks. Arkadiusz Nowak powiedział, iż “Znaliśmy i docenialiśmy jej zaangażowanie, walkę o dobro każdego człowieka, szczególnie tego, który jest odrzucony, wyalienowany, którego inni nie obdarzają należytym szacunkiem”. Wspominał tragicznie zmarłą posłankę jako osobę szczególnie wrażliwą na nieszczęście i krzywdę innych. Szczególnie wrażliwa była na los dzieci nienarodzonych, które traktowała jak niepożądaną narośl na ciele kobiety, coś, co można wyciąć jak guza. Podczas pogrzebu Jarugi-Nowackiej pojawiła się “manifa”, głośno wychwalając jej zaangażowanie w zabijanie dzieci. Ksiądz, jakby nigdy nic, dalej odprawiał swoje. Albo udawał, że nie słyszy – albo w gruncie rzeczy podzielał poglądy “manify” i jej duchowej przywódczyni. I tak moglibyśmy ciągnąć niemal w nieskończoność. Opowiadać o wyjątkowej kanalii, Magdalenie Środzie (też z korzeniami) która pojawiła się w kościele na nabożeństwie i nikt jej nie pogonił kijem. Przypominać o plugawieniu świątyń obecnością Kwaśniewskiego, Tuska i innych zadeklarowanych wrogów Kościoła. Ale już zrobiło się nam niedobrze. Dzięki Bogu za powrót Tradycji i za istnienie Kościołów, gdzie odprawia się prawdziwą Mszę Świętą. Marucha
Resztki II RP, czyli rząd, o którym mało kto wiedział Tragicznie zmarłemu prezydentowi Kaczorowskiemu urządzono pogrzeb prezydencki. To on bowiem – przekazując prezydentowi Wałęsie międzywojenne insygnia władzy prezydenckiej – połączył II i III Rzeczpospolitą. Śmierć prezydenta Kaczorowskiego i jego przeprowadzony ze wszystkimi honorami prezydencki pogrzeb przypomniały nam, że obok cokolwiek przaśnego PRL-owskiego ciągu pierwszych sekretarzy i przewodniczących Rady Państwa, równolegle istniała zupełnie inna władza. Władza, która – mimo, że wyłącznie symboliczna i często skandalicznie skłócona – kontynuowała jednak tradycję mitycznej już II Rzeczpospolitej.
Po Kutach W 1939 roku władze II Rzeczpospolitej ewakuowały się z kraju jedyną bezpieczną drogą. Sojusznicza Rumunia była jedynym (oprócz Łotwy) krajem, z którym nie pozostawaliśmy w stanie konfliktu (ZSRR, Niemcy, tisowska Słowacja), który nie był sojusznikiem Niemiec (Węgry), lub z którym nie mieliśmy dokumentnie popsutych stosunków (Litwa). Ale i Rumuni – naciskani przez Stalina i Hitlera – domagali się od polskiego rządu zrzeczenia się prerogatyw. Rząd uprawnień do sprawowania władzy się nie wyrzekł, został więc internowany. Trzeba było wybrać kogoś, kto znajduje się poza zasięgiem tak Stalina, jak Hitlera.
Jak dowieźć rząd do Francji? Prezydent Mościcki wybrał na swojego następcę Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego: przez jednych uznawanego za zawadiackiego, ale i charyzmatycznego oficera, przez innych – za zdemoralizowanego hulakę i birbanta, w dodatku fanatycznego piłsudczyka. Jako, że Polacy mają szczęście do decyzji kontrowersyjnych wydawanych w dramatycznych momentach, również ta decyzja została przez niechętnych piłsudczykom oprotestowana jak się patrzy. Gdy do protestów dołączyła Anglia i Francja, Długoszowski zrzekł się urzędu, internowani posarkali na bezczelne wtrącanie się obcych mocarstw w polską politykę wewnętrzną, a na prezydenta wybrano mniej kontrowersyjnego (choć także związanego z sanacją) Władysława Raczkiewicza. Ten – w geście budowanie narodowej jedności – tekę premiera wręczył skonfliktowanemu z piłsudczykami generałowi Władysławowi Sikorskiemu.
Francja – Anglia We Francji przed niemiecką okupacji rząd – jako prawny byt wyjęty spod francuskiej administracji – rezydował najpierw w Paryżu, a następnie w Angers. Przed francuską klęską w 1940 roku przeniósł się – razem z częścią polskich wojsk – do Wielkiej Brytanii, korzystając z zaproszenia Churchilla (wtedy znów zaczęły się spory, a Sikorski został odwołany ze stanowiska premiera). W Wielkiej Brytanii rząd już pozostał. W miejsce rozwiązanych dekretem Sejmu i Senatu powołano Radę Narodową. I szybko zmontowano komisję do spraw zbadania przyczyn klęski wrześniowej.
Rząd, który pozwalano decydować. Lub myśleć, że decyduje W okresie II wojny światowej polski rząd emigracyjny miał największe znaczenie. Wtedy kierował polityką zagraniczną kraju, organizował i nadzorował Polskie siły Zbrojne na Zachodzie oraz miał zwierzchność nad Polskim Państwem Podziemnym. To z nim negocjowano (włącznie z negocjowaniem z Czechosłowacją zalążku przyszłej konfederacji państw środkowoeuropejskich mającego być kontynuacją idei Międzymorza), to z nim rozmawiano, to on współdecydował o kształcie powojennej polski – a przynajmniej pozwalano mu tak myśleć, bo choć decyzję o polskich wschodnich granicach mocarstwa podjęły jeszcze pod koniec 1943 roku w Teheranie, to Polaków o tym nie poinformowano, skazując ich na późniejszą w tym temacie donkiszoterię.
Jak zanikało znaczenie Podzieliła znów polski rząd sprawa układu Sikorski-Majski. Protesty przeciwko „układaniu się z Sowietami” wzbudziły wściekłość Aliantów (i połowy polskiego rządu), nie mogących pojąć, jak ktoś w tak beznadziejnej sytuacji jak Polacy może sabotować porozumienie osamotnionej na kontynencie Wielkiej Brytanii z jedyną siłą w zasięgu wzroku mogącą odwrócić losy wojny, nawet, jeśli siłą tą jest Stalin. Tym bardziej, że cały kontynent był rozjechany przez Hitlera, USA kręciły wtedy jeszcze nosem na wysyłanie wojsk za ocean, a sam układ, choć nie gwarantował przedwojennej granicy wschodniej Polski, to jednak zobowiązywał Stalina do wypuszczenia przynajmniej części więźniów z gułagów i zmontowania polskiego wojska.
Rząd ignorowany Po wykryciu zbrodni katyńskiej ZSRR doprowadził do zerwania stosunków z londyńskim rządem i zaczął montować własne, sobie podległe struktury. Po śmierci gen. Sikorskiego w katastrofie lotniczej (o której zaaranżowanie oskarżano zarówno Hitlera, Stalina, jak i Churchilla) oraz układach Wielkiej Trójki w Jałcie rząd polski przeżywał kryzys. W międzynarodowych rozdaniach nigdy nie znaczył zbyt wiele, aż w końcu okazało się, że nie znaczy nic. Bezlitosna i zimna geopolityka okazała się ważniejsza, niż solidarność z sojusznikiem, inna sprawa, że niełatwym.
Jedność narodowa, przed którą trzeba uciekać W wyniku postanowień konferencji w Poczdamie utworzony został 28 czerwca 1945 roku Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej. W związku z tym, że wszedł do niego premier londyńskiego rządu Stanisław Mikołajczyk, zachodnie mocarstwa uznały, że pomiędzy moskiewskimi i londyńskimi ośrodkami polskiej władzy porozumienie się dokonało. Mikołajczyk – argumentowano –zapewnił ciągłość prawną rządowi przedwojennemu i wprowadził go w polski ład powojenny. „Jedność narodowa” i złudzenia Mikołajczyka skończyły się definitywnie po wyborach w 1947 roku, po których zagrożony aresztowaniem Mikołajczyk musiał w dramatycznych okolicznościach uciekać do USA (do gdańska dowiózł go na pace ciężarówki brytyjski dyplomata), a Polakom w kraju pozostały jedynie marzenia o generale Andresie na białym koniu i szeptem powtarzane wierszyki „Truman, Truman, puść ta bania”. Tylko antykomunistyczne podziemie na siłę utrzymywało w sobie resztki nadziei na „Operację Niewyobrażalne”. Podobnie, jak polski rząd na uchodźstwie.
Rząd jak organizacja pozarządowa W Londynie na na jego miejsce premierem rządu został mianowany Tomasz Arciszewski. Kolejne kraje wycofywały dla niego swoje poparcie (poza Watykanem, Hiszpanią, Irlandią i przedrewolucyjną Kubą), zaczął więc w swoim funkcjonowaniu przypominać organizację pozarządową.
Pieniądze amerykańskiego wywiadu Na przełomie lat 40-tych i 50-tych przez chwilę polski rząd emigracyjny próbowali wykorzystać Amerykanie, klecąc koalicję w czasie wojny w Korei. Cała sprawa jednak szybko się zawaliła i zostawiła za sobą kolosalną awanturę: Prezydent Zaleski, którego wybrano na prezydenta po śmierci schorowanego Raczkiewicza (w kontrowersyjnych okolicznościach, które doprowadziły do opuszczenia z hukiem rządu przez PPS), oskarżył powołaną za namową Amerykanów Radę Polityczną o przyjmowanie pieniędzy CIA. Niektórzy przypominali, że trudno było nie wykorzystać okazji zaszkodzenia Moskwie, inni brali stronę prezydenta przeciw Radzie, jeszcze inni koncentrowali się na wyszukiwaniu w tym całym zamieszaniu komunistycznych agentów i w ten sposób żarzyło się emigracyjne piekło.
Prezydent, który nie chciał odejść Piekło to rozbłysło wielkim płomieniem w roku 1954, chwilę po tym, gdy na chwilę przygasło dzięki podpisaniu „aktu zjednoczenia narodowego”. Prezydent Zaleski nie zechciał bowiem przestać być prezydentem po upływie przewidzianej przez Konstytucję Kwietniową z 1935 roku pięcioletniej kadencji i odmówił przekazania władzy następcy.
Alternatywa wobec alternatywy Zaraz uformował się triumwirat zwany Radą Trzech, w którego skład wchodzili Władysław Anders, Edward Raczyński (późniejszy prezydent) i Tomasz Arciszewski (który był pierwszym namaszczonym przez prezydenta Raczkiewicza, zanim ten zmienił zdanie). Po śmierci Arciszewskiego jego miejsce w triumwiracie zajął legendarny Bór-Komorowski. Rada Trzech ogłosiła się kolegialną głową państwa polskiego, czyli była “rządem alternatywnym wobec rządu alternatywnego wobec PRL”.
Pęknięta emigracja Emigracja pękła na dwie części, obóz proprezydencki zwalczał obóz antyprezydencki i odwrotnie, emigracyjna prasa pełna była jadu, zarzutów, awantur i wywlekania brudów. W takiej atmosferze prezydent Zaleski pełnił swój urząd do śmierci w 1972 roku. Wyczerpana walką brytyjska emigracja uznała za prezydenta wyznaczonego przez Zaleskiego Stanisława Ostrowskiego i wydawało się, że wreszcie zapanował spokój. I że znów można skoncentrować się na tym, na czym się powinno, czyli na przypominaniu światu o polskiej sprawie i wspieraniu polskiej opozycji.
Prezydencka operetka Szybko jednak na emigracyjnej scenie pojawił się niejaki Juliusz Nowina-Sokolnicki i ogłosił, że to nie Ostrowski, a on jest prawowitym spadkobiercą Zaleskiego. Nowina-Sokolnicki obwołał się „prezydentem wolnej Polski” zdymisjonował rząd (nie przejmując się faktem, że rząd nie zamierzał się rozwiązywać) i powołał własny. Kij znów został wetknięty w szprychy, a zmęczona emigracja ponownie poszła na wojenkę.
“Kto da się zwieść Sokolnickiemu…” W odezwie do „żołnierzy polskich sił zbrojnych” z 1977 roku, podpisanej przez Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych (tytuł wymyślony jeszcze przez Piłsudskiego) Z. Bohusza-Szyszko, generała dywizji. gen. Dyw. B. Ducha i gen. Dyw. S. Maczka, pieczętowanego międzywojenną pieczęcią „Kancelarii Cywilnej Prezydenta Rzeczypospolitej” (korona orła nie była na niej zamknięta i zwieńczona krzyżem, a tak wyglądał polski herb przyjęty przez rząd emigracyjny w 1956) czytamy, że Sokolnicki „podszywając się pod miano Konstytucyjnego i legalnego Prezydenta RP, rozdaje bezprawnie nasz najwyższy Order Wojenny Virtuti Militari, chlubę Wojska Polskiego i awansuje ich do wysokich stopni >>pułkownikowskich<< i >>generalskich<< przeskakując po parę stopni pośrednich”. W 1978 roku wydano „Rezolucję w sprawie akcji p. J. Sokolnickiego”, w której zapowiadano „wykluczanie z naszych związków wszystkich tych, którzy z takich czy innych powodów dali się zwieść p. Sokolnickiemu lub jego współpracownikom i ich popierają”. Jako rażący przykład złamania „stanowiska niepodległościowego” podano fakt, że „mianowany przez p. Sokolnickiego generałem broni A. Zdrojewski towarzyszył sekretarzowi Pol. Partii Komunistycznej, Gierkowi, przy składaniu wieńca na grobie Nieznanego Żołnierza w Paryżu dnia 13.9.1977 r.”
Zakony i ordery Mimo, że Sokolnickiego nie popierała tak duża część emigracji, jak Zaleskiego, ciągnął swoją operetkową prezydenturę praktycznie aż do śmierci. Powołał zakon rycerski, nadawał tytuły szlacheckie, ogłosił się VIII Wielkim Mistrzem Orderu Św. Stanisława (orderu przez siebie „reaktywowanego”, a historycznie ustanowionego przez Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jednym z jego ministrów był prałat Henryk Jankowski. Tak, ten prałat Henryk Jankowski. A jednym z kawalerów Orderu Św. Stanisława jest Jacek Majchrowski. Tak, ten Jacek Majchrowski. W 1990 roku przekazał co prawda Lechowi Wałęsie insygnia władzy prezydenckiej (których nie posiadał), ale nie zamierzał poddawać się tyranii konsekwencji i przed swoją śmiercią w 2009 r. wyznaczył jako swojego następcę na stanowisko „prezydenta wolnej Polski” Jana Zbigniewa Potockiego powołującego się na hrabiowskie pochodzenie. Dopiero ten „zrzekł się swojej prezydentury” na rzecz Lecha Kaczyńskiego.
Resztki II RP W czasie jednak, gdy obwieszony orderami i przepasany wstęgami, karykaturalny cokolwiek Sokolnicki był łatwym celem szyderstw dla PRL-owskich władz, rząd RP na uchodźstwie starał się nadal funkcjonować. Po Ostrowskim prezydentem został Edward Raczyński, a po nim Kazimierz Sabbat, który swoim plebejskim pochodzeniem (był synem organisty) podważył powtarzaną często opinię, że cały ten emigracyjny rząd to salonowe zabawy międzywojennej, konserwatywnej i narodowo nadętej ziemiańszczyzny. Sabbat był dobrze prosperującym przedsiębiorcą i jako taki stanowił do pewnego stopnia zaprzeczenie tezy o oderwaniu „Londyńczyków” od rzeczywistości. Do pewnego stopnia, bo choć zdarzały się momenty, że świat odkurzał czasem rząd emigracyjny i słuchał, co ma do powiedzenia, to trzeba też przyznać, że piętnowanie z całą mocą jakiejkolwiek „kolaboracji” z PRL-em i uparte tkwienie w świecie wartości międzywojnia, które skończyłyby się niezależnie od tego, czy Polska przetrwałaby wojnę jako niepodległe państwo czy nie – trudno było nazwać aktywnym uczestnictwem w realnym życiu. Niemniej jednak londyński rząd przechował pamięć o prawdziwej historii Polski (w tym o Katyniu) i przeniósł choć część tradycji II RP, do której nawiązuje w dużej mierze nasza obecna Rzeczpospolita. Kazimierz Sabbat doczekał zrębów wolnej Polski: zmarł już po czerwcowych wyborach. Jego następca, Ryszard Kaczorowski mógł rok później wręczyć Lechowi Wałęsie insygnia władzy (ordery i pieczęcie II RP).
Prezydent Kaczorowski – łącznik z II RP Prezydent Kaczorowski, Sybirak, weteran, który zanim dostąpił tej najwyższej emigracyjnej godności był zasłużonym działaczem harcerskim, pochowany został w wilanowskiej Świątyni Opatrzności w trumnie opatrzonej prezydenckim proporcem i tabliczką z napisem „Ostatni Prezydent II Rzeczpospolitej”. Gdy żył, objęty został przepisami ustawy o byłych prezydentach RP i otrzymywał stałą pensję. Niezależnie od tego, czy „emigracyjna Rzeczpospolita” była tą „II”, czy nie, to jednak przetrwało w niej wiele z jej charakteru. A sam Ryszard Kaczorowski był tym, który przywiózł w 1990 roku jej ostatki do Warszawy i wręczył pierwszemu prezydentowi III Rzeczpospolitej.
W stronę demokracji socjalistycznej? „Znów czasu Bóg postąpił krokiem”. Zakończyła się żałoba narodowa po katastrofie prezydenckiego samolotu w pobliżu lotniska Siewiernoje pod Smoleńskiem. Wprawdzie każdego dnia odbywają się jeszcze pogrzeby ofiar, ale przepisy konstytucji są nieubłagane i w związku z tym pełniący obowiązki prezydenta marszałek Sejmu Bronisław Komorowski właśnie ogłosił termin wyborów prezydenckich. Odbędą się one 20 czerwca, to znaczy – pierwsza tura. Oznacza to, że w ciągu najbliższych kilku dni kandydaci muszą zarejestrować w Państwowej Komisji Wyborczej swoje komitety. Do tego celu trzeba zebrać co najmniej tysiąc podpisów popierających konkretnego kandydata. Żeby jednak było to możliwe, kandydat musi się pojawić. A jeszcze nie wszyscy się pojawili. Jak dotąd kandydatem Platformy Obywatelskiej jest marszałek Bronisław Komorowski. Wprawdzie po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a zwłaszcza po zakończeniu żałoby przetoczyła się fala dyskusji, czy aby nie wysunąć jakiegoś innego kandydata, ale jak dotąd, żadnych innych decyzji personalnych nie ma. Zamiar kandydowania podtrzymuje również Andrzej Olechowski, przedstawiający się jako „ponadpartyjny kandydat niezależny”. Że „ponadpartyjny” – to prawda, ale czy rzeczywiście taki „niezależny”? Rozmaicie o tym mówią. Wbrew doniesieniom mediów, w które również sam uwierzyłem, również Marek Jurek, były marszałek Sejmu, zamierza w tych wyborach kandydować. Do grona kandydatów dołączył też prezes PSL Waldemar Pawlak. W szranki prezydenckie zamierza stanąć również Janusz Korwin-Mikke, który – w odróżnieniu od Tomasza Nałęcza i Ludwika Dorna – kandydatury swojej nie wycofał. Decyzji nie podjęło jeszcze Prawo i Sprawiedliwość, to znaczy – Jarosław Kaczyński – oraz Sojusz Lewicy Demokratycznej. Według dość powszechnej opinii, naturalnym kandydatem Prawa i Sprawiedliwości jest Jarosław Kaczyński. Wprawdzie wymieniane są również nazwiska Zbigniewa Romaszewskiego i Michała Kleibera, ale wydaje się, że ani jeden, ani drugi nie byłby w stanie wykorzystać wszystkich, również emocjonalnych atutów, jakie w ostatnich dniach związały się z osobą Jarosława Kaczyńskiego. Jak zauważył życzliwy PiS-owi prof. Krasnodębski, gdyby Jarosław Kaczyński zrezygnował z kandydowania, wyglądałoby to na swego rodzaju abdykację. Od siebie dodam, że mogłoby to przynieść efekt podobny, jak w przypadku francuskiego generała Boulanger, który nie wykorzystał, a nawet chyba nie zauważył momentu, kiedy jego popularność sięgnęła zenitu. Sojusz Lewicy Demokratycznej waha się między Ryszardem Kaliszem, a Markiem Siwcem, co to na polecenie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego całował Ziemię Kaliską. W tym zestawie Ryszard Kalisz jest niewątpliwie kandydatem poważniejszym i to nie tyle ze względu na tak zwane gabaryty, co przede wszystkim dlatego, że do całowania Ziemi Kaliskiej chyba nie dałby się namówić. Ten przegląd kandydatów pokazuje, jak w gruncie rzeczy płytka jest ta cała „klasa polityczna”. Jak przychodzi co do czego, to okazuje się, że nie ma z kogo wybierać, zwłaszcza kiedy – jak to stało się obecnie – kilku polityków zginie. Takie są jednak nieubłagane konsekwencje postępującej oligarchizacji politycznej sceny. Tworzy ją ten sam od lat, coraz bardziej zamknięty krąg ludzi, którzy tylko zmieniają od czasu do czasu szyldy, ale poza tym – nie zmieniają niczego. To grono kandydatów może się jeszcze przerzedzić, bo koniecznym warunkiem zarejestrowania kandydata do wyborów jest zebranie 100 tysięcy popierających go podpisów. Ta bariera dla niektórych komitetów może okazać się trudna do sforsowania tym bardziej, że na zebranie tych podpisów będą miały niecałe dwa tygodnie. Pewnie dlatego pojawiły się apele, żeby „w imię demokracji” popierać podpisami wszystkich kandydatów, jak leci. Ale nawet jeśli wszyscy kandydaci pokonają i tę barierę, to przed nimi staje kolejna – bariera finansowa. Podczas poprzednich wyborów prezydenckich główne komitety wyborcze zgłosiły do PKW sprawozdania informujące o wydatkach rzędu 14 milionów złotych. Wtedy jednak na zebranie takich sum miały znacznie więcej czasu, niż obecnie. W lepszej sytuacji są kandydaci wysuwani przez ugrupowania parlamentarne, bo partie mają pieniądze budżetowe. W gorszej sytuacji są kandydaci spoza parlamentu, bo ani nie mają pieniędzy budżetowych, ani nie mogą ryzykować kredytu bankowego. Oczywiście jest jeszcze razwiedka, która może otworzyć swoje skarby Sezamu, szwajcarskiego czy innego, ale myślę, że z tego źródła mogą skorzystać tylko dwaj kandydaci – mniejsza o nazwiska. Bariery – barierami, ale jest przecież jeszcze jedna wielka niewiadoma – opinia publiczna. Przebieg żałoby pokazuje, że wahadło nastrojów mogło wychylić się w stronę niepożądaną z punktu widzenia razwiedki i Salonu – dotychczas pewnych sukcesu. Wywołało to w tych kręgach jaskółczy niepokój, który w postaci skrajnej objawił się w pomyśle, by wszystkie partie poparły jednego kandydata. Taki pomysł wysunęła „Gazeta Wyborcza” piórem Ewy Siedleckiej. Wprawdzie w przypadku jednego kandydata trudno byłoby mówić o „wyborach”, ale dla Salonu to pewnie nic nie szkodzi. W Salonie przecież mnóstwo ludzi pamięta „wybory” w PRL-u, kiedy to była jedna lista – lista Frontu Jedności Narodu, a później – Patriotycznego Ruchu Ocalenia Narodowego i nikomu to nie przeszkadzało. Edward Gierek, podobnie jak Wojciech Jaruzelski, dostawał prawie 100 procent głosów. Kto wie, czy gdyby tym kandydatem jeszcze raz został Wojciech Jaruzelski, albo przynajmniej – Aleksander Kwaśniewski, to historia znowu zatoczyłaby koło? Skoro wszyscy już nie mogą wytrzymać bez pojednania z Włodzimierzem Putinem, czy Genadym Ziuganowem, to taki powrót do korzeni byłby w sam raz – jako najpiękniejszy prezent z okazji zbliżającej się nieubłaganie 65 rocznicy zwycięstwa Związku Radzieckiego nad hitlerowskimi Niemcami. SM
Konflikt między RPP a Zarządem NBP toczy się o rezerwę kursową Dziś Rada Polityki Pieniężnej ma zająć się sprawozdaniem finansowym , w którym Zarząd NBP ujawnia swój zysk na poziomie 4 mld zł. Część Rady Polityki Pieniężnej uważa, że zysk jest większy. 95 procent tej kwoty zostanie przekazana do budżetu państwa. W sytuacji poważnej dziury budżetowej, rządowi zależy na jak największym zysku NBP. Kluczowe w konflikcie między Zarządem NBP a Radą Polityki Pieniężnej są oficjalne aktywa rezerwowe, nazywane potocznie rezerwami walutowymi. To od nich zależy, jak skalkulowany zostanie zysk NBP, którego 95 proc. przechodzi do budżetu państwa. Oficjalne aktywa rezerwowe na koniec marca wynoszą około 63 mld euro, w przeliczeniu na dolary to ponad 80 mld , w przeliczeniu na złote wynoszą one około 245 mld. Aktywa te tworzy koszyk obcych walut (euro, dolary, jeny), za które NBP kupuje różne zagraniczne papiery wartościowe, np. amerykańskie obligacje czy obligacje innych wiarygodnych krajów. NBP prowadzi normalną politykę inwestycyjną na bazie obcych walut, jaką prowadzą inne banki. Wartość aktywów rezerwowych (w złotych) zmienia się wraz ze zmianami kursów walutowych. Aby obliczyć, ile wynosi zysk NBP, przyjmuje się kurs z dnia 31 grudnia każdego roku. Po zamknięcie ksiąg banku na koniec roku, średni kurs walut NBP wyznacza złotową wartość rezerw walutowych. Gdy kurs naszej waluty znacząco się wzmacnia, to wartość złotowa rezerw walutowych jest niższa. Nawet jeśli NBP nie dokonuje faktycznych transakcji wymiany walut, to powstają tzw. niezrealizowane koszty z tytułu zmian kursu złotego i te koszty Zarząd NBP jest zobowiązany uwzględnić , podając wynik finansowy banku. Jeżeli kurs idzie w drugą stronę, to znaczy się osłabia, to wartość aktywów liczonych w złotych, wzrasta, ale do przychodów NBP można zaliczyć tylko różnice zrealizowane. Niezrealizowane przychody zostają zapisane, ale nie mają bezpośredniego wpływu na wynik NBP. Żeby uchronić NBP przed wykazywaniem ujemnego wyniku, jak zdarzyło się na przykład w 2007 r. na skutek gwałtownego umocnienia się złotego, tworzona jest rezerwa na ryzyko kursowe. Rezerwa ta jest tworzona z faktycznych wyników NBP, tzn. z tego, co bank zarobił na inwestowaniu z posiadanych rezerw walutowych czy oficjalnych aktywów i dokonując wymiany walut przy korzystnych relacjach kursowych. - Uchwała o RPP z grudnia 2006 r. mówiła, że tworząc rezerwę na ryzyko kursowe uwzględnia się niezrealizowane przychody. Cały spór między Zarządem NBP a RPP toczy się nie tyle o zysk NBP, ale tak naprawdę, o to, jak wysoka powinna być rezerwa na ryzyko kursowe. Na 2009 r. rezerwa na ryzyko kursowe wyniosła 2,4 mld zł. Przychody NBP były wtedy na plusie, ale ponieważ RPP utworzyła rezerwę, to przychodny NBP przeznaczone zostały na tę rezerwę. A wynik NBP wyniósł w konsekwencji „0”- mówi prof. Dariusz Filar, ówczesny członek RPP. Katarzyna Gontarczyk
RPP i zarząd NBP porozumiały się co do sposobu liczenia zysku NBP Zarząd Narodowego Banku Polskiego (NBP) i Rada Polityki Pieniężnej (RPP) porozumiały się w kwestii sposobu liczenia rezerwy na ryzyko kursowe, a tym samym - wysokości zysku NBP, wynika z wypowiedzi członka RPP Elżbiety Chojny-Duch. Porozumienie przewiduje, że zarząd NBP ponownie opracuje metodę obliczeń, co oznacza - jak podkreśliła Anna Zielińska-Głębocka - że nie wiadomo jeszcze, ile wyniesie zysk za ub.r. "Myśmy zrezygnowali z par. 2 tej uchwały, która powinna mieć zastosowanie w tej chwili, dopiero do sprawozdania finansowego za rok 2010. A więc, można powiedzieć, o rok przesunęliśmy termin wejścia jej w życie" - powiedziała Chojna-Duch telewizji TVN CNBC Biznes w czwartek. RPP oczekuje ponadto, że zarząd NBP przyjmie jej propozycję, by na nowo opracować sposób liczenia rezerwy na ryzyko kursowe. Jak podkreśla TVN CNBC Biznes, nie wiadomo, jakie przyniesie to efekty dla wypłaty zysku NBP za 2009 rok. "Trudno powiedzieć, czy to będzie 4 mld zł, jak to jest w tej chwili wyliczone, czy to będzie mniej czy więcej - to wszystko zależy od metody, jaką w tej chwili zarząd przyjmie dla rozwiązania tej korekty" - powiedziała TVN CNBC Biznes Zielińska-Głębocka. Na konferencji prasowej po marcowym posiedzeniu RPP prezes NBP, Sławomir Skrzypek poinformował, że zysk NBP za 2009 r. wyniósł 4,166 mld zł i zgodnie z ustawą zostanie przekazany do budżetu. Tymczasem na tym samym posiedzeniu Rady przyjęto uchwałę zmieniającą uchwałę z grudnia 2006 r. w sprawie zasad tworzenia i rozwiązywania rezerwy na pokrycie ryzyka zmian kursu złotego do walut obcych w NBP.W myśl wprowadzonych zmian kwota rezerwy "pomniejsza się o wysokość przychodów niezrealizowanych z wyceny kursowej aktywów w walutach obcych, z wyłączeniem przychodów niezrealizowanych dla złota na dzień 31 grudnia roku obrachunkowego". Oznacza to, że władza pieniężna - a przynajmniej jej większość - jest zdania, że nie ma potrzeby tworzenia dalszych rezerw na ryzyko kursowe, co może skutkować większą niż obliczył prezes Skrzypek wpłatą zysku banku centralnego do budżetu. Według niektórych członków Rady może to być nawet 8 mld zł.
FUNDUSZ WCZASÓW PRACOWNICZYCH IMIENIA FRYDERYKA CHOPINA Wiecie Państwo co to takiego Fundusz Wczasów Pracowniczych? Ci którzy, z uwagi na wiek, nie wiedzą (reszta wie), będą niedługo mieć okazję, żeby się dowiedzieć. „Dalekie podróże zagraniczne będą w zasięgu ręki niemal każdego obywatela Unii”. Bruksela ogłosiła, że turystyka jest „niezbywalnym prawem człowieka”! Prawo do zagranicznych wyjazdów powinno być zagwarantowane dla emerytów, rencistów, młodzieży i osób ubogich. Podróże powinny mieć dofinansowanie z budżetu Unii. Niebawem powstanie specjalny program pomocowy. W ramach jego działania emeryci, renciści, dzieci i osoby do 25 roku życia, a także ludzie znajdujący się w ciężkiej sytuacji materialnej mają mieć dostęp do tanich wyjazdów zagranicznych raz w roku! I pomyśleć, że jak był prawdziwy, realny socjalizm, to dofinansowywał tylko wyjazdy w góry lub nad polskie morze. A tu proszę: „dalekie podróże”. Ciekawi mnie tylko, czy „dzieci” to nie są „osoby poniżej 25 roku życia” i czy „dziecko poniżej 25 roku życia, które jest „w ciężkiej sytuacji materialnej” będzie mogło polecieć dwa razy? Oczywiście pod hasłem pomocy dla „emerytów, rencistów, dzieci i osób do 25 roku życia, a także ludzi znajdujący się w ciężkiej sytuacji materialnej” pomoc będzie skierowana do linii lotniczych, biur turystycznych i (niektórych) domów wypoczynkowych. Ale nie wiem, co z zasadą równości. Bo ktoś, zamiast latać do „dalekich krajów”, mógłby chcieć uprawiać turystykę lokalną, więc dyskryminacja podróży kolejowych, autokarowych i samochodowych jest absolutnie nie uzasadniona. Nie mówiąc już o tym, że ktoś się może bać latać. Z pomysłu może się ucieszyć PLL LOT – jak uda mu się nie upaść do czasu wejścia nowych przepisów w życie. Jest to mało prawdopodobne, więc pewnie nie czekając na regulacje Unijne rząd Polski będzie musiał dofinansować „narodowego” przewoźnika. Winny jest… WULKAN! No bo oczywiście LOT winny nie jest. Jest od lat świetnie zarządzaną spółką prawa handlowego, zawierającą intratne kontrakty, z fachową i stabilną kadrą menadżerską i profesjonalnym nadzorem. O pomyśle wystąpienia do rządu o dofinansowanie poinformował „Dziennik” przewodniczący rady nadzorczej PLL LOT – Pan Jacek Krawczyk. Nasz narodowy przewoźnik wstępnie ustala wielkość „strat” poniesionych na skutek ograniczenia ruchu powietrznego z powodu wybuchu wulkanu. Nieoficjalnie ”Dziennik” ustalił, że „dziennie ma to być nawet 15 mln zł.” (Krajowy przewoźnik ponosi straty LOT poprosi rząd o finansowe wsparcie Przemieszczająca się nad Europą chmura pyłów wulkanicznych pogrążyła linie lotnicze w kryzysie gorszym od tego, jaki rozpętała Al-Kaida, atakując dziewięć lat temu wieże World Trade Center. LOT, który ponosi ogromne straty finansowe już zapowiada, że zwróci się do rządu o pomoc. Jacek Krawczyk, szef rady nadzorczej PLL LOT, podobnie jak tysiące innych pasażerów, czeka w Hiszpanii aż wreszcie będzie mógł wrócić do kraju. Nie ma wątpliwości – takiego kryzysu w branży lotniczej jeszcze nie było. – Paraliż przestrzeni powietrznej, z jakim mamy teraz do czynienia, jest gorszy niż w 2001 r., gdy terroryści zaatakowali wieże World Trade Center – mówi „DGP”. Zapowiada, że LOT zwróci się do rządu o pomoc. Ma nadzieję, że dotrze do kraju do piątku. Wtedy rada nadzorcza ma zdecydować o ostatecznym kształcie wniosku o wsparcie. Do piątku zarząd narodowego przewoźnika ma wstępnie wycenić wielkość strat poniesionych przez firmę od czwartku, gdy na europejskich lotniskach rozpoczął się koszmar. Przedstawiciele Lotu nie podają kwot, ale nieoficjalnie wiadomo, że każdego dnia może to być nawet 15 mln zł. Jeszcze więcej na zamknięciu nieba nad Europą tracą europejscy giganci – Air France, KLM, British Airways i Lufthansa. Prawdopodobnie jeszcze w tym tygodniu wystąpią do Komisji Europejskiej ze wspólną inicjatywą przygotowania planu pomocowego dla branży lotniczej. Szanse na wsparcie są duże, bo już wczoraj Rainer Bruederle, niemiecki minister gospodarki, uchylił im nieco drzwi. Zapowiedział, że niemiecki rząd jest skłonny rozważyć przygotowanie specjalnej oferty finansowej w celu pomocy przewoźnikom lotniczym, o ile nakaz zamknięcia przestrzeni powietrznej związany z emisją niebezpiecznego pyłu przez islandzki wulkan utrzyma się jeszcze przez kilka dni. Na razie końca kryzysu nie widać. Przestrzeń powietrzna nad Europą jest nadal sparaliżowana. Odbywa się tylko co trzeci rejs. Cezary Pytlos). Jeśli „strata” z powodu nie latania wynosi dziennie 15 mln zł., to na logikę „zysk”, w przypadku latania, powinien wynieść w ciągu roku 5,5 mld zł! (365x15.000.000) Przy takim zysku „strata” 200 mln zł. z powodu dwóch tygodni nie latania nie powinna być problemem? Nieprawdaż? No chyba, że komuś „zysk” pomylił się z „przychodem”! Bo przecież są jeszcze koszty! A nasz „narodowy” przewoźnik „leci na stracie”, nawet jak lata. Kilka lat temu PLL LOT chciała kupić Lufthansa. Ale przecież już Wanda nie chciała Niemca… Dziś z kolei Niemiec nie chce. Bo się „Wanda” troszkę posunęła… Mimo, że to spółka świetnie zarządzana, akcjonariat której doskonale wykorzystywał przez lata synergię z innym własnym przedsiębiorstwem – czyli PPL „Okęcie” imienia Fryderyka Chopina. W efekcie „narodowy” przewoźnik za każdy kurs samochodu wskazującego drogę z pasa do terminalu musi zapłacić w Warszawie 40 euro, a na nowojorskim FJK pilot sam dociera z pasa do terminalu. Nie ma się co dziwić. W PPL pracuje ponad 2 tys. osób a średnie wynagrodzenie wynosi prawie 7 tys. zł.(Chopin gra dla siebie PLL LOT desperacko walczą o przetrwanie. Jeden z frontów przebiega na warszawskim lotnisku im. Chopina. Dwie państwowe spółki – LOT i Porty Lotnicze – od lat są w stanie zimnej wojny. Na warszawskim lotnisku im. Fryderyka Chopina ląduje kolejny rejsowy samolot. Wolno kołuje w stronę terminalu 2 prowadzony przez żółty samochód z napisem „Follow me”. Z samochodu wysiada kierowca i precyzyjnie naprowadza pilota na przydzielone mu stanowisko. Michał Marzec, dyrektor Przedsiębiorstwa Państwowego Porty Lotnicze (PPL) i szef Portu Lotniczego Warszawa Okęcie w jednej osobie, obserwuje swojego pracownika zza szyby terminalu. – To koordynator ruchu naziemnego – wyjaśnia. – Wiecie państwo, jakie kwalifikacje musi mieć ten człowiek? Przeszkolenie plus pięć lat praktyki. Dopiero wtedy może uzyskać uprawnienia koordynatora. Dla dyrektora Marca koordynatorzy przyprowadzający i odprowadzający samoloty są przykładem profesjonalizmu i dobrej organizacji warszawskiego portu. Dla Sebastiana Mikosza, prezesa Polskich Linii Lotniczych LOT, to przykład, w jaki sposób lotnisko żeruje na przewoźnikach. – Na Okęciu trudno zabłądzić, mimo to za każdy kurs samochodu wskazującego drogę z pasa do terminalu musimy zapłacić 40 euro. Na wielkich lotniskach, takich jak nowojorskie JFK, nasz pilot sam dociera z pasa do stanowiska przy terminalu, a w macierzystym porcie musi mieć przewodnika – oburza się prezes LOT. Zderzenie z lotniskiem Między PPL a LOT, dwiema państwowymi firmami sąsiadującymi ze sobą przez płot, od dawna trwa zimna wojna. Lista pretensji LOT wobec sąsiada jest wyjątkowo długa. To dziesiątki szczegółowych spraw: od zawyżonych cen za usługi, przez opieszałość służb naziemnych, po złą organizację ruchu na płycie lotniska. Pretensja drugiej strony jest krótka: LOT notorycznie zalega z lotniskowymi opłatami. Nazbierało się już tego ok. 60 mln zł. – PPL mogłyby nam choć trochę pomóc. Jesteśmy ich największym klientem. Borykamy się z problemami. LOT przechodzi bolesną restrukturyzację, redukuje zatrudnienie. Jest kryzys, spadło natężenie ruchu lotniczego. My próbujemy odzyskać rynek, tymczasem ich kryzys nie dotyka, bo jak ktoś ma monopol, to będzie zawsze zarabiał – mówi rozgoryczony prezes Mikosz. – Nie możemy dla jednego przewoźnika tworzyć specjalnych warunków. I tak spotykamy się z zarzutami linii lotniczych, że LOT jest na Okęciu faworyzowany – odpowiada dyr. Marzec. Konflikt między Portami Lotniczymi a narodowym przewoźnikiem trwa od dawna. Były już nawet próby mediacji prowadzone przez rządowego negocjatora ministra Michała Boniego. Okrągły stół nie przyniósł jednak przełomu. Choć obie firmy są własnością państwa, podlegają dwóm resortom. LOT ministrowi skarbu, a PPL ministrowi infrastruktury, co wprowadza dodatkowy element konfliktu. LOT jest spółką po przejściach. Sprywatyzowany w latach 90. trafił pod skrzydła szwajcarskiej SAirGroup, właściciela linii Swissair, który miał go wzmocnić, unowocześnić, wprowadzić w wielki lotniczy świat. Nie udało się, bo nowy właściciel szybko splajtował. Od tamtej pory trwa walka o życie i nieustanny spór, co dalej robić? Dziś LOT jest spółką należącą do Skarbu Państwa i Towarzystwa Finansowego Silesia, osobliwej rządowej agendy stworzonej pierwotnie do ratowania śląskich hut. Przewoźnik tonie w długach, traci rynek, miotają nim konflikty pracownicze (załoga właśnie szykuje strajk), zaś państwowy właściciel ma tylko jeden pomysł: od 10 lat, średnio raz do roku, funduje spółce nowego prezesa i zarząd z nadzieją, że kiedyś się trafi jakiś biznesowy cudotwórca. Hub nie wyrośnie Z Portami Lotniczymi jest nieco inaczej. To przedsiębiorstwo państwowe, gdzie władza należy do dyrektora i rady pracowniczej. Pracowników jest tu 2,1 tys. Sporo, zważywszy, że Porty Lotnicze to tak naprawdę tylko jeden port, czyli warszawskie Okęcie, plus maleńka Zielona Góra. Pozostałe lotniska regionalne należą do spółek samorządowych. Okęcie, choć jest największym polskim portem lotniczym, systematycznie traci udział w rynku. Linie lotnicze coraz chętniej uruchamiają bezpośrednie połączenia z portów regionalnych, wożąc pasażerów do najważniejszych europejskich hubów, czyli lotnisk przesiadkowych – Frankfurtu, Londynu, Paryża, Monachium – skąd łatwo dotrzeć do dowolnego miejsca na świecie. Także tanie linie lotnicze chętniej korzystają z lotnisk regionalnych ze względu na niskie opłaty lotniskowe, a często także na dofinansowanie, jakie oferują im samorządy w zamian za utrzymywanie stałych międzynarodowych połączeń. Mimo to PPL, w przeciwieństwie do LOT, nie musi lękać się o swój byt – w Warszawie nie ma innego lotniska, a rozwój stolicy zapewnia stały wzrost ruchu lotniczego. Tu pasażer jest gotów płacić wyższe opłaty lotniskowe i słone ceny, jakich żądają sklepy i restauracje na terenie terminali. Pieniędzy starcza więc i na wysokie płace dla licznej załogi PPL (średnia w firmie to ok. 7 tys. zł) i na zysk dla państwowego właściciela. Okęcie się rozbudowuje, powstaje kolejny terminal. Trwa modernizacja pasów startowych i płyty lotniska. W planie nowy lotniskowy hotel. W sumie plany inwestycyjne PPL mają wartość 1,3 mld zł. Tymczasem LOT od dawna balansuje na granicy bankructwa. Był pomysł wprowadzenia spółki na giełdę, ale w stanie zapaści finansowej jest to niemożliwe. Sebastian Mikosz wierzy, że mimo wszystko LOT ma szansę na ratunek. Proponuje: stwórzmy w Warszawie środkowoeuropejski hub. I to szybko, zanim zakończy się budowa nowego berlińskiego lotniska, bo wtedy już nie będzie o czym rozmawiać. Hub na miarę naszych możliwości. Nie międzykontynentalny, jak Frankfurt czy Londyn, bo to nierealne, ale – powiedzmy – taki jak Wiedeń. Wyspecjalizowany w obsłudze pasażerów z Polski, państw nadbałtyckich, Ukrainy, Białorusi, krajów bałkańskich. LOT będzie ich dowoził do Warszawy, skąd polecą dalej, do Europy Zachodniej, USA, a także do Azji, bo polski przewoźnik ma apetyt na dalekowschodnie połączenia. Taki pomysł miało przed Mikoszem kilku poprzednich prezesów. Żadnemu nie udało się go zrealizować. – Hub może powstać tylko pod warunkiem dobrej współpracy linii lotniczej i portu. Obie strony muszą dostrzec w tym swój interes. Linia zapewni portowi pasażerów, gdy opłaty lotniskowe nie będą zaporowe. Dziś wielkie lotniska działają jak centra handlowe – w coraz większym stopniu zarabiają na handlu, usługach, gastronomii, a w mniejszym na opłatach pobieranych od linii lotniczych i pasażerów. Nie wiem, dlaczego u nas nie może być podobnie – tłumaczy prezes Mikosz. I przekonuje, że polityka taryfowa lotniska i sprawność obsługi naziemnej powinny zachęcać do zwiększania ruchu tranzytowego. W Warszawie między przylotem jednego samolotu a startem drugiego musi być przynajmniej godzina, by pasażer zdążył się przesiąść, a jego bagaże zostały przeładowane. W wielkich portach wystarczy na to pół godziny. Prezes marzy, żeby LOT pojawił się na Okęciu jako współgospodarz, z własną infrastrukturą, dedykowanymi przejściami, rękawami, własnym salonikiem executive lounge dla pasażerów klasy biznes. Konsekwentnie słyszy: nie. – Nie jesteśmy drogim lotniskiem, a nasza taryfa zachęca do tworzenia połączeń tranzytowych. Na obsługę nowo otwieranych linii długodystansowych oferujemy 99 proc. obniżki! Niech LOT wreszcie przestanie mówić, że chciałby stworzyć hub, ale nie może, lecz pokaże siatkę połączeń, które zachęcą pasażerów do podróżowania przez Warszawę – komentuje szef Portów Lotniczych). Dlatego pewnie Lufa będzie miała HUB w Berlinie. Ale przynajmniej PPL, w przeciwieństwie do LOT, jak na monopolistę przystało, będzie trwać. W Warszawie nie ma innego lotniska. I nie będzie! A ruch pasażerski się powinien zwiększyć jak UE zacznie fundować bilety lotnicze „emerytom, rencistom, młodzieży i osobom ubogim.” Gwiazdowski
Urząd bliżej interesanta. Niedawno opisałem w "Dzienniku Polskim" drobne przeszkody w odfajkowaniu drobnego sukcesu:
Lecą pieniążki z Unii.... Dawniej, gdy miałem sprawę w sądzie i coś musiałem załatwić, to szedłem do sekretariatu, panie i panienki coś tam w teczkach i szafach grzebały, grzebały, czasem coś przyniosły - i akta były. Ostatnio wygrałem kolejną sprawę w sądzie, więc w dyrdy poleciałem, by dostać jak najszybciej odpis wyroku. A tu -niespodzianka: zostałem skierowany do Punktu Obsługi Interesanta. Punktu Obsługi Interesanta zajmował spory kawał dawnego hallu. Nad ladą widniał wielki napis: "Punktu Obsługi Interesanta został stworzony za pieniądze z Unii Europejskiej". Za ladą siedziały trzy panienki, o ściśle określonych kompetencjach. Wyselekcjonowałem właściwą, wyłuszczyłem sprawę. Panienka pomyślała, kazała złożyć podanie - i przyjść za tydzień. Na pytanie, czy nie mogłaby mi tego wyroku przynieść, odparła, że to nie jej kompetencje. Cóż: złożyłem podanie... po czym poszedłem chyłkiem do sekretariatu - i w ciągu dziesięciu minut dostałem wyrok i trzy potwierdzone odpisy. Nie wątpię, że następnym krokiem Nieubłaganego Postępu będzie zakaz wchodzenia do sekretariatów... A tak między nami: coraz więcej urzędów państwowych wprowadza tę innowację - dzięki czemu urzędnicy nie muszą patrzeć ludziom w oczy. JKM
Nieporozumienie w sprawie Smoleńska Zauważyłem, że większość Komentatorów ma do mnie pretensje, że nie przychylam się do tezy, iż katastrofa Tu-154M była wynikiem zamachu – i to raczej przeprowadzonego przez jakieś „służby” rosyjskie. Ja w to nie wierzę – ale przyznaję, że takiej hipotezy odrzucić a limine nie można i pewne punkty należy wyjaśnić. Natomiast większość argumentów zwolenników zamachu nie trzyma się kupy. Np. powtarzana jest informacja, że autor gęsto cytowanego w Sieci filmiku został zadźgany. Otóż podejrzewanie, że zrobiły to jakieś „służby” jest niezbyt poważne – bo, po pierwsze, usunęliby faceta bardziej profesjonalnie – a po drugie: filmikowi to w niczym by nie zaszkodziło – natomiast wzbudziłoby większe nim zainteresowanie! To wszystko przy założeniu, że ten facet istotnie został zadźgany – bo każdy może taką „informację” zmyślić i powiesić w Sieci. (Podobno już sprostowane)Tak nawiasem interpretatorzy tego filmiku, bez wątpienia prawdziwego, każą nam wierzyć, że po katastrofie, w której ciała ludzi były porozrywane na kawałki nie do identyfikacji, trzy osoby przeżyły i... zostały zastrzelone!! Ludzi przy wraku istotnie widać – ale są to oczywiście albo ratownicy, albo ciekawscy. Słychać coś, co najprawdopodobniej było wystrzałami – ale jeśli to były strzały, to najpewniej dla odstraszenia hien, które (niestety!) pojawiają się po każdym prawie wypadku. Cytuję za „WPROST”: „13-I1995 w katastrofie samolotu „Intercontinental” zginęło 51 osób. Przeżyła tylko dziewięcioletnia Eryka Delgado, którą matka chwilę przed śmiercią wypchnęła z samolotu. Eryka opowiadała, że zanim została przewieziona do szpitala, ktoś do niej podszedł, ale nie udzielił jej pomocy, lecz jedynie zerwał z szyi naszyjnik i uciekł”. Cała masa hien (przepraszam, niedługo wybory, więc cofam te słowa: nie „hien”, lecz „świadomych wyborców”) pojawiła się na miejscu słynnej katastrofy w Lesie Kabackim w Warszawie... Nadal czekamy na opublikowanie ostatnich minut zapisu „czarnej skrzynki” TU-154M. Dopóki nie będzie nowych danych nie będę już o tym pisał – bo po co? A nieporozumienie polega na tym, że zostałem z kolei zaatakowany za to, że popieram spiskową wizję katastrofy. W tygodniku „Najwyższy CZAS!”. Nie potrafiłem zrozumieć, jak ktoś mógł się był dopatrzyć popierania tej hipotezy w moim felietonie zaczynającym się tak: „Te twarze! Te łzy... W powieściach p. Waldemara Łysiaka twardzi KaGieBiści płaczą nad losem dzieci. W życiu jednak nie widziałem tylu łez, jakie tajni współpracownicy i oficerowie bezpieki oddelegowani na front ideologiczny na odcinku „telewizja” wylewali po śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej, śp. Lecha Kaczyńskiego. Można by sądzić, że zawalił im się właśnie cały świat. Intensywność tych - wykonywanych na komendę – łkań była tak wielka, że człowiek widząc te załgane cyniczne gęby zalane łzami zaczynał się odruchowo zastanawiać, czy to jednak nie oni sami zmajstrowali tę katastrofę. To, oczywiście, nieprawdopodobne – ale jednak możliwe. Jakieś sprytne urządzenie, które w momencie wypuszczenia klap lub podwozia coś tam blokuje w sterach? Pomoc Rosjan, którzy jakimś elektronicznym gadgetem zakłócili wskazania wysokościomierzy? Powtarzam: normalnie bym takich hipotez poważnie nie rozpatrywał. To tylko te łzy... To są twardzi ludzie. Zdyscyplinowani mężczyźni nie płaczą – chyba, że na rozkaz. Jak był rozkaz, by płakać – to się płacze. To jasne. (...)” Dopiero wziąwszy do ręki „Najwyższy CZAS!” zrozumiałem co się stało... Ja w w zamach nie wierzę – ale rozsądnych argumentów chętnie słucham. Gdy więc przysłano mi artykuł AMERYKANIE: TO TAJEMNICZY WYPADEK przesłałem go do PT Redakcji NCzas!-u z tekstem: „Od JKM. Załączam coś, co otrzymałem”. A Redakcja... wydrukowała to, podpisując moim nazwiskiem! Więc wyjaśniam: TO NIE JA! A tak w ogóle to i ludzie rozsądni zaczęli podsumowywać to zdarzenie, i zadanie o triangulacji kuli rozwiązał {kalodont} (a potem i inni), i o śp. Piotrze de Fermat Państwo pogadali rozsądnie (tak, istotnie: istnieje możliwość, że „zaiste zadziwiający dowód”, który mignął w głowie Frermatowi był błędny – ale w takim razie skąd by Mu przyszło do głowy takie twierdzenie? Niesłychanie mało prawdopodobne – bo np. pełnych sześcianów na osi liczbowej trochę jednak jest (:)) a twierdzenie mówi, że suma żadnej pary sześcianów nie „trafia” w pełny sześcian – i to samo dla nieskończonej ilości innych potęg!!! Mało prawdopodobne – a jednak: prawdziwe. JKM
POWOŁAJMY MIĘDZYNARODOWĄ KOMISJĘ DS. KATASTROFY Wczoraj na konferencji prasowej polscy prokuratorzy powiedzieli, że ewentualne upublicznienie dowodów zależy od zgody "gospodarza śledztwa", czyli Rosji. Tymczasem w październiku 2009 r., po rozbiciu się prywatnego (!) rosyjskiego samolotu pod Mińskiem, pod naciskiem Moskwy powołano... międzynarodową komisję śledczą."Mimo że braliśmy udział w czynnościach procesowych w Smoleńsku, to stanowią one dowody w postępowaniu karnym prowadzonym przez stronę rosyjską i bez jej zgody nie możemy upubliczniać treści dowodów" - powiedział wczoraj płk Ireneusz Szeląg. Z kolei prokurator generalny Andrzej Seremet przypomniał, że "gospodarzem" śledztwa jest rosyjska prokuratura i to w jej dyspozycji są wszelkie dowody rzeczowe (za stroną Dziennik.pl). Jeszcze wcześniej Krzysztof Parulski, naczelny prokurator wojskowy, przyznał w rozmowie z "SuperExpressem": "...główne śledztwo prowadzi prokuratura rosyjska. Niezależne postępowanie Prokuratury Wojskowej w Warszawie jest uwarunkowane przez śledztwo rosyjskie. Choć i nasze wnioski zostaną uwzględnione." Podkreślmy, że to naiwne zdanie się na łaskę i niełaskę Rosjan dotyczy samolotu rządowego, na którego znajdował się prezydent RP, najważniejsi dowódcy wszystkich wojsk, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego i wielu innych ważnych urzędników państwowych.- To skandaliczne postępowania - ocenia nasz informator, do niedawna związany z wojskiem. - Podam tylko przykład: w październiku 2009 r. kilka kilometrów od lotniska pod Mińskiem rozbił się prywatny rosyjski samolot Hawker BAe 125 produkcji amerykańskiej. To typowa maszyna do lotów biznesowych dla kilkunastu osób. W wypadku zginęło 5 obywateli Rosji. Natychmiast po katastrofie powołano pod naciskiem Moskwy międzynarodową komisję śledczą, pisały o tym białoruskie media. W jej skład weszli Rosjanie, Białorusini i osoby z państw, w których produkowano samolot lub ważne jego części. Zdaniem naszego rozmówcy, w przypadku tak poważnej katastrofy, jaką był wypadek (lub zamach na) prezydencki Tu-154, międzynarodowa komisja powinna zostać powołana następnego dnia. W jej skład powinni wejść Rosjanie (w tym konstruktorzy Tupolewa oraz osoby odpowiedzialne za remont maszyny w 2009 r.), Polacy (był to polski samolot rządowy), przedstawiciel NATO, a także Amerykanie z firmy Universal Avionics Systems of Tucson produkującej urządzenie TAWS (Terrain Awareness and Warning System). Jeden z naszych czytelników z USA potwierdził bowiem bezpośrednio w tej spółce, że wszczęła ona własne dochodzenie w sprawie tragedii pod Smoleńskiem. Przypomnijmy tylko, że wypadek prezydenckiego Tupolewa jest pierwszą katastrofą maszyny z tym niezawodnym dotąd systemem ostrzegania. John Cox, znany konsulant ds. bezpieczeństwa, pytał zresztą niedawno na łamach "USA Today": "Naprawdę chciałbym wiedzieć, co działo się na pokładzie, ponieważ niezależnie od tego, pod jaką presją byli piloci i z jakimi warunkami pogodowymi mieli do czynienia, nigdy żaden pilot nie zignorował ostrzeżenia TAWS. Czym różnił się ten samolot, że stało się inaczej?".
List Otwarty w sprawie powołania Międzynarodowej Komisji ws katastrofy samolotu – PODPISZ SIĘ! Ze względu na wyjątkową wagę dla Polski katastrofy samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem, w dniu 10 kwietnia 2010 roku, w której zginął Prezydent Rzeczypospolitej, Lech Kaczyński, i osoby kierujące najważniejszymi Instytucjami Państwa Polskiego, i ponieważ miało to miejsce nie w Polsce, lecz na terenie innego państwa – zwracam się do Pana, Panie Premierze, o powołanie niezależnej, Międzynarodowej Komisji Technicznej dla zbadania przyczyn katastrofy. Wnioski takiej Komisji, z udziałem najlepszych światowych ekspertów, miałyby podstawowe znaczenie dla opinii publicznej i dla historii. prof. dr hab. Jacek Trznadel Przewodniczący Rady Polskiej Fundacji Katyńskiej Warszawa, 19 kwietnia 2010
KOMPROMITACJA BYŁEGO REKTORA UJ To prof. Franciszek Ziejka, były rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, doprowadził do zmiany miejsca pochówku prof. Janusza Kurtyki, który miał spocząć obok ks. Piotra Skargi w krypcie kościoła św. Piotra i Pawła w Krakowie. Prof. Ziejka w 1978 r. został zarejestrowany przez SB jako kontakt operacyjny „Zebu”. Franciszek Ziejka twierdzi, że jego interwencja w sprawie miejsca pochówku prof. Kurtyki nie miała podtekstu osobistego. Tymczasem to w aktach Instytutu Pamięci Narodowej odnaleziono dokumenty na temat jego rejestracji przez komunistyczną służbę specjalną. Według naszych rozmówców z Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Ziejka sprzeciwiał się lustracji naukowców i był w konflikcie z prof. Januszem Kurtyką. Franciszek Ziejka stoi na czele Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa, w skład którego wchodzi również kardynał Dziwisz. Skandal związany z pochówkiem prof. Kurtyki ujawniła „Rzeczpospolita”.
Przygotowane miejsce Szef IPN miał być pochowany w krypcie krakowskiego kościoła św. Piotra i Pawła obok legendarnego księdza Piotra Skargi. Jeszcze dwa dni temu Polska Agencja Prasowa, a za nią inne media podawały, że prof. Janusz Kurtyka zostanie tam pochowany (w krypcie kościelnej było już przygotowane miejsce na jego trumnę). Na ostatnim posiedzeniu Kolegium IPN wystosowało podziękowanie dla kardynała Dziwisza za to, że wyraził zgodę na pochowanie Kurtyki w kryptach kościoła św. Piotra i Pawła przy ulicy Grodzkiej w Krakowie. "Postanowienie Waszej Eminencji jest dla nas nie tylko wyróżnieniem przejmującej i symbolicznej śmierci uczestników obchodów 70. Rocznicy Zbrodni Katyńskiej, ale także przejawem uznania dla dokonań śp. Prof. Janusza Kurtyki" – napisali członkowie kolegium. Jednak parę godzin po opublikowaniu listu rzecznik IPN poinformował o zmianie miejsca pochówku Janusza Kurtyki. Zamiast krypty w kościele św. Piotra i Pawła będzie to Cmentarz Rakowicki.
Były rektor UJ interweniuje Prof. Ziejka oświadczył, że zwrócił się do metropolity krakowskiego z informacją o zasadach, na podstawie których zmarli mogą być tam chowani. Podkreślił też, że zgodnie z przyjętymi zasadami każda decyzja o pochówku w powstającym Panteonie będzie podejmowana przez jego kapitułę, złożoną z dziewięciu osób: prezydenta Polski, marszałków Sejmu i Senatu, metropolitę krakowskiego, przewodniczącego Episkopatu, prezydenta Krakowa, prezesa PAU, rektora UJ oraz przewodniczącego rady Fundacji. Nie wiadomo, o jaką fundację chodzi, ponieważ Fundacja Panteon Narodowy na Skałce już nie istnieje. Zarejestrowana w krakowskim KRS w 2006 r. została wykreślona z rejestru w marcu roku 2010. Ksiądz Robert Nęcek, rzecznik krakowskiej kurii, który – jak ustaliliśmy – nie uczestniczył w rozmowach pomiędzy kardynałem Dziwiszem a prof. Ziejką – stwierdził, że „Panteon jeszcze nie istnieje. Jego powołaniem zajmuje się specjalna fundacja, a miejsce w tym panteonie zajmą zasłużeni, którym to miejsce przyzna Kapituła wyłoniona przez tę fundację”. - Nie było żadnych decyzji o pochówku prof. Janusza Kurtyki w kościele św. Piotra i Pawła. W związku z tym nie było też ich odwołania ze strony metropolity krakowskiego kard. Stanisława Dziwisza – mówi nam ksiądz Robert Nęcek. Pogrzeb prof. Janusza Kurtyki odbędzie się w piątek 23 kwietnia o godzinie 16.00 na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Wcześniej w intencji szefa IPN zostanie odprawiona msza święta o godzinie 13.00 w kościele św. Piotra i Pawła przy ul. Grodzkiej, skąd wyruszy kondukt żałobny na cmentarz. Prof. Kurtyka zginął 10 kwietnia w katastrofie prezydenckiego samolotu, który się rozbił pod Smoleńskiem. (dk, "Rzeczpospolita", TVN24)
JAK ABW ZBIERAŁA DNA Trzy godziny po tragicznej katastrofie pod Smoleńskiem funkcjonariusze ABW weszli do Domu Poselskiego, przeszukując pokoje parlamentarzystów, którzy zginęli na pokładzie Tupolewa - pisze "Rzeczpospolita". Agencja nie powiadomiła o swojej akcji rodzin ofiar. O przeszukaniach bliscy ofiar dowiedzieli się dopiero dwa dni później, w poniedziałek 12 kwietnia. Jak pisze "Rzeczpospolita", rodziny do dziś nie dostały nawet informacji, jakie przedmioty zabrano. Oficjalnym powodem akcji ABW była chęć zabezpieczenia materiału genetycznego do identyfikacji ofiar. Rosjanie nie prosili jednak Polaków o takie kroki. O wejściu ABW do Domu Poselskiego, jak i do prywatnych mieszkań polityków (m.in. Zbigniewa Wassermanna i Aleksandra Szczygły), mówiło się od kilkunastu dni. Na dzisiejszej konferencji prasowej naczelny prokurator wojskowy płk Krzysztof Parulski powiedział, że "może być taka sytuacja, że ABW - chcąc szybko pozyskać materiał porównawczy DNA do badań w celu identyfikacji zwłok - wchodziła do mieszkań, które nie mogły być udostępniane". Według informacji portalu Niezależna.pl, ABW dość wybiórczo potraktowała swoje zadanie, bo funkcjonariusze Agencji zajęli się przede wszystkim mieszkaniami polityków związanych z PiS (z domu Aleksandra Szczygły miał zginąć laptop). Podobnym zainteresowaniem podwładnych Krzysztofa Bondaryka (byłego członka Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej) nie cieszyły się natomiast mieszkania zmarłych w katastrofie przedstawicieli Rodzin Katyńskich czy załogi samolotu.
(wg, Niezależna.pl, "Rzeczpospolita")
TVN24 - NARÓD 0:1 Pesymiści powinni uwierzyć, że nie jesteśmy bezbronni w tej walce z "praczami mózgów", a w swej masie zaczynamy budzić wśród nich lęk, a nawet strach. Jeżeli w ten sposób wymusimy na nich choć odrobinę przyzwoitości, to zawsze jest to "coś". Nie wiem, czy Polacy zdają sobie z tego sprawę, że 10 kwietnia 2010 roku stanęli na wysokości zadania i wygrali wielką bitwę o pamięć i dobre imię Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Choć dziś wszyscy, a najczęściej sami dziennikarze komplementują się wzajemnie za "wspaniałą" postawę w tych dramatycznych godzinach, to może warto przypomnieć te pierwsze chwile od ogłoszenia informacji o smoleńskiej katastrofie. Jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że w mediach dzięki naciskom opinii społecznej, choć z bólem, dopuszczono do dyskutowania także o wersji celowego doprowadzenia przez kogoś do katastrofy, czyli o zamachu. Chylę tu czoła przed Łukaszem Warzechą, któremu swego czasu nie szczędziłem złośliwości. To on chyba pierwszy ze znanych dziennikarzy, odważnie i z otwartą przyłbicą zadał mnóstwo kłopotliwych pytań tym, którzy całkowicie i w porywie jakiejś niezrozumiałej głupoty zawierzyli całkowicie stronie rosyjskiej z putinowską komisją do spraw wyjaśnienia przyczyn katastrofy na czele. Dziś wersja pod tytułem zamach nie jest już tematem tabu. Można perfekcyjnie przygotować taką "katastrofę", lecz problemem i wielką, kluczową niewiadomą zawsze jest reakcja opinii publicznej. Gdybyśmy w przypadku katastrofy smoleńskiej założyli, że wydarzenie to nie było dziełem przypadku i splotu nieszczęśliwych okoliczności, to z całą pewnością "organizator" tego przedsięwzięcia musiał przygotować również koronkową akcję dezinformacyjną. Jeżeli by tak było, to okazuje się, że popełniono wielki błąd. Nie przypuszczano, że po wieloletniej zmasowanej akcji plucia, wyszydzania i zohydzania Prezydenta własnemu społeczeństwu, Polacy zachowają się z punktu widzenia hipotetycznych organizatorów tak zaskakująco inaczej, niż przewidziano. Chylę też czoła przed moimi rodakami, których nie raz w swoich tekstach nie oszczędzałem, "mianując" ich plebsem, gawiedzią, itd. Naród w tych dramatycznych momentach staną wspaniale na wysokości zadania. Warto teraz powrócić do godzin porannych 10 kwietnia oraz haniebnej akcji i próby obarczenia winą za katastrofę samego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Najpierw dziennikarze TVN24 apelowali aby w takim tragicznym momencie nie spekulować, po czym z uporem maniaka eksploatowali temat cztero- bądź pięciokrotnej próby lądowania prezydenckiego samolotu. Dlaczego aż tyle razy i wbrew logice? - pytali. Trzeba więc było poszukać jakiegoś "wybitnego eksperta", który by to wstrząśniętym widzom wyjaśnił. Nie było nic prostszego, jak zapytać pierwszego lepszego pilota z LOT-u czy któregoś z najbliższego aeroklubu, by ta wersja szybko upadła, jako po prostu w warunkach pokojowych nie możliwa i niezgodna z procedurami. Tymczasem TVN24 wybrał się - nie wiedzieć czemu - aż do Wrocławia, i dzięki temu na ekranie zadebiutował prof. Tomasz Szulc z tamtejszej politechniki, który stwierdził, że: ...zawiodła absolutnie asertywność pilota, który uległ presji "prezydenta" lub jego otoczenia i próbował nie raz, nie dwa, a cztery razy, podchodzić do lądowania! Konsekwencje lądowania na innym lotnisku były "straszne", opóźnienie w uroczystościach lub nawet ich odwołanie...
...Czy decyzja pilota była słuszna - co więcej przeczy ona jego profesjonalizmowi! Przecież każdy wie, że tylko w czasie działań wojennych ląduje się do skutku. Dziś ryzyko, które podjął pilot, było tylko i wyłącznie spowodowane strachem i presją, niestety presją, którą wywarł na pilocie sam prezydent czy jego "najbliższe otoczenie"...
...Oglądając komentarze zagranicznej prasy, i jedyne wnioski z nich płynące, że to pilot popełnił błąd, pozwolę sobie skomentować: wątpię. Takiej głupiej decyzji nie podjął sam, nie ryzykowałby życia swojego i innych "VIPów" na pokładzie.. W tym czasie tłum przed pałacem prezydenckim „złowrogo” gęstniał i dziennikarze ze stajni Waltera jeszcze tylko raz podjęli nieśmiałą próbę eksploatowania „eksperta” Szulca, po czym widząc tłum, zapewne zaczęli wątpić w swoją skuteczność. Komunikat o tym, że według zapisu w "czarnych" skrzynkach nie było żadnych nacisków na pilota, przyszedł dopiero po dwóch czy trzech dniach. Jaki z tego wniosek? Pesymiści powinni uwierzyć, że nie jesteśmy bezbronni w tej walce z "praczami mózgów", a w swej masie zaczynamy budzić wśród nich lęk, a nawet strach. Jeżeli w ten sposób wymusimy na nich choć odrobinę przyzwoitości, to zawsze jest to "coś". Na moralność, etykę i uczciwość w mediach póki co nie możemy liczyć. Mirosław Kokoszkiewicz
23 kwietnia 2010 Myślenie zajmuje się w sposób niewidzialny.. rzeczami jak najbardziej widzialnymi. To tak jak ze zmarłymi, o których nie należy mówić źle po ich śmierci, chociaż ludzie lewicy często mówią, że zmarli nadal żyją między nimi.. To oznacza, że można mówić źle o żyjących- zmarłych… Przynajmniej w kręgach lewicowych… Skoro nadal żyją(???) Właśnie wczoraj obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Ziemi, którego celem jest „ promowanie postaw ekologicznych”, czyli- moim zdaniem- rozpowszechnianie pogaństwa wśród ludzi jako nowej religii Lewicy- przeciw chrześcijaństwu, które zakłada wiarę w Boga, a nie w drzewa, słońce i planetę Ziemię. To jest takie samo łgarstwo jak wiele łgarstw Lewicy, która wszelkimi sposobami stara się zawładnąć umysłami i świadomością ludzi w pożądanym przez siebie kierunku.. Były organizowane pikniki, spotkania, pogawędki… Były wymieniane baterie na sadzonki..(???). Ktoś za to zapłacił! Na pewno nie ci co się wymieniali, a raczej ci, którzy w tym czasie pracowali, żeby inni- za ich pieniądze- mogli się powymieniać.. W celu propagowania zamiany baterii na sadzonki powstało wiele fundacji ekologicznych, które propagują postawy ekologiczne.. I przyzwyczajają nas do neopogaństwa.. Mamy czcić przyrodę! Naszego nowego boga… Miejsce człowieka jest w świecie przyrody, ale to nie znaczy, że bóstwem dla niego ma być przyroda.. Pan Bóg stworzył świat dla człowieka, ale to on jest Stwórcą i on jest Bogiem! W tym dniu różni ludzie, w różny sposób, objawiają sposoby, w jakie starają się ulżyć naszej Matce Ziemi.. Na przykład podsłuchałem rozmowę pomiędzy prezenterem telewizyjnym, a przepowiadaczem pogody, dawniej czarownikiem pogańskim, który na co dzień zaklina pogodę i lawiruje między jedną prognozą i a inną - jeszcze lepszą, bo bliższą prawdy, która będzie taka, jaka będzie, a nie taka, jaką chcą czarownicy- pogodynki.. Czary i wróżbiarstwo, to stwarzanie sobie boga i jego kreowanie… Chrześcijaństwo natomiast to posłuszeństwo Bogu.. Dwie różne rzeczy.. Dookoła propagowane są czary i wróżbiarstwo..
Prezenter telewizyjny, też swojego rodzaju czarownik, pyta męską pogodynkę, czarownika od pogody: - A ty jak uczciłeś Dzień Ziemi? Ten chwilę myśli, bo widać , że zaskoczony został pytaniem, ale po krótkiej konfuzji odpowiada: - Zmniejszyłem ilość wody wypływającej z kranu przy goleniu..(???) W ten sposób czarownik - przepowiadacz uczcił Międzynarodowy Dzień Ziemi. A mógł się na przykład nie ogolić.. Jaka byłaby oszczędność wody? No i nie spuszczać wody po codziennej toalecie- też byłby oszczędność.. Na przykład w takim luksusowym hotelu Crowne Plaza, znajdującym się w Kopenhadze, ogłoszono w ramach Dnia Ziemi, bo tam ten Wielki Dzień obchodzi się w marcu, u nas - ze względu na kapryśną pogodę (przez Kogo?). W kwietniu - ogłoszono, że goście będą poproszeni o….. pedałowanie na rowerach generujących prąd (???). Jeśli klientowi uda się wytworzyć ponad 100 watów, w zamian dostanie posiłek za 200 koron, co równe jest wartości polskich jeszcze - stu złotych.. Dopóki nie mamy politycznej waluty euro.. Potem wszystko będzie w euro - i oczywiście drożej! A bank będzie we Frankfurcie nad Menem i tam będą trzymać łapę na naszych finansach i dodrukowywać ile ich socjalistyczna dusza zapragnie.. Zresztą i teraz to robią! Bo co można zrobić z papierowym pieniądzem fiducjarnym? Wystarczy mieć sprawną maszynę do drukowania.. A że się okrada tych co pracują? A czy to rabusiów obchodzi?
Czy Janosika obchodził los obskubanego w czasie napadu? Zanim go powieszono za żebro na haku? Oczywiście nic mnie to nie obchodzi jeśli prywatnemu hotelowi brakuje prądu i w ten sposób stara się nadrobić braki prądowe.. To jest sprawa właściciela hotelu i jego klientów, który w ramach promocji stosują różne sztuczki.. Ciekawy jestem, czy za tym pomysłem nie stoją jakieś duńskie organizacje ekologiczne, które dopłacają- z pieniędzy budżetowych - do pedałowania klientów celem wytworzenia energii, a jakże ekologicznej..? Można byłoby pójść dalej z tym pomysłem ekologicznym i przy tamtejszych domach publicznych , tuż przy łóżkach zainstalować przetwornice prądowe, które będą generowały prąd podczas odbywanych harców seksualnych. I do tego też dopłacać.. Z pieniędzy duńskich – budżetowych! Byłoby znacznie bardziej ekologicznie.. Bo u nas też będzie ekologicznie, bardziej niż obecnie, po wprowadzeniu nowych kar dla przestępców antyekologicznych, które to kary szykuje nasze Ministerstwo Ekologiczne, zwane Ministerstwem Środowiska, a będą to- zgodnie z dyrektywą europejską EKO EU/2035/tyw-o3375/-o7- przepraszam jeśli pomyliłem numery- nie mam już głowy do tych biurokratycznych łajdactw!- zwiększone kary dla depczących środowisko, czyli nie szanujących bóstwa przyrody.. I to jest logiczne! Neopogaństwo ma też swoje prawa! Nie szanujemy motyli, grzybów, zwierząt.. Drakońskie kary! Bo przecież Pan Bóg nie stworzył świata dla człowieka- tylko dla zwierząt, jako istot czujących.. To chyba jasne! A w przyszłości będzie kara śmieci dla człowieka za zabicie zwierzęcia.. Na razie cała rzecz jest traktowana ulgowo.. Ciekawe ile będzie za „ zabójstwo” motyla? Czy muchy? Na razie kary dla przeciwników pogaństwa będą dochodziły do 12 lat!!!! Niech żyje ekologia! „Nauka” wszystkich nauk! Ile lat więzienia dostaną grzybiarze? Czy starczy metrów kwadratowych dla więźniów grzybiarzy?. Już dzisiaj ich brakuje dla przestępców popełniających przestępstwa przeciw człowiekowi.. Ale człowiek wkrótce nie będzie się liczył? Wkraczamy z ustawodawstwem w świat zwierząt… Niech się zwierzęta odkują na tysiące lat poniewierki.. Ale wtedy jeszcze nie było ekologów? Wrogów człowieka i człowieczeństwa.. I Pana Boga.. Ile będzie tych kategorii ekoprzestępstw? I to wszystko zgotowali nam ci wszyscy, którzy pchali nas do socjalistycznej, totalitarnej, antychrześcijańskiej Unii Europejskiej.. Wszystkie ekipy rządzące Polską od 20 lat!!! Jak Polacy to zrozumieją, będzie za późno… Zresztą już jest! WJR
Dlaczego rząd nie przejmuje śledztwa? Prawo międzynarodowe dopuszcza możliwość, aby to Polska była gospodarzem śledztwa w sprawie katastrofy samolotu Tu-154 na lotnisku Siewiernyj pod Katyniem. Strona polska od początku mogła samodzielnie badać przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu pod Katyniem - wskazują prawnicy. Zaznaczają, że jest to trudne, ale możliwe. Podstawy prawne stwarza ku temu zarówno konwencja chicagowska o ruchu lotniczym, jak i polskie wewnętrzne przepisy dopuszczające pracę komisji badającej wypadki lotnicze poza granicami kraju. Prawnicy stwierdzają także, że nie ma przeszkody w prawie międzynarodowym, aby powołać międzynarodową komisję ds. zbadania przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu Tu-154. Polski rząd takich inicjatyw nie podjął, oddając śledztwo w ręce Rosjan, zadowalając się tylko instrumentem pomocy prawnej z Moskwy. Zgodnie z prawem międzynarodowym badanie przyczyn katastrofy lotniczej należy do kraju, gdzie ona nastąpiła. Mówią o tym konwencja chicagowska z 1944 r. o ruchu lotniczym i ogólne zasady suwerenności danego państwa na jego terytorium. - Każdy suwerenny kraj poprzez swoje właściwe organy bada przyczyny wypadków lotniczych - wskazuje ppłk Sławomir Schewe z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. Nawiązując do katastrofy pod Smoleńskiem, prokurator zwraca uwagę na to, że Rosjanie rozpoczęli śledztwo tuż po wypadku, bo zachodziła potencjalna możliwość, że w wyniku katastrofy mogli ucierpieć także obywatele rosyjscy. Jednak szczególny charakter katastrofy, w której zginęli prezydent Polski oraz wielu wysokich urzędników państwowych, niejako sam z siebie nasuwa wniosek, że powinna ona być zbadana przede wszystkim przez stronę polską. Taką możliwość stwarza jeden z załączników konwencji chicagowskiej, której stronami są zarówno Polska, jak i Rosja. W punkcie 5 załącznik 13 konwencji stwierdza, że państwo, na terenie którego doszło do wypadku, może "jednak przekazać, w całości lub w części, prowadzenie badania innemu państwu na podstawie dwustronnej umowy i ugody". Co prawda wzajemne umowy polsko-rosyjskie nie regulują tak szczegółowo wypadków lotniczych, ale specjalista prawa międzynarodowego Dr Ireneusz Kamiński z Polskiej Akademii Nauk stwierdził w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", że pewne kwestie we wzajemnych relacjach można było wyjaśnić szybko. - Można to było uregulować ad hoc, choć byłoby to trudne - podkreśla Kamiński. Czy zasadne jest oparcie się na ustaleniach dochodzenia rosyjskiego przy wykorzystaniu ogólnych zasad konwencji o pomocy prawnej? - Umowa o pomocy prawnej przewiduje dostęp do postępowania Rosjan, którego oni są gospodarzami - mówi Kamiński. Podkreśla, że strona polska nie jest skazana na to, co przedstawi Rosja, ale może sama wnioskować o dodatkowe czynności, np. wyjaśnienie kwestii lamp sygnalizacyjnych na lotnisku. Specjalizujący się w prawie międzynarodowym Dr Karol Karski i zarazem poseł PiS uważa jednak, że to strona polska powinna być gospodarzem tego śledztwa. - Zwracam uwagę, że katastrofie uległ polski samolot wojskowy korzystający z eksterytorialności - mówi poseł. Karski uważa także, że można również powołać międzynarodową komisję, która zajmie się wyjaśnieniem przyczyn wypadku, czego domagają się przedstawiciele środowisk katyńskich. - Nie ma żadnych przeszkód prawnych, by powołać międzynarodową komisję z grona niezależnych autorytetów - ocenia. - Prawo międzynarodowe zna konstrukcję ciała ustalającego fakty pewnych zdarzeń - dodaje. - Myślę, że powinniśmy jak najszybciej otrzymać wszystkie możliwe informacje w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem, chodzi o pełną jawność - podkreśla. W Rosji wypadek bada Międzypaństwowy Komitet Lotniczy, ale dotyczy to krajów WNP. Prawnicy zwracają także uwagę, że wewnętrzne przepisy polskie stwarzają możliwość badania przyczyn katastrofy na terytorium obcego państwa. Przewiduje to rozporządzenie szefa MON mówiące, że Komisja Badania Wypadków Lotniczych może "prowadzić badania wypadków i poważnych incydentów lotniczych zaistniałych poza terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, w których uczestniczyły statki powietrzne lotnictwa państwowego, (...) jeżeli właściwy organ obcego państwa przekaże Komisji uprawnienia do przeprowadzenia badania albo sam nie podjął badania". Prokurator generalny Andrzej Seremet przekonywał wczoraj na konferencji prasowej, że procedura zastosowana w śledztwie jest właściwa. Argumentował, że gdyby taki wypadek zdarzył się w Polsce z udziałem urzędników innego państwa, to polska prokuratura byłaby gospodarzem tego postępowania. W chwili obecnej wyjaśnianiem przyczyn tragedii zajmują się niezależnie od siebie prokuratury rosyjska i polska. W Polsce postępowanie prowadzi Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. - Z tej racji, że pilotami byli żołnierze - podkreśla zastępca wojskowego prokuratora garnizonowego we Wrocławiu ppłk Kazimierz Haładaj. W Rosji śledztwem kieruje prokuratura cywilna.Zenon Baranowski
Demokracja w obliczu próby Katastrofa prezydenckiego samolotu w pobliżu lotniska Siewiernyj pod Smoleńskiem sprawiła, że najważniejszym przedsięwzięciem politycznym stają się w Polsce wybory prezydenckie. Inna rzecz, że słuchając wypowiedzi przedstawicieli środowiska "Gazety Wyborczej" oraz poprzebieranych i utytułowanych autorytetów odsądzających nie tylko od czci i wiary, ale nawet od rozumu każdego, kto zwraca uwagę na wykluczenie z góry przez stronę rosyjską i władze polskie hipotezy zamachu nawet ze strony złowrogiego Osamy bin Ladena, można by pomyśleć, że najistotniejsze jest pojednanie z rosyjskim premierem Włodzimierzem Putinem oraz Genadym Ziuganowem. Ciekawe, że tych połajanek zupełnie nie bierze pod uwagę np. prasa izraelska i jak gdyby nigdy nic rozważa hipotezę zamachu. Ale też, w odróżnieniu od nas, tubylców, Izrael nie musi natychmiast pojednywać się z Rosją, więc i tamtejsze autorytety mogą pozwolić sobie na większą swobodę, nawet gdy podlegają oficerom prowadzącym. Być może zresztą polskie wybory z pojednaniem są powiązane, zwłaszcza gdyby wygrał je faworyt niezależnych mediów, które tak samo sugestywnie płakały po prezydencie Lechu Kaczyńskim, jak wcześniej go oczerniały i ośmieszały. Ale wiadomo nie od dziś, że niezależne media, podobnie jak niezawisłe sądy, zawsze robią to, co im każą, albo przynajmniej - za co im zapłacą starsi i mądrzejsi, więc skoro już padł rozkaz pojednania, to na pewno się pojednamy, żeby tam nie wiem co. Skoro zatem kwestia pojednania została już przesądzona bez względu na rezultat obydwu niezależnych śledztw, tzn. rosyjskiego i polskiego, które praktycznie rozpocznie się dopiero po zakończeniu śledztwa rosyjskiego, a więc Nie Wiadomo Kiedy, możemy spokojnie zająć się wyborami prezydenckimi. Jeszcze nie jest pewne, kto będzie w nich uczestniczył; PiS zdecyduje o tym jutro, a razwiedka stręczy swojego kandydata, a na wszelki wypadek - nawet dwóch na raz. Poza tym w takich sytuacjach sama chęć kandydowania nie oznacza jeszcze rejestracji. Jej warunkiem jest bowiem zebranie przez komitet wyborczy danego kandydata co najmniej 100 tys. podpisów popierających kandydaturę. Ponieważ na zebranie tych podpisów pozostaje mało czasu, to dla niektórych komitetów może to być barierą trudną do pokonania. Tak zresztą została pomyślana, ale co będzie, jeśli się okaże, że ani jeden komitet wyborczy wymaganych podpisów nie zebrał albo jeśli, dajmy na to, zbierze je tylko jeden? Jest to oczywiście możliwość wyłącznie teoretyczna, ale życie przynosi różne niespodzianki. Kto by się na przykład spodziewał, że ulubieńca wszystkich Polaków, a w każdym razie prawie wszystkich, nikt nie zechce wynagrodzić choćby zdawkowymi oklaskami za retorycznie udane przemówienia? Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, i pewnie dlatego ze wszystkich stron słyszymy apele o podpisywanie list poparcia dla każdego kandydata, bo jużci, pozory demokratycznej konkurencji muszą być przecież zachowane. Jakże moglibyśmy w przeciwnym razie spojrzeć w oczy złowrogiemu prezydentowi Aleksandrowi Łukaszence znajdującemu podobnież szczególne upodobanie w gwałceniu demokracji? Ale 100 tys. podpisów to dopiero pierwsza bariera. Właśnie przejrzałem sprawozdania finansowe złożone przez komitety wyborcze Państwowej Komisji Wyborczej po wyborach prezydenckich w 2005 roku. Wynika z nich, że komitet wyborczy Donalda Tuska zgłosił 14 261 885, 67 zł przychodów i 14 260 482,59 zł wydatków. Komitet wyborczy Lecha Kaczyńskiego zgłosił natomiast 13 500 010 zł przychodów, wydatkował natomiast 13 493 239 złotych. Zważywszy na fakt, że w 2005 r. komitety wyborcze miały znacznie więcej czasu na zebranie takich kwot, a teraz natomiast muszą startować z marszu, to bariera ta dla wielu z nich może okazać się jeszcze trudniejsza do pokonania niż zebranie podpisów. Ale to właśnie sprawia, że z wyborów na wybory demokracja staje się coraz bardziej przewidywalna, co zauważyli już starożytni Rzymianie, swoim zwyczajem ubierając to spostrzeżenie w pełną mądrości sentencję mówiącą, że "nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem". Inna rzecz, że oprócz niej sformułowali również inną: "Deus mirabilis, fortuna variabilis", co się wykłada, że Bóg Wszechmocny, szczęście zmienne. SM
W kilka godzin po tragedii pod Smoleńskiem, mafijny aparat PrzemOcy włamywał się do mieszkań, biur ofiar katastrofy Trzy godziny po tragicznej katastrofie pod Smoleńskiem funkcjonariusze ABW weszli do Domu Poselskiego, przeszukując pokoje parlamentarzystów, którzy zginęli na pokładzie Tupolewa – pisze “Rzeczpospolita”. Agencja nie powiadomiła o swojej akcji rodzin ofiar. O przeszukaniach bliscy ofiar dowiedzieli się dopiero dwa dni później, w poniedziałek 12 kwietnia. Jak pisze “Rzeczpospolita”, rodziny do dziś nie dostały nawet informacji, jakie przedmioty zabrano. Oficjalnym powodem akcji ABW była chęć zabezpieczenia materiału genetycznego do identyfikacji ofiar. Rosjanie nie prosili jednak Polaków o takie kroki. O wejściu ABW do Domu Poselskiego, jak i do prywatnych mieszkań polityków (m.in. Zbigniewa Wassermanna i Aleksandra Szczygły), mówiło się od kilkunastu dni. Na dzisiejszej konferencji prasowej naczelny prokurator wojskowy płk Krzysztof Parulski powiedział, że “może być taka sytuacja, że ABW – chcąc szybko pozyskać materiał porównawczy DNA do badań w celu identyfikacji zwłok – wchodziła do mieszkań, które nie mogły być udostępniane”. Według informacji portalu Niezależna.pl, ABW dość wybiórczo potraktowała swoje zadanie, bo funkcjonariusze Agencji zajęli się przede wszystkim mieszkaniami polityków związanych z PiS (z domu Aleksandra Szczygły miał zginąć laptop). Podobnym zainteresowaniem podwładnych Krzysztofa Bondaryka (byłego członka Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej) nie cieszyły się natomiast mieszkania zmarłych w katastrofie przedstawicieli Rodzin Katyńskich czy załogi samolotu.
(wg: Niezależna.pl, “Rzeczpospolita”) - “Jak ABW zbierała DNA”
Czy po tragedii były włamania? W felietonie dla Wirtualnej Polski profesor Jadwiga Staniszkis powołując się na „informacje z drugiej ręki” napisała, że bezpośrednio tj. 4 godziny po tragedii było włamanie do mieszkania Aleksandra Szczygły, skąd zginął laptop. Podobny fakt miał mieć miejsce w domu posła Wassermana w Krakowie, natomiast w IPN – przeszukano szuflady Janusza Kurtyki.
- Nie chcę, by luzackie rządy Platformy przekształciły się w rządy mafii politycznej – stwierdza Jadwiga Staniszkis zakładając, że informacje, które do niej dotarły są prawdziwe. Póki co policja nie potwierdza tych informacji. Natomiast anonimowy pracownik IPN przyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską, że doszło do “pewnego incydentu”, ale nie chce zdradzać szczegółów. – Za wcześnie by o tym mówić, to sprawa osobista. Jeszcze nie pochowaliśmy prezesa – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską. W kilka dni po katastrofie media podawały, powołując się na informatorów związanych ze służbami specjalnymi, że w przypadku niektórych ofiar funkcjonariusze ABW wchodzili do ich mieszkań, aby pobrać próbki DNA. Podobno funkcjonariusze działali na podstawie nakazu prokuratorskiego. Ppłk Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska, rzeczniczka ABW, pytana o to, czy ktoś z funkcjonariuszy ABW przebywał w mieszkaniach ofiar katastrofy w celu pobrania próbek DNA, potrzebnych do ustalenia tożsamości polityków zapewniła, że nie.
Reaktywacja Zanim reaktywujemy TPPR trwają jeszcze pogrzeby kolejnych ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu, który rozbił się podczas podchodzenia do lądowania w pobliżu wojskowego lotniska Siewiernoje pod Smoleńskiem. Zidentyfikowano już ciała, a właściwie to, co pozostało z ciał ostatnich ofiar katastrofy i tego dnia, gdy piszę te słowa, trumny ze szczątkami mają zostać przewiezione do Polski wojskowymi samolotami. Jednak oficjalna żałoba już się skończyła i polityczna wścieklizna ponownie toruje sobie drogę na telewizyjne ekrany, radiowe anteny i łamy gazet. Zresztą nie tylko tam. W Krakowie doszło do skandalicznej sytuacji, kiedy to uzgodniony ze wszystkimi osobistościami pogrzeb prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Janusza Kurtyki w jednym z krakowskich kościołów, został dosłownie w ostatniej chwili odwołany przez Jego Eminencję Stanisława kardynała Dziwisza. Komentatorzy dopatrują się w tym nacisków wpływowego w polskim Kościele zakonu Ojców Konfidencjałów, którzy prezesowi Kurtyce najwyraźniej nie mogą wybaczyć pozwalania na ujawnianie różnych wstydliwych zakątków z dokumentacji SB. I tak dobrze, że w ogóle pozwolili pochować go w poświęconej ziemi! Wygląda na to, że rzewny postulat “bycia razem” chyba nie zostanie spełniony, bo z jednej strony ludzie wolą jednak dobierać sobie przyjaciół, niż przyjaźnić się ze wszystkimi jak leci, bo w takiej sytuacji ryzyko wpadnięcia w złe towarzystwo zaczyna graniczyć z pewnością, a z drugiej – razwiedka też nie widzi powodu do spoufalania się z masami w sytuacji, gdy jest akurat w trakcie wykonywania ważnej operacji sprzedawania tychże mas strategicznym partnerom w ramach tak zwanego “pojednania”.
Zaostrzeniu podziałów sprzyja też ogłoszenie terminu wyborów prezydenckich, które marszałek Sejmu, Bronisław Komorowski, pełniący zarazem obowiązki prezydenta państwa, wyznaczył na 20 czerwca. Oznacza to, że komitety wyborcze będą miały niecałe dwa tygodnie na zebranie stu tysięcy podpisów, które stanowią konieczny warunek zarejestrowania kandydata do wyborów. Dotychczas oprócz kandydata Platformy Obywatelskiej Bronisława Komorowskiego zamiar wzięcia udziału w wyborach prezydenckich podtrzymał Andrzej Olechowski oraz Marek Jurek i Janusz Korwin-Mikke, a zgłosił swoją kandydaturę Waldemar Pawlak. PiS jeszcze się na ten temat nie wypowiedziało, ponieważ decyzję ma podjąć dopiero w sobotę, ale chociaż wymieniane są różne nazwiska, m.in. Zbigniewa Romaszewskiego, to wydaje się, iż naturalnym kandydatem jest Jarosław Kaczyński, który nie tylko kilka razy już przemówił na pogrzebach, ale i wyznaczył Adama Lipińskiego do administrowania partią. Kandydata nie wyznaczył również Sojusz Lewicy Demokratycznej, który waha się między Markiem Siwcem a Ryszardem Kaliszem. Oczywiście są to na razie zamiary, bo zebranie 100 tys. podpisów w niecałe dwa tygodnie może dla niektórych komitetów okazać się barierą nie do przebycia, a jeśli nawet by ją przebyły, to potem na sforsowanie czeka jeszcze gorsza bariera finansowa. Ze sprawozdań czołowych komitetów wyborczych z wyborów prezydenckich w roku 2005 wynika, że zgłosiły one do PKW wydatki na poziomie 14 milionów złotych. Zebranie takiej sumy, a nawet sumy porównywalnej, z marszu dla komitetów pozaparlamentarnych, które nie korzystają z subwencji budżetowej ani nie zaryzykują kredytu bankowego, może okazać się też niewykonalne, co sprawi, że nie będą one podczas kampanii widoczne. Krótko mówiąc, sytuacja sprzyja dalszej oligarchizacji politycznej sceny, na której pozostaną w końcu dwa ugrupowania bliźniaczo do siebie podobne i w piastowaniu zewnętrznych znamion władzy, to znaczy – mandatów poselskich i senatorskich, foteli ministerialnych, limuzyn, sekretarek, gabinetów i temu podobnych, będą się “pięknie różnić”. Prawdziwą władzę bowiem sprawują w Polsce, podobnie zresztą jak w wielu innych państwach, tajne służby, które w ramach akcji dezinformacyjnej aranżują na użytek skołowanego ludu rozmaite demokratyczne przedstawienia. Towarzysząca im polityczna wścieklizna sprzyja lepszemu zakamuflowaniu tego stanu rzeczy, co jest konieczne tym bardziej, że tubylcze tajne służby od lat wysługują się strategicznym partnerom. A strategiczni partnerzy najwyraźniej postawili na symetrię w stosunkach z tubylczym państwem, powoli przekształcanym w “strefę buforową”, to znaczy – obszar rozbrojony i stopniowo pozbawiany przemysłu ciężkiego. Jak wiadomo, z Niemcami “pojednaliśmy się” bowiem jeszcze za czasów premiera Mazowieckiego, którego niemiecki kanclerz Koehl wyściskał w Krzyżowej, więc po deklaracji prezydenta Obamy z 17 września ubiegłego roku, kiedy otwartym tekstem oznajmił, że już żadnych dywersantów w Europie Środkowej nie potrzebuje, przyszła pora na pojednanie z Rosją. I 7 kwietnia, podczas wspólnej uroczystości w Katyniu, stosowne deklaracje zostały złożone, co entuzjastycznie powitał red. Adam Michnik, najwyraźniej wiele obiecujący sobie po tym pojednaniu dla starszych i mądrzejszych. Wiadomo bowiem, że nikt lepiej nie przekona tubylczego narodu, by wrócił do prastarych słowiańskich korzeni. Dlatego też z jednego klucza ze środowiskiem “Gazety Wyborczej” o pojednaniu z Rosją śpiewają “narodowcy”, a nawet wybitni przedstawiciele hierarchii, z moim faworytem, JE abpem Józefem Życińskim, co to w swoim czasie “bez swojej wiedzy i zgody…” – i tak dalej, na czele, co pokazuje, że miłość do Rosji potrafi przezwyciężyć wszelkie podziały. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak reaktywuje się TPPR, czyli najbardziej masowa za czasów pierwszej komuny organizacja, pod zmieniona częściowo pod tym samym skrótem nazwą, bo już nie przyjaźni “Polsko-Radzieckiej”, tylko – Polsko-Rosyjskiej. Jak się okazuje, znajdą się enklawy, gdzie postulat “bycia razem” zostanie jednak zrealizowany. Na tym tle nieprzyjemnym zgrzytem zaznaczył się list otwarty, z jakim do premiera Tuska wystąpił generał Sławomir Petelicki, ongiś legendarny dowódca GROM – formacji utworzonej dla ochraniania transportów rosyjskich Żydów przez Warszawę do Izraela, a obecnie używanej do walczenia z terrorystami na różnych krańcach świata – a jeszcze wcześniej – mówię oczywiście o panu generale – funkcjonariusz SB, do której wstąpił, żeby – jak sam wyznał – spełniać dobre uczynki. To pragnienie rozpiera go zapewne i teraz, bo w liście do premiera Tuska nie tylko domaga się niezwłocznej dymisji ministra obrony narodowej Bogdana Klicha, ale również wysuwa konkretne propozycje personalne. Najwyraźniej przy tasowaniu kart musiały wystąpić jakieś nieporozumienia również w łonie tubylczej razwiedki, bo to jest niewątpliwie moment, w którym ukształtują się układy i hierarchie w atrapie państwa, w jaką z roku na rok przepoczwarza się III Rzeczpospolita. SM
„Jest niedopuszczalne pozostawianie sprawy w rękach władz obcego państwa” – wywiad z A. Macierewiczem
Marcin Austyn: W jakim zakresie odpowiedzialność za katastrofę samolotu prezydenckiego ponosi Minister Obrony Narodowej?
Antoni Macierewicz: Nie ma wątpliwości co do tego, że resort obrony jest współodpowiedzialny za sytuację, która powstała, a dokładnie ponosi on odpowiedzialność za niewyciąganie wniosków – albo za nieprzeprowadzanie do końca postępowań, albo za brak wyciągania wniosków z postępowań czy z informacji, jakie MON powinno posiadać. Ta odpowiedzialność dotyczy także działań resortu obrony w tym zakresie, w jakim powinien on zadaniować Służbę Kontrwywiadu Wojskowego i Służbę Wywiadu Wojskowego. Nie ma wątpliwości, że osłony kontrwywiadowczej i wywiadowczej wizyty prezydenta RP po prostu nie było albo też nie została ona wykorzystana w sposób właściwy. Byłoby jednak rzeczą nieuczciwą zrzucać odpowiedzialność na resort obrony i na ministra Bogdana Klicha. Jego zaniechania, błędy i nieudolności są oczywiste. Jednak główna odpowiedzialność spada na premiera Donalda Tuska, bo to on rozstrzygał i doprowadził do sytuacji, w której wizyta prezydenta RP stała się swoistą pułapką dla elit niepodległościowej Polski. Doprowadzono do rozdzielenia wizyt premiera i prezydenta. Pan premier zgodził się na narzucenie przez Rosję warunków, zgodnie z którymi odmówiono polskiemu prezydentowi przyjęcia go w Katyniu 7 kwietnia, stworzono osobną wizytę, która nie miała statusu wizyty oficjalnej, ale była wizytą prywatną. To oznaczało w konsekwencji zupełnie inny reżim, inne zasady bezpieczeństwa, a dokładnej mówiąc – zupełny brak zasad bezpieczeństwa. Skoro była to wizyta prywatna, to Rosjanie nie poczuwali się do żadnej odpowiedzialności i zobowiązań. Pan Tusk musiał mieć tego pełną świadomość. To samo tyczy się jego odpowiedzialności za działalność służb. To przecież jemu one bezpośrednio podlegają. Doskonale wiemy, że kiedy z wizytą leci prezydent USA czy jakakolwiek ważna osoba Izraela, to na wiele dni wcześniej przylatuje specjalna ekipa, która taką wizytę przygotowuje, także z punktu widzenia bezpieczeństwa. Tutaj nic nie zrobiono. Urzędy podporządkowane premierowi Tuskowi w sposób straszliwy to zignorowały. Zignorowano też odpowiedzialność za zabezpieczenie śledztwa.
M.A.: Jakie, w Pana ocenie, popełniono błędy? A.M.: Prokuratura 15 kwietnia podała w oficjalnym komunikacie, że przedstawiciel polskiej prokuratury uczestniczy w rozszyfrowywaniu czarnej skrzynki, a 20 kwietnia dowiadujemy się z ust prokuratora generalnego, że właśnie w tym dniu polska prokuratura wystąpiła o zapis czarnej skrzynki, to jest to jakaś schizofrenia. Jak państwo polskie działa dla wyjaśnienia tych wszystkich spraw? Bardzo długo powstrzymywałem się od wszelkich komentarzy w tej materii; uważałem, że nie wolno wysnuwać zbyt pochopnych wniosków, ale wystąpienie prokuratora generalnego mną wstrząsnęło. Pokazało całkowity brak odpowiedzialności i przyjęcie do wiadomości, że strona rosyjska dyktuje warunki. Tak jak podyktowała wszystkie warunki na samym początku, zabierając ciała, dowody, uniemożliwiając jakikolwiek dostęp do nich… A rząd pana Tuska zgadza się, by strona rosyjska nadal dyktowała warunki. Przecież trzeba brać pod uwagę i to, że jej odpowiedzialność – wszystko jedno w jakim zakresie – jest istotnym elementem tej całej tragedii. Nie można zgodzić się na taką sytuację, w której Rosjanie będą dyktowali warunki, bo to oznacza, że rezygnujemy z dotarcia do prawdy i może się zdarzyć tak, że nigdy do niej nie dotrzemy.
M.A.: Można sięgnąć po pomoc międzynarodowych gremiów? A.M.: To przede wszystkim jest odpowiedzialność polska i władz naszego kraju. Jest niedopuszczalne pozostawianie sprawy w rękach władz obcego państwa, które stało się miejscem tego dramatu, a w związku z tym trzeba brać pod uwagę możliwość jego współodpowiedzialności. Pozostawienie dochodzenia w rękach państwa rosyjskiego, zwłaszcza w tak dramatycznych okolicznościach, z jakimi mamy do czynienia – z wizytą, której państwo rosyjskie nie chciało, zbojkotowało, traktując ją jako wizytę drugiej kategorii, prywatną, której nie należy się żadna dodatkowa ochrona i staranność… Nie mam tu zamiaru formułować tez co do tego, jaka była rzeczywista przyczyna katastrofy i kto powinien ponosić za nią odpowiedzialność, ale na pewno władze polskie powinny móc swobodnie i bez nacisków, bez selekcjonowania danych, prowadzić to postępowanie. Niedopuszczalne jest, abyśmy byli tutaj informowani w trzecim szeregu albo byli nieinformowani w ogóle lub dezinformowani, jak było na samym początku. Przecież pamiętamy, że najpierw zrzucono odpowiedzialność na naszego pilota, potem na polskiego prezydenta, następnie wmawiano nam, że samolot cztery razy podchodził do lądowania, że pilot nie znał rosyjskiego itd. To zmusza do myślenia o innych rozwiązaniach. Byłbym wstrzemięźliwy co do kwestii formowania międzynarodowych komisji. To władze Rzeczypospolitej, jej prokuratorzy i służby są za to postępowanie odpowiedzialne i nikt z nich tej odpowiedzialności nie zdejmie. Jeśli ktokolwiek sobie wyobraża, że Polacy o tym zapomną, że da się przez odkładanie w czasie zamazać sprawę, to myślę, że zarówno ja, jak i wszyscy, którzy byli tam, w Katyniu, i czekali na Pana Prezydenta, a potem dowiadywali się o tej tragedii, nigdy do tego nie dopuścimy.
M.A.: W grę wchodziłaby sejmowa komisja śledcza? A.M.: Jeżeli sprawy będą szły w dotychczasowym kierunku, to muszą być podjęte jakieś nadzwyczajne środki, aby władze Rzeczypospolitej mogły zbadać i wyjaśnić do końca przebieg i wszystkie przyczyny tego, co się zdarzyło – od początku, a więc i te polityczne przyczyny, i te bezpośrednie, powiedziałbym: techniczne. M.A.: Dziękuję za rozmowę.
10 hipotez smoleńskiej katastrofy Kto winien: rosyjscy kontrolerzy, polscy piloci, mgła czy maszyna? Mnożą się też teorie spiskowe. 10 kwietnia o 8.56 w katastrofie prezydenckiego samolotu Tu-154M zginął prezydent Lech Kaczyński z małżonką i 94 inne osoby obecne na pokładzie. Do tragedii doszło podczas próby lądowania na lotnisku pod Smoleńskiem. Oto dziesięć teorii na temat przyczyn katastrofy.
1. Niedoświadczony pilot. 36-letni kapitan Arkadiusz Protasiuk miał według Rosjan przeszarżować: nie znał lotniska i maszyny, którą leciał. „Załoga najwyraźniej nie uwzględniła specyfiki rosyjskiego samolotu” – pisał portal Newsru.com, powołując się na rosyjskich ekspertów. Tu-154 traci wysokość szybciej niż inne samoloty. Protasiuk miał więc popełnić szkolny błąd i za nisko sprowadzić maszynę. Ale polski pilot na Tupolewie przelatał imponującą liczbę 2937 godzin. Maszynę znał doskonale. – Znał również lotnisko. Trzy dni wcześniej lądował na nim, jako drugi pilot samolotu premiera Donalda Tuska – powiedział „Rz” pułkownik Grzegorz Kułakowski, kolega Protasiuka z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego.
2. Kłopoty z rosyjskim. Jak twierdzi rosyjski kontroler lotu ze Smoleńska Paweł Plusnin, polscy piloci nie informowali go o swojej wysokości, bo „słabo znali rosyjski”. Te słowa wzburzyły kolegów zabitych pilotów. – Protasiuk mówił po rosyjsku znakomicie – powiedział Kułakowski. Trzy dni wcześniej podczas lądowania w Smoleńsku Protasiuk nie miał najmniejszych problemów w komunikacji radiowej z rosyjskimi pracownikami lotniska.
3. Naciski na pilotów. Zwolennicy tej tezy przypominają, że w sierpniu 2008 r., podczas rosyjskiej inwazji na Gruzję, prezydent próbował nakłonić pilota do lądowania w Tbilisi. Ten jednak sprowadził maszynę na bezpieczniejsze lotnisko w Ganji w Azerbejdżanie. Czy tym razem pilot się ugiął, bo ktoś – prezydent lub dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik – kazał mu lądować w skrajnie trudnych warunkach? Koledzy Protasiuka uważają, że to niemożliwe. – Załogi, które latają w pułku zapewniającym transport najważniejszym osobom w państwie, są tak wyszkolone, że nie ulegają presji – powiedział kapitan Grzegorz Pietruczuk, ten sam, który odmówił prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu lądowania w Tbilisi. Wojskowi podkreślają, że żelazna zasada mówi, iż najważniejszą osobą na pokładzie jest pilot. Nikt, nawet prezydent, nie ma prawa narzucać mu swojej woli. Po incydencie na Kaukazie piloci mieli jeszcze umocnić się w tym postanowieniu. Z przecieków po wstępnej analizie czarnej skrzynki wynika, że żaden z pasażerów nie ingerował w pracę pilotów.
4. Mgła. W chwili wypadku była bardzo gęsta i pilot mógł nie zauważyć drzew. – Na nowoczesnych lotniskach mgła nie jest groźna, ale w Smoleńsku, gdzie jest lotnisko przestarzałe, mogła sprawić problemy – mówi „Rz” ekspert Grzegorz Hołdanowicz. Według niego mgła jest niebezpieczna, bo jest nieprzewidywalna. W jednym miejscu mogą być prześwity, gdzie indziej niespodziewanie gęstnieje. – Piloci nie zdawali sobie sprawy, że lecą nad jarem głębokim na 60 metrów. Tyle im zabrakło do bezpiecznego lądowania. Gdyby nie jar, wylądowaliby bezpiecznie – podkreślił Hołdanowicz. Do bezpiecznego lądowania potrzeba widoczności na 1 km. Tego dnia nad Smoleńskiem wynosiła chwilami zaledwie 100 metrów.
5. Awaria samolotu. Kolejna hipoteza sugeruje możliwość usterki lub poważniejszej awarii w prezydenckim tupolewie. Park maszynowy 36. Pułku jest mocno wysłużony. – Liczba usterek, jakie miały te samoloty, jest przerażająca – mówił „Rz” po katastrofie były premier Józef Oleksy. – Sam byłem kiedyś poirytowany, iż z powodu awarii nie mogłem dolecieć na szczyt europejski – dodaje. Rosjanie zapewniają, że samolot był sprawny. Zimą przeszedł kompleksowy remont w rosyjskich zakładach lotniczych Awiakor w Samarze. Mógł po nim spędzić w powietrzu jeszcze 7,5 tys. godzin. Wylatał tylko 140. W sumie 20-letni samolot przeleciał 5000 godzin i lądował 1823 razy, co zdaniem dyrektora zakładów Awiakor Aleksieja Gusiewa jak na tę maszynę nie jest dużą liczbą. – Po remoncie samolot latał normalnie, żadnych pretensji nie zgłaszano – mówił Gusiew. – Wstępne dane wskazują, że katastrofa nie była związana z problemami technicznymi na pokładzie samolotu – wtórował mu szef komisji śledczej Prokuratury Generalnej Rosji Aleksander Bastrykin. Wiadomo, że do momentu uderzenia w drzewa, tupolew był w pełni sterowny.
6. Bałagan na lotnisku. O potwornym bałaganie, który podobno jest normą na rosyjskich lotniskach, mówił „Rz” rosyjski dysydent Władimir Bukowski. – Chaos, niekompetencja, nieporządek, zły stan techniczny sprzętu – wyliczał. – Wieża mogła podać złe współrzędne, źle pokierować pilotów. Białoruski dziennikarz, przebywający na smoleńskim lotnisku, krótko po katastrofie zrobił fotografię rosyjskich żołnierzy wkręcających żarówki w światłach naprowadzających. Czy w momencie, gdy samolot podchodził do lądowania, lampy nie działały? Polska prokuratura już oficjalnie zadała to pytanie stronie rosyjskiej. Do dziś nie wiadomo też, co podczas feralnego lądowania robiła obsługa lotniska i kto wchodził w skład naziemnej grupy przyjmującej Tu-154. Czy byli to pracownicy ze Smoleńska, czy też może ludzie oddelegowani tam specjalnie na ten dzień z innego miejsca i kiepsko znający to lotnisko. Nie podano też, kto osobiście odpowiada za lądowanie samolotu.
7. Presja na obsługę lotniska. Jak ujawniła „Rz”, to nie polscy piloci, lecz rosyjscy kontrolerzy lotów mogli działać pod naciskiem. Rankiem 10 kwietnia odbyli kilka rozmów z przełożonymi w Moskwie. – W jednej z rozmów ostrzegali, że warunki są fatalne i że zastanawiają się nad zamknięciem lotniska i wprowadzeniem zakazu lądowania – mówi informator „Rz”. – Mieli jednak wątpliwość, czy ta decyzja nie zostanie przez polską stronę zinterpretowana jako celowa przeszkoda. Nasze źródła twierdzą, że wątpliwości dotyczące tego, czy zamknąć lotnisko, mieli też przełożeni kontrolerów – dodał. Podobne wątpliwości miała Moskwa. Kazała nie zamykać lotniska, ale rekomendować Polakom, żeby lądowali gdzie indziej. Tak też według Rosjan miało się stać. Kontrolerzy zasugerowali pilotom, aby polecieli do Moskwy lub Mińska. – Problem w tym, że nie ma czegoś takiego jak rekomendacja. Jest zezwolenie albo odmowa. Kontrolerzy na lotnisku mogli naruszyć procedury – tłumaczył rosyjski rozmówca „Rz”. Podobnego zdania są polscy eksperci. – Wieża może uznać, że warunki pogodowe są zbyt trudne i zamknąć lotnisko. Wtedy pilot musi lecieć gdzieś indziej. Jeżeli wieża tego nie robi, pilot uznaje, że nie jest tak źle i ma wszelkie prawo, by podjąć próbę lądowania. Jeżeli rzeczywiście wieża tego nie zabroniła, to oznacza, że Rosjanie popełnili fatalny błąd – powiedział „Rz” chcący zachować anonimowość polski pilot.
8. Brak systemu naprowadzania. Według rosyjskich mediów 7 kwietnia, gdy pod Smoleńskiem lądowały samoloty z premierami Władimirem Putinem i Donaldem Tuskiem, na lotnisko sprowadzono nowocześniejszy system nawigacyjny. System ten przed wizytą prezydenta Kaczyńskiego miał zostać usunięty. Informacja ta nie została potwierdzona. Pewne jest, że na lotnisku nie było systemu automatycznego naprowadzania lądujących samolotów ILS (Instrument Landing System). – Wszystkie urządzenia nawigacyjne na lotniskach muszą być regularnie sprawdzane i posiadać aktualne świadectwa. Sprawdza się je w czasie lotów laboratoryjnych, przy użyciu specjalnego samolotu. Jeżeli wszystko działa, to system nawigacyjny otrzymuje świadectwo – tłumaczy „Rz” jeden z ekspertów. Danych na temat lotniska pod Smoleńskiem brak.
9. Zamach terrorystyczny. Prokurator generalny Andrzej Seremet powiedział, że śledczy badali także hipotezę zamachu. Wstępne śledztwo wykazało, że na pokładzie nie doszło do eksplozji ładunku wybuchowego. Mimo to pojawia się wiele teorii spiskowych. – Okoliczności wskazują na poważną awarię lub celowe zablokowanie układu sterowania. Taką blokadę można celowo zamontować tak, aby uruchomiła się przy wypuszczeniu podwozia lub klap bezpośrednio na prostej przed lądowaniem. Przy blokadzie klap lub lotek na prostej katastrofa była nieunikniona – powiedział w wywiadzie udzielonym „Naszemu Dziennikowi” Ryszard Drozdowicz z Laboratorium Aerodynamicznego Politechniki Szczecińskiej (ZUT). Inni eksperci wykluczają jednak taką możliwość: samolot był dokładnie sprawdzony przez polskie służby.
10. Atak elektroniczny. Na pokładzie Tupolewa znajdowało się supernowoczesne satelitarne urządzenie TAWS (Terrain Awareness and Warning System), które z dokładnością do jednego metra informuje pilotów o ukształtowaniu terenu w okolicach lotniska. Ukazuje im trójwymiarowy model terenu nawet w najtrudniejszych warunkach pogodowych. Ponieważ do tej pory nie zdarzyła się jeszcze katastrofa samolotu wyposażonego w ten system, pojawiły się spekulacje, czy przypadkiem rzekomi terroryści świadomie nie zakłócił pracy urządzeń pokładowych. – System TAWS zawieść nie może. Chyba że ktoś zaatakuje go techniką o nazwie „meaconing”. Fałszywy sygnał jest nagrywany i kilka milisekund później i z większą mocą niż sygnał satelity puszczany w eter na tej samej częstotliwości, na której nadaje satelita – mówi „Rz” współtwórca systemu trójwymiarowej nawigacji, wykładowca na Politechnice Hamburskiej Marek Strassenburg-Kleciak. Wiadomo, że wcześniej problemy z wylądowaniem w Smoleńsku miał rosyjski samolot Ił-76. Zwolennicy teorii o ataku elektronicznym wskazują, że już wtedy sabotażyści mogli uruchomić swoje urządzenie. Eksperci lotnictwa przestrzegają jednak przed wyciąganiem takich wniosków. Według Tomasza Hypkiego, Smoleńska nie ma na liście 11 tys. lotnisk, których dane są opracowane przez twórców systemów takich jak TAWS. Piotr Zychowicz
Jedenasta hipoteza Internetowe wydanie dziennika Rzeczpospolita opublikowało artykuł pióra redaktora Piotra Zychowicza*, w którym Autor wylicza dziesięć teorii na temat przyczyny katastrofy samolotu prezydenckiego. Niestety, pominięta została jeszcze jedna możliwość, z jednej strony wyglądająca na najbardziej niewiarygodną, a z drugiej jednak, nie tylko możliwa do realizacji, ale – jak wielu obserwatorów wskazuje – zrealizowana już nie raz w jakiejś formie w przeszłości. Aby uzmysłowić sobie możliwości, i to nie tylko teoretyczne, walki z przeciwnikiem, można posilić się zarówno książkami znanego b. agenta GRU, Wiktora Suworowa (właść. Władimira Rezuna), jak również sięgnąć do materiałów pochodzących z drugiej, wydawałoby się, lepszej, bardziej ucywilizowanej strony, jakimi są działania służb specjalnych operujących w ramach imperialnych celów Stanów Zjednoczonych. W tym przypadku nie trzeba wcale zatapiać się w domysłach czy też korzystać z quasi-fikcyjnych powieści, lecz wystarczy sięgnąć do oficjalnych dokumentów złożonych w Archiwum Narodowym (National Archives), głównej bibliotece przechowującej tysiące ton dokumentacji wszystkich rządów amerykańskich i różnorakich agencji. Sięgnijmy zatem do odtajnionych w 1997 roku dokumentów dotyczących zaplanowanej – aczkolwiek w ostatniej chwili nie zatwierdzonej przez prezydenta USA – akcji terrorystycznej, mającej być przykrywką do dalszych działań operacyjnych, w ramach makiawelicznego planu, w którym “cel uświęca środki”. Weźmy zatem do ręki dokumenty z 13 marca 1962 roku, które być może rzucą nieco światła na sposób działania rządu zdecydowanego na wszystko, na każdy rodzaj walki z przeciwnikiem politycznym. To, że dotyczy to państwa uchodzącego jako “filar wolności”, powinno tym bardziej skłaniać do zastanowienia, bowiem jeśli tego typu akcje są planowane – a często i przeprowadzane – w państwach o długich korzeniach funkcjonowania tzw. “wolności i demokracji”, tym bardziej mogą – i były i są nadal! – dokonywane w państwach z kilkudziesięcioletnią historią totalitaryzmu, z którego tylko w niektórych zewnętrznych formach potrafiły ostatnio się wyzwolić. Poniżej przypominam tekst, który ukazał się 7 lat temu (BIBUŁA, Numer 16, czerwiec 2003 r.), i który napisany został w atmosferze panującej po słynnych wydarzeniach 11 września 2001 roku. Pomimo innego dzisiejszego kontekstu, pomoże on zrozumieć, że tego typu operacje zawsze były brane pod uwagę przez służby poszczególnych państw, dla których nic nie stoi na przeszkodzie w realizacji najbardziej nawet makabrycznych scenariuszy mających doprowadzić do założonych celów. Możliwości prowokowania incydentów, planowania “wypadków lotniczych”, zabijania z zimną krwią niewinnych, postronnych ludzi, czy innych działań określanych później przez media jako “zamachy dokonane przez terrorystów”, są na porządku dziennym służb specjalnych. Byłoby absurdem i wielką naiwnością, gdybyśmy w przypadku tragedii z dnia 10 kwietnia br. nie brali tego pod uwagę. Byłoby wołającą o pomstę do Nieba nieodpowiedzialnością, szczególnie w sytuacji, gdy obie oficjalne strony – tak polska, jak i rosyjska – błyskawicznie i zgodnym chórem oznajmiły, że “nie było wybuchu na pokładzie”. Jeszcze ciepłe ciała leżały gdzieś na ziemi, jeszcze tliły się szczątki samolotu, jeszcze nie wiadomo było ile było osób na pokładzie, a już w świat poszły komunikaty, że “wsie pogibli” i wydano niemal ostateczny werdykt o przyczynie katastrofy. Tym bardziej należy się zastanowić nad najbardziej nawet szokującym wariantem, gdyż zarówno strona rosyjska, jak i polscy śledczy, nie próbują w najmniejszym nawet stopniu wyjaśnić społeczeństwu logicznego przebiegu wydarzeń. Kluczenie, zasłanianie się tajnością śledztwa, całkowita kontrola strony rosyjskiej nad materiałem dowodowym, zwykłe ignorowanie podstawowych zasad zabezpieczania terenu katastrofy, zbierania materiałów, szczątków (które przechowywane są pod gołym niebem!), podejrzane działania służb lotniskowych, brak przejrzystości, brak nadzoru, czy nawet kontroli strony polskiej, zasłanianie się strony rosyjskiej “prawem międzynarodowym”, zawłaszczenie polskiej własności w postaci rejestratorów lotu samolotu i zapisów dźwiękowych (“czarnych skrzynek”) – te i tysiące mnożących się wątpliwości wskazują na to, że nie próbuje się wyjaśnić katastrofy, lecz podstępnie doprowadzić do, z góry założonej, konkluzji. Posiadając wszelkie dowody i wyłączność na prowadzenie tego rodzaju śledztwa, oraz korzystając z pomocy sprzyjających środowisk medialnych, można będzie wyprodukować i sprzedać dowolną wersję wydarzeń. Niestety, będzie ona różniła się zasadniczo od prawdziwego przebiegu wypadków. Jeśli zatem nie zajmiemy zdecydowanej postawy wobec okupantów w Polsce, jak i wobec ich mocodawców z obcych państw, całkiem możliwe, że na prawdę o tym wydarzeniu trzeba będzie poczekać 70 lat. Albo i dłużej. LM
Amerykańskie plany terrorystyczne “Wydarzenia 11 września były planowane na najwyższych szczeblach władzy” – tego typu stwierdzenie wydaje się brzmieć zupełnie irracjonalnie. Niejeden na takie dictum wykrzyknąłby oburzony: “O, nie, następna teoria konspiracji!”, ktoś inny zwyczajnie popukałby się w czoło, a jeszcze inny zaleciłby intensywną kurację psychiatryczną. Tego rodzaju reakcja wydaje się być zrozumiała, bowiem przyzwyczailiśmy się i jakoś tolerujemy drobniejsze nieszczerości czy oszustwa przedstawicieli władzy, ale równocześnie niedopuszczamy do tego, aby te odchylenia przekraczały tkwiące w nas głęboko w podświadomości, niewzruszone tradycyjne normy. Mniejsze i większe afery, kradzieże, kłamliwe zeznania, nawet pojedyncze morderstwa są w tym labiryncie politycznych zboczeń jakoś dla niektórych zrozumiałe, jednak zorganizowany spisek na tak wielką skalę pozostaje poza naszą naturalną percepcją jakiegoś progu normalności i przyzwoitości. I choć obłudne gry, podchody, ścieranie się różnych sił stanowią przecież codzienną i nieodłączną strawę dzisiejszych polityków i militarnych dowódców, to przeciętnemu obserwatorowi i kibicowi wydarzeń światowych z trudem przyszłoby uwierzyć w aż tak zaawansowane manipulacje. A jednak… A jednak okazuje się, że narady ustalające przebieg całkiem podobnych wydarzeń w przeszłości miały miejsce, szczegółowe protokoły zostały sporządzone i w świetle niedawno odkrytych dokumentów, o których za chwilę, możemy śmiało mówić o terrorystycznym spisku przywódców państwowych przygotowujących zamach na niewinnych obywateli.
Tajne protokoły Było to na przełomie 1961-62 roku, w okresie międzynarodowego napięcia tworzonego wskutek imperialistycznych zapędów dwóch supermocarstw. Teatr zimnej wojny przyniesiony ku samym wybrzeżom Stanów Zjednoczonych poprzez rewolucyjne komunistyczne rządy Fidela Castro, wytwarzał szczególne napięcie i po obu stronach konfliktu nie brakowało zwolenników radykalnych rozwiązań. Z łatwością przychodzi nam zrozumienie możliwości tworzenia i wcielania w życie agresywnych i pełnych perwersji planów przywódców bloku wschodniego, którzy za kotarą humanistycznych sloganów dopuszczali się podłych aktów i gotowi byli do eskalacji coraz bardziej okrutnych metod niszczenia społeczeństwa i kneblowanie prawdy. Ale przecież wojna nie przebiera w środkach i po obu stronach rodziły się chore pomysły ukazania swej dominacji. W okresie tym również i w Stanach Zjednoczonych wiele środowisk było zdolnych do skorzystania z bezwzględnych metod, znacznie wykraczających poza pojęcia obrony koniecznej czy wojny sprawiedliwej. Nieco światła na projekty amerykańskich elit gotowych do przekroczenia wszelkich granic rzuca niedawno odtajniony dokument będący niczym innym tylko szczegółową i mrożącą krew w żyłach instrukcją zorganizowanego terroryzmu przeciwko własnemu społeczeństwu.
Plan podstępnego wywołania wojny Projekt Northwood (Project Northwood) – bo taki kryptonim użyto dla rządowych planów terrorystycznych – stworzony został przez grupę przywódców polityczno-wojskowych i jednogłośnie zaaprobowany oraz podpisany przez wszystkich dowódców wojskowych wszystkich armii działających w ramach dowództwa Joint Chiefs of Staff, kierowanego w tym czasie przez generała L.L Lemnitzera. Doprowadzenie Projektu do tak zaawansowanej postaci stało się możliwe dzięki przekazaniu przez Prezydenta John F. Kennedy’ego szerszych praw Departamentowi Obrony (Department of Defense) na prowadzenie bardziej samodzielnych działań wobec Kuby, które były dotychczas w kompetencji CIA. Wtedy to właśnie Pentagon, pod przywództwem Edwarda Lansdale, dyrektora komórki Zadań Specjalnych i generała Lyman L. Lemnitzera opracował plan rozprawienia się z Kubą, znany jako Operacja Mongoose (Operation Mongoose), w skład którego wchodził również Projekt Northwood. Co takiego zawiera ten Plan i odtajniony dokument[1]? Co planowano w 1962 roku? Czy można na jego podstawie tworzyć paralelę do zachowania się komórek rządowo-militarnych w okresie przed i po 11 września? [Czy można zastosować paralelę do wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku? - zastanówmy się i nad tym] Cofnijmy się na chwilę 41 lat wstecz [dzisiaj to już 48 lat temu...]. We wtorek, 13 marca 1962 roku, dokładnie o godzinie 14:30 generał Lemnitzer przejrzał wraz z generałem brygady William H. Craig końcową wersję dokumentu, podpisał go, po czym udał się na specjalne posiedzenie do biura Sekretarza Obrony Roberta McNamara. Godzinę później spotkał się z wojskowym doradcą Prezydenta Kennedy’ego, generałem Maxwell Taylor. Do dzisiaj nie wiadomo co wydarzyło się podczas rozmowy z doradcą Prezydenta, jak i w ciągu następnych spotkań, jednak trzy dni później losy Planu przesądziły się, gdy Prezydent J.F. Kennedy poinformował generała Lemnitzera, że nie istnieje możliwość rozprawienia się militarnego z Kubą według przedstawionego projektu. Jednak Plan cały czas istniał i jego autorzy nie dawali za wygraną wielokrotnie naciskając Sekretarza McNamara na jego przeprowadzenie. A Plan gwarantować miał skuteczne rozprawienie się z komunistyczną Kubą, szczególnie jeśli podjęty byłby w przeciągu kilku miesięcy, gdy nie istniały jeszcze bilateralne porozumienia obronne pomiędzy Kubą a Związkiem Sowieckim, Kuba nie należała jeszcze do Układu Warszawskiego i nie zdążyła skutecznie zorganizować baz wojskowych na swoim terenie. Cel Planu zlikwidowania komunistycznego zagrożenia wydaje się być niewątpliwie słuszny, jednak największe kontrowersje wywołują metody, które zamierzano zastosować. Już w pierwszym punkcie dokument omawia i precyzuje działania, które byłyby “pretekstem do usprawiedliwienia amerykańskiej interwencji na Kubę”. Wspomina się też o szerszym aspekcie Projektu, w którym partycypować mają różne agencje rządowe i militarne, chociaż kolejne punkty wyraźnie zaznaczają, że dokument musi pozostać w rękach Sekretarza Obrony i nie może być ujawniany m.in. tym dowódcom, którzy mają związek ze strukturami NATO, a także oficerom związanym z Organizacją Narodów Zjednoczonych. Następnie zaczyna się właściwy opis działań. Kolejny punkt brzmi: “Plan ten, zawierający projekty wybrane z załączonych sugestii oraz [pochodzące] z innych źródeł, powinien zostać rozwinięty i, zespalając wszystkie środki, powinien osiągnąć określony nadrzędny cel, który nadawałby właściwe usprawiedliwienie amerykańskiej wojskowej interwencji. Plan ten spowodowałby logiczną kontynuację wydarzeń, które miałyby, razem z innymi [wydarzeniami] wyglądającymi na nie powiązane ze sobą, kamuflować osiągnięcie wyznaczonego celu i wytworzenie wrażenia niecierpliwości Kuby i jej nieodpowiedzialności na wielką skalę, która skierowałaby [swe działania] przeciwko Stanom Zjednoczonym, jak również i innym krajom. [...] Oczekiwane rezultaty wykonania tego planu polegałyby na postawieniu Stanów Zjednoczonych w jasnej pozycji jako ciężka ofiara brawury i nieodpowiedzialności rządu Kuby oraz na wytworzeniu międzynarodowego wizerunku kubańskiego niebezpieczeństwa dla pokoju na Zachodniej Półkuli.” Najbardziej szczegółowy i zarazem najbardziej elektryzujący jest jednak załącznik do protokołu zatytułowany “Preteksty do usprawiedliwienia militarnej interwencji na Kubie”, który już na początku wyjaśnia, że: “Ponieważ byłoby wskazane użycie rzeczywistej prowokacji jako podstawy do amerykańskiej interwencji wojskowej na Kubie [..] pierwsze wysiłki powinny być skierowane na sprowokowanie (Oryginał tego 15-stronicowego dokumentu znajduje się w zbiorach narodowych National Archives, a w wersji internetowej dostępny jest w całości w zbiorach uniwersytetu ) reakcji Kuby. Podkreślone powinny być działania udręczające oraz mylące, celem przekonania Kubańczyków o nieuchronnej inwazji. Postawa naszego wojska podczas wykonywania Planu powinna umożliwiać natychmiastowe przejście z pozycji przeprowadzania ćwiczeń na dokonanie interwencji, jeśli kubańska odpowiedź będzie uznana za właściwą.” Po tym wstępnym wyjaśnieniu, na dwóch kolejnych stronach następuje wyliczenie konkretnych proponowanych działań: “Zaplanowana będzie seria dobrze skoordynowanych wypadków mających być przeprowadzonych w Guantanamo i okolicach, dając nieskażone wrażenie dokonania tego przez wrogo nastawione siły kubańskie.
a. Wypadki uzasadniające atak (nie przedstawione w porządku chronologicznym):
(1) Rozpocząć rozpowszechnianie plotek (wiele). Użyć utajnione rozgłośnie radiowe.
(2) Dokonać desantu Kubańczyków w mundurach [dosł. friendly Cubans, czyli chodzi o osoby przebrane za kubańskie wojsko, bądź przekupionych czy też w inny sposób działających z wywiadem amerykańskim Kubańczyków], który ma zaaranżować przeprowadzenie ataku na bazę [bazę wojsk amerykańskich w Guantanamo].
(3) Pojmać kubańskich [cały czas chodzi o friendly Cubans] sabotażystów na terenie bazy.
(4) Rozpocząć rozruchy w pobliżu bramy wejściowej bazy [w nawiasie podano, że i tym razem chodzi o to, by przeprowadzone to zostało przez friendly Cubans].
(5) Wysadzić skład amunicji wewnątrz bazy; wzniecić pożar.
(6) Spalić samolot w bazie wojsk lotniczych (dokonać sabotażu).
(7) Spoza bazy wystrzelić pociski moździerzowe na bazę. Częściowe zniszczenie instalacji [w bazie].
(8) Schwytać atakujące grupy nadciągające drogą wodną miasta Guantanamo.
(9) Schwytać grupy partyzanckie [dosł. Militia groups] sztormujące bazę.
(10) Dokonać aktu sabotażu w zatoce; [wywołać] wielki pożar.
(11) Zatopić statek w pobliżu wejścia do zatoki. Przeprowadzić pogrzeb upozorowanych [bądź realnych] ofiar.
b. Odpowiedź Stanów Zjednoczonych będzie polegała na przeprowadzeniu ofensywnej operacji, na którą składać się będzie przejęcie kontroli nad zasobami wody i elektryczności, zniszczenie artylerii i wyrzutni moździerzowych zagrażających bazie.
c. Rozpoczęcie wojskowej operacji na wielką skalę.” Znając występujące w rejonie napięcia, kolejne punkty planu mówią o sprowokowaniu konfliktów pomiędzy bliższymi i dalszymi sąsiadami Kuby, między innymi poprzez zainscenizowanie nocnych nalotów na Republikę Dominikany samolotami produkcji radzieckiej, pilotowanymi przez Amerykanów, spaleniu pól kukurydzy, rozrzuceniu ulotek do “prokubańskiego podziemia” w Dominikanie, podrzuceniu, a następnie “niespodziewanym” wykryciu przemytu broni kubańskiej do Dominikany, itp. Punkt szósty Planu, omawiający podszywanie się pod siły powietrzne Kuby i oszukiwanie opinii publicznej rozszerza całą akcję terrorystyczną jeszcze bardziej: “Użycie samolotów typu MIG pilotowanych przez pilotów amerykańskich spowoduje dodatkową prowokację. Nękanie [przez samoloty MIG] powietrznego ruchu pasażerskiego, ataki na statki handlowe i zniszczenie amerykańskiego samolotu przez samoloty typu MIG byłoby przydatne jako dodatkowa akcja. Odpowiednio przemalowany [samolot typu] F-86 powinien przekonać pasażerów samolotów cywilnych, że widzieli kubański samolot wojskowy MIG, szczególnie jeśli piloci samolotów pasażerskich powiadomiliby pasażerów o tym fakcie. Główną przeszkodą tej sugestii jest ryzyko polegające na [trudności] w wejście w posiadanie lub zmodyfikowanie odpowiedniego samolotu, jakkolwiek podobne kopie MIG-ów mogłyby być kupione przez odpowiednie służby USA w ciągu trzech miesięcy.” Następny punkt mówi o tym, że: “Próby uprowadzenia samolotów cywilnych i innych środków transportu powinny wyglądać jako kontynuacja nękania dokonywana przez rząd kubański. Równocześnie, powinny być umożliwiane rzeczywiste ucieczki kubańskich samolotów cywilnych i wojskowych.” Po tych wszystkich “rozgrzewkach” zbliżamy się do kulminacyjnej części Planu, gdzie wyraźnie opisuje się jak ma wyglądać akcja dezinformująca opinię publiczną i stwarzająca pretekst do wojny, mogącej pociągnąć za sobą wiele niewinnych ofiar: “Jest możliwe wytworzenie incydentu, który przekonująco zademonstrowałby, iż kubański [wojskowy] samolot zaatakował i zestrzelił czarterowy samolot cywilny lecący ze Stanów Zjednoczonych na Jamajkę, Gwatemalę, Panamę lub Wenezuelę. Cel [podróży samolotu cywilnego] byłby wybrany pod kątem jego trasy lotu, który odbywałaby się nad terenem Kuby, a pasażerami [samolotu cywilnego] mogłaby być grupa studentów lecących na przerwę świąteczną, lub jakakolwiek grupa osób o wspólnych zainteresowaniach, co uzasadniałoby przelot samolotu czarterowego [nad terenem Kuby].” Dalej następuje dokładny opis przeprowadzenia “incydentu” mającego wyglądać jak zestrzelenie samolotu cywilnego przez kubańskie siły powietrzne oraz inne szczegóły, z przemalowywaniem samolotów, podszywaniem się pod kubańskie siły powietrzne, kreowaniem niepokojów społecznych, wywoływaniem i sterowaniem rozruchów, porywaniem samolotów, podkładaniem bomb, itd. W sumie w dokumencie mamy wizję wytworzenia wizerunku Kuby jako agresora, co miałoby pozyskać międzynarodowe poparcie amerykańskiego kontrataku. Idea uzyskania takiego poparcia miała wiązać się z widocznym i wyraźnym incydentem mającym przekonać i społeczeństwo amerykańskie i międzynarodową opinię publiczną o ataku na Amerykę i konieczności militarnej odpowiedzi. Jeden z planów generała Lemnitzera przedstawiony Edwardowi Lansdale miał polegać na zniszczeniu rakiety, którą astronauta John Glenn wyleciał 20 lutego 1962 roku w swą historyczną podróż. Propozycja brzmiała, by “ukazać niezaprzeczalny dowód [na to, że] wina [zniszczenia rakiety] leży po stronie komunistycznej Kuby [...] [przez] wytworzenie różnego rodzaju dowodów wskazujących na dokonanie elektronicznej interferencji przez Kubę.” Dokument – jak widać – jest w swej treści i swej wymowie wstrząsający. Patrząc z dystansu czasu na przedstawione wyżej plany najwyższych wojskowych funkcjonariuszy nie sposób wykluczyć możliwości przygotowania, a może nawet przeprowadzenia, podobnych pomysłów w latach późniejszych. Nie sposób nie rozważać możliwości ukartowania wydarzeń najnowszej historii, w tym tak spektakularnych wypadków 11 września. Tak jak Plan Northwood miał być pretekstem do rozprawienia się z komunistyczną Kubą, tak wydarzenia 11 września miały posłużyć do zainicjowania nowej wojny, określanej rozciągliwym pojęciem “wojny z terroryzmem”. Wojna ta – definiowana na wiele lat przed wydarzeniami wrześniowymi przez niektórych wpływowych politologów, o czym świadczą liczne artykuły w poważnych pismach typu Foreign Affairs czy Commentary – miałaby doprowadzić do dominacji Stanów Zjednoczonych na ważnych dla niej obszarach świata, tworząc zalążki nowego globalnego supermocarstwa, a później superpaństwa o wspólnym rządzie, jurysdykcji, walucie, systemie finansowym i totalnej kontroli nad ludźmi. Wojna “przy okazji” zlikwidowałaby wszystkich bliższych i dalszych wrogów Izraela, czego można było być świadkiem w argumentacji (a właściwie ich braku) wojny z Irakiem. Czy plany ataku na wieżowce nowojorskie w 2001 roku były sporządzone i przeprowadzone – a przynajmniej umożliwione było dokonanie tego innym – celem wywołania szoku przyzwalającego na przeprowadzenie swych wojennych zamierzeń, jest kwestią otwartą. Sposób w jaki chroni się wszelkie dokumenty związane z tymi wydarzeniami, włączając w to – wydawałoby się niewinne – rozmowy strażaków czy personelu medycznego, nie mówiąc już o rozmowach kontrolerów lotów czy samych pilotów, świadczy nie tylko o braku dobrej woli w wyjaśnieniu tej tragedii, ale wręcz o obciążonym sumieniu i brudnych rękach osób odpowiedzialnych. Jeśli kilkadziesiąt lat temu uciekano się do radykalnych rozwiązań, nie sposób wykluczyć tego samego toku myślowego przywódców militarnych i rządowych dzisiaj. Zmieniły się nieco cele, lecz metody okazują się być te same.
Lech Maziakowski
Rozmawiajmy poważnie Każdy kolejny dzień i każdy kolejny tydzień, każda chwila, upływające od śmierci Lecha Kaczyńskiego, czynią Go większym. I takimi powinny czynić Polaków. Tymczasem przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem wyjaśniają potomkowie oprawców z Katyńskiego Lasu, wskazani przez spiritus movens - być może projektodawcę i nadzorcę - ataków terrorystycznych na budynki mieszkalne w Riazaniu, Moskwie oraz Wołgodońsku, byłego oficera KGB. Mało tego, bo wyjaśniają pod jego osobistym kierownictwem. Oni, plus paru Polaków na doczepkę. A jednak termin "zamach" wciąż nie może z należytym łoskotem przebić się do medialnego głównego nurtu. Przynajmniej w Polsce. Zupełnie tak, jak gdyby najoczywistsza hipoteza, którą w obliczu dramatu w smoleńskim lesie należałoby uwzględniać, z niewiadomych powodów stawała ością w gardle polskim dziennikarzom i politykom.
PYTANIA BEZ ODPOWIEDZI A może chodziło jedynie o to, by samolot wylądował w Mińsku czy Moskwie, by storpedować uroczystość upamiętniającą polskie ofiary spoczywające w Katyniu? By Lech Kaczyński nie mógł wygłosić swojego, tak chwytającego za serce, przemówienia, nad grobami pomordowanych Polaków? A może zamach - mamy prawo to podejrzewać - był skutkiem walki o władzę w środowisku rosyjskich elit? I dalej: na ile uzasadniona jest teza, iż elita polskich pilotów mogła nie znać ścieżki podejścia do smoleńskiego lotniska? Czemu Polacy nie przejęli kontroli nad miejscem katastrofy? Czy na miejscu nie było naszych służb? Nikt z BOR-u na prezydenta nie czekał? Dlaczego ciała ofiar katastrofy znalazły się w stolicy Rosji (wyłączając ciało prezydenta Rzeczypospolitej, a i to na wyraźne ponoć żądanie Jarosława Kaczyńskiego)? Czy Warszawa nie mogła dokonać identyfikacji? Dlaczego wyjaśnianie przyczyn katastrofy scedowaliśmy na Rosję? Z jakiego powodu polski rząd nie apelował o powołanie międzynarodowej komisji, która zajęłaby się wyjaśnieniem jej przebiegu i określaniem przyczyn? I wreszcie, czemu zgodziliśmy się, by "czarne skrzynki" przez kilkanaście pierwszych godzin pozostawały w rękach Rosjan, a potem powędrowały do Moskwy? Wiktor Suworow: "Przecież rzeczą oczywistą jest, że w tej chwili informacje w niej zawarte są całkowicie niewiarygodne. To dokładnie tak, jakby dać nóż z odciskami palców na 15 godzin w ręce potencjalnego mordercy".
UKŁADANIE STOSUNKÓW Takie pytania - a przecież podobne można mnożyć w nieskończoność - nie tylko, że nie znajdują racjonalnych odpowiedzi, to na dodatek niemal nikt nie chce ich oficjalnie postawić (piszę te słowa dziesięć dni po katastrofie). W zamian obserwujemy zadziwiającą dekretację "zdrowego rozsądku" oraz "pojednania". A to po to, by "ułożyć dobre stosunki z Rosjanami". Ach! Więc to my - zapytam - my ułożyliśmy je źle? Skoro nie my, niechże Rosjanie te stosunki układają jak należy. Tylko czy rzeczywiście chcą? Bo przypuszczam, że wątpię. Oto w przestrzeni publicznej media całymi dniami celebrowały odezwę Miedwiediewa adresowaną do Polaków, ogłoszenie żałoby narodowej w Rosji, szeroko otwarte ramiona Putina, ojcowskim gestem przytulającego Tuska na miejscu katastrofy, wreszcie emisję "Katynia" w jednej z wiodących stacji telewizyjnych. Ale czy ktoś słyszał, by premier Putin powiedział na przykład tak: "Śledztwo mające wyjaśnić przyczyny wypadku prowadzone będzie pod nadzorem polskich prokuratorów. Natychmiast po katastrofie, działając w imieniu i z upoważnienia najwyższych władz Federacji Rosyjskiej, zaoferowałem polskiemu rządowi wszelką pomoc, która okaże się konieczna". Ktoś to słyszał? Nie? No to może prezydent Miedwiediew oświadczył, że: "Ta niewyobrażalna tragedia musi być wyjaśniona tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. W porozumieniu z rządem Federacji Rosyjskiej oddajemy do dyspozycji polskich specjalistów wszystkie środki, jakimi dysponuje Rosja". Wreszcie, czy ktokolwiek słyszał - czy ktoś słyszał, pytam! - by na "fali bólu" Moskwa zapowiedziała ujawnienie tajnych akt rosyjskiego śledztwa dotyczącego mordu NKWD na polskich oficerach? Też nie?
SPEKTAKL DLA MEDIA-OSIOŁKÓW To kto i na jakiej podstawie ośmiela się fajfurzyć o pojednaniu czy do pojednania nawoływać? W obliczu takiej tragedii? Doprawdy, w tych okolicznościach słowa i gesty, czynione na poziomie decydentów, niewiele Kreml kosztują. Więcej kosztowałby Rosję brak tego rodzaju reakcji. Innymi słowy, obserwujemy teatr. Medialny spektakl dla media-osiołków. Podkreślam - na poziomie władz, nie społeczeństw. Na poziomie społeczeństw są łzy i szczere wyrazy współczucia. Na poziomie władz, Siergiej Iwanow, odgrywający rolę "złego policjanta" wicepremier Rosji, zapytany, dlaczego dotąd nie odtajniono wszystkich dokumentów z archiwów rosyjskich na temat Katynia, odpowiada krótko, zwięźle, na temat oraz w duchu pojednania: "Takie jest prawo w Rosji". Po czym cierpliwie wyjaśnia: "Rosjanie też mają swoje żale i pretensje, choćby co do wydarzeń w latach 20. - śmierci wielu żołnierzy Armii Czerwonej w wojnie polsko-bolszewickiej. Można wszystko odtajnić, można potem to przerabiać i tak bez końca. Aż cofniemy się do XVI wieku, kiedy Polska napadła na Moskwę. Nie ma potrzeby tego robić". Nie miejmy więc złudzeń. Wszak dyrektor Instytutu Historii Rosyjskiej Akademii Nauk uprzejmie poinformował stronę polską, że dokumentów dotyczących zbrodni katyńskiej ujawniać nie należy, ponieważ znajdują się tam nazwiska morderców, zatem ujawnienie tych danych mogłoby naruszyć dobre imię potomków bezpośrednich sprawców mordu. Powiadają, że to, do jakiego stopnia można ufać zmianie nastawienia rosyjskich władz, pokaże czas. Nie wydaje mi się. W polityce czas jest tylko narzędziem. Na przykład: znakomicie zaciera ślady. W tych okolicznościach nawoływanie o pojednanie można skomentować tylko w jeden sposób, mianowicie przywołując Mariana Hemara: "Teraz pokój? Po zabiciu? Pokój z wami? Nigdy w życiu". Krzysztof Ligęza
Prześwit dziejów Przywódcy Platformy Obywatelskiej trzymają w ręku podarowany im złoty róg. Spoczywa na nich najwyższa odpowiedzialność. „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie” – pisze filozof polityki. Nie bójmy się emocji, nie wstydźmy się naszej wrażliwości i okazywania uczuć. Przecież nie wszystkie emocje są niszczące i złe. Są także uczucia dobre, piękne i wzniosłe: choćby wdzięczność, duma, szacunek czy nawet wstyd. Nie jest też tak, że uczucia jedynie zaślepiają, że zawsze i za wszelką cenę musimy się od nich uwolnić, jeśli chcemy właściwie rozumieć świat. Przeciwnie, emocje pełnią również ważną funkcję poznawczą, odsłaniając przed nami rzeczywistość, która pozostaje niedostępna dla jednowymiarowego rozumu. Tym, którzy mówią, że stan podniosłości musi szybko przeminąć, warto przypomnieć, że cudowna przestrzeń pierwszej „Solidarności” okazała się czymś niezwykle trwałym
Symboliczne tropy Tam, gdzie rozum szuka mechanizmów, przyczyn i skutków, uczucia ukazują obecną w świecie hierarchię wartości. Dają nam znać, że coś jest gorsze, a coś lepsze, coś jest dobre, a coś złe. Uczucie wdzięczności pokazuje nam, że obdarzeni zostaliśmy jakimś dobrem. Nie ma też powodu, by się wstydzić wstydu, bo dzięki niemu dowiadujemy się – najczęściej już po fakcie – że to, co uczyniliśmy, było niedobre czy niewłaściwe. Co mówią dziś nasze emocje? Przede wszystkim to, że żyjemy w czasie wyjątkowym, w momencie swoistego prześwitu dziejów, że otworzyła się przed nami niezwykła przestrzeń i ukazał się nam inny, lepszy świat. Na jego tle to wszystko, co dotychczas wyznaczało codzienny, naznaczony politycznym rozedrganiem porządek rzeczy, ukazało całą swoją marność, małostkowość, przestało nagle być normą i ze wstydem ukryło się w cieniu. W nasz poukładany i do bólu przewidywalny świat wtargnęła ważniejsza rzeczywistość i to ona teraz wyznacza reguły i standardy zachowań – standardy o wiele wyższe niż te, które obowiązywały poprzednio. Nawet jeśli sytuacja ta nie będzie trwała zbyt długo, to z pewnością nie mamy tu do czynienia ze zbiorowym złudzeniem. Wszyscy dziś dobrze wiemy – choćby nawet niektórzy z nas mieli wkrótce o tym zapomnieć – że pewne sprawy mają bezwzględną wartość. Wiemy też, że pewnych rzeczy robić się nie godzi. Tragiczne wydarzenie, które tę nadzwyczajną przestrzeń przywołało, niesie ze sobą wiele symbolicznych tropów. Jeden z nich wydaje się szczególnie znaczący: 10 kwietnia 2010 roku to przecież wigilia święta Bożego Miłosierdzia. Dokładnie pięć lat temu, kiedy Jan Paweł II odchodził do domu Ojca, połączyły nas podobne uczucia i podobna świadomość nadzwyczajności czasu. Doświadczając niepowetowanej straty kogoś bardzo nam bliskiego, świadka najprostszych i najważniejszych dla nas wartości, odkrywaliśmy, że nie jesteśmy z naszym bólem sami, że jest coś takiego jak „my” – wspólnota tych wszystkich, których ta śmierć głęboko poruszyła. Ale owo doświadczenie utraty czy wręcz osierocenia, choć bolesne, nie miało nic wspólnego z rozpaczą. Dokonywało się bowiem w perspektywie nadziei, że ta śmierć nie pójdzie na marne, bo ziarno, które umiera, może wydać owoc obfity, jeśli tylko trafi na żyzną glebę. To, co przeżyliśmy przed pięciu laty, było znakiem obecności wśród nas lepszego świata i wezwaniem skierowanym do każdego z nas, byśmy o tym świecie pamiętali i nieustannie o nim świadczyli, sami stając się lepsi. Podobnie jest i dziś…
Mężne świadectwo Po raz drugi w ciągu krótkiego czasu w obliczu śmierci tylu bliskich osób obudziła się wśród Polaków świadomość głębokiej więzi i jednocześnie poczucie, że możemy i powinniśmy być lepsi, i to nie tylko jako jednostki, ale przede wszystkim jako wspólnota. Czy jednak oczywista analogia do tamtych wydarzeń nie powinna nas raczej skłaniać do rozsądku i powściągliwego dystansu? Czy manifestacje pojednania i moralnej odnowy nie okazały się wówczas jedynie chwilowym błyskiem słomianego ognia? Czy rzeczywiście warto zawierzyć sercu i uczuciom, skoro rozsądek podpowiada, że kto nie oczekuje zbyt wiele, ten unika goryczy rozczarowania? Zapewne szczególnie mocno stawiają sobie takie pytania młodzi, dwudziestokilkuletni Polacy, którzy w 2005 roku nazwali siebie pokoleniem JP II. A przecież odpowiedź na wezwanie płynące ze strony lepszego świata jest w swej istocie prosta i w gruncie rzeczy wciąż taka sama. Nie chodzi wcale o bierne oczekiwanie na natychmiastowe cuda, ale o wybór elementarnych wartości oraz wierne i mężne świadectwo. Ci, którzy pięć lat temu wkroczyli na tę drogę, oraz ci z najmłodszego pokolenia, którzy czynią to dopiero teraz, dołączyli i dołączają jedynie do sztafety kolejnych pokoleń. Przede wszystkim do pokolenia najstarszego, którego symbolicznymi reprezentantami w katastrofie pod Smoleńskiem byli prezydent Ryszard Kaczorowski i przedstawiciele Rodzin Katyńskich oraz żołnierzy AK – do pokolenia szykanowanego, obrzucanego obelgami i kłamstwami, które przez dziesiątki lat nie mogło się cieszyć choćby krótkimi odświętnymi chwilami wzniosłości i narodowej dumy, a mimo to w mrocznych i pozbawionych promyka nadziei czasach trwało w wierności, broniąc prawdy o sobie i swoich najbliższych. Dołączają także do pokolenia reprezentowanego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, które również wbrew rozsądkowi i nadziei, w imię najprostszych prawd, już w latach 70. przeciwstawiło się komunistycznej rzeczywistości i trwało w oporze przez kolejne dekady aż do jej upadku. Ta sztafeta pokoleń niosła, niesie i przekazuje dalej świadectwo o podstawowym dobru, o którym dziś tak mocno krzyczą nasze uczucia – o naszej rzeczy wspólnej, naszej Rzeczypospolitej.
Pomost łączący generacje Jednak dla zrozumienia tego, co obecnie przeżywamy, szczególnie ważna jest pamięć o dwóch ściśle ze sobą splecionych wydarzeniach, które ukształtowały pokolenie dzisiejszych 50-latków. To doświadczenie pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny oraz – będące jego konsekwencją, choć odłożone w czasie – doświadczenie pierwszej „Solidarności”. Także wtedy – zupełnie tak samo jak dziś – odsłonił się nagle przed nami nowy, lepszy ład, a normalny porządek komunistycznego wówczas państwa przestał obowiązywać i na pewien czas został przez Polaków zignorowany. Co istotne, te dwa wydarzenia jasno pokazują, że nie tylko strata bliskich odsłania najgłębsze więzi i rodzi poczucie elementarnej jedności. W obu tych przypadkach pojawienie się nowej duchowej przestrzeni nie miało przecież nic wspólnego z „świętowaniem śmierci”, było raczej karnawałem odzyskanej godności i poczucia rzeczywistej odpowiedzialności za wspólnotę – świętem radości, publicznego zaangażowania i twórczego entuzjazmu.To prawda, że ów pierwszy powiew ducha wolności, którego doświadczyliśmy w czerwcu 1979 roku, okazał się krótkotrwały i już wkrótce po wyjeździe papieża czas ten mógł się wydawać jedynie pięknym snem. Ale to z niego właśnie i z pamięci o nim narodziła się rok później „Solidarność”. Tym, którzy mówią, że stan podniosłości musi szybko przeminąć, warto przypomnieć, że cudowna przestrzeń pierwszej „Solidarności” okazała się czymś niezwykle trwałym – udało się ją zachować przez ponad 15 miesięcy! Dziś uczestnicy tamtych wydarzeń – często skłóceni i skonfliktowani, i tym samym niezdolni przekazać młodszym prawdy o „Solidarności” – otrzymują w 30. rocznicę Sierpnia jej kolejną lekcję. Ale ta dzisiejsza lekcja to nie tylko memento dla pokolenia, które przesłanie „Solidarności” w dużym stopniu zapomniało i zaprzepaściło. To pomost łączący następujące po sobie generacje, to przede wszystkim wezwanie skierowane do młodszych pokoleń, które ducha wydarzeń lat 1980 – 1981 znają jedynie z opowieści: Jeśli chcecie zrozumieć, czym była pierwsza „Solidarność”, nie szukajcie tego w informacjach o strajkach, listach postulatów, sporach ekspertów, zwalczających się frakcjach czy przepychankach z władzami. Wsłuchajcie się raczej w głos swego serca i przeżywanych dzisiaj uczuć. Wsłuchajcie się i pomyślcie, co z tego głosu wynika dla was i waszego życia. Pomyślcie też, co by się stało, gdyby świadomość obecności lepszego świata nie została jutro wyparta przez codzienną bylejakość, lecz pozostała z wami przynajmniej przez najbliższe kilkanaście miesięcy. Pomyślcie, jaka wierność i jakie świadectwo, jaka odpowiedzialność za kraj i jaki czyn mogłyby się wówczas z tego zrodzić. Jeśli potraficie to sobie wyobrazić, wtedy być może zrozumiecie, czym było najważniejsze doświadczenie pokoleniowe waszych rodziców.
Oczyszczać z demonów Pamięć o doświadczeniu pierwszej „Solidarności”, a przede wszystkim o tym, że okazało się ono tak trwałe, narzuca pytanie o to, jakie warunki muszą być spełnione, aby przez dłuższy czas mogła zostać ocalona wyjątkowa przestrzeń, gdzie wierność elementarnym wartościom pozostaje rzeczą oczywistą i nadrzędną. Odpowiedź – możliwa do realizacji, choć z pewnością niełatwa – brzmi: trzeba nieustannie oczyszczać przestrzeń publiczną z demonów polityki. Tego uczy nas właśnie historia „samoograniczającej się rewolucji” lat 1980 – 1981, kiedy Polacy, uznając monopol władzy PZPR za zło konieczne, skierowali całą swoją energię nie na walkę z politycznym wrogiem, lecz na pozytywne cele i działania – na przejmowanie odpowiedzialności za kolejne obszary życia społecznego. Także pięć lat temu zabłysła przez chwilę nadzieja na to, żeby Polska była Polską. Kilka miesięcy po duchowych rekolekcjach towarzyszących odejściu Jana Pawła II dwa ugrupowania przyznające się publicznie do solidarnościowych korzeni wygrały wybory i zdominowały polską scenę polityczną pod wspólnym hasłem IV Rzeczypospolitej. Idea ta – tak później wyśmiewana – nie była przecież niczym innym niż przekonaniem, że nasze państwo wcale nie musi grzęznąć w postępującej korupcji, że istnieje lepszy porządek i lepsze wzorce dla naszej wspólnoty. Niestety, zamiast oczekiwanej współpracy w duchu roztropnej troski o dobro wspólne, zamiast rzeczowych dyskusji czy nawet sporów, w których przeciwnicy potrafiliby się pięknie różnić, doszło do gorszących konfliktów, wzajemnych pomówień i w efekcie do jeszcze większego obniżenia niezbyt przecież wysokich standardów życia publicznego. Każde z tych ugrupowań ma w tym swój udział i swoje grzechy. Nie czas teraz je przypominać i wyważać, choć – w imię prawdy i pro publico bono – trzeba je będzie w przyszłości wyjaśnić i nazwać po imieniu.
Władza ofiarowana Dzisiejszy prześwit dziejów to kolejna szansa, by coś ważnego z tego lepszego porządku, który nam się ponownie odsłania, utrwalić i uczynić stałym elementem naszej codzienności. To wezwanie jest skierowane do nas wszystkich. Jednak w wymiarze politycznym dotyczy ono w najwyższym stopniu rządzącego dziś ugrupowania, a w pierwszym rzędzie premiera i marszałka Sejmu tymczasowo wykonującego obowiązki prezydenta RP. Platforma Obywatelska posiada obecnie w swej dyspozycji i swym zasięgu wszystkie najważniejsze instytucje i narzędzia sprawowania rządów. Nie ma jednak powodu do triumfu, ponieważ sama niczego nie zdobyła ani nie zawdzięcza tego swoim własnym zasługom. Ta niemal pełna władza została jej z góry dana, została jej – w najgłębszym sensie tego słowa – ofiarowana. Przywódcy Platformy Obywatelskiej mają w tej chwili swoje pięć minut, trzymają w ręku podarowany im złoty róg. Spoczywa na nich najwyższa odpowiedzialność – „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie”.
Wielu z nadzieją oczekuje, że osobom sprawującym rządy uda się zachować i utrwalić wyższe standardy, które w tej chwili jawią się jako oczywiste. Że zrobią wszystko, by nie dopuścić do tego, aby przestrzeń publiczną znowu wypełniły i zdominowały polityczne biesy. Dziś Polacy doskonale czują i wiedzą, że polityka nie sprowadza się do umiejętności manipulowania ludźmi, że jej istotą nie jest wskazywanie wroga i napuszczanie ludzi, by z nim walczyli. Jeśli osoby dzierżące dziś złoty róg podejmą się próby ocalenia tej niezwykłej przestrzeni, w której odnalazły się wszystkie generacje Polaków tęskniących za lepszą Polską – Polską zjednoczoną podstawowymi wartościami: prawdą, wolnością, sprawiedliwością, wtedy solidarne dzieło kolejnych pokoleń zostanie podjęte, wzmocnione i wzbogacone. Jeśli nadzieje te zostaną zaprzepaszczone, tych wszystkich, którym „ostał się ino sznur”, kolejny powiew ducha zmiecie z publicznej sceny.
ABW zbierała DNA Zaraz po katastrofie funkcjonariusze weszli do Domu Poselskiego. Samolot z prezydencką parą na pokładzie rozbił się pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. o godz. 8.56. Po godzinie 12 w Hotelu Sejmowym zjawili się funkcjonariusze ABW. Weszli do pokojów tragicznie zmarłych parlamentarzystów, aby zabezpieczyć rzeczy osobiste, na których był materiał genetyczny – niezbędny do identyfikacji zmarłych.
Za zgodą marszałka ABW o swojej akcji nie poinformowała rodzin ofiar. Te o przeszukaniu dowiedziały się dopiero w poniedziałek, 12 kwietnia, na spotkaniu w hotelu przed odlotem do Moskwy (rodziny poleciały rządowym samolotem). – Taką informację przekazał minister Jacek Cichocki (odpowiedzialny w Kancelarii Premiera za służby specjalne – red.) – mówi osoba, która była na spotkaniu. Informacje te potwierdza "Rz" Jerzy Smoliński, asystent marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. – Pracownicy Domu Poselskiego byli przy zabezpieczeniu przez funkcjonariuszy ABW rzeczy osobistych, takich jak grzebienie czy szczoteczki do zębów – mówi. Podkreśla, że wszystko odbyło się na prośbę Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie badającej smoleńską tragedię.
Po co zbierali DNA ABW tuż po tragedii weszło do hotelu sejmowego. Jak ustaliła "Rz", zabezpieczone tam DNA wysłano do Moskwy w poniedziałek, 12 kwietnia, po godz. 10. Rosjanie nie prosili Polaków o zabezpieczenie materiału genetycznego. – Od początku mówili, że pobiorą DNA od rodzin ofiar na miejscu – twierdzi nasz informator związany ze służbami. Tak też się stało. Materiał genetyczny pobrano od bliskich ofiar po ich przylocie do Rosji. Jednak materiał pobrany w kraju najprawdopodobniej był pomocny w identyfikacji ofiar. DNA samej ofiary jest potrzebne np. wtedy, gdy żyją już tylko krewni o dalszym stopniu pokrewieństwa. Kazimierz Olejnik, były prokurator krajowy, zwraca też uwagę, że działania ABW mogły być podjęte także po to, by przyspieszyć proces identyfikacji ciał. – Zabezpieczono rzeczy osobiste, bo można to zrobić szybciej, niż pobrać próbki od bliskiego członka rodziny, którego miejsce pobytu trzeba zlokalizować – uzasadnia. <\p> O działania ABW zapytaliśmy ministra Cichockiego. Do momentu zamknięcia numeru gazety nie dostaliśmy odpowiedzi. Centrum Informacyjne Rządu nie odpowiedziało też, kiedy bliscy odzyskają rzeczy zabrane przez ABW z pokojów sejmowych. Rodziny do dziś nie dostały nawet informacji, jakie przedmioty zabrano. Płk Krzysztof Parulski, szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, potwierdził na wczorajszej konferencji, że to śledczy zlecili Agencji zebranie materiału genetycznego potrzebnego do badań DNA. – ABW na pewno działała zgodnie z prawem – mówił. Dodał, że materiał genetyczny został zebrany w ciągu jednej doby od tragedii, a następnie wysłany do Rosji.
Zginął laptop? Prof. Jadwiga Staniszkis napisała w felietonie dla Wirtualnej Polski, że miała informacje "z drugiej ręki" o tym, iż po tragedii włamano się do mieszkania Aleksandra Szczygły, szefa BBN, a także w Krakowie do domu Zbigniewa Wassermanna (PiS). Według niej miało też dojść do przeszukania domu Janusza Kurtyki. Do rodziny Wassermanna dotarła też informacja o rzekomym przeszukaniu jego warszawskiego mieszkania. Poprosiła więc Krzysztofa Łapińskiego, współpracownika polityka, by to sprawdził. – Drzwi były zamknięte. Nie było na nich żadnych pieczęci. Z kolei sąsiedzi nic nie słyszeli, bo od rana byli w pracy. Trudno stwierdzić, czy ktoś wchodził do mieszkania – opowiada "Rz" Łapiński. ABW zaprzeczyła, by wchodziła do mieszkań Szczygły, Wassermanna i Kurtyki, by zabezpieczyć tam próbki materiału DNA. Prof. Staniszkis napisała też, że miał zniknąć laptop Szczygły. Potwierdzają to współpracownicy szefa BBN. Twierdzą, że na pewno nie zabrał go na pokład samolotu. Komputer miał zostać w mieszkaniu. Według nich tam go jednak nie ma. Mariusz Kowalewski , Piotr Nisztor
"Dlaczego popieram kandydowanie J. Kaczyńskiego" Nie chodzi o millenaryjny mit "dokończenia rewolucji". I na pewno nie - o oddanie w ten sposób hołdu ofiarom, które próbowały zachować wierność wartościom. Moje racje są jak najbardziej praktyczne. Jeśli bowiem jest prawdą (podkreślam "jeżeli", bo znam to tylko z drugiej ręki), że bezpośrednio (4 godziny) po tragedii było włamanie do mieszkania Ś.P. Szczygły (zginął laptop), podobny fakt zdarzył się w Krakowie w domu Wassermanna, a także - przeszukano szuflady Ś.P. Kurtyki (co zresztą być może zradykalizowało IPN), to mnie to wystarczy. Nie chcę, by luzackie rządy Platformy przekształciły się w rządy mafii politycznej. I jeżeli dowiaduję się, że wśród osób żyjących w Polsce w skrajnej biedzie, aż jedną trzecią stanowią dzieci i młodzież do lat 18 ( i że stanowi to aż 17% tej kategorii wiekowej), to widzę, że polityka społeczna i prorodzinna Platformy okazała się nieskuteczna.
Jeżeli Europejski Bank Centralny bierze stronę nieżyjącego Prezesa NBP Skrzypka w sprawie rezerw (w sporze z ministerstwem finansów), to kto tu jest liberałem? To rząd Jarosława Kaczyńskiego obniżał podatki. A Kluzik-Rostkowska rozpoczęła sensowny program polityki wspomagania ubogich rodzin. Potrzeba nam nie malowanego prezydenta (Komorowski), nie prezydenta o biografii zakorzenionej w minionej epoce (Olechowski), ale kogoś, kto jeszcze nas poderwie do walki o Polskę silną, solidarną i przestrzegającą prawa. I sprawiedliwości. Polityka jest jak sztafeta: następny musi podjąć pałeczkę! Prof. Jadwiga Staniszkis
Teoria dwu samolotów Popularna stała się teoria dwu samolotów biorących udział w katastrofie smoleńskiej. Jeden prawdziwy, z polską delegacją na pokładzie, poleciał zupełnie gdzieś indziej. Tam wszystkich wymordowano, aby mieć pewność, że żadna z ofiar nie przeżyła katastrofy. Jak w powieściach na temat Sowietów pisanych w USA w latach 50-tych. Natomiast na lotnisku smoleńskim rozbił się samolot-bliźniak. Pusty. Bez pasażerów i załogi. Najwidoczniej sterowany falami radiowymi. Albo pilot w ostatniej chwili wyskoczył przez okno. To, że samolot był pusty i nikt nie widział żadnych ciał ofiar na zdjęciach, nie przeszkodziło wszakże całej masie osób z Polski przyjechać do Smoleńska celem identyfikacji zwłok. Niektóre z nich rzeczywiście udało się rozpoznać. Wszystko oczywiście było jedną wielką mistyfikacją. Nikt nikogo nie rozpoznał, bo nie było kogo rozpoznawać. Siepacze Putina i Miedwiediewa nakazali Polakom nie pisnąć o tym ani słowa i wracać do Polski. FSB jest tak pewna swego, że nawet na myśl im nie przyjdzie, że ktoś mógłby się jednak wygadać i zdradzić całą mistyfikację, bo chyba jeszcze nigdy w historii nie było, żeby z tak dużej grupy osób wszyscy trzymali język za zębami, ale to nijak nie przeszkadza zwolennikom tej teorii. Oczywiście jest na to wyjaśnienie. Ciała wymordowanej gdzie indziej delegacji szybko podrzucono do Smoleńska i tam pokazano Polakom. Również nie martwiąc się, że współuczestnicy tego spisku, kierowcy, lekarze, sami FSB-owcy mogą coś na ten temat chlapnąć prasie zagranicznej za wielkie pieniądze. Co tu więcej pisać… Chyba jeszcze tylko, iż gajowy gotów jest nakręcić film ukazujący, jak zjada własną czapkę, gdyby ta teoria miała coś wspólnego z prawdą. Marucha
Pisowskie lizusy są (prawie) wszędzie Śp. prezes Sławomir Skrzypek odnosi pośmiertne zwycięstwo. Zamach platformerskiego rządu na niezależność NBP (pisałem o tym szerzej kilka tygodni temu) spotkał się z bardzo surową odprawą Europejskiego Banku Centralnego. Na łamaniu prawa i elementarnych zasad bankowości przez nominowańców PO w Radzie Polityki Pieniężnej nie zostawili też suchej nitki niezależni eksperci, między innymi z PricewaterhouseCoopers. Oczywiście, obie wspomniane instytucje dołączyły w ten sposób do długiej listy - jak to ujmuje pewien niezrównoważony wicemarszałek Sejmu - "pisowskich lizusów", niemniej wiadomo, jak jest: unia locuta, causa finta. Jeśli EBC wydał z siebie głos ostrzegawczy, to sprzeczna z prawem uchwała RPP o przekazaniu 4 miliardów złotych na bieżące potrzeby budżetu zamiast na rezerwę stabilizacyjną, idzie do kosza. Nie znaczy to jednak, że perspektywa wydojenia NBP przez zadłużony po uszy rząd, przypominająca działania rządu greckiego sprzed lat kilku, przestaje już straszyć. Sześcioro wspomnianych członków RPP z ramienia koalicji rządowej jak jeden mąż natychmiast wystąpiło z kolejną próbą, skądinąd jeszcze bardziej kuriozalną, bo teraz chcą oni zmienić wstecz dokument, który już wcześniej zaakceptowali, i w inny sposób naliczyć zysk NBP. Wszystko w tym samym celu - nie kijem, to pałką - wydojenia NBP na cztery miliardy. Przypomnę, że pp. Winiecki i Bratkowski, spytani publicznie, czy prawdą jest, że takie zadanie (wytransferowania z NBP do Ministerstwa Finansów czterech miliardów) postawiła im partia, której zawdzięczają nominacje, dostali przed kamerami czegoś w rodzaju ataku szału, u tego pierwszego połączonego z atakiem tzw. koprolalii. Upór, z jakim podejmują kolejną próbę, wyjaśnia chyba wszystko. Gwoli uczciwości - prof. Winiecki bynajmniej sugestii nie zaprzeczył, a tylko nabluzgał dziennikarzom. Media, tradycyjnie rozpłaszczone przed władzą gwarantującą im ochronę przed "lustracyjnym radykalizmem", oczywiście nie zwróciły większej uwagi ani na ten upór, ani na stanowisko EBC czy raport PWC. Zanadto zajęte są przeżywaniem oburzenia decyzją kolegium IPN, które ogłosiło konkurs na nowego szefa. Jak policzył na swoim blogu Krzysztof Leski, dziennikarz solidny i raczej nie "pisowski" (chociaż skoro szef EBC okazuje się "pisowcem", to któż może być pewien, że nim nie jest?), gdyby Bronisław Komorowski podpisał nowelizację ustawy o IPN dzisiaj, to wybranego zgodnie z nią nowego szefa instytucja doczekałaby się za ponad pół roku. Oczywiście, taka perspektywa salonów nie przeraża - IPN sparaliżowany brakiem szefa to z ich punktu widzenia IPN lepszy, chociaż byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie było go w ogóle. Przynajmniej tyle się udało na odcinku IPN autorytetom osiągnąć, że zablokowali pochówek śp. Janusza Kurtyki w miejscu, ich zdaniem, nazbyt dla niego zaszczytnym. Za sprawą stoi, zdaniem gazet, były rektor UJ, zarejestrowany swego czasu jako współpracownik, i - rzecz w tej sytuacji zrozumiała - mocno zaangażowany w akcję przeciwko lustracji kadr uniwersyteckich. Oczywiście były rektor, choć spotykał się z SB często i podpisywał jej różne papiery, na nikogo nie donosił i nikogo nie skrzywdził. Tak zapewnia. Jak wszyscy inni byli współpracownicy zresztą. Cytat Media tradycyjnie rozpłaszczone przed władzą gwarantującą im ochronę przed "lustracyjnym radykalizmem" oczywiście nie zwróciły większej uwagi ani na ten upór, ani na stanowisko EBC czy raport PWC. Zanadto zajęte są przeżywaniem oburzenia decyzją kolegium IPN, które ogłosiło konkurs na nowego szefa. Swoją drogą, jak to muszą przeżywać państwo Wajdowie... Kto to taki, u licha, ten Ziejka, że go kardynał Dziwisz posłuchał, skoro ich nie chciał posłuchać? Na dodatek także amerykański sąd śmiał zignorować apele Wajdy, już po raz kolejny, i nie zrezygnował z wymierzenia kary Romanowi Polańskiemu... Następne "pisowskie lizusy"! "Paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy" - jak pisał swego czasu Boy. Obłudny, nacechowany podwójną miarą dla "swoich" i dla wrogów ton establishmentowych mediów w pewnych kręgach wyraźnie warunkuje sposób jeśli nie myślenia, to wysławiania się. Na krótko przed katastrofą (miałem o tym wtedy napisać, nie zdążyłem) ukazał się wywiad z Leszkiem Balcerowiczem. Balcerowicza bardzo szanuję, wbrew większości środowisk, do których jestem uparcie przypisywany (odpowiednie słowo - przypisywanie) i tym bardziej przez to wywiad ten mnie zniesmaczył. Nie dlatego, żeby profesor Balcerowicz powiedział cokolwiek kontrowersyjnego, bo, przeciwnie, pod wszystkimi właściwie jego głównymi tezami mogę się podpisać. Nie dlatego też, że Balcerowicz nie skorzystał z okazji, by bronić zagrożonej niezależności NBP, choć, żeby być konsekwentny, skorzystać z niej powinien - no, ale w końcu wywiad to odpowiedzi na zadane pytania, a o to go nie zapytano. Cytat Mówiąc o zaniechaniach i błędach kolejnych ekip rządzących Polską za to, co zawinił PiS, przypisuje Balcerowicz winę jasno i wyraźnie PiS. Natomiast to, co zawiniła rządząca od dwóch lat PO, formułuje bezosobowo - nie zrobiono, zaniechano, zaniedbano, nie zreformowano... Mój niesmak wzbudził pewien szczególny zabieg stylistyczny. Mówiąc o zaniechaniach i błędach kolejnych ekip rządzących Polską za to, co zawinił PiS, przypisuje Balcerowicz winę jasno i wyraźnie PiS. Natomiast to, co zawiniła rządząca od dwóch lat PO, formułuje bezosobowo - nie zrobiono, zaniechano, zaniedbano, nie zreformowano... Z jednej strony PiS, który konkretnie nie zreformował czy nie sprywatyzował tego i tamtego, z drugiej zaś - nie wiadomo co. To kto właściwie rządzi Polską, odkąd nie rządzi nią PiS? Wynika, że nikt. Samo z siebie się nie robi, nie reformuje, nie prywatyzuje i zaniechuje. Nowość na miarę całej teorii i praktyki liberalizmu: "niewidzialna ręka państwa"!
Gdyby profesor Balcerowicz się nad tym zastanowił, przyznałby, że nie, i że winni są jednak przede wszystkim ci, którzy mając społeczne przyzwolenie i stabilną większość w parlamencie - których poprzednicy nie mieli - zmarnowali ostatnie lata, zajmując się wyłącznie pijarem i omijaniem jak najszerszym łukiem wszelkich spraw narażających ich na spadek popularności. W czasie prezydentury Lecha Kaczyńskiego, znalazłem właśnie szczegółowe obliczenie, Sejm uchwalił 817 ustaw. Prezydent Kaczyński odmówił podpisania siedemnastu z nich. Z tego w dziewięciu wypadkach jego opinię podzielił Trybunał Konstytucyjny, uznając owe ustawy za buble prawne. Czy to daje podstawy do powtarzania tuskowej propagandy o "hamulcowym", który swoim wetem zablokował reformy, tak skutecznie zresztą, że rząd ich w ogóle nie próbował? Gdyby profesor Balcerowicz się nad tym zastanowił, przyznałby, że nie, i że winni są jednak przede wszystkim ci, którzy mając społeczne przyzwolenie i stabilną większość w parlamencie - których poprzednicy nie mieli - zmarnowali ostatnie lata, zajmując się wyłącznie pijarem i omijaniem jak najszerszym łukiem wszelkich spraw narażających ich na spadek popularności. Ale profesor mówi to, co w środowisku, w jakim się obraca, mówić wypada. A w każdym razie mówi tak, żeby z tym, co w jego środowisku mówić wypada, nie popaść w sprzeczność. Jeśli tyle odwagi w rewidowaniu fałszujących rzeczywistość stereotypów przejawia Balcerowicz, to czego oczekiwać po szeregowych redaktorach? Ale co by to było, gdyby sam Balcerowicz, dajmy na to, docenił publicznie fakt, iż nie wejście do strefy euro w przededniu kryzysu finansowego wyszło nam na dobre (ostatnio przyznał ten fakt, przypisując zresztą zasługę zmarłemu prezydentowi, nawet lewicowy francuski "Le Monde") a utrzymanie wzrostu PKB to w wielkim stopniu zasługa zainicjowanej przez rząd PiS, Samoobrony i LPR obniżki podatku dochodowego i składki rentowej? Wtedy i Balcerowicz zostałby przecież "pisowskim lizusem". No nie, to nie do pomyślenia. Rafał Ziemkiewicz