TUWIM
Do prostego człowieka
Gdy znów do murów klajstrem świeżym
Przylepiać zaczną obwieszczenia,
Gdy "do ludności", "do żołnierzy"
Na alarm czarny druk uderzy
I byle drab, i byle szczeniak
W odwieczne kłamstwo ich uwierzy,
Że trzeba iść i z armat walić,
Mordować, grabić, truć i palić;
Gdy zaczną na tysięczną modłę
Ojczyznę szarpać deklinacją
I łudzić kolorowym godłem,
I judzić "historyczną racją",
O piędzi, chwale i rubieży,
O ojcach, dziadach i sztandarach,
O bohaterach i ofiarach;
Gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin
Pobłogosławić twój karabin,
Bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba,
Że za ojczyznę - bić się trzeba;
Kiedy rozścierwi się, rozchami
Wrzask liter pierwszych stron dzienników,
A stado dzikich bab - kwiatami
Obrzucać zacznie "żołnierzyków". -
- O, przyjacielu nieuczony,
Mój bliźni z tej czy innej ziemi!
Wiedz, że na trwogę biją w dzwony
Króle z pannami brzuchatemi;
Wiedz, że to bujda, granda zwykła,
Gdy ci wołają: "Broń na ramię!",
Że im gdzieś nafta z ziemi sikła
I obrodziła dolarami;
Że coś im w bankach nie sztymuje,
Że gdzieś zwęszyli kasy pełne
Lub upatrzyły tłuste szuje
Cło jakieś grubsze na bawełnę.
Rżnij karabinem w bruk ulicy!
Twoja jest krew, a ich jest nafta!
I od stolicy do stolicy
Zawołaj broniąc swej krwawicy:
"Bujać - to my, panowie szlachta!"
Życie?---Rozprężę szeroko ramiona...
Życie?---
Rozprężę szeroko ramiona,
Nabiorę w płuca porannego wiewu,
W ziemię się skłonię błękitnemu niebu
I krzyknę, radośnie krzyknę:
- Jakie to szczęście, że krew jest czerwona!
SCHERZO
Śpiewała wesoło- i nagle w śmiech,
Sam śpiew ją rozśmieszył: że śpiewa.
I śmiech zaczął sypać ze śmiechem jak śnieg,
I śmieje się, śmieje, zaśmiewa.
Bo jak tu się nie śmiać? Wydłuża się głos
I dżwięki, i dzwonki nawija
Na nuty, na nitki, na strunki, jak włos,
I piankę ze srebra ubija.
Wesoło się śmiała- i nagle w płacz,
Sam śmiech ją rozpłakał i trzęsie,
I łka, i zanosi się łzami: "No patrz!
No patrz! rozpłakało się szczęście!"
Ucichła powoli. I rękę na pierś,
Jak lilię na grobie składa.
I patrzy daleko- i widzi śmierć,
Bezmyślna, zastyga i blada
Życie
Do krwi rozdrapię życie,
Do szczętu je wyżyję,
Zębami w dni się wpiję,
Wychłeptam je żarłocznie
I zacznę święte wycie.
Rozbyczę się, rozjuszę,
Wycharknę z siebie duszę,
Ten pęcherz pełen strachu,
I będę ryczał wolny,
Tarzając się w piachu.
muza Tuwima działa
Zabrali kiedyś, dziewczynie coś,
co kryła przed światem ludziom na złość,
zabrali jej ten najcenniejszy skarb,
już teraz nie był tyle wart.
Myślała jeszcze, że go odnajdzie
i będzie żyła jak królewna w bajce,
lecz się myliła naiwna dziewczyna,
przecież już nigdy nie będzie cnotliwa.
WARSZAWA grudzień 1983
Rzecz Czarnoleska
Rzecz Czarnoleska - przypływa, otacza,
Nawiedzonego niepokoi dziwem.
Słowo się z wolna w brzmieniu przeistacza,
Staje się tem prawdziwem.
Z chaosu ład się tworzy, konieczność,
Jedyność chwili, gdy bezmiar tworzywa
Sam się układa w swoją ostateczność
I woła, jak się nazywa.
Głuchy nierozum, ciemny sens człowieczy
Ostrym promieniem na wskroś prześwietlony,
Oddechem wielkiej Czarnoleskiej Rzeczy
Zbudzony i wyzwolony.
Pogrzeb Prezydenta
Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni.
Chodźcie, głupcy, do okien - i patrzcie! i patrzcie!
...Przez serce swe na wylot pogrzebem przeszyta,
Jak Jego pierś kulami, niech widzi stolica
Twarze wasze, zbrodniarze - i niech was przywita
Strasznym krzykiem milczenia żałobna ulica.
Garbus
Piękne krawaty,
Lecz cóż mi po nich, kiedy jestem garbaty?
W tym, w paski srebrne,
Byłoby mi do twarzy.
Ale daremnie:
I tak go nikt nie zauważy.
Choćby był z tęczy,
Choćby z papuzich był barw
,
Nikt nie powie: "Jaki śliczny krawat!"
Każdy powie: "Jaki straszny garb!"
Mnie trzeba szarfy długiej,
Najcudniejszej z szarf!
Zawiążę ją tak pięknie,
Że mnie nie poznacie!
- Ach! Ach! - szepniecie -
Jaki garb!
Ale...dlaczego pan wisi - na krawacie?
RZEŹ BRZÓZ
Brzozom siekierą żyły otworzę,
Ciachnę przez ciało, rąbnę przez korzeń,
Lepkim osoczem brzozy ubroczę,
Na rany białe wargami wskoczę.
Zęby chwytliwe w trzony brzóz wbiję,
Ustami chciwie soki wypiję,
Żywcem spod kory wyrwę wargami
Rdzeń umęczony pocałunkami.
Może te leki z żywego drzewa
Słów mnie nauczą, których mi trzeba:
Na chwałę brzozom, na chwałę latu,
Ustom obłędnym, bożemu światu!
NUDA
Niedzielnych popołudni szare, miejskie smutki.
Sucha, nudna jałowość ulic i podwórek.
Przed domem - nie zasiane, żółknące ogródki.
W oknach - postacie brzydkich, bezposażnych córek.
O, nudo, nudo, nudo! O, natrętna damo
Kancelaryjnych stołów i stacji kolei!
O, bezczynie, znużony męczącym "to samo"!
O, nudo, nudo, nudo wyblakłych nadziei!
Ach, nie ma na co czekać! Czego się spodziewać!
Wlecz się mieszczańsko-schludna niedzielna godzino!
Będziemy sobie, nudo, starą piosnkę śpiewać:
"Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
a ja doliną,
Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą,
a ja kaliną..."
MEBLE
Ranki gmatwają się mętne) krzykliwe,
Dzień mnie na sobie rozpina jak krzyż.
Puste godziny, nieżywe, lękliwe,
Pełzną złowróżbnie, skrobią po kątach,
Jak nocna mysz.
Meble kanciaste, spiczaste, skrzypiące
Patrzą spode łba, zgryźliwie, źle...
Zmówią się, zejdą się, zamkną mnie,
Zrosną się w zwierzę drewniane, krzyczące!
A gdy wychudły z ich chwytów się wyrwę,
Noc rozpoczyna swój stuk i zgrzyt:
Trzaskają meble mściwe, mrukliwe,
Drażnią się ze mną sny napastliwe,
Ujadające, splątane, straszliwe -
Aż się z nich z trudem wygmatwa, wyroi
Mętny, spuchnięty świt.
MUZA, czyli kilka słów zaledwie
Nie szperajcie po słownikach,
Nie szukajcie słów szarpiących,
Zaśpiewamy o słowikach
Śród gałęzi śpiewających.
Zaśpiewamy po dawnemu,
Zatęsknimy, jak za młodu,
Wracam smutny, nie wiem czemu,
Cały w śpiewie do ogrodu.
Jeszcze słowik, ogród, drzewa
W mojej mowie tyle znaczą!
W tym ogrodzie serce śpiewa,
Śród tych drzew słowiki płaczą.
Zawstydzonych, zakochanych
Panna mila znajdzie nas tu
Z tamtych lat niedośpiewanych,
Sprzed dziesięciu, sprzed piętnastu.
Miła Panna, słowu miła,
Miła słowom, miłowana,
Ta, co śpiewy nam słowiła,
Muza jasna, zapomniana.
W bzowe noce, pod gwiazdami,
Zapłakani, przy fontannie,
Przypomnijmy słowikami
O nas dawnych miłej Pannie!
ZMĘCZENIE
Zapomnisz o tej chwili, gdy do domu wrócisz
I przymkniesz okiennice w sosnowym pokoju.
Zmęczony, jakbyś orał, na łóżko się rzucisz
I będziesz w cieniu drzemał po blasku i znoju.
Przez serce w okiennicy wpadnie promyk wąski,
Na ciemnej fotografii rozszczepi się w tęczę.
Spostrzeżesz przytrzaśnięte przez okno gałązki,
Włochaty bąk natrętnie do snu ci zabrzęczy.
I oddasz się ciężkiemu uśpieniu w niewolę
Pod tumanem dzieciństwa, co w oczy napłynie,
A tam łubinem wonnym szaleć będzie pole
I niebo obłokami pluskać się w głębinie.
PAULINKA KRETYNKA
Pięcioletnia Paulinka uprzejma i miła
mimo innych przymiotów bardzo skromną była.
Raz, gdy ślicznie z pamięci wierszyk powiedziała,
chciał ją ktoś pocałować, lecz buzi nie dała.
Dlaczego? bo się cienia nieskromności lęka:
Ten ktoś, był to mężczyzna, a ona panienka.
“Wolno ci - rzecze ojciec - to przyjaciel domu.”
“Ależ tato! buzi się nie daje nikomu.”
“On już w podeszłym wieku, któż ci płochość przyzna?”
Na to skromna panienka: “Przecież to mężczyzna.”
Anioł czuwa nad tobą, niewinna dziecino,
Wszystkie wdzięki przygasną, ozdoby przeminą,
Ten powab przetrwa wieki, strzeż go całe życie,
Bo skromność najpiękniejszą zaletą w kobiecie.
STROFY O PÓŹNYM LECIE
ZOBACZ, ILE JESIENI!
PEłNO, JAK W CEBRZE WINA,
A TO DOPIERO POCZąTEK,
DOPIERO SIę ZACZYNA.
NAZłOCIłO SIę LIśCI,
żE KOSZAMI WYNOSIć,
A TRAWA JAKA BUJNA,
Aż SIę PROSI, BY KOSIć.
LATO, W BUTELKI ROZLANE,
NA PółKACH SłODEM SIę BURZY.
ZARAZ KORKI WYSADZI,
JUż NIE WYTRZYMA DłUżEJ.
A TU UWIąDEM NARASTA
WINNA, JABłECZNA PORA,
CZERWIENNA, TRAWIASTA,LIśCIASTA,
W SZKLE PęKATEGO GąSIORA.
NA GORąCYM KAMIENIU
JASZCZURKA JESZCZE SIEDZI.
ZIELE,ZIELE WężOWE
WIJE SIę Z GIBKIEJ MIEDZI.
SIANO SUCHE I MIODNE
WIATREM NAD łąKą STOI.
WESTCHNIE, WONIą POWIEJE
I ZNóW SIę USPOKOI.
OBłOKI LEżą W STAWIE
JAK PłATKI W SZKLANCE WODY.
LASKą PLUSKAM OSTROżNIE,
ABY NIE ZMąCIć POGODY.
SłOńCE GłęBOKO WESZłO
W WODę, WE MNIE I W ZIEMIę,
WIATR NAM OCZY PRZYMYKA.
CIEPłEM PRZEJęTY DRZEMIę.
Z KUCHNI AROMAT LEśNY:
KIPI WE WRZąTKU IGLIWIE.
TEN WYWAR SAM WYMIśLIłEM:
BóR WRE W ZłOCISTEJ OLIWIE.
I WIERSZE SAM WYMYśLIłEM.
NIE WIEM, CZY CO POMOGą,
POWOLI JE PISZę, POWOLI,
Z MIłOśCIą, żALEM, TRWOGą.
I TY, MóJ CZYTELNIKU,
POWOLI, POWOLI CZYTAJ.
WIELKIE LATO UMIERA
I WIELKą JESIEń WITA.
WYPIJę KWARTę JESIENI,
DO PARKU PUSTEGO WRóCę,
NA ZIMNą,CIEMNą ZIEMIę
POD JASNY KSIężYC SIę RZUCę.
ŻYCIE CODZIENNE
TAJEMNICZEJą RZECZY, FANTASTYCZNIEJą ZDANIA,
I MóWIć CORAZ TRUDNIEJ, I MILCZEć CORAZ BOLEśNIEJ,
OBRASTAJą NATRęTNYM SZEPTEM GłęBINY MIESZKANIA,
KRZESłO, PRZY STOLE ZACZęTE, MELODIą KOńCZY SIę WE śNIE.
Z DNIA NA DZIEń WIęCEJ ZNACZY KAżDE SłOWO CODZIENNE,
MCHEM WIEKóW OBROśNIęTE, KORCI UKRYTą PIERWSZYZNą.
PRZYKłADAM UCHO DO MEBLI - SłYSZę SZUMY TAJEMNE:
SKARżą SIę DęBY,SKARżą I PłACZą ZA OJCZYZNą
SUMA JESIENI
Więdną godziny powolne. Wątleje chwila za chwilą :
To gałąź zatopiona w jesieni .Sunę po niej
Milimetrami smutku .Męczący ,uparta praca .
Strącam sekundy z dnia. Listki z gałęzi strącam
A co jesienią nazwałem? Wielkie ,głębokie westchnienie:
Moje, człowiecze ,wzniesione z dna jeziornego, chłodnego.
Ręce przez okno zanurzam w jeziorze dnia i jesieni.
Dreszcz po nich skacze .Deszcz kropi. Listki i chwilki strąca.
Magazyn gastronomiczny
Oto panneau plastyczne tłustej epopei,
Sabat smakoszów, orgia bachusowo-czarcia.
Rzekłbyś - zgłodniały Rembrandt wizjami wykleił
Tę szybę, pornografię wspaniałego żarcia.
Elektryczność zalewa złotym majonezem
Rozpłataną różowość świeżego łososia,
Bażant w indyjskich piórach ananasa dosiadł,
Dziobem tkwiąc hipnotycznie w Pękatej szartrezie.
Gruszki grzeją się w wacie jak małe prosięta;
Czernią się rybie perły - lepki śrut kawioru;
A tam, jak biust na balu, indyczka, rozcięta
Siekącymi oczami szarych głodomorów.
I za chwilę - puszczone rozpaczą ostatnią,
Kamienie zbombardują olcno wystawowe.
Lecz za szybą straż czuwa: baterią armatnią
Leżą butle szampana, do strzału gotowe.
Leśna sprawa
W cieniu byłem, w zarosłej ziołowej wilgoci,
Spod chłodnego kamienia cienki strumyk ciurczał,
A dzień lustrem błyskliwym leśną grzywę złocił,
Prawie do pni wisiała ognisto-wiewiórcza.
Liście rośne w roślinny uplotły się koszyk,
Sennego mnie jak w ziemię wchłonęły życzliwie.
I mogłem, utajony w zielonej rozkoszy,
Mackami snu się wspinać po słonecznej grzywie.
Zapadałem, wznosiłem się, stwór niedorzeczny,
Aż mnie leśnym kokonem wikliny owiły.
- Słodka niewolo rzeczy wiecznej, ostatecznej!
- Szumie kolebki mojej i mojej mogiły!
ZADYMKA
Senność gęsta jak śnieg
i krążąca jak śnieg
Zasypuje śnieżnemi
płatkami sennemi
Bezprzyczynny mój dzień,
bezsensowny mój wiek
I te ślady bezładnych
moich kroków po ziemi.
Czy to dobrze, czy źle:
tak usypiać we mgle?
Szeptać wieści pośnieżne,
podzwonne, spóźnione?
Czy to dobrze, czy źle:
snuć się cieniem na tle
Kołującej śnieżycy
i epoki przyćmionej?
Senność gęsta jak śnieg
i krążąca jak śnieg
Zasypuje śnieżnemi
płatkami sennemi
Zdarzenie na próbie
Na próbie rewii w pustym teatrze
Wiał z mrocznej sceny piwniczny chłód,
Komik, markując, trzy po trzy plótł
Rozśmieszające nikczemne słowa.
Nie było świateł, jaskrawych złud,
Nie było masek, pozorów umownych,
Zmyśleń czarownych wieczornej elektry,
Nie było magicznego, uwodnego spektru
Gorejącego w orkiestrze metaliczną łuną,
Nic.
Surowa była i grobowa
Głęboka scena kabaretowej rewii.
Komik bełkotał nagie, pieniężne słowa
Na tle wisielczej sznurowni
(Straszny jest teatr odarty z ułudy)
I pięćset krzeseł, audytorium nudy,
Zajęły smutne, bezforemne widma,
Chrząkające coraz wymowniej,
Że ta sala, jak na śmierć, jest za widna,
A jak na życie - zbyt ciemna.
Nie są to żadne alegorie ani metafory.
Dosłownie:
Zasiadły stłamszone pokrowce-upiory,
No i - fochy, pretensje, humory...
I zaczęły sączyć mżące, słotne światło,
Jak na neurastenię chore reflektory,
Albo inaczej:
Wszystkie zaczęły ćmić
Wilgotne papierosy z jesiennych, miejskich liści.
Albo tak:
Gazowe lampy owinięto krepą,
A dzwonom z mokrej waty
Kazano requiem bić.
Summa summarum:
Jak gdyby w lesie,
Na Litwie,
Listopadowym w deszcz wieczorem,
Po omacku, na oślep,
Chory.
Komik zeszedł ze sceny bez braw,
Zziębnięty. Tarł ręce.
- "Ależ tu jak w psiarni, dyrektorze"...
Nie widział upiornej gapy ani śmiertelnych spraw.
- "Tak, tak"... - odrzekłem. I nie odezwałem się już więcej.
Napływało szare, pochłaniające morze.