679

Antypolski druk Bundestagu na kanwie analizy dzialan proniemieckiej sekty autonomistów Śląska O piszącym z Frankfurtu n.Menem Stefanie Kosiewskim mamy wyrobione zdanie. To jeden z tych „funkcyjnych dziennikarzy”, co to stara się robić za świadomego patriotę polskiego, „demaskującego” wszelkich wrogów polskości- oczywiście tej, którą on zdefiniuje i poda maluczkim, jako niepodważalny kanon. Wielokrotnie p. S.Kosiewski dawał dowody na swoisty judejski miszmasz, mieszając sprawy polskie z obroną tradycji i kultury „dobrych żydów” ( tzn. tych starych, europejskich), zagrożonych ekspansją „złych” żydów chazarskich oraz nietolerancją tutejszych, czytaj „ciemnogrodzkich” Polaków. Są takie momenty, że p.S.Kosiewski zobowiązany do służbowej? lojalnosci odsłania swoje prawdziwe powołanie, jak to miało miejsce w przypadku jego zajadłego ataku na film „Polacy na Białorusi”, przy okazji, czego zaatakował personalnie także członków Stowarzyszenia Wierni Polsce Suwerennej. Powód był oczywisty: niedostateczna czujność „polskich” służb dyplomatycznych w Grodnie, konkretnie p. Konsula A.Chodkiewicza, który w poczuciu swojej bezkarności i arogancji dał się podejść ekipie telewizji WPS Production i udzielił nieszczęsnego wywiadu, pokazującego intencje i oblicze aktualnej służby zagranicznej RP pod kierownictwem Radosława Sikorskiego, ale i wcześniejszych kierowników tegoż resortu. Są jednak powody, które uzasadniają opublikowanie materiałów autorstwa p. S.Kosiewskiego, bo między kilkoma ewidentnymi bzdurami, pisze on jednak o sprawie aktualnie bardzo ważnej z polskiego, narodowego punktu widzenia. Dlatego publikujemy poniższy tekst, licząc na dyskusję wokół nakreślonych tam problemów i roli odgrywanej przez Ruch Autonomii Śląska i jego lidera Jerzego Gorzelika. „Polscy komuniści jasno deklarowali wolę budowy państwa jednolitego narodowo” – kłamliwie stwierdza list otwarty do prezydenta i premiera, Komorowskiego i Tuska podpisany w imieniu tzw. autonomistów śląskich nazwiskiem Jerzy Gorzelik, który to list w przytoczonym zdaniu fałszywie przypisuje komunistom polskość, albowiem nie może Gorzelik utrzymywany na koszt mieszkańców Województwa Sląskiego na pensji Radnego Wojewódzkiego zapominać o tym, że komuniści przyszli do Polski ze Związku Sowieckiego, jako sowiecka/ bolszewicka agentura i władza z nadania NKWD, sprawowana przez okrutnych ludzi mających w ogromnej większości żydowskie pochodzenie narodowe, niemówiących na ogół po polsku, a mieniących się jeno oszukańczo polskimi patriotami jak marszał Rokosowski i Wanda Wasilewska z tzw. Związku Polskich Patriotów nad rzeką Oką. Jerzy Gorzelik w liście otwartym datowanym na wczoraj, 27 stycznia 2012 r. przyznaje, bowiem: „Wraz z oddziałami Armii Czerwonej na Górny Śląsk dotarło zło, które od 1917 roku zbierało krwawe żniwo w Rosji i innych krajach poddanych władzy bolszewików”.

http://autonomia.pl/n/list-otwarty-do-prezydenta-rp-i-prezesa-rady-ministrow-zwiazku-z-rocznica-tragedii-gornoslaskiej

Gorzelik zna zatem pochodzenie narodowe zła, które określa mianem „komunizm polski”, zna żydowski rodowód: Lenina, Trotzkiego, Krupskiej i całej reszty chazarskich bolszewików/ Betteljuden przywiezionych przez wywiad niemiecki pod koniec pierwszej wojny do Rosji jednym pociągiem z zadaniem wykonania dywersyjnej roboty agenturalnej za linią frontu, na tyłach armii carskiej. Tak samo jak wie o żydowskim pochodzeniu Bermana i Bieruta, Cyrankiewicza, Zawadzkiego i Gomułki, Jaruzelskiego, Rakowskiego i Kiszczaka, którzy urodzeni pod władzą Związku Sowieckiego i na terenach nieludzkiego imperium, a dającego żydom warunki do wszechstronnego rozwoju nie tylko w Autonomicznej Republice Zydowskiej Birobidżan, gdzie nie musieli oni kryć swego pochodzenia narodowego, ale i w każdym innym miejscu opanowanego przez to Zło świata. Warunkiem osiągnięcia szczęścia przez człowieka w czasach realizacji ideii komunizmu było wyrzeczenie się przez tego starego człowieka posiadanej dotąd tożsamości religijnej, kulturowej i narodowej na rzecz nowej tożsamości człowieka komunistycznego. Ojczyzną komunistów była partia komunistyczna zarządzana ze stolicy światowego komunizmu. Młodym ludziom należy zawsze mówić wyraźnie: nie było nigdy tzw. polskich komunistów, jak nie ma tzw. polskich żydów, bowiem nauka nie dopuszcza do krzyżowanie ze sobą takich określeń i pojęć jak: ryba i grzyb. Nie ma rybich grzybów i grzyb rybich, a może być za to karp po żydowsku i jest rydz, najsmaczniejszy polski grzyb. Bo tak chce Pan Bóg, w którego wierzymy. Wczoraj w niemieckim Bundestagu Marceli Reich-Ranicki wystąpił z patetyczną mową literacką na okoliczność tzw. wyzwolenia KL Auschwitz, czyli wkroczenia żołnierzy sowieckich do opuszczonego kilka dni wcześniej przez Niemców obozu koncentracyjnego w historycznie śląskim Oświęcimiu. Mówca przyznał niejako mimochodem, iż współpracował z niemieckim okupantem, jako pracownik Judenratu w Getto. Nie uznał się przy tym bynajmniej za współwinnego, wspólnika hitlerowskich oprawców; był tylko tłumaczem, narzędziem w rękach tych żydów, którzy innych żydów kierowali do robót na rzecz Rzeszy. Do deportacji i na wysyłkę w Nieznane. Pomagał w selekcjach na Umschlagplatzu, współdziałał ze Złem hitlerowskim. Nie spotkała go jednak za to nigdy żadna kara, bowiem po 1945 r. przeszedł do swoich, żydowskich komisarzy z NKWD i został mianowany Konsulem PRL w Londynie. Stamtąd wysyłał zdemobilizowanych i zdezorientowanych oficerów Wojska Polskiego w łapy żydowskich oprawców z MBP i UB. Szli wracający do Ojczyzny Polacy na pewną śmierć i do więzienia w PRL-u, a Marceli Reich-Ranicki zmienił po paru latach znowu front i przeprowadził się do pracy w Republice Federalnej Niemiec, gdzie zajął się zawodowo krytyką literacką we wpływowej gazecie Frankfurter Allgemeine Zeitung. Przez lata ten człowiek, który nie umiał w swoim życiu nigdy odróżnić dla potrzeb publicznych Dobra od Zła, decydował tak samo jak w Polsce żydokomunista i pedał Bereza o tym, kogo z żydowskich grafomanów uznać za wybitnego pisarza, a kogo żydowscy recenzenci winni pominąć niszczycielskim milczeniem. Mówienie prawdy o niecnych czynach ludzi takich jak Marcel Reich-Ranicki może być obrzucone błotem pomówień o antysemityzm, bowiem ludzie głupi, wredni a podli obrzucają obżydliwymi pomówieniami ludzi mówiących prawdę, gdyż kamieniami nie mogą bezkarnie obrzucać. A nie wiedzą przy tym, co czynią, tzn. nie są ubogaceni we wiedzę o tym, co to jest ten tzw. antysemityzm, który w Niemczech doczekał się już uznania za naukę i posiada wielką rzeszę instytucji naukowych utrzymywanych przez państwo oraz wielu, bardzo dobrze opłacanych profesorów, których awansom naukowym przez lata nie stał na przeszkodzie brak definicji słowa: antysemityzm. Definicję słowa „antysemityzm” przyniosła, bowiem dopiero Drucksache 17/ 7700 opublikowana z datą 10.11.2011 r. przez ten sam Deutscher Bundestag, w którym wczoraj przemawiał dramatycznie łamiącym się głosem czczony przez swoich starzec, który jeszcze nie tak dawno w kabotyński sposób odrzucał publicznie godności i nagrody, którymi na starość był przez nich obdarzany. Z definicji antysemityzmu, która została we wspomnianym druku urzędowym opublikowana z mocą prawa na str. 9. w oparciu o roboczą definicję antysemityzmu wypracowaną przez Unię Europejską wiadomo, że może być uznane za antysemityzm „takie określone pojmowanie żydów, które wyraża się, jako nienawiść w stosunku do żydów. Antysemityzm kieruje się w słowie i czynie przeciwko żydowskim i nieżydowskim osobom indywidualnym oraz ich własności jak również przeciwko żydowskim insytucjom wspólnotowym” (ibid.). Taka definicja antysemityzmu, przyjęta za roboczą w Unii Europejskiej, została w urzędowej wersji obowiązującej w RFN rozwinięta o stwierdzenie, że jest to zaledwie definicja robocza, która w legislacyjnych pracach organów państw unijnych może jedynie służyć jako wskazówka i podstawa: ”Handreichung”, co w dosłownym znaczeniu słowa należałoby oddać jako boski dotyk delikatnej, łagodnej ręki składanej na przedramieniu człowieka, którego porywczość i gwałtowność chciałoby się wtajemniczyć w istotę tego, czego żadna definicja nic nie nauczy w życiu i nie poprowadzi do niczego dobrego. Gorzelik obwinia o Polskość komunistów, którzy przyszli do Polski w pochodzących wprost z Autonomicznej Republiki Zydowskiej Związku Sowieckiego, a do których przystał w 1945 r. Marceli Reich-Ranicki, i zajmuje się w liście otwartym do Tuska i Komorowskiego samą tylko krzywdą jednej narodowości niemieckiej, a przemilcza z jakiegoś powodu narodowość żydowską dotkniętą represjami komunistycznymi w PRL-u po 1945 r. w sposób prowadzący do zaplanowanego przez żydokomunistów wyniszczenia tej tożsamości narodowej żydowskiej, budowanej i utrzymywanej głównie w języku jidisz. Do zatarcia śladu po tej narodowości na polskiej ziemi i w świadomości ludzi, których dzieci nie czują się dzisiaj jednak na Sląsku Polakami, bo odczuwają swoją obcość wśród Polaków myślących i odczuwających inaczej, niż oni, dlatego kreują dla swoich potrzeb sztuczną narodowość śląską i domagają się dla tej narodowości autonomii administracyjnej w Polsce i spotykają się ze zrozumieniem a także akceptacją dla tej chucpy ze strony kryptosyjonistów z Platformy Obywatelskiej, którzy w Katowicach zawiązali ze swoimi koalicję sprawującą władzę samorządową w nominalnie jeszcze polskim Województwie Sląskim. Jerzy Gorzelik nie nazywa rzeczy po imieniu, nie zmierza prostą drogą do Prawdy o historycznych wydarzeniach, które miały miejsce w Polsce uczynionej po 1945 r. na mocy postanowień alianckich antypolskim, antyniemieckim, antycygańskim, antyukraińskim i antyżydowskim PRL-em, lecz wije się jak wąż z myślą zawiłą i pokrętną, która kłamstwo i mistyfikacje żydokomunistów szyfruje po latach klucząc i czyniąc zrozumiałą (a być może i zabawną dla wtajemniczonych, swoich), ale dla ludzi uczciwych i prawych robi rzecz niesmaczną i w ramach naturalnych odruchów wymiotnych zdrowego człowieka oddaje żydoślązakowi – zgodnie z przypowieścią o Jezusie i monecie - to, co jego – nie nakazując przy tym wprost: sprzątnij! Bo czyż ten krawiec, który źle materiał skroił, będzie umiał naprawić? Czy Gorzelik albo i Reich-Ranicki pojmie kiedyś swoją nikczemność wymykającą się oskarżeniom o antysemityzm? Czy nikczemnik przystanie na nicość, którą wypełnił skutecznie całe swoje życie?„Wielu Zydów wstąpiło do NKWD po to właśnie, by tropić morderców swoich rodzin. Niektórzy przeszukiwali później obozy jenieckie, poszukując esesmanów i gestapowców. Współpraca z nowymi, komunistycznymi władzami ożywiła dawny stereotyp żydokomuny. Polskie i ukraińskie podziemie zbrojne traktowało Zydów tak samo, jak komunistów” – mowa w pracy Andrzeja Zbikowskiego „Zydzi” (s.270). Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997. Nie należy lekceważyć wskazań ukrytych w mądrych dla wszystkich ludzi zapytaniach żydowskich, bo kieruje nimi przyjazna, delikatna ręka składana na przedramieniu człowieka, którego porywczość niczego wszak nie nauczy i nie poprowadzi do niczego dobrego. Łagodnością rozjaśnień prowadzących narody prostą drogą po morzach cierpień niemożliwych przecież do przedstawienia w listach otwartych fałszywych apostołów nowej wiary w cudowną, nową, śląską narodowość żydowską, odsyła, zatem chętnych a spragnionych wiedzy o życiu żydów po 1945 r. na Dolnym i na Górnym Sląsku, w Łodzi, Warszawie, Szczecinie i wszędzie tam na Ziemiach Odzyskanych, gdzie żydokomuniści likwidowali odradzające się po latach okupacji kulturalne i religijne żydostwo, stowarzyszenia sportowe i teatry, żeby kierować wszystko na drogę kolejnej aliji do Palestyny, którą syjoniści uznali za docelowe miejsce żyda na ziemi. Na mocy umowy zawartej 6 lipca 1945 r. między rządami Warszawy i Moskwy przyjechało ze Związku Sowieckiego tylko w ciągu kilku pierwszych miesięcy tegoż roku ponad 200 tys. żydowskich „repatriantów”. Nie mając akceptacji dla rozwoju swojej, żydowskiej tożsamości we Wałbrzychu, Bielawie, Krakowie, na Górnym i Dolnym Sląsku wyjeżdżali do Palestyny transportami przez Kudowę i Mieroszów jak jeszcze w 1944 r. wyjeżdżali z Wilna, Kowna i Równego transportami przez Krosno i Sanok, które organizowała działająca w ukryciu Koordynacja Syjonistyczna Bricha współpracująca z legalnymi partiami żydowskimi. Praca Zbikowskiego oparta jest na badaniach naukowych a napisana i wydana została w niezwykle przystępny i wdzięczny sposób; podarowałem jej egzemplarz Ignacemu Bubisowi, kiedy żył jeszcze we Frankfurcie a jeden z mostów nie został jeszcze nazwany jego imieniem, gdyż nie było takiej potrzeby. Most wiódł od wieków spod katedry w centrum na Sachsenhausen, której to dzielnicy nie należy łączyć z lagrową przeszłością, lecz z historyczną obecnością Saksońską na południowym brzegu miasta, które w swojej nazwie zatrzymało miejsce przeprawy Franków a dopiero za Hitlera wszystkie te mosty i ulice wokół miały zostać nazwane jak nie Goebbels-Brücke, to przecież właśnie nazwiskami takich samych próżnych i bezmyślnych dygnitarzy jak lotnisko w Gdańsku. Bubis kierował przy mnie przez telefon organizacją gmin żydowskich w Niemczech, ustałał przed wyborami szczegóły. Nie krępowała go obecność polskiego poety oraz nauczyciela języka polskiego w Niemczech. A ja nie wchodziłem z nim w rozważania na temat błędu, który pewnie zrobił za autora książki drukarz podając, że „w całym aparacie MBP pracowało zaledwie 1,7 % Zydów” (s. 274), bo czy to trzeba zaraz o wszystkich drobiazgach zachwalając całość? Bubis szedł dla mnie prostą drogą geszefciarza i przedstawiciela swojego narodu; nie udawał kogoś innego, niż w rzeczy samej był, nie krył swojej żydowskiej tożsamości narodowej pod płaszczykiem wymyślonej śląskości, łódzkości, czy zagłębiakowości – był żydem żyjącym obok mnie w historycznie niemieckim Frankfurcie jak Arno Lustiger z Będzina i Janusz Bodek, który od lat nie udziela się na rzecz Fundacji Zydowskiej kierowanej przezMarka Szukalaka w Łodzi, a w 1985 r. miał się za Bóg wie, kogo, bo robił przy Wallmanie, burmistrzu Frankfurtu na posadzie referenta w Wydziale Kultury i jedna z jego uwag na temat powstawania i oddziaływania literackiego tekstu, zawarta w pracy opublikowanej w podfrankfurckim Königstein w 1986 r. w trudny do ustalenia drogą naukową sposób odnotowana została w bibliografii jedynej jak dotąd Drucksache Bundestagu regulującej antysemityzm w Niemczech na str. 4 . Praca ta wspominając starcie Bubisa z Martinem Walserem, w wątpliwy raczej sposób uzasadnia stosowanie tzw. działań prewencyjnych w stosunku do ludzi, którzy nie są z pewnością ani wrogami żadnego indywidualnego żyda, ani nie dali się nigdy poznać z zachowań, czy też wypowiedzi antyżydowskich, nacechowanych złą myślą, czy wolą (s.5). Druk Bundestagu odnoszący się do tematu: antysemityzm mówi o trzech kryteriach podnoszonych przez grupę tzw. ekspertów; wymieńmy zatem, że po pierwsze pod pojęciem antysemityzmu rozumie się nienawiść jako wrogość w stosunku do żydów jako żydów, tzn. rozstrzygające dla artykułowanego odrzucenia żydów związane miałoby być z rzeczywistym pochodzeniem żydowskim danego osobnika lub grupy osobniczej, może się jednak rozciągać także na państwo Izrael, które rozumiane jest jako państwo żydowskie. PO drugie: antysemityzm może artykułować się w różny sposób: od prostackiego nastawienia, przez werbalną defamację, postulaty polityczne, osobiste prześladowanie, wyniszczenie egzystencjalne. Po trzecie antysemityzm może występować w różnych formach, jako: religijny, socjalny, polityczny, nacjonalistyczny, rasistowski, wtórny oraz antysyjonistyczny (s.9). Nie jest natomiast z definicji przyjętej przez Bundestag antysemityzmem słuszna krytyka tzw. fałszywych żydów za ukrywanie turecko-tatarskiego, chazarskiego pochodzenie pod powłoką żydowskich ksiąg świętych, języka jidisz i żydokomunizmu połączonego z kryptosyjonizmem w celach zakrytych zmową przed światem przez tę światową wspólnotę złoczyńców. Z tego względu Jerzy Gorzelik i cały ruch rzekomych autonomistów śląskich z punktu widzenia nauki należy uznać za taki sam błąd w rozwoju ludzkości jak sabateizm w Turcji XVII w., który polegał z grubsza mówiąc na tym, że Sabatai Cwi schodził z grupą swoich wyznawców na samo dno grzechu, aby wyzwolić ze zła iskry boskości. Dla osobistych korzyści przyjmowali na tam na siebie w pozorny sposób wiarę muzułmańską, czy katolicyzm jak Jakub Frank, żeby w głębi ducha pozostać jednak sobą. (Alina Cała: Historia i kultura Zydów polskich. Warszawa 2000, s. 294). Z ruchu neokatechumenatu muzułmańskiego, a konkretnie z sekty dönmejczyków wywodzili się nawiasem mówiąc znaczący działacze ruchu młodotureckiego, do których nawiązywał nazwą Ruch Młodej Polski przekształcony w Klub Dziekania, AWS i różne inne wcielenia Szechiny łącznie z Radiem Maryja i Telewizją TRWAM. Lech Kaczyński nie uniknie w kabale związków z pierwszym prezydentem Turcji, Atatürkiem, na którego nie wolno bezkarnie powiedzieć złego słowa w Niemczech w związku z jego pochodzeniem żydowskim, natomiast we Francji będzie można osądzić sprawców zagłady Narodu Ormiańskiego oraz innych chrześcijańsjkich narodów u schyłku imperium otomańskiego zaraz po tym, jak tylko Sarkozy zatwierdzi prawo przyjęte już przez obie izby parlamentu francuskiego. Druk przyjęty oficjalnie przez Buundestag w listopadzie 2011 r. wyraźnie stwierdza, że nie można mówić o antysemickim nastawieniu przy niechęci do żydów umotywowanej ich indywidualnymi wystąpieniami. Nie jest, więc niczym złym nazwanie Gorzelika i jego listu otwartego do Tuska i Komorowskiego chucpą. List otwarty Gorzelika używa demagogicznych zwrotów, mówi o „zbrodni na naszej pamięci” i budzi w Polakach atawistyczne odruchy przez użycie sformułowania takiego jak np.: „Pajęczyna kłamstw”, a przecież nie odnosi przy tym do mieszaniny bredni i pseudohistorycznych półprawd wymieszanych w skompilowanych ściągniętych bezprawnie z internetu i przetłumaczonych na polski a firmowanych żydowskim nazwiskiem Henryk Pająk przy naruszeniu praw autorskich ujętych w umowie ACTA podpisanej 26 stycznia 2012 r. w Japonii przez ambasadora RP. Z powyższych względów nie ma podstaw naukowych dla występowania w polskiej rzeczywistości żydowskiego ruchu tzw. autonomistów śląskich i fałszywego ujmowania się przez tę sektę po stronie jakichkolwiek ofiar żydokomunistycznych nieprawości. Zagadką dla każdej nauki pozostaje natomast absurdalne pomówienie 15 do 20 proc. społeczności w Niemczech o antysemityzm (s.52), natomiast jawnie antypolską i obżydliwą prowokacją jest niezasłużone umieszczenie Polski na pierwszym miejscu pośród innych, antysemich rzekomo państw wymienionych w dokumencie Bundestagu udostępnionym ostatnio w internecie z datą 10.11.2011 r. Haniebny druk o judzącej, antypolskiej treści stanowi podstawę do wystąpienia przez rząd RP do rządu RFN z ostrą notą protestacyjną połączoną z niezbędnym żądanieniem usunięcia go spośród dokumentów Bundestagu. Stefan Kosiewski

Królowa Polski Matka Boska Ostrobramska Śluby lwowskie Jana Kazimierza rozpowszechniły tytułowanie Maryi Królową Polski. Kult ten znany był jednak wcześniej, od objawień o. Mancinellego. Mija właśnie 400 lat od chwili, kiedy Matka Boża po raz pierwszy ogłosiła na polskiej ziemi, przy grobie św. Stanisława – 8 maja 1610 r. – że jest Królową naszego kraju i narodu. W Neapolu na przełomie XVI i XVII w. żył o. Giulio Mancinelli, jezuita. Odznaczał się on niezwykłą świętością życia, wielką czcią do Najświętszego Sakramentu i Matki Bożej, troską o dusze w czyśćcu cierpiące oraz nabożeństwem do świętych naszych rodaków – Stanisława Kostki i biskupa Stanisława. W swoich modlitwach usilnie prosił Niepokalaną, by mu objawiła, jaki jeszcze tytuł chciałaby mieć w Litanii loretańskiej.

Matka Boża i o. Mancinelli 14 sierpnia 1608 r. o. Mancinelli po wieczornych modlitwach powrócił do swojej celi i zatopił się w medytacji Litanii loretańskiej. Przypomniał sobie również, że w dniu tym przypada 40. rocznica śmierci jego współbrata z nowicjatu – św. Stanisława Kostki. Gdy zegar na wieży kościelnej przy klasztorze Gesě Nuovo, należącym do Towarzystwa Jezusowego, wybił godzinę 21.00, o. Giulio wyjrzał przez okno w kierunku morza i… zobaczył zbliżającą się w wielkim majestacie postać Matki Bożej z Dzieciątkiem. U Jej stóp klęczał piękny młodzieniec w aureoli i jezuickim habicie – Stanisław Kostka. Na ten widok o. Mancinelli zawołał: „Królowo Wniebowzięta, módl się za nami”, na co Matka Boża odpowiedziała: „Dlaczego nie nazywasz mnie Królową Polski? Ja to królestwo bardzo umiłowałam i wielkie rzeczy dla niego zamierzam, ponieważ osobliwą miłością do Mnie płoną jego synowie”. Po tych słowach o. Giulio zakrzyknął: „Królowo Polski Wniebowzięta, módl się za Polskę!”. Wówczas Maryja miłosiernie spojrzała na klęczącego przed Nią Stanisława Kostkę, potem na o. Mancinellego i powiedziała: „Jemu tę łaskę dzisiejszą zawdzięczasz, mój Giulio”. Radość niezwykła napełniła serce zakonnika po tym widzeniu. Od tej chwili modlił się: „Królowo Polski, módl się za nami” i wielokrotnie powtarzał: „Matka Boża wielkie rzeczy dla Polaków zamierza”.

Wybrany naród O swoim widzeniu o. Mancinelli powiadomił władze zakonne. Pytał też współbraci, gdzie jest to królestwo, którego Matka Boża zechciała być Królową. Władze kościelne powołały komisję do zbadania objawienia. Po roku wydała ona orzeczenie – objawienie jest prawdziwe. Wówczas o. Giulio – mimo swoich 72 lat – rozpoczął pieszą pielgrzymkę do kraju, o którym mówiła Maryja. 8 maja 1610 r. przybył do Krakowa, witany przez króla Zygmunta III Wazę, biskupów i przedstawicieli wszystkich stanów. W ich asyście przekroczył próg Katedry Wawelskiej, by tam odprawić Mszę świętą. Podczas Eucharystii, sprawowanej przy grobie św. Stanisława Biskupa, zakonnik miał kolejne objawienie. Maryja stanęła przed nim w wielkim majestacie i ponownie powiedziała: „Ja jestem Królową Polski. Jestem Matką tego narodu, który jest Mi bardzo drogi, wstawiaj się, więc do Mnie za nim, o pomyślność tej ziemi błagaj nieustannie, a Ja ci będę zawsze, tak jak teraz, miłosierną”. Poprosiła również, aby w Krakowie, na znak, że jest Królową, ustanowić widzialny symbol Jej królowania. W 1628 r. – w dziesiątą rocznicę śmierci o. Mancinellego, Polacy spełnili tę prośbę, montując na wieży Bazyliki Mariackiej królewską koronę. W 1666 r. – w dziesiątą rocznicę ślubów Jana Kazimierza – założono nową, okazalszą. Z Krakowa o. Giulio Mancinelli udał się jeszcze do Lwowa, by potem powrócić do Neapolu, gdzie zmarł 14 sierpnia 1618 r. Rok wcześniej ponownie objawiła mu się Matka Boża, zapowiadając, że zabierze go do siebie.

Śluby lwowskie Powszechnie w Polsce uważa się, że śluby lwowskie Jana Kazimierza zapoczątkowały tytułowanie Matki Bożej Królową Polski. Kult ten znany był jednak wcześniej, właśnie od objawień o. Mancinellego, a rozszerzył się bardzo po 1656 r. Jesienią 1655 r., gdy cała Polska zajęta była przez Szwedów, broniła się tylko Jasna Góra. Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej w klasztorze już nie było. Był z królem Janem Kazimierzem i garstką rycerstwa w Prudniku na Śląsku Opolskim (tam, gdzie 300 lat później był więziony Prymas S. Wyszyński). Król napisał stamtąd list do Ojca Świętego z błaganiem o pomoc. Wtedy jednak papiestwo również przeżywało trudne czasy i papież z żadną pomocą nie mógł pośpieszyć. Znając zaś objawienia o. Mancinellego, odpisał Janowi Kazimierzowi: „Dlaczego zwracasz się o pomoc do mnie, a nie zwracasz się do Tej, która sama chciała być Waszą Królową?”. Po tym liście król zrozumiał, że jedyną osobą, która może mu pomóc, jest Maryja, Królowa Polski. Podjął, więc wewnętrzne postanowienie, że gdy tylko jakikolwiek skrawek Polski będzie wolny, on tam przybędzie i dokona ślubów z ogłoszeniem publicznym, że Matka Boża jest Królową Polski. Wkrótce też Opatrzność Boża dała królowi okazję spełnienia przyrzeczenia: w marcu 1656 r. Szwedzi właściwie bez powodu wycofali się ze Lwowa. Król Jan Kazimierz bezzwłocznie udał się do tego miasta w towarzystwie dwóch chorągwi husarskich i w Katedrze Lwowskiej, przed obrazem Matki Bożej Łaskawej, 1 kwietnia 1656 r. złożył obiecane śluby i koronował wizerunek Matki Bożej, ogłaszając Ją Królową Polski. Od tej chwili losy wojny się odwróciły – Szwedzi zaczęli ponosić klęski.

W koronie na głowie i z berłem w dłoni Resztę znamy, chociaż może nie o wszystkim pamiętamy lub nie wszystkie fakty kojarzymy, bo przecież 227 lat później w małej warmińskiej wsi – Gietrzwałdzie, dwóm dziewczynkom, które zdały egzamin dopuszczający je do Pierwszej Komunii świętej, objawiła się Matka Boża, i to aż 160 razy. Siedziała na tronie, w koronie na głowie i z berłem w dłoni. Powiedziała, że jest Królową Polski. Nie znam żadnego innego narodu lub państwa, któremu Matka Boża objawiłaby się, jako Królowa, mimo że są takie państwa i narody, które same wybrały ją na Królową, np. Portugalia. Z tymi objawieniami wiąże się jeszcze jedno znaczące wydarzenie. Otóż Prusy w drugiej połowie XIX w. postanowiły przeznaczyć duże środki na walkę z Kościołem katolickim i germanizację polskich ziem, które dostały się im po rozbiorach. Jednak dzięki objawieniom w Gietrzwałdzie przedsięwzięcia te zakończyły się fiaskiem. Przyznał to nawet sam minister policji, który – zapewne celem usprawiedliwienia się – skierował do Żelaznego Kanclerza sprawozdanie ze stwierdzeniem, że niepowodzenie kulturkampfu było wynikiem objawień w Gietrzwałdzie, gdzie Matka Boża mówiła po polsku, co pobudziło bardzo żywioł polski. Na sprawozdaniu tym Otto von Bismarck odnotował: „Widzimy, że te objawienia są zjawiskiem nadprzyrodzonym, z którym walczyć nie możemy, jedynie, co możemy, to wszystko przemilczeć”. To milczenie objęło oba objawienia. W obu, bowiem Matka Boża przedstawiła się, jako Królowa Polski. Do tej pory są one bardzo słabo znane przez Polaków. Zmowa milczenia to jakby realizacja zalecenia Bismarcka…My jednak pamiętajmy oraz uwielbiajmy naszą Wniebowziętą Królową Polski. Zwracajmy się do Niej tym tytułem jak najczęściej. Uczcijmy też należycie 400-lecie objawień Matki Bożej, która przy grobie św. Stanisława pierwszy raz na ziemi polskiej ogłosiła, że jest Królową Polski. Pamiętajmy o tym! Jest jeszcze jeden aspekt tych objawień, i nie tylko tych. Objawienia w Neapolu, Gietrzwałdzie, objawienia pilotowi Władysławowi Polesińskiemu – prekursorowi Apelu Jasnogórskiego, a także 12-letniej Władzi Papis (pierwsze – 3 maja 1943 r. na Siekierkach) rozpoczynały się o godz. 21.00. W związku z tym należy rozumieć, że z woli Matki Bożej jest to wyjątkowa godzina dla Polaków, w której powinniśmy się wszyscy modlić. Łączmy się, więc codziennie o tej porze duchowo z Jasną Górą i Gietrzwałdem, z modlitwą apelową w sercu i na ustach. Stanisław Krzemiński

Formacji Różańcowej „Różaniec”, maj 2010

http://adonai.pl/

Od admina: z góry uprzedzam, iż wpisy obrażające Matkę Boską i podważające Jej znaczenie w Dziele Zbawienia, będą usuwane.

I nie wódź nas na pokuszenie…» – św. Tomasz z Akwinu Na prośbę czytelnika zamieszczamy objaśnienie fragmentu modlitwy Pańskiej, którego zrozumienie nastręcza katolikom najwięcej trudności.

74. Są ludzie, którzy chociaż zgrzeszyli, jed­nak pragną otrzymać prze­baczenie swoich grzechów i dlatego wyznają je i czynią pokutę. A jednak nie przy­kładają się należycie do te­go, by znowu nie wpaść w grzechy. Takie postępo­wanie nie jest konsekwent­ne, bo z jednej strony opłakują swoje grzechy pokutu­jąc za nie, z drugiej strony grzesząc gromadzą to, co opłakują. I dlatego mówi Izajasz (1, 16): „Obmyjcie się, czystymi bądźcie, usuń­cie złość myśli waszych sprzed oczu moich, prze­stańcie źle czynić”. I dlate­go, jak już powiedzieliśmy wy­żej, Chrystus w poprzedniej prośbie uczył nas prosić o prze­baczenie za grzechy, w tej nato­miast, gdy mówi „I nie wódź nas na pokuszenie”, uczy nas prosić, byśmy mogli unikać grzechów, to jest abyśmy nie byli prowadzeni na pokusę, przez którą wpadamy w grzech.

75. Co się tyczy tej prośby, rozważmy trzy rzeczy: po pierwsze, co to jest pokusa, po drugie pytamy, jak człowiek jest kuszony i przez kogo, po trzecie, jak zostaje uwolniony od pokusy. Co do sprawy pierwszej, trzeba wiedzieć, że kusić to nic innego, jak doświadczać czy próbować. Stąd kusić kogoś znaczy wystawiać na próbę jego cnotę. Cnota jest wystawiana na próbę, czyli próbowana w dwojaki sposób, jako że dwóch rzeczy wymaga cno­ta ludzka: pierwszy dotyczy dobra, które ma zostać wy­konane, aby dobro zostało wykonane; drugi dotyczy zła, którego ma unikać: „Odwróć się od złego, a czyń dobrze” (Ps 33, 15). Cnota jest więc próbowana raz ze względu na to, czy ktoś dobrze czynił, raz ze względu na to, czy przestał czynić zło. Jeśli chodzi o pierwszy sposób, to człowiek podda­ny zostaje próbie, czy jest w nim gotowość do dobrego, na przykład do postu czy cze­goś w tym rodzaju. Wtedy cno­ta twoja jest wielka, gdy jesteś chętny do czynienia dobrze. I w ten właśnie sposób Bóg próbuje czasem człowieka, nie, dlatego że jego cnota jest przed Nim ukryta, ale aby wszyscy ją poznali i aby wszystkim został dany przy­kład. Tak Bóg wystawił na próbę Abrahama (Rdz 22) i Hioba. I tak Bóg często spuszcza utrapienia na spra­wiedliwych, aby, gdy je znoszą cierpliwie, okazała się ich cno­ta, i aby w niej wzrastali: „Kusi was Pan Bóg wasz, aby jawne było, czy Go miłujecie, czy nie” (Pwt 13, 3). Tak Bóg kusi pro­wokując do czynienia dobrze.

76. Jeśli chodzi o drugi spo­sób, to cnota jest próbowana przez pobudzenie do zła. I jeśli się człowiek dobrze opiera i nie przyzwała, wtedy jego cnota jest wielka: jeśli zaś ulegnie po­kusie, wtedy cnota jego jest już żadna. W ten sposób jednak Bóg nie kusi nikogo, bo jak mówi św. Jakub (1, 13): „Bóg nie podlega pokusie do złego, a sam nikogo me kusi”. Lecz człowiek jest kuszony przez własne ciało, przez szatana i przez świat.

77. Przez ciało jest kuszony w dwojaki sposób. Najpierw, bo ciało popycha go do zła ­- szuka, bowiem zawsze swoich przyjemności, czyli cielesnych, często połączonych z grze­chem. Ten zaś, kto trwa w przyjemnościach cielesnych, zaniedbuje duchowe: „Lecz każdy bywa kuszony, gdy go własna pożądliwość pociąga i nęci” (Jk 1, 14). Następnie kusi ciało, aby odwrócić się od dobra. Duch, bowiem z siebie samego zawsze cieszy się dobrami du­chowymi, ale ociężałe ciało przeszkadza duchowi: „Ciało podległe skażeniu, obciąża duszę” (Mdr 9, 15), „Raduję się z Prawa Bożego jak przystało na człowieka wewnętrznego, a widzę inne prawo w człon­kach moich, sprzeczne z pra­wem umysłu mego, poddające mię w niewolę pod prawo grze­chu, które jest w członkach moich” (Rz 7, 22). Lecz ta pokusa, to znaczy spowodowana przez ciało, jest bardzo poważna, gdyż nasz nieprzyjaciel, czyli ciało, jest z nami złączone i — jak mówi Boecjusz — żadna zaraza nie szkodzi dotkliwiej, niż nasz do­mowy przyjaciel. I dlatego przeciw niemu trzeba czuwać: „Czuwajcie i módlcie się, abyście nie wpadli w pokusę” (Mt 26, 41).

78. Najsilniej jednak kusi szatan. Bowiem po ujarzmieniu ciała, powstaje ktoś inny, to jest szatan, przeciwko któremu czeka nas ciężka walka, jak mówi Apostoł w Liście do Efe­zjan (6, 12): „Albowiem prowa­dzicie walkę nie z ciałem i krwią, ale przeciwko książę­tom i władzom, przeciw rząd­com świata tych ciemności”. I dlatego jasno nazwany jest Kusicielem: „Aby snadź Kusi­ciel nie skusił was” (1 Tes 3, 5). W pokusie zaś postępuje w sposób bardzo chytry. On bo­wiem, jak dobry wódz wojska, który oblega zamek, rozważa słabości tego, którego ma po­konać, i stara się go uderzyć z tej strony, z której człowiek jest najsłabszy. Dlatego kusi w tej dziedzinie, do której czło­wiek po ujarzmieniu ciała jest bardziej skłonny, na przykład do gniewu, pychy i innych grzechów duchowych: „Prze­ciwnik wasz, szatan, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo by pożreć” (1 P 5, 8).

79. Szatan zaś kusząc czyni dwie rzeczy: najpierw nie skła­nia kuszonego do jakiegoś oczywistego zła, lecz do czegoś co ma pozory dobra, by na sa­mym początku choć troszkę odstąpił od swego postanowie­nia, bo potem łatwo będzie do­prowadzić go do grzechu, gdy już się nieco ugiął: „Sam szatan przybiera postać anioła świa­tłości” (2 Kor 11, 14). Następ­nie zaś, gdy doprowadzi do grzechu, tak go wiąże, by nie pozwolić mu podnieść się z grzechów: „Ścięgna jego są powikłane” (Hi 40, 12). Tak, więc dwie rzeczy czyni szatan: zwodzi i zwiedzionych trzyma w grzechu.

80. Świat zaś kusi w dwojaki sposób. Najpierw przez zbytnie i nieumiarkowane pożądanie rzeczy doczesnych: „Korzeniem wszelkiego zła jest chciwość” (1 Tm 6, 10). Następnie przez lęk prześladowców i tyranów: „Jesteśmy ogarnięci ciemno­ściami” (Hi 37, 19); „Wszyscy, którzy chcą żyć pobożnie w Je­zusie Chrystusie, prześladowa­nie będą cierpieć” (2 Tm 3, 12); „Nie lękajcie się tych, którzy zabijają ciało” (Mt 10, 28).

81. W ten sposób stwierdzili­śmy, co to jest pokusa, w jaki sposób człowiek jest kuszony i przez kogo. Teraz zaś trzeba zobaczyć, jak człowiek jest od niej wyzwalany. Trzeba zwrócić uwagę na to, że Chrystus uczy nas prosić, nie abyśmy nie byli kuszeni, lecz abyśmy nie byli wiedzeni na pokuszenie. Jeśli bowiem człowiek zwycięży pokusę, za­sługuje na wieniec zwycięstwa, i dlatego powiedziano: „Bracia moi, uważajcie za wielką ra­dość, gdy wpadniecie w rozma­ite pokusy” (Jk 1, 2). „Synu, przystępując do służby Bożej… przygotuj duszę na pokusę” (Syr 2, 1), „Błogosławiony mąż, który wytrzyma pokusę, bo gdy będzie wypróbowany, otrzyma koronę życia” (Jk 1, 12). I dlatego Pan uczy nas prosić, abyśmy nie byli wpro­wadzeni w pokusę przez zgodę: „Pokusa nie jęła się was inna, jak ludzka” (1 Kor 10, 13). Bo­wiem być kuszonym jest rzeczą ludzką, ale zgadzać się na nią jest rzeczą diabelską.

82. Lecz czy to nie Bóg pro­wadzi nas do złego, skoro mó­wimy „I nie wódź nas na poku­szenie”? Twierdzimy, że o Bogu moż­na powiedzieć, że prowadzi do zła, przyzwalając na nie, jeśli z powodu licznych grzechów zabiera człowiekowi swoją ła­skę, a po jej zabraniu człowiek popada w grzech. I dlatego śpiewamy w Psalmie: „Gdy ustanie siła moja, nie opuszczaj mnie” (70, 9). Bóg prowadzi człowieka przez ogień miłości, aby nie wpadł w pokuszenie, bo nawet najmniejszy stopień miłości może oprzeć się jakiemukolwiek grzechowi: „Wody mnogie nie mogły usunąć miło­ści” (Pnp 8, 7). Prowadzi go także w tym celu przez światło umysłu, którym pouczył nas o tym, co mamy czynić, bo jak mówi Filozof, każdy grzeszny z nieświadomości: „Dam tobie rozum i nauczę cię” (Ps 31, 8). O to prosił Dawid, gdy mówił: „Oświeć oczy moje, bym kiedy nie zasnął na śmierć, by kiedy nie rzekł nieprzyjaciel: «Prze­mogłem go»” (Ps 12, 4n).

83. To zaś otrzymujemy przez dar rozumu. Gdy więc nie dajemy przyzwolenia poku­sie, zachowujemy czyste serce, czym mówi św. Mateusz (5, 8): „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglą­dać będą”. A więc przez to do­chodzimy do oglądania Boga. Oby Bóg nas do niego dopro­wadził!

Św. Tomasz z Akwinu

Tekst za: św. Tomasz z Akwinu, Wykład pacierza, Poznań 1987, s. 84-87, tłum. ks. Marek Starowieyski.

św. Cyryl Jerozolimski

Katecheza XXIII (fragment)

„I nie wódź nas na pokuszenie!”. Czy każe nam Pan prosić, abyśmy w ogóle nie byli kusze­ni? Cóż więc znaczą gdzie i indziej wypowiedzia­ne słowa: „Kto nie jest kuszony, cóż wie? Mąż, wielu rzeczy świadomy, wiele myśleć będzie, a kto się wiele nauczył, będzie wypowiadał mą­drość” (Syr 34, 9), i znów: „Bracia moi, uważajcie za wielką radość, gdy wpadniecie w rozmaite po­kusy, wiedząc, że próba wiary waszej sprawuje cierpliwość” (Jk 1, 2-3). Czy „wpaść w pokusę” znaczy „upaść w pokusie”? Pokusa podobna jest do głębokiej i trudnej do przejścia wody. Ci, któ­rzy nie upadają w pokusie, są jakby wyborowymi pływakami, nie dającymi się porwać; ci zaś, któ­rzy takimi nie są, wchodzą w nie i toną. Tak było na przykład z Judaszem, który wszedł w pokusę chciwości i utonął uduszony na ciele i duszy, Piotr natomiast wszedł w pokusę zaprzaństwa, a jednak nie utonął. Popłynął dzielnie i z pokusy się uwolnił. Posłuchaj gdzie indziej głosu świę­tych wyrażających dzięki za wyrwanie z pokusy: „Albowiem doświadczyłeś nas, Boże, wypławiłeś nas ogniem, jak pławią srebro. Zawiodłeś nas w sidło, nakładłeś utrapień na grzbiety nasze. Wsadziłeś ludzi na głowy nasze; przeszliśmy przez ogień i przez wodę ale przywiodłeś nas do ochłody” (Ps 65, 10-12). Widzisz, jak się cieszą, iż przeszli i nie zatonęli. „Przywiodłeś nas do ochło­dy” — dojście do ochłody znaczy uwolnienie od pokusy.

Tekst za: św. Cyryl Jerozolimski, Katechezy przedchrz­cielne i mistagogiczne, Kraków 2000.

Za: Zawsze Wierni, styczeń 2009, Numer 1 (116)

Zajadła nagonka na Władimira Putina trwa Zajadła nagonka na Władimira Putina trwa. Atakowany jest on ostatnio niezwykle ostro z jednej strony przez światowe żydomedia i tzw. demokratyczną opozycję w samej Rosji – w komplecie nieomal sterowaną przez Pełniących Obowiązki Rosjan Żydów. To oni organizują animowane i finansowane głównie z USA protesty w związku z ostatnimi wyborami do Dumy Państwowej. Putin atakowany jest według sprawdzonego przez banksterów i żydomedia schematu – zarzuca się jemu, że jest dyktatorem, że zwalcza i knebluje „demokratyczną” (czytaj – żydowską) opozycję i opozycyjne media. Ostatnio doszły zarzuty, że popiera on dyktatora Syrii i uniemożliwia jej „demokratyzację” metodą NATO. Rosja blokowała i blokuje rezolucje ONZ wymierzone przeciwko Syrii, łącznie z projektami Francji o utworzeniu w Syrii „strefy zakazu lotów”. Jak pamiętamy, taka właśnie rezolucja w sprawie Libii była początkiem końca tego suwerennego państwa. Z innej strony atakowany jest Putin w internecie. Tutaj jest oskarżany o to, że jest żydowską marionetką. Przypomnijmy sobie w telegraficznym skrócie garść faktów – od momentu objęcia przez Putina funkcji prezydenta Rosji do dzisiaj. Terroryzm czeczeński w Rosji miał miejsce już wcześniej. Był sponsorowany i dozbrajany przez CIA pod osobistym nadzorem Brzezińskiego. Celem tego była destabilizacja „miękkiego podbrzusza” Rosji na Kaukazie i plan przerobienia Czeczenii w bazę wypadową do ataków terrorystycznych na Rosję. Jednak po wymuszonej ucieczce żydowskiego oligarchy Bieriezowskiego w 2001 roku, terroryzm ten przybrał nową jakość. Nie wysadzano już tylko anonimowo i z zaskoczenia budynków. Zaczęły się okupacje budynków publicznych (teatr w Moskwie, szkoła w Biesłanie) połączone z braniem do niewoli wielu zakładników. Po aresztowaniu Chodorkowskiego w 2003 roku Putin stał się celem długotrwałej nagonki światowych i rodzimych żydomediów. Krótko po tym aresztowaniu na obrzeżach Rosji zaczęły się kolorowe rewolucje. Ich kulminacją była agresja Gruzji (liczącej na wsparcie Izraela i USA) na sporne tereny graniczne. Za przeróżne zabójstwa żydomedia Zachodu, ale i „demokratyczne” media w Rosji oskarżały Putina, nie mając na to absolutnie żadnych dowodów. I tak np. nagłaśniano medialnie otrucie polonem pracującego na emigracji dla Bieriezowskiego Litwinienki, oskarżając o to Putina. Ale nie poinformowano o tym, że na trop planowanego otrucia Litwinienki materiałem radioaktywnym wpadło FSB i poinformowało o tym – jeszcze przed otruciem Litwinienki – władze brytyjskie. Londyn odparł wówczas, że sprawę ma pod kontrolą i zabronił Rosji dalszych działań na terenie UK. Mimo ostrzeżenia władz UK Litwinienkę, bądącego pod czułą opieką M16, otruto plutonem – choć wystarczyło dać mu licznik Geigera i plutonu by się Litwinienko nie nażarł.

Podobnie było z zabójstewm dziennikarki Politkowskiej, którym od razu, bez jakichkolwiek dowodów obciążono Putina. Identycznie było z katastrofą w Smoleńsku. Już w dniu katastrofy w Izraelu pojawiły się głosy, że był to zamach dokonany z polecenia Putina. Natychmiast podchwyciła to hasbara i użyteczni idioci, prowadząc bzdurne i naciągane do założonej tezy „śledztwa”. Putin jeszcze dodatkowo rozzłościł Żydów odmową oficjalnych odwiedzin pod Ścianą Płaczu podczas wizyty w Izraelu. Wiązało się to, bowiem z nałożeniem na głowę jarmułki. Odwiedzając Yad Vashem, co jest obowiązkowym punktem każdej oficjalnej wizyty w Izraelu, jarmułkę nałożyć musiał. Być może uważał, że to wystarczy. I dlatego drugi raz nakładać jej nie chciał. A Ścianę Płaczu odwiedził Putin nieoficjalnie, „prywatnie” w arabskiej dzielnicy. I bez jarmułki. Putin znał doskonale wpływy żydowskiego lobby w Rosji. Frontalny atak na nie był niemożliwy. Już tylko za Bieriezowskiego i Chodorkowskiego był poddany wściekłym atakom. Wiedział, że Żydzi są wszędzie – w wojsku, milicji, FSB (Litwinienko, który zdradził FSB i zwiał do Londynu był jednym z nich), w gospodarce, administracji państwowej, w mediach. W czasach pijanej wiecznie marionetki Jelcyna, lobby żydowskie znacznie rozbudowało zasięg swych wpływów w stosunku do schyłkowego ZSRR. Ataki żydomediów na Putina nie ustały nawet wtedy, gdy był on już tylko premierem, a nie prezydentem Rosji. Choć trzeba przyznać, że znacznie zmalały. Nie wykluczam, że wobec zmasowanych ataków żydowskiego lobby, widząc jego siłę, Putin zastosował podstęp mający złagodzić nagonkę na niego. Zaczął kokietować środowiska żydowskie, zapalał im menory, wręczał ordery, przestał tępić oligarchów. A teraz ponownie fakty. Jednocześnie w tym samym czasie Putin dozbrajał Rosję, unowocześniając lotnictwo, czołgi (do obrony własnego kraju) oraz rakiety. Robił to ogromnym kosztem. Odbiło się to naturalnie niekorzystnie na poziomie życia mieszkańców Rosji. Nie zapominajmy jednak, że potencjał gospodarki Rosji w porównaniu do potencjału gospodarczego 28 państw NATO z USA na czele jest nieporównywalnie mniejszy. Ogromne jak na możliwości Rosji wydatki na konieczne zbrojenia odbijały się brakiem pieniędzy na inne cele. Wykorzystywane jest to z premedytacją propagandowo do ataków na Putina. Wyciąga się z rękawa głodujących ludzi, bezdomnych, opuszczone miasta i osiedla. Wnioski niech każdy wyciągnie sobie sam. Na koniec dodam jeszcze tyle: dokąd Rosja do spółki z NATO nie będzie napadać na suwerenne kraje, dokąd na Putina trwa nagonka medialna i internetowa – dotąd ja do tego jazgotu się nie przyłączę. Ponadto zbyt dobrze wiem, ilu jest u nas „polskich” patriotów, ba – „Prawdziwych Polaków” – z żydowskimi korzeniami, którzy są podstępnymi agentami banksterów. Nie przypuszczam, że w Rosji jest inaczej. Nawet uważany za rosyjskiego nacjonalistę Żyrinowski jest rosyjskim Żydem. Autor: ee

http://wiadomosci.onet.pl/forum

Losy Polskich regaliów Przed dwustu laty, jesienią 1795 roku do nie strzeżonego przez nikogo skarbca koronnego na Wawelu weszli Prusacy, rabując nasze insygnia koronacyjne. Repliki polskich insygniów koronacyjnych wykonane w latach 2001-2003 roku w Nowym Sączu przez zespół złotników pod kierownictwem antykwariusza Adama Orzechowskiego. Nie przeszkadzał im nikt. Nikt nie kiwnął palcem, by zapobiec grabieży. Szloch, rozdzieranie szat, deklaracje gotowości do ściągania silą z głowy cara „korony Chrobrych i Kazimierzów”, przyszły dopiero kilkadziesiąt lat później. Owa korona już wtedy nie istniała. Jesteśmy jedynym państwem Europy bez regaliów: koron, bereł, jabłek. To, co widzimy w muzeach wawelskich, to najczęściej kopie insygniów znalezionych w królewskich grobach. Jesteśmy jedynym narodem, który w sposób niewyobrażalnie lekkomyślny pozbawił się przedmiotów otaczanych kultem najwyższym i symbolizujących nadzieję na Przetrwanie i Niepodległość. W czerwcu 1795 roku pod Kraków, oddzielony tylko Wisłą od Austrii, podeszły wojska pruskie. Komendant miasta, płk Ignacy Wieniawski, niemal bez walki poddał Kraków, uciekając wraz z wojskiem przez rzekę do Austrii. Na Wawelu broniła się garstka żołnierzy. Byli bez szans, ale przecież mogli wynieść i zabezpieczyć zawartość skarbca.

Dlaczego tego nie zrobili? - Nie wiem – mówi prof. Michał Rożek, autor książki „Polskie koronacje i korony”. – Może nikt się nie liczył z tak szybką klęską insurekcji, a potem z rej-teradą Wieniawskiego? Może do świadomości Polaków nie dotarło jeszcze, że Polski nie ma? Że właśnie przestała istnieć, jako państwo i nie obowiązują w niej jakiekolwiek prawa? Wywozić i ukrywać skarbiec? Po co? Toż to własność Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, na którą nikt nie śmiałby się targnąć pod karą gardła! Toż jeszcze niedawno, po klęsce konfederacji barskiej buszowali po Wawelu Rosjanie, kradnąc wszystko, co im wpadło w ręce. Skarbca z koronami nie ruszyli. Może w ogóle nie szukali, może nie znaleźli, a może podobne świętokradztwo nie mieściło im się w głowach.

- Panie profesorze, na co liczył kanonik Sebastian Sierakowski, ostatni kustosz skarbca koronnego? Na cud? Na sympatię pruskiego króla? Przecież Prusacy nie postawili warty u wejścia do skarbca i na dobrą sprawę można było, jeśli nie całe skrzynie, to ich zawartość spuścić w nocy po pochyłości wawelskiego wzgórza! Równie dobrze mógł pan generał Wieniawski próbować uratować swoją nadwątloną reputację i urządzić zza Wisły nocną „wycieczkę” na Wawel. Przed skarbcem Prusacy nie wystawili posterunku, klucze były w kieszeni księdza kanonika. Ale takie proste to pewnie nie było. Polskich koron kazała szukać swemu ambasadorowi po Warszawie już kilka lat wcześniej caryca Katarzyna… Prusacy zainteresowali się skarbcem wawelskim prawie natychmiast po zajęciu Krakowa. Miejsce ukrycia koron zdradził im z własnej a nieprzymuszonej woli magazynier zamku, niejaki Zubrzycki, w zamian za obietnicę posady komisarza porządku w Częstochowie z pensją 180 talarów i mieszkaniem. Żaden z pruskich dowódców nie chciał jednak włamywać się do skarbca, sięgać ręką po insygnia świętości, korony! – bez wyraźnej zgody króla. Na słane do Poczdamu depesze Fryderyk Wilhelm II odpowiadał:  - Pilnować i czekać! Ale że zgodnie z traktatem rozbiorowym zbliżał się termin przekazania Krakowa Austrii, 24 września 1795 Poczdam rozkazał: „insygnia koronne pod bezpieczną eskortą i w najgłębszej tajemnicy przewieźć do Koźla, a stamtąd do Wrocławia”. W nocy z 3 na 4 października minąwszy na podjeździe zamkowym pobrzękującego kluczami w kieszeni sutanny kanonika Sierakowskiego, grupa oficerów pruskich pod wodzą gubernatora Krakowa, tajnego radcy Antoniego von Hoyma, podjechała bryczką na dziedziniec zamkowy i po kamiennych schodach wkroczyła do sali, w której znajdowały się drzwi z napisem THESAURUS REGNI (skarbiec królestwa). Były tak potężne, że gen. Ritz „wpadł na koncept, by nałożyć armatę i kulą drzwi wysadzić”. Za radą Polaków: margrabiego Kowalskiego i krakowskiego ślusarza Weissa wyrąbano jednak jedynie spod drzwi próg kamienny; przez otwór wsunął się majster Weiss, odsunął rygle i… I za chwilę, po sforsowaniu następnych, już mniej potężnych 6 drzwi i wyposażonych w kunsztowne zamki skrzyń, korona Chrobrego, berła, jabłka, miecze, tkane złotem tkaniny, łańcuchy i pierścienie znalazły się w rękach pruskich. Z żelaznych, zamykanych na kilka kłódek, podwójnych kufrów wyciągano regalia przy pomocy ślusarzy, z których jeden – mistrz nad mistrze – sprowadzony został aż z Wrocławia. Gubernatorska kareta zwiozła puzdra z koronami ze wzgórza, skąd po kilku dniach przez Koźle pod koniec października 1795 trafiły do Wrocławia, a stamtąd do Berlina.W 1800 roku zwiedzającemu berliński skarbiec królewski królewiczowi angielskiemu, Augustowi Fryderykowi, ks. de Sussex włożono na głowę – gwoli krotochwili – „koronę jednego z polskich królów”. Korony, więc były jeszcze nienaruszone: być może królowi Prus myśleli już o insygniach niezbędnych do koronacji na władców Polski?

525 259 talarów - A teraz fakty, które nie budzą już żadnej wątpliwości – mówi prof. Rożek: z początkiem stycznia roku 1809 odesłane z Królewca do Berlina polskie regalia wywiezione stamtąd trzy lata wcześniej W berlińskiej dyrekcji Instytutu Morskiego 22 stycznia oszacowano klejnoty na 525 259 talarów. Było wśród nich „6 koron… berło z pokrowcem… pozłacane berło bez pokrowca, dwa miecze, diamentowy pas od miecza, 2 relikwiarze, złote berło, 2 złote ciężkie łańcuchy, 2 berła i trzy jabłka metalowe”. Wszystkie te przedmioty 17 marca 1809 przetopiono i zgodnie z decyzją Fryderyka Wilhelma III wydaną 18 czerwca 1811 roku złoto uzyskane z polskich insygniów obrócono na wybicie monet, klejnoty zaś przekazane dyrekcji Handlu Morskiego. 5 stycznia 1796 roku Prusacy przekazali Kraków i Wawel Austriakom, 8 stycznia komendant generał baron Foullon udał się do skarbca koronnego śp. Rzeczpospolitej. Znalazł rozwalone drzwi, skrzynie z powyłamywanymi zamkami, wykręcone kłódki, świeże dziury w starych murach i mnóstwo słomy. Wychodząc, zaklął paskudnie, potknąwszy się o jakieś stare, walające się po kamiennej podłodze żelastwo. Były to słynne dwa nagie miecze -krzyżacki dar spod Grunwaldu.

- W 200 rocznicę brutalnego rabunku naszych najwspanialszych narodowych pamiątek – konkluduje profesor – możemy mieć jedynie nadzieję, że ktoś – korzystając z doskonale zachowanej dokumentacji – potrafi wykonać ich kopię. Nie ma przecież oryginału korony św. Wacława… Czemu nie mielibyśmy choćby tą drogą odzyskać ko-rony bolesławowskiej?

- 1000: zjazd gnieźnieński: cesarz Otto III wkłada swój diadem na głowę Bolesława Chrobrego i wręcza mu włócznię św. Maurycego. Kopia włóczni zostaje, diadem (podobno) wraca wraz z cesarzem do Niemiec.
- 1025: koronacja w Gnieźnie nowymi (?) koronami Bolesława Chrobrego, a zaraz potem jego syna Mieszka II.
- 1032: „Obleczony w koronę i wszystkie królewskie ozdoby” Mieszko II korzy się przed Konradem II, rezygnuje z tytułu królewskiego, ale regalia cesarz pozwala mu zabrać z sobą do Gniezna.
- 1076: Bolesław Śmiały po koronacji w Gnieźnie składa sporządzone na swe polecenie insygnia w katedrze wawelskiej. Kolejni królowie przewieźli je na powrót do Gniezna.
- 1320: Łokietek i jego małżonka Jadwiga pierwsi koronują się w katedrze wawelskiej (sporządzono najprawdopodobniej nowe korony i berła, starsze miał wywieźć do Pragi Wacław Czeski).
- 1370: Ludwik Węgierski wracając po koronacji na Węgry, zabiera z sobą polskie regalia w obawie, by „nie ukoronowano nikogo innegc pod jego nieobecność”.
- 1384: Dla koronacji Jadwigi sporządzona zostaje nowa korona.
- 1386: Koronacja Jagiełły (specjalnie przygotowana korona).
- 1412: Zygmunt Luksemburczyk zwraca Jagielle polskie klejnoty koronne.
- 1525: Przyjmując Hołd Pruski, król Zygmun Stary miał na skroniach koronę Chrobrego.
- 1594: Zygmunt II Waza przywozi na Wawel po koronacji w Uppsali – koronę szwedzką.
- 1655: Na wiadomość o „potopie szwedzkim” regalia wywiezione zostają do Lubowli. Część klejnotów zosta je przez Lubomirskiego zastawiona, część po powrocie staje się przedmiotem sporów między dynastią Wazów a Sejmem. Wiele precjozów prze pada bezpowrotnie.
- 1700: Elektor pruski zgadza się na rezygnację z 300 tys. talarów długu i oblężenia Malborka, biorąc w zastaw klejnoty z wawelskiego skarbca koronnego w tym jedną z koron.
- 1705: Stanisław Leszczyński, pierwszy od czasów Łokietka, wbrew powszechnemu oburzeniu koronuje się wraz z małżonką w Warszawie. Protektor pary monarszej król szwedzki Karol XII , w braku insygniów oryginalnych ufundował „dwie żelazne korony, które natychmiast po koronacji kazał potłuc i pieniędzy narobić”.
- 1733: Chcąc przeszkodzić koronacji Augusta III, regalia wywozi się z Krakowa na Jasną Górę. August zamawia nowe.
- 1764: Specjalna komisja sejmowa przywozi do Warszawy insygnia na koronację Stanisława Augusta Poniatowskiego. Regalia szybko wracają na Wawel.
- 1791: Sejm Wielki każe spisać inwentarz skarbca koronnego i przenieść precjoza do Warszawy. Polecenia nigdy nie wykonano.
- 1792: Komisarze spisowi urządzają na Wawelu publiczny pokaz koron polskich. Tłumy w Sali Audiencyjnej oglądają – po raz ostatni w naszych dziejach – 5 koron: koronacyjną (przypisywaną Bolesławowi Chrobremu), koronę królowych, homagialną, węgierską i szwedzką, 4 berła, 5 jabłek i 4 miecze (m.in. Szczerbiec i 2 „grunwaldzkie”.

Domniemane losy regaliów:

- zostały zwrócone Księstwu Warszawskiemu przez Prusaków w 1807 r. na podstawie traktatu w Tylży;
- w dniu koronacji Mikołaja (25 maja 1829) „dwaj zakapturzeni mnisi w towarzystwie sześciu ślusarzy dostali się do skarbca koronnego, wyłamali drzwi ze skrzyni i uciekli na Litwę”;
- ukryto je w klasztorze Kapucynów we Włodzimierzu Wołyńskim. Korony, poszukiwane tam przez wysłanników cara (a potem, w 1920 r. przez wysłanników rządu polskiego), zostały następnie umieszczone w nie znanym dziś miejscu w Lubelskiem;
- wywiózł je i ukrył w Austrii Hugo Kołłątaj;
- wywiezione z Włodzimierza korony trafiły do trumny złożonej na cmentarzu w Witoszycach;
- znalezione w rodzinnej kaplicy grobowej Sierakowskich przez hitlerowców, przekazane zostały Hansowi Frankowi;
- „są ukryte w beczce po winie, wśród korzeni starego dębu , na wysepce na stawie w Piaskach Wielkich koło Krakowa”;
- znajdują się w Kłodzku koło Wałbrzycha, zakopane na głębokości 1-2 m w skrzyni kutej. Każdy przedmiot grubo owinięty tkaniną. Nadesłał p. PiotrX Leszek Mazan – Przekrój nr 50/2633 – 1995r.

Boni/Tusk, Stasiński/Michnik, Zalewski/Kaczyński, Urbański/Kaczyński, Gdzie wolna POlska. RACHUNEK NASZYCH SłABOŚCI W naszych warunkach mała inicjatywa polityczna oznacza słabość. Piszę to z niechęcią. Coraz lepiej widać, jak wydłuża się rachunek naszych słabości i jak nieproporcjonalnie wolno rośnie w środowiskach opozycyjnychświadomość współwiny za nierozwiązywalność polskiej sytuacji. Opozycja posolidarnościowa wykonuje posunięcia nieuporządkowane, wewnętrznie sprzeczne, niewpisujące sie w jakąś klarowną perspektywę polityczną. Bo jak inaczej można interpretować ostatnie inicjatywy, gdzie obok spokojnego w tonie, pojednawczego stanowiska Tymczasowej Rady "S ", będącego tekstem "w stronę władzy"/"gotowość podjęcia kroków na drodze dialogu i porozumienia"/ukazuje się tekst TKK, bliski dotychczasowym programom trwania w bojkocie, niejawności, konspirze. Jak deklarację porozumienia struktur "S" Warszawy o obronie "organizacji i tożsamości "podziemia z deklarowaną przez RKW gotowością podjęcia "jawnych, zarówno związkowych jak i ogólnospołecznych działań na rzecz poprawy sytuacji w kraju? To znaczy, zarówno każdy z tych faktów, jak i wszystkie one razem. Można interpretować, jako desperacką, wymuszoną przez władze próbę odzyskania inicjatywy politycznej, co skłania do podejmowania działań we wszystkich kierunkach-w nadziei, że któryś będzie właściwy. Czy proponowany przez Kuronia podział na legalistów/ Urban mówi o nienależnych realistach/, konspiratorów i "tych pośrodku "jest czymś więcej poza nazwaniem różnic w działaniu opozycji bez uwzględniania zarówno przyczyn jak i rezultatów tego stanu rzeczy? Czy uda się dalej prowadzić działania opozycji w Polsce bez odpowiedzi na pytania: co to jest dziś "Solidarność”, co ze Związku zostało, jaką filozofię polityczną warto dziś w Polsce realizować, bez względu na to, do czego zmusza nas dziedzictwo "Solidarności" bardziej dziś mitu i symbolu, niż realnej tkanki społecznej. Są dziś dwa ciśnienia. Pierwsze wpycha aktywność i przedsiębiorczość w sztywny i konserwatywny dziś schemat konspiry. Drugie każe szukać każdego wolnego pola dla działań społecznych, ale na terenie administrowanym przez władze, gdzie działanie określa się najpierw wobec niej, zanim stanie się pracą nad społeczeństwem. Czy próba przezwyciężenia tej sprzeczności jest możliwa? Czy jest wspólna droga dla nas wszystkich, którzy wyszliśmy z "Solidarności", ale jesteśmy już gdzie indziej, daleko od 13 grudnia, daleko od tamtych nadziei i złudzeń? To już dwusetny numer "WOLI", to już pięć lat działania MKK. Dlaczego zatem, zamiast ściskać ręce kolegów drukarzy, dziewczyn z kolportażu, dzielnych skrzynek, łączniczek i działaczy, tak ostro rysuję rozdroże, dlaczego bez opamiętania jestem krytyczny i pełen niepokoju? Bo biorę krytykę do siebie, bo obciąża ona, tak samo jak całą "Solidarność” Środowisko"W0LI" i Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego. Niech nikt nie zapomina, że te poważne i uznane dziś firmy wzięły się z niezgody na brak wpływu na rozwój wydarzeń i z poczucia odpowiedzialności za przyszłość. A także z pewności, że tylko wyraźny program polityczny będzie drogowskazem dla tych wszystkich działań społecznych, które podejmujemy w obronie swej podmiotowości. Nikt nas z tego zadania i z tej odpowiedzialności nie zwolnił. I tym patetycznym przypomnieniem chcę zamknąć numer 200. Z podziemia nie można wygrać walki o przyszłość Polski. Ale nie wygra się jej nigdy programem działań jawnych, zanim nie będzie wiadoma granica naszych żądań i naszych ustępstw. To ona wykreśla pole dla takich działań. Inaczej rozmydli się to wszystko, co zostało z "Solidarności", na oczach wszystkich, przy otwartej kurtynie. I następnego…

Maciej Zalewski vel Maciej Lewintyg. „wola’’ nr.200

Na 2,5 roku więzienia i 10 tys. zł grzywny skazany został w piątek Maciej Zalewski, były sekretarz Biura Bezpieczeństwa Narodowego za prezydentury Wałęsy, za żądanie łapówek od prezesów Art-B. Zalewski to działacz podziemnej "S", na początku lat 90 prominentny polityk Porozumienia Centrum. Warszawski sąd okręgowy uznał, że w czerwcu 1991 r., gdy pracował w BBN, zażądał w dolarach równowartość 1,7 mln nowych zł. Zalewski obiecał Art-B, że będzie mogła kupić akcje spółki Telegraf (miała być ona gospodarczym zapleczem PC). Sekretarz BBN zażądał też 40 mld starych złotych (4 mln nowych) nieoprocentowanej pożyczki dla Telegrafu.

http://wiadomosci.wp.pl/gid,11845857,gpage,7,img,11846461,title,Polityczne-egzekucje,galeria.html

Monika Olejnik: Czy Pan będzie wyciągał Pana Macieja Zalewskiego z więzienia jak PiS dojdzie do władzy? Jarosław Kaczyński: Ja będę chciał sprawdzić, dlaczego w sytuacji, w której poza pomówieniem dwóch, powiedzmy sobie bardzo niewiarygodnych osób ktoś został skazany. I to tyle. Maciej Zalewski był jednym z najbliższych współpracowników braci Kaczyńskich na początku lat 90. Znalazł się wśród założycieli Porozumienia Centrum, pierwszej partii braci, należał też do twórców Fundacji Prasowej "Solidarność" i pomysłodawców stworzenia przedsiębiorstwa "Telegraf". W 1991 r. był sekretarzem Komitetu Obrony Kraju w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, którą wówczas kierowali Kaczyńscy. W 1991 r. został wybrany posłem, musiał jednak zrezygnować z mandatu przed końcem kadencji po tym, jak w stanie nietrzeźwości wywołał awanturę z funkcjonariuszami policji po kolizji drogowej. W marcu 2005 r. został skazany za to, że w 1991 r. uprzedził o aresztowaniu Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego, właścicieli firmy Art B. Obaj zdążyli uciec za granicę. Proces Zalewskiego trwał od 1993 r. i zakończył się orzeczeniem Sądu Najwyższego. Zalewski nie przyznał się do winy. Ostatnie miesiące kary odbywał w więzieniu półotwartym, o złagodzonym rygorze. Bracia Kaczyńscy odcięli się od dawnego kolegi. Alfred Rosłoń

Ocali nas BRICS? Światowa gospodarka i geopolityka znalazły się na historycznym rozdrożu w związku z faktem, że jeszcze w ciągu obecnej dekady grupa BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny) prześcignie Stany Zjednoczone pod względem całkowitego PKB. Taki wniosek został zawarty w analitycznym sprawozdaniu Jima O’Neilla, szefa rady dyrektorów „Goldman Sachs Asset Management”, zawartym w jego nowej książce, zatytułowanej „Mapa wzrostu”, która ukazała się drukiem z okazji 10 rocznicy wynalezienia przezeń określenia BRIC – Brazylia, Rosja, Indie, Chiny – dla nazwania tej grupy szybko rozwijających się krajów. W lutym 2011 roku, po przystąpieniu do grupy BRIC Republiki Południowej Afryki (South Africa), skrót ten uzyskał nowy kształt – BRICS. Według tego eksperta, „wysokie tempo rozwoju grupy BRIC przekracza wszelkie oczekiwania” i kraje te powinny być postrzegane, jako zapewniające wzrost gospodarczy na świecie. Przed rokiem 2030 Rosja zdoła wyprzedzić pod względem wielkości produktu krajowego brutto Francję, Wielką Brytanię oraz Niemcy. Rosja nie potrzebuje przy tym imponującego tempa wzrostu, wystarczy, że po prostu będzie unikała kryzysów gospodarczych – twierdzi O’Neill. Zdaniem analityka, rozbudowa własnego potencjału przez Rosję może spowodować po jakimś czasie, że aktualna stanie się kwestia jej przystąpienia do Unii Europejskiej. (według polish.ruvr.ru, 20.11.2011 i 28.11.2011).

Z ostatniej chwili: “31.12.2011, Nowy Jork (Media/PAP) – W piątkowym (30.12) tekście zatytułowanym “Fantastyczna czwórka globalnej gospodarki” (magazyn) “Forbes” pisze, że bez krajów BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny) światowy wzrost gospodarczy spadłby poniżej 4 proc. (…) BRICS to “najzdrowsze gospodarki świata. Bez nich globalny wzrost nie utrzymałby się na takim poziomie, na jakim jest dzisiaj” – pisze amerykański dwutygodnik. (…) “W najbardziej optymistycznym scenariuszu prognozowałem, że (BRICS) mogą wzrosnąć z poziomu, w którym stanowiły (wspólnie) 8 proc. globalnego PKB do 14 proc. obecnie”. W rzeczywistości ich udział w światowym PKB “jest teraz bliższy 20 proc.” – przyznał (Jim) O’Neill.”

(źródło: [link])

BRICS zagrożeniem dla USA? Kraje członkowskie grupy BRICS stanowią wyzwanie dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych. Brazylia, Rosja, Indie i Chiny znalazły się na jednej liście zagrożeń obok terroryzmu, ataków cybernetycznych, programów jądrowych Iranu i Korei Północnej. Podając tę listę, nowy szef Pentagonu Leon Panetta stwierdził, że w ciągu najbliższego dziesięciolecia „obowiązkiem Waszyngtonu będzie zapewnienie obrony naszemu globowi przed ewentualnymi próbami ze strony tych krajów podważenia stabilności na świecie”. Najciekawsze jest to, że w amerykańskim planie rozwoju, zatwierdzonym w 2010 roku, Rosji i Chin nie traktowano w charakterze źródła zagrożenia. Jednak w końcu sierpnia 2011 r. Pentagon ostrzegł Kongres w swym raporcie, że Chiny już za 9 lat zdołają zrównać się ze Stanami Zjednoczonymi pod względem wyposażenia swej armii. W amerykańskim resorcie obrony panuje przekonanie, że skala inwestycji Chin w krajowy przemysł zbrojeniowy „pozwoli mu na uzyskanie możliwości militarnych stwarzających zagrożenie dla równowagi wojskowej w regionie”. Co się zaś tyczy Rosji, to Pentagon nie musiał specjalnie zagłębiać się w szczegółach, gdyż jest to jedyny kraj na świecie, dysponujący strategicznym potencjałem nuklearnym dającym się porównać pod względem potęgi do amerykańskiego. Dodajmy, że jeśli ufać najnowszym rankingom zastrzyków finansowych w przemysł zbrojeniowy, to pierwsze miejsce na świecie nadal stabilnie utrzymują Stany Zjednoczone. Wydatki Pentagonu w minionym roku wynosiły 40 procent sumarycznych nakładów na te cele wszystkich pozostałych krajów razem wziętych. Rosja zajmuje drugą pozycję, dalej idą Chiny. Jednak dla inwestowania środków w nowe zbrojenia, trzeba te środki skądś wziąć. Dlatego zaniepokojenie amerykańskich analityków spowodowane zostało przez wzrost nie tylko potencjału militarnego, lecz również gospodarczego krajów członkowskich grupy BRIC – od niedawna też nazywanej BRICS, gdyż dołączyła do niej Afryka Południowa. Przecież jeszcze w szczytowym okresie światowego kryzysu finansowego eksperci zaczęli mówić o burzliwym rozwoju gospodarek w państwach członkowskich nowego bloku. Pierwszy szczyt BRIC (Jekaterynburg, 16.06.2009):

szefowie państw-założycieli BRIC zebrali się w Rosji: premier Manmohan Singh (Indie), prezydent Dymitr Miedwiediew (Rosja), sekretarz generalny KC KPCh, przewodniczący ChRL – Hu Jintao (Chiny) i prezydent Luiz Inacio Lula da Silva (Brazylia). Najnowszy raport i wypowiedzi szefa Pentagonu można byłoby potraktować, jako kolejne wystąpienie waszyngtońskiej „frakcji jastrzębi”. Tym bardziej, że już od kilku lat dyplomacja Ameryki i Rosji obraca się wokół modnego słówka „resetowanie”, ale w swych stosunkach kraje zaczęły stopniowo rezygnować z rutynowej niegdyś retoryki z czasów „zimnej wojny”. Niestety, Panetta nie jest osamotniony w swych przekonaniach. Nieco wcześniej sekretarz stanu USA, Hilaria Clinton, złożyła oświadczenie, z którego niedwuznacznie wynika, że Waszyngton nie zrezygnował bynajmniej ze swej idei amerykańskiej hegemonii nad światem. Według Hilarii Clinton, Stany Zjednoczone są liderem we wszystkim, Ameryka prowadzi za sobą resztę świata. “Właśnie na skutek takiego stanowiska Waszyngton ciągle upatruje zagrożenie tam, gdzie go nie ma” – podkreślił w wywiadzie dla radia „Głos Rosji” dyrektor Centrum Badań Społeczno-Politycznych Władimir Jewsiejew: “Bardzo smutne jest to, że Stany Zjednoczone Ameryki nadal traktują stabilność, jako świat wielobiegunowy, w którym one dominują. Jeśli będą zajmować takie właśnie stanowisko, to ciągle będą one miały jakieś urojone zagrożenia NATO, jak na przykład ze strony Indii. Mamy do czynienia z olbrzymim mnóstwem zagrożeń, z którymi trzeba sobie radzić, należy to robić razem”.

“Obecnie politycy w Waszyngtonie koniecznie muszą spojrzeć w twarz rzeczywistości: świat wkroczył w nową epokę, którą już nazwano „poamerykańską” – podkreśla szef Centrum Badań Wschodnich Akademii Dyplomatycznej MSW Federacji Rosyjskiej, Andriej Wołodin: “W tym świecie Stany Zjednoczone będą odgrywać znacznie skromniejszą rolę, niż dotychczas. Dla Amerykanów nie jest to sprawa życia i śmierci, jednak problem jest nader istotny. Ttracą oni, bowiem wyjątkowe prawo do ustalania własnych reguł gry w dziedzinie finansowej oraz wojskowo-politycznej. Już nie tylko Rosja, lecz również niektóre kraje Europy znajdują się w coraz mniejszym stopniu pod kontrolą Stanów Zjednoczonych”. Jest oczywiste, że publiczne wypowiedzi amerykańskcih polityków różnej rangi należy obecnie widzieć poprzez pryzmat zbliżających się wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Aktualny prezydent Barack Obama ma wielu przeciwników. Rywale nie lekceważą żadnej sposobności dla zaprezentowania własnego programu. Za czasów imperium brytyjskiego zdobywcy nowych kolonii działali pod hasłem „Misja cywilizacyjna białego człowieka”. Nieco później wychodźcy z Wielkiej Brytanii pogłębili i rozszerzyli tę koncepcję w Stanach Zjednoczonych, nadając jej miano „demokratyzacji”. Okazało się jednak, że cywilizacji na świecie jest wiele i jeśli tylko im nie przeszkadzać, to potrafią świetnie się nawzajem uzupełniać.” Grzegorz Grabowski

Spekulowanie na ‘haircut’ Kup euro za 39 centów. Dobry deal! Zerohedge zwraca uwagę na interesujący szczegół – w miarę jak wierzyciele Grecji (podobno) pichcą kolejny bailout dla bezwartościowego długu tego kraju ten bezwartościowy dług jakby miał jakąś wartość mimo wszystko. Przynajmniej do marca. Wynika to z handlu na giełdzie w Stuttgarcie, na której handlowane są m.in. obligacje państw narodowych (wkrótce – prowincji imperium). Wg. statystyk 60% transakcji inwestorów indywidualnych w tych papierach idzie właśnie przez Stuttgart. No, więc Niemcy jak to Niemcy, największe zaufanie mają do siebie i kupują tam przeważnie swoje własne bundy, które dominują na ogół wolumen giełdy. Żadnej w tym niespodzianki. Ale nie teraz! Rolę leadera wolumenu przejęły w tych dniach – trzymaj się pędzla, bo drabina leci – właśnie obligacje greckie z terminem zapadalności w marcu. Można je nabyć okazyjnie za jedyne 39 centów za euro. Jeszcze taniej kupić można greckie euro w dostawie majowej – za tylko 30 centów. Okazja, panowie i panie! To, że greckie obligacje są tanie jak barszcz nie jest dla nikogo niespodzianką. Jakiś czas temu obligacje rosyjskie czy argentyńskie też były tanie. W pewnym momencie nawet doszły do zera, co obligacjom greckim raczej nie zagrozi. Ale niespodzianką jest, że w ostatnich dniach Niemcy przypuścili istny szturm właśnie na grecki scheiss, obroty, na którym podskoczyły do 80% wszystkich obrotów giełdy. W tym niemieckim szaleństwie, kto wie czy nie pierwszym na tę skalę od ataku na ZSRR, może być metoda. Jest nią mocne przekonanie, że ich własny rząd nie dopuści do jedynego rozsądnego rozwiązania – pełnego, niełagodzonego niczym bankructwa Hellady. Jeśli by się w ostatniej chwili rozmyślił i zaczął działać rozsądnie to dług grecki w marcu będzie warty 0, słownie: zero. Inwestycja, więc średnia. Ale jeśli się nie rozmyśli to będzie ‘haircut‘. Bankructwa „nie będzie”, ale bankowe głupki, które w scheiss ten zainwestowały, (co konkretnie zainwestowały? a no emerytury tychże inwestorów oczywiście, ha, ha, ha) dostaną to, co po tym ‘haircucie‘ zostanie. Powiedzmy 50%. He, he, ale te 50 centów z jednego euro, co wcale niezły zysk, gdy to „euro” kupiliśmy wcześniej za 39 centów. Do daty wykupu w marcu mamy, powiedzmy, 7 tygodni. Zarobek 50c -39c = 11c na zainwestowanych 39 centach, czyli 28% w siedem tygodni to całkiem nieźle. W skali roku to lekko 200%, trochę lepiej niż lokata bankowa w strefie euro. Wow! Przynajmniej, więc część z tego, co nasz bank stracił na naszej emeryturze kretyńsko ją pakując w grecki scheiss odzyskamy nieustraszenie spekulując na ‘haircut‘. A co gdy ‘haircut‘ będzie tylko 30%? Albo, gdy rząd w miedzyczasie zmądrzeje i pozwoli jednak Grekom zbankrutować? A no wtedy to jesteśmy kaput, zginiemy my i pchły nasze, nie mówiąc już o kapitale. Na całe szczęście w odróżnieniu od szans na ‘haircut‘ szanse na rozsądek rządu zbliżone są do zera. Dwa Grosze

Iran a globalizacja wojny W czasie selekcji kandydata partii republikańskiej na Florydzie (26 stycznia 2012), na czterech biorących udział w debacie telewizyjnej, trzech poprzysięgało wierność Izraelowi i obronę izraelskiego monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie, włącznie z przyzwoleniem na atak nuklearny na Iran. Na razie lotniskowiec USS John C. Stennis i jego grupa bojowa opuściły Zatokę Perską, po 10 dniach intensywnych manewrów i po ostrzeżeniu dowódcy wojsk Iranu generała Ataollah Salehi’ego. Przepłynięcie przez cieśninę Hormuz tych okrętów był filmowany przez irańskie samoloty-roboty nazwane w USA „drones”. USA gwarantuje transport przez cieśninę Hormuz, przez którą rocznie przepływa jedna trzecia płynnego paliwa na rynek światowy. Baza amerykańska w Bahrajn może obsługiwać trzy grupy bojowe lotniskowców wraz z flotą mniejszych statków zdolnych patrolować płytkie wody Zatoki Perskiej. Obecnie, wobec gróźb embarga przeciwko eksportowi paliwa przez Iran w ramach obrony monopolu nuklearnego Izraela przez oś USA-Izrael, sytuacja pogarsza się. Na tle tej sytuacji ciekawy jest artykuł „Globalizacja Wojny: Droga do Trzeciej Wojny Światowej” Michael’a Chossudovsky’ego i Finian’a Cunningham’a, opublikowany na internecie w grudniu 2011. W artykule tym autorzy zwracają uwagę na to, że siły USA-NATO są w akcji jednocześnie w kilku regionach świata. Koncept „Długiej Wojny” był podstawą doktryny wojennej USA od zakończenia Drugiej Wojny Światowej i w czasie Zimnej Wojny.W ramach Nowego Porządku Świata ogłoszonego we wrześniu 1990, w czasie przygotowywania napadu na Irak, po zburzeniu muru berlińskiego i po upadku Związku Sowieckiego oraz chwilowego przekonania, że skończyła się epoka dominowana przez „gwarantowane obopólne zniszczenie” w konfrontacji potęg nuklearnych, doktryna ta została niby zastąpiona epoką pokoju światowego. Tymczasem nastąpiła nowa epoka wojen permanentnych na drodze od stworzenia jednego rządu i jednej waluty na całym świecie, tak jak o tym marzy finansjera światowa dominowana przez Żydów za pomocą masonerii, czyli jak to przepowiadał George Orwell, kiedy pisał w książce „1984” o świecie dominowanym przez permanentny konflikt, brak bezpieczeństwa, nadzór policyjny, „mowę trawę” oraz zdominowanie mediów jak również „pranie mózgów” (Pisał o tym również Miłosz w swojej książce „Zniewolony umysł”.) Atak na wieżowce w Nowym Jorku, znany, jako „9/11”, jakoby dokonany przez Al Qaidę, odgrywa główną rolę w opinii Amerykanów, pomimo śmierci Osamy Bin Laden’a, zabitego na rozkaz prezydenta Obamy. Stało się to w ramach zapobiegawczej wojny „pre-emptive” przeciwko terrorowi głównie muzułmanów, których określa się, jako Islamo-Faszystów. Akcje są opisywane, jako interwencje humanitarne i związane z nimi „szkody uboczne”, czyli „collateral damage” w postaci śmierci przypadkowych ludzi, niby to walce „przeciwko złu” oraz w obronie „zachodniego stylu życia”. Dzieje się to za pomocą „Wielkiego Kłamstwa” opisującego wojnę, jako „humanitarne przedsięwzięcie” w obronie demokracji i prawa międzynarodowego pod wodzą USA w każdym regionie świata. Faktycznie walka idzie o kontrolę nad źródłami nafty i surowców, czy to w Iraku, Afganistanie, Libii czy też w Iranii, Chinach, Rosji, Brazylii i Wenezueli. Nuklearny napad na Iran był planowany przez Pentagon od 2005 roku, ponieważ kraj ten ma znaczne rezerwy nafty, największe na świecie po Arabi Saudyjskiej i Iraku i wobec tego zasługuje na „humanitarną interwencję” korzystną dla obrony monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie – partnera w osi USA-Izraela – pamiętając, że USA jest jedynym krajem na świecie, który popełnił nuklearne ludobójstwo cywilów w Hiroszimie i Nagasaki. Tam za „ground zero” służyła jedyna katedra katolicka w Japonii. Wiadomo, że obecnie cały glob jest podzielony na regionalne tereny pod kontrolą Pentagonu, według byłego dowódcy NATO, generała Wesley Clark’a. Działania wojenne rozpoczęto od planu 5-letniej kampanii w celu zdominowania Iraku, Syrii, Libanu, Libii, Iranu, Somalii i Sudanu. Teraz autorzy raportu piszą:

„Tak jak choroba raka, postępują podboje USA, począwszy od napadu na Irak w 2003 roku z następną fazą mutacji raka w skali światowej w formie „wojny bez granic” proklamowanej przez neo-konserwatystów już w 2000 roku w ramach ich „diabelskich projektów działań wojennych”, pod rządami prezydenta Busha juniora. Ostatnio były prezydent Bush był potępiony przez Trybunał Zbrodni Wojennych w Kuala Lumpur za „zbrodnie przeciwko pokojowi” w ramach imperialistycznych planów budowy światowego imperium amerykańskiego. Następnym podbojem ma być Syria, według artykułu Rick Rozoff’a i Mahdi Dariusz Nazemroaya. Propagandowe hasła „wojny bez granic” i „globalna wojna przeciwko terroryzmowi” są teraz uzupełnione „zapobiegawczymi atakami przeciwko broni masowego zniszczenia” w obronie szerzenia „demokracji fasadowych”, jako pożytecznych w budowie światowego imperium, którego podboje są potępiane przez Kuala Lampur War Crimes Tribunal wraz z prezydentem G. W. Bush’em i premierem W. Brytanii, A. L. Blair’em, przezywanym „Bush’s Poodle”. Autorzy Michael Chossudovsky i Finian Cunningham piszą, że rządy, które wspierają agresje przez USA-NATO-Izrael, również są zbrodniarzami wojennymi w oczach prawa międzynarodowego i powinni być oskarżani publicznie przez ruch antywojenny w celu kompromitowania ich i usuwania ich z ich wysokich stanowisk, by nie dopuścić do napadu na Iran i dalszej globalizacji wojny. Iwo Cyprian Pogonowski

Szczyt w Brukseli i absurdalne stanowisko rządu

1. Kanclerz Angela Merkel przed każdym wyjazdem na szczyt UE w Brukseli nie tylko informuje Bundestag o tym, jakie stanowisko będzie tam prezentować, ale uzyskuje dla niego akceptację swojego parlamentu. Prawo i Sprawiedliwość w ostatni piątek korzystając z obecności Premiera Tuska na sali sejmowej w związku z głosowaniami nad budżetem państwa na rok 2012, chciała wprowadzenia do porządku obrad Sejmu przynajmniej informacji o stanowisku rządu na szczyt UE w Brukseli 30 stycznia tego roku. Dwukrotne wnioski klubu PiS w tej sprawie zostały jednak oddalone przez rządzącą koalicję PO-PSL. Premier Tusk wyraźnie poirytowany pytaniami o jego stanowisko na najbliższy poniedziałek, wyszedł jednak na sejmową mównicę i stwierdził, że jego priorytetem będzie uzyskanie obecności na posiedzeniach eurogrupy i tylko pod takim warunkiem zgodzi się na podpisanie paktu fiskalnego.

2. Stawianie uzyskania miejsca przy stole, jako priorytetu, zwłaszcza w sytuacji, kiedy nawet najbardziej niechętna Francja zgodziła się już, że przynajmniej raz w roku w sytuacji, kiedy uzna tak przewodniczący eurogrupy, kraje spoza strefy euro będą mogły uczestniczyć w tym posiedzeniu, jest już przed rozpoczęciem obrad, skazywaniem się na przegraną. Zapewne Premierowi Tuskowi chodzi o to, aby w poniedziałek po posiedzeniu Rady UE ogłosić swój kolejny sukces negocjacyjny na unijnym forum, tyle tylko, że przyjęcie przez Polskę już teraz wymogów wynikających z paktu fiskalnego, będzie dla naszego kraju poważną barierą rozwojową. Niestety nie ma na ten temat dyskusji, a informacje o tym, że członek paktu fiskalnego będzie będzie musiał osiągnąć w ciągu najbliższych lat deficyt strukturalny niższy niż 0,5% PKB, a budżet narodowy będzie wcześniej przynajmniej opiniowany w Brukseli, uważane są za zobowiązania wręcz nieistotne.

3. Należy, więc przypomnieć, że w pakcie fiskalnym znalazła się także tzw. złota reguła fiskalna, która pozwala tylko na wynoszący do 0,5% PKB deficyt strukturalny Oznacza to w zasadzie konieczność pokrywania tzw. wydatków bieżących tylko z dochodów budżetowych, a wydatków inwestycyjnych tylko z tych samych dochodów, wspomaganych pożyczanymi pieniędzmi, ale tylko do wysokości 0,5% PKB (w warunkach roku 2012 byłaby to tylko kwota 7,5 mld zł). Taki zapis dla krajów z zapóźnioną infrastrukturą (drogową, kolejową, telekomunikacyjną, informatyczną, edukacyjną) takich właśnie jak Polska, to prawie samobójstwo. Jest także włączenie do krajowej procedury budżetowej, Komisji Europejskiej. A więc przedstawianie KE założeń do projektu budżetu narodowego na wiosnę każdego roku i projektu budżetu na jesieni. KE będzie wydawała zalecenia, które będzie musiał uwzględnić parlament krajowy. Nic wprawdzie nie ma o harmonizacji podatków dochodowych w tym w szczególności podatku od firm, ale jak sądzę Niemcy o tej kwestii sobie przypomną na etapie negocjacji ostatecznego kształtu porozumienia międzyrządowego. Dążyli do tego od momentu przyjęcia do UE 10 nowych krajów z Europy Środkowo-Wschodniej, oskarżając te kraje o konkurencje podatkową, teraz, więc nadarza się doskonała okazja, by te konkurencję usunąć.

4. To właśnie te zapisy są niezwykle groźne dla naszego przyszłego rozwoju i to ich przyjęcie nie tylko utrudni nam odrabianie zapóźnień w zakresie infrastruktury albo wręcz to uniemożliwi. Także zgoda na wprowadzenie do procesu prac nad projektem budżetu narodowego, urzędników Komisji Europejskiej z koniecznością uwzględnienia wydawanych przez nich zaleceń, jest poważnym ograniczeniem kompetencji parlamentu i skazaniem się na zależność od Brukseli także w zakresie decyzji rozwojowych. Szczęśliwie dla tak poważnego ograniczenia kompetencji państwa narodowego, potrzebne będzie uzyskanie 2/3 zarówno w Sejmie, jaki w Senacie, a takich rozwiązań Prawo i Sprawiedliwość i Solidarna Polska nie poprą pod żadnym pozorem. Także dla dobra Unii 27 państw o przystąpieniu, do której decydowali Polacy w referendum w czerwcu 2003 roku. Zbigniew Kuźmiuk

Nazi-ACTA – początkiem realizacji ludobójstwa przez agentów Illuminati Uwaga, 26 stycznia aresztowano Prezesa Stowarzyszenia Ziemiańskiego i niezależnego dziennikarza Rafała Gawrońskiego. Oto najnowsze materiały na ten temat. Ci, co mają konto na YouTube, proszę, klikajcie na oceny, gdyż wygląda na to, że licznik jest blokowany. Skandal z ratyfikacją neonazistowskiej ustawy o nazwie ACTA spowodował rewolucję, szczególnie młodej części polskiego społeczeństwa. Młodzi ludzie dotąd nie reagowali, mimo, że głośno się mówiło o systematycznie realizowanym ludobójstwie przez tzw. elity światowe – zwane Illuminati czy też Komitetem 300, który stanowią głównie żydowskie rody satanistyczne Rotszyldów, Warburgów, Oppenheimerów, DuPontów, Rockefellerów itd. Dla nieznających temat można tu polecić publikację Henryka Pająka – „Komitet 300 „Sanhedrynem” Rządu Światowego”: http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/nwo/komitet-300-%E2%80%9Esanhedrynem%E2%80%9D-rzadu-swiatowego-henryk-pajak/

[Wnioski oparte na pracach Texe Marrsa wydają się poprawne, jednak można mieć zastrzeżenia, co do interpretacji roli Watykanu, która jest mocno naciągana, bowiem dzieło Jana Pawła II i Benedykta XVI polegające na umocnieniu katolicyzmu, zdaje się zaprzeczać ich współpracy z Komitetem 300. Pająk zupełnie nie uwzględnia możliwości szantażu Stolicy Apostolskiej przez mafię - dowodem na to było m.in. morderstwo Jana Pawła I i zamach na Jana Pawła II oraz jego otrucie].

Szokujące porównanie Pojawienie się ACTA nie powinno było zaskoczyć tych, którzy badają we własnym zakresie tzw. „teorie konspiracji”. Internet z roli szpiega przeistoczył się, bowiem w nieograniczone źródło informacji, która zaczęła stanowić poważne zagrożenie dla mafii. Puszka Pandory (w pozytywnym sensie) już się jednak otworzyła i poskromienie wiedzy jest praktycznie niemożliwe. Jedyną opcją dla Illuminatów i podległych im agentur jest obecnie wymordowanie tych osób, które dotarły do prawdy. Dlatego nie łudźmy się, że wejdzie ACTA i życie będzie się toczyło jak dotąd. Celem jest totalna inwigilacja i likwidacja osób, na które znajdzie się jakiś haczyk. Ludzie ci posiedli znakomitą ekspertyzę, w jaki sposób można wymordować opozycję realizując ludobójstwa w Niemczech hitlerowskich i Rosji sowieckiej. Pamiętajmy, że w Niemczech i w Rosji działały te same siły, na co dowodem jest to, że propaganda dla obu krajów pochodziła z tego samego źródła. Wystarczy spojrzeć na porównanie, które zamieściłem po lewej stronie tego tekstu. Jest to tylko mała próbka. Zdjęcia plakatów pochodzą z filmu „Sowiecka historia”.

http://www.youtube.com/watch?v=lnB2CjJvuYk)

Ani Niemcy, ani Rosjanie nie mogli jednak mieć pojęcia o tym, że ich propaganda jest kreowana przez tych samych ludzi, finansowanych przez to samo źródło – międzynarodowych bankierów z rodzin Illuminati. Prawdziwi inicjatorzy i sprawcy obu wojen światowych, holocaustu i innych zbrodni wojennych, ludobójstwa w Rosji sowieckiej i nazistowskich Niemczech, a także wielu innych światowych tragedii byli jak dotąd w cieniu i udawało im się ujść sucho przed sprawiedliwością. W Norymberdze na szubienicach ginęli tylko pośredni wykonawcy woli oligarchów światowych. W Rosji jednak udało się doprowadzić do częściowej czystki, gdyż rzeźnicy Rotszyldów trafili na równie krwawego, o ile nie jeszcze bardziej brutalnego Stalina. Rosjanie, po utracie kilkudziesięciu milionów ludzi, potrafili stworzyć wewnętrzną tajną opozycję, która kto po kroku przejmowała służby wojskowe, co w końcu doprowadziło do przejęcia kontroli przez ich człowieka – Putina. Ciąg dalszy tej historii będziemy obserwować już naocznie, zapowiedzią kolejnych czystek robionych przez słowiańskich Rosjan jest wyrok na ludobójcę George’a Sorosa – jednego z głównych mafiozów Rotszyldów. Pamiętajmy, że węgierski Żyd George Soros, był nazistowskim agentem podczas wojny i swoimi donosami spowodował śmierć wielu węgierskich Żydów.

http://www.questionsquestions.net/docs04/engdahl-soros.html

Ten gangster uchodzi obecnie za „filantropa” rabując całe kraje w tym byłe komunistyczne. Jedynymi przywódcami, którzy odpowiednio potraktowali Sorosa byli Aleksander Łukaszenko na Białorusi i Władimir Putin w Rosji. Rosjanie na tym nie poprzestają – chcą doprowadzić do egzekucji ludobójcy Sorosa i nie wątpię, ze im się to uda. Sądzę, że przy okazji odpowiedzą za zbrodnie przeciwko Polsce agenci Sorosa w naszym kraju – wiemy, o kogo chodzi. Ratyfikacja ACTA jest, więc dramatyczną próbą odzyskania przez Illuminati i ich agentów kontroli nad przepływem informacji. Nie można mieć wątpliwości, że jeśli im się to uda, to przystąpią do masowej eksterminacji opozycji – tak jak to było w przypadku Niemiec i Rosji. Młodzi ludzie intuicyjnie czują zagrożenie, choć nikt z nich nie potrafi tego odpowiedni wyartykułować. Zalecam, więc dokładniejsze przestudiowanie „teorii konspiracji” i wniosków z nich wynikających. Obalenie ACTA oraz ludzi promujących tę antyludzką ustawę jest naszym priorytetem. Ratyfikacja ACTA nie musi oznaczać naszej klęski, jednak spowoduje nieobliczalne szkody w postaci represji i skrytobójstw, nie mówiąc o poważnym zubożeniu społeczeństwa. Na wszystko będą, bowiem nakładane kary, a ich egzekucją zajmie się specjalna „policja orwellowska”, dla której powodem do rewizji i aresztowania będzie zwykły donos. Pamiętajmy, że w Rosji sowieckiej wystarczył donos, że jest się antysemitą, by dostać kulę w łeb bez procesu sądowego. To samo i teraz nam grozi.

Monitorpolski's Blog

FBI będzie obserwować konta na Twitterze i Facebooku Amerykańskie Federalne Biuro Śledcze chce stworzyć system ostrzegania o zagrożeniach, wykorzystujący informacje z serwisów społecznościowych. System miałby ostrzegać o zagrożeniach w Stanach Zjednoczonych, jak i na świecie. FBI wystosowało już ofertę do firm, które mogłyby stworzyć oprogramowanie obserwujące takie serwisy, jak Facebook czy Twitter. Biuro uważa, że informacje z serwisów społecznościowych stały się głównym źródłem wywiadowczym, gdyż najszybciej reagują na wydarzenia i można dzięki nim przewidzieć rozwój wydarzeń. System miałby przeszukiwać serwisy społecznościowe wykorzystując słowa-klucze, wprowadzane przez pracowników FBI, określać stopień zagrożenia i lokalizować je na mapie i automatycznie tłumaczyć obcojezyczne teksty na angielski. Organizacje obrońców praw obywatelskich obawiają się, że system ograniczy wolność wypowiedzi. Doprowadzi też do inwigilacji obywateli i pozyskiwania przez organy ścigania informacji o ich życiu prywatnym. Sg | IAR

KOMENTARZ BIBUŁY: FBI i inne służby, kosztujące podatnika amerykańskiego miliardy dolarów, już teraz obserwują konta portali społecznościowych, a informacja powyższa mówi jedynie o tym, że służby te będą czyniły to w sposób jeszcze bardziej doskonały, zorganizowany i na większą skalę. Oczywiście wszystko pod pretekstem “wojny z terroryzmem”…

Trybunał Sprawiedliwości zakazał Tuskowi stosowania ACTA ACTA sprzeczne z orzeczeniem ETS o filtrowaniu treści w internecie”......”Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł. ”Orzeczenie TS dotyczy bezpośrednio wprowadzenia regulacji ACTA. Tusk w swoim serwilizmie traci kontakt z rzeczywistością. Serwilizm oślepia, otumania, wprowadza w amok. Tusk służy wszystkim. Rosji, Niemcom, koncernom, bankom, wszystkim tylko nie Polakom. Standardy demokracji, wolności ekonomicznej, przestrzegania praw człowieka, w tym prawo do wolności słowa i godziwej nierabowanych przez podatki płacy stawia nas poza jakimikolwiek normami świata cywilizowanego. Z pewnością wielu będzie zaskoczonych, że wspierany przez teror propagandowy z punktu widzenia łamania tego praw człowieka jest zwykłym przestępcą i powinien być ścigany przez Europejski Trybunał Praw Człowieka. Ale jak wiemy kontrolowany prze lewaków Trybunał sam łamie praw człowieka swoimi wyrokami. Słynna sprawa łamania przez tenże socjalistyczny Trybunał praw katolickich rodziców. Kwestia łamania praw człowieka przez Tuska, tego prawa do godziwej płacy, nieobciążonej nadmiernymi podatkami jest na tyle interesująca, że chciałbym jej poświęcić chwilę. Otóż prawa człowieka w dziale wolności i prawa ekonomiczne, socjalne i kulturalne zawiera prawo człowieka do „odpowiedniego i zadowalającego wynagrodzenia, zapewniającego jednostce i jej rodzinie egzystencję odpowiadającą godności ludzkiej „....(źródło)

I alarm Europy w sprawie praktyk Tuska „Prawie 2 miliony pracujących Polaków nie mogą wyżyć z pensji - wynika z raportu Komisji Europejskiej, „.....” Biedni pracujący nie mają oszczędności. Prawie całe wynagrodzenie wydają na rachunki i jedzenie. Wyniki raportu wskazują, że w takiej sytuacji jest już prawie 12 procent pracujących Polaków. To prawie 2 miliony ludzi pracujących na etatach, umowach-zlecenie i o dzieło lub tzw. samozatrudnionych. „.....”Takich ludzi zaczęło gwałtownie przybywać w zeszłym roku„.....”Wśród samozatrudnionych aż 28 procent żyje w biedzie, wśród etatowców - 8 procent. „...(więcej)

Te dwa miliony to z rodzinami około osiem milionów Polaków, którzy okradani przez państwo bandyckimi podatkami pomimo pracy na pełny etat nie są w stanie zapewnić, tutaj pozwolę sobie ponownie zacytować definicję „sobie i swojej rodzinie egzystencję odpowiadająca godności istoty ludzkiej. Tusk i jego grupa w tym Rostowski to przestępcy łamiący prawa człowieka, zmuszający Polaków i ich rodziny do życia uwłaczającego godności istoty ludzkiej. Niepojęty serwilizm Tuska doszedł już do granicy śmieszności.Tusk i Platforma przemieniły swoje działania polityczne w groteskę. Tusk w roli błazna europejskiego. Podpisuje ACTA, aby następnego dnia dowidzieć się, że Europejski Trybunał Sprawiedliwości zadrwił z niego, faktycznie zakazując mu podpisania podpisanego już dokumentu ACTA.

„ACTA sprzeczne z orzeczeniem ETS o filtrowaniu treści w internecie”......”Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że nie można zmusić dostawców internetu do zainstalowania systemu zapobiegającego nielegalnemu pobieraniu plików. Stanowiłoby to, bowiem naruszenie Karty Praw Podstawowych UE - poinformował portal EuropeanVoice „.... ”Orzeczenie TS dotyczy bezpośrednio wprowadzenia regulacji ACTA. Według ekspertów European Telecommunications Network Operators Association (ETNO) zapisy wprowadzone przez ACTA "mogą prowadzić do narzucenia operatorom konieczności wprowadzenia rozwiązań filtrowania treści" ….”"Efekty niniejszego pozwu nie ograniczałyby się do Scarlet, jako że system filtrowania byłby odpowiedzialny za naruszanie podstawowych praw klientów firmy, ich praw do ochrony danych osobowych i praw do otrzymywania lub udzielania informacji chronionychzapisami Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej" - ocenił Trybunał w orzeczeniu. „.....(źródło)

Star maksyma mówi, że swoich proroków poznaka za granicą. Dotyczy to się też i Tuska. Pośmiewiskiem jest zgodnie z tą mądrością za granicą. W kraju pośmiewisko się celebruje”. Marek Mojsiewicz

Orbán w oblężonej twierdzy Styczeń 2012, Węgry. Telewizja ATV pokazuje pustą salę prowadzonej rodzinnie restauracji. U widza rodzi się pytanie, dlaczego jest ona pusta. Właściciel mówi, że przed Nowym Rokiem non stop zajętych było przynajmniej 12 stolików. Lamentuje, że niedługo pójdzie z torbami. Widz, w którym budzi się żal do restauratora, irytuje się. Dlaczego teraz nikt nie przychodzi? Ciekawość widza zaspokojona jest jednym niby lakonicznym zdaniem:

„Bo zostały wprowadzone nowe przepisy”. Redakcja celowo dawkuje informacje, by widz sam sobie zadał pytanie, kto je wprowadził. „Oczywiście rząd Orbána” – odpowiada sam widz. A jaki to przepis hamuje Węgrów przed odwiedzeniem ulubionych przez nich wyszynków? Zakaz palenia tytoniu w restauracjach oraz na dworcach kolejowych, jaki wprowadzono na Węgrzech od 2012. Oczywiście „obiektywna” telewizja nie informuje, że taki zakaz obowiązuje już od dawna w prawie całej Europie i przez to europejska gastronomia nie zbankrutowała. Najważniejszy jest przekaz do podświadomości widza, iż rząd Orbána nie tylko obłożył „nieludzkimi” podatkami korporacje międzynarodowe, ale również skutecznie doprowadza do bankructwa drobnych węgierskich przedsiębiorców. Kłamać, manipulować, dorżnąć Orbána – taktyka socliberalnych mediów

Kłamstwo 1. Na Węgrzech panuje dyktatura To zdanie, na co dzień powtarza wielu Węgrów. Na pytanie, czym się ona wyraża, np. więzieniem dla krytyków Fideszu, portretami ukochanego przywódcy, tajną policją polityczną, obozami pracy etc., osoby artykułujące takie stwierdzenia nie są w stanie podać jakiegokolwiek dowodu jej istnienia. Argumentem o istniejącej rzekomo na Węgrzech dyktaturze chętnie szafowano rok temu, gdy uchwalono tzw. ustawę medialną. Doktor Zoltan Kovács, twórca ustawy, zwrócił mi uwagę na ciekawe zjawisko. Histeryczne reakcje przeciwko niej rozlały się na całą Europę w momencie, gdy ustawa nie była jeszcze przetłumaczona z języka węgierskiego. Osoby, które tak zażarcie ją atakowały, nie znały jej treści. W końcu okazało się, że do prawie 300-stronicowej ustawy Komisja Europejska zgłosiła jedynie cztery poprawki, które zostały uwzględnione przez węgierski parlament. Jeżeli prawdą byłoby to, co wtedy głosili socliberałowie, dzisiaj redakcje telewizji ATV czy wciąż popularnej lewicowo-liberalnej Népszabadszag powinny siedzieć już w więzieniu, a obydwa wymienione podmioty przestać istnieć. Ustawa wbrew lewackiej histerii nie ograniczyła wolności mediów i nie potwierdziła istnienia rzekomej dyktatury Fideszu.

Kłamstwo 2. Poprzez nieodpowiedzialną politykę gospodarczą Orbána osłabł węgierski forint. Największe potęgi gospodarcze świata – USA i Chiny – latami dążą do osłabienia swojej waluty, by promować eksport stanowiący koło zamachowe gospodarki. Sytuacja taka jest nie tylko korzystna dla węgierskiego eksportu, (który nie jest mały, per capita ponad dwa razy większy niż polski), lecz stanowi również szansę zarówno dla rodzimej produkcji, jak i rozwoju turystyki, w tym również tej zakupowej. Dzięki osłabieniu forinta Węgry dla obcokrajowców stają się po prostu tanie. Piwo w restauracji na wysokim poziomie w turystycznych regionach północno-zachodnich Węgier kosztuje około 4 złotych. Turystyka jest ważną gałęzią węgierskiej gospodarki, a zagraniczni turyści chętniej wybiorą tanie Węgry niż drogi euroland. Nie bez znaczenia jest również turystyka zakupowa, która przybiera na sile wraz ze słabym forintem. W kraju o wiele zamożniejszym, jakim jest Wielka Brytania, tzw. ponoworoczne wyprzedaże (sales) decydują w znacznym stopniu o przychodach budżetowych kraju i są pilnie śledzone przez tamtejszych decydentów.

Kłamstwo 3. Z powodu wprowadzenia tzw. podatku kryzysowego válság adó z Węgier wycofa się obcy kapitał. Podatek kryzysowy obejmuje duże sieci handlowe, sektor energetyczny oraz telekomunikacyjny. Mimo że są to sektory silnie zdominowane przez kapitał zagraniczny, a podatek naliczany jest już od roku, nie widać, by zahamował ekspansję zagranicznych dużych sieci handlowych, banków czy firm telekomunikacyjnych. Wręcz przeciwnie, sieci handlowe (szczególnie niemieckie) bardzo silnie rozwijają swą działalność. Na pytanie zadane narzekającemu Węgrowi, czy brak podatku válság adó spowodowałby większe wpływy do budżetu od koncernów zachodnich, z reguły zapada milczenie. 19 stycznia br. na łamach „Rzeczpospolitej” Krzysztof Bosak, była gwiazda LPR, i Łukasz Czernicki, zarzucili Orbánowi odejście od ekonomicznych dogmatów Margaret Thatcher oraz prezydenta Ronalda Reagana, nazywając politykę gospodarczą Fideszu orbánomiką. Od pięciu lat w Polsce rządzi rzekomo liberalna Platforma Obywatelska. Premier Tusk na początku poprzedniej kadencji obiecał konsekwentne obniżanie podatków oraz innych danin płaconych przez obywateli. Nie przypominam sobie żadnego podatku lub daniny, które zostały obniżone przez rząd. W Polsce podatek od dochodów osobistych wynosi odpowiednio 18 lub 32 proc., na Węgrzech od 2011 r. – 16 procent. W Polsce podatek od dochodów z tytułu prowadzonej działalności gospodarczej przez osoby fizyczne wynosi 18 lub 32 proc., na Węgrzech od 2011 roku – 10 procent. W Polsce CIT płacony przez spółki prawa handlowego wynosi 19 proc., na Węgrzech – 10 procent. Thatcher sprzeciwiała się wychowaniu dzieci w państwowych indoktrynowanych przedszkolach i stworzyła taki system ulg i kwoty wolnej od podatku, by przy dobrze zarabiającym jednym z małżonków możliwe było wychowanie dziecka w domu. Orbán poszedł tym tropem i jego rząd wspiera wielodzietność. Rodzina posiadająca 3 i/lub więcej dzieci może odpisać od podstawy opodatkowania 206250 forintów miesięcznie (tj. około 3093,75 zł) na dziecko. Przy jednym lub dwojgu dzieciach kwota wynosi 60500 forintów miesięcznie (tj. około 937,50 zł) na dziecko. Oznacza to, że zdecydowana większość rodzin węgierskich mających dzieci w ogóle nie płaci żadnego podatku dochodowego. Jak blado na tym tle wypadają odpisy na dzieci w Polsce, które i tak zostaną ograniczone przez liberalny rząd PO w ramach oczywiście zapowiedzianego przez PO obniżania podatków i danin.

Panie Bosak, jeśli powyższe to nie thatcheryzm, to, co? Nasz LPR-owski ekspert zapomniał jeszcze o innym bardzo ważnym czynniku determinującym obecną trudną sytuację walutową Węgier. Rząd Orbána nie tylko jest zdeterminowany, by obniżyć zadłużenie, które w roku 2011 spadło o 7 proc. – do 75 proc. PKB, ale także wszelkimi dostępnymi siłami próbuje wykupić od zagranicznego kapitału spekulacyjnego udziały w węgierskich spółkach strategicznych, co ma zapewnić Węgrom gospodarczą i polityczną suwerenność. Przykładem tego jest odpowiednik polskiego Orlenu – węgierski MOL. 20 proc. udziałów tej firmy znajdowało się w rękach Rosjan. Byli oni na tyle aroganccy, że wbrew obowiązującemu na Węgrzech prawu nie chcieli ujawnić akcjonariatu posiadanych przez siebie akcji. Tylko dzięki uporowi i determinacji rządu Orbána akcje MOL w pełni wróciły w ręce Węgrów. Trudno zresztą było się spodziewać, by dokonał tego poprzedni premier socjalistyczny Gyurcsány, który tak był zapatrzony w przywódcę Rosji Putina, że zafundował sobie pieska tej samej rasy, jaką posiadał rosyjski szef rządu.

Umocniona niezależność Narodowego Banku Węgier Tworzenie tego nowego aktu prawnego konsultowane było na bieżąco z Europejskim Bankiem Centralnym. EBC przedstawił 15 sugestii do nowej ustawy, z czego 13 zostało przyjętych przez węgierski parlament, czyli praktycznie wszystkie. Nowy akt, wbrew niesłusznej krytyce, nie tylko podtrzymuje, lecz również umacnia niezależność Narodowego Banku Węgier (MNB), gdyż gwarantuje działanie w oparciu o tzw. cztery filary niezależności (négy fźggetlenség): niezależność operacyjną (w ustawie wyraźnie zaznacza się, iż Bank Narodowy działa niezależnie od rządu), niezależność instytucjonalną – identycznie zdefiniowaną jak w terminologii Unii Europejskiej odnoszącej się do zadań wszystkich narodowych banków centralnych, niezależność osobową (członkowie organów decyzyjnych są zatrudnieni wyłącznie w pełnym wymiarze czasowym. Członkowie ciał decyzyjnych działają całkowicie niezależnie). Ustawa wzmacnia niezależność członków ciał decyzyjnych poprzez transparentne zasady wyboru oraz sprawowania mandatu poprzez poszczególnych członków. Wbrew kłamliwym atakom nowa ustawa nie zmieniła ani na jotę brzmienia zadań stojących przed MNB, jak również kwestii zarządzania rezerwami walutowymi i w złocie. Zachowano gwarancje niezależności MNB, co do kształtowania polityki monetarnej oraz narzędzi jej realizacji w ramach istniejącego prawa. Z powodu istniejącego od 2008 r. kryzysu węgierski bank centralny otrzymał za zadanie określenie zagrożeń makroekonomicznych oraz podejmowanie działań w celu ich zażegnywania, jak również dostał narzędzia mające na celu redukowanie istniejących już ryzyk systemowych wraz z rozszerzonym nadzorem systemowym w celu szczegółowej kontroli kolejnych progów ostrożności. Nie jest prawdą, iż Orbán założył nagle pętlę na szyję niezależności MNB, gdyż nowa ustawa ma wejść w życie dopiero 1 kwietnia 2012 roku. Nie jest również prawdą, iż rząd Orbána dokonał połączenia Węgierskiego Nadzoru Finansowego z MNB. Ustawa tworzy taką możliwość, lecz fuzja taka, wbrew kłamliwym atakom, nie została dokonana. Co więcej, premier Orbán, który prezentuje wysoką kulturę polityczną, obiecał, że ewentualne próby fuzji nie zostaną podjęte do momentu wygaśnięcia mandatu wcześniej wybranych władz. Ustawa wreszcie porządkuje kwestię bizantyjskich wynagrodzeń w MNB pod rządami socjalistów. Prezes MNB będzie otrzymywał pensję brutto równą 10 średnim krajowym pensjom brutto, a jego zastępca 70 proc. tej kwoty. Wściekłość i ataki lobby socliberalnego świadczą dobitnie o tym, że wraz z tą ustawą siły te nie tylko tracą korzyści finansowe, lecz przestają być jedynymi niepodważalnymi autorytetami ekonomicznymi.

Święta tradycja Zupełnie niezrozumiałe są demonstracje przeciwko nowej konstytucji Węgier, która weszła w życie 1 stycznia 2012 r., zastępując komunistyczną ustawę zasadniczą z 1949 r., wzorowaną na sowieckiej. Zupełną hipokryzją jest fakt, iż demonstrujący (głównie sympatycy węgierskich socjalistów) zapomnieli, że to właśnie ich partia demonstracyjnie odmówiła udziału w konsultacjach społecznych przy tworzeniu nowej konstytucji, w których to konsultacjach wzięło udział milion węgierskich obywateli. Demonstrując przeciwko Fideszowi, automatycznie demonstrowali na rzecz komunizmu. Konstytucja zapewnia większą możliwość badania zgodności uchwalanych ustaw z ustawą zasadniczą. Odwołuje się do chrześcijańskich korzeni Węgier oraz Świętej Korony. Węgry z Republiki Węgierskiej stają się na powrót Węgrami. Definiuje się małżeństwo, jako związek kobiety i mężczyzny. Konstytucja podkreśla, że różne grupy narodowościowe stanowią część węgierskiej politycznej społeczności, gwarantując im odrębność językową i kulturową. Wyraźnie zapisano, iż każdy węgierski obywatel innej narodowości niż węgierska ma prawo do zachowania i deklarowania swej odmienności narodowej. Mniejszości narodowe na Węgrzech mają zagwarantowane prawo do posługiwania się własnym językiem, do pisowni swych nazwisk w języku ojczystym, kultywowania swojej tradycji narodowej, edukacji w języku ojczystym. Szkoda, że takich samych praw nie ma mniejszość węgierska na Słowacji oraz mniejszość polska na Litwie. Konstytucja węgierska wyłącza przedawnienie zbrodni komunistycznych oraz narodowego socjalizmu popełnionych na narodzie węgierskim, w tym zbrodni holokaustu. Gwarantuje ochronę życia poczętego, jak również zapewnia opiekę Węgrom żyjącym poza granicami dzisiejszych Węgier. W celu zachowania stabilności ekonomicznej kraju zapewnia dojście do poziomu 50 proc. PKB zadłużenia państwa do roku 2020 i utrzymanie długu publicznego na maksymalnie takim właśnie poziomie w przyszłości. Czy Orbán wyjdzie zwycięsko z oblężenia? Czas pokaże. Jego sukces jest bardzo ważny dla Polski. Wygrana węgierskiego rządu będzie oznaczać, że w ramach struktur UE można skutecznie walczyć o suwerenność i interesy narodowe, i wyznaczy skuteczną ścieżkę takiego działania. W czasach, gdy hordy tureckie pustoszyły Węgry, Węgrzy wychodzili zwycięsko z niejednego oblężenia, bo mieli prawdziwych bojowników. Dzisiaj kraj ten ma prawdziwie patriotyczne elity polityczne, które nie chodzą tupać w „Tańcu z gwiazdami”. Stanisław Skoczek

Po prośbie w Brukseli Zakładanie, że w Brukseli największe państwa europejskie nie rozgrywają cynicznie swoich narodowych interesów, jest dużą naiwnością, za którą być może przyjdzie nam zapłacić wysoką cenę W poniedziałek ma się odbyć kolejny szczyt Unii Europejskiej, w większości poświęcony paktowi fiskalnemu, którego treść właściwie nie jest jeszcze do końca znana. Nie przeszkadza to naszemu premierowi lobbować na rzecz udziału Polski w tym pakcie z prawem głosu odnośnie do państw strefy euro.

Francja przeciwna Pakt fiskalny dotyczący państw strefy euro od razu zaprogramowano, jako koło ratunkowe przed zgubną polityką prowadzoną przez nierozsądne rządy. Ma on zapobiec dalszemu, nadmiernemu zadłużaniu się państw strefy euro. A że jest z tym problem, widać gołym okiem. Kraje strefy euro są zadłużone na ok. 8 bln euro, a państwa Unii Europejskiej spoza strefy euro na 2 bln euro. Nie wynika to z większej oszczędności krajów spoza strefy euro czy mniejszych ich potrzeb. Po prostu tzw. rynki finansowe uznały, że samo posiadanie wspólnej waluty jest dostateczną gwarancją spłaty przyszłych kredytów. Takie kraje, jak Grecja czy Włochy, do serca wzięły sobie regułę, że jak dają, to się bierze. Pożyczały na potęgę, cel był już mniej ważny. Pieniądze te szły "na przejedzenie" albo na przekupienie wyborców. Kilka państw dość długo żyło ponad stan: Grecja - z czternastymi pensjami w budżetówce i wiecznymi oszustwami podatkowymi; Włochy - z dość ambiwalentnym podejściem do pracy i obowiązków; Portugalia - z wielkimi pustymi stadionami zbudowanymi z okazji Euro 2004; Hiszpania - z wysokimi zasiłkami i 25-procentowym bezrobociem; Irlandia - wierząca, że sektor finansowy może zbudować prosperity kraju na wieczność; Belgia - z rozrośniętą biurokracją; Francja - ze swoim 35-godzinnym tygodniem pracy i emeryturami dla 60-letnich urzędników. I okazało się, że każde z tych państw, żyjąc na koszt przyszłych pokoleń, nie jest już w stanie spłacać, bez szkody dla podatników, zobowiązań zaciągniętych przez polityków. Stąd narodził się pomysł paktu fiskalnego zabraniającego zadłużania kraju ponad miarę, tak by w przyszłości nie dochodziło do podobnych sytuacji. W ciągu roku deficyt miałby wynieść maksymalnie 3 proc. PKB. Jest to ciągle bardzo dużo. Na przykład w Polsce 3 proc. PKB to jest dokładnie 45 mld zł, ogromna kwota. Tak naprawdę pozwolenie na zwiększanie zadłużenia do tak gigantycznej kwoty niczego nie zmieni, a wręcz przeciwnie, przy niskim wzroście gospodarczym (lub nawet recesji) może przyczynić się do jeszcze większych kłopotów z regulowaniem zobowiązań.I właśnie w poniedziałek ta grupa bankrutów wspólnie z innymi państwami z Unii Europejskiej będzie deliberować, jak się uporać z kryzysem finansów publicznych. Tak się złożyło, że państwa bez euro radzą sobie mimo wszystko lepiej niż te, które euro przyjęły. Wynika to z tej prostej zależności, że prowadzenie autonomicznej polityki monetarnej jest jednym z podstawowych atrybutów państwa, od co najmniej końca XIX wieku. Wspólna waluta przekazała ten atrybut pod grupę urzędników zlokalizowanych w Europejskim Banku Centralnym z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. I trudno oczekiwać, że tymże urzędnikom uda się pogodzić czasem sprzeczne interesy monetarne siedemnastu różnych państw o różnym stopniu rozwoju gospodarczego i różnej kulturze przedsiębiorczości. Premier Donald Tusk chciałby, żeby państwa spoza strefy euro mogły współdecydować o tym, co te państwa wymyślą. Argumentuje, że Polska przyjęła na siebie wraz z traktatem akcesyjnym do Unii Europejskiej obowiązek przyjęcia wspólnej waluty, i to upoważnia już nas do uczestnictwa w dyskusjach. Tylko, że to zobowiązanie zostało przyjęte bez żadnego wiążącego terminu. Teoretycznie możemy przedłużać datę wejścia do eurolandu w nieskończoność, czekając cierpliwie, aż euro zbankrutuje. Największym przeciwnikiem uczestniczenia w dyskusji o strefie euro przez państwa spoza strefy jest Francja, głównie na przekór Wielkiej Brytanii. Jak to w tradycji dyplomacji francuskiej na szczeblu unijnym bywało, najchętniej zaproponowano by skorzystanie z "przywileju do siedzenia cicho", z ograniczeniem do wszystkowiedzących Francuzów oraz Niemców, tym, którzy te pomysły muszą finansować. Polska będzie toczyć grę o dopuszczenie do stołu decyzyjnego. Gdy powstawały w głowach polityków zalążki paktu finansowego (warto cały czas przypominać, że nie jest jeszcze znana pełna treść tego dokumentu), to takie były założenia. Nie ma jednak, co udawać, że prezydent Nicolas Sarkozy dysponuje gorszym korpusem dyplomatycznym i zdolnościami negocjacyjnymi od naszego szefa rządu. Premier Donald Tusk zachował się jak najgorszy negocjator. Najpierw zadeklarował, że przeznaczy nasze rezerwy walutowe o równowartości ok. 27 mld zł (to jest prawie 3 tys. zł na czteroosobową rodzinę) na spłatę odsetek od włoskiego i greckiego długu (mówiąc o europejskiej solidarności), a teraz dziwi się, że nie chcą go zaprosić do stołu na wspólne decydowanie o sytuacji w strefie euro. Zupełnie inaczej postąpił prezydent Czech Vaclav Klaus, który zadeklarował, że Czesi mają własne problemy i nie będą zaciągać kolejnych pożyczek, by swoje długi mogli spłacić Włosi z Grekami. A można się domyślać, że zmiana decyzji przez Klausa będzie na pewno kosztowna dla Brukseli.

Zostawić euro Polska dyplomacja przejrzała na oczy dopiero wtedy, gdy się okazało, że Francja nie życzy sobie w grupie decydentów o strefie euro państw, które tej waluty nie posiadają (ze szczególnym naciskiem na Wielką Brytanię, ale również Polskę). W poniedziałek, 23 stycznia br., w Brukseli podczas spotkania ministrów finansów Polska lobbowała, by wszystkie państwa Unii Europejskiej mogły uczestniczyć w szczytach euro. Już nie, jako pełnoprawny członek czy nawet z prawem głosu, ale choćby, jako obserwator. Ale pewnie nawet tyle nie uda się nam uzyskać. Najbardziej prawdopodobne jest uczestnictwo w charakterze obserwatora w jednym szczycie na rok. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski stwierdził nawet, że jeśli umowa międzyrządowa nie będzie odpowiadać interesom Polski, to możemy jej nie podpisać.Zakładanie, że w Brukseli największe państwa europejskie nie rozgrywają cynicznie swoich narodowych interesów, jest dużą naiwnością, za którą być może przyjdzie nam zapłacić wysoką cenę. Z drugiej strony trzeba się zastanowić, dlaczego premier Tusk tak bardzo chce współdecydować o tym, co dotyczy krajów strefy euro. Każdy normalny menedżer, który doprowadziłby finanse prywatnej firmy do takiego stanu, do jakiego doprowadzili niektórzy zachodni politycy, wyleciałby na bruk w trybie ekspresowym z łatką nieudacznika. Tymczasem zarządzający finansami publicznymi we Francji, Grecji czy Włoszech mają się świetnie i powielają błędy swoich poprzedników, sprowadzające się do kolejnych pożyczek celem wypełniania przyjętych i bardzo wygórowanych zobowiązań. Apel poprzedniego premiera Grecji Jeoriosa Papandreu o pożyczki unijne, bo inaczej nie wypłaci emerytur, jest znamienny. I pytanie, jakie się nasuwa:

Po co Tusk chce uczestniczyć w spotkaniach takich szaleńców, którzy zewnętrznymi pożyczkami (przy zadłużeniu sięgającym czterokrotności wpływów budżetowych, jak to ma miejsce w Grecji) chcą zaspokajać wszelkie potrzeby? Przecież potrzeby społeczeństwa są niczym nieograniczone. Zawsze przyda się większa emerytura, renta czy zasiłek. Wszędzie można poprawić drogę, wybudować lepszą i nowocześniejszą szkołę. To, co ogranicza te potrzeby w państwach demokratycznych, to możliwości finansowania tego przez społeczeństwo danego kraju. Wszelka pożyczka państwowa jest de facto ubożeniem tych, którzy będą płacili podatki w przyszłości, a więc młodych ludzi i dzieci. Czy ambicją Tuska jest przekonywanie bankrutów do tego, że postępują źle? Chyba nie do końca, bo sami mamy przecież wysokie zadłużenie. Dziś tylko kreatywności ministra finansów Jana Vincenta Rostowskiego zawdzięczamy, że nie przekraczamy limitów zapisanych w Konstytucji RP. Według metodologii krajowej nasze oficjalne zadłużenie wynosi ok. 54 proc. PKB, tymczasem według metodologii unijnej - 57,5 procent. Wydaje się więc, że jedynym powodem uczestnictwa Tuska w spotkaniach szczytów grupy euro jest chęć ogrzania się w błysku fleszy i próba kreowania się na męża stanu, który swoimi radami niesie pomoc zagrożonej Europie.

Nowy podział Europy Skoro Francja tak bardzo dąży do podzielenia Europy, to może czas zacząć traktować polski interes narodowy poważnie. Nie oszukujmy społeczeństwa, że jesteśmy bardziej europejscy od Europejczyków. Francuzi czują się po pierwsze Francuzami i szybko pogrzebią projekt Unii Europejskiej, jeżeli zobaczą w tym zagrożenie dla siebie. To tylko u nas przewodniczący pseudo-opozycji jest w stanie z trybuny sejmowej powiedzieć, że on po pierwsze czuje się Europejczykiem. W Europie liczy się interes narodowy i odpowiedzialność przed wyborcami. Polska, zamiast pakować się tam, gdzie nas nie chcą i gdzie nie mamy praktycznie żadnego interesu, może powrócić do starego już pomysłu realizowanego po części w latach 2005-2007, czyli oparcia się w Unii o Wielką Brytanię. Londyn, jak żadne inne państwo, pilnuje swoich interesów w starciu z Brukselą. Nie boi się zawetować niekorzystnych rozwiązań ze strachu, co o nas powiedzą w Paryżu. Tylko poważni politycy odkładają na bok własne ambicje i chęć przypodobania się wszystkim. Dzisiaj takich poważnych polityków na czele państw w Europie jest co najmniej trzech: David Cameron w Wielkiej Brytanii, Vaclav Klaus w Czechach oraz Viktor Orbán na Węgrzech. Nie boją się tego, co pomyśli o nich przesiąknięta lewicowymi ideami grupka biurokratów z Komisji Europejskiej, która nie ma żadnego mandatu demokratycznego. Tak silny blok państw przy współudziale Polski oraz jeszcze kilku mniejszych państw w regionie mógłby być głosem dobrze słyszalnym. Może, więc Tusk zamiast wciąż jeździć tam, gdzie go nie chcą, zacznie się wreszcie spotykać z tymi, z którymi mamy zbieżny interes? Marek Łangalis

Przewodniczący KRRiT i prywatny biznesmen Jan Dworak od pierwszych dni III RP mocno związał się z telewizją publiczną. Potem został prywatnym producentem dla telewizji. Jego związek z telewizją publiczną i prywatnymi spółkami trwał wiele lat i był na tyle silny, że nawet po wyborze na członka i przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji posiadał udziały w firmie "Prasa i Film". Przez ponad dwa miesiące był równocześnie członkiem KRRiT i wchodził w skład władz prywatnej spółki medialnej. Sytuacja równoczesnego zasiadania w KRRiT i posiadania akcji jest sprzeczna z prawem. W czasach PRL Dworak pracował w pismach sportowych: "Boks", "Piłka Nożna", "Żagle", Lekkoatletyka" i "Taternik". Jednocześnie działał w opozycji antykomunistycznej, w środowiskach prawicowych, m.in. w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Był sekretarzem redakcji "Opinii" - pisma ROPCiO. Poznał wówczas Leszka Moczulskiego, Andrzeja Czumę, Macieja Grzywaczewskiego, Mariana Piłkę, Bronisława Komorowskiego.

"Rzeczpospolita" twierdziła, że jednym z jego głównych przyjaciół politycznych, niezmiennie od 40 lat, jest właśnie Bronisław Komorowski. W 1979 r. razem organizowali manifestację, po której Komorowski został aresztowany, potem Dworak odbierał go z więzienia w Pułtusku. W 1980 r. Dworak został szefem Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. Rok później zaczął pracę w "Tygodniku Solidarność", wkrótce został sekretarzem redakcji. Podobno przed stanem wojennym planował stworzenie dziennika "S". Po 13 grudnia 1981 r. przez pół roku przebywał w obozie internowanych. Po wyjściu na wolność pracował (m.in. z Jackiem Żakowskim) w prasie katolickiej - był sekretarzem redakcji miesięcznika "Powściągliwość i Praca", a potem "Przeglądu Katolickiego". Współpracował także z prasą podziemną (np. "PWA" i "21"), był członkiem Klubu Myśli Politycznej "Dziekania".

W obozie "grubej kreski" Pod koniec lat 80 sytuował się wśród prawicowych zwolenników porozumienia z komunistami. W 1989 r. został zastępcą sekretarza komitetu organizacyjnego przy Lechu Wałęsie ds. Okrągłego Stołu. Razem z Jackiem Moskwą zajmował się sprawami technicznymi związanymi z tymi obradami. Uczestniczył w rozmowach Okrągłego Stołu w podzespole ds. środków masowego przekazu. W 1989 r. reaktywował z Tadeuszem Mazowieckim "Tygodnik Solidarność". Kiedy Mazowiecki został premierem, przejął obowiązki redaktora naczelnego, jego zastępcami byli Michał Boni i Ludwika Wujec. Jednak Wałęsa redaktorem naczelnym mianował Jarosława Kaczyńskiego. W obronie Dworaka stanęła m.in. "Gazeta Wyborcza", która publikowała takie listy: "Pełniący obowiązki naczelnego Jan Dworak cieszył się zaufaniem zespołu, Jarosław Kaczyński jest człowiekiem narzuconym". Dworak zwolnił się z tygodnika na własną prośbę.

Pierwsze spółki w TVP Praktycznie natychmiast Mazowiecki powołał go na wiceprzewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji. Szefem Komitetu był wtedy Andrzej Drawicz. Drugim wiceprzewodniczącym Radiokomitetu - Lew Rywin. Dworak odpowiadał za sprawy programowe, Rywin za finanse i administrację. Obserwatorzy wskazywali, że Drawicza i Rywina łączyła serdeczna przyjaźń: "Polegali na sobie, a szczególnie Drawicz, który nie miał pojęcia o telewizyjnych układach, wspierał się na kompetencjach i doświadczeniu swojego zastępcy". Rywina chwalił dyrektor Programu II TVP Józef Węgrzyn, który wprowadził do TVP prywatnych producentów: "(...) uruchomiłem pierwszych producentów niezależnych, m.in. Chojeckiego w Paryżu, Terleckiego, Lampkę, Grzywaczewskiego w Gdańsku, Kwiecińskiego, Manna i Maternę, Zientarskiego, Kęcika... Wszyscy zakładali firmy. Jaki świetny był wtedy skład kierownictwa TVP: Andrzej Drawicz - prezes, Lew Rywin i Jan Dworak - wiceprezesi, i dyrektor biura reklamy Piotr Gaweł. Wspaniale było pracować pod wodzą tych ludzi. (...) funkcję dyrektora Jedynki objął Maciej Strzembosz". Nawet po latach Dworak pozytywnie oceniał Rywina z tego okresu: "Ciągnęła się za nim sława człowieka o szerokich kontaktach, w czym wydatnie pomógł mu wieloletni pobyt w Stanach Zjednoczonych". Rywin forsował projekt prywatyzacji Programu II TVP. Jan Dworak wspominał w "Polityce", że był przeciwny: "Koncepcję Rywina, żeby sprzedać Dwójkę za dwa miliony dolarów, uważałem za chybioną iniebezpieczną. (...) Podjąłem decyzję, aby zbudować telewizyjną agencję reklamową iwten sposób zdobywać pieniądze dla TVP. Mimo tego ideowego sporu nasze stosunki zRywinem były poprawne. Podziwiałem go za cuda, których potrafił dokonywać w dziedzinie finansów".

Wśród agentów Niewątpliwie na kształcie TVP zaważył fakt, że nie przeprowadzono zmian kadrowych. Odpowiadają za to pierwsze władze telewizji. Historyk IPN Grzegorz Majchrzak wskazywał, że Drawicz przejawiał niechęć do rozliczenia i usunięcia z TVP dziennikarzy, którzy po 13 grudnia 1981 r. weryfikowali i zwalniali innych. Szef Radiokomitetu opowiedział się przeciwko rozliczeniu dziennikarzy zasłużonych dla PRL: "Programy dotyczące rocznicy wprowadzenia stanu wojennego powinny być pozbawione akcentów rewanżyzmu, nawoływania do odwetu itd., powinny natomiast stworzyć wśród widzów odczucie zadośćuczynienia moralnego i politycznej satysfakcji; należy się wystrzegać jakichkolwiek ataków personalnych, a zwłaszcza ewentualnych prób dezawuowania osoby prezydenta PRL [tzn. Wojciecha Jaruzelskiego - przyp. P.B.]". Sytuacja w TVP wywoływała liczne protesty, np. w 1990 r. działacze telewizyjnej "S" protestowali, że "nie chcą pracować w PRL-owskim radiu i telewizji". Dworak odpowiadał, że "nie czuje się peerelowskim prezesem". Jednocześnie TVP była w tamtym czasie bardzo wybiórcza, jednostronnie ukazywała rząd Mazowieckiego, eliminowała głosy krytyczne. Kiedy w 1990 r. "S" upominała się o równe szanse dla wszystkich kandydatów na prezydenta, Dworak twierdził, że związkowcy grają rolę bezstronnego sędziego, choć są zaangażowani po stronie Wałęsy: "To niedopuszczalne, by związek przynosił program i żądał jego emisji. Zawsze byliśmy gotowi rozmawiać z "Solidarnością", chyba, dlatego teraz wydaje im się, że mogą tu decydować o wszystkim". Na blisko dwa miesiące przed ósmą rocznicą 13 grudnia prezes Drawicz rozesłał do podległych mu dyrektorów wytyczne dotyczące prezentowania stanu wojennego w programach TVP. Andrzej Drawicz wskazywał, że "należy zachować zasadę równego dystansu w stosunku do ówczesnych dwu stron konfliktu". Zalecał również wystrzegać się ataków wobec gen. Jaruzelskiego. Tym samym szef TVP zrównał komunistyczny reżim z podziemną "S". Po latach ujawniono, że z akt SB wynika, iż Drawicz był zarejestrowany, jako tajny współpracownik "Kowalski" i "Zbigniew". Natomiast Rywin był zarejestrowany, jako TW "Eden". Agent ten donosił m.in. na amerykańskich dziennikarzy relacjonujących pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski. Lew Rywin kategorycznie zaprzeczał, że współpracował z SB. Dworak, jako jedyny z szefów Radiokomitetu, uzyskał status poszkodowanego IPN, ale w tamtym czasie konserwował "grubą kreskę" w mediach. Po zwycięstwie Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich odwołano szefów Radiokomitetu. Jan Dworak wspominał, że zapamiętał pożegnalne spotkanie z kolegium dyrektorów: "Odchodziliśmy, więc tak, jakby nie było warto powiedzieć nam: do widzenia. W końcu w tej przerażającej ciszy zabrzmiał głos Rywina: ja tu jeszcze wrócę".

Pieniądze jak paliwo Po odejściu z Radiokomitetu Dworak został kierownikiem biura prasowego Unii Demokratycznej. Od 1990 r. był zresztą członkiem UD, a potem Unii Wolności. W latach 1997-2001 należał do Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, następnie aż do 2004 r. do Platformy Obywatelskiej, z członkostwa w PO zrezygnował dopiero wtedy, kiedy został prezesem TVP. Był również radnym AWS mazowieckiego samorządu wojewódzkiego. Równocześnie prowadził działalność producencką, założył kilka spółek. W 1992 r. powołał razem z Maciejem Strzemboszem agencję producencką "Prasa i Film" oraz z Alicją Resich-Modlińską "Studio A". Jego firmy wyprodukowały kilka tysięcy godzin programu, np. filmy "Weiser" i "Czas zdrady" Wojciecha Marczewskiego, programy publicystyczne "Pytania o Polskę", talk-show "Wieczór z Alicją", "Historia opozycji w PRL", "Spotkania z Janem Pawłem II. Niezwykły pontyfikat" - 16 rozmów z ks. Adamem Bonieckim i o. Maciejem Ziębą, oraz seriale komediowe dla Polsatu, TVN i TVP - "Miodowe lata", "Kasia i Tomek", "Bar Atlantic" oraz "Ranczo". Był także współzałożycielem i członkiem władz Stowarzyszenia Niezależnych Producentów Filmowych i Telewizyjnych oraz Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych. W mediach przekonywał: "Niezależny producent jest współtwórcą wielu ważnych rzeczy, a robienie pieniędzy nie jest niczym złym". Walczył o wyższe stawki dla producentów prywatnych: "Pieniądze są dla nas niczym "paliwo". Od tego, ile ich mamy, zależy rozmach naszych programów. (...) Do odejścia poprzedniego szefa TVP Wiesława Walendziaka współpraca między telewizją a producentami układała się świetnie. Podpisywane przez nas umowy były elastyczne i gwarantowały godziwy zarobek". Kiedy szefem KRRiT został Bolesław Sulik, Jan Dworak był członkiem zespołu, który planował decentralizację mediów publicznych.

Bliżej Komorowskiego niż PO W lutym 2004 r. Dworak został prezesem TVP. Był to czas ujawnienia afery Rywina i kompromitacji SLD. Faktem jest, że Dworak dopuścił do TVP kilka wartościowych programów i dziennikarzy (np. Jana Pospieszalskiego i Anitę Gargas), chociaż teraz odżegnuje się od tej decyzji. Był krytykowany za brak zmian w TVP, sam przyznawał, że jego poprzednik, Robert Kwiatkowski, zachował ogromne wpływy. W dodatku przez szereg miesięcy zastępcą Dworaka był Ryszard Pacławski, protegowany SLD, który bronił najbliższych współpracowników Kwiatkowskiego. Swoje sympatie polityczne Dworak ujawnił w 2005 r. w okresie wyborów prezydenckich. "Rzeczpospolita" przytacza historię, kiedy dziennikarki pojechały do Gdańska, by zrobić materiał o Donaldzie Tusku. Jednak cofnięto je do Warszawy, ponieważ coraz częściej mówiono o sprawie dziadka z Wehrmachtu. Podobno sztab wyborczy Tuska zaalarmował TVP, a Maciej Grzywaczewski, ówczesny szef Jedynki, zablokował ten materiał i zdjęto cały cykl.

Jednak po odejściu z TVP Jan Dworak nie znalazł się w bliskiej orbicie PO, nie był członkiem jej władz, nie był też doradcą. Informator "Rzeczpospolitej" charakteryzuje Dworaka: "Bardziej jest związany z Bronisławem Komorowskim niż z partią".

Z TVP do ATM i na multipleks Z TVP odszedł wtedy również najbliższy współpracownik Dworaka Maciej Grzywaczewski, który od lipca 2004 r. był szefem Programu 1. Grzywaczewski przeszedł do prywatnego sektora, został członkiem zarządu spółki producenckiej ATM, a od 2008 r. nawet jej wiceprezesem. Spółka ATM posiada powiązania kapitałowe i personalne z innym nadawcą, Polsatem. Spółka od lat współpracuje z Polsatem i TVP, a razem z Agorą posiada udziały w spółce A2 Multimedia. ATM posiada 9 firm zależnych, m.in. spółkę Studio A. Była to ta sama firma producencka, którą w 1994 r. założyli Alicja Resich-Modlińska oraz właśnie Jan Dworak. Media podawały, że osoby związane z ATM wpłaciły w 2007 r. na kampanię PO przynajmniej 38 tys. złotych. Na listach tych wpłat znajdują się m.in. była wiceprezes ATM Dorota Michalak-Kurzewska (ponad 14 tys. zł) i Maciej Grzywaczewski (10 tys. zł). ATM Grupa wystąpiła do KRRiT z wnioskiem o rozszerzenie koncesji na nadawanie rozsiewcze cyfrowe dla kanału ATM Rozrywka. Już w maju 2011 r. Grzywaczewski chwalił się, że "według informacji medialnych - taką koncesję otrzymaliśmy. Więcej informacji na ten temat nie mogę podać". W połowie stycznia 2012 r. mówił już: "Chcielibyśmy wystartować z kanałem ATM Rozrywka pod koniec maja br.". Spółka ATM była producentem seriali "Świat według Kiepskich", "Ekipa" oraz programu "Big Brother" i "Bar".

W spółce i w KRRiT Dworak po odejściu z TVP powrócił do spółki z o.o. "Prasa i Film". Według wpisów KRS w styczniu 2008 r. nabył 230 udziałów w tej spółce i został członkiem jej zarządu, był nim do 17 września 2010 roku. Wcześniej, bo 7 lipca 2010 r., marszałek Komorowski, jeszcze, jako pełniący obowiązki prezydent, powołał go do nowej KRRiT, a 10 sierpnia został on wybrany na przewodniczącego Rady. Tymczasem zgodnie z art. 4 ustawy z dnia 21 sierpnia 1997 r. o ograniczeniu prowadzenia działalności gospodarczej, osoby publiczne w okresie pełnienia funkcji i zajmowania stanowisk, nie mogą być m.in. członkami zarządów, rad nadzorczych spółek prawa handlowego oraz nie mogą być zatrudnione lub wykonywać innych zajęć w spółkach prawa handlowego, które mogłyby wywołać podejrzenie o ich stronniczość lub interesowność. Również ustawa z dnia 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji w art. 8 stanowi, że nie można łączyć funkcji członka Krajowej Rady z posiadaniem udziałów albo akcji spółki bądź w inny sposób uczestniczyć w podmiocie będącym dostawcą usługi medialnej lub producentem radiowym lub telewizyjnym.

Dworak przez blisko 10 tygodni nie spełniał ustawowych wymogów. Co oznacza, że mogło dojść do naruszenia tych przepisów. Po wyborze na przewodniczącego KRRiT Dworak przyznawał rację, że nie można oddawać miejsca w Radzie partii, która "media bezprecedensowo upartyjniła", czyli PiS. Wypowiadał się również krytycznie o programach Jana Pospieszalskiego i Anity Gargas: "Gdyby wtedy robili takie programy, jakie robią teraz, to moja ocena byłaby wobec nich skrajnie krytyczna. I pewnie bym ich nie przyjął". Podobnie ocenił film Ewy Stankiewicz "Solidarni 2010": "Nie puściłbym tego filmu, bo on poruszał się po powierzchni wydarzeń. Obrońcy tego filmu mówią, że zarejestrował rzeczywiste zachowania ludzi. Ale według mnie nie zarejestrował rzeczywistych zachowań". Słowa te wypowiadał już, jako szef KRRiT, ale równocześnie nadal był członkiem zarządu prywatnej spółki producenckiej "Prasa i Film". W tym okresie KRRiT zażądała również, aby Radio Maryja przesłało jej nagrania swoich audycji. Media podawały, że dotyczyło to audycji o sprawie krzyża przed Pałacem Prezydenckim oraz jakoby rozpowszechniania w trakcie programu reklam. Sam Dworak pozytywnie ocenił usunięcie krzyża: "To, co się działo wokół krzyża, wprowadzało fałsz do debaty publicznej. To było organizowanie dialogu społecznego wokół spraw tak naprawdę nieważnych. Nie chodziło tu przecież o sprawę krzyża czy o miejsce religii w państwie - co jest sprawą fundamentalną - ale o rodzaj powstającej wokół tej sprawy sekty". Natomiast skrytykował media: "Ta sprawa pokazała braki w wykształceniu dziennikarzy, brak umiejętności odróżniania spraw ważnych od nieważnych. Telewizji publicznej można zarzucić przede wszystkim dużą stronniczość, ale i brak wnikliwości, niechęć do zrozumienia zjawiska, do pogłębiania sprawy". Chwalił również TVN: "Pan Pospieszalski kreował wydarzenia, czego jako dziennikarz nie powinien robić, a reporterzy TVN24 o nich opowiadali".

W kontekście odmowy koncesji dla Telewizji Trwam wygląda to tak, jakby Dworak za cel postawił sobie nienaturalne prześwietlenie tych mediów. Postawa to bardzo dziwna. Piotr Bączek

Dla katolików figa z makiem Z dr. Tomaszem Telukiem, prezesem Instytutu Globalizacji, rozmawia Małgorzata Goss Panie Prezesie, wyjaśnijmy na początek, co to jest cyfryzacja i czemu służy. - Jest to proces przestawiania programów radia i telewizji z technologii analogowej na cyfrową, dodajmy - proces przymusowy, narzucony przez Komisję Europejską. W jego wyniku wszystkie kraje członkowskie Unii Europejskiej muszą wyłączyć nadawanie analogowe i w całości przejść na nadawanie cyfrowe. Cyfryzacja działa niejako w dwóch płaszczyznach - z jednej strony jest to proces determinowany rynkowo (coraz większa przepustowość łączy, rosnące możliwości audiowizualne, rozwój nowych technologii związanych z emisją programów HD), a z drugiej strony jest to proces biurokratyczny, narzucony odgórnie, zmuszający konsumentów, aby zainteresowali się tymi produktami.
Instytut Globalizacji śledzi proces cyfryzacji od 2008 roku w ramach projektu badawczego "Cyfrowa Polska". Jak ocenia Pan model cyfryzacji przyjęty w Polsce? - W Polsce wybrano model cyfryzacji w technologii naziemnej, odrzucając model oparty na platformie satelitarnej. Jest to model zbliżony do technologii komórkowej: buduje się maszty, podobne jak maszty telefonii komórkowej, tylko wyższe, i za pomocą systemu nadajników naziemnych poprzez system multipleksów, czyli platform cyfrowych telewizji naziemnej, nadaje się sygnał do odbiorników. Krótko mówiąc - nadajniki nie są zlokalizowane na satelicie, tylko są nimi maszty powodujące możliwość odbioru.
W Polsce proces cyfryzacji sprowadzany był do głównego problemu - w jaki sposób scyfryzować telewizję publiczną, czyli sprawić, aby po wyłączeniu nadajników analogowych ludzie, którzy mieli dotychczas dostęp do niej za pomocą zwykłych anten analogowych na dachach, ten dostęp zachowali. Trzeba było wybrać strategię. Instytut Globalizacji proponował stworzenie autorskiego produktu telewizji publicznej w postaci własnej platformy satelitarnej. W ten sposób nie dość, że telewizja publiczna miałaby własny produkt, to jeszcze zachowałaby pozycję lidera na rynku, bo taka satelitarna cyfryzacja byłaby szybka, zajęłaby może rok - bo tyle potrzeba, aby wszystkie programy przerzucić na satelitę, a zasięgiem objęłaby cały kraj, dostarczając bardzo różnorodne i wysokiej, jakości usługi, takie jak dostęp do szerokopasmowego internetu, do telefonii internetowej itp. Wzorem dla nas był projekt brytyjskiej BBC, która kilka lat temu uruchomiła nieodpłatną publiczną platformę satelitarną, dzięki której wszyscy, którzy płacą abonament, mają dostęp do największej liczby programów w Europie. Na takiej publicznej platformie satelitarnej mogłaby się znaleźć także Telewizja Trwam. To byłoby korzystne dla partnerów. Powstanie narodowej satelitarnej platformy cyfrowej, gdzie media publiczne mają zagwarantowaną pozycję lidera na rynku, zmusiłoby stacje komercyjne do podjęcia walki konkurencyjnej.
Wybrano jednak model naziemnej cyfryzacji. Może jest on po prostu tańszy? - Cyfryzacja w technologii naziemnej jest modelem droższym do przeprowadzenia. Gdyby bardziej opłacalne było zbudowanie telewizji naziemnej, to w Polsce i na świecie mielibyśmy do czynienia z czymś odmiennym, niż mamy. Przecież wszystkie platformy nadawcze, jakie powstały dotąd, to platformy satelitarne. Również Telewizja Trwam, jako najlepszy sposób dotarcia do największej liczby ludzi wybrała platformę satelitarną. Model naziemny cyfryzacji jest dużo droższy. Zbudowanie nadawania w technologii naziemnej oznacza konieczność budowy infrastruktury od zera za gigantyczne pieniądze. Cyfryzacja naziemna może być nawet dziesięciokrotnie droższa od cyfryzacji satelitarnej, co pokazują dane z Hiszpanii.
Kto ponosi koszty budowy infrastruktury? - Nie znamy szczegółowych rozliczeń, ale zasadniczo cyfryzacja jest projektem publicznym, finansowana jest, więc z kieszeni podatnika. Wybrano model korzystny dla tych podmiotów, które posiadają własne platformy satelitarne, bo one niejako dzięki powstaniu telewizji cyfrowej naziemnej rozszerzają zasięgi nadawcze. Z kolei telewizja publiczna - wyłączając nadawanie analogowe - staje się klientem stacji telewizyjnych komercyjnych, musi je prosić o miejsce na platformach satelitarnych. Jej pozycja będzie, więc z roku na rok malała.
Dlaczego musi prosić? Przecież ma miejsce na multipleksie telewizji naziemnej. - Telewizja publiczna dostała najwięcej miejsca na platformie naziemnej, ale jeśli zechce coś nadać także przez satelitę, musi prosić właścicieli cyfrowych platform satelitarnych. Oglądalność telewizji publicznej będzie, więc gwałtownie spadała, bo sama telewizja naziemna nie zapewnia stuprocentowego pokrycia sygnałem telewizyjnym. Technologia satelitarna ma tę przewagę, że od razu obejmuje 100 proc. powierzchni kraju. Przy technologii naziemnej trzeba pokonywać pewne bariery technologiczne - nadajniki są budowane w miejscach trudno dostępnych, w górach, niezamieszkałych terenach wiejskich - co powoduje, że koszty projektu rosną.
Ustaliliśmy, że proces cyfryzacji jest programem publicznym, a jednocześnie miejsce na multipleksie jest ograniczone i podlega koncesjonowaniu. Jakie powinny obowiązywać zasady wydawania koncesji na działalność w przestrzeni publicznej? - Zasady powinny być jasne: te podmioty, które od wielu lat nadają programy na rynku, niezależnie od tego, czy nadają technologią analogową, czy satelitarną, powinny się znaleźć na multipleksach. Kryteria, jakie powinny być brane pod uwagę, to oglądalność, zasięg, długość nadawania, oferta programowa, zaplecze techniczne, możliwości finansowe itd. Słowem - wszystko to, co gwarantuje współpracę w przyszłości.
Nadawcy, który emituje program nieprzerwanie od 2003 roku, przewodniczący KRRiT Jan Dworak odmówił koncesji. Mowa o Telewizji Trwam. - To jest po prostu decyzja kuriozalna, która kompromituje Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Jest to decyzja polityczna, która nie ma uzasadnienia merytorycznego, ponieważ Fundacja Lux Veritatis jest obecna od dawna na rynku, jako nadawca i - jak wynika z publikowanych danych - posiada zarówno zdolność finansową, jak i dobre wyniki finansowe, które gwarantują nadawanie w przyszłości. Takich wyników nie wykazało np. sprawozdanie telewizji TVN, która w III kwartale ub.r. zanotowała bardzo wysokie straty, a także sprawozdania finansowe firm, które otrzymały koncesję. Z dostępnych danych wynika, że są firmami krzakami, bez zaplecza finansowego. Instytut Globalizacji zwrócił uwagę, że promesy kredytowe, którymi dysponują, w dobie kryzysu finansowego, gdy banki ograniczają dostępność do kredytu, nie powinny być w ogóle brane pod uwagę. Są zgoła niepoważne. Firmy te nie posiadają żadnego zaplecza technicznego, dziennikarzy, a otrzymują koncesję... Jest to skandal. Napisaliśmy w oświadczeniu, że decyzja ta nosi znamiona represji wobec katolików w Polsce, pozbawiając ich dostępu do jedynej katolickiej telewizji. Telewizja Trwam jest jedyną stacją, w której można oglądać na żywo najważniejsze wydarzenia, pielgrzymki papieskie. Oglądałem niedawno bezpośrednią transmisję Telewizji Trwam ze spotkania członków Drogi Neokatechumenalnej z Papieżem, której - wydawało się - nie można oglądać nigdzie poza telewizją internetową Watykanu. Nie dostrzegam innych powodów - oprócz politycznej i światopoglądowej zemsty - odmowy koncesji dla Telewizji Trwam. Z kolei bez tej koncesji nie wyobrażam sobie rozwoju tej telewizji.
Rada stawia sprawę tak: po co ten krzyk, Telewizja Trwam będzie nadal mogła nadawać, bo nikt jej niczego nie zabrał... - No to, jeśli ten krzyk jest o nic, to proszę zabrać koncesję na nadawanie naziemne Polsatowi, TVN... I okaże się wtedy, czy to jest rzeczywiście takie nic. Tak jak Polsat i TVN zyskają dzięki temu nowych odbiorców, tak zyskałaby ich Telewizja Trwam. To byłby przełom w nadawaniu tej telewizji.
Teraz jest ona dostępna z satelity, a w miastach - w niektórych telewizjach kablowych. Do jej odbioru trzeba kupić i zainstalować antenę satelitarną albo wykupić pakiet programowy kablówki. - Dostęp do Telewizji Trwam jest dotąd bardzo utrudniony, bo nie dość, że trzeba wykupić zestaw satelitarny, to jeszcze trzeba go przekierować na innego satelitę (satelitę Astra) niż ten, z którego korzystają inne telewizje komercyjne (satelita Eutelsat). To naprawdę bardzo skomplikowane. Gdyby Telewizja Trwam była nadawana z multipleksu naziemnego - byłaby to telewizja darmowa, która pokrywa niemal cały kraj. Oznaczałoby to bezpłatny dostęp do tej katolickiej telewizji dla każdego Polaka. Proszę sobie wyobrazić, jaka to byłaby zmiana. Całkiem inny przekaz.
Telewizja publiczna i stacje komercyjne musiałyby się dobrze zastanowić, zanim podjęłyby decyzję o rezygnacji z transmitowania np. Światowych Dni Młodzieży w Madrycie, bo ryzykowałyby, że cała katolicka Polska przełączy w tym czasie telewizory na Telewizję Trwam... - Ewangelia, Słowo Boże byłyby dostępne w każdym domu. To właśnie usiłuje się zatrzymać. Stąd ten radykalny ruch o odmowie koncesji. Jeśli Telewizja Trwam nie uzyska miejsca na multipleksie - będzie telewizją spychaną na margines, bez szans na rozwój. Trzeba mieć świadomość tego zagrożenia. Zwłaszcza teraz, gdy wielu ludzi może zrezygnować z dostępu do telewizji kablowej czy satelitarnej, bo będzie miało nieodpłatny odbiór programów cyfrowych, o ile zakupią dekodery lub nowoczesne telewizory wyposażone w system MPG 4. Również najbiedniejsi z powodów oszczędnościowych mogą rezygnować z płatnego odbioru.
Może rządzącym właśnie o to chodzi, aby przekaz Telewizji Trwam nie docierał do szerokich kręgów odbiorców? - Tak. Jest to zemsta polityczna za niezależność Telewizji Trwam, za to, że nie obawia się ona krytykować władzy.
Decyzja Krajowej Rady obnaża mariaż głównych mediów z władzą i wprowadzaną przez ten duet tylnymi drzwiami cenzurę. - Ten proces zachodzi nie tylko w Polsce. Wszędzie na świecie rynek mediów jest koncesjonowany. Gdyby nadawcy mieli do niego wolny dostęp - do opinii publicznej przebijałyby się różne poglądy, co byłoby dla rządzących bardzo niewygodne. Dlatego władza robi wszystko, by przejąć nad tą przestrzenią wolności kontrolę, na przykład za pomocą międzynarodowej umowy ACTA, która zmierza do ograniczenia swobody wypowiedzi i rozwoju niezależnych mediów w internecie. I w przypadku ACTA, i w przypadku odmowy koncesji Telewizji Trwam chodzi o to samo - żeby zablokować rozkwit mediów niezależnych od władzy. To ona chce decydować, kto może mieć telewizję, a kto nie. Podpisanie ACTA i odmowa koncesji dla Telewizji Trwam są wyrazem tendencji do ograniczania wolności mediów. Oba te fakty świadczą o zamykaniu się demokracji w Polsce. Dziękuję za rozmowę.

28 stycznia 2012 "Tatuś kupił auto ze stryjem, którym teraz dojeżdża do pracy”- napisało dziecko w wypracowaniu domowym. Jak to dzieciaki, czasami coś pomylą, czasami przestawią, czasami rozminą myśli z zapisem w zeszycie. Tak jak dzień… Na ogół mniej waży wieczorem, niż z samego rana, a inaczej w samo południe.. Jakby oczywiście ktoś potrafił zważyć dzień.. Podobnie jest z nocą.. Też różnie waży. Wieczorem inaczej, z samego rana inaczej, w środku ciemności inaczej.. Ale na szczęście człowiek nie jest w stanie ważyć ani dnia, ani nocy.. Tak jak nie jest w stanie ważyć, przestawiać i regulować gwiazd.. I to jest nasze szczęście. Wierzcie mi Państwo.. Czego socjalistyczny człowiek nie tknie - zaraz zamienia w kupę gruzu.. Zupełnie inaczej niż król Midas. Ten, czego by się nie tknął - zamieniał w złoto. Prawdziwy demokrata to musi być aktor, wielki manipulator i kłamca. Bez tego w demokracji ani rusz.. Jak nie będziesz opowiadał bajek rano, w południe i wieczorem- niewielu cię wybierze. I jeszcze do tego musisz mieć gdzie się wypowiadać.. Musisz mieć tubę, przez którą donośnie możesz manipulować, kłamać, zmieniać zdanie, być jednocześnie „za” i jak najbardziej jednocześnie” przeciw”. Dał im przykład największy z demokratów III Rzeczpospolitej - pan Lech Wałęsa.. On to naprawdę potrafił być jednocześnie i” za” i „przeciw”. Mistrz dualizmu.. Ma już lotnisko swojego imienia.. Potomność o nim nie zapomni - szczególnie o płocie, który przeskoczył, a którego nie było.. Był trzymetrowy mur.. Ale jak go przeskoczyć.. Przybyć do Stoczni od strony morza- jak twierdziła śp. Anna Walentynowicz - to jest bardziej prawdopodobne. Ale skąd Lech Wałęsa miał wtedy własną motorówkę? To, co demokratyczni chłopcy wyprawiają ze sprawą ACTA przechodzi wszelkie pojęcie.. Szczególnie demokraci z Prawa i Sprawiedliwości. Bo demokraci z Sojuszu Lewicy Demokratycznej głosowali przeciw. Przeciwnie jak demokraci z Platformy Obywatelskiej. Demokraci z PiS głosowali demokratycznie „za” w Parlamencie Europejskim, a teraz opowiadają, że są „za tymi, którzy przeciw ACTA protestują. Tak jak poseł Zbigniew Ziobro, czy pan poseł Ryszard Czarnecki.. To się nazywa mieć tupet.. Co innego charyzmatyczny profesor Jerzy Buzek. Nie wiem jak głosował, ale prawdopodobnie tak jak cała Platforma Obywatelska Unii Europejskiej, ale ostatnio w Parlamencie Europejskim zdarzyła się rzecz niecodzienna.. Do budynku, tej wylęgarni głupoty demokratycznej, wszedł obywatel „europejski pochodzenia rumuńskiego, rumuński” Europejczyk” i…. No właśnie.. Po co tam poszedł? Ano chciał popełnić samobójstwo skacząc z wysokości tego budynku. I co zrobił pan profesor Jerzy Buzek? Podszedł do niego i wyperswadował mu, że nie warto, że życie jest piękne i ciekawe, szczególnie w gułagu o nazwie Unia Europejska, pełnej zakazów i nakazów regulujących nasze życie. Między innym dzięki panu Jerzemu i profesorowi Buzkowi.. Ostatecznie rumuński „Europejczyk” samobójstwa nie popełnił, ale nie mogę się dowiedzieć z niezależnej prasy, z jakiego powodu próbował „Europejczyk” w ogóle popełnić samobójstwo jak żyje w europejskim raju, bez trosk i zmartwień, w Europie tolerancyjnej i pełnej przyszłości, bo czasy świetności raczej ma za sobą.. Za wyjątkiem Niemiec, bo jak odkryła Gazeta Wyborcza, pracująca na pełnych obrotach na froncie antysemityzmu - co piąty Niemiec jest antysemitą(????) Nieprawdopodobne! Tylko, co piąty, pardon - aż, co piąty Niemiec antysemitą? Dokładnie nie wiadomo, czy chodzi o Żydów czy o Arabów.. Bo i ci, i ci pochodzą od Sema.. Czasami między sobą się pobiją i wtedy nie wiadomo, czy Żydzi są antysemitami, czy Arabowie są antysemitami.. Chyba, że pobiją się inni z Żydami, wtedy są antysemitami, bo jak pobiją się z Arabami- to antysemitami nie są.. Polska nie jest antysemicka, za wyjątkiem czasów II wojny światowej, kiedy Polacy pomagali mordować Niemcom Żydów.. I na ich terytorium powstał nawet obóz, do którego przywożono Żydów z całej Europy. Przywozili Niemcy.. Bo na przykład w Kurowie, na trasie Lublin Warszawa tuż przy drodze stoi pomnik pomordowanych w czasie drugiej wojny światowej polskich patriotów z AK, NSZ- nie doczytałem dokładnie, bo całą rzecz widziałem z okna samochodu.. Ale jest napisane, że pamięci pomordowanych.. Nie wiadomo, tylko, przez kogo.. W każdym razie antysemitów ci w Niemczech dostatek, chociaż prawie wszyscy SS-mani już powymierali, może jeszcze kilku zostało przy życiu, i zaszczepia młodym Niemcom antysemityzm, który na przykład Polacy wyssali z mlekiem matki.. Tak niektórzy uważają w ramach wolności słowa.. Co nie jest z pewnością prawdą, bo gdyby tak było, to nie mielibyśmy tylu drzewek posadzonych w Izraelu, jako sprawiedliwych wśród narodów świata.. I nie eksportowalibyśmy kakao do Izraela.. Bo kto w Izraelu przyjąłby od antysemitów kakao.?. Ciekawi mnie, czy dostajemy pieniądze za to eksportowane kakao, i gdzie w Polsce znajdują się kakaowce... Czy pytanie takie może spowodować, że będą posądzony o antysemityzm? Ale poznałem ostatnio na imieninach u pana Janusza Korwin Mikke, pana Katawa Zara, Żyda mieszkającego na stałe w Izraelu, a publikującego na stałe „Faksem z Tel Awiwu” na łamach „Najwyższego Czasu.” Bardzo sympatyczny człowiek, mądry i oczytany, tyle, że konserwatysta.. No i opisuje, co dzieje się, na co dzień w „Kurniku”, czyli - jak on nazywa Izrael.. Takich treści Państwo nie znajdziecie w żadnej gazecie.. Tylko w „Najwyższym Czasie”.. Zapraszam do lektury.. Bardzo życzliwy Polsce, tym bardziej, że z Polski pochodzi.. W każdym razie samobójstwo europejskiego Rumuna z wysokości Parlamentu Europejskiego nie doszło do skutku, bo Rumun żyje w Europie wolności, demokracji i i praw człowieka, o czym prawdopodobnie przekonał go pan profesor Buzek, a on to doskonale zrozumiał, i dlatego samobójstwa nie popełnił, gdy tymczasem inny poseł Platformy Obywatelskiej, pan – no mniejsza o nazwisko, nich państwo poszukają sobie w Internecie sami- propaguje ideę nagrodzenia nagrodą NObla- skazanego przez „ reżim Łukaszenki” na cztery lata obozu karnego, pana Alesia Bialackiego, którego konto ujawnione zostało ”przez pomyłkę” niedawno przez władze polskie, co spowodowało aresztowanie agenta Unii Europejskiej na terenie niezależnej Białorusi.. I Polska dawała mu pieniądze, żeby wysadził z siodła demokratycznie wybrane władze Białorusi. Bo na Białorusi demokracji nie ma, bo tam rządzą nie nasi - natomiast w Unii Europejskiej demokracja jest, bo rządzą nasi socjaliści. Polska ima się brudnej roboty na Białorusi, naszego sąsiada, wysługując się Unii Europejskiej celem zlikwidowania niezależnego państwa Białoruś i wciągnięcia jej do socjalistycznej Unii Europejskiej opartej głównie na rabowaniu swoich” obywateli”.. Białoruś na razie nie jest w zasięgu macek międzynarodówki lichwiarskiej.. Pan poseł powiedział w polskim radio, że nie zgadza się na istnienie państwa, gdzie są „gułagi” w Europie (???) Miał na myśli Białoruś.. Gułagi w Europie? Przecież cała ta socjalistyczna Europa, to jeden wielki gułag pełen białych plam? Ciężkie więzienia w USA – to też gułagi, tak jak więzienia w Turcji czy Federacji Rosyjskiej.. Jak się przestępców wypuszcza z więzienia na wolność- to jest dopiero dobrze i właściwie.. Jak się ich trzyma w więzieniach- to jest źle.. A co robić z wrogami państwa Białoruskiego, którzy pracują na rzecz obcych państw? „Dawniej kobiety też były chłopami pańszczyźnianymi”- napisało inne dziecko w wypracowaniu, któremu państwowa edukacja pomieszała w głowie.. Tak jak” przyczynę epidemii Judym znalazł w stawie”.. W przypadku dzieci- można rzecz zrozumieć, ale w przypadku dorosłych? Żeby nie rozumieli najprostszych rzeczy związanych z polską racją stanu.. Tylko pchają w stronę obcych interesów.. Niezależną Białoruś należy popierać przeciwko Ropsji.. To jest polska racja stanu.. WJR

Eksperyment w szafie Millera Źródła, na podstawie, których Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego wnioskowała o tym, jak Tu-154M zachowuje się w locie, znane są jedynie jej członkom W ocenie pilotów, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", weryfikacja eksperymentu przebazowanym do Mińska Mazowieckiego Tu-154M o numerze burtowym 102 jest konieczna. Źródła, na podstawie, których Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego wnioskowała o tym, jak Tu-154M zachowuje się w locie, znane są jedynie jej członkom. Te, po opracowaniu i przygotowaniu oficjalnej prezentacji, trafiły do archiwum. - Komisja uznała, że nie ma potrzeby zamieszczania tego elementu w protokole, bo on tak naprawdę nic nie wnosił, oprócz tego, że opisywał to, co zostało zamieszczone w Instrukcji Użytkowania w Locie. Nasze informacje, które wynikały z tego badania, znajdowały potwierdzenie w wynikach wcześniejszych ekspertyz, dlatego ten element nie musiał być publikowany - tłumaczy w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" dr inż. Maciej Lasek, wiceszef podkomisji lotniczej. Zapewnia, że lot przygotowano zgodnie z obowiązującą metodyką i zostały stworzone odpowiednie dokumenty opisujące cały przebieg eksperymentu. - To nie jest tak, że czynności skupiły się na obserwowaniu tego, jak samolot reaguje. Całe zachowanie samolotu było poddane kompleksowej analizie, włącznie z zapisami rejestratora parametrów lotu - dodaje Lasek. Jak zaznacza, dane te komisja posiadała w momencie opracowywania raportu i z nich korzystała. Po jej rozwiązaniu zostały one odpowiednio zabezpieczane i zarchiwizowane. Jak tłumaczy Lasek, badanie wypadku Tu-154M prowadzone było, podobnie jak innych wypadków lotniczych, w trybie niejawnym, a o upublicznieniu wszelkich dokumentów z tego badania decydował premier.

- Ile materiałów zostało ujawnionych, tyle zostało opublikowanych - zaznacza Lasek. I tłumaczy, że żadna komisja lotnicza nie ma zwyczaju ujawniania wszystkich źródeł, a materiałem publicznym jest raport końcowy wraz z załącznikami. Jednak w przypadku badania katastrofy samolotu Tu-154M jeszcze w trakcie prac zdecydowano się na opublikowanie stenogramów rozmów w kokpicie. I jest to jedyny tak ważny, opublikowany dotąd dowód. Do tego ma on już trzy różniące się od siebie wersje, które dodatkowo ukazują sprzeczne obrazy pracy załogi samolotu oraz inaczej oceniają kwestię obecności gen. Andrzeja Błasika w kokpicie. Co istotne, KBWLLP w swoim stenogramie dokonała kilku nadinterpretacji wypowiadanych kwestii i błędnie przypisała niektóre usłyszane wypowiedzi, m.in. gen. Błasikowi. Z badań przeprowadzonych przez Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie wynika, że głos dowódcy Sił Powietrznych nie został zarejestrowany na taśmie. Jeśli komisja w swoich ustaleniach po zbadaniu istotnego z punktu widzenia katastrofy dowodu była tak dalece nieprecyzyjna, to rodzi się pytanie, na ile zgodne z rzeczywistością są inne istotne ustalenia. W tym z przeprowadzonej analizy parametrów samolotu, czy też wnioski płynące z eksperymentu na bliźniaczym samolocie Tu-154M. Opinia publiczna poznała jedynie wnioski płynące z prac komisji na "102". Na ile odpowiadają one temu, co wynika ze schowanego do archiwum materiału źródłowego, a w jakiej mierze są tylko swobodną interpretacją? Czy dalsze badania mogą nas znów zaskoczyć i czy biegli z zespołu pracującego dla Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie powinni powtórzyć eksperyment na Tu-154M? Dotąd śledczy szczegółów na temat planowanych badań nie ujawniają, informują jedynie, że bliźniaczy samolot pozostaje do dyspozycji prokuratury i zespołu biegłych. Powtórzenia eksperymentu nie można wykluczyć, szczególnie, że kiedy wykonywała go komisja, pojawiały się rozbieżne informacje na temat tego, jak samolot zachowywał się po naciśnięciu przycisku "uchod". W ocenie mec. Bartosza Kownackiego, pełnomocnika kilku rodzin poszkodowanych w katastrofie Tu-154M, pytanie o to, czy komisja w zakresie eksperymentu na bliźniaczym samolocie czegoś nie zinterpretowała "na swój sposób", jest jak najbardziej zasadne. - Nie rozmawiajmy jednak dziś o komisji Millera. Po pierwsze, już samo jej funkcjonowanie opierało się na kuriozalnej podstawie prawnej, po wtóre, komisja pracowała tylko na części rosyjskich dokumentów, (ponieważ nie wszystkie Rosjanie przekazali), z których jeszcze część okazała się niewiarygodna. Do tego wiemy, że kiedy już komisja przeprowadziła własne badania, to ich wyniki są takie, jak sporządzona przez nią opinia fonoskopijna - mówi prawnik. W jego ocenie, prowadząca śledztwo smoleńskie wojskowa prokuratura jest obecnie jedyną instytucją, która może zebrać większość materiału dowodowego oraz przeprowadzić własne badania, analizy czy eksperymenty. - Oczywiście, śledczy dysponują pracami komisji i one podlegają ocenie, ale prokuratura wszystkie czynności musi wykonać sama, tak, aby były to dowody wykonywane na jej żądanie. Zresztą, mając do czynienia z tak dużymi rozbieżnościami, nie ma, nad czym się zastanawiać - dodaje Kownacki. Wśród badań nie tylko mogą, lecz powinny pojawić się m.in. sygnalizowane już przez śledczych, a zlekceważone przez komisję obliczenia wytrzymałościowe skrzydła w zakresie potwierdzenia możliwości jego odcięcia poprzez pojedyncze drzewo, jak również eksperymenty w locie na Tu-154M. Wnioski mogą okazać się ciekawe. Zdaniem Ignacego Golińskiego, byłego członka Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, należy się spodziewać, że dopóki badania trwają, to może pojawić się jeszcze wiele zaskakujących materiałów. Jak zaznacza nasz rozmówca, na pewno na obecnym etapie badań trudno w pełni uznać słuszność któregokolwiek zaprezentowanego dotąd stanowiska na temat katastrofy - czy to raportu komisji Millera, czy Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), jak i zespołu parlamentarnego. Jak ocenia Goliński, wobec pojawiających się rozbieżności i wątpliwości należałoby sięgnąć po ocenę niezależnego gremium, tak jak uczyniono w przypadku badania katastrofy samolotu CASA 295M pod Mirosławcem, gdzie pracowała komisja odwoławcza w stosunku do KBWLLP.

- Taka komisja, opierając się na różnorodnych materiałach, przygotowałaby raport, w którym zawarłaby bezsporne fakty, a kwestie dyskusyjne ewentualnie mogłaby zaznaczyć, podkreślając wszystkie dotychczasowe ustalenia na dany temat - twierdzi Goliński. Jak zaznacza, taką rolę może spełnić zespół biegłych powołanych przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie, któremu przewodniczy dr inż. Antoni Milkiewicz.

- Pamiętamy, że komisja Millera pracowała pod sporą presją, by jak najszybciej sporządzić raport. Później w termin publikacji raportu uwikłane zostały wybory. Efekt jest taki, że w raporcie tym widać kilka tak naprawdę niezbadanych kwestii, jak np. dotyczących urwanego skrzydła czy tego, jak dokładnie wyglądała praca silników w momencie odejścia - mówi Goliński. Jego zdaniem, niezależna komisja pracująca bez presji i przecieków oraz otwarta na wyniki nowych badań jest w stanie opracować pełnowartościowe stanowisko, które będzie możliwie najpełniej opisywało wszystkie przyczyny i okoliczności katastrofy. W ocenie dr. inż. Ryszarda Drozdowicza, specjalisty ds. aerodynamiki i lotnictwa, wszystkie istotne różnice dotyczące ustaleń mających znaczenie w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy powinny zostać ujawnione. - Poznanie prawdy, szczególnie w przypadku katastrofy smoleńskiej, polega na ujawnieniu wszystkich faktów wraz z dowodami. Jeżeli nie ma dowodów na jakiekolwiek podawane fakty lub tezy, to takie fakty nie są wiarygodne - wyjaśnia. Zdaniem dr. Drozdowicza, taką sytuację mamy w przypadku tez bez dowodów zawartych w raporcie Millera. A dobitnym tego przykładem jest eksperyment przeprowadzony przez komisję na samolocie Tu-154M. - Nie rozumiem, dlaczego dotychczas nie ujawniono wyników tych badań - dodaje Drozdowicz.

Tego samego zdania jest nasz kolejny rozmówca - doświadczony nawigator naprowadzania. Po blamażu komisji Millera dokonanym za sprawą upublicznienia stenogramów IES ustalenia tego gremium wydają się nieobiektywne i sprawiają wrażenie, że prace nie były zbyt dokładne. - To takie prześlizgnięcie się po temacie. I niestety, ale prawie w trzech czwartych wnioski zawarte w raporcie zostały oparte na ustaleniach MAK. Komisja nie pokazała też szczegółów przeprowadzonego eksperymentu, więc tak naprawdę nie wiemy, czego on dotyczył - mówi nawigator. W jego ocenie, w dotychczasowych badaniach zbagatelizowano rolę kontrolerów na Siewiernym. Marcin Austyn

Kłamstwa bolały Z Władysławem Protasiukiem, ojcem dowódcy lotu PLF 101 do Smoleńska mjr. Arkadiusza Protasiuka, rozmawia Marta Ziarnik Dokładnie dwa tygodnie temu rozmawialiśmy na temat spodziewanych wyników ekspertyzy IES. Dokument poważnie narusza konstrukcję raportu Jerzego Millera. Doczekał się Pan jakiejś formy przeprosin od osób, które przesądzały o tym, jakoby Pana syn uległ naciskom? - Nie tylko nie doczekaliśmy się przeprosin od tych, którzy forsowali te kłamstwa, ale nawet żadnego stanowiska w tej sprawie ze strony przełożonych Syna. Ale mówiąc szczerze, to po tym, czego doświadczyliśmy przez te ostatnie miesiące, chyba się nawet tego nie spodziewaliśmy. Podczas ostatniej naszej rozmowy powiedziałem pani, że wszystkie te kłamstwa nie były przypadkowe. Ich celem było, bowiem maskowanie prawdziwych przyczyn katastrofy i chronienie przed odpowiedzialnością osób, które rzeczywiście ponoszą winę za koszmarną organizację lotu do Smoleńska. A że przy tym zszargano dobre imię naprawdę świetnych pilotów i zniesławiono polski mundur - no cóż, przecież ktoś musiał być kozłem ofiarnym. A wiadomo, że MAK nie od dziś wychodzi z założenia, że nieżyjący się już nie obronią. Dlatego też chciałbym dołączyć się do podziękowań, które wczoraj złożyła na łamach "Naszego Dziennika" pani Ewa Błasik. Także w imieniu własnym chciałbym podziękować "Naszemu Dziennikowi", bo jako jedno z naprawdę bardzo nielicznych mediów nie uległ histerycznej nagonce opierającej się jedynie na domysłach, podsycanych przez osoby, które wielokrotnie skompromitowały się swoimi teoriami. Dziękuję, że oparliście się tej łatwej ścieżce serwowania toksycznej dawki sensacji bez wcześniejszego zweryfikowania, co wybrała zdecydowana większość dziennikarzy. I z taką determinacją staraliście się dotrzeć do faktów i ekspertów, którzy naprawdę rzetelnie podejmowali się analizy przyczyn tej tragedii, choć kosztowało to na pewno wiele wysiłku. Co prawda wyniki ekspertyzy krakowskich ekspertów, choć bardzo dużo wnoszą do sprawy, jeszcze jej nie wyjaśniają i droga ta jest daleka, ale wierzę, że dzięki pracy uczciwych dziennikarzy i pracy ekspertów, którzy rzeczywiście chcą dociec prawdy, wreszcie dane będzie nam ją poznać.
Część dziennikarzy zachowuje się, jakby ogarnął ich stan ciężkiej amnezji. Niewielu chce pamiętać o tekstach, które pisali przecież jeszcze nie tak dawno... - Ale to przecież nic nowego. Dziś, jak zauważam, dziennikarze kreują się na wielkich ekspertów, którym wszystko wolno. Wolno im nie tylko rzucać niepotwierdzone oskarżenia, ale nawet kreować rzeczywistość na własne potrzeby, i to bez jakiejkolwiek odpowiedzialności. To jest bardzo niebezpieczne, a najlepiej świadczy o tym właśnie przykład tragedii smoleńskiej. We wczorajszym wydaniu "Naszego Dziennika", w komentarzu zatytułowanym "Nikomu nie ufałam", dopatrzyłem się adekwatnej sytuacji, jakiej sam wraz z żoną doświadczyłem tuż po katastrofie. Podobnie jak do domu ojca generała Andrzeja Błasika, także do nas podstępnie wdarło się wielu dziennikarzy, w tym także ze wspomnianego "Super Expressu", i bez informowania nas robiło zdjęcia, próbowało nas nagrywać. W następnych dniach, w bodajże dwóch tytułach, pojawiły się później rzekome wywiady ze mną i moją żoną, których tak naprawdę nigdy nie udzielaliśmy. Dlatego też, podobnie jak pani Ewa Błasik, mieliśmy ogromne poczucie krzywdy i nie potrafiliśmy zaufać mediom. Przełomem była dopiero rozmowa z panią z października 2010 roku.
Gdyby miał Pan dzisiaj możliwość zadania konkretnych pytań dziennikarzom kreującym fałszywy przekaz po 10 kwietnia 2010 roku, o co by Pan zapytał? - Mówiąc szczerze, to nie wiem, czy podobna konfrontacja miałaby sens. Bo skoro osoby te nie potrafią przyznać się do swoich - nazwijmy to delikatnie - błędów, to nawet gdybym zapytał o coś konkretnego, nie sądzę, żebym usłyszał szczerą odpowiedź. A kolejne kłamstwa nie są mi do niczego potrzebne. Ale faktycznie czuję duży niesmak, kiedy widzę, jak dziennikarz, który do tej pory idealnie wpisywał się w dezinformujący i zniesławiający przekaz, dziś, rozmawiając z rodzinami ofiar, gra rolę współczującego i rozumiejącego ból swojego rozmówcy słuchacza. Jedno, co mnie zastanawia, to to, czy taka osoba, patrząc w lustro, dobrze się ze sobą czuje, czy nie jest jej wstyd.
Które, nazwijmy to, informacje o załodze sprawiły Panu największą przykrość? - Takich kłamstw było tak dużo, że nie sposób ich tutaj wymienić. Niemniej jednak do dziś pamiętam nagłówki gazet, w których jacyś anonimowi "eksperci" ujawniali sensacyjne frazy wypowiadane przez załogę, które - jak potwierdził to krakowski instytut - nie tylko nie miały miejsca, ale nawet nie pasowały w żaden sposób do kontekstu prowadzonych przez załogę rozmów. Przykładem była wrzutka, jakoby Arkadiusz miał powiedzieć: "Tak lądują debeściaki", co miało korespondować z rosyjską teorią o brawurze pilotów. Kiedy ta konstrukcja została podkopana, w mediach jakiś kolejny anonimowy "ekspert" zaczął forsować tezę, że dowódca lotu dopuścił się wielu błędów, które ostatecznie doprowadziły do katastrofy, a działał pod wpływem presji dowódcy Sił Powietrznych. Na potwierdzenie tej tezy włożono w usta mojego Syna tekst: "Jak nie wyląduję, to mnie zabije". Bolały także powielane kłamstwa o nieznajomości języków, podczas gdy Arkadiusz - co potwierdzają także jego nauczyciele - był bardzo sumienny w nauce i opanował język angielski i rosyjski na bardzo dobrym poziomie. Poważne zaś braki w tej materii wykazali kontrolerzy z Siewiernego.
Biegli pracują nad ekspertyzą stanu psychoemocjonalnego załogi. Nie obawia się Pan, że cechy osobowe Pana syna będą dowolnie interpretowane przez dziennikarzy? - Czekam na tę ekspertyzę. Obawiam się tylko, że w sytuacji, gdy coraz więcej dowodów podważa dotychczasowe teorie serwowane nie tylko przez MAK, ale i przez polską komisję Jerzego Millera, jej członkowie i osoby, które ją powołały, mogą starać się tak mieszać, by uniknąć odpowiedzialności za matactwa i niedopełnienie obowiązków.
Jak ocenia Pan zachowanie samego Jerzego Millera, który pomógł "Gazecie Wyborczej" wsadzić do kokpitu drugiego generała - Tadeusza Buka? - Oceniam to, jako kolejną, niesłychanie ordynarną wrzutkę medialną, która ma na celu odwrócenie uwagi od istoty rzeczy i zastąpienie jej kolejnymi kłamstwami. Nie zdziwię się, jeśli niedługo ze wspomnianej przez panią gazety, która wiedzie prym w rozgłaszaniu nieprawdziwych informacji, dowiemy się, że do kokpitu wszedł któryś z posłów i wymusił na pilotach oddanie sterów.
Nie dziwi Pana, że żaden z członków komisji nie chce się też przyznać do zidentyfikowania głosu gen. Błasika? - A czego się pani spodziewała? Skoro to kłamstwo zostało podważone, to na pewno szybko nie znajdzie się chętny, który weźmie je na siebie. W ten sposób przecież całkowicie się skompromituje. A podejrzewam, że mogło być i tak, że żaden z nich wcale głosu dowódcy Sił Powietrznych nie zidentyfikował, ale dostali taki prikaz, żeby gdzieś go wpleść, żeby pasowało do z góry przyjętej teorii.
Po blamażu z rozpoznawaniem głosów w kokpicie nie obawia się Pan, że komisarze Millera mogli równie "pieczołowicie" potraktować pozostałe badania? - Od samego początku mówiłem, że ani raport MAK, ani komisji Millera, nie są dla mnie żadnym rzetelnym źródłem informacji na temat przyczyn katastrofy. Nie obawiam się, ja wiem, że całe to badanie było prowadzone w podobny sposób. Dlatego wielokrotnie już podkreślałem - podobnie jak zdecydowana większość rodzin ofiar - że konieczna jest międzynarodowa komisja do zbadania sprawy katastrofy pod Smoleńskiem. Inaczej nie poznamy prawdy.
Czego jako ojciec dowódcy lotu do Smoleńska oczekuje Pan teraz od państwa polskiego? - Oczekuję, że pokażemy światu, iż jesteśmy europejskim, cywilizowanym krajem, w pełni demokratycznym i przedstawiciele państwa polskiego pociągną do odpowiedzialności wszystkie osoby, które w badaniu katastrofy pod Smoleńskim dopuściły się jawnego pogwałcenia przepisów prawa.
Po dwóch latach nad wrakiem samolotu na Siewiernym stanęła wreszcie wiata, która ma chronić go przed wpływem niekorzystnych warunków atmosferycznych. Nie zastanawia Pana, dlaczego właśnie teraz sfinalizowano to, o co strona polska apelowała przez tyle miesięcy? - Może Rosjan zmusiła do tego kroku właśnie ekspertyza krakowskiego instytutu.
To znaczy? - Jego wyniki podważają przecież dotychczasowe informacje zawarte w raporcie MAK i komisji Jerzego Millera, a tym samym budzą wzmożone zainteresowanie ekspertów, w tym także zagranicznych. W mijającym tygodniu odbyła się przecież w Sejmie telekonferencja z udziałem prof. Wiesława Biniendy i prof. Kazimierza Nowaczyka z USA, podczas której przedstawili naukowe dowody podważające dotychczasowe ustalenia. Może, więc osłonięcie wraku ma teraz na celu odwrócenie uwagi od tej sprawy i stworzenie pozorów, że dowód jest pieczołowicie zabezpieczony?
Nie obawia się Pan, że Rosjanie nigdy nie zwrócą nam szczątków wraku? - To jest bardzo prawdopodobne. Wrak, choć już mocno - bo celowo - zniszczony, w dalszym ciągu stanowi przecież ważny dowód w śledztwie. Zwłaszcza, że podczas wspomnianej już konferencji w Sejmie eksperci i naukowcy podkreślali, iż oględziny skrzydła mogłyby im pomóc wyjaśnić wreszcie z całą pewnością, że twierdzenia MAK, jakoby uderzenie w brzozę ostatecznie przesądziło o katastrofie, są nieprawdziwe. Teraz zamknięcie wraku w osłoniętej konstrukcji sprawi, że nie będzie już możliwości robienia zdjęć z ukrycia, które mogłyby dać ekspertom namiastkę takich oględzin, których od Rosji nie możemy się doprosić. Pamiętamy też, że to właśnie dzięki zdjęciom i filmom kręconym nieoficjalnie udowodniono, iż Rosjanie celowo niszczyli wrak i stanowią one obecnie ważny dowód w sprawie. Dlatego zrozumiałe jest, że stronie rosyjskiej szalenie zależy na tym, by Polska tego wraku nigdy nie odzyskała. Dziękuję za rozmowę.

Polska walczy z cenzurą Platformy Awantury i dymisje w rządzie. Kłamstwa polityków i cenzura w Kancelarii Premiera. Manifestacje na ulicach, zapowiedzi ataków hakerskich na strony administracji rządowej i postulaty dymisji rządu. Pod naciskiem opinii publicznej premier Donald Tusk wycofuje się z ratyfikacji układu ACTA. W Warszawie zebrał się wczoraj tłum demonstrantów. – To nasz głos sprzeciwu wobec porozumienia ACTA, tajemnicom pracy nad nim, ciszy w polskiej polityce, braku dialogu społecznego i niechęci wobec referendum – mówią organizatorzy manifestacji. Protestują nie tylko przeciwko przyjęciu ACTA w Polsce, ale w całej Europie. Demonstracje przeciwko ACTA trwają w Polsce od kilku dni. Wzięło w nich udział ok. 20 tys. osób. Przedwczoraj w Poznaniu demonstranci obrzucili kamieniami siedzibę wielkopolskiej Platformy Obywatelskiej. Prokuratura w Kielcach postawiła zarzuty 18 zatrzymanym, którzy niszczyli samochody, znaki drogowe i przystanki. We Wrocławiu, w Lublinie, Gdańsku i Przemyślu demonstracje przebiegły spokojnie.

Anonymous grozi, w sieci wrze Spokojnie nie jest w sieci. Internauci ukrywający się pod szyldem Anonymus zapowiedzieli, że są w posiadaniu dużej ilości tajnych informacji i dokumentów świadczących o szkodliwej i niebezpiecznej działalności obecnego rządu. Mają być wśród nich dokumenty dotyczące m.in. agentury SB w MSZ-etu, korupcyjnych praktyk działaczy PO, łamania prawa przez służby specjalne, a także niekorzystnych dla Polski decyzji gospodarczych, m.in. upadłości stoczni, niektórych prywatyzacji, kontraktu gazowego z Rosją itp. Dokumenty mają być publikowane w internecie. Premier Donald Tusk zapytany przez „Gazetę Polską Codziennie”, czy nie boi się ujawnienia tych dokumentów, odpowiedział: – Gdybym się bał, tobyśmy nie podpisali ACTA w Tokio. Bardzo wyraźnie powiedziałem, że jednym z dodatkowych elementów, z których powodu moja determinacja jest w tej sprawie pełna, są szantaże hakerów i Anonymous. Sprawdzam! Oczekuję od nich dziś, jutro wszystkich dokumentów, jakie są do dyspozycji na temat urzędników w Polsce. Tymczasem internauci spontanicznie organizują akcje zbierania podpisów przeciwko ratyfikowaniu ACTA przez Polskę, a blogi i fora internetowe kipią od krytycznych wobec rządu i PO komentarzy. Pojawiła się petycja o odwołanie rządu i premiera, a studenci z Wrocławia zebrali już ponad 200 tys. podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie ACTA. Nacisk internautów spowodował, że Kancelaria Premiera oficjalnie przyznała się do usunięcia ze swoich stron internetowych ok. 5 tys. krytycznych wpisów. Urzędnicy KPRM tłumaczyli, że zablokowane komentarze zawierały wulgaryzmy i łamały zasady internetowych dyskusji. Nie przewidzieli jednak, że wpisy te były monitorowane i analizowane przez zespół Fanpage Trader, który zajmuje się marketingiem na Facebooku. Zespół opublikował dane dowodzące, że rząd usunął więcej niż 5 tys. wpisów i cenzurował głównie krytykę podpisania ACTA. Taką treść zawierało ponad 90 proc. usuniętych komentarzy, a niezgodnych z netykietą wulgaryzmów i pogróżek było tylko 38, czyli niecałe 1,5 proc. wpisów. Ponad 900 skasowanych wpisów zawierało maskę Guya Fawkesa, która stała się symbolem ruchu Anonymous i protestujących przeciwko ACTA. Mnożą się także zapowiedzi blokowania stron prorządowych mediów, głównie TVN24 i „Gazety Wyborczej”.

Awantury i dymisje Podpisanie ACTA wywołało awanturę na posiedzeniu rządu. Michał Boni, minister administracji i cyfryzacji, przyznał, że razem z ministrem kultury Bogdanem Zdrojewskim dostał burę od premiera. Niektórzy ministrowie, w tym szef resortu sprawiedliwości Jarosław Gowin, ostro krytykowali decyzję podpisania umowy. Przeciw niej był także minister Boni, który przyznał, że sam ściąga z sieci filmy oraz muzykę i jest przeciwny karaniu za to. Ujawnił, że już w poniedziałek przedstawił premierowi Donaldowi Tuskowi gotowość do rezygnacji z zajmowanego stanowiska. Premier dymisji Boniego nie przyjął, choć ten zadeklarował nawet, że weźmie udział w antyrządowej demonstracji w Warszawie. Politycy Platformy odpowiedzialnością za awanturę z ACTA obarczają ministra Zdrojewskiego, który nie konsultował projektu ze środowiskiem internautów. Premier Tusk wezwał Zdrojewskiego na dywanik. Jednak żadnych dymisji nie należy się spodziewać. – Nie przewiduję żadnych dymisji w tej sprawie. Przewiduję szybką informację, będzie ona miała także charakter publiczny – zaprezentuje, jak wyglądały wszystkie etapy konsultacji i co trzeba naprawić w tym kolejnym ich etapie, czyli przed dokonaniem ratyfikacji – powiedział wczoraj w Sejmie premier Tusk. Ze stanowiska przewodniczącego Rady Informatyzacji zrezygnował prof. Mieczysław Muraszkiewicz. Radę powołał minister Michał Boni przed miesiącem i do tej pory zebrała się tylko raz na posiedzeniu inauguracyjnym. „Rezygnacja jest reakcją na podpisanie przez Pana Premiera upoważnienia do przyjęcia umowy ACTA oraz podpisanie tej umowy w Tokio” – napisał prof. Muraszkiewicz. O złożenie dymisji przez pozostałych członków rady zaapelował publicznie Piotr Piętak, były wiceminister MSWiA odpowiedzialny za informatyzację. „Idźcie za przykładem profesora. Pozostając członkami Rady Informatyzacji, likwidujecie dorobek swojego życia. Młodzi internauci wyrażają wasze idee, a wy je będziecie zwalczać? Pozostając członkami Rady, czy tego chcecie, czy nie, jesteście po drugiej stronie barykady. Po stronie tych, którzy wolność ograniczają. Składajcie dymisje, jeszcze nie jest za późno!” – napisał na swoim blogu Piotr Piętak.Tomasz Skłodowski

LINIOWY FASZYSTA No i proszę. Właśnie się okazuje, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy uzależnił udzielenie pożyczki Węgrom od dokonania przez rząd Orbana „rewizji elementów systemu liniowego”.

www.makro.pb.pl/2550222,45425,mfw-odradza-podatek-liniowy

Więc to jednak podatek liniowy jest „faszystowski”, albo przynajmniej „szkodliwy dla gospodarki”. Ciekawe czy dla „gospodarki” podatek liniowy jest jeszcze bardziej szkodliwy niż „piraci komputerowi”? Czy może za anonimową – nomen omen –„gospodarką” i w tym wypadku kryje się coś konkretnego? Moim zdaniem kryje się chodzący na obcasach mąż Carli Bruni. Jeszcze, jako Minister Finansów Francji pohukiwał na nasz ówczesny rząd, wespół z farbującym sobie włosy ówczesnym Kanclerzem Niemiec – Gerhardem Schroderem, za obniżenie stawek podatkowych. Po wprowadzeniu na Węgrzech podatku liniowego, Polska jedynym członkiem UE z byłych państw komunistycznych, z progresją podatkową (niedługo będzie jeszcze Chorwacja) I to się Panu Nicolasowi Sarkozy bardzo nie podoba. Dlatego MFW, kierowany przez Christine Lagarde – byłą minister finansów w jego rządzie, w sprawie, której prokuratura paryska prowadzi śledztwo w związku z wypłatą odszkodowania Panu Bernardowi Tapi – przyjacielowi Pana Prezydenta, która zastąpiła na stanowisku jego najgroźniejszego konkurenta politycznego Dominika Strauss Kahna, po oskarżeniu go o gwałt (jak się później okazało – oralny) pisze bzdury! Świadczy o tym przykład z za miedzy – Słowacji. Od 1 stycznia 2004 roku Słowacy wprowadzili stawkę podatkową w wysokości 19% dla wszystkich dochodów osób fizycznych oraz osób prawnych i w podatku VAT. W przypadku podatku PIT zastąpiła ona progresywną skalę podatkową z pięcioma stawkami: 10, 20, 28, 35 i 38%. Tym samym marginalna stawka opodatkowania dochodu została zmniejszona o połowę (z 38% do 19%). Jednocześnie zlikwidowano dziesiątki ulg i zwolnień, które czynią system podatkowy łatwym celem dla oszustów. Przed reformą istniało 90 różnych ulg podatkowych, a przeszło 18 rodzajów dochodu nie podlegało opodatkowaniu Dla pozyskania do reformy najbiedniejszych zdecydowano podwyższyć ponad dwukrotnie kwotę wolną od podatku z 38.700 koron do 81.300 koron. Taki zabieg spowodował, że Słowacy, których dochody są mniejsze niż połowa średniej płacy w gospodarce nie płacą podatku dochodowego. W efekcie rzeczywista progresja podatkowa na Słowacji wzrosła, a nie zmalała! Obniżono również do 19% (z 25%) stawkę podatku CIT. Rząd zakładał, że w wyniku takich zmian zmniejszą się wpływy podatkowe z PIT i CIT. Ale ubytki wpływów budżetowych były znacznie mniejsze niż zakładano. Wpływy z podatków dochodowych szacowano w budżecie na 2004 rok na 62,2 mld SKK. Tymczasem ich rzeczywista wysokość była o 18% wyższa i wyniosła 73,5 mld SKK. Znacznie wyższe od zakładanych okazały się wpływy z podatku PIT, które wyniosły 35,1 mld SKK wobec planowanych 27,0 mld SKK. Wpływy z podatku CIT również były wyższe od założonych – 33,2 mld SKK, choć planowano uzyskać 23,7 mld SKK. Było to efektem nie tyle wzrost zysków, ile poszerzenia bazy podatkowej – ergo zmniejszenia się szarej strefy i zakładania nowych firm. Zyski firm wzrosły, o 10%, ale sama baza podatkowa powiększyła się aż o 29%! Czy pracownicy Pani Christine Lagarde nie znają tego przykładu? Czy może próbują dokonać na Orbanie poważniejszego gwałtu niż DSK na pokojówce? Gwiazdowski

Ujawnić szczegóły prac komisji Ujawnienie wszelkich szczegółów dotyczących prac komisji kierowanej przez Jerzego Millera wydaje się być czymś oczywistym. Raport komisji powinien być przecież zbadany również pod kątem prawno karnym – mówi portalowi Stefczyk.info pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, obecny poseł Solidarnej Polski, mecenas Bartosz Kownacki. Stefczyk.info: Po ujawnieniu ekspertyzy krakowskiego Instytutu im. Sehna wiele osób wskazuje, że komisja Jerzego Millera straciła wiarygodność. Czy powinniśmy więc żądać powtórzenia wszelkich ekspertyz wykonanych przez ten zespół? A może oczekiwać ujawnienia ich szczegółów? Bartosz Kownacki: Ujawnienie wszelkich szczegółów dotyczących prac komisji kierowanej przez Jerzego Millera wydaje się być czymś oczywistym. Raport komisji powinien być przecież zbadany również pod kątem prawno karnym. Przy okazji jego tworzenia mogło dojść do fałszerstwa.

Dzisiejsze doniesienia „Naszego Dziennika” poddają w wątpliwość eksperyment, jaki został przeprowadzony na drugim rządowym Tupolewie. Badania należy powtórzyć? One powinny zostać powtórzone z dwóch powodów. Po pierwsze, w postępowaniu prokuratorskim obowiązuje zasada bezpośredniości. Prokurator sam powinien uczestniczyć w możliwie wszystkich czynnościach w śledztwie. Z drugiej strony komisja Millera po tym, co zrobiła ze stenogramem i fałszywym przypisaniem gen. Błasikowi słów wypowiedzianych w Tupolewie, straciła wiarygodność. Trudno oceniać rzetelnie jej ustalenia, skoro pomyliła się w ocenie tak ważnych faktów.

Podczas badania Tu-154M też mogło dojść po pomyłki? Komisja mogła się pomylić na własną korzyść, czy wysnuć jakieś wnioski intuicyjnie na podstawie zachowania się samolotu. Mogło być tak, że podczas eksperymentów przycisk „uchod” raz zadziałał, a raz nie zadziałał, a komisja na tej podstawie uznała, że załoga, która rozbiła się pod Smoleńskiem, popełniła błąd, korzystając z niego. Przy tak niewiarygodnej komisji trudno być pewnym ustaleń, jakie przeprowadzono.

Czy wszystkie badania prowadzone przez komisję powinno się raz jeszcze przeprowadzić czy przejrzeć?

Prokuratura powinna przeprowadzać własne badania, a nie opierać się na badaniach komisji. Jeśli okazałoby się, że ekspertyzy śledczych różnią się od badań przeprowadzonych przez zespół Jerzego Millera być może należało będzie pociągnąć do odpowiedzialności karnej tych, którzy odpowiadają za podawania nierzetelnych informacji.

Kto jednak miałby zweryfikować i zidentyfikować te różnice? Pełnomocnicy będą w stanie znaleźć rozbieżności? W postępowaniu prokuratorskim mamy dostęp do niemal wszystkich materiałów. Nie znamy jedynie dokumentów objętych klauzulą ściśle tajne lub tych, które dotyczą spraw wrażliwych, czyli dokumentacji medycznej dotyczącej innych ofiar katastrofy. Do pozostałej wiedzy mamy i będziemy mogli te dokumenty weryfikować z ustaleniami komisji Jerzego Millera. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Taśmy Klicha-odcinek 2: „Trzeba podsłuchiwać”, „nie może się wymknąć”, „rację musimy mieć my”. Szokujące! W co oni grali? Wątpliwości co do rzetelności śledztwa smoleńskiego ciąg dalszy. I mocne pytanie: czy obce służby specjalne kierowały polskimi śledczymi? Oto "Newsweek" podaje na swoich stronach internetowych zdania jakie Edmund Klich, były polski akredytowany przy dochodzeniu MAK, rzuca w jednej z rozmów nagranych potajemnie po Smoleńsku:

„Trzeba podsłuchiwać”, „nad wszystkim trzeba mieć kontrolę”, „rację musimy mieć my”. Z kim Edmund Klich rozmawiał w ten sposób? „Newsweek” twierdzi, że dotarł do zapisu kolejnych rozmów polskiego przedstawiciela przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym, który zajmował się katastrofą smoleńską. Oto jeszcze jeden fragment:

Klich pyta: — „Będziecie nas podsłuchiwać?"

Jego rozmówca odpowiada: — „Tak jest”.

— „No ja myślę, że trzeba. Teraz trzeba już. Ja bym proponował, żeby jednak nas...”

— „Niebezpieczna sytuacja i trzeba podsłuchiwać”.

— „Trzeba, trzeba. Ja wiem, że nad wszystkim trzeba mieć kontrolę. Nie może się wymknąć. Rację musimy mieć my”.

Z kim Klich rozmawiał? Kogo nagrywał? Czy komuś udostępniał te nagrania? Nie wiadomo, bo prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w tej sprawie. „Newsweek” informuje, że poznał jej uzasadnienie:

To kuriozalny dokument. Prokuratura w ogóle nie badała tego, czy Klich nagrywał najważniejszych ludzi w państwie i gdzie są te pliki. Skupiła się wyłącznie na sprawdzeniu czy Klich miał prawo... zgrać nagrania na dysk służbowego komputera. I uznała, że tak. Zapytaliśmy Klicha, z kim rozmawiał o podsłuchiwaniu. — Nie wiem, o czym pan mówi — stwierdził. Zapis rozmów Klicha, który znajduje się w posiadaniu „Newsweeka” wskazuje jeszcze na jedno — szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych ma wyraźne trudności z samodzielną obsługą sprzętu nagrywającego, nie potrafił go nawet wyłączyć. Sprzęt Klicha pracował bez przerwy po kilka godzin na kolejnych spotkaniach, podczas przejazdów samochodem, a nawet w... toalecie. Czy ktoś pomagał Klichowi w nagrywaniu? W odpowiedzi na pytanie "Newsweeka" rzucił słuchawką. Wcześniej "Gazeta Polska" ujawniła, że że Edmund Klich, jedna z najbardziej wpływowych osób w prowadzonym niechlujnie śledztwie w sprawie tragedii 10 kwietnia 2010 roku, nagrywał swoich rozmówców. Otwiera to pole do zbadania jak przebiegały wydarzenia, których efektem była bolesne dla Polaków zarzuty wobec pilotów i całkowite niemal pominięcie odpowiedzialności rosyjskiej za katastrofę. "Gazeta Polska Codziennie" informuje:

Kiedy dokonano nagrania? Kilka dni po katastrofie rządowego tupolewa. Przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych płk Edmund Klich złożył wtedy ministrowi obrony Bogdanowi Klichowi meldunek, że Rosjanie ponoszą odpowiedzialność za tragedię smoleńską. Bo choć zobowiązywały ich do tego procedury, mimo fatalnej pogody nie zamknęli lotniska. W GPC czytamy:

Minister zareagował zaskakująco: zakazał Edmundowi Klichowi formułowania wniosków obciążających Rosjan. – Sformułowanie takiej tezy przez przewodniczącego na tym etapie jest sprawą kłopotliwą – stwierdził. „Gazeta Polska” poznała te szokujące fakty dzięki nagraniu poufnej rozmowy odbytej kilkanaście dni po katastrofie między ministrem i Edmundem Klichem. Klich – wówczas polski akredytowany przy rosyjskim MAK, który badał okoliczności katastrofy Tu-154 – przyznał „GP”, że dokonał nagrania „na własne potrzeby”. Nagranie zaczyna się, gdy płk Edmund Klich jest w samochodzie. Następnie pułkownik przechodzi przez biuro przepustek, dociera do sekretariatu ministra obrony. Wreszcie wchodzi na poufną naradę w gabinecie ministra. Spotkanie Edmunda Klicha z ministrem odbywa się przy udziale świadków. Czytamy: Treść zapisu szokuje, bo jest namacalnym dowodem, że rząd polski od początku miał dowody rosyjskiej winy za tragedię smoleńską, ale postanowił je ukryć. Miał niewiele do powiedzenia w sprawie śledztwa – i to na własne życzenie.

„Gazeta Polska” opublikowała stenogram całej rozmowy Bogdana Klicha z polskim akredytowanym przy MAK. Jeden z jej fragmentów, dotyczący pierwszego meldunku Edmunda Klicha do ministra obrony, szokuje. Tego meldunku nie ma w aktach śledztwa prokuratorskiego ani komisji Millera. Co zawiera meldunek? Edmund Klich opisywał w nim przebieg ostatnich kilkunastu minut lotu tupolewa na podstawie relacji zebranych od Rosjan zaraz po katastrofie. Przesłuchania prowadzili prokuratorzy rosyjscy i polscy, a równolegle członkowie komisji badającej przyczyny katastrofy. Wśród nich płk Mirosław Milanowski, jeden z najlepszych polskich ekspertów meteorologii. Wnioski polskich ekspertów są jasne: odpowiedzialność za tragedię ponosi strona rosyjska. Pod wpływem presji ze strony ministra Edmund Klich się wikła i wskazuje Milanowskiego, jako autora tezy o winie rosyjskiej.

– Skąd ta wiedza? – pyta Bogdan Klich. – Mianowicie, że to rosyjska. Znaczy nie zaskoczyła ta teza, ale zaskoczył fakt sformułowania na tak wczesnym etapie tej tezy, tam pan to wyboldował (pogrubił – przyp. red.) tłustym drukiem, że odpowiedzialna jest strona rosyjska.

Edmund Klich: Że jest odpowiedzialna strona rosyjska? B.K.: Ze względu na to, że nie zamknęła lotniska, tak.

E.K.: Być może to jest, że to jest… Oj, to chyba coś… Jeśli to jest mój meldunek, to ja tutaj… chyba tak nie… to chyba… B.K.: Pan stawia taką tezę, że były to warunki poniżej minimalnych lotniska, które wynoszą widzialność najmniejsza tysiąc, podstawa sto, i wtedy lotnisko powinno być zamknięte dla ruchu lotniczego. A, to jest dokładnie to.

E.K.: Tak, już wiem, już wiem. Bazowałem na tym, że w naszych warunkach, polskich, my byśmy to zamknęli, bo my mamy takie procedury, prawda, że byłoby zamknięte. Natomiast, to było... godzina 15, to było na wczesnym jeszcze etapie… B.K.: To jest dla nas zaskakujące (…) Ten dokument nie ma statusu prawnie żadnego. Dokumenty, które nie mają prawnie wiążącego statusu, zawsze mogą gdzieś wypłynąć. W związku z tym sformułowanie przez przewodniczącego komisji takiej tezy na tym etapie (…)jest sprawą… no, kłopotliwą.

E.K.: Yhm, rzeczywiście. Ale ja bazowałem… Może tak: ta teza wynikła głównie z oceny sytuacji przez pana meteorologa. (…) Myśmy dyskutowali, że według naszych procedur powinno być zamknięte. Bazowaliśmy na naszej wiedzy. (…) Bo myśmy ten wątek bardzo mocno drążyli. (…) B.K.: Wróćmy do pytania, bo ono dla mnie jest bardzo ważne. Czy to jest kompilacja różnych wypowiedzi?

E.K.: To są nasze wnioski z tych pierwszych... To jest właściwie wniosek bym powiedział głównie pana Mirosława Milanowskiego, meteorologa. Taka ocena. B.K.: To dosyć marna podstawa do formułowania takich wniosków. (…)

E.K.: To jest dokładnie relacja pana Milanowskiego, którą złożył na podstawie udziału w przesłuchaniach z prokuraturą. Na sto procent już teraz wiem. (…).

W trakcie rozmowy ani minister, ani szef komisji nie wspominają, że Mirosław Milanowski, który zadawał podczas przesłuchań świadków zbyt dociekliwie pytania, został odsunięty od czynności śledczych przez Edmunda Klicha już trzeciego dnia po katastrofie – na wyraźne żądanie Rosjan. Edmund Klich przyznał w rozmowie z „GP”, że zarejestrował spotkanie.

– Brałem udział w tej rozmowie, miałem pełne prawo nagrywać – stwierdził. – Powinna pani wskazać, kto to ujawnił, bo to jest naganne.

– Ile takich rozmów z panem Klichem pan nagrał? – zapytaliśmy. – Proszę o następne pytanie.

zespół wPolityce.pl

Co nam mówią taśmy Klicha? UDAWANE ŚLEDZTWO. "Narzucono i przyjęto zakaz pytań o rosyjską odpowiedzialność" W sensie ogólnym taśmy te przede wszystkim mówią nam, że nie ostygły jeszcze smoleńskie popioły, nie wyzbierano wszystkich szczątków ciał przedstawicieli polskiej elity z parą prezydencką na czele, nie uprzątnięto elementów tupolewa, (choć rosyjscy żołnierze zdążyli go już pociąć piłami i zniszczyć łomami), a polskie władze wiedziały już, co jest ich najważniejszym celem: ocieplenie relacji z Rosją. Za wszelką cenę. Na trumnach. Ujawnione w "Gazecie Polskiej" przez red. Anitę Gargas stenogramy taśm Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy rosyjskim śledztwie,to w smoleńskim śledztwie ważny przełom. Z nagrań dokonywanych przez tego funkcjonariusza państwa polskiego wynika, że 22 kwietnia (12 dni po katastrofie) minister polski obrony wiedział, czego w tym śledztwie nie chce: żadnej winy Rosjan. Jaką mamy, bowiem sekwencję wydarzeń?

1. Pułkownik Mirosław Milanowski, jeden z najlepszych polskich ekspertów meteorologii, wchodzący w skład ekipy mającej badać katastrofę przedstawia dokument, że wina leży po stronie rosyjskiej, która nie zamknęła lotniska, choć przepisy rosyjskie mówią wyraźnie, przy tych warunkach pogodowych, powinna to zrobić.

2. Dokument trafia na biurko ministra obrony narodowej Bogdana Klicha.

3. Minister Bogdan Klich wzywa Edmunda Klicha i mówi do niego:

– Skąd ta wiedza? – pyta Bogdan Klich. – Mianowicie, że to rosyjska. Znaczy nie zaskoczyła ta teza, ale zaskoczył fakt sformułowania na tak wczesnym etapie tej tezy, tam pan to wyboldował (pogrubił – przyp. red.) tłustym drukiem, że odpowiedzialna jest strona rosyjska. Klich jasno stawia sprawę:

jest (to) sprawą, no, kłopotliwą. Tak bym to powiedział.

4. Edmund Klich jest zaskoczony, jakby pierwszy raz czytał ten dokument. A może tylko przestraszony reakcją ministra. W każdym razie szybko postanawia zrzucić "winę" na pułkownika Milanowskiego:

Ale ja bazowałem… Może tak: ta teza wynikła głównie z oceny sytuacji przez pana meteorologa. On to ocenił, bo on brał udział też…Ten problem meteorologa i problem przesłuchania meteorologów pan minister zna..

5. Pułkownik Mirosław Milanowski, który zadawał podczas przesłuchań świadków zbyt dociekliwie pytania, w tym czasie jest już odsunięty od czynności śledczych przez Edmunda Klicha. Stało się to już trzeciego dnia po katastrofie – na wyraźne żądanie Rosjan. Taką decyzję wymusił na polskim akredytowanym osobiście Aleksiej Morozow, zastępca szefowej MAK-u gen. Tatiany Anodiny.

Tyle przebiegu wydarzeń. Ale wniosków jest więcej. Widzimy oto przedstawicieli polskiego państwa postawionych przed najważniejszą próbą w ich publicznym (a może w ogóle) życiu, w sytuacji dla państwa najtrudniejszej od odzyskania wolności. Chcielibyśmy dostrzec ludzi nawet, jeśli nie najsprawniejszych, to z wolą dojścia do prawdy. Ale niestety - widzimy małych, zastraszonych ludzi, którzy w imię niejasnego interesu drżą jak osiki przed Rosją. Nawet nie chcą pomyśleć, że prawda może być niewygodna. Widać też, że to polecenie, wytyczenie kierunku udawanego śledztwa musiało przyjść z góry. A już zupełnie szokuje, że ludzie ci nie chcą zwiększenia polskiej ekipy pracującej w Moskwie. Powód? Będzie im za ciasno w pokojach. A może to tylko wymówka? Może więcej osób to większe ryzyko dociekliwych pytań? Jednego pułkownika musieli już wyrzucić. Trzeba jasno powiedzieć - z dwóch rozmawiających Klichów żaden nie jest dobrym bohaterem. Jeden narzuca zakaz pytań o rosyjską odpowiedzialność, drugi przyjmuje. Dziś wiemy, że także nagrywa. Dlaczego? Dla kogo? Komu mogła być potrzeba taka wiedza? Polski kontrwywiad powinien to bezwzględnie wyjaśnić. Jeśli jeszcze istnieje i ma zdolność operowania na odcinku rosyjskim. Po przeciwnej stronie stoi w tym czasie generał KGB i całe zaplecze służb specjalnych wielkiego i brutalnego państwa. Wynik całości - wmówienie całemu światu fałszu, upokorzenie Polaków był już tylko oczywistą konsekwencją dokonanych wcześniej wyborów. Nie można nawet powiedzieć, że rozegrali nas jak dzieci. Bo ci "nasi" nawet nie podjęli gry. W każdym razie nie po naszej, polskiej stronie.

Ale nie zrozumiemy znaczenia tych taśm i hańby, jaką niosą, jeżeli nie przypomnimy, co działo się wtedy i później w przestrzeni publicznej. Rosyjska machina propagandowa pracowała już na całego. Rzekome cztery próby lądowania (kłamstwo - nie było żadnej), rzekome polecenie lądowania wydane przez śp. prezydenta (kłamstwo - nie wtrącał się), rzekome przechwałki, że tak lądują debeściaki (kłamstwo - odchodzili) - maszyna propagandowa KGB pracowała w najlepsze. A polskie media na czele z "Gazetą Wyborczą" i wartego zapamiętania Jana Osieckiego (medialny przyjaciel Rosjan, napisał książkę oskarżającą polskich pilotów na podstawie materiałów MAK przed opublikowaniem raportu MAK) wszystko to powielały, same dorzucając do pieca. Mieliśmy, więc z jednej strony kampanię zniesławiania, z jasno postawionym celem, z drugiej - nakaz milczenia, zakaz stawiania pytań, wyrzucanie dociekliwych śledczych. Tak, coraz wyraźniej widać, że to, co działo się po 10 kwietnia 2010 roku zasługuje na osądzenie równie ostre jak to, co robiono wcześniej, doprowadzając do śmierci 96 osób. Michał Karnowski

Zamordyści kontra nihiliści. Tak niestety widzę przynajmniej część wojny o ACTA… Komentarz Piotra Zaremby W batalii wokół ACTA zderzają się ekstremizmy. Z jednej strony ekstremizm prawnych rozwiązań, które próbuje się zaaplikować Polsce. Wedle, których słabe jeszcze internetowe media, na przykład społecznościowe portale, można karać niejako prewencyjnie nie za ich winy. A państwo deleguje pewne swoje uprawnienia na rzecz prywatnych podmiotów. Gorzej jeszcze - nie tylko uprawnienia, to państwo gotowe jest przekazywać tym podmiotom cudze tajemnice! To są pomysły, co najmniej prawnie podejrzane. Które powinny zostać przez każdą szanującą się opinię publiczną obejrzane sto razy, zanim będą ewentualnie przyjęte. Tymczasem zafundowano nam spektakl przygotowań w tajemnicy. A u samego finału - seans wykrętów, zmiennych deklaracji, mylnych objaśnień, zakończonych werdyktem: nic się już nie da zrobić. Trzeba podpisać! Okazało się, że właściwie nie istnieje nie tylko coś takiego jak europejska opinia publiczna, co twierdziłem zawsze. Nie ma także polskiej opinii publicznej. A w każdym razie próbuje się postępować tak, jakby jej nie było. Donald Tusk i jego ministrowie zachowują tak, jakby się jej pozbyli raz na zawsze.

Ale niestety, i tu od razu szykuję się na napaści rozsierdzonych czytelników, widzę też ekstremizm przynajmniej części drugiej strony. Dziwna koalicja Jacka Żakowskiego i Roberta Gwiazdowskiego, Magdaleny Środy i Łukasza Warzechy, skorzystała z okazji, aby zaatakować samą zasadę praw autorskich czy intelektualnej własności. Z tego punktu widzenia ja akurat wcale nie dziwię się pierwotnemu odruchowi europosłów polskiej prawicy, którzy głosowali przeciw uchwale europejskiej lewicy wymierzonej w ACTA. Bo była ona naszpikowana całkowitym lekceważeniem praw własności. Rozumiem, dlaczego takiemu tekstowi przytakują Żakowski czy Środa. Nie rozumiem, co po tej stronie robią rzecznicy wolnego rynku. Czytam rozważania Łukasza Warzechy, który każe mi lekceważyć pojęcie praw autorskich, bo nie miało ono wielkiego znaczenia w czasach Vivaldiego i Bacha. Cofnijmy się, więc dalej: w średniowieczu artysta był przeważnie anonimowy. Niech Łukasz Warzecha pisze anonimowo swoje teksty. A co ważniejsze, niech nie żąda za nie w żadnej redakcji zapłaty. Bo, z jakiego tytułu? Łukasz - to prawda - popełnia bezpłatnie teksty do Internetu (także u nas, ku naszej radości). Ale nie jest to przecież dla niego główne źródło zarobkowania, a Internet wciąż nie śmierdzi groszem. Ale zasadniczo żyje jednak ze swojej twórczości, tylko gdzie indziej. Twórczości obwarowanej ochroną jego praw autorskich. Niech się więc wczuje na przykład w sytuację ludzi, którzy zainwestowali własne pieniądze w film, i nie po kilkudziesięciu latach (terminy obowiązywania praw autorskich to oddzielny problem), ale od razu muszą ścierpieć sytuację, gdy ktoś wiesza ich dzieło w Internecie. Nie nazwiemy tego złodziejstwem? Nota bene tacy ludzie jak Gwiazdowski czy Warzecha powinni się też jakoś odnieść do wizji swoich lewicowych sojuszników. Redaktor Żakowski został dziś pochwalony przez profesor Środę za wizję Internetu „społecznego”, uwolnionego ze szponów wolnego runku. Zapewne społecznościowe fora i portale mają wielką rolę do odegrania, tak się jednak składa, że dopóki Internet nie ulegnie częściowemu skomercjalizowaniu, nie będzie w nim większych pieniędzy. A więc nie będzie też profesjonalnego dziennikarstwa, które nie polega jedynie na wypowiadaniu opinii, ale na przykład na pozyskiwaniu newsów czy dziennikarskich śledztwach. A to już kosztuje. Może się zdarzyć tak, że dzisiejsi internetowi liderzy opinii zainteresowani przede wszystkim odrzuceniem wszelkiej kontroli, za kilka lat też zechcą ochrony własnego dorobku. Ja rozumiem, że można to uznać za swoistą „niewolę”. Za uderzenie w idealistyczny etos niezawodowego blogowania. Dlaczego jednak nie opowiadacie się w takim razie za wspólnymi gazetami? Za kolektywnymi telewizjami? Możliwe, że formy internetowego kapitalizmu będą oczywiście inne niż tego w mediach tradycyjnych. Nikt nie umie ich zresztą dziś przewidzieć. Z tych powodów opowiadam się tu i teraz za częściowym „odpuszczeniem” tym nowym inicjatywom, zwłaszcza przez takiego biurokratycznego molocha jak Unia Europejska. Sam korzystam zresztą z jednej z takich inicjatyw. Ale właśnie, dlatego, że korzystam, wiem, że tam gdzie chce się coś zrobić porządnie, muszą się pojawić biznesplan, organizacja, elementarny porządek i jakieś reguły. Niekoniecznie od razu takie, jak w mediach tradycyjnych (to po prostu niemożliwe), ale jakieś. Dlatego nie dawajcie się zwodzić już nie lewicowym a lewackim wizjom Żakowskiego. Czy apelom Janusza Palikota, który przekonując, że modernizacja opiera się na piratowaniu i kopiowaniu ma oczywiście w praktyce nawet trochę racji (na początku lat 90, polski kapitalizm rodził się z przemytu i lewych interesów). Ale który chce nam takie „zasady” zaszczepić na pewno nie, dlatego aby Polacy stali się lepszym, przyzwoitszym narodem. To jeszcze jedna jego kampania na rzecz nihilizmu. Z tych powodów także mój stosunek do obecnych antyrządowych manifestacji jest wstrzemięźliwy. Jestem w pełni za prawem Polaków do informacji o własnym systemie prawnym, i do konsultowania tego ładu. Zapewne pasjonaci tych zasad manifestowali także. Ale przytomna uwaga jednego z blogerów, że to dzieci Tuska wystąpiły teraz przeciw swemu ojcu też do mnie przemawia. Jeśli to jest awantura o prawo ściągania sobie filmów bez płacenia ani grosza, nie widzę w niej niczego budującego. Choć mogę mieć gorzką satysfakcję, że ten rząd, taki podobno sprawny i taki biegły w społecznej komunikacji, po raz kolejny w ciągu paru tygodni przewraca się o własne nogi. Piotr Zaremba

Nie chcemy kasować praw autorskich! Polemika Łukasza Warzechy z Piotrem Zarembą wokół ACTA Piotr Zaremba stwierdził, że po stronie przeciwników ACTA pojawiają się także ekstremizmy i mnie czy Roberta Gwiazdowskiego do ekstremistów zaliczył. Zdziwił się też, że występujemy po jednej stronie z osobami o tak lewicowych poglądach – również na kwestię własności – co Magdalena Środa czy Jacek Żakowski. Ten ostatni argument uważam za całkowicie chybiony i odkładam na bok, ponieważ moich poglądów na jakąkolwiek sprawę nie determinuje w najmniejszym stopniu to, z kim znajdę się po jednej stronie. Trzeba też przyznać, że nawet Jackowi Żakowskiemu zdarza się napisać coś rozsądnego (w przypadku prof. Środy nie byłbym już taki pewien). Podejrzewam zresztą, że choć na pierwszy rzut oka podejście moje czy Gwiazdowskiego może przypominać podejście Żakowskiego, to jest to podobieństwo powierzchowne. Znacznie ważniejsze jest, co Piotr napisał o mojej argumentacji. Zacznę od wyjaśnienia kwestii z czasów baroku i z bliskiej mi dziedziny muzyki. Wiek XVII czy znaczna część XVIII (o czasie wcześniejszym nie mówiąc) faktycznie nie znały praw autorskich. Jednak nie oznacza to, że przywoływani przeze mnie kompozytorzy nie mieli, z czego żyć. Handel przez większość życia z powodzeniem sprzedawał swoje utwory w postaci nut oraz prowadził teatr w Londynie. Bach zarabiał najpierw, jako organista w Eisenach, potem, jako nadworny muzyk w Weimarze i Koethen, a następnie, jako organista i kantor w Lipsku. Większość muzyki pisał w ramach swoich obowiązków i dostawał za to ryczałtem wynagrodzenie, (choć za wiele z nich zapłaty nie oczekiwał, pisząc je dla siebie albo, jako hołd dla możnych i ważnych). Vivaldi, zresztą ksiądz, pracował, jako wychowawca dziewcząt w weneckim sierocińcu Ospedale della Pieta. Niezwykle przedsiębiorczy rówieśnik Jana Sebastiana, Jerzy Filip Telemann był przez większość życia dyrektorem muzyki (stanowisko istniejące w baroku w wielu niemieckich miastach) w zamożnym Hamburgu. Pisał muzykę sakralną i świecką, którą sprzedawał podobnie jak Handel. Wszyscy oni żyli ze swojej pracy, jedni gorzej – jak Bach – inni całkiem nieźle, jak Telemann. Jednocześnie nie mieli żadnej kontroli nad tym, że ich utwory bywały wydawane – jak byśmy dziś powiedzieli – po piracku gdzieś za granicą, zaś wzajemne kopiowanie motywów, zgodnie z dzisiejszymi definicjami, wypełniałoby całkowicie znamiona plagiatu. A jednak żaden z tych kompozytorów nie umierał z głodu, bo w pierwszej kolejności dostawał pieniądze za swoją pracę. Potem dopiero zaczynała ona żyć własnym życiem, kopiowana na różne sposoby. Jasne, mogliby pewnie być bogatsi, gdyby od każdego wykonania swojego utworu w kraju i za granicą oraz od każdej kopii partytury dostawali tantiemy. Tylko o ile dzisiaj byłaby uboższa europejska kultura muzyczna? I niesłusznie Piotr stwierdza, że tych czasów porównywać nie można. Owszem, zmieniły się sposoby dystrybucji materiału drogą legalną i nielegalną, ale też ogromnie wzrosła liczba potencjalnych odbiorców, legalnych i nielegalnych, a te dwa czynniki się równoważą. Nie rozumiem, czemu Piotr zakłada, że domagam się, aby zrezygnować całkowicie z praw autorskich. To tak jakbym chciał, aby lipski kantor pracował za darmochę i przymierał głodem wraz ze swoją liczną rodziną. Nie o to oczywiście chodzi. Ale na paradoksy i absurdy, związane z dzisiejszą wersją ochrony praw autorskich, znakomicie wskazał w nagraniu dla portalu Rebelya.pl Piotr Gociek, podstawiając zamiast utworu muzycznego książkę. Faktycznie, gdyby książek dotyczyły te same regulacje, co utworów muzycznych albo filmów, nie moglibyśmy ich pożyczać, czytać na głos przyjaciołom, a może nawet wynosić z domu. Robert Gwiazdowski z kolei słusznie wskazał, że prawo autorskie jest tworzone nie tyle w interesie autorów lub rynku, jako całości, co koncernów. W Polsce zaś – trzeba dodać – także w interesie ZAIKS-u. W żadnej jednak wypowiedzi Gwiazdowskiego nie dostrzegłem nawoływania do całkowitej z niego rezygnacji. Chodzi jedynie o to, aby postawić mu jakieś racjonalne granice, które w dzisiejszych regulacjach dawno zostały przekroczone. Symptomem tego niech będą – na razie nieskuteczne prawnie w polskich warunkach – ostrzeżenia, umieszczane na pudełkach gier przez niektórych producentów, gdzie zabraniają oni odsprzedaży tychże. Inny absurd to zakaz „publicznego odtwarzania muzyki”. Przy czym za „publiczne odtwarzanie” w świetle obowiązującego prawa można by już uznać puszczenie płyty podczas większej domowej imprezy. Piotrowi polecam zapoznanie się z działalnością organizacji Creative Commons, która wydaje się szukać rozsądnego kompromisu między prawem autora do zarabiania na własnym dziele a absurdalnie wyśrubowanymi – nie pod presją twórców, ale koncernów – normami praw autorskich. I powtarzam: nikt tu nie domaga się całkowitej ich likwidacji. Nikt nie stawia tezy, że za pracę nie należy się wynagrodzenie (chyba, że ktoś sam z niej rezygnuje). Piotr Zaremba w swoim tekście nie uwzględnił wielu poważnych argumentów. Nie zastanowił się choćby nad pazernością koncernów – podawałem przykład firm fonograficznych, które w obliczu piractwa ery pamiętnego Napstera, zamiast stworzyć własny system kupowania utworów za rozsądną cenę, postawiły na restrykcje, co zresztą finansowo się na nich zemściło. Dopiero teraz tworzone są systemy cyfrowej dystrybucji muzyki za taką cenę, która jest do zaakceptowania dla odbiorców. Gdyby zrobiono to wcześniej zamiast stawiać ludzi przed sądem, zarobiono by do dziś miliardy dolarów. Piotr nie odniósł się także do absurdalnych wojen patentowych, które są odpryskiem sporu o zakres praw autorskich. Wszystko to składa się na obraz całości. I jeszcze jeden przykład moim zdaniem rozsądnego podejścia do sprawy. Jestem prenumeratorem elektronicznej wersji tygodnika „The Economist”. W ramach tej prenumeraty mam dostęp do edycji audio, którą można, co tydzień ściągnąć w postaci spakowanego pliku po zalogowaniu. Co potem zrobię z tą zawartością – to wyłącznie moja sprawa. Nie jest ona w żaden sposób zabezpieczona. Mogę jej słuchać sam na jednym, dwóch, trzech urządzeniach, a mogę nagrać 10 kopii na płyty i rozdać znajomym. Nikt tego nie sprawdza i nie sprawdzi. A „The Economist” i jego dziennikarze zarabiają. Łukasz Warzecha

Sporu o ACTA ciąg dalszy. Łukaszu, Żakowski jest logiczny, ty - nie. Odpowiedź Zaremby na polemikę Warzechy Cieszę się, że nie jesteś za całkowitym skasowaniem praw autorskich. Zapewniasz mnie, że nie jest za tym również Robert Gwiazdowski. Zacytuję wszakże jedno zdanie jego felietonu w „Rzeczpospolitej”: „Prawa autorskie to wymysł cenzorów”. Rzecz niby dotyczy historycznej genezy tych praw, ale w całym jego tekście brak choćby jednego niuansu, który pozwalałby wierzyć, że jakaś forma ochrona własności intelektualnej jest potrzebna. Ty również popełniłeś wielki hymn przeciw prawom autorskim. Teraz cofasz się leciutko. I odnosząc się do realiów XVIII-wiecznego świata muzyki, zgadzasz się dobrotliwie, aby Bach czy Haendel dostali za swoje utwory godziwe wynagrodzenie. Rzecz w tym, że fakt jednorazowej zapłaty za pracę nie wynika z praw autorskich, tylko z ogólnej logiki wolnego rynku. Prawa autorskie polegają na tym, że po jednorazowym wykonaniu zamówienia masz potem nadal do swojego utworu większe prawa niż inni. Prosty przykład: wydajesz książkę, okazuje się poczytna, rozchodzi się cały nakład. Czy godzisz się na sytuację, że zaraz potem do akcji wchodzi inny wydawca, powiedzmy z większymi niż twój pieniędzmi i wydaje twoją książkę w dużo większym nakładzie, a ty nie masz już z tego ani grosza? Mnie taka sytuacja wydaje się głęboko niesprawiedliwa. To jest spór o zasady. I fakt, że na ochronę praw autorskich ludzie wpadli stosunkowo niedawno, mnie nie peszy. Bo i ochrona innych form własności zmieniała się na przestrzeni wieków, co nie znaczy, że chciałbym się wprowadzać do Twego mieszkania z okrzykiem: grab zagrabione! Naturalnie jestem gotów, do czego wzywa Janusz Korwin-Mikke, do dyskusji o czasie i formach własności. Wydaje mi się absurdalne tak jak i tobie, że żąda się od zakładów fryzjerskich opłat na ZAIKS za włączone radio z muzyką – wystarczyłyby drobne opłaty uiszczane przez samą stację radiową. Ale powiedzmy sobie szczerze, nie o to chodzi w sporze o prawa własności w Internecie. Nie chodzi też o dzieła dawnych twórców. Przeciwnie o to, czy można zawiesić tam film, który dopiero, co wszedł na ekrany. Jacek Żakowski użył, a potem wszyscy powtórzyli, metaforę z książkami w bibliotece, za których udostępnianie autorom się nie płaci. Ale z uwagi na powszechność Internetu, w porównaniu z bibliotekami, ta metafora ma niewielki sens. Przychodzi mi raczej na myśl sytuacja odwrotna. Co by było, gdyby autor dostawał pieniądze tylko za egzemplarze pożyczane w bibliotekach (analogia z pokazywaniem filmu w kinach), podczas gdy większość nakładu rozdawano by bezpłatnie na ulicach? Też uznalibyśmy to za absurd. Tyle, że wobec Internetu próbujemy stosować zupełnie inne kryteria. Do pewnego stopnia nawet i słusznie, bo formy korzystania z Internetu dopiero się kształtują. Dlatego ja też jestem za maksymalną wyrozumiałością, na przykład wobec portali społecznościowych, i już choćby z tego tytułu ACTA mi się nie podoba. Ale trzeba dopuścić myśl, że może niecały Internet, ale jego część będzie się komercjalizować. Nie czyjeś prywatne strony, ale usługi o wysokiej, jakości tam oferowane zaczną podlegać, już podlegają, prawom rynku. A tam gdzie jest rynek, tam powinny być reguły. Może nieco inne niż w mediach tradycyjnych, ale jakieś. Nie, dlatego wypominałem Tobie czy Gwiazdowskiemu wspólny chór z Żakowskim, że uważam wszystko, co on pisze za pozbawione sensu czy warte jedynie bojkotowania. Sam się z nim czasem zgadzam. Po prostu Żakowski, Środa czy anarchiści podważają prawo własności zgodnie z logiką własnych poglądów. Ne tej samej zasadzie mogą zaproponować, już proponowali zresztą, stuprocentowy podatek spadkowy, a w przyszłości może po prostu wywłaszczenie grubych ryb. Wy przemawiacie za to niezgodnie z logiką swoich przekonań. Naturalnie chciwość wielkich koncernów powinna być trzymana w ryzach. Ale przecież nie zgodnie z hasłem: skoro oni dyktują zbyt wysokie ceny, my nie pozwolimy im upominać się o swoje. To jest filozofia: grab zagrabione. Zgodnie z tą filozofią Mackie Majcher śpiewał w „Operze za trzy grosze” Brechta o drobnym rzezimieszku, który może bezkarnie kraść, bo przecież wielkie banki robią to skuteczniej i na większą skalę. A młodzi ludzie w Londynie wynosili niedawno rzeczy ze sklepów, bo nie było ich na nie ponoć stać. Nieprzypadkowo przywołałem także Janusza Palikota, kolejnego waszego sojusznika. Oczywiście możecie się z nim zgadzać z całkiem innych pobudek. Ale warto by się w paru zdaniach, chociaż odnieść do jego założenia: Polacy są za biedni, aby przestrzegać prawa. Piratowanie jest dźwignią postępu i modernizacji. W tym jest nawet jakaś logika. Tylko twierdzę, że to część tej samej „pedagogiki”, która kazała mu napuszczać Dominika Tarasa na krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Byle jak najmniej zasad. Reguły mamy w d… Jeszcze raz powtórzę: jestem gotów debatować o szczegółach, ale nie o zasadzie praw autorskich. A przeciw ACTA jestem także z powodu kapturowej metody aplikowania nam tak brzemiennej w skutki umowy. Tyle, że ludziom upajającym się wizjami „wolnego” i „społecznego” Internetu zwrócę uwagę na jeszcze jedno. Jeśli zniknie świat profesjonalnych zawodowych dziennikarzy, takich tajemnic rząd będzie miał coraz więcej a nie coraz mniej. Już dziś media tradycyjne ulegają erozji: „Rzeczpospolita” zwalnia na potęgę ludzi. To oznacza, że nikt Tuskowi nie będzie patrzył na ręce. Blogerzy pisujący po godzinach mogą być najbłyskotliwszymi analitykami, ale w sferze wykrywania faktów są – powtarzam to za Czarkiem Gmyzem – z reguły spóźnieni. Nie taka jest zresztą ich misja. Polemikę ze mną podjął także Wiktor Mokot, ale nie wyszedł poza wniosek, że zestawianie Warzechy z Żakowskim jest chwytem poniżej pasa, a Żakowski też może mieć rację. Mam wrażenie, że to już za pierwszym razem tłumaczyłem, ale jeśli nie dość wyraźnie, tłumaczę raz jeszcze, o co mi w tym zestawieniu chodzi. Pan Mokot pyta też retorycznie, czy pismo „Rzeczy wspólne” jest lewackie. Jeśli bezrefleksyjnie, na złość obecnej władzy, pochwalałoby piractwo, byłoby lewackie, niezależnie od wywieszonego sztandaru. Skądinąd jednak nigdy takich tekstów w „Rzeczach Wspólnych” nie zauważyłem. Piotr Zaremba

ACTA. Kłamcy, kłamcy... W sprawie ACTA kłamał rząd i, kłamali również komisarze UE. Kłamią dalej – Tusk zapewnia, że były konsultacje społeczne w sprawie ACTA a dwa tygodnie temu komisarz Karl De Gucht odpowiadał polskiemu europosłowi, że wszystko jest ok. Choć nie było To, że ACTA jest dokumentem reprezentującym interesy kilku największych koncernów, które wykorzystują internet jako kanał sprzedaży już wiemy. Jaki interes w promowaniu tej konkretnej umowy międzynarodowej miał Donald Tusk? Tego możemy się domyślać – premier dał się złapać na reklamowaniu logotypów konkretnych koncernów. Pisaliśmy o tym m.in. w tych postach:

http://pietkun.nowyekran.pl/post/28658,tusk-to-zywa-reklama-koncernow

http://pietkun.nowyekran.pl/post/30084,tusk-jak-patrycja-z-podpaskami

Donald Tusk wykorzystywał również polską prezydencję do promowania dokumentu, który wyjątkowo szkodzi i wolności wypowiedzi, i rozwojowi internetu. Komisja Europejska też wiedziała, w co gra – bo sprawa ACTA była wałkowana w Brukseli już od dawna. Dokładnie rzecz biorąc od pytań, które Komisji Europejskiej zadał europoseł Zbigniew Ziobro. Oto one:

1. Czy Komisja Europejska przeprowadziła analizę SWOT przyjęcia porozumienia ACTA? Proszę o przedstawienie jej wniosków.

2. Jak Komisja ocenia zapis nakładający na prywatne firmy obowiązek monitorowania (między innymi przy użyciu technologii głębokiej analizy pakietów) i regulacji treści internetowych? Czy zapisy te nie kolidują z Kartą Praw Podstawowych?

3. Jak Komisja ocenia zapisy ACTA w kontekście wypracowanych przez Radę europejskich norm dotyczących ochrony i propagowania uniwersalności i przejrzystości Internetu?

4. Do których postanowień ACTA Komisja składała uwagi?

Kilka dni później (24 listopada) Europejski Trybunał Sprawiedliwości wydał wyrok, z którego wynika in expressis verbis, że ACTA łamie Kartę Praw Podstawowych zapadł kilka dni później, 24 listopada. Zapisy, obecne w ACTA naruszają unijne prawo - stwierdza trybunał w Strasburgu. Jest tylko jeden problem - wyrok dotyczy tylko tych państw, które przyjęły Kartę Praw Podstawowych, a w Polsce jest ona ograniczona, ponieważ obywatele RP nie podlegają ochronie z tytułu Karty Praw Podstawowych. Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzeka, że nie można zmusić dostawców internetu do zainstalowania systemu zapobiegającego nielegalnemu pobieraniu plików. Stanowiłoby to, bowiem naruszenie Karty Praw Podstawowych UE – informuje portal EuropeanVoice i wyjaśnia: - Według ekspertów European Telecommunications Network Operators Association (ETNO) zapisy wprowadzone przez ACTA mogą prowadzić do narzucenia operatorom konieczności wprowadzenia rozwiązań filtrowania treści. Tymczasem już w styczniu, po orzeczeniu ETS, w imieniu Komisji Europejskiej komisarz Karl De Gucht odpowiada Zbigniewowi Ziobrze, że „Komisja oparła swą ocenę w sprawie wdrożenia Umowy handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrobionymi (ACTA) na badaniach przeprowadzonych w związku z dyrektywą z 2004 r. w sprawie egzekwowania praw własności intelektualnej (dyrektywa 2004/48/WE(1)) oraz wnioskiem z 2006 r. dotyczącym dyrektywy w sprawie środków prawa karnego służących egzekwowaniu praw własności intelektualnej(2) (nie przyjęto). Stało się tak, ponieważ Komisja została zobowiązana wytycznymi negocjacyjnymi przyjętymi przez Radę i stanowiącymi, że nie może wykroczyć poza dorobek prawny UE”.

I dalej: „Wbrew twierdzeniu Pana Posła ACTA nie zawiera żadnych przepisów wprowadzających monitorowanie Internetu przez przedsiębiorstwa prywatne. ACTA zawiera przepisy zachęcające do rozwijania współpracy pomiędzy podmiotami prywatnymi. Przepis ten istnieje już w dorobku prawnym UE, w szczególności w dyrektywie z 2004 r. w sprawie egzekwowania praw własności intelektualnej. ACTA zawiera również zabezpieczenia konieczne do umożliwienia jej stronom, w tym UE, znalezienia właściwej równowagi między wszystkimi odnośnymi prawami i interesami, z uwzględnieniem celów gospodarczych, politycznych i społecznych UE, jak również unijnych tradycji prawnych w tej materii.

ACTA jest w pełni zgodna z odpowiednim prawodawstwem UE. Na przykład, jest ona zgodna z ramową dyrektywą telekomunikacyjną z 2009 r., która gwarantuje ochronę uniwersalności Internetu zgodnie z podstawowymi prawami i wolnościami osób fizycznych, zagwarantowanymi europejską Konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności oraz ogólnymi zasadami prawa UE oraz obecnie także Kartą praw podstawowych Unii Europejskiej. Komisja prowadziła negocjacje i w związku z tym zgłaszała uwagi do całego tekstu ACTA z wyjątkiem czwartej sekcji (dotyczącej kwestii karnych) rozdziału 2, negocjowanej przez rotacyjną prezydencję UE”. Z tej odpowiedzi wynika, wprost, że nie tylko Donald Tusk minął się z prawdą. Kłamała również i kłamie Komisja Europejska, której z powodów jeszcze nieznanych zależy na wprowadzeniu takich ograniczeń w internecie, które uniemożliwią swobodną wymianę myśli. Warto zwrócić uwagę, że spośród członków wspólnoty europejskiej tylko Polska tak chętnie zgadza się na restrykcyjne ograniczenia uniemożliwiające nawet wykazywanie przed sądem sprzeczności krajowego lub unijnego prawa przed restrykcyjnymi zapisami ACTA. Czy to kwestia promocji głównie amerykańskich koncernów? Czy może lęk przed możliwością otwartego buntu społeczeństw przeciwko nieudolnym rządom oraz dyktatowi bankowemu? W poniedziałek zapytamy o to Komisję Europejską. Paweł Pietkun

Tłumaczenie na angielski APELU o bojkot jeszcze nie gotowe niestety: z mojej winy - ale niedługo będzie... Proszę na razie przeczytać sobie to: Podstawowy podział Czerwonych Pluskiew - jest znany. Najcwańsze osobniki, którzy kieruja partiami socjalistycznymi, to cynicy, którzy świetnie wiedza, że socjalizm nie nadaje się nawet do podtarcia tyłka. Jednak widzą, że idioci, zwani „wyborcami” łykaja slogany o „równiści szans”, „sprawiedliwości spolecznej”, „trosce o biednych” - jak indyk kluski – i głosuja. Więc z ogniem w oku wygadują te głupoty – a po dojściu do władzy staraja się jak najmniej z tych obietnic zrealizować. I chwała Bogu. Nie zawsze się jednak to udaje... Druga grupa to debile, którzy w te slogany sami wierzą. Są to ludzie niebezpieczni – bo po dojściu do władzy chcą te hasła realizować (!!!). Do rozmów z nimi właściwy jest tow. Kałasznikow. Dziela się oni na dwa rodzaje. Pierwsi – to ludzie wywodzacy się z biedoty. Jedni uczciwie biora do reki pałę i rabuja na ulicach lub włamuja się do mieszkań. Drudzy organizuja gang zwany 51%, głosują - i potem do rabowania 49% angazują poborców, komorników, policjantów...

Drudzy to ludzie zamozni, którzy maja wyrzuty sumienia, że inni nie mają. Więć, jak np. p.Warren Buffet, domagaja się, by najbogatszych okładać podatkami – i dawac biednym. Są to ludzie naprawdę bardzo niebezpieczni! JKM

Młodzi wykształceni stanęli dęba? Tego chyba nikt się nie spodziewał. Jeśli nawet - jak w większości przypadków w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie różne spontaniczne wystąpienia bywają aranżowane przez bezpieczniackie watahy - ktoś tam kogoś w ramach wojny na górze zainspirował, to wypadki szybko wymknęły się spod kontroli. Zaczęło się od akcji blokowania internetowych stron różnych konstytucyjnych organów naszego demokratycznego państwa prawnego. Akcja okazała się skuteczna na tyle, że strona rządowa, sejmowa, a także prezydencka zostały zablokowane. Rzecznik rządu Paweł Graś, robiąc dobrą minę, oświadczył, że to ze względu na ogromne zainteresowanie obywateli pracami rządu, Sejmu i prezydenta - ale ciekawa rzecz - nie uwierzyli w to nawet dziennikarze zatrudnieni w mediach głównego nurtu, którzy już choćby z racji etatu skwapliwie i ostentacyjnie wierzą we wszystkie oficjalne wersje. Również i od nich popłynęły złośliwe komentarze, że minister Graś próbuje robić z nich idiotów, skoro sądzi, że uwierzą, iż tysiące ludzi akurat w środku nocy chciało natychmiast dowiedzieć się, co robi rząd czy Sejm. Wydaje się, że Umiłowani Przywódcy zlekceważyli to pierwsze poważne ostrzeżenie i jedynie odpowiedzialny w rządzie za cyfryzację Michał Boni zaczął się sumitować z powodu braku społecznych konsultacji przez podpisaniem przez Polskę kagańcowego porozumienia ACTA. Najwyraźniej był najlepiej poinformowanym funkcjonariuszem rządu premiera Tuska - co jest skądinąd zrozumiałe, zwłaszcza w kontekście znanego francuskiego przysłowia, że "kto raz był królem, zawsze zachowa majestat". Uprzedzając nieco fakty, trzeba, bowiem podkreślić, że taka właśnie interpretacja stała się wkrótce podstawą akcji perswazyjnej podjętej przez media głównego nurtu najwyraźniej na polecenie Sił Wyższych, zaskoczonych rozmiarami i gwałtownością reakcji. Bo na ulice miast wyszły tysiące ludzi, przeważnie młodych, albo nawet bardzo młodych - bo tacy przede wszystkim są użytkownikami Internetu - którzy przybrali wobec rządu, Platformy Obywatelskiej i w ogóle - Umiłowanych Przywódców niechętną, a nawet wrogą postawę. Bezpieka, jak zwykle w takich wypadkach, zastosowała taktykę "porozumienia i walki", bo z jednej strony media głównego nurtu zaczęły natrętnie suflować niezadowolonym, że oburza ich przede wszystkim brak owych społecznych konsultacji i gdyby tylko Donald Tusk okazał im szacunek i powiedział, co i jak, to nie tylko w podskokach zgodziliby się na ACTA, ale nawet daliby obciąć sobie języki -- a z drugiej generał Stanisław Koziej, który szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego został mianowany przez marszałka Komorowskiego już następnego ranka po smoleńskiej katastrofie i niezwłocznie po nominacji przejął "Aneks" do "Raportu o rozwiązaniu WSI" - zagroził wprowadzeniem stanu wyjątkowego w sytuacji dalszego zagrożenia systemu informatycznego państwa. Dopiero na tym tle można lepiej zrozumieć gorliwość mediów głównego nurtu, które przygotowując się do stanięcia jednym susem w awangardzie szermierzy praworządności, argusowym okiem zauważyły wśród demonstrantów "stadionowych bandytów". Donald Tusk podjął rozmowy z ministrem Bonim, ale chyba tylko pro forma - tzn. żeby się nazywało, że jednak z kimś rozmawia - ale nie zmienił zdania, że "nie ugnie się" przed szantażem. Nietrudno się domyślić, dlaczego jest taki nieugięty. Wygadał się z tym minister kultury Bogdan Zdrojewski, informując, że nawet, jeśli Sejm nie ratyfikowałby porozumienia ACTA, to "i tak" jego postanowienia będą w Polsce obowiązywały, ponieważ przyjęła je Unia Europejska. A debata poświęcona ratyfikacji oczywiście się w Sejmie odbędzie i będziemy mogli obserwować, jak Umiłowani Przywódcy własną piersią będą próbowali zasłaniać nasz nieszczęśliwy kraj przed tym nowym paroksyzmem, ale w końcu wyczerpani walką, ulegną przemocy. Toteż, kiedy ambasador RP w Japonii, pani Jadwiga Rodowicz w czwartek porozumienie ACTA podpisała, a odpowiedzią na to były kolejne demonstracje uliczne i starcia z policją, prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński zapowiedział podjęcie na terenie Sejmu inicjatywy rozpisania referendum w sprawie ACTA. Warto tedy przypomnieć, że w sprawie ratyfikacji Traktatu lizbońskiego, który dla niepodległości i suwerenności politycznej Polski stwarza znacznie większe niebezpieczeństwo, prezes, a właściwie premier Kaczyński referendum jednak nam pożałował. Ale to jest tak, jak z góralem namawianym przez agitatora do kołchozu. - Dalibyście baco do kołchozu konia? - Dołbym. - A krowę? - Dołbym. - No a owieczki? - Ni, łowiecek ni! - Dlaczego? Dalibyście konia, dalibyście krowę, a owieczek byście nie dali? Dlaczego? - Bo mom! Kiedy premier Kaczyński mógł przeforsować w Sejmie referendum w sprawie ratyfikacji Traktatu lizbońskiego, to ani mu to było w głowie. Teraz, kiedy wiadomo, że do żadnego referendum w sprawie ACTA rządząca koalicja nie dopuści - gotów jest walczyć o nie do upadłego. Podobnie Solidarna Polska, która 26 stycznia wypowiedziała rządowi "wojnę", a wcześniej jej lider, eurodeputowany Ziobro, w Parlamencie Europejskim, podobnie jak europosłowiek PiS, głosował w podskokach za przyjęciem ACTA. Jestem za, a nawet przeciw! Do grona nieprzejednanych przeciwników ACTA dołączył też poseł Palikot, z zapierającą dech odwagą nawołując do piractwa, chociaż kilka dni wcześniej w ostatniej chwili nie odważył się zapalić w Sejmie skręta z marihuany i wykpił się kadzidełkiem, chociaż z uwagi na immunitet, a przede wszystkim - na parasol ochronny, jaki roztaczają nad nim bezpieczniackie watahy, nikt nie ośmieliłby się mu niczego zrobić. Jedynie SLD był od początku porozumieniu ACTA przeciwny, chociaż jak sądzę, dlatego, że forsowały je Stany Zjednoczone. Gdyby to był, kto inny, to, kto wie - może SLD byłby jak zwykle w awangardzie postępu? Niezależnie od tego, podpisanie ACTA na pewno nie przysłuży się rządowi premiera Tuska, skądinąd bardzo wyczulonego na nastroje. Obecna determinacja pokazuje, że starsi i mądrzejsi musieli postawić tę sprawę na ostrzu noża - a w dodatku szef rządu walczy o reputację, próbując w zamian za zgodę Polski na pakt fiskalny - co wiąże się z koniecznością zapłaty prawie 7 mld euro frycowego - dopuszczenie go do stołu obrad strefy euro - oczywiście bez prawa głosu - byle tylko ostentacyjnie nie zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Nic, zatem dziwnego, że przechodzi do porządku nad protestami internautów, licząc pewnie na to, że za 3 lata nie będą już o niczym pamiętali i znowu zagłosują zgodnie z oczekiwaniami aranżującej tubylczą sceną polityczną bezpieki. Ale tym razem może być inaczej, bo ACTA przewiduje możliwość stosowania rozmaitych represji wobec operatorów i użytkowników Internetu i jeśli te możliwości zaczną być realizowane - a przecież chyba w tym celu ACTA została przedsięwzięta - to na zaniki pamięci trudno będzie liczyć. Co więcej - właśnie Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że nie można zmuszać dostawców Internetu do zainstalowania systemu zapobiegającego nielegalnemu pobieraniu plików - bo jest to sprzeczne z Kartą Praw Podstawowych - tymczasem ACTA może prowadzić do narzucania operatorom konieczności wprowadzenia rozwiązań filtrowania treści, czyli - mówiąc potocznie - cenzurowania. Ten wyrok dodatkowo komplikuje sytuację, utrudniając podtrzymywanie opinii, że ACTA jest w jak najlepszym porządku. Po drugie - akurat w Sejmie toczy się debata nad ustawą refundacyjną i zarazem - nad odwołaniem ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza. Ministrowi, ma się rozumieć, nic nie grozi, bo oprócz PO może on liczyć na poparcie koalicyjnego PSL, ale ustawa refundacyjna, będąca elementem Narodowego Programu Eutanazji, którego celem jest stopniowe eliminowanie z grona żyjących najstarszych i najbardziej schorowanych, a więc - najmniej produktywnych i najbardziej obciążających budżet członków tubylczej społeczności - ustawa ta sprawia, że coraz więcej ludzi zaczyna rozumieć, czym naprawdę jest rząd premiera Donalda Tuska. On też chyba zdaje sobie sprawę z tego, że dalszy rozwój jego kariery w naszym nieszczęśliwym kraju może napotkać trudne do sforsowania przeszkody i - jak fama głosi - coraz częściej rozgląda się za jakąś synekurą europejską, dzięki której mógłby sobie wygodnie i bezproblemowo żyć aż do śmierci. Ale to też nie jest pewne, bo - po pierwsze - ze względu na trapiący Europę kryzys, amatorów takiej politycznej emerytury może być znacznie więcej niż możliwości, a po drugie - łaska pańska na pstrym koniu jeździ - co bardzo ładnie przedstawił pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki: "Winszuj ojcze - rzekł Tair. - W dobrym jestem stanie. Jutrom szwagier sułtana i na polowanie z nim wyjeżdżam. Rzekł ojciec - wszystko to odmienne: łaska pańska, gust kobiet, pogody jesienne... Jakoż zgadł; piękny projekt wcale się nie nadał. Sułtan siostrę odmówił, cały dzień deszcz padał." SM

Wojna 30 – I – 2012? My tu o tym, czy za rok wejdzie ACTA – a świat mówi zupełnie, o czym innym. Być może to wyssana z palca sensacja – ale w takim razie zdumiewające, że nic o tym nie pisze „nasza”, zawsze przecież szukajaca sensacji, prasa. Jak donosi np. moskiewski tygodnik „Wolna Prasa” Stany Zjednoczone zgromadziły już siły morskie do uderzenia na Iran – najprawdopodobniej 30 stycznia:

http://svpressa.ru/war21/article/51712/?go=popul

Nie mam czasu na tłumaczenie, ale daję odnośnik do strony:

http://www.wykop.pl/ramka/1010869/ciekawe-ze-w-polskiej-prasie-nie-ma-nawet-o-tym-wzmianki/

gdzie {kubatre1} przetłumaczył inną wersję tego artykułu, w powincjonalnym Saratowie (tak akurat trafił...). Warto zajrzeć – podaję ciekawsze kawałki:

W przeddzień Nowego Roku USA skierowało w rejon cieśniny grupę uderzeniową z lotniskowcem "John Stennis".

Na początku stycznia przybył również atomowy lotniskowiec "USS Carl Vinson" z 90 samolotami i helikopterami na pokładzie. W skład grupy wchodzą jeszcze krązownik rakietowy "Benker Hill" i niszczyciel rakietowy "Halsey". 10 stycznia w rejon udał się lotniskowiec "Abraham Lincoln" eskortą krążownika "Cape St George" (…) Do Zatoki udał się brytyjski niszczyciel "Dering", mający za zadanie ochronę grupy przed atakiem powietrznym. Jego nowoczesny system PAAMS pozwala niszczyć rakiety i samoloty wroga z pięciokrotnie większą skutecznością niż inne jednostki tego typu. W tej chwili w rejonie przebywa w sumie 9 brytyjskich okrętów (...) jeszcze jedną istotną informacją jest oświadczenie Moskwy, że: "...Premier Włodzimierz Putin i prezydent Miedwiediew zgodził się z prezydentem Jǐn-Tāo Hú, że jedynym sposobem na powstrzymanie agresji Zachodu wobec Iranu są bezpośrednie działania wojskowe..." (!!!) Ostatnie zdanie brzmi: "W zeszłym tygodniu prezydent Chin na spotkaniu z generalicją uprzedził, że Chiny bez wahania wesprą Iran, nawet, jeżeli przyjdzie za to zapłacić III wojną swiatową". Zwolennicy tezy o końcu świata w 2012 kiwają niewątpliwie ponuro głowami i szykują schrony. Ja oceniam szansę wojny na 10%. Proszę też popatrzeć na to:

http://rt.com/usa/news/us-troops-israel-iran-257/

I zastanowić się, dlaczego również tej informacji media nie rozprzestrzeniają? Gdyby Biały Dom chciał zastraszyć Persów, to by o tym trąbił na wszystkie strony. Chyba jednak 25%... JKM

Amerykanie naciskali na polski Sejm w sprawie ACTA? Przedstawiciele amerykańskiej ambasady w Warszawie zadzwonili do Sejmu i odpytywali, jak poszło głosowanie nad wnioskiem wzywającym polskiego premiera do niepodpisywania umowy ACTA – informują polskie media. Wokół sprawy wybuchł skandal. Naciski czy niezręczna wpadka? – pytają internauci i politycy. Sprawę telefonu z amerykańskiej ambasady nagłośniła w piątek stacja TVN24. Jak powiedział na antenie telewizji poseł Mieczysław Golba z Solidarnej Polski „zadzwoniła pani z ambasady amerykańskiej z pytaniem, jak doszło do tego głosowania. (…) Podliczyła i brakowało jej głosów. Ośmiu posłów było za, czterech przeciwko, czterech się wstrzymało, to nam daje taką sumę – opowiadał na antenie TVN24 poseł. Zainteresowanie ambasady USA w Warszawie miał wzbudzić dokument, który wzywał premiera Donalda Tuska do niepodpisywania budzącej wiele kontrowersji umowy ACTA. Dezyderat został zatwierdzony, ale przede wszystkim ze względu an fakt, że podczas głosowania zabrakło trzech posłów rządowej koalicji. Przyjęcie dokumentu zaniepokoiło amerykańską ambasadę. Informacje, o tym, że jej przedstawiciele telefonowali do Sejmu wywołały ogromne oburzenie zarówno wśród polskich polityków jak i internautów. W sieci zaroiło się od porównań USA do ZSRR oraz komentarzy uznających zachowanie amerykańskich dyplomatów za skandaliczne. Oburzenia z powodu „amerykańskiej interwencji” nie kryli także politycy Platformy Obywatelskiej. Sławomir Neumann przyznał, że o ile zainteresowanie losami dokumentu może być zrozumiałe, to pytanie o to czy podczas głosowania panowała dyscyplina partyjna było według niego „skandaliczne”. „Powinni Amerykanie trochę ochłonąć, bo takie zachowanie to ingerencja w wewnętrzne sprawy polskiego parlamentu” – dodał poseł PO. ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement), czyli w wolnym tłumaczeniu “porozumienie przeciw obrotowi podróbkami” to umowa między Australią, Kanadą, Japonią, Koreą Południową, Meksykiem, Maroko, Nową Zelandią, Singapurem, Szwajcarią i USA. Do układu dołączyć mają także kraje Unii Europejskiej. ACTA dotyczy ochrony szeroko rozumianej własności intelektualnej, w tym także w internecie. Według wielu ekspertów w praktyce ACTA może prowadzić do blokowania stron internetowych i cenzury w imię walki z piractwem. Perspektywa wprowadzenia w życie rygorystycznych przepisów wywołała falę protestów w internecie i na ulicach wielu miast. W czwartek na mocy upoważnienia od premiera ambasador Polski w Japonii Jadwiga Rodowicz podpisała umowę ACTA. Stanom Zjednoczonym, gdzie siedziby mają wielkie koncerny filmowe i muzyczne, szczególnie zależy na przyjęciu ACTA przez kraje UE. Dzięki temu USA będą mogły łatwiej ścigać w innych krajach osoby podejrzane o piractwo. Co ciekawe same Stany Zjednoczone nie mają zamiaru ratyfikować ACTA i zmieniać obowiązujących przepisów. Oznacza to, że ACTA będzie chronić interesy firm z USA, ale nie z wielu innych krajów, z tym Polski. Jako sygnatariusz USA będą jednak miały dostęp do danych obywateli krajów, które podpisały umowę. Aby ACTA weszła w życie musi zostać ratyfikowana przez Parlament Europejski. Informacje USA


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
679
678 679
679
HITEC Optima 679 Manual
lab1 678 lab2 679
679
Księga 2. Postępowenie nieprocesowe, ART 679 KPC, 1966
679
D 679
Różnice indywidualne 677-679, Psychologia UŚ, Semestr III, Psychologia różnic indywidualnych
679
Dz U Nr 67, poz 679
679
679
679
ICD 8 628 00 679 200 ZR CO

więcej podobnych podstron