584

O walce politycznej, sposobach jej opisywania i prowadzenia Istotą walki politycznej, która przecież trwa cały czas, nie jest udawanie wojska i wodzów na polach bitew. Kiedy czytamy nasze własne polemiczne teksty, teksty dziennikarzy i publicystów prawicowych i w ogóle teksty dotyczące metod walki politycznej uderza nas wielka ilość metafor i porównań militarnych. Słowa takie jak bastion, reduta, placówka, zagon kawalerii, awangarda, ariergarda i inne, podobne, powtarzają się bardzo często. Bierze się to zapewne z niezaspokojonego instynktu działania piszących, którzy siedząc przed monitorami poprawiają sobie samopoczucie projekcjami rodem z „Trylogii”, ale jest pewnie także wynikiem jakiejś głębszej manipulacji. Manipulacji sprowadzonej do tego, by prawicę wkręcić właśnie ten qusi wojenny, quai agresywny i quasi militarystyczny język, który da tym wszystkim charłakom poczucie siły, jakże złudne, a jednocześnie sprawi, że ludzie żyjący w świecie realnym, borykający się z problemami prawdziwymi odsuwać się będą od tej prawicy ze zdziwieniem w najlepszym wypadku, a ze wstrętem w najgorszym. Stąd właśnie, na ile to tylko możliwe, unikałbym tego rodzaju języka i od tego właśnie zacząłbym reformę struktur prawicowych organizacji. Można by się nawet zastanowić nad karami finansowymi dla tych, którzy nazywają GP Codziennie bastionem i placówką. Niewysokimi – zaznaczam. Istotą walki politycznej, która przecież trwa cały czas, nie jest udawanie wojska i wodzów na polach bitew, stąd byłbym także ostrożny we wznoszeniu różnych okrzyków w rodzaju – Jarosław, Polskę zbaw, istotą walki politycznej jest zdobywanie budżetów na działalność oraz przejmowanie, sieciowych struktur przeciwnika, najlepiej bez jego wiedzy. Jeśli już, więc do jakiejś akcji militarnej bym tę polityczną walkę porównał, to raczej do piractwa na morzach południowych, niż do bitwy na Łuku Kurskim. Teraz nastąpi cała seria przykładów z przeszłości, które mogą niektórych zanudzić, o czym lojalnie uprzedzam. Zacznijmy od organizacji sieciowych. Nie wiem czy w świecie przedchrześcijańskim były jakieś organizacje sieciowe o takim znaczeniu jak zakony. Przypuszczam, że nie. Zakony, organizacje rozsiane po całym świecie stanowiły o sile kościoła i sile papieża. Miały wielką przewagę nad strukturami państwowymi i były sprawniej zarządzane, a także bogatsze. Konflikt pomiędzy władzą świecką a kościołem polegał więc w istocie na próbach zneutralizowania najgroźniejszych organizacji sieciowych. Próby te różniły się od siebie w zależności od tego kto je podejmował. I tak muzułmanie starali się objąć w tajemnicy władzę nad strukturami sieciowymi kościoła, a władcy chrześcijańscy zniszczyć je i ograbić. Najlepszym przykładem są tutaj oczywiście Templariusze. O przejęciu władzy nad zakonem przez Saladyna pisałem w swoim tekście:http://coryllus.salon24.pl/131429,o-templariuszach-i-ich-tajemnicach Pokrótce przypomnę te wydarzenia tym, którzy są już porządnie znudzeni. Otóż chodziło o to, że Saladyn najprawdopodobniej doprowadził do wyboru na wielkiego mistrza zakonu, swojego człowieka, rycerza z Flandrii Gerarda de Riteford. W czasie bitwy pod Tyberiadą i dalszej wojny człowiek ów wydatnie pomógł Saracenom w zdobyciu Jerozolimy i innych miast w Królestwie Jerozolimskim. Jego śmierć pozostała zagadką. Po tym „wrogim przejęciu” zakon już nie był tą samą organizacją co dawniej, zaginęły oryginalne zapisy dotyczące reguły, wielkim mistrzem został przypadkowy człowiek mianowany przez króla Anglii i tak to się wszystko toczyło, przy pozorach świetności, aż do roku 1314, kiedy to zakon został zlikwidowany przez Filipa IV i papieża Klemensa VII. Król szantażował papieża i zmusił go do likwidacji zgromadzenia oraz jego domów bankowych. Pieniądze zaś zagarnął i przeznaczył na wojnę z Anglią. Są to sprawy wszystkim wiadome. Najistotniejsze dla nas jest to, że Saladyn był zainteresowany utrzymaniem zgromadzenia w całości - przynajmniej do chwili zdobycia całego Królestwa Jerozolimskiego - i sprawowaniem nad tym zgromadzeniem kontroli, a król Filip chciał je zlikwidować od razu i przejąć jego majątek. Sytuacja analogiczna powtórzyła się potem w odwrotnej kolejności w czasie likwidacji i odtworzenia Towarzystwa Jezusowego. Burbonowie, chcący podzielić pomiędzy siebie Amerykę Południową i zamierzający pozbyć się konkurencyjnych dla państwowych struktur wewnętrznych w krajach przez siebie zarządzanych, zlikwidowali zakon Jezuitów. Fizycznie. Nie pozabijali co prawda tylu zakonników ilu zabili ludzie króla Filipa w XIV wieku, ale bez ofiar się nie obyło. Ci którzy ocaleli zostali przywiezieni do krajów papieskich statkami i po prostu pozostawieni na plaży bez środków do życia. Dzielnie w tych poczynaniach pomagały braciom Burbonom monarchie protestanckie oraz arcykatolicka i apostolska Austria. Jezuici jak pamiętamy ostali się jedynie w Prusach – do czasu, oraz w Rosji – gdzie ocaleli. Co nie jest jak przypuszczam bez znaczenia, ale dowodów nie mam. Póki papiestwo było tym czym było przez setki lat, ukryte zmiany zachodzące w organizmie Towarzystwa Jezusowego, reaktywowanego na początku XIX wieku nie interesowały nikogo. Po śmierci Piusa XII, po Soborze Watykańskim II wszystko się zmieniło o czym także pisałem w tekstach: http://coryllus.salon24.pl/318004,jan-pawel-ii-w-nikaragui-w-1983 ,

http://coryllus.salon24.pl/312916,serce-papieza-klemensa

W XX wieku ojcowie Jezuici mieli więcej wspólnego z bojówkarzami komunistycznymi niż z zakonnikami św. Ignacego.

Opisane wyżej wydarzenia i przykłady są, moim zdaniem, obowiązkową wiedzą dla każdego kto ma zamiar zajmować się walką polityczną i odnieść na tym polu jakiś sukces. Jeśli bowiem popatrzmy na to wszystko w kontekście jeszcze szerszym widzimy, że wszystko co tu opisałem było próbą przejęcia najstarszej sieciowej organizacji na świecie, czyli Kościoła Katolickiego. To się nie udało (chyba), ale wskutek intensywnych, a powierzchownych zmian na świecie, zwanych postępem, Kościół został obudowany innymi organizacjami sieciowymi, o charakterze finansowym głównie. W czasie ostatecznej rozgrywki pomiędzy Kościołem a komunistami z Rosji ci ostatni wpadli na jeszcze prostszy pomysł, który zaczerpnęli od francuskich policjantów, o czym pisałem w tekście:http://coryllus.salon24.pl/355136,eryk-mistewicz-i-louis-aragon-co-ich-laczy walki ideologicznej i politycznej z Kościołem – zakładali własne organizacje chrześcijańskie i tak zwane organizacje prawicowe, na przykład organizacja PRON, Stowarzyszenie Patriotyczne Grunwald i podobne. Istota tego pomysłu wydaje się diabolicznie skuteczna, ale praktyka weryfikuje ją bez litości. Organizacje fałszywe z natury i założone w złej wierze kompromitują się łatwo i pochłaniają za dużo pieniędzy. O wiele tańsze i skuteczniejsze jest przejmowanie organizacji przeciwnika. Tak jak już nadmieniłem – najlepiej bez jego wiedzy. Stąd właśnie tak istotne jest, by Jarosław Kaczyński pozostał w tym samym miejscu, w którym jest dziś i nigdzie się z tego miejsca nie ruszał. Z czasem, w miarę jak rosła rola przekazu medialnego kompromitacja stała się skuteczną bronią polityczną i zaczęto tworzyć organizacje służące li tylko kompromitacji i niczemu więcej. Takie jak Ruch Palikota. Ich zadaniem jest mieszanie szyków (miało nie być militarnie, a niech to) przeciwnika i wciąganie go w jałowe i nie mające znaczenia spory, które – przy udziale mediów i słabym wyrobieniu tak zwanych „naszych” posłużą do skompromitowania całej organizacji w oczach wyborców. Z istniejącymi w naszym kraju i w naszej politycznej rzeczywistości organizacjami sieciowymi wiążę się kwestia budżetów. Organizacje sieciowe, już to pozostawione przez PRL, już to utworzone później dla jakichś szczytnych celów statutowych, mają przeważnie inny cel istotny. Jest nim zarządzanie majątkiem w czyimś imieniu. Przy założeniu, że organizacja działa w myśl statutu, można stosunkowo łatwo do niej wstąpić i ją przejąć wraz z majątkiem, którym zarządza. Ja nie wiem ile z tych organizacji działa zgodnie ze statutem i jakie byłby konsekwencje takiego przejęcia przez „naszych”. Stąd czynię zastrzeżenie, że w sytuacjach skrajnych, może być groźnie, bo nigdy nie wiadomo czym dana organizacja zarządza naprawdę i z czyjego polecenia. Dobrym przykładem przejęcia organizacji, jej budżetu i majątku jest sprawa Stronnictwa Demokratycznego, którego szefem jest teraz Paweł Piskorski, a jego zastępcą Andrzej Olechowski, albo odwrotnie. To bez znaczenia. O organizacjach sieciowych pisałem tutaj:

http://coryllus.salon24.pl/345221,organizacje-sieciowe-albo-o-zarzadzaniu

W interesującej nas organizacji czyli w PiS nie ma nawet planów czegoś takiego jak przejmowanie organizacji sieciowych i ich budżetów. PiS jest partią gabinetową, której członkowie wierzą, że politykę robi się w sejmie w oparciu o kilku urzędników i budżet wyasygnowany na działalność z budżetu państwa. Tu właśnie jest najważniejsza przyczyna klęsk PiS i ja się będę przy tym upierał, bo mając tak duży twardy elektorat trzeba być wysoce nieudolnym, by nie zdobyć większości w Sejmie. Nie winię za to Jarosława Kaczyńskiego, który po 10 kwietnia przeszedł piekło, ale ludzi aspirujących do miana polityka, którzy znajdują się w jego otoczeniu. Jeśli chodzi o struktury sieciowe, Pis nie ma właściwie własnych struktur, te które są w terenie, mają tyle wad i słabości, że trudno je traktować poważnie. W strukturach PiS, podejrzewam, że ze względu na nieszczerość intencji wielu prominentnych członków partii, nie istnieje komunikacja pionowa. Ci sami prominentni członkowie mają za to dziwny zwyczaj otaczania się odore sanctitatis czyli udawania osób prawie namaszczonych, prawie wyświęconych na kapłanów, co nie jest bynajmniej śmieszne, ale bardzo podejrzane w kontekście naszych dzisiejszych rozważań. Napiszę o tym zresztą osobny tekst. PiS w czasie przedwyborczym bazuje na strukturach pożyczonych. Po pierwsze od Radia Maryja, po drugie od redaktora Sakiewicza. Póki co dzięki tym strukturom udaje się PiS utrzymać twardy elektorat, ale nie udaje się wygrać wyborów, co jest przecież celem głównym. Musimy się teraz wszyscy poważnie zastanowić, czy korzystanie z tych struktur sieciowych, przy jednoczesnym zaniedbaniu innych, obcych, oraz własnych, jest przypadkowe czy nie. Moim zdaniem nie jest przypadkowe, bo – jak już kiedyś pisałem – moja wiara w organiczny idiotyzm jest słaba, zaś wiara w złą wolę bliźniego oraz ponure plany tegoż, mocna i solidnie umotywowana. Tak więc zastanawiajcie się, a ja będę pisał dalej. Nie ma silnej partii bez silnych struktur sieciowych. Jeśli ktoś myśli inaczej – błądzi. Wróćmy jeszcze na chwilę do budżetów. Problem budżetów wiąże się najściślej z osobistymi aspiracjami członków partii, wszystkich partii, nie tylko PiS. Ludzie wstępują do partii politycznych dla pieniędzy. Nie ma co tego ukrywać. To nie są okopy Św. Trójcy, tylko skok na kasę. Wszystkie partie polityczne obiecują swoim członkom, jawnie lub nie, sukces finansowy i władzę. Jedyną partią, która tego nie robi jest PiS. Jest to w dodatku zapisane tej partii na plus i tłumaczone w ten sposób, że dzięki takiemu postawieniu sprawy, w PiS jest więcej ludzi ideowych, a mniej karierowiczów. Jest to jawne szyderstwo z wyborcy. PiS musi obiecać ludziom sukces, także finansowy, bo inaczej nie wygra. Po prostu to się nie może udać. Powyżej opisane sprofilowanie PiS jako partii ideowych durniów pomaga tylko przeciwnikom PiS i czyni jej zwolenników, sympatyków i członków istotami bezbronnymi. Nie jest bowiem prawdą, że w PiS jest więcej ludzi ideowych. W PiS są po prostu mniejsze budżety do podziału i starcza jedynie dla tych najważniejszych, tych którzy udają prawie wyświęconych księży. I dla nikogo więcej. Przez ową szczupłość budżetów, przez lęk, że nie starczy, PiS stoi w miejscu i nie rozwija struktur, nie myśli o abordażu innych, bogatych jednostek, po prostu trwa, w nadziei, że jakoś to będzie. Jarosław Kaczyński powiedział na zjeździe w Piotrkowie, że PiS trzeba zmieniać od dołu, nie licząc się z lokalnymi działaczami i chyba rzeczywiście trzeba to robić. Trzeba przejąć tę organizację. Jedno jest pewne – oni nie zaczną strzelać, co przy przejmowaniu takiego choćby Związku Literatów Polskich nie jest już takie oczywiste. Kolejnym sposobem prowadzenia walki politycznej jest aranżowanie zdarzeń i czerpanie z nich korzyści. Nie będziemy tego omawiać, bo omawiałem to w czasie ostatniego tygodnia wielokrotnie, wszyscy czytali. Chodzi mi Smoleńsk i jego rozegranie przed wyborami. Kolejnym, które omówię szerzej jest coś co nazwałem odwracaniem wektorów. Można to także nazwać wkręcaniem przeciwnika, prowokacją lub podobnie, ale nie oddaje to istoty zjawiska, która jest tajemnicza. Podam dwa przykłady. Pierwszy będzie dotyczył wydarzeń dość odległych w czasie i przestrzeni, a obydwa dotyczyć będą sportu. Najpierw jednak dygresja; żeby dowiedzieć się na czym polegała poważna polityczna walka, dobrze jest czasem poczytać sobie o wypadkach, jakie zachodziły w XVI i XVII w Japonii. Tak więc wyruszamy do Japonii. Mój ulubiony japoński bohater, znany wszystkim, niezwyciężony samuraj Miyamoto Musashi, odbył wiele pojedynków i żadnego nie przegrał. Jeden z tych pojedynków miał miejsce w dużym kompleksie świątynnym, wśród budynków, drzew, sadzawek i bram. Rzecz działa się w dodatku w nocy. Nasz bohater, pan Musashi, wiedząc, że przyjdzie mu walczyć z dwustoma chyba przeciwnikami, przybył do świątyni wcześniej i przygotował się do walki w sposób następujący; zakupiwszy odpowiednią ilość długich i krótkich mieczy, ukrył je następnie na terenie świątyni, w miejscach o których wiedział tylko on sam. Następnie ukrył się na drzewie i poczekał aż zapadnie zmrok, a jego wrogowie zgromadzą się w jednym, dobrze oświetlonym miejscu. Kiedy już do tego doszło, pan Musashi ujawnił się zeskakując z drzewa i krzycząc okropnie. Następnie poraził swoją sztuką kilku wrogów i zaczął przed resztą uciekać. Biegł oczywiście śladem poukrywanych przez siebie mieczy, przy każdym postoju zostawiając spory stos nieboszczyków. Mimo tragicznego obrotu sprawy wrogowie pana Musashi nie zrezygnowali z pościgu, nawet im to nie postało w głowie. Byli bowiem oszukani przez samych siebie, wydawało im się, że muszą zwyciężyć. Tymczasem zwyciężył pan Musashi. Dlaczego? Otóż nie dlatego wcale, że miał te miecze i szybko biegał, nie dlatego nawet, że był mistrzem, bo jak powiada przysłowie – gdzie ludzi kupa i Herkules dupa. Pan Musashi zwyciężył ponieważ odwrócił wektor zasad rządzących nocnym biegiem na orientację. Można się spierać czy uczynił to celowo czy przypadkiem mu to wyszło. Fakt pozostaje faktem – to było najważniejsze i zdecydowało o sukcesie bezwzględnym. W normalnym biegu na orientację wygrywa ten kto szybciej i sprawniej pokonuje przeszkody. W biegu, który zorganizował Miyamoto Musashi było na odwrót, ale jego przeciwnicy nic o tym nie wiedzieli. Analogiczną sytuację mieliśmy przed wyborami, tyle że nie wykonaniu tak zwanych naszych. Przeprowadził ją Donald Tusk prowokując kibiców, którzy wyszli na ulicę, ujawnili się, pokazali swoją siłę, pokazali jacy są fajni, spodobali się niektórym, a innych wprawili w przerażenie. Kibiców poparli politycy PiS i wszyscy publicyści, łącznie ze mną. Kibiców poparła GP i jej naczelny obiecując Staruchowi felieton w wydaniu tygodniowym, ciekawe swoją drogą, czy propozycja jest nadal aktualna. Kibice stali się narodowymi bohaterami i trwało to aż do chwili, kiedy pojawił się ten nieszczęsny transparent. I wtedy było już pozamiatane. I nie mówicie mi teraz, że nie zostaliśmy wkręceni, że to przypadkiem tak wyszło, że oni tego nie zaplanowali. Wiem, że lubicie się pocieszać, wmawiając sobie, iż Tusk to głupek, a Komorowski jeszcze gorszy, ale przestańcie już. Teraz szykuje się kolejne większe już odwracanie wektorów. Oto mamy w Sejmie dwóch prokuratorów w stanie spoczynku. I awanturę o to czy mogą być oni posłami. Moim zdaniem to początek większej afery, albo serii mniejszych afer, które nie ustaną aż do całkowitej klęski PiS. Nie łudźcie się, że siedząc cicho i pielęgnując tak zwane wartości – obojętnie co by to miało nie oznaczać – ocalejecie. Ten 30 procent to nie jest żaden sukces. Mamy dwóch byłych prokuratorów, którzy nie mogą być posłami, bo to bezprawie. Mamy jednego byłego bandytę, który może być posłem, bo to nie koliduje z prawem. I temat ten będzie rozwijany nadal. Rozumiecie? Ja nie umiem dziś powiedzieć w jaki sposób to się potoczy, ale będzie kontynuowane – to pewne. Będzie jeszcze wiele innych akcji, przed którymi PiS się nie obroni, bo nie rozumie ich istoty, tak jak ścigający pana Musashiego samurajowie nie rozumieli zmiany, której on dokonał w zasadach rządzących nocnym biegiem na orientację. Musimy uważać i przejąć inicjatywę. To nie będzie łatwe. Albo inaczej – prominentni członkowie PiS muszą przejąć inicjatywę, bo co my zrobimy jest tutaj dalece nie istotne. Coryllus

Kryptowaluta Kryptograficzna waluta wirtualna drugiej generacji może być najbardziej niebezpiecznym projektem technologicznym od utworzenia samego Internetu!

Waluta nie musi być państwowa! Niedawno napisałem notkę, w której uzasadniłem, że państwowy monopol na walutę jest szkodliwy: Pogromcy mitów - monopol walutowy. A teraz napiszę o tym, że można jednak z państwem w kwestiach pieniądza walczyć praktycznie, realnie, ale bez uczestnictwa w polityce. Może próbować skutecznie organizować prywatnie, społecznie, po swojemu to, co państwo ogranicza, szykanuje i monopolizuje. W dawnych dobrych czasach pieniądzem było złoto, lub banknoty wymienialne za złoto. Wymienię zalety, które powodują, że złoto jest idealnym pieniądzem:

Złoto jest trwałe – czyli trudno je zniszczyć, bo jest metalem szlachetnym i bardzo trudno wchodzi w reakcje chemiczne.

Złoto jest jednorodne i łatwo je podzielić na dowolnie duże i małe porcje.

Złoto, jako pierwiastek, jest ciężkie, co jest wadą, ale tą wadę rekompensuje to, że jest bardzo drogie, co powoduje, że bardzo wartościowa jest nawet mała drobinka złota – średnie zarobki w Polsce to jakieś 30 g złota. Czyli złoto, jako pieniądz, jest w sumie lekkie.

Złoto posiada wartość samoistną dla zdecydowanej większości ludzi, kultur i cywilizacji.

Złoto jest rzadkie – nie można go wyprodukować dowolnie dużo, a zatem nie podlega inflacji.

Te wszystkie zalety powodują, że złoto może być pieniądzem, którego nie kontroluje żaden rząd, żadna siła polityczna. Żadne prawo nie jest wymagane, by prowadzić handel na całym świecie, w każdej kulturze i w każdym państwie, posługując się złotem, jako pieniądzem. Złota pełniącego rolę pieniądza nie można zepsuć żadną decyzją polityczną. Ale niestety od kilkudziesięciu lat złoto (i w ogóle wszelkie kruszce) przestało pełnić rolę pieniądza, bo na skutek decyzji politycznych i rozporządzeń urzędników większość państw zrezygnowała z pieniądza kruszcowego i przeszła na pieniądz fiducjarny. Taki pieniądz ma też dużo zalet, ale podstawową wadą jest to, że może zostać zepsuty przez polityczne decyzje, może ulec dewaluacji nie na skutek jakichś działań gospodarczych na wolnym rynku, ale na skutek decyzji urzędników państwowych. Jakie zalety ma pieniądz fiducjarny? Porównajmy to z zaletami złota:

W postaci banknotów jest mało trwały, w postaci monet bardziej. A w postaci zapisów na kontach bankowych jest na tyle trwały na ile te systemy bankowe są zabezpieczone. W istocie są to systemy komputerowe, które można dobrze zabezpieczyć - tak, by w zasadzie żaden pożar czy hacker tego nie zniszczył i nie ukradł. Pieniądz fiducjarny jest bardziej podzielny niż złoto – nawet w postaci banknotów czy bilonu, bo można produkować dowolne nominały, a w postaci zapisów na kontach jest wielokroć lepiej podzielny niż złoto. Pieniądz fiducjarny jest wielokroć lżejszy niż złoto, w zasadzie w ogóle nie waży. To bardzo ważna zaleta, bo nawet największe sumy można przekazywać w postaci przelewów, czy płacić kartą kredytową, która zawsze waży tyle, co nic. Pieniądz fiducjarny nie posiada wartości samoistnej, wymaga zaufania do emitenta, czyli w istocie zaufania do państwa, które kontroluje daną walutę. Taki pieniądz to czyste zaufanie do polityków. Najpoważniejszą wadą pieniądza fiducjarnego jest to, że można go wygenerować dowolnie dużo. Dlatego państwo musi ściśle kontrolować emisję pieniądza. Ale państwa już nikt nie kontroluje i gdy mu zabraknie pieniędzy, to nic nie powstrzyma rządu przed nadmierną emisją, która taki pieniądz doszczętnie zepsuje. I to się często zdarza. Ta nadmierna emisja powoduje inflację, czasem bardzo dużą inflację, a zatem duże obniżenie wartości pieniądza. To podważa zaufanie do tego pieniądza, a zatem jego istotę. Zaufanie może tak spaść, że w zasadzie taki pieniądz całkowicie straci wartość.

Czy można stworzyć pieniądz, który miałby wszystkie zalety i złota, i pieniądza fiducjarnego, i nie miał żadnych ich wad? Największą wadą istniejących pieniędzy fiducjarnych jest to, że są zależne od rządów, zależne od polityki, opierają się o zaufanie do państw. Próbuje się stworzyć taki pieniądz oparty o złoto, wymienialny na złoto, ale niezależny od wszelkich państw. Takim przykładem jest e-gold emitowany przez E-gold Ltd. - firmę z siedzibą na wyspie Nevis, emitująca walutę internetową opartą na kruszcu gromadzonym przez The e-gold Bullion Reserve Special Purpose Trust z siedzibą na Bermudach. Aktualnie działalność e-gold poddana jest jednaklicznym restrykcjom, które w praktyce uniemożliwiają korzystanie z tej e-waluty.Więcej informacji tu:

E-gold: 3 miliony dolarów kary.

Takie pieniądze nazywa się pieniędzmi wirtualnymi pierwszej generacji. Czy można stworzyć coś lepszego? Czy można stworzyć pieniądz fiducjarny niezwiązany z żadnymi rzeczywistymi obiektami, takimi jak złoto, ale taki by żaden rząd go nie kontrolował i nie mógł łatwo zakazać, by miał wartość samoistną i nie dało się go wyemitować dowolnie dużo? Podejmuje się wiele prób stworzenia wirtualnego pieniądza. Są gry komputerowe, sieciowe, np. Second Life, w których wewnątrz gry operuje się wirtualnym pieniądzem, który wychodzi też na świat zewnętrzny. Taką wewnętrzną walutę gry można kupować i sprzedawać za prawdziwe pieniądze. Próbuje się też tworzyć walutę wirtualną, ale mającą realne znaczenie w różnych portalach społecznościach, np. na facebooku. Poczytajcie te artykuły:

Facebook bije własną wirtualną monetę

Facebook zacznie płacić programistom wirtualnymi pieniędzmi?

Ale jeszcze nie o to chodzi. Czy można stworzyć walutę wirtualną, fiducjarną, niezależną od państwa, niepodlegającą inflacji, ale służącą głównie do kupna i sprzedaży prawdziwych dóbr na prawdziwym rynku? Okazuje się, że taki pieniądz udało się wykreować. Jeszcze nie jest bardzo popularny, jeszcze nie da się za niego kupić wszystkiego, jeszcze ma mały zasięg i ograniczone stosowanie, ale to dopiero początki. By takie coś stało się prawdziwym pieniądzem, takim jak złoto, musi go zrozumieć i zaakceptować wielu ludzi. W zasadzie ze złotem jest tak samo – jego samoistna wartość wynika z akceptowania tej wartości przez wielu ludzi. Chodzi o internetową walutę drugiej generacji - nazywa się to bitcoin, jest pieniądzem wirtualnym, generowanym przez komputery, opartym o szyfrowanie. Ten pieniądz może być dużo większą i bardziej skuteczną konkurencją dla oficjalnych systemów walutowych niż wirtualne pieniądze kruszcowe. Bitcoiny nie są emitowane przez żadne wyróżnione podmioty polityczne, prawne czy gospodarcze, przez żadne państwa czy firmy, i żaden z takich podmiotów nie rejestruje i nie kontroluje transakcji dokonywanych za pośrednictwem tej waluty. By operować tą walutą nie potrzeba podawać żadnych swoich danych osobowych! A jednocześnie emisja tej waluty jest kontrolowana, nie może być nieskończona, bitcoinów może w obiegu pojawić się tylko 21 milionów jednostek i zapewnia to matematyczny algorytm generowania i szyfrowania tej waluty. Więcej szczegółów jak to działa jest tu:

Bitcoin: e-waluta drugiej generacji.

Tu jest wyjaśnienie czym jest bitcoin w postaci filmu:

Są nawet kantory wymiany bitcoinów po polsku:

Mt. Gox - 24/7 - Wymiana Bitcoinów

A tu jest artykuł bardziej szczegółowo wyjaśniający techniczne aspekty działania kryptowaluty:

Bitcoin: ziści się sen o kryptograficznej walucie?

I wcale nie jest tak, że taka waluta może służyć tylko do transakcji w Internecie. Można jej będzie używać do płatności wszędzie, w każdym kiosku, czy warzywniaku – byleby tylko obaj kontrahenci mieli komórki. A dziś komórkę ma prawie każdy! Poczytajcie o tym tu:

Klient kryptograficznej waluty Bitcoin od inżyniera Google'a: szyfrowane płatności w Androidzie?

Ale oczywiście na tym łez padole nie ma rozwiązań idealnych. Ze wszystkim wiążą się jakieś zagrożenia. I tak samo jest z bitcoinami! Poczytajcie tu:

Trojan.Badminer w akcji: czy Twój komputer nie liczy czasem Bitcoinów dla hakerów?

Bitcoin pod ostrzałem: włamania na giełdy i do portfeli, a trojany wyczekują na okazje

Państwo też nie śpi i czuje zagrożenie dla swoich systemów walutowych. Najlepszym sposobem państwa by zniszczyć kogoś, kto mu zagraża, jest podrzucić mu narkotyki, a potem go aresztować. I tak samo podrzuca się już narkotyki bitcoinom:

Prokuratura USA i agencja antynarkotykowa DEA zajmą się BitCoinem?

Heroina za bitcoiny

Na Jedwabnym Szlaku: BitCoin i Tor pozwalają spełnić marzenia libertarian

Jason Calacanis: Bitcoin to najniebezpieczniejszy projekt Open Source w historii świata są postawione takie tezy:

Bitcoin z technicznego punktu widzenia ma sens,

Bitcoina nie da się powstrzymać bez prześladowania końcowych użytkowników,

Bitcoin jest najbardziej niebezpiecznym opensource'owym projektem w historii świata,

Bitcoin może być najbardziej niebezpiecznym projektem technologicznym od utworzenia samego Internetu,

Bitcoin jest polityczną deklaracją technolibertarian,

Bitcoiny zmienią świat, chyba, że rządy ich zakażą i nałożą drakońskie kary za ich stosowanie.

GPS.65 - Grzegorz P. Świderski

Wałęsa do milicjantów: Porządni esbecy i gówniarze z opozycji - Bo przecież tak nie może być, w Gdańsku i w innych miastach ludzie się boją chodzić. Gówniarzeria robi bardzo niedobre rzeczy – mówił Lech Wałęsa na zamkniętym spotkaniu z milicjantami w Gdańsku. Portal Rebelya.pl prezentuje niepublikowany do tej pory film z 1990 roku ze zbiorów IPN. - Jest nagranie, to puszczajcie to w internecie, ja się prawdy nie boję – mówi portalowi Rebelya.pl były prezydent, gdy pytamy go o spotkanie z 1990 roku. Prawie godzinne nagranie to zapis zamkniętego spotkania w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych w Gdańsku z Niezależnym Samorządnym Związkiem Zawodowym Funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Publikujemy najciekawsze jego fragmenty. - Z własnej i nieprzymuszonej woli – rzuca Lech Wałęsa, gdy kilka minut przed godziną 11.00, 14 lutego 1990 roku, szybkim krokiem zmierza do budynku Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gdańsku. Przed wejściem, z uśmiechem na twarzy wita się z władzami Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Od miesiąca na czele tego zrzeszenia milicjantów stoi kapitan Roman Hula, który we wrześniu 1989 roku razem grupą milicjantów napisał list do premiera Tadeusza Mazowieckiego. Sygnatariusze postulowali m.in. rozdzielenie MO i Służby Bezpieczeństwa, przywrócenie do pracy w milicji funkcjonariuszy zwolnionych z przyczyn politycznych oraz utworzenia związku zawodowego milicjantów.

Milicjanci się skarżą Dwa kolejne kadry nagrania dobrze oddają to, co przez niemal godzinę widać i słychać na nagraniu. Dwa napisy w sali w budynku WUSW w Gdańsku: „Dobro Ojczyzny i społeczeństwa najwyższym prawem” oraz „Policja Tak, SB Nie”. Spotkanie otworzył kpt. Hula. – Pracę w MO podjęliśmy z zamiłowania, wiedząc że będziemy stróżami prawa obowiązującego wszystkich Polaków. Stosując zasadę odizolowania nas od społeczeństwa, jak również wykorzystując MO do walki z narodem, doprowadzono do tego, że młody student zaczął wołać na młodego chłopca w niebieskim mundurze „ty gestapowcu”. Wielu praworządnych funkcjonariuszy MO nie mogło wytrzymać tej presji i odeszło z naszych szeregów – mówił dramatycznym tonem Roman Hula, późniejszy komendant główny policji. Dalej skarży się, że z chwilą utworzenia pierwszego niekomunistycznego rządu, funkcjonariusze MO rzucili legitymacjami partyjnymi. I przez to niesłusznie oskarża się ich o chęć przypodobania nowej władzy, podważając czystość intencji. – Mili Państwo, ja nie przygotowałem sobie żadnego materiału na to spotkanie, dlatego że znamy się nie od dziś, spotykaliśmy się w różnych momentach i wy wiecie więcej o mnie, także zawodowo, ale i nie tylko, w związku z tym ja tu niczego nowego nie wymyślę – powiedział z kolei Lech Wałęsa, dodając, że nigdy nie był wrogo nastawiony do milicyjnej służby, którą uważał za trudną. Natomiast do samych milicjantów miał pretensje, o to, że sami nie walczą o swoją pozycję i dają się używać do politycznych celów. Taki ton dominował u Lecha Wałęsy przez całe spotkanie. Funkcjonariusze zadają mu pytania, a on odpowiada.

Gówniarzeria z opozycji O czym mówi? Na przykład o tym, że docenia chęć ze strony milicjantów do służby w nowych warunkach i widzi wartość ich pracy, o której mówi „najgorsza płaca, najgorsza fucha”. – Co my zrobimy bez was w tym okresie przejściowym, jeżeli ludzie będą odchodzić z milicji. Popatrzmy co się już dzisiaj dzieje. Zastanawiam się (liczę też na wasze propozycje) czy nie wesprzeć was jakimiś brygadami robotniczymi. Bo przecież tak nie może być, w Gdańsku i w innych miastach ludzie się boją chodzić. Gówniarzeria robi bardzo niedobre rzeczy – stwierdził Wałęsa. O co chodzi późniejszemu prezydentowi, dlaczego „ludzie boją się chodzić”, dowiadujemy się z dalszej części rozmowy. – Boję się anarchii i wewnętrznych walk – wyznaje Wałęsa zapytany o rozruchy po manifestacji Solidarności Walczącej w Poznaniu. Jeszcze ciekawszy fragment dotyczy Gdańska i tamtejszej „gówniarzerii”. Jeden z funkcjonariuszy: – Była taka drobna demonstracja Federacji Młodzieży Walczącej z panem Stefańskim na czele. Wiadomo, jako milicja gdańska mamy obowiązek zabezpieczyć porządek na terenie Gdańska. Te ruchy obserwujemy po to, aby nie dopuścić do jakichś aktów wandalizmu na terenie Gdańska. W pewnym momencie demonstranci podeszli pod siedzibę Solidarności. M.in. Pan (tj. Wałęsa – dop. red.) wyszedł i jakieś rozmowy trwały, nie słyszałem tego. Znam to z oświadczenia pracownika, który się temu przyglądał. Po zakończeniu rozmów, które prawdopodobnie nie przyniosły porozumienia. Drzwi się za Panem zamknęły. Dwóch obywateli, młodych ludzi podbiegło do torowiska, wzięło dokładnie dwa kamienie i rzuciło w drzwi waszej siedziby. To jest incydentalny przypadek. Zresztą sam Pan widział, że była to mała grupka i nie było powodów żeby ją rozwalić, że tak powiem nieładnie. Jak Pan widzi pracę przyszłej policji, także w Gdańsku przy załatwianiu takich incydentów? Bo wiadomo, anarchia grozi…”

Pas dla „gówniarzy”, szacunek dla Kiszczaka Lech Wałęsa: – Musimy zacząć od jednego stwierdzenia. Otóż ja nie byłem tam i nie rozmawiałem z tym protestem. To Bogdan Borusewicz. Mnie nie było, ja byłem gdzieś na innym terenie. Nie to, że uciekłem, po prostu nie było mnie w tych godzinach, w tym dniu. Słyszałem o tym wszystkim. Moje zdanie jest takie. Proszę Panów, Polska jest wszystkich, nie damy zniszczyć jej, nie damy by prawo było łamane. Jeżeli będzie łamane, jestem gotów sam wziąć pas w rękę i w dupę wlać. Na nagraniu, które przedstawiamy, można usłyszeć słowa Wałęsy o Okrągłym Stole. Z wyraźnym podkreśleniem: – Co byśmy nie powiedzieli szczególnie o Kiszczaku, to jednak ten człowiek był współautorem Okrągłego Stołu. Można mieć pretensje za wiele rzeczy i są pretensje za wiele rzeczy, i dla Kiszczaka i dla innych generałów. Ale my musimy budować na prawie i na uczciwości.

„Szanowałem większość esbeków, ale publicznie tego nie powiem” A czy Lech Wałęsa szanował funkcjonariuszy SB? – Społeczeństwo miało do SB stosunek negatywny. Natomiast ja, jak wiecie, przez 15 lat byłem obstawiany. I muszę powiedzieć, że dwie trzecie z tych ludzi bardzo szanowałem i nie mam do nich pretensji. Może nawet więcej niż dwie trzecie. Natomiast do polityków, decydentów, tam byłoby więcej pretensji i problemów – przyznaje legenda Solidarności i dodaje: – Muszę być sprawiedliwy. Ci, co mnie pilnowali, ci robotnicy, dwie trzecie, to jak na te służby porządni ludzie i można było nawet z nimi współżyć, nawet tak daleko. No, ale jak ja powiem to publicznie, to przecież mnie ludzie ukamienują. Dlatego, że te służby miały straszną opinię. To wielki problem, dlatego ja wam mówię, publicznie się tego chyba nie załatwi – mówił ówczesny przywódca „Solidarności”. Dlatego, przekonuje na nagraniu Lech Wałęsa, zwykłych esbeków i milicjantów trzeba potraktować tak jak normalnych obywateli „zgodnie z międzynarodową konwencją”.

Kontekst historyczny Kim byli milicjanci, z którymi spotkał się Lech Wałęsa? Powstanie Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, którego członkowie domagali się rozdzielenia MO i SB we wrześniu 1989 r. wysłali wspomniany list do Tadeusza Mazowieckiego, wpisuje się w szerszy kontekst historyczny. W tym samym dniu, gdy Mazowiecki został wybrany premierem (24 sierpnia 1989 roku) gen. Czesław Kiszczak podpisał zarządzenie o najgłębszej reorganizacji MSW w 30-letniej historii jego istnienia. Było to możliwe, dzięki temu, że dwa dni wcześniej Kiszczak zwołał ministrów gabinetu Mieczysława Rakowskiego. Przyjęli oni uchwałę, w której ministra spraw wewnętrznych upoważnili do przeprowadzenia zmian organizacyjnych w podległym mu ministerstwie. Jak nazwać to działanie? Jan Widacki, późniejszy szef MSW: „Akcja propagandowa, mająca na celu zaciemnienie struktury i swoiste zatarcie śladów”. Profesor Antoni Dudek w książce „Reglamentowana rewolucja” dorzuca jeszcze inny powód: „Chodziło o takie przebudowanie struktur MSW, by obronić większość pracujących w nich ludzi przed spodziewanymi atakami i przedstawić ich jako <politycznych fachowców>, gotowych służyć również takiemu rządowi, który nie będzie kontrolowany przez PZPR” – czytamy w książce. Według Dudka zmiany organizacyjne w MSW były wstępem do przeprowadzenia „innej akcji o charakterze maskującym”. Chodzi o gwałtowną redukcję (przynajmniej formalnie) liczebności Służby Bezpieczeństwa. Wskutek tych działań, licząca w połowie 1989 roku ponad 24 tys. funkcjonariuszy SB, przez pół roku stopniała do 3,5 tys. Jak to się stało? To proste. Część etatów przeniesiono do MO, funkcjonariuszy wysyłano na renty albo emerytury, ze struktur SB wyodrębniono wywiad i kontrwywiad. Dokonano jeszcze innego sprytnego ruchu. „Poszukując sposobu na ograniczenie liczby funkcjonariuszy SB, a przy okazji na znalezienie się w nowej sytuacji, Zespół Analiz MSW proponował na początku września „skierowanie w szerszym niż dotychczas zakresie – funkcjonariuszy SB na niejawne etaty np. w organach finansowo-skarbowych, ważnych gałęziach przemysłu i niektórych organach administracji państwowej” – czytamy w książce „Reglamentowana rewolucja”. Jej Autor uważa, że „wydaje się prawdopodobne, że wskutek redukcji służb specjalnych w 1990 roku wielu byłych funkcjonariuszy SB istotnie trafiło w wymienione miejsca”.

Cenckiewicz: Ten film to dowód, że Wałęsa był wtedy po stronie bolszewików - To była gra. Często musiałem, co innego mówić, a co innego myśleć, taka była sytuacja polityczna i taka była moja rola – odpowiada nam Lecha Wałęsa. Nie przekonuje to jednak autora książek „Sprawa Lecha Wałęsy” i „Lech Wałęsa a SB”, doktora Sławomira Cenckiewicza: – Po obejrzeniu tego filmu zawodowi obrońcy Wałęsy powiedzą, to, co on. Czyli, że zawsze mówił swoim rozmówcom to, co chcieliby oni usłyszeć. Jednak ten dokument pokazuje, że przynajmniej część milicjantów-związkowców oczekuje zdecydowanego odcięcia się od bezpieki a nawet jej potępienie. W jakie osłupienie wprowadził ich „legendarny przywódca Solidarności” tłumaczący im, że chęć potępienia bezpieki nie mieści się w kanonie praw człowieka i byłoby przejawem „rasizmu”. To, co jest szczególnie bolesne w tym filmie to pochwały Wałęsy pod adresem milicji za walkę z „gówniarzerią” z Federacji Młodzieży Walczącej i Solidarności Walczącej. Tak się składa, że byłem wówczas działaczem trójmiejskiej FMW i brałem udział m. in. w zajęciu siedziby KW PZPR w Gdańsku w styczniu 1990 r. Na własne oczy zobaczyłem wtedy niszczenie dokumentów. Nakryliśmy partyjniaków na gorącym uczynku i puściliśmy tę informację i zdjęcia w świat> Pewnie, dlatego decyzją ministra Aleksandra Halla jeszcze tego samego dnia usunięto „gówniarzerię” z siedziby komunistów. Ten film jest jeszcze jednym potwierdzeniem tego, że w tamtej walce o wolną Polskę Wałęsa był po stronie bolszewików. W kolejnych latach będzie w tym zresztą konsekwentny – powiedział Cenckiewicz. Mariusz Majewski

Legalizacja narkotyków przesądzona. Soros ostro lobbuje W słuchawce usłyszał głos prywatnego inwestora George' a Sorosa, który już dawno uznał walkę z narkotykami za marnowanie czasu i pieniędzy.. Naukowiec zaczął tworzyć Drug Policy Alliance w ramach Open Society Fundation Sorosa W tej chwili nie jest już kwestią, czy narkotyki zostaną zalegalizowane, ale kiedy i na jakich warunkach. Kwesta etycznych aspektów legalizacji narkotyków będzie miała taki sam wymiar jak kwestia alkoholu i jego legalnej sprzedaży. Dlaczego tak nagle po prawie 100 latach wojny z narkotykami, coraz bardziej kosztownej nie tylko finansowo, ale również społecznie Soros, znany finansista, który sponsoruje całą sieć instytucji propagandowych urabiających opinię publiczna jak chociażby usadowiony w Polsce instytut Batorego zaczął finansować również lobby narkotykowe? Mało, kto wie, że w ramach Fundacji Otwartego Społeczeństwa Sorosa ( Open Society Fundation) działa Sojusz Polityki Narkotykowej ( Drug Policy Alliance). Polska opinia publiczna nawet nie zdaje sobie sprawę, że na odpowiedni sygnał sponsora cała struktura wpływów Sorosa w Polsce z Instytutem Batorego na czele rozpocznie lobbowanie za legalizacją narkotyków. Zresztą już się o zaczęło Brunatne media bez najmniejszego skrzywienia przyjęły, ba faktycznie zaakceptowały postulat Palikota legalizacji narkotyków. A przecież wszyscy pamiętamy histerię, jaką rozpętały brunatne media w czasie akcji dopalaczowej Tuska. Szpitale, umierająca setkami młodzież, rzewne historie uzależnionych. Ile by dostał głosów poparcia Palikot, gdyby brunatna propaganda zaczęła pokazywać młode dziewczyny prostytuujące się za gram narkotyku, ośrodki odwykowe, zniszczone, rozbite rodziny, ten ogrom tragedii ludzkiej związanej z uzależnieniem od narkotyków. Nachalne związanie osoby Palikota z całym tym brudem i ciągłe eksponowanie tego sprawiłoby, że Palikot na pewno nie dostałby się do Sejmu, a kto wie, czy przekroczyłby dwa procent. Nie łudźmy się. Brunatne media już rozpoczęły powolny, niezauważalny lobbing za legalizacja narkotyków. Nie bez powodu mentorem etycznym, guru programowym Palikota został Jerzy Urban. Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, dlaczego Soros lobbuje za narkotykami i dlaczego lansowany na nową lewice Ruch Palikota ma w programie legalizację narkotyków, to na pewno wiadomo, że chodzi o pieniądze. Od 320 miliardów do być może biliona dolarów rocznie. Na takie kwoty, co roku struktury finansistów zaczną okradać całe społeczeństwa. Jest jeden warunek. Legalizacja bez z monopolizacji spowodowałaby spadek wartość rynku narkotykowego o około piętnaście razy. Bo o około piętnastu razy rośnie wartość narkotyków w drodze od producenta do konsumenta ze względu, że produkcja i dystrybucja narkotyków jest zakazana. Struktury finansowe, kartele, aby zarabiać muszą dodatkowo przekonać, że obrót narkotykami musi być zmonopolizowany i skartelizowany, bo w innym wypadku tysiące miliardów dolarów rocznie przejdą im koło nosa. Legalny rynek narkotykowy będzie wielokrotnie więcej warty niż nielegalny. Trzeba go tylko przejąć. Ale zacznijmy od początku. Forum sprzed miesiąca ukazał się przedruk długiego artykułu z niemieckiego Die Zeit, który pozwalam sobie nazwać programowym, który tak opisuje działania Sorosa „ Latem 1992 roku Ethan Nadelman, politolog i wykładowca Uniwersytetu Princeton, odebrał zaskakujący telefon. W słuchawce usłyszał głos prywatnego inwestora George' a Sorosa, który już dawno uznał walkę z narkotykami za marnowanie czasu i pieniędzy. Soros chciał poznać młodego naukowca, który w swoich wykładach podawał w wątpliwość skuteczność i legalność tradycyjnej polityki antynarkotykowej. Ich spotkanie jak wspomina Nadelamn, trwało dwie godziny. Kilka miesięcy później naukowiec zaczął tworzyć Drug Policy Alliance w ramach Open Society Fundation Sorosa. Jedną trzecią budżetu tej największej w Stanach Zjednoczonych, obecnie już niezależnej organizacji nadal wykłada Soros. Reszta pochodzi z datków fundacji i od 30 tysięcy osób prywatnych. Trudno dziś znaleźć opracowanie, którego autor nie powoływałby się w przypisał na Nadelmana i jego organizację. (Źródło Forum). Narkotyki będą zalegalizowane, gdyż tylko w ten sposób można zakończyć krwawy pochód. Karteli narkotykowych do władzy. Jestem osobiście za legalizacją narkotyków, gdyż oprócz wolnościowej argumentacji istnieją przesłanki, że walka z narkotykami zostanie wykorzystana przez rządy do dalszego ograniczania naszych wolności i praw. Sprawa Piesiewicza w Polsce i afera we Włoszech, w której okazało się, że 34 procent włoskich parlamentarzystów bierze narkotyki pokazuje, że narkotyki są wszechobecne. Mój niepokój budzi jednak podejrzenie, że legalizacja narkotyków będzie przeprowadzana w taki sposób, aby pozwolić Układowi finansistów zmonopolizować w ich rękach produkcję i dystrybucję i wykorzystywać uzależnienie od narkotyków do okradania ludzi na setki, tysiące miliardów rocznie.W walkę o legalizację narkotyków w Unii włączył się sam były sekretarz Rady Europejskiej Javier Solana. Za Forum „Wojna z narkotykami zakończyła się klęską „ - ogłosiła w czerwcu ubiegłego roku Światowa Komisja ds Polityki Narkotykowej, w skład, której weszli między innymi byli prezydenci Kolumbii ( Cesar Gaviria) Brazylii (Fernando Henrique Cardoso) i Meksyku ( Ernesto Zedillo), a także były sekretarz Rady Unii Europejskiej Javier Solana i były sekretarz generalny ONZ Kofi Annan. Komisja ta wezwała zarazem do wspierani rządów próbujących walczyć z przestępczością zorganizowaną za pomocą kontrolowanej legalizacji narkotyków „ (źródło Forum nr 38) Pod spodem kilka informacji przybliżających zagadnienie. Wyciek z Wikileaks „Podsekretarz stanu w meksykańskim resorcie spraw wewnętrznych Jeronimo Gutierrez przyznał Amerykanom, iż rząd utracił kontrolę nad niektórymi rejonami kraju - wynika z przecieku portalu WikiLeaks”…” "Gutierrez dał do zrozumienia - czytamy w depeszy dyplomatycznej - iż rząd meksykański utracił już kontrolę nad pewnymi rejonami kraju, do czego publicznie nie przyznał się dotąd żaden członek rządu Calderona”...(Więcej) „Bardzo ciekawa jest wypowiedź byłego prezydenta Brazylii Fernando Henrique Cardoso umieszona W The Economist.”Jest dla mnie oczywiste, że ludzie z Departamentu Stanu USA zdaj a sobie sprawę, że jest bezsensowne kontynuowanie wojny z narkotykami. Cardoso chce dekryminalizacji marihuany „Boliwia chce wypowiedzieć konwencje ONZ z 1962 nakazującą likwidację w ciągu 25 lat upraw koki, której liście są tradycyjnie używane w Andach.Boliwia domaga się poprawki zezwalającej na tradycyjne użycie liści koki. Używane one są w Kolumbii, Peru, Boliwii, Argentynie. Kraje te popierają propozycję Boliwii. Zresztą Boliwia zagroziła wypowiedzeniem konwencji „.. ( Więcej), „Co najmniej 53 osoby zginęły …...po napadzie nieznanych sprawców na kasyno w Monterrey na północy Meksyku - podał gubernator stanu Nuevo Leon, Rodrigo Medina. „...”Kartele często wymuszają haracze od kasyn i innych przedsiębiorstw, grożąc spaleniem lub napaścią w razie odmowy.W ostatnich miesiącach Monterrey stało się sceną krwawych walk o wpływy między gangami Zetas i Gulf. W tym dawnym mieście-symbolu postępu i dobrobytu liczba zabójstw na tle narkotykowym w bieżącym roku już wyniosła niemal dwukrotnie więcej niż rok temu i trzy razy więcej niż dwa lata temu. „..(Więcej) ”udało się pod pretekstem nałożenia makijażu przed wywiadem przeprowadzić test na obecność narkotyków u 50 wychodzących z parlamentu deputowanych. Okazało się, że 12 (24 procent) z tej losowo wybranej próbki w ciągu 36 godzin poprzedzających test paliło marihuanę, a czterech (8 procent) zażywało kokainę. Chociaż „Hieny” nie zamierzały ujawnić personaliów przebadanych posłów, organ czuwający nad przestrzeganiem prawa do prywatności zakazał emisji programu, a policja skonfiskowała materiały filmowe i wyniki badań. Dziennikarze poinformowali jednak o całym zdarzeniu, podając statystyczny efekt badań – 32 procent deputowanych na haju.”...” Poważni publicyści argumentują, że skoro niektóre kategorie zawodowe (maszyniści, kierowcy) przechodzą takie badania obowiązkowo, dlaczego nie zobligować do nich ludzi, na których spoczywa jeszcze większa odpowiedzialność, bo tworzą prawo i decydują o najważniejszych sprawach kraju. Słychać głosy, by przymusowym testom poddać również przedstawicieli władz lokalnych.”.. Dziennikarze włoscy...Stanęli za to przed sądem. Zostali skazani na grzywnę z zamianą na pięć i pół miesiąca więzienia za naruszenie prywatności posłów i... Narażenie na szwank reputacji parlamentu.… „Laboranci będą czekali na około 1000 włoskich parlamentarzystów od 9 do 17 listopada w biurach rządowego Departamentu Polityki Antynarkotykowej w centrum Rzymu. Politycy oddadzą do zbadania mocz i ślinę oraz włosy. Czyści otrzymają certyfikat, który poświadczy, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy nie brali narkotyków”..(więcej) „Propozycja 19, która będzie przedstawiona bezpośrednio wyborcom do przegłosowania w listopadowych wyborach /referendum/.To tak zwana ustawa z 2010 roku o Regulacji Kontroli i 0odatkowaniu Marihuany jest proponowany przez fundatora Oaksterdam Uniwersytetu pozwoli uprawiać, sprzedawać i palić wszystkim którzy ukończyli 21 lat , bez jakiegokolwiek limitu. Pozostawia ona całkowicie do uznania regulacje i opodatkowanie marihuany hrabstw0m i miastom. Mogą one zakazać biznesu, lub go opodatkować jak sobie będą życzyły „..(więcej) I z dzisiejszej Rzeczpospolitej „ 50 procent Amerykanów opowiada się na legalizacją marihuany w swoim kraju - wynika z sondażu Instytutu GallupaPrzeciwko legalizacji tego narkotyku jest 46 proc respondentów. Rok temu za legalizacją marihuany opowiadało się 46 proc. ankietowanych, a w 1969 r., - gdy Instytut Gallupa po raz pierwszy przeprowadził badania na ten temat - tylko 12 proc. Przeciwnych było wówczas aż 84 proc. badanych."Jeśli ta tendencja się potwierdzi, wzrośnie presja, by dostosować prawo do życzenia mieszkańców" - napisali autorzy sondażu w komunikacie.”...”W całym kraju 16 stanów oraz Dystrykt Kolumbii zalegalizowały produkcję i konsumpcję marihuany do celów leczniczych. Czternaście stanów zdepenalizowało natomiast posiadanie niewielkich ilości tego narkotyku.W 2009 r. zatrzymano około 850 tys. Amerykanów za wykroczenia związane z marihuaną. W 9/10 przypadków było to jej posiadanie - wynika z danych FBI.”..( źródło) Marek Mojsiewicz

Oburzeni i sk***ysyny Kiedy na świecie trwały rewolucje, do koszów przy paryskich gilotynach leciały tysiące głów, w Polsce wywleczono i nielegalnie powieszono sześciu winowajców. Potem Kościuszko kazał powiesić tych, co ich powiesili - i na tym się rewolucja skończyła. Kradzież kradzieży nierówna. Jeśli ktoś wkradnie się do mojego domu,... Bo my, Polacy - my lubimy sielanki. Toteż, gdy w Nowym Jorku szturmują Wall Street, gdy w Hiszpanii, w Anglii, we Francji, we Włoszech toczone są boje z policją - u nas 150 smętnych postaci przeszło ulicami Warszawy z transparentem "JESTEŚMY WK***WIENI". Bez ogródek i gwiazdek zresztą. Szczerze pisząc, to ja chyba jestem od tych "Oburzycieli" jeszcze bardziej wk***wiony. Bo jak ma się czuć człowiek, który wie, że Polskę można jeszcze uratować, który nawet wie jak, a musi bezsilnie patrzeć, jak wszystko zmierza ku katastrofie. Zaś i rządzący, i rządzeni są z siebie wyraźnie zadowoleni!To oczywiste, że można i należy być oburzonym, gdy Europą i Ameryką rządzi nieprawdopodobna klika marnotrawnych złodziei. Nigdy w historii nie było takiego marnotrawstwa. Czytamy w podręcznikach, jak było w Atenach, co działo się w Rzymie za cezarów, jak hulała szlachta (a i chłopi tęgo popijali!), gdy Królestwo Polskie przerobiono na I Rzeczpospolitą - ale takiego marnotrawstwa, bezczelności i chamstwa świat i Korona Polska nie widziały. Jest połowa października, teoretycznie jeszcze trwa babie lato - a tu już zimowe przymrozki. Tymczasem ta banda złodziei rządząca Unią Europejską ma rok w rok wydawać 200 miliardów euro na "walkę z globalnym ociepleniem"! ONI już od ponad roku wiedzą, że ludzkość nie powoduje żadnego ocieplenia, ale chcą mieć te 200 miliardów, bo zawsze IM się jakieś 5-10 procent tego do łapsk przyklei. I tylko o to IM chodzi. Przekupieni zasiłkami menele, urzędnicy, darmozjady, bezrobotni i inni tacy chodzą zadowoleni z życia. Zaś ludzie uczciwie pracujący nie są w stanie odłożyć sobie nic na zaś - wszystko odbiera im państwo. Na te zasiłki. I na zmarnowanie. I na rozkradzenie. I jak się nie wściekać na tych sk***synów, którzy wzięli łapówę, by zakazać używania żarówek za złotówkę. Ile dano IM w łapę? Dwa miliony? Może trzy. Nie więcej. A straty dla gospodarki to coś z 5 miliardów euro. Rocznie. Ale co tych sk***ysynów z Brukseli obchodzi, że biedna babcia spod Mławy będzie siedziała po ciemku, bo nie stać jej na jarzeniówkę za 20 zł. ICH stać, a te dwa miliony piechotą nie chodzą. Kłopot, że ci "Oburzyciele" wcale nie chcą tych pazernych łajdaków wpakować do więzień! Oni tylko chcą, by ONI podzielili się z nimi. By dodrukowali i pożyczyli DUUUŻO pieniędzy (obrabowując ludzi uczciwych), sami mało ukradli, a dużo im - tym "Oburzycielom" - dali! Za darmo. Dlatego takie typy, jak Wanda Nowicka, Barak Hussein Obama, Robert Biedroń i inni popierają tych "Oburzycieli". Niech popierają. Za rok prawdziwy kryzys - i pójdą siedzieć... o ile oczywiście nie zostaną najpierw rozszarpani na ulicach. JKM

Powszechne oburzenie W W Nowym Jorku demonstrują wrogowie Wall Street – i zaraza przeniosła się na cały świat: takie demonstracje odbyły się podobno w 950 miastach na kuli ziemskiej. "Oburzeni” mają, rzecz jasna, rację: takiej kupy łajdaków i złodziei, z jakich składają się obecne "elity” polityczne – jeszcze świat nie widział. Rządzi nimi cynizm, pogarda dla prostego człowieka – i kompletne lekceważenie prawdy, logiki i prawa własności. Pamiętajmy jednak, że te "elity” zostały wyłonione przez tzw. L*d. A większość L**u chce tylko żreć, pić, ćpać, chędożyć – i korzystać z życia, nie myśląc o jutrze. Dlaczego więc członek elity, zmuszony do rozdawania publicznych pieniędzy bandzie prymitywnych darmozjadów – nie miałby jednego czy drugiego milionika wręczyć człowiekowi kulturalnemu, – czyli sobie? A właśnie tego – dalszego zadłużania się i wydawania, wydawania, i rozdawania – domagają się "oburzeni”.

JKM

Nowojorski oryginał i warszawska imitacja „Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Niech będzie szabat i ustanie praca! Dzysz Michalkiewicz do Ojczyzny wraca!” Taki piękny wiersz z okazji powrotu do Polski z amerykańskiej podróży nadesłał mi mój Czytelnik Paweł G. Tym piękniejszy, że stanowi parafrazę przedwojennego jeszcze wierszyka, którego anonimowy autor dawał wyraz swej radości z powodu imienin pana prezydenta: „Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Zleczcze sze orły i orlęta! Dzysz imieniny Pana Prezydenta!” I rzeczywiście - ledwo tylko powrócę na Ojczyzny łono, a już 18 października w Sali 212 Sądu Okręgowego w Warszawie przy Al. Solidarności o godzinie 9.30 czeka mnie rozprawa przed niezawisłym sądem z powództwa TVN, która poczuła się urażona - dokładnie nie wiem, czym, ale przypuszczam, że sformułowaniem: „telewizyjna ekspozytura Wojskowych Służb Informacyjnych”. Zainteresowanych tematem zapraszam, a tymczasem chciałbym podzielić się refleksjami z Wall Street w Nowym Jorku, która jest całkowicie zablokowana nawet dla ruchu pieszego przez policję pieszą i konną, podobnie jak kilka ulic okolicznych, między innymi równoległej do Wall Street, gdzie stoi okazałe, ponure gmaszysko Rezerwy Federalnej, skrywające mnóstwo sekretów finansowych grandziarzy. Jak powiadają, System Rezerwy Federalnej nigdy nie poddał się audytowi, więc tak naprawdę trudno powiedzieć, co tam się dzieje. Żyją jeszcze na przykład ludzie pamiętający Alana Greenspana, który obcmokiwany był za Wunderkinda - cadyka prawie takiego samego, jak u nas pan red. Adam Michnik i cieszył się reputacją człowieka, co to światową gospodarkę ma w małym palcu. Aliści, kiedy przyszło do kryzysu finansowego, to przesłuchiwany przed komisją Alan Greenspan sprawiał wrażenie, jakby nie potrafił zliczyć do trzech - podobnie jak bohater przedwojennego skeczu o procesie cyrkowców. Zeznając przed niezawisłym sądem, jako świadek przedstawił się grobowym głosem, jako „fakir Ben Buja Nago Bramaputra, który stawiał horoskopy i zdrowoskopy na dworze króla Wigwama Starego” - ale gdy zirytowany sędzia zagroził mu grzywną, natychmiast spokorniał i zeznał, że nazywa się Myrdzik Antoni, a mieszka przy ulicy Solec. Żeby było śmieszniej, tenże Greenspan powiedział niedawno, że nie rozumie, o co tyle hałasu z tym całym finansowym kryzysem, bo jeśli komu brakuje pieniędzy, to Rezerwa Federalna może przecież w każdej chwili dodrukować, ile tylko będzie trzeba. Taką to ci mądrością Wunderkindów rządzony jest ten świat, więc nic dziwnego, że co bardziej spostrzegawczy ludzie zorientowali się, iż ktoś ich tutaj robi w konia i postanowili rozbić miasteczko namiotowe właśnie na Wall Street, gdzie grandziarze schodzą się na swoje schadzki, niczym w słynnym wierszyku Juliana Tuwima „Bank”, w którym czytamy, że „jak czarne włochate kulki, po banku toczą się srulki. Skaczą, skaczą nad biurkiem; targuje się srulek ze srulkiem. Srulek srulkowi uległ i biegnie do kasy srulek. Liczy drżącymi palcami i zmyka przed srulkami. W klubzeslach, z dala od kasy, siedzą srule grubasy. Srulki z uśmiechem lubym kłaniają się srulom grubym. A w głębi, w ciszy, wielki jak król, duma sam główny Srul”. Żeby tedy ani srulkom, ani srulom grubym, a zwłaszcza - samemu głównemu Srulowi nie zakłócać dumania o kolejnych przewałach, jakie zrobi na szkodę znękanej ludzkości, nowojorska policja zamknęła Wall Street dla ruchu pieszego - bo wcześniej pozakładane zostały tam obite mosiężną blachą eleganckie zapory przeciwczołgowe na wypadek, gdyby na Wall Street wylądowali afgańscy talibowie ze swoimi czołgami. W takiej sytuacji grupa osób zaniepokojonych możliwością, że są robione w bambuko przez finansowych grandziarzy, rozbiła miasteczko namiotowe w pobliskim prywatnym, acz udostępnionym do użytku publicznego parku. Na ulicy koczują telewizje, a wokół krążą policjanci, którzy licznym gapiom każą przechodzić, żeby uniknąć wrażenia, że wokół parku gromadzi się jakiś tłum. Również i nam policjant najpierw kazał „przechodzić”, ale kiedy zobaczył kamerę, do której właśnie miałem wygłaszać komentarz, trochę się zacukał i nawet uchylił barierki, żebyśmy mogli spokojnie wejść na teren demonstracji i robić swoja robotę. Pewnie i on miał jakieś zaległe raty w banku do spłacenia, więc wprawdzie oficjalnie reprezentował surową rękę sprawiedliwości ludowej, ale prywatnie myślami mógł być po zupełnie innej stronie Mocy. Inni jednak - jak mi opowiadano - takich rozterek pewnie nie mieli, bo podczas próby sforsowania przez demonstrantów pobliskiego mostu, pałowali ich, niczym ZOMO pilnujące surowych praw stanu wojennego. Jak tak dalej pójdzie, to tylko patrzeć, jak NATO weźmie tych pokojowych demonstrantów pod swoją obronę i - no właśnie, co zrobi? W Libii sytuacja była jasna; zbombardowało pozycje marionetkowych sił reżymu Muammara Kaddafiego, no ale co tu bombardować na Wall Street w Nowym Jorku? Czy dajmy na to, gdyby tak premier Tusk, w ramach strategii „za wolność naszą i waszą”, oczywiście w porozumieniu z Naszą Złotą Panią Anielą, wysłał na Wall Street wszystkie dwa samoloty F-16, to jaki rozkaz bojowy wydałby pilotom? To nie jest prosta sprawa, bo na przykład ze szkolenia wojskowego na Studium Wojskowym przy UMCS w Lublinie zapamiętałem rozkaz, jaki szkolący nas major przekazał koledze L. wyznaczonemu na łącznika: „Szeregowiec L - jesteście łącznikiem!” Na takie dictum wyznaczony żołnierz powinien do swego dowódcy przybiec w tzw. podskokach, a tymczasem szeregowiec L. wlókł się niczym za pogrzebem. W tej sytuacji major w mgnieniu oka zmienił pierwotny rozkaz bojowy dla łącznika w pierwsze poważne ostrzeżenie: „ja się z wami p...lił nie będę!” Dzisiaj takie ostrzeżenie mogłoby zostać uznane przez przywódcę polskich sodomitów Roberta Biedronia za karygodną „mowę nienawiści” do czynności uprawianych przez kochających inaczej, ale wtedy, zwłaszcza w kołach wojskowych, podchodzono do tych spraw raczej tradycyjnie. Zresztą może taka próba zostanie premieru Tusku oszczędzona, bo zachęcona przykładem protestujących przeciwko Wall Street pani dyrektor Blumsztajnowa z Warszawy w porozumieniu ze środowiskiem „Krytyki Politycznej” zainspirowała uczniów Wielokulturowego Liceum Humanistycznego im. Jacka Kuronia, gdzie naucza się również języka hebrajskiego, żeby też zademonstrowali przeciwko kryzysowi jako „Ruch Oburzonych”, czy jakoś tak. I jak pięknie demonstrowali, aż przyjemnie było popatrzeć! Pojawiły się hasła: „stop tyranii rynku!” oraz „my płacimy za wasz kryzys!” Znaczy się kryzys spowodowali nie żadni tam grandziarze, ani - tym bardziej - sam główny Srul - tylko „tyrania rynku” No a gdzie jest siedziba „tyranii rynku”? Ha - tego nikt na razie nie wie! W każdym razie na pewno nie na Wall Street, to chyba jasne? Obecność pana posła Ryszarda Kalisza wśród oburzonych kryzysem i panoszeniem się „tyranii rynku” demonstrantów dodawała wszystkiemu nie tylko odpowiedniego ciężaru gatunkowego, ale i pikanterii. Najwyraźniej pogłoski, jakoby jeden z największych finansowych grandziarzy na świecie, czyli słynny „filantrop”, podjął próbę skanalizowania ruchu protestu przeciwko finansowym grandziarzom poprzez stanięcie za pośrednictwem osób podstawionych na jego czele i zwekslowanie go w kierunku kolejnej edycji żydokomuny, wcale nie muszą być pozbawione podstaw. W takim razie sam główny Srul może spokojnie planować kolejne przewały na skalę światową, bo już tam poseł Ryszard Kalisz, ani - tym bardziej - uczniowie i absolwenci wspomnianego warszawskiego chederu, żadnej krzywdy mu nie zrobią, a tylko młodym ludziom, których przyszłe dochody rząd premiera Tuska już na całe dziesięciolecia zastawił u finansowych grandziarzy i którzy na wezwanie red. Michnika jak gdyby nigdy nic, na niego głosowali, dostarczą namiastki uczestnictwa w tak zwanym tworzeniu historii. Zatem - Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Niech całe oszwiate zapamięta! Dzysz w Warszawie demonstrują filantropięta! SM

Salon nas komplementuje Jednym ze sposobów poznania prawdy o sobie jest przejrzenie się w cudzych oczach. Daje to korzyść podwójną, bo przeglądanie się w lustrze daje tylko korzyść pojedynczą. W lustrze widzimy samego siebie, podczas gdy przeglądając się w cudzych oczach widzimy nie tylko siebie, ale i tego, w czyich oczach się sobie przyglądamy. No i trafiła nam się okazja, że możemy przejrzeć się w oczach francuskiego lewicowego salonu, w którym, podobnie jak w salonie warszawskim, też nie ma podłogi, ale to nic nie szkodzi, bo lewicowy salon paryski jest dla warszawskiego wzorem niedościgłym. Znakomity portret paryskiego salonu przedstawił kiedyś Janusz Szpotański w poemacie „Bania w Paryżu”. Ten salon prowadziła księżna Guise de domo Cohn, a bywał tam nie tylko Jakub Derrida, ale i Bendit Cohn, a także Simona, no i oczywiście - słynny filozof Levy-Stoss. Trafiła tam również Bonja - warszawska salonowa lwica, starannie ukrywająca pod wymyślnym turbanem poczciwy polski kołtun. Bonja zrobiła szalone wrażenie na filozofie Levym-Stossie, a umiejętna improwizacja na temat erotycznych z nim awantur, ugruntowała jej pozycję lwicy salonu paryskiego. Do tego salonu przybywa warszawski intelektualista Kaczynos, który pod pretekstem wygłoszenia odczytu na temat wiersza Marii Konopnickiej „Jaś nie doczekał”, ma nawiązać kontakty między warszawskimi gęgaczami, czyli salonem, a gęgaczami francuskimi. Z tego względu za Kaczynosem trop w trop posuwa się ubek Suwała. Przybycie Kaczynosa staje się jednak pretekstem do antypolskich demonstracji salonowych bywalców: „Polacy to nacjonaliści, antysemici, to faszyści, a ten ich cały Konopniki to pewnie jest watażka dziki, tak jak Pilsuki, co zdradziecko zaatakował powstający Kraj Rad młodziutki, prawie dziecko”. W obronie poturbowanego Kaczynosa staje Suwała, w którym budzi się narodowa solidarność. Robi to szalone wrażenie na Bonży, a także na pozostałych gościach księżnej Guise. Oni też zrzucają maski i nie tylko wracają do galicyjskich korzeni, ale nawet zaczynają toczyć typowo nadwiślańskie spory prestiżowe: „Gdy przy orderach i we fraku, na czele delegacji gminy mój dziad Cesarza witał w Stryju, kim był twój wówczas, ty prostaku z glębin dna getta w Kołomyi?” Oczywiście to jest tylko jeden z wątków poematu, ale nie chodzi w tej chwili o ten znakomity utwór Janusza Szpotańskiego, tylko o salon paryski, w którego oczach mogliśmy się sobie przyjrzeć za pośrednictwem „Liberation”. „Liberation” jest sztandarowym pismem francuskiej lewicy, więc nie trzeba tłumaczyć, że prezentowane tam opinie są przez lewicowe kręgi w naszym nieszczęśliwym kraju przyjmowane, jako objawienie. Więc po wyborach „Liberation” skomplementował nasz mniej wartościowy naród tubylczy, że oto wreszcie staje się normalnym europejskim narodem. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki orgazm mógł wywołać taki komplement - a skoro mógł, to pewnie i wywołał - wśród przedstawicieli tubylczej lewicy, bez względu na płeć, która, jak już wiemy - zmienna jest - no i oczywiście - bez względu na orientację seksualną, która na lewicy z miesiąca na miesiąc - z braku innych kryteriów - nabiera coraz większego ciężaru gatunkowego.

A dlaczego „Liberation” tak hojnie skomplementował nasz mniej wartościowy naród tubylczy? Ano z powodu sukcesu wyborczego Janusza Palikota i popierającego go Ruchu. Warto w związku z tym zwrócić uwagę, że trzon tego ruchu tworzą ludzie raczej nietypowi, ludzie, których trud no uznać za wzorzec normy; pan, który został panią, ksiądz, który został antyklerykałem, albo wreszcie sodomita czy gomorytki. Z jakiego powodu zwycięstwo wyborcze ruchu reprezentowanego przez takie osobistości ma świadczyć o normalności? Równie dobrze można by powiedzieć, że o normalności naszego narodu świadczyłoby powierzenie przezeń politycznego przywództwa nad sobą pensjonariuszom Tworek. Jestem pewien, że większość z nich uważa się za absolutnie normalnych, a może nawet - wszyscy bez wyjątku - więc porównanie nie jest wcale naciągane. No dobrze, ale dlaczego właściwie „Liberation” tak się cieszy, że i my stajemy się normalnym europejskim narodem? Otóż właśnie w tym momencie ujawnia się korzyść przeglądania się w cudzych oczach. Czy lewica w ogóle, a więc również francuska, może uchodzić za normalną? Wyjaśnił to już dawno wspomniany Janusz Szpotański w poematach „Towarzysz Szmaciak” oraz „Caryca i zwierciadło”. Jakie świadectwo wystawia lewicy w „Towarzyszu Szmaciaku”? „Wielkim nieszczęściem jest ludzkości, że ma sąd błędny o wolności, bo wszystko zło się z tego bierze, że nie żyjemy w falansterze”. To diagnoza, a jaki ideał? „A kiedy znajdziesz się za drutem, opuści troska cię i smutek i radość w sercu twym zagości, żeś do królestwa wszedł wolności”. I rzeczywiście - Robert Biedroń już zapowiada kryminalizację „mowy nienawiści”, czyli ograniczenia wolności słowa, a Janusz Palikot - zmuszenie wszystkich podatników do składania się na zapłodnienie w szklance, które w salonie uchodzi ponoć za szczyt wytworności. Oczywiście rządzącym naszym nieszczęśliwym krajem bezpieczniakom tylko w to graj; im więcej zakazów i przymusowych składek, im więcej falansterów za drutami, tym lepszy fart dla czekistów. Żeby zaś żaden z „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, którym status nowocześniaka szalenie imponuje, nie tropnął się, że przez cwanych czekistów jest robiony w bambuko, trzeba go oduraczyć. Tak właśnie radziła Caryca Leonida: „Na czarne - białe mówić nada, bo to przymawia do Zapada. Nada ich przekonywać mudro, że wojna - mir, że chlew - to źródło, a okupacja - wyzwolenie. I będą cieszyć się szalenie. A kiedy zwolna, po troszeczku w tej dialektyce się wyćwiczą, to moją staną się zdobyczą”. I tu dochodzimy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego „Liberation” tak się cieszy ze zwycięstwa normalności w naszym nieszczęśliwym kraju. Chodzi o tzw. lucida intervalla, czyli przebłyski świadomości, jakie ponoć przytrafiają się nawet najbardziej zatwardziałym wariatom. Kiedy w takich chwilach są osamotnieni, mogą nabrać wątpliwości, czy przypadkiem nie mają jednak fioła. Skoro jednak wszyscy wokoło wariują i to w dodatku - w identyczny sposób, to o żadnym takim ryzyku pojawienia się wątpliwości nie może być mowy. Na tym gruncie rodzi się świadomość sukcesu, podczas gdy rzeczywistość toczy się swoim torem. SM

Bezpieka Michnika "Nie wiemy, czy Najsztub był agentem UOP-u w pełnym znaczeniu tego terminu, ponieważ jednak sam byłem kiedyś bezpieczniakiem, nie miałem wątpliwości, że Najsztub mnie po prostu werbuje". Piotr Najsztub, bardzo znany w swoim czasie dziennikarz "Gazety Wyborczej", utrzymywał zażyłe kontakty z Wiktorem Fonfarą, ­ dyrektorem Zarządu Śledczego UOP. Nie wiemy, czy Najsztub był agentem UOP-u w pełnym znaczeniu tego terminu.

To może wyjaśnić tylko minister spraw wewnętrznych lub sejmowa Komisja Nadzwyczajna. Natomiast stosunki Piotra Najsztuba z Wiktorem Fonfarą były tego rodzaju, że niezależność dziennikarską redaktora "Gazety Wyborczej" stawiają pod znakiem zapytania. Gdy Piotr Najsztub i jego poznański współpracownik, Maciej Gorzeliński, kończyli zbierać materiały do swego artykułu o poznańskiej policji, ogłosili, że czują się zagrożeni. Wynajęto im ochroniarzy z firmy Jana B. Jan B., były esbek, który odszedł z bezpieki z własnej woli olewając tę "ich" weryfikację, rychło okazał się nie tylko sprawnym ochroniarzem, ale i człowiekiem dobrze znającym różne poznańskie układy i stosunki między nimi. Jan B. tak relacjonuje tą znajomość:

"Najsztub zadzwonił do mnie z Warszawy, ­ że chciałby przyjechać i pogadać. Spotkaliśmy się w moim domu. Był z nami Maciej Gorzeliński. Piotrek od razu przeszedł do rzeczy. Powiedział mi, że dyrektorowi Zarządu Śledczego UOP ­ płk. Fonfarze ­ bardzo zależy na kimś, kto byłby dobrze obeznany z poznańskimi realiami i chciałby pomóc UOP-owi w walce z podziemiem gospodarczym. Najsztub nie ukrywał, przeciwnie ­ podkreślał, że jest z Fonfarą w zażyłej komitywie. Mówił o nim "Wiktor"; powiadał, że w wielu sprawach "Wiktor" mu pomógł i mógłby także pomóc mnie. Najsztub powiedział mi, że gdybym zgodził się na tę współpracę, to bez dyskusji przyjęliby mnie do UOP-u. Moja przeszłość by im nie przeszkadzała, ani to, że nie przeszedłem weryfikacji. Piotrek, (bo przeszliśmy na "ty") zapewnił mnie w imieniu Fonfary, że mógłbym nawet objąć stanowisko zastępcy szefa delegatury UOP w Poznaniu. Namawiał mnie do spotkania z Fonfarą. Ponieważ sam byłem kiedyś bezpieczniakiem, nie miałem wątpliwości, że Najsztub mnie po prostu werbuje. Zgodziłem się na spotkanie. Wkrótce potem Fonfara zadzwonił do mnie i umówiliśmy się w Koninie, w zajeździe "Stary Koń". Przyjechałem 2 godziny przed czasem i wybrałem miejsce do obserwacji. Najpierw przyjechał jeden samochód z Warszawy. Jego pasażerowie weszli do zajazdu, jak zwykli klienci. Po chwili przyjechał Fonfara z kierowcą. Wszedłem do restauracji po nim. Zajął stolik w kącie. Ponieważ miał przy sobie walizeczkę, nie jestem pewien, czy nasza rozmowa nie była nagrywana. Fonfara wiedział o mnie wszystko ­ gdzie pracowałem, znał przebieg mojej służby. Nie omieszkał powiedzieć, że sam też jest z Poznania. Co do głównego tematu, to powołał się na Najsztuba: Piotrek już panu nakreślił problem. Po bliższych wyjaśnieniach okazało się, że moja ochroniarska firma miałaby być przykryciem dla ściśle zakonspirowanej (nawet przed delegaturą UOP w Poznaniu) specgrupy UOP-u. Byłbym wyposażony w najnowocześniejsze środki techniczne i miałbym szpiegować poznańskich biznesmenów i poznańskie firmy. ­ Są odgórne polecenia, żeby się tym zająć ­ mówił Fonfara. Potwierdził to, co obiecywał mi Najsztub, jeśli chodzi o pracę w UOP-ie. Powiedziałem, że się zastanowię, on zaproponował jeszcze jedno spotkanie ­ tym razem w Warszawie. Dał mi swoją wizytówkę, ze wszystkimi namiarami. Łącznie z adresem prywatnym. Do tego kolejnego spotkania też doszło. I też dopilnował tego Piotr Najsztub. Dzwonił, wiedział, że widziałem się z Fonfarą, wiedział, że jesteśmy umówieni i kiedy, i przypominał mi o tym terminie. To kolejne spotkanie odbyło się w hotelu "Forum" w Warszawie, w pokoju na pierwszym piętrze. Rozmowa była podobna. Tyle, że tym razem Fonfara, chcąc mnie zachęcić do zgody, narzekał, że nie ma w poznańskim UOP-ie dobrych ludzi:

Kupcowi (pracownik) nie wierzę, Urbański (szef delegatury) nie radzi sobie, z aktami i dokumentacją bieżących spraw przyjeżdża specjalnie do Warszawy Gruszczyński (pracownik operacyjny). Fonfara cały czas ciepło mówił o Najsztubie. Gdybym się zgodził, to miałbym jak Piotr, ­ bo i Fonfara mówił o Najsztubie z imienia, tak jak Najsztub o nim. Piotr nieźle na tym wychodzi ­ mówił mi Fonfara ­ ma forsę i dobre układy. Gdy rozstawaliśmy się, zapowiedział, że na dalsze rozmowy przyjedzie do mnie Najsztub. W końcu powiedziałem Piotrkowi, że nie bardzo im wierzę, że powinni najpierw mnie zatrudnić w UOP-ie, dać etat, a z nim pewność pracy i zarobków. Wtedy mógłbym przystąpić do realizacji zadań. Odwrotna kolejność, którą oni proponują, budzi we mnie podejrzenia, że jak się coś nie uda, to UOP odetnie się ode mnie, powie, że nie ma ze mną nic wspólnego i rzeczywiście, w takiej sytuacji nie będę miał niczego na potwierdzenie, że pracowałem na "ich" obstalunek. Piotrek wcale się tą moją odmową nie zraził. Dalej mnie namawia. Ostatnio widzieliśmy się jakieś trzy tygodnie temu. Mówił, że w UOP-ie są przetasowania, że Fonfara się trochę chwieje, ale pewnie się utrzyma. Gdy go wprost zapytałem, czy dla nich pracuje, powiedział jakoś tak: Co ty! ale praca jest różna. Źle na tym nie wyjdziesz. Jest taki namolny w tym werbowaniu mnie, jakby mu płacili od łebka."Rzekomo apolityczna policja polityczna, usadzając swych agentów na stanowiskach redaktorów lub korumpując prawdziwych dziennikarzy, ma możliwość wpływania na polityczne oblicze i treść publikacji "niezależnej" prasy. W istocie za pomocą prasy majstruje przy polityce aż huczy. Piotr Najsztub zyskał sławę i liczne nagrody, jako bezkompromisowy tropiciel prawdy i wróg krętaczy. "Wykrył" aferę w policji poznańskiej, znegliżował Sekułę i "Elektromis". Po wyznaniach Jana B. nigdy już nie będziemy mieli pewności czy był to rezultat jego dziennikarskich dociekań i zdolności, czy układy z władzą i służbami specjalnymi.

*Źródło: - pod tym samym tytułem - M. Barański. Walterowicz

19 października 2011 Sztuczki zamiast cudów.. Czasy Sarmacji minęły bezpowrotnie. Przyszło nam żyć w czasach upadającej cywilizacji łacińskiej, przynajmniej w Zachodniej Europie, i Polsce coraz bardziej. Wrogowie jej resztek swobodnie - przy milionowej publiczności pana redaktora Tomasza Lisa- atakują jak wściekli Kościół Powszechny, co nie było do pomyślenia nawet w poprzedniej ”komunie”. W poprzedniej „komunie” był nawet IV Departament przy MSW do walki z Kościołem.. I się nie udało. Ale nie było tak frontalnego ataku-, jakiego jesteśmy świadkami obecnie. Oznacza to, że atakujący czują się coraz bardziej bezkarnie i czują na plecach oddech jakiejś ważnej siły, na którą mogą liczyć. Komuś bardzo zależy i w związku z tym przyspiesza, żeby rozprawić się z Kościołem jak najszybciej..

”Najlepsi” lewicowi aktywiści biorą udział w eliminowaniu Kościoła Powszechnego- jak ONI to mówią - z „przestrzeni publicznej”. W katolickim kraju, jacyś wściekli osobnicy powalają sobie na frontalny atak, beż żadnych skrupułów-, na wieloletnią tradycję naszego państwa. I od redaktora Tomasza Lisa dostają milionową tubę.. Podczas zorganizowanego przypadku. Dlaczego wspomniałem o czasach Sarmacji? Bo wtedy istniał zwyczaj, że podczas Mszy Świętej nasi praojcowie, w czasie czytania Ewangelii wyjmowali z pochew szable- na znak gotowości do obrony wiary i Kościoła. Dzisiaj zakazane jest noszenie szabel,. Tak jak pojedynki honorowe.. Wolno się tylko przyglądać jak wrogowie cywilizacji łacińskiej ją atakują bezceremonialnie.. Magdalena Środa, Robert Leszczyński, Robert Biedroń.. Nie było pani Wandy Nowickiej.. No i nie było partnera seksualnego pana Roberta Biedronia - Krzysztofa Śmiszka .Ale za to był autor programu, pan Tomasz Lis.. Doborowe towarzystwo.. I „ceniony dziennikarz”- pan Tomasz Lis.. Czy to, co uprawia na wizji przed milionową publicznością za jej ciężkie pieniądze pan Tomasz- w ogóle można nazwać dziennikarstwem? Lewicowy działacz bez formalnej przynależności przebrany za dziennikarza.. Bardzo stronniczy. To on podczas puczu w Sejmie w 1992 roku powiedział do pana prezydenta Lecha Wałęsy: „Panie prezydencie, niech nas Pan Ratuje!”. A kto nas uratuje przed publicystyką pana Tomasza Lisa?Robert Leszczyński to pracownik Gazety Wyborczej, pracownik przez osiem lat.. Rzecznik Przystanku Woodstock – Jurka Owsiaka, jeden z współzałożycieli Partii Demokratycznej w 2005 roku, negatywny bohater utworu Kasi Nosowskiej’Zoil”. Robiący aktywnie na odcinku muzycznym.. Ideologicznym froncie muzycznym.. Pani profesor Magdalena Środa - feministka, filozof polityczny i feministyczny, etyk - oprócz etyki chrześcijańskiej. Wszystkich innych jedenastu - bo jest ich - jej zdaniem dwanaście.. Najbardziej nie pasuje jej etyka chrześcijańska. Mało, że jej nie pasuje- ona jej nienawidzi.. Każda inna etyka- byleby nie chrześcijańska. I jeszcze wykłada swoją ideologię na Uniwersytecie Warszawskim tumaniąc studentów.. Za pieniądze chrześcijan.. Ateistka i feministka wroga chrześcijaństwu szarogęsi się na Uniwersytecie finansowanym z pieniędzy narodu chrześcijańskiego.. Czy to nie jakieś nieporozumienie? Czy w ogóle na Uniwersytecie wykłada jakiś człowiek prawicy? Bo profesor Wolniewicz jest już emerytowanym filozofem, i choć ateista, wiernie broni zasad chrześcijańskich, bo wie, że są one podstawą naszej cywilizacji. Profesor Magdalena Środa jest córką pana profesora Edwarda Ciupaka, znanego wroga chrześcijaństwa, ateisty, który przez lata na Uniwersytecie Warszawskim zajmował się…. Katolicyzmem (????) Jako kontakt operacyjny wywiadu nosił pseudonim”Gabriel”. Miał paszport i swobodnie sobie wyjeżdżał za granicę, zabierając swoją córkę panią Magdalenę Środę.. To są współczesne autorytety kreowane przez media.! Pani Magdalena jest stałą felietonistką Gazety Wyborczej dostała nawet nagrodę” Wysokich obcasów”. Taka nagroda to skarb.. I jeszcze pan Robert Biedroń, aktywista homoseksualny. Obnoszący się ze swoim niecodziennym sposobem zaspokajania popędu seksualnego, przy pomocy pana Krzysztofa Śmiszka. I co to za sprawa, żeby opowiadać i się obnosić ze sposobem zaspokajania popytu, pardon - popędu? Otarł się w swoim życiu o Fundację Praw Człowieka o Socjaldemokrację RP, Lambda, napisał „Tęczowy elementarz”, od 2001 roku przewodzi Kampanii Przeciw Homofonii, a podczas manifestacji 11 listopada 2010 roku- pobił policjanta, ale śledztwo zostało umorzone, jak to często w Polsce się zdarza. Chyba nie było znamion przestępstwa i była mała szkodliwość społeczna czynu. Lewicowy działacz polityczny i to o orientacji homoseksualnej nie może być ukarany. Sąd mógłby być oskarżony o homofonię. I miałby kłopoty, tym bardziej, że jest niezależny. Pan Robert Biedroń - doktorant nauk politycznych Akademii Humanistycznej w Pułtusku, napisał jeszcze wybitną pozycję pt.: „Nieerotyczny dotyk. O hipokryzji i homofonii Kościoła Katolickiego w Polsce.”(???) Dlaczego tylko w Polsce? Można byłoby całą rzecz rozciągnąć na świat. Bo głównym wrogiem Polski, Polaków i całego świata jest Kościół Katolicki. No i wrogiem homoseksualistów. Skoro sam papież Jan Paweł II mawiał, że: „homoseksualizm jest grzechem”. Jan Paweł II był głównym wrogiem! Sprawy krzyża i kościoła bronili panowie Cymański, Niesiołowski i Godson.. Poseł Platformy Obywatelskiej, jako protestant, ale chrześcijanin. Pan Niesiołowski bronił zawzięcie, ale gdyby był posłem SLD - robiłby to samo z równą zaciętością.. Autentycznie bronił krzyża pan poseł Cymański z Prawa i Sprawiedliwości, skądinąd socjalista - ale pobożny. I tak panu posłowi Palikotowi udało się rozniecić kolejne ognisko konfliktu. A co się do tego najbardziej nadaje? Krzyż, aborcja, Kościół, księża, biskupi- ogólnie-” Czarni”. Bo, gdy to wszystko zbankrutuje, a Polskę rozdzielą pomiędzy siebie Niemcy i Rosja - okaże się, że obok JKM - sytuacji w Polsce - winni są „Czarni”. Gdy tymczasem zalewają nas kolejne unijne przepisy, które musimy wykonywać, jako część państwa o nazwie Unia Europejska. Chodzi o przepis na mocy, którego dzieci do lat ośmiu nie będą mogły same nadmuchiwać baloników.(???) A dlaczego do ośmiu? A nie do dziesięciu albo do sześciu? Nawet dziecko nie może być dzieckiem przy dmuchaniu w balonik.. Bo to jest niebezpieczne. A bezpieczeństwo w Unii Europejskiej musi być na pierwszym miejscu.. Mniejsza o rodziców i mniejsza o wolność rodziców.. Taki balonik może rozerwać dziecku buzię przy nadmuchiwaniu, a powietrze z niego uchodzące poharatać mu dziąsła. I powyrywać zęby.. Może być wielkie nieszczęście, a państwo socjalne nie życzyłoby sobie, żeby dzieci cierpiały, dlatego otacza je ustawową troską. Tylko, co będzie z takich dzieci wychowanych w państwie opiekuńczym, które na naszych oczach ponosi klęskę, ale jego ideologia jest forsowana nadal.? Zagłaskają tą swoją opiekuńczością dzieciaki na śmierć.. Nie dość, że dzieci padają ofiarami utopii bezstresowego wychowania, w chłopcach zabija się naturalną agresję, w dziewczynkach rozbudza się sztucznie dojrzałość - to jeszcze dzieci do lat ośmiu nie będą mogły sobie podmuchać w balonik! Za to dorośli mogą sobie podmuchać w balonik, nie tylko na prośbę policjanta, ale także na prośbę swojego – niemającego ośmiu lat - dziecka. I niech tylko rodzica za nieprzestrzeganie nowego przepisu złapie na pozwalaniu ośmioletniemu dziecku dmuchać w balonik, Miejska Straż Balonowa - skończy się odebraniem dziecka. Państwo się nim zajmie lepiej. Bo państwo najpierw - a dopiero potem - mieszkańcy państwa. Państwo jest pierwotne wobec człowieka, chociaż, najpierw był człowiek - a potem powstało państwo.. Ale co to przeszkadza.. Uber alles... Ponad wszystko! Czy w nowym zapisie europejskim nie ma czasami ukrytego zapisu o zakazie trzymania przez dzieci baloników? Szczególnie przez dzieci poniżej lat pięciu? Bo może się wydarzyć nieszczęście.. Jeszcze się nie wydarzyło - ale może się wydarzyć! Zapis nie powinien dotyczyć dzieci uczestniczący w Europejskiej Paradzie Schumanna. Wtedy wszystkie dzieci baloniki w dłoń!. Im bardziej kolorowe- tym oczywiście lepiej! Takie to cudowne sztuczki szykują czerwone twarze europejskie.. WJR

Do Piotra Zaremby Jan Winiecki do Joanny Lichockiej: Nie wykluczałbym, że wcześniej jeszcze, nim PiS przegra wybory, po "Rzepie", a w każdym razie "Rzepie" w jej obecnym kształcie ideologicznym, nie zostanie nawet ślad i powróci Pani tam, gdzie jest Pani właściwe miejsce - to znaczy do jakiejś egzotycznej niszy (czy jaskini) jak "Gazeta Polska".  To życzenie? proroctwo? Winieckiego jeszcze sprzed wyborów 2007 roku, pamiętasz? Wtedy ziściło się tylko połowicznie, bo Joanna Lichocka, co prawda "powróciła do jaskini, gdzie jest jej właściwe miejsce", ale Rzepa "w jej obecnym kształcie ideologicznym" przetrwała i kolejny rok uwiera tych, którzy chcieliby, aby media wreszcie mówiły jednym, słusznym, głosem. Z niepokojem odbieram sygnały, że to się może wkrótce zmienić, że los Rzepy jest już właściwie przesądzony - bo tak rozumiem bezprecedensowe listy otwarte w obronie Rzepy i Lisickiego, a dzisiaj także Twój tekst na portalu wPolityce, w którym się tłumaczysz ze swojego stanowiska. Te rozpaczliwe gesty odczytuję, jako zapowiedź rychłych i raczej nieciekawych zmian w Rzepie, obawiam się, że nie ograniczą się tylko do wymiany naczelnego, bo pewnie po jego zwolnieniu w geście solidarności odejdą także niektórzy sygnatariusze listu w jego obronie. To byłby? Będzie? Piękny gest, przez życzliwych Rzepie pochwalony, przez nieżyczliwych wyśmiany, a wkrótce - przez wszystkich - zapomniany. Dlatego zamiast pięknego gestu, po którym nic nie zostanie poza przyjemnym poczuciem uniesienia się honorem, nieśmiało namawiam do powalczenia o swoje miejsce w Rzepie, nawet, jeśli Lisickiego zastąpi Wróblewski, z którym przecież wielu z Was pracowało w innych gazetach i gdyby nie okoliczności i polityczny smrodek wokół tej zmiany, Wróblewski nie byłby przecież nieakceptowalny. Ale też właśnie okoliczności i polityczny kontekst powinny być motywacją do zostania, z kilku powodów.

Po pierwsze, jeśli zakup Rzepy był, jak sam to nazywasz "wykupywaniem z zachętą państwa gazety w celu zmiany jej linii" to nie ma żadnego powodu, żeby "egzekutorowi" zadanie ułatwiać usuwając się z placu boju. Przeciwnie, jeśli Hajdarowicz kupił Rzepę, żeby ją utemperować, jeśli do tego właśnie dobrał sobie Wróblewskiego, to trzeba im obu tak utrudnić to zadanie, żeby się musieli trochę przy tym namęczyć. Jasne, i tak zrobią z Rzepą, co chcą, ale czy nie lepiej, żeby się przy tym do reszty odkryli? Odejście z Lisickim będzie ładnym gestem, ale najbardziej ucieszy on tych, którzy dzięki niemu nie będą musieli sobie ubrudzić rąk.

Po drugie, Wróblewski nie jest człowiekiem znikąd, ma wyrobione nazwisko, dziennikarski życiorys, nie znam człowieka, ale wątpię, żeby chciał to wszystko zmarnować robiąc za wykidajłę Hajdarowicza. Psychologicznie, jego sytuacja na wejściu jest bardzo, bardzo trudna, bo musi mieć świadomość, że wszyscy będą mu patrzeć na ręce i traktować, jako kogoś, kto przyszedł zrobić porządki w ostatniej poważnej gazecie podskakującej władzy. Nie jest fajnie być kimś, kogo z radością powita Niesiołowski i jemu podobni, Wróblewski nie wygląda na takiego, który będzie chciał firmować twarzą i nazwiskiem czystek. A przecież po takiej zmianie, na wyraźne życzenie władzy, z jej wsparciem, każde zwolnienie będzie wyglądało na czystkę.

Po trzecie, po ostatnich wypowiedziach Niesiołowskiego z jednej strony, i gestach wsparcia z drugiej, każdy ruch w Rzepie będzie uważnie śledzony, a to znaczy, że łatwo będzie nagłośnić każdą próbę nacisku, cenzury, itp. Z tego choćby powodu, Wróblewski będzie bardzo ostrożny, żeby nie dać pretekstu - Niesiołowskiemu do pochwał, innym do krytyki. Jeśli wszyscy będą pisać tak jak do tej pory, jeśli cytowalność będzie wysoka, nakład nie zacznie spadać, Wróblewski nie będzie miał wygodnego pretekstu, żeby zwalniać swoich najlepszych, najbardziej wyrazistych dziennikarzy. A na zwalnianie bez pretekstu nie będzie mógł sobie pozwolić, jeśli swój dziennikarski dorobek szanuje bardziej niż pensję naczelnego.

Po czwarte, dość powszechnie uważa się, że "uładzenie" Rzepy spowoduje spadek jej nakładu. Jeśli ważni dziennikarze odejdą razem z Lisickim, ewentualną porażkę rynkową "nowej" Rzepy będzie można częściowo przypisać czynnikom od samego Wróblewskiego niezależnym - dziennikarze odeszli zanim przyszedł, więc nie jego wina. Naprawdę chcecie mu dać ten komfort?

Po piąte, są jeszcze - taki drobiazg - czytelnicy. Wobec nich też przydałaby się odrobina lojalności. Nawet Lisicki serwuje nam Kuczyńskich w ilościach całkowicie niestrawnych. Litości, naprawdę nie wytrzymamy większej dawki! Zwłaszcza, gdy nowemu naczelnemu przyjdzie zapełniać kolumny po Wildsteinie, Zarembie, Ziemkiewiczu czy Mazurku tym, co mu zostanie do wzięcia z rynku. Nie wiem jak inni, ale ja, gdy ważą się losy najlepszej gazety, i kilku naprawdę fantastycznych dziennikarzy, chyba nie docenię pięknego gestu solidarności z byłym naczelnym, raczej uznam, że odpuściliście walkę o Rzepę zanim się na dobre zaczęła. Nie byłoby, nad czym lamentować, gdyby każdy z tych dziennikarzy miał gdzie odejść, gdyby można było ich wszystkich nadal czytać, tylko po prostu gdzie indziej. Prawda jest jednak taka, że na naszym karłowatym ryneczku medialnym, dla wielu dziennikarzy może to być odejście donikąd. Trudno się będzie z tym pogodzić, a chyba nikt dzisiaj z ręką na sercu nie może powiedzieć, co Wróblewski zrobi z Rzepą, może nie będzie chciał, a może nie będzie mógł, jej zepsuć. Może warto to sprawdzić. Nie mam zwyczaju pisać listów otwartych i trochę mi głupio pisząc ten, ale dopiero po przeczytaniu Twojego dzisiejszego artykułu na wPolityce na dobre do mnie dotarło jak bardzo musi być źle. I jest mi po prostu strasznie przykro, że już wkrótce taki Winiecki będzie miał radochę, że wespół w zespół, udało się wreszcie po czterech latach nagonki, zapędzić resztki medialnej watahy tam gdzie jej miejsce - "do jakiejś egzotycznej jaskini". Kataryna

Orwellsky przestrzega – świat zmierza w złym kierunku George Orwell publikując swoje prorocze myśli naraził się wielu środowiskom politycznym. Krytykując świat mu współczesny ostrzegał przed czymś znacznie gorszym. Światem, który nastąpi. Jego sprawdzające się proroctwo, to totalna inwigilacja, ubezwłasnowolnienie jednostki, a w końcu jego przemiana w podporządkowanego „człowieka bez duszy”. Człowieka, któremu wolno tylko tyle, na ile zachłanna władza mu pozwoli. Koniec cywilizacji jest okresem masowej kontroli myśli, miejsca przebywania obywateli, korespondencji, stanu konta bankowego, wyznawanych poglądów. Wizje pisarza snute w "Roku 1984" traktowane były, jako metafora rzeczywistości, dziś urzeczywistniają się w pełni. Victor Orwellsky odwołujący się do Orwella publikuje inspirując czytelnika do zrozumienia świata, w którym jasne fakty i ich właściwe nazwanie uważa się za polityczną niepoprawność lub spiskową teorię dziejów. Te są, bowiem niczym więcej jak wypracowanym sposobem ośmieszania zdrowego rozsądku. Wiele z pojawiających się informacji i tematów tylko pozornie ze sobą niepowiązanych, w rzeczywistości, jeśli im się dobrze przyjrzy, tworzy logiczną całość zdarzeń, determinującą rozwój cywilizacji. Cywilizacji coraz bardziej złamanych zasad etycznych, w której do bogactwa i wpływów dochodzi się nie dźwigając na plecach worki w dokach lub realizując swoje marzenia ślęcząc godzinami w garażu, ale coraz częściej spekulując, oszukując i naciągając kupujących bez zważania na konsekwencje. Cywilizacji, w której szlachetne oddawanie majątków na cele charytatywne jest niezrozumiałą ekstrawagancją i kroplą w morzu potrzeb istniejących w źle zarządzanym świecie. W pogoni za majątkiem zatracają się nie tylko galopujący do niego „biznesmeni”, ale co gorsza także winni ich kontrolować w imieniu społeczeństw politycy, nierzadko od tych pierwszych uzależnieni. - Włochy to gó... kraj, znikam stąd za kilka miesięcy - powiedział premier Włoch Silvio Berlusconi w jednym z ujawnionych nagrań pochodzących z podsłuchów. Ten symboliczny przykład syntezy biznesu i polityki wskazuje tylko jeden z możliwych scenariuszy: „bierzmy nogi za pas – narozrabialiśmy, niech posprzątają inni”. Czy istnieje jednak miejsce, w którym można się schować przed poirytowanym światem? Czy bankrutujące społeczeństwo zachowa się jak 13 milionów osób dotkniętych największą klęską głodu w krajach Rogu Afryki? Pochyli głowę i zacznie w pokorze umierać? W wywiadzie dla gazety "Le Parisien" Jose Manuel Barroso zapowiedział, że wkrótce przedstawi propozycję sankcji mających doprowadzić do poprawy sytuacji. Czy problem upadku finansowego rozwiąże wygłaszanie deklaracji spowolniałych polityków budzących się z dobrobytu własnych karier i rozglądających się dookoła z zaskoczeniem? Jakże niepokojące wydają się być po trzech latach od rozpoczęcia światowego kryzysu, odruchy kreatorów politycznych. Doskonałym przykładem jest reakcja Szefa Komisji Europejskiej, który przyznał, że na rynkach finansowych dochodzi do spekulacji, będących jedną z przyczyn obecnego kryzysu. Zapowiedział wprowadzenie regulacji ograniczających takie praktyki. Ci, którzy je złamią, będą podlegać odpowiedzialności karnej. Barroso zaapelował też do przywódców politycznych o wspieranie a nie krytykowanie mających na celu walkę z kryzysem zadłużenia w strefie euro działań Brukseli. Zaapelował w momencie, kiedy w 950 miastach świata rozpoczyna się reakcja łańcuchowa. A może właściwa jest reakcja Watykanu, którego przedstawiciel arcybiskup Mediolanu kardynał Angelo Scola powiedział w niedzielę podczas mszy w tamtejszej katedrze: "Głęboko znieważa nas, jako chrześcijan zniszczenie figury Matki Bożej oraz krzyża (podczas aktów protestu w Rzymie - przyp. autora)"? Władza i Kościół wydają się przyglądać, dawać wyraz swojego zaniepokojenia i subtelnie prosić o niekrytykowanie swoich inicjatyw. Przyglądać się, ale czy odpowiedzialnie działać? Jedni i drudzy? Zawiesić trwająca od 2000 lat walkę o rząd dusz? A może nie wyczuwają powagi sytuacji? Sięgnijmy do najnowszego komunikatu najbardziej kompetentnego grona światowego „Aniołów Stróżów” pozostając w chrześcijańskiej retoryce: Na zakończenie dwudniowego spotkania ministrów finansów krajów grupy G20 w Paryżu jego przewodniczący Francois Baroin powiedział, że znaczenie rozstrzygające dla walki ze światowym kryzysem gospodarczym będą miały wyniki szczytu strefy euro 23 października. Szczyt ten da "jasne odpowiedzi" - powiedział francuski minister finansów podkreślając, że banki centralne "będą nadal zapewniać płynność bankom komercyjnym”. Zebrani w Paryżu ministrowie zwrócili w sobotę uwagę na konieczność zapewnienia bankom "odpowiedniej kapitalizacji i wystarczającego dostępu do funduszy". "Banki centralne podjęły niedawno stanowcze kroki w tym kierunku i pozostaną w gotowości, aby w razie potrzeby zapewniać bankom płynność" - głosi komunikat zatwierdzony przez ministrów finansów i szefów banków centralnych G20. „Zwrócili uwagę”, czy na tym ma polegać polityczny interwencjonizm w przypadku, gdy wymaga tego sytuacja? A może zdecydowane działania w końcu nastąpią zanim budząca się rewolucja zmieni panujący od czasu zakończenia drugiej Wojny Światowej porządek? Nie zapowiada tego oświadczenie (według BBC), iż ministrowie finansów z wiodących gospodarczo krajów świata wyrazili wolę udzielenia pomocy eurolandowi, ale pod warunkiem, że najpierw kraje strefy euro same przyjdą sobie z pomocą, tworząc plan odpowiadający prawdziwym rozmiarom kryzysu. A któż wbrew narastającym protestom społecznym opracuje, a co ważniejsze wdroży, taki plan? A może modlitwa do „Boga cudów” jest tylko tyle warta, co zachowanie amerykańskiego ministra skarbu finansów Timothy’ego Geithnera, który powiedział, że usłyszał „zachęcające rzeczy od swoich europejskich kolegów w Paryżu, o nowym planie radzenia sobie z kryzysem na kontynencie". Powiedział to człowiek, będący „wzorem” absurdalnego rozwiązywania problemów ekonomicznych i monitorowania uczciwości banków. Wywodzący się z kraju, który stał się pierwszym elementem przewracającego się domina. Jaka jest przyczyna zachowań światowej finansjery? Jak bowiem leczyć bez poznania przyczyny? Gdyby rzecz całą uprościć, czy odpowiedź zastąpi komentarz Tadeusza Pieronka, byłego biskupa pomocniczego sosnowieckiego oraz byłego sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski? Biskup zapytany przez Jacka Nizinkiewicza: - “Przed nami kryzys ekonomiczny, który pewnie również dotknie Polaków. Jak przejść przez ten kryzys, żeby nie popaść również w kryzys duchowy? I czy politycy są przygotowani do tego, żeby nas godnie przez ten kryzys przeprowadzić?”, odpowiedział: „Żeby wyjść z kryzysu i go pokonać trzeba przestać kraść i zacząć żyć uczciwie. Innej metody nie ma”. Paradoksalnie, dwa kluczowe determinanty rozwoju cywilizacji: politykę i religię łączy subiektywnie rozumiana uczciwość. Jak rozumiana? Sięgnijmy dla bezpieczeństwa, do przykładu historycznej uczciwości, z którym nie można polemizować, wskazując na Henryka VI. Króla, który wykreował jakże odmienną od watykańskiej rzeczywistość wyłącznie w imię własnych interesów. Wielokrotnie zresztą zmienianą i to w kraju modelowej demokracji. Podobno. I wówczas, i dzisiaj zarówno dla prostego poddanego, a dziś obywatela żyjącego w demokracji, zbędne jest dostrzeganie wzajemnego dyscyplinowania dwóch fundamentów kreowania rzeczywistości. Jakże różne jest wskazywanie przyczyn i winnych, zwłaszcza w momencie, kiedy idzie się na gilotynę albo dokonuje, pod wpływem ekonomicznej determinacji, aktu samospalenia. Dziś „Oburzeni” zaczynają, podobnie zresztą jak w pewnym sensie Ruch Palikota, wbijać klin w dotychczasowy porządek rzeczy, pragmatycznie apelować o natychmiastową zmianę zachowań. W imię instynktu samozachowawczego i zrozumienia, co może się wydarzyć, proponują w miejsce purpury i szkarłatów, czarnych limuzyn i odpoczynku w luksusowych hotelach, natychmiastowe otrzeźwienie. Nie trzeba być geniuszem by zauważyć, że kryzysu ekonomicznego i rodzącego się społecznego niezadowolenia nie da się „załatwić” wygłoszeniem trafnego kazania z najbardziej spektakularnej brukselskiej, czy waszyngtońskiej ambony. Apelowaniem do wiernych w wierze, a co gorsza wezwaniem do postu samemu udając się na „polityczne probostwo” by zjeść obfity obiad. „Przestać kraść i zacząć żyć uczciwie”- twierdzi T. Pieronek. Kiedy Adam i Ewa kradli, Pan Bóg zareagował. Jak jednak rozwiązać problem, idąc za myślą księdza Biskupa, kiedy kradnie sam „Pan Bóg” - wszechwładni politycy i biznesmeni? Dlaczego za ich grzechy mają odpowiadać, dawno już wygnani z raju obywatele? - Mam przed sobą okropny weekend: sobota rano papież w Kwirynale, potem Sarkozy, Merkel i Brown w Paryżu, w niedzielę jeszcze zjazd Ligi Północnej w Mediolanie, nie wiem, kiedy znajdę czas na telefon do Francesci - skarży się Berlusconi. Kiedyś pewien rosyjski car nie zdążył nawet się poskarżyć, zanim dokonał żywota z całą swoją rodziną. Nie dostrzegł wcześniej tego, co od lat działo się wokół niego. I bliżej niego i dalej. A już z pewnością nie był tak pomysłowy jak włoski premier by ochronić swoją skórę: - Wyprowadźmy miliony ludzi na ulice, rozwalmy sąd w Mediolanie - te słowa premiera Włoch Silvio Berlusconiego z 2009 r. z podsłuchanej rozmowy telefonicznej ujawniła w poniedziałek "La Repubblica". To zapis rozmowy szefa rządu z poszukiwanym szantażystą. Prawdziwej społecznej determinacji w poczuciu niesprawiedliwości i biedy nie zahamują wszczepiane czipy, latające drony i inwigilowana poczta internetowa. Zawsze znajdzie się jednak ktoś, kto poprowadzi do rewolucji. W czyim interesie? Berlusconiego? Starych – nowych polityków? Biednych czy bogatych bankierów? Miejmy nadzieję, że w społecznym.Orwellsky

Uniwersytet Latający Towarzystwo Kursów Naukowych powstało 22 stycznia 1978 roku. Integralną częścią jego historii była wcześniejsza działalność Uniwersytetu Latającego. W listopadzie 1977 roku w „Biuletynie Informacyjnym” KOR pojawiał się informacja o rozpoczęciu cyklu wykładów. „Wykłady z najrozmaitszych dziedzin (historia, socjologia, ekonomia, literatura), obejmują problematykę fałszowaną lub pomijaną na zajęciach uniwersyteckich. Spotkania odbywają się w prywatnych mieszkaniach w Warszawie i innych miastach uniwersyteckich”. Wśród wykładowców należy wymienić: Tomasza Burka, Bohdana Cywińskiego, Jerzego Jedlickiego, Tadeusza Kowalika, Adama Michnika, Jana Strzeleckiego i Andrzeja Tyszkę. Koordynatorem zajęć został Andrzej Celiński, nazywany z tej racji „Rektorem”. Rozpoczęte jesienią 1977 roku wykłady nazwano nieformalnie Uniwersytetem Latającym. Nazwa ta nawiązywała do tradycji warszawskich prób samokształceniowych przełomu XIX i XX wieku. Określenie „latający” tłumaczyło konieczność ciągłego przenoszenia spotkań z jednego lokalu do drugiego, tak, aby zmylić rosyjską policję. Uczestniczenie w wykładach Uniwersytetu Latającego było ważnym sposobem integracji warszawskiego Studenckiego Komitetu Solidarności. 7 grudnia 1977 roku ogłoszony został komunikat organizatorów UL, w którym stwierdzono, iż „podejmując tę inicjatywę, pragnęliśmy przyjść z pomocą powstającym grupom samokształceniowym w rozwijaniu ich zainteresowań, w rozszerzaniu wiedzy i kultury humanistycznej, prawnej i społeczno-politycznej, w atmosferze wolności słowa i przekonań, w duchu odpowiedzialności obywatelskiej”. Niezależna działalność naukowa i dydaktyczna nie byłaby możliwa bez dostępu do zakazanych oficjalnie książek. Z tego też powodu zakładano podziemne wypożyczalnie. Pierwsza z nich została uruchomiona już w październiku 1977 roku przez Teresę Bogucką. „W obawie przez dekonspiracją – napisano w raporcie MSW – składnica książek i wydawnictw bezdebitowych rozlokowana jest w kilku punktach składowych (mieszkania prywatne, piwnice, komórki), których adresy są znane łącznikom, kierowanym tam przez T. Bogucką. Zadaniem łączników jest pobranie wydawnictwa, dostarczenie go wypożyczającemu oraz przyjęcie zamówienia”. Nieco później powstała Biblioteka Socjologiczna przy kole naukowym studentów socjologii UW. Podobne biblioteki działały w Krakowie i Wrocławiu. Działalność Uniwersytetu Latającego, a później Towarzystwa Kursów Naukowych prowadzona była na pograniczu legalności. Grupy samokształceniowe nie robiły rzeczy zabronionych przez prawo. Jednak ich działalność nie byłaby możliwa bez dostępu do publikacji bezdebitowych oraz swobody dyskusji. To zaś powodowało, iż władze komunistyczne potrafiły znaleźć odpowiednie „paragrafy” by przeszkadzać w prowadzeniu UL. Ponadto władze UW z rektorem Rybickim na czele niszczyły ogłoszenia o wykładach, a studenci uczestniczący w zajęciach UL byli wzywani na rozmowy ostrzegawcze, w trakcie, których informowano ich, że udział w nieformalnych prelekcjach grozi relegowaniem z uczelni. Członkowie SKS – Jakub Bułat i Roland Kruk zwrócili się o wyjaśnienie tej sprawy do prorektora prof. Stanisława Orłowskiego, który oświadczył, iż „chodzenie na wykłady UL jest prywatną sprawą studenta, lecz musi się on liczyć z konsekwencjami, gdyż narusza w ten sposób regulamin studiów i ślubowanie studenckie. Prorektor nie chciał wyjaśnić, w których punktach”. Równocześnie od grudnia 1977 roku władze poszczególnych uczelni i PAN podjęły rozmowy ostrzegawcze z pracownikami naukowymi, prowadzącymi wykłady na UL, strasząc ich wyrzucenie z posady i innymi sankcjami materialnymi. Równocześnie toczone od późnej jesieni 1977 roku dyskusje na temat nowej formuły organizacyjnej dla działalności naukowej i oświatowej, doprowadziły do konkretnego projektu stowarzyszenia, niezależnego od władz komunistycznych. Plany powołania TKN nie były akceptowane przez część uczestników UL, którzy uważali, że idea samokształcenia uzyskała akceptację w wielu ośrodkach, lecz może ją stracić w momencie, gdy zacznie się tworzyć ramy instytucjonalne. Poza tym uważano, iż władze zaakceptowały w pewnym stopniu istnienie UL, natomiast TKN nie będą tolerować. Obawy powyższe mieli m.in.: Jerzy Jedlicki, Maria Janion oraz Jan Strzelecki. Zwolennicy reform z Celińskim na czele wskazywali, iż akceptacja UL przez władze jest tylko pozorna i represje w końcu nastąpią (w październiku 1977 relegowano z ATK M. Grzywaczewskiego oraz Z. Pochitonowa z Akademii Rolniczej w Krakowie), a nadanie wykładom rangi naukowej mogło ograniczyć te represje. Projekt reformy UL przewidywał dwie fazy działania. W pierwszej, już realizowanej, „podejmuje się wykłady na takie tematy, które są bądź fałszowane, bądź pomijane przez oficjalną naukę. W drugiej fazie przygotowuje się program, mający na celu ogólne wykształcenie, wychowanie światłego człowieka, który potrafiłby stawić opór totalitarnemu państwu, który miałby możność rozwijać się niezależnie od państwowej propagandy i przyczyniać się do odbudowania suwerenności społecznej. Ażeby przejść do drugiej fazy trzeba opracować program i mieć większe niż obecnie możliwości”. 22 stycznia 1978 roku odbyło się w Warszawie spotkanie kilkudziesięciu osób ze środowisk twórczych i naukowych, na którym uchwalono deklarację założycielską Towarzystwa Kursów Naukowych. Pomysłodawcą nazwy był prof. Edward Lipiński, a deklaracja (podpisana przez 52 osób) sformułowana bardzo ostrożnie, wskazywała, iż „inicjatywą tą pragniemy wyjść naprzeciw dążeniom do poszerzenia, wzbogacenia i uzupełnienia wiedzy, które ożywiły się od pewnego czasu w kręgach młodzieży studenckiej i młodej inteligencji w Polsce. (…) W miarę możliwości chcemy służyć radą, informacją oraz pomocą dydaktyczną i naukową każdemu, kto zechce się o to do nas zwrócić. Komisja Programowa, którą wyłaniamy weźmie na siebie merytoryczną odpowiedzialność za poziom i programy tej działalności, jej metody i kierunki, swobodę dyskusji i dociekań. (…) Zajęcia będą powszechnie dostępne i bezpłatne. (…) Rozwój tej inicjatywy uzależniamy od jej przyjęcia przez samą młodzież studiującą oraz od poparcia przez społeczeństwo”. Wykłady prowadzone w ramach Towarzystwa uzyskały akademicki autorytet. Poza organizacją wykładów TKN miało również sprawować opiekę stypendialną nad osobami podejmowanymi prace naukowe o tematyce źle widzianej przez władze oraz pomagać relegowanym studentom i zwalnianym naukowcom.Na kolejnych dwóch zebraniach ustalono skład 9-osobowej Komisji Programowej, której przewodniczącym został prof. Jan Kielanowski, a rzecznikiem Bohdan Cywiński. Poza nim w jej skład weszli: Jerzy Jedlicki, Tadeusz Kowalik, Marian Brandys, Andrzej Kijowski, Tadeusz Mazowiecki, Seweryn Polak i Andrzej Celiński. 10 lutego 1978 roku prof. Kielanowski złożył deklarację wraz z listą sygnatariuszy Prezesowi PAN prof. Witoldowi Nawrockiemu, który jednak po kilku dniach odesłał dokumenty. 12 lutego prof. Kielanowski udzielił wywiadu Agencji Reutera, w którym przedstawił projekt programu wykładów. Tego samego dnia RWE i „Głos Ameryki” podały wiadomość o utworzeniu w Warszawie nowej opozycyjnej organizacji. 21 lutego swoją solidarność z TKN wyraził Komitet Intelektualistów na Rzecz Europy Wolności. Również były przewodniczący Frontu Jedności Narodu, Janusz Groszkowski, w liście do prof. Kielanowskiego wyraził swe poparcie dla Towarzystwa. Władze komunistyczne uznały jednak tę inicjatywę za kolejny przejaw działalności antypaństwowej. W dokumencie KC PZPR z lutego 1978 roku podkreślono, iż „wbrew deklaracjom inicjatorów, którzy powołują się na swe intencje oświatowe i rzekome zapotrzebowanie społeczne na ten typ działalności, który prowadzą, jest to próba stworzenia organizacji, która stałaby się bazą działalności antysocjalistycznej”. Z tego też powodu już w połowie lutego 1978 roku SB i MO brutalnie rozbiła wykład Michnika w Krakowie. Sprawa czynnego uczestnictwa w TKN osób zaangażowanych w działalność w KSS KOR doprowadziła do dyskusji na temat uprawnień Komisji Programowej. Wedle jednych wykładowcy mieli sami ponosić odpowiedzialność za program i treść swych prelekcji, Rada Programowa winna ograniczać się jedynie do doboru wykładowców gwarantujących odpowiedni poziom zajęć. Wedle innych TKN winna nie tylko bronić wolności nauczania, ale również wytyczać kierunek inicjatyw edukacyjnych i samokształceniowych oraz kształtować ich charakter oraz przebieg. W tych warunkach Rada Programowa władna byłaby uznać, iż podejmowanie niektórych tematów jest niewskazane, lub „należy je omawiać z daleko idącą powściągliwością. Faktem jest, że takie stanowisko może niekiedy oznaczać odstępowanie od zasady całkowitej swobody nauczania, na rzecz liczenia się z politycznymi i psychologicznymi realiami naszego czasu w imię ochrony ruchu i jego przyszłości”. Mimo, iż większość członków Rady Programowej podzielała drugie stanowisko, na zebraniu 12 marca 1978 roku zatwierdzono wykłady Michnika i Kuronia. Ten ostatni wspomniał, iż wściekł się, gdy jego oferta prowadzenia wykładów nie została wstępnie zatwierdzona. „Postanowiłem, że nie dam się dyskryminować. Nie dość, że gonią mnie zewsząd władze państwowe, to jeszcze i koledzy się dołączają. Jeśli się ugnę, to uznam prawo władz do dyskryminacji.. (…) Podobnie uważali wszyscy działacze KOR-u, może poza Andrzejem Celińskim, ale mniejsza o to”. Służba Bezpieczeństwa z nieukrywaną satysfakcją odnotowywała zarysowujące się w TKN konflikty. W raporcie z kwietnia 1978 roku napisano: „w samym TKN (…) wielokrotnie dochodzi do napięć. (..) Stale dochodzi do zawierania kompromisów. (…) należy oczekiwać, że wcześniej czy później dojdzie tam do rozłamu. Na razie członkowie TKN reprezentujący bardziej umiarkowany nurt opozycyjny, liczący się z opinią środowiska, liczą na to, że narzucą swój punkt widzenia i uwolnią TKN od. Nie jest to jednak takie pewne, aczkolwiek może mieć pewne znaczenie dla naszych działań”. Coraz częściej funkcjonariusze SB i MO przeprowadzali „prewencyjne” zatrzymania wykładowców, aby nie dopuścić do planowanego spotkania ze słuchaczami. Jednak nie aresztowania wykładowców i represje wobec słuchaczy sprawiały najwięcej kłopotów organizatorom TKN. Poważną przeszkodą były problemy lokalowe, gdy nękanie właścicieli mieszkań udostępnianych na wykłady uległo nasileniu. Represje sprowadzały się zazwyczaj do kierowania wniosków do kolegiów do spraw wykroczeń, które karały właścicieli mieszkań wysokimi grzywnami sięgającymi 5 tysięcy złotych, co w owym czasie było równowartością dobrej miesięcznej pensji. Straszono także eksmisją zajmowanych lokali. W Warszawie tylko od marca do maja 1978 roku ukarano osiem osób użyczających swoje mieszkania dla TKN. Grzywnami karani byli także uczestnicy zajęć – np. w marcu 1978 roku krakowskie Kolegium d Spraw Wykroczeń ukarało grzywnami w wysokości od 1800 do 4000 zł studentów, obecnych na wykładzie Adama Michnika: Lilianę Batko, Lesława Maleszkę, (co oznaczało, iż SB zapłaciło grzywnę!), Jakuba Meissnera, Józefa Ruszara i Bogusława Sonika. Podobnie potraktowano 17 uczestników spotkania w Warszawie. Reagując na zaostrzające się represje Komisja Programowa TKN wydała 4 marca 1978 roku oświadczenie w obronie szykanowanych wykładowców, słuchaczy i właścicieli mieszkań, w którym powołując się na ratyfikowane przez władze PRL międzynarodowe pakty praw obywatelskich, podkreślono, iż kursy będą kontynuowane. Równocześnie zaapelowano do uczestników wykładów o zachowanie spokoju, a do władz „o powstrzymanie nieopatrznych działań oraz o poszanowanie spokoju i powagi, w jakiej praca samokształceniowa się odbywa”. Także Zebranie Ogólne TKN w marcu 1978 roku zaprotestowało „przeciwko gwałceniu wolności myśli, przekonań, dyskusji i nauczania”, wyrażając solidarność z prześladowanymi przez władze komunistyczne. W Komunikacie Konferencji Plenarnej Episkopatu Polski z 10 marca 1978 roku stwierdzono, iż „godnym ubolewania jest fakt ograniczenia twórczości naukowej, badawczej, artystycznej, religijnej poprzez cenzurę państwa. (…) Kościół będzie popierał takie inicjatywy, które dążą do ukazania kultury, wytworów ducha ludzkiego, historii Narodu w formie autentycznej, bo Naród ma prawo do obiektywnej prawdy o sobie”. W upublicznionym liście do Kazimierza Kąkola – kierownika Urzędu do Spraw Wyznań, prymas Wyszyński zdecydowanie podkreślił, iż „W imprezach latającego uniwersytetu są tylko skromne próby dopełnienia braków wykształcenia publicznego, odsłonięcia pokrytych milczeniem faktów z okresu minionego, sprostowania oczywistych faktów, często błędnie podawanych w nauczaniu szkolnym czy uniwersyteckim. Z tego powodu nie można tu zarzucać wrogiej postawy wobec Państwa, każdy człowiek inteligentny ma prawo to czynić”. Władze komunistyczne doskonale zdawały sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą rozwój ruchu samokształceniowego. Sekretarz KC PZPR Andrzej Werblan na zebraniu w końcu kwietnia 1978 roku wskazywał: „Celem TKN jest kształcenie kadr dla opozycji. Przeważnie nawiązują do formy walki z lat caratu. W TKN jest 18 profesorów i docentów (w tym 3 członków PZPR: Janion, Strzelecki, Kersten). Członkowie PAN – Kielanowski, Kunicki. Zasięg działalności jest niewielki. Jest to niebezpieczna próba stworzenia polaryzacji antysocjalistycznej w środowisku naukowym”. Partyjny funkcjonariusz zachęcał do zdecydowanego zwalczania osób reprezentujących w opozycji sprecyzowane opcje polityczne. Przestrzegał jednak przed traktowaniem zaangażowanych w TKN naukowców, jako wrogów PRL, gdyż „wmówienie społeczeństwu, że około 200 czołowych twórców i wybitnych naukowców to przeciwnicy socjalizmu, byłoby dla nas propagandowo zabójcze”. Chociaż nie zamierzano aresztować czołowych naukowców i twórców, to Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego i Techniki oraz Prezydium PAN otrzymały wytyczne, aby „wykorzystywać wszystkie pretekstowe możliwości organizacyjnego eliminowania przeciwników ze środowiska studenckiego i naukowego (…) prowadzić nadal ograniczenia w zakresie wyjazdów zagranicznych, możliwości publikacyjnych itd. (…) W przypadku eskalacji działań TKN rozważyć możliwość przeniesienia na wcześniejszą emeryturę niektórych profesorów lub docentów”. Edward Gierek zalecał „konsekwentnie realizować kierunek na polityczną izolację antysocjalistycznych grup, tak by nigdzie nie zdobyły trwałego oparcia”. Szczególnie należało „chronić” uczelnie wyższe, z tego też powodu kładł nacisk na „prężność polityczna młodzieżowej organizacji studenckiej oraz aktywne zaangażowanie kadry nauczającej na sprzeczne z regulaminem studiów działania polityczne”. I sekretarz KC PZPR wskazywał jednocześnie, iż „dotychczas nie posługujemy się wobec naszych przeciwników metodą więzień i procesów. Jest to świadectwem naszej siły a nie słabości. Być może, że trzeba będzie sięgać i do tych najbardziej ostrych środków represji. Dziś jednak słusznie realizowany jest kierunek na nękanie przeciwników i to trzeba nadal konsekwentnie realizować”. Zaostrzono dyscyplinę na studiach, dzięki czemu wyeliminowano z uczelni około 40 studentów zaangażowanych w działalność w TKN. „W wielu przypadkach – napisano w partyjnym dokumencie –warunki po temu stwarzają partyjni egzaminatorzy”. Zwolniono także kilkudziesięciu asystentów i adiunktów wywierających „negatywny wpływ na młodzież”. Problem stanowiła nadal grupa profesorów i docentów, jednak wedle tego samego dokumentu „bez asystentów opozycyjnych ich ruchy są ograniczone”. Z PZPR zostali usunięci Maria Janion, Adam Kersten oraz Jan Strzelecki. Władze TKN wystosowały apel do profesorów wyższych uczelni, aby sprzeciwiali się represjom wobec studentów uczestniczących w zajęciach samokształceniowych. W apelu podkreślono, że karanie młodzieży za nonkonformizm wobec panującej ideologii, będzie miało katastrofalne skutki wychowawcze. TKN wzywał także profesorów, aby otaczali opieką naukową tych spośród swoich uczniów, którzy zostali niesprawiedliwie usunięci z uczelni, niedopuszczeni do stanowisk asystentów lub do studiów doktoranckich. Mimo tych represji od października 1977 do maja 1978 roku odbyło się ponad 120 spotkań samokształceniowych w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Łodzi i Poznaniu. W oświadczeniu TKN podkreślono, iż „inicjatywa ta nie stanowi wyzwania pod adresem istniejących struktur państwowych ani obowiązujących w naszym kraju praw. Ma na celu wzbogacenie życia umysłowego i doświadczeń młodzieży o element spontaniczny, bezinteresowny, moralny”. Od jesieni 1978 roku nową formą działalności TKN stały się kolokwia. W przeciwieństwie do wykładów były spotkaniami zamkniętymi, tylko dla osób zaproszonych. Organizowano je zawsze z zamiarem wydania publikacji zawierającej przebieg dyskucji. Funkcjonariusze SB i MO nadal zatrzymywali wykładowców i słuchaczy wykładów, przerywali zajęcia, legitymowali obecnych, zastraszali wynajmujących mieszkania, konsekwentnie odmawiano także wydawania paszportów. W połowie grudnia 1978 roku na zajęciach zaczęli pojawiać się nowi słuchacze. Zwykle przychodzili w małych grupkach i zadawali wykładowcom prowokacyjne pytania. Wedle notatki sporządzonej dla Wydziału Nauki i Oświaty KC PZPR „aktyw młodzieżowy uczestniczący w zajęciach TKN stosował rozmaite formy i metody dyskusji politycznej, podejmował ostrą polemikę a także dążył do publicznej kompromitacji naukowej i moralnej wykładowców. W merytorycznej dyskusji wykazywał bezzasadność prezentowanych przez TKN tez, wskazywał na ich antypolski i antysocjalistyczny charakter”. W styczniu jednak „dyskutanci” zmienili taktykę, ich celem nie było dyskutowanie, ale przeszkadzanie w wykładach. Równocześnie na wykłady zaczęto wysyłać przygotowane do użycia przemocy grupy. W połowie stycznia 1979 roku przerwano w ten sposób wykład Tomasza Burka, a później Jacka Kuronia i Adama Szczypiorskiego. Najpoważniejsze w skutkach wydarzenia rozegrały się 21 marca 1979 roku w mieszkaniu Jacka Kuronia, do którego wtargnęła grupa osiłków – studentów AWF, brutalnie bijąc uczestników zebrania. Zgromadzeni w pobliżu domu milicjanci nie reagowali. Spośród zidentyfikowanych sprawców wymienić należy: Jacka Balauna (boksera z AWF), Zdzisława Brzozowskiego (zapaśnika, AWF), Leszka Drewniaka (instruktora karate, AWF), Zbigniewa Fiksa (AWF), Jerzego Fojcika (przewodniczącego Rady Uczelnianej SZSP AWF, któremu potem legitymację partyjną uroczyście wręczył sam Gierek), Andrzeja Kowalczyka (sekretarza zarządu stołecznego SZMP, UW), Andrzeja Łapińskiego (ciężarowca z AWF), Andrzeja Parzęckiego (karatekę z AWF), Czesława Pisarkiewicza (UW), Marka Rudzińskiego (WNE UW), Tomasa Sadowskiego (WNE UW), Jerzego Szczepaczyńskiego (absolwenta socjologii na UW) oraz Ireneusza Tonderę (WH UW). Warszawski SKS wydał odezwę do studentów, w której informował o ww. wydarzeniach, podkreślając, iż „oddziały te, zbierane i szkolone w pomieszczeniach FSZMP i Centrum Studenckiego Ruchu Naukowego wyruszały na pogrom wykładów”. Równocześnie zwrócono się z apelem do środowiska akademickiego o potępienie „przestępczych działań” oraz do władz, „których obowiązkiem jest spowodowanie natychmiastowego ich zaprzestania”. 79 studentów i pracowników Instytutu Historycznego UW zażądało skierowania sprawy studentów uczestniczących w bojówkach do komisji dyscyplinarnej. Kolegium dziekańskie WH UW nie spełniło oczywiście tego postulatu. 26 marca mec. Aniela Steinsbergowa i prof. Adam Szczypiorski w liście do przewodniczącego Rady Państwa Henryka Jabłońskiego, zarzucając prokuraturze karanie pokrzywdzonych a nie winnych, zaznaczyli, iż „w tej sytuacji szukanie sprawiedliwości na drodze prawa wydaje się być skazane na niepowodzenie. Wobec tego ze swej strony poddajemy sprawę badaniu w celu ustalenia stanu faktycznego i wykrycia sprawców czynów przestępczych. Rezultaty badań podamy do wiadomości publicznej”. 10 kwietnia 1979 roku mecenas Władysław Siła-Nowicki złożył w Prokuraturze rejonowej Warszawa-Żoliborz zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. 12 lipca 1980 roku prokurator powiadomił adwokata o umorzeniu śledztwa. Władze komunistyczne uznały, iż to bojówkach z SZSP zostali sprowokowani przez uczestników zebrania, a „młodzież jest młoda, trudno i doszło do tego, że rzeczywiście tam temu Wujcowi i synowi Kuronia trochę dołożono, ale to na zasadzie riposty”. Jeden z inspiratorów powołania ww. bojówki sekretarz KW PZPR Krzysztof Kruszewski, pedagog (notabene jeszcze do niedawna pracownik naukowy Wydziału Pedagogicznego UW) – na zebraniu aktywu stwierdził, iż ma żal do „towarzyszy z uczelni o to, że tworzy się klimat dezaprobaty dla tych, którzy nadstawiają swoją skórę za partię”. Przypomniał innym towarzyszom, iż walka z antykomunizmem jest statutowym obowiązkiem członków partii, a „trzymanie się z boku i dbanie tylko o to, aby był spokój to wygodnictwo; a są niestety i w partii ludzie zdolni zaakceptować KSS KOR”. Władze PRL osiągnęły jednak wymierny skutek – frekwencja na zajęciach TKN wyraźnie spadła i poważnie zastanawiano się nad zawieszeniem działalności. Ostatecznie podjęto jedynie decyzje o zawieszeniu wykładów Michnika i Kuronia. Po przerwie letniej, od jesieni 1979 roku najścia zorganizowanych grup skończyły się. Większość zajęć miała charakter seminaryjny, aby „uchylić wszelkie podstawy do zarzutu, że wpuszczając każdego nieznajomego z ulicy, działamy w sposób ostentacyjny”. Pomimo tego nie zaprzestano represji – SB i MO nadal zatrzymywała wykładowców i słuchaczy, rewidowała mieszkania, kierowała wnioski o ukaranie do kolegiów ds. wykroczeń.Jesienią 1979 roku zainaugurowano działalność komisji stypendialnej Kasy Pomocy Naukowej TKN, której sekretarzem został dr Marek Barański. Rozpoczęto także prowadzenie studiów doktoranckich. Pierwszymi doktorantami zostali: Aleksander Hall, Jan Narożniak oraz Jacek Bartyzel. Jedynie ten ostatni ukończył swoją pracę przed rozwiązaniem TKN. Po podpisaniu porozumień sierpniowych i powstaniu „Solidarności”, większość członków TKN zaangażowała się w działalność Związku, prowadząc kursy szkoleniowe, tworząc ośrodku studiów społeczno-zawodowych przy KK w Gdańsku i przy Zarządzie Regionu Mazowsze. Nie zawieszono wykładów, które coraz częściej organizowano w uczelniach, np. w Audytorium Maximum UW. Zintensyfikowano także działalność wydawnicza. Towarzystwo Kursów Naukowych przestało funkcjonować po wprowadzeniu stanu wojennego. Wielu członków TKN zostało internowanych. Wiosną 1982 roku w obozie w Jaworzu odbyło się ostatnie zebranie Komisji Programowej TKN, na którym „uznano, że w warunkach konspiracyjnych nie można wznawiać działalności TKN, którego skład, kierownictwo i formy pracy były zawsze jawne”.

Wybrana literatura: Opozycja demokratyczna w Polsce w świetle akt KC PZPR 1976-1980. Wybór dokumentów

W. Roszkowski – Najnowsza historia Polski 1980-2005

H. Głębocki – Studencki Komitet Solidarności w Krakowie 1977-1980

Dokumentacja w sprawie TKN. Oświadczenia, relacje, zeznania (1979-1980)

J. Kuroń – Gwiezdny szlak.

J. J. Lipski – KOR

R. Terlecki – Uniwersytet Latający i Towarzystwo Kursów Naukowych 1977-1981

Godziemba's blog

USA: Megabanki próbują zapobiec masowym zamknięciom rachunków aresztując swoich klientów. Megabanki na całym świecie odciągają swoich klientów od pomysłu likwidacji kont. Ludzie zaczynają przeciwstawiać się instytucjom bankowym na całym świecie, przyjmuje to różne formy obywatelskiego nieposłuszeństwa. Celem jest zrobić wszystko, co możliwe, aby obalić te skorumpowane instytucje. Na początku sierpnia byliśmy świadkami masowego zamykania rachunków we włoskich bankach, co uruchomiło proces możliwych przyszłych ruchów na banki. Finansowe blogi przewidziały masowy ruch na banki francuskie w czasie zawirowań gospodarczych w UE i krajach strefy euro. Wiele firm we Francji przeniosło swoje pieniądze z banków francuskich do bezpieczniejszych krótkoterminowych holdingów na czas nieokreślony. Podobny masowy ruch mający na celu likwidacje rachunków miał miejsce w sierpniu w Stanach Zjednoczonych, podczas którego megabank Bank Of America musiał zatrudnić pomoc policji SWAT z St Louis, aby uniemożliwiła klientom zamknięcie ich rachunków i przeniesienie swoich pieniędzy do mniejszych banków. Kwestia masowych likwidacji rachunków bankowych trafiła nawet do mediów głównego nurtu w Stanach Zjednoczonych. Od początku protestów okupujących Wall Street, duże banki były głównym celem niezadowolonych ludzi rozumiejących ich korupcyjne praktyki przejmowania domów, okradania starszych i finansowania wielu nielegalnych działań, za które normalni Amerykanie poszli by na lata za kratki. W dniu 30 września, rodziny i indywidualni klienci Bank of America podjęli siedzący protest mający pokazać obywatelskie nieposłuszeństwo wobec megabanku. Ponad 20 protestujących zostało aresztowanych. Wydaje się, jakby Ameryka już podjęła decyzję odrzucenia megabanków, i nie bez powodu. Ostatnio natknąłem się na taki blog i w którym podawano do informacji, że 7 grudnia organizowany jest zaplanowany masowy ruch społeczny mający na celu zamykanie rachunków bankowych. Wiele osób już zamknęło konta w megabankach. Sam zamknąłem swoje lata temu, po finansowej katastrofie w 2008 roku i ratowaniu banków przez rząd. Wiele osób obecnie zamyka konta w tych bankach. Podczas zamykania kont w Citibank, bank zamknął ponad dwudziestu swoich klientów jak zakładników i uwięził ich aż do czasu przyjazdu policji, która wszystkich aresztowała. Powyżej zamieszczony materiał wideo pokazuje dobrze ubranego klienta Citibanku rozmawiającego przed budynkiem z innym klientem o tym, że był wewnątrz i próbował zamknąć swoje konto. Po chwili zwykły ochroniarz krzyczy zza nich i ciągnie ich do banku by niedługo później aresztować ich wraz z innymi klientami Citibanku. To jest po prostu skandaliczne działanie funkcjonariuszy w Nowym Jorku i korporacji Citigroup. Koniec międzynarodowego kartelu bankowego, i zaplanowany koniec fiducjarnej waluty, która doprowadza do implozji społeczeństwa pokazuje, że powrót do twardych pieniędzy powoli do nas się zbliża. Lecz w międzyczasie musimy się upewnić, że wraz z upadkiem potężne mega banki również odejdą w zapomnienie. Utrzymujmy je pod ciągłą presją, i wymuśmy upadek tych monopoli. Jeśli rząd i nasi politycy nie staną w obronie państwa prawa, to obywatele muszą razem je egzekwować poprzez bezpośrednią demokrację i nieuczestniczenie w masowym procesie okradania obywateli USA. Kolejna nieudana próba likwidacji kont. Nie możesz być protestującym i jednocześnie klientem banku:

Oryginalny artykuł:

http://www.prisonplanet.com/the-megabanks-are-trying-to-prevent-bank-runs-in-the-united-states-video.html

Za http://www.prisonplanet.pl

Zwycięstwo po ośmiu latach Stan Michigan wprowadził ustawę zakazującą wykonywania jednej z najbardziej makabrycznych form zabijania dzieci nienarodzonych określanej mianem aborcji przez częściowe urodzenie. Gubernator stanu Rick Snyder podpisał dokument, który lokalny parlament uchwalił po wieloletniej walce obrońców życia. Zakaz zacznie obowiązywać 1 stycznia przyszłego roku. - Już więcej nie uświadczymy aborcji przez częściowe urodzenie w wielkim stanie Michigan – powiedziała przewodnicząca miejscowego oddziału organizacji Right to Life (Prawo do Życia) Barbara Listing. – Ponad 15 lat temu ta przerażająca procedura aborcyjna ujrzała światło dzienne. Od tego momentu obywatele ruchu pro-life współdziałali z wybranymi przez siebie władzami, aby zakazać tej formy aborcji w Michigan. Dziś świętujemy to osiągnięcie, nie dla nas samych, ale ze względu na nasz stan, jako całość – dodała. Jak podkreśliła, podpis złożony przez gubernatora Snydera przywraca wiarę w respektowanie życia człowieka oraz w sens jego świętości. Prawo zakazujące zabicia dziecka przez częściowe urodzenie zostało wprowadzone w całym kraju przez prezydenta USA George´a W. Busha w 2003 r. oraz podtrzymane przez Sąd Najwyższy w 2007 r., w kilku stanach starano się je obejść. Tak stało się m.in. w Michigan, gdzie wprowadzenie zakazu przez osiem lat torpedowały zarówno lokalne sądy, jak i politycy. Pierwszą tego typu ustawę próbowano wprowadzić tam już w 1996 roku, wówczas to właśnie jej wejście w życie zatrzymał sąd. Z kolei w 2003 r. podobną ustawę zawetowała gubernator Jennifer Granholm. Zwolennikiem aborcji przez częściowe urodzenie jest również obecny prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama, który powiedział, że gdyby był senatorem w czasach, gdy próbowano doprowadzić do zatrzymania tej procedury, opowiedziałby się przeciw zakazowi. Do obecnego rozstrzygnięcia doprowadziła inicjatywa zapoczątkowana już w 2004 roku. Wtedy to Right to Life zaczęła zbierać podpisy obywateli pod ustawą nakazującą gubernatorowi zawetowanie ustawy aborcyjnej, która zezwala na przeprowadzanie aborcji przez częściowe urodzenie. Zebrano wówczas 460 034 podpisy w ciągu zaledwie trzech miesięcy. – Dzisiaj Michigan dołączyło do dziesiątek stanów, które jasno deklarują, że nie ma jakiegokolwiek prawa, które pozwala zabić dziecko będące zaledwie kilka cali od zdrowych narodzin – podsumowuje Listing. Łukasz Sianożęcki

http://naszdziennik.pl/

PKW dokonała wyboru koalicji rządzącej Brak możliwości głosowania w połowie kraju na Nową Prawicę mógł wpłynąć na kolejność ilorazów d’Hondta, służących do przydzielania sejmowych mandatów. Analiza okręgów bez KNP oraz tych, w których PKW unieważniła kandydatów dostarcza ciekawych wniosków. Zgodnie ze statystykami sporządzonymi przez TNS OBOP dla TVN24 na podstawie 100 tys. ankiet z 900 lokali wyborczych, (których wyniki sprawdziły się z maksymalnym błędem wynoszącym jedynie 0,66 punktu procentowego), wyborcy KNP deklarowali następujące głosowanie w wyborach z 2007 roku: 23,5% – PO; 15,3% – PiS; 1,5% – LiD; 1,8% – PSL; 22,8% – inne partie i ugrupowania; 22,6% – nie głosowało; 12,5% – nie pamięta.

http://www.tvn24.pl/wybory2011.html (Dane szczegółowe partii)

Głosy na PO stanowiły ok. 60% (PiS – 40%) całości głosów wyborców KNP oddanych w 2007 roku tylko na te dwie główne partie. Dane sondażowe pokazują, że byli wyborcy PO stanowią istotnie większą grupę aktualnych wyborców KNP niż byli wyborcy PiS. Natomiast na podstawie tych samych sondaży, ale odnoszących się do II tury wyborów prezydenckich z 2010 roku widać, że wyborcy KNP byli skłonni częściej głosować na PO niż na PiS (mimo różnej specyfiki wyborów parlamentarnych i prezydenckich utrudniającej porównanie). Uwzględniając powyższy potencjalny rozkład głosów KNP, można przyjrzeć się bliżej głosom otrzymanym przez główne partie w niektórych okręgach wyborczych.

W okręgu nr 2 (Wałbrzych) dzięki 1484 głosom oddanych na PO (0,66%) mandatu nie uzyskał SLD (5. iloraz d’Hondta dla PO przewyższył 1. iloraz d’Hondta dla SLD). Najmniejsza potencjalna liczba głosów KNP wyniosła w tym okręgu 3180 przy założeniu poparcia równego najmniejszemu poparciu w skali kraju (1,41%, okręg 22, Krosno), przy czym maksymalne poparcie 3,31% (okręg 13, Kraków II) oznaczałoby 7465 głosów potencjalnie oddanych na inne partie. W zależności od rozłożenia głosów potencjalnych wyborców KNP, mogłoby to oznaczać pozbawienie mandatu SLD kosztem PO – dla założonego minimalnego poparcia KNP 1,41% wymagałoby ok. 47% głosów oddanych na PO przez wyborców KNP z powodu niezarejestrowanej w tym okręgu listy partii.

Najniższe poparcie uzyskane przez KNP w okręgach 12-mandatowych wyniosło 1,62% (maksimum 2,6%). Taki wynik w okręgu nr 7 (Chełm) w przypadku zarejestrowania listy KNP oznaczałby 5150 głosów. Jeśli zatem łącznie przynajmniej połowa potencjalnych wyborców KNP oddała swoje głosy na PO i PiS (zgodnie z wcześniej ustaloną proporcją 60/40), to oznacza, że brak rejestracji KNP w tym okręgu spowodował przyznanie mandatu PO kosztem PiS (3 iloraz d’Hondta dla PO przewyższył 6 iloraz d’Hondta dla PiS). Zapas PO w okręgu nr 7 to 964 głosy (0,3%) przy 317929 oddanych głosów ważnych łącznie.

W okręgu nr 12 (Kraków I) unieważnienie przez PKW kandydata Ruchu Palikota startującego z 4 miejsca na liście i nie doliczenie oddanych na niego głosów do listy KW Ruch Palikota najprawdopodobniej spowodowało utratę mandatu przez Ruch Palikota na rzecz PO (4 iloraz d’Hondta dla PO przewyższył 1 iloraz d’Hondta dla Ruchu Palikota). Najmniejsza liczba głosów otrzymanych przez jakiegokolwiek innego kandydata z listy KW Ruch Palikota wyniosła w tym okręgu 395 (kandydat z 12 miejsca na liście), a liczba głosów brakujących Ruchowi Palikota do zdobycia mandatu – 281 (0,12%). Ponadto w niniejszym okręgu nie była zarejestrowana lista KNP (3375 głosów dla założonego minimalnego poparcia 1,41%, które potencjalnie mogły zostać oddane na inne partie), co wpłynęło na wzajemne położenie wspomnianych ilorazów d’Hondta.

W okręgu nr 13 (Kraków II) unieważnienie przez PKW kandydata SLD startującego z 18 miejsca na liście i nie doliczenie oddanych na niego głosów do listy KW SLD mogło spowodować utratę mandatu przez SLD na rzecz PO (8 iloraz d’Hondta dla PO przewyższył 1 iloraz d’Hondta dla SLD). Liczba głosów brakująca SLD do zdobycia mandatu wyniosła 611 (0,12% głosów ważnych). Najmniejsza liczba otrzymanych głosów przez jakiegokolwiek innego kandydata z listy SLD wyniosła 83 (24 miejsce na liście), ale z kolei kandydatka z miejsca 19 otrzymała 884 głosy.

Podsumowanie PO i PSL będą miały w nowym sejmie w sumie 235 głosów. Opisane wyżej przypadki mogły spowodować zyskanie przez PO nawet 4 mandatów. Do posiadania większości w sejmie potrzeba 231 głosów. Nawet na pierwszym głosowaniu w poprzedniej kadencji (wybór marszałka) obecnych posłów koalicji było 236 na 240. W kwietniu 2011 roku wotum nieufności dla ministrów Rostowskiego i Grada obalało 233 na 235. Czy zatem Platforma Obywatelska, chociaż przez chwilę pomyślałaby o formowaniu ryzykownej koalicji z PSL składającej się z 231 czy 232 posłów w przypadku braku pomocy ze strony Państwowej Komisji Wyborczej, skoro w historii prac sejmu trudno znaleźć jakiekolwiek głosowanie przeprowadzane przy pełnym składzie koalicji? Wygląda na to, że podejmowane w niejasnych okolicznościach działania PKW wpłynęły nie tylko na wynik wyborów, ale także na wybór koalicjanta, od czego z kolei będzie zależał skład rządu. Analiza faktów erc

Wyciek – przeciek Radosław Malinowski bezjarzmowie W filmie przygodowym „Sahara” dyktator Nigru – główny antybohater, wypowiada znamienną kwestię – „To jest Afryka, nikt się nie przejmuje Afryką”. Kwestię tę wypowiada do zagranicznego biznesmena, który odkrył, że inwestycja utylizująca toksyczne odpady zanieczyszcza wody podziemne, jak i samą rzekę Niger. Na szczęście toksyczna trucizna zagraża nie tylko Afryce (zachodniej jej części), ale całemu Oceanowi Atlantyckiemu, w tym i wschodniemu wybrzeżu Ameryki. Dalszy ciąg jest przewidywalny – bohaterska interwencja ex-marines ratuje wschodnie wybrzeże USA, a i Afrykę przy okazji. To w filmie. A w realu? Spotkany w Południowym Sudanie amerykański doradca naftowy (doradca rządu sudańskiego) opowiadał mi o różnych perypetiach, związanych z wydobyciem ropy – o tym jak Chińczycy (jeszcze przed podziałem Sudanu) za przyzwoleniem centralnego rządu w Chartumie zanieczyścili tysiące żyznych hektarów roponośnymi odpadami, o tym jak w obecnym Południowym Sudanie taniej jest płacić kary za zanieczyszczanie wód gruntowych, niż inwestować w ekologiczne technologie (to akurat znamy z Polski) i tak by można wyliczać dalej… To przecież jednak nie jest żadną rewelacją – ot, takie rzeczy dzieją się w każdej części świata – wszędzie tam, gdzie region jest biedniejszy, a administracja podatna na „smarowanie”, używając języka Kunickiego z „Kariery Nikodema Dyzmy”. Rewelacją dla mojego rozmówcy były dwa wycieki ropy – jeden to robota BP w Zatoce Meksykańskiej i drugi – przez (tu rozmówca podał mi nazwę owej firmy, ale że nie da się tego dowieść, a na prawników mnie nie stać, więc nazwijmy tę organizację po prostu firmą. W każdym razie jest to duża, znana międzynarodowa firma, wydobywająca ropę i posiadająca sieć rafinerii i stacji paliw na całym świecie). O wycieku w Zatoce Meksykańskiej – usłyszał cały świat. Dlaczego – ot, ucierpiało środowisko naturalne Stanów Zjednoczonych (dla obrony Zachodu – taka sama sytuacja powtórzyłaby się, gdyby wyciek nastąpił na wybrzeżu Chin, Rosji, czy innego silniejszego, potrafiącego zadbać o siebie państwa). Pamiętamy te słowa oburzenia, jak BP robiła wszystko, by wyciek zablokować, jak rząd Obamy niemalże znacjonalizował za karę amerykańską BP spółkę-córkę? Ba, nawet pojawiło się pytanie – czy to nie koniec BP? To było w Zatoce Meksykańskiej. Ale był i inny wyciek – podobno o wiele większy, groźniejszy w skutkach dla środowiska. Celowo napisałem podobno, gdyż tak naprawdę niewiele o nim wiemy. Był to wyciek, gdzie firma nie musiała ratować sytuacji – ba, ponoć ropa do tej pory swobodnie cieknie, tyle, że trochę mniejszym strumieniem. Wyciek, o którym nikt nie słyszał, bo firma zapłaciła za zamknięcie całego skażonego terenu, wyrzucenie siłą miejscowej ludności – bez odszkodowań – i zablokowanie jakichkolwiek prób informowania o skażeniu, wyciek, a raczej katastrofa ekologiczna, o której wie tylko paru specjalistów – takich jak mój rozmówca z Sudanu. Wyciek, który nastąpił w Nigerii (Afryka Zachodnia), gdzie ropa skaziła duże połacie delty Nigru, a przy okazji wybrzeże Zatoki Gwinejskiej na skalę podobną do katastrofy z Zatoki Meksykańskiej. Katastrofa, która przypomina fabułę filmu „Sahara” – z jedną różnicą – zanieczyszczenie zostanie w Afryce – nie dotrze ani do USA, ani do Europy. I oczywiście, nie będzie też żadnej ekspedycji marines, ratujących środowisko naturalne i ludzi. Nie będzie żadnej interwencji – ani w mediach, ani na poziomie organizacji społecznych, a tym bardziej na poziomie międzyrządowym. I tylko słowa nigeryjskiego dyktatora z filmu „To jest Afryka, nikt się nie przejmuje Afryką” – pasują do naszej sytuacji jak ulał. Radosław Malinowski  

Gaz łupkowy poza kontrolą Przygotowany przez rząd Donalda Tuska projekt nowego prawa geologicznego i górniczego nie stoi na straży naszego największego bogactwa - zasobów naturalnych. Przeciwnie - otwiera drzwi do rabunkowej eksploatacji, nieprzemyślanego lokowania niebezpiecznych odpadów w strukturach geologicznych. Już w tej chwili państwo nie kontroluje handlu koncesjami na poszukiwania gazu łupkowego. W najbliższym czasie odbędzie się w Sejmie RP drugie podejście do drugiego czytania projektu ustawy Prawo geologiczne i górnicze (Pgg). Po trzech latach "inkubacji" w komisjach sejmowych wielu posłów widzi, że nic dobrego się z tego nie "wykluje". Możliwe nawet, że chociaż jest to projekt rządowy, zostanie w głosowaniu odrzucony także przez większość rządową. Dla najbardziej surowcowo zorientowanej gospodarki UE, jaką jest gospodarka Polski, to kluczowa ustawa, bo dotyczy regulacji prawnych decydujących o gospodarowaniu strukturami geologicznymi (w tym poszukiwania i eksploatacji zasobów), a więc tym, co jest księgowo największym majątkiem Narodu.

Prawo na 1200 stron Jako inicjator rozpatrywanego projektu ustawy czuję się w obowiązku zabrać publicznie głos w tej sprawie (pisałem także opinie dla Sejmu i Senatu, listy do pana premiera oraz do posłów i senatorów). Przygotowanemu przeze mnie w latach 2006-2007 projektowi prawa geologicznego i górniczego towarzyszyć miało ustawowe powołanie Polskiej Służby Geologicznej (PSG), jako organu państwa. Miało to nastąpić bez dodatkowych kosztów, bo na bazie i tak utrzymywanego przez państwo niezbyt wydajnego pionu służby funkcjonującego, jako część Państwowego Instytutu Geologicznego (PIG). PIG był wtedy jednostką badawczo-rozwojową, a dziś jest państwowym instytutem badawczym, co czyni go jeszcze mniej zdolnym do podjęcia roli służby, jako organu państwa. Nie przewidywałem przy tym likwidacji PIG, ale widziałem go, jako bezpośrednie zaplecze eksperckie PSG. Przyznanie funkcji służby PIG, jako całości uczyniłoby służbę monstrualnie wielką (ok. 800 zamiast 200 osób), a PIG, jako jednostka naukowa faktycznie uległby likwidacji. Jednocześnie instytut badawczy nie może pełnić funkcji organu państwa, bo nie jest w stanie działać wyłącznie w jego interesie (tak jak np. wybrany instytut prawa administracyjnego nie może pełnić funkcji Naczelnego Sądu Administracyjnego), a przy tym może być finansowany z różnych źródeł, także zagranicznych. Przykłady statusu służb geologicznych innych państw UE są nieadekwatne, ponieważ Polska jest najbardziej "surowcowym" krajem UE o specyficznej pozycji geopolitycznej i własnej konstrukcji prawnej. Rząd PO - PSL zrezygnował z powołania Polskiej Służby Geologicznej, stąd główna przyczyna uchwalenia nowego prawa geologicznego i górniczego zniknęła. Brak gospodarza struktur geologicznych spowodował, że zliberalizowany i zorientowany gospodarczo projekt Pgg stał się szkodliwy, dalsze manipulowanie w nim uczyniło go wręcz niebezpiecznym, a przy tym niespójnym i nazbyt obszernym (łącznie ok. 1200 stron). Uważam, że należało zrezygnować z nowego Pgg, a niezbędne zmiany wprowadzić szybką nowelizacją. Jestem też przekonany, że projektowi ustawy towarzyszą uchybienia proceduralne i prawne. Co prawda projekt o powołaniu PSG był opiniowany w 2007 r. przez rządowe organy doradcze, ale rozpatrywany obecnie przez Sejm projekt (zgoła inny od tego z 2007 r.) już nie był konsultowany. Natychmiast, bowiem po utworzeniu rządu PO - PSL społecznie działające Rada Geologiczna, Rada Górnicza i Honorowy Komitet Głównych Geologów Kraju zostały rozwiązane. Co ciekawe, projektu tak ważnej ustawy nie opiniowała nawet Rada Legislacyjna przy premierze. Prawdopodobnie w wyniku takiego pominięcia opinii specjalistów niektóre wprowadzone w 2008 roku nowe zapisy budzą wątpliwości, czy są zgodne z Konstytucją RP - w szczególności chodzi o naruszenie zasad określoności i pewności prawa oraz zasad zrównoważonego rozwoju i ochrony środowiska. Brak też jest rozwiązań typowych dla prawa systemowego, sprzęgniętego z innymi ustawami w sensie wykonawczym.

Powiaty bez geologów Aby zrozumieć wagę tej ustawy, należy przypomnieć, że stan polskiej geologii jest fatalny. Nie ma służby geologicznej sensu stricto, jako organu państwa; około 50 proc. powiatów nie zatrudnia geologa powiatowego (łamiąc prawo); administracja geologiczna (rządowa, wojewódzka, powiatowa), Państwowy Instytut Geologiczny (wykonuje część zadań służby geologicznej) i Wyższy Urząd Górniczy praktycznie nie współpracują ze sobą. Doświadczamy plagi nielegalnej eksploatacji (straty rzędu miliardów złotych rocznie, np. legalne wydobycie bursztynu liczone jest w kilogramach na rok, miejscami nawet kilkadziesiąt procent wydobywanego kruszywa jest pozyskiwane z naruszeniem prawa); nie ma ogólnopolskiej strategii gospodarowania strukturami geologicznymi (złoża to nie zawsze najważniejszy ich element) i nie próbuje się tworzyć takiej strategii w konsultacji z działającymi na swoim terenie geologami powiatowymi i wojewódzkimi. Nie ma odpowiedniej służby geologicznej, a obowiązujące Pgg jest nieadekwatne do potrzeb rozwijającej się Polski. Nierozwiązane pozostają problemy weryfikacji koncesjo-biorców, wyceny wartości koncesji w szczególności złóż strategicznych (w tym gazu łupkowego), bezpieczeństwa składowania CO2 w strukturach geologicznych (CCS), magazynów na odpady niebezpieczne, w tym promieniotwórcze, strategii budowy autostrad, zagrożeń osuwiskami, ochrony informacji geologicznej, nowych technologii i zasobów, geoparków, pyłów, zmian klimatu, wód podziemnych, wspomagania merytoryczno-finansowego administracji geologicznej, legislacji UE, eksploatacji metali i hydratów gazowych z den oceanicznych. Wszystko to oznacza kolosalne straty dla Skarbu Państwa.

Handel koncesjami O tym, jak ważne jest prawo geologiczne i górnicze oraz służba geologiczna, świadczy wymownie fakt utraty kontroli przez państwo nad handlem koncesjami na poszukiwania gazu łupkowego (rynek wycenił wartość koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego od 50 do 100 mln zł, czyli koncesjo-biorcy zapłacili drobny ułamek wartości koncesji) i późniejszymi koncesjami na eksploatację, a przez to i samą eksploatacją. Pgg, bowiem gwarantuje, że ten, kto odkrył i udokumentował złoże, ma pierwszeństwo w staraniu się o koncesję na eksploatację i przez wystarczająco długi czas dysponuje jako jedyny podmiot gospodarczy prawem informacji geologicznej. Bez praw do informacji geologicznej nikt nie może uzyskać żadnego rodzaju koncesji - stąd koncesja na eksploatację musi być wydana temu, kto posiadał prawa do koncesji na poszukiwania - a ta, jak pokazuje choćby gaz łupkowy, jest przedmiotem niekontrolowanego przez państwo handlu. Żadne zaklinanie pana premiera nic tu nie pomoże ani żadne przetargi czy negocjacje. Każde utrudnianie polegające na próbie twardych negocjacji czy sterowania inwestorami ze strony rządowej skończy się przegraną w sądach nawet w Polsce i odszkodowaniami przekraczającymi wartość inwestycji. Takie straszenie czy mówienie o odbieraniu koncesji może tylko Polsce zaszkodzić. Jako inicjator poszukiwań gazu łupkowego w Polsce (znalazłem pierwszego inwestora i wydałem 11 pierwszych koncesji) uważam, że stan organizacyjno-prawny RP (szczególnie obowiązujące Pgg i brak PSG) nie pozwalał i nadal nie pozwala na tak szybkie wydanie praktycznie wszystkich koncesji. Polska nie była i nie jest prawnie i organizacyjnie na to gotowa. Należało, tak jak to czyniłem w latach 2006-2007, utworzyć Polską Służbę Geologiczną, umocować ją prawnie i organizacyjnie, a następnie pod pełną kontrolą państwa na nowych warunkach i w oparciu o nowe Pgg wydawać pozostałe koncesje (ok. 80 proc.) i rozwijać polskie elementy technologii dzięki zyskom związanym z koncesjami. W takich okolicznościach udział firm obcych byłby ekonomicznie sprawą drugorzędną, przy jednoczesnym uniknięciu ryzyka politycznego, którejkolwiek ze stron, bo jest to równie ważne dla inwestora, jak dla państwa.

Zasoby naturalne zagrożone Nie dość, że projekt nowego Pgg nie rozwiązuje którejkolwiek z powyższych kwestii, to wiele proponowanych nowych rozwiązań jest szkodliwych. Otwiera to drzwi do rabunkowej eksploatacji, nieprzemyślanego lokowania odpadów niebezpiecznych w strukturach geologicznych, trwale je wyłączając z potencjalnie ważniejszego użytkowania, możliwości zaniechania przez przedsiębiorcę eksploatacji bez zrzeczenia się praw do koncesji lub użytkowania obszaru górniczego (zablokowanie eksploatacji), dewastacji środowiska i niszczenia zasobów naturalnych, niekontrolowanego i nieodpłatnego dostępu do informacji geologicznej (danych cyfrowych!) o wartości nawet setek miliardów złotych, wykupu terenów, na których zlokalizowane są istotne dla interesów narodowych struktury geologiczne (zagrożenia dla ochrony terenów "geologicznie strategicznych"), obmiarów związanych z eksploatacją, a satysfakcjonujących jedynie przedsiębiorcę (prowadzić może do manipulacji w zakresie przeklasyfikowania i faktycznej wielkości eksploatacji, nieprawidłowej i nieracjonalnej gospodarki złożami, naliczania zaniżonej wysokości opłaty eksploatacyjnej i zagrożenia bezpieczeństwa pracy górników). To nie wszystko - bo gdyby nowe Pgg weszło w życie, niewątpliwie nastąpiłby wzrost liczby spraw w sądach oraz konfliktów z Komisją Europejską. Doszłoby też do upadku małych przedsiębiorstw górniczych (np. małe piaskownie) i powiększenia istniejącej szarej strefy. Projekt petryfikuje brak bezpieczeństwa geologicznego państwa, tworzenia skutecznych strategii i przedsięwzięć dotyczących ochrony struktur geologicznych, w tym zasobów kopalin i wód podziemnych. Z punktu widzenia wielu osób Pgg, PSG czy gaz łupkowy to mało związane ze sobą zagadnienia (to nie jest prawda) o charakterze niszowym, tj. wymagającym wiedzy specjalistycznej (to jest prawda). Można wysunąć przypuszczenie, że większość posłów opozycji, nie rozumiejąc wagi niuansów proponowanych zapisów, podjętych rozwiązań, wydanych koncesji itd., pozostawia decyzje w rękach posłów koalicji. Ci, będąc w dominującej większości, w podobnej sytuacji pozostawiają decyzje stronie rządowej. Rząd polega w głównej mierze na opinii ministra środowiska, a ten na swoim zastępcy - głównym geologu kraju. Faktycznie, więc jedna osoba decyduje o kształcie nowego Pgg i koncesjach na gaz łupkowy. Jeśli choć po części jest to prawda, to niewątpliwie błędem było rozwiązywanie kompetentnych organów doradczych, (ale i kontrolnych) i ignorowanie rozbieżności ujawnionych podczas tzw. konsultacji społecznych. "Kraj mógłby być możny i bogaty - nie użyliśmy daru natury" - chciałbym, aby słowa Tadeusza Czackiego (1800), komisarza Komisji Kruszcowej uznawanej za pierwszą na świecie służbę geologiczną, miały wyłącznie znaczenie historyczne. Prof. Mariusz Orion-Jędrysek  

Ojczyzno, broń krzyża Od grobu bł. ks. Jerzego Popiełuszki popłynął mocny głos w obronie krzyża, obecności symboli religijnych w przestrzeni publicznej i przeciw spychaniu Kościoła na margines życia publicznego Obudź się, Polsko, odezwij się głosem prawdy i wdzięczności wobec Chrystusowego Krzyża! - wołał wczoraj ks. abp Sławoj Leszek Głódź, metropolita gdański w czasie Mszy św. w stołecznej parafii św. Stanisława Kostki. W przeddzień 27 rocznicy męczeńskiej śmierci bł. ks. Jerzego Popiełuszki do jego sanktuarium na warszawskim Żoliborzu przybyli księża biskupi i kapłani - byli alumni-żołnierze, których komunistyczne władze przymusowo wcielały do wojska podczas formacji seminaryjnej. - Nasz czas potrzebuje autentyzmu postaw, jednoznaczności i ewangelicznego "tak-tak, nie-nie". Nie półśrodków, nie półprawd, nie tego swoistego dyktatu relatywizmu, które cieniem kładą się na różnych formach życia, na publicznym dyskursie, medialnym przekazie - mówił w homilii ks. abp Sławoj Leszek Głódź. Podkreślał, że od struktur III Rzeczypospolitej mamy prawo oczekiwać równego traktowania obywateli, w tym Kościoła, kapłanów, biskupów i wiernych. Nawiązując do walki z krzyżem, także tym wiszącym w sali sejmowej, ks. abp Głódź pytał: Czym byłaby Polska, gdyby nie ten święty znak? Dokąd by poszła, gdyby na jej drogach historii nie stanął znak krzyża, znak największej miłości Boga do człowieka? Jak podźwignęłaby się z upadków i niepowodzeń, gdyby nie wsparła się o drzewo krzyża? Metropolita gdański zaznaczył, że wobec zgiełku agresywnego antyklerykalizmu w Ojczyźnie, apologii moralnego nihilizmu, ateizmu, życia bez norm i Dekalogu, wyrugowania Kościoła z przestrzeni publicznej, w tym usunięcia znaków religijnych, szczególnie krzyża - Kościół i tak będzie szedł swoją drogą prawdy i wierności. Kościół, bowiem jest świadomy swego miejsca w Ojczyźnie, wyznaczonego przez historię, przez postawy milionów wiernych, przez służbę kapłanów, w tym także kapłanów dawnych żołnierzy, przypominał kaznodzieja. - Wiatr od morza, powiew solidarności, przemiany ustrojowe zapowiadały, że Polska nie poskąpi miejsca Kościołowi przy stole Ojczyzny, a życie publiczne nie pozwoli go marginalizować i tłumić jego głosu - mówił ks. abp Głodź. Jednak obecna sytuacja w naszej Ojczyźnie, kiedy coraz mocniej słychać głosy antyklerykalne, antykościelne, chcące usunąć święte symbole religijne z przestrzeni publicznej, w tym krzyż z sali Sejmu, pokazuje, że zapomina się o tym, czym dla Polski jest wiara, że wiara w Chrystusa stanowi o naszej tożsamości narodowej. - Nie pozwolimy, aby imię Boże było obrażane - podkreślał wczoraj metropolita gdański. Dzisiaj, 19 października 2011 r., przypada liturgiczne wspomnienie bł. ks. Jerzego Popiełuszki i mija 27 lat od jego męczeńskiej śmierci. Msze św. za Ojczyznę, którym w kościele pw. św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu od 1982 r. przewodniczył bł. ks. Jerzy Popiełuszko, były wołaniem o godność i prawa człowieka, o wolność. Właśnie na tych Eucharystiach gromadzili się ludzie z całej Polski i w rękach trzymali krzyże. - Krzyż, jako znak zwycięstwa Pana Jezusa, jako znak triumfu miłości nad nienawiścią, dobra nad złem, towarzyszył ks. Jerzemu zarówno w jego osobistych modlitwach, jak i w czasie Mszy św. za Ojczyznę. Krzyże były również takim rozpoznawczym znakiem uczestników tej św. Liturgii - podkreśla w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" ks. kanonik Tadeusz Bożełko, proboszcz parafii pw. św. Stanisława Kostki w Warszawie. Zwraca uwagę, że tajemnica męczeńskiej śmierci ks. Jerzego w ścisły sposób także wiąże się z tajemnicą krzyża, bo jest - patrząc z perspektywy wiary chrześcijańskiej - uczestniczeniem w Chrystusowym krzyżu, w Jego męce i śmierci. Nie ma wątpliwości, że przez całe swe życie bł. ks. Jerzy Popiełuszko był obrońcą krzyża. Trzeba podkreślić też, że zanim podarowany polskim parlamentarzystom przez Ojców Paulinów krzyż, o którego w Polsce rozpoczęła się batalia, zawisł w sali sejmowej, został położony przez mamę bł. ks. Jerzego na grobie syna. Dzisiaj grupa posłów próbuje ten znak usunąć z Sejmu. - Bardzo wielu ekscytuje się wypowiedziami jednego z nowo wybranych posłów. Ten poseł nie jest oryginalny. Od dwóch tysięcy lat mamy w różnych częściach świata ludzi, którym krzyż w sposób istotny przeszkadza, przeszkadzał zawsze i będzie do końca świata przeszkadzać. Ale to nie oznacza, że oni mają jakąkolwiek rację - komentuje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" były poseł AWS Tomasz Wójcik, który wraz Piotrem Krutulem 19 października 1997 roku zawiesił krzyż w sali plenarnej parlamentu. - Warto popatrzeć na karty historii, jak skończyli ci wszyscy, którzy z krzyżem wojowali. Nie chodzi o przestrogę, ale o konstatację rzeczywistości. Warto wszystkim tym, którzy tak bezpardonowo krzyż atakują, przypomnieć, że wszystko, co mają, łącznie z zapisanymi prawami człowieka, zawdzięczają krzyżowi. Gdyby nie krzyż, być może byliby dzisiaj niewolnikami. Więc trochę refleksji i pokory - podkreśla Wójcik. Kult bł. ks. Jerzego rozszerza się w Polsce, ale także za granicą. Niepodważalnym tego znakiem jest zapotrzebowanie na relikwie, prośby o niekierowane są z całego świata, w tym m.in. z Australii, Korei Południowej, Filipin. Czym tłumaczyć takie zainteresowanie? - Nie wszystko da się wytłumaczyć racjonalnie, ale powszechność kultu bł. ks. Jerzego to wskazówka, że jego osoba jest wielkim orędownikiem w sprawach ludzkich u Boga. Za wstawiennictwem bł. ks. Jerzego dzieją się niezwykłe znaki, ludzie doświadczają wielu łask, które możemy również nazywać cudami - zaznacza ks. dr hab. Tomasz Kaczmarek, postulator w procesie beatyfikacyjnym ks. Jerzego. Łaski otrzymywane za wstawiennictwem kapelana "Solidarności" dotyczą wszystkich sfer życia ludzkiego od uzdrowień fizycznych, po rozwiązanie problemów moralnych. Małgorzata Bochenek

Bilans syndyka transformacji PRL / III RP Bilans syndyka transformacji PRL/III RP. Cady… – pardon – syndyk masy upadłości PRL, Pan Mecenas Czesław Okrągłostołowiński postanawia co następuje:

Aktywa (Majątek) Transformacji PRL/III RP przypisuję wg poniższych zasad:

- Część majątku przejmuje bezpieka i (jej) lojalni lokajczykowie – zwani dalej Bill (oficjalnie: grupa trzymająca władzę, potocznie: siły wyższe) poprzez spółki-huby wyrastające jak grzyby po deszczu przy przedsiębiorstwach państwowych.

- Kolejną część Bill przejmuje bezpośrednio za pieniądze nagrablennoje jeszcze za PRL (FOZ, konta szwajcarskie, przewłaszczone nieruchomości, itd.)

- Bill otrzymuje tzw. przywilej prywatyzacyjny (fundusze wiadomo skąd) polegający na prawie pierwokupu najlepszych przedsiębiorstw państwowych za bezcen, bez przetargu.

- Banki, przemysł ciężki i energetyka zostaje przekazana zagranicznym korporacjom kapitału wiadomego.

- Znacjonalizowane dobra kościelne powracają (reprywatyzacja) do swojego prawowitego właściciela – Kościoła (co trochę wyjaśnia jego stosunek do anszlusu).

- Niewielka część znacjonalizowanego majątku prywatnego podlega, bez zbędnego pośpiechu i ułatwień, reprywatyzacji.

- Program Powszechnej Prywatyzacji – przejęcie kontroli nad pozostałą częścią najlepszych firm państwowych przez Billa i biurokrację.

- Bill utrzymuje pełną kontrolę nad pozostałym w rękach państwa i samorządów majątkiem (posady dla swoich, łapówki, intratne kontrakty, itp.)

Tak zagospodarowane i zorganizowane środki produkcji, jak to nazywają marksiści, pozostające w billusiowych łapskach otrzymują następującą ochranę przed dzikim kapitalizmem i krwiożerczą konkurencją:

- koncesje dla prywatnych i niezależnych telewizji i gazet

- koncesje dla banków, firm ubezpieczeniowych i inwestycyjnych

- koncesje dla firm ochroniarskich

- koncesje dla zorganizowanych grup przestępczych na wszelkie formy grabieży (haracze, okupy, kradzież samochodów), przemyt, przemoc oraz robienia przekrętów na wielką skalę (afery: węglowe, spirytusowe, hazardowe, itd.) zabezpieczone stosownymi działaniami zabezpieczającymi policji, prokuratury i niezawisłych sądów

- koncesje, zezwolenia, certyfikaty, licencje na inne kluczowe rodzaje działalności gospodarczej

- przywilej informacyjny, tzn. otrzymywanie ze stosownym wyprzedzeniem kluczowych informacji dotyczących zmian polityki walutowej, prywatyzacyjnej, handlowej i podatkowej

- utrzymywanie monopoli państwowych (górnictwo, hutnictwo, energetyka, lasy, poczta, transport, lecznictwo, edukacja, itd.)

- potworna biurokracja – naturalna i skutecznie obezwładniająca bariera dla nowych podmiotów na rynku

- pozostałe działania operacyjno-prewencyjne w ramach akcji antykluska

Pasywa (Zobowiązania) Transformacji PRL/IIIRP przypisuję w sposób następujący:

1. Kontrolę nad kapitałem zakładowym (założycielskim), czyli pełne władztwo nad aktywami/majątkiem netto (patrz wyżej) otrzymuje, rzecz jasna niezastąpiony Bil.

2. Zobowiązania, a w szczególności:

a) utrzymywanie deficytowych przedsiębiorstw państwowych (PKP, kopalnie, przedsiębiorstwa komunalne, Poczta Polska, szpitale, szkoły, itd.)

b) spłata kredytów i pożyczek (w tym zagranicznych)

c) zapewnienie opieki medycznej emerytom i rencistom (ok. 3/5 budżetu NFZ!)

d) zapewnienie rent i emerytur

e) zobowiązanie (usankcjonowane stosownym porządkiem prawnym i działaniami zabezpieczającymi bezpieki, prokuratury i aparatu skarbowego) do powstrzymania się od działań zanadto konkurencyjnych w stosunku do podmiotów Billa

f) obowiązek dzielenia się z Billem na wypadek odniesienia sukcesu mimowszystko (case Pana Romana Kluski i prawdopodobnie Pana Krzysztofa Olewnika)

g) utrzymywanie nieskończenie rosnącej biurokracji oraz wszelakich synekur

h) spłata odsetek od długu państwowego

…obejmują w posiadanie leszcze-podatnicy, czyli tzw. gorsza część społeczeństwa.

Bilans plemienny Osobom niepałającym miłością do księgowości i bilansów można przedstawić to skrótowo tak:

- Dziadek Bill – wysoka emerytura (płacona przez leszczy-podatników),

- Bill – biznesmen – właściciel przedsiębiorstwa uprzywilejowanego, mecenas kultury i sztuki (oczywiście za jego przywileje płaci gorsza cześć społeczeństwa: droższe leki, żywność, energia, benzyna, szkoły, poczta, usługi bankowe i administracyjne, itp.),- Pani Bill – właścicielka restauracji lub SPA, tudzież fundacji dobroczynnej (np. Z Billem nie jesteś sam),

- Syn Billa – menedżer przedsiębiorstwa uprzywilejowanego, względnie biuro/euro-krata,

- Córka Billa – niezależna dziennikarka tudzież biuro/euro-kratka,

- Syn Billa (gey) – niezależny artysta wspierany przez państwo, celebryta

- Córka Billa (lesbijka) – ekspertka ds. globalnego ocieplenia, aborcji, eutanazji i adopcji przez pary homo, ekolożka i feministka w jednym.

- Reszta społeczeństwa – leszcze-podatnicy, którzy za ten cyrk? przekręt? a może majstersztyk? płacą.

Przekręt-majstersztyk Nie trzeba się chyba wiele wysilać, aby z bilansu transformacji PRL/III RP wyczytać prawdziwie ujmujący, wręcz epokowy przekręt-majstersztyk. Późny gierek, wszystko się wali, gospodarka ledwie dyszy, powszechne braki na rynku, zagraniczni wierzyciele pukają do bram krainy wiecznej szczęśliwości. Szto diełat? Nu, szto? Spoko! Tylko bez paniki! Jest wyjście. Aktywa (majątek) PRL przejmie Bill, a zobowiązaniami obdarujemy leszczy-podatników, obiecując im demokrację, wolny rynek, prywatyzację, reprywatyzację i powszechne uwłaszczenie (100 mln dla każdego) oraz, a jakże, tzw. sprawiedliwość społeczną. I to właśnie tymi obietnicami kupiono tzw. pokój społeczny, akceptację grubej kreski i pogodzenie się z wypaczeniami transformacji. A w tzw. międzyczasie syndyk, Pan Mecenas Czesław Okrągłostołowiński metodycznie i konsekwentnie przeprowadzał swoje postępowanie transformacyjne. Trzeba odnotować, że znaczna część społeczeństwa połapała się w tym tałatajstwie dość szybko, ale większość skutecznie przekonano i zniechęcono do dalszych inwestygacji. Reszcie zakneblowano usta lub zamilczano, a najbardziej zapamiętałych i niepokornych ustawicznie nęka niezależna prokuratura i niezawisłe sądy.

Esbeckie emerytury Pewnym wyjątkiem-odpryskiem na tej billusiowej sielance była kwestia tzw. esbeckich emerytur, kiedy to Bill wobec lawinowo narastającego długu państwowego i w celu podreperowania spadających sondaży i choćby częściowego zacerowania szybko rosnącej dziury budżetowej postanowił zagrać pod publikę i ogłosił po szyję obciążonym leszczom-podatnikom, że nieco umniejszy ich niedoli redukując poziom wypełniania zobowiązań wobec Billów-emerytów. Jedni doznali tzw. satysfakcji i mieli kolejną okazję do odsądzania od czci i wiary wszystkich tych Panie esbeków i oprawców oraz odtrąbienia, że sprawiedliwości dziejowo-społecznej nadeszła wiekopomna chwila. Drudzy zaś, że to skandal, zwierzęcy rewanżyzm, że zobowiązań należy bezwarunkowo dotrzymywać, że to bolszewizm w najczystszej postaci i niebezpieczny precedens.

Niebezpieczny precedens To, że Bill nie ma żadnych zasad prócz tzw. dziejowej konieczności (vel: konsumpcji własnej i swoich) wiadomo nie od dziś. Potrafi oskubać i palaczy, i właścicieli samochodów, a nawet wdowy i sieroty (podatek spadkowy). W imię, jakich racji miałby niby zachować ojców-założycieli transformacji? W państwie mafii zawsze młode wilki wcześniej czy później wypierają dziadków, a czerwoni przyzwyczaili nas do tego, że rewolucja wcześniej czy później pożera własne dzieci, więc co mu tu zwęszamy jakiś tam niebezpieczny precedens. To tak jakby trwożyć się, że kolejny numerek popełniony przez prostytutkę może sprowadzi ją na złą drogę? Chyba nieco za bardzo wczuwamy się tutaj w rolę, lansując tak jaskrawo naciąganą argumentację naszych domniemanych obaw? Wielu może poniekąd odebrać taką konfudującą nadgorliwość, jako mimowolne współuczestnictwo w tej całej, nazwę tak, państwie-ustawce, a nawet nadawanie jej niejako moralnego usprawiedliwienia.

Państwo-ustawka i wierzyciele Państwo-ustawka to system redystrybucji bogactwa wytwarzanego przez naród zinstytucjonalizowanego w postaci tzw. państwa demokracji ludowej (obecnie zwanego: demokratycznym państwem prawa urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej). To ono ustawia jednych w szeregu wierzycieli, a drugich w zastępie dłużników. Nabór do grona wierzycieli jest niezwykle prosty. Wystarczy być np. pospolitym suk**synem i lojalnie wysługiwać się systemowi na różnorakie sposoby: a to kogoś poprzesłuchiwać, postraszyć, jak trzeba to i żebra policzyć, wydawać zawsze słuszne decyzje i wyroki, być niezależnym dziennikarzem, profesorem, artystą czy poetą tudzież prozaicznie sumiennym biurokratą, a Bill już to dostrzeże. Ba, w dzisiejszych, postępowych czasach wystarczy niekiedy nie robić nic – np. otrzymując status bezrobotnego, aby cieszyć się przywilejami wierzyciela. Oczywiście istnieją również wierzytelności o nieco mniej systemowo-pochodnej proweniencji, które powstają w sposób, napisałabym, naturalny: a to ktoś sprzeda państwu karabin czy konserwę, pożyczy pieniądze, czy pod przymusem powierzy swoje składki emerytalne. Stawiając tutaj kropkę nad i pragnę kategorycznie skonstatować, że proweniencja wierzytelności, jako taka nie powinna mieć najmniejszego wpływu na fakt uznania jej zasadności, chyba, że w grę wchodziłby jakiś delikt: wyłudzenie, zawłaszczenie, czy pospolite oszustwo, a i takie rzecz jasna się zdarzają, nierzadko na dużą skalę (patrz: bilans PRL/III RP) wtedy, bowiem mówili byśmy by o ich nieprawomocności. Konserwatywni-liberałowie nie znoszą, delikatnie rzecz ujmując, koncepcji państwa-ustawki (dalej: p-u, co fonetycznie, bliskości znaczeniowej nie przywołując, odpowiada angielskiemu słowu: poo) kategorycznie ją potępiając i jednocześnie przedkładają model państwa oparty na wolności, własności i sprawiedliwości. Znają również odpowiedź zarówno na pytanie: jak wyrwać się ze szpon starego porządku jak i co począć z jego schedą, w tym uprzednio powziętymi zobowiązaniami. Konserwatyści zobowiązania traktują bardzo serio, a brak ich spełnienia karzą dyshonorem. Nie mniej respektują instytucję państwa, a wraz z nią jego zobowiązania. Zaprzeczenie tym fundamentalnym wartościom stanowiłoby powrót do barbarii.

Syndyk’s jobChyba nie będzie jednak wielkim nietaktem, jeśli zastanowimy się jak byśmy zareagowali gdyby jakikolwiek syndyk danej upadającej spółki uznał jedynie pewne, wybrane jej wierzytelności, ni stąd ni zowąd dopisał nowe, rozprzedał za bezcen znaczną część majątku jakimś tam postronnym Billom, całą resztę oddając im w dożywotnią darmową rentę, a pozostałych nieszczęśliwych uczestników-wierzycieli oraz postronnych obserwatorów postępowania upadłościowego uczynił dłużnikami tych pierwszych? Czy byśmy bezwiednie żądali natychmiastowego wykonania jego postanowień wykrzykując sakramentalne: płacić! płacić! płacić! czy raczej domagali się dla niego kryminału, odzyskania majątku przejętego z naruszaniem prawa, na wznowieniu postępowania upadłościowego kończąc? Czyż nie to nakazywałyby nie tylko logika i etyka, ale i prawo?

Wierzytelności klasyczne i uprzywilejowane A jak w takim razie odnieść się do całego zastępu nieco mniej uprzywilejowanych wierzytelności, które jakimś trafem nie dostały się na listę Schin.., pardon, oczywiście listę wierzytelności syndyka transformacji PRL/III RP? Mało to osób dokonywało na przykład wpłat na samochód małolitrażowy, ale wobec chwilowych niedoborów nigdy go nie zobaczyło? Wpłacano również składki na książeczki mieszkaniowe i na książeczkach się skończyło. Składki jak najbardziej realne (znacznie bardziej realne niż np. te niby-odkładane na emerytury) – tzw. żywa gotówa wpłacana na konto państwa, które powzięło zobowiązanie dostawy samochodu, czy mieszkania. A tu klops. Bill nie dostrzegł był i już. Nie zamierzam tu bynajmniej wchodzić w dalsze szczegóły i dokonywać pełnego remanentu wierzytelności PRL/IIIRP, a jedynie zauważyć istnienie wierzytelności, że tak napiszę, ponad wszelką wątpliwość i wierzytelności, z jakiś powodów, przez Billa przegapionych. Zresztą nie trzeba cofać się aż tak głęboko w czasie, a wystarczy zastanowić się czy np. płacąc podatek akcyzowy i mając zapowiedziane wybudowanie za te środki (składki) np. obwodnicy miasta nie nabyłem przypadkiem przynależnego roszczenia od państwa? I znów: składki nie mniej realne niż za PRLu, a i narodowy plan budowy dróg i autostrad III RP nie mniej konkretny od rzekomych peerelowskich umów emerytalnych. A może to zobowiązanie nie musi być wykonane, bo nie ma indywidualnego charakteru? No dobrze. Płaciłem podatek od nieruchomości ufając, że gmina, co zapowiadała trzykrotnie, zrealizuje swój plan i w końcu 2010 roku podłączy mój dom do miejskiego systemu kanalizacyjnego, a ja wciąż wącham sąsiada….szambo? Bardziej indywidualnie już chyba być nie może nieprawdaż? Niewykluczone, a nawet pewne jest jednak to, że te i inne zobowiązania nie zostały zadośćuczynione, bo dostępne środki zostały przeznaczone na pokrycie tych ważniejszych. Tylko, kto o tym decyduje? A może dla mnie ważniejszym jest, abym na starość jeździł do syna wygodną obwodnicą, czy nie doznawał wątpliwej przyjemności wąchania sąsiedzkich fekaliów od połowy mojej przyszłej emerytury? Płacić czy budować? Budować czy płacić? This is a question. Puentując należy odnotować, że wszystkich wierzytelności PRL/III RP dotknęły dwie przypadłości: zostały specjalnie wyselekcjonowane i zatwierdzone do zapłaty przez Billa, a ich spełnienie zostało przydzielone leszczom-podatnikom. No bo kto inny jak nie Bill zadecydował, że te parę bilionów złotych zobowiązań po PRL (a obecnie po III RP) nie znajdzie swojego zaspokojenia w majątku państwa, czy masie upadłości PRL ja kto woli, a będzie spłacana przez następne dziesięciolecia przez leszczy-podatników? A na domiar złego Bill potwornie rozszerzył listę wierzycieli swojego państwa (głównie to ponad półmilionowa biurokracja), co przemieniło nas w zastęp niewolników, dla niepoznaki nazywanych aspiracyjnie podatnikami.

Naturalny bunt I to właśnie, dlatego u wielu z nas pojawia się samorzutny bunt tak zdecydowanie powstrzymujący nas od odgrywania niejako roli żyranta Billowych postanowień transformacyjnych. Albowiem, czym innym jest odnotowanie zasadności wierzytelności jako takiej, a zupełnie czym innym jednoczesne i kategoryczne potwierdzenie nadania jej klauzuli natychmiastowej wykonalności w danym trybie, który w przypadku naszego nieszczęśliwego państwa sprowadza się do łupienia Bogu ducha winnych podatników przy jednoczesnym zachowaniu przez Billa niewzruszonej kontroli nad majątkiem, z którego wierzytelności te winny być zaspakajane, nie zapominając o dopisaniu do listy wierzycieli ponad półmilionowej armii urzędasów i wszelkich innych beneficjentów państwa socjalnego. Stąd też, po przeszło dwudziestu latach trzecioerpowskich doświadczeń, będąc zapytanymi: płacić?, niezależnie od pochodzenia, czy zasadności danego roszczenia, uzasadnienie i roztropnie zachowujemy samozachowawczą powściągliwość i nie prześcigamy się w wykrzykiwaniu sakramentalnego: płacić! płacić! płacić! ale stanowczo i bezkompromisowo domagamy się zarówno poszanowania tzw. praw nabytych jak i właściwego trybu ich zaspakajania, tj. przeznaczenia stosownej części majątku państwa na fundusze emerytalny i reprywatyzacyjny oraz głębokich zmian ustrojowych: drastycznego ograniczenia zbędnych zobowiązań państwa socjalnego (wszelaka biurokracja, służba zdrowia, edukacja, kultura, dotacje, subwencje, itd.) i prywatyzację pozostałego w rękach państwa i samorządów majątku (przedsiębiorstwa, zasoby komunalne, szkoły, szpitale, infrastruktura, lasy, itp.). Tylko tym sposobem skończymy z tym p-u potworkiem obdarowującym jednych przywilejami wierzyciela drugich skazując na los dozgonnych dłużników-niewolników, do siódmego pokolenia włącznie.

Wezwanie do zapłaty Mając powyższe na uwadze wydaję się, że w kwestii wypełniania przez państwo swoich zobowiązań właściwym stanowiskiem polityków Prawicy winny być zarówno gwarancje wypełniania zobowiązań przezeń powziętych jak i fundamentalnie zmieniony sposób ich zaspakajania. Bez jednoczesnego i należycie dobitnego stawiania kwestii drugiej narażamy się na ryzyko odczytania takiego niejako połowicznego stanowiska jako zielonego światła dla niewzruszonej i zuchwałej kontynuacji egzekucji koncepcji państwa-ustawki albowiem konfirmacja: płacić! nie stanowi jedynie odpowiedzi na uprzednio postawione pytanie o zasadność danych wierzytelności, ale jest jednocześnie wezwaniem do zapłaty dla wszystkich podatników, wezwaniem, które politycy Prawicy winni niezachwianie i każdorazowo kontestować.

Konfuzja stosowana Z goła innym podejściem jest, że tak napiszę, podejście formalistyczno-państwowe, według którego domagamy się bezwzględnej satysfakcji przez państwo danych wierzytelności abstrahując zarówno od tego czy inne wierzytelności cieszą się takimi samymi przywilejami jak i od tego, w jaki sposób są on zaspakajane. Tu zasady są bardzo proste: jest wierzytelności (być może inne też, ale niby, co z tego), jest państwo, które ma zdolność grabie.., pardon, nakładania podatków i po sprawie. Formalizm ów oznacza, przywołując nasze wcześniejsze rozważania, nadanie syndykowi-Billowi nieskrępowanego prawa do selektywnego wyznaczania wierzytelności do zaspokojenia oraz tych mniej szczęśliwych, a państwu sposób ich satysfakcji. No tak, ale jak tu spojrzeć prosto w oczy tym ledwie-dyszącym milionom leszczy-podatników? Fortel jest bardzo prosty: puszczamy do nich oko, przyzwalające na sprytne ulżenie swojej podatniczej niedoli poprzez quasi-moralnie usprawiedliwioną ucieczkę spod komorniczej gilotyny aparatu skarbowego III RP, pospolicie zwaną: szarą strefą. Czyli z jednej strony potwierdzamy: płacić!, płacić! płacić!, a z drugiej niejako rozgrzeszamy, co dopiero mianowanych dłużników – leszczy-podatników z procederu uchylania się od tego zaszczytnego, obywatelskiego obowiązku. Coś tu chyba nie gra, nieprawdaż? To, kto w końcu, do cholery, ma płacić za to płacić! płacić! płacić!?

Futbolandia W stadionowym państewku Futbolandia, gdzie wszyscy żyją dla i z futbolu, wybudowano przepiękny stadion zatrudniając przeróżnych wykonawców, którzy to świadcząc konkretne usługi budowlane nabrali prawa do zapłaty – tzw. wierzytelności. Po zakończeniu projektu główny urzędnik Futbolandii Pan Futbill, umocowany do działania w imieniu państwa, oddaje w dzierżawę ów stadion zaprzyjaźnionemu Futbillowi za przysłowiową złotówkę, a ten zaś przemieniając go w Bill-jest-nalepsi Arena zaczyna czerpać z niego wszelkie komercyjne pożytki. Skutkiem tego Pan Futbill rozkłada ręce i ogłasza bankructwo projektu. O, co to, to nie! Dłużnikiem jest wszak państwo Futbolandii, a ono zbankrutować rzecz jasne nie może. Pan Futbill sporządza, więc energicznie listę tzw. wierzytelności pierwszorzędnych o innych taktownie zapominając i zleca ich zapłatę. Wśród nich to głównie te zakontraktowane po znacznie zawyżonych cenach. Podatnicy Futbolandii chodzą na mecze coraz rzadziej, bo bilety pieruńsko drogie (brak konkurencji), a i na podatki też już im nie starcza. Pan Futbill nie mogąc dopiąć budżetu zdesperowany ogłasza częściową redukcję satysfakcji zobowiązań wobec wierzycieli uprzywilejowanych. Prawowierni obywatele Futbolandii nie wychodzą jednak na ulice i nie skandują: płacić! płacić! płacić! = Domagamy się stosownego podwyższenia podatków! Czy odsądzimy ich o czci i wiary, nazywając ludźmi bez zasad, nasiąkniętych bolszewickimi odruchami?

Krzysztof Szpanelewski

Saska Polska [Umieszczam, bo dla nas zabawna jest analiza wypowiedzi inteligentnego Autora, który jednak - zamyka oczy na OCZYWISTOŚĆ, tj. - wpływ chorobliwej Ordynacji na stan obecnego partyjniactwa. MD]

Jan Filip Staniłko http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111015&typ=my&id=my05.txt

Ostatnie wybory przyniosły nam trzy nowe zasadnicze informacje o polskiej polityce. Po pierwsze, pokazały granicę możliwości pozyskiwania poparcia przez Prawo i Sprawiedliwość przy jego dzisiejszym modelu przywództwa, organizacji wewnętrznej i relacjach z otoczeniem. Partia Jarosława Kaczyńskiego uzyskała poparcie 4,3 mln wyborców. 41 proc. spośród nich to mieszkańcy wsi, 25 proc. mieszka w miastach do 50 tys. mieszkańców, ok. 15 proc. w miastach do 200 tys. mieszkańców, niecałe 9 proc. w miastach do 500 tys., a 11 proc. w miastach powyżej 500 tysięcy. W związku z tym PiS wygrało z PO tylko na wsi, natomiast w miastach wszystkich wielkości przewaga PO wyniosła od 10 do prawie 30 procent. Jeśli chodzi o wykształcenie, 10 proc. wyborców popierających PiS ma wykształcenie podstawowe, ok. 25 proc. zawodowe, 40 proc. średnie i pomaturalne, a 26 proc. wyższe. Jeśli chodzi o grupy wiekowe, PO wygrała z PiS w każdym przedziale. Najmniejszą przewagę - ok. 2 proc., uzyskała wśród wyborców powyżej 60. roku życia. W przedziale od 40 do 60 lat PO wygrywa ok. 8 proc., w przedziale od 26 do 39 lat przewaga PO jest już niemal dwukrotna, by zmniejszyć się do 10 proc. wśród wyborców najmłodszych.

Zdobyć miasta Wszystkich ich łączy jednak jedno: w co najmniej 80 proc. poparli oni PiS w poprzednich wyborach parlamentarnych, a w co najmniej 83 proc. Jarosława Kaczyńskiego w ostatnich wyborach prezydenckich. Biorąc poprawkę na 6-procentową grupę wyborców, którzy zadeklarowali, że nie pamiętają, na kogo głosowali poprzednio (nie chcąc na przykład przyznać się, kogo poparli), PiS zdobyło zaledwie 9 proc. nowych wyborców - jedynie 5 procent spośród zwolenników PO, 3 proc. spośród tzw. innych partii (np. LPR) oraz 1,2 proc. spośród głosujących wcześniej na PSL. Oznacza to, że kampania wyborcza, na którą PiS wydało prawie 20 mln złotych, była mało skuteczna - przyciągnęła ok. 390 tys. nowych wyborców, co daje 51 zł na głowę. Nie chodzi oczywiście o przeliczanie głosów na pieniądze, ale fakt pozostaje faktem, że cztery lata kiepskich rządów PO i katastrofa smoleńska nie pomogły PiS przekonać Polaków do siebie. Innymi słowy, w dziedzinie pozyskiwania nowych wyborców PiS od czterech lat stoi właściwie w miejscu. Nadzieja na dobry wynik - i widać to ex post - oparta mogła być jedynie na oczekiwaniu niskiej frekwencji, która okazała się jednak całkiem przyzwoita jak na polskie realia (ok. 49 proc.). Gdyby do wyborów poszło o 3 proc. wyborców mniej, czyli ok. 900 tys. osób, i przy założeniu, że głosowali oni w większości na PO, to sytuacja zbliżyłaby się do przedwyborczych oczekiwań. Również gdyby Jarosław Kaczyński nie wyostrzył - z sobie tylko znanych powodów - tuż przed wyborami swojej antyniemieckiej retoryki, PiS być może mogłoby zyskać dodatkowe 2-3 proc. głosów. Ale też nie więcej. Jak by nie patrzeć, w najlepszym przypadku można było liczyć na remis lub niewielką porażkę.

Źródła nieufności Należy, zatem wyciągnąć z powyższych rozważań kilka wniosków, które mogą pomóc wygrać PiS kolejne wybory. Po pierwsze, prezes Jarosław Kaczyński musi potraktować na poważnie swój elektorat negatywny. Z wrześniowych badań CBOS wynika, że ufa mu 30 procent Polaków, co lokuje go daleko za Komorowskim, Tuskiem, Pawlakiem, Sikorskim, ale też za Napieralskim, Kaliszem, Kopacz, Schetyną i Millerem. Z kolei brak zaufania do lidera PiS deklaruje aż 50 proc. wyborców, co lokuje go na pierwszym miejscu, o 4 punkty procentowe przed Januszem Palikotem. Wydaje się, że podstawową przyczyną tego stanu są niezrozumiałe dla wyborców wolty od radykalizmu po dobroduszność i z powrotem. To, co Tusk załatwia skrzydłami - Gowinem i Niesiołowskim, a kiedyś Palikotem - Jarosław Kaczyński chce wykonywać sam, z oczywistą ogromną szkodą dla siebie i partii.

W sidłach klientyzmu Drugi wniosek dla PiS jest taki, że musi się ono zacząć na serio zastanawiać, jak... zdobyć Cesarstwo Niemieckie. Choć brzmi to dość kuriozalnie, chodzi o to, że geografia wyborcza Polski wyraźnie odzwierciedla linie zaborów. PiS wygrywało dotąd w Królestwie Kongresowym i Galicji, a PO na terenie dawnej II Rzeszy. W obecnych wyborach Platforma wdarła się jednak na tereny centralnej Polski, zdobywając województwo łódzkie i mazowieckie, głównie dzięki zwycięstwom w Łodzi i Warszawie. Problem jednak polega na tym, że nie wystarczy "odwojować" polskie swing states, chodzi także o to, żeby być przekonującym dla wyraźnie większej liczby wyborców z Polski Zachodniej, przekraczając tam magiczny próg 30 proc. zwolenników. Poparcie Kaszubów i pracowników KGHM to dalece za mało. Po trzecie wreszcie, PiS musi stworzyć atrakcyjną ofertę dla mieszkańców metropolii. Wyniki w Warszawie (ok. 30 proc.), Trójmieście (25 proc.), Łodzi (25 proc.), Poznaniu (19 proc.), Wrocławiu (25 proc.), na Górnym Śląsku (24 proc.) są po prostu beznadziejne. Nie chodzi oczywiście o to, by mizdrzyć się do wyborców, ale przyjąć do wiadomości, że bez zdobycia dużych miast nie da się rządzić Polską. Podsumowując rozważania na temat Prawa i Sprawiedliwości, warto dodać jeszcze kilka uwag. Partia Jarosława Kaczyńskiego musi uznać za oczywiste, że media są jej nieprzychylne i dostosować do tego swoje działania. PiS musi przestać użalać się na złośliwość Moniki Olejnik czy Jarosława Kuźniara, a zacząć wystawiać w szranki polityków, którzy po prostu przetrzymają bombardowanie i zadadzą bolesny cios. Kilka - ale zaledwie kilka - udanych przypadków upokorzenia medialnych celebrytów widzieliśmy w tej kampanii, co pokazuje, że jest to możliwe. Po drugie, PiS nie osiągnie sukcesu bez konsekwentnego realizowania przez cztery lata dobrej strategii. Ale do tego musi być uporządkowane wewnętrznie. Koła PiS w sporych miastach nie mogą liczyć siedmiu członków, a ich szefowie nie mogą gubić 20 deklaracji członkowskich. Po trzecie wreszcie, Jarosław Kaczyński nie będzie drugim Viktorem Orbánem. Z jednej strony, miażdżące zwycięstwo Orbána na Węgrzech jest tym samym, co miażdżące zwycięstwo PO - PiS w Polsce w 2005 roku. Po prostu polityczny postkomunizm węgierski trwał o jedną kadencję parlamentarną dłużej niż polski. Z drugiej strony, scenariusz węgierski ma szansę spełnić się w Polsce co najwyżej w ten sposób, że Donald Tusk zostanie drugim Ferencem Gyurcsánym. Z tą wszakże różnicą, że Tusk konsekwentnie uczy się na wszystkich tego typu przypadkach, np. nie siląc się na uczciwość w pracach komisji parlamentarnych. Bez zmrużenia oka obiecuje również masę rzeczy, a potem nie dotrzymuje danego słowa, jednak zagadką dla wielu pozostaje, czy autentycznie wierzy w to, co mówi. Należy wszelako pamiętać o realiach społecznych. W Polsce polityka oparta jest na klientelizmie od bodaj XVII wieku. Relacja patron - klient jest polską konstytucją społeczną, regulującą większość dziedzin życia. Z tego punktu widzenia program równych szans głoszony przez Jarosława Kaczyńskiego dalece odbiega zarówno od wewnętrznych realiów jego partii, jak i realnych mechanizmów zdobywania poparcia w Polsce. Orbán czas w parlamentarnej opozycji spędził, umacniając pozycje w samorządach. Z tej perspektywy najważniejszą z ostatnich sześciu porażek PiS była porażka w ostatnich wyborach samorządowych, w wyniku, których straciło ono władzę we wszystkich sejmikach wojewódzkich. A przecież samorządy to setki tysięcy posad, dzięki którym PO jest dziś największą agencją pośrednictwa pracy w Polsce, a także 40 mld inwestycji, które w połączeniu z 30 mld inwestycji centralnych dają jej gigantyczną klientelę wyborczą.

Libertynizm sterowany Drugą istotną informacją, którą niosą ostatnie wybory, jest to, że niewidoczna dotąd grupa wyborców, których można nazwać antyklerykalnymi libertynami, zyskała artykulację swoich preferencji na scenie wyborczej w postaci Ruchu Palikota. Kluczowy dla powodzenia tej inicjatywy był przepływ wyborców Platformy Obywatelskiej, którzy stanowili ok. 50 procent jego elektoratu. PO zrekompensowała sobie ten ubytek przejęciem licznych liderów SLD (Arłukowicz, Rosati, Cimoszewicz, Borowski itp.) i wiernych im wyborców. Reszta zwolenników Palikota składa się w dużej mierze z wyborców nowych, prawdopodobnie głosujących pierwszy raz. Wskazuje na to bardzo duży odsetek ludzi bardzo młodych (32 procent). Wraz z wyborcami relatywnie młodymi - czyli do 39. roku życia - stanowią oni ponad 60 procent elektoratu Ruchu. Co ciekawe, największa część wyborców Palikota mieszka na wsi (28 proc.) i w małych miastach (26 proc.). Wydaje się, że w dużej mierze Palikot przejął - przynajmniej geograficznie - dawny elektorat Samoobrony, ponieważ proporcje poparcia dla niego w Polsce Zachodniej i Wschodniej dość dobrze pokrywają się z proporcjami poparcia partii Andrzeja Leppera. Podobieństwo tych dwóch bytów politycznych polega chyba na generalnym kontestowaniu obecnej polityki partyjnej oraz na tym, że otrzymały one wyraźne poparcie różnych zakulisowych grup interesu, co objawiało się silną obecnością w mediach. Różnica zaś polega na tym, że Samoobrona - mimo że wyraźnie inspirowana zza kulis - była u swych początków autentycznym ruchem społecznej rozpaczy, swoistą ludową "Solidarnością" III RP. Tymczasem Ruch Palikota to produkt marketingowy sklejony klejem antyklerykalizmu spod znaku "Faktów i Mitów", libertynizmem Urbana i młodzieżowych telewizji muzycznych oraz nachalną emancypacją z akademickich studiów kulturowych. Przewaga Palikota nad SLD polega na tym, że głosi on wszystkie te rzeczy bez zająknięcia, będąc autentycznym głosem tych 10 procent wyborców, którzy politykę redukują do walki z Kościołem i bojów o postęp obyczajowy. SLD tymczasem był i jest partią obyczajowo kryptohomofobiczną, bliską raczej preferencjom trafnie wyrażonym swego czasu przez posła Roberta Węgrzyna. Znanych z biesiad i polowań byłych aparatczyków zastąpił dziś krwiożerczy i cyniczny populista.

Platforma stagnacji Na koniec warto powiedzieć kilka słów o sukcesie Platformy Obywatelskiej. Okazało się, że można w Polsce wygrać wybory dwa razy z rzędu i to z dużym poparciem, pod warunkiem jednak, że nie przeprowadza się reform. W tym kontekście 80-100 mld zł deficytu finansów publicznych można widzieć, jako wielki fundusz promocyjny Tuska i jego partii. Swoisty kontrakt społeczny z 2007 r. polegający na obietnicy uwolnienia Polaków od koszmaru rozliczania ich z drobnych i większych krętactw, które w Polsce każdy musi popełniać, by "godnie żyć", oraz umożliwienia powrotu do spokojnego życia zamkniętego w przestrzeni prywatnej, został przez Platformę Obywatelską dotrzymany. Oczywiście kosztem 300 mld złotych nowego zadłużenia. Z drugiej strony jasne jest, że zasoby, którymi dysponuje PO, są ogromne. W tzw. terenie objęła ona ochroną różne układy lokalne, przejmując w tej dziedzinie rolę dawnego SLD i stając się czymś na podobieństwo gierkowskiego PZPR. Nie warto nawet wspominać absolutnego niemal poparcia mediów. Warto natomiast uświadomić sobie skalę zasobów materialnych. Setki tysięcy miejsc pracy w urzędach i spółkach, centralnych i samorządowych, 70 mld zł na inwestycje, do których ustawia się w przetargach tysiące przedsiębiorstw, wreszcie dotacje unijne, które można otrzymać, ale też i można niekiedy nie otrzymać, w zależności od jednoosobowej decyzji marszałka województwa albo decyzji minister rozwoju regionalnego. Wszystko to daje partii rządzącej gigantyczne przełożenie na poparcie wielkiej klienteli wyborczej. Ale jednocześnie kompletnie paraliżuje, gdy chodzi o reformy. Moim zdaniem, ostatnie wybory pokazują pewien kres diagnoz stawianych na bazie dyskursu o postkomunizmie. Co najmniej równie twórcze może być przywoływanie syndromu sarmackiego indywidualizmu i a-państwowości. By ująć to w jednej lapidarnej formule - Polska A.D. 2011 to saska Polska rządzona przez Edwarda Gierka. Jan Filip Staniłko   

JAK SIĘ BAWIĄ PROKURATORZY (NIEZALEŻNI)

Uchwała Nr 459/11 Krajowej Rady Prokuratury z dnia 18 października 2011 roku Krajowa Rada Prokuratury stwierdza, że:

zgodnie z art. 103 ust. 2 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej nie można łączyć mandatu posła i senatora ze stanowiskiem prokuratora;

dotyczy to zarówno prokuratora czynnego zawodowo jak i prokuratora w stanie spoczynku;

uchwała Krajowej Rady Prokuratury z dnia 22 września 2011 roku Nr 458/11 dotyczyła wyłącznie okresu kandydowania do Sejmu i Senatu;

przepis art. 65a ustawy z dnia 20 czerwca 1985 roku o prokuraturze (Dz.U. z 2008r. Nr 7, poz. 39 z późn. zm.) wymaga nowelizacji. Przewodniczący Krajowej Rady Prokuratury Edward Zalewski

Dla jasności: art. 65a ust. 1 ustawy z dnia 20 czerwca 1985 roku o prokuraturze, który „wymaga nowelizacji”, póki co stanowi, iż:

„Prokurator mianowany, powołany lub wybrany do pełnienia funkcji w organach państwowych, samorządu terytorialnego, służby dyplomatycznej, konsularnej lub w organach organizacji międzynarodowych oraz ponadnarodowych działających na podstawie umów międzynarodowych ratyfikowanych przez Rzeczpospolitą Polską jest obowiązany zrzec się swojego stanowiska, chyba, że przechodzi w stan spoczynku.” (podkreślenie moje)

Jak już zostanie znowelizowany, to zostanie. Ale jeszcze nie został, wbrew życzeniom Krajowej Rady Prokuratury, więc obowiązuje! W uchwale wcześniejszej z dnia 22 września 2011 roku Nr 458/11 Krajowa Rada Prokuratury wyraziła „świadomość, że w obowiązującym stanie prawnym prokurator, w tym prokurator w stanie spoczynku, ma prawo ubiegać się o mandat posła albo senatora. Wynika to jednoznacznie z przepisów art. 44 ust. 4 i art. 65a ust. 1 ustawy z dnia 20 czerwca 1985 r. o prokuraturze. Drugi z wymienionych przepisów stawia w szczególnie korzystnej sytuacji prokuratora w stanie spoczynku, który w razie wyboru do pełnienia funkcji posła albo senatora – w przeciwieństwie do prokuratora pełniącego służbę w organach prokuratury – nie musi zrzekać się swojego stanowiska i zachowuje należne uposażenie.” No, ale to obowiązywało „wyłącznie w okresie kandydowania”. Dlaczego? Tego oficjalnie nie wyjaśniono w uchwale z dnia 18 października, więc można jedynie domniemywać.

Natomiast art. 65a ustawy o prokuraturze „wymaga nowelizacji”. I już. Moim zdaniem Panowie Święczkowski i Barski o wiele bardziej szkodzili wymiarowi sprawiedliwości, a więc i prokuraturze, gdy byli czynnymi prokuratorami, niż mogą zaszkodzić będąc posłami. Ale jakoś prokuratorzy wówczas nie protestowali – przynajmniej publicznie. Nikt z nich nie zwołał konferencji prasowej po którejś konferencji prasowej Święczkowskiego lub Barskiego nie powiedział: „mam dość, nie będę w tym uczestniczył, przechodzę w stan spoczynku”. Wprowadzenie stanu spoczynku dla prokuratorów było kuriozalne, bo prokurator to nie sędzia i stosowanie takiej samej argumentacji do obu tych zawodów było przejawem kompletnego niezrozumienia istoty niezależności sędziego i jej gwarancji. Ale skoro jest ten stan spoczynku, to jest – podobnie jak art. 65a.

P.S. Na podstawie art. 23 ustawy o prokuraturze w Krajowej Radzie Prokuratury, która podejmował uchwałę w sprawie łączenia mandatu posła i senatora ze stanowiskiem prokuratora zasiadają… przedstawiciele Sejmu i Senatu.

Art. 23 ustawy o prokuraturze… „wymaga nowelizacji”.

ŚMIECIE Pan Minister Boni nie ustaje w poszukiwaniach osób, które można opodatkować wyższą składką na ZUS (i OFE). „Wszyscy, którzy płacą podatki, powinni płacić składki ubezpieczeniowe. Także osoby, które są zatrudnione na podstawie umów o dzieło, a nie płacą składek emerytalnych z innego tytułu” – powiedział Pan Minister. Na razie chodzi o pracujących na umowy zlecenia i umowy o dzieło. „Na razie”, bo moim zdaniem wkrótce sięgną po podwyższenie podatków nazywanych składkami także wobec samo zatrudnionych. Przecież ten rodzaj pracy też jest elegancko nazywany przez bosów związkowych i żurnalistów umowami „śmieciowymi”. Kilka tygodni temu nawet Pan Profesor Jerzy Buzek – obecnie Przewodniczący Parlamentu Europejskiego – ogłosił, że Unia Europejska zajmie się tymi umowami.

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/buzek-problem-umow-smieciowych-bedzie-rozwiazany-w,1,4868271,wiadomosc.html

Zgodnie z danymi Ministerstwa Finansów osób zatrudnionych na umowę zlecenia i umowę o dzieło jest około 800 tys. Jak dodamy do tego samo zatrudnionych jest tych „śmieciarzy” prawie 2 mln. Na marginesie zauważę, że umowa zlecenia i o dzieło różni się w sposób zasadniczy, więc nie wiem, dlaczego Min. Fin. Podaje ich ilość zbiorczo? Pewnie z uwagi na taki sam stosunek do ZUS., Ale koszty uzyskania przychodu są inne (20% i 50%) no i skutek jest inny> na umowę o dzieło trzeba stworzyć „dzieło” a nie tylko „popracować”. Ale jak „wszyscy, którzy płacą podatki, powinni płacić składki ubezpieczeniowe” to i „inwestorzy” giełdowi też. Przecież oni płacą podatki, więc dlaczego nie objąć ich ZUS-em i OFE-m? Pan Profesor Witold Orłowski z Rady Gospodarczej przy Premierze powiedział, że „dzisiejsza sytuacja to zwykłe oszukiwanie państwa, bo i tak takie osoby przyjdą do niego na starość po pieniądze”.

http://wyborcza.pl/1,75478,10495099,Umowy_mniej_smieciowe.html#ixzz1bCmBYUst

Tak samo dotyczy to zatrudnionych na podstawie umowy zlecenia, czy o dzieło, jak i „inwestorów”! Gazeta Wyborcza zatytułowała artykuł na ten temat: „Umowy śmieciowe mniej śmieciowe”! Proszę: wystarczy zapłacić wyższy podatek nazywany składką i umowa natychmiast przestanie być „śmieciowa”. Wielu młodych ludzi, którzy wchodzą dopiero na rynek pracy przestanie w ten sposób pracować na umowach „śmieciowych” i zacznie pracować na bardziej wyrafinowanych umowach „na gębę”, – czyli na czarno. Bo jak człowiek ma pracować jak „śmieć” i nie płacić haraczu na ZUS i OFE, to już lepiej pracować na czarno – i nie płacić haraczu na ZUS i OFE! Nieprawdaż? Można pracować na umowę o pracę. Można nie pracować w ogóle. Można też pracować na „umowach śmieciowych” albo „na czarno”. Alternatywą dla pracy „na czarno” nie jest jednak praca legalna, tylko brak pracy, z uwagi na koszty pracy legalnej. Rozwiązaniem pośrednim są „umowy śmieciowe”. Za komuny do pensji „naukowca” dorabiałem „na czarno”. A jak się komuniście postanowili uwłaszczyć i przyjęli Ustawę Wilczka, to zamiast narzekać, że się „uwłaszczają” sam się „uwłaszczyłem”. Najpierw zacząłem sprzedawać wiedzę na umowy zlecenia, potem umowy o dzieło a potem zarejestrowałem się w urzędzie i zostałem „samo zatrudnionym”. Dziś jestem pracodawcą. Większość polskich przedsiębiorców, którzy odnieśli sukces w ostatnim dwudziestoleci, zaczynało, jako „samozatrudnieni”. Najstarszą córkę też już namówiłem do tego samego. Bo jak słusznie nauczał „Bogaty Ojciec”: „nie szukaj pracy. „Rób” pieniądze”. Ale skąd Pan Profesor Buzek, który w życiu nie przepracował „na swoim” nawet godziny, miałby to wiedzieć? A jak się okazuje na umowach „nie śmieciowych” „z czasem przestaje się chcieć pracować. Najszybciej zapał do wykonywania służbowych obowiązków tracą ci, którzy zarabiają więcej niż powinni lub znaleźli się na swoim stanowisku z przypadku”. http://biznes.onet.pl/etat-niszczy-pracownika,18563,4865476,1,news-detal

Gwiazdowski

„Gazeta Wyborcza” a Kościół Czy nam się to podoba czy nie, „Gazeta Wyborcza” kształtuje już drugie pokolenie Polaków. Stworzona, jako „pierwszy niezależny dziennik” w całym sowieckim imperium, niemal natychmiast stała się niezwykle skutecznym narzędziem indoktrynacji. Właśnie, dlatego, że miała być „naszą” gazetą – solidarnościową, wyrażającą poglądy ludzi, zyskała już od pierwszego numeru ogromny kredyt zaufania. Niestety szybko okazało się, że jest gazetą bliską nie ludziom, a władzy, a jej misją stało się nie wyrażanie, ale kształtowanie społeczeństwa i narzucanie mu sposobu myślenia uznanego za właściwy przez Adama Michnika. Mówienie o „misji” nie jest przypadkowe. Bowiem wiele wskazuje na to, że jednym z najważniejszych zadań, jakie postawił sobie dziennik Michnika była i jest walka z chrześcijaństwem. Przygotowując ten artykuł przeglądnąłem kilkaset numerów „GW”. Z zaskoczeniem odkryłem, że niemal w każdym jest przynajmniej jedna informacja, której wymowa jest wobec Kościoła negatywna. A często jest ich kilka. Nie zauważy się tego czytając tylko czasami „GW”, lecz jej stali czytelnicy systematycznie, dzień po dniu, od wielu już lat bombardowani są tekstami krytykującymi chrześcijaństwo wprost, ośmieszającymi je lub tworzącymi wokół niego złą, niechętną atmosferę. Niekiedy trafiają się jaskrawe tego przykłady, jak opublikowanie przez „GW” tzw. „ewangelii Judasza”. Zwykle jednak ataki są ukryte – najczęściej zresztą pod pozorami rzekomej troski o dobro Kościoła.

Antykościelne cyngle Przez kilkanaście lat rolę czołowego pióra gazety na kościelnym froncie otrzymał Roman Graczyk. Ten młody krakowski dziennikarz wypisywał zgodnie za zamówieniem sążniste elaboraty, w których krytykował polski Kościół, a nawet papieża. Wszystko zwykle z pozycji tzw. katolicyzmu „otwartego”, „posoborowego” i „postępowego”. Nawet jednak dla Graczyka linia „GW” stała się zbyt skrajna i w 2005 odszedł z redakcji. Obecnie jego pracę mozolnie kontynuuje niejaka Katarzyna Wiśniewska. Są też inni publicyści, których zadaniem jest raczej uwiarygadnianie „Gazety” i dlatego nie angażują się bezpośrednio w ataki i polemiki. W „GW” rolę takiego listka figowego pełni od lat ofiarnie Jan Turnau. Jednak o antykatolickiej linii dziennika świadczą nie tylko tasiemcowe wypracowania w głębi numeru, bo niewielu je czyta. Przeciętnych czytelników kształtują raczej krótkie teksty informacyjne i komentarze, szczególnie te eksponowane na pierwszych stronach – ich dobór i „tonacja”. Spójrzmy, więc na zestaw konkretnych tematów, które „GW” podaje swoim czytelnikom i ich ujęcie, przebijające z tytułów. To zestawienie mówi samo za siebie.

Plan natarcia „GW” uderza nie wprost, ale przede wszystkim od strony wszystkiego, co wiąże się z rodziną i seksem. Ale dobór tematów z tej delikatnej materii jest bardzo szczególny: prezerwatywy, aborcja, in vitro i celibat. Typowe tytuły: „Nie dla aborcji, tak dla seksu przed ślubem” („Mam przekonanie, że w tej sferze Kościół i nauczanie Jana Pawła II przegrywa” – cytat z tekstu), „Ksiądz pragnie żony”, „Kłopoty z celibatem”, „Antykoncepcja dzieli Kościół”, „Biskupi: Precz z in vitro” czy „Wyklęte in vitro”. Trudno sobie wyobrazić lepszą pożywkę dla antychrześcijańskiej propagandy niż afery pedofilskie. „GW” nie mogła tego nie wykorzystać, więc od lat stale je nagłaśnia i wciąż do nich wraca: „Ksiądz księdza nie wyda”, „Kościołowi zabrakło odwagi”. Ciągłej krytyce poddaje „GW” naukę religii w szkołach – i to od samego początku, od powrotu katechezy do szkół w 1990 roku: „Przymus i religia - zły pomysł”, „Religia wyróżnia. To nie fair”. Niezmiennie napastliwie traktowane jest Radio Maryja: „O. Rydzyk kłopotem Kościoła”, „Bezkarne radio o. Rydzyka”, „Czekamy na zdecydowaną ocenę Radia Maryja”. Osobne miejsce w obsesjach organu Michnika zajmuje atakowanie Kościoła w imieniu rzekomo krzywdzonych przezeń kobiet: „Kościół mało kobiecy”, „Kobiety wychodzą z kościoła”, „Panowanie mężczyzny jest złe”. Z nieukrywaną satysfakcją „GW” wybija każdą informację, która może być sygnałem słabnięcia chrześcijaństwa: „Ubywa Polaków w kościołach”, „Do seminariów mało chętnych”, „Polska niedziela bardziej świecka”, „Katolik w mniejszości”, „Religijni, ale obok Kościoła”.

Trzy wojny „Gazety” W tej dalekiej od zakończenia liście nie może zabraknąć jeszcze jednego ulubionego konika gazety z czerwonym sztandarem obok tytułu: wrogości wobec demaskowania byłych donosicieli, czyli lustracji duchownych. Otrzymujemy na łamach „GW” dosyć groteskową wizję rejestrowanych na siłę, zawsze bez ich wiedzy i zgody, Tajnych Współpracowników, co wyraża się w tak zabawnych pomimo powagi spraw, o których mowa, tytułach, jak: „Wywiad zarejestrował sobie nuncjusza” o abpie Józefie Kowalczyku, obecnym prymasie, czy „Esbecy spreparowali sobie agenta” o abpie Henryku Muszyńskim. Listę zarzutów, które „GW” systematycznie wysuwa pod adresem Kościoła można długo jeszcze kontynuować: upolitycznienie, Komisja Majątkowa, antysemityzm, homofobia itd. Generalnie według dziennika Michnika „Kościół sobie nie radzi”. To zresztą kolejny tytuł z „Gazety”… Katarzyna Wiśniewska sugeruje, że nikt przez „GW” nie stracił wiary. Nie wiem, skąd to wie, bo moje obserwacje są zupełnie inne. Wielu moich przyjaciół, w latach 80 zaangażowanych w ruchach kościelnych, którzy od 22 lat czytają „GW” zostało poddanych całkiem skutecznemu praniu mózgu i ich obecne poglądy nie mają z dawnymi wiele wspólnego. Zapewne można naukowo zbadać, ile osób straciło wiarę przez „GW”, a u ilu została ona osłabiona i nie będzie to mała grupa. Michnik i jego ludzie mogą sobie w tym zakresie pogratulować skuteczności. Zresztą kilkakrotnie to już świętowali, przy okazji odchodzenia od kapłaństwo i/lub Kościoła kilku duchownych. Każdy z nich był nagradzany nie tylko promowaniem i przyznawaniem statusu celebryty, ale i oddawaniem do dyspozycji łamów gazety na obszerne wywiady czy artykuły. W 1987 w podziemnym piśmie „Krytyka” ukazał się esej Adama Michnika pt. „Trzy fundamentalizmy". Nazwał tak obecność religii, moralności i idei narodowych w życiu kraju. Odsłonił wtedy swą ideologię, którą mógł wkrótce za pośrednictwem dziennika zacząć narzucać Polakom. Zanegował w niej najważniejsze polskie wartości. „Przecież to, o czym mówił Michnik to nic innego tylko >Bóg, Honor i Ojczyzna<, którym on po prostu jawnie wypowiedział wojnę!” - celnie zauważa znany publicysta Jan Pospieszalski. Artur Dmochowski

Upadek Rzymu szesnaście wieków później, czyli idzie nowe średniowiecze W V wieku naszej ery upadło Cesarstwo Rzymskie. To zakończyło epokę starożytności i rozpoczęło epokę średniowiecza. Wśród powodów upadku wymienia się wiele czynników, a wśród nich rozrost i skorumpowanie klasy urzędniczej, nałożenie wysokich podatków, niszczących klasę średnią, inflację spowodowaną ciągłym psuciem pieniądza przez rządzących, którzy potrzebowali środków na coraz bardziej kosztowne wojny i rozrośnięte państwo. Wiele urzędów sprawowali ludzie merytorycznie do tego nieprzygotowani, których stać było na kupienie sobie stanowiska. Pozostałe ważne przyczyny upadku to demografia, czyli stopniowe wyludnianie się Imperium Rzymskiego, oraz ruchy niepodległościowe narodów, które były pod jarzmem Rzymu. Minęło ponad szesnaście wieków i wszystko wskazuje na to, że historia się powtórzy. A podobieństw jest bardzo wiele. Mamy niespotykany w historii świata rozrost klasy urzędniczej, potwornie wysokie podatki, które sięgają połowy dochodu narodowego, psucie pieniądza na masową skalę – drukowanie go przez banki centralne w celu podwyższenia inflacji. Mechanizmy demokracji słupkowo-telewizyjnej prowadzą do wyboru na najwyższe urzędy w wielu krajach europejskich ludzi niekompetentnych. Demografia w Europie jest fatalna, kontynent starzeje się w bardzo szybkim tempie. No i pojawiły się ruchy niepodległościowe narodów uciskanych przez rządzący establishment. Mam na myśli „ruch oburzonych”, który przeciwstawia się tyranii połączonych interesów finansjery i polityków, czyli koncentracji olbrzymiego bogactwa w rękach nielicznych. Na razie ten bunt jest ograniczony, ale trzeba liczyć się z tym, że będzie przybierał na sile z każdym miesiącem pogłębiającego się kryzysu w Europie. Upadek Rzymu szesnaście wieków temu zakończył pewną epokę i dał początek następnej, zupełnie innej, mrocznej, pełnej wojen. Wiele wskazuje na to, że upadek Rzymu ponownie doprowadzi do zmiany pewnej epoki. Tym razem mam na myśli bankructwo Włoch, w wyniku, którego inwestorzy, głównie unijne banki, poniosą olbrzymie straty, bo dług tego kraju wynosi około 2 bilionów euro. Rządy innych państw będą ratowały banki poprzez nacjonalizację, ale nie będą w stanie pokryć tak olbrzymich strat bez utraty wiarygodności. Francja straci rating AAA, być może Niemcy także, a panika na rynkach finansowych doprowadzi do głębokiej i długotrwałej recesji, przy której ta z 2009 roku będzie tylko niewielkim, krótkim, nieznaczącym epizodem. Gwałtowne zubożenie olbrzymich grup społecznych przyzwyczajonych do unijnego dobrobytu doprowadzi do wybuchów społecznych na olbrzymią skalę, ruch oburzonych przerodzi się w rewolucję, do władzy zostaną wybrane partie obwiniające za kłopoty bankierów i Unię Europejską, oraz takie, które będą głosiły populistyczne hasła. Europa się zmieni, na nowo podzieli, odżyją stare konflikty i antagonizmy. Po raz kolejny upadek Rzymu zakończy pewną epokę i da początek nowej, mrocznej, w której zaprzyjaźnione w poprzedniej epoce kraje będą toczyły wojny za pomocą pieniędzy, wiedzy przepisów prawa lub zawansowanej broni. Ten mroczny scenariusz jest możliwy, o ile nie zostaną podjęte właściwe środki zaradcze. Liderzy najważniejszych krajów strefy euro i szef Komisji Europejskiej zapowiadają ogłoszenie takich działań pod koniec października. Będzie wśród nich zapewne dokapitalizowanie banków na tyle solidne, żeby mogły one zaabsorbować straty związane z bankructwem Grecji. Ale jeżeli w ciągu roku nie powróci solidne tempo wzrostu gospodarczego we Włoszech, na co się nie zanosi i nie widać propozycji, które miałyby to zmienić, to prędzej raczej niż później rynki finansowe zakwestionują zdolność Włoch do spłaty długów. Rzym przed upadkiem może na jakiś czas jeszcze uchronić zagwarantowanie spłaty jego długów przez Niemcy, czyli wprowadzenie euroobligacji. Ale rynek obligacji włoskich jest tak duży, że Niemcy prawdopodobnie straciłyby wówczas rating AAA. Jakkolwiek by próbować, kołdra jest za krótka i w Unii zabraknie pieniędzy na ratowanie Włoch i banków unijnych. Ponowny upadek Rzymu zakończy pewną epokę. Epokę rozrośniętego państwa opiekuńczego. Ale to nie stanie się od razu, niekompetentni i bezideowi politycy unijni, wyniesieni do władzy przez patologiczne mechanizmy demokracji słupkowo- -medialnej, wspierani przez armię urzędników w Brukseli i uwikłani w niejasne relacje z elitami finansowymi, stoczą długą i wyczerpującą walkę, której celem będzie obrona Rzymu przez upadkiem. Ale jest to walka skazana na niepowodzenie. A Hunowie XXI wieku już się jednoczą, pod sztandarem oburzonych.

Prof. Krzysztof Rybiński

"Donald Tusk wyhodował sobie ostatecznie śmiertelnego wroga" Mord tygodnia Oczywiście mord polityczny. Oto na naszych oczach powoli zarzynany jest przez Donalda Tuska Grzegorz Schetyna. Aż przykro patrzeć, bo oprócz bolesnych ciosów, jest mu także serwowane upokorzenie. Zlecieć ze stołka marszałka Sejmu to jedno, ale zostać zastąpionym przez Ewę Kopacz – to dodatkowy kopniak. To jakby Margaret Thatcher miał zastąpić Józef Cyrankiewicz. Choć właściwie nie – Cyrankiewicz, w przeciwieństwie do Kopacz, nie był apodyktycznym histerykiem. Nie, żebym Grzegorza Schetynę porównywał od razu do lady Thatcher, zachowajmy proporcje. Nawiasem mówiąc, w razie, gdyby coś stało się prezydentowi, miałaby go zastąpić właśnie Ewa Kopacz, jako marszałek Sejmu. Innymi słowy, w kryzysowym momencie państwem miałoby pokierować skrzyżowanie Jasia Fasoli z La Passionarią. Grzegorz Schetyna nie tylko zostaje zdjęty z marszałkowania, nie tylko zastępuje go Ewa Kopacz, ale jeszcze Donald Tusk chce mu wcisnąć Ministerstwo Infrastruktury. Proszę sobie wyobrazić, że jesteście Państwo Napoleonem Bonaparte, a tu nagle dostajecie świetną posadę stajennego gdzieś w oberży na prowincji, a zrozumiecie, co musi przeżywać marszałek Schetyna. Który w dodatku świetnie rozumie, że aby poradzić sobie z Ministerstwem Infrastruktury, musiałby być skrzyżowaniem Supermana z Jamesem Bondem. Co dalej z Żelaznym Grzegorzem? Scenariusz pierwszy: nadchodzi Euro 2012, kibice tłuką się po „przejezdnych” produktach autostradopodobnych, premier się tradycyjnie wścieka i oznajmia Grzesiowi: „Niestety, nie sprawdziłeś się, choć dałem ci szansę”. Schetyna stacza się w niebyt. Scenariusz drugi: Schetyna dusi w sobie zimną wściekłość, dba o „swoich” posłów i ludzi w regionach, a gdy nadchodzi odpowiedni czas, dokonuje na byłym druhu publicznej, okrutnej egzekucji. I za ten scenariusz trzymam kciuki, będąc pewnym, że Donald Tusk wyhodował sobie ostatecznie śmiertelnego wroga, którego jedynym pragnieniem i racją bytu w polityce będzie żądza zemsty.

Awantura tygodnia Poseł P. ma to przećwiczone: naciska się tu, posłowie PiS piszczą. Naciska się tam – posłowie PiS pohukują. Naciska się jeszcze gdzie indziej – posłowie PiS podskakują. I tak dalej. Lider Ruchu P. właśnie nacisnął odpowiedni guziczek, protestując przeciw krzyżowi na sali sejmowej, a posłowie PiS posłusznie zareagowali, występując natychmiast z pomysłem uchwały w jego obronie. Przebieg zdarzeń był łatwy do przewidzenia: od razu pojawił się temat wygodnie przykrywający wszystkie inne, w tym np. oczekiwaną poprawkę do projektu budżetu. O krzyżu mówiono we wszystkich programach publicystycznych, głos zabrał Tomasz Nałęcz, a nawet sam Donald Tusk. Zabawa potrwa prawdopodobnie jeszcze kilkanaście dni, zwłaszcza, że wpuszczeni z panem P. do Sejmu Hunowie w rodzaju Wandy Nowickiej nie rozumieją mechanizmów tej gry i traktują ją, jako prawdziwą misję. Zastanawiam się tylko, jak czuje się Jarosław Kaczyński i jego partyjni koledzy, jako pacynki pana P.

Pozew tygodnia A skoro o panu P. mowa – jeden z jego Hunów, niejaki Krzysztof Sztandera, postanowił pozwać prezesa PiS za to, że ten określił członków Ruchu, jako „klony PO”. „Nie jestem niczyim klonem!” – oburzył się poseł Sztandera. Tego, czy pan Sztandera jest klonem czy nie oraz ewentualnie czyim – nie przesądzam, ale rozumiem, że sąd będzie musiał zlecić w tej sprawie badania genetyczne. Przy okazji, ciekawe czy poseł Sztandera pozwie także mnie i jak będzie dowodził przed sądem, że nie jest Hunem. To będzie znacznie trudniejsze niż dowiedzenie, że nie jest klonem. Łukasz Warzecha

PROKURATOR WAŁĘSA OSKARŻA… Nie zaskoczyło mnie, że Lech Wałęsa, którego najpełniejszą dotychczas biografię napisał Paweł Zyzak – autor książki pt. „Lech Wałęsa. Idea i historia”, kolejny raz ujawnił swoje inklinacje, wynikające z własnego życiorysu, z którego nie da się wymazać współpracy z bezpieką. Ten z kolei wątek „wychowania” Wałęsy najlepiej opisał Sławomir Cenckiewicz w książce pt. „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Sądzę, że gdyby nie upadek komuny, Wałęsa zamiast europejskiego mędrca, zrobiłby karierę także i za komuny. Na przykład, jako prokurator oskarżający opozycyjnych przestępców, za podważenie nierozerwalnego sojuszu z ZSRR. Ale sytuacja po 89 roku zmieniła się i Polska z roli satelity Moskwy, staje się teraz satelitą Berlina – do czego wystarczyły zaledwie 4 lata rządów Tuska. Wprawdzie jeszcze nie wpisano do polskiej Konstytucji przewodniej roli Polskiej Zjednoczonej Platformy Obywatelskiej i odwiecznego sojuszu III RP z Niemcami, – jako racji stanu III RP, ale jesteśmy znacznie bliżej zgody na rolę Polski, jako satelity Niemiec, niż nam się to wydaje. Wiernopoddańczy list ministrów spraw zagranicznych do Angeli Merkel, w którym pada oskarżenie szefa opozycji Jarosława Kaczyńskiego o działanie sprzeczne z racją stanu III RP potwierdza pełzający Anschluss Polski, przy pełnej bierności polskiego społeczeństwa. Skoro stwierdzenie Kaczyńskiego, że „kanclerz Niemiec nie została na swój urząd wybrana przypadkowo” zostało uznane, nieomal, jako zdrada stanu i mogło zaważyć na wyniku wyborczym PIS-u, to sytuacja jest rzeczywiście dramatyczna. Oznaczałoby to, że dla dużej części Polaków bez znaczenia jest gigantyczne zadłużenie Polski, katastrofa pod Smoleńskiem, olbrzymie bezrobocie, afery i korupcja (Polska jest pod tym względem na 3-cim miejscu w Europie). Dla Polaków najważniejsza jest cześć Angeli Merkel, którą swym stwierdzeniem zbezcześcił Jarosław Kaczyński. Dlatego w jakimś stopniu zaczynamy przypominać Austrię sprzed Anschlussu, w której nie brakło zdrajców, przygotowujących społeczeństwo do włączenia tego kraju do Wielkiej Rzeszy. A gdy to się stało, aż 99.73% Austriaków poparło w referendum włączenie Austrii do Wielkiej Rzeszy. Nie dziwią mnie, więc słowa byłego agenta SB, który nie kryje już swojego poddaństwa – tym razem wobec Niemiec. Nie dziwią mnie jego inklinacje prokuratorskie i tylko czekam, gdy Komorowski powoła go na stanowisko Prokuratora Generalnego. Wtedy rozwiązane zostaną wszystkie problemy Tuska i Platformy, dla których śmierć ś.p. Lecha Kaczyńskiego wydaje się teraz być częścią większego planu. Bo jak rozwiązać problem Jarosława Kaczyńskiego, który nie chce wsiąść do pozostałego nam TU-154, przedstawił w prostych słowach Lech Wałęsa – kandydat na Prokuratora Generalnego. W wywiadzie z Wałęsą Jacek Nizinkiewicz pyta: - Jarosław Kaczyński zaszkodził PiS-owi i opinii Polski słowami czy też spekulacjami na temat Angeli Merkel? - Według mojego starego wychowania, Kaczyński za takie słowa powinien mieć kryminał i powinien być sądzony. Za taki sposób, w jaki on te sprawy stawiał – odpowiada Wałęsa.

- Czy istnieją przesłanki, by postawić Kaczyńskiego i Ziobro przed Trybunałem Stanu? – pyta Nizinkiewicz. - Oczywiście, że tak. Jeśli udowodniłoby się im choćby jedną piątą tego, co robili, to wyrok by zapadł. Ale są problemy z dowodami. Może się znajdą… - odpowiada Wałęsa, który pozazdrościł roli poddanych Angeli ministrów spraw zagranicznych, czyli Bartoszewskiego, Olechowskiego, Cimoszewicza, Rosatiego, Adama Daniela Rotfelda i Radosława Sikorskiego. A więc teraz - zgodnie z najlepszymi tradycjami stalinowskiej prokuratury - należałoby Jarosława Kaczyńskiego tylko wsadzić do kryminału na podstawie oskarżenia Lecha Wałęsy, a problemy z dowodami załatwi się już w więzieniu. Wszystko, bowiem zależy od zastosowanych metod, przez właściwego Prokuratora. Ale nie tacy jak Kaczyński przyznawali się do zdrady stanu tym bardziej, że Prokurator Wałęsa już ma na Kaczyńskiego wyrok, opracowany według starego wychowania b. agenta SB. Kapitan Nemo

Palikot: w imię ojca i syna Jerzy Urban, jak każdy żywy stwór, chcialby pozostawić po sobie potomstwo. Córka Ola widać nie wystarcza, Urban zadoptował, więc politycznie Palikota. Mamy polska wersję Dr. Evil i Maxi-Me, czyli gasnącego starca z Konstancina i watażkę z Biłgoraju.

Korea Północna popiera Urbana Jerzy Urban probowal startowac w wyborach do Sejmu w 1989 roku, jako kandydat niezależny. Kandydował w okręgu Warszawa Srodmiescie, do którego spływały głosy Polaków z placówek dyplomatycznych. Mimo że był pewien zwycięstwa przegrał z Andrzejem Lapickim. Urban wygrał jedynie w obwodach głosowania w Pjonjangu (Korea Polnocna), Buenos Aires i Protwinie na Syberii. Od tamtego czasu nigdy już nie próbował być czynnym politykiem.

Urban adoptuje Palikota Urban zaadoptowal z latwoscia Palikota, poniewaz tych dwoch osobnikow laczy wiele wspolnych cech i zaintresowan:

- metny majatek zbity na alkoholu

- parcie na prase drukowana (NIE Urbana i OZON Palikota)

- fiksacja na punkcie plastikowego penisa

- antyklerykalizm

- wulgarnosc

- zapelnianie wlasnej pustki egzystencjalnej poprzez prowokacje

Chociaż Palikot nie dorasta do pięt Urbanowi Istnieje jednak duza roznica kalibru pomiedzy naszym polskim Dr. Evil i jego nowym Maxi-Me. Podczas kiedy Urban zostal prawomocnie porownany przez senatora Ryszarda Bendera do "Goebbelsa stanu wojennego", Janusz Palikot jest tylko przecietnym, choc halasliwym, chamem. Niemniej, pomimo tej ogromnej roznicy kalibru, Dr. Evil wyglada na wyraznie zadowolonego ze swojego nowego Maxi-Me. NIE Urbana pisalo przed laty o geszeftach Palikota NIE opisywalo alkoholowe geszefty Palikota (artykul z numeru 04/2005 ponizej):

Fabryka gorzały w Lublinie istnieje od 1906 r. Najpierw była prywatna, za komuny znacjonalizowana, następnie skomercjalizowana i sprywatyzowana. W ostatnich dniach sprawowania władzy przez rząd AWS minister skarbu państwa sprzedał większość akcji Polmosu Lublin (wówczas Lubelskich Zakładów Przemysłu Spirytusowego i Drożdżowego „Polmos” S.A.) spółce Jabłonna S.A. należącej do Janusza Palikota. Czyli wódczana pasja Palikota trwa już ponad 3 lata. Ludzie, którzy mają pojęcie o biznesie nie tylko spirytusowym, mówią, że za akcje Polmosu Palikot nie przepłacił. Nie warto też wierzyć plotkom, że kupił je po znajomości. Warto jednak zauważyć, że lubelską fabrykę wódki prywatyzowała ta sama ekipa polityczna, która usiłowała sprywatyzować PZU S.A., z czym są teraz same kłopoty. Kupił to kupił, pies go drapał... Teraz Palikot robi kolejny krok naturalny w kapitalizmie – wprowadza Polmos na giełdę. Poprzez emisję i sprzedaż akcji zamierza zdobyć pieniądze, które przeznaczy na rozwój fabryki w Lublinie oraz na inwestycje w inne zakłady spirytusowe. Z emisji akcji Palikot spodziewa się uzyskać ok. 100 mln zł. To dużo, zważywszy, że wartość księgowa lubelskiego Polmosu wynosi dziś prawie 46,5 mln zł, a zobowiązania i rezerwy na zobowiązania – blisko 80,5 mln zł. Janusz Palikot uchodzi za sprawnego biznesmena, mecenasa kultury i opiekuna uzdolnionej młodzieży. Był zastępcą Kulczyka w Polskiej Radzie Biznesu. Gdy Kulczyk zaczął mieć wiadome kłopoty związane z Orlenem, Palikot szybko się od niego odciął, co dobrze świadczy o jego politycznym nosie, a źle o towarzyskiej i korporacyjnej lojalności. Należąca do Palikota spółka Jabłonna S.A. była drugim, co do wielkości (mierzonej w wartości kontraktu) dostawcą lubelskiego Polmosu. W pierwszej połowie 2004 r. Polmos zapłacił Jabłonnie prawie 3 mln zł. Za co? Za usługi doradcze. Za doradzanie Polmos zapłacił więcej niż za spirytus, na który wydał niecałe 2,5 mln zł. Co to może – choć nie musi – oznaczać? To, że Jabłonna zarabiała na poradach, których wartość bardzo trudno obiektywnie wycenić. Nic więc dziwnego, że Jabłonna S.A. uzyskała stosunkowo wysoką dynamikę przychodów ze sprzedaży. (...) Powyższy wzrost wynikał ze zwiększenia ilości świadczonych przez spółkę Jabłonna usług doradczych, w szczególności dla głównego odbiorcy tych usług – Polmosu Lublin* Polmos Investment dla Palikota. 9 kwietnia 2003 r. powstała spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Polmos Investment. Kapitał zakładowy pochodził z Jabłonnej S.A. i wynosił 5 mln zł. 11 kwietnia 2003 r. – w dwa dni po wpisaniu spółki Polmos Investment do rejestru przedsiębiorców Krajowego Rejestru Sądowego – powzięła ona strategiczną decyzję: wypłaciła na rzecz Pana Janusza Palikota kwotę 4 800 000 złotych. Czy dużym błędem będzie stwierdzenie, że Polmos Investment powstał tylko po to, aby wspomóc Palikota prawie całym kapitałem zakładowym? Polmos dla Market Consulting. 28 stycznia 2004 r. doszło do podpisania umowy między Polmosem Lublin i spółką Market Consulting (Europe) Ltd z siedzibą w Londynie. Polmos zlecił angielskiej spółce wykonanie usług zmierzających do nabycia przez Polmos akcji stanowiących 80% kapitału zakładowego spółki produkującej napoje alkoholowe z siedzibą w Wielkiej Brytanii. Tytułem zaliczki Market Consulting dostał 2 mln euro. Z umowy wynika, że pieniądze te przepadają, jeśli londyńska spółka m.in. stanie się niewypłacalna lub zostanie ogłoszona jej upadłość. Kar umownych za niewywiązanie się z umowy nie przewidziano. Sprawdziliśmy Market Consulting (Europe) Ltd, choć było to bardzo trudne, o spółce, bowiem milczy prasa fachowa oraz nie ma o niej żadnych informacji w Internecie. Dowiedzieliśmy się, że londyńska spółka powstała w grudniu 2003 r., a więc na kilka tygodni przed otrzymaniem zaliczki z Polmosu. Siedziba firmy zarządzającej spółką Market Consulting mieści się na Wyspach Dziewiczych, – co to oznacza, wie każdy, kto ma pojęcie o przepływie kapitału do rajów podatkowych. Na nasz rozum z Polmosu najzwyczajniej wyprowadzono 2 mln euro. Wystarczy teraz, żeby spółka londyńska ogłosiła upadłość (a ileż to roboty!) i Polmos Lublin straci bezpowrotnie niewąską sumkę. Domyślności Czytelników pozostawimy odpowiedź na pytanie, kto tę sumkę zyska... Polmos dla Palikota. W pierwszym półroczu 2004 r. Janusz Palikot był członkiem zarządu Polmosu Lublin S.A. W tym czasie otrzymał z tytułu pełnienia (tej) funkcji 742 411,31 złotych, w tym wynagrodzenie w wysokości 582 386,52 złotych oraz ekwiwalent za urlop w wysokości 160 024,79 złotych. Całkiem nieźle – 122 000 zł miesięcznie... Jabłonna i Polmos dla Palikota. Umowa przejęcia długu zawarta z Emitentem (Polmosem Lublin S.A. – przyp. P. Ć.) w dniu 23 grudnia 2003 r. przewiduje przejęcie przez Jabłonna S.A. długu pana Janusza Palikota wobec Emitenta (...) Jabłonna S.A. przejęła wierzytelność Emitenta wobec pana Janusza Palikota wynikającą z zawartej z panem Januszem Palikotem umową o pracę, z tytułu wypłacanych na rzecz pana Janusza Palikota zaliczek i rozliczeń dokonywanych przez niego za pomocą karty VISA, w wysokości 795 798,08 złotych

Ale Pismo Swiete oswiecilo Urbana Krytyka metnych geszeftow Palikota to przeszlosc. Dzisiaj Dr. Evil pomienieje u boku swojego Maxi-Me. A wszystko dzieki paraboli o synu marnotrawnym:

"...Wybral sie wiec i poszedl do swojego ojca. A gdy byl jeszcze daleko, ujrzal do jego ojciec i wzruszyl sie gleboko; wybiegl naprzeciw niegi, rzucil sie mu na szyje i ucalowal go. A syn rzekl do niego: "Ojcze, zgrzeszylem przeciw Bogu i wzgledem ciebie, nie jestem godzien nazywac sie twoim synem". Lecz ojciec rzekl do swoich slug: "Przyniescie szybko najlepsza szate i ubierzcie go, dajcie mu tez pierscien na reke i sandaly na nogi. Przyprowadzcie utuczone ciele i zabijcie, bedziemy ucztowac i bawic sie.." Zapowiada sie uczta i zabawa przez 4 lata. Utuczonych cielakow nie zabraknie.

Stanislas Balcerac

Minister Zdrowia Marszałkiem, a w szpitalach bryndza

1. Tydzień po wyborach, dowiedzieliśmy się, że nowy rząd powstanie dopiero w grudniu, a głównym powodem tego stanu rzeczy jest konieczność dokończenia przez Polskę w wielkim stylu Prezydencji w Unii Europejskiej. Dotychczasowi ministrowie są zdaniem Premiera Tuska wręcz niezbędni, aby poprowadzić ostatnie rady sektorowe, czyli posiedzenia ministrów 27 krajów członkowskich w poszczególnych branżach i być może wydać huczne przyjęcia pożegnalne dla zagranicznych gości. Okazuje się, że jednego ministra ten obowiązek nie dotyczy, może przenieść się do Sejmu i już na początku listopada kandydować na jego marszałka. Chodzi o dotychczasową Minister Zdrowia Ewę Kopacz.

2. Pani Minister rozpoczynając kadencję szefa resortu zdrowia 4 lata temu, wprawdzie obiecywała likwidację kolejek do lekarzy specjalistów, zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia poprzez powiększenie o 1 pkt. procentowy składki na ubezpieczenie zdrowotne, poprawę sytuacji finansowej placówek ochrony zdrowia, a nawet obniżenie cen leków dla pacjentów, ale żadnego z tych fundamentalnych zamierzeń nie udało się zrealizować. Ba w debacie poświęconej ochronie zdrowia w kampanii wyborczej odbywającej się w TVN24, na pytanie dlaczego kolejki do lekarzy specjalistów w ostatnich 4 latach nie tylko się nie skróciły ale wręcz przeciwnie wydłużyły, odpowiedziała że jest to wynik poprawy jakości usług świadczonych w tej dziedzinie medycyny. Na drugą kadencję Pani Minister zaplanowała powołanie regionalnych funduszy zdrowia (zamiast jednego centralnego), dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych, zamiany szpitali w spółki prawa handlowego a więc zmiany o charakterze wręcz fundamentalnym. Okazuje się, że nie będzie musiała ich już realizować, ponieważ teraz zostaje rzucona na „odcinek sejmowy” i tam ma wykonywać wolę Premiera Tuska, choć szef rządu powinien pamiętać o konstytucyjnym rozdziale władzy wykonawczej od władzy ustawodawczej.

3. Tak się składa, że właśnie w tych dniach Rzeczpospolita ogłosiła swój doroczny ranking najlepszych szpitali w roku 2011, który jest realizowany już od kilku lat. Szpitale zgłaszają się do tego konkursu dobrowolnie a ponieważ wypełniają bardzo szczegółowe ankiety obrazujące ich możliwości leczenia (budynki, sprzęt wyposażenie), jakość leczenia (w tym ilość i rodzaje skarg składanych przez pacjentów), a także sytuację finansową, na udział w nim decydują się placówki najlepsze. W tym roku zgłosiło się 234 szpitale (publiczne i niepubliczne) i jest to mniej więcej połowa wszystkich szpitali działających w naszym kraju. Z ankiet wynika niezbicie, że sytuacja finansowa nawet wśród najlepszych w Polsce placówek ochrony zdrowia, pogarsza się z roku na rok. Dwa lata temu wśród tych placówek było aż 73% tych, które zakończyły rok gospodarczy dodatnim wynikiem finansowym, rok temu takich placówek było już tylko 62%, a w tym roku zaledwie 53%. Jeżeli tak gwałtownie pogarsza się sytuacja finansowa wśród najlepszych w Polsce placówek ochrony zdrowia w Polsce, do których pacjenci bardzo chętnie przychodzą się leczyć, to jak wygląda ona w ž pozostałych szpitali, które takich ankiet nie wypełniły, łatwo się domyślić. Sytuację tych placówek obrazują rosnące corocznie zobowiązania w ochronie zdrowia wynoszące w roku 2010, już około 10 mld złotych.

4. Jak z tego widać Minister Zdrowia Ewa Kopacz po osiągnięciu sukcesu w kierowaniu ochroną zdrowia w Polsce, przejmie kierowanie Sejmem, który jak wynika z dotychczasowych zachowań niektórych posłów z ugrupowania Palikota, będzie niezwykle trudny do opanowania? Jeżeli Sejm będzie zarządzany z podobnymi „sukcesami”, jakimi kończy się 4-letnie zarządzanie ochroną zdrowia w Polsce, to trudno sobie wyobrazić, aby kadencja tej izby Parlamentu, mogła być uznana w przyszłości za udaną. Zbigniew Kuźmiuk

Yamal jak "Rudy 102" W trakcie czytania tego tekstu nie pijcie kawy, można się udławić. "Rzeczpospolita": Polscy żołnierze w Afganistanie od czterech lat korzystają z satelity Yamal-202 należącego do rosyjskiego koncernu Gazprom, bo jest on najtańszy. Były dowódca GROM gen. Sławomir Petelicki mówi, że "taka sytuacja jest niedopuszczalna i kompromituje kontrwywiad wojskowy". Według ustaleń gazety, Specyfikacja Istotnych Warunków Zamówienia (SIWZ) przetargów na pasmo satelitarne, jako najważniejsze kryterium wymieniała cenę. A najtańszy jest Yamal-202, dzięki któremu wojsko oszczędza ok. 20 tys. dolarów miesięcznie. Resort obrony odmówił wglądu do SIWZ. MON stwierdził m.in., że Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie zgłaszała uwag do warunków przetargów faworyzujących rosyjskiego satelitę. Inaczej było w 2008 r., gdy przetarg na pasmo satelitarne prowadziła jedna z jednostek wojskowych. Jak wynika z dokumentów SKW, do których dotarła "Rzeczpospolita", wówczas kontrwywiad wojskowy nie zgodził się na wykorzystywanie należącego do Rosjan satelity Express AM1, powołując się na istotny interes bezpieczeństwa państwa? MON nie odniósł się do kwestii, dlaczego w jednym przypadku SKW wydało negatywną opinię, a w innym nie zgłosiło uwag. - Widać, że służba ta w przeciwieństwie do wywiadu wojskowego, który notuje sukcesy, po raz kolejny popełnia karygodny błąd - ocenia Petelicki.PKW Afganistan przez satelitę Gazpromu przesyła zarówno informacje niejawne, jak i m.in. rozmowy żołnierzy z rodzinami. MON zapewnia, że wszystkie te dane są szyfrowane przez certyfikowane systemy. - Szyfrowanie w pełni tego słowa znaczenia odbywa się przy transmisjach danych pomiędzy stacją nadawczo-odbiorczą w Polsce a rozmieszczonymi w Afganistanie stacjami działającymi na potrzeby akredytowanych przez SKW służbowych systemów teleinformatycznych przeznaczonych do przetwarzania informacji niejawnych – wyjaśnia MON. W reakcji na poprzedni artykuł "Rzeczpospolitej", w którym rozmówcy gazety wskazywali, że korzystanie z Yamal-202 może narazić polską armię na niebezpieczeństwo, szef MON Tomasz Siemoniak zażądał wyjaśnień od SKW. Rzecznik resortu Jacek Sońta zdradza, że odpowiedź wpłynęła, ale nie chce ujawniać szczegółów. To jakaś paranoja! ZeZeM

27 lat po porwaniu ks. Jerzego Popiełuszki wciąż nie znamy prawdy o okolicznościach jego męczeńskiej śmierci Zakłamana zbrodnia * Sprawa zamordowania ks. Jerzego Popiełuszki – kapelana podziemnej „Solidarności” – największego ruchu wolnościowego w powojennej Europie, pozostaje nadal niewyjaśniona. Pomimo upływu ponad 20 lat od tamtego jakże dramatycznego dla wszystkich Polaków wydarzenia, nadal nie znamy pełnej prawdy o kulisach tej zbrodni i jej głównych zegarmistrzach. Dwukrotne próby wyjaśnienia okoliczności tej zbrodni i ustalenia rzeczywistych sprawców morderstwa księdza przez prokuratora Andrzeja Witkowskiego niestety nie zakończyły się całkowitym sukcesem. Prokurator Witkowski dwukrotnie odsuwany był od tego śledztwa, zazwyczaj wtedy, gdy udawało mu się zebrać nowy materiał dowodowy. Jednak pomimo niedokończenia śledztwa, A. Witkowskiemu udało ustalić wiele nowych faktów dotyczących przebiegu zdarzeń w wyniku, których doszło do śmierci księdza. Wszystkie ustalone przez Witkowskiego fakty w sposób fundamentalny podważają całą dotychczasową wiedzę na temat śmierci ks. Jerzego. Z zebranego przez prokuratora materiału wyłania się pierwszoplanowa rola w całej sprawie kierownictwa MSW i gen. Czesława Kiszczaka. Tym samym ustalone przez Witkowskiego fakty wskazują nieodparcie, że sprawę morderstwa ks. J.Popiełuszki należy wyjaśnić ponownie i w sposób całościowy. Śledztwo jest nadal prowadzone przez prokuratorów IPN, jednak nadal nie jesteśmy w stanie oficjalnie poznać prawdy na temat tej zbrodni. Przez wiele lat obraz tego zdarzenia kształtowany był przez komunistyczną propagandę, w rezultacie, czego, nieprawdziwy obraz zdarzeń w wyniku, których miał zginąć ksiądz Popiełuszko, został głęboko zakorzeniony w świadomości polskiego społeczeństwa, jako obraz prawdziwy. Nic zresztą dziwnego, skoro za propagandowym obrazem tej zbrodni stały ustalenia przeprowadzonego przez aparat ścigania śledztwa i wyrok Sądu Wojewódzkiego w Toruniu wobec czterech zatrzymanych funkcjonariuszy Departamentu IV MSW. Opinia publiczna do końca istnienia PRL poprzez zaplanowane działania MSW, pozbawiona była możliwości zweryfikowania oficjalnej wersji na temat tego zdarzenia. Tymczasem oficjalne wersja śmierci ks. J.Popiełuszki była wersją całkowicie skonstruowaną przez aparat władzy a ściślej, jego zbrojne ramię, czyli Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.

Ksiądz Jerzy wrogiem władzy Zacznijmy jednak od scenariusza zdarzeń, a w szczególności od motywów uprowadzenia i zamordowania księdza. Na scenie politycznej PRL ks. J.Popiełuszko pojawił się w latach 1981-1982 jako duszpasterz wyjątkowo aktywnie wspierający strajkujących robotników „Solidarności”. Swoim prostym pasterskim słowem elektryzował tłumy, które przybywały na odprawiane przez niego msze za ojczyznę. Niebawem kościół Św. Stanisława na Żoliborzu stał się prawdziwą „mekką” patriotyzmu. Jednak na celowniku Służby Bezpieczeństwa ks. J.Popiełuszko znalazł się dopiero we wrześniu 1982r., gdy Wydział IV Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych (SUSW) w Warszawie zaczął prowadzić sprawę o krypt. „POPIEL” w ramach, której zaczęto operacyjnie rozpracowywać jego osobę. Jednak początkowe efekty prowadzenia sprawy były mizerne. SB – ekom nie udawało się zdobyć „interesujących” informacji na temat działalności księdza. Było lato 1983r., msze za ojczyznę – odprawiane w kościele na Żoliborzu stały się już na dobre kanonem manifestacji patriotycznych. Kazania księdza Popiełuszki coraz mocniej ukazywały obłudę i zakłamanie komunistycznego systemu. Gdy w lipcu 1983r. zrelacjonowano gen. W. Jaruzelskiemu jedno z kazań księdza, wygłoszone przez niego w trakcie mszy za ojczyznę, gen. W.Jaruzelski, zazwyczaj opanowany, wpadł w istną furię. Zrozumiał, bowiem, że społeczeństwa nie można zdobyć za pomocą „dywizji” uzbrojonych w czołgi i karabiny, pałki i gaz łzawiący. Uświadomił sobie, że od takiego oręża znacznie bardziej skuteczne jest słowo, a taką właśnie bronią dysponuje ks. J.Popiełuszko. Z perspektywy gen. W. Jaruzelskiego należało, zatem księdza albo zneutralizować, albo odsunąć od wpływu na „masy”. Gen. W.Jaruzelski natychmiast wezwał do siebie szefa MSW – gen. Cz.Kiszczaka i w trakcie ożywionej rozmowy na temat księdza oznajmił mu wprost:

Zrób coś z nim, niech przestanie szczekać. Jest to udokumentowane w aktach sprawy „TRAWA”, jakie znajdują się w IPN. Kiszczak potraktował te słowa, jako służbowe polecenie przełożonego. Natychmiast po powrocie do MSW zwołał naradę z udziałem m.in. gen. Z.Płatka, gen. Ciastonia i innych wysokich funkcjonariuszy swojego ministerstwa. Poinformowany o malej efektywności dotychczasowych działań w prowadzonej wobec księdza sprawie POPIEL natychmiast polecił opracowanie planu operacyjnego „dotarcia” do bezpośredniego otoczenia księdza i wypracowania dogodnej sytuacji operacyjnej do dalszych działań wobec ks. J.Popiełuszki. W trakcie wspomnianej narady zebrani uznali także, że istnieje konieczność podjęcia wobec księdza wspomagających działań dezintegracyjnych, licząc na jego ewentualne nerwowe załamanie. Od tego momentu sprawa działań operacyjnych wobec ks. J.Popiełuszki, jako priorytetowa dla resortu znalazła się pod bezpośrednim nadzorem szefa MSW gen. Cz. Kiszczaka, który na bieżąco miał być informowany o wszystkich szczegółach. Taki cele wyłaniają się ze szczegółowej analizy dokumentów archiwalnych w archiwach IPN, jakie zostały odnalezione przez zespół kierowany przez Prokuratora Witkowskiego. Formalnie sprawę działań wobec księdza przejęła wówczas od SUSW w Warszawie grupa kpt. G.Piotrowskiego z Wydziału VI Departamentu IV MSW, odpowiadającego za dezinformację i dezintegrację w kościele. Poza operacyjnymi działaniami nękającymi księdza jak np. podrzucenie mu nielegalnej literatury i amunicji do prywatnego mieszkania oraz wielu innymi tego typu akcjami, znacznie ważniejsze było ulokowanie informatora w bezpośrednim otoczeniu księdza. Gdy w lutym 1984r. funkcjonariuszom SB udało się zarejestrować, jako „Desperata” w ewidencji operacyjnej osobistego kierowcę księdza Waldemara Chrostowskiego, sprawa zaczęła rokować jakiś postęp. W. Chrostowski mógł, bowiem dać SB to, czego od dawna oczekiwała, czyli „świeżych” informacji o działalności księdza, a przede wszystkim mógł pomóc w realizacji strategicznych planów, jakim był werbunek księdza. Nikt, bowiem nie przyjął w MSW prostego i niewymagającego skomplikowanych działań planu zabicia księdza natychmiast. Idea realnego zwerbowania ks. J.Popiełuszki, jako informatora SB pojawiła się dopiero wiosną 1984r. Gen. Cz. Kiszczak, jako „spec” od pracy operacyjnej, wszak w przeszłości był szefem wywiadu wojskowego był przekonany, że zwerbowanie księdza, o ile zakończyłoby się sukcesem, zneutralizuje go, a być może dzięki werbunkowi uda się go skanalizować w kierunku wykorzystania jego osoby w rozgrywkach z opozycją w przyszłości. Latem 1984r. w trakcie spotkań z przedstawicielami Episkopatu Polski gen. Cz. Kiszczak uznał, że inną koncepcją rozwiązania problemu ks. J.Popiełuszki, która mogłaby zostać zaakceptowana zarówno przez stronę rządową jak i przez Episkopat było wysłanie księdza za granicę. I tutaj właśnie w naturalny sposób pojawiła się koncepcja wyjazdu księdza na studia do Rzymu. Jednak gen. Cz. Kiszczak uznał, że optymalnym rozwiązaniem „operacyjnym” byłoby połączenie obu koncepcji dotyczących księdza w jedną koncepcję – bardzo perspektywiczną dla resortu. Taki obraz „filozofii” działania resortu wyłania się zwłaszcza z dokumentacji powstałej w wyniku inwigilacji skazanych na procesie toruńskim SB-eków i ich rodzin. Rodzi się w tym miejscu jedno zasadnicze pytanie. Co dla szefa MSW dawało zwerbowanie księdza? Otóż wysłanie zwerbowanego uprzednio księdza do Rzymu dawało gen. Cz.Kiszczakowi bardzo wiele. Po pierwsze byłby to rzeczywiście ogromny sukces operacyjny – ważny polski duchowny – kapelan „Solidarności” w najważniejszym wówczas miejscu dla wszystkich wywiadów komunistycznego bloku – w samym centrum kościoła katolickiego. I nie ważne byłyby jego rzeczywiste możliwości operacyjne w Rzymie i to czy ks. J.Popiełuszko miałby rzeczywisty dostęp do Jana Pawła II lub do jego najbliższego otoczenia. Ważne było przede wszystkim to, że taki sukces operacyjny na pewno wzmacniałby pozycje polskich służb w komunistycznym bloku. Gen Cz.Kiszczak mógłby się pochwalić się nim przed towarzyszami radzieckim, co niewątpliwie umacniałoby również jego pozycję na Kremlu, na czym mu niezmiernie zależało. Pamiętać trzeba, że gen. Cz.Kiszczak rywalizował z nadzorującym aparat bezpieki z ramienia BP KC PZPR – gen. J. Milewskim, którego pozycja na Kremlu nadal wydawała się mocna. Werbunek ks. J.Popiełuszki przed jego wyjazdem do Rzymu był strategiczny także, dlatego, że KGB pomimo podejmowania usilnych starań nie posiadało wartościowej agentury w Watykanie a problem ten ujawnił się w szczególności, w trakcie roboczych rozmów strony radzieckiej z przedstawicielami polskiego MSW, jakie miały miejsce na przełomie 1982-1983. W archiwach IPN istnieje dokumentacja na ten temat. Te wszystkie aspekty były niesłychanie ważne dla szefa MSW w planowaniu wszystkich działań wobec osoby ks. J.Popiełuszki. Niezależnie od działań SB zmierzających do wypracowania „pozycji werbunkowej” gen. Cz.Kiszczak postanowił sam zainspirować możliwość wysłania księdza do Rzymu. W jednej z rozmów z arcybiskupem warszawskim B.Dąbrowskim gen Cz.Kiszczak „niezobowiązująco” wyszedł z pomysłem wysłania ks. Popiełuszki do Rzymu, jako projektem najlepszego rozwiązania problemu księdza, sugerując, że taki ruch ze strony kościoła na pewno polepszyłby atmosferę wokół relacji rząd-episkopat. Kiszczak świadomie nie naciskał w tej sprawie a przedstawił swój pomysł, jako jedną z możliwych dróg. Abp. B.Dąbrowski pomysł ten przedstawił prymasowi J.Glempowi, który nie zaakceptował go, ale i nie odrzucił. Jednak z biegiem czasu sam zaczął rozważać takie posunięcie. Efektem subtelnej „inspiracji” gen. Cz.Kiszczaka było to, że jesienią 1984r. zarówno abp. Dąbrowski jak i prymas J. Glemp zaczęli skłaniać się ku decyzji o wysłaniu ks. J.Popiełuszki do Rzymu. Wyrażony przez ks. J. Popiełuszkę opór w przeprowadzonych z nim przez hierarchów rozmowach na ten temat a przede wszystkim złożona przez księdza deklaracja pozostania ze swoją „owczarnią”, w relacjach kościelnych mogły być jedynie potwierdzeniem, ze rzeczywiście należy go wysłać za granicę. Polski kościół w relacjach z państwem zakładał raczej bierny opór niż otwarte demonstrowanie politycznego sprzeciwu wobec tego państwa. Stąd wielu „radykalnych” politycznie księży naraziło się swoim hierarchom, uważającym bierność wobec oporu za najlepszą formę przetrwania komunistycznej dyktatury. Tak, więc należy jeszcze raz podkreślić, że polskie MSW samo w sobie nie przyjęło planu zabicia księdza. W jego interesie było jedynie zwerbowanie księdza i wysłanie go do Rzymu. Oczywiście kierownictwo MSW zdawało sobie sprawę z tego, ze zwerbowanie ks. J.Popiełuszki może być niezwykle trudne. Wiedział to też sam gen. Cz.Kiszczak, stąd dopuszczał w planowanych działaniach werbunkowych sytuację, w której ksiądz zostanie doprowadzony do stanu „bliskości śmierci”, ale mimo wszystko zachowa życie. Fakt ten został potwierdzony w zeznaniach funkcjonariuszy byłego Departamentu IV, gdy po raz pierwszy podjęto śledztwo.

Realizacja planu Zbliżał się październik 1984r.. Realizująca pierwszoplanowe zadania operacyjne grypa kpt. G. Piotrowskiego z Wydziału VI Departamentu IV MSW jest coraz bardziej zdeterminowana. Wszystkie zrealizowane wobec księdza działania dezintegracyjne nie „zmiękczyły go”. Jego hart ducha i odwaga zadziwiły nawet esbeków. Nie potrafili zrozumieć źródła jego „nadprzyrodzonej” siły. Zbliżały się urodziny Ministra Kiszczaka – 19 października. Kpt G. Piotrowski wiedział doskonale, że sfinalizowanie werbunku księdza byłaby znakomitym prezentem urodzinowym dla szefa MSW – Cz.Kiszczaka. Przełożony kpt G. Piotrowskiego – gen. Z.Płatek w odnalezionym przez prokuratora Witkowskiego swoim kalendarzu służbowym zapisał wówczas: „nadchodzi 19-ty a oni chcą.”Był to język, który był doskonale rozumiany przez kierownictwo MSW - nikt już nie pytał, o co chodzi, sprawa ks.J.Popiełuszki była priorytetowa. Kpt. G.Piotrowski wybrał tę właśnie datę, on sam i jego ludzie poczuli, że nadchodzi dla nich czas próby. Nie zdawali sobie sprawy, ze ich ulubiony minister nakazał już kilka tygodni temu inwigilowanie całego zespołu przez grupy operacyjne WSW. Gen. Cz. Kiszczak już od dawna nie miał zaufania do kpt. G.Piotrowskiego, nie bez podstaw podejrzewając go o konsultowanie swojej „działalności” operacyjnej z KGB, zwłaszcza po jego spotkaniach z przedstawicielami KGB w Bułgarii i we Lwowie. Dla gen. Cz. Kiszczaka szczególnie podejrzane były kontakty z gen. Michajłowem rezydentem KGB w Warszawie, odpowiedzialnym za sowieckie działania w Polsce. Kpt.G.Piotrowski, co prawda wiedział od swojego kolegi Kościuka z Biura Techniki MSW, że jest śledzony, jednak nie bardzo chciał dać wiarę informacjom swojego kolegi, który niebawem właśnie za tą informację zakończy swoja karierę w polskiej bezpiece i zostanie skazany za ujawnienie tajemnicy państwowej. Wreszcie nadszedł 19 października 1984. Grupa kpt. G. Piotrowskiego wiedziała kilka dni wcześniej, że ksiądz zamierza pojechać do Bydgoszczy, gdzie odprawi mszę w intencji ojczyzny w Kościele Braci Męczenników Polskich. W ostatniej chwili kierowcę księdza J.Popiełuszki J.Lipińskiego zamienił „Desperat”, który bardzo chciał jechać razem z księdzem. Od kilku miesięcy pomimo różnych „zgrzytów” pomiędzy nim a księdzem nie odstępował go na krok. Od momentu wyjazdu z Warszawy kpt. G.Piotrowski był informowany o miejscu znajdowania się księdza i na bieżąco kontaktował się z Dyrektorem Departamentu IV – gen. Zenonem Płatkiem, który z kolei na bieżąco informował ministra Kiszczaka o sytuacji. Gdy wieczorem Ks. Jerzy odprawiał mszę, kpt. G.Piotrowski z kompanami siedzieli w stojącym w pobliżu kościoła wysłużonym służbowym Fiacie 125p czekając na podróż powrotną księdza do Warszawy. Decyzja o podjęciu akcji wobec księdza została przekazana Piotrowskiemu przez gen. z.Płatka, co zresztą potwierdził później Piotrowski. Kilkadziesiąt metrów od kościoła, w którym ks. Jerzy odprawiał swoją ostatnią mszę znajdowały się samochody z ubranymi po cywilnemu żołnierzami WSW prowadzącymi inwigilację grupy kpt. G.Piotrowskiego. Fakt ten na początku lat 90-tych potwierdził jeden z szefów WSI prokuratorowi A.Witkowskiemu udostępniając dzienniki prowadzonych przez WSW inwigilacji. Gdy ks. Jerzy po zakończeniu mszy wsiadł do swojego Volkswagena Golfa, za kierownicą, którego siedział „Desperat” miał realną szansę uciec czyhającym na niego SB-ekom. Tak się jednak nie stało. Na trasie do Warszawy Volkswagen księdza pomimo jego sprzeciwu zatrzymał przed jadącym za nim Fiatem 125p. Poszturchiwania księdza i uderzenia pałką przez kpt. G.Piotrowskiego i jego kolegów doprowadziły do wepchnięcia księdza do bagażnika samochodu SB- eków. Tymczasem „Desperat” z założonymi kajdankami wsiadł do środka samochodu sprawców, lokując się obok kierowcy. Po drodze w trakcie jazdy udało mu się nie ponosząc żadnych obrażeń „wyskoczyć” z pędzącego samochodu, pomimo, że jak później zeznał był szarpany za połę marynarki. Według ustaleń dokonanych prok. A.Witkowskiego kajdanki były spiłowane i umożliwiały wyzwolenie się z nich, zaś uszkodzona w trakcie skoku z samochodu poła marynarki, jaki ustalili biegli, została odcięta ostrym narzędziem. Sam skok z samochodu po przeprowadzeniu wizji lokalnej przez prokuratora Witkowskiego okazał się niewykonalny przy prędkości wskazanej na procesie toruńskim przez „Desperata”. Kaskader biorący udział w wizji lokalnej złamał rękę i odniósł poważne potłuczenia. Tymczasem auto SB-eków z szamocącym się w bagażniku księdzem jechało dalej. Pierwszy postój zaplanowano w ruinach zamku, gdzie w trakcie śledztwa odnaleziono różaniec, jakim posługiwał się ksiądz, jednak ten jakże ważny dowód ukryto w śledztwie. Tutaj rozpoczęło się „zmiękczanie” księdza za pomocą pałki przez głodnego operacyjnego sukcesu” kpt. G.Piotrowskiego. Następny większy postój zaplanowano w jednym ze starych bunkrów wojskowych w rejonie Kazunia. Tutaj grupa G.Piotrowskiego kontynuowała swoje działania, jeszcze bardziej brutalnie. Nad ranem półprzytomnego księdza przejęła inna grupa operacyjna. Kpt. G.Piotrowski ze swoimi kompanami wracał do Warszawy wściekły z powodu „operacyjnego” niepowodzenia i pełen obaw, co do dalszych losów przedsięwzięcia. Tymczasem ksiądz znalazł się w rękach drugiej grupy operacyjnej. Czy była to jakaś grupa z kontrwywiadu l wojskowego, czy była to inna grupa operacyjna MSW? Poszlaki uzyskane w śledztwie wskazują na „wojskowych”, którzy na prośbę gen. Cz. Kiszczaka śledzili wszelkie działania grupy kpt. Piotrowskiego i od momentu mszy w kościele pilotowali G.Piotrowskiego i jego kompanów. Jak wyglądały losy księdza w dniach następnych i kto dalej się nim „zajmował”? Na pewno kontynuowano brutalny proces werbunku księdza nie stroniąc od bicia i szantażowania go śmiercią. Poszlaki śledcze wskazują także, że w dniach 20 – 25 października ksiądz mógł przebywać na terenie jednej z sowieckich jednostek w rejonie Kazunia, gdzie była m.in. ekspozytura KGB. W tym czasie kilkadziesiąt tysięcy ludzi resortu przeczesywało okoliczne tereny, mając do dyspozycji wszelkie środki, jakimi dysponowało wówczas MSW. Trwały akcje poszukiwawcze o krypt. „Przeszukanie” i „Sutanna”. Gęste kordony Milicji i ZOMO uniemożliwiały przedarcie się „przysłowiowej myszy”. Komunikaty radiowe i telewizyjne informowały o zaginięciu księdza i trwających poszukiwaniach, tak jakby władza całkowicie nie wiedziała, co się stało. W dniu 20 października organa ścigania szukały księdza i sprawców jego porwania, gdy tymczasem późniejsi skazani poruszali się w gmachu MSW przy ul. Rakowieckiej. Był to pierwszy element kłamstwa ze strony MSW i gen. Cz.Kiszczaka. Jak wyglądała styczność księdza z radzieckimi towarzyszami z KGB tego nie wiemy i prawdopodobnie się już nie dowiemy? Odnalezione a następnie ujawnione ciało księdza jednoznacznie wskazywało, ze ks. Jerzy był fizycznie maltretowany znacznie dłużej niż mógłby to robić kpt. G.Piotrowski ze swoimi kompanami. A więc zdecydowanie nie mógł tego robić kpt. Piotrowski i jego dwaj kompanii. Dotychczasowe ustalenia wskazują, że 25 października 1984r. ksiądz jeszcze żył. W tym właśnie dniu u lekarza leczącego ks. Jerzego pojawiło dwu osobników z MSW z zapytaniem, jakie leki brał ksiądz i jakie dawki, sugerując zarazem, że wszystko jest w porządku z księdzem. Przerażona pani doktor zaskoczona wieczorową pora udzieliła niezbędnych informacji tajemniczym osobnikom. Kiedy więc ksiądz zakończył życie? Wiele poszlak wskazuje, że miało to miejsce w 25 paźdźernika 1984r. Wątpliwości mogą dotyczyć jedynie godziny zgonu. Prof. Andre Horve z jednego uniwersytetów paryskich sugeruje również datę po 25 października 1984r. opierając swój pogląd na podstawie zdjęć z oględzin zwłok ksiądza, sprzedanych później francuskiemu „Paris Match”. Prof. A.Horve wskazuje jednocześnie na wiele innych obrażeń księdza, których nie podano w oficjalnych komunikatach z przeprowadzonych oględzin. Krótko mówiąc jego opinia kwestionuje ustalenia prof. Marii Byrdy, która prowadziła oględziny medyczne zwłok księdza.. Prof. A.Horve swoje niezwykle cenne spostrzeżenia publikuje we francuskiej prasie. 26 października ludzie gen. Kiszczaka lokalizują zwłoki w Wiśle po raz pierwszy. Fakt ten potwierdza zeznanie jednego z prokuratorów, któremu wydano polecenie wyjazdu i przeprowadzenia czynności na miejscu zdarzenia. W dniu 26 października zwłoki księdza zostają wydobyte z wody i poddane oględzinom przez medyka, czego nie ujawniono na procesie toruńskim, następnie z powrotem wrzucone do Wisły. Szef Biura Śledczego MSW – płk Z.Pudysz konsultuje sprawę publicznego ujawnienia zwłok księdza i dalszych szczegółów związanych z kierunkiem śledztwa. W dniu 30 października gen. Kiszczak przylatuje helikopterem na tamę we Włocławku wraz ze swoim orszakiem i buńczucznie oznajmia do zebranych ekip poszukiwawczych: „dziś musi się znaleźć.” Do akcji ruszają płetwonurkowie, którzy mają ujawnić i wydobyć zwłoki. Lokalizacja i wydobycie zwłok księdza w dniu 30 października 1984r. są również scenariuszem skonstruowanym przez MSW nawet w detalach. Wystarczy wspomnieć, że inna ekipa nurków ujawniła zwłoki księdza w wodzie a inna je wydobyła. Jeszcze przez wiele lat biorący udział w akcji płetwonurkowie będą poddawani naciskom ludzi gen. Cz.Kiszczaka. Nawet po 1989r. wielu z nich będzie się bało złożyć zeznania przed prokuratorem prowadzącym śledztwo obawiając się o swoje życie. Wersję odnalezienia zwłok księdza uzupełnia fakt, że ani Piotrowski ani jego koledzy nie byli w stanie na procesie toruńskim precyzyjnie określić miejsca ich porzucenia.

Konstruowanie odpowiedzialności za zbrodnię Równolegle do akcji poszukiwań księdza i przygotowań do ujawnienia jego zwłok w wąskim kierownictwie MSW prowadzone były intensywne rozmowy sztabowe z udziałem gen. Kiszczaka w sprawie „sprecyzowania” osób winnych śmierci księdza. Gen. Cz.Kiszczak miał świadomość tego, że w odbiorze społecznym to kierowane przez niego MSW faktycznie odpowiada za mord księdza i że ta sprawa może w konsekwencji doprowadzić do niepokojów społecznych i destabilizacji w kraju. Z perspektywy MSW należało, zatem sprawę winy odpowiednio „ukierunkować”. Było to o tyle możliwe, że to MSW „produkowało” dowody zbrodni dla prokuratury i nieuchronnego procesu sprawców. Zatem MSW nie mogło oskarżać samego siebie. Zdecydowano się na ograniczenie winnych do jedynie grupy kpt. Piotrowskiego wzmacniając ją osobą wicedyrektora Departamentu IV MSW – płk Adama Pietruszki. Poświęcenie czterech funkcjonariuszy mogło w przekonaniu Kiszczaka uratować cały resort. Takie założenie, z jego punktu widzenia wydawało się najbardziej racjonalne. Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala i Waldemar Chmielewski nie mieli w zasadzie wyboru, jednak ich wiedza i potencjalna możliwość jej ujawnienia przed sądem była zagrożeniem dla MSW. Co by się bowiem stało, gdyby zeznali pod rygorem odpowiedzialności karnej, ze przekazali księdza innej ekipie i nic nie wiedza o jego dalszych losach. Sam kpt. Piotrowski po zatrzymaniu go w MSW napisał 70 – stronicowy elaborat szczegółowo opisujący bieg zdarzeń, wskazując w nim na wiele faktów kompromitujących gen. Kiszczaka. Jednak Kiszczak za obietnicę pomocy oskarżonym, „gdy się sytuacja uspokoi” zażądał od nich, by w trakcie procesu „nie brnęli w głąb”. Kpt. G.Piotrowski uwierzył w zapewnienie Kiszczaka i zgodził się z sugestiami Kiszczaka i jego śledczych. Pękala i Chmielewski przyjęli podobny kierunek w śledztwie. Najtrudniejszym orzechem do zgryzienia był płk A.Pietruszka, który nie mógł pogodzić się ze statusem oskarżonego. Kiszczak w osobistej rozmowie z nim obiecał mu nawet szlify generalskie, o ile zgodzi się na status bycia oskarżonym. Zwrócił się do niego wówczas wprost: „Generale Pietruszka trzeba się dać chwilowo zamknąć.” Pietruszka jednak nie mógł do końca pogodzić się z mianowaniem go wykonawcą zbrodni na księdzu i to on będzie wymagał po procesie największej „opieki” ze strony MSW.

Organizowanie procesu sprawców Koncepcja czterech oskarżonych, działających poza wiedzą i wbrew interesom MSW zwyciężyła z czterema innym koncepcjami, jakie opracowały zespoły Biura Śledczego MSW. Teraz należało przekuć spreparowany pod kątem przyjętej koncepcji materiał dowodowy w projekt aktu oskarżenia. W trakcie jednego posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR gen. Kiszczak oznajmił wprost towarzyszom, że sprawa jest już na ukończeniu i że w chwili obecnej trwają prace nad „doszlifowaniem” aktu oskarżenia, tak, aby jak to określił „nie popełnić politycznego błędu”. Problemem było jedynie znalezienie odpowiedniego składu sędziowskiego, który podobnie jak akt oskarżenia nie poszerzałby sprawy „w głąb”. Jednak i tutaj Kiszczak był dobrej myśli. Zakładano, ze proces zakończy się przed końcem roku i sprawa zostanie odsunięta od MSW. Resort naciskał, aby jak najszybciej skierować akt oskarżenia do sądu i jak najszybciej wyznaczyć termin pierwszej rozprawy. Kiszczak był tak pewien swojego scenariusza, że na kolejnym posiedzeniu BP KC PZPR odnosząc się do sprawy ks. J.Popiełuszki trywialnie oznajmił zebranym cyt: „nie ma tu żadnych nowych rewelacyjnych danych.[...] Na razie sprawa kończy się na płk Pietruszce.” Rozpoczęty w grudniu 1984r. proces G. Piotrowskiego, Pękali, Chmielewskiego i Pietruszki był transmitowany przez telewizję i szeroko nagłaśniany w reżimowej prasie. O ile udało się dość łatwo zneutralizować prokuraturę, serwując jej spreparowany w MSW szkielet aktu oskarżenia, o tyle trudniej było w sądzie. Jednak presja resortu na skład orzekający zrobiła swoje. Przewodniczącym składu orzekającego sędzią Arturem Kujawą zajął się osobiście sam szef Biura Śledczego MSW – płk Zbigniew Pudysz. Naciski wywierano także na sędziego Juranda Maciejewskiego, który swoją rolę na procesie ciężko odchoruje popadając po latach w alkoholizm. Ludzie Kiszczka skrupulatnie zajęli się również rolą pełnomocników – oskarżycieli posiłkowych reprezentowanych przez znanych adwokatów Jana Olszewswkiego, Edwarda Wendego, Krzysztofa Piesiewicza i Andrzeja Grabińskiego. Operacyjna kontrola wymienionych przez MSW w trakcie trwania procesu przyniosła wiele strategicznych informacji, pozwalających na przygotowanie „obrony resortu MSW” na sali sadowej. Gdy w lutym 1984r. zapadł wreszcie wyrok Kiszczak odetchnął w poczuciu przejścia najgorszego etapu sprawy. Sąd Wojewódzki w Toruniu skazał sprawców na kary: G.Piotowskiego na 25 lat, A.Pietruszkę na 25 lat, Pękalę i Chmielewskiego na 12 lat pozbawienia wolności. Pozostawało jeszcze zatwierdzenie wyroku przez Sąd Najwyższy, ale tutaj obawy resortu były znacznie mniejsze. Co zyskał generał Kiszczak doprowadzając do procesu toruńskiego? Zyskał bardzo wiele. Przede wszystkim doprowadził do procesu i ukarania sprawców. Oddalił podejrzenia od kierownictwa MSW a tym samym pokazał „praworządność” w komunistycznym państwie przynajmniej w pozorach. Sam publiczny proces mógł dla wielu niezaangażowanych politycznie Polaków być przykładem jawności w komunistycznym państwie, o którą walczyli ludzie „Solidarności”. Koszta nie były wielkie, tylko 4 ludzi dla liczącego sto kilkadziesiąt tysięcy aparatu MSW. A przede wszystkim uniknięto na kanwie tego wydarzenia zamieszek i destabilizacji kraju.

Niezgłębiony wątek rosyjski Wątek rosyjski nie zakończył się wraz z uprowadzeniem i śmiercią księdza. Przedstawiciel radzieckiej rezydentury w Warszawie od początku interesowali się postępami MSW w prowadzeniu śledztwa. O dziwo towarzysze radzieccy interesowali się nawet wynikami prac Laboratorium Kryminalistycznego zabezpieczającego i badającego ślady związane z uprowadzeniem i zamordowaniem śledztwa. Po latach potwierdzi to ówczesny szef tego laboratorium. Ludzie gen. Michajłowa [z- ca szefa rezydentury KGB w Warszawie] uspokoili się dopiero, gdy pewne było, ze krąg osób oskarżonych został zamknięty i dowiedzieli się, ze resort MSW zrobi wszystko, aby nie poszerzać sprawy. Jednak Centrala KGB w Moskwie była wściekła. W dzień pogrzebu księdza w podwarszawskim Zalesiu, w jednym z obiektów należących do MSW zorganizowano wspólną naradę przedstawicieli kierownictwa SB i przedstawicieli radzieckiego KGB pod roboczym tytułem: „Sprawa ks. J.Popiełuszki i jej skutki”, w której polska strona przedstawiła różne aspekty operacyjne całej sprawy towarzyszom radzieckim. Towarzysze radzieccy podsumowali całą sprawę, jako „spartoloną robotę”. Nie znamy jednak szczegółów wszystkich prowadzonych na ten temat rozmów na linii MSW – KGB. Pełną wiedzę na ten temat zawiera z pewnością archiwum KGB na Łubiance. Pewne jest jednak, ze w latach 80 -tych istniała bardzo bliska współpraca pomiędzy Departamentem IV MSW a Zarządem V KGB, co potwierdzają dokumenty archiwalne znajdujące się w zasobie IPN. Wiemy również, ze wspólne działania na tzw. kierunku kościelnym nie ograniczały się jedynie do realizacji sprawy o krypt, „TRIANGOLO” i użyczania polskiej agentury ulokowanej w kościele katolickim towarzyszom radzieckim. Przedstawiciele KGB wielokrotnie spotykali się w tej sprawie z polskimi kolegami z Departamentu IV poza granicami Polski. To dotyczyło między innymi szefa Departamentu IV MSW – gen. Z.Płatka jak i jego zastępcy płk. A.Pietruszki. Dzisiaj wiemy na pewno, że dla rosyjskiego KGB na początku lat 80 – tych sprawa pozyskania wartościowej agentury w Rzymie bądź agentury, która miałaby naturalny dostęp do Kurii Rzymskiej była jednym z priorytetowych kierunków. Jednak w tym wypadku radzieckie KGB musiało liczyć na wsparcie służb z bratnich krajów. Polska bezpieka wydawała się służbą, która miała największe możliwości w tym zakresie. I z tej właśnie przyczyny działania KGB w sprawie ks.J.Popiełuszki mają swoje racjonalne uzasadnienie.

Zacieranie śladów Wyrok Sądu Wojewódzkiego na czterech funkcjonariuszach nie był końcem działań SB w sprawie ks. J.Popiełuszki. Scenariusz zdarzeń, jaki został zarysowany na procesie toruńskim należało utrwalić w oczach opinii publicznej. Sprawić, aby większość Polaków uwierzyła w samowolny „wybryk” jak to określił Kiszczak „młodych nieodpowiedzialnych ludzi”. To również zostało skrupulatnie przygotowane przez MSW. Jeszcze w okresie trwania śledztwa, w ramach MSW powołano specjalną grupę operacyjną SGO II na czele, która m.in. kierował ppłk Edward Janczura, która m.in. podjęła działania zacierające ślady wcześniejszej działalności SB wobec osoby ks. J.Popiełuszki. Przede wszystkim należało „zabezpieczyć” wszelkie akta operacyjne dotyczące sprawy, jakie znajdowały się w Departamencie IV, które mogłyby kompromitować resort. W ten sposób zabezpieczono akta dotyczące zarejestrowanego w sprawie „Popiel” „Desperata”, które w końcu grudnia 1989r. zostały bezpowrotnie zniszczone z powodu jak to określono w urzędowym zapisie „braku jakiejkolwiek wartości operacyjnej”. Podobny los spotkał akta dotyczące samego ks. J. Popiełuszki – jego akta operacyjne i śledcze w MSW zostały wybrakowane. Zniszczone także meldunki operacyjne dot. ks. Jerzego, jakie opracowano w Wydziale VI Departamentu IV – całościowo odpowiadającym za działania dezintegracyjne i dezinformacyjne wobec kościoła. Dokumentacja Sprawy Operacyjnego Rozpracowania „POPIEL” poddana została skrupulatnej analizie. Z liczących ponad 450 kart wybrakowano ponad 200 kart – zawierających doniesienia. W tak wybrakowanej postaci akta te ocalały zawieruchę resortową z lat 1989/1990, jednak nie ma ich w zasobie IPN, który prowadzi śledztwo i nie podjęto nawet ich poszukiwań. Dokonano również zafałszowania wszelkiej ewidencji operacyjnej MSW w odniesieniu do wszystkich osób związanych ze sprawa ks.J.Popiełuszki. Wystarczy wspomnieć jedynie o kartach ewidencyjnych „Desperata”, które były wielokrotnie kreślone i zmieniano naniesione wcześniej zapisy, co sprzeczne było z obowiązującymi w MSW przepisami w zakresie prowadzenia ewidencji operacyjnej. Ginęli uczestnicy prowadzonego przez MSW śledztwa, którzy posiadali cenną wiedzę na temat „kuchni” tego śledztwa jak płk Stanisław Trafalski i mjr Wiesław Piątek. Czyszczono Departament IV. Gen. Z.Płatek wyczerpany nerwowo, podejrzewał nawet Kiszczaka o próbę otrucia go – nie ufał nawet własnej sekretarce. Gdy w maju 1985r. szefem Departamentu IV został ściągnięty z Katowic płk Zygmunt Baranowski niebawem został znaleziony martwy za biurkiem po jak to określone zostało w dokumentach rozległym zawale, a jego ciało nigdy nie zostało wydane rodzinie. Po latach okaże się, że płk. Z.Baranowski nigdy nie był leczony na schorzenia mogące spowodować natychmiastowy rozległy zawał. Na szczęście zachowały się jego akta osobowe. Jednak zasadnicze działania w związku ze sprawą śmierci ks. J.Popiełuszki prowadzone były przez MSW w ramach trzech spraw operacyjnych „ROBOT”, „TERESA”, „TRAWA”. Ich zasadniczym celem było jak określono to w jednym z dokumentów źródłowych „ochrona interesu resortu spraw wewnętrznych” a interesem tym było oczywiście utrwalenie scenariusza toruńskiego i uniemożliwienie przedostania się do opinii publicznej jakichkolwiek informacji mogących rzucić światło prawdy na rzeczywista rolę resortu w działaniach, które doprowadziły do śmierci księdza. Formalnie prowadzenie tych spraw przejął Zarząd Ochrony Funkcjonariuszy MSW, czyli nowopowstała wewnętrzna komórka w MSW mająca uprawnienia kontrolne wobec funkcjonariuszy i kierowana przez ściągniętego przez Kiszczaka ze służb wojskowych płk Sylwestra Gołębiewskiego – jednego z najbardziej jego zaufanych ludzi. Czasokres prowadzenia tych spraw to listopad 1984 - kwiecień 1990, W realizację wspomnianych spraw zaangażowanych było kilka pionów MSW. Poza realizującym sprawy bezpośrednio Zarządem Ochrony Funkcjonariuszy działania prowadziły także Biuro Techniki, Biuro „W”, Biuro Obserwacji, Biuro Śledcze oraz wojewódzkie Urzędy Spraw Wewnętrznych w Łodzi, Rzeszowie, Wrocławiu. Minister MSW – gen. Cz. Kiszczak zalecił stosowanie w ramach spraw TERESA, TRAWA i ROBOT „wszelkich możliwych środków i metod operacyjnych”. Należy podkreślić, że już w samym założeniu kierownictwa MSW wspomniane sprawy rysowały się, jako niezwykle kluczowe. Nigdy, bowiem resort MSW, nawet wobec działaczy z kierownictwa podziemnej „Solidarności” nie angażował w takim stopniu swojego potencjału. Ale nie tylko to świadczyło o randze tych spraw w resorcie MSW. Wszystkie działania, jakie były prowadzone w ramach sprawach TERESA, TRAWA i ROBOT osobiście nadzorował sam szef gen. Cz.Kiszczak osobiście dokonując adnotacji na dokumentach i sugerując dalsze kierunki działań operacyjnych. Po co MSW po prawomocnym procesie sprawców mordu ks. J.Popiełuszki prowadziło tak szerokie działania i to osobiście nadzorowane przez samego Ministra? W języku MSW zasadniczym celem wspomnianych spraw była „operacyjna ochrona interesu resortu spraw wewnętrznych przed wrogimi działaniami skazanych w procesie i ich rodzin”. Przekładając to na język bardziej zrozumiały chodzio o zagrożenia związane z możliwością nagłośnienia rzeczywistego przebiegu zdarzeń, które doprowadziły do śmierci księdza i dokonaną przez MSW Manipulacją śledztwem i procesem sądu w Toruniu. Kiszczak miał świadomości tego, że wersja zdarzeń dot. uprowadzenia księdza, jego zabójstwa i sprawców tego zabójstwa, jaka została utrwalona w wyniku procesu toruńskiego jest fikcją i wcale nie jest pewne czy uda się ten scenariusz utrzymać przed opinia publiczną. Jeszcze większe obawy miał szef MSW wobec dziennikarzy zachodnich akredytowanych w Polsce, których opinie i doniesienia prasowe w zasadniczej mierze kształtowały obraz Polski na arenie międzynarodowej. Kiszczak wielokrotnie stawiał problem przekazania informacji przez skazanych bądź ich rodziny właśnie dziennikarzom zachodnim. Problem ściśle kontrolowanych mediów krajów był, bowiem bez znaczenia, tutaj była możliwość bezpośredniej ingerencji, inaczej było zaś w przypdku źródeł informacji przedstawicieli zachodniej prasy. Wróćmy jednak do kontroli operacyjnej skazanych w procesie toruńskim i ich rodzin, jakiej dokonano w ramach spraw TERESA TRAWA i ROBOT. Kluczowe działania podejmowane były wobec płk A.Pieturuszki i kpt. G.Piotrowskiego. Kierownictw MSW wiedziało, ze największe zagrożenie może wiązać się z postawą płk A.Pietruszki i jego rodziny, nieakceptujących roli, jaka Kiszczak wyznaczył mu w śledztwie i na procesie toruńskim. Resort cały czas sprawował opiekę nad przebywającym w więzieniu na Rakowiecekiej a następnie w ZK w Barczewie płk A.Pietruszką. Początkowo usiłowano wpłynąć na postawę płk A. Pietruszki poprzez jego żonę Różę Pietruszka oferując jej pomoc finansową MSW i syna – proponując mu z kolei wyjazd do Szwajcarii. Propozycje te nie zostały przyjęte przez Pietruszków. Gdy ludzie Kiszczaka uzyskali poszlaki wskazujące, ze rodzina płk. A.Pietruszki może być w posiadaniu ważnych kompromitujących resort dokumentów dotyczących sprawy ks.Jerzego nie zawahano się nawet dokonać włamania i przetrząśnięcia mieszkania A.Pietruszków. Podsłuch, kontrola korespondencji, ograniczenie kontaktów z rodziną, wywieranie presji psychicznej na Pietruszkę i jego żonę, zwolnienie Jarosława Pietruszki z MSW to tylko niektóre elementy z bogatego wachlarza działań wobec Pietruszków. MSW chciało mieć wyprzedzające informacje odnośnie planowanych przez Pietruszków prób nagłośnienia sprawy ks. J. Popiełuszki, rewizji wyroku toruńskiego i wznowienia procesu. W ten sposób Kiszczak wiedział o wysyłanych przez żonę pułkownika - Róże Pietruszka pismach do Prokuratury Generalnej, Rzecznika Praw Obywatelskich Ewy Łętowskiej czy próbach dotarcia w marcu 1989r. do uczestników obrad „okrągłego stołu” i prof. Adama Strzembosza. MSW kontrolowało również kontakty R.Pietruszka z szefem powstałej we wrześniu 1989r. Nadzwyczajnej Sejmowej Komisji do Zbadania Działalności MSW – posłem Janem Rokitą chcąc wiedzieć, czy wspomniana komisja może zająć się sprawą rzeczywistej roli resortu w sprawie ks.J.Popiełuszki. O ile podejmowane przez MSW działania wobec płk A.Pietruszki cechuje destrukcja o tyle działania wobec skazanego kpt. G.Piotrowskiego są bardziej elastyczne, zmierzające do odpowiedniego ukształtowania zachowania Piotrowskiego i jego rodziny, zachowania określanego, jako „zgodne z interesem resortu spraw wewnętrznych”. Początkowo skazany w Toruniu G.Piotrowski traktował swój pobyt w więzieniu, jako tymczasowy, nadal głęboko wierząc w „opiekę” Resortu, z którym się nadal identyfikował. Nieprzypadkowy był również gryps Piotrowskiego do Pietruszki w więzieniu na Rakowieckiej „Jak długo zamierza Pan tu siedzieć”. Problem kpt. Piotrowskiego zaczął się dopiero w następnych latach, gdy złożona wcześniej Piotrowskiemu przez Kiszczaka obietnica wyjścia z więzienia zaczęła się w przekonaniu Piotrowskiego oddalać. W końcu 1988r. w trakcie prowadzonej inwigilacji, MSW uzyskało informacje, że kpt. G.Piotrowski miał przygotować w więzieniu kilka dokumentów dotyczących sprawy ks. J.Popiełuszki i roli w sprawie kierownictwa MSW, które miał zdeponować u osób trzecich za pośrednictwem swojej żony – Janiny Pietrzak. MSW zdecydowało się wówczas na podjęcie z G.Piotrowskim specyficznego dialogu operacyjnego za pośrednictwem jego żony. Kiszczakowi chodziło o wysondowanie przede wszystkim tego jak zamierza dalej zachowywać się G. Piotrowski, jak mógłby się zachowywać po ewentualnym wyjściu na wolność oraz jakiej ewentualnie pomocy spodziewa się od MSW. W takcie prowadzenia wspomnianego dialogu operacyjnego. MSW z jednej strony usiłowało wpłynąć na jego w taki sposób, aby „nie wracać do spraw minionych”, z drugiej zaś strony w pełni kontrolowało jego plany i zamierzenia w zmieniającej się sytuacji politycznej. Gen. Kiszczak liczył, że kształtując postawę Piotrowskiego wpłynie on również na postawę dwóch pozostałych skazanych, czyli W.Chmielewskiego i L.Pękali, dla których Piotrowski nadal był autorytetem. Elastyczność tych działań była uzależniona od aktualnej sytuacji. Wystarczy wspomnieć, że MSW jednym razem oferowało pomoc w uzyskaniu paszportu dla żony Piotrowskiego, z drugiej zaś strony straszyło ją konsekwencjami ujawnienia tajemnicy państwowej przez nią lub jej męża, w sytuacji gdyby ujawnione zostały nowe informacje lub dokumenty odnośnie sprawy ks. J.Popiełuszki. Gama działań wobec płk Pietruszki i kpt. Piotrowskiego była szeroka. Omówione działania MSW to tylko niektóre z nich. Resort MSW podejmował także działania wobec pozostałych skazanych w procesie toruńskim, czyli L.Pękali i W.Chmielewskiego, nad którymi roztoczono skrupulatnie „opiekę” nawet wówczas, gdy opuścili więzienie i trafili na wolność. Kontrola MSW nie ograniczała się jedynie do skazanych w Toruniu funkcjonariuszy MSW i ich rodzin, ale objęła wszystkich, którzy mieli bądź mogli mieć jakikolwiek związek ze sprawą ks. J. Popiełuszki. Krąg tych ludzi obejmował m.in. adwokatów – oskarżycieli posiłkowych na procesie, czyli E.Wendego, J.Olszewskiego, A.Grabińskiego i J.Piesiewicza. Szczegóną „opieką” otoczono mecenasa Grabińskiego, który już w trakcie procesu toruńskiego zapowiedział złożenie apelacji. Pewne poszlaki wskazują, że morderstwo tłumaczki literatury angielskiej Anny Grabińskiej w Warszawie na Sakiej Kempie, jakiego dokonali nieznani sprawcy mogło mieć związek z działaniami resortu właśnie wobec mecenasa A.Garbińskiego i jego rodziny. Interesowano się również rodziną i bliskimi znajomymi księdza. Z kierowcą księdza Waldemarem Chrostowskim zawarto w dniu 31 sierpnia 2007r. [ugoda pomiędzy pomiędzy mecenasem E.Wende reprezentującym W.Chrostowskiego a Skarbem Państwa reprezentowanym przez MSW] ugodę, co nigdy nie było praktykowane w MSW. W świetle cytowanej ugody MSW wypłaciło W.Chrostowskiemu niebotyczną jak na owe czasy sumę 1 650 000 zł za straty materialne i w ramach jednorazowego odszkodowania, zamykając drogę do ewentualnych roszczeń w przyszłości, jak zostało to zaznaczone w tekście ugody. Kuriozalne jest to, że nawet gdyby MSW chciało naprawiać szkody, to w pierwszej kolejności tego typu ugodę powinno zawrzeć z rodziną ks. Jerzego pogrążoną na zawsze w bólu i cierpieniu po starcie ukochanego syna. Tymczasem propozycja rzekomego naprawienia szkód fizycznych i moralnych została wystosowana jedynie wobec kierowcy księdza. Ocena takiego postępowania MSW może być tylko jedna, otóż zawarta pomiędzy Chrostowskim a MSW ugoda nie była ona forma zadośćuczynienia, ale nagrodą za milczenie w sprawie księdza. Zacieranie śladów przez ekipę gen. Kiszczaka trwało do ostatnich dni jego pobytu w MSW, czyli do lipca 1990r. Gdy w 1990r. prokurator Witkowski wraz z innymi prokuratorami podjął śledztwo dotyczące istnienia związku przestępczego w strukturach MSW pojawiła się realna szansa na wyjśnienie sprawy morderstwa księdza i roli w tym kierownictwa MSW. Jednak jego odsunięcie od sprawy zachamowało dalsze postępy w sprawie. Istniejący wówczas klimat polityczny i obowiązująca filozofia „grubej kreski” utopiły proceduralnie to śledztwo podobnie jak wiele innych, w których przedmiotem były czyny przestępcze mające związek z działaniami resortu spraw wewnętrznych. Gdy w 1999 zaczęto organizować IPN ponownie pojawiły się szanse powrotu do sprawy ks. Jerzego. Jeszcze bardziej stało sie to realne, gdy w 2001 r. sprawę podjęli prokuratorzy Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni w Lubelskim Oddziale IPN. Wszystko wskazywało, że tym razem sprawa zostanie doprowadzona do końca, zwłaszcza, ze merytoryczny nadzór nad nim sprawował prokurator A.Witkowski. Jednak i tym razem podobnie jak w 1991r., gdy ustalono szereg niezwykle istotnych faktów i rozważane było przedstawienie zarzutów Gen. Cz. Kiszczakowi A. Witkowski został odsunięty a sprawę przekazano prokuratorom IPN z Katowic a następnie prokuratorom IPN w Warszawie. Nic nie wskazuje, że i tym razem uda się sprawę śmierci księdza wyjaśnić do końca. Czy i tym razem prawda przegra, a śledztwo utonie w proceduralnych zaułkach? Bez tej prawdy nie będziemy mogli jednak zrozumieć istoty komunistycznego systemu, jego brutalności, zakłamania i deptania godności człowieka, a więc tak naprawdę nie będziemy mogli poznać tragicznej historii Polski doby komunizmu. Wreszcie tylko poprzez prawdę możemy oddać hołd człowiekowi, który swoje życie poświęcił głosząc ją i za nią ginąc.

Dr Leszek Pietrzak w latach 2003-2004 był jednym z członków zespołu kierowanego przez Prokuratora Andrzeja Witkowskiego.

http://wpolityce.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
584-606, materiały ŚUM, IV rok, Patomorfologia, egzamin, opracowanie 700 pytan na ustny
gotowiec hotel[584]
584
584
584
584
584
biotechnologia medyczna z [erspektywy lat - mowe wyzwania, 584
PCB 584
584
piesni slajdy, (549-584), M
584 585
584
584 2
584

więcej podobnych podstron