766

Tysiące emigrantów odzyska polski paszport…

Tysiące emigrantów odzyska polski paszport:

www.rp.pl/artykul/757728,875053-Tysiace-emigrantow-odzyska-polskie-obywatelstwo.html

Cieszy się ‘Rzepa’ Ja mam natomiast pytanko w drugą stronę: jak i kiedy polski emigrant będzie się mógł zrzec obywatelstwa polskiego - bez uciekania się do obecnej procedury wnoszenia na kolanach suplikacji do tronu pod żyrandolem, po uprzednim wniesieniu sutego haraczu figlarnie zwanego opłatami administracyjnymi, oraz po pokonaniu surrealnego bizantyjsko-stalinowskiego toru przeszkód jakim zagrodzono w Polsce drogę korzystania z prawa obywatelskiego zagwarantowanego w art.34 ust.2 Konstytucji RP? Małostkowe wstręty, jakimi obstawiono sprawę rezygnacji z obywatelstwa polskiego na własny wniosek obywatela uniemożliwiają Polsce ratyfikację Konwencji Rady Europy o Obywatelstwie (ETS 166), podpisanej przez Polskę w kwietniu 1999 roku, ponieważ polska procedura rezygnacji z obywatelstwa z inicjatywy jednostki narusza, co najmniej cztery kluczowe artykuły tej konwencji. Konwencja ETS 166 m.in. nakazuje wszystkim jej sygnatariuszom udostępnienie wszystkim obywatelom możliwości apelacji administracyjnej lub sądowej od wszystkich decyzji dotyczących obywatelstwa. Zaś zgoda na zrzeczenie się obywatelstwa polskiego na własny wniosek, to w Polsce osobista, niedelegowana na nikogo decyzja Prezydenta RP, leżąca w jego wyłącznej osobistej gestii, niepodlegająca zaskarżeniu do żadnych sądow i żadnym terminom lub warunkom prawa administracyjnego – tak jak ułaskawianie skazańcow lub nadawanie odznaczeń. Słowem, decyzja tronowa suwerena, właściciela poddanych. Synowie ministra Sikorskiego, Aleksander i Tadeusz Oktawian, po uzyskaniu pełnoletności będą mogli wejść do dowolnego konsulatu USA, wysłuchać zwięzłego pouczenia konsula, podpisać w jego obecności dwa oświadczenia pod przysięgą i wyjść na ulicę już bez obywatelstwa amerykańskiego. Prawo amerykańskie nie przewiduje możliwości odmowy uznania tej suwerennej decyzji obywatela przez państwo, ani konieczności uzyskania osobistej zgody urzędującego prezydenta USA. Kiedy minister Sikorski zrzekał się swego obywatelstwa brytyjskiego, zrobił to przez wypełnienie jednego prostego formularza zawierającego siedem prostych pytań (wliczając w to pytania o personalia), przesyłanego następnie pocztą do Home Office. Prawo brytyjskie nie przewiduje możliwości nieuznania tej decyzji obywatela przez państwo (w czasie pokoju, podczas wojny jest to w pewnych okolicznościach dopuszczalne). Nie jest również konieczne uzyskanie osobistej zgody na piśmie od królowej brytyjskiej.Dlaczego zatem ja nie mogę zrzec się obywatelstwa polskiego z równym spokojem i prostotą, bez wymyślania od zdrajców, psów i renegatów, ponurego warkotu werbli i ceremonialnego zdzierania epoletow o świcie, oraz czołgania się przez kałuże u stóp wszelkiego rodzaju oleistych panów Waldków z konsulatu RP, żywcem przeniesionych tam z Pałacu Mostowskich vintage 1977?

Jeśli państwu chodzi o to, by zgadzała się liczba poddanych, to ja z rozkoszą sceduję swoje obywatelstwo polskie na Polaka ze Wschodu, pozbawionego tego obywatelstwa przez dekret Rady Najwyższej ZSRR z dnia 29 listopada 1939 roku, którego to dekretu III RP przestrzega do tej pory wręcz religijnie, zapewne wychodząc z założenia, że 29.11.1939 Rada Najwyższa ZSRR byla legalnym i prawowitym  suwerenem Polaków na okupowanych przez ZSRR ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej, więc mogła wydawać prawomocne decyzje o nadawaniu lub odbieraniu obywatelstwa polskiego.

wtemaciemaci.salon24.pl/16970,polegly-na-walach

PS. Uprzedzając pytania: mój dawniejszy paszport PRL znajduje się od ponad ćwierć wieku na głębokości kilkunastu sążni, na dnie zatoki sydneyskiej, obciążony solidnym kamieniem. Nie wypłynie, bez względu na wolę prezydenta w tej sprawie. Stary Wiarus

KOMENTARZ BIBUŁY: Gwoli ścisłości: nie jesteśmy zwolennikami masowego zrzekania się obywatelstwa polskiego, lecz oczywiście zgadzamy się ze Starym Wiarusem i wyrażamy oburzenie na procedury administracyjne załatwiania czegokolwiek w polskich placówkach dyplomatycznych: na godziny pracy tych urzędów, na sposób załatwiania, na horrendalne i nieporównywalne z innymi państwami opłaty tzw. administracyjne, no i na warunki, w jakich przyjmuje się interesantów. Vide nieklimatyzowane pomieszczenie 4 metry na 3 metry w konsulacie w Waszyngtonie, w którym muszą latem tłoczyć się chmary ludzi, w tym obcokrajowców załatwiających np. wizy. Oczywiście brak  jest tam nie tylko wystarczających miejsc siedzących, ale nawet ubikacji i jedynie w sytuacjach awaryjnych można uzyskać litościwie zgodę na skorzystanie z ubikacji wewnątrz samego konsulatu, gdzie, aby tam wejść, najpierw jest się sprawdzanym przez ochroniarza z Biura Ochrony Rządu.  Nota bene ubikacji o sub-standardzie, będącej jednak swoistą wizytówką kondycji obecnego Państwa Polskiego – rządzonego przez kreatury polityczne w postaci Komorowskiego, Tuska czy Sikorskiego. Jednakże przechodząc do ubikacji można zobaczyć ogromne i puste komnaty “reprezentatów Polski”. Ale one nie dla plebsu przecież. Acha, a jaka jest tzw. Właściwość terytorialna Wydziału Konsularnego Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Waszyngtonie, czyli skąd przyjeżdżają interesanci, aby coś tutaj załatwić? Właściwość terytorialna obejmuje następujące stany i terytoria: Alabama, District of Columbia, Florida, Georgia, Kentucky, Maryland, Mississippi, North Carolina, South Carolina, Tennessee, Virginia, West Virginia, American Virgin Islands i pozostałe terytoria zamorskie Stanów Zjednoczonych oraz Puerto Rico i Bahamy. Proszę teraz wyobrazić sobie kilkugodzinną podróż z pobliskich stanów, aby na miejscu, latem, przy tradycyjnym w Marylandzie/DC 40-stopniowym lecie wyczekiwać w nieklimatyzowanej poczekalni/dziale wizowym, na dodatek bez ubikacji.

Wariacje smoleńskie Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą – tę maksymę mistrza Goebbelsa stosują współcześnie prezes Kaczyński i jego „ekspert” od katastrofy smoleńskiej Macierewicz. Są w tej sprawie już bardzo blisko tysiąca, więc czas najwyższy na trochę prawdy... Doktor inżynier Maciej Lasek jest przewodniczącym Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, a w tzw. komisji Millera, wyjaśniającej okoliczności katastrofy smoleńskiej, pełnił funkcję wiceszefa podkomisji lotniczej.

„FiM”: – Jest pan ostatnio celem bardzo ostrych ataków... Doktor Lasek: – Z góry zastrzegam, że nie będę się odnosił do żadnych anonimowych opinii wyrażanych w niektórych mediach.

– Powiedział pan w Radiu Zet, że w Smoleńsku usiłowała lądować „załoga, która nawet nie była w stanie wykonać poprawnie procedury odejścia na drugi krąg”. Na jakich przesłankach oparł pan tę opinię?

– Załoga w trakcie wykonywania nieprecyzyjnego podejścia do lądowania (taka procedura obowiązywała na lotnisku Smoleńsk-Północny 10 kwietnia 2010 r.) musi spełnić szereg warunków: samolot zniża się z określoną prędkością zniżania, z zadaną prędkością lotu, przelot nad dalszą radiolatarnią musi być wykonany na wysokości opublikowanej w karcie podejścia, silniki samolotu nie mogą pracować na zakresie biegu jałowego.

– Jak wykonano je w praktyce? – Przelot nad dalszą radiolatarnią odbył się na wysokości większej o 120 m niż wskazana na kartach podejścia. Jest to bardzo duża różnica, która wymusiła na załodze (pilocie lecącym) decyzję o zwiększeniu opadania w celu „dojścia” do założonej ścieżki podejścia, co z kolei skutkowało wzrostem prędkości lotu powyżej znacznika prędkości współpracującego z automatem ciągu. Ze strony wszystkich członków załogi zabrakło jakiejkolwiek reakcji na odstępstwa od procedury podejścia. Silniki długo (40 s) pracowały na zakresie małego gazu, prędkość podejścia była większa od założonej o prawie 30 km/godz., prędkość opadania przewyższała 5 m/s, a mimo to żaden członek załogi nie odniósł się do nieutrzymywania przez dowódcę właściwych parametrów, co było niezgodne z instrukcją użytkowania w locie.

– Czym to groziło? – Odstępstwa od zadanych warunków skutkują większą utratą wysokości po zainicjowaniu procedury podejścia oraz większym czasem zwłoki przejścia pracy silników na ciąg startowy. W trakcie podejścia do lądowania załoga musi być gotowa do natychmiastowego rozpoczęcia procedury odejścia na drugi krąg po osiągnięciu minimalnej wysokości zniżania (podkreślam, że dla krytycznego lotu była to wysokość 100 m nad poziom lotniska, określana na podstawie wysokościomierza barometrycznego). Średni czas reakcji w takich przypadkach powinien być poniżej 1 s, gdyż załoga jest (lub powinna być) świadoma możliwości wystąpienia takiego działania. Potwierdzają to również analizy szkoleń symulatorowych przeprowadzanych dla załóg samolotów komunikacyjnych. W krytycznym locie od momentu ogłoszenia przez dowódcę samolotu odejścia na drugi krąg do podjęcia przez załogę działań, które skutkowały zmianą konfiguracji samolotu do odejścia na drugi krąg, minęło aż 5–6 sekund. Dodatkowym błędem załogi było założenie, że odejście może być wykonane w trybie automatycznym przy braku systemu ILS, co nie jest standardową procedurą (nie jest opisane w instrukcji użytkowania samolotu) i wskazuje na niewiedzę załogi w tym zakresie.

– W jednym z fachowych komentarzy przeczytaliśmy: Lasek twierdzi dzisiaj, że minimum załogi w Smoleńsku wynosiło 1800x120 metrów. Tymczasem członkowie komisji Millera, w tym sam Lasek, nie mieli żadnych wątpliwości, że minima w Smoleńsku wynosiły 1200x100, i podpisali się pod raportem końcowym. Czyżby poświadczył pan nieprawdę, podpisując się pod raportem? – Należy rozgraniczyć, co to jest

minimum lotniska, a co załogi. Minimum lotniska dla podejścia według dwóch NDB (naziemne radiolatarnie – dop. red.) i systemu RSL (Radiolokacyjny System Lądowania) wynosiło 100 m podstawy chmur i 1000 m widzialności, natomiast dla podejścia według dwóch NDB – 100 m podstawy i 2000 m widzialności. Wspomniane przez tego „eksperta” minima pilota 1200x100 m dotyczą podejścia według systemu PAR (radar precyzyjny – dop. red.) z dwoma NDB. Wspomniany PAR nie jest odpowiednikiem systemu RSL, w związku z tym nie można tych minimów stosować dla podejścia RSL z dwoma NDB. Należy także przypomnieć, że pilot nigdy nie wykonał podejścia według systemu PAR. Uprawnienie do lądowania z wykorzystaniem systemu RSL także nigdy nie zostało pilotowi formalnie nadane, a ostatnie zarejestrowane podejście do lądowania z wykorzystaniem systemu RSL wykonał 8 sierpnia 2005 roku na samolocie Jak-40.

– Konkludując… – Minimum, które ograniczało załogę 10 kwietnia, to wykonanie podejścia według dwóch NDB, czyli 1800x120 metrów. Należy jednak pamiętać, że pilot nie miał uprawnień do wykonywania nawet tego typu podejść do lądowania z uwagi na niewykonanie w wymaganym przepisami okresie lądowania według tego systemu.

– Kluczowym argumentem mającym uzasadniać twierdzenie Macierewicza, że samolot nie uderzył w brzozę, lecz rozpadł się w powietrzu, jest ostatni alert o numerze 38, zapisany w pamięci urządzenia TAWS. Wynika z niego rzekomo, że samolot był wówczas 25–30 m nad wierzchołkiem drzewa. Jak to wyjaśnić? – Zdarzenie TAWS38 wystąpiło po zderzeniu z brzozą i rozpoczęciu obrotu samolotu. Czas zapisany w pamięci systemu TAWS (6:40:59) należy skorygować o różnicę czasu rejestracji pozostałych rejestratorów parametrów

lotu. Wystąpienie sygnału TAWS38 (jako zdarzenie LANDING, czyli lądowanie) odpowiada więc godzinie 6:41:05. Dokładnie 2,2 sekundy po uderzeniu w brzozę, 2,5 sekundy przed zderzeniem z ziemią, gdy samolot wykonywał już niekontrolowany obrót w lewo. Wykazaliśmy to w raporcie; polecam szczegółową analizę załącznika nr 1. Żeby odtworzyć faktyczny przebieg wydarzeń, należy dokonać korelacji czasu między rejestratorami lotu i urządzeniem TAWS poprzez nałożenie wspólnych zdarzeń (sygnałów) rejestrowanych przez wszystkie trzy urządzenia. Posługiwanie się pojedynczymi odczytami prowadzi do błędnych wniosków. Żaden zdrowy na umyśle specjalista nie chce polemizować z bredniami, ale czasem nie wytrzymują...

Macierewicz: „Wiemy już, że ani błąd pilota, ani brzoza nie spowodowały tragedii. Samolot Tu-154 nie uderzył w brzozę i nie złamał o nią skrzydła”.

Prokurator generalny Andrzej Seremet: „Polscy prokuratorzy widzieli ją bezpośrednio po katastrofie, widzieli ją także biegli. Widzieli, że została złamana, i ślady blachy w drzewie. A za drzewami skoszone krzaki i skrzydło w tym miejscu. Biegli ustalili, że kiedy nastąpiło uderzenie w brzozę, czarna skrzynka zarejestrowała nieprawidłowe działanie mechanizmu lotek lewego skrzydła. To się zbiega, co do sekundy”.

Jarosław Kaczyński: „Ostatnio mieliśmy przykład, że samolot na Syberii skosił las, i nikomu się nic nie stało. A tutaj jeszcze mamy te odpryski, ułamki, odłamki, i wszyscy zginęli... Ta sytuacja jest charakterystyczna dla wybuchu”.

Macierewicz: „Przyczyną katastrofy były dwa wybuchy tuż przed lądowaniem. Do tej konkluzji nasi eksperci dochodzili nie tylko bardzo żmudnie, ale przede wszystkim z wielkimi oporami. Bardzo trudno było przyjąć do wiadomości, że Lech Kaczyński i wielka część polskiej elity zostali zamordowani z zimną krwią”.

Lasek: – Wykluczyliśmy jednoznacznie zamach na podstawie oględzin szczątków samolotu, analizy rejestratorów parametrów lotu oraz ekspertyzy przeprowadzonej w Wojskowym Instytucie Chemii i Radiometrii. Materiały do badań, które nie potwierdziły występowania żadnych środków trujących, promieniotwórczych ani wybuchowych, zostały zebrane przez specjalistów niebędących członkami naszej komisji – Żandarmerię Wojskową i pracowników Instytutu.

Seremet: „Nasi prokuratorzy sięgnęli po najwybitniejszych fachowców w Polsce od efektów fizykochemicznych użycia broni. Biegli z WIChiR powiedzieli: nie ma śladu. A powinny być jakieś ślady na ciele ofiar i przedmiotach. Badania przeprowadzono zaraz po katastrofie”.

Macierewicz (po zakończeniu prac nad stenogramami w krakowskim Instytucie Ekspertyz Sądowych, gdzie nie potwierdzono, aby gen. Błasik wypowiadał słowa przypisywane mu kategorycznie przez ekspertów MAK, a później przez polskich specjalistów z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji i ABW): „Na kłamstwie, że był w kokpicie, zbudowano propagandową, antypolską tezę, że za jego pośrednictwem prezydent naciskał i wymuszał lądowanie w niebezpiecznej sytuacji”.

Lasek: – Instytut Ekspertyz Sądowych stwierdził jedynie, że nie rozpoznał głosu, zaś w pozostałych przypadkach przypisał wypowiadane słowa konkretnym osobom „z dużym prawdopodobieństwem”. Dla badacza wypadków ten dowód ma taką samą moc jak dowód Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego czy MAK. Żadna z tych ekspertyz nie wyklucza obecności w kabinie pilotów osób postronnych. „Macierewicz to zbyt inteligentny facet, żeby wierzył w brednie, które opowiada. Nie zdziwiłbym się, gdyby pod koniec życia, oby jak najdłuższego, napisał wspomnienia pod roboczym tytułem: „Robiłem was w bambuko trzydzieści lat, a wy w to wierzyliście”. Często mam wrażenie, że pobiega sobie po Sejmie, poopowiada niestworzone historie, a później wraca do domu, odpala telewizor, otwiera sobie piwko i ma niezły ubaw, widząc, że ci wszyscy frajerzy w to wierzą” – tłumaczy zachowanie niegdysiejszego towarzysza partyjnego europoseł Michał Kamiński, były rzecznik prasowy prezydenta Lecha i jeden z najbliższych współpracowników prezesa Jarosława. DOMINIKA NAGEL

Emerytury – inne spojrzenie Emerytury to wielki temat społeczny, ekonomiczny, polityczny obrosły w zakłamaną publicystykę i nieporozumienia i dezinformację. Wmawia się nam, że powinniśmy oszczędzać całe życie po to, aby zabezpieczyć sie na starość, czyli odkładać cześć dochodów (w postaci składek ubezpieczeniowych) Nikt nam nie mówi, co się dzieje ze składkami. Cała dyskusja i oprawa medialna wokół emerytur kieruje uwagę opinii publicznej na składki i ZUS. Jest to największy medialny przekręt i dezinformacja. A tymczasem spójrzmy, co się dzieje z naszymi składkami – omówienie poniżej w dalszej części artykułu

ATRAKCYJNE ŹRÓDŁO ZYSKÓW dla wielkich międzynarodowych firm ubezpieczeniowych i banków. Od 1994 r. BŚ bardzo się zaangażował w promowanie tego rodzaju reformy.Przedłużenie wieku emerytalnego to następny element polityki BŚ i MFW służący rabowania społeczeństw.

Opodatkowanie Co to jest dochód? Czy emerytury powinny być opodatkowane – przecież emerytura to nie dochód, a świadczenie Wiek emerytalny – jego przedłużenie to skandal. W państwach normalnych takich jak np. Białoruś tzn. nieulęgającym dyktatowi Międzynarodowych Bankierów obniża się wiek Emerytalny do 60 lat. I dlatego Łukaszenko jest tak opluwany przez zachodnie media i polityków, finansowanych przez bankierów. W dzisiejszych czasach postęp i rozwój technologiczny ma służyć ludziom i to ludzie powinni odnosic korzyści z tego postępu, których sa twórcami ( przecież nie rządy i bankierzy)

Przedłużenie wieku emerytalnego jest działaniem antyspołecznym i antypaństwowym.

POLSKA ROK 2054 ZUS po raz kolejny podniósł emerytalną poprzeczkę

A JAK POWINNO BYĆ? Po 40-50 latach pracy i płacenia składek emerytalnych każdy zasługuje i ma prawo na godziwa emeryturę oraz godziwy standard życia. Emerytura w wysokości 65 % zarobków, jako średniej z ostatnich 10 lat zarobków wydaje się być sprawiedliwa. Już nie będziemy pracować, już nie mamy tylu sił i odkładaliśmy właśnie po to, aby się ubezpieczyć na taką okoliczność. Mimo pokazania drastycznych dysproporcji pomiędzy emeryturami dla pracowników administracji państwowej, a tymi dla pracowników sektora prywatnego, celem tego artykułu nie jest wzbudzenie zawiści i odbieranie emerytur od pracowników sektora państwowego. Dobry poziom życia pracowników sektora państwowego to nic złego. Wręcz odwrotnie każdy zasługuje na godziwa emeryturę.. Czy to coś złego, aby emeryt miał więcej pieniędzy niż do tej pory? Emeryt ma prawo do godnego życia po 40 -50 latach ciężkiej pracy i to jest stwierdzenie bardzo podstawowe. Ale jest również inny punkt widzenia. Jest jeszcze inny aspekt sprawy emerytur. Wmawia się nam, że emeryci są „ciężarem dla społeczeństwa”. Bardzo bym polemizował z tym punktem widzenia. Punkt widzenia emeryta pozostawiam bez komentarza. Natomiast warto przyjrzeć się zwiększeniu emerytury z punktu widzenia osoby odpowiedzialnej za emisje pieniądza w kraju. Emisja pieniądza w kraju dla emeryta, to taki sam dobry powód emisji pieniądza jak na roboty publiczne, czy wydatki na infrastrukturę służąca wszystkim mieszkańcom kraju.

No, bo co robi emeryt z otrzymanymi pieniędzmi? Ano wydaje! Na towary i usługi, żywność, lekarstwa, lekarzy, wózki inwalidzkie itd. Emeryt przez swoje wydatki pobudza najzwyczajniej gospodarkę. Więcej, wydaje i płaci podatki od sprzedaży. W tym aspekcie każde państwo nie tylko powinno szanować emeryta, bo najzwyczajniej na to zasługuje, ale także stwarzać system zachęt, aby emeryt zechciał pozostać i wydawać pieniądze w kraju. Powinno działać to identycznie tak jak zachęty dla kapitału do lokowania inwestycji/kapitału/ produkcji w tym stnie/ prowincji/kraju/ województwie, a nie gdzie indziej. Emeryt to z punktu widzenia bankiera to kapitał gromadzony na rachunkach oszczędnościowych lub inwestycyjnych. W oparciu o ten kapitał może być wyemitowany pieniądz, bo pieniądz jest emitowany w oparciu o prawo zastawów. Takim zastawem (kapitałem) są wieloletnie oszczędności gromadzone emeryta. W tym sensie emeryt powinien dostać jak najwięcej, a tymczasem robi się wszystko, aby dostał jak najmniej na poziomie często poniżej zasiłku socjalnego? Dlaczego nie traktować pieniędzy wypłacanych emerytom, jako po prostu inny kanał emisji pieniądza dla pobudzenia gospodarki? Podwyższenie emerytur dla szerokich rzesz społeczeństwa to najlepszy „Stimulus Package”, jaki sobie można wyobrazić. To po prostu inny kanał emisji pieniądza dla dobra obywateli i dla dobra całego kraju. Rządowe dopłaty dla wielkich korporacji oraz do planów emerytalnych pracowników sektora publicznego po krachu finansowym 2008 Po krachu finansowym pod koniec 2008 r. rząd wielu krajów pokrył straty wielkich korporacji w ramach tzw. “Stimulus Packages”. To bardzo ciekawy zestaw informacji i wniosek nasuwa się sam. Jeśli Rządy państw zachodnich mogą wyrównywać straty i dopłacać (dodrukować pieniądze) do tracących na wartości funduszów emerytalnych pracowników Sektora Publicznego, czy też pokrywać straty wielkich korporacji w ramach tzw. “Stimulus Packages” To, dlaczego wiec nie dodrukować pieniędzy na emerytury zapewnić przyszłemu emerytowi dobry poziom życia? Bo emisja pieniądza przez rząd na potrzeby społeczeństwa to największy przywilej, obowiązek i możliwość twórczej służby dla społeczeństwa

RAŻĄCE DYSPROPORCJE Mamy de facto, dwa systemy emerytur publicznych w Polsce. Jeden, który obejmuje pracowników sektora państwowego, a drugi dotyczy całej reszty, czyli 80 % ogólnej liczby zatrudnionych w Polsce. Sektor publiczny to urzędnicy ministerstw i administracji państwowych na szczeblu państwowym, wojewódzkim powiatowym, samorządowym, a również pracownicy wojska, policji, pracownicy sadów – sędziowie, prokuratorzy. Pracownicy administracji państwowej, ministrowie, posłowie, którzy stanowią dużą część pracowników sektora publicznego, mają przypisana do swoich urzędów władzę i inicjatywę ustawodawczą, a także obowiązek służenia ogółowi – tzn. przeciętnemu Polakowi, których reprezentują i na rzecz, których powinni pracować.

Z definicji pracownicy administracji państwowej powinni służyć szerokiemu ogółowi społeczeństwa i pracować dla dobra publicznego. Obecna sytuacja pokazuje wręcz coś odwrotnego. Pracownicy administracji państwowej troszczą się wyłącznie o siebie samych i o swój interes prywatny lub grupowy. Z jednej strony mamy klasę biurokratów władnych tworzyć prawo i przepisy wykonawcze, a z drugiej strony przeciętnego człowieka będącego ofiarą tych biurokratów. Biurokraci potrafią tak zaaranżować swoje sprawy finansowe, że mają luksusowe plany emerytalne drogą przepisów i struktur organizacyjnych przez siebie stwarzanych, a dla 80% przeciętnych obywateli zamiast emerytur przypadają zapomogi socjalne. Pracownicy administracji państwowej finansowani są z naszych podatków i zarówno ich zarobki jak i składki na plany emerytalne pochodzą z naszych podatków. Chciałbym wyraźnie podkreślić; nie chcę odbierać emerytur od pracowników sektora państwowego. Jestem rzecznikiem reform całego systemu i równorzędnych emerytur dla wszystkich innych.! Problemem podstawowym jest wyjątkowo niska wartość świadczeń emerytalnych dla znakomitej większości Polaków, a ponadto asymetria i rażąca dysproporcja w wysokości świadczeń emerytalnych dla dwóch rożnych klas obywateli.! Ta dysproporcja to wielki problem sprawiedliwości społecznej. Ta rażąca dysproporcja dwóch rożnych klas emerytur publicznych woła o pomstę do nieba.!!!! Z jednej strony mamy klasę biurokratów władnych tworzyć prawo, a z drugiej strony przeciętnego człowieka będącego ofiarą tych biurokratów. Biurokraci przydzielają sobie doskonale emerytury drogą przepisów przez siebie stwarzanych, a dla przeciętniaka zamiast emerytur zapomogi socjalne na poziomie zasiłków socjalnych. W Polsce mówimy o Emeryturach Spoczynku 15 % emerytów z sektora publicznego, którzy pobierają emerytury w wysokości ok. 100% swoich dochodów. Mamy dwa systemy emerytalne w Polsce. W Polsce mówimy o emeryturach spoczynku, dla sędziów prokuratorów, policjantów, wojskowych, posłów i ministrów Ta rażąca dysproporcja emerytur osobna dla pracowników sektora państwowego, a osobna dla pracowników sektora prywatnego ma wiele aspektów kryminalnego naruszania prawa. Prawo rzymskie i prawo angielskie zakłada równość wszystkich wobec prawa. Co to za jurysprudencja pozwoliła jurystą tworzyć takie ustawy? To chyba ani prawo rzymskie, ani prawo angielskie.A wiec, jakie?

OPODATKOWANIE EMERYTUR Przede wszystkim wydaje mi się, że istnieje olbrzymie nieporozumienie w rozumieniu podstawowych definicji, które najwyraźniej sprawiają najwięcej kłopotów i zamieszania. ZUS jak sama nazwa wskazuje jest Zakładem UBEZPIECZEŃ Społecznych. i płacimy składki ubezpieczeniowe po to, aby otrzymać świadczenia/ odszkodowania/ benefity/rekompensaty, Kidy się zestarzejemy i nie mamy sily pracować Nasze emerytury mieszczą się prawnie w tych samych kategoriach, co świadczenia/ odszkodowania/ rekompensaty za wypadek przy pracy lub wypadek samochodowy Żeby zilustrować to na konkretnym przykładzie. Płacimy składki ubezpieczeniowe za opiekę dentystyczna i w ramach świadczeń możemy mieć „za darmo” wyleczony lub usunięty ząb. Płacimy składki na ZUS i dostajemy w zamian świadczenia, a wiec „bezpłatną” opiekę medyczna – otrzymujemy te świadczenia, bo płacimy składki ubezpieczeniowe, aby je otrzymać. Płacimy obowiązkowe ubezpieczenia samochodowe tj. składki ubezpieczeniowe po to, aby otrzymać odszkodowania w razie wypadku. Czyli za utratę nogi w wypadku samochodowym otrzymujemy odszkodowanie, bo po to właśnie się ubezpieczamy. Pracodawca płaci składki i ubezpiecza pracownika. W razie wypadku przy pracy ze składek ubezpieczeniowych płaconych przez pracodawcę pracownik otrzymuje odszkodowanie. Każdy pracujący płaci składki ubezpieczeniowe po to, aby wypadku utraty pracy otrzymać świadczenia. zasiłek dla bezrobotnych, a w przypadku przedłużającego się okresu bezrobocia otrzymujemy zasiłek socjalny. Od zasiłku socjalnego NIE płacimy podatku. Za otrzymane z odszkodowanie za wypadek przy pracy NIE płacimy podatku. Identycznym świadczeniem sa sprawa ma się z Emeryturami. Jednak tu placimy podatek dochodowy. Pytanie – dlaczego? Płacimy składki ubezpieczeniowe, czy to w Polsce na ZUS, po to, aby, kiedy się zestarzejemy i nie mamy siły pracować otrzymywać świadczenia i benefity.

EMERYTURA TO TAKA SAMA KATEGORIA ŚWIADCZEŃ. DLACZEGO URZĄD SKARBOWY W POLSCE CHCE UZNAĆ ŚWIADCZENIA /ODSZKODOWANIA / BENEFITY/REKOMPENSATY ZA DOCHÓD? TO JEST BARDZO PODSTAWOWE PYTANIE.Jeśli Urząd Skarbowy chce już koniecznie opodatkować świadczenia to niech opodatkuje mój wyrwany ząb albo masaż ( w ramach benefitów) za sterane robotą ręce. Tak samo nie sa opodatkowane zasiłki socjalne, które otrzymują osoby niemogące znaleźć pracy, a środki pochodzą ze składek ubezpieczeniowych, a nie z podatków. SKŁADKI UBEZPIECZENIOWE i otrzymywane z tego tytułu świadczenia TO ZUPEŁNIE COŚ INNEGO NIŻ DOCHODY w związku z tym, dlaczego nalicza się od tych świadczeń PODATKI.! Świadczenie to nie Dochód! Jaka jest tak naprawdę definicja dochodu?

DO, CZEGO SŁUŻĄ PODATKI Prezydent Regan w 1980 r. utworzyl Komisje (Grace Commission) ktorej celem było ustalenie, na co idą podatki. Komisja ustaliła, że:

Wszystkie przychody wynikające z opodatkowania znikają zanim jakikolwiek cent zostaje wydany na cele publiczne.

Pan Beardsley Ruml przewodniczący Nowojorskiego oddziału FRB stwierdził w swoim artykule w “American Affairs, „w wydaniu ze Stycznia 1946 r., po co są podatki. Stwierdził, w swoim artykule “Taxes For Revenue Are Obsolete.” ze rząd nie potrzebuje podatków”. Podatki, jako źródło dochodów dla rządu są przestarzałe Podatki, służą do zupełnie innych celów

* Służą, jako instrument polityki fiskalnej i stabilizacji siły nabywczej dolara
* Są wyrazem polityki społecznej dystrybucji bogactwa w społeczeństwie
* Sa wyrazem polityki państwa subsydiowania lub karania różnych sektorów przemysłowych lub różnych grup społecznych
* Jako wskaźnik do wyizolowania i bezpośredniego oszacowania kosztów służących społeczeństwu takich jak drogi i zabezpieczenia socjalne.

* Podatki NIE sa używane do płacenia za jakiekolwiek usługi rządu dla społeczeństwa i na cele społeczne
* Nie sa używane do wdrożenia jakichkolwiek polityki ekonomicznej rządu
* Nie sa używane dla potrzeb socjalnych społeczeństwa
* Sa używane do subsydiowania Rożnych grup interesu, takich jak np. prywatne banki

* Grupy interesów są wykluczają się od opodatkowania
* Celem opodatkowania jest klasa średnia, która jest rabowana, a podatki to najpewniejsza gwarancja tego procesu.
* Podatek to koncepcja marksistowska – Wysoki, progresywny podatek dochodowy to 10 punkt manifestu komunistycznego

Wracajac do przedłużenia wieku emerytalnego

SKŁADKI EMERYTALNE – DO CZEGO SŁUŻĄ Bank Światowy do polskiego rządu: świetna robota z planem obniżenia emerytur, jeszcze tylko podnieście składkę do OFE – Robert Gwiazdowski

Reformy emerytalne w krajach postkomunistycznych i afrykańskich zostały zainspirowane i z premedytacją przeprowadzone przez Bank Światowy w celu zasilenia rynków finansowych przez podatników z tychże krajów

bibula.com/?p=32806

Gazeta Wyborcza „dotarła” do raportu przygotowanego dla polskiego rządu w marcu ubiegłego roku przez Bank Światowy. „Polska reforma emerytalna to świetna robota” – piszą w nim eksperci banku. Jak czytamy w GW: „chwalą Polskę zwłaszcza za to, że już w 2024 roku nie będziemy musieli dopłacać do systemu emerytalnego z budżetu. Z wyliczeń Banku Światowego wynika, że w kolejnych latach mamy mieć nawet nadwyżkę. Początkowo będzie ona niewielka – w 2030 roku sięgnie 0,5% PKB. Z czasem będzie rosła – do 1% PKB w 2036 roku i 1,5% w 2075 roku. „To niezwykłe osiągnięcie, biorąc pod uwagę starzenie się polskiego społeczeństwa” – ocenia BŚ. „Eksperci przyznają jednak, że udało się to osiągnąć, bo emerytury w przyszłości będą bardzo niskie. Stopa zastąpienia, (czyli stosunek ostatniej pensji do pierwszej emerytury) spadnie z obecnych 65% do 40% w 2035 roku i zaledwie 30% w 2075 roku”! To się nazywa sukces. Reforma uratuje finanse publiczne, bo… emerytury będą niższe! I do tego potrzebne były OFE. A bez OFE nie można było obniżyć emerytur? I zostawić jeszcze w systemie te paręnaście miliardów wynagrodzenia OFE pobieranego – jak w końcu przyznają, (co prawda nie wprost tylko bardzo pokrętnie) – zwolennicy OFE za obniżenie stopy zastąpienia). Bank Światowy radzi też: „podnieście składkę do OFE (podkreślenie moje) i poprawcie ich działanie”. Z artykułu w Wyborczej nie wynika tylko, czy „podniesienie składki do OFE” ma oznaczać obniżenie jej do ZUS, czy też dodatkową podwyżkę ponad dotychczasowe 19,52%?Ja natomiast „dotarłem” do książki Mitchella A. Orensteina – Profesora Johns Hopkins University – „Privatizing Pensions: The Transnational Campaign for Social Security Reform” (Pricenton University Press, 2009), za którą autor otrzymał nagrodę International Political Science Association ′s Research Committee on the Structure of Governance. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, co sądzą o niej twórcy Wielkiej Kapitałowej Reformy Emerytalnej? Nie znam profesora Orensteina. Może to jakiś amerykański „oszołom”? No, bo chyba nie może to być nikt poważny, skoro pisze, że reformy emerytalne w krajach postkomunistycznych i afrykańskich zostały zainspirowane i z premedytacją przeprowadzone przez Bank Światowy w celu zasilenia rynków finansowych przez podatników z tychże krajów. Ta książka wywoła szok!

Amerykański profesor ujawnił, czym i jak bankierzy przekonali naszych polityków, związkowców i dziennikarzy do OFE

http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/leokadia-oreziak-jak-wprowadzono-polsce-ofe

W toczącej się w Polsce debacie w sprawie zmian w otwartych funduszach emerytalnych (OFE) warto się odwołać do niezwykle interesującej książki „Prywatyzacja emerytur. Transnarodowa kampania na rzecz reformy zabezpieczenia społecznego”, która ukazała się w 2008 r. w wydawnictwie Uniwersytetu Princeton w Stanach Zjednoczonych.

Jej autorem jest prof. Mitchell A. Orenstein (Johns Hopkins University)*. W publikacji obszernie przedstawiono przyczyny, mechanizmy i sposoby wprowadzenia przymusowego kapitałowego filara systemu emerytalnego w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej oraz w regionie Europy Środkowej i Wschodniej. Szczególna uwaga została poświęcona roli, jaką odegrał tu Bank Światowy wraz z Międzynarodowym Funduszem Walutowym oraz amerykańska USAID (US Agency for International Development), a także OECD i inne organizacje międzynarodowe. W opinii Orensteina, podmioty te stworzyły swego rodzaju koalicję, która w ramach dobrze zorganizowanej kampanii rozpowszechniała w świecie ideę prywatyzacji emerytur. W 1994 r. BŚ opublikował raport „Averting the Old Age Crisis”, w którym zdecydowanie propagowano koncepcję sprywatyzowania przynajmniej części systemu emerytalnego. Orenstein wskazuje (s. 76), że była to radykalna zmiana w porównaniu z tezami zawartymi w dokumentach Banku Światowego, publikowanych do tego czasu, w których ostrzegał on, że taka prywatyzacja nie rozwiązuje fundamentalnych problemów dotyczących systemów emerytalnych w krajach Europy Środkowej i Wschodniej. W całej kampanii BŚ na rzecz ustanowienia przymusu oszczędzania na emeryturę w prywatnych instytucjach finansowych eksponowano cel w postaci ograniczenia negatywnego wpływu zmian demograficznych na wysokość przyszłych emerytur i wiele innych celów dotyczących rozwoju gospodarczego. Zastanawiając się nad rzeczywistymi przyczynami ustanowienia obowiązkowego filaru emerytalnego, Orenstein wskazuje, że międzynarodowe instytucje finansowe i korporacje wielonarodowe, zajmujące się zarządzaniem prywatnymi funduszami emerytalnymi, bardzo się interesowały stworzeniem w różnych krajach dużej puli oszczędności z przymusowo pobieranych środków publicznych (s. 79). Doświadczenia reformy chilijskiej pokazały, że zarządzanie tymi pieniędzmi może stanowić

ATRAKCYJNE ŹRÓDŁO ZYSKÓW dla wielkich międzynarodowych firm ubezpieczeniowych i banków. Od 1994 r. BŚ bardzo się zaangażował w promowanie tego rodzaju reformy. Ważnym instrumentem wprowadzania przymusowego filara kapitałowego była polityka pożyczkowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego. I tak np. jednym z warunków udzielenia Argentynie w 1992 r. pożyczki w wysokości 40 mld dol. przez MFW było sfinalizowanie prywatyzacji emerytur w tym kraju. Ponadto Bank Światowy w latach 1996-1997 udzielił Argentynie pożyczek w wysokości 320 mln dol., by wesprzeć realizację reformy emerytalnej (s. 152). Orenstein stwierdza, że BŚ, MFW i regionalne banki rozwoju udzielały często pożyczek i pomocy różnym krajom, pod warunkiem że wprowadzą one prywatyzację emerytur. Z drugiej strony, instytucje te zapewniały pożyczki na sfinansowanie luki w finansach publicznych, powstałej z powodu skierowania do prywatnych instytucji części składek emerytalnych, tak by można było wypłacać bieżące emerytury (s. 89). Orenstein wskazuje, że silnej presji ze strony tych instytucji oparły się jedynie nieliczne kraje wytypowane do wprowadzenia obowiązkowego filara kapitałowego. Te kraje to: Wenezuela, Słowenia oraz Korea Południowa (s. 154). Według opinii Orensteina, Korea jest przypadkiem, który pokazuje, że przywódcy w dużym i bogatym kraju mają siłę, by oprzeć się polityce transnarodowych podmiotów (s. 156). Z całej książki wynika ogólna refleksja, że na celowniku tych podmiotów znalazły się kraje o średnich dochodach, przeżywające różne problemy gospodarcze i uzależnione od międzynarodowej pomocy finansowej. Bank Światowy i inni transnarodowi aktorzy w zasadzie nie próbowali wprowadzić przymusowego filara kapitałowego w krajach o małych dochodach (niski poziom płac i składek), a także w krajach wysoko rozwiniętych. W odniesieniu do tych ostatnich trudno, bowiem było znaleźć jakieś skuteczne instrumenty oddziaływania na rządzących (s. 162). Orenstein odwołuje się do badań pokazujących, jak wielkie straty poniosły pierwsze pokolenia emerytów otrzymujących świadczenia z przymusowych prywatnych funduszy w krajach Ameryki Łacińskiej. Istotną przyczyną tych strat okazały się wysokie opłaty pobierane przez instytucje finansowe zarządzające funduszami. Opłaty te stanowiły niesprawiedliwe obciążenie indywidualnych oszczędności emerytalnych i spowodowały utratę dużej części dochodu należnego emerytowi (s. 82). W książce szczegółowo scharakteryzowano mechanizm i poszczególne etapy prywatyzowania emerytur. I tak najpierw Bank Światowy, a także inni tzw. transnarodowi aktorzy, starali się zidentyfikować kraje mogące być obiecującymi kandydatami do wprowadzenia obowiązkowego kapitałowego filaru emerytalnego, oraz przedstawicieli władz tych krajów, mających „polityczną wolę” przeprowadzenia reform (s. 87). Jedną z metod stosowanych do tego celu było zapraszanie tych przedstawicieli na konferencje i seminaria na temat prywatyzacji emerytur, organizowane zazwyczaj na najbardziej znanych uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych. Orenstein wskazuje, że tym sposobem Bankowi Światowemu łatwiej było stwierdzić, które kraje myślą poważnie o reformie emerytalnej, i zrekrutować przy tej okazji sojuszników do jej realizacji. Dzięki dużej liczbie tych seminariów, zorganizowanych przez BŚ, udało się przeszkolić

TYSIĄCE OFICJALNYCH PRZEDSTAWICIELI z wielu państw w kwestii prywatyzacji emerytur (s. 87). Drugi etap następował po tym, jak zasiana uprzednio idea tej prywatyzacji zainteresowała decydentów w jakimś kraju. Następnym wyzwaniem było przeszkolenie krajowych ekspertów w kwestiach organizacji funduszy, ich regulacji i nadzoru nad ich działalnością. Orenstein zwraca uwagę na dyskusje, które toczyły się na początku lat 90 zarówno w BŚ, jak i MFW odnośnie do źródeł finansowania przymusowego filara kapitałowego, oznaczającego w praktyce wyjęcie części składki emerytalnej z budżetu i w efekcie niedostatek środków na bieżące emerytury. Obie organizacje miały świadomość, że filar ten wymaga poważnego zadłużania się przez rządy, co może stanowić istotny problem dla krajów mających już wysoki dług. Ostatecznie zwolennicy tego filara zaczęli propagować ideę, że nie tworzy on takiego problemu, gdyż powoduje jedynie zamianę zobowiązań państwa wobec przyszłych emerytów w ramach systemu repartycyjnego, czyli tzw. długu ukrytego na dług jawny (s. 83). Zwolennicy ci pominęli więc fakt, że dług jawny wymaga zaciągania przez państwo pożyczek już teraz i płacenia od nich odsetek, podczas gdy dług ukryty stanie się wymagalny za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, i to nie w całości, lecz stopniowo, wraz z upływem lat bycia na emeryturze przez daną osobę. Zatem w imię korzyści osiąganych przez instytucje finansowe z prywatyzacji emerytur transnarodowi aktorzy wymyślili i rozpowszechniali argument odnośnie do długu ukrytego, nie bacząc, że lawinowo narastający dług jawny z powodu przymusowego filara kapitałowego prowadzi kolejne kraje do bankructwa. Orenstein wykazał się dużą wnikliwością badawczą, charakteryzując proces wprowadzenie OFE w Polsce. Warto zwrócić uwagę na kilka istotnych faktów przedstawionych w książce:

l Z rozważanych w Polsce kilku koncepcji reformy emerytalnej ostatecznie do realizacji została przyjęta koncepcja, której opracowanie sponsorował Bank Światowy (s. 113). BŚ oddelegował do Polski przedstawiciela, który stanął na czele Biura Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Systemu Zabezpieczenia Społecznego. Po wykonaniu misji w Polsce powrócił on do BŚ na znaczące stanowisko. Orenstein podkreśla, że biuro uzyskało z BŚ wszelkie niezbędne zasoby finansowe i techniczne, potrzebne, by przekonać potencjalnych sojuszników proponowanych rozwiązań i udaremnić wysiłki oponentów. Fakt, że Bank Światowy umieszczał swoich ludzi w najważniejszych biurach rządowych, wskazuje na to, jak bardzo instytucja ta była w stanie wpływać na proces reformy w różnych krajach (s. 117). W książce pokazano, jak udało się zyskać poparcie najważniejszych polskich polityków dla koncepcji przymusowego filara kapitałowego. l Różnorodne działania zostały podjęte przez BŚ, by uzyskać poparcie dla idei prywatyzacji emerytur ze strony organizacji pracodawców i kierownictwa związków zawodowych. W odniesieniu do tych drugich istotna okazała się m.in. obietnica odnośnie do tworzenia przez związki własnych funduszy emerytalnych, co w opinii Orensteina, pokazało związkom „jasny interes biznesowy w reformach” (s. 119). USAID przekazała 1,4 mln dol. na sfinansowanie wielkiej kampanii publicznej promującej OFE, podjętej w kwietniu 1997 r. W pierwszej fazie tej kampanii skupiono się na tworzeniu ogólnego obrazu reformy i skierowano informacje do związków zawodowych, pracodawców, liderów politycznych i mediów. Realizowane były seminaria edukacyjne, dostarczano materiały propagandowe. Ważnym elementem kampanii były wizyty studyjne w różnych krajach, zorganizowane dla dziennikarzy, parlamentarzystów i przedstawicieli rządu, wskazanych przez Biuro Pełnomocnika Rządu (s. 123). Orenstein zauważa, że granty przyznane członkom rządu, parlamentarzystom i dziennikarzom w celu sfinansowania ich wizyt studyjnych w Chile, Argentynie i innych krajach, zwiększyły efektywność tych osób w przekazywaniu informacji na temat prywatyzacji emerytur. W wielu przypadkach wizyty spowodowały, że sceptycy stali się zwolennikami tej prywatyzacji (s. 127). W przypadku Polski takie wycieczki, jak wskazuje Orenstein, stanowiły

NAJWIĘKSZY KOSZT W KAMPANII finansowanej przez USAID, ale miały duży wpływ na zmiany poglądów uczestników (s. 91). W książce przedstawiono nazwiska osób oraz nazwy instytucji aktywnie działajacych na rzecz wprowadzenia OFE, jak i tych, które starały się nie dopuścić do ustanowienia funduszy. W połowie 1998 r., przy wsparciu w wysokości wielu milionów dolarów z USAID, utworzony Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (UNFE) (s. 124). Orenstein wskazuje, że w czasie, gdy USAID zajmowała się UNFE, Bank Światowy koncentrował wysiłki na wprowadzaniu zmian w ZUS. Te działania USAID, jak i BŚ, według autora, trwały kilka lat i kosztowały miliony dolarów z pieniędzy transnarodowych donatorów (s. 128). Drugi etap kampanii finansowanej przez USAID rozpoczął się w październiku 1998 r., a jego intensywna faza była w pierwszych miesiącach 1999 r., kiedy kluczowe znaczenie miały reklamy telewizyjne i ulotki informacyjne rozesłane z rachunkami telefonicznymi (s. 127). Podsumowując reformę emerytalną w Polsce, Orenstein wskazuje na głęboką ingerencję Banku Światowego i USAID w jej ukształtowanie i wprowadzenie w życie, w tym poprzez finansowanie zespołów reformujących oraz wszelką pomoc finansową i techniczną. Pozwoliła ona pozyskać zwolenników i zmienić preferencje decydentów (s. 129). Książka prof. Orensteina stanowi bardzo dobrze udokumentowaną analizę procesu wprowadzania przymusowego filara kapitałowego i rolę, jaką odegrały w tym organizacje i korporacje międzynarodowe. Silne zaangażowanie tych podmiotów w ustanowienie tego filara jest też przyczyną dotychczasowych trudności krajów, które chciały ograniczyć czy zlikwidować obowiązkowe fundusze emerytalne. Kraje te, po tym, jak ogromnie zadłużyły się z powodu tych funduszy, są jeszcze bardziej uzależnione od dobrej woli transnarodowych aktorów niż kiedyś. Tłumaczyć to może np., dlaczego MFW sprzeciwił się w 2010 r. próbie likwidacji OFE podjętej w Bułgarii. Wyjście z tej pułapki nie jest łatwe. Bez determinacji rządzących i zrozumienia problemu przez społeczeństwo nie da się wprowadzić potrzebnych zmian. Recenzowana książka, bardzo prosto i przejrzyście napisana, może stanowić interesującą lekturę dla wszystkich osób chcących poznać kulisy wielkiej operacji, jaką było wprowadzenie OFE w Polsce i innych krajach.

Autorka [Leokadia Oreziak] jest profesorem zwyczajnym w Szkole Głównej Handlowej oraz Uczelni Łazarskiego w Warszawie

* Privatizing Pensions. The Transnational Campaign for Social Security Reform, Princeton University Press, Princeton, N.J. 2008

Na zakończenie – dla pana premiera Tuska i jego posłów, głosujących za przedłużeniem wieku emerytalnego:
Z życzeniami długich lat życia i poboru bardzo zasłużonej bardzo wysokiej emerytury poselskiej – ale dopiero w wieku lat 105-u MatkaPolka

14 maja 2012 "Socjalizm nigdy nie przestanie się skradać, zanim nie przeistoczy się w totalitaryzm; taka jest po prostu jego natura”- twierdzi w swojej książce ”Przyszłość konserwatyzmu” nieżyjący od 1994 roku Russell Kirk. Guru amerykańskich konserwatystów, autor ponad trzydziestu książek. Gdy porządek został obalony” wszystko sprowadza się do władzy, władza do woli, a wola do żądzy”. To są święte słowa. Właśnie usłyszałem informację, że w Warszawie, jakiejś organizacji nie podobają się budki handlowe, których jest podobno tysiąc, i które to budki szpecą miasto(???) Są brzydkie i obskurne i należ coś z tym zrobić.(!!!) A co lewica może zrobić z budkami, żeby nie szpeciły miasta? Najlepiej zlikwidować je od jutra - a pracowników i właścicieli wyrzucić na bruk. Będzie w końcu ładnie i przyjemnie, tylko ludzie nie będą mieli pracy. A czy to lewicę obchodzi? Będzie walczyć oczywiście z bezrobociem, które tworzy.. Jak teoria nie zgadza im się z praktyką- to oczywiście gorzej dla praktyki.. Łatwo jest wymyślić, że jak się zlikwiduje coś, co jest brzydkie, i na to miejsce postawi za pieniądze gminne- coś ładnego, to będzie wszystkim lepiej.. Tylko jak zlikwiduje się budki, które płaciły jakiekolwiek podatki, to gmina będzie biedniejsza.. I będzie dopłacać do zasiłków.. Tak jak pani prezydent Warszawy kazała zlikwidować halę kupiecka pod Pałacem Kultury i Nauki, bo na to miejsce miało być muzeum sztuki jak najbardziej nowoczesnej. Jakość na razie nic się nie dzieje, ale Złote Tarasy zyskały na likwidacji hali kupieckiej.. Jak się polikwiduje budki z hot-dogami i zapiekankami, które szpecą miasto, to można potem polikwidować drobne warsztaty usługowe, wulkanizacyjne i samochodowe, które też szpecą miasto.. Bo rzeczywiście nie są zbyt wystawne - ale właścicieli widocznie stać na takie, a nie inne.. Gdyby wszystkich było stać na warsztaty wystawne- byłyby wystawne.. Są takie, jakie są. A jak już się resztkę kapitalizmu usługowego zlikwiduje pod pretekstem, że jest brzydki, choć jeszcze w tej matni podatkowej dochodowy, to można polikwidować wszystkie samochody jeżdżące nie tylko po Warszawie, ale po całej Polsce, a starsze niż 10 lat.. Można na razie nękać karami i kontrolami, dokładać domiary, aż do zupełnej likwidacji.. Kapitalizm jest oczywiście złym ustrojem, bo daje właścicielowi kroplę wolności w morzu socjalizmu go otaczającego.. Z punktu widzenia biurokracji! Bardzo dobrze były dobrane tematy na matury w tym roku z języka polskiego, bardzo aktualne i celne.. ”Ludzie bezdomni” i „ Dziady”.. Niech młodzież analizuje i docieka.. A ja wczoraj postanowiłem się odrobinę rozerwać i poszedłem na koncert pani Katarzyny Groniec, który odbył się w Radomiu w nowej szkole muzycznej postawionej przez gminę, żeby było w Radomiu ładnie.. I jest ładnie, bo szkoła jest okazała, tylko bilans kosztów się nie bilansuje. Ale w socjalizmie gminnym nie jest to problem. Wystarczy uchwalić podczas posiedzenia demokratycznej Rady Miejskiej dotacje- i już problem jest rozwiązany. Tak jak w całej Polsce- wszędzie dotacje, dopłaty, kredyty.. Wszystko tonie w tych trzech antywartościach, co oznacza długi, które następni po nas - będą spłacać... Całość imprezy trwała trzy godziny, bo przed koncertem działacze kulturalni zaprezentowali widzom, w tym i mnie- wyniki konkursu, nie powiem Państwu dokładnie, czego, ale wystąpiło przed koncertem pani Katarzyny Groniec pięć osób i zaśpiewało najlepiej jak potrafiło swoje piosenki autorskie.. Według mojej oceny, a nie jestem na poziomie I stopnia umuzykalnienia, a więc wiem, kiedy grają, a kiedy – nie, tylko odrobinę wyżej. Dwie młode panie bardzo ładnie i profesjonalnie wykonały swoje utwory, dwóch panów poprawnie, acz odrobinę gorzej, a jeden pan zupełnie kiepsko - jakoś brząkał, mało śpiewał, więcej mówił.. Byłem pewien, że główne nagrody zgarną te panie, bo śpiewały dobrze- nienagannie.. I co się stało ostatecznie? Pierwszą nagrodę i 4500 złotych od prezydenta Radomia pana Andrzeja Kosztowniaka z Prawa i Sprawiedliwości w wyniku decyzji jury otrzymał właśnie ten pan- przepraszam, że nazwiska nie pomnę, ale pierwszy raz widziałem i słyszałem tych młodych ludzi, zresztą bardzo utalentowanych.. Pomyślałem, że śnię.. Jak to? Dlaczego nagroda nie trafiła do najlepszej osoby tylko do najgorszej? Jak to w naszej Polsce socjalistycznej i ekologicznej.. Dlaczego piszę, że ekologicznej? Bo od jakiegoś czasu obowiązuje – narzucona nam przez biurokrację- nowa religia.. Pogański ekologizm uznający za boga przyrodę.. A przecież chrześcijanie mają swojego Boga i pogański- w postaci przyrody nie jest im potrzebny.. Ani te wszystkie bóstwa w postaci powietrza, wody, drzew.. W tym „ globalne ocieplenie”… Cholera jak zimno- pomyślałem wczoraj, i to w maju.. Sprawa się wyjaśniła - przynajmniej dla mnie - jak nagrodzony 4500 złotami z budżetu radomskiej gminy - laureat, zaśpiewał inną piosenkę po otrzymaniu nagrody.. Nosiła tytuł: „Piosenka ekologiczna”..(????) No, i jak tu nie być zwolennikiem teorii spiskowej? Znowu jakiś lewicowy działacz otrzymał nagrodę, byleby wyśpiewywał po linii i na bazie.. Swojego czasu pani Edyta Górniak brała udział w reklamie finansowanej z jakiegoś urzędu, a każdy urząd jest finansowany z naszej kieszeni, w której powtarzała, żeby „wyłączać Światło” i wcale nie chodziło o Józefa Światło, tego samego szefa X Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego, co uciekł na Zachód przed zbliżającą się odwilżą i wygładzał swoje rewelacje na antenie Radia Wolna Europa.. Pozostawił po sobie wnuka, pana redaktora Bartosza Węglarczyka, pracującego dla Gazety Wyborczej i TVN.. Ten człowiek wyśpiewujący ekologiczne piosenki, na linii i po bazie - co jakiś czas w tekście powtarzał, żeby wyłączać światło w domach, jakby normalny człowiek nie wiedział- skoro za to płaci- żeby wyłączać światło.. Jego pieniądze, jego problem.. Tym bardziej, że szykuje się 40% podwyżka energii, bo będą” prywatyzować”.. I nadal nie będzie rynku i nie będzie można sobie zamienić operatora energii.. Prywatny monopol lepiej nas wydoi z pieniędzy, niż monopol państwowy. Prywatny jest lepiej zorganizowany. A jeszcze do tego dochodzi walka z globalnym ociepleniem, co kosztuje socjalistyczną Europę 200 miliardów euro(!!!!) I skądś trzeba te pieniądze wziąć.. A skąd? Od biedniejących ludzi.. I ten ekologiczny bard robi sobie z nas jaja, bo nie zauważa, że oszczędzanie jest sposobem naturalnym reakcji na podwyżki.. A może zacząłby wyśpiewywać piosenki przeciw polityce ekologicznej rządu? Żeby nie podnosił cen energii o 40%.. Żeby dał nam spokój i przestał się wygłupiać ekologicznie.. Pomyślałem, więc, żeby wyłączyć światło już teraz, podczas koncertu.. Będzie ciemniej, ale ekologicznie.. On i tak swoje 4500 złotych weźmie z budżetu radomskiej gminy.. Co mu tam!.. Zresztą o ekologii można śpiewać i po ciemku, tym bardziej, że jak tak dalej pójdzie, wszyscy zostaniemy pogrążeni w ciemności.. Na drzewa i do jaskiń..Ale denerwuje mnie, co innego.. Że w imię fałszywej idei ideologicznej krzywdzi się ludzi naprawdę utalentowanych..Chciałbym wiedzieć, co czują te dwie ukarane panie w imię idei ekologicznej? Nawet sobie z tego nie zdają sprawy – sądzę..Ale socjalizm wymaga ofiar! W każdej dziedzinie. Liczy się ideologia!WJR

Tysiąc bankructw na Euro Kto potrzebuje wyremontować mieszkanie, umawia się z malarzem, murarzem, hydraulikiem – kogo tam potrzebuje. Czy komukolwiek przyszłoby do głowy zamiast tego wynająć osobę do wynajęcia potrzebnego fachowca? I zapłacić jej za pośrednictwo dodatkowe pieniądze? No tak, ale inne zasady obowiązują, gdy konkretny człowiek wydaje swoje pieniądze na swoje potrzeby, a inaczej, gdy rząd wydaje pieniądze podatników na potrzeby obywateli, (czyli cudze na cudze). Dlatego metoda, którą próbowano zbudować autostrady na Euro, urąga zdrowemu rozsądkowi. Zamiast firm, które naprawdę budują, lukratywne kontrakty dostały firmy, które dopiero miały zatrudnić prawdziwych wykonawców (zwanych na tę okoliczność „podwykonawcami”). Dostały też pieniądze na ich opłacenie, ale w wielu przypadkach gdzieś im się te pieniądze rozeszły. I teraz oprócz problemu rozgrzebanych, niedokończonych (i, wbrew kłamliwie składanym do ostatniej chwili zapewnieniom, także „nieprzejezdnych”) autostrad mamy problem dziesiątek rodzimych firm, które nie dostały należnego im wynagrodzenia i bankrutują, zwalniając pracowników. Ukoronowaniem tej sytuacji jest fakt, że państwo, które do tego doprowadziło, bezlitośnie ściąga z upadających firm podatki odtego, czego im nie zapłacono! Jedna tylko firma – Dolnośląskie Surowce Skalne – winna jest wykonawcom autostrady A2 prawie 900 milionów złotych. I nie zapłaci, bo sobie radośnie zbankrutowała. Przechowuję w pamięci wyjaśnienie, jakiego udzielił jej pracownik jednej z gazet: „po śmierci prezesa, (o którego związkach z władzą sporo kiedyś pisano – groch o ścianę) nikt nie jest w stanie ogarnąć skomplikowanej inżynierii finansowej firmy”. Wmyślmy się, proszę, w te słowa – ileż w nich głębokiej prawdy o „cywilizacyjnym sukcesie” IIIRP! RAZ

Nigel Farage: Czekają nas wielkie rozruchy w Europie W środę 9 maja, brytyjski poseł PE Nigel Farage, lider Partii Niepodległości, w ostrych słowach skrytykował to co się dzieje obecnie w Unii Europejskiej. 9 maja został uznany, jako Dzień Szumana – święto Unii Europejskiej (9 maja 1950 francuski minister spraw zagr. Robert Schuman stworzył ideę UE).

- Jeśli ktoś mówi o wielkim sukcesie UE, to nie sądzę by w to wierzył. Sądzę, że obchodzimy święto w niewłaściwy dzień. Powinniśmy świętować 8 maja, dzień zwycięstwa w Europie nad Niemcami, które próbowały podbić kontynent, co im się nie udało, a przynajmniej połowa krajów europejskich odzyskało demokrację. 9 maja jest rocznicą próby podbicia kontynentu w inny sposób, aby obalić demokrację. Nie mam wątpliwości, że Jean Monnet miał dobre intencje na początku, sądząc, że jeśli się obali instytucję państwa, to nie będzie więcej powodów do wojen. Ale nie widział oczywiście, jak ta teoria realizuje się w Jugosławii. Jak w przypadku komunizmu, idzie to wszystko w złym kierunku. Titanic o nazwie Unia Europejska zderzył się już z górą lodową. Jest to Unia Europejska w ekonomicznej zapaści, wielkim bezrobociu i powolnym wzroście, ale co najgorsze, Unia jest ekonomicznym więźniem waluty Euro. I to zagraża w wielkim stopniu kontynentowi. Grożą nam wielkie rozruchy, być może nawet rewolucje w krajach, które zostały wmanipulowane w wielką depresję. W tym wszystkim może być jednak pewna okazja, być może są i dobre nowiny. Demokratyczna rebelia się rozpoczęła – w Finandii, gdzie w zeszłym roku w wyborach partia True Finns (Prawdziwi Finowie) dostała prawie 20% głosów. I widzimy to w kolejnych krajach, że podobnie nowe ugrupowania polityczne zarówno prawicy, jak i lewicy zaczynają zyskiwać na znaczeniu. Nie wszystkie nowiny są jednak tak dobre. W ubiegłą niedzielę w Grecji widzieliśmy coś co wygląda na reminiscencję niemieckich wyborów w 1932 roku. Centrowe status quo się załamało, a ekstrema na lewicy i prawicy wzrosła. Może to oznaczać nawet powrót narodowego socjalizmu w Europie – jest to zła droga. Musimy rozbić strefę Euro, uwolnić kraje śródziemnomorskie. Musimy spróbować wybudować Europę, ale Europę opartą na handlu i kooperacji. Europę, która siądzie za jednym stołem i ustali sensowne przepisy dotyczące walki z przestępczością i ochrony środowiska. Możemy to wszystko osiągnąć. Ale nie możemy tego zrobić gdy się na nas naciska byśmy łączyli się za tą flagą. Nie czuję łączności z tą flagą, podobnie jak większość ludzi w Europie!

Bezkarni i butni Popis niewyobrażalnego chamstwa i buty - w ten sposób można scharakteryzować zachowanie Stefana Niesiołowskiego, atakującego przed Sejmem dziennikarzy. Ale jest drugie, poważniejsze dno tej sprawy. Mamy do czynienia z jawną i prowokacyjną demonstracją poczucia całkowitej bezkarności obozu władzy, którego reprezentant na pytania związkowców: "Jak pan głosował?", odburkuje: "Nie pana sprawa". Stefan Niesiołowski z furią atakuje kamerę i osobiście dziennikarkę Ewę Stankiewicz. Szef sejmowej komisji obrony wygląda na zupełnie niezrównoważonego, krzyczy, że nie ma prawa go filmować. Wszystko dzieje się na terenie Sejmu, w miejscu publicznym, a Niesiołowski grozi zniszczeniem kamery, choć jest osobą publiczną. Znaną głównie ze swojego chamstwa. Wniosek do prokuratury w sprawie napaści Niesiołowskiego zapowiada Prawo i Sprawiedliwość. W piątek doszło do rękoczynu. Świadkowie, posłowie Platformy Obywatelskiej, udają, że niczego nie widzieli, i odwracają się plecami. Ich zdaniem, dziennikarka sama się o to prosiła, bo "prowokowała". To już chyba oficjalna narracja reżimowych polityków. - W sposób oczywisty ktoś go postanowił sprowokować i to się udało. To jest przykre, bo zagrał to, co sobie autorka wymyśliła - próbował uzasadniać furiactwo Niesiołowskiego Tomasz Nałęcz. "Nasz Dziennik" poprosił więc o wyjaśnienie, w jaki sposób Stankiewicz miała dopuścić się owej prowokacji. Prezydencki doradca uważa, że dziennikarka powinna znać charakter i impulsywność Stefana Niesiołowskiego. I wiedzieć, że jeżeli "ktoś w ten sposób będzie filmował Stefana Niesiołowskiego, wbrew jego woli, to wywoła to gwałtowną reakcję". - Być może pani Stankiewicz jest osobą naiwną. Każdy dziennikarz spotkałby się z gwałtowną reakcją. Stefan Niesiołowski był filmowany z odległości kilkudziesięciu centymetrów, z nietypowo bliskiej odległości - oznajmia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Tomasz Nałęcz. - Oczywiście odległość jest zupełnie standardowa, a zbliżenia kamery czyni obiektyw kamery. Niech mi w takim razie pan Nałęcz powie, z jakiej odległości można filmować posła Niesiołowskiego i polityków. Zazwyczaj rozmowy przeprowadzam z odległości około 2 metrów. Takich rozmów przeprowadziłam setki - tłumaczy Stankiewicz. - Musimy stawiać sprawę jasno. Każdy ma prawo do zadawania pytań politykom. Mamy takie prawo i nikt nie może nam go odbierać - podkreśla. Ma rację, bo poseł Niesiołowski odmawia rozmowy również z "Naszym Dziennikiem". Chcieliśmy się dowiedzieć, czy nie jest mu po prostu głupio z powodu jego piątkowej reakcji. Okazuje się, że w niedzielę rano jest tak samo rozwścieczony jak w piątek. Gdy poseł słyszy, że prosi go o komentarz dziennikarz "Naszego Dziennika", ucina szybko rozmowę pogardliwym tonem: - Nie rozmawiam z "Naszym Dziennikiem", proszę sobie z Rydzykiem rozmawiać. W piątek w Sejmie ważyły się losy ustawy emerytalnej. W ekspresowym tempie decydowano o podwyższeniu wieku emerytalnego i zrównaniu go dla kobiet i mężczyzn. Ewa Stankiewicz dokumentowała to, co działo się przed gmachem budynku. Od kilku dni funkcjonowało tam miasteczko zorganizowane przez NSZZ "Solidarność". Wobec niewpuszczenia delegacji związkowców na galerię sejmową podczas głosowań postanowili oni zablokować wyjścia z parlamentu. Skuci łańcuchami blokowali właściwie wszystkie wyjścia. Z powodu przegłosowania ustawy emerytalnej związkowcy postanowili nie wypuścić posłów z Sejmu. Stankiewicz, filmując, zauważyła, że posłowi Niesiołowskiemu nie udało się wyjść, choć próbował z różnych stron. W końcu z kamerą podeszła do Niesiołowskiego.
- Panie pośle, przeprasza... - dziennikarka nie może skończyć pytania, przerywa je od razu rozdrażniony Niesiołowski. - A skąd pani jest? - pyta purpurowy na twarzy, wyraźnie rozwścieczony szef sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Gdy Stankiewicz się przedstawiła, Niesiołowski ucina, że nie chce z nią rozmawiać. Na pytanie, dlaczego, rzuca: - Niech do Pospieszalskiego pani idzie. Jest pani od tego filmu "Solidarni", tego PiS-owskiego paskudztwa? Nie chcę z panią rozmawiać, niech pani idzie do PiS-u. Dziennikarka nie daje za wygraną, tym bardziej, że słyszy ewidentnie prowokacyjne i obraźliwe słowa pod swoim adresem.

- Proszę odwrócić to, bo pani zaraz rozbiję kamerę, jak pani będzie mnie filmować bez mojej zgody - grozi. Ewa Stankiewicz w dalszym ciągu próbuje dowiedzieć się, czy Niesiołowski wie, dlaczego nie może wyjść z Sejmu. - Czy pani jest głucha? Niech pani idzie do Sejmu do tych swoich PiS-owskich lizusów. Proszę nie rozmawiać ze mną, bo pani rozbiję kamerę - mówi Niesiołowski. Jak się okazuje, nie są to czcze groźby. Polityk Platformy Obywatelskiej jest wyraźnie niezrównoważony, nerwowo chodzi w tę i z powrotem, a w pewnym momencie atakuje kamerzystę, co widać na filmie. Grozi w dalszym ciągu.
- Roztrzaskam pani kamerę, ostrzegam - nie ustępuje Niesiołowski. Stankiewicz oponuje, mówiąc, że ma prawo do filmowania, bo to jest miejsce publiczne. - Nie mam ochoty, żeby mnie pani filmowała. Won stąd, do PiS-u! - ryczy parlamentarzysta. Jest tak rozjuszony, że gdyby nie obecność kamery, prawdopodobnie uderzyłby dziennikarkę. - Zaatakował mnie dwukrotnie. Najpierw próbował wyłamać mikrofon w kamerze, a potem zaatakował bezpośrednio mnie. Został wtedy jednak odciągnięty przez swoich kolegów - relacjonuje Ewa Stankiewicz. Co ciekawe, całemu zajściu przyglądają się koledzy Niesiołowskiego z Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Wyglądają jak gapie z dyskoteki obserwujący awanturę podpitego mężczyzny z jakąś kobietą. Całkowicie obojętni rzucają tylko do niego: "Daj spokój". To Paweł Suski, Lucjan Pietrzyk, Dorota Niedziela i Henryk Siedlaczek. Niedziela mówi nawet, że Niesiołowski chciał tylko "odsunąć kamerę". Na innym filmie umieszczonym w sieci widać, jak poseł Niesiołowski próbuje wydostać się poprzez budynek wydawnictwa Czytelnik. Jednak i tam zostaje zablokowany. W pewnej chwili pada pytanie: "Jak pan głosował?". "Za ustawą" - mówi Niesiołowski. Na kolejne pytanie odpowiada: "Nie pana sprawa. Odejdźcie".
Mafijna omerta - To była scena jak ze środowiska mafijnego typu frajer kontra kumple. Wiedziałam, że ludzie są zamknięci we własnym gronie, towarzyskim, politycznym, ale nie przypuszczałam, że jest to rodzaj solidarności mafijnej. Gdy widzieli przemoc z jego strony, to odciągali go nie, dlatego, że on mi coś zrobi, ale że się jeszcze bardziej skompromituje - dodaje reporterka. Według niej, gdy już po wyłączeniu kamery zwracała się do dwóch innych posłów PO, którzy również przypatrywali się całej sytuacji, o zaświadczenie, że miała ona miejsce, odmówili jej, udając, że nic nie widzieli. - Uśmiechali się do mnie porozumiewawczo, mówiąc, że nic nie widzieli - relacjonuje Stankiewicz.
- Nie wiedzieli, jak się w tej sytuacji zachować, bo na dobrą sprawę musieliby się z nim bić. A tak się składa, że nikt nie jest skory, by się próbować z kimś, kto sprawia wrażenie niepoczytalnego - komentuje poseł Zbigniew Girzyński (PiS). W jego ocenie, takie zachowanie posłów wynika z ich oportunizmu.
- On jest w hierarchii wyżej od nich. Jest to facet, który jest w partii czołową postacią, więc reagują na takiej zasadzie, że boją się podpaść swojemu szefowi i wolą nie widzieć zachowania człowieka, który sprawia wrażenie niepoczytalnego. To tak jak sąsiedzi z bloku nie widzą, że jeden z mieszkańców bije rodzinę. Po prostu udają, że nie widzą. Tak samo zachowali się posłowie Platformy - podkreśla Girzyński. Ale głowę w piasek schowali nie tylko kumple Niesiołowskiego. Ani poseł Paweł Olszewski, ani Małgorzata Kidawa-Błońska nie chcieli komentować zachowania swoich partyjnych kolegów. Nie mieli czasu, a posłanka oświadczyła, że nie widziała filmu z nagraniem zajścia na terenie Sejmu.
TVPudaje, że nie widzi Zdaniem Ewy Stankiewicz, na miejscu zdarzenia był też operator z TVP, który filmował protest "Solidarności". Jednak, gdy Niesiołowski rzucił się w kierunku Stankiewicz, operator opuścił kamerę i przestał filmować. - Była to prawdopodobnie kamera TVP Info i niestety w momencie, gdy miało miejsce całe zajście, przestał filmować - relacjonuje dziennikarka. Po tych wydarzeniach dziennikarze wystosowali otwarty protest w tej sprawie i zaapelowali o bojkot reportera publicznej telewizji. Tuż po napaści na Stankiewicz Stefan Niesiołowski, poseł Sejmu RP, natychmiast został zaproszony do wywiadów. W jednym z nich nie tylko nie przeprosił za swoje zachowanie, ale zaatakował nielubianych dziennikarzy. ""Brzydzę się ich. Niech sobie piszą, co chcą. Nie zmuszą mnie do tego. Jakbym dotknął ich dłoni, tobym od razu poszedł umyć ręce" - to są słowa niedopuszczalne nie tylko wobec dziennikarzy, ale w ogóle wobec drugiego człowieka" - czytamy w oświadczeniu dziennikarzy. Dlatego "wspólnie oczekujemy od premiera wyciągnięcia konsekwencji wobec zachowania Stefana Niesiołowskiego i apelujemy też do naszego środowiska dziennikarskiego o bojkot. Osoba, która w sposób tak jawny jak Stefan Niesiołowski godzi w fundamentalne zasady demokracji, nie powinna w jakikolwiek sposób uczestniczyć w polskim życiu publicznych oraz występować w mediach" - napisano. Napaść byłego marszałka Sejmu na dziennikarkę skrytykowało również prezydium obradującego w sobotę Kongresu Mediów Niezależnych. Reprezentanci mediów i dziennikarze ocenili, że zachowanie takie jest aktem braku szacunku dla obywatela i zawłaszczeniem przestrzeni publicznej. "Nie licuje z godnością parlamentarzysty i jest świadectwem aroganckiego podejścia władzy do mediów i obywateli. Domagamy się pociągnięcia Stefana Niesiołowskiego do odpowiedzialności politycznej i prawnej, równocześnie przekazując wyrazy solidarności Ewie Stankiewicz" - podkreślono w uchwale. Maciej Walaszczyk

Damski bokser Niezależni dziennikarze bronią Ewy Stankiewicz zaatakowanej przez posła PO Stefana Niesiołowskiego i krytykują go. Media głównego nurtu piszą o polowaniu na parlamentarzystę. PiS zawiadamia prokuraturę o napaści na dokumentalistkę. Dziennikarze mediów niezależnych stają murem za znaną dokumentalistką Ewą Stankiewicz. Nie szczędzą krytycznych uwag Stefanowi Niesiołowskiemu. W specjalnym oświadczeniu Kongres Mediów Niezależnych zwraca uwagę, że poseł nie ma prawa odmówić wypowiedzi dziennikarzowi, jeśli znajduje się w miejscu publicznym. Podkreśla, że takie zachowanie „jest aktem braku szacunku dla obywatela i zawłaszczeniem przestrzeni publicznej. Nie licuje z godnością parlamentarzysty i jest świadectwem aroganckiego podejścia władzy do mediów i obywateli”. Krzysztof Czabański, przewodniczący Kongresu Mediów Niezależnych, zwraca uwagę, że rozmowa polityka z dziennikarzem nie jest aktem dobrej woli. – Funkcjonariusz publiczny jest zobowiązany do kontaktów z mediami niezależnie od tego, czy mu się te media podobają, czy nie. Powinien zdawać sprawę ze swojej działalności przed społeczeństwem, a to dzieje się także za pośrednictwem mediów – wyjaśnia. Podobną opinie wyrazili dziennikarze w apelu o bojkot Niesiołowskiego. "Atak na dziennikarkę jest zakwestionowaniem podstawowych zasad demokracji" - napisali na portalu Niezależna.pl. Wśród sygnatariuszy apelu znaleźli się m.in. Teresa Bochwic, Katarzyna Górska-Hejke, Dorota Kania, Joanna Lichocka, Tomasz Sakiewicz, Bronisław Wildstein, Michał i Jacek Karnowscy, Marcin Wolski, Krzysztof Wyszkowski i Łukasz Warzecha. Szef Centrum Monitoringu Wolności pracy Wiktor Świetlik krytykuje Niesiołowskiego za zachowanie wobec dziennikarki. Uważa je za niedopuszczalne, tym bardziej, że było ono wymierzone w kobietę. - Takie zachowanie wobec kobiety to chamstwo - ocenia Świetlik. Zwraca uwagę, że odpowiedzialność polityczną za wyczyny Niesiołowskiego ponosi Donald Tusk, który je toleruje. W podobnym tonie wypowiada się publicysta i komentator polityczny Rafał Ziemkiewicz. Uważa, że Stefan Niesiołowski jest wypuszczany przez liderów PO do robienia zadymy.

- Niesiołowskiemu doradzałbym zmianę leków, bo te, które teraz bierze, są nieskuteczne. Ale pretensje mam do Donalda Tuska, że wykorzystuje chorego człowieka - mówi Ziemkiewicz. Tymczasem portal Gazeta.pl broni Stefana Niesiołowskiego. Pisze o "polowaniu na Niesioła". Sugeruje, że poseł był "zaszczuty" przez Stankiewicz. Rzecznik PiS-u Adam Hofman zapowiada, że dziś Prawo i Sprawiedliwość złoży doniesienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez Niesiołowskiego. Podkreśla, że jeżeli Tusk nie wyrzuci Niesiołowskiego z partii, będzie to oznaczało, że popiera bicie dziennikarzy.Wojciech Kamiński

Wszyscy ludzie Putina Znani z niesłychanej wrażliwości na łamanie praw człowieka politycy niemieccy rozpoczęli histeryczną krucjatę przeciwko Ukrainie. Niestety, dołączyła część naszych - w tym Jarosław Kaczyński - i co gorsza nie widać, żeby odpowiedzialne władze cokolwiek robiły. Bronisław Komorowski lub Donald Tusk – któryś z nich powinien być teraz w Kijowie. Być może, bowiem w tej chwili rozstrzyga się sprawa naszego bezpieczeństwa na najbliższe kilkadziesiąt lat. Ale zacznijmy od początku. Do czasów objęcia rządów przez PO nikt rozsądny w Polsce nie kwestionował poglądu, że niepodległość Ukrainy jest kluczowa dla naszego bezpieczeństwa oraz że Rosji po ewentualnym podporządkowaniu sobie Ukrainy natychmiast odżyją pełną gębą wielkomocarstwowe i imperialne nastroje. Rosja bez Ukrainy jest mocarstwem regionalnym, z Ukrainą – światowym, a co za tym idzie również ambicje będzie miała światowe. Zaraz po utracie niepodległości Ukrainy, chwilę później traciła ją Polska. Dla wszystkich rządów po 1989 roku i wszystkich prezydentów wspieranie niepodległości Ukrainy było priorytetem – do czasów Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego, którzy wymyślili sobie, że przy wsparciu Niemiec i Francji, będą w „głównym nurcie UE” a nawet będą jednym z „mocarstw europejskich”, co trąci megalomanią i jest po prostu śmieszne. Próby okiełznania Ukrainy Rosjanie podejmują od dnia ogłoszenia niepodległości przez to Państwo. Jak dotąd najbardziej skutecznymi obrońcami tej niepodległości byli ukraińscy oligarchowie. Achmetow, Kołomyjski, Pinczuk, Proszenko i inni nie byli zainteresowani wpuszczeniem rosyjskich drapieżników do ukraińskiego stawu, realistycznie oceniając, że zostaliby zjedzeni na śniadanie. Ukraińskim oligarchom – tak negatywnie ocenianym przez polskie media –udawało się trzymać w ryzach ukraińskich polityków. Polska miała z nimi 100% zgodność interesów. W polskich mediach funkcjonują całkowice fałszywe mity dotyczące ukraińskiej sceny politycznej, według których mamy świętą proeuropejską Julię Tymoszenko i prorosyjskiego Wiktora Janukowycza. Tymczasem Julia Tymoszenko bynajmniej świętą nie jest, podobnie jak Janukowycz nie jest prorosyjski. Wiele decyzji Julii Tymoszenko zarówno przed pomarańczową rewolucją, jak i po niej jest - nazwijmy to delikatnie, – co najmniej dość dziwna, łącznie z kontraktem gazowym z Rosją, który dał Janukowiczowi pretekst, żeby posadzić ją na ławie oskarżonych. Zarzut prorosyjskości Janukowycza jest zasadny tylko i wyłącznie, jeśli będziemy brali pod uwagę, co on mówi, bo na pewno nie po tym, co robi. Tzw. „niebiescy” za czasów Kuczmy i obecnie mieli absolutną pełnię władzy i co z nią zrobili? Mimo wielokrotnych zapewnień nie sprzedali Rosjanom nawet warzywniaka. Podobnie od 20 lat obiecują im ustanowienie języka rosyjskiego, jako drugiego języka urzędowego. Obiecują. Żądania Moskwy odbijają się od Janukowycza jak piłka od ściany od lat, mimo że werbalnie część z nich jest przez niego „popierana”. Nie zrobił jednak nic, żeby je spełnić. Przytaczany często przykład przedłużenia dzierżawy dla Floty Czarnomorskiej jest chybiony. Janukowycz zrobił po prostu dobry interes dzierżawiąc za wiele miliardów dolarów muzeum, do którego ostatni eksponat wprowadzono ponad 30 lat temu, a ¾ znajdujących się tam jednostek „bojowych” nie jest nawet w stanie wypłynąć w morze. Co do przeszłości to zarówno Janukowycz, jak i Tymoszenko mają ją równie nieciekawą? Nie popieram oczywiście tego, co ekipa Wiktora Janukowycza robi teraz z Julią Tymoszenko i sądzę, że „niebiescy” mocno się przeliczyli. Polska poliyka musi jednak sobie brutalnie odpowiedzieć na pytanie czy ważniejsza jest dla nas sprawa Jullii Tymoszenko czy nasze bezpieczeństwo. Jestem absolutnie pewny, że rozgrywka z Euro 2012 na Ukrainie, jest inspirowana przez Putina – a w każdym razie jest mu to bardzo na rękę. Putin gra, bowiem o tzw. Unię Celną, która jest narzędziem do podporządkowania sobie Ukrainy i innych postsowieckich krajów.

Niezwykle wymowne jest również to, że lista europejskich “obrońców Julii Tymoszenko” w dużej części pokrywa z listą tych europejskich polityków, którzy podczas jej rządów równie aktywnie sprzeciwiali się umowie stowarzyszeniowej UE - Ukraina. Atak „wrażliwych na prawa człowieka” Niemców jest niczym innym, jak udziałem w orkiestrze Putina, Część „obrońców” to zapewne pożyteczni idioci, część być może oczekuje na jakieś stanowiska w radach nadzorczych jakichś nowych Nord Streamów, ale zapewne są wśród nich również regularni agenci na liście płac FSB. Przyłączył się do tej orkiestry niestety Jarosław Kaczyński. Obawiam się, że jego świętej pamięci brat, przewraca się w grobie. Pisałem niedawno, że wewnętrzna walka polityczna powoduje, że jako naród przestajemy mieć obszary wspólne, obszary, w których wszyscy się zgadzamy. Okazuje się, że dotyczy to nie tylko spraw wewnętrznych, ale również kwestii bezpieczeństwa. I tak jak zajadłość polityczna odebrała rozum PO w sprawie katastrofy smoleńskiej, tak te same uczucie odbiera rozum PIS-owi w sprawie Ukrainy. Czy się to Kaczyńskiemu podoba czy nie – gra w orkiestrze Putina i działa przeciw najbardziej fundamentalnym interesom Polski, pomagając wepchnąć Ukrainę w rosyjskie łapy. Co robią w tej ważnej chwili Polskie władze? Są na weekendzie majowym. A powinny być w Kijowie i jestem pewien, że gdyby w Belwederze był Kwaśniewski lub Kaczyński, to by tam byli, a nie wyplatali kotyliony czy umawiali się na oglądanie meczyku z koleżkami. Jeżeli jako „mocarstwo” europejskie jesteśmy w „głównym nurcie UE” i w związku z tym nie możemy „denerwować wrażliwych na prawa człowieka Niemców”, to niech tam w takim razie jedzie, choć Aleksander Kwaśniewski i jako Aleksander Kwaśniewski próbuje coś robić. Euro 2012 jest w całej tej sprawie rzeczą zupełnie czwartorzędną. W najbardziej żywotnym interesie Polski, bowiem jest, żeby Ukraina pozostała niepodległa. Kwestia przestrzegania tam praw człowieka nie powinna być naszym priorytetem. Ponadto nie ma, co dramatyzować. Na Ukrainie nie rządzi jakaś straszna dyktatura. W zakresie, który tak zajmuje „postępowych” polityków europejskich i Jarosława Kaczyńskiego, jest, co najmniej 10 razy lepiej niż na przykład w Rosji, nie wspominając o Chinach, Kazachstanie, Uzbekistanie, Azerbejdzanie czy Turkmenii. Łamanie „wszystkiego” w tych krajach jakoś nie przeszkadza „politykom europejskim”. Oceniając realistycznie stan Państwa Polskiego i jego zdolność do wpływania na sytuację w regionie – jedyną nadzieję, że nie dojdzie do czarnego scenariusza, pokładam w ukraińskich oligarchach.

Cezary Kaźmierczak

Zarzuty korupcyjne piłkarzy i b. trenerów Kolejnych 29 osób – piłkarze i b. trenerzy - usłyszało zarzuty w związku ze śledztwem dotyczącym korupcji w piłce nożnej – poinformowało Centralne Biuro Antykorupcyjne, które prowadzi śledztwo pod nadzorem Prokuratury Apelacyjnej we Wrocławiu. Jak poinformował dziś rzecznik prasowy CBA Jacek Dobrzyński, wśród osób, które usłyszały zarzuty, są m.in. dwaj b. trenerzy i b. kapitan drużyny klubu ekstraklasy GKS Bełchatów. Pozostali to byli i obecni zawodnicy tego klubu. Z kolei prokurator Wiesław Bilski z Prokuratury Apelacyjnej we Wrocławiu powiedział, że w ostatnim czasie nie doszło do zatrzymań, a informacja CBA jest podsumowaniem wątku śledztwa dotyczącego klubu GKS Bełchatów. Zarzuty dotyczą „ustawienia” 33 spotkań II ligi w rundzie wiosennej sezonu 2003-2004 i w całym sezonie 2004-2005. Wówczas to GKS Bełchatów awansował do ekstraklasy. „Zarzuty dotyczą udzielania korzyści majątkowych” - powiedział prokurator. Bilski potwierdził PAP informacje, że wśród piłkarzy, którzy usłyszeli zarzut korupcji, są m.in. byli reprezentanci kraju: Łukasz G. - obecnie zawodnik Wisły Kraków, Radosław M. - obecnie piłkarz Widzewa Łódź oraz Dariusz P. - obecnie Śląsk Wrocław. Zarzuty usłyszeli również obecni zawodnicy GKS Bełchatów i Zagłębia Lubin - Jacek P. oraz Aleksander P. Prokurator podkreślił, że wątek tego śledztwa zmierza ku końcowi, jednak na akt oskarżenia w tej sprawie trzeba jeszcze poczekać. - Wobec osób, które usłyszały zarzuty, zastosowano dozór policyjny i poręczenie majątkowe - powiedział Bilski. W trakcie prowadzonego przez CBA śledztwa w sprawie korupcji w piłce nożnej 276 podejrzanym postawiono łącznie 1362 zarzuty. W tej sprawie skierowano już do sądów 15 aktów oskarżenia, którymi objęto 176 osób. Ponad 120 osób zostało już prawomocnie skazanych. Olga Alehno

Wszechświat a fantazje - grozą wieje! Ostatnio nasiliły się ataki na podstawę nauk ścisłych, którą jest przyjęcie realnego istnienia świata materialnego oraz stanie na gruncie stałych zasad logiki. Ataki wychodzą głównie ze strony neo-czarownictwa oraz ateizmu materialistycznego, t.j. wiary w nie-istnienie Stwórcy. Najgroźniejsze jednak dla przetrwania nauk ścisłych jest totalne wątpienie, podważanie tak logiki, jak i np. zasad zachowania w fizyce, czy nawet stałości praw fizyki. Ten zbiór „metod wątpienia” nazywamy tu skrótowo post-modernizmem. W ostatnich dziesięcioleciach najbardziej zagrożony jest styk kosmologii z kosmogonią, dokąd uczonych prowadzą usiłowania unifikacji wszystkich czterech oddziaływań. Nauka (science), by przetrwać, musi oprzeć się na istniejącej filozofii realistycznej. Streszczenie uznałem za niezbędne ze względu na kakofonię poglądów, z którymi należy polemizować.

Realny Wszechświat (Kosmos) jest tworem tak pięknym, nieznanym, pełnym fascynujących tajemnic, że setki największych umysłów, uczonych zajmuje się poznawaniem i badaniem tej Rzeczywistości. Ale są i inni, zajęci wymyślaniem nie-rzeczywistości, wszechświatów równoległych, czy pączkujących lub alternatywnych. Gdy fantazje te udekorowane są sporą dozą skomplikowanej matematyki i sosiku światopoglądowego, doskonale się sprzedają. Gdy piszą to utalentowani literaci z podkładem naukowym, jak Isaac Asimov, powstają ciekawe książki science fiction, np. moja ulubiona „Koniec Wieczności”. Analizuje się w niej dylematy ludzi, którzy wyszli poza Czas i sterują losami zwykłych czasowców. Wynikające stąd paradoksy są barwnie opisane. Na poziomie pastiszu jest np. śliczne widowisko telewizyjne St. Lema „Czarna komnata prof. Tarantogi”, gdzie Lem pokazuje, skąd wzięli się geniusze w przeszłości: Prof. Tarantoga w miejsce głąbów i pijaków, jakich znalazł obserwując przez swój chronoskop realnego Leonarda, Szekspira czy Newtona, podsyła tam swych, na chybcika podszkolonych asystentów, dla pewności z kompletem niedawno, krytycznie wydanych dzieł Newtona czy Szekspira, zwędzonych z biblioteki. Zabawa jest duża. Gdy jednak podobne pomysły opisują literackie bez-talencia, ubrane w togi Niewątpliwych Autorytetów Naukowych, często z użyciem Wzorów Matematycznych, z dyplomami różnych Wielkich Nagród, to sprawa staje się nudna, ale i trudna. Myślę tu o nagrodzie Templetona, tak ostatnio rozdymanej i promowanej, jako nagroda naukowa. W istocie nagrodzony został synkretyzm religijny. Trudno o tym pisać tak delikatnie, by nie tknąć jakiegoś Autorytetu w nadmiernie bolesne a wrażliwe miejsce.

Szamaństwo w Telegraph Pod koniec 2007 roku pojawił się w „opiniotwórczym” Daily Telegraph (Telegraph.co.uk) artykuł Wydawcy Naukowego (Highfield) lansujący matematyczne fantazje na temat ... skracania wieku Wszechświata przez ludzi, fizyków i kosmologów, którzy usiłują zbadać t.zw. ciemną energię czy ciemną materię. Chodzi o dyskusje, próby obserwacji, czy wyrażanie opinii. Lansują, jako wynik pracy uczonych bajki, że badania kosmologów wpływają np. na skrócenie czasu życia realnego Wszechświata. Piszą też w sosie języka naukowego, że „dowody na istnienie wszechświatów równoległych” przyspieszają nadzieje na podróże w czasie”. Jest to poparte zdaniami, że „są to najnowsze osiągnięcia mechaniki kwantowej”. Według jakichś wierzeń gnostyckich, niemających NIC wspólnego z fizyką, obserwator zdarzeń ma istotny wpływ na te zdarzenia. Jest to porównywalne do „teorii”, wg. której np. pijąc filiżankę kawy wpływam swymi myślami na życiowe losy i powodzenie osoby, która tę kawę zebrała – lub na zbiór patrzyła. A nawet na jej przyszłość. Taką anty-nauką (a nie: para-nauką!) była też przez stulecia astrologia. Obecnie mają czelność ekstrapolować te fantazje na Wszechświat. Do stałego repertuaru sposobów dawnych czarowników (przykładowo: malowanie twarzy, taniec rytualny, grzybki czy dymy halucynogenne, modły do Jurnego Koguta), w XX w. doszło jeszcze zaklęcie w formie: „jak fizycy udowodnili..”,jak wykazują najnowsze obliczenia mechaniki kwantowej” itp. W przypadku pętli czasu należy dodać banały o paradoksie bliźniąt, różnych nurtach czasu u Einsteina itp., zależnie od elokwencji piszącego. To ostatnie zaklęcie stosuje się już od 80-ciu lat, więc od paru pokoleń twórczych fizyków. Z prawdziwymi osiągnięciami fizyków, (czyli w świecie realnym!) nie ma to jednak, powtarzam, nic wspólnego. Można i należy stwierdzić, że jest to propaganda groźnych dla odbiorcy bajek i fantazji anty- czy też para-naukowych pod przykrywką nauki (pojmowanej w sensie science). Szerzej o bzdurności, ale i szkodliwości takich lansowań napiszę w konkluzjach. Daily Telegraph wmawia nam, że „udowodniono” na przykład, iż przez „prowadzenie obserwacji” Wszechświata, poprzez hipotetyczne „efekty kwantowe” (to modny zlepek słów), skracamy czas życia Wszechświata.

Świat realny Należy tu spróbować wyjaśnić, jaką rolę odgrywają w naukach ścisłych pojęcia realnego istnienia Wszechświata materialnego, oraz możliwości stosowania doń praw logiki. Zwykłej logiki [nie wielowartościowej, panowie szamani i panie czarownice!]. Nauki ścisłe (science, ang. i fr.) powstały tylko w tej cywilizacji, której myśliciele mieli pewność racjonalności Wszechświata, na długo zanim został on opisany przez nauki ścisłe (S. Jaki, Zbawca nauki, str. 83). Pewność taką mieli i przekazywali ją przyszłym pokoleniom twórczych fizyków – Jean Buridan i Nicolas d’Oresme, profesorowie scholastyki i fizyki na Sorbonie na początku XIV wieku. Przez nich i ich szkołę, na skutek realnego rozprzestrzeniania się ważnych pojęć we wspólnocie intelektualistów, uczonych Europy, mógł Kopernik przyjmować zasadę zachowania pędu w swych modelach i rachunkach, a Newton mógł powiedzieć, że widział dalej, bo stanął na ramionach geniuszów. Chodzi właściwie o pojęcie realności świata materialnego, jednoznaczność przepływu Czasu (zasada Przyczynowości), czy wiarygodność i stałość praw fizyki, z których podstawowym - pierwszym poznanym przez ludzi - było prawo zachowania pędu (impetus) . A podstawa tych przekonań scholastyka była wiara w Stwórcę Wszystkiego, w Jego Syna – Zbawcę i Trzecią Osobę Trójcy Świętej, Ducha Świętego. St. Jaki cytuje (Zbawca nauki, str. 84) :” Każdy czytelnik średniowiecznych tekstów łacińskich wie, że niewiele jest wersetów biblijnych cytowanych i wspomnianych tak często, jak zdanie z Mądrości Salomona (11,20) „omnia in mesura, numero et pondere disposisti” (czyli wszystko.. Bóg urządził według miary, liczby i wagi). To Księga Mądrości. Uczonych i osoby zainteresowane nauką zachęcam też do przeczytania Rozdz. 13 z Księgi Mądrości. Natchniony Autor mówi tam m. inn. (13,3) o tych, co „urzeczeni pięknem gwiazd uznali je za bóstwa, które rządzą światem”. I o „Twórcy piękności”.

Filozoficzne niedouki Dopiero w XX w., a szczególnie pod jego koniec, wśród fizyków pojawiło się przekonanie, a raczej dopuszczenie możliwości, że rzeczywistość materialna (Wszechświat) może być jedyną formą, w jakiej mógł go stworzyć Bóg. Dopuszczenie tej możliwości widać w pismach quasi-filozoficznych Einsteina, a także u Stevena Hawkinga. Por. ostatnie zdanie z jego „Krótkiej historii czasu” (str. 161): „gdy odkryjemy kompletną teorię (...), gdy znajdziemy odpowiedź na pytanie, dlaczego Wszechświat i my sami istniejemy, będzie to ostateczny tryumf ludzkiej inteligencji – poznamy wtedy, bowiem myśl Boga”. Przyczyny tak nieracjonalnego przekonania są, jak widzę, dwie:

1) Faktem jest, że my, fizycy, tak pod jarzmem marksizmu (głównie, choć nie jedynie na Wschodzie), jak i wolnomyślicielstwa na Zachodzie, nie byliśmy uczeni na studiach porządnej, realistycznej filozofii nauki, ani jej podstaw matematycznych. Stąd powszechna również wśród największych fizyków XX wieku nieznajomość twierdzeń Gödla czy Tolmana, czy analiz St. Jakiego.

2) Druga przyczyna – to pycha. Tylko pokora daje właściwą perspektywę uczonemu.

 Tylko na tak wyjałowioną z Prawdy glebę nauki mogli się skutecznie rzucić szamani różnych odcieni, prorocy materializmu, marksizmu czy, co najgroźniejsze, głośni heroldowie tolerancji dla wszelkich poglądów i - nawet absurdalnych - fantazji. Pisze się o nich, że to mega-gwiazdy TV oraz radiowych programów. Czemu?

Specyfika matematyki wśród nauk Powinniśmy sobie zdać sprawę, że matematyka może zajmować się dowolnymi, wymyślonymi (czy: wymyślnymi) strukturami, nie koniecznie istniejącymi realnie. Jednak człowiek wymyślający te struktury czy zależności funkcyjne (lub t.p., tu można wpisać wiele...), choć ma dużo inwencji i fantazji, a wymyślone przez niego budowle myślowe mogą być wewnętrznie spójne, nawet mogą być piękne, to... nie muszą być realne, związane ze światem rzeczywistym.

 Gdy młody fizyk, Albert Einstein, szukał sposobów opisania realnych własności obserwowalnego Wszechświata, zwrócił się do kolegi - matematyka z pytaniem, czy potrzebne mu narzędzie matematyczne istnieje. Zdziwił się, że tak, i przez parę miesięcy uczył się matematyki nie-euklidesowej, wymyślonej, zapostulowanej i sformułowanej przez Riemanna kilkadziesiąt lat wcześniej. Einstein zastosował to narzędzie do swojej ogólnej teorii względności. Ku zdziwieniu jego i wielu, ta matematyka poprawnie (i pięknie!) opisuje realną czaso-przestrzeń. Myli się jednak każdy, kto uważa, że jeśli istnieje poprawna matematycznie teoria (przecież to narzędzie!) opisująca na przykład możliwość istnienia wszechświatów równoległych oraz przeskoków między nimi, to odzwierciedla ona rzeczywistość. W konfrontacji (czy zderzeniu) z realnością fizyczną, z prawami zachowania, np. energii czy pędu, a jest tych praw zachowania kilkadziesiąt, czy z podstawowymi prawami przyczynowości i logiki, takie modele czy narzędzia okazują się nieużyteczne. Odrzucane są przez rzeczywistość. Stąd z taka pewnością piszę o identycznych genetycznie hitlerach , jako o szkodliwych bredniach, niegodnych fizyka. Zob. niżej o Kaku. Żurnaliści mogą sobie takie bzdury wypisywać tylko wtedy gdy ich celem jest wierszówka, honorarium , lub podlizanie się Naczelnemu, a nie Prawda. Racjonalność Wszechświata wymaga jego zgodności z matematyką i logiką (właśnie według miary i liczby...), ale nie odwrotnie! Matematyka nie musi odzwierciedlać rzeczywistości! Do napisania tych uwag skłonił mnie narastający w me®diach zalew bredni o wszechświatach równoległych. A również konsekwencje (realne!) akceptacji tych fantazji przez ludzi. Tak pisze o wszechświatach równoległych St. Jaki (Zbawca nauki, str. 106): „...Elementarny argument: wszechświaty te albo na siebie oddziałują, albo nie. W pierwszym przypadku stanowią jeden wszechświat. W przypadku drugim nie ma możliwości, aby się czegoś o sobie dowiedziały, a w związku z tym pozostają dla nauki nieistotne”. Te zdania unicestwiają wszelkie popularne a nielogiczne dywagacje.

Post-modernizm Przejdźmy do polemiki z niektórymi poglądami post-modernistów przedstawiających się jako uczeni. Posłużmy się przykładem, przypowieścią. Zasadą ich nie jest, powtarzam, przekonywanie onieśmielonego czytelnika, że „2+2=6”. To domena kłamców. To częstsze u szamanów. Z tym łatwiej walczyć. Nie jest też wyjaśnienie, że oczywiście, zawsze i wszędzie „2+2=4”. Tak twierdzą ludzie przywiązani do logiki. Zasada post-modernistów to raczej rozważanie, w jakich warunkach - i przy jakich aspektach psychiki myślącego podmiotu właściwe jest przyjęcie, że widmo odpowiedzi na ten interesujący temat rozciąga się w zbiorze liczb rzeczywistych, a kiedy, (może??) sięga też do liczb zespolonych. Odkryciem mega-gwiazdy Show TV jest też wniosek, że w pewnych warunkach niektórzy mogą uważać, że „2+2=4” może być wzięta pod uwagę jako odpowiedź poprawna. Oraz - czy taki wniosek może być poważnie brany pod uwagę przy obecnych uwarunkowaniach.

Co to za ludzie? Wśród tylu mega-gwiazd TV lub laureatów prestiżowych nagród, lub lansowanych poczytnych autorów na temat Hiper-przestrzeni, znaleźliśmy jedynie (głównie..) ludzi przyznających się do różnych odmian post-modernizmu, lub światopoglądu materialistycznego, czy nawet neo-marksizmu (sic!). Są też ateiści i piewcy względności prawdy. Np. szermujący „argumentem”, że jeśli fizyka opiera się na teorii względności, to znaczy, że wszystkie pojęcia, nawet Prawda, są względne. Część ludzi, odzwyczajonych od używania zdrowego rozsądku, już to łyka. A przecież większość uczonych to ludzie wierzący w Boga. Pracując w dziedzinie nauk ścisłych trudno nie wierzyć w Stwórcę. Porozmawiałem o tym zjawisku z kilkoma kolegami. Jeden, katolik, pracujący właśnie w teorii strun, o panu Kaku bardzo niewiele wiedział, o wehikułach czasu czy czapce-niewidce – nic. Zdenerwowała go nawet moja dociekliwość. „Ja interesuję się obiektami realnymi, materialnymi czy hipotetycznymi, ale ważnymi dla Rzeczywistości, nie zaś p..rdułami!”. I nic dziwnego, katolicy czczący przecież Stwórcę wszystkiego, w tym również realnego Wszechświata materialnego, nie mogą myśleć bez uśmiechu lekceważenia dla jałowości tez i pomysłów o Wiecznych Powrotach, czy Nieskończonym (w czasie i przestrzeni) świecie, czy wreszcie o wszechświatach równoległych. Ani wreszcie o Elan vital Bergsona czy wiecznej żywinie innych biedaków (intelektu, oczywiście). Kaku

Motto: Spytano Wolfganga Pauliego (dobry fizyk), czy sądzi, że pewna szczególnie źle napisana i pomyślana praca jest błędna. Pauli: taka ocena byłaby zbyt łagodna – praca ta nie jest nawet błędna. Steven Weinberg, Sen o teorii ostatecznej, str. 325. W Dzienniku z 26 kwietnia 2008 r. Anna Piotrowska, zapewne dziennikarka, publikuje wywiad z „jednym z najsłynniejszych naukowców świata”, fizyku (jak anonsuje już w tytule) - prof. Michio Kaku. Dziwne, ale o takim najsłynniejszym naukowcu świata jakoś ani ja, ani nikt z mych znajomych fizyków cząstkowców (to ludzie zajmujący się kwarkami, gluonami i ich strukturami) nie słyszał. Kolejny autorytet, kolejny fakt medialny. Pan Kaku pisuje popularne książki - oczywiście o Wszechświatach równoległych, Hiper-przestrzeni itp. Na pewno wywiad z p. Kaku był autoryzowany, więc brednie wydrukowane w setkach tysięcy egzemplarzy trzeba przypisać jemu, a nie jego rozmówczyni. W wywiadzie pisze m.inn. o tym, że jeśli, dzięki „pętli czasu” przeniesiemy się do przeszłości i zabijemy Hitlera, to „osoby, które tam spotykamy, jak na przykład Hitler, są genetycznymi bliźniakami znanych nam ludzi, ale tak naprawdę są kimś innym, bo żyją w innym wszechświecie. Jest to brednia gwałcąca wszelkie zasady logiki, a z fizyki – np. zasadę zachowania energii itp.

http://www.dziennik.pl/nauka/article162692/Wejdziesz_w_internet_za_pomoca_mysli.html

Dalej pisze pani z Dziennika o Kaku – mega-gwieździe programów TV, że na studiach zaangażował się w tworzenie teorii strun, nazywaną czasami teorią wszystkiego. Można to skwitować tylko trzema złośliwostkami:

1) Jeśli na studiach... tworzył, to nic dziwnego, że nie miał czasu na nauczenie się ani porządniej niezbędnej uczonemu ścisłemu filozofii, ani fizyki matematycznej (np. Gödel)

2) Nic dziwnego więc, że ani on, ani gloryfikujący go dziennikarze nie odróżniają Rolls Royce’a od rolmopsa.

3) Gödel zresztą udowodnił (i to przeszło 70 lat temu), że odległość pojęciową od którejś teorii strun (a jest ich mnóstwo) do Ogólnej Teorii Wszystkiego jest nieskończenie większa, niż od rolmopsa do Rolls Royce’a. Mimo, że Gödel nie znał teorii strun. Szerzej p. mój tekst „O uczciwości intelektualnej...”.

4)Jeśli pan Kaku zajmuje się jakimiś załomkami teorii względności czy kwantów, które (cytuję) „dopuszczają możliwość” istnienia wielu koncepcji rodem z powieści s-f „na przykład podróży w czasie, teleportacji itp.” , to nic dziwnego, że jego osiągnięcia w dziedzinie tej fizyki, która bada świat realny, są zapewne poniżej możliwości takiej mega-gwiazdy intelektu. Odpowiedź Kaku na pytanie o tunele czasoprzestrzenne: „W centrum obracającej się czarnej dziury jest wirujący pierścień i wormhol. Kiedy przez niego przejdziesz, nic ci się nie stanie, tylko wkroczysz do równoległego wszechświata”. Dalsze brednie może czytelnik sam znaleźć i przeanalizować. To drugie nietrudne. W rzeczywistości:

1) czarna dziura jest osobliwością, czyli ma nieskończoną gęstość i zerowy promień. Tylko t.zw. horyzont zdarzeń ma rozmiar!

2) Wewnątrz horyzontu zdarzeń nie ma i nie może nie tylko być żadnych pierścieni, struktur, ew. pojazdów kosmicznych, ale nie ma nawet żadnych cząstek „elementarnych”. Tam istnieje tylko sumaryczna masa i moment pędu.

3) To gradienty grawitacji (nieskończone) wszystko kruszą. Więc nic ci się nie stanie jest i zawsze będzie bełkotem. „Wkroczysz do równoległego wszechświata” – to przeczy wszystkim prawom logiki i fizyki. W tych (dość przypadkowo wybranych) zdaniach są same brednie.  Jak można to-to drukować, jak taka żurnalistka nie straci zawodu na zawsze? Bo ten Kaku (jako fizyk) to chyba wymyślony – na pośmiewisko czy pohybel nauce...  Celem tego eksperymentu dziennikarskiego jest chyba przebadanie (może pomiar), jak łatwo (po jakim czasie?) człowiek inteligentny przywyka - i akceptuje każda bzdurę. A później ją, jako już uznaną prawdę, powtarza i uznaje za swoją. Heller

Dużo się ostatnio pisze o ks. prof. Michale Hellerze. Omówię prezentowane przez niego poglądy na podstawie części książki „Początek jest wszędzie”, dostępnej na stronie

www.wiw.pl/biblioteka/poczatek_heller/06.asp

Michał Heller może mało precyzyjnie (dla mnie...) oddziela Wszechświat (realny) od „pojęcia słowa Wszechświat”. Daje to szczególnie bałamutne wyniki, gdy rozważa ewolucję jednego i drugiego. Przecież zupełnie czymś innym są zmiany poglądów ludzi (czy tylko uczonych) na wielkość i budowę Wszechświata (są to problemy poznawcze czy językowe ludzi), a czymś innym – realne zmiany realnego Wszechświata! Tę niejasność pogłębia jeszcze fakt, że Heller opisuje i promuje wyniki usiłowań, rozważań Lindego i Smolina, o których pisze: 

Nie wyklucza to bynajmniej, że tego rodzaju spekulacje mają podłoże filozoficzne i światopoglądowe. Czytając prace Lindego i Smolina (zwłaszcza popularne), trudno ustrzec się wrażenia, iż ważnym motywem ich napisania była chęć neutralizacji filozoficznego lub nawet teologicznego wniosku, jaki często wiąże się z modelem Wielkiego Wybuchu, a mianowicie, że świat miał początek. Te spekulacje, zwane czasami, choć błędnie, wizjami, pp. Lindego i Smolina o wszechświecie-matce, wszechświatach-dzieciach (ładniej brzmi: baby-universes) i nawet o.. darwinizmie wszechświatów (Smolin) i ich doborze naturalnym. Brrr! - co do poziomu logiki argumentów. Z drugiej strony już ćwierć inteligent może na ten temat gdakać. O tych obrońcach poglądów Marksa i Lenina (obrońcach przed prawdą o Stwórcy) wspominam jedynie dlatego, że lansuje ich fantazje fizyk i ksiądz katolicki. A matematyka znosi takie pomysły bez trudu, co wyjaśniam powyżej, w dziale Specyfika matematyki wśród nauk. O numerologii: Tenże ksiądz (Heller) w dziale „Nasze prawa fizyczne” rozważa też rolę ... liczby 39 dla losów Wszechświata. Ukazuje parę wielkości, które różnią się o 39 rzędów wielkości, lub o 2*39 rzędów! Liczby te są dodatkowo naciągnięte, i to w połączeniu z rojeniami o ewolucji... stałych fizycznych. Sprawiłoby to przyjemność kabaliście z Góry Kalwarii czy Brodów, albo czarownikowi. Bo to tak : 39=3*13, a Wielki Trzynasty występuje nie tylko w „Nikodemie Dyzmie” Dołęgi-Mostowicza (zob.!), ale też u obecnych Władców Globalizmu. A może właśnie TO trzeba lansować? Z fizyką takie zabawki nie mają jednak związku. W omawianym rozdziale książki M. Hellera występują te zabawy numerologiczne wśród wielu, równie mało sensownych, skojarzeń. Gdzież tu zwartość, logika, i precyzja tekstów Doktora Anielskiego, proszę Księdza? Lub Komentatora (Averroes). A bez św. Tomasza nie mielibyśmy (może jeszcze teraz?) fizyki. O zawęźleniu rozumowań Hellera świadczy m.inn. to: Długo pisze o zmienności stałych fizyki i o konsekwencjach (ewentualnych) tych zmienności. A jednocześnie przyznaje, że „(w)szystkie dotychczasowe próby empirycznego stwierdzenia tej zmienności dały negatywne wyniki”. Oraz: „poznaliśmy aż dziewięćdziesiąt kilka procent całej kosmicznej historii (licząc od Wielkiego Wybuchu)”. Heller przyznaje, że wszystko w już poznanym świecie ciągle jest konsystentne z przyjęciem stałości tak praw, jak i stałych fizyki. To po cóż czytelnikowi mącić w mózgu, Profesorze?

Bezsens tuneli a ideologie Szkoła kopenhaska (interpretacja Heisenberga i N. Bohra) mechaniki kwantowej prowadzi do (to sformułowanie St. Jaki) dziwnego „logicznego salto”:interakcja, której nie można dokładnie zmierzyć, nie może dokładnie zaistnieć”. I ta, co najmniej dyskusyjna zasada, spowodowała „wyniesienie na tron” przypadku. Hipotezy wszechświatów równoległych są przypadkiem szczególnym tego zgwałcenia (może: podkulawienia, ochwacenia..) logiki. Nie powinno się brać poważnie pod uwagę hipotez (fantazji) stworzonych na podstawie ideologii. Najczęściej prowadzi to do obrony czy promocji tych ideologii. Jest to szczególnie niebezpieczne i oburzające, jeśli są to ideologie, które dały już krwawe żniwa, jak marksizm-leninizm, czy nacjonał - lub inter-nacjonał - socjalizmy. Zamykanie oczu na zbrodniczość ideologii może dać krwawe żniwo również w dziedzinach pozornie tylko odległych, jak fizyka czy kosmologia. Dlatego też, jeśli fizyk lub, częściej, ktoś podający się za fizyka wyciąga, jako niepodważalne ideologie kłamliwe lub zbrodnicze, musimy koniecznie odbezpieczyć pistolet. Pistolet logiki i prostoty. W samoobronie, oczywiście. Tak obrony nauki ścisłej, jak i naszej, łacińskiej cywilizacji.

Nowikow a Lenin i czekisty Czytam książkę I. Nowikowa „Czarne dziury i Wszechświat” (Prószyński 1995). Można by wahać się przed stwierdzeniem, że ograniczał jego horyzonty uczonego prostacki materializm. Ale na pewno można stwierdzić, że ograniczało Nowikowa prostackie deklarowanie materializmu oraz ujawniona pewność, iż są to szczyty intelektu. Dla przykładu: „Czarne dziury i Wszechświat”, str. 144/145: „Czy materialista może mieć wątpliwość co do rozmiarów Wszechświata? Czy nie jest oczywiste, że przestrzeń rozciąga się w nieskończoność, bez ograniczeń, we wszystkich kierunkach?”. I dalej: „W dziejach nauki jedyny obraz świata, jaki był do zaakceptowania przez materialistów...” I cytat: (str. 148) „Nie ma na świecie niczego poza materią w ruchu, a materia nie może poruszać się inaczej, niż w przestrzeni i czasie. „ (Włodzimierz Lenin) [Uwaga w nawiasie: Co by było, gdyby teraz jakiś uczony podał cytaty z dzieł wielkiego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, np. na temat świata, w którym planety (i Ziemia) krążą po orbitach w tunelach z lodu? A to autentyczne poglądy w NSDAP]. Wracam do Nowikowa: W zakończeniu, po dyskusji śmierci cieplnej Wszechświata: „<Nie powinniśmy błagać przyrody o przywileje. Naszym zadaniem jest ich zdobycie>. Te dumne słowa słynnego przyrodnika są godne ludzkości”. Obaj, nieszczęśni, biorą pychę za dumę. I chyba nie zdają sobie sprawy, jak to obniża rangę ich wyników naukowych. Nie warto nawet szukać, co to za przyrodnik? Nowikow umieścił te zdania (str. 144/145) nie w archiwum śmiesznostek (takich na pewno groźnych!), ale... w środku rozdziału o zakrzywieniu przestrzeni. Publikował tę książkę już będąc dyrektorem Centrum Astrofizyki Teoretycznej w Kopenhadze w połowie lat 90-tych, więc zamieścił chyba nie ze strachu. Przed śmiesznością uratowałby go np. komentarz, iż takimi to bredniami musieli się zajmować astrofizycy w Zw. Sowieckim jeszcze w latach 60-tych, i to właśnie spowodowało zastraszająca lukę w rozwoju kosmologii w Zw. Sowieckim. W bardzo dobrej, popularyzatorskiej książce Nowikowa takich zgrzytów jest jednak sporo. I widać, jak ograniczają jego poglądy, jako badacza, na przykład na temat przyszłości Wszechświata. Omawia, bowiem tylko wariant rozszerzania się Wszechświata w odległej przyszłości, pomija zaś ewentualne zwinięcie się znów do Osobliwości. Szkoła (dobrych, t.j. zdolnych i twórczych) fizyków sowieckich i post-sowieckich charakteryzuje się nie tylko całkowitym nieobeznaniem w filozofii realistycznej, ale i najczęściej charakterystycznym dla człowieka radzieckiego niepoprawnym używaniem pojęć. Moi koledzy-fizycy rosyjscy, raczej radzieccy, często mówili mistika lub metafizika, gdy coś było nich niezrozumiałe czy mętne. A najgorszym określeniem niezrozumiałości było „eto scholastika”. Wogóle nie wiedzieli o ogromnej owocności metod scholastycznych dla Nauki. Używali też, jako zupełnie oczywistych, i świadczących o byciu na intelektualnym szczycie postępu, określeń my, marksisty, czy my, materialisty. Tak, jak ich koledzy i współpracownicy mówili o sobie my, czekisty. Mimo, że sama Cze-Ka Fieliksa Edmundowicza formalnie skończyła się pół wieku wcześniej. Dyskutowanie z tak ukształtowanymi umysłami o granicach poznania, lub o Początku, sprawia duże kłopoty.

Meckelburg a fizycy Motto: W Międzynarodowym Instytucie Badań Jądrowych w Dubnej spotkałem kiedyś na konferencji dawno niewidzianego kolegę fizyka. Przy drugiej butelce Czinandali mówi: „A ja... pcham fizykę w bok  -???  - No, naprzód nie potrafię, w tył się nie da, więc pcham w bok...” Wspomnę o książce Meckelburga „Tunel w czasie”. Wydało to wydawnictwo nju-ejdżowe Uraeus w Gdyni (1994). Oczywiście autor przedstawiony jest, jako publicysta naukowy. Wśród osób (powinienem użyć określenia osobowości) wymienionych przez autora, jako (z nim) wyruszające na odkrywanie nowych horyzontów, jest Däniken, jakiś redaktor naczelny pisma Esotera, egzo-psycholog, pani parapsycholog z Moskwy, spece od UFO, znawcy kół i innych znaków w zbożach. Więc nie byłoby, o czym mówić. Ale... w tekście są cytaty z publikacji w poważnych czasopismach, są cytaty z prac prawdziwych fizyków: Kipa Thorn’a, Igora Nowikowa, Freda Hoyle’a, Johna Wheelera, czy Fritjöfa Capry. Ten ostatni (w popularnej Tao fizyki) porównuje taniec Shivy z torami cząstek elementarnych w polu magnetycznym. Ukazuje on co prawda swą ignorancję w fizyce przy wyjaśnianiu ogólnej teorii względności. Mój kolega, wykładowca ogólnej teorii względności, daje na ćwiczeniach studentom rozumowania Capry dla wykazania ich bzdurności. Jak łatwo ześlizgnąć się z nauki w para-naukę czy szamaństwo. Przez pychę czy ograniczoność horyzontów. Fizycy (jak cytowany przez Mekelburga J. Wheeler) często publikują swe luźne hipotezy i, gdy okazuje się np. pod wpływem wyników testujących je doświadczeń, że są niezgodne z doświadczeniem, o nich zapominają. Tak, jak i ich koledzy i uczniowie. To jest normalne. Jest to kolebanie łódką pomysłów i rzeczywistości, sprawdzanie, jakie hipotezy są do odrzucenia, więc w jakim kierunku należy dalej szukać. Ale są też tacy piszący, którzy odrzucone hipotezy uczonych traktują, jako odkrycia. Ciągną oni biednych czytelników wzdłuż tuneli Wheelera, w czarną dziurę nielogiczności i bredni. To jest szkodliwe. Uważajmy. Realny, fizyczny Wszechświat jest tak piękny, fascynujący i tajemniczy, że rojenia o wszechświatach wydumanych, czy równoległych, można zasadnie uznać za objaw perwersji. Umysłowej,  oczywiście.

Weinberg i piękno On n’a pas besoin de chercheurs, on a besoin de trouveurs... Nie potrzebni są poszukiwacze, potrzeba nam znajdowaczy W pięknej książce Weinberga ”Sen o teorii ostatecznej” (Warszawa, Alkazar 1994) autor pokazuje, jak wielką siłą napędową przy odkryciach jest dążenie badaczy do Piękna, silniejszą może nawet, niż poszukiwanie Prostoty. Sukces wielu teorii zależy od (dobrego...) gustu i intuicji badacza. Teorii brzydkich i skomplikowanych, a poprawnie wyjaśniających badane zjawiska, jest dużo. Często narzeka Weinberg na nieznośnie brzydkie teorie. I, chyba zawsze, są one z czasem zamieniane na teorie ładniejsze, bardziej smukłe, można by też rzec: bardziej życzliwe. I te uwodzą badaczy. Ale – te są też bardziej prawdomówne! Przenoszenie tej zasady na życie osobiste uczonych często kończy się klęską. Bo jest nieuprawnione.

Piękno realnego świata Różne kwazary, podwójne gwiazdy neutronowe, czarne dziury, gigantyczne czarne dziury w centrach galaktyk, obserwowanie soczewkowania grawitacyjnego i tym podobne piękne a mało znane twory są odkrytymi lub poszukiwanymi obiektami czy zjawiskami realnego Wszechświata. Bogactwo nierozpoznanych zjawisk i oddziaływań jest na tyle wielkie, że wymyślanie jakichś tworów absurdalnych i nielogicznych jak wszechświaty równoległe może tylko zadziwić. Weinberg pod koniec swej książki zauważa postępujące znaczne zawężenie zainteresowań przyszłych uczonych (str. 292): „Dzisiaj studenci zajmujący się cząstkami elementarnymi uczą się modelu standardowego, matematyki i często niczego więcej”. I to jest bardzo groźne! Czym bliżej Istoty Rzeczy, tym szersze horyzonty myślowe powinien mieć badacz. Brak, choć paro-miesięcznego kursu filozofii realistycznej widać też u Weinberga, gdy zbliża się w rozważaniach do granicy kosmologii z kosmogonią. Każdemu zaś, kto się tym pograniczem interesuje, sugeruję na początek staranne przeczytanie książek Stanley’a Jaki: „Bóg i kosmologowie” oraz „Zbawca nauki”. AMDG

HISTORIA DLA IDIOTÓW I PROSTACZKÓW Od chwili powstania rządu PO-PSL byliśmy świadkami, jak przy pomocy gróźb, szantażu i nacisków próbowano ograniczyć autonomię Instytutu Pamięci Narodowej. Pretekstem do rozprawy z IPN stała się już publikacja Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka na temat Wałęsy, zaś prawdziwą histerię wywołała książka Pawła Zyzaka, wydana przez prywatną oficynę. To wówczas środowisko tzw. intelektualistów skupionych wokół „Gazety Wyborczej” wyprodukowało bełkotliwy „list w obronie Wałęsy”, w którym historyków IPN- u nazwano „policjantami pamięci” „gwałcicielami prawdy” i ludźmi szkodzącymi Polsce. Prawdziwych przyczyn niechęci wobec instytucji pamięci narodowej należało jednak poszukiwać w innym obszarze. U podstaw tego stosunku leżała, bowiem ideologia odziedziczona po władcach PRL-u, która na indeksie dziedzin politycznie niepewnych i podejrzanych stawiała nauki historyczne. Podobnie, jak komuniści zdawali sobie sprawę z groźby, jaką dla ich systemu zakłamania niosła prawda historyczna – tak ludzie tworzący III RP musieli upatrywać zagrożenie dla swoich interesów w działalności niezależnej instytucji historycznej. Niemal każda publikacja Instytutu dotycząca historii najnowszej, zadawała kłam systemowej wizji tego państwa uświadamiając Polakom, że powstało ono w procesie gigantycznej operacji komunistycznych służb i zostało zbudowane na relacjach agenturalnych. Zagrożenie stwarzała działalność Biura Lustracyjnego i publikacja katalogów zawierających dane osobowe współpracowników bezpieki, groźna dla grupy rządzącej była aktywność wydawnicza i edukacyjna Instytutu oraz liczne śledztwa prowadzone przez pion śledczy.

„Apeluję do pracowników IPN, aby nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać (...). IPN ma szansę przetrwać tylko pod warunkiem, że będzie instytucją ideologicznie i politycznie neutralną” – groził w marcu 2009 Donald Tusk. Kilka miesięcy później, członkowie Kolegium IPN informowali, że postawiono im ultimatum: „Albo dr hab. Janusz Kurtyka zostanie przez Kolegium odwołany z funkcji prezesa IPN, albo ustawa zostanie znowelizowana w celu zmiany składu Kolegium”. Przez kilkanaście miesięcy poznawaliśmy kolejne projekty nowelizacji ustawy o IPN. Każdy z nich zmierzał do ograniczenia suwerenności Instytutu i poddania go politycznej kontroli. Obecna władza nie ukrywała, że zmiana na stanowisku prezesa (powołanego w 2005 roku głosami posłów PO) ma prowadzić do podporządkowania Instytutu, zaś regulacje dotyczące dostępu do materiałów archiwalnych służą ochronie interesów funkcjonariuszy SB i tajnych współpracowników bezpieki. Ponieważ groźby okazały się nieskuteczne, zaś Kolegium Instytutu nie ugięło się przed szantażem - przystąpiono do definitywnego rozwiązania problemu. Trzy tygodnie przed tragedią smoleńską Sejm, głosami posłów PO-PSL-SLD, znowelizował ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej konstruując przepisy noweli w taki sposób, by bez problemu móc odwołać szefa IPN-u zwykłą większością głosów. Jego kompetencje scedowano na rzecz Rady, formowanej pod dyktando władz największych polskich uczelni. Odtąd członkami rady IPN mogli zostać tylko doktorzy historii, prawa lub nauk społecznych. Włączenie w proces wyłaniania władz Instytutu środowisk uniwersyteckich można było tłumaczyć tylko skrajną niechęcią, jaką polskie uniwersytety wykazują wobec lustracji. Nowelizacja pozwalała, zatem, by zespoły uczelniane wyłaniające kandydatów do Rady IPN same nie musiały poddawać się lustracji. Ostateczny projekt noweli zawierał zapisy, które miały doprowadzić do politycznego zawłaszczenia IPN-u, pozbawienia go roli śledczej i edukacyjnej oraz zakończenia procesu lustracji i odkrywania tajemnic najnowszej historii. Trafnie wówczas uznano, że doszło do „cichej likwidacja IPN", a dzień przyjęcia ustawy był "dniem hańby PO". Hańby tym większej, że jeszcze przed kilkoma laty, lider PO kreował się na obrońcę Instytutu i rzecznika odkrywania komunistycznej przeszłości. „Trzeba najpierw, twardo postulować rozwijanie działalności Instytutu Pamięci Narodowej. Jeśli ktoś dzisiaj kwestionuje sens bardzo gruntownych badań nad najnowszą historią, także w kontekście oskarżania komunizmu, jako systemu, to albo ma złą wolę, albo nic nie rozumie. To babranie się w historii, także lustracyjne, bywa przykre, ale absolutnie niezbędne” – perorował przed laty Donald Tusk w wywiadzie dla „Przekroju” („Strach na całe zło” 45/46/2004) i dodawał:

„Mam wrażenie, że jesteśmy o krok od tego, aby uznać, że filozofia „Gazety Wyborczej” i części obozu politycznego, filozofia krytykująca te działania, poniosła absolutną klęskę”. W III RP niewiele było ustaw, których wprowadzenie może mieć równie katastrofalne następstwa. W państwie, którego obywatele nie posiadają elementarnej wiedzy historycznej, zbudowanym na patologicznych relacjach agenturalnych; w państwie, w którym przez pół wieku niszczono pamięć o dziejach narodu i w którym istnieją wpływowe grupy interesów sprzecznych z polskimi - pozbawienie społeczeństwa możliwości poznania własnej historii, urasta do miana zbrodni na narodzie. Przyjęcie tej nowelizacji miało, bowiem prowadzić nie tylko do uśmiercenia idei IPN-u i upolitycznienia nauk historycznych, ale w perspektywie najbliższych lat – do kolejnej kampanii fałszowania narodowej pamięci. Zmarły przed kilkoma laty profesor Paweł Wieczorkiewicz mówił o historii prawdziwej, skrytej za kulisami i - tej medialnej, fasadowej - historii „dla idiotów lub prostaczków”, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Taką wersję historii zaproponowali Polakom politycy PO, ograniczając lekcje tego przedmiotu w szkołach, niszcząc autonomię badań historycznych, blokując dostęp do archiwów i czyniąc z niezależnej instytucji enklawę obrońców agentury i przeciwników sanacji życia publicznego. Wydany przed kilkoma dniami nowy periodyk IPN-u, zatytułowany "Pamięć.pl" spotkał się z zasadną krytyką wielu publicystów i historyków, w tym Sławomira Cenkiewicza, który na portalu wPolityce.pl napisał, wprost, że nazwę tego pisma należałoby zmienić „na bardziej adekwatną: PAMIĘĆ.PRL.” Ta publikacja, mająca ambicje zastąpienia dobrego „Biuletynu IPN” nie jest jednak ani „wypadkiem przy pracy” ani rodzajem „nieudanej wprawki młodych badaczy związanych z IPN”. Stanowi wręcz sztandarowy produkt obecnego Instytutu i jest efektem świadomej, politycznej „reorientacji” dokonanej przez piewców „historii dla idiotów”. Kierunek tych zmian był widoczny wkrótce po powołaniu nowej Rady IPN, lecz za jeden z najmocniejszych akcentów należałoby uznać przyjęcie przez obecnego prezesa Instytutu Łukasza Kamińskiego członkostwa w Międzynarodowej Radzie Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia – instytucji kontynuującej tradycje TPPR -u i powołanej po tragedii smoleńskiej dla zadekretowania „przyjaźni” polsko-rosyjskiej. To tam prowadzi się dziś debaty nt. „Dokąd zmierza Rosja?”, w których prym wiodą pracownicy „Gazety Wyborczej” wraz z ich redaktorem naczelnym. Jeśli zatem Sławomir Cenckiewicz słusznie przypomina, że na czele nowego czasopisma IPN stanął Andrzej Brzozowski – „człowiek, który w swoim podręczniku z pamięci historycznej uczynił karykaturę, a z „Gazety Wyborczej” stworzył „znak czasu” – dziennik poczytniejszy od „Rzeczpospolitej” i „atrakcyjny dla szerokiej publiczności”, do nauk historycznych wprowadził pojęcie „wojny na teczki”, którą wywołał Antoni Macierewicz, a Bronisława Wildsteina oskarżył o to, że „nie podał informacji, kto ze znajdujących się na liście był świadomym współpracownikiem, kto zaś był tylko inwigilowany” – nie jest to dziełem przypadku. Mamy, bowiem do czynienia z tak cynicznym i rozmyślnym procesem niszczenia pamięci historycznej, że tylko ludzie pokroju Donalda Tuska byli zdolni go zainicjować i tylko ludzie uznający „Gazetę Wyborczą” za dobry „znak czasu”, mogą go skutecznie przeprowadzić. Aleksander Ścios

Grzelak: Wypowiedzieć wojnę Rosji? Coraz częściej mówi się w Polsce o wojnie z Rosją, co oczywiście jest zapewne logicznym następstwem najlepszych w historii relacji warszawsko-moskiewskich. Rozważają publicznie taką możliwość przede wszystkim politycy związani z obozem rządzącym oraz ich rozmaici akolici, wygłaszając puenty w rodzaju: – No dobrze, Smoleńsk był zamachem, to, co, może mamy wypowiedzieć Rosji wojnę? Rosjanie zbezcześcili zwłoki ofiar, to, co, może mamy wypowiedzieć…? Umyli szczątki samolotu, to, co, może mamy…? (Swoją drogą, znając z praktyki wschodnie nawyki porządkowe, osobiście wierzę zapewnieniom strony rosyjskiej, że wraku tupolewa jednak nie wyczyszczono, chociaż kto wie – może w końcu zostanie nam zwrócony pięknie pospawany i odmalowany nawet?) W tych wojowniczych deklaracjach dosłuchać się można nie tyle pobrzękiwania szabelką, ile raczej zębami. Całkiem wyraźne są też tony histeryczne, mające udawać głębokie zatroskanie losem ojczyzny. Bojowi oratorzy naturalnie próbują uświadomić zaślepionym antymoskalską nienawiścią smoleńskim sekciarzom absurdalną dysproporcję: bezsilna Polska przeciwko potężnej Rosji. Lepiej, zatem siedzieć cicho i nie drażnić niedźwiedzia, bez względu na to, co on wyprawia. A już broń Boże dociekać prawdy o katastrofie, która, jeśli zostanie odsłonięta, i tak na nic się nie zda, bo Moskwie przecież nie podskoczymy, a jeżeli nawet, to ze skutkiem dla nas opłakanym. Takie sianie defetyzmu zawsze wcześniej czy później na dobre nie wychodzi i chyba nie ma sensu tego udowadniać, powołując się na liczne przykłady z dziejów świata. Faktycznie już samo dowodzenie, że nie stać nas na opór wobec Rosji, równa się przegraniu wojny z tym państwem bez jej wypowiadania. Jest to zdanie się na łaskę Moskwy, a więc akceptacja istniejącego stanu rzeczy. Pełzająca, niewidzialna wojna polsko-rosyjska już zakończyła się naszą klęską, co każdy, kto obiektywnie przyjrzy się sprawie śledztwa smoleńskiego, musi chyba przyznać. Bo jak inaczej nazwać stan państwa, które wprawdzie zachowuje zewnętrzne pozory niepodległości, w rzeczywistości jednak pozwala się bez słowa sprzeciwu owijać dookoła palca obcej potędze? Tkwimy, więc w uścisku Rosji, podlegając z grubsza zakamuflowanej okupacji, gdyż władze w Warszawie zachowują się jak królik całkowicie sparaliżowany wzrokiem węża. Oczywiście na to fatalne obecne położenie naszego kraju solidnie zapracowała większość rządzących nim w ciągu ostatnich dwóch dekad. Rozkładające się wschodnie imperium wprawiało w przerażenie tych polityków w Warszawie, którzy jako pierwsi reprezentowali na początku lat 90 ubiegłego stulecia odrodzoną Polskę. Ich zaniechania sprawiły, że stronnicy Moskwy (opłacani przez nią oraz naiwni wolontariusze) mieli się w III Rzeczpospolitej jak pączki w maśle i bez przeszkód mogli wykonywać rozmaite prace zlecone. Przygotowało to grunt pod ubezwłasnowolnienie obecnego rządu warszawskiego, którego czołowi przedstawiciele zapewne tak daleko zabrnęli w swoich wyborach, że odwrót jest dla nich niemożliwy.

Polska, jak w wieku XVIII, nierządem stoi, skoro jej władze zezwalają, aby ościenne mocarstwo kpiło z nich – a przy tym i z wszystkich obywateli Rzeczypospolitej – w żywe oczy. Taka postawa może tylko zachęcić Rosję do wysuwania wszelkich roszczeń. Niewykluczone, że przyszli historycy wyświetlą kiedyś, kto i dlaczego przyczynił się do przegrania przez Polskę tej ukrytej wojny z Rosją, odgrywając rolę moskiewskiego dywersanta czy też zakładnika. W ciągu niemal ćwierć wieku, jak ta beztroska świnka z popularnej bajki, zbudowaliśmy państwo o wytrzymałości słomianego domku, który rozlatuje się od dmuchnięcia wilka. Przy obecnej konfiguracji światowej nie ma, co łudzić się, że podczas konfrontacji z Rosją skutecznie ujmą się za Polską jej nominalni sojusznicy. No, bo niby, dlaczego mieliby to zrobić? Aby zadośćuczynić jakimś polskim ambicyjkom wybielenia pijanego generała nakazującego swoim podwładnym karkołomne lądowanie? Świat słucha argumentów Rosjan, bo poważnie liczy się z państwem Putina i robi z nim interesy. A Moskwa tymczasem znów nabiera wiatru w żagle. Czuje się nawet na tyle pewnie, że feruje wyroki trybunału strasburskiego jeszcze przed ich oficjalnym ogłoszeniem… Ta potęga Rosji nie musi jednak oznaczać, że jesteśmy na pozycji całkiem straconej. Nasze dzieje to przecież nie tylko przegrane konflikty ze wschodnim sąsiadem, ale także chwalebne wiktorie. Rosja to ciągle kolos na glinianych nogach, jakkolwiek powody, dla których tak jest, mogą przy rozmaitych koniunkturach ujawniać się z różną siłą. Dużo złego można powiedzieć o szefie polskiej dyplomacji sprzed 1939 roku, lecz jego słowa o wymiernej cenie pokoju oraz jednej tylko bezcennej rzeczy w życiu ludzi, narodów i państw brzmią ładnie, choć zapewne zostałyby niemiłosiernie wyszydzone przez wielu współczesnych pragmatycznych polityków. Jakkolwiek pod względem militarnym Polska jest dziś niemal bezsilna, na wojnę z Rosją nie musimy wcale szykować się, kując kosy, jak na znanym kartonie Artura Grottgera. Przeciwstawianie się agresji rosyjskiej powinno być obowiązkiem władz polskich, ale wobec ich bierności (czy też wręcz postępowaniu sprzyjającemu Moskwie) ma duże znaczenie postawa organizacji pozarządowych i innych formalnych lub nieformalnych stowarzyszeń. Ważną rolę odgrywa stałe uświadamianie opinii światowej, czym jest Rosja – dziedzicem najbardziej zbrodniczego systemu w dziejach naszej planety. Bolszewicka proweniencja panujących na Kremlu nie ulega wątpliwości i nie może być podważana dla doraźnych korzyści. Mentalność Putina i jego towarzyszy kształtowały zbrodnicze sowieckie służby specjalne. Relacje pomiędzy rosyjską władzą a społeczeństwem są kalekie, zdeformowane, nie ma tu miejsca na demokrację w choćby zarodkowej formie. W tym bezkompromisowym starciu – a taki charakter nadał mu Kreml, który nie uznaje żadnych kompromisów – dobry jest przecież każdy argument będący wodą na młyn zachodnich mediów. Głośno trzeba mówić, że to właśnie Polacy, jako szczególnie poszkodowani przez Moskwę, wiedzą najlepiej, na co ją stać – i nie są to wcale jakieś nasze antyrosyjskie fobie! Cywilizacja rosyjska ze swojej natury wyklucza możliwość współpracy z nią – jej można tylko ulec, doznając z tego powodu większego lub mniejszego dyskomfortu. Przyrodzonym instynktem Rosji jest, bowiem niewolenie. Jedynie utrzymywanie Rosji w stanie ciągłej opresji może wróżyć dla nas pomyślność w tej kolejnej odsłonie śmiertelnych zapasów z Moskwą. Na tym polu należy szukać sprzymierzeńców pośród ludów, które na własnej skórze doświadczyły rosyjskiego panowania. Zupełne zarzucenie polityki kaukaskiej przez Warszawę, absolutna jej ignorancja w sprawach środkowoazjatyckich czy też dalekowschodnich – to poważny błąd. Sto lat temu koncepcje takich antyrosyjskich aliansów rozważano w warunkach ku temu o wiele mniej sprzyjających. Tym, którzy kpiąco wytykają ogromną różnicę potencjałów w konfrontacji polsko-rosyjskiej, warto przypomnieć, że przekonaniu wielu Rosjan to malutka Gruzja napadła na ich kraj cztery lata temu, a według sowieckiej propagandy burżuazyjna Finlandia zaatakowała podstępnie miłującą pokój ojczyznę proletariatu. Cóż, kłamstwa mają to do siebie, że łatwo w nich się zaplątać, a ich ostateczne przesłanie może być sprzeczne z intencjami łgarza… Uniwersalnie krzepiąca jest także wymowa biblijnej opowieści o zmaganiach Dawida z Goliatem. Wojciech Grzelak

Moralność według Secret Service agent prezydenckiej ochrony (źródło: prospekt rekrutacyjny Secret Service USA)

Amerykańscy prezydenci, poza nielicznymi wyjątkami, to najwięksi skandaliści w historii Nowego Świata. Chociaż na światło dzienne wychodzą jedynie szczątkowe informacje o ich moralności, to i tak mogą one wywoływać odruch wstrętu u wyborców. Dla obserwatora zewnętrznego Biały Dom jest jak dwór papieski – pozornie zwarty, wewnętrznie solidarny oraz nieodgadniony. Jeżeli jednak prezydent nie chce, żeby jego ludzie wyjawiali kompromitujące go informacje, to musi sam przymykać oczy na ich grzechy i grzeszki. A jest ich naprawdę niemało. Przykładem może być najnowsza seksafera, która już przyczyniła się do zmniejszenia przewagi sondażowej Obamy nad Mittem Romneyem.

Czarna skrzynka amerykańskiego budżetu We wrześniu zeszłego roku napisałem do tygodnika „Najwyższy CZAS!” artykuł ukazujący marnotrawstwo środków publicznych w amerykańskim Departamencie Stanu. Wśród najważniejszych wydatków amerykańskiej dyplomacji zaksięgowano 300 tysięcy dolarów przeznaczone na zakup mocnego alkoholu dla wysokich rangą urzędników departamentu oraz 2843 dolary, jako napiwki dla nowojorskich dostawców alkoholu zaopatrujących amerykańską delegację w ONZ. Jeżeli chodzi o alkohol, to obecna sekretarz stanu ma hojną rękę. Kierowane przez nią ministerstwo szczodrze wyposaża amerykańskie placówki dyplomatyczne w setki litrów szkockiej, ginu, brandy czy bourbona na całym świecie. W czasach rekordowego zadłużenia publicznego Ameryki Departament Stanu wydaje rekordowe kwoty na całe kontenery markowych alkoholi. Gorzelnie i browary mają powody, żeby lubić panią sekretarz. Ale nie bądźmy tacy pruderyjni. Hillary Clinton przynajmniej nie ukrywa wydatków swojego ministerstwa – tak jak to robi w sposób zakłamany jej szef i jego sztab. 9 listopada 2011 roku Amerykę obiegła wiadomość, że „prezydent zalecił podległym mu agencjom rządowym zredukowanie kosztów podróży, zmniejszenie liczby limuzyn należących do urzędników federalnych oraz ograniczenie wydatków na kupno laptopów i telefonów komórkowych”. Zdrowo się uśmiałem, czytając te słowa. Ten Obama to naprawdę facet z wielkimi… zdolnościami aktorskimi i talentem do robienia z opinii publicznej tatka-wariatka. Barack Obama doszedł do ciekawego wniosku, że odchudzanie swojego urzędu rozpocznie od zamiany podróży służbowych jego urzędników w wideokonferencje oraz od rezygnacji z zakupów kilku laptopów dla sekretarek w Białym Domu. To tak jakby klub sportowy klasy Realu Madryt zaczął oszczędności budżetowe od rezygnacji z zakupu sznurówek do butów dla zawodników. Każdy, kto zna plan fiskalny i realne wydatki urzędu prezydenckiego, wie doskonale, że wspomniane oszczędności nie mają nawet znaczenia kosmetycznego i są jawną drwiną z opinii publicznej. Biały Dom posiada 23 konta bankowe, z których swoje wydatki pokrywają wszystkie wydziały, sekcje i działy wchodzące w skład Urzędu Wykonawczego Prezydenta. W 2008 roku wszystkie koszty funkcjonowania szeroko pojętego Urzędu Wykonawczego Prezydenta wyniosły blisko 1,6 mld dolarów. Z tego większość księgowanych wydatków jest określana, jako tajne lub klasyfikowane. Np. pozycja dziesiąta prezydenckiego budżetu jest zatytułowana „Nieoczekiwane potrzeby prezydenta” (The president’s unanticipated need). Na tym koncie prezydent ma formalnie do dyspozycji, co roku 1 mln dolarów, czyli o 200 tys. więcej, niż wynoszą jego roczne dochody z tytułu pełnionego urzędu. Tymczasem na koszty reprezentacyjne przyjmowania głów państw w Białym Domu jest przewidziane zaledwie 50 tys. dolarów. Być może z tego właśnie powodu tak wielu przywódców jest zdumionych skromnością, z jaką są przyjmowani w czasie wizyt roboczych w Gabinecie Owalnym. Takie spotkania na najwyższym szczeblu kontrastują, bowiem z przepychem prezydenckich podróży zagranicznych lub krajowych. Formalnie na eksploatację samolotów oznakowanych kryptonimem Air Force One przeznaczone jest każdego roku ok. ćwierć miliarda dolarów. Kto jednak jest w stanie odmówić prezydentowi i jego otoczeniu dostępu do samolotu w sytuacji, kiedy przywódca dozna pilnej potrzeby zagrania w golfa w jednym z kilku wspaniałych klubów Florydy – tak jak to miało miejsce w zeszłym miesiącu? Nie byłoby w tym zresztą nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że oficjalnym celem tej podróży było wystąpienie Obamy na Uniwersytecie Florida Atlantic w ramach kampanii wyborczej. Oto kliniczny objaw kłamstwa politycznego. Człowiek, który w listopadzie ogłosił, że nie będzie pozwalał swoim urzędnikom latać w ważnych sprawach państwowych liniami komercyjnymi, teraz używa najdroższego samolotu na świecie do podróży w ramach kampanii prezydenckiej. Brendan Doherty, profesor nauk politycznych z Akademii Marynarki Wojennej USA w Annapolis i specjalista od wydatków budżetowych Białego Domu, twierdzi, że nikt obecnie nie jest w stanie oszacować kosztów prywatnych podróży prezydenta Baracka Obamy. Tej opinii przytakuje Brett Kappel, ekspert amerykańskiego prawa wyborczego z waszyngtońskiej korporacji prawniczej Arent Fox LLP, który podkreśla, że nikt tak naprawdę nie jest w stanie określić, ile do podróży prezydenckich dokłada się Narodowy Komitet Demokratyczny, odpowiedzialny za pokrywanie kosztów kampanii kandydata Partii Demokratycznej. Brett Kappel podkreśla, że ponoszone przez podatnika koszty luksusowych podróży prezydenta i jego ludzi stanowią największą tajemnicę budżetową USA. “To jest totalna tajemnica – prawdziwa czarna skrzynka” – podkreśla waszyngtoński prawnik.

Yankee, no siempre hay que pagar Tajemnicą nie jest natomiast, że pierwszy czarnoskóry prezydent otoczył się w większości czarnoskórymi ochroniarzami. Ktoś słusznie zauważy, że to jego prywatna sprawa, skoro biali prezydenci otaczali się na ogół białymi oficerami Secret Service. Problem jednak w tym, że między Barackiem Obamą a jego czarną obstawą zrodziła się pewna zażyłość czy – jak kto woli – rodzaj sztamy, która wykracza poza relację władcy z garde du corps. Nie jest tajemnicą, że taki rodzaj komitywy istniał miedzy Johnem F. Kennedym a jego pretorianami. Musiała to być więź oparta na dużej lojalności, ponieważ większość wiadomości o skandalach obyczajowych prezydenta wyciekła dopiero po zamachu z 22 listopada 1963 roku i bynajmniej nie z ust wspomnianych agentów. O apetycie seksualnym kilku amerykańskich prezydentów krążą legendy oraz informacje potwierdzone. Co ciekawe jednak, nie wyciekły one nigdy od ludzi z Secret Service. Być może, dlatego kolejni lokatorzy Białego Domu mają do oficerów tej formacji na tyle duże zaufanie, że za ich pośrednictwem kazali sobie nawet sprowadzać panie lekkich obyczajów – tak jak to miało miejsce w czasie kadencji Johna F. Kennedy’ego. Franklin D. Roosevelt, John F. Kennedy, Lyndon B. Johnson czy Bill Clinton oraz kilku innych prezydentów mogło liczyć na poufność ze strony swojej asysty. Barack Obama zdaje się także liczyć na lojalność swoich ludzi, skoro pozwala im na ostrą zabawę w klubach o dość kiepskiej reputacji w krajach, które odwiedza. Nikt nie wie, jak groźny może być dla politycznej kariery Obamy “seksskandal” wokół służby ochrony rządu USA (Secret Service). Agenci tej formacji mieli za zadanie sprawdzić warunki bezpieczeństwa w Kolumbii przed przyjazdem swojego szefa z oficjalną wizytą do tego kraju. Tymczasem panowie, mając w głębokim poważaniu apel prezydenta o niemarnowanie środków publicznych, zabawili się na koszt amerykańskiego podatnika w… lokalnych spelunkach. Przedstawiciele Białego Domu, w tym 11 agentów Secret Service oraz 20 oficerów armii amerykańskiej, wynajęli luksusowe apartamenty w hotelu Caribe – najdroższym miejscu w kurorcie Cartagena. Po zamówieniu kilkudziesięciu butelek bardzo drogich markowych alkoholi rozochoceni reprezentanci Białego Domu zamówili sobie usługi 20 luksusowych prostytutek. Kiedy jednak i ten prezent z kieszeni amerykańskich podatników nie zaspokoił ich gorących temperamentów, pretorianie Obamy ruszyli do Pley Club – jednego z najdroższych domów publicznych w mieście. Nie wiadomo, czy jeden z przedstawicieli Białego Domu przypomniał sobie o listopadowym apelu swojego prezydenta, czy też usługa nie była wystarczająco satysfakcjonująca – w każdym razie odmówił pracownicy Pley Clubu zapłacenia 47 dolarów za gorące towarzystwo, wszczynając tym samym wielką awanturę. Nie wiadomo, jak wiele takich podróży służbowych panów i pań z otoczenia prezydenta skończyło się bez rozgłosu. Można się jedynie domyślać, że tego typu praktyka jest stosowana stale. Czy wspomniana seksafera podkopie sondaże wyborcze Obamy? Biały Dom w sposób zrozumiały i oczywisty odcina się od zachowania swoich ludzi. 11 agentów za karę utraciło licencję Secret Service. Czy możemy jednak uwierzyć, że ich najwyższy zwierzchnik nie miał pojęcia, że takie rzeczy dzieją się w czasie jego podróży? Czy naprawdę kilkudziesięciu ludzi taplających się w luksusach opłacanych przez podatników potrafiło zręcznie zmanipulować księgowych Białego Domu i przedstawić im wiarygodne rachunki za delegację? Jeżeli pominiemy nawet obrzydliwy wątek obyczajowy tej “delegacji”, to nadal pozostaje problem akceptacji przez Biały Dom pobytu w jednym z najdroższych hoteli Kolumbii, gdzie za noc płaci się 300 dolarów od osoby. Zupełnie inną kwestią jest głupota otoczenia amerykańskiego prezydenta. Widzieliśmy te wyjątkowo odporne na wiedzę twarze prezydenckich goryli podczas iście wojennego przejazdu przez Warszawę w maju zeszłego roku. Mark Sullivan, szef Secret Service, który został przesłuchany przez Komisję ds. Bezpieczeństwa Narodowego, stwierdził bez ogródek, że jeden z jego ludzi poskąpił kolumbijskiej profesjonalistce zaledwie 47 dolarów za usługę. Ale to nie jego skąpstwo stanowi powód do wielkiej awantury w Waszyngtonie, tylko rzeczywisty obraz działania Białego Domu. Ludzie, którzy w upojeniu alkoholowym zaliczali kolejne speluny kolumbijskiego kurortu, są odpowiedzialni za bezpieczeństwo prezydenta USA. Senator Susan Collins, Republikanka z Maine i członkini Komisji ds. Bezpieczeństwa Narodowego, uważa, że 20 prostytutek mogło z niezwykłą łatwością wyciągnąć od amerykańskich ochroniarzy informacje dotyczące trasy przejazdu prezydenta i jego pobytu w Kolumbii. W ilu jeszcze domach publicznych na świecie pracują panie znające ściśle tajne informacje dotyczące bezpieczeństwa amerykańskiego przywódcy? A jeżeli – jak całkiem słusznie zakłada senator Collins – wśród wspomnianych kobiet znajdowały się także osoby pracujące dla obcego wywiadu? Przecież wydobywanie informacji za pomocą seksu i alkoholu to najstarsza i najskuteczniejsza metoda wywiadowcza! Amerykański Secret Service uważa się za najlepszą i najbardziej skuteczną na świecie formację chroniącą swojego szefa. Niech sobie tak uważa dalej, ułatwiając robotę konkurencji. Pawel Lepkowski

Mecenasi chcą fotokopii Pełnomocnicy rodzin ofiar smoleńskich chcą, by prokuratura przywróciła możliwość wykonywania fotokopii akt jawnych śledztwa w sprawie katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Zakaz wprowadzono w reakcji na opublikowanie przez tygodnik "Wprost" części akt Wniosek w tej sprawie do prokuratury wojskowej, która prowadzi śledztwo smoleńskie, złożył w połowie kwietnia br. mecenas Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik prawny Jarosława Kaczyńskiego, prezesa PiS. Rodziny ofiar i ich prawnicy mogli kserować akta jawne postępowania oraz robić ich fotokopie do września 2010 roku, czyli do momentu, gdy tygodnik "Wprost" opublikował obszerne akta ze śledztwa. W efekcie prokuratura zdecydowała, że adwokaci i rodziny ofiar katastrofy nie mogą robić zdjęć z dokumentacji zgromadzonej w tej sprawie. Mecenas Pszczółkowski twierdzi, iż ograniczenia te są bezzasadne w sytuacji, gdy od chwili publikacji minęło półtora roku. Ponadto prokuratura zgromadziła od tego czasu wiele specjalistycznych materiałów - zapoznanie się z nimi na miejscu jest po prostu fizycznie niemożliwe. - W aktach sprawy znajduję się specjalistyczne opinie i dokumenty, których praktycznie nie można analizować na terenie prokuratury. Poza ograniczeniami czasowymi brak odpisów akt uniemożliwia ich porównanie z dostępną literaturą, porównywanie danych. Postępowanie przygotowawcze w sprawie trwa już ponad 2 lata. W tym czasie został zgromadzony kilkakrotnie obszerniejszy materiał dowodowy. Śledztwo jest już w znacznym stopniu zaawansowane. Upłynął też właściwy - jak się wydaje - od katastrofy czas, narzucający szczególne ograniczenia w dostępie do materiałów niejawnych, w szczególności dokumentów sekcyjnych. Jest oczywiste, że ograniczenia te muszą zostać zniesione, choćby w postępowaniu sądowym - twierdzi Pszczółkowski, który kilkakrotnie był już przesłuchiwany na poczet przecieku informacji ze śledztwa. - W żadnym, według mojej wiedzy, postępowaniu nie ustalono, aby źródłem bezprawnego ujawniania informacji ze śledztwa był pełnomocnik lub strona - tłumaczy mecenas. Adwokat powołuje się na art. 156 par. 5 kodeksu postępowania karnego. Zgodnie z nim, "w toku postępowania przygotowawczego stronom, obrońcom, pełnomocnikom i przedstawicielom ustawowym udostępnia się akta, umożliwia sporządzanie odpisów i kserokopii oraz wydaje odpłatnie uwierzytelnione odpisy lub kserokopie tylko za zgodą prowadzącego postępowanie przygotowawcze. Za zgodą prokuratora akta w toku postępowania przygotowawczego mogą być w wyjątkowych wypadkach udostępnione innym osobom". Z analogicznym wnioskiem do prokuratury wystąpił jeszcze w ubiegłym roku inny pełnomocnik rodzin smoleńskich - mec. Bartosz Kownacki. Prokuratura wniosek oddaliła. Swoją decyzję argumentowała wtedy obawą przed dalszymi przeciekami ze śledztwa. Również dziś śledczy zachowują powściągliwość. W momencie podjęcia decyzji w tym zakresie strony zostaną o niej niezwłocznie powiadomione - opowiada enigmatycznie prokuratura. - Albo jest wola prokuratora, albo tej woli nie ma. Argumentacja prokuratury sprowadza się do "nie, bo nie" - ocenia Kownacki. W przedłożonym wniosku mecenas Pszczółkowski zwraca się też do prokuratury o wyrażenie zgody na zapoznanie się z treścią wszystkich akt niejawnych postępowania. Strony postępowania zapoznają się z aktami wydzielonymi śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej w takim zakresie, w jakim umożliwia to kodeks postępowania karnego, rozporządzenie ministra sprawiedliwości z 20 lutego 2012 roku w sprawie sposobu postępowania z protokołami przesłuchań i innymi dokumentami lub przedmiotami, na które rozciąga się obowiązek zachowania w tajemnicy informacji niejawnych albo zachowania tajemnicy związanej z wykonywaniem zawodu lub funkcji, oraz ustawa o ochronie informacji niejawnych - odpowiada prokuratura. Argumentacja ta nie przekonuje jednak prawnika. - Na tym etapie reglamentacji to jest tak, jakby ktoś pokazywał, co dziesiątą stronę w aktach. Dlatego konieczny jest dostęp do wszystkich materiałów sprawy - ripostuje Pszczółkowski. Anna Ambroziak

Murem za zabijaką Poseł Stefan Niesiołowski zaatakował reporterkę Ewę Stankiewicz, co wywołało protesty środowiska dziennikarskiego. Ale nie "mediów salonowych", które starają się tłumaczyć zachowanie posła Platformy Obywatelskiej jego zdenerwowaniem, tym, że Ewa Stankiewicz miała wręcz dążyć do sprowokowania Niesiołowskiego. Innymi słowy: nic wielkiego się nie stało, posła poniosło, bo jest z natury nerwowy, może tak nie powinien się zachować, ale i druga strona jest winna. Proszę tylko sobie przypomnieć, jak diametralnie inna była reakcja tych samych mediów, gdy dziennikarka Polsatu oskarżyła jednego z uczestników ubiegłorocznej pielgrzymki słuchaczy Radia Maryja na Jasną Górę o napaść i uszkodzenie sprzętu. Wtedy z odbiorników radiowych i stacji telewizyjnych wylewały się potoki słów potępienia za to, że "przeszkodzono dziennikarzom w wypełnianiu ich obowiązków i posunięto się do aktów agresji". Świadkowie zajścia mówili o kopniakach wymierzonych pielgrzymowi, ale... ekipa reporterska była oczywiście bez skazy. Szkoda, że teraz brakuje im takiej samej pryncypialności, tym bardziej, że przypadek posła Stefana Niesiołowskiego to zupełnie inny, cięższy kaliber. Ekipa Polsatu nie miała akredytacji, czyli zgody organizatorów, na pielgrzymkę Radia Maryja, więc nie powinna się w ogóle w tamtym miejscu znaleźć. Tym bardziej Polsat nie powinien filmować osób prywatnych, które tego sobie nie życzyły i głośno wyrażały swój sprzeciw. Bo filmowanie bez zgody osób prywatnych jest łamaniem prawa, choćby ustawy o ochronie danych osobowych. Dlatego zaprotestował przeciwko takiemu postępowaniu ekipy Polsatu jeden z uczestników spotkania na Jasnej Górze. Tymczasem Ewa Stankiewicz znajdowała sie na terenie Sejmu, czyli instytucji publicznej, dostała przepustkę umożliwiającą jej pracę dziennikarską w parlamencie, bez której Straż Marszałkowska by jej zresztą nie wpuściła za bramę Sejmu. I po prostu chciała uzyskać komentarz dotyczący ustawy emerytalnej od posła Niesiołowskiego, czyli osoby publicznej, a nie prywatnej. Nie nachodziła posła w domu, tylko próbowała z nim porozmawiać w miejscu pracy parlamentarzysty. Stankiewicz wykonywała, więc swoje normalne obowiązki, jak każdy dziennikarz pracujący w piątek w Sejmie, a poseł PO brutalnie jej to uniemożliwił, łamiąc wszelkie zasady demokracji i wolności słowa. Chciałbym podkreślić, że Stefan Niesiołowski nie musiał się wypowiadać do kamery, jeśli nie chciał. Dziennikarka przecież siłą by go do tego nie zmusiła. Wolał jednak dać upust swojej agresji, a teraz wszystkich wokół próbuje przekonać, że w zasadzie to on został zaatakowany przez dziennikarkę. Przypadki, gdy politycy nie chcą się wypowiadać dla jakiejś stacji albo nie chcą rozmawiać z konkretnym dziennikarzem, nie są wcale rzadkie. A gdy politycy nie chcą z kimś rozmawiać, to po prostu ignorują pytania z jego strony i prośby o wywiady (vide kilkumiesięczny bojkot stacji TVN ze strony PiS) - nikt jednak nie posunął się do tej pory do słownych i fizycznych ataków wobec dziennikarzy, do rozbijania im kamer, magnetofonów. Stefan Niesiołowski był pierwszy i w ten sposób znowu zapisał się w historii polskiego parlamentaryzmu, i znowu w bardzo negatywny sposób. Szkoda, że poseł jest broniony przez swoich klubowych kolegów i koleżanki, którym widocznie nie przeszkadza zabijaka w ich szeregach. Stefan Niesiołowski ma szczęście, że należy do PO i zaatakował, mówiąc jego językiem, "pisowskiego sługusa". Gdyby takiego czynu dopuścił się poseł PiS, mielibyśmy od piątku nieustanny festiwal oburzenia w mainstreamowych mediach, a domaganie się pozbawienia takiego polityka immunitetu i mandatu byłoby żądaniem jednej z najniższych kar. Ale Niesiołowskiemu wolno więcej. Krzysztof Losz

Rosjanie badają z rozmachem Dwie ekipy specjalistów z rosyjskiego Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych pracują przy wydobyciu szczątków SSJ-100, nieustannie patrząc na ręce indonezyjskim służbom. Z przykładną pieczołowitością Moskwa stara się doprowadzić do wydobycia spod błotnych osuwisk wszystkich fragmentów swojej supernowoczesnej maszyny. Ekipy ratownicze odnalazły czarne skrzynki rosyjskiego suchoja, który rozbił się w górach Indonezji. Rejestratory są jednak usytuowane w głębokim wąwozie, stąd duże problemy z ich podniesieniem. Wczorajszy dzień miał być poświęcony właśnie na dotarcie do skrzynek oraz innych ważnych części, które mają pomóc w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy. Suchoj Superjet 100 zniknął z radarów we wtorek wieczorem podczas lotu promocyjnego w pobliżu stolicy Indonezji - Dżakarty, w niespełna 20 minut po starcie. Szczątki maszyny znaleziono następnego dnia. Samolot rozbił się o zbocze wulkanu Mount Salak na wysokości około 1600 m n. p. m. Wszystkie 45 osób obecnych na pokładzie, w tym ośmiu Rosjan, dwóch Włochów, Francuz i Amerykanin oraz 33 Indonezyjczyków, poniosło śmierć na miejscu.
- Właśnie odnaleziono rejestratory lotu, lecz nie możemy ich wydobyć na powierzchnię - powiedział szef Narodowej Komisji Bezpieczeństwa Transportu Tatang Kurniadi. Informacje o odnalezieniu skrzynek potwierdziła rosyjska ambasada w Dżakarcie. Placówka podała, że czarnych skrzynek wciąż jednak nie wydobyto. - Potwierdzamy informacje szefa indonezyjskiej grupy ratowniczej, że odkryto miejsce, w którym najprawdopodobniej znajdują się rejestratory lotu - powiedział rosyjski attaché Dmitrij Sołodow. Na miejscu katastrofy wraz z Indonezyjczykami pracują także ratownicy rosyjskiego Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych. Pierwsza grupa, w skład, której wchodzi 29 specjalistów, przybyła z Moskwy do centrum koordynacyjnego mieszczącego się we wsi Pasir-Mangis w pobliżu miasta Bogor już w sobotę wieczorem. Druga grupa przedstawicieli MCzS i ekspertów lotniczych w liczbie 25 osób dotarła na miejsce katastrofy w niedzielny poranek. Rosjanie zbudowali w dżungli specjalne lądowisko dla swoich helikopterów. Wykorzystują dwie lekkie maszyny tego typu. Obie ekipy badawcze skupiają się na przeszukiwaniu dolnej części zbocza, gdzie znajdują się resztki ogona samolotu i mnóstwo drobnych fragmentów. Ratownicy spodziewają się w tej części odnaleźć również większość ofiar.
Ważny każdy fragment Jeszcze przed pojawieniem się informacji o czarnych skrzynkach indonezyjskie służby specjalne poinformowały o odnalezieniu silników oraz podwozia rozbitej maszyny. Według informacji majora S. Tambunana, zarówno silniki, jak i podwozie były w bardzo dobrym stanie, zaś odnaleziony w tym samym czasie kadłub jest mocno zniszczony i będzie wymagał specjalnych zabiegów, jeśli chodzi o jego wydobycie i ewentualną rekonstrukcję w celach badawczych. - Podwozie oraz lewy i prawy silnik są nienaruszone, niestety kadłub jest najprawdopodobniej uwięziony pod 10 metrami sześciennymi osuwiska - stwierdził mjr Tambunan. Ekipom ratunkowym udało się dotrzeć do czarnych skrzynek piątego dnia od rozpoczęcia operacji. Jednak odnalezienie wszystkich szczątków może jeszcze potrwać, gdyż są one rozrzucone na ścianie o wysokości 500 metrów. Wczoraj w pobliżu wraku odnaleziono także kilka ciał. Do ich identyfikacji konieczne będzie badanie DNA. Jak oceniają ratownicy, są to najprawdopodobniej członkowie załogi. Centrum operacyjne poinformowało również o znalezieniu kilku nadpalonych dokumentów należących właśnie do rosyjskiej załogi. Wszelkie odnalezione papiery przekazano do Dżakarty. - Z miejsca tragedii wydobyto i przewieziono helikopterem paczkę z dokumentami. Znajdowały się w niej m.in. książka lotu, dziennik lotu jednego z pilotów oraz portfel z pieniędzmi, który również należał do jednego z członków rosyjskiej załogi SSJ-100 - wyjaśnił major Tambunan. Akcja ratownicza przedłuża się ze względu na teren, w jakim doszło do katastrofy. Na razie nie podaje się jej przyczyn. Wiadomo jedynie, że załoga nie zgłaszała jakichkolwiek problemów natury technicznej przed rozpoczęciem lotu. Łukasz Sianożęcki

Antoni Macierewicz - "Wybić się na niepodległość" Poniższy tekst nie znalazł się na SG Salonu24. Ze względu na rangę tej publikacji prezentujemy go na SG Niepoprawnych - "bez zgody i wiedzy Autora" W ostatnich dniach establishment polityczny i publicystyczny ze szczególną determinacją atakuje Prawo i Sprawiedliwość za stanowisko w sprawie polityki zagranicznej, w szczególności wobec Rosji i Ukrainy. Zarzuca się PiS awanturnictwo, radykalizm, nieodpowiedzialność, brak konsekwencji, a nawet – świadome działanie na rzecz Rosji i Niemiec. Front polityków i publicystów, za wszelką cenę chroniących obecne status quo w polityce zagranicznej, zaczął swoje działania od brutalnych ataków na zespół smoleński i przypisywanie mi słów, których nigdy nie wypowiedziałem. Ale ostrze ataku skierowano przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu domagającemu się – o ile premier Tymoszenko nie zostanie uwolniona – ogłoszenia bojkotu meczów Euro 2012 odbywających się na Ukrainie i przeniesienia ich do Polski lub do Niemiec.

Spokój za wszelką cenę Powstała szczególna tęczowa koalicja. Obok Leszka Millera, Aleksandra Kwaśniewskiego, Bronisława Komorowskiego, Janusza Palikota, Aleksandra Smolara i Donalda Tuska ramię w ramię stanęli Zbigniew Ziobro i Paweł Kowal, a obok Tomasza Lisa – Marek Magierowski i Igor Janke. Tylko raz po 1989 r. w historii mieliśmy do czynienia z podobnie szerokim frontem. Wtedy, w 1992 r., ten sojusz nazwano „koalicją strachu”. Dziś przeciwników polityki PiS łączy przede wszystkim strach przed realistyczną oceną sytuacji geopolitycznej, w jakiej znaleźliśmy się po 10 kwietnia 2010 r. Wspólnym mianownikiem łączącym krytyków PiS jest przekonanie, że bezradność i bezczynność wobec zagrożeń powstrzyma coraz bardziej widoczne coraz bardziej widoczny kryzys polskiej państwowości.

Dlatego piętnuje się PiS za – jakoby – nieodpowiedzialne antagonizowanie Rosji, wpychanie Ukrainy w jej ramiona i wspieranie polityki Niemiec, które współdziałając z Rosją, chcą uniemożliwić rozszerzenie UE na wschód i podporządkować Ukrainę Rosji. Prawo i Sprawiedliwość, wskazując na agresywne działania Rosji wobec Polski w związku z tragedią smoleńską czy wzywając do bojkotu Ukrainy, ma działać pour le roi de Prusse i narażać Polskę na największe niebezpieczeństwo. Cała ta bzdurna argumentacja wynika albo z kompletnego niezrozumienia lub nieznajomości obecnych uwarunkowań geopolitycznych, albo też ma świadomie wprowadzić w błąd opinię publiczną. Ocena ta jest szczególnie istotna w wypadku polityków takich jak Zbigniew Ziobro, który ostatnio kilkakrotnie odcinał się od PiS, sygnalizując gotowość do bardziej „realistycznej” polityki wobec Rosji, także w sprawie śledztwa smoleńskiego. Czy Zbigniew Ziobro zdaje sobie sprawę z konsekwencji swojej postawy i deklaracji? Czy dopiero dziś wybiera drogę Pawła Kowala, czy też właśnie teraz zdecydował się mówić o tym otwarcie? Takich pytań nie warto oczywiście zadawać w wypadku premiera Donalda Tuska czy prezydenta Bronisława Komorowskiego. Oni decyzje podjęli już dawno temu. A najlepiej świadczy o tym fakt, że ich politykę rosyjską kształtują ludzie o wyrobionej renomie: Radosław Sikorski, Daniel Rotfeld i Roman Kuźniar.

Polska i Niemcy a sprawa ukraińska Aby zrozumieć obecną sytuację, należy powiedzieć kilka słów o grze politycznej prowadzonej przez ostatnie kilka lat w czworokącie Polska – Ukraina – Rosja – Niemcy. Sprawa ukraińska nie doprowadzi w wymiarze strategicznym do likwidacji prorosyjskich tendencji w Niemczech i zapewne oba państwa rychło się pogodzą, być może nawet kosztem interesów Polski. Taktycznie jednak „na chwilę obecną” Rosję i Niemcy dzieli coraz poważniejszy spór, który rozpoczął się od Polski, a teraz skoncentrował na Ukrainie. Jego historia jest długa i nie ma potrzeby opisywać jego kolejnych etapów, choć warto pamiętać, że począwszy od XIX w. Ukraina była oczkiem w głowie polityki niemieckiej, najpierw Austro-Węgier, a następnie XX-wiecznych Niemiec. Zarówno monarchia habsburska, jak i później Niemcy starały się politycznie rozegrać sprawę ukraińską wobec Rosji, a przede wszystkim przeciwko Polsce. I to na terenie Niemiec skupiła się w latach 30. i 50. XX w. nacjonalistyczna emigracja ukraińska (dopiero w czasach późniejszych najliczniejsze i niezależne od polityki niemieckiej ukraińskie ośrodki emigracyjne powstały w USA i Kanadzie). Te związki budziły zawsze zrozumiałe obawy polityków polskich, ale też potęgowały świadomość, iż bez rozwiązania kwestii ukraińskiej niepodległość Polski zawsze będzie zagrożona.

Europa Środkowa – klucz do Eurazji W ostatnich kilku latach politykę niemiecką wobec Rosji determinowało dążenie do powstania osi kontynentalnej łączącej Europę i rosyjską Eurazję. Kluczem do tej polityki były z jednej strony interesy gospodarcze obu państw, a z drugiej strategia Niemiec polegająca na przeciwstawieniu się amerykańskiej polityce zagranicznej w wydaniu George’a Busha. To zbliżenie nabrało szczególnego przyspieszenia dzięki dobrym relacjom prezydenta i premiera Rosji Władimira Putina z postkomunistycznymi elitami w Niemczech. Dla wielu Polaków symbolem rosyjsko-niemieckich stosunków i szczególnej współpracy stał się rurociąg północny, a także niezbyt życzliwe Polsce i zdecydowanie korzystne dla Rosji niemieckie działania w sprawie szlaków wodnych w okolicy Świnoujścia i Szczecina. Rosja i Niemcy niechętnie patrzyły na politykę Lecha Kaczyńskiego zmierzającą do budowy sojuszu Europy Środkowej, wspartego specjalnymi stosunkami z USA. Tak pomyślana Europa Środkowa umacniała niepodległość byłych republik radzieckich wyzwolonych spod sowieckiej okupacji, oddalała perspektywę budowy państwa europejskiego i uniemożliwiała stworzenie wspólnej przestrzeni politycznej łączącej Unię Europejską i Rosję putinowską. Była to, krótko mówiąc, najskuteczniejsza i jedyna realistyczna polityka antyglobalistyczna idąca w poprzek długo przygotowywanym planom. Szczególnie istotne dla tej koncepcji było porozumienie polsko-ukraińskie. Dlatego właśnie prezydent Lech Kaczyński parł do zaproszenia Ukrainy do NATO – plan ten został zrealizowany podczas konferencji w Bukareszcie w 2008 r. I to prezydent Kaczyński wraz z prezydentem Juszczenką doprowadzili do wspólnej organizacji Euro 2012. Początkowo kontrakcja rosyjska wobec takiego rozwoju wydarzeń zyskała przyzwolenie Niemiec. To za sprawą Niemiec deklaracja bukareszteńska o przyjęciu Ukrainy i Gruzji do NATO okazała się tylko pustym gestem (w dalszej konsekwencji sytuacja ta otworzyła drogę do rosyjskiej agresji na Gruzję). To wpływowe środowiska niemieckie zaangażowały się w zwalczanie tarczy antyrakietowej, mającej scementować sojusz Europy Środkowej z USA. I to Angela Merkel wreszcie pchnęła Donalda Tuska w objęcia Putina, począwszy od spaceru na sopockim molo, a skończywszy na uścisku na smoleńskim pobojowisku.

Wielka Europa, czyli imperium kontratakuje Z politycznego punktu widzenia kluczowa była jednak wielka operacja polityczna, która znalazła swoją kumulację wczesną jesienią 2009 r. Wówczas to, 1 września 2009 r., premier Tusk zaprosił premiera Putina i kanclerz Merkel na Westerplatte. Rocznicę wybuchu II wojny światowej, u źródeł, której stał sojusz rosyjsko-niemiecki, miano uczcić wspólnie w miejscu dla Polaków szczególnym, będącym symbolem bohaterstwa i niezłomności w obronie niepodległości Ojczyzny. Spotkanie zostało poprzedzone publikacją na łamach „Gazety Wyborczej” tekstu autorstwa Władimira Putina, prezentującego stanowisko Rosji w kwestii historycznej odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej i propozycję nowej polityki europejskiej. Putin podtrzymał znaną tezę, że za wojnę winę ponosiła Polska. Równocześnie złożył Niemcom propozycję budowy na bazie sojuszu rosyjsko-niemieckiego Wielkiej Europy. Polsce pozostawiono możliwość dołączenia do sojuszu na zasadzie dobrej woli głównych partnerów kształtujących nową architekturę Europy. Zapewne język otwarcie nawiązujący do publicystyki z lat 30. nie był przypadkiem... Według Putina „Wielka Europa” oparta na sojuszu niemiecko-rosyjskim z polskim udziałem miała zastąpić obecną strukturę Europy budowaną przez Unię Europejską. Premier Donald Tusk przyjął warunki rosyjskie. Prezydent Lech Kaczyński je odrzucił. Wyrazem stanowiska Tuska była rezygnacja z traktowania zbrodni katyńskiej, jako aktu ludobójstwa, powołanie Daniela Rotfelda, według dokumentów IPN zarejestrowanego, jako kontakt operacyjny wywiadu PRL, na funkcję ministra odpowiedzialnego za politykę rosyjską, a wreszcie przygotowania do sojuszu gospodarczo-politycznego, który miał zostać zawarty na Cmentarzu Katyńskim 7 kwietnia 2010 r. I tak się stało. 7 kwietnia 2010 r. – wcześniej eliminując z polityki zagranicznej niepokornego prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego – Donald Tusk wmurował kamień węgielny pod prawosławną cerkiew w Katyniu oraz uzgodnił warunki wieloletniego traktatu gazowego uzależniającego Polskę od gazu rosyjskiego.

Dzień, który wstrząsnął światem Cena tego sojuszu ujawniła się już po trzech dniach, 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem. Okazała się tak straszna, że zachwiała nie tylko niepodległością Polski, ale też wstrząsnęła podstawami całej polityki europejskiej. Czy już wówczas Niemcy Angeli Merkel postawiły znak zapytania nad propozycją Putina? A może stało się to nieco później, w miarę narastania kryzysu gospodarczego i gwałtownego wzrostu pozycji i aspiracji Niemiec? A może Niemcy nigdy w rzeczywistości nie traktowały propozycji Putina poważnie, a tylko premier Tusk z powodu braku doświadczenia, za sprawą bałamutnej publicystyki „głównych mediów”, dał się zwieść swoim doradcom? Analizując te wydarzenia, z pewnością trzeba też wziąć pod uwagę kompromitację wspólnej polsko-niemieckiej polityki wobec Białorusi. Wydaje się, że potraktowano ją jako probierz rzeczywistych zamiarów Rosji (świadczyć o tym może zawikłana historia stosunków służb specjalnych Polski i Białorusi, a zwłaszcza zaskakująco liberalna reakcja rządu premiera Tuska na udokumentowane fakty białoruskiego szpiegostwa w Polsce). Bez względu na to, jaka była geografia tego kryzysu, w pełni ujawnił się on jesienią 2011 r., gdy to minister Radosław Sikorski wygłosił w Berlinie przemówienie obwołujące Niemcy hegemonem powstającego państwa europejskiego i zadeklarował, iż Polska gotowa jest włączyć się w takie struktury, rezygnując z zasadniczych znamion swojej suwerenności.

Odwrócenie sojuszy Wszystko, co się później stało, można uznać za reakcję Putina na wymykanie się z rąk rosyjskich łupu, jakim miała być Europa Środkowa i rola hegemona w Europie. Przynajmniej od tego momentu polityczne drogi Rosji i Niemiec rozeszły się (oczywiście mówimy tylko o pewnej fazie tych relacji, nie kwestionując ich długofalowej zbieżności). Kolejne uderzenie rosyjskie zostało skierowane w stronę Ukrainy, której pozycja wzmocniona symbolicznymi, wspólnymi z Polską Mistrzostwami Euro 2012, była ostatnią już pozostałością koncepcji budowy prozachodniej Europy Środkowej z okresu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Można chyba stanowisko rosyjskie streścić następująco: „Jeśli Polska, zamiast być swoistym kondominium i łącznikiem rosyjsko-niemieckim w budowaniu Wielkiej Europy, ma stać się częścią państwa europejskiego ze stolicą w Berlinie, to nie widzimy żadnego powodu, by pozwalać na rozszerzanie wpływów tego nowego państwa na Ukrainę i resztę dawnych republik sowieckich”. Takie działanie można było przejściowo tolerować w procesie budowy Wielkiej Europy, ale nie wobec próby zastąpienia tego projektu Europą niemiecką z Polską w jej ramach. Dlatego też Rosja w przyspieszonym tempie doprowadziła do podpisania z Ukrainą w pełni uzależniających to państwo umów gazowych, a następnie wsparła brutalną politykę Janukowycza wobec niepodległościowej opozycji, na czele, której stała była premier Julia Tymoszenko. Krokiem następnym była próba skupienia wokół Ukrainy i Rosji innych państw Europy Środkowej, pokazując, że ta konstrukcja może mieć także rosyjską wersję.

Jałta raz jeszcze? Działania te ma przypieczętować szczyt Europy Środkowej w Jałcie, którą na miejsce spotkania wybrano chyba nieprzypadkowo. I wydaje się, że ani panu Pawłowi Kowalowi, ani panu Markowi Magierowskiemu tłumaczyć tego nie muszę... Choć być może trzeba tę symbolikę przypomnieć prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, który jako jedyny z ważnych polityków Środkowej Europy zdecydował, iż na ten szczyt pojedzie. Jest oczywiste, że jego obecność zostanie zinterpretowana, jako zgoda na powrót Moskwy do imperialnych tradycji, a co gorsza, jako akceptacja dla całej nowej konstrukcji geopolitycznej i miejsca wyznaczonego dla Polski w jej ramach. W ten sposób w dwa lata po śmierci polskiej elity niepodległościowej nad Smoleńskiem Rosja odwróciła sens i znaczenie porozumienia polsko-ukraińskiego i na nim chce wesprzeć swoją hegemonię w Europie Środkowej. Euro 2012, które symbolizowało prozachodnie porozumienie państw i narodów od Morza Bałtyckiego po Morze Czarne i od Odry po Kaukaz, teraz ma stać się znakiem powrotu do polityki jałtańskiej z… 1945 r. Z Europy Środkowej pozostały polityczne zgliszcza, a Niemcy i Rosja szarpią każde w swoją stronę postaw czerwonego sukna Rzeczypospolitej.

Nie trzeba o tym głośno mówić! To na tle tych wydarzeń należy analizować ostatnią histerię wobec prac zespołu smoleńskiego. I na tym właśnie tle powinno się rozpatrywać spór o bojkot ukraińskiej części Euro 2012. Nie trzeba mieć specjalnej sympatii do pani Julii Tymoszenko i do sił politycznych, które reprezentuje, by zdać sobie sprawę, że stała się ona zakładniczką obecnej imperialnej polityki Kremla i roli, jaką w niej ma odegrać Ukraina. Ma rację Marek Magierowski wskazując, że skuteczne odebranie Ukrainie Euro byłoby dla tego państwa katastrofą gospodarczą i polityczną. Rzecz w tym, że zgoda na Euro w obecnych warunkach oznacza akceptację imperialnej ekspansji Rosji i katastrofę dla Polski. Być może z tego dylematu wynika jakieś rozwiązanie kompromisowe i znając tradycje polityki UE, zapewne zostanie ono znalezione. Pytanie tylko, jaki w tej kwestii jest interes Polski? Bo sugestie Kowala, Magierowskiego i Ziobry, iż bojkot to gra na rzecz Rosji organizowana przez Niemcy, świadczą albo o braku jakichkolwiek kwalifikacji politycznych, albo o świadomym wprowadzaniu w błąd. Trzeba nic nie wiedzieć o ostatnich latach tej polityki i jej uwarunkowaniach, by sądzić, że bojkot Euro może być rodzajem prowokacji niemieckiej w celu wepchnięcia Ukrainy w ręce rosyjskie. Zabawne, że ci sami ludzie uważają możliwość zamachu pod Smoleńskiem za spiskowe szaleństwo, a zagrożenie dla Polski wynikające z utraty całej elity państwa kwitują okrzykami: „nie wolno o tym głośno mówić”, bo Rosja się zdenerwuje. Zachowanie to przypomina mi tylko znany z sienkiewiczowskiego „Potopu” opis postawy Akbar Ułana, który popędzał skazanych na śmierć przez Kmicica ordyńców, by się szybciej nawzajem wieszali, „bo się bogadyr zdenerwuje”. Jak widać, Rosja nie potrzebuje ani specjalnych nacisków na Polskę, ani własnej propagandy, ma przecież całą paletę „dobrowolców” gotowych za nią wykonać zadanie. Taka właśnie atmosfera bierności i przyzwolenia najbardziej sprzyja polityce powolnego wchłaniania Polski przez rosnący w siłę układ rosyjski w Europie Środkowej.

Z Moskwą na czele? Czy więc w tej sytuacji jest sens wzywać do bojkotu Euro 2012? Trzeba sobie jasno powiedzieć, że z pierwotnego planu skonstruowanego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i prezydenta Wiktora Juszczenkę nie pozostało już nic. Euro nie stanie się symbolem ewoluowania Ukrainy ku Zachodowi, a przede wszystkim nie będzie symbolem współpracy polsko-ukraińskiej w budowie prozachodniej Europy Środkowej. Euro obecnie może stać się jedynie symbolem zgody Unii Europejskiej na fakt, iż to narzędzie zostało przez Putina skierowane przeciwko Zachodowi, a miejsce prozachodniej Ukrainy powoli zaczyna zajmować prorosyjska Polska! Bo Polska wpychana na te szlaki od początku kadencji prezydenta Komorowskiego po Smoleńsku, Jałcie i Euro rozgrywanym na warunkach moskiewskich może stać się przywódcą Europy Środkowej, tylko, że na nowo związana geopolitycznie z Moskwą. Oczywiście plany, które zdaje się wspierać prezydent Komorowski, mogą spalić na panewce. Bojkot spotkania jałtańskiego przez Niemcy, Austrię, Węgry, Czechy, Chorwację, Słowenię, Bułgarię, Estonię, Albanię i Szwecję pokazuje, iż opór wobec koncepcji odbudowy rosyjskiej strefy wpływów w Europie Środkowej ma duży zasięg. Być może te państwa nie mają tak przenikliwych publicystów i polityków jak Zbigniew Ziobro, Paweł Kowal, Igor Janke i Marek Magierowski? Ale może dzieje się tak, dlatego, że państwa te obawiają się właśnie ponownego uzależnienia od Moskwy i nie mają zamiaru wspierać odbudowy rosyjskiej strefy wpływów w tzw. bliskiej zagranicy, jak definiuje Europę Środkową rosyjska doktryna bezpieczeństwa państwa.

Polityczny sens bojkotu Ukraina jest obecnie głównym sojusznikiem i reprezentantem zamiarów Moskwy na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej. Nie ma, więc wątpliwości, że bojkot Euro, a co za tym idzie wszystkie opisane tego konsekwencje dla państwa ukraińskiego, utrudniają politykę rosyjską. Musi się z tym liczyć Moskwa, ale musi się liczyć z tym przede wszystkim prezydent Janukowycz. Nie będę spekulować na temat jego intencji. Nie mam jednak wątpliwości, że pięć razy przeanalizuje swoje decyzje, zanim narazi kraj na bojkot. Stąd zapewne ostatnie gesty Janukowycza i przeniesienie premier Julii Tymoszenko do szpitala poza łagrem (będące zresztą odpowiedzią nie tylko na żądania zachodnie, ale przede wszystkim na jasne sugestie Kremla w tej sprawie). I choćby, dlatego trzeba było uruchomić ten środek nacisku, który zaproponował Jarosław Kaczyński. Nie należy się łudzić, że obecny konflikt niemiecko-rosyjski trwale zwiąże Niemcom ręce w ich polityce wschodniej. Z pewnością nam, gdybyśmy doprowadzili do bojkotu ukraińskiej części Euro i np. rozgrywki zostałyby przeniesione do Niemiec czy też do Polski, ta decyzja pozwoliłaby odzyskać inicjatywę w polityce wschodniej i utrzymać rolę lidera prozachodniej polityki w tym regionie. A to oznacza sytuację o niebo lepszą niż powolne zbliżanie się do budowy NATO-bis z okresu Lecha Wałęsy, co zdaje się zapowiadać polityka przygotowana przez prof. Kuźniara i realizowana przez prezydenta Komorowskiego.

Wybić się na niepodległość Musimy wreszcie pamiętać, że wszystko, o czym tu mówimy, rozgrywa się na pół roku przed rozstrzygnięciami w Waszyngtonie, które w zależności od tego, kto obejmie Biały Dom, mogą przynieść pogłębienie strategicznego partnerstwa rosyjsko-amerykańskiego, obiecywanego przez prezydenta Obamę w prywatnych rozmowach z prezydentem Miedwiediewem, bądź przeciwnie – powrót do aktywnej polityki europejskiej w wypadku zwycięstwa kandydata republikańskiego. I dlatego właśnie, że spór o Euro i los Europy Środkowo-Wschodniej poprzedza rozstrzygnięcia globalne związane z kierunkiem polityki USA, niesie on tak duże ryzyko, ale też tak olbrzymie konsekwencje. Powstrzymanie ofensywy moskiewskiej na Ukrainie lub też przeciwnie – ukształtowanie Europy Środkowo-Wschodniej pod patronatem Rosji postawi USA wobec nowych wyzwań i z pewnością przyczyni się do kształtu rozstrzygnięć amerykańskiej polityki europejskiej i polityki wobec Rosji Władimira Putina. A to oznacza, że decyzja o bojkocie Euro przekracza lokalny spór rosyjsko-niemiecki i jest istotnym czynnikiem mogącym oddziaływać na rozstrzygnięcia globalne. Krótko mówiąc, podjęcie przez politykę polską propozycji zawartej w oświadczeniu Jarosława Kaczyńskiego może na nowo otworzyć, wydawałoby się, zamkniętą już perspektywę sojuszu USA z Europą Środkową. I taki jest rzeczywisty wymiar polityki Prawa i Sprawiedliwości. To, dlatego zwalczają ją wszyscy zwolennicy neosocjalistycznego imperium europejskiego budowanego na sojuszu niemiecko-rosyjskim. Dlaczego jednak do tego chóru przyłączają się politycy deklarujący dążenia niepodległościowe – tego nie rozumiem. Być może oni sami nie mają świadomości konsekwencji swojej postawy, poza tym, że chcą doraźnie, już dzisiaj zaszkodzić Prawu i Sprawiedliwości. No, ale to z polityką polską niewiele ma wspólnego. Antoni Macierewicz

Korupcja w policji CBA rozpoczęło kontrolę w Biurze Łączności i Informatyki Komendy Głównej Policji. Sprawdzane są przetargi z lat 2009–2011, zwłaszcza system Help Desk, na którego obsłudze od lat zarabia pomorska firma Itigo. Jej szef jest dobrym znajomym Radosława Chinalskiego, odpowiadającego w KGP Policji za przetargi informatyczne.

Na początku 2010 r. Komenda Główna Policji rozpoczęła budowę aplikacji Help Desk, czyli systemu zgłoszeń o awariach komputerowych. Zamiast przeprowadzić przetarg, do tzw. negocjacji ofertowych zaproszono sześć firm. Tylko trzy złożyły oferty, spośród nich policja wybrała firmę Itigo z Pruszcza Gdańskiego.

Znajomości przede wszystkim Prezesem zarządu spółki Itigo jest Marcin Adam Giedroyć. Należy do Polskiego Towarzystwa Informatycznego, a prywatnie jest znajomym Radosława Chinalskiego, dyrektora Biura Logistyki i Łączności KGP. – Pan dyrektor od dawna bierze udział w sympozjach wspólnie z biznesmenami z tej branży – tłumaczy tę znajomość Krzysztof Hajdas z biura prasowego KGP. Wiadomo jednak, że Chinalski i Giedroyć pracowali wcześniej nad wspólnym, dużym projektem informatycznym, który pozwoliłby bliżej współpracować policji i firmom ubezpieczeniowym w sprawach kolizji i wypadków w ruchu drogowym. Projekt ten nie został jednak zrealizowany. Umowa zawarta między KGP a Itigo przewidywała, że firma otrzyma 8 tys. zł za przygotowanie i udostępnienie systemu na potrzeby KGP. Uzasadniało to rezygnację z przeprowadzenia przetargu. Zgodnie z prawem o zamówieniach publicznych jest on konieczny przy zamówieniach o wartości powyżej 14 tys. euro. W umowie znalazł się jednak kruczek: spółka Itigo dodatkowo dostawała pieniądze za obsługę zgłoszeń o awariach. Za pierwszy tysiąc zgłoszeń – 1750 zł, a za każde kolejne sto ponad ten limit – 1400 zł. Ponieważ miesięcznie zgłaszano średnio ok. 3 tysięcy awarii, tylko w okresie od maja do października 2010 r. Itigo zarobiła blisko 255 tys. zł.

Skargi policjantów Współpraca KGP z firmą z Pruszcza Gdańskiego wzbudzała kontrowersje nawet wśród policjantów. Skarżyli się, że nawet przy najmniejszym problemie z komputerem muszą zgłaszać go do pracowników Itigo w Gdańsku, zamiast do policyjnych informatyków w tym samym budynku. Wydłużało to czas usunięcia awarii komputerów w KGP i utrudniało pracę. Kiedy sprawą zainteresował się były komendant główny policji Andrzej Matejuk, zapadła decyzja o przeprowadzeniu przetargu na nową aplikację Help Desk. Jego ogłoszenie przekładano jednak aż osiem razy i ostatecznie rozstrzygnięto dopiero w lutym 2011 r. Wygrała go firma… Itigo. Rzecznik CBA potwierdził, że rozpoczęta wczoraj kontrola w Komendzie Głównej Policji dotyczy m.in. przetargów i umów ze spółką z Pruszcza Gdańskiego. – Kontrolę zarządził w trybie doraźnym szef CBA Paweł Wojtunik. W pierwszej kolejności sprawdzane są zamówienia dotyczące serwisu Help Desk – powiedział rzecznik CBA Jacek Dobrzyński. Potwierdza to Krzysztof Hajdas z KGP.

– Kierownictwo policji miało wątpliwości co do usługi Help Desk, policjanci zgłaszali wiele zastrzeżeń. Cieszymy się, że sprawę zbada niezależna instytucja – mówi Hajdas. Tomasz Skłodowski

W Czechach esbecy nie są bezkarni Sąd w Czechach skazał trzech byłych funkcjonariuszy komunistycznych służb bezpieczeństwa StB za uprowadzenie i pobicie przed 23 laty ówczesnego dysydenta i muzyka czeskiego undergroundu, a dziś pisarza i publicysty Petra Placaka. Dwaj ze skazanych otrzymali kary 18 i 12 miesięcy pozbawienia wolności. Trzeci, który pełnił rolę kierowcy, dostał wyrok w zawieszeniu. Cała trójka twierdzi, że jest niewinna. Do przestępstwa doszło w czerwcu 1989 roku, a więc zaledwie kilka miesięcy przed upadkiem komunizmu w Czechosłowacji. 25-letni wówczas Placak brał udział w niewielkim proteście w Pradze przeciw wycince drzew w parku. Tam funkcjonariusze StB wsadzili go do auta, wywieźli do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów lasu, pobili i zabrali dokumenty. Muzyk został pobity jeszcze raz, gdy zgłosił się po swoje rzeczy na komendę. Sędzia podkreślił, że nie ma podstaw, aby nie wierzyć wersji poszkodowanego, gdyż jej prawdziwość potwierdzają dowody. Dodał też, że cała rodzina Placaka od dłuższego czasu była pod obserwacją bezpieki. Obrońcy podejrzanych argumentowali, że sprawa uległa przedawnieniu. Gdy sędzia ogłosił werdykt, rozległy się oklaski kilkudziesięciu zgromadzonych w sali osób.

- To zadośćuczynienie i muszę przyznać, że czułem się dość przejęty, ponieważ lubię bajki i ta jest właśnie o tym, jak zostaje pokonany czarnoksiężnik - skomentował orzeczenie sądu Petr Placak. Dodał, że w całej sprawie nie chodzi o karę, lecz o przyznanie, że zdarzenie miało miejsce. Wyrok nie jest prawomocny. Po raz pierwszy Placak złożył doniesienie o popełnieniu przestępstwa tuż po pobiciu, drugi raz zwrócił się do wymiaru sprawiedliwości już po aksamitnej rewolucji. Obie sprawy nie doczekały się rozprawy i uległy przedawnieniu. Obecny werdykt sądu to efekt trzeciego zgłoszenia, którym policja zajęła się w 2007 roku. W pobiciu brał udział jeszcze jeden funkcjonariusz StB. Ten jednak zmarł przed dwoma laty. PAP

Rekordowa dotacja USA dla Izraela Kongres USA zaproponował przeznaczenie z budżetu 2013 prawie miliarda dolarów na rozbudowę izraelskiego systemu obrony przeciwrakietowej. Komisja Obrony kongresu USA zatwierdziła kilka dni temu projekt ustawy przewidującej kwotę 948,736,000 USD na program budowy izraelskich systemów przeciwrakietowych. Wczorajsza decyzja zwiększa przewidziany umową z 2007 coroczny budżet pomocy wojskowej dla Izraela z 3,1 mld USD do rekordowej kwoty 4 mld USD. Wszystko wskazuje na to, że projekt zostanie zrealizowany.

Dodatkowy budżet przewiduje zakup nowych baterii Iron Dome. System został wybrany przez izraelskie władze wojskowe do zwalczania artyleryjskich pocisków rakietowych i klasycznych pocisków kal. 155 mm w lutym 2007. Od tego czasu Rafael Advanced Defense Systems, przy wsparciu technologicznym i finansowym USA, wdrożył system oraz przekazał wojsku cztery baterie, przeznaczone do ochrony południowej i północnej granicy kraju. System po raz pierwszy został zaprezentowany na Eurosatory w 2010. Wzrostu budżetu na izraelski system obrony oczekiwano już w od marca, gdy Pentagon ogłosił, że wspieranie bezpieczeństwa państwa Izrael jest priorytetem prezydenta Obamy i sekretarza Panetty. Departament Obrony poparł wtedy wniosek Izraela o sfinansowanie dodatkowych systemów Iron Dome. Izrael ma obecnie trzy baterie tego systemu. W najbliższym czasie dojdzie czwarta. W 2013 ma być ich 6, a w sumie ma zostać przyjętych do uzbrojenia, co najmniej 9 baterii Iron Dome. System został wdrożony do służby w 2011 i od razu przeszedł test skuteczności niszcząc wystrzelony w kierunku Izraela pocisk rakietowy. Według Jerusalem Post z 30 grudnia 2011, Iron Dome udało się uzyskać 75-% sprawność przy przechwytywaniu celów wystrzeliwanych przez Hamas. Np. w kwietniu 2011 system przechwycił i zniszczył 8 z 10 rakiet, w sierpniu 22 z 28, a w październiku 3 z 9. Rozwój systemu Iron Dome finansowany jest przez USA. W ubiegłym roku Waszyngton przeznaczył na ten cel 205 mln USD. Izrael skarży się, że system jest drogi w eksploatacji, cena pocisku przechwytującego wynosi ok. 50 tys. USD, a bateria kosztuje ok 45 mln dolarów. Władze Izraela głośno wtedy mówiły, iż liczą na pomoc USA w wysokości ok. 1 mld USD, aby dysponować w linii 10-15 bateriami.

altair.com.pl Za: Diarium.pl http://www.bibula.com/?p=56659

Niefortunny kandydat Unijni ministrowie finansów wybiorą dzisiaj wspólnego kandydata na szefa EBOiR. Polska jest wśród czterech państw, które wysunęły własną propozycję na to stanowisko. Czy szanse Jana Krzysztofa Bieleckiego zmniejsza proces związany z jego działalnością w Banku Pekao SA? Na dzisiejszym posiedzeniu Ecofin ministrowie finansów państw UE wybiorą wspólnego kandydata na szefa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju na miejsce odchodzącego Niemca Thomasa Mirowa. Prezes NBP Marek Belka zgłosił na to stanowisko kandydaturę Jana Krzysztofa Bieleckiego, szefa Rady Gospodarczej przy premierze, byłego długoletniego prezesa Pekao SA, a wcześniej szefa rządu i przedstawiciela Polski w EBOiR. Oprócz Polski swoich kandydatów zgłosiły też Wielka Brytania, Francja oraz aspirująca do Unii Serbia. Z punktu widzenia Polski zabiegającej o miejsce dla własnego przedstawiciela kandydatura Bieleckiego na szefa EBOiR jest w ocenie wielu ekspertów nietrafiona. Powód? Jego szanse na wygraną może obciążać toczący się w Warszawie proces o podważenie absolutorium za kilka lat wstecz uzyskanego na stanowisku prezesa Pekao SA oraz o podważenie sprawozdań finansowych Banku Pekao SA za część okresu, gdy w nim prezesował. Sprawa została wytoczona przez mniejszościowych akcjonariuszy banku. Stan faktyczny tej precedensowej i skomplikowanej sprawy przedstawia się w skrócie następująco. Jan Krzysztof Bielecki, jako prezes Banku Pekao SA w czerwcu 2005 roku zgodził się na podpisanie przez bank dokumentu o przyszłej współpracy pod nazwą "Porozumienie Chopin" z włoskim developerem Pirelli & C. Real Estate S.p.A., spółką notowaną na giełdzie w Mediolanie. Na jego podstawie polski bank zrzekał się prawa do sprzedaży swoich nieruchomości i tzw. trudnych kredytów klientów, zabezpieczonych na nieruchomościach. Pirelli był w tym czasie powiązany osobowo i korporacyjnie z włoskim bankiem UniCredit, właścicielem polskiego Pekao SA. Porozumienia nie ujawniono przed inwestorami. W lutym 2006 roku Pekao i Pirelli zawarły umowę warunkową sprzedaży 75 proc. należącej do banku spółki developerskiej Pekao Development Sp. z o.o. O samej umowie Pekao poinformował rynek publiczny, ale nie ujawnił głównego warunku sfinalizowania tej transakcji, jakim było podpisanie przez Pekao i Pirelli kolejnej umowy, nazwanej przez strony Umową Wspólników. Tę umowę Pekao i Pirelli podpisały w kwietniu 2006 roku. Widnieje pod nią podpis ówczesnego prezesa Bieleckiego. Rynek publiczny do dziś nie został o niej poinformowany w formie komunikatu, zgodnie z wymogami Giełdy Papierów Wartościowych. Zwróciliśmy się do prezesa Bieleckiego, za pośrednictwem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, o ustosunkowanie się do stawianych mu zarzutów. Skierowaliśmy też do prezesa NBP Marka Belki, który rekomendował kandydata, jak i ministra finansów Jacka Rostowskiego, który ma kandydaturę popierać, zapytanie, czy wybierając osobę Bieleckiego, wiedzieli o toczącym się procesie. Wzmiankowana umowa, podpisana na okres 25 lat, diametralnie zmieniła - zdaniem skarżących akcjonariuszy - sposób funkcjonowania polskiego banku. Na jej mocy Pekao SA oddał za darmo i bez przetargu na rzecz Pirelli własne prawa majątkowe (prawo pierwszeństwa, wyłączności, a także pierwokupu) do części swych aktyw, takich jak nieruchomości spółek z Grupy Banku Pekao SA i trudne kredyty klientów banku, zabezpieczone hipoteką na nieruchomościach. Wartość tych utraconych praw mniejszościowi akcjonariusze Pekao SA, którzy wnieśli sprawę do sądu, wyceniają, na co najmniej na 4 miliardy złotych na przestrzeni 25 lat. Udziałowcy, którzy czują się poszkodowani, podważają na drodze sądowej sprawozdania finansowe Pekao SA z lat 2007-2010 oraz absolutorium udzielone prezesowi Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu za lata 2006-2010, twierdząc, że straty banku nawarstwiają się od czasu podpisania wymienionych umów. Pełnomocnicy procesowi Bieleckiego oraz prokurent z ramienia banku prezentują natomiast podczas procesu stanowisko, że projekt Chopin nie był umową, lecz "memorandum informacyjnym" z pewnego etapu negocjacji. Twierdzą też, że Umowa Wspólników wprawdzie została podpisana, ale nie jest realizowana i nie rzutuje w związku z tym na sprawozdania finansowe banku. Do chwili zamknięcia numeru nie uzyskaliśmy komentarza ze strony samego Bieleckiego.
Co istotne, Sąd Apelacyjny w Warszawie w wyroku zalecił sprawdzenie "wiarygodności i zupełności" sprawozdań finansowych banku Pekao SA za rok 2007. Sprawa jest w toku. Wspólny kandydat UE ma największe szanse na objęcie prezesury Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, ponieważ Unia posiada ponad połowę udziałów w EBOiR. Nowego szefa wybierze w głosowaniu Rada Gubernatorów, która będzie obradować 18-19 maja w Londynie. Udziałowcami EBOiR jest 61 państw oraz Europejski Bank Inwestycyjny i UE. Małgorzata Goss

Żmigrodzki: Kultura lewicy Na świecie, a także i w Polsce, zmierza do absolutnego panowania politycznego oraz kulturowego opcja światopoglądowa, zwana umownie lewicą, chociaż nie odpowiada ona tradycyjnie związanemu z tym określeniem pojęciu, czyli trosce o ludzi biednych i staraniom o opiekę społeczną. Pod tym względem ci współcześni towarzysze nie różnią się wiele od postrzeganych, jako wchodzący w skład tzw. prawicy liberałów i chrześcijańskich demokratów. To rozumiejące się doskonale nawzajem bractwo wymienia się przy sterze rządów, a łączy je wrogość bądź niechętny dystans wobec religii i moralności, uczuć patriotycznych i państw narodowych, zamiast których najchętniej widziałoby luźne związki regionów. Ideałem jednych i drugich jest organizacja światowa i sprawowanie w niej autorytarnej władzy, dyktowanej przez siebie. Za jej pomocą można, bowiem przymuszać ludzkość do przyjmowania podyktowanych przekonań, norm prawnych i wzorów zachowań. Tę koncepcję udało się - przynajmniej częściowo - urzeczywistnić w postaci Unii Europejskiej: skutki tego odczuwamy na sobie. Owa instytucja stała się groźnym narzędziem “kultury świeckiej” o lewicowym charakterze, pokrewnej libertyństwu; trudno się temu dziwić, ponieważ objęli w niej faktyczną władzę “socjaliści” i “liberałowie”. Piszę te słowa w cudzysłowie – mają one, bowiem inny od przyjętego zakres pojęć. Ani “socjaliści” nie dbają o ludzi, ani “liberałowie” nie dopuszczają autentycznej wolności, ograniczając ją przeróżnymi środkami. Celem jednych i drugich jest, jak w ustrojach totalitarnych, upowszechnienie uznanych przez nich za obowiązujące, poglądów. Jeżeli ktoś ma inne i nie chce ich zmienić, trzeba go uciszyć, przepędzić ze sfery publicznej, utrudnić mu zabieranie głosu. Służą do tego nie tylko otwarte sankcje, ale utrwalona odpowiednia infrastruktura społeczno-towarzyska i rozprowadzony w posłusznych umysłach imperatyw “politycznej poprawności”, emitowany przez zawłaszczone media i egzekwowany przez otoczenie. Tkwiący na kluczowych pozycjach społecznych nominaci kulturowej lewicy dbają o to nadzwyczaj sprawnie… W tym świetle nietrudno zrozumieć wrogie, wieloletnie wojowanie z Radiem Maryja i uporczywe blokowanie TV Trwam dostępu do “cyfry”. Wykonawcy światowego programu “poprawnego” ubezwłasnowolnienia mogą – niestety – liczyć na wsparcie ze strony szeregu antymoralnych i przez to nastawionych antyreligijnie intelektualistów oraz wolnomyślnych inteligentów; ponadto tzw. pożytecznych idiotów; na ich doniosłą rolę w narzucaniu totalizmu wskazywał już Lenin. Co gorsza, ową “kulturę” tzw. lewicy, czyli mieszankę komunizmu, pseudoliberalizmu i bezideowego karierowiczostwa, wspomagają także “postępowi ludzie Kościoła”. Jest ich niewielu, ale dzierżą przeważnie wysokie funkcje, znajdują sojuszników w dwóch potężnych zakonach, mają w ręku ważne kościelne i tzw. katolickie organy medialne. Kościół katolicki w Polsce trwa przynajmniej przy wierze, bez wewnętrznych “nowinkarskich” fermentów, broniąc przy tym polskiej kultury narodowej o charakterze chrześcijańskim. Istnieje wszak w nim ugodowy nurt; jego hierarchiczni reprezentanci obawiają się szkód i kłopotów dla swej instytucji, co się może stać, gdy wdrażająca “nowy (nie)ład” władza, wyraźnie religii niechętna mimo obłudnych gestów, do kilku już realizowanych antykościelnych udręczeń, doda dalsze. Religia “w kościele i zakrystii”, z daleka od życia publicznego i stopniowo zanikająca w życiu osobistym człowieka – to lewicowej “kultury” cel.

Zbigniew Żmigrodzki

Obłudny apel o fałszywe przeprosiny W Niesiołowskim wybuchła nienawiść i pogarda, którą nasączył sie w Platformie niewiele mniej niz Cyba.

1. Miałęm nie pisać o Niesiołowskim, bo ta hucpa z nim przykrywa prawdziwe polskie dramaty, zwłaszcza ten ze skróceniem emerytur, ale do akcji wkroczył premier Tusk i aż z Kanady zaapelował do Niesiołowskiego o przeprosiny.  

...jestem w stanie zrozumieć stan nawet najwyższego zdenerwowania, ale w tym widzę naszą przewagę nad oponentami - i na to liczę wobec ludzi Platformy - że nawet, kiedy mają tysiąc powodów, żeby reagować nerwowo, to jednak umieją się powstrzymać. Szczególnie wtedy, kiedy rozmówcą jest dziennikarz czy dziennikarka, nawet znani z nieprzychylnych poglądów – powiedział Tusk. 

2. Najwyższe zdenerwowanie...Ewa Stankiewicz pytała grzecznie, pytanie nie dotyczyło spraw osobistych ani intymnych, miesce próby rozmowy przed hotelem poselskim było jak najbardziej stosowne - nie było żadnego, najmniejszego wręcz powodu do zdenerwowania, a już tym bardziej do wścieklizny. W Niesiołowskim wybuchła nienawiść i pogarda, którą nasączył sie w Platformie niewiele mniej niz Cyba. Całe szczęśćie, że nie miał tam pod Sejmem pistoletu...

3. Przewaga nad oponentami... a w czym ona sie wyraża, Panie Premierze? Bo w kulturze na pewno nie. Bydło.. zastrzelić i wypatroszyć... dorzynanie watah...a teraz - won, bo kamerę ci rozbiję! - to jest wasza przewaga? W pogardzie i złości?

4. Tysiąc powodów do zdenerwowania... z tym się akurat zgodzę, Spieprzyliście tysiące spraw, to i nerwy wam puszczają. Pan Premier też nie wygląda na wyluzowanego. Sami na siebie się wściekacie, dziennikarka niczego nie sprowokowała.

5. Nieprzychylne poglądy...Pan Premier sugeruje, żeby ręce trzymac przy sobie, nawet wobec dziennikarki znanej z nieprzeychylnych pogladów. Doprawdy łaskawca. Musiało go to wiele kosztować, jego, przywykłego do powszechnej przychylności dziennikarzy.

6. Najwyższe zdenerwowanie... tysiąc powodów...nasza przewaga...nieprzychylne poglądy... Gdyby pan premier szczerze potępiał Niesiołowskiego, nie czyniłby takiego zastrzeżenia i wezwał do bezwarunkowych przeprosin. Z Kanady popłynął obłudny apel o fałszywe przeprosiny.

 PS.  Zapomniałbym jeszcze jedną myśl premiera - ludzie Platformy... Czy Państwo zauważyli, że premier Tusk często tak mówi - ludzie Platformy. Prawo i Sprawiedliwość, ma członków, sympatyków, zwolenników, a Platforma ma oddanych sobie całym jestestwem ludzi. No i jeden taki "ludź Platformy" pod Sejmem właśnie wybuchł...

Janusz Wojciechowski

Vaclav Klaus: Narody Europy muszą zrzucić gorset Brukseli Tylko zasadnicze przemyślenie całego modelu Unii Europejskiej może przywrócić porządek na kontynencie - pisze prezydent Czech. Od lat Europejczycy nie zwracają dostatecznej uwagi na wydarzenia na Kontynencie albo nie odważyli się patrzeć na nie krytycznie. Niektórzy zaczęli sięprzyglądać problemom z bliska jakieś dwa lata temu – na początku kryzysu zadłużenia w strefie Euro - ale inni wciąż nie chcą wiedzieć, że był to jedynie czubek o wiele większej góry lodowej. Wraz z ich politykami i ekonomistami, uznawali nawet kryzys 2008/9 r. jako zjawisko globalne, jakby Europa niewinnie go zaczerpnęła, mimo tego, że był to ewidentnie kryzys europejski i północnoamerykański. Długotrwałe problemy w Europie były szeroko niedoceniane: dlatego muszą zostać ujęte w perspektywie historycznej. Integracja europejska była pierwotnie oparta na racjonalnej idei liberalizacji Europy, by rozwinąć jej możliwości i poszerzyć handel poprzez budowanie wspólnego rynku i dużej, połączonej przestrzeni gospodarczej. Ta liberalizacja, mniej więcej charakteryzowała pierwsze dekady procesu integracji europejskiej i przyniosła pozytywne rezultaty, szczególnie porównując je z latami 30. XX wieku.

Ale obecna era jest inna, ponieważ integracja europejska zmieniła pole działań. Liberalizacja została zastąpiona przez rozległe przesunięcie z kompetencji poszczególnych państw członkowskich na „wyżyny zarządzające” Unii Europejskiej w Brukseli; przez radykalną zamianę "międzyrządowości" na supranacjonalizm (ponadnarodowość); poprzez dobrze zorganizowane osłabianie tego, co pierwotnie tworzyło bloki integracji europejskiej - czyli indywidualne kraje; poprzez szeroką skalę centralizacji, dodatkowe przepisy antyrynkowe, unifikacje i harmonizacje całego kontynentu.

W przeszłości bardzo urozmaicony kontynent rozkwitałodpowiednio do swojej różnorodności, bez uniformizacji, ze zdrową rywalizacją pomiędzy krajami. To uległo zmianie, gdy Europa stała się ujednolicona i sztucznie zuniformizowana przez zarządzanie i ustawodawstwo centralnie zorganizowane. To doprowadziło do niepokojących rezultatów na polu ekonomicznym, które obserwujemy dziś i do czegoś, co jest nazywane deficytem demokracji. Ja to nazywam post-demokracją. Instytucjonalna uniformizacja przemieniła się w kaftan bezpieczeństwa, który wciąż blokuje wszelkie przejawy pozytywnej działalności ludzkiej. Najważniejszym momentem tego procesu było założenie Europejskiej Unii Monetarnej i wprowadzenie jednej waluty w 12 krajach (teraz 17), które nie tworzą tego, co ekonomiści nazywają optymalnym obszarem walutowym. Niezależny kryzys zadłużenia w strefie euro jest nieuniknioną konsekwencją jednej waluty, jednego kursu walut i jednej stopy procentowej dla krajów z przeróżnymi parametrami ekonomicznymi. Polityczna decyzja popierająca to porozumienie, została podjęta prawie bez zwrócenia uwagi na istniejące zasady ekonomii. Ekonomiści wiedzą, że źle zbudowana unia monetarna jest kosztowna i nie trwa długo. Takie przedsięwzięcia mogą zostać hipotetycznie„uratowane” przez stopień solidarności pomiędzy członkami, a także przez ogromne transfery fiskalne. Ale nie może być mowy o żadnym szczerym i autentycznym poczuciu solidarności w Europie i o dużej sumie funduszy w rękach władzy politycznej Europy, która mogłaby to zrekompensować krajom, które sąofiarami takich ustaleń z powodu swoich ekonomicznych parametrów. Nie ma szybkiego rozwiązania na tę pułapkęniezależnego zadłużenia strefy euro. Są jedynie nieprzyjemne konsekwencje: krótkotrwałe problemy budżetowe oraz ekonomiczne i długoterminowa stagnacja. Jednak obecny model jest jedynie połową problemu. Poza trudnościami wynikającymi z integracji, jest ogromny problem z gospodarką rynku socjalnego Europy. Preferuje ona politykę opartą na redystrybucji dochodów zamiast na działaniach produktywnych. Woli brak pośpiechu, wolny czas, długie wakacje od ciężkiej pracy. Preferuje konsumpcję zamiast inwestycji, zadłużenie zamiast oszczędności i bezpieczeństwo zamiast podejmowania ryzyka. Woli demokratyzm socjalny niż kapitalizm. Problem jest głęboko zakorzeniony i nie da się go łatwo rozwiązać podczas szczytów Unii Europejskiej. Sprawienie by Europa była znów produktywna wymaga czegośformalnie podobnego do tego, co osiągnęliśmy w Czechach, kiedy próbowaliśmy siępozbyć komunizmu i spuścizny po nim. W efekcie oznacza to przekształcenie systemu socjalnego i ekonomicznego oraz rekonstrukcję europejskiej integracji.

Pozwolę sobie zasugerować najważniejszy element takiej zmiany. Po pierwsze, musimy się pozbyć niewydajnej i paternalistycznej gospodarki rynku socjalnego. Po drugie, powinniśmy zaakceptować fakt, że proces regulacji ekonomicznych wymaga czasu i, że niecierpliwi politycy i rządy zazwyczaj jedynie pogorszają sprawę. Po trzecie, powinniśmy zacząć zmniejszać, na szeroką skalę, wydatki rządu i zapomnieć o flirtowaniu z rozwiązaniami opartymi na podwyższaniu podatków. Powinniśmy także zaprzestać ciągłego rozwijania zielonego ustawodawstwa. Należy powstrzymać Zielonych od brania pod swój sztandar błędnych idei, jak doktryna globalnego ocieplenia, dużej części naszej gospodarki. Powinniśmy się pozbyć centralizacji, harmonizacji i uniformizacji kontynentu europejskiego i zacząć decentralizację, deregulację i przestać dotowaćnasze społeczeństwo i gospodarkę. Nasze państwa, jako ofiary Europejskiej Unii Monetarnej, powinny mieć możliwość odejścia z niej i powrotu do własnych porządków monetarnych. Należy zapomnieć o takich planach, jak Europejska unia fiskalna, nie wspominając o antydemokratycznych ambicjach by całkowicie politycznie ujednolicić Europę. Wskazane jest byśmy powrócili do demokracji, która może istnieć jedynie na poziomie państw narodowych, a nie na poziomie całego kontynentu. Jest już bardzo późno na dyskusję na temat tego problemu. Vaclav Klaus

„The Telegraph” Tłumaczenie: Zuzanna Ilona Folaron

Dobrzy i "źli" księża “Jestem od wielu lat pod wrażeniem stylu polityki w wykonaniu premiera Tuska" - ks. Kazimierz Sowa (na zdjęciu) Dobra sowa i trujący rydz... Takie przyrodnicze skojarzenie nasuwa mi sie po lekturze doniesień (czytaj: donosów) medialnych relacjonujących ostatnie krytyczne wypowiedzi o. Tadeusza Rydzyka na temat stacji telewizyjnej Religia.tv. Dyrektor Radia Maryja zauważył, że w "religijnym" kanale telewizyjnym należącym do ITI (właściciela TVN i "Tygodnika Powszechnego") promowana jest nie tyle religia co religie. - Wprowadza się ludzi w błąd. Samo to, jaki właściciel... właściciel, który tak bardzo szkodzi Kościołowi. Robi kanał, on to utrzymuje - powiedział założyciel stacji z Torunia. Oczywiście mogą rwać szaty zdegustowani krytycy Radia Maryja i Telewizji Trwam, którzy nieustannie zarzucają im lansowanie PiS i upolitycznienie religii. Tymczasem "salon" medialny słowem nie zająknie się o obrzydliwym upolitycznieniu stacji Religia.tv, której szefuje ks. Kazimierz Sowa.
Sowy z PO Krótki rys biograficzno-środowiskowy: ks. Kazimierz Sowa jest starszym bratem marszałka województwa małopolskiego (członka Platformy Obywatelskiej) i szefem kanału Religia.tv oraz publicystą "Tygodnika Powszechnego". Oba te media należą do koncernu ITI – właściciela stacji TVN, gdzie ks. Sowa pełni rolę “dyżurnego księdza”. Zapraszany jest także jako ekspert do programu Tomasza Lisa czy Marcina Mellera (naczelnego "Playboya"), który swój program prowadzi w kawiarni o wdzięcznej nazwie "Szparka". Zresztą wplecenie Sów (a zwłaszcza ks. Kazimierza) do rodziny PO stanowi chyba potwierdzenie rodzinnych związków małopolskiej Platformy z kurią krakowską. Warto przypomnieć, że wojewódzką radną PO kolejny raz została Barbara Dziwisz, bratanica kardynała, którego osobisty sekretarz, ks. Dariusz Raś, jest z kolei bratem regionalnego szefa Platformy, posła Ireneusza Rasia.
Miłośnik Tuska Jeśli tysiące anatem "salonu" spada ciągle na o. Rydzyka za wpieranie partii prawicowych i z założenia katolickich, to jak nazwać ciągłe wspieranie przez ks. Sowę Platformy Obywatelskiej, która popiera przecież dzieciobójcze in vitro czy status quo obecnego prawodawstwa aborcyjnego? Przypomnę tylko sytuację z wyborem na wicemarszałka Sejmu znanej promotorki aborcji Wandy Nowickiej. Trudno o większą wojowniczkę o prawo zezwalające na zabijanie dzieci nienarodzonych. Pamiętacie państwo, jak jej kandydatura odpadła w pierwszym głosowaniu (nie wsparli jej nawet posłowie z PO)? Wówczas premier Donald Tusk nakazał swoim kolegom głosowanie na Nowicką i wierchuszka łapki podniosła. A więc naczelną polską orędowniczkę zabijania dzieci w łonie matek wsparł Tusk, ten sam, któremu hołdy składa katolicki podobno ks. Kazimierz Sowa. Dyrektor kanału Religia.tv udzielił w zeszłym roku wywiadu słynnej już gazetce partyjnej Platformy Obywatelskiej “POgłos" (nr 01/39, styczeń 2011 r.), w której podzielił się swoją opinią na temat partii rządzącej oraz opozycji. “Jestem od wielu lat pod wrażeniem stylu polityki w wykonaniu premiera Tuska. To właśnie on pokazał, że nie będzie tolerował wśród członków PO i współpracowników zachowań wątpliwych moralnie, nawet jeśli nie mają znamion prawnych nadużyć. Poradził sobie z największą bolączką polskiej polityki – z kolesiostwem, z »mordo ty moja«, z partykularnymi interesami politycznej grupy" - mówił ks. Sowa. Można przecierać oczy ze zdumienia, widząc kolejne afery w PO tolerowane przez Tuska, kolejne ataki na Kościół i czytając wypowiedź ks. Sowy. Jednak - co warto podkreślić - jakoś nikt nie bije na alarm z powodu upolitycznienia Religia.tv i stricte politycznych wypowiedzi jej szefa. Trudno o większą hipokryzję, zważywszy na ciągłe ataki tą właśnie bronią skierowane w stronę o. Rydzyka, który na razie - w odróżnieniu od ks. Sowy - nie udzielił jeszcze wywiadu-hołdu partyjnemu biuletynowi.
Nie oglądam, nie polecam Jakże warto czytać wywiady. Oto dla tygodnika "Wprost" ks. Kazimierz Sowa, który bije w PiS, ile wlezie, wypowiada się na temat oglądania TV Trwam. Duszpasterz platformersów i ich jeden z głównych kościelnych promotorów mówi wprost: "A jaka jest Telewizja Trwam, każdy widzi. Każdy może doskonale wyrobić sobie zdanie na temat tego, czy to medium prezentuje obiektywny obraz życia publicznego w Polsce, czy jakiś rodzaj PiS-owskiej koncepcji polityki i życia publicznego". Nasuwa się pytanie, czy jeśli "każdy widzi", to widzi to również ks. Sowa, skoro - jak zapewniał ostatnio w wywiadzie dla "Frondy" - sam nie ogląda TV Trwam! Na pytanie: "A nie brakuje księdzu TV Trwam na tym multipleksie?", ks. Sowa odpowiedział: "Nie oglądam tej telewizji. Tak jak nie oglądam kanałów z teledyskami, bajkami dla dzieci czy jeszcze setki innych". Dopytywany przez dziennikarza, czy nie interesuje go, co przedstawia konkurencyjna telewizja z Torunia, ks. Sowa odpowiada: "Nie. Jakoś udaje mi się rozumieć świat, w którym żyję, bez tego doświadczenia". A więc nie ogląda, nie zna, nie interesuje go, co pokazują media toruńskie, a pomimo to mówi w wywiadzie dla "Wprost", że "każdy widzi", jaka jest TV Trwam. Oczywiście, jaka jest według ks. Sowy, wiemy doskonale: pisowska, wsteczna, zamknięta i pełna dyktatury. Zresztą podobnie ks. Sowa określił środowisko domagające się prawdy o katastrofie smoleńskiej gromadzące się na Krakowskim Przedmieściu.
Jest OK! Oczywiście dla środowiska Sowy i jego kolesiów z PO. Rozdanie przez KRRiT koncesji różnym zdychającym finansowo podmiotom i odmówienie jej TV Trwam ze względu na brak płynności finansowej nie bulwersuje ks. Sowy. Przeciwnie. Szef Religia.tv za każdym razem przypomina upolitycznienie mediów z Torunia, a do decyzji Dworaka et consortes nie ma najmniejszych zastrzeżeń. Na pytanie, czy Kościół katolicki ma w Polsce pod górkę, Sowa odpowiada z marszu: - Nie zauważyłem, żeby istniała sytuacja formalna bądź faktyczna, która wskazywałaby na łamanie praw katolików w Polsce. (...) jestem konserwatywnym katolikiem i nie czuję się dyskryminowany - stwierdził innym razem "konserwatywny" ksiądz z ITI. Czytając o ks. Sowie i jego nabożeństwie do polityków PO, można - mówiąc wprost - trochę się wkurzyć, zgorszyć, zdegustować. Proponuję jednak dziesiątkę Różańca świętego w intencji nawrócenia księży modernistów. Tak, nawrócenia, na wiarę katolicką. Robert Wit Wyrostkiewicz

Świat się składa jak scyzoryk Prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin odebrał paradę wojska i rakiet balistycznych na placu Czerwonym Uraaaa! Na placu Czerwonym w Moskwie prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin odbierał paradę wojskową z okazji Dnia Zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, jak nazywają Rosjanie II wojnę światową, która dla nas rozpoczęła się 1 września 1939 r., a dla nich 22 czerwca 1941 r. Dla Rosji wojna rozpoczęła się wówczas, kiedy Niemcy - ich przyjaciele i sprzymierzeńcy - najechali na swojego sojusznika, wtedy dla Stalina zostali faszystami. Antyfaszystowość Rosjan w czasie ostatniej wojny można między bajki włożyć.
S-400 grożą polski miastom Dzisiaj sytuacja jest taka – informują eksperci wojskowi - że rosyjskie rakiety S-400 Triumf zainstalowane w obwodzie kaliningradzkim zagrażają polskim miastom. Broń ma charakter ofensywny, może namierzać wiele celów jednocześnie w promieniu 400 km od miejsca ich startu. Przy granicy z Polską umieszczane są pociski balistyczne Iskander na mobilnych platformach o zasięgu do 500 km, które także mogą przenosić ładunki jądrowe. Polski rząd milczy. Przed szczytem NATO zapowiedzianym na 20–21 maja w Chicago, rosyjski sztab generalny grozi swoim potencjałem jądrowym i zapowiada, że Rosja wykona atak prewencyjny na elementy tarczy rakietowej, które także u nas mają być zainstalowane.
Czy to były “Szatany”? Tym razem do rocznicy zwycięstwa Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich nad hitlerowskimi Niemcami dołożono w Rosji walkę z islamskim terroryzmem. Posunięcie miało być sprytne, przeszło jednak bez echa, bo jak to świętować? Defilowało ponad 14 tys. żołnierzy i oficerów, na uroczystość zaproszonych zostało ok. 1200 starannie wyselekcjonowanych weteranów, którzy ze szklistymi oczami, mimo swoich lat, dźwigali na piersiach dziesiątki orderów. Za wojskiem jechały wozy opancerzone, czołgi, rakiety – wśród nich prawdopodobnie najpotężniejsze, ogromnej mocy, międzykontynentalne pociski balistyczne o masie sięgającej 100 ton, bo były tam i takie potwory. Według nomenklatury NATO znane pod nazwą SS-18 “Szatan”, które – tak mówią Rosjanie - są w stanie obrócić w perzynę 80 proc. potencjału przemysłowego USA i zabić większość mieszkańców Stanów Zjednoczonych.
To nie kraj Jelcyna ani Gorbaczowa Jeżeli chcemy, żeby klucz do bezpieczeństwa Polski nie leżał na Wschodzie, nie wolno nam lekceważyć tego, co w Rosji się dzieje i na to nie reagować. Ten kraj szybko się zmienia, zwłaszcza pod względem potencjału militarnego, robią tam wszystko, żeby pozyskać nowe technologie dla przemysłu zbrojeniowego, a zanim rosyjskie fabryki broni nie przestawią się na nowe tory, są nastawieni na import. Rosja Putina nie jest Rosją Gorbaczowa ani Jelcyna, chociaż Miedwiediew przekazał Putinowi Order za Zasługi dla Ojczyzny I klasy - symbol najwyższej władzy, symbolizujący ciągłość władzy w Rosji.
Cel – supermodernizacja Armia rosyjska jeszcze niedawno liczyła 1 mln 600 tys. ludzi, zredukowana została do 900 tys. żołnierzy, raczej nie tyle w ramach oszczędności, co zapowiadanych zmian. Putin chce, żeby jego wojsko było sprawniejsze, o niebo lepiej wyposażone nie tylko w sprzęt wyprodukowany w kraju, ale i za granicą, w tym w sprzęt najnowocześniejszy, pochodzący od przedsiębiorców z państw należących do NATO, taki na przykład jak francuskie okręty desantowe typu Mistral (w ub. roku Rosja wyłożyła na zakup dwóch mistrali 1,7 mld dolarów). Dwa następne takie okręty mają być zbudowane w rosyjskich stoczniach na francuskiej licencji. Rosja kupuje włoskie pojazdy opancerzone i włoskie silniki do wojskowych helikopterów, niemieckie technologie tzw. treningu, izraelskie samoloty bezzałogowe. Już Putin się postara, żeby jego armia stała się najnowocześniejszą armią na świecie, będzie kontynuował politykę importu, jednocześnie pomagając rosyjskiemu przemysłowi zbrojeniowemu, który - zapowiedział - musi produkować sprzęt oparty na najnowszych technologiach, lepszy i tańszy od zachodniego, a nie przestarzały i drogi.
Eksportują broń wszędzie... Wszystkie atomowe okręty podwodne w służbie Floty Rosyjskiej powracają do patrolowania mórz i oceanów, jak za czasów ZSRR i są aktualnie uzbrajane w pociski balistyczne R-29RMU2. 1 Lajner, przenoszące do dwóch razy więcej głowic niż dotychczasowe pociski Buława (przenosiły 6 głowic). Rośnie szybko eksport rosyjskiej broni. Rosja sprzedawała broń rządowi Sudanu – stwierdziła Amnesty International. Rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow wcale nie kryje, że Moskwa wypełnia zobowiązanie kontraktowe i dostarcza broń do Syrii,  w tym samoloty. Wicepremier Rosji Igor Sieczin także nie robi tajemnicy, bo niby dlaczego, że zaopatrują w broń prezydenta Wenezueli Hugo Chaveza na kredyt – w tym roku wynoszący 2 mld dolarów. Broń rosyjską importował Iran, mimo embarga nałożonego przez ONZ. Rosjanie sprzedają broń Białorusi po zaniżonych cenach, to nas może mocno obchodzić, ponieważ część baterii rakietowych ma być rozlokowana w Obwodzie Brzeskim. 
Nieśli wolność (i dobrobyt)? Putin zmierza wydać na modernizację armii w najbliższych latach 650 mld dolarów, przypomina, że Rosja znów staje się kimś ważnym i rozpala rosyjską dumę, którą my słabo rozumiemy, bo mamy inną mentalność. Zaprzysiężony przed majową paradą dwa dni wcześniej na prezydenta Federacji Rosyjskiej po raz trzeci w swoim życiu, Putin powiedział przed rozpoczęciem defilady, że “jego kraj przyniósł wolność narodom świata”, “inni (tylko) wnieśli wkład w rozgromienie przebiegłego wroga”. Nie było to czymś niezwykłym. Wielu Rosjan wierzy w to święcie, ci za granicą, którzy nie wierzą, składają się jak scyzoryki. W uroczystości wzięli udział m.in. były kanclerz Niemiec Gerhard Schröder i były premier Włoch Silvio Berlusconi, “starzy przyjaciele” władcy Rosji.
Niepełna prawda Co tam przeciwnicy, którzy protestują przeciwko powrotowi byłego premiera na Kreml i powołaniu jego poprzednika prezydenta Dmitrija Miedwiediewa na premiera, krzycząc, że takie zamiany są farsą, dostaną odpowiadnio po głowie. Putin zapowiedział, że jego kraj stanie się miłością i jednością, przysięga – będzie respektował konstytucję, a Rosjanie staną się wielką rodziną, obcy element nie będzie mu podburzał narodu. Już przywykliśmy, że rokrocznie 9 maja Polacy muszą przełknąć słowa płynące z placu Czerwonego, że nas (i świat) Rosjanie wyzwolili, tuż po przeciągłym uraaaa wydobywającym się z żołnierskich gardeł. Pomijając polską gorycz, zgodnie z historyczną prawdą Niemcy skapitulowały 8 maja 1945 r. i to nie w Berlinie, ale w Reims przed aliantami, jednak Józef Stalin sobie zażyczył, żeby akt podpisania kapitulacji przez feldmarszałka Hitlera - Wilhelma Keitla - został powtórzony w dniu następnym, w kwaterze marszałka Gieorgija Żukowa - i tak się stało. Wiesława Mazur

Co można wyczytać z prezydenckiej nokii? Z Konradem Aleksandrowiczem, ekspertem firmy “HDLab” z Wrocławia, specjalizującej się w odzyskiwaniu danych z cyfrowych nośników informacji, rozmawia Marcin Austyn Prezydencka Nokia 6310i to leciwy model telefonu GSM. Można tu przyjąć tezę, że nieuprawniony użytkownik nie miał dostępu do wielu danych, ale za to mógł je dość łatwo pozyskać. – Tak, pozyskanie informacji z tego telefonu jest stosunkowo łatwe i nie trwa długo.
Jakiego rodzaju dane można odczytać z takiego telefonu? Umiejętnie przeprowadzony odczyt danych nie pozostawia żadnych śladów - Ten model aparatu, jak to swego czasu zostało powiedziane – jest idealnym telefonem do dzwonienia. Oznacza to, że nie ma w nim dodatkowych funkcji spotykanych w obecnych telefonach czy też smartfonach. Całkowita pamięć tego telefonu mieści około 170 KB danych, to na przykład kilkakrotnie mniej niż zajmuje jedno zdjęcie z aparatu cyfrowego. W tym modelu można maksymalnie zapisać około 160 wiadomości SMS, 500 kontaktów, informacje z kalendarza, krótkie e-maile oraz nagrania z dyktafonu nie dłuższe niż 2 minuty. Jednak dwie ostatnie funkcje są bardzo rzadko stosowane.
Zatem najcenniejszymi informacjami – mając na uwadze, że to prezydencki telefon – są numery kontaktowe, wpisy w kalendarzu, notatki, SMS-y? – Tak, to właściwie jedyne informacje, które mogły znaleźć się w telefonie. Przy czym na przykład w kontaktach można jednej osobie przypisać kilka numerów telefonów, adres zamieszkania, e-mail.
Czy można stwierdzić, czy ktoś skopiował zawartość pamięci telefonu? Tego rodzaju ingerencja pozostawiłaby ślad? – Umiejętnie przeprowadzony odczyt danych nie pozostawia żadnych śladów. Nie ma możliwości późniejszego sprawdzenia, czy dane były kopiowane, czy też nie. Do odczytania danych z telefonu nie jest konieczna ani znajomość kodu PIN, ani obecność karty SIM. Nie jest też konieczne włączenie go, (co wiąże się z pozostawiającym ślad logowaniem do sieci).
Mając dostęp do telefonu i karty SIM, można z nich odczytać wykasowane czy nadpisane dane? Z jaką skutecznością? – Oczywiście można, ale tu też dotyczą nas ograniczenia pamięci. Czyli maksymalnie może to być na przykład 160 SMS-ów. Więcej się nie da, podobnie jak nie da się odzyskać danych już nadpisanych. Jeśli w telefonie istniało 100 SMS-ów, to oprócz nich odczytamy najwyżej 60 innych – najczęściej ostatnio skasowanych, ale nie zawsze jest to regułą. To, jakie skasowane wcześniej informacje można odtworzyć, zależy bardzo mocno od sposobu użytkowania telefonu. Podobnie z kartą SIM, która dodatkowo mieści dużo mniej wiadomości i kontaktów (maksymalnie 10-30 SMS-ów i nieco ponad 200 kontaktów). Tu ważna informacja – pamięć telefonu i pamięć karty SIM to tak naprawdę dwie różne rzeczy.
Górna część telefonu prezydenta była nadpalona, ale ktoś dzwonił na pocztę głosową prezydenta. Czy uruchomienie karty SIM w innym telefonie pozostawiłoby ślad? – Tak, uruchomienie karty pozostawia przede wszystkim ślad u operatora sieci GSM, więc są to dane, których nie można później już wykasować czy też zmienić. Każdy telefon/karta podczas włączania oraz używania identyfikuje się i “przedstawia” sieci. Wiadomo, więc dokładnie, o której godzinie, jaka karta była używana i w jakim telefonie. Te informacje przekazywane są również do sieci macierzystej (pamiętajmy, że telefon znajdował się w roamingu). Sieć, na której terenie telefon był użyty, posiada jeszcze więcej informacji. Z danych sieci możliwe jest między innymi przybliżone określenie lokalizacji telefonu podczas włączenia czy też podczas próby nawiązania rozmowy. Dziękuję za rozmowę.

Jak kapitaliści budują socjalizm Społeczeństwo nie może składać się z samych złodziei. Ktoś musi najpierw coś wyprodukować, żeby ktoś inny mógł to ukraść. Lecz nie wie o tym państwo, które — żeby nasycić swój niepohamowany apetyt na władzę — zgarnia wszystko, czego dotkną jego macki Na przestrzeni tego stulecia udowodniono, że wszystkie teorie Marksa, zapowiadające nieuchronne nadejście socjalizmu, były błędne. Obecnie nawet zdeklarowani socjaliści wolą o nich nie wspominać. A jednak socjalizm wciąż nam towarzyszy. Nie nadszedł on jednak drogą, którą wyznaczył mu Marks, lecz dzięki metodom, których on sam nie wziął pod uwagę.

W tym miejscu można by pokusić się o zdefiniowanie socjalizmu. Gdybym chciał wymienić tu wszystkie doktryny, które nadal funkcjonują wśród licznych sekt i jednostek, roszczących sobie prawo do nazwy „socjalizm”, nie miałbym żadnych szans. Był taki czas, kiedy wszyscy oni zgadzali się, co do sposobu na utworzenie „dobrego społeczeństwa” (nie zgadzali się jednak, co do jego składników). Sposobem tym miała być po prostu własność publiczna, a także sterowanie środkami produkcji i wymiany. Innymi słowy: nacjonalizacja przemysłu.Jednak w ostatnich latach nacjonalizacja straciła sympatię wielu socjalistów, szczególnie w Anglii i Niemczech, zwyczajnie, dlatego, że proletariat doświadczył nacjonalizacji na własnej skórze i nie ma o niej dobrego zdania. Za czasu prywatnej własności kapitału pensje proletariuszy wzrosły do tego stopnia, że zmiana systemu po prostu im się nie opłaca. Dlatego też partie ograniczają rolę nacjonalizacji w swoich programach i podkreślają raczej potrzebę interwencji rządu w interesy gospodarcze narodu. Opowiadają się za kontrolą rządową, wysokimi podatkami i „opiekuńczością państwa”. W skrócie, socjalizm spuścił z tonu i ograniczył się do popierania silnego rządu z jednym zastrzeżeniem: rząd najlepszy to rząd socjalistyczny. Mimo że socjaliści mówią o społeczeństwie idealnym i obiecują powołać je do życia, ich głównym zainteresowaniem jest przejęcie rządowego steru. Kapitalizm państwowy ─ własność państwowa i obracanie kapitałem ─ rozkwita jedynie w krajach komunistycznych, takich jak Rosja i Chiny. We wszystkich pozostałych państwach ─ republikach czy monarchiach, „wolnych” lub przymusowych ─ interwencjonizm jest ogólnie przyjętą zasadą. Z pewnością jednak panujący reżim marzy o przejęciu pewnych form kapitału. Czy pociąg ten da się opanować — pokaże życie. Szanse są raczej niewielkie, z tej prostej przyczyny, że w wysoko zintegrowanej gospodarce każdy przemysł oddziałuje na wiele innych, więc państwo może być niejako zmuszone rozszerzyć zakres działania na dziedziny bliskie tym, które już kontroluje.

Dlatego też, kiedy firma Tennessee Valley Authority podjęła się zadania dostarczania dotowanego prądu, liczba klientów zwiększyła się tak znacząco, że konieczne stało się pozyskanie dodatkowych źródeł energii. Posiadanie monopolu w biznesie doręczania listów przyczyniło się do opanowania przez rząd przemysłu pocztowego i przesyłu środków pieniężnych. We Francji monopol państwowy w przemyśle kolejowym rozszerzono na inne, konkurencyjne środki transportu, a w Anglii dzięki monopolowi na rynku medycznym, rząd mógł wtargnąć również do przemysłu farmaceutycznego. W Ameryce kapitalizm państwowy prężnie się rozwija, choć tradycja indywidualizmu nie pozwala ochoczo przyznać, że pogląd ten jest słuszny. Jednak jak inaczej nazwać to, że rząd jest właścicielem hydroelektrowni, wkracza na rynek nieruchomości i prowadzi rozległe operacje bankowe? Może rząd nie przejął jeszcze kolei, ale za to sprawuje nad nimi nadzór, co najpewniej doprowadzi do ich bankructwa, a wtedy rząd będzie zmuszony wkroczyć, jako ich właściciel i operator. Scenariusz ten sprawdził się już w przypadku nowojorskiego metra. Rząd jest właścicielem 40% ziemi w kraju, jednak we właściwym czasie procent ten zwiększy się za sprawą przejęcia domów, fabryk i urzędów z gwarantowaną hipoteką, a wtedy rola rządu na rynku nieruchomości będzie niebagatelna. Istnieje wiele przemysłów uzależnionych od kontraktów rządowych lub dotacji do tego stopnia, że własność prywatna istnieje właściwie tylko na papierze, gdyż ich prawdziwym właścicielem jest rząd, który wynajmuje fikcyjnych właścicieli w charakterze administratorów. A więc, nawet w tym kraju kapitalizm państwowy przypomina ruchliwe dziecko, które rośnie jak na drożdżach. Jednak kapitalizm państwowy nie jest tożsamy z socjalizmem. Może to być jego ostateczna postać, aczkolwiek obecnie, socjalizm ogranicza się jedynie do kontroli przemysłu i interwencji w prywatne interesy obywateli. Więc jeśli to właśnie jest socjalizm, jak deklarują sami socjaliści, mamy go na pęczki, nawet w tym kraju. Jeśli wypełnienia przepowiedni Marksa nie można przypisywać jego teoriom, jak inaczej można to wytłumaczyć? Jest to rezultat praktyk stosowanych przez kapitalistów. To oni są wszystkiemu winni. Kapitał składa się z produktów pracy odłożonych w celu zwiększenia produkcji. Kapitaliści to właściciele i zarządcy tych zasobów. Gdyby na tym kończyła się ich rola, przynosiliby społeczeństwu same korzyści. Jednak właścicielom kapitału nigdy nie wystarczyło zbieranie plonów produkcji. Oprócz tego, od początków kapitalizmu usiłowali powiększyć swój przychód, zapewniając sobie specjalne przywileje u rządzącego reżimu. Uznano, że produkowanie dóbr i usług na wymianę to konieczność, jednak prawdziwymsummum bonum były dotacje, patenty i subwencje od króla, które przynosiły im zyski z monopolu, a więc zyski przewyższające te, które mogliby uzyskać na rynku konkurencyjnym. Kapitaliści chcieli żyć jak arystokraci, którzy nie dawali nic od siebie w zamian za czynsz pobierany od chłopów. Ponieważ trudno było zdobyć ziemię, kapitaliści znaleźli własne sposoby na to, żeby, z pomocą prawa i króla, zdobyć monopol. Do ulubionych metod należały: patenty i licencje, które uniemożliwiały innym aktywność w pewnych branżach, kartele, dzięki którym nikt oprócz członków nie miał szans wejścia na dany rynek, zmniejszając tym samym ryzyko konkurencji, a także cła ochronne i dotacje. Praktykę ubiegania się o specjalne przywileje od instytucji politycznych przeniesiono do Stanów Zjednoczonych i wcielono ją do gospodarki zaraz po uformowaniu rządu. Wystarczy przytoczyć chociażby przykład rynku pocztowego. Na początku, kiedy był on jeszcze w rękach kongresu kolonialnego, kontrakty na doręczanie poczty z jednego miasta do drugiego przyznawano poczcie konnej (kapitalistom). Przedmiotem owych kontraktów było doręczenie określonej liczby listów przewożonych w workach przyczepionych do siodła. Gdy listów było więcej niż przewidywał kontrakt, konni listonosze nie chcieli zabierać ze sobą nadmiaru, tym samym zmuszając rząd do zakontraktowania drugiego konia. Liczba listów nie była wystarczająca, żeby mogły one wypełnić worki drugiego konia, dlatego też kapitaliści zwiększali swoje zyski, przewożąc także przesyłki kupców. Jednak drugi koń był do dyspozycji rządu i to właśnie za tę dyspozycyjność rząd musiał zapłacić. Praktyka ta przetrwała do dzisiejszych czasów — linie lotnicze żądają opłaty za dostępność miejsca na pokładzie, a nie za faktyczny transport poczty, co nosi znamiona dotacji, specjalnego przywileju, którego koszty ponoszą podatnicy. Taka praktyka nie ma nic wspólnego z kapitalizmem. Potentatów kolejowych niezadowolonych z licencji na obsługiwanie pociągów między danymi punktami trzeba było przekupić przydziałem ziem graniczących z torami, co otworzyło im drogę do lukratywnego rynku nieruchomości, bez inwestowania kapitału. Licencje na produkcję i sprzedaż alkoholi były niemalże od początku udzielane przez rząd, co ograniczało tym samym konkurencję. Wysokie dotacje dla przemysłu transportu morskiego wprowadzono pod pretekstem konieczności dysponowania flotą handlową na wypadek wojny. Rząd wprowadza limity na import cukru, żeby faworyzować rodzimych wytwórców cukru buraczanego. Producenci cieszyli się „prawem” ochrony celnej zanim nawet ratyfikowano Konstytucję. A w ostatnich latach rolnikom przydziela się ogromne premie za wstrzymanie niektórych upraw. Rząd faworyzuje producentów, zwanych kapitalistami, na różne sposoby. Zawsze kosztem konsumentów. Sedno tkwi w tym, że państwo nie udziela przywilejów bez żadnego quid pro quo. Za każdym razem, gdy rząd udziela jakiegoś przywileju, ktoś dostaje coś za nic. Nigdy nie jest to wymiana honorowa, a zatem musi być narzucona. Tu przydaje się siła nacisku ze strony rządu. Państwo nie jest bynajmniej tworem bezosobowym, składa się, bowiem z ludzi, tzw. polityków, którzy jednak zainteresowaniami nie różnią się od innych ludzi. Jedyne, co różni polityków od reszty ludzkości, to władza, dzięki której polityk może zmuszać innych do robienia rzeczy, których nie chcą robić, lub powstrzymywać ich od robienia rzeczy, które chcą robić. Polityk zainteresowany jest przywilejami wynikającymi z jego urzędu. Dlatego też, kiedy używa przysługującej mu władzy do faworyzowania interesów jakichś osób czy grup, w zamian żąda poszerzenia swoich przywilejów. I tak, żeby mógł dać komuś przywilej, konieczne jest uprzednie powiększenie jego władzy, gdyż przywilej ten musi zostać narzucony. Patenty wymagają urzędu patentowego, cła rozległej służby celnej i pokaźnej floty, kartele trzeba kontrolować, dotacjami i nadzorem rolniczym zajmuje się ministerstwo, premie rozdają pośrednicy. Każdy przywilej, którego udziela państwo, wymaga zwiększenia aparatu administracyjnego, jego prestiżu i władzy, a dzięki podatkom, także jego przychodów. Tak zwani kapitaliści nigdy nie sprzeczają się o cenę. W rzeczywistości, w zamian za korzystne przywileje są w stanie zaspokoić rządową potrzebę dodatkowej władzy wykonawczej, gdyż bez niej ich przywileje na nic by się nie zdały. Prowadząc biznes rozdawania przywilejów, państwo nie może jednak w nieskończoność ograniczać swojej klienteli do właścicieli środków produkcji. Na początku, w czasach feudalnych, wszystko przebiegało według idealnego porządku — przywileje udzielano tylko klasie właścicieli ziemskich. Jednak do gry wkroczyła szybko rozwijająca się klasa przedsiębiorców, która, chcąc zyskać przywileje, domagała się miejsca w rządzie. Przedsiębiorcy dostali się do rządu nie z racji „praw człowieka”, lecz dzięki wsparciu finansowemu, jakiego udzielili królowi, zmagającemu się z konkurencyjnymi lordami i obcymi książętami. Kiedy byli już w rządzie, potrafili zadbać o swoje interesy. Całkiem szybko  rozkrzyczane i wzburzone masy, które ponosiły koszty tych przywilejów, zaczęły dawać o sobie znać, żądając przydzielenia im prawa do głosowania, żeby mogli mieć wpływ na decyzje rządu. Głos jest z definicji namiastką suwerenności. Według teorii, suwerenność spoczywa w rękach obywatela, który przekazuje ją swoim przedstawicielom. Ich władza nabiera tym samym sankcji moralnej. Jednak popyt na głos nigdy nie był motywowany abstrakcyjnymi pobudkami. Zrodził się on, bowiem wewnątrz klasy uciemiężonej gospodarczo, skuszonej obietnicą poprawy. Współpraca z państwem była korzystna dla właścicieli ziemskich i kapitalistów, dlaczego więc i proletariat nie miałby skorzystać, wpychając swój nos do koryta. Nigdy nie wykorzystano prawa głosu do zniesienia przywileju. Zawsze używano go, by żądać nowych przywilejów lub poszerzyć grono beneficjentów. Technika grupy nacisku to nic innego jak łączenie się wielu małych cząsteczek suwerenności, tworzących skuteczne narzędzie handlu. Handel przywilejami w celu uzyskania władzy najbardziej spodobał się rządowi. Proletariat nigdy tak naprawdę nie zwrócił się do państwa, prosząc o przywileje. Dostarczyli mu je głodni władzy politycy w zamian za prawo wyborcze. Każdą dotację dla „biednych” (w demokracji) wymyślili biurokraci lub kandydaci na urząd, kandydaci do politycznego awansu, biurokraci chcący zwiększyć swoje przywileje i uzyskać dodatkowe świadczenia. „Biedni”, którzy są ludźmi (a są nimi nawet kapitaliści), zagłosowali za ideą „coś za nic”. Należy wątpić, czy — w przeciwieństwie do kapitalistów — zdawali sobie sprawę, że w ten sposób zwiększyli władzę państwa. Władza państwa jest wprost proporcjonalna do wpływów z podatków. Policja, która stanowi część biurokracji, oczekuje zapłaty za swoje usługi, a im większe wpływy z podatków, tym większa biurokracja. W rzeczywistości rozmiar biurokracji można traktować, jako miernik władzy państwowej. Ojcowie założyciele byli świadomi tego zjawiska, dlatego chcieli ograniczyć strefę interwencji rządowej, redukując prawo do opodatkowywania. Jednak zapisy te stały się bezużyteczne wraz z dodaniem do Konstytucji poprawki o podatku dochodowym. Bez podatku dochodowego socjalizm nie jest możliwy, natomiast z podatkiem dochodowym — jest nieuchronny. Obecnie to „biedni” płacą większość podatków. Jest to konieczne, gdyż narodowe wynagrodzenie stanowi znaczną część majątku kraju i tym samym jest najbardziej dochodowym źródłem opodatkowania. Państwo nie przejmuje się dobrobytem „biednych”, ani nawet „bogatych” — po prostu bierze, gdy jest, co brać, a dochody obywateli to róg obfitości, którego nie mogło przeoczyć. Tak, więc ci, których jedynym towarem jest ich własna praca, ponoszą koszty okazywanej im szczodrości, jak i administracji tych datków. Jednak, z pewnością wierzą, (bo tak im się wmawia), że dostają coś za nic, że to „bogaci” płacą wszystkie podatki. Z drugiej strony, kapitaliści zyskują coś dzięki swoim przywilejom. Po pierwsze, w prawie podatkowym istnieją luki, dzięki którym mogą uniknąć płacenia podatków proporcjonalnych do ich dochodów. Istnienie takich luk w prawie jest konieczne — państwo rozumie, bowiem, że należy zachęcać do gromadzenia kapitału, gdyż w przeciwnym razie wstrzymana zostanie produkcja, którą można by opodatkować. Tak, więc, gdy nie ma kapitału, nie ma też dochodów, które można opodatkować. Po drugie, wzmocnienie władzy centralnej przynosi bezpośrednie korzyści wielu kapitalistom. Kiedy państwo jest największym nabywcą dóbr i usług w kraju, (co jest naturalne ze względu na nadwątlenie zdolności nabywczych społeczeństwa), staje się klientem, o którego warto się troszczyć. Niektórzy kapitaliści pracują wyłącznie dla państwa, a ich zyski pochodzą w rzeczywistości z podatków, nie mogą, więc protestować przeciwko zwiększaniu się jego władzy. Nawet drobny kapitalista, kupiec, zgarnia zyski dzięki sile nabywczej robotników państwowych fabryk lub osób pobierających państwowe zasiłki. Nieważne jak dużo państwo bierze od kapitalisty — zawsze zostaje mu coś, czym może uzupełnić swój kapitał i z czego może przeżyć. Dlatego też, nawet, jeśli sprzeciwia się interwencji państwa w jego interesy, to jego sprzeciw ma charakter osobisty, a nie pryncypialny, gdyż z zasady wspiera on władzę w każdym calu. W rzeczywistości, także i proletariusz czerpie korzyści ze szczodrości państwa. Jego jedynym zastrzeżeniem wobec rządu jest to, że nie daje mu wystarczająco dużo. On zawsze chce więcej. Odkąd zwiększono liczbę osób uprawnionych do głosowania, zapotrzebowanie na specjalne przywileje wzrosło, a państwo, żeby osiągnąć swoje cele, ochoczo na nie odpowiedziało. Warto również zauważyć, że to właśnie rząd zasiał ten pomysł w głowach proletariuszy. Każdy przywilej sprowadza się do uzyskania korzyści gospodarczej, a jak wiadomo, korzyści zawsze towarzyszy niekorzyść, ktoś, bowiem musi ponieść jej koszty. Kiedy nadejdzie moment, w którym popyt na „coś za nic” przewyższy przychód państwa z podatków, lub zwiększenie stawek podatkowych będzie politycznie nierozsądne, rząd zacznie drukować pieniądze (lub obligacje, na jedno wychodzi). Jest to inflacja. Inflacja to ukryty podatek, gdyż okrada ludzi z ich oszczędności. Jest to istotnie podatek od kapitału. Niemożliwe jest, żeby społeczeństwo składało się z samych złodziei. Ktoś musi przecież najpierw coś wyprodukować, żeby ktoś inny mógł to ukraść. Nie wie o tym jednak państwo, które — żeby zaspokoić swój niepohamowany apetyt na władzę — zgarnia wszystko, czego dotkną jego macki, zwiększając stawki podatkowe. Niezaspokojone wpływami z inflacji, ostatecznie nakłada podatki bezpośrednio na kapitał. Na tym etapie zarówno praca, jak i kapitał nie spełniają swoich funkcji. Po co więc pracować, skoro nie przynosi to żadnych korzyści? Wtedy dochodzi do głosu socjalizm. Państwo przejmuje krajową gospodarkę, lub jej część, starając się utrzymać produkcję, żeby mieć, co opodatkować, gdyż musi żyć na poziomie, do jakiego przywykło. Kiedy państwo przejmuje kapitał, znosi wszelkie przywileje — zarówno dla kapitalistów, jak i robotników — a jedyną klasę uprzywilejowaną stanowią jego służalcy. Społeczeństwo pracuje tylko na nich. Socjalizm jest produktem końcowym gospodarki wyjałowionej przez przywileje. Czy scenariusz ten jest nieuchronny? Tak, jeśli kapitaliści nie przestaną współpracować z państwem, gdyż w taki sposób nieświadomie kopią kapitalizmowi grób.

Frank ChodorovTłumaczenie: Luiza Bielińska [Ustęp z książki Out of Step (1962)] Instytut Misesa

Teraz jeszcze uwolnią ceny energii elektrycznej Uwolnienie cen energii elektrycznej oznacza ich znaczące podwyżki dla gospodarstw domowych, a ponieważ i tak wydatki na energię stanowią prawie 10% wydatków przeciętnej polskiej rodziny, to te podwyżki będą jeszcze bardziej dokuczliwe.

1. Trwa proces dociskania przez rząd Tuska ekonomicznej śruby. Wczoraj Dziennik Gazeta Prawna napisał, że w II połowie roku rząd chce przeprowadzić przez Sejm pakiet projektów ustaw energetycznych, który pozwoli między innymi podwyższać bez żadnych limitów ceny energii elektrycznej gospodarstwom domowym w Polsce. Takie zamiary rządu potwierdził dziennikarzowi gazety wiceminister gospodarki Tomasz Tomczykiewicz do niedawna szef klubu parlamentarnego Platformy, a także Andrzej Czerwiński z Platformy szef parlamentarnego zespołu ds. energetyki. Już uwolnienie cen energii elektrycznej dla przedsiębiorstw od 1 stycznia 2008 roku i ich gwałtowne podwyżki nawet o 50% unaoczniły decydentom, że uwolnienie cen energii także dla odbiorców indywidualnych, byłoby nie do przyjęcia dla polskiego społeczeństwa. Dlatego do tej pory Urząd Regulacji Energetyki (URE) zatwierdza taryfy cenowe spółkom sprzedającym energię elektryczną na polskim rynku i tylko dzięki temu od 1 stycznia każdego roku, ceny energii elektrycznej dla gospodarstw domowych, nie wzrastają o kilkanaście procent jak proponują zawsze firmy energetyczne, a zaledwie o kilka procent. W 2011 roku negocjacje koncernów energetycznych z URE rozpoczęły się od propozycji podwyżki cen energii elektrycznej o 18% a po ostrych targach zaaprobowana została średnia podwyżka w wysokości 5,7%.

2. Niestety od 1 stycznia 2013 roku, kiedy zacznie być realizowany znacznie intensywniej tzw. pakiet klimatyczny i coraz więcej uprawnień do emisji CO2 firmy energetyczne będą musiały kupić na wolnym rynku, dodatkowy wyraźny skok cen prądu, jest nieuchronny. Dotyczy to w sposób szczególny naszej energetyki, która aż 90 % energii produkuje z węgla, a to jest związane z ogromną emisją CO2. Do końca roku 2012 aż 90% pozwoleń na emisję CO2 producenci energii elektrycznej dostają za darmo, a tylko 10 % kupują na wolnym rynku i mimo to mamy już do czynienia z ogromna presją na podwyżki cen energii elektrycznej. Od 1 stycznia 2013 roku będzie to już 30% i pewnie wtedy wzrosną również ceny tych pozwoleń. Na ten jak widać nieuchronny proces wzrostu cen energii elektrycznej nakłada się rozpoczęty już przez rząd proces prywatyzacji naszej energetyki, do którego nie jest ona kompletnie przygotowana.

3. Grupy energetyczne (polskie takie jak PGE, Tauron, Enea, Energa a także zagraniczne RWE Polska) wytwarzają energię i zajmują się jej dystrybucją mogą, więc łatwo manipulować cenami energii, tak aby zysk realizował ten podmiot który kupi w elektrowni energię i będzie ją sprzedawał dalej. Jeżeli grupę energetyczną nabędzie inwestor zagraniczny (a rząd Tuska chce przyspieszyć procesy prywatyzacyjne w energetyce), a tylko tacy wchodzą w grę, to zyski mogą być realizowane u dystrybutora, którego siedziba będzie za granicą w macierzystym kraju albo nawet w w raju podatkowym. Nie dość,że pozbywamy się stałego źródła dochodów w postaci dywidendy to jeszcze sprywatyzowane firmy energetyczne, nie będą płaciły w Polsce podatku dochodowego, bo zyski będą osiągały tylko i wyłącznie za granicą.

4. Ten proces wzrostu cen energii elektrycznej spowoduje, że przedsiębiorstwa w Polsce stracą ostatecznie jedną z niewielu już przewag konkurencyjnych, jakie mają nad przedsiębiorstwami z Europy Zachodniej, czyli tańszą energię, a gospodarstwa domowe dotknie znaczący wzrost kosztów utrzymania, bo koszty zużycia energii elektrycznej już w tej chwili stanowią poważny składnik kosztów utrzymania przeciętnej polskiej rodziny. Rząd przygotowuje wprawdzie projekt ustawy, który ma pozwolić biedniejszym rodzinom korzystać z tańszej energii elektrycznej, ale z założeń tej ustawy wynika, że obejmie ona około 500 tysięcy gospodarstw domowych na około15 mln korzystających z energii elektrycznej. A koncerny energetyczne już szykują się do odbicia sobie przynajmniej 500 mln zł dotychczasowych strat już w pierwszym roku wolnych cen energii elektrycznej. Uwolnienie cen energii elektrycznej oznacza ich znaczące podwyżki dla gospodarstw domowych, a ponieważ i tak wydatki na energię stanowią prawie 10% wydatków przeciętnej polskiej rodziny, to te podwyżki będą jeszcze bardziej dokuczliwe. Ale takimi problemami rodzin, politycy z Platformy nie zawracają sobie głowy. Kuźmiuk

Chamstwo Każdy, kto głosował na Stefana Niesiołowskiego jest moralnie współodpowiedzialny za jego chamski atak na dziennikarkę Ewę Stankiewicz. Pozostaje mieć nadzieję, że ci wyborcy dwa razy się zastanowią przed ponownym oddaniem głosu na niego. 36993 - taką ilość głosów otrzymał 9 października 2011 r. Stefan Niesiołowski, startując do Sejmu z Okręgu Wyborczego Zielona Góra. Z takim dobrym wynikiem zapewnił sobie mandat na kolejną kadencję Sejmu. Prawie 37 tysięcy osób obdarzyło, więc zaufaniem polityka znanego z agresji słownej, z języka nienawiści, z obrażania ludzi. Ergo: polityka, który z Januszem Palikotem mógłby rywalizować o miano pierwszego chama Rzeczypospolitej. Czy te prawie 37 tysięcy osób, które oddało głos na Niesiołowskiego, odczuwa teraz, choć cień wstydu, po jego chamskiej, bezprecedensowej napaści na dziennikarkę "Gazety Polskiej"? Wbrew temu, co usiłują nam wmówić niektórzy politycy Platformy Obywatelskiej, zachowanie Stefana Niesiołowskiego nie było uzasadnione ani sytuacją stresową, ani okolicznościami, ani niczym innym. Było aktem prymitywnego chamstwa i jako takie powinno zostać napiętnowane. I to, z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego, że arogancki polityk dopuścił się agresji fizycznej wobec dziennikarki. W kraju demokratycznym, do jakiego nieudolnie aspiruje POlska, dziennikarz ma prawo zadawać pytania, śledzić władzę i tropić nieprawidłowości. Ma też prawo filmować posła, szczególnie, gdy jego działania (np. głosowanie w sprawie emerytur) budzą najdelikatniej mówiąc kontrowersje. Po drugie: Niesiołowski dopuścił się agresji wobec kobiety. W polskiej kulturze i w przyjętych od stuleci tradycjach cywilizacyjnych jakakolwiek przemoc wobec kobiet się nie mieści. Poseł Niesiołowski, który tą regułę złamał, jak najbardziej zasługuje na miano chama. Stefan Niesiołowski wielokrotnie dał się poznać, jako polityk arogancki, wulgarny. Od wielu lat nie ma już nic do powiedzenia na scenie politycznej poza tym, że Kaczyński i PiS jest be, przy czym sposób, w jaki to mówi wzbudza niesmak. Wypowiedzi Niesiołowskiego można określić tylko, jako "plucie jadem" i "zianie nienawiścią", które to zachowania, co ciekawe, Niesiołowski przypisuje tylko Kaczyńskiemu. Przy czym jego agresja słowna w stosunku do Ewy Stankiewicz nie była pierwszym takim incydentem. Kilka lat temu, w jednym z programów telewizyjnych, obrażał publicystę Bronisława Wildsteina, w efekcie, czego dziennikarz wyszedł ze studia. W grudniu 2011, z sejmowej mównicy obraził posłów PiS, w tym Antoniego Macierewicza. Wcześniej, jako marszałek Sejmu, wielokrotnie z mównicy obrażał posłów PiS-u. Pisząc te słowa nie chcę występować w obronie PiS-u (każdy, kto czyta moją publicystykę wie, że do PiS-u mi daleko jak do księżyca). Pisząc te słowa, występuje w obronie zasad. Dwóch zasad. Zasady szacunku dla kobiet i szacunku dla dziennikarzy. Poseł Niesiołowski w dziedzinie chamstwa parlamentarnego może rywalizować tylko z Januszem Palikotem. Jednak zachowanie Niesiołowskiego obciąża nie tylko jego. Obciąża PO, która nie widzi w tym problemu, obciąża premiera, który to toleruje (trudno wszak sobie wyobrazić, aby Niesiołowski nie miał przyzwolenia szefa na swoje zachowanie). Obciąża też - i to jest najtrudniejsze do wytłumaczenia - wyborców, którzy w październiku 2011 oddali swój głos na Niesiołowskiego. Oddali go, pamiętając zapewne jego wielokrotnie manifestowany brak kultury, (że ujmę to delikatnie). I tym ludziom powinno być wstyd. Wszak cham - nienapiętnowany i nieprzywołany do porządku - w swoim chamstwie się rozzuchwala. Sądzę, więc, że prawdziwe popisy chamstwa posła Niesiołowskiego jeszcze przed nami. I współodpowiedzialność za nie spadnie na tych, którzy na niego głosowali.

Szymowski

Trzecia droga prof. Bojarskiego od socjalizmu do ….socjalizmu Europa eksportowała do Afryki, Azji, Ameryki Łacińskiej głównie …..podatki. Bo te stanowiły większość ceny sprzedawanych maszyn, projektów inwestycyjnych, usług i produktów. Łażący Łazarz przedrukował tekst socjalisty profesora Bojarskiego pod tytułem „Trzecia droga pomiędzy dziki kapitalizmem, a komunizmem „a traktującym o cudownej recepcie dla Polaków, o ustroju gospodarczym i porządku ideologicznym pod tytułem trzecia droga. Państwo opiekuńcze, zwane też propagandowo państwem dobrobytu, będące mutacją państwa etatystycznego, socjalistycznego, bo to jest ta trzecia droga Bojarskiego powaliło na kolana całą Europę Zachodnią, a teraz dobija wyniszczoną socjalizmem totalitarnym, jakim jest komunizm Europę Wschodnią. Wystarczyło kilkadziesiąt amoku ideologicznego politycznej poprawności stojącej za budową etatystycznego, skrajnie zbiurokratyzowanego państwa i społeczeństwa, aby narody kontrolujące większość kuli ziemskiej upadły. Wpadają dalej w coraz większe zacofanie technologiczne, gospodarcze, a powoli też i kulturowe. Narody Europy są już tak biedne, że ni e stać je już na posiadanie i wykształcenie dzieci. Agresywna propaganda zbankrutowanej socjalistycznej religii politycznej, jaka jest polityczna poprawność wmawiają ludziom, że żyją w socjalistycznym raju, w którym państwo ich karmi, ubiera, uczy, dba o ich zdrowie, i o jałmużnę na starość. A cały świat na zewnątrz to bieda, głód, wyzysk, ciężka prac. W Polsce blisko milion ludzi, mówię o gigantycznym pasożycie, jaka są urzędnicy, którzy brzydzą się ryzyka i ciężkiej pracy, jaka jest dola przedsiębiorcy, są pierwsi do zarządzania setkami tysięcy przepisów tymi przedsiębiorstwami, a co najgorsze uważają jak wydawać i na co pieniądze zarobione przez Polaków. Trzecia droga to zwykłe złodziejstwo i bandytyzm ekonomiczny wyniszczający społeczeństwa Zachodu.Niemcy, których „trzecią drogę do socjalizmu tak wychwala Bojarski doprowadziły polityka podatkową do wyniszczenia biologicznego klasy średniej i oparcie rozwoju na imporcie robotników.Bojarski nie dostrzega jeszcze jednej ciemnej strony socjalistycznego ustroju gospodarczego i społecznego zwanego trzecią drogą. Wyzysku i eksploatacji społeczeństw słabszych ekonomicznie państwa. Europa eksportowała do Afryki, Azji, Ameryki Łacińskiej głównie …..podatki. Bo te stanowiły większość ceny sprzedawanych maszyn, projektów inwestycyjnych, usług i produktów. Produkt chińskie tylko w małej, coraz mniejszej zresztą mierze są tak tanie ze względu na koszty siły roboczej. Chiny nie sprzedają Afrykanom, Azjatom, czy Południowym Amerykanom zawartych w cenie przymusowych ubezpieczeń społecznych, chorych podatków dochodowych, akcyz, VAT, odsetek od lichwiarskiego zadłużenia rządów, czy utrzymania milionów zbędnych urzędników. Co to jest dziki kapitalizm? Terminem tym określa się system, w którym w kapitalizmie zrobiono pierwszy krok w stronę socjalizmu. Dziki Kapitalizm to faktycznie początek symbiozy korporacji i feudałów bankowych z… urzędnikami, to spisek państwa i feudałów bankowych przeciwko społeczeństwu. Uprzywilejowano korporacje, banki, zwiększono podatki >mało, kto sobie zdaje sprawę, że gdyby nie tak wysokie, tak wychwalane przez Bojarskiego podatki to ludzi normalnie pracujący, aby wybudować dom, czy kupić mieszkanie nie potrzebowaliby kredytów. Spisek feudałów bankowych i etatystycznego państwa polega między innym na tym, że ludzie okradzeni podatkami ze swojej pracy muszą zaciągnąć długi na cale życie, ponieważ nie mogą odłożyć pieniędzy, ponieważ państwo okrada ich podatkami. Sytuacji w Europie nawet Kafka by nie wymyślił, ponieważ ludzie są coraz bardziej okradani podatkami, popadają w coraz większą nędzę, więc państwo ogłasza projekty budowy mieszkań komunalnych. Ponieważ korupcja i nieudolność urzędników w większości zmarnuje zrabowane ludziom podatki, aby budować te domy komunalne państwo zaczyna jeszcze bardziej rabować tych biednych. Obecnie jesteśmy świadkami, do czego prowadzi trzecia droga. Podatki niebotyczne, mieszkań komunalnych nie ma, emerytur nie ma, opieki zdrowotnej tak jakby nie było, rozwiniętych technologi nie ma. Wszyscy naśmiewają się z Kononowicza, ale to socjaliści „trzeciej drogi zrealizowali jego postulaty programowe. Nic nie ma. Oprócz lichwiarskich długów państwowych, milionów urzędników i bandyckich podatków. I coraz częściej zaglądającej nędzy, z komornikiem, tą kostucha biednych Państwo nie ma R&D, naukę, ochronę polskich interesów gospodarczych w kraju i za granicą, budowy silnej „ Korporacji Polska „Jak Niemcy skorzystali na trzeciej drodze. Oligarchia tuczona podatkami zmniejszyła w ciągu 10 lat, 1999-2010 realne płace pracującego społeczeństwa o 4.5 procent przy wzroście gospodarczym, co najmniej 25 procent. Jak łatwo obliczyć feudałowie przemysłowi i finansowi oraz oligarchia polityczna socjalistycznego państwa okradła ich z 30 procent PKB? Na czym ów cudowny ustrój miałby polegać. Bojarski fascynuje się modelem niemieckim „Po wojnie najbardziej znany model trzeciej drogi między kapitalizmem a komunizmem został wypracowany i zrealizowany w Niemieckiej Republice Federalnej przez Alfreda Müller–Armacka i kanclerza Ludwiga Erharda, jako model społecznej gospodarki rynkowej. Przedsiębiorstwo w tej koncepcji jest traktowane, jako wspólnota pracujących; pracownicy uczestniczyli w zarządzaniu (związki zawodowe, rady zakładowe i rady nadzorcze) oraz w zyskach. Zmierzano do zapewnienia każdemu wolności i odpowiedzialności w życiu gospodarczym, wspierając drobną i średnią przedsiębiorczość oraz stawiając tamę monopolizacji.  Państwo rozbudowało instytucje regulujące ten porządek, poszerzyło znacznie opiekę społeczną oraz wspierało finansowo rozwój budownictwa mieszkaniowego. Doprowadziło to do niezwykle szybkiego wzrostu, nazywanego cudem gospodarczym.Silnie progresywny system podatkowy stymulował małe rozpiętości płacowe . Obowiązywał solidaryzm, dobrowolne układy zbiorowe oraz ustawowe płace minimalne. Zapewniało to w znacznym stopniu równowagę i pokój społeczny. Sukces niemieckiej gospodarki rynkowej wzbudził wielkie zainteresowanie w innych krajach i chęć naśladowania. Podobne rozwiązania jak w Niemczech, ale dostosowane do krajowej struktury majątkowej, gospodarczej i tradycji, wprowadzone zostały w Austrii, Szwecji, Danii, Finlandii, a także w Holandii. Częściowo realizowała je również po wojnie Francja generała Charles de Gaulla i wiele z tego pozostało do dziś. „.....Wymienia się następujące, trwałe wartości trzeciej drogi: równość szans i wolności obywateli, obrona słabszych, wolność i autonomia działalności oraz zasady: „Nie ma praw bez obowiązków, nie ma autorytetu władzy bez demokracji”. Współistniejące, dobrze sprawdzone i podstawowe cechy tej gospodarki to: zrównoważona, społeczna i ekologiczna,  regulowana przez państwo gospodarka rynkowa trwałego rozwoju. Łączyć się z nią powinna demokratyzacja polityczna i gospodarcza, sprawiedliwość i solidaryzm,  powszechność własności i pracy oraz aktywność obywatelska. Po 1980 r. pod presją światowej propagandy neoliberalnej oraz nacisków podejmowanych przez wielkie grupy kapitałowe i organy Unii Europejskiej, w wielu państwach europejskich stopniowo zaczęto odchodzić od zasad trzeciej drogi. Nastąpiło zmniejszenie interwencjonizmu państwowego oraz pewne zawężenie świadczeń socjalnych i uprawnień pracowniczych na rzecz ponadnarodowej gry rynku i kapitału. W efekcie pogłębia się rozwarstwienie społeczne i narasta niezadowolenie. Społeczna gospodarka rynkowa z różnymi modyfikacjami utrzymuje się jednak nadal w krajach skandynawskich i nieźle wytrzymuje konkurencję międzynarodową. J. Sachs, wspomniany ideolog i emisariusz neoliberalizmu w Polsce, stwierdza już dziś wyraźną wyższość społecznej gospodarki rynkowej Danii, Finlandii, Norwegii i Szwecji nad anglojęzycznymi krajami liberalnymi: „Wydatki budżetowe na cele socjalne wynoszą w krajach skandynawskich przeciętnie około 27% produktu krajowego brutto-PKB, podczas gdy w anglojęzycznych zaledwie 17%. Zasadniczo kraje skandynawskie górują nad krajami anglosaskimi pod względem większości wskaźników funkcjonowania gospodarki” (...). W silnych i zdrowych demokracjach hojne państwo opiekuńcze to nie droga do poddaństwa, tylko do sprawiedliwości, równości ekonomicznej i konkurencyjności na arenie międzynarodowej”......(źródło) Marek Mojsiewicz

Jak "Gazeta Wyborcza" zmanipulowała sondaż ws. Stankiewicz kontra Niesiołowski "Gazeta Wyborcza" przeprowadziła sondaż, który miał pokazać, komu czytelnicy portalu gazeta.pl przyznają rację: dziennikarce Ewie Stankiewicz czy Stefanowi Niesiołowskiemu. Pytania tak sformułowano, że każda odpowiedź wskazywała na winę dziennikarki. Pytanie w sondażu zadano prawidłowo. "Kto ma rację w aferze z udziałem Stefana Niesiołowskiego i Ewy Stankiewicz?". Ale już propozycje odpowiedzi były majstersztykiem manipulacji. Najprościej było zaproponować 3 (Stankiewicz, Niesiołowski, nikt nie ma racji). Zaproponowano jednak 5 odpowiedzi do wyboru. Oto one:

1) Ewa Stankiewicz. Nic nie usprawiedliwia przemocy.

Komentarz: jeżeli wybierasz tą odpowiedź, to przyznajesz, że dziennikarka zrobiła coś co zasługuje na krytykę, ale ów bliżej nieopisany „czyn” nie usprawiedliwia przemocy.

2) Stefan Niesiołowski. To była oczywista prowokacja.

Komentarz: jednoznacznie pozytywna odpowiedź dla zwolenników Stefana Niesiołowskiego. Gdyby podobny standard zachować, to pierwsza propozycja odpowiedzi powinna brzmieć: Ewa Stankiewicz. To była oczywista agresja.

3) Ewa Stankiewicz, ale sama jest sobie winna - nie wyłączyła kamery, kiedy Niesiołowski prosił. 

Komentarz: Znów, jeżeli chcemy przyznać Stankiewicz rację, to musimy również skrytykować ją za nie wyłączenie kamery. Dodatkową manipulacją jest stwierdzenie, że Niesiołowski „prosił” (czytelnik niewidzący filmu ze zdarzenia pomyśli, że grzecznie).

4) Żadne. Stankiewicz powinna była przestać filmować, a Niesiołowski nie powinien był tracić panowania nad sobą.

Komentarz: propozycja odpowiedzi krytykująca obie strony.

5) Nie wiem. Trudno odpowiedzieć.

Komentarz: odpowiedź neutralna.

Podsumowanie: w sondażu „badającym opinie” czytelników portalu gazeta.pl zaproponowano 1 odpowiedź neutralną, 4 odpowiedzi krytykujące Ewę Stankiewicz. Warunkiem skrytykowania Stefana Niesiołowskiego było również skrytykowanie dziennikarki. Czytelnicy artykułu zatytułowanego "Incydent to bardziej wina Stankiewicz niż Niesiołowskiego" muszą bardzo się napracować, aby przeczytać wyniki sondy wraz z pytaniami (trzeba klinknąć w niewyraźne zdjęcie obok artykułu). W poprzednim moim wpisie dotyczącym manipulacji medialnych opisałem ten konkretny "chwyt". Chodzi w nim o wywołanie wrażenia, że pewne zachowania są dopuszczalne, a inne nie. Chociaż prawda jest odwrotna. Dziennikarz ma prawo pytać wychodzącego z Sejmu Stefana Niesiołowskiego. Ma również prawo go filmować wszędzie w publicznych miejscach (chroniony jest tzw. mir domowy, zaczynający się po wejściu do mieszkania, posesji itp.). To cena, którą ludzie publiczni płacą za władzę, pieniądze i popularność.

NA KONIEC SMACZEK. Pamiętacie Państwo sprawę rzekomego pobicia reportera "Newsweeka" przez byłego ministra Mariusza Łapińskiego i Aleksandra Naumana? W maju 2003 r. fotoreporter tej gazety wykonywał zdjęcia Łapińskiemu, Naumanowi i jeszcze dwóm osobom. Naumann poprosił, aby nie robić mu zdjęć, bo jest osobą prywatną. Łapiński zadzownił do adwokata, którego poprosił o wysłanie do Newsweeka pisma, iż z prywatnych spotkań nie życzy sobie publikacji zdjęć. Reporter zrobił zdjęcia i poszedł do domu. Za nim poszło dwóch młodych ludzi z restauracji, którzy - jak twierdził reporter "Newsweeka" - chcieli go pobić i zniszczyli mu aparat. Wybuchła wielka afera. W tygodniku "Newsweek" zamieszczono wielkie zdjęcie Naumanna ruszającego na fotoreportera (faktycznie szedł do toalety). Z Łapińskiego i Naumanna i media zrobiły inspiratorów "pobicia". Za ów incydent obaj zostali usunięci z SLD (zarzucono im...bierność, bo nie poszli za dwoma młodymi ludźmi, aby... bronić fotoreportera). Prokuratura 3 razy, mimo zażaleń i nacisków mediów umorzyła śledztwo z powodu braku dowodów przestępstw. I najciekawsze: Łapińskiego i Naumano chciano sądzić za domaganie się się zaprzestania robienia zdjęć, co miało być przestępstwem z artykułu 43 prawa prasowego: tłumienie krytyki prasowej.

Oczekuję, że osoby (ostrzegam, mam pamięć szachisty...), które publicznie chciały ścigać Łapińskiego i Naumana za prośby, aby ich nie fotografować na prywatnym obiedzie, dziś będą żądały postawienia, z tego samego paragrafu przed sądem Stefana Niesiołowskiego.  Piński

Cenckiewicz: historyczna inżynieria na Polakach Decyzją prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, na bramie Stoczni Gdańskiej przywrócono napis "imienia Lenina". Co to oznacza i jakie mogą być konsekwencje tego ruchu wyjaśnia portalowi Stefczyk.info historyk dr Sławomir Cenckiewicz. Stefczyk.info, wPolityce.pl: - Jak pan ocenia przywrócenie napisu "imienia Lenina" bramie Stoczni Gdańskiej? Przed zmianą nad bramą wisiał napis "Stocznia Gdańska S.A.". Czy ta zmiana znajduje akceptację historyka? W końcu to powrót do oryginalnego wyglądu bramy z Sierpnia 80. Sławomir Cenckiewicz: - Przywrócenie Stoczni Gdańskiej patronatu Lenina uważam za skandal. Pamiętam, z jaką radością i aplauzem usuwano Lenina i odznakę Sztandaru Pracy z bramy stoczniowej. Był to wówczas jeden z niewielu - oprócz demontażu pomników Dzierżyńskiego w Warszawie i Lenina w Nowej Hucie - symbolicznych gestów zerwania z PRL, początkiem wolnej Polski. Warto pamiętać także, że już, kiedy w latach 60-tych narzucono stoczni Lenina, jako patrona, wywołało to opór wśród załogi. Nad "porządkiem" czuwała wówczas bezpieka i partia. Powrót do tamtych praktyk jest swego rodzaju chichotem historii, choć groźnym dla zbiorowej pamięci i tożsamości Polaków. Początkowo myślałem, że chodzi jedynie o jeszcze jeden gest platformerskich władz Gdańska wobec Andrzeja Wajdy, który na dniach ma kręcić zdjęcia do filmu o Wałęsie na terenie stoczni. Okazało się jednak, że aranżacja filmowa historycznej bramy stoczniowej ma zostać na stałe. W miejscu świętym nie tylko dla Gdańszczan - w miejscu, gdzie w Grudniu '70 zginęli stoczniowcy, gdzie w latach 1978-1979 organizowano obchody upamiętniające grudniową masakrę, gdzie w sierpniu 1980 r. odprawiano msze św., ogłaszano pierwsze zwycięstwo nad bolszewizmem a później znów strajkowano, gdzie w samotności modlił się papież, znów nad wszystkim będzie górował Lenin.
Stefczyk.info, wPolityce.pl: - Na bramie powieszono też napis "Proletariusze wszystkich zakładów łączcie się", "Dziękujemy za dobrą pracę", a także postulaty strajkowe oraz metalowy Order Sztandaru Pracy, którym komuniści odznaczyli Stocznię. - Przywrócenie kilku haseł z sierpnia 1980 r. świadczy jedynie o fałszywym historyzmie ludzi, którzy o tym wszystkim zadecydowali. Wcześniej, rządzący Gdańskiem ludzie PO i ich przyjaciele z Europejskiego Centrum Solidarności, zadecydowali np. o zniszczeniu historycznej stołówki stoczniowej usytuowanej tuż obok bramy. Historycznej, gdyż była ona świadkiem obradowania komitetów strajkowych podczas strajków 1988 r. W tym wypadku nie decydowały względy historyczne. Podobnych przykładów jest więcej. Obecna stocznia została zdewastowana i zrujnowana. Zniszczono historyczne miejsca i obiekty - hale, budynki, XIX wieczne piece itd. Na tym pogorzelisku dziejów zachowano tylko jedno stanowisko pracy, miejsce, które inżynierowie dusz z PO ocalili w szale destrukcji - to warsztat Wałęsy, do którego prowadzają oszukiwanych turystów. To rodzaj historycznej i społecznej inżynierii, w której godne przetrwania jest tylko to, co służy obecnej ekipie. Z pamięcią historyczną i dbaniem o detale nie ma to nic wspólnego.
Stefczyk.info: - Prezydent Gdańska uzasadnia: "Przede wszystkim to symbol. To uzmysłowienie nam wszystkim, a szczególnie ludziom urodzonym po upadku komuny, jakim gigantycznym chichotem historii był ten wielki strajk, wielki zryw stoczniowy. Pokazanie, że upadek zbrodniczej ideologii stworzonej przez właśnie Włodzimierza Lenina zaczął się w zakładzie jego imienia. Bo to Lenin stworzył realny komunizm, a pracownicy Stoczni Gdańskiej imienia Lenina ten komunizm obalili". Ale można powiedzieć, że jest też chichotem historii, że wolna Polska przywraca komunistyczne symbole. - Słowa prezydenta Adamowicza tradycyjnie nie mają zbyt wiele wspólnego z historycznymi faktami. Jak można powiedzieć, że skoro marsz ku niepodległości i obaleniu komunizmu zaczął się od Stoczni Gdańskiej, co samo w sobie nie jest prawdą, to powinien na jej bramę powrócić Lenin? Nie wiadomo, więc czy Lenin powraca w nagrodę czy za karę. Lenin i Czerwony Sztandar na przeciwko Pomnika Poległych Stoczniowców, pod którym wmurowano urnę z ziemią katyńską. Jak bardzo trzeba mieć zaburzoną tożsamość i poczucie estetyki, by realizować podobne pomysły.
Stefczyk.info, wPolityce.pl: - Brama ma zostać wykorzystana w filmie Wajdy o Wałęsie. Czy ma pan już wyrobione zdanie na temat tego dzieła? - Znam scenariusz filmu Wajdy, który napisał Janusz Głowacki. To ordynarny gwałt na historii, którego ofiarą jest nie tylko sfałszowany biogram Wałęsy, ale przede wszystkim olbrzymi wysiłek tysięcy ludzi buntujących się przeciwko komunistom po 1970 r. To film zrodzony jakby z dwóch kompleksów - agenturalnego Wałęsy i uwikłania w komunizm Wajdy. Temu właśnie podporządkował swoją wizję Głowacki. Wyciął z opowieści o ostatnich 20 latach PRL wszystkich tych, których nie lubi Wałęsa z Wajdą. W scenariuszu pozostali jedynie zwolennicy systemu Tuska - Borusewicz, Krzywonos, Borowczak, Mazowiecki, Geremek i Kuroń. Nie ma Gwiazdów, Wyszkowskiego, Płońskiej czy Szczudłowskiego. W dodatku z Walentynowicz uczynił Głowacki wariatkę, która tańczy na wieść o zwolnieniu jej ze stoczni w sierpniu 1980 r. Wajda powtarza wciąż, że robi film o tym jak było naprawdę. W rzeczywistości to gigantyczne kłamstwo fundowane za publiczne pieniądze, w którym nie zgadzają się fakty, w tym nawet podstawowe daty, opisy wydarzeń a nawet topografia Gdańska. Scenariusz Głowackiego opisałem szczegółowo w najnowszym "Uważam Rze". Myślę, że zamiast bramie stoczniowej to właśnie Głowackiemu należy się Order Sztandaru Pracy. Wajda został nim odznaczony już w latach 50-tych.
Stefczyk.info, wPolityce.pl: - Na koniec pytanie, czy ponad 2 lata po tragedii smoleńskiej Gdańsk upamiętnił odpowiednio osobę, bez której Sierpień skończyłby się 16-go sierpnia 1980 roku - czyli Annę Walentynowicz? Wiemy, że Gdańsk szybko uhonorował Vaclava Havla... - No właśnie, najlepszym dowodem na manipulacyjne i wybiórcze podejście do historycznego dziedzictwa "Solidarności" jest stosunek władz Gdańska do Anny Walentynowicz. Pamięć o tej niezwykłej kobiecie, ikonie Sierpnia '80 i "Solidarności", symbolu niezłomności a zarazem niezwykłej pokory i skromności, zredukowano do tablicy na domu, w którym mieszkała. Nie ma mowy o ulicy jej imienia czy pomniku. Na cmentarzu Srebrzysko w Gdańsku nie ma nawet tabliczki objaśniającej jak trafić na grób "Anny Solidarność". Ale to przecież szerszy problem, którego symbolem jest walka z pamięcią po prezydencie Lechu Kaczyńskim. Polityka historyczna obecnej ekipy ma za to wiele innych "osiągnięć”, z których większość wiąże się z "resetem" w relacjach z Rosją po 10 IV 2010 r. Doczekaliśmy się, zatem nowego podręcznika do nauczania ojczystych dziejów, wirtualnego Muzeum II Wojny Światowej, którego szefowie w randze doradców premiera Tuska biegają ze zniczami na cmentarze "wyzwolicieli" z Armii Czerwonej, a nawet odsłonięcia pomnika wystawionego bolszewikom, którzy najechali Polskę w 1920 r. not. zrk

Polacy czekają na łupki Blisko 70 proc. Polaków jest przekonanych, że proces wydobycia gazu z łupków jest bezpieczny dla otoczenia, a 97 proc. wiąże z gazem łupkowym duże nadzieje na powstanie nowych miejsc pracy - wynika z badań przeprowadzonych przez SMG/KRC na zlecenie PKN Orlen.

"Polacy patrzą na wydobycie gazu z łupków perspektywicznie i uważają ten surowiec za ważny dla naszego kraju oraz regionu. Mają też już wiedzę o tym, z czym wiąże się proces poszukiwań i wydobycia tego gazu" - ocenił we wtorkowym komunikacie płocki koncern. PKN Orlen, który prowadzi odwierty, przypomniał, że resort środowiska wydał dotychczas 113 koncesji na poszukiwanie i rozpoznawanie złóż gazu łupkowego w Polsce. Jak zaznaczył płocki koncern, z przeprowadzonych badań wynika, że "choć operatorzy wykonują odwierty dopiero od niespełna dwóch lat, świadomość zagadnień związanych z gazem z łupków okazuje się być w Polsce stosunkowo wysoka". PKN Orlen podał, że aż 86 proc. badanych sądzi, że udostępnienie niekonwencjonalnych złóż gazu pomoże Polsce uniezależnić się od zewnętrznych dostawców, a tym samym umocnić pozycję naszego kraju na arenie międzynarodowej. Według badania 88 proc. ankietowanych wierzy, że realizacja projektów wydobywczych zintensyfikuje rozwój gospodarczy regionu, w którym odbywają się prace. Nastąpi to przede wszystkim poprzez stworzenie nowych miejsc pracy - uważa 97 proc. oraz dodatkowe wpływy do budżetów samorządowych - 91 proc. Według płockiego koncernu z badań wynika, że zdecydowana większość Polaków uważa, że proces wydobycia gazu z łupków jest bezpieczny dla otoczenia, a 78 proc. badanych nie wyraża poparcia dla protestów organizowanych przeciw poszukiwaniom, natomiast 60 proc. nie miałoby nic przeciw temu, aby w najbliższej im okolicy rozpoczęto poszukiwania gazu z łupków.

,”Podczas gdy świadomość szans i korzyści związanych z procesem poszukiwań i wydobycia gazu okazuje się być bardzo wysoka, wiedza na temat samego gazu i technik jego wydobycia pozostają nieco w tyle, stanowiąc pole do zagospodarowania dla władz, ośrodków edukacyjnych i operatorów" - zwrócił uwagę PKN Orlen. Przeprowadzone badanie - wskazał płocki koncern - pokazuje, że "duża część społeczeństwa (66 proc.) proszona o porównanie zasobów gazu konwencjonalnego i niekonwencjonalnego nie potrafi wskazać cech charakterystycznych dla gazu ziemnego pochodzącego z łupków, a zdecydowana większość osób (82 proc.) nie wie, czym jest szczelinowanie hydrauliczne - jedyna metoda wydobywania gazu ze złóż niekonwencjonalnych. PKN Orlen poinformował, że, mimo iż 43 proc. Polaków czuje się wystarczająco poinformowanych na temat poszukiwań i eksploatacji gazu z łupków, wyraźne są oczekiwania dalszej edukacji - przede wszystkim ze strony władz lokalnych (55 proc.), rządu i ośrodków naukowych (54 proc.), a także firm poszukujących (48 proc.).

"Dla sukcesu samych poszukiwań oraz optymalnego wykorzystania wydobywalnych zasobów niezbędny jest, więc transfer wiedzy między ośrodkami badań i rozwoju, a przemysłem poszukiwawczo-wydobywczym" - podkreślił koncern. PKN Orlen podał, iż temu celowi służyć ma druga edycja międzynarodowej konferencji naukowej ShaleScience, organizowanej w Warszawie 16-17 maja przez Orlen Upstream, spółkę z grupy płockiego koncernu, specjalizującą się w poszukiwaniu oraz wydobyciu ropy i gazu oraz partnerów amerykańskich m.in. Energy and Geoscience Institute - University of Utah i Schlumberger Innovation Center.

"Dzięki nieustannym poszukiwaniom lepszych lub zgoła nowych rozwiązań technologicznych możliwa jest eksploatacja niekonwencjonalnych zasobów surowców. To, że możemy skorzystać z bogatych, bo już, co najmniej dwudziestoletnich doświadczeń przemysłu łupkowego w USA i Kanadzie daje gwarancję, że technologie, po które sięgamy, są już sprawdzone i bazują na najnowszych osiągnięciach nauki" - powiedział cytowany w komunikacie prezes PKN Orlen Jacek Krawiec. Gaz łupkowy wydobywa się metodą tzw. szczelinowania hydraulicznego. Pod dużym ciśnieniem pompuje się pod powierzchnię ziemi dużą ilość wody z niewielką domieszką substancji chemicznych, by rozsadzić podziemne skały i uwolnić gaz. W ostatnich latach Ministerstwo Środowiska wydało ponad 100 koncesji na poszukiwanie gazu niekonwencjonalnego w Polsce, otrzymały je m.in. Exxon Mobil, Chevron, Marathon, ConocoPhillips, Talisman Energy, PGNiG, Lotos i Orlen Upstream. PAP


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(1 ROZWOJ ROBOTYKI)id 766 Nieznany
766 767
766
POZ5 766 nuklearna opracowanie Nieznany
766
Badania przesiewowe 2011 id 766 Nieznany (2)
766
766
766
766
766
Elementary Statistics 10e TriolaE S CH15pp758 766
BWV 766
Nuestro Circulo 766 G M BENT LARSEN 15 de abril de 2017
art 766
766 767

więcej podobnych podstron