Duch misyjny a soborowy ekumenizm – ks. Alan Lorans, FSSPX Rzym nadal brnie w dwuznaczności, ponieważ nie wydaje się przywiązywać specjalnego znaczenia do tego, czy coś jest wewnętrznie sprzeczne, czy też nie. 14 grudnia 2007 r. Kongregacja Nauki Wiary opublikowala notę doktrynalną O pewnych aspektach ewangelizacji. Uprzednio — a dokładnie 10 lipca 2007 r. — ta sama dykasteria ogłosiła dokument zatytułowany Odpowiedzi na pytania dotyczące niektórych aspeków nauki o Kościele. Intencją obu tekstów było wyjaśnienie nauczania II Soboru Watykańskiego w kwestii ekumenizmu oraz wolności religijnej, co stanowiło de facto przyznanie, że dokumenty soborowe nie są, same w sobie, jednoznaczne. Nota z czerwca ma — wedle słów jej autorów — za zadanie „dać odpowiedź na przedstawione wątpliwości, precyzując autentyczne znaczenie niektórych wyrażeń eklezjologicznych Magisterium Kościoła, które w dyskusji teologicznej mogłyby stać się źle zrozumiane”. Jej głównym celem jest odniesienie się do kontrowersji powstałej wokół stwierdzenia Vaticanum II (Lumen gentium 1, 8), że „Kościół Chrystusowy trwa (subsistit in) w Kościele katolickim”. Z kolei celem dokumentu z grudnia 2007 r. było „wyjaśnienie pewnych aspektów związku pomiędzy misyjnym nakazem Zbawiciela a szacunkiem wobec sumienia i wolności religijnej wszystkich ludzi”.
Czy Benedykt XVI jest wiernym kontynuatorem ekumenicznej linii Jana Pawia II?Wyjaśnienia te pozostają w zgodzie z „hermeneutyką ciągłości”, głoszoną przez Benedykta XVI od początku jego pontyfikatu, po raz pierwszy przy okazji przemówienia do członków Kurii Rzymskiej 22 grudnia 2005 r. Zgodnie z tą interpretacją dokumenty Vaticanum II nie stanowią zerwania z tradycyjnym nauczaniem Kościoła. Jak stwierdził papież: „II Sobór Watykański, uznając i przyjmując za własną w deklaracji o wolności religijnej Dignitatis humanae podstawową zasadę współczesnego państwa, wydobył w ten sposób na światło dzienne najgłębsze dziedzictwo Kościoła”. Benedykt XVI powołał się tu na chrześcijańskich męczenników, odmawiających oddawania czci boskiej cesarzom rzymskim. Przykład ten wzbudził jednak pewien sceptycyzm — jeśli bowiem pierwsi chrześcijanie odmawiali oddawania czci boskiej cesarzom, czynili to przede wszystkim dlatego, że chcieli dać świadectwo Bóstwu Chrystusa, a kult cesarza uważali całkiem słusznie za przejaw bałwochwalstwa. Z historycznego punktu widzenia trudno jest uznać, że męczennicy przeciwstawiali się religii państwowej w imię wolności sumienia. (…)Pomimo zamiaru wykazania ciągłości pomiędzy Tradycją a Vaticanum II noty doktrynalne Kongregacji Nauki Wiary nie dowodzą jednak w przekonujący sposób, że soborowe koncepcje ekumenizmu oraz wolności religijnej nie stanowią zerwania z tradycyjnym nauczaniem katolickim. Zatrzymajmy się w tym miejscu na chwilę przy nocie opublikowanej w grudniu zeszłego roku.
Nota o ewangelizacji Autorzy tekstu przyznają, że związek pomiędzy wolnością religijną a koniecznością ewangelizacji nie jest jasny. Oznacza to, że w umysłach wielu wiernych jedno wyklucza drugie: „Dzisiaj jednak narastające zamieszanie powoduje, że wielu ludzi nie słucha i nie wypełnia misyjnego polecenia Pana (por. Mt 28, 19). Często uważa się, że wszelkie próby przekonywania innych w sprawach religijnych są ograniczaniem wolności. Uprawnione byłoby jedynie prezentowanie własnych poglądów i zachęcanie innych, aby postępowali w zgodzie z własnym sumieniem, bez zabiegania o ich nawrócenie do Chrystusa i na wiarę katolicką; twierdzi się, że wystarczy pomagać ludziom, aby byli bardziej ludźmi lub wierniejsi własnej religii, że wystarczy budować wspólnoty zdolne zabiegać o sprawiedliwość, wolność, pokój i solidarność. Niektórzy utrzymują ponadto, że nie należy głosić Chrystusa tym, którzy Go nie znają, ani też nakłaniać ich do przystąpienia do Kościoła, ponieważ można rzekomo zostać zbawionym nawet nie znając Chrystusa i nie należąc formalnie do Kościoła”. Przypominając o konieczności głoszenia Ewangelii, nota usiłuje obronić również wolność religijną promowaną przez II Sobór Watykański, który: „stwierdziwszy najpierw, że każdy człowiek ma obowiązek i prawo poszukiwać prawdy w sprawach religijnych, dodaje: «Prawdy zaś należy szukać w sposób odpowiadający godności osoby ludzkiej i jej społecznej naturze, mianowicie przez wolne dociekania, przez nauczanie i wychowanie, wymianę myśli i dialog, przez co jedni drugim przedkładają prawdę, którą znaleźli albo sądzą, że znaleźli, aby pomagać sobie nawzajem w jej zgłębianiu». Tak czy inaczej, «prawda narzuca się sumieniu tylko siłą siebie samej». Dlatego uczciwe pobudzanie rozumu i wolności człowieka do spotkania z Chrystusem i Jego Ewangelią nie jest bezprawną ingerencją w jego sprawy, ale uprawnioną propozycją i przysługą, dzięki której relacje między ludźmi mogą stać się bardziej owocne”. Autorom noty doktrynalnej ów cytat z deklaracji Dignitatis humanae o wolności religijnej nie wydaje się sprzeczny z misją ewangelizacyjną Kościoła. Niech nam będzie wolno w tym miejscu przypomnieć słowa abp. Marcelego Lefebvre’a, który w „wolnym poszukiwaniu prawdy” oraz w dialogu z niekatolikami dostrzegał bezsprzeczny objaw „śmierci ducha misyjnego”.
Papież Benedykt XVI prowadzi modlitwę podczas spotkania ekumenicznego w Nowym Jorku, 18 kwietnia 2008 r.
„II Sobór Watykański kanonizował w istocie poszukiwanie prawdy w swej deklaracji o wolności religijnej: «Prawdy zaś należy szukać w sposób odpowiadający godności osoby ludzkiej i jej społecznej naturze, mianowicie przez wolne dociekania, przez nauczanie i wychowanie». Sobór stawia poszukiwanie na pierwszym miejscu — przed pouczaniem i edukacją! Rzeczywistość jest jednak inna: dzieci nabywają silnych przekonań religijnych poprzez solidną edukację a skoro zostaną one już nabyte i zakorzenione w umysłach oraz wyrażone w kulcie religijnym, po co poszukiwać czegoś więcej? Ponadto «wolne dociekanie» bardzo rzadko prowadzi do religijnej i filozoficznej prawdy. Sam wielki Arystoteles nie był zabezpieczony przed błędami. Rezultatem filozofii wolnego dociekania jest Hegel. A jak to wygląda w odniesieniu do prawd nadprzyrodzonych? Oto, co pisze św. Paweł o poganach: «Jak uwierzą temu, którego nie słyszeli? A jak usłyszą bez przemawiającego? Lecz jak będą nauczać, jeśliby nie byli posłani?». To nie badanie musi Kościół głosić, ale potrzebę misji: «Idźcie i nauczajcie wszystkie narody» (Mt 28, 19); to jedyny nakaz dany przez Zbawiciela. Ile dusz będzie w stanie odnaleźć prawdę, wytrwać w prawdzie, bez pomocy Magisterium Kościoła? To wolne dociekanie jest całkowicie oderwane od rzeczywistości, to krańcowy naturalizm. Co w istocie odróżnia wolnego badacza od wolnomyśliciela?”. I dalej emerytowany arcybiskup Dakaru odnosi się do kwestii dialogu z niekatolikami: „«Prawdy zaś należy szukać w sposób odpowiadający godności osoby ludzkiej i jej społecznej naturze, mianowicie przez wolne dociekania, przez nauczanie i wychowanie, wymianę myśli i dialog, przez co jedni drugim przedkładają prawdę, którą znaleźli albo sądzą, że znaleźli, aby pomagać sobie nawzajem w jej zgłębianiu». A więc również wierzący, podobnie jak niewierzący, powinien nieustannie poszukiwać prawdy. Jednak św. Paweł gromił fałszywych nauczycieli, «zawsze się uczących, a nigdy do poznania prawdy nie dochodzących»! A obecnie twierdzi się, że niewierzący powinien wzbogacić wierzącego w elementy prawdy, których temu ostatniemu brakuje! Święte Oficjum w Instrukcji o ruchu ekumenicznym z 20 grudnia 1949 r. potępiło jednak ten błąd i mówiąc o powrocie odłączonych chrześcijan do Kościoła katolickiego, stwierdziło: «Należy jednak wystrzegać się mówienia o tych sprawach w taki sposób, który powracających do Kościoła mógłby utwierdzać w fałszywym przekonaniu, że wzbogacają go o jakieś istotne elementy, których mu aż dotąd brakowało». Kontakty z niekatolikami mogą wzbogacić jedynie nasze ludzkie doświadczenie, nie mogą jednak wnieść żadnych nowych wartościowych elementów doktrynalnych!”. Nieustraszony misjonarz dostrzegał w duchu soborowym błąd perspektywy, wypaczający samą naturę katolickiej ewangelizacji: „Sobór znacznie zmienił stanowisko Kościoła wobec innych religii, zwłaszcza niechrześcijańskich. Podczas rozmowy, jaką przeprowadziłem z sekretarzem biskupa Franciszka Nestora Adama z Sion 13 września 1975 r., zgodził się on ze mną: przyznał, że coś się zmieniło w misyjnym nastawieniu Kościoła. Jak jednak dodał: «Zmiana ta była konieczna». Powiedział do mnie: «Staramy się na przykład doszukiwać elementów dobra u niechrześcijan i ludzi odłączonych od Kościoła. Próbujemy dostrzec w wartościach, które wyznają, zarodki ich zbawienia». Oczywiście każdy błąd ma swój prawdziwy, pozytywny aspekt, nie ma czegoś takiego jak czysty błąd, tak jak nie istnieje absolutne zło. Zło polega na deformacji rzeczy dobrych, błąd jest deformacją prawdy (…). Istnieje jednak ogromne niebezpieczeństwo w opieraniu się na pozostałościach prawdy, jakie zachowały się w błędzie. Co pomyślelibyśmy o lekarzu, który wezwany do łóżka chorego, stwierdziłby: «Na wiele chorób przecież nie zachorował — nie jest z nim więc jeszcze tak źle!». Nie byłoby sensu mówić mu: «Ależ proszę przyjrzeć się objawom choroby. Czy nie widzi pan, że on jest chory?». Odpowiedziałby: «Nie jest z nim jeszcze tak źle. Poza tym, moja metoda leczenia polega na niezwracaniu uwagi na choroby moich pacjentów — to myślenie negatywne — ale na poszukiwaniu w nich pozostałości zdrowia» (…). To tak, jakby powiedzieć: pozostawmy chorych, by poumierali na swe wspaniałe choroby! Mówiąc niekatolikom i niechrześcijanom: «Najważniejsze, że macie prawe sumienia, że macie pewne środki zbawienia», doprowadzamy ich do przekonania, że nie są chorzy. I jak mamy ich potem nawrócić? (…) Duch ten nigdy nie był duchem Kościoła. Duch misyjny był zawsze szczery — ukazywał chorym ich ułomności, aby ich uleczyć, by dostarczyć im lekarstw, których potrzebują. Zatajanie wobec niechrześcijan, że potrzebują oni religii chrześcijańskiej, że mogą być zbawieni jedynie przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, jest nieludzkim okrucieństwem. Na początku prywatnej rozmowy uprawnione jest — na znak captatio benevolentiae — pochwalenie tego, co rzeczywiście jest dobrego w ich religii. Jednak czynienie z tego zasady doktrynalnej to błąd, to zwodzenie dusz! «Zbawcze wartości innych religii» to herezja! Czynienie z tego podstawy apostolatu misyjnego oznacza de facto wolę utrwalenia dusz w błędzie! Ten «dialog» jest w najwyższym stopniu antymisyjny! Zbawiciel nie posłał Apostołów po to, by prowadzili dialog, ale aby nauczali! Ponieważ duch wolnego dialogu zaszczepiony został od czasu soboru kapłanom oraz misjonarzom, łatwo zrozumieć, dlaczego Kościół soborowy całkowicie utracił gorliwość misyjną, będącą samą duszą Kościoła!”. Konsekwencją przywiązywania nadmiernego znaczenia do częściowych prawd obecnych w innych religiach — bez dostrzegania w nich ich ducha błędu i negacji — oraz pamiętania jedynie o tym, co łączy, a nie o tym, co dzieli, jest indyferentyzm religijny, a nawet synkretyzm. Przyznaje to nawet Renat Raymond, którego nie można w żaden sposób podejrzewać o tradycjonalizm. Ów liberalny chrześcijanin, mówiąc o idei „bardzo silnie zakotwiczonej we współczesnej mentalności, idei, wedle której żadna religia nie posiada całej prawdy”, przyznaje otwarcie: „Sam Kościół przyczynia się do tego w miarę, jak okazuje szacunek innym wyznaniom, zwłaszcza od czasu ostatniego soboru. Tradycje niechrześcijańskie nie są już utożsamiane z błędem. W rezultacie znikło to, co przez tak długi czas chroniło tożsamość katolików: przekonanie o absolutnej niemożności pogodzenia prawdy i błędu”. Raymond wyciąga z tego logiczny wniosek: „Dominująca obecnie opinia nie jest zbyt odległa od idei, że najrozmaitsze tradycje religijne posiadają równą wartość. Dlaczego więc nie rozglądać się gdzie indziej w poszukiwaniu tego, czego nam samym brakuje, uprawiając coś w rodzaju turystyki duchowej? Doprowadziłoby to do pewnego rodzaju synkretyzmu”. Nota Kongregacji Nauki Wiary podkreśla, że wolność religijna nie wyklucza miłości i prawdy oraz gorliwości misyjnej: „Poszanowanie wolności religijnej i jej obrona «nie powinny nas nigdy czynić obojętnymi na prawdę i dobro. Sama miłość bowiem skłania uczniów Chrystusa do głoszenia wszystkim ludziom zbawiennej prawdy»”. Stwierdzenie to powtórzone jest kilka razy, jednak bez żadnego odniesienia do faktów, czyli bez uwzględnienia konkretnych skutków, jakie na mentalności i zachowaniu wiernych wywierają spotkania międzywyznaniowe w rodzaju dnia modlitw w Asyżu. Można by się zastanawiać, czy dyskusja ignorująca do tego stopnia wymowę faktów nie jest w istocie dyskusją ideologiczną, utopią całkowicie oderwaną od rzeczywistości. Nota o ewangelizacji usiłuje udowodnić, w zgodzie z „hermeneutyką ciągłości”, że nie ma rozdźwięku pomiędzy tradycyjnym nauczaniem Kościoła a soborowym ekumenizmem, nie czyni jednak żadnego odniesienia do jakiegokolwiek dokumentu sprzed Vaticanum II (…). Na próżno doszukiwać się w niej jakiegoś cytatu z Mortalium animos Piusa XI czy Mystici corporis Piusa XII, ani Instrukcji o ruchu ekumenicznym ogłoszonej przez Święte Oficjum w 1949 r. Z drugiej strony cytuje się bardzo obficie II Sobór Watykański, gdyż — jak przyznają autorzy — nota „opiera się na całości katolickiego nauczania o ewangelizacji, obszernie przedstawionego w Magisterium Pawła VI i Jana Pawła II”. Czy ma to oznaczać, że dopiero po ostatnim soborze Kościół uzmysłowił sobie swój związek z innymi religiami, a wcześniej miał w tej kwestii całkowicie błędny pogląd? Tydzień po opublikowaniu wspomnianej noty, w przemówieniu do Kurii Rzymskiej z 21 grudnia 2007 r., Benedykt XVI potwierdził konieczność pogodzenia katolickiej ewangelizacji z soborowym ekumenizmem. Odnosząc się do swej wizyty w Brazylii w maju 2007 r. oraz do dokumentu opublikowanego z tej okazji w Aparecida: Disciples and Missionaries of Jesus Christ („Uczniowie i misjonarze Chrystusa”), papież oświadczył: „Uczeń Jezusa Chrystusa, jak mówi nam dokument, musi być również «misyjny», musi być głosicielem Ewangelii. W tym właśnie miejscu pojawia się kontrowersja: czy «ewangelizacja» jest dziś wciąż uzasadniona? Czyż wszystkie religie świata oraz koncepcje [filozoficzne] nie powinny raczej współistnieć w pokoju i starać się pracować dla ludzkości, każda na swój własny sposób? Fakt, że musimy wszyscy współistnieć i współpracować w tolerancji oraz wzajemnym szacunku, nie podlega dyskusji. Kościół katolicki jest w ten proces aktywnie zaangażowany i dał tego widoczny wyraz, organizując dwa spotkania w Asyżu, a w bieżącym roku spotkanie w Neapolu. Chciałbym w tym miejscu wspomnieć o uprzejmym liście, jaki otrzymałem 13 października od 138 przywódców muzułmańskich, wyrażającym ich wspólne zaangażowanie dla sprawy budowy światowego pokoju. Odpowiedziałem im z radością, wyrażając moje uznanie dla takich szlachetnych intencji, i podkreśliłem naglącą potrzebę osiągnięcia trwałego porozumienia, które byłoby w stanie zabezpieczyć wartości wzajemnego szacunku, dialogu i współpracy. Wspólne uznawanie przez nas istnienia jednego Boga, wszechwiedzącego Stwórcy i Sędziego uczynków wszystkich ludzi, stanowi podstawę dla wspólnego działania w obronie poszanowania godności każdej osoby ludzkiej oraz budowania bardziej sprawiedliwego i zgodnego społeczeństwa”.
Młody ks. Lefebvre jako misjonarz w Afryce. Wspomniawszy dwa spotkania międzywyznaniowe w Asyżu i tegoroczne — organizowane w tym samym duchu — spotkanie w Neapolu oraz przypomniawszy to, co w jego opinii łączy katolików i muzułmanów, Benedykt XVI mówił też o misyjnym charakterze Kościoła: „Czy jednak z tego pragnienia dialogu i współpracy nie wynika równocześnie, że nie możemy już przekazywać przesłania Jezusa Chrystusa, że nie ma potrzeby przedstawiania ludzkości i światu tego wezwania i nadziei, które z niej wypływa? Ci, którzy poznali wielką prawdę czy też doświadczyli wielkiej radości, muszą się nią dzielić; absolutnie nie wolno im zachowywać jej wyłącznie dla siebie. Tak wielkie dary nie są nigdy przeznaczone dla jednej tylko osoby. W Jezusie Chrystusie zaświeciła nam wielka światłość: nie możemy chować jej pod korcem, musimy umieścić ją w latarni, aby dawała światło wszystkim (por. Mt 5, 15). Św. Paweł odbywał wiele podróży, niestrudzenie głosząc Ewangelię. Czuł się nawet w pewien sposób «przymuszony» do jej głoszenia (por. 1 Kor 9, 16) — nie tyle dlatego, by obawiał się o zbawienie jakiejś nieochrzczonej osoby, która jeszcze nie została ubogacona przez Ewangelię, co z tego powodu, że był świadomy, iż historia jako całość nie mogłaby zostać dopełniona, zanim Ewangelia nie będzie głoszona pełnej liczbie (pleroma) narodów (Rz 2, 25). By osiągnąć ową pełnię, trzeba, by Dobra Nowina głoszona była wszystkim narodom, wszystkim mężczyznom i kobietom (por. Mk 13, 10)”. Papież wydaje się jednak nie zauważać, że międzywyznaniowe spotkania, takie jak w Asyżu i Neapolu czy też modlitwa w Błękitnym Meczecie w Stambule w 2006 r., niosą w sobie — niezależnie od osobistych intencji — praktyczną naukę, sprzeczną z misyjnym posłannictwem Kościoła. A nauka taka przemawia do ludzi znacznie głośniej niż wszystkie wyjaśnienia Kongregacji Nauki Wiary. Przejdźmy teraz do noty opublikowanej w lipcu ubiegłego roku.
Odpowiedzi dotyczące nauki o Kościele (10 lipca 2007 r.)
Pierwsza odpowiedź zaprezentowana w tym dokumencie zawiera się w stwierdzeniu, że „II Sobór Watykański ani nie zamierzał zmieniać, ani faktycznie nie zmienił tejże nauki, a jedynie rozwinął ją, pogłębił i szerzej wyłożył”. Odnośnie do nowego wyrażenia subsistit in nota dostarcza następującego wyjaśnienia: „W konstytucji dogmatycznej Lumen gentium, n. 8, trwanie (subsistentia) to niezmienna historyczna ciągłość i obecność wszystkich elementów ustanowionych przez Chrystusa w Kościele katolickim, w którym rzeczywiście trwa Kościół Chrystusa na tej ziemi”. Innymi słowy, Kościół Chrystusowy odnaleźć można w konkretny sposób w Kościele katolickim, co wydaje się wyrażać identyczność obu tych rzeczywistości. Jednak to samo wyjaśnienie zawiera stwierdzenie, że o ile pojęcie „«trwa» (subsistit) może być przypisane wyłącznie Kościołowi katolickiemu, można jednak «w prawdzie powiedzieć, że Kościół Chrystusowy jest obecny i działa w Kościołach i Wspólnotach kościelnych niebędących w pełnej komunii z Kościołem katolickim — dzięki elementom uświęcenia i prawdy, które są w nich obecne», zgodnie z nauczaniem Jana Pawła II zawartym w Ut unum sint (§ 11)”.
Benedykt XVI ściska ręce rabina Artura Schneiera na zakończenie swej wizyty w synagodze Park East na Manhattanie, 18 kwietnia 2008 r.
Kongregacja Nauki Wiary usprawiedliwia używanie określenia „trwa w” zamiast „jest” w następujący sposób: „Użycie tego wyrażenia, które oznacza pełną identyczność Kościoła Chrystusowego z Kościołem katolickim, nie zmienia doktryny o Kościele, a swoją prawdziwą motywację znajduje w tym, że jaśniej wyraża fakt, iż poza jego organizmem znajdują się «liczne pierwiastki uświęcenia i prawdy», «które jako właściwe dary Kościoła Chrystusowego nakłaniają do jedności katolickiej (…). Dlatego Kościoły i Wspólnoty odłączone, choć w naszym przekonaniu podlegają brakom, wcale nie są pozbawione znaczenia i wagi w tajemnicy zbawienia. Duch Chrystusa nie wzbrania się przecież posługiwać nimi jako środkami zbawienia, których to moc pochodzi z samej pełni łaski i prawdy, powierzonej Kościołowi katolickiemu»”. W komentarzu dołączonym do tego dokumentu kongregacja przyznaje, że „intencją ojców soborowych było jedynie uznanie we wspólnotach niekatolickich obecności elementów eklezjalnych właściwych dla Kościoła Chrystusowego. Wynika z tego, że ani identyfikacja Kościoła Chrystusowego z Kościołem katolickim nie jest już czymś nieaktualnym, ani poza Kościołem katolickim nie występuje całkowity brak elementów eklezjalnych, rodzaj «pozakościelnej próżni»”. Jak więc widzimy, nota mająca rzekomo wyjaśnić niejasności, w istocie wcale tego nie czyni. Prawdziwym powodem, dla którego subsistit in zastąpiło est, była chęć „zaakcentowania większej otwartości na ekumeniczne żądanie uznania prawdziwie eklezjalnych cech i wymiarów we wspólnotach chrześcijańskich, niebędących w pełnej komunii z Kościołem katolickim, ze względu na obecne w nich «liczne pierwiastki uświęcenia i prawdy». Konsekwentnie, chociaż jest tylko jeden Kościół, który «trwa» w jednym, wyjątkowym i historycznym podmiocie, istnieją jednak poza jego widzialnymi granicami prawdziwe rzeczywistości eklezjalne”. W dalszej części komentarz dodaje, że nota, daleka od kwestionowania ekumenizmu promowanego przez Vaticanum II, „oferuje wartościowe wskazania dla przyszłości dialogu ekumenicznego. Dialog ten pozostaje jednym z priorytetów Kościoła katolickiego, jak to potwierdził Benedykt XVI w swym pierwszym przesłaniu do Kościoła z 20 kwietnia 2005 r. oraz przy wielu innych okazjach, zwłaszcza podczas swej wizyty apostolskiej w Turcji (28 listopada — 1 grudnia 2006 r.).
Od paradoksu do dwuznaczności, od dwuznaczności do sprzeczności
Najbardziej znamienny fragment komentarza brzmi jednak następująco: „Katolicki ekumenizm mógłby wydawać się, na pierwszy rzut oka, czymś nieco paradoksalnym. II Sobór Watykański użył terminu «subsistit in», usiłując pogodzić dwa twierdzenia doktrynalne: z jednej strony podkreślił, że pomimo wszystkich podziałów między chrześcijanami Kościół Chrystusowy nadal istnieje w sposób pełny jedynie w Kościele katolickim, z drugiej natomiast uznał, że liczne elementy uświęcenia i prawdy istnieją poza widzialnymi granicami Kościoła katolickiego, czy to w poszczególnych Kościołach, czy wspólnotach kościelnych, niebędących w pełnej komunii z Kościołem katolickim. Z tego powodu ten sam dekret II Soboru Watykańskiego o ekumenizmie (Unitatis redintegratio) wprowadził termin «pełnia (jedności/katolickości)», aby pomóc w lepszym zrozumieniu tej nieco paradoksalnej sytuacji”. Osoby czytające owo „wyjaśnienie”, które przyznaje otwarcie, że jest „nieco paradoksalne”, są niewątpliwie „nieco” zdezorientowane. Niejasności, które miały zostać wyjaśnione, zostały de facto zastąpione paradoksem, przez który sobór chciał pogodzić dwa twierdzenia: „Kościół Chrystusowy jest Kościołem katolickim” oraz „odłączone wspólnoty, niebędące w pełnej komunii z Kościołem, nie są wcale «próżnią pozakościelną», ponieważ zawierają wiele elementów uświęcenia i prawdy”, które, według Vaticanum II, są elementami eklezjalnymi. Rodzi się jednak pytanie: jeśli skutkiem prób pogodzenia tych twierdzeń jest paradoks, czy są one w praktyce możliwe do pogodzenia? Czy nie są wzajemnie sprzeczne? Czy próba pogodzenia ich nie jest po prostu próbą zawieszenia zasady niesprzeczności? (…) Warto w tym miejscu przypomnieć tradycyjną definicję odłączonych wspólnot. Oto, co pisał na ten temat abp Lefebvre w książce Oni Jego zdetronizowali: „Sobór znajdował upodobanie w wysławianiu wartości zbawczych czy też po prostu wartości innych religii. Mówiąc o niekatolickich religiach chrześcijańskich, Vaticanum II naucza, że «choć w naszym przekonaniu podlegają brakom, wcale nie są pozbawione znaczenia i wagi w tajemnicy zbawienia». To herezja! Jedynym środkiem zbawienia jest Kościół katolicki. O tyle, o ile są one odłączone od jedności prawdziwej wiary, wspólnoty protestanckie nie mogą być narzędziami Ducha Świętego. Może On oddziaływać jedynie bezpośrednio na dusze lub czynić użytek ze środków (np. chrztu), które same w sobie nie noszą znamienia odłączenia. Można być zbawionym w protestantyzmie, ale nie przez protestantyzm!”. „Podczas soboru odbyła się wielka debata, czy Kościół Chrystusowy jest tożsamy z Kościołem katolickim. Wielu ojców soboru skorygowało ten pogląd i dziś mówi się, że Kościół Chrystusa subsisit in. Substistit in Ecclesia Romana Catholica. To znaczy istnieje tam, ale także jest obecny gdzie indziej” (Jan Kung).
Bp Bernard Fellay w wywiadzie dla „The Remnant” skomentował publikację dokumentu Kongregacji Nauki Wiary w sposób następujący: „To doskonała ilustracja tego, o czym mówimy przez sześć ostatnich lat. Rzym nadal brnie w dwuznaczności, ponieważ nie wydaje się przywiązywać specjalnego znaczenia do tego, czy coś jest ze sobą sprzeczne, czy też nie. Dokument ten wydaje się nie wyjaśniać niczego, ale jedynie potwierdzać po raz kolejny, że «tak» oznacza «nie»”.
Brian Mershon1, poproszony o podanie przykładu takiego zachowania, odpowiedział: „Przykładem może być właśnie kwestia subsistit. [Pytanie brzmi:] Dlaczego używać wyrażenia subsistit in zamiast est? Czytasz odpowiedź i nadal nic nie rozumiesz. Tłumaczy się nam, że oznacza to w istocie est i że między Kościołem Chrystusowym a Kościołem katolickim zachodzi identyczność, że nie ma zmiany w doktrynie (…). Próbuje się nas przekonać, że nie ma sprzeczności pomiędzy doktryną Kościoła w przeszłości a nauką Vaticanum II. My natomiast upieramy się przy twierdzeniu, że Vaticanum II pozostaje w niezgodzie w sprzeczności — jest nawet nauczaniem błędu sprzecznego z tradycyjnym nauczaniem, zwłaszcza w kwestii ekumenizmu. Tu natomiast [w dokumencie KDW] oba elementy zostały połączone: tradycyjna doktryna i Vaticanum II (…)
Tekst ten stanowi potwierdzenie zasadności wszystkich naszych zarzutów dotyczących dwuznaczności soborowych i posoborowych dokumentów. Jest doskonałym przykładem dwuznaczności i być może nigdy dotąd nie posunięto się tak daleko w usiłowaniu połączenia tego, czego połączyć się nie da, przez sugerowanie, że nie sposób wyrazić tego w sposób jasny i jednoznaczny. (…)
Dwuznaczność oznacza, że istnieją co najmniej dwie możliwości rozumienia czy też interpretacji danego tekstu. Niebezpieczeństwo jest w tym przypadku tym większe, że chodzi o tekst najwyższej rangi doktrynalnej, dokument soboru powszechnego. To wielka tragedia. Dwuznaczności te, trzeba ze smutkiem przyznać, znajdujemy niemal wszędzie. Poza tymi trzema najpoważniejszymi błędami: ekumenizmem, wolnością religijną oraz kolegializmem, niejasności można napotkać na każdym kroku. To nie jest duch katolicki, to współczesny duch postępu, potępiony częściowo przez Benedykta XVI, ale równocześnie zasadniczo przez niego aprobowany. To błędne koło. Muszę powtórzyć raz jeszcze: dokument ten jest doskonałą ilustracją owych dwuznaczności i sprzeczności”. Cztery lata temu, 6 stycznia 2004 r., z okazji 25-lecia pontyfikatu Jana Pawła II, bp Bernard Fellay przesłał wszystkim kardynałom Kurii Rzymskiej analizę zatytułowaną Od ekumenizmu do milczącej apostazji2. Towarzyszył jej list, w którym czytamy: „Sam papież w ekshortacji apostolskiej Ecclesia in Europa uznaje, że w obecnych czasach «milczącej apostazji» dominuje «praktyczny agnostycyzm i obojętność religijna, wywołująca u wielu Europejczyków wrażenie, że żyją bez duchowego zaplecza, niczym spadkobiercy, którzy roztrwonili dziedzictwo pozostawione im przez historię». Trudno jednak nie dostrzec wśród głównych przyczyn tego tragicznego stanu rzeczy właśnie ekumenizmu, oficjalnie zainicjowanego przez Vaticanum II i promowanego przez Jana Pawła II. Pod pretekstem budowania nowej jedności pod hasłem «dostrzegania raczej tego, co nas łączy, niż tego, co nas dzieli», usiłuje się łagodzić, re-interpretować czy nawet skazywać na zapomnienie specyficznie katolickie elementy doktryny, które rzekomo generują te podziały. Jest to przejaw pogardy wobec stałego i niezmiennego nauczania Tradycji, które uczy, że Mistycznym Ciałem Chrystusa jest tylko Kościół katolicki, poza którym nie ma zbawienia”. Kardynałowie, do których rozesłane zostało wspomniane studium, nigdy nie zareagowali. Wątpliwe też, by przekonującą na nie odpowiedzią mogły być dwie ostatnie noty wyjaśniające Kongregacji Nauki Wiary. ks. Alan Lorans, FSSPX
Za serwisem DICI tłumaczył Tomasz Maszczyk.
PRZYPISY:
1 Znany tradycyjny publicysta katolicki z USA, piszący m.in. w dwutygodniku „The Remnant” — przypis red. ZAWSZE WIERNI.
2 Bractwo Św. Piusa X w Polsce wysłało ten dokument wszystkim polskim biskupom — uwaga red. ZAWSZE WIERNI.
Za: Zawsze wierni nr 6/2008 (109)
Święci Joachim i Anna Gajowego od dawna fascynowała postać „Babci Boskiej”, Św. Anny. Zatem z radością odnalazł poniższy artykuł. Jakże mało wiemy dzisiaj o tym, kim byli przodkowie i rodzice Najświętszej Maryi Panny i św. Józefa. Choć przyjmujemy, że sam Pan Jezus, zgodnie z zapowiedziami proroków Starego Testamentu i obietnicy złożonej królowi Dawidowi przez Boga, miał pochodzić właśnie z tego królewskiego rodu, na co dzień o tym nie pamiętamy. Jednak to całe pokolenia szlachetnych przodków Najświętszej Maryi Panny i św. Józefa z utęsknieniem i postawą pokornej służby, wyczekiwały i wypraszały Zbawiciela. Pięknie przypomina nam to nasza katolicka tradycja oraz teksty prywatnych objawień wielu świętych. Choć do wiary w prywatne objawienia, nawet te zatwierdzone przez Kościół, nie zmusza się katolików, jednak pobożne dusze mogą z nich czerpać wiele wspaniałych natchnień i, jak uczy Katechizm Kościoła Katolickiego, mogą one pomóc w ”pełniejszym przeżywaniu” Objawienia Chrystusa. Zachęceni więc matczyną troską Kościoła, wczytajmy się w pochodzące z objawień opisy losów św. św. Joachima i Anny opisanych przez bł. Annę Katarzynę Emmerich i Służebnicę Bożą Marię z Agredy.
Po grzechu pierwszych rodziców Potomkowie Adama rozmnażali się coraz liczniej. Sprawiedliwych i niesprawiedliwych przybywało coraz więcej, i tak z jednej strony pomnażały się błagające wołania świętych o Zbawiciela, z drugiej natomiast rosła ilość grzechów, które czyniły świat niegodnym dobrodziejstwa Odkupienia. Przygotowania, które poczynił Bóg w swym narodzie, zbliżały się do końca. Stary wąż zaraził swym jadowitym oddechem całą ziemię i na pozór spokojnie dzierżył prawo własności całego rodzaju ludzkiego. Ludzie utracili przecież nie tylko owo światło, którym mogli się cieszyć za pośrednictwem prawa pisanego, ale pozbyli się też niemal światła rozumu – zamiast szukać jednego prawdziwego Boga, tworzyli sobie mnóstwo bóstw fałszywych. Tak, więc obraza Boga i niegodziwość ludzka doszły do najwyższego stopnia i sprawiedliwość Boża miała wszelkie powody ku temu, aby wszystko, co było stworzone, zniszczyć i obrócić w pierwotną nicość. W owym czasie, i wśród tych okoliczności, wspomniał Najwyższy na swe miłosierdzie. Na wagę sprawiedliwości położył swą łagodność i postanowił mieć większy wzgląd na własną dobroć i na wołanie sprawiedliwych aniżeli na złośliwość, którą grzesznicy całego świata obrażali Go i wywoływali Jego gniew. W owej strasznej nocy złych obyczajów Bóg postanowił dać nadzieję dnia łaski i zesłać światu dwie jasno promieniejące gwiazdy, które zwiastować miały w przybliżeniu blask słońca sprawiedliwości – naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa. Gwiazdami tymi byli św. Joachim i św. Anna, oboje z wyroków Boskich obdarzeni bogato łaskami i utworzeni według Serca Bożego1. (…)
Rodzina Pana Jezusa Przodkowie Anny, pełni pobożności i żarliwości, należeli do tych, którzy nieśli Arkę Przymierza; widziałam, jak ze świętego przedmiotu w niej zawartego wychodziły promienie, które miały uświęcić ich potomność, św. Annę i Najświętszą Maryję Pannę. Owi przodkowie Anny zachowywali wielką schludność w gospodarstwie, mieli dużo bydła, ale wszystko rozdawali ubogim i sami żyli bardzo skromnie. Anna nie była szczególnie piękna, chociaż ładniejsza od wielu swoich rówieśniczek, najbardziej jednak zdobiła ją prostota i szczera pobożność. Joachim był niski i barczysty, nie miał wielkiego majątku, ale był bardzo pobożny. Był spokrewniony ze św. Józefem, ponieważ Matan, dziadek Józefa, potomek Dawida z rodu Salomona miał dwóch synów, Jakuba i Josesa. Po śmierci Matana, jego żona poślubiła Lewiego, również potomka Dawidowego przez Natana, i z tym to Lewim miała syna, Matata. Matat był ojcem Joachima, którego najpierw zwano: Heli2. (…) Św. Annie, jako matce, Bóg udzielił najwznioślejszych darów łaski i umiejętności, aby ją przygotować do szczęścia, które ją oczekiwało – do szczęścia stania się matką Tej, która wybrana została na Matkę Bożą. A ponieważ dzieła Boskie są doskonałe i skończone, dlatego też Bóg uczynił ją godną matką stworzenia najczystszego, które pod względem świętości niższe jest jedynie od Boga, wyższe natomiast od wszystkich innych stworzeń3. Wesele Joachima i Anny odbyło się na wsi w obecności tylko jednego kapłana. Anna miała wtedy lat dziewiętnaście. Zamieszkali u Eliuda, ojca Anny. Jego dom znajdował się nieopodal miasta Seforis i należał do największych i najokazalszych w okolicy. W tym domu Anna i Joachim mieszkali przez wiele lat. Oboje mieli w sobie coś ujmującego, choć zwykle byli bardzo poważni i uśmiech rzadko gościł na ich ustach. We wszystkim, co robili i mówili, odznaczali się taką rozwagą i roztropnością, że już, jako ludzie młodzi sprawiali wrażenie bardzo dojrzałych. Ich rodzice byli zamożni; posiadali liczne trzody, piękne meble i dywany; mieli wiele sług. Byli pobożni, serdeczni, dobroczynni, pełni prawości. Często dzielili swoje trzody i inną majętność na trzy części; jedną część oddawali świątyni; drugą część rozdawali krewnym i ubogim; trzecią, najmniejszą, zostawiali sobie. Żyli, więc skromnie i chętnie pomagali potrzebującym. Mieli liczną rodzinę, która we wszystkie święta gromadziła się pod ich gościnną strzechą(…). Widziałam, jak niektórzy krewni sarkali, kiedy ci podczas rozmowy wznosili tęskny, spragniony wzrok do nieba, jednak Anna i Joachim nawet dla nich byli zawsze uprzejmi i zapraszali ich do siebie4. (…) Obydwoje święci małżonkowie pozostawali przez lat dwadzieścia bezdzietni, co w owych czasach i w tym narodzie uważano za największe nieszczęście i karę Bożą. Z tego powodu musieli znosić liczne upokorzenia ze strony sąsiadów i znajomych; sądzono, bowiem, że ci, którzy nie mają dzieci, nie będą też mieli udziału w przyjściu oczekiwanego Mesjasza. Najwyższy jednak, który przez to upokorzenie chciał ich doświadczyć i przygotować do łask, jakie dla nich przeznaczył, udzielił im cnoty cierpliwości, aby poprzez łzy i modlitwę błagalną zasiali ów owoc, który kiedyś mieli zebrać. Modlili się, więc gorąco i z głębi serca, odebrali, bowiem w tej sprawie osobne rozkazy z nieba. Ślubowali też Panu, że jeśli pobłogosławi ich potomstwem, ofiarują je na służbę do świątyni5. (…) Po siedmioletnim pobycie w domu Eliuda postanowili opuścić rodziców i zamieszkać w majętności, którą otrzymali od rodziców Joachima, położonej w okolicach Nazaretu. Mieli zamiar tam w samotności rozpocząć życie, które będzie podobać się Bogu, by zasłużyć sobie na Jego błogosławieństwo. Rodzice postanowili zaopatrzyć Annę i Joachima na nowe gospodarstwo. Wybrali dla nich woły, osły i barany. Woły i osły stojące przed bramą obładowano żywnością i sprzętami wszelkiego rodzaju. Kiedy już wszystko urządzili, służba ruszyła w drogę, pędząc przed sobą trzodę i bydlęta tak obładowane aż do nowego domu, oddalonego o pięć czy sześć mil. Anna i Joachim, pożegnawszy przyjaciół i służących, ruszyli w drogę pełni pobożnych postanowień. (…) Nowy dom widać było już z daleka w ślicznym ustroniu, wzniesiony na wzgórzu urozmaiconym łąkami i drzewami między doliną Nazaretu i Zabulonu (…). Kiedy nasi podróżni przybyli, znaleźli już wszystko urządzone i każdą rzecz na swoim miejscu, ponieważ sędziwi rodzice w tym celu posłali przed nimi służbę. (…) Widziałam wówczas tę świętą parę rozpoczynającą całkiem nowe życie. Pragnęli poświęcić Bogu całą przeszłość, a czynić wszystko tak, jakby się dopiero połączyli, ażeby przez to ściągnąć na siebie błogosławieństwo Boże, jedyny przedmiot ich gorących pragnień. Widziałam, jak oboje doglądali trzody i dzielili ją na trzy części tak samo, jak ich rodzice: dla świątyni największą, dla ubogich średnią, a dla siebie najmniejszą. (…) Bardzo często widziałam ich zatopionych w gorącej modlitwie. Rozdawali hojnie jałmużnę, a ich majątek i tak szybko się pomnażał. Żyli w ciągłych umartwieniach i wyrzeczeniach, a kiedy się modlili, przywdziewali suknie pokutnicze. (…) Pragnęli gorąco obiecanego błogosławieństwa, ale byli coraz bardziej przygnębieni. Widziałam, jak niektórzy sąsiedzi szydzili z nich, mówiąc, że muszą być złymi ludźmi, skoro nie mogą mieć dzieci (…). Takie gorzkie zarzuty podwajały udręczenie pobożnych małżonków. Anna jednak wciąż wierzyła, że przyjście Mesjasza jest już niedalekie, i że ona należy do tej rodziny, w której ma się narodzić matka Zbawiciela. Przeto nie przestawała się modlić i tęsknie wyczekiwała spełnienia obietnic, i dążyła wraz z Joachimem do coraz większej i doskonalszej czystości. Niepłodność zasmucała ją głęboko i powstrzymywała przed częstym odwiedzaniem synagogi, ponieważ kiedy tam się pokazywała, prawie zawsze narażała się na zniewagi6.
Joachim znieważony w świątyni Po długoletnim, daremnym błaganiu o błogosławieństwo Boże dla swojego związku małżeńskiego Joachim postanowił znowu złożyć ofiarę w świątyni. Razem z Anną przygotowywali się do tego przez ćwiczenia pokutne. W nocy modlili się leżąc na ziemi, rano Joachim udał się na pastwiska, Anna pozostała sama. Wkrótce potem posłała małżonkowi gołębie i inne ptaszęta w klatkach, i różne rzeczy w koszykach, bo chciał to wszystko ofiarować w świątyni. Wziąwszy dwa osły objuczone tymi koszykami, Joachim ze służbą przybył na piękną zieloną łąkę, położoną między Betanią a Jerozolimą, gdzie później często się zatrzymywał Pan Jezus. Weszli do świątyni, zostawiwszy osły pod gospodą niedaleko targowiska. Wnieśli dary na najwyższe stopnie, a następnie wrócili do pomieszczenia dla sług świątyni. Tutaj służba Joachima, oddawszy ofiary, oddaliła się. Joachim wszedł do sali, gdzie stała miednica pełna wody służącej do obmywania ofiar, potem wąskim korytarzykiem przeszedł do drugiej sali, gdzie był ołtarz kadzenia, stół chlebów pokładnych i lichtarz pięcioramienny. Zastał tam już wiele osób przybyłych z ofiarami i tutaj to właśnie dotkliwa zniewaga ugodziła jego serce. Kapłan imieniem Kuben wzgardził jego ofiarami; zamiast je położyć razem z innymi, odsunął je na bok. Lżył nadto głośno biednego Joachima z powodu niepłodności jego żony, nie pozwolił mu się zbliżyć do ołtarza. Joachim pogrążony w smutku opuścił świątynię. Przechodząc przez Betanię, zatrzymał się w okolicy Macherus, gdzie zbierali się Esseńczycy, i wstąpił do ich domu, żeby znaleźć pociechę i radę. Stamtąd udał się przez puszczę Gaddi na swoje pastwiska na górze Hermon7. (…)
Wysłuchane modlitwy Modlitwy św. Joachima i św. Anny doszły do tronu Trójcy Przenajświętszej i zostały tam łaskawie wysłuchane. Archanioł Gabriel został wysłany, aby zwiastować obydwojgu, że prośby ich się spełnią. Boski wysłannik natychmiast zstąpił z nieba i ukazał się św. Joachimowi oznajmiając, co następuje: „Sprawiedliwy mężu, Najwyższy zna twoje pragnienie. Usłyszał twoje prośby i westchnienia i postanowił uczynić cię szczęśliwym na ziemi. Twoja żona pocznie z ciebie i urodzi córkę, która błogosławiona będzie między niewiastami: wszystkie pokolenia będą zwały Ją błogosławioną.(…) Sam Pan daje Jej imię Maryja. Od dzieciństwa ma być Ona poświęcona świątyni, a w niej samemu Panu – tak, jak to ślubowaliście. Będzie Ona wielka, wybrana, potężna i pełna Ducha Świętego. Jej poczęcie będzie cudowne; cudowne także będzie Jej całe życie i wszystkie Jej dzieła”. (…) W tym samym czasie św. Anna także miała widzenie. Zatopiona była całkiem w rozmyślaniach o Bogu i o tajemnicy Wcielenia odwiecznego Słowa, do którego bardzo tęskniła; Pan dozwolił jej poznać wiele z tej tajemnicy. Wtedy zstąpił do niej Archanioł Gabriel w postaci ludzkiej, piękniejszy i jaśniejszy od słońca. Rzekł do niej tak: „Anno, służebnico Pańska, jestem aniołem Najwyższego, posłanym z wysokości przez najdobrotliwszego Boga, który spogląda na pokornych. Twa nieustanna modlitwa i pokorna ufność spowodowały, że Pan wysłuchał twoich próśb, bowiem jest On bliski tym, którzy z ufną i żywą wiarą wzywają Go i pokornie oczekują wysłuchania. A jeśli Bóg zwleka z wysłuchaniem błagań i westchnień sprawiedliwych, to czyni tak tylko, dlatego, aby się lepiej przygotowali. (…) Najwyższy chce cię uczynić szczęśliwą i błogosławioną. Ciebie obrał na matkę Tej, która ma począć i urodzić Jednorodzonego Syna Ojca. Ty urodzisz córkę, która z woli Bożej nazywać się będzie Maryja. Błogosławiona będzie Ona między niewiastami i pełna Ducha Świętego. W Niej spełnią się proroctwa waszych Ojców. Ona będzie bramą życia i zbawienia dla dzieci Adama. Musisz wiedzieć, iż oznajmiłem Joachimowi, że otrzyma córkę, która będzie szczęśliwa i błogosławiona; jednak tajemnicy, że będzie Ona matką Mesjasza, Pan mu nie objawił”. (…) Roztropna Anna ani św. Joachimowi, ani żadnej istocie ludzkiej nie zdradziła nigdy tajemnicy, że jej córka będzie Matką Mesjasza. Przez całe swoje życie św. Joachim nie dowiedział się nic na ten temat – wiedział tylko tyle, że jego córka będzie wielka i pełna łask; dopiero w ostatniej chwili życia, na łożu śmierci, Bóg objawił mu tę tajemnicę8.
Wybór i opracowanie Sławomir Skiba
Przypisy:
1 Maria z Agredy, Mistyczne Miasto Boże, Michalineum 1993, s. 26.
2 Anna Katarzyna Emmerich, Życie Najświętszej Maryi Panny, Klub Ksiązki Katolickiej 2004, s. 25
3 Maria z Agredy, op. cit., s. 27.
4 Anna Katarzyna Emmerich, op. cit., s. 27
5 Maria z Agredy, op. cit., s. 27-28.
6 Anna Katarzyna Emmerich, op. cit., s. 29-31.
7 Op. cit., s. 32-33.
8 Maria z Agredy, op. cit., s. 29-31
Źródło: „Przymierze z Maryją” nr 35/2007
http://www.piotrskarga.pl/ps,5559,3,0,2,I,informacje.html
Scenariusze wyborcze Staniszkis. Anty-polityczny JKM? O scenariuszach wyborczych z profesor JADWIGĄ STANISZKIS rozmawia Rafał Pazio.
Rafał Pazio: Jak Pani sądzi, czy polski parlament po wyborach będzie znów parlamentem dominacji czterech partii? Jadwiga Staniszkis: Myślę, że nie. Nawet dziś widziałam tytuł prasowy informujący o tym, że Platforma Obywatelska ma tylko 20 procent wiernego elektoratu, czyli takiego, który nie rozgląda się wokół, żeby dostrzec coś interesującego, jakąś realną alternatywę. PiS ma trochę więcej wiernego elektoratu, ale też poniżej wyniku wyborczego, który zazwyczaj uzyskuje. Z kolei badania socjologiczne dotyczące polskiego społeczeństwa pokazują równoczesne występowanie zbitki trzech postaw, odmiennych w różnych sferach. W sferze dotyczącej rodziny, ale też patriotyzmu, mamy ciągłość w podejmowaniu tradycyjnych wartości. W sferze politycznej występuje dziedzictwo solidarności w sensie nowoczesnego, instytucjonalnego republikanizmu. W sferze gospodarczej wskazywany jest liberalizm.
Czy ktoś łączy te sfery? Żadna partia ich do końca nie reprezentuje. Albo nawiązuje do dwóch sfer, i to niekompletnie, jak robi to PiS. Pojawia się tam tradycjonalizm, ale zbyt mało przedstawia się instytucji nowoczesnego republikanizmu. Brakuje też komponentu wolnego rynku. Z kolei na przykład Janusz Korwin-Mikke przedstawia ten element, ale w sposób anty-polityczny. Doprowadza do logicznej skrajności. Jego wypowiedzi są atrakcyjne dla pewnego typu wyobraźni, ale nie w skali masowej. Trzeba przyznać, że trafia w kombinację tych trzech postaw. Platforma udaje, że reprezentuje taką trójdzielną postawę, ale nie jest ani liberalna, ani tradycyjna, ani republikańska. To, co robi z państwem, jest po prostu karygodne.
Czy komuś uda się w przyszłości połączyć te trzy postawy? Jeżeli któraś partia będzie potrafiła to zrobić nie tylko w sferze haseł, ale także instytucjonalnych projektów odpowiadających na polskie wyzwania, osiągnie sukces. Tylko musi odwołać się do tych trzech pozornie ze sobą sprzecznych logik, które dominują równocześnie. Tylko, że trzeba pokazać przełożenie na instytucje i rozpowszechniać takie rozwiązanie, jako alternatywę.
Alternatywę dla Platformy Obywatelskiej? Platforma marnie rządzi, ale ma umiejętność reprodukcji siebie u władzy, to znaczy pokazywania, że jest jedynym źródłem porządku. Ludzie uważają, że wystarczy elementarny porządek i brak obciachu na zewnątrz. W tym pomogła Platformie w jakimś sensie prezydencja w UE. Chociaż powtarzają się wyświechtane, prymitywne grepsy typu „więcej Tuska w Europie”. Gołosłowne stają się także dyskusje na przykład o zdrowiu w momencie, gdy u nas system opieki zdrowotnej się wali. Inscenizacje są na pokaz, ale nie ma w nich obciachu. Dlatego poparcie Platformy utrzymuje się na wysokim poziomie. Jak długo nie pojawi się realna alternatywa, sprawdzone zabiegi wystarczą do reprodukcji władzy. Do tego Platforma bardzo wyraźnie formatuje przekaz medialny i koncentruje władzę.
Co zrobić w takiej sytuacji? Zadaniem w tych wyborach jest przedstawienie alternatywy, ale w programach i instytucjach, a nie tylko hasłach. Po drugie – przebicie się przez sito, które stworzyła Platforma. W nim znajdują się przekonania, że tylko partia Donalda Tuska gwarantuje porządek i daje uznanie u polityków zewnętrznych. Jeżeli ktoś to zrobi, może wygrać, mając dziś poparcie tylko trzech procent. Szczerze mówiąc, nie widzę jednak takiej zdolności w partiach. Trzeba by apelować nie tylko do emocji, nie tylko eksponować obrazki, ale mówić o instytucjach i działaniach programowych, wychodząc z bardzo realnej diagnozy obecnego stanu Polski. Stopień unieruchomienia społeczeństwa przez deindustrializację i zasadę nierównomiernego rozwoju jest bardzo duży. Ludziom i całym regionom nie pozwala się zwyciężać. Rządy Platformy, przez decyzje infrastrukturalne, odcięły całe obszary. Po kryzysie nasze miejsce w podziale światowym jest na niższym niż możliwy poziomie. Kryzys nas zepchnął i zdegradował cały region postkomunistyczny finansowo – tak dramatycznie, że staliśmy się największą jego ofiarą. Świat to widzi. Było w Europie środkowej 2,2 proc. światowych zasobów pieniądza, a jest 0,8 procent. Trzeba by tworzyć własne instytucje, a nie wieszać się na kimś z zewnątrz. Tymczasem ta wiedza nie przebija się do propagandy partyjnej.
Dlaczego? System partyjny nie potrafi sięgać do takich zasobów wiedzy. Ci, którzy robią kampanię, są zawodowymi politykami, takimi jak Tomasz Poręba z PiS. Zatopieni w jałowej krzątaninie partyjnej powtarzają stare grepsy, tak jak Zbigniew Ziobro w Parlamencie Europejskim, kiedy mówił o braku wolności słowa. Powtarzają to samo, co zostało zrobione wobec Viktora Orbána, kiedy rozpoczęła się prezydencja Węgier. Tymczasem prawie każdy ma buławę w plecaku, kiedy wyjdzie z diagnozy i powie, że trzeba dać wizję strategiczną opartą na rozwiązaniach. To wymaga pewnego języka i kompetencji, ale też dynamiki w myśleniu. Ludzie zasługują na coś więcej w kampanii wyborczej niż na przedstawianie kogoś na tle snopków zboża. To są przecież martwe, unieruchomione kalki.
A jakie szanse mają mniejsze partie? Mają szansę, jeśli się połączą. Jeśli na przykład PJN wystąpi razem z Markiem Jurkiem i KNP. Lecz znowu dochodzi do podziałów. Ja już tego nie śledzę. Można jednak coś osiągnąć, tylko trzeba to robić kompetentnie dynamicznie i schować do kieszeni osobiste ambicje.
Widać jakąś nerwowość w działaniach Platformy. Zaczęło się zbieranie punktów. Ostatnio Donald Tusk wybrał się nawet do osób poszkodowanych podczas wichur i gradobicia i obiecał pomoc. Gdybym była propagandzistą innej partii, udałabym się do powodzian i zapytała, co im dano. Wystarczy tego typu komunikat bez nachalności. Nerwowe działania Platformy widać, ale jej stratedzy liczą na brak kompetencji i podziały u innych. Ciągle nie widać zmiany, jeśli chodzi o typ kampanii. Brakuje zdyscyplinowanego odwołania się do tego, co jest, i pokazania alternatywy. Jeżeli któraś z partii trafi w ten przedstawiony wcześniej zestaw – a więc tradycjonalizm obyczajowy, republikanizm państwowy i liberalizm gospodarczy – wygra.
Pojawiła się także ostatnio inicjatywa „Obywatele do Senatu”. Co Pani o niej sądzi? Już za samo pojawienie się dostali premię. Z kolei ktoś może być na przykład zaskoczony Markiem Goliszewskim z BCC, który zaczyna być kojarzony tą inicjatywą. Ale właśnie pojawienie się takich osób pozwala odnaleźć tu pewien sens. Mianowicie okazuje się, że tak zwany układ staje po stronie opozycji. Nawet „układ” ma dosyć, a to już jest moment, kiedy Tusk powinien zacząć się bać. Pamiętajmy, że przy okrągłym stole to nie „Solidarność” była za prywatyzacją i rynkiem, tylko właśnie „układ”. Ci ludzie rozumieją swoje interesy, nie zlikwidowali pewnych powiązań w polityce i próbują działać. Być może widoczne obecnie różnice w wielu sprawach między Donaldem Tuskiem a Bronisławem Komorowskim też wiążą się z aktywizacją owego „układu”. Paradoksalnie, układ, choć mówiono wcześniej, że przyczynił się stworzenia Platformy Obywatelskiej, obecnie ze względu na swój interes może ją rozsadzić. Rafał Pazio
26 lipca 2011 Niechybne bankructwo państw opiekuńczych - zbliża się nieuchronnie, bo ileż można nadymać pompowany od lat balon? Puste powietrze, tak jak pusty pieniądz rozsadzi w końcu każde struktury, a co dopiero struktury państwa opiekuńczego, tak naprawdę czerwonego raju budowanego od lat.. W takiej na przykład zbankrutowanej, bo socjalistycznej Grecji, nadal realizowany jest rządowy plan pt.: „Turystyka dla wszystkich”(???) W myśl programu socjalistyczny rząd Grecji zapewnia każdemu niezamożnemu obywatelowi fundusze na wakacyjny wypoczynek(???). Co prawda, w ramach oszczędności budżetowych, ostatnio rząd socjalistyczno- grecki wprowadził liczbę dotowanych noclegów do –uwaga?- Dwóch (!!!!) Do jakiego idiotyzmu doprowadził socjalizm Grecję, tak jak kiedyś w Polsce towarzysz Hilary Minc chciał doprowadzić planowanie gospodarcze do każdego stanowiska pracy.. Teraz socjaliści w całej Europie czerwonej jak wino węgierskie podczas polskiej prezydencji, chcą doprowadzić socjalizm do każdego domu, do każdej firmy, do każdego człowieka.. Do wszystkiego będą dopłacać, wspomagać, opiekować się, zagłaskiwać na śmierć.. Aż do zawalenia się! Na razie Grecy otrzymują 14 pensję(???). Ja bym na miejscu Papandreu, w ramach reformy socjalizmu greckiego wprowadził pensję 15, a może i 16.. Wszyscy będą szczęśliwsi, bo każdy dodatkowo coś dostanie.. Partia socjalistyczna Grecji znowu wygra wybory.. I może załatwi z Międzynarodowego Funduszu Walutowego jeszcze ze 100 miliardów euro.. I co mnie ciekawi za każdym razem jak słucham o Grecji: nie można się dowiedzieć, dlaczego i kto jest winien istniejącej sytuacji(???). A winny jest ustrój i ci, którzy go od lat wprowadzali, jako truciznę do gospodarki. Przeszedł czas, że trucizna działająca powoli, powoli zabija.. Jeszcze jedna kroplówka! A u nas pan Grzegorz Napieralski lider socjalistycznego Sojuszu Lewicy Demokratycznej zwrócił się do pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, kiedyś deklarującego się, jako konserwatysta, ale za doradcę wziął sobie pana profesora Tomasza Nałęcza z dawnej socjalistycznej i antycywilizacyjnej Unii Pracy - o uhonorowanie wysokimi odznaczeniami państwowymi polityków, którzy szczególnie przyczynili się do wprowadzenia Polski do socjalistycznej Unii Europejskiej. Odznaczenia za wprowadzenia nas do Czerwonego Kołchozu? To jest dopiero pomysł! Na liście zgłoszonych do nagrodzenia znaleźli się panowie: Tadeusz Mazowiecki, Jan Krzysztof Bielecki, Jan Olszewski, Waldemar Pawlak, Hanna Suchocka, Józef Oleksy, Włodzimierz Cimoszewicz, Jerzy Buzek, Leszek Miller i Marek Belka, a także główni negocjatorzy: Jan Truszczyński i – pośmiertnie- Jan Kułakowski. Dziwi, że na liście nie ma pana Aleksandra Kwaśniewskiego, no i braci Kaczyńskich. Aleksander Kwaśniewski przede wszystkim powinien stanąć przed Trybunałem Stanu, na przykład za wysłanie naszych wojsk do Iraku bez zgody demokratycznego parlamentu. Bo takie - póki, co - jest prawo. Razem z Jarosławem Kaczyńskim, bo brat Lech- już nie żyje. Pan Lech Kaczyński podpisał Traktat Lizboński, na mocy, którego staliśmy się niesuwerennym państwem. Chyba, że jest jakaś możliwość pośmiertnego zadośćuczynienia sprawiedliwości.. Pan Ryszard Kalisz, chce postawić przed Trybunałem Stanu panów: Ziobro i Kaczyńskiego zamieszanych- jego zdaniem - w śmierć jego koleżanki partyjnej, pani Barbary Blidy.. Sam siebie w związku ze śmiercią pana Krzysztofa Olewnika postawić przed Trybunałem Stanu nie chce.. Ale, że posłanka sama siebie zastrzeliła - to go nie obchodzi. Robi polityczną hucpę. Nie wiem czy Komisja Śledcza badała powiązania pani Barbary Blidy ze spółkami węglowymi.? Tam to dopiero są afery. Same te spółki- to wielkie afery. Ale dlaczego pan Napieralski nie chce pana Kwaśniewskiego pośród odznaczonych państwowo? Może, dlatego, że istnieją w odrębnych frakcjach komunistycznych.. Jeden w puławskiej, a drugi w natolińskiej.. Posuwają nas do komunizmu osobno - ale uderzą zapewne – razem! Tak jak radził Clauzewitz. Pan profesor Marek Belka powinien otrzymać nawet dwa odznaczenia. To drugie za wprowadzenie podatku od oszczędności.. I powinno być wprowadzone nowe odznaczenie: Medal III Rzeczpospolitej Podatkowej. Im większe podatki- tym większy medal- jak najbardziej widoczny.. Zaraz po profesorze Belce i profesorze Balcerowiczu, powinien go otrzymać pan Jacek Vincent Rostowski.. No właśnie… A profesor Leszek Balcerowicz nie powinien dostać jakiegoś odznaczenia za wprowadzanie nas do Unii Europejskiej? Jak najbardziej powinien, powinien szczególnie za utrzymywanie sztywno kursu dolara wobec złotówki zaraz na początku „transformacji ustrojowej” (???).
9,5 tysiąca za jeden dolar przez 16 miesięcy… Kto wiedział - zarobił! Kto nie wiedział - stracił! Takie jest życie w socjalizmie regulowanym.. Nazywanym przez pana profesora przy każdej okazji- wolnym rynkiem.. Oczywiście wielu jest pretendentów do odznaczeń wszelakich, cała czołówka wszystkich partii demokratycznych, które mają swój udział w doprowadzeniu Polski do sytuacji przedzawałowej. Do zlikwidowania Polski, jako kraju suwerennego, do zadłużenia milionów Polaków i rozbudowy sfery biurokratycznej do granic nieprzyzwoitości,. do wpędzenia Polaków w permanentny stres, skrzywdzeniu setek tysięcy ludzi podatkami, kontrolami, domiarami.. Do ustanowienia kilku milionowej emigracji naszych rodaków z kraju.. Stworzenie i nadal tworzenie koszmarnego systemu zniewalania jednostki.. Rozkładu sądów, nauki, prawa.. I tej obrzydliwej propagandy lejącej się strumieniami ze środków masowej dezinformacji.. Ale na bilbordzie informacyjnym pana Jarosława Kaczyńskiego, który premierem już był i nie naruszył istniejącego status quo, ale umiejętnie posługuje się retoryką narodową, przeczytałem, że nareszcie: „Czas na odważne decyzje””(???). No nareszcie ktoś zrobi porządek w tym zdewastowanym kraju, na tej” zielonej wyspie”, ktoś podniesie ten kraj z kolan.. Przestanie prowadzić wojny nie w swoim interesie, przestanie pożyczać pieniądze w różnych międzynarodowych zgrajach, obniży znacząco podatki, żeby ludzie mogli widzieć sens swojej pracy, uprości prawo i rozpędzi pasożytującą biurokrację, a przy tym polikwiduje różne rady i gremia, które szkodzą nam Polakom, jako szkodliwe i niepotrzebne.. A tego jest wiele i ciągle więcej! Na razie pan Jarosław Kaczyński władzy nie ma, ale miał jej pełno, bo i prezydenta, i premiera i większość w parlamencie.. Ale zajął się jedynie usunięciem z życia politycznego Samoobrony i Ligi Rodzin Polskich.. To był jedyny cel jego rządów! A mógł tak wiele- gdyby chciał.. Ale teraz chce mieć czas na odważne decyzje. Bo wtedy nie miał... Może do tych odważnych decyzji należy zwiększenie dopłat dla rolników(???) Ale wtedy trzeba będzie zwiększyć naszą składkę do Unii Europejskiej.. A tym samym podnieść podatki! Ale humoru panu Jarosławowi nie można odmówić.. W ostatniej propagandówce otwiera zamaszyście drzwi. Przyjrzyjcie się państwo z jak wielkim zacięciem otwiera te drzwi.. Ale nie są to drzwi zwyczajne… Są to drzwi automatyczne! Jak człowiek potrafi otworzyć automatyczne drzwi ręcznie, to na pewno można mu zaufać.. To nie jest automat! To jest prawdziwy człowiek z krwi i kości.. Może stanąć naprzeciw automatu i się nie zlęknie.. Prawie jak terminator. I nikt mu nie pomaga.. Otwiera automatyczne drzwi ręcznie.. Co na to Krajowa Rada Bezpieczeństwa Drzwi Automatycznych, bo Krajowa Rada Bezpieczeństwa Drogowego już jest?.(!!!) Otwieranie ręczne drzwi automatycznych może być przecież niebezpieczne.. Taka rada: Więcej Rad! WJR
Nie zawracać głowy (do Marcina Mellera) Mój zamieszczony w „Uważam Rze” „List otwarty do kołtuna III RP” wywołał niejakie zainteresowanie. Marcin Meller, felietonista, „Wprost”, który uznał się za jego adresata, odpowiedział mi na łamach swojego tygodnika. Spróbuję kontynuować tę wymianę myśli, gdyż przedkładam dialog nad monolog. Meller próbuje moje uwagi nieco upartyjnić i zredukować. Nie jestem np. przeciwnikiem biegania, sportu czy dietetyki, lecz jedynie czynienia z nich religii. A fakt, że Kaczyński mianował mnie prezesem TVP (jakby bywali prezesi TVP z niepolitycznego nadania), nie ma tu nic do rzeczy. Ale przejdźmy do spraw ważniejszych, jak pisze Meller: „A nawet, jeśli ktoś ma letni stosunek do polskiej historii, religii, imponderabiliów, chce tylko porządnie żyć, mieć mieszkanie, samochód (…) i nie zawracać sobie głowy Przeznaczeniem wiszącym nad Polską, to, co w tym złego? Nawet, jeśli powtarza obiegowe mądrości środowiskowe (…)”. Dziwię się wstrzemięźliwości Marcina. Bo wnioskiem z jego rozumowania powinno być to, aby mu w ogóle nie tylko Przeznaczeniem, ale i niczym innym głowy nie zawracać. Można powiedzieć, że tak żyje większość ludzi i mają do tego prawo. Owszem, mają prawo, ale inni mają prawo to oceniać. Mogą wskazać m.in., że postawa taka jest paradoksalna, gdyż dobrobyt człowieka zależy od innych, a samotny może być tylko Bóg albo zwierzę. Wyobrażenie samowystarczalności jest jedynie dziecinnym zamykaniem oczu na rzeczywistość. Można powiedzieć, że postawa taka jest nieetyczna, gdyż etyka oznacza stosunek do innych. A patriotyzm jest lojalnością wobec najszerszej wspólnoty, z jaką potrafimy się zidentyfikować. Ale Meller uznaje, że nie ma nic złego w tym, iż człowiek zadowala się powtarzaniem środowiskowych frazesów. Może wówczas – dodaję za niego – dystansować się od kłopotliwych pytań i samo utwierdzać w tym, co wydaje mu się – sam wymyślił. Może nie myśleć. Czy o to Ci chodzi, Marcinie? I czy naprawdę wierzysz, że człowiek może być usatysfakcjonowany tym, iż nikt mu niczym nie zawraca głowy? Licząc na dialog Bronisław Wildstein
Dojdzie do starcia Tusk-Kaczyński? "Niech najpierw przeprosi" - Ja postawiłbym Kaczyńskiemu warunek przed debatą z Tuskiem, żeby najpierw przeprosił premiera za wszystkie oszczerstwa, kłamstwa, zniewagi, oskarżanie Tuska o morderstwo, agenturalność, oddanie śledztwa Rosji i cała podłość, którą uprawiał prezes PiS przez cały rok. Jeśli Kaczyński nie przeprosi, to na miejscu Tuska bym się z nim nie spotykał. Jeśli PiS się boi, to w ogóle nie ma, o czym mówić. Uważam jednak, że jeżeli w przyszłości miałaby się odbyć debata premiera z szefem PiS, to Kaczyński powinien przed debatą przeprosić Tuska. W innym przypadku na miejscu Tuska nie spotykałbym się z Kaczyńskim - powiedział w pierwszej części rozmowy z Onet.pl Stefan Niesiołowski.
Jacek Nizinkiewicz: Czy masakra w Norwegii powinna być przestrogą dla Polski? Stefan Niesiołowski: Każda masakra powinna być ostrzeżeniem. Sprawcą okazał się psychopata, który wyciągnął karabin maszynowy i strzelał do niewinnych ludzi. Taka sytuacja zawsze może się zdarzyć i nie bardzo wiadomo jak ustrzec się przed taki psychopatami, którzy mogą zaatakować znienacka w każdym społeczeństwie.
- Sprawca ataku w Norwegii ma poglądy prawicowe i jest chrześcijańskim fundamentalistą, a zbrodnia której dokonał miała miejsce na tle politycznym. W Polsce podobny przypadek znamy z Łodzi, gdzie Ryszard C. zastrzelił Marka Rosiaka w łódzkiej siedzibie PiS. Może gdyby politycy nie podgrzewali brutalnych sporów politycznych do personalnych ataków na siebie oraz nie dzielili i tak już zantagonizowanego społeczeństwo, to szanse na tego typu ataki mogłyby być mniejsze? - Oczywiście, że można rozpatrywać czy te ataki miały miejsce na tle politycznym, ale nie zgadzam się na łączenie tych zbrodni z chrześcijańskimi poglądami i kościołem katolickim. Ktoś, kto morduje ludzi, i to jeszcze młodzież, reprezentuje sobą nie chrześcijanizm, ale ponurą karykaturę chrześcijaństwa. Może ten psychopata był motywowany dodatkowo politycznie, ale czy to oznacza, że trzeba powystrzelać norweską Partię Pracy? Jak można mścić się w ten sposób na ludziach o innych poglądach? To pomieszanie charakteropatii i radykalnych poglądów politycznych, ale nie mieszajmy motywów chrześcijańskich z tym mordem, bo czyn tego człowieka jest jak najbardziej sprzeczny z chrześcijaństwem. To nie jest żaden fundamentalista chrześcijański…
- Sam się tak określał. - ...ale morderca o poglądach prawicowych.
- Przecież gdyby sprawca z Łodzi był sprytniejszy, to mogłoby dojść do podobnego mordu, co na wyspie Utoya. Nie boi się pan, że w Polsce politycy nakręcający spiralę nienawiści wyhodują tego typu potwora? - Psychopata z Łodzi był również w moim biurze. Tak zeznał portier, a nie ja tak ogłosiłem, bo tak będzie dla mnie wygodnie, jak piszą PiS-owskie lizusy. PiS kłamie mówiąc, że ten człowiek nie szukał również mnie. Zresztą zobaczymy, co powie na procesie. Ale wracając do pańskiego pytania, to gdybyśmy mieli iść tą drogą, to w Polsce musiałaby się zakończyć debata publiczna. Każda wypowiedź publiczna czy spór polityczny mógłby być interpretowany, jako doprowadzający do nieszczęśliwych konsekwencji z rąk osób trzecich. Nie widzę związku. Nic nie usprawiedliwia morderstwa. Przenoszenie debaty publicznej i oskarżanie polityków prawicowych w Norwegii, którym ten człowiek rzekomo jest bliski na fakt, że oni doprowadzili do morderstwa jest bezzasadny. Zbrodni tego człowieka nic nie usprawiedliwia.
- Norwegia, co prawda nie jest w Unii Europejskiej, ale blisko współpracuje z UE i jest w strefie Schengen. Może dzisiaj na naszych oczach pryska mit otwartej Europy, kiedy mamy problemy ze strefą Schengen, z przepływem i asymilację emigrantów, z niewystarczającą międzynarodową współpraca służb specjalnych, a do tego dochodzą problemy finansowe wielu krajów oraz problemy z euro i frankiem? - Czy z tego powodu, że w Ameryce jeden psychopata wysadził budynek w Oklahomie, drugi szaleniec strzelał w szkole w Nebrasce, inny strzelił do pani kongresmen, a grupa religijnych fanatyków w Teksasie wymordowała grupę ludzi, możemy wnioskować, że zawodzą Stany Zjednoczone? Nie sądzę. Przecież podobnie jak nie rozwiąże się Stanów Zjednoczonych, tak nie rozwiąże się Unii Europejskiej. Nie można stawiać na jednej szali dobrobytu, wolności i otwartości, które niesie z sobą Unia Europejska z psychopatą mordującym ludzi. Nie, Unia nie zawodzi. Niczego lepszego od UE nie wymyślono. Niebywałego sukcesu i osiągnięć Unii, która jest utożsamiana z pokojem w Europie, dobrobytem i wolnością nie można stawiać na jednej szali z szaleńcem, psychopata i mordercą. Szaleńcy rodzą się wszędzie.
- Polska nie powinna zmierzać do uszczelnienia granic? - Być może tak, ale UE opiera się na pewnych wolnościach, które mają swoją cenę. Swoboda podróżowania i przemieszczania się miedzy krajami musi mieć swoją cenę, ale to nie znaczy, że należy z niej rezygnować. Skoro Polska postawiła na wolność, otwartą komunikację, gospodarcze wzbogacanie się, to musimy sobie uświadomić, że z tych dobrodziejstw korzystają również szaleńcy, mordercy, złodzieje i psychopaci. Jeśli wprowadzimy kontrolę na wewnętrznych granicach, to podważymy sens UE. Podobne problemy ma cała Unia jak i Stany Zjednoczone, gdzie w Arizonie powstał mur niczym w komunistycznym Berlinie. Tego chyba nie chcemy i mam nadzieję, że Unia w tym kierunku nie pójdzie. Norwegia przetrzyma te nieszczęście.
- Ale kryzys ekonomiczny już zaczyna niszczyć mit Unii Europejskiej. W "Rzeczpospolitej" czytamy, że wraca pomysł Europy dwóch prędkości. Czy to możliwe, żeby strefa euro chciała się integrować w swoim gronie? - W Unii nie ma pomysłów na podział. Jest jedna UE, Traktat Lizboński i wszystkie procedury są jasne. Unia ratuje kraje euro, bo ich gospodarka jest inna od gospodarki państw z rodzimą walutą, ale nie ma mowy o podziale czy rozdziale tych państw, które miałyby stworzyć nowy byt. W Polsce coraz bardziej słyszalny jest głos, żeby nie spieszyć się do euro. Nie ma UE dwóch prędkości i Traktat Lizboński zakończył ten spór.
- "Rzeczpospolita" pisze ponadto, że na ostatnim szczycie przywódców UE prezydent Francji Nicolas Sarkozy powiedział: "Kryzys stał się okazją do stworzenia instrumentów lepszego zarządzania strefą euro. Nie w gronie 27, ale 17 państw". Rzeczywiście euroland dzieli Unię Europejską? - Mało mnie interesuje, co pisze "Rzeczpospolita". To jest jednostronne pismo polityczne, które komentuje ich idol, Jarosław Kaczyński. Ja nie czytam "Rzeczpospolitej".
- Oczekiwałby pan po sprzedaży "Rzeczpospolitej" zmiany jej profilu? - To nie mój problem. Ale jeśli do "Rzeczpospolitej" piszą takie osoby jak Wildstein, Ziemkiewicz, czy Lichocka, to, po co ja mam czytać te PiS-owskie wypociny. Ci ludzie powinni pisać do "Gazety Polskiej" i "Naszego Dziennika".
- Czy przed wyborami uda się doprowadzić do debaty Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim? - To pytanie do Donalda Tuska. Ja postawiłbym Kaczyńskiemu warunek przed debatą z Tuskiem, żeby najpierw przeprosił premiera za wszystkie oszczerstwa, kłamstwa, zniewagi, oskarżanie Tuska o morderstwo, agenturalność, oddanie śledztwa Rosji i cała podłość, którą uprawiał prezes PiS przez cały rok. Jeśli Kaczyński nie przeprosi, to na miejscu Tuska bym się z nim nie spotykał.
- Mimo wszystko, powołując się znowu na "Rzeczpospolitą", PO chce debaty, ale wzbrania się przed nią PiS. - Jeśli PiS się boi, to w ogóle nie ma, o czym mówić. Uważam jednak, że jeżeli w przyszłości miałaby się odbyć debata premiera z szefem PiS, to Kaczyński powinien przed debatą przeprosić Tuska. W innym przypadku na miejscu Tuska nie spotykałbym się z Kaczyńskim.
- Również Janusz Palikot chce debaty warszawskich "jedynek", czyli liderów list partyjnych ze stolicy. Szef Ruchu Palikota wzywa do publicznej dyskusji Tuska, Kaczyńskiego i Ryszarda Kalisza. Takie spotkanie jest realne? - Kaczyński musi najpierw przeprosić Tuska, ale do takiej debaty i tak nie dojdzie, bo Janusz Palikot politycznie dzisiaj już nic nie znaczy. Spotkanie Palikot-Tusk ma taki sam sens jak Tusk-Korwin-Mikke czy Tusk-Ziętek, którzy mają marginalne poparcie społeczne. Tusk może się spotykać z równorzędnymi politykami. Formuła jest taka, że albo do debaty dochodzi z szefami ugrupowań parlamentarnych albo z tymi, którzy mają wysokie notowania w sondażach. Palikot ma zero w sondażach. Tusk nie będzie się spotykał z tworami fikcyjnymi, a partia Palikota jest zupełną fikcją. Premier nie będzie się wygłupiał spotkaniami z Palikotem tak, jak nie wygłupiałby się spotkaniami z Manuelą Gretkowską z Partii Kobiet.
- Czy PO będzie wyrzucać pieniądze podatników w błoto na spoty i billboardy? - Uważam, że PO nie może się jednostronnie rozbroić. To przypomina jednostronne rozbrojenie w czasach komunistycznych, kiedy Związek Radziecki proponował jednostronne rozbrojenie zachodowi. To jest tego typu propozycja. Inne partie mają mieć spoty i billboardy, a Platforma ma się jednostronnie rozbroić. Uważam, że to zły pomysł. Skoro inne ugrupowania będą korzystały ze spotów i billboardów, to Platforma również powinna, chyba, że uznamy że politycznie i wizerunkowo nam się to nie opłaca. Podobnie sytuacja wygląda z subwencjami. Skoro inne partie je biorą, to PO również powinna.
Koniec części pierwszej. Niesiołowski: na PiS nie głosują tylko frustraci - Nie tylko frustraci głosują na PiS. Na partię Kaczyńskiego głosuje, co najmniej 20 proc. społeczeństwa, więc nie można powiedzieć, że tylko frustraci zagłosują na PiS. Nie rozumiem jak można mieć średnie wykształcenie i popierać brednie Kaczyńskiego. Kampanię zaostrzy raport Millera i wiadomo, że cokolwiek znajdzie się w raporcie Millera, to PiS i tak będzie ostro atakował rząd - powiedział w drugiej części rozmowy z Onet.pl Stefan Niesiołowski.
Jacek Nizinkiewicz: Czy współautor kodeksu wyborczego PO Waldy Dzikowski – proponujący wcześniej, żeby Platforma zrezygnowała ze spotów i billboardów - zostanie ukarany za rozdawanie w ostatnich dniach swoich ulotek i prowadzenie prekampanii? Stefan Niesiołowski: Jeśli względem kogokolwiek powinny być wyciągnięte konsekwencje, to przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, który obwiesił Polskę swoimi billbordami. Kłamliwe billbordy z napisem premier Kaczyński szpecą Polskę. Na szczęście Kaczyński premierem nigdy nie będzie. A co do Waldemara Dzikowskiego, to nie może być tak, że ktoś zrzuca bombę atomową, a inny tylko strzela z wiatrówki i ma być za to karany. W porównaniu z billbordami Kaczyńskiego, za które powinien być ukarany, to nic nieznaczący incydent.
- A jest pan zadowolony z wyroku Trybunału Konstytucyjnego odnośnie ustawy regulującej przepisy wyborcze? - Wolałbym, żeby wyrok Trybunału Konstytucyjnego był inny i żeby nie było spotów i bilbordów. Szkoda pieniędzy podatników na błazenadę Kaczyńskiego na bilbordach. Żałuję, że nie będzie wyborów dwudniowych, bo byłaby wtedy większa frekwencja, ale Trybunał orzekł. Żyjemy w demokracji i bardzo się cieszę, są takie instytucje jak TK, czy PKW, które mądrze rozstrzygają spory polityczne.
- Czy w PO jest zła pogoda dla konserwatystów? Donald Tusk mówił wcześniej, że wszyscy parlamentarzyści PO znajdą się na listach wyborczych, a tymczasem dla posła z Podlasia Jacka Żalka zrobiono wyjątek. Żalek może zapomnieć o starcie do Sejmu z list PO? - Nie znam tej sprawy, bo to są lokalne problemy struktur PO, ale z tego, co mi wiadomo to posłowi Żalkowi bliżej do PiS niż do PO. Wypowiedzi posła Żalka, które znam są bardzo pro PiS-owskie i stawiają go bliżej partii Kaczyńskiego.
- Cieszy się pan na myśl, że może mieć kolegów parlamentarzystów z CBA z czasów kiedy szefem Biura był Mariusz Kamiński? - Przynajmniej Kamiński przyznał się, że on Wąsik, Święczkowski z ABW tworzyli polityczne instytucje. CBA było polityczną instytucją PiS, co widać dzisiaj po zamieszczaniu tych osób na listach PiS. Wiadomo teraz, kim był Kamiński, Wąsik i cała reszta. Każdemu wolno kandydować. Niech wyborcy ich ocenią. PO nie umieszcza osób działających w służbach pod rządami PO na swoich listach.
- Mariusz Kamiński podtrzymuje informacje na temat nielegalnego finansowania PO z pieniędzy mafii pruszkowskiej oraz słowa o Mirosławie Drzewieckim, który miał mieć kontakty z gangsterami i kupował kokainę. - Spotkamy się w sądzie z panem Kamińskim za te oszczerstwa. Były szef CBA słono zapłaci za rozpowszechnianie kłamstw. Zresztą względem byłego szefa CBA toczy już proces.
- Zgadza się Pan z prof. Marcinem Królem, który stwierdził, że na PiS zagłosują frustraci? - Na PiS głosuje co najmniej 20 proc. społeczeństwa więc nie można powiedzieć, że tylko frustraci zagłosują na PiS. Nie tylko frustraci głosują na PiS. Nie rozumiem jak można mieć średnie wykształcenie i popierać brednie Kaczyńskiego. Różni się ludzie rodzą. Nie sądzę, żeby PiS wygrał wybory, ale należy walczyć. Kampania będzie ostra, brutalna, a rząd i PO będzie nieustannie atakowana. Kampanię zaostrzy raport Millera i wiadomo, że cokolwiek znajdzie się w raporcie Millera, to PiS i tak będzie ostro atakował rząd.
- Jak pisze na swoim blogu poseł PSL Aleksander Sopliński, to Waldemar Pawlak skutecznie sprowadził Donalda Tuska na ziemię i sprawił, że nie będzie dalszego przeciąganie terminu opublikowania raportu w sprawie katastrofy smoleńskiej. - Nie wiem, czy to dzięki Pawlakowi, czy nie, ale wiem, że cokolwiek znajdzie się w raporcie, PiS przypuści na rząd wściekły histeryczny atak. Czyli nic nowego. PiS już nic nowego nie wymyśli.
- Zgadza się pan z Janem Filipem Libickim, że Kaczyński kolejny raz zmienił twarz? - Ja już nie wiem, w co Kaczyński się przemienił. Nie czytam PiS-owskich wypocin. Przemian Kaczyńskiego było już kilka. Pamiętamy chociażby ten wygłup z wytępieniem do przyjaciół Moskali. Jeśli teraz Kaczyński znowu się zmienił, to zrobił to tak dyskretnie, że ja tego nie zauważyłem.
- Podobnie jak Libicki, jest pan za całkowitym zakazem stosowania metody in vitro? - Nie i wielokrotnie to mówiłem. Będę głosował za projektem Małgorzaty Kidawy Błońskiej, ale on nie będzie głosowany przed wyborami. Ci, którzy są za zakazem in vitro niech pójdą doi szpitala i powiedzą tym ludziom, którzy chcą mieć dzieci, że nie mogą ich mieć. Nie zgadzam się z Janem Filipem Libickim, który różni się od doktrynerów typu Terlikowskiego czy Piechy głęboką empatią i uważam, że in vitro powinno być stosowane. Jestem też za refundacją in vitro. Oczywiście nie wszystkim, bo nie ma sensu refundować Kulczykowi in vitro. Póki, co problem in vitro jest teoretyczny, bo temat wróci dopiero w przeszłej kadencji Sejmu.
- PO już nie jest za kastracją pedofilów i dzisiaj chcecie ich leczyć? - My się w milczący sposób wycofaliśmy z pomysły kastracji, ale też trzeba przyznać, ze premier nigdy nie mówił o kastracji fizycznej, ale o kastracji farmakologicznej. Kastrację Tuskowi przypisano tendencyjnie, bo takich brutalnych pomysłów premier nigdy nie prezentował. Najlepiej byłoby wyleczyć tych chorych ludzi, jeśli się da, ale jeśli nie to trzeba ich izolować. Nie wiem sąd ci ludzie się biorą. Czy kiedyś nie było pedofili, czy tych zboczeńców po prostu nie łapano? Ja siedziałem w więzieniu, to był tylko jeden pedofil, a dzisiaj jest ich cała masa. Szczęśliwie jestem wolny od tego typu chorób, ale nie potrafię zrozumieć skąd biorą się tak straszne zboczenia. Najlepiej byłoby ich leczyć i myślę, że obecny pomysł przedstawiony przez premiera jest najlepszym rozwiązaniem. Mam nadzieję, że realnym.
- A w Polsce powinniśmy wrócić do dyskusji na temat kary śmierci tak jak chce Pański kolega z klubu PO Jan Filip Libicki? - Nie, bo taka dyskusja nic nie da. Jesteśmy w Unii i nie możemy przywrócić kary śmierci. Po ludzku rozumiem tych, którzy chcieliby jej przywrócenia, ale to nierealne. Podobnie nie ma sensu powrót do dyskusji na temat aborcji. Nie można zmieniać tego kompromisu, który wypracowaliśmy wiele lat temu. Dyskusja o aborcji jest szkodliwa.
- A zaszkodziłby PO Krzysztof Piesiewicz gdyby wystartował do Senatu z poparcie Platformy? - Tak, ale nie ma pomysłu startu Piesiewicza do Senatu z list czy ze wsparciem PO. Piesiewicz niepotrzebnie startuje do Senatu, ale szkodzi tym głownie sobie. Nie sądzę, żeby wyborcy ponownie mu zaufali i oddali na niego głos. Piesiewicz startując niezależnie do Senatu odbierze trochę głosów PO i podobnie jak Rafał Dutkiewicz z inicjatywą "Obywatele do Senatu" będzie tym działał na rzecz PiS-u.
- Dutkiewicz może zaszkodzić PO? - Tak, bo odbierając głosy PO będzie działała na rzecz PiS a tym samy szkodził Polsce. Nie rozumiem chorych pomysłów Dutkiewicza, który ma niezaspokojone chore ambicje polityczne. Jest dobrym prezydentem Wrocławia i jeśli nudzi mu się na tym stanowisku, to niech sobie znajdzie inne zajęcie a nie szkodzenie Polsce. Do Dutkiewicza pójdą tacy jak Piesiewicz. Po co Piesiewiczowi być w Senacie po tym, co się stało. Nie wypalił Dutkiewiczowi pomysł na Polskę Plus i ten również nie wypali. Nie popieram Dutkiewicza, ani Piesiewicza. Piesiewicza kandydując przegra. Na poparcie PO niech nie liczy. - Dziękuję za rozmowę.
Koniec części drugiej. Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz
Ważny test. Czy Platforma jest jeszcze partią wielonurtową? Czy wypchnie posła, który nie ukrywa konserwatywnych poglądów? W wywiadzie, który ukazał się na portalu Onet.pl, wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski komentując pogłoski o powodach ewentualnej nieobecności posła Jacka Żalka na liście Platformy, powiedział:
„z tego, co mi wiadomo to posłowi Żalkowi bliżej do PiS niż do PO"
oraz:
„wypowiedzi posła Żalka, które znam są bardzo pro PiS-owskie i stawiają go bliżej partii Kaczyńskiego". W związku z tym poseł Jacek Żalek napisał tekst nawiązujący do wypowiedzi pana Marszałka:
Czego nie powiedział Marszałek Wicemarszałek Stefan Niesiołowski, komentując pogłoski o powodach mojej ewentualnej nieobecności na liście Platformy, powiedział w wywiadzie dla Onet.pl – „z tego co mi wiadomo to posłowi Żalkowi bliżej do PiS niż do PO" oraz „wypowiedzi posła Żalka, które znam są bardzo pro PiS-owskie i stawiają go bliżej partii Kaczyńskiego". Brak argumentów na potwierdzenie powyższej tezy zmusza mnie do przedstawienia tego, czym zajmowałem się w parlamencie. Zacznę od tego, iż jako zwolennik wolnego rynku uważam, że państwo powinno nakładać niskie podatki, aby uwalniać energię i przedsiębiorczość Polaków, a rozdęte wydatki budżetowe, nadmierny interwencjonizm państwowy, przeregulowane prawo, rozbudowana administracja tylko szkodzą i pogłębiają biedę oraz wykluczenie. Ponadto nigdy nie ukrywałem swojego przywiązania do wiary oraz tego, iż opowiadam się za prawem do życia, co znajduje odzwierciedlenie w poglądach większości Polaków (według CBOS za pełną ochroną życia ludzkiego od poczęcia jest 52 procent Polaków, a według IQS Quant 65 proc.). Uważam, że kwestie sumienia i moralności nie powinny być wykorzystywane w rozgrywkach politycznych. W swojej działalności parlamentarnej koncentrowałem się m.in. na pracy przed Trybunałem Konstytucyjnym, co ma znacznie więcej wspólnego z prawem niż z polityką. Jako poseł sprawozdawca komisyjnego projektu ustawy o zmianie ustawy Kodeks postępowania cywilnego i zmianie niektórych ustaw, opowiadałem za otwarciem zawodów prawniczych i możliwością swobodnego wyboru przez obywateli pełnomocnika sądowego w sprawach cywilnych. Przez wiele lat różne rządy deklarowały poparcie dla tej idei, ale kiedy komisji „Przyjazne Państwo" udało się stworzyć konkretny projekt, to utknął on w poczekalni Marszałka Sejmu. Dodam, że projekt zgodny jest z opinią działającej przy Ministrze Sprawiedliwości Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, w której zasiadają wybitni prawnicy oraz z oczekiwaniami młodego pokolenia absolwentów uczelni wyższych.Kolejna sprawa, to walka z patologią w spółdzielniach mieszkaniowych (samowola prezesów spółdzielni mieszkaniowych; prawo spółdzielcze, które w dużej mierze jest reliktem PRL). To nie jest kwestia poglądów, ale odpowiedzialność za godne życie około 10 mln Polaków. Skłoniło mnie to do przygotowania projektu, według którego władze spółdzielni byłyby wybierane na wzór wyborów powszechnych. Jeśli podobne rozwiązania sprawdziły się w przypadku wyborów samorządowych, czy parlamentarnych, to moim zdaniem powinny znaleźć zastosowanie w przypadku spółdzielni mieszkaniowych. Tylko raz zdarzyło się, iż jako jedyny poseł w klubie głosowałem niezgodnie z przyjętym stanowiskiem, a dotyczyło to tzw. ustawy „przemocowej". Jako przeciwnik nadmiernej biurokracji uważam, że państwo nie powinno zbytnio ingerować w życie obywateli, a lekarstwem na pojawiające się w niektórych domach patologie nie jest tworzenie kolejnych instytucji, wydawanie kolejnych pieniędzy z budżetu i dokładanie kolejnych uprawnień urzędnikom. Trzeba zadać sobie fundamentalne pytanie: kto ma wychowywać dzieci, rodzice czy państwo? Moje wątpliwości związane z tą ustawy podzielił także wybitny prawnik, prof.. Andrzej Zoll. Wszystkie moje działania w polityce wynikają z przekonań i szacunku do moich wyborców. Oczywiście, nie jest tajemnicą, że w Platformie Obywatelskiej ścierają się różne poglądy i nie zawsze bywam w większości. Ale w partii wielonurtowej powinna być szeroka przestrzeń na wyrażanie swoich poglądów. Jeśli znalazło się miejsce na poglądy prezentowane przez posła Arłukowicza, to nie powinno zabraknąć miejsca na poglądy posła Żalka. Od kultury uprawiania polityki zależy, czy prezentując różne poglądy jesteśmy w stanie wypracować wspólne stanowisko. Ostateczną ocenę zostawmy wyborcom. Jacek Żalek
Gdyby Józef Piłsudski wierzył w rosyjskie zapewnienia, bylibyśmy dziś w miejscu cywilizacyjnie oznaczonym przez Białoruś Kilogramy potu wylali już propagandziści, aby obrzydzić ludziom temat katastrofy w Smoleńsku. Tony pudru przyklejono do miedzianych czół, które kłamały, kłamią i... Być może jestem naiwny, ale ciągle domagam się od Pana Panie Premierze reakcji na kłamstwa komisji Anodiny, domagam się ostatecznego wyjaśnienia dziesiątek pytań, które narosły wokół tej kuriozalnej, w skali światowej dyplomacji, katastrofy. Może słowo „kuriozalna" nie jest tu odpowiednie, niemniej oddaje moje rosnące zdziwienie. Dziwi mnie agresja Pańskiego otoczenia wobec osób, które mniej lub bardziej udolnie usiłują dociekać prawdy o tym, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku. Pragnę Panu przypomnieć, że pomimo najszczerszych zaklęć propagandzistów i dworu polityków data 10 kwietnia stała się naznaczeniem historycznej katastrofy, ta data do dziś sprawdza, kto w naszej Ojczyźnie poważnie myśli o swoich obowiązkach. Zanim nadejdzie wyborcza kanonada proszę Pana Panie Premierze o jednoznaczne stanowisko, chcę od Pana usłyszeć proste słowa mówiące o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku. To nie jest kwestia wyborcza, to nie jest kwestia polityczna, to kwestia symboliczna, kwestia prawdy. Jeśli nie otrzymamy prawdy o Smoleńsku, Polska posmoleńska będzie tak samo skażona jak Polska popeerelowska, a przecież pamiętam Pańskie wypowiedzi sprzed lat mówiące o Pańskim antykomunizmie i umiłowaniu wolności. Wolność bez prawdy jest niemożliwa i wie Pan o tym zapewne lepiej niż ja. Brak prawdy rodzi zaprzaństwo, zdradę i... motłoch. Brak prawdy zabija wspólnotę narodu. Jeśli zawinili Rosjanie domagam się od Pana Panie Premierze odwagi, aby Panu to wreszcie przeszło przez gardło. Rosja potrzebuje prawdy na pewno o wiele bardziej niż Polska. Panie Premierze niech mi Pan wybaczy historyczną dygresję, ale gdyby Józef Piłsudski, którego jako historyk tak Pan ceni, wierzył w rosyjskie zapewnienia, bylibyśmy dziś w miejscu cywilizacyjnie oznaczonym przez Białoruś. Marszałek nie wydymał pogardliwie ust, gdy chodziło o kwestie symboliczne. Być może także dzięki „nieracjonalnej fanfaronadzie" ministra Becka Stalin nie mógł uczynić z Polski siedemnastej republiki. Niech Pan Panie Premierze nie wchodzi w buty ludzi takich jak Cyrankiewicz, Jaroszewicz, Messner czy Rakowski, którzy do końca służyli „prawdzie" o tym, że w Katyniu oficerów w polskich rogatywkach zamordowali Niemcy. Niektórych z Pana doradców szczególnie zaboli pewnie jedno nazwisko w tym szeregu, nazwisko „naszego", „reformatorskiego i światłego" Mieczysława F. Rakowskiego prawda? Tyle już zrobiono, aby jego przypaskudzony na czerwono konterfekt umyć... Chce Pan Panie Premierze, aby właśnie Rakowski na spółkę z Jaruzelskim byli patronami (po obu stronach wiecznej kulisy) Pańskiej nowej powyborczej koalicji? Często dostaje cięgi, że w swoich tekstach wpadam w patos i jadę na wysokiej strunie lamentu, dlatego w ostatnim akapicie zadam Panu Panie Premierze bardzo konkretne pytanie, które jeszcze nie padało:
Czy to prawda Panie Premierze i czy donosiły Panu o tym wykwalifikowane służby złożone z bezcennych generałów, że w Tbilisi miało dojść do sprowokowanego i opłaconego przez służby pana Putina zamachu, w wyniku, którego miał zostać zamordowany Micheil Saakaszwili? Jeśli prawdą jest nieudany pucz Putina, to, kto mu w tym przeszkodził? Myślę, że odpowiedź na to pytanie może wiele wyjaśnić. I jeszcze jedno, dlaczego Pańskie służby Panie Premierze nie informowały Pana o tym, że „obiekt" w Smoleńsku od początku był mocno podejrzany, jako że szły przez niego transporty broni niejakiego Wiktora Buta - pisałem o tym już kilkukrotnie bez echa -...a zeznania Buta w NY mówią także o handlu polską bronią. Czy któryś z pańskich doradców, Panie Premierze, zajmie się tym na tyle wcześnie, aby uprzedzić wybuch międzynarodowego skandalu z kilkoma polskimi generałami i ich lepkimi rączkami w tle?
Witold Gadowski
Czy Owsiak grając z piwnym koncernem gra fair? "Cała akcja to sugestia, że bycie na luzie i bycie fajnym wiąże się z piciem alkoholu" Wieczór to w telewizjach reklamowy atak piwa. To już norma. Ale ostatnio w dość banalne zazwyczaj filmiki wbija się donośny i dobrze znany głos Jerzego Owsiaka. Lider Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy występuje w... reklamie jednej z marek (Carlsberg) i przekonuje, że gra fair i przygotował Zieloną Kartkę. Zadziwiające. Uderzające. Poszperałem w sieci i znalazłem, o co chodzi. W powielanych przez większość portali materiałach reklamowych producenta napoju i WOŚP czytam:
Carlsberg i Jurek Owsiak wspólnie promują ideę fair play Marka Carlsberg angażuje się wspólnie z Jurkiem Owsiakiem w promowanie idei fair play. Podczas Przystanku Woodstock symbolem takiego zachowania będzie Zielona Kartka stworzona przez markę Carlsberg. Już teraz w najnowszym spocie telewizyjnym Carlsberg promuje ideę fair play popieraną przez Jurka Owsiaka. Powodem, dla którego Jurek Owsiak zdecydował się wziąć udział w spocie promującym festiwal Przystanek Woodstock oraz Zieloną Kartkę Carlsberga, jest stojąca za nią idea fair play. Wartość ta jest bliska Jurkowi Owsiakowi od wielu lat, stąd jego zaangażowanie w działania marki. Idea Zielonej Kartki zostanie wprowadzona w życie na Przystanku Woodstock, którego nowym głównym sponsorem został Carlsberg. Na terenie imprezy powstanie boisko do gry w piłkę nożną, na którym zostaną rozegrane Woodstockowe Mistrzostwa Europy. Mecze rozgrywane będą według nowych reguł. Każdy zawodnik za zachowanie fair play nagrodzony będzie właśnie zieloną kartką. Dodatkowo, aby wyrazić poparcie dla idei, na festiwalu planowane jest ustanowienie rekordu świata. Na umówiony sygnał dany przez Jurka Owsiaka uczestnicy festiwalu podniosą zieloną kartkę, w geście poparcia dla idei fair play. Zadziwiające. Do tej pory rozumiałem, że Przystanek Woodstock to sposób na wynagrodzenie młodych ludzi, którzy zbierają w czasie styczniowego finału. Ludzi dających coś z siebie innym. Była w tym jakaś wewnętrzna logika, chociaż jest kwestią gustu pytanie czy tego rodzaju zjazdy młodzieży to najlepsze miejsce dla nastolatków. Ale teraz, tak to wygląda, mamy jakieś spięcie gigantycznego uderzenia reklamowego koncernu piwnego z wielkim koncertem muzycznym. Nagrodą ma być muza i piwko. Po prostu. I po prostu reklamuje to wszystko, a wraz z tym alkohol, Jerzy Owsiak. Już słyszę te śmiechy, że, o co chodzi, że piwko mi przeszkadza... Nie przeszkadza, ale tabuny pijanych polskich nastolatków, niestety częsty widok, nie budzą mojej wesołości. Z zewnątrz wygląda to w ten sposób, że Owsiak zachwala jedną z marek piwa. Sugeruje, taka jest narracja spotów, że bycie fair, bycie na luzie i bycie fajnym, wiąże się z piciem alkoholu. Ja takiego związku nie widzę. Widzę coś przeciwnego - alkohol zazwyczaj prowadzi do głupoty. Nie mam poczucia, żeby to, co robi autor WOŚP było fair. To jest nie fair wobec rodziców i wobec młodych ludzi. Do tej pory Jerzy Owsiak deklarował, że inne wartości niż dobra zabawa przy piwku są mu bliskie. Widać zmienił zdanie. A Zielona Kartka? Z logo piwnego producenta? Ktoś to - oprócz koncernowych prawników omijających w ten sposób zakaz reklamy skierowanej do nieletnich - bierze na serio? Powtarzam - to nie fair. Wobec rodziców i młodzieży. I jeszcze jeden fragment pijarowskiego komunikatu:
Carlsberg zaangażuje się także w promowanie odpowiedzialnego spożywania alkoholu. (...) Dla bezpieczeństwa imprezy wyznaczone zostaną także „Strefy wolne od procentów", czyli miejsca, w których obowiązywać będzie całkowity zakaz konsumpcji alkoholu. Hmm... To ile będzie sfer z procentami? I co się w nich będzie działo? Michał Karnowski
Macierewicz wywołał lawinę Czekamy teraz jeszcze na osobiste raporty premiera Tuska, prezydenta Komorowskiego i ministra Arabskiego. Mnożą się raporty o przyczynach tragedii smoleńskiej. Efekty dociekań komisji ministra Jerzego Millera (59 l.), które mamy poznać jeszcze w tym tygodniu, będą dopiero wstępem przed wysypem kolejnych ustaleń. Powody katastrofy są pod lupą prokuratorów, "białą księgę" ogłosił Antoni Macierewicz (63 l.) z PiS, własny raport szykuje NIK. A teraz okazuje się, że swoje do powiedzenia będzie miało też wojsko. Wiadomo, że jesienią swój własny raport przedstawi Najwyższa Izba Kontroli. Inspektorzy wezmą w nim pod lupę MON, Sztab Generalny, Dowództwo Sił Powietrznych, 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Cywilnego oraz kancelarie premiera i prezydenta. Czy wysyp raportów pozwoli poznać wreszcie prawdę o katastrofie? Oby, bo niektóre rodziny ofiar coraz mniej w to wierzą. – Obawiam się, że poznamy tylko pół prawdy – mówi Jerzy Mamontowicz (75 l.), brat Bożeny Mamontowicz-Łojek (†73 l.), szefowej Polskiej Fundacji Katyńskiej i założycielki Federacji Rodzin Katyńskich.
Jak pamiętamy z zaufania, jakim premier obdarzył Rosjan wynikało, że ma być jeden raport MAK, który miał rozwiać wszelkie wątpliwości i wyjaśnić przyczyny. Zapowiedź powołania komisji Macierewicza i stworzenia przez nią raportu wywołała mnóstwo krytyki, oraz krzyków o bezprzedmiotowości zamysłu w kołach rządowych i "opiniotwórczych" wynikającej zapewne z niebezpodstawnych obaw. Wtedy też dowiedzieliśmy się niespodziewanie, że strona polska pod kierownictwem ministra Millera powołała swoją komisję (ciekawym jest, że Miller w tym przypadku jest poniekąd sędzią we własnej sprawie, więc trudno oczekiwać rewelacji poza typową spychologią), która ma stworzyć alternatywny raport do rosyjskiego. Ostatnio przypadkiem wyszła sprawa, że także NIK prowadzi dochodzenie mocno torpedowane przez stronę rządową i zaangażowane w sprawę ministerstwa. Informacja, że wojsko też przygotuje swój raport jest już kuriozum. Czy w tej lawinie nie okaże się, że ta wielość raportów ma służyć raczej dezinformacji, niż wyjaśnieniu całej sprawy, a na jesieni czeka nas swoista wojna na raporty? Czekamy teraz jeszcze na osobiste raporty premiera Tuska, prezydenta Komorowskiego i ministra Arabskiego. O, te gdyby były rzetelne mogłyby wyjaśnić naprawdę wiele. Internaut
Zaczęło się! Eksperci masakrują Idola Reality Show! Subiektywny, poranny przegląd tytułów na internetowych portalach Witam. Kolejny raz media dostały amoku. Sensacyjny tytuł goni jeszcze bardziej sensacyjny tytuł. Portale internetowe zapełniają wstrząsające tytuły, sytuacja jest dynamiczna i zmienia się z minuty na minutę, do wieczora wiele może się jeszcze zdarzyć. Nikt nie może czuć się bezpieczny, bo to my stworzyliśmy tego Potwora! Czekam na zbiorową spowiedź i wyznanie win. A teraz garść tytułów z porannych stron portali internetowych.
"Ojciec zamachowca: Breivik powinien był odebrać sobie życie"
No proszę, nawet ojciec, ten ojciec, norweski ojciec, ojciec, którego ojciec ojca był wikingiem, wyraża żal i skruchę, że jego syn nie zastrzelił się. Niejasne są dla mnie szczegóły, bo niby, kiedy miał się zastrzelić? Przed czy po? Bo jeżeli „przed”, to pies z kulawą nogą nie dowiedziałby się o tym fakcie, a zatem ojciec żałuje, że syn nie zastrzelił się „po”. Trochę to dziwnie brzmi, bo gdyby jednak zastrzelił się przed, to nie byłoby sprawy, a i stary norweski ojciec nie miałby, czego żałować. I tak źle i tak niedobrze.
"Przejmujące wyznanie ojca norweskiego zamachowca"
"Ojciec 32-letniego zamachowca powiedział, że odczuwa "wstyd i ból z powodu tego, co się stało". "Chciałbym móc zrobić coś dla bliskich ofiar, ale jestem tutaj - zaznaczył. " Przecież w dobie tanich linii lotniczych znalezienie się "tam", to kwestia paru koron i kilkudziesięciu minut czasu. Nic nie stoi na przeszkodzie żeby zrobić coś dla bliskich ofiar. Na przykład wsiąść na pokład samolotu linii ******** (nie reklamuję tanich linii lotniczych) i po przybyciu do więzienia, w świetle kamer, dać synowi parę klapsów na gołą pupę. Czujecie to? Stary ojciec karze klapsami syna za masakrę? Pach, pach, na gołą pupę. Pupa czerwienieje, ABB sinieje, a cały cywilizowany świat oddycha z ulgą. Liczba ofiar maleje, już nie 86, tylko zaledwie 68, a jutro może to być liczba porównywalna do liczby ofiar wypadku drogowego. Świat nie wierzy łzom i kolejny raz oddycha z ulgą Ale co to?! Zgrzyt! Kary cielesne w nowoczesnej Europie? Kogoś tu chyba pogięło? A szkoda, bo zapowiadało się całkiem nieźle. Jednak z drugiej strony, gdyby stary, norweski ojciec odpowiednio wcześnie zerwał z nowoczesnym, bezstresowym wychowaniem i „pach, pach, pupa czerwienieje”, to kto wie?
I dalej, tamże:
"W liczącym 1,5 tys. stron internetowym manifeście Anders Behring Breivik opisał swoją sytuację rodzinną. Relacjonował, że jego rodzice rozwiedli się, gdy miał rok, dorastał z matką, a z ojcem i jego nową żoną miał dobre stosunki aż do czasu, gdy skończył 15 lat." Dobre stosunki z ojcem i macochą do 15-go roku życia? To może jednak było „pach, pach, pupa czerwienieje”? Taki rodzinny „salonowiec”, gra towarzyska dla elit, różowieje pupa macochy, czerwienieje pupa ojca, a na koniec sinieje pupa syna?
"Eksperci: Breivik może cierpieć na kompleks niższości"
Eksperci: Donald Tusk nie może cierpieć na kompleks niższości, on jest jak Putin, to samiec alfa, urodzony przywódca mas pracujących miast i wsi. To dodałem ja sam. A tak dla jaj:-) Niech i wielbiciele Peruwiańskiego Cudaka coś dostaną od galluxa:
"Cytowana przez Breivika pisarka pluje sobie w brodę"
"Littman, która pisze pod pseudonimem Bat Ye'or, powiedział agencji Associated Press, że jej książki są w publicznym obiegu i nie ma wpływu na to, kto je cytuje. - Oczywiście boleję nad tym, jeśli ten człowiek czerpał inspirację z tego, co ja pisałam, albo, co pisali inni - oświadczyła. - Jako osoba szalona Breivik powinien był być wcześniej leczony - dodała. "Ilu jeszcze pisarzy zacznie pluć sobie w brodę, co? Lista jest długa:
Osobiście żałuję, że "Cytowana przez Breivika pisarka" nie popełniła jeszcze samobójstwa, nie znam również zdania jej rodziców, kto wie może i oni też plują sobie w brody? A może gdyby pisarce za młodu „pach, pach pupa czerwienieje”...? To dziś nie plułaby w brodę sobie i rodzicom? A co na to rodzice pisarki? Czy też uważają, że zanim napisała słowa cytowane później przez tego potwora ABB, to powinna się najpierw zabić?
"Nawet Stasi nie odkryłaby zamiarów Breivika"
http://wiadomosci.onet.pl/swiat/nawet-stasi-nie-odkrylaby-zamiarow-breivika,1,4803134,wiadomosc.html
No teraz, to już przegięli. Zacznijmy może od tego, że łodzie patrolowe Stasi nie tonęły, a jeżeli już tonęły, to nikt (żyjący) nie miał prawa się o tym dowiedzieć. "Nikt nie był w stanie odkryć zamiarów Brevika? "Nawet Stasi"
Moderacja goni moderację, a tytuły ulegają ciągłej ewolucji, wszystko to po to żeby posiać GROZĘ! Jak PiS wróci do władzy, to nawet Stasi wam nie pomoże? O Boże!
"Kolejna wpadka w sprawie tragedii w Norwegii?"
"Tłumaczył w ten sposób doniesienia, że załoga helikoptera w trakcie masakry na wyspie Utoya była na urlopie" A niby gdzie miała być? Przecież mamy lipiec, połowę sezonu urlopowego, ach ten podlec ABB, nie mógł zaczekać do września? Prawicowy wykolejeniec wykorzystujący sezon urlopowy dopiął swego, zepsuł urlopy paru Bardzo Ważnych Osób. A swoją drogą ciekawi mnie czy dziś łódź nie tonie, a policja znalazła już fundusze na zastępstwo dla urlopowanej załogi helikoptera? Czy dalej - po staremu? Osobiście obstawiam to drugie, w końcu urlop, to rzecz święta. No, bo ilu takich ABB może się jeszcze czaić w ciemności? Na pewno w tym sezonie limit został wyczerpany. I na zakończenie mojego subiektywnego przeglądy tytułów portali internetowych perełka. Perełka i nowy trop, trop kościelnomasoński, ale po kolei:
"Poseł PO: obawiam się radykalizacji poglądów"
"Poseł John Godson (PO) przyznał, że polski system więziennicy powinien zostać zmieniony, ponieważ niektórym bardziej opłaca się "siedzieć w więzieniu, aniżeli pracować"” Ameryki to nasz Jasiu raczej nie odkrył. W wielu demokracjach, bardziej demokratycznych niż nasza Młoda Polska Raczkująca Demokracja, niektórym bardziej opłaca się siedzieć, aniżeli pracować, tym bardziej, że to właśnie dzięki partii, której nas Jasio Syn Boży jest członkiem, bezrobocie wzrosło. I to mocno! Wywiad z tym Afropolakiem niby jest bez sensu, bo bez sensu jest wywiad z tym panem w temacie polskich więzień i kontekście Wielkiej Norweskiej Masakry. Że niby, co? ABB miałby gibać w polskim więzieniu?
Ale sens jest, bo na koniec wywiadu pada Pytanie Roku, tak, tak, Pytanie Roku! Trzeba być naprawdę nieźle pierdolniętym, prawdopodobnie zadziałał tu syndrom "pach pach pupa czerwienieje", żeby w kontekście norweskiej masakry zadać to pytanie! Pytanie, kończące wywiad z dobrym Afropolakiem, dobrym, bo członkiem PełO:
"- Jak Kościół powinien zareagować na bunt księdza Natanka, który nazywa kard. Dziwisza masonem? Czy pana zdaniem prokuratura powinna zająć się podobnymi wypowiedziami?
- Kościół powinien rozwiązać swoje problemy samodzielnie. Nie mam mandatu społecznego, aby się zajmować problemami Kościoła Katolickiego.". Może w temacie KK pan John Godson nie ma mandatu społecznego, nie wnikam, może praktykuje voo doo, albo inny zabobon, ale jeżeli chodzi o prokuraturę, która powinna się zająć Natankiem, to chyba przegiął, co? Przecież zadający pytanie "dziennikarz" wyraźnie sugeruje, że ksiądz Natanek łamie prawo! A to właśnie John Godson, jak nikt inny, bo z racji swojego poselskiego mandatu, jest zobligowany reagować czynnie na łamanie prawa! Mój dobry Godsonie! Natanka przełożyć przez kolano i pach, pach, pupa czerwienieje, Szatan sinieje, a Świat oddycha z ulgą!! Gallux
Prawdziwa historia gierkowego “Pomożecie?” 25 stycznia 1971 roku Edward Gierek niespodziewanie przyleciał do Gdańska. Przybył tu, aby prosić robotników o wsparcie dla nowej ekipy rządzącej. „No, więc jak – pomożecie?” – zapytał. Robotnicy spontanicznie odkrzyknęli: „Pomożemy!”. Tyle mówi legenda. A jak było naprawdę? Mimo krwawej pacyfikacji w grudniu 1970 roku Wybrzeże wciąż przypominało tykającą bombę. Nie wiadomo było tylko, kiedy nastąpi kolejny wybuch społecznego niezadowolenia. Nastroje robotników radykalizowały się. Domagali się poprawy warunków socjalnych, ukarania osób odpowiedzialnych za masakrę, usunięcia z władz Stanisława Kociołka, Józefa Cyrankiewicza i Mieczysława Moczara, powołania niezależnych od partii związków zawodowych, zniesienia cenzury, a nawet… zwiększenia roli Kościoła katolickiego w życiu społecznym.
Tykająca bomba W zakładach wrzało. W styczniu 1971 roku w Zarządzie Portu Gdynia, Gdyńskiej Stoczni Remontowej i Stoczni im. Komuny Paryskiej doszło do szeregu krótkotrwałych strajków. Protestowały także liczne zakłady z Gdańska. W samej Stoczni im. Lenina odnotowano pięć strajków, w których łącznie uczestniczyło 13 tys. robotników. Podobnie było w Elblągu. W końcu stycznia stanęły największe zakłady Szczecina. Kierownictwo partyjne wpadło w panikę. Alojzy Karkoszka, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku, ostrzegał swoich współtowarzyszy: „Mamy do czynienia ze zorganizowanym kierownictwem tej akcji. Mamy do czynienia z tendencją do parcia do strajku powszechnego”. Jako główne „źródło niepokoju” wymienił Stocznię Gdańską. Choć protesty nie miały wcale „zorganizowanego kierownictwa”, wiele wskazywało na to, że tragiczny grudniowy scenariusz może się powtórzyć. Zdając sobie sprawę z powagi sytuacji Gierek, zagrał va banque. 24 stycznia 1971 roku poleciał do Szczecina, aby osobiście porozmawiać ze strajkującą załogą Stoczni im. Warskiego. Pierwszy sekretarz wyszedł do ludzi. Była to zupełnie nowa, jakość w dotychczasowych relacjach partii z robotnikami. Negocjacje były burzliwe i przeciągnęły się do drugiej nad ranem. Gierek dopiął jednak swego. Szczecinianie wrócili do pracy. Zadowolony Gierek poszedł za ciosem. „Po tamtej nocy, choć wyczerpany i skrajnie znużony, postanowiłem rano natychmiast lecieć do Gdańska. Franciszek Kaim, ówczesny minister przemysłu ciężkiego, na moją prośbę zadzwonił do dyrektora Stoczni imienia Lenina z informacją, że niebawem przybywamy do nich ze Szczecina. Poprosił też, aby w rozmowach, które zamierzałem prowadzić, uczestniczyli także stoczniowcy ze Stoczni imienia Komuny Paryskiej w Gdyni” – wspominał w „Przerwanej dekadzie”. Zdaniem Franciszka Szlachcica: „Gierek uparł się, że spotkanie musi odbyć się w Gdańsku. Gdańsk nie może być gorzej potraktowany niż Szczecin”.
Spontaniczność kontrolowana Gdańska wizyta miała jednak zupełnie inny charakter niż wyjazd do Szczecina. Została drobiazgowo wyreżyserowana. Służba Bezpieczeństwa nadała jej kryptonim „Przyjazd 25”. Dzięki zachowanej dokumentacji możemy uchylić rąbka tajemnicy spowijającej tamto wydarzenie. W materiałach SB czytamy: „W dniu 25 stycznia 1971 r. spodziewane jest spotkanie delegacji większych zakładów pracy Gdańska i Gdyni z przedstawicielami Sekretariatu KC PZPR. Spotkanie odbędzie się o godzinie 11.00 w okrągłej Sali Prezydium WRN [Wojewódzkiej Rady Narodowej – P.B.]. Zakłada się, że około godziny 10.00 na salę zostanie wprowadzona grupa aktywu partyjnego w liczbie około 100 osób. Grupę wprowadzi jeden z sekretarzy KW PZPR w Gdańsku. Grupa ta zobowiązana jest do zajęcia pierwszych rzędów krzeseł przy scenie. Pozostali delegaci zostaną podwiezieni pięcioma autokarami po godzinie 10.00, najpóźniej do 10.30”. Tak, więc najlepsze miejsca zajęli „sami swoi”, czyli partyjni aktywiści. Z oczywistych względów nie pozostało to bez wpływu na przebieg całego spotkania, gdyż krytyczne głosy dobiegały głównie z końca sali. Także reprezentanci robotników zostali odpowiednio dobrani. Bezpieka otrzymała, bowiem polecenie przeprowadzenia swoistego castingu, polegającego na „dokonaniu analizy agentury (…) pod kątem wytypowania odpowiednich kandydatów” na delegatów. Następnie mieli być oni oficjalnie zgłaszani „przez inną agenturę, kierownictwo [zakładów pracy – P.B.] i własne, stawiane kandydatury”. Ich zadaniem było manipulowanie reakcjami pozostałych, autentycznych delegatów. Polecono im m.in. „wysuwanie realnych, korzystnych politycznie i ekonomicznie postulatów” oraz „spontaniczne reagowanie na odpowiednie elementy ze spotkania z kierownictwem [partyjnym – P.B.], które mogą mieć wpływ na rozładowanie atmosfery, spokojną pracę i podejmowanie zobowiązań produkcyjnych”. Jednym słowem: mieli odegrać rolę klakierów. Wszystkie role zostały rozpisane. Na 181 robotniczych delegatów, co szósty okazał się współpracownikiem SB! Wśród delegatów było też 45 członków PZPR. Oczywiście na sali znaleźli się również autentyczni delegaci. W tym sześciu aktualnie inwigilowanych przez bezpiekę oraz trzynastu zidentyfikowanych przez nią jako „aktywni uczestnicy” grudniowej rewolty. Stanowili oni jednak stosunkowo „niegroźny” margines. Chodziło po prostu o nadanie spotkaniu pozorów spontaniczności. Na wszelki wypadek w każdym wiozącym robotników autokarze ulokowano – udającego pilota – pracownika SB, który – zamiast pilotować przejazd – śledził zachowanie pasażerów. W szatni Prezydium WRN w tłum delegatów wmieszało się kolejnych 25 funkcjonariuszy SB, którzy wraz z robotnikami udali się na salę obrad. Bezpieka nie omieszkała też opracować dwóch awaryjnych wariantów ewakuacji Gierkowskiej świty oraz planu „działań rozpraszających”, w razie nieprzewidzianych manifestacji ulicznych. W ten sposób Służba Bezpieczeństwa stworzyła grunt pod „konstruktywny” przebieg spotkania nowego szefa PZPR z robotnikami.
Wielka mistyfikacja Robotnicy byli początkowo przekonani, że spotkanie odbędzie się w… Warszawie. Jak wspominała Anna Walentynowicz: „mieliśmy pojechać do Warszawy. Na drogę dostaliśmy »suchy prowiant«: po dwa jabłka i wodę mineralną. Podróż trwała krótko – skończyła się przed gmachem Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Gdańsku”. Władzom chodziło najprawdopodobniej o zaskoczenie delegatów. O zdobycie nad nimi dodatkowej przewagi psychologicznej. Spotkanie rozpoczęło się punktualnie o 11.00 i trwało osiem godzin. Oprócz Gierka przyjechali: Edward Babiuch, Piotr Jaroszewicz i Franciszek Szlachcic. Lokalne władze reprezentowali: Alojzy Karkoszka i Tadeusz Bejm. Gierek wspominał później, że robotnicy „byli otwarci na wszelkie rzeczowe argumenty, skłonni do poświęceń, nie chcieli tylko być traktowani nonszalancko, bez cienia partnerstwa”. Trudno się temu dziwić. Pomimo zakulisowych przygotowań poczynionych przez SB atmosfera spotkania daleka była od spokoju. Wspominał o tym dość nieśmiało Piotr Jaroszewicz: „Tego samego dnia [tj. 25 stycznia 1971 r. – P.B.] przed południem podobne spotkanie, ale już w nieco innej, bardziej – powiedziałbym – odświętnej atmosferze, choć pełne ostrych wypowiedzi, odbyliśmy ze stoczniowcami Gdańska, którzy odpowiedzieli nam słynnym »pomożemy«”. Staranne przygotowania nie uchroniły przedstawicieli KC przed niewygodnymi pytaniami. „Dlaczego Kociołek nawoływał do pracy, a tymczasem wojsko zajęło stocznię?” – pytał delegat ze Stoczni im. Komuny Paryskiej. „Dlaczego każdą zmianę [władzy – P.B.] muszą robotnicy przepłacić krwią? – wtórował mu pracownik Stoczni Północnej. „Dlaczego taka obłuda w prasie? Dlaczego zapomniano o swoim narodzie?”; „Dlaczego robotnicy musieli iść do partii, a nie partia do robotników?” – pytał przedstawiciel „Elmoru”. „Kto wydał rozkaz? Dlaczego jest taka anarchia gospodarcza?” – pytał stoczniowiec z Gdyni, dodając przy tym: „Towarzyszu Gierek, wy musicie zwołać sobór, jak Jan XXIII, i przeprowadzić generalną odnowę!”. Robotnicy zarzucili Gierka gradem postulatów, wśród których znalazły się żądania: ukarania winnych grudniowej masakry, uniezależnienia związków zawodowych od partii, złagodzenia cenzury i zaprzestania praktyki przysyłania do lokalnych władz „ludzi z Warszawy”. Chcąc rozładować buzujące emocje, Jaroszewicz poinformował zebranych, że rząd sprowadził ze Związku Radzieckiego olej do produkcji margaryny, z Czechosłowacji smalec, a z Zachodu mięso. Obiecywał obniżenie cen ryb. Co ciekawe, cenzura otrzymała zakaz puszczania tej informacji w głębi kraju, aby nie frustrować ludzi faktem, że obniżka obejmowała tylko Wybrzeże. Pytany o cel swojej niedawnej podróży do ZSRS Gierek sumitował się, że poleciał do Moskwy, „by ich prosić o dostawę cementu”. A tłumaczący się z użycia broni palnej wobec grudniowych manifestantów Szlachcic rozpłakał się. Widok szlochającego ministra spraw wewnętrznych był dla władz na tyle niewygodny, że w „Książce zapisów i zaleceń cenzorskich” zanotowano wówczas: „Nie należy zezwalać na publikowanie w prasie i TV zdjęcia tow. Szlachcica z jego pobytu i wystąpień w czasie spotkania z załogami stoczni w Szczecinie i Gdańsku”. Pogrudniowa „odnowa” partii miała jednak swoje granice. Zamykając spotkanie, Gierek powiedział: „Chciałbym zakończyć apelem o zaufanie, wiarę i pomoc, o coraz lepszą pracę. Możecie być przekonani, że wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej gliny i nie mamy innego celu jak ten, który tu deklarowaliśmy. Jeśli nam pomożecie, to sądzę, że ten cel uda nam się wspólnie osiągnąć. No, więc jak – pomożecie?”. W relacjonującym spotkanie „Głosie Wybrzeża” z 27 stycznia 1971 roku czytamy: „Odpowiedzią na te słowa były burzliwe oklaski zebranych”. Ani słowa na temat wspominanego przez Jaroszewicza „pomożemy”. Oddajmy głos Jerzemu Eislerowi: „Powszechnie uważa się (tak myśli nawet wielu uczestników spotkania z Gierkiem), że odpowiedziało mu chóralne »Pomożemy!«. O tym, że w rzeczywistości nic takiego nie miało miejsca, można się przekonać, oglądając archiwalny film (…) i słuchając nagrania magnetofonowego. Rozległy się tylko umiarkowane oklaski, ale środki masowego przekazu niemal od razu starały się zdyskontować propagandowo podróż na Wybrzeże”. „Jak nas przyciśnięto: – No pomożecie chyba, nie? No, chyba pomożecie! – wtedy odpowiedzieliśmy: – Pomożemy” – wspominał w „Drodze nadziei” Lech Wałęsa. Zważywszy na fakt, że w owym czasie Wałęsa był zarejestrowany, jako tajny współpracownik SB, trudno jednak orzec, na ile jego relacja odzwierciedla reakcję całej sali, na ile zaś zachowanie „wytypowanych” przez bezpiekę delegatów. Komunistyczna propaganda nie przyniosła efektów od razu. Warto zauważyć, że dopiero lutowy strajk łódzkich włókniarek i wymuszone nim na władzach odwołanie – od 1 marca 1971 roku – podwyżki cen żywności uspokoiło sytuację w kraju. Z czasem hasło „Pomożemy” stało się czołowym sloganem propagandy lat siedemdziesiątych. Nic dziwnego, że zapadło ludziom głęboko w pamięć, deformując rzeczywisty przebieg wydarzeń. Po wielu latach „oficjalną” wersję potwierdziły relacje nawet tak odległych od siebie osób jak Anna Walentynowicz i Franciszek Szlachcic. Piotr Brzeziński
O śp. Marku Rosiaku i synagodze w Białymstoku Dokładnie od 27 kwietnie 2007 roku, czyli dnia, w którym Barbara Blida poniosła śmierć podczas próby samookaleczenia, cała salonowa armia oraz wszystkie wiodące media próbowały ten niewątpliwy dramat przedstawić, jako polityczny mord dokonany przez „krwawą juntę” Kaczyńskiego i Ziobry. Mimo upływu czterech lat oraz wiedzy, że zmarła strzelała do siebie z tak zwanej „bezpiecznej” i niepenetrującej amunicji, więc oczywistym jest, że nie miała zamiaru się zabić, nadal trwa kłamliwa kampania w tej sprawie. Obrzydzenie musi budzić to, co wyprawiali na trumną Barbary Blidy; Miller, Kalisz, Siwiec i reszta tej komuszej sfory czy sam Bul- Komorowski, który w kulminacyjnym punkcie kampanii prezydenckiej, po czterech latach od dramatycznego wypadku, pojechał na Śląsk by na oczach całej Polski składać wyrazy współczucia rodzinie. Ten sam Komorowski, któremu sen z powiek spędzali wszyscy ci, którzy opłakiwali dopiero, co pochowane ofiary smoleńskiej katastrofy i który dwoił się i troił by pozbyć się wraz z krzyżem, żałobników sprzed prezydenckiego pałacu. Olbrzymie zaangażowanie mediów i dziennikarzy w ten taniec na grobie Barbary Blidy uwieńczył haniebny i kłamliwy film Sylwestra Latkowskiego z Adrianną Biedrzyńską w roli szamocącej się z funkcjonariuszami ABW, „ofiary politycznego mordu”. Aż w końcu nadszedł dzień 19 października 2010 roku i zjednoczone elity III RP wraz z zaprzyjaźnionymi mediami, celebrytami i będącymi na ich każde skinienie pożytecznymi idiotami otrzymali dokładnie to, na co chcieli przerobić nieszczęśliwy wypadek Blidy. Przepraszam, ale poprawię. Dostali prawie to, co chcieli. Do łódzkiego biura Prawa i Sprawiedliwości wdarł się Ryszard C. i dokonał klasycznego politycznego mordu głośno artykułując przed mikrofonami i kamerami na oczach milionów Polaków swoją nienawiść. Wydawać by się mogło, że mając taki klasyczny i książkowy przypadek politycznego mordu, salon porzuci naciągany na siłę jak ośla skóra na bęben, przypadek śp. Barbary Blidy. Nic się jednak takiego nie stało. O prawdziwej politycznej zbrodni na Marku Rosiaku ucichło, a przypadek Barbary Blidy zawędrował dzięki komuchowi Markowi Siwcowi aż na europejskie salony, czyli do Parlamentu Europejskiego. Po czterech latach z wyjątkową podłością media wespół z Platformą Obywatelską i SLD dalej tańczą nad trumną Barbary Blidy wykorzystując jej śmierć w nadchodzącej kampanii wyborczej. Sprawa zabójstwa Marka Rosiaka z uwagi, iż morderca to były członek Platformy Obywatelskiej, a wyhodowana przez PO i media jego nienawiść skierowana była na Prawo i Sprawiedliwość oraz Jarosława Kaczyńskiego, doprowadziły salon do stworzenia sytuacji kuriozalnej. Dzięki zakłamanym mediom powstało wrażenie, że to Marek Rosiak został zabity już cztery lata temu, a śmierć Barbary Blidy to świeża zeszłoroczna rana. Bezkarne pozostało też kłamliwe jak dziś wiemy doniesienie do organów ścigania, że jakoby morderca wcześniej szukał Stefana Niesiołowskiego. Do dziś nikt nie zdjął krwawych stygmatów z ciała tego pseudo-męczennika. Nikt również publicznie przed kamerami nie napiętnował kłamców, którzy tę historyjkę wymyślili. Przez cały czas wszyscy sądzili, że prezydent zarządzi wybory parlamentarne na 23 października. Kiedy Komorowski zasugerował, że będzie to raczej 9, a nie 23, dosłownie nikomu nie przyszło do głowy, że jedynym powodem tej zaskakującej zmiany dat było to, że 19-go października minie równo rok od zamordowania Marka Rosiaka. Pójście do urn cztery dni po obchodach tej rocznicy niebyło by dla PO i zaprzyjaźnionych z nią mediów zbyt korzystne. Zwłaszcza, że od rana 22 października rozpoczynałaby się cisza wyborcza. I tak oto polityczny mord w Łodzi podlega takiej samej próbie zmarginalizowania i zatarcia w społecznej pamięci jak smoleńska katastrofa gdyż ofiary pechowo nie znajdowały się po tej właściwej stronie barykady, a odpowiedzialnych szukać wypadałoby wśród myśliwych z partii miłości i szerzących nienawiść mediów idących karnie w anty-pisowskiej nagonce. Oczywiście metody niszczenia politycznych wrogów i manipulowania ludnością tubylczą opisane tu przeze mnie są podłe i nikczemne, ale niestety nie nowe. Zawsze trzeba starannie wyselekcjonować taki przypadek, który pozwoli zrealizować polityczny cel. I wbrew pozorom to nie ofiara jest najważniejsza choćbyśmy słyszeli głośne szlochy i żałobne lamenty. Najważniejszy jest polityczny i znienawidzony wróg, z którego chcemy uczynić kata. Metodę tę do perfekcji doprowadził i rozpropagował niejaki Jan Tomasz Gross. Na jego przypadku zwanym „zbrodnia w Jedwabnem” możemy dokładnie zapoznać się z anatomią tej manipulacji z powodzeniem stosowanej przez PO i zaprzyjaźnione z nią media, rozbierając ten mechanizm na części. Na trzynaście dni przed masakrą żydowskich mieszkańców miasteczka Jedwabne, w odległym zaledwie o 65 km Białymstoku dwa niemieckie bataliony policyjne, 309 i 316 spaliły Wielką Synagogę w Białymstoku przy ulicy Suraskiej wraz z około 2000 uwięzionych w niej Żydów. Jednak w tę zbrodnie nawet stając na swej wyćwiczonej w krętactwach głowie, nie udałoby się Grossowi wkręcić Polaków. Chcąc nie chcąc Gross musiał poprzestać na mniej okazałej niż murowana synagoga, drewnianej i krytej strzechą stodole i przenieść akcję swego antypolskiego dzieła do nieodległego Jedwabnego. Śp. Marek Rosiak to taka symboliczna białostocka synagoga z dwoma tysiącami wymordowanych Żydów, której jednak nie dało się politycznie wykorzystać do własnych celów. Mord się odbył, ofiar było odpowiednia ilość, lecz niestety kaci nie za bardzo pasowali do stworzonego przez autora lub mocodawców scenariusza. Sprawa Barbary Blidy zaś to odpowiednik Jedwabnego. Tu już dzięki różnym propagandowym chwytom i manipulacyjnej medialnej maestrii dało się wycisnąć sporo politycznego zysku i zaprząc do mordu Polaków, bagatelizując odpowiedzialność niemieckiego okupanta. Przykro to mówić, ale ludzie pokroju wymienionych przeze mnie komuchów, dziennikarzy i polityków PO czy pseudo-historyków, zaangażowanych w kreowanie katów i wtykanie im na siłę zakrwawionych toporów w dłonie, tak naprawdę owe ofiary mają w tak zwanym głębokim poważaniu. Najsmutniejsze jest to, że ten sam naród, który za czasów komuny w swojej większości bezbłędnie demaskował wszelkie medialne kłamstwa i manipulacje, dziś zdaje się być bezradnym i ulegać podobnym sztuczkom. Mirosław Kokoszkiewicz
Nieźle i coraz nieźlej Przed wielu, wielu laty, w czasach tak zamierzchłych, że Wałęsa walczył wtedy jeszcze o sprawiedliwość społeczną, a Michnik o wolność słowa, na moim blokowisku zrobił ktoś nietypowy napis na murze. W odróżnieniu od większości anonimowych (źle by się dla nich to skończyło, gdyby nie byli anonimowi) autorów, haftujących sprejem standardowe „WRONA SKONA” czy „JUNTA JUJE”, albo rysujących kotwice „Solidarności”, które za dnia zamazywacze przerabiali na bałwanki, i którym z kolei w nocy niewidzialna ręka dorysowała ciemne okulary, tak, że zamazywaczom pozostawało już potem tylko zasmarować całość równo − owoż, w odróżnieniu od całej tej żywiołowej naściennej wojny ów ktoś napisał po prostu: „JEST DOBRZE!” Gorliwi zazwyczaj zamazywacze nie bardzo wiedzieli, co zrobić z hasłem nielegalnym w sposobie powstania, ale zarazem tak doskonale zgodnym z linią, i na czas namysłu pozostawili napis w spokoju, także przez długich kilka dni pobudzał do refleksji wszystkich spieszących z osiedla do przystanku albo z powrotem. I bodaj czy nie robił tego skuteczniej, niż wszystkie inne. W końcu w tym absurdalnym i wieloznacznym „JEST DOBRZE!”, do dziś nie wiem, z jakich właściwie pozycji i w jakich intencjach wykonanym, zawierała się cała istność komunistycznego kłamstwa. Kłamstwa, że jest dobrze, gdy każdy widział, słyszał i czuł, że wcale dobrze nie było. Wspomnienie tego − jak to potem zaczęto nazywać − graffiti wróciło do mnie przy lekturze polemiki redaktora Gadomskiego z „Gazety Wyborczej” z moim tekstem „Nasze wielkie greckie zapusty„. Sposób, w jaki redaktor Gadomski zapewnia, że „jest dobrze”, godzien jest zanotowania, choćby po to, by przypomnieć mu te polemiczne wygibasy za czas jakiś. Oto, przygotowawszy sobie pole przypomnieniem, że Ziemkiewicz kiedyś pisał książki fantastyczne i gołosłownym stwierdzeniem, że jego zdaniem się nie znam na gospodarce, odnosi się Gadomski konkretnie do dwóch poruszonych przeze mnie problemów. Po pierwsze, do faktu, iż Polska eksportuje fachową siłę roboczą, a po drugie, że nasze zadłużenie sięga około 55 proc. PKB. Zacznę od sprawy drugiej, bo Gadomski używa tu argumentu debilnego, powszechnie stosowanego do medialnego duraczenia osób niezorientowanych. Cóż to jest, powtarza w duchu partyjnych „przekazów dnia”, nasze 55 proc. wobec greckich 140 proc. Pewnie, można się tak bawić, można nawet powiedzieć − a Japonia to ma ponad 200 proc. i jakoś żyje! Ale można też przypomnieć, że Irlandia zaczęła mieć kłopoty ze spłacaniem swojego długu już poniżej 40 proc. a taka na przykład Argentyna w momencie finansowej katastrofy miała długu, zarówno liczonego w liczbach bezwzględnych, jak i w proporcji do PKB, znacznie mniej niż Polska. No i co? Rzecz tkwi, bowiem w ocenie tak zwanych 'rynków finansowych', to znaczy czy dłużnik odda lichwiarzom pieniądze wraz z naznaczonym procentem, czy czas go już ścisnąć za gardło. No i to, że taki znawca, orzekający, z jakim kto skutkiem może się zajmować gospodarką, a komu wolno tylko fantastyką, powinien wiedzieć, iż rzecz nie w proporcji długu do PKB, tylko w jego wiarygodności kredytowej, to znaczy w ocenie tak zwanych „rynków finansowych”, czy dłużnik odda lichwiarzom pieniądze wraz z naznaczonym procentem, czy czas go już ścisnąć za gardło i wydusić, co się da, bo idzie do nieuchronnego bankructwa. Jaśnie pan hrabia mógł się zapożyczać na dwukrotną wartość swego pałacu, bo uważano, że jak nie on sam, to w ostateczności spłacą utracjusza krewni, a biednemu szewcowi przysyłano komornika i zabierano warsztat pracy już przy drobnym zachwianiu „płynności” i próżno się bożył, by go nie rujnować, bo jak tylko wyzdrowieje i stanie na nogi, wszystko jeszcze zdoła odrobić. My się na takie gwarancje jak Grecja nie łapiemy, więc na spokojne dociągniecie do 140 proc. − a nawet do, powiedzmy, 60 − może liczyć tylko idiota. Pan Gadomski niewątpliwie takowym nie jest. Pan Gadomski po prostu z jakichś powodów uważa za swój obowiązek dowodzić, że „jest dobrze”. Co powie, jak lichwiarze nagle przystąpią do ataku na osłabioną gospodarkę, tak jak niedawno zaatakowali włoskie papiery dłużne? Z góry się domyślam, że to samo, co cała rządząca ferajna: że to wina spekulantów, agencji ratingowych, irracjonalnej paniki, trudnej sytuacji międzynarodowej, zwykłego pecha i w ogóle wszystkiego i wszystkich, tylko nie naszego ukochanego panującego, który „musi”. Drugi argument Gadomskiego jest jeszcze bardziej kuriozalny. Na moje stwierdzenie, iż stan Polski dobitnie określa fakt, iż z jednej strony pilna do wykonania praca nad szeroko pojętą modernizacją leży odłogiem, a z drugiej, siła robocza, także najbardziej wykwalifikowana, która do tej modernizacji jest niezbędna, jest wypychana za granicę, eksportowana do innych krajów. Na to poucza pan Gadomski, że to wszystko w porządku, to normalność, i w ogóle − phi. Guzik (tak powiedzmy) prawda. Normalność byłaby, gdyby na miejsce miliona Polaków w szczycie zawodowej aktywności, który w ostatnich latach wyjechał na dobre (i mój tekst, i polemika ukazały się jeszcze przed tą informacją) przyjechał do nas milion obywateli innych krajów unijnych. Nic podobnego nikt jak dotąd nie zaobserwował. Szacuje się natomiast, że nawet kilkaset tysięcy specjalistów z Polski wchłonie niebawem niemiecki rynek pracy. Po to wszak wykształciliśmy lekarzy, informatyków i innych fachowców, żeby pracowali na wzrost gospodarczy i dobrobyt naszych unijnych dobrodziejów. To normalność. Dla Gadomskiego i jego gazety. Kiedyś, co prawda tłumaczyli uporczywie, że dzięki unijnej swobodzie przepływu kapitałów wszystko samo z siebie ruszy u nas z kopyta, i że bynajmniej nie posłuży ona drenowaniu naszych zasobów, tylko przeciwnie. No, ale kiedyś to oni twierdzili też, że najlepszym lekiem na wszystkie problemy jest szybko i na jakichkolwiek warunkach wejść do strefy euro. Teraz jakby nabrali w tej kwestii wody w usta, ale tylko patrzeć, jak zaczną sławić Tuska, że tylko dzięki niemu uniknęliśmy wejścia do wspólnej waluty, do której nas na zgubę chcieli wciągnąć Kaczyński z Gilowską. Ten rodzaj inteligentów, do których zwraca się tzw. salon − inteligentów, którzy na przykład za najwybitniejszego pisarza XX wieku uznali Ernesta Hemingwaya; i tak dobrze, że nie Safronowa − łyknie i to, bo łyka wszystko, co tylko poda im pańska ręka. W zasadzie Witold Gadomski ma w jednym rację − pisałem kiedyś książki fantastyczne. Nie chciałbym na tanie złośliwości odpowiadać pięknym za nadobne, ale serdecznie polecam Gadomskiemu, aby i on starał się trochę uruchomić wyobraźnię. Na przykład, pomyśleć, czy, skoro oficjalne dane o stanie finansów państwa zostały tak zaplątane, że nikt już tak naprawdę nie wie, co się dzieje, jakimś sygnałem, co do ich stanu nie jest na przykład decyzja o przerzuceniu już we wrześniu − przed wyborami − na wypłatę bieżących emerytur pieniędzy z tzw. rezerwy demograficznej, która miała być gwarancją stabilizacji systemu za lat kilkanaście. Fantastyka, panie redaktorze, rozwija. W przeciwieństwie do wiernego trzymania się linii „eee, nie jest tak źle. No, pewnie, że nie idealnie, ale jednak nie aż tak źle”. To jak jest? W kabarecie z tych samych czasów, co cytowany na wstępie napis, mówiono: jest nieźle, i coraz nieźlej. Rafał A. Ziemkiewicz
Wolnomularski strój Breivika i naśladowanie Templariuszy to antykatolickie symbole- Samo przypominanie przez Breivika symboliki Templariuszy czy Krzyżowców nie jest niczym niezwykłym. Te elementy tworzą jednak u tego pana rodzaj osobliwego miksu. Z punktu widzenia chrześcijańskiego np. sprawa Templariuszy jest zawiła i dwuznaczna: po ich potępieniu i rozwiązaniu tego zakonu, wszystkie ruchy ezoteryczne czy pre-wolnomularskie nawiązywały do ich legendy. Ich symbolika wykorzystywana była w sposób antykatolicki i antypapieski – mówi portalowi Fronda.pl, dr Paweł Milcarek, filozof, “Christianitas”. W myśleniu i postępowaniu Andersa Breivika możemy mówić o obecności poplątanych elementów dziedzictwa chrześcijańskiego. Nie jest to bardzo dziwne, zważywszy na to, że każdy człowiek motywowany “naszością” będzie w Europie sięgał jakoś do rekwizytów kultury chrześcijańskiej. Najbardziej zbrodniczy pomysł sięgnie do tej historycznej spuścizny, tak jak nawet najbardziej perwersyjna sekta potrafi się wywieść z Biblii.A więc samo przypominanie przez Breivika symboliki Templariuszy czy Krzyżowców nie jest niczym niezwykłym. Te elementy tworzą jednak u tego pana rodzaj osobliwego miksu. Z punktu widzenia chrześcijańskiego np. sprawa Templariuszy jest zawiła i dwuznaczna: po ich potępieniu i rozwiązaniu tego zakonu, wszystkie ruchy ezoteryczne czy pre-wolnomularskie nawiązywały do ich legendy. Ich symbolika wykorzystywana była w sposób antykatolicki i antypapieski. Gdy zatem czytam, że tęskniący do Templariuszy zamachowiec miał na swej liście celów Benedykta XVI, to jednak bardziej przypomina mi się to dziedzictwo antypapieskie niż “chrześcijański fundamentalizm”. Człowiek, który chce zabić papieża, będącego zresztą motorem odnowy konserwatywnej w Kościele, nie jest fundamentalistą katolickim. Niezwykle też wymowne jest zdjęcie w rytualnym stroju wolnomularskim. Nie zbroja i miecz rycerski, ale strój masoński. To też jest nawiązanie do symboliki antykatolickiej. Oczywiście to wszystko nie wyklucza, że Breivik znalazł się w zasięgu jakiejś ideologii prawicowej lub w jakimś nurcie “obrony Zachodu”. Istnieją przecież takie ideologie, które w sumie pogardzają równo wszystkimi “egzoterycznymi” formami religijności, za to kultywują swe ezoteryczne przekonania o “tradycji pierwotnej” znanej tylko inicjowanym członkom elitarnych “zakonów”, gotowych na śmierć dla sprawy. W każdej księgarni, na półce “ezoteryka” sąsiadującej z półką “religia”, jest mnóstwo książek na ten temat. Czasami “przylepiają się” do Kościoła katolickiego ludzie, którzy chcą w nim widzieć przede wszystkim porządek, hierarchię, cywilizację, jakieś takie “skarby Templariuszy” potrzebne do oporu wobec “sił rozkładu” – a nad wiarą i jej obowiązkami moralnymi, nad prostą miłością Boga i bliźniego nie mają zamiaru medytować, bo im to pachnie “mięczactwem”. Breivik robi wrażenie człowieka, który utworzył sobie swoją własną romantyczną ideologię, daleką o jakiejkolwiek religijnej ortodoksji, zwłaszcza katolickiej. Nasza cywilizacja w swym oficjalnym ładzie gwałci kolejne kanony rozsądku – moralnego, demograficznego, religijnego, a więc z różnych poziomów. Czyn Breivika jest obrzydliwy i nie ma nic wspólnego ani z chrześcijaństwem, ani z chrześcijańskim etosem rycerskim – ale obawiam się, że im więcej bzdur i profanacji oficjalnych, “legalnych”, tym większe prawdopodobieństwo pojawiania się takich “wściekłych” – dodaje Milcarek. Milcarek
Dezinformacyjny montaż Sposób, w jaki rozgrywany jest krwawy czyn Breivika, wyraźnie wskazuje na snucie planów jakiegoś “ostatecznego rozwiązania” kwestii “skrajnej prawicy” i “chrześcijańskiego fundamentalizmu”. To, co działo się i dzieje nadal w meinstremowych mediach, od kiedy tylko poznano personalia zamachowca z Oslo, winno stać się przedmiotem ćwiczeń warsztatowych na uczciwych studiach dziennikarstwa, gdziekolwiek takowe jeszcze się uchowały. Jak w soczewce można tu dostrzec, w jaki sposób panujący system preparuje ideologiczny wizerunek wroga, jak chce zagospodarować zwiększony potencjał strachu i agresji, a nawet do pewnego stopnia można się zorientować, jakie są bardziej długofalowe plany odnośnie do eliminacji tego, co w jego gremiach decyzyjnych postrzegane jest, jako zagrożenie. Od pierwszych chwil, przeto w montażowniach kłamstwa wykuwa się dwie podstawowe sztance identyfikujące Andersa Behringa Breivika – i to od razu, jako figurę reprezentującą pars pro toto wroga ogólnego – “skrajny prawicowiec” i “chrześcijański fundamentalista”. Dwa określenia i cztery słowa. Dwa z nich: “prawica” i “chrześcijaństwo”, mają funkcję quasi-referencyjną, czytelnie, a nawet “łopatologicznie”, powiadamiając, gdzie czai się zło. Dwa następne: “skrajny” i “fundamentalizm”, spełniają funkcję ekspresyjną, bo przedmiotowo nie znaczą nic. “Skrajność” sygnalizuje tylko coś ogólnie nieprzyjemnego, bo nieumiarkowanego, “fundamentalizm” natomiast – słówko niezmiernie popularne, które trafiło nawet, niestety, do języka akademickiego – w przekładzie z żargonu demoliberalnego na język naturalny oznacza kogoś, kto naprawdę wierzy i traktuje serio swoją wiarę, zamiast już na wstępie ogłosić akt kapitulacji wobec wierzeń sprzecznych i konkurencyjnych. Używane w zasadzie w odniesieniu do wyznawców religii, czasem także do pewnych systemów przekonań, ale zawsze tylko tych, o których “wszyscy wiedzą”, że są “niesłuszne”. Proszę zauważyć, że nigdy nie mówi się o “fundamentalistycznym demokracie”, “fundamentalistycznym liberale” ani nawet, – co jeszcze ciekawsze – o “fundamentalistycznym rewolucjoniście”.
Wróg uniwersalny Naturalnie wizerunek z minuty na minutę obrasta następnymi “znakami szczególnymi”. Dowiadujemy się, że Breivik jest nacjonalistą, a nawet nazistą i rasistą, ale również konserwatystą, też – a jakże – “skrajnym”. Ze szczególnym wdziękiem połączyła to pewna młoda osoba wezwana w charakterze ekspertki, która na pytanie dziennikarki w studiu telewizyjnym, czy wiemy już coś o poglądach Breivika, odpowiedziała płynnie, mile się uśmiechając: “Tak, wiemy. Jest nazistą i chciał zaprowadzić skrajny konserwatyzm”. Na czym polega nazistowska – a raczej, nazywajmy w końcu rzecz ściśle i po imieniu: narodowosocjalistyczna – metoda zaprowadzania konserwatyzmu, już niestety nie wyjaśniła. Bo i po co zresztą. Jak widać, “portret pamięciowy” wroga uniwersalnego jest niemal kompletny. Do pełni szczęścia brakuje “montażystom” chyba tylko “homofobii”, więc jak na razie na tym odcinku frontu ideologicznego muszą się zadowolić szczuciem na zacnego i mądrego prof. Aleksandra Nalaskowskiego. Tu jednak nie ma, co ironizować, bo sposób, w jaki rozgrywany jest krwawy czyn Breivika, wyraźnie wskazuje na snucie planów jakiegoś “ostatecznego rozwiązania” kwestii “skrajnej prawicy” i “chrześcijańskiego fundamentalizmu”. Gnijący od libertynizmu, który sam propaguje, podbijany przez inwazję ludów “licznych jak piasek morski”, do której sam zachęca w obłędzie “wielokulturowości”, bankrutujący finansowo od Grecji po Portugalię, socdemoliberalizm dostrzegł w mobilizacji sił do rozprawienia się z “wrogiem wewnętrznym” szansę na przedłużenie o kilka czy kilkanaście lat swojej agonii, z której nieuchronnością nie chce się pogodzić.
Masoński trop Zostawmy jednak na boku prognozy i wróćmy do naszej analizy. W miarę jak napływają kolejne informacje, zwłaszcza publikacje samego sprawcy, który okazał się nie tylko mordercą, ale i nieokiełznanym grafomanem, jego “portret pamięciowy” mocno się komplikuje. Kluczowa staje się przede wszystkim wiadomość, że Breivik jest masonem należącym do loży Solene – pojawia się nawet jego zdjęcie w stroju “rytualnym”. Fakt ten potwierdzili sami wolnomularze, wykluczając Breivika ze swoich szeregów. Informacji o masońskiej przynależności nie sposób ukryć, niemniej zdaje się ona kompletnie nie interesować tych, których z racji wykonywanego formalnie zawodu powinna interesować najbardziej. Nagle gdzieś zniknęli sławni “dziennikarze śledczy”: czyżby wszyscy wyjechali na urlop, czy może jednak raczej dobrze wiedzą, że nie powinni wściubiać nosów tam, gdzie nie trzeba? W każdym razie fakt ów, tak kapitalnej wagi, podawany jest, jako nic nieznacząca ciekawostka, ot tak, jakby chodziło o to, że lubi kolekcjonować znaczki. Nie twierdzę, że przynależność mordercy do masonerii ma na pewno bezpośredni związek z jego krwawym wyczynem; na razie brak na to bezpośrednich dowodów. Ale przecież elementarna wiedza historyczna pozwala nam stwierdzić, że masonerię spotykamy nieustannie, jako siłę inspirującą i sprawczą znakomitej części, jeśli nie większości, spisków, rewolucji, przewrotów, zbrodni, zamachów, tak kolektywnych, jak i indywidualnych, jakie wydarzyły się przez ostatnie ponad dwa stulecia. Winno to skłaniać przynajmniej do zbadania, czy i tym razem nici nie prowadzą do tego diabelskiego kłębka. Jak słyszę, nasze ABW też jęło sprawdzać jakowyś “polski ślad” zamachu w Oslo: czy nie od tego należałoby zacząć? Cokolwiek zresztą z masoństwa Breivika wynika albo nie wynika praktycznie, jedno jest pewne: przynależność do masonerii absolutnie wyklucza “chrześcijański fundamentalizm”. Sama ta etykietka zresztą jest w naszym kraju wyjątkowo perfidną manipulacją. Przeciętny odbiorca w Polsce przecież, (który zazwyczaj nie wie nic o tzw. ewangelikanach protestanckich w USA) kojarzy to natychmiast z katolicyzmem – w pewnym sensie zresztą słusznie, bo przecież nie ma innego prawdziwego chrześcijaństwa niż katolickie. Nie umniejsza to jednak manipulacji, bo wiadomo, że w Norwegii katolicyzm jest wyznaniem śladowym, liczbowo mniejszym chyba nawet od zielonoświątkowców. Gdyby nawet, zatem nic innego nie było wiadomo o Breiviku, to z samego rachunku prawdopodobieństwa możliwość przynależności tego “chrześcijańskiego fundamentalisty” do Kościoła katolickiego zbliżałaby się do zera. Ale przecież już to i owo wiadomo. Jak poinformował dyrektor Centrum Studiów nad Nowymi Religiami (CENSUR) Massimo Introvigne, Breivik w liście rozesłanym kilka godzin przed zamachami groził Papieżowi Benedyktowi XVI, wypowiadając się o nim w słowach pogardliwych i nienawistnych (“tchórzliwy, niekompetentny, skorumpowany i nielegalny” [sic!] – ciekawe, z punktu widzenia, jakiego “legalizmu”, skoro sam Breivik formalnie jest luteraninem?). Na jego blogu znajdują się też wypowiedzi skrajnie nieprzychylne chrześcijaństwu średniowiecznemu i powtarzające bajdurzenia wszystkich wrogów Kościoła o jego rzekomych milionach ofiar. Interesującym wątkiem jest także podpisywanie się, jako “templariusz”; to znana metoda różnych masońskich i paramasońskich bractw “ezoterycznych” podszywania się pod ten czcigodny i nieszczęśliwy zakon rycerski. Sam zainteresowany wreszcie określa się, jako “chrześcijanin kulturowy” o wyłącznie antyislamskim ostrzu oraz zwolennik zwołania ogólnochrześcijańskiego kongresu, który by stworzył “jednolity, antyislamski kościół europejski”. Wszystko to na kilometr pachnie wolnomularskim synkretyzmem, okultyzmem, “klimatami” New Age, a nie żadnym “fundamentalizmem chrześcijańskim”.
Wyznawca postępu Nic się nie zgadza również w pozostałych kwalifikacjach jego tożsamości, gdzie sprzeczność goni sprzeczność. Podobno był użytkownikiem profilu jakiegoś portalu nazistowskiego. Zakładając nawet, że to prawda, – czego nie możemy uznać za pewnik, wiedząc, jak łatwo przykleja się tę łatę wszystkiemu, co niezgodne z panującą ideologią – to jak pogodzić to z faktem, że do swoich idoli zalicza bohatera antyhitlerowskiego ruchu oporu Maxa Manusa? Mówią też, że rasista: wydaje się, że tak, ale jakiś taki bardzo selektywny, bo tylko antyislamski, a co najważniejsze – mocno niewygodny dla mainstreamu, bo prosyjonistyczny i proizraelski, i to w sposób wręcz egzaltowany. Na swoim blogu napisał na przykład, że “Europa zginęła w Auschwitz”. Ważnym – a skrzętnie ukrywanym przez media masowego rażenia – motywem jego drugiej zbrodni, na wyspie Utoya, wymierzonej w obóz młodzieżowy Partii Pracy, było to, że ta ultralewicowa partia jest propalestyńska i antyizraelska, reprezentując coraz powszechniejszy na Zachodzie nurt “lewicowego antysemityzmu”. Wydaje się, więc, że Breivikowi wyjątkowo blisko jest do sprawcy niegdysiejszej masakry Palestyńczyków w Hebronie, dr. Barucha Goldsteina – oczywiście jedynie “duchowo”, bo z facjaty może uchodzić za wzór błękitnookiego blond nordyka. Nazywają go też nacjonalistą. Wiadomo jednak, że atakował w swoich wynurzeniach autentycznie nacjonalistyczne ruchy, jak francuski Front Narodowy, natomiast jego jednostronna islamofobia ma raczej to samo podłoże, co zamordowanych holenderskich, laickich populistów: Pima Fortuyna i Theo van Gogha czy Oriany Fallaci, histerycznie broniącej bardzo specyficznie pojmowanych “europejskich wartości”. Jeśli to ma być europejska prawica, to trzeba powiedzieć, że w dekadenckim bagnie, jakim dziś jest Europa, nawet “prawica” może być tylko bagienna. Tym bardziej podejrzany jest jego “konserwatyzm”, kojarzony z tym, iż Breivik należy do Partii Postępu. A od kiedy to konserwatyści są czcicielami postępu? Wiadomo przecież, że oprócz lewicy postępowy jest jedynie paraliż. Co się zaś tyczy norweskiej Partii Postępu (Fremskrittspartiet), to wiadomo o niej, że założył ją (nieżyjący już) Anders Lange, który był wyznawcą tzw. obiektywizmu Ayn Rand, apologetki kapitalizmu, nienawidzącej chrześcijaństwa i konserwatyzmu nie mniej niż komunizmu. W partii tej długi czas dominującą rolę odgrywali libertarianie, czyli wyznawcy indywidualistycznej wersji anarchizmu. I chociaż wskutek secesji “ortodoksyjni” libertarianie znaleźli się potem poza partią, to jednak jej ideologią pozostaje klasyczny liberalizm, ekonomiczny i polityczny – aczkolwiek śladowym elementem konserwatyzmu w sferze wartości jest w niej to, (za co należy się jej uznanie), iż sprzeciwia się legalizacji “związków jednopłciowych”. Lecz przecież i tego “libertarianizmu” Breivika niepodobna brać całkiem na serio, skoro na motto swojego manifestu wziął cytat z progresywnego socjalliberała Johna Stuarta Milla. Przecież J.S. Mill jest również ulubionym autorem na przykład prof. Magdaleny Środy, a chyba nikt nie będzie podejrzewał tej niewiasty o jednoczesne bycie konserwatystką i chrześcijańską fundamentalistką? Ów wielbiciel Milla wygrażał tak samo i liberalizmowi, i marksizmowi!
W bagnie pojęć Wniosek z powyższego nasuwa się w sposób oczywisty: nie ma najmniejszego sensu traktowanie z powagą jakichkolwiek deklaracji ideowych zbrodniarza z Oslo. “Światopogląd” Breivika to bełkotliwy zlepek haseł, zmieszanych i wyjętych jak słowa na kartkach z kapelusza w “poezji” dadaistów. To wytwór nieuporządkowanego umysłu “inteligentnego półgłówka”, który naczytał się chaotycznie rozmaitych rzeczy i wszystko mu się pomieszało: masońskie mity z chrześcijaństwem, Izrael z wikingami, Cyd z Drakulą, Jan III Sobieski z Winstonem Churchillem itd., itp. Nawiasem mówiąc, dokładnie taką samą breję pojęciową ma w umyśle wspomniana przeze mnie “ekspertka”, której nazizm kojarzy się z zaprowadzaniem skrajnego konserwatyzmu, – choć oczywiście nie sugeruję, by ta, zapewne miła i łagodna osoba, miała jakieś zbrodnicze zamiary i skłonności. Lecz jako exemplum jest to coś jeszcze. Breivik to produkt postmodernistycznego nihilizmu metafizycznego i epistemologicznego, w którym pojęcia i ich desygnaty utraciły wszelką substancjalność, przeto dadzą się używać, jako dowolne elementy składanki niezobowiązującej do czegokolwiek lub przeciwnie – uzasadniającej wszystko. Te słowa to przecież tylko – jak pisał jeden z guru tej antyfilozofii – zwłoki metafor naszych przodków. Jak widać, mogą one jednak przekształcić się również w stos zwłok jak najbardziej empirycznych. Jeśli nawet jest to swoista droga powrotu od “hermeneutyki pustki” do rzeczywistości, w której grę interpretacyjną “zobacz gdziekolwiek” zastępuje “zabij kogokolwiek”, to musi budzić przerażenie taki sposób odzyskiwania substancjalności. Jacek Bartyzel
ZOMO Tuska Rząd Tuska szykuje rewolucyjne zmiany ułatwiające tłumienie manifestacji opozycji. Już niedługo policjanci będą mogli strzelać do nas bez ostrzeżenia. W ich podręcznym arsenale znajdą się groźne dla życia ludzkiego paralizatory elektryczne, gazy obezwładniające i powodujące trwałą głuchotę emitery fal dźwiękowych. Broń ta będzie mogła zostać użyta także wobec dzieci, kobiet w ciąży i osób niepełnosprawnych. Łatwiej będzie też wprowadzić stan wojenny. Donald Tusk buduje państwo policyjne. Świadczą o tym nie tylko wizyty ABW o 6-tej rano w domach dziennikarzy i kibiców czy zakrojona na szeroką skalę inwigilacja społeczeństwa i brutalne zachowanie służb mundurowych wobec opozycyjnych parlamentarzystów. Proponowana przez rząd ustawa o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej już niedługo może uzbroić policję w sprzęt i uprawnienia wykraczające poza standardy państwa demokratycznego. Jej uchwalenie może stanowić złowieszcze preludium do rozprawy z antyrządowymi manifestacjami, protestami związków zawodowych i akcjami środowisk kibicowskich.
Wszyscy jesteśmy przebierańcami Celem ustawy miało być ujednolicenie przepisów prawa dotyczącego posiadania i stosowania środków przymusu bezpośredniego przez służby mundurowe. Tymczasem projekt, który trafił do uzgodnień międzyresortowych, wzbudził olbrzymi niepokój organizacji broniących praw człowieka. Proponowane w nim zapisy znacząco rozszerzają uprawnienia m.in. policji, żandarmerii wojskowej i ABW, przy jednoczesnym ograniczeniu praw zwykłego obywatela. Największe zaniepokojenie budzą zapisy dopuszczające możliwość rezygnacji funkcjonariusza z oddania strzału ostrzegawczego. O tym, czy taki strzał oddać, decydowałby on sam. Jeżeli by uznał, że zwłoka powstała w wyniku przywołania kogoś do porządku przez użycie formuły „stój, bo strzelam” i strzału w powietrze, zagrażałaby życiu, zdrowiu lub mieniu, mógłby od razu oddać bezpośredni strzał do człowieka – także do dzieci, kobiet w ciąży i osób niepełnosprawnych. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, które jest gospodarzem projektu, w dziwny sposób tłumaczy wprowadzenie tych zmian. Resort twierdzi, że w dzisiejszym, mocno zurbanizowanym świecie oddanie strzału ostrzegawczego mogłoby zagrażać postronnym obywatelom m.in. poprzez niekontrolowany rykoszet. Używanie całego arsenału środków przymusu bezpośredniego wobec ciężarnych, dzieci i niepełnosprawnych tłumaczy z kolei narastającą falą terroryzmu. Funkcjonariusz nie jest w stanie w sytuacji stresowej „wystarczająco szybko określić, czy osoba stanowiąca poważne zagrożenie dla życia i zdrowia innych to drobnej budowy dorosły, kobieta czy dziecko do lat 13”. A także czy jest to „osoba ukrywająca niebezpieczny przedmiot pod ubraniem, kobieta ucharakteryzowana na ciężarną czy kobieta o widocznej ciąży”. Policjant może też nie mieć czasu, aby rozpoznać, czy jest to „przebrana w charakterystyczne ubranie osoba udająca inwalidztwo, zdrowa osoba posługująca się rekwizytami lub dokumentami niepełnosprawnego czy osoba o widocznym kalectwie”. Takie uzasadnienia ze strony MSWiA stanowią bezpośrednią wskazówkę dla policjantów, jak tłumaczyć się w przyszłości z nadużywania broni palnej. Zawsze można w raporcie napisać, że noszone w brzuchu dziecko wydawało się funkcjonariuszowi pasem szachida. – Nie można wszystkiego wrzucać do worka pod hasłem „zagrożenie terrorystyczne” – tłumaczy były szef ABW Bogdan Święczkowski. – Dbając o zabezpieczenie naszego kraju, trzeba pamiętać, że prawa obywatelskie także są ważne. Bardzo dokładnie należy określić, co oznacza zagrożenie terrorystyczne, aby uniknąć sytuacji, w których niewinne osoby mogą ponieść szkodę w wyniku działań funkcjonariuszy – dodaje Święczkowski. Wyjaśnienia MSWiA z całą pewnością niezbyt dobrze świadczą o poziomie wyszkolenia funkcjonariuszy. Jeżeli nie są oni przygotowani na sytuacje stresowe i mogą nie odróżnić dziecka od osoby dorosłej, to znaczy, że, na co dzień stanowią potencjalne zagrożenie dla przeciętnego obywatela. Niepokój budzić może też dopuszczenie do rezygnacji z ostrzeżeń i strzału ostrzegawczego w przypadku niszczenia mienia przez potencjalnego przestępcę. Wprowadzając takie rozwiązanie, rząd stawia ludzkie życie i zdrowie niżej niż ewentualne straty materialne spowodowane przez czyn chuligański. Jak kończy się nerwowe strzelanie bez ostrzeżenia do ludzi, pokazuje zdjęcie kibica Avii Świdnik z rozerwaną twarzą, opublikowane w jednym z ostatnich numerów „Gazety Polskiej”. („GP” nr 23 z 8 czerwca br.)
Niebezpieczny arsenał Rządowy projekt jest groźny także z innych powodów. Wyposaża on, bowiem funkcjonariuszy w szeroki arsenał broni, której część może zagrażać życiu i zdrowiu ludzi. Dostępnymi środkami przymusu bezpośredniego będą urządzenia powodujące „dysfunkcję niektórych zmysłów lub organów ludzkich”, w tym paraliżujące, łzawiące, ogłuszające i oślepiające.Policjanci chcąc zatrzymać osobę podejrzaną o przestępstwo lub wykroczenie, będą mogli swobodnie używać paralizatorów elektrycznych. Do jakiego stopnia są one niebezpieczne, pokazała sprawa Roberta Dziekańskiego, zabitego przez ochroniarzy na lotnisku w Kanadzie. Policja będzie stosować także środki chemiczne oraz system LRAD. Long Range Acoustc Device to broń akustyczna. Jest ona w stanie wysłać wiązkę fali dźwiękowej o mocy 151 dB, na odległość do 1000 m. Dla porównania próg bólu u dorosłego człowieka wynosi 120 dB. LRAD jest w stanie obezwładnić w kilka sekund wybranego człowieka lub grupę osób. W armii Stanów Zjednoczonych wykorzystywana jest do walki z terrorystami na Bliskim Wschodzie czy piratami u wybrzeży Somalii. Urządzenie wywołuje panikę, ogromny ból i niejednokrotnie prowadzi do trwałej utraty słuchu. Stosowane jest także w krajach niedemokratycznych do walki z opozycją protestującą na ulicach. Wiele takich urządzeń wykorzystują m.in. Chiny i Tajlandia. Dlatego znajduje się ono na czarnej liście organizacji broniących praw człowieka. Przeciwko jego stosowaniu na terenie USA protestuje część amerykańskich dziennikarzy. Dotarli oni, bowiem do raportu Departamentu Obrony, z którego wynika, że LRAD może powodować pęknięcie bębenków, krwawienie z ucha środkowego, a w skrajnych przypadkach powstawanie tętniaków i śmierć. W ub.r. urządzenie LRAD 500X zakupiła polska Komenda Główna Policji. Jak na razie jego stosowanie byłoby niezgodne z prawem, na co zwraca uwagę m.in. Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Dlatego KGP czeka na wprowadzenie w życie proponowanej przez rząd ustawy. Wiadomo jednak, do jakich zadań polska policja wykorzystywałaby LRAD. Na poglądowych zdjęciach zamieszczonych na stronie internetowej KGP policjanci kierują to urządzenie w… tłum kibiców trzymających race. Niewykluczone, że poza LRAD do Polski sprowadzono by też broń mikrofalową, równie niebezpieczną dla życia i zdrowia ludzi. Jak pisał niedawno Aleksander Ścios w tekście „Czy rząd Tuska tworzy nowe oddziały ZOMO?”, wraz ze zwiększaniem uprawnień policji obniża się wymagania wobec kandydatów do służby. Obecnie będą mogli w niej pracować policjanci karani za wykroczenia, w tym za czyny chuligańskie, a także niemający nawet średniego wykształcenia, jeśli „w toku postępowania kwalifikacyjnego stwierdzono, że kandydat wykazuje szczególne predyspozycje do służby”.
Drugi stan wojenny? Projekt „ustawy o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej” to nie jedyna inicjatywa polityków Platformy Obywatelskiej wprowadzająca niebezpieczne dla polskiej demokracji rozwiązania. W 2009 r. weszła w życie tzw. ustawa retencyjna, zezwalająca na gromadzenie olbrzymiej ilości danych telekomunikacyjnych przez służby specjalne, tworząc z naszego kraju prawdziwe podsłuchowisko. Niezgodnych ze standardami demokratycznymi jest też wiele przepisów wchodzących w pakiet nowelizacji przygotowanych pod kątem organizacji Euro 2012. Szczególny niepokój budzą zapisy dotyczące monitorowania kibiców, w praktyce legalizujące daleko posuniętą inwigilację fanów futbolu. Środowiska prawnicze, kibicowskie i organizacje broniące praw człowieka z niepokojem spoglądają też na instytucję sądów odmiejscowionych. W ich opinii sposób przeprowadzania rozpraw przed takimi sądami i pośpiech związany z przygotowaniem procesu w praktyce ograniczą znacznie prawo oskarżonego do obrony. Najgroźniejszy dla polskiej demokracji jest jednak zaproponowany niedawno przez Bronisława Komorowskiego projekt ustawy o stanie wojennym oraz kompetencjach Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych, nazywany też ustawą o cyberataku. Dopuszcza on wprowadzenie stanu wojennego na terytorium całego państwa w przypadku wystąpienia zdarzenia określanego, jako „szkodliwe z punktu widzenia żywotnych interesów i celów strategicznych Polski działanie podmiotu zewnętrznego, niezależnie od miejsca podejmowania przez niego tych działań”. Takim działaniem mógłby być m.in. atak hakerski na najważniejsze instytucje państwa polskiego, prowadzony np. z Krakowa. Ustawa ta jest o tyle niebezpieczna, że chcąca uporać się z niewygodną opozycją nieodpowiedzialna władza mogłaby zainicjować lub zlecić jakiemuś podmiotowi takie działanie. Mógłby to przeprowadzić także obcy rząd, wspierając w ten sposób wygodną dla siebie władzę w Polsce. Jeżeli dodać do tego fakt, że obecnie szefem BBN-u jest człowiek po kursie GRU, a doradcą prezydenta sowiecki agent i autor stanu wojennego z 1981 r., to do powyższych projektów należy podchodzić ze szczególną ostrożnością. O tym, że kolejne propozycje ustawowe dotyczące kwestii bezpieczeństwa, w praktyce ograniczają demokrację w naszym kraju, przekonany jest były szef ABW z okresu rządów PiS. – Obawiam się, że tworzenie takich ustaw ma umożliwić coraz większą represyjność i inwigilację społeczeństwa przez służby specjalne – kwituje Bogdan Święczkowski. Filip Rdesiński Współpraca Grzegorz Broński
Źródło: http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/325520,zomo-tuska
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Chińska draka Michała Tuska Syn premiera gościł w Chinach na koszt firmy budującej w Polsce autostradę A-2. W grudniu 2010 r. media ujawniły skandal związany z wyjazdem do Chin Michała Tuska. Syn premiera Donalda Tuska został zabrany wraz z oficjalną delegacją na Światowy Kongres Kolei Dużych Prędkości. Za przelot zapłaciło PKP. Na miejscu pobyt Tuska juniora opłacili chińscy organizatorzy imprezy. Z informacji, do których dotarła „Gazeta Polska”, wynika, że współorganizatorem i sponsorem kongresu była firma China Railway Group Limited, do której należy firma COVEC, budująca do niedawna w Polsce autostradę A-2 oraz Bank of China udzielający COVEC-owi gwarancji bankowych przy przetargu na budowę autostrady.
Delfin Platformy Afera z grudnia zeszłego roku, związana z wyjazdem do Chin Michała Tuska, dotyczyła głównie opłacenia przez PKP przelotu do Chin. Spółka tłumaczyła, że został on w ten sposób nagrodzony, jako laureat dorocznego konkursu „Człowiek roku – przyjaciel kolei”, na najlepszy tekst dziennikarski związany z problematyką kolejową. Tusk jest dziennikarzem lokalnego trójmiejskiego dodatku „Gazety Wyborczej”. Kilka dni później okazało się, że PKP kłamie, ponieważ syn premiera nigdy nie był laureatem konkursu, a jedynie brał w nim udział. Media skupiły się wówczas przede wszystkim na wątku podróży za publiczne pieniądze. Nikt wówczas nie zadał jednak kluczowego pytania dotyczącego pobytu Tuska juniora w Chinach. Michał Tusk stwierdził w jednym z wywiadów, że nie był to jego pierwszy pobyt w Chinach i z wielu atrakcji przygotowanych przez stronę chińską dla gości skorzystał jedynie z możliwości zwiedzenia Chińskiego Wielkiego Muru. Co w takim razie robił przez kilka kongresowych dni? Program wyjazdu polskiej delegacji obejmował udział w Zgromadzeniu Ogólnym Związku Kolei, udział w panelach i dyskusjach Światowego Kongresu Kolei Dużych Prędkości i rozmowy z administracją państwową Chin oraz firmami specjalizującymi się w budowie linii kolejowych. W trakcie tych wydarzeń prowadzone były rozmowy dotyczące szerszego wejścia kapitału chińskiego na polski rynek w obszarach związanych z kolejami i budownictwem. Do dziś nie wiadomo, czy uczestniczył w nich Michał Tusk. Chcieliśmy zapytać go o to osobiście. Niestety mimo wielu prób, nie udało nam się z nim skontaktować.
Polska jak trzeci świat COVEC wygrał przetarg na budowę dwóch odcinków autostrady A2 w 2009 r. Był to pierwszy przypadek w Unii Europejskiej, kiedy to chińska firma wygrała duży przetarg na roboty publiczne. Do tej pory Unia broniła się przed chińskimi firmami. Spowodowane było to tym, że Chiny nie dopuszczają na swój rynek zamówień publicznych od firm z Europy. Minister Infrastruktury Cezary Grabarczyk dopuścił jednak do precedensu i wyłomu w europejskiej solidarności, wzbudzając tym gniew m.in. Komisji Europejskiej. Zgodnie z wymogami, firma ubiegająca się w Polsce o kontrakt w ramach zamówień publicznych powinna wykazać się stosownym doświadczeniem, które brane jest pod uwagę w trakcie procedury przetargowej. Nie wiadomo, jakimi osiągnięciami chwalił się COVEC. Do niedawna budował jedynie drogi i obiekty użyteczności publicznej głównie w państwach azjatyckich i afrykańskich. W Angoli wybudował szpital, który niemal natychmiast zaczął się walić. W RPA o wiele miesięcy przeciągnął kontrakt na budowę systemu irygacyjnego. Na Fidżi, podobnie jak w Polsce, firma nie dokończyła budowy autostrady. Rząd Fidżi zerwał kontrakt po tym, jak przez pięć lat COVEC zbudował jedynie jedną trzecią odcinka drogi, podnosząc, co chwila wartość inwestycji. ABW informowała o kłopotach, jakie może przynieść Polsce kontrakt z chińską firmą. Minister Grabarczyk nie przejął się tym jednak i do końca wspierał chińską spółkę. Organizacje broniące transparentności i zwalczające praktyki korupcyjne zwracają szczególną uwagę na fakt, iż interesy z chińskimi firmami obłożone są dużym ryzykiem korupcyjnym. Cezarego Grabarczyka zapytaliśmy, dlaczego forsuje strategię wprowadzania do polski chińskich firm zajmujących się budownictwem. – Ministerstwo Infrastruktury nie ma wpływu na wybory wykonawców w przetargach, do których zgłaszają się również podmioty zagraniczne – czytamy w oświadczeniu.
Interes rodziny Wachów „Gazeta Polska” dotarła też do informacji, że firma brata byłego prezesa PKP SA Andrzeja Wacha, który zabrał Michała Tuska do Chin, buduje infrastrukturę energetyczną i telekomunikacyjną na dwóch odcinkach autostrady A-2. Jednym z tych odcinków był fragment autostrady budowany do niedawna przez COVEC. Andrzej Wach to dobry znajomy Cezarego Grabarczyka. Od lat 80 związany jest z PKP. Głośno zrobiło się o nim na przełomie 2010 i 2011 r., gdy długo bronił się przed odwołaniem ze stanowiska prezesa PKP S.A., po chaosie, jaki miał miejsce na kolei. Wcześniej media informowały o licznych kontraktach na modernizację kolejowej infrastruktury energetycznej, które wygrywała firma EL-IN należąca do jego brata Jana Wacha. Przetargi te organizowane były przez spółki PKP Energetyka i PKP PLK, w czasie, gdy Andrzej Wach był prezesem PKP SA i nadzorował ich działalność. Ponadto Andrzej Wach był wcześniej prezesem PKP Energetyka, a także szefem rady nadzorczej PKP PLK. Urząd zamówień publicznych i prokuratura nie doszukała się jednak w tym przypadku złamania prawa, stwierdzając m. in., że Wach nie był członkiem komisji przetargowych przyznających kontrakty EL-IN. Dla organów tych nie miało znaczenia, że członkowie komisji w większości byli jego znajomymi. Zapytaliśmy Cezarego Grabarczyka, czy jego dobra znajomość z Andrzejem Wachem miała wpływ na fakt, że spółka EL-IN otrzymała kontrakt na budowę sieci energetycznej i telekomunikacyjnej na dwóch odcinakach autostrady A-2. „Wyjaśniam, że wymieniona przez Pana firma jest podwykonawcą zatrudnioną do zrealizowania jednego z elementów całego kontraktu, przez wybrane w otwartym przetargu Konsorcjum, dobór podwykonawców jest autonomiczną decyzją Konsorcjum, z którym Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad podpisuje umowę na realizację inwestycji” – czytamy w odpowiedzi.
Wach Chińczykom drzwi otwiera Z naszych informacji wynika, że to właśnie Andrzej Wach był osobą, która przetarła szlaki Cezaremu Grabarczykowi w kontaktach z Chińczykami. Pomagać miał mu w tym Zbigniew Szafrański, pełnomocnik zarządu PKP S.A. ds. kontaktów z zagranicą. Szafrański był szefem rady nadzorczej PKP PLK, gdy ta przyznawała intratne kontrakty spółce EL-IN. Zarówno Wach jak i Szafrański uczestniczyli w licznych rozmowach Cezarego Grabarczyka ze stroną chińską. Wach został nawet dyrektorem generalnym Chińsko-Polskiej Grupy Roboczej ds. Współpracy. Zacieśnianie dobrych relacji z Chińczykami na dobre rozpoczęło się w czerwcu 2009 r. Wach z Grabarczykiem udali się wówczas na rozmowy do Chin. Były one na tyle owocne, że już w lipcu rewizytę złożył w Warszawie Liu Zhijun, minister kolei ChRL. W spotkaniu tym uczestniczyli też przedstawiciele chińskich firm z branży kolejowej. Andrzej Wach nazwał tą wizytę przełomową. Chińczycy zadeklarowali, że są gotowi zbudować w Polsce kolej dużych prędkości, uczestniczyć w modernizacji polskiej kolei oraz przejąć część spółek z grupy PKP. 17 listopada 2010 r., tuż przed wyjazdem na Światowy Kongres Kolei Dużych Prędkości, minister Cezary Grabarczyk zorganizował w Warszawie na prośbę strony chińskiej seminarium dotyczące technologii chińskiej szybkiej kolei. Uczestniczył w nim wiceminister kolei ChRL He Huawu oraz liczne chińskie firmy z branży kolejowej i budowlanej, w tym COVEC.
Rządowa gra w Chińczyka Specjaliści z branży kolejowej do niedawna nie mieli wątpliwości, że spółka zostanie sprzedana Chińczykom. Po pierwsze, już dwa lata temu deklarowali oni chęć zakupu PKP Cargo. Po drugie, w Szczecinie powstała spółka join venture, którą tworzą PKP Cargo i chiński CNR. Miała ona zajmować się montowaniem wagonów przeznaczonych na rynek europejski. Chińczycy zajęli nawet specjalnie wydzielone pomieszczenia w biurach PKP w Warszawie. Dobre kontakty z Chińczykami zostały jednak ostatnio zamrożone. Spowodowane jest to dwoma czynnikami. Po pierwsze wybuchem afery korupcyjnej w Chińskim Ministerstwie Kolei, 14 lutego 2011 r. Liu Zhijun, minister kolei ChRL, został usunięty z partii komunistycznej i oskarżony o „poważne nadużycia”. Przez ostatnie pół roku w Chinach zatrzymano pięciu związanych z nim urzędników. Ostatnio 22 lipca aresztowano Su Shunhu, zastępcę dyrektora generalnego Departamentu Transportu Ministerstwa Kolei. Filip Rdesiński współpraca Hanna Shen
Sprostowanie: W drukowanej wersji tekstu w "Gazecie Polskiej" wkradły się dwa błędy. Imię brata Andrzeja Wacha to "Jan", a nie "Tomasz", natomiast zdanie "Za przelot zapłaciła spółka PKP S.A." powinno brzmieć: "Za przelot zapłaciło PKP". Za pomyłkę serdecznie przepraszam. Filip Rdesiński Autor: Filip Rdesiński, Hanna Shen
TAXING WAGES - PREZENT OECD NA 20 URODZINY PIT PIT obchodzi dziś 20 urodziny. Szkoda, że się w ogóle urodził. Narobił w swoim życiu wiele szkód i przydałoby się wymierzyć mu „karę śmierci”. Kara śmierci została jednak zniesiona. Może wic jakieś długoletnie więzienie – nich skona sam. OECD w opracowaniu „Taxing wages 2009-2010” traktującym o opodatkowaniu wynagrodzeń, wykazuje, że w 2010 roku w porównaniu z 2009 rokiem obciążenia podatkowe płac wzrosły w 22 z 34 państw członkowskich i sugeruje odwrócenie tego trendu. Zdaniem OECD należy zwiększać udział podatków pośrednich, a zmniejszać w budżetach państw członkowskich udział podatków bezpośrednich. Opracowanie jest bardzo obszerne (589 stron małym drukiem), a dane są prezentowane w wielu przekrojach. Zainwestowałem parę ładnych euro żeby je kupić. Zainteresowanym mogę je przesłać mailem w PDF.
Co ciekawe, eksperci OECD w końcu skoncentrowali się na zbadaniu klina podatkowego („tax wedle”). Jest to wyrażona w procentach różnica między wynagrodzeniem otrzymywanym do ręki (netto) a kosztami zatrudnienia ponoszonymi przez pracodawcę. W różnicę tę wchodzi podatek dochodowy, w niektórych państwach także podatki płacowe oraz składki na ubezpieczenia społeczne opłacane przez pracownika i pracodawcę. Od roku 2000 dla statystycznego samotnego pracującego obywatela OECD, uzyskującego przeciętne wynagrodzenie klin podatkowy zmniejszył się z 37,8% do 36,4%. Ale przyczyny tego były bardzo różne. Wśród państw, w których klin się najbardziej zwiększył są Islandia, Holandia i Hiszpania. Szczególnie przykład Hiszpanii jest wielce mówiący. Bo zdaje się, że to właśnie „tax wedle” był główną przyczyną rozwoju szarej strefy – ergo kłopotów budżetowych. Klin podatkowy skurczył się natomiast najmocniej na Węgrzech! Jak widać Węgrzy, choć w swojej nowej Konstytucji odwołują się do Pana Boga (Isten, áldd meg a magyart) postanowili mu troszeczkę pomóc w robocie. Klin skurczył się także w Danii, Niemczech i… w Grecji. Można się zdziwić, dlaczego w Grecji, choć – inaczej niż w Hiszpanii – zmalał tam klin podatkowy wzrosła szara strefa i kryzys jest tu i tu podobny??? Otóż w ramach sprawiedliwości społecznej Grecy zaostrzyli progresję podatkową. Podnieśli stawki dla „najbogatszych”, podczas gdy wynagrodzenia najbiedniejszych utrzymujących się z pracy najemnej na skutek kryzysu się zmniejszyły – ergo spadły wpływy budżetowe z tytułu opodatkowania i „składkowania” wynagrodzeń. Całkowity klin podatkowy obliczony dla jednego bezdzietnego zatrudnionego otrzymującego przeciętne wynagrodzenie najwyższy jest w Belgii (55,4% całkowitych kosztów pracy obliczonych dla takiej statystycznej osoby). Na pudle jest jeszcze Francja (49,3%) i Niemcy – mimo tych stosunkowo dużych obniżek! (49,1%). To dobrze, że problem klina podatkowego dotarł do świadomości ekspertów OECD i że uznali oni, iż czas królowania tyrana „dochodowego” powinien w końcu minąć. „Dochodowy musi odejść” – jak mawiał wiele lat przed nimi Pan Krzysztof Dzierżawski. Niepokoi mnie tylko jedno… W rankingu wysokości klina podatkowego Polska zajmuje 20 miejsce z wynikiem 34,3% (mniejszym od średniej dla wszystkich 34 państw OECD, która dla bezdzietnego pracownika wyniosła 34,9%) Niby nieźle, ale… Pojawia się problem definicji. OECD definiuje podatki, jako obowiązkowe, nieodwzajemnione („unrequited payment”) płatności na rzecz rządu. Składki „na ZUS” mieszczą się w tej definicji. Ale składki „na OFE” – już nie. Są one wprawdzie obowiązkowe, ale, zdaniem OECD, należą do przyszłego emeryta. W definicji OECD składki na OFE to „niepodatkowe płatności obowiązkowe” („non-tax compulsory payments”). Dlatego polski „klin” jest w badaniach OECD niższy, niż w rzeczywistości. Trochę mnie to martwi, bo jakbyśmy całą składkę zaksięgowali w OFE to z 20 miejsca awansowalibyśmy na pierwsze i problem „klina”, którym zawsze podnosiłem w sporach ze zwolennikami OFE, zostałby raz na zawsze rozwiązany! Gwiazdowski
O pijawkach Pan Lech Wałęsa zapowiedział walkę z tymi, którzy nas okradają. Powiedział, że z tymi pijawkami będzie walczył bezlitośnie. Siekierą. I istotnie: na ekranach TV można było zobaczyć taką siekierkę, która podskakiwała i rąbała. W wielkich miastach bezrobocia nie ma: są tylko cwaniacy, którzy ... Jest tylko jeden drobny problem: gdy z pijawkami walczy się siekierą, to rzadko trafia się w pijawkę. Co gorsze: jak się nawet trafi, to z pijawki robią się dwie pijawki. I tyle sukcesu. Właściwą metodą walki z pijawkami jest osuszenie bagna. Jedne pijawki wtedy giną - inne: otorbiają się, i czekają na lepsze czasy. Tą wodą (brudną), w której roi się od pijawek, są nasze pieniądze. To znaczy: pieniądze, które nam zabrano - i przekazano do budżetu III Rzeczypospolitej. Jeżeli nie chcemy, by tabuny pijawek wysysały naszą krew, musimy im zabrać tę wodę. Czyli nasze pieniądze. Bo jeśli w korycie jest pełno - to świnie się pchają. Przy okazji: 40 % zawartości koryta wtedy wychlapują i wdeptują racicami w błoto. I sposobem na to nie jest wychowywanie świń - bo to nic nie da: grabie grabią do siebie - bo taka jest ich natura. Trzeba radykalnie zmniejszyć ilość pieniędzy w budżecie. Zauważyli Państwo, że ONI wszyscy, cała "Banda Czworga", te wszystkie PO-PiS-y, PSLD-y - strasznie dbają o budżet. By było w nim jak najwięcej? Bo właśnie tam moczą swoje chciwe ryje. IM oczywiście nie chodzi o dobro państwa - IM chodzi o to, by mieć jak najwięcej do zeżarcia. A ja Państwu mówię: w budżecie III Rzeczypospolitej pieniędzy jest ZA DUŻO. Pamiętajcie Państwo, że każda złotówka, która jest w budżecie, to złotówka zabrana nam! Ktoś, kto chciałby, by w budżecie było dużo pieniędzy, to po prostu samobójca. Oczywiście: w budżecie pieniądze muszą być. Ale siedem razy mniej. Owszem: trzeba zwiększyć wydatki na wojsko i policję - ale zmniejszyć wydatki na urzędników. Cała reszta pieniędzy w ogóle nie powinna przechodzić przez budżet!! ONI tłumaczą, że ONI dają nam z tego budżetu pieniądze. Tylko, że aby dać nam 100 złotych, muszą nam zabrać 140 zł. Przecież urzędnik pobierający od nas podatki - kosztuje. Urzędnik dający nam jakiś zasiłek - kosztuje. Tak, że w sumie dostaliśmy 100 zł - a po cichu zabrano nam 140 zł. Od tej reguły nie ma wyjątku. Dlatego dobre jest nie państwo lewicowe, które każdemu daje - lecz państwo prawicowe, które nikomu nic nie daje. Ale za to: nie zabiera. Ludzie - biedni zwłaszcza - tego nie rozumieją. Dlatego ich właśnie bezlitośnie się wyzyskuje. Biedny człowiek nie wie, że zapłacił za chleb 3 złote - a mógłby dwa, gdyby nie podatek. Że prąd elektryczny kosztowałby trzy razy mniej - gdyby nie podatek. Że w ukrytych podatkach zapłacił 800 złotych a widzi, że państwo dało mu 600 złotych. Dla wielu ludzi to za trudne. I na tej niewiedzy żerują te pijawki, ta cała "Banda Czworga". JKM
Rozważania o świętej sprawie „Bo dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia” - twierdził poeta. I słuszna jego racja, zresztą jak wszystko, co mówił - ale oczywiście - pod jednym warunkiem - że mianowicie „sprawa” jest dobra. Bo jeśli „sprawa” jest niedobra, no to i dzieło zniszczenia święte nie będzie, to chyba jasne? No a która sprawa jest dobra? Na medalu, jaki żołnierze Armii Czerwonej, którym udało się przeżyć do zwycięstwa, otrzymywali od Związku Radzieckiego, z jednej strony był wizerunek Józefa Stalina, a z drugiej - sentencja: „Nasze dieło prawoje - my pobiedili” (nasza sprawa słuszna - więc zwyciężyliśmy). Jak widzimy, nawet taki racjonalista, a nawet więcej - dialektyczny materialista, jak Józef Stalin, nie tylko odwoływał się do „słuszności”, ale dawał do zrozumienia, że to słuszność sprawy przyniosła zwycięstwo. A contrario, gdyby sprawa była niesłuszna, zwycięstwo mogłoby nie nadejść. Jak widzimy, materializm dialektyczny w ujęciu stalinowskim w zasadzie nie wychodził poza ludowe mądrości w rodzaju: oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa - i temu podobne. No dobrze - ale czy „sprawa”, w imię, której walczył Józef Stalin, aby na pewno była słuszna - a w każdym razie - czy aby na pewno była słuszniejsza od sprawy takiego, dajmy na to, Adolfa Hitlera? Różnica między tymi obydwoma wybitnymi przywódcami socjalistycznymi nie była znowu aż taka duża, zwłaszcza, że jeden zapożyczał różne pomysły od drugiego, zaś, jeśli chodzi o stronę ilościową, to palma pierwszeństwa niewątpliwie należy się Józefowi Stalinowi. Najważniejsza różnica, jakie między tymi obydwoma przywódcami dopatrzyła się Caryca Leonida sprowadzała się do tak zwanego bajeru, który dzisiaj nazywany jest dostojnie „public relations”: „Wot Gitlier, kakoj to durak” - dziwowała się Caryca Leonida - „On się przechwalał zbrodnią swoją. A mudriec, to by sdiełał tak: nu czto, że gdzieś koncłagry stoją? Nu czto, że dymią krematoria? Toż w nich przetapia się istoria! Niewoli topią się okowy! Powstaje sprawiedliwszy świat! Rodzi się typ człowieka nowy!” . Okazuje się, że wszystko, a jeśli nawet nie „wszystko”, to w każdym razie bardzo wiele zależy od bajeru. Dlatego też dzisiaj Umiłowani Przywódcy, zwłaszcza postawieni na czele takich nieszczęśliwych krajów jak nasz, całą swoją uwagę i pomysłowość koncentrują już tylko na bajerze, przyglądając się pilnie, jakie też bajer robi wrażenie na tak zwanym elektoracie; czy dajmy na to zaczyna szyderczo rechotać, czy też odwrotnie - oczarowany łyka bajer otwartą paszczą. Zresztą nie tylko dzisiaj; Tadeusz Boy-Żeleński, któremu wprawdzie niepodobna wierzyć we wszystkich sprawach, niemniej jednak bywał spostrzegawczy, pisał, jak radzono sobie z tym w Średniowieczu. Okazuje się, że zupełnie tak samo jak teraz, kiedy to premier Tusk twórcom kultury narodowej „zadzwonił kieską pomału”: „Literaturę dźwiga się w górę, goły poeta dostał kotleta, piszą chłopczyki panegiryki...” - i tak dalej. Ale o to mniejsza, bo przecież najważniejsze jest rozstrzygnięcie, która sprawa jest słuszna, a która nie. Aleksander Sołżenicyn wspomina, jak to knajacy jadący na front, czy może przeciwnie - do łagrów - śpiewali „Zwycięży nasza sprawa, zwycięży nasza z lewa...” - i tak dalej. Skoro już jesteśmy przy obydwu wybitnych przywódcach socjalistycznych, to warto zauważyć, że - po pierwsze - Adolf Hitler wojnę przegrał, podczas gdy ze spadkobiercami Józefa Stalina trzeba było się układać. Dlatego też nazizm został potępiony bezwarunkowo, podczas gdy w komunizmie doszukują się dobrych stron nawet najsubtelniejsze panie z towarzystwa. Po drugie - Adolf Hitler uważał, że na świecie nie będzie dobrze, dopóki nie zostaną wytępieni przedstawiciele niewłaściwych, jego zdaniem ras, podczas gdy Józef Stalin uważał, że na świecie nie będzie dobrze, dopóki nie zostaną wytępione niewłaściwe, jego zdaniem, klasy. Obydwa te czynniki przesądziły, że klasizm, przynajmniej, jeśli chodzi o bajer, okazał się słuszniejszy od rasizmu. To bardzo ciekawe, zwłaszcza, gdy zwrócić uwagę, że „klasy”, to tylko wymyślona przez marksistów hipostaza, podczas gdy rasy, cokolwiek by o nich nie powiedzieć, istnieją przecież naprawdę. Ale w tym właśnie może tkwić odpowiedź na pytanie o przyczyny, dla których potępiony został właśnie rasizm, podczas gdy klasizm nadal zażywa reputacji dyscypliny akademickiej, pełnej wszelkiej scjencji. Wydaje się, że stało się tak, dlatego, iż przedstawiciele rasy szczególnie przez rasistów nielubianej, zakrzątnęli się wokół jego bezwzględnego potępienia, a właściwie - wytępienia, posługując się przy tym klasizmem, jako jednym z narzędzi. W rezultacie, niezależnie od przyświecających im intencji, walka z rasizmem doszła już do takiego punktu, w którym przekonanie o szlachetności „sprawy” staje się usprawiedliwieniem podżegania do zbrodni. Oto w „Gazecie Wyborczej”, która w walce z rasizmem nikomu nie daje się wyprzedzić, słynny dziennikarz śledczy, redaktor Paweł Smoleński nawołuje, by „przegnać Pukhakę i jego polskich kompanów na cztery wiatry”. Niko Pukhaka, zawodowy fiński mistrz Europy w judo i kicboxingu, ma udzielać lekcji uczestnikom obozu zorganizowanego przez Stowarzyszenie Obóz Narodowo-Radykalny Podhale. Wprawdzie red. Smoleński taktownie o tym nie wspomina, ale wydaje się oczywiste, iż jego niechęć do tej imprezy wynika stąd, iż uczestnicy obozu nie należą do właściwego narodu lub rasy. Gdyby pan Pukhaka szkolił, dajmy na to, na Pustyni Błędowskiej izraelskich komandosów, stosunek redaktora Smoleńskiego z pewnością byłby dlań znacznie łaskawszy. Tymczasem podjął się on szkolenia w sztukach walki przedstawicieli mniej wartościowego narodu tubylczego, w czym red. Smoleński najwyraźniej upatruje zagrożenie. Czemu jednak reaguje tak schematycznie? Przecież nigdzie nie jest napisane, że Obóz Narodowo-Radykalny będzie wykorzystywał umiejętności nabyte na obozie przeciwko redaktorowi Smoleńskiemu! Równie dobrze może się wynająć, dajmy na to, Stowarzyszeniu „Nigdy Więcej” kierowanemu przez pana Pankowskiego i dawać wycisk rasistom - to znaczy - oczywiście rasistom należącym do gorszej rasy. Bo przecież „dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia” - a zwalczanie rasistów należących do gorszej rasy przez antyrasistów tej samej rasy, to chyba sprawa najlepsza z najlepszych, sam cymes, czyż nie? SM
27 lipca 2011 Penalizacja kłamstwa propagandowego Nareszcie dowiedziałem się prawdy, od czego zależy stan gospodarki.. Do tej pory myślałem, że taki zły stan gospodarki zależy od rządów Platformy Obywatelskiej, Prawa i Sprawiedliwości, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Im bardziej rządzą, tym stan gospodarki gorszy... Jak to w socjalizmie biurokratycznym, bo naprawdę stan gospodarki powinien zależeć od poziomu zacietrzewienia do pracy i możliwości wykazania się na wolnym rynku.. Bo żaden rząd nie powinien być od rozwiązywania problemów, bo sam jest problemem- jak twierdził prezydent Ronald Reagan. Ale pojawiła się nowa koncepcja wyjaśniająca stan gospodarki.. Pan profesor Tau Westling z Uniwersytetu w Helsinkach, twierdzi naukowo, że istnieje ścisły związek między długością penisa, a stanem gospodarki (???). No, nareszcie jakiś głos zdrowego rozsądku pośród morza nonsensów codziennie nas zalewających, dzięki rządom Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego.. Pan profesor twierdzi, że: „Przy średnim rozmiarze męskiego członka 13,5 cm, kraj osiągał wyższy wzrost Produktu Krajowego Brutto, jeśli zaś średni rozmiar penisa przekraczał 16 cm, wówczas oznaczało to dla państwa załamanie ekonomiczne”- napisał profesor w podsumowaniu swojej pracy naukowej. Przyznam się państwu, że nie czytałem całej pracy naukowej pana profesora, ale w zupełności się z nim zgadzam. Tak jak te wszystkie ”autorytety”, które nie czytały książki pana Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie, ale się z nim nie zgadzają.. Rzecz tyczy Finlandii i nie wiadomo, czy długość penisa ma związek przyczynowo- skutkowy w takim stopniu w Finlandii, jak w innych krajach Unii Europejskiej.. Tak, tak - Finlandia należy do Unii Europejskiej, nie tak jak Norwegia, o której pan prezydent Bronisław Komorowski nie wiedział, że nie należy. Bo w innych krajach może być inaczej.. Im penis dłuższy - tym rozwój gospodarczy większy, albo odwrotnie, zależy, jakie będą ekspertyzy.. Bo prawda jest w rękach fachowców od pijaru, Często „ekspertów. ”Ekspert”” często pobiera pieniądze z jakiegoś źródła. A więc ekspertyza jest po linii i na bazie. Wystarczy sprawdzić zaplecze” eksperta” i już wiadomo, jaka będzie „ekspertyza” Pijar w demokracji zastępuje prawdę, którą dodatkowo określa większość, która na ogół nie ma racji.. I tak się przegłosowują po licznych radach, od gmin, poprzez powiaty, sejmiki i Sejm.. I ustalają prawdę. Jakby w głosowaniu większościowym prawdę ustalić się dało.. Ja bym na miejscu pana profesora z Finlandii poszedł dalej z tym pomysłem, i próbował badać związek pomiędzy długością penisa a skutkami demokracji większościowej, podczas której przegłosowuje się totalnie, co popadnie.. Długość penisa musi mieć coś tu do rzeczy-, co widać na oko, chociaż całość spraw demokratycznych plączą parytety.. Skoro głosujący nie kierują się rozumem w głosowaniu, bo każdy ma swoje racje, przecież racja może być tylko jedna to, czym się kierują? Wygląda na to, że tym, co mają między nogami, w zależności od jego długości.. Można byłoby tę sprawę wyjaśnić na poziomie uniwersyteckim, żeby nadać sprawie rangę ważności i wiarygodności.. Profesorów ci u nas dostatek, na przykład pan profesor Janusz Czapiński z Uniwersytetu Warszawskiego, socjolog, psycholog społeczny, który niedawno - po sporządzeniu ankiet w procesie badawczym nastrojów społecznych - ustalił bezapelacyjnie, że 81% Polaków akceptuje dookolną rzeczywistość (???). I nie jest ta diagnoza wyssana z palca, bo gdyby była - to pan profesor nie byłby profesorem dyżurnym, pardon - społecznym, czyli naszym, tak jak Doda, czyli Dorota Rabczewska, o której propaganda już mówi” nasza”, a o której pan Robert Kozyra, szef Radia Z, nie wiem czy obecny, ale przeszły na pewno powiedział swojego czasu: ”Artystycznie – remiza, a jeśli chodzi o wygląd, to bardzo dobra agencja towarzyska w powiatowym mieście”(???) Prawda, że niezłe? Pan profesor byłby jeszcze czymś więcej.. Mógłby zostać Krajowym Konsultantem ds. Wróżbiarstwa.. Obok dziesiątek innych konsultantów krajowych i rad - także krajowych o charakterze demokratycznym.. Im większy tłum zajmuje się nami w radach - tym oczywiście dla nas lepiej i demokratyczniej.. Bo musi być demokracja, żeby się paliło i waliło - demokracja ponad wszystkim! Demokracja kołuje wszystkich, łącznie z tymi, którzy ją reprezentują. Cały naród zakołowany szuka sensu w czymś, w czym sensu nie ma.. Bo jaki może być sens w ciągłym przegłosowywaniu się, i żeby z tego przegłosowywania się wzajemnego, wynikła jakaś wartość pozytywna? Z fałszu zawsze wynika fałsz! Tak jak w tym dowcipie z pewną panią, która chciała wyjść do sąsiadki na pogaduszki i mówi do męża: - Wychodzę na pięć minut do sąsiadki, a ty nie zapomnij, co pół godziny zamieszać powideł(???) A taki pan prezydent Bronisław Komorowski, podczas ostatnich obchodów Konstytucji 3 Maja, też opowiadał dowcipy, a powiedział w te słowa: „Nasza niepodległość, którą się cieszymy już 22 lat, jest prawdziwym darem losu(….) Państwo polskie okrzepło, ma stabilny system demokratyczny, jest państwem praworządnym”(????) Konstytucja 3 Maja oczywiście nie była demokratyczna, kończyła z demokracją szlachty gołoty i wprowadzała monarchię dziedziczną, a Fryderyka Augusta, elektora saskiego sadzała na tronie polskim, po śmierci Stanisława Augusta Poniatowskiego, wielkiego hulaki i człowieka kompletnie nieodpowiedzialnego.. Choć panującego z Bożej Łaski. Tak też się czasami zdarza.. Niepodległości nie mamy konkretnie od 1 grudnia 2009 roku, tak jak suwerenności, a jeśli chodzi o stabilny system demokratyczny, to zabetonowały go cztery partie okrągłostołowe, posiłkując się pieniędzmi z budżetu państwa i zostawiając sobie media zabetonowane biurokracją cenzuralną Krajowej Rady Radiofonii i TV, wpisaną nawet do Konstytucji, ale nie 3 Maja, jako Ustawy Rządowej… A do tej z 1997 roku, przeforsowanej przez cztery ”bandy”: UP, UW, PSL i SLD.. A państwo praworządne? Wystarczy przeczytać nagłówki w dowolnej gazecie.. Takie to państwo „praworządne” mamy pod rządami demokratycznych luzaków, którym wszystko jedno, co stanie się z państwem i z nami.. Demokracja amerykańska, choć nie w pełni demokratyczna, taka mieszanina monarchizmu z arystokratyzmem przy współudziale ludu i tzw. elektorów - też wygenerowała problemy na skalę nieznaną w historii tego wspaniałego kiedyś państwa, w którym mieszkający tam ludzie cieszyli się wielką wolnością.. Teraz są w niewoli lichwiarzy, którzy zadłużyli ich na 14,3 biliona dolarów papierowych, a nie tak jak kiedyś opartych o złoto. 2 sierpnia mija czas przedłużenia zadłużenia i cała rzecz musi rozstrzygnąć się w Kongresie.. Republikanie blokują czerwonym socjalistom dalsze zadłużanie milionów ludzi bez ich zgody.. A czerwony Obama apeluje do wyborców republikańskich, żeby wpływali na swoich wybrańców, żeby ci zgodzili się na dalsze zadłużanie Ameryki(!!!!) Bo” kilku idiotów „blokuje taki dobry pomysł.. No pewnie, że „idioci”.. Skoro jest już 14,3 biliona, - to może być również 30 bilionów(!!!) Co za różnica.. I tak droga do katastrofy - i tak.. Jak dach się zawali pod ciężarem 14,3 biliona, czy pod ciężarem 30 bilionów, to żadna różnica dla mieszkających w nim ludzi.. Trąba powietrzna demokracji i tak zakręci gwałtownie i wywróci wszystko do góry nogami.. I wszystko przestanie pływać.. Podczas komisji wojskowej: - To, w jakiej formacji chcesz służyć? - W marynarce. -A umiesz pływać? -A co, nie macie okrętów? A propos Marynarki Wojennej: swojego czasu panu ministrowi finansów, panu Jackowi Vincentowi Rostowskiemu z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie, finansowanego przez pana Georga Sorosa- wyrwało się, że Polsce nie jest potrzebna Marynarka Wojenna(???). No pewnie, wystarczy, jak każdego stać na marynarką osobistą.. I można sobie swobodnie wywrócić puste kieszenie.. WJR
"Natowscy oficerowie" konferują Pamiętamy, jak swego czasu (wtedy jeszcze) płk Parulski błysnął niezwykle inteligentnym spostrzeżeniem: „Byliśmy przecież umundurowanymi oficerami NATO i mogliśmy być po prostu deportowani w momencie postawienia stopy na rosyjskim gruncie. A zostaliśmy przyjęci, jako partnerzy do rozmów.” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/osobliwosci.html
Było ono inteligentne między innymi, dlatego, że wychodziło ono z założenia, iż w sprawie tak wielkiej tragedii, która wydarzyła się na terenie neo-ZSSR, Ruscy mogliby po prostu odmówić polskim prokuratorom wjazdu w celu prowadzenia śledztwa. Z podobnie inteligentnymi spostrzeżeniami mieliśmy do czynienia na wczorajszej konferencji prokuratury wojskowej. Po tej konferencji doszedłem do następującego, zapewne wcale nie oryginalnego wniosku: otóż obraz rysuje się taki, że prokuratura zna już przebieg zdarzeń i zbiera dowody pod kątem wykazania tego przebiegu zdarzeń. Nie działa ona, więc tak, że na podstawie materiału dowodowego ustala pewien ciąg faktów, które doprowadziły do tragedii. Jest to niezwykłe doprawdy prowadzenie śledztwa, nie chodzi, bowiem o ustalenie: jak było, ale o utrwalenie ruskiej narracji, co, do czego nie pozostawił najmniejszych wątpliwości właśnie Parulski, mówiąc o utracie skrzydła, „położeniu plecowym” samolotu oraz „rozciąganiu po ziemi”, jak też o tym, że po urwaniu skrzydła „samolot był skazany na zderzenie z ziemią”. To oczywiście dużo więcej niż na konferencji MAK-u, gdzie Morozowowi wyrwało się w pewnym momencie, że samolot skazany był na zniszczenie nawet, jeśliby nie było uderzenia w brzozę. No, ale najwyraźniej tego fragmentu ruskiej narracji Parulski nie wychwycił. Druga rzecz, która utkwiła mi w pamięci, to mocowanie się płk. Szeląga z wyjaśnieniem, o co chodzi z „uchodem”, którego nie uruchomiono, a nawet jakby uruchomiono, to i tak nie byłoby śladu w rejestratorach, bo musiałby zainicjować działanie cały system, a tego zainicjowania nie zarejestrowały rejestratory, które rejestrują aktywność lub nieaktywność. Dziennikarze dopytywali, dopytywali, a Szeląg starał się tłumaczyć „język maszynowy” oraz to, na czym polega „rejestrowanie przez system jakiejś danej”, „deszyfracja i analiza danych”, „mnemonik”, jak chłop koniom pod górkę: „system nie zarejestrował działania systemu” (dosłownie takie określenie padło, bo robiłem notatki, rzecz jasna), – po czym w końcu wyraźnie poirytowany tym, że nikt nie może zrozumieć tego, co on opowiada („staram się mówić jak najprościej”; „staram się wypowiadać w miarę precyzyjnie”) wyznał, że on sam nie wie, czy inaczej można uruchomić system odejścia aniżeli za pomocą przyciska „uchod”. Czym, co oczywiste, dał do zrozumienia, że wie, o czym mówi. Przy czym w pewnym momencie bezceremonialnie rzucił hasło „Sami sobie odpowiedzcie na to pytanie”. Tyle to wiemy i bez Szeląga, jeśli chodzi o całe śledztwo i pytanie o tragedię smoleńską. Tymczasem sprawa braku zarejestrowanego śladu po uruchomieniu systemu odejścia nieco kłóci się z ruską narracją, czego nasi dzielni „oficerowie natowscy” nie zdołali dostrzec, a chyba zaświeciła się w tym względzie jakaś żaróweczka kontrolna nawet w nieco ociemniałych umysłach dziennikarzy – ileż to, bowiem opowieści było o tym, że piloci „w ostatniej chwili próbowali poderwać maszynę”, o tym, że dowódca statku „pociągnął wolant na siebie”, „słychać było ryk silników...” (Wychodziłoby wszak na to, że piloci wcale nie usiłowali wylecieć „z pułapki jaru”, tylko śmiało parli samolotem do przodu w ruskie krzoki i błota). Szeląg zaś, co do tego „ryku silników” stwierdził ni mniej ni więcej, (co też jest warte odnotowania), że „nagły wzrost wibracji silników”, jaki został zarejestrowany ponoć o 8.40.58 spowodowany był tym, że „drzewa ścinane przez samolot się dostały” do tychże silników. Niestety w tym miejscu żaden dziennikarz nie wpadł na pomysł, by spytać: w takim razie, gdzie te drzewa w silnikach, panie pułkowniku (na zdjęciach z Siewiernego)? Choć niewykluczone, że te drzewa zostały wyjęte przez badaczy i przebadane, dlatego ich nie widzieliśmy na fotografiach. Ta wersja z drzewami jest o tyle nowatorska, że kiedyś była jeszcze taka legenda, że jeden z silników przeleciał przez całą kabinę pasażerską, mieląc fotele, stąd też tych foteli za bardzo nie było widać na pobojowisku. Niestety nie pokazywano potem wyjmowania foteli z silników.
Dowiedzieliśmy się już na konferencji paru innych pożytecznych rzeczy:
1) że szykuje się powołanie zespołu biegłych psychologów. To akurat zrozumiałe, skoro nieoceniona psychiatria radziecka miała tyle do powiedzenia w raporcie komisji Burdenki 2, to przecież i polscy specjaliści muszą wrzucić parę groszy w kwestii nacisków, winy oraz konformizmu pilotów.
2) Dane zgrywano w Moskwie, co dodatkowo wzmacnia ich wiarygodność („procesowy zrzut danych”).
3) Prokuratura wykonuje „benedyktyńską pracę” (określenie Parulskiego), a śledztwo przebiega „rytmicznie” (no, można by dodać, że rytm wybija ruski dobosz, ale to chyba zrozumiałe w ramach partnerstwa warszawsko-moskiewskiego).
4) Przekazywanie „wybranych parametrów”, zdaniem Szeląga, „nie przybliża nas do prawdy”, bo powstają „alternatywne wersje zdarzeń” (domyślamy się, że wersję bezalternatywną opracowuje prokuratura).
Podsumowując: prokuratura po kilkunastu miesiącach „benedyktyńskiej”, „rytmicznej” pracy, jest na tym samym etapie „śledztwa”, co 10 Kwietnia. Cieszmy się jednak, że na tym ona nie poprzestaje, a więc, że zapewne śledztwo będzie trwało następne kilkanaście miesięcy, a może lat? Wszystko przed nami. FYM
Mec. Rogalski: "Komisja Millera jest nielegalna" W rozmowie w Polsat News, mec. Rafał Rogalski pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej powiedział: "Komisja Millera jest nielegalna, więc jej raport nie ma znaczenia prawnego". Podstawą działania komisji Millera jest art. 140 prawa lotniczego w związku paragrafem 6, ust. 2 rozporządzenia MON z 2004 roku w sprawie organizacji i zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Wspomniany artykuł stanowi, że "badanie wypadków i poważnych incydentów lotniczych w lotnictwie państwowym prowadzi Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego powoływana przez MON". Natomiast w rozporządzeniu przewidziano badanie katastrof polskich samolotów, które miały miejsce poza terytorium Polski. Mec. Rogalski zwraca jednak uwagę, że badanie takie możliwe jest tylko, gdy „przewidują to umowy, lub przepisy międzynarodowe, albo, jeżeli właściwy organ obcego państwa przekaże Komisji uprawnienia do przeprowadzenia badania, albo sam nie podjął tego badania”. Drugą podstawą pracy komisji jest zdaniem Rogalskiego „porozumienie z 1993 roku”, czyli polsko-rosyjska umowa ws. ruchu samolotów wojskowych i wspólnego wyjaśniania katastrof. Jej art. 11 stwierdza, że badanie następuje wspólnie przez organa obu państw. A ponieważ „nigdy wspólna komisja nie badała katastrofy”, to - zdaniem mec. Rogalskiego – oznacza, że komisja działa nielegalnie. Jeśli zatem komisja Millera działa nielegalnie, to jej raport nie ma żadnego znaczenia prawnego - uważa mec. Rafał Rogalski.
Philo/Onet.pl/PolsatNews
Krzemiński: Czy Kutz wie co mówi? Kazimierz Kutz w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, oceniając okoliczności śmierci Barbary Blidy i wnioski zawarte w końcowym raporcie sejmowej Komisji Śledczej zajmującej się tą sprawą, użył sformułowań: „najstraszniejsza puenta autorytarnych rządów PiS” i „czyste zło wywoływane przez urzędujących polityków dla osiągnięcia doraźnych celów”. Warto by poseł Kutz przypomniał sobie pewne fakty uzasadniające w tamtym momencie aresztowanie posłanki SLD. Barbara Blida wspierała u polityków interesy Barbary Kmiecik zwanej „śląską Alexis” - w swoim czasie najmajętniejszej Ślązaczki; znajdowała się na 52 miejscu listy najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”. Fakt lobbingu potwierdził w prokuraturze Janusz Steinhoff – wicepremier AWS oraz Jerzy Markowski, wiceminister przemysłu w rządzie SLD. Afera węglowa i inne działania, w które zamieszana była Barbara Kmiecik zataczały kręgi znacznie szersze niż tylko branżowe. „Alexis” miała dać łapówkę w wysokości 100 tysięcy dolarów Jackowi Dębskiemu, zamordowanemu ministrowi sportu powiązanemu z mafią. Natomiast samo przeszukanie domu Blidy i jej aresztowanie było bezpośrednim efektem zeznań, jakie złożyła Kmiecik. Chodziło o skonfrontowanie zeznań w warunkach, dzięki którym prokuratura chciała uniknąć możliwości mataczenia śledztwa przez podejrzanych. Jeśli według posła Kutza powyższe fakty są „puentą autorytarnych rządów PiS” i „czystym złem” używanym do „osiągnięcia doraźnych celów”, to gratuluję reprezentantowi Narodu poczucia sprawiedliwości. Aha! I jeszcze jedno! Poseł Kutz twierdzi, że: „By utrzymać władzę autorytarną, trzeba mieć wroga. A jak się go nie ma, trzeba go wymyślić.” A czymże innym - oczywiście z całym szacunkiem dla Komisji i jej Przewodniczącego - jest poparcie udzielone ochoczo, a jakże, przez Platformę Obywatelską dla wniosków zawartych w ogłoszonym ostatnio raporcie? Paweł Krzemiński
NIK dobiera się rządzącym do skóry
1. Jedyna instytucja państwowa, która nie jest jeszcze w rękach rządzących Platformy i PSL, czyli Najwyższa Izba Kontroli, na postawie wniosku z lipca 2010 roku byłego Prezesa NIK obecnie europosła Janusza Wojciechowskiego, zdecydowała się zbadać jak działała administracja rządowa w zakresie katastrofy smoleńskiej. Mimo, że wniosek Wojciechowskiego był prezentowany publicznie, media specjalnie tą sprawą się nie zainteresowały, a NIK kontrole podjął, badając jednak działania administracji rządowej w sprawie przygotowania podróży najważniejszych osób w państwie od 2004 roku do chwili obecnej, czyli w czasie rządów SLD, PiS i Platformy i PSL. Po blisko roku kontrola NIK dobiega końca i z wczorajszej Rzeczpospolitej mogliśmy się dowiedzieć o bardzo nerwowych zachowaniach urzędników Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, a w szczególności jej szefa ministra Tomasza Arabskiego, którzy skarżą się na działania kontrolerów do sejmowej Komisji d/s Kontroli Państwowej.
2. Minister Arabski, który jak wiadomo odegrał zasadniczą rolę w przygotowaniu lotów Premiera Donalda Tuska w dniu 7 kwietnia 2010 i Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w dniu 10 kwietnia 2010 roku do Smoleńska, domagał się wglądu w ustalenia kontrolerów NIK, jeszcze podczas trwania kontroli. Szczególnie interesowały go treści zawarte w protokołach z przesłuchań podległych mu pracowników przeprowadzone przez inspektorów NIK i to przed złożeniem przez siebie zeznań w badanych przez NIK sprawach. Jak pisze na swoim blogu europoseł Janusz Wojciechowski
(były prezes NIK) „nie ma lepszego dowodu na trafność kontroli, niż sytuacja, w której kontrolowani, zamiast wyłożyć wszystkie kwity na stół, zaczynają kluczyć i kłócą się z kontrolerami o to, co wolno im kontrolować”.
3. Jego skarga na NIK do sejmowej Komisji d/s Kontroli Państwowej, (w której Platforma i PSL maja większość jak zresztą we wszystkich komisjach sejmowych) ma zapewne złagodzić wydźwięk ustaleń inspektorów NIK, które jeszcze tej jesieni zostaną zaprezentowane publicznie. Właśnie dzisiaj w Sejmie skargi szefa KPRM na inspektorów NIK będą rozpatrywane i miejmy nadzieję, że komisja ta, mimo że większość w niej ma określone sympatie polityczne, nie da się przekonać, że kontrola ma być realizowana wg wskazówek kontrolowanego, a nie reguł ustalonych przez kontrolujących.
4. Raport NIK wprawdzie dotyczy tylko jednego fragmentu spraw związanych z katastrofą smoleńską, a mianowicie przygotowań do tej wizyty jak również działań administracji rządowej po katastrofie w szczególnie, jeżeli chodzi o zapewnienie stronie polskiej jak najszerszego udziału w wyjaśnianiu okoliczności i przyczyn katastrofy. Będzie on jednak dokumentem, który w odróżnieniu od raportu rosyjskiego MAK-u czy raportu Komisji Millera, nie jest materiałem przygotowanym we własnej sprawie. O raporcie MAK-u w tym kontekście nie ma, co wspominać, o jego zawartości merytorycznej mogliśmy się już przekonać, a o intencjach strony rosyjskiej związanej z jego opublikowaniem niech zaświadczy to, że została wynajęta firma PR-owska, która pomogła w odpowiedni sposób zaprezentować go międzynarodowej opinii publicznej. Treści raportu Millera jeszcze nie znamy, ale przecieki mówiące o tym, że w raporcie nie ma nazwisk osób winnych, mimo wskazania ogromu nieprawidłowości w polskich instytucjach zajmujących się przygotowaniem lotu do Smoleńska, dobitnie świadczą o tym, że ta władza będzie do końca broniła się przed odpowiedzialnością za to, co się stało. Zresztą gdyby komisja chciała zawrzeć w raporcie nazwiska osób odpowiedzialnych, musiałaby napisać w nim o Ministrze Millerze, odpowiadającym za działania Biura Ochrony Rządu. W tej sytuacji Raport NIK może być jedynym dokumentem przygotowanym przez niezależny od Platformy urząd państwowy, wskazującym odpowiedzialność ministrów rządu Tuska za katastrofę smoleńską i to, dlatego jego przygotowywanie budzi takie emocje u kontrolowanych urzędników państwowych. Zbigniew Kuźmiuk
Chińska draka Michała Tuska Michał Tusk, syn premiera Donalda Tuska, gościł przez kilka dni w Chinach nie tylko za publiczne pieniądze z PKP, ale też na koszt firmy budującej do niedawna w Polsce autostradę A-2. Tymczasem firma brata prezesa PKP, który zabrał Tuska do Chin, wykonuje prace energetyczne i telekomunikacyjne na tej samej autostradzie. W grudniu 2010 r. media ujawniły skandal związany z wyjazdem do Chin Michała Tuska. Syn premiera Donalda Tuska został zabrany wraz z oficjalną delegacją na Światowy Kongres Kolei Dużych Prędkości. Za przelot zapłaciła spółka PKP. Na miejscu pobyt Tuska juniora opłacili chińscy organizatorzy imprezy. Z informacji, do których dotarła „Gazeta Polska”, wynika, że współorganizatorem i sponsorem kongresu była firma China Railway Group Limited, do której należy firma COVEC, budująca do niedawna w Polsce autostradę A-2 oraz Bank of China udzielający COVEC-owi gwarancji bankowych przy przetargu na budowę autostrady.
Delfin Platformy Afera z grudnia zeszłego roku, związana z wyjazdem do Chin Michała Tuska, dotyczyła głównie opłacenia przez PKP przelotu do Chin. Spółka tłumaczyła, że został on w ten sposób nagrodzony, jako laureat dorocznego konkursu „Człowiek roku – przyjaciel kolei”, na najlepszy tekst dziennikarski związany z problematyką kolejową. Tusk jest dziennikarzem lokalnego trójmiejskiego dodatku „Gazety Wyborczej”. Kilka dni później okazało się, że PKP kłamie, ponieważ syn premiera nigdy nie był laureatem konkursu, a jedynie brał w nim udział. Media skupiły się wówczas przede wszystkim na wątku podróży za publiczne pieniądze. Nikt wówczas nie zadał jednak kluczowego pytania dotyczącego pobytu Tuska juniora w Chinach. Michał Tusk stwierdził w jednym z wywiadów, że nie był to jego pierwszy pobyt w Chinach i z wielu atrakcji przygotowanych przez stronę chińską dla gości skorzystał jedynie z możliwości zwiedzenia Chińskiego Wielkiego Muru. Co w takim razie robił przez kilka kongresowych dni? Program wyjazdu polskiej delegacji obejmował udział w Zgromadzeniu Ogólnym Związku Kolei, udział w panelach i dyskusjach Światowego Kongresu Kolei Dużych Prędkości i rozmowy z administracją państwową Chin oraz firmami specjalizującymi się w budowie linii kolejowych. W trakcie tych wydarzeń prowadzone były rozmowy dotyczące szerszego wejścia kapitału chińskiego na polski rynek w obszarach związanych z kolejami i budownictwem. Do dziś nie wiadomo, czy uczestniczył w nich Michał Tusk. Chcieliśmy zapytać go o to osobiście. Niestety mimo wielu prób, nie udało nam się z nim skontaktować.
Polska jak trzeci świat COVEC wygrał przetarg na budowę dwóch odcinków autostrady A2 w 2009 r. Był to pierwszy przypadek w Unii Europejskiej, kiedy to chińska firma wygrała duży przetarg na roboty publiczne. Do tej pory Unia broniła się przed chińskimi firmami. Spowodowane było to tym, że Chiny nie dopuszczają na swój rynek zamówień publicznych od firm z Europy. Minister Infrastruktury Cezary Grabarczyk dopuścił jednak do precedensu i wyłomu w europejskiej solidarności, wzbudzając tym gniew m.in. Komisji Europejskiej. Zgodnie z wymogami, firma ubiegająca się w Polsce o kontrakt w ramach zamówień publicznych powinna wykazać się stosownym doświadczeniem, które brane jest pod uwagę w trakcie procedury przetargowej. Nie wiadomo, jakimi osiągnięciami chwalił się COVEC. Do niedawna budował jedynie drogi i obiekty użyteczności publicznej głównie w państwach azjatyckich i afrykańskich.
W Angoli wybudował szpital, który niemal natychmiast zaczął się walić. W RPA o wiele miesięcy przeciągnął kontrakt na budowę systemu irygacyjnego. Na Fidżi, podobnie jak w Polsce, firma nie dokończyła budowy autostrady. Rząd Fidżi zerwał kontrakt po tym, jak przez pięć lat COVEC zbudował jedynie jedną trzecią odcinka drogi, podnosząc, co chwila wartość inwestycji. ABW informowała o kłopotach, jakie może przynieść Polsce kontrakt z chińską firmą. Minister Grabarczyk nie przejął się tym jednak i do końca wspierał chińską spółkę. Organizacje broniące transparentności i zwalczające praktyki korupcyjne zwracają szczególną uwagę na fakt, iż interesy z chińskimi firmami obłożone są dużym ryzykiem korupcyjnym. Cezarego Grabarczyka zapytaliśmy, dlaczego forsuje strategię wprowadzania do polski chińskich firm zajmujących się budownictwem. – Ministerstwo Infrastruktury nie ma wpływu na wybory wykonawców w przetargach, do których zgłaszają się również podmioty zagraniczne – czytamy w oświadczeniu.
Interes rodziny Wachów „Gazeta Polska” dotarła też do informacji, że firma brata byłego prezesa PKP SA Andrzeja Wacha, który zabrał Michała Tuska do Chin, buduje infrastrukturę energetyczną i telekomunikacyjną na dwóch odcinkach autostrady A-2. Jednym z tych odcinków był fragment autostrady budowany do niedawna przez COVEC. Andrzej Wach to dobry znajomy Cezarego Grabarczyka. Od lat 80 związany jest z PKP. Głośno zrobiło się o nim na przełomie 2010 i 2011 r., gdy długo bronił się przed odwołaniem ze stanowiska prezesa PKP S.A., po chaosie, jaki miał miejsce na kolei. Wcześniej media informowały o licznych kontraktach na modernizację kolejowej infrastruktury energetycznej, które wygrywała firma EL-IN należąca do jego brata Jana Wacha. Przetargi te organizowane były przez spółki PKP Energetyka i PKP PLK, w czasie, gdy Andrzej Wach był prezesem PKP SA i nadzorował ich działalność. Ponadto Andrzej Wach był wcześniej prezesem PKP Energetyka, a także szefem rady nadzorczej PKP PLK. Urząd zamówień publicznych i prokuratura nie doszukała się jednak w tym przypadku złamania prawa, stwierdzając m.in., że Wach nie był członkiem komisji przetargowych przyznających kontrakty EL-IN. Dla organów tych nie miało znaczenia, że członkowie komisji w większości byli jego znajomymi. Zapytaliśmy Cezarego Grabarczyka, czy jego dobra znajomość z Andrzejem Wachem miała wpływ na fakt, że spółka EL-IN otrzymała kontrakt na budowę sieci energetycznej i telekomunikacyjnej na dwóch odcinakach autostrady A-2. „Wyjaśniam, że wymieniona przez Pana firma jest podwykonawcą zatrudnionym do zrealizowania jednego z elementów całego kontraktu, przez wybrane w otwartym przetargu Konsorcjum, dobór podwykonawców jest autonomiczną decyzją Konsorcjum, z którym Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad podpisuje umowę na realizację inwestycji” – czytamy w odpowiedzi.
Wach Chińczykom drzwi otwiera Z naszych informacji wynika, że to właśnie Andrzej Wach był osobą, która przetarła szlaki Cezaremu Grabarczykowi w kontaktach z Chińczykami. Pomagać miał mu w tym Zbigniew Szafrański, pełnomocnik zarządu PKP S.A. ds. kontaktów z zagranicą. Szafrański był szefem rady nadzorczej PKP PLK, gdy ta przyznawała intratne kontrakty spółce EL-IN. Zarówno Wach jak i Szafrański uczestniczyli w licznych rozmowach Cezarego Grabarczyka ze stroną chińską. Wach został nawet dyrektorem generalnym Chińsko-Polskiej Grupy Roboczej ds. Współpracy. Zacieśnianie dobrych relacji z Chińczykami na dobre rozpoczęło się w czerwcu 2009 r. Wach z Grabarczykiem udali się wówczas na rozmowy do Chin. Były one na tyle owocne, że już w lipcu rewizytę złożył w Warszawie Liu Zhijun, minister kolei ChRL. W spotkaniu tym uczestniczyli też przedstawiciele chińskich firm z branży kolejowej. Andrzej Wach nazwał tą wizytę przełomową. Chińczycy zadeklarowali, że są gotowi zbudować w Polsce kolej dużych prędkości, uczestniczyć w modernizacji polskiej kolei oraz przejąć część spółek z grupy PKP. 17 listopada 2010 r., tuż przed wyjazdem na Światowy Kongres Kolei Dużych Prędkości, minister Cezary Grabarczyk zorganizował w Warszawie na prośbę strony chińskiej seminarium dotyczące technologii chińskiej szybkiej kolei. Uczestniczył w nim wiceminister kolei ChRL He Huawu oraz liczne chińskie firmy z branży kolejowej i budowlanej, w tym COVEC.
Rządowa gra w Chińczyka Specjaliści z branży kolejowej do niedawna nie mieli wątpliwości, że spółka zostanie sprzedana Chińczykom. Po pierwsze, już dwa lata temu deklarowali oni chęć zakupu PKP Cargo. Po drugie, w Szczecinie powstała spółka join venture, którą tworzą PKP Cargo i chiński CNR. Miała ona zajmować się montowaniem wagonów przeznaczonych na rynek europejski. Chińczycy zajęli nawet specjalnie wydzielone pomieszczenia w biurach PKP w Warszawie. Dobre kontakty z Chińczykami zostały jednak ostatnio zamrożone. Spowodowane jest to dwoma czynnikami. Po pierwsze wybuchem afery korupcyjnej w Chińskim Ministerstwie Kolei, 14 lutego 2011 r. Liu Zhijun, minister kolei ChRL, został usunięty z partii komunistycznej i oskarżony o „poważne nadużycia”. Przez ostatnie pół roku w Chinach zatrzymano pięciu związanych z nim urzędników. Ostatnio 22 lipca aresztowano Su Shunhu, zastępcę dyrektora generalnego Departamentu Transportu Ministerstwa Kolei. Filip Rdesiński, współpraca Hanna Shen.
Wyjaśnienie Michała Tuska, przesłane Wirtualnej Polsce: Z przykrością stwierdzam, że w artykule "Gazety Polskiej" zawarto nieprawdziwe informacje na temat mojej osoby. Po pierwsze, oficjalna delegacja PKP nie "zabrała" ze sobą wyłącznie Michała Tuska, ale także dwóch innych dziennikarzy, specjalizujących się w tematyce transportu kolejowego z ogólnopolskich dzienników wielkonakładowych. Nie odpowiadam za to, że po fakcie kolej tłumaczyła zaproponowanie mi wyjazdu moim rzekomym zwycięstwem w konkursie "Człowiek Roku - Przyjaciel Kolei". Od początku informowano mnie, że wybrano dziennikarzy, którzy po prostu zajmują się tematem kolejnictwa w mediach niebranżowych. Nie jest prawdą, że, jak czytamy w artykule "Nikt wówczas nie zadał jednak kluczowego pytania dotyczącego pobytu Tuska juniora w Chinach. Michał Tusk stwierdził w jednym z wywiadów, że nie był to jego pierwszy pobyt w Chinach i spośród wielu atrakcji przygotowanych przez stronę chińską dla gości skorzystał jedynie z możliwości zwiedzenia Chińskiego Wielkiego Muru. Co w takim razie robił przez kilka kongresowych dni?". Zdania te sugerują, że brałem udział w międzynarodowym przekręcie w wartości miliardów zł, a nagrodą miał być pobyt w hotelu za kilkaset euro. Abstrahując od absurdalności takiego zarzutu, odpowiadam, że takie pytania koledzy dziennikarze zajmujący się w grudniu tematem mojego wyjazdu mi zadali. Powtórzę odpowiedź - robiłem to, co pozostali dwaj dziennikarze. Uczestniczyłem w kongresie dotyczącym kolei dużych prędkości, zbierałem materiały, zadawałem pytania uczestnikom. Uprzedzając domysły - moje wcześniejsze wizyty w Chinach (dokładnie jedna - w 2005 r.) były czysto prywatne i finansowane z prywatnych pieniędzy (nie dużych, bo podróż odbyłem koleją transsyberyjską). W tekście czytamy dalej: "W trakcie tych wydarzeń prowadzone były rozmowy dotyczące szerszego wejścia kapitału chińskiego na polski rynek w obszarach związanych z kolejami i budownictwem. Do dziś nie wiadomo, czy uczestniczył w nich Michał Tusk." Nieprawda. Wiadomo. Wystarczyło się spytać - mnie, lub innych dziennikarzy uczestniczących w wyjeździe. Nie uczestniczyliśmy w tych rozmowach, bo delegacje "dziennikarska" i "kolejarska" miały różne programy. Rozumiem, dlaczego te wyjaśnienia nie dotarły do autora tekstu. Jak sam pisze, "Chcieliśmy zapytać go o to (mnie-przyp. MT) osobiście. Niestety, mimo wielu prób nie udało nam się z nim skontaktować". Znów nieprawda. Nie jest najmniejszym problemem ustalenie mojego adresu email, nie mówiąc o prostym telefonie do redakcji, w której pracuję. Ani jednego, ani drugiego autor tekstu nie zrobił. Źródło: Niezależna.pl, Wirtualna Polska.
Chińska draka Michała Tuska (2) Niech premier Donald Tusk wytłumaczy się z podróży syna do Chin na koszt podatników! – Apelujemy i wzywamy premiera Donalda Tuska, aby wytłumaczył się z podróży życia jego syna i z tych zarzutów, które się pojawiają, zwłaszcza o tym, że za pobyt jego syna w Chinach płaciła firma, której właścicielem jest firma COVEC, która do niedawna budowała autostrady – mówił na dzisiejszej konferencji prasowej poseł PiS Mariusz Kamiński. Polityk Prawa i Sprawiedliwość odniósł się w ten sposób do informacji podanych wczoraj przez „Gazetę Polską”, że Michał Tusk, syn premiera Donalda Tuska, pojechał w grudniu ubiegłego roku z oficjalną delegacją na Światowy Kongres Kolei Dużych Prędkości na koszt spółki PKP oraz firmy China Railway Group Limited, do której należy firma COVEC, budująca do niedawna w Polsce autostradę A-2, a także Bank of China udzielający COVEC-owi gwarancji bankowych przy przetargu na budowę autostrady. – Dziś dowiedzieliśmy o nowych faktach w sprawie podróży życia syna premiera Donalda Tuska. Myślę, że w normalnym, dużym państwie demokratycznym, jakim jest Polska premier rządu przy takich zarzutach powinien po prostu zabrać głos, ocenić tę sytuację i odnieść się do niej. Dlatego apelujemy i wzywamy premiera Donalda Tuska, aby wytłumaczył się z tej podróży życia jego syna i z tych zarzutów, które się pojawiają, zwłaszcza o tym, że za pobyt jego syna w Chinach płaciła firma, której właścicielem jest firma COVEC, która do niedawna budowała autostrady – powiedział Mariusz Kamiński. Dodał, że za same bilety lotnicze do Chin płaciła polska firma w stu procentach należąca do skarbu państwa – PKP SA. – W związku z tym my zapowiadamy, że tej sprawy nie odpuścimy – zapewnił. – Oprócz tego, że żądamy wyjaśnień od premiera, chcemy po pierwsze, jako parlamentarzyści złożyć wniosek do Najwyższej Izby Kontroli o przeprowadzenie kontroli doraźnej w PKP SA pod kątem procedur, standardów i zasad finansowania, na jakich inne osoby spoza tej firmy są dołączane do tego typu wyjazdów, bo przecież syn Donalda Tuska nie pracuje w PKP SA. Po drugie chcemy zwołania nadzwyczajnego posiedzenia komisji infrastruktury w tej sprawie jeszcze w sierpniu, aby tam dokładnie prezesi PKP SA odnieśli się do tych zarzutów i wyjaśnili, jak był sponsorowany ten wyjazd. No i wreszcie po trzecie, (…) chcielibyśmy, aby minister Pitera z takim samym zacięciem, jak badała słynnego Dorsza za 9 zł, prześwietliła tę sprawę i zbadała, czy zostały zachowane pewne standardy – wyliczał polityk PiS. Zaznaczył, że najważniejsza jest jednak odpowiedź Donalda Tuska. – Myślę, że to będzie dobre dla standardów demokratycznego państwa, kiedy premier rządu wyjaśni wszystkie okoliczności tej podróży życia jego syna za pieniądze i państwa polskiego przez PKP SA i Chińczyków – fitmy Covec, która do niedawna budowała autostrady w Polsce – dodał. Na pytanie dziennikarza, czy te słowa są insynuacją, że firma COVEC została wybrana, jako wykonawca budowy odcinka autostrady w związku z tym, że organizowała konferencję, na której był syn premiera Donald Tuska politycy PiS odpowiadali wymijająco. – My nic nie insynuujemy, my tylko pytamy, bo fakty są takie: drogi nie ma, autostrady Chińczycy nie wybudowali, a podróż życia była – mówił Adam Hoffman, rzecznik Prawa i Sprawiedliwości. – Poza tym zwracamy uwagę na pewne standardy, które muszą być zachowane – podkreślił Mariusz Kamiński. infokolej
Polska utraciła kontrolę nad złotym Po co nam kolejna interwencja walutowa na naszym rynku, którą to właśnie zapowiedział prezes NBP Marek Belka, skoro jeszcze kilka dni temu przedstawiciele banku centralnego twierdzili, że silny frank sprzyja polskiemu eksportowi, a sytuacja Grecji czy USA nie ma większego wpływu na polską gospodarkę? NBP do przedwczoraj jeszcze nie widział bezpośredniego zagrożenia dla złotego. Może jednak ostrzeżenia agencji Bloomberg, że polski złoty jest najbardziej zagrożony na skutki europejskiego kryzysu, trafiły - choć z opóźnieniem - do świadomości naszych bankowców? Ciekawe, po co NBP chce interweniować na rynku i czy zamierza nadal umacniać złotego, sztucznie pompując jego wartość, czy też chce go nieco osłabić, bo zaczyna kuleć nasz eksport? Narodowy Bank Polski chce też odgrywać większą rolę w polityce makroostrożnościowej. Czyżby Marek Belka chciał wyeliminować z gry wyjątkowo nieudolny i bezsilny nadzór finansowy – KNF - i przejąć kontrolę oraz nadzór nad sektorem bankowym? Jednocześnie prezes NBP deklaruje niespodziewanie możliwość dostarczenia ponadstandardowych rozwiązań płynnościowych sektorowi bankowemu. To już prawdziwa sensacja, bo podobno w sektorze bankowym w Polsce sytuacja jest ponoć komfortowa, a nadpłynność na tym rynku szacowana jest na 100–120 mld zł. O co więc chodzi? Czyżby banki, które mają wielkie ekspozycje na kredyty hipoteczne – walutowe zwłaszcza, we frankach szwajcarskich - miały jakieś istotne problemy? Czyżbyśmy przez ostatnie 3 lata interwencji walutowych dokonywanych głównie przez Ministerstwo Finansów, a sięgających wraz z deklarowanymi 13 mld euro za 2011 r. łącznie ok. 20 mld euro, były niewystarczające? Przypomnijmy, że łączne rezerwy dewizowe naszego państwa rzędu ok. 70 mld euro są więcej niż mizerne - zwłaszcza, że mamy już blisko 200 mld euro zadłużenia - a dzienne operacje na rynku euro–złoty to 1,5-2 mld euro. Na ile interwencji starczy nam środków przy takiej skali obrotów w euro? Czyżby NBP musiało dodatkowo wesprzeć MF i J.V. Rostowskiego w wyprzedaży walut w ramach akcji „wiódł ślepy kulawego”? Czyżbyśmy się spodziewali jakiegoś ataku spekulacyjnego na polskiego złotego? Polska w dużym stopniu utraciła kontrolę nad złotym mimo utrzymywania formalnych atrybutów posiadania własnej waluty. To Londyńskie City i duże banki inwestycyjne, głównie amerykańskie, sterują dziś polskim rynkiem walutowym. Wielka płynność polskiego złotego i polskiego rynku walutowego działa niestety w dwie strony. W ubiegłym roku takiego spekulacyjnego, gorącego pieniądza napłynęło do naszego eldorado nad Wisłą aż ok. 20 mld euro. Ten gorący pieniądz łatwo, więc może odpłynąć. Nie prowokujmy, więc kapitału spekulacyjnego do tego interwencyjnego tańca, bo będzie jak w piosence o dwóch Michałach. Jak ten duży zaczął krążyć, to ten mały nie mógł zdążyć, aż na ziemię popadały - dwa Michały. Janusz Szewczak