1989 Komunizm to ludowy faszyzm, co zresztą bardzo dobrze się zgadza z chłopskim czy „chłopo-robotniczym” charakterem dzisiejszego naszego społeczeństwa – hasła moczarowców dosyć do tego chłopstwa pasują, znacznie bardziej niż hasła „internacjonalistów” z żydowskimi żonami - Stefan Kisielewski Wyglądało na to, że nareszcie mamy nasz ulubiony ustrój – dyktaturę bez terroru. Zaledwie po kilkunastu dniach rozmów przy „okrągłym stole”, rozpoczętych 6 lutego 1989 r., kierownictwo PZPR otrzymuje z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ostrzegawcze operaty. Z prognoz opracowanych przez Biuro Studiów Służby Bezpieczeństwa wynika, iż w razie przeprowadzenia wyborów parlamentarnych zgodnie z postulatami opozycji („częściowo wolne” do Sejmu i „wolne” do utworzonego w tym celu Senatu) parlament wyłoniony nawet w tak ograniczonej procedurze wyborczej nie będzie się dawał w pełni kontrolować i może podjąć działania w nieprzewidzianym przez kierownictwo państwa kierunku, stwarzając pewne zagrożenie dla obozu rządzącego. Komuniści – dotąd gotowi do dopuszczenia części „opozycji demokratycznej” do współrządów jedynie pod warunkiem, że proces ten odbędzie się w zaplanowany i zaprogramowany przez nich z góry sposób – teraz stają się jeszcze ostrożniejsi. Na prośbę strony rządowej zostaje ogłoszona przerwa techniczna w obradach. Rząd od razu zaczyna ją przeciągać i grać na zwłokę w kwestii powrotu do rozmów. W charakterze pretekstu wykorzystuje początkowo działalność radykalnych grup opozycyjnych, kontestujących paktowanie z komunistami przy „okrągłym stole”, których akcje zostają selektywnie nagłośnione. W mediach znów pojawia się obraz opozycjonistów jako żywiołu agresywnego i anarchicznego. Strona rządowa domaga się wyjaśnień od przywódców „opozycji demokratycznej”. Zarzuca im, że albo nie kontrolują naprawdę poczynań opozycjonistów i tym samym nie reprezentują realnej siły w społeczeństwie, z którą można rozmawiać, albo też prowadzą podwójną, nieszczerą grę. Atmosfera wstępnego porozumienia psuje się. Gdy przerwa w obradach „okrągłego stołu” przeciąga się coraz bardziej, kierownictwo partii po rozważeniu raz jeszcze materiałów dostarczonych przez MSW postanawia ostatecznie nie wznawiać rozmów. Aby uzyskać oficjalny pretekst, odgrzewa artykuł opublikowany przed paroma laty przez jednego z analityków CIA, który jako zalecany model transformacji ustrojowej w państwach bloku sowieckiego przedstawia pakt elit opozycyjnych i komunistycznych. Artykuł zostaje przetłumaczony na polski i podany do wiadomości publicznej w tonie medialnej sensacji. Odtąd o przerwanych obradach „okrągłego stołu” wspomina się już tylko jako o inspirowanej przez CIA próbie wymanewrowania władz i wprzęgnięcia Polski do polityki USA. Tymczasem zdyscyplinowany Sejm PRL przegłosowuje przygotowaną zawczasu nowelę konstytucji. Likwidacji ulega Rada Państwa, w jej miejsce pojawia się prezydent wyposażony w szerokie prerogatywy. Zaraz potem Sejm wybiera na prezydenta generała Wojciecha Jaruzelskiego. Nowy prezydent po złożeniu przysięgi powołuje II Radę Konsultacyjną (rozwiązawszy wcześniej poprzednią) pod przewodnictwem profesora Bronisława Łagowskiego. Odwołuje natomiast rząd Mieczysława Rakowskiego. Tajemnicą poliszynela staje się przyczyna jego dymisji: niezadowolenie Jaruzelskiego z nieudolności Rakowskiego w neutralizowaniu „opozycji demokratycznej”. Węższe kierownictwo obozu władzy spodziewa się fali niezadowolenia w społeczeństwie po faktycznym zerwaniu przez rząd obrad „okrągłego stołu”. Rozumie potrzebę zmodyfikowania oblicza rządu tak, by przynajmniej z pozoru mógł się on przedstawiać jako strona gotowa do kompromisu i przemian. Na polecenie Warszawy polska ambasada w Waszyngtonie sonduje możliwość desygnowania na premiera przebywającego w Stanach na stypendium Mirosława Dzielskiego, autora koncepcji utrzymania komunistów u władzy za cenę liberalizacji gospodarki, przedstawionej w opublikowanej w drugim obiegu pracy „Jak zachować władzę w PRL?”. Dzielski jednak odmawia, tłumacząc się złym stanem zdrowia i koniecznością leczenia. Rzeczywiście, kilka miesięcy później umiera. Aby zyskać na czasie, prezydent Jaruzelski desygnuje więc na premiera przewodniczącego Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, katolickiego pisarza Jana Dobraczyńskiego, niedawno awansowanego przezeń do rangi generała w stanie spoczynku. Nowy premier jest przekonany o potrzebie silniejszej niż dotąd konsolidacji wokół rządu środowisk niekomunistycznych. Staje na czele powołanego w tym celu Chrześcijańsko-Demokratycznego Stronnictwa Pracy, utworzonego drogą wymuszonej odgórnie fuzji Stowarzyszenia PAX, Chrześcijańskiego Stronnictwa Społecznego i Polskiego Związku Katolicko-Społecznego. ChDSP podkreśla zbieżności między socjalizmem a chrześcijaństwem, m.in. wydaje niepublikowane dotąd prace swojego honorowego prezesa, sędziwego teoretyka „chrześcijańskiego socjalizmu” Kazimierza Studentowicza, zarazem członka prezydenckiej Rady Konsultacyjnej. Mimo nowej, chrześcijańskiej fasady partyjnej resorty siłowe w rządzie Dobraczyńskiego pozostają w rękach komunistów. Ministerstwem Spraw Wewnętrznych kieruje nieprzerwanie generał Czesław Kiszczak. Zamierzając uprzedzić radykalizację postaw opozycji, przewidywaną jako skutek ucięcia przez rząd rozmów przy „okrągłym stole”, MSW przeprowadza kombinację operacyjną obliczoną na odcięcie ugrupowań opozycyjnych od zagranicznych źródeł finansowania i od zaplecza społecznego. Kluczową rolę odgrywa w niej agentura uplasowana w Biurze Koordynacyjnym „Solidarności” w Brukseli kierowanym przez Jerzego Milewskiego, przez które pieniądze na działalność krajowych struktur „Solidarności” transferuje m.in. CIA. W zatwierdzonym przez ministra Kiszczaka terminie następuje szybkie wycofanie pieniędzy i agentów do kraju. Zbiega się ono w czasie z ujawnieniem dokumentów – wywiezionych przez oficera Służby Bezpieczeństwa, który miał uciec na Zachód – obrazujących skalę infiltracji Biura Koordynacyjnego i kanałów przerzutowych „Solidarności” przez SB. W Europie Zachodniej wybucha skandal: media szerzą przekonanie, że cała zachodnia pomoc finansowa dla „Solidarności” trafiała wprost do rąk komunistycznego rządu. Zdezorientowany Biały Dom nakazuje do wyjaśnienia sprawy wstrzymać wszelką pomoc dla polskiej „opozycji demokratycznej”. Źródła finansowania z Zachodu wysychają. Tymczasem w krajowych środowiskach opozycyjnych mnożą się wzajemne podejrzenia i oskarżenia o agenturalność. Kijem włożonym w mrowisko okazuje się opublikowana na Zachodzie przez mało dotąd znane wydawnictwo polonijne, nieautoryzowana biografia Lecha Wałęsy. Ukazuje się w czterech językach: po polsku, angielsku, niemiecku i francusku, sygnowana enigmatycznym nazwiskiem „Bolesław Jasny”. Podejrzewa się, że pod tym pseudonimem kryje się podpułkownik Wiesław Górnicki, wysoko postawiony urzędnik kancelarii prezydenta Jaruzelskiego. Książka zawiera staranne zestawienie autentycznych wypowiedzi niezadowolonych działaczy „Solidarności”, oskarżających Wałęsę o działalność agenturalną. Znajduje się w niej przedruk (wraz z fotokopią oryginału) wiernopoddańczego listu, napisanego do generała Jaruzelskiego przez „kaprala Wałęsę” z Arłamowa. Książka zawiera też wiele plotek zebranych w rodzinnych stronach Wałęsy na temat wczesnego okresu jego życia. Są wśród nich np. twierdzenia, że Wałęsa w dzieciństwie nasikał w kościele do kropielnicy z wodą święconą, a później miał nieślubne dziecko. Stanowisko ministra sprawiedliwości w rządzie Dobraczyńskiego przyjmuje Stanisław Stomma. Podziemny „Tygodnik Mazowsze” ujawnia potem, że propozycję jego objęcia odrzucił wcześniej profesor Wiesław Chrzanowski, który uznał ją za wybieg władz obliczony na dalsze podzielenie i skłócenie opozycji. „Opozycja demokratyczna” interpretuje nominację Stommy jako zabieg dekoracyjny. Leciwy minister inicjuje jednak akcję rewidowania i kasowania wyroków zapadłych w pokazowych procesach ofiar zbrodni komunistycznych. Docelowo ma ona objąć wszystkie wyroki śmierci wydane w „okresie błędów i wypaczeń”. W pierwszej kolejności rewizji i anulowaniu ulegają wyroki w procesach: Adama Doboszyńskiego, majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, podpułkowników Wacława Lipińskiego i Łukasza Cieplińskiego, generała Augusta Fieldorfa, „procesie TUN”, „procesie Kurii krakowskiej”. Ministerstwo Sprawiedliwości wyklucza natomiast możliwość ponownego rozpatrzenia wyroków śmierci nałożonych zaocznie na pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, a także Romualda Spasowskiego i profesora Zdzisława Rurarza – byłych ambasadorów PRL w USA i Japonii, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego opuścili placówki dyplomatyczne i nie powrócili do kraju. Przewodniczący prezydenckiej Rady Konsultacyjnej Bronisław Łagowski, który coraz bardziej przejmuje rolę nieoficjalnego rzecznika rządu, wyjaśnia pytającym go o to korespondentom prasy zagranicznej, że osoby te w kryzysowych dla państwa momentach złamały obowiązki służbowe i sprzeniewierzyły się etosowi patriotyzmu państwowego, toteż wniosków o rewizję ich wyroków nie będzie. Na czele połączonych ministerstw przemysłu i rynku wewnętrznego po długich i burzliwych namowach zgadza się stanąć Stefan Kisielewski. Jak powie później – typowo w swoim stylu – w prywatnej rozmowie z jednym z opozycjonistów, dał się ostatecznie przekonać Dobraczyńskiemu, że „ktoś musi wreszcie zacząć uprzątać ten burdel”. Jego nominacja daje zachodnim mediom okazję do wyśmiania niefachowości rządu PRL, gdzie ministrem odpowiedzialnym za kwestie gospodarcze zostaje były wykładowca szkoły muzycznej; przypomniana oficjalnie przez polską telewizję informacja, iż Kisielewski jako członek koła poselskiego „Znak” pracował w komisjach ekonomicznych Sejmu, zostaje zignorowana. Nowy minister opowiada się za ewolucyjnym urynkowieniem gospodarki. Jako priorytety polityki gospodarczej rządu wymienia jak najszybsze zniesienie jak największej liczby ograniczeń nałożonych na rozwój inicjatywy prywatnej, przy bardzo ostrożnym podejściu do prywatyzacji istniejącego majątku państwowego. Kisielewski nie ukrywa, że chce w ten sposób kontynuować reformę komunistycznego ministra Mieczysława Wilczka. W ramach tworzenia nowej fasady organizacyjnej dla rządu premier Dobraczyński kamufluje ośrodek propagandy, przesuwając go do Ministerstwa Kultury. Ministrem kultury zostaje Edmund Męclewski, wiceministrami dwaj znani artyści – reżyser Bohdan Poręba i aktor Ryszard Filipski. Ich nominacja spotyka się z gwałtowną krytyką „opozycji demokratycznej”, której ton nadaje środowisko „lewicy laickiej”. Opozycyjna prasa drugiego obiegu wypomina Męclewskiemu przedwojenną działalność w Stronnictwie Narodowym i udział w antyżydowskiej kampanii medialnej w 1968 r., Porębie – działalność w Zjednoczeniu Patriotycznym „Grunwald”, Filipskiemu – propagowanie „patriotycznego komunizmu”. Na pierwszej stronie założonego niedawno, borykającego się ze stałymi trudnościami organizacyjnymi i finansowymi dziennika „Gazeta Wyborcza” ukazuje się utrzymany w rozpaczliwo-błagalnym tonie artykuł Adama Michnika „Wasz prezydent, nasz premier”. Autor apeluje w nim do generała Jaruzelskiego, by nie oddawał steru rządów „pogrobowcom Romana Dmowskiego”, odwołał gabinet Dobraczyńskiego, a nowy skład rządu dobrał spośród przedstawicieli „reformatorskiego” skrzydła PZPR i umiarkowanego odłamu opozycji, powierzając misję jego tworzenia na przykład Tadeuszowi Mazowieckiemu lub Bronisławowi Geremkowi. Na odpowiedź nie trzeba długo czekać. Publicyści związani z Ministerstwem Kultury wzywają MSW, Ministerstwo Sprawiedliwości i Prokuraturę Generalną do wznowienia śledztwa w sprawie mordu na Bohdanie Piaseckim. Sugerują, że syna Bolesława Piaseckiego zamordowali żydowscy komuniści w zemście za przedwojenną działalność ojca. Dają przy tym do zrozumienia, iż „żydokomuna”, która zamordowała Bohdana Piaseckiego, ma dziś swoją kontynuację w działalności byłego KOR. Wykorzystują w tym celu m.in. słowa redaktora Michnika przedrukowane z pisma „Powściągliwość i Praca” z 1988 r.:
„Jak na pewno wiecie, środowiskiem, z którego pochodzę jest liberalna żydokomuna. To jest żydokomuna w sensie ścisłym, bo moi rodzice wywodzili się ze środowisk żydowskich i byli przed wojną komunistami.” W toku zachodzących szybko wydarzeń poważny kryzys przechodzi PZPR, wstrząsana gorączkowymi i dość bezładnymi dyskusjami. Krótko po swoim zaprzysiężeniu na prezydenta generał Jaruzelski rezygnuje z funkcji I sekretarza partii. Na swojego następcę wyznacza wezwanego w tym celu z politycznej emerytury Franciszka Szlachcica, generała MSW związanego w swoim czasie z pezetpeerowską frakcją „partyzantów”, zwolennika „lewicowego patriotyzmu” i „komunizmu o narodowym zabarwieniu”. Choć Szlachcic uchodzi za umiarkowanego komunistę, zarówno „opozycja demokratyczna”, jak i zachodnie media interpretują jego wybór na I sekretarza jako wzmocnienie w partii wpływów resortów siłowych. Szlachcic pospiesznie zwołuje XI Zjazd PZPR, jak się okazuje – likwidacyjny. Realizuje na nim podnoszone jeszcze w 1981 r. pomysły rozwiązania skompromitowanej formacji i zastąpienia jej nowym szyldem partyjnym. PZPR kończy swe istnienie, w jej miejsce powstaje Narodowa Partia Pracy. Z jej nazwy wyczytuje się najczęściej chęć naśladowania solidarystycznych koncepcji brytyjskiej Partii Pracy, choć dociekliwa Barbara Toruńczyk na łamach „Gazety Wyborczej” rozszyfrowuje ją jako nawiązanie do idei „Narodowego Państwa Pracy”, rozwijanej przed wojną przez lewicowych piłsudczyków. Sama NPP chce sięgać m.in. do wzorów narodowego, patriotycznego i propaństwowego skrzydła niemieckiej SPD. Określa się jako ugrupowanie lewicowe i świeckie, acz otwarte dla wszystkich sił patriotycznych i ludzi wszelkich światopoglądów. Opowiada się przeciwko prostemu przeszczepianiu do Polski zachodnich rozwiązań w dziedzinie ustroju politycznego i ekonomicznego; podkreśla konieczność znalezienia przez Polaków własnej drogi ustrojowej, niezależnej od wzorców zachodnich. Przestrzega przed pochopnym przekreślaniem pozytywnego dorobku ostatnich czterdziestu pięciu lat. Jednocześnie Szlachcic zapowiada, że dotychczasowi działacze PZPR będą przyjmowani do nowej partii po przejściu weryfikacji. Komunikat jest jasny: do nowej partii władzy nie zostanie przyjęty nikt, kto kwestionuje aktualny kurs polityczny, zwłaszcza żaden zwolennik rozmawiania z opozycją o podziale władzy. Do weryfikacji nie próbuje nawet podchodzić grupa młodszych, liberalnie nastawionych działaczy PZPR skupionych wokół Aleksandra Kwaśniewskiego, którzy zakładają osobne ugrupowanie Lewica Demokratyczna. Przechodzi do niego również niewielka część działaczy Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego, „pasów transmisyjnych” PZPR, natomiast same stronnictwa zajmują postawę wyczekującą, jakby na potwierdzenie opinii o ich oportunistycznym charakterze. Rozłam w byłej PZPR entuzjastycznie przyjmuje „Gazeta Wyborcza”, która kibicuje Lewicy Demokratycznej. Nastrój entuzjazmu szybko mąci jednak niepokój, gdy prokuratura wszczyna dochodzenie w sprawie malwersacji finansowych, jakich miał się dopuścić Aleksander Kwaśniewski na stanowiskach kolejno: redaktora naczelnego „Sztandaru Młodych”, prezesa Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej oraz przewodniczącego Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Kwaśniewski broni się, twierdząc, że prokuratura działa na polityczne zlecenie rządu. Nawet jeżeli ma rację, nie wstrzymuje to prowadzonego postępowania. Ministerstwo Spraw Zagranicznych pozostaje w rękach komunistów. W gabinecie Dobraczyńskiego kieruje nim Andrzej Olechowski, uważany za bezideowego technokratę, choć członek Narodowej Partii Pracy. MSZ wyraża sprzeciw wobec odżywającej na Zachodzie koncepcji zjednoczenia Niemiec. Minister Kisielewski przy tej okazji zaskakuje zachodnich dziennikarzy opinią, iż zjednoczenie byłoby szkodliwe dla kultury i ducha narodu niemieckiego, gdyż – jak opisała mu znajoma niemiecka arystokratka Marion von Dönhoff – w NRD są „prawdziwe, stare Prusy”, natomiast NRF to państwo „okropnie zamerykanizowane”. Tymczasem Ministerstwo Spraw Zagranicznych skierowuje szereg zaproszeń do znanych osobistości polskiej emigracji, w związku z zachodzącymi przemianami zachęcając ich do powrotu do kraju. Powracającym oferuje wysokie, kombatanckie emerytury, pomoc w kwestii mieszkaniowej, a w razie potrzeby zapewnienie dodatkowej opieki lekarskiej i pielęgniarskiej. Wśród zaproszonych są: pułkownik Wacław Jędrzejewicz, Kazimierz Smogorzewski, profesor Stanisław Swianiewicz, Jędrzej Giertych, Jan Ulatowski, Tadeusz Żenczykowski, Wojciech Wasiutyński – osoby o różnych poglądach, w tym najzagorzalsi krytycy PRL. Rząd chce w ten sposób pokazać, że reprezentuje idee zgody narodowej i ciągłości państwa polskiego, a gotów jest wyciągnąć rękę do każdego, kto zasłużył się dla Polski. Szczególnie uroczyste zaproszenie z dołączonym odręcznym listem premiera Dobraczyńskiego polski ambasador w Londynie składa osobiście na ręce wiekowego hrabiego Edwarda Raczyńskiego, byłego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej na wychodźstwie. W charakterze adresowanego do nestorów emigracji argumentu przetargowego z inicjatywy Ministerstwa Kultury w kraju ukazują się w legalnym obiegu wspomnienia Raczyńskiego („W sojuszniczym Londynie”) i Swianiewicza („W cieniu Katynia”). Wydanie tych ostatnich, wcześniej drukowanych w Polsce tylko w drugim obiegu, wzbudza sensację w całej Europie.
Prezydent Jaruzelski powołuje przy Radzie Ministrów komisję ekspercką w celu przygotowania reorganizacji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przewodniczącym komisji zostaje szef prezydenckich doradców, profesor Bronisław Łagowski, wiceprzewodniczącym i faktycznym kierownikiem w kwestiach technicznych – generał Tadeusz Walichnowski, rektor Akademii Spraw Wewnętrznych. Wskutek wdrożenia projektu komisji Milicja Obywatelska powraca do przedwojennej nazwy Policji Państwowej. Osławiona Służba Bezpieczeństwa ulega rozwiązaniu; zastępuje ją nowo utworzony Korpus Ochrony Państwa. Uwagę zwraca zbieżność jego nazwy z jedną z przedwojennych polskich formacji zbrojnych.
„Opozycja demokratyczna” krytykuje reformę MSW jako pozorną i kosmetyczną. Nazywa ją oszukiwaniem społeczeństwa. Domaga się weryfikacji funkcjonariuszy byłej Służby Bezpieczeństwa przeprowadzonej z udziałem „czynnika obywatelskiego”. Na poświęconej zmianom w MSW konferencji prasowej profesor Łagowski replikuje spokojnie: „»Solidarność« żąda weryfikacji pracowników Ministerstwa z udziałem »czynnika obywatelskiego«, czyli siebie samej. Nie wydaje nam się, by wysoce fachową wiedzę, potrzebną do ewaluacji struktur służb specjalnych i weryfikowania ich funkcjonariuszy, posiadali ludzie, którzy mają doświadczenie tylko w rozlepianiu plakatów i drukowaniu ulotek na powielaczu.” Nie brakuje gestów pod adresem Kościoła. Rząd Dobraczyńskiego rozwiązuje Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej. Likwiduje też Urząd do Spraw Wyznań, którego czysto administracyjne funkcje rozdziela pomiędzy niektóre ministerstwa. Krążą pogłoski o masowym wywożeniu i paleniu materiałów archiwalnych Urzędu przez służby MSW. Na ołtarzu porozumienia z Kościołem zostaje również złożony w ofierze były rzecznik rządu Jerzy Urban, pozbawiony wszystkich stanowisk i wyrzucony z PZPR na krótko przed jej rozwiązaniem. Urban zakłada antyklerykalny tygodnik „NIE”, nawołujący do walki z „dyktaturą czarnych”. Jednak już po ukazaniu się pierwszego numeru dalszy druk pisma wstrzymuje cenzura, a siedzibę redakcji zajmuje policja. Związany z opozycją prawnik Jan Widacki próbuje dowodzić, że działania podjęte wobec Urbana mają charakter bezprawny. Premier Dobraczyński musi potem przywołać do porządku wiceministra Porębę, któremu w rozmowie z dziennikarzem wyrwało się zdanie, że „rząd nie ma czasu na słuchanie skarg mecenasa Żydłackiego”. 3 maja 1989 r. prymas Józef Glemp odprawia w warszawskiej archikatedrze św. Jana uroczystą Mszę świętą w intencji braterskiego pojednania narodu i pomyślności Ojczyzny. Biorą w niej udział premier Dobraczyński oraz niektórzy członkowie rządu (ministrowie Stomma i Kisielewski) i prezydenccy doradcy (Studentowicz). Podczas liturgii prymas i premier na oczach wiernych „przekazują sobie znak pokoju”. Msza kończy się wspólnym odśpiewaniem pieśni „Boże, coś Polskę” z zakończeniem „Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie”. To czytelny sygnał, że Kościół ocenia zachodzące w kraju zmiany pozytywnie i zachęca do ich kontynuowania. Rząd zwiększa pomoc finansową na budowę nowych świątyń. W zamian prosi jednak władze kościelne o zdyscyplinowanie księży zaangażowanych w działalność „opozycji demokratycznej”. Minister Kiszczak delikatnie przypomina swoją rozmowę z arcybiskupem Bronisławem Dąbrowskim z początku 1985 r., kiedy to mówił:
„Kościoły służą jako trybuny dla ateistów i zatwardziałych grzeszników. Dopuszcza się ich do pulpitów kościelnych, bo plują na władzę i system. Nie wierzę, aby Kościół nie był w stanie zrobić tu porządku. Zobaczycie, ci sami ludzie niebawem będą pluć na wiarę i z waszymi księżmi kontestować przeciwko Kościołowi. (…). Kościół uznaje Kuronia, Michnika, ale jednocześnie odsuwa Dobraczyńskiego i Komendera. To, co Kościół robi, pomści się na nim samym.” W szeregach duchowieństwa zdarzają się bowiem różne reakcje na nowy kurs polityczny, a także na coraz bardziej widoczne zbliżenie między Kościołem a państwem. Gdy ojciec Stanisław Musiał, jezuita, publikuje w „Tygodniku Powszechnym” artykuł, w którym szczegółowo wylicza przejawy „antysemityzmu” nowego rządu i – w tonie zarzutu – wyraża obawę przed możliwą „faszyzacją” PRL pod rządami ekipy Jaruzelskiego, Dobraczyńskiego i Szlachcica, zostaje szybko wysłany do Rzymu „w celu pracy naukowej”. Wszechobecna plotka głosi, że tylko interwencja ministra Stommy u kardynała Glempa, wyraźnie zainteresowanego dalszym zacieśnieniem relacji państwo-Kościół, uratowała ojca Musiała przed nałożeniem nań przez przełożonych zakazu wypowiadania się publicznie. Po wyjeździe na Zachód jezuita udziela wywiadu francuskiemu dziennikowi katolickiemu „La Croix”, przedstawiając się jako ofiara prześladowań „reżimu komunistycznego w Polsce”. Tymczasem świeżo mianowany ambasador w Rzymie, którym został prorządowy działacz katolicki Janusz Zabłocki, coraz częściej składa wizyty w Watykanie, m.in. audiencji udziela mu papież Jan Paweł II. „Kontrolowany przeciek” z otoczenia rządu do prasy kościelnej ujawnia, że ambasador Zabłocki przekazał papieżowi wystosowane przez rząd zaproszenie do odbycia kolejnej pielgrzymki do Polski i negocjuje z watykańskim Sekretariatem Stanu możliwość ustanowienia przedstawicielstwa dyplomatycznego PRL przy Stolicy Apostolskiej. Podnosi to poparcie dla rządu w szerokich kręgach katolickich i utrudnia „opozycji demokratycznej” mobilizowanie ich przeciw niemu. Moskwa zdradza zaniepokojenie rozwojem sytuacji w Polsce. Jego przejawy ustępują dopiero po tym, jak przebywający „akurat” przejazdem w Warszawie generał Władimir Kriuczkow, szef KGB, odbywa serię długich rozmów z prezydentem Jaruzelskim, premierem Dobraczyńskim oraz ministrami spraw zagranicznych Olechowskim i spraw wewnętrznych Kiszczakiem. Udzielają oni zgodnie gwarancji przestrzegania obowiązujących sojuszów, pozostania Polski w Układzie Warszawskim i Radzie Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, respektowania przez władze PRL strategicznych interesów Związku Sowieckiego. Pod tymi warunkami Moskwa wyraża désintéressement względem przemian wewnętrznych w Polsce. Nie oponuje w szczególności przeciw nowemu kursowi w dziedzinach odległych od polityki realnej, jak sfera symboli czy tzw. polityka historyczna. A tymczasem pod patronatem Ministerstwa Kultury ukazują się drukiem trzy tomy pamiętników nieżyjącego już generała Zygmunta Berlinga, zatytułowanych „Przeciw siedemnastej republice”, w latach siedemdziesiątych zatrzymane przez cenzurę za „polski nacjonalizm”. Opinia publiczna jest zaskoczona wielością zawartych w nich akcentów antysowieckich. Zarówno w kręgach „opozycji demokratycznej”, jak i za granicą powszechną uwagę zwraca fakt, że nowe otoczenie ośrodka władzy w sporej części tworzą ludzie jeszcze przed wojną czynni w środowiskach prawicowych i katolickich (Studentowicz, Stomma, Dobraczyński, Kisielewski, Męclewski). Profesor Łagowski w jednym ze swoich wystąpień przedstawia go zresztą jako celową politykę kadrową kierownictwa państwa, opartą na uznaniu substancjalnej ciągłości pomiędzy przedwojenną a powojenną państwowością polską. Krzysztof Pomian publikuje w paryskiej „Kulturze” erudycyjny artykuł, gdzie porównuje rząd PRL do rządu Hiszpanii w ostatnich latach frankizmu, tak samo kierowanego przez starców, którzy „niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli”, zajętych ratowaniem „upadającej dyktatury”. Przyrównuje też ministerstwo kierowane przez Edmunda Męclewskiego do Ministerstwa Kultury Ludowej w faszystowskich Włoszech, do 1937 r. noszącego nazwę Ministerstwa Prasy i Propagandy. W kraju Jacek Kuroń, udzielając wywiadu korespondentowi francuskiego dziennika komunistycznego „L’Humanité”, w mniej wyrafinowanym stylu oskarża rząd Dobraczyńskiego o wskrzeszanie upiorów klerykalizmu, Czarnej Sotni i moczaryzmu jednocześnie (Kuroń nie widzi tu sprzeczności). Porównuje władze PRL do byłej dyktatury w Grecji. „Tylko, że Grecy mieli rządy czarnych pułkowników, a my mamy rządy czarno-czerwonych generałów: Jaruzelskiego, Dobraczyńskiego, Kiszczaka, Szlachcica.” – mówi. Dalej rozwodzi się nad rozbiciem „reformatorskiej” frakcji PZPR, nacjonalizmem Narodowej Partii Pracy, szykanowaniem „opozycji demokratycznej” i Lewicy Demokratycznej Kwaśniewskiego, a nawet represjami wobec Urbana. W pewnym momencie nerwy Kuronia nie wytrzymują; mówi o przechwyceniu władzy przez „chorych z nienawiści gerontów”. To aluzja do wieku kilku członków rządu, urodzonych jeszcze przed I wojną światową (Stomma, Dobraczyński, Kisielewski, Męclewski). „Ale może to i lepiej, może dzięki temu problem rozwiąże się sam, jak z Andropowem i Czernienką.” – dodaje. Nikt z obozu rządzącego nie komentuje wywiadu Kuronia, choć zostaje on nagłośniony przez zachodnie media. Tylko według wszechwiedzącej plotki minister Męclewski po przeczytaniu wywiadu miał parsknąć śmiechem: „Co za mazgaj!” Opozycja w swej ocenie rządu nie jest już tak jednolita, jak niegdyś. Stowarzyszenie Unia Polityki Realnej, Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe i środowisko skupione wokół pisma „Stańczyk” wiążą duże nadzieje z działaniami ministra Kisielewskiego. Niespodziewanie chwiejne staje się stanowisko Konfederacji Polski Niepodległej, po tym, jak na półki księgarń trafia wysokonakładowe wydanie „Wojny polskiej” Leszka Moczulskiego, w 1972 r. wycofanej ze sprzedaży przez cenzurę, a sama książka zostaje nominowana do nagrody ministra kultury. Znamienna jest reakcja na złożenie w Sejmie przez Narodową Partię Pracy projektu nowelizacji konstytucji, przewidującego zmianę tytulatury głowy państwa z prezydenta na Naczelnika. Generał Szlachcic uzasadnia go przez odwołanie do mitu kościuszkowskiego, obecnego przez dziesięciolecia w propagandzie PRL. Ku powszechnemu zdumieniu do inicjatywy stronnictwa byłych komunistów najprzychylniej odnoszą się najbardziej prawicowe grupy opozycyjne. Skrajnie konserwatywny publicysta, doktor Jacek Bartyzel, przypomina na łamach wydawanej w drugim obiegu „Polityki Polskiej”, że zastąpienie prezydenta Naczelnikiem było postulatem już przedwojennych polskich konserwatystów. „Opozycja demokratyczna” ponosi coraz większe niepowodzenia w mobilizacji przeciw rządowi nawet własnych działaczy. Widoczny wzrost liczby drobnych podmiotów gospodarczych, nie zadeklarowane przez nikogo głośno, lecz postępujące szybko odideologizowanie życia państwowego i instytucji publicznych, prowadzona konsekwentnie przez ministra Stommę akcja rehabilitacji ofiar zbrodni komunistycznych oraz powrót w sferze symbolicznej do tradycji niepodległościowych zmieniają stosunek wielu ludzi do istniejących realiów politycznych. Wielu innych wciągają rozpalające się coraz bardziej dyskusje na omijane do niedawna tematy historyczne, głównie z zakresu historii stosunków polsko-sowieckich, nie tylko nie hamowane, ale nierzadko inicjowane przez stronę rządową (sceptyczni uważają, że obóz rządowy celowo pochwycił te tematy, aby wytrącić monopol na nie środowiskom opozycyjnym i uniemożliwić dalsze rozgrywanie ich przeciwko sobie). Gwoździem do opozycyjnej trumny okazuje się tzw. afera wódczana. Na jaw wychodzą zdjęcia, prawdopodobnie materiał operacyjny Korpusu Ochrony Państwa, dokumentujące libację alkoholową, podczas której liderzy „opozycji demokratycznej” – Lech Wałęsa, Adam Michnik, Jacek Kuroń, Bronisław Geremek – pili wódkę i fraternizowali się wylewnie z grupą znanych komunistów nieprzyjętych do Narodowej Partii Pracy, m.in. z Jerzym Urbanem, Aleksandrem Kwaśniewskim i Januszem Reykowskim. Zdjęcia pojawiają się najpierw w prasie zachodnioeuropejskiej, następnie przedrukowuje je prasa krajowa. Ich wypłynięcie powoduje skandal; duża grupa rozwścieczonych działaczy Solidarności Walczącej i Federacji Młodzieży Walczącej dokonuje najścia na siedzibę redakcji „Gazety Wyborczej” i demoluje ją. Zanim interweniuje policja – oskarżana później o rozmyślny brak pośpiechu – kilku dziennikarzy i pracowników redakcji zostaje pobitych. W zaistniałych warunkach rząd decyduje się przeprowadzić wybory do Sejmu na dotychczasowych zasadach. W skład listy wyborczej Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego wchodzą: Narodowa Partia Pracy generała Szlachcica, Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy premiera Dobraczyńskiego, Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald” wiceministra Poręby, a także Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne, które – co nikogo nie zaskakuje – poparły w końcu całkowicie aktualny kurs polityczny. Za granicą coraz częściej pojawiają się komentarze głoszące, iż przemiany w PRL mogą stać się wzorem dla pozostałych państw socjalistycznych. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Time” noblista-dysydent Aleksandr Sołżenicyn stwierdza, że z doświadczeń polskich powinien skorzystać Związek Sowiecki. Adam Danek
Czy jest możliwa koalicja anty-PO? Nie. PO+PSL mają większość. Gdyby PSL przeszło do obozu, w którym hegemonem byłoby PiS, w takim układzie musiałby uczestniczyć również ”Ruch Palikota”. WCzc.Janusz Palikot jest człowiekiem inteligentnym – a strategia Jego Ruchu jest oczywista: ogłosić przystąpienie do takiej Wielkiej Koalicji... a gdy będzie to już postanowione – zdradzić i zawrzeć koalicję z PO. Zapewniając sobie ustawę o „małżeństwach” (tfu!) „gejów”, zgodę na palenie marijuany... i sporo posad ministerialnych. JKM
Zamiast pogromu Gdy po drugiej wojnie światowej przyszedł czas wziąć Polaczków za mordę, trzeba było najpierw ułatwić Zachodowi odpuszczenie sobie tego tematu. Pomocnym narzędziem okazał się być, sprowokowany najpewniej przez UB, pogrom ludności żydowskiej w Kielcach. Pogrom skutecznie odwrócił uwagę od kwestii Katynia, a przy tym pozwolił na utrwalenie wizerunku Polski jako kraju ciemnego i antysemickiego. Głównym zaś reprezentantem tych sił ciemności uczyniono w propagandzie, jakże by inaczej, antykomunistyczne podziemie. Gdy rozstrzygają się losy przynależności Polski do wschodniej lub zachodniej strefy wpływów, gdy pechowo dla nas znów mocno przerzedziły się nasze elity, a w Stanach też mają akurat ważniejsze sprawy, a już na pewno nikt nie chce umierać za Smoleńsk.. No cóż, zacznijmy jeszcze raz. Gdy w drugiej dekadzie XXI wieku przyszedł czas wziąć Polaczków za mordę, nie trzeba już szczęśliwie żadnych pogromów. Zresztą – rodzimych Żydów w większości z kraju się pozbyto, a niektóre gwiazdy z roku 1968 jasno świecą również dziś (jak pani Śledzińska-Katarasińska z jednej, a pan generał Wojciech Jaruzelski z drugiej strony). Inne czasy, ale i sukcesy propagandowe większe. Że obozy koncentracyjne były polskie, wie każde dziecko na Zachodzie. Że byli też jacyś Niemcy – już niekoniecznie, a jeśli, to chyba z antynazistowskiego ruchu oporu. Jakiej narodowości był pan Hitler? Pan Hitler był nazistą. Ok, zróbmy fajny film. Film, którego nie powstydziła by się światowa kinematografia. Zwłaszcza ta niemiecka, zwłaszcza ta z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Pokażmy tę polską ciemność i polską ciemnotę, co to grzeje się przy ogniu pogromów. Najpierw pokażmy samym Polaczkom, zacznijmy od najmłodszych. Niech się zastanowią, czy ten ich dziadek, co to słucha śmiesznego radia i chodzi na jakieś podejrzane wiece nie ma czegoś na sumieniu? Może z babcią poznali się okradając ze złotych zębów zwłoki zamordowanych Żydów. Ilu Żydów zamordował Twój dziadek? Pomyśl, jak zadośćuczynić sprawiedliwości? Potem pokażmy film za granicą. Niech Zachód wie, że to wciąż ta sama, antysemicka tłuszcza. Że to na Zachodzie płoną synagogi, to nie będzie przeszkadzać, pomoże nawet. Moralizowanie koi sumienie jak mało co. Damy nagrodę reżyserowi, podziękujemy, że otworzył nam oczy. Ktoś sprawdzi, jak naprawdę potoczyły się losy faceta, będącego pierwowzorem ukrzyżowanego bohatera filmu? Bez żartów. Ukrzyżowanie – niedzielna rozrywka Polaków XXI wieku. Czy tacy ludzie są częścią zachodniej cywilizacji? Przyszedł czas wziąć Polaczków za mordę, a kto zrobi to lepiej, niż sympatyczny, duży kraj na wschodzie, którego historia od pogromów była wolna, a ludzie w nim zawsze żyli zgodnie, pogodnie i szczęśliwie. Opłaciło się rzucić trochę grosza na jeden film. Swoją drogą ciekawe, czy na film o Kuklińskim też Rosjanie dadzą pieniądze Pasikowskiemu. I jaki będzie to film? Zapewne wśród obrońców filmu znajdą się poczciwi ludzie, którzy powiedzą w jak najlepszej wierze – przecież nie byliśmy święci, potrzebujemy rachunku sumienia. Nie tak dawno czytałem okupacyjne pamiętniki dr. Klukowskiego. Sądzę, że większość dzisiejszych oskarżycieli zna je również. Mielibyśmy o czym rozmawiać i nad czym się zastanawiać. Zarówno publikacje Grossa, jak film Pasikowskiego temu nie służą, bo i nie temu mają służyć.
Śledczy: nie badaliśmy ciał spektrometrem Wojskowa Prokuratura przyznała, że żadne z ekshumowanych ciał nie zostało zbadane spektrometrami.
- W Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie złożony został wniosek jednego z pełnomocników pokrzywdzonych o przeprowadzenie badania ekshumowanego ciała spektrometrem na obecność związków chemicznych mogących wchodzić w skład materiałów wysokoenergetycznych. Prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie postanowieniem z dnia 14 listopada 2012 roku, oddalił ten wniosek dowodowy z uwagi na fakt, że wnioskowany dowód jest nieprzydatny dla stwierdzenia danej okoliczności. Jednocześnie należy dodać, że w trakcie badań wykonywanych po ekshumacji, biegli zabezpieczyli liczne próbki, które zostaną poddane badaniom laboratoryjnym na obecność śladów materiałów wybuchowych – odpowiedział nam płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Prokuratura nie wyjaśniła, dlaczego wnioskowany dowód miałby być nieprzydatny, tym bardziej, że w piątek NPW ogłosiła, że m.in. spektrometrem był badany Tu 154 M o numerze bocznym 102. Jeden z pełnomocników ekshumowanych ostatnio ofiar smoleńskiej katastrofy wnioskował o użycie tych samych urządzeń, które były użyte przez biegłych podczas wyjazdu do Smoleńska, który miał miejsce na przełomie września i października tego roku. Na to jednak nie zgodzili się prowadzący śledztwo prokuratorzy wojskowi. Dorota Kania
Dreamliner na Wiejskiej. Skażone Tupolewy Wczoraj mieliśmy dreamlinera nad Warszawą i na lotnisku. Dzisiaj mamy lewicowego prezydenta Francji Hollnada, którego wizytę przestawia się nam w oprawie entuzjazmu równemu wczorajszej euforii z powodu przybycia pierwszego z 8 zamówionych samolotów pasażerskich. Holland przybył na zaproszenie Komorowskiego, czego zdają się nie zauważać dziennikarze powołujący się na wizytę jako potwierdzenie niezwykłej aktywności Tuska w negocjacjach z przywódcami możnych krajów UE. Holland nie powiedział nic czego nie można się było spodziewać: polityka rolna i wysokie fundusze na ten cel to główne pole walki dla Francji. Holland nie uważa aby ten cel stał w sprzeczności z funduszami na politykę spójności, ale skoro ciąć trzeba (z tym się zgodził) to utrzymanie wysokiego poziomu finansowania jednej dziedziny musi mieć wpływ na inny. Cele wizyty Hollanda można odczytać z składu delegacji mu towarzyszącej: to 30 biznesmenów, reprezentujących wiele dziedzin aktywności gospodarczej, a sam Holland jako dziedziny zainteresowania biznesowego swoich rodaków wymienił infrastrukturę ( w tym wodociągi) i inne. Doświadczona gdańskim przykładem (prezydent miasta Adamowicz otrzymał od Francji Legię Honorową za współprace) przestrzegam inne regiony= mamy najwyższe opłaty za wodę i ścieki! Holland zachowuje się tak ja zachowywali się wcześniej jego polityczni poprzednicy. W 1990 roku Francja utworzyła specjalną linię kredytową Credit National z której na niezwykle korzystnych warunkach mogły korzystać spółki z udziałem kapitału francuskiego w Polsce pod warunkiem realizacji tego kredytu… we francuskich firmach. Sarkozy obronił francuskie stocznie mając w nosie (podobnie jak Niemcy) restrykcyjne zakazy dofinansowania. Teraz Holland przyjeżdża zadbać o kol jen francuskie interesu w Polsce. Tutaj nie sposób nie wspomnieć o dumnej wypowiedzi Komorowskiego, który powiadomił Hollanda i świat, ze ostatnio doszło do sytuacji, w której polski kapitał inwestuje za granicą. Nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. Dziennikarze TV zauważyli, że już trzeci dzień w strefie Gazy trwa walka. Doradca Komorowskiego jest zaniepokojony. Ma czym. Bo napięcie wzrosło po wzmożonych atakach rakietowych palestyńskiego Hałasu. A jak wyjdzie powszechnie na jaw to co niedawno napisał red. Gadowski, że prowadzone przed dwoma laty szkolenia były w mieście K. obejmowały więcej działań niż powinny? Red. Pałasiński n okrągło informuje nas o dużej dysproporcji sił zwaśnionych stron oraz o tym, że rakiety Grad pochodzą z Syrii a inne z Iranu. Na wszelki wypadek, gdyby komuś wpadło do głowy, że niektóre nazwy są rosyjskie i mógłby podejrzewać niewinnego sąsiada…. Nie mogło zabraknąć w tej feerii ciekawych interpretacji sensacyjnej informacji o znalezieniu w bliźniaczym do 101 TU 154 M stacjonującym w Mińsku Mazowieckim śladów substancji podobnych do tych, które urządzenia naszych śledczych wykryły w Smoleńsku. Co prawda w Mińsku Mazowieckim nie ma śladów wojny, a szczególności nie podlegały działaniom salonka pasy i fotele Tutki z numerem 102 (przez co niektórzy interpretatorzy wojennych pozostałości na miejscu katastrofy mogą czuć się lekko urażeni), a urządzenia buczą. Dlaczego dowiemy się dopiero po dłuższych badaniach laboratoryjnych. Prokuratura wpadł na pomysł sprawdzenia Tutki 102 dla uspokojenia opinii publicznej, która mogła sobie domniemywać, że te kilkaset próbek pobranych w Smoleńsku mogły jednak oznaczać trotyl i temu podobne tałatajstwa. Od dzisiaj Ne powinni mieć wątpliwości, ze substancje wysokoenergetyczne mogą być trotylem ale nie muszą. W dodatku znaleziono je nie w jednym samolocie, który uległ katastrofie, a w dwóch. Ten drugi w żadnej katastrofie z powody owych substancji nie uczestniczył. Chcieli mnie życzliwi prokuratorzy uspokoić, ale nie zdołali. Bo jeśli samoloty przewożące najwyższe osobistości państwowe mogą latać sobie z tymi „wysokoenergetycznymi” substancjami na pokładzie co, do których będzie wiadomo po badaniach laboratoryjnych czy są materiałem wybuchowym czy nie po badaniach ekip pirotechnicznych warunkujących zezwolenie na wejście na pokład – to …Boże chroń mnie, bo nikt mnie inny nie chroni. Jeszcze nie widziałam kolejnego komunikatu na stronie NPW, który w związku z pierwszym musi się pojawić. O zaniedbanie rzetelności dopuszczania do lotów z najwyższymi dostojnikami państwa na pokładzie samolotami co, do których istnieje uzasadnione podejrzenie że mają na pokładzie niebezpieczne substancje! Pewnie pojawi się jutro. Uspokoić mnie chciał też Bk Pieronek zapewniając dzisiaj, że w Smoleńsku mieliśmy do czynienia ze zwykłym wypadkiem. Specjalista od interpretacji słowa Bożego nie musi być nieomylny w kwestiach natury jak najbardziej przyziemnej. No i uspokaja społeczeństwo niezawodna GW cytując informacje z prokuratury, że w badaniach sekcyjnych śp. Wassermana, Gosiewskiego i Kurtyki nie odkryto charakterystycznych śladów na ciałach i błonach bębenkowych, przez można wykluczyć spokojnie wersję wybuchu w samolocie. No bo jeśli można było wcześniej wykluczyć to, po co Szeląg opowiadał nam o tym, że dopiero obecnie zostały zlecone badania fizykochemiczne próbek pobranych z ciał podczas ekshumacji i mają one być badana w ramach jednej ekspertyzy ze śladami substancji wysokoenergetycznych pobranych w Smoleńsku? Jako uzupełnienie przyczyn dla mojego braku spokoju dodam też niechęć badania ciała i ubrania śp. Księdza Rumianka detektorem jaki użyto w Smoleńsku i podobno w Mińsku Mazowieckim. Trwa festiwal zalewania biednych Polaków interpretacjami bez pokrycia. Nie zawsze nawet dba się o zachowanie pozorów rzetelnego przekazu. Małgorzata Puternicka/1Maud
Macierewicz: mamy do czynienia z manipulacją Mamy do czynienia z manipulacją, która ma przekonać opinię publiczną, iż stwierdzone podczas ostatnich badań w Smoleńsku setki śladów materiałów wybuchowych są jakimś wyjątkiem czy też nie dotyczą rzeczywistego mechanizmu tej tragedii – mówi portalowi Niezależna.pl poseł Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej. Gazeta Wyborcza podaje dzisiaj informacje o tym że na pokładzie TU-154 nie było żadnego śladu po wybuchu, jak Pan skomentuje te doniesienia?
- Ten materiał ma wszystkie cechy dezinformacji a nie informacji. Nawet nie wiadomo czy rozmawiano bezpośrednio z panem z płk. Rzepą czy też jest to przywołanie jego dawnych wypowiedzi. Żadne z ekshumowanych ciał nie było badane spektrometrem i to mimo to, że w niektórych wypadkach zwłaszcza ostatnio, były takie wnioski składane przez pełnomocników. Odrzucono wnioski pełnomocników o badanie ciał spektrometrem. Podobnie wyglądają argumenty, które są przywołane na podstawie cząstkowych opinii, bo nie ma jeszcze w żadnych z tych wypadków ostatecznej ekspertyzy stwierdzającej wszystkie elementy analizy sekcji zwłok, co do braku oparzeń i opaleń. Stwierdzone wcześniej ślady oparzeń pokrywające blisko 18 proc ciała, zostały opisane jako ciemno-brunatne plamy. Chcę jeszcze raz podkreślić, że te pseudo argumenty, które zostały przywołane w dzisiejszym materiale bazują na badaniach, które nie uwzględniały badania spektrometrem. Które nie uwzględniały jeszcze wyników badań poszczególnych wycinków, sprawdzeń czy był tam materiał wybuchowy, czy nie było materiału wybuchowego i przechodzą do porządku dziennego nad oparzeniami a nawet popaleniami zwłok stwierdzonymi przez pełnomocników i rodziny podczas sekcji jaka była dokonywana w Polsce. Mamy do czynienia z manipulacją, która ma przekonać opinię publiczną, iż stwierdzone podczas ostatnich badań w Smoleńsku setki śladów materiałów wybuchowych są jakimś wyjątkiem czy też nie dotyczą rzeczywistego mechanizmu tej tragedii. Dotyczą i trzeba je brać realnie pod uwagę. Dlatego wszystkie ciała w moim przekonaniu muszą być przebadane spektrometrem, takim jaki był używany teraz dla badania wraku w Smoleńsku. W innym wypadku wszystkie te diagnozy będą po prostu manipulacją a nie solidnym badaniem i próbą oszukania opinii publicznej.
„Gazeta Wyborcza” pisze, że na wraku nie było np. charakterystycznego wywinięcia blach poszycia na zewnątrz kadłuba, stopienia metalu, śladów sadzy. Jeżeli „Gazeta Wyborcza” pisze, że nie było takich śladów, to znaczy że świadomie kłamie. W tym wraku właśnie stwierdzono dziesiątki fragmentów samolotu w tym gigantyczne jak tył Tupolewa między skrzydłami a rufą ale także dziesiątki innych, które miały charakterystyczne wywinięcia. Mogę się też odwołać do badań prof. Otrębskiego zaprezentowanych podczas sesji smoleńskiej 23 października, gdzie pokazywał zdjęcia właśnie wywiniętych części szczątków samolotu na zewnątrz. Najbardziej oczywistym jest zdjęcie tego wielkiego fragmentu części pasażerskiej Tupolewa ,który ma wywinięte burty na zewnątrz. Artykuł „GW” opiera się również na tym, że w czasie ekshumacji nie stwierdzono uszkodzenia błony bębenkowej i na tej podstawie autor artykułu wnioskuje o tym, że nie było wybuchu na pokładzie TU-154. Nie mam na ten temat żadnej wiedzy. Warto sobie uświadomić, że stwierdzenie w jednym wypadku, że nie było pęknięcia błony bębenkowej o niczym po prostu nie świadczy. Bo dopiero przebadanie wszystkich ciał i stwierdzenie, że jest to dominująca sytuacja w wielu wypadkach pozwoliłoby na jakiś uogólniony wniosek. Pojedynczy wypadek, jeżeli by nawet miał miejsce, o niczym nie świadczy. Zwłaszcza, że jest to dowodzenie z negacji stwierdzenia że coś nie zaszło a nie, że coś zaszło. Wiec to jest ewidentnie manipulacyjny argument nie wytrzymujący żadnej krytyki analizy źródła. Marek Nowicki
Prokuratura wojskowa w sposób otwarty kpi z Polaków oraz śledztwa smoleńskiego, ale prawda i tak wyjdzie na jaw Zaskakującą aktywnością wykazała się Naczelna Prokuratura Wojskowa, publikując ostatnie oświadczenie ws. śledztwa smoleńskiego. Nagle okazało się, że śledczy widzą "niesłabnące zainteresowanie opinii publicznej tematem ewentualnej obecności materiałów wybuchowych". Nagle okazało się, że na pokładzie tupolewa być może doszło do wykrycia materiałów wybuchowych. Tyle tylko, że nie na pokładzie tego tupolewa, który uległ katastrofie w Smoleńsku. Do zaskakującej otwartości śledczych oraz przełamania dotychczasowego tabu doprowadziły wyniki badań tupolewa, który stacjonuje w Mińsku Mazowieckim. Prokuratura kolejny raz pokazuje, na czym najbardziej zależy jej w śledztwie smoleńskim. Badania przeprowadzone na drugim tupolewie, przesłanie Rosjanom próbek pobranych w Smoleńsku, publiczne zaznaczanie, że w Smoleńsku śledczy mogli odkryć ślady perfum i pianki do golenia oraz odmowa badania ciała ks. prof. Ryszarda Rumianka na obecność materiałów wybuchowych w obecności pełnomocnika jego rodziny nie pozostawiają złudzeń. Prokuratura wojskowa już w sposób otwarty i jawny kpi z Polaków oraz śledztwa smoleńskiego. Prokuratura przekonywała nas już, bez rzetelnego badania tej sprawy, że 10 kwietnia nie mogło dojść do eksplozji ani zamachu, potem mówiła, że w Smoleńsku sprzęt pirotechniczny mógł wykryć piankę do golenia lub perfumy, obecnie sugeruje, że ślady materiałów wybuchowych czy wysokoenergetycznych są obecne w każdym samolocie używanym przez polskich VIPów i nie ma w tym nic dziwnego. Prokuratura zdaje się mieć jeden cel: zbić wszelkie podejrzenia dotyczące hipotezy, że w Smoleńsku doszło do eksplozji, ośmieszyć doniesienia mediów, wyniki badań naukowców z całego świata oraz biegłych. W związku z działalnością prokuratury nie należy wiązać wielu nadziei na poznanie prawdy o katastrofie smoleńskiej. Przynajmniej przy trwaniu obecnej władzy. Prokuratura, również dzięki podporządkowaniu prawnemu premierowi oraz politycznej służalczości części prokuratorów, stała się stroną w walce o utrwalanie kłamstwa smoleńskiego. Dziś jedynie premier osobiście oraz jako dysponent większości sejmowej ma wpływ na prokuratora generalnego i podległą mu strukturę. On zatwierdza de facto budżet śledczym oraz decyduje o odwołaniu Seremeta z funkcji. Być może to stoi za faktem, że prokuratura generalna jako instytucja jest ramieniem zbrojnym władzy oraz tych środowisk, które nie chcą ujawnienia prawdy o wydarzeniach ze Smoleńska.
Środowiska te są bardzo wpływowe. Im prawda o Smoleńsku oraz śledztwie smoleńskim zagraża. One wiedzą, że jej ujawnienie może doprowadzić do głębokiej przebudowy polskiej sceny politycznej, rynku medialnego, a być może i innych wymierzonych w establishment zmian społecznych. Do tego dopuścić nie mogą. I dlatego w sprawie smoleńskiej nastąpiła taka silna presja, taka fala kłamstwa oraz niegodziwości. Władze, prokuratura oraz media muszą doprowadzić do trwałego zakłamania tej sprawy. Na szczęście wydaje się, że to się im nie uda. Wszystko wskazuje na to, że prawda o katastrofie smoleńskiej wyjdzie na jaw. Zbyt wiele świadczy za tezą o wybuchu, zbyt wiele wskazuje na możliwość zamachu, by się tym hipotezom nie przyglądać rzetelnie. I zaczynają widzieć to również społeczeństwa krajów trzecich oraz media na Zachodzie. Sprawa materiału o trotylu w Smoleńsku pokazała jednak, że w pewnym momencie bez rzetelnej pracy instytucji państwowych się nie obejdzie. Potrzebne jest sankcjonowane przez instytucje publiczne zweryfikowanie czy w Smoleńsku doszło do eksplozji czy nie doszło. To wstępne pytanie otwiera kolejne pola badawcze, dziś oficjalnie i od górnie zamknięte przez rząd i prokuraturę. Jak doszło do eksplozji? Czy doszło do zamachu? Kto za nim stoi? Te pytania są zasadne i kiedyś Polska na nie odpowie rzetelnie. Państwo rządzone przez Tuska jest skupione na zupełnie innym celu: zamazaniu prawdy o Smoleńsku. Kurs taki obrano zaraz po 10 kwietnia. Na mocy decyzji Donalda Tuska Polska stała się petentem w sprawie najważniejszej w historii III RP tragedii. Musimy żebrać u Rosjan o wszystko - zgodę na badania, zgodę na dostęp do polskiej własności, zgodę na udostępnienie materiałów kluczowych dla polskiego śledztwa. To wszystko obarcza rząd Donalda Tuska i obecne władze. To utrudnia - na razie skutecznie - szanse na poznanie prawdy o Smoleńsku. Coraz mniej trafne wydają się opinie, że ten skutek jest wypadkiem przy pracy czy skutkiem braku profesjonalizmu. Rządowe posunięcia z 10 kwietnia i następnych dni z dzisiejszej perspektywy jawią się raczej jak zaplanowane z zimną krwią i dobrze przemyślane decyzje, mające na celu pomoc mataczeniu. Zadaniem polskiej prokuratury oraz rządu nie jest wcale dojście do prawdy o tragedii narodowej. Prokuratura stała się narzędziem w rękach tych, których katastrofa smoleńska obarcza, tych, którzy przyłożyli rękę do tej katastrofy, a potem aktywnie działają na rzecz kłamstwa. Prokuratura wraz z rządem są instytucjami najbardziej zaangażowanymi w kłamstwo smoleńskie. Ich motywacje i cele są jasne. Oni nie mają już żadnych oporów. Zrobią wszystko, by zniszczyć prawdę o Smoleńsku. Blog Stanisława Żaryna
Zamiast pogromu Gdy po drugiej wojnie światowej przyszedł czas wziąć Polaczków za mordę, trzeba było najpierw ułatwić Zachodowi odpuszczenie sobie tego tematu. Pomocnym narzędziem okazał się być, sprowokowany najpewniej przez UB, pogrom ludności żydowskiej w Kielcach. Pogrom skutecznie odwrócił uwagę od kwestii Katynia, a przy tym pozwolił na utrwalenie wizerunku Polski jako kraju ciemnego i antysemickiego. Głównym zaś reprezentantem tych sił ciemności uczyniono w propagandzie, jakże by inaczej, antykomunistyczne podziemie. Gdy rozstrzygają się losy przynależności Polski do wschodniej lub zachodniej strefy wpływów, gdy pechowo dla nas znów mocno przerzedziły się nasze elity, a w Stanach też mają akurat ważniejsze sprawy, a już na pewno nikt nie chce umierać za Smoleńsk.. No cóż, zacznijmy jeszcze raz. Gdy w drugiej dekadzie XXI wieku przyszedł czas wziąć Polaczków za mordę, nie trzeba już szczęśliwie żadnych pogromów. Zresztą – rodzimych Żydów w większości z kraju się pozbyto, a niektóre gwiazdy z roku 1968 jasno świecą również dziś (jak pani Śledzińska-Katarasińska z jednej, a pan generał Wojciech Jaruzelski z drugiej strony). Inne czasy, ale i sukcesy propagandowe większe. Że obozy koncentracyjne były polskie, wie każde dziecko na Zachodzie. Że byli też jacyś Niemcy – już niekoniecznie, a jeśli, to chyba z antynazistowskiego ruchu oporu. Jakiej narodowości był pan Hitler? Pan Hitler był nazistą. Ok, zróbmy fajny film. Film, którego nie powstydziła by się światowa kinematografia. Zwłaszcza ta niemiecka, zwłaszcza ta z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Pokażmy tę polską ciemność i polską ciemnotę, co to grzeje się przy ogniu pogromów. Najpierw pokażmy samym Polaczkom, zacznijmy od najmłodszych. Niech się zastanowią, czy ten ich dziadek, co to słucha śmiesznego radia i chodzi na jakieś podejrzane wiece nie ma czegoś na sumieniu? Może z babcią poznali się okradając ze złotych zębów zwłoki zamordowanych Żydów. Ilu Żydów zamordował Twój dziadek? Pomyśl, jak zadośćuczynić sprawiedliwości? Potem pokażmy film za granicą. Niech Zachód wie, że to wciąż ta sama, antysemicka tłuszcza. Że to na Zachodzie płoną synagogi, to nie będzie przeszkadzać, pomoże nawet. Moralizowanie koi sumienie jak mało co. Damy nagrodę reżyserowi, podziękujemy, że otworzył nam oczy. Ktoś sprawdzi, jak naprawdę potoczyły się losy faceta, będącego pierwowzorem ukrzyżowanego bohatera filmu? Bez żartów. Ukrzyżowanie – niedzielna rozrywka Polaków XXI wieku. Czy tacy ludzie są częścią zachodniej cywilizacji? Przyszedł czas wziąć Polaczków za mordę, a kto zrobi to lepiej, niż sympatyczny, duży kraj na wschodzie, którego historia od pogromów była wolna, a ludzie w nim zawsze żyli zgodnie, pogodnie i szczęśliwie. Opłaciło się rzucić trochę grosza na jeden film. Swoją drogą ciekawe, czy na film o Kuklińskim też Rosjanie dadzą pieniądze Pasikowskiemu. I jaki będzie to film? Zapewne wśród obrońców filmu znajdą się poczciwi ludzie, którzy powiedzą w jak najlepszej wierze – przecież nie byliśmy święci, potrzebujemy rachunku sumienia. Nie tak dawno czytałem okupacyjne pamiętniki dr. Klukowskiego. Sądzę, że większość dzisiejszych oskarżycieli zna je również. Mielibyśmy o czym rozmawiać i nad czym się zastanawiać. Zarówno publikacje Grossa, jak film Pasikowskiego temu nie służą, bo i nie temu mają służyć. Krzysztof Karnkowski
Zgrzyt w "Panoramie" "...Ile można takiego typa jak ja znosić?..." - pytał żartobliwie dziennikarzy Donald Tusk, informując, że to jego ostatnia kadencja. Chociaż niestety nie jako premiera, ale szefa Platformy Obywatelskiej. "Ile można? W sumie niezłe pytanie, panie premierze! Wszystkiego dobrego. Do zobaczenia..." - dodała swój komentarz do relacji z tego epokowego wydarzenia dziennikarka TVP Joanna Racewicz. Prywatnie wdowa po oficerze BOR Pawle Janeczku, ochraniającym ś.p. Lecha Kaczyńskiego. Tego wydania "Panoramy" o 18:00 nie można już zobaczyć na stronach korporacyjnych, gdzie polska telewizja umieszcza wszystkie swoje produkcjie.
http://www.tvp.pl/publicystyka/programy-informacyjne/panorama/wideo/16112012-1800/8920371
Mieliśmy też okazję zapoznać się z brakiem odporności na satyrę TVN, który linczuje młodego Chajzera, bo ośmielił się zażartować z tefauenowskich standardów dziennikarskich. Tylko patrzeć jak usłyszymy od jakiegoś ałyoryteta, że dziennikarka "narzygała w gniazdo" Oczywiście nie mam szklanej kuli i nie wiem jak długo to potrwa ale wydaje się, że przekroczenie granic śmieszności jest raczej jednym z ostatnich etapów upadku każdej władzy. Władza Tuska przekraczała już różne granice. Korupcji, nieudolnosci, bezczelności, fizycznej agresji wobec niewinnych obywateli. I wiele innych. Ale najgroźniejsze dla niej jest to, że staję się coraz bardziej śmieszna. Cezary Krysztopa
17 Listopad 2012 Bereza Obywatelska Prokuratura Okręgowa w Warszawie umorzyła śledztwo w sprawie śmierci pana Andrzeja Leppera- uznając, że było to samobójstwo- jak to ostatnio bywa- bez udziału osób trzecich. Osób drugich i czwartych- nie wykluczono. Podobnie jak osób piątych, szóstych czy siódmych. Trudno, żeby potencjalny „ samobójca” organizował zgromadzenie, gdy zamierza popełnić samobójstwo.. Mało kto w Polsce wierzy w to „ samobójstwo, a najmniej działacze Samoobrony”- tym bardziej, że śmierć nastąpiła w piątek po południu- a sekcja zwłok została zrobiona w poniedziałek. Minęło prawie trzy dni, zanim – przy udziale osób kolejnych i postronnych- zabrano się za sprawy nie cierpiące zwłoki, a dotyczące denata. Ze zwłok- przez te prawie trzy dni- mogły ujść wszelkie ślady związków zawartych w organizmie, a które mogły się tam znaleźć- z udziałem osób – właśnie trzecich. Na przyszłość- gdyby takie przypadki „ samobójstw” się pojawiły- sekcję zwłok należy robić natychmiast. To znaczy co najmniej w czasie przed upływem 12 godzin.. I na przyszłość należy sprawdzać inne wątki, na przykład ten, że w pomieszczeniu klimatyzowanym, w jakim” samobójca” przebywał, było otwarte okno, a za oknem stało rusztowanie. Znam to miejsce doskonale, bo pracowałem- jako student Uniwersytetu Warszawskiego- w tamtejszym Orbisie.. Warszawiacy chodzą tam często za potrzebą- do tej pory, w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej- w szczególności.. Otwarte okno w klimatyzowanym pomieszczeniu? To mógł być jakiś ślad.. Ale potem okno zamknięto- i po śladzie…. A ja chyba już do końca życia pozostanę zwolennikiem teorii spiskowej dziejów.. Nie wierzę w samoistnie otwierane okna w klimatyzowanych pomieszczeniach.. Ale mnie zainteresowało co innego przy tej sprawie.? I to nie wypowiedź pana rzecznika Prokuratury Okręgowej w Warszawie pana Dariusza Ślepokury- i mam nadzieję, że nie jest to pseudonim.. Część nazwiska- „kura” kojarzy mi się z prokuraturą.. A słowo” ślepy – już dzisiaj nie używane w poprawnościowo- politycznych mediach propagandowych- mogłoby być zastąpione słowem” niewidomy”.. Jeszcze ktoś gdzieniegdzie krzyknie ’Coś ty ślepy”? Ale coraz rzadziej.. ”Lepiej” brzmi:” Coś ty niewidomy”? Albo:” Coś ty niepełnosprawny wzrokowo”? I już nikt nikomu nie życzy” ślepych celników’ – przy odprawie towaru przywożonego spoza Unii Europejskiej.. Najwyżej” niepełnosprawnych wzrokowo celników”. Wydaje mi się, że dobór nazwiska rzecznika Prokuratury Okręgowej w Warszawie jest właściwy.. Tak jak w poprzednim, PRL-u- dobór nazwisk ministrów rolnictwa- na przykład minister Kłonica. „- Nie stwierdzono, aby ktokolwiek nakłaniał bądź też udzielił pomocy pokrzywdzonemu w celu doprowadzenia go do targnięcia się na własne życie”- poinformował rzecznik Prokuratury Okręgowej- w Warszawie, pan Dariusz Ślepokura. Dodał również, że w śledztwie uzyskano opinie biegłych między innymi z zakresu badań biologicznych, fizykochemicznych, których wyniki nie wskazują, aby do zgonu pana Andrzeja Leppera przyczyniły się działania bądź zaniechania osób trzecich No dobrze.. Ale co powiedział biegły psycholog, który oczywiście został wykluczony jako udziałowiec w postaci osób trzecich..? W profilu psychologicznym biegły psycholog stwierdził, że szef Samoobrony wykazywał skłonności samobójcze(???) To ci dopiero.. A nie był to przypadkiem człowiek twardy i zdecydowany. Wytrzymać psychologicznie 160 spraw toczących się przeciwko sobie… Trudno wyobrazić mi sobie pana Andrzeja Leppera jako przyszłego”: samobójcę” wysypującego zboże na torach.. I organizującego blokady z rolnikami, być może też o skłonnościach samobójczych.. Tym bardziej, że każdy z nas jest potencjalnym samobójcą. -wobec tego co dzieje się wokół nas na co dzień… 8, 9 tysięcy samobójstw rocznie.. Seryjny samobójca grasuje widocznie niestrudzenie.. Dlaczego w tej sprawie nie zabrał głosu biegły psychiatra.?. I dlaczego pana Andrzeja nie skierowano od razu na oddział intensywnej terapii psychicznej, Czas tworzyć psychuszki w demokratycznym państwie prawa? Najlepiej psychuszki obywatelskie w berezach obywatelskich.. Co prawda pan Andrzej Lepper nie był przeciwnikiem ustroju, był patriotą lewicowym, ani prosowieckim, ani proamerykańskim, ani proniemieckim czy proizraelskim.. Był polskim patriotą lewicującym, człowiekiem szanującym chrześcijaństwo, człowiekiem co prawda socjalnym, ale nie socjalizmu międzynarodowego, tylko krajowego.. Nie był człowiekiem z eksportu socjalizmu międzynarodowego, ale socjalistą krajowym.. Dobrze chciał podzielić środki dla rolników.. Nie uwikłany w aferę w Ministerstwie Rolnictwa. .Centralne Biuro Antykorupcyjne nie jest w tej sprawie oskarżone. Ani jego szef- pan Kamiński… Panu Andrzejowi nie postawiono żadnych zarzutów, w takim razie co z panem Kamińskim? Podobnie jak z panem Milczanowskim i Oleksym.. Jeden drugiego oskarżył o szpiegostwo na rzecz Rosji i do tej pory nie wiadomo, kto jest winien.. A przecież jeden z nich jest winien.. Niedawno pan Józef Oleksy przebywał w Rosji na jakimś zjeździe i spotkał się tam z Putinem.. O czym rozmawiali? Znowu nie można się dowiedzieć o czym, tak jak o czym rozmawiał polski rząd na sesji wyjazdowej w Izraelu w roku 2011 w liczbie 55 osób.. A było to w lutym.. W każdym razie sprawę „ samobójstwa” pana Andrzeja Leppera mamy szczęśliwie za sobą, tak jak będziemy mieli za sobą sprawę „samobójstwa” pana generała Petelickiego, pana chorążego Musia, pana profesora Szaniawskiego, pana … No właśnie.. Kto następny? Płonę z niecierpliwości.. Seryjny „ samobójca’ trzyma nas zbyt długo w napięciu.. Czyżby bierze oddech i zbiera siły? Żeby może uderzyć ze zdwojoną siłą.. Po kilka ‘ „samobójstw” dziennie.. Jak seryjny – to seryjny.. „Nie stwierdzono, aby ktokolwiek nakłaniał bądź też udzielił pomocy pokrzywdzonemu w celu doprowadzenia go do targnięcia się na własne życie”. W tym zdaniu prokuratura z góry złożyła” samobójstwo” pana Andrzeja Leppera. A może ktoś go zabił? Czy jest jakiś wątek prowadzący do innej tezy- na przykład otwarte okno, na przykład szykowanie się do wyborów parlamentarnych w koalicji z Polską Partią Pracy, czy mówienie, że ma się jakieś informacje i dokumenty w sprawie afery gruntowej- zbyt głośno.. Czy prokuratura prowadziła śledztwo w jakimś innym kierunku niż „ samobójstwo”? Nie słyszałem, ale musi to być samobójstwo, skoro ksiądz pochował pana Andrzej Leppera, jak gdyby nigdy nic.. Jakby Pan Bóg zabrał mu życie, a nie on sam sobie… Pochował go jako samobójcę, który naruszył zasadę chrześcijańskiego oczekiwania na śmierć doczesną i życia w wieczności.. Czy już wszystko zostało przewrócone do góry nogami? Czy nastąpi proces podnoszenia samobójstw do rangi cnoty? Tylko patrzeć.. Samobójstwo stanie się cnotą! Tak jak homoseksualizm, prostytucja, kalectwo, złodziejstwo, matki samotnie wychowujące dzieci, single, bezrobotni, czy mordercy.. I koniecznie trzeba lubić zwierzęta, inny kolor skóry, być tolerancyjnym, uwielbiać mniejszości i płacić wysokie podatki.. I wtedy można szczęśliwie żyć.. W Berezie Obywatelskiej. WJR
Kto jest kim w PSL, czyli zielona oligarchia Za kilka dni odbędzie się kongres Polskiego Stronnictwa Ludowego. Delegaci wybiorą prezesa partii i jej władze na kolejne lata. PSL szczyci się, że spośród działających w Polsce ugrupowań jest najstarszym (tradycje Witosa i Mikołajczyka!), najliczniejszym oraz najbardziej demokratycznym. Prawda o ludowcach jest jednak nieco inna: od wielu lat stronnictwem rządzi niewielka grupa dawnych działaczy ZSL, którzy na kolejnych kongresach wymieniają się stanowiskami. Coraz mniej jest za to w PSL ludzi samodzielnie myślących – lista tych, których “wypchnięto” ze stronnictwa, jest długa: Janusz Wojciechowski, Zdzisław Podkański, Zbigniew Kuźmiuk, Janusz Dobrosz, Bogdan Pęk. Natomiast mocno trzymają się głównie ci, którym zależy tylko na dostępie do rządowego “koryta”. Warto przyjrzeć się, kto jest kim w tej “zielonej oligarchii”.
Waldemar Pawlak – prezes PSL od 2005 r., a wcześniej w latach 1991-1997. Najprawdopodobniej wygra także na najbliższym kongresie, dzięki czemu utrzyma stanowisko wicepremiera przynajmniej do końca tej kadencji Sejmu. Pod jego rządami ludowcy wyrobili sobie opinię partii “obrotowej”, choć w rzeczywistości zawierali koalicje rządowe tylko z dwoma ugrupowaniami – SLD i PO. Natomiast w 2006 r. odmówili wejścia do rządu PiS i od tego czasu są wiernym koalicjantem Platformy, także w sejmikach wojewódzkich, które obecnie w całości kontroluje układ PO-PSL. Dlatego ciepłe gesty Pawlaka wobec PiS (jak jego niedawne spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim) należy postrzegać jedynie jako sztuczki propagandowe mające na celu pokazanie stronnictwa jako siły, która stawia za zgodę, a nie na konflikt. Sam Pawlak kieruje też resortem gospodarki, który jest jednak typową “wydmuszką”: w praktyce podlegają mu tylko górnictwo i część energetyki. W tej ostatniej dziedzinie najważniejszym “osiągnięciem” wicepremiera było zawarcie wieloletniej umowy gazowej z Rosją, na mocy której Polska płaci za gaz najwięcej spośród krajów UE. Całość polityki gospodarczej zależy jednak od ministrów finansów i skarbu, przy których rola Pawlaka jest tylko symboliczna. Ministerstwo Gospodarki i podległe mu instytucje dają za to dodatkową pulę stanowisk dla ludzi wicepremiera, co wydaje się głównym powodem trwania ludowców w koalicji.
Janusz Piechociński – poseł z okręgu podwarszawskiego od 1991 r. Prawdopodobnie będzie jedynym konkurentem Pawlaka na najbliższym kongresie i choć zapewne nie wygra, to może uzyskać sporo głosów działaczy niezadowolonych lub skonfliktowanych z prezesem. Piechociński należy do najbardziej pracowitych i kompetentnych parlamentarzystów, przynajmniej w dziedzinie infrastruktury, którą zajmuje się od wielu lat. Karierę polityczną rozpoczął w latach 80 w szeregach Związku Młodzieży Wiejskiej, skąd wyszli także inni liderzy PSL (Pawlak, Bury). Kilkanaście lat temu był liderem stronnictwa na Mazowszu, ale z tej funkcji zdetronizował go Adam Struzik. Ważnym atutem Piechocińskiego jest także to, że nie piastował dotąd żadnej posady rządowej. W obecnym gabinecie miał szansę zostać wiceministrem infrastruktury, ale wolał pozostać w Sejmie, co świadczy o tym, że mierzy wyżej – co najmniej w stanowisko ministra.
Marek Sawicki – wiceprezes PSL, poseł z okręgu siedleckiego od 1993 r. Jeszcze do niedawna mówiło się, że na najbliższym kongresie może zagrozić Pawlakowi, ale w lipcu niespodziewanie stracił stanowisko ministra rolnictwa, które zajmował od 2007 r. Był to efekt ujawnienia nagrania rozmowy Władysława Serafina z byłym prezesem Agencji Rynku Rolnego. Kulisy tej sprawy do dziś pozostają niejasne, nie ulega jednak wątpliwości, że dzięki dymisji Sawickiego Pawlak pozbył się głównego konkurenta w stronnictwie. Uzyskał też znacznie większą swobodę w polityce personalnej, gdyż były minister rolnictwa obsadzał agencje rolne głównie swoimi ludźmi, eliminując przy tym ludzi Pawlaka. Sawicki zapewne pozostanie we władzach PSL, ale szans na odzyskanie dawnej pozycji raczej nie ma.
Jan Bury – wiceprezes PSL i szef klubu parlamentarnego, poseł z okręgu rzeszowskiego od 1991 r. Konsekwentnie pnie się w górę w partyjnej hierarchii, co zawdzięcza przyjaźni z Pawlakiem jeszcze z czasów wspólnej działalności w Związku Młodzieży Wiejskiej (w pierwszej połowie lat 90. Bury był prezesem tej organizacji). Najpierw przejął władzę w PSL na Podkarpaciu, gdzie długoletnim liderem był Aleksander Bentkowski, potem został wiceministrem skarbu w rządzie Tuska, a po ostatnich wyborach objął po Stanisławie Żelichowskim kierowanie klubem sejmowym. W tych awansach nie zaszkodziła mu nawet potężna wpadka z błędnym sprawozdaniem finansowym za kampanię wyborczą PSL w 2001 r. (co na kilka lat pozbawiło stronnictwa budżetowych subwencji i do dziś obciąża finanse ludowców) ani też złamanie ustawy antykorupcyjnej (Bury jako wiceminister nabył udziały w jednej z rzeszowskich spółek).
Jolanta Fedak, Ewa Kierzkowska – wiceprezeski PSL. Kariery tych pań obnażają fasadowość polityki personalnej Pawlaka, który za wszelką cenę stara się pokazać “kobiecą twarz” swojej partii. Decyzją prezesa, ku zaskoczeniu wielu partyjnych kolegów, Fedak została ministrem pracy, a Kierzkowska – wicemarszałkiem Sejmu. Jednak mimo kilkuletniego lansowania obu pań, w ostatnich wyborach do Sejmu doznały kompromitującej porażki, przegrywając z kandydatami zajmującymi dalsze miejsca na listach (Fedak otwierała listę w okręgu lubuskim, a Kierzkowska – w toruńskim). Po tej klęsce Pawlak załatwił Kierzkowskiej posadę ministerialną w Kancelarii Premiera, a Fedak została szefową rady nadzorczej Kostrzyńsko-Słubickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Zapewne nadal będą zasiadać we władzach PSL i spełniać rolę wygodnych dla prezesa figurantek.
Andrzej Kosiniak-Kamysz – minister pracy i polityki społecznej. Ten 31-letni lekarz z Krakowa jest najmłodszym członkiem rządu, ale swoją pozycję zawdzięcza tradycjom rodzinnym: jego ojciec, lider PSL w Małopolsce, był ZSL-owskim ministrem zdrowia w rządzie Mazowieckiego, a stryj - wiceszefem MSWiA w ekipie Millera oraz MON w rządzie Tuska, obecnie zaś jest ambasadorem w Kanadzie. Od 2008 r. młody Kosiniak-Kamysz jest sekretarzem Naczelnego Komitetu Wykonawczego PSL i jednym z najbliższych współpracowników Pawlaka, który po ostatnich wyborach zapewnił mu fotel ministerialny opuszczony przez Jolantę Fedak. Paradoksalnie jednak nowy minister pracy stał się główną “twarzą” reformy emerytalnej rządu (podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat), choć ludowcy mocno zdystansowali się wobec tego pomysłu Platformy. A teraz to jego resort musi tłumaczyć się z rosnącego bezrobocia, choć wpływ na jego zwalczanie ma raczej niewielki (urzędy pracy podlegają samorządom powiatowym, a nie ministrowi). Młody polityk został więc postawiony w bardzo niewygodnej roli, lecz jego pozycja w stronnictwie niewątpliwie będzie rosła.
Stanisław Kalemba – minister rolnictwa, poseł z okręgu pilskiego od 1991 r. W ciągu 20-letniej działalności parlamentarnej dał się poznać jako jeden z najuczciwszych i najbardziej po polsku myślących polityków PSL. Dlatego ogromnym zaskoczeniem było wyznaczenie tego typowego wielkopolskiego chłopa o narodowo-chrześcijańskich poglądach na fotel ministra rolnictwa po dymisji Marka Sawickiego. Kandydatura Kalemby od razu została zaatakowana przez większość mediów, a premier Tusk, choć ostatecznie powołał nowego ministra, opatrzył tę decyzję zastrzeżeniem, iż daje mu czas na “wykazanie się” do końca roku. To oznacza, że Kalemba – mimo że niewątpliwie kompetentny w sprawach rolnictwa – nie może spać spokojnie. Ale też trudno oprzeć się wrażeniu, że Pawlak przeforsował tę kandydaturę tylko po to, by zademonstrować niezależność PSL od Platformy.
Eugeniusz Grzeszczak – wicemarszałek Sejmu, poseł z okręgu konińskiego od 2005 r., wcześniej senator w latach 1991-1997. Jeden z najbliższych współpracowników Pawlaka. W poprzedniej kadencji zajmował ministerialne stanowisko w Kancelarii Premiera, pełniąc rolę “ambasadora” ludowców przy Donaldzie Tusku. Rok temu zamienił się na stanowiska z Ewą Kierzkowską. Nadal jest postacią mało rozpoznawalną w ogólnopolskiej polityce, ale jego pozycja we władzach stronnictwa rośnie.
Jarosław Kalinowski – przewodniczący Rady Naczelnej PSL, eurodeputowany. Wielka kariera Kalinowskiego równie niespodziewanie się zaczęła, jak i skończyła. Gdy w 1997 r. został ministrem rolnictwa, a potem prezesem PSL, był jeszcze postacią mało znaną. 4 lata później ponownie wprowadził ludowców do rządu z SLD, gdzie odegrał ważną rolę przy negocjacjach akcesyjnych z Unią Europejską (wskutek których polscy rolnicy otrzymują znacznie mniejsze dopłaty niż zachodnioeuropejscy). Ale w 2003 r. PSL zostało wyrzucone z koalicji, a rok później Kalinowski stracił fotel prezesa. “Na otarcie łez” powierzono mu funkcję szefa Rady Naczelnej partii, które zachował do dziś, ale był to już tylko cień dawnej władzy. Ostateczną eliminację byłego prezesa przeprowadzono “w białych rękawiczkach”, wysyłając go w 2009 r. do Parlamentu Europejskiego. Po opuszczeniu Sejmu Kalinowski jest już tylko figurantem we władzach partii i nic nie wskazuje, aby szybko miało się to zmienić.
Adam Struzik, Adam Jarubas, Krzysztof Hetman – marszałkowie sejmików wojewódzkich. Wszyscy trzej łączą władzę samorządową z kierowaniem wojewódzkimi strukturami PSL, toteż zajmują niekwestionowaną pozycję lokalnych “baronów”. Najdłużej, bo od 2001 r., urzęduje marszałek Mazowsza Adam Struzik, były marszałek Senatu i przyjaciel Pawlaka z Płocka. 38-letni Adam Jarubas rządzi województwem świętokrzyskim już 5 lat, a jego rówieśnik, Krzysztof Hetman, jest marszałkiem Lubelszczyzny od 2010 r. (wcześniej był wiceministrem rozwoju regionalnego w rządzie Tuska). Niewątpliwie najpotężniejszym z nich jest Struzik, który rządzi największym województwem w kraju, obsadzając tysiące stanowisk i dysponując rocznym budżetem w wysokości 3,5 mld zł. Ale z racji wieku coraz silniejsza będzie pozycja ludzi w rodzaju Jarubasa i Hetmana, a więc kolejnej zmiany w PSL-owskiej sztafecie pokoleń. Warto zapamiętać te nazwiska!
Franciszek Stefaniuk, Józef Zych, Stanisław Żelichowski – ludowi weterani. 74-letni Zych oraz 68-letni Stefaniuk zasiadają w Sejmie od 1989 r., a rówieśnik Stefaniuka, Żelichowski, nawet od 1985 r. Wszyscy pełnili już ważne funkcje: Zych był marszałkiem Sejmu, Stefaniuk – wicemarszałkiem, Żelichowski – ministrem i szefem klubu parlamentarnego. Wszyscy też należą do najbardziej barwnych i lubianych postaci Sejmu, choć nie wszystko w ich biografiach było czyste: Żelichowskiego jako ministra środowiska obciążała afera z budową osiedla Eko-Sękocin, zaś Stefaniuk fatalnie zapisał się jako członek komisji śledczej ds. afery hazardowej, gdzie swoim głosem rozstrzygnął o przyjęciu raportu uniewinniającego polityków PO. Obecna kadencja dla całej trójki zapewne będzie ostatnią, a ich pozycja we władzach stronnictwa od dawna jest głównie dekoracyjna.
Paweł Siergiejczyk
„Symulacje” Naczelnej Prokuratury Wojskowej Wczoraj na swoim blogu przedstawiłem „symulacje” płk. Szeląga dotyczące obecności, a raczej nieobecności, materiałów wybuchowych we wraku TU 154 M nr 101. Dzisiaj Naczelna Prokuratura Wojskowa przedstawiła wyniki dodatkowych „symulacji”. Już sam początek oświadczenia jest całkowitym zaskoczeniem:
W związku z niesłabnącym zainteresowaniem opinii publicznej tematem ewentualnej obecności materiałów wybuchowych na szczątkach wraku samolotu TU 154 M nr 101, informujemy, że w dniach 7 i 12 listopada 2012 r. prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, biegli z Zakładu Fizykochemii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji oraz specjaliści z Centralnego Biura Śledczego (ci sami którzy byli obecni w Smoleńsku na przełomie września i października br.), przeprowadzili eksperyment rzeczoznawczy mający na celu sprawdzenie wskazań urządzeń wykorzystywanych w czynnościach przeprowadzonych w Smoleńsku. Do tego celu posłużył bliźniaczy do samolotu TU 154 M nr 101, samolot o nr 102, znajdujący się w Mińsku Mazowieckim.
Nigdy nie sądziłem, że prokuratura w tak jednoznaczny sposób przyzna się, że podjęła dodatkowe badania w związku z niesłabnącym zainteresowaniem opinii publicznej, a nie w celu wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Potem jest jeszcze ciekawiej, okazuje się że na „weryfikację” urządzeń, a nie badań trwających cały miesiąc, wystarczyły dwa dni. Swoją drogą metoda detekcji zastosowana w podanych przez prokuraturę urządzeniach jest bardzo dokładnie przetestowana i szeroko opisana w literaturze naukowej* (ciągle mam nawyk sięgania po materiały źródłowe). Biegli i specjaliści w sposób jednoznaczny podważyli wynik „symulacji” płk. Szeląga, że we wraku nie stwierdzono obecności żadnego materiału wybuchowego.
W wyniku przeprowadzonego eksperymentu rzeczoznawczego stwierdzono, że w niektórych miejscach, wyszczególnione powyżej urządzenia reagowały w analogiczny sposób jak w Smoleńsku, podając sygnały mogące wskazywać na obecność materiałów wysokoenergetycznych, w tym wybuchowych.
Trzeba dodać, że dwa detektory z podanych przez prokuraturę (Pilot-M, MO-2M) rejestrują wyłącznie obecność materiałów wybuchowych, a drugi z nich potrafi je zidentyfikować. Z dokumentacji MO-2M i oświadczenia prokuratury wynika, że w TU-154M 102, a więc również w Smoleńsku, wykryta została jedna lub więcej substancji z następującej listy: Trinitrotoluol (TNT), cyclotrimetilentrinitroamin (hexogen), pentaeritrittetranitrat (PETN), nitroglycerin, tetryl. Należy się, zatem spodziewać, że płk Szeląg poniesie konsekwencje swojej wypowiedzi, na podstawie, której stracili pracę trzej dziennikarze „Rzeczpospolitej”, a oni sami zostaną przeproszeni i powrócą do redakcji. Chyba, że okaże się, iż obie wypowiedzi są prawdziwe, bo w obu przypadkach inne były „potrzeby opinii publicznej”. Oświadczenie prokuratury kończy się obietnicą:
Obecnie finalizujemy uzgodnienia ze Stroną Rosyjską dotyczące sprowadzenia próbek do Polski. Liczymy, że zostaną przywiezione do Kraju jeszcze w grudniu 2012 roku.
Właśnie minęła pierwsza rocznica obietnic złożonych przez NPW po powrocie w październiku 2011 grupy polskich archeologów po zkończeniu przeszukiwania terenu katastrofy w Smoleńsku. Wśród ponad 5 tysięcy odnalezionych przedmiotów znalazły się najprawdopodobniej również szczątki ofiar. Strona rosyjska zapewniła, że przeprowadzone będą badania genetyczne w Moskwie, a o ich wynikach pierwsze zostaną poinformowane rodziny ofiar. Według tej samej prokuratury odnalezione przedmioty trafią najpierw do prokuratury rosyjskiej. Dopiero potem - prawdopodobnie na przełomie listopada i grudnia - przekaże ona materiały stronie polskiej. Natomiast rzeczy osobiste zostaną przesłane pocztą dyplomatyczną do Polski, a następnie zostaną oddane rodzinom ofiar katastrofy samolotu. Nie wiem, czy to jest kwestia godzin, czy to jest kwestia dni - powiedział ppłk Tomasz Mackiewicz z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Jako jeden z głosów „opinii publicznej” chciałbym zapytać, czy te tysiące przedmiotów już są w Polsce? Kiedy i gdzie zostały przebadane? Jakie są wyniki badań?
* Interfacing an Ion Mobility Spectrometry Based Explosive Trace Detector to a Triple Quadrupole Mass Spectrometer, Joseph Kozole, Jason R. Stairs, Inho Cho, Jason D. Harper, Stefan R. Lukow, Richard T. Lareau, Reno DeBono, and Frank Kuja, Analytical Chemistry, October 21, 2011
Jason Stairs, Ph.D., Trace Detection and Explosives Chemistry Lead at Transportation Security Laboratory at US Department of Homeland Security
Powrót "psychuszek" i "karłów rekacji"? TROTYL” zdominował w Polsce debatę publiczną, a wśród rządzących wybuchła panika tak ogromna, że reżimowe media dostały wprost amoku, który z kolei doprowadził do obłędu wszystkich funkcjonariuszy współczesnego PRON-u, czyli „Patriotycznego Ruchu Okłamywania Narodu” Ów śmiercionośny „TROTYL” wpisał się, bowiem jak brakujący puzel we wszystkie dotychczasowe ustalenia sejmowego zespołu Antoniego Macierewicza, jak i poparte badaniami hipotezy 140 osobowej grypy naukowców, w tym ponad 20 wybitnych profesorów z kraju i z zagranicy, którzy 22 października wzięli udział w Konferencji Smoleńskiej zorganizowanej w Warszawie. Tu już nie było szans na skuteczną obronę polegającą na rzuceniu w bój sługusów, ciurów obozowych, pachołków czy nawet giermków służących koalicji kłamstwa gdyż w zderzeniu z ustalonymi faktami i kalibrem ludzi, którzy kłamstwo smoleńskie coraz skuteczniej demaskują, nie mieli oni żadnych szans na odwrócenie przysłowiowego kota ogonem. Wydaje się, że zbliżamy się wielkimi krokami do ostatniej już rozgrywki czy używając terminologii sportowej, decydującej ostatniej rundy pojedynku ze zdrajcami i uczestnikami kainowej smoleńskiej zbrodni. Nagle dały głos nawet wszystkie te „autorytety”, które milczały i nie oburzały się, kiedy przy użyciu podłych i nieludzkich kłamstw pluto na zamordowanego prezydenta i jego brata, jako pośrednich sprawców tragedii, czy hańbiono polski mundur obarczając generała Błasika i załogę TU-154 odpowiedzialnością za śmierć prezydenckiej delegacji udającej się do Katynia. Sojusz, jaki zaobserwowaliśmy w ostatnich dniach z pozoru tylko może wydawać się egzotyczny. Niemal jednym głosem ze zróżnicowaną w zależności od zajmowanej pozycji w stadzie, bardziej lub mniej chamską i napastliwą intonacją oraz doborem słów, przemówili: kardynał Kazimierz Nycz, Janusz Palikot, prezydent Bronisław Komorowski, premier Donald Tusk, towarzysz Leszek Miller, nie wspominając już o pętających i łaszących im się u nóg oślinionych dziennikarskich Wołkach, Lisach i Paradowskich. Sięgnięto również za ocean gdzie oddelegowana przez TVN24 Katarzyna Kolenda- Zalewska zarejestrowała zamówione przez salon III RP haniebne słowa Zbigniewa Brzezińskiego, pamiętnego osławionego doradcy jednego z najgorszych i najbardziej nieudolnych prezydentów w dziejach USA, Jimmi Cartera. Te kilka cytatów, które zaprezentuję poniżej układaja się w dziwnie znajomą nam z lat stalinowskich sekwencję.
Kardynał Kazimierz Nycz -„Potrzebna jest odpowiedzialność za słowo, zwłaszcza tych, którzy wypowiadają się na tematy społeczne czy polityczne (...) nie można budować narracji, nawet najbardziej potrzebnej i słusznej, do czego mają prawo zarówno politycy, jak i dziennikarze, nie mając pewności (...) zdarzeń, o których mówimy”
Donald Tusk: „Trudno wyobrazić sobie współdziałanie Polaków w sytuacji, w której lider polityczny ubiegający się o władzę, dzieli ludzi w sposób kategoryczny - na zwolenników tezy, że rząd współuczestniczył w zbrodni zabójstwa prezydenta i 95 obywateli w katastrofie smoleńskiej. Nie sposób ułożyć sobie życie w jednym państwie z ludźmi formułującymi tego typu wnioski”
Bronisła:w Komorowski: - „Największym problemem i zagrożeniem budzącym mój niepokój jest to, jak łatwo jest zamącić w głowach. (...) Dzisiaj to mną wstrząsnęło, że tak łatwo jest przekonać ludzi do jakiegoś spisku”
"Jeszcze nie jest przesądzona kwestia, czy RBN będzie miała nad czym obradować, ale trzeba się zwrócić do specjalistów w zakresie swoistej dywersji ideologicznej, która przecież na świecie istnieje i bywa używana, była stosowana w przeszłości, (...) ale być może jest stosowana także i współcześni”
"To trzeba sprawdzić, zbadać. Jeżeli okaże się, że jest jakaś materia wiedzy na ten temat, że w Polsce, to nie z polskiego szaleństwa, tylko z obcego podpuszczenia dzieją się rzeczy tak straszne, jak oskarżenia państwa polskiego o zbrodnie na własnym prezydencie, jak zarzuty zabójstwa, manipulowania i deprecjonowanie ogólnie autorytetu państwa polskiego w oczach obywateli polskich, to po prostu - warto wiedzieć, czy jest to polskie szaleństwo, czy też cudza inspiracja"
Zbigniew Brzeziński: - „Trudno nie być przerażonym do jakiego stopnia język polityczny stał się brutalny, do jakiego stopnia gra polityczna stała się nieodpowiedzialna ze strony osób stojących bardzo wysoko na szczeblu politycznym. Właściwie wygląda na to, że zmierza do podważenia fundamentów i szacunku dla państwa, Polski i polskiej demokracji”
- „Te ciągłe nieodpowiedzialne bzdury o jakimś zamachu smoleńskim, bez wskazania, kto jest za ten zamach odpowiedzialny, ale sugerując, że to jest prawdopodobnie rząd polski, a może i sowieci, może i razem. To jest coś tak wstrętnego i szkodliwego, że, mam nadzieję, osoby bardziej odpowiedzialne w opozycji rządowej jakoś inaczej odniosą się do tego”
"Bo to jest strasznie wredna robota, robiona widocznie przez parę osób cierpiących na jakieś psychologiczne trudności, które może z punktu widzenia ludzkiego są zrozumiałe, ale dla których nie ma miejsca w życiu politycznym”
I wreszcie akord końcowy:
Janusz Palikot: - „Wasze miejsce jest nie tu, w parlamencie. Wasze miejsce jest w więzieniu”
Podsumujmy. Widać wyraźnie stalinowski w swojej istocie rysujący się już wyraźnie plan by każdego Polaka głoszącego prawdę o smoleńskim zamachu potraktować w dwojaki sposób. Po pierwsze należy ogłosić go chorym psychicznie, czyli mówiąc wprost, wariatem. Drugi wariant to narodziny kolejnego wcielenia „karłów reakcji”, którzy burzą polski dom inspirowani przez wrogie Polsce „imperialistyczne siły” z zewnątrz. Mamy więc do wyboru dom wariatów w wersji light oraz więzienie w wersji hard. Pamiętamy doskonale, że przeciwnikami „władzy ludowej” w PRL czy wszechwładzy komunistycznej partii w ZSRR mogli być tylko ludzie nienormalni, ofiary „schizofrenii bezobjawowej”, na których czekały psychuszki lub „zdrajcy” i „agenci” uczestniczący w „imperialistycznym spisku” inspirowani z zewnątrz.
Nie muszę chyba dodawać, ze takie „wywrotowe” pisma jak „Warszawska Gazeta”, „Gazeta Polska”, „Nasz Dziennik” czy „GPC” trzeba będzie dla dobra narodu zlikwidować, a piszących tam zdrajców porozsyłać po zakładach karnych i szpitalach psychiatrycznych. Na koniec krótka refleksja. Popularna i udowodniona jest teza, że drobny rzezimieszek trafiający do więzienia i osadzony z recydywistami i zbrodniarzami po odbyciu kary i opuszczeniu zakładu karnego staje się jeszcze bardziej niebezpiecznym i doskonale wyedukowanym bandytą, a nierzadko uczniem, który przerósł swojego mistrza spod celi. Czy przedstawiciele koncesjonowanej opozycji, którzy kolaborowali przy okrągłym stole ze zbrodniarzami polskiego narodu i agentami Kremla przeszli podobną edukacyjną drogę i sięgają dzisiaj do starych wypróbowanych metod stosowanych przez swoich pryncypałów i „ludzi honoru”? Na naszych oczach dzieją się rzeczy straszne. Po smoleńskim zamachu giną posiadacze wiedzy tajemnej i niewygodni świadkowie. Liczba ofiar „Smoleńska” już dawno przekroczyła i to dość znacznie setkę. Mimo to przeraża mnie ilość naiwnych rodaków, którzy podobnie jak za rządów „władzy ludowej” nie dopuszczają do swojej świadomości prawdy o tym, że może istnieć tak skondensowane i występujące w czystej postaci ZŁO. Uwierzcie ono naprawdę istnieje. Na 19 grudnia Rada Bezpieczeństwa Narodowego, na której czele stoi prezydent Bronisław Komorowski zaprosiła Prokuratora Generalnego, Andrzeja Seremeta by powiedział wszystko, co wie na temat smoleńskiej tragedii.
„Jeśli dożyję do 19 grudnia, to postaram się w tym spotkaniu uczestniczyć” – powiedział do dziennikarzy Andrzej Seremet.
Czy zupełnie fantastycznie brzmi teoria spiskowa mówiąca, że przyparci do muru bandyci mogą nam zafundować tak jak w grudniu 1981 roku kolejną historyczną niedzielę bez „teleranka”, za to z Tuskiem albo Komorwskim na ekranie telewizora i niekoniecznie w mundurach?
Źródła:
http://wiadomosci.onet.pl/kraj/komorowski-dzisia...
http://wiadomosci.onet.pl/temat/katastrofa-smole...
http://www.polskieradio.pl/7/129/Artykul/720784,...
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Czy-proku...
http://lubczasopismo.salon24.pl/gramy/post/42904...
Kup sobie spektrometr! Naprawdę, co można jeszcze napisać po dzisiejszym oświadczeniu Prokuratury Okręgowej w Warszawie? Gdzie są granice absurdu? Kupcie sobie więc spektrometr, bo czasy niepewne, a licho nie śpi, przyjdą jutro i sami „obmacają” Cię całego diabelską maszyną. Chciałbyś pójść spokojnie spać, choć ten jeden raz, choćby dzisiaj, i nie pójdziesz, bo mieszkasz w tej rozdygotanej Polsce. Nie pozwolą Ci, czeka Cię zawsze coś tak absurdalnego, tak wyjątkowego, że możesz sobie tylko pomarzyć o spokojnym, pogodnym, niczym nie zmąconym dniu. Wyjątek, stanowi ostatni stan katatonii „kuźniarowej”, czyli długotrwałego przebywania z plastikowym, podłużnym przedmiotem w pozycji siedzącej na podłodze, nieruchomej. Dodajmy, że nie jest to produkt zakupiony w sex shopie, choć jest marzeniem niejednej młodej Polki. Jest duży i lata jak wielki ptak (pamiętacie może taki medialny przekaz ? "Już pojawiła się czarna bestia Obamy"). No więc nie ma szansy na spokój, na jakąś refleksję, zwykłą dumę, o którą zabiega Platforma. Siedzisz w fotelu i myślisz sobie, to już szóste pożegnanie jesieni z Tuskiem, a dom jeszcze stoi, flagi nie zabrali i nie dokopali się do jego fundamentów, a policja nie przyszła po Ciebie, bo wczoraj obejrzałeś w kinie „Pokłosie” na siedzeniu L17, a miałeś wykupiony bilet F12, staruchu Ty jeden. No dobra, ale o co chodzi? Nie ma wyjścia, kupię sobie spektrometr. Wiadomo, że prokuratura bada, sprawdza podwójnie każdy wątek, każdy ślad, żeby nikt nie miał nawet cienia wątpliwości, co do meritum i żeby opinia publiczna się w końcu uspokoiła, ale na razie, kurna, robią wszystko, żeby się nie uspokoiła! I tu właśnie, jedna uwaga natury retorycznej. Byłoby dobrze, żeby prokurator wojskowy płk. Ireneusz Szeląg, w celu wzmocnienia przekazu medialnego używał takiego, "podwójnego" zabiegu słownego, na przykład: Prawdą, prawdą jest......nie było, nie było substancji na TU-154, TU-154, co oznacza, że zbadamy, czy było to, czego miało nie być. Będzie lżej Polakom w oczekiwaniu na trzysta, trzysta miliardów złotych w nowej perspektywie budżetowej, to już razem sześćset, prawda? - Mamo, Mamo! Tusk podwoił stawkę, mówili w TOK FM. Póki co, jednak, spektrometr jest absolutnie niezbędny do codziennego życia. Każdy odpowiedzialny tuskowatel kupuje sobie spektrometr, bo licho nie śpi. Idziesz do cukierni, niby po zwykły pączek, a tu na lukrze ślady substancji wysokoenergetycznych. I pączek już nie jest taki drożdżowy, co jest przecież istotą drożdżowego pączka. Wchodzisz do warszawskiego tramwaju, jest wolne miejsce, bieg, rzucasz swoje stare kości na wyściełane gronkowcem siedzisko plastikowe, ale dobrze wiesz, że wojsko też wszystko bada. Masz spektrometr przy sobie? Świetnie! Badasz siedzisko, a tam są ślady substancji. I już nie ma tłumaczenia, służby Cię sprawdzą, a na spodniach trotyl, bo inaczej być nie może! Chyba, że zdementuje to Szeląg. Ale jak on tego nie zdementuje, nie zdementuje, to Cię wrobią. A tak, jak masz swój osobisty spektrometr, śpisz spokojnie. Machasz sobie, idąc po ulicy takim spektrometrem, a wszyscy robią fiu, fiu, fiu, fiu...! Jesteś gość. Jesteś tuskowatelem, kimś, kogo nie da się omamić jakąś Strefą Gazy, jak tych z CNN czy FOX News. I pojawi się wtedy proste pytanie. A Jarosław Kaczyński, dlaczego go nie zbadali spektrometrem? Może wtedy by się coś więcej wyjaśniło, może w końcu pękłaby ta jego fala nienawiści, gdyby okazało się, że ma na butach substancje pochodzące z wybuchu C4!? Może świat dowiedziałby się wreszcie, jak nafaszerowany substancjami wysokoenergetycznymi jest Antoni Macierewicz, cały, od stóp do głów. Nie ma rady, każdy powinien mieć własny osobisty spektrometr, Szybki przetarg na masową produkcję, wygrywa go Aleksander Grad i rusza produkcja. A jak już się najedliśmy takich substancji w jakichś świństwach ze sklepu? Jak ludzie polecą na wakacje? Bramki na lotniskach, a potem zaczną sprawdzać siedzenia i okaże się, że Polacy to terroryści, że każdy ma trotyl – na sobie, we włosach, za paznokciami.
Internauci, Blogerzy, Ludzie dobrej woli! Naprawdę, co można jeszcze napisać po dzisiejszym oświadczeniu Prokuratury Okręgowej w Warszawie? Gdzie są granice absurdu? Kupcie sobie więc spektrometr, bo czasy niepewne, a licho nie śpi, przyjdą jutro i sami „obmacają” Cię całego diabelską maszyną. A blogerzy i dziennikarze - miłujący miłościwie im panującego już piąty rok i szóstą jesień Donalda Tuska - wnioskujący, wnioskujący (dla pewności razy dwa), że coś z tego w ogóle wynika dla ustalenia przyczyn Katastrofy Smoleńskiej - czyli wiadomo, że nie zamach - niech sobie w ogóle wczepią w mózg mały wibrujący spektrometr i się z nim ani na chwilę nie rozstają. Jak im zacznie pikać, od razu się uspokoją. - No Tomek! – mówi Gugała do Lisa. – W mojej bułce też pika. Jak coś nie piep..... wkrótce, to się nie opamiętają. No i nich reporterzy z TVN i TVP sprawdzą spektrometrami obywateli Izraela w Polsce. Jak dotąd, dobrze kombinujecie w serwisach z tą Strefą Gazy i wojną, więc dalej, śmiało, dobrze wam idzie, Hamas przesyła Wam gorące podziękowania.
Delegalizacja po polsku Młodzież Wszechpolska łamie konstytucję? Pomysły zakazania działalności przeciwników politycznych w III RP mają długą tradycję. I ten sam skutek. „Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa" – głosi art. 13 przyjętej w 1997 r. Konstytucji RP. Miał on zapobiec reanimacji i funkcjonowaniu w boleśnie dotkniętej przez dwa totalitaryzmy Rzeczypospolitej ruchów neofaszystowskich i komunistycznych. W praktyce stał się narzędziem do zbijania kapitału politycznego.
– Pojawiające się wnioski o delegalizację danej organizacji politycznej należy traktować wyłącznie w kategorii politycznych postulatów, trudnych do zrealizowania i, szczerze mówiąc, absurdalnych. Jeżeli działacze jakiejś partii czy organizacji naruszają prawo, to jest kwestia stopnia tego naruszenia i wyciągnięcia odpowiedzialności wobec osób prawo naruszających, a nie składania wniosków o delegalizację danej instytucji – ocenia Jacek Bąbka, prezes Fundacji Badań nad Prawem.
– Jeżeli mówimy o takich przedsięwzięciach jak delegalizacja organizacji społecznej czy politycznej, musimy pamiętać, że taka decyzja powinna być traktowana jako wyjątkowa, bo mamy pluralizm polityczny – przypomina dr Ryszard Piotrowski, prawnik konstytucjonalista. I zwraca uwagę na zagrożenia, jakie niosą ze sobą pochopne próby delegalizacji. – W społeczeństwie informacyjnym zakazy często przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego. Delegalizacja jakiejś organizacji ze względu na jej działania może spowodować, że te działania się upowszechnią – podkreśla. Ważniejsze jest wzmacnianie społeczeństwa obywatelskiego niż zakazy działania partii W ostatni poniedziałek politycy SLD zapowiedzieli, że wystąpią z wnioskiem o delegalizację Młodzieży Wszechpolskiej i ONR jako ugrupowań „faszystowskich". To reakcja Sojuszu na zamieszki, do jakich doszło w niedzielę w Warszawie podczas Marszu Niepodległości. – Pracujemy nad takim wnioskiem, w przyszłym tygodniu go złożymy – mówił w rozmowie z „Rz" Krzysztof Gawkowski, sekretarz generalny SLD. W sobotę politycy SLD i Ruchu Palikota organizują wspólnie w Sejmie konferencję „Razem dla Europy, przeciw faszyzmowi". Z kolei młodzi internauci organizują za pomocą Facebooka akcję „Zdelegalizować SLD". W czwartek opisała ją „Rz".
– Nie ma żadnych podstaw prawnych, by delegalizować Młodzież Wszechpolską, ONR czy jakąkolwiek inną legalnie działającą partię polityczną – ocenia w rozmowie z „Rz" poseł Stefan Niesiołowski (PO). – Takie wnioski są zupełnie jałowe. Ale to nie są nowe pomysły, takie wnioski pojawiały się w przeszłości i wobec innych ugrupowań. Autorzy takich absurdalnych pomysłów chcieli zrobić wokół siebie trochę szumu i na tym się kończyło – dodaje były wicemarszałek Sejmu. Najnowsza historia wzajemnego delegalizowania się przez lewicę i prawicę jest już całkiem długa. Oto druga połowa lat 90. Polską rządzi Sojusz Lewicy Demokratycznej. Prawicowa opozycja jest rozbita na kanapowe partie i wewnętrznie skłócona. Przeciwko rządom postkomunistów – jak określają SLD – protestują młodzi antykomuniści. Przede wszystkim z Ligi Republikańskiej, Radykalnej Akcji Antykomunistycznej (RAAK), „Naszości", Federacji Młodzieży Walczącej czy Forum Młodych ROP. Organizują happeningi, konferencje poświęcone lustracji i dekomunizacji, kontrdemonstracje pierwszomajowe. Te ostatnie miewają burzliwy charakter, dochodzi do przepychanek między zwolennikami lewicy i młodymi prawicowcami. Po jednej z nich w maju 1999 r. SLD zapowiada starania o delegalizację Ligi Republikańskiej, największego z antykomunistycznych ugrupowań. Pod adresem antykomunistów padają określenia „faszyści". Zupełnie jak dziś, gdy Sojusz piętnuje narodowców.
– Liga jest organizatorem fizycznej agresji wobec uczestników pierwszomajowych manifestacji. Jej istnienie sprowadza się do atakowania wszystkiego, co wiąże się z tradycją i współczesnością polskiej lewicy – grzmiał w Sejmie ówczesny poseł SLD Bogdan Lewandowski
Równocześnie lewica zapowiedziała delegalizację działającego głównie w zachodniej Polsce RAAK. Jednak na deklaracjach się skończyło. Odpowiedni wniosek nigdy do sądu nie trafił. Obie organizacje zakończyły swoją działalność na początku XXI w. Kilka lat wcześniej Piotr Ikonowicz, wówczas lider Polskiej Partii Socjalistycznej, starał się o delegalizację Narodowego Odrodzenia Polski. Bezskutecznie. Z kolei w 1997 r. Paweł Czyż, wówczas działacz KPN, wystąpił do sądu o delegalizację Związku Komunistów Polskich „Proletariat", partii nawołującej do przeprowadzenia rewolucji komunistycznej. I w tym wypadku wniosek okazał się bezowocny. „Proletariat" oficjalnie zakończył działalność w 1999 r. W 2002 r. jego działacze powołali Komunistyczną Partię Polski. W jej statucie napisano, że jest partią marksistowsko- -leninowską. Ale i sam SLD przez krótki czas stał wobec groźby delegalizacji. Już po aferze Rywina wniosek o nią zapowiadało PiS. – To środowisko udowodniło, że nie jest europejską socjaldemokracją, tylko grupą, która najpierw służyła obcej władzy w Polsce, a potem, funkcjonując w demokracji, postanowiła się bogacić niezgodnie z prawem – argumentował Jarosław Kaczyński w 2004 r. w Kielcach. Ale po wygranych w 2005 r. wyborach parlamentarnych PiS o swoim zobowiązaniu zapomniało. Potem padło na Samoobronę. W 2007 r. ówczesny marszałek Sejmu Marek Jurek złożył do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o sprawdzenie legalności działań tej partii. Chodziło o weksle in blanco podpisywane przez kandydatów Samoobrony podczas kampanii wyborczej. TK sprawę umorzył, uznając, że nie narusza to art. 13 konstytucji. Lewica nie pozostała dłużna. W 2011 r. SLD zapowiedziało „podjęcie starań" o delegalizację PiS. W maju ubiegłego roku rozpoczęcie akcji zbierania podpisów pod takim wnioskiem zapowiedział też Janusz Palikot. – PiS to faszyzacja życia publicznego – mówił. Ostatecznie żadne z lewicowych ugrupowań takiego wniosku nie złożyło.
– Generalnie rzecz ujmując, w miejsce stowarzyszenia czy partii, która zostałaby zdelegalizowana, bardzo łatwo założyć nowe ugrupowanie o nieco innej nazwie. Więc takie działania nie przyniosłyby pozytywnego skutku. Ważniejsze jest wzmacnianie społeczeństwa obywatelskiego niż zakazywanie działania danej partii czy stowarzyszenia – komentuje Ryszard Piotrowski. Wojciech Wybranowski
J-elita III RP Postępujący debilizm jelit intelektualnych III RP nie jest chyba dla nikogo tajemnicą. Ten głęboki stan upośledzenia intelektualnego szczególnie uwidacznia się na przykładzie tak zwanych celebrytów, którzy tworzą wzorce naśladowcze dla ‘nowego człowieka’ III RP, czyli lemingów. Swoją mądrością, wiedzą i intelektem zabłysnął ostatnio Maciej Stuhr, który zagrał pierwszoplanową rolę w paszkwilu anty-polskim nakręconym za, jak doniosły polskie media, pieniądze Rosjan. Jego wypowiedź, którą można tylko nazwać historycznym bełkotem obliczonym na szkalowanie dobrego imienia Polski i Polaków, pokazuje dobitnie co reprezentuje sobą środowisko uzurpujące sobie prawo do wytyczania trendów kulturowych w Polsce. Szczegóły sobie daruję, bo zdarzenie było szeroko komentowane. Nie jest to bynajmniej jedyny przykład celebryckiego pustogłowia. Podobnie głupią wypowiedzią popisał się niejaki Kupa Wojewódzki zabierając głos na temat Dmowskiego. Jak bardzo te wypowiedzi kontrastują z poziomem intelektualnym elit polskiego środowiska patriotycznego można zobaczyć przy lekturze dodatku Historia w Uważam Rze. Debilizm jelit III RP nie powinien nikogo dziwić, wszak przykład płynie z góry. Cóż mówić o ‘pierwszym’ obywatelu III RP, który swoją pracę magisterską napisał w 11 dni? Wbrew pozorom nie świadczy to dobrze ani o nim, ani o jego pracy magisterskiej, ani o uniwersytecie który dał mu dyplom. Mnie napisanie artykułu (peer reviewed) do czasopisma profesjonalnego czy uniwersyteckiego zabiera około sześciu miesięcy, nie licząc uwzględniania ewentualnych poprawek sugerowanych przez recenzentów. No ale co ja tam mogę się równać ze strażnikiem żyrandola i jego intelektem. Niestety stan poziomu intelektualnego jelit III RP odzwierciedla się w znacznej części polskiego społeczeństwa. Nie całego oczywiście, a tylko w tej części która te jelity uważa za swoje – czyli w tak zwanych lemingach. Ponieważ przeciętny leming swoim rozumem nie może osiągnąć poziomu jelit (wtedy sam stałby się jelitą), więc najlepiej lemingi określają słowa użyte przez Jacka Kaczmarskiego. Są oni jak ‘wiersz idioty odbity na POwielaczu’. Zawartość podobnie idiotyczna, ale kopia wygląda jeszcze gorzej. Równie wielką różnicę między patriotyczna częścią społeczeństwa a lemingami można było zaobserwować w trakcie warszawskich marszów niepodległości w tym tygodniu. Z jednej strony widać było licznie zgromadzoną aktywną część społeczeństwa samoorganizującą się pomimo prowokacji POlicji i braku jakiegokolwiek wsparcia przez organy państwowe. Z drugiej zaś strony można było zobaczyć marnie wyglądające POsępne zgromadzenie przypominające pacjentów szpitala psychiatrycznego po zabiegu lobotomii. Ten kontrast jest jeszcze bardziej widoczny przy porównaniu zgromadzenia ‘Bula’ z pochodem w obronie telewizji Trwam. W przeszłości stolica Polski była dzielona na prawobrzeżną i lewobrzeżną. Dzisiaj trzeba ten podział na nowo zdefiniować. Dzisiaj dzieli się ona na Warszawę i Lemingrad. Pierwsza cześć jest zamieszkiwana przez polskich patriotów, a ta ostatnia przez lemingi. Niestety ten podział nie zniknie szybko. Powtórzę raz jeszcze – przykład idzie z góry. Dopóki lemingi będą akceptowały jelity jako swoje wzorce naśladowcze dopóty będą lemingami. Przyjęcie postawy patriotycznej jest bowiem równoznaczne z odrzuceniem jelit. Dr Robert Tomkowicz
TOP TWENTY obciachu PO(2): Boni M Namotano wokół jego osoby taką sieć pozorów, stworzono tak intensywny klimat nadzwyczajnych umiejętności, że dali się nabrać niemal wszyscy, a i on sam chyba uwierzył we własną wielkość. Pozuje do zdjęcia przed biurkiem tak zawalonym papierami, że wszelka praca przy nim jest niemożliwa. Minister Michał Boni to prawdziwy renesansiak na naszej scenie politycznej, jak nie przymierzając peerelowscy „działacze partyjno-państwowi” - bije ich w uniwersalności. Reformuje finansowanie kościoła, gdyż jak fama niesie jest w rządzie Tuska specjalistą od nowoczesnych zasad finansowania. Jak trzeba zorganizuje pogrzeb państwowy, chociaż niekoniecznie właściwego nieboszczyka pochowa we właściwym grobie. On wymyślił strategię modernizacyjną małych kroków (patrz reformy małe w kroku). Reformuje prawo internetowe (patrz układ ACTA), od pięciu lat odchudza administrację publiczną, która nieustannie się powiększa. Po ostatnich wyborach całkiem od niechcenia wziął się za cyfryzację, cokolwiek by miało oznaczać to trudne słowo. A przecież w międzyczasie machnął prawie 400-stronicowe dzieło „Polska 2030” (ta imponująca objętość ma prawdopodobnie dawać do zrozumienia, że mamy do czynienia z doniosłością dzieła na miarę traktatu lizbońskiego), teraz trudzi się nad tomiszczem „Państwo optimum”. W wolnej chwili informatyzuje administrację publiczną, na którą urzędnicy jego rządu wzięli tyle łapówek, że Unia w obawie o swoje pieniądze cofnęła nam dotacje. Minister Boni powinien jako drugie przybrać sobie renesansowe imię Leonardo. Pisałem już kiedyś, że mnie zawsze najbardziej imponowały pełne namaszczonej powagi miny Boniego i Tuska, kiedy regularnie obiecywali odchudzić administrację państwową. Zawsze o 10 procent. I zawsze jest odwrotny skutek – zatrudnienie w administracji rośnie – a im nawet powieka nie drgnie. Nigdy jeszcze nie parsknęli śmiechem przy tej operacji, a to jest sztuka nie lada, biorąc pod uwagę częstotliwość powtarzania numeru. Namotano wokół jego osoby taką sieć pozorów, stworzono tak intensywny klimat nadzwyczajnych umiejętności, że dali się nabrać niemal wszyscy, a i on sam chyba uwierzył we własną wielkość. Pozuje do zdjęcia przed biurkiem tak zawalonym papierami, że wszelka praca przy nim jest niemożliwa. A kiedy spytać o konkretne dokonania, to najczęstszą odpowiedzią jest, że na nim wisi cały rząd Tuska, co dobitnie potwierdza moją skromną opinię, że Boni jest największym humbugiem w całej olsenowskiej ekipie rządowej. No, bo co można powiedzieć o ministrze, na którym wisi Wielkie Nic? Całokształt postawy Boniego i rządu ilustruje koszmarna zadyma wokół umowy ACTA, która jak rzadko co pokazała nieudolność i kompletny brak rozeznania w materii spraw publicznych ministra cyfryzacji i reszty tych piarowskich stachanowców. Dlatego nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem (z kosmetycznymi poprawkami) mojego dawnego tekstu o ACTA, a właściwie maleńkiego kalendarium tamtego groteskowego spektaklu w wykonaniu rządu Donalda Tuska z Bonim w jednej z głównych ról. To mówi o nim wszystko. Dodam jedynie, że sekwencja poszczególnych cytatów jest jak najbardziej chronologiczna.
PONIEDZIAŁEK
Minister Boni ubolewa, że nie było konsultacji społecznych w sprawie ACTA.
Minister Zdrojewski zapewnił, że nieprawdziwe są zarzuty, jakoby nie było konsultacji społecznych w sprawie ACTA.
Minister Boni z kolei zapewnił, że Polska nie musi podpisywać umowy ACTA.
WTOREK
Minister Boni oświadczył, że Polska musi podpisać umowę ACTA.
Rzecznik ministra Zdrojewskiego zwrócił uwagę, że procedura podpisywania umów międzynarodowych nie przewiduje konsultacji społecznych.
Premier Tusk powtórzył to, o czym minister Zdrojewski zapewniał w poniedziałek - konsultacje społeczne w sprawie ACTA odbyły się.
Minister Boni przyznał w Radiu Zet, że premier Tusk nie był zadowolony z tego, że nie odbyły konsultacje społeczne w sprawie ACTA.
Minister Boni sugeruje, że międzynarodowe porozumienie ACTA może zostać ratyfikowane przez parlament z klauzulą wyjaśniającą.
ŚRODA
Szwedzki eurodeputowany Christian Engstrom oświadcza, że minister Boni kłamie w żywe oczy polskim obywatelom. Nie ma żadnej możliwości dołączania dodatkowej klauzuli do ACTA. Negocjacje już się dawno zakończyły.
CZWARTEK
Polska ambasador podpisała z upoważnienia premiera Tuska umowę ACTA.
Premier Tusk zapowiedział, że poprosi ministrów Boniego i Zdrojewskiego o szczegółowe wyjaśnienia w sprawie konsultacji dotyczących umowy ACTA.
PIĄTEK
Minister Boni rozważa przyłączenie się do demonstracji przeciwko umowie ACTA.
Premier Tusk obiecał, że jeśli okaże się, iż dopiero co podpisana umowa ACTA jest zagrożeniem, to nie przedłoży jej do ratyfikacji.
Premier Tusk podkreślił, że każdy ma prawo uczestniczenia w konsultacjach społecznych w sprawie umowy ACTA
Minister Boni ujawnił, że w poniedziałek przedstawił premierowi Donaldowi Tuskowi gotowość do dymisji.
Premier Tusk nie jest gotowy na przyjęcie gotowości ministra Boniego.
Ludzie gubią się w domysłach, dlaczego premier Tusk nie przyjął dymisji ministra Boniego. Przecież kiedyś twardo zapowiedział, że jeśli ktoś kładzie przed nim dymisję, to on ją przyjmuje. Wyjaśnienie jest banalne - minister Boni nie położył dymisji przed premierem. On położył przed nim tylko swoją gotowość.
To obrazuje klasyczny przypadek w tej ekipie – kiedy Boni wziął się za coś konkretnego jego dorabiana przez rządowe media legenda zaczęła natychmiast topnieć. Właśnie odebrano mu projekt wymiany dowodów osobistych – przecież nie dlatego, że tak dobrze mu szło. Mnożą się głosy, że nie radzi sobie z resortem. Profesor Stępień właśnie wyśmiał jego angielskojęzyczne kompleksy, wytykając mu proste błędy oraz zwyczajną ignorancję historyczną. Boni powinien się sfotografować na tle hałdy makulatury albo zeszłorocznego śniegu. Takie zdjęcie byłoby bardzo adekwatne.
Rzeczpospolita Reedukacyjna, czyli kodeks etyki pana Ch Pan Ch pozazdrościł „Polityce" wywiadu z Marią Peszek i postanowił wydać własną wersję „Dodatku Psychiatrycznego" pod pozorem kodeksu etyki. Zgodnie z nim, na przykład, dziennikarze będą teraz mogli brać w łapę , w tym za, krypciochę, wyłącznie za zgodą ścisłego kierownictwa, a nie w sposób nieskoordynowany, jak dotychczas.Przykład Hajdarowicza dowodzi, że nawet posiadanie, jakimś cudem, własnej gazety nie zwalnia od rozumu , bo można nią sobie zrobić poważną krzywdę. W związku z tym zadałam na Twiiterze pytanie rzecznikowi Grasiowi "Jak pan rozdzielał media kuplom to nie mógł pan znaleźć mądrzejszych czy może mądrzejszych pan nie ma, tylko takich jak ten Ch"?- Czekam na odpowiedź. Namnożyło się nam ostatnio instytucji, które uparły się nas wychowywać. Ich aktywność stanowi poważne zagrożenie i może zmienić nasz kraj nad Wisłą w jeden wielki obóz reedukacyjny. Przodują oczwiscie ci, którzy właśnie dziś, czyli 17 listopada świętują pierwszą pięciolatkę, oraz ich liczni klienci, beneficjenci i akolici. W wyniku świadmie sprowokowanych przez policję, oraz inne służby tajne , zamieszek podczas Marszu Niepodległości, lewica na czele z postkomunistami, postanowiła zdelegalizować ONR. Leszek Miller zapomniał najwidoczniej, o pojawiających się u schyłku pierwszej komuny postulatach, by zdelegalizować partię, której wspołprzewodził, a której przywództwo zostało do Polski przyniesione na sowieckich bagnetach. Na szczęście wtedy zerwał się do boju symbol walki o wolność i demokrację i jednym celnym „Odpieprzcie się od generała” , zamknął dyskusje.Symbol miał w ręku potężne narzędzie, które było w stanie zabić, jak każdą gazetą, każdego, z kim mu było nie po drodze. Dziś czasy się zmieniły, nastał kryzys prasy, a mediami rządzą ludzie, najdelikatniej rzecz ujmując odbiegający od przyjętych w wolnym świecie standardów. Klinicznym przykładem jest pewien specjalista od kokosów, który zasłynął dwiema rzeczami. Pierwsza, to słynna czystka w jednym z najbardziej opiniotwórczych dzienników i wylanie z roboty Cezarego Gmyza z przyległościami. Drugą, sesja podczas której magnat na kredyt(bardziej adekwatne byłoby , na kreskę lub nawet , po kresce) w pozycji kwiatu lotosu stanowi zwieńczenie okrągłego stołu. To opublikowane w „Polityce” kuriozum, stanowi zemstę zaprzyjaźnionego z (ojcem i synem) byłym naczelnym Rzepy Tomaszem Wróblewskim, Jerzego Baczyńskiego, na ekscentrycznym przyjacielu rzecznika Grasia zwanym panem Ch. Związki obu pism są ściślejsze niż się z pozoru wydaje i tak oto pan Ch pozazdrościł „Polityce" wywiadu z Marią Peszek i postanowił wydać własną wersję „Dodatku Psychiatrycznego" pod pozorem kodeksu etyki. Zgodnie z nim, na przykład, dziennikarze będą teraz mogli brać w łapę , w tym za, krypciochę, wyłącznie za zgodą ścisłego kierownictwa, a nie w sposób nieskoordynowany, jak dotychczas.Przykład Hajdarowicza dowodzi, że nawet posiadanie, jakimś cudem, własnej gazety nie zwalnia od rozumu , bo można nią sobie zrobić poważną krzywdę. W związku z tym zadałam na Twiiterze pytanie rzecznikowi Grasiowi "Jak pan rozdzielał media kuplom to nie mógł pan znaleźć mądrzejszych czy może mądrzejszych pan nie ma, tylko takich jak ten Ch"?- Czekam na odpowiedź.
Irena Szafrańska
Lasek kłamał. Nie zbadali wraku Zespół Parlamentarny kierowany przez Antoniego Macierewicza rozprawił się z tezami wygłoszonymi przez Macieja Laska, przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i członka komisji Millera, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” pt. „Polecicie? Tak, polecimy. Tak to się zaczyna” (tytuł w wersji internetowej: „Maciej Lasek: I wybuch, i rzekome polecenie zejścia na 50 m – to wszystko są kłamstwa smoleńskie”). Lasek podaje tam, że komisja Millera nie popełniła żadnych błędów. Podtrzymuje też stare stwierdzenia i oceny mimo braku podstawowych ekspertyz, badań, symulacji i dowodów Poniżej przedstawimy obszerne fragmenty niepublikowanego dotąd opracowania Zespołu.
Lasek twierdzi, że polscy eksperci dokonali oględzin wraku: „Rosjanie przeprowadzali swoje prace, a nasi eksperci dokumentowali i robili swoje pomiary. W raporcie kończącym pracę komisji są m.in. zdjęcia, na których widać, jak koledzy dokonują pomiaru wysunięcia trzonów układów sterowniczych. Pobierali też różne próbki. Cały materiał, który tam zebrali, stanowił bardzo ważny element naszych badań”.
Fakty: W całym Raporcie Millera nie ma ani słowa o jakichkolwiek (poza oglądem zewnętrznym) badaniach wraku samolotu ani o pobieraniu próbek do badań laboratoryjnych przez polskich ekspertów. Nie ma też raportu z tych badań w aneksach i przypisach ani też w materiałach opublikowanych we wrześniu 2011 r. Nie wspomina się też o tym w dokumencie sporządzonym przez Komisję Millera, a znanym pod nazwą „Uwagi RP do Raportu MAK” z grudnia 2010 r. A przede wszystkim: w lutym 2011 r. dr inż. Maciej Lasek wraz z 12 innymi członkami komisji Millera wysłał list do ministra Cezarego Grabarczyka, w którym napisał m.in.:
„...nagły i nieuzgodniony, zarówno z zespołem doradców, jak również ze stroną rosyjską wyjazd Pana Edmunda Klicha ze Smoleńska w trakcie prac grupy polskich specjalistów na miejscu zdarzenia uniemożliwił stronie polskiej dokończenie tych prac, w tym badania wraku samolotu Tu-154M”.
Płk Klich w swojej książce „Moja czarna skrzynka” stwierdza, że eksperci polscy nie przebadali wraku, i to ich obarcza odpowiedzialnością za niedopełnienie obowiązków. Klich tak odpowiada dziennikarzowi na pytania o badanie wraku: „Red.: Czy to znaczy, że Polacy w ogóle nie chodzili do wraku?
Klich: Jeśli chodzili, to niewiele z tego wynikało. W czerwcu zrobiłem odprawę w Moskwie, na której omawialiśmy wyniki pracy. Wierzbicki (mowa o szefie zespołu technicznego komisji Millera – przyp. aut.) przedstawił na niej tylko tyle, ile mu przekazali Rosjanie”.
Lasek twierdzi, że polscy eksperci pobrali próbki wraku: „ [Próbki] są opisane w jednym z załączników do raportu (fragmenty ubrań, parasolka, banknot, nadpalona książka) ”.
Fakty: Żaden z wymienionych przedmiotów nie stanowi „próbki wraku” i żaden nie został pobrany i przebadany przez komisję Millera. Rzeczy te wzięte „na chybił trafił” zostały przekazane przez prokuraturę do badania w Wojskowym Instytucie Chemii i Radiometrii dopiero w czerwcu 2011 r. WICiR, który je badał, nie posiada certyfikatu badania materiałów wybuchowych, a próbki nie zostały pobrane i opisane zgodnie z przepisami kpk (m.in. nie wiadomo, z jakich miejsc katastrofy pochodzą i co się z nimi działo do czasu poddania badaniom). Komisja Millera przejęła po prostu tę „ekspertyzę” od prokuratury i udaje, że to jej własne badania. Tymczasem jeszcze w grudniu 2010 r. w Uwagach do Raportu MAK stwierdzano, że „Strona rosyjska w Raporcie nie przekazała szczegółowych informacji o czynnościach dochodzeniowych prowadzonych na miejscu wypadku. Dane na temat ekspertyz balistycznych i pirotechnicznych są faktycznie nie do zweryfikowania przez stronę polską ze względu na nieudostępnienie przez stronę rosyjską materiałów źródłowych”.
Komisja Millera nie zwróciła się także do prokuratury o ekspertyzy z sekcji zwłok i badań ciał ofiar na okoliczność eksplozji materiału wybuchowego.
Lasek twierdzi, że nie było ingerencji w zapisy czarnych skrzynek: „Kolejnym dowodem była analiza czarnych skrzynek z kokpitu. Gdy otrzymaliśmy kopie ich zapisu, przesłuchaliśmy je, ale jednocześnie przekazaliśmy do ABW i policyjnego Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego, żeby zrobić dwie ekspertyzy. (…) I potwierdziły, że nikt nie ingerował”.
Fakty: Komisja Millera nigdy nie miała dostępu do oryginałów czarnych skrzynek przetrzymywanych po dziś dzień w Moskwie. Kopie, jakie otrzymał minister Miller po przewiezieniu ich do Polski w dniu 31 maja 2010 r., zostały odrzucone przez sekretarz Państwowej Komisji Wypadków Lotniczych jako niezabezpieczone we właściwy sposób. I rzeczywiście okazało się, że brak na nich kluczowych 16 sekund zapisu, po które Miller musiał wracać do Moskwy. Gdy przywiózł nową kopię, okazało się, że zapis jest tak zaszumiony w trakcie przegrywania przez Rosjan, że nie nadaje się do analizy i znowu trzeba było jechać do Moskwy. Dopiero za trzecim razem uzyskano „kopię”, która mogła zostać poddana badaniom, ale co oczywiste jej wiarygodność jest wątpliwa. Analiza tej kopii została zrealizowana przez Instytut Sehna w Krakowie dopiero trzy miesiące po ukazaniu się Raportu Millera i w zasadniczych miejscach ukazuje jego fałszerstwa. Dotyczy to m.in. obecności gen. Andrzeja Błasika w kokpicie, słów wypowiadanych przez poszczególne osoby w kokpicie (słowa przypisywane gen. Błasikowi wypowiedział w istocie drugi pilot, mjr Robert Grzywna), dźwięku uderzenia w brzozę (Instytut Sehna wskazuje, że w ogóle takiego dźwięku nie było, a w tym czasie odnotowano dźwięk „przesuwających się przedmiotów”!), i wielu innych słów i dźwięków, w tym dotyczących np. komendy „odejścia na drugi krąg”. Z kolei analiza Zespołu Parlamentarnego wskazuje, że poszczególne wypowiedzi z polskich transkrypcji są od siebie odległe o inny odstęp czasu niż te same wypowiedzi z transkrypcji rosyjskiej, co wskazuje, że zapisem lub kopiami zapisu manipulowano.
Lasek twierdzi, że nie było wybuchu i że polscy specjaliści badali ten problem na miejscu katastrofy: „Sprawdzaliśmy, czy nie nastąpiły charakterystyczne odkształcenia konstrukcji samolotu. Robili to specjaliści, którzy badali niejeden wypadek lotniczy... Specjaliści wojskowi nie znaleźli w Smoleńsku żadnego dowodu na punktowy wybuch, czyli coś połączonego z falą ciśnieniową, z nadtopieniami”.
Fakty: Komisja Millera nie dokonała żadnych analiz tej kwestii, a jej raport nie zawiera żadnego sprawozdania takich badań. Zresztą w komisji Millera nie było ani jednego specjalisty, który kiedykolwiek badał eksplozje samolotu w powietrzu na skutek ataku terrorystycznego. Eksperci Millera z góry założyli, że samolot rozbił się na skutek uderzenia w ziemię i nie badano w ogóle innej możliwości. Tymczasem specjaliści Zespołu Parlamentarnego, w tym dr inż. Grzegorz Szuladziński, mający 40-letnie doświadczenie w badaniu eksplozji wielkich konstrukcji stalowych, dr inż. Wacław Berczyński, konstruktor Boeinga, prof. Wiesław Binienda, ekspert NASA i dziekan Wydziału Inżynierii Cywilnej na Uniwersytecie Akron w USA, prof. dr hab. Jan Obrębski, prof. zwyczajny Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej, oraz wielu innych badaczy po dokładnych analizach trajektorii lotu, kształtu zachowanych szczątków samolotu, zwłaszcza tylnej części kadłuba, rozrzutu szczątków, uszkodzeń ciał ofiar, zapisów skrzynki parametrów lotu ATM-QAR i symulacji wykonanych na podstawie badań Metodą Elementów Skończonych jednoznacznie stwierdziło, że przyczyną katastrofy były eksplozje, które miały miejsce w powietrzu. Jest charakterystyczne, że dr inż. Lasek nie podaje na potwierdzenie swoich tez ani jednego nazwiska specjalisty badającego szczątki Tu-154M i wykluczającego eksplozje. On sam na tym się nie zna, a wraku nie badał.
Lasek twierdzi, że przyczyną katastrofy była brzoza: „Dla nas zderzenie z brzozą było i jest całkowicie oczywiste, a dowody jednoznaczne. (…) Tak, charakterystyczne odkształcenie pokrycia, tzw. harmonijka, które ewidentnie wskazuje, jak skrzydło było niszczone. A to brzózka przycięta przez skrzydło tupolewa – to zdjęcie jest w naszym raporcie. Rośnie przy bliższej radiolatarni [ok. 1 km przed progiem pasa]. Nic innego nie mogło ściąć tej brzózki – wokół jest wysoka sucha trawa i nie ma śladu, by ktoś podjechał i ściął drzewko.Na tym zdjęciu jest odcięte przez brzozę skrzydło, końcówka skrzydła... Gdzie tu są wywinięte części, które mogłyby wskazywać na eksplozję? Niektóre elementy są wywinięte wręcz do dołu, nie do góry”.
Fakty: Zdjęcie części lewego skrzydła dowodzi przede wszystkim, że zostało ono rozerwane od wewnątrz eksplozją, która rozrzuciła górne i dolne poszycie na odległość ponad 40 m. Z kolei końcówka skrzydła pokazywana przez dra Laska charakteryzuje się tym, że rozdarta jest od tyłu, a ma nienaruszoną krawędź natarcia. Jak mogło się to stać, jeśli skrzydło uderzyło w brzozę, jest tajemnicą dra Laska.
Dr Lasek powołuje się na zdjęcie brzózki obok bliższej radiolatarni i na zdjęcie „pancernej brzozy” ściętych jego zdaniem przez Tu-154M, ale nie podaje żadnego dowodu na to, że tak się stało. Zniszczenia drzew mogły zostać równie dobrze dokonane przez Ił-76, który godzinę wcześniej leciał podobnym torem i podchodził do lądowania, ostatecznie jednak odlatując do Moskwy. Szkody w drzewostanie mogły zostać wyrządzone także przez blachy odpadające od rozpadającego się na skutek eksplozji Tu-154M. Przywoływane przez dra Laska fotografie terenu i drzew nie zostały wykonane przez komisję Millera, a większość umieszczonych tam fotografii tych obiektów została zaczerpnięta z bloga Siergieja Amielina, zresztą bez jego zgody. Jeśli komisja Millera dysponowała wiarygodnymi zdjęciami, dlaczego ich nie zamieściła w swoim Raporcie i czemu dr Lasek mówi o nich dopiero teraz? Nie ma żadnej dokumentacji potwierdzającej fakt zrobienia ich w tamtym czasie. Istnieją zaś w dyspozycji Zespołu Parlamentarnego opisy miejsca zdarzenia, w tym brzozy (i jej okolic), w którą miał uderzyć Tu-154M z godzin 14–16 (czasu miejscowego w Smoleńsku) 10 kwietnia 2010 r. Wynika z nich, że szczątki samolotu znajdowano wówczas na ponad 100 m przed brzozą, na której wisiały resztki spadających na nią blach, a szczątki samolotu leżały też na stojącej opodal szopie. Wszystko to świadczy o tym, że na teren ten spadły części rozpadającego się samolotu, a nie – że był to skutek uderzenia skrzydła w brzozę, w takim bowiem przypadku blachy znalazłyby się dużo dalej od miejsca uderzenia, a nie na brzozie lub w jej najbliższym otoczeniu. Hipotezę tę potwierdzają zapisy „polskiej czarnej skrzynki” (ATM-QUAR), które przesądzają o tym, że Tu-154 nie uderzył w brzozę. Z ekspertyzy autorstwa ATM znajdującej się w dyspozycji prokuratury, a także Zespołu Parlamentarnego wynika bowiem jednoznacznie, że katastrofa zaczęła się między godz. 8.40.58 a 8.40.59 czasu astronomicznego FDR, gdy czujniki odnotowały skokowy wzrost wibracji silników, najpierw nr 3, potem nr 1, a ostatecznie groźny wzrost drgań podstawy silnika nr 2. Dopiero o godz. 8.40.59,5 samolot przeleciał nad miejscem, gdzie rosła brzoza, a skrzydło oderwało się od samolotu o godz. 8.41.01, a więc 1,5 sekundy po minięciu miejsca, gdzie rośnie brzoza, co odpowiada mniej więcej 114 metrom od tego miejsca czyli stałoby się to bezpośrednio nad miejscem, gdzie znaleziono skrzydło! Wszystkie te dane zawarte są w opracowanej przez ATM ekspertyzie skrzynki (ss. 45 i 81) i stanowią oficjalny dokument prokuratury. Analizę tę potwierdza także symulacja zawarta w załączniku 4.11 do podpisanego przez dra Laska protokołu badania zdarzenia lotniczego przez komisje Millera, gdzie pokazano, że w momencie hipotetycznego uderzenia w brzozę na wysokości 5 m nad ziemią zegary wysokości barycznej samolotu wskazują, że znajduje się on ok. 18 m nad poziomem gruntu – a więc kilka metrów nad brzozą. Dr Lasek publicznie w rozmowie z redaktor Anitą Gargas potwierdził wiarygodność danych zegara barycznego, a teraz udaje, że nie rozumie, iż samolot przeleciał powyżej brzozy. Uderzenie w brzozę wykluczają też analizy prof. Biniendy oraz prof. Chrisa Cieszewskiego, przedstawione na posiedzeniach Zespołu Parlamentarnego i podczas Konferencji Smoleńskiej w dniach 22–23 października 2012 r. Wszystko to razem falsyfikuje hipotezę pancernej brzozy i raz na zawsze kompromituje jej zwolenników.
Lasek twierdzi, że zeznania załogi Jaka-40 są niewiarygodne i poza zeznaniami chor. R. Musia i por. A. Wosztyla nie ma żadnego dowodu, że załoga jaka dostała komendę o zejściu na 50 m.: „Nasza komisja dysponowała zapisami rejestratora dźwięku Jaka-40 (…) W żadnym z zapisów nie pada komenda: »możecie zejść na 50 m«. Jest mowa wyłącznie o 100 m. Lądowanie jaka i słaba znajomość języka rosyjskiego przez jego załogę wprowadziły dodatkowe zdenerwowanie na wieży. Kontrolerzy nie mogli wykluczyć, że załoga tupolewa również nie zdoła prawidłowo prowadzić korespondencji po rosyjsku. (…) Nie ma też dowodu na manipulację danymi, bo trzy magnetofony – z jaka, z tupolewa i z wieży – potwierdzają to samo”.
Fakty: Dr Lasek świadomie lub z braku kompetencji wprowadza w błąd czytelników. W momencie, gdy magnetofon Jaka-40 nagrywał korespondencję między wieżą a Tu-154M, polski samolot stał już na płycie lotniska, a jego czarna skrzynka i rejestrator zapisu głosu nie działały. Wiarygodność czarnej skrzynki (CVR) Tu-154M jest wątpliwa po manipulacjach dokonanych przez Rosjan, których świadectwem jest brak 16 sekund nagrania na jednej z kopii przekazanych Polsce. Rejestrator głosu przywoływany przez dr Laska nie mógł w ogóle nagrać tej rozmowy słyszalnej przez radiostację Jaka-40. Przebieg korespondencji odbieranej i prowadzonej przez radiostację Jaka-40 na lotnisku w Smoleńsku był rejestrowany jedynie przez magnetofon MS-61, który następnie był odsłuchiwany przez załogę po powrocie do Polski. Obecnie od ponad roku znajduje się w Instytucie Sehna, który go analizuje. Oczywiście słowa te powinny znajdować się w zapisie korespondencji wieży. Rosjanie nie byli jednak zainteresowani pozostawieniem odczytu swojej winy. Mogli to zrobić, gdyż strona polska nie dysponuje udokumentowanymi kopiami tych rozmów, a jedynie zapisami pozyskanymi „prywatnie”, tak, że nikt oficjalnie nie ręczy za ich wiarygodność. W tej sytuacji nie stanowią one żadnego dowodu. Tymczasem świadectwo chorążego Musia ma charakter procesowy i zostało złożone pod przysięgą. To samo dotyczy relacji porucznika Wosztyla, który dodatkowo 30 października 2012 r. w obecności dziesiątków kamer na posiedzeniu Zespołu Parlamentarnego powtórzył, że 10 kwietnia 2010 r. słyszał wydaną przez smoleńskie stanowisko kontroli lotów komendę zejścia do 50 metrów dla Tu-154M (...).
Lasek autorytatywnie, choć bezpodstawnie wypowiada się na nawet tematy medyczne: „Nie ma żadnych dowodów na eksplozję. Żadnych. Teorii wybuchu zaprzecza też sekcja zwłok ministra Wassermanna [przeprowadzona po ekshumacji w 2011 r.]. Nie wykazała pęknięcia błony bębenkowej ucha (to oczywiście informacja z mediów, bo nie miałem dostępu do wyników tych badań), a musiałoby do tego dojść podczas eksplozji”.
Fakty: Dr Lasek wypowiada się na temat sekcji zwłok na podstawie informacji prasowych, co jest niedopuszczalne w dyskusji naukowej. Tymczasem do dziś nie istnieje całościowa ekspertyza żadnej z dokonanych w Polsce sekcji zwłok, w tym także ministra Zbigniewa Wassermanna, która na żądanie rodziny ma zostać uzupełniona m.in. badaniami pirotechnicznymi, które wykonano dopiero w dniach 17 września i 12 października 2012 r. Wyniki tych badań mają być znane dopiero za ok. sześć miesięcy. Warto przypomnieć, że wiarygodne informacje na temat tych badań wskazują, że odnaleziono bardzo liczne ślady materiału wybuchowego (w liczbie kilkuset!) zarówno na fotelach Tu-154M, jak i na jego skrzydle. Wyklucza to hipotezy, że są to pozostałości po podróżach żołnierzy wracających z Afganistanu itp., żołnierze bowiem nie siadają na skrzydłach Tu-154! Odnalezienie licznych śladów materiału wybuchowego w kabinie tupolewa i na jego skrzydłach potwierdza ekspertyzy naukowców współpracujących z Zespołem Parlamentarnym, że do katastrofy doszło na skutek eksplozji spowodowanej przez osoby trzecie. Antoni Macierewicz
Ściąga dla propagatorów sukcesu W Warszawie na posiedzeniu Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej podsumowywana jest "pięciolatka" rządów Donalda Tuska. Przy okazji przygotowano specjalną ściągawkę posłom i senatorom, którzy będą jeździć w teren i próbowali przekonywać Polaków, że ten czas nie był stracony. Gdyby nie 200-stronicowa agitka mogłoby im zabraknąć argumentów. A w niej pełno niedomówień, zafałszowań, czy chwalenia się na wyrost. Parlamentarzyści PO mają ruszyć w teren "uzbrojeni" w 200 stronicową publikację, która ma pomóc im chwalić politykę rządów Donalda Tuska. PO w publikacji akcentuje, że za jej rządów liczba miejsc pracy wzrosła o 935 tys. Politycy Platformy będą mogli sami zweryfikować te informacje w terenie. Jednak dane z Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej nie pozostawiają złudzeń. Aż 14 spośród 16 województw odnotowało wzrost bezrobocia. A liczba osób bez pracy w grudniu przekroczy 2 mln osób. Polska odnotowała najwyższy w całej UE wzrost gospodarczy - chwali się PO. Jak informował portal niezalezna.pl nie idzie to w parze z wpływami podatkowymi, które załamują się coraz bardziej. W październiku wpływy z VAT były niższe niż rok temu aż o 14 procent! W rozdziale dot. energetyki PO pisze m.in. o gazie łupkowym i sukcesach PGNiG – nie wspominając nic o tym, że co piątą koncesją na poszukiwanie w Polsce gazu łupkowego dysponują rosyjskie firmy. Platforma chce przypominać m.in. o przedterminowym wykupie tzw. zadłużenia gierkowskiego czyli długów zaciągniętych za granicą przez Edwarda Gierka, które w 1980 r. sięgały 25,5 mld dol. Oczywiście o tym, że za rządów Donalda Tuska zagraniczne zadłużenie Polski wzrosło z około pół biliona złotych w 2007 r. do ponad 1,1 bln zł nie ma ani słowa. Parlamentarzyści PO mają propagować informację o 2068 km dróg krajowych oddanych do użytku od 16 listopada 2007 ale w instrukcji nie ma nic o kosztach związanych z ich budową. Przypomnijmy tylko jeden fakt. Koszt budowy kilometra obwodnicy Warszawy wyniósł 200 mln złotych. I jest to najdroższa droga na świecie! PO chwali się też utrzymaniem dwustopniowej skali podatkowej ze stawkami 18 i 32 proc i podniesieniem limitu ulgi rodzinnej o 50 proc. na trzecie dziecko ale fakty po 5 latach nie dadzą się ukryć. Realne zarobki rodzin przedsiębiorców skurczyły się o 5 proc. a samotnych rodziców zmniejszyły się o 8 proc. Inflacja w okresie rządów PO zjadła 18 proc. przychodów statystycznego Polaka. W podrozdziale o siłach zbrojnych napisano o udziale polskich żołnierzy w operacjach i misjach międzynarodowych UE, NATO i ONZ. Nie wspomniano nic na temat tego, iż Polscy generałowie od 10.4.2010 nie otrzymali certyfikatów NATO.
„Katastrofa prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem wprowadziła nowe wyzwania dla współpracy obu krajów” – To jedyna w publikacji wzmianka o największej katastrofie w historii powojennej Polski. Politycy PO będą też jako sukces przedstawiać podniesienie wieku emerytalnego oraz składki na ubezpieczenie rentowe.
Marek Nowicki
Ukrywana prawda o środkach unijnych Dzisiaj ukazała się moja prowokacja intelektualna, czyli tekst o Dwóch Polskach w dodatku Plus/Minus w Rzeczpospolitej. Zapraszam do wyboru między Polską Republiką Lemingów a IV RP.
Obserwuję debatę w mediach na temat nowej perspektywy finansowej i stwierdzam, że przybiera coraz bardziej patologiczne formy. Główna teza tej debaty brzmi następująco: im więcej pieniędzy dostaniemy z budżetu Unii tym dla nas lepiej. Ja twierdzę, że im mniej dostaniemy z budżetu Unii tym dla nas lepiej. Poniżej uzasadniam tą tezę w punktach.
1. Politycy chcą dostać jak najwięcej środków z Unii, bo potem te środki kontrolują, rozdzielają. Wokół nich tworzy się nowa klasa klientów, konsumentów środków unijnych, powstają tysiące dobrze płatnych stanowisk, których celem jest rozdzielanie i konsumowanie tych środków. To potężna grupa interesów, która dominuje dyskurs publiczny, ponieważ media również otrzymują te środki. Powstają tysiące firm, których celem jest “przerobienie” środków unijnych, te firmy znikną jak znikną środki unijne. To także potężna grupa interesów.
2. Można wskazać wiele pozytywnych przykładów wydatkowania środków unijnych, w końcu powstały odcinki autostrad i dróg ekspresowych, nowe mosty, oczyszczalnie ścieków. Niedługo powstanie nowoczesna infrastruktura światłowodowa. Czyli powstanie infrastruktura, która nigdy ny nie powstała bez pieniędzy unijnych, ponieważ przez dwie dekady byliśmy źle rządzonym krajem, który nie był w stanie wygospodarować własnych środków na konieczne inwestycje, po prostu wszystko przeżarliśmy.
3. Niestety patologii związanych z pojawieniem się środków unijnych jest znacznie więcej niż korzyści. Innowacyjność w Polsce dramatycznie spadła (według danych GUS o licznie firm które opracowały nowe lub ulepszone produkty lub usługi), mimo wydania miliardów z Unii na poprawę innowacyjności. Miliardy poszły na uczelnie, a jakość polskich uczelni pozostaje niska, poza nielicznymi wyjątkami poszczególnych kierunków lub zespołów badawczych. Miliardy poszły na szkolenia, a liczba szkolących się nie wzrosła, czyli pieniądz unijny po prostu wyparł prywatny, przy pogorszeniu jakości szkoleń. Od 2004 roku zatrudnienie w administracji publicznej wzrosło o 100 tysięcy osób, to też wpływ środków unijnych.
4. Polityka pomocowa ponosi dramatyczną porażkę na całym świecie. Od dekad. Południowe Włochy, NRD czy polityka pomocowa Banku Światowego w Afryce Sub-saharyjskiej, to przykłady porażek. Skutki tych interwencji to stworzenie lokalnych skorumpowanych struktur, przechwytujacych środki pomocowe, brak rozwoju, całe pokolenia biernych i nastawionych na otrzymywanie transferów ludzi. Również dane z Polski pokazują, że idziemy tą samą drogą, dystans rozwojowy między Polską Wschodnią w Mazowszem dramatycznie się powiększa. Ale urzędnicy i politycy mają swoje priorytety, chcą po prostu przechwycić część środków które trafiają w te rejony i rozdzielić wśród swojej lokalnej klienteli.
5. Czas zacząć stawiać trudne pytania. Ile firm nie powstało, bo młodzi ludzie poszli pracować przy rozdziale środków unijnych? Ile innowacji nie powstało, bo ci najbardziej przedsiębiorczy woleli się specjalizować w pozyskiwaniu środków unijnych bo to były łatwe i duże pieniądze. Co zrobić ze 100-tysięczną armią urzędników, która będzie niepotrzebna jak skończą się środki unijne, a która kosztuje podatników prawie 10 mld złotych rocznie. Po co zbudowano tyle nowych budynków na uczelniach wyższych, skoro liczba studentów w ciągu dekady spadnie o 30-40%. Kto będzie utrzymywał deficytowe stadiony i dziesiątki przynoszących straty aquaparków, czy inne inwestycje, które nigdy by nie powstały, gdyby były finansowane pieniędzmi “zarobionymi”, a nie darowanymi. Takich pytań są dziesiątki.
6. Historia gospodarcza zna wiele przykładów, gdy społeczeństwa które do tego nie dorosły nagle dostają duże pieniądze. To kraje Zatoki Perskiej kilka dekad temu, to Holandia po odkryciu gazu ze swoją “holenderską zarazą”. To przypadki wielu osób, które wygrały duże kwoty na loterii, a potem rozpadło im się życie rodzinne i zawodowe. Zna przypadek rolnika, który nagle stał się bogaty, bo zaczął sprzedawać ziemię, którą odziedziczył po rodzicach na działki budowlane. Kiedyś porządny człowiek stał się alkoholikiem, ale lubianym, bo stawia wszystkim w lokalnej knajpie. To przykłady wielu rodzin, w których rodzice stworzyli prężne firmy, dorobili się pieniędzy, a dzieci chcą tylko te pieniądze wydawać. Na szczęście, są przykłady przeciwne, gdy dzieci kontynuują dzieło rodziców, dalej rozwijać firmy. Ale to są rodziny dojrzałe, mądre. Niestety polskie elity planujące politykę rozwojową nie cechuje taka właśnie mądrość. Oni zostawiają dzieciom firmę potwornie zadłużoną.
7. Wiele osób ma problem ze zrozumieniem, dlaczego jeśli otrzymamy więcej pieniędzy, to dla nas gorzej. Wyjaśnię na prostych przykładach. Jak osoba zarabiająca minimalną pensję wygra w totka milion złotych, to będzie bardzo szczęśliwa. Bo wtedy może kupi sobie mieszkanie, samochód, pojedzie na wczasy, może opłaci dziecku czesne na dobrej uczelni. Ale jak wygra 50 milionów, to może się okazać, że nie będzie taka szczęśliwa. Bo od razu pojawią się hieny, naciągające na wydatki lub sugerujące “dobre” inwestycje. A jak źle zainwestuje, akcje spadną, i “straci” kilka milionów, to będzie prawdziwa tragedia i poziom satysfakcji spadnie. Wyniki badań w USA pokazują, że tak właśnie jest. Inny przykład. Bogactwo buduje się dzięki wymyślaniu nowych produktów, które potem kupuje od danej firmy cały świat. Dzięki temu Niemcy, Szwajcarzy czy Japończycy, a teraz Koreańczycy stali się bogaci. A proszę pokazać mi przykład kraju, który stał się bogaty, bo dostał jednorazowy transfer środków pomocowych. Nie ma takiego kraju. Do tej pory pokazywano Hiszpanię jako przykład, ale teraz już wszyscy widzą jak kończy kraj, który buduje swoją politykę rozwoju na pomocy finansowej z bogatszych krajów.
8. Mógłbym prowadzić tę dyskusję jeszcze długo, ale kończę bo zaraz pod dom przyjedzie telewizja po komentarz do 5 lat rządów Tuska. Podsumuję. Żyjemy w PR-owskiej ułudzie, że w minionych kilku latach osiągnęliśmy bardzo wiele dzięki środkom unijnym, tak jak żyli w tej ułudzie Hiszpanie. W gospodarkę wpompowano miliardy euro, to wygenerowało potężny impuls popytowy, wsparty gierkowskim tempem zadłużania kraju. Ale to się skończyło. Politycy podejmują zgodną próbę przedłużenia tej sytuacji o kolejne kilka lat. A ja bym wolał, żeby zamiast iść do Brukseli na kolanach, jak żebrak z wyciągniętą ręką, żebyśmy rozpoczęli narodową debatę jak możemy się rozwijać dzięki własnej przedsiębiorczości, a nie jałmużnie innych. Żebrak pozostanie żebrakiem, nawet jak sobie kupi nowe ubranie. Może się zmienić tylko wtedy, jak zarzuci żebranie i weźmie się do prawdziwej pracy. Dlatego dla Polski będzie lepiej, jak dostaniemy z Unii jak najmniej pieniędzy. Rybiński
ESBECY-KARATECY Tyle się ostatnio mówi – w kontekście Marszu Niepodległości – o swoistej „ustawce” policjantów w cywilu (oliwkowe kominiarki) z policją w mundurach (tarcze, pały, gaz, polewaczki). Przypomniała mi się stara historia pewnej utajnionej formacji SB, zwanej potocznie „karatekami” (ich dowódca posiadał czarny, mistrzowski pas tej sztuki walki) W epoce Solidarności esbecy-karatecy zasłynęli tym, że wchodzili (incognito) w tłum manifestantów i eliminowali – zwykle bardzo brutalnie – przywódców pochodów. Bądź prowokowali MO i ZOMO do radykalnych akcji przeciw tłumowi. Minęło 30 lat. Rok temu – w czasie Marszu Niepodległości – cały internet mógł poznać umiejętności „rozemocjonowanego” tajniaka, z wielką wprawą kopiącego po głowie doprowadzonego do bezbronności uczestnika pochodu. Pomimo ewidentnych dowodów funkcjonariusz-bandyta (którego odpowiedzialność za udowodnioną przemoc jest znacznie większa od normalnego obywatela) nie poniósł żadnej kary. A może nawet został awansowany? Szkoda, że większość tych łobuzów nie usłyszy nigdy: „Uśmiechnij się! Jesteś w ukrytej kamerze...”... Zawsze powtarzam, że warto znać historię. Czas płynie, a metody pozostają te same. I tak jak tamte fakty i nazwiska wyszły po latach na jaw (czytałem o tym jakiś czas temu w gazecie), tak i obecne kulisy policyjnej prowokacji będą wkrótce znane opinii publicznej. Zwłaszcza, że w policji służą również (tak mniemam) normalni, przyzwoici ludzie, którzy nie zechcą identyfikować się z działalnością przestępczą. Lech Makowiecki
P.S. W latach 70-tych trenowałem amatorsko judo i karate-shotokan w akademickich klubach sportowych. To była wtedy nowość. Kto wie, może tuż obok mnie trenowali incognito ówcześni milicyjni „profesjonaliści” od mordobicia?... Obecni „anty-terroryści” mają już własne, wypasione szkoły... Po stanie wojennym napisałem balladę o walce dobrego ze złem pt. „Szachy”, (znajdziecie ją na płycie „Patriotyzm”). W nagraniach – jako sekcję rytmiczną – wykorzystałem okrzyki karate. Utwór ten otwiera i zamyka film Ani Pietraszek „Zawód – Prymas Polski”. Jego przesłanie polecam do rozważenia podczas najbliższych wyborów... Lech Makowiecki
Tusku, to kiedy Stan Wojenny? Miałam dzisiaj nic nie pisać, ale, jak nie pisać, kiedy słyszy się takie słowa:
"Zadaniem władzy jest strzec narodu i Polaków przed pożogą i wojną, zwłaszcza wojną domową." - powiedział Tusk podczas dzisiejszego wystąpienia na Radzie Krajowej PO. (Zwracam uwagę, że te słowa powiedział człowiek, który rozwalił armię i dozbroił POlicję na niespotykaną do tej pory skalę.) I dodał:
"Kiedy mówię, że nie będę zatykał uszu na słowa, które padają pod naszym adresem, to dlatego, że jestem przekonany, że to groźne. (...) PO powstała po to, by Polacy nigdy nie musieli się zbroić na wypadek konfliktu. Aby słabi ludzie nie musieli się bać, aby słabość nie była źródłem dramatów ludzkich. Chcę powiedzieć, że jeśli dziś są siły polityczne wyprowadzające na ulice demonstrantów i prowokują zamieszki pod hasłem obalenia republiki, to chcę powiedzieć wszystkim rolnikom, nauczycielom, studentom i innym Polakom - jesteśmy po to, by nikt tej republice nie zagroził! (...) dziś i jutro będziemy gwarantami pokoju publicznego!" Mam déjà vu, przecież to są słowa niemal żywcem zerżnięte z przemówień Jaruzelskiego (wystarczy słowo "republika", tu w znaczeniu III RP, zamienić na "PRL") tuż przed wprowadzeniem Stanu Wojennego. Przemówienie Tuska nie pozostawia złudzeń, co do drogi, którą zamierza iść - stąd tytułowe pytanie. A, by ułatwić Tuskowi pracę, podsyłam gotowca... Paczula
Już wiem, w jakim kraju wy żyjecie! Wiem, ale nie powiem, gdyż powiedzieć PRL bis, to obrazić PRL i pamięć o moich rodzicach, a powiedzieć PRL bis^2, to obrazić małpy. Dzisiaj, po ogłoszeniu rezultatów badania TU 154 "102", nawet Rosjanie mogą być dumni ze swojego ZSRR. Ostatnimi dniami wypowiedziałem się kilka razy na temat kontrowersyjnego artykułu, jaki opublikowała "Rzeczpospolita" o badaniach wraku samolotu TU 154 "101". Na podstawie posiadanych (bardzo skąpych – podkreślam) informacji doszedłem do dwóch wniosków:
1. Redaktor, który napisał na ten temat artykuł powinien być uznany za bohatera narodowego.
2. Zasugerowałem przebadanie porównawcze samolotu TU 154 "102" znajdującego się w "polskich" rękach (polskich wziąłem w cudzosłów, gdyż mam wiele wątpliwości, czy mogę te łapy, które oddały ruskim samolot "101" można nazwać polskimi).
I oto, nieoczekiwanie dla mnie, takie badanie zostało przeprowadzone. Poinformowała o tym między innymi Agencja Onet, w krótkiej, lecz zapierającej dech w płucach wiadomości:
"Ślady materiałów wysokoenergetycznych także w drugim tupolewie"
Dech do mnie wrócił szybko. Tak szybko, jak szybko opadła mi szczęka. Byłem przekonany, że wszystko już w życiu widziałem i słyszałem. Byłem przekonany, że nie można mnie czymś codziennym zaskoczyć. Ale takiego idiotyzmu, degradującego nas jako cywilizowany naród, nie spodziewałem się w tej wiadomości spotkać. Całkiem możliwe, że nie wszyscy zwrócą na ten detal uwagę, ale ja jestem chemikiem, a więc mojej uwadze taki nieprawdopodobny fakt nie mógł umknąć z pola widzenia. Najlepiej będzie, jak zacytuję ten fragment:
Według prokuratury dopiero badania laboratoryjne zabezpieczonych w Smoleńsku próbek będą mogły być podstawą do twierdzenia o istnieniu bądź nieistnieniu śladów materiałów wybuchowych - próbki te zostały zaplombowane; są obecnie w dyspozycji Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej.
Nie używam narkotyków, nie piję alkoholu, nie palę papierosów, ale po przeczytaniu takiego absurdu, poczułem się tak poniżony, jak świnia, która taplałaby się w błocie będąc otumaniona tymi trzema używkami od razu.
Jak można było "zabezpieczyć" próbki zostawiając je na chronienie w rękach zainteresowanego?
Jak prokuratura chce teraz przeprowadzić analizy porównawcze?
Pracę stracił redaktor, który ośmielił się przybliżyć nam sylwetki 11-tu idiotów i ich przełożonych, a przecież pracę powinni byli stracić wszyscy ci durnie, którzy brali udział w tej wycieczce do Smoleńska, oraz ci, którzy ich tam wysłali.
Ponieważ prokuratura wypowiedziała się lekceważąco o aparaturze stosowanej do kwalifikowania próbek do dalszych badań:
NPW dodała, że wykorzystane urządzenia służą do przesiewowych badań pod kątem obecności związków chemicznych mogących stanowić materiały wysokoenergetyczne, w tym materiały wybuchowe. - Fachowe nazwy tych urządzeń to: Pilot-M, MO-2M oraz Hardened Mobile Trace - podała prokuratura.
więc zainteresowałem się tym, co Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie napisała na ten temat w swoim Oświadczeniu z dn. 30.10.2012 (cytuję odpowiedni fragment):
Cytuję fragmenty Oświadczenia Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie z 30.10.2012:
Od 17 września do 12 października 2012 r., w Smoleńsku przebywał zespół 11 osób. Rzeczywisty przebieg czynności realizowanych przez prokuratora, biegłych i specjalistów, przedstawiał się następująco. W toku prowadzonych oględzin, wykorzystywano specjalistyczne urządzenia – ich fachowa nazwa brzmi: spektrometry ruchliwości jonów (IMS i FAIMS). Są to urządzenia przeznaczone do przesiewowego badania pod kątem obecności związków chemicznych mogących stanowić materiały wysokoenergetyczne, w tym materiały wybuchowe.
Czujecie różnicę?
Wrak samolotu badali wysokospecjalistycznymi spektrometrami, a stojący w Polsce duplikat potraktowali zabawkami typu Pilot-M, czy też jakim tajemniczym transformerem MO-2M. Ale to nie wszystko. Chcąc jeszcze bardziej poniżyć mój rozum, jakiś prokuratorski szachraj próbuje mnie przekonać do tego, że Wojskowa Prokuratura działa z prędkością nadświetlną:
Ponownie podkreślić należy, że badania urządzeniami, o których była mowa, ma jedynie charakter szybkiego testu przesiewowego, a tym samym nie stanowi podstawy do wyciągnięcia jakichkolwiek kategorycznych wniosków co do obecności materiałów wybuchowych. Wnioskowanie przy prowadzeniu dalszych badań musi uwzględniać specyfikę danego miejsca, to jest jego przeznaczenie, historię itp.
http://www.npw.gov.pl/491-Prezentacjanewsa-41036-p_1.htm
2,5 roku po katastrofie, jakaś 11-to osobowa banda idiotów, mianująca siebie "prokuratorem wojskowym + biegli i specjaliści – z zakresu badań materiałów i urządzeń wybuchowych oraz z zakresu budowy i eksploatacji samolotu Tu-154M" bierze ze sobą urządzenia o zdolności analitycznej saperki i sita (razem wziętych!) i ... robi sobie wycieczkę turystyczną na przeklętą ziemię smoleńską, bo przecież nikt mi nie wmówi, że jej celem miało być przeprowadzenie ... szybkiego testu przesiewowego. Ciekaw jestem, czy przynajmniej złożyli kwiaty na grobach ofiar stalinowskiego reżymu?!!!
P.S.: Chyba poinformuję producentów urządzeń pod kodowymi nazwami "Pilot-M" i "MO-2M" (Kompania Sibel) o tym, co o ich urządzeniach pisze WPO w Warszawie.
P.S.2: Na fotografii aparat "Pilot-M"
Waldemar.M
Sztuczki wiejskiego cwaniaczka Chuligan tym różni się od honorowego zawadiaki, że zamiast toczyć swoje pojedynki z każdym kto stanie mu na drodze, bije jedynie słabszych. Chuligan z ochotą pobije słabszego, ale silniejszemu woli się przypodobać, od silniejszego – bez kwiknięcia – weżmie po mordzie. Na ringu typowym przykładem chuligana był Andrzej Gołota. Z wielkim animuszem okładał słabszych, a przed potencjalnie silniejszymi, lub takimi, o których słyszał, że mogą być silniejsi – uciekał. W ten sposób szybciutko dał się znokautować Lewisowi, a przed słabnącym, ale ciągle jeszcze groźnym, Mike Tysonem po prostu uciekł z ringu. Premier Donald Tusk jawi mi się właśnie jak taki podwórkowy chuligan – cwaniaczek. Swoim rodakom, świadom potęgi skundlonych mediów i poparcia głupawego salonu, chętnie przyłoży, miny marsowe potrenuje, ale w przypadku kanclerz Anieli Merkel czy półcara Władimira Putina uszka po sobie kładzie i nie jest w stanie wydać z siebie nawet ostrzegawczego warknięcia. Jego lansady przed Putinem trudno nawet nazwać służalczymi – zawsze prężył się przed nim jak pierwszomiesięczny rekrut lub klasowy lizus. Takie, zgoła banalne, obserwacje nachodzą mnie, gdy jeżdżę po Polsce i opowiadam publiczności o swojej „Wieży komunistów”. Na spotkania z reguły przychodzi sporo osób, a dyskusje są ciekawe i pełne emocji. Oczywiście o wiele więcej osób przychodzi w małych miastach i takie spotkania mają dużo cieplejszą temperaturę, ale już Józef Piłsudski twierdził, że Polska jest jak obwarzanek i to co najlepsze znajduje się na jej brzegach. Dziesiątki rozmów z rodakami podpowiadają mi jednak pewną oczywistą obserwację – Donald Tusk i jego akolici przyjęli bardzo sprytną strategię podporządkowania sobie Polaków. Otóż biorą ich na huki. Jak typowy chuligan, który na ulicy chce pozbawić nas portfela, usiłują nas zastraszyć i wykazać swoją oczywistą przewagę. W sytuacji gdy jesteśmy sami w ciemnej ulicy i napotykamy draba, za którym czają się inne menty, trudno jest podjąć walkę i wojować o swoje. Chuligańskie huki i kolesie dzialają. Podobnie rzecz ma się z Tuskiem i jego komilitonami – starają się wytworzyć w nas przekonanie, że jesteśmy sami w ciemnej ulicy, że nikt nam nie pomoże – ba, sprytnie suflują (za pomocą tefauenopodobnych szczekaczek), że nikt nie myśli tak jak my. Mamy pogrążać się w melancholii myśląc, że jesteśmy samotną wyspą w oceanie miłości do najlepszej pod słońcem władzy. Tak nas chcą załatwić, obrobić z portfela jak cherlawy chuligan z kumplami. Kiedy jednak tego samego chuligana spotkamy sam na sam jakiś taki lichy się staje, przepraszający, jakiś taki tchórzliwy – jakby wiedział, ze bez kumpli nic nie znaczy, że bez kumpli każdy może mu spuścić solidne manto. Ludzie siedzą przed telewizorami i codziennie utwierdzają się w przekonaniu, ze są sami, ze nikt nie podziela ich poglądów, ze zdrowy rozsądek, który nieustannie podpowiada, ze w Polsce dzieje się bardzo źle, to zły zdrowy rozsądek, przechodzony zdrowy rozsądek, niemodny zdrowy rozsądek – niezdrowy rozsądek. Kiedy jednak spotykamy się przy „Wieży komunistów” i wymieniamy nasze obserwacje, okazuje się że nie tylko jest nas bardzo wielu, ale – na dodatek – wcale się nie boimy. Z moich obserwacji na gorąco wynika więc, że strategia cwaniaczka przestaje powoli działać. Nie tylko nie wydaje się nam groźny, ale wręcz widzimy w nim śmiesznego, chuderlawego pajaca, który bez wsparcia kolesi nic już sobą nie prezentuje. Strategia chuligana działa bowiem tylko na krótką metę, do momentu, gdy wszyscy się zorientują, że tak naprawdę to on ma ze strachu porobione w portkach. I ja Wam mówię, że ma.
Witold Gadowski
Prof. Krasnodębski: Tusk chce przykryć swą bezideowość To pytanie, czy Czarodziej Donald raz jeszcze zaczaruje Polaków. Jeśli mu się to uda, to muszę przyznać, że świadczyłoby to wielkiej słabości tego społeczeństwa - mówi w rozmowie ze Stefczyk.info prof. Zdzisław Krasnodębski. Stefczyk.info: Donald Tusk, podsumowując dziś pięć lat rządów Platformy Obywatelskiej, mówił o naczelnej idei, którą ma kierować się jego partia. Hasłem tym ma być "normalność". Jak Pan rozumie słowa szefa rządu? Prof. Zdzisław Krasnodębski: Myślę, że jest to próba legitymizacji i uzasadnienia swojej bezideowości oraz braku pomysłów. Podstawową cechą tych rządów jest to, że Donald Tusk nawet gdyby chciał coś zrobić i mógł, to nie bardzo wie, co to miałoby być. To polityk kompletnie pozbawiony idei. Tusk znalazł sobie taką formułę, o której coraz częściej i coraz wyraźniej mówi; mianowicie, że jego misją jest chronienie Polski przed skrajnościami, ideologiami. To trochę przypomina tezę końca wieku ideologii. Oczywiście ta „normalność” może być różnie definiowana, mówiono o normalizacji. Czy normalność to stan w którym ludzie nie stawiają sobie żadnych wyższych celów? Przy okazji refleksji premiera nad pojęciem „normalności”, nie sposób nie przypomnieć słów Donalda Tuska, który definiował polskość jako nienormalność. Prawdopodobnie normalnością nazywa te czasy, które nazywamy okresem postpolitycznym: Polacy mieliby się zająć grillowaniem i bogaceniem się, nie interesując się ani tym, co się dzieje na świecie. Oznaczało to też kompletne niedomaganie się niczego od swoich polityków. To stan postpolityczny, który zawsze przejawiał się w hasłach premiera Tuska i Platformy Obywatelskiej. Przypomnijmy sobie billboardy reklamowe z hasłem „Nie róbmy polityki, budujmy szkoły”; to pewnego rodzaju marzenie – nie rządzimy, będziemy tylko administrować. Oczywiście jest to hasło demagogiczne, które nie odpowiada ani tej epoce w której żyjemy (warto spojrzeć choćby na wielkie przewartościowania w Europie), ani stanowi polskiego społeczeństwa.
Czy Polacy uwierzą premierowi? W swoim wystąpieniu wiele razy podkreślał, że jego rząd to gabinet zwykłych ludzi - tacy jak my wszyscy, którym raz się udaje, a raz nie. To są właśnie najbardziej charakterystyczne elementy rządzenia Donalda Tuska. W pierwszej fazie rządów Tuska była to obietnica braku drastycznych reform, później zachęcenie Polaków do korzystania z życia i nieprzejmowania się tym, co się dzieje w kraju. Miało to miejsce przy równoległym traktowaniu opozycji (co coraz wyraźniej pojawia się w słowach premiera Tuska) jako nienormalnej, bo wymagającej czegoś od Polaków, gdy tak naprawdę życie może być łatwe i przyjemne. Druga faza tych rządów to jednak zetknięcie się z realiami – że jednak mnóstwo rzeczy się nie udało, że są sprawy wymagające zaangażowania i decyzji. Stąd apel o pewnego rodzaju wyrozumiałość obywateli – jesteśmy przecież tacy jak wy, wam też nie wszystko wychodzi. Czy to się uda? Zawsze podziwiałem skuteczność takiego sposobu działania i bezmierną cierpliwość ludzi. Uważam, że jest to cierpliwość azjatycka, charakteryzująca się mentalnością niewolnika. W wielu innych dziedzinach nastąpiło odwrócenie się od zaangażowania w sprawy publiczne, co przecież było charakterystyczne dla pokolenia „Solidarności”. Jest jednak tyle elementów rzeczywistości, która powinna skłaniać do protestu i sprzeciwu, że wydaje mi się, że ta taktyka premiera po prostu po raz kolejny nie zadziała. Mam przynajmniej taką nadzieję. To pytanie, czy Czarodziej Donald raz jeszcze zaczaruje Polaków. Jeśli mu się to uda, to muszę przyznać, że świadczyłoby to wielkiej słabości tego społeczeństwa.
Czy znalazłby Pan coś dobrego w tych pięciu latach rządów Donalda Tuska? Niewątpliwie te pięć lat było okresem dużego bogacenia się polskiego społeczeństwa. Te rządy zresztą są właśnie oparte na tym fakcie, choć przecież nie do końca jest to zasługą obecnej ekipy rządzącej, a poprzednich gabinetów. Dzięki temu, że polska gospodarka stała się pewnego rodzaju częścią niemieckiego rozwoju, to zyskaliśmy na tym – na zasadach zysków klienta. To był na pewno dobry okres dla polskiego społeczeństwa w wymiarze gospodarczo-społecznym. Rząd nie do końca jednak jest właścicielem tego czasu, ten gabinet surfuje na tej fali, a nie ją steruje. Jednocześnie w wymiarze politycznym był to czas fatalny dla Polski. Mieliśmy do czynienia z procesami, które można nazwać de modernizacyjnymi. W dziedzinie obyczajowości, kultury czy odpowiedzialności były to bardzo złe lata. Te same pieniądze, które powodowały wzrost zamożności Polaków, zwiększały klientelizm i korupcję. Jeśli bierzemy pod uwagę jedynie skuteczność rządzących, to dużym plusem jest też sposób komunikowania się z obywatelami. Uważam, że w Polsce mamy rodzaj miękkiego autorytaryzmu w jego ponowoczesnej wersji, w której używa się przemocy słownej. Nie mogę oceniać tego rządu pozytywnie. Gabinet premiera Tuska działa przeciwko polskiej racji stanu. Nikt przywiązany do polskości i godności polskiego państwa nie może wybaczyć tego, co się dzieje wokół smoleńskiego śledztwa, a także wcześniejszej gry przeciwko prezydentowi. Tego nie wybaczy mu też historia. Dziękuję za rozmowę.
Gmyz: to nieprawdopodobne, co robi wydawca TYLKO U NAS! Swoje źródła znam, swoje źródła weryfikuję i im więcej upływa czasu od mojej publikacji, tym więcej pojawia się informacji potwierdzających to, co napisałem - specjalnie dla portalu Niezależna.pl Cezary Gmyz komentuje tekst Grzegorza Hajdarowicza w dodatku do "Rzeczpospolitej". Co Pa myśli o tym, że wydawca gazety zajmuje się publicystyką i ocenia dziennikarzy? Grzegorz Hajdarowicz niedawno zadebiutował i był to bardzo widowiskowy debiut na łamach prasy ogólnopolskiej, bo zadebiutował od razu na czołówce. Jak się wydaje ta rola mu się bardzo spodobała, bo teraz już nie tylko napisał czołówkę, ale wydał specjalny dodatek poświęcony sobie i tzw. sprawie trotylowej. Wydaje się, że postanowił przekroczyć granicę między wydawcą a dziennikarzem i po prostu zostać redaktorem naczelnym. Jest to smutne, bardzo smutne.
Wydawca „Rzeczpospolitej” w swoim tekście stawia zarzuty, że nie zweryfikował Pan swoich źródeł informacji i ma wątpliwości czy w ogóle istniały. Ja czasami mam wątpliwości, czy pan Hajdarowicz istnieje, bo wydaje mi się to tak nieprawdopodobne co robi wydawca, że aż się zastanawiam: to jawa czy sen. Swoje źródła znam, swoje źródła weryfikuję i im więcej upływa czasu od mojej publikacji, tym więcej pojawia się informacji potwierdzających to co napisałem. Wczorajszy komunikat Naczelnej Prokuratury Wojskowej o tym, że na tzw. tupolewie drugim odnaleziono również ślady materiałów wybuchowych, tym razem pisze się już wprost o materiałach wybuchowych, spowodował, że nawet dziennikarz tygodnika „Wprost” Piotr Śmiłowicz przyznał, że napisałem prawdę. Im więcej wiemy o urządzeniach, które zostały tam użyte, tym bardziej przekonujemy się, że nie były to urządzenia do wykrywania pestycydów, namiotów czy składników kosmetyków.
Hajdarowicz wymienia siedem punktów nowego kodeksu "Rzeczpospolitej". W punkcie szóstym pisze "Dziennikarz ze względów etycznych nie przyjmuje żadnych korzyści majątkowych bez zgody przełożonych". Jak Pan to oceni? To jest jakieś kuriozum. Jak rozumiem za zgodą przełożonych mógłby przyjmować korzyści majątkowe. Bo czymże w istocie jest korzyść majątkowa - to jest określenie z kodeksu karnego definiujące po prostu łapówkę. Jak rozumiem, jeżeli wydawca bądź przełożony dziennikarza zgodziłby się, żeby przyjął taką korzyść majątkową, to nie byłoby żadnego problemu. Jeszcze bardziej kuriozalny jest następny punkt, który de facto namawia do naruszenia artykułów prawa prasowego, mówiąc krótko tajemnicy dziennikarskiej. A ja chciałbym żeby znalazł się jeszcze punkt ósmy, który będzie mówił: "Nie będzie wydawca spotykał się nocą z politykami, by ujawnić im co jest na czołówce gazety dnia następnego." Marek Nowicki
Jachowicz: to, co robi Hajdarowicz, odczytuję, jako bardzo poważny i groźny zamach na media, czyli na polską demokrację O ostatnich wydarzeniach związanych ze śledztwem smoleńskim oraz oświadczeniu prokuratury wojskowej ws. badania samolotu TU-154m o numerze bocznym 102 rozmawiali w pierwszej części goście Salonu Dziennikarskiego Floriańska 3. Tym razem do studia prowadzący audycję Jacek Karnowski zaprosił Ks. Henryka Zielińskiego, Piotra Zarembę, Cezarego Gmyza oraz Jerzego Jachowicza. Program rozpoczął się od odczytania ostatniego komunikatu Naczelnej Prokuratury Wojskowej, w którym napisano, że na tupolewie obecnym w Polsce znaleziono ślady materiałów wysokoenergetycznych. Zdaniem Cezarego Gmyza ten komunikat oznacza, że byliśmy przez ponad dwa lata okłamywani:
Byliśmy okłamywani, że loty VIPów są bezpieczne. Prokuratura zachowuje się w sposób dziwny, odsuwa od siebie tezę, że w Smoleńsku mogło dość do zamachu. Dziennikarz, który nagłośnił sprawę wykrycia materiałów wybuchowych w Smoleńsku zaznacza, że obecny komunikat nie podważa jego artykułu. Jak słyszałem pierwsze komentarze, w których mówiono, że to ma wykluczać hipotezę zamachową, to mnie to zdziwiło. Odnajduje się ślady materiałów wybuchowych na drugim tupolewie i to ma wykluczać zamach? Ja tego nie rozumiem. To nie jest moja logika - tłumaczył Gmyz. Piotr Zaremba zaznaczał z kolei, że ważne byłoby ustalenie jak dużo śladów materiałów wybuchowych zostało znalezionych. Z tekstu Cezarego Gmyza wynikało, że ślady były w wielu miejscach. Jeśli samolot nierozbity jest również cały w substancjach wysokoenergetycznych, pytanie skąd się one wzięły - tłumaczył dziennikarz. W ocenie Zaremby dziwi również, że badania są prowadzone tak późno: Dlaczego dopiero dwa i pół roku po sprawie śledczy badają hipotezę zamachową? (…) Pojawia się również pytanie, dlaczego badania rosyjskie nie wykryły w Smoleńsku cząstek wysokoenergetycznych, dlaczego raporty MAK i Millera o tym nie wspominały. One są nic nie warte.
Jacek Karnowski przytoczył komentarz Antoniego Macierewicza, który w wywiadzie dla portalu wPolityce.pl tłumaczył, że „NPW służy za ramię propagandowe obecnej administracji”. Z tym stwierdzeniem zgodził się Jerzy Jachowicz. Słowa Macierewicza są prawdziwe lub bliskie prawdzie. Prokuratura wojskowa wytwarza sobie alibi, tłumacząc, dlaczego wcześniej nie zajmowała się tą sprawą. Teraz próbuje rozszerzyć możliwości dot. materiałów wybuchowych na wiele innych obiektów, w tym przypadku na drugi samolot. Być może za chwilę przeprowadzi badania na samolotach cywilnych. To wszystko świadczy o tym, że prokuratura wiernie służy władzy, w takim sensie, że wzmacnia jej stanowisko - tłumaczył dziennikarz śledczy. Redaktor naczelny tygodnika „Idziemy” ks. Henryk Zieliński wskazał, że „dziwi zapiekła obrona wersji oficjalnej oraz rosyjskich ustaleń”. Działanie prokuratury wygląda na działanie, które ma usprawiedliwić teorię, której trzeba bronić. Zachowuje się na zasadzie „wszystkie ręce na pokład”. Jeśli rzeczywiście znaleziono materiały wysokoenergetyczne, to jak wyglądały procedury BOR? - mówił ks. Zieliński. Jacek Karnowski pytał również swoich gości o wydany przez „Rzeczpospolitą” dodatek, w którym Grzegorz Hajdarowicz pisze m.in., że nie jest wykluczone, że Cezary Gmyz pisząc swój artykuł nie miał w ogóle żadnych źródeł dziennikarskich oraz przedstawia regulamin pracy dziennikarza. Zaznacza, że on jako wydawca ma m.in. prawo do wiedzy o źródłach swoich dziennikarzy. Goście Salonu Dziennikarskiego nie pozostawili suchej nitki na dodatku „Rzeczpospolitej” oraz artykule Hajdarowicza. Cezary Gmyz przyznał, że słów Hajdarowicza słucha z zażenowaniem:
Niestety Grzegorz Hajdarowicz polubił prace dziennikarza. Zaczął od redagowania „jedynki” w „Rzeczpospolitej”. Niestety idzie mu najlepiej. Pisze na żenującym poziomie. Piotr Zaremba wskazał natomiast na niepokojące żądania wydawcy gazety:
Nigdy nie słyszałem, by wydawca rościł sobie prawo do wiedzy o informatorach dziennikarza. Praca w tym zawodzie opiera się na zaufaniu. Są takie sytuacje, w których nie można ujawnić źródeł. Zdaniem dziennikarza, to, co robi Hajdarowicz, jest podkopywaniem dziennikarstwa śledczego. Po działaniu Hajdarowicza ludzie mogą przestać chcieć z dziennikarzami rozmawiać - tłumaczył. Jerzy Jachowicz wskazywał, że wydawca „Rzeczpospolitej” uderzył w polską demokrację:
Hajdarowicz jest demiurgiem dziennikarskiej rzeczywistości. Jest niesłuchane, co on sobie uzurpuje. (...) Hajdarowicz powinien stracić prawo prowadzenia mediów. Swoim jednym posunięciem, w którym sprzedał informacje rzecznikowi rządu. To jest niczym zdrada własnych ludzi, własnego dziennikarstwa. To jest coś, co się nie mieści w cywilizowanym dziennikarstwie. Jest coś niebezpiecznego, że biznes dopuszcza pojawienie się ludzi, którzy nie mają pojęcia o mediach, ale dzięki umocowaniu politycznym i pieniądzom przejmują media. Media są siłą państwa demokratycznego. To, co robi Hajdarowicz, odczytuję, jako bardzo poważny i groźny zamach na media, czyli na polską demokrację. Ksiądz Henryk Zieliński wskazał, że kontakty Hajdarowicza z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem również jego dziwią. Granice między rzecznikiem rządu a szefami mediów zaczynają się zacierać. Należy do tego podchodzić z dystansem - wskazuje ks. Zieliński. Dziennikarz zaznacza, że fakt wydania dodatku do „Rzeczpospolitej” dwa tygodnie od artykułu Cezarego Gmyza przypomina mu o znanym powiedzeniu: „wierzę tylko w zdementowane informacje”. Za bardzo zależy Hajdarowiczowi na zdementowania tego artykułu - mówił ksiądz Zieliński.
Prof. Nowaczyk: dwa detektory z podanych przez prokuraturę rejestrują wyłącznie obecność materiałów wybuchowych Publikujemy ciekawy tekst prof. Kazimierza Nowaczyka, który komentuje ostatnie oświadczenie Naczelnej Prokuratury Wojskowej:
Na swoim blogu przedstawiłem „symulacje” płk. Szeląga dotyczące obecności, a raczej nieobecności, materiałów wybuchowych we wraku TU 154 M nr 101. Obecnie Naczelna Prokuratura Wojskowa przedstawiła wyniki dodatkowych „symulacji”. Już sam początek oświadczenia jest całkowitym zaskoczeniem:
W związku z niesłabnącym zainteresowaniem opinii publicznej tematem ewentualnej obecności materiałów wybuchowych na szczątkach wraku samolotu TU 154 M nr 101, informujemy, że w dniach 7 i 12 listopada 2012 r. prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, biegli z Zakładu Fizykochemii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji oraz specjaliści z Centralnego Biura Śledczego (ci sami którzy byli obecni w Smoleńsku na przełomie września i października br.), przeprowadzili eksperyment rzeczoznawczy mający na celu sprawdzenie wskazań urządzeń wykorzystywanych w czynnościach przeprowadzonych w Smoleńsku. Do tego celu posłużył bliźniaczy do samolotu TU 154 M nr 101, samolot o nr 102, znajdujący się w Mińsku Mazowieckim.
Nigdy nie sądziłem, że prokuratura w tak jednoznaczny sposób przyzna się, że podjęła dodatkowe badania w związku z niesłabnącym zainteresowaniem opinii publicznej, a nie w celu wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Potem jest jeszcze ciekawiej, okazuje się że na „weryfikację” urządzeń, a nie badań trwających cały miesiąc, wystarczyły dwa dni. Swoją drogą metoda detekcji zastosowana w podanych przez prokuraturę urządzeniach jest bardzo dokładnie przetestowana i szeroko opisana w literaturze naukowej* (ciągle mam nawyk sięgania po materiały źródłowe). Biegli i specjaliści w sposób jednoznaczny podważyli wynik „symulacji” płk. Szeląga, że we wraku nie stwierdzono obecności żadnego materiału wybuchowego. W wyniku przeprowadzonego eksperymentu rzeczoznawczego stwierdzono, że w niektórych miejscach, wyszczególnione powyżej urządzenia reagowały w analogiczny sposób jak w Smoleńsku, podając sygnały mogące wskazywać na obecność materiałów wysokoenergetycznych, w tym wybuchowych. Trzeba dodać, że dwa detektory z podanych przez prokuraturę (Pilot-M, MO-2M) rejestrują wyłącznie obecność materiałów wybuchowych, a drugi z nich potrafi je zidentyfikować. Z dokumentacji MO-2M i oświadczenia prokuratury wynika, że w TU-154M 102, a więc również w Smoleńsku, wykryta została jedna lub więcej substancji z następującej listy: Trinitrotoluol (TNT), cyclotrimetilentrinitroamin (hexogen), pentaeritrittetranitrat (PETN), nitroglycerin, tetryl. Należy się zatem spodziewać, że płk Szeląg poniesie konsekwencje swojej wypowiedzi, na podstawie której stracili pracę trzej dziennikarze „Rzeczpospolitej”, a oni sami zostaną przeproszeni i powrócą do redakcji. Chyba, że okaże się, iż obie wypowiedzi są prawdziwe, bo w obu przypadkach inne były „potrzeby opinii publicznej”.Oświadczenie prokuratury kończy się obietnicą:
Obecnie finalizujemy uzgodnienia ze Stroną Rosyjską dotyczące sprowadzenia próbek do Polski. Liczymy, że zostaną przywiezione do Kraju jeszcze w grudniu 2012 roku.
Właśnie minęła pierwsza rocznica obietnic złożonych przez NPW po powrocie w październiku 2011 grupy polskich archeologów po zakończeniu przeszukiwania terenu katastrofy w Smoleńsku. Wśród ponad 5 tysięcy odnalezionych przedmiotów znalazły się najprawdopodobniej również szczątki ofiar. Strona rosyjska zapewniła, że przeprowadzone będą badania genetyczne w Moskwie, a o ich wynikach pierwsze zostaną poinformowane rodziny ofiar. Według tej samej prokuratury odnalezione przedmioty trafią najpierw do prokuratury rosyjskiej. Dopiero potem - prawdopodobnie na przełomie listopada i grudnia - przekaże ona materiały stronie polskiej. Natomiast rzeczy osobiste zostaną przesłane pocztą dyplomatyczną do Polski, a następnie zostaną oddane rodzinom ofiar katastrofy samolotu. Nie wiem, czy to jest kwestia godzin, czy to jest kwestia dni - powiedział ppłk Tomasz Mackiewicz z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Jako jeden z głosów „opinii publicznej” chciałbym zapytać, czy te tysiące przedmiotów już są w Polsce? Kiedy i gdzie zostały przebadane? Jakie są wyniki badań?
Kazimierz Nowaczyk
* Interfacing an Ion Mobility Spectrometry Based Explosive Trace Detector to a Triple Quadrupole Mass Spectrometer, Joseph Kozole, Jason R. Stairs, Inho Cho, Jason D. Harper, Stefan R. Lukow, Richard T. Lareau, Reno DeBono, and Frank Kuja, Analytical Chemistry, October 21, 2011
Jason Stairs, Ph.D., Trace Detection and Explosives Chemistry Lead at Transportation Security Laboratory at US Department of Homeland Security. Zespół wPolityce.pl
Artur Zawisza o Ruchu Narodowym
„Polscy narodowcy z faszyzmem mają tyle wspólnego, że ginęli w obozach koncentracyjnych” – z Arturem Zawiszą, współorganizatorem Marszu Niepodległości, współliderem tworzącego się Ruchu Narodowego, byłym Posłem rozmawia Tomasz Kwiatek Czuje Pan presję? W mediach i w polityce zmasowany atak na Ruch Narodowy, który dopiero się wykluwa. Jak Pan to skomentuje, bo ten atak jest również ze strony mediów prawicowych? Historyczny ruch narodowy odradza się i to w najlepszej postaci, czyli jako społeczne i oddolne poruszenie Polaków na rzecz dobrych spraw. To budzi zastanowienie jednych, a szokuje drugich i stąd te żywiołowe reakcje, które wynikają z tego, że Ruch Narodowy stanął w świetle dnia – to musimy zauważyć – i przemówił własnym głosem. W tej sytuacji nie można było się spodziewać czego innego niż daleko idącej kontrowersji, ale nam z tym do twarzy.
Widać, że środowiska prawicowe nie są przychylne tej inicjatywie. Środowisko Klubów „Gazety Polskiej” też krytycznie się wyraża o Państwa inicjatywie, czuje się oszukane, że nie wiedziało o tym, że po Marszu Niepodległości padną zapowiedzi sformułowania w Polsce nowego bytu politycznego. Spodziewał się Pan tak ostrego ataku ze strony środowisk prawicowych? Ruch Narodowy nie jest partyjny i agresywny, ale społeczny i konkurencyjny. To bardzo ważne wyróżniki. Jako formacja społeczna zgłaszamy się z apelem do wszystkich o realizację polityki suwerenności państwa i interesu narodowego. To jest apel, na który można pozytywnie odpowiedzieć i wtedy kłopoty znikają. Jednocześnie jesteśmy konkurencyjni, bo stajemy obok i we własnym imieniu, ale przecież nie zachowujemy się agresywnie do kogokolwiek, kto zasługuje na szacunek. Cieszymy się, że Kluby „Gazety Polskiej” poszły w tym Marszu razem z nami i zapraszamy ponownie.
Widać, że spór Dmowski – Piłsudski nadal jest żywy. Dwie opcje idące w Marszu Niepodległości jak gdyby nie potrafiły się połączyć, a historia II RP po tylu latach się odradza jakby ci bohaterowie nadal żyli. Czy z Pana optyki też to tak wygląda, że jest to dosyć ostra konfrontacja między tymi ideami? Spór, o którym mówimy ma charakter nie tylko historyczny, ale i aktualny w tym mianowicie sensie, że odradza odmienne sposoby działania społecznego. Nurt piłsudczykowski zawsze stawiał na rewolucję dokonywaną przez wąską grupę ludzi, a nurt narodowy stawiał na oddolną samoorganizację całego narodu. Jednakowoż my nie chcemy tym sporem historycznym pokrywać dzisiejszej rzeczywistości. Marsz Niepodległości rzeczywiście skupił się na postaci Romana Dmowskiego, ale nie padło żadne złe słowo o Józefie Piłsudskim. My gdzie indziej lokujemy problemy współczesnej Polski.
Jak się Pan czuje, jak publicznie nazywają Pana faszystą? Śmieję się z tego. Polscy narodowcy z faszyzmem mają tyle wspólnego, że ginęli w obozach koncentracyjnych w czasie II wojny światowej organizowanych przez niemieckich nazistów. Swoją drogą ginęli także w łagrach organizowanych przez sowieckich komunistów, którzy do dzisiaj mają swoich spadkobierców w osobach Leszka Millera jako nowego Stalina i Janusza Palikota jako nowego Trockiego. My idziemy do przodu, mając oparcie nie tylko wśród kilkudziesięciu tysięcy uczestników Marszu Niepodległości, ale wielokrotnie większej grupy sympatyków.
W programie u Moniki Olejnik widziałem tę ostrą wymianę zdań, ale mnie osobiście zainteresowało najbardziej Pana zdanie, że czuje się Pan narodowym konserwatystą. Co to w ogóle oznacza? Czy to jest jakaś odmiana ruchu narodowego? Ile tych odmian Pan klasyfikuje? Z punktu widzenia całości Ruchu Narodowego najważniejsze jest organizowanie się Narodu, czyli to co socjologowie nazywają społeczeństwem obywatelskim. My nie chcemy skupić się tylko na założeniach ideowych, ale oczywiście patrząc politologicznie warto to rozumieć i wiedzieć jakie typy możliwości występują w tym ruchu. Są wśród nas narodowi radykałowie z ONR –u, są narodowi demokraci z Młodzieży Wszechpolskiej i są wreszcie narodowi konserwatyści, jak ja.
Da się to połączyć? Tak. W mojej ocenie ruch sięgający do polskości powinien być katolicki, konserwatywny, narodowy i wolnościowy.
Ostatnio dużo mówi się też o Ruchu Republikańskim, czy ta idea może się połączyć z powstającym właśnie Ruchem Narodowym, czy to coś zupełnie innego? My czasem mówimy w naszym gronie, pół żartem pół serio, że nowi polscy republikanie, to jeszcze nieuświadomieni endecy, którzy są na dobrej drodze.
Ruch Narodowy ma być ruchem społecznym, ale ma też aspiracje polityczne, czy tak faktycznie jest?
Polityczne w tym sensie, że suwerenność państwa i tożsamość narodowa to kwestie polityczne, a polityka rozgrywa się nie tylko przy urnie wyborczej, ale też w sercach i czynach ludzi.
Zapytam wprost. Najbliższe wybory jakie mamy, to do Parlamentu Europejskiego, czy Ruch Narodowy zamierza startować, stworzyć listę, albo się połączyć z kimś? Nie patrzymy na naszą aktywność w trybie wyborczym, ale w trybie celów Polskich. Ruch narodowy końca XIX w. rozpoczynał od Związku Młodzieży Polskiej, od Polskiej Macierzy Szkolnej, od Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” i wcale nie partia polityczna stała na czele tego ruchu.
A jeśli patrzymy na scenę europejską, to z jakich krajów czerpią Państwo wzór. Wszyscy pamiętamy o tym co się stało na Węgrzech, czy to swoiste objawienie narodowe jest dla Państwa źródłem aspiracji?
Jobbik, a więc |Ruch na rzecz Lepszych Węgier to bardzo ciekawy i inspirujący przykład ale każdy kraj ma własną specyfikę. My jako ludzie cywilizacji łacińskie, stolicę duchową mamy w Rzymie, a polskie stolice w Gnieźnie, Krakowie i Warszawie i tym chcemy się inspirować.
Co jest najważniejszym przesłaniem rodzącego się Ruchu Narodowego? Mówiliśmy już o zdejmowaniu flag unijnych z polskich gmachów publicznych, o wyższości narodowej konstytucji nad prawem unijnym, o złotym jako trwałej walucie narodowej, o odmowie uczestnictwa w pakcie fiskalnym, o sprzeciwie wobec unii bankowej. Jednak nasza najbliższa aktywność to będzie 13 grudnia, czyli sieć wieców w całej Polsce jako sprzeciw wobec nowej komuny.
??? Poprzez nową komunę rozumiemy stosowanie praktyk totalitarnych w wolnej Polsce. To jest oburzające!
Czyli 13 grudnia w większości miast… W większości miast, ale nie tylko jako wspomnienie historyczne, ale również jako protest przeciw nowej komunie.
Czy w Opolu też? Z pewnością. Opole to ważny ośrodek polskości, dobrze widziany naszymi oczyma na mapie kraju i z takimi wybitnymi postaciami, jak wieloletni wiceprezydent Arkadiusz Karbowiak, czyli właściwy inicjator 1 marca jako ogólnopolskiego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych.
Jeżeli Ruch Narodowy będzie chciał być dużym, masowym ruchem, to pewnie będzie musiał stępić ostrze retoryki, aby pozyskać jak najwięcej zwolenników. Czy rzeczywiście taka ewentualność jest rozważana? Powiem tak: jeśli chcesz mieć większość, to najpierw musisz mieć mniejszość. My przyciągamy ideowo wyrobionych i społecznie aktywnych. Liczymy, że oni przemówią do większości Polaków.
A co Pan sądzi o tych pogróżkach ze strony SLD, Ruchu Palikota i ostatnio Ewy Kopacz, Marszałek Sejmu delegalizacji Młodzieży Wszechpolskiej i ONR-u? Pani Kopacz stwierdziła nawet, że prawnicy już nad tym pracują… Odpowiem krótko: zdelegalizować Marszałek Kopacz. Niech wraca rozpoznawać ciała w Smoleńsku.
Wróćmy do Marszu Niepodległości, którego zresztą byłem uczestnikiem. Jak wyglądały naciski ze strony władz miasta i policji na rozwiązanie zgromadzenia? Zatrzymani działacze narodowi w Lublinie, zatrzymywane autokary z Polakami jadącymi na marsz w dniu 11 listopada przez policjantów i Inspekcję Ruchu Drogowego oraz żądanie imiennych list uczestników (to jest zresztą przykład jednego z autokarów opolskich). To jest inwigilacja, prześladowania i nowa komuna.
Dlaczego policja stanęła na drodze i zablokowała marsz? W jaki sposób Organizatorom udało się opanować sytuację i przekonać policję, aby pozwoliła kontynuować marsz? Tylko opanowanie organizatorów Marszu Niepodległości i wzorowe zachowanie Straży Marszu Niepodległości zapobiegły tragedii wywołanej przez nieprofesjonalne działanie policji. Krytykowali te działania m.in. gen. Roman Polko i nadkom. Dariusz Loranty. Policja postąpiła źle i powinny być wyciągnięte z tego konsekwencje.
Czy policja się kontaktowała z organizatorami Marszu? Może z Panem? Pan Witold Tumanowicz, prezes Stowarzyszenia Marszu Niepodległości był w kontakcie z policją i przemawiał im do rozsądku.
I to przekonało policję, aby marsz mógł być kontynuowany? Udało się nam doprowadzić cały marsz do końca mimo, iż w pewnym momencie został on przecięty na pół policyjnym kordonem. Jak to mówiono w Hiszpanii kilkadziesiąt lat temu: han pasado! Przeszliśmy! Bardzo dziękuję za rozmowę.
BOR wiedział o trotylu już we wrześniu 2010 "Ślady materiałów wybuchowych pirotechnicy z Biura Ochrony Rządu wykryli za to we wrześniu 2010 r. w samolocie, którym w delegację miał lecieć premier. Ślady wyczuł pies." - podał portal fakt.pl, który twierdzi, że funkcjonariusze BOR natychmiast wymontowali z samolotu fotele i poddali je dalszym badaniom, także prześwietleniu rentgenem. Badania potwierdziły, że na fotelach rzeczywiście były ślady materiałów wybuchowych. Fakt.pl sugeruje, że ślady mogły się znaleźć, bo tydzień wcześniej samolotem lecieli nasi żołnierze zajmujący się m. in. materiałami wybuchowymi. Jak jednak informowała wczoraj Niezależna.pl tupolew o numerze bocznym 102 wrócił do Polski po remoncie w Samarze (Rosja) właśnie we wrześniu 2010 r. Do przekazania polskiej stronie rządowego samolotu Tu-154M o numerze bocznym 102 doszło 20 września. Przed nim, od czerwca do grudnia 2009 roku, taki sam kapitalny remont przeszedł jego "bliźniak" - Tu-154M o numerze bocznym 101, który rozbił się w katastrofie pod Smoleńskiem. Zakłady, gdzie były remontowane obydwa tupolewy wchodzą w skład holdingu Russian Machines, będącego z kolei częścią koncernu przemysłowo-finansowego Basic Element z siedzibą w Moskwie. Założycielem i właścicielem Basic Element jest Oleg Deripaska, jeden z najbogatszych Rosjan, zawdzięczający swoją karierę przychylności Władimira Putina. Próbki do badań laboratoryjnych z wraku TU-154 M o numerze bocznym 101 nadal znajdują się w Rosji. Podczas badania próbek urządzenia pokazywały obecność materiałów wybuchowych.
Marek Nowicki
Załamanie dochodów podatkowych w II półroczu Jeżeli ta tendencja we wpływach podatkowych się utrzyma, to po stronie dochodowej budżetu, może zabraknąć przynajmniej 12-15 mld zł, a to oznacza konieczność zablokowania dużej części wydatków budżetowych w dwóch ostatnich miesiącach roku tego roku.
1. Pojawiły się dane ministerstwa finansów dotyczące wpływów podatkowych za kolejne miesiące II półrocza 2012 roku czyli wrzesień i październik. O ile w pierwszym półroczu było z nimi źle, szczególnie jeżeli chodzi o wpływy z VAT-u, to wrzesień i październik pokazał, że doszło wręcz do załamania dochodów budżetowych już nie tylko z VAT-u ale także z pozostałych podatków. Już w pracach nad budżetem państwa na rok 2012, minister Rostowski wprawdzie przyjął realistyczny poziom wzrostu PKB o 2,5% (a więc o 1,5 punktu procentowego niższy niż na rok 2011), ale jednocześnie zaplanował duży wzrost dochodów podatkowych głównie z VAT i akcyzy. Te z VAT-u miały być o aż 12 mld zł (o około 10%) większe niż w 2011, choć nie przewidywano kolejnej podwyżki jego stawek. Dochody z akcyzy miały wzrosnąć o 4 mld zł, choć przy ogłaszaniu podwyżki akcyzy na olej napędowy uzasadniano, że mają one przynieść około 2 mld zł dodatkowych dochodów podatkowych. Dochody z CIT i PIT miały wzrosnąć odpowiednio o 1 mld zł i 2 mld zł w porównaniu z przewidywanym poziomem wykonania wpływów z tych podatków w roku 2011, mimo założenia przez samego ministra znacznie niższego poziomu wzrostu PKB. Już wtedy wielu ekspertów ostrzegało Rostowskiego, że zaplanowanie aż takiego poziomu wzrostu dochodów podatkowych szczególnie z VAT, to zwykłe chciejstwo i sam minister będzie w poważnym kłopocie, jeżeli te wpływy będą mniejsze. Rostowski odpowiadał, że eksperci się mylą, a opozycja rozpowszechnia pesymizm i jak zwykle nie ma racji.
2. Niestety kolejne miesiące II półrocza tego roku pokazują, że dochody podatkowe zamiast przyśpieszać jak to się zwykle dzieje w końcówce roku, coraz bardziej spowalniają albo są wyraźnie niższe od ubiegłorocznych. We wrześniu były o 6,9%, a w październiku aż o 14% niższe, niż w analogicznych miesiącach roku poprzedniego. Jest to sytuacja, która nie wydarzyła się w Polsce już od wielu lat i ma ona miejsce w sytuacji kiedy poziom inflacji jest wyraźnie wyższy niż ten przyjęty w ustawie budżetowej. W budżecie bowiem przyjęto wskaźnik inflacji na poziomie 2,8% ,a przez wiele miesięcy tego roku wskaźnik inflacji wynosił ponad 4%, a w październiku obniżył się do 3,4%. Przy wyraźnie wyższym wskaźniku inflacji w stosunku do tego zaplanowanego wpływy z VAT-u powinny być wyższe w stosunku do tych zaplanowanych i to bardzo wyraźnie, bowiem oddziałuje na nie pozytywnie aż dwa czynniki wzrost gospodarczy i wyższa inflacja. Jak widać z tych danych tak jednak nie jest i nic nie wskazuje na to, że w listopadzie i grudniu sytuacja we wpływach z VAT-u, może się poprawić. Najprawdopodobniej więc, wpływy z VAT, będą sumarycznie niższe niż te w roku 2011, mimo wyższej inflacji niż planowana i wzrostu gospodarczego wynoszącego 2,5% PKB, a to oznacza kompromitację ministra Rostowskiego.
3. Równie źle jest w przypadku wpływów z podatku dochodowego od osób prawnych (CIT). We wrześniu wpływy z tego podatku były niższe aż o 16,3%, a w październiku o 13,9% niż w tych samych miesiącach roku poprzedniego.
Spowalniają także dochody z podatku dochodowego od osób fizycznych (PIT). Jeszcze w we wrześniu były o 6,9% wyższe niż we wrześniu roku ubiegłego ale już w październiku zaledwie o 2,7% wyższe niż w październiku 2011 roku.
Wyraźne spowolnienie wpływów z PIT oznacza, że poważne kłopoty z uzyskaniem zaplanowanych wpływów będzie miał Fundusz Ubezpieczeń Społecznych i będzie on wymagał wyższego niż przewidywany wsparcia budżetowego albo zaciągnięcia dodatkowych kredytów komercyjnych a także Narodowy Fundusz Zdrowia.
4. Jeżeli ta tendencja we wpływach podatkowych się utrzyma, to po stronie dochodowej budżetu, może zabraknąć przynajmniej 12-15 mld zł, a to oznacza konieczność zablokowania dużej części wydatków budżetowych w dwóch ostatnich miesiącach roku tego roku. Obcięte zostaną zapewne wydatki inwestycyjne, a pewną część wydatków z 2012 roku przesunie się do finansowania z budżetu przyszłorocznego. Tyle tylko, że przesuwanie długów niczego nie daje, bo rok 2013 pod względem wpływów podatkowych, zapowiada się jeszcze gorzej niż ten który się właśnie kończy. Kuźmiuk
Tusk o możliwości wybuchu wojny domowej w Polsce Tusk „"zadaniem władzy jest strzec własnej ojczyzny i rodaków przed pożogą, przed wojną, a szczególnie przed wojną domową...... Tusk „"zadaniem władzy jest strzec własnej ojczyzny i rodaków przed pożogą, przed wojną, a szczególnie przed wojną domową".....”Platforma obroni wolność i Rzeczpospolitą przed każdym, kto będzie chciał zagrozić jej zamachem”......” Dziś zdradą polskich interesów jest narażanie Polski na konflikt zewnętrzny i wewnętrzny, a nie dobra współpraca z sąsiadami „...(źródło)
Tusk „większość Polaków i władze publiczne nie uległy pokusie, tej politycznej prowokacji, która miała z katastrofy smoleńskiej uczynić moment rozpoczęcia zimnej, permanentnej wojny domowej „...(źródło)
Rybiński „Od kilku miesięcy ostrzegam, że wpływy podatkowe się załamują coraz bardziej. Szczególnie niepokoi załamanie najważniejszego podatku dla budżetu, czyli wpływów z VAT, które w październiku były niższe niż rok temu aż o 14 procent. „....”Spada też dynamika dochodów z PIT, co zwiększa prawdopodobieństwo dużych deficytów w ZUS i NFZ „.....”W sumie szykuje się poważny kryzys w polskich finansach publicznych w przyszłym roku „....(źródło )
Filon z Aleksandrii „Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa, nie obawiając się wcale represji prawa, ponieważ czują się silniejsi od prawa. Są to jednostki o skłonnościach oligarchicznych, spragnione tyranii i panowania, a dokonując potwornych kradzieży, osłaniają je dostojną nazwą majestatu legalnej władzy i rządu, które są w istocie dziełem rabunku” …...(więcej)
Jak bardzo II Komun jest chciwa , jak bestialskie podatki ustanowiła , że naocznie możemy obserwować działanie krzywej Laffera . Pomimo drakońskich podwyżek podatków i lichwiarskiego zadłużania Polski wpływy do budżetu zaczynają spadać . Polacy staczają się w nędzę Co dokładnie miał na myśli Tusk mówiąc do nomenklatury Platformy ,że użyje wszelkich środków , aby nie dopuścić do pożogi, do wojny domowej , ,że zapobiegnie zamachowi , czy chodziło mu o zamach stanu Jak bardzo musi być zła sytuacja geo gospodarcza Polski ,że Tusk przygotowuje oligarchię II Komuny i nomenklaturę Platformy na rozwiązanie siłowe Prowokacja mająca na celu dokonanie pogromu Polaków, uczestników Marszu Niepodległości była źle zarządzana i nie wypaliła , ale był to najlepszy przykład do czego zmierza Tusk i do czego jest zdolny Kiedy Braun mówił o przygotowaniach II Komuny do przeprowadzenia zamachu stanu ( więcej) , wielu mogło pukać się w czoło . Po ostatnim Marszu raczej powinni przestać. Tusk mówiąc o wojnie domowej miał na myśli wybuch niezadowolenia społecznego, pojawienie się ruchu , nowej Solidarności , która zacznie domagać się likwidacji wyzysku i zmiany ustroju postkomunistycznego . Zapewnił ,że II Komuna nie upadnie,że dalej będzie się wyludniać Polska, ze eksport taniego Polaka do fabryk Zachodu jest niezagrożony. Według The Economist III RP jest bardziej zamordystyczna w stosunku do przedsiębiorczości niż ...Białoruś . „„ Tusk Musi wziąć w garść finanse publiczne.. Ogromny deficyt publiczny ( 7.9 procent w tamtym roku ) ...”...”Polska ma 0.7 procent produktu krajowego brutto nakładów na rozwój , połowę tego co w Czechach (Unia zakłada docelowo 3 procent )... Bezrobocie jest szokująco wysokie i wynosi 1.5 miliona osób....Polska w rankingu Banku Światowego ciągle jest na przynoszącym hańbę 121 miejscu w rankingu przychylności podatkowej , za Rosją ….W innym rankingu sprzyjaniu przedsiębiorczości Polska jest na 70 miejscu , gorzej jest z tym Polsce niż w autokratycznej sąsiedniej Białorusi „...(więcej)
„Prawo i Sprawiedliwość chce pobić sukces frekwencyjny Marszu Niepodległości. Zaprosi na swój marsz w 31. rocznicę ogłoszenia stanu wojennego członków klubów "Gazety Polskiej" i Rodziny Radia Maryja, ale nie chce widzieć na swoim marszu Ruchu Narodowego i ONR. - Jak się chcą bić narodowcy z lewakami, to nie na naszym marszu - mówi "Gazecie" wiceprezes PiS Adam Lipiński. „....(źródło)
Tusk „Platforma obroni wolność i Rzeczpospolitą przed każdym, kto będzie chciał zagrozić jej zamachem - zapewniał przewodniczący partii rządzącej. - Dziś zdradą polskich interesów jest narażanie Polski na konflikt zewnętrzny i wewnętrzny, a nie dobra współpraca z sąsiadami - wyjaśniał. „.....”jego zdaniem "zadaniem władzy jest strzec własnej ojczyzny i rodaków przed pożogą, przed wojną, a szczególnie przed wojną domową". - Platforma pod tym względem zdała egzamin - uważa premier.- Jeżeli mówię, że nie będę zatykał uszu na słowa, które padają pod naszym adresem, to dlatego, że uważam, że to są słowa groźne. Mówię o tym, ponieważ PO powstała po to, żeby ludzie chcący tworzyć i pracować w pokoju, nie musieli już nigdy się zbroić na wypadek konfliktu zewnętrznego lub wewnętrznego. Żeby słabi ludzie tylko dlatego, że obok żyje silniejszy, nie musieli się bać. Żeby słabość nie była źródłem dramatów ludzkich - wyjaśniał przewodniczący PO.- Jestem dumny, że mogę być premierem rządu, który nigdy nie uległ pokusie napuszczania jednych na drugich. Dziś, kiedy słyszymy, że ktoś chce polować na mniejszości, na homoseksualistów, albo na Żydów, albo na nie-Polaków, albo wyzywa swoją ojczyznę od kondominium rosyjsko-niemieckiego, jeśli ktoś chce ścigać i wsadzać do więzienia kobiety za zabieg in vitro, jeżeli ktoś mówi, że kobieta zgwałcona ma obowiązek rodzenia dzieci i że do więzienie trafią ci, którzy nie wierzą w zamach smoleński, to ja dziś w pięciolecie naszych rządów, chcę powiedzieć, że jesteśmy po to, żeby te groźby nigdy nie stały się faktem - zakończył Tusk. „....(źródło)
18 Listopad 2012 Rola listka figowego przykrywającego figę Czy może być taka rola? Skoro istnieje listek figowy i nasi pierworodni rodzice- Adam i Ewa przebywający w Raju po skosztowaniu owocu z Drzewa Poznania Dobra i Zła, uświadomili sobie że są nadzy- spletli gałązki figowe i zrobili z nich opaski, którymi przykryli miejsca wstydliwe? O czym można przeczytać w Księdze Rodzaju(3,1- 3,24)…I od tego czasu listek figowy oznacza skromne okrycie , ale jednak osłaniające coś bardzo wstydliwego.. Co prawda słowo” figa” oznacza dzisiaj zwykłe słowo” nic”. .Listek figowy osłaniający figę od słońca na drzewie figowym czy krzewie morowatym- spełnia jak najbardziej swoją rolę.. Figa lepiej dojrzewa w cieniu listka figowego.. W takiej Gruzji- obecnie na ustach świata- stosuje się odwar z fig przy leczeniu kaszlu i przeziębieniach. A sok mleczny z fig stosuje się do leczenia ran.. No właśnie ,czy sok mleczy z fig może pomóc w obecnej sytuacji w Gruzji przy leczeniu ran, do której po nocy latał nasz nieżyjący już dziś pan prezydent Lech Kaczyński? Prezydent 40 milionowego kraju szwendał się gdzieś po nocy w dalekiej Gruzji.(???) Sam osobiście, narażając swoje życie i zdrowie.. Co było tak ważnego, że musiał tam osobiście lecieć.?. I narażać się na zestrzelenie. Nawet popadł w konflikt z pilotem, który nie chciał naruszyć terytorium Rosji bez zgody Rosji. Na pokładzie samolotu decyduje kapitan samolotu, a nie nawet prezydent . Ale może o tym pan prezydent Lech Kaczyński nie wiedział.?. Oczywiście nie wiem na pewno, ale mogę się jedynie domyślać, tym bardziej, że jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, bo dzieje świata opierają się od zawsze na spisku.. Bardziej udanym- i mniej udanym, albo wcale nie udanym.. Ale spisku! We współczesnym świecie o sprawach decydują wywiady i różni agenci, którzy ponad głowami narodów realizują powierzone im cele. Kto nimi steruje i ich posyła na współczesne pole walki politycznej? Tego oczywiście nie wiem, mogę się odrobinę domyślać.. W każdym razie latanie nad terytorium Gruzji polskiego prezydenta nie jest interesem Polski.. Może być interesem Amerykańskim, Izraelskim albo interesem Unii Europejskiej- ale z całą pewnością nie jest to interes Polski.. Tym bardziej, że za rządów pana prezydenta Sakaszwiliego przebywało na terenie Gruzji kilka tysięcy doradców z Izraela.. O czym nie można było się dowiedzieć z programu ”Studio Wschód”, który to program propagandowo wymierzony jest w Rosję.. Ofiarą każdej wojny jest oczywiście prawda- a wojna toczy się bezustannie, a to zimna a to propagandowa, a to militarna.. Celem jest Rosja! I my w tym- jako Polska- uczestniczymy! Propaganda przedstawia nam Rosję jako kraj rządzony nadal przez bolszewików z Leninem na czele. Tymczasem Rosjanie uważają się sami za ofiary bolszewizmu.. Czy ktoś z czytelników wyobraziłby sobie pana prezydenta Vaclava Kalusa, poważnego prezydenta Czech, który po nocy gdzieś kręciłby się po niebie nad Gruzją? Rządowym samolotem czeskim? Albo innego prezydenta innego kraju- na przykład Rumunii? Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Stanów Zjednoczonych, Rosji, Wielkiej Brytanii, Szwecji- jeśli oczywiście w danym kraju funkcja prezydenta jest? Przecież to kompletny nonsens..! Żeby głowa państwa narażała swoje życie w nocnych eskapadach? Wygląda na to, że były jakieś wzniosłe cele.. Ale jakie- jak nie było w nich interesu Polski? Ciekawe, że stolicą Gruzji jest Tbilisi, tam przebywa rząd, i stamtąd rządzi, ale parlament gruziński znajduje się w Kutaisi(????) A Sąd Konstytucyjny w Batumi? To tak jak w Unii Europejskiej: Bruksela, Strasburg i Luksemburg.. Oczywiście Gruzja pretenduje do przyjęcia jej do Unii Europejskiej, ale wygląda na to, że tylko na papierze.. Tak jak Ukraina.. Tym bardziej, że w Gruzji- przez starożytnych Greków zwanej Kolchidą- nastąpiła zmiana i premierem został prorosyjski patriota- Będzina Iwaniszwilli- tamtejszy miliarder, któremu bliżej do Rosji, niż do Unii Europejskiej.. I chyba słusznie, jeśli tylko taki jest wybór.. Bo co czeka prawosławną Gruzję w Unii Europejskiej? Wysokie podatki, „ standardy „ europejskie podwyższające koszty, rządy biurokracji zamiast rynku i zadłużanie państwa.. Z tego nie będzie dobrobytu Gruzji, bo dobrobyt pochodzi z pracy, a nie z dotacji.. Unia będzie wyciągała pieniądze z mieszkańców Gruzji w przyszłości, ale na początek da wysokie dotacje, żeby wykupić tamtejsze” elity”.. Ale co z Kolchidą? No i toczy się gra- kto kogo. Czy amerykańskich agentów wyprą agenci promoskiewscy.. Że będą rządzić agenci- to w demokracji standard. Problem tylko czy rządzą w interesie państwa-, czy przeciw niemu. .Jak dadzą ludziom wolność i będzie wzrastać bogactwo- to pomyślność mieszkańców i kraju jest zapewniona.. Jak będą rządzić w obcym interesie- nic z tego nie będzie.. Interes obcych- to nie interes państwa. .Może być nawet za listkiem figowym demokracji.. Byleby w interesie narodu i państwa.. Nie wiem jakie jest obecne zadłużenie Gruzji, ale z pewnością jest, bo już swoje brudne palce wsadził tam Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy.. Taki kraj skazany jest na zadłużenie.. Pan premier Bidzina Iwaniszwilli powiedział, że dla Gruzji” najważniejsze jest członkostwo w NATO i integracja z Unią Europejską”(!!!????) Rozumiem, że powiedział tak dla jaj politycznych, podczas gdy już zostali aresztowani- minister obrony narodowej i szef sztabu armii.. Ci z poprzedniej ekipy politycznej, wiążącej swoje polityczne cele z Unią Europejską i USA.. A gdzie standardy obowiązujące w UE? To przypomina „ standardy” ukraińskie, gdzie pani premier”piękna Julia” Tymoszenko, została posadzona do więzienia za korumpowanie się przy umowach gazowych.. U nas pan Waldemar Pawlak na razie został usunięty- i to demokratycznie ze stanowiska prezesa Polskiego- jak najbardziej- Stronnictwa Ludowego.. On też podpisywał umowę gazową z Federacją Rosyjską.. No nie jednocześnie z panią Julią Tymoszenko… „Standardy” europejskie nie przewidują skazywania polityka” za korupcję, tak jak za zdradę swojego kraju.. Kiedyś za zdradę – po złożonej przysiędze na suwerenność państwową- była kara śmierci- może dlatego socjaliści europejscy znieśli karę śmierci, bo przewidywali budowę jednego państwa- Unii Europejskiej- a przywódcy krajów wchodzących w skład Unii Europejskiej okazaliby się zdrajcami.. Bo przyłączyli swoje kraje do innego państwa, pod patronatem Niemiec.. Już w IX wieku przed narodzeniem Jezusa Chrystusa, Grecy rozpowszechniali uprawę figowca na wyspach Morza Egejskiego.. I nie była to figa z makiem, ani żadna inna figa, której owoce musiałby być ukrywane wstydliwie. Był to figowiec pospolity i nikt nie rozróżniał, czy był to krzew morowaty, figa aryjska, figi dalmatyńskie czy smyrnieńskie.. Figi to figi..
Dzisiaj żyjemy w czasach sfigowanych. Każdy każdemu- pokazuje swoją figę.. Wszystko za parawanem demokracji i praw człowieka. Ale walka o władzę toczy się zażarcie.. Rola listka figowego wzrasta.. Ale interesy są te same. Władza i pieniądze! I rola listka figowego przykrywającego przysłowiową „figę” rośnie.. Chodzi o to, żeby rola listka figowego była jak największa. To będzie można ukryć za nią wszystko co naprawdę rozgrywa się za parawanem demokracji.. A – jak widać- rozgrywa się wiele. WJR
AKT OSKARŻENIA – w związku z Marszem Niepodległości W związku z policyjną prowokacją w czasie Marszu Niepodległości w dniu 11.11.2012 roku, która miała miejsce w Warszawie, oskarżam władze Rzeczpospolitej Polskiej oraz “polską” policję o to, że:
Władze RP poleciły Policji przygotowanie zabezpieczenia MN w taki sposób, aby spowodować zamieszki na ulicach Warszawy poprzez wprowadzenie bojówek policyjnych. Policyjni bandyci, ubrani w odzież cywilną i zamaskowani uderzyli zaczepnie na oddziały policji w celu spowodowania pretekstu do uderzenia na osoby uczestniczące w spokojnym Marszu Niepodległości. Założeniem i ostatecznym celem było uniemożliwienie świętowania przez polskie społeczeństwo odzyskania w 1918 roku niepodległości, po 123 latach niewoli. Podjęcie takiej decyzji przez sprawujących obecnie władzę w Rzeczpospolitej Polskiej stanowi zbrodnię przeciwko Narodowi Polskiemu. Tylko wróg narodu może w ten sposób postępować w stosunku do własnego społeczeństwa. Ludzie obecnie sprawujący władzę w RP nie są godni pozostawać na swoich urzędach. Mając na swoich sumieniach jedną z największych zbrodni jaką jest zbrojny atak na własne społeczeństwo pozbawia tą władzę mandatu do jej sprawowania. Fakt, że nie było ofiar śmiertelnych w czasie zajść w Warszawie to tylko i wyłącznie dzięki mądrości i opanowaniu Narodu i osób organizujących ten marsz. Nie zwalnia to jednak osoby odpowiedzialne za stworzenie zagrożenia z poniesienia odpowiedzialności. Rządy koalicji PO-PSL są rządami zdrady narodowej. Niczym się nie różnią od zbrodniczych rządów komunistycznych, gdzie naród był i jest traktowany przez władzę jak bydło, poniewierany, okradany, oszukiwany, wyzyskiwany i wyzywany od faszystów. W rzeczywistości to właśnie władza zachowuje się jak rasowi faszyści. Należy przyjąć do wiadomości i stosowania, że w sporach pomiędzy władzą a społeczeństwem to właśnie społeczeństwo ma rację. To, że władza dysponuje siłą w postaci służb mundurowych i przebranych policjantów za cywilnych bandytów wcale nie oznacza, że posiada przewagę nad społeczeństwem i może sobie pozwolić na każdą zbrodnię przeciwko narodowi. Tylko ludzie pozbawieni rozumu, samooceny i nie potrafiący przewidywać następstw mogą przypuszczać, że każda zbrodnia ujdzie im na sucho. Jak widać po zajściach w Warszawie na MN, właśnie takimi cechami mogą się pochwalić obecnie rządzący. Ich rządy są przykładem jak nie należy rządzić. Zaprowadzanie totalitaryzmu nie może pozostać bez oporu społecznego. Ich buta, zaślepienie i działania z premedytacją przeciwko narodowi muszą być i będą ukarane. Naród Polski potrafi wybaczać różne przewinienia doznawane od obcych jak i od swoich ciemiężycieli, ale w przypadku takiego bestialskiego zachowania nie zapomni wam nigdy. Bądźcie pewni, że zasłużona kara was nie ominie. Jesteście bandą zdrajców Narodu Polskiego. Władza w Polsce, począwszy od 1944 roku, to najgorsze śmiecie jakie mogły się przytrafić Narodowi Polskiemu, poza bardzo nielicznymi wyjątkami. Będący obecnie u władzy są w niechlubnej czołówce. Nie apeluję o honorowe odejście tej władzy w niebyt, gdyż aby podjąć taką decyzję należy najpierw mieć honor, którym w najmniejszym procencie nie grzeszą. W ciągu ostatnich 5 lat nie raz dali dowód na brak honoru, jak również na brak chociażby odrobiny przyzwoitości. Świadomi obywatele RP nie mają złudzeń z jakim gatunkiem ludzi mają do czynienia. Kłamstwo, obłuda, buta, złodziejstwo, zdrada i wiele innych najgorszych antywartości cechuje ich postawy. Oni nie są godni na ani jedno dobre słowo. Ta ocena dotyczy również ” polskiej” policji. Splamiliście mundur polskiego policjanta, polskiego oficera. Wasza postawa w dniu 11.11.2012 roku, jak i we wcześniejszych zajściach daje podstawę do oceny waszego morale na poziomie zerowym. Takie zaplanowanie akcji zabezpieczenia i ochrony obywateli biorących udział w marszu , aby doprowadzić do tragedii uczestników jest równie wielką zbrodnią jak polecenie polityczne w tej sprawie. Oficerowie policji i wszyscy inni policjanci mają za podstawowe zadanie chronić Naród Polski, a nie go niszczyć, nękać i poniżać. Nie jesteście godni nosić mundur polskiego oficera policji, polskiego policjanta. Oficerowie na najwyższych stanowiskach nie posiadacie najmniejszego prawa dowodzić polską policją, dając szeregowym policjantom najgorszy z przykładów jaki można sobie wyobrazić. Przebranie część swoich funkcjonariuszy za bandytów, aby właśnie taką rolę odgrywały w celach propagandowych i taktycznych mogących usprawiedliwić wasz późniejszy atak na manifestantów oceniam jako zero odpowiedzialności, maksimum głupoty i antynarodowy charakter policji. Natomiast atak wszelkiego rodzaju artykułami pirotechnicznymi i strzelanie do tłumu z broni w celu spowodowania zamieszek jest zbrodnią nie mieszcząca się w wyobrażeniu normalnego człowieka. Wasza postawa była tak ohydna, że można ją porównać jedynie do zachowania GESTAPO. Zważywszy na fakt, że wśród manifestujących były całe rodziny, że zniżyliście się najbardziej jak można pałując nasze polskie dzieci, nie widzę możliwości łagodniejszego określenia. Zasłużyliście sobie już nie tylko na miano ZOMOWCÓW, ale właśnie na miano GESTAPOWCÓW. Nie wyobrażam sobie, aby do takich hien Naród Polski mógł mieć w przyszłości jakiekolwiek zaufanie. Odzwierciedleniem waszego morale jest również postawa waszego rzecznika prasowego, który nie po raz pierwszy łgał w żywe oczy w programie telewizyjnym, tak jak ostatnio u p. Pospieszalskiego. Ile trzeba mieć w sobie buty, zakłamania, fałszu i tupetu, aby tak bezczelnie kłamać, kiedy miliony Polaków widziało ewidentną prowokację bandyckich bojówek policyjnych. Panie Sokołowski, każdy polski oficer mający odrobinę honoru podałby się do natychmiastowej dymisji. Jak Pan może spojrzeć w twarz pojedynczemu Polakowi, nie mówiąc już o swojej rodzinie. Na takich oficerów Polacy nie chcą pracować. Muszę Pana pocieszyć, nie Pan jeden powinien podać się do dymisji. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że takimi osobami, które bez zwłoki powinny to uczynić są:
Komendant Główny Policji, Komendant Wojewódzki Policji na Mazowszu, Komendant m. Stołecznego Warszawy, dowódca zabezpieczenia MN oraz Minister Spraw Wewnętrznych. To jest minimum, jakie powinno być zrealizowane. Przy obecnym składzie Komendy Policji i przy szkoleniu zamiast policjantów bandytów, Naród Polski nie ma prawa łożyć na taką służbę. Jest rzeczą niedopuszczalną, aby finansować swoich oprawców. POLACY! Ta władza nie jest naszą władzą. Ta władza służy sobie i zagranicznym mocodawcom. Zniszczyli Państwo Polskie a teraz chcą do końca zniszczyć Naród Polski, który za odzyskanie i utrzymanie niepodległości przelał morze krwi. Naszym prawem i obowiązkiem jest nie zmarnować tej ofiary naszych przodków. Naszym obowiązkiem jest rozliczyć zdrajców Narodu Polskiego.
Jerzy Truchlewski
INTERCHANGE Prawo Murphy’ego, że „jak coś może pójść źle to na pewno pójdzie” sprawdza się po raz kolejny. Dwa lata temu rozmawiałem z Fundacją Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego na temat sytuacji na rynku płatności bezgotówkowych i horrendalnie wysokich cen obsługi systemu – a dokładniej opłaty interchange, która w Polsce jest najwyższa w Europie!!! Banki – jak na święte krowy przystało – zawarły – moim zdaniem – ewidentną zmowę cenową w tym zakresie. UOKiK nałożył na nie karę, ale została uchylona przez SOKiK i sprawa gdzieś się tam nadal „wałkuje”. Za negocjacje z bankami i organizacjami płatniczymi wziął się więc NBP. MasterCard nie uczestniczył w tych pracach, bo im podobno prawnicy napisali opinię, że może zostać uznane za „zmowę cenową”! W tej sytuacji politycy postanowili przeprowadzić „deregulacje”. Deregulacja będzie polegała na regulacji. Regulowane będą ustawowo ceny. Na szczęście nie będą to ceny „sztywne” – jak na lekarstwa w ustawie refundacyjnej, tylko maksymalne.
Troszkę się zdziwiłem, że banki jakoś nie protestują. Zabiorą im parę ładnych miliardów, a one nic??? Otóż banki dadzą sobie radę co pokazuje przykład z kraju przodującego ostatnio w walce o sprawiedliwość społeczną – czyli ze Stanów Zjednoczonych. Senator Richard Durbin z partii Laureata Pokojowej Nagrody Nobla przeforsował w 2010 roku poprawkę do ustawy Dodd-Frank Wall Street Reform and Consumer Protection Act. Ta „Poprawka Durbina” miała spowodować obniżenie opłat za płatności kartami. Okazało się, że opłaty obniżyła, ale za to ceny wzrosły. Banki, bez względu na wartość transakcji, pobierać zaczęły maksymalną opłatę 21 centów. W efekcie koszty operatorów parkometrów, czy wypożyczali DVD wzrosły trzykrotnie. Więc ceny też. Za godzinę parkowania w Waszyngtonie płaci się już nie 32 centy tylko 45. Szkoda, że amerykańscy socjaliści nie czytają szwedzkich socjalistów – na przykład Karla Gunnara Myrdala, który otrzymał w 1974 roku Nagrodę Nobla z ekonomii razem z Friedrichem Hayekiem. Socjalista i liberał! To dopiero był dopiero precedens! Zgodnie z teorią okrężnej przyczynowości Myrdala, planując jakiekolwiek regulacje nie można pominąć aspektu złożoności rynku i wzajemnego oddziaływania na siebie poszczególnych jego elementów. Punktowe reformowanie w jednym miejscu może przynieść więcej szkód niż korzyści. Jedna regulacja pociąga za sobą konieczność kolejnych regulacji. Aby regulacja rynku kart płatniczych miała szanse, musiałaby się wiązać z regulacją innych opłat z innych tytułów pobieranych przez banki. A tego ustawodawca robić nie zamierza. Jeśli ustawowo ograniczymy tylko i wyłącznie opłaty interchange – banki podwyższą nam wszystkie inne. Zmieni się tylko rozkład zysków. Na interchange stracą banki, które to sobie jednak łatwo odbiją, a zyskają głównie sieci handlowe. Ustawowe obniżenie opłaty interchange nie gwarantuje bowiem redukcji kosztów dla konsumentów jako ogółu, a wbrew werbalnym deklaracjom pomysłodawców ich uchwalenie pozostaje w długookresowym interesie działających obecnie organizacji płatniczych. Dlaczego? Bo stracimy też niepowtarzalną okazję sprawdzenia, czy rynek działa. Przedsiębiorczość, polega na odkrywaniu coraz to nowych informacji jest konkurencyjna i twórcza. Gdy przedsiębiorca odkrywa możliwość osiągnięcia zysku, ta sama możliwość jest niedostępna dla kogoś innego. Powoduje to, że ludzie konkurują o to, kto pierwszy odkryje i wykorzysta możliwość zysku. Proces ten nigdy się nie kończy. Przedsiębiorcy starają się odkryć inne możliwości osiągnięcia zysku, a czasami odkrywają sytuacje „społecznego niedostosowania” – czyli nieoptymalnego w sensie Pareto – wykorzystywania aktywów na jakimś rynku, co tworzy możliwość podjęcia konkurencji na nim i osiągnięcia własnego zysku z korzyścią dla konsumentów, co z kolei zwiększa w konsekwencji efektywność wykorzystania zasobów. Na skutek rażącego zawyżania wysokości opłat interchange taka nierównowaga istnieje. Przez lata nikt z niej nie skorzystał z uwagi na wysoką barierę wejścia na rynek. Stworzenie systemu płatniczego wiąże się z nakładami i wymaga czasu. Ale na rynku dokonuje się właśnie rewolucja technologiczna. Mamy do czynienia z „rynkiem płatności bezgotówkowych”, a nie „płatności kartami”, gdyż sam nośnik (narzędzie płatności jakim jest karta, czy smartfon) nie jest determinantem kształtującym rynek. Nowe technologie pozwalają nie tylko na zastąpienie nośnika (karty) innym rozwiązaniem technicznym (smartfon), ale także na stworzenie nowego modelu biznesowego – bez udziału organizacji płatniczej. Rynek płatności kartowych nie jest konkurencyjny. Co prawda droga nań nie jest ograniczana prawnie, ale jest ograniczona ekonomicznie – przez wysoką barierę wejścia. Jest to bariera kosztowa. Obecnie, dzięki nowym technologiom pojawiają się nowe możliwości. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak potoczy się sytuacja na tym rynku. Możemy jednak być pewni, że będzie ciekawie – o ile regulacje prawne tego nie uniemożliwią, podnosząc bariery wejścia dla nowych graczy Jak informuje „Financial Times”, Google zaoferował właśnie w Wielkiej Brytanii i USA kartę kredytową. Partnerem Google jest bank Barclays. Karta AdWords Business oprocentowana będzie od 8,99 do 18,99%. Na razie oferta Google jest skierowana tylko do dotychczasowych klientów, którzy chcą wykupić kolejne reklamy w wyszukiwarce. Ale od tego przygotowanie oferty masowej to tylko kwestia czasu. WalMart, największa sieć detaliczna na świecie, też pracuje nad ofertą karty płatniczej. Ma to być karta prepaid (na którą najpierw trzeba przelać pieniądze) wydawana we współpracy z American Express. „New York Times” dziwi się, że sieć dyskontowa sprzymierza się z AmEx, który znany jest z produktów kierowanych do zamożniejszych klientów. Ale przypomina, że sieć handlowa już kilka lat temu chciała „zostać bankiem” – móc przyjmować depozyty ubezpieczane przez odpowiednik polskiego BFG i udzielać kredytów. Ale sprzeciw ze strony banków i polityków, spowodował, że WalMart zrezygnował na razie z ubiegania się o licencję bankową. Można sądzić, że tylko „na razie”.
Działa już Ikano Bank. Utworzyła go Ikea. Nie po to, aby konkurować z innymi bankami, ale po to by konkurować z nimi o swoich własnych klientów. Podobnie rzecz przedstawia się z innymi sieciami handlowymi. Tesco (brytyjska sieć głównie spożywcza) powołała do życia Tesco Bank, który oferuje swoim klientom uczestnikom programu Tesco Club Card usługi stricte bankowe. Wśród dużych koncernów produkcyjnych lub usługowych coraz więcej będzie takich, które pójdą śladem Ikei. Może któryś koncern naftowy? Na pewno telecomy. Dotychczas konkurencja w sektorze bankowym sprowadzała się do konkurencji między bankami. Obecnie w kolejce do wejścia na ten sam rynek ustawiają się operatorzy telefonii komórkowej, którzy również zechcą oferować swoim klientom kredyty konsumenckie. Na polskim rynku najmniejszy operator komórkowy ma więcej klientów niż największy bank. Przedsiębiorstwa z branży IT i operatorzy telefonii komórkowej są dziś do tego technologicznie i biznesowo doskonale przygotowani. Firmy technologiczne są znacznie lepsze w analizowaniu danych dotyczących klientów niż banki. Wiedzą, co klienci robią, jakich strony odwiedzają w Internecie, jakie produkty kupują. Na tej podstawie mogą zbudować bardziej dokładny portret klienta. Bariery nie stanowi technologia. Jest więc kwestią czasu, kiedy firmy z branży IT oraz operatorzy telefonii komórkowej przełamią monopol banków. Barierę stanowić mogą przepisy. Z okazji Olimpiady w Londynie telefony wyposażone w przedpłacone karty Visa otrzymali sportowcy i dziennikarze. Była to okazja do promocji płatności bezdotykowych. W całej wiosce olimpijskiej można było płacić w ten sposób. Kartę dostarczył bank Lloyds, a partnerem telekomunikacyjnym był O2. Visa podkreśla, że „olimpijska” aplikacja to nie komercyjny produkt, a raczej showcase możliwości płatności mobilnych. Banki, które zechcą wydawać swoje karty w takiej postaci mogą wykorzystać dowolny model – wymagający współpracy z zewnętrznymi partnerami (karta SIM) lub nie. Co ciekawe, Polska jest liderem na rynku płatności dokonywanych za pomocą kart zbliżeniowych. Pierwsze zbliżeniowe karty płatnicze pojawiły się nad Wisłą zaledwie trzy lata temu. Dzisiaj, poza kilkoma wyjątkami, banki nie wydają już kart bez tej opcji. Na koniec września 2012 roku łączna liczba kart zbliżeniowych wydanych przez banki komercyjne zbliża się do 13,5 mln. To ponad 75% więcej niż przed rokiem, kiedy nośniki do płatności bezstykowych stanowiły około 23% wszystkich kart płatniczych. Dziś ich udział przekracza 40%. Pod tym względem należymy więc do światowej czołówki. Choć sam wolumen transakcji kartami bezdotykowymi jest bardzo niski, to nasycenie rynku nowym instrumentem daje nadzieję na masowe zastosowanie tej technologii gdy okaże się ona funkcjonalna. W przypadku telefonii komórkowej operatorzy też się początkowo dziwili zasadności tworzenia możliwości pisania sms-ów, skoro „łatwiej można zadzwonić”. Po raz kolejny okazuje się, że zapóźnienie technologiczne w jakimś obszarze owocuje szybszym rozwojem nowych technologii w obszarach konkurencyjnych. Tak było z telefonią komórkową, której wyjątkowo szybki rozwój wynikał z braku telefonów stacjonarnych. Banki i firmy telekomunikacyjne oraz przede wszystkim producenci smartfonów zaczynają udostępniać klientom w pełni zintegrowaną „komórkę” z kartą płatniczą. Funkcjonalnie jest to połączenie karty SIM telefonu z chipem karty płatniczej, a technicznie polega to na wgrywaniu danych karty płatniczej na kartę SIM. Technologii nadano nazwę "NFC sim-centric ". Choć karta płatnicza zintegrowana jest z kartą SIM w telefonie, to informacje dotyczące transakcji nie są przekazywane do operatorów ani nie są zapisywane w telefonach. Płacenie za zakupy telefonem wyposażonym w kartę płatniczą nie różni się więc od transakcji zwykłą kartą płatniczą z funkcją zbliżeniową. Inaczej rzecz przedstawia się w sytuacji, gdy producent smartfona dostarcza operatorowi telekomunikacyjnemu telefon z wgraną już przez niego aplikacją. Wtedy niezależnie od operatora „właścicielem” danych osobowych oraz informacji o kliencie i jego zachowaniach jest producent smartfona i właściciel aplikacji. MultiBank i mBank już w 2011 roku rozpoczęły prace nad wprowadzeniem płatności NFC we współpracy z organizacją Visa, ale początkowo jedynie na iPhony. Ich właściciele najczęściej bowiem logują się do mobilnych systemów transakcyjnych. W mBanku jest to 20% wszystkich logowań, a w MultiBanku aż 35%. Niestety, choć wyposażenie smartfona w moduł NFC jest stosunkowo proste, gdyż wystarczy zainstalować na nim specjalną aplikację i wsunąć do gniazda telefonu odpowiednio zmodyfikowaną kartę microSD, w co są standardowo wyposażane coraz liczniejsze modele Samsunga, Nokii i BlackBerry, produkty Apple’a nie mają takiej możliwości. Do dolnej części iPhone’ów trzeba doczepić specjalne dostawki iCarte. W październiku 2012 roku ofertę masowych płatności mobilnych przedstawił Orange wraz z mBankiem i MasterCard Cash. Ma być ona zbliżona do e-portmonetki, którą Orange od 3 lat oferuje w Wielkiej Brytanii. Będą z niej mogli korzystać klienci Orange przedłużając, lub podpisując nową umowę. Otrzymają wówczas smartfony ze specjalną kartą SIM, która równocześnie jest kartą przedpłaconą wraz z numerem rachunku, obsługiwaną przez mBank. Po zainstalowaniu w smartfonie wyposażonym w antenę NFC można nim płacić tak jak kartą zbliżeniową. Karta jest na razie kartą pre-paid. I to w dodatku – jak ją reklamuje Orange – anonimową. Aczkolwiek tak do końca anonimowa to ona nie jest. Co prawda nie trzeba jej nigdzie rejestrować – pobiera się kartę od operatora, przelewa pieniądze na numer rachunku i można płacić. Ale operator wie, który to klient. Kartę może zarejestrować w mBanku. Bank jest tym zainteresowany o czym świadczy fakt, że pierwsze 20 tysięcy osób, które to zrobi dostanie dodatkowe 15 zł do swojego rachunku. Każdy posiadacz karty mBank MasterCard Orange Cash, który otworzy w mBanku rachunek eKonto i z niego będzie dokonywać przelewów zasilających rachunek karty Orange Cash otrzyma przez trzy miesiące zwrot 50% pieniędzy wydanych na zasilenie karty (jednak nie więcej niż 50 zł/mies.). Konferencję prasową Orange w tej sprawie przyspieszono podobno, by wyprzedzić konkurenta T-Mobile, planującego wprowadzenie usługi MyWallet. MyWallet jest już szeroko reklamowany w TV. PKO BP też szykuje się do uruchomienia tej usługi od przyszłego roku. Ale jego oferta ma pozwalać na prowadzenie płatności bez zbliżania komórki do czytnika. Specjalna aplikacja, instalowana na smartfonie ma umożliwić nie tylko dokonywanie płatności bezgotówkowych z rachunku w PKO BP, a jednocześnie pozwalać na podejmowanie gotówki z bankomatów PKO BP. Jest to więc system który teoretycznie mógłby działać niezależnie od podmiotów zewnętrznych, gdyż jego działanie nie wymaga współpracy ani organizacji płatniczych ani operatorów komórkowych, aczkolwiek póki co PKO BP wydaje się ściśle z organizacjami płatniczymi przy swoim projekcie współpracować. Rozwiązanie proponowane przez PKO BP ma być tańsze niż NFC z uwagi na wyeliminowanie opłat interchange. Jednak model zaprezentowany przez największy polski bank oparty na wpisywaniu numeru kontrahenta z terminala może się okazać zbyt skomplikowany dla masowego klienta. Ta rywalizacja o klienta będzie więc w najbliższych kilkunastu miesiącach niezwykle frapująca. Polski rynek okazuje się być bardzo atrakcyjny z kilku powodów. Po pierwsze jest to dość głęboki rynek konsumencki (37 milionów). Po drugie, konsumenci ci są relatywnie mniej zadłużeni niż w krajach Europy Zachodniej – a więc mogą jeszcze więcej wydawać niż w społeczeństwach, które muszą bardziej oszczędzać. Po trzecie, w spadku po okresie komunizmu mają niższy poziom zaspokojenia zarówno potrzeb „drugiego rzędu”, jak i potrzeb konsumpcyjnych – więc mają większą skłonność do wydawania. Po czwarte, mają większą skłonność do korzystania z nowinek technologicznych – po pierwsze dlatego, że nie są obarczeni konserwatywnymi przyzwyczajeniami do starych rozwiązań (tradycyjne karty kredytowe), więc teraz mogą łatwiej korzystać z nowych rozwiązań, a po drugie, jak pokazują badania socjologiczne, mamy skłonność do „gadżeciarstwa”. I wreszcie po piąte, wielu nowych graczy decyduje się na podjęcie ryzyka biznesowego w Polsce właśnie z powodu wysokich marż (opłat interchange), które będzie musiał obniżyć każdy, kto będzie chciał na niego wejść. Ale muszą mieć z czego obniżać. Sceptycy zwracają jednak uwagę, że „to wszystko już było”. Wiele lat temu emocjonowano się użyciem podczerwieni, później technologią Bluetooth, fotokodami QR – wynalazki te ułatwiły nam życie, ale go nie zrewolucjonizowały. Choć więc połączenie telefonu komórkowego i karty płatniczej wydaje się bardzo obiecujące, to jeszcze bardziej obiecujące wydaje się stworzenie możliwości płacenia bezgotówkowego w ogóle bez karty płatniczej, albo z jakąkolwiek kartą niekoniecznie wydawaną przez międzynarodowe organizacje płatnicze (sic!) Tak jak kiedyś przedsiębiorcy „odkryli” karty płatnicze i zdali sobie sprawę z możliwości zarobkowania, jakie one dają, tak dziś inni przedsiębiorcy widzą inne możliwości działania na rynku płatności bezgotówkowych i z pewnością będą starali się je wykorzystać, o ile ustawowe regulacje w prawo podaży i popytu ich do tego nie zniechęcą. Jak słusznie zauważa Jakub Górka „wprowadzenie na rynek nowego systemu płatności wykorzystującego innowacyjny instrument płatniczy niesie ze sobą znaczące ryzyko fiaska przedsięwzięcia. Nierozpowszechniony system płatności cechują niskie efekty sieci i skali. Pierwsze związane są z wąską grupą użytkowników, drugie natomiast z wysokimi kosztami stałymi systemu, którego uruchomienie wymaga na ogół wysokich nakładów infrastrukturalnych i marketingowych, zaś liczba transakcji w początkowej fazie działania bywa niewielka.” Dlatego nowych graczy, przyglądających się rynkowi kart płatniczych, zachęcają dziś wysokie opłaty interchange, które będą musieli w swoim modelu biznesowym obniżyć, żeby wprowadzić swój produkt na rynek. Rozwój technologii pozwala zaś na obniżenie kosztów stałych ponoszonych przez akceptantów tj. kosztów dzierżawy i obsługi obecnych terminali płatniczych. Rozwój Internetu umożliwia bowiem rezygnację z „klasycznych” terminali płatniczych (korzystających z łączy telefonicznych: kablowych lub GSM). Jednak z uwagi na skalę ryzyka, gdyby nie było tego wysokiego marginesu, mogliby się ryzyka nie podjąć. Podejmowanie ryzyka biznesowego jest bowiem ściśle związane z możliwymi do osiągnięcia zyskami. Regulacja cen – a opłaty interchange są elementem ceny usług płatności bezgotówkowych – może dotyczyć towarów i usług „wrażliwych” społecznie. Płatności bezgotówkowe takimi nie są. Więc popaczmy co się stanie. Choć z formalnego punktu widzenia opłatę interchange płaci agent rozliczeniowy bankowi, to jednak z ekonomicznego punktu widzenia płaci ją akceptant w ramach opłaty MSC (Merchant Service Charge), a następnie oczywiście konsument/posiadacz karty – albo w postaci wyższej ceny towaru, gdyż musi ona uwzględniać wszystkie koszty akceptanta wraz z opłatami z tytułu akceptacji kart płatniczych (choć rozkłada się także na klientów płacących gotówką), albo w postaci dodatkowych opłat surcharge już tylko dla klientów dokonujących płatności przy użyciu kart płatniczych. O ile nie są stosowane opłaty surcharge posiadacz karty płatniczej „nie widzi” kosztów funkcjonowania systemu, które są przez niego de facto ponoszone. Ale one właśnie dlatego stosowane nie są zbyt powszechnie – żeby posiadacz karty nie miał skłonności do płacenia gotówką. Podobnie jak klient nie widzi podatku VAT, a już na pewno podatku akcyzowego tkwiącego w cenie. Nie dostrzega też różnicy między „opłatą”, a innymi składnikami cenotwórczymi. Dlatego sformułowanie zawarte w Raporcie NBP, że „posiadacze kart nie ponoszą żadnych opłat” grzeszy niedokładnością. Dla sprzedawców/akceptantów koszt uczestnictwa w bezgotówkowym systemie płatniczym ma taki sam charakter jak każdy inny koszt poniesiony w celu uzyskania przychodu ze sprzedaży towarów lub usług. Koszt terminala można porównać do kosztu kasy fiskalnej, koszt połączenia terminala z serwerem agenta rozliczeniowego w celu autoryzacji transakcji ma taki sam charakter jak koszt wszystkich innych połączeń telefonicznych. Ostatecznym płatnikiem pozostają więc konsumenci – i to nie tylko posiadacze kart. Opłata interchange przerzucana jest bowiem przez akceptantów na klientów, który generuje dodatkowy problem. Nie wszyscy płacą przecież kartami. A przy braku opłat surchange, kształtując ceny detaliczne na swoje towary/usługi, akceptant musi uwzględnić koszty ponoszone w związku z przyjmowaniem płatności kartami płatniczymi. Ponoszą je więc także klienci płacący gotówką. Mamy więc do czynienia ze zjawiskiem subsydiowania konsumentów bogatszych przez konsumentów uboższych – nie mających kart (reverse-Robin-Hood-cross subsidy). Konsumenci ubożsi, płacąc gotówką, są zmuszeni faktycznie płacić więcej, bo tyle samo, za te same produkty co konsumenci bogatsi, płacący kartami kredytowymi, gdyż wyższa cena produktu, wspólna dla płacących gotówką i kartami, ujmuje koszty akceptacji karty kredytowej, a więc de facto ubożsi finansują w cenach powyższe koszty generowane na rzecz osób bogatszych. Można jednak argumentować, że klienci płacący gotówką korzystają z systemu, który też generuje koszty ponoszone przez emitenta – czyli państwo – a pokrywane są przez podatników, także przez tych, którzy z niego nie korzystają, bo płacą kartami płatniczymi. Ciągniony rachunek korzyści jest nie do wyprowadzenia, ale trzeba sobie zdawać sprawę z tego sprzężenia zwrotnego. Twierdzenia zawarte w raporcie NBP, że „grupą najbardziej obciążoną finansowo w systemie czterostronnym są sprzedawcy, którzy utrzymują cały system”, albo że „posiadacze kart nie ponoszą z reguły żadnych opłat z tytułu dokonywania transakcji bezgotówkowych” fałszują obraz rynku i są dalekie od ekonomicznej rzeczywistości. I jeszcze jedno: akceptanci odgrywają na rynku rolę podwójną: z jednej strony tworzą popyt na usługi płatnicze ze strony organizacji płatniczych, banków i agentów rozliczeniowych, a z drugiej strony tworzą podaż wobec klientów/posiadaczy kart którzy mogą korzystać z ich towarów lub usług i z usług agentów rozliczeniowych, banków i organizacji płatniczych których system płatniczy nie może w ogóle funkcjonować bez akceptantów. Ta podwójna rola akceptantów nie jest w ogóle dostrzegana w rozlicznych analizach rynku kart płatniczych, opartych na popytowym paradygmacie ekonomicznym, które nie uwzględniają w ogóle ani podażowej strony rynku, ani tym bardziej roli odgrywanej po tej stronie przez akceptantów. Popyt na karty generują nie tylko ich funkcje finansowe. Karty służą także zaspakajaniu ludzkiej próżności. Najbardziej lapidarnie ujął to Krzysztof Rybiński gdy jeszcze pełnił funkcję Wiceprezesa NBP: „idealny mężczyzna ma srebro na skroni, „platynę” w portfelu i stal w spodniach”. Było to w czasach, gdy najbardziej snobistyczne karty płatnicze miały właśnie kolor platynowy. Wcześniej najbardziej pożądane były złote. Potem czarne. A teraz wróciliśmy do korzeni – karty znowu są metalowe, podobnie jak pierwsze karty płatnicze. W ten sposób chyba wyczerpały się już możliwości marketingowe, aczkolwiek można sobie wyobrazić, że następne będą z prawdziwego złota, czy platyny. Organizacje płatnicze i banki wystawcy kart prześcigają się w pomysłach na przyciągnięcie najbardziej zasobnych klientów nie tylko kolorem karty, czy materiałem ich wykonania, ale także dodatkowymi usługami typu „consierge”. Ich posiadacze nie zwracają za zwyczaj uwagi na koszt posiadania takiej karty. W przypadku rynku kart płatniczych po stronie sprzedawców/akceptantów występuje więc niższa wrażliwi na cenę (opłaty) uczestnictwa w systemie (elastyczność cenowa) niż po stronie nabywców/posiadaczy kart. Może wynikać to z faktu, że w wielu branżach (takich jak hotele, restauracje, stacje benzynowe) akceptowanie kart stało się koniecznością. Różnica pomiędzy elastycznością cenową akceptantów a posiadaczy kart stanowić musi element rozważań nad regulacjami opłaty interchange. Ale niestety nie stanowi. Senat w swoim projekcie zakłada wprowadzenie opłat surchange ale nie tylko od płatności kartami. Także od pobierania gotówki z bankomatu. I co? Wczoraj się dowiedzieliśmy, że PKO BP zamierza zainwestować w ulokowanie bankomatów w Biedronkach? Dlaczego? Bo w Biedronkach nie można płacić kartami płatniczymi. Dlaczego? Ano właśnie z uwagi na wysokość opłat interchange. Mogły Biedronki postawić veto bankom i zostać liderem na rynku? Mogły, postawiły, zostały. Da się osiągnąć cel przy pomocy metod rynkowych a nie ustawowych regulacji! Co mogły zrobić sieci? Zakomunikować na przykład, że przestają akceptować karty płatnicze do czasu obniżenia interchange. Ale stanęły przed Dylematem Więźnia. Musiałyby to zrobić wszystkie. Nie chciały. Łatwiej im było wymusić na ustawodawcy wprowadzenie ustawowych regulacji. Gwiazdowski
Dotacje ministerstwa kultury tylko dla lewicowych pism? Państwowe dotacje, zwłaszcza te na cele kulturalne, zawsze były kamuflażem dla korumpowania określonych środowisk. Najwięcej państwowych pieniędzy zgarniały lewackie organizacje uprawiające pod parawanem promowania kultury ordynarną propagandę polityczną i światopoglądową. Teoretycznie wszyscy jednak mieli równe szanse. Minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski skończył z pozorami. Ogłoszony przez ministerstwo regulamin przyznawania dotacji wykluczył z ubiegania się o nie pisma społeczno-polityczne. Regulamin „promocji literatury i czytelnictwa – priorytet 3 – Czasopisma” stanowi, iż „celem priorytetu nie jest wspieranie czasopism o profilu społeczno-politycznym, religijnym, narodowościowym, naukowym czy historycznym. Z tego względu wysoko oceniane będą jedynie te spośród nich, dla których tematyka kulturalna i artystyczna stanowi wiodącą oś problemową”. Pod tą bełkotliwie brzmiącą nowo mową ukrywa się wstrzymanie państwach dotacji dla tytułów krytykujących rządy Donalda Tuska i rzeczywistość III RP.
Względny pluralizm Dotychczas wspieranych w ramach priorytetu było wiele tytułów z każdej z tych kategorii. Półkę „społeczno-politycznych” otwierała od lat lewacka „Krytyka Polityczna” i współzakładany przez Donalda Tuska „Przegląd Polityczny”, a wśród pism „narodowościowych” brylował „Midrasz” i interpretujący kulturę żydowską „Cwiszn”. Dotowana była też zacna historyczna „Karta”, której sprytny dyrektor przeprowadził rajd po mediach, opowiadając o nieuchronnym bankructwie zasłużonego ośrodka wydającego pismo. Tym samym postawił Bogdana Zdrojewskiego pod ścianą i ten wobec ataku ze wszech stron przyznał „Karcie” – poza obowiązującym systemem programów Ministra – dodatkową dotację w wysokości 500 tys. złotych. Pluralizm można było obserwować przez lata wśród czasopism o tematyce religijnej. Wspierane były zarówno postępowe i bliskie Platformie Obywatelskiej „Znak” i „Więź”, krytyczna wobec III RP „Fronda”, jak i elitarne, tradycjonalistyczne „Christianitas”. Właściwie gdy przejrzeć dotychczasową listę dotowanych tytułów, mniej więcej połowę z nich można uznać za klasyfikującą się – w myśl nowego regulaminu – do utraty państwowego wsparcia.
Koniec z dotowaniem zaścianka Informację o zaprzestaniu dotowania z podatków obywateli szemranej pisaniny nieprzystosowanych do wolnego rynku intelektualistów można by przyjąć z radością. Niestety nie ma to miejsca. Chociaż radykalnie ograniczono zakres tematyczny podlegających pod finansowanie z „Priorytetu 3” tytułów, jego budżet pozostał niezmienny. Decyzja nie wynikała więc z chęci oszczędzania pieniędzy podatników, a z chęci zmiany beneficjantów. Ruch ten jest raczej kolejnym – po np. zorganizowaniu zdominowanego przez skrajnie lewicowych intelektualistów Europejskiego Kongresu Kultury – krokiem w stronę prowadzenia światopoglądowej batalii za zasłoną absurdalnego hasła „Nie róbmy polityki, róbmy w kulturze”. Państwowi decydenci z resortu kultury i – nie zapominajmy – dziedzictwa narodowego chcą wmówić społeczeństwu, że to postępowe idee konstytuują sferę kultury. A tradycyjne wartości, dziedzictwo historyczne czy pogłębiony namysł nad polityką i religią? Oznaczają godny przemilczenia zaścianek lub w najlepszym razie politykierstwo.
Ministerstwo Artyzmu i Postępu Decyzja MKiDN jest elementem politycznego planu. Pomysł, by refleksję społeczną, dziedzictwo historyczne i religijne czy wreszcie poważniejsze studia naukowe nad literaturą wykluczyć ze sfery kultury wydaje się na tyle niedorzeczny, że trudno o tak daleko idącą ignorancję posądzić nawet ministra Zdrojewskiego. Szczególnie że przecież obficie od lat dotowane środowisko „Krytyki Politycznej” szczyci się tym, że w orbicie swego oddziaływania ma wybitnych przedstawicieli literatury czy sztuk plastycznych. Lewica od dziesięcioleci skutecznie realizuje myśl Antonio Gramsciego, że radykalna, rewolucyjna przebudowa społeczeństwa uda się tylko wówczas, gdy wcześniej w tymże społeczeństwie uda się ewolucyjnie zneutralizować jego tradycyjny system wartości. Łatwo sobie więc wyobrazić, że skutecznie krocząc tą drogą, podwładni Zdrojewskiego za kilka lat będą mogli śmiało pozbyć się zaściankowego „dziedzictwa narodowego” z nazwy swej instytucji i przemianować się na „Ministerstwo Artyzmu i Postępu”. Wówczas obficie dotowane będą jedynie wystawy ostrzegające przed wyssanym z mlekiem matki polskim antysemityzmem czy społecznie zaangażowane performance, w ramach których wyzwolone lesbijki opowiedzą o molestowaniu ze strony księży-pedofilów. Przy okazji zamknąć będzie można wreszcie muzea, choćby te prezentujące malarstwo budzące demony polskiego patriotyzmu.
Pisma równe i równiejsze Taka taktyka w wykonaniu Ministerstwa Kultury jest kontynuacją planu rozpoczętego blisko dwa lata temu. Na początku 2011 roku pierwszy raz w ramach programu dla czasopism urzędnicy zdecydowali się zignorować poziom merytoryczny wnioskujących o wsparcie tytułów i rozdać kasę zgodnie z kluczem politycznym. Wówczas z listy dotowanych wycięto dosłownie wszystkie pisma kojarzone z prawicą. Okazało się, że tak prostacki zabieg ograniczenia pluralizmu przy wydawaniu środków publicznych nawet w polskich warunkach spotka się z krytyką ze strony opinii publicznej. Po zdecydowanej reakcji części mediów minister Zdrojewski częściowo zmienił decyzję oraz zapowiedział strategiczne przeformułowanie założeń systemu grantowego. Po długich debatach z przedstawicielami wszystkich zainteresowanych środowisk określono nowe zasady dotowania pism. Zarządzanie programem przeniesiono z Instytutu Książki do Departamentu Mecenatu Państwa i zapowiedziano większą przejrzystość w przyznawaniu środków. Po niespełna dwóch latach okazało się, że uczestnictwo strony rządowej w jakichkolwiek negocjacjach ze stroną społeczną jest jedynie cynicznym zabiegiem wizerunkowym. Co gorsza jednak, w ramach nowelizacji programu dotacyjnego już w zeszłym roku wprowadzono kilka kosmetycznych – wydawałoby się – zmian. Jedną z nich było ustanowienie tzw. zadań wieloletnich, czyli przyznawanie dotacji nie tylko na nadchodzący rok, ale również w trybie trzyletnim. Pomysł nie wydawał się w żaden sposób kontrowersyjny. Do momentu, gdy pod koniec października opublikowano nowy regulamin przyznawania dotacji. Zapytaliśmy ministerstwo o tytuły, którym w tym trybie przyznano już dotację na 2013 i 2014 rok. Otóż okazało się, że wśród pism, którym przyznano wsparcie na czas dłuższy niż jeden rok, są i takie, które tegoroczna nowelizacja wyklucza! Dziwnym trafem o trzyletnią dotację nie wystąpiły przed rokiem „Fronda” i „Christianitas”, lecz pomyślały o tym wszystkie tytuły reprezentujące bliski rządzącym „katolicyzm otwarty”: „Więź”, „Znak” i „Tygodnik Powszechny”. O swój los na trzy lata z góry nie zadbały konserwatywne „Pressje”, ale dotowana przez Janusza Palikota, a dziś bliska Bronisławowi Komorowskiemu „Res Publica Nowa”. Przypadek? Jak zawsze w państwie PO. Część redakcji „Rzeczy Wspólnych” wywodzi się z kręgów konserwatywno-liberalnych. Dlatego jesteśmy szczególnie dumni, że nam akurat konsekwentnie udaje się rozwijać pismo bez dotacji, a jedynie za sprawą wyboru naszych czytelników i darczyńców (autore tekstu jest dziennikarzem periodyku). Zakres mecenatu państwa wymaga na prawicy szerokiej, poważnej i merytorycznej debaty, która uwzględni też postulaty najbardziej pryncypialnych środowisk wolnościowych. Dziś jednak władza arbitralnie zmienia reguły gry w trakcie jej trwania, a środki odebrane obywatelom przeznacza nie na dbanie o dobro wspólne, lecz na promocję radykalnie lewicowych treści i wspieranie swych własnych kolegów. To zasługuje na zdecydowaną krytykę zarówno ze strony republikanina, jak i konserwatywnego liberała. Piotr Trudnowski
Co po opuszczeniu Unii? Jeśli w ogóle wyjście z Unii Europejskiej jest możliwe, to bardzo ciężko jest tego dokonać. Według postanowień traktatu lizbońskiego, w takiej sytuacji istnieje konieczność przeprowadzenia dwuletnich negocjacji z unijnymi władzami oraz zwrotu wszelkich unijnych dotacji. Oczywiście nie ma mowy o zwrocie przez Unię składek członkowskich. Tymczasem członkostwo w Unii Europejskiej staje się niebezpieczne – choćby z tego powodu, że nadmierne i szkodliwe regulacje, które trzeba implementować do krajowych systemów prawnych, uderzają w gospodarkę, a kary związane z niewypełnianiem unijnych przepisów mogą być bardzo dotkliwe dla kieszeni przeciętnego podatnika. – Unię Europejską, za sprawą traktatu lizbońskiego, zastąpiono czymś, co można nazwać mianem scentralizowanego i niedemokratycznego potwora – stwierdził w wywiadzie dla „Gazety Polskiej Codziennie” Nigel Farage, brytyjski eurosceptyczny eurodeputowany z Partii Niepodległości Wielkiej Brytanii. – Unia Europejska jest skazana na niepowodzenie, gdyż jest czymś szalonym, utopijnym projektem, pomnikiem pychy lewicowych intelektualistów – powiedziała z kolei lady Margaret Thatcher. Roman Giertych, były wicepremier i minister edukacji, uważa, że należy wyciągnąć z Unii, ile tylko się da, a następnie wypisać się z niej.
Unijne kary i wymuszenia Emile Roemer, lider holenderskiej Partii Socjalistycznej, zarzekał się przed tegorocznymi wyborami parlamentarnymi, że jeśli będzie w rządzie, to absolutnie nie zapłaci żadnych kar za deficyt budżetowy powyżej 3 procent PKB. – Po moim trupie! – mówił. Związanych z tym surowych kar dla państw członkowskich domagał się w 2010 roku Jean-Claude Trichet, wówczas szef Europejskiego Banku Centralnego. Tymczasem powodów otrzymania kary prosto z Brukseli jest całe mnóstwo. W 2011 roku Komisja Europejska nałożyła na Wielką Brytanię tzw. korekty finansowe, sięgające 398 mln funtów, za słabe wykorzystanie unijnych dotacji, a władze w Brukseli zapowiedziały, że Londyn zapłaci dalsze 601 mln funtów kar za wykorzystanie unijnych funduszy niezgodnie z unijnymi zasadami. Irlandii Północnej groziła kara 100 mln euro za nieprawidłowości w wypłacaniu dopłat dla rolników. W 2011 roku KE rozpoczęła spór prawny z rządem Irlandii, który nie implementował do krajowego prawa dyrektywy o środowisku wiejskim (zdaniem uniourzędasów, Irlandia nie chroni wiejskiego dziedzictwa zgodnie z dyrektywą) i żądała ukarania Irlandii kwotą co najmniej 3,27 mln euro. W 2010 roku Wielkiej Brytanii groziło 300 mln funtów kary nałożonej przez Brukselę za utrzymywanie zbyt wysokiego wskaźnika zanieczyszczenia powietrza. Unia Europejska chce też wymusić na Irlandii zalegalizowanie aborcji, a na Łotwie przyjęcie kolorowych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki. W maju br. Komisja Europejska zwróciła się do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości o obciążenie grzywną Polski, Belgii, Portugalii i Słowenii za niedotrzymanie terminu wdrażania unijnych przepisów telekomunikacyjnych. Polska miałaby płacić 112.190 euro dziennie. Z kolei z powodu niewypełnienia unijnych zobowiązań w dziedzinie gospodarki odpadami, polskich podatników mogą czekać kary finansowe w wysokości do 400 mln zł rocznie. Polska może też zostać ukarana za nieprzygotowanie przez Ministerstwo Gospodarki planów deregulacji rynku gazowego, a za niedopełnienie przez Ministerstwo Finansów w 2010 roku obowiązku informacyjnego dotyczącego nowych przepisów antyhazardowych KE miała nałożyć na Polskę 130 tys. zł kary dziennie. Jeśli chodzi o najnowsze sankcje, pod koniec września br. media doniosły, że Komisja Europejska złoży przeciwko Polsce pozew do Trybunału Sprawiedliwości w związku z niewdrożeniem dyrektywy o zamówieniach publicznych dotyczących zakupów broni, amunicji i materiałów wojennych, za co grozi kara w wysokości 70.562 euro dziennie. W czerwcu br. KE nałożyła na Telekomunikację Polską karę w wysokości 127,5 mln euro za rzekome sprzedawanie Neostrady poniżej kosztów, gdyż zdaniem eurourzędników, praktyki te zagrażają rozwojowi internetu oraz gospodarki cyfrowej. Za sprawą pracowitości polskich rolników Polska może przekroczyć unijny limit produkcji mleka i wtedy musiałaby odprowadzić do budżetu unijnego opłatę w wysokości 27,83 euro za każde 100 kg ponadlimitowego mleka. Polscy podatnicy mogą też zapłacić Unii karę za to, że budowa autostrady A2 została dokończona nie w trybie przetargowym, lecz z wolnej ręki. Z kolei nowa unijna dyrektywa tak zaostrza normy emisji spalin dla statków na Morzu Bałtyckim, że od 2015 roku polskie jednostki zostaną zablokowane w portach.
Przywrócić wolny rynek Tylko z tych kilku powyższych przykładów widać, że unijne regulacje i sankcje z nimi związane uderzają w podstawy gospodarek krajów członkowskich, w tym Polski. W związku tym co by się stało, gdyby jakieś światłe polskie władze bez opuszczania przez Polskę Unii nagle zaprzestały harmonizacji polskiego prawa na wzór moskiew… – pardon: brukselski? Co by się stało, gdyby jednostronnie wycofały się z unijnych regulacji, w tym minimalnych stawek podatków? Na przykład wprowadzono by jednolity VAT na poziomie 10 procent, obniżono by akcyzę na paliwa, energię, papierosy. Zaprzestano by płacić unijną składkę. Zrezygnowano by z bzdurnych przepisów dotyczących oscypków, klatek dla kur, zakazu sprzedaży tradycyjnych żarówek czy pomysłów na obowiązkowe przeglądy rejestracyjne techniczne motorowerów i skuterów, na parytety w organach spółek, ale też poważniejszych spraw – jak walka z dwutlenkiem węgla, co ma bezpośredni negatywny wpływ na koszty biznesu i jakość życia w Polsce. Przestano by brać i współfinansować dotacje unijne. Co jeśli Unia Europejska nawet nałożyłaby kary finansowe, a Polska jako suwerenny kraj by ich nie płaciła? Jakie sankcje by wtedy czekały polską gospodarkę, a jakie polskich urzędników i polityków? Wyrzucono by Polaków z unijnych instytucji? Może z Komisji Europejskiej, ale czy z demokratycznie wybranych posłów do Parlamentu Europejskiego również? Przestano by zapraszać do Rady Europejskiej? Wprowadzono by kontrole graniczne? Układ z Schengen to przecież nie Unia Europejska. A co z wolnym przepływem towarów, usług i kapitałów? Czy w imię budowy prawdziwego dobrobytu, a nie socjalistycznej mrzonki, którychkolwiek polskich polityków stać na taką woltę, by wyrwać się z socjalistycznej klatki? A może polskim śladem poszłyby inne unijne kraje, którym nie podobają się niemieckofrancuskie rządy w Brukseli? A może Niemcy z sojusznikami w ramach bratniej pomocy wprowadziłyby swoje wojska do zbuntowanych krajów? Bo na szczęście Unia Europejska jeszcze nie dysponuje własną armią. Janusz Korwin-Mikke uważa, że gdyby Polska chciała wystąpić z politycznych struktur UE, to Niemcy „na pewno uruchomiliby agenturę wewnętrzną, by odsunąć taką grupę polityków od władzy. Nie po to Niemcy wydali na tę WE ok. biliona eurosów, by teraz nic z tego nie mieć. Czy uruchomiliby Bundeswehrę? Nie sądzę”. A może Polska powinna postawić Unii ultimatum, że wychodzi, i w ciągu 24 godzin ma podać dokładnie, ile chce zwrotu pieniędzy. Jeśli nie poda, to należy przyjąć, że nie chce nic, a późniejsze wyliczenia traktować jako oszustwo lub wyłudzenie. Antypolska propaganda ze strony unijnych instytucji z pewnością byłaby bardzo silna. Polacy byliby dyskryminowani, a polscy liderzy polityczni staliby się „faszystami” – jak śp. Jörg Haider, przywódca Austriackiej Partii Wolności, Viktor Orbán, premier Węgier, Iveta Radičová, była premier Słowacji, czy Václav Klaus, prezydent Czech, którzy w większym lub mniejszym stopniu sprzeciwiali się brukselskiemu dyktatowi. Dla kogo taka wolta jest korzystna i jakie rodzi skutki? Można być pewnym, że po wprowadzeniu libertariańskich i wolnorynkowych rozwiązań sprzecznych z unijnym prawem biznes i ludzie w Polsce odżyliby. Zagraniczni inwestorzy raczej by się na Polskę nie obrazili, bo mieliby ułatwienia, a nie utrudnienia w prowadzeniu działalności gospodarczej, a tym samym potencjalnie większe zyski.
Antywolnościowa centralizacja José Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, mówił wielokrotnie o konieczności dążenia w kierunku federacji. Herman Van Rompuy, przewodniczący Rady Europejskiej, chciałby utworzenia centralnego budżetu strefy euro i stanowiska unijnego ministra finansów oraz dokończenia unii gospodarczej i walutowej. Tworzony jest unijny nadzór nad bankami i unijny pakt fiskalny. Mówi się także o dalszej harmonizacji podatkowej, która oznaczałaby podnoszenie obciążeń fiskalnych do wspólnego wysokiego poziomu, oraz o wprowadzeniu specjalnych podatków, z których dochody trafiałyby bezpośrednio do budżetu w Brukseli. Trichet uznał też, że eurokraci powinni mieć prawo przejmować kompetencje suwerennych państw w kwestii ich polityk fiskalnych. Wyraził również przekonanie, że „w długim terminie” federacja może się okazać kluczowa dla wzmocnienia ekonomicznej i monetarnej unii w Europie. Z kolei Wolfgang Schäuble, niemiecki minister finansów, chce utworzenia dla Niemców wpływowego stanowiska komisarza ds. euro, który miałby m.in. prawo do dokonywania zmian w budżetach państw narodowych. Wszystkie te działania idą w kierunku jeszcze głębszej integracji krajów członkowskich i tworzenia superpaństwa europejskiego. Tymczasem to właśnie ta postępująca centralizacja jest przyczyną wielu unijnych problemów, a jej pogłębienie może tylko wywołać kolejne konflikty. W odpowiedzi na sugestie lewicowych europarlamentarzystów – Guya Verhofstadta i Daniela Cohn-Bendita – by zadłużone kraje unijne ratować poprzez większą centralizację władzy, Pieter Cleppe z wolnorynkowego brytyjskiego think tanku Open Europe stwierdził, że „centralizacja władzy i przekazywanie jej do Brukseli jest antyeuropejskie”, a błędem nazwał fakt przejęcia przez Unię władzy w podejmowaniu decyzji w coraz większej liczbie dziedzin. – Jesteśmy przeciwko europejskiemu superpaństwu, ale zdecydowanie jesteśmy za rozsądnie zintegrowaną, wolną i efektywną Europą – mówił Václav Klaus. Zdaniem Klausa „unia fiskalna na poziomie europejskim całkowicie depcze suwerenność indywidualnych państw”. Uważa on, że nawoływania Barroso do powstania unijnej federacji, powołania unijnego prezydenta i jednej armii to „końcowa faza” destrukcji demokracji i państw narodowych – i powinniśmy iść w przeciwnym kierunku. A jak słusznie zauważył nieodżałowany prezydent USA Ronald Reagan, „skoncentrowana władza zawsze jest wrogiem wolności”. Podobnie zresztą zyskaliby Amerykanie, gdyby zlikwidowano federalną nadbudowę i każdy stan stałby się samodzielnym państwem. Nie musieliby płacić podatków federalnych, a władze stanowe (teraz już państwowe) niskimi podatkami i ułatwieniami dla biznesu i życia ludzi konkurowałyby między sobą, by w ten sposób przyciągnąć do siebie inwestycje i dodatkowych mieszkańców.
– Unia Europejska to po prostu jeden wielki błąd, i tyle – powiedział Ron Paul, konserwatywno-liberalny polityk z Teksasu, w rozmowie z „Uważam Rze”. – Tak samo jak wielu z nas myślało, że błędem jest pozwolenie na wytworzenie się bardzo silnego rządu federalnego w USA zamiast wspólnoty poszczególnych stanów – zaznaczył. – Oczywiście im większy rząd, tym większy problem dla libertarian, bo im więcej władzy, tym mniej wolności osobistych. (…) Z punktu widzenia libertarian tworzenie UE to naprawdę nie był dobry pomysł. Strefa wolnego handlu i otwarte granice byłyby w porządku, ale nie dziwi, że pomysły takie jak kierowanie się w stronę jedności politycznej czy wspólna waluta doprowadziły u was do chaosu, który szybko nie minie – dodał amerykański polityk.
Decentralizacyjna odpowiedź Nie ma się więc co dziwić, że niemal w całej UE coraz więcej jest przeciwników polityki prowadzonej w Brukseli, a różne terytoria chcą się oderwać od państw narodowych. Na 2015 rok zapowiedziano w Wielkiej Brytanii referendum w sprawie dalszego członkostwa w Unii. Powstało nawet nowe ugrupowanie Żądamy Referendum, które chce wyjścia Wysp z UE. – Jesteśmy gotowi do wyjścia z Unii Europejskiej – miał powiedzieć Michael Gove, sekretarz edukacji w rządzie Davida Camerona. Z kolei w 2014 roku w Szkocji odbędzie się referendum w sprawie jej ewentualnego oderwania od Wielkiej Brytanii i nie wiadomo, na jakich warunkach Szkocja miałaby funkcjonować w Unii w razie uzyskania niepodległości. Poza typowymi ruchami separatystycznymi w Katalonii, Kraju Basków czy we włoskiej Padanii, pojawiły się postulaty secesji Flandrii od Belgii czy Bawarii od Niemiec. Jak twierdzi Wilfried Scharnagl, szanowany członek niemieckiej CSU, Bawaria jest okradana i przez Berlin, i przez Brukselę. Również niewielkie ugrupowanie Bayernpartei oficjalnie popiera niepodległość Bawarii. Z kolei Bart De Wever, lider Nowego Sojuszu Flamandzkiego, liczy na to, że uda mu się doprowadzić do referendum w sprawie oderwania Flandrii od Belgii. Nie ma się co dziwić, że w tej sytuacji wszystkie brytyjskie ministerstwa przeprowadzają audyt relacji z Unią, aby stwierdzić, jaki Bruksela ma pływ na gospodarkę Wielkiej Brytanii. Już teraz konserwatywny rząd brytyjski chce zerwania współpracy policyjnej i sądowej z Unią w sprawach karnych, w tym nie chce stosować europejskiego nakazu aresztowania. W tym roku po raz pierwszy od czasu wstąpienia do EWG w latach 70. eksport Wielkiej Brytanii do krajów spoza UE był większy niż do krajów Wspólnoty. Podobnie polskie firmy z powodu unijnego kryzysu muszą zacząć interesować się rynkami zbytu poza Eurokołchozem, aby móc zarabiać. A przecież, jak pamiętamy, wspólny unijny rynek był jednym z najważniejszych argumentów za integracją. Skoro wynikający z nadmiernego zadłużenia publicznego kryzys w Unii Europejskiej powoduje, że kraje członkowskie coraz mniej zyskują na obecności w sojuszu, a negatywne aspekty członkostwa są coraz bardziej dotkliwe, to Bruksela nie powinna mieć pretensji o ewentualną rewoltę. Tylko najpierw musielibyśmy dożyć momentu, kiedy światli ludzie, zdolni do takiego buntu wobec brukselskiej centrali, byliby w ogóle u władzy. Politycy, którzy mogliby, czyniąc kolejny krok, wprowadzić rozwiązania wolnorynkowe, korzystne z punktu widzenia społeczeństwa. W obecnej sytuacji politycznej jest to niestety mało realne.
Tomasz Cukiernik
Kto gra Smoleńskiem? PO i PIS prowadzą podobną politykę na wschodzie Informacja, jakoby w próbkach z prezydenckiego Tu-154 znajdowały się ślady trotylu, posunęła do przodu anarchizację polskiego życia publicznego i zaogniła do czerwoności konflikty, ujawniając – po wszystkich stronach – nieskrywaną nienawiść. Warto przy tym zwrócić uwagę, że rozmaite sensacje i przecieki smoleńskie zaczynają się układać w pewną całość. Te wszystkie sensacje i przecieki układają się w logiczny ciąg. Mam takie wrażenie, jakby ktoś czuwał, aby w Polsce raz po raz dochodziło do bijatyki ze Smoleńskiem w tle. To tak jakby był jakiś „strażnik” ognia konfliktu wewnętrznego w naszym kraju, który baczy, aby konflikt nie przygasł. I gdy tylko emocje zaczynają opadać, a ognisko bitwy politycznej przygasa, to natychmiast podchodzi i dolewa do dogasającego ogniska pół litra benzyny. Natychmiast wybucha ogień, a główni antagoniści rzucają się sobie do gardeł. Gdy tylko benzyna ulega wypaleniu, emocje gasną, a Polska powraca do „normalności” (osobiście proponowałbym wykreślić to słowo ze słowników języka polskiego jako nie mające odpowiednika w naszej rzeczywistości, a słowa winny oddawać stany faktyczne), wtedy „strażnik” natychmiast podbiega z kolejną butelką, aby pożar wzniecić od nowa. I tak w kółko. Operacja wzniecania ognia jest o tyle prosta, że reakcje obydwu wielkich antagonistów – PiS i PO – są absolutnie przewidywalne. Gdy tylko pojawia się nowy przeciek czy sensacja, wtedy politycy PiS z szabelkami rzucają się na Donalda Tuska. Wtedy politycy PO odpowiadają im salwą, po której następują wzajemne wymiany ciosów. I tak za każdym razem. Czy taki „strażnik” polskiego pożaru rzeczywiście istnieje? Nie wiem. Nie chciałbym także popaść w tanią „razwiedkologię”, która za pomocą ciemnych sił umie wyjaśnić wszystko, włącznie z zepsuciem się telefonu komórkowego. Hipoteza, która wszystko wyjaśnia i odpowiada prosto na wszystkie pytania, sama w sobie jest podejrzana jako symplicystyczna. Zwracam jedynie uwagę, że przecieki ze śledztwa smoleńskiego, zdjęcia katastrofy, sensacyjne informacje pojawiają się z dużą dozą regularności. Nigdy dwie sensacje nie wybuchają tego samego dnia lub dzień za dniem. Raczej następuje „wrzutka”, następnie eksplozja wzajemnej nienawiści i tydzień wzajemnego wyzywania się. Potem jest okres uspokojenia i znów pojawia się „wrzutka”. I tak w kółko. Zachowania polityków dwóch skłóconych partii są absolutnie przewidywalne, gdyż zawsze są takie same. Nie umiejąc odpowiedzieć na pytanie, czy „strażnik” istnieje i czy rzeczywiście ktoś czuwa nad rozniecaniem w Polsce pożaru, wskazać można cały konglomerat sił, które z tej permanentnej awantury odnoszą korzyść. Ewidentne korzyści wynoszą z tego sporu Rosjanie. Od dawna Polska prowadzi bezwzględnie antyrosyjską politykę wschodnią. Nasze państwo prowadzi autentyczną krucjatę w celu szerzenia w Mińsku, Kijowie i Moskwie jakiejś tam „demokracji” i sekciarskiej ideologii „praw człowieka”. Ujawniona ostatnio sprawa PIT-ów wystawianych dla białoruskiej opozycji wskazuje, że budujemy tam naszą sferę politycznych wpływów. Biorąc jednak pod uwagę stopień wasalizacji naszego kraju wobec Stanów Zjednoczonych, należy przypuszczać, że raczej wykonujemy w tej kwestii instrukcje płynące zza Oceanu. Jakkolwiek PiS twierdzi, że PO jest partią prorosyjską, to jest to bajka. Donald Tusk prowadzi wobec wschodu tę samą politykę co bracia Kaczyńscy, z tą różnicą, że ci ostatni prowadzili ją niezwykle emocjonalnie i za pomocą głośnych werbli. Rząd Tuska niczego tu nie zmienił, przygaszając nieco antyrosyjską retorykę. Dlatego jest dla interesów rosyjskich bardziej niebezpieczny niż Kaczyński. W tej sytuacji Rosjan może jedynie cieszyć, że w Warszawie trwa ustawiczna nawalanka. Wroga Rosji Polska – zajęta sama sobą i kwestią smoleńską – staje się słabszym przeciwnikiem. Bezustanny konflikt, absurdalne teorie spiskowe ośmieszają nasz kraj na arenie międzynarodowej. W wyniku awantury smoleńskiej pozycja międzynarodowa Polski słabnie, gdyż kraj pogrąża się w wewnętrznych sporach. Na permanentnej awanturze zyskuje także rząd Donalda Tuska. Premier nie ma się kompletnie czym pochwalić po pięciu latach rządów. Rząd jest mierny – ani niczego nie dokonał, ani nie ma pomysłu na cokolwiek. Jego istotą jest trwanie i administrowanie socjalistycznym bałaganem. Liczbę autentycznych zwolenników PO można ocenić na jakieś 10-15 procent. Reszta popiera Tuska i PO wyłącznie z powodu przerażenia wizją wracającego do władzy triumfującego „kaczyzmu”. Problem tylko w tym, że ludzie coraz słabiej pamiętają rządy PiS, które od pięciu lat jest w opozycji. I tę robotę odwala dla Donalda Tuska sam Jarosław Kaczyński (wespół z Antonim Macierewiczem). Gdy spadają notowania rządu i PO, co jakiś czas następują kolejne eksplozje smoleńskie w obozie pisowskim. Po każdej takiej eksplozji ludzie wpadają w panikę i znów chcą głosować na partię Donalda Tuska jako gwaranta spokoju. Na tych eksplozjach zyskuje także PiS. Nie zgadzam się z ocenami, że smoleńska biegunka odbiera tej partii głosy. Przeciwnie – elektorat PiS ma charakter emocjonalny i gdy tylko impulsy tego typu opadają, to partia ta traci. Zyskuje zawsze po kolejnych eksplozjach smoleńskimi oparami. To dlatego politycy PiS są absolutnie przewidywalni po kolejnych rewelacjach ujawnianych przez media. Tylko czekają na te rewelacje, aby je wykorzystać do podniecenia i mobilizacji swojego romantyczno-insurekcyjnego elektoratu. Dochodzimy więc do smutnej konstatacji, że dolewaniem benzyny do ognia polskiego konfliktu zainteresowane są dwie główne partie polityczne, ponieważ utrwala on dwubiegunowy podział sceny politycznej, cementuje supremację „partii prosmoleńskiej” i „antysmoleńskiej”, czyniąc z rzekomego zamachu linię podziału, w której nie ma miejsca ani dla SLD, ani dla PSL, ani dla prawicowej opozycji wobec istniejącego układu partyjnego. Równocześnie ze sporu tego do rozpuku śmieją się na Kremlu, patrząc, jak partie rozdzielają sukno Rzeczypospolitej. Czyż to nie przypomina epoki saskiej? Adam Wielomski
Ruch narodowy nareszcie! Nie mam wątpliwości, że cały świat boi się jednego najbardziej;- że w Polsce powstanie ruch narodowy, co będzie oznaczać wybranych demokratycznie katolików u władzy, więc urządzenie państwa po katolicku. Tego boi się Ameryka republikańska i inna, Rosja, Niemcy, Izrael, masoneria, banki, wielki biznes, najemnicy w rządach, socjaliści, liberałowie, socliberałowie, a najbardziej filozoficzna Szkoła Frankfurcka. Na to czekają wszystkie europejskie narody, i wszystkie religie, bo JPII pokazał, że oznacza to pokojowy dialog, triumfalny powrót teologii i prostej uczciwości w życiu publicznym. Na to czekają wreszcie małe narody słowiańskie i europejskie elity , te prawdziwe. To zapowiada kontrrewolucję światopoglądową na miarę, jakiej nie było od Rewolucji Francuskiej. To oznacza zmiany fundamentalne. To oznacza, że świat zrobi wszystko, by to zniszczyć, rzuci wszystkie pieniądze i środki. Oznacza to też, że musimy zaangażować wielką odwagę, determinację i dojrzałość, może największą w naszej historii. Przyjrzyjmy się hasłom narodowym w wydaniu polskim, jak są groźne dla ideologów i atrakcyjne dla nas;
Jeden z mniej wytrawnych, choć dość znaczących „sanatorów” wypowiedział się w rozmowie: „my czekamy, aż wy się rozbijecie, na wewnątrz pokłócicie, a wtedy was wykończymy”. Jest to jedno z sanatorskich złudzeń, bo zlikwidować obozu narodowego nikt nie zdoła: nie jest on wyrazem, ani jakiejś doktryny, ani jakichś partykularnych interesów; wyrasta on z istoty narodu, jest organizacją narodowego ducha i gdy naród żyje, on zginąć nie może. Może on tylko nie stanąć na wysokości swych zadań, gdy zgłupieje i gdy go zaprzątać będą wewnętrzne rozterki.
Jestem Polakiem – to słowo w głębszym rozumieniu wiele znaczy. Jestem nim nie dlatego tylko, że mówię po polsku, że inni mówiący tym samym językiem są mi duchowo bliżsi i bardziej dla mnie zrozumiali, że pewne moje osobiste sprawy łączą mnie bliżej z nimi, niż z obcymi, ale także dlatego, że obok sfery życia osobistego, indywidualnego znam zbiorowe życie narodu, którego jestem cząstką, że obok swoich spraw i interesów osobistych znam sprawy narodowe, interesy Polski, jako całości, interesy najwyższe, dla których należy poświęcić to, czego dla osobistych spraw poświęcić nie wolno.
Nie umiałbym powiedzieć, gdzie pierwej, we Francji, czy we Włoszech, użyto wyrazu „nacjonalizm” dla określenia nowego ruchu narodowego. Byłem zawsze zdania, że to termin nieszczęśliwy, osłabiający wartość ruchu i myśli, którą ten ruch wyrażał. Wszelki „izm” mieści w sobie pojęcie doktryny, kierunku myśli, obok którego jest miejsce na inne, równorzędne z nim kierunki. Naród jest jedyną w świecie naszej cywilizacji postacią bytu społecznego, obowiązki względem narodu są obowiązkami, z których nikomu z jego członków nie wolno się wyłamywać: wszyscy jego synowie winni dla niego pracować i o jego byt walczyć, czynić wysiłki, ażeby podnieść jego wartość jak najwyżej, wydobyć z niego jak największą energię w pracy twórczej i w obronie narodowego bytu. Wszelkie „izmy”, które tych obowiązków nie uznają, które niszczą ich poczucie w duszach ludzkich, są nieprawowite.
Jesteśmy różni, pochodzimy z różnych stron Polski, mamy różne zainteresowania, ale łączy nas jeden cel. Cel ten to Ojczyna, dla której chcemy żyć i pracować.
Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, zabarwieniem jej na pewien sposób, ale tkwi w jej istocie, w znacznej mierze stanowi jej istotę. Usiłowanie oddzielenia u nas katolicyzmu od polskości, oderwania narodu od religii i od Kościoła, jest niszczeniem samej istoty narodu. Naród szczerze, istotnie katolicki musi dbać o to, ażeby prawa i urządzenia państwowe, w których żyje, były zgodne z zasadami katolickimi i ażeby w duchu katolickim były wychowywane jego młode pokolenia. Wielki naród, jak już było gdzie indziej powiedziane, musi nosić wysoko sztandar swej wiary. Musi go nosić tym wyżej w chwilach, w których władze jego państwa nie noszą go dość wysoko, i musi go dzierżyć tym mocniej, im wyraźniejsze są dążności do wytrącenia mu go z ręki.
Od dłuższego już czasu doszedłem do przekonania, że Piłsudski śni o dyktaturze wojskowej, o roli Napoleona wypływającego na fali rewolucji.(...) Taki człowiek, podniecany przez swoich współkonspiratorów, łakomych na władzę, łatwo gotów pokusić się o zamach na sejm. Zamach taki, moim zdaniem, skazany jest na fiasco w tym znaczeniu, że Polską rządzić bez poparcia narodu nikt nie jest w stanie. Nam wszakże musi chodzić nie o to, żeby podobny zamach spotkał się z niepowodzeniem, ale o to, żeby zamachu nie było. Sama próba takiego zamachu może Polskę zarżnąć…
Prawdziwy patriotyzm nie może mieć na względzie interesów jednej klasy, ale dobro całego narodu.
Praca naukowa jest szukaniem prawdy i wysiłki pracowników, którym często towarzyszy wielkie poświęcenie i wyrzeczenie się tego, co inni mają w życiu, z miłości prawdy pochodzą. Zbliżenie się z nauką, zrozumienie jej ducha rozwija w społeczeństwie miłość prawdy, wypiera z życia społecznego kłamstwo: kłamstwo poczciwe, polegające na złudzeniach co do siebie samych i co do świata zewnętrznego, złudzeniach, które były źródłem tylu klęsk naszej ojczyzny – i kłamstwo podłe, obmyślane i często zorganizowane, które znieprawia życie polityczne i rozkłada siłę narodu.
Przed Polską, zdaniem moim, otwierają się tak świetne widoki jakich od wieków nie miała. Może ona wszakże z nich skorzystać tylko wtedy, gdy sama dorośnie do swego położenia i swych zadań. Wszystko zależy od tego, czy obóz narodowy polski w tych trudnych dla niego chwilach nie osłabnie ani w swej myśli, ani w działaniu.
Nie mam wątpliwości, że wiedzą to dobrze nasi przeciwnicy… To też dziś za pierwsze zadanie stawiają sobie skorzystać ze słabości czy głupoty tych czy innych żywiołów w naszym łonie, by nas rozwałkować, rozbić na grupy nawzajem się zwalczające…
Wolnomularstwo utraciło już siłę duchowej atrakcji. Mając siłę organizacyjną, a stąd władzę i rozdawnictwo łask, przyciąga ono jeszcze ludzi, i to w dużej liczbie. Ale ten rodzaj ludzki, których się przyciąga łaskami, nie podbija świata. Przyszłość należy do tych, co mają ideę, wiarę w nią i zdolność poświęcenia.
Wyrafinowanie duchowe naszego inteligentnego ogółu, jakkolwiek zupełnie zrozumiałe, gdy zważamy wszystkie jego źródła, przy bliższym zastanowieniu jest i smutne, i śmieszne zarazem. I nie tylko dlatego, że nie odpowiada ono poziomowi rozwoju naszych władz duchowych, że intelektualizm łączy się często ze słabymi zdolnościami umysłowymi i nawet nieuctwem, że estetyzmowi towarzyszy brak poczucia piękna, surowość i niewyrobienie smaku, podlegającego pierwszej lepszej sugestii, że w pierwszych szeregach ruchu etycznego idą niedojrzałe dusze, nie rozumiejące życia i jego zadań, niezdolne do konsekwentnego stosowania zasad, ale dlatego także, iż obecnemu momentowi i w dziejowym rozwoju naszego narodu najmniej odpowiada wszelka kontemplacja, wyrafinowanie duchowe, bierne filozofowanie lub pływanie w estetycznych ekstazach. My jesteśmy narodem młodym, a jeżeli idzie o świeżość duchową głównej masy społecznej – może najmłodszym w Europie. Polska upadła nie dlatego, że się jako naród zestarzała, ale dlatego, że się wykoleiła w rozwoju.
Rozmawialiśmy prywatnie z Zybertowiczem kilka dni temu, w warszawskiej kawiarni ( ja i Asadow). Socjologia nas nie rozumie. Ma inny język, inną ''nar-rację'' ( ulubione słowo Zybertowicza) . Zajmuje się głównie tym, co my uważamy za drugorzędne, stawia na rozwlekły dialog bez wiążących wniosków, oczekuje takiego otwarcia, które nie definiuje prawd i wycofuje się nawet z racji. Chce uczynić nas na swój obraz, zrobić z nas obserwatorów, nie kreatorów. Mamy wyrzec się tożsamości na rzecz błędnie pojętej ''miłości'', która nie mierzy się prawdą. Ma być miło i przyjemnie, bez napięć. To oznacza dla nas zaburzenia osobowości i brak tożsamości. Pytania socjologii są naiwne, bądź błędne;- "a muzułmanie?'' ''a Inkwizycja''? Socjologia nie rozumie nauki Kościoła (wogóle), jest nieprzygotowana- to efekt wyrzucenia teologii z uniwersytetów. W państwie katolików (90% ochrzczonych-złożonych Bogu na ołtarzu) nauka nie wie co to nauka społeczna Kościoła, nie wie co zrobiła w nauce reformacja, nie rozumie takiego pojęcia jak ''wewnętrzne usprzecznienie prawdy'', choć powołuje się na Greków, więc winna znać klasyczną logikę. PIS się miota. Jego ''narracja'' jest lewicowa. Gliński mówi tym samym narzeczem. Nowemu Ekranowi winno być głupio. Wyszedł na pieczeniarza, a tak mało mu brakowało, miał nas pod reką. Czołem Wielkiej Polsce! Circ - Iza Rostworowska
Kolejne „lub czasopisma”?
1. W rządowym projekcie ustawy o redukcji niektórych obciążeń administracyjnych w gospodarce, bardzo pośpiesznie procedowanej w Sejmie znalazły się zapisy, które zdaniem klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości mogą mieć podobny charakter jak słynne „lub czasopisma” w ustawie medialnej parę lat temu. Projekt tej ustawy zaledwie w poprzednim tygodniu przeszedł I czytanie w Sejmie, a już podczas tego tygodnia odbyło się II czytanie ze zgłoszeniem licznych poprawek, a także III czytanie, czyli jego ostateczne głosowanie. Projekt zawiera rzeczywiście rozwiązania na które czekają polscy przedsiębiorcy między innymi kasową możliwość rozliczania VAT-u dla przedsiębiorstw, które nie przekraczają 1,2 mln obrotu rocznie (choć i do tego rozwiązania zgłoszono poważne zastrzeżenia), ułatwienia w uzyskaniu ulgi na złe długi w podatku VAT (poprzez skrócenie do 150 dni okresu po którym podmiot który nie otrzymał zapłaty za towar lub usługę może dokonać odpowiedniej korekty podatku VAT), zmiany w podatkach dochodowych (CIT i PIT) zobowiązujące dłużnika do korekty kosztów uzyskania przychodów o wartość niezapłaconej faktury po upływie 30 dni od upływu terminu płatności i kilka innych rozwiązań między innymi tych likwidujących niektóre obowiązki informacyjne nałożone wcześniej na przedsiębiorstwa. Najogólniej projekt był procedowany bardzo szybko jako niezwykle pomocny dla przedsiębiorców, ograniczający coraz potężniejsze w gospodarce zatory płatnicze, a także wiele obciążeń o charakterze administracyjnym.
2. Niestety w projekcie znalazł się także przepis na pierwszy rzut oka wyglądający dosyć niewinnie, mianowicie umożliwiający objęcie umową leasingu prawa wieczystego użytkowania gruntów. W ten sposób koszty takiego leasingu będą mogły być wliczone do kosztów uzyskania przychodów, w konsekwencji obniżą podstawę opodatkowania podatkiem dochodowym i tym samym także kwoty podatku dochodowego płacone przez podmioty, które zawrą umowy leasingowe prawa wieczystego użytkowania gruntów.
Tego rodzaju rozwiązanie jest w oczywisty sposób bardzo korzystne dla jednej grupy podmiotów gospodarczych mianowicie developerów, którzy wcześniej nabyli liczne prawa do wieczystego użytkowania gruntów w wielu dużych miastach i nie mogli ich szybko rozliczyć w koszty uzyskania przychodu.
3. Takie rozwiązanie niezwykle korzystne dla środowiska developerów, kosztem dochodów do budżetu państwa, forsowane w sytuacji kiedy minister finansów mrozi wydatki płacowe w sferze budżetowej, tnie wiele rodzajów wydatków w tym likwiduje ulgę na 1 dziecko, ulgę internetową i dla twórców, jest co najmniej zastanawiające.
Przewodniczący klubu parlamentarnego Prawo i Sprawiedliwość zgłosił ten problem przed głosowaniem całego projektu tej ustawy na piśmie do marszałka Sejmu, ponadto zadałem na sali sejmowej pytanie ministrowi finansów w tej sprawie (uzyskałem dziwaczną odpowiedź ministra Grabowskiego, że budżet na tym rozwiązaniu nie straci), ale niestety większość parlamentarna stwierdziła, że to nie jest problem i ustawa w tym kształcie została przegłosowana.
Klub senatorów Prawa i Sprawiedliwości zgłosi jeszcze w Senacie odpowiednią poprawkę likwidująca ten przywilej dla developerów, ale nie mamy złudzeń koalicja idzie w tej sprawie jak taran.
4. Oprócz tego podejmiemy starania, aby cała sprawę zbadała NIK bo według naszych informacji wokół tej sprawy developerzy „chodzili” w ministerstwie finansów przez parę lat. Do tej pory nie wychodziło, ale przy ustawie deregulacyjnej, poprawkę korzystną dla tego środowiska wrzucono jak kiedyś „lub czasopisma” przy ustawie medialnej. Będziemy zdeterminowani, żeby tę sprawę wyjaśnić, bo jesteśmy za tym, żeby ułatwiać życie przedsiębiorcom, ale na przejrzystych zasadach, a nie na takich, że niektóre środowiska uzyskują nagle przywileje finansowe dużych rozmiarów w sytuacji, kiedy wszyscy dostają po kieszeni poprzez podwyżki podatków i cięcia wydatków o charakterze społecznym. Zbigniew Kuźmiuk
Wojna frakcji w PSL Pomimo zmiany prezesa, podziały w PSL są nadal bardzo silne. Widać to już w związku z odrzuceniem pierwszej personalnej propozycji nowego lidera Ludowców. Janusz Piechociński na przewodniczącego Rady Naczelnej PSL zgłosił Adama Jarubasa, któremu w dużej mierze zawdzięcza swoje zwycięstwo. Już pierwsza propozycja personalna Piechocińskiego jako nowego prezesa PSL została odrzucona przez działaczy. O wyborze przewodniczącego Rady Naczelnej PSL zdecydowała różnica zaledwie 3 głosów. Ta sytuacja pokazuje, jak silne są nadal podziały w strukturach PSL. Ostatecznie to europoseł Jarosław Kalinowski został wybrany na kolejną kadencję na przewodniczącego Rady Naczelnej PSL uzyskując poparcie 486 delegatów, podczas gdy jego kontrkandydat Adam Jarubas, zgłoszony przez Janusza Piechocińskiego przegrał zaledwie trzema głosami uzyskując poparcie 483 delegatów. Minister pracy i polityki społecznej Władysław Kosiniak-Kamysz tłumaczył, że jeszcze przyjdzie czas dla młodego pokolenia ludowców.
- Moje pokolenie i pokolenia Adama Jarubasa jeszcze swoje wybory ma przed sobą – zapewnił Władysław Kosiniak-Kamysz.
Adam Jarubas pełni funkcję marszałka województwa świętokrzyskiego. Warto przypomnieć, że po wyborach parlamentarnych w ubiegłym roku odmówił przyjęcia mandatu poselskiego i wybrał pracę w samorządzie.
PAP