Wymagania wobec przyszłych nauczycieli są żenująco niskie [LIST]
Michał, student ostatniego roku pedagogiki na państwowej uczelni
07.08.2013
"Większość studentów miałaby problem z otrzymaniem promocji do następnej klasy w gimnazjum, w którym na co dzień pracuję" - pisze o kolegach ze studiów Michał, student piątego roku pedagogiki na państwowej uczelni w dużym mieście.
Chętnych na studia pedagogiczne ubywa z roku na rok. Jak wynika z danych Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, w poprzednim roku akademickim było ich dwukrotnie mniej niż w 2008. W tym roku na bezpłatnych studiach dziennych zostało wyjątkowo dużo miejsc - aż dwieście na Uniwersytecie Śląskim, grubo ponad trzysta w Zielonej Górze. Na niektóre uczelnie dostaną się nawet ci, którzy maturę zdali bardzo słabo.
Efekty już widać - o swoich studiach pisze Michał, student piątego roku pedagogiki:
Pedagogikę wybrałem ze względu na potrzebę podniesienia kwalifikacji zawodowych do pracy. Dodam, że to praca w szkole na stałą umowę, raczej niezagrożona, jestem z niej w pełni zadowolony. Podczas studiowania okazało się, że wymagania wobec studentów są żenująco niskie w porównaniu z filologią angielską, z której mam licencjat. Wielu wykładowców ma wiedzę, chęć i umiejętności, żeby ją przekazać, ale problemem są studenci
Gotowce, ściągnięte referaty
W prawie stuosobowej grupie wykładowej zaledwie kilka procent studentów jest w stanie sensownie dyskutować z wykładowcami i kolegami. Bardzo często próby dyskusji kończyły się zmianą tematu na tipsy, imprezy lub coś podobnego. Przypuszczam, że większość "studentów" - a właściwie "studentek", bo głównie chodzi o kobiety - z mojej grupy, miałoby problem z promocją do następnej klasy w gimnazjum, w którym na co dzień pracuję.
Ściąganie? Nikt nie jest święty, ale tutaj to już naprawdę przesada. Nie zawsze wynikająca z konieczności przyswojenia zbyt dużej ilości materiału. Gotowce, referaty w całości ściągnięte z internetu, czytanie tych referatów z kartki, bez wcześniejszego zapoznania się z tekstem. Do tego pretensje do wykładowców za jakiekolwiek wymagania, błaganie o skrócenie zajęć, żądanie gwarancji zaliczenia przedmiotu za samą obecność na zajęciach. Totalnie się to wszystko gryzie z tym, czego doświadczyłem na poprzednich studiach
Z drugiej strony wykładowcy i prowadzący ćwiczenia. Większość kadry - choć nie wszyscy - naprawdę wiele sobą reprezentuje. Pomijając pojedyncze przypadki średniowiecznych metod dydaktycznych, czyli dyktowanie i wymaganie "wkucia na blachę" definicji, które i tak każdy zapomni po egzaminie, wszelkie standardy wydają się być zachowane. Problemem jest cichy szept "z góry": "Musicie przyjąć wszystkich chętnych, a nawet średnio przekonanych, a później wszyscy muszą ukończyć kierunek". Nawet bardzo wymagający wykładowca w obawie przed utratą prestiżowej pracy nie przeciwstawi się władzom uczelni.
Gdybym był dyrektorem
Rachunek jest prosty: żeby były godziny pracy, potrzebni są studenci. Nie będzie studentów, nie będzie pracy. Źródłem problemu jest traktowanie studenta nie jako elity intelektualnej, ale jako klienta. Idąc na studia, miałem obawy co do mojej wiedzy z zakresu pedagogiki, bo na licencjacie miałem tylko specjalność dodatkową: pedagogika wczesnoszkolna, ale po czasie okazało się, że mam jedną z najlepszych średnich na roku.
Rozwiązaniem problemu byłoby pewnie ograniczenie liczby studentów, choćby o jedną trzecią. Wtedy ci, którzy poczuliby zagrożenie, siłą rzeczy musieliby zacząć choćby minimalnie poważnie traktować studia. Gdybym był dyrektorem placówki oświatowej, 90 proc. studentów odpadłoby jeszcze na korytarzu."