553

Lewacka prawica Jedyną różnicą między naszymi ober-narodowcami a lewactwem jest tradycjonalizm. We wszystkich pozostałych kwestiach mogliby śmiało podać sobie ręce.

I. Lewak i ober-narodowiec w jednym stali domu... Jest coś, co nieodmiennie wyprowadza z równowagi pewien specyficzny rodzaj „ober-narodowców”, którzy probierzem prawicowości i patriotyzmu uczynili kliniczne żydożerstwo. Tym czymś jest zestawienie głoszonych przez nich haseł z retoryką charakterystyczną dla współczesnego i historycznego lewactwa. Można powiedzieć, że oba nurty światopoglądowe doszły do takiej skrajności, że koniec końców zeszły się z drugiej strony. Podobne są nawet stroje maskujące zakładane przez naszych milusińskich by uniknąć łatki antysemityzmu. Lewica operuje pojęciem „antyizraelizmu”, zaś środowiska narodowe deklarują swój sprzeciw wobec „ideologii syjonistycznej”, następnie zaś i jedni i drudzy wrzucają do tych worków wszelkie antysemickie stereotypy znane od czasów Karola Marksa (żydożercze dziecię rabina), czy „Protokołów Mędrców Syjonu”. Tu uwaga porządkująca - znam różnicę pojęciową między „Żydem” pisanym z wielkiej, a „żydem” pisanym z małej litery. W tekście, żeby nie mieszać, będę pisał „Żyd” w znaczeniu osoby narodowości żydowskiej – tak wyznania mojżeszowego, jak i bezwyznaniowej.

II. Protokół zbieżności A oto skrócony katalog podobieństw.

1) Wrogi stosunek do Izraela. Naszych misiów z lewicy i z prawicy łączy obsesyjnie nienawistny stosunek do Izraela. Dla jednych i drugich jest to państwo ludobójcze, bandyckie, terrorystyczne, pozostające głównym zagrożeniem dla światowego pokoju. A że jest to kraj boksujący w permanentnym okrążeniu, otoczony wrogim arabskim żywiołem, który to żywioł po załatwieniu wiążącego islamskie siły Izraela rzuci się do gardeł Zachodowi w imię światowego kalifatu? To nieistotne, grunt, że robią kuku Żydom. Ten „antyizraelizm” pozostaje wiecznie żywym pokłosiem Zimnej Wojny – nienawiść do sprzymierzonego z USA Izraela stanowi swoistą pochodną wspieranego z Kremla antyamerykanizmu.

2) Antyamerykanizm. Dla lewaków i „ober-narodowców” USA to diabeł wcielony: imperialiści, wyzyskiwacze, rozsadnik militaryzmu, matecznik spekulantów, kapitalizmu korporacyjnego i generalnie źródło wszelkiego zła. Na dodatek, powiadają, Ameryką rządzą Żydzi, stąd z upodobaniem stosowana nazwa „USrael”. Czym byłby świat, bez Ameryki i jej decydującego wkładu w rozgromienie sowietów, którego elementem było w globalnej rozgrywce poparcie dla Izraela? Ależ to właśnie główna wina Stanów, wina niewybaczalna. Co ciekawe, tak lewacy, jak i „ober-narodowcy” zgodnie nienawidzą Republikanów, o wiele łagodniej traktując Demokratów. Czyli: Ameryka być zła, ale jeżeli już musi istnieć, to niech przynajmniej będzie słaba gospodarczo, bardziej „socjalna”, mniej patriotyczna i religijna, a także bardziej „konstruktywna” wobec Rosji i świata arabskiego...

3) Sympatia dla islamskiego terroryzmu. Wysadzający się w autobusie pełnym niewinnych cywilów, podkładający bomby w metrze czy rozpieprzający się samolotem o wieżowiec fanatycy mogą liczyć na usprawiedliwienie i sympatię zarówno ze strony lewaków w arafatkach jak i naszych „prawicowców”. W ich optyce są to wolnościowi bojownicy przeciw amerykańsko-syjonistycznemu imperializmowi, pokrzywdzone ofiary procesów dziejowych, powstańcy uderzający w swych oprawców. Furda islamistyczna ideologia światowego jihadu, furda niewinne ofiary. Przy okazji, obserwujemy tu interesujące sprzeczności narracyjne: raz, bowiem nasi arabofile mówią o słusznej walce swych ulubieńców, by za moment, niemal na jednym oddechu, gardłować o spiskach CIA i Mossadu stojących za zamachami. Raz twierdzą, że terroryzm to imperialistyczna/syjonistyczna propaganda, by za moment twierdzić, że terroryści są tak naprawdę na żołdzie Żydów i Amerykanów, a na koniec na wyprzódki bronić zindoktrynowanego popaprańca z bombą za pazuchą. I nic im się tu nie kłóci. Na koniec wreszcie – uzależniają stosunek do arabskiej „wiosny ludów” od tego, czy ruchawki wymierzone są w satrapów przyjaznych Ameryce i utrzymujących poprawne stosunki z Izraelem („zły” Mubarak, „dobre” Bractwo Muzułmańskie), czy przeciwnie („dobry” Kadafi - „źli” opłacani przez Zachód powstańcy).

4) Prorosyjskość. U lewactwa obciążenie wręcz genetyczne, sięgające do Woltera i czasów Oświecenia, współcześnie wywodzące się z kremlowskiego sponsoringu i agentury z okresu Zimnej Wojny. Każe to przemilczać bandycki charakter rosyjskiego państwa, ludobójstwo w Czeczenii, czy wyrozumiale podchodzić do najazdu na Gruzję, tym bardziej, że Saakaszwili w odbiorze lewaków jest marionetką amerykańskich „imperialistów” i – dodają nasi narodowcy – Izraela. Tę prorosyjskość połączoną z silną żydofobią i nieufnością do „przeżartego judaizmem” Zachodu wyraźnie widać u naszych „ober-narodowców”. Jeśli prześledzić ich przekaz, to okazuje się, że zawsze biorą stronę Kremla, nie wyłączając katastrofy smoleńskiej, do której mieli doprowadzić „USrael” i Żydzi. NATO? Stany Zjednoczone nas „zwasalizują”. Tarcza antyrakietowa? Rozdrażnimy niepotrzebnie Rosję... Polityka jagiellońska? Wkraczamy w rosyjską strefę wpływów, pogrzebiemy szanse na współpracę. Dysydenci? A kto za nimi stoi – czy aby nie „USrael”? Na podobnej zasadzie „ober-narodowcy” każdorazowo angażują się w obronę przyjaznych Kremlowi i antyzachodnich reżimów, zaś każde działanie niewygodne dla Rosji określają mianem „awanturnictwa”. Swoją drogą, to nawet logiczne – jeśli zważyć, że ci „patrioci” nie są politycznymi prawnukami Dmowskiego, na którego tak często lubią się powoływać, lecz spadkobiercami zwasalizowanego przez komunę PAX-u i „narodowych komunistów” z postmoczarowskiego ZP„Grunwald” - to nic dziwnego, że wskazywać zagrożeń płynących ze wschodu nie lzia...

5) Alterglobalizm. Kolejne poletko, na którym lewactwo i nasi „ober-narodowcy” orzą ramię w ramię. Kryzysowi winni są drapieżni, żydowscy spekulanci, którzy chcą z jakichś powodów zniszczyć świat, w którym całkiem zyskownie funkcjonują. Wszystkim rządzi międzynarodówka spekulantów i „banksterów”. Gospodarka światowa pozostaje w rękach międzynarodowych korporacji, wyzyskiwaczy, których macki sięgają wszędzie. Kto tak diagnozuje rzeczywistość – alterglobalistyczni zadymiarze, czy nasza wielce narodowa „prawica”? Jedni i drudzy. Powiedzieć im, że kryzysowi winne są nieodpowiedzialne rządy zadłużające kraje ponad miarę, w imię „dojutrkowej” polityki utrzymywania „państwa dobrobytu”, na które Zachodu już dawno nie stać, oraz nieodpowiedzialni i zdziecinniali wyborcy przekonani, że wszystko im się należy – to wygłosić herezję. Kłóci się to, bowiem z wizerunkiem nosatego „bankstera” na workach ze złotem rodem bodaj z XIX-wiecznych jeszcze karykatur. Świat od zawsze jest polem ścierania się różnych układów, sitw, koterii starających się wyrwać dla siebie kawał ścierwa. Jednak te spekulacyjne hieny nie chapnęłyby ani grosika, gdyby rządy wybrane przez ogłupiałe od dobrobytu społeczeństwa nie uciekały przed kryzysem w kolejne pożyczki, nie dotowały ze strachu o własne tyłki padających instytucji finansowych i nie zasypywały wirtualnym pieniądzem krachu, co nawiasem mówiąc, guzik pomaga. Ale proszę to wytłumaczyć gościom w arafatkach lub zapiętym pod szyję narodowcom – oni mają założone okulary z żydowskim „banksterem” i nie zdziwiłbym się, gdyby w końcu umówili się w jakimś Davos na wspólną zadymę.

III. Narodowo-lewacki uścisk dłoni. Niejeden „ober-narodowiec” zachłyśnie się oburzeniem: to podobieństwa pozorne, my wywodzimy nasze przekonania z całkiem innych źródeł! Po pierwsze - w praktyce jest to bez znaczenia; po drugie zaś – ta różnica w źródłach przekonań jak się przyjrzeć, okazuje się mocno problematyczna, co opisałem onegdaj w notce „Na czerwonym rowerku”, proszę sprawdzić.

Podsumowując, jak się dobrze przyjrzeć, to jedyną różnicą między naszymi ober-narodowcami a lewactwem jest podejście do zagadnień obyczajowo-religijnych. Tu nasi „narodowcy” są tradycjonalistami w przeciwieństwie do postępackich lewaków. Ale to jest jedyna różnica. We wszystkich pozostałych kwestiach przedstawiciele na pozór tak odległych obozów mogliby śmiało podać sobie ręce. Gadający Grzyb

Lucyferianom rogi jeszcze bardziej rosną Żydowska “Liga Przeciwko Zniesławieniu” domaga się od Papieża nacisków na Bractwo św. Piusa X, aby zaakceptowało “pozytywne nauczanie” Soboru Watykańskiego II. Żydowska masońska organizacja o nazwie “Liga Przeciwko Zniesławieniu” wydała komunikat, w którym domaga się od Papieża Benedykta XVI, aby Bractwo św. Piusa X, z którym Watykan prowadzi dialog, zmuszone zostało do zaakceptowania “oficjalnego pozytywnego nauczania kościoła wobec Żydów i judaizmu, przed pełnym przyjęciem [Bractwa] z powrotem do Kościoła rzymsko-katolickiego”. Abe Foxman, dyrektor Anti Defamation League, wyraża zaniepokojenie, że “najnowszy komunikat Watykanu” dotyczący rozmów z Bractwem św. Piusa X, “nie zawierał wymagań”, aby Bractwo przyjęło “reformy Soboru Watykańskiego II wraz z dalszym nauczaniem, które odwróciły niemal 2000-letnie antysemickie nastawienie kościoła, odrzucając zarzuty bogobójstwa Żydów i nawołując do pozytywnego i pełnego respektu dialogu międzyreligijnego”. Dyrektor Foxman w imieniu organizacji ADL wydał komunikat, w którym stwierdza, że:

“Jesteśmy przekonani, że papież Benedykt XVI będzie kontynował wywieranie nacisków na Bractwo św. Piusa X, – które wyznaje antysemickie i antyjudaistyczne poglądy, – aby publicznie zaakceptowało, mające miejsce od 1965 roku pozytywne nauczanie kościoła w stosunku do Żydów i judaizmu, przed tym jak przyjmie je z powrotem do Kościoła rzymsko-katolickiego. Byłoby nie do pomyślenia, aby można było pozwolić by odłączona [od Kościoła] katolicka sekta, – w której szeregach jest negujący Holokaust, biskup Richard Williamson – mogłaby być zintegrowana z kościołem, dalej promując antysemityzm i antyjudaizm, co czyni od wielu lat w swoim nauczaniu i na swoich stronach internetowych. Wierzymy w zapewnienie papieża Benedykta, dane nam podczas naszego spotkania w 2007 roku, o wspólnej walce przeciwko wszystkim formom antysemityzmu.” Tzw. “Liga Przeciwko Zniesławieniu” (Anti Defamation Leauge) jest żydowską organizacją założoną w 1913 roku przez masońską syjonistyczną organizację B’nai-B’rith. Dyrektorem ADL jest od 1987 roku Abraham Foxman, ochrzczony i uratowany przed prześladowaniami w czasie II Wojny Światowej przez polskie rodziny. Foxman, jako dyrektor ADL dał się poznać z obsesyjnie jadowitych wypowiedzi przeciwko Kościołowi katolickiemu i Polakom. ADL dysponuje oficjalnie kwotą 50 milionów dolarów rocznie [tak! - admin], utrzymuje 29 biur, zatrudnia ekspertów, np. byłych pracowników Pentagonu i współpracuje z izraelskim wywiadem Mossad. ADL prowadzi kampanie zniesławiania każdego, kto stanie na drodze ekspansji syjonizmu, programu judaizacji i dechrystianizaji społeczeństw. Jakakolwiek krytyka państwa izraelskiego czy też krytyka jakiegokolwiek prominentnego Żyda, odczytywana jest przez ADL, jako tzw. “antysemityzm”. Żydowskie i filosemickie lobby na świecie zorganizowały zmasowaną medialną akcję przeciwko biskupowi Richardowi Williamsonowi, który w listopadzie 2008 roku w przeprowadzonym wywiadzie odpowiedział na sprowokowane przez szwedzkiego dziennikarza pytanie mówiąc, iż osobiście uważa on, że oficjalnie głoszona liczba ofiar żydowskich jest zawyżona. Poddał on również w wątpliwość ludobójcze wykorzystanie komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych. [zob. Komentarz] Wywiad z bp. Williamsonem pozostawał zupełnie nieznany i nie był opublikowany przez prawie rok, aż do momentu, gdy pojawiły się pierwsze informacje o możliwości cofnięcia przez Papieża ekskomuniki zaciągniętej przez biskupów Bractwa św. Piusa X. Jeszcze tej samej nocy, wywiad pojawił się na stronach internetowych, co niewątpliwie świadczy, że był materiałem zbieranym celem zdyskredytowania Bractwa i użycia, jako narzędzia do wywarcia nacisku na Watykan w celu powstrzymania decyzji o cofnięciu ekskomuniki. W lipcu br. sąd w Ratyzbonie (Niemcy) rozpatrując apelację od wyroku sądu pierwszej instancji w sprawie przeciwko bp. Richardowi Williamsowi, FSSPX podtrzymał poprzedni wyrok, i skazał biskupa za “negowanie Holokaustu” (ang. Hate Crime, niem. Hassverbrechen) na karę w wysokości 6,5 tys. euro. Wprowadzone pod wpływem lobby żydowskiego i filosemickiego prawo zabrania wypowiadania się i prowadzenia badań naukowych dotyczących najważniejszych aspektów II Wojny Światowej, w tym prześladowania Żydów. Pomimo tej brutalnej cenzury, wielu odważnych naukowców i badaczy wskazuje na pozamerytoryczne, ideologiczne podstawy oficjalnej wersji tzw. holokaustu, z zawyżoną liczbą ofiar żydowskich i brakiem podstaw naukowo-historycznych ludobójczego wykorzystania komór gazowych.

Fakty Bibuły: Organizacja B’nai B’rith jest żydowską, nacjonalistyczną, syjonistyczną i masońską, a ze swej natury i celów całkowicie antychrześcijańską organizacją, której źródło stanowi mieszanina masońskiego rytu York i Odd Fellows. Założona została w 1848 roku w Nowym Jorku i przyjęła wzór wolnomularski, symbole masońskie, rytuały, stopnie oraz sposób prowadzenia działalności. Jak wskazuje na to wiele autorów, w tym ks. prof. Michał Poradowski, celem organizacji jest jednoczenie środowiska żydowskiego i tworzenie warunków do politycznej, gospodarczej i religijnej dominacji nad światem w ramach budowania tzw. Nowego Światowego Porządku (New World Order). Tak jak wiele oficjalnie działających organizacji masońskich, tak i B’nai B’rith uczestniczy w spektakularnych akcjach charytatywnych mających stanowić rodzaj medialnej zasłony dymnej. Loża B’nai B’rith w niepodległej Polsce uregulowała swoją oficjalną działalność w 1923 roku, lecz wszystkie 11 lóż masońskich zostało zdelegalizowanych przez Prezydenta Rzeczypospolitej, Ignacego Mościckiego, dekretem z dnia 22 listopada 1938 roku. W Polsce organizacja o nazwie “Niezależny Zakon Synów Przymierza” – Independent Order of B’nai B’rith reaktywowała swoją działalność 9 września 2007 po prawie 70 latach oficjalnej nieobecności. W uroczystości reaktywacyjnej w Warszawie wziął udział m.in. prezydent B’nai B’rith International Moishe Smith. Po uroczystości nastąpiło spotkanie ambasadora USA w Warszawie, Victora Ashe z szefami organizacji. W krótkim komunikacie Ambasady Stanów Zjednoczonych w Warszawie, zamieszczonym na stronie internetowej Ambasady, stwierdzono, iż: “9 września przy okazji otwarcia nowej loży B’nai B’rith w Warszawie ambasador Victor Ashe spotkał się z działaczami tej organizacji – prezesem Moishem Smithem i wiceprezesem Danem Mariaschinem. Omówiono m.in. sprawę ustawodawstwa dotyczącego zwrotu mienia oraz kwestie związane z Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Otwarcie warszawskiej loży B’nai B’rith oznacza odrodzenie się tej organizacji żydowskiej w Polsce po niemal 70 latach nieobecności.” Specjalny list wyrażający radość z reaktywacji organizacji i z gorącymi życzeniami przesłała kancelaria Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, której sekretarzem była pani Ewa Juńczyk-Ziomecka, obecny konsul w Nowym Jorku, znana z wielu filosemickich poczynań. Jest ona członkiem walczącej z patriotyzmem polskim i ideami narodowymi państwa polskiego organizacji “Otwarta Rzeczpospolita” oraz członkiem stowarzyszenia “Żydowski Instytut Historyczny”. Przez wielu obserwatorów określana była jako “zły duch kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego”. Propagandowym i medialnym ramieniem organizacji B’nai B’rith jest “Liga Przeciwko Zniesławieniu” (Anti Defamation League – ADL) – skrajnie antykatolicka organizacja żydowska, której celem jest judaizacja społeczeństw chrześcijańskich, osłabianie wiary katolickiej i wpływów Kościoła oraz tropienie tzw. antysemityzmu, a nawet podgrzewanie nastrojów do jego pobudzania. Organizacja ta została założona w Nowym Jorku w 1913 roku, jako “The Anti-Defamation League of B’nai B’rith“, co wskazywało wyraźnie na założyciela – właśnie masońską organizację “The Independent Order of B’nai B’rith“. Po pewnym czasie dla celów propagandowych zrezygnowano z drugiego członu nazwy. Dnia 26 maja 2010 r. metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz odebrał Międzyreligijną Nagrodę im. Kardynała Augustyna Bea, ustanowioną przez ADL. Kardynał Augustyn Bea był niemieckim jezuitą, który w zasadniczy sposób przyczynił się do rewolucyjnych zmian dokonanych podczas Soboru Watykańskiego II. Razem z żydowskim historykiem, Jules Isaac, był autorem deklaracji Nostra Aetate, przekreślającej całą 2000-letnią tradycję Kościoła. “Deklarcja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich Nostra aetate” stała się narzędziem judaizacji Kościoła katolickiego, co czynione było w okresie posoborowym w ramach “dialogu” ekumenicznego i międzyreligijnego, a szczególnie dialogu katolicko-żydowskiego. Rola kardynała Bea określona została przez arcybiskupa Marcela Lefebvre’a jako “narzędzie zdrady”. Kardynał Bea kontaktował się bezpośrednio z masońskim lożami w Nowym Jorku i Waszyngtonie, szczególnie z żydowską masonerią B’nai-Brith. Kardynał Stanisław Dziwisz był sekretarzem najbardziej rewolucyjnego w historii Kościoła papieża – Jana Pawła II, który w ciągu swojego długiego pontyfikatu znacznie osłabił Kościół, szczególnie w zakresie propagowania fałszywej tezy “wolności religijnej”. Tak jak papież Jan Paweł II cieszył się medialnym przychylnym rozgłosem, nadawanym przez liberalne, żydowskie bądź filosemickie media światowe, tak i kard. Dziwisz otrzymuje nagrody i wyróżnienia od wrogów Kościoła. W swojej diecezji oraz poprzez wpływy w całym Kościele w Polsce, kard. Dziwisz chroni również b. tajnych współpracowników komunistycznego reżimu, działających w Kościele. Wspiera też liberalnych polityków. Ks. bp. Stanisław Dziwisz, niemający żadnego doświadczenia w zakresie kierowania diecezją, został arcybiskupem jednej z najważniejszych archidiecezji, a następnie otrzymał nominację kardynalską od papieża Benedykta XVI, który tym sposobem zastosował stary watykański zwyczaj „degradacji poprzez promocję” (promoveatur ut amoveatur), celem pozbycia się z Watykanu osób mogących stanowić utrudnienie w procesie rewitalizacji Kościoła. Kościół katolicki od wieków przestrzegał wiernych przed jakimikolwiek kontaktami z lożami masońskimi, a każdy, kto je wspomagał lub zostawał ich członkiem, był automatycznie ekskomunikowany. Już w 1738 roku roku papież Klemens XII wydał Konstytucję Apostolską, w której uznaje masonerię za herezję i zobowiązuje biskupów do traktowania jej członków, jako podejrzanych o herezję. Z uwagi na niezwykłą ważność zagadnienia, rozbudowę masonerii oraz napływających i ujawnianych faktów destrukcyjnej jej działalności, wielu kolejnych papieży zajmowało się zagadnieniami masonerii przestrzegając i nakładając karę ekskomuniki na wiernych wchodzących w jej struktury. Pomimo wielu prób zniesienia bądź łagodzenia obowiązujących kar, podejmowanych przez zarażonych modernizmem posoborowych hierarchów, do dnia dzisiejszego obowiązuje w Kościele kara ekskomuniki. Wyrażone zostało to i potwierdzone przez Prefekta Kongregacji Nauki Wiary kard. Józefa Ratzingera, który dnia 26 listopada 1983 roku ogłosił deklarację o stowarzyszeniach masońskich Quaesitum est: de associationibus massonicis. Tym samym każdy, kto przyczynia się do publicznego uwiarygadniania i promowania masońskich organizacji, również poprzez przyjmowanie ich odznaczeń i zaszczytów, stawia się poza Kościołem podpadając pod ekskomunikę excommunicatio latae sententiae. Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) – www.bibula.com – na podstawie ADL.org (September 16, 2011)

http://www.bibula.com/?p=43724

Komentarz admina: Bezczelność i arogancja środowisk żydowskich nie powinna już nikogo myślącego szokować, a jednak wciąż szokuje. Unym już nie wystarcza zdominowanie światowej bankowości, gospodarki, mediów, polityki i rozrywki. Une chcą również decydować o sprawach wewnętrznych Kościoła Katolickiego, z którym nie mają nic wspólnego, który odrzucają i który wściekle zwalczają od początków jego istnienia. Fakt, że posiadają w Kościele wyraźne wpływy świadczy najlepiej, co za ludźmi obsadzona jest jego hierarchia. Marucha

W 70. rocznicę wojny niemiecko-sowieckiej Czy 22 czerwca Hitler wyprzedził Stalina o dwa tygodnie? Istnieje pogląd, że wprawdzie Hitler parł do wojny i jest odpowiedzialny za jej wywołanie, ale to Stalin zaprojektował kształt wojny w Europie i nakłonił upatrzonego partnera do złożenia oferty rozbioru Polski oraz pogwałcenia niepodległości państw bałtyckich. Wszystko po to, by uwikłać Hitlera w walkę z Zachodem, a następnie podyktować „pax sovietica (russica) dla całej Europy”. Okazało się jednak, że ten sprytny plan spalił na panewce. Wojna z Rosją stała się dla Niemiec nieunikniona. Rankiem 22 czerwca 1941 roku hitlerowskie wojska zaatakowały Rosję. Był to koniec niemiecko-sowieckiej „przyjaźni”, a zarazem początek końca III Rzeszy. W historiografii utrwalony jest pogląd, że to Adolf Hitler wywołał II wojnę światową i zdominował politycznie Józefa Stalina, by zaskoczyć go potem niespodziewanym uderzeniem na ZSRR i spróbować zdobyć w ten sposób „przestrzeń życiową na Wschodzie”. Paul Johnson twierdził np. w swej „Historii świata od roku 1917 do lat 90-tych” (Londyn 1992), że „Nic innego, jak osobiste poczucie zagrożenia i obsesyjna obawa przed Niemcami kazały Stalinowi podpisać fatalny pakt” (Ribbentrop-Mołotow), a zaskoczenie i bierność Sowietów w 1941 r. wynikały – jego zdaniem – stąd, iż Stalin „łudził się, gdyż pakt nazistowsko-radziecki był dla niego niezwykle korzystny.” Przeciwstawny pogląd zaprezentował m. in. Wiktor Suworow, który pisał wprost: „Kolejnej wojny światowej mogło w ogóle nie być. Decyzja należała do Stalina. (…) Jeszcze zanim zagrzmiały działa Adolf Hitler poniósł całkowitą klęskę polityczną.” (Dzień „M”, Warszawa 1996). Gdzie, zatem leżała prawda i dlaczego 70 lat temu doszło do wojny między tymi dwoma sojusznikami?

Wrześniowe preludium W telegramie z dnia 21.08.1939 roku Stalin powiedział Hitlerowi jasno: „Spodziewam się, że niemiecko-radziecki pakt o nieagresji stanie się decydującym punktem zwrotnym dla poprawy stosunków między naszymi krajami” (Białe plamy. ZSRR-Niemcy 1939-1941, Wilno 1990, s. 52). Życzenie to zostało spełnione. Pierwszego września 1939 roku Hitler już wiedział, że Stalin zaatakuje Polskę od wschodu, a Stalin był tak pewien lojalności swego partnera, że nie musiał się zbytnio śpieszyć z zajmowaniem jakichkolwiek rubieży w Polsce i mógł spokojnie przygotować się do odegrania roli „wyzwoliciela” Rusinów żyjących na Kresach. Stalin spodziewał się co najmniej od marca 1939 roku, że Hitler pochwyci podsuwane mu przynęty i pomoże Rosji w realizacji pięknego scenariusza, przewidującego niemal bezkrwawe zajęcie przez Sowietów połowy Rzeczypospolitej. Owszem, był także wariant jeszcze dla nich korzystniejszy, tak zwana sowiecka pomoc wojskowa dla Polski, ale nie można chyba sądzić, że Stalin poważnie liczył na to, iż cała Polska podda mu się bez walki. Był to tylko materiał przetargowy na użytek pozorowanych negocjacji z mocarstwami zachodnimi, które chętnie by przystały i na wjechanie wojsk sowieckich do Polski, i na wiele innych pomysłów Stalina, w zamian za… wojnę Rosji z Niemcami! Tymczasem to Stalin wciągnął Niemcy w wojnę z połową Europy. Nie chcąc dopuścić do „monachijskiego” rozwiązania problemu Polski, czyli do zwasalizowania jej przez Niemcy i stworzenia tym samym dogodnych warunków do szybkiego marszu Hitlera na Wschód, dokonał Stalin nieoczekiwanego zwrotu w stosunkach sowiecko-niemieckich. W przemówieniu na XVIII Zjeździe WKP(b)(10.03.1939) stwierdził on niedwuznacznie, iż Francja i Wielka Brytania nie mogą liczyć na wyciąganie „kasztanów z ognia” rosyjskimi rękami, gdyż Związek Sowiecki nie ma żadnych powodów do konfliktu z Niemcami. Anglicy odpowiedzieli na taki obrót sprawy tzw. gwarancjami dla Polski (31 marzec) i komunikatem brytyjsko-polskim o sojuszu (6 kwiecień), co miało wzmocnić opór Polaków, a zarazem przekonać Hitlera, że powinien negocjować z mocarstwami zachodnimi, a nie ze Stalinem. Jednak w owym czasie Hitler nie zamierzał pytać Stalina o zgodę na cokolwiek, a gwarancje zachodnie po prostu lekceważył, licząc poważnie na to, że otrzyma de facto przyzwolenie Zachodu na aneksję Gdańska i „korytarza”, a wówczas Polacy mieliby tylko jedno rozsądne wyjście: przyłączyć się do rydwanu zwycięskich, cywilizowanych i postępowych Niemiec. Skoro w tamtym momencie, po deklaracji gwarancyjnej Chamberlaina, Hitler spodziewał się, że tzw. demokracje zachodnie zdradzą Polskę tak samo, jak zdradziły Czechosłowację, to czy Stalin mógł być wolny od podobnych obaw? Właśnie ewentualność pozostania na uboczu kluczowej rozgrywki politycznej spędzała Stalinowi sen z oczu i kazała mu szybko działać. Podjął, zatem w połowie kwietnia 1939 r. trójstronne rokowania z Francją i Anglią, których efektem było nie tyle papierowe zobowiązanie stron do wzajemnej pomocy w razie agresji (24 lipiec), ile skłonienie Hitlera do konstatacji, że grozi mu wojna na dwa fronty, czemu zapobiec może tylko porozumienie wojenne z Rosją. Hans von Herwarth, osobisty sekretarz ambasadora Rzeszy w Moskwie, pisze wprost: „Tym, co napełniło go (Hitlera) prawdziwym niepokojem i ostatecznie skłoniło do działania, były rokowania Wielkiej Brytanii i Francji ze Związkiem Radzieckim. W wypadku pomyślnego ich przebiegu Hitler w razie ataku na Polskę musiał obawiać się konfrontacji z trzema mocarstwami. Dlatego też zdecydował się na ugodę za wszelką cenę, nawet, jeśli miałby poczynić Stalinowi znaczne koncesje w zamian za jego zgodę na podział Polski. Rzecz oczywista – Stalin był zainteresowany ubiciem interesu w równej mierze, co Hitler. W dramatycznych miesiącach lata 1939 roku przychodziło mi z najbliższej odległości obserwować naciski Hitlera i Ribbentropa przez Schulenburga na władze radzieckie, aby jak najszybciej sfinalizować toczące się negocjacje.” (Między Hitlerem a Stalinem, Warszawa 1992, s. 230). Zanim Hitler połknął „haczyk” minęło sporo czasu. Już, bowiem 3 maja Stalin mianował Wiaczesława Mołotowa ludowym komisarzem spraw zagranicznych i zezwolił mu na prowadzenie rozmów w sprawie stosunków ekonomicznych z Niemcami. Ale Mołotowowi, który na bieżąco konsultował się ze Stalinem „nawet w drugorzędnych kwestiach”, nie zależało w pierwszym rzędzie na normalizacji kontaktów gospodarczych między obu państwami. Nowy komisarz spraw zagranicznych „nieustannie powtarzał, że rozmowy gospodarcze przyniosą efekty tylko wtedy, gdy uprzednio zostanie dla nich stworzona baza polityczna” i „naciskał bez przerwy na konieczność porozumienia politycznego, widzieliśmy w tym przejaw osobistego zainteresowania Stalina w doprowadzeniu do zrównoważenia stosunków radziecko-niemieckich.” (tamże, s. 228). Na czym miało polegać to „zrównoważenie”, jakiej to „bazy politycznej” domagał się od Hitlera Stalin? Schulenburg zapytał o to Mołotowa wprost, ten jednak „uchylił się od odpowiedzi na to pytanie”, wskutek czego „powstało wrażenie, (…) że Mołotow w kwestii poprawy stosunków radziecko-niemieckich celowo demonstrował rezerwę i że w Moskwie poważnie rozważy się jedynie konkretne propozycje ze strony rządu niemieckiego. Reprezentuje się tu (w Moskwie) pogląd, że wszystko zależy od gotowości rządu niemieckiego do wyjścia naprzeciwko władzom radzieckim z jasną i jednoznaczną inicjatywą.” (tamże, s . 246). Tego typu oceny postawy Rosji sowieckiej dotarły wiosną 1939 r. na kilka biurek rządowych w Europie – oprócz Amerykanów znali szczegóły negocjacji sowiecko-niemieckich także Francuzi, Brytyjczycy i Włosi. Podstawowym źródłem informacji była… ambasada Rzeszy w Moskwie (Schulenburg, Herwarth), z której przekazano też na Zachód (w dniu 24 sierpnia) tajny tekst paktu Ribbentrop-Mołotow, czyli ową upragnioną przez Stalina „bazę polityczną” sojuszu wojennego z Hitlerem. Sojusz ten był poniekąd koniecznością: w roku 1939 obaj dyktatorzy nie byli przygotowani do prowadzenia ze sobą wojny: Hitler ledwo co, przy wydatnej pomocy Francji i Anglii (!), zdołał pokonać Polskę, natomiast Stalin zaledwie „zremisował” z Finlandią. Gdyby jednak Stalin zachował neutralność, to należy sądzić, że przynajmniej do końca tegoż roku Hitler nie wykroczyłby w praktyce poza swe majowe koncepcje dotyczące Gdańska, a w międzyczasie może i państwa zachodnie poparły by swoje „gwarancje” jakimiś dostawami broni i sprzętu do Polski. Stało się jednak inaczej – Stalin stworzył taką sytuację polityczną, w której wojna europejska musiała nastąpić i to na jego warunkach. Ani Rosja nie zaatakowała Niemiec, ani Niemcy nie uderzyły na Rosję. Przy zupełnie biernej postawie Zachodu zlikwidowana została Polska – filar porządku wersalskiego i rzeczywista zapora przeciwko wojnie. Podejmując rękawicę rzuconą przez Hitlera, władze sanacyjne sprawiły przynajmniej, że nie powiodło mu się przekształcenie państwa polskiego w antysowiecką strefę buforową, co mogło mieć miejsce nawet w przypadku zaspokojenia niemieckich roszczeń siłą (Marszałek Śmigły-Rydz obawiał się przecież tego, że Niemcy uderzą znienacka, zajmą określony teren i… ogłoszą koniec konfliktu z Polską; przy bierności aliantów nie pozostawałoby nic innego, jak tylko pogodzić się z tym faktem dokonanym i przerzucić Wojsko Polskie na wschodnią granicę, by zapobiec podobnej akcji drugiego sąsiada). Udaremniając możliwość zwasalizowania Polski przez Niemcy, zlikwidował Stalin nie tylko ewentualność uczestniczenia dużej satelickiej armii polskiej w hitlerowskim pochodzie na Wschód, ale i ewentualność stawiania przez Polaków poważnego oporu w przypadku podjęcia przez Armię Czerwoną marszu na Zachód. Przede wszystkim zaś, Francja i Anglia – tak ochoczo zagrzewające i Polaków, i Rosjan do stawienia oporu Rzeszy – zostały bezpośrednio uwikłane w wojnę i stanęły wkrótce naprzeciw całej niemieckiej potęgi, wspomaganej i dozbrajanej przez Stalina, który spodziewał się, że teraz to Hitler wyciągnie „kasztany z ognia” podczas kampanii 1940 roku, i że się przy tym mocno poparzy.

Sierpień 1939 Reasumując: Hitler parł do wojny i jest odpowiedzialny za jej wywołanie, ale to Stalin zaprojektował kształt wojny w Europie i nakłonił upatrzonego partnera do złożenia oferty rozbioru Polski oraz pogwałcenia niepodległości państw bałtyckich. Władze sanacyjne, aczkolwiek manipulowane i oszukiwane przez Zachód (zob.: L. Wyszczelski, O czym nie wiedzieli Beck i Rydz-Śmigły, Warszawa 1989), nie sprowokowały wojny i nie miały wpływu na decyzje wojenne agresorów. Niezmiernie ciekawy jest także fakt, że jeszcze przed podpisaniem paktu Ribbentrop-Mołotow zachodnie demokracje dobrze wiedziały, iż wojna wybuchnie wówczas, gdy tylko zbrodnicza para osiągnie porozumienie, co do podziału łupów, i gdy ustali, kto ma oficjalnie odgrywać rolę złoczyńcy, a kto rolę pasera. Poznawszy już te szczegóły, nasi „alianci” kazali nam zrywać świeżo rozlepione obwieszczenia o mobilizacji…

Sierpem i „młotem” Czy należy przyjąć, że przez 21 miesięcy poprzedzających atak Wehrmachtu na Rosję Stalin działał w pełnym porozumieniu z Niemcami tylko po to, by zachować nabytki z roku 1939, tudzież skrawki Finlandii i Rumunii? By wspomagać rozbudowę imperium Hitlera? A może po to, by podzielić się z nim Europą? Dawna propaganda prosowiecka głosiła milionom ludzi na świecie, że Armia Czerwona nie dokonywała żadnych podbojów, lecz „wkroczyła do Polski, by zapewnić sobie granicę strategiczną przeciwko Niemcom” i stworzyć ze wschodnich ziem polskich „pas obronny przeciwko niemieckiej ekspansji na wschód”. Również po upadku Polski Stalin zajęty był wyłącznie defensywą: „Podczas gdy Hitler był zajęty podbojem Polski, zachodniej Europy i Bałkanów, Rosja Sowiecka przygotowywała się do obrony. Rosjanie posuwali przy każdej sposobności swoją granicę na zachód, by zapewnić sobie obronną strefę buforową przeciwko możliwej inwazji.” Stwierdzenia te pochodzą, niestety, z polskiej wersji opracowania p.t. „Druga wojna światowa”, wydanego tuż po wojnie i firmowanego przez Biuro Informacyjne Stanów Zjednoczonych, które usiłowało w ten sposób „dać możliwie najwierniejszy obraz największych zmagań w dziejach ludzkości”. W rzeczywistości Stalin nie zamierzał dzielić się z nikim Europą, a swoją politykę podboju planował z zadziwiającą konsekwencją i przebiegłością. Jak wiadomo, bolszewicy zastąpili dążenia imperialne caratu ideą światowej rewolucji: „Wprawdzie po upadku Trockiego teoria ta została zmodernizowana oraz na jakiś czas jakby zamrożona. Bezpośrednio przed II wojną światową została jednak przypomniana” – pisał Tadeusz Rawski – „Wydarzenia 22.6.1941 r. poprzedził blisko dwuletni okres współpracy Niemiec hitlerowskich z Rosją sowiecką (…) likwidacja Polski stworzyła tym państwom przesłanki do rozwiązania kolejnych zadań na drodze imperialnych podbojów. Niemcy mogły skupić wszystkie swe siły do rozgrywki na Zachodzie, Rosjanie – na zawładnięciu strefą wpływów uzyskaną w układach moskiewskich oraz wykorzystaniu związania się Niemców na Zachodzie. (…) Przedłużenie się wojny na Zachodzie stwarzało jedyną szansę podyktowania w Berlinie za cenę minimalnych ofiar pax sovietica (russica) dla całej Europy. Stąd dla Kremla załamanie się Francji oznaczało podważenie jednego z głównych celów paktów moskiewskich. Tylko paliatywem była pospieszna inkorporacja Estonii, Łotwy i Litwy, zagarnięcie Besarabii i północnej Bukowiny. (…) Ostatnią próbę szukania modus vivendi, czy raczej już tylko przesunięcia konfliktu w czasie, podjęły Rosja i Niemcy w drugiej połowie 1940 r., podczas listopadowej wizyty Mołotowa w Berlinie. Rozmowy dyplomatyczne wykazały jednak, że roszczenia obu stron nawzajem się wykluczają, zwłaszcza, jeśli idzie o Bałkany i cieśniny czarnomorskie. Waffenbruderschaft, tak znakomicie zaprezentowany 22.9.1939 r. podczas brzeskiej defilady, zastąpiło już intensywne przygotowywanie się do wojny.” (T. Rawski, Wielka konfrontacja, „Wojskowy Przegląd Historyczny” nr 2/1991, s. 47-49). Jak z tego wynika, dyktator sowiecki nie był bynajmniej ograniczonym, podporządkowanym pomocnikiem Hitlera i nie wykorzystywał sposobności tylko po to, by posunąć swe okopy parę kilometrów do przodu. Stalin świadomie przygotowywał Wielką Sposobność wyeliminowania z gry wszystkich mocarstw europejskich, łącznie z Niemcami. To on chciał być niepodzielnym władcą Europy i cierpliwie tworzył ku temu warunki. Udało mu się przeforsować całkowitą likwidację Polski i zastąpić zachodnią koncepcję skierowania energii Hitlera na Wschód własnym pomysłem związania walką Niemiec i Włoch oraz mocarstw zachodnich. Jednocześnie Stalin utworzył całkowicie nową linię osłony i rozwinięcia wojsk, które po doświadczeniach wojny z Finlandią intensywnie doszkalano i dozbrajano, wykorzystując fakt, iż produkcja zbrojeniowa Związku Sowieckiego dorównywała w 1940 r. produkcji niemieckiej (mimo wzmocnienia tej ostatniej potencjałem polskim i zachodnioeuropejskim). Stalin miał wszelkie dane ku temu, by maksymalnie wykorzystać krwawe zmagania w zachodniej Europie na swoją korzyść. Gdyby starcie to trwało nieco dłużej – powiedzmy rok czasu – to Rosja mogłaby spokojnie rozciągnąć swe wpływy aż po Bosfor, a może nawet wkroczyć na roponośne tereny Iranu i Iraku, a w końcu wymusić na osłabionych walką mocarstwach akceptację swych osiągnięć. Stalin byłby najpotężniejszym władcą kontynentu euroazjatyckiego, kontrolującym Bałtyk i Morze Śródziemne, wody arktyczne na północy i Ocean Indyjski na południu. Stalinowska „światowa rewolucja” wcześniej czy później ogarnęłaby także zachodnią Europę, wstrząśniętą strategiczną porażką własnych demokracji i dyktatur, zafascynowaną zwycięskim socjalizmem i geniuszem wodza Kraju Rad, najeżoną wreszcie jego szpiegami w rodzaju Kima Philby’ego. Stalin nie był wcale fantastą – brał pod uwagę możliwość nagłego sprzymierzenia się dotychczasowego niemieckiego sojusznika z państwami zachodnimi i postawienia przez nich wspólnego veta przeciwko neoimperialnej polityce Rosji. Siła Armii Czerwonej wzrastała w postępie niemal geometrycznym: 1935 – 930 tys. żołnierzy, 1939 – 1,6 mln, 1940 – 4 mln (a po mobilizacji – 10 mln), 1941 – 5,1 mln w 303 dywizjach (przed agresją; po mobilizacji – 12 mln żołnierzy). Już 1 września 1939 r. Rosja sowiecka miała nad Niemcami półtorakrotną przewagę w samolotach i artylerii, zaś w broni pancernej była to przewaga ponad pięciokrotna. Większość sowieckiej masy pancernej zgrupowana była cały czas w zachodniej części Związku Sowieckiego i – dotychczasowym zwyczajem – rozczłonkowana na jednostki bezpośredniego wsparcia piechoty. Nowe czołgi stale napływały do armii, wypierając sprzęt przestarzały i zużyty (Hitler też miał taki). Przy takiej sile Stalin mógł spokojnie pozwolić Hitlerowi na zabawę w zdobywanie linii Maginota i bombardowanie Londynu. A po nagłym załamaniu się Francji i wzmocnieniu się Niemiec potencjałami wytwórczymi kilku podbitych państw – mógł z równym spokojem przeciwstawić własne plany wzbierającym roszczeniom niemieckim. Z jedną tylko korektą: polecił zgrupować swe czołgi w potężnych związkach uderzeniowych. Latem 1940 r. rozpoczęto, więc formowanie 9 korpusów zmechanizowanych, liczących w sumie ok. 9 tys. czołgów i ponad 2 tys. samochodów pancernych, a w lutym 1941 r. nakazano wystawienie jeszcze 20 takich korpusów. Powód tej restrukturyzacji był prosty: nie wchodziło już w grę zaprowadzanie „pax sovietica” za pomocą mas piechoty wspomaganych czołgami, które rozlewałyby się na ogromnych obszarach zaplecza frontu niemiecko-alianckiego, rewoltując lub terroryzując ludność i budząc grozę wśród wykrwawionych armii przeciwników. Wprawdzie Wehrmacht liczył w chwili ataku na Francję „tylko” 5,7 mln żołnierzy, a rozwój niemieckich sił lądowych został zamrożony po tym Blitzkiriegu aż do jesieni 1940 r., lecz była to bez wątpienia armia sprawna, doświadczona i coraz lepiej wyposażona. Dołączyły do niej mniejsze armie państw satelickich i prowadząca równoległą wojnę armia Finlandii. W zmienionej sytuacji Stalin musiał mieć taką siłę uderzenia, która mogłaby zmiażdżyć owego nienaruszonego i potężniejącego wroga. Były nią właśnie korpusy zmechanizowane: „Wersja O. de B. z marca 1941 r. przewidywała wystawienie 29 korpusów zmechanizowanych (…) Łącznie miało być 61 dywizji pancernych po 10,5 tys. ludzi i 375 czołgów. Dać to miało w sumie 936 tys. ludzi, 2,9 tys. dział polowych, 7,4 tys. samochodów pancernych i prawie 30 tys. czołgów (po uwzględnieniu sił dywizji zmotoryzowanych wchodzących także w skład korpusów zmechanizowanych – przyp. GG). Zmierzano, więc do wystawienia jakiegoś gigantycznego młota bojowego, zdolnego do przebicia się przez całą Europę. (…) Na wiosnę 1941 r. rozpoczęto pełne rozwinięcie mobilizacyjne, choć dotyczyło ono tylko struktur organizacyjnych, nie zaś stanów osobowych. (…) Sowieckie siły zbrojne w stanie pełnego rozwinięcia mobilizacyjnego uzyskiwały znaczną przewagę liczebną nad niemieckimi, miały blisko dwukrotnie więcej dywizji liniowych, parokrotnie więcej dział, czołgów i samolotów, a także okrętów nawodnych. (…) Jeden tylko Specjalny Okręg Kijowski (okręgów było 16 – przyp. GG) miał tyle samo czołgów (4,3 tys.) co cała niemiecka Armia Wschodnia, a samolotów bojowych (2 tys.) nawet nieco więcej niż cała Luftwaffe na Wschodzie” (Rawski, op. cit., s. 50-51 i 61).

Wrzesień 1939 Stalin, obawiający się rzekomo wojny z Niemcami i jakoby „łudzący się” do końca, że uda się uratować współpracę z nimi, nie tylko rozbudował swe wojska do monstrualnych rozmiarów i nie tylko zorganizował „gigantyczny młot bojowy” w postaci związków pancernych, ale przede wszystkim dał im jasne dyrektywy na wypadek wojny. Sowiecki dyktator zdecydował o kształcie planu wojennego (tzw. „Plan obrony granicy 1941 r.”) jeszcze we wrześniu 1940 r., czyli na długo przed berlińską wizytą Mołotowa. Pomysł Stalina był prosty: „POPG-41 wraz z jego pochodnymi był formalnie planem obronno-zaczepnym, w praktyce wyraźnie występowało preferowanie natarcia. Wyrażało się to we wspomnianym wysunięciu na samo pogranicze rubieży bitwy osłonowej, rejonów bazowania lotnictwa i sieci magazynów. Efektem miała być wielka bitwa typu spotkaniowego, do której strona sowiecka zamierzała wprowadzić siły i środki znacznie większe niż strona niemiecka.” (tamże, s. 56). Wiosną 1941 roku „Sowieckie przygotowania do wojny były na ukończeniu. Szybki tryumf niemiecki na Bałkanach skłonił Rosję do podpisania paktu o neutralności z Japonią (13 kwietnia 1941 r.), by zabezpieczyć granicę syberyjską i uniknąć walki na dwa fronty. Najlepszy generał rosyjski Żukow został mianowany w lutym 1941 r. szefem sztabu” (Druga wojna światowa, s. 102). Dzięki wspomnianemu układowi z Japonią „wielka bitwa spotkaniowa” miała być stoczona przy spokojnych tyłach sowieckich, niepokój na zapleczu frontu wschodniego miał mieć natomiast Hitler.

Bałkański kocioł Zimą 1941 r. dyplomacja brytyjska (przy bezpośrednim wsparciu prezydenta USA) usiłowała stworzyć antyniemiecki front bałkański z udziałem Grecji, zmagającej się już z Włochami, a także Jugosławii i Turcji. Te ostatnie dwa państwa oceniały jednak słusznie, że nie wolno im się mieszać do konfliktu wielkich mocarstw, gdyż grozi to kompletną zagładą ich państwowości. Jugosławia przystąpiła nawet do tzw. paktu trójstronnego – „osi” (25 marzec), który gwarantował jej pokój z Niemcami i Włochami, suwerenność wewnętrzną, integralność terytorialną, a jednocześnie zakazywał zmuszania rządu jugosłowiańskiego do wpuszczania wojsk obcych na swoje terytorium lub wymuszania zgody na udział wojsk jugosłowiańskich w akcjach militarnych „osi”. Jugosławia miała, zatem pewną szansę, by przeczekać zagrożenie tak jak Turcja i wykorzystać ten czas na konsolidację zagrożonej wewnętrznymi waśniami monarchii. W sprawę wmieszały się jednak Wielka Brytania i Rosja. Na początku marca ambasador brytyjski w Moskwie usiłował uzyskać poparcie władz sowieckich dla pomysłu wciągnięcia Turcji do wojny przeciwko Niemcom, którzy wkroczyli już do Bułgarii i planowali interwencję w Grecji (plan „Marita”). Wyszynski, zastępca komisarza spraw zagranicznych, wezwał do siebie posła tureckiego (9 marzec) i złożył mu oświadczenie, z którego wynikało, że Turcja – chcąc „liczyć na całkowite zrozumienie i neutralność ZSRR” – nie może ani wiązać się z Niemcami, ani też włączać się w jakikolwiek sposób w bałkańską koalicję montowaną przez Anglików. Był to impuls w wielu kierunkach: Anglicy zostali wręcz zmuszeni do przeciągnięcia Jugosławii na swoją stronę, a jednocześnie neutralność Turcji osłabiała szansę utrzymania frontu bałkańskiego i kontrolowania tego regionu przez Wielką Brytanię. Bułgarzy zostali uspokojeni o swe tyły i mogli przyłączyć się do inwazji na Grecję i – co stało się aktualnym nieco później – na Jugosławię. Zachęceni do oporu zostali również Grecy, a Jugosłowianie jeszcze na początku kwietnia liczyli poważnie na to, że Turcja przyłączy się do aliantów w przypadku niemieckiego ataku na Saloniki (nowy rząd gen. Simovica wysłał nawet w związku z tym do Ankary specjalną misję). Hitler, który oczekiwał od Turcji co najmniej neutralności, skomentował oświadczenie Wyszynskiego niezwykle trafnie: „(jest to) stara rosyjska taktyka, polegająca na tym, żeby dodawać wszystkim możliwym krajom odwagi w celu wciągnięcia ich do konfliktu, w którego zakończeniu Rosja nie jest zainteresowana, gdyż, wręcz przeciwnie, życzy sobie, by trwał on długi czas” (T. Rawski, Wojna na Bałkanach 1941, Warszawa 1981, s. 60).

Zmuszony nieobliczalnymi poczynaniami Mussoliniego i akcją brytyjską u „podbrzusza Europy”, Hitler zmierzał do szybkiej pacyfikacji Bałkanów środkami zarówno politycznymi (Jugosławia, Turcja), jak i militarnymi (Grecja, Albania), by następnie równie szybko przenieść wojnę na Wschód i pokonać Rosję w jednorazowej kampanii. Stalin natomiast postanowił związać siły niemieckie na południu Europy i życzył sobie rozniecenia solidnego ognia pod „bałkańskim kotłem”. Tuż przed podpisaniem paktu trzech przez Jugosławię, tj. 22 marca, Wyszynski znowu konferował w Moskwie z ambasadorem Crippsem, tym razem o możliwych posunięciach na wypadek wprowadzenia porozumienia niemiecko-jugosłowiańskiego w życie. Dalszy rozwój wypadków jest znany: 25 marca po południu delegacja jugosłowiańska podpisała pakt w Wiedniu, 26 marca rozpoczęły się demonstracje pod hasłami „Lepsza wojna niż pakt” i „Chcemy sojuszu ze Związkiem Radzieckim”, a wieczorem tegoż dnia opozycja cywilno-wojskowa przystąpiła do udanego zamachu stanu, popartego niezwłocznie przez Brytyjczyków, Komunistyczną Partię Jugosławii i Związek Sowiecki, którego poseł podjął 27 marca rozmowy z gen. Simoviciem o zawarciu sojuszu polityczno-wojskowego. Pierwszego kwietnia Mołotow przekazał zgodę na podpisanie układu o sojuszu i pomocy wzajemnej oraz zaprosił Jugosłowian do Moskwy. Kiedy Stalin otrzymał już potwierdzenie, że Hitler podjął nieodwołalną decyzję zniszczenia Jugosławii, wówczas delegacja tego kraju usłyszała w Moskwie, że w grę wchodzi tylko zawarcie układu o przyjaźni i wzajemnej nieagresji. W nocy z 5 na 6 kwietnia Stalin osobiście nadzorował składanie podpisów na ulubionym przez siebie dokumencie, a o świcie Jugosławia i Grecja stały już w ogniu. Koalicja bałkańska (Jugosławia, Grecja, brytyjski korpus ekspedycyjny) była wszakże tylko zlepkiem, do tego dowodzonym jeszcze gorzej niż armia polska w 1939 r., więc z końcem kwietnia ogień ten zgasł równie nagle, jak się rozpalił. Chytry plan Stalina znowu spalił na panewce. Ale nie do końca! Rosja zyskała, bowiem kilka bezcennych tygodni na dokończenie mobilizacji „młota bojowego”, a ponadto – rękami niemieckich agresorów – wyrugowała brytyjskiego wspólnika z tej części kontynentu.

Wyprzedzić Stalina Dnia 22 czerwca 1941 r. koalicja antysowiecka posiadała 191 dywizji na Wschodzie, licząc odwody niemieckie i nawet najbardziej wątpliwej, jakości jednostki państw satelickich. W rzeczywistości ciężar uderzenia spoczywał na 126 dywizjach Wehrmachtu, bo tyle ich było nad granicą. Rosja miała w tym dniu na swojej granicy zachodniej aż 170 dywizji, w tym 60 pancernych i zmotoryzowanych, a w drodze do granicy – 77 dywizji, w tym 19 pancernych i zmotoryzowanych, nie licząc całego mrowia samodzielnych brygad i pułków różnego typu oraz 56 dywizji (w tym 13 pancernych i zmotoryzowanych) na pograniczu południowym i dalekowschodnim. Czy taki stan rzeczy świadczył o nieprzygotowaniu? Generał Żukow pisał w notatce do Stalina (15 maja): „Niemcy w chwili obecnej (…) są w stanie uprzedzić nas w rozwinięciu i zadaniu niespodziewanego ciosu.”, ale nie domagał się wcale przerwania planowych przygotowań wojennych i natychmiastowego przeprowadzenia tzw. uderzenia wyprzedzającego. Żukow uważał, że należy spokojnie kontrolować rozwój sytuacji „i zaatakować armię niemiecką w tym momencie, gdy będzie się ona znajdować na etapie rozwinięcia i nie zdoła jeszcze zorganizować frontu i współdziałania rodzajów wojsk” (cyt. za: Rawski, Wielka konfrontacja, s. 57). Czy może to świadczyć o zaskoczeniu Stalina i jego sztabu? Oto opinia płk Rawskiego: „Letnia katastrofa wojsk sowieckich na zachodnim pograniczu jest zwykle tłumaczona tzw. zaskoczeniem. Spróbujmy, więc wyjaśnić istotę owego zaskoczenia (…) Można przyjąć, że Niemcy wyprzedzili Rosjan w mobilizacji i rozwinięciu o ok. 2 tygodnie.” (tamże, s. 62). Można też domniemywać, że Stalin zbytnio zaufał (!) swemu wywiadowi, podobnie jak Hitler w 1944 roku.

Czerwiec 1941 Przybliżoną datę ataku niemieckiego Stalin musiał znać znacznie wcześniej, bowiem już w marcu 1941 r. „wymknęła się” ona Hitlerowi w rozmowie z regentem Jugosławii, księciem Pawłem, od którego poszła dalej wiadomość (wiedzieli o tym m. in. Amerykanie, Grecy i Brytyjczycy), że Niemcy uderzą w czerwcu-lipcu tego samego roku. Nie można wątpić, że informacja ta dotarła do rządu sowieckiego, i że Rosjanie zrobili wszystko, by poznać dokładną datę inwazji i jednocześnie wprowadzić przeciwnika w błąd co do własnych zamierzeń. Wprawdzie Suworow twierdzi, że „radziecki wywiad zdołał zdezinformować Abwehrę i podrzucić Niemcom fikcyjny termin operacji. Większość ówczesnych ekspertów niemieckich uważała, że napaść radziecką zaplanowano na 1942 rok.” (Dzień „M”, s. 304), ale być może w ocenie stanu przygotowań niemieckich „pomylono się” właśnie o te dwa-trzy niezbędne Hitlerowi tygodnie… Jest to wytłumaczenie prostsze i znacznie bardziej wiarygodne, niż przyjęcie założenia, że Stalin był zaskoczonym głupcem, a Żukow – dyletantem. Wiktor Suworow nie pozostawia tu złudzeń: „Hitler za późno przejrzał na oczy. Jego uderzenie nie mogło już uratować Niemiec (…) Tajna mobilizacja (sowiecka) miała się zakończyć napaścią na Niemcy i Rumunię w dniu 6 lipca 1941 roku (…) Tajna mobilizacja przybrała już takie rozmiary, że nie udało się jej zachować w tajemnicy. Hitler miał więc tylko jedną szansę: ratować się uderzeniem prewencyjnym. Hitler uprzedził Stalina o dwa tygodnie.” (tamże). Nie akceptując bezkrytycznie tej tezy, nie można jej także automatycznie odrzucać. Nie odciąża ona wcale Niemców od odpowiedzialności, a warto ją przypomnieć w 70. rocznicę wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, gdy podnoszą się dziwne głosy, jakoby prawda historyczna miała zależeć od zdania „większości historyków zawodowych”. Grzegorz Grabowski

Zob. także:

Czy Hitler ubiegł Stalina 22 czerwca 1941 roku? – artykuł Jana Engelgarda z tygodnika „Myśl Polska” nr 25-26/2011. http://sol.myslpolska.pl/2011/06/czy-hitler-ubiegl-stalina-22-czerwca-1941-roku/

Wielka Wojna Ojczyźniana w archiwach FSB – rozmowa agencji RIA Novosti z gen. Wasilijem Christoforowem (22.06.2011).

http://wwintspace.net/index.php?mod=news&act=show&id=391

„Na 70. rocznicę napaści Niemiec hitlerowskich na Związek Radziecki archiwiści FSB przygotowali dwie książki: Wielka Wojna Ojczyźniana. 1941 rok i Tajemnice dyplomacji Trzeciej Rzeszy, w których na podstawie dokumentów (w tym także uprzednio utajnionych) mówi się o najważniejszych etapach przygotowań Niemiec do agresji i o najtrudniejszym dla naszego kraju pierwszym roku wielkiej wojny. (…) [gen. Wasilij Christoforow:] Jeśli chodzi o dane wywiadu, to, oczywiście, ze źródeł wywiadu zagranicznego, ze źródeł wywiadu wojskowego dotarły informacje na temat przygotowań Niemiec do wojny, ale były one sprzeczne. Wskazywano różne daty ataku – w maju i czerwcu. Prawdopodobnie, dlatego Stalin podchodził do tych informacji wywiadu z niedowierzaniem. Jeśli chodzi o dokumenty, to wystarczy powiedzieć, że np. wiarygodnych informacji na temat planu Barbarossa nie mógł zdobyć przed wybuchem wojny żaden z największych wywiadów – ani sowiecki, ani angielski, ani amerykański. Były znane tylko różne szczegóły. Pełny plan Barbarossa stał się znany Związkowi Radzieckiemu i jego sojusznikom dopiero po wojnie. (…) I jeszcze jedno. Pierwszym błędem było to, że Stalin nie wierzył w możliwość ataku na Związek Radziecki w 41. roku. Drugim błędem kierownictwa radzieckiego było to, że nieprawidłowo określiło główny kierunek ataku wroga.”

http://polski.blog.ru

Po 9.11 następna katastrofa 10.9 Żadna numerologia, żadna kabała, ale zwykły rozsądek to podpowiada. Inaczej być nie może. Padło na nas. Zajrzałem do notatnika Kasandry. Nie zapowiada się zbyt wesoło. Jak wiadomo nie ma większego znaczenia, jak, ale wiadomo, kiedy. Wybory muszą się odbyć i się odbędą. Wiadomo też, że nie tylko nie ma 100% faworyta, ale też, że w związku z nieuchronnym kryzysem nikt wygrać nie chce. Nawet przymusowy wygrany nie ma zamiaru "brać władzy”. Tak. Władzy. Bo odpowiedzialności za Polskę jeszcze nikt nigdy w PRL-u Bis nie brał. Tak, więc GTW ma zagwozdkę. Jaki numer wywinąć, aby tzw. Naród znowu dał się wykiwać i uwierzył? A uwierzy. Przecież po to "zreformowano " Kościół, aby więcej wiary pozostało dla władzy. Odbywa się, więc tzw. "puszczanie baloników". Aby się baloniki nie myliły, zabroniono puszczania baloników bez zezwolenia. Jak na razie nie wydano też zezwolenia na wyrąb Lasu? Jedyny problem, jaki w tej chwili jest do rozwiązania dotyczy tego jak podmienić PSL na PJN tak, żeby się nikt nie połapał, co jest grane. Póki, co kuje się Kowala, jako rasowego, rodowodowego polityka. Zabrakło czasu, aby zrobić go profesorem, ale błyskotliwy doktorat o dorobku Jaruzelskiego to też niezła legitymacja do dostępu do władzy. No, więc co z tym rządem. Proste. Będzie demokratycznie. W Sejmie dalej "banda czworga" i cztery lata kadencji. Czas na zapowiadany od dawna ponadpartyjny rząd fachowców. Wzorem Unii Ewropejskiej będzie rotacyjne premierostwo. Do tego, że Premier jest tylko figurantem, który nic nie robi, bo nie umie i nie może, właśnie nas przygotowano. Premier i trzech wicków będą zmieniać się rotacyjnie. Kolejność się wylosuje. Jak w Magdalence? Trochę komplikacji będzie z obsadą resortów. MSW, MSZ i Finanse jak zwykle biorą nasi, więc tu problemów nie będzie, bo wszyscy przywykli. A reszta? Reszta nie ma najmniejszego znaczenia. Kiedyś, kiedy mieliśmy jeszcze armię było inaczej, ale dziś. Reszta jest nie priorytetowa. Skarb pusty, oświata mieści się w kaganku, na studia bogaci jeżdżą za granicę, do zdrowia już nikt zdrowia nie ma. Infrastruktura jest w takim stanie, że tylko na jednej drodze można się rozpędzić do 200km/h a i to niebezpiecznie. Sprawiedliwości jak nie było tak nie ma i aż dziw, że ludzie pamiętają, że coś takiego może istnieć. A rolnictwo? Wolne żarty. Po co nam to? I tak od dawna nikt nie chce niczego od nas kupować. Nawet Ruskie. W razie, czego rozstrzygnie ruletka. Wypożyczy się na parę dni od zaprzyjaźnionych hazardzistów. Zrobi się zjazd koleżeński naszej klasy (mordy wy moje) i popatrzy, kto się dzisiaj, do czego nada. Zastosuje się zasadę Ordynacką. W razie, czego doprosi się kolegów z innych klas z naszej szkoły. W końcu coś razem zbudujemy. Choćby kolejną RP, bo tego PRL-u Bis wszyscy już się przejedli. Zgoda daje zniżkę na robociznę. Materiały nasze. Podobno po wyborach zostanie odpuszczone Kościołowi, który już dzięki murarzom mamy przebudowany. Hierarchowie zadbają, aby ludzie wrócili do modlitwy. Bo tylko pozostaje modlitwa, aby się wszystko nam udało i przetrwało. A władza jak wiadomo klękać już nie będzie. Nathanel

Józef Tusk urodzony 23 marca 1907 syn Józefa. Z różnych korzeni

Józef Tusk syn Jana ur.05-06-1923r. akta I.P.N. 257/926 / stara syg.1870/VI - K.W.M.O. Słupsk. Józef Tusk - I.P.N. G.D.—00118/398 stara syg.1820/2 Albo ten Korzeń- Józef Tusk urodzony 27-05-1927 r. I.P.N.- G.D. 250/1119

Dziadek Tuska wcielony do Wehrmachtu (aktl.)

http://www.wprost.pl/ar/?O=81989

2005-10-14 19:11 Józef Tusk urodzony 23 marca 1907 syn Józefa.

Kandydat PO na prezydenta Donald Tusk zapewnił, że nie wiedział o tym, że jego dziadek Józef Tusk został wcielony do Wehrmachtu. "Gdybym miał taką wiedzę, nie ukrywałbym jej" - oświadczył. Pytanie - nie miał tej wiedzy, czy razem z Kurskim wymyślili ten temat zastępczy, że to dziadek a nie ojciec http://forum.hotnews.pl/fpolska,0,1446,13548595.html

Jest jedynie kwestia czasu, jak będziemy mieli dodatkowo materialny, wiarygodny dowód na przynależność Dawidowskiego i Tuska do oddziałów SS. Josef i Julia Tusk leżą na katolickim cmentarzu w Sopocie, na tym cmentarzu przynajmniej oficjalnie nie leży ojciec Tuska. Ewa Tusk, twierdzi, że na tym cmentarzu został pochowany. Wyjaśnieniem może być to, że na tej nekropoli pogrzebano około 300 osób, które nie powinny tam leżeć, bo nie byli rzymskimi katolikami. Ewa Tusk spoczęła na cmentarzu garnizonowym w Gdańsku. Do dokumentów, z których wynika, że Józef Tusk jesienią 1944 roku został wcielony do jednostki zapasowej niemieckiego wojska, dotarły "Fakty" TVN oraz "Wiadomości" TVP. Pytanie czy ktoś sprawdził w aktach I.P.N.???Czy chodziło o dziadka czy może ojca. Bo dziadka ojciec to też Józef. A może to był jednak inny Józef Tusk.

http://archiwum.polityka.pl/art/zroznych-korzeni,358464.html

Polityka - nr 3 (3) z dnia 2007-12-27; Polityka. Ludzie Roku 2008; s. 4

Rodzina roku. Tuskowie Z różnych korzeni

Może to ten Korzeń – Józef Tusk syn Jana ur.05-06-1923r. akta I.P.N. 257/926 / stara syg.1870/VI - K.W.M.O. Słupsk. Tusk zapowiedział, że będzie dążył do wyjaśnienia tej sprawy. No właśnie czy wyjaśnił, może ktoś wie. Zaznaczył też, że "jest to dla niego moment próby", i że będzie chciał "tę prawdę drążyć". "Dla mnie sytuacja jest przykra, bo moja niewiedza może wyglądać na chęć utajnienia historii. Gdybym o tym wiedział, to bym tego nie ukrywał" – zapewnił Obie telewizje zaprezentowały reprodukcję zaświadczenia z berlińskiego archiwum właśnie - Niemiec potwierdza, które potwierdza przynależność J. Tuska do byłego Wehrmachtu. Według pracownika archiwum, mówi o tym tylko jeden meldunek z następującymi informacjami: "Józef Tusk urodzony 23 marca 1907 w Gdańsku. Wcielony do Wehrmachtu między 2.08.1944 a 12.10.1944 (brak dokładnej daty) czyli nic nie wiemy jest jednak kilka zdjęć ze Smoleńska 10-04-2010 r. ale potwierdza ją Ruski. Nachalna propaganda namieszała ludziom w głowach. W obydwu przypadkach nie znamy prawdy.

Może to jednak ten Korzeń-Józef Tusk - I.P.N. G.D.—00118/398 stara syg.1820/2

"Chciałbym to wszystko sprawdzić" - oświadczył Tusk Polskość to nienormalność —, takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie, co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, Co za pamięć- Do Gdańska Józef Tusk wrócił 15 października 1945. Eleonora Gurkowska zapamiętała, że ojciec był ubrany po cywilnemu, ale zgodnie z relacją jej brata Rajmunda Tuska miał na rękawie kurtki naszywkę z napisem "Poland „Albo ten Korzeń-Józef Tusk urodzony 27-05-1927 r. I.P.N.- G.D. 250/1119Donald Tusk, jako historyk podjął próbę opisania historii swoich dziadków, jednak uzyskanie wielu informacji okazało się trudne lub niemożliwe, bo starzejący się członkowie jego rodziny wciąż bali się opowiadać młodemu pokoleniu o zawiłych losach swojej społeczności.. Nie utrzymywał bliskich kontaktów z dziadkiem. Film filmem, a życie życiem. Na życie Juliana (1904–1970) związała się z Józefem Tuskiem (1907–1987). Obydwoje byli danzigerami, obywatelami Gdańska. Józef uczył się w niemieckiej szkole powszechnej i wieczorowo w polskiej szkole powszechnej oraz w Kunst und Gewerbeschule. Należał do Gminy Polskiej Związku Polaków, Zjednoczenia Zawodowego Polskiego i Towarzystwa Śpiewaczego Harmonia. To właśnie w chórze poznał Julianę. Z ich związku urodziło się pięcioro dzieci: Donald (1930), Eleonora, zwana w rodzinie Lolą (1932), Ewa-Maria (1934), Bronisław, zwany Bunim (1935) i Rajmund (1936). Po wojnie największy rozgłos uzyska Buni, artysta, barwna postać lokalnej cyganerii. To skąd informacje o piłce, o pogryzieniu przez łobuza, który nie dość że pobił Donalda to jeszcze go pogryzł, na co premier ma dowód. Według rodzinnych przekazów To jest dobre… Gdy hitlerowcy szukali Polaków, Franciszek (Franz) ukrył się w studni. Pozostał tam przez tydzień, a Ewa spuszczała mu jedzenie na sznurku. Po wyjściu trafił najpierw na przymusowe roboty do stoczni, potem do Kętrzyna. Według rodzinnych przekazów, pracował przy budowie Wilczego Szańca. Zawaliło się rusztowanie. Franciszek z uszkodzeniem kręgosłupa, bez oka, wylądował w szpitalu. Tym samym co później ofiary zamachu na Hitlera. Rannych odwiedził führer. Gdy szedł od łóżka do łóżka, witając się z każdym, Franciszek, żeby nie podawać ręki, postanowił udać nieprzytomnego. Hitler poklepał go tylko po policzku i poszedł dalej. Jest też Edmund Tusk urodzony 24-05-1942 r. syn Leona i naprawdę w aktach I.P.N. jest tych Tusków ogromna ilość. Może jakiś historyk lub niezależny dziennikarz obejrzałby akta. Byle nie historyk Andrzej Friszke, albo inna Stokrotka.

Tata bije, mama tuli Donald, najstarszy syn Józefa i Juliany, ożenił się z Ewą Dawidowską w 1955 r. i w tymże roku urodziła się im córka Sonia, a dwa lata później syn Donald, czyli Donald junior. Ojciec Ewy, Franciszek Dawidowski, był Polakiem, matka Anna, z domu Liebke, była Niemką. Ciężko chory, Donald senior zmarł w 1972 r. w wieku zaledwie 42 lat. Junior miał wtedy 15 lat, był w ósmej klasie podstawówki. Po latach powie: „Płakałem, gdy umarł, ale aż wstyd się równocześnie przyznać, ogarnęło mnie poczucie wolności. Jakiejś ulgi. Nie miałem bata nad sobą. Skąd w ojcu tyle nienawiści do własnego syna. W ostatnich latach życia w ogóle nie pracował, a nawet nie wychodził z domu. Był ciężko chory na serce To, kiedy pracował, jako lutnik i to skąd brał siłę żeby bić synka Nieraz oberwałem w tyłek – wspominał po latach w jednym z wywiadów. – Tata miał dwa paski: cieńszy i grubszy. Stosował je w zależności od ciężaru przewinienia. Tata bił, a mama przytulała i żałowała”. Ciekawe czy córka Sonia też była maltretowana przez ojca sadystę. Ta grzeszna dwuznaczność uczuć do dziś ciąży mi na sumieniu. Bardzo żałuję, że ojciec nie dożył tego, na czym mu tak bardzo zależało: faktu ukończenia studiów przez dzieci, Sierpnia 1980, niepodległości”. Na weselu nie zabrakło dziadka Józefa Tuska. Donald Tusk -ojciec pracował najpierw, jako stolarz, potem kolejarz??? Po wojnie Józef Tusk organizował kolej, był naczelnym dyspozytorem??? Józef Tusk pracował jako telegrafista na Dworcu Głównym???, który był w gestii Polskich Kolei Państwowych to w końcu, kim był??? Dyspozytorem czy telegrafistą, stolarzem czy może znanym lutnikiem. Przeczytałem wiele artykułów na ten temat i mam wrażenie, że ojciec i syn to jedna osoba. Podobnie pisywał Jacek Hugo Bader z wiadomej gazety. Ale oni wszyscy mają taki niezrozumiały i pokrętny styl przekazywania nieprawdy, jako prawdy. A o co naprawdę chodzi - Donald Tusk wstydził się może, że dziadek to jednak ojciec. Ależ to żaden wstyd. To większa szansa po przegranych wyborach zastąpić na stanowisku Kanclerz Merkel. To takie proste wystarczyło pokazać dowód osobisty Panie premierze lub metrykę urodzenia. I problem został raz na zawsze wyjaśniony. Podobny problem ma pana doradca tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa Michał Boni pseud. ZNAK. Też miał starych rodziców i też się wstydzi. Proszę zobaczyć matki - Boni Anna Zuzanna nazwisko panieńskie ALWAST córka Stanisława i Janiny z domu Kowalska, urodzona 24 lipca 1919 roku w Grodzisku Mazowieckim. Wdowa mąż zmarł 26 kwietnia 1984 r. W 1985 roku mając 66 lat składa wniosek o paszport do USA gdzie przebywał starszy syn Piotr Boni tak to brat Michała. Przebywa na kontrakcie „POLSEVICE” niekompletne akta I.P.N. Syg,763 EAGA 47650.

Boni Anna Zuzanna-Alwast

21.07.1993 ://www.nekrologi-baza.pl/nazw/str_b21.html

Ojciec Władysław Boni urodzony 09 lipca 1910 roku. Podobno zmarł 26-04-1984r.przeżył 74 lataale na WWW.nekrologi obok nazwiska żony nie ma jej męża, więc oficjalnie nic nie wiemy, kiedy zmarł.

Boni Andrea Giovanni IPN BU 00945/1219 BONI GIOVANI - GIOVANNI - JAN

17.10.1962

Tusk – Ochelska Ewa jest w spisie, ale w ciekawym towarzystwie. Ojczym też jest. Brak dziadka i ojca Donalda Tuska, dlaczego panie premierze przecież rodzina jest najważniejsza. Czyli oficjalnie nic nie wiemy.

Tusk-Ochelska Ewa Dawidowska

06.04.2009

Teść Bogusław xx.xx.1942

Teść Franciszek xx.xx.1939

Ochelski Wacław

01.02.2011

Myślę, że należy szybko na poszukiwania wysłać najbardziej pracowitą w kopaniu dwa metry pod ziemią i wkładającą do każdej trumny papieski różaniec w Smoleńsku. No właśnie, czy ktoś wie czy w trumnie śp. Pana Wassermana podczas ekshumacji był różaniec od pani Kopacz.

http://www.pluszaczek.com/2010/05/05/ocalale-rzeczy-osobiste-zbigniew-wasserman/comment-page-1/

Przyznaje, że od śmierci jej ojca minęło już sporo czasu, co nie sprzyjało zachowaniu ciała jej ojca w dobrym stanie. Zebrano jednak zespół znakomitych fachowców, którzy badają je obecnie i jest nadzieja, że uda się uzyskać nową wiedzę. - Pytań jest bardzo dużo - mówi prawniczka i dodaje, że na wyniki pracy biegłych trzeba będzie jeszcze poczekać,a prokuratura ujawni je, gdy będzie pewna, że nie zaszkodzi to dobru śledztwa

http://gosc.pl/doc/931428.Malgorzata-Wasserman-o-ekshumacji-ojca

Alfred Rosłoń

Pisarz Marek Nowakowski: "Widzę brodatego faceta o nazwisku Hołdys. I on mówi jakieś bzdury, absurdy, wulgarne zdania" W "Tygodniku Solidarność" ważna i ciekawa rozmowa red. Krzysztofa Świątka z pisarzem Markiem Nowakowskim. Tytuł: "Planeta małp". Pisarz ocenia, jakość życia politycznego w Polsce. Mówi, że rzadko ogląda telewizję. A jak zerknie, najczęściej przypadkiem, to "zbierają się w nim małe wybuchy". Opowiada o jednej z takich sytuacji:

Na ekranie dominowała planeta małp. Obserwowałem np. fragment debaty z udziałem „ważnych osobistości życia publicznego”. Czyli mających autorytet albo takich, którym go nadano. Widzę brodatego faceta o nazwisku Hołdys. I on mówi jakieś absurdalne rzeczy, bzdury. Wygłasza wulgarne zdania i przyznaje mu się takie prawo, bo to artysta. Ale jeśli on jest artystą muzycznym, to nie oznacza, że ogarnia całe uniwersum. Ostatnio przeprowadził wywiad z generałem Jaruzelskim. I generał go w konia robił, bo Hołdys wykazał się niewielką wiedzą. A Jaruzelski uprawia swoistą mitologię na starość...Nowakowski opowiada też o programach Marcina Mellera w TVN:

Kiedyś znałem go, jako młodego, ciekawego życia i literatury studenta, związanego z NZS. Teraz zobaczyłem zupełnie innego człowieka. Sytego, rzucającego nie do końca strawne żarty, a potem przeczytałem, że to osobowość medialna. I gdyby Hołdys z Mellerem tylko sobie pletli – pół biedy. Ale ich opinie są uogólniane, przekazywane, jako komunikat dla społeczeństwa. A ponieważ często powtarzają ich programy, to zdanie Hołdysa i Mellera dla mężczyzn w podkoszulkach i kobiet w halkach czy młodych stukających esemesy, a przy okazji gapiących się w szklane ekrany, stają się drogowskazem. To wbija się w łeb. Pisarz tak ocenia wulgarnego celebrytę, znanego z lżenia flagi narodowej, Kubę Wojewódzkiego:

Dla mnie to małpiszon, choć inni uważają, że niesłychanie inteligentny, błyskotliwy. Widziałem może 1,5 jego programu. Nie miałem żadnych wrażeń, raczej obrzydzenie, ale może jestem anachroniczny, może to kwestia ostrego, zdecydowanego gustu. On kreuje się na chłopca, a przecież to stary dziad pod pięćdziesiątkę. Pierrot naszych czasów.

W ocenie Nowakowskiego inny pieszczoch mediów Jerzy Owsiak należy do grupy wielkich „misjonarzy”, która poucza społeczeństwo:

Nie neguję jego zasług w zbieraniu funduszy na sprzęt medyczny. Ale on organizuje wielkie spędy młodych, jak one się nazywają? Przystanek Woodstock. Uderzyło mnie, że zaprasza na te wielotysięczne imprezy Andrzeja Wajdę czy Marka Belkę, a nigdy nie zaprosi np. Jadwigi Staniszkis, która też świetnie wchodzi w dialog z ludźmi, albo prof. Krasnodębskiego. Dla symetrii, by pokazać różnych ludzi niezależnych w myśleniu. Gdzie druga strona? Zamiast tego jest gładka papka. Pisarza denerwuje, że wspomniani i inni celebryci udają wolnych, niezależnych, rewolucyjnych, burzących zastane schematy, złe konwencje, wpuszczających nowoczesność, a "gdy trzeba haracz złożyć władzy, wtedy wszyscy są murem za rządzącymi":

Tak jak w PRL-u. Wychodzi fałszywa rola tych ludzi. Jako obserwator sądzę, że oni walczą w ten sposób o koryto, o profity, o to, by istnieć, mieć programy i zarabiać. Wielu z nich obraźliwie mówiło o śp. prezydencie, bo tego od nich oczekiwano. Można było nie lubić Lecha Kaczyńskiego, być jego przeciwnikiem, ale oni, w swojej niby-wolności, posuwali się do wulgaryzmów, obelg, szydzenia z cech fizycznych. Coś ohydnego, najniższy szczebel. A pretendują do roli intelektualistów, bo przecież znają języki, bywają w świecie, są oczytani. Uniwersum. A tu jest gówno nie uniwersum. Ohydny zaścianek, chór na pasku władzy, która im daje szmal. Najmimordy – krótkie, uliczne określenie najlepiej to wyjaśnia. Utrzymuje się, że to artyści i robią wszystko na własny rachunek. Jakby tylko błaznowali – ich rola. Ale oni wchodzą we wszystkie dziedziny życia publicznego i są używani do roztrząsania spraw politycznych i historycznych. Oceniają jednak zawsze tak, jak oczekuje władza. Stają się w ten sposób propagandystami aktualnej władzy, rodem z PRL-u. W ocenie Marka Nowakowskiego celebryci medialni gdyby zeszła w Polsce lawina i wymiotła obecny układ, a stworzyła nowy, to pewnie jeden po drugim przesuwaliby się w kierunku władzy. Najpierw ostrożnie po zdaniu, potem większe tyrady, spicze, aż do wielkich programów i improwizacji dla rządzących. Pragnąc znów być u stołu. I na ekranach telewizorów. wu-ka, źródło: Tygodnik Solidarność

Apel do Rady Polityki Pieniężnej i prezesa NBP: obniżyć stopy jak najszybciej. "Teraz należą do najwyższych w Europie" Stajemy dziś w obliczu bezprecedensowego globalnego kryzysu finansowego. Przed strefą euro coraz poważniejsze zagrożenia, włącznie z bankructwem niektórych krajów UE i upadkiem wspólnej waluty euro. Polska nie jest samotną wyspą, którą mogą ominąć konsekwencje gospodarczych i finansowych zawirowań. Europejskie banki są dziś poważnie zagrożone gigantycznymi stratami z powodu greckiego kryzysu. Kraje UE, USA, jako najbardziej rozwinięte gospodarki świata stymulują swoje gospodarki, obniżają maksymalnie stopy procentowe kredytów, osłabiają swoje waluty, byleby tylko uratować słabnący wzrost gospodarczy, gasnącą konsumpcję i koniunkturę gospodarczą. Służą temu m.in. bardzo niskie stopy procentowe, zerowe lub nawet ujemne realne stopy procentowe banków centralnych w USA, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii 0,5 proc., Czechach 0,75 proc., a nawet w Eurolandzie. Utrzymywanie bardzo wysokich stóp procentowych w Polsce, jednych z najwyższych w Europie, nie służy ani polskiemu PKB, ani polskim przedsiębiorcom, ani eksporterom. Jest groźne i coraz trudniejsze do udźwignięcia dla polskich kredytobiorców. Dotyczy to zarówno ogromnej dziś grupy kilku milionów naszych rodaków na olbrzymią kwotę blisko 500 mld zł, jak i firm w kwocie blisko 240 mld zł. Przy tak wysokich stopach procentowych jak obecnie w Polsce trudno będzie utrzymać nawet obecny 4-proc. wzrost PKB, a także wzrost inwestycji prywatnych w 2012 r. w wysokości 15 proc., Jaki przedsiębiorca przy zdrowych zmysłach będzie inwestował i pożyczał pieniądze przy tak wysokich kosztach kredytu i pieniądza. Tak wysoka cena pieniądza w Polsce jak ta obecna 4,5-proc. stopa preferencyjna, a zwłaszcza 6-proc. stopa lombardowa jest dziś wyłącznie nabijaniem kabzy zagranicznym bankom komercyjnym, które tego roku będą miały rekordowe zyski, oraz zachętą dla kapitału spekulacyjnego. Wysokie stopy procentowe podnoszą i tak już ogromne koszty obsługi długu publicznego - blisko 40 mld zł rocznie, skutecznie chłodząc polską gospodarkę. Wysokie stopy oznaczają drogie kredyty ratalne, konsumpcyjne, wyższe oprocentowanie na kartach kredytowych, a to musi oznaczać niższe zakupy Polaków - ostatni dziś motor wzrostu gospodarczego. Nasze finanse publiczne od 20 lat nie były w tak dramatycznym stanie, rośnie gwałtownie zadłużenie Skarbu Państwa, rosną koszty obsługi długu, coraz większa liczba gospodarstw domowych i firm jest zagrożona bankructwem. Ulżyć należy nie tylko kredytobiorcom zadłużonym we franku szwajcarskim, ale przede wszystkim w polskim złotym. Należy, więc jak najszybciej, i to znacząco, obniżyć stopy procentowe NBP. Apelujemy do RPP i prezesa NBP Marka Belki o niezwłoczne podjęcie tej korzystnej dla Polski i Polaków decyzji. Swój apel uzasadniamy troską o polski wzrost gospodarczy, stabilność finansową, a zwłaszcza kondycję finansową i materialną polskich gospodarstw domowych i firm w dobie obecnego kryzysu.

Grzegorz Bierecki Prezes Rady Krajowej SKOK

Sprawiedliwość? W zasadzie nie Latem, mimo sezonu urlopowego, policja, prokuratura i sądy działały. Chciałoby się powiedzieć: niestety. Ostatnie doniesienia o ich dziwnych decyzjach każą zastanowić się nad działalnością polskiego wymiaru sprawiedliwości. Oto słyszymy, że osobnik zwany „Łomiarzem” wyszedł przed wyrokiem z aresztu na wolność, gdyż sąd uznał, że dowody są już zebrane, a oskarżony siedział w areszcie już 2 lata. Prokurator wnosił o dalszy areszt, ale argumentował jedynie możliwością matactwa przez sprawcę. A przecież istotą sprawy był to, że aresztowany, który maniakalnie napada na kobiety, uderzając je łomem w głowę, jest niebezpieczny dla otoczenia. Sąd wie, że sprawca był zabójcą i w każdej chwili może zaatakować ponownie, ale zdecydował, iż oskarżony - niczym zwykły chuligan - będzie zgłaszać się na policję dwa razy w tygodniu. Jednocześnie dowiedzieliśmy się, że polska prokuratura udostępniła Białorusi dane o kontach bankowych opozycjonisty białoruskiego Alesia Białackiego, zbierającego fundusze na działalność przeciwników Łukaszenki. Organa wymiaru sprawiedliwości gorliwie przekazały te informacje w ramach tzw. pomocy prawnej, co ułatwiło milicji białoruskiej aresztowanie Białackiego. Prokuratura przy tym zignorowała fakt, że ta sama Białoruś notorycznie łamie wszelkie konwencje międzynarodowe, nie wpuszczając na swoje terytorium polskich dyplomatów i parlamentarzystów, łamie prawa człowieka, finguje sprawy wobec przeciwników politycznych, narusza prawa mniejszości narodowych, prześladując zwłaszcza Polaków. Białackiemu organa białoruskie postawiły zarzut posiadania zagranicznego konta i nieopodatkowania dochodów na nim się znajdujących. Grozi za to 7 lat. Warto zauważyć, że ten sam zarzut można postawić... prezydentowi Łukaszence, który ma tajne konto w Szwajcarii. Polska nie jest na szczęście Białorusią, lecz nasze służby podległe ministerstwu spraw wewnętrznych (policja), Ministerstwu Sprawiedliwości (sądy), oraz prokuratura od dłuższego czasu wykazują nie tylko indolencję, ale i nieodpowiedzialność. Z więzienia wychodzi osobnik skazany za znęcanie się nad rodziną. Kobiety proszą policję o ochronę. Policja odmawia. Mężczyzna zabija pasierbicę i żonę. Policja nie widzi w zdarzeniu własnej winy. To się zdarzyło na początku sierpnia, ale przecież znamy takie historie od dawna. Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu od dawna wytyka Polsce brak rzetelności w polskim wymiarze sprawiedliwości i przewlekłość procesów. Sprawy cywilne trwają po kilka lat, karne - nawet kilkanaście. Od 20 lat nie zakończono procesu autorów stanu wojennego. Być może jednym z powodów jest to, że sędziowie nigdy nie zostali zlustrowani. Przewlekłość procesu powoduje, że podsądnym należy się odszkodowanie, które Polska musi płacić z naszych podatków. Prasa wielokrotnie ujawniała korupcyjne powiązania w środowisku adwokatów, sędziów, prokuratorów, notariuszy. Kilka lat temu w Poznaniu rozbito gang załatwiający krewnym i znajomym nieruchomości. W skład grupy wchodził sędzia, adwokat i osoby z wydziału ksiąg wieczystych, które wpisywały nowych „właścicieli”. Tak więc ludzie, będący osobami zaufania publicznego, dla własnych korzyści bezprawnie przyznawali akty własności kamienic w centrum miasta. Gdzie wtedy był nadzór nad sędziami, nad wydziałem ksiąg wieczystych? W Krakowie sędziowie przyznawali tytuły prawne do kamienic osobom podszywającym się pod dawnych żydowskich właścicieli, którzy dziś mieliby ponad 100 lat. Powiązania korupcyjne w mniejszych miastach, gdzie ludzie się dobrze znają, są patologiczną rzeczywistością. Znam sprawę, w której sąd nakazał wyeksmitować z mieszkania starszą kobietę posiadającą sądowy tytuł do odziedziczonego w spadku lokalu. Dlaczego? Bo pewna osoba zajmująca się w mieście rozdzielaniem funduszy europejskich kupiła kamienicę, w której starsza pani miała mieszkanie. Urzędniczka zażyczyła sobie przejąć ten lokal i dopięła swego. Na skargi na czynności komornika sąd nie reagował. Sprawą zainteresowała się Helsińska Fundacja Praw Człowieka, która chciała wziąć udział w procesie sądowym po stronie poszkodowanej - sąd się na to nie zgodził. W znanej sprawie Agnes Trawny, która w latach 70. zrzekła się swej nieruchomości w Nartach na Mazurach i wyjechała do Niemiec, gdzie dostała za porzucone mienie odszkodowanie, sąd wyzuł z zasiedziałego w dobrej wierze gospodarstwa dwie rodziny. Dlaczego? Bo w księgach wieczystych figurowała ciągle jako właścicielka pani Trawny. A przecież było to niedopatrzenie urzędnika od ksiąg wieczystych, a nie rodzin, które zamieszkały w tych gospodarstwach. Sąd pominął ten fakt, podobnie jak zignorował przepisy o zasiedzeniu. Co na to minister sprawiedliwości? W Sądzie Rejonowym w Toruniu wbrew kodeksowi postępowania cywilnego istnieje praktyka, że zażaleń nie przekazuje się do sądu drugiej instancji, lecz oddala w pierwszej. Zgodnie z prawem sąd może sam odnieść się na zażalenie, jeśli je uwzględnia. W przeciwnym razie musi przesłać zażalenia do sądu wyższej instancji. Skargi na takie praktyki prezes toruńskiego sądu ignoruje. Co na to minister sprawiedliwości? Sposób kształcenia polskich prawników, późniejszych adwokatów, sędziów, prokuratorów nie jest właściwy. Po studiach wychodzą ludzie niedouczeni, często bez predyspozycji moralnych do wykonywania zawodu. Powstały więc układy towarzyskie silniejsze od przepisów prawa. Korporacje bronią interesów grupowych, stawiając interes środowiska nad dobro państwa i obywateli. Również system organizacji pracy policji, jej wynagradzania i awansów jest absurdalny. Premiuje się posłusznych, a nie zdolnych. Funkcjonariusz, który naprawdę chce ścigać przestępców, jest albo usuwany z szeregów, albo pomijany w awansach. Policjanci nie są też zainteresowani karaniem np. kierowców za łamanie przepisów drogowych. W każdym mieście są ulice, po których ścigają się motocykliści. Prawie nigdy nie ma na nich policji. Czemu? Gdyż pieniądze z mandatów nie idą na policję. Wystarczy więc zmienić ustawę o policji w jednym punkcie, by funkcjonariuszom zaczęło się opłacać nakładanie mandatów i pilnowanie porządku. Sami policjanci też są jak inni obywatele dość nonszalanccy w stosowaniu prawa. Na drodze miedzy Lęborkiem a Słupskiem policjant jechał z niedozwoloną prędkością i pod wpływem alkoholu. W Łebie radiowozem na sygnale policjant zawoził obiad swojej mamusi. W Warszawie funkcjonariusze policji samochodem służbowym jadą w godzinach pracy do baru lub do sklepu. Kurs wykonują pod pretekstem patrolu. Dzisiejsza policja przejęła od milicji nie tylko mundury, budynki i część kadry, która uczyła nowych funkcjonariuszy. Przejęła atmosferę rodem z lat Gierka. Znany jest mi przypadek oskarżenia przez policjantkę kobiety, która zgłaszała zakłócanie ciszy nocnej przez sąsiadów, co potwierdzały patrole policji. Kobieta została uznana za osobę pokrzywdzoną. Mimo to policjantka oskarżyła ją za zakłócanie ciszy nocnej owym hałaśliwym sąsiadom i... dopisała we wniosku o ukaranie jej rzekomą karalność. Komendant z Rejonu Warszawa II nie zareagował w tej sprawie, a na pismo, że taką policjantkę należałoby ukarać dyscyplinarnie, odpisał, że osoba prywatna nie może zgłaszać takich wniosków. Podobnie jak w wojsku, tak w policji i sądownictwie zawodzi system nadzoru. Policjanci i prokuratorzy lubiani przez swych przełożonych, mogą spać spokojnie. Nic im się nie stanie, nawet jeśli popełniają nadużycia. Prokurator nie płacił alimentów. Przełożony nie widział w tym nic złego. Sędziowie zaś są faktycznie nieusuwalni, a więc pozostają ponad prawem (przecież kolega sędzia nie będzie skazywał kolegi za łamanie przepisów prawa). Sędziowie mają orzekać zgodnie z prawem i w granicach prawa. Tymczasem w Polsce zasada niezawisłości sędziego doprowadzona została do absurdu. Państwo musi mieć sposób na usuwanie ze stanowisk sędziów orzekających wbrew prawu. Prawo do pomocy adwokata z urzędu dla osób ubogich jest fikcją, gdyż większość adwokatów nie udziela za darmo porad i rzadko pomaga na rozprawie takim osobom. Z reguły adwokat z urzędu ustanowiony w sprawie nie stawia się na rozprawy. Prawo jest też naruszane przez komorników, nad którymi sądy mają sprawować nadzór. Zdarzają się komornicy nadgorliwi, którzy przedkładają swoją korzyść nad zasady prawa i poczucie sprawiedliwości. Do rzadkości należą tacy, którzy nie wykonają eksmisji emerytów korzystnej dla biznesmena, który w niejasny sposób zawładnął domem czy lokalem. Mija kadencja rządu premiera Tuska, w którym przewinęło się kilku ministrów, a poprawy w wymiarze sprawiedliwości nie widać. W latach 70. Jacek Fedorowicz napisał książkę wytykającą absurdy życia w PRL, dając jej tytuł „W zasadzie tak”. Dziś w związku z patologiami w wymiarze sprawiedliwości powinien powiedzieć: „W zasadzie nie”. Ustrój zapisany w konstytucji III RP spełnia wymogi państwa prawa, ale rzeczywistość od 20 lat temu przeczy. Sądy mają obowiązek przestrzegać prawa. Uczciwe wyroki muszą zapadać szybko, zatem procedury sądowe (cywilne jak i karne) trzeba poprawić. Musi też być prawdziwy nadzór, gdyż na razie mamy do czynienia z fikcją. Czy obywatele muszą się zbuntować, żeby w Polsce działo się lepiej? Powiedzieć „nie” tej sferze państwa, która decyduje często o życiu, mieniu czy zdrowiu, miejscu zamieszkania itd.? Gdyby się zastanowić, która z dziedzin, za którą odpowiada państwo, działa dobrze, mielibyśmy trudności. Związek zawodowy Solidarność powinien zabrać głos w tej sprawie. Jako niezależna od państwa, powstała na sprzeciwie wobec praktyki władzy Gierka, Solidarność powinna zażądać reform w policji, prokuraturze i w sądownictwie. Reform nie tylko na papierze, ale i w praktyce. Pamiętajmy - bez sprawiedliwości w państwie obywatele nie będą czuli się bezpiecznie i nie będą mieli zaufania do państwa. Jeśli państwo wymaga od obywateli przestrzegania prawa, to musi zacząć od siebie. Powiedzmy władzom: dość! Zbliżają się wybory. Przypomnijmy kandydatom na posłów, że powinni słuchać obywateli, a nie zajmować się sporami o miejsca na listach, wizerunek, kłótniami o trzeciorzędne kwestie międzypartyjne. Tu chodzi o jakość życia w państwie. Bo inaczej - po co nam państwo? Piotr Łopuszański

19 września 2011 Kapelusz pełen deszczu Kapelusz nieodłącznie kojarzy mi się z parasolem, a parasol - z bankiem. Dlaczego z bankiem? Bo jest to miejsce, w którym dają klientom parasol wtedy, kiedy jest ładna pogoda i proszą o jego zwrot - kiedy zaczyna padać deszcz. Kiedy zaczyna lać.. Ale warto mieć wtedy kapelusz.. Żeby go przynajmniej napełnić deszczem.. Dlaczego wymieszałem banki z kapeluszem i parasolem? Bo słuchałem przewodniczącego Napieralskiego, przewodniczącego Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który opowiadał niestworzone historie wyborcze, a dotyczące poprawy naszego losu - już po wyborach! Bo wcześniej się nie dało, a przecież Sojusz już Polską rządził, a pan premier Leszek Miller zadłużał.. Chyba ze dwadzieścia miliardów złotych zrobił zadłużenia.. Choć wcale nie chodził w kapeluszu. Podoba mi się jak pan przewodniczący bajdurzy bezceremonialnie, opowiada składnie i bez przerwy o tym, co dobrego chce z nami zrobić, jak nas zadłużyć, żeby nie zadłużyć, jak wydać, żeby nie wydać, bo nie ma, ale tak zrobić, żeby było- nawet jak nie ma. To jest wielka sztuka. Lewica to potrafi, choć zawsze kończy się to bankructwem. Idea lewicowa zawsze bankrutuje wcześniej czy później.. Bo opiera się wyłącznie na odejmowaniu i dzieleniu. W matematyce jest jeszcze mnożenie i dodawanie.. Ale te dwa działania są lewicy obce. Woli o nich nie mówić. Bardzo przyjemnie brzmią frazy, że miliony ludzi coś dostaną i w związku z tym będzie im lepiej.. Bo jak się odbiera- to nie jest im gorzej. Ale jak Napieralski odbierze - będzie lepiej. Od swojego- tak jak pod Legnicą- nie boli.. Pan przewodniczący proponuje oszczędności. Proponuje zaoszczędzić na długopisach, które biurokracja zakupuje dla siebie za nasze pieniądze. Twierdzi mianowicie, że gdyby zakupić centralnie długopisy dla wszystkich urzędników, których w kolejnych miotach wyborczych przybywa jak królików i wielbłądów w Australii, to można zrobić oszczędności na poziomie 2 miliardów złotych(???) Cooooooo? 2 miliardy złotych na samych długopisach? To, jakie oszczędności można byłoby zrobić na zakupie centralnie komputerów, biurek, kołonotatników, biletów kolejowych i lotniczych, neseserów i napojów orzeźwiających? Wyszłoby zapewne kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie. A ile byśmy zaoszczędzili, jako podatnicy - gdyby pozbyć się z naszych umęczonych garbów tej biurokratycznej hałastry? Razem z długopisami, neseserami, biurkami, komputerami, biletami zniżkowymi i napojami orzeźwiającymi…. Ale wtedy- jak twierdzi lewica- wzrosłoby w Polsce bezrobocie.. To znaczy wzrosłoby wśród urzędników, ale zmalałoby wśród ludzi ciężko pracujących nie na rynku budżetowym, i dotowanym - ale na rynku, gdzie trzeba zarobić samemu i zapłacić podatek. Pan Grzegorz Napieralski, naprawdę wielki tuz ekonomii, proponuje jeszcze oszczędności na becikowym. Nie chce go wypłacać wszystkim, tylko tym biednym. A kto jest biednym? O tym, kto jest biednym będzie decydował pan Grzegorz Napieralski.. Wtedy ci, co czują, że są biedni, poprzynoszą zaświadczenia z gmin o swojej biedzie.. I dostaną. Ci, co nie poprzynoszą nie dostaną. Ale ci, co dzieci nie mają i mieć nie będą, albo już swoje wychowali wcześniej- becikowego nie dostaną. Ale zapłacą innym. W ramach sprawiedliwości społecznej i becikowej. Takie to pomysły ma pan Grzegorz Napieralski i całość swojego programu chce wspomóc nowym podatkiem europejskim, tak jak prezydent Barack Hussain Obama - ma pomysł, żeby obrabować wszystkich milionerów amerykańskich nowym podatkiem.(!!!!). Ta straszna lewica podatkowa o niczym innym nie myśli, żeby tylko rabować. I nowe podatki. Wciąż nowe. Jakby starych nie było dość.. Dopiero, co zwiększyli deficyt budżetowy o kolejne miliardy dolarów- minął miesiąc- i znowu jakby tu podnieść podatki.. Demokraci amerykańscy zrobili to razem z Republikanami.. I znowu będą straszyć Amerykanów, że nie starczy na emerytury.. A jak się podniesie podatki lub zwiększy deficyt budżetowy lub dług publiczny- to starczy??Do czasu jak znowu trzeba będzie podnieść podatki.. W takich bankrutujących socjalistycznych Włoszech, mimo, że bankrutujących, biurokracja robi swoje. Odbiera dzieci rodzicom. Ostatnio odebrali dziecko, które rodzice wyhodowali sobie w probówce, za to, że-…. są za starzy(???). Jak nie mogli mieć normalnie, a można mieć z probówki, poprzez tzw.in vitro- to nawet jak mają po 100 lat, to mogą sobie popróbować wyhodować.. No i wyhodowali, a teraz im zabierają.. Teraz włoskie państwo będzie się zajmować dzieciakiem i zrobi to z pewnością lepiej niż nawet starzy rodzice.. Tylko patrzeć jak państwo włoskie będzie odbierać dzieci babciom i dziadkom, bo też są za starzy do opiekowania i zajmowania się dziećmi.. Bo w takiej normalnej kiedyś Anglii, odebrali dziecko rodzicom, bo jest za grube(????) Państwo go odkarmi, a potem – być może- odda- na powrót rodzicom już odpowiednio odchudzone. Na razie nie ma przypadku, że zabiera za chude - ale wszystko być może- jak państwo w ogóle ma prawo odbierać dzieci rodzicom.. Jak państwu są potrzebne dzieci, to nich państwo sobie samo zmajstruje, jak potrafi. Nie będzie musiało odbierać dzieci rodzicom. Będzie miało swoje! I nie będzie unieszczęśliwiać ludzi.. Jak już pozwolono hodować dzieci w probówkach, to teraz czas, żeby zacząć ustanawiać wiek, do którego i od którego można mieć dzieci.. Dzieci urodzone poza ramami czasowymi ustanowionymi przez państwo- powinny być oczywiście natychmiast odbierane. Bo prawo ustanowione demokratycznie musi być bezwzględnie przestrzegane.. Prawo naturalne- do kosza; demokratyczne – jak najbardziej! Tym bardziej, że można nim manipulować w nieskończoność. U nas dzieci będzie sobie można narobić ile się chce.. Bo zbliża się nieuchronnie Euro 2012. Organizatorzy spodziewają się inwazji prostytutek z całej Europy, bo gości będzie ci u nas dostatek. Przynajmniej do pierwszego przegranego meczu, jednej z drużyn europejskich, po którym to przegranym meczu część kibiców wyjedzie. Żeby tylko biurokratycznym organizatorom zwróciły się igrzyska.. Jak się nie zwrócą- nałożą na nas kolejne podatki. No, bo czym pokryją koszty? Nawet pani Jolanta Kwaśniewska- prezydentowa zabrała w tej sprawie glos. Powiedziała mianowicie, że mężczyźni, korzystający z usług wyżej wymienionych pań powinni- jak korzystają- jasno pytać prostytuujące się panie - dlaczego to robią(????) Naprawdę? Przed czy po wytrysku? Facet, któremu się spieszy na mecz, któremu trafia się okazja, bo kobieta się narzuca i wie, dlaczego, będzie ją pytać, dlaczego mu się narzuca i interesował się jej życiem, które sama sobie zorganizowała.. Może powinien zapłacić jej za psychologa i za wizytę u pana profesora Lwa Starowicza- głównego specjalistę od spraw seksualności. Krajowego Konsultanta ds. Seksualności. A może prostytutka wychowuje dzieci i też powinien się zainteresować jej dziećmi..? Może ma inne – trapiące ją sprawy- i też powinien się nimi zainteresować. Albo najlepiej powinien się z nią ożenić i uczynić ja nareszcie szczęśliwą.. Ale przecież, jak ktoś się decyduje na tego typu zajęcie- to musi je lubić… No, bo jak inaczej uprawiać coś takiego? Tym bardziej, że prostytucja jest w Polsce dozwolona, tylko korzystanie z nierządu nie jest dozwolone.. Tak jak kiedyś z dolarami: można je było posiadać, ale nie wolno było nimi obracać.. Prostytutkę można posiadać i nią obracać, ale nie wolno jej wykorzystywać. Może się wykorzystywać sama.. No i nie wolno gwałcić! Ale państwo może uprawiać nierząd, no na razie nie w Polsce.. W innych krajach socjalizmu europejskiego.. Ale do nas też to dotrze.. Trochę cierpliwości. Państwo będzie czerpać dochody z nierządu, jak tylko zalegalizuje domy publiczne.. I wszyscy będziemy chodzić w kapeluszach pełnych deszczu… WJR

Milion za budowę Orlika, 100 tyś za „nie zaoranie” - głupota urzędników. Wszyscy znają najsłynniejszy program rządu zakładający budowę boisk sportowych dla młodzieży w każdej gminie – chodzi o osławione „Orliki”. To jeden z nielicznych programów, rządu, które są konsekwentnie realizowane i widać na tym polu postęp. Do tej porty udało się już wybudować blisko 2000 tego typu obiektów. Teraz trzeba będzie zapłacić za ich „rozbiórkę”. Idea budowy „Orlików” zakłada sponsoring w 2/3 kosztów budowy z pieniędzy podatnika krajowego (po połowie rząd i województwo) a 1/3 kosztów pokrywa gmina, czyli „podatnik lokalny”. Średni koszt budowy boiska wynosi ok. miliona złotych (1,1 miliona). Co prawda ostatnia wyrywkowa kontrola NIK wykazała, że na 29 skontrolowanych „Orlików” tylko 4 zmieściły się w planowanym limicie (rekordziści przekraczali zaplanowany budżet o 50%) inwestycji, ale to było tak oczywiste dla każdego średnio inteligentnego człowieka, że aż szkoda gadać i tracić środki i czas na takie kontrole. Tam gdzie inwestycja „sponsorowana” jest przez urzędników z pieniędzy podatnika tam musi ona kosztować znacznie drożej, niż gdy robi ją prywatny właściciel dbający o swoje, ciężko zapracowane pieniądze. Oczywiście wszystkie gminne samorządy jak jeden mąż ruszyły budować „Orliki” skoro jest sponsor na 2/3 kwoty inwestycji. Wstępnie należy przyjąć, iż cały projekt kosztował podatnika krajowego blisko 1,5 miliarda złotych, ale wierzymy, że ostatnie słowo nie zostało jeszcze powiedziane i podobnie jak osławiony warszawski „Stadion Dziesięciolecia” (budowany w pocie czoła na mistrzostwa piłki kopanej w roku 2012) zwany obecnie „Stadionem Narodowym”, który pierwotnie miał kosztować 700 milionów a na dziś poszło w niego ponad 2 miliardy koszt każdego z projektów sięgnie magicznej kwoty 3 miliardów złotych. Z „Orlikami” jest jednak pewien drobny i nieprzewidziany kłopot. Oto jak donosi ONET do gmin i burmistrzów zaczęła zwracać się prywatna kancelaria prawnicza żądając zapłaty drobnych kwot z tytułu pobudowania wspomnianych „Orlików”. Kancelaria żąda na rzecz swojego klienta kwoty 50 tyś złotych i rozebrania „Orlika” albo 100 tysięcy w zamian, za co „Orlik” może pozostać i służyć gminie (dając dzieciom szanse na sportowe zabawy i generując znaczne koszty utrzymania dla gmin). Całe zamieszanie wynika stąd, że całkiem sporo gmin do budowy swojego „Orlika” posłużyło się projektem rekomendowanym przez resort „Mira”, czyli Ministerstwo Sportu i czegoś tam jeszcze. Ów wspomniany resort stworzył dość szczegółowe wytyczne jak taki „Orlik” ma być budowany powołując się na to, że jak będzie „Orlik” budowany nie tak jak chce ministerstwo to może się okazać, że „sponsor” odmówi sfinansowania dopłat do inwestycji. Dla zachęty ministerstwo posłużyło się projektem wzorcowym, który był wykorzystywany przez część gmin do budowy. Dopiero po przeczytaniu artykułu na NIEZALEZNA.PL możemy dowiedzieć się więcej na temat „orlikowego wałka”, czego zabrakło w artykule na ONET. Okazało się, że projekt faktycznie powstał niejako na zamówienie ministerstwa i został wykonany przez prywatną firmę w imieniu, której obecnie działa kancelaria prawna. Jednak ministerstwo nie zakupiło od twórców projektu praw do niego, co pozwoliłoby na bezpłatne korzystanie przez gminy z tego projektu. Nikt z urzędników resortu nie poinformował również gmin, że projekt projektem, ale trzeba zapłacić jego twórcy jakieś tantiemy. Sam właściciel projektu tłumaczy, że ministerstwo nie kupiło od niego projektu ani nie dostało praw do jego wykorzystania. Przygotowując projekt starano się by nie narzucał on jednoznacznie technologii wykonania, przez co nie wskazywał dostawców ani wykonawców. To jednak bardzo nie spodobało się w ministerstwie od sportu i przy pomocy młodego biznesmena z otoczenia sławnego „Mira” rozpoczęto takie „dopieszczanie” projektu by np. w SIWZ-ie (specyfikacja istotnych warunków zamówienia) wskazać na konkretne technologię i ich dostawców, co miało im zapewnić wikt i opierunek i to na długie lata. Pierwotny twórca projektu nie chciał się- jak twierdzi - „wpasować się” w owe „układanki biznesowe” i zrezygnował ze współpracy z resortem „Mira”. Jednak jego projekt stanowiący rekomendacje dla gmin był używany. Według jego twórcy ponad 300 „Orlików” zostało wybudowanych o oparciu o jego projekt. Nie można wykluczyć, że faktycznie było ich więcej. Część gmin nie skorzystała z „oferowanego” przez ministerstwo projektu i zapłaciła za własny indywidualny projekt, co generowało dodatkowe koszta. Te gminy są dziś „bezpieczne” i nie grozi im konieczność zapłaty odszkodowań za bezprawne użycie projektu boiska. Obecnie gminy, które zbudowały Orliki w oparciu o „ministerialne” projekty otrzymują wezwania do zapłaty odszkodowania na rzecz autora projektu. Oburzeni urzędnicy samorządowi atakują ministerstwo, że to ono powinno zapłacić te odszkodowania. Ministerialni urzędnicy idą w zaparte i twierdzą, że żądania kancelarii prawniczej są bezpodstawne i że mają jakoby „kwity” potwierdzające, że projekt jest ministerialny. Póki, co urzędnicy pocieszają się, że gminy nie dostały jeszcze pozwów sądowych. Urzędnicy liczą, że w sądzie będzie można długo przeciągać sprawę a w przypadku przegranej, (co wydaje się absolutnie pewne o ile przedstawione w artykułach informacje są prawdziwe) na wspomniane odszkodowania zrzucą się ci sami podatnicy, którzy zapłacili już za „Orliki” bo jak wiadomo urzędnicy nie mają żadnych pieniędzy poza tymi, które zarabują podatnikom.

P.S. Czy wkrótce powinniśmy spodziewać się podobnych pozwów ze strony właścicieli „projektów” targowisk w każdej gminie (projekt PSL na wzór PO-wskich „Orlików” - LINK) ? 2-AM – blog

Stalinowscy zbrodniarze nadal żyją spokojnie Dowodem na wysoką nieskuteczność polskiego wymiaru sprawiedliwości są liczne próby osądzenia zbrodniarzy pracujących w wymiarze sprawiedliwości PRL-u ery stalinowskiej. Wyroku uniknęła ppłk. Helena Wolińska, jak również zdecydowana większość jej kolegów – katów żołnierzy wyklętych, m.in. sędzia płk. Mieczysław Widaj, prokurator ppłk. Czesław Łapiński czy sędzina Maria Gurowska. W wyżej wymienionych przypadkach postępowania wszczęto zbyt późno, przez co przegrano wyścig z czasem. Zbrodniarze stopniowo odchodzili z tego świata, do ostatnich chwil drwiąc z wszelkich prób rozliczenienia ich z działalności, nadal wyrażając się z pogardą o swoich ofiarach, nie widząc nic złego w swoim działaniu, przyjmując wszelkie przywileje emerytalne, jako nagrodę za ciężką pracę w celu oczyszczenia wrogiego elementu. A tymczasem rodziny pomordowanych nadal płaczą z bezsilności. Do końca życia pozostaną wyrzuty sumienia, że nie udało się pomścić rodziców, dziadków, braci, przyjaciół. Państwo Polskie nie wykorzystało wszystkich możliwości, aby rozwiązać ten problem. Działania powinny zostać podjęte już od 1990 roku, gdy dla większości śmierć była jeszcze odległą perspektywą. Gdy już z dużym poślizgiem, ale jednak zaczęto się interesować tą kwestią, często napotykano na opór przy wszelkich próbach ekstradycji bandytów zamieszkałych poza granicą Polski. Na myśl przychodzą próby ściągnięcia z Wielkiej Brytanii Heleny Wolińskiej oraz ze Stefana Michnika ze Szwecji. Oby dwie zakończone klęską mimo wielkich nadziei. Kolejny dowód na to, że zjednoczona Europa to tylko pusty slogan. Ponoć mamy dobre jednostki specjalne, które stworzyły sobie renomę uczestnicząc w wielu zagranicznych misjach. Dlaczego więc nie użyto ich do ostatecznego rozwiązania problemu? Są sprawy, w których po prostu trzeba osiągnąć cel za wszelką cenę ze względu na ocalenie honoru i zwrócenia sprawiedliwości ofiarom. Mówicie sobie z żalem, że „musztarda po obiedzie”? Nie we wszystkich przypadkach. Żyje nadal w Szwecji wspomniany już Stefan Michnik, brat wiadomo, kogo, który jako 22 latek zaczął przewodniczyć składom sędziowskim. Przez rok pracy (1952-1953) wydał kilkanaście wyroków śmierci. Na Ukrainie czeka płk. Antoni Skulbaszewski zastępca szefa Głównego Zarządu Informacji a dla potwierdzenia zasady, że najciemniej jest zawsze pod latarnią powiem, iż u nas w kraju dokonuje żywota płk. Władysław Kochan szef Oddziału IV Śledczego Głównego Zarządu Informacji. Nie dajmy im odejść w spokoju! Damian Mateusz Fiołek

Klapa propagandy sukcesu. Orliki do rozbiórki Z hukiem odchodzi w cień sztandarowy projekt rządu Donalda Tuska, czyli budowa Orlików. Ministerstwo Sportu bezprawnie wykorzystało projekt boisk. Samorządy muszą teraz płacić 100 tys. zł albo rozbierać niedawno zbudowane obiekty. O sprawie, jako pierwsza pisała wczoraj „Gazeta Polska Codziennie”; później temat poruszył wrocławski dodatek do dziennika „Polska the Times”, nie powołując się nawet na publikację „Codziennej”. Donald Tusk chwali się przed wyborami wybudowaniem blisko dwóch tysięcy wielofunkcyjnych boisk, dzięki którym Polska stanie się już niedługo sportową potęgą. Na razie jednak zamiast sportowców światowej klasy, przybywa osób wkurzonych propagandą sukcesu. Bo rzeczywistość jest znacznie mniej różowa, niż widzi to szef rządu – najlepszy piłkarz wśród premierów i najlepszy premier wśród piłkarzy. Pierwszym wkurzonym działalnością rządu, a konkretnie Ministerstwa Sportu jest Jerzy Pawłowski – prezes wrocławskiej pracowni architektonicznej Archisport. – Opracowaliśmy kompletny projekt niewielkiego kompleksu sportowego z boiskiem do piłki nożnej, ręcznej oraz niewielkim zapleczem dla zawodników – opowiada Pawłowski. Zapewnia, że projekt był uniwersalny, czyli dopuszczał stosowanie różnego typu materiałów, nawierzchni i technologii. – Dołożyliśmy wszelkich starań, by projekt był zgodny z prawem, uwzględniał wszelkie normy i nie preferował żadnego z producentów lub wykonawców – podkreśla Pawłowski.

Biznesowe układanki w tle Architekt nie spodziewał się, że zanim jego projekt zostanie oficjalnie zaakceptowany i publicznie zaprezentowany, trafi do rąk łódzkiego biznesmena Filipa Keniga. Ten młody przedsiębiorca i sportowiec prowadzi firmę i sprzedaje nawierzchnie do boisk sportowych. Prywatnie jest znajomym przewodniczącego sejmowej komisji sportu Andrzeja Biernata, posła z Łodzi. To on polecił Keniga ówczesnemu ministrowi sportu Mirosławowi Drzewieckiemu. Znajomi z Łodzi dyskutowali na temat kształtu Orlików tak długo i owocnie, że w projekcie zaczęły się pojawiać zmiany. – Proponowano sporo takich niby drobnych zmian, a wiele z nich mogło być elementem różnych biznesowych układanek, nie chciałem się na to zgadzać – opowiada prezes pracowni Archisport i sugeruje, że z tego powodu jego projekt został odrzucony. Rzecznik Ministerstwa Sportu Jakub Kwiatkowski zaprzecza, twierdzi, że współpraca z firmą Archisport została zakończona z powodu jej zaangażowania w budowę boisk i obiektów sportowych.

Sukces samorządów, a nie rządu Kontrola programu budowy Orlików prowadzona przez NIK wykazała wiele nieprawidłowości. Opublikowany w styczniu tego roku raport wskazywał na wiele zaniedbań zarówno na poziomie budowy, jak i rozliczania inwestycji. Najbardziej wkurzeni są jednak samorządowcy. Nie zgadzają się z rządową propagandą sukcesu. – Większość tych boisk i tak by powstała – mówi prezydent Głogowa Jan Zubowski. I dodaje: – Rząd sfinansował 1/3 kosztów, resztę musieliśmy wyłożyć sami. To jest sukces samorządów, a nie rządu. Zdaniem prezydenta Głogowa, rządowe założenia były zbyt mało elastyczne, nie uwzględniały lokalnych warunków zabudowy itp. – Postawiono nas w sytuacji bez wyjścia: albo bierzesz projekt z ministerstwa, albo odpadasz z programu – żali się Głowacki.

Bez praw autorskich? Wkurzenie samorządów narasta bo już prawie 200 gmin otrzymało wezwanie do zapłaty 100 tys. zł wystawione przez Archiplus – spółkę-córkę Archisport, autora pierwszego projektu boisk. Jerzy Pawłowski tłumaczy, że ponad 300 Orlików powstało na podstawie jego projektu, do którego Ministerstwo Sportu nie miało praw autorskich. Ministerstwo Sportu zaprzecza. – Dysponujemy prawami autorskimi projektu boiska wielofunkcyjnego, a roszczenia wobec gmin są bezpodstawne – powiedział minister sportu Adam Giersz. Zadeklarował jednocześnie, że ministerstwo będzie wspierać gminy by zapewnić im pełną ochronę przed niezasadnymi roszczeniami. Prezydent Głogowa nie czuje się uspokojony. – Ministerstwo popełniło błąd, a my musimy za to płacić. Znowu ktoś chciał dobrze, a wyszło jak zwykle, po partacku. Tomasz Skłodowski

Sowiecki pomnik nadal straszy w Nowym Sączu Krople systematycznie padające na skałę mogą ją w końcu skruszyć – powiedział Ryszard Bocian ze Związku Konfederatów Polski Niepodległej 1979-1989 podczas drugiej już pikiety, zorganizowanej 17 września, w 72. rocznicę agresji Związku Sowieckiego na II Rzeczpospolitą, przez sądeckie i krakowskie środowiska patriotyczne pod pomnikiem chwały Armii Czerwonej przy Alei Wolności w Nowym Sączu. Udział w manifestacji mającej na celu zmuszenie prezydenta Ryszarda Nowaka do wykonania uchwały Rady Miasta sprzed 19(!) lat o usunięciu tego monumentu wzięło kilkadziesiąt osób. Mieli transparenty z hasłami: „Pomnik sowiecki do rozbiórki” oraz polską flagę. Okleili monument kartkami z napisem: „(ZSSR) = imperium ZŁA”. Jak poinformował portal informacyjny Sądeczanin, pod pomnikiem nie pojawili się zwolennicy jego dalszej obecności w tym miejscu, aktywni głównie anonimowo w internecie. Przyszedł natomiast serdecznie witany Piotr Naimski, kandydujący do Sejmu z drugiego miejsca na nowosądeckiej liście wyborczej PiS. Organizatorzy pikiety podziękowali mu za obecność, podkreślając, że do tej pory żaden polityk oficjalnie nie poparł ich starań. - Pomniki stawiane przez okupanta nie powinny być obecne na ulicach polskich miast i ten również powinien zniknąć. To jest do załatwienia w rozsądnym terminie, z poszanowaniem przepisów i włącznie z przeniesieniem pochowanych pod nim żołnierzy. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej dla wszystkich, także dla strony rosyjskiej, której nie powinno dziś zależeć na zaognianiu sytuacji, tylko na chwili zadumy nad grobami ich żołnierzy – powiedział Naimski (wszystkie cytaty za Sądeczaninem). „Na kartkach rozdawanych przez organizatorów podczas manifestacji, znalazł się apel zachęcający mieszkańców Nowego Sączu o podjęcie wszelkiego rodzaju działań w stosunku do władz miasta, aby ten pomnik zniknął z miasta. Liderzy manifestacji odczytali swoje odezwy nawołujące do natychmiastowej rozbiórki obelisku” – czytamy w Sądeczaninie. - Pomnik stojący w centrum miasta ewidentnie zakłamuje prawdę historyczną. Nie jest to pomnik naszej wdzięczności, tylko sami Sowieci ten pomnik sobie postawili za nasze pieniądze. I my teraz mamy dylematy, czy można taki pomnik usunąć, czy nie można? Jest to rzecz kompletnie absurdalna – mówił Leszek Zakrzewski, prezes Nowosądeckiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego, który od dawna zdecydowanie występuje przeciw temu monumentowi. Jego zdaniem jest on wyrazem poddaństwa naszego kraju interesom sowieckim i jeżeli zostanie w obecnym miejscu, będzie to świadczyło o braku naszej dobrej woli. Krzysztof Bzdyl, prezes ZKPN, po raz kolejny apelował do prezydenta Nowaka o wykonanie uchwały Rady Miasta i usunięcie w bliskim terminie pomnika z głównej arterii komunikacyjnej. - Obrona tego haniebnego pomnika okupanta i mordercy sowieckiego przez prezydenta Ryszarda Nowaka w naszej opinii świadczy jak najgorzej o nim. Jego zachowanie nie może usprawiedliwić ani głupota, ani tchórzostwo, ani ewentualne powiązania z komunistycznymi służbami specjalnymi – mówił Bzdyl. Portal Sądeczanin przypomina, że była to już druga manifestacja pod tym monumentem. Pierwsza odbyła się 18 czerwca br., a wcześniej była akcja nieznanych sprawców, którzy zamalowali pomnik hasłem: „Do rozbiórki!”. Do prezydenta Nowaka bez skutku apelowało już o rozbiórkę pomnika wiele instytucji oraz stowarzyszeń, m.in. Wojewódzki Komitet Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Wojewódzka Rada do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, Nowosądecka Rodzina Katyńska, Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie. Organizatorzy pikiety obiecali jej powtarzanie aż do skutku, zgodnie z zacytowanymi przeze mnie na wstępie słowami Ryszarda Bociana. Tym, co ich najbardziej zdumiewa jest konsekwentna obrona reliktu sowieckiego panowania w Polsce przez prezydenta miasta reprezentującego PiS, a więc partię chętnie i często deklarującą potrzebę oczyszczenia przestrzeni publicznej z symboli komunizmu. Milczą w tej sprawie również małopolscy parlamentarzyści Prawa i Sprawiedliwości z jej nowosądeckim liderem – posłem Arkadiuszem Mularczykiem. A przecież właśnie to ugrupowanie powinno odwoływać się przed wyborami do patriotycznego i antykomunistycznego elektoratu, tradycyjnie bardzo licznego w całej Małopolsce, a szczególnie na Sądecczyźnie. Może do akcji powinien wkroczyć sam prezes Jarosław Kaczyński i przywołać do porządku swoich małopolskich podwładnych z Ryszardem Nowakiem i Arkadiuszem Mularczykiem na czele? Jerzy Bukowski

Nie bądź obojętny, głosuj Odważna recenzja patologii politycznych na trzy tygodnie przed wyborami parlamentarnymi. Z Jasnej Góry popłynął jednoznaczny przekaz: Nieuczciwa walka o władzę poniewiera państwo, a konflikt, jako metoda rządzenia skutkuje utratą zaufania i kapitału społecznego. Polityka polska, jeśli nie chce przegrać Polski, musi wrócić do jasnych, klarownych reguł, do świata wartości, takich jak uczciwość, prawda, prymat zasad moralnych – apelował ks. abp Sławoj Leszek Głódź, metropolita gdański, w czasie 29. Ogólnopolskiej Pielgrzymki Ludzi Pracy. W zdecydowanych słowach upomniał się o bezrobotnych i 2,5-milionową rzeszę emigrantów. Podczas spotkania świata pracy u Tronu Królowej Polski padło też jasne wskazanie, że w nadchodzących wyborach parlamentarnych powinniśmy świadomie oddać głos na ludzi uczciwych i nierzucających słów na wiatr. Jak podkreślał ks. abp Sławoj Leszek Głódź, „polityce polskiej potrzebny jest dopływ świeżych sił, zwycięstwo uczciwości, spójność między deklaracjami a czynami”. Metropolita gdański zaznaczył również, że wbrew wszystkim, którzy chcą uciszyć głos Kościoła w Polsce, nie da się on zaszufladkować. A głos płynący z Jasnej Góry przy okazji także pielgrzymki świata pracy ma długą tradycję, zapoczątkowaną jeszcze przez bł. ks. Jerzego Popiełuszkę, którego mama – Marianna, również była wczoraj u stóp Królowej Polski. W homilii wygłoszonej do kilkudziesięciu tysięcy pielgrzymów z całego kraju, a wśród nich przedstawicieli Komisji Zakładowych NSZZ „Solidarność”, ks. abp Głódź zaapelował także o niezaprzepaszczanie materialnego dorobku pokoleń, powstrzymanie degradacji rodzin, życia politycznego i społecznego. – Bo Polska nie jest postawem sukna, które można rozcinać na cząstki zawłaszczeń, grupowych przywilejów, posad przydzielanych wedle klucza partyjnych lojalności. Jest darem Boga, wspólnotą nadziei, wartością, którą tworzy praca i miłość wielu pokoleń – mówił ksiądz arcybiskup. Zwrócił uwagę, że dziś w Polsce 17 proc. ludzi zagrożonych jest ubóstwem, i to jeden z najbardziej gorzkich skutków przemian systemowych i gospodarczych. Problem ten wiąże się z dramatem bezrobocia. – Przynosimy dziś na Jasną Górę ból naszych rodaków, dla których zabrakło pracy w Ojczyźnie. Bezrobotnych – mówił w homilii ks. abp Głódź. Bez pracy jest dziś 12 proc. osób aktywnych zawodowo. To ponad 1,8 mln ludzi. Według danych GUS, najliczniejszą grupę wśród osób bezrobotnych stanowią ludzie młodzi. Osoby w wieku 25-34 lat to 30 proc. bezrobotnych. Metropolita gdański podkreślał, że władze powinny wyciągnąć wnioski z ostatniego 20-lecia w podejściu do problemu bezrobocia. A sposób rozwiązania przez państwo problemu kurczącego się rynku pracy będzie wyznacznikiem jego siły i sprawności. - Nie zamykajcie oczu na wielki problem polskiego bezrobocia! Gospodarczy, społeczny, moralny… Nie usypiajcie swych sumień przekonaniem, że to strukturalna konieczność! – wołał z wałów jasnogórskich ksiądz arcybiskup, podkreślając, że nie chodzi „o półśrodki i surogaty”, ale rozwiązania systemowe. Problemem świata pracy są też niskie zarobki. – Niektórzy pracują przez cały miesiąc, a nie mogą poradzić sobie bez pomocy opieki społecznej – podkreśla w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” Piotr Duda, przewodniczący NSZZ „Solidarność”, raz jeszcze powracając do postulatu podniesienia płacy minimalnej do wysokości 50 proc. średniego wynagrodzenia. – To był postulat z sierpnia 1980 roku – dodaje Janusz Śniadek, były jej lider. – Nie chcemy socjali, ale godnie zapracować na utrzymanie siebie i swoich rodzin – wyjaśnia. Tak jak rzeczywistość PRL i realnego socjalizmu wywołała opór duchowy i intelektualny, tak – jak wskazywał ks. abp Głódź – dzisiaj konieczna jest refleksja nad liberalizmem. Liberalny system, „jego doktryna i jego praktyka”, dał się Narodowi mocno we znaki. Przyniósł zagrożenia, także duchowe, związane z nadużywaniem wolności słowa i próbami dyskryminacji ludzi wierzących w imię tolerancji i pluralizmu. W tym kontekście przypomniał bulwersującą sprawę zaangażowania satanisty w programie rozrywkowym w telewizji publicznej. Już w zaproszeniu na wczorajszą pielgrzymkę krajowy duszpasterz ludzi pracy ks. bp Kazimierz Ryczan wskazywał na główne bolączki trawiące życie publiczne w Polsce. Przede wszystkim na „nieuczciwą walkę o władzę”, która sponiewierała nasze państwo. Zarówno były lider „Solidarności” Janusz Śniadek, jak i jej obecny przewodniczący Piotr Duda podkreślają, że w obecnych czasach wartości, w imię, których ludzie w latach 80 angażowali się w działalność związkową i społeczną, są konieczne do odnowy życia publicznego i narodowego. - Stratedzy Platformy uznali, że metodą rządzenia jest konflikt. Płacimy za to wszyscy ogromną cenę utraty kapitału społecznego. Tylko 10 proc. ludzi deklaruje, że można ufać większości obywateli. To efekt tej wyniszczającej wojny na śmierć i życie – przyznaje Śniadek. Bardzo ważna staje się dziś również odwaga cywilna, poczucie walki o drugiego człowieka, który jest np. traktowany przedmiotowo w firmie przez swojego pracodawcę. – „Solidarność” jest i będzie działać tylko tam, gdzie ludzie się skrzykną i będą działać. Dzisiaj jest ona potrzebna nawet bardziej niż kiedyś – dodaje. Tę właśnie sprawę przy okazji pielgrzymki zaakcentował ks. bp Kazimierz Ryczan, podkreślając „lekceważenie świata pracy i marginalizację związków zawodowych”. - Podczas ostatniej rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych pytano mnie, jaki postulat dopisałbym do tych 21 z 1980 roku. Bez namysłu odpowiadam: 22 postulat, to realizacja wcześniejszych 21 – mówi Piotr Duda, przewodniczący NSZZ „Solidarność”. W chwili obecnej dla tych, którzy są zatrudnieni, świadczenie pracy nie wiąże się tylko z punktualnym przychodzeniem do firmy i odbieraniem comiesięcznej pensji. Problemami, jakie trapią pracowników, są niezapłacone nadgodziny, zmuszanie do podpisywania niekorzystnych umów, samozatrudnienie, niepłacenie pensji w terminie czy groźba likwidacji miejsc pracy lub całego przedsiębiorstwa.

Maciej Walaszczyk, Jasna Góra

Koncert zakłamania Napisy na pomniku w Ossowie i pytanie do prawników Nowego Ekranu

Jakże odważnie GW piętnuje nienawistną, polską prawicę w związku z „profanacją” grobów krasnoarmiejców w Ossowie pisząc „Duszną atmosferę przyzwolenia na tego typu czyny wytwarza polska prawica[…]W takiej atmosferze każdy przyzwoity gest np. wobec Rosjan, to zdrada”. Tym przyzwoitym gestem było właśnie postawienie wzmiankowanego pomnika: „Postawienie prawosławnego krzyża i uporządkowanie mogiły miało być symbolem pojednania narodów polskiego i rosyjskiego, które ucierpiały przez komunizm. „A tak, poprzez napis na pomniku "CHWAŁA BOHATEROM, KTÓRZY ICH ZABILI" cały pogrzeb nieważny. „Gdyby jeszcze było tak, że wstyd za profanacje grobów i pomników spada na głowy tych, którzy złe nastroje rozbudzają. Niestety, ten wstyd spada na nas wszystkich” -konkluduje GW.

Brukowcowi wtóruje dyrektor Biura Prasowego Kancelarii Prezydenta Joanna Trzaska-Wieczorek wyrażając w imieniu pryncypała „ubolewanie” i dodając, że „„w przekonaniu prezydenta bezczeszczenie grobów i szerzenie nienawiści nie jest zgodne z duchem chrześcijańskiej Europy". Trudno odmówić racji twierdzeniom, że stosując zasady odpowiedzialności zbiorowej GW obraża Naród Polski. Warto też podkreślić, (co już zostało podniesione), że napisy pojawiły się na pomniku, a nie na mogiłach! Obarczając odpowiedzialnością za dewastację „politykę post smoleńską” GW okazuje się wyjątkowo niekonsekwentna w swoich komentarzach. Bez powodów i dowodów winą obarcza „polską prawicę” oraz cały Naród, a przecież – stosując logikę wyjaśniania analogiczną, co w przypadku katastrofy smoleńskiej – winą za dewastację należałoby obciążyć Komorowskiego B., (bo postawił pomnik), a może nawet Lenina i jego bandę – po co się tu pchali w 1920? Kuriozalnie brzmi też odwołanie do „ducha chrześcijańskiej Europy” w sytuacji, gdy współczesna Europa chrześcijaństwo zwalcza nie gorzej, niż „awangarda rewolucji proletariatu” spod znaku sierpa i młota w 1920 r. Warto by też w tym miejscu przypomnieć, że rocznica Cudu nad Wisłą, gdy powstrzymany został pochód bojców Armii Czerwonej, z ideologią komunistyczną na ustach mordujących, gwałcących, grabiących i wbijających na pale bądź torturujących na inne wyszukane sposoby polskich żołnierzy broniących Ojczyzny, jest w Polsce świętem państwowym. Czyżby na Czerskiej o tym nie wiedziano? Tak czy siak – dobitnie świadczy to o stosunku GW do swoich odbiorców. Mnie wszelako zastanawia inna kwestia – mianowicie zastosowanie następujących przepisów Kodeksu Karnego:

Art. 256 KK stwierdza:, Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.Nie da się ukryć, że komunizm jest (przecież nadal obowiązuje w różnych rejonach świata, np. Korei Płn. czy Chinach Ludowych) totalitaryzmem, nawołującym do nienawiści, mordów i łamiącym prawa człowieka, którego liczba ofiar wciąż nie jest zbadana ani zamknięta. Czy zatem stawianie pomników barbarzyńskim hordom Armii Czerwonej, niosącej „kaganek” komunizmu nie jest publicznym propagowaniem totalitaryzmu?

Art. 255 KK § 3 stwierdza: Kto publicznie pochwala popełnienie przestępstwa, podlega grzywnie do 180 stawek dziennych, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku. Czy w związku z tym stawianie pomników żołnierzom Armii Czerwonej – gwałcicielom, grabieżcom i mordercom z 1920 r. (naprawdę – bibliografia ich „wyczynów” jest wyjątkowo bogata) nie jest pochwaleniem popełnienia przestępstwa?

Liczę, że prawnicy piszący na Nowym Ekranie zechcą się odnieść do powyższych kwestii odpowiedzialności karnej.

Sarmata

Złota polska dekada jest w naszym zasięgu Kryzys nie puka do drzwi Polski. On już wszedł do naszego kraju - mówi prof. Krzysztof Rybiński w rozmowie z Romanem Mańką.

Roman Mańka: Kiedy rozmawialiśmy w styczniu tego roku, przedstawił pan bardzo pesymistyczny scenariusz rozwoju sytuacji gospodarczej w Polsce. Czy zauważył pan coś, co świadczyłoby, że rządzący zrozumieli powagę sytuacji? Krzysztof Rybiński: Przeszliśmy od etapu, kiedy nie dostrzegano coraz większej liczby sygnałów ostrzegawczych do etapu werbalnej akceptacji faktów. Dziś przedstawiciele rządu - premier Donald Tusk i minister finansów Jacek Rostowski mówią już otwarcie, że kryzys puka do drzwi. Można powiedzieć, że obecnie wśród polityków nie ma już nikogo, kto by bagatelizował problem. - Sytuacja jest bardzo poważna i wypowiedzi polityków to potwierdzają. Nadchodzą trudne czasy. Sierpień pokazał to bardzo boleśnie, we wrześniu negatywny trend również wystąpił. Mamy potężne spadki na giełdzie, złoty traci na wartości, rząd został zmuszony do interweniowania na rynku walutowym, aby powstrzymać dalszy spadek narodowej waluty. Byłem jednym z pierwszych ekonomistów, który przed tymi zjawiskami ostrzegał. W miarę upływu czasu alarm podnosiła coraz większa liczba ekonomistów, jednak wówczas rząd te sygnały lekceważył. Zmiana, jaką zauważyłem polega na tym, że dziś już przedstawiciele rządu nie próbują kryzysu chować pod dywan.

Czy grozi nam scenariusz grecki, czyli kompletny krach gospodarczy, załamanie finansów? - Badania bardzo wielu krajów, które przeszły przez kryzys, pokazało, że ryzyko poważnych turbulencji finansowych pojawia się wówczas, kiedy zadłużenie zagraniczne kraju - ujmowane łącznie publiczne i prywatne - zbliża się do 60 proc. PKB. Tymczasem u nas zadłużenie zagraniczne przekroczyło 70 proc. Czyli jeżeli kierować się doświadczeniami minionych dwustu lat, to można powiedzieć, że Polska jest wśród krajów, które mogą zostać dotknięte poważnymi turbulencjami finansowymi, o ile nie podejmiemy odpowiednich działań, które ograniczą ryzyko zaistnienia tego scenariusza.

A czy nie jest tak, że kryzys, który dotknął w 2008 r. świat i Europę w Polsce amortyzowano w sposób sztuczny? Czy ukrywanie kryzysu wtedy nie spowoduje, że uderzy on teraz ze zdwojoną siłą? - W Polsce doszło do bardzo silnego wzrostu wydatków przy jednoczesnym obniżeniu podatków. W rezultacie powstała dziura w finansach publicznych w wysokości 8 proc. PKB. Jeżeli weźmiemy pod uwagę cykl koniunkturalny, a więc brak recesji, to jest to jedna z największych dziur budżetowych w świecie. Zadziwiające, że Polska bez recesji wpadła w tak wielkie tarapaty finansowe.

- Reakcja rządu na kryzys była tradycyjna, mimo odmiennych zapowiedzi. Inne kraje zwiększały wydatki, żeby spadek popytu sektora prywatnego uzupełnić wzrostem wydatków rządowych. Tymczasem w Polsce rząd mówił, że będziemy oszczędzać. Nic takiego się nie stało. Była to typowa, klasyczna reakcja na kryzys - pogarsza się koniunktura, to zwiększamy wydatki i ograniczymy podatki. Ponieważ tamten kryzys został w ten sposób zamortyzowany, Polska jest dzisiaj krajem z dużą dziurą budżetową. - Dlatego obecnie polityka fiskalna ma dużo mniejsze pole manewru i jeżeli - co zapowiada premier i minister finansów - dotknie nas poważny kryzys, to wtedy już nie będzie można w sposób tradycyjny z nim walczyć, poprzez zwiększenie wydatków i zmniejszenie podatków. Bo to by wówczas oznaczało przyspieszenie tempa narastania długu publicznego, który obecnie kształtuje się na poziomie bliskim 55 proc. PKB, czyli w pobliżu krytycznej granicy po przekroczeniu której - zgodnie z zapisami ustawowymi - automatycznie podniesione zostaną stawki podatku VAT, najpierw na 24, a potem 25 proc. Ponieważ rząd nie przeprowadził reform, które by uzdrowiły finanse publiczne, dzisiaj polityka fiskalna ma związane ręce. - W zasadzie istnieją dwie linie obrony. Po pierwsze, polityka pieniężna - można odpowiednio obniżyć stopy procentowe. Po drugie - przyspieszenie reform po wyborach. A więc możemy się jeszcze przed kryzysem bronić, jest to w naszym zasięgu, ale będzie to wymagało dużej odwagi politycznej.

No właśnie wiemy, że ubiega się pan o mandat senatora z ramienia oddolnej inicjatywy "Obywatele do Senatu". Co pan będzie doradzał rządzącym, jako ekonomista, naukowiec, ekspert, jeżeli uda się panu zasiąść w izbie wyższej polskiego parlamentu? - Pozycja senatu powinna ulec zasadniczej zmianie. Gdyby natomiast tak się nie stało, nie widzę tam dla siebie istotnej roli. Obecnie funkcja senatu przypomina maszynkę do głosowania. Wąska grupa osób w administracji rządowej wymyśla jakieś regulacje prawne i przeprowadza je w szybkim trybie przez sejm i senat, właściwie bez większej refleksji. To jest niedobry scenariusz. Senat powinien odgrywać większą rolę w uchwalaniu dobrego prawa. - Osobiście chciałbym działać na rzecz uchwalania dobrego prawa w Polsce, bo na tym powinno polegać wypełnianie mandatu senatora. To znaczy inicjować pewne dobre rozwiązania prawne i naprawiać to prawo, które trafia z sejmu do senatu w wersji nieakceptowalnej. - W tym kontekście warto przypomnieć, że i raport OECD, i raporty Banku Światowego, i programu "Sprawne państwo", którym kiedyś kierowałem w jednej z dużych firm doradczych - pokazują, że proces uchwalania prawa w Polsce jest bardzo zły, a to z kolei jest źródłem wielu patologii występujących w życiu społeczno-gospodarczym, dotyczących obywateli, czy przedsiębiorstw. - Badania, które prowadzę (jest to bardzo duży projekt badawczy), dowodzą, że znakomita większość uchwalanego w Polsce prawa realizuje interesy grup nacisku, zaś mniejsza część - interesy publiczne.

W socjologii zjawisko to nazywa się uwikłaniem prawa w sieci klientelistyczne? - Klientelizm w polskim parlamencie rozwinął się do monstrualnych rozmiarów. I to należy ukrócić. Przede wszystkim, w tym aspekcie widzę swoją rolę senatora, aby pojawiła się grupa senatorów (takich jak ja), myślących kategoriami interesu publicznego. Trzeba inicjować zmiany prawa, gdyż istnieje wiele barier tłumiących kreatywność przedsiębiorców, obywateli. Senat wspólnie z sejmem powinien działać na rzecz dobrego prawa. Tym będę się zajmował, jeżeli zdobędę mandat senatora. Moimi kontrkandydatami są dwaj marszałkowie: Borowski oraz Romaszewski. Jeżeli wygram z nimi, wówczas będę senatorem z bardzo silnym mandatem społecznym do pełnienia tej funkcji. Wybrałem trudny okręg, bo chciałem kandydować tam, gdzie się urodziłem i wychowałem, gdzie ćwiczyłem karate, byłem harcerzem (...)

Nie wiemy jeszcze, kto wygra wybory i kto będzie rządził, ale znamy istniejące w Polsce problemy. Przed jakimi wyzwaniami stanie przyszły rząd? Co powinien zrobić w pierwszej kolejności? - Kluczowy będzie pierwszy rok. Jeżeli szybko nie zostaną przeprowadzone reformy, to w miarę upływającego czasu będzie coraz trudniej, gdyż naturalną siłą rzeczy rządzący zaczną odliczać czas do kolejnych wyborów parlamentarnych. Dobitnie pokazał to okres rządów Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, gdzie w pierwszym roku przeprowadzono reformę emerytur pomostowych, a później było już coraz gorzej. - Przed każdym rządem stanie konieczność przeprowadzenia głębokich zmian, które muszą przygotować Polskę na nadchodzący kryzys, który - jak mówi premier - puka do drzwi, a ja myślę, że nie tylko puka, ale już wszedł do naszego kraju - to ewidentnie widać po tendencjach giełdowych, czy kursie złotego. A więc musimy dobrze przygotować się na wypadek kryzysu i być odporni. A przed kryzysem może nas uchronić jedynie polski przedsiębiorca, bo to jest ten obywatel, który aktywnie działa: prowadzi firmę, sprzedaje towary, tworzy miejsca pracy, zatrudnia ludzi, płaci podatki. Zatem, jeżeli stworzymy warunki polskiemu przedsiębiorcy, żeby on dobrze przetrwał nadchodzący kryzys, to polska gospodarka, jako całość będzie silna. Ale to musi oznaczać, że polscy przedsiębiorcy będą sobie dobrze radzić, nie tylko na krajowym rynku, lecz trzeba ich wspierać również w ekspansji na rynki zagraniczne. - Dzisiaj już nie wzbogacimy się, sprzedając sobie nawzajem rozmaite towary czy usługi; musimy się nauczyć sprzedawać do innych krajów, na tym zarabiać i w ten sposób się bogacić, podobnie jak Niemcy, Szwajcarzy czy inne kraje. Czyli przede wszystkim należy ułatwić polskiemu przedsiębiorcy przetrwanie kryzysu gospodarczego. Jednak to wymaga szybkiego działania i niezwłocznego uchwalenia pakietu ustaw, które w praktyce będą funkcjonowały. Bo przypomnijmy, że poprzedni pakiet antykryzysowy działał słabo, bardzo mało firm z niego skorzystało. A więc wzmocnienie pozycji polskiego przedsiębiorcy, usunięcie przeszkód w postaci niedobrego prawa, bądź złego podejścia administracji publicznej będą kluczowymi zagadnieniami. To są absolutne priorytety, którymi rząd powinien się zająć. Musimy nauczyć się prowadzić polską politykę przemysłową w taki sposób, aby wspierała polskich przedsiębiorców, nie łamiąc przy okazji dyrektyw Unii Europejskiej. - Poza tym trzeba dokładniej przyjrzeć się finansom publicznym - obecnie duży strumień pieniędzy trafia do osób zamożnych i średnio zamożnych, tymczasem należy skierować je do najbiedniejszych obywateli. W Polsce istnieją obszary ewidentnej biedy, w tym również w stolicy, na przykład na Pradze Północ, jednak klasa polityczna tych problemów nie dostrzega. Tymczasem - jak pokazuje raport "Polska 2030" - 78 proc. szeroko rozumianej pomocy społecznej nie jest kierowana do dwóch najniższych dochodowych grup decylowych*, czyli trafia do osób, które nie są biedne. Zaś jeżeli nadejdzie kryzys to najmocniej uderzy w ludzi najbiedniejszych. Dlatego proponuję, aby dokładnie przeanalizować strukturę wydatków publicznych i precyzyjnie skierować pomoc do osób autentycznie tego potrzebujących, żeby pomóc im się z tej biedy wyrwać. I nie mówię w tym kontekście jedynie o tzw. Polsce B, na Podkarpaciu; tylko na przykład o wspomnianej Pradze Północ, gdzie dużo ludzi żyje na granicy ubóstwa.

Czyli obraz Polski przedstawianej, jako "zielona wyspa", gdzie się wszystkim dobrze żyje, jest fałszywy?

- Jest wiele obszarów sukcesu. Polskiemu biznesowi sporo rzeczy wychodzi, mamy spektakularne przykłady osiągnięć polskich przedsiębiorców, istnieją bardzo duże firmy, które prowadzą ekspansję na rynki międzynarodowe, znakomicie rozwija się sektor farmaceutyczny, polskie przedsiębiorstwa potrafią konkurować, są innowacyjne i przy odpowiednim wsparciu ze strony rządu oraz wprowadzeniu korzystnych regulacji prawnych mogą prowadzić ekspansję na rynki zagraniczne. Ale nadchodzą czasy, które wymagają podjęcia bardzo stanowczych, skutecznych działań, żeby się nie okazało, że jedni będą dalej delektować się sukcesem, a grupa biedniejszych Polaków zostanie wtłoczona w jeszcze większą biedę. Do tego nie można dopuścić!

- Jesteśmy bardziej wstrzemięźliwi, rzadziej się zadłużamy, a częściej oszczędzamy, bo już czujemy, że teraz trzeba się będzie bardziej przyłożyć do zarabiania pieniędzy. Wzrosło jednak nasze zadowolenie z życia i pragnienie życia - mówi w wywiadzie prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny, jeden z autorów "Diagnozy Społecznej - badań nad jakością życia Polaków". więcej » - Niestety obecnie w Polsce zaczęły załamywać się pozytywne trendy. Diagnoza społeczna prof. Janusza Czapińskiego - najlepsze chyba w Polsce w tym zakresie badania, dostępne co dwa lata - pokazuje, że doszło do załamania wieloletnich pozytywnych trendów. Maleje stopień pozytywnych ocen sytuacji finansowej gospodarstw domowych. Co prawda na razie nie znamy jeszcze całego dokumentu, ukazały się dopiero pierwsze wnioski z przeprowadzonych badań, ale te negatywne tendencje są już widoczne gołym okiem. A więc pojawiły się pierwsze sygnały ostrzegawcze. Zatem można iść dwiema różnymi drogami: albo bagatelizować piętrzące się problemy, nie patrzeć w tę stronę; albo wręcz przeciwnie - w taki sposób zaprojektować politykę gospodarczą oraz społeczną, aby biedniejsze grupy społeczne nie ucierpiały zbyt mocno na spowolnieniu gospodarczym.

Czy nie jest tak, że obecna koalicja rządowa wpadła we własną pułapkę - najpierw unikała reform, nie podejmowała wyzwań modernizacyjnych, amortyzowała kryzys gospodarczy, a później kryzys stanął przed drzwiami tego rządu i zapukał do nich - mówiąc w przenośni "za pięć dwunasta"- na chwilę przed wyborami parlamentarnymi? - Ostatnie cztery lata można było wykorzystać na przeprowadzenie szeregu bardzo poważnych reform. One były zapowiadane w 2007 r., w expose premiera Donalda Tuska. Instytut Jagielloński obliczył, że było to około 190 punktów, dotyczących zamiarów rządu, wśród których faktycznie obiecywano przeprowadzenie wielu głębokich reform. Jednak, jak pokazał czas, niewiele z tego udało się zrealizować. Powód jest jeden i podstawowy - dążenie do utrzymania wysokiego słupka popularności stało się celem nadrzędnym. Przez długi czas to działało, ale teraz nadchodzą takie czasy, że trzeba zmienić hierarchię priorytetów. I żadna partia polityczna, która aspiruje do władzy, nie może kontynuować analogicznej polityki. - Czekają nas poważne wyzwania: w krótkiej perspektywie przede wszystkim nadciągające spowolnienie gospodarcze; zaś w dłuższej - problemy demograficzne, o których się ciągle zapomina, kwestie związane z polityką klimatyczną, olbrzymie potrzeby inwestycji w strukturę energetyczną, żeby w Polsce nie zabrakło prądu. To wszystko wymaga zupełnie innej polityki. Żaden rząd, który obejmie władzę po październikowych wyborach, nie będzie mógł zignorować tych wyzwań. Jestem o tym absolutnie przekonany. Oczekuję, że rozpocznie się okres, w którym nawet za cenę utraty popularności zostaną przeprowadzone najpoważniejsze reformy. Inaczej się nie da, bo rzeczywistość bardzo szybko zweryfikuje takie postępowanie. Byłaby to strategia wysokiego ryzyka. - Natomiast minione cztery lata można uznać za czas niezbyt bogaty w reformy. W przyszłej kadencji powinno być pod tym względem o wiele lepiej, niezależnie od tego, kto będzie rządził.

Ale kryzys dotyka cały świat, również względnie dobrze radzące sobie do tej pory kraje Unii Europejskiej. Skąd biorą się tak poważne turbulencje gospodarcze, szczególnie w ostatnim czasie? Co jest przyczyną? Przez ostatnie trzy dekady żyliśmy na kredyt. Nigdy wcześniej w historii świata nie nagromadzono tak wielu długów. Mam na myśli rządy, które zadłużyły podatników (bo to oni ostatecznie spłacają powstałe długi) na ponad 100 proc. dochodu narodowego. Średni dług publiczny w najbogatszych krajach przekracza w chwili obecnej aż 100 proc. dochodu narodowego. Jest to sytuacja bez precedensu. Do tego doszło nieodpowiedzialne zachowanie sektora prywatnego, który też się zadłużył - jeżeli chodzi o kredyty na zakup nieruchomości - również bez precedensu w historii ludzkości. W krajach takich jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Hiszpania zadłużenie sektora prywatnego jest po prostu olbrzymie, czasami przekracza dwu- albo trzykrotnie dochód narodowy czy dochód przeznaczony do dyspozycji gospodarstw domowych w skali całego kraju. To jest nie do utrzymania! - Wierzyciele, a więc ci, którzy pożyczali pieniądze zaczęli się obawiać, że spora część pieniędzy nie zostanie oddana, przez co przestali udzielać kredytów i starają się zmniejszyć skalę kredytowania gospodarki czy rządów. To jest zawsze proces bardzo bolesny. To się nazywa fachowo delewarowaniem. I jeszcze nie ma przypadku - a przynajmniej ja nie znam - aby to delewarowanie, ograniczanie w znacznym stopniu liczby kredytów w gospodarce, nie doprowadziło do poważnej recesji. My chyba właśnie takie ryzyko teraz obserwujemy, że w wymiarze globalnym następuje ograniczenie kredytowania rządu, gospodarstw domowych i biznesu, co powoduje drastyczne turbulencje gospodarcze. - Mówiąc krótko - przez 30 lat żyliśmy na kredyt, a teraz przez jakiś czas będziemy musieli go spłacać, aż się obniży do takiego poziomu, że świat uzna go za stabilny. Jednak niestety, w niektórych przypadkach spłata kredytu nie będzie możliwa. Grecja jest tego najlepszym przykładem. Tam do bankructwa w praktyce już doszło, tylko pytanie jak to technicznie zostanie przeprowadzone.

Czy lepszą odpowiedzią na kryzys będzie zastosowanie doktryn typowo liberalnych czy keynesizm? - My już wiemy, co się stało. Reakcją na kryzys 2008 r., po upadku Lehman Brothers było zastosowanie recepty Keynesa na bezprecedensową skalę. W wymiarze globalnym zwiększono popyt - zwiększono wydatki, obniżono podatki. Do tego doszło jeszcze monetarystyczne podejście, czyli próba zwiększenia podaży pieniądza.

Ale to nie pomogło? - Te kraje, w których przeprowadzono naprawdę głębokie reformy, trwające wiele lat, radzą sobie świetnie. Najlepszym przykładem są Niemcy, gdzie przed dwie dekady budowano konkurencyjność inwestując w nowoczesne technologie, tworzono globalne rynki zbytu, dywersyfikowano eksport - Niemcy nie mają skoncentrowanego eksportu, tylko eksportują na cały świat; po Chinach są drugim największym eksporterem na świecie. - A więc długofalowe reformy gospodarcze, trzymanie w ryzach płac, żeby nie rosły zbyt szybko - nie stracić konkurencyjności, reformy strukturalne, powodujące, że rynek pracy lepiej funkcjonuje, czy ostrożność fiskalna hamująca nadmierny wzrost deficytu budżetowego są przymiotami właściwego gospodarczego podejścia. Niemcy są państwem, które zachowuje się odpowiedzialnie i prowadzi odpowiedzialną politykę gospodarczą. Natomiast wiele innych krajów prowadziło nonszalancką politykę, w pewnym momentach wydawały się być prymusami, tymczasem okazało się, że to z powodu ogromnych baniek spekulacyjnych zostały zaburzone dane gospodarcze i teraz to powraca w sposób bardzo bolesny do równowagi. Jednak sięgnięcie po politykę Keynesa nie pomogło. Podkręciło koniunkturę na dwa, trzy kwartały, ale nie stworzyło miejsc pracy. To widać na przykładzie Stanów Zjednoczonych.

Kto będzie w przyszłości liderem gospodarczym świata? Czy nie jest tak, że zmienia nam się globalne, gospodarcze status quo? Państwa, które dotychczas były słabsze - mówię o Chinach, Brazylii - stają się coraz silniejsze i przejmują inicjatywę. - Obserwujemy bardzo poważną zmianę globalnego układu sił.

Trwałą? - Wiele osób, które nie patrzą daleko wstecz, widzi to jako pewne nowe zjawisko, tymczasem jest to raczej powrót do stanu naturalnego. Jeszcze na początku XIX wieku łącznie Chiny i Indie wytwarzały około połowę światowego PKB. Zatem dominacja świata zachodniego - Europy, czy Stanów Zjednoczonych - to jest raptem ostatnie dwieście lat. Jak się rozmawia z Azjatami (niedawno byłem w Indiach, posiadam w Azji rozliczne kontakty), to oni mówią: "Wy w Europie nie rozumiecie, że po prostu wraca naturalny porządek rzeczy". - Centrum świata, jeżeli chodzi o gospodarkę, politykę, czy geopolitykę, było zawsze w Azji. Co prawda zdarzyło się dwieście lat krótkotrwałego zaburzenia, ale taki okres w dziejach świata z punktu widzenia Azjatów, którzy myślą w kategoriach długiego horyzontu, to jest niewiele. I teraz sytuacja wraca do normy, a centrum świata przenosi się do Azji. Chińczycy nawet nazywają siebie Krajem Środka. To centrum, jeżeli chodzi o wpływy polityczne, gospodarcze, finansowe przesuwa się stopniowo w stronę Azji, pewnie gdzieś w pobliże Pekinu. Natomiast nie będzie to proces szybki, potrwa on wiele lat, nie przejdziemy też w prosty sposób od dominacji jednego mocarstwa do dominacji drugiego.

Renminbi będzie nową walutą światową Chiny coraz intensywniej dążą do umiędzynarodowienia swojej waluty. Pekin obiecał zagranicznym inwestorom możliwość kupna obligacji denominowanych w chińskiej walucie renminbi (czyt: żen min bi). więcej » - Czeka nas bardzo wiele dekad świata, w którym spora ilość państw będzie miała wpływ na wiele spraw. Dominacja militarna Stanów Zjednoczonych jeszcze jakiś czas potrwa. Połowa globalnych wydatków na zbrojenia pochodzi z tego kraju. Jednak sytuacja stopniowo ewoluuje - Chińczycy również coraz więcej wydają. Stwarza to powody do niepokoju, gdyż jeżeli dwa mocarstwa będą posiadały zrównoważony potencjał militarny, to coś się w końcu może wydarzyć. Podobnie w sferze finansowej - odchodzimy od dolara, jako waluty rezerwowej w kierunku wielu walut. Być może wejdzie jakaś waluta azjatycka, oparta na renminbi. To się dzieje na naszych oczach i trzeba się zastanowić, co to dla nas oznacza? W jaki sposób budować przyszłe alianse gospodarcze? Z kim współpracować? Bo ten świat nie jest już taki sam jak był.

Jednobiegunowy. - Tak, nie jest już jednobiegunowy jak był jeszcze dwie, trzy dekady temu.

- Rząd chce rozwalić polski system emerytalny - ostrzega gość Kontrwywiadu RMF FM ekonomista Krzysztof Rybiński. - Niepokoją mnie plany rządu zabrania pieniędzy z OFE, to nacjonalizacja. Ten rząd potwornie się myli, dług publiczny przekroczy 55 proc. już w tym roku. Tylko dzięki chowaniu wydatków pod dywan być może będzie odrobinę mniejszy. Jesteśmy przedmiotami w grze o wybory - wyjaśnia. więcej »

Jaka jest pana prognoza ekonomiczna dla Polski w perspektywie najbliższego roku i dekady, która się właśnie rozpoczęła? - Nadchodzący kryzys z pewnością spowoduje spowolnienie gospodarcze. To, co teraz obserwujemy, wystąpi z większą siłą w przyszłym roku - będzie to okres spowolnienia gospodarczego we wszystkich krajach, niestety w Polsce również. Podtrzymanie koniunktury ułatwi nam fakt, że Polska jest w tej chwili największym placem budowy w Europie, korzystamy ze środków unijnych. Te okoliczności pozwolą podtrzymać koniunkturę. Ale to nie wystarczy. To uderzenie zewnętrzne kryzysu jest zbyt silne, a więc na pewno to będzie dużo słabszy rok, wzrost gospodarczy będzie dużo niższy. I jeżeli ten kryzys szybko się nie zakończy - a na razie niewiele na to wskazuje - to 2013 r. może być pierwszym, od czasu upadku komunizmu, rokiem recesji w Polsce. Jednak my na to nie jesteśmy gotowi. Polska nie doświadczyła solidnej recesji od dwudziestu lat, dlatego trzeba się do tego dobrze przygotować. Świadomość tego ryzyka jest w tej chwili wszędzie. Obserwuję wypowiedzi polityków i uważam, że obawa przed dekoniunkturą przyspieszy reformy po wyborach. - Zaś w perspektywie dekady - mówiłem wielokrotnie i stworzyłem nawet na tę okoliczność taką specjalną frazę "złota polska dekada" - Polska miała i ciągle ma szansę, aby to było dobre dziesięć lat. Z jednego prostego powodu - my jeszcze mniej więcej przez dekadę, do roku 2020 będziemy mieli obydwa wyże demograficzne (powojenny i ich dzieci; ja nazywam ten wyż "pokoleniem zemsty Jaruzelskiego", bo oni zostali poczęci gdzieś w okolicach stanu wojennego i troszkę później) w wieku aktywności zawodowej. Jeżeli uda się dla tych dwóch wyży stworzyć miejsca pracy, jeżeli sektor prywatny, przy wsparciu rządu, stworzy dla nich miejsca pracy, to powinniśmy mieć solidny rozwój gospodarczy. - Oczywiście po 2020 r., kiedy wyż powojenny pójdzie na renty i emerytury, będzie już trudniej, bo na rynku pozostanie tylko jeden wyż demograficzny i podaż pracy będzie dużo niższa, więc będzie trudniej się rozwijać. Takie są zresztą prognozy większości instytucji międzynarodowych OECD, Komisji Europejskiej. Przewidują one jeszcze niezłe tempo wzrostu PKB teraz, które spowolni jednak pod koniec obecnej dekady z poziomu (tego historycznego) około 4 proc. do 2, a później już po 2020 r. to będzie 1 proc., zaś w dłuższym okresie mniej niż 1 proc. To jest efekt starzejącego się społeczeństwa. - Żeby wykorzystać szansę, którą mamy w perspektywie najbliższych dziesięciu lat, powinniśmy zmienić strukturę wydatków z prosocjalnej na prorozwojową, znieść bariery prawne stojące przed polskim biznesem. Aby mógł on tworzyć coraz więcej miejsc pracy i zatrudniać ludzi, którzy są na rynku. Wskaźnik zatrudnienia w Polsce - pomimo że wzrósł - ciągle jest o 10 proc. niższy od tego co powinno być. I gdyby faktycznie te procesy ruszyły - a jeszcze nie jest za późno - (po wyborach można rozpocząć reformy), to - niezależnie od nadciągającego kryzysu - ciągle "złota polska dekada" jest w naszym zasięgu. Natomiast, jeżeli dalej będziemy odsuwać reformy w czasie, mówić, że to jeszcze nie teraz, to czeka nas...

Zardzewiała dekada? - Czeka nas to, co Michał Boni nazywa dryfem rozwojowym, czyli takie dreptanie w miejscu, bardzo niskie tempo wzrostu, wysoki poziom bezrobocia. Nie chciałbym dla Polski takiej przyszłości, tym bardziej, że jest to ostatnia dekada, w której będziemy mieli naturalne rezerwy wzrostu, w postaci dużej ilości ludzi, którzy są gotowi podjąć pracę i płacić podatki, finansować rozwiązania prorozwojowe.

Zdecydował się pan podjąć aktywność publiczną, startuje w wyborach do senatu. Czy gdyby hipotetycznie zaproponowano panu funkcję ministra finansów, przyjąłby pan tę rolę? - Moje życie układało się w sposób bardzo przypadkowy. To znaczy żadne ze stanowisk, które w przeszłości piastowałem, nie było czymś, za czym chodziłem, czego poszukiwałem, o co zabiegałem. W moim przypadku to zawsze pojawiało się nieoczekiwanie. Nigdy o jakiekolwiek funkcje sam nie zabiegałem. Dzisiaj nie planuję takiej roli. Obecnie skupiłem się na tym, aby zostać senatorem i realizować rzeczy fundamentalnie ważne dla Polski. Chcę być senatorem z silnym mandatem społecznym, żeby mieć prawo mówić donośnym głosem i przekonywać innych do swoich racji. Natomiast, co wydarzy się w przyszłości, to dzisiaj trudno przewidzieć. W każdym razie - planów, żeby być ministrem finansów, nie mam.

To może zapytam inaczej - znałby pan receptę na polską gospodarkę? - Tak! Tyle na ten temat napisałem i powiedziałem publicznie, wskazując, jakie reformy należy przeprowadzić, że uważam, iż rozumiem, co trzeba zrobić, które z reform podjąć. Wiem, jak je zrealizować. Nie chodzi o to, żeby ktoś mówił, że przeprowadzi konkretne reformy, tylko widząc, dlaczego to się nie powiodło w przeszłości (np. reforma przepisów prawnych, która ułatwiłaby życie przedsiębiorcom), opracował inną metodę implementacji reformy, aby naprawdę zadziałała ona skutecznie i szybko Trzeba stworzyć odpowiedni system motywacji wśród urzędników w taki sposób, aby oni stali się częścią tej reformy. - Ja to już wdrażałem w sektorze publicznym, bo przez cztery lata pełniłem ważną funkcję wiceprezesa NBP, nadzorowałem system płatniczy, obieg gotówki, rezerwy dewizowe państwa, współtworzyłem nowe standardy komunikowania w polityce pieniężnej. Czyli bardzo ważne rzeczy. Tam się udawało wiele spraw ze wsparciem wspaniałych ludzi zrobić, ale nie, dlatego, że ja coś wymyślałem i narzucałem, tylko ludzie, którzy pracowali, chcieli zmieniać pewne sytuacje na lepsze, czuli, że warto się w to zaangażować, że warto podjąć ryzyko zmian, że trzeba to zrobić dla kraju i dla swojej własnej kariery zawodowej. - A więc kluczowy jest odpowiedni system motywowania ludzi, żeby zaczęli zmieniać państwo na lepsze. Nie da się tego zrobić przez powołanie komisji "Przyjazne państwo" czy jakiejś innej struktury, gdzie grupa osób będzie siedziała zawalona papierami. To się robi zupełnie inaczej. Ja po prostu wiem, jak to zrobić! Jestem gotów służyć Polsce tą wiedzą przede wszystkim, jako senator Rzeczpospolitej.

* grupy decylowe - równe liczebnie grupy gospodarstw domowych, uszeregowane od najuboższych do najzamożniejszych /źródło: słownik ekonomiczny NBPortal.pl/

Binding Offer for TVN Czekamy z wypiekami na twarzy na wysyp wiazacych ofert za aktywa TVN ("binding offers"), z tym ze te wiazace oferty nie beda wiazace tylko warunkowe. Do powiedzenia beda mialy panstwowe instytucje: na pewno KRRiT, moze UOK i miejmy nadzieje ze ABW. Krzysztof Bondaryk, szef ABW, objal swoje funkcje 16 listopada 2007 roku, tego samego dnia zostalo umorzone sledztwo w sprawie TVN V Ds 343/06, prowadzone najpierw przez ABW a nastepnie przez Prokurature Okregowa w Warszawie (1). Krzysztof Bondaryk to byly opozycjonista, wieziony przez 6 miesiecy podczas stanu wojennego i humanista z wyksztalcenia. Bondaryk jest od wielu lat zwiazany zarowno z PO jak i z ABW: byl szefem bialostockiej delegatury ABW juz w latach 90-tych i kandydowal do Sejmu w listy PO juz w 2001 roku (bez sukcesu). Zostal za to czlonkiem Rady Krajowej PO pomiedzy 2003 i 2005. Krzysztof Bondaryk sprywatyzowal sie tez przez kilka lat, przewaznie w spolkach Solorza. I tutaj kontakt z kwiatem polskiego biznesu i duza kasa wykoleily bylego opozycjoniste i humaniste. Bondaryk polakomil sie na Audi A6 Quattro 3.0 TDI, 3-letnie sluzbowe auto PTC, kupujac je juz jako szef ABW po zanizonej cenie, oszczedzajac na transakcji okolo 90 tys PLN. To ekwiwalent 10 tysiecy DP czyli Dorszy Pitery (Dorsz Pitery czyli DP to nieformalna jednostka pomiaru naduzyc urzednikow panstwowych w Polsce, jeden DP = 9 PLN). Sprawa rozeszla sie po kosciach, bo wiadomo ze w Krainie Milosci, milosc wszystko wybacza. Swoim. Niemniej, skoro zbliza sie nieuchronnie koniec pewnej epoki, Krzysztof Bondaryk staje powoli przed wyborem: przejsc do historii III RP na przeliczniku 10 tysiecy Dorszy Pitery (10.000 DP) czy tez pokazac polskim obywatelom ze ABW jest sluzba panstwowa a nie partyjna. Taka okazja nasuwa sie przy sprawie TVN, ktora ABW bardzo dobrze zna, a jezeli nie zna to powinna.

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/18648,tvn-sledztwo-v-ds-343-06

Stanislas Balcerac

Miliarder o twardej pięści Mozemy powiedziec ze chamskie zachowania werbalne na antenie TVN24 to jeszcze relatywna kultura, w Rosji oligarchowie uzywaja podczas dyskusji na wizji jeszcze bardziej agresywne metody. Pytanie: kiedy prawo pięści dotrze do Polski ? Ludzie samodzielnie myslacy, ktorzy mysla ze juz widzieli wszystko mozliwe na antenie TVN24, powinni popatrzec na telewizyjne prawo pięści oligarchow u naszych sasiadow w Rosji. Alexandre Lebedev, byly agent KBG w Londynie robiacy teraz za oligarche, postanowil zastosowac mocne argumenty podczas sobotniej telewizyjnej dyskusji na temat kryzysu finansowego w stacji NTV (40-o sekundowe wideo ponizej):

http://www.youtube.com/watch?v=0UUwb9aXmVQ

Odzylo wpojone za mlodu szkolenie komandosa ? Alexandre Lebedev nie jest bynajmniej przecietnym ex-porucznikiem KGB: to jeden z najbogatszych rosyjskich oligarchow, co wiecej, to wlasciciel wieczornych gazet w Wielkiej Brytanii (The Independent, The Evening Standard) i Francji (France Soir).

http://en.wikipedia.org/wiki/Alexander_Lebedev

Oczywiscie Brytyjczycy zaczynaja przygladac sie blizej temu "inwestorowi" ze Wschodu, ktory nie tylko ulokowal sie wygodnie w Londynie, ale jeszcze do tego namascil swojego syna na szefa biznesu (tak jak to robia polscy oligarchowie):

http://www.guardian.co.uk/media/2011/sep/18/alexander-lebedev-russian-tv-punchup

Czy nasi polscy oligarchowie - wytrenowani za mlodu w podobnych szkolach jak Lebedev - tez zrzuca maske dobrodziejow w garniturach i odslonia swoje prawdziwe, twarde oblicze ? Stanislas Balcerac

Prezydencie, obroń jawność Gdy wybuchła "afera stoczniowa" chciałam sprawdzić w dokumentach jak faktycznie wyglądała umowa prywatyzacyjna, poprosiłam więc w Ministerstwie Skarbu o kopię umów i kalendarium prywatyzacji, które na mocy obowiązującej (jeszcze) ustawy o dostępie do informacji publicznej niewątpliwie stanowią informację publiczną, bo jej definicja jest bardzo szeroka a ustawowe ograniczenia nieliczne. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w odpowiedzi otrzymałam informację, że:

"przedmiotowe umowy sprzedaży oraz kalendarium prac nad sprzedażą składników majątku Stoczni nie są dokumentami urzędowymi w rozumieniu ustawy. Nie spełniają one bowiem definicji ustawowej: “treść oświadczenia woli lub wiedzy, utrwalona i podpisana w dowolnej formie przez funkcjonariusza publicznego w rozumieniu przepisów Kodeksu karnego, w ramach jego kompetencji, skierowana do innego podmiotu lub złożona do akt sprawy”. Biorąc powyższe pod uwagę nie jest możliwe udostępnienie Pani wnioskowanych treści." Zdziwienie było jeszcze większe, gdy okazało się, że anonimowy mail z ministerstwa był wysłany z mailowego adresu, na który nie dało się odpowiedzieć bo alias "odbijał". Nie mogłam więc poprosić nieujawnionego z nazwiska urzędnika o wydanie spełniającej wymogi postępowania administracyjnego decyzji, którą mogłabym następnie zaskarżyć i wydrzeć ministerstwu informacje za pośrednictwem sądu administracyjnego, co powoli staje się praktyką tego rządu. A potem przyszły inne tematy i odpuściłam, choć wygrana była raczej pewna, bo kończąca właśnie 10 lat ustawa jest naprawdę całkiem niezła i daje władzy niewiele możliwości zgodnego z prawem utajniania informacji. Praktyka pokazuje jednak - niestety - że władza, zwłaszcza obecna bo ta jak żadna przed nią nie ma powodu bać się gniewu obywateli, mediów czy wpływowych środowisk, nie cofa się przed łamaniem prawa, jeśli z jakiegoś powodu chce niewygodne dla siebie informacje przed opinią publiczną ukryć. Dlatego tak ważne jest obronienie obecnej ustawy przed tym co z nią w piątek zrobiła Platforma, która rzutem na taśmę wepchnęła zapis-worek, do którego będzie można wrzucać - już teraz zgodnie z prawem - takie wnioski obywateli jak choćby ten mój, przytaczany na wstępie. Bo przecież "ochrona ważnego interesu gospodarczego państwa" może wymagać utrzymania w tajemnicy umowy prywatyzacyjnej, na wypadek jakiegoś przyszłego postępowania, albo tak po prostu. Senator Rocki, nie oszukujmy się, nie z własnej inicjatywy, wyposażył władzę w bardzo poręczny, uniwersalny klucz, którym będzie mogła nam zamknąć, praktycznie według własnego widzimisię, dostęp do informacji o naszym państwie. Przykładów jak ta władza chce i potrafi wykorzystać każdą możliwość poszerzenia granic swojej swobody podawać chyba nie trzeba. Robi co chce, nawet jak nie może. Strach pomyśleć, co będzie, jak zacznie móc. Teraz losy jawności są w rękach prezydenta, który musi mieć naprawdę dobry powód, żeby zawetować ustawę swojej partii, tym bardziej, że przecież sam też na niej skorzysta. Walka Balcerowicza o ujawnienie prezydenckich ekspertyz ws. OFE pokazuje, że prezydent też nie jest wielkim fanem pełnej jawności władzy. Jeśli więc masowo, najgłośniej jak można, nie powiemy prezydentowi jak bardzo nowa ustawa nam się nie podoba, nie będzie miał powodu jej zablokować. Pozwolimy władzy jeszcze bardziej zmniejszyć szparę, przez którą ją podglądamy. Nie można do tego dopuścić, nawet jeśli wiara w to, że prezydent się przychyli do protestów obywateli jest naiwna bo interesy polityczne zazwyczaj wygrywają z wolą obywateli. Ale spróbować trzeba, bo - jak powiedział wczoraj jeden z założycieli KOR Wojciech Onyszkiewicz - "każdy z nas musi wziąć odpowiedzialność za to, na co mamy wpływ". Choćby po to - dodam od siebie - żeby sprawdzić czy i jaki jeszcze mamy. Jutro wyślę więc swoją prośbę do prezydenta o zablokowanie tej tak niebezpiecznej dla demokracji ustawy, i wszystkich do tego zachęcam. Jeśli będziemy oburzać się w milczeniu, nie damy prezydentowi powodu, żeby mu ręka z piórem zadrżała. A przecież przykład ustawy o GMO pokazuje, że czasami nawet tam gdzie wchodzą w grę ogromne interesy, jak się opinia publiczna skrzyknie, to coś jednak może. Wielu wpisów na tym blogu nie powstałoby gdyby nie ustawa o dostępie do informacji publicznej, nawet nie liczyłam ile informacji użytych w tekstach dzięki niej wydobyłam, nie mając żadnych "dojść" ani legitymacji dziennikarskiej. Właśnie dlatego, że ta ustawa daje każdemu Kowalskiemu ogromne możliwości zaglądania za kulisy władzy, jest dla władzy tak bardzo niewygodna. Jeśli chcemy zachować sobie minimum kontroli, musimy COŚ zrobić zanim będzie za późno. Piszmy do prezydenta. Nic innego nie przychodzi mi już do głowy…

Kataryna

Korzenie elity Często w gronie tzw. „prawdziwych” prawicowców zastanawiamy się nad przyczynami, dla których większość rodaków jak w chocholim tańcu wybiera sobie na zmianę albo etatystycznych solidaruchów albo postępowych postkomunistów, a ci używając jedynie nieco innej retoryki utrzymują prawie niezmieniony ustrój dla niepoznaki retuszowany inicjatywami, które i tak z reguły zostają utrącone w dalszej części procesu legislacyjnego. Jedno z wyjaśnień takiego stanu rzeczy od dłuższego czasu promuje pan redaktor Rafał Ziemkiewicz, który generalnie sprowadza problem do stwierdzenia, że współczesne polskie społeczeństwo charakteryzuje mentalność fornala, czyli jest to społeczeństwo pofolwarczne, pokolonialne; jednym słowem współczesne stosunki w Polsce to nadal uwspółcześniona wersja stosunków miedzy dworem a folwarkiem. Nie byłoby to jakieś specjalne odkrycie, ale wydaje się, że pomimo jego generalnej słuszności przy omawianiu tej sprawy omija w dalszym ciągu szereg wątków, wątków niewygodnych dla wielu badaczy ale bez których zrozumienie przyczyn tej kondycji współczesnego Polaka nie może być wystarczające.

Chłop żywemu nie przepuści W koszmarnych czasach PRL-u władza szczególnie ciepło wyrażała się o ludzie pracującym miast i wsi, co wcale tej samej władzy nie przeszkadzało, by przy byle okazji ów lud pracujący bezpośrednio lub pośrednio gnoić. Szczególnie wieś zawsze stała władzy cierniem w oku, bo tak za komuny jak i za III RP najbardziej opornie przyjmowała postępowe nowinki wymyślone na zapleczu partyjnej burzy mózgów. Ile było już w najnowszej historii politycznej analiz socjologicznych i politologicznych pokazujących, jak głosowała wykształcona metropolia, bystra brać akademicka czy ogólnie inteligencja, a na kogo swoje głosy stawiała podkarpacka, okołolubelska czy podlaska wieś obowiązkowo legitymująca się wykształceniem podstawowym i zasadniczym. Ta z pozoru niewytłumaczalna, ale dotychczas sprytnie skrywana złość na polskiego chłopa znalazła swój materialny wyraz w niegdysiejszych wypowiedziach „inteligenta” Frasyniuka, który najpierw wypomniał chłopom, że zamiast walczyć o niepodległość, to kradli kamasze zabitym powstańcom, a następnie wstępując na ścieżkę psychoanalizy tak tłumaczył wyjazd Wałęsy na rzymski kongres Libertasu: „… on w 70 proc. ma tzw. umysł chłopski, taki spryt chłopski, nadmierne przywiązane do materialnych wartości” wymyślając jeszcze przy innej okazji taki termin jak „chłopopolityk”. Ta ambiwalencja uczuć wobec polskiego chłopa jest chyba charakterystyczna dla pewnego środowiska, które uczyniło Frasyniuka „inteligentem”, gdyż podczas chwilowej awantury jaka wybuchła po jego słowach w obronie „inteligenta” stanęła m.in. „Gazeta Wyborcza”, której redaktor cytował nawet na tę okoliczność wyjątki z klasyków polskiej literatury. Także dzisiaj mamy zakusy na stworzenie pewnego rodzaju kompromisu pomiędzy naszymi „elitami” a niektórymi przedstawicielami przemysłu holocaustowego wedle którego Żydów nie wydawało, zabijało czy grabiło całe polskie społeczeństwo, ale chciwi, pazerni polscy chłopi. Ale takie myślenie nie jest chyba właściwe jedynie dla środowiska „GW” skoro we wspomnianej wcześniej analizie autorstwa red. Ziemkiewicza cytuje on opinię Kaczyńskiego, wedle której „Polska jest społeczeństwem postkomunistycznym, chłopskim, zastrachanymi i biernym”. Zresztą i sam Ziemkiewicz nie ukrywa, że owa mentalność fornala i parobka nie sprowadza się jedynie do symboliki gdyż w jednym z akapitów pisał: „po utracie elit i zdradzie ich niedobitków ludność Polski odtworzyła się na bazie małorolnego chłopstwa”. Jest to i zarazem dość czytelna aluzja i kolejne już powtórzenie pewnej mantry, której sens polega na tym, że hitlerowcy i Sowieci wymordowali polskie elity, przez co najpierw łatwiej niż przewidywano zainstalowano komunizm, a obecnie tak trudno ten komunizm wyplenić.

Krążenie elit Prawdą w tym twierdzeniu jest tylko pierwsza część, ta mianowicie, że zarówno Niemcy hitlerowskie jak i Sowieci prowadzili akcję mordowania polskich elit, natomiast na pewno nie wymordowali całej inteligencji (przecież takie tuzy współczesnej polityki jak Kaczyńscy, mecenas Olszewski, Macierewicz, marszałek Komorowski i szereg innych wywodzą swoje genealogie od inteligencji przedwojennej, herbowy ma być nawet generał Jaruzelski) i na pewno inteligencja ta nie była tak monolityczna w swej wspaniałości jak dzisiaj niektórzy chcieliby ją widzieć. Ale pomijając tę może nawet naturalną skłonność do idealizowania lub koloryzowania przeszłości znacznie bardziej istotną sprawą jest bałamutne stwierdzenie, że ów mord na elitach spowodował zanik jakiegoś życiodajnego korzenia, z którego mogłyby odrodzić się nowe elity kraju, że wykarczowano najlepsze zawiązki elity i niestety musiała ona powstać z korzenia małorolnego chłopa przez co mamy to co mamy czyli społeczeństwo pofolwarczne. Jest to jakiś rodzaj może nawet nieuświadomionego eugenicznego determinizmu, zwłaszcza że doświadczenie uczy czegoś całkiem przeciwnego, mamy bowiem dość przykładów wyradzania się elit i sformułowano już dość dużo dobrze uprawdopodobnionych przyczyn, dla których tylko te społeczności zachowują żywotność i ekspansywność, które nie hołdują zasadzie chowu wsobnego, ale dokooptowują do elit tzw. nowych ludzi – homini novi. W dawnym słownictwie funkcjonował taki termin jak kmieć, którym określano niekiedy każdego chłopa, chociaż odnosił się jedynie do chłopów jako tako niezależnych i – wprawdzie małorolnych – ale jednak posiadaczy. Tymczasem są etnografowie i etymolodzy, którzy pochodzenie owego terminu wywodzą od słowa „komes” służącego do określania nie tyle jakiegoś prostego chłopa i podnóżka pana ale wprost pańskiego towarzysza, kogoś kto pana wspomaga, chociaż także może mu służyć – „Adamie ty Boże kmieciu, ty siedzisz u Boga w wiecu”. W minionych latach utarł się taki niepisany obyczaj, że te hipotezy, które wykorzystywała często historiografia i propaganda PRL-owska są z gruntu nieprawdziwe i ich głoszenie z zasady kompromituje taką personę. Osobiście doświadczałem takich sytuacji, że stawiając w dyskusji jakieś kontrowersyjne tezy zamiast merytorycznej odpowiedzi spotykałem się z argumentem, że przecież takie same tezy głoszono w czasach PRL-u. Na tej zasadzie krytyka Piłsudskiego musi być naganna, bo gdyby Piłsudski był niedobry to przecież PRL-owska propaganda nie atakowałaby tak bardzo sanacji, tak samo upadek i rozbiory Rzeczpospolitej muszą mieć jedynie zewnętrzne przyczyny, bo szlachtę to winili komuniści. Tymczasem polska szlachta co najmniej od XVI w. bardziej hołubiła tutejszych Żydów niż mieszczan i tym bardziej chłopów, którzy z komesów-towarzyszy coraz szybciej staczali się do roli niewolników. Inaczej nasz najsłynniejszy kaznodzieja Piotr Skarga nie formułowałby wobec panów takich ostrych sądów, które powodowały ich zgorszenie („kmiotki i poddane gubić, a sami sobie folgować w poborach i mych ciężarach chcemy”).

Także Jan Kazimierz nie składałby takich a nie innych ślubów lwowskich („że za jęki i ucisk kmieci spadły w tym siedmioleciu na Królestwo moje z rąk Syna Twojego, sprawiedliwego Sędziego, plagi: powietrza, wojny i innych nieszczęść, przyrzekam ponadto i ślubuję, że po nastaniu pokoju wraz ze wszystkimi stanami wszelkich będę używał środków, aby lud Królestwa mego od niesprawiedliwych ciężarów i ucisków wyzwolić”). W rzeczywistości chłopów do narodu wciągnęła na początku XX w. edukacyjna i polityczna rola ruchów ludowo-narodowych, skutkiem czego już podczas decydujących dni bitwy warszawskiej premierem polskiego rządu był Wincenty Witos.

Głowa i tułów Teodor Jeske-Choiński we wstępie do swojej pracy nt neofitów polskich zapisał, że:

„Warszawianin z przed laty pięćdziesięciu nie poznałby już dziś swojej kochanej Warszawki, a za lat sto gdyby mu wolno było wrócić na ziemię, czułby się w niej zupełnie obcym”. Publikacja ta ukazała się w roku 1904 stąd też całkiem niedawno minęło właśnie owe sto lat, po których z pewnością Warszawiak z połowy XIX w. czułby się w niej zupełnie obcym i nie o kulturę materialną chodziło pisarzowi, gdyż jak dodawał w kolejny akapicie:

„przyszłemu psychologowi rozwoju i przemian naszej duszy narodowej wyjaśni słownik neofitów polskich niejedną zagadkę – powie mu, dlaczego pewne poglądy i zapatrywania, wierzenia, pewne „ideały”, których przeszłość polska nie znała, wysunęły się na czoło naszej cywilizacji”. Jeske-Choiński stawiając takie prognozy raczej nie zakładał masowego ludobójstwa jakie miało miejsce podczas okupacji niemieckiej, ba – pisał to nawet przed rewolucją bolszewicką, stąd też nie przewidział, że przedwojennych neofickich inteligentów zastąpi nowy gatunek neofitów, których łączyło często pochodzenie etniczne ale którzy wierzyli już w raj komunistyczny. Ale tak jak i przed wojną nadal głównym powodem opóźnień w budowaniu nowej wiary była wieś i to co nazywano później „ludową pobożnością” krytykowaną zresztą do dzisiaj przez postępową inteligencję. Także -jak wskazują niektórzy- w owej ludowej religijności widział szansę dla Polski m.in. kardynał Wyszyński. Owa ludowa – i co tu dużo filozofować, kultywowana właśnie głównie na owej małorolnej wsi – pobożność, ale także i mentalność bardzo kłuła w oczy postępową władzę, gdyż stała na drodze tworzeniu nowego człowieka i nowego społeczeństwa. Zmarła niedawno Joanna Wiszniewicz (nb. pracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego) w jednej z publikacji podaje, że w latach powojennych polska ludność na prowincji często wrogo odnosiła się do młodzieży żydowskiej i nie kryje wspomnień tych Żydów, którzy do takich zachowań prowokowali:

„Krzyczało się o tym! Chodziło się po wsi i się wrzeszczało: >>Po ulicy chodzą Żydzi, każdy Polak ich się brzydzi. Ale Żydzi są dziś w kupie, wszystkich gojów mają w dupie<

Inteligentna infiltracja Generalnie inteligencja w Polsce rekrutuje się z dawnej inteligencji neofickiej głównie pochodzenia żydowskiego (vide Piotr Naimski – potomek frankistów, także znany radiowiec Grzegorz Wasowski jest synem jeszcze bardziej znanego Jerzego Wasowskiego, który przed konwersją miał się nazywać Wasserzug), potomków szlachty polskiej, po części także skoligaconej ze znaczącymi żydowskimi rodami (np. Stefan Kisielewski był kuzynem słynnej komunistki Hanki Sawickiej vel Hana Szapiro), dawnej żydokomuny i jej progenitury (Kołakowski, Michnik, Holland etc.) oraz nowej inteligencji z powojennego awansu społecznego – w dużej części wywodzącej się właśnie z małorolnego chłopstwa. Inteligencja, zwłaszcza ta z dłuższymi tradycjami, często zdaje sobie sprawę z tego z jakiego pnia rodowego i ideowego czerpie swoje życiowe soki, a na poglądy większości osób wpływa nie tylko bieżące doświadczenie ale także doświadczenie historyczne. I możemy próbować ściągać portki przez głowę i próbować wyjaśniać dominujące w debacie publicznej poglądy, stosunki w mediach, idee głoszone na uniwersytetach etc. ale skutek będzie taki sam, gdyby spróbować wyjaśnić psychikę człowieka bez poznania jego rodziny, przodków, sposobu wychowania i nabytych doświadczeń. Jeske-Choiński swego czasu stawiany jako pisarz na równi a nawet wyżej od Sienkiewicza (vide takie powieści jak: ”Gasnące słońce”, „Ostatni Rzymianie” „Jakobini” „Błyskawice”, „Terror”, „Tiara i korona”) miał niestety czelność studiować problem żydowski w Polsce (to on jako pierwszy zdefiniował kogo Żydzi uważają za antysemitów – „ciekawskich gałganów”, którzy interesują się żydowskimi sprawami) i dlatego jest dzisiaj zamilczany (jego książki można poczytać na stronie www.pbi.edu.pl).

Ale w 1938 r. czyli na rok przed wybuchem wojny rodowity Żyd, niejaki Mateusz Mieses napisał i wydrukował w wydawnictwie M. Fruchtmana książkę pt. „Polacy – chrześcijanie pochodzenia żydowskiego” szacując tam, że samych potomków frankistów zmieszanych z rodzinami polskimi żyje w Polsce ok. „ośm razy” więcej niż liczba 120 tysięcy (czyli niespełna milion osób), która byłaby liczbą frankistów przy założeniu, że członkowie tej grupy żeniliby się tylko między sobą. To nie jakiś antysemita, ale Żyd Mieses pisze we wspomnianej książce, że

„Infiltracja ta trwająca już od wielu, wielu stuleci przedstawia się cyfrowo w sumie wcale poważnie. Kwestia ta ponadto nie tylko ilościowa, ale też jakościowa. Jest zasadnicza różnica, czy pierwiastek obcy został zaabsorbowany przez doły, przez włościaństwo bierne, oddalone w ciężkim poddaństwie przez liczne wieki od wszelkiej współpracy duchowej, państwowej i politycznej, czy też ów przybytek wszedł w skład warstw aktywnych, górnych, kierowniczych, prowadzących naród. Żydzi wychrzczeni nie pobierali się z córkami chłopskimi…”

Arcypolskie korzenie To tenże sam Mieses proponuje, że

„…byłoby może słuszną rzeczą w drodze analizy imion, nazwisk, herbów dojść do prawdy, dociec do korzeni, do rzeczywistości dziejowej i wyśledzić przynajmniej pewne rody polskie, (…) które z wyszły z pnia żydowskiego”. I podaje następnie w dużej części także za badaniami „antysemity” Jeske-Choińskiego (który przecież nie opierał się tylko na obiegowych sądach, ale pewne przypuszczenia sprawdzał np. w księgach metrykalnych) typowe nazwiska frankistowskie (Wołowski, Grabowski, Lewiński, Pawłowski, Piotrowski, Jakubowski, Jasiński, Dobrowolski, Krzyżanowski, Nawrocki etc.) oraz generalną zasadę tworzenia takich nazwisk np. od dni tygodnia czy nazwy miesiąca, dodając w tej sprawie, że:

„musimy jednak uważać za prawdopodobne, że wszędzie gdzie spotykamy w Polsce nazwisko powyższego typu, ma się do czynienia z descedentami jakiegoś nowochrzczeńca. Gdyby się ukazał jakiś wyjątek w tym kierunku, byłaby to egzemcja raczej, która zaświadcza słuszność reguły”. Szczególnie zrozumienie fenomenu polskich frankistów jest bardzo istotne dla rozjaśnienia pewnego typu zachowań, gdyż wydaje się, że owi frankiści nie byli -jak np. wynikałoby to z tez Didiera – polskimi marranami, ale że sami uważali siebie za grupę szczególnie – przez wzgląd na osobiste zalety – predestynowaną do pełnienia kierowniczych funkcji w narodzie. Sami siebie uważali za lepszych od Żydów i lepszych od Polaków coś na kształt nowej rasy przejmującej z obu nacji najwartościowsze elementy.Ten fenomen pozostawił wyraźny ślad w polskiej tradycji inteligenckiej i wyraźnie przebija z dominującego w Polsce sposobu myślenia i zachowania warstw powołujących się na dłuższe tradycje niż ta każąca widzieć w inteligencie powojennym prostego chłopa siłą oderwanego od pługa. Czyż nie są dla przykładu irytujące te ciągle głośne wyrzekania jakim to nie bylibyśmy cudem świata, gdyby nam w czasie wojny nie wymordowano elit lub te analizy socjologiczne tłumaczące wszystko mentalnością pofornalską. Ile jeszcze lat będziemy warczeć pod rodzimymi atrapami ścian płaczu wyobrażając sobie co by nie było, gdyby w Powstaniu Warszawskim nie zginął kwiat młodzieży. Widzimy także ciągłe porównywanie de facto rzezi powstańczych do ofiar całopalnych, talmudyzowanie życia publicznego, odwoływanie się do narodowego wybraństwa i zastępowanie realizmu politycznego swoistą polityczną mistyką. Z tym też należałoby wiązać swoiste „rąbnięcie” na punkcie rosyjskości, a całkowite zamykanie oczu na zagrożenia płynące ze strony „europejskości” czy bardzo realne zagrożenie niemieckie. Bo trudno uważać, by Niemcy rzeczywiście pogodzili się z utratą naszych obecnych ziem zachodnich. Raczej należy oczekiwać, że kiedyś je przejmą z dobrodziejstwem żywego inwentarza, a ten inwentarz bardzo szybko zaakceptuje, a nawet polubi swoją nową narodową tożsamość (tym samym unikniemy przesiedleń i syndromu „wozu Drzymały” zostawiając sobie -jak najbardziej- syndrom „Bartka zwycięzcy”)

Kwestia rozróżniania Wprawdzie dzisiaj na wszelkie sposoby próbuje się pojęcie „żydokomuny” sprowadzić do kategorii mitów rozpowszechnianych zapewne pod strzechami ciemnych, pazernych i żydożerczych polskich chłopów, ale doskonale wiadomo, że twierdzenia o „nadreprezentacji” raczej się nie podważa. Zwłaszcza, że było tak jak jeszcze przed wojną o frankistowskich i innych neofitach pisał Żyd-Mieses, także w tym przypadku owa „nadreprezentacja” nie dotyczyła dołów (w tym wypadku ubeckich i partyjnych) ale decyzyjnej wierchuszki. Istotna różnica była taka, że po wojnie ton nie nadawali inteligenccy, przedwojenni neofici, ale dawni chałaciarze, którzy sprzeciwiając się swojej dotychczasowej nędznej egzystencji zapragnęli raju na ziemi – w pierwszym rzędzie oczywiście raju dla siebie. To z takich komunistycznych rodzin powychodzili obecni dygnitarze różnych zresztą orientacji partyjnych (nie tylko ze środowiska UD-ecji ale np. Dorn czy Wildstein także oficjalnie przyznają, że ich ojcowie był działaczami partii komunistycznych) i ich postrzega się jako homini novi w odróżnieniu od starych rodzin inteligenckich często także o neofickich korzeniach. Łączy ich jednakże marnie skrywana pogarda do polskiego chłopstwa i zarazem strach przed odrodzeniem świadomości, którą przezywają endeckością i zamykają ją w „trumnie Dmowskiego”. To stąd m.in. biorą się różne fałsze historyczne połączone z uprawianiem pewnych kultów, służące wykreowaniu fałszywej świadomości narodowej. Stąd o pewnych postaciach historycznych, politykach, pisarzach już się praktycznie nie wspomina a jeżeli już to obowiązkowo według latami urabianego schematu. W przemówieniach Witosa można znaleźć np. stenogramy z debat sejmowych toczonych wkrótce po odzyskaniu niepodległości i jest tam też fragment poświęcony interpelacji grupy posłów stających w obronie niby to polskich spółek drzewnych. W odpowiedzi Witos tak tłumaczył pewne rządowe działania zmierzające do przełamania monopolu dotychczasowych spółek na ten handel:

“…za czasów austriackich państwowe lasy małopolskie były eksploatowane wyłącznie przez Żydów. Na 40 kontraktów, którymi były objęte wszystkie lasy państwowe w Małopolsce – 32 były zawarte przez przedsiębiorców żydowskich, 4 przez spółki żydowskie, a na 4-ech figurowali podstawieni firmanci, jednak one faktycznie do Żydów należały (…). Kilkakrotnie w swoim przemówieniu wspominał p. Stapiński o tartaku „Hanka”. Znowu tylko informacyjnie, nie wchodząc w meritum rzeczy: był to tartak, który nazwał p. Sta­piński „Hanka” – polskie imię. Pozwolę sobie sprostować, że chodzi tu nie o tartak „Han­ka”, lecz tylko o tartak, którego właścicielką jest pani Chaja Wachs. {Głos: To wszystko jedno). Dla pana jest wszystko jedno, jednak inni rozróżniają.” Jak widać dawniej premier i poseł potrafił jeszcze pewne rzeczy rozróżniać, chociaż według obecnych schematów myślenia kim był taki Witos – “niewykształconym i z małej wsi” a co gorsze “pazernym chłopem”. Krzysztof Mazur

Prokuratorskim okiem Najważniejsze pytanie, jakie się nasuwa w przypadku prac prokuratury wojskowej (po hucznym zakończeniu prac przez „komisję Millera”), jest to, na ile PW będzie zmierzać do wyjaśnienia przyczyn (i odtworzenia przebiegu) tragedii z 10-go Kwietnia, a na ile do... umycia rąk od odkrycia prawdy o zbrodni drugiego Katynia. To pytanie stawiam sobie już od dłuższego czasu, zaś pewne dodatkowe światło w tej sprawie rzuca dzisiejszy artykuł M. Pyzy w najnowszym n-rze „Uważam Rze” (33/2011) („O Pasionku cicho sza”, s. 38-39). Tekst ten, jak można się domyślić już z tytułu, dotyczy zawieszenia M. Pasionka i odebrania mu cywilnego nadzoru nad śledztwem smoleńskim. Pyza w drugiej części artykułu pisze tak:

„Jak sugerują nasi informatorzy, nagonka Parulskiego na Pasionka może mieć związek z efektami tej (tj. z Amerykanami – przyp. F.Y.M.) współpracy. (…) Zdaniem osób znających działania służb specjalnych i prokuratorskiej współpracy międzynarodowej, błędem było skierowanie do USA wniosku o pomoc prawną. Polscy śledczy wprost prosili w nim m.in. o udostępnienie materiałów dotyczących ewentualnego zamachu, nasłuchów komunikacji smoleńskiej wieży z załogami samolotów 10 kwietnia oraz zdjęć satelitarnych z dnia katastrofy. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie otrzymaliśmy ich właśnie z powodu ścieżki, na którą się zdecydowaliśmy. Wniosek o pomoc prawną do Ministerstwa Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych oznacza długie oczekiwanie na rozpatrzenie, a wyklucza konieczną w tej sprawie dyskrecję. Zamiast niego należało nawiązać wzajemną współpracę służb specjalnych w tym zakresie. Pierwotnie taką właśnie drogę miał zaakceptować Krzysztof Parulski. Nie wiadomo, dlaczego zdanie zmienił. To niejedyna – zdaniem naszych informatorów – decyzja naczelnego prokuratora wojskowego, która zaszkodziła smoleńskiemu śledztwu. Wymieniają oni też m.in. brak zabiegów o zabezpieczenie wraku Tu-154M, niewymuszenie na Rosjanach udziału strony polskiej w czynnościach śledczych, m.in. sekcjach zwłok (wyjątkiem była sekcja prezydenta, którą obserwował sam Parulski, nie zwracając zresztą uwagi na rażące nieprawidłowości, jakich dopuścili się Rosjanie), niewyposażenie prokuratorów jadących na miejsce katastrofy w sprzęt fotograficzny, co zaowocowało dokumentacją zdjęciową sporządzaną za pośrednictwem telefonów komórkowych, zgodę na anulowanie pierwszych zeznań kontrolerów lotu.” Czy skierowanie w/w wniosku mogło być błędem? Jeśli już to zamierzonym, sądzę. Zamierzonym, by... owych materiałów nie uzyskać. Pyza pisze, całkiem słusznie, o konieczności nawiązania współpracy na poziomie służb specjalnych, jednakże wydaje się zapominać, w jakim kraju od 2007 r. żyjemy, jaką gruntowną resowietyzację służb przeprowadzono i o tym, że 10 Kwietnia gabinet ciemniaków jak diabeł przed święconą wodą wzdragał się przed poproszeniem o pomoc NATO, a ta pomoc (także wywiadowcza i kontrwywiadowcza) była na wyciągnięcie ręki. Dlaczego jednak o nią ciemniacy nie poprosili? Dlatego że, jak można podejrzewać, NATO miało wgląd także w działania polskich specsłużb cywilnych i mundurowych, które to działania mogły mieć sporo wspólnego, jeśli nie ze zorganizowaniem wprost, to na pewno z osłanianiem zamachu na prezydencką delegację. W takim zresztą kontekście łatwiej zrozumieć „zaginięcie” materiałów satelitarnych otrzymanych ponoć od USA, a niemogących się odnaleźć w archiwach, sejfach czy szufladach polskich specsłużb. Zwróćmy uwagę raz jeszcze na ten wytłuszczony przeze mnie fragment tekstu Pyzy: „niewyposażenie prokuratorów jadących na miejsce katastrofy w sprzęt fotograficzny”. Niedawno http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/o-gebie-i-cholewie.html

przywoływałem bulwersującą wypowiedź W. Targalskiego, jednego z członków „komisji Millera” przyznającego bez ogródek, iż „my nie mieliśmy nawet aparatów” do rejestrowania np. badań nad czarnymi skrzynkami. Z fotodokumentacji zamieszczonej w obszernych dokumentach „komisji Millera” można wnioskować, że „aparatów nie mieli” także na pobojowisku siewiernieńskim (pracując „cały dzień, do nocy” © by M. Grochowski), stąd też posiłkowali się później bezcennymi zasobami „galerii doc. Amielina” związanego ze specsłużbami neo-ZSSR. Teraz jednak, jak wynika z tekstu Pyzy, okazuje się, że nawet prokuratorzy wojskowi wysłani zostali na „miejsce katastrofy” z pustymi rękami. Trudno o bardziej dobitny dowód intencji towarzyszącej takiemu właśnie, celowemu zaniedbaniu – przecież aparat fotograficzny czy kamera wideo to podstawowy sprzęt, jaki obowiązkowo zabierają ze sobą śledczy jadący na miejsce jakiegokolwiek śmiertelnego wypadku tudzież na miejsce zbrodni. Wysyłanie zatem ludzi bez tego typu sprzętu ma jeden cel. Chodzi o niedokumentowanie po prostu. Dlaczego zaś czegoś się nie dokumentuje? Po pierwsze, dlatego że pragnie się ukryć prawdę o tym, co się w danym miejscu stało (im mniej dowodów, tym lepiej) – oraz po drugie, ponieważ dąży się do skonstruowania nowej wizji tego, co się wydarzyło. FYM

(Nasz) Człowiek jest najważniejszy 2011-09-19 Kategoria: Młodzież Kontra (Nasz) Człowiek jest najważniejszy Wybory parlamentarne już za niespełna miesiąc, w związku z czym w minioną niedzielę program „Młodzież kontra” odwiedził Adam Jarubas, marszałek województwa świętokrzyskiego z ramienia Polskiego Stronnictwa Ludowego i kandydat tej partii do Sejmu. Jak mogliśmy się dowiedzieć z przebiegu programu, rozszyfrowanie skrótu PSL jako Pomagamy Swoim Ludziom nadal nie straciło na aktualności. Pan Marszałek już na początku zaznaczył, że według niego aktualna koalicja rządowa PO-PSL sprawdziła się i chciałby, aby po wyborach trwała ona nadal. Przedstawiciel Ruchu Palikota zarzucił gościowi, że jego partia jest gotowa z każdym zawrzeć koalicję. Gość programu stwierdził, że nie czyni z tej kwestii wady PSL i podał przykład ze „swojego podwórka”, czyli sejmiku województwa świętokrzyskiego. Uwagę p. Jarubasa, że życzy Palikociarzom swoich przedstawicieli w Parlamencie, młody przedstawiciel postępowców skwitował: „to jest pewne”. Na koniec Marszałek zapewnił o swojej gotowości do rozmów o przyszłości Polski nawet z Januszem Palikotem. Reprezentant Ludowców zadał w gruncie rzeczy naiwne pytanie o to, czy wyborcy powinni kierować się sondażami i czy sondaże odzwierciedlają rzeczywistość. Cóż, gwoli przypomnienia należy zauważyć, że wedle szacunków takich badań wybory prezydenckie w 2005 roku w cuglach powinien wygrać Donald Tusk, natomiast te zeszłoroczne zakończyłyby się już w I turze. PSL-owski kandydat porównał sondaże swojej partii do góry lodowej na oceanie, u której widoczny jest jedynie wierzchołek, a jej siłę odzwierciedlają tylko skutki zderzenia z nią. Ponieważ jednak na horyzoncie nie widać było ani uszkodzonego „Titanica”, ani tonącego Leonardo Di Caprio, mogliśmy przejść do kolejnego pytania. Do ofensywy przeszedł za to Młody Demokrata, który oskarżył Adama Jarubasa o wydanie 650 tysięcy złotych przeznaczonych na promocję Programu Rozwoju Regionalnego (czy kogoś to dziwi?) na przedwyborcze reklamówki telewizyjne, których gwiazdą jest... Adam Jarubas. Gość nazwał tę kampanię „kłopotliwą dla konkurentów” i odwołał się do przykładów przedstawicieli PO i SLD, którzy również korzystają ze środków publicznych. Śmiem wątpić, czy Pan Marszałek rzeczywiście nie wie, skąd partie parlamentarne mają fundusze na swoją promocję w mediach i na ulicach. Na pytanie przedstawiciela młodzieżówki SLD o brak programu PO, gość Programu wypowiedział się niejednoznacznie. Zaznaczył, że ceni rządy koalicyjne, w których jego partia wnosi wrażliwość społeczną i przesłania „ukierunkowane na podmiotowość i godność człowieka” (pamiętne sp***laj autorstwa minister Fedak skierowane do ministra Sawickiego także?), a na koniec zapewnił o swojej wierze w dokończenie reform w czasie kolejnej kadencji. Po krótkiej dyskusji o problemach melioracyjnych na Mazowszu i w województwie świętokrzyskim jaką rozpoczęła reprezentantka PJN, kwestię dopłat dla rolników i właścicieli ziemi poruszył kol. Paweł Włodzimierz Słomka z Nowej Prawicy. Podany przykład Nowej Zelandii, jako kraju w którym zniesiono cenę minimalną i dotowanie rolnictwa, skutkiem czego ceny produktów spadły, a zyski z eksportu potroiły się, nieco zakłopotał Pana Marszałka. Według naszego rozmówcy polityka rolna i dopłaty są filarem Unii Europejskiej i należy zrównywać dopłaty przeznaczane dla gospodarzy. Niestety, zabrakło czasu na odniesienie się do kwestii nowozelandzkiej. Pierwsze pytanie w drugiej turze zadał działacz młodzieżówki PiS-u, a dotyczyło ono dwóch niesprecyzowany punktów programu PSL dotyczących podatków. Gość programu powiedział o „jasnym i przejrzystym systemie podatkowym” oraz wprowadzeniu ulg dla przedsiębiorców, zaznaczając, że jest to grupa, którą szczególnie należy wspierać w czasie recesji. Chwilę później p. Jarubas zapewnił reprezentanta RPP o tym, że nie boi się wchłonięcia PSL przez PO lub PiS, wyrażając również swoją pewność o wejściu do Sejmu nowej kadencji co najmniej czterech ugrupowań. Pan Marszałek ponownie wyraził chęć rozmawiania z każdym. Młody Demokrata chciał natomiast uzyskać od Marszałka deklarację, czy w przypadku zdobycia mandatu poselskiego zrezygnuje ze swojej dotychczasowej funkcji. Przypomniał przy tym przypadek marszałka województwa mazowieckiego, Adama Struzika, który cztery lata temu nie zrobił tego, wpuszczając do Sejmu kolejną osobę z listy. P. Jarubas nie odpowiedział na pytanie, posiłkując się ogólnikami o dobru regionu i potrzebie skutecznego lobbingu w Sejmie. Gość programu, zapytany przez działaczkę PJN o możliwość bezpośredniego wyboru marszałków stwierdził, że polski system samorządowy nie jest na to gotowy. Marszałek usłyszał też z ust przedstawicielki PJoN-ków, że jest przystojnym mężczyzną. Zaiste, to rzeczywiście bardzo merytoryczne uwaga w programie publicystycznym i na pewno wiele wnosi do kwestii zmian w wyborach samorządowych. Gdy wydawało się, że w tej miłej i sielankowej atmosferze Pan Marszałek będzie mógł pożegnać się z uczestnikami programu i telewidzami, ostatnie pytanie zadał kol. Lech Walicki. Reprezentant Nowej Prawicy wytknął P. Jarubasowi, że jego żona otrzymała nominację do nagrody dla liderów pozyskiwania środków unijnych przyznawanych przez niego samego, natomiast małżonka świętokrzyskiego posła PSL, Andrzeja Pałysa, znanego szerszej publiczności z ataku Wirusa Filipińskiego na sejmowym parkingu, dostała od Marszałka milionową dotację na budowę pralni wodnej. Gość programu dał do zrozumienia, że ma czyste sumienie (jak po wizycie w pralni) i nie widzi nic niestosownego w starcie swojej żony w konkursie oraz we wspomaganiu finansowym inwestycji żony partyjnego kolegi. Szkoda, że marszałek Jarubas nie mógł kontynuować swojej wypowiedzi, wybielającej (jak po wizycie w pralni) nieetyczne postępowanie. Może czas na małą modyfikację tegorocznego hasła wyborczego Polskiego Stronnictwa Ludowego? Nasz Człowiek Jest Najważniejszy – to brzmi odpowiednio. Przynajmniej wtedy ludowcy nie musieliby udawać, że w ich mniemaniu sprawowanie władzy łączy się z grantami dla ludzi powiązanych z tą partią. Mateusz Stanaszek

Złowroga tradycja UPR wyraziła protest w związku z wypowiedzią Wiktora Juszczenki dla „Rzeczpospolitej”, w której były prezydent Ukrainy nazwał Banderę bohaterem. Juszczenko jest konsekwentny w tym, co mówi. Jako prezydent Ukrainy nadał Banderze tytuł bohatera nardowego Ukrainy. Pisałem o tym w styczniu 2010 roku.

Czy warto jeść "banderowską" pomarańczę? Znaczenie niepodległej Ukrainy dla bezpieczeństwa Polski jest trudne do przecenienia. Bez Ukrainy Kreml nie zdoła odbudować rosyjskiego imperium. A pamiętając o historii nie trudno zrozumieć, dlaczego nie chcemy, aby nasze państwo graniczyło z imperialną Rosją. Wszak nie dawny dowcip brzmiał: „Z kim graniczy Związek Sowiecki? – Z kim zechce!” Stąd zrozumiałe jest polskie wsparcie dla niepodległej Ukrainy i namawianie polityków z Kijowa do opcji „zachodniej”, członkostwa w NATO. Na Ukrainie odbyła się pierwsza tura wyborów prezydenckich. Obecny prezydent Wiktor Juszczenko przegrał. Po „dogrywce” w drugiej turze prezydentem Ukrainy zostanie Wiktor Janukowycz, szef uchodzącej za prorosyjską partii Regionów, lub Julia Timoszenko, obecna premier ukraińskiego rządu. Ona zresztą też podkreśla wagę jak najlepszych stosunków z Rosją. Czy to oznacza, że wkrótce kolejne rosyjskie manewry wojskowe odbędą się nie tylko na białoruskim odcinku polskich granic, ale także na ukraińskim? Polski model polityki ukraińskiej, niezmienny od lat, powstał w oparciu o koncepcje formułowane dawniej na łamach paryskiej „Kultury”. Stwierdzano tam, że Polacy powinni pogodzić się raz na zawsze z utratą ziem kresowych i uznać, że miasto Semper Fidelis (zawsze wierne), bohaterski Lwów odznaczony przez marszałka Piłsudskiego orderem wojennym Virtuti Militari będzie ukraińskie. W zamian mieliśmy zyskać w Ukraińcach sojusznika wspólnie z Polakami przeciwstawiającego się rosyjskiej dominacji. Poglądy te ponadpartyjnie zwyciężyły w umysłach polityków polskich kształtujących relacje wschodnie. Na koncepcje prezentowane w paryskim piśmie „Kultura” powoływali się m.in. Jacek Kuroń, prezydent Kwaśniewski, a także prezydent Kaczyński. Kiedy na Ukrainie „wybuchła” tzw. pomarańczowa rewolucja polscy politycy z wielkim zaangażowaniem i zapominając o tym co ich dzieliło wsparli tandem Juszczenko – Timoszenko idący do władzy. Niestety, okazało się, że zwycięska ekipa nie tylko skłóciła się i była nieudolna w rządzeniu krajem, ale zaczęła budować etos ukraińskiego państwa na tradycji antypolskiej.

Prezydent Juszczenko otwarcie, a premier Timoszenko półgębkiem zaczęli wychwalać zasługi Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, winnych bestialskich mordów na Polakach. W dawnym polskim Lwowie ukraińskie władze miasta sławiły zbrodniczą 14 dywizje Waffen-SS Hałczyna. Popierani przez Polskę politycy uznali za fundament swego państwa „dokonania” UPA. To trochę tak jakby zgodzić się, by Niemcy budowały swoją państwowość na tradycji walki z komunizmem Waffen-SS. W czym bowiem ukraińska dywizja SS” Hałczyna” jest lepsza od innych dywizji SS i dlaczego zasługuje na cześć w pamięci ukraińskiego strategicznego partnera Polski? Już po przegranych wyborach Juszczenko strzelił Polsce jeszcze jednego gola - uhonorował przywódcę OUN.

УКАЗ ПРЕЗИДЕНТА УКРАИНЫ № 46/2010

О присвоении С.Бандере звания Герой Украины

За незламність духу у відстоюванні національної ідеї, виявлені героїзм і самопожертву у боротьбі за незалежну Українську державу постановляю:

Присвоїти звання Герой України з удостоєнням ордена Держави БАНДЕРІ Степану Андрійовичу – провідникові Організації українських націоналістів (посмертно).

Президент України Віктор ЮЩЕНКО

20 січня 2010 року

Tłumaczenie:

Dekret Prezydenta Ukrainy Nr 46/2010

O nadaniu S. Banderze tytułu Bohatera Ukrainy

Za niezłomność ducha w obronie idei narodowej, za okazany heroizm i poświęcenie samego siebie w walce o niepodległość państwa ukraińskiego, postanawiam:

Nadać tytuł Bohatera Ukrainy wraz z Orderem Stanu BANDERZE Stepanowi Andrijowiczowi – prowidnykowi Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (pośmiertnie) Prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko 20 stycznia 2010 r.

W relacjach polsko – ukraińskich były zdarzenia mało chwalebne i mamy trudną historię. Ale mamy też piękne karty zgodnego współżycia obu narodów, także wspólnych walk przeciwko wrogom Polski i Ukrainy. I byli nie tylko Konowalec, czy Bandera, ale chociażby atamani Piotr Konaszewicz Sahajdaczny i Semen Petlura. Dlaczego wg Juszczenki to jednak prowidnk Bandera, a nie ataman Petlura zasłużył na miano bohatera Ukrainy? Wiele razy byłem na Ukrainie i poznałem wielu Ukraińców. Ukraina to nie tylko UPA i „tradycja” rzezi polskich sąsiadów. Przegrana Juszczenki nie musi też oznaczać rusyfikacji Ukrainy. Wschodnia Ukraina, stanowiąca o gospodarczej sile państwa, widzi swą przyszłość w współpracy z Zachodem i wcale nie pragnie podlegać rosyjskim oligarchom i biurokratom. W końcu największe wspólne przedsięwzięcie polsko-ukraińskie mistrzostwa w piłce nożnej Euro 2012 byłoby nie możliwe, gdyby nie zaangażowanie i wsparcie ukraińskiego "wschodu". Trzeba więc poważnie zastanowić się nad nowym kształtem polityki polskiej w Kijowie. Wydawca i redaktor naczelny paryskiej „Kultury” Jerzy Giedroyć zżymał się, że w polityce polskiej wracają dawne spory między narodowcami, a piłsudczykami. Mawiał, że Polakami dziś rządzą „trumny” Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego. A tymczasem widać, że w polskiej polityce na Ukrainie to trumna zmarłego Redaktora „Kultury” rządzi. I to ta polityka przyniosła Polsce owoc w postaci cierpkiej, banderowskiej, pomarańczy. Aby być sprawiedliwym trzeba wspomnieć, że Juszczenko jednak nie zapominał o polskich sojusznikach. Z jego rąk ukraińskie ordery Za Zasługi trafiły na piersi ministra ON Bogdana Klicha, szefa BBN Aleksandra Szczygło, posła PiS Marka Kuchcińskiego oraz ministrów w Kancelarii Prezydenta: Mariusza Handzlika i Małgorzaty Bochenek (pani minister dostała order Księżnej Olgi). Można rzec, że Juszczenko dał wprawdzie Banderze ogromną świecę, ale i Polakom po ogarku. I Polacy dostali je za życia. Szczęśliwie nie mieli sposobności spotkania na swojej drodze podwładnych bohateraBandery. W okresie prezydentury Juszczenki na Ukrainie trwała akcja sławiąca UPA i jej wodzów. Podczas zjazdu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów 12 sierpnia 2006 Wiktor Juszczenko napisał: OUN zawsze była na czele walk o umocnienie idei narodowej (...). OUN przeszła surową praktykę walk w dwudziestych i trzydziestych latach XX stulecia (z Polakami), w burzliwe lata II wojny światowej. Wasze unikalne doświadczenie i umiejętności łączenia twardej postawy narodowej z giętkim konstruktywizmem dziś nie traci na aktualności (...). Dlatego OUN może być chwalebnym przykładem dla wielu politycznych i społecznych sił Ukrainy. Jestem przekonany, że Wasza organizacja nadal pozostanie jednym z kamieni węgielnych budowy Państwa Ukraińskiego (...) sława Ukrainie. W kilka dni później (18 sierpnia 2006 roku) w czasie obecności na Światowym Kongresie Ukraińców Juszczenko udekorował Jurija Szuchewycza (syna Romana Szuchewycza, dowódcy UPA) orderem państwowym i nadał mu tytuł Bohatera Ukrainy, pomimo że parlament ukraiński nie uchwalił ustawy przedłożonej przez poprzedni rząd o nadaniu działaczom OUN i partyzantom UPA praw kombatanckich. W dniu 14 października 2006 w 64 rocznicę powstania UPA podpisał dekret uznający Ukraińską Powstańczą Armię za ruch wyzwoleńczy. A pod koniec swojej kadencji, 22 stycznia 2010, nadał Banderze tytuł Bohatera Ukrainy oraz wydał 29 stycznia 2010 wydał dekret o uznaniu UPA i OUN za uczestników walk o niepodległość Ukrainy. Jednocześnie Banderę otrzymał o z rąk ukraińskich rad miejskich honorowe obywatelstwo wielu miast na terenie tzw. Zachodniej Ukrainy (ich liczba stale rośnie), są to m.in. Łuck, Lwów, Iwano-Frankowsk (dawny Stanisławów), Tarnopol, Truskawiec, Kowel, Sokal, Czerwonogród (dawny Krystynopol), Chust, Brody, Żołkiew, Trembowla, Jaworów, Nowojaworówsk, Borysław, Radziechów, Dublany, Rawa Ruska. Za zasługi dla Ukrainy Banderze wystawiono także pomniki w takich miastach jak: Stanisławów, Drohobycz, Stryj, Dublany, Mościska, Uhrynów Stary, Lwów, Tarnopol. Kolejne budowy pomników upamiętniające mordercę Polaków planowane są w Łucku i Buczaczu.

Byli upowcy.... Juszczenko wybory przegrał, a jego następca Janukowycz nie podzielił entuzjazmu dla zbrodniarzy z UPA i 2 kwietnia 2010 roku Okręgowy Sąd Administracyjny uchylił dekret o nadaniu tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze. W odpowiedzi na ten wyrok władze zachodnich obwodów Ukrainy wyraziły stanowczy sprzeciw, a działacze z pro-upowskiej partii Swoboda zagrozili "marszem na Kijów i usunięciem siłą obecnych władz". Jurij Michalciszyn, deputowany do Rady Miejskiej Lwowa oświadczył: Banderowska armia przepłynie przez Dniepr i wyrzuci z Kijowa donieckich bandytów. Szeremietiew

Na osiemnastą rocznicę wyjścia wojsk radzieckich z Polski. "Komunizm przesuwał się przez Polskę trzykrotnie" 18 września 1993 roku, czyli osiemnaście lat temu, ostatni rosyjski (już nie radziecki) żołnierz opuścił terytorium Polski. Dokładnie po zamknięciu 76-letniego okresu, od wkroczenia armii radzieckiej na nasze terytorium. I to już koniec dobrych informacji. W XX-tym wieku, jak każdy pamięta z lekcji historii, komunizm przesuwał się przez Polskę trzykrotnie: w 1920, 1939, oraz 1944 niesiony nam w darze razem z wszami i syfilisem przez sowiecką armią. Tylko w XX wieku. Gdybym chciał napisać "rosyjskie imperium", to wówczas musiałbym tą cyfrę zwielokrotnić. Koncentruję się zaś akurat na tym wieku, nie z tej racji, że wraca moda na przyjaźń polsko-radziecką, tylko dlatego, że ten wynalazek, oprócz przemocy przyniósł ze sobą coś, czego nie przytargały ze sobą wcześniej ani zagony tatarskie, ani szwedzkie dywizje, germańskie szwadrony, czy nawet carskie regimenty. Była nią znacznie gorsza niż same zabójstwa, gwałty i pożary inna plaga ( która wobec tych z puszki Pandory ma się jak ziarnko maku do kokosowego orzecha) - moralna pustka, filozofia relatywizmu, oraz instrumentalizm, które same wprawdzie nie niszczą ciała, ale masakrują ducha. W 1993, a więc osiemnaście lat temu, oglądałem w telewizji, piękne kadry z pożegnania armii rosyjskiej. Tej samej, co to w 39 i 44-tym miała przynieść "wolność ludowi pracującemu miast i wsi", a która tym razem, wyjątkowo wycofywała się za linię Buga. Przypominam sobie, że kiedy ostatni pociąg zniknął już za horyzontem, pozostawiając po sobie tylko biały obłoczek pary, mój ojciec - były już wówczas członek komisji kontroli partyjnej , jednego z dużych PRL-owskich zakładów - powiedział słowa, które wzbudziły we mnie, dwudziestoczterolatka pełnego euforii po "świeżo odzyskanej wolności", konsternację. Pamiętam je do dziś doskonale, chociaż przyznam, że początkowo odebrałem je jako słowa zgorzkniałego, starego człowieka, który utracił sens swego życia. Ojciec, gasząc moją radość, powiedział wówczas, ni mniej ni więcej, że "to co weszło na bagnetach, na bagnetach wyjść musi". Armia radziecka przyniosła nam komunizm, ale wycofała się już jako armia rosyjska. Czy to nie jest symboliczny znak tego, że coś w Polsce pozostawiła ? Armia radziecka była jak lądolód (a właściwie lądolud). Z lekcji geografii pamiętam, że ta masa lodu nawet kiedy się cofnie, pozostawia po sobie różnego rodzaju głazy, jeziorka, wydmy piaskowe, glinkę i żwiry. Przypuszczam, że również arktyczny chłód, oraz błoto. Miną lata nim przeorane jego cielskiem pola zazielenią się i zakwitną "zbożem rozmaitem". Czy niej jest tak i w przypadku tego lądoludu? Cały czas zastanawiam się nad tym, czy wycofał się on rzeczywiście, czy tylko cofnął swą wielką białą papachę, pozostawiając pod spodem wielki lodowy jęzor leżący na nas jak łapa?

Roman Misiewicz

Radosław Sikorski - historia rozszerzona Birbant z Oksfordu Życie Sikorskiego potoczyłoby się inaczej, gdyby nie wyjazd w połowie 1981 r. na kurs języka angielskiego do Anglii. Dopisało mu szczęście, tygodnik „Polityka” pisał, że otrzymał turystyczny paszport, liceum ukończył rok wcześniej i nie upominało się o niego wojsko. W październiku 1981 r., po informacjach, że Służba Bezpieczeństwa interesuje się jego kolegami, wystąpił o azyl polityczny. We wniosku pisał o działalności konspiracyjnej, represjach, wyrzuconych z wojska stryjach, którzy byli oficerami Ludowego Wojska Polskiego (stryj Edward był oficerem politycznym, skazanym na trzy lata za pobicie sowieckiego generała, a stryj Klemens został wyrzucony z wojska w 1968 r., bo nie chciał wstąpić do partii). Sikorski rozpoczął studia na Oksfordzie, wstąpił do Bullingdon Club. Wiódł życie towarzyskie, wręcz hulaszcze. Wiosną 2010 r. stacja Channel 4 wyemitowała reportaż o młodości lidera brytyjskich konserwatystów Davida Camerona. Informacje te powtórzyła polska prasa. Bullingdon Club kojarzy się na Wyspach już wyłącznie z pijackimi ucztami i demolowaniem restauracji. Obecnie członkowie Bullingdon Club wstydzą się i tuszują burzliwą przeszłość, wszyscy odmówili wystąpienia w brytyjskim filmie, wyjątkiem był tylko Sikorski. Niewątpliwie zaskakuje fakt, że Sikorski przez lata ukrywał te młodzieńcze wyskoki, starał się wytworzyć w Polsce obraz młodzieńca, który ciężko pracował i walczył z komunizmem nawet w najdalszych zakątkach świata. Zaskakuje również to, że tak dokładnie opowiedział o luzackim stylu dopiero po blisko 30 latach, i to w Anglii. W czasie pobytu w Anglii był obserwowany i rozpracowywany przez służby PRL. 21 stycznia 1983 r. został zarejestrowany przez wydział II Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Bydgoszczy pod nr. 21200 jako „osoba do obiektu” do sprawy „Bristol” nr ewid. 9219. Sprawę przerejestrowano na Kwestionariusz Ewidencyjny krypt. „Bastard” – „podejrzany o kontakt ze służbami specjalnymi państw NATO”. Sprawę zdjęto z ewidencji 15 stycznia 1990 roku. Sikorskim zajmował się funkcjonariusz o pseudonimie „Brig”, ten sam, który „opiekował się” w Londynie Bogusławem Wołoszańskim. Rezydentura polskiego wywiadu w Londynie uważała, że Sikorski „najprawdopodobniej jest powiązany z brytyjskimi służbami specjalnymi, żyje ponad stan, szuka kontaktów i dużo podróżuje, a nie wiadomo, skąd ma pieniądze”.

Od Afganistanu, przez Afrykę, do Polski W okresie studiów rozpoczął współpracę z prasą polonijną i angielską. Jego wywiad z pisarzem Grahamem Greene´em przedrukował w Polsce „Tygodnik Powszechny”. W 1986 r. wyjechał do Afganistanu, jako korespondent wojenny „The Spectator”. Był jednym z kilku Polaków, którzy w czasie wojny z Sowietami przebywali w Afganistanie. Sympatyzował z mudżahedinami, z pobytu napisał „Prochy świętych”. W 1988 r. zdobył nagrodę World Press Photo za zdjęcie martwej Afganki z dziećmi. Uzyskał obywatelstwo brytyjskie. Był też korespondentem w Afryce. Tam najprawdopodobniej zetknął się z późniejszym szefem Wojskowych Służb Informacyjnych Bolesławem Izydorczykiem. Wspominał o tym Janusz Onyszkiewicz w liście do Sikorskiego z marca 1993 r.: „Pan generał Izydorczyk, który na Pana temat powiedział jedynie, że przychodząc do resortu nie był Pan dla niego osobą całkiem nieznaną, gdyż spotkał się z Panem w Namibii”. Na początku lat 90. drogi Sikorskiego i Izydorczyka skrzyżowały się w polskim MON. Na przełomie lat 80. i 90. Sikorski wrócił do Polski, w środowiskach antykomunistycznych stał się swoistą gwiazdą. Był bywalcem Salonu 101 Małgorzaty Bocheńskiej, żony Jana Parysa. Jednocześnie był przedstawicielem koncernu News Corporation Ruperta Murdocha, próbował uruchomić w Polsce jego stację. Zajął się remontem ruin dworu w Chobielinie, ożenił się z amerykańską dziennikarką Anne Applebaum. Jednak cały czas w Polsce żywa była jego „afgańska legenda”. Sikorski był postrzegany, jako emigrant polityczny stanu wojennego, który aktywnie sprzeciwiał się komunizmowi w Afganistanie. To chyba m.in. dzięki temu wizerunkowi został wiceministrem obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego. Miał uosabiać prozachodni kurs rządu i otwarcie administracji dla młodych, wykształconych ludzi. Po tzw. nocnej zmianie 4 czerwca 1992 r. powrócił do dziennikarstwa, publikował w zachodnich mediach. Jego artykuły, obok książki Jacka Kurskiego i Piotra Semki „Lewy czerwcowy” oraz pierwszego wywiadu z Janem Olszewskim, były wtedy ważną lekturą sympatyków prawicy niepodległościowej. Ostro krytykował Lecha Wałęsę za obalenie rządu Jana Olszewskiego, „Gazetę Wyborczą” za kampanię oszczerstw, a Wojskowe Służby Informacyjne za związki z Moskwą. W jednym z artykułów pisał: „WSI były ostatnią funkcjonującą organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem, gdyby ze Wschodu znów zaczęły wiać chłodniejsze wiatry. Jeszcze długo po puczu w Związku Radzieckim polscy szefowie WSI wciąż myśleli, że ich czas może nadejść”.

„Szpak” z WSI W świetle ujawnionych po latach informacji ten ostatni wątek jest szczególnie ważny. Od 1 października 1992 r. do 17 lutego 1995 r. WSI inwigilowały Radosława Sikorskiego, nadając tej akcji kryptonim „Szpak”. Rozpoczęcie operacji argumentowano tym, że Sikorski jest „zaangażowany w działalność polityczną ugrupowań stawiających sobie za cel osłabienie struktury i spoistości wojska, osłabienie autorytetu Zwierzchnika Sił Zbrojnych i kierownictwa MON. W perspektywie podporządkowania Sił Zbrojnych określonym celom politycznym „Szpak” szczególnie zaciekle atakuje Wojskowe Służby Informacyjne podważając ich cele i zadania, chce paraliżować działania WSI” (Raport z weryfikacji WSI, s. 75).Teczkę „Szpak” ujawnił Sikorski w czerwcu 2006 r., na kilka tygodni przed rozpoczęciem działalności komisji weryfikacyjnej. Dla członków tej komisji był to dowód na oddziaływanie WSI na sferę polityczną. Szukając innych materiałów, powoływali się na ten przykład. Wykorzystali to oficerowie WSI, do Sikorskiego dotarła zniekształcona informacja, że są poszukiwane tzw. haki na niego. Tymczasem Sikorski w Raporcie z weryfikacji WSI został przedstawiony jako ofiara służb wojskowych, tak samo byłby przedstawiony w przypadku odnalezienia kolejnych dokumentów. Dla nikogo nie było zaskoczeniem, że w latach 90. związał się z Ruchem Odbudowy Polski Jana Olszewskiego, chociaż jeden z jego artykułów stał się dzwonkiem alarmowym, gdy w amerykańskim piśmie „Foreign Affairs” zasugerował: „Polskę byłoby łatwiej reformować, gdyby porzuciła wyeksploatowane regiony, takie jak Śląsk”. Artykuł stał się powodem konfliktu w tej partii, mimo to w 1997 r. Sikorski startował do Sejmu z listy ROP. W 1998 r. został wiceministrem spraw zagranicznych u ministra Bronisława Geremka. Odpowiadał za konsulaty, polskie ośrodki kultury i stosunki z Trzecim Światem. Po odejściu z MSZ został dyrektorem wykonawczym Nowej Inicjatywy Atlantyckiej.

Od bezpieczeństwa ważniejsza toaleta W 2005 r. otrzymał od prawicy kolejny kredyt zaufania – został senatorem Prawa i Sprawiedliwości, a w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza objął tekę szefa MON. Starannie dbał o wizerunek młodego, wysportowanego ministra współpracującego z NATO – fotografował się w F-16, w czasie skoków spadochronowych, zajęć z wychowania fizycznego itd. Jednak ten propagandowy wizerunek skrywał dziwne posunięcia Sikorskiego w politycznej rzeczywistości. Przykładem jest choćby postępowanie przetargowe na zakup nowych samolotów dla VIP-ów ogłoszone 26 lipca 2006 r. przez Sikorskiego, jako ministra obrony narodowej. Miał on zlekceważyć podstawowe założenia bezpieczeństwa. Ujawnił to były wiceminister obrony narodowej Jacek Kotas: „Założenia odwołanego przetargu zostały źle przygotowane. W ogłoszonym za kadencji Radka Sikorskiego przetargu głównym kryterium była cena samolotu. Była ważniejsza od kwestii bezpieczeństwa. Najbardziej jaskrawym przykładem jest dodatkowa toaleta w samolocie. Za drugą toaletę oferent dostałby 0,77 pkt, a za dodatkowy, trzeci silnik – jedynie 0,26 pkt. Podkreślę jeszcze raz: trzy razy wyżej oceniana była dodatkowa toaleta niż dodatkowy silnik”. Ten fatalny przetarg został odwołany 30 maja 2007 roku. Jesienią 2007 r. ówczesny szef MON Aleksander Szczygło powołał komisję przetargową, dokumenty były gotowe, ale rząd Tuska zablokował zakup nowoczesnych samolotów dla VIP-ów. Sikorski deklarował się wówczas, jako zwolennik zainstalowania w Polsce amerykańskiej tarczy antyrakietowej, jednak później wielokrotnie deklarował swój sceptycyzm w tej sprawie.

Problem z „wojskówką” Kolejną kwestią, która różniła Sikorskiego z programem PiS, był projekt reformy wojskowych służb specjalnych – rozwiązania WSI i powołania w ich miejsce nowych. Było to sztandarowe hasło partii Jarosława Kaczyńskiego. Jednak po powołaniu rządu Marcinkiewicza na tym tle doszło do istotnych różnic pomiędzy Sikorskim a Zbigniewem Wassermannem, ówczesnym koordynatorem służb specjalnych. Sikorski opowiadał się za włączeniem wywiadu i kontrwywiadu wojskowego w skład Sił Zbrojnych. Szef tych służb miał być mianowany przez ministra obrony narodowej, zaś pracownicy wywiadu i kontrwywiadu wojskowego mieli rekrutować się z żołnierzy. Takie rozwiązania Sikorski zgłaszał w Sejmie w połowie lutego 2006 roku. Natomiast min. Wassermann proponował, żeby wywiad i kontrwywiad wojskowy były instytucjami niezależnymi od wojska. Szefów miałby powoływać premier na wniosek ministra obrony narodowej. Do wojskowych służb mieli być przyjmowani specjaliści cywilni. Koordynator argumentował, że podporządkowanie służb resortowi obrony narodowej nie gwarantowało „usunięcia wszystkich patologii”. Natomiast Sikorski twierdził: „Tak jak ganimy patologię, tak powinniśmy chwalić sukcesy. Jest tam też praca uczciwych oficerów dla dobra Polski; dobra praca analityczna i operacyjna”. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja min. Wassermanna, ale tylko dzięki śp. prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, który zgłosił pakiet ustaw o likwidacji WSI autorstwa koordynatora, de facto było to odsunięcie rządu Marcinkiewicza od reformy wojskowych specsłużb. Sikorski komentował zresztą, że nie wie, jak będą wyglądały ustawy o likwidacji WSI i powołaniu nowych służb.

Tolerancja dla wybranych Jednocześnie Sikorski miał dziwną słabość do gen. Marka Dukaczewskiego, szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, które w III RP prowadziły m.in. działania opresyjne wobec ludzi Kościoła. Odwołał go z funkcji szefa WSI dopiero 14 grudnia 2005 r., czyli półtora miesiąca po nominacji na ministra obrony narodowej! Zaskakujące opóźnienie, biorąc pod uwagę, że szefowie służb należą do grupy urzędników najszybciej wymienianych po wyborach. W dodatku po odwołaniu Dukaczewskiego proponował mianowanie go dowódcą Śląskiego Okręgu Wojskowego lub wysłanie do ataszatu w Pekinie. Jeszcze w lutym 2006 r. Sikorski pytany w TVN 24 o przyszłość b. szefa WSI przypomniał, że zgodnie z prawem może on być w rezerwie kadrowej przez sześć miesięcy: „Do tych sześciu miesięcy bardzo daleko. Rozważamy, co dalej, szukamy stanowiska, które byłoby zgodne z jego kwalifikacjami. Zastanawiamy się”. Takich skrupułów Sikorski nie miał w październiku 2007 r., kiedy na konwencji Platformy krzyczał: „Jeszcze dorżniemy watahy, wygramy tę batalię!”. W październiku 2007 r. Sikorski zaatakował Zbigniewa Wassermanna, kiedy przyniósł na rozmowę z nim w TVN 24 świadectwo ukończenia przez Dukaczewskiego kursu w ZSRS. Na dziwne relacje Sikorskiego z Dukaczewskim wskazywał były wiceminister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski (główny negocjator w sprawie tarczy antyrakietowej). Ujawnił on, że Dukaczewski bywał częstym gościem w gabinecie Sikorskiego wieczorami i nocami. Waszczykowski odniósł wrażenie, że Sikorski konsultuje z nim wiele decyzji personalnych.

Prowokacja ZEN Problem rozwiązania WSI i utworzenia nowych służb musiał bardzo nurtować Sikorskiego, ponieważ nieustannie i wielokrotnie powracał do niego. Negatywnie oceniał raport z weryfikacji WSI, upublicznienie nazwisk kursantów w Moskwie (była to jedyna lista w raporcie) oraz współpracowników WSI, którzy przekroczyli ustawowe ramy działalności, a zwłaszcza opisanie tzw. operacji ZEN. W akcji ZEN uczestniczył b. funkcjonariusz wywiadu SB. W Raporcie z weryfikacji WSI stwierdzono, że ZEN wprowadzała w błąd najwyższe władze państwa, w tym prezydenta Kaczyńskiego. Sikorski znał szczegóły operacji ZEN i nie zgłaszał zastrzeżeń. W oparciu o informacje z tej akcji Dukaczewski sugerował po wyborach 2005 r. wykorzystanie nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa w kraju. 7 lutego 2007 r. Sikorski został odwołany z rządu. Premier Jarosław Kaczyński tak wtedy tłumaczył tę dymisję: „Nie po to odsunęliśmy generała Dukaczewskiego i usunęliśmy WSI, by teraz awansować go na wysokie stanowisko. Minister obrony musi być człowiekiem, który dobrze współpracuje z premierem i prezydentem. Prezydent jako zwierzchnik Sił Zbrojnych musi wiedzieć o wszystkich podejmowanych decyzjach. Tymczasem zdarzało się, że nie wiedział o bardzo ważnych”.

W obronie szpiega Sikorski swoje odejście z rządu tłumaczył konfliktem z Antonim Macierewiczem, jednak po kilku latach media wskazywały na zupełnie inną przyczynę tej dymisji. Media poinformowały, że w 2007 r. Sikorski bronił białoruskiego szpiega Siergieja M. Szpieg proponował polskiemu konsulowi z Mińska, by przekazywał informacje za pieniądze. Konsul powiadomił polski wywiad. Litwa zatrzymała Białorusina i zgodziła się na jego ekstradycję, a sąd w Warszawie go skazał. Podczas akcji polskiego wywiadu miało dojść do sporu – jak rozegrać sprawę białoruskiego szpiega. Sikorski chciał przewerbować Białorusina i wykorzystać go jako źródło informacji dla Polski, ale sprzeciwiał się temu ówczesny szef wywiadu Zbigniew Nowek, którego poparł premier Jarosław Kaczyński -jak podawały media. Znamienne było, że w obronie Sikorskiego stanął Gromosław Czempiński, były oficer wywiadu PRL i jeden z założycieli Platformy: „Widocznie minister Sikorski uznawał, że tę sprawę można załatwić inaczej. (…) Nie wiem, jakie materiały posiadał minister Sikorski, ale na pewno na czymś swoje propozycje opierał. (…) Radosław Sikorski być może szukał innego rozwiązania, co wcale nie znaczy, że chciał źle. Proszę zauważyć, że kiedy na początku lat 90 likwidowaliśmy rozbudowaną siatkę agentów rosyjskich, nikogo nie aresztowaliśmy”. To właśnie interwencja Sikorskiego w sprawie białoruskiego szpiega miała być przyczyną, że jesienią prezydent Lech Kaczyński odradzał Donaldowi Tuskowi nominację Sikorskiego na szefa dyplomacji. W tym kontekście zupełnie inaczej odczytujemy wypowiedź koordynatora Zbigniewa Wassermanna, który w listopadzie 2007 r., tuż przed ustąpieniem z urzędu, w radiowym wywiadzie stwierdził, że informacje stawiające Sikorskiego w niekorzystnym świetle pojawiły się tuż przed zdymisjonowaniem go ze stanowiska ministra obrony w rządzie PiS. Minister Wassermann mówił wtedy również, że Donald Tusk będzie mógł się dowiedzieć, co to za informacje, kiedy uzyska, jako premier dostęp do informacji ściśle tajnych, a teraz powinien „uwierzyć w to, co mówi pan prezydent, bo pan prezydent mówi w dobrze pojętym interesie państwa. To jest sfera bezpieczeństwa, objęta tajemnicą ścisłą, państwową”. Po odejściu z rządu pojawiły się informacje, że Sikorski wyjedzie na placówkę do USA, ale postawił warunek, który wyjawił Aleksander Szczygło w jednym z wywiadów radiowych: „Jeśli chodzi o stanowisko ambasadora w Waszyngtonie – tak – była taka propozycja. I to była propozycja, którą Radek przyjmował pod jednym warunkiem: że kupimy nową siedzibę dla ambasadora w Waszyngtonie”. Wkrótce Sikorski związał się z PO i rozpoczął kampanię ataków na PiS. Kpił z proamerykańskiej strategii urzędników prezydenta Kaczyńskiego: „Pół roku temu prorokowałem, że nawet jeśli prezydent USA wycofa się z umowy, to „okopy świętej trójcy” światowego buszyzmu, czyli nasze Biuro Bezpieczeństwa Narodowego się na to nie zgodzi i będzie walczyć dalej”.

Źródło:

http://hej-kto-polak.pl/wp/?p=16257

więcej na:

czerwonykiel.blogspot.com/2011/09/radosaw-sikorski-historia-rozszerzona.html

leslaw ma leszka

To już pewne: Polska tarczą USA Planowana od 2008 roku umowa między rządami Polski i Stanów Zjednoczonych, dotycząca rozmieszczenia w Polsce elementów amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej właśnie weszła w życie. Prace instalacyjne systemu obrony przeciwrakietowej rozpoczną się za kilka dni w bazie wojskowej w Redzikowie (woj. pomorskie). System obrony przeciwrakietowej ma zostać umieszczony w bazie w Redzikowie do 2018 roku, jako część etapowego systemu obrony przeciwrakietowej USA w Europie. Umieszczenie antybalistycznych rakiet SM-3 (typu Block IIA) będzie trzecim, końcowym etapem budowy systemu amerykańskich baz rakietowych. W pierwszym z nich, przypadającym w tym roku, USA rozmieszczają rakiety typu Block IA na okrętach wojennych na Morzu Śródziemnym oraz wybudują radar wczesnego ostrzegania w Turcji. W drugiej fazie, mniej więcej w 2015 roku, baza antyrakiet SM-3 (typu Block IB) powstanie w Rumunii. Jak informuje Polska Agencja Prasowa, baza w Redzikowie, potwierdzająca status Polski jako posłusznego pieska Ameryki, ma być „wkładem w budowę zdolności NATO do obrony przeciwrakietowej”. Sam system obrony balistycznej dla całego sojuszu jest częścią natowskiej koncepcji strategicznej.

Na podstawie: PAP

http://autonom.pl

List otwarty Przemysława Wiplera do Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska

www.wipler.pl Warszawa, 19 września 2011 r. Szanowny Panie Premierze,

Przy okazji wizyty przy jednym z próbnych odwiertów gazu łupkowego, był Pan uprzejmy wygłosić kilka uwag i zapowiedzi na temat perspektyw wydobycia w Polsce. Słuchałem Pana z uwagą i rosnącym zadziwieniem. Zestawiając je z zaprezentowanym tydzień temu programem wyborczym PO, z publicznie dostępnymi danymi i innymi wypowiedziami Pańskich ministrów, muszę zadać Panu Premierowi kilka podstawowych i kilkanaście szczegółowych pytań. Po pierwsze: czy Pan Premier dopuszcza się kłamstwa, czy może nie panuje Pan nad rządem, lub ministrowie mówią nieprawdę? Po drugie: Po drugie: czy Pan Premier zamierza odwrócić o 180 stopni politykę prowadzoną przez ostatnie 4 lata? Po trzecie: czy próbuje Pan agresywnie przykryć swoje błędy i zaniedbania ostatnich czterech lat medialnym show i nieuzasadnionymi atakami na opozycję?"

I. Zacznijmy od pierwszego problemu – kłamstw. Powiedział Pan: „Z umiarkowanym optymizmem, eksploatacja komercyjna gazu łupkowego rozpocznie się w 2014 r.” W tym kontekście chciałbym poprosić o odpowiedź na następujące pytania: skąd ten optymizm? Czy coś konkretnego się wydarzyło, czego nie spodziewaliśmy się kilka miesięcy temu czy rok temu? Gdybym uwierzył Panu Premierowi, musiałbym uznać za kłamcę Głównego Geologa Kraju i podsekretarza stanu w Ministerstwie Środowiska, Pana Henryka Jezierskiego. Rok temu mówił on „żeby stwierdzić, czy gaz w ogóle mamy, trzeba wywiercić kilkadziesiąt otworów (…). Jeżeli go będziemy mieli, przejdziemy na etap eksploatacji - to zajmie minimum 10-15 lat”[1]. Sprzeciwiając się propozycjom wprowadzenia opłat od wydobycia gazu łupkowego autorstwa Prawa i Sprawiedliwości, 24 lutego tego roku[2] Pan minister Jezierski w Sejmie mówił: „jeszcze nie wiemy, czy ten gaz łupkowy mamy, czy nie.” i dodawał „dlaczego teraz mamy mówić 40% na coś, czego eksploatacja będzie za ładnych parę lat?”. Podobne stanowisko prezentował 7 czerwca, również w Sejmie, gdy powiedział „Daj Boże, żeby gaz łupkowy w Polsce był”. Czy minister Jezierski wie, co mówi? Czy Pan wie, co Pan mówi Panie Premierze? Jeden z Panów się myli. Jeśli Pan, Panie Premierze próbuje nam sprzedać wyborcze „łupkowe kłamstwa” – liczę na sprostowanie. Jeśli nieprawdę mówi Pan Minister Jezierski, (w którego kompetencje nota bene bardziej wierzę niż w Pańskie) – liczę, że podejmie Pan decyzję o pociągnięciu go do odpowiedzialności politycznej, a więc – do dymisji. W Lubocinie powiedział Pan również:, „Jeśli okaże się, że punktów bogatych w gaz będzie wystarczająco dużo, to we współpracy z Gaz-Systemem będziemy budowali sieć gazociągów, która doprowadzi ten gaz do powszechnego systemu gazowego". Czy wie Pan Panie premierze, że do 2014 roku nie da się wybudować takich rurociągów? Czy niezrealizowane obietnice autostrad i kolei na Euro 2012 nie nauczyły Pana ostrożności w składaniu takich obietnic? Czy wie Pan, ile trwa proces budowy gazociągu przesyłowego gazu ziemnego w systemie prawnym, który miał Pan szanse zmieniać w trakcie ostatnich 4 lat?

II. Po drugie – składa Pan Panie Premierze szereg obietnic dotyczących wydobycia gazu łupkowego. Obawiam się, że obietnice te będą równie nieprawdziwe, jak obiecywane przez Pana Premiera w expose „przeznaczenie części przychodów z prywatyzacji na istotne cele dla obywateli, w szczególności na Fundusz Rezerwy Demograficznej, nazywany przez nas „bezpieczną emeryturą”. W 2009 r. Pański rząd zobowiązał się przekazywać 40% przychodów z prywatyzacji na Fundusz Rezerwy Demograficznej – w 2010 r. do Funduszu wpłynęło dziesięciokrotnie mniej (ok. 800 mln zł!), a 7,5 mld zł przekazano na łatanie dziury budżetowej. W 2011 r. - zmniejszono środki w Funduszu o kolejne 4 mld złotych, a w tym roku rząd planuje przekazać do FRD niecałe 2 mld złotych (powinien - 6 mld zł z planowanych 15 mld przychodów z prywatyzacji). W latach 2010-2011 Pański rząd zamiast 14,3 mld zł wpływów z prywatyzacji przekazał na Fundusz Rezerwy Demograficznej tylko 2,8 mld zł. Podobnie wyglądały rzeczywiste działania Pańskiego rządu w sprawie gazu łupkowego – ewidentne sprzeczne z obecnymi wyborczymi obietnicami. Mówi Pan Panie Premierze: „Poprosiłem wiele miesięcy temu ministra Tomasza Arabskiego, aby z ekspertami z PGNiG, kanadyjskimi, norweskimi i z naszym działem analiz strategicznych przygotowali założenia przepisów prawa. Te inwestycje przyniosą konkretne pieniądze polskiemu państwu. (…) „Przyjęliśmy te projekty, które są zbliżone do rozwiązań norweskich i trochę kanadyjskich. One pozwolą na kilku etapach w sposób ostrożny, bez przesady wyciągać także pieniądze dla państwa polskiego z tego opłacalnego, jak sądzimy dla wszystkich gazowego biznesu. (…) „Fundusze pozyskane z gazu miałyby też zasilić specjalny fundusz, który "w przyszłości miałby zabezpieczać, gwarantować bezpieczeństwo polskich emerytur, wspierać gminy i ochronę środowiska". Gaz łupkowy wskazuje Pan również, jako 3 priorytet w nowym programie wyborczym PO – „Następny krok. Razem zrobimy więcej”, w którym możemy przeczytać: „Do 2013 roku wprowadzimy rozwiązania gwarantujące Polsce wysokie przychody z wydobycia gazu łupkowego, które przeznaczymy na bezpieczeństwo przyszłych emerytur.” (…) Uchwalimy mechanizm przekazywania dochodów państwa z wydobycia gazu łupkowego na bezpieczeństwo przyszłych emerytur.” Panie premierze, gdzie są te projekty, przygotowane przez Pana Ministra Arabskiego? Proszę je pokazać nam, obywatelom! Takie akty prawne mogłyby stać się hitem kampanii wyborczej – zrezygnuje Pan z takiej szansy? Chyba, że po to by się nimi nie chwalić, na ostatnim posiedzeniu Sejmu Pańskie zaplecze polityczne ograniczyło obywatelskie prawo dostępu do informacji publicznej, gwarantowane przez art. 61 Konstytucji? „Szuflady pełne ustaw” obiecywał Pan już w kampanii wyborczej w 2007 r., dlatego proszę o odpowiedź: gdzie są te projekty ustaw? Kto je przyjął – Komitet Stały Rady Ministrów? Rada Ministrów? W jakim trybie? Proszę je opublikować w Internecie! To ważne sprawy i mamy prawo wiedzieć! Tymczasem – Pański rząd i zaplecze parlamentarne prowadziły działania sprzeczne z zapowiadanymi. W kwietniu tego roku posłowie pańskiego zaplecza parlamentarnego odrzucili propozycję PiS wprowadzenia w „Prawie geologicznym i górniczym” godziwych opłat za wydobycie gazu łupkowego – na poziomie, co najmniej 40% wartości jego ceny. Celem regulacji było stworzenie jasnych i przejrzystych ram dla określenia wysokości wynagrodzenia należnego budżetowi państwa z tytułu opłat za użytkowanie górnicze złóż gazu ziemnego w związku z możliwymi nowymi odkryciami złóż gazu ziemnego w Polsce. Proponowana regulacja miała obejmować swym zakresem umowy o ustanowienie użytkowania górniczego zawarte od dnia wejścia w życie ustawy. Ewentualne wpływy do budżetu państwa, który tak bardzo potrzebuje zastrzyku finansowego z uchwalenie propozycji posłów PiS szacowano na ok. miliard 620 milionów złotych rocznie. Czy Pamięta Pan, co kilka miesięcy temu Pan minister Henryk Jezierski mówił w Sejmie posłom PiS żądającym wprowadzenia opłat za wydobycie gazu łupkowego? Tak dbał o nasze dobro wspólne, którym jest gaz łupkowy, że obawiał się przede wszystkim, by podatku za eksploatację gazu ziemnego w godziwej kwocie nie zaczął płacić czasem „nasz” krajowy gazowy monopolista - Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo! O opłacie gwarantującej, co najmniej 40% wartości wydobytego gazu mówił: „Po co ten limit mamy teraz określać w momencie, kiedy jeszcze nie wiemy, czy ten gaz łupkowy mamy, czy nie. Wydaje się, że dotychczasowe zasady są bardziej uniwersalne i lepsze dla interesu Skarbu Państwa. W związku z tym negatywnie opiniuję tę poprawkę.[3] Podobnie zachowywała się Pańska partia Panie Premierze! Poseł PO wyznaczony do tej roli, podczas debaty sejmowej dotyczącej opłaty za wydobycie gazu łupkowego zamiast o dobro wspólne martwił się o coś zgoła innego: „Bałbym się tak z marszu wprowadzenia tak skomplikowanego mechanizmu, który z jednej strony może przestraszyć inwestorów, z drugiej strony może podwyższyć ceny na rynku wewnętrznym.” Zapowiadając łupkową bonanzę rozmarza się Pan Premier i mówi: „Takie rozwiązania stosowane są m.in. przez Norwegię, która od 1996 roku część zysków ze sprzedaży ropy naftowej lokuje np. na specjalnym funduszu emerytalnym. Środki ulokowane na potocznie nazywanym "funduszu szczęśliwości" bądź "naftowym" w połowie zeszłego roku przekroczyły 500 miliardów dolarów.” Jakie rozwiązania powstały tymczasem w wyniku pracy Pańskich urzędników i Pańskiego rządu? Efekt waszych prac nad nowym Prawem geologicznym i górniczym jest porażający[4]. Zgodnie z tą uchwaloną przez koalicję PO-PSL-PJN ustawą, opłata za wydobycie gazu łupkowego ma wynieść 4,90 złotego za tysiąc metrów sześciennych! Oznacza to, że gdyby Polska gospodarka przestała w ogóle używać gazu rosyjskiego i gazu i przeszła w pełni na gaz łupkowy, budżet Państwa uzyskałby z tytułu jego eksploatacji łącznie… niespełna siedemdziesiąt milionów złotych. Ta kwota, to niecałe pół promila rocznych wydatków Funduszu Ubezpieczeń Społecznych! Co więcej - ta ustawa wejdzie w życie dopiero 1 stycznia 2012 roku. Dlaczego zapowiada Pan nowe rozwiązania prawne zanim wejdą w życie dopiero, co uchwalone? Czy były inne powody dla odrzucenia propozycji PiS niż sam fakt, że zgłosili je posłowie tej partii opozycyjnej? Tak Pan widzi Panie Premierze dbałość o dobre prawo i wysoką, jakość regulacji – przez ogłaszanie w trybie wyborczym zapowiedzi zmian ustaw, które jeszcze nie weszły w życie? Na koniec tej części proszę o wyjaśnienia jeszcze jednej z zapowiedzi z nowego programu PO: „Powołamy rządowego koordynatora do spraw gazu łupkowego, którego zadaniem będzie jak najszybsze doprowadzenie do komercyjnej eksploatacji złóż w Polsce.” Panie Premierze, taki koordynator był, pracowałem dla niego, a Pan zlikwidował go! Gdy obejmował Pan rządy, obowiązywało Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 29 listopada 2005 r. w sprawie Pełnomocnika Rządu do Spraw Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii do Rzeczypospolitej Polskiej, do którego zadań należało m.in.: przygotowanie koncepcji ekonomiczno-prawnych, inicjowanie i monitorowanie prac w zakresie dywersyfikacji dostaw nośników energii do Rzeczypospolitej Polskiej, w szczególności dostaw gazu ziemnego, (…) inicjowanie i prowadzenie prac związanych z przygotowaniem projektów aktów prawnych i projektów zmian organizacyjnych dotyczących dostaw nośników energii w Rzeczypospolitej Polskiej, (…) monitorowanie działań podejmowanych przez właściwe organy administracji rządowej. 30 maja 2008 r. kierowana przez Pana Premiera Rada Ministrów zniosła Pełnomocnika Rządu do Spraw Dywersyfikacji – stanowisko, w którego kompetencje było wpisane – zapowiadane w nowym programie PO – „jak najszybsze doprowadzenie do komercyjnej eksploatacji złóż gazu łupkowego w Polsce”.

III. Czas, więc zająć się trzecim zarzutem wobec Pana Premiera – agresywnym przykrywaniem niekompetencji i zaniedbań ostatnich czterech lat medialnymi gospodarskimi wizytami i innymi akcjami wyborczymi. W zeszłym tygodniu wiceminister Ministerstwa Skarbu Mikołaj Budzanowski – mając na to cztery lata – na finiszu kampanii wyborczej zaatakował rządy PiSu mówiąc, że „w 2011 r. dodatkowy koszt gazu z kontraktu jamalskiego, wynikający ze zmiany tej umowy przez rząd PiS w 2006 r. to 1 miliard zł”. Mówienie takich rzeczy jest bezczelnością w przypadku ministra rządu, który przyjął kontrakt zwiększający ilość gazu kupowanego na tak niekorzystnych warunkach, dodatkowo zawierający szereg innych niekorzystnych postanowień. Skupię się jednak wyłącznie na zaniedbaniach dotyczących samego gazu łupkowego.

Po pierwsze: kto jest odpowiedzialny za koordynację działań zwiększających szansę na szybkie wydobywanie gazu łupkowego w Polsce – zagadnienia w swej istocie interdyscyplinarnego i wchodzącego w kompetencje większości ministrów rządu? Dlaczego dopiero tydzień temu padła propozycja powołania takiego urzędu?

Po drugie: jakimi przesłankami kierował się rząd rozdając takim a nie innym firmom 90 koncesji poszukiwawczych na gaz łupkowy?

Po trzecie – kto jest odpowiedzialny za to, że polskie narodowe koncerny – PGNiG, Orlen, Lotos – przespały najważniejszy czas na pozyskiwanie koncesji poszukiwawczych – mają ich razem zaledwie jedną trzecią i – delikatnie mówiąc – w nie najlepszych lokalizacjach… Czy aby nie minister Skarbu, kompletujący rady nadzorcze i zarządy tych spółek? Po czwarte: dlaczego dotychczas nie stworzono szczegółowej mapy problemów prawnych i faktycznych związanych z wydobyciem gazu łupkowego? Firmy chcące go wydobywać mają szereg problemów, począwszy od tego, że na polskim rynku brak specjalistów i sprzętu do wydobycia na taką skalę, by obsłużyć aż 90 obszarów koncesyjnych, a certyfikacja niektórych elementów sprowadzanego sprzętu trwa nawet 18 miesięcy! Do tego dochodzą specyficzne problemy środowiskowe, zagospodarowanie wody z procesu szczelinowania i dziesiątki, jeśli nie set poważnych problemów do rozwiązania.

Po piąte: dlaczego nie jest prowadzona profesjonalna kampania informacyjna rządu o skutkach wydobycia gazu łupkowego dla obywateli, samorządów lokalnych, środowiska naturalnego? Dlaczego inicjatywę w tym zakresie zostawia Pan Panie Premierze coraz głośniejszym antyłupkowym radykałom inspirowanym przez Gazprom?

Po szóste: dlaczego nie doprowadzono do budowy wspólnego przedstawicielstwa lobbingowego w Brukseli rządu i polskich koncernów zainteresowanych wydobyciem gazu łupkowego? Gazprom ma kilkudziesięciu przedstawicieli i własny budynek w Brukseli. Cała polska branża energetyczna – w porywach 3 osoby! Gdzie byliśmy, gdy Komisja Europejska zlecała robienie raportów na temat gazu łupkowego instytucjom wrogim technologii jego wydobycia? Bo Panowie i Panie z Gazpromu ciężko pracowali – co widać po owocach. Obecny poziom refleksji rządu Pana Premiera na temat gazu łupkowego obrazuje wypowiedź w Sejmie ministra Jezierskiego, która niestety nie została specjalnie zauwazona: „Chcę powiedzieć, że każda działalność górnicza jest szkodliwa. Jedna mniej, inna bardziej. Bardziej uciążliwa jest eksploatacja żwiru niż eksploatacja gazu łupkowego.” Chciałbym zobaczyć, jak Pan minister Jezierski mówi coś takiego w parlamencie francuskim, który uchwalił moratorium na wydobycie gazu łupkowego we Francji (żwir nadal wydobywają…). Tym bardziej chciałbym zobaczyć, jak mówi coś takiego w Parlamencie Europejskim w debacie nad moratorium na wydobycie gazu łupkowego w całej Unii. Jak zniósłby taki wstydu? My, obywatele – musimy. Mówi Pan Panie premierze: "Dostałem zapewnienia, że dobrze przeprowadzone odwierty i eksploatacja nie będzie stanowiła zagrożenia dla środowiska naturalnego, a dla nas to jest bardzo ważne". Kto Pana zapewnił? Czy Premier mojego Państwa musi ufać takim zapewnieniom, czy w podległej mu administracji jest centrum kompetencyjne posiadające wiedzę na temat procesu technologicznego dotyczącego metod wydobycia gazu łupkowego? Ile osób w nim pracuje, skąd czerpią wiedzę, ile, jako podatnicy wydaliśmy na ich wyszkolenie? Czy zarabiają na tyle godziwie, by nie przejść z cenną wiedzą i kontaktami w administracji do koncernów posiadających warte setki miliomów koncesje na poszukiwania gazu łupkowego? Słuchając Pańskich wypowiedzi Panie Premierze mam niestety wrażenie, że Pańska wiedza nie odbiega w sposób istotny od wiedzy Pana Prezydenta Komorowskiego, który jeszcze rok temu podczas kampanii wyborczej również poruszał temat wydobycia gazu łupkowego sugerując, że wydobywa się go… metodą odkrywkową, jak np. węgiel brunatny. Dlatego liczę na pisemną odpowiedź na podniesione przeze mnie w niniejszym liście wątpliwości. Z poważaniem, Przemysław Wipler www.wipler.pl

Autor kandyduje na posła z 7 miejsca warszawskiej listy Prawa i Sprawiedliwości. Kieruje, jako Prezes Zarządu Fundacją Republikańską. Budował od podstaw i kierował Departamentem ds. Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii w Ministerstwie Gospodarki w latach 2005-2008. Pracował w działach doradztwa podatkowego firm Deloitte, Ernst & Young i organizacjach pozarządowych (m.in. Centrum im. Adama Smitha). Posiada doświadczenie w tworzeniu strategicznych dokumentów rządowych (m.in. Polityka Rządu RP dla przemysłu naftowego w Polsce, Polityka dla przemysłu gazu ziemnego) oraz pracy legislacyjnej. Jest współautorem projektu reformy systemu podatkowego i radykalnego obniżenia kosztów pracy przygotowanego w ramach Centrum im. Adama Smitha. Reprezentował RP w unijnych grupach roboczych, zespołach negocjacyjnych i komisjach dwustronnych ds. współpracy gospodarczej.

[1] wywiad dla RMF FM, 8 kwietnia 2010 r.

[2] http://orka.sejm.gov.pl/Biuletyn.nsf/wgskrnr6/OSZ-180

[3] Komisja Gospodarki /nr 197/, Komisja Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa /nr 180/, Komisja Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej /nr 304/, 24 lutego 2011 r. Stenogram: http://orka.sejm.gov.pl/Biuletyn.nsf/wgskrnr6/OSZ-180

[4] Art. 134. ustawy z dnia 9 czerwca 2011 r. Prawo geologiczne i górnicze: „1. Przedsiębiorca, który uzyskał koncesję na wydobywanie kopaliny ze złoża, wnosi opłatę eksploatacyjną ustalaną jako iloczyn jej stawki oraz ilości kopaliny wydobytej, ze złoża bilansowego i pozabilansowego, w okresie rozliczeniowym. 2. Stawki opłat eksploatacyjnych dla poszczególnych rodzajów kopalin określa załącznik do ustawy.” Załącznik do ustawy, poz. 12, gaz ziemny pozostały, stawka opłaty eksploatacyjnej: 4,90 zł / tys. m sześć. Przemysław Wipler

Jan Filip Palikot Libicki i jego polityczna publicystyka. Uwagi na temat nowego mimo wszystko zjawiska

Skąd Palikot w tytule jako kolejne imię? W krajach anglosaskich nazwiska są permanentnie używane jako drugie a nawet pierwsze imiona i to nie razi. Ale naturalnie chodzi mi o podobieństwa. Janusz Palikot to dziś lider małej partyjki walczącej o przetrwanie. Ale jeszcze niedawno był to człowiek wielkiej partii, obecny w polityce przez swoje wypowiedzi. Wspólną cechą tych wypowiedzi było przekraczanie kolejnych granic – estetycznych i etycznych. Choć polska polityka była w ostatnich latach bardzo brutalna, tylko Palikot (no może ktoś jeszcze, ale incydentalnie, on systematycznie) wymyślał rewelacje na temat życia prywatnego swoich przeciwników i używał tych wymysłów w debacie. Zauważmy, Stefan Niesiołowski czy inni politycy górowali nad nim nienawistnymi emocjami, ale takiego tabu nigdy właściwie nie przekroczyli. Palikot robił to - z rozmysłem i na zimno. Nie był to jego jedyny „wkład” w polskie życie publiczne. Na przykład jeszcze jako poseł PO Palikot wprowadził zwyczaj odwoływania się do prywatnych rozmów z innymi politykami, ujawniania tajemnic (także własnej partii), szydzenia sobie z cech charakteru itd. I znów – inni politycy byli w tych wszystkich dziedzinach zaledwie nieśmiałymi amatorami. On zawodowcem. Ukoronowaniem tego kierunku postępowania jest jego wywiad-rzeka zdradzający sporo tajemnic Platformy. Można się naturalnie zastanawiać, czy uczynienie przemysłu z niedyskrecji pozwoli Palikotowi odegrać rolę poważnego polityka w przyszłości – żaden partner nie może mieć przecież do niego zaufania. Ale gdyby zdobył ponad pięć procent, niekoniecznie czeka go kordon sanitarny. A sławę, rozgłos ma już dziś. To wykwit nowej epoki, ciekawe, że jednak w polskiej polityce ma tak mało naśladowców. Ale na obrzeżach polityki kandydaci na Palikota-bis się jednak pojawili. Na przykład Jan Filip Libicki. Nie miałem do niego początkowo jednoznacznego stosunku. Mam świadomość, że w polskiej polityce jest sporo ludzi ukąszonych przez Kaczyńskiego i niekoniecznie jest to tylko ich wina. Niektóre jego uwagi dotyczące obozu pisowskiego uważałem za sensowne. Inne – za przesadne lub fałszywe. Sama wojna lidera PiS z ojcem posła Libickiego nie wydawała mi się chwalebna. Uważałem ją za błąd, podobnie jak za błąd uważam pochopne pozbycie się niektórych twórców późniejszego PJN. Ale Libicki znalazł się w sytuacji paradoksalnej. Zdecydował się na akces do obozu PO w momencie, gdy partia ta zaczęła się przesuwać w lewo. To uczyniło go, wyraziście tradycyjnego katolika na dokładkę zdeklarowanego wolnorynkowca, mało wiarygodnym w snuciu merytorycznych rozważań o polityce. I zwróćmy uwagę, jak mało było ostatnio takich tematów na jego blogu. Ewolucja Platformy w „socjalliberalnym” kierunku czyni z Libickiego postać politycznie dziwaczną. Gdyby jeszcze był tam jak Jarosław Gowin od dawna, bronił swojej pozycji. Ale on tam przystępuje, Libicki mógł tłumaczyć swoje wybory tylko na jeden sposób. Organizując swoje istnienie w polityce – głównie za pośrednictwem swego bloga – poprzez organizowanie krucjaty, czysto personalnej. Wymierzonej w Kaczyńskiego i w PiS. Dorównał tym zapale Waldemarowi Kuczyńskiemu z jego pisocentryzmem, z jego lekami i obsesjami, z tłumaczeniem wszystkich klęsk i nieszczęść, kraju i własnych, w jeden i ten sam sposób. Tyle że Kuczyńskiemu chodzi, sądząc z deklaracji, o całkiem inny model państwa i społeczeństwa niż Libickiemu.

Kuczyński jest raczej ofiarą swoich emocji niż oprawcą, trudno go, więc porównywać do Palikota. Ktoś, kto trzęsie się z wściekłości, poważnych szkód innym nie uczyni. Libicki próbuje pisać na zimno i ranić słowami. Piszę: próbuje, bo tak naprawdę emocja z niego nieustannie wyłazi. Ale przy okazji przekracza, co i rusz granice. Usiłując ujawniać prywatne plotki, odwołując się do wiedzy, którą zyskał kiedyś od kogoś w zaufaniu, jako polityk. Czyli sprzedając coś, co ma jeszcze do sprzedania. Skądinąd ma tego dużo mniej niż Palikot. Właśnie ogłosił swój atak na „Uważam Rze”, inspirowany sporem między tą redakcją a Markiem Jurkiem. Zarzuty Libickiego są konwencjonalne: redakcja jest „nieobiektywna”. Skądinąd niech Libicki wskaże „obiektywny” pozbawiony sympatii ideowo-politycznych tygodnik czy dziennik, to jeden z najbardziej absurdalnych zarzutów, który w ustach doświadczonego polityka brzmi zabawnie. Również branie w obronę Marka Jurka jawi się w wykonaniu Libickiego mało poważnie. Niedawno ostro go atakował za niedostateczny antypisizm, teraz użala się nad tym, że Piotr Zaremba nazwał ugrupowanie Jurka „mikroskopijną partyjką” Zaiste przejaw szczególnego barbarzyństwa na tle dzisiejszej publicystyki! Między innymi na tle języka, jakim rozprawiał się sam Libicki – nie tylko z PiS, ale nawet z dawnymi kolegami z PJN Nie bardzo wreszcie wiadomo, w czyim imieniu Libicki zapowiada „kordon sanitarny wokół pisowskich mediów”. Marek Jurek ma żal o to, że redakcja „Uważam Rze” nie zauważała jego środowiska, będę się upierał, że małego, ale istotnie konserwatywnego. Ale poseł Libicki kandyduje do Senatu z ramienia coraz bardziej socjalliberalnej Platformy. Która ma jak się zdaje wystarczająco mocne medialne wsparcie: „Gazety Wyborczej”, „Polityki”, „Newsweeka” czy „Wprost”. Tam Jan Filip Libicki powinien się zwracać, gdy oczekuje sympatii i wsparcia. Że to dziwny mariaż? Nie ja go wymyśliłem. Naturalnie można się z Libickim do woli spierać, czy Paweł Lisicki rzeczywiście wykonuje zlecenia PiS. Odnoszę dokładnie odwrotne wrażenie, że jest uwikłany z Jarosławem Kaczyńskim w mocny spór. W tej sytuacji atakowanie go z tych pozycji jest, zwłaszcza wobec zmiany właściciela obu gazet: „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” presją w kierunku pełnego ujednolicenia rynku. Libicki chce, aby te tytuły wyglądały jak „Wprost”, „Polityka” czy „Gazeta Wyborcza”. Nie Marek Jurek będzie profitentem takiej zmiany. Z pewnością. Ale o ile to wszystko jest banalne i w dzisiejszych starciach dziennikarsko-politycznych nagminne, o tyle jest w rozważaniach Libickiego fragment perfidny. Palikotowy właśnie. Oto Libicki oznajmia, że „jak wieść niesie”, prawie każdy tekst polityczny w „Rzeczpospolitej” jest „opiniowany” przez żonę jednego z wiceprezesów PiS. Cóż to za gminna wieść? To stara wielbicielka Palikota Janina Paradowska napisała tak niedawno w „Polityce”. Wieloletnia przeciwniczka insynuacji i teorii spiskowych, odwołała się właśnie do najczystszej insynuacji i najczystszych spisków. Libicki po niej powtarza: wszak nastał czas nowych sojuszy. I Paradowska i Libicki posługują się kłamstwem. Chodzi o Halinę Wojnarską, żonę Adama Lipińskiego. Która z komentarzami i publicystyka, a jak rozumiem to Paradowską i Libickiego interesuje najbardziej, nie ma nic wspólnego. Która jest edytorem w dziale krajowym „Rzeczpospolitej”. Pozbawionym wpływu na dobór tekstów, zajmującą się tym, aby te teksty, informacje i to akurat dotyczące tematyki społecznej, były napisane poprawnie po polsku. Uczynienie z niej demonicznego demiurga linii redakcyjnej „Rzepy” to wyraz paranoi, albo świadome tworzenie klimatu tropienia pisowskich spisków. Z użyciem zasady zbiorowej odpowiedzialności, – bo na tym przecież polega wskazywanie palcem członków rodziny i przypisywanie im roli, jakiej nie odgrywają. To temat na spowiedź panie pośle Libicki. Ale czy Palikoci się spowiadają?

W następnym odcinku Cezary Palikot Michalski. Piotr Zaremba

Próbują zrównać tysiącletni dorobek kultury polskiej z barbarzyństwem chłoptasia po roku ogniska muzycznego Kolejny tydzień i kolejna wulgarna prowokacja. "Newsweek" Maziarskiego (szczerze mówiąc wstyd mi, że kiedyś to pismo współtworzyłem. Podkreślam więc, że było to inne pismo) konsekwentnie idzie z "Wprost" Lisa w zawody o najbardziej brutalny cios w chrześcijan. I szerzej - wszystkich, którzy cenią cywilizację judeo-chrześcijańską.

Nikt już nawet nie udaje, że chodzi o jakiś dialog czy "otwarcie" Kościoła. Nie. Ten etap już zamknięty. Wtedy mądrość etapu rewolucjonistów postępu nakazywała wyszukiwanie niezbyt mądrych księży a nawet biskupów i używanie ich do ataku na rzekomych "fundamentalistów". Wtedy też popularni dziennikarze stylizowali się na konserwatystów. Otwartych. Teraz chodzi o coś zasadniczo innego. O to by, jak przekonywał np. w TVN 24 Zbigniew Hołdys, chrześcijaństwo było w przestrzeni publicznej dokładnie tym samym co satanizm. Dobro i zło. Ewangelia i bluźnierstwa. By postawić na jednej płaszczyźnie tysiącletni dorobek kultury polskiej z barbarzyństwem chłoptasia po roku ogniska muzycznego. Nauczają biskupi, on też naucza. Oto cel. Katolicki niegdyś dziennikarz Braun dla zachowania fotela prezesa TVP przybije gdzie trzeba pieczątkę. Uduchowiona na rekolekcjach łagiewnickich partia rządząca deleguje ludzi, którzy wszystko akceptują. Wpływowi biskupi krakowsko-warszawscy protestują, ale tak bez przesady. Bo jeśli powiedzieliby za mocno, to nie daj Boże ktoś źle pomyślałby jeszcze o naszym zaprzyjaźnionym premierze i naszej zaprzyjaźnionej partii, formacji ziomali satanisty Nergala gnębionego przez prawicę. A i "Wyborcza" może za coś takiego skrytykować. I tak ciągle. Napaści coraz brutalniejsze. Gdzie się dało wyczyszczono rzekomych pisowców. De facto - ludzi o wrażliwości chrześcijańskiej. Dorżnięte watahy nie mają prawa głosu. Umiarkowani zachowują się... umiarkowanie. Milczą. Nic nie stoi na przeszkodzie rewolucji. Pieszczochy władzy: syta, zasypana pieniędzmi podatnika przez PO "Krytyka Polityczna", lewicowi działacze finansowani i nagradzani przez Bogdana Zdrojewskiego (na marginesie - oni wszyscy pewnie uważają, że są tacy sprytni...), karmione reklamami media, chamy wtykające narodowe flagi w psie kupy spokojnie robią co chcą. A co chcą - widać coraz wyraźniej. Tak - zaczęli nowy etap. Michał Karnowski

Polski sen spełnia się? PGNiG: "Analizy gazu z łupków syluru i ordowiku potwierdzają jego bardzo dobre parametry energetyczne" Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo rozpoczęło techniczne wydobycie gazu z łupków na koncesji Wejherowo - podał PGNIG w komunikacie prasowym. Spółka ocenia, że próbna eksploatacja może się rozpocząć w drugim półroczu 2013 r., a wydobycie komercyjne w 2014 r. "Przeprowadzone badania, po zakończonych sukcesem zabiegach szczelinowania, potwierdzają, że na koncesji Wejherowo potencjalnie mamy znaczne pokłady gazu z łupków. Analizy gazu z łupków syluru i ordowiku potwierdzają jego bardzo dobre parametry energetyczne, brak siarkowodoru i niską zawartość azotu. Dodatkowo analizy potwierdzają występowanie węglowodorów ciężkich. Pierwszy etap prób i testów został zakończony zapaleniem flary" - napisano w komunikacie. "PGNiG SA przygotowuje się obecnie do wierceń otworów poziomych i dalszych zabiegów szczelinowania na tej koncesji. Prace te potrwają co najmniej kilkanaście miesięcy. Po ich zakończeniu możliwe będzie uruchomienie wydobycia przemysłowego" - dodano.

PGNiG ocenia, że jeśli wszystkie prace przebiegać będą zgodnie z planem, to rozpoczęcie próbnej eksploatacji będzie możliwe w drugim półroczu 2013 roku, a wydobycie komercyjne ruszy już w 2014 roku. Prace na koncesji Wejherowo rozpoczęły się w ubiegłym roku. PGNiG posiada obecnie 15 koncesji poszukiwawczych gazu z łupków, w pasie od Pomorza przez Mazowsze i Lubelszczyznę do Podkarpacia. Spółka posiada również kilkanaście koncesji, na których spodziewane jest występowanie tight gas, czyli gazu zaciśniętego, głównie w rejonie Wielkopolski. Ponadto PGNiG planuje pozyskanie kolejnych koncesji. PGNiG podał, że obecnie trwają przygotowania do rozpoczęcia wierceń na kolejnej koncesji Tomaszów Lubelski, odwiert Lubycza Królewska. (PAP) zespół wPolityce.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
553
Oznakowanie IALA Nr 553
ploch 553
FESTOOL 553 pl olejowanie woskowanie
Zeszyty naukowe nr 553 Akademia Ekonomiczna w Krakowie
kpk, ART 553 KPK, III KK 177/05 - wyrok z dnia 7 listopada 2005 r
Juki DDL 552 553 and 555
553
553
553
553
552 553
kodeks karny [Dz.U.97.88.553], Licencja Pracownika Ochrony
553
553
bwv 553 c
553
553

więcej podobnych podstron