492

13 lipca 2011 "Grecja powinna mieć teraz Balcerowicza" - powiedział w TVN 24, pan Ryszard Petru, człowiek z jego stajni, człowiek z nim, związany, przewodniczący Towarzystwa Ekonomistów Polskich.. Co by się nie zdarzyło- zawsze popiera pana profesora Leszka Balcerowicza, który w swoich decyzjach , prawie zawsze się mylił.. Nie mylić ze słowami, które wypowiadał i wypowiada.. Mam na myśli decyzje- a nie słowa.. Pan Ryszard Petru był doradcą pana profesora i członkiem Unii Wolności. Przeszkolenie przechodził w Banku Światowym.. Kto raz zawdzięczał swoją karierę organizacjom międzynarodowym- na zawsze zachowa majestat tych organizacji.. Albo się służy organizacjom ponadnarodowym, albo się służy Polsce. Pan Ryszard Petru służy organizacjom międzynarodowym.. Jeszcze pana profesora Balcerowicza brakuje w Grecji.. Przydałby się zapewne we Włoszech, w Irlandii, w Hiszpanii, Portugalii, a wkrótce w Belgii.. A przecież popierał pan Leszek Unię Europejską i strefę euro.. To wszystko się rozsypuje, ale Niemcy dopilnują, żeby się nie rozsypały, bo to ich dziecko.. Potem – być może- w Polsce.. Tyle złego- ile ten człowiek narobił w Polsce, pod hasłami wolnego rynku- tyle złego nie narobił nikt.! Miał wpływ na władzę- ale w pozytywnym sensie- jej nie wykorzystał.. Podnosił podatki, popierał rozwój biurokracji( powołanie powiatów!), wprowadzał koncesje w gospodarce.. Robił wszystko przeciw Polsce i Polakom. Trzymał w 1990 roku wartość dolara na stałym poziomie , 9 500 złotych za jeden dolar.. I te koszmarne odsetki, które w ciągu miesiąca dochodziły do 40%(!!!) Uniemożliwił powstanie klasy średniej.. Zadłużenie Polski rosło wtedy powoli- no nie tak jak za rządów Platformy Obywatelskiej- 300 miliardów złotych. w ciągu czterech lat(!!!) „Grecja powinna mieć teraz Balcerowicza..”. .”Plan Balcerowicza” był odchodzeniem od wolnego rynku, od ustawy Wilczka- Rakowskiego z grudnia 1988 roku.. Zresztą takich symbolicznych Balcerowiczów pełno jest w całej Europie.. ,ONI doprowadzają Europę do długów i zawału.. I ta nazwa brzmiąca mi jeszcze w uszach- „Unia Wolności”.. Podczas odchodzenia od wolności.. Koncesje, podatki, przepisy zniewalające ludzkie działanie.. No i pęczniejąca biurokracja na każdym kroku budowy państwa biurokratycznego.. Obecnie Unia Wolności nazywa się Platformą Obywatelską Unii Europejskiej.. I ciągnie państwo dokładnie w tę samą stronę. A nas razem z nim – do katastrofy! Zresztą myślenie pana premiera Donalda Tuska, zawarte jest w zdaniu, które wypowiedział jakiś czas temu, gdzieś przy transferze pana posła Bartosza Arłukowicza z Sojuszu Lewicy Demokratycznej do Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.. i w czasie, gdy pan Palikot, powiedział w tej sprawie:” Stary satyr Tusk zgwałcił niedorozwiniętą politycznie nimfę”. Powiedział mianowicie tak:” Uważam, że tragedią i czymś bardzo złym dla naszego systemu politycznego jest to, że posłowie tak mało zarabiają”(????) Niemożliwe? Za mało, że taka garstka posłów , robi tak wiele złego dla tak wielu mieszkających w Polsce. Przerabiając obywateli” na fornali... Za tak już wielkie pieniądze.. I jeszcze mamy się składać na jeszcze więcej? Widocznie ktoś tu opuścił miesiące nauki, przychodząc jedynie na rozdanie świadectw.. Pan poseł Ryszard Kalisz też się domaga podwyżek dla posłów. Czyżby w demokratycznym Sejmie istniał jakiś związek zawodowy posłów dbających o ich sprawy socjalne? Ale pani Ewa Kopacz, będąca jednocześnie częścią ciała ustawodawczego i częścią ciała wykonawczego, duszę ma w demokratycznym Sejmie, a ciało- w Ministerstwie, że tak powiem- Zdrowia, naprawdę chce pomóc. Jak? Ano „pomagając” mieszkańcom Przysuchy jeśli chodzi o karetkę pogotowia. Pan wojewoda Jacek Kozłowski , członek Platformy Obywatelskiej, z tzw. liberałów gdańskich, robiąc „reformę” komunizmu panującego w państwowej służbie zdrowia zadecydował o rozlokowaniu karetek w tak zwanych miejscach oczekiwania. Miało to zwiększyć prawdopodobieństwo dotarcia na czas do chorego i lepsze wykorzystanie dostępnych pojazdów. Skutkiem takich” reform” byłoby pozostawienie na nocnym dyżurze tylko jednej karetki pogotowia. Były protesty mieszkańców, blokowano krajową 12, tak jak kilka dni temu Zakopiankę, w sprawie „reformy” tamtejszego szpitala bezwłasnościowego w Rabce.. W końcu na miejscu interwencji zjawiła się pani minister Ewa Kopacz i stwierdziła, że nic po” reformie” w Przysusze- wszystko może pozostać po staremu. A jednak po staremu- w Przysusze, które to miasteczko jest powiatem , należącym do okręgu wyborczego pani minister. Oczywiście decyzja pani minister nie ma nic wspólnego z wyborami parlamentarnymi. Jest to odruch dobrego serca pani doktor, tym bardziej, że pani minister może takie rzeczy, w udawanym porozumieniu z wojewodą, swoim partyjnym kolegą.. Pan wojewoda początkowo nastraszył mieszkańców, a pni Kopacz- jako mądra i dobra minister dla służby zdrowia w Przysusze- poszła mieszkańcom na rękę.. Prasa nagłośniła sprawę, a mieszkańcy Przysuchy gremialnie pójdą do urn, żeby zadość uczynić pani minister głosami.. Żeby nadal była w Sejmie i robiła wiele dobrego dla mieszkańców regionu.. Nie tylko regionu- dla całego państwa- III Rzeczpospolitej.. Nie wiem czy starczy karetek pogotowia w porze nocnej dla pozostałych powiatów w okręgu wyborczym pani minister. Są to powiaty: iłżecki , szydłowecki, grójecki, warecki, kozieniecki, białobrzeski i lipski. To jest tylko siedem karetek. Wojewoda niech straszy, że zabierze karetki, a pni Kopacz, jako dobry ubek- niech załatwia karetki, za pieniądze podatników całej Polski- dla wybranych powiatów swojego okręgu wyborczego.. I tak to właśnie działa! I wprowadzi szczególnie jednakowe ceny na leki refundowane, takie same marże, żeby „ wolny rynek” kwitł, ludziom, żyło się dostatniej i bezpieczniej, a w jej okręgu wyborczym wszyscy byli podporządkowani dekoracji, pardon- demokracji lokalnej.. Niech się święci demokracja, która wyłania takie osobniki płci żeńskiej, które w sposób bezwzględny realizują swoje demokratyczne potrzeby, kosztem pozostałych mieszkańców Polski.. A jakie to demokratyczne potrzeby? Ano- ciągłe brylowanie i udawanie, że coś się naprawdę robi. Zresztą tak jak pozostali członkowie demokratycznego rządu.. I wszystkich rządów po roku 1989.. ONI nas traktują instrumentalnie, masy wykorzystują stanowczo i bezwzględnie.. Tak jak demokracja pozwala. Demagogia, manipulacja, obietnice i wykorzystywanie partykularnych interesów.. Bo jakiś dyrektor dostanie karetkę, a setka innych dyrektorów karetki nie dostanie.. A kto wie, kto karetki nie dostanie? Wszyscy wiedzą, że mieszkańcy dostali karetkę w Przysusze. „Osły i uczeni do środka czworoboku”- tak twierdził Napoleon podczas kampanii egipskiej pod piramidami. My żyjemy w czasie piramidalnych głupstw i w czworoboku, demokratycznych partii Okrągłostołowych... Trzymają nas w demokratycznym pookrągłostołowym szachu.. No i nie ma osłów- są uczeni.. Uczeni w piśmie i mowie. I tworzą ramy czworoboku... A może w zbliżających się wyborach demokratycznych lud, na zasadzie odruchu- zagłosuje na tych spoza demokratycznego czworoboku zorganizowanego podczas obrad w Magdalence? Lud jest nieobliczalny- a rzeczywistość nigdy nie jest zorganizowana na stałe.. Czasami nie układa się po myśli tych, którzy ją organizują.. Tak czasami bywa.. WJR

Jest przypadek dla patologa Kazus wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego to skrajny przykład werbalnych zachowań patologicznych Z prof. dr. hab. Stanisławem Mikołajczakiem, językoznawcą z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, rozmawia Paulina Jarosińska Wicemarszałek Stefan Niesiołowski do tej pory nie przeprosił ks. prof. dr. hab. Józefa Krukowskiego za publiczne naruszenie jego dóbr osobistych przez nazwanie go “człowiekiem chorym” i “nieukiem”. Co więcej, w poniedziałek w TVN posunął się do twierdzenia, że biskupi broniący Radia Maryja przypominają targowicę… - Dotykamy tutaj dwóch aspektów problemu: ogólnego i szczegółowego. Może najpierw odniosę się do ogólnej płaszczyzny tego tematu. Otóż język debaty publicznej w ostatnim czasie uległ znaczącej radykalizacji, niestety w kierunku bardzo agresywnym, negatywnym, nielicującym z powagą spraw, które dzieją się wokół. Mało tego, jest to często język oparty tylko na emocjach, pozbawiony treści merytorycznej. Zbliżamy się do poziomu debaty, jaki był w Polsce międzywojennej na początku lat dwudziestych, kiedy debata polityczna również była językowo bardzo wyrazista, a nawet brutalna. Dość poważna różnica polega jednak na tym, że wówczas ostra wymiana zdań toczyła się w kręgu wyłącznie politycznym. Nie było elektronicznych mediów masowego przekazu i nie miała ona możliwości przebić się na poziom społeczno-kulturowy. Dzisiaj natomiast media żyją agresywnym, nierzadko prymitywnym językiem – robią wszystko, aby taki język stał się normą. Ostrość debaty jest potrzebna wtedy, gdy ma podłoże merytoryczne, gdy dyskusja opiera się na argumentach, a nie na wulgarnym obrzucaniu się wzajemnie inwektywami. Jakiś czas temu wystosowaliśmy jako Akademicki Klub Obywatelski im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu apel do polityków i mediów o “uzdrowienie” debaty publicznej. Nie przedostał się on jednak do głównych mediów, które mają z tym problem – a tylko wtedy byłaby szansa na jakiś oddźwięk. Bo właśnie media powinny moderować sposób prowadzenia debaty publicznej, ale musiałyby w pierwszej kolejności zaprzestać eskalacji języka agresji na swoich antenach czy łamach. I to jest ocena ogólna. Natomiast aspekt szczegółowy i szczególny problemu, czyli przypadek pana wicemarszałka Niesiołowskiego, to skrajny przypadek werbalnych zachowań patologicznych. Sposób wypowiadania się pana marszałka jest obrazą dla polskiego parlamentaryzmu, co więcej, jest to obraza stanu profesorskiego – nie tylko w warstwie słownej, ale również w warstwie intelektualnej. To, w jaki sposób i co mówi pan wicemarszałek, dla normalnych obywateli naszego państwa jest po prostu obraźliwe. Warstwa językowa przekracza wszelkie granice. Myślę, że jego postawa jest problemem dla Platformy Obywatelskiej. Problemem, ale jednocześnie przez lata utrzymywanym, ważnym dla tej formacji sposobem kształtowania dialogu społecznego, intensyfikowanym w momentach kłopotliwych dla Platformy, sposobem na emocjonalne “przykrywanie” bulwersujących opinię publiczną faktów.

Z takim działaniem mamy do czynienia bardzo często. Niesiołowski wyskakuje dosłownie z każdej stacji, komentuje na bieżąco wszystkie wydarzenia. Ostatnio, odnosząc się do pielgrzymki słuchaczy Radia Maryja na Jasną Górę, ogłosił, że “Kościół katolicki w Polsce powoli staje się sektą”… - Platforma, co znamienne, “trzyma” Niesiołowskiego na eksponowanym stanowisku od lat. Nie jest on bynajmniej jakimś podrzędnym politykiem czy posłem. Taki rodzaj debaty publicznej Platformie najwidoczniej odpowiada. Mówiąc o problemie, miałem na myśli wpływ takiego języka, niezwykle szkodliwy, na jakość życia publicznego w naszym kraju.

Mediom głównego nurtu wypowiedzi uderzające w dobre imię osób niezwiązanych z partią rządzącą są po prostu na rękę? - Oczywiście. W mediach głównego nurtu nie przebije się temat naprawdę poważny. Nie usłyszymy rzetelnego przekazu na temat tego, co się dzieje w Polsce, a co ma rzeczywiście znaczenie. Media nasilają podziały, eskalują język nienawiści. To im wystarcza.

Radio Maryja i osoby broniące rozgłośni są atakowane również za to, że jest to niezależne medium, na antenie którego na taki język nie ma miejsca, a gdzie można za to posłuchać ciekawych dyskusji na tematy ważne dla Polski. Być może tego nie jest w stanie znieść m.in. Niesiołowski? - Dla każdego uważnego obserwatora układu medialnego w Polsce Radio Maryja jest jedynym medium, obok Telewizji Trwam i “Naszego Dziennika”, które zachowuje pełną niezależność. Mało tego, jest to medium, które merytorycznie patrzy władzy na ręce, a nie legitymizuje, jak pozostałe, wszystkich jej poczynań. To jest niewątpliwie solą w oku partii rządzącej. Nie bez znaczenia jest fakt, że zbliża się kampania wyborcza i wściekły atak Platformy Obywatelskiej na Radio Maryja odsłania jej bezsilność wobec rzeczowej krytyki, która zagraża jej hegemonii.

Czy uważa Pan, że do wypowiedzi Stefana Niesiołowskiego trzeba się przyzwyczaić, czy przeciwnie – należy mu w sądach wykazywać konsekwencje jego braku kultury? - Nie wolno zachowywać tolerancji wobec takich wypowiedzi, ponieważ przekraczają one poziom zwykłej krytyki. Poza tym są zaprzeczeniem kultury słowa i naruszają bardzo poważnie dobra osobiste konkretnych osób. Znieważają niejednokrotnie nie tylko polityków, ale tych, którzy ośmielają się nie zgodzić w jakiejś kwestii z Platformą Obywatelską. Nie można pozwolić na to, aby istniała tak daleko posunięta asymetria, jak jest to obecnie. Jedną stronę można obrażać nieustannie i do woli, natomiast drugiej nie wolno nawet skrytykować. Jest całkowita swoboda w obrażaniu, w przyzwalaniu na to, żeby obrażać, uderzać nawet w Kościół katolicki. Niesiołowski za swoje obraźliwe słowa powinien przeprosić. Proszę zauważyć, że obecnie w Polsce podział polityczny przenika się z podziałem społeczno-kulturowym, tzn. podział polityczny prowadzi do pogłębiającego się podziału ogółu Polaków na dwa zwalczające się kulturowo i cywilizacyjnie obozy. Takich postaw nie należy tolerować w imię niczym nieograniczonej swobody wypowiedzi. Bo w dłuższej perspektywie jest to groźne dla państwa i Narodu. Dziękuję za rozmowę.

A warszawska administracja nadal rośnie… W ciągu prawie pięciu lat rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz liczba stołecznych urzędników wzrosła o blisko 2 tys. Obecnie w warszawskiej administracji – ratuszu i urzędach 18 dzielnic – pracuje w sumie 7610 osób. W 2006 roku, gdy Hanna Gronkiewicz-Waltz przejmowała stery w Warszawie, stołeczna administracja liczyła 5,7 tys. urzędników. Przez prawie pięć lat rządów prezydent z PO urzędnicza armia rozrosła się do ponad 7,6 tys. osób. Nie pozostaje to bez wpływu na stołeczny budżet – tylko w tym roku utrzymanie urzędników będzie kosztować 857 mln zł, czyli prawie 10 proc. budżetu! Z wymienionej sumy 50 mln zł zostanie przeznaczone na urzędnicze premie. Ratusz wzrost zatrudnienia tłumaczy nowymi zadaniami m.in. przejęciem przez dzielnice ośrodków pomocy społecznej czy transferem pracowników Zarządu Oczyszczania Miasta do Biura Ochrony Środowiska. Opozycja wskazuje, że w wielu przypadkach nowe etaty nie mają racjonalnego uzasadnienia. Maciej Wąsik, szef klubu PiS w Radzie Warszawy, zauważa w rozmowie z „ŻW”, że nierzadko na nowych stanowiskach zatrudniani są „krewni i znajomi królika”. I rzeczywiście, jak podkreśla dziennik, w radach nadzorczych można znaleźć chociażby brata ministra sprawiedliwości, czy syna posłanki PO. Opozycja zaznacza, że rozrastająca się administracja nie znajduje uzasadnienia, zwłaszcza, że Gronkiewicz-Waltz obiecała redukcję etatów. Tymczasem liczba etatów rośnie, zaś od mieszkańców wymaga się, by płacili więcej. Przypomnijmy – 26 maja przyjęto uchwałę zakładającą wprowadzenie podwyżek cen biletów oraz opłat za wodę, ścieki i żłobki. Trwa akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum przeciwko drożyźnie warszawskiej. Informacje na temat referendum można znaleźć tutaj. Źródło: „Życie Warszawy”

Naczelnik rosyjskiej Głównej Prokuratury Wojskowej: Katyń to tajemnica państwowa Rosyjska prokuratura odpowiada Memoriałowi w sprawie obławy augustowskiej i Katynia Przekazaliśmy stronie polskiej informacje na temat obławy augustowskiej – twierdzi Główna Prokuratura Wojskowa Federacji Rosyjskiej. Z tonu odpowiedzi na list Memoriału w sprawie zbrodni zwanej małym Katyniem należy sądzić, że reakcja na uzupełniony polski wniosek o pomoc prawną dotyczący obławy będzie negatywna. Pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej prowadzący śledztwo w sprawie obławy augustowskiej podkreśla, że jedyna lakoniczna informacja o liczbie aresztowanych pochodzi z 1995 r., a Rosjanie w odpowiedzi na późniejsze trzy wnioski o pomoc prawną pisali, że nie mają żadnych akt. “Na podstawie wniosków o pomoc prawną ze strony polskiej, w zgodzie z porozumieniem międzynarodowym zebrała wnioskowane informacje o nich i skierowała do wnioskodawców” – napisał W.W. Rastorgujew, naczelnik Wydziału 5. Zarządu Nadzoru Głównej Prokuratury Wojskowej, w odpowiedzi na zapytanie historyka prof. Nikity Pietrowa ze stowarzyszenia Memoriał. “W związku z Waszym artykułem “Mały Katyń”, opublikowanym 08.06.2011 w “Nowej Gazecie”, na postawione przez Was pytanie, dlaczego nie ogłoszono decyzji procesowych w rezultacie dochodzenia sprawy “karnej katyńskiej” i “rozprawy z aresztowanymi w wyniku obławy w lesie Augustowskim” w czerwcu 1945 roku, informuję, co następuje. Postanowienie o zamknięciu sprawy “karnej katyńskiej” zawiera wiadomości stanowiące tajemnicę państwową i nie podlega publikacji w druku otwartym” – twierdzi Rastorgujew. - Nie wiem, czy stronie polskiej poza formalną odpowiedzią ze stycznia 1995 roku przekazano jakiekolwiek dokumenty, spisy zatrzymanych itd. – zastanawia się Pietrow. Pytany o to naczelnik pionu śledczego białostockiego oddziału IPN Zbigniew Kulikowski, gdzie prowadzone jest śledztwo w sprawie obławy białostockiej, stwierdza, że jedyna informacja na ten temat została przesłana przez stronę rosyjską w 1995 roku. Był to efekt wniosków o pomoc prawną skierowany przez poprzednika IPN – Główną Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, i prokuraturę w Suwałkach. - Rosyjska prokuratura przesłała do ambasady rosyjskiej w Warszawie informację, że zatrzymane zostały wówczas 592 osoby – mówi prokurator. Podkreśla, że była ona niezmiernie lakoniczna, bo poza liczbą aresztowanych podano jedynie, że dokonały tego jednostki SMIERSZY (sowiecki kontrwywiad wojskowy), a los tych osób jest nieznany. Kulikowski informuje, że już IPN skierował do Rosji kolejne wnioski o pomoc prawną w 2003, 2006 i w 2009 roku. Na dwa pierwsze przyszła odpowiedź, że żadnych dokumentów w tej sprawie nie ma. – Rosja usztywnia swoje stanowisko, twierdząc, że nie dysponuje żadnymi dokumentami – mówi Kulikowski. Na trzeci wniosek wystosowany w 2009 r. do tej pory nie uzyskano żadnej odpowiedzi. – Pomimo licznych monitów – zaznacza prokurator. - Przysłana do mnie odpowiedź jest wysoce formalna. Mówią: dochodzenia nie prowadziliśmy, a wszystko, co trzeba, już przekazaliśmy. Przy takim stanowisku prokuratury trudno od niej oczekiwać jakichkolwiek poważnych kroków w kierunku odkrycia wszystkich dokumentów o tej zbrodni – ocenia stanowisko rosyjskiej prokuratury prof. Pietrow. Tymczasem historyk dotarł do dokumentów w tej sprawie, m.in. planu zagłady 592 osób. Opublikował je w swojej ostatniej książce “Według scenariusza Stalina”. - Myślę, że strona polska może jeszcze raz postawić taki wniosek – o odnalezienie dodatkowych dokumentów, odnalezienie miejsca pochowania straconych, ich rehabilitację – radzi rosyjski historyk. W reakcji na jego publikację IPN skierował już pod koniec czerwca kolejny, czwarty wniosek o pomoc prawną do Rosji. Kulikowski wyjaśnia, że został on już przekazany stronie rosyjskiej i zawiera prośby o przekazanie kopii dokumentów wymienianych przez Pietrowa. W wyniku przeprowadzonej w lipcu 1945 r. głównie przy użyciu sił sowieckich obławy augustowskiej śmierć poniosło blisko 600 osób. IPN kwalifikuje ten mord jako zbrodnię przeciwko ludzkości. - Sprawę Katynia można było zakończyć w połowie lat 90. Ale rosyjska prokuratura przedłużała śledztwo bez powodu. Przecież Putin i Miedwiediew przyznali, że dokonano zbrodni, wiadomo, kto jest jej sprawcą. Pytam więc, kto jeszcze powinien dać zgodę na odtajnienie materiałów – mówił w obszernym wywiadzie udzielonym “Naszemu Dziennikowi” w czerwcu br. prof. Nikita Pietrow. W książce pt. “Według scenariusza Stalina” historyk zacytował dokument z 21 lipca 1945 roku, w którym naczelnik kontrwywiadu wojskowego (SMIERSZ) Abakumow informuje Berię o planach likwidacji 592 “polskich bandytów”, członków Armii Krajowej, aresztowanych w rejonie Puszczy Augustowskiej. – Dokument został odnaleziony bardzo dawno, w 1990 roku, kiedy przygotowywaliśmy materiały na proces o prawomocność dekretów Jelcyna delegalizujących Komunistyczną Partię Związku Sowieckiego. Razem z kolegami Nikitą Ochotinem i Arsienijem Roginskim byliśmy biegłymi Sądu Konstytucyjnego. Mieliśmy pełnomocnictwa umożliwiające badanie dokumentów w archiwach i poszukiwaliśmy dowodów na potwierdzenie zarzucanych partii komunistycznej przestępstw przeciwko konstytucji. Że nie była ona organizacją społeczną, a jednym z mechanizmów władzy. Znajdowaliśmy dużo dokumentów i te, które wydawały się przydatne do sprawy przeciwko KPSS, szły bezpośrednio do sądu – relacjonował Pietrow. Radioszyfrogram dotyczący losów osób zatrzymanych w czasie obławy augustowskiej Pietrow znalazł w archiwum dawnego KGB, nie skopiował go, bo – jak tłumaczył – “wtedy jeszcze niezbyt dobrze znał historię polskiego ruchu oporu i nie do końca zdawał sobie sprawę z jego wagi”. – Ale zwróciłem na niego uwagę, zrobiłem dokładny wypis, jednak zostawiłem to, gdyż nie miał wówczas znaczenia dla naszej sprawy: nie było tam żadnych konkretnych postanowień kierownictwa partii, a tylko plan, propozycja działania. I o tym dokumencie właściwie zapomniałem, bo nie zajmowałem się historią polskiego podziemia. Dopiero kilka lat temu Aleksandr Gurianow opowiedział mi o wnioskach polskiej prokuratury do naszej w tej sprawie. Wówczas przypomniałem sobie, że z czymś takim już się spotkałem, zacząłem przeglądać swoje stare zapiski. A ponieważ przygotowywałem książkę na temat działań organów bezpieczeństwa w Europie Wschodniej w latach 1945-1953, postanowiłem, że go w niej umieszczę i w ten sposób zostanie on ujawniony – mówił prof. Pietrow. Dokument znajduje się obecnie w dyspozycji Centralnego Archiwum Federalnej Służby Bezpieczeństwa. W opinii rosyjskiego historyka FSB nie ma żadnych podstaw prawnych, żeby odmówić jego odtajnienia. Jest on dowodem masowych represji i według prawa nie może pozostawać tajny. Zenon Baranowski Współpraca Piotr Falkowski

Europa na (cudzym) talerzu

The Israeli Law, Information and Technology Authority, The Government Campus, 9th floor, 125 Begin Rd., Tel Aviv, Izrael. Adres pocztowy: P.O. Box 7360, Tel Aviv, 61072, tel. +972-3-7634050, Faks +972-2-6467064, e-mail: ILITA@justice.gov.il.

Adres strony internetowej: http://www.justice.gov.il/MOJEng/RashutTech/defa…

Cóż to za adres, zapytają pewnie zdziwieni Czytelnicy? Otóż dokładnie tam, w AZJATYCKIM państwie Izrael przechowywane będą dane, pochodzące ze wszystkich spisów powszechnych, przeprowadzanych w krajach Unii EUROPEJSKIEJ. Przywykliśmy od niedawna, iż po tragedii, jaka miała miejsce podczas olimpiady w Monachium, sportowcy izraelscy występują w barwach Europy. Sport to sport i mistrzostwa Starego Kontynentu z udziałem ekip z Tel Avivu nikomu ujmy nie przynoszą. Jeśli wygra je mieszkaniec Islandii lub Izraela, a nie jest przy okazji naszpikowany dopingującą chemią – to chwała mu za to. Z problemem danych osobowych rzecz ma się inaczej. W Polsce schyłku PRL-u całkiem nielegalnie wprowadzono system PESEL. Jako iż dotyczy on wszystkich obywateli, winien (nawet za czasów „socjalizmu”) być wprowadzony ustawą sejmową. A nie był, wystarczyła towarzyszom uchwała Rady Ministrów. Co dziwne, po roku 1989 żaden z byłych działaczy „podziemia”, znalazłszy się w parlamencie nie oprotestował tego ograniczenia swobód obywatelskich i PESEL „zaanektowano” jako przydatny byłej „opozycji” do inwigilacji mieszkańców RP. Obecnie zresztą w Szczecinie dobiegają końca prace nad jego unowocześnioną wersją – PESELEM 2. W zajmującej się tym firmie informatycznej wszyscy (bez wyjątku) szefowie działów są dziećmi b. oficerów „Ludowego” Wojska Polskiego lub komunistycznych służb specjalnych. I już tylko ten fakt napawać winien strachem. A przekazanie danych osobowych obywateli UE poza jej teren zdecydowanie każe się zastanowić, kto naprawdę decyduje o losie Europy i czy postępująca faszyzacja poczynań Brukseli nie prowadzi w stronę kibuców… 31. stycznia br. Komisja Europejska zadecydowała, iż najbezpieczniejszym miejscem do zmagazynowania danych z terenu Zjednoczonej podobno Europy będzie Izrael:

„KOMISJA EUROPEJSKA, uwzględniając Traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, uwzględniając dyrektywę 95/46/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 24 października 1995 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w zakresie przetwarzania danych osobowych i swobodnego przepływu tych danych (1), w szczególności jej art. 25 ust. 6, po zasięgnięciu opinii Europejskiego Inspektora Ochrony Danych, a także mając na uwadze, co następuje:

(1) Na mocy dyrektywy 95/46/WE państwa członkowskie są zobowiązane zapewnić, aby przekazanie danych osobowych do państwa trzeciego miało miejsce tylko wtedy, gdy dane państwo trzecie zapewni odpowiedni poziom ochrony i gdy przed przekazaniem dopełni się wymogów zawartych w przepisach państw członkowskich wdrażających pozostałe przepisy dyrektywy.

(2) Komisja może stwierdzić, że państwo trzecie gwarantuje odpowiedni poziom ochrony. W takim przypadku dane osobowe można przekazywać z państw członkowskich bez konieczności zapewniania dodatkowych gwarancji.” Komisja Europejska stwierdza co prawda w punkcie 5., iż Państwo Izrael nie posiada istniejącej NA PIŚMIE konstytucji, ale i tak jest odpowiednim gwarantem przechowywania naszych danych. W p. 6 czytamy znów:

„Normy prawne dotyczące ochrony danych osobowych w Państwie Izrael są w dużej mierze oparte na normach określonych w dyrektywie 95/46/WE oraz ustanowione w ustawie o ochronie prywatności 5741-1981, ostatnio zmienionej w 2007 r. w celu określenia nowych wymogów przetwarzania danych osobowych oraz szczegółowej struktury organu nadzoru.” „W dużej mierze” – nie znaczy wcale „całkowicie”. Wygląda na to, iż tu zawarta jest furtka, która wytłumaczy potem ewentualny wyciek informacji z Tel Avivu. Skoro są różnice – i to, jak widać niemałe – należało zgromadzone dane ulokować tam, gdzie owe rozbieżności nie występują. Tymczasem eurobiurokraci stwierdzili, iż:

„(12) Państwo Izrael należy zatem uznać za państwo zapewniające odpowiedni poziom ochrony danych osobowych, o którym mowa w dyrektywie 95/46/WE, w odniesieniu do zautomatyzowanego międzynarodowego przekazywania danych osobowych z Unii Europejskiej do Państwa Izrael, a także w odniesieniu do operacji niezautomatyzowanego przekazywania danych, w przypadku gdy dane te podlegają dalszemu automatycznemu przetwarzaniu w Państwie Izrael. Jednak międzynarodowe przekazywanie danych osobowych z UE do Państwa Izrael, jeśli samo przekazywanie, jak również późniejsze przetwarzanie danych, odbywa się wyłącznie za pomocą niezautomatyzowanych środków, nie powinno być objęte niniejszą decyzją.” A także: „(15) Grupa robocza ds. ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych, ustanowiona na mocy art. 29 dyrektywy 95/46/WE, wydała pozytywną opinię na temat poziomu odpowiedniej ochrony danych osobowych w związku z zautomatyzowanym międzynarodowym przekazywaniem danych osobowych z UE lub operacjami niezautomatyzowanego przekazywania danych, w przypadku gdy dane te podlegają dalszemu automatycznemu przetwarzaniu w Państwie Izrael. W swojej pozytywnej opinii grupa robocza zachęciła władze Państwa Izrael do przyjęcia dalszych przepisów, które rozszerzą zakres stosowania prawodawstwa Państwa Izrael na manualne bazy danych, wyraźnie uznają stosowanie zasady proporcjonalności do przetwarzania danych osobowych w sektorze prywatnym oraz według których wykładnia wyjątków w międzynarodowym przekazywaniu danych będzie zgodna z kryteriami określonymi w jej dokumencie roboczym dotyczącym wspólnej wykładni art. 26 ust. 1 dyrektywy 95/46/WE (2). Opinia ta została uwzględniona podczas opracowywania niniejszej decyzji (3).” Toteż odpowiednią decyzję podjęto, nakazując jej respektowanie wszystkim członkom UE, przy milczeniu europejskich mediów oficjalnych:

Artykuł 6 Państwa członkowskie podejmują wszelkie niezbędne środki w celu zastosowania się do niniejszej decyzji w terminie trzech miesięcy od dnia jej notyfikacji.

Artykuł 7 Niniejsza decyzja skierowana jest do państw członkowskich.” Jeśli skojarzyć z tą informacją wieść inną, o aresztowaniu już w greckim porcie Pireus statków „Flotylli Wolności”, niosącej pomoc humanitarną dla Strefy Gazy (statków prywatnych, nie przemycających żadnej kontrabandy), okupowanej przez Izrael, co jest aktem państwowego terroryzmu – nietrudno zrozumieć, że Stary Kontynent ugina się pod naciskiem obcych kulturowo bankierów i spełni każde ich żądania, w zamian za gwarancje stabilności obecnego ładu w Europie. Zamieszki w Grecji (gdzie część wojska i policji przeszła już na stronę rebeliantów), Hiszpanii, Francji i we Włoszech pokazują jednak, iż są to obietnice bez pokrycia. Podawanie danych obywateli „na talerzu” państwu nie należącemu do UE, jest aktem zdrady ich interesów przez tymczasowo rządzące kontynentem neoliberalne „elity”. Beata Traciak

UOP werbował dziennikarzy Po 1989 r. służby specjalne werbowały na swoich tajnych współpracowników dziennikarzy. Część z nich do dziś pracuje w mediach. – Tak, werbowaliśmy dziennikarzy, ale to nie jest niczym złym. Służby na całym świecie z tego korzystają: jeżeli dziennikarz jeździ po świecie, ma dobre kontakty i jest doskonale zalegendowany, to dlaczego z niego nie korzystać? Przecież ci ludzie działają w interesie swojego państwa – mówi „Gazecie Polskiej” gen. Henryk Jasik, funkcjonariusz wywiadu MSW PRL, a później szef wywiadu Urzędu Ochrony Państwa. Sprawa werbowania dziennikarzy przez polskie służby specjalne po 1989 r. wróciła w związku z materiałami znajdującymi się w Agencji Wywiadu dotyczącymi zaginionego dziennikarza Jarosława Ziętary. Okazało się, że był on na początku lat 90. werbowany przez Zarząd Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, ale nie zgodził się na współpracę. – Nic mi na ten temat nie wiadomo, ale nie mogę wykluczyć, że taka sytuacja miała miejsce. W tym czasie interesowaliśmy się trzema poznańskimi biznesmenami – mówi „Gazecie Polskiej” Gromosław Czempiński, były funkcjonariusz wywiadu MSW PRL, a po 1989 r. kolejno zastępca szefa wywiadu, szef wywiadu i szef UOP.

Służby w grze Jarosław Ziętara pisał o aferach gospodarczych głównie z terenu Poznania. Ujawniał nieprawidłowości i zajmował się wątpliwymi prywatyzacjami, m.in. w Wielkopolsce. – Na tamtym terenie mieliśmy trzech biznesmenów, którzy pozostawali w kręgu naszych zainteresowań. Nie wykluczam, że jeden z moich ludzi chciał zwerbować dziennikarza – mówi nam gen. Czempiński, który na początku lat 90. był zastępcą szefa wywiadu ds. operacyjnych. Pytamy, dlaczego Jarosławem Ziętarą zajął się wywiad, skoro dziennikarz zajmował się sprawami krajowymi, które pozostawały w gestii kontrwywiadu. – Nie ma w tym nic dziwnego, kontrwywiad był wówczas bardzo słaby, a wywiad najlepszy. Mieliśmy sytuację, że koledzy z kontrwywiadu w Poznaniu bali się podjąć pewne działania i dopiero ja z gen. Sławomirem Petelickim rozwiązaliśmy ten problem – dodaje Gromosław Czempiński. Henryk Jasik, który do kwietnia 1992 r. był szefem wywiadu UOP, w rozmowie z „Gazetą Polską” przyznaje, że Urząd werbował dziennikarzy, ale sprawy Jarosława Ziętary nie pamięta. – Werbowanie dziennikarzy nie jest niczym złym. Służby na całym świecie z tego korzystają: jeżeli dziennikarz jeździ po świecie, ma dobre kontakty i jest doskonale zalegendowany, to dlaczego z niego nie korzystać? Przecież ci ludzie działają w interesie swojego państwa – uważa gen. Jasik. – Owszem, werbowaliśmy dziennikarzy, ale sprawy Jarosława Ziętary w ogóle nie pamiętam. Nie było oczywiście masowego werbunku we wszystkich redakcjach, ale mieliśmy współpracowników wśród dziennikarzy – dodaje. Zapytaliśmy naszych rozmówców, czy za każdym razem podpisywali zgodę na przeprowadzenie rozmowy werbunkowej z kandydatem na tajnego współpracownika wywiadu. – Taka procedura była przyjęta tylko w przypadku werbunku cudzoziemców. W kraju moi ludzie mieli w zasadzie wolną rękę – mówi Gromosław Czempiński. Z kolei Henryk Jasik przyznaje, że w wyjątkowych przypadkach zgodę na werbunek danej osoby podpisywał szef UOP. – Chodziło przede wszystkim o osoby mające dla nas strategiczne znaczenie – mówi Jasik. Z informacji „Gazety Polskiej” wynika, że Jarosława Ziętarę planowano wykorzystać do rozpracowania kilku poznańskich biznesmenów, którzy mieli kontakty na terenie Austrii i Niemiec i którzy znaleźli się na liście najbogatszych biznesmenów tygodnika „Wprost”, m.in. Aleksandra Gawronika i Jana Kulczyka.

Pod lupą wywiadu Z zachowanych w Instytucie Pamięci Narodowej dokumentów wynika, że zarówno Aleksander Gawronik, jak i Jan Kulczyk byli w zainteresowaniu służb specjalnych PRL. Co ciekawe, w końcu lat 80. sprawę dotyczącą Jana Kulczyka nadzorował Henryk Jasik, a później w firmie Kulczyka zatrudnienie znalazł Gromosław Czempiński. Według archiwów, Aleksander Gawronik został zarejestrowany przez wywiad PRL (Departament I) jako tajny współpracownik o ps. „Witek”. Był cenny dla wywiadu PRL ze względu na interesy, które prowadził na terenie Niemiec Zachodnich. Z kolei ojciec Jana Kulczyka, Henryk, został pozyskany do współpracy przez jednostkę terenową Służby Bezpieczeństwa, a następnie „przekazany na kontakt Departamentu I MSW”. W archiwach IPN znajdują się dokumenty wywiadu Urzędu Ochrony Państwa dotyczące Jana Kulczyka. Świadczą one o tym, że Jan Kulczyk i jego siostra Maria pozostawali w zainteresowaniu służb specjalnych także po 1989 r. „Cała rodzina posiada tylko obywatelstwo polskie i posługuje się paszportami konsularnymi. Są czynnymi działaczami organizacji polonijnych na terenie RFN. Wspierają finansowo wiele organizacji użyteczności publicznej w Polsce. Do grona osób zaprzyjaźnionych z rodziną Kulczyków należał wicepremier i minister rolnictwa Olesiak [w rządzie Mieczysława Rakowskiego – przyp. red.]. Materiałów kompromitujących nie posiadamy” – pisał do przełożonych w lutym 1991 r. zastępca naczelnika wydziału wywiadu UOP por. Mariusz Olczyk. W tym czasie Jan Kulczyk był już potentatem na rynku samochodów osobowych, a w połowie 1991 r. współtworzył Polską Radę Biznesu, w której stanął na czele komisji prywatyzacyjnej. Biznesmeni skupieni w Polskiej Radzie Biznesu byli w zainteresowaniu zawodowym Jarosława Ziętary i wiele wskazuje na to, że właśnie to był główny powód próby zwerbowania dziennikarza przez wywiad. – Dziennikarze zwerbowani przez służby specjalne przekazują służbom informacje ze środowisk, z którymi mają zawodowo do czynienia, i z tego właśnie powodu są niezwykle cennymi współpracownikami. Dlatego służby zwróciły uwagę na Jarosława Ziętarę – mówi nam były oficer UOP. Grzegorz Broński, Dorota Kania

O zanikach pamięci „Historię swoją piszcie sami, bo inaczej napiszą ją za was inni, i będzie źle...” Józef Piłsudski

W okresie PRL działało zakonspirowane środowisko niepodległościowe, którego liderem był gen. Roman Abraham, dowódca Wielkopolskiej Brygady Kawalerii w 1939 r. Od 1972 r. nawiązałem współpracę z tym środowiskiem określającym się jako „nurt niepodległościowy” pisany z małych liter - uczestnicy zastrzegali się, że nie tworzą żadnej organizacji. Ośrodkiem kierującym "nn" był Konwent. Po pewnym czasie zostałem członkiem tego gremium. We wrześniu 1975 r. w moim warszawskim mieszkaniu przy ul. Batorego, na poszerzonym posiedzeniu Konwentu podjęliśmy decyzję o przystąpienia do formowania dwu nowych struktur niezależnych: podziemnej, tworzącej techniczne możliwości działania, oraz jawnej, formalnie poświęconej temu, co wiązało się konsekwencjami konferencji KBWE w Helsinkami http://www.stosunki-miedzynarodowe.pl/:akt-kocowy-kbwe-implikacje

Na zebraniu Konwentu przyjęliśmy szczegółowy "rozkład jazdy", m.in. jesienią 1978 r. przewidywaliśmy powołanie jawnej niepodległościowej partii politycznej. Całość struktury określaliśmy jako “górę lodową”: mniejsza część na powierzchni, większa schowana pod poziomem morza (tą częścią “podwodną” był nurt niepodległościowy). Formalna organizacja Nurt Niepodległościowy, nazwa pisana z dużych liter, powstała w lutym 1977 r. - I zjazd NN odbył się na strychu klasztoru oo. Jezuitów w Warszawie. W kierownictwie NN, nazywanym "Rombem", znaleźli się Leszek Moczulski, Andrzej Czuma, Marian Gołębiewski, Adam Wojciechowski i ja. Na zebrania „Rombu” czasem zapraszano inne osoby, w tym np. Dworaka, Grzywaczewskiego, Halla, Stańskiego, Szomańskiego, Zielińskiego. W dniu 3 marca 1977 Rada Państwa PRL ratyfikowała Międzynarodowe Pakty Praw Człowieka ONZ, co dało szansę do jawnej działalności. W dniu 26 marca 1977 powołaliśmy Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. W dniu 1 września 1979 roku ogłosiliśmy powstanie jawnie działającej partii politycznej Konfederacji Polski Niepodległej. Jan Dworak w rozmowie Klaudiuszem Slezakiem (09.05.2006) w Radio TOK FM: „Dla zaciekawienia słuchaczy mogę powiedzieć, że to była tajna organizacja. Nazywało się to Nurt Niepodległościowy. Historycy tylko o tym wiedzą, bo nie miało to wielkiego wpływu, mówiąc szczerze, na losy naszego kraju. Ale może ciekawe jest to, że na czele tego Nurtu Niepodległościowego, który powstał, o ile dobrze pamiętam, w roku ' 76, stała tajna komórka o nazwie Romb. to były cztery osoby: Leszek Moczulski, Andrzej Czuma, Maciej Grzywaczewski (wówczas student ATK) no i ja.” Informację Dworaka potwierdził Andrzej Czuma w wywiadzie na łamach „Gazety Wyborczej” (2007 r.). „Z czteroosobowego zespołu kierującego NN (Rombu) ujawniły się dwie osoby jako rzecznicy ROPCiO (Leszek Moczulski i ja), a Jan Dworak i Maciej Grzywaczewski pozostali w pewnym sensie ukryci, żeby nas zastąpić po spodziewanych aresztowaniach.” Uczestniczyłem we wszystkich pracach, jako członek kierownictwa najpierw "nn", a następnie Nurtu Niepodległościowego. Mojej obecności w kierownictwie nie zauważyli cierpiący chyba na zaniki pamięci Dworak i Czuma. A za nimi nie dostrzegają historycy piszący o działaniach sił niezależnych przed 1980 r. Na szczęście dla mnie jest IPN, a w jego archiwum esbeckie notatki opisujące po części, kto i co w NN robił.

PS. W posiedzeniach kierownictwa NN, w wczesniej nn brali udział dwaj tajni współpracownicy SB Szomański (TW Historyk) i Zieliński (TW Marcin). W aktach nie ma żadnych informacji od TW Lech, którym miał być Moczulski.W sprawie Andrzeja Szomańskiego i śp. Ryszarda Zielińskiego z Krakowa, mam nie do końca sprecyzowane poglądy. Otóż w okresie październik 1980 – styczeń 1981, gdy byłem poszukiwany listem gończym i SB wyłaziła ze skóry, żeby mnie złapać kilka razy kontaktowałem się z Szomańskim i Zielińskim. Mimo tego SB mnie nie namierzyła. Zakładam, że obaj powinni byli zawiadomić SB o spotkaniach ze mną, a najwyraźniej nie zawiadomili? Szeremietiew

Czy Marek P. jest prowadzącym Szefa SKW? Czy w toku postępowań sprawdzających, w myśl ustawy o ochronie informacji niejawnych, prowadzonych przez ABW, a następnie SKW wobec gen. bryg. J. N. sprawdzany był charakter jego kontaktów oraz jego najbliższej rodziny z panem M. P.? Wśród wielu poselskich interpelacji znalazłem tę, złożoną 21 marca 2011 r. przez posła PiS Marka Opioła:

Interpelacja nr 21816 do prezesa Rady Ministrów w sprawie związków szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego z zatrzymanym przez CBA we wrześniu 2010 r. pełnomocnikiem w sprawach o wielomilionowe odszkodowania przed kościelną Komisją Majątkową Szanowny panie Premierze! W dniach 17-18 lutego br. telewizja TVN24 wyemitowała dwuczęściowy reportaż o związkach szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, gen. bryg. J. N., z zatrzymanym przez CBA we wrześniu 2010 r. pełnomocnikiem w sprawach o wielomilionowe odszkodowania przed kościelną Komisją Majątkową panem M. P. Komisja ta działała od 1989 r., a jej przedmiotem był majątek wart miliardy złotych. Jest, więc rzeczą naturalną, że taki proces winien być bezwarunkowo osłaniany tzw. tarczą antykorupcyjną przez odpowiednie instytucje: CBA, ABW, wcześniej UOP, UKS. Z informacji zawartych w reportażu wynika, że osoba odpowiedzialna za te działania, gen. bryg. J. N., dyrektor Zarządu Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa UOP, a następnie dyrektor Delegatury ABW w Krakowie, gdzie zakres działania komisji był niezwykle szeroki, przyjaźni się z byłym funkcjonariuszem Milicji Obywatelskiej, a następnie Służby Bezpieczeństwa, M. P., który był oficjalnym pełnomocnikiem w kilkudziesięciu postępowaniach odszkodowawczych prowadzonych przed Komisją Majątkową, a następnie został zatrzymany przez CBA w związku z podejrzeniem o korupcję. Dodatkowo żona gen. bryg. J. N. była pracownicą jednej z firm podejrzanego o poważne przestępstwa pana M. P. Konflikt interesów w opisanej sprawie jest więc bezsporny. W związku z powyższym, proszę o udzielenie odpowiedzi na następujące pytania:

1. Czy w okresie sprawowania przez gen. bryg. J. N. funkcji dyrektora Zarządu Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa Urzędu Ochrony Państwa jednostka ta zajmowała się działalnością kościelnej Komisji Majątkowej, pana M. P. bądź którejkolwiek z należących do niego spółek? Jeśli tak, to w jakim okresie, na jakiej podstawie i jakie czynności podjęto? Czy działania te były koordynowane z innymi służbami np. Policją lub urzędem kontroli skarbowej?

2. Czy w okresie sprawowania przez gen. bryg. J. N. funkcji dyrektora Delegatury Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Krakowie jednostka ta zajmowała się działalnością kościelnej Komisji Majątkowej, pana M. P. bądź którejkolwiek z należących do niego spółek? Jeśli tak, to w jakim okresie, na jakiej podstawie i jakie czynności podjęto? Czy działania te były koordynowane z innymi służbami, np. Policją lub CBA?

3. Czy w okresie sprawowania przez gen. bryg. J. N. funkcji szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego służba ta zajmowała się działalnością kościelnej Komisji Majątkowej, pana M. P. bądź którejkolwiek z należących do niego spółek? Jeśli tak, to w jakim okresie, na jakiej podstawie i jakie czynności podjęto? Czy działania te były koordynowane z innymi służbami, np. Policją, ABW lub CBA?

4. Czy w okresie sprawowania przez gen. bryg. J. N. funkcji dyrektora Zarządu Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa UOP, dyrektora Delegatury ABW w Krakowie, a następnie szefa SKW pan M. P. był zabezpieczony w kartotece operacyjnej tych służb? Jeśli tak, to na jakiej podstawie i czy sprawdzona została legalność takiego działania?

5. Czy w toku postępowań sprawdzających, w myśl ustawy o ochronie informacji niejawnych, prowadzonych przez ABW, a następnie SKW wobec gen. bryg. J. N. sprawdzany był charakter jego kontaktów oraz jego najbliższej rodziny z panem M. P.?

6. Czy którakolwiek ze służb specjalnych próbowała wpływać na działania CBA w sprawie pana M. P. oraz jego firm i współpracowników? Jeśli tak, to których z ich przedstawicieli, kiedy i na jakiej podstawie?

7. Czy w toku postępowania prowadzonego przez CBA w związku z działalnością M. P. badany jest wątek jego znajomości z gen. bryg. J. N. jako dyrektorem Zarządu Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa UOP, dyrektorem Delegatury ABW w Krakowie, a następnie szefem SKW?

8. Czy Kolegium ds. Służb Specjalnych kiedykolwiek zajmowało się relacjami łączącymi gen. bryg. J. N. i pana M. P.? Jeśli tak, to kiedy, z czyjej inicjatywy, w jakim zakresie i z jakim skutkiem?

22 kwietnia br. pan Jacek Cichocki przedłożył pismo o przedłużeniu terminu odpowiedzi, a pod datą 13.06.br. można znaleźć informację o odpowiedzi udzielonej na tę interpelację przez J. Cichockiego. Jej treść jest niedostępna na stronach Sejmu RP. Z posiadanej przeze mnie wiedzy wynika, że obecny Szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego gen. bryg. Janusz Nosek (rocznik 1968) służbę rozpoczął w 1992 r. w UOP. Jego kariera przebiegała bardzo szybko i w sposób nieosiągalny dla większości. Dwa lata po ukończeniu w 1994 r. kilkumiesięcznego kursu oficerskiego został Naczelnikiem Wydziału Zamiejscowego UOP w Zakopanem, w latach 1998-1999 był Zastępcą Szefa Delegatury UOP w Krakowie, w latach 1999-2002 Dyrektorem Zarządu Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa UOP, a w latach 2002-2006 ponownie wrócił do Krakowa, ale na stanowisko Dyrektora Delegatury ABW. Pod koniec 2007 r. znowu jest w Warszawie i obejmuje stanowisko Dyrektora Inspektoratu Nadzoru, Kontroli i Bezpieczeństwa Wewnętrznego ABW, by wreszcie 20 lutego 2008 r. zostać p.o. Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, a 20 maja tego samego roku zostać już szefem tej służby. Marek P. jest adwokatem i b. funkcjonariuszem SB, jednym prawdopodobnie z głównych rozgrywających w tzw. aferze majątku kościelnego. Miał on korumpować przedstawicieli Komisji Majątkowej, umożliwiając zwrot ziem Kościołowi, by potem nieruchomości te odsprzedawać firmom komercyjnym. We wrześniu 2010 r. został aresztowany. Czy zatem błyskotliwa kariera Szefa SKW mogła wynikać z jego przyjaźni z Markiem P.? Czy Janusz Nosek mógł być swego rodzaju parasolem ochronnym dla działań Marka P.? Jest bowiem mało prawdopodobne, by J. Nosek, doświadczony funkcjonariusz służb specjalnych, z uwagi na zajmowane stanowiska z dostępem do najważniejszych informacji klasyfikowanych, nie miał wiedzy o niezgodnych z prawem działaniach swego przyjaciela. Widać tu wyraźnie, że to Nosek jest wodzony za nos przez Marka P. W kraju o normalnie funkcjonującej demokracji dla J. Noska nie byłoby już miejsca w służbach specjalnych po ujawnieniu takich związków.

inf. www.sejm.gov.pl; zdj. google.pl

Napisałem artykuł http://mirek.nowyekran.pl/post/18548,czy-marek-p-jest-prowadzacym-szefa-skw , a teraz dysponuję odpowiedzią ministra Jacka Cichockiego na interpelację posła PiS Marka Opioły. Zwróciłem uwagę na niektóre zagadnienia. Mianowicie, kiedy J. Nosek był Szefem Delegatury ABW w Krakowie prowadziła ona jedno postępowanie o charakterze czynności operacyjno-śledczych (RPS 2/2003) dot. działalności Komisji Majątkowej. Ustalono, że nie doszło do naruszenia interesów Skarbu Państwa. W toku jednak prowadzonych czynności uzyskano wiedzę, że Marek Piotrowski pozostawał w zainteresowaniu Wydziału Przestępczości Zorganizowanej KWP w Katowicach prowadzącej czynności w zakresie rozpoznania nieprawidłowości w związku z przekazywaniem kościołom i związkom wyznaniowym gruntów zamiennych. Zatem osoba Marka P. nie była wtedy służbowa obca obecnemu Szefowi SKW. Kolejnym ciekawym elementem jest kwestia wydania gen. bryg. J. Noskowi 18 lutego 2008 r. poświadczenia bezpieczeństwa osobowego do klauzuli „Ściśle Tajne” ważnego do 18 lutego 2013 r. W złożonej wtedy ankiecie bezpieczeństwa osobowego (ABO) J. Nosek ujawnił fakt pracy swej żony w jednej ze spółek należących do M. P. I nie wzbudziło to żadnych wątpliwości? Jak widać, nie. Zresztą weryfikacja danych podanych w ABO jest śmieszna. To nie ma nic wspólnego z prawdziwym prześwietleniem osoby mającej mieć dostęp do informacji niejawnych, szczególnie ściśle tajnych. Kto np. sprawdzi, czy kandydat ma jeszcze inne konto, niż podaje? Tego się nie robi, a jedynie weryfikuje dane podane przez samego kandydata. Ma on owszem świadomość, że odpowiada pod rygorem poniesienia konsekwencji prawnych, ale gdy wie, że koledzy go ochronią, to nie musi się niczego obawiać i w zasadzie bezkarnie przyjaźnić się z Markiem P. i zajmować coraz to wyższe stanowiska w służbach specjalnych. Posiadana przeze mnie wiedza wskazuje, że Janusz Nosek nie należał do wybitnych funkcjonariuszy UOP, kiedy zaczynał w nim służbę i miał 2-3 lata praktyki. Potem nagle zaczęła się lawina awansów, od Naczelnika WZ UOP w Zakopanem począwszy. Czym był ten Wydział dla "warszawki", gdzie pełno było wtedy b. eSBeków? Świetnym, darmowym miejscem wypoczynku przez cały rok. Tak nawiązywało się znajomości i robiło sobie plecy. Ostatnia informacja z pisma pana J. Cichockiego wskazuje jasno, że młody generał nie ma się czego obawiać nawet ze strony Kolegium do Spraw Służb Specjalnych, które po prostu sprawą związków Szefa SKW z osobą Marka Piotrowskiego się nie zajmuje. Po co? Przecież wszystko jest w porządku. Na koniec powtórzę to, co napisałem w I części – w kraju normalnej demokracji pan J. Nosek już dawno nie byłby Szefem SKW, jeżeli w ogóle by nim został. Adamus

Zbrodnie psychiatryczne były bezkarne w reżimach totalitarnych! Po 1989 roku nie przeprowadzono w Polsce lustracji, ani nie dokonano analizy, którzy psychiatrzy wydawali w okresie stalinizmu, oraz w czasach rządów PZPR „diagnozy” zgodne z interesem internacjonalizmu i z ideologią marksistowsko-leninowską. Morderstwo psychiatryczne polega na uznaniu człowieka za chorego psychicznie tylko dlatego, że prezentuje inne poglądy, aniżeli jego przełożeni lub prowadzi działalność opozycyjną wobec sprawujących władzę. W ZSRR stalinowscy oprawcy mieli pod swoją komendą dobrze opłacaną grupę całkowicie podporządkowanych psychiatrów, którzy na rozkaz dyktatora potrafili uznać za niepoczytalnego każdego obywatela, któremu nie podobał się stalinizm. Pierwszym przejawem wykorzystania psychiatrii do represji politycznych była próba umieszczenia w 1918 popularnej liderki lewicowych eserów Marii Spiridonowej w sanatorium – w tym celu władze zamówiły odpowiednią ekspertyzę. Pierwszy więzienny szpital psychiatryczny ze specjalnym oddziałem dla więźniów politycznych, nad którym pieczę objęło NKWD, powstał w 1939 w Kazaniu. Na tym oddziale umieszczano zarówno chorych psychicznie, jak i osoby zdrowe internowane na polecenie władz. Początkowo w ZSRR zamykanie zdrowych osób w szpitalach psychiatrycznych odbywało się na niewielką skalę, bowiem Stalin wolał metody bardziej „bezpośrednie” – rozstrzeliwania, długoletnie więzienia lub łagry, ale już po wojnie, wiele osób, którym radziecka władza nie odpowiadała, trafiało prosto do zakładów zamkniętych. A trzeba pamiętać, oddziały zamknięte w stalinowskich szpitalach psychiatrycznych były znacznie gorsze i bardziej poniżające godność ludzką, aniżeli najcięższe więzienia. Człowiek uznany za chorego psychicznie nawet nie miał się komu poskarżyć, bo reżimy totalitarne uznawały, że psychiatra zawsze ma rację i nigdy się nie myli. Gdy nie można było zamordować kogoś fizycznie, bo był zbyt znany lub powszechnie szanowany, to wzywano na pomoc uległą władzy grupę psychiatrów, którzy swoim „autorytetem” potwierdzali wcześniejsze diagnozy polityków dyktatora. Uznawano, że osoba ta wygłasza opinie antysocjalistyczne, ponieważ „jest wariatem lub wariatką” dlatego należy ją izolować od społeczeństwa w zakładzie zamkniętym, gdzie „lekarze psychiatrzy” zaordynują takie środki odurzające i psychotropowe, po których każdemu odechce się działalności opozycyjnej. Nawet jeśli ktoś nie trafił do takiego zakładu, miał szanse na pośredni kontakt z jego pracownikami – zastrzyki psychotropowe były stosowane np. przez „śledczych” z Gestapo a później także spec -służb.

Na usługach SB Niestety po II Wojnie Światowej także w Polsce niektórzy sprawujący władzę politycy chętnie korzystali z usług takich „gotowych do tajnej współpracy (TW)” psychiatrów i psychologów. Nie wszyscy wiedzą o tym, że w SB psychologów i psychiatrów bardzo ceniono, gdyż po zbadaniu odporności psychicznej internowanych lub aresztowanych działaczy opozycji antysocjalistycznej, często podpowiadali esbekom, komu można zaproponować podpisanie lojalki, kto pójdzie na współpracę, a kto się zgodzi na wyjazd z rodziną na stałe na zachód, bo już jest na skraju wyczerpania psychicznego. Gotowych do ”zgodnej z interesem partii komunistycznej diagnozy” psychologów i psychiatrów używano czasem przy rekrutacji do ZOMO, gdyż tam potrzebowano ludzi agresywnych, pozbawionych skrupułów i o niskim ilorazie inteligencji. Moralnie zepsutych psychiatrów, do dziś wykorzystują zbrodniarze i organizacje przestępców, aby uniknąć kary poprzez uzyskanie zaświadczenia o niepoczytalności w momencie dokonania zbrodni. Znane są przypadki, kiedy dzięki „opinii psychiatrycznej”, ktoś uniknął kary więzienia za popełnione przestępstwo. Spektakularnym przykładem próby uniknięcia dzięki temu odpowiedzialności było udawanie załamania psychicznego przez jednego z morderców błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki, po to, aby wzbudzić litość sądu, dokonane za poradą „dyżurnego” SB-eckiego psychiatry. Niestety, po 1989 roku nie przeprowadzono w Polsce ani lustracji, ani nie dokonano analizy, którzy psychologowie i psychiatrzy wydawali w okresie stalinizmu, oraz w czasach rządów PZPR „diagnozy” zgodne z interesem internacjonalizmu i z ideologią marksistowsko-leninowską. Warto zadać jedno fundamentalne pytanie: Kto obecnie bada poczytalność psychiatrów, którzy decydują kogo można ubezwłasnowolnić? Dużo się obecnie mówi i pisze o prawach człowieka, a równocześnie wielu dziennikarzom, politykom, a nawet prawnikom bezkarnie uchodzi nazywanie przeciwników politycznych: „wariatami”, „szaleńcami”, „ obłąkanymi”, „chorymi psychicznie”, „załamanymi nerwowo”, „nadającymi się do psychiatryka”…itd. itp. Przecież takie uwłaczające godności ludzkiej określenia są jawnym łamaniem podstawowych praw człowieka! Największą jednak nikczemnością i skrajną podłością jest sugerowanie, że człowiek, który przeżywa traumę po stracie najbliższej mu osoby, może z tego powodu utracić rozum. Godność człowieka wymaga współczucia i wyrozumienia dla każdego, kto stracił kogoś bliskiego, natomiast wykorzystywanie tragedii do eliminacji danej osoby z życia publicznego, stanowi zbrodniczą próbę pozbawienia bliźniego jego człowieczeństwa! Rajmund Pollak

SALDA JAK W GS-IE Właśnie zostały ujawnione szczegóły miliardowych pożyczek w ramach programu pomocowego dla banków, jaki FED wprowadził w 2008 roku. W momencie największego zadłużenia banki były winne rządowi (czyli podatnikom) 80 mld USD. Od marca do grudnia 2008 roku FED udzielił krótkoterminowych pożyczek 19 różnym instytucjom finansowym na 28 dni. Najbardziej zadłużonym u amerykańskich podatników bankiem była amerykańska filia Credit Suisse. Suma niespłaconych przez niego kredytów sięgnęła kwoty 45 mld USD. Drugim rekordzistą był sam „boski” Goldman Sachs, którego łączne zadłużenie wyniosło na 31 grudnia 2008 roku 34,5 mld USD. Goldman Sachs & Co. w ramach jednej transzy otrzymał 15 mld dolarów.

http://forsal.pl/artykuly/529504,goldman_sachs_dostal_15_mld_dol_z_tajnego_programu_kryzysowego_fedu.html

Ale trzy lata wysysania z podatników pieniędzy dla banków nie wiele zmieniło. Przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy zasugerował, że w piątek – czyli w dniu planowanej publikacji przez europejski urząd nadzoru nad bankami (European Banking Authority) wyników stress testów dla banków europejskich – zorganizowany zostanie nadzwyczajny szczyt przywódców krajów unii walutowej. To znaczy, że niektóre banki te testy obleją. A jakie to testy? Otóż banki muszą mieć 5% (sic!!!) wskaźnika płynności! Ale i tak może się okazać, że są banki, które nawet takiego wskaźnika nie mają. I co wtedy? Pytanie oczywiście retoryczne. „Banki będą zwiększały swój kapitał. Gdyby jednak była taka sytuacja, że jakiś bank miałby z tym problemy, to wszystkie państwa są zobowiązane do tego, żeby podejmować działania, które zapewnią, że w ciągu 3 miesięcy te banki, które nie zdały tego egzaminu, będą spełniały wymogi” – powiedział Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie na konferencji prasowej polskiej prezydencji po spotkaniu ministrów finansów krajów UE (ECOFIN).

http://forsal.pl/artykuly/530628,niewykluczona_pomoc_publiczna_dla_bankow_ktore_obleja_stress_testy.html

Co to będą za „działania, które zapewnią, że banki będą spełniały wymogi”? Pytanie oczywiście retoryczne – banki otrzymają „pomoc publiczną” czyli pieniądze od podatników. Ale za to z pewnością zobaczymy jak się będzie „nadymać” całe towarzystwo z banków, które mają 10% wskaźnika płynności, albo choćby 5,5% i „test” oczywiście „zdadzą”! Gwiazdowski

Błagalny Komorowski – Mazowiecki z rabinami w tle „Rzeczpospolita” z dnia 11 lipca 2011 zamieszcza fotografię trzech modlących się rabinów ilustrującą tekst „Prezydent prosi o wybaczenie za Jedwabne”. Tekst modlitewno – błagalny ukazuje się w dniu 11 lipca 2011 roku, jako nieuznany przez Sejm „11 LIPCA DNIEM PAMIĘCI MĘCZEŃSTWA KRESOWIAN”. Cała Polska czci tę wschodnią Golgotę, z wyłączeniem prezydenta Rzeczypospolitej Bronisława Komorowskiego, b. premiera Tadeusza Mazowieckiego, rabina Polski Michaela Schudricha, dwóch rabinów incognito, oraz biskupa Mieczysława Cisło z Komitetu ds. Dialogu z Judaizmem Episkopatu Polski, którzy błagają o wybaczenie za Jedwabne. Panowie rabini biorący udział w modlitewno – błagalnej uroczystości zapomnieli, łącznie z prezydentem RP Bronisławem Komorowskim i przedstawicielem Episkopatu Polski, iż ofiarami morderców ukraińskich nacjonalistów OUN – UPA na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej byli nie tylko Polacy, ale też i obywatele polscy narodowości żydowskiej. Nie bardzo rozumiem, więc ideę zawartą w tytule „RZ” kogo pan prezydent prosi o wybaczenie i za co. Jeżeli czyni to w imieniu Narodu Polskiego, to, jako członek tego Narodu protestuję, ponieważ ani mi się śni nikogo przepraszać. To ja oczekuję przeprosin od prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, / jeżeli je przyjmę / za nieuznanie „11 LIPCA DNIEM PAMIĘCI MĘCZEŃSTWA KRESOWIAN” i planowane modlitwy wspólnie z wrogim Rzeczpospolitej prezydentem Ukrainy Wiktorem Janukowyczem, jako, że Administracja prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza i Kancelaria Prezydenta Bronisława Komorowskiego, będą wspólnie upamiętniać ofiary zbrodni dokonanej na Polakach przez OUN – UPA w Ostrówkach na Wołyniu i banderowców, którzy ponieśli śmierć we wsi Sahryń na Lubelszczyźnie. To historyk Komorowski nie rozróżnia Ostrówek od Sahrynia, oddziela Kołymę od obozów zagłady. Likwidując 11 Lipca Dzień Męczeństwa Polaków na Kresach i jadąc z Janukowyczem dla odprawiania hołdów banderowcom Sejm RP , prezydent, Schetyna, darują już, iż wołyńskich Polaków rąbano siekierami, przecinano na pół piłami, rozpruwano brzuchy, wydłubywano oczy, wrzucano do studzien, bito aż do zabicia, krzyżowano na otwartych drzwiach, gwałcono i obcinano genitalia, nie mówiąc o masowych rabunkach. Dzieci patrzyły na kaźń rodziców, rodzice na mękę swoich dzieci, a pan prezydent Bronisław Komorowski jedzie do Sachrynia pokłonić się zbirom, zwyrodnialcom i katom Narodu Polskiego. Ja nie chcę takiego prezydenta, mój ojciec również został zamordowany, ale pragnę jedynie prawdy, prawdy i nic więcej, a prezydent Polski niszczy Krzyż Pański pod swoją siedzibą, czyniąc z Polski przedmurze mongolskie a nie chrześcijańskie, nasyła współczesne ZOMO do pałowania „oszołomów” broniących Krzyża, symbolu pamięci o zmarłym prezydencie Lechu Kaczyńskim, który jako jedyny z polskiego establishmentu, u stóp Matki Bożej Częstochowskiej na Jasnej Górze powiedział o Wołyniu – ludobójstwo. Dlatego wyzywano Lecha Kaczyńskiego najczarniejsza sotnią, plugastwami, przez Palikotów, Dziurawych Stefanów i innych łobuzów, drani i łajdaków, przyjaciół miłościwie nam panujących. A polskie prawo, a no nic, tylko jednego kaczora zaliczyć do ginących dinozaurów, dorżniętej watahy, żalu o słabe umiejętności snajpera w Gruzji / „jaki zamach taki prezydent” /, następnego kaczora do psychuszki i następny krzyż zbezcześcić po sowiecku ma szczycie Poski tatrzańskich Rysach, po leninowsku, stalinowsku, w imieniu towarzyszy – Róży Luksemburg i Włodzimierza Lenina rodem z „Krakowa” / miesięcznik – patrz wyznania tow. Michnika w numerze Boże Narodzenie 2009 nr 12 „Krakowa”– „Lenin był rewolucjonistą, który kochał wolność, ale miała to być wolność dla zwolenników rewolucji, dla przyjaciół rewolucji w leninowskim rozumieniu tego słowa. Róża Luksemburg pisała polemicznie… wolność jest zawsze wolnością dla inaczej myślącego”. Pomagierów modlitewnych to oczywiście para Korowski Mazowiecki mają w osobach wskazanych na fotografii modlitewnych rabinów i znanego rządowego erudytę „prof.” Władysława Bartoszewskiego zwanego bydłoszewskim , niestety w dalszym ciągu „autorytetu” „profesora” w krakowskim „Dzienniku Polskim” / 11 lipca 2011 r /i w pobratymczej „GW”. Mówi Bartoszewski: „mordu w Jedwabnem nikt nikomu nie nakazał, choć był chętnie widziany…za mord odpowiadają jego sprawcy, ale ci którzy są z nimi związani nie mogą być zwolnieni z odpowiedzialności moralnej za ofiary, bo nie możemy mieć luksusu spokoju…” Jan Tomasz Gross wraz z „Sąsiadami” może być zadowolony z wczorajszej uroczystości w Jedwabnem, z udziałem swoich pobratymców w talmudzie, która się odbyła wyłącznie w hołdzie dla niego i dla jego antypolskich ekscesów. Zapewne Gross z Grossową, zachęceni hołdami rabinackimi, Episkopatu Polski, prezydenta RP i „pierwszego nie komunistycznego” premiera RP Tadeusza Mazowieckiego napiszą nowe dzieła, na przykład o dokonanych przez Polaków mordach na Żydach w celach rabunkowych w polskim Berlinie, we Lwowie, Krakowie, czy w Kielcach. Jako „pierwszy nie komunistyczny premier” Tadeusz Mazowiecki „wsławił się” nasłaniem oddziałów ORMO, ZOMO i MO na pomoc ubecji w Nowej Hucie dla obrony opluwanego pomnika arystokraty i założyciela tego miasta i kombinatu towarzysza Włodzimierza Lenina. Że przy okazji kogoś pobito, spałowano i „zadrutowano”, to przecież władzy ludowej ciąg dalszy z HGW w tle. Nie spotkałem w Jedwabnem Henryka Woźniakowskiego wydawcę „Znaku”, który przy okazji innego paszkwilu na Polskę – „Strachu” Jana Tomasza Grossa napisał w przedmowie:

„…podczas okupacji miały miejsce zbrodnie na Żydach dokonywane przez Polaków…”

„…chroniący Żydów nieraz już po wojnie spotykali się ze społecznym ostracyzmem i ukrywali swoje czyny…”

„Strach” – antysemityzm w Polsce tuż po wojnie”.

Pierwszy atak Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi” na Polskę okazał się całkowitym niewypałem, tak merytorycznym jak i prawnym. Postępowanie przygotowawcze w tej sprawie prowadził Instytut Pamięci Narodowej Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku 15-637 Białystok, ul Warsztatowa 1A. Postępowanie przygotowawcze zostało zakończone – Postanowieniem o umorzeniu śledztwa wydanym w Białymstoku, dnia 30 czerwca 2003 r:

„Prokurator Radosław J. Ignatiew – Naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu działając w sprawie wzięcia udziału w dokonaniu zabójstw obywateli polskich narodowości żydowskiej w dniu 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem, tj. o czyn art.1 pkt. 1 dekretu z dnia 31 sierpnia 1944 na podstawie art.322& 1 kpk postanowił umorzyć śledztwo w sprawie wzięcia, w dniu 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem, powiat Łomża, b. woj. Białosto kie, udziału w dokonaniu masowego zabójstwa nie mniej niż 340 obywateli polskich narodowości żydowskiej, których po uprzednim zgromadzeniu na rynku miejskim, dozorowaniu, doprowadzono następnie w okolice wiejskiej stodoły, gdzie grupę co najmniej 40 osób zabito w nieustalony sposób, a grupę co najmniej 300 osób płci obojga w różnym wieku po zamknięciu we wnętrzu wzmiankowanej stodoły, spalono żywcem, przy czym dokonano uprzednio także pojedynczych zabójstw w bliżej nie ustalonych okolicznościach, a sprawcy dokonali czynu, idąc na rękę władzy państwa niemieckiego, tj. o czyn z ar, 1 pkt. 1 dekretu z dnia 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla faszystowsko – hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz dla zdrajców Narodu Polskiego – wobec nie wykrycia sprawców czynu. Dalej następuje szerokie wielostronicowe uzasadnienie z którego wynika, iż sprawców tego czynu nie wykryto. Tak więc sprawa „Jedwabnego” została umorzona, a kolejni prezydenci RP, najpierw Kwaśniewski 10 lat temu, a na bieżąco Komorowski z rabinami i Episkopatem Polski „błagają o przebaczenie”, wystawiając się na pośmiewisko i upokarzając Naród, jako antysemickich morderców. W obchodach tej błagalno – modlitewnej manipulacji rabinacko – prezydenckiej nie uczestniczyły ani władze miasta, ani mieszkańcy Jedwabnego, zapewne dla pełnego komfortu polskiej prezydencji w UE. Aleksander Szumański

Junta w Polsce czyli totalitaryzm kryminalny Tak naprawdę stan wojenny w Polsce zmienił swe oblicze i został ucywilizowany w ciągłą walkę ideologiczną z Polakami. Krzyż pod pałacem ruskiego namiestnika na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie jest wyrazistym i jednoznacznym dowodem na powyższe brutalne i trudne do akceptacji stwierdzenie. Ten Krzyż mógł tylko przeszkadzać wrogom chrześcijaństwa i tożsamości narodowej Polaków. Dla młodych ludzi był to szok kulturowy i cywilizacyjny ponieważ, to co było ukrywane po roku 1989 ożyło z całą brutalnością w stosunku do nich oraz tych wszystkich, którzy pragną modlić się w miejscu wybranym przez nich a nie przez władzę. Oni sami wybrali miejsce na kontakt z Bogiem na Krakowskim Przedmieściu i dlatego ustawili tam Krzyż. Takiego stanu rzeczy nie znali, że władza decyduje o miejscach kultu religinego tak jak doświadczyli Krakowianie w Nowej Hucie. Obrońcą doktryny, że władza nie bedzie decydować o miejscu kultu był Jan Paweł II pozostając do końca swych dni czynnym obrońcą Krzyża zarówno w Nowej Hucie jak i w świecie. A tutaj w roku 2010 władza wraz z pozostałością agenturalną Kościoła wyznacza miejsca, gdzie można się modlić, zaledwie kilka lat po śmierci Jana Pawła II. Cmentarz albo kościół jest właściwym miejscem dla modlitwy i Krzyża według nowożytnych kryminalnych teologów, a zabieranie Krzyża z miejsca publicznego na wniosek władzy przez duchownych jest tego najlepszym dowodem. Niesłychana rzecz, że z taką doktryną Nycz zostaje nobilitowany do rangi kardynała. Kto wprowadził Papieża Benedykta XVI w stan dezinformacji ? Czy zbrodniarze totalitarni mają nieograniczony dostęp do Watykanu ? Mehmet Ali Agca był więc tylko zasłoną realnej infiltracji agentury ! Zawsze było tak, że to Kościół nawracał grzeszników, a jestem w takich czasach, że to Kościół musi się nawracać po niekończącym się serialu z pedofilami i z nową doktryną teologiczną, że właściwe miejsce dla Krzyża jest na cmentarzu lub w Kościele, a modlić się można tylko w wyznaczonych miejscach przez władzę. Jeżeli zapalisz świeczkę lub położysz kwiaty w miejscu publicznym w Warszawie to będziesz represjonowany i karany. Ten, który podsuwa nominacje Papieżowi Benedyktowi XVI do zatwierdzenia jest osobnikiem bezcennym dla zmian doktrynalnych w Kościele. Szukając określeń na taki stan rzeczy w Polsce, trafiamy na słowo junta.

Przemoc fizyczna, przemoc psychologiczna. Gdyby zapytać przeciętnego studenta, z czym mu się kojarzy słowo junta, w odpowiedzi możemy usłyszeć między innymi, że w krajach, w których rządziła junta, dochodziło do porwań i zabójstw na zlecenie rządzących. Prześladowania obywateli w kraju rządzonym przez juntę są na porządku dziennym. Tak, w Polsce rządzi junta. Jest to junta trochę innego typu niż ta znana np. z krajów Ameryki Łacińskiej. Jest lepiej zakamuflowana. Garnitury zamiast mundurów polowych. Ale jest to jednak junta. Ustanowienie demokracji w Polsce było pozorowane. Zamordowano księży Popiełuszkę, Suchowolca, Niedzielaka, którzy w nowych warunkach mogli odegrać rolę sumienia narodu. Odegrano sztukę teatralną « Upadek komunizmu ». Nycz zakazał ks. Małkowskiemu przychodzić pod Krzyż na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Nigdy nie słyszałem aby hierarcha zakazał obecności pod Krzyżem innemu księdzu. Represje doktrynalne skumulowały się w szczególności na ks. Żarskim p.o. Biskupa Polowego. W rzeczywistości władza pozostała w tych samych rękach, w rękach tego samego środowiska. Oczywiście potrzebne były nowe twarze do obsługi pozorowanej demokracji. Dziś te nowe twarze junty widać w Pałacu Prezydenckim, w Sejmie, w Parlamencie Europejskim i na niższych szczeblach władzy. Charakterystyczny język junty został wypracowany jeszcze w czasie PRL. Schematy propagandowe, schematy wzniecania agresji, sztuczki socjotechniczne. Przemoc społeczna i psychologiczna zamiast czołgów. Terror nowego typu i tzw. śmierć cywilna jest teraz na porządku dziennym. Głównym celem rządu Junty jest likwidacja polskiej suwerenności, likwidacja państwa polskiego i podporządkowanie go Rosji. Formalnie Polska istnieje jako kraj demokratyczny, członek Unii Europejskiej i NATO, ale gołym okiem widać podporządkowanie Rosji w wykonaniu władz Junty. Agresywna, zaczepna postawa wobec kluczowego sojusznika Polski, jakim są Stany Zjednoczone, a jednocześnie krańcowa uległość w relacjach z Rosją, są zasadniczym elementem polityki. Data ogłoszenia decyzji rządu amerykańskiego o rezygnacji z tarczy antyrakietowej w Polsce, 17 września 2009 – w rocznicę napaści Związku Sowieckiego na Polskę, to czytelny komunikat USA oceniający politykę władzy w Polsce. Sytuacja po przeprowadzonym zamachu z 10 kwietnia 2010 dobitnie to potwierdza zwłaszcza w kontekście podstaw prawnych przejęcia władzy przez Komorowskiego z doradztwem zbrodniarza Jaruzelskiego i polecenia Moskwy. A z Rzeczypospolitą nazwa tej władzy ma tyle wspólnego co Niemiecka Republika Demokratyczna z demokracją. Niedawno grupa funkcjonariuszy pełniących funkcje poselskie w klubie parlamentarnym Prawa i Sprawiedliwości odłączyła się od PiS i stworzyła nowy klub. Ich nazwiska były wielokrotnie podawane w mediach, więc nie będę ich powtarzał. Zwracam uwagę na jedno z nich. Michał Kamiński. Ten, który w 1999 z Markiem Jurkiem i Tomaszem Wołkiem odwiedził generała Pinocheta przebywającego wówczas w Londynie. Wręczyli oni Pinochetowi ryngraf z Matką Boską. Cóż za dziwaczny pomysł. Dziś Wołek jest felietonistą Gazety Wyborczej. Pinochet i Wyborcza. Marek Jurek o czym wie niewielu dlatego, że informacja ta jest skrzętnie ukrywana, to były naczelnik sekcji dochodzeniowo-kryminalnej z ul. Wilczej w Warszawie, milicji obywatelskiej. Z doniesienia byłego posła K. Rutkowskiego prokuratura prowadziła śledztwo w sprawie malwersacji finansowych, których mieli się dopuścić stratedzy polityczni PiS Adam Bielan i Michał Kamiński. Doniesienie złożył detektyw Krzysztof Rutkowski, podejrzany o współpracę z mafią paliwową.

Rutkowski zeznał, że Bielan z Kamińskim wyłudzali pieniądze z Parlamentu Europejskiego. Jego zdaniem gdy w latach 2003-04 byli obserwatorami przy PE, obaj politycy PiS brali delegacje na przejazd do Brukseli i Strasburga własnymi autami, a tak naprawdę jeździli jednym samochodem. « Jeden taki kurs to zarobek rzędu 1000 euro na osobę – taki mechanizm przedstawił Rutkowski. W wyniku ujawnionych faktów Kamiński po zwróceniu wyłudzonych nienależnie sum od Parlamentu Europejskiego złożył rezygnację z mandatu europosła. Za wdzięczność jego politycznej pracy śp. L. Kaczynski przygarnął go do Kancelarii. Prokuratura umorzyła śledztwo z powodu obowiązujacych jurysdykcji prawnych. Na tym konkretnym przykładzie a jest ich więcej można stwierdzić, że Junta nie obawia się « opozycji » politycznej bo co to za opozycja, raczej kryminalna konkurencja w okradaniu Polaków w tym również moją skromną osobę z obiektów wpisanych do Rejestru Zabytków. Ale czy jeszcze to kogoś obchodzi i ma ochotę na wczytywanie się w złożoną Petycję do Parlamentu Europejskiego nr. 1248 / 2007, za którą mam iść do więzienia ? Wszyscy wokół oznajmiają « no wiesz ja polityką się nie zajmuję », tylko czy przykazania Boże « Nie kradnij » (przyp. autora i innych osób) oraz « Nie zabijaj » ( przyp. śp. L. Kaczyńskiego i innych osób) to obecna polityka Junty ze sprawstwem pomocniczym agenturalnych TW w Kościele i na na zasadzie art. 18 K.K ? Pojęcie przestępstwa wywodzi się od określenia z prawa rzymskiego – łac. crimen (stąd ang. i fr. crime, wł. crimine, hiszp. crimen, duń. kriminalitet), które jest zbliżone znaczeniowo do łac. delicta (delikt – przestępstwo, przewinienie) i powszechnie w języku prawniczym oznacza przestępstwo prawa publicznego, inaczej czyn zabroniony w prawie karnym. Początkowo ściganie osoby, która wyrządziła szkodę należało wyłącznie do pokrzywdzonego. Z czasem dużego znaczenia nabrała zemsta rodowa. Zaczęto również rozróżniać czyny godzące w dobro ogółu (łac. delicta publica, crimina publica albo crimen) i czyny naruszające wyłącznie interes jednostki (łac. delicta privata). Te pierwsze mogły być ścigane początkowo przez każdego, z czasem uprawnienia do ścigania i karania przejął na wyłączność władca lub państwo. I co zrobić jeżeli państwo, nie ściga złodzieji i morderców ? Czy mamy powrócić do prawa pierwotnego ? Tak więc czynienie szkody innej osobie to nie jest polityka tylko barbarzyństwo w czystej formie. To nie jest polityka, to jest tylko zmiana zasad kamuflażu wojennego w państwo o charakterze kryminalnym stworzone na potrzeby i użytek Rosji w myśl starej wojennej doktryny « jeżeli nie możesz pokonać przeciwnika, to przyłącz się do niego i tak go później okradniesz w inny sposób ». W realizacji takiego zamysłu musisz mieć sojuszników. Dla Rosji sojusznikiem to w dalszym ciagu Niemcy i gaz. Tusk, Komorowski, Schetyna, Buzek i ta cała reszta nie byli opozycjonistami w PRL, jak głosi wersja oficjalna. Są produktem junty Jaruzelskiego, która masowo produkowała fałszywych opozycjonistów. Gdyby ci ludzie związani rzeczywiście byli oponentami reżimu komunistycznego, nie byliby w stanie przeprowadzić dziś takiej kampanii nienawiści, z jaką mamy do czynienia w życiu publicznym. Ludzie popełniają błędy, ale tak systematycznej i drobiazgowo przeprowadzonej kampanii nie mogliby zrobić dawni opozycjoniści. Tusk, Schetyna, Sikorski, Komorowski, Buzek i reszta junty nie byli nigdy w opozycji do dyktatury komunistycznej. Kardynał Dziwisz po wyborach 2007 prowadził nawet rekolekcje dla nich i ich towarzyszy. Widać długoterminową strategię totalitaryzmu w Polsce, aby w wyrafinowany sposób oszukać naiwnych zwolenników i móc bez sądu i kary okraść zwykłego rolnika i zamordować Prezydenta RP przy otwartej kurtynie społecznej. Nikt nawet palcem nie kiwnie ani nie pogrozi. Każdy rozsadny więc zapyta : dlaczego w Polsce nie ma demokracji ? Państwo polskie nie zerwało z totalitaryzmem ani w Kościele ani w życiu publicznym ! Z dyktatury nie wychodzi się, ot tak, po prostu wychodząc spod prysznica spłukując brudy ze słowami – « a teraz będzie demokracja » na podobieństwo dokonań Boga Wszechmogącego. I rzekł Bóg: Niech stanie się światłość. I stała się światłość. Ewangelia Jana 3:16. Rafał Gawroński

Pisarz nieznany z bratniego narodu „Dokładnie pośrodku naszego kontynentu (…) wytryska Satkula, strumyk, który poi siedem wiosek, aż napotyka rzekę, która go połyka. Morze nie zna strumyka, jak nie znają go atlasy, ale musiałoby to być inne morze, gdyby nie przyjęło wód Satkuli” [1]- tymi słowami wybitny pisarz łużycki Jurij Brĕzan (1916-2006) rozpoczyna filozoficzną opowieść o Krabacie, wędrownym czarodzieju, bohaterze ludowych podań i legend. W słynnym dziele niewielka rzeczka staje się metaforą łużyckiej ojczyzny i nadaje jej zarazem rangę i znaczenie w kontekście wielkiej historii świata. Z tej niemal niezauważalnej na mapie krainy wyrusza Krabat, aby w imieniu ludzkości przemieniać świat, czynić go piękniejszym i bardziej ludzkim.Tym samym głosem, co Krabat przemawiają inni bohaterowie pojawiający się na kartach brĕzanowskich powieści. Łużyczanie Maria Janczowa czy Feliks Hanusz nie ustają w staraniach o lepszą przyszłość symbolizując cały naród łużycki, jego wolę przetrwania i wewnętrzną siłę. Stojący pod znakiem tego przesłania całokształt twórczości Brĕzana wywarł ogromny wpływ nie tylko na rozwój literatury łużyckiej, ale i zarazem odcisnął swój ślad w społecznych przemianach dokonujących się na Łużycach począwszy od okresu powojennego aż po dzień dzisiejszy. Z uwagi na niewątpliwy wkład w pogłębianie świadomości tożsamości narodowej poprzez propagowanie łużyckiej kultury pisarz stał się dla wielu rodaków symbolem łużyckiego ducha. Dla czytelników ceniących wyjątkowy charakter jego dzieł i ich wymowny przekaz śmierć autora była niepowetowaną stratą. Nasuwające się pytanie, czy możliwe jest przejęcie literackiej schedy po pisarzu, w znamienny sposób neguje parafraza przywołanego wcześniej fragmentu, mówiąca, iż po odejściu Brĕzana łużycka literatura nie będzie już taka, jak kiedyś, podobnie jak i morze, które nie przyjmie wód Satkuli. Będąc jednym z „epickich kronikarzy Łużyczan” [2] Jurij Brĕzan analizował z wielką uwagą i oddaniem stosunki panujące w łużyckiej ojczyźnie. We wszystkich swoich utworach podejmował kwestie polityczne i socjalne, aktywnie uczestnicząc również w życiu społecznym. Biografia pisarza zdradza ponadto silne osobiste przywiązanie do łużyckiej tradycji i kultury, co nadało specyficzny lokalny koloryt twórczości pisarza. Wyjątkowym spoiwem łączącym obie te sfery- dorobek literacki pisarza i jego działalność społeczną- była umiejętność tworzenia paralelnych dzieł w języku łużyckim i niemieckim. W świetle życiorysu Brĕzana zdolność ta świadczyła bowiem nie tylko o biegłym warsztacie tłumacza, ale była również narzędziem realizacji zamierzeń, jakie stawiał przed sobą autor, angażując się społecznie. Pisząc w obu językach pisarz pragnął przyczynić się do zbliżenia pomiędzy Łużyczanami i Niemcami, między którymi historia zbudowała trudny do pokonania mur niechęci i zahamowań. Dwujęzyczność Brĕzana na tle łużyckiej literatury powojennej była więc zjawiskiem rzadkim. Działania na rzecz propagowania języka i kultury niemieckiej spotykały się zwykle z ostracyzmem ze strony łużyckiej społeczności, gdyż postrzegane były jako przejawy procesu germanizacji, a w konsekwencji jako zagrożenie i zamach na odrębność narodowościową i kulturową Łużyc. Warto przy tym wspomnieć, że tendencja ta nie powstała na gruncie dramatycznych wydarzeń II wojny światowej, lecz sięgała początków budzącej się w łużyckim społeczeństwie świadomości narodowej. Już wczesna literatura łużycka operowała silnymi przeciwieństwami. Z jednej strony poprzez poetyckie opisy idealizujące łużyckie krajobrazy kreowała pozytywny obraz łużyckiej ojczyzny i związanych z nim konotacji takich jak tradycja, rodzina, a także łużycki język. Z drugiej strony na zasadzie kontrastu przekazywała negatywny wizerunek Niemców, czego konsekwencją było również utrwalanie niechęci wobec języka niemieckiego. Wymownym symbolem poczucia odrębności i wyobcowania Łużyczan była wielokrotnie przywoływana metafora Łużyc jako samotnej wyspy w zewsząd otaczającym (niemieckim) morzu [3]. Młodemu pisarzowi, który obok utworów w języku łużyckim zaczął tworzyć ich niemieckojęzyczne wersje, przyszło więc zmierzyć się z głęboko zakorzenionymi uprzedzeniami. Podobnie jak inni łużyccy pisarze także Jurij Brĕzan pisał początkowo po łużycku zwracając się wyłącznie do łużyckiego czytelnika. Jednak pragnienie upowszechniania literatury i kultury łużyckiej również poza rejonem Łużyc skłoniło go do podjęcia prób pisania również w języku niemieckim. Był to przemyślany zabieg autora „Krabata”, świadomy był bowiem, iż bariera językowa, nie do pokonania dla publiczności nie władającej językiem łużyckim, spowodowałaby izolację łużyckich tekstów i ograniczenie kręgu czytelników do wąskiego grona rodaków. Nie bez znaczenia pozostało przy tym osobiste przekonanie pisarza o istotnej roli, jaką w jego życiu odegrała umiejętność posługiwania się językiem niemieckim. Język ten, będący językiem nauczania w ówczesnych szkołach, umożliwił Brĕzanowi poznawanie literatury, filozofii i sztuki i przez to kształtował sylwetkę młodego pisarza w niemal równym stopniu, jak język łużycki, język jego rodziców i sąsiadów, język, w którym został wychowany. Twórczość w języku niemieckim budziła początkowo niezrozumienie wśród Łużyczan, a nawet dezaprobatę. Podczas gdy czytelnicy niemieccy słusznie postrzegali pisarza w kontekście łużyckiego pochodzenia, zaskakująco sami Łużyczanie zaczęli uważać Brĕzana za niemieckiego autora. Pisarz zdawał sobie sprawę z zainteresowania, jakie budziła jego dwujęzyczność i wielokrotnie wypowiadał się na ten temat. Sam przedstawiał się jako autor tworzący w sposób dostosowany do obu odbiorców- i łużyckiego, i niemieckiego. W świetle tej wypowiedzi łatwiej zrozumieć różnice jakie uwidaczniają się przy porównywaniu paralelnych dzieł w dwóch wersjach językowych. Pod względem treści i stylistyki utwory te nie są wiernymi przekładami, lecz stanowią odrębne teksty, napisane z myślą o obu adresatach i dopasowane do różnic kulturowych pomiędzy nimi [4]. Dwujęzyczność odgrywała dla Brĕzana szczególną rolę, pozwalała mu bowiem wyrazić przekonanie, iż istnieje możliwość odrzucenia dawnych uprzedzeń i pokojowej koegzystencji łużyckiego i niemieckiego narodu w jednym państwie. Ponad istniejącymi podziałami między dwoma światami Brĕzan pragnął przerzucić mosty- budował mosty między językami i światami dwu kultur i tradycji. Bezsporny wpływ na dzieło Brĕzana miały przeżycia i doświadczenia z jego dzieciństwa i lat młodzieńczych, które spędził w okolicach Budziszyna. Przyszedł na świat w 1916 we wsi Räckelwitz w wielodzietnej rodzinie, gdzie dorastał w skromnych warunkach. Jako syn kamieniarza od małego doświadczył socjalnej bariery dzielącej ludność łużycką, a niemiecką, uwidaczniającą się szczególnie w budziszyńskim gimnazjum, do którego uczęszczał jako jedyny spośród swojego rodzeństwa. Wyraźny kontrast między biedą panującą na łużyckiej wsi, a zamożnością miasta, zdominowanego przez majętną niemiecką ludność kształtował światopogląd młodego chłopca z robotniczej rodziny. Z latami nauki w gimnazjum zbiegły się narastające napięcia na tle rozprzestrzeniającej się ideologii nazistowskiej, ostro krytykowanej przez gimnazjalistę w szkolnych wypracowaniach, w których wbrew obowiązującym wytycznym odważnie występował w obronie prześladowanej mniejszości łużyckiej. Dając wyraz swoim poglądom naraził się na dotkliwe konsekwencje- sześć tygodni przed maturą Brĕzan musiał przejść prawdziwy „egzamin dojrzałości”. Wydalony ze szkoły z uwagi na „niedojrzałość polityczną” podjął trudną decyzje o opuszczeniu Łużyc, zdobyciu wykształcenia i zdaniu matury w szkole zagranicznej. Przez Drezno udał się najpierw do Pragi, gdzie pisywał antyfaszystowskie artykuły do gazet, a następnie do Poznania i Torunia. W 1938 r. powrócił ze świadectwem maturalnym do Niemiec, gdzie wkrótce został aresztowany przez gestapo, po tym jak udowodniono mu współpracę w zdelegalizowanej przez nacjonalistów „Domowinie” (Związek Serbów Łużyckich). W każdej biografii pisarza odnotowany jest fakt jego działalności antyfaszystowskiej, którą Brĕzan rozumiał nie jako walkę przeciwko Hitlerowi, lecz jako opór walczącego o przetrwanie narodu, skierowany przeciw wrogiemu mu reżimowi. Po zwolnieniu z więzienia ze względu na zakaz pobytu w Łużycach udał się do Fryzji, gdzie aż do 1941 roku pracował w rolnictwie, w charakterze zarządcy majątków ziemskich. Niespokojny o los rodziny zdecydował się wrócić do Łużyc, gdzie został przymusowo wcielony do Wehrmachtu. Lata wojenne 1942- 1945 spędził na frontach pełniąc funkcję telegrafisty i w 1946 r. powrócił do zniszczonej łużyckiej ojczyzny [5]. W latach powojennych podjął społeczną i polityczną działalność, którą uważał za swój moralny i obywatelski obowiązek [6] i z którego pragnął się wywiązać poprzez swoją twórczość. Tuż po wojnie dołączył do łużyckich działaczy dążących do odbudowy Łużyc na wzór socjalistycznego programu niemieckiej partii politycznej SED. Za szczególny cel Brĕzan obrał sobie wykształcenie u łużyckiej młodzieży poczucia przynależności kulturowej. Realizując ten zamiar objął funkcję przedstawiciela związków młodzieżowych, a następnie został kierownikiem Wydziału Prasy, Radia i Filmu w Urzędzie Kultury i Oświaty na Łużycach. Będąc gorącym orędownikiem krzewienia łużyckiej kultury kładł silny nacisk na propagowanie nauczania w języku łużyckim. Rezygnacja z nauczania języka ojczystego zdegradowałaby – zdaniem pisarza – jego rolę i znaczenie do mowy zarezerwowanej niemal wyłącznie do środowiska rodzinnego, do gwary i w konsekwencji spowodowałoby jego całkowity zanik. Jako zaangażowany obrońca łużyckiej szkoły zdecydowanie opowiadał się przeciwko zamykaniu placówek prowadzących łużyckie klasy, wskazując na ich rolę w rozpowszechnianiu i pielęgnowaniu wiedzy o łużyckim dziedzictwie kulturowym. Niesłabnące zaangażowanie w działalność prołużycką Jurija Brĕzana miało bezpośrednie przełożenie na jego twórczość. Poprzez nią pisarz pragnął dać wyraz głębokiemu przeświadczeniu o woli przetrwania swojego narodu, który poprzez wieki zdołał oprzeć się działaniom zmierzającym do wykreślenia go z etnicznej mapy Europy. Doświadczenia lat młodzieńczych stojące pod znakiem groźby nadchodzącej wojny, poczucie społecznej izolacji ze względu na przynależność do mniejszości narodowej, wreszcie wojenna tułaczka, spotęgowały pragnienie samookreślenia się, odbudowy stłamszonego przez reżim poczucia tożsamości. Nieprzypadkowo więc jednym z motywów przewodnich w dziele pisarza był motyw poszukiwania ojczyzny. W literaturze łużyckiej temat przynależności narodowej i kulturowej nie był tematem nowym- ze względu na brak własnej państwowości podejmowanie problemu autoidentyfikacji było dla Łużyczan kwestią fundamentalną. Zakończenie II wojny światowej przyniosło konieczność konfrontacji tych pytań z powojenną rzeczywistością. Daleko idące przeobrażenia polityczne w Europie i wraz z nimi szansa na odrodzenie i zjednoczenie Łużyc rozbudziły w wielu rodakach pisarza nadzieje, że opiewana w poezji i łużyckich podaniach wizja wytęsknionej ojczyzny przybierze realny kształt suwerennego państwa. Mimo usilnych starań Łużyczanom nie udało się jednak uzyskać autonomii. Ogromne rozczarowanie tym faktem przyniosło łużyckiej społeczności zwątpienie i narastające obawy o dalsze losy narodu, a w konsekwencji przyczyniło się do kryzysu tożsamości wśród wielu rodaków. Zupełnie inną postawę wobec tych przemian reprezentował Jurij Brĕzan, który swoją wczesną twórczość pisarską- głównie poezję- natchnął duchem optymizmu i wiary w pozytywne rezultaty nadchodzących przemian. W przeciwieństwie do znacznej części łużyckiego społeczeństwa, która pragnęła widzieć przyszłość łużyckiej ojczyzny jako odrębnego, niezależnego państwa, Brĕzan nie umniejszał znaczenia faktu, iż po zakończeniu wojny Łużyczanie zostali mniejszością narodową w granicach niemieckiego państwa. Pisarz upatrywał w tych wydarzeniach szansę na społeczny i gospodarczy rozwój Łużyc u boku nowopowstałego państwa NRD (1949 r.) i zarazem głęboko wierzył w możliwość pokojowego współistnienia niemieckiego i łużyckiego narodu. Radość z dokonujących się zmian i wiązane z nimi nadzieje Brĕzan przelał na swoje wiersze, w których koncentrował się na pozytywnym przedstawianiu aktualnej sytuacji politycznej i nawoływał do solidarnego budowania nowej, łużycko- niemieckiej ojczyzny. W swojej późniejszej twórczości pisarz wielokrotnie powracał do tamtych pamiętnych wydarzeń: „tylko ten, kto w podwójnym stopniu- socjalnie i narodowościowo- nie miał ojczyzny zrozumie, co znaczyło dla mnie odnalezienie, posiadanie ojczyzny.” [7] Spośród licznych utworów, głównie poetyckich, podejmujących tę tematykę na szczególną uwagę zasługują znane wiersze: Wie ich mein Vaterland fand (1950) oraz Wie ich mein Vaterland verlor (1964), oba o formie swoistego manifestu pisarza. Pierwszy z nich nawiązywał do osobistych przeżyć Brĕzana, który powracając pamięcią wiele lat wstecz próbował dociec sensu poszukiwania ojczyzny. „Ojczyzną” nie była jednak ziemia, o którą podczas I wojny światowej musiał walczyć ojciec pisarza wysłany na niemiecki front. Również wiersze o ojczystym kraju, których Brĕzan uczył się w gimnazjum w Budziszynie okazały się kłamstwem. Snując refleksję nad doświadczeniami lat młodości poeta podkreślił, iż wówczas naprawdę czuł, że nie ma własnej ojczyzny. Tym bardziej zrozumiały był wybuch jego radości i optymizmu, kiedy w 1949 r. zaistniała realna szansa odrodzenia Łużyc u boku niemieckiego socjalistycznego państwa. Brĕzan mógł z głębokim przekonaniem potwierdzić, że odnalazł wreszcie swoją ojczyznę i jego poszukiwania dobiegły końca. Drugi ze wspomnianych wierszy stał się natomiast lustrem, w którym odbijało się wielkie rozczarowanie po konfrontacji ideałów z rzeczywistością, w której pisarz na próżno szukał wymarzonej ojczyzny. Kroplą, która przepełniła tę czarę goryczy, była decyzja Biura Politycznego SED o ograniczeniu nauczania języka łużyckiego w szkołach (1964 r.). Od politycznych rozstrzygnięć, które niweczyły jego usilne starania podtrzymywania i pielęgnowania kultury i języka łużyckiego, Brĕzan odciął się jednoznacznie słowami wiersza oświadczając, że ostatecznie stracił ojczyznę. Ojczyzna, której z nadzieją szukał w granicach NRD, okazała się ułudą. Miejsce początkowego entuzjazmu pisarza i jego wiary we wsparcie ze strony niemieckiej zajęło przekonanie o potrzebie dogłębnej pracy nad zachowaniem i umocnieniem łużyckiej tożsamości przez samych Łużyczan, z czym wiązał się mozolny trud, ale i zarazem możliwość umocnienia osłabionych więzi między rodakami. Zogniskowanie podejmowanych tematów wokół motywów łużyckich pozwoliło nadać Brĕzanowi miano zaangażowanego pisarza- społecznika, dla którego mały świat łużyckiej społeczności, jej życie codzienne stanowiły swoisty punkt odniesienia dla refleksji nad przeszłością i teraźniejszością prowadzonej na tle losów literackich bohaterów. Ustami swoich postaci Brĕzan wciąż na nowo opowiada historię łużyckiego narodu, swojego narodu, wskazuje na jego mocne i słabe strony, na możliwości i niebezpieczeństwa, które przynieść mu może przyszłość. Ciekawą i wnikliwą analizę przemian zachodzących w łużyckim społeczeństwie w pierwszej połowie XX wieku pisarz zawarł w trzytomowej powieści o życiu Feliksa Hanusza (Der Gymnasiast 1958, Semester der verlorenen Zeit 1960, Mannesjahre 1964). Opisując losy głównego bohatera pisarz szczegółowo przedstawia etapy kształtowania się światopoglądu młodego Łużyczanina, którego młodzieńcze lata przypadły na lata wojny i okres powojenny. Dzięki wprowadzeniu perspektywy historycznej autor z powodzeniem łączy panoramiczny obraz łużyckiego społeczeństwa z uniwersalną problematyką emocjonalnego i społecznego dojrzewania. Konfrontacja protagonisty z różnymi postawami i poglądami reprezentowanymi przez rodaków wobec zawirowań historii ukazana jest przede wszystkim w kontekście trudnych decyzji, rozterek i nie zawsze trafnych wyborów młodego człowieka. Doświadczenia bohatera, w których czytelnik bez trudu odnajdzie liczne odniesienia do osobistych przeżyć Brĕzana, determinują drogę Feliksa do odkrycia własnej tożsamości i stają się punktem wyjścia do dalszej refleksji nad przyszłością Łużyc. Z wieloletniej polemiki z problemami łużyckiej społeczności, która wciąż przewijała się przez strony dzieł Brĕzana, powoli wykrystalizował się zamiar stworzenia obszernej epopei Łużyczan. Myśl ta dojrzewała wraz z przekonaniem, iż łużycka dusza nie da się ująć w ramy czysto historycznej powieści, lecz wymaga „metaforycznego dzbana”, którym autor mógłby zaczerpnąć ze „studni prawdy” i w ten sposób dosięgnąć istoty łużyckiej tożsamości [8]. Kluczem, który otworzył przed Brĕzanem możliwość obrazowego przedstawienia łużyckiego ducha, stała się słynna legenda o bohaterskim Krabacie. Pisarz zaczerpnął z niej postać dobrego czarodzieja z Łużyc i uczynił z niej przewodnika prowadzącego czytelnika nie tylko przez łużyckie wioski i krajobrazy, ale i inne krainy, państwa, także fantastyczne, nierealne światy baśni. W ten sposób w miejsce kroniki łużyckiego ludu powstała wybitna powieść filozoficzna „Krabat”, która dzięki specyficznej formie narracji, licznym paralelom i odniesieniom do pozałużyckich kontekstów kulturowych uzyskała nowy wymiar, wykraczający poza regionalne ramy. Zabieg ten pozwolił pisarzowi również i w późniejszych dziełach wciąż poruszać się między kluczowymi dla niego zagadnieniami- tożsamości własnego narodu i tożsamości człowieka. Satkula nie kończy swego biegu wokół Łużyc, lecz podąża dalej, unosząc ze sobą cząstkę łużyckiego elementu. Podobnie dorobek literacki Brĕzana przerasta ramy literatury regionalnej i przyjmuje kształt szeroko zakrojonej polemiki o charakterze uniwersalnym. Cała twórczość pisarza stoi bowiem pod znakiem szczególnych stosunków między łużycką ojczyzną, a niemieckim państwem, w dalszej perspektywie- także światem. Te szczególne odniesienia w twórczości autora znajdują swój wyraz w formie specyficznej perspektywy czasowej: wczoraj- dziś – jutro splatają się w losach bohaterów i konfrontują czytelnika z szeroko pojętą problematyką społeczną i polityczną, a także skłaniają do filozoficznej refleksji nad ogólnoludzkimi pytaniami [9].

Przypisy

1. J. Brĕzan , Krabat, Seria Dzieła Pisarzy Łużyckich, Katowice 1984; s. 5

2. K. Franz., G. Lange., F.J. Payrhuber, (Wyd.): Kinder- und Jugendliteratur. Ein Lexikon. Teil I: Autoren / Übersetzer; opublikowane na zlecenie Niemieckiej Akademii Literatury Dziecięcej i Młodzieżowej, Volkach 1995, s. 1

3. Por.: E. Teodorowicz-Hellman, W drodze do „Krabata” Monografia twórczości Jurija Brezana do roku 1975/ Richtung „Krabat” Jurij Brezans Schaffen bis zum Jahre 1975 Eine Monographie, Stockholm Slavic Papers, Stockholms Universitet Slaviska Institutionen, Warszawa 2006, s. 32

4. Ibidem, s. 16

5. Por.: W. Schwitzke, Jurij Brĕzan, Auf der Suche nach Wahrheit oder Von der Notwendigkeit, Fragen zu

stellen, „Deutsch als Fremdsprache, Literarisches Sonderheft“ 1987, 27, s. 27

6. Ibidem, s. 27

7. Cyt. za: E. Röhner, Interview mit Jurij Brĕzan, „Weimarer Beiträge“ 1975, 9, s. 59

8. Por. J. Brĕzan, Krabat oder Es ist an der Zeit, Fragen zu stellen. [w:] R. Drenkow, (Hrsg.): Jurij Brĕzan -

Ansichten und Einsichten aus der literarischen Werkstatt, Verlag Neues Leben, s. 98

9. Por.G. Krause, Die Adaptation der sorbischen Krabat- Sage in der künstlerischen Literatur; Część II< „Lĕtopis Instituta za Serbski Ludospyt“, 1979, z. 2, s. 152

http://www.prolusatia.pl

Zob. też:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Jurij_Br%C4%9Bzan

http://www.jurijbrezan.de/

Marucha

Panika aborcjonistów Dlaczego kampania węgierskiego rządu promująca adopcję rozwścieczyła Komisję Europejską? – zastanawia się publicysta „Rzeczpospolitej”. W trakcie dwóch kadencji prezydenta George’a W. Busha administracja USA nie dokładała się do budżetu Funduszu Ludnościowego ONZ. Amerykańscy urzędnicy twierdzili, że agenda ta popierała nie tylko przerywanie ciąży jako sposób na ograniczanie dzietności w krajach Trzeciego Świata, ale też współpracowała m.in. z rządem chińskim, oskarżanym o zmuszanie do aborcji milionów kobiet. W ciągu ośmiu lat Fundusz Ludnościowy miał z tego powodu stracić blisko 250 mln dolarów. Nie stracił jednak, gdyż kilka krajów europejskich (m.in. Szwecja, Dania i Holandia) postanowiło na ochotnika uzupełnić tę lukę. Dorzuciła się też sama Komisja Europejska – w kwocie 36 mln dolarów. Komisja Europejska nie ma zatem nic przeciwko temu, by płacić za aborcje w Chinach, Zambii czy Bangladeszu. Gdy jednak ktoś wykorzystuje unijne pieniądze, by chronić życie nienarodzonych, doprowadza to eurokratów do białej gorączki.

Groźby pani Reding 8 lipca wiceprzewodnicząca Komisji Viviane Reding publicznie zrugała rząd Viktora Orbana za zorganizowanie akcji promującej adopcje za unijne fundusze. Na plakatach rozwieszonych w węgierskich miastach widniało zdjęcie dziecka w łonie matki oraz hasło: „Wiem, że nie jesteś jeszcze na mnie gotowa, ale pozwól mi żyć, oddaj mnie do adopcji”. Węgrzy zostali podkablowani przez grupę 14 deputowanych do Parlamentu Europejskiego (była wśród nich m.in. Joanna Senyszyn), którzy uznali, że taka akcja nie powinna być finansowana z kasy unijnej, a w szczególności z funduszu Progress, przeznaczonego m.in. na walkę z dyskryminacją, wykluczeniem społecznym i nierównościami płciowymi. Viviane Reding nie mogła zakazać Węgrom prowadzenia kampanii, bo oficjalnie skończyła się ona w maju. Niemniej zagroziła, iż zażąda zwrotu pieniędzy do Brukseli. Oczywiście nie chodzi wcale o to, że Progress powinien służyć innym celom. Billboardy z dzieckiem były przecież tylko elementem szerszej akcji rządu Orbana o dość patetycznej nazwie „Równowaga w rodzinie + równowaga w pracy = równowaga w świecie”, w ramach której m.in. wprowadzano prorodzinne zmiany w systemie podatkowym oraz wspierano matki, które po urlopie macierzyńskim chciałyby wrócić do pracy. Węgierski premier mógłby więc od biedy uzasadnić, że wykorzystywał fundusze zgodnie z prawem. Nie łudźmy się jednak: gdyby chodziło o to, że pieniądze popłynęły nie z tego kurka, co trzeba, Viviane Reding nie robiłaby z tego afery, tym bardziej że billboardy kosztowały zaledwie 400 tys. euro (roczna pensja Hermana Van Rompuya, przewodniczącego Rady Europejskiej, wynosi ok. 300 tys. euro).

Podejrzane adopcje Chodzi o coś zupełnie innego. Sylvie Guillaume, socjalistyczna europosłanka z Francji, stwierdziła, że węgierska kampania proadopcyjna jest „niekompatybilna z wartościami europejskimi”. Oburzenie Komisji Europejskiej nie wynika zatem z dbałości o przestrzeganie procedur, lecz z ideologii. Zwróćmy uwagę: nikt nie ma pretensji do Kościoła katolickiego za prowadzenie tzw. okien życia, gdzie kobiety w ciężkiej sytuacji życiowej, często porzucone przez partnerów, mogą pozostawić swojego noworodka. Akcja węgierskiego rządu jest niczym innym, jak tylko próbą przypomnienia, iż aborcja nie jest jedynym wyjściem, że oddanie dziecka do adopcji jest wprawdzie decyzją dramatyczną, ale ratującą życie. Okazuje się jednak, że w Europie można propagować adopcje, ale tylko wtedy, gdy mowa jest o adopcjach dzieci przez pary homoseksualne. W każdym innym kontekście, a szczególnie w kontekście sporu o aborcję, adopcja jest podejrzana. Temat jest nader poważny, jednak nie mogę oprzeć się makabrycznej refleksji, że gdyby na plakacie znalazło się hasło: „Pozwól mi żyć, oddaj mnie do adopcji gejom”, reakcja pań Reding, Guillaume i Senyszyn byłaby zgoła odmienna. Od lat słyszymy z ust zwolenników aborcji, że tak naprawdę zwolennikami aborcji nie są, bo nawet oni uznają przerwanie ciąży za zło. Argumentują jednak, że decyzję w tej sprawie należy pozostawić kobietom. Dlaczego zatem krytykują dziś Węgrów za akcję, która, po pierwsze, zniechęca do aborcji i pokazuje ją jako zło, a po drugie… pozostawia decyzję kobietom? Odpowiedź jest prosta: bo na billboardzie promującym akcję znalazło się zdjęcie dziecka w macicy.

Równi neonazistom Na tego typu obrazy zwolennicy aborcji reagują jak diabeł na wodę święconą. Im zdjęcie bardziej niewinne, tym większa irytacja. Rozerwane płody zawsze można zakwalifikować do kategorii obrazy uczuć i przekonywać, że nie powinny być pokazywane w miejscach publicznych. Ale jak zdefiniować i odrzucić jako niemoralną wzruszającą fotografię żywego, uroczego, czekającego na narodziny malucha, który może owych narodzin nie doczekać? To już zadanie dużo trudniejsze. Gdy takie obrazki pojawiają się w niszowych katolickich tygodnikach i na portalach medycznych w Internecie, da się to jakoś przełknąć. Kiedy jednak są rozwieszane na setkach przystanków autobusowych w dużej europejskiej stolicy, aborcjoniści zaczynają panikować. Bo w mgnieniu oka teoria o „bezkształtnym zlepku komórek” sypie się jak domek z kart. Założę się, że gdyby prywatna firma wykupiła w Polsce tysiąc billboardów i zamieściła na nich zdjęcie 12-tygodniowego płodu bez żadnego hasła ani komentarza, „Gazeta Wyborcza” napisałaby o „kontrowersyjnej, zmasowanej kampanii organizacji antyaborcyjnych” i spytałaby retorycznie w komentarzu, czy przypadkiem sprawą nie powinna się zająć Komisja Europejska. Sprawa węgierskiej kampanii może się okazać groźnym precedensem. Dopuszczalność aborcji jest i będzie jeszcze przez całe lata tematem gorącej debaty, przynajmniej w niektórych krajach Europy. Narastający kryzys demograficzny starego kontynentu jeszcze ten spór wyostrzy. W tej sytuacji mówienie o „niekompatybilności” antyaborcyjnego przesłania z wartościami europejskimi jest nie tylko absurdalne, ale i niebezpieczne. Narzuca bowiem opinii publicznej przekonanie, że ludzie sprzeciwiający się „prawu każdej kobiety do decydowania o własnym brzuchu” nie różnią się właściwie od neonazistów. I nie powinni – pod żadnym pozorem – dostawać z Brukseli żadnych pieniędzy. Zresztą, problem pewnie rozwiąże się sam. Jeszcze kilkadziesiąt lat promowania „wartości europejskich” á la Viviane Reding i Bruksela nie będzie miała od kogo ściągać podatków do swojego budżetu. Chyba że od Węgrów.

Marek Magierowski, „Rzeczpospolita”

http://www.rp.pl

Mówiąc bez ogródek: propagatorom hasła o „prawach kobiet” nie chodzi o danie im możliwości wyboru, ale po prostu o zabijanie dzieci gojów, których jest za dużo. – admin.

Jak to magister został profesorem Jego ojciec Roman Rostowski był sekretarzem i tłumaczem Tomasza Arciszewskiego, premiera rządu polskiego na uchodźstwie. Po II wojnie światowej ojciec pozostał na emigracji politycznej. Jacek Rostowski spędził dzieciństwo w brytyjskich placówkach dyplomatycznych m.in. w Kenii, Mauritiusie i na Seszelach. Posiada obywatelstwo zarówno brytyjskie, jak i polskie.

Wykształcenie

1972: BSc – International Relations, University College London

1973: MA – Economy and History, University College London

1975: MSc (Master of Science) – Economics, London School of Economics and Political Science

Działalność zawodowa W latach 1988–1995 był wykładowcą w UCL School of Slavonic and East European Studies, University of London. Od 1992 do 1995 pracował także w Centre for Economic Performance, London School of Economics and Political Science (LSE). W 1995 został profesorem mianowanym prywatnej uczelni (nie posiada tytułu naukowego ani stopnia naukowego doktora) i kierownikiem Katedry Ekonomii na Central European University w Budapeszcie. W latach 1989–1991 pełnił funkcję doradcy ekonomicznego wicepremiera i ministra finansów Leszka Balcerowicza, a w latach 1997–2001 kierował Radą Makroekonomiczną w Ministerstwie Finansów. Od 2002 do 2004 był doradcą prezesa NBP. Doradzał również rządowi Federacji Rosyjskiej w sprawach polityki makroekonomicznej. Od 2004 zajmował stanowisko doradcy zarządu Banku PEKAO S.A. (zawiesił tę działalność, obejmując urząd ministra). Należy do współzałożycieli Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE), zasiadał w radzie tej fundacji (członkostwo zawieszone wraz z objęciem funkcji ministra). Jest autorem publikacji poświęconych problematyce rozszerzonej Unii Europejskiej, polityce monetarnej, kursowej i transformacji gospodarek postkomunistycznych. 16 listopada 2007 został ministrem finansów w rządzie Donalda Tuska. W okresie pobytu w Wielkiej Brytanii należał do Partii Konserwatywnej. W 2009 złożył wniosek o przyjęcie do Platformy Obywatelskiej. A w życiorysie pana Jacka można przeczytać:

Jacek Rostowski jest zwolennikiem szybkiego wejścia Polski do strefy euro. Jako profesor ekonomii jest autorem licznych publikacji poświęconych problematyce integracji Unii Europejskiej, polityce monetarnej, polityce kursowej i transformacji gospodarek postkomunistycznych. To skąd ta profesura - nabyta z wiekiem? A tu coś z innej beczki:

Ewenement w historii współczesnej Polski. Rostowski został mianowany ministrem finansów RP, nie mając numeru PESEL ani NIP. Jak to jest możliwe, czy na pewno pan Rostowski ma obywatelstwo polskie? Nie mając numeru PESEL, Rostowski nie jest zameldowany w Polsce. Zatem jak może pełnić funkcję ministra RP, nie mieszkając w kraju? Z zagranicy?

http://czerwonykiel.blogspot.com/

Brus_Zły_Lis - blog

Rocznica największej zbrodni komunistów w Polsce Dziś mija 66. rocznica Obławy Augustowskiej. W lipcu 1945 roku NKWD wspierane przez oddziały Ludowego Wojska Polskiego oraz UB aresztowały żołnierzy podziemia niepodległościowego. Ślad po ponad 600 z nich zaginął. Wiadomo jedynie, że zostali zamordowani. - To była największa zbrodnia komunistyczna po II wojnie światowej, popełniona przez komunistów w Polsce. Aresztowano blisko 2 tysiące osób. 600 osób nigdy nie odnaleziono, nie wiadomo gdzie są pochowane, ani co się z nimi stało – mówi portalowi Fronda.pl historyk Piotr Dmitrowicz. Zaznacza, że od 66 lat Polacy nie mają dostępu niemal do żadnych dokumentów w tej sprawie. – Dopiero ostatnio pojawiły się informacje jednego z rosyjskich historyków, który wskazywał, że oni zostali zamordowani – co wszyscy podejrzewali – dodaje. Zgodnie z informacjami Rosjanina, egzekucja miała się odbyć w taki sam sposób, jak zbrodnia Katyńska. Aresztowano tych, którzy angażowali się w podziemie niepodległościowe w czasie II wojny. – Sporządzono specjalne listy. Najczęściej jednostki sowieckie otaczały wsie i wywlekano z domów ludzi znajdujących się na liście. Część osób była wzywana na przesłuchanie i wtedy wywożona – tłumaczy Dmitrowicz. Dokąd wywożona? Tego nie wiadomo. – Niestety nigdy nie odnaleziono ciał. Pojawiło się kilka koncepcji, dotyczących miejsca pochówku. Jedna mówi o tym, że odbył się on pod Grodnem inna – że w puszczy rudnickiej, przy obecnej granicy polsko-rosyjskiej – tłumaczy historyk. Zaznacza, że od tego gdzie rzeczywiście miała miejsce egzekucja wiele zależy. – Jeśli pochówek miał miejsce na terenie dzisiejszej Rosji szanse na odnalezienie dokumentów w tej sprawie oraz ciał są znikome. Rosjanie nie pomagają bowiem polskiej stronie w śledztwie. IPN bada okoliczności śmierci ofiar obławy. Instytut nie ma żadnej pomocy ze strony Moskwy. Tymczasem bez dostępu do archiwów sowieckich nie będziemy w stanie nic zrobić – zaznacza Dmitrowicz. Wskazuje, że w wyjaśnianie tej sprawy nie dostatecznie angażują się władze państwowe. – Sama wola i działania IPN nie wystarczą. Najważniejsi urzędnicy w państwie w ogóle się tą sprawą nie zajmują. Póki co, ja i większość historyków widzi znikome szanse na odnalezienie tych szczątków. Tymczasem tym ludziom się to należy – mówi Piotr Dmitrowicz. Choć oficjalne dane mówią, że w wyniku Obławy zginęło 600 osób, ostatnio pojawiają się nowe szacunki. Według nich w wyniku zbrodniczej akcji NKWD, LWP i UB mogło zginąć 1420 osób. – Tak wynika z dokumentów przedstawionych przed rosyjskiego historyka, o którym wspomniałem – tłumaczy Dmitrowicz. fronda.pl

Pospieszalski - za i przeciw Czy warto rozmawiać z samym sobą? Owszem, pod warunkiem, że znajdziemy godnego przeciwnika. Czyli potrafimy wydobyć z siebie tłumiony zwykle głos wewnętrzny, który podaje w wątpliwość nasz sposób bycia w świecie. Nie jest to przypadek książki o sławnym programie TVP. „Czy jeszcze warto rozmawiać?" Sylwii Krasnodębskiej to wywiad-rzeka we własnym gronie, które unika trudnych pytań. Forma wywiadu-rzeki zamiast dziennikarskiego dochodzenia daje rozmówcom pełną kontrolę nad informacjami, których udzielają albo nie. Autor zaś tak pyta, żeby go nie wyrzucili za drzwi, bo jak wyrzucą, to nie będzie książki. Tym razem jest jeszcze gorzej. Z producentem Maciejem Pawlickim, wydawcą Pawłem Nowackim i Janem Pospieszalskim rozmawia ich młodsza pracownica, którą urabiali w redakcji siedem lat. Jestem gorącym zwolennikiem miejsca dla „Warto rozmawiać" na antenie. Uruchomiłem w sieci protesty przeciwko likwidacji programu. Zachęciłem blogera „Bernarda" do porównania pro publico bono Pospieszalskiego i Lisa. W analizie wyszło, że „WR" lepiej wykonuje misję TVP przez bogactwo i wagę poruszanych problemów, niż liberalny a upolityczniony „Tomasz Lis na żywo". Nie wierzycie? Sprawdźcie: http://www.blogpress.pl/node/7624

– natomiast Jan Pospieszalski stanął po stronie tradycji. Dokonał swego czasu przełomu duchowego. Dzięki temu wyraża wartości konserwatywno-religijne. Jest znakiem dziennikarstwa patriotycznego. Światopogląd „Warto rozmawiać" zasługuje na wnikliwe zbadanie. Program poruszał tak ważne problemy polskiej zbiorowości, że aż się prosiły o głębszą analizę z okazji książkowej publikacji. Choćby aborcja, której realizatorzy są przeciwni. A oto kontrargument: burmistrz Nowego Jorku Rudi Guliani zdobył sławę, bo skutecznie zwalczył przestępczość. Ale także spadła w innych miastach Ameryki. Zbiegło się to w czasie z wchodzeniem w dorosłe życie roczników po wprowadzeniu liberalnej ustawy aborcyjnej. Wniosek? Dzieci chciane są lepiej wychowane. Ciekawe, dlaczego głównie mężczyźni dyktują kobiecie, żeby urodziła niechciane dziecko. Może to władczy egocentryzm, bo kobieta zawsze jest bardziej związana z dzieckiem, niżeli mężczyzna. A może to podświadoma forma agresji przeciwko niej - istocie drugiej kategorii? Jeśli zaś chodzi o to, że każde życie jest święte, także poczęte, spójrzmy tylko, co mamy na talerzu. Życie karmi się cudzym życiem. Że nie wolno zrównywać człowieka i zwierzęcia? Ależ wolno, skoro w hinduizmie krowy są święte a buddyści nie jedzą mięsa, gdyż pochodzi od istoty czującej podobnie, jak człowiek. A na Zachodzie św. Franciszek uznał zwierzęta za naszych „braci mniejszych". Wszystko zależy od danej kultury. Nie ma wartości absolutnych, na przekór temu, co sądzi zespół realizatorów. Chyba, że mają lepsze argumenty. Autorzy „WR" prowadzą też krucjatę antyhomoseksualną. Nie chcą związków partnerskich. Adopcja przez takie pary jest dla nich horrorem dlatego, że są rozpustne i deprawują dzieci. Czyżby nie było deprawacji w zwyczajnych rodzinach? A co tyczy się zarzutu rozpusty - argument sprzed wieku przeciwko przyznaniu kobietom prawa wyborczego głosił, że są za głupie. Owszem, były politycznie głupsze od mężczyzny, gdyż społeczeństwo postawiło je w takiej sytuacji. Jednak po zrównaniu praw wyborczych dojrzały do polityki. Drugi argument głosił, że równouprawnienie doprowadzi do osłabienia rodziny. I owszem, doprowadziło, ale spróbujcie je cofnąć! Jaki wniosek? Osłabienie rodziny jest cechą obecnego etapu zachodniej cywilizacji. Podobnie jest z gejami. Stworzyli kolejną falę emancypacji, bo w masie zachowują się tak, jak ich ustawia społeczeństwo. Kiedy zacznie uważać za czcigodnych ojców jednopłciowych rodzin, wtedy większość ustatkuje się z tego samego powodu, co zwykłe rodziny – stabilności gniazda dla dobra dzieci. Szkoda, że w programie nie było opinii wychowanków sierocińców: czy wolałbyś wychowanie w rodzinie gejowskiej, zamiast znosić wszystko, co przeszedłeś w domu opieki bez miłości? Realizatorzy „WR" domagają się wyjaśnienia do samego dna katastrofy smoleńskiej. Czyli oczekują od polskiego rządu - materialnego sprostania politycznym i gospodarczym skutkom szokujących odkryć, gdyby do takich doszło. Niechaj więc sami sprostają intelektualnie na kartach swojej książki. Niech wskażą, jak miałby zachować się rząd, gdyby wskutek pilnego śledztwa wyszło na przykład, że był to zamach tajnych służb rosyjskich, albo jeszcze lepiej - rosyjskich i polskich. Niech podadzą scenariusze wydarzeń i koniecznych reakcji naszego państwa. Wiąże się z tym bolesny dla patriotów problem suwerenności. Realizatorzy pragną, żeby Polska była niepodległa. Tak jest pięknie i tak wypada mówić w telewizji. Ale gdzieś na uboczu, w publikacji książkowej należy przeprowadzić rachunek sił i podać wynik, czy nas na to stać. To kilka przykładów, o co należałoby spytać realizatorów „Warto rozmawiać". Poważna publicystyka nie boi się kontrowersji. Niestety, Sylwia Krasnodęmbska nie chce próbować wytrzymałości światopoglądu realizatorów na wnikliwe badanie. Jej wywiad z pryncypałami trzeba jednak przeczytać. Uświadamia, jak wielkiego wyłomu w głównym obiegu medialnym dokonał ich program wprowadzając tematy nieobecne lub zakazane. To nieoceniona zasługa zespołu, w tym wydawcy Pawła Nowackiego, jednego z najlepszych redaktorów w polskiej telewizji. Krzysztof Kłopotowski

Dlaczego Unia jest w kryzysie, i co z tego wynika dla Polski.

CZAS STOLIC Fragmenty artykułu, który ukazał się wczoraj na łamach "Rzeczypospolitej". Publikujemy za zgodą Autora Naczelnym brukselskim sofizmatem jest przekonanie, że integracja europejska rozwija się od kryzysu do kryzysu, a zatem i dziś kryzysy, które dotykają strefy euro, unijnej polityki zagranicznej czy strefy Schengen są jedynie zapowiedzią nowej, lepszej i jeszcze głębszej Unii Europejskiej. Miłość potrafi być naprawdę ślepa. Wystarczy przyjrzeć się bliżej powodom poszczególnych kryzysów, by zauważyć, że są one wygenerowane przez fundamentalne wady konstrukcyjne polityki unijnej. Z tym większym zdumieniem słuchać należy tych polityków, którzy jako kurację chcą zaaplikować Unii Europejskiej dokładnie to, co jest podglebiem choroby jeszcze więcej nierównowagi instytucjonalnej, jeszcze więcej społecznej inżynierii, a tym samym dalsze wypłukiwanie legitymizacji Brukseli i jeszcze bardziej gwałtowny zwrot do narodowego egoizmu.

Nierównowaga Kryzys poszczególnych dziedzin integracji pokazuje nam z całą ostrością naczelną wadę konstrukcyjną procesu integracji - nierównowagę. Nierównowagę celów politycznych, instytucji, obciążeń. Zasady kodeksu z Schengen z sukcesem zniosły kontrole graniczne na wewnętrznych granicach UE. Słusznie uznaje się to za drugi obok wspólnego rynku bardziej obywatelski aspekt integracji. Jednak swoboda podróżowania to tylko jedna strona medalu. By ten system działał, potrzebna jest skuteczna kontrola granicy zewnętrznej UE. Tu od ponad dziesięciu lat Bruksela i państwa członkowskie przymykały oczy na fakt, że presja migracyjna jest w UE rozłożona wyjątkowo nierówno. Kraje południa UE, szczególnie Francja, Włochy, Malta, przypominały o tym problemie regularnie. Bez skutku. (...) Aż do czasu, kiedy to w kwietniu tego roku na granicy francusko-włoskiej nie pojawił się pociąg Tunezyjczyków, którzy zaopatrzeni w unijne dokumenty wydane przez Włochów podążali do Francji. Ten pociąg był kroplą, która przelała żółć gromadzącą się w sprawie imigracji od ponad dziesięciu lat. (...) Tak działa nierównowaga we wprowadzaniu polityki swobodnego przepływu ludzi. Ktoś zapomniał, że ta swoboda podróżowania ma sens tylko wtedy, gdy mamy pewność, że granica zewnętrzna jest szczelna. Drugą odsłoną nierównowagi jest polityka zagraniczna UE. Wraz z traktatem lizbońskim wprowadzono zmiany instytucjonalne na wielką skalę w tym obszarze. Szczególnie w Polsce, gdzie bardzo serio traktuje się UE w wymiarze bezpieczeństwa i polityki zagranicznej, w czasie kampanii na rzecz ratyfikacji traktatu podkreślano, że powołanie stanowiska stałego przewodniczącego Rady, wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej oraz unijnej dyplomacji zasadniczo zmieni widoczność UE na świecie i doda jej powagi oraz siły. Te instytucjonalne rozbuchane zmiany nie miały jednak pokrycia w czymś o wiele bardziej substancjalnym, wciąż brakuje treści tej polityki. I zdarzyła się afrykańska wiosna narodów, na którą UE nie była w stanie zareagować w żaden sposób. (...) Najbardziej jednak dramatyczne konsekwencje nierównowagi obserwujemy w związku z kryzysem w strefie euro. Z jednej strony strefa ma jednolitą politykę monetarną, Bank Centralny i wspólną walutę. Z drugiej strony, jak okazało się już sześć - siedem lat temu, kraje strefy euro nie mają zamiaru przestrzegać reguł polityki fiskalnej, które były zapisane w traktacie z Maastricht. Na skutki tej nierównowagi nie trzeba było długo czekać. (...) I tak, zamiast przewidywanej konwergencji gospodarczej mamy dziś w Europie gospodarki narodowe, które przypuszczalnie różnią się jeszcze bardziej niż w momencie wejścia do strefy euro.

Indukowanie zmiany Na pierwszy rzut oka można byłoby uznać, że ktoś w Brukseli popełnia cały czas ten sam szkolny błąd, z rozmysłem wprowadzając nierównowagę, która przynosi kryzysy. Powstaje pytanie, dlaczego w nierówny sposób wprowadza się w UE gwarancje dla poszczególnych części tej samej polityki, generując konflikty i zaburzenia. Jest jeden mianownik wspólny dla wszystkich trzech obszarów polityki. Za każdym razem stosowano zasadę założycielską integracji europejskiej. Zamiast uzgadniać dynamikę i obszar zmian w otwartym dialogu ze społeczeństwami i rządami, twórcy integracji, od czasów Jeana Monneta i Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, indukują zmiany. Ta metoda prowokowania, wywoływania zmian politycznych, na które nie byłoby zgody w otwartym dialogu, właśnie zderza się brutalnie z rzeczywistością. Metoda, wywoływania zmian politycznych, na które nie byłoby zgody w otwartym dialogu, właśnie zderza się brutalnie z rzeczywistością Tylko indukcją można nazwać wprowadzenie zasad Schengen, które są atrakcyjne dla obywateli, bez upewnienia się, jaki jest obszar zgody państw członkowskich co do wspólnej odpowiedzialności za ochronę granic, politykę azylową czy imigracyjną. Położono na stole atrakcyjny fragment bardziej skomplikowanej całości, licząc, że za jej pomocą wymusi się zgodę na całą resztę. (...) Ta sama zasada działała przy powoływaniu rozdętych instytucji w obszarze polityki zagranicznej. Tu naiwność sięgnęła zenitu. Indukowanie zmian w kierunkach polityki zagranicznej głównych państw członkowskich przez powołanie nowych brukselskich urzędów spotkało się z zimnym prysznicem już na samym początku. Wybór najmniej kłopotliwej kandydatury Catherine Ashton - osoby spoza branży - na to stanowisko zapowiadał wszystko to, co obserwujemy dziś. UE jest organizacją, która świetnie sprawdza się w dyplomacji wielostronnej, kiedy nie mamy kryzysu, kiedy świeci słońce. Kiedy zaczyna padać i słychać pierwsze grzmoty nadciągającej burzy, UE musi zadowolić się rolą Norwegii czy Szwajcarii - aktora obdarzonego pewnym potencjałem bezstronności, który dobrze wypada w operacjach pokojowych i dialogu. Jednak ostatecznym etapem polityki zagranicznej jest wojna. Świat o tym wie i dlatego nie oczekuje od UE niczego poza dostarczaniem ryżu, tamponów i być może - zgodnie ze swą tożsamością przez duże T - upowszechniania edukacji seksualnej w rejonach pokryzysowych. Najbardziej groźną dla Europy operacją jest indukowanie zmiany w obszarze gospodarczym. Temu służyło wprowadzenie euro bez gwarancji dla tożsamej polityki budżetowej i fiskalnej wśród państw posługujących się tą walutą. Z perspektywy roku 2011 aż trudno uwierzyć, że ktoś w Brukseli mógł zakładać, że wprowadzenie strefy euro sprowokuje odejście państw członkowskich od utartych zasad postępowania z budżetem i podatkami. Historycznie to serce europejskiego parlamentaryzmu, a zatem i demokracji.(...)

Utrata legitymizacji Ten gabinetowy sposób pisania scenariuszy dla europejskiej polityki doprowadził dziś do skutków zgubnych dla samej integracji. UE straciła obecnie zdolność pisania scenariuszy w sprawach kryzysu, ponieważ utraciła legitymizację. (...) Niemiecka debata o UE jest dobrym barometrem zmian w Europie. Dziś zaplanowany europejski mechanizm stabilizacyjny ma 750 mld euro na pomoc krajom, którym grozi bankructwo. Niemcy mają zapłacić 22 mld euro i już dziś mają tego dość. Prawdopodobnie irytacja jest hamowana jedynie faktem, że pieniądze te posłużą do ratowania Grecji, która jest dłużnikiem przede wszystkim niemieckich banków. Mechanizm jest pomyślany tak, by prowadzić interwencyjny skup złych obligacji. Chyba łatwo wyobrazić sobie stan niemieckiej opinii publicznej, kiedy na skraju bankructwa stanie Hiszpania, a pomocowa sakwa znowu zostanie osuszona... Utratę siły mobilizującej UE oraz jej legitymizacji widać najwyraźniej w coraz większym dysonansie między tym, o czym się mówi stolicach europejskich, a tym, co wciąż zaprząta głowy w Brukseli. Prawdziwym epicentrum autoiluzjii jest Parlament Europejski, który w tym kontekście wciąż wraca do jałowych dyskusji o europejskich podatkach, nazywanych w Brukseli opłatami, by kolejny raz zamydlić oczy europejskiej opinii publicznej. Ta sama większość majaczy o europejskim skarbie, 7-procentowym wzroście budżetu, harmonizacji podatkowej, środkach własnych UE. W sprawie kryzysu gospodarczego zamiast rozmawiać o utracie konkurencyjności, w Brukseli szuka się winnych. Najczęściej to spekulanci, agencje ratingowe, IMF czy banki, ale także konkurencja podatkowa takich krajów jak Irlandia czy socjalna np. Polski. Odejście od solidarności europejskiej czasem powinno nas napawać troską. Jednak zamiast budować na piasku przebrzmiałych trendów, lepiej spojrzeć prawdzie w oczy i zastanowić się, jak w tej sytuacji się odnaleźć.

Renacjonalizacja i Polska Coraz wyraźniejszym motywem polityki europejskiej jest dziś renacjonalizacja. W czasach niepewności obywatele zwracają się do swych politycznych centrów i stolic, by razem przejść trudne czasy. Płyną z tego ważne wnioski dla Polski. Czy nam się to podoba, czy nie, w naszej strategii bezpieczeństwa i rozwoju musimy zrewidować znaczenie czynnika unijnego. Był on od początku - szczególnie w obszarze bezpieczeństwa - przeceniony i dziś przychodzi czas dewaluacji. Inaczej będziemy żyli w autoiluzji lepszych czasów, które kiedyś - oczywiście po pokonaniu przejściowych trudności, spekulantów, suwerenności podatkowej - przyjdą. Te czasy nie przyjdą, a my nie powinniśmy tracić swej energii na tak zarysowane błędne strategie. (...) I sprawa być może najważniejsza - nasz potencjał wpływu na te międzyrządowe procesy jest warunkowany zdolnością do organizowania opinii państw Europy Środkowej. Dla tych, którzy żyją sprawami polskiej prezydencji w Radzie UE, niech to będzie głos w tej właśnie sprawie. Konrad Szymański

Lekceważąca sędzia i krzyczący prawnik kontra sędziwy poeta. Zachęcam Państwa do obejrzenia w Internecie zapisu rozprawy sądowej w procesie Agora kontra prof. Jarosław Marek Rymkiewicz. Są dwie wersje – 49-minutowy skrót i składająca się z dziewięciu 15-minutowych kawałków całość. Za tydzień sędzia Małgorzata Sobkowicz-Suwińska wyda wyrok w tej jednej z dziwniejszych spraw ostatnich lat. Dziwniejszych z paru powodów. Po pierwsze, skazać poetę chce spółka wydająca gazetę, która nagle nabrała cech ludzkich, poczuła się urażona wypowiedzią Rymkiewicza i stwierdziła naruszenie własnych dóbr osobistych. Czyli upersonifikowała się. Po drugie kary dla literata spółka chce za wyrażanie przez niego opinii. Nie za rozpowszechnianie kłamstw, ale właśnie wyrażanie opinii. Czyli mamy groźbę zaistnienia precedensu rażąco ograniczającego wolność słowa. Po trzecie kuriozalny był sam przebieg procesu. Poświęcenie kilkudziesięciu minut zapewnia lepszą rozrywkę od większości produkcji kinowych i telewizyjnych, a do tego jest niezwykle pouczające. Na szczęście sąd nie zgodził się na utajnienie rozprawy. W związku z tym Agora po dwakroć strzela sobie w stopę (a co, skoro ma dobra osobiste, to i stopę może mieć). Pierwszy strzał polega na tym, że każdy może obejrzeć stosowanie przez wydawcę „Gazety Wyborczej" podwójnych standardów – z jednej strony piętnującej haniebne grzebanie w życiorysach, a z drugiej wysyłającej mecenasa Piotra Rogowskiego z listą pytań dotyczących przeszłości niewygodnego poety (na tym zresztą Rogowski oparł swoją mowę końcową), co ze sprawą nie ma najmniejszego związku. Drugi samobój jest skutkiem samego wytoczenia procesu. Bo dzięki temu Jarosław Marek Rymkiewicz może swoje opinie o „Gazecie Wyborczej" powtórzyć, a nawet rozwinąć w najdrobniejszych szczegółach. W jego mowie końcowej usłyszymy, że „GW" wielokrotnie zarzucała Polakom, że są nacjonalistami. Przypomni, że słowo to pochodzi z języka francuskiego i pierwotnie oznaczało w naszym kraju "rodaka", a dopiero Róża Luksemburg nadała mu znaczenie obelżywe. Nazwała nacjonalistami Józefa Piłsudskiego i Ignacego Daszyńskiego. Przypisała obłędne skłonności nacjonalistyczne całej polskiej inteligencji, która, jej zdaniem, domagała się niepodległości Polski (...) Teraz, po ponad stu latach możemy spotkać w "Gazecie Wyborczej" tę samą obelgę, kompletnie fałszywą, niczym nieuzasadnioną - "nacjonalista". To jest fundament działalności "Gazety Wyborczej" - obarczanie Polaków winą za nacjonalizm, rzucanie tą obelgą, którą wymyśliła i stworzyła Luksemburg. I na tym właśnie polega to dziedzictwo duchowe. Oznacza ono dziedziczenie znaczenia słów. Jak mówił poeta, ma nadzieję, że przywróci się w Polsce właściwe znaczenie tego wyrażenia. I będziemy je nazywać tak jak Polacy w XIX wieku. Będziemy nacjonalistami. Same opisy tej rozprawy w gazetach i Internecie nie oddają niuansów z sali sądowej. Na filmie zobaczymy i usłyszymy zacietrzewienie adwokata Agory, który chwilami wręcz krzyczał na sędziwego poetę. Zobaczymy też lekceważenie okazywane Rymkiewiczowi przez sędzię i świetną rolę drugoplanową, jaką odegrała publiczność. Sędzia pyta:

Na jakiej podstawie powiedział pan, że rodzice czy dziadkowie wielu z nich (redaktorów „Wyborczej" – przyp. MP) byli członkami tej organizacji (chodzi o KPP - MP)? Na Sali słychać szmer i wymieniane nazwisko Ozjasza Szechtera, ojca Adama Michnika. Sędzia karci publiczność:

Proszę państwa, ja bardzo proszę o spokój. Przesłuchuję pana pozwanego i nie oczekuję odpowiedzi od publiczności.

Czym zdradza, że odpowiedź na pytanie doskonale zna... Zabawnych momentów jest więcej. Jak w chwili, gdy mecenas Agory zadaje jedno ze swoich absurdalnych pytań o to, czy przed udzieleniem wypowiedzi „Gazecie Polskiej" Rymkiewicz kontaktował się z kimś z „Gazety Wyborczej", aby poznać ich stanowisko, by zapoznać się z tym, jak wyglądało ich wychowanie. Poeta odpowiada lakonicznie:

Ja się z komunistami nie kontaktuję. Albo w tym dialogu:

Rogowski: - Czy z pana twórczości płynie jakaś pozytywna wizja romantyków polskich – Mickiewicza, Słowackiego?

Rymkiewicz: - Niech pan poczyta. Swoją drogą, nie rozumiem, dlaczego ten ważny, symboliczny i cieszący się gigantycznym zainteresowaniem (do sądu przychodziło po 100-200 osób) proces odbywał się w takich warunkach – w małej sali bez możliwości nagrywania zeznań dla potrzeb sądu, z mało sprawną protokolantką. Sędzia notorycznie przerywała Jarosławowi Rymkiewiczowi, nie pozwalając poecie dokończyć myśli, by podyktować notującej pani jego słowa.

Co do sędzi, mam złe przeczucia i wrażenie, że nie może ona orzec nic dobrego dla Rymkiewicza. Posiadającemu niezbywalne prawo do obrony pozwanemu przeszkadzała w uzasadnieniu swojego postępowania. Zadaje mu pytanie: „Dlaczego powiedział pan, że „Gazeta Wyborcza" pragnie, aby Polacy przestali być Polakami?" Rymkiewicz zaczyna odpowiadać, mówi o chęci i pełnieniu przez GW funkcji pedagogicznej, na co w XX wieku pozwalały sobie gazety tylko w dwóch przypadkach – reżimów totalitarnych. W tym momencie sędzia mu przerywa: „Proszę pana, ale wróćmy do pytania". Przecież on właśnie na to pytanie odpowiada! Niestety pani sędzia albo tego nie rozumie albo uważa, że z jakichś powodów nie należy pozwolić na głoszenie tego typu treści. Innych wyjść nie ma. Znamienna jest chwila, w której adwokat Agory pyta, jak Jarosław Marek Rymkiewicz nazywał się wcześniej i jak się nazywał jego ojciec. Obrońca profesora protestuje i wnosi o uchylenie pytania. Sędzia powolutku dyktuje protokolantce pytanie i wniosek obrońcy, w międzyczasie niemający nic do ukrycia poeta grzecznie odpowiada. Sędzia może więc ze spokojnym sumieniem stwierdzić:

Pan odpowiedział zanim zdążyłam podjąć decyzję o uchyleniu pytania. Na deser jeszcze jedna scena. Przedstawiciel Agory mówi o jej pracownikach: „młodzi, w przeważające mierze poniżej 30 lat, którzy mają katolickie wychowanie". Sala zareagowała na to śmiechem, a ja się zastanawiam, skąd Rogowski wie, że większość redaktorów „GW" to katolicy? Czyżby Agora tak bardzo inwigilowała pracowników czy też dobrowolnie wypełniają oni w tej kwestii jakieś ankiety? Wszystko do obejrzenia pod tymi linkami:

Skrót: http://www.youtube.com/watch?v=OULjQns3B6M

Całość: http://www.blogpress.pl/node/9082

Warto je propagować na portalach społecznościowych, w mailach, na forach. To jedyna w swoim rodzaju rozprawa, bo – jak sądzę – po tej sprawie nikomu nie przyjdzie już do głowy wygłupianie się z sądzeniem poety za jego opinie.

Marek Pyza

Twórcy bezrobocia W wielkich miastach bezrobocia nie ma: są tylko cwaniacy, którzy chcą brać zasiłki. Ale gdzie indziej bezrobocie jest. A roboty do wykonania - sporo. Więc dlaczego? Coś musi być złego w systemie. I jest. Bezrobocie ma dwie przyczyny. Pierwsza, mniej ważna: istnieją zasiłki dla bezrobotnych. Jest to kara na tych, co uczciwie pracują i płacą podatki - i nagroda dla nierobów. Powiedzmy jasno: gdyby nie zasiłek, szukaliby pracy znacznie intensywniej. Druga, ważniejsza: podatek dochodowy. Ja płacę Kowalskiemu za pielęgnację ogródka 100 zł dziennie. Kowalski płaci Wiśniewskiemu stówkę za żywność dla całej rodziny. Wiśniewski tę samą stówę płaci dziennie mnie - bo uczę go po chińsku. Biorę te 100 zł i płacę Kowalskiemu na drugi dzień. On płaci Wiśniewskiemu... i tak dalej. Jeśli jednak istnieje podatek dochodowy, to urząd skarbowy od razu z pierwszej stówki zabiera 20 zł. Potem z drugiej 20... Po pięciu wypłatach cała stówa jest w Skarbie Państwa! A my siedzimy bezrobotni i gapimy się w telewizor. Tam nas pouczają, jaki to dobry jest podatek dochodowy. I zachwalają polityków z "Bandy Czworga", którzy walczą z bezrobociem. Polityk, który mówi, że "walczy z bezrobociem", a nie likwiduje podatku dochodowego ani zasiłków dla bezrobotnych, jest idiotą. Albo oszustem. Na ogół: to drugie. ONI chcą, by istnieli biedni bezrobotni. Bo tacy na pewno zagłosują na socjalistów. Co ciekawe: głosują też na nich mało zarabiający. A przecież jeśli bezrobocie to 10 proc., to znaczy, że dziesięciu z nas musi utrzymywać jednego bezrobotnego. Czy człowiek zarabiający 1400 zł chętnie godzi się na to, by płacić 100 zł miesięcznie na jakiegoś obiboka?! A płaci. Ten, kto musi pracować na utrzymanie kogoś innego, nazywa się niewolnikiem. Wszyscy jesteśmy niewolnikami u bezrobotnych! A ustrój niewolniczy jest niewydajny. To wiemy... Dlaczego dzisiejsze państwa utrzymują podatek dochodowy? Czy tylko dlatego, że jest to dogmat nowej religii, Kościoła Socjalistów? Przecież wpływy z tego podatku są niewielkie. W dodatku to wpływy od... emerytów i pracowników państwowych. Można im zlikwidować podatek, o tyle samo obniżyć wypłatę - i w ogóle by tego nie zauważyli. To czysta fikcja! JKM

Anatomia radosnych osiągnięć „Wielkie święto dziś u Gucia! Gucio gumę ma do żucia!” Jeszcze „trwamy w dziękczynieniu” po inauguracji polskiej prezydencji, z powodu której podatnicy naszego nieszczęśliwego kraju zostaną wycyckani na ponad 400 milionów złotych (bo tyle nasi Umiłowani Przywódcy planują wydać na rozmaite makagigi, gwoli solennego uczczenia tego olśniewającego sukcesu), a tu kolejne radosne osiągnięcie w postaci wyroku niezawisłego sądu w Grodnie w sprawie Andrzeja Poczobuta, oskarżonego... No właśnie. Z tak zwanych niezależnych mediów niepodobna się dowiedzieć, o co właściwie redaktor Poczobut został oskarżony i za co skazany. Widocznie nasi niezależni uważają, że nie ma co informować mniej wartościowego narodu tubylczego o takich szczegółach. Wystarczy, żeby wiedział, że na Białorusi jest totalitaryzm, w odróżnieniu od naszego nieszczęśliwego kraju, gdzie nie tylko nie ma totalitaryzmu, ale w dodatku jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Ciekawe, że podobnie myślał generalny gubernator Frank, który też uważał, że mniej wartościowy naród tubylczy nie musi wszystkiego wiedzieć, że wystarczy, jak będzie wiedział, kogo ma się słuchać i jeśli potrafi zliczyć do stu. Okazuje się, że, niezależnie od różnic rasowych, szlachta jerozolimska wykazuje podobną skłonność do paternalizmu, co „nadludzie”. Mniejsza zresztą o to, bo chodzi przecież o redaktora Poczobuta. Pragnąc tedy dowiedzieć się, co właściwie stało się w grodzieńskim niezawisłym sądzie, chciałem posłuchać „Wolnej Europy”, ale niestety Amerykanie rozgłośnię tę zamknęli, naiwnie mniemając, że dalsze jej istnienie jest już niepotrzebne. Na szczęście istnieją kraje, w których demokracja dopiero jest budowana, więc zajrzałem na rosyjski portal www.lenta.ru. I co Państwo powiecie? Od razu dowiedziałem się, co właściwie stało się w niezawisłym grodzieńskim sądzie: „Pierwoje obwinienie s rieportiera sniali, a po wtoromu osudili na tri goda liszenija swobody” (z pierwszego zarzutu reportera uniewinnili, a z drugiego skazali na trzy lata pozbawienia wolności). Pierwszy zarzut obejmował obrazę (oskorblienije) prezydenta Łukaszenki, a drugi - oszczerstwo (kliewieta). Redaktor Poczobut wyjaśniał sądowi, że - ale oddajmy głos rosyjskiemu wyrobnikowi żurnalistyki: „Po jego (Poczobuta - SM) słowam na Alieksandra Łukaszenko on nie kliewietał, a lisz podwiergał żetskoj kritikie białorusskoro priezidienta” (według niego, on nie dopuścił się oszczerstwa wobec prezydenta Aleksandra Łukaszenki, a tylko poddał białoruskiego prezydenta surowej krytyce). Dalej rosyjski wyrobnik donosi: „Sud riesził inacze: kliewieta sudia uwidieł w opriedielenii „diktator”, kotorom żurnalist opisał Łukaszenko w odnoj iż swoich statiej” (sąd postanowił inaczej; sędzia dopatrzył się oszczerstwa w określeniu „dyktator”, jakim dziennikarz opisał Łukaszenkę w jednym ze swoich artykułów). Kto by pomyślał, że w dwudziestym pierwszym roku po sławnej transformacji ustrojowej, chcąc się czegoś dowiedzieć, będziemy musieli uciekać się do informacji przedstawianych przez ruskich wyrobników żurnalistyki, jak za pierwszej komuny - do „Wolnej Europy” - a jeśli już koniecznie chcieliśmy wiedzieć, co się dzieje naprawdę, a nie - co amerykańska razwiedka chce, żebyśmy myśleli - to do Radia Madryt? Bo „Wolna Europa” mniej wartościowemu narodowi tubylczemu też potrafiła koloryzować, wychwalając na przykład Edwarda Gierka - jaki to z niego gość - aż wreszcie dłużej się nie dało. Najzabawniejsze są komentarze naszych Umiłowanych Przywódców, jakimi „Gazeta Wyborcza” wypełnia luki po przemilczeniach w opisie sprawy redaktora Poczobuta. Szczególnie ucieszyło mnie wyznanie posła Stanisława Żelichowskiego z Polskiego Stronnictwa Ludowego, że „od białoruskich sądów nie można oczekiwać niezależności. Co im batiuszka każe, to wykonują”. Ciekawe, skąd właściwie poseł Stanisław Żelichowski wie takie rzeczy? Niewykluczone, że pogląd na pracę niezawisłych sądów na Białorusi wyrobił sobie na podstawie analizy sprawy zabójstwa Krzysztofa Olewnika, albo wyciskania z rynku Romana Kluski. Skoro u nas, gdzie przecież - o czym zapewnił nas nie byle kto, tylko specjalista od dorzynania watah Radosław Sikorski - żadnego totalitaryzmu nie ma - niezawisłe sądy, nie mówiąc już o prokuraturach - kogoś najwyraźniej się słuchają, to cóż dopiero musi dziać się na Białorusi, gdzie totalitaryzm kwitnie? Inna rzecz, że ten prezydent Aleksander Łukaszenka chyba za mądry to nie jest, skoro obraził się za nazwanie go dyktatorem, podobnie zresztą, jak redaktor Poczobut, który określenie „dyktator”, chyba rzeczywiście szczerze - uznał za „krytykę” i to w dodatku surową. Przecież bycie dyktatorem to nic złego; taki na przykład Korneliusz Sulla wcale się nie obrażał, gdy ktoś nazywał go dyktatorem, a przecież nie był ani gorszy, ani - tym bardziej - głupszy, dajmy na to, od naszych mężyków stanu, co to nie tylko nie są żadnymi dyktatorami, ale skaczą z gałęzi na gałąź przed rozmaitymi tajniakami, którzy porobili z nich ministrów, senatorów, czy posłów. Wyższość demokracji nad dyktaturą jest jednym z wielu zabobonów współczesnej epoki tak samo, jak zabobonem epok wcześniejszych była wiara w czary. Nawiasem mówiąc, wiara w czary zaczyna się odradzać, zwłaszcza w środowiskach uważających się za racjonalistyczne, chociaż nie tylko - ale mniejsza o to, bo jakże można wywyższać demokrację, która z zasady przyznaje rację większości, skoro nauki społeczne informują, że w każdej społeczności odsetek durniów przewyższa procent ludzi rozsądnych? Tymczasem znakomitym przykładem zalet dyktatury jest Deng Siao Ping - ojciec chińskiej transformacji ustrojowej. Wszystko zależy od tego, co dyktator dyktuje i co demokracja uchwala. Zresztą dzisiejsze demokracje są tak naprawdę tylko zakamuflowanymi „dyktaturami ciemniaków” - żeby posłużyć się sławnym określeniem Stefana Kisielewskiego, za które obraził się Władysław Gomułka. Akurat pod tym względem niczym specjalnym od Aleksandra Łukaszenki się nie różnią, zwłaszcza pod względem skutków - czego najbardziej wymownym dowodem jest choćby Grecja. SM

Akcja „Morze dziś!”; i coś o "dialogu" polsko-żydowskim Jestem zdecydowanym przeciwnikiem "polsko-żydowskiego dialogu" - a także przeciwnikiem wszelkich "dialogów", które toczą się nie między ludźmi, a pomiędzy "grupami", w których imieniu występują samozwańczy "reprezentanci". Dlaczego? Jestem absolutnie przekonany, że gdyby dziś rozpocząć "dialog" między blondynami i brunetami, a grupy te mogłyby wywalczyć dla siebie jakiekolwiek dotacje czy choćby symboliczne przywileje - to za pięć lat zaczęłyby sie bijatyki na ulicach miedzy przedstawicielami tych grup! Dlaczego? Bo "dialogujący" przedstawiciele mieliby interes w tym, by wyolbrzymiać różnice - i krzywdy doznawane przez jedną grupę od drugiej! Mieliby interes, by miedzy tymi grupami powstała wrogość - bo oni by z tego żyli! Dlatego państwo nie może dopuszczać nawet myśli, by jedna grupa mogła oficjalnie "dialogować" z inną. Jak sobie prywatnie gadają i kłócą się - to w porządku. Każda sroczka swój ogon chwali, każdy Polak ma prawo uważać, że Polska jest najważniejsza, a reszta ludzkości to śmiecie - a np. Niemiec to samo o Niemcach, a Żydzi w ogóle uważać się za Naród Wybrany. I bardzo dobrze! To jest normalne. Natomiast "dialog"? Broń Boże! JKM

Za murami immunitetu Kampania wyborcza wkracza w decydującą fazę, o czym świadczy rozpoczęcie operacji porządkowania sceny politycznej. Nie tyle mam na myśli sławne i zaskakujące niekiedy „transfery”, chociaż i one potwierdzają trafność spostrzeżenia Boya-Żeleńskiego o pośle Battaglii, że „żadnych politycznych nie ma on przesądów; każda partia dobra, byle dojść do rządów” - co doniesienie złożone przez CBA że biłgorajski filozof Janusz Palikot skłamał w oświadczeniu majątkowym. Jeśli właśnie teraz weźmie go w obroty niezależna prokuratura, to kto wie - zamiast myśleć o karierze parlamentarnej, będzie może musiał pomyśleć również nad sposobem wyjaśnienia przyczyn, dla których biedni studenci i emeryci poświęcili oszczędności całego życia, by sfinansować mu kampanię? W takiej sytuacji immunitet parlamentarny bardzo by się przydał i tym właśnie tłumaczę sobie również przyczyny pojawienia się politycznej inicjatywy prezydentów miast, by dostać się do Senatu. Prochu tam nie wymyślą, to rzecz pewna, już choćby dlatego, że prawie 90 proc. tubylczego prawa to dyrektywy Komisji Europejskiej - ale immunitet jest prawdziwy. Kiedy zaś przyjrzymy się poziomowi zadłużenia miast którym prezydenci prezydują (Wrocław jest najbardziej zadłużonym miastem w Polsce, a i Krakowowi też nic nie brakuje), to od razu widać, że niezależna prokuratura nie miałaby najmniejszego problemu z uzasadnieniem zarzutu niegospodarności. Do skazania, ma się rozumieć, nie musiałoby dojść na zasadzie „my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych”, ale energiczne śledztwo, to też nic przyjemnego. W takiej sytuacji pragnienie schronienia się za murami senatorskiego immunitetu świadczy o roztropności i zdolności przewidywania prezydentów. A cóż nagradzać, cóż premiować w tych lekkomyślnych i zepsutych czasach, jeśli nie roztropność i przezorność? SM

Dlaczego nie uznaliśmy? III Rzeczpospolita miała niepowtarzalną szansę: dzięki różnicy czasu mogła zostać pierwszym państwem, które uznało niepodległość Sudanu Południowego. Kraj ten do tej pory był pod okupacją Republiki Sudanu, zdominowanej przez Arabów. Po długoletniej i krwawej wojnie oderwał się – i od godz. 23.00 w piątek jest pod okupacją Republiki Południowego Sudanu – państwa zdominowanego przez Murzynów-chrześcijan. Można mieć nadzieje, że będzie to znacznie lepsze dla tego kraju państwo. W sobotę RPS uznały: USA, UK i RF. Szkoda, że jeszcze w piątek w nocy nie uczyniła tego III RP! Nie mogę zrozumieć, dlaczego „Rząd” RP nie uznał RPS, – podczas gdy niemal natychmiast uznał niepodległość tzw. Republiki Kosowa? Tu nie chodzi o pretensje Serbów, – lecz o to, że jest to marionetkowe państwo utrzymujące się z handlu narkotykami, żywym towarem i z gangsterskich operacyj, z których korzyści czerpią głównie niektórzy politycy USA. Po co nam to było? JKM

14 lipca 2011

"Nie sądzę, żeby był dużo mądrzejszy niż po twarzy można zobaczyć”- powiedział Jarosław Kaczyński o panu pośle Ryszardzie Kaliszu. Ja bym specjalnie po twarzy nie patrzył- wystarczy przeczytać Konstytucję III Rzeczpospolitej, żeby wyrobić sobie zdanie o poziomie pana posła Ryszarda Kalisza z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Bo właśnie ustawa zasadnicza pełna sprzeczności i braku zdrowego rozsądku jest dzieckiem pana posła Ryszarda Kalisza i fundamentem bałaganu III Rzeczpospolitej. Namawiam do lektury. Będziecie Państwo mieli ubaw po same pachy. Wystarczy trochę poczytać, porównać z artykułami sąsiednimi i z tymi co czytaliście Państwo poprzednio.. I taki gniot bezprawny , choć zaakceptowany przez demokratyczny tłum, który tej Konstytucji nie czytał- stanowi fundament zasadniczy i prawny ustroju III Rzeczpospolitej, choć pan Stanisław Michalkiewicz twierdzi, że prawdziwym fundamentem III RP jest umowa zawarta w Magdalence:” wy nie ruszacie naszych, a my nie ruszamy waszych”.. Pan Ryszard Kalisz nie jest bohaterem mojego romansu, ale to co zeznała pani Danuta Olewnik-Cieplińska w sprawie swojego zamordowanego brata Krzysztofa, przechodzi wszelkie pojęcie o przyzwoitości. .Powiedziała mianowicie tak:” – Kalisz przyjął nas bardzo niegrzecznie, trzymał nogi na stole”(???). Coś takiego? Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji Zewnętrznej podczas wizyty gości przyjmował ich z nogami na stole..(???) Nie mógł tych nóg po prostu schować pod stół i na nich po prostu stanąć, albo usiąść, a nogi trzymać pod stołem? W końcu jest kuty na cztery nogi.. Musi być bardzo ważną osobą, skoro media usiłując wydobyć jakąś informację z kręgów Sojuszu Lewicy Demokratycznej- pytają o zdanie pana posła Ryszarda Kalisza, choć nie jest on przewodniczącym klubu parlamentarnego SLD? Obecnie jest nikim w SLD.. Był w zarządzie tej demokratycznej partii, ale w 2010 roku towarzysze go ponownie nie wybrali.. Choć ma bardzo silne związki z panem Aleksandrem Kwaśniewskim, czyli szefem frakcji puławskiej Sojuszu.. W odróżnieniu od frakcji natolińskiej , pod przewodnictwem pana posła Napieralskiego.. Opowiadała również, podczas spotkań Komisji Śledczej o tym, że pan Ryszard Kalisz nic nie robił, choć rodzina błagała go o pomoc ze łzami w oczach i na klęczkach(!!!) Szkoda , że nie uchwyciła tego kamera, żebyśmy mogli to wszystko zobaczyć. Chociaż tak, jak w „ Nocnej zmianie”... Butnego pana ministra z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, pełnego miłosierdzia wobec biednych i homoseksualistów- i petentów miętoszących czapkę w ręku stojąc przed najwyższą władzą i żebrząc, żeby władza zainteresowała się bezprawiem panującym w kraju? A propos czapki: pan Andrzej Rosiewicz śpiewa w piosence „ Czapka leninówka”, na płycie „Orła mi żal” jak to kupił sobie czapkę leninówkę na wyprzedaży za złotówkę, bo „Tusk zapowiadał rewolucję”. Potem tę rewolucję odwołał, i..” co ja teraz z czapką zrobię”.. Można z nią stanąć na pomniku, których trochę jest za naszą wschodnią granicą i tak ją miętosić jak wódz rewolucji.. On ją zawsze trzymał- jak niesie wieść- żeby mu jej nie ukradli.. Pytany o tę sprawę przez dziennikarzy, pan Ryszard Kalisz odpowiadał następująco:” –Pytali mnie o sprawy objęte tajemnicą państwową: gdybym udzielił odpowiedzi, to sam musiałbym tłumaczyć się przed prokuratorem”(???) O ile wiem, państwu Olewnikom nie chodziło o ujawnienie tajemnicy państwowej, ale o podjęcie czynności mającej na celu uwolnienie ich członka rodziny. Psim obowiązkiem pana ministra było podjęcie tych czynności.. Ale pan minister ma czas, żeby zajmować się sprawą pani minister Blidy? O- to , to.. Na to czas ma! Nawet zorganizował kolejną komisję śledczą i żeby organizować męczeństwo pani Barbary.. Tylko patrzeć, jak pani Barbara zostanie beatyfikowana..! A gdyby dostała tylko list z prokuratury, żeby się stawić w ważnej sprawie spółek węglowych żerujących od lat na polskim górnictwie i też popełniłaby samobójstwo strzelając sobie w głowę- to winny byłby prokurator wysyłający do niej wezwanie w celu wyjaśnienia kwestii powiązań i nici łączących co poniektórych członków spółek na przykład z pracownikami służb specjalnych? Gdyby w tej sprawie zebrał się jakikolwiek tłum protestujący, a wywodzący się z powiązanych w spółki węglowe członków- władza by sobie z nim poradziła, bo właśnie niedawno policja zakupiła elektroakustyczne urządzenia LRAD( Long Range Acoustic Device), urządzenia opracowane w Stanach Zjednoczonych, zjednoczonych po krwawym pokonaniu Konfederatów chcących wystąpić legalnie z Unii, urządzenie służące do informowania tłumów, żeby tłum się rozszedł.. Po przeczytaniu dokładnie instrukcji okazało się , że takie urządzenie może służyć z powodzeniem do obezwładniania członków tłumu(???) Taki rodzaj paralizatora dźwiękiem.. Ale nasza policja nie ma takiego zamiaru, wszak żyjemy w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości, i sprawiedliwości w sprawie śmierci pani Barbary Blidy- kiedyś minister budownictwa.. Ojjjj- budowało się wtedy, budowało.. Najlepszy minister budownictwa całego okresu budowy III Rzeczpospolitej, choć zupełnie do niczego niepotrzebny w budowaniu domów, bo każdy może sobie dom wybudować sam, bez pomocy ministra, przy pomocy fachowców, którzy budować domy potrafią. Chyba, że ministerstwo budownictwa służy okrągłostołowcom wyłącznie do budowy III Rzeczpospolitej.. To wtedy takie Ministerstwo jest potrzebne.. Ale wygląda na to, że budowanie III RP dostało zadyszki, bo socjalizm wszystko rozłoży wcześniej czy później, tak jak rozkłada całą tę Unię, ale europejską.. Jak pisał Aleksander Fredro:” socjalizm wszystkim równo nosa utrze, bogatym dzisiaj, a biednym – pojutrze”. I taka prawda jest! To socjalizm się wali na naszych oczach, no jeszcze nie w gruzy, to może potrwać jeszcze jakiś czas, bo Niemcy mają trochę pieniędzy na jego podtrzymywanie, a i członków rabować można do woli. To znaczy do czasu jak skończą się pieniądze, na różnych „ zielonych wyspach”.. Bo socjalizm wymaga pieniędzy, żeby go wybudować.. A potem, żeby go utrzymać, już tylko trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.. Pieniądze są kluczem w budowie socjalizmu- w tym europejskiego.. Całość trzeba podeprzeć strachem- strachem propagandy, że może się nie udać, więc pieniądze dać trzeba.. No i budują! Wszystko to im się rozłazi- ale budują! Bardzo uparci są ci socjaliści.. Poniszczyć kraje- ale socjalizm wybudować.. Wielką Wieżę Babel opartą ze wszystkich stron o biurokrację i indoktrynację.. I takie urządzenie . z natężeniem dźwięku SPL= 149dB(A)1m w wąskiej, zogniskowanej 15 stopniowej wiązce, ustawionych na obrotowej podstawce umożliwiającej celowanie tą wiązką w tłum- nie będzie używane w tym celu, tak zapewnia pani Małgosia z kancelarii Prezesa Rady Ministrów. .Na pewno nie będzie, nawet jak zdarzy się taka potrzeba, bo tłum się będzie buntować- to pewne. Ten ustrój go coraz bardziej uciska, bo jest to ustrój nieludzki, antyludzki, bo biurokratyczny i antywolnościowy..

Na szczęście w obecnym stanie prawnym- co na to pan poseł Ryszard Kalisz- urządzenia takie nie mogą być wykorzystywane.. Nie ma podstawy prawnej, ale co z tego..? A od czego jest demokracja większościowa? Przegłosować, najlepiej w nocy- i cześć! Tak jak się kiedyś tankowało nocą. Niech urządzenia służą władzy jak najwcześniej, tym bardziej , że ta władza jest wybrana demokratycznie i ma legitymację do jej sprawowania.. Uciskane masy będą się buntować, bo kto normalny kocha ucisk.. A ucisk dopiero przed nami.! Może zabraknąć drzew dla samobójców, ale o ich jakość dbają „ekolodzy’, czyli polityczne ramię zbrojne demokracji większościowej.. Ekologia – jako instrument polityczny.. Drzewa muszą być przygotowane, tak jak urządzenia przeciw tłumowi.. „Zamawiający nie przewidywał i nie żądał, aby ww. sprzęt posiadał funkcję umożliwiającą obezwładnianie osób za pośrednictwem dźwięku o wysokiej częstotliwości. Ze specyfikacji technicznej zakupionych urządzeń wynika, że prawdopodobnie mają one taka możliwość, jednakże winno się traktować ją jako funkcję dodatkową, na którą zamawiający nie miał wpływu. Należy bowiem zdecydowanie zaznaczyć, że powyższy parametr nie jest i w aktualnym stanie prawnym, nie może być wykorzystywany w działaniach Policji”(!!!) Książę Gorczakow najbardziej wierzył w wiadomości zdementowane.. Czy ktoś może zdementować wiadomości zdementowane? Po twarzy można wiele wyczytać, ale być może nie wszystko.. Mimo, że twarz często może być zwierciadłem duszy.. WJR

O pańszczyźnie na przykładzie śmieci Pogląd na sytuację chłopa pańszczyźnianego w dawnej Polsce oczywiście zależy od sympatii politycznych – i od, najogólniej rzecz biorąc, myślowych przyzwyczajeń wypowiadającego się we tej sprawie. Wedle poglądu skrajnego owa sytuacja była gorsza niż położenie niewolnika na brazylijskiej czy wirginijskiej plantacji i gorsza niż życiowe perspektywy Żyda w warszawskim gettcie A.D. 1942. A to dlatego, że skrajny egoizm, zacietrzewienie, krótkowzroczność, umysłowa tępota oraz wyssane z mlekiem matki przesądy klasowe naszej szlachty, która chłopów w ogóle za ludzi nie uważała, wykluczały jakikolwiek postęp w tej materii. Dopiero oświecona ingerencja państw zaborczych przyniosła ulgę udręczonemu ponad ludzką miarę chłopstwu – czego zresztą pełno jest materialnych świadectw, w postaci chociażby galicyjskich „kapliczek pańszczyźnianych“, pod fundamentami których uwolnieni przez dobrego Cesarza chłopi grzebali w obecności miejscowego landrata, a chociażby i policjanta z cyrkułu spisy swoich powinności wobec pana-krwiopijcy. Owo uwolnienie z pańszczyźnianego jarzma tak zapadło chłopstwu w pamięć, że jeszcze w latach międzywojennych podczas budowy drogi próba przesunięcia takiej kapliczki, z pogrzebanymi pod nią „na wiek wieków” powinnościami, wywołała zamieszki z ofiarami w ludziach. Charakterystyczne dla tego stanowiska jest postrzeganie stosunków między dworem a wsią w kategoriach „gry o sumie zerowej” – taka gra wyklucza jakiekolwiek korzyści ze współpracy. Zysk dworu jest stratą wsi i odwrotnie. Co ciekawe, do stanowiska tego skłania się także co najmniej jeden zwolennik pozytywizmu prawniczego – co o tyle nie dziwi, że prawodawstwo polskie z całą pewnością z pozytywizmem nic nie miało wspólnego – o czym zresztą między innymi pisałem w „Rzeczypospolitej Rycerzy Bożych”. Prawnik powinien jednak wiedzieć, że częste powtarzanie pewnych zakazów i ciągłe zaostrzanie kar za ich nieprzestrzeganie dowodzi raczej nieskuteczności owych zakazów niż tragicznego położenia dotkniętej nimi grupy ludności. Rozstrzygnięcie, jak to naprawdę z chłopami pańszczyźnianymi było, wymagałoby mrówczej pracy, do wykonania której brak mi i środków, i kompetencji. Swoją drogą ciekawe, dlaczego nikt się tego zadania do tej pory nie podjął. Na doktorat zbyt skomplikowane (trzeba by się przekopywać przez archiwa sądowe, szlacheckie testamenty, księgi parafialne, listy i pamiętniki – a zrobienie tego na skalę, która by już sensowną syntezę umożliwiała, wymagałoby wielu lat pracy i raczej w pojedynkę jest nie do zrobienia…), na habilitację – jako praca jednak przyczynkarska, od ważkich tematów politycznych czy militarnych odległa – zbyt skromne? Efekt jest taki, jaki jest. O ile wiem, położenie i losy chłopstwa w Polsce średniowiecznej są już w lepszy lub gorszy sposób opracowane. Podobnie opracowane są też dzieje chłopstwa pod zaborami (tu jest o wiele łatwiej, bo pojawia się nieznany wcześniej twór biurokratyczny w postaci policji, której raporty, łatwo dostępne, bo skoncentrowane na ogół w jednym miejscu, znacznie ułatwiają pracę dziejopisa…), a pośrodku – dziura. Nie wiemy więc, czy zjawisko zbiegostwa chłopów ze wsi było incydentalne, czy powszechne. Czy panowie bez trudu zbiegłych chłopów łapali (świadectwa mówiące o łatwym, masowym wręcz wyłapywaniu chłopów zbiegłych przez granicę do jakiegoś węgierskiego magnata na Spiszu, są mimo wszystko czysto lokalnym fenomenem – można założyć, że ów magnat, w dodatku węgierski, zwyczajnie nie dbał o takie drobiazgi jak zaludnienie swoich dóbr albo nie umiał ich kontrolować…), czy zgoła wprost przeciwnie. Nie wiemy, skąd się brali osadnicy np. w dobrach takiego Jaremy Wiśniowieckiego (nie wiemy też tak do końca, ilu tych osadników było: Romuald Romański, którego biografię kniazia trzymam w tej chwili na kolanach, podaje, że wedle spisu z 1640 roku, dobra książęce liczyły 7603 „dymy” chłopskie, a wedle spisu z 1645 roku już 38.460 „dymów” – że jednak liczba głów chłopskich na każdy „dym“ przypadających to jedynie szacunek, a nie żaden konkret, to nie wiadomo, czy mówimy o liczbie 100-150 tys., czy też ponad 200 tysięcy poddanych, których się książę w pięć lat dorobił). Nie wiemy, skąd się brali osadnicy w setkach, jeśli nie w tysiącach wsi w całej Polsce, których nazwy przechowują pamięć o tym, iż ich mieszkańcy korzystali ze zwolnienia z świadczeń na rzecz dworu, musieli zatem być w czyichś dobrach świeżo osadzeni. Jak na przykład pierwotni mieszkańcy mojej Boskiej Woli, na części gruntów sąsiedniej wsi Boże gdzieś w XVII, może w XVIII wieku osadzeni. Możemy na ten temat snuć jedynie domniemania oparte na wiedzy pozaźródłowej. Nie mam na to żadnych dowodów – ale pomysł, że wszyscy mieszkańcy wszystkich „Wól” w Polsce przywędrowali do nas z zagranicy, wygląda na szalony. Zresztą wsie zasiedlane przez obcojęzycznych przybyszów zwykle nazywano tak, że fakt ich obcego pochodzenia nie ulega wątpliwości. Równie szalony wydaje się pomysł, że takie masowe osadnictwo, zwykle następujące po ciężkich klęskach wojennych i spustoszeniu kraju (stąd większość wsi w Polsce datuje swoje istnienie albo od drugiej połowy XVII, albo od połowy XVIII wieku, kiedy to odbudowywaliśmy się po Potopie i po wielkiej wojnie północnej), opierało się tylko i wyłącznie na naturalnym przyroście demograficznym wsi i polegało na przesiedlaniu nadwyżki chłopskiej młodzieży z jednej wsi do drugiej w obrębie dóbr tego samego właściciela. A skoro te dwa pomysły wyglądają na szalone, to już mniej szalony wydaje się pomysł, że gros osadników i na Ukrainie, i w Polsce właściwej było zbiegami, którzy w ten sposób, „głosując nogami”, przenosili się tam, gdzie im wolnizny i inną pomoc w zagospodarowaniu obiecano. Jeśli tak, to owych zbiegów było tysiące (skoro sam tylko Jarema zdołał – fakt, że na niespokojnej Ukrainie, gdzie mobilność ludności była większa niż gdzie indziej – w pięć lat zgromadzić między 100 tys. a 200 tys. przybyszów). A jeśli było ich tysiące, to znaczy, że ustawodawstwem przeciw zbiegostwu chłopów mogli sobie wielmożni posłowie zadki podcierać. Zakładając, że spisywano je na miękkim papierze ze szmat, a nie na pergaminie… Nie można też, dyskutując o problemie chłopskim w dawnej Polsce, pominąć wpływu owych wielkich zniszczeń, które dwukrotnie, w połowie XVII i na początku XVIII wieku, zamieniły prawie cały kraj w pustynię – taką jak nie przymierzając moje grunta w Boskiej Woli, przez zdychającą komunę w połowie lat 80. porzucone na pastwę samosiejek oraz poszukiwaczy piasku budowlanego i miejsc nielegalnego składowania śmieci (zbliżamy się już do konkluzji, a więc do miejsca, w którym ujawnię tym z Państwa, którzy się jeszcze tego nie domyślają, dlaczego te dwa wątki zbiegły mi się w jednym artykule). Jasne jest, że najbiedniejszym taką katastrofę było przeżyć najtrudniej. Jasne też jest, że w tym właśnie momencie ujawniało się – o czym już pisałem na łamach „NCz!” – że stosunki między dworem a wsią nie były bynajmniej grą o sumie zerowej. Wsie prywatne odbudowywały się szybciej od kościelnych, a kościelne szybciej od królewskich. Czy nie dlatego, że właściciele tych wsi – we własnym interesie – pomagali chłopom w odbudowie? Jak inaczej wytłumaczyć ten fenomen? Jak dla mnie jednak najpoważniejszym felerem owego zerojedynkowego opisu jest ukryte pod nim założenie, że chłopi pragnęli wolności. No bo przecież właśnie dlatego tacy byli uciśnieni i zniewoleni, że wolności nie mieli – prawda? Dlatego można porównywać ich sytuację do położenia niewolników na wirginijskiej plantacji. Wiele zachowań chłopskich z okresu dobrze już zbadanego, czyli zaborczego, pozwala określić, czego chłopi pragnęli. Chłopi pragnęli z całą pewnością najeść się: dlatego np. na przednówku tłumnie ciągnęli do cesarskich punktów werbunkowych Galicji, bo służba w wojsku przynajmniej gwarantowała jakąś strawę. Nie jest też przypadkiem, że powtarzające się lata nieurodzajów, zagrażające wyżywieniu chłopstwa były najpewniejszą pobudką do buntu. Chłopi pragnęli mniej pracować, najlepiej oczywiście, można by domniemywać, wcale. To przecież swoje obciążenie pracą na rzecz dziedzica grzebali pod owymi kapliczkami pańszczyźnianymi”. Ponieważ mamy też, prawie tak samo często powtarzane jak prawa przeciw zbiegostwu, także i prawa przeciw hazardowi, pijaństwu i zbytkowi wśród chłopstwa (a tak…) – możemy też domniemywać, że i zabawić się chłopi by nie odmówili. Kozacy zresztą, wzniecając swoje powstania na Ukrainie, jako jeden z częstszych postulatów wysuwali i ten, żeby im wolno było gorzałkę destylować w dowolnych ilościach i nie tylko na własne potrzeby, ale i na sprzedaż. Widać był to popytny towar. Gdzie tu jest jakaś abstrakcyjnie rozumiana „wolność”? Źródła nic o żadnej wolności nie mówią – to badacz, zwolennik pewnego określonego poglądu na świat, ową abstrakcyjną „wolność” pod chłopskie czapki wkłada. Czy ona pod owymi czapkami sama z siebie by się pojawiła, choćby i niejasno wyartykułowana? Nie sposób rozstrzygnąć. Wydaje mi się jednak, że jest to pojęcie dla opisu sytuacji chłopstwa w dawnej Polsce po prostu zbędne. Jako takie powinno więc podpadać pod brzytwę Ockhama. I właśnie owe śmieci zalegające stosami wokół miast, miasteczek i wsi w całej Polsce są idealnym przykładem na to, że należy unikać wkładania ludziom pod czapki zbędnych dla opisu ich zachowań ideałów. W zupełności wystarczy założyć, że reagują na bodźce. W naszej gminie, która jest pod tym względem zapewne typowa, mieszkaniec może sobie wybrać jedną z dwóch firm wywożących śmieci, które mają na tym terenie praktyczny monopol, wynikający z posiadania umów z odbiorcą śmieci – wysypiskiem. Wysypisko nie przyjmie śmieci przywiezionych prywatnie (podobnie jak schronisko dla zwierząt na Paluchu w Warszawie nie przyjmuje kotów i psów innych niż dowiezione przez straż miejską – oryginalny sposób na przerzucenie ciężaru utrzymania lub uśpienia błąkającego się zwierzęcia na barki mieszkańców, którzy okazali się na tyle naiwni, by takowego odłowić i na chwilę przygarnąć…). Rozbestwione tym monopolem firmy starają się oczywiście, w miarę możliwości, nie robić nic innego poza pobieraniem opłat od mieszkańców, z którymi mają umowy. Na początku naszego zamieszkania w Boskiej Woli usiłowałem sprawić, aby śmieciarka odwiedzała także i nasze, w pewnym oddaleniu od wsi położone gospodarstwo. Bezskutecznie. Czy to z przyrodzonej tępoty umysłu (skoro robota lekka, łatwa i przyjemna – to geniuszy do niej nie trzeba…), czy to z małpiej złośliwości i lenistwa moi rozmówcy po drugiej stronie trubki nie zadali sobie jednak nawet trudu, by zrozumieć i zapamiętać moje krótkie przecież i łatwe nazwisko – bez czego oczywiście nie byli w stanie odszukać w swoich rejestrach podpisanej przeze mnie umowy. Dałem sobie spokój. Na Nowy Rok firma, która dalej, z uporem godnym lepszej sprawy wystawia mi co miesiąc faktury za jeden obowiązkowy worek śmieci miesięcznie (ani myślę ich płacić, skoro nigdy, ani razu do mnie przez trzy lata nie przyjechali), przysłała mi też kalendarzyk, w którym zaznaczone są dni (po jednym na miesiąc), gdy teoretycznie owe obowiązkowe worki odbiera. Rozumiem, że mam taki worek wziąć na plecy i przespacerować się kilometr do wsi, tak? Oczywiste jest też, że nikt nie będzie tak naiwny, by wykupić drugi czy trzeci worek ponad ten obowiązkowy pierwszy, który czy chce, czy nie chce, napełnić śmieciami przez miesiąc i zdać musi. Systemy bywają zresztą różne. W niektórych gminach nie ma obowiązku oddawania worka co miesiąc – można sobie dowolnie przywołać śmieciarkę, gdy worek się napełni. Wówczas, rzecz jasna, worki nie napełniają się w ogóle nigdy, bo naiwny by był ten, kto płaciłby za coś, co może mieć za darmo. W gminie sąsiedniej bardziej widać realnie podchodząca do życia władza pozostawiła publiczne kontenery na śmieci. Co jest jeszcze w miarę najrozsądniejsze – trzeba sobie co prawda zadać trud dostarczenia śmieci do kontenera, ale że jest on w sumie mniejszy niż trud wyrzucenia tych samych śmieci gdzieś za wsią, gmina sąsiednia jest znacząco czystsza od naszej. Zauważmy bowiem, że na ogół nikt nie zaśmieca własnego obejścia (no… zależy, co kto uważa za śmieci jeszcze…), własnych łąk, pól czy lasów. Śmieci wyrzuca się tam, gdzie można zakładać, iż nikt się o ich obecność nie będzie kłócił. Sąsiedzi się śmieją że ja, osiedlając się w Boskiej Woli, zabrałem wsi śmietnik – bo moje obecne grunty, przez dziesięciolecia leżąc bezpańskie, były właśnie najporęczniejszym, jako że stosunkowo najbliżej położonym miejscem, gdzie można się było rzeczy niechcianych pozbyć. Stąd też o śmieciach wiem więcej niż niejeden śmieciarz – jak sądzę. Wiele też wiem o sekretnym życiu wsi, stosy wytworzonych przez jej mieszkańców odpadów przerzuciwszy (wszystkie noworodki, jakie się we wsi przez ostatnie 20 lat rodziły, zostawiły swoje pieluchy na mojej ziemi – nie ma gorszego rodzaju odpadu, to się w ogóle nie rozkłada! Tak samo wiem o długim i ciężkim życiu z cukrzycą jakiejś babci, po której została mi góra ampułek po insulinie i druga góra strzykawek i igieł – a i ofertę miejscowego sklepu znałem na wylot, nim się w nim pierwszy raz pojawiłem, bo wszystkie opakowania można było u mnie znaleźć). Śmieci trafiają na bezpańskie – na działki należące do nieobecnych właścicieli (drżyjcie Warszawiacy, którzyście kawałki gruntu za miastem wykupili!), na grunty gminne lub państwowe (najczęściej do lasu właśnie), na nieużytki wszelkiego rodzaju. Mechanizm tego zjawiska jest prosty. Z jednej strony jest potrzeba – rzeczy niechcianych jakoś pozbyć się należy. Z drugiej sposobność – istnienie w całym kraju wielu bezpańskich i niepilnowanych działek, na których bezkarnie można śmiecić. Można by oczywiście – i tak się też robi – apelować do morale Polaków: nie śmiećcie, gdzie popadnie, bo w ten sposób i sobie szkodzicie – czyż nie jest rzeczą obrzydliwą spacerować po lesie pełnym śmieci, spod śmieci grzyby czy jagody zbierać, wodę z zaśmieconych ujęć pić czy jeść chleb z ziarna wyrosłego na pokładach wyrzuconego azbestu? Każdy się z tym przecież zgodzi. I każdy będzie dalej robił swoje – ponieważ ma potrzebę pozbycia się rzeczy zbędnych i ma sposobność zrobienia tego bezkosztowo, jeśli tylko w rozsądnej odległości od obejścia znajdzie jakiś bezpański, niepilnowany kawałek gruntu (z czego, tak na marginesie, jasno też wynika, że Polacy wcale nie śmiecą, gdzie popadnie!). Jest z tym morale dokładnie tak samo jak z ową wolnością w stosunkach pańszczyźnianej wsi ze szlacheckim dworem. Pojęcie to jest całkowicie zbędne i do opisu sytuacji niczego nie wnosi. Jacek Kobus

Strategia wyborcza czy imperatyw moralny? Przez cały okres kampanii prezydenckiej słyszeliśmy zgodny chór mędrków oceniających Jarosława Kaczyńskiego i jego partię. Dywagacje o „błędnej, twardej retoryce”, „powrocie do wojny politycznej”, „zgubnych emocjach”, „pobudzaniu pierwotnych instynktów polskich” itp. zbiór słów-paralizatorów skutecznie zablokował temat tragedii smoleńskiej oraz pozbawił społeczeństwo szansy na poznanie prawdy o kandydacie Platformy. Od wielu tygodni jesteśmy świadkami rozgrywania groźnej, propagandowej kombinacji. Jej scenariusz przypomina intrygę, która przed rokiem przyczyniła się do klęski Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Polega na użyciu tego samego prymitywnego mechanizmu, przy pomocy którego narzucono prezesowi PiS milczenie w sprawie tragedii smoleńskiej i sprowadzono treść kampanii do spraw drugorzędnych, pozwalając jednocześnie Bronisławowi Komorowskiemu na uniknięcie konfrontacji z trudnymi pytaniami. Przez cały okres kampanii prezydenckiej słyszeliśmy zgodny chór mędrków oceniających Jarosława Kaczyńskiego i jego partię. Dywagacje o „błędnej, twardej retoryce”, „powrocie do wojny politycznej” „zgubnych emocjach”, „pobudzaniu pierwotnych instynktów polskich” itp. zbiór słów-paralizatorów skutecznie zablokował temat tragedii smoleńskiej oraz pozbawił społeczeństwo szansy na poznanie prawdy o kandydacie Platformy. Późniejsze zachowania grupki politycznych renegatów-rozłamowców, wśród których brylowali członkowie komitetu wyborczego, potwierdziły jedynie, że mieliśmy do czynienia z działaniem celowym, a narzucona kandydatowi PiS błędna strategia była podstawową przyczyną porażki.

Opozycja „za rogiem publicznej toalety” Każde z fałszywych określeń, jakie uknuto wobec intencji Jarosława Kaczyńskiego, służyło sparaliżowaniu środowisk domagających się wyjaśnienia przyczyn tragedii i wyciszeniu głosów opozycji. Bez najmniejszych trudności wmówiono Polakom, jakoby prawda o śmierci naszych rodaków miała być groźna dla spokoju społecznego, nieść zagrożenie dla debaty publicznej, wywoływać zło i konflikty. Uprawnioną i konieczną w każdej demokracji krytykę rządzących sprowadzono do „złych emocji” i „gry tragedią”. To, co w każdym państwie należy do zakresu niezbywalnych praw obywateli, nazwano „politycznym awanturnictwem” i okrzyknięto „zagrożeniem dla spokoju społecznego”, nawiązując tym samym do putinowskiej maksymy: „Opozycję należy bić pałką po łbie, a swoje poglądy może wyrażać za rogiem publicznej toalety”. Zaatakowane tym jazgotem społeczeństwo miało nabrać przekonania, że samo mówienie o tragedii smoleńskiej jest przejawem politycznego awanturnictwa, a domaganie się od grupy rządzącej wyjaśnienia przyczyn katastrofy urasta do miana działalności sprzecznej z polskim interesem, godzi w sojusze i idee pojednania. Szczególnie groźnie brzmiały wówczas słowa rozlicznych „przyjaciół” Jarosława Kaczyńskiego, nieszczędzących mu dobrych rad i krytyki za „zbędną eskalację konfliktów”. Z upodobaniem spekulowano o rzekomych konfliktach w PiS i zmianie na stanowisku prezesa, przeciwstawiano Kaczyńskiemu Ziobrę, straszono Macierewiczem i wieszczono „kryzys przywództwa”. Ci sami pseudomoraliści, którzy z zapałem tropili wypowiedzi prezesa PiS, nie mieli cienia odwagi, by ocenić słowa polityków Platformy, napiętnować aferzystów lub dostrzec prawdę o Komorowskim. Ośmieleni dyspozycją rządzących, ukryci w stadzie gęgaczy rezonowali identyczne brednie według kanonu słów-paralizatorów.

Narzucona narracja Wielu polityków PiS przyjęło wówczas narzuconą przez media narrację, poddało się dyktatowi prostackiej retoryki, tłumaczyło z własnych słów, kajało za domniemane winy. Inni starali się nie przekraczać ram zakreślonych przez sztab rozłamowców i za główne problemy Polski uznali sprawy finansów publicznych, służby zdrowia czy reformy administracji. Ten żenujący spektakl musiał skończyć się przegraną Kaczyńskiego i zmarnowaniem szansy na przełamanie monopolu grupy rządzącej. Zaledwie kilka dni po wyborach kandydat PiS stwierdził: „Zajmowanie się sprawą katastrofy smoleńskiej jest moim moralnym obowiązkiem wobec osób, które zginęły 10 kwietnia pod Smoleńskiem. To nie jest żadna nowa strategia, to jest imperatyw moralny”. Te słowa zdawały się świadczyć, że dostrzeżono największy błąd kampanii i odtąd tragedia smoleńska stanie się centralnym punktem odniesienia w kwestiach moralnych i politycznych. Znakiem uwolnienia od zgubnych ograniczeń był wrześniowy list Jarosława Kaczyńskiego w sprawach polityki zagranicznej, w którym polityk PiS zaprezentował tezy godne męża stanu i przypomniał fundamentalną zasadę: „by polityka była skuteczna, musi być najpierw moralnie słuszna”. Kolejny dobry (choć spóźniony) krok polegał na oczyszczeniu PiS z frustratów – politologów i jednodniowych gwiazdek medialnych, których zasługi polegały głównie na atakowaniu własnego środowiska. Mogło się wydawać, że dotkliwe doświadczenia z okresu kampanii prezydenckiej zostaną poddane dogłębnej analizie, a partia opozycyjna uczyni wszystko, by uniknąć podobnych błędów w trakcie wyborów parlamentarnych. Zadanie to tym łatwiejsze, że prymitywna propaganda grupy rządzącej doznaje codziennych klęsk w starciu z prawdą o śledztwie smoleńskim, w związku z sytuacją gospodarczą kraju, stanem przygotowań do turnieju Euro czy represjami wobec środowisk opozycyjnych. Każdy z tych tematów pozwala na przejęcie inicjatywy medialnej i narzucenie własnej narracji. Falstartem okazał się sposób prezentacji wyjątkowo ważnego Raportu o stanie Rzeczpospolitej, który poprzez zwekslowanie treści dokumentu na marginalną kwestię „śląskości” przykryto kabotyńską histerią i wykorzystano do dorobienia PiS-owi „nacjonalistycznej” gęby. Błędnym posunięciem była również dobrowolna rezygnacja Kaczyńskiego z immunitetu. W najgorętszym okresie przedwyborczym prezes PiS przyjął rolę podsądnego w procesie wytoczonym przez zapiekłego wroga i zdał się na wolę „aparatu sprawiedliwości”. Niedawny spektakl ze skierowaniem na badania psychiatryczne pokazał, jakim celom służą organy sądowe III RP.

Polska jako rosyjski koń trojański Zapewne już wówczas grupa rządząca musiała uznać, że możliwe jest powtórzenie scenariusza z wyborów prezydenckich i zastosowanie niemal identycznych działań propagandowych. To dlatego szef partii budującej na nienawiści zwrócił się do PiS-u z apelem „oszczędźmy Polsce agresji i słów niemądrych”, a do tłumieniu głosów opozycji wykorzystał szantaż tzw. prezydencji i zaklęcia na „istotę polskiego interesu narodowego”. Dodatkowy element obecnej kombinacji przewiduje również uaktywnienie środowisk inspirowanych przez służby, kanapowych partyjek oraz grup lepperowskich populistów. Przystąpiły one do wytyczania „trzeciej drogi” i tworzenia politycznych „alternatyw”, działając na rzecz odebrania PiS-owi kilku procent wyborców. Za działania standardowe można uznać generowanie konfliktów w łonie PiS-u, próby dezintegracji oraz medialne rozgrywanie rzekomych sporów i personalnych waśni. Ten model działań poznaliśmy, gdy próbowano zdyskredytować wystąpienie posłów opozycji na forum PE. Brednie o „samowoli” Ziobry i „wojnie” z prezesem partii miały przykryć skuteczną akcję europosłów i zmniejszyć dotkliwość ciosu. Podobny mechanizm zastosowano wobec prezentacji smoleńskiej Białej Księgi, w której opozycja wypunktowała dziewiętnaście mocnych zarzutów pod adresem władzy. Zgodnie z zasadą, iż słowa płynące z Kremla są dla nadwiślańskich hołdowników najwyższym źródłem inspiracji, i tym razem czekano na reakcję rosyjskich decydentów. Komentatorzy rządowych mediów oraz ludzie z PO–PSL wyrazili swoje opinie dopiero wówczas, gdy Władimir Mamontow, redaktor „Izwiestii”, organu Gazpromu, określił wystąpienie posłów PiS jako „taniec na grobach” i uznał, że jest to „najczystszej wody brudna polityka”. Ponieważ rosyjskie „czynniki oficjalne” odmówiły komentowania dowodów zawartych w Białej Księdze, identycznie postąpili polscy przyjaciele, uchylając się od rzeczowych komentarzy, a poprzestając jedynie na knajackich złośliwościach i twierdzeniach o „fobiach i frustracjach Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza”. Również w tym przypadku zastosowano doniesienia medialne o budowaniu przez Macierewicza „frakcji radykalnej” oraz „wymknięciu się sytuacji spod kontroli”, sugerując, że Kaczyński staje się niewolnikiem „spiskowych teorii” i ulega podszeptom likwidatora WSI. Kłopotliwe dla rządzących jest przypominanie o wasalizacji polskiej polityki zagranicznej i uzależnianiu jej od dyktatu Rosji. Ten cel łatwo osiągnąć, wskazując na podporządkowanie interesom rosyjskim niemal wszystkich priorytetów polskiej prezydencji. Tak istotną okoliczność trzeba nagłośnić, by uświadomić Polakom, że rząd PO–PSL zabiega o cele wyznaczone przez kremlowskich strategów i spełnia na forum międzynarodowym rolę rosyjskiego konia trojańskiego.

Niebezpieczna ochrona wyborów Rezonans rządowych mediów wskazuje również, że zagrożeniem dla władzy jest zapowiedź powołania Korpusu Ochrony Wyborów i otwarte przypominanie o obawach związanych z fałszowaniem wyniku wyborczego. Ten dobry pomysł warto poszerzyć o ustanowienie obserwatorów zagranicznych i zainteresowanie organów UE przebiegiem polskich wyborów. Już na przykładzie tych reakcji doskonale widać, które z działań PiS są rzeczywiście groźne dla grupy rządzącej i mogą pokrzyżować jej plany propagandowe. Obecna władza boi się wniosków zawartych w Białej Księdze, a za główne zagrożenie uznaje przypominanie o tragedii smoleńskiej oraz piętnowanie odpowiedzialności moralnej i politycznej. Wskaźnikiem realnych obaw są również publikacje żurnalistów zatroskanych losem opozycji, którzy wskazując na Ziobrę i Macierewicza, zadają dramatyczne pytanie „Kto najbardziej szkodzi PiS-owi”? Gdy do zatroskanych głosów dołącza minister Radosław Sikorski, mówiąc o „sabotażu wewnątrz PiS”, można niezawodnie wytypować osoby groźne dla układu rządzącego i wytyczyć kierunki przyszłych działań. Zaskakujące, że w sztabie PiS pojawiają się pomysły i zachowania korespondujące z oczekiwaniami władzy. Rozczarowanie powinna budzić postawa szefa sztabu wyborczego, który bez cienia refleksji podąża za narracją rządowych przekaźników i otwarcie dywaguje o „błędach Ziobry i Kurskiego”. Tego rodzaju samokrytyka jest działaniem wręcz samobójczym i utwierdza propagandystów PO w słuszności obranej strategii. Niepokojąca wydaje się też zapowiedź skoncentrowania kampanii na sprawach „służby zdrowia, wzroście cen, rozwoju samorządności i wsparciu dla przedsiębiorców”. Nie umniejszając wagi tych spraw, trzeba dostrzec, że żadna z nich nie pozwala na ukazanie rzeczywistych problemów państwa ani destrukcyjnej roli obecnej władzy. W przekazie PiS zbyt mało miejsca poświęca się sprawom ukazującym autentyczne oblicze grupy rządzącej: aferze marszałkowej i stoczniowej, nielegalnemu finansowaniu PO z mafijnych pieniędzy, wyprzedaży strategicznej infrastruktury bezpieczeństwa, samowoli służb specjalnych czy uleganiu dyktatowi Rosji. Kompletnym nieporozumieniem jest także propozycja debaty Kaczyński–Tusk. Już przychylna reakcja PO winna wskazywać, że medialna konfrontacja tych polityków zostanie wykorzystana propagandowo i przedstawiona w formie alibi na uwierzytelnienie fasadowej demokracji III RP.

Nie traktować ich jak partnerów Warto przypomnieć mądrą deklarację prezesa PiS sprzed roku: „Nie będę współpracował z nikim, kto był nie w porządku wobec mojego brata i innych poległych. Bo zachowania wobec nich były haniebne, one politycznie i moralnie wykluczają współpracę. Absolutnie wykluczam mój udział we współpracy do czasu jakiejś daleko posuniętej ekspiacji z ich strony”. Partnerska dyskusja z ludźmi oskarżanymi o współudział w zastawieniu pułapki smoleńskiej i wprowadzanie rządów totalitarnych byłaby nie tylko aktem politycznej schizofrenii, ale przede wszystkim służyła legalizacji metod obecnej władzy. By wyznaczyć skuteczną strategię kampanii wyborczej, nie trzeba obszernych analiz ani szczegółowych sondaży. Prymitywny mechanizm działań grupy rządzącej sprawia, że wystarczy działać wbrew „dobrym radom” medialnych mędrków oraz bacznie obserwować reakcje rosyjskich i rządowych przekaźników. Nie wolno bać się nazywania rzeczy po imieniu, bez światłocieni i zabójczych kompromisów. Pora też, by sztab PiS potrafił ocenić doświadczenia kampanii prezydenckiej, a niektórzy politycy zrozumieli, że nie da się dokonać zmiany życia publicznego III RP bez ostrego konfliktu z grupą rządzącą i przyjęcia sporów i wojen jako naturalnej powinności oppositio. Tchórzliwe podważanie tego porządku leży w interesie rządzących i prowadzi do absurdu, w którym miarą demokracji miałby być serwilizm i uległość, a wyrazem skuteczności – amoralny koniunkturalizm.

Aleksander Ścios

Wolnorynkowy jezuita. Polak z XVI/XVII wieku Zgłębianie historii myśli ekonomicznej w Polsce nie jest na pewno zajęciem, które mogłoby wywołać w nas nadmierny optymizm. Większość rodzimych myślicieli żywiła poglądy posiadające z ideałem społeczeństwa opartego na dobrowolnych interakcjach niewiele wspólnego. Od tej smutnej reguły był jednak światły wyjątek, który został niestety niemal całkowicie zapomniany. Mowa o jezuicie, Marcinie Śmigleckim (1564-1618), który światu był znany głównie jako logik. Jego monumentalne dzieło „Logica” było przez dziesiątki lat jednym z najważniejszych podręczników logiki na zachodnich uniwersytetach i miało wiele wznowień. Dla autora „Podróży Guliwera”, Jonathana Swifta, Śmiglecki stał się niemal synonimem ówczesnego zamiłowania do logiki, gdyż Brytyjczyk pisał z przekąsem o ludziach, którzy „śpią ze Smigleciusem pod poduszką”. Późniejszy profesor Akademii Wileńskiej studiował w Rzymie filozofię pod bokiem Francisco Suareza (1548-1617) – tomisty, najwybitniejszego filozofa tamtej epoki (który jednak zanieczyścił nieco tomizm elementami idealizmu). Bardzo możliwe, że to właśnie od Suareza – który dokonał wielkiego wysiłku na rzecz obalenia teorii o boskim pochodzeniu władzy oraz przekonywał, że władza uzależniona jest wyłącznie od woli ludności – Śmiglecki przejął swój wolnorynkowy zapał. Urodzony w Kordobie Suárez wykładał także w Avili, Alcali, Valladolidzie oraz Coimbrze, na których krajobraz intelektualny wielki wpływ wywierali w tym czasie protoplaści austriackiej szkoły ekonomii – grupa uczonych zwana dziś szkołą z Salamanki. W ten sposób Śmiglecki uzyskał dostęp do dorobku najbardziej wolnorynkowych myślicieli w historii aż do czasów Richarda Cantillona, Frédérica Bastiata czy Turgota. Po powrocie do kraju zajął się popularyzowaniem ich poglądów w czasach, kiedy szlachta nie zdążyła jeszcze uczynić z państwa instrumentu wyzysku na ogromną skalę. Choć Śmiglecki opublikował na tematy ekonomiczne tylko jedną książkę pt. „O lichwie”, która opublikowana w 1596 roku miała później jeszcze kilkanaście wydań, jej znaczenie było kapitalne z punktu widzenia toczonych wówczas debat. Usprawiedliwiał w niej pożyczanie na kredyt, które współcześni mu ganili jako lichwę, oraz przekonywał, że taka praktyka stanowi odzwierciedlenie ryzyka ponoszonego przez kredytodawcę i nie kłóci się z zasadami moralnymi. Potępiał pożyczki na procent jedynie wówczas, gdy ktoś przeznaczał je na konsumpcję. Z naszego punktu widzenia może się to wydawać nieco dziwną teorią, ale dzięki autorytetowi Śmigleckiego kredyt zaczął się stawać w Polsce coraz bardziej naturalnym i legalnym narzędziem prowadzenia przedsiębiorstw. Śmiglecki walczył także z mylną koncepcją ceny sprawiedliwej, kwestionując tym samym poglądy samego św. Tomasza. Według niego, warunkami ceny sprawiedliwej są: konkurencja bez ograniczeń i obciążeń podatkowych oraz brak monopoli. Pokazał tym samym, że jego myśli sięgały ku temu, czego tak panicznie boją się dzisiejsi ekonomiści – konstrukcji myślowej bezpaństwowego ładu. Śmiglecki stwierdzał wprost, że słuszna cena to taka, którą ustala „referent i potrzebujący”. Jednocześnie zdecydowanie bronił jakże doniosłej, choć niezrozumiałej dla wielu do dziś tezy, że na wymianie zyskują obydwie jej strony. „Krzywda po żadnej stronie być nie może, bo na to dobrowolnie zezwolili” – pisał. Przez całe swoje życie walczył także z nieuczciwościami Rzeczypospolitej szlacheckiej, wstawiając się za chłopami oraz broniąc ich wolności. W czasach, gdy szlachecka dyktatura panoszyła się na ogromnych połaciach Korony i Litwy, Śmiglecki proponował ograniczenie pańszczyzny do trzech-czterech dni w tygodniu oraz apelował o niepodwyższanie należności narzucanych na chłopów. W czasach, gdy chłop był dożywotnio przywiązany do swojej ziemi i swego pana (doprawdy, choćby ten fakt świadczy, iż nieskończonym absurdem jest nazywanie Polski w wiekach XVII i XVIII „anarchią”), wielki uczony postulował wolność przemieszczania dla chłopów, choć za rekompensatą dla pana. I w ten sposób możemy płynnie przejść do odpowiedzi na pytanie, dlaczego jezuita i wolnorynkowiec Śmiglecki stał się postacią na tyle zapomnianą, że jego nazwisko znane jest być może garstce badaczy historii. Przede wszystkim należy pamiętać, że był on tomistą, a filozofia ta, utożsamiana z katolicyzmem, stała się w pewnym momencie persona non grata na uczelniach całego kontynentu. Ludzie uważali, że nadeszły nowe czasy (odrodzenie, oświecenie) i bezmyślnie porzucili dorobek wieków ubiegłych – niemal wyłącznie dlatego, że w modzie było dystansowanie się od rzekomo ciemnych czasów średniowiecza. Po drugie: w Polsce górę wzięła myśl (a raczej bezmyśl) szlacheckich konserwatystów, którzy – w przeciwieństwie do Suareza i uczonych z Salamanki – uważali władzę za pochodzącą od Boga oraz uznawali niższe stany społeczne za bydło. Prawdziwym uosobieniem tępego szlacheckiego konserwatyzmu był Anzelm Gostomski (1508-1588) – „wybitny” polityk Rzeczypospolitej, którego poglądy można śmiało uznać za radykalne przeciwieństwo myśli Śmigleckiego. Ów kalwinista był autorem „Gospodarstwa” – rozprawy pokazującej, jak najlepiej zarządzać szlacheckim folwarkiem. Gospodarstwo było oczywiście metaforą państwa szlacheckiego, a Gostomski zalecał eksploatację chłopów, podbój zagranicznych kolonii oraz ekspansję na Kresach. Negował wszelkie prawo naturalne, twierdząc, że słuszne jest tylko to, co zdecyduje państwo. Hołdował także dwóm wielkim przesądom tamtej epoki: merkantylizmowi oraz przekonaniu, że na wymianie jedna ze stron traci, a druga zyskuje. Ostatecznie więc idee Śmigleckiego, tak jak myśl uczonych z Salamanki, zostały zignorowane przez współczesnych, którzy dali się zwieść koncepcjom postulującym jeszcze większe umocnienie władzy państwa. Mimo iż powszechnie sądzi się dziś, że Polska uległa rozbiorom ze względu na słabość państwa, tak naprawdę doszło do tego z zupełnie innej przyczyny. Nasz kraj upadł, gdyż zamiast realizować zasady wolnego przepływu dóbr i usług zalecane m.in. przez Śmigleckiego, pogrążył się w matni ceł, społecznych ograniczeń i absurdalnych przepisów, zalecanych przez ludzi o konstrukcji umysłu przypominającej Gostomskiego. Idee zbliżone do szkoły z Salamanki zostały w Polsce podjęte ponownie bardzo późno. Dopiero pod koniec XVIII wieku polscy naśladowcy francuskich fizjokratów podnieśli postulaty ograniczenia władzy i umożliwienia swobodnej wymiany, ale i oni nie zdołali wpłynąć znacząco na bieg zdarzeń. Dwa kolejne wieki także nie rozpieszczały nas nadmierną liczbą ludzi zdrowo myślących o ekonomii. Czy los będzie dla nas kiedyś bardziej łaskawy? Niewykluczone, ale najpierw trzeba odgrzebać z niepamięci takich ludzi jak Śmiglecki. Jakub Woziński

Kłamstwo oświęcimskie? Wg "Przekroju" "obozy koncentracyjne, komory gazowe i getta" były dziełem Polaków Po tym gdy prezydent Bronisław Komorowski zasugerował polską odpowiedzialność za Holocaust, co celnie zauważył Piotr Zaremba i za co obrywa od kilku dni od "Wyborczej", trudno mieć pretensję do pomniejszych wyznawców, że idą jeszcze dalej. Ale trzeba odnotować, bo nieświadomość tego co czynią, tego, że tańczą jak pijani na ludzkich grobach, nie jest jednak usprawiedliwieniem. Oto okładka niszowego, skrajnie lewicowego tygodnika "Przekrój".

Tytuł: My, Polacy, zabójcy Żydów. Jedwabne 70 lat później.

Po pierwsze - jeśli zabójcy, to jacy "my"? W czym to imieniu przemawiają redaktorzy? Dlaczego nie wyjaśnione do końca, choć niewątpliwie tragiczne, zdarzenie podciągają pod całość zbioru jakim jest naród? Czy w czasie jedwabnieńskiej zbrodni istniało polskie państwo? Czy to ono sprawowało kontrolę na tych terenach? Czy to ono uczyniło z Żydów ofiarę polowań? Niemieckich, ale nie tylko. Także łatwy cel marginesu społecznego, jaki jest wszędzie? Czy to ono organizowało specjalne komanda do mordowania Żydów? Spędzało Żydów do stodoły? Czy był tam choć jeden polski policjant, żołnierz, urzędnik? Nie! Polaków mordowano, niszczono inteligencję, przesiedlano. Planowano w dużej części eksterminować. Państwo polskie, podziemne i londyńskie, we wszystkich swoich odezwach i dokumentach wzywało do ratowania Żydów, alarmowało świat, wysyłało emisariuszy.Polacy, którym groziła za to kara śmierci, Żydów ratowali. Choć oczywiście były i jednostki wybierające inną drogę, biorące udział w zbrodni, byli szmalcownicy. Ale to zupełnie co innego niż naród. Niż "My Polacy". I kontekst, którego pominięcie jest po prostu kłamstwem. Prawda jest następująca: to Niemcy najechały Polskę i to oni, jak wszędzie gdzie się wtedy pojawiali, zorganizowali maszynerię śmierci. Żydom, Polakom, Rosjanom, Cyganom i wielu innym narodom Europy. (Boże, 67 lat po zakończeniu II Wojny Światowej trzeba polemizować w polskiej prasie by przypominać te oczywistości...). Tak, Żydów spotykał los najbardziej tragiczny. Bezprecedensowy. Ale to nie powód by z innych ofiar robić współsprawców zbrodni w imię politycznego i medialnego interesu. Bo to by znaczyło, że z przykładów współpracy obywateli polskich żydowskiego pochodzenia z okupantami sowieckimi na Kresach można ukuć tezę, że to oni nas wtedy wywozili na Syberię? Przecież to bzdura! A Calel Perechodnik, który jako żydowski policjant odprowadził na śmierć w getcie w Otwocku swoją rodzinę, z pełną świadomością tego co robi, czy on też jest dowodem na udział narodu żydowskiego w Zagładzie? Przecież w ten sposób, myśląc tak straszliwie ahistorycznie, nie dojdziemy nigdzie. Prawdy, podstawowych faktów, nie zmieni żadne wyznanie profesora Bartoszewskiego, który po latach walce o prawdę o niemieckiej okupacji teraz mówi niemieckiej gazecie, że w okupowanej Warszawie bał się bardziej Polaków niż Niemców, żadne przemówienie prezydenta Komorowskiego, żaden artykuł. A skoro już jestem przy prezydencie Komorowskim. Kiedy przemawiał w Auschwitz, w rocznicę wyzwolenia obozu, słowo "Niemcy" nie padło ani razu! Ani razu. Sprawcami gazowania i palenia są zdaniem prezydenta bliżej nie zidentyfikowani "naziści", ludzie bez narodowości. Chociaż nie - może jednak Polacy? Może owi naziści byli Polakami? Jeszcze o "Przekroju". Mariusz Nowik stwierdza w komentarzu "Na początek":

Zbyt łatwo zapominamy, że ci, którzy znaleźli śmierć w płonącej stodole, w obozach koncentracyjnych, komorach gazowych i gettach, mieli polskie obywatelstwo. Mówili po polsku, chodzili do polskich szkół. Byli Polakami. Dopóki nie zrozumiemy, że 70 lat temu sami sobie zgotowaliśmy ten los, nie wyciągniemy nauki z tej lekcji historii. Tak - naprawdę tak napisał. Wynika z tego wprost, że nie tylko jakieś tam Jedwabne, ale także "obozy koncentracyjne, komory gazowe i getta" były według redaktora Nowika dziełem Polaków. Jak z tym polemizować? Czy warto? Czy to nie jest kłamstwo oświęcimskie? Trudno już nawet się na to oburzać. Taka jest niestety duża część polskiej prasy. W imię pamięci o ofiarach niemieckich zbrodni, w imię pamięci o piekle jakie wtedy rozpętali europejskim narodom - przestańcie kłamać. Michał Karnowski

MILLIONAIRES, BILLIONAIRES AND AMENDMENT XIV „Nie mogę zagwarantować, że czeki zostaną wysłane 3 sierpnia. Po prostu w kasie nie będzie na to pieniędzy " – powiedział Pan Prezydent USA Obama Barack. Miał oczywiście na myśli czeki jakie z pomocy społecznej dostają bezrobotni Amerykanie. Pan Prezydent udaje co prawada , że jest ponad partyjny i na negocjacje w sprawie zwiększenia limitu zadłużenia rządu Stanów Zjednoczonych zaprosił nie tylko Republikanów z którymi negocjuje, ale i Demokratów, którzy chcą tego samego co on. Rozmowy Ida jak po grudzie bo Republikanie w zamian za zgodę na zwiększenie limitu zadłużenia domagają się, cięcia wydatków rządowych – czyli żeby administracja Pana Prezydenta co miesiąc wysyłała mniej tych „czeków” do bezrobotnych. Natomiast Pan Prezydent i Demokraci chcą, zwiększenia podatków, żeby mieć na te „czeki” dla swoich wyborców, bo wybory już za rok. Do porozumienia pewnie w końcu dojdzie ale w ostatniej chwili i każda ze stron będzie mogła odtrąbić je jako swój sukces. „Nasz plan jest taki, że Kongres zwiększy limit zadłużenia. Nasz plan awaryjny jest taki, że Kongres zwiększy limit zadłużenia, a nasz plan awaryjny w stosunku do planu awaryjnego jest taki, że Kongres zwiększy limit zadłużenia” powiedział amerykański Sekretarza Skarbu Timothy Geithner.

http://forsal.pl/artykuly/530311,ameryka_nie_moze_przestac_splacac_dlugu.html

Ale w odróżnieniu od rządu polskiego, którym ma tylko i wyłącznie bon moty, rząd amerykański poza tym zgrabnym bon motem, szykuje jednak na wszelki wypadek plan „awaryjny”. Rząd ma podobno wyemitować obligacje nawet bez zgody Kongresu. Zgodnie z §4 XIV Poprawki do Konstytucji „The validity of the public debt of the United States, authorized by law, including debts incurred for payment of pensions and bounties for services in suppressing insurrection or rebellion, shall not be questioned. But neither the United States nor any State shall assume or pay any debt or obligation incurred in aid of insurrection or rebellion against the United States, or any claim for the loss or emancipation of any slave; but all such debts, obligations and claims shall be held illegal and void” (Ważność zadłużenia Stanów Zjednoczonych, powstałego zgodnie z prawem, nie wyłączając długów zaciągniętych dla opłacenia uposażeń i nagród za zasługi przy tłumieniu powstania i buntu nie będzie kwestionowana. Jednakże ani Stany Zjednoczone ani żaden ze stanów nie może przejąć ani spłacać jakiegokolwiek długu lub zobowiązania, zaciągniętego dla poparcia powstania lub buntu przeciwko Stanom Zjednoczonym, ani też jakiegokolwiek roszczenia z tytułu utraty lub oswobodzenia niewolnika, a wszelkie tego rodzaju długi, zobowiązania i roszczenia uznaje się za sprzeczne z prawem i nieważne). Trzeba tylko sprowokować jakieś „powstanie” lub „bunt” przeciwko Stanom Zjednoczonym i można będzie zmobilizować wszystkich bezrobotnych i innych „potrzebujących” i płacić im uposażenia Podobno ma to umożliwiać zadłużania się w celu wypłaty „uposażeń” „za zasługi przy ich tłumieniu”. Bo przecież jak pójdą głosować za rok znowu na pana Obamę to zasługę będą mieć „niekwestionowaną”. Z ostrożnych dość szacunków wynika, że do końca roku rząd USA będzie musiał pożyczyć następny bilion USD. Ale od kogo? Chińczycy nie rzucą się specjalnie do kupowania kolejnych amerykańskich obligacji. Pożyczyć trzeba będzie z „rynku”. Z tego samego „rynku”, któremu wcześniej pożyczył rząd Pana Prezydenta Obamy. A właściwie to nie „pożyczył” tylko darował. Bo emitentem USD nie jest – wbrew temu co napisali Ojcowie Założyciele – rząd federalny, tylko Federalny Bank. Bank co prawda nazywa się Bankiem Rezerwy – ale w rezerwie to on ma głównie obligacje rządowe. Ma więc zapewnienie, że rząd, bez względu na to z jakiej partii, będzie odbierał podatnikom. Bój się toczy o to którym podatnikom. Jak powszechnie wiadomo w demokratycznym społeczeństwie zabierać trzeba podatnikom bogatym. Więc demokratyczny senator Chuck Schumer krzyczał właśnie do swoich wyborców, że Republikanie „sooner end Medicare as we know it than ask millionaires and billionaires to pay a little more in taxes”. Bo przecież biednych jest więcej, a każdy ma jeden głos. Ale z tego powodu, że bogatych jest dużo mniej niż biednych to nie da się im zabrać „a little more”. Trzeba byłoby im zabrać „much more”. Ale bogaci mają większe możliwości ucieczki przed IRS. Więc trzeba będzie jednak zabrać biednym, tylko tak, żeby się biedni w tym nie zorientowali. Ale najśmieszniejsze są w tym wszystkim wcale nie harce polityczne, tylko finansowe. Otóż „rynki finansowe” twierdzą, że jak rząd nie zwiększy limitu zadłużenia, to sytuacja gospodarcza świata się znacząco pogorszy. Mam świetny patent dla rynków finansowych. Przez minioną dekadę, nie chcąc pokazywać w sowich „książkach” różnych „nietajnych” zobowiązań „instytucje finansowe” tworzyły różne „subsidiaries”, które się zadłużały zamiast „mother companies”. Właśnie powstało nowe państwo – Południowy Sudan, czy jakoś tak. Jest to świetna okazja do zastosowania w praktyce teorii Keynesa. Można im pożyczyć – bo oni nie mają w ogóle określonego ustawowo limitu zadłużenia. I na pewno potrzebują „ożywienia gospodarczego” i różnego rodzaju „inwestycji infrastrukturalnych”, „pobudzających” wzrost. Więc może „rynki finansowe” im pożyczą i się sytuacja jakoś uspokoi. Rząd Stanów Zjednoczonych mógłby zostać gwarantem obligacji emitowanych przez Południowy Sudan więc Agencja Moody’s, która własnie sobie przypomniała, że Irlandia jest bankrutem, dałaby im rating taki sam, jak rządowi Stanów Zjednoczonych. A jakby Goldman Sachs jeszcze raz wykonał swoją „boską robotę” i dobrze pokombinował w zapisach księgowych, jak w przypadku Grecji, to by się rynki finansowe uspokoiły. I postępowa opinia publiczna byłaby też usatysfakcjonowana dzięki zdecydowanej poprawie sytuacji obywateli w Południowym Sudanie. I nawet Pan Profesor Stiglitz byłby usatysfakcjonowany z powodu zwiększenia zakresu równości między bezrobotnymi Amerykanami i obywatelami Południowego Sudanu - bo ostatnio wyraził swój niezadowolenie z powodu niezrozumienia przez świat potrzeby zwiększania równości. Gwiazdowski

Wbrew etyce mediów Niedzielna, kilkugodzinna uroczystość w Częstochowie z okazji XIX Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja do Jasnogórskiej Pani była tego dnia (10 lipca 2011 roku) najważniejszym wydarzeniem w Polsce; religijnym, społecznym, politycznym itd. Zgromadziła kilkaset tysięcy pielgrzymów, sympatyków Radia Maryja, liczne duchowieństwo ze wszystkich stron świata, w tym wielu biskupów, rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej, polityków PiS z Jarosławem Kaczyńskim. "Wiadomości" w TVP1 na początku podały informację o pielgrzymce, a telewizja TVN nawet się o niej nie zająknęła, rozpoczynając swój program informacyjny od uroczystości w Jedwabnem. Polsat zaś miał swojego "newsa" na temat rzekomego ataku jednego z pielgrzymów na ich reporterkę telewizyjną, co okazało się potem prymitywną prowokacją medialną. Wyjątkowo pouczająca w swej treści i dobitna w formie homilia ks. abp. Mieczysława Mokrzyckiego, metropolity lwowskiego obrządku łacińskiego, wieloletniego sekretarza osobistego bł. Jana Pawła II, przywołała fragment homilii papieskiej o "ukrytym" czy "zakamuflowanym" totalitaryzmie, gdy demokracja zostaje pozbawiona wartości. Usłyszeliśmy: "Jeśli system albo grupa ludzi chce uniemożliwić innym swobodne wypowiadanie tego, co uznają za ważne dla swojego życia i pożyteczne dla dobra publicznego, to taką postawę nazywamy totalitaryzmem". Słowa te należy odnieść do mediów, które od lat ograniczają swobodę wypowiedzi obywateli, informują wybiórczo, a przecież mają koncesję, aby informować rzetelnie, jak TVN w swoim "informacyjnym" niedzielnym programie. Zgodnie z podstawowymi kanonami sztuki dziennikarskiej, pielgrzymka Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę stanowiła obiektywny i znaczący społecznie fakt, wydarzenie, o którym każda redakcja publicznych czy prywatnych programów informacyjnych, jeśli rzeczywiście kieruje się szacunkiem do swoich odbiorców, powinna poinformować w swoich serwisach. Widocznie dla TVN nie był to ani "Fakt", ani nawet "Fakt po Faktach". Ale i do "Wiadomości" w TVP1, które wspomniały o częstochowskiej pielgrzymce na pierwszym miejscu w swoim serwisie, można mieć uzasadnione pretensje. Informację przygotowaną przez red. Pawła Gadomskiego niepotrzebnie połączono z komentarzami, łamiąc podstawowy kanon dziennikarski oddzielania informacji od opinii. Jaki sens miało nadanie wypowiedzi eurodeputowanego Marka Siwca, osoby kompletnie skompromitowanej po tym, jak wysiadając z helikoptera razem z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim prymitywie naśladował papieski gest ucałowania ziemi? Skąd on się wziął jako komentator częstochowskich uroczystości? Czy dlatego, że reprezentuje lewicę postkomunistyczną, że nie chodzi do kościoła i na pielgrzymki oraz nie słucha Radia Maryja? "To jest najczystsza kampania wyborcza, szkoda, że przy okazji czynności religijnych" - skomentował Siwiec obecność polityków PiS na uroczystościach. Postkomunistyczny poseł nie słyszał słów metropolity ks. abp. Mieczysława Mokrzyckiego o polityce, w której "wszystko, co robimy albo czego nie robimy, ma również wymiar polityczny". Dramatem jest to, że Siwiec, stosunkowo młody jeszcze człowiek, który reprezentuje dziś europejską socliberalną lewicę, myśli i mówi jak komunista. Nie jest w stanie pojąć, czym była w historii Polski i czym pozostaje dla jej obywateli narodowa pielgrzymka wolnych ludzi do największego Maryjnego sanktuarium. W drugim komentarzu, Jana Lityńskiego, doradcy prezydenta Komorowskiego ds. kontaktów z partiami i środowiskami politycznymi, usłyszeliśmy zaś: "W PiS zwycięża tendencja do opierania swojej polityki na myśleniu ojca Rydzyka". I znowu, jak u Siwca, to samo zgorszenie obecnością polityków na uroczystościach religijnych i ten sam komunistyczny zarzut w stosunku do duchownych, którzy inspirują polityków, oczywiście "politycznie". Komentarz trzeci pochodził od politologa Wojciecha Jabłońskiego z UW, który wytłumaczył, że "polityczne wsparcie" ojca Tadeusza Rydzyka dla PiS wynika z tego, że "musi [dyrektor Radia Maryja - przyp. WR] mieć pewną forpocztę polityczną w Sejmie, aby utrzymać swoje wpływy". Komentarz w tym samym stylu co poprzednie: polityka, wpływy itd. Dla "równowagi" nadano komentarz Adama Hofmana z PiS: "Nie jesteśmy moherami, ale Polakami". Trzy do jednego w komentarzach - tak wygląda pluralizm opinii w mediach publicznych za prezesa telewizji Juliusza Brauna, pod okiem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i jej przewodniczącego Jana Dworaka. Tak pracuje szefowa "Wiadomości" Małgorzata Wyszyńska, o której serwis TVP pisze jako o osobie znanej z rzetelności dziennikarskiej. Pytam, dlaczego po 21 latach, od kiedy powstały telewizyjne "Wiadomości", w miejsce znienawidzonego "Dziennika Telewizyjnego", tak trudno jest przekazać czystą informację o tym, co, gdzie i kiedy wydarzyło się w Polsce, a komentarze pozostawić do osobnego programu? Czy tak trudno zerwać z tendencyjnym komentowaniem wydarzeń na wzór komunistycznych mediów? Każdy obywatel ma prawo domagać się od mediów publicznych rzetelnych (prawdziwych, obiektywnych i pełnych) informacji o tym, co się dzieje w jego kraju, rzetelnych informacji, to znaczy pozbawionych komentarzy, tego najczęściej politycznego bełkotu zakłócającego poznanie obiektywnej rzeczywistości. Telewizja Polska SA, podobnie jak Polskie Radio SA, jest od 1995 roku sygnatariuszem Karty Etycznej Mediów. Jedną z przyjętych tam zasad jest zasada oddzielenia informacji od komentarza, co pozwala odbiorcom odróżnić fakty od opinii i poglądów. Nierespektowanie tej zasady narusza kolejną przyjętą wspólnie zasadę KEM, która stanowi, że dobro odbiorcy (m. in. jego prawo do informacji) jest nadrzędne w stosunku do interesów redakcji, dziennikarzy, wydawców, producentów, dodajmy, także polityków. Sygnatariuszem KEM jest także TVN, której na zakończenie przypomnę kolejną zasadę "szacunku i tolerancji", która mówi o poszanowaniu ludzkiej godności, praw, dóbr osobistych, a szczególnie dobrego imienia. Czy w imię poszanowania tej zasady zapraszany jest wicemarszałek Stefan Niesiołowski? Wojciech Reszczyński

Komorowskiego deal z Lewicą

1. Prezydent Komorowski zdecydował się wczoraj przyjąć sprawozdanie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za ubiegły rok. Sprawozdanie to wcześniej odrzuciły Senat i Sejm, a więc decyzja Prezydenta zapobiegła rozwiązaniu KRRiT. Prezydent uzasadnił swoją decyzję tym ,że sprawozdanie przedstawione przez obecną KRRiT tak naprawdę dotyczy działalności tej poprzedniej, a także koniecznością zapewnienia stabilizacji w mediach publicznych podczas kampanii wyborczej. Usłużni eksperci i dziennikarze natychmiast uderzyli w podkreślanie niezależności Prezydenta od partii z której się wywodzi, bo przecież posłowie i senatorowie Platformy głosowali za odrzuceniem tego sprawozdania. Nic bardziej błędnego, w sprawie tegorocznego sprawozdania KRRiT Prezydent Komorowski nie zrobił niczego co mogłoby być sprzeczne z interesami Platformy. Fakt, że Sejm i Senat odrzucił sprawozdanie KRRiT doprowadził do tego ,że przedstawiciele Lewicy(SLD i Ordynackiej) w samej radzie jak i w radach nadzorczych radia i telewizji stali się po prostu bardziej ustępliwi.

2. Dzięki zawieszeniu przyszłości KRRiT tylko na decyzji Prezydenta , przez parę ostatnich tygodni ludzie na stanowiskach kierowniczych kojarzeni z Lewicą w TVP i radiu publicznym musieli się trochę posunąć na rzecz przedstawicieli Platformy. Wcześniej przez parę miesięcy Platforma mimo posiadania 2 członków w KRRiT i wielu członków w radach nadzorczych publicznych mediów, nie była w stanie tego wyegzekwować. Spektakularne wydarzenie obrazujące te przepychanki pomiędzy Platformą i Lewicą w KRRiT miało miejsce także wczoraj. Decyzja Prezydenta Komorowskiego w spawie przyszłości Rady miała być ogłoszona o godzinie 16-tej. Wcześniej KRRiT miała zatwierdzić wybór zarządu publicznego radia dokonany przez radę nadzorczą. Rada zaproponowała 3 osobowy zarząd przy czym na jego szefa zaproponowała dotychczasowego prezesa kojarzonego z Ordynacką. KRRiT zaaprobowała dwójkę członków zarządu (kojarzonych z PSL i Platformą) i nie zatwierdziła kandydata na prezesa spółki. Komunikat w tej sprawie ogłoszono w przerwie obrad Rady w taki sposób aby dowiedział się o tym Prezydent przed ogłoszeniem swojego werdyktu. Lewica w ciągu kilku ostatnich tygodni musiała się więc zgodzić na utratę paru stanowisk kierowniczych w mediach publicznych i jej elastyczność w tej sprawie została uzyskana tylko dlatego, że Platforma włożyła decyzję w sprawie rozwiązania KRRiT w ręce Prezydenta Komorowskiego.

3. Mimo tego spektakularnego posunięcia się Lewicy w mediach publicznych, to co zrobił prezydent Komorowski można jednak uznać za deal z jej przedstawicielami. Gdyby Prezydent Radę rozwiązał w tej następnej przedstawicieli kojarzonej z tym ugrupowaniem już w niej by nie było, a w konsekwencji za parę miesięcy nie było by jej przedstawicieli także na kierowniczych stanowiskach w mediach publicznych. Najbliższe otoczenie Prezydenta od dłuższego czasu pracuje na rzecz jego zbliżenia ze środowiskami lewicowymi jak widać z sukcesami. To dlatego wśród jego doradców znaleźli się ludzie o korzeniach lewicowych i o takich wyraźnych poglądach i to oni teraz pilnują aby nieporozumień Prezydenta z Lewicą nie było. Zbliżenie z tą formacją widać także po treści wystąpień samego Prezydenta, który co i rusz wykazuje lewicową wrażliwość, a także stara się doceniać propozycje programowe tego środowiska. Wygląda więc na to, że Prezydent Komorowski pracuje bardzo intensywnie nad przyszła koalicją Platformy z Lewicą i dlatego był gotów zaakceptować dalszą 2 osobową obecność przedstawicieli Lewicy w KRRiT i znacznie liczniejszą na stanowiskach kierowniczych w mediach publicznych. Deal z Lewicą mediach jest testem przyszłej koalicji.

Zbigniew Kuźmiuk

Kard. Dziwisz nie stanął w obronie abp. Mokrzyckiego Gdy nie tak dawno reżyser Grzegorz Braun skrytykował abp. Józefa Życińskiego, to Episkopat Polski zajął zdecydowane stanowisko w tej sprawie. Gdy jednak teraz jeden z głównych liderów Platformy Obywatelskiej, Stefan Niesiołowski publicznie w TVN poniżył arcybiskupa Mieczysława Mokrzyckiego ze Lwowa, głównego celebransa niedzielnej mszy św. dla słuchaczy Radia Maryja na Jasnej Górze, to tej szokującej agresji towarzyszy głuche milczenia polskich biskupów. Milczy też jak zaklęty ks. kard. Stanisław Dziwisz, który z abp. Mokrzyckim przez wiele lat współpracował w Watykanie, pełniąc wraz z nim funkcję sekretarza papieskiego. Dlaczego milczy? Myślę, że są dwa powody. Po pierwsze dlatego, że Kardynał jest gorącym zwolennikiem tak sojuszu ołtarza z tronem. jak i samej Platformy Obywatelskiej, czego wielokrotnie dawał dowody, choćby poprzez faworyzowanie polityków obozu władzy. Ostatnim najbardziej jaskrawym tego przykładem była procesja św. Stanisława na Skałkę, w której Kardynał dosłownie pod rękę szedł nie tylko z Bronisławem Komorowskim, ale i z całą gromadą polityków PO, uwiarygodniając ich w ten sposób w oczach wiernych. Metody z epoki Bolesława Bieruta. Po drugie, kard. Dziwisz, wierny wspomnianemu sojuszowi stara się od dawna zneutralizować toruńską rozgłośnię. Do tej pory jednak jego działania kończyły się fiaskiem, o czym świadczy blamaż z tzw. kontrolowanym przeciekiem jego krytycznego wystąpienia w sprawie Radia Maryja na forum Episkopatu Polski. Kardynał poniósł na tym forum spektakularną porażkę i sprawy tej do dziś zapomnieć nie może. Tak czy siak abp. Mieczysław Mokrzycki na pomoc swego dawnego współpracownika liczyć nie może. Co więcej spodziewam się, że Stefan Niesiołowski za swoje wystąpienie zostanie przez metropolitę krakowskiego uhonorowany w krakowskim pałacu arcybiskupim, tak jak swego czasu w tym miejscu uhonorowany został Donald Tusk. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

“Izrael chce do UE” Europejskie aspiracje z Bliskiego Wschodu Aż 81 procent Izraelczyków wyraziło chęć, by ich kraj wstąpił do Unii Europejskiej. Większość życzyłaby sobie też, żeby pokoju z Palestyńczykami pilnowało NATO – wynika z opublikowanego we wtorek sondażu przeprowadzonego na zlecenie Uniwersytetu Negew im. Ben Guriona. Część osób biorących udział w ankiecie to zresztą już obywatele Unii, bowiem posiadanie paszportów jednego z jej krajów członkowskich zadeklarowało 8,5 proc. respondentów, którzy są jednocześnie obywatelami Izraela. Niezależnie od kwestii członkostwa, za wzmocnieniem relacji Izraela z UE opowiada się już sporo mniej, bo 43 proc. ankietowanych. 47 proc. zadeklarowało, że poparcie wyrażane przez Brukselę dla utworzenia państwa palestyńskiego, jako jedynego sposobu na rozwiązanie konfliktu palestyńsko-izraelskiego, zwiększa ich sympatię dla Unii. 19 proc. uznało, że są skłonni bardziej popierać UE w związku z jej gotowością do dialogu z Hamasem. 68 proc. badanych życzyłoby sobie przystąpienia Izraela do NATO. Cztery procent mniej jest natomiast za rozmieszczeniem sił pokojowych NATO na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Strefie Gazy, czyli na obszarach, które są przedmiotem sporu Izraela z Palestyńczykami. Kierujący badaniami szef katedry studiów europejskich na Uniwersytecie Negew doktor Szaron Pardo, który jest też dyrektorem Centrum Studiów nad Europejską Polityką i Społeczeństwem na tej uczelni, twierdzi, że wyniki sondażu dowodzą, iż Izraelczycy nie odnoszą się dobrze do „polityki izolacjonizmu prowadzonej przez obecny rząd i chcą widzieć silniejszą i głębszą współpracę z UE, jej państwami członkowskimi oraz z międzynarodowymi organizacjami”. Sondaż przeprowadziła w połowie czerwca firma Panels Research Ltd. na zlecenie katedry studiów europejskich Uniwersytetu Negew im. Ben Guriona. Przebadano reprezentatywną grupę tysiąca dorosłych Izraelczyków. Dwa lata temu za członkostwem w UE opowiadało się 69 proc. Izraelczyków. Autor: jagr, gsad; Źródło: PAP

Jakie opcje działania ma strefa euro i co z tego wyniknie Półtora roku temu pisałem na tym blogu i w mediach, że uchwalony plan pomocy Grecji jest absurdalny, że doprowadzi do kryzysu i że Grecja powinna natychmiast zbankrutować, a banki które tego potrzebują powinny otrzymać pomoc publiczną, gdyby miały wysokie straty po bankructwie Grecji. Nikt nie słuchał, większość pisała o solidarności, że trzeba pomóc etc. Minęło półtora roku i tak jak przewidywałem mamy poważny kryzys. Nikt już się nie nabierze na taką pomoc, która polega na tym, że unijni podatnicy pożyczają swoje ciężko zarobione pieniądze krajom PIIGS tylko po to, żeby bankierzy odzyskali swoje pieniądze, które bezmyślnie lokowali w tych krajach, a długi dalej narastają. Pytani co dalej, jakie opcje ma strefa euro. Według mnie jest już za późno i czeka nas powazny kryzys finansowy, kryzys zadłużenia w strefie euro. Będą podejmowane próby powstrzymania kryzysu, ale prawdopodobnie jest już za późno. Jakie opcje ma strefa euro:

EBC może rozpocząć skup obligacji krajów PIIGS na olbrzymią skalę, starają się obniżyć ich oprocentowanie (ceny i oprocentowanie obligacji zmieniają się w odwrotnych kierunkach, jak ceny rosną to oprocentowanie spada i vice versa). To byłoby działanie w stylu Fed-u. Po kilku miesiącach EBC skupiłby olbrzymie ilości obligacji od banków unijnych, ale ponieważ prspektywy wzrostu w krajach PIIGS są i pozostaną mizerne, jest mało prawdopodobne, że oprocentowanie obligacji by się obniżyło trwale, bo rynki będą nisko oceniały zdolność tych krajów do spłaty długów. Prawdopodobnie EBC poniósłby astronomiczne straty zupełnie tracąc wiarygodność i zdolność do prowadzenia polityki pieniężnej. Niemcy nigdy się na to nie zgodzą. Strefa euro może rozpocząć emisję obligacji gwarantowanych dochodami podatkowymi wszystkich krajów strefy euro. To jest niemożliwe w krótkim okresie bez uzgodnienia mechanizmu transferów fiskalnych pomiędzy krajami. Wydaje się mało prawdopodobne żeby Niemcy się na to zgodzili, bo mogłoby to oznaczać wzrost kosztów finansowania dla Niemiec i olbrzymie transfery fiskalne do mniej wiarygodnych krajów. Europejski Fundusz Stabilizacyjny może zostać powiększony z ponad 400 mld euro do 2-3 bilionów euro, żeby w razie problemów móc wspierać Hiszpanię i Włochy. Tylko czy Unię stać obecnie na taki wysiłek finansowy i jaki byłby rating o i oprocentowanie obligacji które emitowałby taki fundusz, być może istotnie niższy niż AAA. Czyli koszty takiej operacji byłyby znaczne. To rozwiązanie byłoby podobne do emisji euroobligacji. Symulacje pokazują, że gwarancje których Niemcy musiałyby udzielić takiemu funduszowi podniosłyby dług publiczny Niemiec do ponad 110% PKB, czyli Niemcy prawdopodobnie straciły rating AAA. Prywatne banki strefy zostaną zmuszone do częściowej restrukturyzacji zadłużenia kilku krajów PIIGS. Straty wynikające z tego działania mogą być duże i mogą wymagać dokapitalizowania wielu banków. W przypadku Grecji lub Portugalii skala byłaby do ogarnięcia, ale jeżeli obejmie to Włochy, to możemy mieć poważny kryzys finansowy. Kraje PIIGS ogłoszą dalsze drastyczne oszczędności, żeby przywrócić wiarygodność. Ale już chyba nikt nie wierzy że społęczeństwa tych krajów to zaakceptują, nawet w Wielkiej Brytanii, gdzie obywatele popierali oszczędności, opinia publiczna powoli skłania się przeciw oszczędnościom. Jeżeli szybko nie zostaną podjęte działania powstrzymujące rozprzestrzenianie się kryzysu, to może dojść do paniki na rynkach finansowych, czego pierwsze symptomy widzieliśmy w tym tygodniu, czyli dramatyczne spadki cen akcji banków unijnych, wycofywanie pieniędzy z funduszy rynku pieniężnego które lokują środki w papiery dłużne banków unijnych, dalsze obniżki ratingów. Jeżeli EBC i Fed zaczną znowu kupować śmieciowe papiery wartościowe, to może jeszcze przez jakiś czas uda się powstrzymać spadki na giełdach. Ale w końcu przyjdzie godzina prawdy. I wtedy kryzys 2009 roku będzie tylko niewinnym preludium do tego co potem nastąpi. Tak się kończy polityka prowadzona pod dyktando wielkiej finansjery.

Pozostaje zapiąć pasy, zainwestować oszczędności w aktywa które podczas kryzysu nie tracą na wartości i obserwować bieg wydarzeń. Trzeba ludziom powiedzieć prawdę. Obecnie łamiemy wszelkie zasady rosnądnego gospodarowania pieniędzmi, wielkimi pieniędzmi:

MFW nigdy nie powinien pożyczać pieniędzy krajom, które mają tak dramatyczną dynamikę długu jak Grecja

W praktyce łamiemy traktaty unijne które zabraniają krajom unii ratować inny kraj unii, który ma problemy fiskalne na własne życzenie

Polityka pieniężna EBC łamie zasady, nie można jednocześnie podnosić stóp procentowych (żeby zadowolić Niemcy) i kupować papiery śmieciowe krajów PIIGS (ilościowe poluzowanie polityki pieniężnej), bo to oznacza wysyłanie sprzecznych sygnałów, co jeszcze bardziej dezorientuje rynki finansowe

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną “jak nam nie oddacie pieniędzy to będzie straszny kryzys”.

Celem działania banków centralnych stało się pompowanie indeksów giełdowych (Fed się do tego przyznał publicznie) co nigdy nie było celem działania banku centralnego. W ten sposób efekty pęknięcia jednej bańki leczymy przez tworzenie kolejnej. Tworzymy przekonanie, że można uniknąć cyklicznych wahań koniunktury, jeżeli wydrukuje odpowiednio dużo pieniędzy. W ten sposób zaburzmy naturalny cykl i zwiększamy jego amplitudę, doprowadzając do kryzysu To się nie może dobrze skończyć. Im szybciej siły rynkowe doprowadzą do równowagi (co będzie bolesne przez jakiś czas) tym lepiej. Jeżeli dłużej politycy i bankierzy centralni będą kontynuowali obecne działania , tym większa skala kryzysu, który wydaje się obecnie nieunikniony. Rybiński


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
492
492
492 1954 1 SM
Anastasi, Urbina, Testy Psychologiczne,18 27, 122 223, 448 492(1)
492 ac
492 , PSYCHOLOGIA ROZWOJOWA
492 496
472 492 Pogrzeb
492 a
492
492
492
492
492
(492) Psychologia rozwojowa
484-492, Rozwój fizyczny i poznawczy w wieku średnim 484-492
492

więcej podobnych podstron