Wysłany: Czw Cze 03, 2010 10:29 pm Temat postu:
Zbrodnia i dowody – czyli o zabójstwie prezydenta Kaczyńskiego
Styl większości wypowiedzi publicznych w Chicago na temat zamachu na prezydenta Polski w dniu 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku – niestety chluby Polonii w Chicago nie przynosi. Nawet renomowane i opiniotwórcze radia i ich właściciele wypowiadali się w sposób, nazwijmy to: nieco żenujący. I co z tego, że większość rodaków od początku całkiem słusznie podejrzewała, że był to zamach. Forma wypowiedzi czasami zupełnie „kładzie” treść. A niedorzecznych wypowiedzi, hipotez – tworów wyobraźni podawanych jako prawdy objawione, jakiegoś niepojętego rozemocjowania... – Było tego co niemiara. Rzecz w tym, że pożar emocji może przysłonić zdolność spostrzegania prawdy, a zacietrzewienie emocjonalne może sprawić, że cokolwiek przestanie do nas docierać. Kto już wszystko najlepiej wie – przestaje szukać... A życie w nierealnym świecie – a to błąd. No i zawsze warto odróżniać trzy sprawy: rzeczy udowodnione i pewne, rzeczy prawdopodobne mniej lub bardziej – no i tzw. czyste hipotezy...
A gdybyśmy przy okazji nieco wyrośli z rozemocjonowanego myślenia Polaków i nabyli co nieco postawy poszukiwaczy prawdy – jakże byłoby dobrze. Każdy wie, że propaganda komunizmu dęła ile sił w trąby rozemocjowania (i zarazem „odzwyczajania” od myślenia) – i to co mówię, mówię nie dlatego, żeby krytykować Polaków, tylko, żeby co nieco na lepsze zmienić.
Tu nie mogę odmówić sobie kilku ilustracji historycznych dla ilustracji problemu.
Dygresja historyczna
Jeden z najwybitniejszych polskich dziennikarzy i pisarzy XX wieku, Stanisław Cat Mackiewicz (ostatni premier Rządu RP w Londynie w latach 1954-56), opisując swoje wspomnienia z ostatnich dni sierpnia 1939 roku, przytacza dwie sprawy. W dniu 25 września słyszał on rozmowę dwóch pań, z których jedna i druga w optymistycznym nastroju wymieniały uwagi o nadchodzącej wojnie. Obie panie były zgodne, że Hitler wygląda jak rozhisteryzowany fryzjer, a nasze wojsko, które wczoraj wymaszerowało z koszar, to ho, ho... To dopiero jest wojsko! W trzy dni później uczona pani profesor nie ukrywała radości z podpisania układu Ribbentrop-Mołotow, o którym właśnie doniosły media. Na cierpkie pytanie Cat’a Mackiewicza, z czego właściwie tak się cieszy, odpowiedziała: „Jak to z czego? Hitler się w końcu skompromitował!”
Oba powyższe przykłady to dobra ilustracja czegoś, co nazwałbym emocjonalnym podejsciem do polityki. Pół biedy, gdy dotyczy to rozemocjowanych pań, gorzej gdy dotyka to sterników polityki czy całych społeczeństw. W Warszawie jeszcze w dniu 3 września 1939 roku odbywała się wielka demonstracja (ponad 300 tys. ludzi) i tłum Polaków wiwatował na cześć Francji i Anglii... Nie rozumieli oczywiście, że brytyjskie i francuskie gwarancje dla Polski to wyłącznie dyplomatyczny blef bez pokrycia i celowe działanie, by Hitlera skierować na Polskę. Co miało Anglii i Francji dać czas na dozbrojenie. Pierwotny plan wojenny III Rzeszy zakładał bowiem nagły atak na Francję w sierpniu 1939 roku. Niemieckie kolumny zmotoryzowane miały po prostu bez wypowiedzenia wojny wjechać poprzez Belgię do Francji i jechać do Paryża. A we wrześniu Luftwaffe miała się przebazować nad kanał La Manche. Pierwszą porcję 40 nowoczesnych samolotów myśliwskich (40 sztuk Hawker Hurricane) RAF otrzymał dopiero w styczniu 1940 roku... Gdyby do powietrznej bitwy o Anglię doszło rok wcześniej niż doszło... Oczywiście, ten najbardziej korzystny wariant rozegrania II wojny światowej ginące Wojsko Polskie uniemożliwiło Hitlerowi definitywnie, co akurat krwawy wariat z Berlina rozumiał i w miarę upływu czasy narastał jego nienawiść do Polaków. Fakt, że Kampania wrześniowa zmieniła zasadniczo losy tej wojny, do tej pory w żaden sposób nie jest w dyskusjach na temat przebiegu II wojny należycie podejmowany, a Polakom nie jest oddana należna im zasługa i chwała. Niestety jest to prawda. Gdyby nie polski wrzesień 1939 roku, nie było by D-Day w Normandii, nie byłoby kontroli szlaków wodnych świata przez aliantów, Anglia byłaby zwasalizowanym sojusznikiem Hitlera, dostaw z USA do Sowietów też by nie było, itp. itd. Ale czy rząd RP w roku 1939 działał prawidłowo, czy dał się oszukiwać, wykorzystywać i nabierać? Słowem, czy działał z właściwą troską o kraj, czy też z emocjonalną głupotą? Odpowiedź zawiera się w słowach wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego wypowiedzianych na wiecu w Budgoszczy w dniu 25 sierpnia 1939 roku: „Wojny żadnej nie będzie. Bo przecież gdyby Hitler rozpętał teraz wojnę, to znowu byłaby to wojna światowa, a tę Niemcy znowu musiałyby przegrać!” O żałosny racjonaliźmie (w wersji, którą nazwałbym „naiwną”) – a gdzie rola szaleństwa w historii? I tyle byłoby w temacie Polaków „uprawiania” polityki...
Zamach
Co jest dzisiaj pewne? Wydaje się, że dwie sprawy.
Po pierwsze: samolot prezydenta Polski leciał prawidłowym torem korytarza powietrznego prowadzącego do pasa startowego, tylko że w stosunku do tegoż korytarza tor lotu był „przesunięty” o 25 metrów do tyłu i o 5 metrów w dół. To zaś wskazuje na jedyną możliwą przyczynę: sfałszowanie danych satelity nawigacyjnego, na podstawie sygnałów którego pilot automatyczny prowadzi samolot do lądowania. Bowiem przed podejściem do lądowania kapitan samolotu włącza „pilota automatycznego” i te urządzenie już bezbłędnie prowadzi maszynę na lotnisko. Chyba, że sygnały satelity nawigacyjnego, którymi „pilot automatyczny” się kieruje – zostają sfałszowane...
Tu muszą państwo wiedzieć, że urządzenie do fałszowania danych satelitów nawigacyjnych jest od ponad 10 lat znane w technice wojskowej. To ważne urządzenie, ono sprawia, że np. naprowadzana rakieta nie trafi w cel, samolot wroga rozwali się przy lądowaniu, itp. Urządzenie takie popularnie nazywa się „MECON”. Ma ono postać przedmiotu rozmiarami podobnego do paczki papierosów. Wychwytuje ono sygnał satelity i przetwarza na sygnał o silniejszej mocy, jednocześnie przesuwając parametry celu do 30 metrów. Takiej różnicy urządzenia kierujące (w tym pilot automatyczny) nie są w stanie zidentyfikować. Efektem będzie jednak, że obiekt „naprowadzany” danymi satelitarnymi – poleci jednak w inne miejsce! I np. nie trafi: czołgu, okrętu, budynku... Albo samolot „nie trafi” w lotnisko. „MECON” ma zasięg działania do 100 km, wystarczy np. powiesić takie urządzenie na gałęzi drzewa w pobliżu lotniska. Technologię budowy takich urządzeń posiadają wszytskie ważniejsze armie świata. Polska też. W USA i w UE powołano też specjalne zespoły badawcze, by opracować sposób przeciwdziałania MECON’owi. Bowiem w dniu, w którym taka zabawka trafi do rąk terrorystów – samoloty pasażerskie przestaną latać.
To co powiedziano powyżej jest pewne. Podpułkownik Arkadiusz Protasiuk podchodząc do lądowania w warunkach pogorszonej widoczności (mgła dopiero się tworzyła), po prostu włączył pilota automatycznego – jak zresztą było do przewidzenia, że tak zrobi. Nadto w sprawie wypowiedziało się z własnej woli trzech ekspertów lotnictwa: rosyjski, amerykański i niemiecki. Ci dwaj ostatni to prawdzie międzynarodowe sławy tej branży. Wszyscy jednoznacznie wypowiedzieli się, że samolot leciał w oparciu o sfałszowane dane satelitarnego systemu naprowadzania. Przesunięcie toru lotu i tor idealnie pasujący do prawidłowego korytarza, tyle że „przesunięty” – nie pozostawiają innej możliwości.
Tu możemy dodać w formie dygresji, że jeżeli samolot zdecydowanie przechylił się na lewe skrzydło, jest możliwą hipoteza, że w samolocie „uruchomiło się” dodatkowe urządzenie blokujące sterowanie maszyną. W Tu-154M można takie zainstalować, istnieje taka techniczna możliwość. O tej sprawie wypowiedział się najlepszy polski ekspert od katastrof lotniczych. Ale to hipoteza.
Po drugie: Kadłub samolotu został rozerwany poprzez eksplozję bomby izowolumetrycznej. To zarazem pierwszy przypadek w historii, gdy użyto takiej broni w zamachu. Dotychczas nie zdarzyło się to nigdy wcześniej.
Dodajmy, że podpułkownik A. Protasiuk potrafił skutecznie wylądować. Zabłocone koła Tu-154M widoczne na zdjęciach dowodzą tego jednoznacznie. Prawdopodobnie dzielny oficer, gdy zrozumiał, że samolot jest w trakcie dokonywania zamachu na życie prezydenta – postanowił „posadzić” maszynę na ziemi jak najszybciej. Teoretycznie mógł nacisnąć przycisk „GO OFF” błyskawicznie zwiększający moc silników (każdy pasażerski odrzutowiec ma taki przycisk umożliwiający wzbicie się do góry w razie problemów z lądowaniem). Ale wyraźnie bał się już cokolwiek dotykać, a miękkie bagniste podłoże i prędkość lotu równa prędkości lądowania dawały realną szansę osłabienia siły uderzenia i uratowania pasażerów. Tu muszą Państwo Czytelnicy wiedzieć, że Tu-154M ma wyjątkowo mocny kadłub. Składa się on z bardzo silnych podłużnic, gęstych poprzecznic (wszystkie te elementy są wykonane ze stopów wzmocnionego aluminium) oraz z blachy zewnętrznej i wewnętrznej. Sama aluminiowa blacha zewnętrzna (dokładniej także stop wzmocnionego aluminium) ma grubość... 5 cm.! Poza tym brak decyzji o wzbiciu się w powietrze przemawia za jednym - piloci już nie mogli sterować samolotem (zablokowane lub częściowo zablokowane stery albo sterowanie przejęte z zewnątrz). Nadto, kapitan samolotu mając świadomość, że jest dokonywany zamach, z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością wolał „lądować” nieco przed lotniskiem – w pierwszym odruchu na pewno przypuszczając, że zamachu dokonują Rosjanie! I takie lądowanie daję większą szansę uratowania Prezydenta! Oddajmy cześć pamięci dzielnego oficera, błyskawicznie i poprawnie myśłącego. Z Prezydentem RP rzeczywiście latali najlepsi!
A poza tym, jeżeli samolot „przekręcił się na plecy” i tak uderzył w ziemię – jak wmawia kaskada kłamstw Partii Oszustów i ubeckie telewizornie - to dlaczego koła są zabłocone?
Nie mógł wiedzieć kapitan prezydenckiego samolotu, że w momencie wylądowania odpali się zgoła nietypowy ładunek wybuchowy, który rozniesie cały kadłub w drobne strzępy, nie większe niż 20-30 centymetrów. Najprawdopodobniej zresztą zapalnik był „wstrząsowy”, czyli reagujący na silny wstrząs. A wszyscy pasażerowie zginą straszną śmiercią.
Tu muszą Państwo Czytelnicy wiedzieć, co to są bomby izowolumetryczne. Najogólniej biorąc jest to odpowiednia ciecz pod bardzo wysokim ciśnieniem. W momencie uruchomienia bomby (przeważnie jest to oddzielny wybuch) ta ciecz pod wpływem różnicy ciśnień natychmiast „paruje” – czyli zamienia się w aerozol szczelnie wypełniający jakieś pomieszczenie, a następnie, najczęściej zasysając i zużywając obecny w powietrzu tlen – z potworną siłą wybucha. Wybuchowi towarzyszy ogromne ciśnienie i temperatura do 3000 stopni Celsjusza. Rosjanie nazywają te bomby „termobarycznymi” – właśnie od ciśnienia i temperatury. Bomby izowolumetryczne są znane od czasów wojny wietnamskiej, z tym że początkowo miały postać dużych bomb lotniczych opuszczanych na spadochronach. Przy zetknięciu z ziemią bomba uwalniała śmiercionośny aerozol, który następnie ekslpodował nad powierzchnią dosłownie kilku kilometrów kwadratowych. US Army bardzo lubiła używać tych bomb np. dla „oczyszczenia” terenu, na którym miały lądować np. śmigłowce. Boom – i potężny teren oczyszczony z wszelkich min i innych pułapek.
Bomby izowolumetryczne to najsilniejsze bomby konwencjonalne i w ogóle najsilniejsze bomby po bombach atomowych. Do lat 80-tych ubiegłego wieku były to jednak bomby fizycznie dużych rozmiarów. Ich siła wybuchu zależała bowiem od ilości cieczy, która zamieni się w aerozol. Amerykańska najsilniejsza bomba izowolumetryczna nosiła nazwę MOAB. Jankesi nazywali ją potocznie „Mother of All Bombs”. Jakby przez przekorę Rosjanie skonstruowali w latach 90-tych bombę jeszcze 4 razy silniejszą – i nazwali ją OWB („Otiec Wsiech Bomb”). Jednak Rosjanie na potrzeby wojny z Czeczenami skonstruowali także pociski termobaryczne małych rozmiarów i mniejszej mocy. Taki pocisk może być odpalony ze zwykłej ręcznej rakietnicy np. sowieckiego typu Trzmiel. Ma postać granatu, który zawiera w środku około 1 litra odpowiedniego płynu. Gdy taki pocisk rozerwie się np w środku jakiegoś pomieszczenia w budynku – płyn zamieniony w gaz natychmiast przeniknie wszędzie gdzie da radę (tak duża jest różnica ciśnień). Szczeliny pod drzwiami – to naprawdę droga aż nadto szeroka. A po czasie dosłownie „sekundowym” w budynku eksploduje całe piętro. Albo i w mniejszym trzy piętra... Tak sowieccy żołnierze (o przepraszam – teraz rosyjscy) „oczyszczali” w Czeczenii podejrzane budynki z terrorystów. W Polsce bomby termobaryczne są produkowane od 1988 roku, gdyż Polska jest jednym z nielicznych krajów, który również posiada technologię ich budowy. Znana jest polska bomba o kryptoninie „Tejsy” – oficialnie zademonstrowana po raz pierwszy publicznie na Targach przemysłu obronnego w Polsce w roku 1988.
Bomba izowolumetryczna (termobaryczna – jak kto woli) umieszczona w samolocie może mieć kształt małej gaśnicy, umieszczonej np. w pobliżu kabiny pilotów. Technika nie zna innego wytłumaczenia przyczyny, dla której z potężnego kadłuba samolotu dosłownie nic nie zostało. Tu muszą Państwo wiedzieć, że „izowolumetryczna” oznacza, że wybucha cała powierzchnia (dokładniej całą objętość). Wybuch punktowy konwencjonalnego ładunku zostawia zawsze duże zniszczenia blisko ładunku, a im dalej – tym mniejsze. I zachowane tym większe fragmenty kadłuba, im dalej było od miejsca wybuchu. Tylko bomba izowolumetryczna rozniesie dosłownie cały kadłub w drobny mak!
Dowody
To o czym mówimy powyżej – to nie są żadne hipotezy. To są rzeczy pewne. Istnieje aż kilka niepodważalnych dowodów, że tak było.
Tu musimy stwierdzić, że wybuch bomby izowolumetrycznej pozostawi charakterystyczne ślady tworzących ją substancji na szczątkach wewnętrznej blachy tworzącej kadłub samolotu. Są one do wykrycia poprzez najdokładniejszą metodę rozpoznawania śladowych ilości substancji – analizę spektrofotometryczną. Składnikiem wielu takich bomb jest np. sproszkowane aluminium. Nadto z niczym nieporównywalne są ślady pozostawone na zwłokach ofiar. Z powodu bardzo wysokiej temperatury ubrania i odsłonięta skóra będą po prostu zwęglone. W dodatku w płucach powstanie charakterystyczny obraz. Mówiąc najkrócej – płuca zamienią się w dwie powietrzne jamy. Taki obraz, zwany przez radiologów wojskowych „powietrznym motylem” (płuca posiada człowiek dwa) powstaje tylko i wyłącznie wskutek wybuchu bomby izowolumetrycznej. Wystarczy zrobić zdjęcie rentgenowskie choć jednych zwłok z siako tako zachowaną klatką piersiową. Stąd tak ważna dla materiału dowodowego jest sekcja zwłok. Tu mówimy o dowodach eksperckich.
Ale to nie wszystko.
Wybuch takiej bomby i tylko takiej doszczętnie rozkawałkuje kadłub – i to na bardzo drobne kawałki. Siła wybuchu odrzuci też skrzydła i ogon samolotu – i te fragmenty „przekoziołkują” do góry nogami. Zostaną też odrzucone na odległość kilkudziesięciu metrów od kadłuba. To samo stanie się z kabiną pilotów, chyba że bomba była umieszczona blisko kabiny – wtedy z kabiny nic nie zostanie. W dodatku siła wybuchu rozniesie szczątki na powierzchni o niespotykanej w katastrofach lotniczych szerokości i na obszarze o powierzchni zbliżonej do kwadrata. I dokładnie tak jest. No i oczywiście – w samolocie praktycznie nikt nie ma szansy przeżyć. Obiektywnie nikłą szansę mają jedynie osoby w części kadłuba najbliżej ogona, i to tylko w takim samolocie jak prezydencki Tu-154M. Salon prezydenta znajdował się bowiem tuż przy ogonie i wchodziło się do niego przez odrębny salon ministrów. To są jakieś przeszkody dla rozprzestrzeniania się gazu, ale jest to obiektywnie szansa bardzo nikła. Nie ma też dużej szansy na pożar benzyny w zbiornikach w skrzydłach samolotu, bo ciśnienie wybuchu „wypchnie” benzynę na zewnątrz, a samą główną kulę ognia ciśnienie wybuchu zaraz zgniecie. Ot, gdzieś tam w trawie jakieś małe poletka skropione rozbryzganą benzyną mogą się tlić...
Wybuch będzie też doskonale widoczny na zdjęciach wykonanych przez satelitę amerykańskiego monitorującego ten region zgodnie z porozumieniami podpisanymi przez USA z Sowietami, a potem Rosją, o satelitarnej kontroli porozumień o ograniczeniu zbrojeń... Nie obserwowałem tej wizyty, ale miałem sygnały, że Rdakowi Sikorskiemu Amerykanie zaproponowali te zdjęcia, pytając czemu Polska nie poprosiła o pomoc NATO w sprawie śledztwa odnośnie przyczyn „katastrofy”. Ten ostatni zaperzył się, że Polska żadnych zdjęć nie chce (tak mi powiadano) – bo był to błąd pilota. (Oczywiście wszelkie media, w tym polonijne, gdzie ubole i razwiedka mają wpływy, teraz publikują artykuły, jak to zmęczeni piloci się mylą, i to na całym świecie. I jacy są przepracowani... Sam widziałem taki tekst w chicagowskim „Monitorze”).
And last but not least. Tylko bomba izowolumetryczna wybucha w takim specyficznym „dwutakcie”. Są to akustycznie dwa oddzielne wybuchy – bo gwałtownie rozprężający się gaz powoduje pierwsze „boom”, po którym zaraz następuje właściwy, następny wybuch. I to dokładnie słyszał świadek Sławomir Wiśniewski, montażysta TVP. Dwa wybuchy, niezbyt głośne, po czym niewielką, zaraz stłumioną kulę ognia... I dokładnie to do kamery „na gorąco” powiedział...
Wnioski
Oni zginęli straszną śmiercią. I tylko ten kto wiedział, że na pokładzie jest bomba i jaka mógł zamieścić wpis na stronach internetowych Gazety Wyborczej o godzinie 8:38:00, że prezydencki samolot miał „wypadek” i że nikt nie przeżył. Przypomnijmy, że dokładna godzina „katastrofy” to 8:39:54 sek. (Wszystko w przeliczeniu na czas polski, czyli środkowoeuropejski.) A taką bombę można było zamontować w tym samolocie tylko w Warszawie... I ktoś, kto wiedział, co wybuchnie i z jakim skutkiem, mógł robić taki wpis, gdy ten samolot jeszcze prawie 2 minuty leciał... A dowód, na godzinę „katastrofy” jest rónież niezbity, nasz Tu-154M ściął skrzydłem linię energetyczną i dokładnie o godz. 8:39:50 sek. na osiedlu mieszkaniowym przyległym do lotniska zgasło światło...
Cóż, Michnika zgubiła tu pycha – chciał być koniecznie pierwszy, który „puści newsa” w świat!
Bombę musiano umieścić w Warszawie...
Rafał Klimuszko