470

Manga – prawicowy rysunek Jest chyba rzeczą oczywistą, iż prawica i lewica walczą ze sobą na polu kultury i popkultury. O lewackich projektach kulturalnych, (których jest mnóstwo) nie będę się rozpisywał. Zajmę się czymś innym, mianowicie naszym prawicowym poletkiem w obecnej sztuce – jest nim manga. Manga to japoński rodzaj komiksu, który cechują m.in. bardzo duże oczy. Filmowym i telewizyjnym odpowiednikiem mangi jest anime. Ponieważ w języku potocznym te terminy często są nieodróżniane, będę w moim artykule używał zwrotu manga zarówno dla mangi sensu strico, jak i dla anime. Manga posiada dużą tradycję. Przyjmuje się, że pierwsze premangi były już w VII w. Widzimy, więc konserwatyzm tego stylu. Jest to zaprzeczenie sztuki lewackiej, której celem jest zerwanie więzi z przeszłością. Tymczasem manga to swoisty pomost między średniowieczem a współczesnością. Rysunek mangi jest hołdem dla tego, co brzydzi lewactwo – mianowicie piękna. Wszak w świecie lewicy wszystko ma być obleśne. W mandze, tak jak w sztuce antycznej, próbuje się stworzyć idealnie ślicznego człowieka. Czy może być coś mniej egalitarnego? Częstym tematem mangi jest kult wojowników. Mangi sławią tych, którzy potrafią dzielnie walczyć za ojczyznę czy honor. Jest to zawsze walka dżentelmeńska i cnotliwa. Brak w niej machiawelizmu czy chęci zemsty. Taki ideał dobrego wojownika możemy obejrzeć w Generale Daimosie czy Dragon Ballu. Lewaki zaś widzą w mandze jedynie festiwal agresji. Największe jednak zasługi ma manga w zwalczaniu feminizmu. Niemal każda manga prezentuje patriarchalny punkt widzenia, (czyli to, co lewactwo nazywa seksizmem). Oczywiście w szczególności należy tutaj pochwalić mangę erotyczną (nie pornograficzną), czyli hentai. Nie mieści się ona w – nawet najszerszych – granicach poprawności politycznej. Natomiast lewacki twór, jakim jest manga pedalska (yaoi), okazał się niewypałem. Manga zawsze będzie nasza. Ktoś może powiedzieć, iż hentai promuje rozpustę seksualną, a więc zło. Jednak badania pokazują, że życie seksualne czytelników mangi jest bardziej konserwatywne niż reszty społeczeństwa. Upolitycznienie mangi ma dużą tradycję. Już sto lat temu nic tak jak manga nie umiało kłuć polityków w oczy. Wielu twórców mangi wówczas podpadło japońskim politykom. Zaś w okresie imperializmu mangi w dużej mierze służyły promowaniu japońskiego monarchizmu i nacjonalizmu oraz zachęcaniu żołnierzy do walki za ojczyznę. Dlatego też podczas okupacji amerykańskiej manga była mocno tępiona. Na szczęście bezskutecznie. Manga to wielki przemysł. Jest, więc ona zwycięstwem kapitalizmu nad komunizmem. Mangi to produkt z Japonii, a więc z ostatniego bastionu reakcjonizmu. Wszak w Japonii zabronione są aborcja na życzenie i niszczenie zarodków. Japonia jest monarchią i jedynym państwem (oprócz Indii), gdzie zachowała się kultura szlachecka. Dowcipy antysemickie i homofobiczne są wręcz modne. Zaś podatki i zasiłki należą do najniższych na świecie. Logicznie, więc, jeśli młodzież polubi mangi, to polubi Japonię, a jak polubi Japonię, to polubi prawicę. Zresztą w mandze często przedstawia się w dobrym świetle prawiczków. Może to tylko gra słów i naprawdę nie chodzi o osoby niedoświadczone seksualnie, ale o prawicowców? Gdy przeanalizujemy te wszystkie fakty, wówczas zaczyna się wydawać oczywisty ten strach lewackich mediów przed mangą. Przecież od lat próbują one przedstawić mangę, jako coś potwornego. Jeszcze krąży na youtubie słynny odcinek „Uwagi” o Dragon Ballu. Eurokraci obradowali nawet za zakazem mangi, co dobrze opisał Jacek Sierpiński w serii artykułów „Zakazane rysunki”. Czyli lewicowcy mangi się boją. W tej sytuacji wydaje się oczywiste, iż prawica powinna wykorzystać mangę. Dlaczego jeszcze tego nie zrobiliśmy? A teraz na poważnie. Mam nadzieję, że czytelnicy zrozumieli, iż zbiór powyższych głupot nie jest na poważnie. Dlaczego to zrobiłem? Otóż od pewnego czasu różni ludzie (chyba w potrzebie leczenia kompleksów?) zasypują nasz portal publikacjami, które głoszą, iż przyszłością prawicy są kibice. W tym celu podają zawsze różne, wybiórczo wybrane i powierzchownie omówione przykłady. Tyle, że taką logiką można dowieść, że wszystko jest przyszłością prawicy. I to właśnie pokazałem, aczkolwiek liczba manipulacji w mojej pracy była i tak mniejsza. Na tym definitywnie kończę mój udział w dyskusji. Marek Adam Grabowski

PS. Skoro już napisałem ten satyryczny artykuł, to przy okazji chciałbym się odnieść do uwagi pana Ratnika na temat „demoliberalnego podejścia do sportu”, które ponoć prezentuję. Jeśli pod tym pojęciem rozumie się brak aktywności fizycznej, to na pewno mnie to nie dotyczy. Chodzę na siłownię i treningi karate (niedowiarki mogą zobaczyć moje obydwa imiona i nazwisko w wykazie członków na oficjalnej stronie Polskiej Federacji Dalekowschodnich Sztuk i Sportów Walki). Nie jestem wrogiem sportu, lecz jedynie sportu grupowego. Właśnie to miałem na myśli, pisząc o braku tolerancji u kibiców. Jak można twierdzić, że kto nie lubi piłki nożnej, ten nie lubi żadnego innego sportu? Po pierwsze, to nie prawda. Po drugie, nawet gdyby to była prawda, to nie ma w tym nic złego.

http://www.konserwatyzm.pl

Medjugorie – fałszywe objawienie Dorota Rafalska w swojej książce „Medjugorie prawda czy fałsz” wydanej przez KUL w 2003 roku, a będącej analizą teologiczną zjawisk przeprowadzoną pod kierunkiem wykładowców KUL, jednoznacznie udowadnia, że zjawiska w Medjugorie mają diabelską naturę.

Zakaz pielgrzymek do Medjugorie Dwaj kolejni biskupi Mostaru i Konferencja Episkopatu Jugosławii na podstawie prac dwu kolejnych komisji (złożonych z duchownych, teologów i psychiatrów) zakazała pielgrzymek i wszelkich innych religijnych wyjazdów do Medjugorie, zakazała propagowania zjawisk i publikacji na ich temat, uznała że nie mamy dowodów na nadprzyrodzony charakter zjawisk. Konferencja Episkopatu Bośni zakazała wizjonerom publicznie występować w kościołach. Watykan kilkukrotnie zabraniał organizowania pielgrzymek i wszelkich wyjazdów religijnych do Medjugorie. Zjawiska te są więc nieuznawane przez Kościół Katolicki. Niestety zarządzenia władz kościelnych są ignorowane. Nieposłuszni świeccy i duchowni darzą zjawiska wielkim kultem, pomimo że zjawa głosi bluźnierstwa i herezje. Szeroko zakrojona akcja propagowania zjawisk i pielgrzymki do Medjugorie są więc wyrazem nieposłuszeństwa wobec Kościoła [Takie samo stanowisko zajmuje Bractwo Św. Piusa X - admin].

Badanie prawdziwości objawień Zwolennicy Medjugorie głoszą że Kościół nie ocenia objawień podczas ich trwania, nie jest to jednak prawdą. Istnieje cała procedura oceniania. Jeżeli jakiś element wskazuje na zło w objawieniach, to trzeba takie wizje odrzucić. Medjugorie jest typową diabelską karykaturą objawień Maryjnych (Garabandal, Oława), celem Szatana jest odwrócenie uwagi wiernych od prawdziwych objawień (Fatima) i zasianie w sercach wiernych herezji, (co doskonale się udaje).

Dowody na demoniczność zjawy z Medjugorie Wśród argumentów świadczącymi o diabelskiej naturze Medjugorie (niezgodności z praktyką prawdziwych objawień) można wymienić to, że:

Zjawa głosi herezje sprzeczne z nauką Kościoł, a co świadczy, że zjawiska te nie pochodzą od Boga.

Wizjonerzy grzeszyli przed objawieniami

Zjawa wybrała grzeszników

Wizjonerzy kłamali, co do swych działań

Wizje miały miejsce nocą w różnych miejscach

Wizje trwają od 1981 przez wiele lat

Wizje mają miejsce wielokrotne w ciągu doby

Wizje maja miejsce na życzenie wizjonerów

Wizje nie są regularne

Przekazy zjawy są chaotyczne

Stopy zjawy (podającej się za Marie) są ukryte

Wygląd zjawy nie zgodny z katolicką symboliką maryjną

Zjawie towarzyszą amorki o demonicznym wyglądzie

Demoniczne amorki mają ukryte stopy

Amorki naśladują zjawę

Wizjonerzy mają fizyczny kontakt ze zjawą (całują się z nią, przytulają się do niej)

Zjawa nie jest zrównoważona emocjonalnie

Zjawa napawała lękiem wizjonerów

Wizjonerzy są uzależnieni od wizji

Zjawa zmusza wizjonerów do szaleńczego wysiłku

Zjawa groziła biskupowi miejsca

Franciszkanie z Medjugorie za wspieranie objawień są usunięci ze stanu kapłańskiego

Zjawa odwraca uwagę wiernych od Jezusa i kieruje ją na siebie

Zjawa neguje posiadanie przez Maryje łask, (podczas gdy Kościół naucza, że Maryja jest obdarzona łaskami)

Zjawa neguje moc wstawiennictwa Maryi i twierdzi że Maryja potrzebuje wsparcia ludzi (podczas gdy Kościół naucza, że modlitwa Maryi jest w pełni skuteczna)

Zjawa głosi nową datę narodzin Maryi – 5 sierpnia, – czyli nowy kalendarz liturgiczny, (podczas gdy Maria urodziła się 8 września)

Zjawa głosi, że Maryja sama wstąpiła do Nieba i tam zmarła, (podczas gdy Kościół naucza, że w Niebie się nie umiera, a Maryję do Nieba wziął Bóg)

Zjawa kreuje Maryję na równą Jezusowi, (podczas gdy Kościół naucza, że Maria jest Matką Jezusa i pośredniczką między ludźmi a Bogiem)

Zjawa głosi, że rzekomo objawienia są ostatnie, (podczas gdy Kościół naucza, że to Kościół decyduje o prawdziwości objawień)

Zjawa kreuje Maryje na niezależną od Boga twierdząc, że sama wybrała Medjugorie, (podczas gdy Kościół naucza, że Bóg posyła Maryje)

Zjawa twierdzi, że nie chrześcijanie a mieszkańcy Medjugorie są ludem wybranym, (podczas gdy Kościół naucza, że to chrześcijanie są narodem wybranym)

Zjawa wprowadza nowy sakrament, specjalne błogosławieństwo, (podczas gdy Kościół naucza, że tylko on ma władze wprowadzania sakramentów)

Zjawa nawołuje do nieposłuszeństwa wobec biskupa, co było równoznaczne z rozbijaniem kościoła, (podczas gdy Kościół naucza, że Maryja dba o jedność i nienaruszalność Kościoła)

Zjawa chce uwielbienia na równi Bogu, (podczas gdy Kościół naucza, że wielbiony ma być Bóg)

Zjawa milczy o Trójcy (będącej podstawą Katolicyzmu)

Zjawa głosi, że w Medjugorie Bóg jest najbliższy w historii ludziom, (podczas gdy Kościół naucza, że Bóg był zawsze blisko ludzi, dziś obecny jest w Ewangelii i Kościele, bliskość ta najpełniej urzeczywistniła się w Jezusie, Jezus fizycznie obecny jest w chlebie i winie podczas Eucharystii, przyjęcie Komunii Świętej jest zespoleniem z Jezusem)

Zjawa neguje pośrednictwo w modlitwie, (podczas gdy Kościół naucza, że warto korzystać z pośrednictwa świętych i Maryi)

Zjawa głosi, że Jezus jest Ojcem, (podczas gdy Kościół naucza, że Ojciec i Syn to inne osoby)

Zjawa głosi, że Jezus umarł za wiarę, (podczas gdy Kościół naucza, że Jezus wiedział, więc nie wierzył, a swe życie oddał dla zbawienia ludzi)

Zjawa głosi wszechpotęgę Szatana, (podczas gdy Kościół naucza, że Jezus pokonał szatana raz na zawsze na krzyżu i poprzez zmartwychwstanie, a szatan nie ma władzy nad chrześcijanami)

Zjawa głosi automatyczne zbawienie grzeszników po spowiedzi i komunii świętej, (podczas gdy Kościół naucza, że automatycznie zbawieni są tylko święci, grzesznik po spowiedzi i komunii świętej trafia do Czyśćca, bo musi ponieść karę)

Zjawa głosi, że za dusze czyśćcowe nikt się nie modli, (podczas gdy Kościół w swej liturgii modli się za dusze czyśćcowe)

Zjawa podaje nową datę przejścia z czyśćca do nieba w dzień Bożego Narodzenia, (podczas gdy Kościół naucza, że przejście taki ma miejsce w dniu zadusznym)

Zjawa głosi, że potępieni nie cierpią w Piekle

Zjawa głosi, że człowiek odrodzi się w innym ciele

Zjawa głosi, ze nie trzeba się nawracać na katolicyzm, wystarczy przyjąć jej orędzia

Zjawa głosi, że przynależność religijna nie ma znaczenia

Zjawa mieni się zbawieniem dla wszystkich niezależnie od wiary

Zjawa głosiła zbawienie w zjawie, nie w Jezusie

Zjawa głosi, że pokój na świecie jest niezbędny do zbawienia

Zjawa głosi samo zbawienie we własnej religii

Zjawa wprowadza własną liturgie

Tylko wizjonerzy znają tajne orędzie.

Fałszywe objawienia W Medjugorie, Oławie i Garabandal Szatan podszywał się po Maryje. Tłumy się modliły, ludzie zmieniali swoje życie, ale wszystko to służyło złemu. Wielu ludzi zmienia swoje postępowanie i żarliwie się modli przyłączając się do sekt. Nie jest to dobre, bo nie ma zbawienia poza Kościołem katolickim. Medjugorie ma swój metafizyczny wymiar pierwotny, który widzimy też w Garabandal (polecam książkę ks. Warszawskiego „Garabandal”), Oławie, gdzie stajemy oko w oko z wrogiem z początków czasów. Jest też wymiar polityczny, (o którym Mackiewicz pisał w „Watykan w cieniu krzyża”, „W cieniu czerwonej gwiazdy”) Medjugorie: zjawa propaguje pacyfizm (kto czytał „Zwycięstwo prowokacji ” Mackiewicza czy „100 zabobonów” Bocheńskiego”, ten wie że propaganda pacyfizmu jest orężem ruchu komunistycznego_.

Bibliografia:

Dorota Rafalska, „Medjugorie prawda czy fałsz”, KUL w 2003 roku.

Zobacz też:

Linki do artykułów autorstwa własnego

Linki do artykułów m. in. usuniętych przez EIOBĘ

Odnośnik do oryginalnej publikacji:

http://www.propolonia.pl/blog-read.php?pid=784&bid=27&uid=

Za http://www.eioba.pl/a/1ylv/medjugorie-falszywe-objawienie

Wywiad z egzorcystą Monsignor Andrea Gemma o Medjugorje VATICAN CITY – Mieszanina interesów ekonomicznych i diabolicznych, oraz domniemani wizjonerzy i ich współpracownicy bezpośrednio zaangażowani w zarobki związane z najwyższym napływem pielgrzymów i gości w tym rejonie. I diabeł zadowolony z zasiania niezgody pomiędzy wiernymi najbardziej przekonanymi o autentyczności objawień w Medjugorje i Kościołem, który od początku był sceptyczny wobec tego, co kilkakrotnie nazwał [ustami] następujących po sobie biskupów Mostaru, jako „wielkie oszustwo”. Monsignor Andrea Gemma, biskup – emeryt Isernia-Venafro, jeden z największych żyjących egzorcystów, nie przebiera w słowach: w Medjugorje do tej pory pojawiły się raczej rzeki pieniędzy, niż Najświętsza Dziewica. Poważne oskarżenie, które ukazuje nie tylko odwagę, ale i moralną i duchową postawę duchownego, który zgodził się odpowiedzieć na pytania Petrusa związane z tak trudnym zagadnieniem.

Zatem, Ekscelencjo, jak zdefiniować Medjugorje? - Jest to fenomen całkowicie diabelski, wokół którego obraca się wiele podziemnych interesów. Święta Matka Kościół, która jako jedyna może się wypowiadać, ogłosiła już ustami biskupa Mostaru publicznie i oficjalnie, że Madonna nigdy nie objawiła się w Medjugorje i że ta cała blaga to dzieło demona.

Mówi Ekscelencja o ‘podziemnych interesach’…, jakich? - Mówię tu o ‘oborniku diabła’, czyli o pieniądzach, bo, o czym jeszcze? W Medjugorje wszystko obraca się wokół pieniędzy: pielgrzymki, wynajmowanie domków, sprzedaż świecidełek. Wykorzystując dobrą wiarę tych biednych dusz, które udają sią tam myśląc, że spotkają Madonnę, fałszywi wizjonerzy ustawili się finansowo, wzbogacili się i prowadzą wygodne życie. Wystarczy pomyśleć, jeden z nich organizuje [pielgrzymki] bezpośrednio z Ameryki, z bezpośrednim zyskiem ekonomicznym, dziesiątki pielgrzymek rocznie. Nie wydają mi się oni bezinteresownymi osobami. Zatem na spółkę z tymi, którzy wspierają to hałaśliwe oszustwo, niewątpliwie mają oni wszelkie powody ku temu, aby przekonywać ludzi o tym, że widzą Dziewicę Maryję i rozmawiają z Nią.

Monsinior Gemma, czy jest to wasz ostateczny osąd? - Czy może być inaczej? Te osoby, które twierdzą, że mają kontakt z Matką Bożą, ale w rzeczywistości są inspirowani tylko i wyłącznie przez szatana, tworzą zgiełk i zamieszanie pomiędzy wiernymi z całkowicie godnych potępienia pobudek i zysków. Proszę pomyśleć również o nieposłuszeństwie, które podsycają w Kościele: ich duchowy przewodnik, brat franciszkański wydalony z zakonu i zawieszony a divinis, nadal sprawuje sakramenty bezprawnie. I wielu księży z całego świata, pomimo wyraźnego zakazu Stolicy Apostolskiej, nadal organizuje pielgrzymki do Medjugorje lub bierze w nich udział. To jest skandal! Proszę zobaczyć, dlaczego mówię o mieszaninie interesów, osobistych i diabelskich; kieszonkowe fałszywych wizjonerów i ich pomocników, oraz [to, że] diabeł powoduje niezgodę pomiędzy wiernymi i Kościołem. Najbardziej uparci wierni nie słuchają Kościoła, który, powtarzam, od początku ostrzegał przed groźbą objawień Medjugorje.

- A jeśli domniemani wizjonerzy rzeczywiście widzieli Matkę Bozą? W rzeczywistości widzieliby szatana w jednym z jego przebrań. Ponieważ w interesie szatana leży podział w Kościele, przeciwstawianie sobie obecnych ‘zwolenników; i ‘przeciwników’ Medjugorje. I to nie jest nic nowego: sam św. Paweł twierdzi, ze diabeł może się objawiać, jako Anioł Światła i że może przybierać rożne wcielenia. Zrobił tak, na przykład, ze św. Gemma Galgani. Ale poza swoimi parodiami Zły już zadziałał i mogę Pana zapewnić, że to on inspiruje fałszywych wizjonerów od początku przez ułudę łatwych pieniędzy.

- Wasza Ekscelencja naprawdę nie lubi tych wizjonerów… Litości! Wystarczy popatrzeć na to jak oni się prowadzą: są nieposłuszni Kościołowi. Powinni byli przejść na emeryturę i zacząć prywatne życie, ale zamiast tego nadal propagują swoje kłamstwa z powodu zysku, zatem grają w szatańską grę! Moje myśli natychmiast kierują się do św. Bernadetty, wizjonerki z Lourdes: to łagodne stworzenie chciało zostawić swoje własne życie i wybrać habit zakonny, aby służyć Panu. Zamiast tego oszuści z Medjugorje nadal prowadzą wygodne życie w świecie, nie okazując żadnego rodzaju miłości ani Bogu ani Kościołowi.

- Zwolennicy Medjugorje naciskają, że Stolica Apostolska nigdy nie wyraziła się na ten temat. To kolejne kłamstwo! Jak wskazałem wcześniej Watykan zabronił pielgrzymek księżom do tego miejsca i przemówił już ustami dwóch następujących po sobie biskupów Mostaru na przestrzeni tych lat, Monsignora Zanica i Monsignora Perica, z którymi rozmawiałem osobiście i którzy zawsze dzielili się ze mną swoimi wątpliwościami. Proszę zobaczyć, ani w przypadku Fatimy ani Lourdes Stolica Apostolska nie wyraziła się bezpośrednio na temat objawień maryjnych. Dlaczego zatem miałaby zrobić wyjątek w tym przypadku? Prawda jest taka, że kiedy przemawia biskup Mostaru to przemawia Kościół Chrystusa, i to jego, który przemawia mocą autorytetu powierzonego mu przez Watykan (Stolicę Apostolską), należy słuchać. A zatem Stolica Apostolska zawsze wyrażała swoją opinię słowami biskupa Mostaru pokazując, że Medjugorje to diabelskie oszustwo. Ale powiem coś Panu jeszcze. Zobaczy Pan, że wkrótce Watykan zainterweniuje z czymś wybuchowym żeby zdemaskować raz na zawsze, kto stoi za tym oszustwem.

- Ci sami zwolennicy wskazują, że w Medjugorje, co roku odnotowuje się rekordową ilość nawróceń i cudów… To wypaczenie. Poza tym, kto liczy te wszystkie nawrócenia? Proszę zrozumieć, jeśli ktoś się nawraca to dzieje się tak, dlatego, że ma pewne predyspozycje ku temu, ponieważ potrafi patrzeć w głąb, ponieważ wie jak przyjąć dar Ducha. Miejsce, w którym ma miejsce nawrócenie, to sprawa względna. Pomyślmy o św. Pawle: nawrócił się na drodze. Co zatem powinniśmy czynić? Czy mamy wszyscy wyjść na drogi i czekać na nawrócenie? Co do cudów, to opowiem Panu osobistą anegdotę. Zawdzięczam wstawiennictwu Matki Bożej Różańcowej z Pompei cudowne uzdrowienie kogoś z mojej rodziny, a mimo to nie zdarzyło się, żeby Matka Boża objawiła mi się w Pompei. Aby uwierzyć, być uleczonym wewnętrznie lub zewnętrznie, wcale nie znaczy, że Maryja musi się objawić.

- Zna Wasza Ekscelencja opinię Ojca Świętego Benedykta XVI o Medjugorje? Ograniczę się do podkreślenia faktu, iż to on, jako Prefekt Kongregacji Nauki Wiary, wydał dwie oficjalne noty nieprzychylne Medjugorje, jak ta zakazująca księżom i osobom duchownym udawania się tam na pielgrzymki. On to uczynił…

- Z drugiej strony mówi się, że Jan Paweł II był przekonany o dobrym charakterze objawień. Zupełnie nieudowodniona bajka. Podkreślam, że osobiste opinie są tylko nimi i w żaden sposób nie reprezentują aktu magisterium. Wywiad można znaleźć na stronie CatholicTruthScotland.com. (!!!) Mam nadzieję, że fakt, iż jestem Szkotem sprawi, że nie zdenerwują się na mnie z powodu umieszczenia całego wywiadu. Zrobiłem tak gdyż uważam, że jest to ważne. Czymkolwiek jest Wielkie Oszustwo, z pewnością ma się ku końcowi i dobrze jest przypomnieć katolikom, że jakiekolwiek objawienie (czy ‘anioł’ lub głos czy też kosmita), które twierdzi, że zostało wysłane prze Boga, wcale przez ten fakt nie nadaje sobie wiarygodności.’

Tłumaczył Fides

Tłumaczony tekst pochodzi z angielskojęzycznej strony: http://somehavehats.typepad.com

za stroną źródłową Petrus: http://www.papanews.it

http://www.traditia.fora.pl/

Włochy: dyrygent o reformie muzyki sakralnej Cały ten upadek rozpoczął się po Soborze Watykańskim II, kiedy nastała powierzchowna fala pseudo odnowy, która wyrządziła tak wiele szkody niemal wszystkim naszym kościołom – tak genezę współczesnego kryzysu muzyki liturgicznej opisuje na łamach dzisiejszego wydania dziennika La Repubblica ks. Pablo Colino. Jest to już kolejny autorytet muzyczny we Włoszech, który postanowił publicznie zaapelować o powrót tradycyjnego repertuaru Kościoła, przede wszystkim chorału gregoriańskiego. Wcześniej uczynił to m.in. Ennio Morricone, który przed dwoma laty przyznał, że zastąpienie pieśni gregoriańskich popularnymi i gitarowymi piosenkami było poważnym błędem. Zaapelował on również do Benedykta XVI, by wykazał się większą stanowczość w przywracaniu w Kościele gregoriańskiej tradycji. Ostatnio szerokim echem odbiły podobne w treści słowa wypowiedziane przez Riccarda Mutiego, byłego dyrygenta La Scali. W jego przekonaniu piosenki wykonywane w kościołach obrażają inteligencję wiernych i są przejawem prostactwa. Zaapelował on też do hierarchów, by nie przekreślali z góry swych wiernych, sądząc, że nie są oni w stanie docenić wielkich arcydzieł katolickiej muzyki sakralnej. Teraz głos w tej samej sprawie zajął kolejny muzyczny autorytet ks. Pablo Colino, dyrygent chóru Filharmonii Rzymskiej. Jest on Hiszpanem i muzykiem w sutannie. W jego przekonaniu stan współczesnej muzyki liturgicznej jest tragiczny i beznadziejny. Aby się o tym przekonać, wystarczy pójść na Mszę do pierwszego lepszego kościoła – zaznacza. Jak przyznaje, wielokrotnie rozmawiał o tym z Benedyktem XVI, który wskazywał mu na potrzebę oczyszczenia kościołów z piosenek, które się do nich nie nadają, i przywrócenia w nich muzyki sakralnej wyrastającej z autentycznej tradycji liturgicznej. W jego przekonaniu pierwszym krokiem autentycznej odnowy w duchu Benedykta XVI musi być powrót do chorału gregoriańskiego. Ludzie muszą się go ponownie nauczyć śpiewać. Wierni, organiści, chóry. Bez tego nie da się zrobić ani jednego kroku na przód – uważa ks. Colino. Chorał gregoriański jest bowiem matką muzyki sakralnej, matką całej naszej muzyki, również tej współczesnej – podkreślił dyrygent chóru filharmonii rzymskiej w wywiadzie dla dziennika La Repubblica. kb/ rv, la repubblica

KOMENTARZ BIBUŁY: “Pierwszym krokiem autentycznej odnowy w duchu Benedykta XVI musi być powrót do chorału gregoriańskiego” – już z tego zdania wynika jasno, że autentyczna odnowa stawiająca na chorał gregoriański, a nie “odnowa” wprowadzająca zakonnice z gitarami, rozpoczyna się dopiero za czasów tego Pontyfikatu. Okres poprzednich dwudziestu-kilku lat należy zatem obiektywnie uznać za stracony. Czy ktoś logicznie kojarzy kto był za to odpowiedzialny, kto sprawował funkcję szefa przez te lata?…

Za: RadioWatykanskie

http://www.bibula.com

Zob. też http://marucha.wordpress.com/2011/05/28/dyrygent-la-scali-oczyscmy-koscioly-z-muzycznego-kiczu/

Hołownia i tęczowy McCartyzm Reakcja na słowa Szymona Hołowni są znamienne dla tego, co dzieje się z „elitami” opiniotwórczymi w naszym społeczeństwie. Niestety zaczynamy doświadczać coraz mocniej tego samego, co społeczeństwa na zachodzie Europy i w USA. Mniejszość trzyma różową giwerę przy naszych skroniach. Amerykański marksistowski historyk, Eugene Genovese, zauważył już 20 lat temu „ucisk profesorów i studentów, przyjmujących niepopularną postawę przeciwko przydziałom, akcji afirmacyjnej, aborcji, homoseksualizmowi i tym podobnym”. Napisał on, że sytuacja dla prawicy jest gorsza niż była dla lewicy w latach 50-tych. „Jako ten, który widział, jak zwalniają profesorów podczas ery McCarth’ego i ten, który musiał walczyć, ( jako prokomunistyczny marksista) o swoje prawa do nauczania, obawiam się, że nasi konserwatywni koledzy stoją dzisiaj przed nowym mccartyzmem, w pewien sposób bardziej efektywnym i bezwzględnym niż ten stary”. Tydzień temu pisaliśmy z Martą Brzezińską jak gejowskie organizacje zastraszają swoich ideologicznych oponentów na zachodzie i jak coraz częściej różowa poprawność polityczna „puka o 6 rano” do naszych homofonicznych drzwi . Mamy tego kolejny przykład. W środowym programie „Dzień dobry TVN”, Szymon Hołownia prowadzący to wydanie wspólnie z Marcinem Prokopem, wypowiedział się przeciw ustawie legalizującej związki partnerskie: „Nie popieram związków partnerskich (…) Jestem drastycznie niepostępowy. Wręcz zabetonowany. I jestem z tego dumny!” Publicysta cieszył się również z tego, że niewiele osób przyszło na paradę gejowską tydzień temu. Oczywiście od razu został upomniany przez inne media, które zarzuciły mu brak profesjonalizmu. Jest to chyba najbardziej typowy i jednocześnie bezczelny zarzut, jaki stawia się konserwatywnym obyczajowo dziennikarzom w naszym kraju, gdzie standardem obiektywizmu jest pisanie na okładce „Tusku musisz!”, Natomiast sprzeciwienie się, choć w małym stopniu krytyce PiS-u jest uważane za pisowskie lizusostwo. My to wszystko wiemy. Jednak Hołownia, (z którego wieloma poglądami się nie zgadzam, natomiast bardzo go cenię za jego „popowe” książki, w których przyciąga młodzież do Jezusa, co widziałem prowadząc z nim spotkanie niedawno w Olsztynie), do tej pory był pod pewnym parasolem „postępowych” mediów. Teraz jednak Saruman z tęczową brodą dopada i jego. Wcale nie zdziwię się, gdy środowiska gejowskie zaczną domagać się by Szymon raz na zawsze przestał się pojawiać na wizji TVN. Kuba Wojewódzki, (który zresztą sam doświadcza ostatnio absurdalnych ataków za swój żarcik o murzynach – dobrze mu tak, niech wie, co to jest dyktatura toleroncjanizmu!) zapewne będzie rozdzierał szaty Jacykowa czy Piróga, płacząc, że musi pracować w jednej stacji z homofobem „groźniejszym niż mohery”- jak już niegdyś zasugerował. Może litościwy Raczek uzna, że Hołownia może nadal pokazywać się na wizji jak złoży samokrytykę przed gejowskim Senhedrynem. A może wystarczy zwykły pocałunek w pośladek Biedronia? W końcu już plotek.pl ubolewa, że Hołownia szerzy homofobię w polskim, pożal się Boże, szołbiznesie. „W Wielkiej Brytanii za nietolerancję względem homoseksualistów na wizji przed kilkumilionową publicznością mógłby skończyć nieciekawie…” – czytamy. Stąd chyba już tylko krok do pakowania „zaplutych karłów reakcji” do kolorowej celi. Już kapłani lewackiego marszu przez instytucje tacy jak Herbert Marcuse czy renomowany profesor prawa Stanley Fish pisali, wprost, że „wolność słowa nie posiada żadnego rzeczywistego znaczenia”. Marksizm kulturowy nie jest wymysłem prawicowych oszołomów. Niestety po 20 latach od „upadku” komunizmu pojawia się on w naszym kraju w nowej, groźniejszej formie. Przestrzegał nas o tym Jan Paweł II. Nie słuchaliśmy. Gejowskiego marszu przez instytucje doświadcza w Polsce coraz więcej konserwatywnych dziennikarzy, którzy są pozywani za swoje opinie na temat homoseksualizmu. Jednak przychodzi również pora na bardziej liberalnych żurnalistów, którzy myśleli, że mogą z powodzeniem obracać się w kręgach „postępowego” światka polskich maistreamowych mediów, gdzie dziennikarze boją się wyrażać swoich prawdziwych opinii. Cóż. Drzwi do ciemnogrodu są dla Ciebie Szymonie otwarte. Masz gdzie uciekać przez tęczowym McCartyzmem. Zapraszamy! Łukasz Adamski

http://fronda.pl

Dziewięć głównych zasad narodowej ekonomii GDY potęga i pozycja kraju składa się z jego nadwyżek złota, srebra, i wszystkich innych rzeczy koniecznych bądź użytecznych dla jego przetrwania, wywiedzionych, jeśli to tylko możliwe, z własnych zasobów, bez polegania na innych krajach, oraz z odpowiedniego rozwijania, użycia i zastosowania tychże- tedy cała narodowa gospodarka (Landes-Oeconomie) winna przemyśleć jak takowe nadwyżki, rozwijanie i pomyślność osiągnąć, bez zależności od innych, lub jeśli to nie zawsze jest możliwe, przy jak najmniejszej zależności od innych krajów, i oszczędzając użycie gotówki swego kraju. Dla tego celu poniższych dziewięć zasad jest szczególnie użytecznych.

Po pierwsze, należy przeszukać krajową ziemię z wielką pieczą, by nie pozostawić możliwości uprawnych, czy choć kąta czy grudki ziemi bez przemyślenia. Z każdą udatną postacią roślinną pod słońcem należy eksperymentować, by zobaczyć, jeśli nadaje się do kraju, gdyż odległość czy bliskość od słońca nie jest jednym co się liczy. Przede wszystkim nie można szczędzić trudu ni wydatku na znalezienie złota i srebra.

Po drugie, wszystkie dobra znalezione w kraju, jeśli nie można ich użyć w pierwotnym stanie, winny być przerabiane w kraju; skoro płatność za wyrób manufaktur zwykle przekracza wartość surowca dwa, trzy, cztery, dziesięć, dwadzieścia, a nawet sto razy, a zaniedbanie tego byłoby okropnością dla sprawnego zarządcy.

Po trzecie, aby wypełnić dwa powyższe zalecenia, potrzebni będą ludzie, tak dla produkowania i kultywowania surowców, jak dla przekształcania ich. Przeto uwaga powinna się skupić na ludności, aby była tak wielka jak tylko możliwe jest utrzymać w kraju, co winno być dobrze urządzonego kraju pierwszym zajęciem, a które jest niestety często zaniedbywane. Ludzie zaś winni być wszelkimi sposobami kierowani z daremnych do rentownych profesji; poinstruowani i zachęceni do różnej formy wynalazków, sztuk, i handlów; a, jeśli zajdzie potrzeba, instruktorów do tego należy zatrudnić z zagranicy.

Po czwarte, złoto i srebro będące w kraju, czy to z własnych kopalń, czy też z zagranicy przemyślnością sprowadzone, nie mogą być pod żadnym pozorem uszczuplane, na żaden cel, jeśli to możliwe, ani chowane w skrzyniach i skarbcach, lecz muszą zawsze pozostać w obiegu; nie powinno też być wiele dozwolone z takiego ich używania, co by się naraz zniszczyły i powtórnie użytymi być nie mogły. Dzięki takim porządkom nie będzie mógł kraj, który zgromadził słuszne sumy gotówki, szczególnie taki, który posiada kopalnie złota i srebra, sprowadzić się do ubóstwa; przeciwnie, nie można będzie, aby ciągle nie wzrastał w bogactwie i posiadaniu. Tedy,

Po piąte, mieszkańcy kraju powinni starać się jak to możliwe, aby wystarczały im krajowe produkty, aby do nich jeno ograniczyć swe zbytki, a obejść się bez zagranicznych produktów, jeśli to tylko możliwe (z wyjątkami, gdy potrzeba nie pozostawia alternatywy, czy, jeśli nie potrzeba, to szerokie, nieuniknione wykorzystanie, czego przyprawy indyjskie są przykładem). I tak dalej.

Po szóste, w przypadku, gdy takowe zakupy byłyby konieczne ze względu na konieczność, czy też nieuniknione wykorzystanie, winno się je brać od obcokrajowców z pierwszej ręki, jeśli to tylko możliwe, i nie za złoto czy srebro, lecz w wymianie za inne krajowe towary.

Po siódme, takowe zagraniczne towary w takim przypadku miałyby być importowane w nieukończonej formie, i dokańczane w kraju, przeto zarabiając tam zarobek manufaktur.

Po ósme, szans należy wypatrywać dniem i nocą dla sprzedaży krajowej nadwyżki dóbr, w skończonej formie, do tych obcokrajowców, jak tylko potrzeba, i za złoto i srebro; do tego celu, konsumpcja, rzekniemy, musi być poszukiwana na najdalszych skrawkach ziemi, i rozwijana jak tylko się da.

Po dziewiąte, kromie ważnych wypadków, żadne importowanie nie powinno być dozwolone pod żadnymi pozorami tych towarów, których jest wystarczająca podaż w kraju; i w tym żadna życzliwość czy współczucie nie może być okazane obcokrajowcom, czy to przyjaciołom, kumom, sojusznikom, czy to wrogom. Gdyż cała przyjaźń kończy się, gdy w grę wchodzi ma własna słabość i ruina. I to jest prawdą nawet, gdy krajowe towary są pośledniejszej, jakości, a nawet droższe. Ponieważ lepiej byłoby za rzecz płacić dwa talary, które zostaną w kraju, niż tylko jeden, który go opuszcza, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało dla niezaznajomionych. Philipp von Hornick, 1684

http://zezorro.blogspot.com/

Numerus nullus, czyli milczenie owiec Wybory to świecki ceremoniał, przypominający chodzenie w wigilię z opłatkiem do obory. Dzielenie się raz do roku z bydlątkami opłatkiem nie przeszkadza przecież ich strzyc, doić, a nawet zarzynać. Staram się nie wywoływać nikogo do tablicy w moich tekstach. Wydaje mi się, że są ważniejsze problemy niż tak zwane personalia. Profesor Dakowski upoważnił mnie jednak do opisania swojej historii. Ku rozrywce i przestrodze. W swoim podziemnym wydawnictwie Dakowski wydał między innymi „Wolność w obozie” niejakiego Macieja Poleskiego. Nie tylko wydał, ale mu zapłacił, co w czasach konspiry było raczej wyjątkiem niż regułą. Dodam, że autor wykazał zdrowy zmysł ekonomiczny, bo kłócił się jak pamiętam o 20% różnicy pomiędzy kwotą honorarium ofiarowanego przez wydawnictwo a swoimi oczekiwaniami. Po 89 roku, gdy Poleski funkcjonował już, jako Czesław Bielecki, profesor Dakowski umówił się z nim w jakiejś niezwykle ważnej sprawie. Oczywiście społecznej, a nie prywatnej. Zabrał nawet ze sobą jakiś otrzymany od znajomych koralik, który miał być umówionym znakiem przynależności do kręgów wyższego wtajemniczenia. Czesław Bielecki był bardzo zajęty. Tworzył właśnie Porozumienie Ponad Podziałami. Bardzo go rozbawiło, że ktokolwiek mógł poważnie potraktować nazwę jego ugrupowania. Gdy przestał się zaśmiewać, powiedział z rozbrajającą szczerością: „ Dla takich jak pan, obowiązuje nie numerus clausus, lecz numerus nullus. Nie chodziło bynajmniej o to, że Bielecki miał do Dakowskiego pretensje o te 20%. W oczach Bieleckiego Dakowski, jak i większość z nas, należy po prostu do flory i fauny „tego kraju”. Raz na cztery lata flora i fauna wrzuca do urny karteczkę, która jest symbolem wiernopoddańczego uwielbienia dla politycznego establishmentu traktowanego jako całość, gdyż podziały polityczne w obrębie tego establishmentu są, jak to coraz lepiej widać, zupełnie nieistotne. Wybory to tylko świecki ceremoniał, przypominający chodzenie w wigilię z opłatkiem do obory. Dzielenie się raz do roku z bydlątkami opłatkiem nie przeszkadza przecież ich strzyc, doić, a nawet zarzynać. Tradycja tradycją, gdyby jednak któreś z bydlątek naprawdę przemówiło ludzkim głosem, gospodarzowi ze zdumienia wyszłyby gały, niezależnie od liczby promili we krwi. Podobnie reagują przedstawiciele politycznego establishmentu, ilekroć ktoś z flory i fauny „tego kraju” odważy się zabrać głos w jakiejkolwiek sprawie. Są tak zdumieni jakby przemówiła krowa, albo wierzba. Wiele lat temu podczas imprezy w domu jednego z moich byłych znajomych, ktoś użył słowa „demokracja” w rozmowie z tuzem kontraktowej opozycji, znanym z upodobania do mocnej herbaty i kreowanym na polską Matkę Teresę. „Jaka demokracja?” - zagrzmiał mocno znieczulony bohater opozycji. „Chamów trzeba za mordę trzymać i do roboty gonić”. Sądził zapewne, że na imprezie są sami swoi i tu się pomylił. Uważałam wtedy, że jakakolwiek współpraca, z szeroko rozumianą opozycją kontraktową była dużym błędem. Dałam nawet temu wyraz w artykule drukowanym 20 lat temu w „ Polsce dzisiaj”, który pozwoliłam sobie niedawno umieścić - ku pamięci - na NE. Teraz myślę, że błąd polegał, na czym innym. Na naszej łatwowierności, dobroduszności i wielkiej potrzebie pozytywnego bohatera, którą łatwo było zaspokoić przez kreację idoli. A przede wszystkim na tym, że tych idoli nie rozliczaliśmy, nie punktowaliśmy, nie żądaliśmy od nich niczego. Zachowywaliśmy się jak spragniona miłości kobieta, która powierza swoje oszczędności oszustowi matrymonialnemu, pomimo, że czuje, że coś jest nie w porządku. Albo jeszcze lepiej – jak córka alkoholika, która wychodzi za mąż za pijaka, bo to jedyna rzeczywistość, jaką zna i z którą potrafi sobie, swoim zdaniem, radzić. Nie zadaje żadnych pytań i nie przychodzi jej do głowy, żeby odejść, bo nie wyobraża sobie, że może być inaczej. Godzimy się na wyborcze obietnice, w które przecież nie wierzymy, podobnie jak żona pijaka nie wierzy w jego przysięgi. A jeżeli ma go już naprawdę dosyć, ucieka pod skrzydła następnego alkoholika. Bo nie zna innych ludzi i innych zachowań. I znowu nie będzie od następnego niczego wymagać. My też godzimy się na to, że na nic nie mamy wpływu, że rząd wyprzedaje jak ten pijak ostatnie meble i że zaciąga długi, które będziemy musieli spłacać. Ale gdy mamy rządzących naprawdę dosyć, od opozycji nie oczekujemy niczego, poza obaleniem aktualnego rządu. A potem się zobaczy. I da capo al. fine. Jak uczy wieloletnie doświadczenie, nie jesteśmy w stanie z góry przewidzieć, kto gra po naszej stronie. Dlatego - czy chcemy czy nie chcemy- współpracować musimy ze wszystkimi. Ale na naszych zasadach. Jeżeli zakochana kobieta stwierdzi, że giną pieniądze z jej konta powinna ukochanego szybko wystawić za drzwi. No i w żadnym wypadku nie przepisywać na niego mieszkania i samochodu. Jak mówił mi ojciec, niektóre struktury założone przez agentów Gestapo pozbyły się ich, okrzepły i działały przeciwko swemu założycielowi do końca okupacji. Inaczej mówiąc- zarodkiem wspaniałego kryształu może stać się nawet jakiś brudek. Ważne jest, żeby potem uważnie pilnować jego krystalizacji. ( Znam się na tym, hodowałam z uczniami przepiękne kryształy NaCl na nitce z węzełkiem.) Pytałam kiedyś( przeszło 20 lat temu) Anię Walentynowicz, dlaczego powierzyła taśmę z wyznaniami Wałęsy Borusewiczowi. „Borsuk – nigdy”- wykrzyknęła Ania, choć nic nie sugerowałam. Jak pamiętam powiedziałam wtedy kwaśno, że „zawsze i nigdy” mówi się ostatni raz w wieku 16 lat. Potem trzeba kierować się rozumem i stosować zasadę ograniczonego zaufania. We Wrocławiu jest ulica imienia mojego męża. Na oficjalnym spotkaniu we wrocławskim ratuszu, przy pełnej sali, pewna dziennikarka ( oczywiście z GW) zapytała mnie, czy zdaje sobie sprawę, że mieszkańcom tej ulicy nie podoba się obce brzmienie jego nazwiska i czy czuję się tym urażona. Źle trafiła, bo byłam zachwycona. Bardzo cierpiałam, że moi współobywatele dają się zawsze strzyc jak nieme owce i fakt, że ktoś wypowiada własną opinię w jakiejkolwiek istotnej dla niego sprawie wywołał wręcz mój entuzjazm, czemu, ku konsternacji dociekliwej dziennikarki, dałam wyraz. Nie twórzmy kapliczek. Zbierajmy się wokół idei. Nie budujmy nikomu za życia pomników, które potem będziemy strącać z cokołu. Traktujmy ludzi życzliwie i z zaufaniem. Ograniczonym. Stanisław Jerzy Lec napisał: „Burząc pomniki, oszczędzajcie cokoły. Zawsze mogą się przydać”. Lec chyba, co innego miał na myśli, ale ja przez cokoły rozumiem wartości i zasady, które są dla nas ważne. A na tych cokołach możemy i niestety musimy ustawiać różne „robocze” pomniki. Nie ma nic złego w tym, że zamiast uprawiać kult jednostki, zamiast modlić się do kolejnego pomnika pytamy o cokół, o zasady. I chcemy sprawdzić czy do końca nam odpowiadają. Partia rządząca musi czuć na plecach oddech opozycji ścigającej ją jak stado wilków. Ale opozycja też musi czuć i akceptować uważne oczy społeczeństwa. Nie może okopać się w oblężonej twierdzy i żyć tylko wewnętrznymi sprawami. Nie może na kogoś, kto odważy się zadać jakiekolwiek ważne pytanie, reagować zdumieniem, jak na gadającą wierzbę czy owcę. Albo, co gorsza reagować świętym oburzeniem, jakby przez pytających przemawiał sam szatan. W istotnych dla nas sprawach należy nam się rzeczowa odpowiedź, a nie kropidło i egzorcyzmy. Wiele lat temu, w czasie podróży po Francji, zatrzymałyśmy się z koleżanką w przydrożnej gospodzie pełnej myśliwych i ich psów. Nie mogłam się opanować przed molestowaniem pięknego posokowca i stąd nawiązała się ogólna rozmowa. Okazało się, że panowie nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, kto jest aktualnie prezydentem Francji. Polityka to brudna robota- powiedział jeden z nich. A do brudnej roboty wynajmuję człowieka, tak jak do wywożenia śmieci i sprzątania ulicy. Jeżeli śmiecie są wywiezione i ulica sprzątnięta, nic mnie nie obchodzi jak on się nazywa. I to byłoby moim ideałem.

Izabela Brodacka Falzmann

Rządzimy 4 lata, ale co złego to nie my Ucieczka od odpowiedzialności za fatalne skutki swoich działań, to cecha charakterystyczna ekipy Tuska. Zaczęło się od zgody na pakiet klimatyczny pod koniec 2008 roku. Najpierw Tusk odtrąbił sukces ogłaszając, że Polska w negocjacjach osiągnęła wszystko, co było można. Kiedy jednak zaczęło się okazywać, że negatywne skutki pakietu spadną na naszą gospodarkę już w styczniu 2013, Tusk bez zająknięcia stwierdził, że wszystkiemu winien jest Prezydent Kaczyński, bo zgodził w 2007 roku na jego założenia. Afera hazardowa proszę bardzo. Na początku zwalnia się 5 ministrów i jednego wicepremiera, a także przewodniczącego własnego klubu parlamentarnego, ale po opanowaniu sytuacji pod osłoną medialną, powołuje się komisję śledczą pod przewodnictwem funkcjonariusza Platformy i mając w niej większość, doprowadza się do tego, że według jej raportu końcowego afery nie było. W międzyczasie wyrzuca się z hukiem szefa CBA Mariusza Kamińskiego, który aferę wykrył i bez zażenowania oświadcza, że wszystko to, co nazywano aferą hazardową było jego prowokacjami. Dług publiczny w ciągu 3 lat wzrósł o300 mld zł, czyli o 60%. To prawda, ale był to skutek światowego kryzysu gospodarczego, z którego dzięki umiejętnościom Tuska i Rostowskiego, Polska i tak wyszła obronną ręką. A poza tym inne kraje w UE są zadłużone jeszcze bardziej. Komisja Europejska nakazuje zwrot pomocy publicznej stoczniom w Gdyni i w Szczecinie i przy bierności rządu Tuska doprowadza do ich upadłości (w tym samym czasie Francuzi i Niemcy przy pomocy środków budżetowych ratują swoje fabryki samochodów i banki). Ekipa Tuska obiecuje znalezienie inwestora i znajduje katarskiego ale przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Po wyborach okazuje się, że inwestor zrezygnował ze względu na kryzys i brak perspektyw w przemyśle stoczniowym, choć teraz już wiemy, że inwestora tak naprawdę wcale nie było. Nie ma winnych Minister Grad, który miał być zdymisjonowany, jeżeli inwestora nie znajdzie, po całej akcji jest publicznie przez Premiera Tuska przeproszony, bo przecież się starał. Podpisaliśmy fatalną w skutkach umowę gazową z Rosją na wiele lat i przy najwyższym w Europie poziomie cen. Zdaniem Tuska zapewniliśmy sobie stabilne dostawy gazu z Rosji, a że jest drogo nic na to nie można poradzić. Inni odbiorcy np. Słowacja płacą za rosyjski gaz jeszcze więcej. Nie da się zrealizować w terminie inwestycji na Euro 2012. Winna zła ustawa o zamówieniach publicznych, która preferuje wykonawców z najniższą ceną, zawiedli wykonawcy zagraniczni, którzy nie przewidzieli skomplikowania procesów inwestycyjnych w naszym kraju. W ostatnich dniach GUS ogłasza najwyższy od 10 lat wskaźnik inflacji. Za walkę z inflacją odpowiada bank centralny, a w ogóle została ona spowodowana przez czynniki zewnętrzne, wzrost cen paliw i wzrost cen surowców rolnych na rynkach światowych. Ani słowa o tym, że podwyżka stawek VAT o 1 pkt procentowy stała się pretekstem do masowego podnoszenia cen z łatwym usprawiedliwieniem, przecież wzrosły stawki podatku VAT, więc musimy podnieść ceny. Ani słowa także o tym, że w 2007 roku ceny ropy naftowej na rynku światowym były o 50% wyższe od obecnych, a ceny paliwa na naszych stacjach były wyraźnie niższe niż teraz. Wreszcie kurs franka wynosi już powyżej 3,30 zł za jednostkę tej waluty i 700 tys. gospodarstw domowych zaczyna mieć kłopoty ze spłacaniem kredytów w tej walucie. To przecież nie nasza wina, to wina Grecji, która potrzebuje kolejnej transzy pomocy, więc kapitał spekulacyjny ucieka do bezpiecznej waluty. Ale dlaczego ucieka z Polski tego już się państwo od Premiera Tuska się nie dowiecie. Ucieka, bo zna stan naszych finansów publicznych, a ten jest gorszy niż ustawiającej się już po międzynarodową pomoc Hiszpanii. Za 10-letnie obligacje hiszpańskie inwestorzy obecnie żądają 5,6% rentowności, za polskie aż 6,2%. I tak można bez końca. Jeżeli tylko pojawiają się jakieś negatywne skutki rządzenia to winni są nasi poprzednicy, kryzys światowy, Unia Europejska, klęski żywiołowe, wreszcie antysystemowa opozycja. Potrzebujemy jeszcze 4 lata, żeby przeprowadzić gruntowne reformy. Na razie kupujemy czas do wyborów i narażamy się tylko tym grupom, które jak wynika z wcześniejszych badań nic złego nam zrobić w wyborach nie mogą. Może jeszcze raz straszenie Polaków PiS-em wystarczy? Zbigniew Kuźmiuk

Formy agentury wpływu w Polsce Zakładając istnienie agentury wpływy Niemiec i Rosji na wysokich stanowiskach w Polsce, co w oczywisty sposób wynika z parodii śledztwa w sprawie tragedii smoleńskiej i braku jakiegokolwiek pozytywnego zainteresowania nim rządu i prezydenta oraz z faktycznej likwidacji przemysłu i bankowości polskiej plus likwidacja armii w porównaniu do potencjalnych zagrożeń i historycznego doświadczenia. Zakładając, więc agenturę w najwyższych władzach polskich, trzeba się zastanowić nad wynikających z tego uwikłaniem ludzi na niższych szczeblach władzy. Oczywistym jest, że siatka agenturalna nie może być zbyt duża, bo łatwiej doszłoby do jej ujawnienia i wiązała się by ze znacznie większymi kosztami, wystarczy, aby za pomocą mediów zagranicznych promować szpiegów w opinii publicznej, a jak wiadomo mediów polskich jest już zdecydowana mniejszość w Polsce. Widzimy jednak jak wielu ludzi przyczynia się do opóźniania i fałszowania śledztwa smoleńskiego, a osoby najbardziej winne w przygotowaniu tej wizyty otrzymują medale i awanse. Co to oznacza? Chodzi, więc o demoralizację i przekonanie wszystkich, którzy mają jakiekolwiek możliwości wparcia w zakresie prowadzonego postępowania, że nie warto się w to angażować i przyjąć bez jakiejkolwiek reakcji wszystko, co mówi Rosja nawet już po raporcie MAK, który jest oczywistym kłamstwem, ze względu na ukrycie podstawowego faktu przerwania podejścia do lądowania i próby odejścia. Nie tylko, że ten fakt nie jest znany w opinii światowej, ale nadal są tam popularne przekonania o wielokrotnych próbach podejścia do lądowania i inne bzdury związane z naciskami. Nie da się tego wytłumaczyć inaczej jak agenturą i zrozumieniem przez pozostałych funkcjonariuszy państwowych beznadziejności prób dojścia do prawdy. Mamy, więc agenturą rzeczywistą i agenturę „wirtualną”, której działania polegają na realizacji oczekiwać przełożonych będących agenturą rzeczywistą – jest to zupełna analogia tego, co było za czasów PRL tzn. rząd dobrze wiedział, że Moskwa może wszystko narzucić im, bo inaczej przestanie rządzić, różnica polega na tym, że dziś zamiast Armii Czerwonej okupującej kraj rolę tą spełniają media. Podsumowując – nie wszyscy sabotujący śledztwo smoleńskie są agentami obcych służb, ale po prostu nie chcą mieć problemów, a wręcz przeciwnie dobrze wiedzą, że przeszkadzając w śledztw mogą liczyć na awans i medale jak ci, którzy doprowadzić przez celowe (lub nie) zaniedbania do śmierci najważniejszych ludzi w kraju, którzy tak się składało chcieli silnej i niepodległej Polski tzn. wystawieniu ich na „odstrzał” 14 metrów nad ziemią (wtedy zatrzymały się wszystkie urządzenia pokładowe jednocześnie). Trzeba sobie uświadomić, że każdy normalny kraj (nie uwikłany agenturalnie na najwyższych szczeblach władzy) poruszył by „niebo i ziemię”, aby przejąć wszystkie dowody i skorzystać z pomocy wszystkich możliwych instytucji międzynarodowych w wypadku śmierci swoich 2 prezydentów i 10 generałów oraz kilkudziesięciu innych ważnych osób w kraju, a w Polsce nie tylko nikt nie poniósł za to kary, ale zyskał odznaczenia i nominacje na wyższe stopnie generalskie. Oczywiście można to próbować wytłumaczyć tylko zwykłą zawiścią i korzyściami, jakie uzyskało się po likwidacji osób z opozycji zajmujących niedostępne do tej pory stanowiska w różnych instytucjach państwowych i wojsku, ale nikt normalny nie był by aż tak obrzydliwy i podły bez przymusu z zewnątrz, nawet przestępcy i mordercy potrafią wymierzać sobie nawzajem sprawiedliwość, chyba, że należą do tej samej mafii. Tutaj mamy jednak czyste podporządkowanie, bez próby jakiejkolwiek opozycji mimo jej pozorów w sytuacjach, gdy pewne fakty przenikają do świadomości publicznej. Wniosek jest taki, że nie ma już wolej i niepodległej Polski, a mamy państwo kolonialne jak za czasów Jezusa, kiedy wielu Żydów uważało, że Herod jest niezależnym od Rzymu władcą, a polegało to na tym, że król wydawał wszystkie dekrety rzymskie, jako swoje i ludzie się na to nabierali!

PS. Teraz kilka ciekawych informacji świadczących o działaniu służb wywiadowczych w XXI wieku:

• Jak poznać państwo kolonialne? Po ilości pracowników ambasady i liczbie konsulatów: http://www.altair.com.pl/start-6066 i http://www.altair.com.pl/start-5648

• Tajemnice wojskowe na celowniku GRU - http://www.rp.pl/artykul/0,341444.html

• http://fakty.interia.pl/polska/news/co-nie-gra-w...

• "Według ISI, problem w uzyskaniu zgody na postawienie realnego oporu wynika ze skorumpowania ważnych pakistańskich polityków przez CIA. Szef ISI (Inter-Services Intelligent), gen. por. Ahmad Shuja Pasha odmówił podania przykładowych nazwisk. Bo ISI formalnie ściśle współpracują z CIA..." "Krytykowana jest jakość obrony powietrznej, której możliwość okazały się gorsze niż w czasach wysuniętych posterunków obserwacyjnych sprzed ponad 40 lat." http://www.altair.com.pl/start-6280

• http://fakty.interia.pl/fakty-dnia/news/kaminski...

• Media - http://pl.wikipedia.org/wiki/Manipulacja_mediami

• http://jan.bogatko.nowyekran.pl/post/17119,polsk...

• http://niezalezna.pl/11762-odsunieto-prokuratora...

• http://fakty.interia.pl/fakty-dnia/news/pasionek...

• http://smolensk-2010.pl/2011-06-03-ruszyl-proces...

• http://smolensk-2010.pl/2010-08-20-analiza-krymi...

• http://fakty.interia.pl/swiat/news/rosja-miedwie...

• http://fakty.interia.pl/polska/news/sa-sygnaly-o...

• http://fakty.interia.pl/swiat/news/chodorkowski-...

http://markd.pl/afery-po/

Synteza – blog

Instynkt suwerenności Z Janem Żarynem, profesorem Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, byłym dyrektorem Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Petar Petrović.

Prymas Wyszyński bronił praw Kościoła atakowanego przez komunistów do funkcjonowania w przestrzeni publicznej Objęcie arcybiskupstwa gnieźnieńskiego i warszawskiego przez Stefana Wyszyńskiego przypadło w bardzo trudnym momencie historycznym, wzmożonych prześladowań Kościoła katolickiego i procesu komunizowania Polski. Partia dążyła do zmniejszania pola oddziaływania Kościoła na wiernych, ograniczała mu możliwość wpływu na strefę publiczną. Celem komunistów było wypełnienie jej marksizmem-leninizmem, szczególnie widoczne w szkołach i miejscach pracy. Urząd Bezpieczeństwa poddawał represjom ludzi Kościoła, osadzał w więzieniach kapłanów, którzy wydawali się najbardziej niepokorni. Wewnątrz struktury Kościoła zastępowali ich kapłani bardziej lojalni władzy.

Jakie miało być ich zadanie? Komuniści próbowali stworzyć kategorię kapłanów pozytywnych, księży patriotów, mających wspierać władze komunistyczne wewnątrz Kościoła. Prymas Wyszyński był świadomy tej sytuacji. A nieudany zamach, jaki przeprowadzono na niego między ingresem gnieźnieńskim a warszawskim, to dowód na to, jak bardzo był niewygodny dla władzy ludowej.

Pomimo tego ksiądz prymas był gotowy do prowadzenia dialogu z władzą komunistyczną. Wiosną 1949 r. podjął decyzję o rozpoczęciu rozmów z partią. W sierpniu tego samego roku zaczęła działać Komisja Mieszana, a jej prace doprowadziły do podpisania 15 kwietnia 1950 r. porozumienia pomiędzy państwem a Kościołem.

Ksiądz prymas z pewnością zdawał sobie sprawę, że są to ludzie, którzy nie wypełniają własnych zobowiązań. Tak, ale z jego perspektywy była to próba zamortyzowania zbliżających się ciosów skierowanych przeciwko Kościołowi. Wierzył, że będzie mógł się na ten dokument powołać, gdy władze zaczną łamać zawarte w nim porozumienie.

Jak do tych rozmów odnosiła się hierarchia kościelna? Większość Episkopatu Polski, w tym kardynał Adam Stefan Sapieha, nie chciała dialogu z komunistami. Prymas Wyszyński musiał przebijać się ze swoją koncepcją, a nie było mu łatwo, gdyż nawet w trakcie prac Komisji Mieszanej władze łamały wszelkie standardy. Jesienią 1949 roku wszedł w życie cały zestaw antykościelnych ustaw. W styczniu 1951 roku komuniści ukradli Kościołowi Caritas. Wprowadzono ustawę o przejęciu przez państwo tzw. dóbr martwej ręki.

Porozumienie zostało podpisane, ale nie przyniosło złagodzenia prześladowań. Dokument podpisano 15 kwietnia 1950 r. i bardzo szybko okazało się, że będzie on notorycznie łamany. W tym czasie zmuszano księży prefektów uczących religii w szkole, by podpisywali się pod Apelem Sztokholmskim. Ale księża nie chcieli mieć nic wspólnego z tą prosowiecką, kłamliwą deklaracją. W konsekwencji za swój opór byli wyrzucani ze szkół. Był to efekt wielkiego konfliktu dotyczącego walki o młodzież. W latach 1951-1953 wyrzucono bądź aresztowano m.in. wszystkich pięciu administratorów apostolskich dla ziem zachodnich i północnych. Doszło do sytuacji, w której diecezję katowicką musieli opuścić wszyscy biskupi z ordynariuszem Stanisławem Adamskim na czele.

Komuniści nie zamierzali w niczym ustąpić… W tym czasie został aresztowany biskup Czesław Kaczmarek. Wielu księży pozbawiono możliwości pracy duszpasterskiej. W ciągu kilku lat skład Episkopatu Polski zmniejszył się o jedną trzecią. Doszło do likwidacji wielu szkół zakonnych, a ze szkół powszechnych usuwano lekcje religii. Władze komunistyczne ingerowały w sferę ideową, światopoglądową. W ich opinii znak krzyża, religia i wychowanie katolickie powinny zniknąć.

Jak zaatakowano prymasa? Został poddany silnej presji, co było szczególnie widoczne od początku 1953 roku. To wtedy doszło do propagandowego ataku na Kościół w formie procesu księży kurii krakowskiej. Zakończył się on wysokimi wyrokami skazującymi również na karę śmierci, których ostatecznie nie wykonano. Ten proces miał uderzać w cały Kościół, w opinię o polskim katolicyzmie. 9 lutego 1953 r., dwa tygodnie po jego zakończeniu, władze podyktowały Kościołowi dekret o obsadzie stanowisk kościelnych, który oznaczał całkowite zlekceważenie autonomii Kościoła.

Jaka była reakcja prymasa Wyszyńskiego? Przywódca polskiego Kościoła nie mógł nigdzie skrytykować tej decyzji, gdyż w marcu 1953 r. został wstrzymany ostatni numer „Tygodnika Powszechnego”. Na jego łamach miał się ukazać wywiad z Księdzem Prymasem, w którym wyrażał on sprzeciw wobec komunistycznemu dyktatowi.

Komuniści szli za ciosem? Urząd ds. Wyznań natychmiast zaczął wprowadzać w życie tę dyrektywę. Wymuszał na kapłanach ślubowanie na rzecz państwa i wnioskował o pozbawienie funkcji proboszczów konkretnych księży, którzy narazili się ówczesnej władzy. Dla Kościoła było czymś niedopuszczalnym, żeby władza świecka w tak jednoznaczny sposób ingerowała w obsadę stanowisk kościelnych.

W jaki sposób Kościół się bronił? Dochodzimy do słynnego memoriału z 8 maja 1953 r. podpisanego przez sekretarza episkopatu Polski Zygmunta Choromańskiego i prymasa Wyszyńskiego. Wieńczy go głośne stwierdzenie Non possumus – nie pozwolimy i nie możemy pozwolić na ingerencję władzy świeckiej w życie Kościoła.

Do kogo skierowany był ten dokument? Bezpośrednim odbiorcą miał być Bolesław Bierut i dlatego społeczeństwo nic o nim nie wiedziało. Prymas Wyszyński po raz kolejny wyszedł do komunistów z propozycją dialogu. Niestety, pierwszy sekretarz nie był już zainteresowany rozmową i nie odpowiedział na memoriał.

Kiedy Polacy dowiedzieli się o tym apelu? W czerwcu 1953 r. podczas procesji Bożego Ciała prymas Wyszyński ujawnił treść dokumentu i wszyscy zrozumieli, że Kościół podjął walkę w obronie swoich praw podstawowych.

Komuniści potraktowali to, jako wystarczający powód do tego, by go aresztować? Tak. Uzyskali na to zgodę Moskwy. W tym czasie we wrześniu 1953 r. trwał proces biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka. Po ponad dwuipółletnim pobycie w areszcie zmaltretowany biskup został oskarżony i przypisano mu wszelkie możliwe przestępstwa.

Jak wyglądał proces? To była koszmarna inscenizacja. Oskarżony przyznał się do wszystkich zarzucanych mu przestępstw, m.in. do bycia amerykańskim i watykańskim szpiegiem, kolaborowania z Niemcami i nawet do tego, że był sprawcą pogromu kieleckiego. Otrzymał karę dwunastu lat pozbawienia wolności.

Jak się do tego procesu i wyroku odniósł prymas Wyszyński? To była pułapka, którą zastawiły na niego władze, żądały, bowiem potępienia biskupa Kaczmarka. On się jednak na to nie zgodził. Mówił też o tym publicznie w trakcie kazań, choćby w kościele św. Anny. Zdawał sobie sprawę, że z tego powodu trafi do więzienia.

Władze miały już na niego wystarczająco dużo „haków”, więc przyszedł czas na wymierzenie kary. 25 września późnym wieczorem komuniści przybyli na ulicę Miodową 17 i aresztowali prymasa Wyszyńskiego. Lata 1953–1956, okres pobytu prymasa w więzieniu, to najtrudniejszy czas dla Kościoła katolickiego w naszym kraju.

Z czego to wynikało? Czy Kościół pozbawiony prymasa Wyszyńskiego nie potrafił w dalszym ciągu przeciwstawiać się komunistom? Biskup Michał Klepacz i sekretarz Episkopatu bp Zygmunt Choromański, którzy przewodniczyli w tym czasie Episkopatowi Polski, byli coraz bardziej ulegli władzy. Ich słabość nie była w żadnym wypadku formą kolaboracji, gdyż na tyle, ile mogli, bronili Kościoła. Społeczeństwo widziało jednak, że stawał się on z dnia na dzień coraz słabszy, a komuniści odnoszą sukcesy. 28 września 1953 r. ci dwaj biskupi wydali oświadczenie, zapewniając, że: „Episkopat nie będzie tolerował wkraczania przez kogokolwiek z duchowieństwa na drogę szkodzenia ojczyźnie i będzie stosował wobec innych odpowiednie sankcje, zgodnie z prawem kanonicznym. Prymas ocenił je, jako przekreślenie całej jego polityki i starań.

Jak wyglądała w tym czasie sytuacja prymasa Wyszyńskiego? Został uwięziony bez jakiegokolwiek aktu oskarżenia i procesu. Przez cały ten czas był inwigilowany. Znamy dzienne raporty pułkownika Borucińskiego, który „zajmował” się prymasem. Donosiły na niego źródła „Krystyna” i „Ptaszyńska”. Raporty świadczą o harcie ducha i niezłomności prymasa – te cechy charakteru były powodem, dla którego komuniści nie wytoczyli mu procesu.

Czy Episkopat starał się o jego uwolnienie? Tak, ale prośby pozostawały bez odzewu. Taka sytuacja trwała aż do października 1955 roku, wtedy uznano, że ze względu na odwilż należy zmienić sposób postępowania wobec prymasa. Dzięki temu uzyskał on zgodę na przeniesienie do klasztoru w Komańczy, gdzie miał lepsze warunki życia. Mógł chodzić na spacery, ale nie dalej niż do stacji kolejowej Komańcza. Inwigilowano wszystkich, którzy starali się do niego dotrzeć, pozyskiwano też agenturę w samym klasztorze po to, by cały czas go kontrolować. Komuniści bali się tego wielkiego człowieka i ten strach pozostał w nich już do końca.

W jednej z wypowiedzi użył Pan profesor stwierdzenia, że prymas Stefan Wyszyński miał „instynkt suwerenności”, który niczym kompas pozwalał mu osiągać sukcesy w rywalizacji z władzą komunistyczną. Podam przykład z lat 70. Wtedy to Stolica Apostolska ponownie rozpoczęła daleko idący dialog z komunistami. Powstał Zespół ds. Stałych Kontaktów Roboczych Między Rządem PRL a Stolicą Apostolską. Prymas Stefan Wyszyński, wspierany bardzo mocno przez kardynała krakowskiego Karola Wojtyłę, próbował przekonać Watykan, że te rozmowy legitymizują komunistów, szkodzą Polsce i Kościołowi.

W końcu cel komunistów pozostał ten sam – zniszczyć Kościół, wynarodowić Polaków i skomunizować społeczeństwo. Nic się w ich planie nie zmieniło poza werbalną propagandą. Wszystkie pryncypia w polityce wyznaniowej miały być wciąż realizowane. Stolica Apostolska, prowadząc te rozmowy, musiała być świadoma, że jeżeli przekroczy granicę w postaci nawiązania stosunków dyplomatycznych, to w gruncie rzeczy legitymizuje antykościelną politykę PZPR w Polsce. Było to bardzo widoczne w protokołach Rady Głównej Episkopatu Polski. W marcu 1974 r. prymas mówił do zebranych biskupów:, „Na czym Stolica Apostolska opiera swoje mniemanie o stałości systemu komunistycznego w Europie i w Polsce? Czy na tym, że rozwija się doktryna tego systemu? Nie, przecież ona jest wyjałowiona. Czy może na tym, że prowadził do postępu gospodarczego czy cywilizacyjnego? Nie, przecież jest to system upadający, wiecznie kryzysowy. A może traktujemy go w ten sposób, gdyż dysponuje on siłą? No, to opierać rangę partnera tylko na tym, że jest brutalny i silny… Przecież wiadomo, że w oparciu o siłę żaden ustrój zbyt długo nie wytrzymał. Po co więc legitymizować tymi rozmowami ustrój, który za chwilę w pył się zamieni?”. On tak myślał i mówił w 1974 roku!

Niewielu było takich, którzy w tym czasie wierzyli w możliwość upadku systemu komunistycznego. Ten „instynkt suwerenności” podpowiadał prymasowi, gdzie Kościół może prowadzić rozmowy z komunistami i iść na ustępstwa po to, żeby bronić katolicyzmu w Polsce, a gdzie tego robić mu nie wypada. Wiedział, że Kościół musi chronić tożsamość narodową i polskość, która może się realizować wyłącznie w warunkach niepodległego państwa polskiego.

A jaki stosunek miał prymas Wyszyński do różnych środowisk katolików świeckich, które w mniejszym lub większym stopniu były sankcjonowane przez władze? W szczególności interesują mnie jego relacje z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Znakiem”. Miał bardzo dobre relacje z redakcją „Tygodnika Powszechnego” do 1953 r. Niewątpliwie po śmierci kardynała Adama Stefana Sapiechy w latach 1951–1953 był głównym opiekunem tego środowiska, spotykał się z redaktorami, a oni nieraz się go radzili, jak mają postępować podczas rozmów z komunistami, szczególnie w bardzo dla nich trudnym 1953 r., gdy „TP” groziła likwidacja.

Kiedy doszło do pogorszenia relacji? Jaka była tego przyczyna? Po ponownym uruchomieniu „TP” przez środowisko „Znak”, a więc od końca 1956 r., relacje niewątpliwie zmieniły się na niekorzyść. Dotyczy to przede wszystkim pięciu Klubów Inteligencji Katolickiej, które zostały powołane w 1957 r. i zaakceptowane przez władze. Przeważająca liczba klubowiczów była negatywnie nastawiona do prymasa Wyszyńskiego, przede wszystkim z powodu jego niezłomnej postawy wobec ekipy Gomułki. Uważali, że pierwszy sekretarz może być partnerem dla Kościoła, ale żeby to osiągnąć, należy tonować ewentualne napięcia. Taka polityka nie przynosiła jednak efektów, dlatego obarczali odpowiedzialnością za napięcia zarówno prymasa Wyszyńskiego, jak i stronę komunistyczną. Prymas uważał, że to komuniści atakują Kościół, a on tylko broni jego praw do funkcjonowania w przestrzeni publicznej.

Redakcja „TP” bardzo ostro zaatakowała hierarchię kościelną za słynny list do biskupów niemieckich 18 listopada 1965 r. Środowisko „Znaku” z jednej strony próbowało bronić stanowiska Episkopatu Polski, z drugiej wyraźnie przychylało się do wersji promowanej przez ówczesną propagandę komunistyczną, która bardzo ostro atakowała zarówno hierarchię Kościoła, jak i samego prymasa Wyszyńskiego. Dziś dzięki dokumentom sporządzonym przez agenturę wiemy, że warszawscy i krakowscy kikowcy byli skłonni używać bardzo ostrych sformułowań wobec prymasa.

Środowisko to sabotowało również inne jego inicjatywy. Tak, większość osób stanowiących środowisko „Znaku” kontestowało program Wielkiej Nowenny, obchody Roku Milenijnego i kult maryjny.

Wielu z nich miało też inne niż prymas Wyszyński spojrzenie na rolę katolicyzmu i kwestię jego „otwarcia” na świat. Stosunek do Soboru Watykańskiego dzielił prymasa i wspomnianą część katolików świeckich. Środowisko związane z osobą Tadeusza Mazowieckiego przejawiało daleko idącą ochotę do prowadzenia dialogu z socjalizmem i marksizmem, próbując niejako ten katolicyzm przygotować intelektualnie do zbratania z tą ideologią, co dla prymasa Wyszyńskiego związanego z polską tradycją chrześcijańsko- demokratyczną było czymś nie do przyjęcia.

Taka postawa może dziwić. W końcu żyli w tym systemie i nieraz byli przez niego represjonowani… Od połowy lat 60. środowisko „Znaku” promowało tezę o konieczności przeprowadzenia głębokiej demokratyzacji wewnątrz samego Kościoła. Oczywiście było to podyktowane troską o niego, ale także naznaczone jakąś zadziwiającą ignorancją dotyczącą położenia Kościoła w PRL. Prymas Wyszyński sygnalizował, że powinni się bardziej skupiać na fundamentalnych problemach narodu polskiego, a nie na sprawach drugorzędnych. Ci zaś nie zważali na jego uwagi i podejmowali próbę żenienia ognia z wodą. Na szczęście to im się nie udało.

Za: Nasz Głos, czerwiec-lipiec 2011 nr 6-7 (171-172) (" http://www.naszglos.civitaschristiana.pl/index.php?type=artykul&rok=2011&str=9&nr=6-7")

Płk Pawlikowski: BOR nie ochroniło prezydenta RP Szef Biura Ochrony Rządu w latach 2006 - 2007 płk Andrzej Pawlikowski nie kryje swego zdziwienia, iż szef BOR Mariusz Janicki oraz jego zastępca Paweł Bielawny otrzymali nominacje na kolejne stopnie generalskie. W piątkowym "Naszym Dzienniku" pułkownik mówi: "BOR pod kierownictwem pana Janickiego i pana Bielawnego nie zrealizowało celu, dla którego formacja ta została powołana - nie ochroniło prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej". Gen. Janicki próbował uwiarygodniać tezę o winie gen. Andrzeja Błasika, który jakoby miał wywierać presję na pilotów. Płk Pawlikowski ocenia to tak: "By uciec od własnej odpowiedzialności, najlepiej obciążyć nią osoby, które nie są już w stanie same się bronić". Rozmówca przypomina też, iż gen. Janicki został powołany na stanowisko szefa BOR niezgodnie z obowiązującymi przepisami prawnymi. By pełnić tę funkcję, a tym bardziej zostać generałem, trzeba mieć, co najmniej wykształcenie wyższe i legitymować się tytułem magistra. W dniu powołania Janicki nie spełniał tych warunków. Należałoby teraz sprawdzić, czy w ostatnim czasie uzupełnił braki w wykształceniu. Na konferencji prasowej poseł Antoni Macierewicz zwrócił uwagę, że o nominacje generalskie dla szefów BOR wnioskował Jerzy Miller, który kieruje komisją badającą przyczyny katastrofy smoleńskiej. Przecież nie zakończyły się jeszcze postępowania prokuratury oraz NIK w sprawie wypadku Tu-154M - mówi poseł PiS. - Wygląda na to, że wspomniane postępowania zostaną wyeliminowane, a sprawa odpowiedzialności BOR ukręcona. Antoni Macierewicz potwierdza, że "funkcjonariusze BOR nie oglądali lotniska w Smoleńsku, nie sprawdzili, kto będzie kontrolerem lotu i jakie ma on do tego kwalifikacje. 10 kwietnia 2010r. funkcjonariusze BOR nie mieli tez żadnej wiedzy dotyczącej ewentualnych lotnisk zapasowych. Ponadto tego dnia żaden funkcjonariusz BOR nie oczekiwał na samolot, którym leciał Lech Kaczyński". Szef zespołu d/s badania przyczyn katastrofy smoleńskiej w celu przypomnienia zakresu obowiązków Biura Ochrony Rządu przywołał art. 2 ustawy o BOR oraz fragmenty instrukcji lotów HEAD. Nie ma wątpliwości - podkreśla Antoni Macierewicz - że za ochronę statku powietrznego oraz lotniska, na którym lądowano, odpowiedzialność ponosi BOR, a więc Marian Janicki, a także jego zwierzchnik minister Jerzy Miller. zygmuntbialas – blog

Łukasz Warzecha: bezczelność tygodnia, propozycja tygodnia, wygrana tygodnia

Bezczelność tygodnia Podczas czterech lat sprawowania władzy przez PO wiele było zdarzeń symbolicznych, które można uznać za wytyczające standard tej władzy. Dla mnie jednym z najbardziej zapadających w pamięć była scena, gdy po odrzuceniu wniosku opozycji o wotum nieufności wobec ministra Cezarego Grabarczyka klubowa koleżanka rozpromieniona wręczyła mu uroczy bukiet. Przypominam, iż wotum nieufności nie wzięło się z powietrza. Było następstwem kilkunastodniowego rozkładu (od rozkładania się, a nie rozkładu jazdy) kolei, za sprawą, którego setki tysięcy pasażerów nie były w stanie dotrzeć do celu podróży, (choć prezesi PKP przekonywali, że pociągu być może mają kilkudziesięciogodzinne opóźnienia, ale przecież w końcu na miejsce jednak dojeżdżają). Ten piękny gest posłanki PO wytyczył linię: im większa wtopa, tym większa feta dla dyletanta, który do niej dopuścił. I oto mamy sytuację podobną, tylko jeszcze mocniejszą. Generał Marian Janicki, szef BOR, dostaje od prezydenta Bronisława Komorowskiego awans. To jeszcze lepiej niż bukiet dla Grabarczyka. Napiszę to wyraźnie, bo może część z Czytelników nie załapała. 10 kwietnia 2010 roku rozbija się samolot z prezydentem Rzeczypospolitej na pokładzie. Z czasem wychodzi na jaw, że poziom zabezpieczenia wizyty przez BOR pod szefostwem tegoż Janickiego był skandaliczny, a generał w dodatku plącze się w zeznaniach, gdy idzie o obecność w Smoleńsku funkcjonariuszy Biura. W kraju, gdzie 2+2=4 szef służby ochrony, która dopuściłaby do śmierci prezydenta, podałby się natychmiast do dymisji, a jeśli nie – zostałby z hukiem wywalony. W Polsce, gdzie 2+2=5, osobnik ten nie tylko nie podaje się do dymisji, nie tylko nie zostaje zwolniony, ale jeszcze dostaje awans. Ale to nie koniec. Promieniejąc radością, osobnik ów oznajmia, że w sprawie Smoleńska „BOR nie ma sobie nic do zarzucenia", a obecność polskiego BOR-owca na wieży kontrolnej w Smoleńsku mogłaby stresować kontrolera. Naprawdę, nic nie zmyślam. Jako że życzyłbym prezydentowi Komorowskiemu, aby w zdrowiu i w całości doczekał końca kadencji, radziłbym mu, czym prędzej wynająć prywatną firmę ochroniarską. BOR-owi pod kierownictwem Mariana Janickiego nie powierzyłbym nawet ochrony osiedlowego śmietnika.

Propozycja tygodnia Bartosz Arłukowicz, minister od wykluczonych, pokazał się na konferencji prasowej, podczas której opowiedział o swoich pomysłach na ulżenie wykluczonym. Sztandarowym wśród nich mają być czwartki seniorów. W ramach tego rewolucyjnego pomysłu osoby starsze miałyby wchodzić tego dnia do instytucji kultury za złotówkę. Lubię po ludzku Bartosza Arłukowicza, więc nie mam serca się nad nim przesadnie znęcać. Dlatego ograniczę się do stwierdzenia, że choroba objawiająca się całkowitą utratą kontaktu z rzeczywistością, błyskawicznie przeszła z premiera Tuska na nowego ministra i postępuje w zastraszającym tempie. Zaiste, panie ministrze, miliony starszych ludzi, ledwo wiążących koniec z końcem i supłających ostatnie grosze, żeby kupić lekarstwa albo, choć jedną bułkę dziennie, o niczym innym nie marzą jak tylko o tym, żeby za złotówkę wejść na wystawę z nowoczesnymi dziełami Bartany albo innej Kozyry.

Wygrana tygodnia Decyzja jest ostateczna: wydawnictwo Arcana, które opublikowało książkę Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie, nie musi przepraszać córki byłego prezydenta za niektóre treści, jakie się w niej znalazły. W szczególności za umieszczenie tam informacji, iż Lech Wałęsa był zarejestrowany, jako tajny współpracownik SB. Wyrok, który zapadł w tej samej sprawie w pierwszej instancji, był gwałtem na logice i rozumie. Dlatego warto odnotować, że tym razem sprawa jest zakończona (Sąd Najwyższy odrzucił kasacje powodów w tej sprawie) ostatecznie, w zgodzie z wolnością słowa i zdrowym rozsądkiem. Łukasz Warzecha

Czerwiec 1976 -KOR-Solidarność. "24 czerwca 1976 r. premier Piotr Jaroszewicz wystąpił z projektem podwyżek cen"

KOR – GENEZA Komitet Obrony Robotników był największą organizacją opozycji demokratycznej w PRL przed powstaniem „Solidarności". Bezpośrednią przyczyną utworzenia Komitetu były wydarzenia czerwcowe 1976 r., czyli brutalnie spacyfikowany przez władze protest robotników Radomia, Ursusa i Płocka. To właśnie w ich obronie i z pomocą dla nich pospieszyła grupka inteligentów, rozpoczynając tym samym nowy rozdział w historii działań niezależnych w PRL. Po raz pierwszy od wielu lat pojawiła się, bowiem jawna, zorganizowana opozycja, zmierzająca do współpracy dwóch jakże odległych od siebie grup społecznych: robotników i inteligencji. Geneza KOR jest jednak znacznie głębsza. Powstanie Komitetu było wynikiem różnych nachodzących na siebie procesów. Na ostateczny jego kształt złożyły się zarówno wcześniejsze doświadczenia działaczy opozycji, ewolucja systemu w PRL, jak i uwarunkowania zewnętrzne. Lata siedemdziesiąte XX w. to w polityce światowej okres odprężenia na linii ZSRS–Zachód, czego wynikiem były m.in. porozumienia ograniczające zbrojenia: SALT w 1972 r. oraz SALT II w 1979 r., a także końcowe ustalenia Konferencji KBWE podpisane w Helsinkach 1 sierpnia 1975 r. przez 33 państwa europejskie (w tym Polskę) oraz Stany Zjednoczone i Kanadę, które potwierdzały nienaruszalność granic w Europie oraz pokojowy tryb rozwiązywania konfl iktów. Najważniejsze jednak okazały się zobowiązania dotyczące poszanowania praw człowieka oraz podstawowych wolności obywatelskich. Ustalenia te wyznaczyły nowy kierunek działań dla ruchów dysydenckich i opozycyjnych w krajach bloku wschodniego, dla których najważniejszym orężem w walce z totalitarnym reżimem stawała się obrona przestrzegania praw obywatelskich. Dla wielu osób angażujących się w prace środowiska KOR-owskiego istotne znaczenie miał Marzec '68, nie tylko, dlatego, że znaczna ich część była uczestnikami marcowego protestu, ale przede wszystkim, dlatego, że kończył on pewien etap związany ze sposobem ich myślenia. Marzec '68 to ostateczne załamanie się koncepcji rewizjonistycznych, związanych z budową „socjalizmu z ludzką twarzą" i „polskiej drogi do socjalizmu", które zdominowały formy aktywności środowisk opozycyjnych w PRL po Październiku '56. Kolejny ważny punkt odniesienia to Grudzień '70 i wystąpienia robotników na Wybrzeżu. I chociaż inteligencja nie wystąpiła wówczas w ich obronie, to jednak po latach oceniano to, jako błąd, którego starano się nie powtórzyć sześć lat później. Grudzień '70 przyniósł przede wszystkim zasadnicze zmiany w aparacie władzy. W dramatycznych okolicznościach na stanowisku I sekretarza KC PZPR Wiesława Gomułkę zastąpił Edward Gierek, który rozpoczął nowy etap w historii PRL, „otwierając Polskę na Zachód". Wobec katastrofalnej sytuacji gospodarczej podjął on próbę szybkiego unowocześnienia przemysłu za pomocą pożyczek masowo zaciąganych w wysoko rozwiniętych krajach zachodnich, co początkowo przynosiło nawet efekty. Nastąpił znaczny, odczuwalny przez społeczeństwo wzrost gospodarczy. Szybko jednak okazało się, że droga wyjścia z kryzysu obrana przez ekipę Gierka prowadzi donikąd. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych rozpoczynał się okres spłaty kredytów, a nietrafione inwestycje nie przynosiły spodziewanych dochodów, w wyniku, czego nierozwiązane problemy ekonomiczne po kilku latach powracały niczym bumerang. Skutkiem tej polityki – korzystnym z punktu widzenia kształtowania się opozycji – było coraz większe uzależnianie się gospodarki polskiej od Zachodu. Gierek, przedstawiany na Zachodzie, jako demokrata, starając się o kolejne kredyty, do problemu rodzącej się w kraju opozycji musiał podchodzić elastycznie, zostawiając jej pewien margines swobody.

Opozycyjne salony Jak słusznie zauważył Andrzej Friszke, opozycja w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych była zorganizowana w nieformalne środowiska czy też w nieoficjalne salony. Najbardziej wpływowy i opiniotwórczy był tzw. salon warszawski, skupiający intelektualistów, byłych „komandosów"1 oraz aktywnych opozycjonistów z lat wcześniejszych, mających za sobą działalność w Klubie Krzywego Koła, członków Klubu Inteligencji Katolickiej itd. Liderami politycznymi salonu, potocznie nazywanego lewicą warszawską, byli Jan Józef Lipski, Jacek Kuroń, Adam Michnik i Jan Olszewski. Środowisko lewicy warszawskiej łączyły wypracowane przez lata przyjaźnie i więzi towarzyskie, a także wspólne doświadczenia. Był to praktycznie elitarny, dość hermetyczny krąg, do którego trudno było przeniknąć osobom z zewnątrz. Bliskie były mu tradycje PPS, radykalnego nurtu reformatorskiego polskiego Października oraz wspólnie przeżytego Marca. Posiadał też dosyć rozległe kontakty z emigracją. Mniej więcej od połowy lat sześćdziesiątych środowisko lewicy zaczęło gromadzić fundusze, pochodzące z dobrowolnych składek i darowizn. Stały się one podstawą założenia kasy pomocy dla represjonowanych działaczy opozycji i ich rodzin. Nadzór nad pieniędzmi sprawował Jan Józef Lipski, wspierany przez Jana Olszewskiego, a później także przez Jacka Kuronia. Z inicjatywy tego środowiska wyszło wiele listów protestacyjnych adresowanych do władz, w obronie działaczy skazanych za występowanie przeciw systemowi. Jesienią 1971 r. grupa pisarzy stanęła w obronie działaczy „Ruchu", skazanych m. in. za „przygotowania do obalenia przemocą ustroju" wyrokami do siedmiu lat pozbawienia wolności. Rok później broniono braci Jerzego i Ryszarda Kowalczyków. Listy te, bez względu na wytworzony stopień nacisku na władze, spełniały cele integracyjne środowisk opozycyjnych. W ich powstanie angażowali się nie tylko sygnatariusze, którymi byli z reguły przedstawiciele świata kultury, ale przede wszystkim znani działacze opozycji, tacy jak Kuroń, Lipski, Michnik, Olszewski, Karpiński, na których spoczywał ciężar zbierania podpisów, uzgodnienia ostatecznej wersji listu itp. W połowie lat siedemdziesiątych coraz częściej zastanawiano się również nad stworzeniem niezależnej organizacji, nagłaśniającej przypadki represji politycznych, na wzór utworzonego w 1970 r. Komitetu Obrony Praw Człowieka Andrieja Sacharowa w ZSRS.

Czarna Jedynka Obok tzw. starej opozycji w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych zaczęły kształtować się również zalążki nowych środowisk młodzieżowych, na ogół młodszych o kilka lat od „komandosów". Największe takie grupy powstały w Gdańsku, Warszawie i Lublinie. Dla historii KOR istotne znaczenie ma grupa warszawska. Tworzyli ją wychowankowie 1. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. Romualda Traugutta, czyli „Czarnej Jedynki". Część jej aktywnych działaczy miała za sobą udział w wydarzeniach marcowych, a jeden z jej liderów, Antoni Macierewicz, nawet kilkumiesięczny areszt. Od końca lat sześćdziesiątych o charakterze i obliczu „Czarnej Jedynki" decydowała grupa instruktorów: Marek Barański, Janusz Kijowski, Wojciech Onyszkiewicz, Piotr Naimski i Antoni Macierewicz. Ich celem było połączenie pracy harcerskiej z długofalowym programem działań na rzecz odzyskania przez Polskę niepodległości. Starali się realizować program ukierunkowany na kształtowanie postaw patriotycznych i obywatelskich, wsparty na wiedzy o najnowszej historii Polski oraz rozeznaniu struktury społeczno-politycznej kraju. Dotykano problemów nieobecnych w oficjalnym przekazie. Podczas letnich obozów docierano do żołnierzy AK i WiN, zachęcano ich do składania relacji, podejmowano także próby rozpoznania problemów mniejszości narodowych. Z myślą o dorastających harcerzach w 1969 r. stworzono grupę starszoharcerską, rodzaj klubu dyskusyjnego pod nazwą „Gromada Włóczęgów". W grudniu 1970 r. jej członkowie angażowali się w oddawanie krwi dla robotników Wybrzeża. Wychowanków „Czarnej Jedynki" cechował zdecydowany antykomunizm oraz niechęć do rewizjonizmu i tradycji z nim związanej. Mocno akcentowano potrzebę odzyskania niepodległości i podejmowania działań prospołecznych. Do liderów grupy należeli: Macierewicz, Naimski i Onyszkiewicz. W grudniu 1971 r. Służba Bezpieczeństwa przerwała jedno ze spotkań dyskusyjnych zorganizowane przez Gromadę w Zalesiu koło Warszawy. Na miejscu odbyły się przesłuchania, a niektórzy z uczestników zebrania wzywani byli dodatkowo na komendę MO. Z powodu nadmiernego zainteresowania SB funkcjonowaniem Gromady zawieszono na jakiś czas jej działalność, niemniej nadal utrzymywano kontakty towarzyskie. Od 1974 r. jej przedstawiciele stali się stałymi bywalcami „salonu warszawskiego", szybko też nawiązali kontakty z byłymi „komandosami" i młodzieżą z Klubów Inteligencji Katolickiej.

Protesty przeciwko konstytucji Duże znaczenie dla konsolidacji środowisk opozycyjnych miały protesty przeciwko poprawkom do konstytucji na przełomie lat 1975/1976. Pierwsze zapowiedzi wprowadzenia zmian do ustawy zasadniczej zostały przedstawione we wrześniu 1975 r. w Wytycznych na VII Zjazd PZPR, w których pojawiła się propozycja wprowadzenia zapisu o kierowniczej roli PZPR. Trzy miesiące później zapowiedziano także uzupełnienie konstytucji o zapis nienaruszalności więzi z ZSRR, będący w rzeczywistości konstytucyjnym ograniczeniem suwerenności, oraz uzależnienie praw obywatelskich od wypełniania obowiązków wobec Ojczyzny. Jedyną formą sprzeciwu wobec proponowanych poprawek były listy protestacyjne. I chociaż pojawiały się one już wcześniej, po raz pierwszy jednak stawiane w nich żądania miały charakter wyraźnie polityczny. Największy rozgłos, a zarazem i znaczenie uzyskał tzw. List 59, złożony w kancelarii Sejmu 5 grudnia, w dniu rozpoczęcia VII Zjazdu PZPR. Poza krytyką proponowanych zmian12 zawierał on daleko idący program demokratyzacji państwa. Domagano się m.in. zapewnienia wolności sumienia i praktyk religijnych, prawa do strajku i tworzenia niezależnych związków zawodowych, wolności słowa (w tym zniesienia cenzury prewencyjnej), zapewnienia autonomii szkołom wyższym, umożliwienia obywatelom wysuwania i wybierania swoich przedstawicieli w pięcioprzymiotnikowych wyborach, zapewnienia niezawisłości sądów oraz uczynienia z Sejmu rzeczywiście najwyższej władzy ustawodawczej. Wśród sygnatariuszy znaleźli się reprezentanci wielu środowisk, zarówno osoby z komunistyczną przeszłością, jak i kombatanci z AK, działacze Klubów Inteligencji Katolickiej oraz katoliccy księża. Pod listem podpisy złożyło 18 późniejszych członków Komitetu Obrony Robotników. Protesty znacznie nasiliły się w styczniu 1976 r.Do Sejmu i Rady Państwa wpłynęły kolejne listy, wśród nich memoriał Episkopatu, list środowiska „Znak" oraz podpisany przez 101 osób list Jerzego Andrzejewskiego. W kampanię konstytucyjną zaangażowały się różne środowiska, począwszy od dawnych rewizjonistów i uczestników Marca '68, przez działaczy kojarzonych z Polską Podziemną, aż po nowe środowiska studenckie i młodzieżowe, w tym grupę „Czarnej Jedynki". Pod wpływem opinii publicznej, a także Episkopatu, władze wycofały się z uzależniania praw obywatelskich od wypełniania obowiązków, a zapis o kierowniczej roli partii złagodzono do określenia, że PZPR jest „przewodnią siłą polityczną społeczeństwa w budowie socjalizmu". Pomimo licznych protestów Sejm 10 lutego 1976 r. niemal jednogłośnie przyjął poprawki. I chociaż środowiskom opozycji nie udało się doprowadzić do zaniechania proponowanych zmian, to sam fakt przyjęcia ich w złagodzonej postaci należy uznać za jej duży sukces. Protesty przeciwko poprawkom miały jednak o wiele głębsze znaczenie. Przyspieszyły integrację poszczególnych grup i środowisk opozycyjnych, zwłaszcza tych, które po Czerwcu '76 współtworzyć będą środowisko KOR-owskie. Było to największe wystąpienie inteligencji od czasów wydarzeń marcowych 1968 r. Według Andrzeja Friszke łącznie w protestach uczestniczyło parę tysięcy osób związanych przeważnie z życiem kulturalnymi naukowym. „Udało się ożywić ważną metodę nacisku na władze – zbiorowe petycje [...] sprecyzować i upowszechnić systemy wartości i najważniejsze cele opozycji. Ujawniła się zbieżność wielu postulatów środowisk świeckich i Kościoła katolickiego. Wyznacznikiem nowej sytuacji stała się znaczna liczebność i jawność ruchu sprzeciwu".

Podwyżka cen i wydarzenia czerwcowe Tymczasem od początku 1976 r. coraz wyraźniej zaczęły ujawniać się nieprawidłowości wynikające z wadliwej polityki gospodarczej. Nadmierne rozwarcie nożyc pomiędzy wielkością dochodów ludności a masą towarów i usług na rynku sprawiało, że sytuacja finansowa kraju stawała się coraz trudniejsza. Jedynym wyjściem dla rządu była drastyczna podwyżka cen towarów konsumpcyjnych. Operacja taka stanowiła jednak nie lada problem dla władzy, która obawiała się niekontrolowanego wybuchu nastrojów społecznych. Problem dysproporcji cen pogłębiał się, więc z roku na rok coraz bardziej. Ostatecznie jednak w obliczu poważnych trudności finansowych 24 czerwca 1976 r., na posiedzeniu Sejmu, ówczesny premier Piotr Jaroszewicz wystąpił z projektem podwyżek cen artykułów żywnościowych (m.in. wzrost cen mięsa i ryb o 69 proc., drobiu o 30 proc., masła i tłustych serów o ponad 50 proc., cukru o 100 proc., mąki, fasoli, grochu i przetworów jarzynowych o 30 proc.). Skutki podwyżki łagodzić miała rekompensata polegająca na podwyższeniu najniższych zarobków o 20 proc., średnich o ok. 11 proc., najwyższych zaś o 7 proc. Zgodnie z obawami władz wywołało to głębokie niezadowolenie wśród robotników. Następnego dnia w dwudziestu czterech województwach wybuchły strajki, w których uczestniczyło 70–80 tys. osób. Do najpoważniejszych wystąpień doszło w trzech ośrodkach przemysłowych: w Ursusie, Radomiu i Płocku. Pod ich naciskiem władze, chcąc uniknąć eskalacji protestu, już następnego dnia wycofały się z podwyżek. Na demonstrantów spadły jednak surowe represje. Aresztowano 239 osób i postawiono im zarzuty, kolegia ds. wykroczeń sporządziły blisko 400 wniosków o ukaranie w trybie przyspieszonym, wiele osób zwolniono z pracy. Od 16 lipca rozpoczęły się procesy, w wyniku, których w Radomiu 8 osób skazano na karę od 8 do 10 lat pozbawienia wolności, 11 na 5–6 lat, 6 na kary 2–4 lat więzienia. W kolejnych dwóch procesach w Ursusie skazano 7 osób na 3–5 lat, w Płocku 18 osób otrzymało kary od 2–5 lat, a 15 wyroki w zawieszeniu.

Od czerwca do września Na wydarzenia czerwcowe bardzo szybko zareagowali przedstawiciele opozycji. Początkowo ograniczano się do wypróbowanej taktyki pisania listów protestacyjnych. Istotny przełom nastąpił jednak w drugiej połowie lipca, wraz z rozpoczęciem pierwszego procesu w Ursusie. Tego dnia nawiązano pierwsze kontakty z prześladowanymi robotnikami. Ogromną rolę w organizowaniu bezpośredniej pomocy dla rodzin aresztowanych odegrało środowisko „Czarnej Jedynki". Stanowiło ono zasadniczy trzon grupy pomagającej rodzinom robotniczym z Ursusa. Antoni Macierewicz, Piotr Naimski, Dariusz Kupiecki, Wojciech Onyszkiewicz i Wojciech Fałkowski, wykorzystując wypracowane w okresie harcerskim kontakty, zapewniali ciągłość w niesieniu pomocy poszkodowanym. Do grupy tej szybko dołączył Henryk Wujec, wprowadzając kolejne osoby z warszawskiego środowiska KIK. Nieco później ruszyła „grupa radomska" organizowana głównie przez Mirosława Chojeckiego. Szybko w jej prace włączył się także Zbigniew Romaszewski. Równolegle grupa intelektualistów zaczęła gromadzić środki finansowe (istotną rolę odgrywał J.J. Lipski), a pierwsi prawnicy, m.in.: Jan Olszewski i Andrzej Grabiński, bezinteresownie udzielali porad prawnych. Zakres niesionej pomocy bardzo szybko się rozszerzał i coraz bardziej nieodzowne stawało się powołanie instytucji koordynującej całą akcję. Z jednej strony należało chronić młodych ludzi, ofiarnie niosących pomoc rodzinom Ursusa i Radomia, z drugiej coraz większa ilość napływających pieniędzy wymuszała utworzenie instytucji odpowiedzialnej za ich wydatkowanie. Do stworzenia organizacji dążyli przede wszystkim byli harcerze z „Czarnej Jedynki", którzy do swojego pomysłu starali się przekonać starszych działaczy. Problemom tym poświęcone było zebranie, które odbyło się w mieszkaniu prof. Edwarda Lipińskiego 12 września 1976 r. Uczestniczyło w nim kilkanaście osób (m.in. Jan Józef Lipski, Jerzy Andrzejewski, Kazimierz Brandys, Aniela Steinsbergowa, Jan Kielanowski, Halina Mikołajska, Andrzej Kijowski, Ludwik Cohn, Józef Rybicki). Dzień wcześniej Macierewicz, Naimski i Onyszkiewicz opracowali wstępną wersję dokumentu powołującego Komitet Obrony Robotników, którą następnego dnia tuż przed naradą konsultowali jeszcze z Lipskim i Olszewskim. Następnie Jan Józef Lipski przedstawił zebranym u Lipińskiego powody, dla których należało powołać Komitet. Pomysł utworzenia organizacji niosącej pomoc represjonowanym robotnikom dla wielu uczestników narady okazał się jednak zbyt rewolucyjny. Spotkanie zakończyło się niepowodzeniem, a problem powołania Komitetu odsunięto na dalszy plan. Zwolennicy powołania organizacji niebawem zyskali silne wsparcie Jacka Kuronia, nieobecnego na naradzie z 12 września, od 19 lipca przebywał, bowiem na ćwiczeniach wojskowych. 13 września otrzymał jednak przepustkę i od razu aktywnie włączył się w tworzenie Komitetu. Kluczowe znaczenie miało spotkanie w mieszkaniu Antoniego Libery 18 lub 19 września z udziałem Macierewicza, Naimskiego, Kuronia i Lipskiego, na którym ostatecznie zdecydowano o utworzeniu KOR. Następnie (głównie za pośrednictwem J.J. Lipskiego) zwrócono się do uczestników zebrania z 12 września o przyłączenie się do listy sygnatariuszy- założycieli. Kolejne zebranie w większym gronie, na którym przyjęto końcową wersję dokumentu założycielskiego i skompletowano listę sygnatariuszy, odbyło się 22 września. Następnego dnia „Apel do społeczeństwa" informujący o powstaniu Komitetu Obrony Robotników

wysłano pocztą do marszałka Sejmu. Pod apelem podpisało się ostatecznie 14 osób: Jerzy Andrzejewski, Stanisław Barańczak, Ludwik Cohn, Antoni Pajdak, Jacek Kuroń, Edward Lipiński, Jan Józef Lipski, Antoni Macierewicz, Piotr Naimski, Józef Rybicki, Aniela Steinsbergowa, Adam Szczypiorski, ks. Jan Zieja i Wojciech Ziembiński.

DODATEK HISTORYCZNY

Miliard w błoto na początek

1. Okazuje się, że decyzje mogące skutkować wydatkami budżetowymi, rzędu miliarda złotych Premier Tusk podejmuje jednoosobowo i komunikuje je członkom Rady Ministrów poprzez swoje konferencje prasowe. Tak stało się właśnie wczoraj. „Polska będzie uczestniczyć w mechanizmie gwarancji dla Grecji w kwocie 250mln euro (około 1 mld zł) powiedział na konferencji prasowej Premier Tusk. Dodał, „że ten udział w pomocy dla Grecji nie wpłynie na finanse publiczne Polski”, choć akurat wszystko wskazuje na to, że gwarancje dla tego kraju prawie na pewno oznaczają konieczność poniesienia w przyszłości wydatków z tego tytułu. Grecja nie jest w stanie spłacić swoich długów i wszyscy wierzyciele tego kraju muszą się pogodzić z częściową utratą pożyczonych mu pieniędzy. Po tej decyzji premiera Tuska widać wyraźnie, że coraz częściej Polska realizuje dyspozycje Niemiec i Francji wcale niewypracowane przy wspólnym stole przez 27 krajów UE, tylko komunikowane nam za pomocą środków masowego przekazu. Bowiem także wczoraj Kanclerz Niemiec Angela Merkel i Prezydent Francji Nicolas Sarkozy zakomunikowali całej Europie, że się porozumieli, a w pomocy dla Grecji mają uczestniczyć wszystkie 27 kraje UE, a nie tylko te ze strefy euro. Ostateczna decyzja w tej sprawie zapadnie na szczycie w Brukseli w dniach 23-24 czerwca, ale Premier Tusk już wczoraj poinformował, że się zgadza, choć wiadomo, że takie kraje jak Wielka Brytania czy Czechy są temu rozwiązaniu przeciwne.

2. Premier Tusk podkreślił, że taka decyzja jest wyrazem europejskiej solidarności, choć ta solidarność nie powinna powodować wyrzucania pieniędzy w błoto. Duża cześć ekonomistów uważa bowiem, że Grecja ani teraz ani w przyszłości nie będzie w stanie spłacić w całości swoich długów i im szybciej zostanie ogłoszona restrukturyzacja greckiego długu (czyli ogłoszenie, że Grecy spłacają tylko ich część, a z reszty wierzyciele muszą zrezygnować), tym dla wszystkich lepiej. Niemcy i Francuzi nie chcą tego rozwiązania bo ich banki pożyczyły Grekom przynajmniej120 mld euro i strata jakiejś części tej sumy zachwieje ich bilansami, a tym samym będą one wymagały wsparcia przez budżety obydwu państw. Dlatego kolejną transzą pożyczki dal Grecji w wysokości 12 mld euro (z wcześniej przyrzeczonego Grecji pakietu w wysokości 110 mld euro) chcą kupić temu krajowi spokój do września (Grecja nie musiała by pożyczać na rynku tylko spłacałaby wcześniejsze pożyczki pieniędzmi przekazanymi przez Komisję Europejską). Kupowanie za kolejne miliardy euro czasu dla Greków niczego jednak nie rozwiązuje bo mimo drastycznych oszczędności budżetowych i podwyżek podatków deficyt sektora finansów publicznych na koniec roku 2010 wyniósł aż 10,5%, a dług publiczny blisko 140 % PKB i te wskaźniki pokazują ,że bez restrukturyzacji zadłużenia w przypadku tego kraju nie może się obejść.

3. Jesteśmy członkiem UE i oczywiście z tego tytułu spadają na nas określone obowiązki, ale Premier Tusk wprowadza w błąd polską opinie publiczną mówiąc, „że udzielając pomocy Grecji wykonujemy obowiązki opisane przepisami unijnymi”. Postawa Wielkiej Brytanii czy Czech pokazuje, że to nie jest to obowiązek, a najwyżej postulat do dyskusji na forum UE. Niestety coraz częściej o decyzjach związanych z naszym członkostwem w UE skutkujących bardzo poważnie dla polskiej gospodarki dowiadujemy się z konferencji prasowych, a wcześniej nie są one choćby przedmiotem debaty w naszym Parlamencie. Tak było z wejściem Polski do tzw. paktu euro plus mimo tego, że tamta decyzja wiązała się z oddaniem Komisji Europejskiej kompetencji dotyczących kształtowania naszego budżetu czy harmonizacji podatku dochodowego od osób prawnych w skali całej UE. Tak stało się ze zgodą na gwarancje dla Grecji, choć są to gwarancje pierwsze, ale pewnie nie ostatnie, bo za parę miesięcy trzeba będzie dla tego kraju, znowu kupić kolejny czas. Zbigniew Kuźmiuk

Tajne ekspertyzy dla głowy państwa w sprawie ustawy uderzającej w SKOK: "Co to były za opinie? Odpowiedź brzmi – różne" Jak informuje czerwcowa "Gazeta Bankowa", Kancelaria Prezydenta nie chce ujawnić opinii, którymi kierował się Bronisław Komorowski ograniczając wniosek do Trybunału Konstytucyjnego ws. ustawy o SKOK-ach. W marcu prezydent wycofał z Trybunału większość wątpliwości, jakie wobec ustawy miał śp. Lech Kaczyński. Wciąż nie wiadomo, kiedy Trybunał Konstytucyjny zajmie się ustawą. Na decyzję sędziów czekają kasy i miliony ich członków. Wniosek Lecha Kaczyńskiego był bodaj najobszerniejszym w historii. Zawierał 72 zarzuty sprzeczności projektu z Konstytucją. Odnosiły się m.in. do przepisów dotyczących tworzenia spółdzielczych kas za zgodą Komisji Nadzoru Finansowego. Ustawa nie precyzuje jasno, kiedy KNF może odmówić wydania takiego zezwolenia. Śp. prezydent miał też zastrzeżenia do zbyt głębokiej ingerencji w samorządność i autonomię kas oraz ograniczenie swobody działalności gospodarczej prowadzonej przez kasy. Jak pisał we wniosku do Trybunału, cała ustawa powinna być uznana za niezgodną z Ustawą Zasadniczą, bo narusza fundamentalne zasady konstytucyjne - przede wszystkim zasadę wolności zrzeszania, zaufania obywateli i ich organizacji do państwa, przyzwoitej legislacji, wolności gospodarowania, ochrony własności oraz równości wobec prawa. Z 72 zarzutów Bronisław Komorowski wycofał aż 70. Dwa pozostawione są marginalne. Pierwszy dotyczy katalogu organów statutowych SKOK. Drugi jest dziś bez znaczenia - dotyczy przepisów o pokrywaniu roszczeń członków kas w przypadku ich upadłości. Zaskarżenie go przez Lecha Kaczyńskiego przed dwoma laty miało sens, bo ustawa przewiduje, że członkowie kas mogą dochodzić swoich roszczeń z funduszu stabilizacyjnego, ale tylko i wyłącznie w latach 2009-2010. Na jakiej podstawie prezydent zignorował niemal wszystkie wątpliwości swojego poprzednika i wielu ekspertów? Trudno powiedzieć, bo jego kancelaria nie ujawnia opinii, którymi się kierował. W marcowym internetowym komunikacie podała jedynie, że były to „liczne opinie". W odpowiedzi na naszą prośbę o doprecyzowanie tego sformułowania, przeczytaliśmy: Uprzejmie informujemy, że prezydent Bronisław Komorowski ograniczając wniosek w sprawie zbadania zgodności z Konstytucją ustawy z dnia 5 listopada 2009 r., o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych opierał się na wszystkich docierających do Kancelarii Prezydenta RP ocenach i stanowiskach, w tym również tych, które zostały wyrażone w ramach przeprowadzanych rozmów i konsultacji. Pod uwagę wzięte zostały również stanowiska uczestników toczącego się przed Trybunałem Konstytucyjnym postępowania (...). Co to były, zatem za opinie? Odpowiedź można zamknąć w jednym słowie – różne. Nieco szerzej kancelaria prezydenta odpowiedziała na początku maja prezesowi Kasy Krajowej SKOK Grzegorzowi Biereckiemu. Poza powyższą formułą, dodatkowo pojawiły się zdania: Przebieg spotkań, a zarazem wyrażane na nich opinie nie był utrwalany. Kancelaria nie dysponuje, zatem substratem materialnym – nośnikiem wyrażającym przedstawione podczas konsultacji stanowiska, który mógłby być udostępniony. Czy należy w takim razie rozumieć, że prezydent podejmując decyzję odnośnie wątpliwych konstytucyjnie przepisów dotyczących kieszeni ponad dwóch milionów obywateli kieruje się luźnymi rozmowami? Nie zamawia pisemnych ekspertyz? A może nie chce ich ujawniać?

Nasuwa się też pytanie, czy głowa państwa powinna upubliczniać opinie będące podstawą jej zasadniczych decyzji.

Problem jest delikatny. Na jednej szali trzeba położyć ewentualne zalety dyskrecjonalności i prywatność ekspertów, na drugiej zasady demokratyczne. Wydaje mi się, że w najlepszym interesie prezydenta jest powiedzenie, jakich wskazówek mu udzielono i na ile postanowił je wykorzystać. Stanowiska przedstawicieli nauki nie tylko dla ustawodawcy, ale też dla władzy wykonawczej powinny być dostępne, chyba, że ustawa to wyłącza – mówi konstytucjonalista dr Ryszard Piotrowski z Uniwersytetu Warszawskiego. Według prof. Andrzeja Bałabana, rektora Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Gorzowie Wielkopolskim pytanie o ujawnianie opinii dotyczy modelu prezydentury – otwartej lub mniej zrozumiałej dla społeczeństwa, obserwatorów. W dzisiejszych czasach, w państwie demokratycznym, osoba tak podkreślająca swoje tradycje wolnościowe jak prezydent Komorowski, powinna wręcz oczekiwać na głos opinii publicznej i te naukowe ekspertyzy ujawniać z radością. Nie chodzi o jakieś podpowiedzi polityków, tego się nie ujawnia. Natomiast rady ekspertów są po to, by uzyskać obiektywny pogląd – uważa konstytucjonalista. Dodaje: Jeśli zapłacono za nie państwowymi pieniędzmi, powinny być upublicznione. Zwłaszcza, że eksperci piszą dla wszystkich, nie tylko dla prezydenta. Wobec enigmatycznego oświadczenia kancelarii, SKOK-i wysłały do Trybunału pismo informujące, że wniosek Bronisława Komorowskiego najprawdopodobniej został złożony pod wpływem nacisków politycznych. Jeśli Trybunał uzna ich argumenty, ograniczenie wniosku uniemożliwi. Rozprawa przed Trybunałem będzie kolejną odsłoną batalii o przepisy dotyczące SKOK-ów, w czasie, której od początku działy się dziwne rzeczy. Ustawa dla obecnej koalicji od początku była priorytetem. Zanim posłowie się za nią zabrali, w pierwszym czytaniu odrzucili projekt Lecha Kaczyńskiego, przygotowany przez grupę ekspertów od prawa spółdzielczego. Uwzględniał on specyfikę organizacyjną kas i ich dorobek. Dawał możliwość odpowiedniego (zgodnie z międzynarodową praktyką) ukształtowania systemu nadzoru nad kasami – uwzględnienia z jednej strony nadzoru publicznego, z drugiej – oraz zachowania roli Kasy Krajowej, jako organu nadzoru i kasy centralnej. Na potrzeby projektu autorstwa posłów PO Sejm trzykrotnie zmieniał regulamin. Jako, że ustawa powstawała w parlamencie, nie podlegała uzgodnieniom międzyresortowym. Konsultacje społeczne były fikcją – ostateczny projekt przesłano zainteresowanym stronom ledwie trzy dni przed jego pierwszym czytaniem. Posłowie PO, którzy zasiadali w podkomisji zajmującej się projektem, byli związani z sektorem bankowym, konkurującym ze SKOK-ami. Na ich czele stał Sławomir Neumann, na czas sprawowania mandatu urlopowany z banku Nordea. Naturalne było więc podejrzenie konfliktu interesów. Ostatecznie Sejm przyjął ustawę, której aż trzy czwarte zapisów kwestionował śp. prezydent. Komisja Nadzoru Finansowego nie jest, nie była i nie będzie życzliwa w stosunku do sektora spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych – mówi prof. Henryk Cioch, kierownik Katedry Prawa Cywilnego KUL. I dodaje: Ta instytucja od wielu lat zabiega, by jak najszybciej objąć SKOK-i nadzorem państwowym. Nowa ustawa przyznaje Komisji uprawnienia dużo szersze niż ma w stosunku do instytucji już objętych jej nadzorem. Według tego projektu, potrzebna będzie np. zgoda KNF na utworzenie spółdzielczej kasy oszczędnościowo-kredytowej czy też na zmiany w statucie SKOK-ów. Według profesora, ustawa jest zdecydowanie gorsza od obowiązującej, z 1995 roku i łamie szereg podstawowych zasad spółdzielczych, przyjętych przez Międzynarodowy Związek Spółdzielczy. Podobne zdanie wyraża Krajowa Rada Spółdzielcza, która po przyjęciu ustawy przez Sejm apelowała do śp. prezydenta, by jej nie podpisywał. Reprezentacja wszystkich polskich spółdzielców przestrzegała wówczas, że nowe przepisy zmarginalizują działalność SKOK-ów a nawet mogą doprowadzić do ich upadku. Zdaniem KRS dotychczasowy system działania SKOK-ów sprawdził się doskonale. Po ograniczeniu wniosku do Trybunału przez Bronisława Komorowskiego, istnieje zagrożenie, że wejdą w życie zapisy sprzeczne z międzynarodowymi zasadami spółdzielczości, a nawet polską Konstytucją. wu-ka, źródło: Gazeta Bankowa

Smoleńsk przed Trybunałem w Strasburgu Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu zarejestrował skargę mecenasa Stefana Hambury w jednym z wątków śledztwa dotyczącego tragedii smoleńskiej. W lipcu ub. roku Hambura złożył w Prokuraturze Generalnej zawiadomienie o przestępstwie z art. 129 kk przeciwko pełniącemu obowiązki prezydenta Bronisławowi Komorowskiemu i premierowi Donaldowi Tuskowi. Zdaniem berlińskiego mecenasa obaj mogą być podejrzewani o decyzję o odstąpieniu od wspólnego polsko – rosyjskiego śledztwa ws. przyczyn katastrofy z 10 kwietnia 2010. Możliwość taką dopuścił prezydent Rosji, Dmitrij Miedwiediew w rozmowie telefonicznej z Donaldem Tuskiem, tuż po katastrofie. Informację o rozmowie przekazała na swojej stronie internetowej Kancelaria Prezesa Rady Ministrów. O zasadności podejrzeń Hambury wypowiedziała się prof. Krystyna Pawłowicz z Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, członek Trybunału Stanu: Jeśli premier Donald Tusk - jak pisze w swoim zawiadomieniu do prokuratury mec. Hambura - usłyszał od prezydenta Rosji Miedwiediewa słowa, w których zadeklarował, że śledztwo w sprawie katastrofy będą prowadzili wspólnie prokuratorzy polscy i rosyjscy, to prawo międzynarodowe publiczne traktuje to, jako zawarcie umowy międzynarodowej, nawet, jeśli te słowa wypowiedziane były przez telefon. Premier był, więc konstytucyjnie uprawniony do reprezentowania Polski w sprawie zasad prowadzenia śledztwa. Odstąpienie od nawet tak zawartej umowy międzynarodowej nie było dla Polski korzystne. Tymczasem obywateli nie poinformowano o zasadności odstąpienia, a wymagało ono, zgodnie z art. 7 Konstytucji RP, podania podstawy prawnej. Mec. Hambura miał, więc prawne podstawy, by złożyć takie zawiadomienie do prokuratury. Mec. Hambura został wezwany przez prokuraturę, by uzasadnić swój wniosek ws. Komorowskiego i Tuska oraz złożyć zeznania w charakterze świadka. Śledczy nie zgodzili się jednak, by przesłuchanie odbyło się w obecności pełnomocnika Hambury, mec. Rafała Rogalskiego. Zażalenia wnioskodawcy zostały odrzucone. - Dlatego jedyną drogą było złożenie skargi do trybunału w Strasburgu – informuje Stefan Hambura w rozmowie dla portalu niezalezna.pl Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu zarejestrował już skargę prawnika pod nr 26179/11 i poinformował, że jak najszybciej przystąpi do jej rozpatrzenia. Autor: kra, | Źródło: niezalezna.pl

Ostatnia szansa Platformy Gazety doniosły, że w trzeciej dekadzie czerwca pojawić się ma w Warszawie izraelski premier Beniamin Netanjahu, żeby młotować naszych mężyków stanu, by podczas wrześniowego głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad palestyńskim wnioskiem o uznanie niepodległego państwa palestyńskiego, Polska wniosku tego nie popierała. Warszawska wizyta jest jedną z, wielu, bo Izrael jest zaniepokojony pogłębiającą się izolacją na terenie międzynarodowym. Coraz więcej liczących się ośrodków i osobistości opiniotwórczych krytykuje Izrael za awanturnictwo, wynikające z forsowanej zarówno tam, jak i w środowiskach żydowskiej diaspory szowinistycznej ideologii, według której naród żydowski ma prawo do instrumentalnego traktowania innych, mniej wartościowych narodów. Ideologia ta jest efektem ewolucji syjonizmu, pierwotnie ufundowanego na założeniu odwrotnym - że mianowicie Żydzi są takim samym narodem, jak każdy inny i właśnie, dlatego, podobnie jak inne narody, też powinni mieć swoje państwo. Współczesna wersja syjonizmu, ufundowana na uroszczeniu, jakoby Żydzi byli narodem wyjątkowym w całym Kosmosie - ma znamiona szowinistyczne. Na domiar złego, wszelka krytyka tego szowinizmu jest przez wpływowe środowiska żydowskie potępiana, jako „antysemityzm”, co oczywiście budzi na świecie rosnące zniecierpliwienie również, a może nawet przede wszystkim wśród ludzi odrzucających tę tresurę w imię podstawowych wolności, m.in. - wolności słowa. Nawiasem mówiąc, forsowanie szowinistycznej wersji syjonizmu nie jest bynajmniej sztuką dla sztuki, tylko zabiegiem celowym, pozwalającym nie tylko Izraelowi, ale również rozmaitym hochsztaplerskim organizacjom przemysłu holokaustu, podtrzymywanie w nieskończoność niezwykle lukratywnego statusu ofiary. Taką nieskończoną perspektywę zarysował był całkiem niedawno były ambasador Izraela w Warszawie pan Szewach Weiss zauważając, że do ofiar holokaustu należałoby również zaliczyć tych wszystkich, którzy w jego następstwie się nie urodzili. Przy takiej metodzie, z każdą dekadą ofiar holokaustu będzie przybywało w postępie geometrycznym i jedynym problemem będzie już tylko nadążenie ze znajdowaniem dla nich wystarczającej liczby winowajców zastępczych, których pod tym pretekstem można by szlamować. Pogłębiająca się izolacja i delegitymizacja Izraela na arenie międzynarodowej, gdzie coraz częściej państwo to jest postrzegane, jako rodzaj jątrzącej krosty na ciele ludzkości, skłania izraelskie władze do kaptowania różnych państw by podczas wrześniowego głosowania przynajmniej zachowały neutralność. Również Polsce premier Netanjahu postawi żądanie zachowania przynajmniej neutralności, a kto wie, czy nie aktywnego sprzeciwu wobec palestyńskiego wniosku. Jak bowiem po ostatniej wizycie ad limina rządu premiera Tuska in corpore w Izraelu ujawnił Władysław Bartoszewski, wszystkie ugrupowania parlamentarne są niezmiennie przyjaźnie usposobione do Izraela. Można to było odczytać, jako uspokajającą deklarację, że bez względu na wynik jesiennych wyborów i rodzaj rządu utworzonego w ich następstwie, izraelski program szlamowania krajów Europy Środkowej nie jest zagrożony - ale możliwe, że premier Netanjahu zażąda do naszych mężyków stanu dowodu miłości jeszcze we wrześniu. Ten zbieg okoliczności wywołany palestyńskim wnioskiem nasi mężykowie stanu mogliby uznać za prawdziwy dar Niebios. Rzecz, bowiem w tym, że z początkiem bieżącego roku władze Izraela do spółki z Agencją Żydowską uruchomiły program „odzyskiwania mienia żydowskiego” w Europie Środkowej, a 1 maja rozpoczął prace specjalnie w tym celu powołany zespół zadaniowy. Jego działalność ma zakończyć się wyszlamowaniem Polski na równowartość 65 miliardów dolarów - bo taką właśnie kwotę, nawiasem mówiąc, potwierdzającą poprzednie szacunki - wymienił przed niecałym rokiem wspomniany pan Weiss. W tej sytuacji przyjazd premiera Netanjahu do Warszawy z żądaniem okazania Izraelowi dowodu miłości już we wrześniu, potwierdza opinie o ogromnym tupecie tego polityka, który najwyraźniej liczy, że tych wszystkich tubylczych mężyków stanu przytłoczy autorytetem, wspartym obawą, że w razie oporu utracą poparcie michnikowszczyzny. Gdyby jednak tubylczy rząd premiera Tuska odważył się uzależnić zachowanie Polski podczas wrześniowego głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ od natychmiastowego odstąpienia Izraela od wszelkich prób rabowania Polski pod pretestem „odzyskiwania mienia żydowskiego”, złożenia oświadczenia, że Izrael nie będzie podejmował podobnych prób również w przyszłości, a także oświadczenia, że Izrael nie ma żadnego tytułu prawnego do domagania się od Polski jakichkolwiek odszkodowań - to byłaby to rzeczywista obrona polskiego interesu państwowego. I odwrotnie - złożenie izraelskiemu premierowi jakichkolwiek obietnic, że Polska podczas wrześniowego głosowania w ONZ zachowa się zgodnie z jego żądaniami bez wspomnianych deklaracji z jego strony w sprawie „odzyskiwania mienia żydowskiego” należy uznać za zdradę stanu, która w przyszłości będzie musiała zostać osądzona, a winni - surowo ukarani. Nie muszę chyba dodawać, że ustalenia poczynione podczas czerwcowej wizyty premiera Netanjahu w Warszawie mogą i powinny stanowić wystarczającą wskazówkę dla każdego normalnego Polaka, jak zachować się podczas wyborów. Gdyby do swojej i tak już dostatecznie ugruntowanej reputacji, Platforma Obywatelska dodała jeszcze zdradę stanu, to jest rzeczą oczywistą, że żadnego kandydata wysuniętego przez tę partię nie można obdarzyć najmniejszym zaufania, bo jaki pan - taki kram. Identyczny wniosek można, a nawet trzeba będzie wyciągnąć w przypadku, gdyby po czerwcowej warszawskiej wizycie premiera Netanjahu nie zostałby ogłoszony żaden komunikat, co właściwie uradzono. Brak jasnego komunikatu po wspomnianej wizycie ad limina w Izraelu skłania do podejrzeń, że rząd premiera Tuska pragnie ukryć przed polską opinią publiczną jakieś łajdactwa - bo kto wie, czy nawet „młodzi, wykształceni, z dużych miast” wybaczyliby premieru Tusku, gdyby obciążył ich kwotą ponad 5 tysięcy złotych - bo tyle właśnie będzie musiał zapłacić Izraelowi każdy polski obywatel, gdyby program „odzyskiwania mienia żydowskiego” został zrealizowany. SM

Marsz socjaldemokratycznych sodomitów Po opublikowaniu dwóch linijek tekstu marsza socjaldemokratycznych sodomitów, otrzymałem wiele listów od Czytelników domagających się dalszego ciągu, a nawet nadsyłających propozycje własne. W tej sytuacji nie mogę poprzestawać na małym i podaję tekst dwóch zwrotek Marsza socjaldemokratycznych sodomitów - oczywiście na niezapomnianą melodię „Horst Wessel Lied”: Tęczową wznieś! Pośladki już rozwarte. rozgrzane krocza w wesół idą marsz. Sodomia i gomoria już wpisana jest w kennkartę /bis/ Hej, towarzysze! Świat jest znowu nasz! Otwarty szlak pedalskich batalionów Gzij się Europo - Prorok już u bram. Komuna znowu wymorduje sto milionów /bis/ Z lesbijką pedał pozostanie sam. SM

Komedia sytuacyjna Nawet oddana Salonowi duszą i ciałem „Polityka” uznała, że te słowa nadają się nie do newsów i komentarzy, ale raczej na ostatnią stronę, gdzie redakcja gromadzi rozmaite absurdy i kurioza. Fakt, „Polityka” czasem umieszcza tam wypowiedzi jak najbardziej sensowne, by kogoś takim kontekstem wyszydzić albo ośmieszyć. Ale nie sposób jej o takie intencje podejrzewać w wypadku wypowiedzi Andrzeja Wajdy na temat jego filmu o Wałęsie. Filmu, który wciąż nie ma „ostatecznej wersji scenariusza”, choć zdjęcia zaczynać się mają lada dzień. Cóż, trudno się dziwić, że rodzenie biografii świętego patrona postępuje z trudem. Proces konsultowania i uzgadniania scenariusza takiego dzieła przypominać musi powstawanie niegdysiejszych superprodukcji w rodzaju „Zwycięstwa”, „Blokady” czy „Bitwy o Moskwę”. Zapowiedź Wajdy, że film pokazywać będzie Wałęsę „tak, jak go widzi świat”, a nie Polacy, co tu gadać, rzeczywiście jest kuriozalna. „Bo tutaj go uplątali, umoczyli w jakieś sytuacje, które naprawdę nie mają żadnego znaczenia. Tym bardziej, że on się z tego wytłumaczył. I wszystko wskazuje na to, że to, co powiedział, jest prawdą” – powiada Wajda. Zwroty „uplątali, umoczyli” sugerują, że owych „sytuacji” w sumie nie było, że tylko jacyś „oni” je wyssali z brudnych paluchów; ale skoro nie było, to jak to − się wytłumaczył? Toż to logika z cytowanego niedawno przez kolegę Świetlika kawału „po pierwsze, nigdy cię nie zdradziłem, a po drugie, ona nic dla mnie nie znaczy” − skądinąd bardzo często przez salon stosowana. Ale jeszcze lepsze jest to orzeczenie, że „wszystko wskazuje, że to, co powiedział, jest prawdą”. O którą z licznych rzeczy, które Wałęsa na temat „sytuacji” powiedział, może tu chodzić? Czy prawdą jest dla Wajdy to, że Wałęsa nigdy nic nie podpisał, może podpisał, ale tylko „sznurówki”, czy jednak podpisał zobowiązanie do współpracy, „ale ich oszukał”? Czy to, że nigdy nie było żadnego „Bolka”, czy że „Bolków” było czterdziestu? A może to, że biedny Wałęsa naprawdę nie wie, jak to się stało, że po tym, jak kazał sobie przynieść do gabinetu papiery „Bolka” i jako ostatni je przestudiował, a następnie − tak przecież mówi − wsadził wszystko do koperty, zalepił, napisał, żeby nie otwierać, to jak otworzyli, to się okazało, że tych papierów tam w środku nie ma. Sztuczka godna Copperfielda! Odpowiedź, jakiej by na to Wajda udzielił, brzmiałaby zapewne: prawdą jest wszystko. Wszystko, co w danej chwili Wałęsa mówi. Bo coś jest prawdą, albo nie jest nią, nie, dlatego, że takie albo inne są fakty, ale dlatego, że to mówi, Ten, Który Zawsze Mówi Prawdę, a nie Ten, Który Nigdy Nie Mówi prawdy. Wałęsa zresztą kiedyś był tym drugim i nie przypominam sobie, żeby wtedy Wajda protestował przeciwko wyszydzaniu „przyśpieszacza z siekierą”, obleśnym żartom z jego braku wykształcenia czy złośliwemu cytowaniu przez jedynie słuszną gazetę jego wypowiedzi słowo w słowo, by całemu światu pokazać, jaki to niepotrafiący się wyjęzyczyć głąb ośmielił się rzucić wyzwanie Mazowieckiemu i stojącym za nim jaśnie oświeconym. Nie mówiąc już, żeby wtedy pokornie nazywał Wajda siebie samego „szoferem Wałęsy” i opowiadał, jaką dumą go napełnia, że tak wielkiego człowieka wiózł kiedyś swoim samochodem. No, ale cóż, są jakieś powody, dla których jedni potrafią zrobić karierę, a inni nie. W tej samej „Polityce”, która cytuje Wajdę, parę stron wcześniej, Jacek „Jaś Fasola” Żakowski drze szaty z powodu wyboru na prezesa IPN człowieka, który ma na sumieniu „bezpodstawne insynuacje dotyczące Lecha Wałęsy”. Jakież insynuacje? Chodzi zapewne o stwierdzenie Łukasza Kamińskiego, że prawdziwości faktów zawartych w książce Cenckiewicza i Gontarczyka nikt nigdy nie podważył. Oto jest dwój-myślenie III RP w całej krasie. Stwierdzenie, że prawda jest prawdą, nazywana jest przez bezczelnego lizusa bezpodstawną insynuacją, bo nawet, jeśli „sytuacje” były faktem, to nie mają znaczenia. A skoro nie mają znaczenia, to my nie chcemy o tym nic wiedzieć. A skoro nic nie wiemy, to skąd wiemy, że nie mają znaczenia? Od Autorytetów. A dlaczego są one autorytetami? Bo też nie wiedzą, nie chcą wiedzieć i są z tego dumne. I właśnie dzięki temu mogą autorytatywnie orzekać, że wszystko wskazuje, iż prawdą jest to, co prawdą być musi. Żeby wyznawcy jedynie słusznej prawdy nie mieli poczucia psychicznego dyskomfortu, że są zwykłymi kłamcami. Inny intelektualista, nie mniej wybitny od Andrzeja Wajdy, literat Pilch, ujął to w publicystycznej ekstazie wyznaniem: wolę nie mieć racji z Michnikiem, niż mieć ją, z kim innym. Może ja za często wracam do kwestii „Bolka”, ale jest ona przecież papierkiem lakmusowym całego załgania, całego zaplątania się w łgarstwie i małości tutejszego Salonu. Kto się z ludzi związanych z szeroko rozumianą władzą zdobył w tej sprawie na elementarną uczciwość? Bodaj jeden Czuma. Całą reszta wyszła, jeśli nie na wyzutych z wszelkiej przyzwoitości kłamców, to, na co najmniej − Norwidem lecąc − „milczących faryzeuszy” (A, tak przy okazji − serdecznie dziękuję, Dominiko, za odpowiedź na mój list sprzed tygodnia. Dawno nie słyszałem tak wymownego milczenia). Za wzór historycznej błagonadiożnosti w kwestii mitu założycielskiego III RP podaje Salon książkę Jana Skórzyńskiego „Zadra”. Jest to realizacja wzorca historiografii z czasów PRL. Tak właśnie w czasach mojej młodości pisano, na przykład, o bitwie pod Lenino − pomijając milczeniem takie nieistotne sprawy, jak to, skąd się w ogóle Polacy w głębi Rosji wzięli, i co tam robili, zanim się znaleźli w Sielcach nad Oką, kto dowodził jednym z pułków dywizji i co się z nim stało, i tak dalej. Tylko to, co chwalebne − reszta przecież „naprawdę nie miała żadnego znaczenia”. Dzisiaj takich rzeczy, które nie mają znaczenia, jest bodaj jeszcze więcej. III RP ma wielkich założycieli, ale owi założyciele mają w życiorysach jeszcze większe dziury. Profesor Friszke latami zbierał materiały do biografii Kuronia, i okazało się w końcu, że może napisać tylko o drobnym jej fragmencie. A przecież Kuroń akurat niczego o sobie nie ukrywał. Cóż by dopiero marzyć o biografii Geremka? Albo o monografii strajku sierpniowego, która cała rozbija się o ten cholerny płot czy mur, przez który miał się do stoczni dostać Wałęsa, a którego nigdzie nie można znaleźć. Białym krukiem i kolejną bibułą III RP stała się książka Justyny Błażejowskiej o drugim obiegu wydawniczym. Cóż, napisała po prostu młoda absolwentka historii o ważnym a dotąd nie wiadomo, czemu (no, teraz już wiadomo) zupełnie nieopisanym fragmencie dziejów najnowszych, jej praca wzbudziła uznanie historyków, wygrała konkurs, którego nagrodą była publikacja… Jakieś pół roku leżała sobie spokojnie na pólkach, aż została odkryta przez Salon − no i zaczęło się. Nie żeby przyłapano autorkę na jakiejś nierzetelności, nie, ale po prostu, tak jak ci piszący o Wałęsie − nie zachowała proporcji! Nie ulukrowała prawdy należycie, nie obudowała peanami, nie przemilczała tego, co na bieżącym etapie jest jeszcze dla ogółu czytelników za trudne, eksponując w zamian przekaz pozytywny… Hańba, pisać o takich rzeczach na podstawie źródeł, zamiast spytać autorytetów, czy to w ogóle dobry temat, a jeśli dobry, to, o których „sytuacjach” należy pisać, a o których nie. Wiem, że to gruby przykład, ale próbuję sobie wyobrazić, jakby się pisało historię w powojennych Niemczech, gdyby ich nie zdenazyfikowano, gdyby byli naziści, przechrzczeni na liberałów i demokratów, albo chodzący w glorii opozycjonistów od Stauffenberga nadal zwartą grupą panowali nad uniwersytetami, mediami i aparatem państwowym. Pewnie by także żądano od historyków zachowania proporcji. O zbrodniach Hitlera wspomnieć, owszem, można, ale poświęcając odpowiednio wiele uwagi faktom niewątpliwym, że zbudował autostrady, że zlikwidował bezrobocie, dał Niemcom prosperity i gospodarczy sukces, i wprowadził najbardziej humanitarną w Europie, do dziś świecącą przykładem ustawę o ochronie zwierząt przed okrucieństwem. Nie można być w ocenie historii jednostronnym. A gdyby ktoś opublikował jakąś jednostronną książkę, kto wie, może jakiś sędzia, wychowany w starej, dobrej szkole prawa III Rzeszy, wydałby wyrok nakazujący autorowi dopisanie do swego dzieła elementów przywracających historii odpowiednie, wyważone proporcje? Tak, jak ku hańbie III RP sąd działający w jej imieniu nakazał Pawłowi Zyzakowi dopisanie do książki, dla jej zrównoważenia, panegiryku na część Wałęsy? Może za często do tego wracam, ale jak tu traktować poważnie elity, które żyją w kłamstwie i kłamstwo uwiarygodniają. Powtarza się często sławne słowa, że naród, który nie ma historii, nie może mieć i przyszłości. Tak samo rzec można − i trzeba, że intelektualiści, elity, które kłamią o historii, kłamią i będą kłamać także w każdej innej sprawie. Rafał A. Ziemkiewicz

Zderzenie czołowe (z Wałęsą) Dziś przedstawiam kolejny fragment mojej najnowszej książki „Instytut. Osobista historia IPN”, która właśnie trafia do księgarń. Tym razem zaczerpnięty z rozdziału IX „Zderzenie czołowe”. Zainteresowanych większą ilością szczegółów konfliktu IPN z Lechem Wałęsą zapraszam do lektury wydania książkowego.

Historia IPN (cz. 10): Zderzenie czołowe (z Wałęsą) Od chwili powstania IPN było oczywiste, że Instytut prędzej czy później zostanie zmuszony do zajęcia stanowiska w sprawie oskarżeń, jakie kierowano pod adresem Wałęsy już przed 1989 r., a które po słynnej „nocy teczek” z 4 na 5 czerwca 1992 r. stały się powszechnie znane. IPN był wzywany do tego zarówno przez byłego prezydenta, jak i osoby, które – jak Krzysztof Wyszkowski czy Anna Walentynowicz – wypowiadały się jednoznacznie o fakcie współpracy Wałęsy z SB. Na IPN, jako instytucję, która powinna wyjaśnić sprawę, wskazywali też niektórzy dawni opozycjoniści – jak Bogdan Borusewicz – mający poprawne, a nawet dobre stosunki z Wałęsą. Oczywiście na tego rodzaju medialne apele Instytut nie musiał odpowiadać, a Leon Kieres mający na głowie dość innych problemów nie palił się wyjaśniania sprawy, mającej nie tylko wymiar sporu o ocenę jednej z najważniejszych postaci dwudziestowiecznej historii Polski, ale i bieżący kontekst polityczny. Szczególnie od momentu, gdy jesienią 2005 r. polska polityka została zdominowana przez konflikt między PO i PiS, a ocena przeszłości Wałęsy urosła do rangi jednego z najważniejszych czynników różnicujących obie formacje. Zanim to jednak nastąpiło, w marcu 2005 r. Lech Wałęsa skierował do IPN formalny wniosek o przyznanie mu statusu pokrzywdzonego. Od tego momentu sprawa ze sfery czysto medialnej przeszła na grunt urzędowy i prof. Kieres stanął przed koniecznością podjęcia decyzji. Tym trudniejszej, że do jej wydania był przez następne tygodnie i miesiące poganiany przez część mediów z „Gazetą Wyborczą” na czele, która kilkakrotnie dawała do zrozumienia, że zbliżająca się 25. rocznica podpisania porozumień sierpniowych z 1980 r. nie może być obchodzona w atmosferze podejrzeń wobec Wałęsy, które IPN rzekomo podsyca, zwlekając z przyznaniem mu statusu pokrzywdzonego. Było to o tyle absurdalne, że największy rozgłos całej sprawie nadawał sam Wałęsa, czego apogeum nastąpiło w maju 2005 r., gdy doprowadził do pamiętnej debaty telewizyjnej z Wojciechem Jaruzelskim, próbując nakłonić generała do odpowiedzi na pytanie: „Czy pan kiedykolwiek uważał mnie za agenta komunistycznego?”. Jaruzelski nie krył satysfakcji, że może wystawić Wałęsie „certyfikat moralności”, ale sposób, w jaki to uczynił był na tyle wieloznaczny, że nawet były prezydent nie miał chyba przekonania do jego wiarygodności. W każdym razie nie przypominam sobie, by się nań później powoływał. Prof. Kieres jednak zwlekał, a w Instytucie zaczął działać zespół złożony z historyków, archiwistów i prawników, którego zadaniem było wypracowanie stanowiska w sprawie wniosku byłego prezydenta. Nie byłem jego członkiem, ale z tego, co wiem, nie przygotował on nigdy żadnego formalnego stanowiska, które byłoby przydatne przy podejmowaniu decyzji w sprawie statusu Wałęsy. 21 lipca 2005 r. pojechałem do Gdańska by wziąć udział w dyskusji panelowej na temat genezy „Solidarności”. Już wcześniej dyrektor BEP Paweł Machcewicz poinformował mnie, że mam przy tej okazji uczestniczyć w naradzie, jaką w sprawie dokumentów dotyczących Wałęsy postanowił zorganizować prof. Kieres. Nie bardzo miałem ochotę dyskutować z prezesem IPN na ten temat, uważałem, bowiem, że – po przegranej w majowym konkursie – powinien się ograniczyć do administrowania Instytutem, a nie podejmować decyzje, które miały w istotny sposób rzutować na przyszłość IPN. Do nich zaś z pewnością należała ta dotycząca byłego prezydenta. Kiedy jednak w Gdańsku asystent prezesa poprosił mnie o udanie się na do pomieszczenia, w którym znajdowała się kancelaria tajna tamtejszego oddziału Instytutu, uznałem, że przedstawię Kieresowi swój punkt widzenia w tej sprawie. Lipcowa narada w Gdańsku nabrała później rozgłosu za sprawą wypowiedzi dyrektora tamtejszego oddziału IPN Edmunda Krasowskiego, który w wywiadzie udzielonym 23 maja 2008 r. „Dziennikowi Bałtyckiemu” utrzymywał, że w jej trakcie doszło do głosowania nad przyznaniem Wałęsie statusu pokrzywdzonego. Nie przypominam sobie by takie zdarzenie miało miejsce, a z pewnością utkwiło by mi w pamięci. W naradzie poza mną i Kieresem uczestniczyli też zastępca dyrektora BUiAD Leszek Postołowicz, wicedyrektor Sekretariatu Prezesa Jan Ciechanowski, naczelnik gdańskiego OBUiAD Grażyna Skutnik oraz nieznany mi z nazwiska archiwista, który pokazywał nam najważniejsze ze zgromadzonych dokumentów. Większość z nich znałem już z wcześniejszych publikacji na temat TW „Bolka”. Nie było wśród nich takich, które – jak własnoręcznie podpisane zobowiązanie – są uważane za najtwardsze dowody współpracy. W sumie był to typowy materiał poszlakowy, podobny do wielu innych przypadków mocno zdekompletowanej dokumentacji. Kiedy Kieres udzielił mi głosu, zadałem pytanie: czy istnieją sporządzone na piśmie kryteria przyznawania statusu pokrzywdzonego? Na to padła odpowiedź, której się spodziewałem: nie ma takiego dokumentu. W rzeczywistości obowiązywała niepisana zasada sformułowana w Biurze Prawnym, sprowadzająca się do stwierdzenia, że rozstrzygające znaczenie mają zapisy w ewidencji operacyjnej. Jeśli ktoś był w niej zarejestrowany, jako Osobowe Źródło Informacji (OZI – zbiorcza nazwa wszystkich rodzajów agentury), a wcześniej prowadził działalność opozycyjną, to nie mógł otrzymać statusu pokrzywdzonego. Zastosowanie takiej procedury wobec Wałęsy oznaczałoby jednak, że były prezydent nie otrzyma statusu pokrzywdzonego. Dlatego Kieres natychmiast przystał na moją propozycję, by Kolegium IPN opracowało wspomniane kryteria w formie pisemnej, a dopiero później z ich pomocą poddać analizie przypadek Wałęsy. Nie omieszkałem przy tym zaznaczyć, że jestem zaszokowany faktem, iż Kolegium przez kilka lat po tym jak zatwierdziło projekt wniosku o przyznanie statusu pokrzywdzonego nie zajęło się ustaleniem kryteriów, na jakich ma on być przyznawany. Po naradzie poprosiłem prezesa Kieresa o rozmowę w cztery oczy, w trakcie, której powiedziałem, że w moim przekonaniu nie leży w interesie IPN szybkie rozstrzyganie wniosku Wałęsy. Zaproponowałem mu, by oświadczył, że Instytut wstrzyma się z decyzją do czasu zakończenia trwającego już wówczas śledztwa w sprawie fałszowania akt SB dotyczących Wałęsy. Chodziło tu o operację Biura Studiów SB z 1982 r., której celem było skompromitowanie Wałęsy w oczach Komitetu Noblowskiego by zapobiec przyznaniu mu pokojowej nagrody. Równocześnie – dodałem – należy zintensyfikować działania na rzecz doprowadzenia do takiej nowelizacji ustawy o IPN, która zlikwiduje status pokrzywdzonego i tym samym uczyni wniosek Wałęsy bezprzedmiotowym. Kieres, wyraźnie zaskoczony, że mam w tej sprawie inne zdanie niż Machcewicz, który opowiadał się za przyznaniem Wałęsie statusu pokrzywdzonego z powołaniem się na korzystny dla niego wyrok sądu lustracyjnego z 2000 r., trafnie zauważył, że większość członków Kolegium jest przeciwna nowelizacji ustawy idącej w tym kierunku. – I dlatego – odparłem – trzeba im pokazać przypadek Wałęsy, niech się z nim zapoznają. Może zrozumieją, że przyznawanie statusu pokrzywdzonego nie jest takie proste. Moja postawa w tej sprawie nie wynikała ze strachu przed atakiem Wałęsy i jego obrońców, których wyraźnie przybyło po powstaniu IPN, ale z głębokiego przekonania, że Instytut powinien się zajmować udostępnianiem dokumentów bezpieki, a nieprzypominającym sąd urzędowym orzekaniem, co z nich wynika. To zadanie powinno należeć do poszczególnych historyków, formułujących jednak oceny na swój własny rachunek, nie zaś całego Instytutu. Tak właśnie działo się w przypadku urzędowych zaświadczeń o przyznaniu statusu pokrzywdzonego bądź też odmowie jego udzielenia. Prof. Kieres ze mną nie polemizował, najwyraźniej jednak był w tej sprawie innego zdania, bowiem tego samego dnia wygłosił oświadczenie nawiązujące do swojego porannego spotkania z byłym prezydentem: „Powiedziałem Lechowi Wałęsie, że dla mnie jest ponad wszelkimi podejrzeniami. Różni mali ludzie próbują zabłysnąć poprzez bezpodstawne ataki na prezydenta Wałęsę. Ja zawsze będę publicznie potwierdzał swoją wiarę w niego i walczył z tymi haniebnymi praktykami, które niektórzy stosują. Lech Wałęsa otrzyma z IPN status pokrzywdzonego – to moje przekonanie graniczące z pewnością”. Mimo tej jednoznacznej deklaracji, prezes IPN najwyraźniej wciąż czekał na jakiś formalny punkt oparcia dla urzędowej decyzji. Tym bardziej, że podjęta na forum Kolegium – głównie przez Andrzeja Friszke – próba sprecyzowania kryteriów przyznawania statusu pokrzywdzonego, nie zakończyła się opracowaniem odpowiedniego dokumentu. Ostatecznie prof. Kieres doczekał się odsieczy ze strony Trybunału Konstytucyjnego, który w październiku 2005 r. orzekł, że osoby, których oświadczenia sąd lustracyjny uznał za prawdziwe, nie mogą być uznawane za OZI. Jeśli zatem były kiedykolwiek inwigilowane przez bezpiekę, to należy im się status pokrzywdzonego. Lech Wałęsa, w przypadku, którego sąd lustracyjny wydał przy okazji wyborów prezydenckich w 2000 r. korzystny dla niego wyrok, spełniał ten warunek i dlatego – z datą 16 listopada 2005 r. – otrzymał stosowne zaświadczenie podpisane przez naczelnik OBUiAD w Gdańsku Grażynę Skutnik i wręczone mu w obecności Kieresa. „Dobrze, że są w naszym kraju takie instytucje jak IPN, które pomagają te sprawy wyjaśnić, bo osób takich jak ja, niesłusznie pomawianych, jest więcej” – oświadczył z tej okazji sam Wałęsa i zapowiedział pozywanie do sądu osób, które będą w dalszym ciągu nazywać go agentem SB. Wkrótce też uczynił to wobec Krzysztofa Wyszkowskiego.

Antoni Dudek

Brońmy wolności słowa! Od pewnego czasu we współpracy z Markiem Chodakiewiczem publikuję teksty w amerykańskich pismach naukowych i publicystycznych. Przy czym z założenia są to teksty ostre, mające na celu pokazanie, że w Polsce istnieje także inna polityczna rzeczywistość od tej, która kreuje wizerunek naszego kraju na Zachodzie. Wrzucamy te teksty różnym redakcjom z głupia frant i czekamy, co się zdarzy. Co ciekawe, w zasadzie nie ma kłopotów z ich publikacją. Zdarzają się jednak symptomatyczne wyjątki. Przykładowo: gdy wysłaliśmy tekst o postsowieckim rewizjonizmie do „Foreign Affairs” (wpływowy – 200.000 nakładu – dwumiesięcznik przygotowywany przez Radę Stosunków Międzynarodowych – dop. red. NCz!) zostaliśmy poproszeni, by… bardziej wyeksponować wątek żydowski. W sumie żadne zaskoczenie, ale żeby formułować takie życzenia wprost? Ostatecznie tekst ten poszedł w konkurencyjnym, starszym, ale mniej silnym marketingowo „World Affairs” (na rynku od 1837 r. – dop. red.) Aż sześć pism konserwatywnych odrzuciło natomiast mój tekst poświęcony finansowaniu polskiego lobby homoseksualnego przez Unię Europejską i rządy różnych państw zachodnich (był w e-wydaniu wielkanocnym „NCz!”, będzie również na nczas.com), który celowo został napisany dosyć ostro. Jak stwierdził jeden z recenzentów, język jest zbyt wojowniczy (Language is too strident. I’m all for „calling a spade a spade” but there are better and more charitable ways to explain things that will not be off putting to the general public. Mr Sommer is making excellent points but how he makes them matters. This is something that conservatives in the US have learned to do through much hard experience)!

Okazuje się, więc, że otwarta krytyka lobby homoseksualnego jest nie do przyjęcia dla politycznej poprawności amerykańskich konserwatystów – i to nawet tych najtwardszych! Tak samo zresztą jak krytyka lobby żydowskiego, – choć tu muszę się przyznać, że dokonałem autocenzury i nie odważyłem się wysłać żadnego tekstu, który dotykałby tej dziedziny. Wniosek z tego jest dość jasny: wbrew różnym opiniom, w Polsce, choć zaczyna się to niestety zmieniać, panuje cały czas większa wolność słowa niż gdziekolwiek indziej na świecie. I trzeba robić wszystko, by tak zostało!

Tomasz Sommer

“Śmierć polskiej bandzie” Litewska edycja programu typu reality show “Kocham Litwę”: jego bohaterowie zrywają przed kamerami polskie tabliczki z prywatnych posesji w Ejszyszkach. Program sponsorowały polskie firmy w Wilnie: Reserved i PZU Litwa. W sobotę w Wilnie, Warszawie, Chicago, Phoenix i Waszyngtonie odbyły się pikiety przeciw dyskryminacji Polaków na Litwie. W Warszawie pikietujący zebrali się przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego. Następnie przeszli na Stare Miasto, gdzie rozbili namiot, rozdawali ulotki i skandowali hasła. Gdy zmierzali na plac Zamkowy z okrzykami “Precz z litewskim szowinizmem!”, z ogródków pobliskich kawiarni przywitały ich brawa. O 17.00 przeszli pod siedzibę przedstawicielstwa OBWE. – Dzisiaj tylko presja międzynarodowa może zmienić tę trudną sytuację – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Aleksander Szycht ze Stowarzyszenia Memoriae Fidelis. Jak podkreśla, Węgrzy, którzy do końca miesiąca przewodzą Radzie Unii Europejskiej, są do polskich postulatów nastawieni przychylnie. – Gdy miesiąc temu protestowaliśmy w Warszawie, wyszedł do nas węgierski konsul, któremu wręczyliśmy petycję – mówi Szycht. Równolegle również w Parlamencie Europejskim polscy i węgierscy europosłowie podpisali się pod apelem “o ochronę praw autochtonicznej mniejszości polskiej na Litwie oraz o zobowiązanie władz litewskich do przestrzegania prawa Unii Europejskiej w zakresie ochrony praw mniejszości narodowych i etnicznych, oraz o wezwanie władz Republiki Litewskiej do zaprzestania praktyk dyskryminujących polską mniejszość narodową w tym państwie”. Skierowali go do przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana van Rompuya, przewodniczącego Komisji Europejskiej José Manuela Barroso, a także do Viktora Orbána, premiera Węgier. Jak dotąd naciski polskiego MSZ, w tym ani wezwanie na rozmowę ambasadora Litwy, ani nota dyplomatyczna, niczego nie zmieniły. – Mam jedną metodę postępowania – spokojne, przyjazne i stanowcze upominanie się o respektowanie polskich praw, a także polskich emocji na Litwie. Robimy to nieustannie – tłumaczy Donald Tusk. Ale ta metoda jest nieskuteczna. Zdaniem protestujących obrońców praw Polaków z Wileńszczyzny, strona litewska wykonuje jedynie pozorowane ruchy. – Próbują rzucić jakiś temat na żer, by uzyskać nasze milczenie, np. organizacje litewskie w USA miały wspierać polskie starania o zniesienie wiz dla Polaków. Żyją złudną nadzieją, że wszystko zostanie jakoś przemilczane i wrócą czasy dobrego sąsiedztwa przy jednoczesnym przymykaniu oczu strony polskiej na to, co się dzieje – podkreśla działacz organizacji Memoriae Fidelis. Protestujący liczą na reakcję i odzew strony amerykańskiej. – Zwracamy się o pomoc – tłumaczą. Pikietujący protestowali też przeciwko udziałowi w inauguracji polskiej prezydencji litewskiej prezydent Dalii Grybauskaite. Demonstranci podkreślali, że to ona podpisała ustawę niekorzystną dla polskich szkół na Litwie. W ostatnich dniach posłowie Akcji Wyborczej Polaków na Litwie podjęli próbę zaskarżenia nowelizacji ustawy o oświacie w litewskim Sądzie Konstytucyjnym. Pod projektem postanowienia Sejmu o skierowaniu ustawy do Sądu Konstytucyjnego zebrano już wystarczającą liczbę podpisów. Posłowie skarżą dyskryminacyjny zapis ustawy, na mocy, której będą likwidowane szkoły mniejszości narodowych w miejscowościach, w których działają również szkoły litewskie. Ustawa przewiduje, że jeśli obie placówki będą miały problemy ze skompletowaniem klas, to uczniowie z klas mniejszości narodowych będą zmuszeni zasilić szkołę litewską, zaś szkoła mniejszości narodowej zostanie zlikwidowana. Ale problemów jest więcej. Jak informuje Stowarzyszenie Memoriae Fidelis, na Litwie został wyemitowany program typu reality show pt. “Kocham Litwę”. Bohaterowie programu urządzili zabawę przed kamerami, zrywając polskie tabliczki z prywatnych posesji w Ejszyszkach. Miasteczko zamieszkałe jest w 90 proc. przez Polaków, którzy umieszczali tam dwujęzyczne napisy. Program sponsorowały polskie firmy działające na Litwie – Reserved i PZU Litwa. Echem w Polsce odbija się również popularność, jaką cieszy się rockowy zespół Diktatura. W ubiegłym roku grupa została laureatem konkursu piosenki patriotycznej organizowanego przez telewizję publiczną i Litewską Agencję Zrzeszenia Obrony Praw Autorskich. Pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie teksty, jakie wykrzykuje, takie jak choćby ten: “Widzę czerwone zorze/ To płonie rejon Soleczniki/ Ognista dżuma/ Niesie śmierć polskiej bandzie”.

Maciej Walaszczyk

20 czerwca 1922: Wkroczenie wojska polskiego na G. Śląsk „Pękajcie okowy niewoli! Górny Śląsk jest wolny! Armjo polska, wkraczaj nań i połącz go z Polską!” PAMIĘTNĄ, na zawsze w dziejach wyzwolonego Górnego Śląska pozostanie data 20 czerwca 1922 roku. W dniu tym wkroczyło na Górny Śląsk wojsko polskie pod wodzą generała Stanisława Szeptyckiego i obsadziło pierwszą strefę obszaru, przyznanego Polsce, t. j. miasto Katowice i powiat katowicki. Uroczystość powitania wojska polskiego odbyła się według ułożonego programu. Już w nocy i wczesnym rankiem podążyły liczne deputacje ze sztandarami i z muzyką, rano zaś niezliczone tłumy publiczności ku granicy dotychczasowej pod Sos­nowcem, gdzie na moście Szopienickim wojska pol­skie przekroczyły granicę i gdzie też zostały powi­tane. Na powitanie przybyli na granicy przedstawi­ciele władz wojewódzkich, organizacyj politycznych, społecznych i kulturalnych. Przybył też wojewoda Rymer w otoczeniu członków Tymczasowej Rady Wojewódzkiej, obecni byli: poseł Korfanty, wicemi­nister Zygmunt Seyda, konsul generalny Kęszycki i wicekonsul Karszo-Siedlewski. 0 godz. 8 rano przekroczyła granicę przednia straż armii, wkraczającej na Śląsk, złożona z mniej­szych oddziałów, aut pancernych i kawalerii. 0 godz. 8’15 przybył na granicy general Szeptycki w otocze­niu oficerów swego sztabu. Byli między nimi: gene­rał Horoszkiewicz, dowódca 23 dywizji, która prze­znaczona została dla Górnego Śląska, dalej szef sztabu grupy gen. Szeptyckiego pułkownik Prohaska, szef sztabu 23 dywizji pułkownik Wzacny i inni. Strona tytułów książki ‘Dzieje Pracy Górnego Śląska 1922-1927′, Nakładem “Straży Polskiej”, Lwów – Katowice, 1927. Wzruszająca była ceremonia powitania wojska polskiego. Między dawną budką graniczną od strony polskiej i śląskiej ustawiono bramę powitalną, do której słupów przywiązany był łańcuch żelazny, po­malowany na czarno-biało (kolor pruski). Kiedy generał Szeptycki, który przyjechał na koniu, stanął przed łańcuchem, przemówił do niego naprzód z urządzonej obok trybuny wojewoda Rymer, po nim zaś ks. Kapica. Po odpowiedzi generała Szep­tyckiego nastąpił właściwy akt uroczystości. Powstaniec – inwalida młotem rozbił łańcuch i zawołał: „Pękajcie okowy niewoli! Górny Śląsk jest wolny! Armjo polska, wkraczaj nań i połącz go z Polską!” Łańcuch, przerwany na dwie części, opadł na ziemię, a gen. Szeptycki przekroczył granicę przy dźwiękach „Jeszcze Polska nie zginęła”. Młode 6-cio letnie dziewczątko górnośląskie wręczyło generałowi bukiet z róż białych i czerwonych i wygłosiło do niego stosowny wierszyk z życzeniami. Następnie gen. Szeptycki wraz z wojskiem, za nim postępującem, ruszył na ziemię śląską i drogą przez Roździeń, Szopienice, Bórowiec i Zawodzie udał się do Katowic. Przed armją polską postępo­wały Bandery włościańskie, Towarzystwa zawodowe i kulturalne, Związek byłych Hallerczyków, Związek byłych marynarzy polskich, Sokoli, Harcerze, Powstańcy. Bezpośrednio przed gen. Szeptyckim postępowała kompanja honorowa byłych Powstańców górnośląskich, prowadzona przez byłego zastępcę naczelnego wodza powstańczego, majora Ludygę­-Laskowskiego. Kompanja ta szła z karabinami, które potem w Katowicach oddała wojsku polskiemu. Od granicy aż do Katowic ustawione były liczne i piękne bramy powitalne z odpowiednimi napisami. Ludność obrzucała gen. Szeptyckiego i wojsko kwia­tami i witała je nieustannymi okrzykami entuzjazmu i radości. Bram powitalnych było około 30; orygi­nalną była brama w Zawodziu, zbudowana z węgla kamiennego, a przy niej ustawili się górnicy z zapalonymi lampkami, witając generała i wojsko górniczem „Szczęść Boże!” Wójt gminy Zawodzia powitał generała przemówieniem, wręczając mu chleb i sól. Generał Szeptycki podziękował za to powitanie serdecznemi słowy, wznosząc okrzyk na cześć ludu górnośląskiego i na cześć powstańców. Na granicy miasta Katowic oczekiwał wojsko pierwszy burmistrz miasta Dr. Górnik z członkami Rady Miejskiej i Magistratu. Na powitanie burmistrza odpowiedział gen. Szeptycki krótkiem przemówieniem, w którem podziękował miastu za tak serdeczne i entuzjastyczne przywitanie wojska polskiego, jakie mu zgotowała ludność tego miasta. Potem przemówił po niemiecku przewodniczący katowickiej Rady Miej­skiej, dr. Reichel. Odpowiedział mu gen. Szeptycki krótko po niemiecku, dziękując za powitanie obywateli niemieckich miasta Katowic i zapewniając ich, że wojsko polskie i dla nich przynosi spokój i bezpie­czeństwo, a spodziewa się od nich nawzajem poszano­wania prawa i autorytetu władzy polskiej. Następnie ruszył cały pochód dalej ku śród­mieściu, a wojsko polskie witane było entuzjastycz­nie przez ludność miasta z okien domów i gęstych szpalerów na ulicach. U wejścia na rynek ustawiona była potężna brama powitalna z napisem ,,Niech żyje Polska!” „Niech żyje Górny Śląsk!” Wkroczenie wojsk polskich do miasta wywarło na wszystkich imponujące wrażenie. Po przeglądzie wojsk, które zapełniły rynek i przylegające ulice, odbyła się na rynku msza po­lowa, odprawiona przy ołlarzu, ustawionym na stop­niach bramy Teatru Miejskiego. Po nabożeństwie wszedł na mównicę poseł Korfanty i powitał gen. Szeptyckiego, a po odpowiedzi generała odbyła się defilada wojskowa, która zakończyła tę podniosłą uroczystość. W. Bobek.

22 lipca 2011 A mogło być tak pięknie. Choć może będzie jeszcze tak pięknie. W 1983 roku zmarł, po powikłaniach spowodowanych obrażeniami odniesionymi podczas zamachu z 13 maja1981 roku, Ojciec Święty Jan Paweł II. Jego następca Jan XXIV rozpoczął „dialog” z Kremlem, rządzonym przez kolejnych „twardogłowych” komunistów. Po Czernience sekretarzem generalnym KC KPZR został Wiktor Griszin, po nim Romanow, a od 1995 roku Jegor Ligaczow. W 1984 roku w zamachu terrorystycznym zginął prezydent USA, Ronald Reagan, a jego następca George Bush przegrał wybory prezydenckie z kandydatem Partii Demokratycznej Walterem Mondale, który zakończył „wyścig zbrojeń”, wycofał wojska amerykańskie z Europy oraz zgodził się na zawarcie porozumienia z Moskwą, uznającego Europę (poza wyspami brytyjskimi) za sowiecką strefę wpływu. Jego politykę kontynuowali kolejni prezydenci: B. Clinton, A. Gore oraz obecny gospodarz Białego Domu, kandydat partii socjalistycznej, Barack Obama, który przekształcił państwo w republikę socjalistyczną. W 1997 roku doszło do powstania Związku Socjalistycznych Republik Europejskich, których kolejnym przywódcą w 2005 roku został tow. Martin Schulz. W 1985 roku kierownictwo PZPR oraz kiszczakowskie MSW przeprowadziło zakończoną sukcesem operację „Renesans II” , w wyniku której w opozycji pozostała zaledwie garstka niezłomnych. 22 lipca 2011 roku w 67 rocznicę „ogłoszenia” manifestu PKWN centralne uroczystości odbyły się na placu Defilad przed Pałacem Kultury i Nauki im. J. Stalina. Na trybunie honorowej zasiedli najwyżsi dostojnicy Polski Ludowej z prezydentem PRL tow. Wojciechem Jaruzelskim, I sekretarzem KC PZPR tow. Leszkiem Millerem, premierem tow. Aleksandrem Kwaśniewskim oraz członkami BP i sekretarzami KC – tow. tow. Tadeuszem Iwińskim, Józefem Oleksym, Jerzym Jaskiernią, Jerzym Urbanem, Czesławem Kiszczakiem oraz Jerzym Wiatrem. Oprócz ww. wymienionych na trybunie honorowej stanęli:

Ambasador ZSRR w Polsce, tow. Władimir Putin,

Ambasador ZSRE w Polsce, tow. Jose Zapatero,

Ambasador Socjalistycznej Republiki Ameryki Północnej, tow. Jesse Jackson,

Ambasador PRL w Moskwie, tow. Radosław Sikorski,

Ambasador PRL w Brukseli, tow. Donald Tusk,

Ambasador PRL w Tel-Avivie, tow. Konstanty Gebert,

wicepremier, prezes NK Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, ob. Waldemar Pawlak, prezes CK Stronnictwa Demokratycznego, ob. Paweł Piskorski,

przewodniczący Zarządu Głównego Stowarzyszenia „PAX”, ob. Roman Giertych,

marszałek Sejmu PRL , tow. Włodzimierz Cimoszewicz,

przewodniczący Rady Krajowej PRON, ob. Tadeusz Mazowiecki,

minister spraw wewnętrznych, gen. Krzysztof Bondaryk,

minister spraw zagranicznych, tow. Tomasz Nałęcz

minister obrony narodowej, gen. Marek Dukaczewski

minister finansów, tow. Leszek Balcerowicz,

minister oświaty, tow. Izabela Sierakowska,

minister kultury, tow. Andrzej Celiński,

minister sportu, tow. Mirosław Drzewiecki,

Rzecznik Praw Obywatelskich, ob. Stefan Niesiołowski,

prezes Trybunału Konstytucyjnego, tow. Jan Widacki,

przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, ob. Lech Wałęsa,

prezes Zarządu Głównego ZBoWiD, ob. Władysław Bartoszewski,

kierownik Urzędu ds. Wyznań, tow. Joanna Senyszyn,

przewodniczący Ogólnopolskiego Ruchu biskupów-patriotów, bp. Tadeusz Pieronek,

przewodnicząca Ligi Kobiet Polskich, tow. Monika Olejnik,

przewodniczący Ligi Mniejszości Seksualnych, ob. Piotr Pacewicz,

prezes Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, ob. Bronisław Komorowski,

przewodniczący Zarządu Głównego Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej tow. Grzegorz Napieralski,

prezes Polskiej Akademii Nauk, tow. Jerzy Jedlicki,

rektor Uniwersytetu Warszawskiego, ob. Marcin Król,

rektor Akademii Nauk Społecznych przy KC PZPR, tow. Ireneusz Krzemiński,

prezes Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk, tow. Adam Michnik,

prezes Radiokomitetu, tow. Robert Kwiatkowski,

I wiceprezes Radiokomitetu, tow. Włodzimierz Czarzasty,

II wiceprezes Radiokomitetu, tow. Lew Rywin,

szef redakcji wojskowej Telewizji Polskiej, tow. Tomasz Lis,

szef redakcji religijnej Telewizji Polskiej, ks. Kazimierz Sowa,

prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, tow. Stefan Bratkowski

prezes Związku Literatów Polskich, tow. Wisława Szymborska,

redaktor naczelny „Trybuny Ludu”, tow. Janina Paradowska,

redaktor naczelny „Życia Warszawy”, ob. Tomasz Wołek,

redaktor naczelny „Gazety Robotniczej” , tow. Jacek Żakowski

redaktor naczelny tyg. „Polityka”, tow. Ernest Skalski

redaktor naczelny tygodnika „Rzeczywistość”, tow. Cezary Michalski,

redaktor naczelny „Słowa Powszechnego”, ob. Jan Filip Libicki

redaktor naczelny „Bezbożnika Polskiego”, tow. Janusz Palikot

W wygłoszonym przemówieniu tow. Wojciech Jaruzelski przypomniał piękny wiersz Elżbiety Szemplińskiej „Prawdziwa ojczyzna”, opublikowany we lwowskim "Czerwonym Sztandarze" w grudniu 1939 roku: Dawno, jeszcze byłam dzieckiem napisałam w szkolnym zeszycie na święto niepodległości: "zamieniliśmy zabór niemiecki na polski" - i zsiniał ze złości i grzmiał nauczyciel [...] My o inną walczyliśmy Polskę, inną w sercach kryli przed szpiclem, dobrą - jak matki spojrzenie, wolną - jak ptaków lot, ojczyznę sprawiedliwą, ojczyznę, w której czerwień i sierp i młot. W trakcie bankietu wydanego z okazji święta przez Towarzysza Generała w Belwederze, legitymacje partyjne wręczono bohaterom pracy socjalistycznej, m.in. Sławomirowi Nowakowi, Marcinowi Rosołowi, Agnieszce Kublik, Wojciechowi Czuchnowskiemu, Jarosławowi Kuźniarowi, Hannie Smoktunowicz, Kamilowi Durczokowi, Justynie Pochanke, Jakubowi Wojewódzkiemu, Michałowi Figurskiemu, Szymonowi Majewskiemu i Wojciechowi Maziarskiemu. Zgromadzeni odśpiewali „Międzynarodówkę, a Maja Komorowska wyrecytowała wiersz tow. Szymborskiej „Wstępującemu do partii”: Pytania brzmią ostro, ale tak właśnie trzeba, bo wybrałeś życie komunisty i przyszłość czeka twoich zwycięstw. Jeśli jak kamień w wodzie będzie twe czuwanie, gdy oczy zamiast widzieć będą tylko patrzeć, gdy wrząca miłość w chłodne zamieni się sprzyjanie, jeśli stopa przywyknie do drogi najgładszej. Partia. Należeć do niej, z nią działać, z nią marzyć

z nią w planach nieulękłych, z nią w trosce bezsennej - wierz mi, to najpiękniejsze, co się może zdarzyć, w czasie naszej młodości - gwiazdy dwuramiennej. Wieczorem w Sali Kongresowej im. Jacka Kuronia PKiN odbył się przedpremierowy pokaz najnowszego filmu tow. Andrzeja Wajdy „Człowiek w mundurze”, poświęconego największemu Polakowi w historii, tow. Generałowi. Po pokazie wyraźnie wzruszony tow. Prezydent spotkał się z twórcami filmu – tow. Andrzejem Wajdą, autorami scenariusza - tow. Tomaszem Jastrunem i tow. Teresą Torańską, autorami muzyki – ob. ob. Zbigniewem Hołdysem i Korą Jackowską, autorką scenografii – tow. Krystyną Zachwatowicz oraz aktorami ob. ob. Andrzejem „Władysławem” Chyrą, Danielem Olbrychskim, Wojciechem Pszoniakiem, Barbarą Brylską, Andrzejem Grabowskim, Anna Muchą oraz Krzysztofem Kowalewskim. Setki tysięcy mieszkańców Warszawy wzięły udział w uroczystościach na placu Defilad, których hasłem przewodnim było: „Po prostu Polska Ludowa”. Z okazji święta stołeczni handlowcy przygotowali wiele stanowisk gastronomicznych, gdzie można było zjeść kaszankę po chłopsku, barszcz ukraiński, kluski ruskie oraz gorące pyzy. Podniosły nastrój próbowały zakłócić nieliczne grupki warchołów, chuliganów oraz wichrzycieli politycznych. Funkcjonariusze SB oaz MO błyskawicznie spacyfikowali zebranych i aresztowali m.in. : braci Jarosława i Lecha K., Antoniego M., Jana O. oraz ks. Stanisława M. Kolegia ds. wykroczeń skazały wszystkich aresztowanych na 3 miesiące aresztu za zakłócanie porządku publicznego. Dodatkowo skazano ww. na 6 miesięcy pracy społecznej w placówkach służby zdrowia za lżenie naczelnych władz państwowych.. Niech się święci 22 lipca! Niech żyje nasza socjalistyczna Ojczyzna! Śmierć faszystom! Godziemba's blog

20 czerwca 2011 "Gigantyczny euroentuzjazm" - panuje w śród Polaków, powiedział rzecznik polskiej prezydencji, pan Konrad Niklewicz, dawniej pracujący w Gazecie Wyborczej przez ładnych kilkanaście lat. Był nawet korespondentem w Brukseli tejże gazety, i nawet w Paryżu. Musiał być bardzo zaufanym człowiekiem gazety, skoro nawet został korespondentem w Brukseli. I musiał być bardzo dobrym dziennikarzem skoro w 2004 roku został nagrodzony nagrodą „Europejskie Pióro Roku 2004”. Nie czytałem żadnego artykułu tego człowieka, ale muszą być dobre, bo europejskie. Po co miałbym czytać artykuły ”Europejczyków” jak z góry wiadomo, co w nich jest? Głównie- mniemam- propaganda.. Pan Konrad Niklewicz twierdzi, że już 83% Polaków popiera Unię Europejską(???) Czy Polacy mogą być tak durni - jeśli to oczywiście prawda, żeby popierać Lewiatana, nieznanego w historii ludzkości biurokratycznego sępa, który gnębi człowieka i całe narody? Ludzi doprowadzając do lenistwa, a państwa do bankructwa…. I co ciekawe, w pierwszej kolejności bankrutują te państwa, które otrzymywały największe pieniądze z Unii Europejskiej.. Skąd rzecznik wziął liczbę 83??? Może podparł się liczbą wymienianą przez Janusza Korwin-Mikkego i Stanisława Michalkiewicza, a dotyczącą rabunku EuroPolaków. Liczbę tę podało Centrum im Adama Smitha w dawnym roku, już nie pamiętam, którym.. I akurat „gigantyczny euroentuzjazm” oparty jest o liczbę 83(???). Przypadek? I dlaczego nie podał liczby 99,99. Byłaby jeszcze bardziej wiarygodna.. Podobnie jak z zapisami w Konstytucji.. Artykuł 1 ust. 2 Konstytucji z roku 1952 twierdził, że: „W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej władza należy do ludu pracującego miast i wsi”(???) Ten śmieszny i nieprawdziwy zapis nikogo dzisiaj nie śmieszy.. Tym bardziej w czasach tow. Stalina, który „ usta słodsze miał od malin, jak pisała nasza noblistka Szymborska. Papier - jak wiadomo - wszystko przyjmie, bo jest nad wyraz cierpliwy i nie ma nic do powiedzenia.. W obecnej Konstytucji, Konstytucji III Rzeczpospolitej, pan poseł Ryszard Kalisz wraz z kolegami, w tym z Aleksandrem Kwaśniewskim, zapisał w artykule 4, że: „Władza zwierzchnia w Rzeczpospolitej Polskiej należy do Narodu” (ust.1) oraz „Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio”( ust.)(???). Czy można się pokusić o lepszy dowcip? Gołym okiem widać, że Rzeczpospolitą nie rządzi żaden Naród, tylko zorganizowana grupa różnych sitw, oficerów różnych służb, nieformalnych koterii dawnych i obecnych, a Naród służy jako atrapa do legalizowania ich władzy.. Taka zabawa w chowanego. Polityczna zabawa i zabawa państwem.. Pan Ryszard Kalisz, „ jeden z najlepszych prawników i autorytetów prawnych III Rzeczpospolitej”, jak twierdzi jego kolega partyjny, pan poseł Marek Wikiński, w skonstruowanej przez siebie Konstytucji nie widzi słonia w menażerii, i że ta Konstytucja aż roi się od sprzeczności, gdzie jeden artykuł zaprzecza innemu, tamten samemu sobie, a całość jest sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem, którego to zdrowego rozsądku Konstytucja nie reguluje. Taki to „ autorytet prawny” z posła Ryszarda Kalisza.. Ale musi być ważnym człowiekiem w Sojuszu Lewicy Demokratycznej, skoro dany na trzecie miejsce listy warszawskiej, odbił miejsce pierwsze, kosztem pani Katarzyny Piekarskiej, wcześniej propagującej socjalizm w Unii Wolności.. Pani Katarzyna Piekarska zachowała się w tym przypadku jak” dobra matka”- tak przynajmniej twierdzi pan poseł Marek Wikiński. Czy bez Ryszarda Kalisza nie mogłaby się odbyć, chociaż jedna kadencja Sejmu? Miałby czas na refleksję podczas „parad miłości”, „parad równości” i innych środkach wyrazu demokratycznej głupoty... Musi być bardzo ważny, skoro postraszył tych z Sojuszu Lewicy, że najwyżej nie będzie startował w ogóle, albo- jak sugerowała zaprzyjaźniona prasa- pójdzie do Platformy Obywatelskiej. No właśnie ,a bytność na listach Platformy Obywatelskiej została już obgadana? Wygląda na to, że niektórzy posłowie z „ różnych” partii mogą sobie powybierać listy z których mogliby startować.. Widać, że tak! No to niech wszyscy wstąpią do Polskiej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej- i niech nareszcie będzie jasność na scenie politycznej i demokratycznej. W Konstytucji z 1952 roku zapisano też równość wobec prawa w artykule 81.ust.1., Co to, komu szkodzi. Równość i tak nigdy w życiu nie istniała i istnieć nie będzie. Zawsze są równi równiejsi. I jeszcze bardziej równiejsi od tych najrówniejszych. A od tych najrówniejszych jeszcze równiejsi. Pan Kalisz z panem Kwaśniewskim zapisali w Konstytucji w artykule 32: „Wszyscy są wobec prawa równi”(????) Prawda, że niezłe? Przegłosowały to w Sejmie UP, UW, PSL i AWS.. Też „banda czworga”. A potem zorganizowali referendum, w którym ogłupiony Naród, który tej Konstytucji nie czytał, przegłosował ją- przynajmniej tak ogłoszono oficjalnie - bo pan Waldemar Dąbrowski, jako minister kultury wydał rozporządzenie o zniszczeniu dokumentów z głosowania referendalnego. Nie było miejsca na przechowywanie stert kart do głosowania, bo i po co.. „Za” głosowało 12 milionów, a „ przeciw” – tylko 4 miliony.. Gdyby karty się zachowały, można byłoby policzyć jeszcze raz.. A tak” nic dwa razy”. Zresztą ponowne liczenie byłoby brakiem zaufania do władzy publicznej i demokratycznej.. W ostatnich wyborach było na przykład ponad dwa miliony nieważnych głosów. W poprzednich demokratycznych wyborach systematycznie są zastrzeżenia do liczenia głosów.. Bo wiadomo- nie ważne jak lud głosuje - ważne, kto te głosy liczy. Z tym nieczytaniem to jakaś epidemia: pan premier Donald Tusk również nie czytał Traktatu Lizbońskiego, o czym powiedział publicznie, i nawet się nie zawstydził.. Jak to podpisywać coś, czego się nie czytało w takiej sprawie jak suwerenność państwa? Ale władza widocznie tak ma- nie czyta, bo polska stanu jej nie interesuje. Liczą się wytyczne. Ciśnie się pytanie: czyje wytyczne? Tak jak czyimi wytycznymi jest decyzja o poręczeniu Grecji 1 miliarda złotych, czyli 250 milionów euro. Propaganda twierdzi, że to nic takiego, ale nie mówi, jak Grecja te 250 milionów zmarnuje. Polska wtedy ten dług zapłaci- to oczywiste! Pisałem, że po bankructwie Grecji, Irlandii, Portugalii i Hiszpanii, nastąpi bankructwo Włoch i Polski. Oczywiście to są przewidywania i niekoniecznie muszą się sprawdzić w tej kolejności.. No właśnie propaganda ogłosiła, ze kolejnym krajem mogą być Włochy i Belgia.. Przepraszam państwa za błędną prognozę. Ale Włochy trafiłem. Trafiłem- zatopiłem. Mnie interesuje Polska, bo jestem Polakiem w Europie i mam obowiązki polskie- jak pisał wielki Polak- Roman Dmowski. „Kredyty ratunkowe dla Grecji”- to 12 miliardów euro. Znowu trzeba będzie oddać bankom niemieckim i francuskim. Europa socjalistyczna zrobi zrzutkę- i odda. A kto im kazał kupować papierowe obligacje greckie? A i jak zwykle do szczęścia znajdą rytm. W jego takt zapłacimy. „Solidarność europejska”- to jest głupota. Kosztowna głupota. Europejscy majsterkowicze inżynierii wiedzą lepiej od rynku jak skonstruować biurokratyczną głupotę w interesie samej biurokracji.. I konstruują. Tak jak skonstruowała swoją ”pracę przejściową” studentka Wyższej Szkoły Umiejętności Społecznej w Poznaniu, Pani Natalia Paul, wystawiła instalację pt.: „Jest krzyż, jest impreza”. Jest tam krzyż z puszek piwa „Żywiec”, wizerunek o. Rydzyka za kratą, Papież, jako szatan. Logo TV Trwam zmienione na „TV Wamp”. Prawda, że niezłe? Oczywiście, że niezłe, tym bardziej, że działalności pani Natalii Paul patronuje prof. Andrzej Banachowicz eksponujący własne prace w poznańskiej Galerii Jezuitów(???). To Jezuici też przeciw chrześcijaństwu? Krzyż z puszek po piwie ”Żywiec”. A dlaczego nie z puszek Heinkla z czerwoną gwiazdą...(???) Byłoby zabawniej.. Tak jak z tym „ gigantycznym euroentuzjazmem” Polaków.. Kto chce niech wierzy, ale ja nie.. Już konstruują instrumenty do badania uczuć i emocji.. Mają wprowadzać w życie. Ale jak znam życie będzie wcześniej niż później.. Totalitaryzm musi być zbudowany jak najszybciej. Im szybciej tym lepiej- dla rządzących. Policja ma mieć na wyposażeniu.. Wkrótce drogami nie da się przejechać będąc pod wpływem emocji i uczuć. A ONI będą nas badać i eliminować.. Bardzo uczuciowi i emocjonalni- precz z dróg! Dla tego też będzie” gigantyczny entuzjazm”.. Wszystko przygotuje odpowiednio propaganda, żeby nas oswoić i uspokoić, bo to dla naszego dobra.. Tak jak wszystko, co do tej pory.. Nieprawdaż? WJR

Wierzchowski raz jeszcze M. Wierzchowski na początku swej relacji przed Zespołem smoleńskim, zaznaczywszy, że (0h0'44'' materiału) „do trzydziestego listopada (2010? to dość długo - przyp. F.Y.M.) byłem pracownikiem kancelarii Prezydenta”, opowiada całą historię w ciekawym, „telegraficznym skrócie” - pominę fragmenty dotyczące samej technicznej strony przygotowań do uroczystości:

(2'40'') „Przed samą wizytą (delegacji prezydenckiej – przyp. F.Y.M.) ja z p. Sasinem i z p. Adamem Kwiatkowskim udaliśmy się do Smoleńska, żeby jeszcze na spokojnie zobaczyć, jak będzie wyglądał, jak będzie wyglądało miejsce uroczystości (i właśnie, co zobaczyli? Byli na miejscu uroczystości po przybyciu? - przyp. F.Y.M.), czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Pan minister ze względu na swoją rangę, gdyby coś było jeszcze nie tak, no to mógłby interweniować, czy to u gubernatora, czy u wicegubernatora, dzień wcześniej, nad jakąś zmianą, np. krzesełkami czy nagłośnieniem, gdyby czegokolwiek nie było”. Musiało być jednak na miejscu wszystko dopięte na ostatni guzik, skoro ww. panowie nie tylko nie sprawdzali 9-go krzesełek i nagłośnienia, ale też „pan minister ze względu na swoją rangę” nie musiał u żadnego gubernatora w żadnej sprawie interweniować. „Byliśmy w Smoleńsku 9-go kwietnia, tam mieliśmy jeszcze ostatnie spotkania z ambasadorem Bahrem, ostatnie tam ustalenia, podzieliliśmy się, że p. min. będzie oczekiwał na p. Prezydenta i na całą delegację przy wejściu na Memoriał, ja udałem się na lotnisko (tu już chyba mowa o 10-tym Kwietnia – przyp. F.Y.M.), oczekując przylotu samolotu i pomóc w, no, w zajęciu miejsc. Delegacja była spora, nie wszystkie osoby znałem, znaczy znałem 90, około 80-ciu % osób, które były na pokładzie, więc mogłem gdzieś tam wspomóc pracowników ambasady w rozdzieleniu: kto do którego autokaru, kto do samochodu itd. W momencie (…) katastrofy byłem na lotnisku... I udałem się na miejsce, na miejsce, na miejsce katastrofy tuż po tym, jak samolot się rozbił. Tam przebywałem około... tak naprawdę cały dzień, tak, od momentu, gdy tam przybyłem z przerwą na około godziny, półtorej, gdzie pojechałem do Smoleńska, tam chwilę przebywałem, około pół godziny do 40 minut i potem wróciłem, oczekując na przybycie p. premiera Jarosława Kaczyńskiego. Byliśmy tam do końca jego pobytu. (…) Ja zostałem poproszony przez p. min. Sasina, żebym, znaczy, w godzinach nocnych zapadła decyzja, że trumna z ciałem p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego wróci do Polski dnia następnego i zostaliśmy na lotnisku, (ale chyba nie nocowali na tym lotnisku? - przyp. F.Y.M.), oczekując na przylot polskiego samolotu CAS-y razem z p. min. Łopińskim, z p. min. Bochenek i z p. posłem Kowalem, no i do Polski wyruszyliśmy około godziny, jak dobrze pamiętam, 15-tej czasu rosyjskiego w niedzielę (…) Pan Prezydent poleciał, wrócił CAS-ą, p. min. Sasin prosił mnie, żebym wrócił razem z jego kierowcą, bo udaliśmy się samochodem, no to jest długa podróż, 800 km, żeby ten pan nie wracał samemu, więc ja powiedziałem, że nie ma najmniejszego problemu, wróciliśmy samochodem do Warszawy (z noclegiem po drodze znowu w Mińsku? Czy też tym razem bez noclegu? - przyp. F.Y.M.). Zakładając, że w tym wstępnym swoim przemówieniu, Wierzchowski opowiada to, co uznał za najważniejsze, to zastanawiają dwie rzeczy. 1) Pewna rozchwiana nieco chronologia opowieści (skoki czasowe, że się tak wyrażę) oraz 2) ta dbałość o szczegóły wydarzeń poprzedzających „wypadek” i następujących „po wypadku” w przeciwieństwie do dość ubogiej relacji z przebiegu samego „wypadku”. Zauważmy, bowiem, że to co stanowi kulminacyjne wydarzenie całej historii, Wierzchowski ubiera w dwa zdania: „W momencie (…) katastrofy byłem na lotnisku... I udałem się na miejsce (...) katastrofy tuż po tym, jak samolot się rozbił”. Są one o tyle może (jak na wstęp do zeznań) zaskakujące, iż 1) zostają wplecione w opowieści o tym, co „przed” i „po”, 2) nie otwierają całej relacji, 3) sam Wierzchowski (jak będzie przecież powtarzał wielokrotnie potem) ani nie widział, ani nie słyszał żadnej katastrofy. Co więcej (a propos punktu 3)), tenże świadek będzie miał wielkie trudności z ustaleniem czasu „zdarzenia” i czasu, jaki upłynie od „zdarzenia” do przybycia na „miejsce zdarzenia”. Zeznania, jeśliby miały (w ramach wprowadzenia) mówić o tym, co najważniejsze, powinny się zacząć od tego, że (przykładowo): „10-go rano, po wyjściu z hotelu „Smoleńsk” (o tej a o tej godzinie) wziąłem taksówkę z pobliskiego parkingu i pojechałem na lotnisko Siewiernyj, na którym byłem o tej a o tej godzinie i gdzie spotkałem takie a takie osoby. Samolot miał przybyć o tej a o tej, oczekiwałem tyle a tyle minut. Do katastrofy doszło, jak sądzę, o tej a o tej. Na miejsce katastrofy udałem się o tej a o tej, w taki a taki sposób. Zobaczyłem to a to, zawiadomiłem tego a tego.” Jak bowiem Wierzchowski znalazł się na Siewiernym, skoro jednym autem jechali z Sasinem i Kwiatkowskim, a ci dwaj ostatni udali się do Katynia? Czy Sasin zostawił mu swój służbowy samochód z kierowcą, a udał się do Katynia czymś innym? Jak wiemy (tu dzięki składam komentatorowi Swallow) w książce „Mgła” (s. 39) Sasin opowiada, że 10-go rano odbywa jeszcze wycieczkę krajoznawczą po Smoleńsku: „Stwierdziłem, że korzystniej będzie, jeśli od razu pojadę na cmentarz i tam dokonam jeszcze ostatniej lustracji wszystkiego, co zostało przygotowane i jeszcze raz z przedstawicielem protokołu dyplomatycznego krok po kroku omówimy przebieg uroczystości. Tak się też stało. Marcin Wierzchowski i Maciej Jakubik z Kancelarii Prezydenta pojechali na lotnisko, a ja z pozostałymi współpracownikami udałem się na cmentarz, aby czekać na przybycie pana prezydenta i delegacji. Lądowanie było przewidziane tuż przed godziną dziewiątą czasu polskiego, czyli o jedenastej tamtego czasu. Wstałem sporo wcześniej, ponieważ chciałem skorzystać z okazji – nie byłem dotychczas w Smoleńsku, a jako historyk byłem zainteresowany miastem, które było niegdyś miastem pogranicznym Rzeczyspospolitej. Polacy wielokrotnie o Smoleńsk toczyli bitwy. Chciałem zobaczyć, jak on wygląda. I poświęciłem chyba ze trzy kwadranse na zwiedzenie centrum, soboru, murów obronnych. Stamtąd pojechałem na cmentarz. Musiała być jakaś godzina ósma lub kilka minut przed ósmą, kiedy dotarłem na miejsce. Kilkadziesiąt minut spędziłem, doglądając wszystkiego, sprawdzając ustawienie krzeseł, itp.” http://freeyourmind.salon24.pl/316372,zeznania-dudy#comment_4543159

Można by z tego wnioskować, iż Zelig Sasin sobie przez „ze trzy kwadranse” spaceruje, no, bo chyba nie zwiedzał na zasadzie objazdu niegdysiejszego „pogranicznego miasta Rzeczypospolitej”. 45 minut na spacer, 20 na dojazd ze Smoleńska, a o ósmej Sasin ma być już w Katyniu. Kiedy więc zjadł śniadanie, na którym (jak sam opowiada w sejmie) zapadła decyzja, że nie jedzie na Siewiernyj, tylko udaje się na cmentarz? „przy śniadaniu spotkaliśmy się ponownie (…) – ja ze współpracownikami (…) i zaczęliśmy jakby dalej dyskutować, jakie są zagrożenia, jakie ewentualnie jeszcze problemy mogą wyniknąć i w trakcie tej rozmowy zmieniłem ustalenia poprzedniego dnia(Wierzchowski, jak pisałem wyżej, twierdzi, że już 9-go zostało ustalone, że Sasina nie będzie na lotnisku w grupą oczekujących – przyp. F.Y.M.), mianowicie stwierdziłem, że (…) lotnisko jest takim miejscem, które nie niesie żadnych niebezpieczeństw, paradoksalnie nie niesie żadnych niebezpieczeństw, problemów z ląd..., czy z początkiem tej wizyty. Stwierdziłem: samolot po prostu wyląduje, wszyscy z tego samolotu wysiądą, będą podstawione samochody (…)” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/woko-zeznan-sasina-2.html

Liczmy jakieś 20 minut na to śniadanie plus 10 minut na poranną toaletę i ubranie się. Wychodziłoby, że Sasin jest na nogach 10-go już od ca. 6.20 rano, co oczywiście nie musi budzić niczyich zastrzeżeń pod warunkiem, że samolot z delegacją miałby wylecieć z W-wy o 7-mej, a nie np. o... 5-tej. Czy przez ten czas jednak (tzn. między 6.20 rano a ósmą) nie przychodzi mu do głowy, by zadzwonić na Okęcie i spytać, czy tam „wszystko jest dopięte na ostatni guzik”? Nie może, spacerując sobie po Smoleńsku, np. zatelefonować do swojego przełożonego, W. Stasiaka? No, więc jest podstawowe pytanie: Sasin nie dzwoni na Okęcie przed przylotem delegacji, czy też po prostu nie mówi w swych wielu relacjach, o tym, że się z Okęciem jednak kontaktował? A przecież było wiele powodów do takiego kontaktowania się. Dziennikarze przygotowani na wylot z delegacją o 5 rano, dowiadują się na Okęciu, że polecą innym samolotem. Jeden z jaków-40 się „psuje”. Przesiadają się dziennikarze do innego. Poza tym wylot delegacji wcale nie odbywa się o 5 rano (wedle tych samych dziennikarskich relacji), – co jest potem na Okęciu, wciąż nie wiemy. Tak czy tak jednak zachodzi cały splot zdarzeń, o których kto, jak kto, ale ktoś odpowiadający za organizację uroczystości w Smoleńsku, powinien być poinformowany. No, bo, skąd Sasin wie, że tupolew NIE wylatuje o 5 rano? Skąd wie, że może sobie pozwolić na wstanie o 6.20 i na „trzy kwadranse” zwiedzania Smoleńska? Skąd wie, że samolot wyleci o 7-mej? Poza tym, jeśli przybył do Katynia o ósmej, to na pewno miał możliwość porozmawiania z dziennikarzami, co przylecieli jakiem-40 – no bo chyba by się z nimi spotkał, by spytać, jak się leciało? Wróćmy jednak do Wierzchowskiego. A. Macierewicz (09'22'') mówi mu o treści maila M. Jakubika do D. Jankowskiego (z 11 marca 2010), w którym pojawia się kwestia problemów z lotniskiem: „Darku, możesz sprawdzić, co jest z lotniskiem w Smoleńsku, bo słyszałem plotkę, (od kogo? - przyp. F.Y.M.), że Rosjanie twierdzą, że ono niezbyt działa. Maciek”. Wierzchowski oczywiście nic o tym nie wie, poza tym twierdzi, że sprawdzanie lotniska nie leży w gestii pracowników kancelarii, ale przy okazji mówi tak (10'24'''): „...gdybyśmy lecieli do Francji, do Chorwacji, czy do każdego innego kraju, no to byśmy, podejrzewam, nie polecieli, eee, nie pojechali z min. Sasinem 9-go kwietnia ze względu na to, że wiedzielibyśmy, że gospodarze nie pozwolą sobie na jakieś, na jakieś niedociągnięcia, a tutaj mimo wszystko baliśmy się, że... wiedząc, że... jest taka szermierka w mediach pomiędzy kancelarią Prezydenta, znaczy, no, mimo wszystko byliśmy tam lekko atakowani za te uroczystości, że... słyszeliśmy od wielu polityków, że obecność p. Prezydenta tam jest nie wskazana, skoro p. premier będzie siódmego itd. (chyba Wierzchowski oddala się od tematu – przyp. F.Y.M., ale po chwili wraca), jeśli chodzi o to lotnisko, to tak naprawdę... znaczy ja tam... (…) Dwa lata wcześniej ja przyleciałem, bo wtedy były dwa tupolewy, które przyleciały na te uroczystości. W jednym była delegacja oficjalna, a w drugim były Rodziny Katyńskie i wtedy tak naprawdę nasz, przynajmniej mój udział w obecności na tym lotnisku wyglądał nast..., ten samolot wylądował, bo one się minęły w powietrzu. Najpierw wylądował samolot z Rodzinami, wysiedliśmy, one wsiadły do autokarów, oczekiwały. Potem przyleciał, wylądował drugi samolot z p. Prezydentem. Wsiedliśmy do autokarów i po prostu pojechaliśmy na uroczystości, (o czym Wierzchowski tu mówi? - przyp. F.Y.M. - skoro pytanie dotyczyło problemów z lotniskiem Siewiernyj niedługo przed 10-04-2010). (…) To było to samo lotnisko. Wysiedliśmy z samolotów, wsiedliśmy do autokarów i różnica to była dziesięciu minut, tak, powiedzmy piętnastu, no. Ląduje samolot, drugi już robi sobie gdzieś podejście do lądowania, ląduje, podjeżdżają... On kołuje na miejsce postojowe, podjeżdżają schody, delegacja wysiada, p. Prezydent jest witany (…) czy to przez gubernatora, czy to (…) przez osobę, która reprezentuje władze tu w Smoleńsku, czy rosyjskie. Wsiadamy w kolumnę i po prostu udajemy się na uroczystości na cmentarz. Tam (…) najpierw jesteśmy na części rosyjskiej, potem przechodzimy na cmentarz pomordowanych oficerów (...) (no i znowu powrót do tematu – przyp. F.Y.M.) Jeśli chodzi o to, że był jakiśkolwiek problem (z lotniskiem – przyp. F.Y.M.), to tak jak mówię, rzecz, jeśli chodzi o kancelarię to zawsze było tak, jak ja pracowałem, że kwestią bezpieczeństwa zajmowało się Biuro Ochrony Rządu. Jeżeli ono mówiło, że, słuchajcie, my potrzebujemy np., leci sześciu oficerów, sześciu oficerów ma być na pokładzie i dla nich mają być tam gdzieś miejsca itd., to my oczywiście mówiliśmy „OK”, tak. Jeżeli 36 Pułk mówił, że są jakieś zastrzeżenia, to wtedy my mówiliśmy „OK”, np. zawsze się zwracaliśmy z prośbą o to, żeby wyliczyli nam czasy przelotu, żeby nie było tak, że my, jako kancelaria wymyślamy sobie, że lot do Smoleńska trwa półtorej godziny, a faktycznie on trwa godzinę czterdzieści pięć (? - przyp. F.Y.M. - chyba jakiem-40, a nie tupolewem), brakuje nam piętnastu minut, potem są opóźnienia. Więc kwestie, kwestie lotniska zawsze pozostawione były kwestii odpowiednim służbom, to... patrz tutaj... siłom powietrznym. Powiem szczerze, nie wiem, jak wygląda procedura, procedura wojskowa, jeśli chodzi o decyzje, czy samolot na danym lotnisku może lądować, czy nie może, (ale chyba nie tego dotyczyło pytanie – przyp. F.Y.M.).Oni decydowali, że... że OK, możemy wylądować, możemy, w porządku. Bo my jako kancelaria tak naprawdę też nie wiemy, czy systemy (…) są odpowiednie, czy lotnisko jest wystarczająco duże, żeby takiej wielkości samolot wylądował. No różnie to bywa, każde lotnisko jest inne i może nie piloci, ale służby w 36-tym i w dowództwie sił powietrznych powinny najlepiej wiedzieć, czy samolot po prostu może wylądować, czy nie, no. My jesteśmy urzędnikami i nie zajmujemy się takimi kwestiami, tak. (…) Ja powiem szczerze z lotnictwa to wiem, że samoloty latają (…). Biuro Spraw Zagranicznych, w którym pracuje p. Maciej Jakubik współpracuje bardziej bezpośrednio z ambasadą (…), z MSZ – śp. p. min. Handzlik – pisma wychodzące szły na jego podpis i na jego decyzje, on po prostu swoim podpisem na pewne rzeczy się zgadzał, jako że z rangi ministra mógł takie rzeczy robić, tak. My przygotowywaliśmy rzeczy, które były nam zlecane i służyliśmy radą z doświadczenia i różnymi takimi rzeczami. „Wierzchowski nie pamięta „żeby coś takiego do niego dotarło” (a propos treści maila), choć jak znowu przypomniał Wierzchowskiemu Macierewicz, aż trzy rekonesansowe wizyty robocze w Smoleńsku – przed planowanymi uroczystościami zostały odwołane, zatem mogły być powody do niepokoju, czy wszystko jest „dopięte na ostatni guzik” i to nie w kwestii krzesełek i nagłośnienia. Wierzchowski pytany o to (19'47''), czy kancelaria Prezydenta bezpośrednio rozmawiała z Ruskami w kwestiach organizacyjnych, odpowiada, że nie wie, „trzeba by spytać Biuro Spraw Zagranicznych, ja już w takie szczegóły, nie, nie, przy organizacji tych wizyt, nie wnikałem. Wiem, że z doświadczenia, kiedy pracowałem w Zespole Obsługi Organizacyjnej, że w momencie, gdy były jakieś kwestie do załatwienia z naszymi odpowiednikami za granicą, to po prostu robiliśmy to albo przez protokół dyplomatyczny albo np. bezpośrednio zlecaliśmy ambasadzie jakieś tam rzeczy i ambasador czy charge d'affaires, czy któryś z urzędników po prostu udawał się do ichniego MSZ i jako partner rozmawiał.” I na pytanie, kto był organizatorem bezpośrednim, odpowiada: „wizyty z 7-go kwietnia współorganizatorem była kancelaria premiera, tak, wizyty 10-go (…)... te uroczystości i tak miały się w tym dniu odbywać, p. min. przewoźnik wydaje mi się, że z pół roku wcześniej organizował pociąg (…) wszystkie służby, garnizon stołeczny (...) I w uroczystościach 10-go (…) współorganizatorem, tak to nazwijmy, była kancelaria Prezydenta (...)”. No to w takim razie po cholerę mieli jechać czy lecieć do Smoleńska 9-go kwietnia „dopinać wszystko na ostatni guzik”, skoro wszystko dopinał protokół dyplomatyczny lub ambasada? Dobra, Siewiernyj sobie odpuścili, jeśli chodzi o sprawdzanie, bo byli od tego inni ludzie – ale co z Okęciem? Jego też 10-go w żaden sposób nie sprawdzali? Przecież wystarczyło tylko zadzwonić do osób wyruszających w delegację i spytać, czy wszystko w porządku, czy nic się nie opóźnia i czy nie zaszły jakieś zmiany. FYM

Bydła i hien nie będzie Po niespełna czterech latach rządów premiera Donalda Tuska Polska potrzebuje wzmocnienia demokracji, praworządności i suwerenności, a także odpowiedzi na kryzys finansowy – uważają politycy Prawa i Sprawiedliwości. Swój polityczny program, w związku z jesiennymi wyborami parlamentarnymi, PiS uzupełniło o zapisy uwzględniające te postulaty. Czego można się spodziewać, kiedy ta partia przejmie władzę? Prezes Jarosław Kaczyński zapowiedział, że zmieni się system podatkowy i respektowane będą prawa opozycji. Nic nie zatrzyma też stanowczej walki z wulgaryzmami w polityce. Odświeżenie programu Prawa i Sprawiedliwości ma być reakcją przed wyborami parlamentarnymi na bieżące wydarzenia. Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński wyjaśniał, że przyjęty przed dwoma laty program tego ugrupowania pozostał ten sam, a uzupełniony został o kwestię wzmocnienia demokracji, praworządności i suwerenności oraz postulaty dotyczące reakcji na kryzys finansowy. W przedstawionym podczas wczorajszej konwencji programowej Prawa i Sprawiedliwości odświeżonym programie uwzględniono szereg postulatów mających na celu wzmocnienie demokracji w Polsce. Ta, bowiem – w ocenie prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego – tak jak i praworządność w naszym kraju, została pod rządami Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej wyraźnie naruszona. Jarosław Kaczyński zapowiedział, iż gdy PiS przejmie władzę, zostanie zagwarantowana „normalna funkcja opozycji w Sejmie”. A premier rządu będzie zobowiązany, aby raz w miesiącu odpowiadać w Sejmie na pytania posłów opozycji. Prezes PiS gwarantował również – „nawet metodami ostrymi” – eliminację wulgarnego języka z polityki. – Jak ktoś powie o politycznych konkurentach, że są hienami cmentarnymi, to więcej w polityce ma go nie być. Jak powie, że duża część społeczeństwa jest bydłem, to tak samo – stwierdził Kaczyński. W ramach wzmacniania demokracji zapowiadał też zagwarantowanie wolności nauki. Zaznaczył, że nie może być tak, by funkcjonariusz publiczny, tak jak np. premier Donald Tusk, odgrażał się autorom „jakiejś książki historycznej”, czy też, aby próbowano nasyłać kontrole na uczelnię, która pozwoliła na napisanie pracy magisterskiej o „pewnej postaci historycznej”. Zwrócił także uwagę na problem blokowania karier osobom, które „mają inne zdanie”.

Rozmrozić zamrażarki Dokonując diagnozy obecnej sytuacji, Jarosław Kaczyński wysnuł wniosek, iż działania rządu Donalda Tuska zmierzające do ograniczenia demokracji i godzące w praworządność wynikają z prowadzonej przez ten rząd próby obrony polityki interesów establishmentu wyłonionego z procesu transformacji. Kaczyński ocenił, że PO broni interesu tego establishmentu. - To jest pewien skrót myślowy, daleko idący, ale można tak powiedzieć: establishmentu wyłonionego przez Okrągły Stół. Oczywiście załatwia także interesy własnego zaplecza – dodał Kaczyński. Prezes PiS zaznaczył, że właśnie w imię tej zasady powróciła w Polsce „polityka transakcyjna”, a zrezygnowano z „polityki celów”, którą prowadziło Prawo i Sprawiedliwość. Do antydemokratycznych posunięć rządzących zaliczył m.in. działania wobec opozycji, które zmierzają do wyłączenia ważnego w demokracji działania kontrolnego. – Poprzez wręcz niezwykłą agresję werbalną prowadzi się do wykluczenia opozycji, i to opozycji nie tylko rozumianej, jako partia Prawo i Sprawiedliwość, ale także wykluczenia jej zaplecza. To jest mechanizm niezwykle groźny dla demokracji w ogóle – mówił Kaczyński. Prezes Prawa i Sprawiedliwość zwrócił uwagę, iż wbrew przyjętym obyczajom czy nawet przepisom opozycja nie otrzymuje różnych dokumentów, projekty ustaw opozycji przetrzymywane są w „różnych zamrażarkach”, a rządzący nie odpowiadają na interpelacje i listy. A do tego dochodzi powoływanie różnego rodzaju komisji i działalność prokuratury zmierzające do zdelegalizowania działań skierowanych przeciwko establishmentowi.

Według Kaczyńskiego, jest to sygnał od rządzących, że „nie wolno podnosić ręki na tych, którzy należą do grupy panujących”. Do działań przeciw opozycji zaliczył także szereg przedsięwzięć zmierzających do tego, aby miała ona trudności ze zorganizowaniem kampanii wyborczej: ograniczanie pieniędzy dla partii politycznych, okrojenie możliwości wykorzystywania w kampanii billboardów i spotów telewizyjnych. Lider PiS zaznaczył, że w te działania wpisują się też ataki na instytucje i osoby, które były poza kontrolą Platformy Obywatelskiej. Atakowano prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Najwyższą Izbę Kontroli – ograniczając jej uprawnienia, Centralne Biuro Antykorupcyjne – „przejmując” CBA i zmieniając funkcje Biura, a wreszcie sprowadzono prokuraturę do organu, który „w sensie prawnym przed nikim nie odpowiada”, ale faktycznie pozostaje upartyjniony. Kaczyński poinformował, że kiedy do władzy dojdzie Prawo i Sprawiedliwość, prokuratorem generalnym ponownie będzie minister sprawiedliwości, zapowiedział także powrót Mariusza Kamińskiego na stanowisko szefa CBA. Prezes PiS zwrócił ponadto uwagę na wyłączenie mechanizmu kontrolnego ze strony mediów – te największe nie patrzą na ręce rządzącym.

Tuska rekord świata Odnosząc się do działań rządu Tuska w sferze gospodarki, Kaczyński mówił o rekordzie świata w przesunięciu polityki gospodarczej do sfery propagandy. Przypomniał olbrzymie zadłużanie kraju przez obecną ekipę, podwyżkę podatku VAT i druzgoczącą budżety rodzin drożyznę. W odniesieniu do walki z kryzysem prezes PiS zaanonsował zmiany w systemie podatkowym. Na ewentualność przejęcia rządów Prawo i Sprawiedliwość ma mieć już gotowe ustawy podatkowe wraz z rozporządzeniami. Według Kaczyńskiego, zmiany podatkowe będą zmierzać do zwiększenia ściągalności podatków przy jednocześnie mniejszej restrykcyjności systemu. Wiceprezes PiS Beata Szydło zapowiedziała uproszczenie przepisów podatkowych, korzystne rozwiązania dla osób, które decydują się na założenie rodziny. Przepisy podatkowe regulujące opodatkowanie osób fizycznych i firm miałyby zostać zawarte w jednej ustawie o podatku dochodowym, a nie w dwóch, jak obecnie. Zapowiedziała także zlikwidowanie przyjętej przez rząd Donalda Tuska możliwości, aby dalsze podwyżki podatku VAT mogły być dokonywane bez zmiany ustawy. Prezes PiS krytycznie ocenił politykę zagraniczną rządu Tuska – zwłaszcza wobec naszych sąsiadów, Rosji i Niemiec. Wytknął, że pogorszyliśmy swoje stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. A sukcesy w dyplomacji rząd Tuska odnosi tylko na zdjęciach, na których premiera Tuska widać np. z kanclerz Angelą Merkel. Kaczyński jest przekonany o funkcjonowaniu potężnego lobby naszych sąsiadów, wskutek czego państwo polskie może być traktowane obecnie, jako państwo klientystyczne wobec Niemiec. Według prezesa PiS, w polityce zagranicznej ekipa Donalda Tuska prowadzi politykę autodestrukcji. Dlatego zapowiedział, że w miejsce białej flagi wywieszonej przez Donalda Tuska, po przejęciu rządów przez PiS z powrotem wywieszona zostanie biało-czerwona. Artur Kowalski

Grecja – Zorba, – Jaka piękna katastrofa!?!?!? A w Grecji znowu strajk generalny, demonstracje, podpalanie urzędów. Który to raz z kolei - ludzie wychodzą na ulice–trudno zliczyć. Nie ma tygodnia bez wieców, rozruchów, okupacji, manifestacji. Grecy gremialnie sprzeciwiają się planom oszczędnościowym Rządu/nie-rządu- narzuconym przez MFW i U/Europejską. Mają gdzieś obiecane w zamian pożyczki MFW/UE. Poniekąd można ich zrozumieć, bo cóż przeciętny Grek wie o mechanizmach gospodarczych. Przeciętny Grek wie, że: Było dobrze a jest źle. Brakuje euro w kieszeni…Mniejsze zarobki. Wyższe podatki. O pracę trudno… Emerytura stopniała. Wierzyciele domagają się, sprzedaży Greckich wysp, firm państwowych, majątku Narodowego - tylko na pokrycie długów Państwa. A KTO się tego domaga? Niemcy!!! Agresor z II wojny światowej, który okradł Greków i dotąd nie zwrócił łupów. I co z tego, że Grecja ma długi??? Trzeba najpierw zapytać, kto tych długów narobił? Przecież nie my, zwykli Grecy - to ONI, politycy, ci na górze, na stołkach - wspólnicy bankierów i komisarzy UE - latający samolotami do i z Brukseli, opływający we wszelkie dostatki i mędrkujący, na co dzień z ekranów telewizorów. W 2009r. deficyt budżetowy Grecji sięgnął 130% PKB, a Rząd/”nie-rząd”, wobec rosnącej rentowności obligacji do poziomów przekraczających realne możliwości spłaty, zmuszony był zaanonsować - kraj się sypie/bankrutuje! Grecja nie ma, za co obsługiwać monstrualnego długu publicznego, który dochodzi do 300 mld euro, czyli 125% PKB. Koszty jego obsługi sięgają kilkunastu procent wydatków budżetowych. Jak w tych warunkach znaleźć chętnych na zakup Greckich obligacji? Pomimo, że rentowność tych obligacji skoczyła w górę oraz przewyższa znacznie rentowność papierów, innych krajów posługujących się wspólną walutą. Ale przecież tak nie może być…żeby w ramach unii walutowej dochodziło do takich różnic! I ktoś za to musi zapłacić. Jeśli nie dłużnik, to ten, kto mu pożyczył. Prawda, że proste? Najwięcej greckich papierów zgromadziły banki niemieckie i francuskie, które ulokowały w greckich obligacjach dziesiątki - setki miliardów euro. Niewypłacalność Grecji godzi w te banki najmocniej. Dlatego też każdy krok rządu w Atenach z uwagą obserwują stolice UE i… nie tylko. Kryzys kraju strefy euro, grozi efektem domina i zapaścią całej euro-strefy. Może też odbić się na Ameryce. Jeśli dojdzie do umocnienia dolara - pogłębi się kryzys za oceanem.

Jak globalizacja-to globalizacja - korzyści, ale i strat. Bilans nie może wyjść na ZERO A wszystko zaczęło się tak niewinnie. Wprowadzając Grecję do euro-strefy, podretuszowano budżetowe statystyki, żeby zadowolić Brukselę. Po angielsku to się zwie -„cooking the books” Z pomocą przyszedł guru Goldman Sachs - oferując Grecji wirtualne transakcje „swap-owe”, które jak gąbka wchłonęły część długu publicznego. Po Polsku „zamienił stryjek siekierkę na? Wspólna waluta to przecież projekt polityczny, nie gospodarczy - kto by się tam przejmował jakimiś słupkami cyfr. Bez znaczenia. A cyfry nie kłamią – to zadania dla ludzi. Przyjęcie Euro nie rozwiązało problemów finansowych Grecji, raczej zaczęło je pogłębiać. Nikt się jednak wtedy tym nie przejmował, właśnie zbliżały się Igrzyska, a chleba jeszcze nie brakowało. Olimpiada w Atenach. Grecja spieszyła się z budową infrastruktury na święta sportu. O redukcji wydatków w takich chwilach nie było/nie ma mowy. Zamiast tego kolejne rządy nadal poprawiały „ na papierze” statystyki finansowe, prowadząc skomplikowane transakcje „swap-owe” z bankami. Każdy na pozór był zadowolony – do czasu rozliczeń!!! Papier nie kłamie. Ludzi, którzy kłamstwa piszą-„pożyteczni idioci”, zawsze można zmienić. Chętnych nigdy nie brakuje. Grecy, więc przez kolejne lata żyli w przekonaniu, że „kraj rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej”. Demokratycznie wybrane władze Greckie twierdzą, że „swap-owy” interes istniał za wiedzą Eurostatu. Eurostat się wypiera. Wiadomo - sukces ma wielu ojców, klęska zawsze jest sierotą. Faktem jest, ze w tamtych „miodowych” latach wszyscy byli zadowoleni – Grecy, Bruksela i banki, a kłopoty… spychano w przyszłość. Zawsze jest jutro. Może jutro to dziś – tyle, że jutro, – ale to dziś. Na koniec szydło jednak wyszło z worka. Grecję, jako kraj na skraju bankructwa, wzięły na cel fundusze spekulacyjne i w krótkim czasie ograły do suchej nitki, windując ceny długu do niebotycznych rozmiarów. Wiadomo, najlepiej zarobić na kryzysie dłużnika z kłopotami płynności – posiadającym atrakcyjne aktywa. Rząd Grecji zmuszony był ogłosić ostry plan oszczędnościowy - cięcia wydatków z budżetu, płac, zamrożenie emerytur i podwyżkę podatków. Deficyt po tych cięciach miał stopnieć o kilka procent PKB. Wtedy właśnie Grecy po raz pierwszy wylegli w proteście na ulice. Cięcia budżetowe, bardzo trudne do przyjęcia dla obywateli, okazały się stanowczo za małe, żeby uratować sytuację. Rząd zmuszony był poprosić o pomoc finansową UE/MFW i przyjąć w zamian… narzucony plan oszczędnościowy. A wiadomo - kuracje odchudzające aplikowane przez MFW raczej nie cieszą się w społeczeństwach dobrą sławą. Po długich przepychankach, groźbach usunięcia Grecji ze strefy euro, wzajemnych oskarżeniach i pyskówkach przyznano wreszcie rządowi w Atenach „bratnią pomoc” na kwotę 110 mld. euro w zamian za dalsze zaciskanie Grekom pasa. Towarzyszyła temu zapowiedź/szantaż, że jeśli Grecja nie będzie realizować drastycznych oszczędności – pomoc finansowa zostanie ucięta. Po ostatnich zamieszkach ulicznych, przeciwko kolejnym cięciom na 28 mld euro ten ostatni scenariusz właśnie się materializuje. Rząd omal nie upadł. Jeśli nie przeprowadzi cięć, musi podać się do dymisji -„funkcjonując” między młotem a kowadłem. Rząd musi wykonywać, co każą instytucje finansowe, dostarczające kredytów, jednocześnie mocować się z elektoratem, który nie daje sobie odebrać tego, co uzyskał w czasach prosperity. Trwa to już trzeci rok, i widać coraz lepiej, że źle się zakończy, bo większość Greków nie wierzy w kurację MFW/UE. Pakiet pomocowy stopniał tymczasem o 50% bez pozytywnych skutków. Pieniądze wpadają w dziurę bez dna. Żeby uchronić Grecję przed bankructwem konieczny jest następny kredyt. Sytuacja bez wyjścia – kółko się zamknęło – w kwadracie… Gdyby Grecja miała swoją walutę, przeprowadziłaby dewaluację, zwiększyła handel, eksport- przyspieszając wyjście z kryzysu. Przy wspólnej walucie jedynym sposobem na przywrócenie stabilizacji finansowej kraju jest transfer do Grecji pieniędzy z innych krajów europejskich. A niełatwo w ciężkich czasach uzyskać na to zgodę europejskich rządów i podatników. Niemcy są wręcz oburzeni, że ich wypracowane solidną pracą euro płyną do niezdyscyplinowanych, bałaganiarskich południowców. Jeśli jednak nie dadzą pieniędzy - Grecja przestanie płacić niemieckim i francuskim bankom. Kryzys grecki rozleje się na całą euro-strefę. Szach i mat. Przykład Grecji to solidna, kolejna lekcja dla Polski. Zwłaszcza dla nieskutecznych idiotów, polityków i przedsiębiorców, którzy niedawno parli Nasz Kraj do Strefy Euro twierdząc, że wspólna waluta rozwiąże za nas wszystkie problemy. Nie słyszałem, by którykolwiek z nich przyznał, jak głęboko się mylił. Grecja to dla nas także przestroga, co może się zdarzyć, gdy długi państwa nadmiernie rosną. Trwała dewaluacja waluty to bardzo kosztowny zabieg i trzeba go potem odrabiać latami. Przypomina mi się ostatnia scena ze świetnego „proroczego” filmu „Zorba”. Angielski, jakoś romantyczny businessman, przekonany całkowicie nierealną, (ale przeuroczą) wizją budowy kopalni złota – gdzieś na górze wyspy – przez uroczego Greka, utracjusza – wydaje wszystkie swoje pieniądze na realizację wspólnego przedsięwzięcia. Razem spędzają wspaniały czas, w trakcie budowy kopalni złota – wiedząc z góry, że projekt nie ma szans. Kiedy już kompletna „klapa” staje się faktem, obaj Anglik i Grek zaczynają tańczyć razem – taniec zapomnienia – Zorbę. Na zakończenie Grek mówi:, „Ale czy Ty kiedyś widziałeś – taką piękną katastrofę”... Reszta była już tylko pięknym, muzycznym, tańczącym – milczeniem. Przewiduję, że:

Strefa Euro i Unia Europejska –w obecnej formie przestanie istnieć w ciągu kilku lat.

Zbankrutuje na pewno, – kiedy - to tylko kwestia czasu…

A my Polacy – Musimy obcinać nasze, Polskie koszty funkcjonowania w UE. Musimy traktować UE do tego czasu całkowicie instrumentalnie – tylko w interesie Polski!!! Namawiam gorąco nas wszystkich, głównie naszych decydentów do zastanowienia się nad losami Grecji, Hiszpanii. Bo kto następny w kolejce…Włochy? A z ziemi włoskiej, do…

Ryszard Opara

Ku przestrodze wykład historii współczesnej "Powiedziano nam, by spowolnić nasz wzrost. Powiedziano nam, że nie może on być utrzymany, że byłby dla nas zły, że gospodarka się przegrzeje. W szczególności, mieliśmy nie śmieć podejmować wielkich projektów..." Poniższe jest tekstem przemówienia wygłoszonego przez dr Mahatir bin Mohamad, ówczesnego premiera Malezji, do dorocznej konferencji Banku Światowego, w Hong Kongu, 20 września 1997 roku. Gdy zostałem poproszony, aby przemawiać na dzisiejszym spotkaniu Banku Światowego i MFW ponad trzy miesiące temu, rzeczy miały się dobrze w Azji, w szczególności Azji wschodniej- części, którą naiwni uważali za logicznie łatwą do złączenia w ekonomiczny blok, East Asia Economic Caucus. Kraje wschodniej Azji żyły w mirze, wewnętrznie i między sobą. Nawet zadyma w Kambodży nie doszła do skutku. Panowało przekonanie, iż narody północnowschodniej i południowowschodniej Azji będą rosły gospodarczo i stopniowo staną się gospodarczymi motorami reszty świata. Wiele mówiono wtedy o azjatyckich 'smokach' i 'tygrysach', i oczywiście o wschodnioazjatyckich 'cudach' [gospodarczych]. Byliśmy mile połechtani. Myśleliśmy, iż doceniają naszą siłę i umiejętności. Niepomni byliśmy doświadczeń Japonii i Korei. Gdy te kraje wydawało się dościgały rozwinięty świat, zaczęły dziać się pewne zdarzenia. Yen został wywindowany w celu zredukowania konkurencyjności japońskich towarów, podczas gdy Korea została oznaczona, jako NIC, a Newly Industrialising Country (kraj nowo uprzemysławiający się), co musi zostać zastopowane w blokach. Zapomnieliśmy nawet o lekcji z Meksyku, którego ekonomia została nagle uszkodzona, gdy zagraniczne fundusze raptem wycofały się. Meksyk został zmuszony do pożyczenia 20 miliardów dolarów, w celu przetrwania. Ktoś zarobił na tej pożyczce masę pieniędzy. Oczywiście my w Malezji wyśmiewaliśmy sugestie, iż nasz kraj mógłby podzielić los Meksyku. Jakże mołoby się to stać, gdy nasza gospodarka jest tak zdrowa? Nie mieliśmy praktycznie żadnych długów zagranicznych. Nasz wzrost był wysoki, nasza inflacja niska. Byliśmy politycznie stabilni i w społecznej harmonii. Mieliśmy wypróbowane strategie planu ciągłego 30-letniego wzrostu. Odrzucaliśmy pogłoskę, iż Malezja podąży ścieżką Meksyku. W rzeczy samej, nie podążyła. Nie zdawaliśmy sobie sprawy jak blisko jesteśmy wywołanego manipulacjami kryzysu gospodarczego. Beztrosko wiosłowaliśmy naprzód. I byliśmy przekonani, że Meksyk, Korea, czy Japonia i ich losy były bez znaczenia w naszy przypadku. Czuliśmy się całkowicie odseparowani od wydarzeń w innych krajach. Teraz jesteśmy mądrzejsi. Już wiemy, dlaczego sugerowano, ze Malezja może podążyć drogą Meksyku. Już teraz wiemy, iż, tak jak zmanipulowany został krach gospodarczy Meksyku, tak samo gospodarki innych rozwijających się krajów mogą zostać zmanipulowane i nagięte do pokłonu wielkim zarządzającym funduszy finansowych, którzy stali się decydentami tego, kto może się rozwijać, a kto nie. Nie wiedziałem tego wszystkiego, gdy zaakceptowałem propozycję przemawiania. Przemawiania o naszych nadziejach i aspiracjach, o dzieleniu się naszym dobrobytem z innymi. Chciałem mówić o programie 'ubogać sąsiada'(1), o strategach wygrywam-wygrywasz-wygrywamy, o wielości szans dla każdego w Azji.

Ubogać sąsiada Jeśli zastanawiacie się cóż kryje się pod pojęciem 'ubogać sąsiada', chciałbym wyjaśnić iż oznacza to po prostu, iż jeśli pomożecie swemu sąsiadowi osiągnąć dobrobyt, wasz dobrobyt również się umocni. Kiedy kraje dobrze prosperują, stają się stabilniejsze i ich obywatele nie emigrują do twojego kraju. Zamiast tego, ich dobrobyt zapewnia waszym towarom rynek zbytu, a także szanse by zainwestować i ubogacić się oraz stworzyć dla nich miejsca pracy i bogactwo. Biedny sąsiad jest źródłem problemów dla każdego, dla siebie samego i dla was. Ich problemy przedostają się przez wasze granice i podminowują wasz mir i dobrobyt. Gdy Japonia zainwestowała w Malezję, stworzyła miejsca pracy i bogactwo dla nas, umożliwiając nam tym samym szybkie uprzemysłowienie. Japonia, oczywiście, zyskała bezpośrednio dzięki inwestycjom, ponadto my staliśmy się jednym z ich ulubionych rynków. Wyraźnie, Japonia prosperowała pomagając prosperować nam. Właśnie to oznacza 'ubogać sąsiada', w przeciwieństwie do 'ograb sąsiada'.(2) Wszyscy zyskują z polityki 'ubogać sąsiada', podczas gdy tylko jedna strona zyskuje z nastawienia 'ograb sąsiada'. Malezja jest krajem rozwijającym się, lecz wydajemy dużo pieniędzy pomagając innym. Nie rozwinę, co takiego robimy, ale naprawdę robimy, w duchu ubogacenia sąsiada. Stare nastawienie może być zdefiniowane, jako gra o sumie stałej. Ty wygrasz, jeśli inni stracą; ty prosperujesz kosztem biedy innych. Malezja prosperowała, ponieważ my wierzyliśmy w bycie otwartymi, gdy inni wydawali się być paranoiczni wobec obcokrajowców i ultra-nacjonalistami, chcącymi zachować gospodarkę swego kraju dla siebie. Lecz w Azji południowo-wschodniej ultra-nacjonalizm szybko ustąpił pragmatycznym, otwartym gospodarkom. ASEAN, i tak naprawdę cała Azja wschodnia, zdaję się podzielać filozofię ubogacania sąsiada. Dziś, południowa Azja zdaje się dołączać, tak jak i kraje Afryki. Wyobraźcie sobie jak wspaniały byłby świat, gdybyśmy wszyscy pomagali sobie wzajem prosperować, co naprawdę jest całkowicie możliwe.

Wojny finansowe oligarchów Lecz zdaje się, iż stary instynkt 'ograb sąsiada' wciąż istnieje, jest ciągle zasadą przewodnią grupy ludzi ultra-bogatych. Dla nich bogactwo musi pochodzić z pauperyzacji innych, z odbierania tego co mają inni w celu wzbogacenia. Ich orężem jest ich bogactwo, przeciwko biedzie innych. Przez niemal pół wieku, kraje Azji Wschodniej trudziły się dniami i nocami, aby polepszyć los swych obywateli. Gdy Malezja stała się niepodległa w 1957 roku, dochód na głowę jej pięciu milionów mieszkańców wynosił 350 dolarów. Do czerwca 1997 roku, po 40 długich, ciężkich latach trudu i potu, dochód na głowę 20 milionów mieszkańców wynosił średnio niemal 5000 dolarów. Po czerwcu, sami wiecie, co się stało. Cały ten czas staraliśmy się spełniać życzenia bogatych i potężnych. Otworzyliśmy nasze rynki, w tym rynki akcyjne i kapitałowe. Tymczasem większość zagranicznych firm działających w naszym kraju nie pozwala na udział lokalny. Oni nie są otwarci, lecz nie narzekaliśmy. Ich zyski zwiększają się dla akcjonariuszy w ich własny kraju. Płacą praktycznie zero podatku. Powiedziano nam, iż musimy pozwolić na handel naszą walutą poza granicami naszego kraju. Powiedziano nam, byśmy pozwolili na short selling,(3) a nawet by zalegalizować handel pożyczonymi akcjami. Musimy pozwolić spekulować. Robiliśmy wszystko, co nam powiedziano. Lecz powiedziano nam, że to za mało. Powiedziano nam, by spowolnić nasz wzrost. Powiedziano nam, że nie może on być utrzymany, że byłby dla nas zły, że gospodarka się przegrzeje. W szczególności, mieliśmy nie śmieć podejmować wielkich projektów, tak zwanych mega-projektów, nawet, jeśli miałyby zapewnić niezbędną infrastrukturę, której, mówili, nam brakowało. I oczywiście mówiono, że jeśli nie będziemy mieli infrastruktury, nie będziemy mogli się rozwijać. Naprawdę, trochę dezorientujące... Lecz Malezja i jej południowo-wschodnio azjatyccy sąsiedzi nadal rośli, prosperowali. Nieposłuszni, krnąbrni, czasem zuchwali ci dorobkiewicze, w szczególności Malezja, mieli czelność celować wyżej niż kraje rozwinięte, potężni władcy pociągający za sznurki świata. Nie wiem jak zwylki ludzie z ulicy, lecz całkiem sporo ludzi będących w mediach czy kontrolujących wielkie pieniądze zdaje się chcieć by kraje południowo-wschodniej Azji, w szczególności Malezja, przestały starać się ścigać z lepszymi i znały swoje miejsce w szeregu. A jeśli nie, zostaną do tego zmuszone, i ci ludzie mają środki i narzędzia by narzucić swą wolę tym dorobkiewiczom. Może nie być spisku samego w sobie, lecz jest oczywiste, że przynajmniej kilkoro zarządzających, tak mediami, jak funduszami finansowymi, ma własną agendę, którą są zdecydowani przeforsować.

Cinkciarze bez skrupułów Nie zniechęcaliśmy inwestorów, w tym spekulantów. Mogą przyjść i kupić akcje i wyjść, jeśli chcą, z jakiegokolwiek powodu. Lecz kiedy wielkie fundusze używają swej wielkiej masy, aby ruszyć kurs akcji w górę lub w dół jak tylko chcą, i zrobić wielkie zyski dzięki swym manipulacjom, wtedy już nie można oczekiwać, że będziemy dla nich otwarci, w szczególności, gdy ich zysk skutkuje przytłaczającymi stratami dla nas- w klasycznej teorii gry o sumie stałej. Międzynarodowy handel wymusza wymianę walut. W innym wypadku musielibyśmy uciec się do barteru. Kupno i sprzedaż waluty celem finansowania handlu towarami jest normalne. To jednak przeistoczyło się w czysty handel walutą, jako towarem. Z tego, co wiemy handel walutą jest w rzeczywistości 20 razy większy niż handel rzeczywistymi towarami i usługami. Poza zyskami i stratami dla handlujących [walutą], nie ma z tego olbrzymiego handlu żadnych namacalnych korzyści dla świata. Nie tworzy się znaczących miejsc pracy, żadne produkty czy usługi nie trafiają do zwykłych ludzi. Cały handel (trading) jest tajemniczy i trochę niejasny, z wielkimi sumami podobno ruszającymi od banku do banku. Żaden rzeczywisty pieniądz nie jest użyty, tylko cyferki. Miliard malezyjskich ringgitów potrzebowałoby olbrzymiego tira, by przenieść się z miejsca na miejsce. Oczywiście jest to fizycznie niemożliwe, chyba, że powtórzono by 100 razy Wielki Napad na pociąg. Handlowcy zarabiają miliardy na każdej transakcji. Lecz gdy fundusze, którymi dysponują, są olbrzymie, są oni w stanie wpływać na wartość walut swymi inwestycjami i wycofaniami, wtedy rynki walutowe stają się dla nich dojnymi krowami. Nie może im się nie udać zarobić, bez względu na kierunek, w którym zmierza index. Niestety, zyski pochodzą z pauperyzacji innych, w tym bardzo biednych krajów i ludzi. Południowo wschodnioazjatyckie kraje stały się teraz ich celem, tylko, dlatego że my mamy pieniądze, lecz nie wystarczająco dużo, by się obronić. W przypadku Malezji, ringgit jest zdewaluowany o 20 procent. To oznacza, iż my, każdy z nas, w tym rząd, straciliśmy 20% siły nabywczej tego pieniądza, który posiadamy. Biedni stali się biedniejsi i jest znów więcej biednych ludzi w Malezji. Bogaci oczywiście również stali się się biedniejsi, lecz nie im współczujmy.

Za to handlujący walutą (traderzy) stali się bogaci, bardzo, bardzo bogaci przez uczynienie innych ubogimi. Z tego, co wiemy średni zysk to 35 % rocznie. Mówi się nam, że nie jesteśmy światowi, jeśli nie doceniamy działań międzynarodowego rynku finansowego. Wielkie kraje mówią nam, że musimy pogodzić się ze zubożeniem, gdyż tak właśnie działają międzynarodowe finanse. Najwyraźniej nie jesteśmy dość zaawansowani, by zaakceptować stratę pieniędzy, aby manipulatorzy się wzbogacili. Przestrzega się nas też, że to są potężni ludzie. Jeśli zrobimy hałas, lub w jakikolwiek sposób ich zirytujemy, będą zdenerwowani. A kiedy są zdenerwowani, mogą nas zniszczyć do szczętu, mogą z nas zrobić wraki. Musimy zaakceptować to, że istnieją, zawsze będą istnieć, i nie ma nic, co możemy na to poradzić. Oni ustalą, czy będziemy prosperować, czy nie. Dawno, dawno temu, Stany Zjednoczone pozwalały na monopole. Wtedy Rockefeller przygwoździł sektor paliwowy w Ameryce, zniszczył małych graczy i przydusił konsumentów. Rząd USA zadecydował, że to było niedobre i zdelegalizował monopole poprzez przepisy anty-monopolowe (Anti-Trust Laws). Kilka dekad temu pewni przedsiębiorczy ludzie wpadli na pomysł zakupu pakietu kontrolnego w przedsiębiorstwach, a następnie wyprzedaży ich aktywów. Resztka, którą zostawiali, nie była w stanie zapewnić żadnych zysków małym akcjonariuszom. Tysiące ludzi straciły pieniądze. Znowu wkroczył rząd i zarządził, by każdy, kto zakupuje powyżej pewnego procenta akcji, musi zaoferować kupno reszty. W ten sposób mali akcjonariusze byli w stanie pozbyć się akcji po oferowanej cenie. Byli zwolnieni z możliwości posiadania udziałów w bezużytecznych spółkach. Aby zapobiec innym nadużyciom, każdy kupujący ponad 5% udziałów musi to zadeklarować. Wtedy insiderzy zrobili użytek z poufnych informacji, aby sprzedać lub zakupić własne udziały, co uznano za nieuczciwą przewagę i zdelegalizowano. Wspominam to wszystko, gdyż społeczeństwo musi być chronione przed cinkciarzami bez skrupułów. Wiem, że ryzykuję tą sugestią, lecz twierdzę, iż trading walutowy jest niepotrzebny, bezproduktywny i niemoralny. Powinien zostać zatrzymany. Powinien zostać zdelegalizowany. Nie potrzebujemy handlu walutą. Potrzebujemy kupować pieniądze tylko wtedy, gdzy chcemy finansować rzeczywisty handel. W przeciwnym wypadku nie powinniśmy ani kupować ani sprzedawać walut tak jak towary. Nie możemy wrócić do Bretton Woods i stałych cen wymiany, lecz powinniśmy szczerze przyznać system stałej wymiany nie zatrzymywał powojennego odrodzenia gospodarczego. Był niewłaściwy tylko, dlatego, że naprawdę nie odzwierciedlał osiągnięć posczególnych krajów. Suwerenne narody mogły dewaluować swe waluty, jeśli chciały. Lecz zmienna (float) cena wymiany sprawiła, że narody straciły swe suwerenne prawa. Pojawili się handlarze walutowi, którzy robili fortuny. Lecz oni byli relatywnie małymi graczami. Nie pociągali za sznurki, nie rządzili rynkiem. Byli po prostu zwykłymi spekulantami. Chyba nikt nie chciałby wrócić do systemu stałych wymian. Lecz jeśli anarchia jest wstrętna dobrym obywatelom na całym świecie, nie ma powodu by nie była wstrętna w światowym systemie finansowym. Pewien stopień niepewności jest do zniesienia, lecz całkowicie niepewny świat finansów jest niedobry dla każdego, za wyjątkiem oczywiście tych, którzy celowo wytwarzają niepewność. Lecz przecież ci ludzie doskonale wiedzą, co zrobią i mogą się uchronić lub skorzystać. Dla nich nie ma niepewności. Grają z całkowitą pewnością i nie ma możliwości, by przegrali. Jeśli 'insider trading' jest nie w porządku, to czy gdy 'outsiderzy' wiedzą doskonale, co się stanie i kiedy handlować, czy to jest w porządku? Jeśli handel ma rosnąć, wartość walut musi być uzależniona od wyników gospodarczych krajów. Jest wystarczająco wiele wskaźników, które pomagają ustalić wartość walut i cenę wymiany. Kraj, któremu się nieźle powodzi na pewnej cenie wymiany walutypowinien mieć możliwość utrzymania tej ceny. Jeśli kraj sobie nie radzi, dewaluacja może mu pomóc, obniżając koszty i zwięszając konkurencyjność produktów. Z drugiej strony, jeśli kraj jest zbyt konkurencyjny, można założyć, że jego walut jest niedowartościowana. Ponieważ w grę wchodzi wiele czynników, wiele poziomów wymiany jest możliwych. Handlujący mogą wtedy ryzykować i handlować walutą, jeśli muszą. W ten sposób, nie będzie stałego poziomu, lecz strefa fluktuacji nie będzie zbyt szeroka. Wystarczy niepewności dla prawdziwych handlujących, lecz nie będzie mocnych wachnięć powodujących w danym kraju kryzys finansowy. Handel wcale by się nie osłabił, a wręcz wzmocnił, powiększając bogactwo dla każdego. To by była sytuacja wygrwasz ty i wygrywam ja.

Część druga wykładu wkrótce.

Tłumaczenie i śródtytuły EP

(1) Eng: prosper-thy-neighbor policies

(2) Eng: beggar-thy-neighbor

(3) Short selling: praktyka wyprzedaży pożyczonych aktywów celem zredukowania ich ceny. Aktywa te są później (przed terminem zwrotu) kupowane już za niższą cenę i oddawane pożyczającemu, dając spekulantowi zysk lecz wprowadzając zamęt na rynku. Niektóre typy 'naked' shorts zostały czasowo zdelegalizowane przez niemieckigo regulatora (Bafin) wiosną 2010.

Foto: mahathir.com

Ekonomia Polityczna


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
470
460-470, materiały ŚUM, IV rok, Patomorfologia, egzamin, opracowanie 700 pytan na ustny
470
K 470
470
470
(5) C 470 93 Verein gegen Unwesen in Handel und Gewerbe Köln e V przeciwko Mars GmbH EN Streszczenie
470
470
00.40.470, uprawnienia budowlane(1)
8 PODSADZKA HYDRAULICZNA id 470 Nieznany (2)
460 470
470
470
470 (2)
470

więcej podobnych podstron