Przyjaciel rozserdywsia? W “Dzienniku 1954″ Leopold Tyrmand przytacza rozmowę ze Stefanem Kisielewskim o meczu piłkarskim Polska – ZSRS. Rosjanie ostentacyjnie faulowali, sędzia udawał, że tego nie widzi, nie uznawał Polakom bramek, no i oczywiście Rosjanie mecz wygrali, przy akompaniamencie wycia rozwścieczonej publiczności. I kiedy Tyrmand zastanawiał się, dlaczego Rosjanie tak postępują, skoro takie zachowanie na pewno nie przysporzy im przyjaciół, Kisiel wyjaśnił mu, że kierują nimi zupełnie inne względy – pedagogiczne. Polacy mogą sobie wyć, ile tylko chcą, a Rosjanie i tak wygrają – i takie ich postępowanie ma na celu wbicie każdemu do głowy tej prostej prawdy raz na zawsze. Dlatego też, kiedy rzecznik rządu premiera Donalda Tuska, minister Paweł Graś podał informację, że rosyjskie władze aresztowały czterech milicjantów pod zarzutem kradzieży pieniędzy z konta ministra Andrzeja Przewoźnika, który 10 kwietnia zginął w katastrofie pod Katyniem, rosyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych uznało oskarżenie milicjantów za “bluźniercze i cyniczne”. Inna rzecz, że minister Graś mówił co innego, a rzeczniczka ABW co innego; on mówił o milicjantach, podczas gdy ona – o żołnierzach. Ale rosyjskie dowództwo Wojsk Wewnętrznych też energicznie zaprzeczyło, jakoby jacyś żołnierze dopuścili się kradzieży pieniędzy z konta ministra Przewoźnika ani też – jakoby w związku z tym zostali zatrzymani. Okazuje się więc, że pewna jest jedynie wiadomość, iż w dniach 10-11 kwietnia ktoś dokonał 11 wypłat z konta bankowego ministra Andrzeja Przewoźnika na kwotę 6 tys. złotych – a posługując się inną kartą płatniczą, bezskutecznie próbował dokonać dalszych wypłat. Tyle zdołała ustalić niezależna prokuratura. W tej sytuacji pan minister Paweł Graś, najwyraźniej wystraszony możliwością pogorszenia stosunków rosyjsko-polskich, podkulił ogon i próbuje usprawiedliwić swoje cyniczne bluźnierstwo “trudnościami komunikacyjnymi” – że to niby źle zrozumiał doniesienia ABW. Jego zachowanie pokazuje, że lekcja nie poszła na marne i chociaż proces pojednania polsko-rosyjskiego dopiero się zaczyna, to Rosjanie nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości, na jakich warunkach będą się z nami jednali. Przypomina to scenę z “Ogniem i mieczem”, kiedy Kozacy chcieli poigrać sobie z wziętym do niewoli panem Skrzetuskim. Widząc to, Chmielnicki zwrócił uwagę Tuhaj-Bejowi, że to właściwie jego jeniec. Na takie dictum tatarski murza, schwyciwszy Kozaków za osełedce, rozkwasił im głowy, wymyślając przy tym od “psów niewiernych” i “swynojadów”. I ciekawe, że tak potraktowani reprezentanci zgromadzonego na majdanie “towarzystwa” natychmiast spokornieli, bez protestu dali wyrzucić się za drzwi i poinformowali żądną krwi tłuszczę, że Tuhaj-Bej “rozserdywsia” [rozsierdził się - przyp. red.]. Najwyraźniej dygnitarze Platformy Obywatelskiej potrafią zachowywać się hardo i wyzywająco tylko wobec prezydenta własnego państwa, natomiast przed obcymi urzędnikami natychmiast chowają dudy w miech. Trudno im się dziwić; przecież doskonale wiedzą, że są tylko pajacami pociąganymi za sznurki przez razwiedkę. Tymczasem “Głos Rosji” w depeszy z 5 czerwca (godzina 19.42) informuje o konferencji prasowej w Niemczech z udziałem pani Angeli Merkel, gdzie poinformowano o przyjęciu memorandum na temat wysuniętego przez prezydenta Miedwiediewa pomysłu nowej struktury bezpieczeństwa europejskiego. Chodzi o stworzenie komitetu Rosja – UE na poziomie ministrów spraw zagranicznych i bezpieczeństwa. Strategiczne partnerstwo wchodzi w nową fazę, w której tubylczy warszawscy dygnitarze, kto wie, czy będą mogli nawet groźnie pokiwać sobie palcem w bucie? W tej sytuacji tylko patrzeć, jak niezależne media zaczną nas przekonywać, że przyczyną wypłat z konta bankowego ministra Andrzeja Przewoźnika był błąd pilota. SM
09 czerwca 2010 Technika mycia nóg. Skąd mi ten pomysł przyszedł do głowy? Ano jak zwykle życie w socjalizmie podsunęło mi tę myśl, będąc w sklepie Groszek w Radzanowie, niedaleko Radomia, gdzie chciałem sobie umyć ręce, korzystając z gościnności właściciela.. Już chciałem przystąpić do - zawsze wydawało mi się zwyczajnej i prostej czynności mycia rąk mydłem, gdy nagle nad zlewem ujrzałem białą karteczkę z napisem ”Technika mycia rąk”(????). Pomyślałem, że gdybym poszedł do restauracji, nad stolikiem powinna być karteczka z napisem ”Technika jedzenia bez siorbania”, czy „Technika jedzenia kulturalnego” gdzie jedzącego, autor „ techniki” instruowałby jak ma jeść. Zawahałem się i rozejrzałem instynktownie na boki, czy ktoś nie sprawdza mnie, czy przypadkiem nie myję swoich rąk metodą pozatechniczną ustaloną dla całej Unii Europejskiej przez profesora G.A Ayliffe’a, zatwierdzoną przez Europejski Komitet Normalizacyjny CEN(???). Europejski Komitet Normalizacyjny CEN? A co on ma do prostej - wydawałoby się – czynności mycia rąk. Okazuje się, że w socjalizmie, nawet mycie rąk nie jest proste, jakby się wydawało; wszystko musi być skomplikowane przez biurokrację, tak, żeby można było bohatersko pokonywać przeszkody nieznane w innych ustrojach. Według instrukcji, mycie rąk należy zacząć od „pocierania wewnętrznymi stronami dłoni”, a następnie „pocierać wewnętrzną częścią prawej dłoni o grzbietową część lewej dłoni i odwrotnie”, żeby następnie ”spleść palce i pocierać wewnętrzną część dłoni aż do zagłębień między palcami”, by poprzez ”złączone palce dłoni pocierać ich końce o wewnętrzną część dłoni. Powtórzyć tę czynność zmieniając układ rąk”.. Jak to wszystko zostanie dokładnie spełnione należy ”zacisnąć dłoń na prawym kciuku i pocierać go obrotowo. Następnie zrobić to samo z lewym kciukiem”. W ostatniej fazie mycia rąk należy ”złączyć palce dłoni pocierając je okrężnym ruchem o wewnętrzną część prawej dłoni a następnie odwrotnie”(???). Gdy ktoś byłby jednorękim bandytą - nici z mycia rąk metodą według instrukcji. Nie zacisnąłby dłoni na prawym kciuku i nie pocierałby obrotowo.. A w ogóle odechciało mi się mycia rąk metodą profesora G.A Ayliffe’a. Powinien za zniechęcenie potencjalnych myjących ręce - dostać pokojowego Nobla.. W końcu prowadzący dwie wojny prezydent Obama, dostał pokojową nagrodę Nobla.. Od tego czasu Biały Dom nazywa się Barkiem Obamy.. Tak mówią złośliwi.. Żeby przystąpić do higienicznego mycia rąk, należy zdjąć biżuterię, ręce spłukać pod bieżącą wodą. Z naściennego dozownika pobrać mydło w płynie i myć ręce zgodnie z podaną techniką Ayliffe’a przez około 30 sekund. Potem dokładnie spłukać ręce ciepłą wodą, dokładnie osuszyć ręce papierowym ręcznikiem, a zużyte ręczniki umieścić w pojemniku pod umywalką. A kiedy myć ręce? Przy widocznych zabrudzeniach, po każdym kontakcie z krwią, płynami ustrojowymi, wydzielinami i wydalinami, po wyjściu z toalety, przed kontaktem z żywnością, przed rozpoczęciem dnia pracy i po dłuższych przerwach w pracy; po wykonanych pracach porządkowych i czystościowych. Wygląda na to, że ręce trzeba myć permanentnie, aż do czystości zupełnej. Według profesorów ustanawiających kanony mycia rąk. Z naściennego dozownika pobrać odpowiednią ilość środka dezynfekującego, której ilość określa producent. Podaną wyżej techniką myć ręce przez 30 sekund aż do wyschnięcia skóry, jeśli producent nie zaleca spłukiwania środka dezynfekującego. Spłukać ciepłą wodą - jeśli tak zaleca producent. Potem, już tylko osuszyć papierowym ręcznikiem, a zużyty ręcznik umieścić w pojemniku pod umywalką. A przy tym nie używać ręczników wielokrotnego użytku. Bezpiecznym sposobem osuszania rąk są także suszarki z gorącym powietrzem. Uwaga! Nie należy dotykać rękoma pojemnika na zużyte ręczniki. Kubły powinny się otwierać za pomocą pedału nożnego. A wiecie państwo jakie są najczęstsze błędy popełniane podczas mycia rąk? Zbyt krótki czas mycia, niedokładność, pozostawienie biżuterii albo zegarka, używanie wspólnego mydła, wytarcie rąk wspólnym, wielokrotnego użycia ręcznikiem, używanie zbyt gorącej wody, co powoduje uszkodzenie i nadmierne wysuszenie. To nie jest żaden żart - to wszystko naprawdę! Takie instrukcje wiszą w sklepach i za jej brak, Sanepid wręcza mandaty w określonej wysokości.. A jak powinna wyglądać instrukcja techniki mycia nóg? Trzeba zacząć od pocierania wewnętrzną stroną lewej dłoni, palców stóp nogi lewej.. To samo robić ręką prawą, w sprawie palców stóp nogi prawej. Następnie pocierać wewnętrzną częścią lewej dłoni śródstopie- nie zapominać o pięcie i palcu dużym. Ten jest najważniejszy, bo nieumyty dokładnie, przenosi bród na palce sąsiednie. Grozi to epidemiologicznym stanem dyfuzji permanentnej i przewlekłej. Może skończyć się to amputacją palca.. A cóż po stopie bez palca..? Tak jak ciału bez duszy.. Pocieranie wewnętrzną częścią prawej stopy o grzbietową część stopy lewej, może wywołać charakterystyczne ciarki przechodzące w ekstatyczne omdlenie, tymczasowe, acz przejściowe, co poprawia samopoczucie w dalszej konsekwencji. Należy i nawet trzeba spleść palce stopy i pocierać je wewnętrzną częścią dłoni aż do zagłębień między palcami. Może to wywołać chwilowe swędzenie, ale to dobrze, bo wiadomo, co nie swędzi – tego Najwyższa Opatrzność nie wygoni.. Złączone palce prawej stopy, należy wycierać aż ich końce osiągną czystość, zgodnie z techniką opracowaną przez profesora G.A. Ayliffe’a, zgodnie z jego „Techniką mycia rąk”. Zaciśnięcie dłoni prawej na prawym palcu stopy należy traktować jak konsekwencję umiejętnego pocierania obrotowo palcami dłoni po palcach stóp. TO samo należy zrobić z lewą stopą przy pomocy lewej dłoni. Na końcu należy złączyć palce dłoni w uścisku z palcami stóp i pocierając je okrężnym ruchem o wewnętrzną część prawej i lewej dłoni - osiągnąć efekt umycia stóp. To wszystko tak jak jest napisane, a potem odwrotnie. Nogi należy myć przy widocznych zabrudzeniach i po każdym kontakcie z krwią, płynami ustrojowymi, wydzielinami i wydalinami, po każdym wyjściu z toalety, przed każdym kontaktem z butami, przed rozpoczęciem dnia pracy i koniecznie przy wykonywanych pracach porządkowych i czystościowych. Nogi spłukiwać pod bieżącą wodą, ale przedtem zdjąć spodnie, z naściennego dozownika z mydłem do stóp pobrać mydło w płynie i myć nogi zgodnie z techniką mycia rąk podaną przez profesora o nazwisku - jak wyżej. Spłukiwać nogi przez 60 sekund, ciepłą wodą. Potem całość osuszyć papierowym ręcznikiem, a zużyte ręczniki wykorzystane przy myciu stóp umieścić w pojemniku pod umywalką. Nie używać ręczników wielokrotnego użytku. Bezpiecznym sposobem osuszania rąk są także suszarki z gorącym powietrzem. Uwaga! Nie należy dotykać rękoma i nogami pojemnika na zużyte ręczniki. Kubły powinny otwierać się za pomocą pedału, zarówno przy pomocy nóg jak i rąk. Najczęstszymi błędami popełnianymi podczas mycia nóg są: zbyt krótki czas ich mycia, niedokładność, pozostawienie spodni albo szelek, używanie wspólnego mydła od mycia rąk i nóg, wytarcie nóg i rąk tym samym przeznaczonym do wielokrotnego użycia ręcznikiem i używanie zbyt gorącej wody, co powoduje uszkodzenie i nadmierne wysuszenie ręcznika, pardon nóg. Tak mniej więcej wyglądałaby instrukcja mycia nóg. Można byłoby oczywiście nanieść jakieś poprawki w miarę cywilizacyjnych postępów w kwestii mycia nóg. Sprawa jest otwarta na wszelkie nowinki, bo przecież życie co rusz podsuwa nam nowe okoliczności przyrody, które należy uwzględnić przy pisaniu instrukcji mycia nóg. Odrębna instrukcja powinna powstać przy myciu krocza męskiego i damskiego. Oba krocza z pewnością myje się inną techniką. Pan profesor G.A Ayliffe’a powinien dostać wielkie pole do swojego popisu i odwrotnie. Całość zatwierdzi Europejski Komitet Normalizacyjny CEN. Do takiego wariactwa wprowadzili nas ludzie z demokratycznych partii: Sojuszu Lewicy ARcyDemokratycznej i Ludowej,, Prawa i Sprawiedliwości Społecznej i Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej i Polskiego Stronnictwa i Ludowego i Demokratyczno- Ludowego. Teraz wystawiają swoich demokratycznych kandydatów w wyborach prezydenckich.. Niezależnie który z nich zostanie prezydentem III RP - będzie podpisywał wszelkie instrukcje płynące z Brukseli. Nie tylko te dotyczące mycia rąk i nóg. Wszelkie inne. WJR
KANDYDAT WSI "Żołnierze WSI nie będą głosować czwórkami, ale Komorowski ma mój głos i środowiska WSI, bo kategorycznie był przeciwny likwidacji WSI. Otworzę szampana, gdy wygra" – powiedział w wywiadzie dla „Polski. The Times” Marek Dukaczewski, były szef Wojskowych Służb Informacyjnych, szkolony przez GRU w Moskwie. Wspomniany wywiad udzielony przez Marka Dukaczewskiego jest deklaracją poparcia Komorowskiego przez całe środowisko Wojskowych Służb Informacyjnych. Nie jest to poparcie bezinteresowne – ludzie związani z tą formacją chcą wrócić. Wprawdzie nie do czynnej służby, ale jako szeroko rozumiane zaplecze eksperckie prezydenta Bronisława Komorowskiego. – Gdyby ktokolwiek chciał skorzystać z naszej rady, z naszych opinii czy ekspertyz, absolutnie jesteśmy otwarci, żeby taką wiedzą służyć – stwierdził Marek Dukaczewski. Jego zdaniem miłość Komorowskiego do WSI bierze się z pragmatyzmu, ponieważ poznał te służby. Dukaczewski nie powiedział natomiast, że WSI pomogły Komorowskiemu i wybawiły go z kłopotów.
Lokata w para banku W 2007 r. w Aneksie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych ukazała się informacja o pieniądzach ulokowanych przez Bronisława Komorowskiego i aktora Macieja Rayzachera (jest obecnie w komitecie poparcia Komorowskiego na prezydenta) w parabanku. „Służby interesowały się również kontaktami finansowymi Komorowskiego i Rayzachera z Januszem Paluchem, który prowadził tzw. działalność parabankową. Komorowski, Rayzacher i Benedyk mieli zainwestować w przedsięwzięcie Palucha 260 tys. DEM. (...) W notatce WSI stwierdzono, że Rayzacher i Komorowski nie mieli »możliwości żądania zwrotu pieniędzy drogą prawną«. W.S. Tomaszewski dowiedział się, że »generałom udało się odzyskać pieniądze przy pomocy kontrwywiadu wojskowego«. Próbą odzyskania pieniędzy zajął się w imieniu Komorowskiego i Rayzachera WS [tajny współpracownik WSI – red.] »Tomaszewski«”. – czytamy w Aneksie. Sprawę szeroko komentowały zarówno media, jak i Bronisław Komorowski i Maciej Rayzacher, który w latach 1991–1993 był zastępcą dyrektora departamentu oświatowo-kulturalnego w Ministerstwie Obrony Narodowej w czasie, gdy Komorowski był wiceministrem obrony narodowej ds. wychowawczo-społecznych. „Wymienianie mojego nazwiska w kontekście nadużyć dokonanych przez niejakiego Janusza Palucha to kolejny przykład opowiadania w stylu: »On ukradł albo jemu ukradli, dość, że zamieszany w kradzież«. Otóż to mnie ukradziono wówczas pieniądze, które pożyczyłem od rodziny i powierzyłem p. Rayzacherowi, który je umieścił w jakiejś piramidzie. To nie miało nic wspólnego z WSI. Tyle że WSI rozpracowywały aferę, w której pieniądze utracili też niektórzy oficerowie” – stwierdził na łamach „Gazety Wyborczej” w lutym 2007 r. Bronisław Komorowski. Maciej Rayzacher nie chce mówić o szczegółach transakcji. – Niewiele pamiętam, a w tej sprawie już się wypowiadałem na łamach „Rzeczpospolitej”, która opublikowała mój list – mówi „Gazecie Polskiej”. „W „Rzeczpospolitej” z 19 lutego 2007 r.( Bernadeta Waszkielewicz Małgorzata Subotić Raport o WSI: obelgi, riposty i sądowe pozwy…) ukazał się artykuł Politycy toczą wojnę o raport WSI. Gazeta streściła część raportu w ramce pt. „Komorowski, oskarżony i ofiara”. „Jestem w niej wymieniony wraz z ówczesnym moim przełożonym, wiceszefem MON Bronisławem Komorowskim jako powiązani rzekomo interesami z panem Paluchem. Pragnę wyjaśnić, że w trakcie internowania w obozie w Jaworzu, podczas wizyt u stomatologa nawiązałem kontakt z wojskowym lekarzem Michałem Benedykiem, który podjął się przekazać naszą korespondencję do rodzin, a następnie także do Ojca Świętego oraz prymasa Józefa Glempa. Benedyk ryzykował wtedy wiele. Dlatego, kiedy odezwał się do mnie w 1991 r., potraktowałem go z sympatią. Zaproponował mi »zainwestowanie« oszczędności w parabank prowadzony przez pana Palucha. Kwoty, które przekazałem przez Benedyka, były wielokrotnie niższe od wymienionej w ramce, gdyż cały stan posiadania naszej rodziny nie sięgał tej sumy. Po kilkakrotnych wpłatach (zawsze przez Benedyka) z prasy dowiedziałem się o aferze. Bronisław Komorowski udzielił mi kilkutysięcznej pożyczki na rzecz mej »inwestycji« i na tym polega jego udział w sprawie. Informacje zawarte w raporcie o WSI są równie »wiarygodne«, jak notka o moim rzekomym senatorowaniu” – napisał w marcu 2007 r. Maciej Rayzacher w liście do „Rz”. Dziś nikt nie chce mówić o szczegółach odzyskania pieniędzy, podobnie jak i o tym, jaki był udział Wojskowych Służb Informacyjnych w całym przedsięwzięciu. Jedno jest pewne: to nie WSI rozpracowały całą aferę – jak stwierdził Bronisław Komorowski, a dowodem na to są akta śledztwa, które aktualnie znajdują się w Sądzie Rejonowym w Bydgoszczy.
Rzeczywistość jak scenariusz Kilkanaście tomów akt śledztwa prokuratorskiego nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kto faktycznie stał za parabankiem Janusza Palucha. W archiwach prasowych zarówno z początku lat 90., jak i z 2009 r., gdy zapadł wyrok, można poznać jedynie parę szczegółów dotyczących Janusza Palucha, bydgoskiego biznesmena i sponsora. Prokuratorskie akta tej sprawy mogłyby się z powodzeniem stać kanwą do scenariusza filmowego. Janusz Paluch, operator ruchu PKP ze średnim wykształceniem, na początku lat 90. był właścicielem firmy Nedpol. Po Bydgoszczy jeździły taksówki z logo jego firmy. Na stadionie Zawiszy Bydgoszcz, klubu sponsorowanego przez Palucha, zawisły firmowe flagi. W gazetach i radiu pojawiły się wywiady z Januszem Paluchem. W 1992 r. najpierw Bydgoszcz, a później całą Polskę obiegła informacja, że Janusz Paluch prowadził działalność parabankową, na której setki ludzi straciło pieniądze – jak się później okazało – do parabanku trafiło 9 mln marek. Prokuraturę zawiadomili poszkodowani klienci Nedpolu, których było co najmniej 800. Janusz Paluch po wybuchu afery przez pewien czas się ukrywał. Ścigany listem gończym do aresztu trafił w kwietniu 1992 r. W mediach na początku lat 90. pełno było informacji o Januszu Paluchu, parabanku i śledztwie. Artykuły prasowe ukazywały się również w trakcie trwania procesu, który zakończył się wiosną 2009 r. Na próżno jednak szukać w nich ważnych informacji, które znajdują się w aktach śledztwa. Już na początku wybuchu afery zginął jeden z wiceprezesów Nedpolu. Ciało Adama G. znaleziono w jego domu – prokuratura stwierdziła samobójstwo. W sumie prokuratura oskarżyła cztery osoby i, co ciekawe, ze sprawy wyłączono działalność Janusza Palucha. Media zajęły się wyłącznie nim – na próżno szukać w archiwach wiedzy o pozostałych osobach. Nie ma informacji, że wiceprezesem firmy Nedpol, w której ramach funkcjonował parabank, był Hieronim I., były żołnierz Pomorskiego Okręgu Wojskowego, w czasach PRL-u, uczestnik misji ONZ w Syrii. „Oprócz generałów POW, tj. Zalewskiego i Dysarza, I. (Hieronim I. – przyp. red.) powiedział mi, że do dzikiego banku (tak o swoim przedsięwzięciu mówił w prokuraturze Paluch – przyp. red.) wszedł wiceminister Komorowski (...)” – zeznał 19 maja 1992 r. podczas przesłuchania w prokuraturze Janusz Paluch. Z akt śledztwa wynika, że klientami parabanku było wielu wojskowych, także tych wysokich rangą, m.in. wspomniany Roman Dysarz, szef POM, członek rady wychowania fizycznego i sportu MON, Zdzisław Czerwiński, specjalista MON, Lechosław Konieczyński, szef sztabu JW 4795 WP. Nedpol sponsorował także wojskowy klub sportowy „Zawisza” – na procesie Paluch zeznał, że na szczeblu ministrów, generalicji i PZPN kontakty mieli pułkownicy z zarządu jego kasy: Janusz R. i Piotr B. Wojskowa prokuratura w Bydgoszczy prowadziła śledztwo w sprawie płk B. – sekretarza generalnego wojskowego klubu sportowego „Zawisza”. Płk B. miał przyjmować pieniądze od firmy Nedpol, a część z nich miała być wydana na korumpowanie sędziów piłkarskich. Ostatecznie sprawa została umorzona. W aktach śledztwa Nedpolu oprócz nazwiska Bronisława Komorowskiego pojawiają się inne osoby, m.in. wspomniany w raporcie z weryfikacji WSI płk Janusz R. To płk R., lekarz wojskowy z bydgoskiego szpitala, miał być – według zeznań Janusza Palucha – jedną z ważniejszych osób w parabanku. W aktach śledztwa pojawia się również nazwisko satyryka Tadeusza Drozdy, który miał być związany z parabankiem. – Coś jak przez mgłę mi się kojarzy z Bydgoszczą i jakimiś pieniędzmi. Ale o co dokładnie chodziło – nie pamiętam. Ktoś mnie namawiał do zainwestowania pieniędzy na duży procent, ale kto to był i czy rzeczywiście zainwestowałem, teraz sobie nie przypomnę – mówi nam Tadeusz Drozda. Prowadzący śledztwo prokurator nie przesłuchał ani Bronisława Komorowskiego ani Tadeusza Drozdy, ani też innych znanych osób, których nazwiska pojawiają się w aktach sprawy i które miały zainwestować pieniądze w parabanku. Sprawa ostatecznie zakończyła się w kwietniu 2009 r. – Janusz Paluch został skazany na trzy lata więzienia i 5 tys. zł grzywny. Nigdy nie została wyjaśniona rola funkcjonariuszy WSI, którzy pomogli niektórym osobom odzyskać zainwestowane fundusze.
Wzajemna pomoc W wywiadzie dla „Polski. The Times” na pytanie, czy Bronisław Komorowski miał bliskie związki z WSI, Marek Dukaczewski odpowiedział: „Nie. Na początku lat 90. jako były wiceminister obrony. Ale nie miał żadnego wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą”. Wspomniane związki Bronisława Komorowskiego z WSI na początku lat 90. dotyczyły m.in. wskazywania do pracy w tej formacji ludzi, którzy trafiali tam jako eksperci lub wręcz starali się o zatrudnienie w WSI, czego przykładem jest Andrzej Grajewski. Problem polega jednak na tym, że Bronisław Komorowski był wówczas wiceministrem obrony narodowej ds. wychowawczo-społecznych, czyli nie powinien mieć żadnych związków z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Ale było inaczej. Komorowski – jak sam wspomina – po mianowaniu przez premiera Tadeusza Mazowieckiego na stanowiska wiceministra obrony narodowej dostał nadzór nad reformą Wojskowej Służby Wewnętrznej. Pierwszym zadaniem było uporządkowanie sprawy palenia akt WSW. Komorowski nie tylko temu nie zapobiegł, ale swoim opieszałym działaniem doprowadził do tego, że poza gen. Edmundem Bułą nikt nie poniósł odpowiedzialności za te skandaliczne działania. Nawet ówczesny Sejm był tak wzburzony powolnością Komorowskiego wobec służb, że powołano specjalną podkomisję Komisji Obrony Narodowej, kierowaną przez posła Janusza Okrzesika, w celu zanalizowania sytuacji w WSW. Raport tej podkomisji był dla Komorowskiego kompromitujący: wykazano, że utrzymał w WSW ludzi związanych z służbami PRL i służbami radzieckimi oraz że nie dokonał żadnych istotnych zmian. Przykładem był szef zarządu I szefostwa WSW płk Aleksander Lichocki, który odszedł ze służby dopiero z końcem 1991 r., i to z etatem i pensją generalską, którą otrzymał właśnie od Komorowskiego. Wcześniej Komorowski po ustaleniu tego z gen. Siwickim mianował szefem kontrwywiadu WSI płk. Lucjana Jaworskiego, przypadkowo byłego żołnierza Pomorskiego Okręgu Wojskowego, gdzie mieścił się obóz internowanych i na którego „kontakcie” był współpracownik WSW Benedyk posługujący się pseudonimem „Tomaszewski”. Ten sam, który później pośredniczył w operacji w parabanku Janusza Palucha. Nie jest również prawdą stwierdzenie gen. Dukaczewskiego, że Komorowski nie miał żadnego wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą. Według ustawy z 1995 r. o ministrze obrony narodowej ten ostatni był „w szczególności odpowiedzialny za działalność operacyjno-rozpoznawczą WSI”. A to oznacza, że musiał nie tylko wiedzieć o wszystkich operacjach podejmowanych przez te służby i je zatwierdzać (przede wszystkim decyzje dotyczące techniki operacyjnej), lecz także miał obowiązek kontrolowania działań operacyjno-rozpoznawczych. Romuald Szeremietiew publicznie stwierdził, że te uprawnienia Komorowski wykorzystał. „Bronisław Komorowski wysłał na mnie WSI. Wojskowe służby zaczęły inwigilowanie mnie, byłem śledzony i dziś wiem, że szukano na mnie haków. Na polecenie Komorowskiego. Bronisław Komorowski nie ma moralnego prawa, żeby kandydować na prezydenta” – stwierdził Romuald Szeremietiew, wiceminister obrony narodowej w czasie, gdy resortem kierował Komorowski. To właśnie wtedy Szeremietiew został odwołany w atmosferze korupcyjnego skandalu – zarzuty stawiane w wyniku operacji prowadzonej przeciwko niemu przez WSI i prokuraturę nie znalazły potwierdzenia i Romuald Szeremietiew został po latach uniewinniony prawomocnie przez sąd. Dorota Kania
Znaki w kioskach i w sieci Po czym poznać, że Bronisław Komorowski zaraz palnie coś niemądrego? Po tym, że otwiera usta. Aktualizuję kawał z długą brodą, ale, przyznają państwo, pasuje jak ulał. Mniejsza o mnie; od tygodni obserwuję, jak przerabianiem kawałów i wymyślaniem nowych zabawia się cała rzesza ukrywających swą tożsamość internautów. Jeśli w polskim społeczeństwie coś się ostatnimi czasy zmieniło, to zmieniło się właśnie tam, w sieci. Jeszcze parę miesięcy temu jedynym zauważalnym obiektem kpin byli bracia Kaczyńscy. No, ewentualnie Lepper, Giertych i Rydzyk, ale głównie Kaczyńscy. Mędrkowie z salonowych mediów pouczali wtedy, że to dlatego, iż PO po prostu nie jest śmieszna, w przeciwieństwie do PiS. No i masz ci los; nie sposób znaleźć dziś w sieci żadnego nowego fotomontażu czy filmiku kpiącego z tego rzekomo tak oczywistego obiektu żartów. Pewien tygodnik, przyrządzany pod gust ludzi, którzy przy czytaniu poruszają ustami, wyrzucił nawet na okładkę zapowiedź “najnowszych dowcipów o Kaczyńskim”. I nic. Dowcipy o “hodowcy zwierząt futerkowych” jakoś nie chwytają. Za to szyderstw z PO, jej kandydata i autorytetów zatrzęsienie – niektóre robione naprawdę z talentem, jak filmiki “ministerstwa prawdy” czy przerobiony metodą Jacka Fedorowicza wywiad TVN 24, w którym Władysław Bartoszewski opowiada, jak stryjeczny brat jego babki szedł do Pacanowa, żeby się podkuć. Ciekawe, jak sam Fedorowicz (który z wiekiem z kontestatora stał się salonowcem) zareagował na zastosowanie jego pomysłu do tak niewyobrażalnej jeszcze niedawno profanacji. W każdym razie to coś znaczy. Podobnie jak dane ZKDP, że po katastrofie smoleńskiej wzrosła sprzedaż wszystkich gazet, i tylko “Gazety Wyborczej” spadła. Nie chcę przesądzać co to znaczy. Zobaczymy już za dwa tygodnie. Rafał A. Ziemkiewicz
Rów Mariański Komorowskiego Gazu z łupków w Polsce wydobywać się nie będzie, bo to dewastacja środowiska naturalnego. Taką kuriozalną tezę wygłosił kandydat Platformy Obywatelskiej na Prezydenta RP, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Według niego, eksploatacja tego gazu odbywa się prymitywną metodą odkrywkową, a „bezpieczeństwo dostaw gazu gwarantuje nam Gazprom”. Czy Komorowski chce się pozbyć z Polski amerykańskich inwestorów? Od kilku miesięcy polski Internet huczy od informacji, że jesteśmy drugą po USA „niekonwencjonalną” potęgą gazową za sprawą gigantycznych złóż gazu łupkowego. Niebawem mają ruszyć próbne odwierty amerykańskich koncernów, które powołały w Polsce swoje firmy poszukiwawcze. Tych samych koncernów, dzięki którym Stany Zjednoczone wydobywają już 40 proc. swojego gazu metodami niekonwencjonalnymi. Warren G. Lee z Marathon Oil mówi nam: – Prowadzimy i planujemy dalsze odwierty badawcze w Kwidzynie, Brodnicy i Orzechowie. Nasze poszukiwania planujemy do 2013 r. Wcześniejsze odwierty na tym terenie nie wykazały obecności gazu łupkowego w skałach. Obecnie spodziewamy się, że przy wykorzystaniu nowoczesnych metod odwiertów jeszcze w 2010 r. natrafimy na te złoża. – Jeśli inwestycja w ten gaz będzie sukcesem, wówczas może okazać się, że zaopatrzy on zarówno Polskę, jak i rynki europejskie, które przecież w ponad 50 proc. opierają się na gazie importowanym – dodaje Lee. Co do ochrony środowiska, kopalnie gazu łupkowego zajmują niewielki obszar, więc o żadnej dewastacji przyrody nie może być mowy. Eksperci i amerykańscy i polscy szacują, że za 10 lat wydobycie w Polsce także ruszy na dobre i zaczniemy gaz eksportować. To dla nas największa szansa na bezpieczeństwo energetyczne i na uniezależnienie od Rosji.
Komorowski przeciwko Sikorskiemu Szef polskiego MSZ Radosław Sikorski systematycznie spotyka się z szefami wspomnianych amerykańskich koncernów. I w Polsce, i w Stanach Zjednoczonych. Tymczasem w ubiegłym tygodniu w Londynie marszałek Sejmu Bronisław Komorowski w ramach swojej kampanii prezydenckiej zapowiedział polskim studentom najpoważniejszej londyńskiej uczelni, London School of Economic, że gazu łupkowego w Polsce wydobywać się nie będzie. Bo, zdaniem kandydata Platformy Obywatelskiej na najwyższy urząd w państwie, obecnie jedyną metodą wydobycia gazu łupkowego jest metoda odkrywkowa. Taka, którą stosuje się przy wydobyciu płytko położonych złóż węgla brunatnego. Komorowski stwierdził: „Być może w dalszej perspektywie, za 15 lat, pojawią się nowe technologie eksploatacji, które zrewolucjonizują gospodarkę i sytuację polityczną w Europie i spowodują, że skutki dla środowiska będą mniej dotkliwe, a dostawcy gazu nie będą mieli możliwości stosowania gazowego szantażu. Dlatego trzeba przemyśleć wszystkie za i przeciw”. Marszałek tłumaczył, że metoda odkrywkowa powoduje niszczenie krajowej przyrody, a co za tym idzie, „grozi zniszczeniem wielkiej części krajobrazu Polski. Tradycyjna kopalnia odkrywkowa zajmuje bowiem teren o obszarze tysięcy hektarów, gdzie wycinane są drzewa, a w ziemi po wydobyciu węgla zostają ogromne dziury. Odkrywki gazu łupkowego, podobnie jak węgla brunatnego, bezpowrotnie psują piękno polskiej przyrody”.
Łupki g(łupki) Dziwi ta wypowiedź, zwłaszcza że 24 lutego br. marszałek Sejmu otrzymał pismo od Jolanty Strzelec-Łobozińskiej, podsekretarza stanu w resorcie gospodarki (w odpowiedzi na interpelację posłanki Anny Sobeckiej), które wyjaśnia specyfikę gazu niekonwencjonalnego, jego formę występowania w złożach geologicznych oraz technologię wydobycia polegającą na stosowaniu głębokich odwiertów i głębokich wierceń poziomych wzdłuż złoża. Z pisma jasno więc wynika, że niemożliwe jest wydobywanie gazu metodą odkrywkową. W dużym uproszczeniu: złoża gazu niekonwencjonalnego są zbyt głęboko, gaz łupkowy znajduje się w skałach poniżej 2,5 tys. m pod powierzchnią. Potężnych urządzeń wiertniczych nie da się zastąpić koparkami i ładowarkami. To jest ponad jedna trzecia głębokości Rowu Mariańskiego na Oceanie Spokojnym. W dodatku gaz wydobywany tą metodą natychmiast by się ulotnił.
Polscy eksperci wysłuchali telewizyjnej informacji o „łupkowym” wystąpieniu Komorowskiego z osłupieniem. Jeden z nich powiedział nam: „Tego się nawet nie da skomentować, taka to brednia”. Przedstawiciele Marathon Oil w Polsce uważają jednak, że to niekoniecznie jakiś kolosalny lapsus, lecz „coś musi być na rzeczy. Gazprom też straszy ekologów gazem łupkowym”. Eksperci zachodni z niepokojem zastanawiają się, czy nie kryje się pod tą zapowiedzią Komorowskiego tajny program wypłoszenia Amerykanów z Polski. I upatrują w tym ukrytego wątku Gazpromu.
Ekolodzy na żołdzie Kremla? Aspektu ekologicznego w przygotowaniach do eksploatacji gazu łupkowego nie można jednak lekceważyć. Eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski twierdzi wprawdzie, że skoro w Ameryce wydobywa się gaz w sposób środowiskowo bezpieczny, to można to zrobić także w Europie. Jednak Radosław Sikorski prowadził w Brukseli na wszelki wypadek nieoficjalne, ale bardzo ważne rozmowy na ten temat. M.in. z szefową unijnej dyplomacji Catherine Ashton, którą ostrzegał, aby Unia nie przeszkadzała w wydobyciu gazu łupkowego restrykcyjnymi regulacjami ekologicznymi, aby „głupie unijne regulacje nie odbiły się na planowanych w naszym kraju inwestycjach”. Z naszych rozmów z ludźmi ze środowisk ekologicznych wynika, że są one zdecydowane zablokować przyszłą eksploatację gazu niekonwencjonalnego w Europie, zwłaszcza zaś gazu łupkowego w Polsce. Ich zdaniem wydobycie tego gazu to poważna ingerencja w glebę, zasoby wód gruntowych i masowe stosowanie chemikaliów. Zapowiadają, że nie dopuszczą do „drugiej Rospudy”. Tym bardziej że uważają tani gaz z krajowych złóż za zagrożenie dla szerszego wprowadzenia znacznie droższej energii odnawialnej. Ekolodzy, szczególnie z organizacji lewicowych, korzystają w podobnych sytuacjach ze wsparcia Rosji, która nie tylko dostarcza im własne raporty z argumentacją antyamerykańską, ale również środki finansowe. Opór ekologów wykorzystujących unijne przepisy środowiskowe może okazać się jedną z głównych przeszkód na drodze uniezależnienia się Polski od rosyjskiego gazu. I barierą dla naszego bezpieczeństwa energetycznego.
Dobry kontrakt z Rosją Marszałek Komorowski stwierdził, że „wydobywanie gazu łupkowego jest niepotrzebne, bo mamy dobry kontrakt gazowy z Rosją”. Ten wątek jest zdumiewający. Przedstawiciel Gazpromu niedawno powtórzył, że „chyba rosyjski koncern zainwestuje w Polsce”. Dysponuje bowiem dokładnym rozeznaniem polskich złóż łupków gazonośnych, posiada też rzekomo własne technologie wydobycia. Rosjanie z zupełną obojętnością przyjęli stwierdzenie jednego z polskich geologów, który wystąpił z sensacyjną informacją, że gazu w łupkach w Polsce jest w najlepszym razie kilkadziesiąt razy mniej, niż myślą Amerykanie, i że jest on wyjątkowo trudny do uzyskania. To stwierdzenie posłużyło jednak w kuluarach parlamentu do obrony długoletniej umowy gazowej z Rosją, umowy, która wprawdzie wciąż nie jest podpisana, ale – jak utrzymuje nasze źródło w resorcie gospodarki – „to tylko kwestia czasu”. Tymczasem większość ekspertów ostrzega właśnie przed uzależnieniem naszego kraju od Gazpromu. Wysoka ocena kontraktu z Rosją to nie pierwsza kompromitacja Bronisława Komorowskiego. Kilka razy zaprezentował żenującą ignorancję w najprostszych kwestiach ekonomicznych. Choćby wtedy, gdy deficyt budżetowy mylił z długiem publicznym czy funkcję dyrektora Międzynarodowego Funduszu Walutowego z zastępcą sekretarza generalnego ONZ (chodziło o funkcję sprawowaną przez Marka Belkę). Teraz jednak wypowiedzi Komorowskiego podważające sens wydobywania gazu łupkowego są bardziej niebezpieczne. Marszałek Sejmu przekonuje, że nie powinniśmy sięgać po ten gaz i bezpodstawnie straszy Polaków widmem katastrofy ekologicznej. Jego zdaniem obecnie, jeśli chodzi o zaopatrzenie w gaz, Polska jest bezpieczna i uzależniona od dostaw rosyjskiego gazu dużo mniej niż inne państwa. Komorowskiemu nie przeszkadza nawet fakt, że wciąż negocjowana umowa gazowa z Rosją ma obowiązywać aż do 2037 r. W jego opinii, nie powinniśmy z tego powodu żywić żadnych obaw, ponieważ „zarówno dostawcy, jak i odbiorcy muszą planować długofalowo”. Wobec tak długoletniego „zabezpieczenia” przez Gazprom marszałek zasugerował, aby nasze „zasoby łupków traktować jako swoistą rezerwę na czarną godzinę. Pytanie sprowadza się do tego, czy bardziej nam zależy na szybkim uruchomieniu rezerwy eksploatacji, czy też na zatrzymaniu złóż na wypadek nieprzewidzianych wydarzeń, np. gazowego szantażu. To jest kwestia kalkulacji i takie kalkulacje są robione” – powiedział. Trzeba pamiętać, że gaz łupkowy jest dużym zagrożeniem dla monopolistycznej pozycji Gazpromu i geopolitycznej strategii Kremla, więc te wypowiedzi marszałka Komorowskiego są prezentem dla Rosjan. Z drugiej strony wysoki członek rządu powiedział nam, że w koalicji jest głęboki konflikt co do polityki energetycznej. Teresa Wójcik
Mamy remedium na dług publiczny? Po raz kolejny przekonuję się, jak ważna jest łączność z Czytelnikami. Co dwie głowy, to nie jedna, a cóż dopiero, kiedy – chwalić Boga – tych głów jest każdego dnia co najmniej 10 tysięcy? Tylu mniej więcej Czytelników odwiedza bowiem codziennie moją stronę, a w porywach – nawet więcej. Niektórzy są dla mnie tak łaskawi, że dzielą się swoimi komentarzami i przemyśleniami, dzięki czemu mogę zwrócić swoją uwagę na te aspekty zjawisk, których w przeciwnym razie w ogóle bym nie zauważył! Ot na przykład analizując zaskakującą informację podana przez pana premiera Tuska, że pan marszałek Komorowski „ma w środku diament”, skoncentrowałem się jedynie na poszukiwaniu miejsca, w którym, w środku pana marszałka, ów diament się znajduje. Tymczasem sprawa ma znacznie więcej aspektów, na które zwrócili mi uwagę łaskawi Czytelnicy. Oto na przykład jeden z nich zainteresował się, czy pan marszałek zgłosił ów diament do rejestru korzyści, żeby urząd skarbowy mógł wymierzyć mu od tego stosowny podatek. Rzeczywiście – przeglądając oświadczenie majątkowe pana marszałka żadnej wzmianki o diamencie tam nie zauważyłem, więc pytanie pozostaje otwarte i mam nadzieję, że w ramach kampanii wyborczej jakiś dociekliwiec je panu marszałkowi zada. Bo chyba pan premier Tusk, mówiąc o diamencie, jaki pan marszałek ma „w środku”, nie konfabulował, tylko wiedział, co mówi? Przypuszczenie przeciwne byłoby wobec pana premiera nietaktowne, a zatem sprawę rejestru korzyści trzeba wyjaśnić, bo kandydat na prezydenta powinien być poza wszelkim podejrzeniem. Ale na tym nie koniec, a właściwie – z tego dopiero rodzi się nowy początek, bo oto kolejny z Czytelników zwrócił uwagę, że diament, jaki według informacji pana premiera Tuska, znajduje się „w środku” pana marszałka, wcale nie musiał być przez niego pozyskany. W każdym razie stenogramy nie dostarczają nam na to żadnego przekonującego dowodu. Być może „środek” pana marszałka w jakiś tajemniczy sposób te diamenty wytwarza, podobnie jak w środku innych, mniej charyzmatycznych i godnych obywateli powstają, dajmy na to, kamienie żółciowe, czy piasek w nerkach. W takiej sytuacji sprawa odnotowania diamentu w rejestrze korzyści pana marszałka, ma się rozumieć odpada – za to przed naszymi finansami publicznymi otwierają się przepastne wyżyny, zwłaszcza gdyby panu marszałkowi udało się wygrać wybory prezydenckie.
Rzecz w tym, że skoro już „w środku” pana marszałka zrodził się jeden diament, to dlaczego nie miałyby zrodzić się następne? Wystarczy, by jacyś, na przykład rosyjscy specjaliści, w ramach pojednania zbadali mechanizm powstawania diamentu w środku pana marszałka i zastosowali kurację, która zapoczątkowałaby powstawanie kolejnych diamentów. Gdyby jeszcze – a cóż to znaczy dla wytrawnych rosyjskich specjalistów, którzy nie takie rzeczy potrafią przecież robić! – proces tworzenia diamentów przyspieszyć i zintensyfikować, to mogłoby się okazać, że w środku pana marszałka diamenty powstają niczym jaja w odwłoku królowej pszczół. Oczywiście trzeba by w tej sytuacji opracować również proces usuwania nadmiaru diamentów ze środka pana marszałka, ale to chyba najmniejszy problem, który rozwiązałaby zwyczajna kuracja przeczyszczająca. W ten sposób pan marszałek produkowałby diamenty może niekoniecznie z szybkością karabinu maszynowego, ale w każdym razie z szybkością dostosowaną do tempa wzrostu długu publicznego. Jak wiadomo, polski dług publiczny przyrasta z szybkością co najmniej 3 tysięcy złotych na sekundę. Tymczasem znawcy przedmiotu powiadają, że diament wagi półtora karata (karat stanowi równowartość 0,2 grama) kosztuje co najmniej 40 tysięcy złotych. Gdyby zatem pan marszałek co 10 – 15 sekund tworzył w środku, a następnie usuwał z organizmu taki diament, moglibyśmy w ten sposób zahamować przyrastanie długu publicznego bez konieczności przeprowadzania reformy finansów publicznych! Taki prezydent, to prawdziwy skarb, więc jeśli z tymi diamentami wszystko okazałoby się prawdą, to pan marszałek powinien mieć prezydenturę w kieszeni. Warto zwrócić uwagę, że podobne rzeczy zdarzały się również w przeszłości. Starożytna Grecja dostarcza nam przykładu króla Midasa, który – czegokolwiek się dotknął – zamieniał to w złoto. Współcześni politycy niestety takiej charyzmy nie mają i jeśli nawet dotykają się różnych rzeczy, to czasami je również zmieniają, ale niestety substancja ta nawet przy najlepszych chęciach złotem nazwana być nie może. Weźmy na przykład pana dra Andrzeja Olechowskiego, który próbuje uwodzić wyborców hasłem „wybierz swój dobrobyt”. Łatwo powiedzieć – ale skąd wziąć dobrobyt? Pan Dr Olechowski swój dobrobyt jakoś tam potrafił sobie zorganizować, ale co z tego, skoro nie chce zdradzić nam tej tajemnicy? Pan marszałek Komorowski to co innego. W jego przypadku źródła dobrobytu są jasne. Wszystko z tych diamentów w środku, niczym złoto z dotyku króla Midasa. Dzięki temu Polska ma szansę nie tylko na opanowanie przyrastania długu publicznego bez konieczności reformowania finansów publicznych, ale również – na wysunięcie się na czoło światowych potęg gospodarczych, zwłaszcza w dziedzinie produkcji diamentów. Czy jakiś inny spośród pozostałych 9 kandydatów na prezydenta potrafi dokonać takiej sztuki? A jakże! Chyba, że któryś potrafi, więc zamiast bić pianę w ramach kampanii wyborczej i przerzucać się sloganami bez pokrycia, wszyscy kandydaci powinni stanąć do zawodów w produkcji diamentów, dzięki czemu wiedzielibyśmy czego się trzymać 20 czerwca. SM
Szampanskoje dla WSI Bartosz Arłukowicz (SLD): „Bronisławowi Komorowskiemu zdecydowanie lepiej wychodzi prowadzenie obrad Sejmu wtedy, kiedy wszystko ma napisane w punktach na kartkach. Problemy zaczynają się, kiedy musi zacząć mówić to, co naprawdę myśli. (...) Bronisław Komorowski popełnia wiele błędów w tej kampanii wyborczej i mam wrażenie, że dopiero teraz poznajemy prawdziwego Bronisława Komorowskiego”. Pytanie: I podoba się Panu ten nowy Bronisław Komorowski? ”Nie podoba.” Gen. Marek Dukaczewski były szef WSI.: .Pytanie: Komorowski ma Pana głos?: „Tak.” Co Pan zrobi, jak wygra? „Otworzę szampana.”
Po śmierci Jerzego Szmajdzińskiego w katastrofie pod Smoleńskiem SLD wystawiło w wyborach prezydenckich swojego przewodniczącego Grzegorza Napieralskiego. Dukaczewski zapowiada, że będzie opijał szampanem wygraną Komorowskiego konkurenta Napieralskiego. Zapomniał, że dzięki SLD zrobił karierę. Istotnym wątkiem wypowiedzi byłego szefa WSI dla gazety „Polska The Times” („Otworzę szampana, gdy Komorowski wygra”) jest kwestia udziału Komorowskiego w usunięciu mnie z MON w lipcu 2001 r. Generał pytany, czy prawdziwa jest opinia, że Komorowski jest odpowiedzialny za inwigilowanie mnie przez służby odpowiada: „To nieprawda i pan Szeremietiew doskonale to wie.” Nie wiem skąd Dukaczewski wie, co ja wiem. Udaje, że nie wie, co mówił jego protegowany Komorowski. „Zleciłem WSI objęcie działaniami Zbigniewa F. (asystenta wiceministra) i Romualda Sz. - mówi były szef MON”. (art. „Przypadki ministra Szeremietiewa”, Życie Warszawy z 07.05.2004 r.). Dukaczewski usprawiedliwiając zachowanie Komorowskiego mówi tak: „Jeżeli służby wchodzą w posiadanie wiedzy, że ktoś z otoczenia ministra nie powinien mieć wglądu do informacji niejawnych, a ma taki wgląd i wyprowadza te informacje na zewnątrz, to służby podejmują działania. Nie z inicjatywy ministra. Ustawa nakazuje takie działania podjąć. Co minister miał powiedzieć? Nie róbcie tego? To byłoby wpływaniem na służby. Złożyłem do prokuratury kilkanaście zawiadomień, w okresie kiedy Szmajdziński był ministrem. Nigdy nie pytałem, czy mogę złożyć zawiadomienie, a dotyczyły one również generałów.” Pomijając taką drobnostkę, że w rozpętanej aferze nie chodziło o jakąś „tajemnicę”, ale o „wielką korupcję”, to trudno uwierzyć, aby szef WSI nie informował ministra, że np. zamierza zawiadomić prokuraturę o popełnieniu przestępstwa przez generała. Minister obrony powoływał na stanowisko szefa WSI i był jego bezpośrednim przełożonym. Generał wie, że przełożony ma prawo wydawać rozkazy podwładnemu, a ten musi meldować o ich wykonaniu. W moim przypadku gen. Tadeusz Rusak nie składał zresztą żadnych zawiadomień, ale po prostu meldował o swoich poczynaniach ministrowi. Jeśli minister „nie miał wpływu” na służby, to dlaczego Rusak mu meldował, z kurtuazji? Słynna wypowiedź Komorowskiego po wyrzuceniu mnie z MON: „Mam wiedzę, nie mam dowodów” odnosiła się do „wiedzy” dostarczonej mu przez służby. Komorowski mówił o przygotowanej prowokacji (zakup kontrolowany). Według niego artykuł Anny Marszałek w „Rzeczpospolitej” spłoszył podejrzanych i dlatego nie było „twardych dowodów”, tylko „wiedza”. Wyraził jednak pewność, że dowody prokuratura znajdzie. No i to on ścigał Farmusa, a później chwalił się, że był czujny, podkreślając „ja mojego Farmusa złapałem”. Nieprawdziwie są zapewnienia Dukaczewskiego jakoby minister „nie miał wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą”. Przepis regulujący te kwestie w art. 20. punkt 1. określał: „Żołnierze WSI, wykonując czynności operacyjno-rozpoznawcze, mają prawo do:” tu wymieniano różne formy działań. A w ostatnim punkcie 6. nakazywał: „Minister Obrony Narodowej określi, w drodze rozporządzenia, szczegółowe warunki przeprowadzania i dokumentowania czynności, o których mowa w ust. 1, uwzględniając dostosowany do sytuacji sposób przeprowadzania czynności podejmowanych przez żołnierzy WSI w ramach ustawowych uprawnień oraz ich obowiązki podczas realizacji tych czynności.” Minister określający jak mają wyglądać czynności operacyjno-rozpoznawcze nie wiedział co robi i nie kontrolował wykonania jego poleceń? Dukaczewski dobrze wie, że w walce politycznej: „Mogą być odpalone takie haki, na przykład zweryfikowane negatywnie plotki mogą być przedstawione jako fakty o wielkiej wiarygodności, bo pochodzą ze służb.” Z obawą wskazuje, że taki podstępny atak może być wyprowadzony przeciwko Komorowskiemu. Nie zastanawia go jednak dlaczego i na czyje polecenie ja byłem obiektem takiego ataku. Nie zajmuje go jaką rolę odegrał w nim Komorowski, który korzystał z plotek „zweryfikowanych negatywnie”. Rzecznik rządu Paweł Graś powiedział, że zostałem skrzywdzony i należy się zadośćuczynienie. Jeśli minister Komorowski postępował prawidłowo, jak zapewnia były szef WSI, to zadośćuczynienie jest nie na miejscu. Groteskowo brzmią wypowiedzi generała odnoszące się do śledztwa w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem. Dziennikarze pytają: „Pan wierzy Rosjanom? W sprawach śledztwa dotyczącego tragedii smoleńskiej.” Dukaczewski przywołuje wskazówkę Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego „wierz i sprawdzaj” i dodaje: „Ale nie mam podstaw, aby wątpić w wiarygodność działań Rosjan. W tej chwili nie ma potrzeby używania służb, dlatego że poziom zaufania w tej konkretnej sprawie jest na tyle wysoki, że można pytać o wszystko.” Dziennikarze dopytują, czy powinniśmy jednak Rosjan sprawdzać? Ich rozmówca odpowiada,: „Zawsze się sprawdza”, ale nie tym razem. Nie można Rosjan sprawdzić, bo nie mamy czym - polskie służby zostały rozbite w czasie rządów PiS i „nawet w ciągu jednego pokolenia nie odtworzymy tego, co było”. Trzeba więc poprzestać na „zaufaniu”. Może to nie ważne skoro w rozmowie padają i takie słowa: „Kiedyś uczestniczyłem w rozmowie szefa MON z szefem jednej z zachodnich służb. Ze strony polskiej padło pytanie: Czy ta służba nadal będzie utrzymywać aktywa operacyjne na terenie Polski? Odpowiedzieli: Oczywiście, że tak. Przecież musimy weryfikować wiarygodność nawet naszych sojuszników.” Dowiadujemy się, że szef „jednej z zachodnich służb” poinformował polskiego ministra obrony, że ma agenturę, która szpieguje Polaków, pardon - „weryfikuje”. Dukaczewski mówi o tym ze zrozumieniem. I coś w tym jest. W 1999 r. jedna z gazet podała, że oficer WSI, współpracował za pieniądze z wywiadem USA. Polskie władze zdecydowały, że szpieg nie stanie przed sądem i zgodziły się na jego wyjazd do USA. Inaczej zachowują się Amerykanie. W 1985 r. FBI aresztowało izraelskiego szpiega. Wyrok sądu brzmiał: dożywocie dla niego i pięć lat więzienia dla żony, która pomagała w szpiegowaniu. W czerwcu 2002 r. „Gazeta Wyborcza” zamieściła wiadomość: „Według "Intelligence Online", pisma czerpiącego informacje przede wszystkim z francuskiego wywiadu, Waszyngton przeżywa największą od lat 80. aferę szpiegowską związaną z wywiadem izraelskim. Od prawie roku FBI miało aresztować 120 Izraelczyków.” Relacje sojusznicze USA z Izraelem są znakomite, a Amerykanie tropią i zamykają izraelskie „aktywa operacyjne”. Dukaczewski chyba udaje, że nie wie jak należy reagować na obcą agenturę Reasumując - według byłego szefa polskich służb Rosjan, którzy nie zaliczają się jeszcze do grona naszych sojuszników nie będziemy kontrolować z racji wysokiego „poziomu zaufania” i last, not least „dewastacji” polskich służb. Będziemy też przymykać oczy na działania agentury sojuszników na terenie Polski, którzy mają prawo sprawdzać, czy ich nie oszukujemy. Jednego nie mogłem zrozumieć. Generał skarży się na ministra Klicha, który nie chciał go przyjąć bo „PR-owcy ministra doradzili mu, że spotkanie z Dukaczewskim może być źle odebrane przez media i może mu zaszkodzić.” Nie wiemy jak ocenili poparcie generała PR-owcy Komorowskiego – jemu ono nie zaszkodzi? A cоветское шампанское czeka. Szremietiew
Budowlańcy Komorowskiego znowu budują na zgodzie Janusz Palikot: To jest skandal. To jest podłość ze strony Kaczyńskiego i Kaczyńskich, że za publiczne pieniądze jak zawsze nabijają sobie prywatną kasę. To jest żenujące. Nigdy nie powinno mieć miejsca, ale Kaczyńscy nigdy nie zarobili złotówki, zawsze żyli na koszt podatnika. Tak Palikot komentuje odszkodowanie jakie dostanie Marta Kaczyńska, i chyba nie ma wątpliwości, że robi to po to, aby podgrzać atmosferę przed dzisiejszą wizytą Kaczyńskiego w Lublinie, którą Palikot ma zamiar zakłócić swoim wiecem. Oczywiście bez wiedzy i zgody Komorowskiego, bo kandydat reklamujący się hasłem "Zgoda buduje" nie sięgałby po takie metody, prawda? Dzisiejsza wypowiedź Palikota o skandalicznym wzbogaceniu się Marty Kaczyńskiej na tragicznej śmierci obojga rodziców zbiegła się w czasie z artykułem o finansach samego Palikota. Dziennik Gazeta Prawna: Miliony długu w zagranicznych bankach i firmach. Mimo, że Janusz Palikot jest trzecim, pod względem ilości posiadanej gotówki, posłem w Sejmie, to jego długi sięgają kilkudziesięciu milionów złotych. Oto komu i ile winien jest kontrowersyjny poseł. Janusz Palikot jest winny bankom, firmom i... swojemu bratu aż 34,47 miliona złotych - wylicza portal money.pl. Poseł pożyczył 1,1 miliona od Metro Banku na nieruchomości. Z BRE wziął milion euro na "kupno praw majątkowych". Do tego 1,8 miliona zł od Green Venture, 2,6 miliona euro od firmy Hydrativa i 3,9 miliona euro od brata na inwestycje. Autor porannego wywiadu, Konrad Piasecki, chyba nie trafił w porannej prasówce na ten wywiad bo nie zadał zaglądającemu do kieszeni sieroty Palikotowi pytania o jego finanse. Bo albo jest tak, że oświadczenie majątkowe Palikota odzwierciedla stan faktyczny i jest on bankrutem bez realnych perspektyw na spłatę swoich ogromnych długów, albo oświadczenie majątkowe i ujawnione w nim "pożyczki" to pic na wodę i jest on zwykłym oszustem, który wyprowadził swój majątek do rajów podatkowych aby go ukryć przed fiskusem i własną rodziną, a teraz oszukuje wyborców kłamiąc w oświadczeniu majątkowym o wielomilionowym zadłużeniu, którego nie ma. Nie wątpię w uczciwość Palikota, i zakładam, że jest tylko żyjącym ponad stan bankrutem. Chciałabym jednak, żeby wreszcie znalazł się dziennikarz, który go o to przyciśnie z równą determinacją z jaką wydobywa z niego kolejne bluzgi na Kaczyńskich. Ale chyba się nie doczekam, bo dopóki bankrut z Lublina zapewnia szoł i klikalność, żadne trudne pytania nie padną. A im częściej będzie bił na oślep, tym bardziej będą o niego rywalizować największe dziennikarskie gwiazdy. Od czasu do czasu robiąc przerwę na narzekania nad upadkiem politycznych obyczajów, z czym oczywiście nachalne lansowanie nietykalnego Palikota nie ma absolutnie nic wspólnego. Dawno temu, nie mogąc się doczekać dziennikarskich ustaleń w tej sprawie, próbowałam sama sprawdzić jak to jest z tymi jego finansami, zwłaszcza, że była żona stawia mu bardzo poważne zarzuty. A ponieważ premier Tusk publicznie deklarował, że nie widzi powodu aby nie upublicznić przedstawionych mu przez Palikota wyjaśnień, zapytałam Kancelarię Prezesa rady Ministrów: W związku z publiczną deklaracją Prezesa Rady Ministrów o woli upublicznienia wyjaśnień przedstawionych mu przez Pana Posła Janusza Palikota (Prezes Rady Ministrów Donald Tusk "Nie ma tu żadnego problemu, żeby nie [upublicznić wyjaśnień przekazanych mi przez Pana Posła Palikota]. To nie są materiały, które mają charakter poufny.) zwracam się z uprzejmą prośbą o informację publiczną: Czy Pan Premier podtrzymuje wolę upublicznienia wyjaśnień Pana Posła Janusza Palikota? Jeśli podtrzymuje, kiedy i w jakiej formie zostaną one upublicznione? Jeśli nie podtrzymuje, co spowodowało zmianę stanowiska w tej sprawie? A oto odpowiedź jaką otrzymałam z Centrum Informacyjnego Rządu: Szanowna Pani! Zgodnie z wyjaśnieniami otrzymanymi z Departamentu Prawnego KPRM uprzejmie informuję, że na podstawie ustawy o dostępie do informacji publicznej nie można zobligować organu do złożenia wyjaśnień lub zajęcia stanowiska w określonej kwestii. W związku z tym w odniesieniu do informacji o ewentualnym upublicznieniu przez Prezesa Rady Ministrów wyjaśnień posła J. Palikota, o którą Pani wnioskuje, ww. ustawa nie znajduje zastosowania – informacja ta nie jest informacją publiczną. Jak widać z własnej woli ani Palikot, ani ci co go używają, nie zamierzają tu niczego wyjaśniać. Na dziennikarzy też nie ma co liczyć, bo dopóki Palikot będzie im dostarczał nowych cytatów na "jedynki" nie zrobią nic, żeby podważyć jego polityczną, o moralnej nie wspominając, pozycję. A przecież ktoś wreszcie powinien krzyknąć, że król jest nagi. Zamiast tego będziemy mieć dzisiaj niestety pełne podniecenia relacje z wiecu Palikota. I tego starcia Kaczyński raczej nie wygra, bo jak tu wygrać z czymś takim? To tylko dygresja, wprowadzenie, które miało uzasadnić, że znowu marnuję bajty na Palikota. Ale w dzisiejszym jego wywiadzie znalazłam też ciekawe wątki. Palikot - świetnie poinformowany w szczegółach kampanii Komorowskiego i najwyraźniej będący jej kluczowym aktorem, a kto wie, czy nie współscenarzystą - przyznaje prawie wprost, że Belka jest elementem układu z Kwaśniewskim, na mocy którego Belka dostaje stołek w NBP, a Komorowski poparcie Kwaśniewskiego w drugiej turze. Pozostaje pytanie, co z tego będzie miał sam Kwaśniewski. Palikot zdradza też, że trwają rozmowy z Olechowskim, mające namówić go do wycofania się. Jedno i drugie już wiedzieliśmy, ale teraz przyszło potwierdzenie z samej centrali sztabu Komorowskiego. Najciekawsza jest jednak wypowiedź Palikota o wpadce Komorowskiego z gazem łupkowym. Janusz Palikot: To był błąd. Był źle przygotowany. Ludzie, którzy przygotowują go do tego typu wypowiedzi, powinni ponieść konsekwencje. Nie musi się znać na różnicy między gazem łupkowym a łupkach naftonośnych. Palikot przyznał, że Komorowski nie mówi swoich tekstów, tylko powtarza to co mu ktoś podrzuca. Ktoś najwyraźniej cieszący się bezgranicznym zaufaniem marszałka, skoro przed powtórzeniem za nim nawet nie zasięgnął drugiej opinii. W jednej z ważniejszych spraw, nie miał pojęcia co zadeklarował i że jest to sprzeczne z interesem Polski. I rodzą się dwa pytania. Czy ktoś tak bezmyślnie powtarzający szkodliwe dla Polski deklaracje, których znaczenia nawet nie rozumie nadaje się na prezydenta? Kto doradza Komorowskiemu i sufluje mu kwestie tak ewidentnie sprzeczne z politycznymi i gospodarczymi interesami Polski, i cieszy się na tyle dużym zaufaniem marszałka, że ten nie zastanawiając się co mówi, powtarza je bez wahania. Jest jeszcze oczywiście taka możliwość, że to nie była żadna wpadka a Komorowski świetnie wiedział co mówi i powiedział to co chciał powiedzieć. A jak zostanie prezydentem, będzie zgodnie z tymi deklaracjami działał. W sprawie rozwiązania WSI jako jedyny zagłosował wbrew swojej partii. Nie ma pewności, że podobnie nie będzie w sprawie gazu łupkowego. Bez względu więc na to, jak gęsto i jak przekonująco będzie sztab Komorowskiego tłumaczył jego wypowiedź o łupkach, to wcale nie musiała być wpadka, tylko ten jeden z nielicznych przypadków gdzie Komorowski nie będzie prezydentem swojej partii. Kataryna
Gaz z polskich łupków może ogrzać pół Europy Polska ze swoimi złożami gazu łupkowego może zapewnić bezpieczeństwo energetyczne nie tylko sobie, ale całej zachodniej Europie. Poziom importu tego surowca, który dziś dla Starego Kontynentu przekracza 50 proc., mógłby radykalnie spaść. Odwierty próbne amerykańskiego Marathon Oil potwierdziły obecność gazu łupkowego w polskich złożach. W połowie roku firma rozpoczyna wiercenia Z Johnem Porretto, rzecznikiem prasowym Marathon Oil Corporation, rozmawia Łukasz Sianożęcki
Bronisław Komorowski stwierdził niedawno, że proces wydobycia gazu łupkowego może w jakiś drastyczny sposób zagrażać środowisku naturalnemu w Polsce... - Praktyka wydobywania gazu jest udoskonalana systematycznie już od 50 lat. Szczególne zaś usprawnienie naszej techniki nastąpiło w ostatnim dziesięcioleciu. Jak mawiają specjaliści, dziś zostawiamy już naprawdę niewielkie "odciski" naszej działalności, tzn. w związku z wydobyciem gazu coraz mniejsze obszary ulegają naruszeniu. A przy tym jest to technika dużo czystsza, generująca znikomą ilość odpadów i naprawdę niezagrażająca środowisku naturalnemu.
A może jest to technika nieopłacalna, jak twierdzą niektórzy eksperci i politycy? - Cóż, mogę odpowiedzieć tylko z perspektywy naszej firmy. W ostatnim czasie musieliśmy wprowadzić uaktualnienie w naszej wersji kwartalnego bilansu przychodów, odnotowując w nim otrzymanie trzech dodatkowych, nadbrzeżnych licencji z dużym potencjałem na wydobycie gazu z łupków, na początku roku oraz jednej w kwietniu. Tym samym zwiększyło to liczbę posiadanych przez Marathon licencji do siedmiu i zwiększyło nasz całkowity areał działania do 1,4 miliona akrów. Nasza firma ma na tych terenach 100 procent udziałów i jest jedynym operatorem wszystkich siedmiu bloków. Ponadto planujemy występowanie o przydzielanie nam kolejnych licencji. Marathon chce rozpocząć także własne badania geologiczne w Polsce jeszcze w 2010 roku. Tak więc w naszej opinii jest to bardzo zyskowny i perspektywiczny interes.
Technika wydobywania gazu łupkowego to dopiero "melodia przyszłości" - twierdzą niektórzy. Jeszcze nie wiadomo, czym jest, i nie jest do końca sprawdzona. Może warto posłuchać takich sugestii? - Proces szczelinowania hydraulicznego (hydraulic fracture) stosowany w pracach nad wydobyciem gazu z łupków jest znany już od 1940 roku. Dzięki jego użyciu w Stanach Zjednoczonych powstało już ponad milion odwiertów, które dostarczyły nam 7 miliardów ton ropy i ponad 600 miliardów metrów sześciennych gazu. Nasi specjaliści twierdzą, że jest to proces, który odegra kluczową rolę w produkcji rodzimego gazu. Tak więc mimo że jest to proces znany już od wielu lat, to prawdą jest to, że będzie najbardziej znaczący w nadchodzącej przyszłości. Szacuje się, że ponad 80 proc. odwiertów w poszukiwaniu złóż gazu będzie wymagało wykorzystania procesu szczelinowania hydraulicznego. Zaryzykuję więc twierdzenie, że jest to technika o żywotnym znaczeniu dla całych Stanów Zjednoczonych.
Są zarzuty, że i w tym procesie wykorzystuje się oprócz wody pod wysokim ciśnieniem i piasku środki chemiczne, które mogą negatywnie wpływać na środowisko, czy dostawać się do źródeł wody pitnej. - Tak jak już zaznaczyłem, technologia przez nas stosowana podlega ciągłemu rozwojowi. To nie jest tak jak jeszcze 50 lat temu, kiedy nie liczono się z ochroną środowiska. Dziś naprawdę staramy się, aby nasza praca wywierała jak najmniejszy wpływ na środowisko naturalne. Nie ma przy tym także możliwości, aby odwierty znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie źródeł wody pitnej lub w jakikolwiek sposób na nie oddziaływały. Czuwa nad tym mnóstwo agend rządowych na czele z Radą Ochrony Wód Powierzchniowych (Ground Water Protection Council). A przede wszystkim złoża gazu łupkowego znajdują się dużo poniżej poziomu wody pitnej.
Część polityków rządzącej w Polsce Platformy Obywatelskiej podważa wiarygodność informacji o wielkich zasobach gazu łupkowego w Polsce. Z ironią i lekceważeniem wypowiadają się o możliwości bycia przez Polskę gazowym potentatem. Co Pan sądzi o takich tezach? - Jak na razie jesteśmy w trakcie poszukiwań tego surowca w waszym kraju. Tak więc nie chciałbym się już dziś wypowiadać definitywnie o tym, że Polska stanie się gazowym potentatem. Ale tak jak oficjalnie głosi polityka naszej firmy, co można również znaleźć na naszych stronach internetowych, jesteśmy pełni nadziei, że na każdym z zarządzanych przez nas obszarów, a jest ich - przypominam - siedem, uda się nam uzyskać przynajmniej jeden odwiert, który pozwoli na wydobycie gazu. Jeśli doprowadzimy do takiej sytuacji, a przy okazji uda nam się zrealizować nasze dalekosiężne cele, to wówczas uważamy, że Polska może być w stanie zapewnić bezpieczeństwo energetyczne nie tylko sobie, ale także całej zachodniej Europie. Wówczas poziom importu tego surowca, który dziś dla Starego Kontynentu przekracza 50 proc., mógłby znacznie spaść.
Nasze władze sugerują, że z tego gazu będziemy mogli korzystać najwcześniej za 15 lat. Czyli jest to dalekosiężny plan... - Marathon Oil wykonał już odwierty próbne, które potwierdziły obecność gazu. Już wkrótce rozpoczynamy pierwsze odwierty (połowa roku 2010), które dadzą nam odpowiedź na pytanie, jak wiele jest tego gazu. Myślę, że wobec tego nie trzeba będzie czekać aż 15 lat na pierwsze efekty tej inwestycji. Dziękuję za rozmowę.
Jeszcze nie jest za późno Prawnicy: Umiędzynarodowienie śledztwa w sprawie katastrofy Tu-154M jest zasadne. Dokumenty moskiewskiego MAK i zgromadzony materiał dowodowy są ze sobą sprzeczne. Umiędzynarodowienie sprawy badania okoliczności i przyczyn katastrofy prezydenckiego tupolewa na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj wciąż jest możliwe. Mało tego, w związku ze skąpymi informacjami ze strony rosyjskiego MAK staje się to nawet koniecznością. Oznaczałoby to powołanie międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn wypadku składającej się z ekspertów innych krajów. Jak to zrobić? - Polska mogłaby zwrócić się do europejskich instytucji lotniczych i zaprosić do komisji ekspertów z różnych krajów - uważa mecenas Bogdan Borkowski. Do tworzenia takiej komisji - zdaniem mecenasa - ma prawo każde państwo. - Rosjanie swoją komisję nazwali międzypaństwową tylko dlatego, że nadali status jej uczestnika panu Edmundowi Klichowi; stąd wyszło, że jest międzynarodowa, a tu chodziłoby o powołanie ekspertów z różnych krajów i odcięcie się od spekulacji, że tej czy tej stronie może zależeć na nieujawnianiu czegokolwiek - podkreśla mecenas. Jego zdaniem, na obecnym etapie postępowania nie ma podstaw, by podejrzewać jakieś manipulacje. Natomiast może dochodzić do nieujawniania wszystkich szczegółów, bo przecież to komisja decyduje, co jest istotne dla ustalenia przyczyn katastrofy. O ujawnianiu informacji z ustaleń śledczych decyduje komisja rosyjska, a wypadek zdarzył się na terenie Rosji, więc w sposób naturalny - przypuszcza mecenas - zachodzi obawa, iż pewne szczegóły, z których wynikałoby, że winę w jakimś stopniu ponoszą Rosjanie np. z kontroli lotów, mogą nie przedostawać się do opinii publicznej. - Może zachodzić okoliczność, że nie do końca tej rosyjskiej komisji zwanej międzynarodową będzie zależało na opisaniu wszystkich przyczyn katastrofy, chociażby takich aspektów, jak nienależyte przygotowanie lotniska albo podawanie złych komend przez kontrolerów - ocenia mecenas. Jak podkreśla Borkowski, umiędzynarodowienie sprawy wykluczyłoby te wątpliwości, a opinia publiczna mogłaby otrzymać całościowy dostęp do informacji. Wątpliwości co do dotychczasowej polityki informacyjnej komisji rosyjskiej nie brakuje. - Stenogramy budzą wątpliwości co do ich wiarygodności, biorąc pod uwagę na przykład to, że strona polska otrzymała wersję nr 1, cokolwiek miałoby to znaczyć; poza tym brakuje podpisu pułkownika Bartosza Stroińskiego. Patrząc na te materiały w połączeniu ze zgromadzonym i dostępnym materiałem dowodowym, można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z pewnymi sprzecznościami - mówi z kolei mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin ofiar, który miał okazję czytać materiały znajdujące się w polskiej prokuraturze, jednak "ze względu na dobro śledztwa" nie może podawać szczegółów, o jakie sprzeczności chodzi. - Patrząc na stenogramy i dostępny materiał dowodowy, należy dojść do wniosku, że powstają poważne wątpliwości np. co do rodzaju komend i ich częstotliwości wydawania przez kontrolerów lotu. Tych wątpliwości jest więcej, ale ze względu na toczące się śledztwo nie mogę o nich mówić - tłumaczy w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" mecenas Rogalski. Z wypowiedzi polityków koalicji widać jednak, że nie dostrzegają oni konieczności umiędzynarodowienia sprawy. Zdaniem Mieczysława Łuczaka (PSL), wiceprzewodniczącego sejmowej Komisji Obrony Narodowej, należy "zaufać" obecnym rozwiązaniom i ekspertom wyjaśniającym okoliczności i przyczyny katastrofy. A według posła Sławomira Rybickiego (PO) z Komisji do spraw Służb Specjalnych, ciągle trwają prace prokuratur oraz komisji wyjaśniających przyczyny tragedii, dlatego trzeba poczekać na końcowy efekt ich pracy. - Trudno z góry zgłaszać wotum nieufności wobec instytucji, które do tej pory się tym zajmują. Nie ma poważnych przesłanek, żeby oceniać prace instytucji rosyjskich i polskich jako niewiarygodne czy mające przynieść efekt końcowy, który byłby nie do zaakceptowania - uważa poseł. Paweł Tunia
KTO STAŁ ZA TĄ HIPOTEZĄ ? Nieodżałowany profesor Paweł Wieczorkiewicz, w wywiadzie opublikowanym przez „Rzeczpospolitą”, na pytanie: jaki powinien być dobry historyk - udzielił ciekawej odpowiedzi: „Powinien być otwarty na nowe koncepcje. Powinien do badanych problemów podchodzić na nowo, odrzucając wszystko, co napisano w PRL. Powinien stawiać najbardziej szalone tezy i pytania, bo w szaleństwie jest zalążek geniuszu. Praca historyka polega na zadawaniu pytań, a nie powtarzaniu w kółko tych samych odpowiedzi. Mój postulat jest następujący: wymażmy całkowicie całą pisaną historię Polski po 1939 roku i napiszmy ją od nowa!” Wysoko postawił poprzeczkę prof. Wieczorkiewicz - tak wysoko, że ledwo kilku polskich historyków mogłoby się z nią zmierzyć. Po 20 latach systemowego fałszowania historii PRL-u, tworzeniu użytecznych mitów i kreowaniu załganych życiorysów – ten postulat zapewne długo jeszcze pozostanie niespełnionym w państwie, dla którego „polityka historyczna” stanowi broń propagandową. Sądzę, że minimum, jakie warto z niego wyprowadzić można byłoby ograniczyć do stwierdzenia, iż „praca historyka polega na zadawaniu pytań” – co wydaje się nakazem uniwersalnym w odniesieniu do każdej gałęzi nauki. Nie byłem zatem zdziwiony, gdy profesor Antoni Dudek w przeddzień beatyfikacji księdza Jerzego opublikował na Salonie24 tekst opatrzony tytułem: „Kto stał za kapitanem Piotrowskim?”. Dla każdego, kto ma świadomość, że ustalone w procesie toruńskim okoliczności zbrodni na księdzu Jerzym powinny budzić wątpliwości, tak postawiony tytuł mógł wywołać uzasadnione zainteresowanie. Tym bardziej, gdy ważne pytanie stawia historyk o znaczącym dorobku, związany kiedyś z Instytutem Pamięci Narodowej. Nie zdziwił mnie również fakt, że Antoni Dudek, odpowiadając na tytułowe pytanie powtórzył w tekście spekulacje dotyczące rzekomego sprawstwa kierowniczego, opowiadając się za hipotezą, jakoby odpowiedzialność za zabójstwo księdza Popiełuszki spadała na gen. Mirosława Milewskiego. Identyczne stanowisko historyk ten zajął już w wywiadzie udzielonym „Super Ekspresowi” 21.10.2008 r. Wówczas, Dudek wymienił dwie przesłanki uzasadniające hipotezę : „Po pierwsze to, że doszło do procesu toruńskiego” – stwierdził Dudek. „W PRL-u mieliśmy do czynienia z wieloma zabójstwami, które były dziełem funkcjonariuszy bezpieki i zawsze te sprawy tuszowano. [...]Dlaczego w sprawie Popiełuszki nie próbowano twierdzić, że coś takiego nie miało miejsca albo że dokonali tego inni ludzie? Przecież Kiszczak zdecydował się na krok, który był całkowitą kompromitacją jego resortu - na proces funkcjonariuszy. Fakt, że zmanipulowany, ale jednak proces. Zrobił to dlatego, że uważał, iż zabójstwo księdza Popiełuszki jest ciosem w niego i w jego pryncypała gen. Jaruzelskiego. Drugą przesłanką miał być motyw gen. Milewskiego. Co nim było? „Kilkanaście tygodni wcześniej do świadomości Kiszczaka i Jaruzelskiego doszły informacje o tzw. aferze Żelazo, której organizatorem był gen. Milewski. Wiele przemawia za tym, że Milewski miał świadomość, że z tego powodu niedługo zostanie odwołany z kierownictwa partii, co zresztą nastąpiło, ale dopiero w połowie 1985 r. Mógł rozumować w ten sposób, że tylko wielkie niepokoje społeczne mogą uratować jego obecność na stanowisku. Na to jest jeszcze jeden dowód - notatka pochodząca z niepublikowanych pamiętników Wiesława Górnickiego, jednego z głównych doradców gen. Jaruzelskiego. Kilka lat temu odkrył ją prof. Paczkowski. Górnicki pisze w niej - a miało to miejsce kilka dni po zniknięciu księdza - że jest przekonany, że za tą sprawą stoi gen. Milewski. A była to notatka poufna” – twierdził Antoni Dudek W swoim wpisie na Salonie24 powtórzył właściwie te same argumenty, wskazując, że opiera się głównie na wnioskowaniu z rzymskiej maksymy: „Cui bono? Cui prodest”, czyli ten popełnił zbrodnię, komu przyniosła ona korzyść. Pominąłbym milczeniem dywagacje Antoniego Dudka, jako nie wnoszące niczego nowego do wiedzy o zabójstwie księdza Jerzego, gdyby nie fakt, iż teza, że rozkaz zabicia księdza mógł wydać gen. Milewski, a Kiszczak i Jaruzelski mieli być ofiarami walk wewnątrz partii komunistycznej jest identyczna z tą, powielaną od roku 1984 przez propagandę pereelowską, a ludzie III RP przyjęli ją jako podstawę paktu z komunistami. W moim odczuciu – powtórzenie jej w przeddzień beatyfikacji księdza Jerzego, wydaje się szczególnie uwłaczające pamięci męczennika za wiarę. Ponieważ czyni to człowiek, chcący na Salonie 24 korzystać z przywilejów autorytetu epistemicznego, a nie przedstawia przy tym żadnych dowodów na prawdziwość swoich ocen, warto wyjaśnić, na czym polega problem z fałszywą, komunistyczną hipotezą. Przede wszystkim, nie można przejść do porządku nad spekulacją autora, dokonywaną na podstawie błędnego wnioskowania z maksymy „Cui bono? Cui prodest” ( is fecit cui prodest ) – które użyte z właściwej perspektywy, wskazuje na całkowicie odmienną interpretację. Gdybyśmy chcieli tę maksymę przyjąć za wiążącą, dość prześledzić: jakie korzyści z zabójstwa księdza Jerzego osiągnął gen Milewski, a jak przebiegały dalsze losy i kariera Jaruzelskiego i Kiszczaka. Ten pierwszy, już w 1985 roku został usunięty ze wszystkich stanowisk w partii i państwie i przeniesiony na emeryturę, a w roku 1990 nawet na krótko aresztowany, podczas gdy dwóch pozostałych generałów doprowadziło PRL do „historycznego kompromisu” z częścią opozycji, a w III RP osiągnęło najwyższe zaszczyty i zasłużyło na miano „ludzi honoru”. Do dziś, żaden z nich nie poniósł konsekwencji. Gdzież tu zatem podstawa do wnioskowania z rzymskiej maksymy i skąd wniosek, że to Milewski osiągnął korzyść?
Czas tego człowieka skończył się w początkach lat 80., gdy Moskwa postawiła na „najwierniejszego z wiernych” gen Czesława Kiszczaka, powierzając mu kierowanie całym aparatem siłowym oraz prowadzenie przygotowań do „ustrojowej transformacji”. W roku 1984 Milewski był członkiem Biura Politycznego i sekretarzem KC PZPR. W tym samym roku Kiszczak powołał tajną komisję MSW do zbadania sprawy tzw. afery „Żelazo”, na której czele stanął gen. Władysław Pożoga. Powodem wszczęcia postępowania były de facto porachunki w tej samej bandzie pereelowskich „wywiadowców”. W 1984 r. Kazimierz Janosz (główny bohater „Żelaza”) po raz kolejny trafił do więzienia. Jego brat Mieczysław zaczął szantażować kierownictwo MSW, że ujawni, do kogo trafiały „fanty” zrabowane na Zachodzie. W tej sytuacji Kiszczakowi, (który nie darzył sympatią Milewskiego) nie pozostało nic innego, jak rozpocząć „śledztwo”.
Choć komisja prowadziła je dość rozlegle i dotknęła wielu finansowych przekrętów, jakich dopuszczali się rezydenci tzw .wywiadu PRL to odsłonięto zaledwie wierzchołek góry lodowej, a Milewskiego nie spotkały żadne problemy. Robiono to w taki sposób, by niczego nie wyjaśnić, choć przy okazji zebrać komprmateriały na konkurentów. Czołowi uczestnicy afery z Departamentu I MSW (wywiad PRL) zostali "przykładnie i surowo" ukarani. Milewski został zmuszony do odejścia z partii. Franciszek Szlachcic dostał naganę partyjną. Podobnie jak gen. Józef Oska, gen. Jan Słowikowski i płk. Eugeniusz Pękała. Płk Mieczysław Schwarz, który odbierał transporty "Żelaza" na granicy, oraz płk Waldemar Wawrzyniak dostali upomnienia. Nikt nie stanął przed sądem, a sprawę dyskretnie zatuszowano. Milewski czuł się na tyle pewnie, że w czasie kontaktów z powołaną później komisją Biura Politycznego KC PZPR odmawiał odpowiedzi, co stało się z zaginionym złotem, prezentując przy tym wyjątkową butę. Miał nawet pretensje, że nie docenia się jego zasług i uważał, że za "Żelazo" spotkały go dotkliwe i niezasłużone represje: jako jedyny członek kierownictwa na 40-lecie PRL nie otrzymał żadnego odznaczenia. Jeśli zatem Antoni Dudek napisał na swoim blogu: „Natomiast Milewski miał motyw by odwrócić uwagę od rozgrywanej przez Kiszczaka sprawy „Żelazo”, a ewentualne niepokoje społeczne dawały mu wręcz – jako zwolennikowi twardej linii - szansę na umocnienie się z pomocą Moskwy przy władzy, w opozycji do zbyt „liberalnego” Jaruzelskiego” – to jak zestawić ów „motyw” z faktem, że generał MO nie poniósł żadnych konsekwencji? Od czego zatem miałby „odwracać uwagę” Kiszczaka i czego się obawiać? Gdyby w roku 1984 rzeczywiście istniały przesłanki wskazujące na udział Milewskiego w zabójstwie księdza Jerzego, zostałyby przez ówczesną ekipę wykorzystane. Ponieważ takich nie było, wystarczył sam efekt propagandowy, właściwie odebrany zarówno przez część opozycji jak i samego Milewskiego, który od tej pory nie odgrywał już żadnej znaczącej roli. Trudno też brać na poważnie opinię, jakoby Milewski miał liczyć na pomoc Moskwy, skoro ta już od roku 1980 postawiła na władzę tandemu Jaruzelski – Kiszczak, a „prymitywów” w rodzaju gen. MO Milewskiego „odstawiła” na boczny tor. Szczególnie nieprawdziwie brzmi pogląd, jakoby w roku 1984 mogło dojść do „wojny” służb cywilnych z wojskowymi, przy czym te ostatnie, miały rzekomo inwigilować ekipę Piotrowskiego i stać na straży interesów „liberalnego” skrzydła partii komunistycznej. W PRL-u nie istniała przecież żadna struktura państwowa, którą można by posądzić o autonomiczne działanie. Jak każda organizacja przestępcza, tak również partia komunistyczna wymagała bezwzględnego posłuszeństwa i podległości. Tym bardziej, nie sposób sobie wyobrazić, by w ramach zbiurokratyzowanego i zmilitaryzowanego systemu represji, – którego częścią była policja polityczna, mogła zostać przeprowadzona (poza wiedzą i zgodą najwyższych władz partii i resortu spraw wewnętrznych) tak skomplikowana kombinacja operacyjna, jaką było porwanie i zabójstwo księdza. Jak wykazać, że w roku 1984 mogło dojść do sytuacji, gdy fanatycznie wierni funkcjonariusze SB, działając bez wiedzy i zgody najwyższych władz partyjnych zaplanowali ważną operację? Podobnie, jak nie sposób dowieść, by służby wojskowe podległe Kiszczakowi (jakby SB nie było mu podległe) działały wbrew intencjom cywilnej bezpieki i miały podjąć akcję „odbicia” księdza Jerzego z rąk oprawców. Jeśli istnieją poszlaki wskazujące, że Piotrowski i reszta kontaktowali się z kimś, kto znajdował się w pobliżu esbeków, to fakt przekazania księdza innej grupie może jedynie świadczyć, że byli to ludzie współpracujący z porywaczami i wykonujący zadania w ramach tej samej kombinacji operacyjnej. Nie mogło być mowy o żadnej dowolności, autonomii działania, bądź walce służb.
Ważną wskazówką, że teza o sprawstwie Milewskiego i „wojnach frakcyjnych” jest autorstwa Kiszczaka i Jaruzelskiego może być fakt, że znajdziemy ją w wielu ówczesnych oficjalnych publikacjach, ale także w wystąpieniach ludzi „opozycji demokratycznej” dążących do paktowania z komunistami. 27 października 1984 r. w oświadczeniu KC PZPR można było przeczytać m.in: „Polska socjalistyczna może być tylko Polską praworządną. Dywersja, prowokacja i terror były zawsze i są z gruntu obce leninowskiej ideologii, moralności naszej partii [...] KC oświadcza z całą mocą, że nie będzie pobłażania dla anarchii i terroryzmu w żadnej postaci. [...] KC zwraca się do wszystkich członków partii, do całego społeczeństwa, do władz państwowych o zdecydowane przeciwstawianie się podejmowanym przez wrogów Polski Ludowej próbom żerowania na prowokacyjnym przestępstwie, na ludzkich emocjach i uczuciach, w celu naruszania spokoju i stabilizacji wewnętrznej kraju”. W dwa dni później, swoje stanowisko przedstawiła Rada Krajowa PRON: „Porwanie księdza Popiełuszki jest oczywistą próbą wbicia noża w niezabliźnioną do końca ranę.[...] Cios zadany zwolennikowi określonej postawy politycznej miał stworzyć wrażenie, że zamiast proponowanego dialogu, władze dążą do brutalnej likwidacji swoich przeciwników. Mimo oczywistości, że temu właśnie miał służyć zamach, rzeczą smutną jest fakt, że są ludzie, którzy nie czekając na ostateczny wynik śledztwa, z góry przesądzili sprawę i zgodnie z celami prowokacji wzywają do wystąpień, do aktów nienawiści, do działań szkodzących krajowi, ukrywając swe intencje pozornym przyłączaniem się do modlitwy Kościoła i jego troski o porwanego”. Co ważne – również wielu ludzi Kościoła było zwolennikami tezy o „liberalnym” Jaruzelskim i „twardogłowym” Milewskim.. Tę okoliczność może wyjaśniać fragment „listu otwartego Kiszczaka do prezesa Instytutu Pamięci narodowej w sprawie zabójstwa ks. Popiełuszki” z 2003 r. Szef bezpieki napisał tam m.in.: „W czasie procesu toruńskiego zobowiązaliśmy oskarżonych do zachowania tajemnicy służbowej i państwowej (jeżeli coś nie dotyczy sprawy zabójstwa i nie przeszkodzi w ich obronie, to nie mają prawa tego ujawniać). Chodziło zwłaszcza o to, żeby nie ujawniać agentury pośród księży oraz faktów kompromitujących niektórych duchownych. Wiedzieli o tym obrońcy, osobiście lojalnie poinformowałem także sekretarza Episkopatu Polski, abp. Bronisława Dąbrowskiego.” W notatce z dn. 12.12.1984 r. z rozmowy agenta Departamentu I, którego w meldunkach i szyfrogramach opisywano jako "źródło nr 13963" z abp. Bronisławem Dąbrowskim ówczesnym sekretarzem episkopatu Polski, powraca wygodna dla „moskiewskiego tandemu” hipoteza. Agent „nr 13963” donosił: "Zdaniem abp. Dąbrowskiego odpowiedzialność za tę zbrodnię należy przypisać elementom politycznym wrogim wobec gen. Jaruzelskiego, a zatem chodzi niewątpliwie w tym przypadku o prowokację, posiadającą dotąd pewne cechy utajone. Kpt. Piotrowskiego – Dąbrowski określił jako "starego znajomego", gdyż zarówno on, jak i Glemp spotykali go kilka razy, podczas kiedy pełnił on służbę jako funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu i Departamentu ds. Kościelnych i Narodowościowych MSW w czasie wizyty papieża w Polsce oraz przy okazji spotkań z Wałęsą. W jego ocenie Piotrowski jest typem bardzo ambitnym, który uważał, że należy mu się stopień pułkownika. Trzej sprawcy przestępstwa działali pod Toruniem w łatwych warunkach, ponieważ strefa ta jest dobrze kontrolowana. Mogli więc liczyć na poparcie organizacyjne czynników radykalnych w aparacie SB i tajnej jaczejki OAS (Organizacja Anty-Solidarność), jak również na poparcie "bazy sowieckiej". Jako wykonawcy działali oni niewątpliwie na rozkaz przeciwników gen. Jaruzelskiego uplasowanych w MSW tzn. ludzi zaufanych Mirosława Milewskiego". Również w prasie podziemnej już od listopada 1984 roku można znaleźć ślady, wskazujące, że komuniści rozgrywali propagandową tezę o walce „liberałów” i „twardogłowych”. W artykule „W walce o władzę”, zamieszczonym w 105 nr. „Tygodnika Mazowsze” z 8.11.1984r.”, autor napisał m.in: „W oficjalnych wypowiedziach i „przeciekach” sugeruje się, że prowokacja miała być wymierzona w rządy Jaruzelskiego i że frakcja „twardogłowych” chciała przejąć władzę […] Oficjalna wersja została natychmiast przyjęta przez Kościół. Zaakceptowała ją zachodnia opinia publiczna i politycy[…] W swych działaniach - choć nie zawsze w słownych deklaracjach przyjęły ją też niezależne ośrodki opiniotwórcze w kraju, począwszy od Lecha Wałęsy i różnych struktur „S”, a skończywszy na nieformalnych grupach środowiskowych. Ta niezwykła zgodność opinii – a zwłaszcza jej zgodność z wersją , na której zależało Jaruzelskiemu – jest może najbardziej znaczącą cechą obecnej sytuacji politycznej w PRL”. Natomiast w nr.107„Tygodnika Mazowsze” z 22 listopada 1984 roku pojawił się obszerny artykuł Jacka Kuronia, zatytułowany „Zbrodnia i polityka”, w którym, autor wyjaśniał, że za zbrodnią na księdzu Jerzym nie mógł stać Jaruzelski. Kuroń stwierdził wprost: „Nic nie wskazuje na to, że stał za tym sam Jaruzelski. Nie on, a więc kto?” – by odpowiedzieć sobie na to pytanie, że za zabójstwem musiał stać aparat policyjny, „ale podporządkowany jakimś ośrodkom politycznym”. „Znaczy to – pisał Kuroń, że mamy do czynienia przynajmniej z dwiema grupami, z których jedna jest lojalna wobec Jaruzelskiego, a druga prowadzi wobec niego swoją własną politykę. [...] Po co grupa konkurencyjna czy też policja miałaby to robić? Nie sądzę żeby chodziło tu o usunięcie Jaruzelskiego. [...] Raczej chodziło o to, by zmusić Jaruzelskiego do prowadzenia określonej polityki. Jakiej? To dość oczywiste – oczywiście niesłychanie represyjnej. Policji jest potrzebna represyjna polityka, bo zwiększa jej znaczenie. Tym samym wyjaśnia się pierwszy wariant, to znaczy ten, że zrobił to sam aparat policyjny.” W lutym 2009 r. Sławomir Cenkiewicz w artykule „Wywiad PRL na tropie księdza Jerzego” przedstawił treść raportów Departamentu I MSW w sprawie zabójstwa ks. Jerzego, trafiających za pośrednictwem rezydentury rzymskiej na biurka Jaruzelskiego i Kiszczaka w roku 1984. Cenckiewicz napisał: „Szef wywiadu z zadowoleniem informował, że coraz szersze kręgi watykańskie uznają porwanie i zamordowanie ks. Jerzego za "prowokację polityczną" wymierzoną w ekipę Jaruzelskiego. Zdaniem Sarewicza, środowisko watykańskiego Sekretariatu Stanu miało z dużym uznaniem wypowiadać się o "konsekwencji, z jaką władze [PRL] podeszły do sprawców przestępstwa". Szef wywiadu uspokajał też elitę PRL, zapewniając, że ani w Watykanie, ani w polskim episkopacie nikt nie myśli o beatyfikacji ks. Jerzego. Na potwierdzenie przywoływał w tym miejscu słowa abp. Dąbrowskiego, który miał w Rzymie oświadczyć, że "episkopat nie dopuści, aby doszło w tym przypadku do pomieszania wiary z polityką". W Biuletynie IPN 10/2004 znajdziemy, cytowany już kiedyś przeze mnie tekst wystąpienia gen. Jaruzelskiego podczas posiedzenia kierownictwa KC PZPR, datowany między 3, a 11 listopada 1984 roku – czyli tuż po pogrzebie księdza Jerzego. Fragment stenogramu wystąpienia Jaruzelskiego został zamieszczony w artykule Grzegorza Majchrzaka i Jana Żaryna – „Dwa nowotwory”. To bardzo ważny dokument, ukazujący nie tylko prawdziwy stosunek komunistów do polskiego Kościoła, ale wskazujący na strategię dezinformacji, jaką stosował Jaruzelski, by uwolnić się od odpowiedzialności za zabójstwo księdza. Generał tłumaczył wówczas towarzyszom: „Polityka włączana zbyt nachalnie do działalności kościelnej Kościół obiektywnie kompromituje. [...]I Kościół to też czuje, czy mądrzy ludzie w Kościele, i tego się też obawia. Co mądrzejsi czują, że stereotyp nieskazitelnego Popiełuszki niełatwo będzie utrzymać. On jest męczennikiem nie za wiarę, ale za politykę, za sianie nienawiści.” Wspominając o zabójstwie księdza Jerzego, Jaruzelski stwierdził: „Nas ten przypadek wiele nauczył pod tym względem. Oby Kościół też się z tego nauczył nie mniej niż my. I chodzi o to tylko, proszę towarzyszy, żeby te działania, o których tutaj mówię, nie zabrzmiały jako jakaś z naszej strony kampania antykościelna, czy jeszcze gorzej antyreligijna. Bo byłoby to nieszczęście. Na odwrót – to musi być budowane i propagandowo osłonione w ten sposób, że my to robimy w obronie stosunków, w obronie dobrych, pozytywnych stosunków, którym szkodzi ekstrema. Że jest to sprzeczne ze wskazaniami papieża [...] Pokazywać, powiedzieć, czy to jest zgodne, zgodne ze stanowiskiem papieża, zgodne ze stanowiskiem prymasa? My w obronie papieża występujemy, w obronie linii porozumienia z Kościołem, przeciwko ekstremie”. (podkr.moje) . Podstawowym argumentem Antoniego Dudka dotyczącym hipotezy o „walkach frakcyjnych” i sprawstwie Milewskiego zdaje się być wnioskowanie z rzymskiej maksymy: „Cui bono? Cui prodest”, czyli ten popełnił zbrodnię, komu przyniosła ona korzyść. Prof. Dudek, jako zwolennik wersji zdarzeń ustalonej podczas procesu toruńskiego, w ten sposób tłumaczył na swoim blogu mechanizmy zbrodni na księdzu Jerzym: „Kiszczak i Jaruzelski rzeczywiście byli mocno poirytowani duszpasterską aktywnością księdza Jerzego, ale jego zabicie niosło za sobą znacznie poważniejsze zagrożenie, w postaci niemożliwych do wykluczenia protestów społecznych. Co więcej, gdyby istotnie stali za tą zbrodnią, to po porwaniu uporczywie głosiliby tezę o nieznanych sprawcach, a kapitana bezpieki Piotrowskiego chroniliby jeszcze gorliwiej niż zwykłych milicjantów, którzy zmasakrowali Grzegorza Przemyka. Natomiast Milewski miał motyw by odwrócić uwagę od rozgrywanej przez Kiszczaka sprawy „Żelazo”, a ewentualne niepokoje społeczne dawały mu wręcz – jako zwolennikowi twardej linii - szansę na umocnienie się z pomocą Moskwy przy władzy, w opozycji do zbyt „liberalnego” Jaruzelskiego. Wszak w 1984 r. na Kremlu rządził jeszcze Konstantin Czernienko, który dał wprawdzie Jaruzelskiemu order Lenina za wprowadzenie stanu wojennego, ale nie omieszkał równocześnie wyrazić niezadowolenia ze zbyt ugodowej polityki wobec Kościoła”. Uzupełnieniem tej argumentacji może być wypowiedź Antoniego Dudka z października 2008 r. dla Super Ekspresu, gdzie w artykule zatytułowanym „Dudek: Nie mam złudzeń. Popiełuszko zginął 19 października” historyk stwierdził: „Kilkanaście tygodni wcześniej do świadomości Kiszczaka i Jaruzelskiego doszły informacje o tzw. aferze Żelazo, której organizatorem był gen. Milewski. Wiele przemawia za tym, że Milewski miał świadomość, że z tego powodu niedługo zostanie odwołany z kierownictwa partii, co zresztą nastąpiło, ale dopiero w połowie 1985 r.” Można byłoby polemizować: skąd twierdzenia o zagrożeniach protestami społecznymi (skutecznie spacyfikowanymi przez Wałęsę) lub pytać, czy według tej argumentacji Kiszczak i Jaruzelski mieli nie wiedzieć wcześniej o aferze „Żelazo” – sądzę jednak, że lepiej oddać głos świadkowi tamtych dni, by poznać zgoła inny punkt widzenia. W piśmie "CDN". Głos Wolnego Robotnika nr.90 z dn. 8 listopada 1984 ukazał się artykuł „Zabić czy rządzić” anonimowego autora. Wart jest obszernego przytoczenia, bo zawarte w nim argumenty wydają się – odmiennie od słów prof. Dudka – stanowić spójną i racjonalną podstawę, by hipotezę o sprawstwie „twardogłowych” zdecydowanie obalić.
Autor artykułu napisał m.in.: „Kto zabił księdza Jerzego Popiełuszkę? To pytanie zadają sobie miliony Polaków [...] Musimy jednak pamiętać, że w przypadku mordów politycznych dla społeczeństwa zupełnie drugorzędne jest to, kto trzymał w ręku nóż czy pistolet, a najważniejsze jest to, kto ten pistolet włożył do ręki. Tego w sprawie księdza Popiełuszki nie dowiemy się na pewno ze śledztwa prowadzonego przez aparat, który wydał morderców, sterowanego przez władzę, która uniewinniła zabójców Grzegorza Przemyka, czy umorzyła śledztwo w sprawie śmierci Piotra Bartoszcze. Mimo to nie jesteśmy w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, kto zabił księdza Jerzego bezradni, gdyż w takich sprawach decydująca jest ocena motywów czynu, ocena czyim interesom takie zabójstwo służyło. W przypadku księdza Popiełuszki odpowiedź może być wyjątkowo jednoznaczna, jedynym bowiem zyskującym na tej tragedii jest gen. Jaruzelski. Czas mordu został wybrany z jego punktu widzenia doskonale. Generał prowadzi rozległe rozmowy międzynarodowe, przygotowuje się do spotkania z Prymasem, kokietuje amnestią społeczeństwo, i wszystko to tworzy mu mocne alibi. Prawie wszyscy, Kościół - politycy i dziennikarze zagraniczni, znaczna część społeczeństwa przekonani są, że zamach na księdza Popiełuszkę miał uderzyć także w Jaruzelskiego. [...] Jaruzelski staje poza podejrzeniami, jest niemal ofiarą, staje się wiarygodny w orzekaniu, kto dokonał zamachu. Kieruje podejrzenia na ekstremę partyjną. Zalękniona hierarchia kościelna również gotowa jest zrezygnować z wielu postulatów pod adresem władzy udzielić jej pośredniego poparcia, gdyż teraz ta władza jawi się jej jako mniej niebezpieczna od jej alternatywy, ekstremy partyjnej. Jaruzelski ma więc szansę uzyskania poparcia lub co najmniej osłabienie opozycji wobec niego bez żadnych koncesji. Przed zabójstwem księdza Popiełuszki musiałby za taki stan płacić koncesjami na rzecz Kościoła i społeczeństwa.
Po drugie Jaruzelski w tej sytuacji niszczy nawet zarodki opozycji przeciwko niemu w aparacie władzy. Po trzecie - dominuje ponownie nad wymykającym się nieco spod kontroli wojskowym aparatem bezpieczeństwa i osłabia pozycję odczytywanego jako konkurent w przyszłości Kiszczaka. Uzyskuje instrument szantażu wobec wszystkich ludzi z kręgu władzy, gdyż w razie nieposłuszeństwa można zawsze tak pokierować śledztwem, że nieposłuszny okaże się być wplątany w sprawę zabójstwa. Osłabia społeczną pozycję Kościoła, gdyż zręczną grą uzyskuje od niego zachowanie wobec faktu śmierci księdza Jerzego daleko odbiegające od społecznych oczekiwań.
Osłabia pozycję Wałęsy i ruchu solidarnościowego , stawiając go w sytuacji bardzo trudnej do sensownego sformułowania właściwego stanowiska. Konfliktuje środowisko społecznie opiniotwórcze siejąc w nim zamęt wyrażający się bardzo zróżnicowanymi postawami wobec faktu wymagającego jednolitości i solidarności społecznej. Sieje strach w środowiskach opozycji, co może zaowocować osłabieniem jej aktywności. Czy komukolwiek poza Jaruzelskim można przypisać jakąkolwiek szansę na uzyskanie jakichkolwiek zysków ze śmierci Księdza Jerzego? Ekstrema partyjna wiedziała, że śledztwo w tej sprawie prowadzić będzie obecna władza i potrafi ona nadać mu taki kierunek, by zawsze obciążyć winą swych przeciwników, bez względu na fakty. Partyjni przeciwnicy Jaruzelskiego znając dobrze mechanizmy władzy w Polsce, wiedzieli świetnie, że Jaruzelskiemu zabójstwem księdza Jerzego nie zaszkodzą i że mogą na tym tylko przegrać. Hipoteza dotycząca udziału w morderstwie KGB jest zupełnie absurdalna, gdyż Rosjanie ze względu na stan swoich spraw międzynarodowych są żywotnie zainteresowani wyciszeniem problemu polskiego i nie zaognialiby go teraz, tym bardziej kosztem najbardziej od ćwierćwiecza proradzieckiej ekipy rządzącej w Polsce. Innych podejrzanych nie można wymyślić nawet w najbardziej karkołomnym rozumowaniu.” (przedruk w Niepodległość nr.37/38 styczeń/luty 1985) Wobec miałkich argumentów, użytych przez Antoniego Dudka, te – powyżej przedstawione muszą budzić uznanie dla zdolności analitycznych autora. Warto także wskazać na chronologię zdarzeń z tamtego okresu, których punktem kulminacyjnym był mord na księdzu Jerzym. W roku 1984 doszło do szczególnie wielu zabójstw politycznych i aktów represji. Przypomnę tylko te najważniejsze:
7 lutego 1984 r - w Sławęcinie k. Inowrocławia zamordowano Piotra Bartoszcze,
10 lutego 1984 - uprowadzono w Toruniu Piotra Hryniewicza,
21 lutego 1984 - uprowadzono w Toruniu Gerarda Zakrzewskiego,
24 lutego 1984 r – w Stalowej Woli zamordowano Zbigniewa Tokarczyka, działacza „Solidarności” i KPN -u
2 marca 1984 - uprowadzono w Toruniu Antoniego Mężydłę i Zofię Jastrzębską,
7 września 1984 – w Krakowie zamordowano Tadeusza Frąsia, nauczyciela i przewodniczącego „Solidarności”. Można byłoby zapytać: czy również tę spiralę zbrodni należy przypisać knowaniom „twardogłowych” przeciwników „liberała” Jaruzelskiego? Dlaczego właśnie w tym roku komuniści dokonali tylu zabójstw i aktów przemocy, przy czym trzy z nich miały miejsce na terenie Torunia? Ta spirala przemocy jest niezwykle charakterystyczna, bo po raz drugi, niemal identyczny mechanizm zastraszania i likwidowania „niepokornych” zastosowano w roku 1989 przygotowując grunt pod obrady „okrągłego stołu”. Jednocześnie, w roku 1984 mają miejsce inne, znamienne fakty, potwierdzające analizę anonimowego autora z „Głosu Wolnego Robotnika”. W styczniu 1984 roku doszło do spotkania prymasa Józefa Glempa z gen. Wojciechem Jaruzelskim. Tematem rozmów była m.in. kwestia uwolnienia przywódców „Solidarności” i powołanie Fundacji Rolniczej. Kilka dni później Prymas spotkał się w Gdańsku z Lechem Wałęsą. W lipcu 1984 władze ogłaszają amnestię, obejmującą wszystkich skazanych (58 osób) i tymczasowo aresztowanych (602 osoby).
24–27 kwietnia 1984 r. w Moskwie – w ramach spotkania przedstawicieli krajów socjalistycznych – przebywali Adam Pietruszka, zastępca Dyrektora Departamentu IV i Zbigniew Twerd, zastępca Dyrektora Departamentu I MSW. Tematem spotkania było zwalczanie dywersyjnej działalności Watykanu.
17 września 1984 roku, na ręce Sekretarza Konferencji Episkopatu Polski abp. Bronisława Dąbrowskiego, Urząd ds. Wyznań ( będący de facto agendą służby bezpieczeństwa) złożył pismo urzędowe, tzw. Pro memoria. Znalazły się w nim następujące słowa: „Pomyślny i pokojowy rozwój naszej Ojczyzny jest przedmiotem troski władz i obywateli. [...] Z przykrością należy stwierdzić, że dotychczasowe osiągnięcia narodu usiłuje podważyć, stawiając sobie na cel niszczenie jego dorobku w imię obcych interesów, niewielka, lecz wciąż aktywna grupa ludzi. Z ubolewaniem stwierdzamy, że do grupy tej należą niektórzy duchowni rzymskokatoliccy. [...] Powstała nielegalna, sprzeczna z prawem PRL i prawem kanonicznym kontrrewolucyjna organizacja duchownych i świeckich o ogólnokrajowym zasięgu. Cele, strukturę tej organizacji oraz jej zasięg, a także metody jej działania ujawnił w dniu 26 sierpnia 1984r ks. Jerzy Popiełuszko w kościele p.w .św. Stanisława Kostki w Warszawie. Załączamy teksty jego wystąpień. [..] Kościół p.w. św. Stanisława Kostki stał się od pewnego czasu główną ostoją omawianej organizacji. [...] Władze państwowe oczekują od Episkopatu, że zostaną niezwłocznie podjęte zdecydowane kroku zmierzające ku likwidacji omawianej organizacji, oczekują też, że możliwość odrodzenia się tego typu działalności w ramach struktur kościelnych będzie niemożliwa. Dalsze tolerowanie sprzecznej z Konstytucją i ustawami PRL działalności niektórych duchownych, wykorzystywanie świątyń i obrządków religijnych w tych celach, a zwłaszcza osłanianie i tolerowanie kontrrewolucyjnej organizacji zmusi również władze do podjęcia stosownych działań prawem przewidzianych wobec organizacji i osób do niej należących, a zwłaszcza wobec jej przywódców”. Kilka dni wcześniej, 11 września 1984 roku korespondent moskiewskiego dziennika „Izwiestia” Leonid Toporkow brutalnie zaatakował księdza Jerzego, wyrażając opinię, iż „ksiądz najwyraźniej wciąż czuje się bezkarny”. Warszawski korespondent sowieckiej gazety, pisał o księdzu - "Swoje mieszkanie oddał na przechowanie nielegalnej literatury, a sam ściśle współpracuje z kontrrewolucjonistami. Z ambony padają nie religijne kazania, ale słowa ulotki, z której można wyczytać tylko nienawiść do socjalizmu. Rząd stawia, więc sobie pytanie: czy możliwe jest, aby Popiełuszko i podobni mu duchowni mogli zajmować się rozrabiacką działalnością polityczną wbrew woli wyższej hierarchii kościelnej." Dwa dni po wystosowaniu „Pro memoria”, 19 września w nr.38 tygodnika „Tu i Teraz” ukazuje się felieton Jana Rema (Jerzego Urbana), zatytułowany „Seanse nienawiści”. Autor napisał m.in: „Co tam więc robi natchniony polityczny fanatyk, Savonarola antykomunizmu? Daje on świadectwo ideowej i intelektualnej degeneracji części inteligentów formacji żoliborskiej, dowodzi uwiądu tegoż Żoliborza, który przed wojną z przesadą nazywany bywał czerwonym, ale różowym był w każdym razie. Mam bardzo dokładne relacje o treści kazań księdza Jerzego Popiełuszki, które składa nadzwyczaj pilny bywalec tych imprez. Mowy tego polityka bardzo różnią się stylistyką od pokrewnych duchem pogadanek, jakie były głoszone na różnych latających uniwersytetach i pełzających kursach naukowych. Na tamte intelektualne imprezy młodzi biegali, aby usłyszeć coś przeciwnego niż na szkolnych lekcjach o Polsce i świecie współczesnym, poznać odmienne fakty, odwrotne interpretacje. Ks. Popiełuszko nie zaspokaja niczyjej ciekawości, nie zapełnia białych plam historii ani nie przeprowadza politycznych przewodów, od których mózg staje, by odwrócić się w przeciwnym niż dotychczas, antysocjalistycznym kierunku. Jednym słowem ten mówca ubrany w liturgiczne szaty nie mówi niczego, co byłoby nowe lub ciekawe dla kogokolwiek. Urok wieców, jakie urządza jest całkiem odmiennej natury. Zaspokaja on czysto emocjonalne potrzeby swoich słuchaczy i wyznawców politycznych. W kościele księdza Popiełuszki urządzane są seanse nienawiści. […]” Równo w miesiąc później, 19 października 1984 roku doszło do porwania księdza Jerzego, a w dniach następnych Kapelan „Solidarności” został bestialsko zamordowany. Być może, ta sekwencja zdarzeń będzie dla niektórych dowodem, że za zabójstwem księdza stoją „twardogłowi” z Milewskim na czele, chciałbym jednak usłyszeć, w jaki sposób tego rodzaju wniosek można sensownie sformułować. Jak dotąd – nikt tego nie dokonał. Profesor Dudek w cytowanym wyżej wywiadzie dla SE z roku 2008 wskazał na jeszcze jeden, rzekomy dowód swojej tezy. Stwierdził: „Na to jest jeszcze jeden dowód - notatka pochodząca z niepublikowanych pamiętników Wiesława Górnickiego, jednego z głównych doradców gen. Jaruzelskiego. Kilka lat temu odkrył ją prof. Paczkowski. Górnicki pisze w niej - a miało to miejsce kilka dni po zniknięciu księdza - że jest przekonany, że za tą sprawą stoi gen. Milewski. A była to notatka poufna.” Sprawie „notatki Górnickiego” poświęcę ostatnią część niniejszego tekstu, bo wbrew intencjom osób używających jej dla obrony Jaruzelskiego i Kiszczaka sposób jej „odkrycia” stanowi jeden z najważniejszych dowodów, że kłamstwo dotyczące mordu na księdzu Jerzym trwa do dziś. - „Dokument nie przesądza w sposób definitywny, kto inspirował zabójców księdza Popiełuszki. Ten dokument jest ciekawy dlatego, gdyż wzmacnia jedną z hipotez. Tę, według której za bezpośrednimi sprawcami zabójstwa stał gen. Milewski. Ale nie ma w niej żadnego na to dowodu.”- „Na to jest jeszcze jeden dowód - notatka pochodząca z niepublikowanych pamiętników Wiesława Górnickiego, jednego z głównych doradców gen. Jaruzelskiego. Kilka lat temu odkrył ją prof. Paczkowski. Górnicki pisze w niej - a miało to miejsce kilka dni po zniknięciu księdza - że jest przekonany, że za tą sprawą stoi gen. Milewski. A była to notatka poufna.”
Autorem obu wypowiedzi jest prof. Antoni Dudek. Pierwsza pochodzi z 7.10. 2004 r druga z 21.10.2008 r. Obie wypowiedzi dotyczą tego samego dokumentu: tzw. notatki mjr. Wiesława Górnickiego – byłego rzecznika prasowego rządu PRL i bliskiego doradcy Jaruzelskiego.
Notatka to zapis rozmowy, która odbyła się w Urzędzie Rady Ministrów w dniu 25 października 1984 r. Oprócz gen. Jaruzelskiego w spotkaniu uczestniczyli także szef URM gen. Michał Janiszewski i płk. Kołodziejczak - szef Kancelarii Sekretariatu KC PZPR . Podczas tego spotkania Jaruzelski wspomina "o politycznej, a może nawet osobistej odpowiedzialności tow. (Mirosława) Milewskiego za uprowadzenie, a być może i za morderstwo na osobie ks. Popiełuszki". Zebrani zastanawiali się, kto mógł być politycznym zleceniodawcą mordu na księdzu i co oznaczał fragment zeznań podejrzanego Grzegorza Piotrowskiego, który stwierdził, że miał mocodawców w aparacie państwowym. Janiszewski i Kołodziejczyk przeprowadzili selekcję podejrzanych funkcjonariuszy z Komitetu Centralnego PZPR (wówczas najwyższej władzy w Polsce) i wyszło im, że zabójstwo musiał zlecić generał Mirosław Milewski,
Nie bardzo wiadomo, dlaczego ten właśnie dokument miałby potwierdzać wersję o sprawstwie Milewskiego. Fakt, że towarzysze rozmawiali ze sobą o obciążeniu jednego z nieobecnych odpowiedzialnością za morderstwo, nie stanowi jeszcze żadnego dowodu. Wyraźnie mówił o tym Dudek w roku 2004, gdy notatka została ujawniona.
Sam Wiesław Górnicki to typowy „kapciowy” Jaruzelskiego, ideowy komunista, we wszystkim uzależniony od swego pryncypała. Jeśli nawet sporządził tego rodzaju notatkę (wszędzie mówi się tylko o kopii) to mógł napisać w niej wszystko, czego życzył sobie generał, lub to, co mu zasugerowano.
Dlatego znacznie ciekawsze od samej notatki są okoliczności, w jakich ją ujawniono oraz odegrany wokół niej spektakl medialny.
Warto na niego spojrzeć z perspektywy śledztwa w sprawie zabójstwa księdza Jerzego oraz zdarzeń, które dwukrotnie doprowadziły do odsunięcia prokuratora Andrzeja Witkowskiego. Gdybyśmy nie posiadali innych przesłanek do oceny przebiegu śledztwa, ta jedna, związana z prokuratorem Witkowskim wydaje się szczególnie charakterystyczna, bo świadczy, że ustalenia Witkowskiego były realnie groźne dla rzeczywistych sprawców i inspiratorów morderstwa.
W połowie grudnia 1990 r. w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości zorganizowano specjalną konferencję prasową, pod szumnym hasłem "Wyjaśnić prawdę". Ówczesny minister Wiesław Chrzanowski poinformował zebranych dziennikarzy, że Departament Prokuratury wszczyna śledztwo mające wyjaśnić wszystkie okoliczności zamordowania księdza Jerzego. Sprawę miał prowadzić 38-letni prokurator Andrzej Witkowski. „Doceniam fachową wiedzę i zaangażowanie prokuratora Witkowskiego – mówił na konferencji profesor Chrzanowski. – Jestem pewien, że będzie mógł wyjaśnić do końca mord, który 6 lat temu wstrząsnął nami wszystkimi.”
Grupa śledczych bardzo szybko odkryła, że w 1984 roku prokuratura toruńska popełniła rażące błędy podczas śledztwa (m.in. brak czynności w miejscach zdarzeń takich jak Górsk i Przysiek) oraz, że do sądu skierowano akt oskarżenia zbyt szybko, nie starając się nawet wskazać przyczyn i mocodawców zbrodni. Ludzie Witkowskiego dotarli do nowych świadków, zabezpieczyli nowe dowody. Dzięki temu udało się ustalić, że zbrodnia miała przebieg zupełnie inny od oficjalnego i brało w niej udział więcej osób. W czerwcu 1991 roku Witkowski dowiedział się, że nie prowadzi już tej sprawy. Decyzję taką podjął minister Chrzanowski. Dlaczego?
Śledztwo IPN-u prowadzone po roku 2002 wykazało, że w sprawie odwołania Witkowskiego, na Chrzanowskiego najmocniej naciskał Mieczysław Wachowski – sekretarz stanu w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy. Byli pracownicy gabinetu politycznego Chrzanowskiego potwierdzili w śledztwie, że Wachowski odwiedzał Chrzanowskiego w jego gabinecie i kategorycznie żądał odsunięcia od śledztwa Witkowskiego. Z ich zeznań wynika, że w tej samej sprawie naciskał w rozmowach telefonicznych generał Jaruzelski. Zeznali również, że domagał się tego także generał Czesław Kiszczak, który w rządzie Tadeusza Mazowieckiego zachował tekę ministra spraw wewnętrznych. Naciski miały miejsce podczas częstych spotkań służbowych członków rządu, a także w gabinecie Chrzanowskiego.
Już po powstaniu IPN, ponowną szansą na wyjaśnienie sprawy była decyzja kierownictwa Instytutu o wszczęciu śledztwa w sprawie funkcjonowania w latach 1956-1989 związku przestępczego w MSW. Główną sprawą wielowątkowego śledztwa było uprowadzenie i zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki. Prowadzenie śledztwa ponownie powierzono prokuratorowi Witkowskiemu, który przez dwa i pół roku ujawnił wiele istotnych faktów pozwalających odtworzyć faktyczny przebieg zbrodni. To właśnie wówczas śledczy odkryli, że Waldemar Chrostowski – kierowca księdza – był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie "Desperat", a za pomoc w zbrodni 3 lata później wziął od MSW pieniądze w wysokości kilkuletniej wówczas średniej pensji.
W październiku 2004 roku miała zostać zwołana konferencja prasowa, podczas której śledczy chcieli poinformować dziennikarzy o swoich ustaleniach w sprawie zbrodni. Tydzień wcześniej Witkowski przedstawił swoim zwierzchnikom dalszy plan śledztwa. Zamierzał skierować sprawę do sądu, a pierwszym oskarżonym miał być generał Czesław Kiszczak, drugim – Waldemar Chrostowski.
14 października 2004 r. – pięć dni przed planowaną konferencją prasową – Andrzej Witkowski dowiedział się, że nie będzie kontynuował dochodzenia. Decyzję taką podjął osobiście ówczesny szef pionu śledczego IPN – prof. Witold Kulesza. Kilka godzin wcześniej, w zaciszu swojego gabinetu, prokurator Kulesza odbył rozmowę z Piotrem Zającem – szefem lubelskiego oddziału IPN. Wiceszef Instytutu naciskał, aby Zając poinformował, że to on, a nie Kulesza zdymisjonował Witkowskiego. Zając odmówił. Wrócił do Lublina, o przebiegu rozmowy poinformował swoich podwładnych i tego samego dnia podał się do dymisji. Najbardziej wymowny jest fakt, że kilka dni wcześniej do Kuleszy wpłynął formalny wniosek o odwołanie Witkowskiego. Autorem wniosku był… generał Czesław Kiszczak.
Natomiast w „liście otwartym do prezesa Instytutu Pamięci narodowej w sprawie zabójstwa ks. Popiełuszki” ze stycznia 2003 roku Kiszczak napisał m.in.:
„Z zażenowaniem i oburzeniem obserwuję doniesienia prasowo-telewizyjne o podjętych przez prokuratora Andrzeja Witkowskiego próbach podważenia kolejnych wyroków sądów w sprawie zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. W ostatnich dniach apogeum wrzawy propagandowej zostało osiągnięte, kiedy nagłośniono - wbrew bezspornym faktom i ustaleniom prokuratury, Sądów Okręgowych (Wojewódzkich) w Toruniu i Warszawie oraz Sądu Najwyższego - że ks. Jerzy Popiełuszko nie został pozbawiony życia 19.10.1984 r., lecz 6-7 dni później, tj. 25 lub 26.10.1984 r. Przy tym nie w rejonie Torunia i Włocławka, lecz w Kazuniu k. Modlina, i że sprawcami nie są Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala, Waldemar Chmielewski oraz Adam Pietruszka, który ich inspirował i osłaniał. W aluzyjnej, ale czytelnej medialnie formie prokurator Witkowski sugeruje, że inspiratorzy byli usytuowani znacznie wyżej. [...]Niedorzeczne pomysły i praktyki Witkowskiego zostały dostrzeżone przez ministra sprawiedliwości-prokuratora generalnego, prof. Wiesława Chrzanowskiego, więźnia stalinizmu, który pod koniec 1991 r. odsunął go od tej sprawy i skierował do Lublina. [...]Prasa inspirowana przez Witkowskiego pisze przeróżne brednie.”
Trudno o lepszą rekomendację dla prokuratora, który nigdy w swojej karierze nie przegrał żadnej sprawy - jak ta wystawiona przez tchórza w generalskim mundurze, czyniącego zabiegi, by uniknąć odpowiedzialności karnej. Państwo prawa doceniłoby pracę Witkowskiego. Jednak nie III RP, bo i tym razem Kiszczak zdecydował o losie śledztwa.
Przejął je po Witkowskim prok. Przemysław Piątek, który - dla odmiany - w swojej karierze nigdy nie sformułował aktu oskarżenia przeciwko jakiemukolwiek esbekowi. Po roku ataków personalnych na swojego poprzednika, Piątek doprowadził sprawę w ślepy zaułek i do dnia dzisiejszego nikt już nie wspomina o postawieniu przed sądem Kiszczaka czy Jaruzelskiego.
Ujawnienie notatki mjr. Górnickiego przypada właśnie na październik 2004 roku. Całkiem niespodziewanie odkrył ją na początku października profesor Andrzej Paczkowski. Notatka Górnickiego spoczywała w jego prywatnym archiwum i według woli autora miała być ujawniona dopiero 20 lat po jego śmierci. Górnicki zmarł w 1990 roku, w ostatnich miesiącach życia pracował jako felietonista w "Nie" Jerzego Urbana.
- „Wszedłem w jej posiadanie i zdecydowałem, że w związku z przypadającą w tym roku 20. rocznicą męczeńskiej śmierci księdza trzeba ją upublicznić” – wyjaśniał w roku 2004 prof. Paczkowski fakt ujawnienia dokumentu. Jak profesor wszedł w posiadanie tej notatki – nie wiadomo. Do jej ujawnienia doszło w dość spektakularnych okolicznościach, bo na warszawskiej promocji książki pt. "Ksiądz Jerzy Popiełuszko" autorstwa Ewy Czaczkowskiej i Tomasza Wiścickiego, w której powtórzono niemal bezkrytycznie esbecką wersję z procesu toruńskiego, w wielu miejscach atakując ustalenia prokuratora Witkowskiego.
Ujawnienie notatki przez prof. Paczkowskiego wywołało burzę medialną. TVN 24 w co półgodzinnych serwisach podawało informacje na ten temat. Wiadomość stała się również pierwszą w „Informacjach” Polsatu, „Faktach” TVN, „Wiadomościach” TVP 1, „Panoramie” TVP 2. Większość mediów piała z zachwytu, jakoby winny zbrodni został znaleziony, a gen. Jaruzelski nazwał ją "trzęsieniem ziemi".
W programie TV1 „Prosto w oczy” 6.10.2004 prof. Paczkowski i gen. Jaruzelski doszli do wspólnego wniosku, że „nie ma dowodów na to, by stwierdzić, że zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki było inspirowane z Moskwy”. Według Paczkowskiego, ujawniony przez niego dokument "dla postępowania procesowego nie ma większego znaczenia". Natomiast Jaruzelski odpowiadając na pytanie, kto mógł być inspiratorem uprowadzenia i zabójstwa księdza Jerzego odpowiedział: "ja po dziś dzień nie wiem czy był inspirator i kto nim był".
Jednym z historyków IPN, którzy treści notatki nie uznali za dowód przeciwko Milewskiemu, ale za poszlakę, potwierdzającą tylko jedną z hipotez był Jan Żaryn. Stwierdził wówczas, że „jest bardzo prawdopodobne, że to nie Milewski, ale Jaruzelski i Kiszczak byli doskonale poinformowani o przebiegu całej operacji.” Wyraził tylko wątpliwość, czy zbrodnia była zaplanowana w 100 proc. i czy miała się zakończyć śmiercią księdza Jerzego.
„Jestem przekonany, że dokument w sposób istotny może uzupełnić informacje, którymi dysponuje prokurator.” – orzekł natomiast prezes IPN prof. Leon Kieres. Co ciekawe - ostrożnie wypowiedział się prezydent Aleksander Kwaśniewski, twierdząc, że „notatka jest zapisem stanu ducha, a nie faktów, które mają dziś wagę historyczną. Radzę dużą ostrożność”.
Witold Kulesza, szef pionu śledczego IPN podkreślił, że „dopiero po otrzymaniu od prof. Paczkowskiego oryginału notatki sporządzonej przez płk. Wiesława Górnickiego prokurator będzie mógł ustalić, czy czyny, za które gen. Mirosław Milewski miałby ponieść wówczas odpowiedzialność polityczną, mogą być uznane za przestępstwa. Kodeks nie zna bowiem pojęcia sprawstwa politycznego przestępstwa”
Ciekawa jest reakcja prof. Paczkowskiego. Otóż profesor oskarżył media o nadinterpretację jego wypowiedzi. Zarzucił też mediom, niepotrzebne rozpętanie burzy wokół dokumentu i zapowiedział, że nie może przekazać notatki prokuratorowi IPN, ale ujawni jej treść podczas ewentualnego przesłuchania. Paczkowski nie chciał też powiedzieć, kto jest posiadaczem oryginału notatki. W rozmowie z „Rzeczpospolitą” w dniu 7.10. 2004 profesor na pytanie – czy opublikuje cały dokument – odpowiedział: „nie mam ani takiego obowiązku, ani powodów ku temu. Kontekst notatki dotyczy historii wewnątrzpartyjnej, a nie zabójstwa ks. Popiełuszki” i dodał : „Nie przekaże go.- Kopię mogę przekazać, ale nie wiem, czy wskażę miejsce przechowywania oryginału.”
Moim zdaniem, okoliczności ujawnienia dokumentu mogą budzić uzasadnione obawy, czy nie dokonano tego pod wpływem postępu śledztwa prokuratora Witkowskiego. Za wielce dyskusyjne i podważające wiarygodność dokumentu można uznać zachowanie profesora Paczkowskiego, który z nieznanych powodów odmówił ujawnienia oryginału notatki oraz wskazania, jak wszedł w jej posiadanie.
Nie przeszkodziło to jednak w traktowaniu tego dokumentu jako w pełni wiarygodnego i posługiwania się nim dla uwierzytelnienia tezy o odpowiedzialności Milewskiego.
Odtąd wielu publicystów i historyków (w tym Antoni Dudek) przywołują notatkę Górnickiego, choć jej sens (znany tylko z pośrednich przekazów) w niczym nie uprawnia do traktowania jej jako dowodu. W 2004 roku Antoni Dudek sam wyraził taki pogląd. Cztery lata później przywołał notatkę, już jako argument dla wsparcia swojej hipotezy.
We wpisie na Salonie 24, w przeddzień beatyfikacji księdza Jerzego, argument z notatki się nie pojawia, ale prof. Dudek wykazuje znacznie większą pewność, że jego interpretacja zdarzeń z roku 1984 jest sensowna i zgodna z prawdą historyczną. Jeśli nawet pisze o spekulacji i wątpliwościach, to z samego tekstu oraz komentarzy przebija co innego.
Choć sprawą zabójstwa księdza Jerzego interesuję się od wielu lat, nie znalazłem nigdy żadnego racjonalnego wyjaśnienia dla hipotezy forsowanej przez Antoniego Dudka. Miałkie argumenty z błędnego wnioskowania z maksymy: „Cui bono? Cui prodest” nie mogą zastąpić rzetelnych prac historyków i działań śledczych. Wszystko, co wiemy dziś o sprawie, a w szczególności wiedza o fałszowaniu procesu toruńskiego i wieloletnich kombinacjach operacyjnych w celu „zabezpieczenia oskarżonych i świadków” tego procesu świadczy, że Kiszczak i Jaruzelski byli zainteresowani narzuceniem jednej, oficjalnej wersji. Na przestrzeni lat utrwalono ją przy współudziale ludzi „opozycji demokratycznej” i wielu hierarchów Kościoła. Również dla historyka Dudka, jak stwierdził w roku 2008 wersja procesu toruńskiego „wydaje się najbardziej prawdopodobna”.
W Biuletynie IPN10 /2004, Tomasz Chinciński w artykule "Na tropach prowokacji" napisał o dokumencie przejętym wówczas przez IPN. Był to „Plan czynności śledczych w sprawie zaginięcia ks. Jerzego Popiełuszki” z 22 października 1984 r. sporządzony przez naczelnika Wydziału Śledczego WUSW w Toruniu ppłk. Eugeniusza Gawrońskiego, w którym sformułowano kilka wersji na temat porwania księdza.
Jako pierwszą wersję przyjęto, że „uprowadzenie ks. J. Popiełuszki jest prowokacją polityczną ekstremy byłej »Solidarności« i osób powiązanych z klerem, niezadowolonych ze stabilizacji sytuacji w kraju i w celu odwrócenia uwagi od zabójstwa zakonnika w Warszawie – odbyło się za wiedzą ks. J. Popiełuszki”. Druga hipoteza wymyślona przez SB zakładała, że „uprowadzenie ks. Popiełuszki jest prowokacją o zabarwieniu politycznym ekstremy byłej »Solidarności« niezadowolonej ze stabilizacji życia w kraju oraz w celu skompromitowania organów spraw wewnętrznych i odbyło się bez wiedzy osób zatrzymanych, tj. ks. J. Popiełuszki i W. Chrostowskiego”. W trzeciej wersji sugerowano, że „uprowadzenie ks. Popiełuszki zostało dokonane przez członków nielegalnie działającej grupy przestępczej, np. organizacji »Antysolidarność«, jako zemsta na księdzu, który czynnie popierał »Solidarność«”. Brano także pod uwagę taką możliwość, że „organizatorem porwania ks. Popiełuszki jest wywiad jednego z państw zachodnich, zainteresowany dalszą destabilizacją życia kraju”. Ostatnie przypuszczenie zakładało, że „uprowadzenia dokonała grupa przestępcza, wywodząca się z elementu kryminalnego, w celach rabunkowych, uzyskania okupu lub na zlecenie działaczy byłej »Solidarności« w zamian za korzyści materialne”.
Jeśli zatem wiemy, że SB po kierunkiem Kiszczaka od początku planowała sprowadzenie śledztwa na fałszywe tory – czy nie jest to dostateczną przesłanką, by oficjalną wersję toruńskiej farsy oceniać w tych samych kategoriach dezinformacji?
Jej integralną częścią była teza o „prowokacji” przeciwko Jaruzelskiemu i walkach „twardogłowych” z „liberałami”. Fakt, że władza komunistyczna, choć nie cofała się przed sporządzeniem fałszywych dowodów i poszlak, nigdy nie wskazała na żaden „dowód” winy Milewskiego powinien jednoznacznie wskazywać, że takich dowodów nie było, a nawet – nie można było ich spreparować.
Wojciech Sumliński w artykule „Kto stoi za śmiercią księdza?” z 2006 roku napisał:
„ W zaciemnianiu tej prawdy bierze udział wiele osób: ci, którzy brali udział w zamordowaniu księdza Jerzego bądź w wydarzeniach z nią związanych; ci, którzy później zacierali ślady tej jednej z najgłośniejszych zbrodni PRL; ci, którzy obawiają się, że w toku wyjaśniania tej zbrodni wyjdzie na światło dzienne prawda o ich ponurej przeszłości. Niestety – również ludzie dobrej woli, którzy – często z jak najbardziej uczciwych, ale mylnych pobudek – obawiają się, że odkrywanie prawdy o morderstwie na księdzu Jerzym może opóźnić Jego beatyfikację. Również te środowiska, które sądzą, że postawa niektórych osób na przełomie lat 80. i 90. może zmazać ich wcześniejsze winy, czyli przyzwolenie na zbrodnie dokonywane prze komunistyczny aparat bezpieczeństwa. Wreszcie – nieudolni oficerowie śledczy i prokuratorzy, z winy których w ostatnich latach śledztwo w sprawie morderstwa na ks. Jerzym ugrzęzło w martwym punkcie”.
Efektem zaciemniania prawdy był nawet taki pogląd (forsowany przez „Gazetę Wyborczą”) jakoby podważanie ustaleń z roku 1984 były działaniem w interesie zabójców i inspiratorów zbrodni, i w rezultacie przynosiły więcej szkody, niż pożytku. Podobnej wagi argumentem, był ten o zagrożeniu dla procesu beatyfikacyjnego, jakie miałoby wynikać z ustalenia innej niż oficjalna daty śmierci ks. Jerzego.
„Jeżeli w opinii publicznej utrwali się przekonanie o tym, że za tę zbrodnię skazano niewłaściwe osoby to będzie triumf morderców- podkreśla prof. Witold Kulesza, do 2006 r. szef pionu śledczego IPN badającego sprawę śmierci księdza.
„Byłoby nieszczęściem, gdyby np. teraz wznowiono proces na podstawie teorii o śmierci 25 października. Oczyszcza ona Piotrowskiego, Chmielewskiego i Pekalę, bo zatrzymano ich 3 dni wcześniej. Skończyłoby się na umorzeniu sprawy z powodu niewykrycia sprawców i oczyszczenia tych, którzy w tym procesie zostali skazani-podkreśla b. szef pionu śledczego IPN.” –wtórował mu wówczas mecenas Krzysztof Piesiewicz, jeden z oskarżycieli posiłkowych w procesie toruńskim.
Fakt, że po dwudziestu kilku latach tą samą sofistyczną retoryką posługują się komunistyczny oprawca Kiszczak, szef pionu śledczego IPN oraz oskarżyciel z procesu toruńskiego dowodzi, że III RP nigdy nie wyjaśni tajemnicy śmierci księdza Jerzego.
„Ta sprawa jest jak wyjście z portu na szerokie morze.” – napisał kiedyś na tym blogu Wojciech Sumliński.
Hipotezy zaciemniające obraz zdarzeń, korzystne dla Jaruzelskiego i Kiszczaka trzymają nas w tym porcie kłamstw i obłudy. Historycy, którzy je powielają powinni zdawać sobie sprawę, że przyjdzie czas, gdy dłużej nie da się trwać przy historii pisanej w gabinetach sekretarzy partyjnych i esbeków.
Ścios
Palikot znów poniżej poziomu wody Oświadczenie jakie wysłałem do redakcji Dziennika Jak było naprawdę? Na swoim blogu 10 czerwca 2010 r. poseł Platformy Obywatelskiej Janusz Palikot w artykule pt. „Hiena Pospieszalski” napisał: „W poniedziałek znany dziennikarz TVP – redaktor Pospieszalski – pływał łódką w Wilkowie wśród zrozpaczonych ludzi i oferował po 200 złotych za udział w jego programie. Szczególnie zwracał się do najbardziej nieszczęśliwych. Proponował dojazd i nocleg w hotelu w Warszawie. Obrzydliwe to i wstrętne.” W rzeczywistości sprawa wyglądała następująco: we wtorek, a nie w poniedziałek, realizowałem zdjęcia do kolejnego programu „Warto Rozmawiać” o dramacie powodzian w Wilkowie. Spotkani mieszkańcy, dziękując za poprzednie programy, okazując zaufanie, opowiadali o swojej tragedii. Kilkoro z nich wyraziło ochotę przyjazdu do Warszawy i udziału na żywo w programie „Warto Rozmawiać”. W związku z tym zaproponowałem im jako zwrot kosztów podróży i diety, kwotę w wysokości 200 zł. Ponieważ program kończy się po północy i standardowo redakcja oferuje miejsce w hotelu. Korzystali z niego w przeszłości również politycy PO goszczący w naszym programie. Podejmowanie sporu z Palikotem uważam za wchodzenie w retorykę „świńskiego ryja” i gumowego gadżetu, natomiast niepokój budzi powielanie szaleństw tego człowieka przez media. Uznaję to za zjawisko niszczące debatę publiczną. Pomoc w dotarciu do studia ludziom którzy stracili dorobek życia – umożliwienie im rozmowy o swoich problemach z ważnymi politykami przed kamerami TVP1, uważamy za swój obowiązek. Preparowanie newsów w ślad za Palikotem jest praktyką budzącą zdecydowany sprzeciw. W dniu 10 czerwca o godz. 10.17 na portalu internetowym „Dziennika” ukazał się tekst pt.: „Pospieszalski płacił powodzianom 200 zł.” Ta informacja jest nieprawdziwa i narusza dobre imię dotkniętych nieszczęściem naszych rozmówców. Sugestia, że płaciłem rozmówcom po 200 złotych (w rzeczywistości proponowałem tylko zwrot poniesionych kosztów za przybycie do studia) jest kłamstwem i godzi także w moje dobre imię. Zwracam się z żądaniem o sprostowanie tej informacji, przeproszenie powodzian i naszej redakcji. Nikt z redakcji „Dziennika” ani do mnie, ani do naszych współpracowników nie zgłosił się o zweryfikowanie tych informacji. Narusza to zasady obiektywizmu i rzetelności dziennikarskiej. Jan Pospieszalski
Prawicowy gołębnik Motto: „Gdyby głupota umiała latać, byłaby pani gołębicą” (Dr Josef Štrosmajer w czechosłowackim serialu „Szpital na peryferiach”).
1. Rafał A. Ziemkiewicz chce w pierwszej turze wyborów prezydenckich oddać głos na jednego z tych kandydatów, „którym sondaże nie dają szansy wejścia do drugiej tury” (Korwin-Mikke? Jurek?). „Wybiorę go po pierwsze dlatego, że uważam go za człowieka i polityka uczciwego, po drugie dlatego, że głosi najbliższe mi poglądy, a po trzecie, a może to jest właśnie po pierwsze, dlatego, że nie zgadzam się na podzielenie Polski pomiędzy dwa dwory […]” – pisze znany publicysta na portalu fronda.pl. I natychmiast odpiera ewentualne zarzuty: „Argument, że trzeba głosować na mniejsze zło od razu, bo inaczej ‘tamten’ wygra już w pierwszej turze, jest idiotyczny i dowodzi tylko tego, jak straszną krzywdę wyrządzono Polsce, wycofując ze szkół naukę liczenia. Jeśli kandydat, którego nie chcemy, ma więcej niż połowę zwolenników, to przecież wygra i tak, bez względu na to, komu damy swoje poparcie”. Ponieważ w liceum chodziłem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, przyznaję Rafałowi rację. Jeśli ponad 50% wyborców poprze Komorowskiego, nie ma znaczenia, czy Rafał zagłosuje na Kaczyńskiego, czy na Korwina. Co jednak się stanie, jeśli to Kaczyński będzie bliski zwycięstwa już w pierwszej turze (w kontekście ostatnich sondaży jest to coraz bardziej prawdopodobne). Promoskiewski marszałek dostanie – powiedzmy – 42%, a lider PiS-u zatrzyma się na 48%, bo Rafał i podobni mu arystokraci ducha chcieli w pierwszej turze coś zamanifestować, a dopiero w drugiej głosować na „mniejsze zło”. Nie wiem, Rafale, jaką szkołę kończyłeś. Nie wątpię, że matematyka stała tam na wysokim poziomie. Ale wyobraźni raczej Cię nie nauczono.
2. „Jeśli wierzyć sondażom, to głosy oddane na któregoś z dwóch głównych kandydatów są stracone, bo one niczego nie zmieniają. Natomiast kolosalną zmianą w Polsce będzie to, kto w tym sporze PO i PiS będzie siłą rozstrzygającą” – stwierdził Marek Jurek na konwencji w Lublinie. Faktycznie, Panie Marku, mój głos oddany na Jarosława Kaczyńskiego będzie głosem straconym. Lepiej zagłosuję na Pana i razem będziemy manifestować swój sprzeciw wobec obowiązującej ustawy antyaborcyjnej oraz in vitro. W sumie będzie nas pięciu: Pan, arcybiskup Michalik, Dorn, Milcarek i ja. Pan Ludwik będzie nam pisał szturmowe "Zdruzgotki". Staniemy się „siłą rozstrzygającą” o polskiej eschatologii. Wprawdzie w wymiarze politycznym nic nie osiągniemy, nie zmienimy ani jednej ustawy, nie wprowadzimy własnej, ale przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, by dawać świadectwo. Tak żeby biblijny Bóg nie zgładził naszej ojczyzny ze względu na tych pięciu sprawiedliwych (aniołów uprasza się o nieprzekręcanie nazwisk: Jurek, Michalik, Dorn, Milcarek, Wencel). Zastanawiam się tylko, po co z takim nastawieniem pchać się do polityki. Czy nie lepiej pójść na spotkanie pod dębami Mamre i modlić się w skupieniu?
3. Poprawka: będzie nas sześciu, a nie pięciu, bo na kandydata Prawicy Rzeczypospolitej zagłosuje też Paweł Kukiz. „Strasznie mnie ucieszyły ostatnie wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego i zastanawiam się, cholera, ile w tym jest piaru, a ile prawdziwego człowieka. Na razie boję się głosowania na niego. Nie jestem pamiętliwy, ale wciąż nie zapomniałem o tym, że on stoi tu, gdzie była ‘Solidarność’, a ja i reszta tam, gdzie ZOMO. Nikt mi tak nie ubliżył” – wyznał na łamach "Rzeczpospolitej" niepokorny wokalista, który do niedawna wychwalał pod niebiosa Donalda Tuska i brał udział w nagonce na „Kaczorów”. Tak trzymaj, Paweł! Nie będzie Ci tu bliźniak ubliżał. Jesteś w końcu artystą, człowiekiem wrażliwym, masz prawo czuć się obrażony. Wprawdzie kiedyś byłeś twarzą PO, ale ostatnio napisałeś bezkompromisową piosenkę o ruskich zbrodniach i rządzisz. A Polska? Do obrony naszych interesów przed Rosją żaden Kaczyński nie jest potrzebny. Wystarczy Marek Jurek. Facet był może dotąd nieskuteczny, ale przynajmniej nikogo nie obraża i jest konsekwentny. Jak się postawi Putinowi, to ten w spodnie popuści i z miejsca przestanie nas traktować instrumentalnie.
4. Paweł Milcarek i jego świta też będą w pierwszej turze głosować na Marka Jurka. W drugiej (jeśli do niej dojdzie) – nie wiadomo, na kogo, bo do lidera PiS-u zasadniczo czują odrazę. Głównie dlatego, że Jurek jest zwolennikiem łacińskiej mszy świętej, a Kaczyński woli podczas eucharystii słuchać ojczystej mowy. Ostatnio Paweł odkrył dla siebie tygodnik „Gala”, w którym znalazł się wywiad z Martą Kaczyńską i jej mężem (kontrakt cywilny, fuj!), synem działacza SLD Marcinem Dubienieckim. Od tygodnia Paweł siedzi na Facebooku i umieszcza tam wycinki z tegoż czasopisma, opatrując je zgryźliwymi komentarzami. „’Tata był w służbach’. No cóż, trudno o deubekizację we własnej rodzinie, w rodzinie prezydenckiej ‘W bardzo przyjaznej atmosferze... Nie było żadnych zgrzytów...’ Warto przeczytać ten z pozoru tak apolityczny wywiad z ‘Gali’ […]” – radzi nam redaktor naczelny „Christianitas”. Drogi Pawle, ja zasadniczo „Gali” nie czytam, ale jeśli Ty i inni tradycjonaliści jesteście zainteresowani prasą kobiecą, chętnie podeślę Ci kilka egzemplarzy, które sąsiadka zostawia na mojej klatce schodowej. „Olivia”, „Party”, „Show”, „Dobre Rady” – czego tylko dusza zapragnie. W trakcie lektury będziecie mogli wyrobić sobie jeszcze głębsze poglądy na temat polskiej polityki. Reflektujesz? Wojciech Wencel
Ufff - odsapnąłem nieco po tej "debacie". Na szczęście jako-tako to wyszło Na pewno jakaś dyskusja na ten temat jest na moim portalu... Na razie - radujmy się: Jak dobrze nam... że nie ma €uro! Właśnie bliżej nieokreślone władze €urolandii ustaliły(?), że warunki pożyczek dla "krajów zagrożonych" będą ustalane centralnie - a parlamenty poszczególnych państewek €urolandii zostaną pozbawione prawa veto! Polska, na szczęście, do €urolandii nie należy - ale nie ulega kwestii, że pozostałe państewka będą usiłowały część tegoż obciążenia przerzucić na nas. Temu trzeba się z całą pewnością przeciwstawić. I nie chodzi o Grecję i nasze finanse - tylko o Zasadę: jak raz dopłacili do Grecji, to już w kolejce ustawia się Królestwo Hiszpanii (jakieś 500 miliardów €uro...) Irlandia (w 2002 roku wprowadziła nieopatrznie €uro, podniosła CIT z 10 na 12,5 % - a potem wprowadziła Kartę Praw Podstawowych... i przestała być "celtyckim tygrysem") - a potem Niemcy i Francja. Tego wszystkiego na pewno nie uratujemy. Więc lepiej powiedzieć to od razu! Bardzo proszę o wyjaśnienie mi:
1) jakie stacje TV transmitowały tę debatę na żywo? Na sali było z dziesięć kamer...
2) Gdzie tę debatę można zobaczyć w sieci? Podane linki zawierają albo urywki wypowiedzi (przy czym kliknięcie w moją podobiznę uruchamia wypowiedź p. Andrzeja Leppera...) albo (link do audio) nie działają
3) Skąd pochodzą te zmanipulowane relacje, o których Państwo piszecie?
Oczywiście debata będzie za kilka dni w WOLNA.TV i na zaprzyjaźnionych stronach. Przy okazji zawiadamiam, że odbiór był ponoć b. dobry. Widzieliście Państwo tylko główną salę, obsadzoną głównie przez klakierów PO (bardzo pilnowano, na przykład, by nie wszedł mój Sztab!) - ale były dwie inne, z telebimami, gdzie reakcje były jednoznaczne. Proszę Państwa: finiszujemy! Proszę zmobilizować jak najwięcej znajomych do głosowania w I turze. Argumentacje będę podsuwał. W nie do końca wyjaśnionej sprawie Katastrofy, mam jeszcze drobne pytania... Otóż p. mjr. Michał Fiszer, podobnie jak ja, podejrzewa, że do katastrofy mogło przyczynić się to, że dowódcą był śp. kpt. Arkadiusz Protasiuk, a nie śp. mjr. Robert Grzywna. I kiedy mjr. Grzywna powiedział „Odchodzimy” - Jemu, dowódcy, nie wypadało zastosować się do tej sugestii – bo to by znaczyło, że On, dowódca, podejmuje złe decyzje. Tym bardziej, że w kabinie był obecny śp. gen. Andrzej Błasik... W oczach przełożonego kpt. Protasiuk wyszedłby na niekompetentnego.
Więc zacisnął zęby – i kontynuował zniżanie się. Moje pytanie brzmi: Kto i dlaczego zdecydował, że wbrew hierarchii dowódcą został niższy stopniem oficer? Przecież gdyby dowódcą był mjr. Grzywna, a kpt. Protasiuk istotniej więcej się nalatał Tu154M – to mjr. Grzywna niewątpliwie pozwoliłby lądować kpt. Protasiukowi. Ale wtedy słowo: „Odchodzimy!” ze strony bardziej doświadczonego pilota i dowódcy byłoby po prostu rozkazem - i kpt. Protasiuk dodałby gazu (pół sekundy), ściągnął wolant do siebie (drugie pół sekundy..) - i i samolot poderwałby się do góry jeszcze zanim kontrolerzy podali cokolwiek spóźnioną komendę: „sto-adin: gorizòn!” I drugie pytanie: kto to nas (i po co?) zapewniał, że kpt. Protasiuk świetnie znał angielski i rosyjski? Sądząc z rozmów w kabinie nie bardzo wiedział nawet jak jest po rosyjsku „Do widzenia!”... Wcale nie jestem pewien, czy zrozumiał komendę: „sto-adin: gorizòn!” - a przynajmniej możliwe, że zrozumienie docierało do Jego umysłu ze znacznym opóźnieniem. Więc może by dowództwo sil powietrznych przyznało, jaki był prawdziwy stan wyszkolenia pilotów? JKM
Zamach w Smoleńsku – lot PLF101 Przedstawiamy państwu efekt dochodzenia przeprowadzonego przez wielu internautów. W oparciu o stenogramy oraz inne potwierdzone doniesienia prasowe. Podstawowe fakty. Wiadomo, że samolot rozbił się przed lotniskiem. Podstawowe pytanie jakie zostało sformułowane brzmi :
Dlaczego samolot znalazł się przed płytą lotniska w odległości 1100 metrów, na wysokości kilku – kilkunastu metrów, w pozycji odległej około 50 metrów od osi pasa lotniska.
Zakładane odpowiedzi : a) z wykresu A wynika że samolot podejmował próbę lądowania.
b) maszyna uległa awarii i to spowodowało obniżenie lotu.
c) błąd pilota.
Analiza przyjętych tez : a) przyjęliśmy wariant lądowania ze względu na tor lotu.
b) według doniesień nie było awarii sprzętu samolotu – odrzucamy hipotezę.
c) wniosek dotyczący ewentualnego błędu pilota będzie antytezą punktu (a)
Analiza podejmowania decyzji przez kapitana o lądowaniu.
Do analizy został użyty fragment stenogramu od przejścia nad pierwszą radiolatarnią 1NDB do zaniku sygnałów. Dowód jest zawarty w czasie od 10:40:31 do 10:40:48. Uwaga nasza była skupiona na sposobie lądowania i zbadaniu procedur w oparciu o dane ze stenogramu oraz brakujące zjawiska, które musiały wydarzyć się aby doszło do lądowania.
Czas Od Do Komenda/rozmowa/głos w Sek
10:39:49 "10:39:49,9" "10:39:52,3" "Podchodzicie do dalszej, na kursie i ścieżce, odległość 6."
10:39:50 "10:39:50,2" "10:39:58,0" "Sygnał dźwiękowy, F845Hz. Dalsza prowadzącej"
Sygnał 1NDB może być fałszywy , odległości podawane przez wieżę są pomijane w dalszych rozważaniach ponieważ też są fałszywe. Dlatego budowanie wykresów toru lotu jest ogólnie tylko teoretyczne i nie prowadzi do żadnych wniosków. Wszystkie wykresy występujące w Internecie są tylko poglądowe.
10:39:51 |
---|
10:39:52 |
10:39:53 |
10:39:54 |
W tym czasie zostaje zerwana linia energetyczna. Prawdziwa wieża nie ma łączności z PLF101.
10:39:55
10:39:56
10:39:57 "10:39:57,1" "10:39:59,3" 400 metrów.
10:39:58
10:39:59
10:40:00
10:40:01
10:40:02 "10:40:02,6" "10:40:15,6" "(niezr.)"
10:40:03
10:40:04
10:40:05
10:40:06 "10:40:06,7" "10:40:07,8" "[TAWS] TERRAIN AHEAD"
10:40:07 |
---|
10:40:08 |
10:40:09 |
10:40:10 |
10:40:11 |
10:40:12 |
10:40:13 |
10:40:14 |
10:40:15 |
10:40:16 |
10:40:17 |
10:40:18 |
10:40:19 |
10:40:20 |
10:40:21 |
10:40:22 |
10:40:23 |
10:40:24 |
10:40:25 |
10:40:26 |
10:40:27 |
10:40:28 |
10:40:29 |
10:40:30
!!!! Tutaj zaczyna się proces podejmowania decyzji o lądowaniu. !!!!
10:40:31 "10:40:31,2" "10:40:32,4" "Reflektory włączcie"
Zaproszenie do lądowania złożone przez fałszywą wieżę jak głos diabła kuszącego Jezusa na pustyni.
10:40:32 "10:40:32,4" "10:40:33,5" "[TAWS] TERRAIN AHEAD"
10:40:33 "10:40:32,9" "10:40:33,6" 200
10:40:34 "10:40:34" "10:40:34,8" "Włączone"
10:40:35
10:40:36
10:40:37 "10:40:37,1" "10:40:38,1" 150
10:40:38 "10:40:38,7" "10:40:39,9" "2 na kursie i ścieżce"
Komunikat fałszywej wieży o odległości 2 km od progu lotniska. Każdy pilot mając instrukcję lądowania schematy D i E danego lotniska wie, że za ok. 900 metrów znajdzie się nad drugą latarnią. Kapitan utrzymuje wysokość 100 m i czeka na sygnał z drugiej radiolatarni. Jest to prawdziwy początek wypadku. Naprawdę jest ok. 3km.
10:40:39 "10:40:39,4" "10:40:42,0" "[TAWS] TERRAIN AHEAD, TERRAIN AHEAD"
10:40:40 "10:40:41,3" "10:40:42,6" 100 metrów.
10:40:41 "10:40:42,6" "10:40:42,7" 100
10:40:42 "10:40:42,6" "10:40:44,1" "[TAWS] PULL UP, PULL UP"
10:40:43
10:40:44 "10:40:44,5" "10:40:46,1" "[TAWS] PULL UP, PULL UP"
10:40:45 "10:40:45" "10:40:47,1" "Sygnał dźwiękowy F=800 Hz. Bliższa prowadząca"
Tego sygnału nie ma w stenogramie. Został wycięty. Mógł być słyszany od 10:40:43.
10:40:46 "10:40:46,6" "10:40:49,2" "[TAWS] TERRAIN AHEAD, TERRAIN AHEAD"
10:40:47
10:40:48 "10:40:48,7" "10:40:49,4" 100
!!!! Tutaj kończy się proces analizy. Decyzja o lądowaniu zapadła. !!!! W zakresie czasowym od 10:40:38 do 10:40:48 upływa ok. 11 sekund. Samolot lecący z prędkością do lądowania około 75-80 m/s przebył dystans ok 900m. Kapitan umie liczyć i spodziewa się spotkania drugiej radiolatarni. Sygnał drugiej – fałszywej radiolatarni jest wycięty ze stenogramu !!. Ale cóż dalej dzieje się z samolotem. Kapitan wiedząc, że w instrukcji wysokość przelotu nad drugą radiolatarnią wynosi 70 metrów, zaczyna nieco gwałtowniej obniżać lot , aby trafić na początek pasa lotniska.
10:40:48 "10:40:49,2" "10:40:49,6" "W normie."
10:40:49
"10:40:49,6" "10:40:50,1" 90
10:40:49
"10:49:49,8" "10:40:51,3"
10:40:50
"10:40:50,0" "10,40:51,3" 80
10:40:50
"10:40:50,5" "10:40:51,2" "Odchodzimy."
Komenda ,,Odchodzimy'' może być zadana w formie pytającej i wówczas nie wiemy czy drugi pilot pyta kapitana czy dokonuje manewru. My twierdzimy, że to jest tylko pytanie lub zmieniony fragment słowa ,,Podchodzimy''. Czyli może być to druga drobna przeróbka stenogramów.
10:40:51 | "10:40:51,5" | "10:40:58,0" | "Sygnał dźwiękowy, F=400 Hz.. (Wysokość niebezpieczna)." |
---|---|---|---|
10:40:51 | "10:40:51,7" | "10:40:53,4" | |
10:40:52 | "10:40:51,8" | "10:40:52,4" | 60 |
10:40:52 | "10:40:52,3" | "10:40:53,1" | 50 |
10:40:53 | "10:40:52,4" | "10:40:53,4" | "Horyzont 101." |
Tutaj prawdziwa wieża odzyskuje zasilanie. Kontroler lotu krzyczy, ale już w tym momencie jest za późno. Kapitan jest geniuszem pilotażu. Myśli sobie, człowieku, pokaże wam wszystkim jak lądują polscy piloci. Mimo mgły, umiejętności kapitana oraz doskonałe wyczucie Tu154 i bardzo dobra kondycja psychofizyczna pozwoliły mu podjąć ryzyko.
10:40:53 "10:40:53,0" "10:40:53,6" 40
10:40:54
"10:40:53,7" "10:40:55,5"
10:40:54
"10:40:54,5" "10:40:55,2" 30
10:40:55 "10:40:54,7" "10:40:56,4" "Kontrola wysokości, horyzont"
Prawdziwa wieża informuje bez skutku. Kapitan już wcześniej podjął decyzję o lądowaniu. Tu odgrywają rolę sekundy, samolot waży ok. 100 ton. Procesu nie można już przerwać.
10:40:55 "10:40:55,2" "10:40:56" 20
10:40:56
"10:40:56" "10:40:58,2" "Sygnał dźwiękowy F=400 Hz"
10:40:56
"10:40:56" "10:40:58,1" "Sygnał dźwiękowy F=800 Hz. Bliższa prowadząca"
Totalne zaskoczenie. Nie wiedzą gdzie są. Przecież znów upłynęło od ostatniej komendy 100 około 10 sekund i na tej wysokości powinien być widać początek pasa, a tu pole. Czas na wypowiedzenie czegokolwiek o własnej sytuacji zatrzymał się. Prawdziwość tego sygnału jest też wątpliwa.
10:40:57
"10:40:56,6" "10:40:57,7" "Sygnał dźwiękowy, F=400 Hz, ABSU"
10:40:57
"10:40:56,6" "10:40:58,2"
10:40:58
"10:40:57,9" "10:40:59,0" "Sygnał dźwiękowy, F=400 Hz.. ABSU"
10:40:58
"10:40:58,6" "10:41:00,2" "[TAWS] PULL UP, PULL UP."
10:40:59
"10:40:59,3" "10:41:04,6" "Odgłos zderzenia z drzewami"
10:40:59
"10:41:00,3" "10:41:01,4" "Kurwa mać!"
10:41:00
"10:41:00,5" "10:41:01,8" "[TAWS] PULL UP, PULL UP."
10:41:00
10:41:01
10:41:01
10:41:02
"10:41:02,0" "10:41:03,4" "Odejście na drugi krąg!"
10:41:02
"10:41:02,7" "10:41:04,6" "Krzyk Kurwaaaaaa......"
10:41:03
10:41:03
10:41:04
10:41:04
10:41:05 "10:41:05,4" "KONIEC ZAPISU"
10:56 Po długiej naradzie oraz zabezpieczeniu terenu wypadku przez oddziały specjalne, postanowiono ogłosić alarm. W tym momencie świadkowie z polskiego samolotu Jak-40 mówią o tym jak wybiega z wieży kontroler i krzyczy ,,co z nim będzie'', jest w szoku. Zdarzenie to opisuje Fakt ( fakt.pl ) Od 10:41 do 10:56 jest ok. 15 minut na dokonanie czynności zabezpieczających, których fragment znajduje się na filmie śp. Koli ( okrzyki, strzały z broni, śmiech, fruwające liny ).
Podsumowanie.
Kapitan samolotu PLF101 śp. Mjr Arkadiusz Protasiuk zachował się zgodnie ze sztuką lotniczą. Został niestety wprowadzony w błąd komendami wydanymi z wieży oraz z fałszywej drugiej radiolatarni :
10:40:31 "10:40:31,2" "10:40:32,4" "Reflektory włączcie"
10:40:38 "10:40:38,7" "10:40:39,9" "2 na kursie i ścieżce" Rzeczywiście ok. 3 km
oraz usuniętej ze stenogramu znak - :
10:40:45 "10:40:45" "10:40:47,1" "Sygnał dźwiękowy F=800 Hz. Bliższa prowadząca"
Dwie pierwsze komendy pozwalają już na oskarżenie kontrolera lotu. Trzecia komenda – sygnał z drugiej radiolatarni musiała być podana, ponieważ kapitan bez niej nie mógłby rozpocząć procesu lądowania. Proces lądowania przy użyciu dwóch radiolatarni eliminuje możliwość lądowania bez otrzymania sygnału drugiej radiolatarni. Jest to tak prosta zależność aż trudno w to uwierzyć. To jest liczenie do dwóch : jedna, druga, lądujemy. Zapamiętanie takiego procesu wymaga nadludzkich umiejętności. Jeden, Dwa. Trzecia komenda to Katyń II.
Hipoteza błędu pilota/kontrolera.
Kapitan samolotu PLF101 śp. Mjr Arkadiusz Protasiuk zachował się bardzo dziwnie. Został niestety wprowadzony w błąd komendami wydanymi z wieży :
10:40:31 "10:40:31,2" "10:40:32,4" "Reflektory włączcie"
10:40:38 "10:40:38,7" "10:40:39,9" "2 na kursie i ścieżce" Rzeczywiście ok. 3 km
Dwie komendy pozwalają już na oskarżenie kontrolera lotu. Przy braku sygnału drugiej radiolatarni w warunkach braku widoczności kapitan popełnia błąd, podejmując próbę lądowania. ( chyba, że tak szkolą pilotów, aby lądowali z zamkniętymi oczami w śmietnikach ). Takie postępowanie świadczy o upadku państwa polskiego. Coś innego słyszymy od wszystkich ministrów łącznie z prezesem , a co innego oglądamy jak to działa. Dziękujemy polskim władzom za zgodne z procedurami przygotowanie tej śmiertelnej wizyty.
Hipoteza awarii sprzętu.
Kapitan samolotu PLF101 śp. Mjr Arkadiusz Protasiuk został zaskoczony utratą wysokości. Dodatkowo został wprowadzony w błąd komendami wydanymi z wieży :
10:40:31 "10:40:31,2" "10:40:32,4" "Reflektory włączcie"
10:40:38 "10:40:38,7" "10:40:39,9" "2 na kursie i ścieżce" Rzeczywiście ok. 3 km
Dwie komendy pozwalają już na oskarżenie kontrolera lotu. Pilot postanawia lądować, ale nagle następuje utrata panowania nad sterem samolotu. Samolot opada a pilot już nie uzyska panowania. Części, które mogły ulec awarii można będzie kupić na targu u ruskich. Tu należą się podziękowania władzom polskim za przekazanie śledztwa i idealne pilnowanie własnych interesów ( grupy archeologów będą za 1000 lat zbierały szczątki tego samolotu ).
Świetlny przekręt Niedawno minęły trzy lata odkąd w Polsce wprowadzono nakaz używania świateł mijania za dnia przez cały rok. Warto więc pokusić się o podsumowanie? Zgodnie z zapowiedzią zwolenników jazdy na światłach w ciągu dnia i uruchomionej przez nich kampanii medialnej nakaz ten miał zredukować liczbę wypadków na polskich drogach o około 20 %. Jak jednak było w rzeczywistości? Wystarczy wejść na stronę internetową policja.pl i zapoznać się ze statystyką wypadków w Polsce w wybranych latach. I tak w 2006 r., kiedy nie było nakazu włączania świateł w ciągu dnia, liczba wypadków w naszym kraju wyniosła 46876, natomiast w 2007 r., kiedy nakaz ten zaczął obowiązywać, liczba ta wzrosła o 5,6 % i wyniosła 49536. Odnotowano wzrost liczby wypadków, rannych i zabitych pomimo wcześniejszego trendu malejącego. Trudno więc mówić o jakiejkolwiek poprawie bezpieczeństwa, a co dopiero o 20-procentowym spadku liczby wypadków. Wprawdzie liczba samochodów w roku 2007 r. wzrosła, jednak począwszy od roku 2000 liczba pojazdów nad Wisłą rośnie co roku w podobnym tempie, przy stałym spadku liczby wypadków. Co więcej, w kolejnych latach liczba wypadków zaczęła ponownie spadać, co jest tylko potwierdzeniem faktu, ze trend malejący został zakłócony wprowadzeniem nakazu włączania świateł w dzień, bo przecież inne czynniki mające wpływ na wypadkowość nagle nie zmieniły się o 180 stopni, więc nie mogły spowodować takiej gwałtownej zmiany w 2007 r. Można zaryzykować więc twierdzenie, że gdyby nie włączone światła, to liczba wypadków, rannych i zabitych byłaby teraz sporo niższa. Przedstawiamy to na poniższym wykresie. Wszystko wskazuje więc na to, że pozytywny wpływ używania świateł w ciągu dnia jest mitem. Między innymi dlatego w Austrii na początku 2008 r. zniesiono taki sam nakaz po dwóch latach obowiązywania, a od tego czasu liczba zdarzeń drogowych wyraźnie zmalała. Dlaczego tak się stało? Austriacy zrozumieli, że z dróg nie korzystają jedynie samochody. Są tam również obiekty niewyposażone w światła, takie jak piesi, rowerzyści, czy inne obiekty. W sytuacji obowiązywania nakazu kierowcy przyzwyczaili się do tego, iż wszystko co znajduje się na drodze ma włączone światła i przestali w porę dostrzegać obiekty nieoświetlone. To właśnie piesi i rowerzyści byli grupą, która najbardziej ucierpiała na tym nakazie - liczba wypadków z ich udziałem istotnie wzrosła. Identycznie zresztą sytuacja wygląda w Polsce oraz każdym kraju, który w ostatnim czasie wprowadził podobny nakaz? Ponadto zarówno w Austrii, jak i w Polsce odnotowano wzrost liczby wypadków z udziałem motocyklistów. W Polsce liczba ta wzrosła nagle aż o 16,8 %, a zabitych motocyklistów o 40 % (!), mimo że nie zanotowano gwałtownego wzrostu liczby zarejestrowanych motocykli. Co więcej, fakt ten jest pomijany w oficjalnych publikacjach policji i rządu, w których kładzie się za to nacisk na spadek liczby wypadków w pewnych kategoriach o ... 0,5 %, co ma świadczyć o skuteczności nakazu. A rzeczywistość wygląda tak, że w sytuacji, kiedy każdy pojazd ma zapalone światła, motocykliści przestali, tak jak dawniej, wyróżniać się w ruchu ulicznym, a z racji swych mniejszych rozmiarów i prędkości, z jaką się poruszają, zostali narażeni na dodatkowe niebezpieczeństwo. Z tego powodu organizacje motocyklistów zablokowały wszelkie próby wprowadzenia takiego przepisu w krajach zachodnich? Wracając do Austrii. Użytkownicy dróg byli często oślepiani przez auta, które miały źle wyregulowane światła. Wystarczyło też, że auto podskoczyło na nierównościach albo kierowca zabrał 3 pasażerów na tylną kanapę i nie zmienił ustawienia świateł, przez co oślepiał nadjeżdżające z naprzeciwka samochody? Austriakom częściej zaczęły przepalać się żarówki. Pół biedy, gdy auto bez sprawnego jednego reflektora poruszało się w dzień, jednak gdy taki "cyklop" wyjechał na drogę w nocy, stwarzał poważne niebezpieczeństwo. Ludzie bowiem nie potrafili często sami wymienić żarówki, a wizytę w warsztacie odkładali w czasie. Wysyp "cyklopów" można doskonale zaobserwować również i w naszym kraju, gdzie nawet co dziesiąty samochód ma niesprawne oświetlenie. A czy jazda w nocy z przepaloną jedną żarówką ma pozytywny wpływ na bezpieczeństwo? Niewątpliwie nie.
?Niebagatelną rolę w zniesieniu nakazu jazdy na światłach w ciągu dnia w Austrii odegrały względy ekologiczne. Wiadomo, że auto na włączonych światłach spala o kilka procent więcej paliwa (jest to różna wartość w zależności od mocy silnika i warunków ruchu), przez co emituje więcej dwutlenku węgla i innych substancji toksycznych do atmosfery. W przypadku pojedynczego pojazdu różnica ta jest niemal niezauważalna, jednak przemnożona przez liczbę samochodów w całym kraju, robi się groźna? I wreszcie najważniejsze - w Austrii przeprowadzono badania pod kierunkiem profesora Ernsta Pflegera polegające na analizie reakcji badanych kierowców na włączone światła mijania w rzeczywistym ruchu drogowym. Pokazały one, że używanie świateł w dzień nie działa korzystnie na bezpieczeństwo, a wręcz przeciwnie - w niektórych sytuacjach może być szkodliwe (dłuższa reakcja oka na włączone światło, koncentracja uwagi na światłach nadjeżdżających samochodów). To był gwóźdź do trumny dla świateł w dzień w Austrii, która niezwłocznie wycofała się z tego pomysłu? W Polsce zarejestrowanych jest ponad 14 mln pojazdów osobowych. Doliczając do tego samochody ciężarowe oraz ruch tranzytowy mamy poważne źródło zanieczyszczeń. Ekolodzy obliczają, iż od 17 kwietnia 2007 r. do atmosfery emitujemy rocznie więcej o ponad 500 tys. ton dwutlenku węgla niż przed wprowadzeniem nakazu. Zważywszy na brak pozytywnego wpływu używania świateł na bezpieczeństwo drogowe, jest to świadome i bezcelowe zatruwanie środowiska naturalnego. Dziwi zatem fakt, że na ten problem nikt tak naprawdę nie zwraca uwagi, za to media emocjonują się akcjami typu "Godzina dla Ziemi", których efekt jest praktycznie tylko wizerunkowy? Większe zużycie paliwa z tytułu włączonych świateł mijania ma również swoje konsekwencje ekonomiczne - z jednej strony zwiększa się wpływ z akcyzy do budżetu państwa oraz rosną zyski firm paliwowych i żarówkowych, a z drugiej strony chudnie portfel kierowców. Szacuje się, że w Polsce koszt samego paliwa zużytego z tego powodu wynosi aż trzy mln zł dziennie, a w roku wprowadzenia nakazu sprzedaż żarówek samochodowych wzrosła o 60 %? Niekorzystne konsekwencje używania świateł w ciągu dnia można wprawdzie zniwelować stosując specjalne światła do jazdy dziennej, które pobierają zdecydowanie mniej energii i są bardziej trwałe, a do tego nie powodują efektu olśnienia. Jednak z uwagi na ich koszt (kilkaset złotych) oraz czasochłonność, a czasem brak możliwości montażu w niektórych modelach samochodów, niewielu kierowców się na nie decyduje i w efekcie używa zwykłych świateł mijania, zaprojektowanych przecież do jazdy nocą? Jak kwestia świateł wygląda w Europie? Nakaz taki obowiązuje wyłącznie w krajach skandynawskich oraz w większości postkomunistycznych państw Europy Środkowej. Kraje zachodnie, takie jak m.in. Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Hiszpania, Szwajcaria nie zdecydowały się na jego wprowadzanie. Nakaz wycofano w Austrii oraz Chorwacji. Ciekawym przypadkiem jest Grecja, gdzie obowiązuje zakaz używania świateł w ciągu dnia. Warto nadmienić, że Komisja Europejska, która początkowo rekomendowała używanie świateł w ciągu dnia, wycofała się z tego pomysłu w listopadzie 2007 r. i jako kompromisowe rozwiązanie wydała dyrektywę, nakładającą na producentów aut obowiązek montownia od 2011 r. świateł do jazdy dziennej, które jednak muszą dać się wyłączyć bez użycia narzędzi.
?Natomiast niektóre kraje pozaeuropejskie, takie jak np. USA, Japonia, Australia rozważały wprowadzenie takiego nakazu, jednak wycofały się z tego pomysłu po przeprowadzeniu szczegółowych badań na ten temat. Raport amerykańskiej Rządowej Agencji ds. Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego (NHTSA) oraz wspomniane już badania austriackiego Instytutu Kompleksowego Badania Wypadków i Bezpieczeństwa EPIGUS stwierdzają wyraźnie, że światła używane w ciągu dnia nie mają żadnego pozytywnego wpływu na bezpieczeństwo. Mogą za to prowadzić do dekoncentracji, odwracają uwagę od obiektów niewyposażonych w światła, takich jak piesi, czy rowerzyści oraz trudniej przez nie ocenić odległość i prędkość nadjeżdżającego z przeciwka pojazdu. Japończycy w wyniku przeprowadzonych badań wręcz stwierdzili, że nakaz taki byłby niebezpieczny dla motocyklistów? Biorąc pod uwagę powyższe argumenty oraz fakt, że w Austrii po wycofaniu nakazu liczba wypadków wyraźnie spadła, nasuwa się proste pytanie: dlaczego w Polsce nadal obowiązuje ten szkodliwy i nieekonomiczny nakaz? To przecież chyba niemożliwe, aby rządzący przedkładali wyższe wpływy z akcyzy paliwowej nad bezpieczeństwo swoich obywateli. Niestety jest to faktem. Po pierwsze, dzięki temu przepisowi do kasy państwa wpływa rocznie około 500 mln zł rocznie, niebagatelna kwota dla budżetu państwa. Po drugie, obecna partia rządząca była inicjatorem jego wprowadzenia, wbrew woli ówczesnego rządu? Warto zatem prześledzić historię wprowadzenia tego nakazu i prób jego zlikwidowania. Nakaz używania w dzień świateł mijania został wprowadzony za rządów PiS, ale był inicjatywą posłów PO, którzy "przemycili" go w poprawce do ustawy dotyczącej zupełnie innego zagadnienia (uprawnień Straży Granicznej). Niektórzy posłowie sami potem przyznawali, że nie wiedzieli nad czym głosowali, a ówczesny poseł PiS (obecnie PO) Antoni Mężydło przyznał wręcz, że gdyby wiedział, to by głosował "za", bo go "syn do tego przekonał". Dziwny powód głosowania na "tak", zwłaszcza gdy chodzi o przepis wpływający na życie i zdrowie ludzkie (jak się teraz okazuje, negatywnie). Warto dodać, że tylko 2 posłów PO głosowało "przeciw", natomiast większość posłów PiS nie poparło tej poprawki? Wprowadzenie tego przepisu w Polsce zostało poprzedzone kampanią medialną, utworzono nawet "Koalicję Na Rzecz Jazdy Na Światłach Przez Cały Rok", w skład której weszły takie firmy jak Bosch (producent żarówek i akumulatorów), Hella (producent światła do jazdy dziennej), czy BP i Total (producenci paliwa) oraz inne firmy i organizacje nie mające często nic wspólnego z bezpieczeństwem ruchu drogowego.
http://dadrl.pl/images/koalicja.jpg
Wspólnie z Krajową Radą Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego wynajęły one firmę PR, której zadaniem było przeprowadzenie kampanii mającej za zadanie złagodzenie społecznego oporu przeciwko planowanemu nowemu prawu. Tak oto owa firma "chwali" się na swojej stronie internetowej skutkami swoich działań, z których wynika, że polskie społeczeństwo, a zwłaszcza kierowcy, padli ofiarą zwykłej manipulacji, żeby nie napisać - oszustwa. http://dadrl.pl/images/sensors.jpg
I w Polsce podjęto oczywiście próby zniesienia tego szkodliwego nakazu. Pierwsza interpelacja autorstwa posła PO Jarosława Pięty o mały włos nie skończyła się wyrzuceniem go z Klubu Parlamentarnego PO przez Zbigniewa Chlebowskiego, późniejszego bohatera tzw. "afery hazardowej". Z kolei posłowie PiS i LiD złożyli projekty ustaw znoszących wspomniany nakaz, ale bez skutku, ponieważ prace nad tymi projektami zostały zablokowane przez marszałka Komorowskiego, a posłowie opozycji przyznają, że Platforma Obywatelska nie chce podejmować nawet dyskusji na ten temat. W ostatnich tygodniach zapowiedziano złożenie wniosku o uchylenie szkodliwego przepisu do Trybunału Konstytucyjnego, ze względu na wspomniane już nieprawidłowości podczas jego uchwalenia, co może być ostatnią szansą na powrót do starych przepisów, miejmy nadzieję, że skuteczną krolowapokoju
Wszyscy przeciw Platformie? Unia Wolności, z której Tusk przed laty uciekł, za sprawą Komorowskiego dopadła go teraz i może niebawem zamienić go w delegata "krakowskich intelektualistów". Zamiast "wielkiej koalicji" PO – PiS jeszcze większa koalicja PiS – SLD – PSL? Jeszcze niedawno wydawało się to absurdem. Ostatnio już mniej. Polska scena polityczna zmienia się bowiem po raz kolejny i przetasowania wydają się nieuchronne. Choć nie jest oczywiście powiedziane, że zmiany będą służyć komukolwiek poza samymi uczestnikami gry o władzę i stanowiska. Coraz mniej prawdopodobne wydaje się spełnienie marzenia Platformy o wielkiej, stabilnej partii władzy, niczym w Meksyku, gotowej wmontować w system elit każdego, od byłych aktywistów Młodzieży Wszechpolskiej przez Kazimierza Marcinkiewicza i Mariana Krzaklewskiego po Włodzimierza Cimoszewicza. Trudno oczywiście przesądzać o tym, co stanie się za dwa tygodnie, tym bardziej że sondaże, jeśli cokolwiek pokazują, to przede wszystkim znaczne rozchwianie opinii i niepewność większości Polaków. Ale politycy zarówno partii opozycyjnej, jak i współrządzącego PSL, szykują się już do nowego rozdania.
Koniec pokuty Kaczyńskiego? W poprzednim, kończącym się, nie mieli wiele do ugrania. PiS zepchnięty został do okopów żelaznego elektoratu, gdzie czekał na "odbicie wahadła". PSL, metodą przećwiczoną wielokrotnie, zadowolił się ofiarowanym mu kawałkiem tortu, nie kryjąc wszelako, że nie bierze z koalicjantem ślubu na wieczne czasy i nie wchodząc w wojnę z PiS (z wzajemnością – można sobie wyobrazić, co mówiliby działacze PiS, gdyby to PO musiała odwoływać pięciu wiceministrów wskutek problemów lustracyjnych albo gdyby to tam zarzucono wiceprezesowi więcej niż podejrzane kontakty biznesowe; gdy jednak problemy te dotyczyły PSL, nie było żadnych komentarzy). W najtrudniejszej sytuacji było SLD. Nie miało ani pomysłu na swą tożsamość, a więc na odzyskanie wyborców, których podzieliły między siebie PO i PiS, ani też możliwości gry z Platformą, która, pewna rychłego przejęcia Belwederu, postanowiła po prostu nie dawać prezydentowi Kaczyńskiemu szansy do zastosowania weta, odmówiła więc także jakichkolwiek koncesji dla lewicy w zamian za pomoc w jego odrzucaniu. Jednocześnie, bardziej "salonowa" część lewicy agresywną retoryką walki z IV RP i "mordercami Barbary Blidy" zablokowała Napieralskiemu ruch w przeciwną stronę. Jednak nieskrywana ambicja Tuska zdobycia pełnej hegemonii stanowi dla pozostałych graczy żywotne zagrożenie, które w oczywisty sposób popycha ich do współdziałania. Odwróciła się sytuacja sprzed dwóch lat, kiedy to mobilizowały wszystkich przeciwko Kaczyńskiemu jego próby rozkruszania innych partii i zbudowania większości sejmowej poprzez wyciągnięcie "kresek" rywalom. Przy takim odwróceniu sytuacji pokuta Kaczyńskiego musi dobiec końca. Także on sam uznał wyraźnie, że na samodzielne zwycięstwo nad PO nie ma co liczyć, trzeba więc zasadniczo zmienić strategię, starać się zakończyć polaryzację świętej wojny PO – PiS i odzyskać zdolność koalicyjną. Wbrew stereotypowi zmiana ta zaczęła się jeszcze przed smoleńską katastrofą, a postacią kluczową miała być w niej śp. Grażyna Gęsicka. Po katastrofie tę rolę musiał przejąć sam Jarosław Kaczyński, co, oczywiście, jest trudniejsze, bo ułatwia oskarżenia, że PiS "tylko udaje, że się zmienił". Jednak jednym z politycznych skutków katastrofy jest swoisty "reset" odbioru prezesa PiS przez opinię publiczną. Przed 10 kwietnia odsetek osób, które zdecydowanie odrzucały jakiekolwiek dla niego poparcie, wynosił 70 procent, obecnie oscyluje około 40. To daje mu realną podstawę, by myśleć o zwycięstwie w wyborach prezydenckich. Jeśli zaś zostałby prezydentem, nie wydaje się wcale, żeby jego prezydentura była powtórką z Wałęsy, nieustającą wojną i "wymienianiem zderzaków". Prezydent Kaczyński raczej zacznie dusić PO w uścisku miłości, deklarując współpracę w ratowaniu państwa przed kryzysem i domagając się od Tuska obiecanych konkretnych projektów "dobrych zmian", co bez wątpienia postawi tego drugiego w arcytrudnej sytuacji.
Kopnąć w kostkę pod stołem Apelując o koniec wojny polsko-polskiej, otwierając się na współpracę z PO, otwiera sobie Kaczyński możliwość skopiowania ulubionej gry Tuska, polegającej na jednoczesnym wyciąganiu do partnera nad stołem dłoni do porozumienia i bolesnym kopaniu go pod stołem w kostkę – ale przede wszystkim pokazuje też, że jest zdolny do współpracy ze wszystkimi. Nie walczy o reanimowanie nigdy nieskonsumowanego PO – PiS, tylko o odzyskanie zdolności koalicyjnej w stosunku do SLD i PSL. Gdyby faktycznie udało mu się z pozycji prezydenta skutecznie zagrać na pojednaniu z PO (a zmęczenie społeczeństwa niekończącą się "wojną na górze" jest na tyle duże, że PO musiałaby się dostosować), Ryszard Kalisz kontynuujący pokrzykiwania o "mordercach Barbary Blidy" czy coraz bardziej ezoterycznych "naciskach" stałby się po prostu groteskowy. Porozumienie PiS z SLD i PSL przeciwko Platformie powstrzymać może tylko utrzymanie przez PO pozycji hegemona. Platforma ma do tego dwie drogi. Lepsza to wyraźne zwycięstwo w wyborach prezydenckich, w I turze. Wydaje się zresztą, że wobec ujawnionych w ostatnich tygodniach talentów Komorowskiego tylko takie jest możliwe; jeśli dojdzie do drugiej tury, nie da się uniknąć debaty, a wtedy prezes PiS po prostu rozniesienie "pana Wpadkę" na strzępy. Platforma, aby ocalić swą hegemonię i uniemożliwić SLD i PSL wydostanie się z marginesów sceny politycznej, musiała wrócić do gry, która dawała jej dotąd siłę – gry w totalną wojnę "europejskiej" PO z "zaściankowym" PiS. Ale to powoduje kompletne rozsypanie się kampanii wyborczej Komorowskiego. Gdy z jednej strony buduje się obraz kandydata na tradycji i wielodzietności, na haśle "zgoda buduje", a z drugiej krzyczy o "zagrożeniu powrotem IV RP" i ogłasza wojnę domową, skutkiem jest oczywisty fałsz całej sytuacji, i w efekcie szanse na sukces w I turze maleją zamiast rosnąć.
Wojna szkodzi Komorowskiemu Tym bardziej że dopadły PO uboczne skutki zastosowanej przed dwoma laty taktyki wojny totalnej. Skoro każdy, kto nie z nami, ten z PiS – to każdy, kto przeciw PiS, to my. W ten sposób PO coraz bardziej postrzegana jest przez zachowanie dominującego w mediach establishmentu, a to czyni ją w oczach wyborców odpowiedzialną za antypisowską furię salonu, nad którym Tusk nie ma w istocie władzy. Unia Wolności, z której Tusk przed laty uciekł, za sprawą Komorowskiego dopadła go teraz i przykleja się doń tak, że jeśli czegoś nie zrobi, niedługo z polityka od "drugiej Irlandii", autostrad i obietnic lepszego życia zmieni się w delegata "krakowskich intelektualistów", zmuszonego jak ongiś działacze Partii Demokratycznej tłumaczyć się bezustannie ze wstępniaków "Gazety Wyborczej". W tej sytuacji pozostała Tuskowi jeszcze druga metoda, słabsza – rozkruszyć SLD, tak samo jak dwa lata temu, ku oburzeniu salonowych mediów, usiłował jego rywal rozkruszać Samoobronę i LPR. Temu właśnie w stopniu znacznie większym, niż zdobywaniu głosów elektoratu partyjno-mundurowego dla Komorowskiego, służy nominacja Marka Belki, człowieka bliskiego Kwaśniewskiemu, który z kolei pozostaje patronem tej części SLD, którą nazwałem salonową, choć można by też nazwać ją LiD-ową. Ta grupa działaczy chętnie skonsumowałaby frukta wejścia do obozu władzy, nawet jeśli dla lewicy jako całości oznaczać to będzie podzielenie losu "przystawek" Kaczyńskiego. Rzecz może się udać tylko pod warunkiem, że Grzegorz Napieralski, reprezentujący interesy partyjnego aparatu, zasadniczo odmienne, polegnie haniebnie. To znowu przesłanka dla Tuska, by odgrzewać świętą wojnę, szczuć PiS Palikotem i Niesiołowskim, bo to spycha w cień pomniejszych kandydatów. Ale jednocześnie na dłuższą metę ta wojna wyraźnie szkodzi popularności Komorowskiego. Wynika z tej skomplikowanej układanki Tuska jedno: choćby jakiekolwiek żywioły się sprzysięgły przeciwko Polsce, wybory muszą się odbyć jak najszybciej, bo potem, jeśli tendencja się nie odwróci, będzie coraz gorzej; sondażowe poparcie dla PO wciąż jeszcze jest wysokie, ale coraz bardziej niepewne i łatwo może się rozwiać, jak kilka lat temu poparcie dla lewicy. JKM
Żałoba potiomkinowska Rosjanie nie stali się bratnim narodem Polski. Branie ich smutku za dobrą monetę jest naiwne – mówi francuski historyk Aleksandrze Rybińskiej. Rz: Po katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem część polskich elit zobaczyła szansę historycznego pojednania z Rosją. Powinniśmy skorzystać z okazji i wyciągnąć rękę do Moskwy? Alain Besançon: To, że Rosja prowadzi wobec Polski politykę pojednania, nie oznacza, że chce się rzeczywiście pojednać. To zwyczajna polityka, której muszą towarzyszyć życzliwa postawa, miłe słowa i gesty oraz symboliczne prezenty dla Warszawy. Rosjanie dobrze wiedzą, że Polska jest wrażliwa na symbole. Przekazując więc Warszawie – kartka po kartce – dokumenty o Katyniu, liczą na to, że zmiękczą serca Polaków. Szczerze mówiąc, dziwi mnie przychylna postawa polskich polityków po katastrofie. Spodziewałem się innej reakcji. Patrząc na to z Paryża, odniosłem wrażenie, że Polacy liczyli na coś w rodzaju szczerej zmiany ze strony Rosji. Wydaje mi się to trochę naiwne. Dla Rosji to po prostu dyplomacja i nic więcej.
Dlaczego tak pan uważa? Kto sądzi, że za władzami w Moskwie stoi naród rosyjski, który chce pojednania i wybaczenia, nie wyciągnął wniosków z historii. Tym bardziej że naród rosyjski nie uczestniczy w procesach politycznych, a nawet jest w tym wyjątkowo pasywny, zwłaszcza na tle narodów zachodnioeuropejskich. System putinowski jest więc w stanie wykreować żałobę narodową, którą nazwałbym potiomkinowską. Za czasów carycy Katarzyny II stawiano w Rosji wsie potiomkinowskie, które były iluzją przysłaniającą przykrą rzeczywistość. Tragedia smoleńska pokazała tylko jedno – może być też coś w rodzaju potiomkinowskiego smutku i współczucia.
Smutek Rosjan, którzy przychodzili złożyć kwiaty na miejscu katastrofy polskiego samolotu, wydawał się szczery. Nawet jeśli tak było, nie oznacza to, że Rosjanie nagle stali się bratnim narodem Polski. Branie żałoby za dobrą monetę czy – jak mówią Amerykanie – „at face value” byłoby więcej niż naiwne.Twierdzi pan, że Rosja nie zmieniła stosunku wobec naszego kraju? To nie takie proste. Rosja ma potrzebę zbliżenia z określonymi narodami, ale wyłącznie w ramach polityki wpływów i dominacji, zwłaszcza ekonomicznej. Rosja potrzebuje pieniędzy, które usiłuje zdobyć, gdzie się da. Analizując sytuację z perspektywy czysto politycznej – gdyby chęć zbliżenia z Polską była szczera, to Rosja zachowywałaby się inaczej, niż się zachowuje. Weźmy rosyjską politykę na Kaukazie czy wobec Ukrainy i Białorusi. Można tu mówić o resowietyzacji, co jest całkowicie sprzeczne z rzekomym nawróceniem Rosji na wartości europejskie. Trudno sobie zatem wyobrazić, by Moskwa miała bardziej szlachetne intencje wobec Polski, niż wobec tamtych państw, zwłaszcza że wasz kraj też należał do jej sfery wpływów.
To może chociaż uda się nam załatwić do końca sprawę zbrodni katyńskiej? Gdyby chodziło tylko o Katyń, nie byłoby problemu. Prawda jest jednak taka, że Rosja jest odpowiedzialna za prawie wszystkie nieszczęścia Polski w ostatnich latach. Już Piotr Wielki i Katarzyna II starali się uprzykrzyć życie Polakom. Sam Katyń więc nie wystarczy, nawet gdyby Rosjanie wreszcie przekazali Warszawie pełną dokumentację. Krzywd jest więcej i nie ma co liczyć na to, że Rosjanie się do nich przyznają. Na czym miałoby się oprzeć to pojednanie, na powietrzu?
Francja i Niemcy dawno już wybrały współpracę z Rosją. Cała Unia Europejska poszukuje dialogu z Kremlem. Czy nadmierna podejrzliwość i rezerwa ze strony Polski nie doprowadziłyby do naszej izolacji w Unii? Polska jest ważnym krajem dla Rosji, to nie ulega kwestii. Zbliżenie z Polską jest jednak trudniejsze niż z Francją czy Niemcami. W przypadku tych krajów Moskwa wie, jaki rodzaj polityki jest skuteczny. W przypadku Warszawy sprawy wyglądają nieco inaczej. Gdyby Rosji udało się doprowadzić do zbliżenia z Polską, zamknęłaby usta swoim krytykom. W Niemczech, Francji i Włoszech są partie, które lobbują na rzecz Moskwy. Poza tym Rosja dysponuje wyjątkowo skuteczną dyplomacją i jest w stanie dostosować swoją politykę do potrzeb każdego kraju, z którym ma do czynienia. Ta polityka opiera się na zasadzie „dziel i rządź”. Rosjanie nie chcą zjednoczonej Europy. Chcą Europy podzielonej. Dlatego zawierają z Niemcami czy Francją oddzielne umowy dwustronne. Im bardziej Europa jest skłócona, im bardziej przeciwstawne są w niej interesy, które Rosja stara się zresztą kreować, tym lepiej dla Kremla. Szkoda tylko, że Niemcy i Francuzi dają się na to nabrać. Na marginesie trzeba zaznaczyć, że rosyjskie władze używają do tego celu także Kościoła prawosławnego, który jest w rękach FSB. Watykan też już się poddał tej swoistej reewangelizacji. Zatem nie, Polska nie powinna iść tą samą drogą co tamte kraje. Izolacja to cena, którą warto zapłacić za niezależność.
Niedawno odbył się szczyt Unia – Rosja, na którym uzgodniono pomoc w modernizacji Rosji oraz współpracę gospodarczą. Bruksela ma nadzieję, że w ten sposób doprowadzi do demokratycznych przemian w Rosji, a w dalszej perspektywie do włączenia tego kraju w struktury unijne. Są na to szanse? Cóż, można zawierać umowy dwustronne z Rosją. To nic złego, pod warunkiem że nie ma w tym sentymentalizmu. Rosjanie nie są sentymentalni. To my przypisujemy im sentymentalizm. A numer ze współpracą gospodarczą, która rzekomo ma zmienić Rosję, wypróbował już niejaki Lloyd George w 1918 roku. Brytyjczycy wpompowali w Rosję miliony funtów, wierząc, że doprowadzi to do upadku bolszewizmu. Ulegli błędnemu założeniu, że zbrodniczy reżim wynika z biedy i że zniknie wraz z nią, gdy kraj rozwinie się. Tak się nie stało. Potem te idiotyczne próby się powtarzały. Za czasów Breżniewa Europa znów utrzymywała Rosję. Europejczycy liczyli, że dzięki pieniądzom z Zachodu ZSRR otworzy się na świat. Skończyło się na tym, że dzięki tej pomocy reżim sowiecki przetrwał kolejne dziesięć lat. Tak będzie i tym razem.
Czy to znaczy, że nie wierzy pan w demokratyzację Rosji? Na razie się na to nie zanosi. Niedaleka przyszłość to zresztą pokaże. Zobaczymy, jak Rosja będzie się zachowywała wobec Gruzji, Ukrainy czy Białorusi. W tej chwili wywiera na te kraje olbrzymią presję. Rosja prowadzi politykę imperialistyczną i ma w nosie prawa człowieka, które Unia chciałaby jej sprzedać wraz z technologią.
Ale to Francja zapoczątkowała tę strategię, sprzedając Rosji okręty wojenne typu Mistral. To naiwność czy tak wysławiana Realpolitik? To czyste szaleństwo! Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że na rząd w Paryżu ogromną presję wywierają producenci broni, bo w czasie kryzysu brakuje im klientów. W dużej mierze chodzi więc o interesy gospodarcze, a nie polityczne. Na dodatek francuskie firmy są słabo poinformowane o sytuacji w Rosji, bo informacje dostają od organizacji prorosyjskich, a te ich okłamują. Myślę tu o think tankach, takich jak Francuski Instytut Stosunków Międzynarodowych w Paryżu, który jest przesiąknięty rosyjskimi agentami. Ci ludzie wciąż paplają o Realpolitik wobec Rosji, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Francuzi przez kilkadziesiąt lat nie chcieli uwierzyć w zbrodniczy reżim sowiecki. A on tam był, krył się za potiomkinowską fasadą. Teraz Francuzi znów na wszystko przymykają oczy. Zachód znów ulega tym samym złudzeniom.
Polski rząd też im ulega? Jestem zdumiony reakcją polskich władz na smoleńską tragedię. Z jednej strony na terenie Rosji rozbił się samolot, którym podróżowała ważna część polskiej elity politycznej. Z drugiej – mamy łzy Putina. Byłem przekonany, że Polskę mocniej poruszy pierwszy fakt niż drugi. Nie chcę jednak snuć dalszych domysłów. Polskie władze powinny mieć świadomość, że zbliżenie z Moskwą będzie miało konsekwencje dla takich krajów jak Ukraina czy Gruzja. To Polska pomagała im w przeszłości przeciwstawić się wpływom Rosji. Jeśli Warszawa wybierze drogę pojednania z Rosją, to kto będzie adwokatem tych krajów? Jeśli Polska przestanie im pomagać, będą stracone. Ukraina była dotąd krajem wolnym i skorumpowanym. Teraz będzie krajem zniewolonym i skorumpowanym. A zbliżenie z Rosją wcale nie doprowadzi do jej demokratyzacji. I tak koło się zamyka. Rosjanie zresztą zawsze woleli imperium od demokracji, przyjemność dominacji od wolności.
Według pana skąd się to w Rosjanach bierze? Tak naprawdę Rosja nie jest krajem europejskim. To nie ta kultura ani tradycja. Rosja to Azja. Wciągnięcie Rosji do Unii jest więc wielkim ryzykiem, podobnie jak w przypadku Turcji. Dziwię się, że Bruksela do tego dąży. Zresztą wątpię, by Rosja chciała należeć do Unii. Ona chce dominować w Unii, rządzić Unią, ale być krajem członkowskim na tych samych zasadach co inne? Nigdy w życiu. Rosja chce unijnych pieniędzy, ale poddać się unijnym regułom – co to, to nie.
Aleksandra Rybińska
Kunszt Im dłużej się zastanawiam nad smoleńskim zamachem, tym więcej zaczynam dostrzegać kunsztu służb, które za nim stały. Oczywiście rola strony polskiej w tymże zamachu jest wciąż kwestią otwartą, ale chyba nikt z nas nie spodziewał się, że tyle mediów i tylu polityków z marszu zacznie z takim szczerym zaangażowaniem forsować wersję podawaną przez Moskwę. Myślę, że dopiero te tygodnie „posmoleńskie” pokazały wielu „sceptykom”, jak niewiele neopeerel się różni od peerelu oraz udowodniły, że neokomunizm to realne zagrożenie dla naszego kraju. Jeśli doda się do tego gorączkowe ruchy sołtysa Jamajki i bezpieczniaków już w parę godzin po katastrofie (przeszukania w domach lub pokojach hotelowych wybranych ofiar i gromadzenie zupełnie niewymaganych przez Rosjan „próbek DNA”), można nabrać wprost pewności, że i nad Wisłą było szatanów sporo, co na śmierć przynajmniej części ludzi z delegacji prezydenckiej czekało wprost z niecierpliwością, tak jakby już wiedzieli, że ona nastąpi. Ciekawa też jest postawa komunistów, którzy – chyba wedle tych samych wzorców, co kiedyś KPP-owcy w trakcie stalinowskich czystek – najpierw nieco „boleli” nad stratą osób ze swoich szeregów (nawet mnie, rasowemu antykomuniście zdawało się, że coś „towarzyszy” ruszyło po Smoleńsku), a teraz, jak gdyby nigdy nic, znowu czapkują Kremlowi. Widać taka już ta czerwona natura czerwonych. Kunszt smoleńskiego zamachu polega na tym, iż dopuszcza on różne wersje swej realizacji. Jak to sobie Rosjanie zapewnili? Po pierwsze, za pomocą ciemniaków nad Wisłą. Ten ostentacyjnie prozachodni, prounijny, europejski aż do szpiku kości rząd w podskokach zaczął mizdrzyć się do kremlinów, jakby to była epoka Z. Messnera, a nie rok 2010. Putin z kolegami musiał wiedzieć, że właśnie w taki sposób ciemniacy zareagują – no, może być też tak, iż takie reakcje z ciemniakami (czy ich koordynatorami) wprost ustalił. Po drugie, pojawił się słynny generał Mgła, tak że świadkowie głównie widzieli „tumana”, nic więcej; zerwała się linia energetyczna, co od razu odcięło od prądu ludzi w okolicy, jakby komuś się uwidziało coś rejestrować; z pomocą wcale się nie spieszyli (akademicki kwadrans); wszystko się działo na zamkniętym wojskowym terenie, do którego po katastrofie nikt bez zgody służb kompletnie nie miał dostępu. Po trzecie – tę uwagę kieruję zwłaszcza do tych, co oglądali stary, ale naprawdę jary film „Koziorożec 1 (Capricorn One)” z mistyfikacją polegającą na tym, iż pozoruje się w studiu telewizyjnym lądowanie amerykańskiej załogi na Marsie (paranoicy od spiskowych teorii powątpiewają w wyprawę kosmiczną Juri Gagarina, ale to osobna historia) – tak naprawdę o tym, co się wydarzyło wiemy od rosyjskich służb, które w czym jak w czym, ale w mistyfikacjach są niedoścignione. Służby te przekazują nam zdjęcia, analizy (niektórzy blogerzy z rexturbo na czele twierdzą np. że sprawiające wrażenie spontanicznych i niemainstreamowych analizy dr. inż. Siergieja Amielina, przez to, że zmierzają do udowodnienia „winy załogi” są po prostu taką wersją służb „dla polskiej inteligencji”) - zaś te materiały budzą pewne wątpliwości choćby z tego powodu, iż pojawiają się w tychże materiałach pewne sprzeczności (zwracała na nie uwagę choćby intheclouds (http://clouds.salon24.pl/192486,dwa-miejsca-katastrofy-cz-1), której wpis teraz jest niedostępny, a wcześniej, tj. gdy był dostępny i omawiał zdjęcia z rosyjskojęzycznego forum http://smolensk.ws/blog/222.html, nie wiedzieć czemu, nie znalazł się na SG w kategorii „Katastrofa smoleńska”, tak samo zresztą jak kolejny wpis Łażącego Łazarza (http://antydziad.salon24.pl/192936,ujawniono-udzial-rosji-w-zamachu-czesc-2); czy za chwilę też nie będzie on dostępny?). Na razie nie znikają materiały z forum http://grypa666.wordpress.com/zdjecia-ze-smolenska/, gdzie gromadzone jest dosłownie wszystko związane ze smoleńskim zamachem i gdzie np. natknąłem się na komentarz przypominający o katastrofie samolotu AirFrance, który zahaczył skrzydłem/skrzydłami o drzewa w lesie, spadł, zapalił się, ale zginęło raptem kilka osób na sto kilkadziesiąt na pokładzie (http://www.youtube.com/watch?v=_EM0hDchVlY).
Jeśli ktoś nie oglądał „Superwizjera” poświęconego Smoleńskowi (linki poniżej – i proszę sobie zgrać, zanim to zniknie; nawiasem mówiąc znalazłem je na wspomnianym wyżej forum rosyjskojęzycznym), bo w materiale tym pojawiają się przeróżni świadkowie, ale akurat nie „kontrolerzy” czy „strażacy” – sami polscy dzielni i dociekliwi reporterzy zaś kręcą się wokół miejsca katastrofy, grzecznie wysłuchując zakazów funkcjonariuszy „nie nada”. No i padają tam w tym reporterskim wideo też wypowiedzi sanitariuszek rosyjskich, które najpierw doliczyły się pięciu, a niedługo później... dziewięćdziesięciu ciał na pobojowisku. Jest to o tyle zaskakujące, że – jak pamiętamy z relacji min. Kopacz – ciał w dobrym stanie było 14, a 10 nadawało się do identyfikacji po znakach szczególnych. Reszta natomiast wymagała identyfikacji genetycznej. Nieważne już to, co mówiła Kopacz (jak wiemy wszak od mec. Rogalskiego, nie było w Moskwie żadnej sekcji zwłok z udziałem polskich patomorfologów, a jedynie identyfikacja niektórych ofiar z udziałem pani minister; polskim patomorfologom nie przekazano też próbek biologicznych zwłok do badania np. toksykologicznego) – powstaje bowiem pytanie: co to za 90 ciał tam było? Może być tak, że sanitariuszki zmyślały, ale też może być tak, iż widziały scenografię pewnego przedstawienia związanego z katastrofą. Nie można wszak podejrzewać, by te sanitariuszki wiedziały, jak wyglądają osoby, które przebywały na pokładzie polskiego tupolewa. Co więcej, na drastycznych zdjęciach, które mają pokazywać zwłoki pasażerów Tu-154M – jak już zauważyli niektórzy komentatorzy – widnieją ciała jakieś pobielone, w strojach „letnich” (10 kwietnia było dość zimno), pojawiają się nawet szczątki wskazujące na to, że to ciało dziecka. Tak się więc przy okazji zastanawiam, czy w ogóle polska prokuratura wojskowa dysponuje jakimkolwiek materiałem poglądowym znad całego pobojowiska? Czy dokonano jakiegoś oblotu, sfilmowania pozostałości po katastrofie? Czy dokonano szczegółowej filmowej i fotograficznej dokumentacji właśnie zwłok i szczątków, zanim Rosjanie zaczęli tam wycinać drzewa, nawozić ziemię i zwyczajnie „czyścić teren”? Czy też tejże prokuraturze dostarczono tego, co zgromadziły wyłącznie rosyjskie służby? Nie muszę dodawać, że jeśli te materiały zostały zrobione tak, jak słynne „stenogramy” lub tak, jak zabezpieczano miejsce katastrofy już po wywiezieniu zwłok, to polska prokuratura wojskowa może sobie obejrzeć właśnie „Koziorożca 1” w ramach korepetycji z historii medialnej manipulacji na masową skalę. Czy wciąż nie mamy wciąż do czynienia z wielką mistyfikacją? To pytanie jako pierwszy postawił Aleksander Ścios, nakazujący wielką ostrożność przy uwzględnianiu jakichkolwiek materiałów rosyjskojęzycznych. Taka mistyfikacja nie byłaby możliwa, gdyby na szczytach władzy w Polsce nie zasiadali ciemniacy – ludzie widzący jedynie czubki własnych nosów, ludzie zdolni jedynie do nadskakiwania możniejszym tego świata, a niezdolni do odpowiedzialnego rządzenia polskim państwem. Rosyjskie służby przeprowadzając zamach wiedziały, że polskie społeczeństwo będzie w szoku, zaś przed ciemniakami wystarczy odegrać teatr (jak to dosadnie ujął A. Besancon - „potiomkinowską żałobę” (http://www.rp.pl/artykul/491391_Besancon__Zaloba__potiomkinowska.html)) i to w zupełności wystarczy, by byli usatysfakcjonowani. Na koniec rosyjska teoria spiskowa sprzed paru lat, choć brzmi znajomo (Rosyjscy eksperci: Tu-154 zestrzelony rakietą
Rosyjscy eksperci badający przyczyny katastrofy samolotu pasażerskiego Tu-154 nad Morzem Czarnym, znajdują coraz więcej dowodów na potwierdzenie hipotezy, że przyczyną tragedii była ukraińska rakieta, wystrzelona z poligonu na Krymie. Dziś eksperci podali, iż w szczątkach samolotu odnaleźli odłamki rakiety. Rewelacje rosyjskich specjalistów to na razie tylko przypuszczenia, które jednak wkrótce mogą zamienić się w oficjalną przyczynę katastrofy. Według agencji Interfax, anonimowi eksperci znaleźli odłamki rakiety S-200 "Wega" (Sa-5 w terminologii NATO). Ci sami specjaliści jednoznacznie uznali, że samolot został strącony właśnie przez rakietę, gdyż świadczyły o tym liczne otwory po odłamkach w częściach kadłuba samolotu. Jedyna rakieta S-200, jaka mogła trafić w samolot została wystrzelona z ukraińskiego poligonu na Krymie cztery minuty przed katastrofą. Kijów początkowo zdecydowanie odrzucał wersję o pomyłkowym zestrzelaniu Tu-154. Potem jednak ukraińscy wojskowi oświadczyli, że nie wykluczają przypadkowego trafienia samolotu ich rakietą typu ziemia-powietrze. Według scenariusza ćwiczeń, rakieta miała zniszczyć bezzałogowy samolocik ćwiczebny, jednak mógł ją zmylić o wiele silniejszy sygnał przelatującego 100 kilometrów dalej rosyjskiego Tu-154. Lecący z Tel Awiwu do Nowosybirska samolot, na pokładzie którego znajdowało się 78 osób, eksplodował nad Morzem Czarnym. Wszyscy zginęli. Do katastrofy doszło 185 kilometrów na południowy zachód od Soczi, prawie 300 kilometrów od rejonu ukraińskich ćwiczeń.S-200 „Wega” to opracowany w ZSRR system przeciwlotniczy, charakteryzujący się bardzo dalekim zasięgiem - ponad 250 km (istnieje też możliwość odpalenia z większej odległości do celu zbliżającego się). Pociski tego typu eksplodują w pobliżu samolotu i niszczą maszynę odłamkami. Rakieta została specjalnie zaprojektowana do zestrzeliwania dużych samolotów takich jak amerykańskie AWACS, na wysokości od 0,3 do 41 km. Rakiety S-200 posiada także polska armia. ReklamaGdyby hipoteza o zestrzelaniu potwierdziła się, byłby to kolejny tego typu przypadek w historii lotnictwa. W lipcu 1988 roku irański Airbus został zestrzelony przez amerykański krążownik rakietowy USS „Vincennes”. Zginęło wtedy 290 pasażerów. RMF 24) i jedna przestroga dla nas wszystkich (Tablicę ks. Jerzego zabrała woda NIE OPARŁA SIĘ POWODZI Konar niesiony przez falę wody całkowicie zniszczył tablicę, która upamiętniała śmierć błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki na tamie we Włocławku. Tablica znajdowała się w miejscu, w którym w październiku 1984 roku esbecy wrzucili księdza do Wisły. Zdjęcia otrzymaliśmy na platformę Kontakt TVN24. Zdjęcie, gdy 8. czerwca tablicę otaczały jeszcze znicze i kwiaty otrzymaliśmy od internauty Arka. To, gdy tablica jest już zniesiona przez wodę nadesłał nam Włocławski Portal Internetowy www.q4.pl. Z relacji świadków wynika, że konar przebił się przez otwarty na oścież jaz tamy, odbił się od powierzchni wody i uderzył w stalowe ogrodzenie, do którego przymocowana była tablica. Uderzenie całkowicie ją rozbiło, a strumień porozrzucał dookoła jej fragmenty a także znicze i kwiaty. Przez Włocławek przechodzi właśnie fala kulminacyjna. Jej wysokość jest porównywalna z tą sprzed dwóch tygodni, gdy wodowskazy pokazały rekordowy wynik w historii miasta – 8,5 metra. Ze względów bezpieczeństwa zamknięty jest taras spacerowy dla pieszych. Wciąż można przejeżdżać szosą, biegnącą grzbietem zapory. 6 maja ks. Jerzy Popiełuszko, kapłan "Solidarności" został oficjalnie ogłoszony błogosławionym. 19 października 1984 roku został zamordowany przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. mkg/fac/k). FYM
11 czerwca 2010 "Cezarów zazwyczaj zabijają przyjaciele"... twierdzi pan Stanisław Jerzy Lec. -aforysta. I ma w dużej mierze rację, bo przyglądając się wydarzeniom historycznym, sprawy właśnie tak wyglądają.. Nasi „ przyjaciele” Amerykanie, zamiast znieść wizy dla swojego sojusznika wojennego w Iraku i w Afganistanie, nie robią tego- a wprost przeciwnie. Będą kolejne restrykcje dla nas.. Jak to jest? My, żeby pojechać do wolnych dla wszystkich kiedyś Stanów Zjednoczonych, musimy starać się u nich o wizę, a oni nie muszą.. Rzecz działa w jedną stronę.. Tak jak nie przymierzając „Traktat o dobrym sąsiedztwie” z Niemcami w którym zapisano prawa mniejszości dla mniejszości niemieckiej w Polsce, ale nieżyjący już pan profesor Krzysztof Skubiszewski, zarejestrowany swojego czasu pod zapomnianym już pseudonimem, zapomniał wpisać do niego, praw mniejszości polskiej w Niemczech, chociaż naszych rodaków jest tam około 3 milionów(????). Oczywiście kolektywne prawa jakiejkolwiek mniejszości są zwykłym nonsensem, bo w naszej cywilizacji każdego powinno traktować się indywidualnie, a nie po linii rasy, klasy czy narodowości. Kolektywizm- to totalitaryzm; indywidualizm- to wolność i wolnościowa odpowiedzialność. Ale jak wprowadzono w Polsce traktowanie Niemców jako zbiorowość, którą to zbiorowość uprzywilejowujemy dając im na przykład bez demokratyczny wyborów dwa miejsca w Sejmie(???) i finansując z pieniędzy wszystkich podatników polskich działalność Niemców w Polsce, to przynajmniej takie same prawa powinny być dla Polaków w Niemczech. Przynajmniej dwa, a może i więcej miejsc w Bundestagu, bez demokratycznych wyborów. Przypominam, że Hitler w swojej propagandzie wykorzystywał gwałcenie praw ludności niemieckiej w Polsce i w Sudetach. A historia lubi się powtarzać.. Nie wiem, czy za to, czy za co innego, ale pan profesor Krzysztof Skubiszewski został w nagrodę pochowany w Świątyni Najwyższej Opatrzności, zwanej dzisiaj Świątynią Opatrzności Bożej, a zbudowanej według wzorów świątyń pogańskich jakie budowano w pogańskim kiedyś Rzymie.. W ogóle słowo” świątynia” budzi we mnie tzw. mieszane uczucia.. My, chrześcijanie używamy słowa” kościół” na określenie miejsca gdzie spotykamy się z Chrystusem.. Świątynia w Tebach- nie bardzo mi pasuje.. Tak jak prawa człowieka i społeczeństwo obywatelskie w kościele chrześcijańskim, chociaż w „świątyni”- być może. Ale co tam robi ksiądz Jerzy Popiełuszko i ksiądz Jan Twardowski?. Który - o ile wiem - nie życzył sobie pochowania w Świątyni Opatrzności Bożej, lecz na zwykłym chrześcijańskim cmentarzu.. Być może czuł pismo masońskie swoim chrześcijańskim nosem.. I dlatego nie chciał.. Ale złamano jego wolę. Departament Stanu USA podał informację, że nie dość, że wizy dla Polaków, sojuszników w Iraku i Afganistanie nie zostaną zniesione, to jeszcze podniesiona za nie zostanie opłata, bo „ rosną koszty rozpatrywania podań o wizy”(???) O ile wiem, podatku od nieruchomości, ambasada amerykańska Polsce nie płaci.. Chyba, że wzrosła liczba pracowników ambasady w Polsce… Opłata za wizę turystyczną typu B1 i B2 oraz studencką typu F,M,J wzrasta ze 131 dolarów do 140 dolarów. Opłaty za inne wizy nie emigracyjne- dla naukowców, artystów, sportowców- osób udających się za Ocean w ramach wymiany kulturalnej czy sportowej, a także dla osób czasowo zatrudnionych w USA, w tym księży- chodzi o wizy typu L, O, P, O, R, będzie wynosiła 150 dolarów. Rząd amerykański zapowiedział również w ubiegłym tygodniu, że podnosi opłaty za wizy emigracyjne od 30 lipca.. Zdrożeją średnio o 66%, a tzw. zielona karta- uprawniająca do podjęcia pracy w USA zdrożeje z 395 dolarów do 1010 dolarów(!!!!). Opłata przy ubieganiu się o obywatelstwo amerykańskie wzrasta do 675 dolarów, z 405 dolarów.(???). Czy to nie jakiś skandal? Dlaczego polski rząd milczy w tej sprawie zamiast natychmiast wprowadzić wizy dla Amerykanów? Co to za jednostronne porządki? Czy my jesteśmy terytorium podbitym przez Amerykanów? Nie dość, że finansujemy ich wojny, jakieś atrapy zestawów Patriot, o off secie już ani słowa, zero zamówień w Iraku, to teraz jeszcze represjonują nas poprzez wzrost opłat wizowych. I coraz większy hałas wywołują wokół tzw. zwrotu żydowskiego mienia w Polsce.” Kolejne polskie rządy obiecywały rychłe załatwienie sprawy rekompensat. Żaden z nich nic w tej sprawie nie zrobił” – twierdzi demokratyczny senator Ben Cardin podczas posiedzenia Komisji Helsińskiej Kongresu USA. „Rozwiązanie tego problemu nie jest niemożliwe”.- ponaglał. Przypominam państwu, że Żydom Amerykańskim chodzi o sumę około 65 miliardów dolarów, które Polska jest im winna za pozostawione w Polsce mienie żydowskie. Oczywiście ci Żydzi, którzy domagają się zwrotu wartości własności, nie są tymi Żydami, którym komuniści skonfiskowali własność, ani nie są ich spadkobiercami...(???). Chodzi o zwrot po linii narodowościowej, sposobu nieznanego w żadnym cywilizowanym na modłę cywilizacji łacińskiej- kraju. To tak, jakbym ja mieszkał w Polsce, a w USA zmarł mój kolega Polak, i domagałbym się zwrotu wartości jego domu, tylko dlatego, że on był Polakiem i ja jestem Polakiem. Po prostu by mnie wyśmiano. Ma pan papiery jako spadkobierca, czy nie.? Jak pan ma- to pan dostanie, jak nie- to o co chodzi.. Bez spadkobierców w każdym kraju wartość mienia przejmuje skarb państwa... Problem w tym, że są to wielkości wydumane, a wszystkie zobowiązania dotyczące zwrotu żydowskich nieruchomości zostały przez Polaków załatwione, zgodnie prawem, wobec tych, którzy posiadali udokumentowane sprawy własności. Obecna sprawa dotyczy szacowanych wartości nieudokumentowanych i nie mających spadkobierców.. Zdaniem pana Stuarta Eizenstata, , który doradcą prezydenta Jmmy’ego Cartera, w administracji Billa Clintona ambasadorem USA przy Unii Europejskiej, zastępcą sekretarza stanu i zastępcą sekretarza skarbu, koordynującego sprawę odszkodowań dla ofiar Holokaustu od banków Szwajcarskich i odszkodowań od Niemiec za pracę przymusową:” „Przygotowywana w Polsce ustawa reprywatyzacyjna zawiera podstawowy błąd- nie obejmuje zwrotu majątków w Warszawie”(!!!) „- Mam nadzieję, że zostanie to skorygowane w toku dalszych prac legislacyjnych”- poucza polski rząd pan Stuart Eizenstat. Taka debata trwa w amerykańskim Kongresie, a u nas cisza.. Nie jest to temat wyborczy ani żaden inny.. W marcu bieżącego roku Amerykanie znieśli obowiązek wizowy dla Greków; pozostaliśmy w Europie : My, Bułgaria, Rumunia i Cypr.. Jesteśmy częścią Unii Europejskiej, ale Amerykanie- nasz sojusznik- odpowiedział Komisji Europejskiej, że wyłączenie z obowiązku posiadania wiz do USA może odbywać się tylko na podstawie dwustronnych umów międzynarodowych. Unia Europejska nie może więc negocjować w tej sprawie ze Stanami Zjednoczonymi… No tak: prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.. A bieda w Polsce będzie jeszcze większa, jak zapłacimy te 65 miliardów dolarów za frico.. Może wtedy wizy zostaną zniesione, choć niekoniecznie.. Dojenia ciąg dalszy. Tak traktuje się przyjaciół, grzebiąc przyjacielowi po kieszeniach? Czy może Polskę i Polaków traktuje się jak przysłowiowych Murzynów, zwanych z amerykańska- Afroamerykanami.? Po jakiemu będzie rozmawiał z prezydentem Obamą, pan Jarosław Kaczyński, gdy zostanie prezydentem? - Po cichu..Tak jak do tej pory rozmawiano w tej sprawie… WJR
Czarną wołgą do katastrofy Za czasów towarzysza Gierka grille nie były jeszcze w Polsce popularne i tylko dlatego nikt nie mówił wtedy o "wielkim grillowaniu" czy "Polsce grillującej". Pod innym względami jednak owa epoka bardzo przypominała - uczciwszy proporcje - naszą. "Polska rosła w siłę a ludzie żyli dostatniej", pojawiły się w sklepach coca i pepsi, można było wyjeżdżać do NRD i Czechosłowacji, a nawet na Zachód. Rodacy wykorzystywali te możliwości, handlując czym popadło, dorabiali się; w porównaniu z Zachodem była to oczywiście nędza z bidą, ale w porównaniu z czasami ponurego gnoma Gomułki zmiana na lepsze była oczywista i przez długi czas powszechnie sądzono, że z czasem poprawi się jeszcze bardziej. To skłaniało większość obywateli do przekonania, że nie ma co kombinować i narzekać na władzę, która jest oczywiście sitwą łobuzów i złodziei, ale daje pożyć. No, chyba że ktoś jest w KOR czy innej opozycji. Ale wtedy to sam sobie winien, warchoł i wichrzyciel. Dzisiaj oczywiście wszyscy wiedzą, że te sukcesy były picem i propagandą, ale wtedy nie od razu i nie dla wszystkich było to oczywiste. A zanim stało się oczywiste, zanim dotarła do ludzi prawda o rzeczywistej sytuacji, i zanim zdołali ją przyjąć (bo nie jest łatwo przestać wierzyć w coś, w co wierzyć jest wygodnie) nadjechała czarna wołga. Czarna wołga - czy młodzi wiedzą, co to było? Czarna wołga porywała dzieci. Potem znajdowano je gdzieś za miastem, porzucone, wyssane z krwi. Właśnie wczoraj zniknęło kolejne dziecko, to dlatego tak radiowozy jeździły. A dzisiaj znaleziono trupka. Cytat O Czarnej wołdze gadano we wszystkich kolejkach, ale i w biurach, i w szkołach, i nawet ponoć, o zgrozo, w komitetach. Pamiętam, jak jakaś towarzyszka w telewizji nie wytrzymała i wygłosiła przeciwko "wrednym, głupim plotkom" o czarnej wołdze płomienne przemówienie na plenum. Czarną wołgą jeździli ubecy przebrani za księdza i zakonnicę, i wabili dzieci zabawkami i peweksowskimi cukierkami. W niektórych wariantach opowieści byli to Niemcy. Ale przeważnie ubecy albo Ruscy. Balony krwi wyssanej z polskich niebożątek były bowiem przeznaczone dla Breżniewa, który, jak wiadomo, przez wiele lat pozostawał w nieustającej agonii i tylko transfuzje z chrześcijańskich niewiniątek były w stanie utrzymać go przy życiu. I tak dalej. O czarnej wołdze gadano we wszystkich kolejkach, ale i w biurach, i w szkołach, i nawet ponoć, o zgrozo, w komitetach. Pamiętam, jak jakaś towarzyszka w telewizji nie wytrzymała i wygłosiła przeciwko "wrednym, głupim plotkom" o czarnej wołdze płomienne przemówienie na plenum. Że głupia, wredna plotka przysłania ciemnym elementom oczywiste sukcesy Polski Ludowej. Oczywiście dla wszystkich było to potwierdzeniem, że może baby w kolejkach trochę przesadzają i koloryzują, może z tym, że Gierek (inni mówili, że syn Jaroszewicza) sprzedał Annę Jantar do haremu jakiemuś szejkowi za tyle złota, ile ważyła, a ten samolot strącili specjalnie, żeby to ukryć, no, to może przesada, ale z tą czarną wołgą coś musi być, skoro czerwoni zaprzeczają... To wszystko przypomniało mi się, kiedy patrzyłem na ministra Klicha i innych platformianych notabli tłumaczących z irytacją, że wcale nie planują obcięcia mundurowym uprawnień emerytalnych, że to tylko wredna plotka, bzdura, i zupełnie nie ma powodu, żeby wojskowi, w tym zwłaszcza piloci, nagle rzucali dymisjami i odchodzili do cywila. Irytacja, z jaką dementowali plotkę, przypomniała mi tę zapamiętaną z dzieciństwa towarzyszkę. I jeszcze coś dostrzegłem podobnego - dokładnie takie samo jak u niej niezrozumienie, o co naprawdę chodzi. Bo przecież jeśli rzeczywiście przyczyną exodusu z resztek naszej armii, a zwłaszcza z resztek lotnictwa, jest tylko plotka - to jeszcze gorzej. To znaczy, że nastroje w wojsku są podobne, jak w gierkowskim "prylu" u schyłku dekady. Jeśli nie jakieś babiny z kolejek, ale oficerowie, piloci, podejmują życiową decyzję na skutek pogłoski, to znaczy, że ich zaufanie do rządzących spadło niżej zera. Cytat Pic, pozoranctwo, tuszowanie afer, "wrzutki" przykrywające niekorzystne dla władzy zdarzenia i kolejne "wrzutki" przykrywające poprzednie "wrzutki", żeby ktoś nie zapytał, co niby właściwie z nich wynikło - można tak przez czas jakiś. Że czują się oszukiwani, okłamywani i robieni w konia, w stopniu skłaniającym do desperacji. Jak ci frajerzy z Londynu, którzy dwa lata temu uwierzyli, że dzięki wyborczej kartce wrócą do kraju pełnego cudów, autostrad i dającego im jasne perspektywy, a po dwóch latach picu i pozorowania przyjeżdża po ich głosy pan Komorowski i rozbrajająco oznajmia, że nie odpowiada za tamte obietnice. Pic, pozoranctwo, tuszowanie afer, "wrzutki" przykrywające niekorzystne dla władzy zdarzenia i kolejne "wrzutki" przykrywające poprzednie "wrzutki", żeby ktoś nie zapytał, co niby właściwie z nich wynikło - można tak przez czas jakiś. Może nie aż przez dziesięć lat, jak Gierek, bo on miał w ręku znacznie szczelniejszy aparat propagandowy, ale przez parę lat można tak wodzić masy za nos na pewno. W którymś momencie się to skończy. Nigdy nie wiadomo, w którym. Ale są pewne objawy, pokazujące, że ten koniec jest bliski. Kiedy ludzie jeszcze nie są zdecydowani się zbuntować, ale już kompletnie przestali wierzyć, nadjeżdża czarna wołga. I okazuje się, że im bardziej się jej zaprzecza, im bardziej z niej wyśmiewa, tym bardziej wszyscy są przekonani, że coś w tym jest. Jeśli reforma emerytur mundurowanych rzeczywiście jest przygotowywana, to sprawa nie jest godna wielkiej uwagi - wojska i tak już praktycznie nie mamy. Ale jeśli kilka tysięcy oficerów odchodzi tylko wskutek plotki, to znaczy, że czarna wołga po Donalda Tuska i jego chłopców właśnie podjeżdża. Rafał A. Ziemkiewicz
WSPANIAŁE UCZUCIE NIEOMYLNOŚCI „Prognozowanie jest bardzo niebezpieczne… Zwłaszcza jeśli dotyczy przyszłości…” mawia Woody Allen. Ale widocznie „rynki finansowe” nie mają czasu oglądać jego filmów, tak są zajęte wykonywaniem swojej „boskiej roboty”. „Legendarny” George Soros powiedział właśnie podczas konferencji w Wiedniu, że „właśnie weszliśmy w drugi akt kryzysu”
(„Właśnie weszliśmy w drugi akt kryzysu” Rozpoczął się drugi akt zapaści znanego dotychczas systemu finansowego, twierdzi słynny George Soros.- Zapaść systemu finansowego jakim go znaliśmy dotychczas jest realna, kryzys jest daleki od zakończenia – powiedział Soros podczas konferencji w Wiedniu. – W rzeczy samej, właśnie weszliśmy w Akt II dramatu – dodał. Obawy, że kryzys zadłużenia państw europejskich może rozszerzyć się spowodował osłabienie euro do czteroletniego minimum wobec dolara i spadek kapitalizacji globalnych rynków akcji o ponad 4 bln USD. Najbardziej zadłużone państwa europejskie muszą pozyskać prawie 2 bln EUR w okresie najbliższych trzech lat aby zrefinansować zapadający dług i sfinansować deficyty. - Kiedy rynki finansowe zaczęły tracić zaufanie do długu państw, Grecja i euro zajęły centralne miejsce, ale efekty są odczuwalne globalnie – powiedział Soros. MD, Bloomberg). Jego zdaniem „zapaść systemu finansowego jakim go znaliśmy dotychczas jest realna, a kryzys jest daleki od zakończenia”. W listopadzie 2008 roku mówił, że „kryzys osiągnął szczyt” (Soros: Kryzys finansowy osiągnął szczyt Światowy kryzys finansowy osiągnął swój punkt szczytowy, a system finansowy "leczy rany" - ocenił George Soros w wywiadzie dla estońskiej gazety "Eesti Paeevaleht". System finansowy znów zaczął funkcjonować po znaczącej przerwie, która nastąpiła po bankructwie banku Lehman Brothers Holdings Inc. - ocenił Soros. Dodał, że nadal jednak skutki uboczne kryzysu w gospodarce, w tym bezrobocie i walka niektórych firm o przetrwanie, wciąż są przed nami). A w czerwcu 2009, że „najgorsze już za nami”. (Soros o kryzysie: najgorsze już za nami Najgorsze jest już za nami, choć rządy, banki centralne i instytucje międzynarodowe muszą uporządkować wiele spraw - powiedział "Gazecie Wyborczej" George Soros w odpowiedzi na pytanie, w którym punkcie kryzysu finansowego jesteśmy obecnie. Dodał, że chodzi nie tylko o skutki kryzysu, czyli nagromadzenie toksycznych aktywów w bankach, upadek firm, ale przede wszystkim o przeprowadzenie zmian w regulacjach, by nie dopuścić do ponownego kryzysu za jakiś czas. W jego opinii na rynkach finansowych nieustannie powstają bańki spekulacyjne. Konieczne są regulacje, które będą temu przeciwdziałały i nie pozwalały na nadmierny wzrost zadłużenia. Po pierwsze, instytucje nadzorujące rynki finansowe muszą przeciwdziałać narastaniu bańki. Alan Greenspan kategorycznie sprzeciwiał się temu, twierdząc, nie bez racji, że jeżeli rynki nie są w stanie rozpoznać baniek spekulacyjnych, to tym bardziej nie będą tego w stanie zrobić organy nadzoru. Nie zmienia to jednak faktu, że banki centralne i nadzory finansowe nie mogą uchylać się od odpowiedzialności za kontrolę stabilności rynków. Po drugie, nie wystarczy kontrolowanie podaży pieniądza. Potrzebna jest też kontrola polityki kredytowej banków. Kto bierze kredyty, w jaki sposób są zabezpieczane. Przy kredytach hipotecznych nadzór powinien określać minimalny wkład własny klienta, by w porę ograniczać nadmierną ekspansję kredytową. Nadzór finansowy powinien też hamować spekulację na rynkach finansowych, która prowadzi do oderwania wyceny rozmaitych instrumentów od ich rzeczywistej wartości). Ale jak wiadomo „tylko krowa nie zmienia poglądów”. No może i niektórzy liberałowie. A pamięć bywa „zabójcza”. Jakby tak sobie ktoś przypomniał, co w 2005 roku Pan Tusk mówił na temat Pana Belki, to wczoraj umarłby ze śmiechu. (Belka nie współpracował z SB SB nie upolowało Belki. Z teczki premiera wynika, że peerelowskie MSW przez rok usiłowało skłonić go do współpracy. Wynika też, że Belka tak skutecznie tej współpracy unikał, aż bezpieka dała mu spokój. Mimo to opozycja domaga się dymisji premiera. Wyjeżdżając jesienią 1984 r. na stypendium do Ameryki, Belka podpisał "Instrukcję", w której "przyjął do realizacji zadania na rzecz Służby Bezpieczeństwa MSW". Wczoraj IPN upublicznił materiały dotyczące Belki. Z liczącej 68 stron teczki premiera wynika, że poza podpisaniem instrukcji i przekazaniem rezydentowi wywiadu dwóch broszur naukowych Belka nie zrealizował żadnych zadań, nie napisał ani jednego raportu. W 1985 r. uznano go za nieprzydatnego dla bezpieki, a akta przekazano do archiwum. Ujawnienie teczki nie powstrzymało ataków na premiera. Jego dymisji zażądał wczoraj Donald Tusk, lider PO. "Niejasna postawa Belki w wyjaśnieniu swojej przeszłości uniemożliwia prowadzenie prac rządu" - napisał Tusk w liście do prezydenta Kwaśniewskiego. PiS poparło list. - Podpisuję się pod tym obiema rękami - powiedział Ludwik Dorn. Dymisji żądają także Antoni Macierewicz (RKN) i Roman Giertych (LPR). Zarzucają Belce, że kłamał przed komisją śledczą ds. Orlenu, twierdząc, iż nie podpisał zobowiązania do współpracy z SB. Ich zdaniem instrukcja podpisana przez Belkę jest takim zobowiązaniem. - Zeznając przed komisją, oparłem się na opinii prokuratora lustracyjnego, że współpracy z SB nie było - tłumaczył w poniedziałek premier. Prezydent natychmiast przeciął wszelkie spekulacje o dymisji Belki. - Nie ma czasu ani dobrych rozwiązań personalnych, aby w ogóle dyskutować o zmianie rządu. Dodał, że z jego wiedzy nie wynika, by deklaracja lustracyjna premiera była nieprawdziwa. - Nie zamierzam podać się do dymisji. Pod względem prawnym sprawa mojej lustracji jest zamknięta - mówił wczoraj premier. Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski, misk). Więc szybko postanowiłem zapomnieć... Gwiazdowski
Mamy bardak a nie wojsko? Ze strony http://www.koledzyzwojska.pl/artykul/mamy-bardak-nie-wojsko kopiujemy poniższy artykuł, którego treści raczej nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Czas przestać udawać, że mamy sprawne wojsko. Katastrofa smoleńska oraz powódź wykazały wszystkie słabości polskiej armii… Tak zaczął swój najnowszy głośny tekst dowódca GROM Sławomir Petelicki. Są echa… Można powiedzieć, że Petelicki się wkurzył, choć koszarowe „wkurwił” pasowałoby chyba bardziej do jego stanu. Po głośnej marcowej kłótni z generałem Polko na wizji w TVN 24, kiedy to tematem sporu był bałagan w jednostce „Grom”, generał Petelicki coraz mocniej udziela się publicystycznie. Jego ostatnim pokaźnym dzieckiem jest wielki artykuł w „Rzeczpospolitej” z poniedziałku 7 czerwca. Poddał on miażdżącej krytyce stosunki w Wojsku Polskim. Poniżej skrót i główne tezy tego wyjątkowo ostrego tekstu: Petelicki twierdzi na łamach „Rz”, że to nie piloci Tu-154 są winni katastrofy pod Smoleńskiem, ale minister obrony narodowej Bogdan Klich, który ”… zostawił ich bez wsparcia i pomocy, tak jak rok temu śp. kapitana Daniela Ambrozińskiego, którego patrol Talibowie bezkarnie ostrzeliwali przez sześć godzin”. I dalej: „Państwo, które nie potrafiło zapewnić ochrony swojemu prezydentowi, ministrom i najwyższym dowódcom wojskowym nie zdało egzaminu. Wmawianie Polakom, że państwo zdało egzamin, a zawiniła pogoda, piloci, lotnisko w Smoleńsku i Kancelaria Prezydenta, kompromituje nas nie tylko w oczach sojuszników w NATO i Unii Europejskiej, ale przed całym światem. W 1990 roku oficerowie b. wywiadu PRL uratowali w Iraku życie amerykańskim oficerom CIA i DIA. Z wdzięczności za ten spektakularny akt odwagi i profesjonalizmu rząd USA (…) nie tylko zmniejszył nasze długi o 20 miliardów dolarów i udzielił pomocy przy tworzeniu jednostki GROM, ale także przez ponad dziesięć lat uczył kolejne rządy RP zarządzania w sytuacjach kryzysowych i ochrony infrastruktury krytycznej państwa. Zdaniem Amerykanów było to niezwykle ważne dla ładu demokratycznego wolnej Polski. Nasz strategiczny partner wiedział, co mówi! My na to odpowiadaliśmy, że polski lotnik potrafi latać na drzwiach od stodoły (…)”. Na co zwrócił uwagę generał? Na następujące fakty:
a) to minister Obrony Narodowej dysponuje samolotami CASA, Jak-40 i Bryza, mającymi między innymi służyć do transportu najwyższych dowódców. Dysponuje też pilotami wojskowymi, technikami lotniczymi mogącymi sprawdzić i w razie potrzeby odpowiednio przygotować polowe lotnisko A i lotniska zapasowe dla najważniejszych delegacji.
b) to w dyspozycji ministra obrony narodowej jest Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Żandarmeria Wojskowa, do obowiązków których należy ochrona najwyższych dowódców naszego wojska. Dla wszystkich specjalistów (z wyłączeniem tych od propagandy) oczywiste jest, że ekipy SKW i Żandarmerii Wojskowej powinny znajdować się na lotnisku w Smoleńsku i lotnisku wybranym jako zapasowe przed przylotem delegacji, a nie wieczorem po porannej katastrofie! Nie ma takich cudów techniki, które pozwoliłyby prawidłowo zabezpieczyć rządowe telefony satelitarne, laptopy i telefony ofiar katastrofy, do której doszło rano, jeśli się przybywa na jej miejsce wieczorem. A zabezpieczenie tych urządzeń jest bardzo ważne, bo aby w inny sposób zdobyć znajdujące się na nich dane, obcy wywiad musiałby pracować wiele lat.
Wiedza za milion dolarów Generał pisze: „Dzięki zaufaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego mogłem w 1990 roku nie tylko zacząć tworzyć GROM, ale przejść kilkuletnie szkolenie, na które rządy USA i Wielkiej Brytanii wydały ponad milion dolarów. To dzięki zdobytym wtedy umiejętnościom w zakresie zarządzania ryzykiem, ochrony infrastruktury krytycznej państwa i zarządzania w sytuacjach kryzysowych mogłem przez ostatnie osiem lat pracować jako doradca strategiczny prezesa globalnej korporacji amerykańskiej. Także z tego powodu czuję się zobowiązany pomagać społecznie Polsce. Dlatego po katastrofie przekazałem moje przemyślenia premierowi oraz posłom, a teraz zwracam się do czytelników „Rzeczpospolitej”. W 1920 roku wielkie zwycięstwo Polaków nad Armią Czerwoną przeciwnicy marszałka Józefa Piłsudskiego nazwali cudem nad Wisłą, choć to nie był cud. To było skoordynowane, przemyślane działanie bohaterskich profesjonalistów. Wybitni polscy matematycy rozszyfrowali system łączności wroga, dzięki czemu polskie dowództwo mogło wyprzedzać ruchy Armii Czerwonej na froncie o długości 700 km. Pomagało wtedy całe społeczeństwo czujące, że jest dobrze dowodzone. Żołnierz w czasie wojny, tak jak strażak, policjant i ochotnik w czasie klęski żywiołowej, ma niezbywalne prawo być dobrze dowodzonym. Jednak gdyby nie ostatnia katastrofa, to oszukiwane przy pomocy piarowskich sztuczek społeczeństwo nie dowiedziałoby się pewnie o rozmiarach aroganckiego nieudacznictwa władzy. Redaktor naczelny bardzo popularnego wśród młodzieży, żołnierzy zawodowych i miłośników wojskowości miesięcznika „Komandos” Andrzej Wojtas w ostatnim edytorialu pisze: „Historia wojskowości nie odnotowuje takiego przypadku, aby w ciągu dwóch lat w wyniku dwóch niemal takich samych incydentów, jakaś armia straciła wpierw wszystkich dowódców sił lotniczych, a następnie wszystkich głównodowodzących. Arabskie przysłowie powiada, iż tylko dureń potyka się dwa razy o ten sam kamień (…)”.
Powódź jako pijarowska okazja O powodzi Petelicki ma do powiedzenia między innymi to: „Elementarną zasadą jest, że premier i ministrowie kierują akcją ratowniczą ze sztabu. Na miejsce kataklizmu wolno im przyjechać dopiero po zakończeniu tragedii, żeby ocenić straty. Przyjazd w czasie akcji ratowniczej ma charakter czysto piarowski i dezorganizuje pracę miejscowych służb ratowniczych, które zamiast zajmować się ratowaniem dobytku mieszkańców, w tym ich zwierząt, muszą zajmować się premierem i jego świtą. Wystarczy się zastanowić, ile koni, krów i innych zwierząt domowych mogłyby uratować amfibie przewożące terenowe bmw premiera, ministra spraw wewnętrznych i ministra obrony narodowej. Użycie w pierwszym etapie katastrofy tylko 700 żołnierzy i brak ciężkich śmigłowców przystosowanych do przenoszenia specjalnych wielkich worków z gruzem, które mogą szybko uszczelnić duże wyrwy w przerwanych tamach, stanowić może nawet podstawę do wnioskowania o postawienie przed Trybunałem Stanu odpowiedzialnego za to ministra”. I jeszcze mocniej: „Czas przestać udawać, że mamy sprawne wojsko. Gdy Romuald Szeremietiew mówił kiedyś, że dla bezpieczeństwa obywateli potrzebne są śmigłowce, a nie samoloty F-16, po prostu go zniszczono. Brał w tym udział obecny kandydat na prezydenta Bronisław Komorowski. To Komorowski jako minister obrony narodowej obniżył pensję komandosów GROM i zaakceptował wykreślenie z etatu jedynych w naszych Siłach Zbrojnych pilotów śmigłowców przeszkolonych w USA do nocnych lotów na niskich wysokościach. W wyniku tej decyzji odeszło z GROM kilkudziesięciu świetnie wyszkolonych specjalistów.
Wcześniej Bronisław Komorowski próbował przekazać GROM pod dowództwo gen. Jerzego Słowińskiego – szefa Żandarmerii Wojskowej, z którym polował na terenie zamkniętego ośrodka wojskowego Omulew. A generał Słowiński, powołując się na decyzję ministra Komorowskiego, zażądał od dowództwa GROM zaprezentowania sobie karabinów snajperskich, bo chciał sprawdzić, czy nadają się one do polowań.”
Co tam sarny, skoro giną ludzie Mocne? Petelicki jedzie po bandzie. Oto władza poluje z generalicją – jak za Gierka. I chce używać do tego żołnierskich karabinów!!! Ale co tam śmierć saren, kiedy giną żołnierze. Oddajmy znów głos generałowi: „Rok temu, po bohaterskiej, ale niepotrzebnej śmierci kapitana Daniela Ambrozińskiego w Afganistanie, premier miał szansę skorzystać z rad wybitnego dowódcy generała Waldemara Skrzypczaka, który ostrzegał, że biurokratyczny beton w wojsku może doprowadzić do kolejnej katastrofy. Jednak wtedy generała zakrzyczano, twierdząc, że naruszył świętą zasadę cywilnej kontroli nad wojskiem. To pewnie dlatego żadnemu z najwyższych dowódców wsiadających na pokład Tupolewa nie przyszła do głowy myśl, że powinni polecieć innymi samolotami. Śp. kapitan Daniel Ambroziński ze swym patrolem był pozostawiony bez pomocy tak samo jak piloci samolotu Tu-154 lecącego do Smoleńska”. Uffff… Przeczytaliście, koledzy z wojska? To weźcie udział w sondzie na stronie głównej. Marucha
Rosjanie rozszabrowali miejsce katastrofy prezydenckiego Tupolewa Od ciekawskich i miejscowych ludzkich hien momentalnie zaroiło się przy szczątkach prezydenckiego samolotu. I to tuż po tragedii. Znalezione przedmioty poszły na handel. – Do wraku podchodzili przypadkowi ludzie i brali, co popadnie – opowiada dziennikowi „Fakt” montażysta TVP Sławomir Wiśniewski, który dotarł pod rozbity samolot parę minut po wypadku. Potwierdza też przypuszczenia, że zniknęły nie tylko karty kredytowe ofiar. – Słyszałem, jak ktoś się chwalił, że ma licznik. Inny mówił o zegarku. Potem rzeczy zabrane z miejsca tragedii można było kupić – mówi. Żołnierze rosyjscy na miejscu katastrofy skupiali się na wypraszaniu polskich dziennikarzy, a nie na pilnowaniu terenu. – Tam mógł wejść każdy, więc takich prymitywnych złodziei mogło być dużo więcej – stwierdza. Po usłyszeniu huku Wiśniewski rzucił się biegiem na miejsce wypadku. Pobiegli tam też miejscowi, ale to jego zatrzymali rosyjscy mundurowi, bo miał kamerę. Rosjanie nie chcieli, by ktoś filmował przebieg wydarzeń na miejscu wypadku. Inni, których nikt nie zatrzymywał, penetrowali przeoraną wrakiem samolotu ziemię i brodzili w błocie wokół szczątków. – Nie widziałem, co robili. Skupiłem się na ochronie kamery i taśmy z nagraniem. Ale następnego dnia ci miejscowi chwalili się, co znaleźli przy tupolewie. Dlaczego w ogóle obcym pozwalano tam dojść? – zastanawia się polski operator. Zatrzymano już czterech rosyjskich żołnierzy, którzy ukradli karty bankowe Andrzeja Przewoźnika i wypłacili z jego konta 6 tys. złotych. Czy konsekwencje zostaną wyciągnięte także wobec innych? Terenu katastrofy nie pilnował nikt przez parę tygodni, a po polskiej interwencji wysłano tam dwóch milicjantów. MJ/Fakt.pl
Zabijani dla organów To, co jeszcze niedawno mogło wydawać się przesadnymi obawami katolików, realizuje się na naszych oczach. W Belgii zdecydowano się na wykorzystanie narządów kobiety, którą poddano eutanazji. Gdy kilka miesięcy temu pisałem „Operację «Chusta»” , wydawało mi się, że część z zamieszczonych tam wizji szybko się nie spełni. Tak było na przykład z historią Zofii – kobiety, która zdecydowała się na eutanazję, a gdy postanowiła z niej zrezygnować usłyszała, że nie ma do tego prawa, bowiem na jej narządy czekają już ludzie, którym może być przykro, że ich nie otrzymają. I dlatego została zamordowana… Taka historia, oczywiście, jeszcze się (przynajmniej w majestacie prawa) nie wydarzyła. Ale jesteśmy coraz bliżej jej realizacji. Oto w Belgii, i to ponad rok temu, sparaliżowana (ale wcale nie chora terminalnie) kobieta, która zdecydowała się na eutanazję, wydała także dyspozycję (przyjętą), aby jej organy zostały przekazane potrzebującym. I tak się stało. Kobieta została – w obecności męża – zabita zastrzykiem, i dziesięć minut po ustaniu pracy serca przeniesiono ją na stół operacyjny, na którym wycięto jej wątrobę i obie nerki, na które oczekiwali już biorcy. Sprawa została opisana przez medyczny magazyn “Transplantation”. I oczywiście, z perspektywy zwolenników zabijania chorych czy cierpiących, w całej tej historii może nie być nic skandalicznego. Kobieta chciała umrzeć, lekarz zgodził się ją zabić, a jej narządy mogły pomóc innym, więc ofiarowała je tym, którzy w odróżnieniu od niej chcieli żyć. Problem polega tylko na tym, że, aby jej narządy mogły komuś służyć, najpierw trzeba było ją zwyczajnie – zastrzykiem – uśmiercić. A zrobili to lekarze. Zgoda na to, by takie „procedury” odbywały się w szpitalach, oznacza całkowitą zmianę paradygmatu medycyny, która ze sztuki, stawiającej sobie za cel ratowanie życia, przekształca się we władzę nad życiem i śmiercią. Lekarz zaś ze sługi życia i zdrowia przekształca się we władcę. Zgoda na tego typu procedury może też łatwo stać się pierwszym krokiem na drodze niemal przemysłowego pozyskiwania narządów. Sprawny, posługujący się technikami psychomanipulacji lekarz może spokojnie przekonywać chorych i cierpiących (na przykład na depresję, bo przypominam, że eutanazję dla znużonych życiem czy chorych psychicznie już się całkowicie poważnie rozważa tak w Holandii, jak i w Belgii), że sens ich bezsensownemu życiu może nadać ofiara dla innych, polegająca na oddaniu im narządów. „Ludzie zrozpaczeni swoimi chorobami mogą zostać schwytani w eutanazyjny potrzask przez lekarzy, którzy przekonają ich, że bycie zabitym dla organów nada sens ich pełnemu cierpienia życiu” – przekonuje amerykański bioetyk Wesley J. Smith. A to tylko pierwszy krok. Potem może być jeszcze gorzej. Jeśli zgodzimy się na takie działania, rychło może się okazać, że za kilka (kilkanaście lat) społeczeństwa uznają, że eutanazja jest sposobem ratowania innych, a ci chorzy, którzy mimo iż nie będą rokowali nadziei wyleczenia i nade wszystko nie będą chcieli poddać się tego typu „operacji”, będą piętnowani jako pozbawieni uczuć egoiści, którzy nie potrafią dzielić się z innymi. Społeczeństwa eutanazyjne łatwo mogą też dojść do wniosku, że „poświęcić” dla ratowania innych może osoby (a w zasadzie dla „bioetyków” pokroju Singera – „nie-osoby”) upośledzone, chore psychicznie czy nieświadome. I w związku z tym wprowadzić w życie system pobierania narządów od takich właśnie „nie-osób”. Nie wątpię także, że szybko znajdą się lekarze, którzy z „pozyskiwania” w ten sposób narządów uczynią swoje powołanie, a pieniądze, jakie będzie można uzyskać w ten sposób (tak dzięki zaprzestaniu opieki paliatywnej, jak i dzięki sprzedaży tak uzyskanych narządów) też skuszą niejednego (szczególnie w obliczu nadchodzącego krachu zachodnich systemów ubezpieczeniowych). I tak stopniowo dojdziemy do sytuacji, jaką przedstawiłem w swojej powieści. Nie za lat pięćdziesiąt, ale za kilka, najwyżej kilkanaście. A gdy ruszy gigantyczny przemysł eutanazyjny i transplantacyjny, będzie go o wiele trudniej zatrzymać niż teraz. Miliardy dolarów będą bowiem szły na reklamy, które będą nas miały przekonać, że eutanazja jest podstawowym prawem pacjenta, a najwyższym dowodem miłości do innych jest poddanie się eutanazji, by inni mogli otrzymać nasze organy. Niewiarygodne? Być może, ale obawiam się, że zobaczymy jeszcze gorsze rzeczy. Jeśli nie znajdziemy w sobie odwagi, by protestować. Tomasz P. Terlikowski
Prawdziwy powód rezygnacji prezydenta RFN?
Peter Gauweiler z bawarskiej CSU pyta kanclerz Merkel o prawdziwe powody rezygnacji prezydenta z urzędu. Koehler zrezygnował przez Ateny? Prawdziwym powodem rezygnacji z urzędu prezydenta RFN Horsta Koehlera były próby wymuszenia na nim podpisania wielomiliardowego pakietu pomocowego dla Grecji. Takiego zdania jest część niemieckich polityków. Jako oficjalny powód rezygnacji Koehler podał zanik respektu dla pełnionego przez niego urzędu. W rozmowie z “Naszym Dziennikiem” asystent posła CSU Petera Gauweilera, Christoph Tine, zaznacza, że trudno uwierzyć, jakoby prawdziwym powodem rezygnacji były kontrowersje związane z jego wypowiedzią na temat interwencji wojskowej w Afganistanie. - Powód tego kroku był znacznie poważniejszy – twierdzi Tine, dodając, że jego szef otwarcie o tym mówił podczas odbywającego się spotkania partyjnego CSU w Monachium. – Jego zdaniem, naród niemiecki ma pełne prawo, aby poznać prawdzie powody tej decyzji – dodał. Gauweiler wysłał do kanclerz Angeli Merkel oficjalne zapytanie w tej sprawie. Czy prawdziwe są pogłoski, że Horst Koehler zrezygnował z urzędu w wyniku nacisku na niego i zmuszenia go przez rząd do natychmiastowego podpisania ustawy, która gwarantuje miliardowy pakiet pomocowy dla Grecji, mimo że są wątpliwości co do jej zgodności z konstytucją? Podczas odbywającego się wiosennego spotkania członków partii CSU w Monachium Peter Gauweiler oficjalnie zaapelował do byłego już prezydenta o podanie prawdziwej przyczyny swojej dymisji, jako że – jego zdaniem – oficjalna wersja nie jest prawdziwa. - Pierwszy raz od czasów cesarskich nastąpiła rezygnacja z urzędu głowy niemieckiego państwa – powiedział Gauweiler, dodając, że musi zostać ujawniona prawdziwa przyczyna tego zdarzenia. Coraz częściej pojawia się teza, że jego odejście było związane z politycznymi naciskami na jego osobę ze strony niemieckiego rządu w sprawie szybkiego podpisania ustawy regulującej pomoc finansową dla Grecji. Koehler dokumenty do podpisu miał otrzymać w nocy na lotnisku, gdy wrócił z podróży do Chin, i faktycznie tego samego dnia zostały one już podpisane.
Czy Federalny Trybunał Konstytucyjny wstrzyma pomoc dla Grecji? Bawarska CSU od początku była przeciwna temu, by Niemcy płaciły miliardy euro bankrutowi, jakim jest Grecja. Najpierw Gauweiler jako jeden z nielicznych chadeków w parlamencie głosował przeciwko uchwaleniu pakietu pomocowego dla Aten, później złożył skargę do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego na ten pakiet. Jego zdaniem, jest on niezgodny zarówno z niemiecką konstytucją, jak i z europejskim prawem, ponieważ łamie obowiązujące zasady dbania o stabilizację wspólnej waluty, gdyż wpompowywanie miliardów euro w grecką gospodarkę jest działaniem całkowicie odwrotnym. Christian Tine wyjaśnia, że skarga Gauweilera dotyczy dwóch kwestii: po pierwsze, miała spowodować wstrzymanie (opóźnienie do czasu podjęcia odpowiednich decyzji) złożenia podpisu przez prezydenta (ale on podpisał ten dokument natychmiast), i po drugie, miała wstrzymać podjęcie decyzji o wypłaceniu miliardów dla Grecji przez odpowiedzialne za to ministerstwa. - Federalny Trybunał Konstytucyjny potraktował skargę Petera Gauweilera bardzo poważnie. Sędziowie wysłali prośby o opinie w tej sprawie do wielu instytucji: do rządu, Bundestagu, Bundesratu, do Centralnego Banku Europejskiego i do Deutsche Bundesbank. FTK postępuje tak tylko w przypadku, gdy bardzo poważnie traktuje złożoną skargę. Tine przyznał także, że nacisk rządu Angeli Merkel w tej sprawie jest wyjątkowo duży. – Teraz są to naciski polityczne na sędziów Trybunału Konstytucyjnego, a wcześniej być może były podobne na prezydenta – powiedział Tine. Skarga posła Gauweilera może mieć olbrzymie konsekwencje i na czas nieokreślony wstrzymać pomoc dla Grecji. Nawet Angela Merkel ostrzegła w liście sędziów Trybunału, aby nie opóźniali wejścia w życie ustawy; konsekwencje wstrzymania pakietu stabilizującego dla Grecji mogą być odczuwalne w całej Unii Europejskiej. Waldemar Maszewski
Rzecz o Nowym Porządku Świata – czyli co czeka świat i Polskę. Klub Bilderberga Zgodnie z zapowiedzią 3 czerwca rozpoczęły się w luksusowym hotelu (Dolce Hotel) pod Barceloną tajne obrady grupy Bilderberga.
http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2010/06/bilderberg-meeting-spanien-tag-4.html
Tutaj znajduje się oficjalna, choć niekompletna lista uczestników:
http://www.bilderbergmeetings.org/meeting_2010_2.html
Nazwisk uczestników chcących zachować anonimowość na liście nie umieszczono. Grupę Bilderberga założył pomijany na lekcjach historii Józef Retinger
http://pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Retinger
współtwórca także Wspólnoty Europejskiej – poprzedniczki Unii. Bilderberg jest jednym z narzędzi narzucania światu nowego porządku – NWO. Obradom w Hiszpanii towarzyszą zmasowane środki bezpieczeństwa. Dotyczą one nie tylko szykanowania niezależnych dziennikarzy i ekip telewizyjnych, ale i personelu hotelowego. Niektórym pracownikom zabroniono przychodzenia do pracy w okresie obrad, innym zabroniono na ten sam okres opuszczania hotelu. Cieszy obecność (po raz pierwszy w historii) ekip telewizyjnych. Wprawdzie nie ma wśród nich gigantów medialnych, ale na początek dobre i to. Do zainteresowania się stacjami telewizyjnymi tematyką Bilderberga przyczyniło się bez wątpienia nagłaśnianie spotkań tej tajemniczej grupy w internecie. Dzięki mediom alternatywnym osiągnięta została informacyjna masa krytyczna, której nie można było dłużej ignorować. Media “głównego nurtu” nadal nie informują nas o obradach Bilderberga. Przemilczały też wystąpienie na zaproszenie włoskiego eurodeputowanego Mario Borghezio na forum t.zw. parlamentu europejskiego Daniela Estulina, który od lat tropi Bilderberga.
http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2010/06/daniel-estulin-vor-dem-europaischen.html
Grupa Bilderberga nie jest światowym gabinetem cieni. Pełni ona rolę pasa transmisyjnego ideologów NWO na politykę, gospodarkę i media. Najprawdopodobniej wewnętrzna struktura grupy wygląda następująco: Zaledwie kilka osób należy do ścisłego kierownictwa grupy z prawem głosu w podejmowaniu decyzji. Są to przede wszystki przedstawiciele najbogatszych dynastii i klanów bankierskich i gigantów finansowych. Posiadają oni wiedzę całkowitą, t.zn. są we wszystko wtajemniczeni. Dookoła tej grupki uplasowany jest następny krąg wtajemniczenia – jak się przypuszcza ok. 30 osób. Należący do drugiego kręgu nie są już we wszystko wtajemniczani, nie posiadają też prawa głosu decydyjnego, a jedynie głos doradczy. Pozostałe ok. 100 osób to zapraszani ze względu na posiadające wpływy osobistości ze świata polityki, gospodarki, mediów. Ich rola ogranicza się do składania relacji i raportów o sytuacji w ich krajach i dziedzinie ich działalności. Wysłuchują oni odczyty i referaty, na koniec otrzymują instrukcje i zadania na następny rok. Nawet, jeśli grzecznościowo pozwala się im zabierać głos w dyskusji, ich zdanie tylko wyjątkowo wpływa na podejmowane decyzje i plany. Do trzeciego kręgu należą też zapraszani politycy, rokujący dobre nadzieje na przyszłość. Clinntona zaproszono raz, zaraz potem został on prezydentem USA. To samo było z Obamą, to samo było z Blairem czy z Angelą Merkel. Przy czym aktualnie rządzący prezydenci czy premierzy taktycznie na Bilderberga nie jeżdżą. Ale mają tam swoich zaufanych “doradców” i emisariuszy. Jeszcze jedna ciekawostka o Bilderbergach. Złośliwi twierdzą, że niemiecka zwyciężczyni tegorocznego konkursu Grand Prix Eurovizion wygrała konkurs nie dlatego, że śpiewała najładniej i nalepszą piosenkę, a dlatego, że jej dziadek, Andreas Meyer-Landrut, w 1990 roku brał udział w konferencji Bilderberga w Glen Clove (USA). Podobną rolę (pasa transmisyjnego) odgrywa Komisja Trójstronna. Jest ona mniej ekskluzywna, trzykrotnie liczniejsza, a jej spotkania, zwyczajowo ok. miesiąc przed Bilderbergiem są jak się wydaje sesją przygotowawczą do spotkaniała właśnie grupy Bilderberga.
Struktura władzy NWO. Jeśli chcemy zrozumieć to, co dzieje się na naszych oczach, powinniśmy odrzucić wmawianą nam t.zw. oficjalną wersję, jakoby Protokoły Mędrców Syjonu były fałszywką.
http://judeopolonia.wordpress.com/2010/05/21/protokoly-medrcow-syjonu/
Wystarczy uważnie je przeczytać aby samemu stwierdzić, że to co one opisują, dzieje się na naszych oczach. Zwłaszcza rola polityków, banków, giełdy, prasy, zmasowanego ogłupiania i demoralizowania społeczeństw gojów są zbyt wyraźnie widoczne gołym okiem, aby tego nie dostrzec. Na samym szczycie piramidy władzy (ideologów narzucających światu NWO) stoją Mędrcy Syjonu. Nazwiska ich są ukrywane w cieniu i dla dalszych rozważań nieistotne, dlatego że zmieniają się one w łamach sztafety pokoleń. Wystarczy wiedzieć, że są to najważniejsi i najbardziej wpływowi talmudyczni rabini. Oni są autorami światowego “scenariusza”. Nieomal na równi z nimi na samym szczycie piramidy władzy znajduje się kilka najbogatszych, a przez to najbardziej wpływowych klanów żydowskich bankierów. Aby należycie zrozumieć termin “najbogatszy”, przytoczę słowa Paula Getty’ego: „Jeśli możesz policzyć, ile masz pieniędzy, to nie jesteś specjalnie bogaty”. Inny jego cytat mówi: „Bogatym się jest dopiero wtedy, kiedy robiąc bilans własnego majątku człowiek myli się o kilka milionów dolarów i nawet tego nie zauważa”. Bankierzy – ci właśnie najbogatsi – są reżyserami i “producentami” odgrywanej światowej sztuki. Tuż pod nimi lokują się “animatorzy” pociągający zza kulis za sznureczki odgrywanego przez polityków i media spektaklu. Są to szare eminencje światowej polityki typu Brzeziński czy Kissinger – odpowiednio – polski i niemiecki Żyd. A politycy i media to kukiełki odgrywające wyznaczone im w spektaklu role. Opiszę to na konkretnym przykładzie:
W pewnym momencie dziejów, zgodnie z opracowanym przez Mędrców Syjonu scenariuszem do sztuki należało włączyć bogatą (choć w międzyczasie niebotycznie już zadłużoną) Japonię. Reżyser Rockefeller powierzył animatorowi Brzezińskiemu utworzenie Komisji Trójstronnej. Animator Brzeziński zadanie wykonał, pociągnął za sznureczki – i od tego czasu polityczne kukiełki spotykają się w tym gronie co rok, zwyczajowo ok. miesiąc przed obradami Bilderberga.
http://www.fronda.pl/andrzej_szubert/blog/o_czym_media_nas_nie_informuja
Metody podboju świata.
Pieniądz. Głównym instrumentem podboju świata jest pieniądz a raczej jego kontrola i prawo bankierów do produkowania pieniędzy (z powietrza). Najtrafniej wyraził to bankier Mayer Anzelm Rothschild mówiąc: “Pozwólcie mi tworzyć i kontrolować pieniądze państwa, a nie będzie mnie obchodzić, kto tworzy w nim prawo.” Bankierzy rzeczywiście wywalczyli sobie prawo tworzenia i kontrolowania pieniędzy. Opisuje to film:
http://www.youtube.com/watch?v=Ue_lzEIVhnE
Prawdziwość tego, co opisuje powyższy film potwierdza dokument wydany przez niemiecki Bundesbank na stronie 88 i 89, gdzie opisana jest szczegółowo procedura “tworzenia pieniędzy”! Cytuję: “Pieniądz powstaje poprzez “tworzenie pieniędzy”. Zarówno państwowe banki centralne jak i banki prywatne mogą tworzyć pieniądze. W systemie euro pieniądz powstaje przede wszystkim poprzez udzielanie kredytów…”
(“Geld entsteht durch „Geldschöpfung“. Sowohl staatliche Zentralbanken als auch private Geschäftsbanken können Geld schaffen. Im Eurosystem entsteht Geld vor allem durch die Vergabe von Krediten…”)
http://www.bundesbank.de/download/bildung/geld_sec2/geld2_gesamt.pdf
Do bezsilności polityków wobec bankierów i prawdziwego podziału ról w świecie przyznał się w niemieckiej telewizji przewodniczący CSU i premier Bawarii Horst Seehofer mówiąc: “Ci którzy decydują nie są wybierani, a ci co się ich wybiera nie mają nic do decydowania”. (w oryginale po niemiecku: “Diejenigen die entscheiden sind nicht gewählt und diejenigen die gewählt werden haben nichts zuentscheiden!”).
To właśnie narzucony światu przez (głównie) żydowską lichwę niewyobrażalnie bezczelny system ograbiania państw i narodów w formie pożyczek i kredytów zaciąganych w ich bankach jest zródłem ich potęgi i naszej niemocy. A także jest powodem bankructwa budżetów absolutnie wszystkich rządów i państw na świecie, który ten bezprzykładny finansowy bandytyzm akceptują i u światowej lichwy zaciągają kolejne kredyty. Jedynym wyjściem i ratunkiem dla świata jest uznanie tego bandyckiego procederu za nielegalny i odebranie światowej lichwie wszystkich pieniędzy, jakie w ramach zuchwałego ograbiania świata od naiwnych ludzi i państw zagarnęli. I to od początku tak funkcjonującego systemu bankowego dającego im prawo na tworzenie pieniędzy z niczego. Prawo emisji pieniądza należy “banksterom” odebrać raz na zawsze i na całą wieczność. Pochodną bandyckiego systemu bankowego jest nie mniej bandycka giełda. Spekulanci-oszuści manipulują tzw. “wartością” akcji. Zarabiają miliardy z niczego, poprzez nadmuchiwanie bezwartościowych “papierów”. A przy okazji manipulacji giełdowych powoli przejmują w ich ręce światowe środki produkcji.
http://www.bibula.com/?p=13396
Można ich bez obawy popełnienia pomyłki nazwać właścicielami gospodarczego świata. Bardzo pouczający jest w tej materii wywiad z byłym szwajcarskim bankierem: http://www.michaeljournal.org/wywiad.htm
a także 10-cio minutowy film o historii świata (i pieniędzy). http://www.youtube.com/watch?v=f_nOtUzlwTk&feature=player_embedded
USA Uważana przez wielu ludzi za chorążego wolności i demokracji Ameryka jest w rzeczywistości kastetem żydowskich ideologów NWO służącym do podboju świata gojów. Ewolucję USA z kraju o”nieograniczonych możliwościach” do de facto dyktatury opisuje film pt. “Od wolności do faszyzmu”. http://www.youtube.com/watch?v=96TvK9HRPhk
Ewolucja ta trwała dziesięciolecia. Miała ona kilka kamieni milowych. Pierwszym z nich było w ogóle utworzenie Stanów Zjednoczonych (przy wydatnym udziale masonów). Kilka pokoleń trwała budowa wpływowych klanów finansowo-przemysłowych, aż do zdobycia przez nich całkowitej kontroli nad gospodarką i polityką. Drugim kamieniem milowym było utworzenie bandyckiego FED-u. Momentem zwrotnym w USA było zabójstwo Kennedy’ego. Przyczyną “likwidacji” Kennedy’ego był wydany przez niego rozkaz wykonawczy E.O 11 110, który faktycznie odbierał FED-owi monopol na tworzenie pieniędzy (pamiętajmy – z niczego). Po zabójstwie Kennedy’ego żaden polityk zachodni nie próbował i nie próbuje podważyć istniejącego podporządkowania polityki bankierom, a tym bardziej złamania monopolu banków na okradanie całego świata. Wie czym to grozi… Momentem zwrotnym w dziejach dzisiejszego świata były przeprowadzone przez władze USA zamachy z 11/9 na WTC i Pentagon. Już na początku lat 60-tych XX wieku kolegium połączonych szefów sztabów USA planowało przy pomocy zainscenizowanych zamachów terrorystycznych inwazję na Kubę.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Operacja_Northwoods
W planach dowództwa Pentagonu było zatapianie własnych okrętów, zestrzeliwanie własnych samolotów, ataki terrorystyczne na własne bazy wojskowe. Jedynie zdecydowane odrzucenie tych planów przez Kennedy’ego stanęło wojskowym terrorystom z Pentagonu na przeszkodzie. USA od dziesięcioleci militarnie, ale przede wszystkim agenturalnie, steruje polityką światową.
http://de.wikipedia.org/wiki/CIA#Bekannte_Operationen
Ilość puczy, przewrotów, osadzonych u władzy dyktatur wojskowych pokazuje rzeczywiste wpływy USA i CIA na światową politykę. Największym ich sukcesem było doprowadzenie do rozpadu bloku sowieckiego, stojącego USA (ściślej mówiąc – ideologom NWO) na drodze do światowej dyktatury. Pozostała po rozpadzie Rosja broni się jeszcze przed dyktatem USA, ale wpływy Ameryki rosną, a wpływy Rosji maleją. Ciekawie przedstawia się sprawa wydatków na zbrojenia. Jeden rzut oka na mapę pokazuje, że USA należy do najbezpieczniejszych państw na świecie. Od północy graniczy ona z militarnym karłem (na dodatek NATO-wskim sojusznikem) – Kanadą, a na południu z biednym i zacofanym Meksykiem. Dwie średniej wielkości dobrze uzbrojone flotylle na wschodnim i zachodnim wybrzeżu gwarantowałyby Ameryce bezpieczeństwo. Nawet sąsiedztwo Alaski z Rosją poprzez cieśninę Beringa nie jest zbyt wielkim zagrożeniem. Łatwiej jest się USA w razie desantu na Alaskę bronić niż Rosji Alaskę zaatakować. Pomimo to USA wydaje ogromne sumy na zbrojenia. Oficjalne wydatki na zbrojenia na świecie wyglądają następująco:
USA – 607 mld dol.
Chiny – 84,9 mld dol.
Francja – 65,74 mld dol.
Wielka Brytania – 65,35 mld dol.
Rosja – 58,6 mld dol.
Niemcy – 46,87 mld dol.
Japonia – 46,38 mld dol.
Włochy – 40,69 mld dol.
Arabia Saudyjska – 38,2 mld dol.
Indie – 30,0 mld dol.
Źródło: Sipri. Dane za rok 2008.
A więc bazując tylko na tych oficjalnych danych wychodzi na to, że w sumie bezpieczna Ameryka wydaje rocznie o 150 mld. dolarów na zbrojenia więcej, niż 9 kolejnych państw wziętych wszystkie razem do kupy. Prawda jest jednak inna. Ukryte wydatki na zbrojenia sprawiają, że sama USA wydaje na zbrojenia więcej, niż cała reszta świata.
http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=110&pid=2678
Aby zrozumieć ten fenomen absolutnej dysproporcji pomiędzy stanem zagrożenia bezpieczeństwa USA a wydatkami na zbrojenia należy dokładnie i uważnie zapoznać się z dokumentami (i kryjącą się za nich ideologią) neokonserwatywnej organizacji PNAC
http://pl.wikipedia.org/wiki/PNAC
Pomocniczym i ważnymi informacjami może być stan zażydzenia amerykańskiej polityki
http://judeopolonia.wordpress.com/2010/05/20/usa-pod-okupacja-zydowska-henryk-pajak/
a także poniższe opracowanie o judeocentrykach:
http://piotrbein.wordpress.com/2010/04/22/judeocentrycy-i-masowe-zbrodnie/
W wydanym we wrześniu 2000 raporcie PNAC istotne jest oczekiwanie na “nowy Pearl Harbour” co dałoby pretekst do przebudowy sił zbrojnych USA. Krótko później wybory prezydenckie w USA (de facto nielegalnie – dzięki machlojkom na Florydzie) wygrał Bush junior.
http://archiwum.wiz.pl/2001/01043100.asp
Wielu ideologów i aktywistów PNAC, np. Richard Perle Dick Cheney, Paul Wolfowitz i Lewis Libby zajęli wysokie stanowiska w administracji prezydenta Busha.
I jak na zawołanie przydarzył się im od razu “nowy Pearl Harbour” – zamachy z 11/9.
http://www.youtube.com/watch?v=cZ0i0YTvkxc
http://www.youtube.com/watch?v=JUpLVnzMsog&feature=related
Dzięki przeprowadzonym przez władze USA zamachom, za które winą obarczono nieistniejącą Al-Kaidę (o fikcji Al-Kaidy mówi słynny reportaż BBC: http://www.youtube.com/watch?v=r-hYorNi0nA) ideolodzy PNAC wspierani powagą Białego Domu i prezydenta mogli wreszcie rozpocząć planowaną przebudowę sił zbrojnych USA. Na ten cel idą właśnie wspomniane wcześniej gigantyczne wydatki na zbrojenia w USA. Najważniejszym celem PNAC i ukrywających się za nią ideologów NWO jest zdobycie absolutnej dominacji nad światem, także militarnej i przy pomocy wszelkich metod, także militarnych. Inwazje pod wyssanymi z palca pretekstami na Afganistan i Irak są realizacją tegoż planu. Miały one kilka dodatkowych powodów i celów do osiągnięcia. Przede wszystkim przyzwyczajają one opinię światową do tego, że USA i jego wasale napadają na kogo mają ochotę. Dodatkowo ogromnie wzmocniona została prezencja USA w strategicznym roponośnym regionie. A przy okazji okupacji Afganistanu (światowego potentata produkcji heroiny) kontroluje CIA i produkcję, i handel heroiną.
http://de.wikipedia.org/wiki/Central_Intelligence_Agency#Drogenhandel_und_Geldw.C3.A4sche
Natomiast przy okazji okupacji Iraku zażegnała USA plany Husseina przełamania światowego monopolu amerykańskiego dolara w handlu ropą naftową. Hussein planował bowiem sprzedaż ropy w innych walutach. Wartość dolara gwarantuje jemu aktualnie jedynie to, że jest on światową walutą w handlu ropą, co rządowi USA udało się państwom – eksporterom ropy naftowej narzucić. Złamanie monopolu na petrodolary byłoby ogromnym zagrożeniem dla USA. Nowa studolarówka bez pokrycia w ropie byłaby warta tyle, ile kosztują potrzebne do jej produkcji papier i farba. A przy okazji jeszcze kontroluje USA wydobycie i dystrybucję irackiej ropy. Korzyści z finansowej “pomocy” w odbudowie zniszczonej agresją infrastruktury dla światowej lichwy i zachodniego kapitału także są nie do pogardzenia. Wojna to zawsze dla kogoś niezły business.
Izrael Symptomatyczna jest także postawa USA wobec politycznego i militarnego bandytyzmu uprawianego przez Izrael. Bezprzykładny napad wojsk Izraela na konwój z pomocą humanitarną USA skwitowały uwagą, że Izrael ma prawo dbać o własne bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo obcych statków na wodach międzynarodowych i pomoc humanitarna Palestyńczykom dla USA w tym konflikcie interesów niewiele znaczy. Obama obiecał też kontrolę zbrojeń atomowych. Zwołał nawet w tym celu konferencję w Nowym Jorku. Jednak plan uczynienia z Bliskiego Wschodu strefą bezatomową odrzuca Izrael, a sam Obama opowiedział się po stronie Izraela, dając temu państwu gwarancję nienaruszalności jego arsenału nuklearnego (a nawet obiecał jego “ulepszenie”).
http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2010/05/obama-gibt-israel-eine-garantie-fur.html
Obama jest żałosną marionetką w rękach światowego żydostwa. Mają oni w rękach jego prawdziwą metrykę urodzenia. Obama wie, czym grozi jej ujawnienie. Dlatego posłusznie wypełnia wszelkie polecenia. Trudno jest jednoznacznie ustalić, jaką rolę w planach ideologów NWO odgrywa Izrael. Mędrcy Syjonu już dawno ich “ziemią obiecaną” uznali całą planetę. Izrael jest w obecnym czasie chyba tylko probierzem, jak dalece opinia światowa bezsilnie akceptuje bandytyzm osłanianego przez zażydzony Biały Dom gangsterskiego państwa. Sami politycy Izraela to też w sumie marionetki. Przychodzą i odchodzą. A jak któryś z nich za mocno się wychyli (Jitzchak Rabin), to się go likwiduje. Ważnym elementem polityki ideologów NWO jest przyzwyczajanie świata do nadzwyczajnego statusu nietykalności żydostwa i Izraela.
Media Obok pieniądza i amerykańskiego wojska (plus wojsk wasali USA) istotną rolę w ujarzmianiu świata mają media. Są one w takim samym stopniu zażydzone, jak światowa licha, światowa gospodarka i władze USA. http://www.bibula.com/?p=997
Zasadniczą rolą mediów jest zalew opinii publicznej kakafonią nieistotnych informacji. Dzięki temu jeszcze lepiej ukrywa się rzeczy najważniejsze i najistotniejsze, które są one po prostu przemilczane. Medialnie uprawia się pranie mózgów, urabianie opinii publicznej, demoralizację i ogłupianie. Wykorzystuje się też media do kreowania posłusznych ideologom NWO polityków i do niszczenia opornych. Póki co, mamy jeszcze nadal wolny internet. Ale i jego dni są policzone – w myśl tego, co powiedział kiedyś Obama – “blogierzy zagrażają demokracji”. Blogierzy zagrażają faktycznie, ale światowej dyktaturze. Dlatego wolny internet zostanie zlikwidowany. Wpływy na media wywierają ideolodzy NWO przy użyciu różnych metod. Z jednej strony istnieje w mediach autocenzura. Magnaci prasowi i medialni zapraszani są na spotkania Bilderberga i Komisji Trójstronnej. To im dziękował kiedyś Rockefeller słowami: “Jesteśmy wdzięczni wydawcom “Washington Post”, “New York Times”, “Time Magazine” i innym wielkim wydawnictwom, których menedżerowie uczestniczyli w naszych spotkaniach i dotrzymali swych obietnic zachowania dyskrecji…” Drugą metodą utrzymywania kontroli nad mediami jest agentura wpływu. Mało znana jest operacja CIA o kryptonimie “Mockingbird”
http://en.wikipedia.org/wiki/Operation_Mockingbird
Wprawdzie oficjalnie, po dochodzeniu kongresu USA w roku 1976 operację agenturalnej kontroli mediów zakończono, ale tylko idiota w to uwierzy. CIA nigdy specjalnie nie przejmowała się zakazami własnego parlamentu. Dziesięć lat później (1986) ujawniona została afera Iran-Contra:
http://de.wikipedia.org/wiki/Iran-Contra-Aff%C3%A4re
gdzie okazało się, że pomimo zakazu wydanego przez Kongres USA, rząd Reagana łamał prawo uchwalone przez amerykański parlament. A główną rolę w łamaniu uchwalonego przez kongres prawa odegrał ówczesny szef CIA William Joseph Casey. Dlatego możemy przyjąć za pewnik, że media światowe są i zażydzone, i autocenzurowane, i kontrolowane agenturalnie przez CIA i jej sojusznicze służby.
Metody działania Oprócz podboju militarnego ważną metodą działania ideologów NWO jest narzucanie nam przy pomocy ichnich mediów psychozy zagrożenia. Wymyślane są i nagłaśniane nieistniejące zagrożenia. A więc wmawia się nam niebezpieczny islamski terroryzm (prawdziwy niezależny od rządzących terroryzm ma zasięg zbyt lokalny, aby stanowił zagrożenie dla świata). W rzeczywistości wszystkie większe zamachy inscenizowane były przez zachodnie rządy i ich tajne służby. Od Oklahomy City, poprzez WTC i Pentagon po Londyn i Barcelonę. Kolejnym straszakiem jest fikcyjne zagrożenie efektem cieplarnianym. Z jednej strony idzie o miliardy – jak choćby zyski z handlu prawem do emisji CO2. Z drugiej strony zamierzone jest wywołanie wrażenia, że pojedyncze państwa są bezradne wobec problemów i zagrożeń globalnych. Wtajemniczone w plany agenturalne media już tu i ówdziwe “podpowiadają” konieczność wprowadzenia światowych regulacji i światowej kontroli. Kolejnym krokiem będzie domaganie się przez media stworzenia światowej instytucji zdolnej narzucić wszystkim państwom jej woli – rzekomo dla naszego dobra. Podobnym straszakiem (i wielomiliardowym szwindlem) była wyssana z palca pandemia świńskiej grypy. Przy okazji wprowadzono w wielu krajach regulacje prawne umożliwiające pod pretekstem zagrożenia pandemią wprowadzenie przymusowych szczepień a nawet przejęcie kontroli nad państwem przez wojsko. Pętla na naszej szyi powoli się zaciska.
Cele Obok zdobycia przez ideologów dyktatorskiej władzy nad światem innym istotnym celem ideologów NWO jest radykalne zmniejszenie ludności świata. Eufemistycznie nazywane jest to “depopulacją”. Służą temu celowi nie tylko utrzymywane w wielu regionach świata wojny i konflikty zbrojne (biednym wygłodzonym państwom w Afryce dziwnie nie brakuje broni i amunicji). Także służy temu utrzymywany głód i rozsiewanie chorób (chorób rzeczywistych i groźnych w przeciwieństwie do świńskiej grypy). Przykładem tutaj może być “dżuma XX wieku” – AIDS. Pierwsze przypadki tej choroby zanotowano wśród nowojorskich homoseksualistów. Krótko wcześniej byli oni objęci bezpłatnymi szczepieniami przeciwko żółtaczce finansowanymi przez rząd USA. Krótko po tych szczepieniach medycyna i świat dowiedziały się o nowej przerażającej chorobie, odkrytej wśród amerykańskich homoseksualistów (fanatycy religijni okrzyczeli nową chorobę karą Bożą zesłaną na grzeszników-sodomitów). Oficjalna wersja mówi, że ludzie zarazili się HIV-em od małp afrykańskich. Aby to kłamstwo uwiarygodnić, wypuszczono wcześniej w Afryce na wolność część małp zarażonych w amerykańskich labolatoriach nowym wirusem. Z oficjalnej głoszonej wersji o AIDS możemy wysnuć wniosek, że nieznany z imienia pedał amerykański (na dodatek zoofil) pojechał do Afryki, zgwałcił w dżungli małpę, zaraził się HIV-em, a po powrocie do Stanów zaraził “karą Bożą” innych pedałów.
http://www.infra.org.pl/wiat-tajemnic/2012-i-teorie-spiskowe/189-aids-dzieo-ludzi-
Obecne katastrofalne rozprzestrzenienie się AIDS w Afryce (jeśli tylko pamiętamy, że nowojorskim zboczeńcom HIV-a wszczepiono) każe przypuszczać, że to samo zrobiono z ludnością Czarnego Lądu przy okazji kolejnych masowych szczepień finansowanych przez WHO. Jeszcze innymi metodami mającymi przyspieszyć depopulację globu są Codex Alimentarius, na podstawie którego medycyna naturalna i ziołolecznictwo mogą zostać, a nawet raczej na pewno zostaną ogłoszone jako nielegalne.
http://www.eioba.pl/a90764/kodeks_zywnosciowy_codex_alimentarius_a_faszyzm
Kolejnym zbrodniczym “wynalazkiem” pochodnym od Codexu “A” jest GMO. Niestety wygląda na to, że nie ma możliwości prawnego zablokowania go w Polsce i na świecie.
http://www.icppc.pl/antygmo/2010/02/list-wspolne-stanowisko-naukowcow-w-sprawie-wysluchania-publicznego/
A nawet gdyby… Ideolodzy NWO mają takie wpływy i możliwości, że nawet ogólnoświatowy, uchwalony na pokaz przez ONZ zakaz nic nie zmieni. Po cichu, nieoficjalnie będziemy karmieni genetyczną trucizną. Ważną sprawą byłaby analiza dokonana przez specjalistów, a odnosząca się do przeróżnych “broni niekonwencjonalnych” (tzw. skalarnych). Jej istnieniu zaprzecza się oficjalnie, ale ile warte są oficjalne dementi, wszyscy wiemy.
http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=1709&Itemid=47
Broń ta, oprócz depopulacji, wywołuje katastrofalne zniszczenia. A jednym z wariantów czy wręcz warunków dojścia do władzy przez ideologów NWO jest wywołanie głębokiego (“odpowiedniego”) kryzysu światowego. Tak wyraził tę myśl David Rockefeller mówiąc: “Znajdujemy się na pograniczu globalnej przemiany. Wszystko czego potrzebujemy, to odpowiedni kryzys, a narody zaakceptują Nowy Światowy Porządek.” W innym miejscu napisał on (“Wspomnienia” 2002): “… Niektórzy nawet wierzą, że należymy do tajnej kabały, działającej przeciwko interesom Stanów Zjednoczonych, charakteryzując moją rodzinę i mnie jako ‘internacjonalistów’, oraz spiskujących wraz z innymi na świecie, by zbudować bardziej zintegrowaną globalnie polityczną i ekonomiczną strukturę – jeden świat, jeśli chcecie to tak nazwać. Jeśli to jest oskarżeniem, to jestem winny i jestem z tego dumny.”
“JESTEM WINNY I JESTEM Z TEGO DUMNY”. A James Paul Warburg powiedział: “Rząd Światowy powstanie bez względu na to, czy nam się to podoba czy nie. Otwartą pozostaje jedynie kwestia, czy Rząd Światowy stworzony zostanie na drodze przemocy czy powszechnego przyzwolenia.”
Wierzyć w to wszystko, czy nie wierzyć? Czy jest możliwe, że nas tak okłamują i oszukują? Czy jest możliwy światowy spisek, którego miliony nie dostrzegają, nie wierzą w jego możliwość czy wręcz z informacjami o nim walczą? (To zadanie głównie agentury wpływu).
Najprecyzyjniej wyraził to Marshall McLuhan, medialny “guru” mówiąc: “Tylko małe sekrety muszą być strzeżone. Wielkie są trzymane w tajemnicy dzięki niedowierzaniu opinii publicznej.” W tym miejscu zbyteczne jest chyba udowadnianie, że ostatni kryzys finansowy został także celowo wyreżyserowany. Jest on tylko fazą wstępną do kolejnego i znacznie gorszego – owego “odpowiedniego” kryzysu, o którym mówił Rockefeller. A który pozwoli ideologom NWO i światowej żydowskiej lichwie przejąć dyktatorską władzę nad światem.
Polska a NWO Polska jest podrzędną prowincją Unii Europejskiej, a ta jest etapem przejściowym do NWO. Politycznie podlegamy pod Brukselę, militarnie pod NATO, prawo europejskie (a raczej jego parodia) góruje nad prawem polskim. Gospodarka od t.zw. “okrągłego stołu” systematycznie rozkradana jest przez obcych (z Zachodu), bądź niszczona na polecenie brukselskich komisarzy. System finansowy i bankowość całkowicie podporządkowane są światowej, żydowskiej lichwie. Nawet wartość naszej “złotówki” jest igraszką w rękach światowych spekulantów. Przy czym i jej los jest już przesądzony. Nasza “elita polityczna” to drugoplanowe polityczne marionetki na europejskiej scenie. W skali światowej mają oni zerowe znaczenie. Wszyscy “politycy” liczący się na scenie polskiego politycznego teatrzyku kukiełek (słowo “scena” należy brać jak najbardziej dosłownie) są wypromowanymi przez ichnie media wykonawcami poleceń płynących za pośrednictwem Brukseli od ideologów NWO. Wystarczy przypomnieć, lub nieuświadomionym uświadomić! “Zwalczające” się “patriotyczny” PiS i “proeuropejska” PO, w towarzystwie “postkomuchów” dogadywali się w podejrzanej fundacji żydowskiego “filantropa” Sorosa w sprawach wykluczania z polityki niepokornych, nieagenturalnych wobec Zachodu (Brukseli, USA i Izraela) polityków. Innym, jeszcze ważniejszym “wykluczonym” jest okłamywane społeczeństwo.
http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2467
Jeśli uważnie przeczyta się listę tak ważnych polityków, którzy u Sorosa o naprawie Rzeczypospolitej debatowali i popatrzy się bez medialnych różowych okularów na stan polskiego baraku Unii, to nasuwa się pytanie – co ci majsterkowicze i naprawiacze z naszą ojczyzną zrobili? Katastrofalny stan Polski zrozumiały jest jedynie wtedy, gdy sobie uświadomimy, że PO to agentura Brukseli i Berlina (a te podlegają ideologom NWO). PiS natomiast to bezpośrednia agentura USA i Izraela – w więc tego samego, narzucającego światu NWO żydostwa. Powoli doganiamy w bankructwie, a wkrótce już przegonimy Grecję. Przy czym sytuacja Greków jest korzystniejsza. Mają oni masę wysp na Morzu Egejskim do sprzedania. My będziemy zmuszeni sprzedawać Ziemie Zachodnie. Niemcy chętnie je odkupią – po okazyjnej cenie. Bo bankrutowi i wierzycielowi nigdy nie płaci się prawdziwej ceny, a jedynie – co łaska. A może by tak tych naszych “polityków”, tę całą zachodnią agenturę, po prostu wywalić z polskiego domu na zbity pysk. I rzeczywiście pomyśleć “o naprawie Rzeczypospolitej”. Andrzej Szuber
Upadek szczecińskiej Starki, czyli produkcja wódki w Polsce nieopłacalna (jeśli zakłady są w polskich rękach) Firma Polmos-Szczecin, producent legendarnej Starki – zbożowej wódki wytrawnej sięgającej swą recepturą XV wieku – dogorywa. Tak właściwie to już nie istnieje, bowiem zakład wyłączył linie, zaprzestał produkcji, a pracownicy jedynie czekają na spóźniającą się wypłatę. Jak pisze Głos Szczeciński firma ta “jest jedną z ostatnich większych firm produkcyjnych w mieście”, zatrudniającą – uwaga! – 70 osób. Oficjalnym powodem trudności zakładu jest dług, głównie wobec największych wierzycieli: Izby Celnej, Urzędu Celnego i Banku BGŻ. Długi wynoszą 40 milionów zł, ale widocznie w sumie nie chodzi ani o dług ani o jego wysokość, bowiem – jak podaje gazeta szczecińska – “Nie można wykluczyć, że znajdą się chętni by przejąć całą zorganizowaną część producenta alkoholi. Wiemy, że są zainteresowani.” Jedna z ostatnich większych firm produkcyjnych w Szczecinie zatrudnia - uwaga! - 70 osób. Z pewnością zainteresowanych nie zabraknie, być może nawet z kręgu przedwojennych właścicieli, którzy nagle znajdą sposób na intratną produkcję. Kilkuhektarowy, atrakcyjnie położony teren, budynki, no i największe ze wszystkich zakładów spirytusowych w Polsce, głębokie, 16-metrowe, wielokondygnacyjne podziemia zakładu, w których przechowuje się hektolitry kilkudziesięcioletniego, dojrzewającego trunku – to wszystko nagle okaże się o wiele więcej warte niż się wydaje. Pomijając już sam fakt najbardziej prestiżowej na świecie marki tego rodzaju trunku.
Komunistyczna zaraza Przykład Starki pokazuje
, że kolejne rządy postkomunistyczne i liberalne kierujące się dyrektywami tow. Balcerowicza, w sposób konsekwentny niszczące polskie zakłady produkcyjne, zdążyły zlikwidować niemal wszystkie – większe i mniejsze – firmy w Szczecinie i regionie. Stocznia, port, huta, papiernia, cukrownie, zakłady mechaniczne, odzieżowe i wiele, wiele innych posprzedawano za bezcen tzw. zagranicznym inwestorom albo rozbito na mniejsze spółki, najczęściej z myślą o łatwiejszej likwidacji, kontroli oraz czasowego wprowadzenia do zarządów i kierownictwa zaufanych ludzi z kręgu SB-cko-partyjnego. Szczecin, słynący kiedyś z poważnego przemysłu, poszczycić się może dzisiaj jedynie “jedną z największych firm”, zatrudniającą “aż” 70 osób.
Aż trudno uwierzyć, że w kraju słynącym niegdyś z najświetniejszych wódek i trunków, a ostatnio cieszącym się niechlubną sławą jednego z największych konsumentów alkoholu, produkcja szlachetnego mocnego trunku może okazać się nieopłacalna. A jednak tak się dzieje. Być może społeczeństwo zatrute jadem sączącym się z mediów – będących w rękach zagranicznych właścicieli bądź mieszkających w Polsce wrogów polskości – nie jest w stanie zrozumieć, że wytoczona została przeciwko niemu wojna, i nie wie jak przeciwdziałać tej powszechnej i totalnej destrukcji. “Prawdopodobnie więc niebawem pracownicy Polmosu zasilą rzeszę bezrobotnych.” – konkluduje Głos Szczeciński. Może wtedy dopiero “chwycą za kije i przegonią tych złodziei” – jak to obrazowo mówi kandydat prezydencki Janusz Korwin-Mikke? Może wtedy… A póki co – może skutecznie machną demokratycznym kijem w nadchodzących – tych i kolejnych – wyborach? MON szasta publicznymi pieniędzmi: Czarter samolotów dla VIP-ów droższy niż zakup nowych maszyn
Bezprzetargowy czarter embraerów LOT-u droższy niż zakup nowych maszyn. Dlaczego MON szasta publicznymi pieniędzmi? Za niewiele ponad równowartość 3,5-letniego czarteru Embraerów 175 od PLL LOT – 150 mln zł – można było kupić dwa nowe samoloty o parametrach odpowiadających wymogom stawianym maszynom do przewozu VIP-ów. Ministerstwo obrony z takiej oferty nie skorzystało, wybierając drogę bezprzetargową. Jeden z wyczarterowanych od PLL LOT samolotów dla polskich VIP-ów – Embraer 175, przeszedł już próbę lotu. Nowe samoloty są niezbędne. Resort obrony, decydując się na czarter samolotów dla VIP-ów od PLL LOT, wybrał drogę bezprzetargową. Czy wynegocjowane warunki umowy są korzystne? Do końca nie wiadomo, bo resort nie poinformował, jakie koszty poniesie państwo z tytułu wynajęcia dwóch samolotów Embraer 175. Mają one przewozić VIP-ów do końca 2013 r. (umowa przewiduje skrócenie lub wydłużenie kontraktu). Będą obsługiwane przez pracowników PLL LOT. Maszyny – jak przystało na samoloty rządowe – będą pomalowane na barwy narodowe (jedna z nich została przemalowana jeszcze przed zawarciem umowy) i opatrzone napisami “Rzeczpospolita Polska” i “Republic of Poland”. W najbliższym półroczu zostaną jeszcze zmodernizowane, by spełniać potrzeby VIP-ów. Ile czarter będzie kosztował podatnika? Na pewno nie wiadomo, bo MON nie zdradziło kwoty kontraktu. Tylko z wcześniejszych przymiarek można wnioskować, że w pierwszym roku będzie to kwota ok. 50 mln zł i po ok. 35 mln zł w następnych latach. Wyższe koszty w pierwszym roku wynikają z konieczności modernizacji maszyn. Jak obliczył portal Altair, 3,5-letni kontrakt będzie wart ponad 150 mln złotych. – To prawie tyle, ile należałoby wydać na zakup dwóch nowych samolotów o parametrach odpowiadających wymogom stawianym maszynom do przewozu VIP-ów. Tymczasem Embraer 175 ma zasięg trzykrotnie mniejszy, niż powinien mieć samolot przewożący VIP-ów, co utrudni lub uniemożliwi loty dalekodystansowe, a także zmniejszy bezpieczeństwo operacji – ocenia portal. Ponadto embraery obsługiwane przez załogę cywilną nie będą mogły latać na tereny objęte konfliktami zbrojnymi ani wykonywać zadań innych niż przewozy pasażerskie. To pociąga za sobą konieczność poniesienia dodatkowych kosztów związanych z transportem VIP-ów w miejsca docelowe. Tu resort obrony sugerował, że z obiektów cywilnych dalszy przelot zapewnią VIP-om wojskowe samoloty typu CASA. Jak informował już “Nasz Dziennik”, siły powietrzne mogłyby już mieć własne i nowe samoloty dla VIP-ów. Tak się jednak nie stało, gdyż najpierw projekt rządu Prawa i Sprawiedliwości został zaniechany przez koalicję PO – PSL, a w 2008 r. Bogdan Klich nie rozpisał przetargu na średnie samoloty dalekiego zasięgu. Stracono dwa lata, a przygotowywany obecnie przetarg sprawi, że nowe maszyny zostaną zakupione za ok. 30 miesięcy. To nie pierwsza wpadka samolotowa Bogdana Klicha. – Wcześniej resort zakupił bez przetargu samoloty transportowe M28. Posiadane wcześniej przez armię samoloty tego typu latały rocznie kilka razy mniej, niż pozwalały na to posiadane resursy. Powodem był i wciąż jest brak paliwa. Mimo to na przełomie lat 2008/2009 MON zamówiło początkowo 12 M28 za 635 mln zł, a po korekcie umowy 8 M28 za 400 mln zł, płacąc 2 – 3-krotnie więcej, niż wynosi ich realna cena, i wysoko zaliczkując zakup. Resort wydał też 70 mln zł na remont dwóch leciwych Tu-154M. jedna z maszyn uległa katastrofie pod Smoleńskiem, a druga po powrocie z remontu nie będzie już wozić VIP-ów. Dotąd padały sugestie o sprzedaży maszyny lub udostępnieniu jej na potrzeby transportu żołnierzy. Jak ocenia portal, tylko te trzy transakcje oznaczają niepotrzebnie wydane przez MON ok. 600 mln złotych. Za taką kwotę można było kupić całą flotę małych samolotów dla VIP-ów, spełniających wymagania i z odpowiednim wyposażeniem, która służyłaby przez kolejnych 25 lat. Co ciekawe, czarter i długie oczekiwanie na wyniki przetargu nie były jedynym wyjściem z trudnej sytuacji polskiego lotnictwa. MON miało otrzymać ofertę na dostarczenie samolotów w ciągu zaledwie kilku miesięcy (m.in. od francuskiego Dassault Aviation, który oferował natychmiastowe dostarczenie 1-2 samolotów dalekiego zasięgu Falcon 900EX w standardzie VIP). Wcześniej koncern ten proponował, by płatności za zakup docelowych samolotów były rozłożone na okres do 7 lat. Z propozycji nie skorzystano.
Marcin Austyn