Tylko zwycięstwo! Rosja powraca na ścieżkę ekspansji zewnętrznej – pisze Wiktor Kałasznikow, rosyjski opozycjonista i dziennikarz. W grudniu 2010 roku Kałasznikow i jego żona, Marina, trafili do szpitala z poziomem rtęci we krwi, przekraczającym dwudziestopięciokrotnie dopuszczalną ilość. Są przekonani, że za otruciem stoją rosyjskie służby specjalne – czy takimi tekstami, jak poniższy, tak bardzo narazili się Kremlowi? Jako pierwsi w Polsce publikujemy tłumaczenie tekstu „Tylko zwycięstwo!” Tylko zwycięstwo! Rosja powróciła na naszych oczach do sowieckostalinowskiego ujęcia historii drugiej wojny światowej. Z najwyższych trybun, z ekranów i poprzez mass media znów wbija się kołtunowi do głowy: zwycięstwo nad „dżumą XX wieku” odniosła klasa nomenklatury partyjno-generalskiej, z mądrym i nieomylnym wodzem na czele. Kto jest temu przeciwny – ten jest „falsyfikatorem”, któremu zgodnie z ogłoszonymi już poprawkami do kodeksu karnego grozi więzienie. Co więcej, faktycznie przywrócona została stalinowska ocena wydarzeń przedwojennych, włączając w to pakt Ribbentrop-Mołotow. Zastępca kierownika rosyjskiej misji przy ONZ oświadczył w ostatnich dniach, że pakt był dziełem dobrym, ponieważ „pozwolił lepiej przygotować się do obrony”. Wszystkie pozostałe okoliczności zmowy niemiecko-sowieckiej, włączając podział Europy, zyskują tym samym automatycznie w pamięci interpretację ze znakiem „plus” – na korzyść ZSRS, oczywiście. Jest zrozumiałe, że współczesna rosyjska nomenklatura i jej wodzowie poprzez restaurację dawnych mitów umacniają swój status, (jego) „legitymizację” oraz ciągłość. Do tego właśnie potrzebna jest kompilacja legend i przeinaczeń pod nazwą „Wielka Wojna Ojczyźniana”, która z pomocą coraz bardziej pompatycznych masowych rytuałów zyskuje widoczność i aktualność, staje się czynnikiem funkcjonalnym współczesnego rosyjskiego życia. Ale są jeszcze pewne inne okoliczności, dotyczące nie tylko Rosji, ale i reszty świata, a w szczególności – jej bliskich sąsiadów. Przecież stwierdza się, że było tylko to jedyne „wielkie zwycięstwo”. Po nim, być może, następowały rozmaite kryzysy, a nawet „geopolityczne katastrofy”, ale nie było zupełnie żadnych radykalnych i ostatecznych porażek. A zatem, istnieje tylko prawo i misja zwycięzcy, któremu wolno dysponować tym swoim prawem według własnego uznania, nieszczególnie licząc się z tymi, którzy inaczej widzą historię i wynikającą z niej sytuację współczesną. Tacy uparci ryzykują, że trafią do kategorii „wspólników”, albo nawet wprost – „nazistów”, a ręce Moskwy w odniesieniu do nich, znowu w zgodzie z nowym inicjatywami ustawodawczymi, będą rozwiązane. Na początku lat dziewięćdziesiątych nawet taka oficjalność, jak Służba Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej, w swoich publicznych raportach – ówczesna danina dla „demokracji” i powszechnego zamętu – przypominała, że toczyła się zimna wojna – i nie tylko toczyła, ale i zakończyła się określonym rezultatem, a mianowicie porażką ZSRS i bloku wschodniego. Zawodowym szpiegom, najwidoczniej, nie mogło przejść przez usta inne oświadczenie na tle eszelonów z sowiecko-rosyjskimi wojskami, pospiesznie opuszczającymi Europę Centralną i dawne państwa ZSRS. Ale nawet wtedy ze wszystkich sił maskowany był ten fakt, że globalna wojskowopolityczna konfrontacja z Zachodem wcale nie stanowiła owocu złych zamysłów Winstona Churchilla z jego mową fultońską (wezwaniem do obrony pokoju i demokracji) i bukietem jakichś doczepianych mu „planów” napaści na ZSRS. W rzeczywistości, tak zwana zimna wojna wybuchła przez to, że Stalin, ledwie zająwszy Berlin, zabrał się za kontynuację tej samej strategii, którą stosował przed wojną i co do której wspólnego prowadzenia nie zdołał porozumieć się z Hitlerem. Ponownie rozpoczęły się usiłowania Moskwy, by odciąć część Bałkanów, cieśniny czarnomorskie, Iran, obszary Dalekiego Wschodu i inne. Moskwa osiągnęła w dalszym ciągu tego dzieła Lenina-Stalina, a pewnie i rosyjskich monarchów, niemałe sukcesy. Dziesiątki krajów Europy i „trzeciego świata” poznało stanowczy krok sowieckich butów i martwy uścisk czekistów. Ale nie udało się. A wyłącznie dzięki nie ugiętości i woli stawienia oporu, wykazanymi przez Ronalda Reagana i jego głównych współpracowników w NATO. Dziś o zimnej wojnie w Moskwie, oczywiście, również od czasu do czasu wspominają, ale jedynie w tym znaczeniu, że czas już by Zachód wyrzekł się „myślenia konfrontacyjnego”, to znaczy idei obrony swych żywotnych interesów przed rosyjską ekspansją. Nie chodzi Moskwie o jakąkolwiek własną przegraną, nie mówiąc już o odpowiedzialności za wcześniejsze działania w różnych rejonach planety.
Cały świat obchodzi serię dwudziestych rocznic obalenia komunizmu, narzuconego przez Związek Sowiecki różnym krajom. Parlament Europejski i rządy państw demokratycznych podejmują uchwały osądzające sowiecki totalitaryzm i nakazujące zaznajomienie się z jego międzynarodowymi przestępstwami. Moskwa udaje, że to wszystko jej nie dotyczy i piętnuje takie próby jako „polowanie na czarownice”. Najbardziej ze wszystkich, co zrozumiałe, dostaje się Ukrainie, gdzie, pomimo oporu z zewnątrz oraz ze strony miejscowej „piątej kolumny”, postępuje proces desowietyzacji, przywracania prawdy historycznej i ujawniania skrywanej (to znaczy najbardziej ohydnej i przestępczej) istoty władzy sowieckiej. Zasadniczy sens tego, co się dzieje jest jasny: Rosja powraca na ścieżkę ekspansji zewnętrznej i lepiej jest dla niej „tańczyć” na cześć „wielkiego zwycięstwa”, jako przedsmaku kolejnych. Tym bardziej, że jedno – w wojnie z Gruzją – już jakby zapisano do aktywów. To znaczy, że podstawy zostały ustanowione, wystartowano po raz kolejny – a dalej, oczywiście, sprawa zależy od politycznych i strategicznych umiejętności wodzów i ich generałów. Ten, kto nie chciałby stać się ofiarą odrodzonego rosyjskiego imperializmu, musi oczywiście przede wszystkim odrzucać jego historyczny fałsz, wyglądający coraz bardziej jak przedwojenna propaganda. Zimna wojna, która kosztowała ludzkość 50 mln ofiar i całe morze innych ciężkich strat, toczyła się, i ZSRS został w niej rozgromiony, choć nie do końca. Dziś decyduje się, w jakim kierunku proces potoczy się dalej. Wiktor Kałasznikow
Balcerowicz musi odejść W tym numerze znęcamy się trochę nad Leszkiem Balcerowiczem, który w specjalnym raporcie ogłosił właśnie, że główną przyczyną wzrostu deficytu budżetowego za rządów PO jest obniżenie podatków przez PiS. Rozumiem, że jedynym wyjściem jest w takim razie powrót do starych, wyższych stawek. Nowy plan Balcerowicza czy może jego podpowiedzi dla rządu, ujmując sprawę konkretnie, polegają zdaje się więc na tym, że podatek odłożony w czasie, jakim jest deficyt, ma być płacony szybciej Szokujące, że osoba, która ma takie poglądy i podpowiada takie rozwiązania, przez lata miała decydujący niekiedy wpływ na polskie finanse. Chociaż tak naprawdę Balcerowicz jest po prostu elementem instalowanego u nas od 20 lat eurosocjalizmu. W końcu nie bez powodu przez 21 lat należał do komunistycznej PZPR, dzięki czemu jego kariera naukowa przebiegała stosunkowo gładko – choć nadal nie jest tzw. profesorem prezydenckim. Nie bez powodu był też brany na zachodnie stypendia, by na lewicowych uniwersytetach nawiązywać odpowiednie kontakty. Nie bez powodu wreszcie był pracownikiem „Marleny” – jak pieszczotliwie nazywali Instytut Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu przy KC PZPR zatrudnieni tam urzędnicy. W efekcie – jak rozpowiada ostatnio obecny minister finansów Jan Vincent- Rostowski – na początku lat 90. Balcerowicz pytał go z niedowierzaniem, czy to prawda, że własność prywatna prowadzi do lepszego zarządzania. Po zaliczeniu takiej drogi był wykonawcą konstrukcji eurosocjalistycznej władzy w Polsce, którą zresztą zaprojektował ktoś zupełnie inny – przyznaje się do tego projektu co najmniej dwóch panów, czyli George Soros i Jeffrey Sachs. Teraz, gdy zainstalowany przez niego system się rozlatuje, ma śmiałość przedstawiać takie diagnozy. Wszystko to prowokuje do przypomnienia sobie hasła „Balcerowicz musi odejść”. Bo wydaje się, że głównym powodem, który doprowadził do powstania deficytu, nie są wcale za niskie czy za wysokie podatki czy wydatki, tylko działalność rozmaitych Balcerowiczów, którzy szkodliwy system ustanowili i narzucili Polakom. I dopiero ich odejście może doprowadzić do powstania warunków, w których można będzie prowadzić finanse Polski w sposób normalny, uczciwy i sprzyjający rozwojowi gospodarki kraju, a nie socjalistyczny, wykuwany w rozmaitych SGPiS-ach i „Marlenach”.Sommer
W stronę euro-Rzeszy: Europejski rząd gospodarczy W Berlinie, Paryżu, Brukseli i Frankfurcie nad Menem (siedzibie Europejskiego Banku Centralnego) plany wprowadzenia „europejskiego rządu gospodarczego” dojrzewają już od kilkunastu miesięcy. Jednak 4 lutego br. w Brukseli szefowie rządów RFN i Francji po raz pierwszy oficjalnie oznajmili o woli utworzenia „wspólnego” eurorządu – z pozostałymi 15 państwami strefy euro. Podstawą tych europlanów ma być przede wszystkim tzw. pakt dla konkurencyjności. Ten pakt miałby zawierać konkretne zobowiązania państw w celu „wzmocnienia konkurencyjności gospodarki Europy” – idące znacznie dalej od zobowiązań, które już podjęto w latach ubiegłych w gronie 27 państw UE. Eurokratom z Berlina, Paryża czy Brukseli chodzi o „ściślejsze powiązanie polityki finansowej, gospodarczej i socjalnej państw członkowskich”. A w istocie chodzi przede wszystkim o ratowanie finansów, głównych banków i budżetów co najmniej kilku państw eurolandu. Warunkiem wstępnym tego planu jest ustalenie szczegółowych zasad działania Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej (EFSF). A także jego oczekiwane (przez większość) powiększenie z obecnych 250 do co najmniej 440 mld euro. Te środki finansowe miałyby zostać uruchomione na rzecz ewentualnego ratowania finansów i banków kolejnych państw UE – najpierw prawdopodobnie Portugalii. Po zakończeniu konferencji kanclerz Angela Merkel powiedziała dziennikarzom między innymi: chcemy zawrzeć pakt na rzecz konkurencyjności, żeby wyraźnie pokazać, iż nasza współpraca staje się coraz ściślejsza. Dodała – chyba po raz pierwszy tak oficjalnie – iż „dla Niemiec i Francji euro jest nie tylko wspólną walutą, ale także projektem politycznym”. W tym samym duchu wypowiedział się prezydent Nicolas Sarkozy. Mówił o francusko-niemieckiej woli obrony euro, którą to walutę oba rządy uważają za „jeden z filarów konstrukcji europejskiej” („Deutsche Welle”). Merkel zachęcała przy tym pozostałe kraje UE do „przyłączenia się do naszej inicjatywy”. A 9 lutego brukselskie władze UE poinformowały, że pierwszy w historii „szczyt” szefów 17 państw i rządów strefy waluty euro, poświęcony wspomnianemu paktowi i eurorządowi, odbędzie się 11 marca br. Władze Niemiec, w tym władze Bundesbanku, w zamian za zgodę na powiększenie i pełne uruchomienie owego Euro-Funduszu, oczekują zobowiązania tych państw UE, które miałyby korzystać z miliardowych środków EFSF, do „uzdrowienia” ich systemów finansowo-gospodarczych. Te państwa musiałyby zgodzić się przede wszystkim na podwyższenie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do lat 67 – tj. do poziomu, który od stycznia roku 2012 do roku 2029 ma być stopniowo wprowadzany w Niemczech. Musiałyby też zaakceptować ujednolicenie podatków dochodowych od przedsiębiorstw, wprowadzenie prawnych i finansowych ułatwień dla przedsiębiorstw przy zwalnianiu ich pracowników, zrezygnowanie z regularnych podwyżek pensji („indeksacji”) pracowników instytucji publicznych oraz wpisanie do konstytucji tych państw dozwolonej wysokości deficytu budżetu i długu publicznego (w konstytucji RFN taki „hamulec długu” jest zapisany już od lipca 2009 r.). Władzom Niemiec chodzi też o zapewnienie tej projektowanej euro-Rzeszy stabilnego i niskiego poziomu inflacji (poniżej 1,5-2 proc. rocznie) oraz stabilizacji państwowych funduszy emerytalnych. Tym samym chodzi o zapewnienie stabilizacji finansów państw i całego systemu politycznej waluty UE – w tzw. strefie euro. Mysłek
Poselska krucjata przeciw sportom zimowym. W imię “bezpieczeństwa”! Rok temu wprowadzono w Polsce przepis nakazujący dzieciom do lat 15 jeździć po stokach narciarskich wyłącznie w kaskach ochronnych. Przepis nie przetrwał nawet roku, ale posłowie pracują już nad kolejnymi ustawami, które nakładają na entuzjastów sportów zimowych następne ograniczenia. Czy w rezultacie na polskich stokach pojawi się mniej narciarzy, przez co spadną dochody właścicieli wyciągów? Wszystko zaczęło się 31 stycznia 2010 roku. W życie weszła wówczas ustawa o kulturze fizycznej, która miała regulować zasady obowiązujące wszystkich uprawiających sport w miejscach publicznych. Ustawa nakładała m.in. na osoby, które nie ukończyły 15 lat, obowiązek zakładania na głowę kasku ochronnego. Kto się przepisowi nie podporządkował i np. nie wyposażył swojego dziecka w kask – ryzykował mandat w wysokości nawet do 1000 złotych. Wskutek panującego w polskim Sejmie bałaganu ustawa obowiązywała tylko przez jeden sezon. Potem wprowadzono jej nowelizację, która obowiązek jazdy w kaskach zniosła. Teraz jednak posłowie w zaciszu swoich gabinetów opracowują projekty przepisów, które zaczną obowiązywać już w przyszłym sezonie. Będzie to ustawa o bezpieczeństwie i ratownictwie w górach. Znajdą się tam przepisy wprowadzające dla małoletnich przymus jazdy w kaskach oraz nakładające kary za tzw. narciarskie chuligaństwo. – Chodzi o to, aby poprawić bezpieczeństwo narciarzy na polskich stokach – mówi poseł PO Piotr van der Coghen, szef nadzwyczajnej sejmowej podkomisji do rozpatrzenia komisyjnego projektu ustawy o bezpieczeństwie i ratownictwie w górach i na zorganizowanych terenach narciarskich oraz o zmianie niektórych ustaw.
Incydenty na stokach Wątpliwe, aby posłom faktycznie chodziło o bezpieczeństwo dzieci na stokach. W ciągu ostatnich 20 lat na trasach narciarskich dochodziło wprawdzie do licznych incydentów (upadków, skręceń nóg, zderzeń z drzewami), ale – co paradoksalne – prawie nigdy z udziałem dzieci. Statystyki też nie są porażające. W sezonie 2008/2009 ratownicy zwieźli ze stoków 1734 kontuzjowanych narciarzy. W większości przypadków nie było nawet potrzeby hospitalizacji. Rok później zanotowano podobną liczbę interwencji ratowników – również bez wypadków śmiertelnych. Najczęstszymi kontuzjami znowu były urazy rąk i nóg, skręcenia, złamania czy zwichnięcia. Bardzo rzadko jednak narciarze doznawali urazów głowy. Najczęściej też (bo w ponad 98 proc. przypadków) poszkodowanymi były osoby powyżej 15 lat, a więc powyżej granicy, dla której ustawowo wprowadzono obowiązek korzystania z kasków. Mamy zatem dodatkowy nonsens: obowiązek jazdy w kaskach nałożono na tych użytkowników stoków, którzy najrzadziej doznają kontuzji.
Kaskowy przekręt Jaki więc jest sens wprowadzania obowiązkowych kasków dla dzieci? Kłania się stara zasada, że gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Na popularnym internetowym portalu aukcyjnym wygodny kask dziecięcy kosztuje 100-150 złotych. W Polsce narciarstwo mniej lub bardziej regularnie uprawia 3 miliony osób. Jeśli przyjąć, że co trzecia z nich nie ukończyła 15. roku życia, otrzymujemy milion głów, na które ustawa nakłada obowiązek założenia kasków. Daje to 150 milionów złotych wpływów do kas producentów kasków. Opłaca się więc jedną trzecią przeznaczyć na łapówki dla posłów, którzy mogą wprowadzić przymus używania kasków – wszystko pod pretekstem bezpieczeństwa ukochanych dzieci (tych samych, które dzięki posłom PO już wkrótce urzędnicy będą mogli w majestacie prawa odbierać rodzicom). Same kaski oczywiście mają swoje zalety. Być może w jednym przypadku na tysiąc rzeczywiście pomogą uniknąć obrażeń w sytuacji narciarskiego incydentu. Mają też jednak swoje wady: ograniczają ruchy, dodają głowie niepotrzebnego obciążenia, wytwarzają dodatkowe ciepło. Osobiście na nartach jeżdżę od najmłodszych lat, nigdy na stoku nie założyłem kasku i nigdy nic mi się nie stało. Zwróćmy uwagę, że w Himalajach żadne państwo nie wymaga od turystów uprawiających wspinaczkę wysokogórską, aby nosili kaski czy uprzęże, a mimo tego żaden zdrowo myślący wpinacz nie pójdzie w góry bez kasku. Alpiniści zakładają kaski, ponieważ wymaga tego rozsądek. Dochodzimy więc do wniosku: kaski same w sobie nie są złe – zły i szkodliwy jest wyłącznie przymus ich noszenia. To rodzic, a nie państwo ma decydować, czy dziecko ma poruszać się po stoku w kasku ochronnym, czy bez. Jeśli zdecyduje się kupić kask, ustawowy przymus jest niepotrzebny. Jeśli się na kask nie zdecyduje, ustawowy przymus jest szkodliwy.
„Chuligan” na celowniku Poseł van der Coghen nie ograniczył się jednak do przymusu kaskowego. Jeśli przygotowane przez niego ustawy wejdą w życie, ścigane zacznie być tzw. narciarskie chuligaństwo. Będzie to m.in. jazda po stokach pod wpływem alkoholu. W sejmowej podkomisji ścierają się dwa trendy. Część posłów chce narciarzy pod wpływem alkoholu karać mandatami. Druga część chce, by traktowano ich tak samo jak pijanych kierowców. Narciarz, który będzie miał we krwi więcej niż 0,5 promila, będzie więc mógł… trafić za kratki nawet na dwa lata. Taki zapis wymusi oczywiście konieczność egzekwowania nowego prawa. Na stokach będą więc musieli pojawić się policjanci wyposażeni w alkomaty i poddawać regularnym badaniom użytkowników stoków. To o tyle kuriozalne, że alkohol wcale nie ma wpływu na bezpieczeństwo na stoku. Pijany narciarz, jeśli straci równowagę, wywróci się sam. A jeśli wjedzie w kogoś innego? Z wieloletniego doświadczenia wiem, że największa liczba kontuzji wynika z upadków na stoku, a nie ze zderzania się z innymi narciarzami. To ostatnie zresztą zdarza się na trasach nader rzadko. Co więcej – wprowadzenie takich przepisów wymusi konieczność dostosowania do nich policji. Policjantom trzeba będzie kupić narty, nauczyć ich jeździć, wyposażyć w alkomaty, dodatkowo im za to zapłacić, ubezpieczyć od nieszczęśliwych wypadków. Odciągnięcie funkcjonariuszy od śledztw i patroli do kuriozalnych działań na stokach spowoduje wzrost przestępczości. Czyż nie lepiej te pieniądze wydać na sprzęt dla policji? A dziesiątki innych przepisów ograniczających naszą wolność zastąpić zapisem, że każdy odpowiada za szkody, które wyrządził?
Lepiej za granicę Wygląda więc na to, że państwo zabrało się za ingerencję w kolejny obszar naszego życia – w turystykę zimową, która dotychczas bez ingerencji państwa radziła sobie nieźle. Państwo gwałci przy tym elementarne prawo własności. Odgórnie bowiem narzuca właścicielom terenów narciarskich, kto i na jakich warunkach może korzystać z ich usług. Polscy narciarze będą więc mieli wybór: albo dostosować się do obowiązujących przepisów i czerpać mniej przyjemności z jazdy na nartach, albo po prostu… spędzać urlop gdzie indziej. W ostatnich latach bardzo poprawia się infrastruktura narciarska w Czechach i na Słowacji – przybywa nowych wyciągów i nowoczesnych ośrodków narciarskich. W obu tych krajach narciarz musi przestrzegać regulaminu, który ustala… właściciel terenu narciarskiego. Nikt nie narzuca mu ani ograniczeń prędkości, ani konieczności zakładania kasku sobie czy dziecku, ani niczego innego. Narciarz kupuje karnet i do woli korzysta z uroków górskich stoków. I trudno się dziwić, że trasy narciarskie u naszych południowych sąsiadów stają się z roku na rok coraz bardziej popularne. Po co męczyć się z głupimi przepisami na polskich stokach, skoro można pojechać kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów dalej i spokojnie wypoczywać bez niepotrzebnej państwowej kontroli.
Poseł do kryminału W tej sytuacji wydaje się konieczne, aby jakaś instytucja (GOPR, Polski Związek Narciarski lub nawet fiskus) zaczęła prowadzić statystyki dotyczące liczby sprzedanych karnetów narciarskich przed wprowadzeniem ustaw posła van der Coghena i po ich wprowadzeniu. Trzeba bowiem dowiedzieć się, czy nowe przepisy przyciągnęły na polskie stoki więcej narciarzy, czy mniej. Jeżeli okaże się, że większość amatorów „białego szaleństwa” wybrała Czechy lub Słowację, będzie to oznaczało, że właściciele polskich wyciągów mniej zarobili i zapłacili mniejsze podatki. Jeśli tak się stanie, posła van der Coghena i wszystkich, którzy wraz z nim forsują głupie przepisy, trzeba będzie posłać do kryminału za działanie na szkodę prywatnych przedsiębiorstw, a przez to na szkodę skarbu państwa.
"Polska prokuratura wojskowa, badająca okoliczności katastrofy wykluczyła, by generał Błasik był obecny w kokpicie." Tak jak myślałem. Z relacji prasowej z wideokonferencji Moskwa-Warszawa wynika, że polska prokuratura wojskowa wykluczyła, że gen. A. Błasik był w kokpicie."Polska prokuratura wojskowa, badająca okoliczności katastrofy wykluczyła, by generał Błasik był obecny w kokpicie."
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1356,title,Rosyjscy-eksperci-przedstawiaja-p...
Dziś na stronie trzeciej londyńskiej gazety "Nowy Czas" ukazał się artykuł pt. "Naciski wyparowały ze Smoleńska mgłą". Artykuł ten będzie też dostępny w języku angielskim.
http://www.nowyczas.co.uk/wydania/160/start.html
Fragment artykułu: (...)Podsumowując: Nieprawdziwe są tezy o naciskach ze strony pasażerów. Rosjanie w raporcie końcowym MAK aby uzasadnić tezę o naciskach umieścili zdania które fizycznie nie istnieją na pliku audio. Polska strona w swoich poprawkach do raportu końcowego napisała wyraźnie, że nie ma najmniejszego dowodu aby któryś z pasażerów wywierał naciski na załogę Tu-154m. Rosjanie oparli sie na nieistniejących lub pozmienianych zdaniach z zapisu CVR. Rosjanie w raporcie MAK zafałszowali zdania wypowiadane przez I pilota aby wskazać na jego rzekomy konformizm. Rzeczywistą postać zapisów audio pokazuje ze I pilot nie był uległy. Polska strona w poprawkach również jednoznacznie wykluczyła konformizm załogi i podważyła pseudoanalizę psychologiczną której wnioski nie były konsultowane z stroną polską. Na koniec można dodać, że ciało generała Błasika zostało znalezione ponad 24 godziny po katastrofie. Opinie lekarzy mówią jednoznacznie, że po śmierci powstaje alkohol endogenny, którego zawartość może wynosić ok. 1 promila więc wyciąganie wniosków o nietrzeźwości generała na podstawie wskazania 0.6 promila mija się z prawdą. Badania na wykrycie alkoholu były tez przeprowadzane z naruszeniem procedur dotyczących tych badań. Nie ma najmniejszych dowodów ze gen. Błasik był w kokpicie. Rosjanie w pisemnej wersji stenogramów dopisali zdanie które nie istnieje w wersji audio i na tym nie istniejącym zdaniu opierali obecność gen. Błasika. Nadużyciem jest także stwierdzenie, że ciało generała Błasika zostało znalezione w kokpicie. Po pierwsze kokpitu nie ma (zdematerializował się) a po drugie sektor w którym znaleziono generała obejmował osoby które siedziały w kokpicie, salonie prezydenckim i dwóch salonikach Vipowskich. Generał siedział w jednym z saloników Vipowskich więc w tym sektorze powinien być znaleziony. Widać więc, że historia kolejny raz zatoczyła koło. Tak jak słynne niemieckie gazety z 1941 roku wkładane przez ludzi z rosyjskiej komisji Burdenki do kieszeni pomordowanych Polaków miały oddalić winę od Rosji - J. Stalina za zamordowanie polskiej elity w rosyjskich obozach tak kartki papieru z nieistniejącymi naciskami wkładane przez ludzi z komisji MAK do rąk E. Klicha i polskojęzycznych (świadomie nie nazywam je polskie) mediów, miały ponownie oddalić winę od Rosji(...) Ndb2010
Drugi policzek od Rosji Odbyła się właśnie konferencja rosyjskich specjalistów ws. Smoleńska. Gwiazdą kremlowskiego show był Smirnov, który jako pilot karierę rozpoczynał w państwie sowieckim. Polska strona jest oczywiście zaskoczona, a w jej kierunku padły mocne, momentami absurdalne oskarżenia. Przede wszystkim wymierzone w zmarłych na pokładzie Tu-154 M. Po co był ten cyrk z powtórzeniem tez Anodiny i Morozowa przez ekspertów z uwłaczającymi anegdotami? Z wideokonferencji mogliśmy na przykład wynieść, że piloci byli samobójcami, a kontrolerzy znakomicie wykonywali swoje obowiązki. Problem w tym, że Rosja od początku za chęć do "samobójstwa" uznaje brak odejścia na drugi krąg. Specjaliści na usługach Kremla jednak nie mają zamiaru doczytać opinii Millera i uznać, że komenda "odchodzimy" padła na ok. 15 sek. przed katastrofą, co diametralnie zmienia ciężar winy na majorze Protasiuku i załodze. Nie można też twierdzić, że załoga kompletnie nie znała lotniska, bo nie miało to żadnego wpływu na tragedię - co wskazuje również miesjce wraku, niedaleko Siewiernyj, a trzy dni wcześniej Protasiuk leciał z Tuskiem. Lepiej przecież przemilczeć niesprawność samego lotniska czy radiolatarni. Zapisów z wieży kontrolnej, by przekonać się, co widzieli na urządzeniach Plusnin i Ryżenko, nie dostaniemy, bo taśma się zacięła. Specjaliści powtórzyli kłamliwą tezę, że sama obecność gen. Błasika w kabinie - nawet, jeśli nic nie mówił - było elementem presji, która doprowadziła do katastrofy. Smirnov przytoczył też słowa zmarłego o lądowaniu, które w ogóle nie padły. Żeby przedstawić logikę rosyjską, najlepiej zacytować szokujące słowa nt. pracy kontrolerów. Aż wierzyć się nie chce, że takie bajki może puszczać pilot bez żadnej reakcji zgromadzonych dziennikarzy: Smirnov: Gdyby kontrolera nie było ani jednego na lotnisku w Smoleńsku, a zamiast tego siedział tam szympans i w języku, który jest niezrozumiały dla jakiegokolwiek człowieka, dla jakiejkolwiek narodowości, jakimś tam bełkotem podawał informacje - nawet ten absurd w jakimkolwiek wypadku nie mógł być przyczyną katastrofy. Minister Miller zareagował w swoim stylu na oskarżenia - poczekajmy na raport, nam się nie spieszy. Ruska wersja idzie w świat. Można nas poniżać do woli i zwyczajnie kłamać na temat tamtego lotu. W jakim celu? Tylko po to, by zrzucić z siebie odpowiedzialność, wiedząc, że świat chce za wszelką cenę utrzymania dobrych stosunków z Kremlem? PS. Czy ta konferencja ma związek z jutrzejszą prezentacją prokuratorów, którzy przesłuchiwali kontrolerów w Moskwie? gw1990
Sześć powodów rozpoczęcia III w. św. jeśli jesteś globalistą
6 Reasons To Start World War III If You Are A Globalist
http://www.activistpost.com/2010/11/6-reasons-to-start-world-war-iii-if.html
Tłumaczenie Ola Gordon Przeciętny człowiek może sobie wyobrazić, dlaczego III Wojna Światowa byłaby wydarzeniem kończącym cywilizację. Słyszeliśmy neokonów rozkręcających retorykę, która sugeruje, że nowa wojna światowa byłaby realną możliwością skorygowania konającego dolara i gospodarki. A może jest to po prostu dobra inwestycja, jeśli jesteś globalistą. Dokumenty RAND Corporation wskazują na dążenie do totalnej wojny w kraju i za granicą. Niedawna reaktywacja napięć między Koreą Północną i Południową może być potencjalnym katalizatorem w scenariuszu wojny światowej wschodu z zachodem, możliwie z udziałem broni nuklearnej. Ale kolejna wojna światowa nie musi być pożogą, może to być ciągły, powolny, na zimno wykalkulowany plan, by pogrążyć świat w niedostatek i totalitarną kontrolę poprzez regulacje, takie jak te zaproponowane przez Codex Alimentarius i Agenda 21. Tak więc, jeśli ktoś zacznie myśleć jak socjopata, być może zgodzi się, że 6 niżej wymienionych powodów doskonale nadaje się do rozpoczęcia III w. św., bombami nuklearnymi lub podstępem, by ułatwić realizację programu rządu światowego:
Rozpraszanie uwagi: Konflikty regionalne, zarówno wojskowe jak i finansowe, narażają na rażącą grabież gospodarczą oraz technikę ‘dziel i rządź‘. Protesty wybuchają na całym świecie kiedy ludzie budzą się do zniewolenia en masse. Jednocześnie rozwija się państwo policyjne high-tech; ostateczne ustawodawstwo wdraża się w celu kryminalizacji niezależności i kontroli Internetu; a obniżenie poziomu życia minimalizuje możliwość zakupu nawet prostych rozrywek, takich jak telewizja kablowa. Największym przebudzeniem jest to, że wzrastająca liczba ludzi zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że ich głos nie liczy się na arenie politycznej. Paradygmat polityczny lewica-prawica jest w poważnym niebezpieczeństwie, i stał się jeszcze bardziej widoczny w ostatnich działaniach, takich jak przyznanie medalu wolności Bushowi seniorowi przez Obamę. Dodajmy do tego wezwania do zatrzymania Busha juniora jako zbrodniarza wojennego (i następne pytanie, dlaczego Obama nie będzie wspierał takiego procesu) i zaczynamy dostrzegać sygnały, że ludzie dostrzegają Quigley Formula* [Formuła Quigleya]. Widząc taki populistyczny bunt przeciwko wszelkim formom ucisku, czas wydaje się być właściwy na ostateczne rozproszenie uwagi.
* Jak utrzymać ludzi, by myśleli, że żyjemy w demokracji: organizowanie dwóch partii, które różnią się między sobą tylko w drobnych sprawach, ale są zgodne w wielkiej sprawie kontroli świata, więc niech walczą między sobą, niech mówią, że to jest demokracja.
http://aotearoaawiderperspective.wordpress.com/2008/03/15/the-quigley-formula-conspiracy-history/
Doładowanie dolara: Pierwszą rzeczą, która wydarzyła się, gdy padły strzały między Koreą Północną i Południową był lot do dolara, podobnie jak w przypadku każdego innego kryzysu. Rosja i Chiny właśnie oświadczyły, że wychodzą z dolara, ale dolar odmawia upadku, mimo podstaw, które są naprawdę obrzydliwe. To prawie tak, jakby było zbyt wiele kryzysów, by nawet oświadczenie Rosja-Chiny się liczyło. Świetne zgranie. Przeciwnie, byłoby dobrze dla dolara, by odbił się zanim przestanie być światową walutą, skoro dolar popiera największe światowe supermocarstwo. Teraz mamy podwójną fabułę wojen zarówno finansowych jak i militarnych, prowadzących do tego samego celu. To może być początkiem prawdziwej i pieniężnej strategii III w. św. utworzonej w celu koordynowania światowego kryzysu, korzystnego dla globalnych interesów. I nie zapominajmy, na której walucie faktycznie jest napis New World Order.
Hegemonia globalna: Eliminacja „łotrowskich państw” znajduje się w centrum programu globalistów, którego celem jest konsolidacja w rękach kilku potężnych regionów. W rzeczywistości taki jest potwierdzony cel Komisji Trójstronnej od początku jej założenia przez Rockefellera i Brzezińskiego w 1973 roku. W 1974 r w odpowiedzi na pytanie Co to jest New World Order? Brzeziński powiedział wszystko: „Musimy zmienić system międzynarodowy na globalny, w który powinny być włączone nowe, niedawno opracowane, aktywne i twórcze siły.” Od tego czasu integrację wykorzystywano z pozytywnym skutkiem w USA, by rozpoczynać wojny, przez które „terrorystyczne” rządy mogły być zniweczone lub zdemontowane, a ich flagi (zasoby) zdobyte. W podobnej sytuacji są Chiny z wasalnym łotrowskim państwem Koreą Północną, którą mogą poganiać ją jak bydło do działania, kiedy zechcą. Obecnie Chiny są pod presją społeczności międzynarodowej, by trzymać ten reżim w cuglach. Idealnie, mogą konsolidować swoje udziały w sposób podobny do tego, jak USA zrobiła już w z Koreą Południową. Ten nowy konflikt koreański może wywołać idealny podwójny efekt dla świata zachodniego, szukającego bezpieczeństwa u angloamerykańskiego establishmentu (i dolara), podczas gdy wschód ma poparcie Chin w celu skorygowania braku stabilności w regionie. I przez cały czas Rosja i Iran są tam dla potencjalnego ostatecznego rozwiązania.
Wojna „dla dobrego samopoczucia”: Dla niedostrojonych do większego planu globalistów, Ameryka ma wielką potrzebę na wojnę dla dobrego samopoczucia. . . następne w stylu nazistowskich Niemiec zagrożenie mające niekwestionowany zamiar globalnej dominacji. Wchodzą Chiny. Komunistyczne Chiny nie potępiły Korei Północnej za jej ostatnie działania i dały USA znak wczesnego ostrzeżenia o ćwiczeniach marynarki wojennej na terenie swojej „wyłącznej strefie ekonomicznej.” Jeśli to będzie trwało nadal, tylko poprawią swoją pozycję jako doskonały wspólny wróg zachodu. Ci, którzy są naturalnie przeciwni globalizacji, postrzegają Chiny jako doskonały przykład polityki, która doprowadzi do globalnej tyranii. Wojna z Chinami, czy komunizmem w ogóle, da zachodowi więcej niż tylko straszydło w jaskini, ale kogoś, kto naprawdę jest postrzegany jako fizyczne i ekonomiczne zagrożenie dla cywilizacji zachodniej. Masowa opozycja do kłamstw, które doprowadziły do wojny na Bliskim Wschodzie, wszystkie wyczerpały Bin Ladenowską wersję Goldsteina, wciśniętego w tę fabułę Orwella. Czas stworzyć prawdziwe zagrożenie, kiedy program globalistów przyspiesza w kierunku finału.
Inwestycje i kompleks militarno-przemysłowy: 54% budżetu federalnego USA przeznacza na wojsko we wszystkich jego formach, kiedy kontynuuje ekspansję z błyskawiczną prędkością za granicą i na ulicach Ameryki. Tradycyjna broń zniszczenia fizycznego, jak i broń high-tech i żołnierze o sterowanych umysłach prosto ze science fiction, są przygotowani do ustawienia się w szeregu, by nadzorować i śledzić, wykorzystywać dane biometryczne i przewidywalne przez kryminologię zachowanie. Kolejne wojny są zawsze potrzebne, szczególnie małe konflikty regionalne, takie jak te proponowane w kółko przez Zbigniewa Brzezińskiego i innych globalistycznych geo-polityków. Ale ich własne opracowania wskazują czas, kiedy regionalne konflikty muszą przekształcić się w globalne, w celu realizacji finałowego programu zintegrowanej naukowej dyktatury globalnej, która nastanie po konsolidacji wymaganej przez III w. św. Wojna finałowa nie będzie miała nazwy, ponieważ będzie globalnym rządem, bezwstydnie zorganizowanym przeciwko narodom, które systematycznie zniewalał. Ta ostatnia wojna ma jeden cel:
Depopulacja: Ta część programu, dla większości ludzi jest nadal trudna do zrozumienia, ale konieczne jest, by zadać pytanie: Co zaoferuje globalny rząd, kiedy zrealizuje swój cel – „porządek z chaosu”? Wystarczy spojrzeć na wyniki w poszczególnych krajach, które zostały przejęte przez takie globalistyczne organizacje jak Bank Światowy i MFW: więcej biedy, więcej chorób oraz spadek średniej długości życia. One już działają podstępnie przy pomocy broni soft-kill [miękkie/ciche zabijanie], przeznaczonej do osłabienia odporności i wywoływania bezpłodności. Rosyjski analityk geopolityczny, Konstantin Siwkow, który uważa, że III w. św. już się rozpoczęła, stwierdził, że „Historia pokazuje, że ‘elity’ samolubnych cywilizacji nie powstrzymają ofiary z ludzi, jeśli nie będą mieć gwarancji, że oni sami przetrwają w bunkrach.”
Oni mają bunkry: Możemy lub nie, usłyszeć III w. św. ogłoszonej w wieczornych wiadomościach, ale możemy szukać oznak globalnej konsolidacji, która definiuje program NWO. Z każdym nowym konfliktem i każdym nowym aktem prawnym wydaje się, że znaki te stają się coraz bardziej oczywiste, z dnia na dzień.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Marucha
Wybuch gazu w Rotundzie PKO
http://iskry.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=11050&Itemid=1
Była godzina 12.40 gdy centrum Warszawy targnął potężny huk. Według naocznych świadków, stojący przy rondzie u zbiegu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej budynek rotundy PKO najpierw uniósł się w górę, by w ułamek sekundy później pęknąć niczym mydlana bańka. Okolica została zasypana szkłem i kawałkami blach. W powietrzu fruwały dokumenty i pieniądze. Żelbetowa konstrukcja budynku zapadła się do środka. W jego wnętrzu powstał olbrzymi lej. Ocalał za to znajdujący się w podziemiach skarbiec – i cudem – dwie znajdujące się przy nim pracownice banku. Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia. Spośród 170 pracowników i ok. 300 klientów banku na miejscu zginęło 45 osób, a ponad 100 – z czego 77 przewieziono do szpitali – zostało rannych. W szpitalach zmarły dodatkowo cztery osoby, tak więc ostateczny bilans katastrofy zamknął się liczbą 49 ofiar. Był to więc największy masowy wypadek w dziejach powojennej Warszawy.
Terroryści? Niemal natychmiast po wybuchu rozgorzały wśród warszawiaków spory na temat jego przyczyny. Mówiono, że władza narobiła malwersacji finansowych i wysadziła bank, aby je ukryć, wspominano o tajemniczym telefonie, którym ktoś rzekomo usiłował ostrzec pracowników banku, pojawiły się też plotki, że eksplozja była dziełem podziemnej organizacji antysocjalistycznej.
Ustalenia prokuratury Według jednak ustaleń, do jakich doprowadziło dwumiesięczne śledztwo prowadzone przez Prokuraturę Generalną PRL, wybuch w rotundzie nie miał nic wspólnego z żadnym zamachem. Był to po prostu nieszczęśliwy wypadek, tyle że zaistniały wskutek niecodziennego zbiegu okoliczności.
Gaz Przyczyną tragedii okazał się wybuch gazu. Była to przyczyna dość niezwykła, jako że w rotundzie instalacji gazowej nigdy nie było.
Rzadki zbieg okoliczności Sieć gazowa – co normalne w centrum wielkiego miasta – znajdowała się jednak tuż obok. I co więcej – była ona w złym stanie technicznym. Pęknięty na długości 77 cm zawór spowodował, że gaz zaczął wydobywać się na zewnątrz. Nie mogąc jednak wskutek zamarznięcia gruntu (rzecz działa się w czasie tzw. zimy stulecia) oraz oblodzenia i zasypania kanałów wentylacyjnych ulotnić się do atmosfery, gaz przeniknął przez niższe warstwy gruntu do kanału telekomunikacyjnego, by w ten sposób przedostać się do podziemi Rotundy. Nie wszyscy uwierzyli w takie wyjaśnienie przyczyn wybuchu. Czasy, w których tragedia miała miejsce były takie, że władzy po prostu nie wierzono. Z drugiej jednak strony, oficjalnych ustaleń w sprawie wybuchu gazu w Rotundzie nikt nigdy w sposób poważny nie podważył.
Odbudowa Po uprzątnięciu gruzów bardzo szybko przystąpiono do odbudowy zniszczonego budynku. Nowa Rotunda została otwarta pod koniec października 1979 r. Jednak duża część zatrudnionych w niej osób nie zdecydowała się na powrót w dawne miejsce pracy. Obecnie, w Rotundzie pracują tylko dwie osoby, które przeżyły eksplozję. Pamięci ofiar wybuchu w Rotundzie poświęcona została tablica, umieszczona z północnej strony okrągłego budynku.
Bartłomiej Kozłowski
Komisja Europejska bierze Polskę " za twarz"
1. Niestety wygląda na to, że rząd Tuska doprowadził nasz kraj do sytuacji, z której nie ma dobrego wyjścia. W ostatni poniedziałek na posiedzeniu ministrów finansów 27 krajów unijnych zostaliśmy przywołani do porządku, czyli do przedstawienia programu konwergencji w którym przedstawimy ścieżkę zejścia z deficytem finansów publicznych do poziomu poniżej 3 % PKB już na koniec roku 2012. Premier Tusk i Minister Rostowski byli przekonani, że Komisji Europejska da się przekonać i wydłuży nam przynajmniej o rok okres w którym będzie można zmniejszać deficyt finansów publicznych do poziomu wynikającego z Paktu Stabilności i Wzrostu. W roku 2009 po tym jak polski dług publiczny przekroczył wyraźnie poziom 3 % PKB, Komisja Europejska wdrożyła wobec naszego kraju procedurę nadmiernego deficytu i zażądała przedstawienia programu naprawczego. Jeżeli tego nie zrobimy zostanie nam wstrzymane przekazywanie środków z Funduszu Spójności. W lutym 2010 roku Polska przesłała do Brukseli program konwergencji, w którym rząd Tuska zobowiązał się do zmniejszenia deficytu finansów publicznych do poziomu 6% PKB na koniec roku 2010, do poziomu 4,5% PKB na koniec roku 2011 i 2,9% na koniec roku 2012.
2. Teraz okazało się, że na koniec 2010 roku deficyt finansów publicznych nie tylko nie zmalał do deklarowanego wcześniej poziomu ale wzrósł do blisko 8,5 % PKB (ok.120 mld zł) i to mimo wzrostu gospodarczego, który był jednym z najwyższych w krajach UE i wyniósł 3,8 % PKB. Komisarz ds. gospodarczo-walutowych Oli Rehn po poniedziałkowym posiedzeniu ministrów finansów krajów UE powiedział „ nie ma powodu przedłużać Polsce terminu redukcji deficytu do 3 % PKB z ustalonego 2012 do 2013 roku i dalej „ Polska miała dobre wyniki gospodarcze nawet podczas kryzysu, co jeszcze bardziej podkreśla wagę trzymania się celów paktu Stabilności i Wzrostu”. Dzisiaj Komisarz Rehn będzie w Polsce i spotka się w tej sprawie zarówno z Premierem Tuskiem i z Ministrem Rostowskim i zapewne powtórzy swoje stanowisko z poniedziałku.
3. Redukcja deficytu finansów publicznych o blisko 100 mld zł w ciągu 2 lat (czyli o ponad 6 % PKB), czego żąda KE jest praktycznie nie do zrealizowania nawet przy zaproponowaniu drastycznych posunięć zarówno po stronie dochodów jak i wydatków budżetowych. Na razie rząd oficjalnie zaproponował zmniejszenie wielkości środków przekazywanych do OFE co w tym roku da zmniejszenie deficytu o około 0,8% PKB ale pod warunkiem, że rozwiązania te wejdą w życie z dniem 1 kwietnia tego roku. W następnym może to już być około 1,3 % PKB oszczędności. Uchwalona została także ustawa zwiększająca w kolejnych latach stawki podatku VAT aż do maksymalnej w wysokości 25 % co powinno przynieść zmniejszenie deficytu o kolejne 0,7% w ciągu dwóch lat ale rezultatem tej operacji będzie wyraźne zmniejszenie popytu krajowego, który przecież jest motorem napędowym wzrostu polskiego PKB. Pozostałe propozycje tylko są sygnalizowane pewnie dlatego, że ich omawianie przed wyborami może przynieść rządzącym poważne straty w poparciu wyborczym. Likwidacja bądź poważne ograniczenie ulgi prorodzinnej w podatku dochodowym od osób fizycznych, likwidacja becikowego, likwidacja ulgi internetowej, brak waloryzacji płac w sferze budżetowej, a także emerytur i świadczeń socjalnych, redukcja zatrudnienia w sferze budżetowej, redukcja zasiłku pogrzebowego do 1 tys. zł to tylko niektóre z pomysłów przygotowywanych przez Ministra Rostowskiego.
4. Wszystko te posunięcia nie dadzą jednak w ciągu 2 lat kwoty 100 mld zł składającej się zarówno ze zwiększonych wpływów podatkowych jak i zmniejszonych wydatków budżetowych. Przykro to stwierdzić ale wygląda na to, że rząd Tuska został wzięty „ za twarz” przez Komisję Europejską ale mimo drastycznych propozycji wzrostu podatków i jeszcze drastyczniejszych cięć w wydatkach nie jest w stanie spełnić oczekiwań KE. Ta dramatyczna sytuacja finansów publicznych jest niestety kwintesencją 3- letnich rządów ekipy Donalda Tuska. Zbigniew Kuźmiuk
Likwidatorzy polskiego majątku Rząd, który nie troszczy się o poziom życia obywateli i ich przyszłość, jest rządem złym. Rząd, który nad interes własnych obywateli przedkłada obcy, jest rządem okupacyjnym. Ponad 20-letnia historia złodziejskiej prywatyzacji polskiego majątku narodowego (racjonalnie powstrzymywana w czasie krótkich rządów Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego) wystawia polskim lumpenelitom jak najgorsze świadectwo. Polak we własnym kraju, po upadku komuny, nie miał szans stać się właścicielem czegokolwiek państwowego. Kupował najczęściej obcy inwestor, bo tylko on dysponował kapitałem, bo tylko on dawał wysokie prowizje za zaniżone ceny. Ostrożne szacunki mówią o pozbyciu się polskiego majątku narodowego za 10 proc. jego rzeczywistej wartości. Na przykład po 1994 r. polskie banki z aktywami prawie 90 mld dolarów zostały sprzedane zagranicy za 3 mld dolarów. Legitymizacją tych działań okazała się "siła wyborczej kartki" plus destrukcyjne wsparcie mediów. W ułomnych warunkach polskiej demokracji (brak ogólnonarodowej dyskusji, praktyki referendum, autentycznej społecznej akceptacji najważniejszych reform w państwie, możliwości samoorganizowania się społeczeństwa) ta właśnie "karta wyborcza" prawie zawsze przekazywała władzę nad gospodarką ludziom niezainteresowanym dobrem obywateli. Najczęściej byli to dawni komunistyczni towarzysze przekształceni w kapitalistycznych pseudoliberałów. "Bohaterowie polskiej transformacji", o których powstają nawet pełne wazeliny książki, bredzą o polskim populizmie, gdy ludzie domagają się silnego państwa w gospodarce i własnego w niej udziału. Kasta gospodarczych Balcerowiczów nie kryje, że główną formą gospodarczej aktywności Polaków ma być ich praca w usługach i handlu, a w razie braku pracy w kraju - emigracja za chlebem. W ten sposób kontynuowany jest marksistowski dogmat o gospodarce pozbawionej kapitalistów (oczywiście rodzimych, a nie zagranicznych) z "przewodnią siłą", jaką jest najemna rodzima klasa robotnicza. Ponieważ dobrowolnie zrezygnowaliśmy z zysków ze sprzedanego kapitału, płaca za pracę dla klasy robotniczej będzie wkrótce głównym źródłem naszego dochodu narodowego. I podczas gdy w krajach Europy Zachodniej klasa średnia stanowi ponad połowę swoich obywateli, w Polsce jest to grupa na poziomie 20 procent. Czy docelowym modelem państwa ma być Rosja, w której najbiedniejsi stanowią ponad 80 proc. obywateli, drobnych właścicieli jest zaledwie 10 proc., a 5 proc. rosyjskich miliarderów i milionerów ma w swoich rękach aż 80 proc. własności? Spełzły na niczym trwające ponad rok negocjacje rolników z Ministerstwem Skarbu Państwa w sprawie preferencyjnego kupna akcji Przedsiębiorstwa Zbożowo-Młynarskiego "PZZ" w Stoisławiu SA w województwie zachodniopomorskim. Ta państwowa spółka dysponuje największym w Polsce młynem i elewatorem zbożowym. Posiada 1,5 proc. udziału w krajowym rynku mąki pszennej, 1,2 proc. w rynku mąki żytniej, 13 proc. w produkcji kasz i 5 proc. w rynku płatków zbożowych. Kontraktuje, składuje, konserwuje, prowadzi obrót zbożem, zajmuje się przetwórstwem i zbytem swoich wyrobów. Zgodnie z ustawą o prywatyzacji uprawnieni (rolnicy oraz pracownicy spółki) mają zapewnione po 15 proc. akcji. Po uzgodnieniach z ministerstwem zorganizowała się grupa 3 tysięcy rolników, "nieuprawnionych" z mocy ustawy, a zainteresowanych kupnem większościowego pakietu akcji. Teraz dowiadują się, że było to niepotrzebne, gdyż po zmianie urzędnika w Ministerstwie Skarbu Państwa zmieniła się koncepcja tej prywatyzacji. Swoich 70 proc. akcji w spółce Stoisław państwo chce sprzedać temu, kto zapłaci więcej. To znaczy, że w miejsce organizującej się polskiej grupy kapitałowej zakupu dokona klient z zagranicy albo jakiś wybrany polski oligarcha-spekulant, aby odsprzedać potem całość za wyższą cenę. Tymczasem zbliża się termin zakończenia przyjmowania ofert (do 9 marca br.). Rolnicy proszą o przedłużenie terminu składania ofert, gdyż muszą się zorganizować w spółdzielnię albo założyć spółkę. Czy za nową koncepcją prywatyzacji spółki nie kryje się chęć wyeliminowania polskich rolników z grona potencjalnych, i to jeszcze preferencyjnych, nabywców? Widzimy, jak państwo po raz kolejny odwraca się plecami od swoich obywateli, rolników, producentów, ludzi najbardziej zainteresowanych tym, aby spółka akcyjna Stoisław była ich własną, polską firmą. Władysław Łukasik, prezes Agencji Rynku Rolnego, powiedział serwisowi Portalspozywczy.pl, że to "praktyka wskazuje, iż każdy kraj musi w pierwszej kolejności dbać o własny rynek, własnych producentów i konsumentów. Nie chodzi tu o samowystarczalność - dodaje, ale o rozsądną dbałość o zachowanie własnej produkcji rolnej". To, co mówi pan prezes, jest tak oczywiste, że aż banalne w swojej wymowie, ale widać, wciąż mało przekonujące dla decydentów zafascynowanych prywatyzacją, gdyż ich "praktyka" jest od lat ta sama, antypolska. Czy nowy, zagraniczny właściciel spółki Stoisław będzie zainteresowany polskim rynkiem, jeśli w jego kraju dojdzie do deficytu zbóż albo gdy cena zagwarantuje mu wyższy zysk niż w Polsce? A może będzie mu się opłacało zlikwidować firmę w interesie innej, konkurencyjnej? Prywatyzować! Prywatyzować! Jak najszybciej i co się jeszcze da, prywatyzować! Tak działają likwidatorzy po 1989 r., bo takie jest oczekiwanie ich zagranicznej klienteli. I wszystko ma się natychmiast poprawić, nawet służba zdrowia, gdy zostanie sprywatyzowana. Teraz dobierają się do polskich lasów. Za chwilę zaczną sprzedawać polską ziemię. Zakończą pracę, kiedy już nic nie będzie do sprzedania. Wkrótce uwolnią się od pracy i tak zostaną zapamiętani, jako likwidatorzy trwałego majątku Polski. Wojciech Reszczyński
Pakiet klimatyczny to kamień u szyi
1. Mimo, że do początku roku 2013 zostało jeszcze ponad półtora roku to polski rząd powinien jak najszybciej doprowadzić do rozmów w Komisji Europejskiej na temat renegocjacji pakietu klimatycznego, który został zaakceptowany przez premiera Tuska jesienią 2008 roku. Wtedy po posiedzeniu Rady UE, Premier Tusk ogłosił sukces tyle tylko, że im bardziej przybliżają się konsekwencje wynegocjowanego pakietu dla gospodarki i gospodarstw domowych, tym bardziej widać wręcz bezmiar kosztów jakie wszyscy będziemy musieli ponieść. Premier Tusk chyba sądził, ze te konsekwencje przyjdą dopiero w roku 2020, a więc kiedy on już nie będzie nie tylko rządził ale nawet nie będzie go już w polityce, więc łatwiej było przełknąć te niekorzystne dla Polski decyzje.
2. Okazuje się, że przyszły one szybciej niż Premier Tusk się spodziewał i już w tej chwili kilka dużych koncernów energetycznych w Polsce zastanawia czy kontynuować inwestycje w postaci kilku nowych bloków energetycznych.
Według negocjatorów pakietu miało być tak ,że rozpoczęte do końca grudnia 2008 roku, budowy bloków energetycznych będą automatycznie korzystały z darmowych pozwoleń na emisję CO2. Takich budów w Polsce więc rozpoczęto kilka ale teraz okazało, że w ramach każdej takiej inwestycji trzeba już przygotować teren pod budowę instalacji wyłapywania i magazynowania pod ziemią CO2 (tzw. instalacji CCS). Taka pilotażowa instalacja jest budowana przez PGE przy Elektrowni Bełchatów także z udziałem środków europejskich, przy czym jej koszt wyniesie przynajmniej 2,5 mld zł przy kosztach budowy samego bloku wynoszących 6 mld zł. Jeżeli przedstawiciele komisji Europejskiej będą się upierali przy konieczności takich inwestycji towarzyszących budowie nowych bloków energetycznych to żaden z nich w Polsce nie powstanie.
3. Ale to co zgłaszają koncerny, które rozpoczęły budowę nowych bloków energetycznych to dopiero początek problemów będących konsekwencjami pakietu klimatycznego w takim kształcie. Od stycznia 2013 roku elektrownie węglowe ( stanowią 95 % polskiej energetyki) będą musiały kupić pozwolenia na 30 % swojej emisji CO2 ( i corocznie wielkość tych płatnych pozwoleń będzie rosła aż do 100% w roku 2020) co spowoduje wzrost cen energii elektrycznej od 65 -80 % i będzie to wzrost 2-3 krotnie wyższy niż średni wzrost cen energii w całej UE. W liczbach bezwzględnych oznacza to wzrost rocznych kosztów wytwarzania energii elektrycznej w Polsce o 8-12 mld zł. Ale wzrosną nie tylko koszty wytwarzania energii elektrycznej i w konsekwencji jej ceny dla przemysłu ale także dla gospodarstw domowych. Nawet przy obecnym systemie zgód Urzędu Regulacji Energetyki na podwyżki cen energii elektrycznej dla gospodarstw domowych jej ceny będą rosnąć w taki sposób ,że udział kosztów energii w budżetach domowych wzrośnie z 11% obecnie do przynajmniej 14% w roku 2020.
4. Z tego widać, ze Premier Tusk swoją zgodą na taki kształt pakietu klimatycznego uwiesił kamień u szyi naszej gospodarki. Jeżeli natychmiast nie przystąpimy do jego renegocjacji to zarówno gospodarka w tym w szczególności energetyka i przemysł węglowy znajdą się w niezwykle trudnym położeniu. Widać także wyraźnie, że stracimy jeden ze swoich największych atutów w konkurencji europejskiej w miarę tanią energię będącą jednym z ważniejszych składników kosztów wytwarzania, co może grozić przenoszeniem produkcji z naszego kraju do tych państw gdzie koszty energii będą znacznie niższe. Potrzebne jest więc szybkie stworzenie koalicji państw, dla których pakiet klimatyczny jest także dużą uciążliwością (Bułgaria, Rumunia, Czechy, Słowacja) i wprowadzenie jego renegocjacji do agendy europejskiej. Polska prezydencja od 1 lipca tego roku powinna temu sprzyjać ale czy rządowi Tuska starczy wyobraźni i odwagi? Zbigniew Kuźmiuk
Globcio za oknami Amerykańscy uczeni opublikowali list otwarty do Kongresu, w którym punkt po punkcie udowodnili, że
(a) Globalnego Ocieplenia najprawdopodobniej w ogóle nie ma,
(b) jeśli jakieś minimalne jest, to nie jest spowodowane przez człowieka,
(c) a w ogóle gdyby było, to byłoby pożyteczne, a nie szkodliwe.
A w Australii tygodnik "Herald" podsumował: rząd Dominium wydał 5,5 mld na "walkę z GLOBCIem" - bez żadnych efektów. Najgorszy i najdroższy sposób to dopłaty do paneli słonecznych na dachy - i do "odnawialnych źródeł energii", jako to wiatraki itp. Wybitny ekolog, p. prof. Kenneth Watt, podczas "Dnia Ziemi" w 1970 roku powiedział:
"Od 20 lat temperatura gwałtownie spada. Jeśli ten trend się utrzyma, w 1990 roku temperatura na świecie będzie o dwa stopnia niższa od średniej, a w roku 2000 - o 10ºC niższa. Połowa tego wystarczy, by zaczęła się epoka lodowcowa". Ten facet do dziś ogłasza swoje katastroficzne przepowiednie. I nieźle z tego żyje. A z okazji "Dnia Ziemi" przytoczę kilka innych "trafnych" przepowiedni ekologów. JKM
Wyrok za kopanie zniczy ku czci Lecha Kaczyńskiego! Na pół roku ograniczenia wolności skazał krakowski sąd 22-letnią kobietę, która kopała znicze zapalone ku pamięci Lecha Kaczyńskiego Ta sprawa dotyczyła wyjątkowego przestępstwa - zbezczeszczenia miejsca pamięci zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przypomnijmy, że 20 kwietnia na Rynku Głównym w Krakowie Halina S. i jej koleżanka "postanowiły się zabawić". Obie były pijane. Miały ponad 2 promile alkoholu we krwi. A bawiły się tak. Kopały znicze, ciągnęły za sobą wieniec i rozsypywały kwiaty złożone obok portretu Lecha Kaczyńskiego. Obie chuliganki zatrzymali ochroniarze. 22-latka przyznała się do winy. To właśnie ją skazano na częściowe ograniczenie wolności. Teraz będzie musiała przez pół roku wykonywać nieodpłatnie prace społeczne - w wymiarze 30 godzin miesięcznie. Musi tez zapłacić 200 zł kosztów sądowych. - Wyrok który zapadł, jest prawomocny - mówi Angelika Michalik z biura prasowego Sądu Okręgowego. Proces koleżanki Haliny S. jeszcze się nie rozpoczął. Wyrok może być ostrzejszy, bo ta kobieta dodatkowo znieważenia policjanta.
Ochrona imienia prezydenta Wróciłem do Józefowa - ale jestem (o czym uprzedzałem) trochę zaganiany. Więc tylko dwie sprawy: Pewne poruszenie wywołało orzeczenie sądu, który uniewinnił kobietę, która szargała imię śp. Lecha Kaczyńskiego
http://www.fakt.pl/Wyrok-za-kopanie-zniczy-ku-czci-Lecha-Kaczynskiego-,artykuly,77825,1.html
Jednak komentarz na tamtym portalu jest niepoprawny. Zła jest argumentacja. Skazać za naruszenie czyjegoś dobrego imienia - można, mimo, że ten ktoś już nie żyje. Nie można tylko "obrazić prezydenta Lecha Kaczyńskiego" - a to dlatego, że Lech Kaczyński po śmierci już nie był prezydentem. Ta interpretacja sądu jest do przyjęcia - i jest konsekwentna. Gdyby cezurą nie była chwila śmierci, to musielibyśmy skazywać za naruszenie dobrego imienia np. śp. Władysława Łokietka! Z punktu widzenia prawa nie ma różnicy, czy od śmierci denata minęła godzina, tydzień, rok czy 400 lat. Komentatorom wpisu o rasizmie odpowiadam: tak - to prawda: Botswana i Namibia są (obok Ugandy i Senegalu) dwoma państwami rządzonymi przez Murzynów (z kupą białych doradców wprawdzie) w których jest naprawdę nieźle! Ale nie przesadzajmy: {miszel} pisze: "I jeszcze coś co znalazłem przez przypadek : "Np. w Polsce na podłączenie prądu do firmy czeka się średnio 143 dni, w Namibii 55."
Oj, coś mi się wydaje, że za tamtymi murzynami to jesteśmy trochę z tylu. A stali się niepodległym państwem tylko rok po nas..." JKM
Absurd politycznego “multi-kulti” na przykładzie Kanady Tzw. postępowcy – czerwoni, zieloni, różowi i inni tacy – to są na ogół po prostu idioci. Kiedyś np. w USA – chyba za rządów śp. Lyndona Johnsona – udało im się przeprowadzić ustawę nakazującą każdej firmie zatrudniać pracowników w takiej samej proporcji, jaka jest w danym mieście pod względem rasy: jak jest 20% Latynosów – to i wśród pracowników powinno ich być 20%. Zapomnieli tylko, że – też w ramach „walki z dyskryminacją” – parę miesięcy wcześniej przepchali przez Kongres ustawę zakazująca pytania pracowników o rasę, narodowość i wyznanie. Skończyło się więc na tym, że specjalni urzędnicy odwiedzali wyrywkowo firmy na oko oceniali, czy proporcja „właściwa”. Gdzieś po roku wszystkim się to znudziło, a po kilku latach obie ustawy odwołano. Tak nawiasem: jednym z powodów tego odwołania było to, że niektórzy ludzie zaczęli pytać o proporcje Żydów w niektórych instytucjach… Dominium Kanady to państwo hołdujące postępowej zasadzie „wielokulturowości”. Trudno zrozumieć, o co chodzi – bo np. w Królestwie Polskim panowała autentyczna wielokulturowość, choć nikt jako żywo nie starał się jej wprowadzać, o nią walczyć, jej „hołdować” – i w ogóle nie znano wtedy słowa „wielokulturowość”. O dziwo, ludzie jakoś z tym żyli, a „wielokulturowość” bez wiedzy poddanych – przetrwała Królestwo i nawet spory kawałek I Rzeczypospolitej. Gdy Rzeczpospolita stawała się coraz bardziej d***kracją szlachecką, zaczęła z wielokulturowością walczyć – i w rezultacie wykończyła się sama. Otóż to samo zjawisko występuje w Kanadzie. Różnica jest taka, że Kanada też startowała jako monarchia, jednak o wiele później niż Polska, a pierwiastek d***kratyczny występował w niej od początku – i o wiele wcześniej pojawiły się prądy „postępowe”. Tak więc wielokulturowość” była od dawna nieco sztuczna – ale jej deklaracja stanowiła podtrzymanie tego, co w monarchii jest normalne. Przypomnijmy, że jednym z najważniejszych powodów secesji 13 stanów było to, że król nie pozwalał tępić Indian – bo chrześcijański władca powinien troszczyć się o wszystkich poddanych. Stąd poważna różnica w podejściu Kanadyjczyków i Amerykanów do tej sprawy. Kanadyjczycy byli wielokulturowi, a Amerykanie mówili o „tyglu”, w którym różne kultury stapiają się w jedną – coś, o czym zapewne marzą federaści. Jednak obecnie Kanada jest w 98% d***kracją, a za tym idą problemy. Oto L**owi Kanady zaczęło przeszkadzać, że muzułmanki chodzą w burkach. Jakoś w Europie dawniej nikomu nie przeszkadzało, że Bawarowie chodzą w skórzanych porciętach, a Francuzki noszą woalki – ale w d***kracji, jak wiadomo, wszystko ma być jednakowo. Więc kwefy, czadory i burki – won. W związku z tym ostatnio wybuchła afera w Québecu. Ci sami frankofoni, którzy domagają się poszanowania praw mniejszości francuskojęzycznej, są przeciwko kwefom. Na dyskusję w sprawie ustawy o „granicach przestrzegania imigranckich zwyczajów” (nota bene to Indianie powinni w takim razie decydować, czy Anglosasom wolno stawiać w Wigilię choinkę…) zaproszono przedstawicieli różnych mniejszości – w tym Sikhów. Trzeba zaś wiedzieć, że Sikhowi nie wolno: (a) strzyc brody, (b) chodzić bez turbanu, (c) chodzić bez noża zwanego kirpanem. Gdy więc Sikhowie chcieli wejść do budynku parlamentu z kirpanami, nie zostali wpuszczeni. I podniósł się wrzask pod niebiosy. Co prawda najstarsi Kanadyjczycy nie pamiętają, by kiedykolwiek jakiś Sikh zabił lub zranił nie-Sikha takim nożem, i znacznie więcej ludzi ginie od używanego na lekcjach cyrkla niż od kirpanu – ale zrobiono „badania opinii publicznej”. I okazało się, że 90% opinii quebeckiej jest za zakazem wnoszenia kirpanów do budynków państwowych (w całej Kanadzie tylko 75%). Więc oczywiście żadna partia – nawet „liberalna”, najgłośniej popierająca „wielokulturowość” – nie odważyła się bronić tego zakazu, uniemożliwiającego Sikhom wchodzenie do urzędów. Jeśli ustawa przejdzie – a przejdzie – to Sikhowie będą posyłać kobiety albo wyemigrują… A może w ramach tolerancji urzędnicy będą – na koszt podatnika – jeździć do petentów- Sikhów? Co najdziwniejsze, parlament jednogłośnie przyjął z marszu zakaz wnoszenia noży do budynku parlamentu (czym oni tam kroją mięso w restauracji? – bo chyba jakaś knajpa tam jest?). Czyli był bardziej rygorystyczny niż „opinia” – bo jednak 10% Quebekańczyków miało do Sikhów zaufanie! Najwyraźniej panicznie boją się, że ktoś im gardła poderżnie, albo selekcja parlamentarzystów jest negatywna – są mniej liberalni od swoich wyborców. P. Ludwika Beaudoin z lewicującej nieco Parti Québécois (tak to się pisze po kanadyjsku) oświadczyła z tryumfem, że wielokulturowość to może sobie być w Kanadzie – a u nich, w Québecu, nie! Co pokazuje, co czeka mniejszość anglosaską (i inne) jeśli Québec wybije się kiedyś na niepodległość. Przy okazji powołała się na p. Anielę Merkel, która ponoć oświadczyła, „że wielokulturowość jako polityka się nie sprawdza”.
Bo też rzeczywiście „jako polityka” się nie sprawdza. Nie sprawdza, bo wtrąca się do tego rząd. Wielokulturowość w normalnym państwie po prostu jest. Nie wprowadza jej żaden polityk. A jeśli bierze się za to d***kracja – no to mamy to, co mamy. I o czym przekonać się mogą Żydzi, jeśli w UE zapanuje prawdziwa d***kracja.. JKM
W atmosferze napiętego wyczekiwania W środowisku naszych Umiłowanych Przywódców narasta zdenerwowanie. Nic dziwnego – od półtora miesiąca mamy rok wyborczy, kiedy to ważą się losy nie tylko Umiłowanych Przywódców, nie tylko młodych ambicjonerów, pragnących na resztę życia przyssać się do Rzeczypospolitej niczym remora do rekina , aferzystów poszukujących schronienia za murami immunitetu, no i oczywiście – a może nawet przede wszystkim – konfidentów tajnych służb, tubylczych i obcych, którzy w parlamencie będą wykonywali zadania zlecone przez oficerów prowadzących. Tak już jest w demokracjach, o czym szczerze wspomina w rozmowie z Krystyną Ockrent (jestem pewien, że z „naszych” Okrętów, z których pochodzi pani Ludwika Wujcowa) były szef razwiedki francuskiej Aleksander de Marenches. Zapytany przez panią Krystynę, z jakich właściwie środowisk rekrutują się konfidenci razwiedki, żachnął się, że konfidenci, to są w policji, podczas gdy francuska razwiedka korzysta wyłącznie z usług tzw. „honorables correspondants”. No dobrze – powiada pani Krystyna – jak zwał, tak zwał – ale z jakich właściwie środowisk ci „czcigodni korespondenci” się rekrutują? – Z najróżniejszych – odpowiada udobruchany pan de Marenches. – Może to być kierowca taksówki, duchowny, a nawet – minister stanu. Skoro tedy nawet we Francji, która jest – można powiedzieć – wzorem dla naszej młodej demokracji, konfidentami bywają ministrowie stanu, a kto wie, czy również nie prezydenci - to cóż dopiero u nas? Nasza razwiedka, nie mówiąc już o penetrujących nasz nieszczęśliwy kraj razwiedkach państw ościennych, z pewnością woli iść na skróty i nie tyle werbuje sobie konfidentów spośród parlamentarzystów i ministrów stanu, co odwrotnie – ze swoich konfidentów robi parlamentarzystów, ministrów stanu, podobnie zresztą, jak prezydentów. Dzięki temu prostemu zabiegowi nasza młoda demokracja nie tylko staje się bardziej przewidywalna, ale zacieśnia się także europejska współpraca, bo przecież jeden agent łatwiej dogada się z drugim agentem, niż, dajmy na to, milion obywateli jednego kraju z milionem obywateli innego kraju, zwłaszcza kiedy nie znają żadnego obcego języka. Przede wszystkim zaś wiadomo, że nic nie jest puszczone na żywioł, bo demokracja – demokracją, ale ktoś przecież musi tym kierować. Oczywiście dla zachowania pozorów trzeba tych wszystkich kandydatów na Umiłowanych Przywódców powpisywać na odpowiednie, tzw. „biorące” miejsca list wyborczych – no i właśnie znajdujemy się na tym etapie, na którym, z użyciem kłów i pazurów, rozgrywa się walka o byt w najjaskrawszych przejawach. Kto raz to widział, nigdy nie zapomni. Kto zostanie wpisany, ten ma szanse zostać Umiłowanym Przywódcą. Jego żona zacznie bywać na imprezach, zaprenumeruje „Twój Styl”, albo w ostateczności – „Vivę”, przyjaciółki będą otrzymywały kosztowne prezenty, albo w ostateczności – jak heroina seksafery, pani Aneta Krawczykowa – dostaną posady w biurach poselskich. Przyjaciele dostaną koncesje na hurtownie spirytusu, albo miejsca w radach nadzorczych bogatych spółek z udziałem Skarbu Państwa, nie wspominając już o innych możliwościach, o których bezpieczniej głośno nie mówić. Właśnie znany z niezawisłości swojej pan prokurator generalny Andrzej Seremet ponad wszelką wątpliwość stwierdził, że nie ma żadnych, ale to najmniejszych podstaw do wznawiania śledztwa w sprawie śmierci jednego z morderców Krzysztofa Olewnika, bo powiesił się on w swojej celi w jak najlepszym porządku. Wiedzą o tym Rosjanie, skoro powiadają, że „kto nie wie, ten śpi w poduchach, a kto wie – tego wiodą w łańcuchach”. Więc nic dziwnego, że skoro na tym właśnie etapie zapadają decyzje, kto będzie Umiłowanym Przywódcą – i tak dalej – a kto przez najbliższe cztery lata, a może nawet i resztę życia będzie wydłubywał kit z okien – to w środowisku pretendentów do piastowania w naszym nieszczęśliwym kraju zewnętrznych znamion władzy narasta zdenerwowanie. Podlizać się odpowiedniej osobie w odpowiednim momencie – oto przepustka do historii, a kto wie, czy nawet nie do Historii. A właśnie w tym roku weszły w życie przepisy o parytetach płciowych na listach wyborczych, gdzie ma być 35 procent kobiet, 35 procent mężczyzn i 35 procent pozostałych płci. Pewnie dlatego pełniąca obowiązki europejskiego ministra spraw zagranicznych Angielka podobna do konia pryncypialnie napiętnowała „wyjątkowo brutalną zbrodnię” w postaci obrzezywania kobiet. Ciekawe, że nawet słowem nie ośmieliła się zająknąć przeciwko obrzezywaniu mężczyzn – a konkretnie – dzieci płci męskiej – co przecież może podpadać pod rodzaj sadystycznej pedofilii. Nie wspomina o tym ani słowem informująca o tym napiętnowaniu „Gazeta Wyborcza”. Trudno pojąć, dlaczego to, co jest piętnowane jako „wyjątkowo brutalna zbrodnia” w przypadku kobiet, pomijane jest tchórzliwym milczeniem w przypadku mężczyzn. Co na to pani Elżbieta Radziszewska, pełnomocnik rządu od równego traktowania kobiet i mężczyzn?
W tej atmosferze napiętego wyczekiwania, kiedy o wielu sprawach nie wypada głośno mówić, media podejmują tematy zastępcze. „Gazeta Wyborcza” na przykład nie ma większego zmartwienia, jak to, czego patronem będzie Jan Paweł II, kiedy już, jako santo subito, zostanie 1 maja beatyfikowany. Zgodnie z leninowskimi normami życia partyjnego o organizatorskiej funkcji prasy, „GW” zainicjowała dyskusje w gronie najbardziej zainteresowanych osobistości. Ja oczywiście do tej dyskusji nie zostałem zaproszony, ale co mi szkodzi i bez zaproszenia podsunąć pomysł, by Jan Paweł II został patronem „od judaizmu”? Nie tylko jako pierwszy w historii papież odwiedził synagogę, nie tylko w imieniu Kościoła przepraszał judaistów, ale w dodatku za jego pontyfikatu w Polsce, jako chyba jedynym kraju na świecie, został w Kościele katolickim wprowadzony „Dzień Judaizmu”, więc nawet wypada, żeby inicjatywa takiego patronatu wyszła właśnie z naszego nieszczęśliwego kraju. SM
Siły Wyższe przegrupowują „Proszę koleżeństwa, ktoś nas tutaj robi w konia!” Coraz częściej takie głosy dobiegają ze środowiska „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, co to, zgodnie z rozkazem przekazanym przez telewizję, karnie głosowało na Platformę Obywatelską – bo w telewizji powiedzieli, iż głosowanie na kogo innego to „obciach” i „żenada”. No ale teraz w telewizji zaczynają śpiewać z innego klucza, toteż w środowisku zapanował zamęt. Po prostu w ogóle nie wiemy, co myślimy, w związku z czym niektórzy zaczynają nawet myśleć po swojemu, wskutek czego, na jednolitym dotychczas wizerunku środowiska pojawiły się pęknięcia. No dobrze - ale dlaczego i w telewizji zaczynają śpiewać z innego klucza a w środowisku „młodych, wykształconych” coraz więcej zaczyna myśleć, a nawet mówić po swojemu? Oczywiście może to być pełny spontan i odlot, taki przypływ albo – jak kto woli – odpływ nastroju, ale równie dobrze mogą to być symptomy zwijania parasola ochronnego, jaki dotychczas Siły Wyższe trzymały nad Platformą Obywatelską – symptomy stopniowego odbierania Platformie atutów, jakie zostały postawione do jej dyspozycji w 2005 roku w postaci przychylności kontrolowanych przez tajne służby mediów, współpracy agentury i Salonu, no i oczywiście – pieniędzy. Czy to aby nie była tajemnica „genialności” premiera Tuska i geniuszy drobniejszego płazu w kreowaniu atrakcyjnego wizerunku na użytek „młodych, wykształconych”? Teraz te atuty są i będą stopniowo przerzucane na użytek Sojuszu Lewicy Demokratycznej – tej prawdziwej i – powiedzmy sobie szczerze – jedynej miłości razwiedki, który w ten sposób – jako jedynie słuszny partner koalicyjny Platformy – po sześciu latach kwarantanny powróci do rządzenia. SM
Teoria faktu prasowego Opisując w swoim czasie sprawę pani profesor Barbary Jedynak z Instytutu Filologii Polskiej UMCS, oskarżonej o to, że zwróciła się do wykładającej judaistykę na tej uczelni pani doktor: „ty Żydówo”, wtrąciłem uwagę, że na tym uniwersytecie musi studiować jakaś hołota, skoro już teraz biega z donosami – bo na panią prof. Jedynak donos złożyła właśnie grupa studentów. Okazało się, że jest znacznie gorzej, bo kiedy tylko władze uczelniane, które – ulegając najpierw nieodpartemu impulsowi, panią prof. Jedynak zawiesiły – wzięły delatorów na spytki, to żaden z nich nie potwierdził wersji będącej przedmiotem donosu. Zatem donoszą nie tylko gorliwie, ale w dodatku – fałszywie. Czyż może być coś gorszego? Co to będzie, kiedy już skończą tę swoją judaistykę? Najwyraźniej musieli wziąć sobie do serca teorię „faktu prasowego” stworzoną w swoim czasie przez prof. Bronisława Geremka. Teoria faktu prasowego głosi, że nieważne, czy wydarzenie miało miejsce, czy nie - ważne, że napisały o nim gazety, a zwłaszcza jedna. Z tą chwilą fakt prasowy jest ważniejszy od rzeczywistego. Ten wkład „drogiego Bronisława” do teorii poznania na razie nie został jeszcze doceniony przez filozofów, ale trudno się temu dziwić, skoro prof. Bogusław Wolniewicz twierdzi, że w środowisku filozofów miejsce otchłannej refleksji zajęła „organizacyjna krzątanina” polegająca m.in. na produkowaniu nieprawdopodobnych ilości makulatury zawierającej produkty filozoficznych docieków w ramach rozpraw doktorskich, habilitacyjnych i innych. Co tam może być – Bóg jeden wie, skoro nawet ciesząca się reputacją najtęższej głowy na Uniwersytecie Warszawskim pani filozofowa napisała ostatnio panegiryk ku czci racjonalizmu. Widać mądrość etapu podsunęła rozkaz, że odtąd czcimy racjonalismus. Próżno jednak od zakrzątanych organizacyjnie filozofów oczekiwać jakiejś logiki. Przeciwnie – „logiki tu nie ma” – jak powiedział Aaronek dyrektorowi szkoły, który zapytał go, dlaczego podczas lekcji przebywa na boisku. Na zdziwione spojrzenie dyrektora wyjaśnił, że ponieważ podczas lekcji puścił bąka, to nauczyciel wyrzucił go z klasy – i oni – powiada – siedzą tam w tym bąku, a ja chodzę sobie po świeżym powietrzu. Takie to ci dowcipy modne były w pamiętnym roku 1968, kiedy to mnóstwo dawnych stalinowców, wraz ze staliniętami skwapliwie skorzystało z okazji wyrwania się z cudnego, socjalistycznego raju, prezentując się następnie naiwnemu Zachodowi w charakterze ofiar reżimu. Ale wszystko przed nami – bo oto właśnie przez niezawisłym sądem rozpoczęła się rozprawa przeciwko Mieczysławowi Burchertowi oskarżonemu z art. 82 paragraf 1 kodeksu wykroczeń, który w punkcie „g” przewiduje karę za „dopuszczenie się innych czynności mogących wywołać niebezpieczeństwo pożaru”. Pan Burchert w towarzystwie Janusza Korwin-Mikke i niżej podpisanego 30 listopada, a więc w wigilię wejścia w życie traktatu lizbońskiego, na Krakowskim Przedmieściu, przed bramą uniwersytetu spalił błękitną flagę z 12 złotymi, pięcioramiennymi gwiazdami, symbolizującymi 12 pokoleń Izraela. Według informacji tajnych współpracowników, policja początkowo zamierzała oskarżyć pana Burcherta o zniszczenie flagi państwowej, ale ponieważ wszyscy nasi Umiłowani Przywódcy twierdzą, że Unia Europejska nie jest państwem, więc forsowanie skazania z art. 137 paragraf 1 kodeksu karnego było trochę niezręczne, tym bardziej że demonstracja odbyła się 30 listopada, a więc na dzień przed proklamowaniem powstania Unii Europejskiej. Poza tym w odróżnieniu od traktatu konstytucyjnego, w którym były przepisy o fladze i hymnie Unii Europejskiej, w traktacie lizbońskim, który ostatecznie Unię proklamował, przepisy te zostały starannie wykreślone w myśl rozkazu, że teraz udajemy, iż Unia Europejska państwem nie jest. Nawiasem mówiąc, w tej sytuacji możliwe jest, iż Kancelaria Prezydenta, Kancelaria Premiera i Kancelaria Sejmu, wywieszając błękitną flagę z 12 złotymi gwiazdami - symbolizującymi 12 pokoleń Izraela - przed 1 grudnia 2009 roku, dopuszczały się wykroczenia z art. 61 paragraf 2 kodeksu wykroczeń, zakazującego używania chorągwi „organizacji prawnie nie istniejącej”. To trochę dziwny przepis, podobnie jak art. 52b tegoż kodeksu, przewidujący karę 500 zł grzywny za zużywanie oleju opałowego do celów napędowych. Ładny interes! Ale mniejsza o to, bo oskarżyciele pana Burcherta ostatecznie zdecydowali się postawić go przed niezawisłym sądem za dopuszczenie się czynności mogącej wywołać niebezpieczeństwo pożaru. Przypomina mi to ubeckie praktyki z lat 70., kiedy to Leszek Moczulski, jako działacz Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela w Polsce, został przez kolegium skazany na grzywnę za „niszczenie przyrody” czy może „drzewostanu”, ponieważ umocował pineską plakat na drzewie. Ze względu na to podobieństwo urządziliśmy przed gmachem niezawisłego sądu na ulicy Marszałkowskiej pikietę, bo skoro wraca nowe, to trzeba przestrzegać przed nim opinię publiczną, zanim będzie za późno. Możliwe zresztą, że prowadzący tę sprawę sędzia Marek Krzysztofiuk nie dopuści do takiego prostytuowania wymiaru sprawiedliwości. Na razie rozprawa została odroczona do 4 kwietnia, kiedy to z kolegą Mikke zostaniemy przesłuchani w charakterze świadków. Do tego czasu żadnych proroctw, przynajmniej w tej sprawie, snuć mi nie wypada. SM
Rosyjscy "eksperci" i piloci powtarzają tezy raportu MAK. Dziwna wideokonferencja z jasnym przekazem. Jak zareaguje rząd? Rosyjska państwowa agencja informacyjna Ria-Novosti zorganizowała specjalną wideokonferencję Moskwa-Warszawa pod tytułem "Rosyjscy specjaliści o katastrofie TU-154M pod Smoleńskiem". Polscy dziennikarze śledzili wydarzenie w Centrum Prasowym PAP w Warszawie. Dziennikarze dopytywali dlaczego na konferencji są tylko eksperci rosyjscy. Organizatorka spotkania nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Nie wykluczyła jednak, że agencja zorganizuje kolejną konferencję z udziałem specjalistów z Polski. Podczas konferencji rosyjscy eksperci przedstawili swoje spojrzenia na przyczyny katastrofy w Smoleńsku. Komentatorzy nie mają wątpliwości, że jest to ponowna prezentacja najważniejszych zarzutów pod adresem Polaków. Zdaniem rosyjskich ekspertów lotniczych, lot 10 kwietnia do Smoleńska był źle przygotowany. Były radziecki pilot wojskowy Oleg Smirnow powiedział na konferencji prasowej, że to właśnie zła organizacja i niewłaściwa praca pilotów rządowego TU-154 doprowadziły do katastrofy. Smirnow mówił, że błędem było też to, iż Polska zrezygnowała z obecności rosyjskiego lidera na pokładzie. Jego zdaniem, niezrozumiałe jest to, że załoga nie miała danych meteorologicznych na lotnisku w Smoleńsku. Oleg Smirnow wytknął polskiej załodze braki w przygotowaniu i szkoleniu oraz fakt, że polscy piloci nie ćwiczyli na symulatorach. Jego zdaniem to z tego powodu złamali podstawowe zasady podejścia do lądowania w trudnych warunkach. Nie rozumiem dlaczego Polacy nie zgodzili się ułatwić sobie pracy. Należało użyć rosyjskiego specjalisty, czyli nawigatora, który prowadzi łączność w języku rosyjskim i zna doskonale lotniska. Polska takiego lidera odrzuciła – zaznaczył Smirnow. Kiedy kontrola w Mińsku poinformowała załogę, że jest mgła na lotnisku i że warunki są złe, dowódca samolotu powinien przeprowadzić przygotowania przed lądowaniem, gdzie powinny być jasno określone wszystkie działania członków załogi podczas danego podejścia – dodał Zastępca szefa Państwowego Instytutu Naukowo Badawczego Lotnictwa Państwowego w Moskwie Ruben Jesajan. Samolot sam siebie zagnał w pułapkę. (...) Nie mogę zrozumieć jak mogło dojść do sytuacji, w której system pokładowy powtarza alarmujące słowa „PULL UP! PULL UP!" – „W górę, w górę!" - a załoga nie reaguje" – mówił z kolei jeden z rosyjskich pilotów, których zaproszono jako ekspertów. Rosyjscy eksperci dużą część konferencji poświęcili kontrolerom w wieży smoleńskiej. Ich zdaniem pomoc kontrolerów z wieży była wystarczająca i informacje zostały dobrze przekazane załodze TU-154M. Jak podkreślono, wieża poinformowała załogę TU-154M o warunkach pogodowych na lotnisku w Smoleńsku, gdy polska maszyna znajdowała się jeszcze poza granicami Federacji Rosyjskiej. Piloci dostali zgodę na zejście do 100 metrów i kontrolerzy byli przekonani, że samolot nie zejdzie niżej. źródło: TVP Info, wp.pl Pur
Donald Tusk w opałach W większości mediów pojawiają się ostatnio informacje o kryzysie, jaki przeżywa Platforma Obywatelska, a zarazem o kłopotach, które dotknęły premiera Donalda Tuska. Przyczyny spadku popularności są dość oczywiste: chaos na kolei, kryzys finansów państwa, skandale wokół raportu MAK. Pozostaje wszakże pytanie, dlaczego właśnie teraz Platforma nie potrafi sobie z tą sytuacją poradzić? PO przeżyła przecież niemal bez szwanku różnorakie afery i wpadki, światowy kryzys finansowy, a dziś - mimo totalnej dominacji w mediach - nie jest w stanie prosto sprzedać społeczeństwu, że wszystkiemu jest winna opozycja. Tymczasem mało kto diagnozuje, że pierwotne przyczyny dzisiejszego kryzysu Platformy tkwią również - o paradoksie! - w jej sukcesie w wyborach prezydenckich. Otóż elekcja Bronisława Komorowskiego kompletnie obnażyła fałsz twierdzenia, że PO chce coś zrobić, tylko prezydent wszystko blokuje. Prezydent jest z Platformy, a jak widzimy, w kraju zamiast zmian na lepsze mamy coraz więcej kłopotów. Ponadto na sytuację, w jakiej znalazł się Donald Tusk, wpłynęły jego decyzje podjęte tuż po aferze hazardowej. Pozbawienie stanowisk Mirosława Drzewieckiego i Zbigniewa Chlebowskiego oraz przesunięcie Grzegorza Schetyny z funkcji wicepremiera na marszałka Sejmu spowodowały głęboki podział w PO. Tusk nie był wówczas w stanie zepchnąć w niebyt Schetyny, polityka, który przez całe lata pracował na gwiazdę Tuska. Lider dolnośląskiej Platformy poczuł się bardzo dotknięty posunięciami premiera.
"Premier Schetyna" brzmi... prawdopodobnie Uderzenie w ludzi Schetyny było bardzo mocne, zatem okopał się on na pozycji marszałka Sejmu, budując z wolna swoją potęgę, która dziś mocno doskwiera Tuskowi. Marszałek Sejmu w Polsce ma dość wygodną z punktu widzenia PR-u pozycję, gdyż nie pojawia się w sytuacjach konfliktowych, które ze względu na kryzys finansowy coraz częściej zdarzają się ministrom i samemu premierowi. Zatem im więcej problemów ma rząd, tym bardziej słabnie pozycja Tuska, a wzrastają akcje Schetyny. Ostateczna konfrontacja obu liderów PO nastąpi podczas jesiennych wyborów parlamentarnych. Mamy już do czynienia z ostrą walką o kolejność na poselskich listach. Sytuacja wewnętrznego konfliktu mocno osłabia Platformę, dlatego Tusk chce mieć listy domknięte już na wiosnę, by osłabić wewnętrzne spory. Jednak nie ulega wątpliwości, że jeśli wynik PO w jesiennych wyborach będzie względnie niski, Schetyna może pokusić się o próbę zmiany na fotelu lidera partii. Już dziś powszechnie się mówi, że premierem przyszłego rządu mógłby zostać właśnie Grzegorz Schetyna.
Naciski doradców z UW Donald Tusk musi odczuwać lęk jeszcze z jednego powodu. Nie ma on już tak silnego wsparcia wśród reżyserów polskiej sceny politycznej, szczególnie tych związanych z "Gazetą Wyborczą" i TVN. Bardzo ostre ataki Leszka Balcerowicza oraz Aleksandra Smolara na rząd jasno sugerują, że w dawnym środowisku Unii Wolności planowane są ruchy w kierunku przetasowania sceny politycznej. Mogą tu wchodzić w grę również dawne urazy związane z konfliktami wewnętrznymi w Unii Wolności, z której Tusk wyszedł. Wydaje się, że dla "Gazety Wyborczej" i TVN polska polityka powinna jeszcze bardziej, niż to miało miejsce do tej pory, skręcić w lewo. Dlatego bardzo mocno eksponuje się Grzegorza Napieralskiego i SLD, twierdząc, że postkomuniści osiągają szczytowe poparcie w sondażach. Marek Balicki oświadczył, iż koalicja SLD z PO będzie możliwa, ale Sojusz zażąda realnych zmian w prawodawstwie w kwestiach ściśle etycznych, jak np. dostęp do aborcji.
Niebezpieczny skręt w lewo "Gazeta Wyborcza" 14 lutego (walentynki) ogłosiła żądanie przymusowej edukacji seksualnej polskich dzieci. Czytamy: "Edukacja seksualna powinna być obowiązkowa. Może opóźnić inicjację, może zapobiec zagrożeniom: ciążom, chorobom, przemocy. Uczymy dzieci, jak przechodzić przez ulicę, żeby nie wpaść pod samochód. Tak samo powinniśmy je uczyć, jak sobie radzić z seksem" (Aleksandra Pezda "Lekcje seksu obowiązkowe", "Gazeta Wyborcza", 14 lutego 2011). Zaraz za tym idą żądania różnych lewaków dotyczące ustawy o in vitro, małżeństwach homoseksualnych itp. Rząd Tuska, bardzo uległy ostatnio w stosunku do żądań tego rodzaju środowisk (antyrodzinna ustawa o przeciwdziałaniu przemocy, parytety na listach wyborczych, brak jasnej definicji małżeństwa w nowo tworzonym ustawodawstwie), nie jest w przekonaniu lewicy liberalnej dość szybki w realizacji kolejnych pomysłów unijnych inżynierów społecznych. Koalicja PO - SLD zapewniałaby w tym względzie przyspieszone działania. Oczywiście przy narastającym niezadowoleniu społecznym można by nawet się spodziewać, że SLD osiągnąłby na jesieni większy wynik niż PO i miałby swojego premiera. Nie jest też dla nikogo tajemnicą, że o wiele lepszy kontakt z działaczami SLD ma Schetyna niż Tusk. Polska scena polityczna jest zatem po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych projektowana o wiele bardziej na lewo niż było to do tej pory. Musimy pamiętać, że swoją rolę do odegrania w tej układance może też mieć prezydent Bronisław Komorowski. Do tej pory wydawało się, że wspiera on premiera, ale nie jest wykluczone, iż w momencie krytycznym może on zagrać w inny sposób, bardziej odpowiadający jego zespołowi doradców z UW.
Który scenariusz się ziści? Oczywiście w układance tej tworzony jest również wariant rezerwowy. Joanna Kluzik-Rostkowska zakomunikowała oto, że PJN jest gotowa wejść w koalicję rządową z PO pod warunkiem bardziej liberalnego programu w przestrzeni gospodarczej. Należy oczywiście brać pod uwagę, że scenariusze szykowane przez lewicę liberalną się nie ziszczą. Szczególnie niebezpieczny jest konflikt wewnętrzny w PO. Należy pamiętać, że przed laty analogiczny konflikt wśród działaczy SLD doprowadził do ujawnienia różnorakich afer i do upadku obozu postkomunistycznego. Tu swoją szansę upatruje Prawo i Sprawiedliwość. Jednakże z uwagi na fakt, że nie ma na razie na scenie partnera koalicyjnego dla PiS, jego powrót do pełni władzy byłby możliwy, gdyby w Polsce ziścił się scenariusz węgierski. Pamiętajmy jednak, że scenariusz ten zrealizował się w Budapeszcie w sytuacji totalnej zapaści gospodarczej i politycznej w kraju. Prof. Mieczysław Ryba
Zwabieni w śmiertelną pułapkę Amerykański rząd do dziś zbiera informacje o wojskowych z 10 zestrzelonych przez Związek Sowiecki samolotów, których los jest nieznany. Ujawnione niedawno przez rząd USA dokumenty potwierdzają, że władze sowieckie za pomocą zmanipulowanego sygnału radiolatarni zwabiały na swoje terytorium amerykańskie samoloty i zestrzeliwały je zaraz po przekroczeniu granicy. Książka Larry’ego Tarta i Roberta Keefe’a “The Price of Vigilance: Attacks on American Surveillance Flights” (“Cena czujności: ataki na amerykańskie loty obserwacyjne”) opisuje historię takich zestrzeleń, a szczególnie incydent z amerykańskim transportowcem C-130 z 2 września 1958 roku, gdy śmierć poniosło 17 amerykańskich wojskowych. Po wybuchu sowieckiej bomby atomowej w 1949 r. rząd USA czuł się zagrożony możliwością niespodziewanego nuklearnego ataku na Stany Zjednoczone. ZSRS i kraje Układu Warszawskiego były zamknięte dla obserwatorów z Zachodu, nie wydostawały się z nich żadne informacje. Ubezpieczeniem na wypadek takich ataków były loty samolotów amerykańskich zbierających elektroniczne informacje o przygotowaniach do wojny w ZSRS. Niektóre maszyny latały nad samym terytorium Związku Sowieckiego, czego jednak zaprzestano po tym, jak lotnictwo sowieckie zestrzeliło samolot U-2 w 1960 roku. Natomiast zdecydowana większość lotów USA miała charakter obserwacyjny w strefie granicznej ZSRS i jego aliantów. Ponieważ Związek Sowiecki ustanowił swoją strefę graniczną na 12 mil (20 km), samoloty US Air Force miały przykazane, aby trzymać się 20, a potem 50 mil (80 km) od granicy. Mimo tych instrukcji wiele nieuzbrojonych samolotów transportowych USA w wyniku błędów nawigacyjnych znajdowało się nagle nad terytorium ZSRS, gdzie natychmiast po przekroczeniu granicy były zestrzeliwane przez obronę lotniczą. W czasie zimnej wojny, w programie Peacetime Aerial Reconnaissance (Pokojowy Patrol Powietrzny), gdy samolotom nie wolno było wlatywać na terytorium wrogiego państwa, zestrzelono 22 samoloty. Ten tragiczny bilans, szczególnie w rejonie Morza Czarnego, na granicy między ZSRS a Turcją, zmusił rząd USA do dokładnego zbadania sprawy strącenia przez ZSRS transportowca C-130 2 września 1958 roku.
Fałszywe radiolatarnie W dochodzeniu stwierdzono, że ZSRS zainstalował dwie fałszywe radiolatarnie w Armenii i Gruzji, blisko granicy z Turcją. Przywłaszczyły one sobie częstotliwość, która była zarezerwowana dla Turcji przez Międzynarodową Unię Komunikacyjną (International Communications Union – ICU) do użytku jako radiolatarnie lotnicze. Jeżeli piloci nastawili częstotliwość, która miała być używana przez lotniska w Turcji, radionawigacja samolotu automatycznie się “związywała” z jedną z radiolatarni w ZSRS, szczególnie jeżeli była mocniejsza, i samolot automatycznie leciał w głąb Związku Sowieckiego. Samolot US Air Force przeprowadzający śledztwo w tej sprawie przeleciał tą samą trasą co zestrzelony transportowiec C-130. Ustalił, że sowiecka radiolatarnia w Poti w Armenii emitowała sygnały na tej samej częstotliwości co turecka w Trabzon, ale 20 watów mocniej. Niektóre testy ujawniły, że sowieckie radiolatarnie miały wpływ na nawigację samolotów latających na trasie Trabzon – Van w Turcji. Amerykanie zainstalowali nowe pomoce nawigacyjne w tym rejonie i zabronili amerykańskim pilotom używania radiolatarni. Po stwierdzeniu oszustw w funkcjonowaniu sowieckich radiolatarni rozgorzała dyskusja, czy Rosjanie robili to naumyślnie. W magazynie “Readers Digest” w czerwcu 1959 r. Allen Rankin pisał, że ta wojenna taktyka nazywa się “spoofing” i zgodnie z prawem międzynarodowym jest nielegalna, bo może zmylić najbardziej doświadczonych pilotów w czasie złej pogody. Wielu amerykańskich pilotów i wojskowych jest przekonanych, że Rosjanie naumyślnie wysyłali fałszywe sygnały, aby zmylić pilotów i zwabić ich na terytorium ZSRS, gdzie byli natychmiast zestrzeliwani. Taką hipotezę postawił prezydent Dwight Eisenhower, mówiąc na konferencji prasowej 10 lutego 1959 r. o zestrzeleniu transportowca C-130.
Zestrzelenia samolotów US Air Force również przeprowadziła dochodzenie w sprawie strącenia C-130. Zebrała zeznania świadków po tureckiej stronie granicy, następnie, po 1990 r., po armeńskiej. Analizowano również wywiadowcze nagrania rozmów pomiędzy rosyjskimi pilotami, którzy zestrzelili amerykański transportowiec. Najbardziej zagadkową kwestią było nagłe obniżenie wysokości przez amerykańskich pilotów. Ostatni komunikat do bazy lotniczej w Niemczech twierdził, że samolot jest na wysokości 25 tys. stóp (8 tys m). Rosyjski pilot MiG-a również zameldował, że napotkany transportowiec jest na wysokości 32 800 stóp (10 tys. m). Lecz gdy świadkowie zobaczyli samolot, znajdował się on na wysokości od 1 tys. do 3 tys. stóp (300-1000 m). Różnicę w wysokości można logicznie wytłumaczyć. Kiedy pilot MiG-a zaczął strzelać do bezbronnego amerykańskiego samolotu, jego jedyną możliwością obrony był unik. Samolot musiał się mocno przechylić i bardzo szybko zejść na wysokość kilkudziesięciu metrów, by próbować uciec przez granicę. Wysokość 500 stóp (15 m) była zbyt mała dla operatorów sowieckich radarów śledzących maszynę. Nagrane przez wywiad amerykański wypowiedzi sowieckiego pilota potwierdzają, że amerykański samolot wykonywał akcję zniżania. Tureccy strażnicy graniczni raportowali, że zobaczyli C-130 wylatujący z chmur. Kiedy leciał nad wioską Kosarak w Armenii, gwałtownie się zniżył, jakby wpadł w dziurę powietrzną. Zaraz za nim wyleciały cztery MiG-i i otoczyły go. Dwa znajdowały się na obu skrzydłach, pozostałe pod i nad maszyną. Amerykański samolot został zestrzelony przez MiG-a, który był nad maszyną. Świadkowie usłyszeli wybuch przypominający wystrzał armatni, a po minucie drugi. Ogon samolotu został odstrzelony i maszyna straciła sterowność. W tym momencie statek zapalił się, przekoziołkował w powietrzu kilka razy i spadł na ziemię. Atak przeprowadzono na małej wysokości. W latach 90. US Air Force dopuszczono do miejsca katastrofy; przy pomocy archeologów dokładnie przeczesano cały teren, znaleziono resztki ludzkich kości, jak również rzeczy osobiste. Potwierdziły one personalia ofiar. Okoliczni chłopi pozabierali niektóre przedmioty, takie jak: obrączki, pierścionki, zegarki etc. Część z nich udało się odzyskać. Po zestrzeleniu samolotu C-130 US Air Force zaprzestała lotów obserwacyjnych, analizując słabości swoich operacji w Europie. Po dołączeniu operatorów Morse’a i lingwistów rosyjskich loty przywrócono 15 listopada 1958 roku. Nowym zespołem kierował sierżant John Kozak, Polak z Pensylwanii. Ich pierwszy lot odbył się w tym samym rejonie co C-130, ale jeszcze dalej od granic ZSRS. Mimo to sytuacja się powtórzyła. Gdy sowieckie MiG-i gwałtownie zbliżyły się do amerykańskiego transportowca, sierżant Kozak zaalarmował kapitana, że widzi nieznane samoloty lecące szybko w ich stronę. Zdecydował: “Uciekajmy stąd!”. Samolot przechylił się na prawą stronę, wypuścił klapy wyporowe i podwozie. Kapitan Lewis zanurkował z 28 tys. stóp (9 tys. m) do 500 stóp (15 m) niemal błyskawicznie i na maksymalnych obrotach silnika uciekał w stronę Turcji. Ale sowieckie samoloty leciały za nimi. Gwałtowne przyspieszenie sprawiło, że – jak później stwierdzono – z kadłuba powypadały zewnętrzne śruby.
Nagrania pilotów MiG-ów Po zniknięciu samolotu C-130 2 września 1958 r. ambasada amerykańska w Moskwie zapytała rząd ZSRS o zaginiony samolot. Początkowo Rosjanie twierdzili, że nic o nim nie wiedzą. Dopiero tydzień później przyznali, że rozbił się w Armenii i znaleziono w nim sześć ciał amerykańskich wojskowych. Opierając się na zeznaniach tureckich świadków, rząd amerykański twierdził, że sowieckie myśliwce eskortowały C-130 przed katastrofą, i domagał się znalezienia 11 innych członków załogi, których widziano na spadochronach. W odpowiedzi 19 września rząd ZSRS negował jakiekolwiek uczestnictwo samolotów sowieckich i twierdził, że nie zna losu pozostałych członków załogi. Mimo podejmowanych wysiłków dyplomatycznych ta informacja była kategorycznie powtarzana.
Chcąc doprowadzić do oddania 11 członków załogi, żywych czy umarłych, prezydent Dwight Eisenhower zdecydował się ujawnić wywiadowcze nagranie rozmów pilotów MiG-ów z chwili ataku na amerykański samolot. 13 listopada 1958 roku, podsekretarz Departamentu Stanu Murphy zaprezentował nagranie ambasadorowi ZSRS, lecz ten odmówił wysłuchania go. Nie otrzymawszy odpowiedzi, prezydent Eisenhower ogłosił zapis dźwiękowy i jego transkrypcję 5 lutego 1959 roku. Sprawa została nagłośniona w gazetach, w telewizji i w ONZ. Związek Sowiecki twierdził, że nagrania są fałszywe, lecz większość światowej opinii publicznej uwierzyła rządowi amerykańskiemu. Mimo to los reszty załogi pozostaje nieznany.
Inne incydenty W książce wspomina się również inne incydenty zestrzelenia samolotów, o których jest mniej informacji. Dwa najbardziej znane to te, w których część amerykańskich wojskowych przeżyła strącenie. Transportowiec C-118 był w drodze z Cypru do Teheranu i nie miał zamiaru zbliżać się do granicy ZSRS, mimo to został zestrzelony nad Azerbejdżanem 27 czerwca 1958 roku. Część załogi wyskoczyła na spadochronach, część wylądowala w płonącym samolocie. KGB wzięło do niewoli 9 wojskowych, 10 dni później zostali oni zwróceni Amerykanom na granicy z Turcją.
Wrak pozostał w Azerbejdżanie, lecz po jakimś czasie Rosjanie zmęczyli się jego pilnowaniem. W raporcie dla Komitetu Centralnego KPZS z sierpnia 1958 r. urzędnik ministerstwa obrony narodowej rekomendował, by zniszczyć szczątki samolotu, i napisać oswiadczenie o jego destrukcji albo przekazać to, co zostało z samolotu, na potrzeby przemysłu. Jeżeli USA pytałyby o maszynę, miano im wręczyć zaświadczenie o jej zniszczeniu. Inna historia: samolot RB-47 leciał w pobliżu Norwegii nad Morzem Barentsa, został zaatakowany przez MIG-a 1 lipca 1960 roku. Pierwszy atak zniszczył dwa z trzech silników na lewym skrzydle i spowodował, że samolot wpadł w korkociąg. Pilot zginął, drugi pilot i nawigator wyskoczyli na spadochronach i zostali wyłowieni z morza przez trawler rosyjski. Nie wiadomo, co stało się z resztą załogi. Uratowani byli przetrzymywani przez kilka miesięcy w Moskwie na Łubiance w całkowitej izolacji, brutalnie przesłuchiwani, grożono im pokazowymi procesami. Później, na podstawie porozumienia dyplomatycznego, zostali przekazani do USA. W czasie niektórych incydentów świadkowie widzieli załogę na spadochronach w strefie przygranicznej ZSRS, ale piloci nie zostali przekazani rządowi amerykańskiemu. Pojawiały się informacje, że byli przesłuchiwani w celu wydobycia z nich informacji wywiadowczych, a następnie zostali zesłani do gułagu, gdzie kończyli życie. Rząd amerykański do dzisiejszego dnia zbiera informacje o wojskowych z 10 zestrzelonych samolotów, których los jest nieznany. Zestrzeliwane były nie tylko amerykańskie transportowce wojskowe. Autorzy książki twierdzą, że w latach 1963-1981 sowieccy piloci strącili 7 irańskich maszyn, w większości cywilnych. Znne są również incydenty naumyślnego najeżdżania z tyłu na samolot (ramming), jak stało się z irańskim samolotem wojskowym 28 listopada 1973 r. czy z kanadyjskim transportowcem CL-44 lecącym z Teheranu na Cypr 18 lipca 1981 roku. Są podejrzenia, że radiolatarnie ze zmanipulowanym sygnałem były również zainstalowane blisko granic z Koreą i Japonią. Rosjanie zestrzelili dwa koreańskie samoloty pasażerskie w 1978 r. nad Syberią i w 1983 r. w pobliżu wyspy Sachalin. 30 czerwca 1968 roku zmusili do lądowania Seabord World Airways, który transportowal 214 amerykańskich żołnierzy do Wietnamu. Były również inne niewytłumaczone przypadki zaginięcia samolotów.
Motywacje Władze wojskowe USA zastanawiały się nad motywacją rządu sowieckiego w podjęciu decyzji o zestrzeliwaniu samolotów, które bezsprzecznie leciały poza perymetrem granicznym ZSRS. Doszły do wniosku, że było to spowodowane częściowo ideologią. Liderzy ZSRS, Chin i Korei Północnej przewodzili społeczeństwom zamkniętym, uważając wszystkich intruzów za szpiegów, stąd zestrzeliwane były nawet samoloty cywilne, które przypadkowo naruszyły przestrzeń powietrzną. Lecz ważniejsze wydaje się wykorzystywanie faktu zestrzelenia samolotu jako sygnału dyplomatycznego dla rządu amerykańskiego. W ten sposób rząd sowiecki dawał do zrozumienia Amerykanom, aby zaprzestali swoich lotów nawet na zewnątrz perymetru granic ZSRS. Tak się jednak nie stało. Wprawdzie po zestrzeleniu samolotu U2 nad terytorium Związku Sowieckiego w 1960 r. amerykański rząd zaniechał tych lotów, lecz mimo dużej liczby zestrzeleń swoich maszyn nigdy nie zaprzestał lotów na zewnątrz perymetru granicznego ZSRS i innych krajów, jak Chiny. Traktował je bowiem jako podstawowy środek ostrożności w zabezpieczeniu USA przed niespodziewanym atakiem nuklearnym. Ten cel był najważniejszy. Dr Łucja Świątkowska
Adam Rotfeld i rosyjskie gry Na początku lutego 2010 roku przebywający w Moskwie Adam Daniel Rotfeld, współprzewodniczący polsko-rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych, w rosyjskich mediach powiedział, że 10 kwietnia w Smoleńsku odbędzie się specjalne posiedzenie grupy. Kilka dni później Rotfeld poinformował, że termin posiedzenia komisji jednak został zmieniony. Ta sytuacja pokazała, że Rosjanie podjęli grę polegającą na ingerencji w wewnętrzne sprawy Polski. Rosyjskie władze doskonale wiedziały, jakie jest stanowisko prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego w sprawie zbrodni katyńskiej: w sierpniu 2009 r. ukazało się opracowanie Biura Bezpieczeństwa Narodowego podpisane przez jego szefa Aleksandra Szczygło na temat propagandy historycznej Rosji. Jednym z głównych nurtów rosyjskiej propagandy była właśnie sprawa ludobójstwa w Katyniu – dokument pokazał manipulowanie historią przez władze Rosji w latach 2004-2009.
Zamieszanie z terminami W wywiadzie dla „Wremia Nowosti” były minister spraw zagranicznych w rządzie SLD Adam Daniel Rotfeld, współprzewodniczący polsko-rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych, poinformował, że 10 kwietnia odbędzie się w Smoleńsku specjalne posiedzenie polsko-rosyjskiej komisji do spraw trudnych. Były minister SZ podkreślił, że posiedzenie będzie towarzyszyło uroczystościom rocznicy zbrodni katyńskiej, w której wezmą udział szefowie rządów Polski i Rosji. Dodał, że zaproszenie premiera Donalda Tuska na uroczystości odbiło się w Polsce szerokim echem. Zdaniem Rotfelda, dla Polaków i Rosjan pojawiła się szansa wyjścia z cienia tragicznej historii, która przez dziesięciolecia obciążała wzajemne stosunki. Były szef MSZ przyjechał do Moskwy w składzie „Grupy Mędrców” NATO, pracującej nad nową strategią Sojuszu. Cztery dni później, 12 lutego, następuje kolejny zwrot. Informacyjna Agencja Radiowa podaje, że Rotfeld, który przebywał z kilkudniową wizytą w Moskwie, powiedział Polskiemu Radiu, iż obchody odbędą się prawdopodobnie między 6 a 10 kwietnia. „Minister Rotfeld przyznał, że Moskwa już wie o planach uczestniczenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego w uroczystościach katyńskich. Nie wiadomo jednak, jakie podjęto w tej sprawie ustalenia. Adam Daniel Rotfeld powiedział, że w Europie już zauważono fakt, iż to strona rosyjska będzie organizować tegoroczne uroczystości katyńskie, traktując to jako przykład odważnego zmierzania się z historią i jako bardzo ważny sygnał” – czytamy na stronie www.psz.pl – serwisu internetowego poświęconego polityce zagranicznej. Zapytaliśmy byłego szefa MSZ w rządzie SLD o powody zmiany terminu posiedzenia grupy.- Grupa do Spraw Trudnych uzgodniła w czasie posiedzenia 9 listopada 2009 r., że następne jej posiedzenie odbędzie się w Smoleńsku – na marginesie uroczystości związanych z 70. rocznicą zbrodni katyńskiej w kwietniu 2010 r. Brana była pod uwagę pierwsza dekada kwietnia – stąd w rozmowie z dziennikarzem padła data 10 kwietnia. Sądziłem wówczas, że będzie to jedna uroczystość w Katyniu. W przygotowywaniu wizyt prezydenta i premiera w Katyniu nie brałem udziału. Byłem informowany o przygotowywaniu uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej przez pracowników Departamentu Wschodniego MSZ – w kontekście przygotowania wyjazdu członków Grupy do Spraw Trudnych do Smoleńska. W sprawach prac Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych pozostawałem w roboczym kontakcie z ambasadorem RP w Moskwie, Jerzym Bahrem – odpowiedział nam Adam Daniel Rotfeld. Grupa ds. Trudnych została reaktywowana ponad dwa lata po dojściu do władzy w Polsce PO i PSL. Z polskiej strony przewodniczy jej Rotfeld, z rosyjskiej – prof. Anatolij Torkunow, rektor MGIMO, kuźni kadr dyplomacji radzieckiej i rosyjskiej. Kilka dni po wizycie w Moskwie Rotfelda w lutym ub.r., do pracy w polskiej ambasadzie w Moskwie przyjechał Tomasz Turowski, który zajął się przygotowaniem wizyt prezydenta i premiera w Katyniu. W grudniu „Rzeczpospolita” ujawniła, że Turowski był tajnym współpracownikiem służb specjalnych PRL.
Rozdzielenie wizyt 3 marca minister Władysław Stasiak, szef Kancelarii Prezydenta, informuje, że prezydent RP Lech Kaczyński będzie przewodniczyć obchodom w lesie katyńskim 10 kwietnia. Dzień później, 4 marca, szef kancelarii premiera Tomasz Arabski potwierdził, że Donald Tusk będzie tam z Putinem 7 kwietnia. O kulisach rozdzielenia wizyt mówił w prokuraturze Dariusz Górczyński, naczelnik Wydziału Federacji Rosyjskiej w departamencie wschodnim MSZ.
Okazało się, że do 3 lutego w oficjalnych rozmowach polsko-rosyjskich nie było mowy o rozdzieleniu wizyt prezydenta i premiera. Wtedy premier Władimir Putin zadzwonił do Tuska i zaprosił go na obchody katyńskie. Górczyński zeznał, że po tej rozmowie Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera uzgodnił ze swoim rosyjskim odpowiednikiem, iż Putin przyjedzie do Katynia nie 10 a 7 kwietnia i tam się spotka z Tuskiem, bez prezydenta Kaczyńskiego. Kilka tygodni przed wizytą Donalda Tuska w Katyniu polskie i rosyjskie media poinformowały, że na miejscu ludobójstwa będą przedstawiciele polsko-rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych. „Dziś w Smoleńsku premierzy Władimir Putin i Donald Tusk mają podziękować członkom Grupy za ich pracę i pochwalić, że wykonała ona kawał dobrej roboty, by sprawa Katynia przestała dzielić Warszawę i Moskwę” – pisała 7 kwietnia 2010 „Gazeta Wyborcza”. Na temat wizyty prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w kontekście polsko-rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych w mediach nie było ani słowa. Współprzewodniczący grupy Adam Daniel Rotfeld, po katastrofie smoleńskiej stwierdził: – To, że Rosja ogłosiła żałobę, wystąpienia premiera i prezydenta do społeczeństw polskiego i rosyjskiego, jest niesamowite. Zdecydowanie wyszli poza ramy protokołu.
Nowe otwarcie W dziesięć dni po katastrofie smoleńskiej prof. Adam Rotfeld wygłosił na Uniwersytecie Warszawskim wykład zatytułowany „Polska–Rosja: nowe otwarcie?”. Mówca rozpoczął odniesieniem do charakteru działań polityki Kremla. Wystąpił przeciwko twierdzeniu, iż sposób w jaki Rosja prowadzi swoją politykę zagraniczną, ma charakter przemyślanej, długofalowej strategii. Rosyjskie MSZ działa w sposób reaktywny częściej, niż to się nam wydaje – przekonywał. Bilans w relacjach polsko-rosyjskich z okresu ostatnich dwóch dekad zwykle postrzegany krytycznie, ocenił jako bardzo korzystny: „Był to najlepszy okres w stosunkach polsko-rosyjskich w historii, w ogóle. Tylko wszyscy u nas uważają, że stosunki polsko-rosyjskie były fatalne. Otóż chcę powiedzieć, że nigdy nie były lepsze niż właśnie teraz ”. Rotfeld wypowiedział się stanowczo przeciwko porównywaniu obecnej Rosji do Związku Radzieckiego. – To nie jest tak, że ta Rosja jest innym wydaniem Związku Radzieckiego. Nie jest też inną edycją carskiej Rosji. Są jedynie elementy ciągłości, jak w przypadku każdego innego państwa – mówił. Stwierdził ze stanowczością, że Rosja nie jest zideologizowanym mocarstwem, jakim był Związek Radziecki. Przyznał przy tym, że w poszukiwaniu nowej tożsamości władze tego kraju odwołują się do dawnych koncepcji i ideologii. Profesor odniósł się też do apelu pięciu polskich uczonych o stworzenie polsko-rosyjskiej instytucji badawczej zajmującej się problemami budzącymi w obu stronach emocje społeczne. W ocenie Rotfelda, myśl ta jest niezwykle pozytywna. Wspomniani uczeni nie byli jednak pierwszymi pomysłodawcami. Polsko-Rosyjska Grupa ds. Trudnych wystąpiła z taką ideą już przed rokiem – podkreślił Rotfeld. Wcześniej pojawiły się opory, pomysł nie przeszedł w fazę realizacji. Przełom nastąpił dopiero, gdy przemierzy Tusk i Putin stwierdzili na spotkaniu 7 kwietnia 2010 r., że czas najwyższy, aby tę ideę zrealizować. Podczas wykładu Rotfeld wymienił też jednym tchem osiągnięcia Putina po objęciu przez niego władzy w 2000 r. Za takie uznał uczynienie Rosji stabilną, zapewnienie jej rozwoju i przewidywalności. Adam Daniel Rotlfeld, szef MSZ w rządzie SLD, to wieloletni pracownik Państwowego Instytutu Spraw Międzynarodowych. W 1956 r. był jednym z organizatorów komórki komunistycznej w Szkole Głównej Służby Zagranicznej aż do ukonstytuowania się ZMS, którego był członkiem. W okresie PRL zarejestrowany jako tajny współpracownik – kontakt operacyjny wywiadu PRL o pseudonimach „Rot”, „Ralf”, „Rauf”, „Serb”. „Ralf jest pracownikiem naukowym PISM. W dniach 17 i 18 stycznia 1974 roku przeprowadziłem z Ralfem dwie rozmowy operacyjne. W ich wyniku wymieniony wyraził zgodę na współpracę z wywiadem PRL, podpisał zobowiązanie i przekazał znak rozpoznawczy dla nawiązania kontaktu w Szwajcarii (dokumenty w załączeniu)” – pisał 18 stycznia 1974 r. st. Insp. wydziału III Departamentu I MSW płk J. Mędrzycki. W aktach znajduje się także zobowiązanie własnoręcznie podpisane przez Adama Daniela Rotfelda. „Zobowiązuję się do zachowania w ścisłej tajemnicy wobec osób trzecich w tym najbliższej rodziny kontaktu i treści rozmów przeprowadzonych z przedstawicielem służby wywiadu MSW PRL oraz wynikających z powyższego konsekwencji na przyszłość. Zobowiązanie jest wyrazem mojej obywatelskiej i patriotycznej postawy i wolą aktywnego udzielania pomocy dla dobra Polski.”
Adam Daniel Rotfeld nie był jedynym po 1990 r. ministrem spraw zagranicznych zarejestrowanym jako tajny współpracownik służb specjalnych PRL. Według IPN w gronie zarejestrowanych przez służby specjalne PRL znaleźli się Krzysztof Skubiszewski – ps. „Kosk”, Andrzej Olechowski ps. „Must”, Dariusz Rosati ps. „Buyer” i Włodzimierz Cimoszewicz ps. „Carex”. W listopadzie 2010 r. prezydent Bronisław Komorowski odznaczył 10 osób zasłużonych dla polskiej dyplomacji. Wśród odznaczonych znalazł się m.in. Rotfeld i Krzysztof Szumski, były ambasador w Pekinie zarejestrowany jako tajny współpracownik przez służby PRL. W uroczystości uczestniczyli obok prezydenta Bronisława Komorowskiego i szefa MSZ Radosława Sikorskiego także byli szefowie dyplomacji Włodzimierz Cimoszewicz i Andrzej Olechowski. Dorota Kania, Maciej Marosz
Polski Śląsk – serbskie Kosowo Kosowo jest tym dla Serbów, czym Śląsk dla Polaków. Podobnie jak Polacy na Śląsku, tak i Serbowie w Kosowie byli od stuleci, wiążąc ziemię nierozerwalnymi więzami historii, tradycji, krwi i kultury. U schyłku XX wieku teren Kosowa dotknęły najgorsze plagi współczesności – imigracja oraz terroryzm mniejszości narodowych. Oto na terenie Kosowa ludność albańska rozpoczęła masową akcję wyniszczania Serbów wszelkimi dostępnymi środkami. Mordercy z bandyckiej formacji paramilitarnej UCK dopuszczali się gwałtów, zabójstw i aktów terroru. W tym samym czasie na salonach międzynarodowych, pod płaszczykiem walki o prawa mniejszości, albańscy politycy forsowali plan oderwania Kosowa od Serbii. Albańskim autonomistom z pomocą przyszła Unia Europejska, która w ramach walki ze swoimi największymi wrogami – państwami narodowymi – uwielbia wspierać wszelkiej maści mniejszości narodowe, ruchu autonomiczne i separatystyczne. Mordercy z UCK do spółki z Unią Europejską i żołdakami z NATO pokonali Serbię, dając zielone światło nowotworowi, jakim jest “niepodległe państwo Kosowo”. W Polsce, na Śląsku – czy jak kto woli Górnym Śląsku – w ostatnim czasie wrzask podnosi hałaśliwa mniejszość. Zaraz po roku 1989 zwali się oni, dla korzyści materialnych, Niemcami – stojąc w kolejkach pod niemieckim placówkami w oczekiwaniu na zapomogi. Dzisiaj – widząc możliwości, jakie daje im Unia Europejska – wymyślili, że są po prostu nowym narodem – “narodem śląskim”. My jednak mówimy STOP! Nie pozwolimy na powtórkę scenariusza z Kosowa. Nie pozwolimy na niszczenie integralności terytorium naszej Ojczyzny. Nie ma litości dla wrogów polskości! Kosowo jest tym dla Serbów, czym Śląsk dla Polaków. Podobnie jak Polacy na Śląsku, tak i Serbowie w Kosowie byli od stuleci, wiążąc ziemię nierozerwalnymi więzami historii, tradycji, krwi i kultury. U schyłku XX wieku teren Kosowa dotknęły najgorsze plagi współczesności – imigracja oraz terroryzm mniejszości narodowych.
Oto na terenie Kosowa ludność albańska rozpoczęła masową akcję wyniszczania Serbów wszelkimi dostępnymi środkami. Mordercy z bandyckiej formacji paramilitarnej UCK dopuszczali się gwałtów, zabójstw i aktów terroru. W tym samym czasie na salonach międzynarodowych, pod płaszczykiem walki o prawa mniejszości, albańscy politycy forsowali plan oderwania Kosowa od Serbii. Albańskim autonomistom z pomocą przyszła Unia Europejska, która w ramach walki ze swoimi największymi wrogami – państwami narodowymi – uwielbia wspierać wszelkiej maści mniejszości narodowe, ruchu autonomiczne i separatystyczne. Mordercy z UCK do spółki z Unią Europejską i żołdakami z NATO pokonali Serbię, dając zielone światło nowotworowi, jakim jest “niepodległe państwo Kosowo”. W Polsce, na Śląsku – czy jak kto woli Górnym Śląsku – w ostatnim czasie wrzask podnosi hałaśliwa mniejszość. Zaraz po roku 1989 zwali się oni, dla korzyści materialnych, Niemcami – stojąc w kolejkach pod niemieckim placówkami w oczekiwaniu na zapomogi. Dzisiaj – widząc możliwości, jakie daje im Unia Europejska – wymyślili, że są po prostu nowym narodem – “narodem śląskim”. My jednak mówimy STOP! Nie pozwolimy na powtórkę scenariusza z Kosowa. Nie pozwolimy na niszczenie integralności terytorium naszej Ojczyzny. Nie ma litości dla wrogów polskości!
źródło: www.nop.org.pl
Rosyjscy eksperci widzą tylko błędy Polaków Rosyjscy eksperci biorący udział w konferencji prasowej RIA Nowosti na temat przyczyn smoleńskiej katastrofy widzą tylko błędy popełnione przez polską stronę. Były kontroler lotów i dwóch pilotów w ocenie wydarzeń z 10 kwietnia nie pozostawili suchej nitki na załodze Tupolewa. W ich opinii, rejs Warszawa-Smoleńsk był źle przygotowany, załoga niedouczona i bez doświadczenia, a popełniane przez kapitana błędy wręcz sztubackie. Dla rosyjskiego eksperta Olega Smirnowa niewybaczalnym błędem załogi Tupolewa było zejście we mgle poniżej obowiązującej dla lotniska Siewiernyj tak zwanej wysokości podjęcia decyzji. „Załoga naruszyła fundamentalne lotnicze zasady funkcjonujące od 100 lat. Jeśli na wysokości podjęcia decyzji nie masz zadowalającego wizualnego kontaktu z pasem startowym, to znaczy: jeśli nie widzisz go, masz obowiązek zrobić tylko jedno, bez jakichkolwiek wariantów – podnieść maszynę, schować podwozie i odlecieć na zapasowe lądowisko” – dodał ekspert. Pilot oblatywacz Ruben Jesajan uważa, że piloci polskiego samolotu przestali zwracać uwagę na wskazania przyrządów i komendy z wieży kontrolnej, a skoncentrowali się na wzrokowym poszukiwaniu ziemi. „Mam pełne przekonanie, że poniżej wysokości 100 metrów dwóch pilotów wciąż szukało ziemi. Gdy na 20 metrach zobaczyli ziemię, nie wyłączyli autopilota, ale na siłę, odruchowo, wolantem próbowali wznieść maszynę, ale było już za nisko” – stwierdził rosyjski pilot. Uczestniczący w konferencji były kontroler lotów Władimir Sznejder skrytykował polskich pilotów za zlekceważenie informacji i komend podawanych przez kontrolerów lotów oraz brak wiedzy na temat procedur obowiązujących w takich warunkach, jak te, które panowały nad Smoleńskiem 10 kwietnia. Przedstawiciele RIA Nowosti, którzy przygotowali dzisiejszą konferencję prasową na temat przyczyn katastrofy Tu-154M, nie potrafili odpowiedzieć na pytania o powody jej zorganizowania. Sugerowano, że zaproszeni rosyjscy eksperci mieli podsumować pierwszy etap śledztw prowadzonych przez polskie i rosyjskie organy śledcze. Tymczasem wypowiedzi ekspertów uwiarygodniały jedynie wersję wydarzeń przedstawioną w skrytykowanym przez Polskę raporcie Międzypaństwowego Komitetu Śledczego. Żaden z ekspertów nie potrafił odpowiedzieć na pytania dotyczące przygotowania strony rosyjskiej do przyjęcia samolotu z prezydentem Polski na pokładzie i jakości pracy kontrolerów lotów ze Smoleńska. Wszystkie wypowiedzi koncentrowały się na krytyce organizatorów lotu, czyli strony polskiej, polskich pilotów, naszego systemu szkolenia załóg oraz presji wywieranej na załogę między innymi przez obecnego w kabinie dowódcę Sił Powietrznych Rzeczpospolitej. Kwestię nacisków na pilotów podkreślał w swojej wypowiedzi pilot oblatywacz Ruben Jesajan: „Rzeczywiście, obecność dowódcy w kabinie, nawet jeśli nie wydaje żadnych rozkazów, wpływa na załogę a załoga to przecież także żołnierze. On nie miał żadnego prawa wskazywać załodze, jak ma lądować, bo był tylko pasażerem”. Przedstawiciele RIA Nowosti, którzy zorganizowali konferencję, uważają, że wypowiedzi ekspertów miały pomóc dziennikarzom w zrozumieniu przyczyn katastrofy i zapewnić opinii publicznej niezależne spojrzenie na przyczyny smoleńskiej katastrofy. Jednak brak ekspertów ze strony polskiej spowodował, że konferencja stała się jeszcze jedną próbą przekonania opinii publicznej o słuszności, krytykowanych w Polsce, wywodów MAK. IAR/Kresy.pl
21 POSTULATÓW PO
Podobno PO zastanawia się jak odzyskać wyborców… „młodych, wykształconych z dużych miast…”
http://wyborcza.pl/1,75248,9120621,Czy_PO_zaneci_mlodych.html
Poza oczywiście postulatem „wyzwolenia pozytywnej energii z Polaków” i „odrzucenia atmosfery cynicznego konformizmu elit władzy” mam 21 konkretnych postulatów:
1. „Stopniowe obniżanie podatków i innych danin publicznych. Wszyscy mają prawo do tego, aby państwo przyjęło wreszcie kierunek na obniżanie podatków i danin publicznych.”
2. „Doprowadzenie budżetu do stanu bliskiego równowagi. Tylko w ten sposób możemy trwale odsunąć groźbę ponownego wzrostu podatków i nagłych cięć wydatków socjalnych czy płac w sektorze publicznym. (…) Musimy podjąć wspólny wysiłek, aby zmniejszyć deficyt, w porównaniu do tego, jaki poprzednicy zaplanowali”
3. Zwiększenie zakresu wolności bo „wolni ludzie, nieskrępowani zbyt wysokim podatkiem, zbyt skomplikowanymi przepisami wytwarzają coraz więcej dóbr. (…) Oni lepiej od biurokraty, od urzędu, od kolejnej ustawy, kolejnych przepisów, poradzą sobie z tym wyzwaniem. (…) Musimy dać szanse tym, którzy nie oczekują pieniędzy od państwa, oczekują więcej swobody, więcej samodzielności, więcej zaufania do ich przedsiębiorczości”.
4. „Radykalne uproszczenie prawa gospodarczego, prawa podatkowego i trybu poboru składek ZUS. Wprowadzenie, ale wreszcie na serio, zasady jednego okienka przy zakładaniu firmy, usprawnienie sądownictwa gospodarczego i realne skrócenie okresu sądowego egzekwowania należności”.
5. Dbałość o to „żeby własność w wymiarze indywidualnym stała się powszechna wśród naszych obywateli, a państwo będzie tak działało, aby gwarantowało skuteczną i jak najlepszą ochronę prywatnej własności naszych obywateli. (…) Prawo do własności jest obok prawa do życia i wolności jednym z podstawowych praw człowieka i stanowi fundament ładu prawnego, ekonomicznego i społecznego.”
6. „Tam, gdzie dzisiaj państwo pozostaje właścicielem, szczególnie dotyczy to spółek z udziałem skarbu państwa, przyjęcie wreszcie jawnego i otwartego naboru do rad nadzorczych i wyboru członków zarządu w drodze konkursu.”
7. Przeznaczenie „części przychodów z prywatyzacji na istotne cele dla obywateli, w szczególności na Fundusz Rezerwy Demograficznej, nazywany przez nas „Bezpieczna emerytura”.
8. „Przyspieszenie budowy obwodnic i autostrad (…) Dobre drogi z Poznania, Gdańska, Wrocławia, Białegostoku, Lublina do Warszawy to jest dzisiaj prawdziwy wymiar nowoczesnego patriotyzmu. (…) Polska odwróciła się plecami do swojego morza bo z polskich portów nie sposób skutecznie wywieźć towary na południe, na wschód, na zachód naszego kraju. Powrót Polski nad morze wymaga przede wszystkim budowy przynajmniej niektórych dróg i autostrad”.
9. „Komunikacja to oczywiście nie tylko drogi, to też Poczta Polska, to też nowoczesna kolej i one też powinny świadczyć o sile i sprawności nowoczesnego państwa. (…) Pasażerowie mają prawo do czystych dworców, punktualnych szybkich pociągów, a kolejowy transport towarowy musi mieć warunki do konkurowania z innymi formami przewozu. To jest po prostu prawo obywateli do punktualności kolei i życia w czystości w miejscach publicznych.”
10. „Zapewnienie powszechnego dostępu do Internetu szerokopasmowego. To także wymóg nowoczesnego patriotyzmu. Wszędzie w Polsce, także w małych miejscowościach i na polskiej wsi ludzie będą mogli skorzystać z dobrodziejstwa globalnej sieci.”
11. „Samodzielne mieszkanie jest w sposób oczywisty jedną z najbardziej podstawowych potrzeb każdego człowieka. Dobry rząd jest od tego, żeby stworzyć takie warunki i ramy prawne, szczególnie dotyczące zagospodarowania przestrzennego, aby Polacy mogli budować na tańszych gruntach budynki mieszkalne bez zbędnych formalności i kosztów, bez dziesiątków decyzji urzędowych i niepotrzebnej zwłoki (…) Człowiek lepiej zbuduje swój dom niż urzędnik, taniej zbuduje swój dom, tylko dać trzeba mu szansę.”
12. „Wzrost zatrudnienia. (…) Trzeba stworzyć zachęty, by czasowi migranci wracali do kraju. (…) Potrzebna jest „sieć elektronicznego doradztwa i pośrednictwa pracy”
13. „Rodzice będą decydowali jak wydać pieniądze na edukację swoich dzieci.”
14.„Stopniowe zwiększenie finansowania sektora nauki i wiedzy jako podstawy do innowacyjnej, nowoczesnej gospodarki oraz powiązanie systemu finansowania badań z ich efektywnością dla gospodarki”
15.„Zapewnienie większego bezpieczeństwa zdrowotnego obywatelom. My ten system naprawimy oszczędzając ludziom, pacjentom, lekarzom, pielęgniarkom słów a gwarantujemy szybkie decyzje. (…) Doprowadzimy do tego, aby placówki ochrony zdrowia, publiczne i niepubliczne, były traktowane jednakowo i miały równe szanse konkurowania o kontrakty z instytucjami ubezpieczenia zdrowotnego.”
16.„Zreformowanie polityki refundacji leków. Będziemy dokonywać co trzy miesiące przeglądu listy leków refundowanych. Chcemy kierować się skutecznością terapeutyczną leku oraz relacją ceny leku w Polsce i w innych krajach Unii Europejskiej. Chcemy przede wszystkim uwzględnić na liście leków refundowanych preparaty stosowane w rzadkich schorzeniach pediatrycznych. Ceny leków nie mogą odstraszać od ich stosowania”.
17.„Nie zamierzamy zmieniać struktury własnościowej mediów publicznych. Chcemy, aby media publiczne pozostały publiczną własnością, ale po to, żeby tak stało się naprawdę trzeb je przede wszystkim wyrwać z rąk partyjnych aparatów, które od lat właśnie traktują media publiczne jak swoją prywatną własność”
18.„Ograniczenie przywilejów władzy, finansowych, instytucjonalnych, budujących zbędny komfort, obcinanie tych bizantyjskich kosztów, czasami przywilejów absurdalnych”
19.„Zaufanie do władzy odbudować można likwidując zagrożenia korupcyjne.”
20.„Chcemy dokończyć reformę administracji publicznej. Przekażemy cały szereg kompetencji obecnych urzędów wojewódzkich urzędom marszałkowskim. Tym samym wydatnie zmniejszymy koszty działania administracji rządowej w terenie. Struktura tej administracji ulegnie radykalnemu uproszczeniu.”
21.„Chcielibyśmy uzyskać takie efekty jak choćby likwidację części dokumentów identyfikacyjnych, na przykład przez wprowadzenie tak zwanego e-dowodu osobistego, a więc tej elektronicznego potwierdzania tożsamości w Internecie.”
Konkursu kto to wszystko już powiedział nie będę rozpisywał. Ale jakby tego wszystkiego był „młodym, wykształconym z dużych miast…” za mało to może jeszcze przypomnieć: „3 x 15”!!! Gwiazdowski
Czy Elie Wiesel jest krzywoprzysięzcą? Is Elie Wiesel a perjurer?
http://www.eliewieseltattoo.com/is-elie-wiesel-a-perjurer
Carolyn Yeager – 24.10.2010, tłumaczenie Ola Gordon
Elie Wiesel stwierdził pod przysięgą, zeznając w procesie Erica Hunta w San Francisco w Kalifornii w lipcu 2008 r. ,że numer A7713 był wytatuowany na lewym ramieniu. Wiesel powinien być wtedy poproszony o pokazanie sądowi tatuażu, ale nie zrobiono tego. Na pewno był to błąd obrony. Ale oczywiście w tym czasie pan Hunt, pozwany, nie zastanawiał się, czy Elie Wiesel był więźniem Auschwitz-Birkenau. [Gdzie jest tatuaż?
http://www.eliewieseltattoo.com/the-evidence/where-is-elies-tattoo ]
Od tego czasu p. Hunt, jak również inni, odkryli wideofotografie lewego ramienia Wiesela ze wszystkich stron, nie pozostawiające żadnych wątpliwości, iż tatuażu nie ma. Potwierdzeniem tego wniosku jest fakt, że Wiesel również odmawia pokazania swojego tatuażu, gdy jest o to proszony. Dla tych, którzy powiedzą, że Wiesel mógł usunąć tatuaż, sam powiedział 25 marca 2010 roku, że jeszcze ma numer A7713 na ramieniu. Na podstawie tego, przeciętny człowiek na ulicy prawdopodobnie zgodzi się, że Elie Wiesel popełnił krzywoprzysięstwo (przestępstwo), jeżeli rzeczywiście na ramieniu nie ma wytatuowanego numeru. Prawo, zgodnie z
http://www.lectlaw.com/def2/p032.htm,
mówi: Kiedy osoba, złożywszy przysięgę przed właściwym sądem, urzędnikiem, lub osobą, w każdej sprawie, w której prawo USA zezwala na składanie przysięgi, że będzie świadczyć, oświadczać, zeznawać, prawdziwie potwierdzać, albo że pisemne zeznanie, deklaracja, poświadczenie lub świadectwo przez niego podpisywane, jest prawdą, świadomie i w przeciwieństwie mówi lub podpisuje w każdej sprawie, której nie wierzy, by było prawdziwe, lub oświadczenie, poświadczenie, weryfikacja lub zeznanie pod karą krzywoprzysięstwa, świadomie podpisuje jako prawdziwy każdy materiał, który nie wierzy by mógł być prawdziwy; (18 USC) W celu uznania osoby winną krzywoprzysięstwa, sąd musi udowodnić, że: osoba zeznawała pod przysięgą przed [np. jury]; przynajmniej jedno oświadczenie było fałszywe; a osoba wiedziała wtedy, że zeznanie było fałszywe. Jednak w praktyce, kwestia istotności jest kluczowa. Krzywoprzysięstwo jest określone w Criminal-law.freeadvice.com jako: „świadome i fałszywe złożenie przysięgi w odniesieniu do kwestii materiału w postępowaniu sądowym.” To jest czasami nazywane „kłamstwem pod przysięgą;” tzn. celowe mówienie kłamstwa w postępowaniu sądowym po złożeniu przysięgi, że powie się prawdę. Ważne jest, że fałszywe oświadczenie jest istotne dla prowadzonej sprawy, że może mieć wpływ na wynik sprawy. Nie uważa się za krzywoprzysięstwo, na przykład, kłamanie na temat swojego wieku, chyba, że wiek jest czynnikiem kluczowym dla udokumentowania sprawy. W związku z tym pytanie brzmi: czy status Elie Wesela jako ocalałego po co najmniej 7 miesiącach zamknięcia w Auschwitz-Birkenau w latach 1944-45, wobec czego na pewno wytatuowany na lewym ramieniu numer, jak sam stwierdza, byłby dowodem winy lub niewinności Erica Hunta w świetle zarzutów, które postawiono przeciwko niemu? Oczywiście, Eric Hunt, wtedy nie długo po ukończeniu college’u, któremu nakazano przeczytać „Night” [Noc] w szkole, miał wątpliwości co do prawdziwości twierdzeń Wiesela i opisów w książce i uwierzył, że gdyby mógł skonfrontować Wiesela sam, z zaskoczenia, mógłby przekonać go, by powiedział prawdę. Czy podejrzenie, że Wiesel koniecznie skłamał w swojej książce „Night” o tym, co widział i przeżył w Auschwitz-Birkenau, bo kłamał na temat istnienia tatuażu, który, jak zawsze twierdził, jest dowodem jego wiarygodności, że przeżył Auschwitz, zwalnia Erica Hunta z zarzutów stawianych mu przez stan Kalifornia? Czy to dowód w sprawie? Być może nie, ale to pokazuje powód dla Erica Hunta, by rozmawiać z Elie Wieselem w zaskakującym momencie – co próbował zrobić. Jeśli Elie Wiesel nie może być prawnie uznany za winnego krzywoprzysięstwa ze względu na kwestie dowodowe, będzie na pewno winnym krzywoprzysięstwa w oczach opinii publicznej, jeżeli nie przedstawi słynnego tatuażu A7713 na ramieniu – im szybciej tym lepiej. Czekamy, panie Wiesel. Carolyn Yeager
Zapraszam do obejrzenia krótkiego filmu na ten temat:
http://www.youtube.com/watch?v=jfKZAnvq_ws
„Ocalały z Auschwitz Sam Rosenzweig pokazuje swój tatuaż identyfikacyjny” - Wikipedia. Zgodnie z informacją poniżej, ten człowiek był w „zwykłej” serii numerów nie poprzedzonej literą alfabetu. Zauważ też, że tatuaż jest na zewnątrz lewego przedramienia. Jest to najlepiej wyglądający tatuaż jaki udało mi się znaleźć w Internecie. Jeśli chcesz by twoja wiara w historię zagłady Auschwitz doznała wstrząsu, wygoogluj „Auschwitz tatoos” (lub jego wariant) w dziale graficznym i zobacz, co wyjdzie. Przerażające! Jest ich mało, a większość wygląda jakby numery były zbyt duże, oraz znajdziesz te same nieliczne osoby pokazujące swoje numery. Ale … George Rosenthal, Trenton, NJ, który przeżył Auschwitz, napisał „autorytatywną” pracę dla Jewish Virtual Library o Żydach w oparciu o „dokumenty” uzyskane z United States Holocaust Memorial Museum [USHMM]. (Niestety, nie ma zdjęć, ani nie ma ich na stronie internetowej Muzeum Holokaustu. Elie Wiesel był główną siłą napędową w tworzeniu Muzeum Holokaustu, dlaczego nie zgłosił się by pokazać zdjęcie numeru na swojej stronie internetowej, jako przykład tego, jak wygląda prawdziwy tatuaż? Dlaczego na USHMM nie ma zdjęć tatuaży?) Pan Rosenthal pisze: Kolejność, według której wydawano numery seryjne ewoluowały w czasie. Numeracja podzielona była na „zwykłą,” AU, Z, EH, A i serię B. „Zwykła” seria składała się z kolejnych serii numerycznych, których używano w początkowej fazie obozu koncentracyjnego Auschwitz, w celu określenia Polaków, Żydów, oraz większości innych więźniów (wszystkich płci męskiej). Serii tej używano od maja 1940 do stycznia 1945 roku, mimo że osoby, które identyfikowały ewoluowały w czasie. Po wprowadzeniu innych kategorii więźniów do obozu, numeracja stała się bardziej złożona. Seria „AU” oznaczała radzieckich jeńców wojennych, a seria „Z” („Z” pochodziło z niemieckiego słowa Cygan, Zigeuner) przeznaczona była dla Romów. Te litery identyfikujące poprzedzały wytatuowane numery seryjne po ich ustanowieniu. „EH” określały więźniów, których wysyłano na „reedukację” (Erziehungshäftlinge). W maju 1944 roku, numery z serii „A” i „B” wydawano dla więźniów żydowskich, począwszy od 13 maja dla mężczyzn i 16 maja dla kobiet. Seria „A” miała się zakończyć liczbą 20000, jednak wystąpił błąd, co doprowadziło do tego, że kobiety miały numery do 25378 zanim rozpoczęto serię „B”. Zamiarem tego było przejście przez cały alfabet z 20.000 numerami wydawanymi w każdej serii literowej. W każdej serii, mężczyźni i kobiety mieli własne serie numeryczne, rzekomo rozpoczynające się liczbą 1. Zgodnie z tym, ponieważ nigdy nie było serii „C,” maksymalna liczba więźniów, która mogła być wytatuowana po maju 1944 roku wynosiła 45.378.
W części „Uwagi” na dole strony, wymienione są cztery książki, każda napisana przez historyków holokaustu. Czy są to te „dokumenty,” o którym mowa? To samo mówi to źródło: Center for Holocaust and Genocide Studies [Ośrodek Badań Holokaustu i Ludobójstwa] na samym dole strony, jakby w odniesieniu do całej strony. Ośrodek ten znajduje się na University of Minnesota. Związany z tym wydział ujawnia głównie żydowskie nazwiska. Piszę o tym wszystkim, ponieważ szukam miarodajnych źródeł na dokładne umiejscowienie tatuaży na lewym ramieniu, ale nie można tego znaleźć nawet w Muzeum Auschwitz-Birkenau. Skąd ta cała niepewność? Czy dlatego, że tak wielu pseudo-ocalałych wytatuowało się w niezwykły sposób i w niezwykłych miejscach, a władze nie chcą unieważnić ich prawowitości?
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Elie Wiesel, laureat Pokojowej Nagrody Nobla nie jest mitomanem, gdyż słowo to sugeruje jakby pewien rodzaj choroby psychicznej. Elie Wiesel jest po prostu nałogowym łgarzem, któremu nie można wierzyć absolutnie nigdy i w niczym. Słynna jest wypowiedź Wiesela na temat Babiego Jaru na Ukrainie, gdzie Niemcy dokonywali egzekucji radzieckich obywateli i pomiędzy nimi Żydów: „Później dowiedziałem się od świadków, że miesiąc po miesiącu ziemia nie przestawiała drżeć i od czasu do czasu gejzery krwi wytryskiwały z niej” („Paroles d’etranger” Editions de Seuil. 192 strony, s. 86). Jakim cudem cały cywilizowany świat uwierzył w tę horrendalną brednię, a jedynie „rewizjoniści” ustosunkowali się wobec niej krytycznie? Zanim jeszcze wiara w komory gazowe stała się obowiązująca, Wiesel w swej książce autobiograficznej, zawierającej odczucia dotyczące Auschwitz i Buchenwaldu, nic nie wspomina o komorach gazowych. Faktycznie, mówi, że Niemcy zabijali Żydów, ale w ogniu, poprzez wrzucanie ich żywcem do płonących dołów, na oczach współtowarzyszy. Dziś nawet najzagorzalsi zwolennicy Holocaustu milczą na temat tych bredni (podobnie jak milczą o gotowaniu żywcem, o komorach parowych czy zabijaniu prądem). Takich kłamstw, bredni, zmyśleń i konfabulacji jest u Wiesela mnóstwo. Ale akurat w przypadku numeru więźnia obozu wytatuowanego na ramieniu, Wiesel mógłby łatwo udowodnić, że chociaż raz nie skłamał: po prostu podwijając rękaw. Jednak nigdy tego nie zrobił. Pytanie „dlaczego?” wydaje się zbędne. Admin
Esbeckim okiem na "Tygodnik Powszechny" "Tygodnik Powszechny" współdziałał z systemem PRL-u i go akceptował - twierdzi Roman Graczyk w napisanej na podstawie archiwów SB książce. I zlustrował twórców "TP" i Znaku. Nie ma ani podpisanych deklaracji współpracy, ani teczek personalnych, ale Graczyk w niewydanej jeszcze książce oskarża trzech legendarnych redaktorów "Tygodnika" o współpracę z SB. Chodzi o Marka Skwarnickiego (wieloletniego redaktora "TP", przyjaciela Karola Wojtyły, poetę, członka papieskiej rady ds. świeckich), Stefana Wilkanowicza (obecnego prezesa Fundacji Kultury Chrześcijańskiej "Znak", b. prezesa krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, wiceprzewodniczącego Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej) oraz nieżyjącego już Mieczysława Pszona (przez lata zastępcę redaktora naczelnego pisma Jerzego Turowicza, ideową podporę "TP", znanego eksperta stosunków polsko-niemieckich, architekta porozumień z Niemcami w 1989 r.). Jest też o Halinie Bortnowskiej, b. sekretarz redakcji miesięcznika Znak, która rozmowy o wydaniu paszportu przerwała jeszcze przed stanem wojennym. Skwarnicki i Wilkanowicz napisali oświadczenia. Skwarnicki jest zdumiony, że SB miała nadać mu jakiś pseudonim, i przypomina, że ponad sto podróży z Krakowa do Rzymu, jakie odbył w czasie PRL-u, musiało być okupionych tzw. rozmowami paszportowymi z SB. Podkreśla też stanowczą odmowę donoszenia na papieża i watykańskich dostojników, na co są w IPN dokumenty. Wilkanowicz oświadcza zaś: "Nie byłem współpracownikiem SB". Zapowiada, że skomentuje książkę po jej premierze 23 lutego. Graczyk opisuje ich jako TW "Seneka" i TW "Trybun", ale przyznaje, że w archiwach IPN nie zachowały się żadne dowody na podpisanie przez nich deklaracji TW, a oni sami byli przez wiele lat mocno inwigilowani przez SB. Zmarły w 1995 r. Pszon nie może się już bronić. Atak na Pszona szczególnie oburza Krzysztofa Kozłowskiego, byłego redaktora "TP", szefa MSW i UOP w czasach rządu Mazowieckiego: - Pszon to był człowiek, który w czasie wojny siedział pół roku w celi śmierci, cudem uniknął egzekucji. Haniebne jest opisywanie go jako człowieka, który w ciągu kilkudziesięciu lat inwigilacji przez SB sprzedał się rzekomo za kilka butelek jugosłowiańskiego wina Istria! A takie właśnie "rewelacje" wynikają z książki Graczyka - mówi Kozłowski. Graczyk to b. dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i "Gazety". Długo miał sceptyczną postawę wobec lustracji, ale w ostatnich latach mocno się zradykalizował, znalazł zatrudnienie w IPN. Tu prowadził drobiazgowe śledztwa o esbeckich intrygach w środowisku "Tygodnika". Na podstawie lektur teczek SB powstała m.in. "Tropem SB. Jak czytać teczki" (2007), której lwia część dotyczyła spisanych przez SB obszernych donosów wieloletniej korektorki "TP" Sabiny Kaczmarskiej. Do opisania, co jest w teczkach SB w kontekście "Tygodnika", zachęcił Graczyka sam jego naczelny ks. Adam Boniecki. Projekt książki zaakceptowało wydawnictwo Znak, a redakcja "TP" zadeklarowała pomoc. - Chodziło o konfrontację esbeckich materiałów z pamiętanym przez starszych kolegów kontekstem tworzenia opozycyjnego pisma w czasach PRL - słyszymy w zespole "TP". Potem okazało się, że Graczyk korzysta głównie z archiwów SB, z których - z racji ich przetrzebienia i wielu niejasności - wysnuwa daleko idące wnioski. A w mediach zapowiadał rewelacje i demaskowanie agentów. Znak odmówił wydania książki. - Roman Graczyk chciał w niej na siłę udowodnić, że "Tygodnik" był częścią systemu komunistycznego, a przecież tak nie było. Historia zmagania się pisma z aparatem bezpieczeństwa PRL doskonale tego dowodzi. Wydanie tej książki w Znaku oznaczałoby, że akceptujemy tę fałszywą wizję historii - wyjaśnia Henryk Woźniakowski, prezes SIW Znak, który w druzgocącej wewnątrz wydawniczej recenzji tłumaczył powody odmowy. Teraz książkę wyda oficyna Czerwone i Czarne (należy m.in. do b. szefa "Dziennika" Roberta Krasowskiego). - Jeszcze nie czytałem - ucina rozmowę o "Cenie przetrwania" Piotr Mucharski, nowy redaktor naczelny "Tygodnika". - Moja książka powstała nie tylko na podstawie materiałów SB. Przykry obraz uwikłania "TP" w system komunistyczny kreślę również dzięki materiałom z archiwum KIK-u, z Archiwum Państwowego w Krakowie i z Archiwum Jerzego Turowicza, a przede wszystkim w opierając się na tekstach zamieszczanych w tamtych latach na łamach "Tygodnika". Każdy, kto był zarejestrowany jako TW, miał prowadzoną teczkę pracy, po kilkunastu latach spotkań to dossier z pewnością było bardzo obszerne, ale my dziś dysponujemy tylko niewielką jego częścią (odpisami bądź streszczeniami w innych dokumentach), bo teczki pracy zostały zniszczone. To jest - jak by powiedział socjolog - próba niereprezentatywna, dlatego możemy postawić tylko słabe hipotezy. Jednak pewne fakty są pewne: kilkunastoletni okres, kiedy te osoby (Skwarnicki, Wilkanowicz i Pszon) są zarejestrowane, mają pseudonimy i numery rejestracyjne, spotykają się regularnie z wysokimi oficerami krakowskiego Wydziału IV SB. To za dużo, żeby dało się powiedzieć, że nie ma sprawy, jak chce Kozłowski - mówi "Gazecie" Graczyk. Kozłowski: - Archiwa KIK-u i Turowicza są znane, zbadane i nie ma w nich nic odkrywczego. Rzekome uwikłanie w system PRL-u oznacza dla Graczyka chyba tyle, że wszyscyśmy w tym czasie w PRL-u żyli. I dodaje: - Graczyk jest tu bardziej IPN-owski niż sam IPN. Jeżeli uważa, że w archiwach nie ma teczki pracy zarejestrowanego w jakiś sposób TW, to na pewno oznacza, że ta teczka była. Otóż bywało, że taka teczka wcale nie istniała. Graczyk pisze w książce, że wiele jego hipotez jest słabych, ale można z nich wysnuć dowolne wnioski. Tymczasem na podstawie słabych hipotez historykowi nie wolno stawiać żadnych wniosków. Jest to wbrew zasadom, nawet tym obowiązującym w IPN-ie. Z punktu widzenia historyka jest to więc amatorszczyzna. Tak można uprawiać zaangażowaną publicystykę, ale nie wolno tworzyć historii. Rafał Romanowski
Polska szkoła manipulacji. "Daję milion złotych każdemu, kto wykaże, że w ten sposób można streścić moje rozważania" Rafała Romanowskiego poznałem przed kilku laty, kiedy jeszcze pracowałem w „Gazecie Wyborczej". Prawdę mówiąc, poznałem go bliżej, kiedy z „Gazety" odchodziłem (a raczej „byłem odchodzony"). Problem polegał na tym, że zaprotestowałem wtedy przeciwko notorycznym kłamstwom „GW" w sprawie tzw. lustracji. Co ma do tego Romanowski? To, że on w tym samym czasie te kłamstwa aktywnie współtworzył. Oczywiście nie te najważniejsze - ogólnopolskie, ale te pomniejsze - krakowskie. RR był wtedy ledwie kilka lat po studiach. Taki ma większe prawo do robienia głupstw – myślałem. Zresztą nie musiałem sobie nim zawracać głowy, bo moja przygoda z „GW" szybko się zakończyła, młody człowiek zaś w niej został i tyle go widziałem. Wiem, że coś tam dalej robił, ale co i jak? – nie śledziłem tego. I oto nagle w miniony poniedziałek usłyszałem w słuchawce jego dziarski głos, którym w charakterystycznym dla siebie stylu „jeunes cadres dynamics" zagaił: Witaj, Romanie, piszę tekst o twojej książce. Tekst jest wyłącznie informacyjny, więc powiedz mi, proszę ... W pierwszej chwili przyszły mi do głowy wszystkie stare kłamstwa Rafała Romanowskiego, które pamiętałem z roku 2005 i miałem ochotę powiedzieć mu, że nie skorzystam. W końcu jednak pomyślałem, że przecież ludzie się zmieniają, dojrzewają – szczególnie tak młodzi ludzie. Postawiłem na to i poświęciłem godzinę na klarowanie mu różnych niuansów w problemach opisanych w mojej książce. Owszem, zadawane mi pytania nie pozostawiały wątpliwości, że młody Romanowski (nie mylić z Romanowskim-seniorem, który chyba jeszcze nic publicznie nie wygłosił na temat „Ceny przetrwania?") myśli Blumsztajnem, nie zaś przy pomocy własnych szarych komórek. Ale postanowiłem zaryzykować. To, co mi Romanowski przysłał do autoryzacji, w ogóle nie przypominało tego, co mu powiedziałem. Napisałem swoje wypowiedzi niemal zupełnie od nowa i wysłałem. Już wiedziałem, że będzie wtopa. Nazajutrz rano rzut oka na tekst w „Gazecie Wyborczej" wystarczył, żeby wiedzieć, że RR Anno Domini 2011 jest jednak tożsamy z RR Anno Domini 2005. Pomijam tu, co Romanowskiemu powiedzieli jego rozmówcy: Henryk Woźniakowski i Krzysztof Kozłowski. To inny problem i to go – oczywiście - nie obciąża. Ale napisał też to i owo od siebie. Romanowski jako rasowy dziennikarz wie, że powinien w tekście błysnąć także wiedzą z pobocza głównego tematu. Tak też i uczynił, chcąc pokazać, że jest oblatany w mojej twórczości związanej z historią PRL. Napisał: Na podstawie teczek SB powstała m. in. "Tropem SB. Jak czytać teczki" (2007), której lwia część dotyczyła spisanych przez SB obszernych donosów wieloletniej korektorki "TP" Sabiny Kaczmarskiej. Prawda jest taka, donosy Kaczmarskiej nie zajmują lwiej części „Tropem SB". Powiem więcej: nie ma tam o nich nawet jednej wzmianki. Zero Kaczmarskiej. Gdy pisałem tamtą książkę, w ogóle nie wiedziałem, że Pani Sabina prowadziła podwójne życie. Zdaje mi się, że Romanowski powtarza tu, nie wiedząc o tym, jakieś mądrości „autorytetów moralnych", wypowiedziane jednak na inną okoliczność. W części odnoszącej się do „Ceny przetrwania?" Romanowski pisze: "Tygodnik Powszechny" współpracował z systemem PRL-u i go akceptował – twierdzi Roman Graczyk. Romanowski zapewniał mnie poprzedniego dnia, że zna książkę. Ciekawe. Daję milion złotych każdemu, kto wykaże, że w ten sposób można streścić moje rozważania, w których rozróżniam, niuansuję, daję obfity kontekst historyczny... Jak się okazuje, wszystko na próżno – Romanowski wie lepiej, co ja twierdzę w przedmiocie współpracy „Tygodnika" z PRL-em. Nie ma – napisał Romanowski – ani podpisanych deklaracji współpracy, ani teczek personalnych, ale Graczyk (...) oskarża trzech legendarnych redaktorów "Tygodnika" o współpracę z SB. Tłumaczyłem Romanowskiemu, że w przypadku tych osób prawdopodobnie nie padła w ogóle propozycja napisania zobowiązań do współpracy, bo SB traktowała je specjalnie i nie chciała burzyć ich psychicznego dobrostanu. Tłumaczyłem mu również, że o współpracy z SB mogą też świadczyć inne dokumenty, niekoniecznie tylko te z teczek personalnych. Śladu tych wyjaśnień w tekście. Czytelnik ma wiedzieć, że autor „Ceny przetrwania?" to łowca agentów. No i w końcu tytuł: Esbeckim okiem na "Tygodnik Powszechny. Czysto informacyjny – prawda? „Gazecie Wyborczej" szalenie zależy na tym, żeby mnie pokazać jako lustracyjnego oszołoma. Myślę, że nie będzie to takie proste, chociaż trzeba docenić starania. Bo tu nie wystarczy trochę nagiąć rzeczywistość. Tutaj trzeba ją przeinaczyć na maksa. Macie, Panie i Panowie, jeszcze tylko kilka dni. Potem, gdy ktoś jednak przeczyta książkę i porówna z bredniami, któreście na jej temat wypisywali, dozna szoku poznawczego. Jeśli przypadkiem takich ludzi byłoby więcej, to nie dziwcie się, że znowu znacząco zwiększy się liczba tych, którzy mówią o was „Wybiórcza". Roman Graczyk
Dlaczego Tomasz Hypki nie wystąpił z Moskwy podczas wczorajszej wideokonferencji? Jest dużo lepszy niż rosyjscy "eksperci" "Ekspert lotniczy podkreśla, że wnioski rosyjskich ekspertów zaprezentowane podczas specjalnej wideokonferencji Moskwa-Warszawa są trafne. - Rosjanie mają rację w 100 procentach, niestety taka jest rzeczywistość - podkreśla. - Absolutnie się z tym [że całkowitą odpowiedzialność za katastrofę prezydenckiego samolotu w Smoleńsku ponoszą Polacy] zgadzam - komentuje Hypki. Podkreśla, że podczas konferencji nie pojawiły się żadne nowe informacje, a tezy ekspertów były powtórzeniem ustaleń zawartych w raporcie MAK. Odnosząc się do wypowiedzi mec. Rafała Rogalskiego, pełnomocnika części rodzin ofiar katastrofy, który stwierdził, że czwartkowa konferencja jest niezrozumiałą inicjatywą, której celem było powtórzenie "goebelsowskich kłamstw" na temat katastrofy, Hypki mówi: - W związku z tym, że po stronie polskiej pojawiło się wiele wydumanych i nieprawdziwych informacji, Rosjanie uznali, że trzeba jeszcze raz wyjaśnić w sposób zrozumiały dla szerszej publiczności, jak wyglądała sprawa z feralnym lotem. Ekspert lotniczy podkreśla, że organizacja lotu do Smoleńska była fatalna, a na pokładzie miały miejsce błędy i nieodpowiedzialne zachowania załogi. - Gdyby piloci nie uparli się, by lądować, do katastrofy by nie doszło - uważa. Tezy Rosjan są w jego opinii trafne. To pseudopatriotyzm zwalać winę na Rosjan, a nie szukać rzeczywistych przyczyn tragedii, także po stronie polskiej - oburza się. Zdaniem Hypkiego odpowiedzialność niemal w całości leży po stronie polskiej. Zwraca uwagę, że lot był przygotowywany i wykonywany przez stronę polską, na jej własne życzenie, choć - przy zgodzie strony rosyjskiej. Ta zgoda - zdaniem Hypkiego - wymuszona była sytuacją polityczną. - Lotnisko w Smoleńsku było lotniskiem zamkniętym, w planie lotu zostało opisane jako teren przygodny. Polscy piloci wiedzieli, dokąd lecą - mówi. Wielkim błędem strony polskiej było to, że nie zweryfikowali stanu lotniska. - Kiedyś taka procedura była normą, że przed lądowaniem na nieznanym terenie, polska ekipa robiła rozeznanie na miejscu. Zdarzało się nawet, że to polski kontroler lotu sprowadzał samolot na ziemię. Było bezpieczniej i wygodniej, kiedy prowadziło się korespondencję z osobą posługującą się tym samym językiem i którą obowiązywały te same procedury - opowiada. Jaskrawym przykładem nieodpowiedniego przygotowania lotu było także to, że po godzinie 9, kiedy dopalały się zgliszcza wraku, w Centrum Operacji Powietrznych wciąż dyskutowano nad tym, na jakim lotnisku zapasowym powinien wylądować prezydencki samolot. Jak zauważa Hypki, trudno polemizować z rosyjskimi tezami, kiedy przypomnimy sobie np., że pilot nie posiadał certyfikatu do porozumiewania się po rosyjsku, a Tu-154 nie miał ważnego certyfikatu zdatności do lotu. Niedawno media pisały też o tym, że wiele szkoleń, które odbywali polscy piloci widniały tylko na papierze. Dziennikarze, którzy lecieli Jakiem-40 powinni złożyć pozew zbiorowy przeciwko pilotowi, który naraził ich na śmierć - uważa Hypki. Bezprzedmiotowe są jego zdaniem zarzuty wysuwane pod adresem rosyjskich kontrolerów, którzy nie zabronili prezydenckiemu Tu-154 lądowania na lotnisku Siewiernyj. - Wcześniej zakazali lądowania pilotowi Jaka-40, a ten i tak ich nie usłuchał. Wieża wydała polecenie "odejście na drugi krąg", mimo tego polscy piloci kontynuowali lądowanie. Złamali podstawowe procedury - oburza się Hypki. Nie szczędzi krytyki porucznikowi Arturowi Wosztylowi, pierwszemu pilotowi Jaka-40, którym na uroczystości w Katyniu lecieli dziennikarze. - Do niego wciąż nie dociera, że zrobił coś złego i dlaczego się go czepiają, skoro udało mu się wylądować. Sądzi, że padł ofiarą nagonki - mówi. Zwraca uwagę, że łamanie procedur to przypadłość wielu młodych pilotów. - Wydaje im się, że skoro mają talent do latania, to wystarczy, by być dobrym pilotem. A w tym zawodzie nie chodzi wyłącznie o umiejętności manualne, ale też o przestrzeganie procedur, regulaminu i zasad bezpieczeństwa. Wielu też nie daje sobie rady z dowodzeniem. Dobry pilot niekoniecznie musi być dobrym dowódcą załogi - zauważa. Eksperta dziwi oburzenie wywołane ujawnieniem w raporcie MAK, iż gen. Błasik miał we krwi 0,6 promila alkoholu. Rozumiem, że tradycja nakazuje, by o zmarłych mówić tylko dobrze, ale z tego powodu nie możemy pomijać tego istotnego faktu. Gen. Błasik przebywał w kabinie załogi, która w trakcie lądowania powinna być zamknięta. Dla każdego pilota to oczywiste złamanie procedury - podkreśla. Zwraca uwagę, że podczas czwartkowej konferencji Rosjanie wykazali się dużą delikatnością, starając się unikać tego tematu.
Hypki wskazuje, że po kolejnych katastrofach w Polsce nie wyciągnięto konsekwencji wobec osób, które były odpowiedzialne za nieprawidłowości. - Po tragedii smoleńskiej minister Klich stwierdził, że wszystko odbyło się zgodnie z procedurami. Czy mam rozumieć, że zgodnie z procedurami zginęło dwóch prezydentów, pierwsza dama, generałowie, ministrowie, posłowie i wiele innych, zasłużonych osób - pyta retorycznie. Jak mówi, gdyby katastrofa smoleńska była pierwszym od wielu lat wypadkiem w polskim lotnictwie wojskowym, sam by podejrzewał stronę rosyjską o "wszystko co najgorsze". Katastrofa smoleńska była jednak powtórzeniem "kropka w kropkę" katastrofy pod Mirosławcem. - Prosiliśmy się o tragedię. Takie są skutki, jeśli nie bierze się odpowiedzialności za swoje czyny - mówi. Za Smoleńsk dawno zdymisjonowani powinni być - jego zdaniem - minister Klich i szef kancelarii premiera Tomasz Arabski. Ci, którzy próbują sprawę katastrofy smoleńskiej rozgrywać politycznie, zdaniem eksperta kompromitują nasz kraj. - PiS dla poprawy notowań wykorzystuje tradycyjną niechęć do Rosji, a Platforma próbuje odsunąć od siebie odpowiedzialność za organizację tego lotu - mówi. To, co opowiadają przedstawiciele zarówno jednej, jak i drugiej partii w opinii Hypkiego woła o pomstę do nieba. - Na świecie zaczynają nas traktować jak niespełna rozumu - mówi. - Na lotnisku w Smoleńsku takim samolotem, jak Tu-154 i w takich warunkach pogodowych po prostu nie można było lądować. Jak ktoś wjeżdża autobusem pełnym ludzi na czerwonym świetle na skrzyżowanie, to się nie może dziwić, że ktoś w niego uderzył i zginęli ludzie - mówi."
"Rosjanie mają rację - to piloci doprowadzili do katastrofy" Organizacja lotu do Smoleńska była fatalna, miały miejsce błędy i nieodpowiedzialne zachowania załogi. Gdyby piloci nie uparli się, by lądować, do katastrofy by nie doszło - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Tomasz Hypki, sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa. Ekspert lotniczy podkreśla, że wnioski rosyjskich ekspertów zaprezentowane podczas specjalnej wideokonferencji Moskwa-Warszawa są trafne. - Rosjanie mają rację w 100 procentach, niestety taka jest rzeczywistość - podkreśla. Rosyjskie tezy przedstawione w czwartek zakładają, że całkowitą odpowiedzialność za katastrofę prezydenckiego samolotu w Smoleńsku ponoszą Polacy. Według byłego pilota Olega Smirnowa główne powody, z jakich doszło do katastrofy to: wady w przygotowaniu lotu, formowaniu i treningach załogi, brak treningów na symulatorze, nieznajomość lotniska oraz ogólne nieprzygotowanie polskiego 36. specpułku. Wszyscy eksperci podkreślali zaś, że załoga nie miała prawa lądować w panujących wtedy warunkach. Smirnow mówił, że podczas organizacji pracy lotniczej polskiej załogi "nie dopełniono wszystkich wymagań zawartych w międzynarodowym i polskim prawie lotniczym". - Absolutnie się z tym zgadzam - komentuje Hypki. Podkreśla, że podczas konferencji nie pojawiły się żadne nowe informacje, a tezy ekspertów były powtórzeniem ustaleń zawartych w raporcie MAK. Odnosząc się do wypowiedzi mec. Rafała Rogalskiego, pełnomocnika części rodzin ofiar katastrofy, który stwierdził, że czwartkowa konferencja jest niezrozumiałą inicjatywą, której celem było powtórzenie "goebelsowskich kłamstw" na temat katastrofy, Hypki mówi: - W związku z tym, że po stronie polskiej pojawiło się wiele wydumanych i nieprawdziwych informacji, Rosjanie uznali, że trzeba jeszcze raz wyjaśnić w sposób zrozumiały dla szerszej publiczności, jak wyglądała sprawa z feralnym lotem. Ekspert lotniczy podkreśla, że organizacja lotu do Smoleńska była fatalna, a na pokładzie miały miejsce błędy i nieodpowiedzialne zachowania załogi. - Gdyby piloci nie uparli się, by lądować, do katastrofy by nie doszło - uważa. Tezy Rosjan są w jego opinii trafne. - To pseudopatriotyzm zwalać winę na Rosjan, a nie szukać rzeczywistych przyczyn tragedii, także po stronie polskiej Tomasz Hypki To pseudopatriotyzm zwalać winę na Rosjan, a nie szukać rzeczywistych przyczyn tragedii, także po stronie polskiej - oburza się. Zdaniem Hypkiego odpowiedzialność niemal w całości leży po stronie polskiej. Zwraca uwagę, że lot był przygotowywany i wykonywany przez stronę polską, na jej własne życzenie, choć - przy zgodzie strony rosyjskiej. Ta zgoda - zdaniem Hypkiego - wymuszona była sytuacją polityczną. - Lotnisko w Smoleńsku było lotniskiem zamkniętym, w planie lotu zostało opisane jako teren przygodny. Polscy piloci wiedzieli, dokąd lecą - mówi. Wielkim błędem strony polskiej było to, że nie zweryfikowali stanu lotniska. - Kiedyś taka procedura była normą, że przed lądowaniem na nieznanym terenie, polska ekipa robiła rozeznanie na miejscu. Zdarzało się nawet, że to polski kontroler lotu sprowadzał samolot na ziemię. Było bezpieczniej i wygodniej, kiedy prowadziło się korespondencję z osobą posługującą się tym samym językiem i którą obowiązywały te same procedury - opowiada. Jaskrawym przykładem nieodpowiedniego przygotowania lotu było także to, że po godzinie 9, kiedy dopalały się zgliszcza wraku, w Centrum Operacji Powietrznych wciąż dyskutowano nad tym, na jakim lotnisku zapasowym powinien wylądować prezydencki samolot. Jak zauważa Hypki, trudno polemizować z rosyjskimi tezami, kiedy przypomnimy sobie np., że pilot nie posiadał certyfikatu do porozumiewania się po rosyjsku, a Tu-154 nie miał ważnego certyfikatu zdatności do lotu. Niedawno media pisały też o tym, że wiele szkoleń, które odbywali polscy piloci widniały tylko na papierze.
"Dziennikarze z Jaka-40 powinni pozwać pilota" - Dziennikarze, którzy lecieli Jakiem-40 powinni złożyć pozew zbiorowy przeciwko pilotowi, który naraził ich na śmierćTomasz Hypki Dziennikarze, którzy lecieli Jakiem-40 powinni złożyć pozew zbiorowy przeciwko pilotowi, który naraził ich na śmierć - uważa Hypki. Bezprzedmiotowe są jego zdaniem zarzuty wysuwane pod adresem rosyjskich kontrolerów, którzy nie zabronili prezydenckiemu Tu-154 lądowania na lotnisku Siewiernyj. - Wcześniej zakazali lądowania pilotowi Jaka-40, a ten i tak ich nie usłuchał. Wieża wydała polecenie "odejście na drugi krąg", mimo tego polscy piloci kontynuowali lądowanie. Złamali podstawowe procedury - oburza się Hypki. Nie szczędzi krytyki porucznikowi Arturowi Wosztylowi, pierwszemu pilotowi Jaka-40, którym na uroczystości w Katyniu lecieli dziennikarze. - Do niego wciąż nie dociera, że zrobił coś złego i dlaczego się go czepiają, skoro udało mu się wylądować. Sądzi, że padł ofiarą nagonki - mówi. Zwraca uwagę, że łamanie procedur to przypadłość wielu młodych pilotów. - Wydaje im się, że skoro mają talent do latania, to wystarczy, by być dobrym pilotem. A w tym zawodzie nie chodzi wyłącznie o umiejętności manualne, ale też o przestrzeganie procedur, regulaminu i zasad bezpieczeństwa. Wielu też nie daje sobie rady z dowodzeniem. Dobry pilot niekoniecznie musi być dobrym dowódcą załogi - zauważa. Eksperta dziwi oburzenie wywołane ujawnieniem w raporcie MAK, iż gen. Błasik miał we krwi 0,6 promila alkoholu. - Rozumiem, że tradycja nakazuje, by o zmarłych mówić tylko dobrze, ale z tego powodu nie możemy pomijać tego istotnego faktu. Gen. Błasik przebywał w kabinie załogi, która w trakcie lądowania powinna być zamknięta. Dla każdego pilota to oczywiste złamanie procedury Tomasz Hypki Rozumiem, że tradycja nakazuje, by o zmarłych mówić tylko dobrze, ale z tego powodu nie możemy pomijać tego istotnego faktu. Gen. Błasik przebywał w kabinie załogi, która w trakcie lądowania powinna być zamknięta. Dla każdego pilota to oczywiste złamanie procedury - podkreśla. Zwraca uwagę, że podczas czwartkowej konferencji Rosjanie wykazali się dużą delikatnością, starając się unikać tego tematu. Hypki wskazuje, że po kolejnych katastrofach w Polsce nie wyciągnięto konsekwencji wobec osób, które były odpowiedzialne za nieprawidłowości. - Po tragedii smoleńskiej minister Klich stwierdził, że wszystko odbyło się zgodnie z procedurami. Czy mam rozumieć, że zgodnie z procedurami zginęło dwóch prezydentów, pierwsza dama, generałowie, ministrowie, posłowie i wiele innych, zasłużonych osób - pyta retorycznie. Jak mówi, gdyby katastrofa smoleńska była pierwszym od wielu lat wypadkiem w polskim lotnictwie wojskowym, sam by podejrzewał stronę rosyjską o "wszystko co najgorsze". Katastrofa smoleńska była jednak powtórzeniem "kropka w kropkę" katastrofy pod Mirosławcem. - Prosiliśmy się o tragedię. Takie są skutki, jeśli nie bierze się odpowiedzialności za swoje czyny - mówi. Za Smoleńsk dawno zdymisjonowani powinni być - jego zdaniem - minister Klich i szef kancelarii premiera Tomasz Arabski.
"Na świecie mają nas za niespełna rozumu" Ci, którzy próbują sprawę katastrofy smoleńskiej rozgrywać politycznie, kompromitują nasz kraj Tomasz Hypki Ci, którzy próbują sprawę katastrofy smoleńskiej rozgrywać politycznie, zdaniem eksperta kompromitują nasz kraj. - PiS dla poprawy notowań wykorzystuje tradycyjną niechęć do Rosji, a Platforma próbuje odsunąć od siebie odpowiedzialność za organizację tego lotu - mówi. To, co opowiadają przedstawiciele zarówno jednej, jak i drugiej partii w opinii Hypkiego woła o pomstę do nieba. - Na świecie zaczynają nas traktować jak niespełna rozumu - mówi. - Na lotnisku w Smoleńsku takim samolotem, jak Tu-154 i w takich warunkach pogodowych po prostu nie można było lądować. Jak ktoś wjeżdża autobusem pełnym ludzi na czerwonym świetle na skrzyżowanie, to się nie może dziwić, że ktoś w niego uderzył i zginęli ludzie - mówi. Joanna Stanisławska
18 lutego 2011 Głupota w socjalizmie dodaje barwy dniom.. W związku z tym, że lwica międzynarodowa obchodziła Dzień Kotów Domowych, usłyszałem w środkach masowego rażenia, że:” udomowienie kotów nastąpiło 10 000 lat temu”(????). Popatrzcie państwo jak ci „ naukowcy” są dociekliwi.. Nawet odkryli, że koty się udomowiły 10 000 lat temu(!!!!). I nie 9000 lat- ani 20 000 lat, tylko właśnie 10 000..Ciekawe jaki tytuł naukowy otrzymał ten dociekliwy „ naukowiec”. Za takie odkrycie?. Tak jak będąc w Gdańsku w grudniu na zaproszenie prezydenta Gdańska w związku z międzynarodową konferencją Glogerów - w Muzeum Bursztynu usłyszałem od uroczej przewodniczki, że jakiś eksponat zaczął się kształtować 50 000 000 lat temu(?????). Ach! 50 milionów… A może 35 milionów lat temu? A może tylko 1 milion… Tak dzisiaj wygląda” nauka” wyssana z palca wróżącego z fusów po chińskiej herbacie.. Natomiast nie wróży z fusów pani Katarzyna Hall z Platformy Obywatelskiej, minister od państwowej edukacji naszych dzieci, która już wkrótce zamierza gromadzić i przetwarzać dane o szkołach, placówkach oświatowych, przedszkolakach, uczniach, słuchaczach, wychowankach i absolwentach. Ma powstać baza danych zawierająca informacje dotyczące historii edukacji każdego ucznia ,np. wypadki, uczestnictwo w zajęciach pozalekcyjnych, promocja do następnej klasy, albo repeta, a także opinie psychologów..(????) Opinie psychologów.. One będą znaczące.. Wszystko będzie można przyporządkować do konkretnej osoby wg nr PESEL ucznia. Ministerstwo Edukacji- a jakże- Narodowej, zapewnia, że dostęp do danych wrażliwych będzie limitowany. To znaczy jedni takie informacje uzyskają- a inni- nie. Według jakiego kryterium będzie limitowany dostęp do takich informacji w państwie totalitarnym, które niestrudzenie rodzi się na naszych oczach..? I na budowę bazy pieniądze” rządowe” są, mimo” kryzysu” i deklaracji, że trzeba oszczędzać, a tu patrzcie państwo- oszczędzać nie trzeba.. Bo inwigilować” obywatela” trzeba jak najbardziej- kosztem jego prywatności.. Tym bardziej dzieci, które już dawno w socjalizmie edukacyjnym nie są rodziców, tylko państwa.. Państwo nad nimi sprawuje pieczę, w zasadzie wkrótce rodzice nie będą potrzebni, jak pan Napieralski, pan Kaczyński i pan Tusk oraz pan Pawlak wybudują tysiące państwowych przedszkoli i żłobków i pozabierają dzieci rodzicom już od 2 lat.. A w miarę upływającego czasu- może i wcześniej.. Będzie jak w Starożytnej Sparcie- odbierali dzieci rodzicom od razu po urodzeniu i wychowywali je na porządnych ludzi spartańskich.. Państwo w końcu zatriumfuje! Zupełnie niepotrzebnie rodzice zbierają podpisy pod apelem o zmianę projektu ustawy „ o systemie informacji oświatowej”, bo tak nazywa się szykowana ustawa.. Jak to krypto - komuniści.. Zawsze zmieniają znaczenie słów, żeby nie można było się zorientować, o co naprawdę chodzi. A chodzi o lepszy nadzór rządu i państwa nad dziećmi rodziców. Tak jak w latach czterdziestych nacjonalizując młyny, tartaki czy prywatne cegielnie - nazywali całą operację” unaradawianiem(????)”.. Prawda, że bardzo przyjemne skojarzenie.. A oni po prostu zabierali ludziom ich własność! Teraz też będzie „system informacjo oświatowej”, nie mylić z systemem informacji wojskowej, a będzie wielka inwigilacja. Wielka baza danych dostępna dla służb informacyjnych.. Tak jak będzie informacja w sprawie psów i kotów , bo mają być czipowane, tak przynajmniej uważa pani posłanka Platformy Obywatelskiej, pani Joanna Mucha, która niedawno podpadła swoim kolegom z Platformy Obywatelskiej, sugerując , że nie warto leczyć stawów biodrowych u ludzi starszych wiekiem, bo i tak im się to nie przyjmie, tak jak niektórym chrzest.. To znaczy o chrzcie nie wspominała.. Zębów też nie warto leczyć- bo i tak ludziska poumierają.. Chodzi o to, że w systemie państwowego lecznictwa brakuje na wszystko pieniędzy, jak to w systemie socjalistycznej reglamentacji, więc wszędzie biurokracja szuka oszczędności, oprócz ma się rozumieć siebie.. U siebie oszczędności nie szuka, wprost przeciwnie zatrudnia coraz więcej i więcej, bo zbliżają się wybory parlamentarne i każda para rąk biurokratycznych będzie potrzebna do roznoszenia ulotek i klejenia plakatów.. Człowiek, który otrzymał posadę państwową lub gminną nie postrada się z radości, jak będzie mógł pomóc przy zwycięstwie tego czy owego posła, a także senatora. Pani posłanka Mucha jest przeciwna również temu, żeby emeryci w państwowych przychodniach pogadali sobie o tym i owym, skoro usługi medyczne są za „ darmo ”.Jak socjaliści prowadzają „ za darmo” leczenie, to oczywiście popyt rośnie w nieskończoność, bo nie ma rachunku ekonomicznego cen.. Więc emeryci czy są chorzy, czy też nie bardzo- idą do” darmowej’ przychodni, żeby sprawy swojego zdrowia wyjaśnić.. Nawet wielokrotnie, tym bardziej, że kiedy nie pójdą- zawsze czeka ich kolejka wynikła z nierynkowego traktowania przez państwo socjalistyczne usług medycznych.. W państwowym jest permanentny tłum- w prywatnym – rynkowym, jest normalnie.. Należałoby zrobić rynek usług medycznych, ale przedtem oddać emerytom te pieniądze, które państwo zawłaszczyło sobie na rzecz państwowej, nierynkowej – tzw. służby zdrowia.. A jak jest tłum warto sobie pogadać o różnych sprawach tego świata.. A jest o czym.. - Kochanie nie musisz za jednym zamachem skopać całego ogródka. Odsapnij trochę. - Przecież sapię - odpowiada emerytowany małżonek Pani posłanka dr Joanna Mucha wpadła też na pomysł, żeby zabronić myśliwym odstrzeliwania bezpańskich psów(????) Proponuje również zakaz trzymania psów na łańcuchach(!!!!) oraz chodzi jej o większe kary za „ znęcanie się nad zwierzętami” Powstała w Sejmie „Koalicja dla zwierząt” w ramach Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt, w którym jest dwóch panów o tych samych nazwiskach.. Pan Paweł Suski , który reprezentuje Platformę Obywatelską i pan Marek Suski, który w sprawie zwierząt – reprezentuje Prawo i jak najbardziej-Sprawiedliwość.. W tym przypadku chodzi o sprawiedliwość zwierzęcą.. Niech w końcu te biedne psy nie będą trzymane na łańcuchach, tak jak proponowała w swoim heppeningu pani profesor Joanna Senyszyn, przykuwając się do psiej budy, zupełnie tak, jak „maltretowany” pies. Przez setki lat.. Przyznam się państwu, że nie wiem kiedy pies dokładnie został udomowiony, kto wymyślił pierwszą budę i te cholerne łańcuchy, z których uwolnił proletariat sam Karol Marks.- a teraz chce je uwolnić z kajdan pani dr Joanna Mucha i pan Paweł Suski... Musiało to być ze 30 000 lat temu, a co najmniej 25 000.. Tak mi podpowiada intuicja.. Ja też jestem „ naukowcem”, tak jak panowie Suscy, którzy- wbrew nazwisku- nie są braćmi.. Pan Marek, którego mam przyjemność znać, ukończył Pomaturalną Szkołę Technik Teatralnych w Warszawie, pracował nawet przez rok w Teatrze Wielkim.. No nie na wielkiej scenie.. Teraz dopiero jest na wielkiej scenie politycznej, w sercu demokracji.. To on zbierał papierowy apel biskupa sprzed oczu posłów, żeby głosować za życiem nienarodzonym, w wyniku czego odszedł z PiS- u pan Marek Jurek.. W latach 1993-96 był dyrektorem Regionalnego Ośrodka Kultury w Tarczynie, dyrektorem biura poselskiego pana Jarosława Kaczyńskiego, a potem w słynnej półce” Srebrna S.A.” .Pan Paweł Suski ma wykształcenie wyższe. Skończył Wydział Ogrodniczy Akademii Rolniczej w Poznaniu o specjalności rośliny ozdobne. Jego pasją jest urządzanie ogrodów.. No i urządzanie nas, poprzez idiotyczne ustawy zakazujące odstrzału setek tysięcy bezpańskich psów i kotów, uwolnienia ich z łańcuchów przydomowych no i karanie nas, gdyby komuś przyszło do głowy, żeby się nad nimi” znęcać”- cokolwiek to słowo miałoby oznaczać.. Spuszczone z łańcuchów psy, zaczną gryźć kogo popadnie, dlatego przez 25 000 lat były na łańcuchach, co najmniej od epoki żelaza.. I wcale epoka żelaza się nie skończyła, bo zabrakło żelaza, żeby zrobić łańcuchy... Tak jak epoka kamienia łupanego nie skończyła się dlatego, że zabrakło kamieni łupanych. Tak jak epoka brązu nie skończyła się dlatego, że zabrakło brązu.... Teraz kończy się epoka zdrowego rozsądku, choć zdrowego rozsądku nie brakuje, ale wśród ludzi nie będących” elitą”.. Wśród ludzi – powiedzmy sobie szczerze- normalnych.. Wystraszy, że ktoś dostanie się do Sejmu- od razu wariuje.. Demokracja musi mieć coś w sobie takiego szarlatańskiego.. Jakieś prądy i wibracje.. Jakieś nieokreślone fluidy.. To należałoby zbadać.. Przynajmniej dla potomnych.. A i tak potem wszystko przegłosują, przeprowadzając wcześniej konsultacje społeczne.. To znaczy konsultują sami ze sobą.. Niech zapytają zwykłych ludzi, czy podoba im się pomysł uwolnienia psów z łańcuchów, zakaz ich odstrzeliwania jako bezpańskich i że nie będzie można robić z kotów przyjemnych skórek a z psów uzyskiwać tłuszczu do leczenia.. Tak jak o było przez setki lat. Jak już to zburzą i ustawią nowe gruzowisko, zacznie się nowa epoka.. Epoka pozbawiona przeszłości z dobrymi chęciami.. Którymi jak wiadomo piekło jest wybrukowane... WJR
Rogalski: to goebbelsowskie kłamstwa “To jest zupełnie niezrozumiała inicjatywa, a mówiąc wprost, goebbelsowskie kłamstwa o przyczynach katastrofy smoleńskiej” – tak mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, odniósł się w rozmowie z wp.pl do wideokonferencji Moskwa-Warszawa zorganizowanej przez państwową agencję informacyjną Ria-Novosti. W siedzibie agencji RIA Nowosti kilka osób przedstawionych jako “eksperci lotniczy” oceniało przyczyny katastrofy smoleńskiej. Zdaniem Rogalskiego, zorganizowanie konferencji było zabiegiem typowo propagandowym i służyła lansowaniu tezy, że winę za katastrofę ponosi strona polska, a Rosjanie są niewinni. Eksperci ignorowali albo nie odpowiadali na pytania związane z działaniami wieży na lotnisku Siewiernyj. “Nie jest przypadkiem, że do konferencji doszło dzień po wyjeździe polskich prokuratorów z Moskwy. Nie bardzo rozumiem, dlaczego taka konferencja została w ogóle zorganizowana, przecież MAK zakończył swoje prace a rosyjska prokuratura wciąż prowadzi śledztwo” – komentuje sprawę Rogalski. “To tak, jakbyśmy wymienili wśród przyczyn wypadku drogowego fakt, iż tapicerka w samochodzie była zabrudzona. Rosyjscy eksperci całkowicie pomijają jakiekolwiek przesłanki odpowiedzialności leżące w sposób ewidentny po stronie rosyjskiej” – dodał. Osoby, które pojawiły się na konferencji to m.in były wiceminister lotnictwa cywilnego ZSRR, pilot doświadczalny i były pracownik nadzoru lotniczego. Teoretycznie są niezależni, ale nieoficjalnie wiadomo, że współpracują bądź współpracowali z MAK-iem Tatiany Anodiny. Dlatego ich wystąpienie było na zamówienie, aby powtórzyć kłamstwa MAK. “To, co się stało na konferencji, jest niedopuszczalne. Argumenty tzw. rosyjskich ekspertów to próba zamydlenia prawdy i wpisuje się w termin „kłamstwo smoleńskie” – zakończył pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy, w tym Jarosława Kaczyńskiego. Specjalną konferencję pod tytułem “Rosyjscy specjaliści o katastrofie TU-154M pod Smoleńskiem” zorganizowała rosyjska państwowa agencja informacyjna Ria-Novosti. Za: niezalezna.pl
MAK wyspecjalizował się w profesjonalnym krętactwie Eksperci techniczni MAK nawet nie ukrywają prawdy, oni piszą ją od nowa. Na 30 stronach prezentują psychiczne niedyspozycje dowódcy załogi, Iwana Korogodina, że cierpiał na jakieś odchylenia, nie potrafił prawidłowo reagować w sytuacjach ekstremalnych, że był człowiekiem przesadnie pewnym siebie. A na końcu jest zdanie: “Powyższe okoliczności nie miały bezpośredniego wpływu na katastrofę”! Z Witalijem Juśką z Sankt Petersburga, przedstawicielem organizacji “Ostatni Lot” założonej przez rodziny ofiar katastrofy Tu-154M z 22 sierpnia 2006 roku, rozmawia Piotr Falkowski
Jakie cele stawia sobie stowarzyszenie “Ostatni Lot”? - Przede wszystkim niesienie pomocy we wspólnocie, żeby nikt w kłopotach (dosł. w biedzie) nie został z nimi sam. W 2006 roku przeszliśmy wszystko sami i wiemy, co to znaczy stracić swoich bliskich. Tak więc mamy doświadczenie w kontaktach z sądami, adwokatami, śledztwami i jesteśmy gotowi konsultować się w tej sprawie. Cała nasza pomoc jest absolutnie bezpłatna.
Ilu macie członków? Do stowarzyszenia należą rodziny wszystkich ofiar? – “Ostatni Lot” założyliśmy samorzutnie, zarejestrowaliśmy się i sami prowadzimy całą tę pracę. U nas nie ma członkostwa jako takiego. Do nas może się zgłosić każdy poszkodowany.
Kogo Pan stracił w katastrofie? – W sierpniu 2006 roku straciłem córkę, siostrę i jej dwóch synów. Więc jestem poszkodowany. My wszyscy w stowarzyszeniu jesteśmy krewnymi pasażerów, którzy zginęli podczas rejsu nr 612 z Anapy do Petersburga.
Proszę opisać, co się stało 22 sierpnia 2006 roku. – Samolot państwowej linii Pułkowo Airlines wyleciał z Anapy do Sankt Petersburga, wpadł w burzę i rozbił się w pobliżu Doniecka na Ukrainie.
Jakie były okoliczności tego wypadku? – Podczas odlotu załogi samolotu rej. RA-85185 służby dyspozytorskie podały informację o górnej granicy chmur burzowych 11 000 metrów i dowódca podjął decyzję, żeby je “przeskoczyć”, a pułap dla Tu-154M to 11 600 metrów. Potem służby meteorologiczne otrzymały odnowioną prognozę, w której była mowa o wysokości chmur burzowych 12 000 metrów, przez które Tu-154M nie przeleci. Dyspozytorzy z Anapy, Rostowa nad Donem i Doniecka mieli w rękach te dane, a naszej załodze tej wysokości nie podali. I oni poszli prosto w tę burzę. [W końcu samolot przekroczył pułap, wpadł w turbulencje i doszło do przeciągnięcia - przyp. P.F.].
Jak MAK prowadził badanie tego wypadku? – MAK to bardzo profesjonalna organizacja. Ale nie z punktu widzenia odkrywania prawdziwych przyczyn katastrofy, ale ich zakrywania. Powiem więcej, eksperci techniczni MAK nawet nie zakrywają prawdy, ale piszą ją od nowa. Na przykład w swoim raporcie ponad 30 stron poświęcono nieprawidłowościom psychicznym dowódcy załogi, Iwana Korogodina, że nie przeszedł testów, że cierpiał na jakieś psychiczne odchylenia, nie potrafił prawidłowo reagować w sytuacjach ekstremalnych, że był człowiekiem przesadnie pewnym siebie. A na końcu jest zdanie: “Powyższe okoliczności nie miały bezpośredniego wpływu na katastrofę”!
Mógłby Pan podać więcej takich przykładów? – Oczywiście. MAK pisze, że do załogi nie dotarła wiadomość o górnej wysokości chmur na kursie samolotu (13 000 m), ale przecież mogli usłyszeć przez radio, jak podobna informacja jest przekazywana innym statkom powietrznym. Czyli inne samoloty były wywoływane “imiennie”, a nasz akurat nie. I MAK nie widzi żadnego problemu. Nie interesuje go, że ukraińska dyspozytor nie miała uprawnień do samodzielnego prowadzenia samolotów tego rodzaju. Pracowała w kontroli lotów tylko 11 miesięcy. Inny przykład stronniczości MAK: piszą, że w fotelu drugiego pilota zasiadł stażysta – chłopak, który przeszedł eksternistyczny kurs przygotowania pilotów dla mających długą przerwę w pracy. Ale uwaga! Ten kurs jest dla doświadczonych pilotów, którzy przez dłuższy czas nie latali. A ten młodzieniec w ogóle nie był pilotem. Był synem naczelnika akademii lotniczej i uczył się, ale na nawigatora. I w kilka miesięcy został pilotem! To wszystko jedno, że ktoś pięć lat studiował weterynarię – skoro przeszedł kurs chirurgii, to może operować ludzi! MAK zresztą przyznaje, że “według norm międzynarodowych w tej sytuacji pilot-stażysta nie powinien zasiadać w fotelu drugiego pilota”. Ale zaraz dodaje zdanie, które już przytaczałem: “Powyższe okoliczności nie miały bezpośredniego wpływu na katastrofę”. Według MAK winę ponosi tylko ten, kto w ostatniej chwili poruszył wolantem w złą stronę. A kto ich w środek burzy zaprowadził, to już nieistotne.
A prokuratura? Jak prowadziła śledztwo? – Śledztwa praktycznie nie było. Orzeczenie o winie wyłącznie załogi zostało wydane na podstawie “ekspertyzy” MAK.
Jakie macie zastrzeżenia do tych postępowań (MAK i prokuratury)? – Obie instytucje nastawiły się na jedno, aby ukryć winę służb państwowych: dyspozytorów, meteo i innych. Dla nich przyczyna katastrofy jest taka, że samolot uderzył w ziemię!
Jaka była rola władz Ukrainy? Przecież wypadek miał miejsce na jej terytorium. – Żadnej pomocy nie było. Oprócz tego, że ratownicy, strażacy (a może i przedstawiciele władzy) ukradli cały bagaż poległych pasażerów.
Państwa stowarzyszenie chce odkryć prawdę o tym tragicznym zdarzeniu. Na jakie natrafiacie problemy? Czy ktoś przeszkadza? – Nas po prostu nie zauważają. Państwowa maszyna zabiła 170 ludzi, w tym 55 dzieci, i teraz robi wszystko, żeby to ukryć i nikogo nie skazać. Naszym problemem jest to, że nikt nie chce się tą sprawą zajmować. Prawnicy nie chcą współpracować, bo nie ma z tego pieniędzy, a eksperci lotniczy boją się wystąpić przeciw MAK. Sami prowadziliśmy wszystko.
Macie pełen dostęp do dokumentów postępowania MAK i śledztwa? – Tak, dobiliśmy się w końcu i pozwolili nam zrobić kopie wszystkich materiałów MAK i śledztwa. Dlatego oferowałem swoją pomoc stronie polskiej…
Do jakich doszliście wniosków? – Stwierdziliśmy, że winny jest tak naprawdę cały system. Służby medyczne, które w porę nie wykryły zaburzeń u pierwszego pilota; linie lotnicze, które zatrudniają każdego, kto przyjdzie, byle zwiększyć zyski. Nawet chłopaka bez kwalifikacji, któremu w trudnych warunkach atmosferycznych każe się pełnić funkcję drugiego pilota dużego pasażerskiego samolotu, podczas lotu międzynarodowego [przebiegał częściowo nad terytorium Ukrainy, więc kwalifikuje się jako międzynarodowy - przyp. P.F.]. Winę ponoszą służby kontroli lotów i meteorolodzy, bo nie przekazywali danych pogodowych. I jeszcze wiele innych. Tylko że MAK może odpowiedzieć: zobaczcie na stronę taką a taką naszego raportu. Piszemy o tym. Co z tego, jeśli wyraźnie został sformułowany tylko jeden wniosek, że winna jest załoga.
O co oskarżacie swoje państwo przed ETPC? – Wnieśliśmy pierwszą skargę w 2007 roku. Chodziło o naruszenie prawa do postępowania sądowego. Dla oceny wymiaru odszkodowania [albo zadośćuczynienia] strat moralnych najbliższych poległych pasażerów sąd powinien wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności sprawy, a u nas podczas rozpraw odmówiono włączenia do akt sprawy materiałów foto i wideo z miejsca tragedii, przesłuchania lekarzy z Ministerstwa ds. Nadzywczajnych w sprawie odniesionych obrażeń, uznania winy linii lotniczej z powodu złego doboru załogi i innych nieprawidłowości.
Katastrofy obu Tu-154M mają liczne podobieństwa. Podobno kontaktował się Pan z polskimi władzami… – Zwracałem się pisemnie do Ambasady RP w Moskwie i konsulatu w St. Petersburgu z propozycją pomocy waszym władzom przy dochodzeniu przyczyn katastrofy waszego samolotu pod Smoleńskiem. Nikt się nie zgłosił.
Dziękuję za rozmowę.
Model z gazety i telefonu mnie nie przekonał Kontroler ma narysowane “dwie krechy” na wskaźniku kursu i wysokości. Kiedy samolot wychodzi poza ten obszar, powinien reagować, skorygować lot lub odesłać maszynę na drugi krąg. Tezy rosyjskich “internetowych ekspertów” z uwagą śledzili polscy piloci w służbie czynnej. Prezentujemy rozmowę z doświadczonym pilotem wojskowym w stopniu majora (nazwisko do wiadomości redakcji) Jak Pan ocenia wystąpienia rosyjskich ekspertów wypowiadających się na temat katastrofy smoleńskiej na zaproszenie rosyjskiej agencji informacyjnej RIA Nowosti? – Ta konferencja była poniżej wszelkiej krytyki. Takich rzeczy się nie robi. Tego rodzaju praktyki można było stosować w okresie zimnej wojny, ale nie teraz. Rosjanie przekazali tylko to, co chcieli, by usłyszała opinia publiczna. Dlaczego nie zostali zaproszeni polscy eksperci? Jak konferencja została przygotowana, skoro prowadząca przyznała się, że dowiedziała się o swej roli wczoraj o godz. 5.00 rano, czyli 12 godzin po podaniu w Polsce informacji o wideomoście? Było to jednostronne i zarazem żenujące widowisko.
Główna teza brzmiała, że załoga Tu-154M nie była przygotowana do lądowania nieprecyzyjnego, miała stare potwierdzenia minimów, brakowało im szkoleń i “zlatania”. To mocne zarzuty. Ale czy prawdziwe?
– To bzdura. Jeżeli pilot lata na jednym typie samolotu, wielokrotnie podchodzi na nim do lądowania w trudnych warunkach, robi wszystkie uprawnienia, zdobywa klasy itd., to kiedy przesiada się na większy, cięższy samolot, nie traci wyrobionych nawyków. Nie można traktować pilota tak, jak to uczynili eksperci, dla mnie jako lotnika jest to rzecz nie do przyjęcia.
Rosjanie stwierdzili, że przygotowanie lotu było słabe, że załoga nie wiedziała o obniżeniu terenu przed pasem i wpadła w pułapkę… – Nawet w stenogramach jest zapisane to, jak drugi pilot mówi o dołku przed lotniskiem. Kiedy słyszałem te wypowiedzi ekspertów, to aż mnie zatykało. Uderzyło mnie również to, że na żadne konkretne pytanie dziennikarzy nie padła ani jedna rzeczowa odpowiedź. Już to dyskwalifikuje tych panów jako ekspertów. W zamian był model z gazety, butelek, telefonu… To pokazuje, na jakim poziomie odbywała się ta dyskusja.
W Pana ocenie, załoga Tu-154M była zdecydowana na lądowanie, jak twierdzą Rosjanie? – Nie zauważyłem w zachowaniu załogi takiego uporu. Wręcz przeciwnie. Była też mowa o możliwości odejścia na lotnisko zapasowe. Z pewnością z tego, co działo się na pokładzie w trakcie lotu, nie można znaleźć potwierdzenia tej tezy. To tylko “gdybanie” tych panów mające na celu pogrążenie załogi.
Usłyszeliśmy, że od 100 m obaj piloci szukali ziemi… – Nie ma w lotnictwie takiej zasady. Przy każdym podejściu w trudnych warunkach załoga dzieli obowiązki – ja śledzę ziemię, ty obserwujesz przyrządy – to jest lotniczy kanon.
Eksperci obwieścili też, że kontrolerzy w dniu katastrofy nie mieli nic do powiedzenia. – Samolot był na lewo od linii kursu, raz pod ścieżką, to znów nad ścieżką, a z wieży padały komendy “na kursie i na ścieżce”. Dlaczego? Zwykle to jest nie do pomyślenia u Rosjan. Nigdy nie spotkałem się z taką postawą tamtejszych kontrolerów. Podobnie jeśli chodzi o przestrzeganie warunków pogodowych. Jeśli były złe, to nie było żadnej szansy na lot na taki obiekt. Samolot sadzany był na innym lotnisku, czasem nawet na cały dzień, mimo że byliśmy załadowani ludźmi i sprzętem. Decyzja była jednoznaczna – nie lecicie z uwagi na pogodę, i koniec. A tutaj pogoda się pogarszała, Ił-76 o mało się nie rozbił o pas i jeszcze było mało… Nie można mówić, że dyskusja o działaniach kontrolerów to “strata czasu”, bo kluczowe były działania załogi. Służby kontroli lotów naprawdę decydują o wielu rzeczach i jeśli pilot popełniłby jakiś błąd, to powinny to zauważyć i skorygować.
Ale ostatecznie to dowódca załogi decyduje o odejściu lub lądowaniu? – Oczywiście, ostatnie słowo należy do kapitana statku powietrznego. Jeśli jednak warunki pogodowe się pogarszają, to nie ma tu miejsca na dyskusję. Kierownik lotów powinien przekazać informację: “warunki mojego lotniska są poniżej minimum”, i nakazać załodze, by wybrała lotnisko zapasowe lub wracała do Warszawy. Kierownik lotów ma zawsze możliwość zabronienia lądowania – czy to w wojsku, czy w cywilu. Lotnisko jest systemem zamkniętym, wygrodzonym, są służby, które ten teren kontrolują. Powiedzmy, że nagle – gdy samolot podchodzi do lądowania przy warunkach widoczności 800 m, czyli nadających się do lądowania – ktoś wjechał na pas samochodem, samolot zbliża się do progu pasa, a samochód jest na 1300 metrze i z samolotu nikt go nie widzi, to czy kierownik lotu, wiedząc, że na pasie jest przeszkoda, powie załodze, by lądowała? Na pewno nie!
Eksperci dość pokracznie tłumaczyli, dlaczego kontrola lotu mimo odchyłek pozycji samolotu podawała komendę “na kursie i ścieżce”. Tłumaczono, że kontroler nie mógł wiedzieć, że załoga leciała z wykorzystaniem radiowysokościomierza. Co to ma do rzeczy? – To jakaś bzdura. Kontroler ma narysowane “dwie krechy” na wskaźniku kursu i wysokości. Kiedy samolot wychodzi poza ten obszar, kontroler powinien reagować, skorygować lot lub odesłać samolot na drugi krąg. Co do tego ma to, czy załoga posługiwała się takim czy innym wysokościomierzem?
Usłyszeliśmy też, że reagujący nerwowo kontrolerzy, rzucający wulgaryzmami to norma… – Jeżeli to są normalne warunki pracy, z tymi przekleństwami, wyzwiskami, to ja życzę Rosjanom powodzenia…
Wiedząc, na jakich kontrolerów można liczyć na wieży, zdecydowałby się Pan lecieć do Smoleńska? – W wojsku się nie odmawia lotu. Dowódca wyznacza, zbiera się wszystkie dokumenty, wsiada się do samolotu i leci. Trzeba jednak wiedzieć, że do misji wyznaczani są tacy ludzie, których dana sytuacja nie przerośnie. Proszę mi wierzyć, dowódca eskadry wie, kogo posadzić w samolocie.
Rosjanie uznali, że mjr Arkadiusz Protasiuk to może i doświadczony pilot, ale nie dowódca… – Jeżeli ktoś przelatał jako dowódca załogi na Tu-154M kilkaset godzin, a wcześniej latał jako pierwszy pilot na mniejszym samolocie, to nie jest on doświadczony? Cech dowódczych nabiera się w praktyce i jeżeli pilot nie jest karany, zdejmowany z tej funkcji, to cały czas się rozwija i idzie do przodu. To, co uczyniono dowódcy Tu-154M, to dyskryminacja w oczach opinii publicznej.
Dowiedzieliśmy się wczoraj, że w sprawie katastrofy polscy eksperci są w pełni zgodni z Rosjanami i właściwie nie ma o czym dyskutować. Czyżby? – Nie wiem, z kim ten pan rozmawiał. Szkoda, że nie podał nazwisk owych polskich ekspertów… Ale wiadomość – bez żadnego potwierdzenia – poszła w świat. I o to najwyraźniej chodziło.
Rosjanie wspomnieli o przypadku Syberii, gdzie samoloty biznesowe nadal latają z tzw. liderami? – Potraktowali ten temat “delikatnie”. Przede wszystkim liderzy są tam niezbędni, bo brakuje pokrycia radiolokacyjnego, a na lotniskach mówią tylko po rosyjsku i w tym momencie bez lidera załoga by zginęła. Są nawet mapy lotnicze, na których w ramce wypisane jest ostrzeżenie, że obowiązuje tylko język rosyjski – to dotyczy obszaru kilku tysięcy kilometrów kwadratowych.
Zdaniem Rosjan, dane ze skrzynek Tu-154M zostały doskonale odczytane… – Jeśli tak, to dlaczego w Instytucie Ekspertyz Sądowych w Krakowie eksperci odszyfrowali więcej słów niż Rosjanie? Przecież oni pracowali na tych samych zapisach, a nawet na ich kopiach. Ponadto, mówiąc o parametrach technicznych, nasuwa się pytanie: czy ów ekspert je w ogóle widział? Oczywiście każdy lot można odtworzyć na podstawie zapisów czarnych skrzynek. My jednak nie mamy żadnych informacji, że te dane zostały właściwie odczytane.
Uderzający był moment, gdy ekspert przeprowadził głosowanie wśród dziennikarzy: kto z państwa poleciałby z “taką załogą”? – To było uwłaczające. Ekspert rozwiązuje problem, ale nie osądza. Potrafi wytłumaczyć wszystkie zawiłości i na tym kończy się jego rola.
Z kolei pytanie o sztuczną mgłę, które Rosjanie sami sobie zadali, wywołało burzę śmiechu. Okazuje się, że eksperci nic na ten temat nie wiedzą. – Może ci eksperci nie widzą. Są do tego urządzenia, środki chemiczne, można to zrobić.
Za to zalecono nam śledztwo w sprawie nacisków na załogę. Pana zdaniem, gen. Andrzej Błasik naciskał na pilotów? – To, co jest w zapisach CVR, nawet nie potwierdza obecności gen. Andrzeja Błasika w kabinie w chwili katastrofy. Zresztą nie znaleziono jego ciała w kabinie. Co więcej, kiedy była identyfikacja położenia ciał, elementów samolotu, to wówczas wszystko dokładnie powinno zostać opisane. Czy zostało to zrobione? W tym świetle także zalecenia są po prostu kuriozalne. Dziękuję za rozmowę. Marcin Austyn
Jaka symulacja, tacy eksperci W marcu ub.r. odesłano ze Smoleńska urzędników kancelarii premiera na inne lotnisko właśnie z uwagi na warunki pogodowe. Czyli można było Siewiernyj zamknąć. Z gen. bryg. rez. Janem Baranieckim, byłym zastępcą dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, rozmawia Marcin Austyn Rosyjscy eksperci zaproszeni przez RIA Nowosti powtórzyli tezy Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) dotyczące katastrofy lotniczej. W ogóle nie wzięli pod uwagę tego, co w tej sprawie podnosiła strona polska. Czemu miała służyć taka konferencja? – Można wskazywać na fakty, pokazać dokumenty, a odpowiedź zawsze będzie taka, jaka ma być. W tym przypadku – by Federacja Rosyjska nie była winna. To typowa rosyjska mentalność. Jest to tragiczna zasada, ale ktoś, kto miał możliwość współpracy z Rosjanami, doskonale ją zna. Do tego sposób zachowania ekspertów był bardzo arogancki, a “żarty” nielicujące z powagą sprawy. Co to za ekspert, który w żartach wsadza małpę na wieżę kontroli lotów? Dla mnie nie jest to nowość, bo nieraz w życiu spotkałem się z podobną postawą Rosjan, ale skoro zostaliśmy sprowadzeni do tak niskiego poziomu dyskusji, to można powiedzieć, że rzeczywiście tak było w przypadku lotu z 10 kwietnia 2010 roku. Niestety, takie warunki stwarzano również w Polsce. Pamiętamy przecież wypowiedzi wysokich rangą polityków, którzy sugerowali, że skoro prezydent RP chce prywatnie lecieć do Katynia, to należy go wsadzić do samolotu i niech leci, a Rosjanie go przyjmą. Takie traktowanie tej wizyty miało swoje odbicie w sposobie jej przygotowania. Za to odpowiedzialność powinny ponieść stosowne organy polskiej administracji.
Zauważył Pan, że żadne dociekliwe pytanie nie doczekało się eksperckiej odpowiedzi? – Dlatego też dziwię się, że po stronie polskiej wyrażono zgodę na organizację takiej propagandowej konferencji. Rosjanie zawsze traktowali nas z góry i mam wrażenie, że dokładnie tak samo Władimir Putin podchodzi do naszych najwyższych przedstawicieli.
Mieliśmy też symulację lotu Tupolewa, do której rosyjski specjalista użył gazety, butelek i komórki… – Jaka symulacja, tacy eksperci. Oczywiście wśród Rosjan są ludzie mądrzy, to nie ulega wątpliwości. Jednak osoby, które występują na tego typu konferencjach, to są ludzie, którzy mają więcej do czynienia z polityką niż z techniką lotniczą. Zresztą co to za ekspert, który nie dopuszcza możliwości zaistnienia zamachu przy locie z najwyższymi przedstawicielami obcego państwa? Wiem również, że w całym świecie próbuje się znaleźć sposób na wytworzenie sztucznej mgły, a od dawna są opracowane sposoby na zadymianie lotnisk. Służy to do maskowania w warunkach wojennych, a tu słyszymy, że Rosjanie mgłę potrafią tylko rozpraszać.
Za to sugeruje się wnikliwe śledztwo w sprawie rzekomych nacisków na pilotów… – Nie wiem, czy gen. Andrzej Błasik w ogóle stał w tej kabinie. Skąd to przeświadczenie? Dowodów na to brak.
Czy Pana zdaniem wszystkie dane z czarnych skrzynek zostały “doskonale odczytane”? – Na pewno wszystko, co dotyczy tego lotu, jest na nośnikach obiektywnej kontroli i to jest podstawowe źródło wiedzy. Ale skrzynek nam nie oddano. One powinny trafić do właściciela samolotu i powinny być u nas przechowywane. Rosjanie jako kraj, w którym wyprodukowano samolot i poddawano go remontowi, oraz jako kraj, na terenie którego przyjmowany był samolot, powinni być jedynie obecni przy badaniach – polskich badaniach. Wówczas w razie wątpliwości mogliby się odwoływać do organów międzynarodowych. Jestem przekonany, że gdyby polskiemu premierowi nie zabrakło odwagi i chęci, to skrzynki już dawno mogłyby być w Polsce.
Skąd rosyjscy eksperci wiedzieli, że skrzynki zostały właściwie odczytane? – Mogli to tylko zakładać. Przy okazji kontaktów z Rosjanami nieraz od nich słyszałem w odpowiedzi na nasze uwagi, że rosyjski producent braków (wadliwych części) nie produkuje i reklamacja była odrzucana.
Rosjanie wyolbrzymili problem wylotu bez lidera. Wniosek w ich rozumowaniu jest prosty – nie było lidera, to nie trzeba było lecieć. – Z punktu widzenia mocarstwa można i tak postępować. Jeśli lider był potrzebny, to szef MSZ powinien zadbać, by był on obecny na pokładzie, a w razie problemów powinien namówić nawet prezydenta RP na reakcję, powinien rozgłosić, że Rosjanie nie chcą nam dać lidera i tym samym uniemożliwić lot na ważne dla nas obchody rocznicy zbrodni katyńskiej.
Usłyszeliśmy ponadto, że o pracy kontrolerów nie ma co dyskutować, bo to “strata czasu” i “blef”. – To arogancja wobec dyskutantów. Każdy rozumny człowiek wie, że wszystkie dostępne pomoce nawigacyjne, jakie można wykorzystać w trudnych sytuacjach, są używane. Takie pomoce, jak właśnie wieża kontroli, stawiane są w punktach szczególnie trudnych. Jeśli jest takie zagrożenie, że załoga może sama nie dać sobie rady, to ktoś musi ją wspomóc, ktoś, kto jest blisko i może służyć taką pomocą. W przypadku samolotów podchodzących do lądowania tą pomocą jest wieża.
Eksperci stwierdzili jednak, że właściwie na wieży to mogło nikogo nie być… – Tym samym zaprzeczają temu, czego uczy się w podręcznikach, że wieża jest elementem związanym z załogą samolotu i tych elementów nie można rozerwać.
Kontroler nie może zakazać załodze lądowania lub odesłać samolotu na drugi krąg? – To tylko powtarzanie zasłyszanych tez. Co więcej – zauważyli to dziennikarze Telewizji Trwam – w marcu odesłano ze Smoleńska urzędników kancelarii premiera na inne lotnisko właśnie z uwagi na warunki pogodowe. Czyli można było je zamknąć! A czy statut tamtego lotu był inny? Przecież oni lecieli takim samolotem jak prezydent RP, czyli rządowym! Nie sądzę, by zmieniły się przepisy. Okazuje się więc, że można postępować tak, jak wygodnie jest Rosjanom.
Opinia publiczna dowiedziała się, że przekleństwa na wieży to nie chaos, a normalne warunki pracy… – W Federacji Rosyjskiej nigdy nic nie dzieje się źle, ale wszystko jest najlepsze. W tym świetle to, co usłyszeliśmy na wieży, to były normalne warunki pracy i panował tam porządek. Dziękuję za rozmowę.
UPA to nie partyzanci, to bandyci Rozmowa Piotra Zychowicza z „Rzeczpospolitej” z Ewą Siemaszko badaczką stosunków polsko-ukraińskich.
Czy Grzegorz Motyka powinien zasiąść w radzie IPN? Ewa Siemaszko: Obawiam się, że to nie jest najlepsza kandydatura. Historyk ten – choć przyznaje, że UPA jest odpowiedzialna za zbrodnie na polskiej ludności cywilnej – gloryfikuje tę formację. Traktuje ją jako organizację narodowowyzwoleńczą. Taką jak Armia Krajowa.
Ale przecież ukraińscy nacjonaliści walczyli z Sowietami o niepodległość. I to do lat 60. XX wieku. Jaka to była walka? Było to raczej ukrywanie się po lasach, które miało na celu przetrwanie. Ci ludzie nie mieli wyboru. Doskonale wiedzieli, że jeżeli NKWD ich złapie, to za swoją działalność z czasu wojny albo dostaną kulę w łeb, albo w najlepszym razie pojadą na Kołymę.
To chyba przesada. UPA nieźle dała się Sowietom we znaki. Tylko w latach 1944 – 1945. Później NKWD szybko i skutecznie rozprawiło się z ukraińskim podziemiem nacjonalistycznym. Ci upowcy, którzy przeżyli, pochowali się w bunkrach i terroryzowali ludność cywilną. Nawet jeżeli od czasu do czasu zastrzelili jakiegoś partyjnego funkcjonariusza czy żołnierza, to tylko po to, żeby odebrać mu broń.
AK także zabijała Niemców, żeby odebrać im broń. Ale czy Armia Krajowa miała w swoim programie ludobójstwo? Czy zamierzała zbudować jednonarodową Polskę dla Polaków? Konflikt UPA z Sowietami należy traktować jako konflikt jednego bandziora z drugim bandziorem.
Nie wiem, czy to trafne porównanie. Jeden z tych bandziorów wymordował kilkadziesiąt milionów ludzi i stworzył straszliwy system totalitarny, drugi 100 tysięcy… Żeby być dokładnym – UPA zamordowała sto trzydzieści parę tysięcy Polaków. Porównanie ilości ofiar jest jednak mylące. Związek Sowiecki dysponował znacznie większym potencjałem. Proszę sobie wyobrazić następujący scenariusz: jakimś cudem nacjonaliści ukraińscy tworzą w wyniku II wojny światowej własne państwo. Wyobraża pan sobie, co to byłby za kraj? To byłoby takie samo nieszczęście dla Ukrainy jak powojenna okupacja sowiecka.
Przecież NKWD dopuściło się tam strasznych zbrodni. Ale przypominam, że UPA też nie terroryzowała tylko Polaków. Oni mordowali na masową skalę także własnych rodaków. Akcje aprowizacyjne dokonywane w ukraińskich wsiach były niezwykle brutalne. Każda niesubordynacja wobec UPA kończyła się śmiercią. I to niejednokrotnie w straszliwych męczarniach. Na przykład Ukraińców, którzy pomagali Polakom czy w inny sposób sprzeciwiali się nacjonalistom, uznawano za zdrajców i zarąbywano siekierami.
A czy przypadkiem wielu tych ludzi nie zostało zabitych za kolaborację z sowieckim okupantem? Część tak, ale większość zginęła ze znacznie błahszych powodów. Śmiercią kończyła się choćby odmowa zaopatrywania partyzantów w jedzenie. Zmierzam jednak do tego, że ideologia OUN/UPA także była ideologią totalitarną. Opartą na wzorach niemieckich. Oni mieli swojego wodza – najpierw Stepana Banderę, później Romana Szuchewycza. Radykalna ideologia tej formacji była bezwzględnie narzucana reszcie społeczeństwa. Na żadne inne siły polityczne nie było miejsca. Gdyby UPA zbudowała swoje państwo, byłaby to taka mini Trzecia Rzesza.
Trudno zaprzeczyć, metody UPA były niezwykle okrutne. Opisy mordów dokonywanych przez tę organizację mrożą krew w żyłach. Wszystkie wymyślne tortury stosowane za pomocą prymitywnych rolniczych narzędzi, nabijanie noworodków na sztachety płotów. Jest jeszcze inne wstrząsające zjawisko, o którym rzadko się mówi. Stosunek upowców do ludzkich zwłok. Ciała swoich ofiar często zakopywali w gnojowiskach czy w miejscach, gdzie chowano martwe zwierzęta. Na porządku dziennym było straszliwe pośmiertne okaleczanie. To sporo mówi o tym, z kim mieliśmy do czynienia.
Czy historia musi być czarno-biała? Czy nie możemy po prostu stwierdzić, że członek UPA, który rąbał siekierą polskie dziecko, był zbrodniarzem, a członek UPA, który strzelał do Sowietów, był bohaterem?
A jeżeli to była ta sama osoba? Tych spraw nie można rozdzielić. Nie można mówić o UPA bez wspominania o dokonanym przez nią ludobójstwie. Jej antysowieckie dokonania nie zmywają z niej winy za zbrodnie popełnione na Polakach.
Ale Związek Sowiecki był naszym wspólnym wrogiem. Nacjonaliści ukraińscy nie przyjmowali tego do wiadomości! Zresztą do dzisiaj ta formacja ideowa uważa Polskę za swojego czołowego przeciwnika. O żadnej wspólnocie interesów wobec zagrożenia płynącego z Moskwy ci ludzie nie chcą słyszeć. Niedawno we Lwowie odbył się wiec partii Swoboda. Nacjonaliści wezwali podczas niego do przyłączenia wschodnich ziem dzisiejszej Polski do Ukrainy.
Toteż ja również uważam to za największy polityczny błąd tej formacji. Bandera nie rozumiał, że Polacy i Ukraińcy jadą na tym samym wózku. Prowadził swoje antypolskie wojny, a potem i po nas, i po nich przejechał sowiecki walec. Mało tego, dysponujemy doniesieniami polskiego podziemia z Małopolski Wschodniej, że w 1944 roku dochodziło do lokalnych sojuszy UPA z Sowietami! Oczywiście były one wymierzone w Polaków. Znamy przypadki ataków na pociągi z polskimi repatriantami, którzy opuszczali tereny, z których UPA chciała usunąć Polaków! Czy można sobie wyobrazić większą głupotę? Przecież już było jasne, że te ziemie nie będą ani polskie, ani ukraińskie, że zostaną zagarnięte przez Stalina. Problem z Grzegorzem Motyką polega na tym, że w swoich książkach i wypowiedziach wydaje się ignorować ten historyczny kontekst. Niestety, można wyraźnie wyczuć, że UPA mu imponuje. Że jest nią zafascynowany.
Ale przecież nie z powodu tego, że mordowała Polaków! Chodzi o to, że strzelała do Sowietów. Powtarzam: tego nie da się rozdzielić.
W atakach na Motykę można jednak przeczytać, że neguje on ludobójstwo na Wołyniu. Tymczasem w swojej najnowszej książce “Od rzezi wołyńskiej do akcji “Wisła”” wyraźnie pisze, że UPA dokonała na Polakach ludobójstwa. Akurat w tej sprawie Motyka zmienił zdanie, ewoluował. Ostatnio mówi już o ludobójstwie, czego wcześniej konsekwentnie unikał, używając rozmaitych eufemizmów, takich jak “konflikt” czy “akcja antypolska”. Słowo “ludobójstwo” nie znalazło się również w tych nieszczęsnych, fatalnych “Tekach edukacyjnych IPN” dla nauczycieli, które są jego dziełem.
Grzegorz Motyka powiedział “Gazecie Wyborczej”, że środowiska kresowe chcą upokorzyć Ukrainę, rzucić ją na kolana. On się na to nie godzi i dlatego jest atakowany. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Protestuję przeciwko przedstawianiu środowisk kresowych jako “antyukraińskich”. Środowiska te są antynacjonalistyczne. A to duża różnica. Na pewno nie chcą również “rzucić Ukrainy na kolana”. Kresowiacy doskonale wiedzą, że Ukraina nie jest jednolita, jeżeli chodzi o stosunek do UPA. Nacjonaliści królują głównie na Zachodzie, na dawnych terenach II RP…
…a na wschodzie Ukrainy, gdzie UPA jest krytykowana, dominują ludzie o prosowieckim i prorosyjskim nastawieniu. Mamy być z nimi w jednym obozie? Ksiądz Isakowicz-Zaleski już raz brał udział w Kijowie w konferencji organizowanej przez weteranów Armii Czerwonej… Wcale nie musimy wybierać między nacjonalistami, którzy z nostalgią myślą o Banderze, a rusofilami, którzy z nostalgią myślą o Stalinie. Na Ukrainie jest wiele osób, które plasują się pośrodku. Krytycznie oceniają zarówno Banderę, jak i Stalina. Właśnie ci ludzie są naszymi potencjalnymi sojusznikami, na nich musimy stawiać. Nawet jeżeli nie są oni tak widoczni jak pozostałe dwie, skrajne grupy.
Wróćmy do Motyki. Jakie jeszcze zarzuty wysuwają pod jego adresem Kresowiacy? Niepokój wzbudza choćby zrównywanie ludobójstwa na Wołyniu z 1943 roku z akcją “Wisła” z roku 1947, czyli przesiedleniem przez władze komunistyczne około 150 tys. Ukraińców z ziem południowo-wschodnich na ziemie zachodnie i północne. Takie zestawienie jest niedopuszczalne. Ludobójstwo jest najstraszniejszą zbrodnią na świecie. Akcja “Wisła” była tylko wysiedleniem.
Dość brutalnym. Zależy do czego ją porównać. W porównaniu z masowymi wysiedleniami Polaków dokonanymi przez Sowietów w latach 1939 – 1941 czy wypędzeniami niemieckimi z Warthegau było to robione względnie humanitarnie. Tych ludzi nie mordowano, nie katowano w więzieniach. Wysyłano ich na inne terytoria, gdzie dostawali domy, gospodarstwa, często nawet finansowe wsparcie państwa. Gdyby nie akcja “Wisła” – czego Motyka nie chce przyjąć do wiadomości – działalność UPA na terenie Rzeszowszczyzny i Lubelszczyzny by nie ustała. Organizacja ta korzystała bowiem ze wsparcia ludności – wymuszonego lub dobrowolnego.
Właśnie to miałem na myśli. Tocząc spór z Ukraińcami, broni pani działań komunistów. Zapewniam, że gdyby Polska po wojnie była niepodległym państwem, jej władze podjęłyby dokładnie taką samą decyzję. Na tym terytorium po wojnie po prostu nie dało się normalnie żyć. Działalność UPA, zamiast wygasać, tylko się nasilała. Ludzie wyczerpani sześcioletnią wojną w dalszym ciągu trzęśli się o życie swoje i swoich bliskich. Żadne państwo nie mogłoby czegoś takiego tolerować.
Ale czy nie było innego rozwiązania niż przemoc? Powiedziała pani, że UPA chciała stworzyć Ukrainę dla Ukraińców. Komunistyczne władze za pomocą akcji “Wisła” chciały zaś stworzyć Polskę dla Polaków. Raczej uporać się z nacjonalizmem ukraińskim. Podkreślam raz jeszcze – obie strony stosowały zupełnie nieporównywalne metody. Poza tym ci ludzie zostali przesiedleni na terytoria należące do Polski. Oczywiście przesiedlenie nie jest niczym przyjemnym. Wielu ludziom stała się krzywda. Skuteczniejszego sposobu jednak nie było.
Ale komuniści strzelali i do upowców, i do akowców. Trudno mi w sporze między antykomunistycznymi partyzantami a komunistami solidaryzować się z tymi ostatnimi. Nawet jeżeli mówili po polsku. Mój ojciec Władysław, z którym razem napisałam książkę “Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945”, siedział po wojnie we Wronkach za działalność w AK. Jest więc ofiarą reżimu komunistycznego. Mimo to uważa, że dla akcji “Wisła” nie było alternatywy.
Mówi pani, że gdyby Polska była niepodległa, zrobiłaby to samo. Może pojawiłby się jednak jakiś drugi Henryk Józewski i wystąpił z projektem polsko-ukraińskiej ugody w duchu jagiellońskim? Ale druga strona nie miała najmniejszej ochoty na takie porozumienie. Jej program sprowadzał się do tego, żeby przetrwać w lasach do wybuchu III wojny światowej. Ukraińscy nacjonaliści z Polakami nie chcieli rozmawiać. Chcieli ich mordować. Mówi pan o wojewodzie Józewskim, który w latach 30. prowadził na Wołyniu liberalną politykę wobec Ukraińców. I co? Nacjonaliści szykowali na niego zamach. A jak potraktowali innego zwolennika ugody polsko-ukraińskiej Tadeusza Hołówkę? Zastrzelili go! To była właśnie odpowiedź na polskie zabiegi.
Czyli nie ma możliwości, by środowiska kresowe zgodziły się na obecność Grzegorza Motyki w radzie IPN? Nie. Istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, że na stanowisku tym będzie on miał poważny wpływ na działalność badawczą i edukacyjną instytutu na odcinku polsko- -ukraińskim. W efekcie mogą być zacierane różnice między katem i ofiarą. Mordercy Polaków mogą być gloryfikowani. Nie można do tego dopuścić. (…)
Ewa Siemaszko zajmuje się badaniem ludobójstwa dokonanego na Polakach na Wołyniu w czasie II wojny światowej.
Była współautorką wystaw “Zbrodnie NKWD na Kresach Wschodnich II RP: czerwiec – lipiec 1941” oraz “Wołyń naszych przodków”. Za monografię “Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945” przygotowaną wraz z ojcem Władysławem została uhonorowana Nagrodą im. Józefa Mackiewicza w roku 2002. Za: rp.pl
http://mercurius.myslpolska.pl