474

O (nie)normalnej Ameryce – Marek Jan Chodakiewicz Gdziekolwiek się ruszę, wpadam na dwie Ameryki. Jedna jest normalna, tradycyjna, patriotyczna – a druga patologiczna, wykorzeniona, postępowa. W większości wypadków nachodzą one na siebie. I zmagają się w ramach wojen kulturowych. Myślę sobie, że jeśli dojdzie do wojny domowej w imperium, to będzie zagroda przeciw zagrodzie, a nie Północ vs. Południe. Co więcej – można też zobaczyć patologię pomieszaną z normą u poszczególnych osób. Na obrzeżach naszej wioski mieszka np. wytatuowana i okolczykowana matka wielu wielokulturowych dzieci z wielu tatusiów, która jednak stara się zapewnić tym dzieciom normalne życie. Ciągnie je do szkoły, na plac zabaw. Jest jej ciężko. Płaci za wolne wybory z przeszłości. A mogłaby rzucić dzieciaki w cholerę i przeprowadzić się do dużego miasta, dalej się wyzwalać. Ale tego nie robi. Odruchowo stara się odciąć od patologii, dać dzieciom lepsze życie. Obietnica „wyzwolenia” okazała się pusta. Jednak matka ta wciąż kręci się od czasu do czasu w podobnie wytatuowanych i okolczykowanych kręgach. Nota bene żałosne jest to, jak druga Ameryka stara się patologiczne zachowania podciągnąć pod normę. Byle kto, małpując serwowaną przez media antycywilizację, może się poczuć jak gość, waląc tatuaż nad tyłek (tzw. tramp stamp, czyli „stempel dziwki”). A co z normalną Ameryką? To zależy. Niektórzy czują się jak w oblężonej twierdzy. Izolują się. Wywalili z domu telewizor; uczą dzieci w domu (home schooling) ewentualnie posyłają je do tradycjonalistycznych uniwersytetów (jak Christendom College dla katolików czy Patrick Henry College dla protestantów). Starają się albo pracować z domu (tzw. telecommunting), albo zakładać własne małe bądź średnie firmy, zwykle usługowe. Podkreślmy, że państwo takim nie pomaga, a wręcz przeciwnie – przeszkadza. Gnębi ich podatkami, a najbardziej niesprawiedliwy jest w ich wypadku podatek na rzecz spatologizowanych szkół publicznych, z którymi wolni ludzie chcą mieć jak najmniej wspólnego. Inni normalni Amerykanie unikają gettoizacji, jednak próbują gospodarczo układać sobie byt w podobny sposób, pracując w domu bądź na własny rachunek, choć z różnych powodów (zwykle finansowych, ale również kulturowych, a także z powodu niepełnego uświadomienia) nie zrywają całkowicie z kulturą masową (głównie telewizją) czy też ze szkołami publicznymi. Za to walczą z patologiami w środkach masowego przekazu i w szkołach (czasami z pozytywnym skutkiem) oraz starają się mieszkać w bardziej zamożnych okolicach, gdzie są i lepsze szkoły, i jest bezpieczniej. Kłopot polega jednak na tym, że – pozornie paradoksalnie – w poszukiwaniu bezpieczeństwa i lepszych szkół na przedmieścia wyprowadzają się przedstawiciele drugiej Ameryki, którzy w największym stopniu są odpowiedzialni za te patologie. No i zaczynają patologizować i przedmieścia, i miejscowe szkoły, głosując w odpowiednio lewacki sposób, tak jak to robili w wielkich miastach. Rezultaty są zastraszające. W najgorszym chyba przypadku, w Detroit, prawie 50% dorosłych nie potrafi czytać i pisać. Ale za to na stacjach benzynowych i małych sklepach można całkiem otwarcie kupić sobie fajki na kokainę typu crack. Ogólnie w USA mamy kołobłąd (według typologii Konecznego), czyli nieszczęśliwe pomieszanie dwóch cywilizacji – „postępowej” i tradycyjnej, – które przecież nie dają się pogodzić. Ja na szczęście przebywam głównie w kręgu cywilizacji tradycyjnej, zachodniej, opartej na logocentryce. Myślę sobie o tym od czasu do czasu, ale obecne refleksje wywołała wiadomość, jaką dostałem od konserwatywnej Heritage Foundation. Wiadomość była zatytułowana „Wiara religijna wciąż pozostaje dobrą nowiną dla Ameryki” („Religious Faith Is Still Good News for America”). Powołując się na historyka i teologa Lelanda Rykena, autorzy przypominają, że dzięki Biblii całe pokolenia Amerykanów nauczyły się pisać i czytać. Biblia (wersja króla Jakuba) miała „niesamowity wpływ na nasz język, edukację, religię i kulturę”. Po prostu chrześcijaństwo stanowi „ramy wierzeń, wartości, ekspresywnych symboli oraz motywów artystycznych, za pomocą, których jednostki definiują swój świat, wyrażają swoje uczucia i wydają sądy o rozmaitych sprawach”. Naturalnie ostatnie stulecie, a szczególnie rewolucja kontrkulturowa lat sześćdziesiątych, podminowało amerykańskie fundamenty cywilizacyjne. „W ostatnich dekadach widać wyzwania dla religijnej wolności (…) narodów, usiłowania, aby fałszywie przedstawić rolę religii w sferze publicznej, oraz wzrastający pluralizm, który powoduje, że coraz trudniej jest osiągnąć moralny consensus w sprawach polityki publicznej” (recent decades have been marked by challenges to religious liberty in (…) nations, efforts that misconstrue the role of religion in the public square, and an increasing pluralism that makes it harder to achieve moral consensus on public policy). Stąd też Thomas Messner twierdzi, że „wojny kulturowe” przechodzą w „wojny sumienia” (Conscience Wars). Tzw. pluralizm powoli przechodzi w anarchię. Tradycyjni i patriotyczni Amerykanie trzymają się starych zasad. Siły patologizujące społeczeństwo tymczasem coraz częściej używają państwa, aby „wtrącać się coraz silniej w publiczną i prywatną sferę życia społecznego”. Co więcej – „narasta liczba zdarzeń, w których prywatni obywatele, a nawet społeczeństwo pokazują nietolerancję i wrogość wobec ortodoksyjnych poglądów religijnych i moralnych” (an increasing number of incidents in which private citizens and society at large demonstrate intolerance of and hostility to orthodox religious and moral viewpoints). Na przykład w 2005 roku gubernator stanu Illinois usiłował wymusić na religijnych aptekarzach, aby sprzedawali wbrew swojej woli i wierze pigułki aborcyjne. Alternatywą była utrata pracy, wręcz przymus zamknięcia aptek. Podobną kampanię nienawiści prowadzili „wesołkowie” i ich zwolennicy przeciwko osobom i środowiskom popierającym kalifornijską propozycję nr 8, która broniła małżeństwa tradycyjnego, czyli związku między kobietą a mężczyzną. W takim układzie uprzedzenia antyreligijne i nienawiść do wiary oraz tradycyjnie pojmowanego małżeństwa są przedstawiane, jako wysublimowane akty tolerancji. Natomiast druga strona, obrońcy koncepcji małżeństwa, jako związku między kobietą a mężczyzną, opisywana jest, jako zwolennicy „bigoterii, nieracjonalnych uprzedzeń, a nawet nienawiści” (bigotry, irrational prejudice, and even hatred). Niedługo tradycyjne rozumienie małżeństwa zostanie prawnie uznane za formę dyskryminacji. I wtedy na całego zacznie się polowanie na normalną Amerykę. Pierwszą ofiarą będzie wolność religijna. Może nastąpić zupełna gettoizacja wiary, czyli takie mini-Sowiety. Naturalnie będziemy walczyć, nie damy się. Na szczęście jeszcze nie jest tak źle. Moja cywilizacja amerykańska do złudzenia przypomina dawną Rzeczpospolitą. Pochodzimy z rozmaitych stron, modlimy się (a czasami i nie) w rozmaity sposób, wyglądamy różnorodnie, ale Rzecz jest Wspólna. Zarówno u nas na uczelni, jak też wśród przyjaciół rozumiemy, że wolność wypływa z własności prywatnej. Ponadto wiara jest uznawana za pożądane i pożyteczne zjawisko, wręcz błogosławieństwo i łaskę, a nie za neurotyczny objaw psychozy – jak podpowiadają lewacy. Podobnie sprawa ma się z patriotyzmem, czyli – jak tu się mówi – „nacjonalizmem”. Kraj się kocha, jest się wobec niego lojalnym, a za Ojczyznę się walczy. Nie ma zgody na palenie flagi narodowej. To nie jest kwestia „wolności słowa”. W moich kręgach wojsko jest cenione i podziwiane. Wojownicy (warriors) są bardzo szanowani. Docenia się ich poświęcenie i ofiarę krwi za kraj. Armia jest instytucją, do której stale ma się zaufanie. Zapewne dostrzegliście Państwo, jak bardzo podobne są odruchy u normalnych Amerykanów i normalnych Polaków. Naturalnie podobne są też postawy patologiczne, postępowe: nienawiść do własności prywatnej, wyrażana albo groźbą rewolucji albo stopniowej konfiskaty przez podatki, nienawiść do wiary, pogarda dla Ojczyzny, wyszydzanie patriotyzmu i armii. Wolność rozumiana jedynie, jako swoboda poniżej pasa – jak mawiał Erik von Kuehnelt-Leddihn. W Ameryce są dwie Ameryki; w Polsce jest Polska z Polakami oraz post-PRL z post-PRL-owcami i post-Polakami. W takim kontekście kulturowym w USA (tak jak w Polsce) trudno jest zachować swoją tożsamość, trudno jest pozostać wiernym sobie. Chyba, że jednoznacznie określimy się, kim jesteśmy. To samo dotyczy instytucji. Ojciec-założyciel nowoczesnego konserwatyzmu amerykańskiego, William F. Buckley Jr, mawiał (cytuję z głowy): „instytucja, która nie jest otwarcie i jednoznacznie konserwatywna i która się tak nie określa, z czasem stanie się liberalna”. Jest to proste prawo osmozy. Jeśli wokoło jest wszechobecny lewacki syf, to zaraza ta przejdzie na wszystko, co mu się aktywnie nie przeciwstawia. Stąd na przykład Katolicki Uniwersytet Lubelski lewaczeje siłą bezwładu, a szkoła wyższa o. Rydzyka ma się dobrze. Trzeba ją tylko intelektualnie podszlifować. A wtedy będzie można z wojującym konserwatyzmem wyjść na zewnątrz. Marek Jan Chodakiewicz

Na potrzeby rządu pracujesz ponad 174 dni w roku Centrum im. Adama Smitha już po raz osiemnasty ogłasza Dzień Wolności Podatkowej w Polsce. To symboliczny moment, w którym statystyczny obywatel przestaje wreszcie pracować na rzecz rządu (płacąc wszystkie nałożone na niego podatki, nie tylko podatek PIT) i zaczyna pracować dla siebie i swojej rodziny. W 2011 roku Dzień Wolności Podatkowej przypada 24 czerwca. Przypomnijmy, że data ta wynika z udziału sektora wydatków publicznych w Produkcie Krajowym Brutto (PKB). Wyniesie on w bieżącym roku ok. 48 proc., a więc będzie najwyższy od pięciu lat! Fakt ten ma miejsce, pomimo że, na skutek przeprowadzonej przez rząd ustawy dotyczącej tzw. składek na OFE, w tegorocznym budżecie od łącznej kwoty 23 mld zł tzw. rozchodów odjęliśmy 9 mld zł, które trafią od obywateli bezpośrednio do ZUS (o tyle formalnie obniżone zostały wydatki rządu). Oznacza to, że obywatele pracują na potrzeby rządu prawie połowę roku, czyli ponad 174 dni. Przypomnijmy, że budżet nie jest bytem samoistnym, a każdy wydatek jest wyłącznie konsekwencją wcześniej podjętej decyzji politycznej. Wskaźnik, jakim jest „Dzień Wolności Podatkowej”, najlepiej pokazuje faktyczną wysokość opodatkowania pracy obywateli, która jest źródłem bogactwa ich i narodu. Inaczej niż większość pobieżnych obserwacji, które często ograniczają się do analizy podatków dochodowych, wielkość ta zawiera w sobie również inne, często niewidoczne dla zwykłego obywatela, podatki takie jak akcyza czy VAT oraz tzw. składki jak składka ZUS, zdrowotna czy pozostałe. Ujmuje również dług publiczny, który jest też podatkiem, tyle, że odłożonym w czasie, ale już obecnie obywatele ponoszą koszty jego obsługi. Jak pokazuje przykład Grecji, pożyczane przez rząd pieniądze są – jak każdy inny dług – do spłacenia wraz z odsetkami. Rządy nie mają własnych pieniędzy, a tylko te, które w podatkach i tzw. obowiązkowych składkach zabiorą obywatelom. Obsługa i spłata zaciągniętych dziś pożyczek obciąża nasze dzieci i wnuki, tak jak pożyczki zaciągane przez władze PRL były i są do dziś spłacane przez obywateli już III RP. Dlatego uważamy, że permanentny wzrost zadłużenia rządu jest wysoce niebezpieczny i prowadzi do przepaści, nad którą dziś stoi Grecja. Od 1994 roku, kiedy po raz pierwszy Centrum im. Adama Smitha wyliczyło dla Polski „Dzień Wolności Podatkowej”, niewiele zmieniło się w zakresie łącznych obciążeń podatkowych. Różnica między najwcześniejszą a najpóźniejszą datą wynosi jedynie 20 dni! Biorąc pod uwagę, że obywatele pracują ponad 170 dni na opłacenie wszystkich wydatków rządu, to różnica ciągle jest zbyt mała. Jedynie w trzech okresach od 1994 roku Polacy mogli się cieszyć ze zmniejszenia udziału wydatków publicznych w Produkcie Krajowym Brutto. Działo się tak w latach 1995-1998, 2002-2004 i 2006-2008. Od roku 1997 Dzień Wolności Podatkowej wypada w okolicach 20 czerwca. Niewielkie reformy, takie jak obniżenie składki rentowej, czy też wprowadzenie dwóch stawek podatku dochodowego dla obywateli w wysokości 18 proc. i 32 proc., nie przyniosły zauważalnych i pożądanych efektów. Zmniejszenie obciążenia podatkowego obywateli w jednym obszarze jest zwykle „wyrównywane” przez podniesienie opodatkowania w innych obszarach oraz dołożenie nowych wymagań wobec podatników, jak np. rozszerzanie obowiązku posiadania kas fiskalnych czy wprost – podniesienie opodatkowania. Od trzech lat obserwujemy dynamiczny wzrost faktycznego opodatkowania obywateli (po ok. 100 mld zł rocznie), przede wszystkim poprzez zwiększanie zadłużenia zaciąganego przez rząd. Istotnym elementem wydatków publicznych jest obsługa zadłużenia publicznego. W związku z zadłużeniem rządu ponosimy rocznie koszt w wysokości 38 mld zł, a więc każdy obywatel pracuje prawie jedenaście dni rocznie na obsługę długów, które będą musiały zapłacić jego dzieci. 38 mld zł to niemalże tyle, ile rząd przeznaczył łącznie na obronę narodową, bezpieczeństwo publiczne i wymiar sprawiedliwości, co jest podstawową funkcją normalnego oraz sprawnego państwa.

Centrum Adama Smitha

Poznański Czerwiec'56 w PRL Wydarzenia poznańskie w 1956 roku były prawdziwym protestem społeczeństwa polskiego przeciw istniejącej komunistycznej rzeczywistości. Poznański bunt, który rozpoczął się od rewindykacji nie wykraczających poza ramy jednego zakładu pracy, uległ gwałtownemu procesowi radykalizacji i przekształcił się nieomal w powstanie narodowe. Nic, więc dziwnego, iż kolejne ekipy komunistyczne starały się przemilczeć go i nie dopuścić do kultywowania pamięci o nim. W 1966 roku nie ukazał się ani jeden artykuł poświęcony wydarzeniom poznańskiego czerwca 1956 roku. Ekipa Gomułki dawno powróciła do totalitarnych metod sprawowania władzy i przypominanie zrywu robotników sprzed dziecięcy laty, było niewskazane. Za wszelką cenę starano się sprawę zamilczeć, wymazać z historii tamte wydarzenia. Jednocześnie kontynuowano zwalnianie z pracy uczestników poznańskiego powstania. SB prowadziła aktywne działania operacyjne skierowane przeciwko osobom, pragnącym zbierać relacje uczestników tamtych krwawych wydarzeń. Zamiast tego 28 czerwca 1966 roku, o czym doniosła prasa następnego dnia, odbyło się w Poznaniu plenarne posiedzenie KW PZPR, w którym uczestniczył marszałek Marian Spychalski. W trakcie dyskusji podkreślano podniesienie standardu usług medycznych świadczonych w poznańskich zakładach, profilaktyki zdrowotnej i bhp. Relacje z tego zebrania miały wskazywać, iż władze komunistyczne „dbają” o robotników, o warunki ich pracy. W wytycznych na VII zjazd PZPR w 1976 roku zalecano: „w środkach masowego przekazu tworzony winien być klimat dla dobrej pracy, wymiany najlepszych doświadczeń i nowych rozwiązań, popularyzacji najlepszych inicjatyw i doświadczeń produkcyjnych załogi (…). Jednocześnie front krytyki skierowany winien być przeciwko tym czynnikom i zjawiskom, które przeszkadzają w osiąganiu wyższej, jakości pracy – przeciw niezdyscyplinowaniu i lenistwu, wygodnictwu, asekuranctwu, kibicowaniu, marnotrawieniu i nieładowi organizacyjnemu i produkcyjnemu, niechęci do podejmowania nowych zadań, niegospodarności”. Nakazywano także gazetom „prezentować dorobek ostatnich lat w dziedzinie rozwoju różnych form demokracji socjalistycznej, zwłaszcza szerokiego systemu konsultacji społecznej, samorządności w zakładach pracy i różnych form kontroli społecznej”. W tej sytuacji wspominanie wydarzeń sprzed dwudziestu laty nie mieściło tym scenariuszu, tym bardziej, że na początku 1976 roku uwidoczniły się efekty obłędnej polityki gospodarczej ekipy Gierka. Po ogłoszeniu przez władze dotkliwej podwyżki cen żywności, w Radomiu, Ursusie i Płocku doszło do demonstracji, brutalnie rozproszonych przez oddziały ZOMO. Wydarzenia te zbiegły się z rocznicą poznańskiego czerwca 1956 roku. Władze komunistyczne, aby odwrócić uwagę Polaków od wydarzeń sprzed 20 laty oraz od tych sprzed kilku dni, zaczęły organizować „spontaniczne” wiece poparcia dla Gierka. Jeden z nich miał miejsce 28 czerwca 1956 roku w Poznaniu, a więc dokładnie w 20 rocznicę 1956 roku. „Ponad 120 tys. Mieszkańców Poznania – napisano w „Trybunie Ludu” – i województwa zgromadziło się w poniedziałek, aby zamanifestować jedność narodu i partii, aby wyrazić swoje poparcie dla jej kierownictwa: Tow. Gierek – możecie na nas liczyć. Zdecydowanie i konsekwentnie realizujemy uchwały VII Zjazdu PZPR”. Wedle propagandy komunistycznej „Poznaniacy dowiedli wielokrotnie, że za ojczyznę umieją walczyć, ale także dobrze i rzetelnie pracować. Dlatego wyrażają zdecydowaną dezaprobatę dla wszystkich tych, którzy niszczą owoce pracy Polaków”. To rzekome powszechne potępienie dla warchołów musiało być odczytane, jako dezaprobata także dla tych robotników, którzy zamanifestowali swój sprzeciw wobec władz komunistycznych w 1956 roku. Robotnicy Poznania w 1976 roku złożyli przyrzeczenie: „Towarzyszu Gierek, pragniemy Was zapewnić, jako przywódcę naszego narodu, a także Was – towarzyszu Jaroszewicz – powiedział brygadzista HCP – Bogdan Tyniecki, że macie gorące poparcie załogi „Cegielskiego” i całej klasy robotniczej Poznania. W waszym wysiłku, jaki podejmujecie dla dobra klasy robotniczej i całego narodu będziemy Was wspierać dalszą, jeszcze bardziej wydajną pracą, będziemy nadal pracować z poznańską rzetelnością”. Nic, więc dziwnego, iż analogicznie jak w 1966 roku, nie ukazały się w prasie żadne artykuły poświęcone wydarzeniom sprzed 20 laty. Równocześnie w sprawozdaniu urzędu cenzury z lipca 1976 zapisano: „Z kilku materiałów wyeliminowano oceny i opinie zawierające elementy tzw. „rozrachunku z okresem do 56 roku”. W okresie tzw. karnawału „S” w 1981 roku władze komunistyczne pozwoliły na uroczyste obchody 25-lecia powstania robotniczego w Poznaniu, budowę pomnika poświęconego temu wydarzeniu oraz publikację 356 publikacji wspomnieniowych. Pięć lat później sytuacja była już zupełnie inna. W dniach 29 czerwca – 3 lipca 1986 roku obradował X zjazd PZPR, tak, więc w dniu 30 rocznicy poznańskiego Czerwca trwały ostatnie gorączkowe przygotowania do tego „wielkiego” wydarzenia. Po raz kolejny starano się wyciszyć pamięć o robotniczym buncie, choć ukazało się w sumie 66 artykułów poświęconych poznańskiemu Czerwcu 1956 roku. W zdecydowanej większości z nich powoływano się na ustalenia tzw. raportu Kubiaka, zgodnie, z którym kierownictwo partii w 1956 roku „nie potrafiło przyjąć orientacji na klasę robotniczą i robotnicze organizacje partyjne”, skutkiem tego „niezadowolenie klasy robotniczej narastało, ujawniając się najostrzej na gruncie bytowo-materialnym, a także nagromadzonych skutków nie praworządności i naruszenia zasad socjalizmu”. Komisja Kubiaka w partyjnej nowomowie stwierdzała, iż demonstracje robotników w Poznaniu w 1956 roku były wynikiem „złego funkcjonowania instytucji państwa i kierowniczych ogniw partii. Jednakże zastosowanie środków przymusu i przemowy w momencie, kiedy doszło do skrajnie niebezpiecznych i niszczycielskich ataków na porządek prawny, instytucje państwowe i organy porządkowe było prawnie uzasadnionym obowiązkiem władz. Przypadki naruszenia prawa (…) związane z reguły z aktywizacją sił antyustrojowych i antypaństwowych nie mogą być tolerowane”. Wedle propagandy z 1986 roku partia „wyciągnęła daleko idące wnioski z tej lekcji i nie tylko dokonała analizy tych błędów, ale także uruchomiła mechanizmy, aby nie dopuścić do popełnienia błędów podobnych tym z 56 roku”. Strategia władz była, więc oczywista: protest robotników Poznania był częściowo słuszny, bo pomógł partii zrozumieć, że oddaliła się od mas. Tamta władza nie potrafiła nawiązać dialogu ze społeczeństwem, natomiast obecna wyciąga do niego rękę. Według prasy w 1986 roku potrzebny był przede wszystkim spokój oraz praca, bo tylko w ten sposób możliwe było wyjście z kryzysu gospodarczego. Uczestnik wydarzeń z 1956 roku – Andrzej Elbanowski – apelował: „Dobrze by było, gdyby i dziś poznańskie było przykładem dobrej roboty i dobrej działalności dla całej Polski. W dzisiejszej dobie ogromnych trudności potrzebny jest nie etos walki, lecz etos pracy!”. Ówczesna polityka władz była, więc bardzo czytelna – zapomnijmy o wypadkach sprzed 30 lat, nie myślmy o historii, a o przyszłości, opartej na „porozumieniu narodowym”. Jednak w niektórych artykułach i książkach nadal powracano do starej wersji o „imperialistycznej” prowokacji. W opublikowanej w 1986 roku książce Antoni Czubiński, partyjny historyk wysuwał tezę, iż pierwsze strzały w Poznaniu w 1956 roku padły na skutek prowokacji manifestantów, w rezultacie, czego interwencja wojska była niezbędna, a w zajściach dominowały „elementy kryminalne. Doszło do ekscesów, napaści na gmachy publiczne, a w końcu do strzelaniny. Starano się np. nie dopuścić do pomocy lekarskiej do rannych, nie udzielono pomocy linczowanemu na dworcu funkcjonariuszowi WUBP. Niszczono sprzęt i mieszkania. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie interwencja wojska”. Z kolei publicysta „Rzeczywistości” nawoływał do czujności, gdyż „w świadomości społeczeństwa pozostają silne wpływy burżuazyjnej ideologii, a ośrodki imperialistycznej dywersji nie zrezygnowały z siania zamętu w Polsce”. W relacji ze skromnych uroczystości rocznicowych reporter „Expressu Poznańskiego” czujnie zauważył podejrzanym osobników, „którzy liczyli na jakąś sensację w dniu 28 czerwca, przybywając pod nasze zakłady samochodem zagranicznym z warszawskim dyplomatycznym numerem rejestracyjnym”. Cenzura z niezwykłą skrupulatnością wykreślała z artykułów prasy katolickiej wszelkie komentarze niezgodne z linią propagandy komunistycznej. Usuwano także informacje o mszach świętych w intencji trzynastoletniego Romka Strzałkowskiego oraz innych poległych na ulicach Poznania w 1956 roku.

Wybrana literatura:

Poznański Czerwiec 1956: relacje uczestników

Poznański Czerwiec 1956 w dokumentach

A. Czubiński – Czerwiec 1956 w Poznaniu

Godziemba's blog

EKSPERYMENT NARODOWY Dróg, co prawda Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad budować nie umie, ale świetnie robi eksperymenty. W najbliższy weekend pod jej patronatem i z jej budżetu, czyli za pieniądze podatników odbędzie się finał Narodowego Eksperymentu Bezpieczeństwa „Weekend bez Ofiar”.

http://www.gddkia.gov.pl/search//narodowy+eksperyment/searchSubmit/

Zatrudniona do przeprowadzenia Eksperymentu agencja PR wymyśliła, że będzie nas zachęcać, żebyśmy nie jeździli samochodami i raczej siedzieli w domu. Jak się ten Eksperyment powiedzie i przestaniemy jeździć to dróg i autostrad można będzie już nie budować, – czyli będzie świetne uzasadnienie do tego, co jest czyli nie budowania dróg i autostrad. Teoretycznie można byłoby powiedzieć, że w ten sposób GDDKiA nadzorowana przez jednego z najlepszych ministrów w rządzie Donalda Tuska – Mecenasa (Dróg, Autostrad i Kolei) Grabarczyka – podcina sama gałąź, na której siedzi. Przecież przestanie być potrzebna. Ale to tylko teoretycznie. Bo w praktyce „Gdaka” od lat istnieje, mimo że nie buduje. Odejdzie jej tylko jeden kłopot z głowy – mianowicie budowanie, które niepotrzebnie odciąga uwagę fachowców od robienia różnych Narodowych Eksperymentów. Reszta pozostanie po staremu. Gwiazdowski

"Obecna praktyka rządzenia PO jest groźna dla Polski" - Bełkotem można określić narrację gospodarczą PO w minionych 3 latach. Bełkotem można określić obecne dokumenty rządowe, które dotyczą finansów publicznych. Bełkot to obecna polityka innowacji w Polsce. W niedawno opublikowanym raporcie o innowacyjności polskiej gospodarki pokazaliśmy, że mimo wydania 10 mld euro środków unijnych na wzrost innowacyjności w Polsce, innowacyjność radykalnie spadła w minionych 5 latach. Przepalenie bez sensu 10 mld euro to dopiero jest bełkot. Program PO nie istnieje, a obecna praktyka rządzenia PO jest po prostu groźna dla przyszłości Polski - powiedział prof. Krzysztof Rybiński. Ekonomista stwierdził również: "W programie PiS dostrzegam pomysły dobre dla Polski, na przykład propozycje nowych reguł tworzenia prawa, deregulację, propozycję stworzenia funduszu przyszłych pokoleń z dochodów z gazu łupkowego czy renegocjację celów unijnej polityki ochrony klimatu, która jest zabójcza dla Polski. Ale w kwestii finansów publicznych i innych kluczowych spraw gospodarczych program PiS jest pełen ogólników, więc nie wiemy, co się tak naprawdę za tymi ogólnikami kryje". Z Krzysztofem Rybińskim - doktorem habilitowanym nauk ekonomicznych, rektorem Uczelni Vistula - rozmawia Jacek Nizinkiewicz

Jacek Nizinkiewicz: Czy złożył Pan pozew przeciwko rządowi Donalda Tuska za OFE? Prof. Krzysztof Rybiński: Podpisy są cały czas zbierane na stronie www.pozwij-rzad.pl, mamy już ponad 7000 chętnych, którzy chcą dołączyć do pozwu zbiorowego. Teraz czekamy na zaskarżenie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, co powinno mieć miejsce niebawem. Jeżeli Trybunał orzeknie o niezgodności ustawy z Konstytucją, wtedy złożymy pozew, pierwszy pozew "naród przeciw rządowi", i będziemy dochodzić odszkodowania.

- Czego Polacy mogą spodziewać się po zmianach w OFE? - Zmiany, które wprowadził rząd w systemie emerytalnym, mają cztery podstawowe negatywne skutki: po pierwsze - obniżają nasze emerytury w przyszłości, po drugie - tworzą w ZUS taki mechanizm jak funkcjonował w Bezpiecznej Kasie Oszczędności Grobelnego w 1990 roku, tak jak wtedy obiecują odsetki, których nie będzie jak spłacić; po trzecie - pozwalają ukryć przez obywatelami ponad 200 mld złotych długu publicznego w ciągu 10 lat; po czwarte - dają rządowi mnóstwo gotówki na bieżące wydatki, co pozwala na kolejne odłożenie w czasie koniecznych reform.

- Może Pan już dzisiaj powiedzieć, jakim naciskom był poddawany przez rząd za krytykę w sprawie OFE? W wywiadzie dla "Wprost" mówił Pan: "W mojej karierze trzykrotnie rządzący interweniowali u mojego pracodawcy ze skargą na mnie. Wiem, że niektórzy moi koledzy ekonomiści też byli poddawani naciskom. Rozmawiałem niedawno z osobą wysoko postawioną w swojej instytucji. Po bardzo niepochlebnej wypowiedzi tej osoby względem rządu, przedstawiciel polskiego rządu wysłał list do właścicieli tej firmy za granicę z żądaniem, żeby z tą osobą zrobić porządek. To są praktyki stosowane przez polityków, w tym również Platformy Obywatelskiej'. Nie podawał Pan żadnych konkretów, przez co Pańska wypowiedź, z całym szacunkiem, może brzmieć jak blef. Jakim naciskom poddawała Pana PO? - Jest oczywiste, że nie podam publicznie konkretów dotyczących osób trzecich i mojej rodziny. W moim przypadku były osobiste naciski, żebym przestał krytykować rząd w postaci rozmowy z jedną z kluczowych osób z otoczenia Tuska, ponadto różne instytucje są ostrzegane przez ludzi związanych z PO, żeby nie współpracowali ze mną, że to jest w rządzie źle widziane. Poza tym powstają artykuły, które próbują mnie oczerniać, czego przykładem był niedawny tekst w "Polityce". Nie wiem, czy tekst powstał "na zamówienie", ale jest to kolejna forma nacisku. Ja do tego przywykłem, w ciągu minionych 15 lat różni przedstawiciele różnych rządów próbowali skarżyć się na mnie do właścicieli instytucji, w których pracowałem, ale zawsze bezskutecznie. Dlaczego? Dlatego, że moja krytyka jest do bólu merytoryczna i oparta na faktach. Dlatego tak boli!

PO czy PiS? Której partii zaufasz? - Jak Pan ocenia politykę gospodarczą rządu Tuska - rządu, który jako jedyny w Europie poradził sobie z kryzysem finansowym? - Rząd sobie z niczym nie poradził, żaden element pakietu antykryzysowego nie został zrealizowany. To gospodarka sobie poradziła, mimo żenującej nieudolności tego rządu. Jak można w warunkach 4-procentowego wzrostu gospodarczego doprowadzić do 110 miliardowego deficytu w finansach publicznych? A co będzie, jak przyjdą chudsze lata? Jaki wtedy będzie deficyt w finansach publicznych? Każda rodzina to rozumie, że jeżeli zarabia miesięcznie 5 tysięcy netto a wydaje 10 tysięcy, to po jakimś czasie skończy się limit na karcie kredytowej i banki odmówią dalszego kredytu. A rząd Tuska tego nie rozumie, on chowa długi pod dywan, w ciągu 10 lat planuje schować około 300 mld złotych.

- Jaki scenariusz gospodarczy na kolejne cztery lata rządów przygotowuje PO? - Na razie mogliśmy zapoznać się z programem wyborczym PiS i PJN. Jakie plany ma PO tego nie wiemy. PO nam mówi, że jesteśmy zieloną wyspą i nie są potrzebne żadne głębokie reformy. A ekonomiści już widzą, jak powoli żółkną liście i trawy na tej wyspie i ostrzegają, że bez reform już niedługo może dojść do załamania wzrostu gospodarczego.

- A może dla krajowej gospodarki lepsze będą rządy Jarosława Kaczyńskiego? - Dla gospodarki najlepsze są rządy mądrych ludzi, którzy rozumieją, jakie reformy są potrzebne. W programie PiS dostrzegam pomysły dobre dla Polski, na przykład propozycje nowych reguł tworzenia prawa, deregulację, propozycję stworzenia funduszu przyszłych pokoleń z dochodów z gazu łupkowego czy renegocjację celów unijnej polityki ochrony klimatu, która jest zabójcza dla Polski. Ale w kwestii finansów publicznych i innych kluczowych spraw gospodarczych program PiS jest pełen ogólników, więc nie wiemy, co się tak naprawdę za tymi ogólnikami kryje.

- Zgadza się Pan z Bogusławem Grabowskim, członek Rady Gospodarczej przy premierze, który powiedział, że gospodarczy program PiS to bełkot? - Nie zgadzam się. Bełkotem można określić narrację gospodarczą PO w minionych 3 latach. Bełkotem można określić obecne dokumenty rządowe, które dotyczą finansów publicznych. Bełkot to obecna polityka innowacji w Polsce. W niedawno opublikowanym raporcie o innowacyjności polskiej gospodarki (dostępny na stronie www.madra-polska.pl) pokazaliśmy, że mimo wydania 10 mld euro środków unijnych na wzrost innowacyjności w Polsce, innowacyjność radykalnie spadła w minionych 5 latach. Przepalenie bez sensu 10 mld euro to dopiero jest bełkot.

- Program gospodarczy, której partii uważa Pan za najbezpieczniejszy i najlepszy dla Polski? - Nie robiłem takiego porównania. W każdym razie program PO nie istnieje, a obecna praktyka rządzenia PO jest po prostu groźna dla przyszłości Polski.

- Czy Polskę stać na pomoc Grecji i czy może skończyć się tylko gwarancjach finansowych dla Grecji, czy też realnym finansowym wsparciu gotówkowym? - Grekom już nic nie pomoże, każde kolejne pieniądze dane Grekom bez restrukturyzacji długu to pieniądze stracone. Mówię i piszę o tym od prawie dwóch lat, potrzebne jest głęboki pakiet reform połączony z restrukturyzacją długu. Polska powinna się tego domagać publicznie, zamiast bezmyślnie kopiować to co proponują Niemcy. Koniec części pierwszej. Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz

O panowanie nad Europą 70 lat temu, 22 czerwca 1941 roku, Niemcy, zwane wówczas III Rzeszą, rozpoczęły wojnę z Rosją, zwaną wtedy Związkiem Sowieckim. To nie tylko jedna z najważniejszych dat w II wojnie światowej, ale jedna z najważniejszych w XX wieku, a nawet w dziejach powszechnych. Dwaj totalitarni bandyci, mordercy i ludobójcy, dotychczasowi sojusznicy Hitler i Stalin, rozpoczęli wojnę pomiędzy sobą. Wojna toczyła się dosłownie na śmierć i życie jednego albo drugiego dyktatora. Dla dwóch jednocześnie nie było miejsca w Europie. Dwie największe machiny wojenne stanęły naprzeciwko siebie na pozycjach wyjściowych do ataku. Pierwszy zaatakował Hitler, który uprzedził w ten sposób ofensywę sowiecką, zaplanowaną przez Stalina na początek lipca 1941 roku. Komunistyczny dyktator Kremla był przekonany, że oszukał Hitlera, że Hitler nic nie wie o sowieckich przygotowaniach do wojny i zdobycia nie tylko Niemiec, ale całej Europy po Atlantyk. Geneza wybuchu wojny między III Rzeszą a Związkiem Sowieckim 22 czerwca 1941 roku sięga historycznego zwycięstwa Wojska Polskiego nad agresją Armii Czerwonej 15 sierpnia 1920 roku. To właśnie wtedy premier rządu rosyjskiego, a zarazem bolszewicki dyktator Lenin, czczony do dzisiaj w Moskwie, jako komunistyczne bóstwo, sformułował polityczny testament dla swych następców. W tym supertajnym testamencie (ujawnionym po upadku komunizmu w 1991 roku) Lenin pisał tak: "Niemcy ogarnęło wrzenie rewolucyjne, a proletariat Anglii wzniósł się na zupełnie nowy poziom rewolucyjny. Wszystko tam było gotowe do wzięcia. Lecz Piłsudski i jego Polacy spowodowali gigantyczną, niesłychaną klęskę sprawy światowej rewolucji (...). Przeciwko Polsce możemy zawsze zjednoczyć cały naród rosyjski, a nawet sprzymierzyć się z Niemcami (...) wszędzie Niemcy są naszymi pomocnikami i sprzymierzeńcami. Chwilowo nasze interesy są wspólne. Rozdzielą się one i Niemcy staną się naszymi wrogami w dniu, kiedy zechcemy się przekonać, czy na zgliszczach starej Europy powstanie nowa hegemonia germańska czy też komunistyczny związek europejski". Stalin, jako następca Lenina przejął jego "testament". Plan Stalina zakładał w pierwszej fazie wspólną agresję Rosji i Niemiec na Polskę, a następnie podział Europy na strefy wpływów pomiędzy III Rzeszę a ZSRS. To z kolei miało wplątać Niemcy w konflikt z Francją i Wielką Brytanią. II wojna światowa toczyłaby się na Zachodzie bez udziału Rosji, przeciwnicy by się wzajemnie wykrwawili. Na osłabionego zwycięzcę, ktokolwiek by nim został, uderzyłaby Rosja i zajęła całą Europę aż po Atlantyk. Strategiczny polityczno-militarny plan skomunizowania całej Europy miał ściśle tajny kryptonim: "Oswobożdienije", czyli wyzwolenie. Stalin po raz pierwszy ujawnił ten kryptonim 5 maja 1941 roku na Kremlu w tajnym przemówieniu do kilku tysięcy młodych oficerów Armii Czerwonej. 22 czerwca 1941 roku Niemcy uderzyły na Rosję sowiecką. Słabszy uderzył na dużo silniejszego. Przewaga w ludziach Armii Czerwonej nad Wehrmachtem była prawie trzykrotna! Podobnie w artylerii oraz w czołgach. Także lotnictwo sowieckie było liczniejsze od Luftwaffe, ale zostało zniszczone z zaskoczenia niemal w całości na lotniskach polowych tuż przy granicy niemieckiej. W ciągu pierwszych godzin 22 czerwca oraz w ciągu następnych kilku dni Armia Czerwona poniosła gigantyczne, nieodwracalne straty w ludziach, sprzęcie, dowódcach, uzbrojeniu. Zaskoczenie było katastrofalne! Jak do niego doszło? Oto według poleceń Stalina czołowi marszałkowie i generałowie sowieccy (Woroszyłow, Timoszenko, Żukow, Mierieckow, Szaposznikow, Pawłow) wydali rozkazy dla 5-milionowej Armii Czerwonej, aby skoncentrowała główne siły do ataku na Niemcy tuż nad samą granicą na pozycjach wyjściowych do uderzenia. Rosjanie wyszli z umocnionych rejonów obronnych, bo mieli zaatakować, ale to wtedy nieoczekiwanie pierwsi uderzyli Niemcy, dużo słabsi, ale z zaskoczenia. Bardzo istotny był główny cel przewidywanego ataku Armii Czerwonej wyznaczony na początek lipca - Rumunia! A dokładnie wielkie zagłębie ropy naftowej Ploeszti. To stamtąd III Rzesza miała około 30 proc. dostaw ropy, a 35 proc. dostarczali Niemcom sami Rosjanie. W czasie wielkiej bitwy lotniczej o Anglię samoloty Luftwaffe w 90 proc. latały na znakomitej sowieckiej benzynie lotniczej! Niemcy produkowały też poważne ilości paliwa syntetycznego, ale było ono mniej efektywne od ropy, dużo droższe i zaspokajało niespełna 30 proc. potrzeb militarnych ogromnej machiny Wehrmachtu. Zdobycie Rumunii i zagłębia w Ploeszti, a następnie wstrzymanie sowieckich dostaw ropy i benzyny do Niemiec unieruchamiało w realiach wojennych wszelkie działania Niemiec. Dlatego po sparaliżowaniu zdolności bojowych Wehrmachtu główne uderzenie agresji sowieckiej miało wyjść z rejonu Brześcia, Białegostoku, Łomży, Grodna i Przemyśla prosto na Warszawę, Berlin, Paryż, Brukselę, a także na Budapeszt, Wiedeń, Monachium, a nawet Belgrad i Ateny! Tak miała wyglądać II wojna światowa według planów ludobójcy Stalina. Taka była geneza 22 czerwca 1941 roku, kiedy inny ludobójca, Hitler, uprzedził o dwa tygodnie swego dotychczasowego sojusznika i przyjaciela. Dwaj totalitarni bandyci, Adolf Hitler i Józef Stalin, ponoszą jednakową odpowiedzialność za wybuch II wojny światowej. Niemcy i Rosja wspólnie dążyły nie tylko do likwidacji Polski, jako państwa. Strategicznym celem sojuszu rosyjsko-niemieckiego było opanowanie całej Europy oraz jej podział na strefy wpływów: hitlerowską i komunistyczną. Należy podkreślić, że oba reżimy - hitlerowski i sowiecki - były systemami politycznymi i ideologiami lewicowymi! Współodpowiedzialności i współwiny rosyjsko-niemieckiej za rozpętanie kataklizmu II wojny światowej wcale nie pomniejsza późniejsze skoczenie sobie do gardeł Stalina i Hitlera. Po dwóch latach współpracy politycznej, militarnej, gospodarczej i dyplomatycznej w pierwszej fazie II wojny światowej Rosjanie i Niemcy rozpoczęli wojnę między sobą. Można to porównać do walki dwóch gangsterów, którzy najpierw wspólnie dokonali napadu na bank, a kiedy poróżnili się przy podziale łupów, zaczęli strzelać sami do siebie.

Józef Szaniawski

Grecji nie pomagamy, sobie szkodzimy W łączenie się przez Polskę do gwarancji dla bankrutującej Grecji wydaje się przesądzone. Zostało przesądzone już w chwili, gdy Donald Tusk zadeklarował nasze przystąpienie do niesprecyzowanego do dziś "euro plus". Tryb podjęcia tej decyzji, nigdy wcześniej w Polsce w żaden sposób niekonsultowanej ani niedyskutowanej, jest równie niejasny jak tryb wyboru osławionego "załącznika 13" w śledztwie smoleńskim czy odwołania szefa CBA i mam nadzieję, że także z tej decyzji będzie się musiał Donald Tusk kiedyś rzetelnie wytłumaczyć; w ostateczności przed Trybunałem Stanu. W efekcie ani nie wchodzimy do strefy euro, ani nie pozostajemy poza nią. Zrezygnowaliśmy na nieokreślony czas z korzyści posiadania wspólnej waluty, ale zgadzamy się już teraz ponosić wyrzeczenia i rozmaite koncesje na rzecz głównych rozgrywających europejskiej gospodarki tak, jakbyśmy z dobrodziejstw euro korzystali.

Poklepią nas po plecach Wszystko to bez jakiejkolwiek, choćby nawet ogólnikowej obietnicy, co w zamian. Na mocy nieśmiertelnej polskiej politycznej głupoty, która każe wierzyć, że jeśli będziemy dla silniejszych partnerów w polityce zagranicznej uprzedzająco grzeczni (uprzedzająco w sensie dosłownym – to znaczy: będziemy spełniać ich życzenia, zanim złożą nam jakąkolwiek ofertę), to oni ze swej strony poczują się zobowiązani też coś kiedyś dla nas zrobić. To infantylne wyobrażenie o polityce zaprowadziło nas już za bezdurno, jak się miało szybko okazać, do Iraku i wciągnęło w międzynarodowy skandal z tajnymi więzieniami CIA (by nie sięgać w historię głębiej). Wydawałoby się, że to doprawdy dosyć, by nasi politycy zaczęli myśleć i byśmy nie słyszeli więcej tych tonów opartej na niczym wiary, że "udział w unijnych mechanizmach solidarności daje nam prawo, by samemu wiele oczekiwać od budżetu europejskiego", jak zapewnia chcących mu wierzyć Janusz Lewandowski. W istocie ochotnicze i niepoprzedzone żadnymi warunkami wstępnymi przystąpienie do owych "mechanizmów solidarności" nie daje nam niczego poza poklepaniem paru przedstawicieli rządzącej partii po plecach i zapewnieniem, że zachowali się bardzo comme il faut. Tworzy natomiast precedens, zmuszający nas do ratowania także Portugalii, Hiszpanii czy Włoch, jeśli sprawdzą się pesymistyczne przewidywania, że i one nieuchronnie pakują się w kłopoty. Jeśli natomiast wpadnie w kłopoty finansowe Polska, każdy polityk zachodni powie, że to zupełnie inna sprawa, nie jesteśmy wszak w strefie wspólnej waluty i Europa nam nie udzielała żadnych gwarancji, przeciwnie, nie szczędziła nam od dawna zbawiennych rad i napomnień, byśmy cięli wydatki publiczne i zmniejszali zadłużenie, no, a skoro ich nie słuchaliśmy... Propagandowa kanonada rządu, mająca po fakcie uzasadnić podjętą bez należytego namysłu złą decyzję, pełna jest fałszów i przeinaczeń, których wyliczenie wymagałoby długiego szkicu i które zostały już gdzie indziej wypunktowane. Ograniczę się do głównych: nie jest prawdą, jakoby gwarancja miała charakter czysto teoretyczny, bo na razie Grecja nie wstrzymała spłaty długów – wszyscy doskonale wiedzą, że wstrzyma.

Wizerunek szefa rządu Nie idzie tu wcale o ratowanie Grecji, której ewentualnego bankructwa międzynarodowe gwarancje nie powstrzymają, ale o zrekompensowanie spowodowanych jej sytuacją strat bankom, głównie francuskim i niemieckim, które licząc na taką właśnie podkładaną im przez rządy poduszkę, inwestowały w ryzykowne obligacje, nie ubezpieczając nawet tego ryzyka. Nie jest też prawdziwa suma 150 milionów euro. Dziś, aby uzyskać realnie 100 milionów, musimy sprzedać obligacje nominowane na nieco ponad 120, a sytuacja raczej się nie poprawi. Zakładając, że się nie pogorszy, co samo w sobie jest bardzo optymistyczne, i doliczając odsetki, mówimy o zobowiązaniu mniej więcej o jedną trzecią większym. Po co obciążamy nim nasz i tak już bardzo kruchy budżet? W imię "budowania wizerunku naszego kraju w Europie", jak twierdzi rząd, czy raczej w imię budowania w niej wizerunku jego szefa?

RAZ

"W Auschwitz rodziły się okrągłe, tłuste, normalne dzieci..." Leszczyńska nie kalkulowała, jakie szanse na przeżycie ma dziecko. Nie myślała, czy urodzi się chore. Bezwzględnie broniła życia. Jakże różni się jej bohaterska postawa od niejednego współczesnego adepta medycyny, który mieni się lekarzem. - I rzekł [faraon] do swego ludu: Oto lud synów Izraela jest liczniejszy i potężniejszy od nas. Roztropnie przeciw niemu wystąpmy, ażeby się przestał rozmnażać. W wypadku, bowiem wojny mógłby się połączyć z naszymi wrogami w walce przeciw nam, aby wyjść z tego kraju – czytamy w Księdze Wyjścia, w rozdziale 1, 9-10.

Bóg dobrze czynił położnym Egipski faraon boi się, że licznie rozmnażający się Hebrajczycy stanowią zagrożenie dla jego kraju. Najpierw chce ich wyniszczyć ciężką i uciążliwą pracą, ale kiedy to się nie powodzi („im bardziej go (lud Izraela) uciskano, tym bardziej się rozmnażał i rozrastał, co jeszcze potęgowało wstręt do Izraelitów") rozkazuje położnym wzywanym do rodzących hebrajskich kobiet, by zabijały wszystkich chłopców, zostawiając przy życiu jedynie dziewczynki. Położne jednak bardziej obawiają się Boga, niż faraona, więc nie spełniają jego rozkazu. Ryzykują własnym życiem, kłamią, ale ratują nowo narodzone dzieci, a Bóg im wynagradza. - Bóg dobrze czynił położnym. Nie spotkała ich żadna kara, a naród izraelski stawał się coraz liczniejszy i potężniejszy – dr inż. Antoni Zięba przypomina Księgę Wyjścia. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia nie ma wątpliwości, że to starotestamentalne błogosławieństwo jest wciąż aktualne, a Bóg zawsze opiekuje się obrońcami życia. Nie mogło być inaczej w przypadku Stanisławy Leszczyńskiej, dzielnej położnej, która była więźniarką obozu Auschwitz – Birkenau przez dwa lata – od 1943 do 1945 roku. - Losy sługi Bożej, Stanisławy Leszczyńskiej, są współczesnym dowodem na prawdziwość słów Bożych zapisanych w Piśmie Świętym – przekonuje Zięba. - Zawód położnej to było jej prawdziwe powołanie – wspomina Maria Stachura, reżyserka filmu „Matka z Auschwitz – Birkenau”. Leszczyńska to dla niej nie tylko odległa bohaterka, ale także cioteczna babcia, więc praca nad filmem w dużej mierze polegała na spotkaniach z rodziną i bliskimi, którzy pamiętają Leszczyńską. Pomysł nakręcenia filmu o położnej z Auschwitz powstał podczas V Światowego Kongresu w Obronie Życia. Stachura spotkała się tam z dr inż. Ziębą, który przedstawił jej propozycję.

Życie zagrożone trzy tysiące razy Stanisława trafiła do obozu wraz z córką. W latach 43-45, pomimo rozkazu dr Mengele, by uśmiercać wszystkie noworodki, przyjęła na świat ponad 3 tysiące dzieci. Co to oznacza? Że ponad 3 tysiące razy jej życie znajdowało się w stanie permanentnego zagrożenia. I przeżyła. Czyż Bóg nie błogosławi tym, którzy bronią życia? Przyjmowała porody w najtrudniejszych warunkach, jakie tylko można sobie wyobrazić, kiedy zdobycie wiaderka przegotowanej wody dla rodzącej kobiety stawało się walką na śmierć i życie. Przyjmowała porody Polek, Rosjanek, Żydówek, wszystkich bez wyjątku. Potem uczyła te kobiety modlitwy, a z resztek chleba robiła dla nich różańce. - Wszystkie się modliły, i te, które wierzyły, i Żydówki. Wszystkie tak samo mówiły „Ojcze Nasz” - wspomina syn Leszczyńskiej, prof. dr hab. n. med. Stanisław Leszczyński. Żeby chronić przed zimnem maleńkich więźniów nazistowskiego terroru, zawijano właściwie w cokolwiek, choćby w papier. Prowizoryczne pieluszki matki suszyły ciepłem własnego ciała, zawijając wokół ud, ramion czy pleców. Dzieci trzeba było także ukryć przez SS-manami. Czasem wciskając małe ciałko pod siennik. Tak ocalał Maciej Stanisław Niewiadomski, urodzony 12 stycznia 1945. Chyba nikt nie ma wątpliwości, po kim dostał drugie imię. Podobno rozpłakała się tylko raz. - Kiedy mnie zobaczyła – wspomina Maciej Niewiadomski, jedno z dzieci Leszczyńskiej. - Byłem potwornie maleńki. Ważyłem niewiele ponad kilogram i miałem niecałe 40 cm – uzupełnia mężczyzna. - To, że dziś depczę po tej świętej ziemi, to prawdziwy cud – przekonuje.

Becik z papieru i dziecko pod siennikiem Takich „cudów” obóz przeżyło 30. Na całym świecie do dziś żyje około 17. Prof. Stanisław Leszczyński, syn bohaterskiej położnej, szybko dodaje, że przypadek pana Macieja należy do wyjątków. - W Auschwitz rodziły się okrągłe, tłuste, normalne dzieci – przekonuje Leszczyński. I przekonuje, że organizm dziecka potrafił z najuboższych zasobów w organizmie matki, wyciągnąć to wszystko, co potrzebne było, żeby się rozwinął i urodził. Zdrowe się rodziły, dopiero potem umierały. Wrzucone przez posłuszne dr Mengele „Schwestern” do wiadra, zabrane przez esesmanów, albo po prostu z głodu i z zimna. - Biedni ludzie – tak o hitlerowcach mówiła Leszczyńska. Nigdy inaczej. Powtarzała, że największym kalectwem jest odczłowieczenie. Nie bała się im sprzeciwiać. Dr Mengele wprost powiedziała, że nie wykona jego rozkazu. - Panie doktorze, pan składał przysięgę Hipokratesa. Ja, własnymi rękami, nie mogę złamać pana przysięgi, bo za bardzo cenię pana przysięgę - miała powiedzieć hitlerowskiemu zbrodniarzowi. Dzięki doskonałej znajomości języka niemieckiego mogła się bezpośrednio porozumiewać ze zbrodniarzami. Lagerarzt kazał jej przedstawić raport na temat zakażeń połogowych, powikłań czy przypadków śmiertelnych pośród matek i dzieci. Powiedziała mu, że wskaźnik umieralności wśród przyjętych przez nią porodów wynosił 0 proc. Nie chciał jej wierzyć - takim wynikiem nie mogły się poszczycić najlepsze kliniki uniwersyteckie w Niemczech.- Całe jej życie było przygotowaniem do bycia Matką matek – wspomina syn położnej, prof. dr hab. n. med. Stanisław Leszczyński. Zaczynając od pobytu w Brazylii, gdzie nauczyła się jęz. niemieckiego, przez opiekę nad swoim licznym młodszym rodzeństwem, aż po szkołę dla położnych. Nigdy nie rozstawała się z modlitwą, cały jej dzień i każda podejmowana praca była nieustanną rozmową z Bogiem.

Życie albo nic - Proszę mi nie współczuć. Ja codziennie dziękuję Bogu, że byłam w Oświęcimiu – miała powtarzać Leszczyńska. Nie chciała też żadnej zapłaty ani nagrody za swoją pracę. Leszczyński wspomina, że matka odmówiła przyjęcia ważnych odznaczeń. Powiedziała, że nie może, bo to byłaby jakaś forma zapłaty. Kwestię obrony życia poczętego ze swoim synem lekarzem, poruszyła raz, kiedy odbierał dyplom. - Synu, ja nie wierzę, żebyś ty kiedykolwiek mógł przerwać ciążę. Wtedy nie mógłbyś się uważać za mojego syna – wspomina dr Bronisław Leszczyński. - Słowa z Księgi Wyjścia w żaden sposób nie tracą na aktualności. I dziś, każdy lekarz, każda położna, każda pielęgniarka, każdy obrońca życia, może być pewien, że w każdej sytuacji Bóg będzie mu świadczył konieczną pomoc – konstatuje dr inż. Antoni Zięba. Jak bardzo postawa Leszczyńskiej kontrastuje z postawą niejednego współczesnego adepta nauk medycznych, który mieni się lekarzem. Ona przyjmowała dzieci w najbardziej nieludzkich warunkach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Nie zastanawiała się, jak wielu współczesnych rodziców, czy możemy pozwolić sobie na kolejne dziecko, czy damy radę je utrzymać. Leszczyńska (gdyby miała takie możliwości), nie wykonywałaby też swoim pacjentkom prenatalnych badań, ona nie zastanawiała się, czy dzieci urodzą się chore, może z jakąś wadą. Nie kalkulowała, jakie będą miały szanse na przeżycie. Wiadomo, że niewielkie, a może nawet minimalne. A mimo to, z największą troską i gorliwością dbała o każdą ciężarną kobietę, o każde życie, które w tamtym nieludzkim miejscu pojawiało się na świecie. Do ostatnich chwil, kiedy resztki obozowych więźniów czekała oswobodzenia, a Niemcy w panice siali popłoch, próbując zatrzeć ślady swoich makabrycznych zbrodni. Nie opuściła swoich pacjentek, ostatni poród przyjmowała w płonącym baraku, odsuwając możliwie jak najdłużej zajęte płomieniami deski od rodzącej kobiety. Pośród rozkręconej przez hitlerowców machiny śmierci, dzięki Leszczyńskiej na oświęcimskiej pustyni śmierci, tętniło życie. Proces beatyfikacyjny „Matki matek” rozpoczął się w 1992 roku. Jakże bardzo jest dziś w Polsce (i nie tylko) potrzebna taka bohaterka, jak Leszczyńska. Niezłomna obrończyni życia, która nigdy nie wahała się ryzykować swoim własnym w obronie małych więźniów, niewinnych skazańców hitlerowskiego totalitaryzmu... - Jeżeli w mej Ojczyźnie, mimo smutnego z czasów wojny doświadczenia, miałyby dojrzewać tendencje skierowane przeciw życiu, to wierzę w głos wszystkich położnych, wszystkich uczciwych matek i ojców, wszystkich uczciwych obywateli, w obronie życia i praw dziecka... - czytamy w „Raporcie położnej”, wstrząsającym zapisie wspomnień Leszczyńskiej. Czy dziś Leszczyńska usłyszałaby zdecydowany głos wszystkich uczciwych obywateli w obronie życia? Już niebawem będzie okazja, by się o tym przekonać... Marta Brzezińska

W niedzielę, 19.06. w warszawskiej Galerii Porczyńskich odbyła się premiera filmu „Matka z Auschwitz – Birkenau”. Na pokazie była obecna m.in. reżyserka, Maria Stachurska, dr inż Antoni Zięba, syn „Matki matek” Stanisław Leszczyński, a także „mali więźniowie”, których przyjęła na świat położna, Zofia Wareluk i Maciej Niewiadomski. Płytę z filmem, do którego niezwykłą muzykę skomponował Michał Lorenc będzie można niebawem nabyć za pośrednictwem strony internetowej Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka.

Zbrodnie będą ścigane do ostatniego momentu drukuj IPN zajmuje się tematami trudnymi, które wzbudzają emocje, również polityczne. Element napięcia wokół działania Instytutu jest czymś naturalnym – mówi portalowi Fronda.pl nowy prezes IPN, Łukasz Kamiński.

Fronda.pl: W opisach medialnych pańskiej kandydatury na szefa IPN podkreślano zapowiedzi zmian organizacyjnych. Na czym mają one polegać? Łukasz Kamiński: Trzeba uporządkować relacje między poszczególnymi pionami IPN. Chciałbym wzmocnić cztery podstawowe piony, których istnienie wynika z ustawy o Instytucie. Wypełniają one podstawową misję IPN. To jest pierwszy kierunek zmian. Zmiany proceduralne nastąpią w archiwum. Chodzi o przyspieszenie i uproszczenie procesu udostępniania akt. To się już bardzo poprawiło w ostatnim czasie, ale wciąż nie jest na poziomie, jakiego oczekują osoby z niego korzystające. Oraz trzecia sprawa – z czasem należy dostosować strukturę pionu ścigania zbrodni do zmniejszającej się liczby zadań.

Do opinii publicznej przebiło się sformułowanie o wygaszaniu pionu śledczego. To słowo rzeczywiście funkcjonuje w obiegu medialnym. Jednak nie zostało zauważone, że ono już się pojawiło w sprawozdaniu IPN za rok ubiegły. Tam jest mowa o tym, że to wygaszanie trwa. Jest to związane ze zmieniającą się sytuacją prawną. Coraz bardziej ograniczona jest liczba zbrodni, które podlegają ściganiu. W ubiegłym roku uchwała Sądu Najwyższego uniemożliwiła ściganie tych zbrodni komunistycznych, które zagrożone były karą więzienia do lat 5. To sprawiło, że jedna czwarta wszystkich śledztw z tej kategorii musiała zostać umorzona. Od roku 2020 ze zbrodni komunistycznych będą mogły być ścigane tylko te, które skończyły się śmiercią ofiary. To będzie bardzo niewielka liczba, szczególnie, że przez najbliższe lata uda się zakończyć wiele z takich spraw. Z kolei w roku 2030 ściganie zbrodni komunistycznych przestanie być w ogóle możliwe. Do tych dwóch dat trzeba się przygotować, zaplanować odpowiednie przekształcenia pionu śledczego. O to mi chodziło, gdy mówiłem o wygaszaniu.

Ale nie była to zapowiedź pewnego rodzaju amnestii dla komunistycznych przestępców? Nie mam najmniejszego zamiaru tego robić. Prezes IPN nie ma żadnych uprawnień, żeby powstrzymywać takie śledztwa. Zbrodnie będą ścigane do ostatniego momentu, kiedy będzie to prawnie możliwe. Do ostatniego dnia będziemy podejmowali wysiłek, żeby ścigać sprawców, albo wyjaśniać okoliczności związane ze zbrodniami. Część śledztw prokuratury IPN jest nietypowych. Wiadomo, że sprawcy nie żyją, a śledztwo ma wyjaśnić okoliczności sprawy, określić kwalifikację prawną, czy ustalić listę ofiar. Te wszystkie śledztwa do ostatniego dnia będą prowadzone.

Czym dla Pana jest Instytut Pamięci Narodowej? Znaczenie Instytutu wynika z preambuły ustawy. IPN jest nadzwyczajną instytucją, powołaną w wyjątkowym okresie. Kilkanaście lat temu państwo polskie stanęło przed poczuciem konieczności rozliczenia trudnej historii Polski związanej z dwoma totalitaryzmami – nazizmem i komunizmem. Decyzja o powołaniu IPN wynikała z szacunku dla ofiar, konieczności oddania im hołdu i czci oraz zadośćuczynienia. Sądzę, że większość naszych działań ma właśnie charakter rekompensaty moralnej. Nie wypłacamy ofiarom odszkodowań, ale pokazujemy, kto miał rację, kto był krzywdzony, a kto krzywdził. To była bardzo istotna przesłanka do powstania IPN. Drugą motywacją była chęć uhonorowania tych, którzy odważyli się przeciwstawić totalitaryzmom. To jest również element misji Instytutu.Jak ona jest realizowana? W obszarach, które pokrywają się z pionami IPN. Archiwum udostępnia akta badaczom, żeby mogli opisywać historię, oraz ofiarom represji i prześladowań. Dzięki temu mogą one poznać prawdę o tym, co je spotkało. Oczywiście, jeśli chcą. To jest również forma zadośćuczynienia. Dzięki temu ludzie wiedzą, dlaczego ich życie po wojnie wyglądało tak, a nie inaczej. Biuro Edukacji Publicznej przybliża społeczeństwu historię w całej jej złożoności. Ona często jest przedmiotem debaty, to nie są zawsze jednoznaczne wydarzenia. Pomagamy społeczeństwu poznać i zrozumieć wydarzenia z przeszłości. Bardzo ważne są również działania edukacyjne. Celem IPN jest pomaganie społeczeństwu w rozumieniu i wyciąganiu wniosków z historii na przyszłość. Historia powinna stanowić dla młodego pokolenia inspirację dla jego postawy obywatelskiej. Dorobek IPN będzie również swoistą przestrogą dla przyszłych pokoleń. Natomiast pion śledczy – również bardzo ważny – dokonuje prawnych rozliczeń z przeszłością.

Wiele osób ma zarzuty wobec tego pionu. Rzeczywiście ludzie są często rozczarowani, że wiele spraw kończy się umorzeniem. To wynika jednak bardzo często z braku możliwości ustalenia sprawcy, jego śmierci, upływu czasu itp. Pamiętajmy jednak, że nawet umorzone śledztwa pokazują jasno, że byli sprawcy i były ofiary. To znak, że państwo polskie nie pozostawiło sprawy bez wyjaśnienia. Dzięki naszej działalności kilkuset przestępców z czasów komunistycznych udało się postawić przed sądem.

Co z pionem lustracyjnym? To najmłodszy pion, istnieje od 2007 roku. Jego sensem jest ochrona istniejącego państwa przed możliwością istnienia niejasnych powiązań ludzi sprawujących dziś funkcje publiczne. To jest również działalność pokazująca, że istnieje pewien ład – ma znaczenie, jak się ktoś zachowywał w przeszłości.

Czy Instytut w Pana ocenie ma również wychowywać Polaków? Funkcja edukacyjna to nie tylko nauczanie historii, czy jej przybliżanie. Ona, bowiem ma w sposób naturalny również funkcję edukacji obywatelskiej. Mówimy o historii żywej. W wielu naszych działaniach uczniowie nie zapoznają się tylko z suchymi stronami podręczników, ale poznają uczestników wydarzeń, albo miejsca, w których można „dotknąć historii”. To w sposób naturalny prowadzi ich do pytań, które również dotyczą postaw, zachowań ludzkich. Ta historia kształtuje i formuje postawy młodych Polaków.

Wiele osób zarzuca Instytutowi Pamięci Narodowej, że skupia się na tajnych współpracownikach, a nie na funkcjonariuszach SB, którzy ich łamali. W odbiorze społecznym, winą za to obarczyłbym jednak głównie media, rzeczywiście tajni współpracownicy wypłynęli na plan pierwszy. Media często skupiają się właśnie na opisywaniu ich działalności. Znaczna ich część to byli zaś ludzie złamani, którzy w normalnym systemie byliby uczciwymi obywatelami. Skupienie się na tajnych współpracownikach spowodowało, że funkcjonariusze zeszli na dalszy plan. Jednak pamiętajmy, że SB i jej pracownicy znów przysłaniają kolejny, ważniejszy, element PRL – partię komunistyczną. To ona powołała aparat bezpieczeństwa, ona nim sterowała.

W debacie mamy zachwianą hierarchię? Tak. Należałoby w debacie o aparacie PRLu przywrócić odpowiednią hierarchię. Mieliśmy komunistyczną dyktaturę, zaprowadzoną przez konkretnych ludzi i konkretną partię. Ona powołała aparat bezpieczeństwa, który bezprawnymi i brutalnymi metodami łamał ludzi. Również tych, których potem wykorzystywał, jako TW.

Archiwa przetrzymywane w IPN są świadectwem hańby czy heroiczności? Przez skupienie się na przypadkach trudnych, traktowanych, jako sensacje, zapominamy, że na podstawie archiwów, które są w IPN, opisano dużo więcej przypadków heroicznych, bohaterów, przypadków oporu przeciwko dyktaturze, niż przykładów zdrady. Jednak to nie cieszy się szerszym zainteresowaniem. Należy pamiętać, że archiwum, które znajduje się w IPN, to nie tylko dokumentacja zdrady, ale w dużo większym stopniu bohaterstwa. To bardzo budujące, że znalazło się tak wiele osób, które w najcięższych czasach zachowywały się przyzwoicie, poświęcały wiele, by zaświadczyć o najważniejszych wartościach. Ci ludzie są znakomitym wzorem na przyszłych pokoleń.

Jako kandydat na prezesa IPN otrzymał Pan szerokie poparcie w parlamencie. To bardzo dobry kapitał na przyszłość. Dwie główne siły polityczne, które są od lat w głębokim sporze m.in. o działalność IPN, podjęły w tej sprawie jednobrzmiącą decyzję. Sądzę, że część zaufania okazanego mi przez posłów i senatorów wynikała z zaufania do werdyktu Rady IPN. Tak czy inaczej poparcie dobrze rokuje dla całego Instytutu na przyszłość. Może uda się go wyprowadzić z pola sporu politycznego, który nie służył Instytutowi.

Jako prezes będzie Pan jednak ograniczony przez Radę. Nowa ustawa daje jej szerokie kompetencje. Obawia się Pan tego? Głównym czynnikiem ograniczającym w nowej ustawie działalność prezesa jest coroczna weryfikacja działalności IPN przez Radę Instytutu oraz możliwość wnioskowania o odwołanie prezesa. Nie spodziewam się jednak, by mechanizm ten miał zgubne skutki dla działania IPN, czy moich relacji z Radą. Sądzę, że one ułożą się w sposób partnerski. Liczę na to, że Rada weźmie współodpowiedzialność za działalność Instytutu. Według mnie jednoosobowa odpowiedzialność za tak wielką instytucję jest bardzo dużym obciążeniem. Prezesowi jest łatwiej, jeśli dzieli odpowiedzialność z organem kolegialnym. Jestem zwolennikiem dyskutowania o ważnych decyzjach, rozważenia różnych opcji. Ostateczną decyzję i tak podejmuje prezes, Rada w większości spraw ma głos doradczy.

Wspomniał Pan o sporze politycznym, którego sceną była również działalność IPN. Konflikty o IPN wynikały w dużej mierze z tematyki podejmowanej przez Instytut. Czy IPN pod Pana kierownictwem będzie zajmował się sprawami, które uchodzą za kontrowersyjne politycznie? Instytut zajmuje się tematami trudnymi, które wzbudzają emocje, również polityczne. Historia w ogóle wzbudza emocje. W historię najnowszą, którą my opisujemy i interpretujemy, zaangażowana była znaczna część obecnej klasy politycznej, oni przeżywali te wydarzenia. W sposób naturalny politycy mają swoją wizję i ocenę ówczesnej sytuacji. Element napięcia wokół działania Instytutu jest czymś naturalnym. Nie ma możliwości, żeby IPN nie budził takich czy innych emocji. To jest wpisane w naturę jego istnienia. Jednak w ostatnich latach spór wokół Instytutu oraz historii najnowszej poszedł dużo głębiej. Chciałbym, żebyśmy powrócili do dyskusji, debaty.

Jak ona powinna wyglądać? Powinniśmy przyjąć, że jest przestrzeń sporu związanego z historią. Musimy prowadzić debatę publiczną, a nie toczyć walkę polityczną. Chodzi o rozmowę, w której wymienia się argumenty, może dochodzić do zbliżenia stanowisk, albo pozostania przy pierwotnych. Są wydarzenia historyczne z zamierzchłej przeszłości, które do dziś budzą spory. To naturalne. Ważne jednak, żebyśmy potrafili rozmawiać i rozmawiali o historii najnowszej, również o najtrudniejszych jej momentach. Drugim elementem jest ochrona pewnego konsensusu. Jego występowanie jest czymś bardzo ważnym. Konsensus zawiera wspólne elementy tożsamości.

Jakiś przykład? Dobrze obrazuje to jeden z głównych sporów wokół dziejów II Rzeczypospolitej. Dziś mamy sferę konsensusu, która mówi, że zarówno Józef Piłsudski, jak i Roman Dmowski odegrali ważną rolę w odzyskaniu niepodległości przez Polskę. Oczywiście są skrajne skrzydła z obu stron, które go nie uznają, ale to postawy marginalne. Natomiast żywy wciąż jest spór o to, jaką rolę ci politycy odegrali w II RP. Warto o tym dyskutować, być może uda się poszerzyć sferę konsensusu w tej sprawie. Jednak ten spór nigdy nie zostanie rozstrzygnięty. W tym nie ma nic złego, w tym powinniśmy się różnić. Próba narzucenia jednego obrazu byłaby bardzo niepożądana. Chciałbym dążyć do tego, żebyśmy mieli sferę konsensusu, nie próbowali jej dzielić, oraz abyśmy nauczyli się prowadzić debatę historyczną. Co bardzo ważne debata ta powinna toczyć się w sferze faktów, a nie rozpoczynać od przyjętej z góry interpretacji. Należy poznać fakty i rozpocząć dyskusję. Do tego powinniśmy dążyć.

Myślę, że sporem może się zakończyć próba oceny, co powinno być tym konsensusem. Co według Pana powinno nim być? Spróbuję przytoczyć mniej odległy przykład. Sądzę, że sferą konsensusu jest przekonanie, że „Solidarność” to był wielki ruch społeczny, jego powstanie było wielkim wydarzeniem, a jego działania miały duży wpływ na losy Polski i świata. Jednak to nie wyklucza sporów np. o postawy poszczególnych osób podczas kryzysu bydgoskiego w 1981 roku. Spór o to nie podważa ogólnego stwierdzenia o „Solidarności”. Sądzę, że nikt nie będzie ze sfery konsensusu wykluczał tezy, że powstańcy warszawscy stoczyli heroiczny bój. Jednak to stwierdzenie nie uniemożliwia dyskusji o decyzji wybuchu powstania i jej słuszności. Ta sfera konsensusu w moim odczuciu istnieje. Jednak ostrość walki politycznej w ostatnich latach zaczynała zagrażać jego istnieniu. Uważam, że powinniśmy się przed tym strzec.

Czy Pan, jako prezes wydałby zgodę na publikację książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o kontaktach Lecha Wałęsy z SB? Moim zadaniem, jako prezesa IPN jest zapewnienie opinii publicznej, że książki wychodzące nakładem Instytutu będą spełniać wszystkie wymogi warsztatowe, będą miały odpowiedni poziom merytoryczny. To ma gwarantować odpowiedni system recenzji. Z drugiej strony moim zadaniem jest zapewnienie, że każda książka, która spełni wymogi merytoryczne, zostanie opublikowana. To jest moja odpowiedź na to pytanie.

Po posiedzeniu komisji sejmowej, na której opiniowano Pana kandydaturę, w mediach pojawiły się wiadomości o zmianie Pana opinii dotyczącej książki o Wałęsie. Posłów interesowała również Pana ocena nadania statusu pokrzywdzonego Lechowi Wałęsie. Czy coś się w Pana ocenach tych spraw zmieniło? Nie. Odsyłam do najpełniejszej relacji z posiedzenia komisji opublikowanej w „Rzeczpospolitej”.

Jakie w Pana ocenie są największe zalety IPN? Największą z nich jest jego różnorodność, fakt, że naszą misję realizujemy trzema głównymi ścieżkami – naukowo-edukacyjną, archiwalną i prawną. IPN to instytucja wyjątkowa, inne instytucje prowadzą działania tylko w którymś z tych obszarów. To połączenie sprawia, że IPN nie ma dokładnego odpowiednika wśród instytucji zagranicznych. Być może nie umieliśmy wykorzystać tego potencjału optymalnie. Współpraca między pionami nie zawsze dobrze się układała. Choć teraz jest lepiej, mamy pięć lat, żeby ją jeszcze doszlifować.

A mankamenty? Instytut jest bardzo dużym organizmem. Mamy obecnie ponad 2000 etatów. W związku z tym IPN odczuwa typowe problemy biurokratyczne wynikające z jego wielkości. Czasem może to skutkować niesterowalnością. Dlatego jednym z elementów mojego programu są usprawnienia administracyjne. One nie wzbudzają zainteresowania i emocji, ale dla funkcjonowania IPN są bardzo ważne. Problemem jest również fakt, że nasza struktura nie jest dopasowana, ani do historycznej struktury ziem polskich, ani do obecnego podziału administracyjnego. Z mocy ustawy jest ona dostosowana do struktury sądów apelacyjnych w Polsce. To z punktu widzenia niektórych środowisk lokalnych jest poważny problem.

Czy IPN w Pana ocenie jest dobrze przygotowany do kontaktu z mediami? Czasem można odnieść wrażenie, że jest bezradny wobec ich polityki. Myślę, że zrobiliśmy postęp w tej mierze. Jednak jest jeszcze wiele do zrobienia. Zdaję sobie sprawę, że w kontaktach IPN-media błędy są również po naszej stronie. Być może mamy jeszcze za małe umiejętności zainteresowania mediów odpowiednimi kwestiami. Musimy się dostosowywać do mediów – czynimy to już od paru lat. Jednak wiem, że jest tu wciąż coś do zrobienia. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Temat rewolwerowy Zacznę od rozmowy o rewolwerach, – bo to budzi niewątpliwe zainteresowanie. Jednak ten felieton jest o czymś zupełnie innym: o źródłach Władzy. O tym, kto tym źródłem powinien być – a raczej:, kto NIE powinien być. I dlaczego. Ludzie mają jakąś alergię, chyba jeszcze wyniesioną z lat okupacji, na tle broni palnej. Być może zresztą jest to obcowanie przez paręset lat z Żydami, którzy tradycyjnie na widok pistoletu wołali „Aj-waj” i zachowywali się jak kobiety. Dziś to już przeszłość, – ale tak było. I mogło przejść na Polaków, – bo, „z kim przestajesz, takim się stajesz”. W związku z tym Amerykanie uważają, że posiadanie spluwy w domu to niemal obowiązek obywatelski, – bo trzeba wyręczać policję w łapaniu i odstraszaniu włamywaczy – a Polacy traktują każdego posiadacza pistoletu jak potencjalnego mordercę. Tak jak feministki traktują mężczyzn – też przecież noszących przy sobie narzędzie gwałtu. Ja jednak nie chcę tu pisać o rewolwerach – tylko o podejmowaniu decyzyj. Zawsze przekonywałem wszystkich, że przeciętny człowiek pojęcia nie ma o warunkach podejmowania decyzyj politycznych – i nie tylko politycznych. Nawet ja nie zdawałem sobie jednak sprawy, do jakiego stopnia. Sławny amerykański mikro-ekonomista, p. dr Stefan D. Levitt, profesor Uniwersytetu stanu Arkansas, opisuje panią Smith, która nie pozwala swojej córeczce, Dorocie, chodzić do domu przyjaciółki, Ani. Dlaczego? Bo ojciec Ani ma pistolet, który w dodatku pałęta się czasem, o zgrozo, po domu. Dorotka (i Ania...) chodzą, więc do drugiej koleżanki, Zuzi – i bawią się świetnie. Są zadowolone, bo rodzice Zuzi mają basen, w którym dzieci się kapią. Sielanka. Jednak Amerykanie mają po domach ok. 200 mln sztuk broni – a tylko 6 milionów Amerykanów ma prywatne baseny. I liczba dzieci, które utopiły się w tych basenach, ponad stokrotnie (!!!) przekracza liczbę dzieci, które zginęły od postrzału! STOKROTNIE! Mimo to ludzie uważają, że to pistolet, a nie basen, jest zagrożeniem dla ich dzieci. I dla nich samych, zresztą. Mamy d***krację, ten najgłupszy ustrój świata - więc tak myślący i tak poinformowani ludzie głosują w wyborach. I podejmują ważne decyzje!!! Czasem bezpośrednio, w referendach – a czasem pośrednio, przez wybór Senatorów i Posłów. Tyle, że owi Reprezentanci L**u, choć (być może – bo nie na pewno!!) wiedzą, jakie jest prawdziwe zagrożenie dla dzieci i całej ludności – boją się zezwolić na powszechne posiadanie broni, bo w następnych wyborach mogą nie zostać wybrani. Jest przy tym rzeczą zdumiewającą, że ludzie, choć zostaną wybrani na Posła, dlatego przecież, że uważa się ich za jednak mądrzejszych od przeciętnego „obywatela” - po wyborze maja pewien kompleks i zamiast podejmować decyzje oglądają się na ludzi! No, cóż: jak sam człowiek nie ma autorytetu, to nie może być zwolennikiem ustroju autorytarnego! Doszło do tego, że bodaj większość monarchów europejskich uważa, że w gruncie rzeczy to L*d lepiej zna się na rządzeniu, niż oni! Ciekaw tylko jestem, jakie ma o tym zdanie JKM Albert II, król Belgów – gdzie politycy już cały rok nie są zdolni uformować rządu. Co zresztą ciekawe: nie widać, by Belgia bez rządu miała się gorzej, niż w czasach, gdy rząd jednak miała... Być może król Albert zaprzepaszcza w tym momencie dziejową szansę obalenia d***kracji i przywrócenia monarchii. A może – podziału Królestwa na dwa? Akurat ma trójkę dzieci: Filipa, ks. Brabancji, Astrydę, ks. Modeny – i Wawrzyńca, z którego można by zrobić Wielkiego Księcia Brukseli. Ciekawe, dlaczego tego nie robi! JKM

Hungariæ natum Poloniæ educatum - czyli: nieuczciwa reklama Ja bardzo lubię JE Radosława Sikorskiego. Lubię też dobre, węgierskie wina. Jednak nie popieram wielu wystąpień p. Ministra – i nie lubię wszystkich win węgierskich... A przede wszystkim uważam, że wystąpienia oficjalne należy oddzielić od prywatnych. Otóż prywatnie to p. Radek może sobie lubić wina węgierskie. Natomiast Minister Spraw Zagranicznych III RP nie może – z okazji posiedzenia ministrów SZ w Luksemburgu – oficjalnie oświadczać, że Rzeczpospolita będzie (podczas prezydowanie UE) "popierać dobre węgierskie wina". Rzeczpospolita w ogóle powinna raczej zajmować się czołgami, rakietami itp. sprzętem – a nie winami czy łyżwami dla dzieci. Ale takie stwierdzenie, to cios w wina bośniackie, bułgarskie, chorwackie, czeskie, francuskie, gruzińskie, hercegowińskie, hiszpańskie, macedońskie, mołdawskie, naddniestrzańskie, niemieckie, portugalskie, serbskie, słowackie, słoweńskie. ukraińskie, węgierskie, włoskie ... a nawet polskie, które podobno się odradzają. JKM

Sodomici i Napieralski W jednym ze swoich opowiadań, bodajże w „Jawie i mrzonce” Antoni Słonimski wspominał, jak to u zarania władzy ludowej na stanowisku szefa protokołu dyplomatycznego partia zatrudniła któregoś Radziwiłła. Wprawdzie klasowe pochodzenie miał fatalne, ale za to wiedział, z której strony położyć, którą łyżeczkę, podczas gdy ci nowi „nie zawsze byli pewni”. Teraz oczywiście wszystko się zmieniło; manier i w ogóle - jak jeść bezę - naucza w TVN Style pani Jolanta Kwaśniewska, dawniej Pierwsza Dama naszego nieszczęśliwego kraju - ale czy skutecznie? Oto pod moim ostatnim felietonem częściowo poświęconym paradzie sodomitów i gomorytek w Warszawie ukazał się komentarz, a właściwie dwa komentarze „wiewiórki” - jeden poświęcony paradzie - że mianowicie „obrzydliwy artykuł”; „niech sobie paradują”, bo „komu to przeszkadza”, a drugi, biorący w obronę pana przewodniczącego Napieralskiego - że fotografując podczas oficjalnej recepcji amerykańskiego prezydenta Obamę zachował się comme il faut, bo przecież nie świecił mu w oczy fleszem. Zazwyczaj nie komentuję komentarzy, ale tym razem zrobię wyjątek, bo obydwa na to zasługują. Czy rzeczywiście parada sodomitów i gomorytek nikomu nie przeszkadza? To oczywista nieprawda, bo najwyraźniej przeszkadzała tym, którzy w tym samym czasie urządzili kontrmanifestację. Ale to, że parada sodomitów komuś przeszkadza nie jest dostatecznym argumentem przeciwko niej. Wyobraźmy sobie na przykład, że paradę w Warszawie chcieliby urządzić sobie hitlerowcy, na przykład w październiku, dla przypomnienia defilady, jaka w 1939 roku odbyła się w Alejach Ujazdowskich z udziałem Adolfa Hitlera. Prawdopodobnie nie dostaliby zezwolenia władz, nawet gdyby w konstytucji nie było przepisu zakazującego działalności partii komunistycznej i nazistowskiej, ani uprawiania tego rodzaju propagandy. Wygląda na to, że ocena publicznych manifestacji zależy od tego, jaki propagują one ideał. Sodomici i gomorytki twierdzą wprawdzie, że przy urządzaniu parad chodzi im o tolerancję, ale obawiam się, że to nieprawda i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze - wszystko wskazuje na to, że tolerancję utożsamiają oni z akceptacją. Tymczasem tolerancja oznacza cierpliwe znoszenie czegoś, co jest wstrętne, obrzydliwe, niebezpieczne - w imię jakiejś wartości wyższej, na przykład - miłości bliźniego, albo przynajmniej - pokoju społecznego. Cierpliwe znoszenie nie oznacza jednak, że to coś przestało być wstrętne, obrzydliwe, czy niebezpieczne. Przeciwnie - jest takie nadal i każdy, kto cierpliwie to znosi, ma prawo nie tylko to zauważyć, ale również - dać zewnętrzny wyraz swemu stanowisku w imię wolności słowa. Tymczasem sodomici i gomorytki paradują w ramach walki z „homofobią” to znaczy - wszelką krytyką sodomitów i gomorytek. Nie walczą, zatem o żadną tolerancję, tylko o pozbawienie wszystkich, którzy sodomitów, ani gomorytek nie lubią, albo, którzy sodomią lub gomorią się brzydzą - prawa uzewnętrznienia swoich uczuć. Dopóki, bowiem sodomici i gomorytki nie obnoszą się publicznie ze swoim zboczeniem, nie muszą liczyć się z publiczną reakcją. Jednak w momencie, kiedy robią z tego zagadnienie polityczne - muszą się z taką reakcją liczyć. Tymczasem proklamując walkę z „homofobią”, pod pozorem walki o tolerancję próbują WYMUSIĆ AKCEPTACJĘ sodomii i gomorii, to znaczy - zmusić wszystkich pozostałych do ukrywania swoich prawdziwych poglądów i uczuć. Na taki terror oczywiście zgody nie ma i być nie może, a wszelkie manifestacje mające na celu ograniczenie wolności innych ludzi, właśnie ze względu na przyświecający im ideał, powinny zostać potępione. Po drugie, sodomici i gomorytki domagają się owej akceptacji w imię „szacunku”. Ale zaraz, zaraz... Z jakiego to tytułu domagają się tego szacunku? Ano z tytułu zboczenia seksualnego, jakiego są ofiarami. Mamy, zatem do czynienia z jakimś absurdalnym uproszczeniem. Równie dobrze mógłby naszego szacunku domagać się syfilityk - bo właśnie zaraził się syfilisem. Nie ma jednak żadnego powodu, by go z tego tytułu obdarzać szacunkiem, bo - po pierwsze - syfilis, chociaż jest pochodzenia naturalnego, podobnie jak sodomia, nie jest żadnym atrybutem zaszczytnym, a nabawienie się jednego czy drugiego nie wiąże się z jakąkolwiek zasługą, czy jakimś wybitnym osiągnięciem. Tymczasem na szacunek trzeba sobie zasłużyć albo jakimiś wybitnymi osiągnięciami, albo godną naśladowania postawą. Zatem w przypadku paradujących sodomitów i gomorytek mamy do czynienia z próbą podwójnego wymuszenia - to znaczy - próbą ograniczenia wolności wszystkich, którzy sodomitami czy gomorytkami nie są, ani też im się nie podlizują. Dlatego każdy normalny człowiek na każdą próbę takiego wymuszenia odpowiada sprzeciwem. Mam nadzieję, że „wiewiórka” też to zrozumie, bo jeśli nie - to by oznaczało, że nie trafiają do niej racjonalne argumenty, a to zniechęca do jakiejkolwiek dyskusji. Obrona pana przewodniczącego Napieralskiego więcej wyjaśnia, niż mówi. To, że „wiewiórka” nie widzi niczego niestosownego w natrętnym fotografowaniu prezydenta zaprzyjaźnionego mocarstwa przez innego uczestnika oficjalnej recepcji, w dodatku przewodniczącego partii mającej ambicję rządzenia naszym nieszczęśliwym krajem - stanowi ważną informację o upadku dobrych obyczajów w Polsce. Jest kolejnym dowodem, że z komunizmu bezkarnie się nie wychodzi, że przerwanie ciągłości cywilizacyjnej przez ten z piekła rodem ustrój, trzeba będzie odrabiać latami, a może nawet - dziesięcioleciami. Bardzo dobrą ilustracją takiej konieczności jest historia 40-letniej wędrówki Żydów przez pustynię po ucieczce z Egiptu. Mojżesz nie, dlatego krążył z nimi przez tyle lat po pustyni, że nie mógł trafić, tylko - żeby wymarło pokolenie ukształtowane w niewoli, bo podbić Kanaan mógł tylko przy pomocy tych, którzy batoga nie zaznali, ani do niego nie przywykli. A właśnie tak się składa, że niedawno miałem okazję uczestniczenia w kolejnej próbie odbudowy dawnych form życia cywilizowanego. W Jaroszowej Woli pod Warszawą odbyły się rozgrywki polo w setną rocznicę rozegrania pierwszego meczu w tej dyscyplinie na ziemiach polskich - bo w 1911 roku Polski jeszcze na mapie Europy nie było. A właśnie w tym roku w Łańcucie, posiadłości Potockich, taki mecz został rozegrany. Polo jest sportem konnym; zawodnicy dosiadający koni, specjalnymi malletami wbijają piłkę do bramek. Więc z okazji tej setnej rocznicy, do Jaroszowej Woli przybyła delegacja rodziny Potockich z hrabiną Marią, właścicielką zamku Montresor we Francji na czele i liczni goście, w obecności, których rozegrano turniej, którego zwycięzcą została drużyna z Sowińca. Drugie miejsce zdobył Warsaw Polo Club, trzecie - Gardener Polo Club a czwarte - klub polo z Żurawna, w którym od 8 lat grają ojciec Kazimierz i syn Michał Czartoryscy. SM

Za darmochę trzeba płacić Wbrew entuzjastycznym zapewnieniom stręczycieli do Unii Europejskiej i walutowej, przynależność do strefy euro wcale nie gwarantuje bezpieczeństwa. Grecja, której dług publiczny poszybował w górę niczym balon zerwany z uwięzi, otrzymała propozycję nie do odrzucenia: albo reformy, albo bankructwo. Reformy oznaczają drastyczną redukcję wydatków rządowych, co przy utrzymaniu procedur demokratycznych wydaje się niepodobieństwem. Z kolei odstąpienie, choćby czasowe, od tych procedur byłoby przyznaniem, że ta cała demokracja jest do chrzanu - więc również nie wchodzi w rachubę - bo przecież właśnie dzięki demokracji lichwiarska międzynarodówka dysponuje kilkoma miliardami niewolników, którym się wydaje, że w swoich krajach są suwerenami. Pozostaje, więc bankructwo, które z kolei oznaczałoby ruinę niektórych finansowych grandziarzy. Ci grandziarze jednak są bardzo wpływowi i w swoich kieszeniach trzymają większość polityków, więc ci zrobią wszystko, co w ich mocy, by do takiej sytuacji nie dopuścić. Czy jest, zatem jakieś wyjście z tej pułapki? Oczywiście. Wyjście jest następujące:, ponieważ Grecja nie jest w stanie nawet obsługiwać swego długu publicznego, nie mówiąc już o jego spłaceniu, będzie musiała uregulować swoje należności w naturze. Okazuje się, że to, co za „subwencje” z Unii Europejskiej zostało zmodernizowane, albo wybudowane, trzeba będzie teraz oddać za psie pieniądze grandziarzom tytułem spłaty długów. Dzięki temu lepiej rozumiemy, dlaczego cwaniacy, którzy handlowanie całymi narodami mają w małym palcu, wykombinowali sobie Unię Europejską z „subwencjami” w charakterze przynęty dla idiotów, którym się wydaje, że dostaną coś za darmo. SM

Prawdziwe średniowiecze Od ponad dwóch dekad polscy autorzy zapełniają białe plamy, jakie zaistniały w krajowej nauce i literaturze popularnonaukowej na skutek „żelaznej kurtyny”. W odniesieniu do średniowiecza stwierdzić można, że żmudnie odkłamują epokę, która w wyniku oświeceniowego (komunistycznego, demokratycznego) prania mózgów wciąż traktowana jest jak synonim ciemnoty, zacofania i obskurantyzmu. Lektura lewicowych periodyków i portali (vide: skandalizujące artykuły na stronie racjonalista.pl) dowodzi, że nawet autorzy podkreślający swój rzekomy „dorobek naukowy” bezwstydnie sięgają po skompromitowane stereotypy. Na szczęście lukę wypełniają kolejne wartościowe tytuły krajowe i zagraniczne. Do osób, które udanie druzgocą kłamliwe schematy, należy niewątpliwie p. Dariusz Piwowarczyk, mediewista, autor licznych xiążek i popularyzator historii. „Słynni rycerze Europy. Rycerze w służbie dam i dworu” to druga część tetralogii poświęconej etosowi i historii rycerstwa. Na xiążkę (bogato ilustrowaną, bardzo elegancko i stosownie do tematu wydaną) składają się obszerne eseje prezentujące postaci wybitnych rycerzy szeroko rozumianego Zachodu, (do którego zaliczyć też trzeba Polskę, gdzie rozkwitała cywilizacja łacińska), ich kariery i – zwykle pozostające w ścisłym związku z możliwością awansu dworskiego i politycznego – relacje z płcią piękną. Rycerskie biografie prezentowane są w powiązaniu z uwarunkowaniami mentalnymi i społecznymi elit średniowiecznej Christianitas, nie zabrakło też odniesień i prób konfrontacyj ze wzniosłymi legendami czy też wzorcami osobowymi. Nie bez powodu szlachectwo stało się synonimem życia pełnego trudu i wyrzeczeń… „Szlachectwo stanowiło, bowiem wartość moralną, uważaną za wrodzoną w przypadku arystokracji, a możliwą do zyskania przez rycerzy godnie i gorliwie wypełniających swoje obowiązki. Nauczanie Kościoła łączyło je z pobożnością i chrześcijańską doskonałością (…)” (str. 87 i n.). Choć autor prezentuje bogactwo środowisk arystokratycznych i życie dworskie różnych krajów na przestrzeni kilku wieków, kolejne rozdziały ułożone są chronologicznie i płynnie przechodzą od osoby do osoby, łącząc je tematycznymi nawiązaniami i skojarzeniami. Taka konstrukcja udanie podkreśla arcyważny dla średniowiecznych elit element ciągłości. Rycerz, jak też późniejszy szlachcic czy arystokrata nie był (i właściwie, przynajmniej w pewnym sensie, do tej pory nie jest) „samotną wyspą”, wyizolowaną jednostką, self-made manem, lecz częścią społeczności: rodu — ciągu pokoleń przeszłych, teraźniejszych i przyszłych, grupy wasali wiernych władcy czy w końcu stanu zobowiązanego do zbrojnej obrony Świętej Wiary przed innowiercami. Własne zasługi były ważne, lecz postrzegano je w kontekście całego drzewa genealogicznego danej osoby. Ta hierarchia zadawnienia w obrębie elity politycznej sankcjonowana bywała też prawnie. Miejscu w hierarchii społecznej oraz ambicjom żądnego prestiżu, majątku i władzy rycerza podporządkowana była także sfera intymności. Rycerz zobowiązywał się do poświęceń i bohaterskich wyczynów w służbie damie, co opiewano w liryce miłosnej, ale między miłością idealną, sztuką dwornej miłości a życiem małżeńskim istniała trudna do przezwyciężenia bariera. Małżeństwo (wbrew wymogom Kościoła, który niosąc cywilizację dowartościowywał kobiety) podporządkowano obowiązkowi umacniania potęgi własnego rodu i budowania sieci wzajemnych lojalności. Swoista postbarbarzyńska „polityka prorodzinna” prowadziła do sytuacyj, w których związek małżeński bardziej niż sakramentem był kontraktem – anulowanym w przypadku niespełnienia oczekiwań stron. Dla wyznawców moralności świeckiej kobieta była przedmiotem, a nie podmiotem związku, co ułatwiało jego unieważnienie. Myśleniu w kategoriach trwałego interesu rodu sprzyjała też wysoka śmiertelność, która sprawiała, że wierność do grobowej deski mogła dotyczyć perspektywy kilku czy kilkunastu lat. Dworna miłość była natomiast wartością sui generis, a jej podstawowe, powszechnie uznane za pożądane zalety to przede wszystkim wierność, stałość i honor, które miały uwznioślać zarówno kobietę, jak i mężczyznę. Wbrew uproszczeniom Średniowiecze nie było monoideowe, tym bardziej nie było epoką świętych za życia (w legendzie białej) lub oszalałych fanatyków religijnych (w legendzie czarnej). Pod warstwą cywilizacyjnej ogłady i pomimo akceptacji wzorców kulturowych, ocalonych przez Kościół z regresu Wieków Ciemnych, kryły się relikty obyczajowości plemiennej. Z tego wynikały niebezpieczne tendencje do podporządkowania Kościoła i praw moralnych oczekiwaniom władzy świeckiej, nie tylko tej najwyższej, królewskiej czy cesarskiej, lecz nawet na szczeblu władz lokalnych. Na marginesie: nietrudno dostrzec, że współcześnie przeżywamy recydywę takich tendencyj i nie bez powodu kilka ostatnich wieków zwie się Erą Nowego Barbarzyństwa. Obecnie już nie tylko Stary Kontynent przeżywa dramatyczną inwolucję. Albowiem wbrew wszelkim wolterianom, oświeceniowcom i racjonalistom to właśnie Kościół wyprowadził plemiona, które zniszczyły Zachodnie Cesarstwo Rzymskie, z rzeczywistego „ciemnogrodu” i walnie przyczynił się do stworzenia narodów zdolnych kreować organizmy państwowe. Ludzie Kościoła krzewili oświatę, a także położyli fundamenty ładu społecznego, definiując małżeństwo, jako nierozerwalny związek kobiety i mężczyzny, który musi zostać zawarty świadomie i dobrowolnie. Bigamię, kazirodztwo, konkubinat i cudzołóstwo zdecydowanie zwalczano wbrew zwolennikom dawnej, świeckiej moralności. Można zaryzykować pogląd z zakresu historii alternatywnej, że gdyby nie dobroczynny wpływ Kościoła Chrystusowego, współczesna, porewolucyjna „rodzina patchworkowa” pojawiłaby się przynajmniej tysiąc lat wcześniej… Kościół umożliwił emancypację jednostki wobec wspólnoty, która nie była w pełni chrześcijańska, gdyż podkreślał znaczenie indywidualnej odpowiedzialności przed Bogiem. Z perspektywy wieków może się to wydać wręcz pewnym paradoxem, że Kościół, na wzór wychowywania dzieci, musiał dosłownie wychować rycerstwo, jako warstwę przodkującą, pouczając i ostro piętnując grzechy główne wojowników: pychę, zawiść, nienawiść, gniew, rozpacz w obliczu prestiżowej porażki, chciwość, brak umiarkowania i rozwiązłość. Równocześnie w obrębie stanu rycerskiego doskonalono wzorce cnót, do których zaliczano męstwo, zręczność, wierność i wytrwałość w boju, oddanie dwornej miłości, lecz przede wszystkim pobożność i honor. Ideałem stał się rycerz, który nieustannie się doskonalił, zachowując cnoty zarówno podczas krucjat, jak i na monarszym dworze. Ideał ten, opiewany w pieśniach i sławiony na kartach powieści, trwale ukształtował pamięć i obraz rycerstwa aż do czasów nam współczesnych. Pozostając z wielkim uznaniem dla dzieła p. Piwowarczyka muszę jednak na koniec zwrócić uwagę na zaskakujące sformułowanie na samym początku xiążki, z którego to sformułowania wynika, że średniowieczny Kościół stworzył ideę (sic!) czyśćca. A przecież nawet dla ludzi, którzy nie są erudytami na miarę p. Piwowarczyka, nie ulega wątpliwości, że czyściec to nie „idea”, lecz stan, w którym znajdują się po śmierci dusze pokutujących grzeszników. Poza tym Kościół nie mógł być „autorem” czyśćca, ani niczego, co stworzone przez Boga i przynależy do rzeczywistości nadprzyrodzonej. Chciałbym wierzyć, że to tylko językowa niezręczność… Xiążka z pewnością godna uważnej lektury. Adrian Nikiel

Dariusz Piwowarczyk, Słynni rycerze Europy. Rycerze w służbie dam i dworu, Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2009, str. 539. www.iskry.com.pl

Artykuł (w krótszej wersji) został opublikowany w „Opcji na Prawo” nr 5/113 z maja 2011 r.

Co się naprawdę dzieje na polskich blogach? Świat się dzisiaj zrobił taki, że do władzy dorwali się nieodpowiedni ludzie, a ci mają swoje delegatury, które uprawiają marketing polityczny. Co to znaczy marketing polityczny? Handel wartościami życia, handel tożsamością, kształtowanie nowej świadomości szczególnie w młodych umysłach. Wiemy, że zawsze polityka i media szły w parze i służyły partii rządzącej. Obecnie dużo różnych tematów pojawia się w internecie na niezależnych blogach, forach dyskusyjnych. Czy to znaczy, że uniknęliśmy manipulacji? Czy mamy już rzetelne informacje a internet możemy uważać za doskonałe narzędzie, obejście cenzury, głoszenia wolnego słowa? Nowoczesne metody wytworzyły swoisty wzór społeczeństwa i nowe blogi i fora pod dyskusje, i tak ruszyły w świat „stare wilki i młode hieny” i tworzą nowy wizerunek świata polityki, religii, nauki… takie brygady wszystko wiedzące, tym razem wirtualne. W jakim celu? By innych przekonać, że to właśnie tylko oni mówią prawdę, a wszyscy inni to głupcy. I co się dalej dzieje, blogi i fora jak nie trudno zauważyć nie wszystkie nadają się do rzeczowej dyskusji. W tą grupę wkłada się manipulatorów, a przy nich zwykłe trolle to mały pikuś. Tutaj już jest „stawka większa niż życie”. Młode jeszcze dzieci, które już zaczynają się bawić w politykę, czasami w ogóle nie zdają sobie sprawy, że bawiąc się w politykowanie na niektórych forach padają pastwą nie tylko trolli, ale już zawodowców z wyższej półki. Widać, że są szkoleni z psychologii, socjologii do celowej i konkretnej roboty. Mają na celu oszukiwanie osoby, osób, grup ludzi, aby je skłonić, przekierować do działania sprzecznego z ich dobrem. Często autor manipulacji dąży do korzyści osobistych. Często pracuje dla swoich pracodawców, zleceniodawców. Z punktu etyki zawód manipulator jest zachowaniem dalece niemoralnym i wyrządzającym krzywdy innym ludziom. Szczególnie jest narzędziem do stworzenia systemu totalitarnego i sprawowaniu władzy przez terror. Celom manipulatora może być poddane wiele zagadnień, np. rozbudzenie jakiejś ich wartości np. podburzania opinii publicznej, (którą tak sterują, aby bez przerwy stawiać jakąś osobę czy grupę w niekorzystnym świetle) np. przeciw jakiejś innej grupie: politycznej, religijnej, i innych osobistych wartości w celu przekierunkowania ich myślenia na własne tory i przejęcia ich dóbr materialnych, kulturowych, religijnych. Kiedy widzisz gdzieś na necie presję, nacisk, parcie na twój umysł, wyzywanie ciebie od głupków, agentów, etc… to bacz, z kim rozmawiasz, nierzadko wszystkie te nicki, które tam wchodzą w dyskusję wstawia ta sama osoba i podświadomie programuje twój umysł (psychologiczna manipulacja umysłu). Licz się z tym, że kiedy jesteś bardziej świadomy i nie pozwalasz swoim umysłem manipulować to cię spotka tam niejedna frustracja, i na pewno tam długo nie zabawisz. Manipulant albo wkrada się do grupy, albo sam zakłada blog, forum, tam można łatwo sprawdzić twoje dane, łatwo cię namierzyć i mieć cię cały czas pod kontrolą… i nie pozostawiają ci większego wyboru w dyskusji, wszystko jest sterowane. Taka manipulacja jest bardzo destruktywna i dotąd osobę ugniata, aż osiągnie ostateczny cel. Niestety takiej walki nie da się wygrać bez ofiar. Jeśli na forum znajdzie się pojedyncza osoba, która jest krnąbrna i nie nadaje się do obróbki trzeba ją wyeliminować… i jak się to robi? Bardzo prosto. Uruchomione nicki, które są prowadzone przez jedną czy 2, a nawet 3 osoby, a jest ich wtedy spora ilość w zależności od sytuacji, wchodzą do akcji i biorą się za pracę. Jedne będą bardzo koleżeńskie, będą chwalić i przymilać się, kupują sobie kredyty zaufania, a drugie atakują, coraz mocniej i mocniej, aż do całkowitego załamania osoby, jeśli ta podejmuje walkę z tą ośmiornicą. Jeśli uda się tej osobie wygrywać, jest na nią inny sposób, banować, skompromitować, tak długo ugniatać ten temat, aby nazwisko, imię i cała dołożona do tego pikanteria mocno wbiła się w główkę czytelnika, aby tą „zarazę” z daleka mijał. I tak jedne nicki będą wspierać, a drugie zniechęcać, a ty stoisz jak słup w środku drogi i nie wiesz co się dzieje jeśli po raz pierwszy spotykasz się z taką robotą manipulatorów. Bawią się tobą i bawią, jak kotek z myszką; nie zagryzą, ale skutecznie zmęczą i na koniec zrobią z takiej osoby oszołoma, a później dokonują aktu dobicia, robią z ciebie agenta. Ja takim sposobem byłam już nawet agentem NWO w Denver… i bez mrugnięcia powieką dyskredytują cię w oczach całego świata… jaka to szuja, agenciura, niszczy niezależne blogi i przeszkadza im w prowadzeniu poważnej dyskusji. Proste, a jakie doskonałe, nieprawdaż? byle zrobisz z kogoś kapusia i wariata. Dwie pieczenie upieczone na jednym ogniu. Pierwsze, co robią, to jest podważanie zaufania, drugie szantaż, znajdą ci coś z twojego życiorysu (oczywiście wyssane z palca) czepią się literówek w poście, treści, nawyzywają od baranów, osłów, niekumatych, a pan admin sobie na to zazwyczaj spokojnie patrzy, bo albo ma do tej pracy swojego sługusa i palcem tam nie rusza, albo on jest jego statystą, tylko prowadzącym blog i udaje, że nic z tym nie potrafi zrobić. Są też agenci admini, szablon wygląda tak samo… nie podporządkujesz się, szybko cię wykopsają z forum, oczywiście wprzódy muszą ci zszargać nerwy i opinię (tak łatwo nie ma), a później robią o tobie dobry materiał i puszczają online, ku uciesze niczego nieświadomych ludzi. I szuka się nowych ofiar. Dziury nie zrobią, a krew wypiją , to są najgorszej klasy energetyczne wampiry. Trzymajcie się od nich z daleka. Tacy potrafią chodzić za człowiekiem i zastawiać na niego sidła nawet długie lata, kiedy zagną na nich parol. I na pewno będą te wasze wymyślone przez nich „grzechy” wypominać bez końca i przy każdej okazji.

Dlaczego tak się dzieje? Dzisiaj żyjemy w pokręconej cywilizacji, walki dobra i zła, toteż najczęściej manipulatorzy zasiadają we wszystkich gałęziach naszego życia, toteż i internet jest ich miejscem ciągłego pobytu. Węszą i szukają i są przekonani, że robią to dla dobrej sprawy. Jak zagną na kogoś parol robią wszystko, aby taką osobą wyłączyć z internetowej sieci. Stosują szantaż nie tylko dla danej osoby, a nawet dla całej rodziny grożąc na wszystkie możliwe sposoby. Szczególnie, kiedy masz do przekazania ludziom ważne informacje. Później piszą: blog zniknął, zdziwieni, co się stało i rozsyłają linki po innych blogach, ale nie z troski tylko, jako ostrzeżenie: uważaj jesteś na tej liście… na naszą stronę też w ostatnim tygodniu przysłano na Księgę Gości ostrzeżenie: zamykające się blogi, (adresat – zenobiusz blog), już wiedziałam, że będzie polowanie na czarownicę. Są tak bezczelni, że nawet nie ukrywają swoich personaliów, więc należy sobie zadać pytanie: co lub kto czyni ich tak odważnymi??? To jest dzieło Judasza i co się dziwić, że jakiś tam obcy naród chce nas zniewolić, jak tu w swoim narodzie (tylko, kto to wie, kim on tak naprawdę jest) można dostać nożem w plecy od sprawiedliwego i bogobojnego człowieka, Tacy ludzie nie mają skrupułów, nie szanują ani człowieka, ani praw Boskich, a prawa ziemskie ich ochraniają. Teraz się mocno uwijają, przeskakują z pola na pole, po różnych blogach, (z czym tak się spieszą?), a nawet są wmieszani w akcje charytatywne, aby zapracować na własną opinię i światu się pochwalić, jacy to miłosierni. Internet pomaga namierzyć krnąbrnych, inaczej myślących, szybka gra manipulowania, ośmieszania, szantażowania, a później za pomocą wulgarnego języka robi się jeszcze mocniejszego dokopania, szczególnie, kiedy nie może sobie taki manipulant poradzić z tym osobnikiem. Co charakterystyczne, zwracajcie uwagę na wulgaryzmy na blogach, forach, jeśli tam admin i moderatorzy nie interweniują, bo akurat ten blog jest „bez cenzury”, więc zawsze się liczcie z tym, że właśnie ten blog jest w rękach manipulatorów. I liczcie się z tym, że pod obcą ksywką sam admin może ci ubliżać. A w końcu ciebie posądzi, że to ty przyszłaś niszczyć mu blog. Na takich blogach nie ma wartościowego materiału, a nawet jak ktoś coś tam włoży to i tak zostanie wyśmiany, skrytykowany. Na takim blogu nikt nie dba o prawdziwość informacji, tylko daje przeważnie sensacje, ploty, kompromitujące informacje. I nie zdarza się to raz czy dwa, to jest już specyficzny charakter takiego bloga. A ludzie jak ludzie, lubią ploty, sensacje, katastrofy, rosną emocje i nie myślą, że tu o to chodzi, aby pobudzić w nas fale strachu, sensacji i dezorientacji i odciągania od prawdziwego stanu rzeczy, w jakiej się naprawdę znajdujemy. Wystarczy poobserwować, co piszą blogowicze, przyjrzeć się ksywkom i śledzić, co mówią, i widzisz w takim wpisie jak oni to robią. Zeszło mi trochę, bo nie chciałam nikogo skrzywdzić i nawet adminowi dawałam sygnały, ale olał mnie i pan duży i mały, mieli inne plany), jeszcze raz nadstawiłam karku, aby przyjrzeć się z bliska takiemu gnojownikowi. Teraz ciekawe, jaka będzie dla mnie kara? Agenci-manipulatorzy używają podobnych schematów: mają specjalny program dla kobiet, inny dla mężczyzn… dla kobiet – wyzywają od starych, głupich, niedouczonych, w zależności od sytuacji i ta lista jest długa. Mają też program dowartościowywania tych bardziej potulnych, którzy na blogu „nie fikają”, wchodzi podyskutuje, przyniesie jakąś wiadomość, wtedy można rozważyć, o czym ludziska piszą, co wiedzą…, jaka jeszcze jest dziura w ich świadomości, jaki przerost, przy okazji można komuś umysł wyprostować… albo sami zarzucają blogi linkami, długimi materiałami, aby zniechęcić do czytania, oglądania bloga. Co parę godzin nowy temat, czasami to taśma produkcyjna, ale same śmieci, że nikt tam nie nadąża z czytaniem i taki z tego pożytek! Świat przechylił się w kierunku całkowitego upadku, brat nie jest dla nas bratem, nie możesz liczyć na przyjaciela… ale na internecie agenta zawsze znajdziesz, od razu jak tylko wejdziesz na niewłaściwy blog, forum. Tam zaraz się tobą ktoś zaopiekuje. Będzie wokół ciebie krążył i krążył, badał, aż cię na swoja wędkę złowi, iście koronkowa robota… Nie można też widzieć wszędzie agentów, wiele miejsc jest niezwykle użytecznych, ale trzeba być uważnym, bo te krzywe mogą zrobić wielką traumę i nie licz ani na odszkodowanie, ani na sprawiedliwość, a już na pewno nie na ich miłosierdzie. I zapomnij, że zostaniesz przeproszony, wręcz przeciwnie, jeszcze cię poniżą… Po owocach ich poznacie… Jeśli ich rozszyfrujesz, szybko cię rozmyją, rozkruszą i rzucą pod nogi, a jeszcze wgniotą w błoto. Później długie dni, a nawet miesiące, będą pokazywać światu, jakiego zdemaskowali na blogu agenta. I nie daj panie, aby mieli twoje dane, bo się szczypać nie będą. Po okupowanych przez nich tematach, czy to religijnych, czy politycznych, a nawet GMO, zdrowie, duchowość… poznacie, czego się najbardziej boją, tam będą najmocniej drążyć kanał i zapuszczać swój jad. Wśród nas żyją i tacy ludzie, którzy nie odmawiają sobie tej przyjemności, aby bez sądu zrobić z drugim samosąd. I zaraz sami są obłożeni paragrafami… a tak naprawdę mają cię gdzieś, bo wiedzą, że są zupełnie bezkarni. Jak im udowodnisz? Dzisiaj w Polsce modnym stało się zrobić z innych psychicznie chorych, szczególnie tych, którzy walczą o sprawiedliwość i zmiany na lepsze. Zobaczcie ile jest lane brudu na religię, ile jest kpin, dokuczania… jak niektórzy trzymają się jakiś miejsc jak rzep psiego ogona… i nie chcą od nich odejść. Mówi się, umieranie nie jest łatwe, moi drodzy to życie robi się coraz trudniejsze i to dla każdego, i dla tych naiwniaków, co odwalają agenciurską robotę, niech się nie łudzą. W dodatku ich mózgi po wielu specjalnych szkółkach zostały już przeprogramowane, są jak zombie, mają włożony program. Codziennie mnie przerażają świństwa ludzi wykształconych, bogobojnych, walczących o krzyż, o ukoronowanego Chrystusa… ano koronują, ale swoim zachowaniem w twarz mu plują, zresztą, jakie to ma dla nich znaczenie, to tylko pod publiczkę. I tu też obserwujcie, będą was o to samo atakowali, o wiarę, różaniec, Jezusa, etc. Nie mają żadnych skrupułów obrzucić błotem drugiego człowieka. Zamiast być ludźmi okazują się być świniami… sorrki świnki, ale to nie do was ta mowa, tylko do waszych starszych braci ludzi, którzy są już aż tak zdegenerowani. Zawsze znajduje się grupa ludzi, która widzi coś więcej, próbuje przywrócić świat do porządku, i tu zaczyna się zabawa, wygląda jak dyskoteka szaleńców, rzucają się na człowieka jak wampiry, a przypadkiem źle się zachowaj, to zaraz dostaniesz łatkę niezrównoważonego, niespokojnego, poznasz ich po tym, że cię zaraz wyślą do psychiatry. Zawsze ci coś pikantnego wynajdą, nie obawiaj się, zmysły mają „szampańsko” doskonałe, po swoim ojcu. I czy jesteś winny, czy nie jesteś winny, musisz ponieść tego konsekwencje, bo się wyłamałeś spod ich klauzuli. I tak zaczyna wielkimi krokami wchodzić w życie : agresja, terroryzm, a to wszystko za pomocą bezmyślnych istot z ograniczonym myśleniem i zwierzęcą agresją. Dzisiaj wchodząc na dyskusyjne blogi, fora najpierw dobrze przyjrzyjmy się im z bliska. Jeśli widzicie, że tam działa taki zawodnik, który mimo wszystkich jego ujemnych cech ciągle tam jest, (pomimo, że już tylu stamtąd uciekło) i rozstawia ludzi po kątach, czasami może mieć więcej do powiedzenia niż admin albo sam jest adminem, nie znosi żadnego sprzeciwu, narzuca ci swoje postępowanie, w dodatku atakuje, to uważaj na to miejsce… lepiej stamtąd zmykać… wcześniej czy później będziesz tam poszkodowany. Złe czuwa, przejmuje różne kanały, a nawet ludzi i dokazuje, oj dokazuje, a jakie z siebie dumne, a jakie mądre, a jakie szczęśliwe jak urwie drugiemu głowę. I jeszcze zawoła gromkim głosem: zdemaskowałem agenta. Albo siedzi cichutko i udaje nieszczęśliwego, bo go blogowicz – agenciura skrzywdził. Ziemia, XXI wiek, a na niej 50 % normalnych ludzi i 50 % manipulatorów, którzy systematycznie spychają nas w otchłań, a dobry procent ciągle maleje. Nie muszę tutaj pisać, jakimi sposobami próbuje się zdegenerować rodzaj ludzki i wszystko chcą nam urządzić po swojemu w świecie, w którym nie ma Boga. Poczytajcie na niektórych blogach, forach: krajowych, zagranicznych jacy dumni są z siebie sataniści, wyzwolony naród, szczęśliwy… łapska mocno zbrudzone, a zamiast serca głaz i płynie tak przez swoje życie… tylko gdzie tak płyniesz ? Dzisiaj sobie drwisz, czujesz, że masz mocne plecy, ale biedny człowieku szkoda, że tego nie widzisz, ile w twoim ciele żeruje robaków. Nie przykryjesz tego markowym garniturem, nie pomoże piękny uśmiech, i słowo soczyste… teraz tańczysz, świętujesz, znowu dowaliłeś niewinnemu człowiekowi i myślisz, że wygrałeś wojnę, a tam pomału od środka robale cię żrą, całe mrowie… Wszechświat jest potężny i pełen tajemnic i zawsze wyrwie tego niewinnego, który był na ziemi mniejszy niż świętojański robaczek, ale świecił i za dnia i w nocy. I pali się tam w środku serca gorąca miłość, bo jest życzliwy dla innych ludzi, umie ich poszanować, i opiekuje się Matką Ziemią… I napina już Bóg w twoim kierunku łuk i nie pozwoli tobie brudny człowieku zniszczyć swoich świętojańskich robaczków. Bo sprawiedliwy człowiek jest ponad wszystko i ma się tak poczuć!!! I jeszcze raz was ostrzegam, nie wchodźcie tam, gdzie jest wulgaryzm i nie ma rzeczowej dyskusji. Manipulator to nie zwykły troll tylko towar już z najwyższej półki, z największym procentem trucizny. Wielu z was nabawi się tylko frustracji, wyzwoli się w was tylko niechęć do życia, strach i inne frustracje, zbluzgają was, wyśmieją od staruch, pijaczek, prostytutek (i to wcale nie są małolaty tylko te stare wilki, co zęby na tej robocie stracili) i jeszcze powiedzą, że zbawiają świat. Pamiętajcie to jest hydra, jedną głowę utniesz, a w tym samym miejscu odrasta 10 nowych. Klonuje się i klonuje jak te ich nicki przy jednej osobie… i walczy na śmierć swoimi niecnymi metodami. „Po owocach ich poznacie” Wiesława

http://www.vismaya-maitreya.pl/

Lewa kasa Tuska Mamy czerwiec i wbijanie gwoździ do politycznej trumny Donalda Tuska idzie pełną parą, – bowiem rzeczywistość zaczyna coraz bardziej doganiać „króla bajeru”. Tak jak kłamstwo i brutalność są wpisane w jego charakter i odciskają się na sposobie sprawowania władzy przez jego ugrupowanie, tak samo nieuchronny upadek czeka jego oraz resztę polityków i politykierów III RP, – bowiem przed własnym cieniem jeszcze nikomu nie udało się uciec. Majowe afery – stadionowa, austostradowa + wojna z kibicami – powrócą w lipcu, wymierzając siarczysty policzek całej elicie politycznej III RP, podważając jej legitymizację do dalszego sprawowania władzy w Polsce. O ile odpowiedzialność za „przejściowe trudności” na budowie autostrady A2 udało się jakoś zrzucić na „ludzi spoza układu”, czyli Chińczyków z firmy COVEC, to przy identycznych powodach zatrzymania prac na budowie A1, odwracanie kota ogonem poszło ogłupialniom nieco trudniej. Otóż polsko-irlandzkie konsorcjum SRB Civil Engineering nie dostało tam zgody na wykorzystanie pewnej technologii, mimo że GDDKiA zaaprobowała identyczną technologię na innych odcinkach A1. Dla każdego obeznanego z realiami III RP, sprawa jest ewidentna. Ale „ludzie spoza układu”, jakimi są Irlandczycy, nie poddali się dyktatowi, wstrzymali prace i zagrozili GDDKiA pozwem o łamanie zasad kontraktu i odszkodowanie, które może sięgać nawet kilkudziesięciu milionów złotych

http://www.rp.pl/artykul/674667.html

Co prawda już następnego dnia usiłowano

http://www.rp.pl/artykul/69745,674666-Irlandzka bomba_tyka_pod_A1.html

sprawę „zagdakać”, łagodząc wymowę wspomnianego artykułu, ale „mleko już się rozlało”. Skala osłony medialnej tego skandalu (bo roboty stoją tam od ponad trzech miesięcy !!!) świadczy o randze wydarzenia. Istnieją poważne poszlaki, że problemy przy budowie autostrad są jak najbardziej spokrewnione z problemami przy budowie stadionów piłkarskich. Po prostu, za co się tylko wezmą „fachowcy” z PO, to sprawę, mówiąc kolowialnie, „spieprzą”. I nie chodzi tu jedynie o kwestię braku kwalifikacji i rażący poziom niekompetencji, co dobitnie ujawniła ostatnia Gazeta Polska, biorąc pod lupę „mistrzów” „nadzorujących” budowę Stadionu Narodowego w Warszawie. Sprawa jest dużo poważniejsza. Ceny zgłaszane przez zagraniczne koncerny chętne do budowy polskich autostrad są, o co najmniej 25 – 30% niższe od polskich kosztorysów, bo nie biorą pod uwagę konieczności dawania łapówek. Platforma buduje stadiony za kwotę dwa do trzech razy większą, niż się przeznacza na identyczne lub jeszcze bardziej zaawansowane technicznie obiekty na Zachodzie – np. w Niemczech, czy Szwecji, gdzie koszty materiałów i robocizny są kilkakrotnie wyższe, niż w Polsce.

GDZIE I DO, KOGO TRAFIAJA, WIĘC TE PIENIADZE? Donald Tusk i Platforma przeforsowali w Sejmie odcięcie partii politycznych od publicznego finansowania oraz ograniczyli możliwości zamieszczania ich materiałów wyborczych w massmediach. Wygląda na to, że Platformie taka forma finansowania i taka forma oddziaływania na wyborców nie są w ogóle do niczego potrzebne. Massmedia wiadomo, „są nasze”, ale pieniądze? Oto zadanie dla dziennikarzy śledczych, gdyby tacy jeszcze się uchowali w miediach głównego nurtu:

SKAD PLATFORMA MA PIENIADZE?

Docent zza morza, http://iskry.pl

Posprzątać po Kurtyce rozmowa z prof. Andrzejem Friszke, członkiem Rady IPN

Agnieszka Kublik: Po wyborze nowego prezesa IPN dr. Łukasza Kamińskiego powiedział pan, że jest szansa na wyjście Instytutu z zapaści. Prof. Andrzej Friszke: Jest. Ta zapaść była wieloraka. Np. przez ostatni rok w ogóle nie ukazywały się wydawnictwa Instytutu. No i zapaść wizerunkowa, bo spadła ranga IPN. Ta instytucja nie powinna funkcjonować tak, jak funkcjonowała za prezesa Janusza Kurtyki.

Dr Kamiński od 2006 r. był wicedyrektorem Biura Edukacji Publicznej w IPN, czyli za prezesa Kurtyki należał do władz Instytutu. - Był tylko jedną z kilkunastu ważnych osób. Akurat do jego działań, jako wiceszefa BEP nie mam większych zastrzeżeń. Wydał osiem tomów o >Solidarności<, nadzorował publikacje o charakterze naukowym, tom dokumentacji dotyczący inwigilacji KOR czy SKS.

Chyba utożsamiał się z polityką Kurtyki, skoro nie odszedł. Czy w czasie konkursu rada pytała go o to? - Delikatnie. Dlatego że chcieliśmy porządnie przepytać go o przyszłość. Bo myśmy wiedzieli, jak widzi przeszłość. Zapytałem, czy chce być dyktatorem, czy widzi siebie, jako koordynatora, który ludziom daje pracować i pozostawia im pole do własnej aktywności. Dr Kamiński opowiedział się za tym drugim modelem.

Poglądy polityczne Kurtyki nie były bliskie Kamińskiemu? Zwłaszcza na najnowszą historię? - Częściowo tak, bo dr Kamiński jest człowiekiem o poglądach konserwatywnych. Ale Kamiński na pewno nie ma ambicji narzucania swojego zdania w sposób tak arbitralny, jak to robił Kurtyka. Na pewno nie ma w nim tej niechęci, która była w Kurtyce, do współpracy z ludźmi o innych poglądach, niechęci konfrontowania swoich poglądów z innymi. Kurtyka nie szukał kontaktu i dyskusji z ludźmi, którzy inaczej patrzyli na świat, mieli inną mieli wizję PRL. W gruncie rzeczy lekceważył takich ludzi. Przecież z IPN odeszło mnóstwo znakomitych doktorów. To jest jedna z najgorszych rzeczy, jaka się zdarzyła Instytutowi.

Wojciech Mazowiecki w >Gazecie< w tekście >Tylko dostarczał amunicji< skrytykował Kamińskiego. Zarzuca mu, że posądzał Lecha Wałęsę o współpracę z SB. Kamiński na pytanie: >Czy Wałęsa to był tajny współpracownik SB o kryptonimie Bolek<, odparł: >Nikt nie zanegował tej tezy, którą postawili autorzy książki Służba Bezpieczeństwa a Lech Wałęsa<. Mazowiecki to komentuje tak: >Oto jak w praktyce wygląda szanowanie przez historyków IPN zasady domniemania niewinności. Jeśli za pomocą dostępnych źródeł nie daje się mimo najszczerszych chęci czegoś udowodnić, to stawia się tezę, że tak mogło być<. Jak pan ocenia wypowiedź Kamińskiego? - Niefortunna. Należało odpowiedzieć, że w ogóle jest pytanie, kim był Wałęsa. A był przywódcą "Solidarności", jej współtwórcą, potem współtwórcą III RP i przywódcą walki narodowo-wyzwoleńczej. A dopiero potem Kamiński mógłby dojść do pewnego epizodu, który budzi wątpliwości w biografii niewątpliwego bohatera narodowego.

I tu już nie ma ostatecznej odpowiedzi. I nie będzie bardzo długo, a może w ogóle. Z materiałów z 1971 r. wynika, że były relacje pomiędzy młodym Wałęsą a oficerami SB po grudniu 1970 r. One budzą różne wątpliwości i tego się nie da rozstrzygnąć w sposób niewątpliwy. Faktem jest, że Wałęsa był zarejestrowany, jako tajny współpracownik. Co nie znaczy, że był tajnym współpracownikiem. - Nie znaczy, chociaż zależy jak, dla kogo. Bo to jest kwestia, co to znaczy tajny współpracownik.

Ano właśnie. I dalej pisze Mazowiecki tak >W Encyklopedii Solidarności< z 2010 r. współredagowanej przez Kamińskiego oskarżenie Wałęsy o współpracę oczywiście się znalazło. Hasło o nim podpisała cała redakcja. Nie byłoby świństwa, gdyby historycy IPN ograniczyli się do podania faktu zarejestrowania Wałęsy przez SB. Ale bez dowodów dopisali też, że realna współpraca trwała prawdopodobnie do 1972 r. Można w Encyklopedii stawiać tezę o współpracy? - Ja bym tak nie napisał. Ale ludzie z IPN i różni prawnicy uważają, że sam fakt rejestracji jest dowodem istnienia współpracy. Ja uważam, że to za mało, że potrzebne są materialne dowody tej współpracy. W przypadku Wałęsy te materialne dowody są szalenie wątłe i budzą różne wątpliwości, co nie znaczy, że ich w ogóle nie ma. Są np. poświadczone fakty kilkunastu spotkań. Ale nie wiemy, co na tych spotkaniach było, o czym panowie rozmawiali. Może SB upominała Wałęsę? Może krzyczeli na niego albo podejmowali próby uspokajania go?

Kolejny zarzut Mazowieckiego: To Kamiński odnalazł i upowszechnił w środowisku IPN >dokument< o ucieczce Zbigniewa Bujaka w 1983 r. rzekomo sterowanej przez SB. Pan się do tego odniósł tak: >Młodzi historycy ulegali pewnej fascynacji prawdą tych dokumentów, mieli zbyt małą wiedzę, by dokonać krytycznej analizy<. To nie brzmi jak obrona Kamińskiego, to jest oskarżenie. - W gruncie rzeczy tak. Myślę, że Łukasz Kamiński, jako młody człowiek (tekst się ukazał w 2003 r.) popełnił błąd, bardzo istotny wtedy. I szkoda, że nie znalazł przez tyle lat czasu, żeby się tą sprawą zająć Ta sprawa powinna być porządnie wyświetlona, opisana i zamknięta. I to najlepiej przez Łukasza Kamińskiego. Ale nie chcę redukować dorobku człowieka do tego epizodu. Źle zrobił, ale nie może to przesądzać o całości oceny człowieka.

Powstanie w IPN nowa książka o Wałęsie? - Na pewno. Nawet już wstępnie rozmawialiśmy, że należałoby wydać materiały ubeckie, które były na Wałęsę zbierane. Moja wielka pretensja do Kurtyki polega na tym, że pozwolił skoncentrować uwagę opinii publicznej na epizodzie z życia Lecha Wałęsy, rzeczywiście wątpliwym, ale nie pokazał tła, na którym to się odbywało. Nie pokazał, jak Wałęsa się zmagał z SB i jak był zwalczany przez bezpiekę przez kilkanaście lat. W IPN są ogromne materiały w tej sprawie. Obowiązkiem IPN jest je wydać, pokazać, za jakiego groźnego przeciwnika bezpieka uważała Lecha Wałęsę. I to zarówno przed sierpniem '80, jak i w czasie karnawału >Solidarności<, i w stanie wojennym. Rola Wałęsy w tym czasie była fundamentalna. Historia Polski potoczyłaby się inaczej i z całą pewnością gorzej, gdyby nie było Lecha Wałęsy i gdyby nie był on przywódcą >S<. I to powinno być jasno i dobitnie powiedziane. Rozmawiała Agnieszka Kublik

Historia magistra vitae Zgłosiłem projekt zbudowania ruchu społecznego „Polska w Potrzebie”. Rozgorzała dyskusja, a w niej głosy krytyczne, co jest zrozumiałe. Niezrozumiałym jednak było, gdy krytyk traktował mnie jakbym niczego w życiu nie zrobił. Marszałek Piłsudski powiedział, że kto zapomina o przeszłości ten nie ma prawa do przyszłości. Jeżeli jednak „historia magistra vitae” to także, dlatego, możemy sięgnąć do niej, gdy chcemy ustalić, co ktoś robił w przeszłości, czy zgodne były jego słowa z czynami. Zgłosiłem projekt zbudowania ruchu społecznego „Polska w Potrzebie”. Rozgorzała dyskusja, a w niej głosy krytyczne, co jest zrozumiałe. Niezrozumiałym jednak było, gdy krytyk traktował mnie jakbym niczego w życiu nie zrobił. Wykazywał braki wiedzy i na nich opierał swoją krytykę. W archiwum IPN znajduje się kilka tysięcy dokumentów SB dotyczących mojej działalności. Nie wszystko zdołał zniszczyć personel gen. Kiszczaka, wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych w „pierwszym niekomunistycznym rządzie” premiera Mazowieckiego. Poniżej prezentuję kilka z nich. Zacznę optymistycznie. W styczniu 1990 r. Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego poinformował mnie, że „puszcza w niepamięć” moją zbrodniczą działalność w KPN. Nie doceniłem tego wielkodusznego gestu. Napisałem odpowiedź do sądu, wydrukowałem w gazecie PPN „Sprawa”, a SB wsadziła to do moich akt. Moja niewdzięczność nie była dla SB zaskoczeniem. W opinii „tajnej” sporządzonej w „Egz. pojed.” ubecja określała mnie, jako „jednostkę nieprzejednaną politycznie”. Tak zostało do dziś. Przed „okrągłym stołem” członkowie władzy PRL byli informowani o moich zamiarach. MSW PRL zrobiło to w „tajnym załączniku” do informacji dziennej dla najważniejszych towarzyszy. Jako pierwszy jest „Tow.” Wojciech Jaruzelski, ale w zestawie są też znani dziś „socjaldemokraci”, wymienieni kolejno pod względem ważności towarzysze: Miller Leszek, Wiatr Sławomir, Kwaśniewski Aleksander, Oleksy Józef. Listę zamykał tow. gen. Buła, szef Wojskowej Służby Wewnętrznej, protoplasty WSI. W 1990 r. rozwiązywano SB a jej funkcjonariusze w większości trafili do Urzędu Ochrony Państwa. SOR „Hydra” wymierzona w PPN została zakończona. Jednak likwidujący akcję funkcjonariusze Departamentu Ochrony Konstytucyjnego Porządku roztropnie zauważyli, że trzeba na nas nadal mieć baczenie, bowiem możemy „zakłócać porządek publiczny”. I rzeczywiście wkrótce tym, co robiłem zajął się zespół UOP kierowany przez płk SB/UOP Lesiaka, a także agentura WSI. Ubole mieli ponadczasowo rację - dziś zgłaszając tworzenie ruchu „Polska w Potrzebie” też zakłócam „porządek publiczny”. Szeremietiew

Wszyscyśmy z Kochanowskiego W święto Bożego Ciała, 21 czerwca 1984 roku w Zwoleniu, miała miejsce wyjątkowa religijno-patriotyczna uroczystość – pogrzeb naszego największego poety Jana Kochanowskiego (1530-1584). Na ten dzień czekał szczególnie jeden człowiek, Kazimierz Bosek, pisarz i publicysta, który poświęcił 25 lat życia (zmarł w 2006 roku) na poszukiwanie szczątków Jana Kochanowskiego, ich godne uczczenie i wyeksponowanie na mapie kulturalnej Polski. Jego historyczne śledztwo rozpoczęło się od zwoleńskiego nagrobka Jana Kochanowskiego, którego inskrypcja zwodniczo głosiła, że tu właśnie spoczywa. Zwieńczeniem zaś poszukiwań archeologicznych i antropologicznych oraz wielu badań historycznych stał się symboliczny pogrzeb prochów poety i jego rodziny w miejscowym kościele w Zwoleniu, przy dźwiękach dzwonów, przypadający w czterechsetną rocznicę śmierci Jana z Czarnolasu, właśnie w Boże Ciało. Z tej okazji list do biskupa sandomiersko-radomskiego wystosował Jan Paweł II. Jak pisze Marzena Baumann-Bosek, żona Kazimierza Boska, w wydanej właśnie książce „Na tropie tajemnic Jana z Czarnolasu”, list ten nie dotarł na czas do adresatów, nie został, więc odczytany w dniu pogrzebu. Trzeba pamiętać, że był to rok 1984, niedługo po oficjalnym zniesieniu stanu wojennego, który to propagandowy zabieg niczego specjalnego nie zmieniał w ponurej atmosferze beznadziei PRL-u tych lat. Papieski list jest ogólnie nieznany, tak jak i zdjęcia Kroniki Filmowej, która dokumentowała tamten zwoleński pogrzeb. Przypominając wyjątkowe znaczenie Kochanowskiego dla dziejów polskiej kultury, Jan Paweł II podkreślił „szczególne przejęcie się Poety ideałem twórczości artystycznej, jako służby narodowi”. Twórczość Kochanowskiego stała się, jak napisał, „symbolem polskości i wielkości języka polskiego”. Wyjątkowy w swej treści list Jana Pawła II, wszak także poety, podkreśla wręcz symboliczne u Kochanowskiego więzi „ziemi z niebem”, „poezji z religią”. Chodzi tu głównie o liryki religijne Jana Kochanowskiego, Polaków „kanon zbiorowej pobożności”, czyli „Kto się w opiekę poda Panu swemu” oraz hymn, „Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?”, pieśni śpiewane po dziś dzień w naszych świątyniach, jako prawdziwy przykład wiary polskiego Kościoła.

List Jana Pawła II nie jest jedyną niespodzianką książki wydanej po śmierci Kazimierza Boska przez jego żonę. Oprócz pasjonujących opisów historycznego śledztwa, które przybliża nam „ojczyzny” Kochanowskiego – Sycynę, Czarnolas, Zwoleń, znajdujemy w niej dotąd nigdzie niepublikowany „Regestr stronników Jana K.”, którego inspiracją dla Kazimierza Boska było ostatnie staropolskie wydanie „Dzieł wszystkich Jana Kochanowskiego” wydrukowane u Piotrkowczyka w Krakowie w 1639 roku. Regestr zawiera nazwiska znane oraz nazwiska osób nieznanych ogółowi, dających jednak wzruszające świadectwo przywiązania do Kochanowskiego, jako symbolu polskiej tożsamości i narodowej kultury. Równocześnie wypowiedzi te są wyrazem hołdu składanego Kazimierzowi Boskowi za jego uparte dążenie godnego upamiętnienia „Mistrza Jana”. Regestr tych „mniej znanych” obfituje w krótkie opowieści o PRL-owskiej rzeczywistości, i z tego względu mógłby się rozszerzyć o regestr tych, którzy dosłownie burzyli i okradali naszą kulturę z pozostałych jeszcze pamiątek po rodzinie Kochanowskich. W czasie wojny krypta Kochanowskich w Zwoleniu była miejscem kryjówki żołnierzy Armii Krajowej. Kierownik wywiadu zwoleńskiej placówki Józef Cieszkowski „Mir” przechowywał w niej broń, zupełnie tak samo jak w Powstaniu Styczniowym, wspomina kpt. AK Antoni Pawlak, rolnik. Marian Bernat ze Zwolenia do dziś pamięta grabież zabytków z kaplicy w Czarnolesie. Marian Szczepaniak przypomina, jak komisja z muzeum w Kielcach, było to w 1946 roku, zabrała odkryty w szopie stary żyrandol z 25 ramionami, o którym słyszało się, że jest po Kochanowskim. Choć wystawili pokwitowanie, żyrandola tego nikt nigdy nie zobaczył w muzeum. O tym, jak oficerowie Milicji Obywatelskiej zabrali dwa obrazy z Czarnolasu, doskonale pamięta pan Władysław Laukajtis z Garbatki. Takie to były czasy. Aż trudno sobie wyobrazić, że cenne dzieła bibliofilskie trafiały na przemiał do papierni w Jeziornie. To w tym zakładzie, produkującym papier toaletowy, udało się odnaleźć egzemplarz Psałterza Dawidowego w przekładzie Jana Kochanowskiego, wspomina Zdzisław Łabędzki z Konstancina. Mirosław Bąk, sołtys ze wsi Sycyna, wspomina, że gdy archeolodzy odkryli w parku dwór Kochanowskich, to przyjechała koparka i zburzyła stare fundamenty, wyjaśniając, że w tym miejscu będą budowane magazyny, stacja paliw, śmietniki i szambo. Kiedy pan Józef Sałbut postawił wniosek wybudowania w Sycynie szkoły imienia Jana Kochanowskiego, peerelowskie władze zakomunikowały, że nie ma wolnego placu pod szkołę, ale wkrótce znalazł się obszerny na chlewnię. Ale są też w regestrze i heroiczne świadectwa. Na przykład opowieść Jana Dobrzyńskiego, prowadzącego drogerię w Zwoleniu, o swoim dziadku stolarzu Zacharkiewiczu, który pewnej nocy roku 1956 pozamieniał tabliczki z napisami na rynku i „przechrzcił” plac Dzierżyńskiego na plac Kochanowskiego. Warto przy okazji wiedzieć, że to dzięki panu Zacharkiewiczowi stoi w Zwoleniu pomnik poety, ale to już późniejsze czasy. Bo jak pięknie się wpisał Tadeusz Nowak: „Wszyscy jesteśmy z Kochanowskiego – w słowie i w myśleniu. W modlitwie może najbardziej. A ona, dzisiaj, jest naszą wielką nadzieją”. Wojciech Reszczyński

Chłopcy idą w zaparte Jakie perspektywy ma przed sobą kraj, w którym nie działa podstawowa infrastruktura, większość zarobków ludzie wydają na jedzenie, zaś minister finansów łata budżet przy pomocy kreatywnej księgowości, na barki obywateli spychając skutki nieudolności? Powyższe pytanie nie wymaga odpowiedzi, albowiem ta wydaje się oczywista: ów kraj perspektywy ma przed sobą raczej mizerne, by nie powiedzieć nędzne. I to jest jeden z powodów, dla których tak niezmiernie istotne będą nadchodzące miesiące. Najpierw miesiące kampanii wyborczej, a w następnej kolejności jej finał, to jest dzień głosowania. Czy dwa dni, gdyby tuskoidzi zdecydowali się na złamanie Konstytucji.

KLĘKAJCIE NARODY Tymczasem w chwili, gdy poseł Arłukowicz samowykluczył się z lewicy, by na centroprawicy dawać odpór siłom ciemności wykluczającym tych i owych stąd i zowąd, Polska rozbłysła upalnym światłem letnich, można powiedzieć, cudowności. Jedną z takich cudowności było niewątpliwie zainteresowanie premiera Tuska, rzucone znienacka na odcinek autostrad. Precyzyjniej zaś: na dwa odcinki, zajmowane, by tak rzec: kierowniczo, przez fachowców rodem z Zhongguó (czyt. zhong-guo), czyli z Państwa Środka. Powiadają, że właśnie, dlatego z budowanych odcinków Chińczycy kazali, czym prędzej zwinąć asfalt – mianowicie w obawie przed roztopieniem. Aż tak gorące okazało się to premierowskie zainteresowanie. Wkrótce zadowolony z siebie premier oświadczył, że minister Grabarczyk roztoczy opiekę nad Chińczykami, by ci dotrzymali terminów, a zaraz potem polscy podwykonawcy ułożą asfalt z powrotem. Tak, by na mistrzostwa Europy w piłce nożnej te dwie wstęgi asfaltu zwane nie wiedzieć, czemu autostradą, można było uroczyście rozpiłować. Czy tam przeciąć. A potem się zobaczy. Jednakowoż należy przyznać, iż odkładanie „na potem” to nie jest wiodący styl działania rządu Donalda Tuska. Co to, to nie. Dla przykładu, całkiem niedawno rząd zastanawiał się, jakby to i owo w gospodarce poprawić teraz, zaraz, już. Innymi słowy, jak wypchnąć naszą nieszczęsną gospodarkę z cienia, non stop rzucanego przez mroczne hufce, dowodzone przez złowrogiego Jarosława Kaczyńskiego. Wypchnąć, można powiedzieć, bezzwłocznie. I rząd wymyślił lekarstwo: prywatyzację. Wiadomo, prywatnemu nawet Jarosław Kaczyński nie podskoczy. Wiadomo, prywatne znaczy lepsze, zawsze i wszędzie, i nie ma to tamto, klękajcie narody. A jak klękać nie zechcecie, to przekona was pała i gaz greckiego policjanta, dowodzonego przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

NARZĘDZIE WPŁYWU I KONTROLI Jak poinformowała „Rzeczpospolita”, mimo zakładanych wcześniej wpływów z prywatyzacji na poziomie około 15 miliardów złotych, minister Rostowski chciałby uzyskać ze sprzedaży jeszcze w tym roku kwotę niemal dwukrotnie wyższą. Pod młotek pójdą między innymi akcje PKO BP, Jastrzębskiej Spółki Węglowej oraz część akcji PZU. To już, co prawda nasze tak zwane resztówki narodowych sreber, ale czego się nie robi dla poprawienia wizerunku z jednej strony, a dla zdobycia środków umożliwiających choćby chwilowe zaklajstrowanie dziury budżetowej – z drugiej. Pies drapał kryzys i tę oczywistą oczywistość, że w kryzysie należy kupować, a nie sprzedawać. Jak się wydaje, tuskoidzi pozostają niereformowalni mentalnie. Niczego nie nauczył ich przykład z przemysłem cukrowniczym, gdzie większość firm przejęli Francuzi, następnie odsprzedając je Niemcom, by ci mogli spokojnie zlikwidować konkurencję znad Wisły. W efekcie Polska, kiedyś znaczący na europejskim rynku eksporter cukru, musi dziś cukier importować, a konsumenci wydawać wciąż więcej i więcej. Co ciekawe, w 2012 roku ma być sprywatyzowana również Krajowa Spółka Cukrowa, to znaczy pamięć o dawnej świetności. Przestrogi Jarosława Kaczyńskiego, napominającego, że kapitał nie ma narodowości wyłącznie w teorii, albowiem: ”W praktyce biznesowej i politycznej pochodzenie kapitału zawsze jest istotne, ponieważ obok zysku, jest on ważnym narzędziem wpływu i kontroli” – pozostają głosem człowieka mającego rację, choć wołającego na puszczy. Stąd w kolejnym roku pod młotek mają trafić między innymi (poza Lotosem) także spółki tak zwanej Wielkiej Chemii” zakłady w Puławach, Policach, Kędzierzynie oraz Tarnowie.

KONCESJE ZA BEZCEN? Inny przykład rządowej bezmyślności, dotyczący złóż gazu łupkowego. Oto Bułgaria wynegocjowała za jedną koncesję poszukiwawczą obejmującą obszar 400 km kwadratowych, (czyli mniejszy niż te przyznawane w Polsce), prawie trzysta razy więcej, niż za podobną koncesję otrzymuje Polska. Ponoć na rynku wtórnym jedna koncesja kosztuje od 50 do 100 milionów PLN, tymczasem jedna z rozgłośni radiowych podała niedawno, że Warszawa za 90 udzielonych koncesji uzyskała około 30 milionów PLN, podczas gdy Sofia 30 milionów euro za pojedynczą koncesję. Ewidentnie rząd Donalda Tuska nie umie zadbać o przyszłe zyski z eksploatacji gazu pozyskiwanego z łupków, generalnie zaś, sprzedaż pozostałości własności państwowej to w kraju nad Wisłą znakomity sposób na sztuczne zaniżanie deficytu budżetowego. Staje się powoli jasne, że – jak wyjaśnia Łukasz Korycki z „Rzeczpospolitej” – nagły wzrost tempa prywatyzacji albo ma związek z przekroczeniem pierwszego progu ostrożnościowego w relacji długu do PKB, czyli 55 proc., albo też rząd stara się zgromadzić jakieś zaskórniaki w obawie przed upadkiem strefy euro. Co niechybnie nastąpiłoby, gdyby Grecja ogłosiła bankructwo – w związku z nieuchronną wówczas koniecznością restrukturyzacji długów tego państwa. Znany (i jakże wredny) męski szowinistyczny dowcip powiada, że współczesne kobiety czerwienią się już tylko wtedy, kiedy obleją się wrzątkiem. Nasz rząd nawet oblany wrzątkiem zadłużenia nie zakrzyknie „parzy, parzy!”. Chłopcy Donalda wraz ze swoim capo di tutti capi nadal idą w zaparte.

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl

http://www.goniec.net/

Autor z uprzejmości zakłada, iż widzialne gołym okiem efekty rządów Tuska wynikają z niekompetencji, głupoty itd. My mamy na ten temat swoje zdanie, które sprowadza się do stwierdzenia, iż rządy te skutecznie i konsekwentnie wykonują nadesłane zza granicy polecenia likwidacji Polski. – admin.

Za Zachodem. W otchłań. W Polsce nie chcemy wyciągać wniosków z tego co dzieje się na Zachodzie. Idziemy tam, gdzie doszła zachodnia cywilizacja. Cywilizacja, która jest o krok od upadku. Polska jest zapóźniona, jesteśmy dekady za Zachodem – takie sformułowania często słychać, podczas dyskusji o rozwoju Polski oraz doganianiu przez nasz kraj Zachodu. Ludzie często narzekają, że Polska wciąż odbiega od krajów tzw. starej Europy czy Stanów Zjednoczonych. Jednak wcale nie musi to być wielką wadą – Polska swoje „zapóźnienie” mogłaby przekuć w sukces i siłę, gdyby tylko chciała. Polacy mają, bowiem możliwość obserwowania na Zachodzie wielu zjawisk, które do nas dopiero przychodzą albo się rozwijają. Dzięki „opóźnieniu” w Polsce możemy wyciągać wnioski z decyzji zachodnich krajów. Często oznacza to, że możemy lepiej się chronić przed patologiami i złymi decyzjami. Decyzjami, które na całym świecie przynoszą fatalne skutki. Szczególnie dużo korzyści moglibyśmy wynieść z naszego „zapóźnienia” w sprawach światopoglądowych, edukacyjnych i obyczajowych. Obserwując wydarzenia na całym świecie dziś już wiadomo, do czego prowadzi zgoda na tolerancję homoseksualną. W każdym kraju, w którym dano posłuch homolobby, zaprowadzony został homoseksualny terror, a państwo zaczęło niszczyć wszystkich, którzy uznają homoseksualizm za dewiację, czy nawet zjawisko niekorzystne społecznie. Ruch aborcyjny w krajach zachodu również pokazał, co oznaczają zakłamane postulaty walki o prawo kobiety do wyboru. Przemysł śmierci, rozpętany w wielu krajach zachodnich, prowadzi do typowych dla nazistowskiej Rzeszy praktyk eugenicznych, decydowania o tym, kto jest człowiekiem, a kto podczłowiekiem. Prowadzi do wytworzenia zgody na odbieranie życia innym. Za pudrowanymi postulatami prawa kobiety do życia czai się zgoda na krwawą rzeź milionów nienarodzonych dzieci. Podobnie zakłamany jest ruch tzw. obrońców prawa do godnej śmierci. EutaNaziści walcząc o zgodę na prawo do wyboru chcą prawnej akceptacji zabijania starych i chorych ludzi, chcą zgody, by osoby takie traktować jak przedmiot, problem do rozwiązania. W imię współczucia chcą zgody na wygodne życie dla siebie i możliwości zabicia bliskich, którzy stają się niewygodni. Patologie na tym tle są równie wielkie, jak w przypadku homoseksualizmu. Granica pomocy w godnej śmierci rozciąga się do kuriozalnych postaci, włącznie z wywieraniem nacisków na lekarzy, by po prostu jak najszybciej zabili babcię, bo przeszkadza w urlopie (przypadek taki wystąpił m.in. w Holandii). Również na całym świecie obserwowane są negatywne skutki wtłoczenia systemu edukacji w totalitaryzm poprawności politycznej, rozciągnięcia obowiązku szkolnego na dzieci nawet pięcioletnie (Wielka Brytania zaczyna się z tych rozwiązań wycofywać), czy degradacji poziomu nauczania. To wszystko wiąże się z tworzeniem głupiego społeczeństwa, nieprzygotowanego do analizowania rzeczywistości, przepełnionego ideami tolerancji i poprawności politycznej, czyli wydającego zgodę na każdą patologię i amoralność. Wiele krajów Zachodu podążyło ścieżkami, które prowadzą do niszczenia normalności rodzin, niszczenia przywiązania do ludzkiego życia i rozmiękczenia sumień oraz umysłów społeczeństwa. Świat jest bardzo ciekawym “laboratorium społecznym”. Dzięki procesom i skutkom decyzji podjętych w krajach Zachodu widać bardzo dobrze, co warto wspierać, a z czym należy walczyć. Jednak w Polsce nie chcemy wyciągać wniosków z tego, co dzieje się na Zachodzie. Zamiast tego wolimy iść tą samą ścieżką, popełniając te same, co Zachód błędy i głupoty. Wprowadzamy do debaty publicznej tematy i sprawy, które muszą niszczyć społeczeństwo, normalność i prowadzić do patologii. Muszą, bowiem na całym świecie do tego doprowadziły. Jednak za sprawą SLD, które wciąż chce zabijać więcej nienarodzonych dzieci i rozpoczęło debatę o związkach partnerskich, oraz PO, która włączyła się w walkę o homopostulaty małżeńskie oraz niszczy szkolnictwo, idziemy tam, gdzie doszła zachodnia cywilizacja. Cywilizacja, która jest już o krok od upadku i katastrofy… Stanisław Żaryn

Kto nadzorował lot TU154M? Instrukcja HEAD cz.1

Przed podsumowaniem moich opracowań dotyczących monitorowania i nadzoru przez poszczególne służby i instytucje lotu TU154M z Prezydentem na pokładzie w dn.10.04.2010 do Smoleńska, wraz z Delegacją udającą się na uroczystości w Katyniu, należy również przeanalizować jeden z najważniejszych dokumentów w tej sprawie. "Instukcja organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD" jest dokumentem, wydanym w formie wydawnictwa wojskowego, o sygnaturze WLOP 408/2009, będącym załącznikiem (wydanym osobno) do Decyzji Ministra Bogdana Klicha, opublikowanej w Dzienniku Urzędowym MON z dn.6 lipca 2009 nr 12: DECYZJA Nr 184/MON MINISTRA OBRONY NARODOWEJ z dnia 9 czerwca 2009r. w sprawie wprowadzenia do użytku w lotnictwie Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej „Instrukcji organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD”

Na podstawie § 2 pkt 14 rozporządzenia Rady Ministrów z dnia 9 lipca 1996 r. w sprawie szczegółowego zakresu działania Ministra Obrony Narodowej (Dz. U. Nr 94, poz. 426), ustala się co następuje:

1. Wprowadza się do użytku w lotnictwie Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej „Instrukcję organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD”, stanowiącą załącznik do niniejszej decyzji.*

2. Traci moc zarządzenie Nr 9/OPK Dowódcy Wojsk Obrony Powietrznej Kraju z dnia 16 stycznia 1976 r. w sprawie „Przepisów zabezpieczenia i wykonywania lotów statków powietrznych oznaczonych symbolem „WAŻNY”, nad terytorium PRL”.

3. Traci moc rozkaz Nr 82 Dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej z dnia 21 maja 2004 r. w sprawie „Instrukcji zabezpieczenia i wykonywania lotów statków powietrznych oznaczonych symbolem „WAŻNY” nad terytorium RP. Tymczasowa”.

4. Decyzja wchodzi w życie po upływie 14 dni od dni od dnia ogłoszenia Minister Obrony Narodowej: B. Klich

Instrukcja ta, zwana dalej w skrócie Instrukcją HEAD lub po prostu Instrukcją, ma 101 stron plus załączniki, wydana jest w formie książkowej, podzielonej na 7 rozdziałów:

I. Przepisy ogólne.

II. Zapotrzebowanie na lot i planowanie lotu statku powietrznego o statusie HEAD.

III. Zakres obowiązków SD i służb oraz osób funkcyjnych w procesie organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD.

IV. Zakres obowiązków personelu lotniczego na statku powietrznym o statusie HEAD.

V. Przygotowanie statku powietrznego o statusie HEAD

VI. Przewóz bagażu, ładunku oraz broni na pokładzie statku powietrznego o statusie HEAD.

VII. Ochrona statku powietrznego o statusie HEAD.

Postaram się omówić tę Instrukcję wg kolejnych rozdziałów, wybierając z nich moim zdaniem najbardziej istotne zapisy, mające związek z nadzorem lotu TU154M do Smoleńska w dn.10.04.2010. Proszę mi wybaczyć, że nie prezentuję i nie omawiam wszystkich kolejnych punktów tej Instrukcji, ale tego typu opracowanie miałoby znaczną objętość i nie mieściłoby się w założeniach tej notki, mającej na celu przybliżenie zasadniczej problematyki związanej z nadzorem i monitorowaniem tego tragicznego lotu, choć postaram się także poruszyć sprawy związane z jego bezpośrednią organizacją i przygotowaniem.

I. Przepisy ogólne.

§1. Ogólne zasady organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD

1. Instrukcja organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD jest dokumentem ustalającym zasady organizowania polskich wojskowych statków powietrznych o statusie HEAD.

2. Postanowienia Instrukcji obowiązują personel lotnictwa SZ RP oraz pozostałe osoby wykorzystujące dysponujące statkami powietrznymi, o których mowa w ust.1

4.Status HEAD wpisuje się do planu lotu w pole 18 formularza FPL, poprzedzając znakami STS (STS/HEAD)

FPL - plan lotu

6. Organizacja przylotu/odlotu oraz niezbędnego zabezpieczenia logistycznego statku powietrznego o statusie HEAD należy do zarządzającego lotniskiem lub lądowiskiem.

7. W odniesieniu do lądowania na terenie innym niż stałe lotniska lub lądowiska w zakresie organizacji bezpieczeństwa miejsca lądowania oraz zabezpieczenia ratowniczo-gaśniczego oraz organizację ochrony statku powietrznego w czasie postoju odpowiada BOR.

9. Za bezpieczeństwo ruchu lotniczego i dowodzenia lotami wykonywanymi w strefach TSA/TRA oraz TSA(D) i TRA(D), w których przestrzeń powietrzna pozostaje niesklasyfikowana oraz na trasach TFR i MRT odpowiada właściwe stanowisko dowodzenia i naprowadzania.

TSA - strefa czasowo wydzielona; TRA - strefa czasowo rezerwowana; (D) - w formie strefy niezabezpieczonej; TFR - trasa umożliwiająca lot do strefy TSA/TRA; MRT - stała trasa lotnictwa wojskowego

10. Wojskowy nadzór nad wykonywaniem lotów statków powietrznych o statusie HEAD należy do Starszego Dyżurnego Operacyjnego COP. (COP - Centrum Operacji Powietrznych)

11. Lot statku powietrznego o statusie HEAD nie może być realizowany poniżej warunków minimalnych do startu i lądowania ustalonych dla pilota, statku powietrznego i lotniska.

12. Prognozę pogody do podjęcia decyzji o zaplanowaniu lotu statku powietrznego o statusie HEAD i jego przelocie poza granice kraju opracowuje zmiana dyżurna CH SZ RP pod nadzorem Starszego Zmiany Dyżurnej CH SZ RP (Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych). (...)

OMÓWIENIE ROZDZIAŁU I.

Jak wiadomo, przez bardzo długi czas trwała dyskusja na temat statusu lotu TU154M w dn.10.04.2010 do Smoleńska, co mozna chociażby przeczytać na onet.pl z dn.23.09.2010, gdzie zamieszczono relację z konferencji prasowej Prokuratury Wojskowej: Polska prokuratura nadal formalnie nie wie, jaki status miał lot do Smoleńska 10 kwietnia. To jedno z kluczowych zagadnień, od którego będą zależały nasze decyzje - przyznał dzisiaj Wojskowy Prokurator Okręgowy w Warszawie płk Ireneusz Szeląg. Polski akredytowany przy MAK płk Edmund Klich mówił niedawno, że głównym problemem, który pojawił się w trakcie współpracy z Międzypaństwowym Komitetem Lotniczym, jest kwalifikacja lotu. Rosjanie - w ramach pracy MAK - uznali, że lot z 10 kwietnia należy uznać za przelot cywilny. Klich oświadczył, że uznaje ten lot za operację wojskową, z czego wynika konieczność stosowania właśnie takich procedur na wojskowym lotnisku w Smoleńsku. Jak wyjaśniał, jeśli przyjąć wersję rosyjską, że był to lot cywilny, to całość odpowiedzialności spada na pilotów, którzy podejmują decyzję o lądowaniu, a wieża kontrolna ma obowiązek dostarczyć im komplet potrzebnych do tego informacji. Gdyby zaś zakwalifikować ten lot jako wojskowy, w grę wchodzi także odpowiedzialność kontrolerów. Klich zastrzegał, że nie otrzymał w MAK dostępu do szczegółowych rosyjskich procedur wojskowych. Jest to o tyle zastanawiające, że we wspólnym komunikacie Prokuratury Generalnej i Naczelnej Prokuratury Wojskowej z dn. 29.04.2010, sprawa wydawała się jasna od samego początku, przynajmniej po stronie polskiej (komunikat ): Wyniki dotychczas przeprowadzonych na terenie Polski dowodów pozwalają na (...) dopełnienie niezbędnych procedur w zakresie przygotowania samolotu TU 154 M w dniu 10 kwietnia 2010 r., którego lot nosił tego dnia status ważny (head). Odbyto również wymagany oblot w dniu 6 kwietnia 2010 r. Po tym dniu nastąpiły również dwa loty o statusie head co wykluczyło potrzebę wykonania kolejnego oblotu.(...) W ostatnio powołanym zakresie tj. dotyczącym okoliczności obsługi lotniska w Smoleńsku niezbędnym będzie analiza aktów prawnych dotyczących zasad obsługi i kontroli lotów, a także zakresy obowiązków poszczególnych osób wykonujących te czynności. Nie mają tu znaczenia międzynarodowe zasady lotnictwa cywilnego z powodu wojskowego charakteru lotniska w Smoleńsku.

Instrukcja HEAD w §1 pkt.1 wyraźnie mówi: Instrukcja organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD jest dokumentem ustalającym zasady organizowania polskich wojskowych statków powietrznych o statusie HEAD. Gdyby były jeszcze jakieś wątpliwości na ten temat, proszę spojrzeć na ten wywiad z tvn24.pl, w którym jest omawiany plan lotu TU154M w dn.10.04.2010 do Smoleńska: Inną sprawą jest klasyfikacja tego lotu przez stronę rosyjską, co zostało ujęte w Raporcie MAK (str.16 polskie tłumaczenie) w następujący sposób: 10. 04. 2010 załoga specjalnego pułku lotniczego WWS Rzeczpospolitej Polskiej w składzie dowódca statku powietrznego, drugi pilot, nawigator i technik pokładowy wykonywała nieregularny międzynarodowy rejs PLF 101 oznaczenie „A”samolotem Tu-154M b/n 101 przewożąc pasażerów po trasie Warszawa (EPWA) – Smoleńsk „Północny” (XUBS). O ile mi wiadomo, do tej pory strona polska nie otrzymała od strony rosyjskiej informacji, co oznacza w FR status lotu oznaczony literą "A" oraz "K", którą były oznaczone loty do Smoleńska w dn.07.04.2010, w tym także lot Premiera Donalda Tuska, jak również lot JAK40 w dn.10.04.2010 (str.27 pkt.2 polskich uwag do raportu MAK): W żadnym punkcie raportu MAK nie wskazał, jakie przepisy określają nadanie statusu lotu w FR (oznaczenie "K" i "A"), co one oznaczają i jakiego rodzaju szczególne traktowanie jest stosowane przy takim statusie. Odnosząc się z kolei do pkt.7, dotyczącego zabezpieczenia miejsca lądowania i kwestii odpowiedzialności BOR, należy rozważyć, czy lotnisko Smoleńsk Sieviernyj było stałym lotniskiem, czy też nie. Z planu lotu wynika, że było one w nim oznaczone, jako ZZZZ (onet.pl 01.04.2011 na podstawie Wiadomości TVP oraz przedstawionego powyżej materiału filmowego): Zgodnie z Regulaminem Lotów Lotnictwa Sił Zbrojnych RP, lotnisko zamknięte to takie, które zostało wykreślone z rejestru lotnisk. Smoleńskie Siewiernyj zostało z niego wykreślone już w 2009 roku. "Wiadomości" ustaliły także, że w planach lotów na 7 i 10 kwietnia Siewiernyj było oznaczone kodem ZZZZ, co w "słowniku" lotniczym oznacza lądowanie na terenie przygodnym, jak np. droga lub łąka.

Jeśli tak było, to wydaje się, że BOR zdecydowanie powinien zająć się organizacją bezpieczeństwa miejsca lądowania oraz zabezpieczenia ratowniczo-gaśniczego oraz organizację ochrony statku powietrznego w czasie postoju. Jeśli miał, co do tego wątpliwości, to moim zdaniem powinien je zgłosić odpowiednim instytucjom odpowiedzialnym za organizację tego lotu, bo kwestia bezpieczeństwa Prezydenta i Premiera są, zdaje się, że nadrzędnym celem działalności BOR? Tym bardziej, że przed lotem 10.04.2010, ale również 07.04.2010, dochodziło do bardzo niepokojących sytuacji, o których można przeczytać chociażby w wywiadzie (wp.pl z dn.21.10.2010) z Panem Bielawnym, zastępcą szefa BOR, nad czym on... przechodzi jak gdyby nigdy nic do porządku dziennego: Poinformował, że za zabezpieczenie lotniska w Smoleńsku odpowiadała strona rosyjska, m.in. Federalna Służba Bezpieczeństwa i milicja. Dodał, że funkcjonariusze BOR w czasie rekonesansu nie zostali wpuszczeni na lotnisko ze względu na to, że jest to obiekt wojskowy.- Musimy dostosować się do prawa gospodarza - wyjaśnił wiceszef BOR. - BOR nie ma w swoich zadaniach i obowiązkach kontroli lotnisk pod względem technicznym czy przygotowania lotniska do przyjęcia samolotu. To nie jest nasza kompetencja - powiedział Bielawny. Podkreślił, że każda służba na całym świecie opiera ochronę poza granicami kraju na gospodarzu. - Wyjątkiem są trzy państwa - Stany Zjednoczone, Rosja i Chiny - dodał. Pozostawię ten wywiad bez komentarza; niech każdy z Państwa sam wyciągnie wnioski, jak to się ma do Instrukcji HEAD. Nie będę również rozwijał wątku, który sam wielokrotnie poruszałem w swoich notkach (chociażby w tej), ilu funkcjonariuszy BOR czekało na przylot Prezydenta Kaczyńskiego wraz z Delegacją na samym lotnisku w Smoleńsku; niewątpliwie różnię się w tej kwestii dość znacznie ze zdaniem szefa BOR, Pana Janickiego, który uważa, że wizyta w dn.10.04.2010 była przez jego służbę perfekcyjnie przygotowana (za rp.pl z dn.16.06.2010) : Janicki, uważa, że w sprawie katastrofy w Smoleńsku BOR "nie ma sobie nic do zarzucenia". Ocenił, że pod względem bezpieczeństwa wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku była "perfekcyjnie przygotowana". Zaznaczył, że o składzie delegacji, która poleciała 10 kwietnia 2010 r. do Smoleńska, BOR dowiedziało się dzień wcześniej, w południe. Nie było, więc - jak podkreślił - żadnej możliwości "zawetowania" jej składu, tym bardziej, że biuro nie ma takich kompetencji. Ujawnił, że w pierwszej wersji na pokładzie Tu-154M mieli być też szefowie policji, Straży Granicznej, Państwowej Straży Pożarnej i BOR. Odniósł się też do zarzutów, jakie pojawiały się po katastrofie, że na lotnisku w Smoleńsku nie było funkcjonariuszy BOR. Jak powiedział, sprawdzanie lotniska np. pasa startowego czy obecność na wieży kontroli lotów nie leży w kompetencjach tej formacji. - Nawet gdybyśmy mieli takie zdania i musieli sprawdzać lotnisko, nawet gdyby tam było 100, 200 naszych funkcjonariuszy, to czy zapobiegłoby to katastrofie? Przecież samolot rozbił się przed lotniskiem - dodał Janicki. Jeśli chodzi o pkt. 10, to odpowiedzialność jest jasno określona: nadzór wojskowy nad lotem o statusie HEAD należy do Starszego Dyżurnego Operacyjnego COP; do tej sprawy wrócę w dalszej części mojego opracowania, gdzie korzystając z dostępnych informacji, postaram się przeanalizować, jak ten nadzór wyglądał w dn. 10.04.2010r. Pkt. 11 budził i nadal budzi dość duże emocje wśród komentatorów zajmujących się Tragedią Smoleńską; omówię go więc od razu, aby w dalszej cześci notki analizować przede wszystkim sprawy monitoringu i nadzoru podczas lotu Tupolewa, które są zasadniczą treścią mojej notki. Kwestia warunków pogodowych na Okęciu nie budziła nigdy wiekszych wątpliwości; dyskutowano natomiast, czy już przed wylotem do Smoleńska kpt. Protasiuk otrzymał od odpowiednich służb (DSO COP/ CH SZ RP/synoptyk 36 SPLT) informacje, że warunki pogodowe na lotnisku docelowym są na granicy WM (warunków minimalnych) lub też nawet poniżej.

DSO - Dyżurna Służba Operacyjna; CH SZ - Centrum Hydrometeorologi Sił Zbrojnych Jak ta sprawa przedstawia się wg oficjalnie dostępnych informacji? Wg raportu MAK:

O 09:15 - 7.15 czasu polskiego -przez dyżurnego synoptyka (synoptyk służby meteorologicznej bazy lotniczej pierwszej kategorii JW 21350 (m. Twer) wg raportu MAK, przypis autora) była sprecyzowana prognoza pogody dla lotniska Smoleńsk „Północny”: do 12:00 7-10 stopni zachmurzenie warstwowe, dolna granica 150-200m, widzialność 1500-2000m, zamglenie, po 12:00 zachmurzenie 5-8 stopni, średnie, górne, widzialność 10 km. (str. 53-54 polskiego tłumaczenia raportu MAK). Przypominam, że oficjalnie TU154M PLF 101 wyleciał z lotniska Okęcie o godz. 7.27 czasu polskiego. Co się działo dalej?:

O 09:36 -7.36 czasu polskiego -kierownik lotów zażądał od meteorologa informacji o pogorszeniu pogody:

„ meteo….meteo dlaczego milczysz………. mgła opadła”. Po tym meteorolog przeprowadził kolejny poza planowy pomiar pogody i odnotował początek niebezpiecznego zjawiska pogody (mgła) o 09:40 - 7:40 czasu polskiego: widzialność 800m, mgła, zachmurzenie 10 stopni warstwowe na 80m. Powyższa pogoda sztormowa była przekazana telefonicznie dyżurnemu synoptykowi i kontrolerowi. (str. 54 polskiego tłumaczenia raportu MAK). Oznacza to, że przekroczenie warunków minimalnych dla lotniska Smoleńsk Sieviernyj, wynoszących 100m x 1000m, wg MAK nastąpiło ok. godz. 7:30 - 7.40 czasu polskiego, kiedy to TU154M, z Delegacją udającą się na uroczystości w Katyniu, znajdował się już od kilkunastu minut w powietrzu. Wydawało by się, że zapisy z raportu MAK wyjaśniają sprawę; przypomnę jednak, co pisano i mówiono na ten temat w prasie i mediach: Według informacji, które zdobyli dziennikarze TVN24 (polskatimes z 25.02.2011) , 10 kwietnia 2010 roku na lotnisku Okęcie w Warszawie kapitan Arkadiusz Protasiuk pokłócił się z dowódcą Sił Powietrznych gen. Andrzejem Błasikiem. Kapitan Protasiuk nie chciał wylecieć z Warszawy, ponieważ nie otrzymał dokładnej prognozy pogody. Takiej decyzji sprzeciwić się miał jego przełożony. Według TVN24 gen. Błasik używał w rozmowie z kapitanem Protasiukiem wulgarnego słownictwa, ale na razie są to tylko przypuszczenia. Całe zdarzenie miało być zarejestrowane przez kamerę przemysłową. Taśma jest już w posiadaniu prokuratury badającej sprawę. Film jest jednak bardzo słabej, jakości, nie zarejestrowano na nim również dźwięku, dlatego nie ma pewności, że uda się jednoznacznie ocenić całe zajście. Dowodem w sprawie mogą też być zeznania świadków. - W tej chwili nie możemy dokonać oceny materiału dowodowego. Nagranie przekazaliśmy Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego - powiedział płk Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Jak wiadomo, nagranie kłótni gen. Błasika z kpt. Protasiukiem rozpłynęło się we mgle. A co na ten temat napisał całkiem niedawno Fakt (09.05.2011 fakt.pl), na podstawie ustaleń Gazety Wyborczej? Załoga dwa razy została wprowadzona w błąd w sprawie pogody w Smoleńsku: przed wylotem, kiedy dostała prognozę lepszą, niż była w rzeczywistości, i po wylocie, kiedy nie dostała fatalnej - pisze gazeta. Jeszcze o godzinie 7 rano Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych RP ustaliło, że warunki pogodowe nad Smoleńskiem są fatalne (podstawa chmur 60 metrów, czyli warunki poniżej minimum do lądowania). Nie wiadomo, dlaczego dyżurujący wówczas chorąży Centrum Operacji Powietrznych na Okęciu nie przekazał właśnie tej prognozy na pokład prezydenckiego tupolewa. Zdecydował się natomiast na podanie zdecydowanie optymistyczniejszej wersji z godziny 6.10. To może zacytuję ponownie raport MAK i zadam przy okazji Państwu, jak również dziennikarzom GW, pytanie: w jaki sposób o godzinie 7.00 CH SZ RP ustaliło, że warunki pogodowe nad Smoleńskiem są fatalne,skoro nie wiedział jeszcze o tym meteorolog na lotnisku w Smoleńsku?

09:00 - 7:00 czasu polskiego: wiatr 140°-2 m/s, widzialność 4km, zamglenie , dym, zachmurzenie 3 stopnie górne, temperatura powietrza +2,4°, temperatura punktu rosy +0,5°, wilgotność powietrza 87%, ciśnienie 744,5 mm Hg; ciśnienie zredukowane do poziomu morza 767,3 mm Hg. Dane o faktycznej pogodzie z 09:00 - 7:00 czasu polskiego -były przekazane telefonicznie przez kierownika stacji meteorologicznej, kierownikowi lotów i kontrolerowi (na Smoleńsk Sieviernyj)

Po 09:00 - 7:00 czasu polskiego -meteorolog obserwował pogorszenie widzialności i pojawienie się niskiego

warstwowego zachmurzenia, przeprowadził dodatkowe pomiary pogody. O09:06 - 7:06 czasu polskiego: widzialność 2000m, zamglenie, dymy, zachmurzenie 6 stopni rozwarstwione na 150m. (str.53 polskiego tłumaczenia raportu MAK)

Pozostaje jeszcze kwestia, czy odpowiedzialne za ten lot polskie służby meteorologiczne mogły przekazać do załogi TU154M, przygotowującego się właśnie do startu, informację o pogarszających się warunkach pogodowych na Smoleńsk Sieviernyj, otrzymaną od załogi JAK40, który wylądował na tamtejszym lotnisku o godzinie 7:15 czasu polskiego; sytuacja w tym względzie nie jest jasna, o czym można przeczytać chociażby w tej relacji zamieszczonej w onet.pl w dn. 02.03.2011 r.: Dzisiaj podczas posiedzenia sejmowej komisji obrony generał Lech Majewski, dowódca Sił Powietrznych, wytłumaczył, że ustalenie, w jakich warunkach załoga, Jaka-40 lądowała 10 kwietnia w Smoleńsku, było możliwe dzięki "odpisowi rozmowy telefonicznej pomiędzy wojskowym kontrolerem, a dyżurnym meteorologiem lotniska Okęcie". Kontroler miał przekazać informacje, że pilot, Jaka lądował "przy podstawie chmur 60 metrów i widoczności poniżej kilometra". - Telefon ten wykonał do stacji meteo wojskowy kontroler lotniska Okęcie, a nie kontroler z wieży w Smoleńsku - ujawnił w rozmowie z tvn24.pl rzecznik Sił Powietrznych ppłk Robert Kupracz. Sprostował tym samym informacje, które pojawiły się krótko po posiedzeniu sejmowej komisji, że to rosyjscy kontrolerzy telefonowali na Okęcie. Kurpacz wyjaśnił także, że to właśnie członek załogi, Jaka-40 zadzwonił po wylądowaniu w Smoleńsku na Okęcie i poinformował o warunkach pogodowych polskiego kontrolera. Rzecznik Sił Powietrznych nie chciał ujawnić tvn24.pl, który z członków załogi, Jaka dzwonił i czy telefon wykonał przed, czy po starcie z Okęcia polskiego TU-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. 10 kwietnia 2010 r. JAK-40 wylądował w Smoleńsku o godzinie 7:15 (czasu polskiego) a Tupolew wyleciał z Warszawy o godzinie 7:27. Teoretycznie załoga miała 12 minut na przekazanie informacji o pogodzie poniżej minimów smoleńskiego lotniska.Jak ustalił portal tvn24.pl, polska stacja meteo dowiedziała się o fatalnych warunkach pogodowych na rosyjskim lotnisku już po starcie prezydenckiej maszyny, a nie kiedy była ona jeszcze w polskiej przestrzeni powietrznej. Wg nagrań z wieży (str. 12 otwarty mikrofon wg MAK), o godzinie 7:18 JAK40 jeszcze kołował do miejsca postoju; trudno powiedzieć, czy załoga JAK40 wykonała telefon do Polski jeszcze podczas kołowania, czy też dopiero po jego zakończeniu ok. 7:19 czasu polskiego. Przypominam również, że o godz. 7:25 oraz 7:39 czasu polskiego dwie próby lądowania (nieudane) wykonał IŁ-76 (str.15 i 20). Szerzej kwestią prognoz pogody dla Smoleńska w dn. 10.04.2010 zajmę sie podczas omówienia §7. "Zabezpieczenie meteorologiczne".

II. Zapotrzebowanie na lot i planowanie lotu statku powietrznego o statusie HEAD.

§2. Zapotrzebowanie na lot i planowanie lotu.

1. Do składania zapotrzebowania na lot statku powietrznego o statusie HEAD uprawnieni są szefowie Kancelarii Prezydenta RP, Sejmu RP, Senatu RP i Prezesa Rady Ministrów oraz osoby prze nich upoważnione.

2. Zapotrzebowanie na wykorzystanie statków powietrznych do realizacji lotów o statusie HEAD składane jest w formie pisemnej do Szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów zwanego Koordynatorem.

3. Na podstawie otrzymanego zapotrzebowania na lot o statusie HEAD Koordynator sporządza zamówienie, które przekazuje:

1) Dowódcy Sił Powietrznych i jednocześnie do wiadomości dowódcy jednostki realizującej lot statku powietrznego o statusie HEAD

2) Szefowi BOR

4. Zapotrzebowanie na lot(y) statku powietrznego o statusie HEAD jest składane:

2) z wyprzedzeniem określonym w przepisach obowiązujących nad terytorium państw tranzytowych i docelowych. Zalecane jest, aby czas ten nie był krótszy niż dziesięć dni roboczych przed planowanym wykonaniem lotu zagranicznego (załącznik 1)

5. Zapotrzebowanie na lot(y) o statusie HEAD zawiera infromacje dotyczące:

1) typu statku powietrznego

2) lotniska, lądowiska, innego miejsca startu i lądowania

3) terminów wykonania operacji, dat i godzin startów i/lub lądowań

4) dysponenta statku powietrznego

5) liczby pasażerów

6) ilości i rodzaju przewożonych ładunków (cargo)

7. Dysponent statku powietrznego realizuje swoje obowiązki zgodnie z postanowieniami RL-2006.

RL-2006: Regulamin Lotów Lotnictwa Sił Zbrojnych RP, WLOP 370/2006, Decyzja nr 412/MON z dn.13.10.2006, podpisana przez Ministra Radosława Sikorskiego. Dysponent statku powietrznego(dowódca wylotu): wyznaczona rozkazem (decyzją) przez dysponenta limitu nalotu osoba, której oddano w dyspozycję wojskowy statek powietrzny i załogę, odpowiedzialna za transportowany stan osobowy oraz ładunek. Dysponent limitu nalotu: osoba uprawniona przez Ministra Obrony Narodowej do używania (wykorzystywania) wojskowych statków powietrznych w ramach przydzielonych limitów nalotów.

8.Na lot z głową Państwa na pokładzie wymagane jest złożenie planu lotu ICAO.

13. W przypadku lotu zagranicznego statku powietrznego o statusie HEAD, informator AIS WPL wysyła plan lotu oraz numery zgód dyplomatycznych siecią AFTN lub faksem do Biura Odpraw Załóg lotniska Warszawa Okęcie, które rozsyła plan na właściwe adresy i informuje telefonicznie KZ ATM o wysłaniu FPL ze statusem HEAD, podając istotne szczegóły.

AIS - Służba Informacji Lotniczej; WPL - Wojskowy Port Lotniczy; KZ ATM - Kierownik Zmiany Zarządzania Ruchem Lotniczym; AFTN - Aeronautical Fixed Telecommunication Network; ICAO - International Civil Aviation Organization

§3. Zapotrzebowanie na catering - nie ma bezpośredniego związku z tematem opracowania.

OMÓWIENIE ROZDZIAŁU II. Ogólny schemat procesu organizowania lotu statku powietrznego o statusie HEAD jest dołączony do Instrukcji Head jako załącznik nr 2 i jest zaprezentowany w formie schematu blokowego, który postaram się poniżej opisać: Dysponent limitu nalotów (Kancelaria Premiera jako Koordynator) składa zapotrzebowanie na dany lot do Dowódcy Sił Powietrznych, jednocześnie przesyłając o tym zadaniu informację do Dowódcy jednostki realizującej zadanie (w tym przypadku 36SPLT). Dowódca Sił Powietrznych zleca wykonie tego zadania do Centrum Operacji Powietrznych oraz Dowódcy jednostki realizującej zadanie (36SPLT). COP informuje o tym zadaniu Dyżurną Służbę Operacyjną SZ RP (ta z kolei swojego Oficera Dyżurnego), krl TWR (kontrolera wieży) oraz Oficera Dyżurnego, który cały czas pozostaje w kontakcie w tej sprawie z COP (Centrum Operacji Powietrznych); krl TWR pozostaje w ciągłym kontakcie z Informatorem Ruchu Lotniczego. Dowódca jednostki realizującej zadanie (36SPLT) stawia to zadanie do Dowódcom Eskadr Lotniczych, którzy przedstawiają mu propozycję wykonania tego zadania; po analizie w Sztabie Eskadry zostaje wydany Rozkaz Lotu (deponowany w Kancelarii Tajnej), który wręcza się osobiście (w formie pisemnej) Dowódcy Statku Powietrznego mającego wykonać postawione zadanie. Dowódca Statku Powietrznego przeprowadza wstępne przygotowanie do wykonania zadania; bezpośrednie przygotowanie do wykonania zadania odbywa się na 2 godziny przed startem. Po wykonaniu zadania Dowódca Statku Powietrznego zdaje sprawozdanie ustne oraz poprzez wypełnienie Rozkazu Lotu, który następnie trafia do Archiwum. Poniżej, na podstawie informacji przedstawionej sejmowej komisji sprawiedliwości przez Szefa Wojskowej Prokuratury Wojskowej, płk. Ireneusza Szeląga, prezentuję harmonogram przygotowań do lotu TU154M w dn.10.04.2010 do Smoleńska (za Gazetą Pomorską z dn.04.08.2010)

- 11 stycznia - pierwsze spotkanie międzyresortowe przygotowujące wizytę. Jako termin uroczystości wskazywano 10 lub 11 kwietnia 2010 r.

- 12 stycznia: prezydencki minister Mariusz Handzlik skierował pismo do strony rosyjskiej z propozycją udziału prezydenta Rosji w uroczystościach.

- 2 lutego - spotkanie w Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa ws. scenariusza obchodów. Jeden z wariantów przewidywał wspólny udział prezydenta i premiera. Pismo wiceministra spraw zagranicznych Andrzeja Kremera do szefa Kancelarii Prezydenta Władysława Stasiaka z prośbą o ostateczne potwierdzenie udziału prezydenta; Stasiak potwierdził gotowość prezydenta do udziału w uroczystościach.

- 3 marca- Janusz Strużyna z Kancelarii Prezydenta pisze do Kancelarii Premiera i Dowództwa Sił Powietrznych oraz BOR zapotrzebowanie na samolot; start określono na 6.30. Nie wskazano liczby osób uczestniczących w delegacji.

- 9 marca - korekta pisma Strużyny - prośba: dodatkowe zapotrzebowanie na Jaka-40 (m.in. dla dziennikarzy).

- 15 marca - Handzlik pisze do MSZ i potwierdza przewodniczenie prezydenta delegacji oraz prosi MSZ o notyfikację stronie rosyjskiej tego faktu - ambasada Rosji notyfikuje.

- 16 marca - Stasiak informuje MON, że prezydent zaprasza na uroczystości katyńskie szefa Sztabu Generalnego WP gen. Franciszka Gągora, dowódców rodzajów Sił Zbrojnych i dowódcę Garnizonu Warszawa.

- 18 marca - 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego pisze pismo z wnioskiem o zgody dyplomatyczne do Białorusi i Rosji i prosi o parametry lotnisk i zapewnienie przez stronę rosyjską znającego język polski "lidera” na wieży w Smoleńsku.

- 19, 16 marca i 1 kwietnia - przygotowane kolejne scenariusze udziału prezydenta w obchodach.

- 24 marca - MON udzielił odpowiedzi szefowi Kancelarii Prezydenta ws. zaproszenia generałów - ministerstwo zgłasza, że także chce uczestniczyć w uroczystościach katyńskich i wydaje odpowiednie decyzje ws. generałów.

- 26 marca - z ambasady w Moskwie do 36 SPLT wpłynął plan lotniska Siewiernyj w Smoleńsku z planem podejścia do lądowania; oblot komisyjny i przegląd Tu-154M.

- 30 marca - korekta Kancelarii Prezydenta ws. godziny wylotu - z 6.30 na 7.00.

- 30 marca - Kancelaria Prezydenta pisze do MSZ ws. asysty policji, pozwoleń, kolumny samochodów itp. Tego samego dnia ambasada RP przekazała MSZ Rosji listę gości.

- 31 marca - anulowano zamówienie "liderów”, bo załogi znają język rosyjski, podtrzymano wniosek o aktualny plan lotniska.

- 6 kwietnia - w 36 SPLT oblot komisyjny Tu-154, ważny na 7 kwietnia, 8 kwietnia i 10.

- 7 kwietnia - MSZ Białorusi wydało zgodę dyplomatyczną na przelot samolotów, 9 kwietnia MSZ Rosji wydało taką samą zgodę.

- 9 kwietnia - ambasada RP w Moskwie przesłała 36 SPLT dokumenty ws. lądowania.

- 9 kwietnia - w 36 SPLT wyznaczono załogę na lot do Smoleńska, otrzymują karty podejścia do lądowania na Smoleńsk - ostatnia ich aktualizacja jest datowana na wrzesień 2009 r., ale zbada to jeszcze biegły.

- 9 kwietnia o 11.52 - załoga Tu-154M sporządziła plan lotu.

- 10 kwietnia około godz. 4.00 - załoga stawia się na lotnisku, służby techniczne zaczynają przygotowanie maszyny; godz. 7.27 - start samolotu, godz. 7.45 - Tu154 przekroczył granice polskiej przestrzeni powietrznej.

Z przytoczonego harmonogramu wynika, że BOR o locie Delegacji z Prezydentem na czele wiedział co najmniej od dn. 03.03.2010, podobnie MON oraz Kancelaria Premiera, a MSZ przynajmniej od lutego 2010 r.; dopełnienie formalności w przewidzianych Instrukcją terminach (pkt.4: lot zwykły: Białoruś - 1 godz. przed planowanym lotem; Rosja - 7 dni przed planowanym lotem - przypis autora) ) potwierdza również raport MAK:

22 marca 2010 roku do Trzeciego Europejskiego Departamentu Ministerstwa Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej z Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Federacji Rosyjskiej zostało przesłane pismo o numerze PdS 10-14-2010 z załączonymi dwoma zapotrzebowaniami na wykonanie nieregularnych (jednorazowych) lotów w przestrzeni powietrznej Federacji Rosyjskiej 10 kwietnia 2010 roku. (...) Zgodnie z p. 3.13 G.N 1.2-9 Zbioru Informacji Aeronawigacyjnych Federacji Rosyjskiej i Wspólnoty Niepodległych Państw (dalej AIP FR) Zbioru Informacji Aeronawigacyjnych Federacji

Rosyjskiej 9 kwietnia z Ministerstwa Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej do Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Federacji Rosyjskiej zostało wysłane pismo z zezwoleniem na wykonanie lotów: o numerze 176 CD/10 dla rejsu PLF 101 i o numerze 177 CD/10 dla rejsu PLF 031. (str. 15 polskiego tłumaczenia raportu MAK) Pkt.2 Instrukcji HEAD wyraźnie określa, do kogo należy składać zapotrzebowanie na lot i kto pełni funkcję koordynacyjne: tą instytucją jest Kancelaria Premiera, której szefem jest Pan Tomasz Arabski. Jakie faktycznie funkcje koordynacyjne pełni Kancelaria Premiera? Pan Tomasz Arabskiw wywiadzie dla Polska the Times z dn. 02.06.2011 uważa, że w zasadzie żadne: Nie miał Pan żadnego udziału w przygotowaniu wizyty 10 kwietnia? Nie do Pana należała decyzja na temat wydania samolotu? Zabezpieczenia lotniska? Opozycja zarzuca też, że piloci, lecący z premierem Tuskiem 7 kwietnia, byli w posiadaniu lepszych dokumentów dotyczących lotniska Siewiernyj niż ci, którzy lecieli 10 kwietnia. Ja nie organizuję lotów. Proszę o ich zrealizowanie i dotyczy to służbowych lotów prezesa Rady Ministrów bądź osób uprawnionych do tego, by w określonych przypadkach udostępnić im samolot. Przy czym nie robię tego sam, to jest standardowa procedura. W 90 proc. przypadków nawet nie orientuję się, kto, kiedy i gdzie tym samolotem leci. Żaden z urzędników kancelarii premiera nie zajmuje się tym, co pani nazywa zabezpieczaniem lotu. Nie mam o tym pojęcia ani nikt w kancelarii nie wie, jak takie karty lotów wyglądają. Zresztą, proszę spojrzeć: jaką wartość logiczną ma informacja, że piloci 7 kwietnia mieli inne dokumenty niż ci, którzy lecieli 10 kwietnia, biorąc pod uwagę, że i w jednej, i w drugiej załodze leciał ten sam pilot. Nie wyobrażam sobie, że piloci na 7 kwietnia sami sobie organizują lepsze dokumenty, a później 10 kwietnia mają gorsze. Od kogo je otrzymują? Przecież nie ode mnie? Pułk organizuje lot. To kolejna tak nielogiczna teza, że przyjmijmy, iż będzie ostatnią, którą skomentuję. Nieco odmiennego zdania na ten temat jest szef poselskiego zespołu wyjaśniającego Tragedię Smoleńską, Pan Antoni Macierewicz, jak wynika z przytoczonych poniżej fragmentów jego konferencji prasowej: Na konferencji prasowej Macierewicz przytoczył treść decyzji szefa MON z 9 czerwca 2009 roku nr. 184, która mówi o organizacji lotów uprzywilejowanych statków powietrznych o tzw. statusie Head. Jego zdaniem, ten dokument wskazuje na szczególną odpowiedzialność ministra obrony narodowej Bogdana Klicha, który podpisał to rozporządzenie, oraz ministra i szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego, który był odpowiedzialny za wyloty Head. Jak zaznaczył, z decyzji wynika, że to szef kancelarii premiera składa zamówienie na rejs samolotu, które przekazuje dowódcy sił powietrznych i informuje o nim dowódcę "jednostki wojskowej realizującej lot" oraz szefa BOR. - To zamówienie ma formę w istocie polecenia, rozkazu - dodał. Według Macierewicza, szef MON Bogdan Klich ponosi odpowiedzialność za działanie służb "mających pieczę nad całością organizacji lotu". Poseł PiS stwierdził, że z decyzji Klicha wynika m.in. konieczność przeprowadzenia lotu kontrolnego statku powietrznego, obowiązek monitorowania przez podległe mu służby i przekazywania przez nie informacji na temat pogody oraz monitorowanie tego, co dzieje się z samolotem za granicą przy wykorzystaniu radiostacji.(za wp.pl z 02.08.2010) Czy Minister Tomasz Arabski rzeczywiście swoje funkcje "koordynatora" powinien zakończyć na udostępnieniu samolotu? Cz faktycznie nie powinno go już nic więcej interesować? Czy nie powinien przypadkiem nadzorować przygotowań do tego lotu ze strony służb i instytucji podlegajacych rządowi, bo przecież Kancelaria Prezydenta nie ma żadnych możliwości nakazywania tym służbom, czyli konkretnie BOR, MON czy chociażby MSZ, jakichkolwiek działań? ander

Wokół zeznań Bahra Najistotniejsza chyba kwestia, jeśli chodzi o opowiadania polskiego ambasadora w Moskwie, to ta, że on, dostawszy się na pobojowisko od strony ul. Kutuzowa, otrzymuje telefonicznie z Polski informację o „katastrofie”, zanim sam zdąży kogokolwiek z gabinetu ciemniaków o niej poinformować. Jest to zdarzenie wprost niezwykłe, zważywszy na to, iż powinna być sytuacja... odwrotna, wszak Bahr miałby być jednym z pierwszych świadków na „miejscu zdarzenia” (wedle jego relacji w ciągu paru minut dojechali „za strażą” w okolice pobojowiska). Bahr na pytanie: „i w którym momencie zadzwonił pan do Warszawy?” odpowiada tak: „...pierwsza chwila to jest taka, kiedy bardziej człowiek musi zapanować nad własnymi jakimiś odruchami czysto fizycznymi, dlatego że to są jakieś przerażające widoki, ale zaraz potem, dosłownie w kilka minut minęło, kiedy zadzwoniono do mnie z centrum rządowego i wiado... już była wiadomość przekazana i mogłem w tym samym momencie zaraportować p. min. Sikorskiemu, co się stało.”

http://www.youtube.com/watch?v=o3V9JiGQtFc 6'23''

W wywiadzie dla Torańskiej ten moment jest pokazany w nieco szerszej perspektywie: „Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Trzęsły się tak, że nie mogłem ustać. Starałem się nad nimi zapanować. Mój kierowca dzwonił (…) ściągał BOR-owców z cmentarza w Katyniu. Krzyczał do telefonu, żeby natychmiast przyjeżdżali, że są potrzebni. Nie tam jest wasze miejsce - wołał - tylko tutaj. Uspokoiłem nogi. Powinienem kogoś poinformować. Odruchowo zadzwoniłem do mojej rodziny. Odebrała siostra. Powiedziałem dwa zdania. Że wydarzyła się katastrofa i że to, co widzę, jest przerażające. Usłyszałem jej krzyk. Następny telefon wykonałem do pani Czartoryskiej, mojej sekretarki w ambasadzie. - Nie do ministra Sikorskiego? - Nie miałem przy sobie jego bezpośredniego telefonu, wziąłem nie tę komórkę. Po chwili odezwało się Centrum Operacyjne Rządu i połączyło mnie z ministrem Sikorskim. - Była godzina 8.55. - Minister już wiedział. - Od siedmiu minut. Od dyrektora Jarosława Bratkiewicza z departamentu polityki wschodniej, a ten od swego naczelnika Dariusza Górczyńskiego, który zadzwonił do niego z płyty lotniska. - Zameldowałem ministrowi, co widzę. Nie pamiętam, w jakich słowach. To była krótka rozmowa. Za miejscem, gdzie staliśmy, był wzgóreczek, rodzaj nasypu. Nie widzieliśmy, co za nim. Nie widziałem też żadnego kadłuba ani żadnych odwróconych do góry kół. Ze zdumieniem zobaczyłem je potem w telewizji.”

http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html?as=4&startsz=x

Torańska tutaj wyręcza ambasadora w rozmowie, jeśli chodzi o rekonstrukcję szczegółów i tym samym ułatwia nie tylko sobie, ale i nam zadanie, ponieważ mimowolnie pokazuje fenomen „rozprzestrzeniania się” wieści o „wypadku”, zanim jeszcze COKOLWIEK zostało obejrzane i ustalone. Nikt chyba nie zaprzeczy, iż sytuacja jest więcej niż kuriozalna, że jeden ze świadków dobiegających na miejsce dostaje po chwili telefon z Polski, że zdarzyła się „katastrofa”. To tak jak z W. Baterem, który wie o „nieszczęściu”, zanim do tego nieszczęścia dojdzie. Moment „katastrofy” przechodzi u Bahra niezauważony, jak wiemy: „Samolotu (lądującego – przyp. F.Y.M.) samego nie widziałem, dlatego że miejsce, w którym my oczekiwaliśmy, było bardziej oddalone. Natomiast to, że coś się stało, zorientowałem się, że, po takim nagłym ruchu gospodarzy, po gestykulacji oraz po tym, że zaczęły jechać auta. Myśmy natychmiast wsiedli w auto swoje, po to, żeby jechać za strażą pożarną, no bo jeżeli widziałem, że jedzie straż pożarna przez środek lotniska, to zorientowałem się, że coś się dzieje i dlatego byliśmy na tym miejscu dosłownie w kilka minutpo wydarzeniu (…) Najpierw trzeba było przebiec przez taką łąkę, która była mokra i się zapadaliśmy, biegnąc, no i zobaczyliśmy właśnie cały szereg tych elementów i wydobywający się dym, tak jak z takich ognisk, które czasami widzimy na polach gdzieś w jesieni, no i oczywiście wszystkie te części. To była tylnia część bardziej samolotu, która została zmniejszona do tej wielkości, którą (…) państwo wielokrotnie widzieliście tam w telewizji. W każdym razie pierwsze wrażenie jest takie, że coś, do czego przyzwyczajeni jesteśmy, że jest ogromne, zmniejszyło się, spłaszczyło się do jakichś nieprawdopodobnych rozmiarów.”

http://www.youtube.com/watch?v=o3V9JiGQtFc 4'21''

W drugiej części tego telewizyjnego wywiadu (0'43''

http://www.youtube.com/watch?v=hjDIdARnOXg

Bahr dodaje jeszcze, że: „Już jak staliśmy ja myślałem po prostu, że samolot przyleci później, bo rzeczywiście robiło to wrażenie bardzo takiej mocnej mgły, a to miejsce, do którego dobiegliśmy, oczywiście, tam też była mgła, ale jak wspomniałem, byłem bardzo blisko, w związku, z czym to wszystko widziałem” Natomiast w wywiadzie prasowym te chwile wyglądają następująco: „Stałem, więc na lotnisku Siewiernyj i jak zwykle przyglądałem się ludziom. Jestem socjologiem i interesują mnie ich zachowania. Minęła zaplanowana godzina przylotu. Zawsze trzeba się liczyć z jakimś opóźnieniem, ale ono się wydłużało. Zacząłem się denerwować. Każda minuta się liczy, bo zapisana jest w protokole. Mgły zrobiło się okropnie dużo. Była straszna. Staliśmy coraz bardziej zdezorientowani. Nagle zauważyłem, że grupa rosyjska się rozchybotała. Jest takie powiedzenie "przysiąść z wrażenia". Oni przysiedli w skali masowej, jakby coś ciężkiego na nich spadło. Jednocześnie zobaczyłem wyskakujący od lewej strony samochód straży pożarnej. Wcześniej go nie widziałem, widocznie był schowany na zapleczu. Minął nas z dużą prędkością i gnał w poprzek lotniska. W ułamku sekundy skojarzyłem te dwa fakty i: Coś się stało! - krzyknąłem do swego kierowcy. Żaden pojazd nie będzie przecież jechał przez lotnisko, jeśli za chwilę ma na nim lądować samolot. Wskoczyliśmy do samochodu. I za nim!”

http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html?as=3&startsz=x

Nie pojawia się, więc żaden niepokojący dźwięk, żaden odgłos „wypadku”, żaden rumor, świst, hałas etc., a Bahr z kierowcą, widząc, że straż gna przez lotnisko, rusza za czerwonym wozem, wywnioskowawszy, iż „coś się stało”, bo Ruscy gnają. „Przez mgłę widziałem przed sobą tył samochodu strażackiego, a po bokach pobojowisko w typowo sowieckim stylu - ruiny garaży, rozwalające się magazyny i wraki zardzewiałych samolotów. Samochód strażaków zatrzymał się, wycofał i zawrócił w prawo. Widocznie dostali od kogoś sygnał, że źle jadą. Po kilkuset metrach znowu stanęli. Wysiedliśmy. Znajdowaliśmy się poza lotniskiem. Obok był rów, przed nami łąka. Zobaczyłem wicegubernatora, stał za rowem. Krzyczał do nas, że to tutaj i że jest grząsko. Ale człowiek - jak pani wie - w takich momentach nie myśli o ostrożności. Naturalnym odruchem jest biec dalej, żeby komuś pomóc, kogoś ratować. Bo samolot przecież jak w filmach akcji wrył się prawdopodobnie w ziemię albo wbił w jakąś ścianę. I my uwięzionym w nim ludziom jesteśmy potrzebni. Zaczęliśmy biec. Pod butami czuło się miękki grunt, ale można się było po nim poruszać. Po 100, może 150 metrach zobaczyliśmy cztery sterty złomu. Parowały dymem. Dym unosił się nad polami i szedł w górę. Jak podczas zbierania ziemniaków. Na polu, jesienią.”

http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html?as=3&startsz=x

Ciekawe jest to, że „wicegubernator” ruski już „stoi za rowem” - najwyraźniej wiedział lepiej od strażaków, gdzie „upadł samolot”. Bahr wspomina dalej: „te fragmenty, które zobaczyłem, po półtora metra wysokości odbierały mi nadzieję, że komuś mogę pomóc. (…)” No i pojawia się warta odnotowania reakcja kierowcy, który „zaczął kląć. Potwornie! Choć jest człowiekiem niezwykle opanowanym i zawsze niebywale przytomnym. Że to wszystko od początku nie miało sensu i tym musiało się skończyć”. Można, więc tylko żałować, że G. Kwaśniewskiego nie posadzono za sterami tupolewa, wtedy, bowiem na pewno wszystko miałoby sens i skończyłoby się lepiej. Wróćmy jednak do Bahra, który w telewizyjnym wywiadzie dodaje, odpowiadając na pytanie, co myślał, przybywszy na pobojowisko: „Pierwsze uczucie, które jest, jeżeli się wie, że coś niedobrego się stało, to wydaje mi się, to jest uruchomienie jakieś automatyczne chęci pomocy, ponieważ przyzwyczajeni jesteśmy do takich obrazów filmowych, kiedy gdzieś jest jakaś katastrofa samolotu i można sobie wyobrazić, że skrzydeł nie ma, ale prawda część kadłuba została i w związku z tym można podbiec i wyciągać stamtąd ludzi. Ja myślę, że pierwsze uczucie, które nami kierowało, to było to, że chcieliśmy pomóc. Natomiast w momencie, kiedy dobiegliśmy do tego miejsca (…) widać było, że nie ma co pomagać (…) Wtedy pan nie myśli o tym, dlaczego się stało, tylko jak gdyby jest... można powiedzieć, ekran mózgu wypełniony tym obrazem, który jest przed nami, który jest obrazem nieporównywalnym do wszystkiego tego, co sami widzieliśmy w życiu. W związku, z czym bardziej się liczy ten obraz jako obraz i temu, że nie chcemy wprost wierzyć w to, co widzimy...”

http://www.youtube.com/watch?v=o3V9JiGQtFc 8'24'

Bahr twierdzi, że jakieś pół godziny zajął mu pobyt na Siewiernym, a potem wrócili z kierowcą do Katynia. Wedle Ministerstwa Prawdy miałaby to być godzina 9.27 http://www.tok.fm/TOKFM/1,88710,9404926,10_kwietnia_2010__Rekonstrukcja_zdarzen__MINUTA_PO.html

, co wydaje się być informacją, jak to zwykle wśród ludzi tego ministerstwa, wziętą z sufitu – zresztą rok wcześniej nie ma tej wiadomości w relacji „minuta po minucie” http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,7752573,Prezydent_Lech_Kaczynski_nie_zyje__Katastrofa_samolotu.html

Ale rzućmy okiem na to, co podają w kwietniu 2011 r. ludzie z Czerskiej:

9.27 Ambasador Bahr z lotniska w Smoleńsku jedzie na cmentarz w Katyniu. Wie, że jest tam kilkudziesięciu dziennikarzy, ok. 250 osób z Polonii, 300 weteranów, członków Rodzin Katyńskich, posłów, którzy przyjechali do Smoleńska pociągiem z Warszawy. I wie, że się niecierpliwią, bo delegacja prezydencka jest spóźniona. Longina Putka z konsulatu w Moskwie powiedziała niektórym członkom polonii, że doszło do katastrofy. (…)

9.46. Jerzy Bahr dojeżdża do Katynia. Mówi Jackowi Sasinowi z Kancelarii Prezydenta, co się stało. - Wszystko wskazuje na to, że prezydent Lech Kaczyński, który miał przylecieć na sobotnie uroczystości w Katyniu nie żyje - Sasin przekazuje zgromadzonym informację o wypadku. Ambasador Bahr prosi go, by został w Rosji, ale ten nie chce się zgodzić. Planuje jak najszybciej wrócić do Warszawy. Uważa, że jest potrzebny w kraju jako najwyżej postawiony żyjący urzędnik z Kancelarii Prezydenta.”

http://www.tok.fm/TOKFM/1,88710,9404926,10_kwietnia_2010__Rekonstrukcja_zdarzen__MINUTA_PO.html

Jeśliby wziąć pod uwagę to, że Ruscy uruchomili maskirowkę już po 8.56, to Bahr, przy założeniu, że faktycznie pół godziny przebywał na Siewiernym, bo równie dobrze mogło być to nieco dłużej, dojechałby do Katynia o 10-tej. Jednakże w relacjach telewizyjnych w okolicach godziny 10-tej nie widać jeszcze Bahra na migawkach z cmentarza, a przecież kamery nie mają czego innego poza Katyniem do pokazywania (ewentualnie archiwalia z tupolewami lub zdjęciami ofiar), bo żadnych materiałów z Siewiernego żadna stacja jeszcze nie ma (albo ma, lecz trzyma do odpowiedniego momentu – to jeszcze kwestia do zbadania); pierwsze z nich pojawią się o godz. 10.18 i to będą zdjęcia R. Sępa

http://www.youtube.com/watch?v=uygzScvx8Us&feature=related 10'17''

a potem S. Wiśniewskiego z jego księżycowej wędrówki. Bahr pojawia się (na wizji) niedługo przed mszą na cmentarzu. O której się jednak ona zaczęła? Informacja o zakończeniu się mszy w Katyniu podana jest 10-go Kwietnia na stronie „Czerskiej Prawdy” o 12.41 http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,105741,7753009,Zebrani_na_cmentarzu_w_Katyniu_wyruszaja_do_Smolenska.html

„Na cmentarzu wojskowym w Katyniu zakończyła się msza święta w intencji ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu. Podano komunikat, że wszyscy obecni mają jak najszybciej udać się do autokarów, skąd pojadą do Smoleńska. Stamtąd odjadą pociągiem do Polski”. W tej relacji jest też mowa o wystąpieniu Sasina przed rozpoczęciem mszy, czyżby, więc było ono w okolicach 11.30-11.40? Czy może ludzie z Czerskiej z rozpędu podali newsa w ruskim czasie?

Z kolei na stronie pewnego tygodnika na „N” o 12:05 podana jest informacja o mszy http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/swiat/w-katyniu-msza-sw--w-intencji-ofiar-katastrofy-samolotu,56480,1

w taki sposób: „Na cmentarzu wojskowym w Katyniu, krótko po godzinie 12.30 czasu lokalnego, rozpoczęła się msza święta w intencji ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu”. Wynikałoby stąd, że msza zaczęła się o 10.30 pol. czasu, co po części potwierdzałoby to zdjęcie zamieszczone na stronie „Faktu”

http://www.fakt.pl/Msza-zalobna-w-Katyniu-zamiast-uroczystosci,artykuly,68936,1.html

oraz ta relacja Adama S. Kaczmarka z Wielkopolskiego Urzędu Wojewódzkiego: „Około godz. 11.20 (godz. 9.20 czasu polskiego) do zgromadzonych zaczęły przychodzić smsy z Polski, rozdzwoniły się też telefony.- Pierwsze informacje były sprzeczne, przez co wszyscy byli kompletnie zdezorientowani – wspomina Kaczmarek. – Obok mnie stał jeden z posłów obecnych na uroczystości. Po chwili wszystkim zebranym dookoła czytał smsa, którego otrzymał z biura informacyjnego Sejmu. Wiadomość była jednoznaczna i nie pozostawiała złudzeń: rozbił się prezydencki samolot.”

To jest zapewne ta chwila koło godz. 9.45, gdy P. Prus łącząc się na wizji z TVP Info (wcześniej bowiem przekazuje wieści telefonicznie, ciekawe dlaczego), mówi, że słyszy za plecami podawaną przez głośniki wiadomość o katastrofie http://www.youtube.com/watch?v=KMUYLwqe3Wk&NR=1 3'29''

„Tutaj 5 minut temu dosłownie w jednej chwili na tym cmentarzu zapanowała wielka cisza (czyli koło 9.40 – przyp. F.Y.M.). Tak jak wcześniej było słychać trochę gwaru, ludzie chodzili, zajmowali miejsca, w tej chwili ta informacja dotarła już chyba do wszystkich. Widzę ludzi rozmawiających przez telefony, widzę kobiety płaczące już w tej chwili... Wszyscy są trochę zdezorientowani (i tu Prus strzyże uszami – przyp. F.Y.M.) Prus Właśnie w tej chwili słyszę, że ktoś głośno przez głośniki podaje właśnie te informacje, że prawdopodobnie ten samolot się rozbił, że jeszcze nie mamy potwierdzenia. Niektórzy ludzie składają ręce, jak do modlitwy i uważnie nasłuchują tutaj. Na razie jeszcze nikt nie wierzy w to, co się stało, jeżeli to jest prawda (...)”. W tym zaś materiale z TVP Info z wcześniejszych minut (9.31) pojawia się inna ciekawostka

http://www.youtube.com/watch?v=574FFS2XCMg&feature=related

Proszę zwrócić uwagę, że prowadzący program, łącząc się po raz pierwszy – dosłownie parę minut po podaniu, że doszło do problemów z lądowaniem lub do rozbicia samolotu w Smoleńsku z Parą Prezydencką na pokładzie – z reporterem, mówi (1'50''): „W SAMOLOCIE BYŁ TAKŻE NASZ REPORTER WOJCIECH CEGIELSKI (podkr. F.Y.M.). Połączyliśmy się właśnie z nim w tej chwili. Wojtku, powiedz, co się dzieje w Smoleńsku?” i tenże Cegielski od razu mówi: „Dokładnie rzecz biorąc, małe sprostowanie, bo też będzie wiadomo, skąd jest to zamieszanie informacyjne: wszyscy dziennikarze, którzy towarzyszyli Lechowi Kaczyńskiemu, przylecieli do Smoleńska PÓŁ GODZINY WCZEŚNIEJ samolotem jak-40 i stąd też na pokładzie tego samolotu tu-154m nie było żadnego, żadnego dziennikarza, stąd jest teraz to ogromne zamieszanie, ponieważ myśmy w tej chwili, przed chwilą otrzymali taką informację, że był problem z samolotem prezydenckim. Problem polega na tym, że nie wiemy do końca, co się stało, dlatego że teren lotniska w Smoleńsku jest terenem zamkniętym. Próbujemy tam dotrzeć z Katynia, gdzie czekaliśmy już na Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Według jednych źródeł samolot rozbił się przy lądowaniu, według drugich zahaczył o drzewa. Z najnowszych informacji z polskich sił powietrznych wiemy, że nie zapalił się. (Kto się z dziennikarzy kontaktował z siłami powietrznymi? I kiedy? - przyp. F.Y.M.) Niestety, nie wiemy, czy coś komuś się stało, czy ten samolot zdołał bezpiecznie wylądować tyle tylko, że z awarią”. I jeszcze relacja w/w Kaczmarka z Katynia: „O godz. 12 (godz. 10 czasu polskiego) miała się rozpocząć uroczysta msza święta. Msza rozpoczęła się z półgodzinnym opóźnieniem. Przed jej rozpoczęciem przemówił Jacek Sasin, zastępca szefa Kancelarii Prezydenta. - Szanowni Państwo! Przyjechaliśmy tutaj czcić ofiary zbrodni sowieckich w 70. rocznicę Zbrodni Katyńskiej. Miał być tutaj dzisiaj Prezydent RP. Niestety, pana prezydenta nie ma z nami. Doszło do katastrofy lotniczej. Trwa akcja ratunkowa, ale wszystko wskazuje, że ta katastrofa miała tragiczny przebieg i tragiczne skutki…” W TVP Info o 10.24 już po prezentacji filmu Sępa/relacji Kraśki wraca podgląd na Katyń

http://www.youtube.com/watch?v=dfAvdGKp-k4 01'36''

i wygląda na to, że modlitwa różańcowa się skończyła, zaś mszy jeszcze nie ma, ale po chwili pokazana jest plansza z neo-ZSSR i podana relacja gubernatora z jakimś „symultanicznym tłumaczem” ledwie klecącym słowa – i pod jej koniec rozpoczyna się premierowa projekcja (godz. 10.27) księżycowego filmu S. Wiśniewskiego (03'45'' http://www.youtube.com/watch?v=dfAvdGKp-k4

ze spontanicznym komentarzem prowadzącego „to są najnowsze obrazki z miejsca katastrofy, szanowni państwo”. Ten film, jak doskonale pamiętamy, zawojuje wszystkie stacje telewizyjne świata, także polskie, ale przecież tuż przed jego emisją będą dziennikarze (czy to w relacjach telefonicznych, czy w korespondencji Kraśki) mówić otwarcie, że Ruscy uniemożliwiają jakiekolwiek zbliżanie się do „miejsca katastrofy”, że nie ma mowy o robieniu z bliska zdjęć (później, tj. o 10.31 J. Olechowski będzie nawet mówił o szczelnym ruskim kordonie „nie do przejścia” dla dziennikarzy

http://www.youtube.com/watch?v=dfAvdGKp-k4 8'09''

Tu zaś nagle, jakby nigdy nic, centralna wędrówka między szczątkami polskiego montażysty i filmowanie wśród zapracowanych „strażaków”. Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz – na zdjęciach Sępa, nakręconych koło 10-tej, „strażacy” biegają w te i we wte (jeden matoł nawet jakieś niby nosze niesie), ale przecież żadnej już AKCJI PRZECIWPOŻAROWEJ nie ma. Tymczasem na filmie moonwalkera błota straszliwe i polewanie na potęgę to tu, to tam. (Przypominam to w kontekście choćby opowieści Sasina, który będąc niby „godzinę po katastrofie” na Siewiernym widział jeszcze właśnie akcję przeciwpożarową: „Na miejscu tam, gdzie leżał rozbity wrak, byli, zauważyłem strażaków, którzy dogaszali ogień, ale to nie były jakieś duże pożary, to były raczej takie dymiące pobojowisko, a nie jakiś ogień otwarty” 0h26'27'' (materiału sejmowego); Sasin zresztą mówi też o rzędach karetek przy... polnej drodze: „Nie pamiętam teraz tak naprawdę, czy to był koniec pasa, czy pojechaliśmy jeszcze dalej, znaczy, czy wysiedliśmy na betonie, czy jeszcze jakby dalej udaliśmy się jakąś taką drogą, ale myślę, że jeszcze chyba zjechaliśmy dalej z tego pasa (?? - przyp. F.Y.M.), że była jeszcze jakaś taka droga polna, wyboista, którą jeszcze kawałek jechaliśmy, aż do takiego miejsca, gdzie stały karetki. Były ustawione. Bardzo dużo karetek pogotowia, ale co zwróciło moją uwagę, ci pracownicy służby zdrowia, którzy tam byli, właściwie oni byli przy karetkach” (0h24'47'') – tego zbiorowiska karetek i lekarzy przy polnej drodze też żadna kamera nie złapała, a Olechowski, który miał być na miejscu pół godziny „po wypadku”, w swej relacji o godz. 10.32 mówi: „co do akcji ratowniczej – tak jak mówiłem, ja nie widziałem tutaj żadnych pojazdów jeżdżących na sygnale, żadnych karetek pogotowia (…) gdyby pewnie była szansa na to, że ktokolwiek

może przeżyć, ten wypadek, to te pojazdy by się tutaj pojawiły”

http://www.youtube.com/watch?v=dfAvdGKp-k4 8'54''

Telewizyjna emisja relacji moonwalkera i jej nieustanne powtarzanie sprawiają zarazem poprzez zapełnianie „czasu antenowego” (i utrwalanie fałszywego obrazu tragedii), że NIE widzimy w TVP Info tego, co się dzieje wtedy w Katyniu, czyli przybycia Sasina i przybycia Bahra oraz chwili rozpoczęcia mszy świętej (ten brakujący materiał kręcony amatorsko jest tu:

http://www.youtube.com/watch?v=Ks516E4Fmsk&feature=player_embedded od 2'54''

niestety jest to zaledwie parę minut zapisu). Biorąc to wszystko, co do tej pory sobie opowiedzieliśmy, pod uwagę, możemy wrócić na koniec do opowieści ambasadora: „Dojechaliśmy do Katynia. Wysiadłem z samochodu i pierwszą osobą, która do mnie podeszła, był Antoni Macierewicz. Poprosił o numer telefonu. Nie pamiętam, czyj. Chyba kogoś z ambasady, bo był w mojej komórce, a w komórce miałem głównie ludzi z ambasady. Dałem. Podszedł minister Sasin z Kancelarii Prezydenta. Wcześniej go nie znałem. Starałem się okazać mu serdeczność. Nagle stracić szefa, z którym się było blisko, wydawało mi się strasznym ciężarem. (…) Z panem Sasinem zaczęliśmy iść w kierunku czekających ludzi. Zobaczyłem rzędy pustych krzeseł. Z kwiatami, flagami i przewieszonymi przez poręcze parasolami. Wtedy do mnie dotarło, że naprawdę wszyscy zginęli. I żadnego cudu nie będzie. Bo człowiek wierzy w cuda. Wierzy, że nagle dowie się o czymś dobrym, co sprawi, że straszliwe wydarzenia staną się mniej straszne. Powiedziałem ze dwa zdania. I bardzo szybko oddałem głos Sasinowi. Uznałem, że to on powinien przemawiać. Że w tym momencie bliski współpracownik prezydenta jest ode mnie ważniejszy.” Jeśliby Bahr jechał swym autem z Sasinem, to od wejścia na cmentarz szliby razem i nie witaliby się na tymże cmentarzu. Nie zmienia to jednak faktu, że Sasina nie widać na zdjęciach z Katynia na długo przed mszą. Czy Bahr kłamie, by utopić Sasina, czy też rzeczywiście nie widział prezydenckiego ministra przed przybyciem do Katynia? Gdzie w takim razie byłby Sasin przez ten czas, jeśli nie na Siewiernym? Czekał w Katyniu tylko gdzieś poza kamerami? O 9.20 (pol. czasu) miał Prezydent przybyć do Katynia. O 9.20 zaczynają się pojawiać w Katyniu sms-y z Polski, o 9.23 podawana jest oficjalnie pierwsza informacja o „katastrofie”. Tuż przed 10-tą jest już oficjalny komunikat ruskiego gubernatora Antufiewa, że „wsie pogibli” i dociera on także do Katynia. O 10-tej jest tam informacja podana przez jednego z księży przez mikrofon (7'22'' http://www.youtube.com/watch?v=CuwMWcp4IM0&feature=related

„Umiłowani, może przed tym, jak będzie odprawiana msza święta, to teraz pomodlimy się jeszcze na różańcu.” Ale w TVP Info nie ma już od wielu minut żadnych zdjęć z Katynia. O 10.53 TVP Info 10-04-2010 zmienia się natomiast... w ruską telewizję, retransmitując ruską wersję biografii Prezydenta z jakimś „tłumaczem symultanicznym” na tle... zdjęć pobojowiska zrobionych przez Wiśniewskiego i Sępa http://www.youtube.com/watch?v=fozNHkuRpQ8&feature=fvwrel (0'27'')

Wygląda to jak jakaś makabryczna kpina. O 10.55 zaś ta relacja się nagle urywa i podany zostaje następujący komunikat: „To, co wydawało się nieprawdopodobne, stało się faktem. Słyszymy potwierdzenia z coraz większej liczby agencji, także Jacek Sasin z kancelarii Prezydenta potwierdza: Prezydent i jego Małżonka nie żyją, zginęli w katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem. W samolocie były 132 osoby”. Ten komunikat TVP Info jest niewątpliwie zlepkiem kilku różnych treści i na pewno nie jest to „parafraza” tego, co mówił Sasin, ale można z pojawienia się tego komunikatu wysnuć wniosek, że msza w Katyniu rozpoczęła się o 10.30, skoro przed nią było właśnie wystąpienie Sasina ogłaszające nie wprost („Prezydenta nie ma z nami” etc.) to, co potem zostało zinterpretowane bardzo jednoznacznie, a więc jako oficjalne potwierdzenie przez kancelarię, że Prezydent zginął. Nie muszę jednak chyba dodawać, że o 10.30 nikt wtedy (z polskiej strony) nie widział ciała zamordowanego Prezydenta na oczy. Ciała Prezydenta Polski nie widział ani Bahr, ani Sasin. Po co więc publicznie ogłaszano taki komunikat? Po co OFICJALNIE i AUTORYTATYWNIE potwierdzano, że polski Prezydent nie żyje?

http://www.youtube.com/watch?v=6dpnnnNoyT8 słynny wywiad z moonwalkerem pod drugą bramą lotniska, wyemitowany o godz. 10.47 w TVP Info

http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,7752573,Prezydent_Lech_Kaczynski_nie_zyje__Katastrofa_samolotu.html (tu obrazek z wylotem tupolewa o 7.53 i inne dezy zebrane w jednym miejscu)

FYM

Jan Pospieszalski naraził się częściom … Jakim znowu częściom? Oczywiście częściom rowerowym, pisząc w najnowszym numerze „Uważam Rze” długi i wnikliwy tekst „Platformy jak czołgi” poświęcony tzw. paradom równości oraz celom ruchu homoseksualnego. Jednym z „lead’ów” tekstu są słowa: „zachodni konserwatyści przegrywają w starciu z organizacjami gejowskimi. W Polsce ten scenariusz może się powtórzyć”. Wydaje się, że poprzez rozmaite tezy zawarte w tekście sam może potwierdzić słuszność zacytowanej powyżej myśli. Pierwszy w kolejce zjawił się Szymon Niemiec, oburzony akapitem: „zauważyłem też postulat nowego tłumaczenia Biblii – wolnego od treści homofonicznych. Przez moment w dobrej wierze nawet próbowałem sobie wyobrazić, jak mogłyby wyglądać zmiany. Wkrótce jednak zobaczyłem Szymona Niemca, przebranego za prałata w sutannie z krzyżem na piersi i tęczową stułą. Skoro Niemiec nie potrzebował formacji seminaryjnej, postulatu czy diakonatu i potem święceń z rąk namaszczonego hierarchy, to znaczy, że wystarczy mu falsyfikat kapłaństwa. W takim razie może napisać również swój falsyfikat Biblii.” No i napisał sążniste sprostowanie wykazujące, że posiada święcenia prezbiteriatu poprzez linję posiadającą ważną sukcesję apostolską oraz, że przygotowywał się do owych święceń pod kierunkiem innych pederastów duchownych. Niemiec zapowiedział, że jeśli „Uważam Rze” nie opublikuje sprostowania, sprawa trafi do sądu. Wydaje się, że nieostrożne sformułowania Pospieszalskiego pozwolą Niemcowi na prestiżowy tryumf, czy to poprzez uzyskanie sprostowania, czy też wyroku sądowego. Formalnie, na papierze, zbieranina, z którą się związał posiada sukcesję wywodzącą się od brazylijskiego biskupa Karola Duarte Costa, który zerwał więź z Kościołem katolickim AD 1945. Pozwolę sobie napisać kilka słów o ww., aby sprawić, że dygresja będzie ciekawsza od wątku tytułowego. Karjera eklezjalna bpa Karola stanowi smutny przykład przedsoborowego, skutecznego nepotyzmu. Był on promowany przez wuja, biskupa Edwarda Duarte da Silva. Dzięki temu AD 1924, w wieku zaledwie 36 lat, mając w ręku doktorat teologji rzymskiego Gregorianum, został ordynarjuszem diecezji Botucatu. Duarte Costa łączył walkę o zasady chrześcijańskie w życiu społecznem z ciągotami komunistycznemi oraz postulatami daleko idącej reformy Kościoła. Jeśli wierzyć wikipedii, podczas wizyty ad limina w 1936 r. zaprezentował on Papieżowi Piusowi XI postulaty wyprzedzające Ducha Soboru Watykańskiego o kilkadziesiąt lat, m.in. język narodowy Mszy i innych Sakramentów, celebracja Mszy versus populi, zniesienie celibatu, zastąpienie spowiedzi dousznej absolucją generalną, udzielaniem Komunji pod dwoma postaciami, zwiększenie udziału świeckich w pracy ewangelizacyjnej, demokratyzacja zarządzania Kościołem. Wywrotowe poglądy biskupa Duarte Costa zostały spacyfikowane dopiero po śmierci jego możnego protektora Sebastiana kard. da Silveira Cintra w 1942 r. Ekskomunika Piusa XII AD 1945 r. była reakcją na zamiar powołania schizmatyckiego kościoła narodowego, realizującego w praktyce przynajmniej część ww. postulatów. Ekskomunikowany Duarte Costa założył sieć kościołów niezależnych, które zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej prześcigały się w nowinkarstwie i otwartości na postulaty lewicy. Z tej linji sukcesyjnej pochodzą dziś setki biskupów na całym świecie i podają się za posiadających ważną sukcesję apostolską. Tyle dygresji. Natomiast poniższa analiza może przydać się p. Janowi Pospieszalskiemu oraz ewentualnym innym negacjonistom kapłaństwa szymononiemcowego. Jakby co, proszę do woli czerpać z moich kwerend! Oczywiście materiały internetowe nie są w pełni wiarygodnym źródłem badawczym. Ale wizyta na stronie sekty Niemca daje mocne podstawy, by kwestjonować ważność święceń ww. delikwenta. „Zjednoczony Kościół Chrześcijański” twierdzi, że uznaje dwa Sakramenty ustanowione przez Jezusa Chrystusa:

1. Chrzest. Chrzest Święty jest sakramentem, w którym Bóg przyjmuje nas jako swoje dzieci i ustanawia nas członkami Ciała Chrystusa – Kościoła, oraz mieszkańcami Królestwa Bożego.

2. Eucharystia. Święta Eucharystia jest sakramentem przypominającym o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, czyniącym jego wieczne poświęcenie obecnym ponad czasowo i wszechobecnym, jednocząc nas w Jego samo ofiarowaniu się. Co do kapłaństwa, rozróżnia się kapłaństwo powszechne świeckich (jak u marjawitów) oraz kapłaństwo ordynowanych. Przyczem “ordynacja jest obrzędem, w którym Bóg daje prawo i łaskę Ducha Świętego tym, którzy zostali wybrani Biskupami, Starszymi i Diakonami poprzez modlitwę i nałożenie rąk przez Biskupów.” (..) Kapłaństwo Biskupa polega na reprezentowaniu Chrystusa i Jego Kościoła, przede wszystkim jako apostoła, zwierzchnika Pastorów denominacji w strzeżeniu wiary, jedności i dyscypliny całości Kościoła; głoszenia Słowa Bożego, działania w imieniu Chrystusa w jednoczeniu świata i budowaniu Kościoła; ordynowaniu innych do kontynuacji kapłaństwa Chrystusa. Nie ma tu zatem kapłaństwa, które postrzegają jako urząd, a nie Sakrament. Lektura zapisów na temat kapłaństwa, wskazuje że w przeciwieństwie do Kościoła katolickiego i wspólnot mających ważną sukcesję, sekta „ZKCh” nie traktuje kapłana jako ofiarnika, pośrednika między Bogiem a człowiekiem, a Msza nie jest w nim ofjarą przebłagalną. Nabożeństwa zwane „Mszami” są celebrowane w sekcie, zapewne przypominają NOMy (co NOMów dziś nie przypomina ?), np. przy okazji ceremonij ślubnych. Nb. lektura zapowiedzi wskazuje, że aż jedna para na osiem korzystająca z posługi Niemca, jest heteroseksualna. Kościół katolicki za czasów Leona XIII uznał nieważność święceń anglikańskich przy znacznie mniej dobitnych dowodach niż w przypadku “ZKCh”. Ale ogół duchowości sekty Niemca (gdyby traktować ją na poważnie, a nie jako organizację homoseksualistą, którą faktycznie jest), wskazuje jednoznacznie na mentalność protestancką tej denominacji. Tu jest podstawowa różnica między katolikami oraz prawosławnymi a protestantami: jak traktuje się kapłaństwo i ile sakramentów się uznaje. “ZKCh” ma całą teologję, której najbliżej do kalwinizmu, jeśli chodzi o główne odłamy chrześcijaństwa. Tam zaś nie ma sakramentalnego kapłaństwa.

Podsummowując: jakkolwiek sekta „Zjednoczony Kościół Chrześcijański” posługuje się modlitwami konsekracji duchownych, to intencjonalnie nie wyraża ona wiary Kościoła katolickiego co do istoty Sakramentu święceń oraz Najświętszego Sakramentu Ołtarza. Z uwagi na to, nieprawdopodobne jest twierdzenie o ważności sukcesji apostolskiej w tej sekcie. Dla porównania przedstawię cytat z ogłoszonej AD 1889 deklaracji utrechckiej, stanowiącej fundament sekt starokatolickich – bez wątpienia posiadających ważnie święconych kapłanów i biskupów: “Zważywszy fakt, że Eucharystia św. w Kościele katolickim od dawna stanowi prawdziwy ośrodek służby Bożej, uważamy za swój obowiązek oświadczyć również, że zachowujemy wiernie w nienaruszonej formie starą katolicką wiarę w Najświętszy Sakrament Ołtarza, wierząc, że pod postaciami chleba i wina przyjmujemy Ciało i Krew naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Sprawowanie Eucharystii w Kościele nie jest ciągłym powtarzaniem, czy odnawianiem Ofiary pojednania, jaką Chrystus złożył na krzyżu raz na zawsze. Jej ofiarny charakter polega na tym, że stanowi trwałą pamiątkę tej Ofiary i jest dokonującym się tu na ziemi realnym uobecnieniem tej jedynej Ofiary Chrystusa poniesionej dla zbawienia odkupionej ludzkości, która według Hbr 9, 11-12 składana jest nieustannie przez Chrystusa w niebie, gdzie sam Chrystus wstawia się za nami przed obliczem Boga (Hbr 9, 24). Eucharystia, posiadając taki właśnie charakter w odniesieniu do Ofiary Chrystusa, jest jednocześnie uświęconą ucztą ofiarną, podczas której wierni, przyjmując Ciało i Krew Pana, wchodzą ze sobą w społeczność (1 Kor 10,17).” Dla mnie nie ma wątpliwości. Tak jak szatan jest “małpą Pana Boga”, nieudolnie Go imitującą, a poprzez to naśladowanie ośmieszającą, także samo i Szymon Niemiec jest bluźnierczą podróbką kapłana, czy to katolickiego czy to prawosławnego. Krusejder


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
474
474 477 id 39033 Nieznany
474
474
474
20030902212449id$474 Nieznany
474
474
474 ac
474 a
474
474
474
474
474
474
474 The Bangles Eternal flame
kom 474 08

więcej podobnych podstron