Krytyka filmów Stanisława Barei Filmy Stanisława Barei dzielą się na dwa rodzaje i to jest tak dziwne, że aż nieprawdopodobne. Calude Levi-Strauss opisuje żyjące w południowej Brazylii na pograniczu z Paragwajem plemię Indian, o osobliwych przekonaniach. Nędzni ci i wytatuowali ludkowie, pożerający tłuste larwy wydłubywane ze starych pni, uzbrojeni w nader prymitywne narzędzia do połowu ryb są przekonani o swojej niezwykłości i wyjątkowości. Pewność, że są kimś wybitnym, dają im przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie opowieści o ich nadprzyrodzonym pochodzeniu. Ktoś powie, że to nie jest odosobniony przypadek na planecie Ziemia. Fakt, nie jest, ale Indianie ci mieli kiedyś na przykład spory problem do rozwiązania. Brytyjscy etnologowie, którzy chcieli zaprezentować ich królowi Jerzemu w ramach jakichś dworskich uroczystości nie mogli skłonić wodza i jego córki do wyjazdu. Mimo, że plemię miało już styczność z białymi, nie bało się żeglugi po rzece i huku strzelb. Wódz i jego córka obawiali się, że król Jerzy może poprosić dziewczynę o rękę, co byłoby dla niej niemożliwym do zaakceptowania mezaliansem. Nie pojechali. Zostali w dżungli przekonani , że uniknęli hańby i kłopotliwych wyborów. Z ludźmi wychowanymi w PRL jest podobnie, podobnie – podkreślam - nie tak samo, żeby mi tu jakiś mędrzec nie wyskoczył zaraz z argumentem, że dżungla i komuna to nie to samo. Tak więc obie sytuacje są podobne. Dobrze to widać na przykładzie tak zwanych kultowych filmów. Nie wiem czy w innych krajach istnieje instytucja „kultowych filmów”, jeśli tak jest to nie spodziewam się, by do kultowych zaliczano tam filmy opiewające czas upokorzeń, małych dramatów, wciągania ludzi we współpracę z tajniakami, czas nędznego, nie heroicznego wcale dorabiania się. Czas sukcesów tak marnych, że dziś po prostu wstyd na nie patrzeć. Takie są właśnie filmy Stanisława Barei, które nazywa się u nas do dziś komediami, a ja wcale nie mam pewności czy śmieszą one dwudziestolatków. Trzeba by któregoś spytać. Filmy te śmieszyły nas kiedyś, bo byliśmy w PRL zanurzeni po kokardę i tylko to było powodem, że przygody ludzi, którzy nie mogą mieć mieszkania uważaliśmy za zabawne. Świadomie czy nie Bareja przekonał nas, że absurd, w którym jesteśmy zanurzeni w jakiś sposób nas uszlachetnia i czyni lepszymi. Otóż nie uszlachetnia i nie czyni lepszymi. Czyni z nas jedynie ludzi, którzy uważają się za lepszych, bo mieli do czynienia z tak wyróżniającym człowieka doświadczeniem jak udział w spółdzielni mieszkaniowej za Gierka lub stanie w kolejce po papier toaletowy. Opowiadając o tym i szczycąc się tym jeszcze, dodając do tego argumenty socjologiczne, twierdząc, że Bareja coś odbrązawiał, pokazywał jakąś prawdę i mówił nam o nas samych, kreujemy się na biednych idiotów niestety. Pokazujemy jak można, w łatwy i niekosztowny sposób manipulować nami i odbierać nam godność. Filmy Barei nie spełniają dziś żadnej innej funkcji poza tą jaką miały do spełnienia za komuny. Mają nas utwierdzać w przekonaniu, że wszechogarniająca nas bryndza jest nie do zwalczenia i będzie już zawsze, nie musimy się jednak martwić, bo dzięki niej jesteśmy ludźmi wyjątkowymi poprzez swoje wyjątkowe doświadczenia. Doświadczenia, które nie były udziałem innych, bo ci inni nie dali się w nie wmanewrować. Do jeszcze jednej ważnej i groźnej rzeczy przekonuje nas Stanisław Bareja, mam nadzieję, że mimowolnie. Otóż udało się, mimo końcówki „Misia” i paru innych wstawek, przekonać Polaków, że największym dla nich niebezpieczeństwem nie jest utrata godności, ale popadnięcie w patos. Być może Bareja sam próbował się przed tym ratować dokręcając w swoich filmach takie sceny jak ta z ostatnich minut „Misia”, być może, ale ja tego nie wiem na pewno. Wiem za to, że dziesiątki tysięcy ludzi wielbiących jego filmy nie skupia się ani sekundy na tych scenach, powtarza za to bezmyślnie wszystkie nędzne i głupawe gagi wypełniające je od początku do końca. Te filmy się nie zestarzały, nie dlatego, że ktoś z młodych chce je oglądać, one się nie zestarzały i ciągle są pokazywane dlatego właśnie, że potrzebne są władzy i dają jej głębokie przekonanie, że film Barei i postacie tam pokazane to my. Tym głębsze jest owo przekonanie im głośniej się na komediach Barei śmiejemy. Im mocniej podkreślamy ich wartość socjologiczną i demaskatorską. Demaskowanie nędzy i upokorzenie nie prowadzi do ich zaniku, prowadzi do ich uświęcenia i nobilitacji. Tak było za schyłkowej komuny. Zapomnieliście? Filmy Barei były i są wykorzystywane do tego by wykastrować nasze mózgi z marzeń. Byśmy do usranej śmierci zastanawiali nad tak zwanymi realiami oraz nad tym jak to nam się poprawiło od czasów kiedy towarzysz Jaruzelski wprowadził stan wojenny. Napisał kilka dni temu w salonie24 bloger o nicku ksiądz Busoni tekst o Stanisławie Barei właśnie. Napisał, że był być może Bareja wmanewrowany w grę służb mającą przed narodem skompromitować Gierka i jego ekipę, która chciała zmiany władzy i wprowadzenia na tron Jaruzelskiego. Napisał ksiądz Busoni także, że ludzie którzy takimi manewrami zajmowali się za komuny mogli maczać swoje palce w sprawie Smoleńska. Pozwolił sobie więc na krytykę filmowca i całej sytuacji w jakieś ten filmowiec się znalazł. Ja nie wiem jak było. Wiem jednak, że głosy oburzenia, które się podniosły, głosy nie trafiające ani w istotę tego tekstu, ani w intencje księdza Busoni, ani w samego Bareję nawet brzmią niczym ta odmowa dzikich udania się do Londynu. Nie chodzi o to czy Stanisław Bareja był wielkim artystą, nie chodzi o to, że – jak napisał nasz mistrz komunałów Freeman – tłum tańczy na grobie zasłużonego człowieka, chodzi o to w jaki sposób niejednoznaczność w jakieś nurzała ludzi schyłkowa komuna, rzutuje na przyszłość. Tak to zrozumiałem. Bo przecież nie napisał ksiądz Busoni, że Bareja była agentem odpowiedzialnym za Smoleńsk jak to się wydało dwudziestu chyba osobom. A że owa niejednoznaczność rzutuje na przyszłość, na naszą dziś teraźniejszość nie muszę chyba nikogo przekonywać. Tak jak nie muszę przekonywać, że ołtarzyki budowane ze skrawków peerelowskiej kinematografii, kawałków spodni bistorowych, plastikowych żołnierzyków i winylowych płyt z kultową muzyką, służą jedynie skutecznemu usypianiu ludzi. I nie chrzańcie mi tu teraz, jaka to jest świetna rozrywka, bo jak ktoś skończy czterdzieści parę lat i ma dzieci to rzadko myśli o rozrywkach, a częściej o niepewnej przyszłości. Filmy Stanisława Barei dzielą się na dwa rodzaje i to jest tak dziwne, że aż nieprawdopodobne. Artysta o znakomitym warsztacie, który potrafi zrobić agitkę, całkowicie zakłamaną i cukierkową jak „Żona dla Australijczyka”, potem dalece niekompatybilną z rzeczywistością komedyjkę we francuskim stylu pod tytułem „Poszukiwany, poszukiwana” nagle zabiera się – i co ważne dostaje na to pieniądze – za filmy demaskatorskie, za seriale o tematyce społecznej, za jakieś krzywe zwierciadła. Chyba nie chcecie mi powiedzieć, że nie było na to zgody odpowiednich czynników? Oczywiście, boje z cenzurą itp, itd, ale ja sam pamiętam jeszcze jak to Piwowski opowiadał w telewizji o swoich „bojach z cenzurą” w czasie kręcenia „Rejsu”. Jaką macie pewność, że Bareja w ogóle jakiś bój z cenzurą stoczył? Może to wszystko zostało nakręcone tak po prostu, bo takie właśnie miało być. Jaką macie pewność, że jakiś partyjny kacyk wykształcony na Zachodzie nie uznał was wszystkich za gromadę nędznych proli, którym trzeba dać trochę rozrywki, pomrugać do nich okiem, „powiedzieć im prawdę o nich samych”, żeby mieli się czym ekscytować przez najbliższe czterdzieści lat? Jaką macie pewność, że Bareja nie dostał propozycji kręcenia takich filmów i nie skorzystał z niej, próbując coś tam przemycać do treści? Ja nie ma żadnej. Stąd moja niechęć do filmów i seriali kultowych i do tak zwanych „ołtarzy kultury” w ogóle. To jest manipulacja, w dodatku długofalowa, którą większość traktuje jak rozrywkę. Dlaczego? Bo życie jest coraz trudniejsze do wytrzymania. I co? Mamy sobie tego gratulować? Mamy rozpocząć jakiś dyskusyjny panel o filmach Barei w tych okolicznościach? I jeszcze jedno; dyskutującym najbardziej nie podobało się to, że ksiądz Busoni połączył jakoś tego Bareję, zasłużonego przecież i odznaczonego ze Smoleńskiem. A ja sobie myślę, że może lepiej połączyć go z zabójstwem księdza Popiełuszki, bo to przecież i czas bliższy i realia podobne i zawsze jak już się z tej mszy wróciło do domu, albo o tych zwyrodnialcach posłuchało, co księdza zamordowali można było włączyć se telewizor i coś fajnego obejrzeć. Co nie? Wszystkich tradycyjnie już zapraszam na swoją stronę www.coryllus.pl gdzie można kupić moje książki „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie” , „Dzieci peerelu” oraz ostatnie egzemplarze „Pitavala prowincjonalnego” , nie są one może tak zabawne jak filmy Stanisława Barei, ale wielu czytelników może odnaleźć w nich swoje własne przygody. No i nie kierowały mną przy pisaniu żadne intencje, które nie zrodziłby się w mojej jedynie głowie. Nie musiałem także niczego w treści tych książek przemycać i do nikogo „mrugać okiem”, by zrozumiał przekaz. coryllus
Jaka strategia? Jaka geopolityka? Ile jeszcze Polska? Nikt nie zna strategii geopolitycznej Polski. A bez opracowania strategii nie można prowadzić skutecznie żadnej gry politycznej. Zgodnie z Teorią Gier: strategia to plan działania gracza, którego celem jest wygrana, opisujący jego zachowanie w każdej możliwej sytuacji. Strategia w pełni określa akcję (ruch), którą gracz podejmie w danej sytuacji, na każdym etapie gry, dla każdej możliwej historii prowadzącej do tej sytuacji. Warunkiem sine qua non strategii jest znajomość zasad gry oraz cel jej prowadzenia. Co jest jasne, gdyż trudno wypracować nawet w części skuteczną strategię gry w kółko i krzyżyk, gdy nie znamy zakresu pola gry, lub/i nie ograniczymy się tylko do dwóch tytułowych symboli, lub/i mylnie będziemy oceniali, że celem gry (i jej wygraną) jest doprowadzenie do sytuacji by przeciwnik „się sam skreślił’. Przy czym cel gry może być różny od celu samego przeciwnika. Przeciwnik np. może grać na remis. W bardziej skomplikowanych grach, ilość możliwych celów przeciwnika może być znacznie większa i dopiero ich rozpoznanie umożliwia poznanie Strategii przeciwnika (ów) i przygotowanie własnej. Strategia jest, więc algorytmem: znając strategię gracza, podczas jego nieobecności można wykonać za niego ruch w dowolnej sytuacji, niezależnie od poprzednich ruchów jego przeciwników. Znajomość strategii każdego z graczy prowadzi do określenia „Profilu strategii” a więc sytuacji idealnej, pozwalającej w pełni określić całkowity przebieg gry. Strategie mogą być lepsze i gorsze. Znajomość warunków wyjściowych (zasady, cel), znajomość swoich zasobów oraz właściwe rozpoznanie prawdopodobnych strategii przeciwnika pozwala stworzyć Strategia dominującą. Jest to strategia, która jest zawsze nie gorszą od jakiejś innej strategii, niezależnie od wyboru strategii przez przeciwnika i zdarzeń losowych.I tylko strategia dominująca powinna być źródłem działania. Jeśli bowiem jakaś strategia jest zdominowana przez inną, nie ma sensu nawet jej rozpatrywać. Przy założeniu, że przeciwnik jest racjonalny, można odrzucać strategie wg klucza:
a. odrzucić wszystkie strategie zdominowane - własne i przeciwnika
b. jeśli pewne strategie w wyniku tego zaczęły dominować inne (A było lepsze od B tylko, jeśli przeciwnik wybrał X, ale X jest zdominowane przez Y), wyrzucać do skutku Jeśli natomiast, nasze rozpoznanie prowadzi do przypuszczenia, że przeciwnik nie jest racjonalny, nie ma powodów przypuszczać, skolei, że na pewno nie wybierze jednej ze "zdominowanych" strategii. Tak, więc, w takiej sytuacji, nie można posługiwać się tym kluczem. W doborze i ocenie strategii przeciwnika pomaga nam znajomość zasady „Równowagi Nasha” (Nash-Equilibrium). Jest Ona jednym z kluczowych pojęć dla teorii gier. Zostało stworzone przez Johna Nasha, laureata nagrody nobla z 1994 r. i bohatera „oscarowego” filmu „Piękny Umysł”. Jest to stan strategicznej równowagi w grach niekooperatywnych, w którym strategia każdego z graczy jest optymalna. W grach dwuosobowych strategie graczy są najlepszymi odpowiedziami na siebie nawzajem. Podobnie w grach wieloosobowych - równowaga jest układem strategii, z których każda jest optymalną odpowiedzią na pozostałe strategie. Równowaga Nasha pozwala na wypracowanie swojej Strategii Dominującej w wyniku gry symulacyjnej, znanej chociażby zwolennikom Role Playing Games. Zależność Strategii Dominującej od właściwego rozpoznania strategii przeciwnika znakomicie obrazuje znany z teorii gier Dylemat Więźnia – przedstawiony przez Flood’a, Drescher’a i Tucker’a w formie krótkiego kryminału: Policja łapie długo poszukiwaną parę przestępców. Niestety, jedyne, co można im udowodnić to drobne przestępstwa, za które dostaną maksymalnie rok więzienia. Przestępcy zostają osadzeni w osobnych celach. Każdemu z nich przedstawia się następując propozycję: "jeżeli się przyznasz i pomożesz wyjaśnić sprawę, zostaniesz puszczony wolno, zapomnimy o wszystkich wykroczeniach, a twój partner będzie siedzieć dziesięć lat. Ten układ traci jednak ważność, jeżeli również twój kumpel sypnie. Wtedy obaj dostaniecie po osiem lat. Jeżeli żaden z was nic nie powie, dostaniecie rok za inne wykroczenia. Twojemu partnerowi zostały przedstawione te same warunki". Co ma zrobić biedny przestępca? Generalnie nie ma jakiś głębszych sentymentów wobec swojego kompana. Celem obu jest uratowanie swojej skóry jak najmniejszym kosztem. Nie może jednak podjąć decyzji sam. Najpierw musi spróbować wydedukować, jaką strategię przyjmie jego partner. Myśli, zatem: "Jeżeli kumpel wszystko wyśpiewa, a ja nic nie powiem, spędzę najbliższe dziesięć lat w więzieniu, jeśli też będę śpiewać to posiedzę tylko osiem lat. Jeśli natomiast on nic nie powie, a ja powiem będę wolny a on posiedzi 10 lat, jeśli obaj nic nie powiemy, zamkną nas na rok. Hmmm, opłaca się sypać". Wracając do Polski. Nasz Kraj (czy komuś się to podoba czy nie) jest elementem geopolityki. Geopolityka natomiast (wg Tomasza Gobisia) – widzi państwa lub inne twory polityczne jako organizacje przestrzenne, które toczą nieustanną walkę. Państwa nie są nieruchome, lecz są strukturami dynamicznymi. Geopolityka toczy się na trzech płaszczyznach:
- płaszczyźnie geografii fizycznej – na pewnej niezmiennej przestrzeni
- w warstwie kulturowej - jej podmiot to typ organizacji społecznej, (która zmienia się na przestrzeni tysięcy lat zmiany te dotyczą głównie religii, mentalności ludzkiej) na danym terytorium
- grze wielkich mocarstw, oznaczającej współczesne stosunki międzynarodowe, zmienne i elastyczne, w których położenia strategiczne poszczególnych graczy ulegają ciągłej przebudowie.Do Naszej wygranej w tej walce, konieczne jest przyjęcie właściwej, nie falsyfikowalnej Strategii Dominującej. A zatem, potrzebne jest nam przede wszystkim poznanie zasad gry w dzisiejszej geopolityce. Wiadomo na pewno, że o potędze każdego z graczy – w tym Polski - decydują następujące parametry:
- geografia, demografia (liczba i jakość ludności),
- ekonomia (wielkość oraz innowacyjność przemysłu),
- autorytet oraz charakter władzy,
- zdolności wojskowe (gotowość państwa, społeczeństwa do ofiar, do wojny)
- sojusze i ich wiarygodność, naród.
Natomiast jedną z najtrudniejszych spraw jest rozpoznanie właściwych zasad gry geopolitycznej. Próbowało się z tym problemem zmierzyć wielu myślicieli. Do ich czołówki należało wielu Polaków, których koncepcje – co znamienne – rodziły się ponad 50 lat temu, w okresie, gdy Polskie elity i politycy, choć często już przegrani, interesowali się miejscem i przyszłością swojego kraju na scenie Wielkiej Polityki i nie zachowywali się jak garnitur ciur politycznych czyli dzisiejsze pokolenie ślepych i pustych baranów. Bo można zrozumieć wprawdzie, że Polska uwikłana w ciągłą walkę o przetrwanie nie wydała filozofów, ale jak pojąć, że przez ostatnie 20 lat tzw „wolności” nie zrodziła się na naszej ziemi nowoczesna koncepcja geopolityczna? Czy wobec takiej impotencji mogliśmy przewidzieć „Smoleńsk”? To był cios skryty i znienacka, czy całkiem czytelny i spodziewany tyle, że zadany ślepemu? Oto wybrane, rodzime koncepcje geostrategiczne z dawnych lat – to dla tych, którym się wydaje, że przed II Wojną Światową mieliśmy tylko Konecznego. Otóż nie tylko i niniejszym nawet o mistrzu Prof. Feliksie Konecznym nie wspomnę.
1. Koncepcje geopolityczne Stanisława Cata-Mackiewicza. Stanisław Cat-Mackiewicz (1896 – 1966) kierował się przede wszystkim zasadą realizmu. Na politykę zagraniczną Polski patrzył on zawsze przez pryzmat realiów geopolitycznych, które w naszym przypadku oznaczają jedynie wybór pomiędzy Niemcami a Rosją. Stąd poszukiwania sprzymierzeńców Polski „gdzieś daleko” nazywał egzotycznymi sojuszami. Polityka Polska to zawsze polityka w stosunku do Niemiec i Rosji. Nasza sytuacja geograficzna, stosunek naszych sił do sił sąsiadów, przesądził o tym. Polityka polska wobec Francji, Anglii, Ameryki czy kogokolwiek bądź na świecie była tylko konsekwencją naszego stosunku do Rosji i do Niemiec. Podstawowym zadaniem polityki polskiej jest niedopuszczenie do sojuszu Niemiec i Rosji, na tym polega właśnie cała trudność naszej dyplomacji. Tylko Polska będąca mocarstwem mogła zapobiec kolejnemu rozbiorowi. W 1927 r. zdaniem Mackiewicza nadarzyła się okazja do „wbicia klina” pomiędzy Sowietów a Niemców. Zauważył on wtedy zwrot w polityce niemieckiej. Niemcy wysunęli propozycję zmiany korytarza na Litwę Kowieńską, która miała przypaść Polsce. Według Mackiewicza oznaczało to porzucenie przez Niemców koncepcji sojuszu z bolszewicką Rosją. Polska zyskałaby wtedy możliwość likwidacji wrogiej Litwy. Uzyskalibyśmy port na Bałtyku i zabezpieczenie swoich skrzydeł w wypadku wojny z Rosją. Mackiewicz uważał, że koalicja germańsko-bolszewicka jest organicznie związana z antypolską polityką republiki kowieńskiej. Program zajęcia Litwy siłą zbrojną miał być początkiem odbudowy polskiej mocarstwowości. Musimy mieć morze, a dopiero posiadanie litewskiego brzegu Bałtyku może zabezpieczyć nam posiadanie brzegu pomorskiego. Realnym programem Polski w stosunku do republiki kowieńskiej powinno być „wywrócić i podnieść”, pobić sąsiada a potem uczynić go silniejszym, aniżeli był przed klęską, to doskonała budowa sojuszów. Zwycięstwo Polski nad Litwą powinno nie zmniejszyć, lecz zwiększyć intensywność pracy Litwinów nad budową swego państwa. W końcu lat 30 przed Polską stanęła kolejna szansa wygrania konfliktu niemiecko-bolszewickiego. Mackiewicz opowiadał się za sojuszem militarnym z Niemcami. Krytykował Becka za całkowicie błędną politykę wobec Niemiec. Uważał, że za usługi wyświadczone polityce niemieckiej (sprawa Etiopii, Czechosłowacji, Rumunii) Beck powinien zażądać wyrównania spraw spornych pomiędzy Polską a Niemcami. Przypominał, że do końca 1937 roku (konferencja Hossbach) Hitler nawet nie myślał o wojnie na wschodzie, lecz odnawiane przez Becka sojusze z Francją i Anglią przekonały go, że jeśli zaatakuje na zachodzie to Polska wypełni zobowiązania wobec swych sojuszników.
2. Koncepcje geopolityczne Adolfa Bocheńskiego. Bocheński (1909 – 1944) za szkodliwą uznał doktrynę Dmowskiego traktującego państwo niemieckie jako wiecznego wroga Polski. Dowodził, że zasadą polityki zagranicznej jest relatywizm, przez co ulega ona ciągłym zmianom, nie można więc uznać stanowiska żadnego z państw za niezmienne. Uważał, że zarówno z zachodu jak i ze wschodu nie jest możliwy do utrzymania wieczny pokój. Mówił, że należy liczyć się z nawrotami zarówno ekspansji niemieckiej jak i ekspansji rosyjskiej przeciw Polsce. Przewidywał porozumienie hitlerowskich Niemiec i komunistycznej Rosji, gdyż jak uważał polityka rosyjska cechuje się falowością. Raz jej ostrze zwrócone jest w kierunku azjatyckim, by za kilka lat ponownie powrócić do Europy. Uważał taki sojusz za najbardziej niebezpieczny dla interesów Polski. W interesie Polski jest podtrzymanie antagonizmu niemiecko-rosyjskiego, który umożliwia naszej polityce pole manewru. Polska powinna dążyć do osłabienia politycznego jednego z dwóch wielkich sąsiadów. Autor postuluje sojusz militarny z Niemcami skierowany przeciwko Rosji, celem którego jest przebudowa ZSRR na szereg państw narodowych. Niezwykle trzeźwo patrzył Bocheński na kwestię ukraińską. Uważał za bardzo prawdopodobny sojusz niemiecko-ukraiński skierowany przeciwko Polsce, w efekcie którego musiałaby powstać koalicja polsko-rosyjsko-francuska. Jednak nie jest w polskim interesie osłabienie czy nawet ponowna likwidacja Ukrainy, gdyż jest ona gwarantem konfliktu niemiecko-rosyjskiego. Wypadkową polskiej polityki wobec Niemiec i Rosji są nasze stosunki z Francją. Osłabienie Rosji kosztem wzmocnienia Polski jest dla Francji sygnałem do zawarcia z nami sojuszu przeciwko Niemcom. Wskazując powód, dla którego powinniśmy dążyć do rozbicia Rosji uważał, że Francja mając do wyboru dwu sprzymierzeńców przeciw Niemcom wybierze silniejszego. Sformułował polską doktrynę Monroe’a:
- Rzeczpospolita nie może w żadnym wypadku zgodzić się na okrojenie swych granic wyznaczonych traktatem wersalskim i ryskim;
- Rzeczpospolita nie może zawdzięczać integralności swoich granic pomocy jednego ze swych sąsiadów;
- Pochłonięcie przez wielkie imperializmy małych państw, względnie narodów bez państwowych, leżących w sferze naszego zainteresowania, jest sprzeczne z interesem Rzeczpospolitej.
3. Koncepcje polityczne Jerzego Niezbrzyckiego. Jerzy Niezbrzycki (Ryszard Wraga) (1902 – 1968) – wielki znawca Rosji. Jego życiową fascynacją było wojsko. To właśnie dzięki armii poznał prawa jakimi rządzi się geopolityka. Uważał, że Hitler nie posiadał tak ważnego dla wodzów talentu równoczesnego działania politycznego i strategicznego. Porównywał go do Tamerlana i Czyngis-Chana, którzy również uważali, że kraje podbite mają być obarczone kosztami wojny. Uważał, że strategia jest w stanie bardzo rzadko kiedy zakończyć wojnę zwycięsko jedynie środkami wojennymi, bez pomocy polityki. Krytykował blitzkrieg, mówiąc, że jego siła oparta jest na fałszywej tezie wyższości rasowej. Za prawdziwe bankructwo niemieckiej polityki uważał stosunek Niemców do podbitych narodów, co nie pozwoli im zdobyć potencjalnych sojuszników – Rosjan, Białorusinów i Ukraińców. Niezbrzycki uważał, iż Niemcy popełnili błąd okupując zbyt wiele terenu, niż byli w stanie przyjąć. Rosjan uważał za doskonałych dialektyków i znakomitych realistów. Drwił z międzynarodowej opinii publicznej, która przywołując trudności Sowietów w wojnie z Finlandią, nie dostrzegła zmysłu sowieckich wodzów i potęgi Armii Czerwonej. Pisał o Rosjanach, że oni zawsze umieli wykorzystać wszystkie zwycięstwa i sukcesy wojenne na rzecz polityki a polityką swą przygotowali dla siebie jak najlepszą sytuację wyjściową na wypadek wojny. W czasie wojny zaś polityka rosyjska uważnie towarzyszyła strategii, wzmacniając jej osiągnięcia swymi posunięciami. W swojej pracy „Geopolityka. Strategia i granice” wyróżnił trzy pomosty europejskie:
- pomost francusko-hiszpański, który pod względem politycznym stworzył potęgę państwa Karola Wielkiego i Napoleona, dał rewolucję francuską, był terenem najbardziej zaciętej reakcji i najbardziej wzniosłej myśli demokratycznej w Europie.
- pomost adriatycko-niemiecki stał się podstawą Cesarstwa Niemieckiego, na tym terytorium powstał bunt przeciwko kościołowi katolickiemu a państwo ewoluowało w kierunku imperializmu pruskiego. Tu wreszcie rozgrywa się wieczysty spór pomiędzy kulturą romańską a totalistycznie pojmowanym barbarzyństwem germańskim.
- pomost bałtycko-czarnomorski, który rozpościera się pomiędzy ujściem Odry, Wisły i Niemna do Bałtyku a Dunaju, Dniestru i Dniepru do Morza Czarnego. Jest on wielkim poligonem wojskowym, przez który ciągnęły szlaki wojenne z zachodu na wschód i na odwrót. Posiada naturalne warunki graniczne określone na północnym-wschodzie bramą smoleńską, zaś na północnym-zachodzie bramą morawską i Karpatami. Jego zdaniem część północno-zachodnią i południowo-wschodnią cechuje wyraźna odrębność etnograficzna i tendencje grawitacji duchowo-kulturowej i gospodarczej. Na tym terytorium odbywa się ciągła wojna dwóch największych potęg regionu Niemiec i Rosji, które chcą zawładnąć pomostem bałtycko-czarnomorskim. Uważał, że ani Niemcy ani Rosjanie nie są zainteresowani budową państw buforowych. Warunkiem pokoju w tym regionie może być jedynie budowa silnej Polski, której polityka powinna zmierzać do podtrzymania antagonizmu niemiecko-rosyjskiego.
4. Koncepcje geopolityczne Władysława Studnickiego. Władysław Studnicki (1867 – 1953) jego ideą stała się walka o niepodległość. W jednej ze swoich prac „Daleki Wschód w polityce światowej” zajął się wyłącznie sytuacją geopolityczną Azji. Uważał, że głównymi aktorami w Azji są Rosja, Japonia, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania. Studnicki kreślił kierunki ekspansji głównych aktorów walczących o panowanie w Azji. Stany Zjednoczone mają dwie drogi ekspansji: ku południowej Ameryce i wybrzeżom Wielkiego Oceanu. Potęga Stanów Zjednoczonych i podjęcie przez nie walki o panowanie w świecie wynika z potencjału gospodarczego tego państwa. Uważał, że to wojna światowa dała Stanom, Zjednoczonym ekonomiczną przewagę: z dłużnika Europy przeobraziła je w wierzyciela, dała rozpęd przemysłowi amerykańskiemu. Już w latach 30 Studnicki uważał, że Stany Zjednoczone realizują swoje imperialne interesy pod przykrywką moralizatorskiej frazeologii o końcu europejskiego kolonializmu. Pisał: Stany Zjednoczone pojmują dziś doktrynę Monroe, że Europa i Azja nie powinny dominować w południowej Ameryce, natomiast Stany Zjednoczone mają wywierać wpływ i posiadać poważne interesy gospodarcze we wszystkich częściach świata. Wskazywał na Filipiny jako strategiczną bazę amerykańską, punkt oparcia USA w walce z Japonią. Sukcesy Japonii upatrywał Studnicki w jej potencjale gospodarczym. Japonia jest6 dla niego dowodem na to, że światem rządzi żelazo i złoto. To właśnie żelazem wydźwignęła się Japonia, zwyciężywszy najpierw Chiny a potem Rosję. Nacjonalizm Japończyków połączony z głodem ziemi jest główną siła motoryczną polityki japońskiej. Na rok przed zajęciem Mandżurii przez Japonię i na 11 lat przed wybuchem wojny na dalekim Wschodzie stwierdził, że sytuacja w Azji zmierza w kierunku konfliktu imperializmów. Pisał, że politykę rosyjską cechuje współzależność pomiędzy pozycją Rosji w Azji a jej pozycją w Europie. Od stanowiska Rosji w Azji Wschodniej zależy jakie siły będzie mogła rozwinąć przeciwko swym sąsiadom w Europie. Cytując generała Kuropatkina szeroko omówił cele strategiczne Rosji:
- kontynuowanie polityki Iwana IV zmierzającej do opanowania wybrzeża Morza Bałtyckiego;
- na zachodzie utrzymać Białą i Małą Ruś (terytorium Białorusi i Ukrainy);
- na południu podtrzymać konflikt z Turcją w celu nowych zdobyczy, granice Rosji oprzeć na Morzu czarnym;
- na południowym wschodzie kontynuować politykę Fiodora Iwanowicza i Borysa Godunowa, Morze Kaspijskie musi zostać wewnątrzrosyjskim;
- w Azji posiadłości rozszerzyć w dwóch kierunkach: w stronę Azji Mniejszej i Wielkiego Oceanu.
Studnicki zasłynął przed wojną jako zwolennik bliskiej współpracy z Niemcami i orędownik zbrojnej neutralności Polski w zbliżającym się konflikcie międzynarodowym. Wychodził z założenia, że Polska w 1939 r. znalazła się w optymalnej sytuacji politycznej. Przewidując konflikt mocarstw zachodnich z Niemcami, postulował zbrojną neutralność Polski wobec wojny. Studnicki oskarżył Anglików o próby wciągnięcia Polski do wojny. Angielska deklaracja - jak przepowiadał Studnicki przed wojną - może wciągnąć do wojny Polskę, gdyż uchodzi ona za sojusznika Anglii. Deklaracja ta nie narusza oficjalnie paktu o nieagresji z Niemcami z roku 1934, jednak przez Niemcy uznana została za wejście Polski do sojuszu mocarstw nieprzyjacielskich. Może to mieć dla Polski fatalne skutki. W wojnie na dwa fronty szuka się najpierw przeciwnika słabszego, aby go wyeliminować, a w tym przypadku jest nim właśnie Polska. Największe niebezpieczeństwo ze strony Anglii polega na tym, że pragnie udziału Rosji Sowieckiej w koalicji. Czym jednak za ten udział może zapłacić? Tylko ziemiami polskimi. Przebieg i wynik II wojny światowej utwierdziły go w przekonaniu o słuszności swej postawy przedwojennej. Na emigracji ubolewał nad utratą Kresów Wschodnich i co najciekawsze, stał się wielkim przeciwnikiem granicy na Odrze i Nysie. Uważał taką granicę za dar Stalina dla pogłębienia antagonizmu polsko-niemieckiego, co musi Polskę przygważdżać do polityki rosyjskiej, szukać oparcia i obrony ze strony Rosji. Po wojnie obawiał się ponownego porozumienia niemiecko-sowieckiego, a taka konfiguracja oznacza dla Polski katastrofę. W odzyskaniu ziem wschodnich widział Studnicki szansę odbudowy znaczenia politycznego Polski w świecie. Pomiędzy Rosją a Polską trwa geopolityczna wojna o panowanie we wschodniej części Europy. Z rosyjskiego punktu widzenia posiadanie polskich ziem wschodnich ma geopolityczne znaczenie, gdyż ułatwia jej pochód na Bałkany i do Środkowej Europy i uzależnia przy okazji Polskę od Rosji. Natomiast posiadanie Kresów przez Polskę jest warunkiem utrzymania niepodległości państw bałtyckich. Twierdził, że z powodu Galicji Wschodniej Polacy i Ukraińcy są nie do pogodzenia. Wskazuje ponadto na znaczenie i rolę nieużytków rolnych, które przy odpowiedniej polityce państwa mogą stać się ziemią urodzajną, natomiast torfowiska są potencjalnym źródłem energii elektrycznej.
5. Koncepcje geopolityczne Ignacego Matuszewskiego. Ignacy Matuszewski (1891 – 1946) w przełomowym okresie II wojny światowej przypominał, że na ziemiach polskich i wschodniej Europie leży klucz do panowania nad światem. Przekonywał, że od polityki zagranicznej zależy siła i wielkość państwa. Polityka zagraniczna polega na przeprowadzeniu swojej woli w tych środowiskach ludzkich, nad którymi nie posiada się władzy, do niej należy bezpośredni udział w tworzeniu dziejów świata. Zarządzając finansami państwa (minister skarbu w latach 1929 – 1931) nie zapomniał o zadaniach geopolitycznych jakie stały przed Polską. Za najważniejsze uznał odzyskanie wolnego dostępu do morza, które gwarantuje Polsce suwerenność gospodarczą. Matuszewski ostrzegał przed rozmyciem interesów państwa w oparach wolnego rynku. Od 1936 roku pozostawał w opozycji do obozu rządowego. Jedną z przyczyn jego opozycyjnej postawy była polityka zagraniczna Becka. Obawiał się, że wojna doprowadzi Polskę do klęski. We wrześniu 1941 roku osiedlił się w Nowym Jorku. Z grupą politycznych przyjaciół zaangażował się w powstanie niezależnego ośrodka politycznego, koordynującego akcję Polonii na rzecz odzyskania niepodległości. Kiedy Wisnton Churchill wyrasta na największego przyjaciele Sowietów, a generał Sikorski de facto zrzeka się ziem wschodnich, Matuszewski z zimna krwią przypomina geopolityczne warunki niepodległości Polski. Póki Polska istnieje – zarówno imperializm niemiecki jak i imperializm rosyjski są zahamowane. Ten pierwszy szaniec musi być zdobyty by dalszy marsz mógł się rozpocząć. W 1942 roku upominał się o prawa Polski do Prus Wschodnich i Morza Bałtyckiego. Warunkiem likwidacji potęgi niemieckiej jest pozbawienie Niemiec tzw. dwóch ramion. Ramię północne, lewe, sięga przez Pomorze aż do Królewca i Kłajpedy, przez co Rzesza odcina od dostępu do wolnych wód świata ludy Polski, Litwy, Czech, Węgier, Słowacji, Rumunii. Bałtyk staje się w ten sposób Niemieckim jeziorem. Natomiast ramię południowe, prawe, przez Wiedeń, Bratysławę i Maribor rozciąga się ku Bałkanom, doprowadzając do gospodarczego bezwładu Czechy, Słowację, Węgry, Rumunię i Serbię. W geopolitycznych koncepcjach Mackindera upatrywał Matuszewski szansę dla Polski i pozostałych narodów, leżących pomiędzy Niemcami a Rosją. W 1943 roku sprzeciwia się anglosaskiej koncepcji nasycenia Niemiec. Poza militarnym osłabieniem Niemiec Matuszewski wskazuje na konieczność rewizji granic. Przyjmując naukę Mackindera o Heartlandzie domaga się na zawsze zniszczenia potęgi niemieckiej w Europie poprzez odebranie im Prus Wschodnich, gdyż właśnie dzięki posiadaniu Prus Wschodnich otwierała im się droga do panowania nad światem.
6. Koncepcje polityczne Henryka Bagińskiego. Henryk Bagiński (pułkownik) należał do największych w Polsce znawców geografii wojskowej. Odzyskanie niepodległości w 1918 roku i nasilający się konflikt wokół granicy z Niemcami wzmógł u Bagińskiego przekonanie o potrzebie obrony zachodnich granic Polski. Według niego zasadniczym problemem przed jakim stanęła Polska po I wojnie światowej była obrona i rozszerzenie stanu posiadania nad Bałtykiem. W odzyskaniu niewielkiego brzegu nad Bałtykiem upatrywał Bagiński szansę dla rozwoju tzw. świadomości morskiej Polaków, której służyć powinien rozwój turystyki i odpowiednie programy szkolne. Wielokrotnie powtarzał, że głównym warunkiem istnienia niepodległej Polski jest jej wolność na morzu. Za kwestię czasu uważał Bagiński możliwość współpracy niemiecko-sowieckiej, która zakończyć się musi wytyczeniem wspólnej granicy. Najbardziej znanym dziełem pułkownika Bagińskiego jest obszerne studium „Polska i Bałtyk”, w którym uzasadnił żądania terytorialne Polski, a także odparł argumenty geopolityków niemieckich uzasadniających wschodnią ekspansję terytorialną III Rzeszy. Autor „Polski i Bałtyku” omówił wszystkie czynniki determinujące przez Polskę odzyskanie całego wybrzeża bałtyckiego. Przypomina, że pod względem geograficznym Europa dzieli się na dwie zasadnicze części:
- jednostajną rozległą płytę rosyjską – Europa wschodnio-różnokształtna;
- różnowiekową resztę – Europa Zachodnia.
Polska leży we wschodniej części Europy Zachodniej. Jedną z najważniejszych cech indywidualności geograficznej Polski jest jej położenie na pomoście bałtycko-czarnomorskim i bałtycko-adriatyckim przy Bramie Morawskiej. Obok pomostowości, wymienia Bagiński jeszcze spójność hydrograficzną (wpływ lodowców na ukształtowanie rzeźby ziem polskich i sieci rzecznej), symetrię budowy (układ rzeźby powierzchni w szereg pasów wyższych i niższych), oraz klimat Polski. Indywidualność geograficzna Polski wynika przede wszystkim z naturalnych więzów komunikacyjnych. Południkowo rozwinięte rzeki jak Odra, Wisła wiążą wał górski z Bałtykiem lub też umożliwiają połączenia Bałtyku z Morzem Czarnym. Polska leży na skrzyżowaniu ważnych dróg równoleżnikowych z drogami południkowymi. Przez opanowanie tych dróg stała się Polska wieka i potężna i na tych drogach rozgrywała się historia Polski. Naturalny rozwój państwa polskiego został zahamowany według Bagińskiego przez niemieckie parcie na wschód. Widzi on trzy kierunki niemieckiego naporu na wschód, które zdecydowały o rozbiciu politycznym Słowian na pomoście adriatycko-bałtyckim:
- wzdłuż Bałtyku, klinem brandenbursko-pomorskim, oddzielającym Polskę od Połabian i Pomorza Zachodniego, w celu zawładnięcia Prusami Wschodnimi a przez to Żmudzią, Łotwą i Estonią;
- klinem łużycko-śląskim oddzielili Polskę od Czech;
- klinem dunajskim tworząc Austrię na ziemi morawskiej, oddzielili Czechów, Morawian i Słowaków od Słoweńców, Chorwatów i Serbów.
Gęstość sieci hydrograficznej ziem polskich, spojonej sztucznymi kanałami daje Polsce olbrzymią szansę uniezależnienia gospodarczego od dróg wschód-zachód. Trzy wielki rzeki narodowe Odra, Wisła i Niemen poprzez liczne dopływy zbliżające się do rzek zlewiska czarnomorskiego, tworzą z Europy Środkowej wspólny, naturalny obszar gospodarczy. Daje to Polsce możliwość ominięcia Niemiec i Rosji, celem nawiązania bezpośredniego kontaktu z zachodem i państwami znajdującymi się na wysokim szczeblu rozwoju kultury, jak Wielka Brytania, Francja i Ameryka. Głównym zadaniem polskiej polityki morskiej miało być prowadzenie handlu czynnego, aby uwolnić się od pośredników. Miało to polegać na wyrobieniu i utrzymaniu dróg komunikacyjnych do wszystkich krajów świata dla dowozu surowców i wywozu produktów. Bagiński uważa, że porty w Królewcu i Szczecinie zostały nienaturalnie odcięte od swych macierzystych ziem.
7. Koncepcje geopolityczne Eugeniusza Romera. Eugeniusz Romer (1871 – 1954) – ojciec polskiej geopolityki – swoje poglądy wyłożył w pracy „Ziemia i Państwo”. Romer nazwał fizjograficzną Polskę pomostem między dwoma morzami, a jej indywidualność polityczną widział w jednoczących ją naturalnych węzłach komunikacyjnych. Nie zgadza się z koncepcją Nałkowskiego, że Polska jest krajem przejściowym, przedmurzem Zachodu ku Wschodowi i bramą Wschodu ku Zachodowi. Zauważa, że struktura lądu Europy wskazuje na podział północ-południe. Badania struktury lądu europejskiego doprowadziły go do wniosku, że Europa dzieli się na 4 części:
- Wyspy Brytyjskie ze Skandynawią i Finlandią;
- obszary niżowe od Atlantyku po Ural;
- pas gór średnich od Atlantyku po Wisłę;
- Europa medyterańska, rozciągająca się ku północy po wieńce gór łańcuchowych.
Jako pierwszy w Polsce zauważył geostrategiczną rolę rzek. Przypisywał im rolę rozstrzygającą o kierunkach i rozmiarach ekspansji państwa. Zwracał uwagę na wzajemną współzależność sieci wodnej z rzeźbą ziem polskich, co doprowadziło do wykształcenia równoleżnikowej strefowości terytorialnej Polski:
- I pas, to szeroka kraina wielkich dolin z kolebką jądrem Polski, Wielkopolską Kujawami i Mazowszem;
- II pas podgórski w obrębie wyżyn, wzniesionych po lewym brzegu górnej Wisły, a ciągnący się po Sudety i Karpaty, to Śląsk i Małopolska, a w ich przedłużeniu Ruś Czerwoną;
- III pas zwany pomorskim z Pomorzem i Prusami.
Zauważa Romer jeszcze jedną cechę charakterystyczna rozczłonkowania terytorialnego Polski; mianowicie w naszej historii główne linie wodne zawsze były osią owych członków organizmu, nigdy granicą nawet podczas rozbicia dzielnicowego. Zwraca uwagę na geostrategiczną rolę basenu Wisły, którego posiadanie daje możliwość ekspansji w kierunku wschodnim. Natomiast za kres ekspansji wschodniej uważa Dźwinę, gdyż posiada ona słabo rozwiniętą sieć dopływów przez co posiada charakter rzeki granicznej. O potrzebie odzyskania Gdańska i dostępu do Morza Bałtyckiego, przypomina według niego bieg Wisły w kierunku północnym. Przez ten fakt Polska jest stale zrośnięta z Bałtykiem. Natomiast rzeka Odra, która nie posiada żadnego dopływu z lewej strony, ma charakter rzeki granicznej. Zmiany graniczne na zachodzie Polski po II wojnie światowej przyjął Romer z zadowoleniem. W rozwoju stosunków geopolitycznych na świecie zauważa on szereg sprzeczności. Z jednej strony zwracał on uwagę na większą europeizację kulturalną, a z drugiej strony zauważał polityczne rozczłonkowanie. Sytuacje taka spowodowała powstanie nowego tworu, tzw. Cywilizacji amerykańskich europeidów. Przewidywał one w przyszłości zwiększenie roli Stanów Zjednoczonych w światowej polityce. „Kraj Największych Liczb” – to wg Romera Ameryka już przed II wojną światową. „Wola życia z ziemi i zżycia się z tą ziemią” – to wg Romera było gwarantem sukcesu. W swoich rozważaniach wysoce kontrowersyjnie wypowiadał się on na temat Rosji, którą wyłączał spoza cywilizacji europejskiej. Natomiast geopolitykę Azji opierał na dominacji dwóch podmiotów: Rosji i Chin. Ekspansję chińską tłumaczy szczególna rolą wielkich rzek chińskich Huang-ho i Jangcy, których dopływy doprowadziły Chińczyków w głąb Tybetu. Bezpieczeństwo Polski uzależnia on od stosunków polityki do geografii.Powyższe koncepcje choć ważne, nie są jednak aktualne i nie opisują świata WSPÓŁCZESNEGO. A to właśnie taka aktualna i wiarygodna koncepcja musi poprzedzać podjęcie następnych kroków. Kroków, bez których ewentualna wygrana Polaków w międzynarodowej zawierusze musiałaby być oceniona przez historię jako CUD:
1.rozpoznanie strategii dominujacej przeciwników poprzez zbadanie czy są racjonalni czy nie,
2.pozyskanie informacji jakimi atutami rzeczywiście dysponują i jakie mają słabe strony,
3.własciwie zidentyfikować i zdiagnozować najważniejsze wydarzenia geopolityczne, a potem wyprowadzić właściwe wnioski.
4. porównać ich aktywa i pasywa z naszymi oraz ustalić jakimi informacjami na nasz temat dysponują – by wykluczyć lub wykorzystać blef.
5.ustalić Cel gry geopolitycznej i poszczególne cele wszystkich jej uczestników.
6.A przede wszyskim TO, co jest NASZYM CELEM.
W tym kontekście pękam przez łzy ze śmiechu przypominając sobie dokument szumnie nazwany „Strategią dla Polski”. Co to za knot? Produkt myśli państwowej i potęgi dyplomacji polskiej? Nie znalazłem w nim nawet śladu kompleksowego rozpoznania problemu, umiejscowienia naszego kraju w geopolitycznej grze oraz wyznaczenia (nawet z grubsza) celu, do którego dążymy. Tylko jakieś banialuki i pobożne (‘bezbożne?”) życzenia. Dziękuję, postoję. Jak będę chciał sobie pomarzyć i oddać się sferze fantazji to poproszę ośmioletniego blogera Kubę, by zaprojektował mi maszynę do robienia błogiego nastroju. Nie rozumiem jak w takiej sytuacji politycy polscy, nie mając elementarnego rozpoznania ww. czynników są w stanie podejmować jakiekolwiek decyzje międzynarodowe, a służby specjalne działać. Każdy kraj suwerenny rozwija dyskusję i refleksje na tematy swojego miejsca na ziemi. Być może Polska jeszcze nim nie jest – to by wiele tłumaczyło. Proponuję blogerom (uszanowanie dla Krzysztofa J. Wojtasa), niezależnym kandydatom wwyborach(m.in. Romualdowi Szeremietiewowi) i innym Polakom wykluczonym z życia publicznego odwalić robotę za dzisiejsze ciury polityczne i posiłkując się koncepcją przedstawioną przez Georga Friedmana, który jako pierwsza nazywa Polskę GEOPOLITYCZNYM GRACZEM; oraz korzystając z wymienionych koncepcji z brodą i białego wywiadu istotnych faktów z ostatnich kilku lat wypracować ZAŁOŻENIA STRATEGII GEOPOLITYCZNEJ DLA POLSKI.
Bo bez tego - Panowie Szlachta i Panie Szlachcianki - nie wiemy nawet (do cholery!), co jest Naszą Racją Stanu, kto jest naszym współczesnym Bohaterem, kto zdrajcą i wrogiem i ile jeszcze Polski nas czeka. A może wiemy? Tylko ciekawe skąd… Łażący Łazarz
Kucharki III RP Restauratorkę Magdę Gessler i dziennikarkę Hannę Lis łączy znacznie więcej niż tylko chęć bycia gwiazdą telewizyjnych programów kulinarnych. Obie pochodzą z rodzin prominentnych dziennikarzy PRL – korespondentów zagranicznych PAP, którzy aktywnie wspierali PZPR i byli rejestrowani przez SB jako kontakty operacyjne wywiadu. Ramówki stacji koncernu ITI pełne są programów kulinarnych z udziałem Magdy Gessler. Tego pozazdrościła jej ostatnio dziennikarka Hanna Lis, pragnąca wrócić na wizję w swoim show na temat gotowania. Obie gwiazdy telewizji pochodzą z rodzin prominentnych dziennikarzy okresu PRL. Ojcem Magdy Gessler jest Mirosław Ikonowicz – dziennikarz, wieloletni korespondent PAP, a bratem działacz skrajnej lewicy – Piotr Ikonowicz. Byłą żoną Piotra Ikonowicza jest polityk występująca jednocześnie w roli dziennikarki – Zuzanna Dąbrowska. Mirosław Ikonowicz nadal udziela się dziennikarsko – przed ledwie kilku miesiącami zakończył współpracę z lewicowym tygodnikiem „Przegląd”. W początkach swojej kariery pracował dla redakcji „Dziennika Bałtyckiego” i „Kuriera Szczecińskiego”. W 1950 r. rozpoczął pracę w Polskim Radiu. Choć miał średnie wykształcenie, szybko został kierownikiem audycji „Korespondenci robotniczo-chłopscy donoszą”. Równolegle studiował, ale zanim został absolwentem wydziału historycznego, pracował jako sekretarz odpowiedzialny Katedry Historii Powszechnej Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR. Od 1953 r. pracował w PAP, był m.in. szefem Biuletynu Specjalnego.
Watykan na muszce Mirosław Ikonowicz został zarejestrowany jako kontakt operacyjny wywiadu PRL w 1973 r., przed wyjazdem na placówkę do Madrytu. W kontaktach z SB posługiwał się pseudonimem „Metrampaż” (łamacz w zecerni). W tym okresie pracował jako korespondent na Półwyspie Iberyjskim i w Watykanie. Współpracę z bezpieką zakończył w 1987 r. Podczas rozmowy werbunkowej kandydat na KO nie wahał się wobec propozycji współpracy z wywiadem. Przeciwnie – w trakcie spotkania z przedstawicielami Wydziału VI Departamentu I – ppłk. Marianem Żebrowskim i ppor. Wiesławem Stypczyńskim – określił to jako obowiązek wobec PRL. Podpisał zobowiązanie o zachowaniu w tajemnicy swojej współpracy z tajną służbą. Po pierwszych spotkaniach i przeszkoleniu „Metrampaża” odnotowano jego aktywność, samodzielność i spryt. Jeden z meldunków wywiadu z czerwca 1982 r. dotyczył przebywającej z KO za granicą jego córki Magdy. Pozostawała ona w dobrych kontaktach z dziennikarzami Telewizji Polskiej. Efektem tych znajomości była złożona jej propozycja pracy przy obsłudze polskiej ekipy na mundialu w 1982 r. w Hiszpanii. Jako jej gażę wpisano okrągłą sumę 1200 dolarów. Znajomi redaktorzy z telewizji czym prędzej akredytowali ją jako tłumaczkę ekipy w komitecie organizacyjnym mistrzostw świata. Według oficera SB, od początku było wiadomo, iż córka KO – wówczas w zaawansowanej ciąży – nie podoła obowiązkom tłumacza. Ocenił, że była to zwykła próba naciągnięcia TVP na nieuzasadnione wydatki. W 1987 r. płk wywiadu Eugeniusz Spyra zapisał, że „Metrampaż” poprosił go o spotkanie. KO poruszył w rozmowie sprawę swojego syna Piotra, który został zatrzymany przez milicję jako redaktor pisma „Robotnik” i członek Solidarności. „Metrampaż” interweniował już w sprawie syna u oficera z Dzielnicowego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Okazało się, że powodem zatrzymania była sprzedaż przez Piotra – syna KO zagranicznej waluty. Na spotkaniu z płk. Spyrą „Metrampaż” obiecał, że wyprowadzi syna z niepożądanego środowiska i prosił, by incydent z MO nie przeszkodził młodzieńcowi w znalezieniu miejsca pracy. Pułkownik SB obiecał, iż przedstawi problem swojemu kierownictwu i poprosi o pomoc w rozwiązaniu tej sprawy. Spyra poruszył również kwestię aktualnego wyjazdu „Metrampaża” do Rzymu w związku z planowaną wizytą Wojciecha Jaruzelskiego w tym mieście. „Metrampaż” otrzymał zadanie zebrania ocen i komentarzy politycznych m.in. w środowiskach intelektualistów na temat tej wizyty. Miał zreferować możliwe następstwa przyjazdu władz PRL do Watykanu. Zgodnie z tymi wytycznymi KO przekazał później trzy doniesienia rezydentowi „Disowi”. Prowadzący zlecił KO opracowanie charakterystyk znanych mu działaczy katolickich i mających związek z organizacjami typu Opus Dei, Communione i Liberazione, Schoenstadt itd. Ostrzegł również „Metrampaża”, iż jego syn Piotr, znów zatrzymany przez MO podczas demonstracji w Jarocinie, po raz ostatni uniknął aresztu w zamian za grzywnę. Po wykonaniu pracy w Stolicy Apostolskiej korespondent PAP Mirosław Ikonowicz wydał kronikę „Wizyta w Watykanie”, przedstawiającą podróż w 1987 r. najwyższych władz PRL do Rzymu i spotkania gen. Wojciecha Jaruzelskiego z papieżem Janem Pawłem II. Autor kładł nacisk na oddawanie hołdu głowie państwa PRL przez Gwardię Szwajcarską. Opis honorów oddawanych przez gwardzistów gen. Jaruzelskiemu przewija się kilkakrotnie w tekście książki. Po zakończeniu współpracy z KO oceniono ją jako bardzo owocną. Był on „współpracownikiem zdyscyplinowanym, dyspozycyjnym, dostarczał ciekawych informacji wywiadowczych, które w Centrali kierowano na tzw. najwyższy rozdzielnik” – zapisano w notatce SB. KO był wynagradzany finansowo premiami, refundowano mu również koszty poniesione podczas spotkań z osobami interesującymi SB. Kontakt operacyjny każdorazowo kwitował odbiór pieniędzy. Mimo prób nie udało się nam skontaktować z redaktorem Ikonowiczem.
Wprost nie do wiary W 2007 r., gdy trwały rządy Prawa i Sprawiedliwości, dziennikarka Hanna Lis opowiadała w wywiadzie dla „Gali”, jak bardzo źle się czuła wówczas w Polsce: „Jestem zasmucona, kiedy słyszę premiera, który mówi, że jeśli opozycja wygra wybory, to będziemy mieli powtórkę z 13 grudnia. Jestem przerażona, gdy Jarosław Kaczyński oznajmia, iż nie rozumie decyzji niezawisłego sądu o wypuszczeniu na wolność doktora G. i zaraz potem dodaje, że prawo nie powinno przeszkadzać w działaniu. (…) Jeśli takie są standardy IV RP, to ja poproszę o V”. Hanna Lis, prywatnie żona naczelnego „Wprost” Tomasza Lisa, jest córką dziennikarzy, Waldemara i Aleksandry Kedaj, którzy znaleźli się na liście Stefana Kisielewskiego (Kisiela) opublikowanej w 1984 r. i obejmującej najgorliwszych dziennikarzy reżimowych PRL. Waldemar Kedaj to zasłużony dla władz PRL dziennikarz „Trybuny Ludu”, korespondent PAP m.in. w Rzymie. Do pracy w Agencji został skierowany przez Zarząd Główny ZMS. Powierzono mu tam funkcję kierownika działu zagranicznego. W latach 1970–1972 był korespondentem w Hanoi. Wyróżniał się zaangażowaniem partyjnym – był członkiem egzekutywy PZPR w PAP. Wywiad SB zarejestrował go w 1974 r. jako kontakt operacyjny „Mento”. Wówczas cenne okazały się dla bezpieki jego możliwości operacyjne wynikające z objęcia stanowiska korespondenta PAP w Rzymie. Mimo iż z materiałów SB wynika, że „Mento” współpracował z SB z poczucia obowiązku wobec PRL i odbył przeszkolenie dot. metod pracy wywiadowczej i kontrwywiadowczej, po latach napisał na łamach „Wprost” oświadczenie, iż nigdy świadomie nie podjął współpracy z tajnymi służbami PRL. Według akt IPN, „Mento” za doniesienia nie był wynagradzany, ale refundowano mu koszty wynikające z realizacji zadań nałożonych przez SB. Bezpieka z jego udziałem powiększała wiedzę o kulisach rozmów Stolicy Apostolskiej z władzami PRL. Poza tym miał obserwować na bieżąco, co interesującego dla SB dzieje się w Watykanie. Efekty współpracy „Mento” z SB jej funkcjonariusze określali jako dobre. Jego donosy wielokrotnie wykorzystywano „na szczeblu kierownictwa partyjno-rządowego” – zapisał inspektor Wydziału III Departamentu I ppor. Chojnowski. Podkreślił, że KO nie odmówił wykonania żadnego z wyznaczonych mu zadań. Po powrocie korespondenta PAP z Włoch do kraju w 1980 r. bezpieka zaprzestała wykorzystywania go jako źródła informacji i złożyła akta sprawy do archiwów. Nie wszystkie jednak – uprzednio dokonano komisyjnego zniszczenia 37 dokumentów – donosów „Mento”, raportów i innych materiałów z jego akt. Jego żona Aleksandra Kedaj w czasach PRL była m.in. korespondentką „Życia Warszawy”. Pracowała też w Dzienniku Telewizyjnym. Wojciech Reszczyński, który pracował w 1987 r. w telewizji, opisał po latach zachowanie dziennikarki przed referendum mającym wykazać poparcie społeczne dla władzy. Ówczesna sekretarz Działu Publicystyki i Informacji Dziennika Telewizyjnego Aleksandra Kedaj, jako przełożona, wezwała go do siebie. Żądała wyjaśnień, dlaczego nie dał się, jak inni dziennikarze, sfilmować ekipie DTV podczas wrzucania głosu do urny wyborczej. Zrobiła mu długi wywód o znaczeniu, jakie miał dla władz pozytywny wynik referendum. Reszczyński napisał, że po tym zdarzeniu miał problemy w pracy i rzadziej występował przed kamerami. Redaktor Waldemar Kedaj nadal pracuje dla „Wprost”. Co więcej, jest szefem działu „Świat” tego tygodnika. W jednym z artykułów zamieszczonych w 2006 r. wychwalał lewicowego premiera Hiszpanii Jose Luisa Zapatero. „Powody do optymizmu ma hiszpański rząd, a Zapatero niczym magik wyciąga z kapelusza kolejne liczby, które świadczą, że wskaźniki gospodarcze są budujące” – pisał Kedaj. Skontaktowaliśmy się z dziennikarzem i zapytaliśmy, czy nie czuje dyskomfortu z racji zatrudnienia go w redakcji swojego zięcia. – Bez dowcipów – oburzył się redaktor „Wprost”. – To chyba dzień żartów – tak zareagował, na pytanie o kontakty z SB. – Proszę mi nie zawracać głowy – zakończył rozmowę Kedaj. Maciej Marosz
Ziemkiewicz: michnikowszczyzna po Michniku. "Establishment patrzył na żałobę Polaków z mieszaniną pogardy i lęku"„Nasz naród jak lawa", czyli michnikowszczyzna po Michniku. Muszę wytłumaczyć się Czytelnikom z faktu, że po sukcesie pierwszego wydania książka ta na tak długi czas zniknęła z księgarń. Oddając do rąk Czytelników po pięciu latach drugie wydanie "Michnikowszczyzny" nie dokonałem w tekście zbyt wielu zmian, ograniczając się do poprawienia oczywistych błędów oraz rozwinięcia fragmentu, który stał się przedmiotem wciąż nie zakończonego procesu sądowego. Dodałem tylko jeszcze jedno posłowie. Ponieważ wydaje mi się ono istotne, chciałbym tą drogą umożliwić zapoznanie się z nim tym wszystkim, którzy kupili pierwsze wydanie.
1. Kiedy ją pisałem, moment historyczny wydawał się przełomowy − w wyborach parlamentarnych roku 2005 cztery piąte głosujących poparło partie, które deklarowały stanowcze odrzucenie dotychczasowego, okrągłostołowego porządku. W tym głównie PiS i PO, dwie partie postsolidarnościowe, które zgodnie zapowiadały „szarpnięcie cuglami" i budowę nowej Polski − zasadniczo lepszej niż ta postanowiona w Magdalence, jednym dająca nieuzasadnione przywileje, a innym zagradzająca drogę rozwoju i samorealizacji „szklanym sufitem". Ówcześni politycy PO nazwali to wymarzone lepsze państwo „czwartą rzeczpospolitą". Nie byłem jedynym, który liczył, że coś z tych zapowiedzi zostanie spełnione. Nie zostało. Przywódcy polityczni, którzy wtedy wydawali się, jako liderzy solidarnościowej opozycji wobec rządów postkomunistycznych, naturalnymi sojusznikami, wyeliminowawszy wspólnego wroga, a także potencjalnych konkurentów do władzy we własnych obozach, i pozostawszy na politycznej scenie praktycznie sami, rozpoczęli między sobą polityczną wojnę totalną. Trzeba ją nazwać w ten sposób, bo tak samo jak opisywana tu „wojna na górze", i ta pomiędzy Tuskiem a Kaczyńskim obliczona była na całkowite zniszczenie i eliminację wroga. W pewnej chwili wydawało się, że Kaczyński swoimi manewrami politycznymi osiągnie zwycięstwo − był już blisko rozkruszenia partii opozycyjnych i wydobycia z nich kilkudziesięciu posłów niezbędnych do sformowania stabilnej sejmowej większości. Potem przyszła nieoczekiwana zmiana, Tusk znakomicie wyczuł nastroje społeczne i dzięki skutecznemu pijarowi rozkręcił tak powszechną niechęć do Kaczyńskich, że gdyby nie katastrofa w Smoleńsku prawdopodobnie zdołałby ich całkowicie wyeliminować. Zarówno manewry pierwszego, jak i propaganda drugiego były nacechowane postępującym brakiem skrupułów, i, prawem sprzężenia zwrotnego, powodowały stałe rozognienie politycznej wojny domowej. Do chwili, gdy piszę tę słowa, wojna ta nie została rozstrzygnięta i bodaj jest dalszą od rozstrzygnięcia niż kiedykolwiek. Natomiast szkody, jakie poczyniła, są już prawdopodobnie nie do naprawienia. Stary, dominujący w latach dziewięćdziesiątych podział na post-komunę i post-solidarność zanikł, ale opisane w tej książce wysiłki Adama Michnika i jego akolitów, by zbudować na jego gruzach i narzucić Polakom bezalternatywnie modernizacyjną elitę godzącą establishment „z obu stron historycznego podziału" nie przyniosły zamierzonych rezultatów. Kolejne siły polityczne, w których pokładał Michnik nadzieję, były zmiatane ze sceny politycznej przez wyborców. W Polsce podzielonej ostatecznie pomiędzy braci Kaczyńskich a Donalda Tuska michnikowszczyzna pozbawiona została wyboru, musiała znaleźć się w obozie tego drugiego, ale na jego, nie na swoich warunkach. A potem stało się jej udziałem to, co nieuchronne w środowiskach wytwarzających skamieniałą, sztywną hierarchię − liderzy słabną ze względów czysto biologicznych, bezbarwni klakierzy nie są w stanie ich zastąpić, a tych bystrzejszych dawno już nie ma, poszli szukać własnych, alternatywnych salonów. Pomiędzy michnikowszczyzną ad. anno domini 1990 a tą z roku 2010 różnica jest taka mniej więcej − uwzględniając, że czas płynie dziś szybciej − jak pomiędzy tymi „oświeconymi" z obiadów czwartkowych u króla Stanisława Augusta, a tymi, którzy spotykali się u generałowej Zajączkowej. Hegemoni politycznej sceny, odniósłszy wspólnie zwycięstwo nad Kwaśniewskim i Millerem i unieważniwszy „podział postkomunistyczny", musieli odwołać się do jakiegoś innego podziału, który uzasadniałby ich świętą wojnę. Piszę „odwołać się", a nie, jak się pisać przyjęło, „wykreować" go. Politycy nie są aż tak potężni, by kreować społeczne emocje. Politycy są jak żeglarze, którzy przecież nie decydują o wietrze, ich umiejętnością jest tylko − jak zresztą objaśniał to Jarosław Kaczyński w książce-wywiadzie Teresy Bochwic z 1991 roku − „wyłapywanie pojawiających się wiatrów" i odpowiednie do nich nastawianie swych partyjnych żagli, tak, by popchnęły łódź w zamierzoną stronę i nie wyłamały przy tym masztu. A do czego odwołać się mogli Kaczyński i Tusk? Pierwszy obstawił niezadowolonych, których głosy do roku 2005 zawsze przeważały nad zadowolonymi. Wydawało się, że w ten sposób zamknął wroga w pułapce „polski liberalnej" i na zawsze pozbawił szans na poparcie większości. Stało się jednak inaczej, Tusk bowiem, przyjąwszy tę grę, wywinął się tradycyjnej, budzącej niechęć prostego wyborcy retoryce salonu (psychiatria nazywa ten rodzaj dyskursu „urojeniami wyższościowymi") i odwołał do modernizacyjnych aspiracji, do chęci wejścia do salonu, która w momencie znacznej poprawy bytu okazała się w Polakach silniejsza od chęci rozpędzenia go. Nie wdając się w szczegóły, które objaśniałem gdzie indziej, trzeba zauważyć, że było to tylko nowe odczytanie podziału znacznie starszego, głębinowego, przecinającego Polskę u samej podstawy i budzącego najsilniejsze emocje. Do emocji generowanych przez dwa oddziałujące na Polaków bieguny − tradycjonalistyczny, z ideałami patriotyzmu i wiary, i modernizacyjny, z imperatywem naśladowania wzorców zachodnich. A więc bieguny, których przyciąganie, o czym wielokrotnie pisałem, stale rozrywa Polskę na sarmatyzm i na „oświecenie", na Konfederację i Familię, na lud, uważany przez elitę za ciemny, i na elitę, uważaną przez lud za zdradziecką. Jest to rozdarcie tyleż specyficznie polskie, sięgające korzeniami ery przedrozbiorowej, co i typowe, dające się zauważyć we wszystkich krajach postkolonialnych. W kraju wolnym w powszechnym przekonaniu elita bierze się z talentu, przedsiębiorczości, pracowitości. W kraju podbitym elita bierze się z kolaboracji. W kraju wolnym awans do elity oznacza szacunek, w podbitym − zdradę i zaparcie się korzeni. Dlatego w kraju wolnym warstwa wyższa czuje się odpowiedzialna za naród, jest jego przewodnikiem i wyrazicielem jego interesów. Natomiast w kraju skolonizowanym − oddziela ją od tego narodu obustronna pogarda, która trwa jeszcze długo po uzyskaniu suwerenności. Postkolonialny podział na społeczne doły, oduczone odpowiedzialności za wspólne dobro i wyżej od rozmaitych cnót ceniące sobie cwaniactwo, oraz na elity zapatrzone we wzorce płynące z metropolii, przyznające sobie rolę strażników cywilizacji ustanowionych nad dzikimi i nieobliczalnymi rodakami zaważył decydująco na dwudziestoleciu III RP. Sen Krasińskiego o cudzie, który by zjednoczył „z polską szlachtą polski lud", sen na chwilę ziszczony w „Solidarności", w micie Sierpnia, jednającego na barykadzie intelektualistę „z młodym w kasku robotnikiem" − po prostu sczezł. Od zarania „wojny na górze" przepaść pogłębiała się i poszerzała z każdym kolejnym politycznym konfliktem. Nie jestem w stanie policzyć, po raz który to powtarzam, mam wrażenie, że ta obserwacja stała się już osią jeśli nie całej, to większości mojej publicystyki. A co najmniej trzech książek, które, zresztą ku pewnemu zaskoczeniu dla mnie, ułożyły się w tryptyk usiłujący opisać tę dwudziestoletnią przygodę Polaków z wolnością, do której tak trudno okazało się dorosnąć. W „Polactwie" skupiałem się na opisie zachowań naszego „cwanego niewolnika", wychowanego w poddaństwie peerelu, w „Czasie wrzeszczących staruszków" na klasie politycznej, ze szczególnym uwzględnieniem wspomnianych tu przywódców, którzy dostali swe ręce Złoty Róg „złoty róg" i zaprzepaścili go, usiłując się nawzajem pozabijać. „Michnikowszczyzna" była głównie badaniem i opukiwaniem tej właśnie postkolonialnej elity, kształtującej się nie jako elita narodu, ale jako „elita przeciwko narodowi".
2. Ale brakowało mi pewności, by książkę, która powstała z wątpliwości i pytań, przenieść w sobie samym na półkę z pewnikami − a czymś takim jest dla pisarza wznowienie. Przymierzałem się do różnych wariantów zmian, nawet do całkowitego przerobienia kilku rozdziałów, szkicowałem sobie kolejne nowe wstępy i posłowia. A potem przyszedł grom z jasnego nieba − katastrofa na smoleńskim lotnisku, żałoba narodowa, wielkie, uliczne rekolekcje, nieprzebrane tłumy pod opustoszałym pałacem prezydenckim i gwałtowna reakcja na nie intelektualnych salonów. I w tych dniach zrozumiałem, że książki, takiej, jaką oddałem do druku w 2006 roku, zmieniać nie ma potrzeby, wyjąwszy oczywiste lapsusy i drobne uaktualnienia. Uświadomiłem sobie, że stało się coś, co natychmiast, z trafnością, jaka zdarza się tylko poetom, i to tym tkwiącym najgłębiej w duszy narodu, zauważył Jarosław Marek Rymkiewicz: „To co nas podzieliło − to się już nie sklei". Otóż to. Wiersz, opluty z punktu przez propagandystów nie sięgających wzrokiem dalej, niż każą wymogi bieżącej partyjnej krzątaniny, uchwycił główny znak, jaki dała nam narodowa żałoba. Podczas gdy tłumy Polaków wyszły na ulicę zapalać żałobne znicze, modlić się i ustawiać w gigantycznej kolejce do oddania hołdu prezydenckiej parze, „salon" zakipiał pogardliwymi komentarzami o „cyrku", „zbiorowej histerii", „absurdalnym, stadnym zachowaniu", zblazowanymi uwagami na temat „mrocznych wyziewów polskiego mesjanizmu" i „tanatofilii". W coraz bardziej życzliwej takim enuncjacjom atmosferze „Gazety Wyborczej" czy „Krytyki Politycznej" padały kolejne wyznania celebrytów intelektu o strachu, jakich wzbudzają w nich te tłumy „owinięte w biało- czerwone flagi", o „wykluczeniu z żałoby", jakiego rzekomo z ich strony doznają, nie czując się ani patriotami, ani katolikami, choć jako żywo, nie wykluczał ich z tej wspólnoty nikt poza ich własnym, troskliwie hodowanym poczuciem obcości i pogardy dla niej. Padały też wezwania do walki z budzącym się „demonem polskiego patriotyzmu", do „rozbrojenia tykającej bomby" rodzącego się „nowego narodowego mitu", szyderstwa i tradycyjne narzekania, że Polacy, niestety, nie są Niemcami, Francuzami i w ogóle Europejczykami, wyjąwszy, oczywiście, tych, którzy tę polską zaściankowość zauważają i skarżą się na nią niosącym nam oświecenie salonom zachodnim i ich mediom. Polski establishment patrzył na żałobę Polaków dokładnie tak, jak zlatynizowani, zanglicyzowani czy zromanizowani tubylcy w koloniach, pełniący tam funkcje drobnych oficjalistów, sekretarzy albo podoficerów i niezmiernie z tego dumni, musieli patrzeć na swych mniej ucywilizowanych rodaków odprawiających jakieś tradycyjne rytuały przy tam-tamtach. Z mieszaniną pogardy i lęku. I z bezbrzeżnym poczuciem wyższości.
3. Na czym polega klęska tej, najszerzej mówiąc, formacji, której patronem stał się po roku 2007 Tusk? Na tym, że obiecanej modernizacji przeprowadzić ona nie jest zdolna. Tak jak w całych zresztą rządach PO, para, mówiąc obrazowo, poszła w gwizdek. Miliony Polaków kupiły na jakiś czas ofertę awansu symbolicznego: przestajesz się zaliczać do ciemnej części narodu, jeśli jesteś z nami, jeśli śmiejesz się z tych samych co my osób, a te same uważasz za autorytety, jeśli odrzucasz „patridiotyzm", „ciasny katolicyzm" i wszystkie te anachroniczne „stadne instynkty", więżące nas w zaścianku i czyniące zadupiem cywilizowanego świata. W zamian za to my dajemy ci „brend" inteligenta, brend, który, jak często bywa, im mniej inteligencja znaczy w rzeczywistości, tym jest bardziej pożądany, dowodzą tego badania, w których przytłaczające większość Polaków deklaruje, że chce być inteligentami, tak, jak 90 procent. Amerykanów chce być „klasą średnią". Wytworzone przez michnikowszczyznę narzędzia „dystrybucji szacunku" zadziałały, choć już nie do końca w jej rękach ani na jej rzecz, produkując tłumy „inteligentów", których jedynym tytułem do inteligenckości jest tytuł demonstracyjnie kupowanej i obdarzanej zaufaniem gazety. Ale wszystko to rozegrało się i wyczerpało na poziomie symboli, pozorów, jak się to dziś nazywa, „pijaru". Modernizacja przez imitację i tak nie byłaby modernizacją prawdziwą, ale lecz tu nawet imitacja jest tylko pozorem, powierzchownym strojeniem się w błyskotki, bo przejęcie rzeczywistych cywilizacyjnych wzorców Zachodu ani nie jest możliwe dla warstw tak intelektualnie miernych i niewyedukowanych, ani nie jest na rękę tym, którzy za zasłoną takiego „europeizowania" Polski tworzą prawdziwe „grupy trzymające władzę". Słowem − Salon Polski 2010, ten obnażony i obnażający się w chwili narodowego uniesienia, to fasada, w której pogrążający się w demencji pogrobowcy starej inteligencji pokroju Władysława Bartoszewskiego czy Czesława Miłosza stanowią już tylko alibi dla „inteligencji wytnij-wklej" z jej idolami pokroju Kuby Wojewódzkiego.
4. Kilka lat temu, kończąc pracę nad „Michnikowszczyzną" miałem pod powiekami obraz idących na Belweder w zimną listopadową noc podchorążych. Teraz zdaje mi się, że widzę tych samych podchorążych, może trochę starszych i bardziej zaznajomionych z uczuciem goryczy, jak już po upadku powstańczych nadziei, czy to w kraju, czy na emigracji, pochylają się z zapartym tchem nad świeżo wydaną „Dziadów częścią III" Mickiewicza, jak przy tej lekturze „duch z nich uchodzi i błądzi daleko", gdy znajdują w słowach wieszcza swoje myśli, swoje odczucia, nadzieje i wiarę. Zwłaszcza w scenie VII aktu I − w „salonie warszawskim". Salonie zaludnionym przez „kilku wielkich urzędników, kilku wielkich literatów, kilka dam wielkiego tonu, kilku jenerałów i sztabsoficerów" (reżyserów filmowych i tzw. tak zwanych celebrytów w czasach Mickiewicza jeszcze nie było), salonie pełnym hrabiów „świeżo awansowanych z mieszczaństwa", którzy plotą jak ważna jest arystokracja i przywołujących na dowód „Wielką Brytaniję", pisarzy, którzy nie chcących pisać o prawdziwym życiu, tylko bełkoczą kunsztownie cholera jedna wie, o czym właściwie, i kamerjunkrów przepełnionych ubolewających, że „dworu nie mamy w Warszawie"... W salonie, mówiąc krótko, potraktowanym słowami, które poeta wkłada w usta Piotra Wysockiego:
„Nasz naród jak lawa z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi".
Mało kto chce pamiętać, że w ciągu następnych kilkudziesięciu lat owa „skorupa" zniknęła rzeczywiście, tak, jak to Mickiewicz prorokował. I zostawmy na boku historyczne szczegóły, które mącą poetycką wizję, pozostańmy w czystym micie, którego Mickiewicz był tyleż prorokiem, co i realizacją. Tak, „rówieśnicy Mickiewicza", których świetnie opisała w sławnej książce profesor Witkowska, przeważnie potomkowie zubożałej, drobnej szlachty, zmuszeni zarobkować pracą umysłową, rzucili wyzwanie salonowi arystokratyczno-ziemiańskiemu, i dali początek elicie nowej − inteligenckiej. I ta inteligencka elita, niosąca myśl niepodległościową, stopniowo wyparła dawną, ugodową czy wręcz kolaborancką wobec zaborców. Polska literatura wieku XIX z zamiłowaniem posługuje się figurą zaprzańca – kosmopolity, takiego (sięgam po dzieło z tych mierniejszych, ale jako lektura szkolna powszechnie znanych) Różyca z „Nad Niemnem" Orzeszkowej, wygłaszającego tyrady o tym, jak piękny jest Paryż i jak żałosne, nudne i zapyziałe te polskie pola kapusty. W wywodach ludzi, którzy dziś, w chwili gdy te słowa piszę, uważają się za jedyną polską elitę, brzmią te same tony. I nie są to cytaty, bo narodowa literatura jest im, generalnie, obca, jest dla nich, jak wszystko, co narodowe, nudna, głupia, dziwaczna i przeszkadzająca w implementowaniu wzorców zachodniej cywilizacji. W dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości czas stwierdzić, że obecnie znajdująca się „na wierzchu" warstwa, która sama siebie uporczywie nazywa „inteligencją", choć z tą dawną, prawdziwą inteligencją nic wspólnego nie ma, bo tamta wyginęła w apokalipsie wojny i w ubeckich katowniach, leży w Katyniu, Palmirach, na emigracyjnych cmentarzach rozrzuconych po całym świecie, ta zaś jest tylko, mówiąc Sołżenicynem, „obrazowanszcziną", gromadą zdeprawowanych przez socjalizm ludzi z dyplomami, ale bez etosu − że ta warstwa postinteligencka stała się podobnie zbędną narodowi „skorupą", jak przyszpilony przez Mickiewicza do papieru na wieczną hańbę salon hrabiów, „wielkich literatów" i „sztabsoficyjerów". Zbędną, bo niczego nie tworzy, nie formułuje ważkich pytań ani nie wskazuje dróg poszukiwania odpowiedzi. Zastygła w intensywnym przeżywaniu swej wyższości nad „katolickim ciemnogrodem" i zwolniła się od wszelkiego myślenia wiarą w historyczny determinizm, na mocy którego z czasem zostaniemy ucywilizowani na jedynie słuszną modłę przez Unię Europejską, a oni po prostu, jako awangarda narodu, są w tym procesie cywilizowania w pierwszej transzy, przed pogardzanymi „osobami starszymi, słabiej wykształconymi i z mniejszych ośrodków". Osoby starsze wymrą, słabiej wykształcone się dokształci, mniejsze ośrodki zrobią się z czasem większe, i to wszystko załatwi. Nie trzeba nic robić, tylko gorliwie papugować jedynie słuszne wzorce i tresować w tym ciemny lud, aż mu się w głowach rozjaśni. Kto przygląda się Unii Europejskiej uważniej, nie ma wątpliwości, że ta prosta wiara polskiej obrazowanszcziny nie ziści się nigdy. Integracyjny projekt przesilił się, fala odpływa. Przeforsowany w ostatnim jej porywie Traktat Lizboński zdezaktualizował się, zanim wszedł w życie, obsadzenie przewidzianych nim stanowisk bezbarwnymi figurantami z piątego szeregu eurobiurokracji jest tego najlepszym dowodem. Europa wraca do „koncertu mocarstw", do starych zasad polityki formułowanych przez Bismarcka i księcia Gorczakowa, a przy tym wyludnia się, grzęźnie w gospodarczej stagnacji i rozsadzana jest przez nie asymilujących się imigrantów. Ale tego postinteligencki establishment nie jest w stanie ani zauważyć, ani tym bardziej zrozumieć. Polska inteligencja odegrała swą rolę i odeszła, jej dzisiejsza, zapatrzona w siebie karykatura jest już tylko groteską i farsą. W punkcie wyjścia − uznajmy za taki krakowską konferencję o „etosie »Solidarności«" z roku 1990 − rodząca się michnikowszczyzna mówiła jeszcze dużo o Polsce, nie odrzucała patriotyzmu, ale obiecywała pokazać jego nowoczesną formułę. W punkcie dojścia − niech to będzie, na przykład, spotkanie honorowego komitetu poparcia dla Bronisława Komorowskiego w warszawskim Pałacu na Wodzie w roku 2010 − pozostało już tylko uparte poczucie wyższości, starcze zacietrzewienie w nienawiści do tych, którzy nie poddają się narzucaniu hierarchii i języka i, przede wszystkim, totalne wykorzenienie, to, które tak jaskrawo ujawniła żałoba. Polskość sprowadzona tylko do cepelii, wąsów, dwururki, portretów sarmackich przodków i kuchni ziemiańskiej. A pod tym? „Gdyby moja ojczyzna popadła w jakieś tarapaty, myślę tu o sytuacji zbrojnej, to ja natychmiast zostaję dezerterem. Nie zostaję sanitariuszką, nie schodzę do kanału. Pierwsza rzecz, jaką robię, to spierdalam po prostu" − to wyznanie szansonistki Marii Peszek, mocno lansowanej przez media dziedziczki znanej krakowskiej rodziny aktorskiej, nie jest jakimś wybrykiem, jest właśnie tym wzorcem, który uważają za atrakcyjny ludzie wychowani na michnikowszczyznie i jej autorytetach. Naród bez elity − ciężki los. Ale naród, jak pokazał nam to wiek XIX, jest w stanie, odrzuciwszy na nic mu nieprzydatną „skorupę", wytworzyć elitę nową, nawet w warunkach niesprzyjających. Natomiast elita bez narodu − to po prostu nonsens. Nie jest nikomu potrzebna i nie ma żadnej racji istnienia. Już nie Polacy, jeszcze nie „obywatele Europy", do czasu wynagradzani za swą klakierską pilność grantem, dyplomem czy zaproszeniem do poprowadzenia wykładów − komu i co mogą po sobie zostawić? Takie procesy, jak wymiana elity, nie zachodzą szybko, ale w pewnym momencie stają się oczywiste − i to jest właśnie finałowa koda, nadająca sens wznowieniu tego opisu michnikowszczyzny w czasach, gdy jej uroszczenia są już tylko wspomnieniem, a realne znaczenie sprowadza się do roli jednej z wielu sitw, walczącej w postkomunistycznym państwie o utrzymanie wpływów w mediach, środowiskach kulturalnych czy akademickich, i zachowanie władzy „dystrybuowania szacunku". Choć sytuacja, w której ludzie tacy, jak wspomniany Rymkiewicz, jak profesor Krasnodębski czy profesor Staniszkis są propagandowo z salonu wypychani, a tworzyć go mają ludzie z „talk shows", jest równie śmieszna, jak ongiś elitarność wielkich literatów od „tysiąca wierszy o sadzeniu grochu". Próba ucywilizowania Polaków na siłę poprzez medialną przemoc, poprzez narzucenie warstwom wyższym jedynie słusznego modelu elitarności, a za ich pośrednictwem wtłoczenie go społeczeństwu, skończyła się czymś więcej niż klęską. Po prostu część elit, która się tej operacji poddała, oderwała się od narodu tak, że już się tego nie sklei. Obumrze z czasem, podczas gdy naród pozostawiony sam sobie będzie w konwulsjach i bólach rodzić nową. To, co było, znowu przychodzi. Nie ma doprawdy znaczenia, jak zakończą się te czy tamte wybory, która z obsługujących postkolonialny podział partii zdoła w danym momencie przekonać do zagłosowania na siebie liczniejszą grupę obywateli i usadowić się na kadencję czy dwie za biurkami. Prawdziwa zmiana nie dokonuje się w gabinetach. Prawdziwie ważne są nie ministerstwa, ale dusza narodu. A tu rozstrzygnięcie już zapadło.
Rafał A. Ziemkiewicz
Do katastrofy doszło w powietrzu „Podobnie jak prawda o mordzie katyńskim nie mogła – dopóki istniał PRL – stać się publiczna w Polsce, a nawet do dziś, za rządów PO, próbuje się kwestionować charakter ludobójczy tego mordu, tak będzie z kłamstwem smoleńskim. Jedyną możliwością ujawnienia tej prawdy i ukarania winnych jest odsunięcie od władzy premiera Donalda Tuska i PO” – mówi Antoni Macierewicz, szef zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, w rozmowie z Leszkiem Misiakiem i Grzegorzem Wierzchołowskim (“Gazeta Polska”). Podczas konferencji prasowej, na której prezentował Pan ustalenia zawarte w Białej Księdze, zapowiedział Pan, że za kilka tygodni ujawni nowe, bardzo ważne materiały w sprawie katastrofy. Czego będą dotyczyły? Dotarliśmy do źródeł amerykańskich, uzyskując materiały na temat badań komputera pokładowego Tu-154 M 101. Oddaliśmy je do analizy naszych ekspertów w Polsce, w Niemczech, a także w USA. Zawierają one informacje m.in. dotyczące wysokości, na jakich znajdował się w ostatnich fazach lotu polski samolot. Te materiały jednoznacznie potwierdzają, że do katastrofy doszło w powietrzu. Ostateczne, szczegółowe wnioski sformułujemy za około półtora miesiąca, po otrzymaniu wyników badań naszych specjalistów. W części Białej Księgi opisującej odpowiedzialność za przegotowanie i bezpieczeństwo wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu podkreśla Pan, że jej organizację powierzono jednemu z najgroźniejszych agentów SB, Tomaszowi Turowskiemu. Tomasz Turowski nie był jedynym agentem SB wysoko umocowanym przy organizowaniu wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu i niejedynym, który pośredniczył w omawianiu szczegółów organizacyjnych między rządem premiera Tuska a władzami Federacji Rosyjskiej. Były inne osoby, i to bardzo ważne, o przeszłości agenturalnej, które odegrały kluczową rolę w politycznym przygotowaniu wizyty i w grze prowadzonej wespół z Rosją, której celem było wyeliminowanie prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Może Pan wymienić ich nazwiska? Teraz jeszcze nie chcę rozwijać tego wątku. Ale jest to problem o wiele głębszy, niż można było sądzić.
Czy rozwinie Pan to w raporcie zespołu badającego przyczyny katastrofy? Tak, podamy, kto i jaką rolę pełnił w tej grze.
O czym świadczy udział tych ludzi w kluczowych przygotowaniach wizyty Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r.? O pełnej zależności premiera Tuska od dyktatu władz rosyjskich. Ludzi, którzy są w rękach rosyjskich, przeznacza się do tak ważnych negocjacji wówczas, gdy żąda tego druga strona, czy też chcąc udowodnić drugiej stronie swoją pełną lojalność. Świadczy to, że rząd premiera Tuska wyraził zgodę, by rosyjska agentura kontrolowała działania polskich przygotowań wizyty. Rozmaici eksperci, cytowani przez media sprzyjające władzy PO, obrzucili Białą Księgę nieprzychylnymi komentarzami. Nie odnoszą się oni jednak do tez księgi merytorycznie, rzucają jedynie określenia: nonsens, spekulacje, manipulacje, wymysły itp. Można odnieść wrażenie, że ta wrzawa ma na celu zagłuszenie czegoś.
Czego? Jedyny prawdziwy ekspert, który się na ten temat wypowiadał, to Krzysztof Zalewski. Podkreślił on, że informacje i wnioski zawarte w księdze są rzeczowe. Pozostali to nie tyle eksperci, ile ludzie zatrudnieni przez różne media bądź inne instytucje, związani z nimi m.in. poprzez świadczenie różnych usług. A strach tych ludzi wynika z ich zaangażowania przez miniony rok w przekonywaniu Polaków o słuszności tez rosyjskich dotyczących przyczyn katastrofy. Biała Księga pokazuje, że te tezy nie mają żadnego potwierdzenia w faktach. Kampania propagandowa prowadzona przez tych ludzi i większość mediów pod dyktando Rosji legła w gruzach. Atakując Białą Księgę, ci rzekomi eksperci bronią dziś własnej skóry.
Co musi w Polsce się stać, by opinia publiczna mogła poznać prawdę o Smoleńsku? Podobnie jak prawda o mordzie katyńskim nie mogła – dopóki istniał PRL – stać się w Polsce publiczna, a nawet do dziś, za rządów PO, próbuje się kwestionować charakter ludobójczy tego mordu, tak będzie z kłamstwem smoleńskim. Jedyną możliwością ujawnienia tej prawdy i ukarania winnych jest odsunięcie od władzy premiera Donalda Tuska i PO.
Grzegorz Wierzchołowski, Leszek Misiak
Kompromitacja Tuska w PE Awanturą zakończyło się przemówienie Donalda Tuska w Parlamencie Europejskim. Europosłowie pytali premiera dlaczego udaje, że wszystko idzie dobrze, skoro Europa jest w głębokim kryzysie. W przemówieniu Donald Tusk przedstawił program polskiej prezydencji i bardzo chwalił osiągnięcia Unii Europejskiej. Czar prysł, gdy rozpoczęła się ruda pytań z sali. Wiceprzewodniczący frakcji Europa Wolności i Demokracji, Nigel Farage zarzucił Tuskowi, że nie zwraca uwagi na kryzys w Europie i „udaje, że wszystko idzie dobrze”. - Dlaczego pan udaje, że wszystko idzie dobrze, skoro Europa jest w głębokim kryzysie strukturalnym, Grecja, Portugalia, Hiszpania nie przeżyją w strefie euro, a Dania zerwała umowę z Schengen? I bardzo dobrze zresztą, że zerwała, bo swobodny przepływ ludzi jest kompletnie nieodpowiedzialny – pytał europoseł Nigel Farage. W dalszej części swojego wystąpienia, Farage zarzucił Tuskowi popieranie zniszczenia demokracji krajowej. Europoseł ostro skrytykował także stanowisko Donalda Tuska ws. Grecji. - Mówi pan: my wiele lat byliśmy niesuwerenni, pod okupacją sowiecką, dla nas europejska agresja nie jest zagrożeniem niezależności. Pan mówi, że nie takie złe, jak ZSRR? Czy to wystarczy polskim obywatelom? Czy problemy Grecji są trywialne? Przykro mi, ale tam tysiące ludzi walczą na ulicach o odzyskanie demokracji. To nie jest właściwy model współpracy – stwierdził Nigel Farage. Z kolei reprezentujący frakcję Europejskich Konserwatystów i Reformatorów Ryszard Legutko skrytykował Donalda Tuska za to, że wybory parlamentarne będą się odbywały właśnie w czasie prezydencji. - Spotkamy się w grudniu z innym rządem. Niezależnie od tego, kto będzie premierem, to będzie inny rząd. Gabinety w trakcie wyborów pracują na zwolnionych obrotach, czy tak będzie teraz?
- pytał Ryszard Legutko. Ponadto w swojej wypowiedzi europoseł podkreślił, że „zamykanie ust konkurentom politycznym nie jest w Europie akceptowane”. Do słów krytyki pod adresem Donalda Tuska przyłączył się europoseł PiS Zbigniew Ziobro, który zwrócił uwagę na ograniczanie wolności słowa i wolności mediów. - Pięknie pan mówił o wartościach polskiej prezydencji, ale chciałbym, żeby pan tych wartości jak wolność słowa, wolność mediów przestrzegał w praktyce, a nie tylko w teorii. To pana rząd wystąpił o likwidację dziennika „Rzeczpospolita”, bo był krytyczny wobec rządu. Niedawno funkcjonariusze uzbrojeni w broń ostrą wkroczyli do mieszkania internauty studenta tylko dlatego, że prowadził krytyczną wobec prezydenta stronę internetową. Od słów do czynów, panie premierze – apelował Zbigniew Ziobro. W obronie premiera Tuska stanął Marek Siwiec, który wypomniał Ziobrze, że to za czasów PiS „uzbrojone bandy atakowały ludzi w Polsce o 6 rano, zamykano ludzi do więzienia, a jedna z pań popełniła samobójstwo”. - Dobrze pan pamięta, ale za naszych rządów zdarzało się, że policja o 6 rano wkraczała do mieszkań osób podejrzanych o korupcję i poważne przestępstwa, do ludzi władzy, którzy okradali społeczeństwo. My walczyliśmy z korupcją, a wy walczycie z internautami, którzy krytykują władzę. Za naszych czasów służby nie wchodziły do mieszkań osób, które krytykują władzę, na tym polega różnica – ripostował Zbigniew Ziobro. Z kolei holenderski eurodeputowany stwierdził, że było to najgorsze wystąpienie premiera europejskiego kraju, jakie kiedykolwiek słyszał. Europoseł stwierdził, że jego kraj nie chce rumuńskich żebraków i polskich bezrobotnych, którzy swoje zasiłki wysyłają do kraju. Natomiast w obronie premiera stanął Michał Kamiński, który stwierdził, że Polska ma pozytywną wizję rozwiązania problemów Europy. - Zaprezentował pan taką twarz Polski, jaką my Polacy w europarlamencie chcemy widzieć. Polski optymistycznej, która widzi swoje miejsce w Europie, która nie zamyka oczu na problemy, ale ma pozytywną wizję rozwiązania tych problemów – mówił pod adresem Donalda Tuska europoseł Kamiński. Przysłuchujący się tym wystąpieniom premier nie reagował; zabrał głos na zakończenie debaty. Kamery pokazały Tuska, który rękami zakrywał twarz.
TVN24, PAP, RMF FM
Związki semi-seksualne. I relacja z nasączania atmosfery CO2: Często mówi się o seksie wśród homosiów...
ale "sex" (płeć – poł) to połowa; związek „seksualny” to związek mężczyzny z kobietą, byka z krową lub capa z kozą. Natomiast związek dwóch mężczyzn, dwóch kobiet, mężczyzny z kozą, kobiety ze świecą czy mężczyzny z dziurą w płocie jest związkiem semi-seksualnym – bo uczestniczy w nim tylko jedna płeć. Czasem podwojona – i wtedy mówimy o związku „homo-seksualnym”. Jednak nie jest to związek seksualny – z dokładnie tych samych powodów, dla których dwóch tłoków lub dwóch cylindrów nie nazywamy „maszyną parową”. Oczywiście: ktoś może kolekcjonować same tłoki lub same cylindry. Nic w tym złego. Nie jest to jednak muzeum „maszyn parowych”. I podobnie: nie ma nic złego w związku dwóch homosiów lub dwóch lesbijek – pod warunkiem, że nie zaczną twierdzić, że jest to przejaw normalnego seksualizmu. Bo nie jest. Obcowanie jednopłciowe to tak, jak klaskanie dwiema lewymi rękami. JKM
Wymyślić wroga W monarchii społeczeństwo jednoczy się wokół Króla. W republice: wokół Praw. W d***kracji jest głęboko podzielone – bo podzielony jest sam L*d. Zaraz po wyborach prawie połowa społeczeństwa zaczyna walkę z wybranym nie przez siebie układem politycznym... Jedyne, co może ludzi zjednoczyć, to Wspólny Wróg. Gdy więc społeczeństwo zaczyna trzeszczeć w szwach, Władza stara się wymyślić Wspólnego Wroga. Ma to też pewien podkład gospodarczy. W d***kracji co jakiś czas robi się absurdalne wojny. W monarchii wojny toczy się o to, że syn sąsiedniego władcy obraził nasza królewnę – czyli o coś konkretnego: o coś, o co warto się bić. Zresztą: w monarchii walczą wyłącznie wojska zawodowe, opłacane przez Króla – więc resztę ludności obchodzi to tylko wtedy, gdy Królowi skończy się sakiewka i musi prosić L*d o podatki. W d***kracji wojny toczy się po to, by przemysł zbrojeniowy (i pochodne) mógł zarobić dużo pieniędzy. Nie jest to jedyny powód: np. Adolf Hitler rozpoczął II wojnę światową głównie dlatego, że 1 stycznia 1940 musiałby ogłosić niewypłacalność: III Rzesza była zadłużona bardziej, niż dziś Republika Grecji. Powodów może być wiele – ale ten, kto chce wywołać wojnę, zawsze może liczyć na wsparcie przemysłu zbrojeniowego. W normalnych krajach przemysł zbrojeniowy jest po to, byśmy mieli broń potrzebną podczas wojny. Jest sługą państwa. W d***kracji wojna jest po to, by przemysł zbrojeniowy mógł produkować broń. Państwo jest na usługi przemysłu: „Co dobre dla General Motors – jest dobre dla Stanów Zjednoczonych”. Typowe stawianie wozu przed koniem. Co więcej: Handlarze Śmiercią wmawiają nam, że „wojna rozwija gospodarkę”. To bzdura. Rozwija część przemysłu – zresztą nadmiernie - i po wojnie nie ma co z tym robić. Natomiast reszta gospodarki upada. Nawet jeśli wojna toczy się wyłącznie na terenie nieprzyjaciela i żadnych zniszczeń nie ma - ale nie ma też żadnych inwestycyj, bo wszystkie pieniądze idą na produkcję broni... A umysły wynalazców pracują nad nowym, lepszym pociskiem – a nie nad nową lepszą agrafką, na przykład... Na przykład przemysł brytyjski – z wyjątkiem lotniczego - był po II wojnie światowej w stanie katastrofalnym. Niemiecki przegonił go w trzy lata po reformie Erharda. Amerykanie toczą absurdalną wojnę z mityczną al-Qa'idą - za jakieś 100 miliardów dolarów rocznie. Żadna al-Qa'ida od dziewięciu lat – czyli od prawdziwej śmierci śp. Osamy ibn Ladena – nie istnieje. Istnieje paru nadętych facetów wydających oświadczenia, że zmiotą Wielkiego Szatana i Małego Szatana z powierzchni Ziemi – i trochę młodych bombardierów powołujących się na al-Qa'idę. Ale walka z nią pochłania duże sumy – i o to chodzi. Tym, co te pieniądze inkasują. Unia Europejska pozazdrościła Stanom Zjednoczonym – i wydaje (oficjalnie) 200 miliardów euro na walkę z Globalnym Ociepleniem. GLOBCIO nie istnieje zupełnie tak samo, jak al-Qa'ida – ale pieniądze są realne. I my je płacimy – w podwyżkach ceny węgla (podatek ma wzrosnąć o 1300%!!!), energii elektrycznej (30%), benzyny... Amerykańskie jastrzębie mają przynajmniej jednego realnie istniejącego wroga - Taliban. Walka z talibami to kolejne 100 miliardów. Ale, przypominam: znacznie biedniejsza UE wydaje na walkę z mitycznym GLOBCIem ponad dwa razy tyle! Jankesi uznali, że muszą pokazać, na co idą ich pieniądze – więc urządzili szopkę z zamordowaniem śp. ibn Ladena. A u nas proszę: zimno, jak cholera. Więc można by się pochwalić, że to efekt 400 miliardów euro wydanych na walkę z GLOBCIem! A dlaczego ONI tego nie robią? Bo wiedzą, że to absurd! JKM
O 1300 procent - czyli czternaście razy!!! Nic dziwnego: przy takich podatkach? Przy tylu urzędnikach? W Brukseli siedzi parędziesiąt tysięcy nierobów. 1023 z nich ma pensje wyższe od premiera Wielkiej Brytanii! Ażeby to "nierobów"! Gorzej - znacznie gorzej! Każdy wydaje rozporządzenia, dyrektywy, polecenia... a inni muszą się do tego stosować. Na front wystawiają rozmaitych głupków wrzeszczących o "prawach gejów", o "ochronie środowiska", o "równouprawnieniu kobiet" i tak dalej. A w środku siedzą ONI: zimni cwaniacy czerpiący z tego korzyści. Te głupki są im potrzebne, by ściągnąć pieniądze do unijnej kasy. A jak już tam będą - to ONI sobie poradzą. Komisja Rewizyjna ustaliła, że w ostatnich latach "gdzieś zginęło" 55 miliardów euro. Ulotniły się. No i co? I nic. Kamień w wodę. To tak, jakby każdemu Polakowi zabrano po 8000 złotych. I ludzie się na to godzą! Nikt nie protestuje! Znacznie jednak więcej pieniędzy w Unii ulatnia się najzupełniej legalnie. Również bez śladu. Na przykład: za oknami w tej chwili leje. Zimno i wilgotno. W lipcu. A ONI wydają rocznie 200 miliardów euro na "walkę z Globalnym Ociepleniem"! Straszą nas, że jeśli nie będziemy z tym GLOBCIEm "walczyć", to temperatura w Warszawie może być nawet taka, jak w Wiedniu! Zamiast brzóz zaczną u nas rosnąć cyprysy - i spotkają nas inne okropności. Np. na narty trzeba będzie jeździć do Norwegii, a nie do Szwajcarii. I ludzie na komendę z telewizorów naprawdę się tego boją! Z tym że akurat temperatura spada i lodowce w Szwajcarii raczej rosną, niż maleją. No to trudno... ONI ogłoszą teraz walkę z Globalnym Oziębieniem! IM jest wszystko jedno. IM chodzi o to, by mieć w łapach te 200 miliardów euro rocznie. A z tego już te 10 proc. jakoś "sprywatyzują". Jak te pieniądze ściągną? Właśnie czytam "Gazetę Prawną". Ceny energii elektrycznej pójdą w górę o 1/3. Opodatkowanie węgla wzrośnie o 1300 proc. (!), LPG - 400 proc. Opłaty od samochodów - czterokrotnie. Gaz ziemny - ośmiokrotnie. W zamian będziemy mogli postawić sobie wiatrak na dachu i sami produkować energię. Czystą, "ekologiczną". Dla siebie? Skąd! Pod przymusem sprzedamy ją IM - a ONI nam potem odprzedadzą trzykrotnie drożej! "Nowe przepisy mają wejść w życie od 2013 roku, a nowe minimalne stawki podatkowe byłyby sukcesywnie wprowadzane od 2013 do 2018 roku" - pisze "Gazeta Prawna". Ludzie! Chwyćcie się za portfele! Nie głosujcie na nikogo z "Bandy Czworga" - która zaprzedała się federastom. Gdyby śp. Lech Kaczyński nie podpisał był traktatu lizbońskiego, żylibyśmy nadal we Wspólnocie Europejskiej. A teraz przepisy z Brukseli już nas obowiązują. I ceny będą rosły. Chyba że... JKM
Zadowolenie lękami podszyte Rzeczywiście, niepodobna nie zauważyć coraz większej liczby podobieństw obecnej sytuacji do końcówki rządów najmiłościwiej panującego nam Edwarda Gierka. Wprawdzie już w 1976 roku w kraju przodującym pod względem uprawy buraka cukrowego pojawiły się kartki na cukier, ale za to w telewizji wszystko wyglądało coraz lepiej, za sprawą tak zwanej „propagandy sukcesu”, uprawianej przez prezesa Macieja Szczepańskiego, stojącego na czele doborowego korpusu oficerów frontu ideologicznego. Część tych oficerów należała również do innego korpusu, ale nie o to w tej chwili chodzi, chociaż wielu z nich również i dzisiaj korzysta z reputacji i doświadczeń nabytych za pierwszej komuny - tylko o mechanizm propagandy sukcesu. Próbując rzucić światło na ten mechanizm Stefan Kisielewski wspominał o pewnej sekcie w Indiach, której członkowie sprawiają wrażenie ludzi szalenie zadowolonych. Jest to o tyle dziwne, że ich sytuacja jest raczej godna pożałowania, nawet według standardów przyjętych również w Indiach. W czym zatem tkwi tajemnica owego dobrego samopoczucia? Kisiel twierdził, że w tym, iż każdy członek tej sekty co godzinę, a może nawet częściej, powtarzał sobie mantrę: jest mi dobrze, jest mi coraz lepiej - i im dłużej ją powtarzał, tym coraz lepsze ogarniało go samopoczucie. Pod koniec dnia był już w euforii - ale wtedy morzył go sen i rankiem całą operację trzeba było zaczynać od początku. A właśnie Europejski Bank Odbudowy i Rozboju, to znaczy, pardon - nie żadnego „Rozboju”, tylko oczywiście Rozwoju podał, że Polacy są najbardziej zadowolonymi z życia ludźmi w Europie. Przypadkowo - a czy w ogóle są przypadki? - ogłoszenie tego komunikatu zbiegło się z inauguracją Saturnaliów, czyli polskiej prezydencji w Europie, której partia i rząd premiera Tuska usiłowała nadać charakter wielkiego narodowego święta. Ciekawe, że takie na przykład Niemcy, które w Unii Europejskiej sprawowały prezydencję już 11 razy, wcale nie uważają tego za coś nadzwyczajnego. Przeciwnie - uważają to za rzecz zwyczajną i nikomu nie przychodzi tam do głowy, by robić z tego jakieś nadzwyczajne święto. No ale wedle stawu grobla; przecież żaden z naszych Umiłowanych Przywódców tak naprawdę niczym nie rządzi, nawet własnymi sekretarkami, więc nic dziwnego, że kiedy takiemu jednemu z drugim kucykowi trafiła się możliwość położenia ręki na sterowym kole całej Europy, to pewnie wielu z nich musiało posikać się z emocji. Oczywiście nie jest aż tak źle, by taki, dajmy na to, Donald Tusk miał Europą kierować. „Bo taka głupia to ja już nie jestem; może głupia, ale taka to już nie” - głosił refren popularnej w swoim czasie piosenki, więc nie ma co się łudzić, że ci, którzy tym całym europejskim bajzlem naprawdę kręcą, pozwolą wtrącać się do interesu Donaldu Tusku, albo może jeszcze Stefanu Niesiołowskiemu. Żeby nie być gołosłownym, zwrócę uwagę również na znak z Nieba, które nieprzypadkowo akurat tego dnia wylało Polakom na głowy całe kubły zimnej wody. Ale niezależnie od tej nuworyszowskiej euforii („wszystkiego dotknąć, prawie wszystko wolno zjeść mi”), zorganizowanie przez partię i rząd 1 lipca wielkich uroczystości miało również cel praktyczny. Miały one zatrzeć w opinii publicznej nieprzyjemne wrażenie, spowodowane ogłoszeniem przez posła Macierewicza „Białej Księgi” dotyczącej katastrofy smoleńskiej. Ponieważ partia i rząd jeszcze nie wie, co rosyjscy cenzorzy skreślą a co dopiszą do raportu ministra Jerzego Millera - to okaże się dopiero po przetłumaczeniu go na język rosyjski - powstała kłopotliwa sytuacja. Wprawdzie od 4 czerwca 1992 roku wiadomo, że Antoniemu Macierewiczowi „nie wierzymy” nawet gdyby powiedział, że w nocy jest ciemno, a w dzień jasno - ale to oczywiście za mało, żeby dać skuteczny odpór. Tedy partia i rząd zachowały się podobnie jak Żydzi podczas debaty z diakonem Szczepanem, kiedy to nie mogąc sprostać jego argumentom „zatkali sobie uszy i podnieśli wielki krzyk”. Wierna narodowej tradycji „Gazeta Wyborcza” ucieka się do tej metody bardzo często, właściwie prawie zawsze, a ponieważ jej użyteczność została sprawdzona już w czasach ewangelicznych, to Siły Wyższe musiały wydać rozkaz, by zastosowały ją również pozostałe niezależne media. Ciekawe, że zauważył to nawet red. Sroczyński z „Gazety Wyborczej”, bo w swoim przeglądzie prasy zwrócił uwagę, że oprócz „Naszego Dziennika”, żadne inne niezależne medium nie zająknęło się na temat ”Białej Księgi” i zawartych tam rewelacji. Redaktor Sroczyński daje do zrozumienia, że to dlatego, iż „wszyscy normalni” ludzie, nie mówiąc już o „przyzwoitych”, posłowi Macierewiczowi programowo „nie wierzą” - ale to niekoniecznie musi być prawdą. Bo taki efekt równie dobrze, a może nawet jeszcze lepiej, może być następstwem rozkazów, jakie niezależnym mediom przekazały Siły Wyższe za pośrednictwem oficerów prowadzących. Być może red. Sroczyński o tym nie wie, co skądinąd dobrze by o nim świadczyło - ale to oczywiście nie powód, by zaraz brać za dobrą monetę wszystko, co mu się tam wydaje. Zatem świąteczna wrzawa miała na celu nie tylko zatrzeć niemiłe wrażenie wywołane „Białą Księgą”, ale również uczucie lęku i niepewności, wywołane deklaracją Andrzeja Urbańskiego, który podczas przesłuchania III stopnia przez śledczą TVN Monikę Olejnik powiedział, że według zdobytych przezeń „prywatnych” wiadomości, raport ministra Millera w kwestii odpowiedzialności polskich mężyków stanu za smoleńską katastrofę, nie różni się istotnie od ustaleń „Białej Księgi”. Ładny interes! Jakże tedy „nie wierzyć”, skoro przecież trzeba będzie „wierzyć” i to nawet żarliwie? Czyż ludzi targanych takimi straszliwymi wątpliwościami można uznać za zadowolonych z życia? Któż może lepiej od ich wiedzieć, że nie tylko siedzą na jednym, za przeproszeniem, półdupku, ale że i samo miejsce do siedzenia najwyraźniej się kurczy? Bo oto zaledwie w przeddzień euforycznego święta inauguracji polskiej prezydencji, w Warszawie odbyła się demonstracja „Solidarności” domagającej się zwiększenia płacy minimalnej, obniżki akcyzy i objęcia większej liczby obywateli pomocą społeczną. Europejski Bank Odbudowy i Rozbo... - to znaczy pardon - nie żadnego „Rozboju” tylko oczywiście Rozwoju na pewno uznałby taką demonstrację za dowód narastającego zadowolenia z życia - ale czegóż to ludzie nie robią dla miłego grosza - zwłaszcza w banku? Inna sprawa, że rząd może spełnić solidarnościowy postulat podniesienia płacy minimalnej i to nawet w podskokach, bo przecież i składki na ubezpieczenie społeczne i składki na ubezpieczenie zdrowotne i podatek dochodowy, naliczane są od zarobków. Zatem spełniając postulat podniesienia płacy minimalnej, rząd tak naprawdę podnosi podatki, bez potrzeby irytowania obywateli wydawaniem specjalnych aktów prawnych. Dzięki temu może nawet symbolicznie obniżyć akcyzę, czyli spełnić aż dwa związkowe postulaty. Czyż taki krok nie zwiększy zadowolenia z życia? Oczywiście, że tak - oczywiście do czasu, kiedy za te wszystkie dobrodziejstwa trzeba będzie beknąć - ale taki finał „propagandy sukcesu” przerabialiśmy w roku 1980. SM
Na Białorusi - jak w Kielcach! „Cały świat” jest oburzony na białoruskiego dyktatora Aleksandra Łukaszenkę, że skaczący przed nim z gałęzi na gałąź niezawisły sąd w Grodnie skazał był właśnie redaktora Andrzeja Poczobuta na 3 lata więzienia w zawieszeniu na 2 lata. Może z tym „całym światem” trochę przesadziłem, bo „cały świat” ma chyba większe zmartwienia, ale „wszyscy Polacy” to już na pewno nie posiadają się z oburzenia. Inna rzecz, że i Polacy mają wiele większych zmartwień; na przykład na Litwie czują się zagrożeni programem edukacyjnym litewskich władz, ale co z tego, skoro jest rozkaz, żeby oburzać się wyłącznie na Łukasznekę? Tak w każdym razie piszą michnikowcy w swojej gazecie dla Polaków, więc czy Polacy ośmieliliby się postąpić inaczej, niż podpowiadają im ich przywódcy moralni i duchowi? Jasne, że nie, więc jeśli nawet któryś Polak się na Łukaszenkę nie oburza, to pewnie taki z niego Polak, jak ze mnie, dajmy na to, chiński mandaryn. Skoro jednak tak się wszyscy posłusznie oburzyliśmy z powodu wyroku skazującego pana redaktora Poczobuta, to co zrobimy, kiedy niezawisły sąd w Kielcach skaże na 3 lata więzienia - również w zawieszeniu - pana Karola Litwina, który w kibicowskiej gazetce „Złocisto Krwiści” nazwał premiera Tuska „ćwokiem”. Kielecka prokuratura postawiła mu w każdym razie taki zarzut, za który można wlepić mu nawet 3 lata. I co? Nikt nie protestuje? Gdzie u diabła są „wszyscy Polacy”? Gdzie są michnikowcy, tak wyczuleni na każde pierdnięcie Łukaszenki? Gdzie są płomienni obrońcy praw obywatelskich, którzy pod pretekstem ochrony obywateli przez samowolkami ze strony naszych Umiłowanych Przywódców i nadskakujących im dla kariery urzędasom ulokowanych na posadach w rozmaitych prokuraturach, doją z Rzeczypospolitej forsę na swoje pensje, sekretarki, biura i samochody z podgrzewanymi siedzeniami? „Gdzie tu Wylizuch, Felczak gdzie tu?” - pytał retorycznie Janusz Szpotański i ja pytam wszystkich gęgaczy: czy nie zauważacie tego słonia w menażerii, czy też Siły Wyższe zabroniły wam w tej sprawie gęgać? SM
Ewa Kopacz mogła popełnić przestępstwo! Straciliśmy pół miliarda przez zbyt drogie leki? Leszek Borkowski (53 l.), były prezes Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, oskarża minister Ewę Kopacz (55 l.) o to, że w wyniku jej decyzji w ciągu trzech lat Skarb Państwa i pacjenci mogli przepłacić za leki jednego z koncernów nawet pół miliarda złotych! Były urzędnik złożył w prokuraturze zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez minister zdrowia. Pod koniec czerwca Leszek Borkowski złożył do Prokuratury Okręgowej w Warszawie zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa w Ministerstwie Zdrowia. Twierdzi, że resort znacznie zawyża ceny urzędowe leków francuskiej firmy farmaceutycznej. - Widać to po porównaniu cen, które firma oferuje szpitalom z cenami urzędowymi dla aptek, które ustala Ministerstwo Zdrowia. Porównanie wykazało zawyżanie cen od 552 proc. do 1157 proc. Leki tej firmy są także droższe od odpowiedników innych producentów. Nawet do 58 proc. - alarmuje Borkowski.
Podaje przykład leku kardiologicznego Tertensif SR. Według raportu NFZ, w 2010 r. był to drugi najlepiej sprzedający się lek spośród wszystkich refundowanych medykamentów. Sprzedano go ponad 6 mln opakowań. - Różnica między ceną urzędową a oferowaną szpitalom daje w latach 2008-2010 aż 240 mln zł. Dodając do tego inne leki tej konkretnej firmy, strata budżetu państwa i pacjentów wyniosła pół miliarda złotych - wyliczył w swoim doniesieniu Borkowski. Pismo do prokuratury nie jest jedyną interwencją w sprawie cen leków francuskiej firmy. 18 czerwca posłanka PiS Beata Mazurek (44 l.) złożyła interpelację w sprawie "niekorzystnej dla budżetu państwa i pacjentów refundacji leków tego koncernu. - W przypadku refundowanych leków firmy (...) są wątpliwości, czy należycie zadbano o interes pacjentów i Skarbu Państwa - mówi posłanka. - Czy przy ustalaniu cen leków proponowanych przez firmę (...) pracownicy Ministerstwa Zdrowia zachowali wszystkie procedury? Według jakich kryteriów ustalono tak zawyżone ceny tych leków refundowanych? Ile budżet państwa stracił na tak wysokich kwotach refundowanych leków od 2007 roku? - pyta posłanka. Leszek Borkowski jest obecnie kierownikiem apteki w jednym z warszawskich szpitali. Dwa lata temu był ważnym urzędnikiem w ochronie zdrowia i bliskim współpracownikiem minister Kopacz. Od 2005 do 2009 roku kierował URPL. Wiosną 2009 roku został zdymisjonowany przez Kopacz. Prywatnie był to w jego życiu trudny okres, choćby dlatego, że walczył z chorobą nowotworową. Rozżalony Borkowski mówił wówczas w mediach, że dymisja ma związek z jego odmową zarejestrowania leku właśnie francuskiej firmy. - Czy doniesienie do prokuratury nie jest podyktowane chęcią zemsty? - pytamy. - Nie jestem mściwy. Zwracam uwagę na nieprawidłowości - odpowiada. Wiceminister zdrowia Andrzej Włodarczyk odpiera zarzuty. Twierdzi, że Borkowski groził minister Kopacz, iż zemści się za zwolnienie z pracy. - Otrzymaliśmy doniesienie w tej sprawie. Trafiło ono do III Wydziału Prokuratury Okręgowej w Warszawie - potwierdza prokurator Monika Lewandowska. - Na razie nie możemy nic więcej powiedzieć - dodaje.
Antosik
07 lipca 2011 "Im więcej Europy, tym mniej kryzysu" - powiedział wczoraj w Parlamencie Europejskim, pan premier Donald Tusk. No , naprawdę, pan premier Tusk ma niezastąpione poczucie honoru, pardon humoru.. Tak jak pan Piotr Frączewski- kiedyś dobry aktor, a teraz robi za naganiacza bankowego. Zresztą jako dobry aktor- dobrze nagania.. I pomyśleć, że jest laureatem dwudziestu nagród filmowych i jest uważany jako jeden z trzech najwybitniejszych aktorów polskich.. A teraz nagania do banku, za ciężkie pieniądze.. Jest dokładnie odwrotnie: im więcej socjalistycznej Europy- tym więcej, nie kryzysu, ale rezultatów socjalistycznych rządów i budowy państw biurokratycznych. Przecież cały ten socjalistyczny „ burdel” tonie w oczach, strefa euro pęka w szwach, całe państwa bankrutują, a pan premier opowiada głodne kawałki, przypodobując się między innymi, pani Martinowi Schultzowi, tak temu samemu socjaliście, który wtargnął do gabinetu pana prezydenta Wacława Klausa, żeby mu pokazać kto Europą socjalistyczną rządzi.. Zwykły chamski i bezczelny gest.. I taki człowiek chwali „ naszego” premiera.. Jak ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, kogo reprezentuje pan premier Donald Tusk, to nie powinien mieć już ,żadnych . Na pewno nie Polski.. Nawet jak smakują mu truskawki z Kaszub, bo to są” truskawki spod jego domu- najlepsze na świecie”. A mnie smakują spod mojego- ale nie wiem, czy są najlepsze na świecie, bo innych nie jadłem.. Pan Donald Tusk- jak można przeczytać w książce narodowego komunisty, pana Albina Siwaka, pt” Bez strachu”, na Kongresie Kaszubskim w dniu 13 czerwca 1992 roku przedstawił Pomorską Ideę Regionalną, w której zawarł swój program pełnej autonomii dla Pomorza, które powinno posiadać, nie tylko własny rząd, ale własne wojsko i własne pieniądze. Jestem osobiście jak najbardziej , za jak największą autonomią poszczególnych regionów Polski, żeby zcentralizowane państwo nie upijało i nie upadlało fiskalnie tak” obywateli” i nie rządziło nimi z centrum.. Ale jakoś nie słychać o autonomii Podkarpacia i Małopolski, tylko – Śląska, a teraz Pomorza, ściślej Kaszub.. Nie wiedziałem o tym, choć wiem, że pan Donald Tusk polskość uważa za” nienormalność”.. Pan Albin Siwak twierdzi, że był na tym spotkaniu z kolegą.... Nie ma powodu, żeby mu nie wierzyć.. Czas na autonomię Warmii i Mazur.. Niemcy zacierają ręce.. Jak twierdzi pan Stanisław Michalkiewicz, w Polsce trwa ‘ wariant rozbiorowy”. ”I tak to właśnie działa”- jak mówi w reklamie pani Dorota Wellmann... Powoli- acz systematycznie.. Niemcy były naszym najważniejszym adwokatem przyłączenia do Unii Europejskiej.. Miały w tym swój cel, tak jak mają jakiś cel finansując polityczny projekt o nazwie Unia Europejska.. Europejski przemysł ciężki już mają u siebie.. Reszta niech uprawia truskawki i tworzy parki narodowe. .No i rozwija ideę sadzenia lasów.. Nie ma to, jak zapolować sobie na dzika w lesie wyhodowanym za unijne dotacje. Największe są niemieckie..
I żeby taka Polska nie mogła wyprodukować sobie samodzielnie nawet noża, nie mówiąc o statkach, czołgach czy samolotach. .Ale będziemy uczestniczyć w tworzeniu Europejskich Sił Samodzielnego Reagowania.. Kto będzie dowodził? Na razie państwowa telewizja , zwana polityczną, pardon- publiczną puszcza kolejny raz kapitana Klossa, czyli Stanisława Mikulskiego w roli agenta Abwehry, a naprawdę – był agentem sowieckim. Wszystko można pozamieniać dla propagandowych potrzeb. Pan Stanisław Mikulski w roli agenta Abwehry będzie startował do Senatu z socjalistycznego ramienia Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Jeden agent więcej , jeden mniej.. Można nakręcić kolejne odcinki, w których pan Stanisław będzie oficjalnie agentem NKWD, w serialu „Stawka większa niż życie” był agentem wywiadu polskiego ruchu komunistycznego a tak naprawdę będzie agentem- Abwehry.. Co za różnica? Zmieniły się teraz sojusze.. Teraz Niemcy są ci dobrzy, a Rosjanie źli.. Telewizja robi już panu Stanisławowi Mikulskiemu propagandę przedwyborczą , choć nie zebrał jeszcze podpisów i nie ma kalendarza wyborczego żeby jak najpewniej dostał się do Senatu, a takiemu panu Emilowi Karewiczowi, w roli gestapowca Hermana Brunnera w tym samym serialu, jakoś nie robi.. Chociaż Hermann Brunner był oficerem Sicherheistsdienst, a nie Gestapo.-Geheime Staatspolizai- Tajnej Policji Państwowej, utworzonej w Prusach w roku 1933 przez orła narodowych socjalistów- Hermanna Goringa. I tak już zostało.. W 1936 roku Gestapo już objęło swoim działaniem całe Niemcy, a nazwę wymyślił urzędnik berlińskiej poczty dla uniknięcia pisania całej nazwy w książce doręczeń korespondencji. 10 lutego 1936 roku na mocy ustawy pruskiej określono zakres działania Gestapo i było ono legalne, ale” jednocześnie ponad prawem”..(???) Jak to rewolucjoniści, niezależnie gdzie robią rewolucję.. „Prawo jest przeżytkiem burżuazyjnym”.. Część życia objęta jest prawem, a inna – nie.. W zależności od bieżących potrzeb władzy.. Od decyzji Gestapo nie przysługiwało prawo odwoływania się do sądu. Jak powiedział 22 października w sprawie Gestapo, narodowy socjalista, krwawy Adolf Hitler:” Wszelkie środki podejmowane dla urzeczywistnienia woli wodza uważa się za zgodne z prawem, nawet jakby miały być sprzeczne z obowiązującymi ustawami i dotychczasową praktyką”(???) To ,albo wola wodza, albo prawo ..Bo teraz żyjemy w państwie” woli powszechnej”, czyli ludowej.. Wola ludu poprzez demokrację urzeczywistniana jest przez wybrańców. A wódka pita jest ustami jego najwspanialszych przedstawicieli. Ale wracając do „Stawki większej niż życie”... Hermann Brunner też byłby dobrym senatorem , no i parytety szpiegów byłyby zachowane.. Zresztą pan Karewicz jest przystojniejszy od pana Mikulskiego. I miał ładniejszy krawat. .Choć pan Kloss mówił do niego:” Brunner ty świnio”. Tak sobie pogadali, jak agent z agentem.. A świnie i tak trzeba odciągnąć od koryta.. Życie pisze kolejny scenariusz dla Polski.. Pan Stanisław Michalkiewicz ma rację-wariant rozbiorowy.. Będzie to prawdziwa stawka większa niż życie.. Na razie rządzący wypierają się tego co robią.. Idą w zaparte.. Na samą myśl o „totalitaryzmie” i utracie przez Polskę suwerenności- dostają furii.. Bo to nieprawda! Czym bardziej zaprzeczają- tym bardziej to jest prawda.. Umacniają się struktury państwa o nazwie Unia Europejska, tworzone są Europejskie Siły Samodzielnego Reagowania, przeznaczone do reagowania w samej Unii Europejskiej i poza nią(???) A w jakiej sprawie będą używane nowo tworzone siły? Czy przypadkiem nie w celu uśmierzania przyszłych buntów w Unii Europejskiej? Buntów krajów zniewalanych niewidzialnie, tak, żeby narody zauważyły.. A i tak powoli zauważają.. Im więcej Europy- tym więcej niewoli, tak im więcej Europy- tym więcej kryzysu.. I nie da się już zasłonić słonia w socjalistycznej menażerii, żeby nie wiem jak to socjaliści próbowali.. Ale próbują, i mają plany ma dalszą przyszłość.. Organizując teraźniejszość i próbując wymazać przeszłość.. Budowa orwelowskiego państwa trwa.. WJR
Polska - kraj uzbrojonych band, atakujących o świcie
1. Szanowny Kolego Siwiec! We wczorajszym wystapieniu w Parlamencie Europejskim przedstawił Kolega Polskę jako kraj uzbrojonych band, atakujacych ludzi o świcie. Zwracając się do kolegi z ław poselskich posła Ziobro, powiedział Kolega: Czy pamięta pan rząd, w którym był pan ministrem sprawiedliwości, gdy uzbrojone bandy atakowały ludzi. W Polsce o szóstej rano zamykano ludzi do więzienia, a jedna z pań, którą chcieliście zamknąć, popełniła samobójstwo. Czy dobrze pamiętam, że był pan wówczas ministrem sprawiedliwości, czy się pomyliłem"
2. Jak rozumiem w wypowiedzi miał Kolega na mysli "uzbrojoną bandę", funkcjonariuszy ABW, dokonujących zatrzymania Barbary Blidy, która według ustaleń sledztwa popełniła samobójstwo podczas tego zatrzymania. Chciałbym się jednak upewnić, czy miał Kolega na mysli wyłacznie ten jeden atak, czy także inne ataki "uzbrojonych band" funkcjonariuszy panstwa polskiego?
3. Czy miał Kolega na mysli atak "uzbrojonej bandy", która w 2002 roku, realizujac instrukcje wydane podczas narady przeprowadzonej u premiera, dokonała aresztowania prezesa PKN "Orlren" Andrzeja Modrzejewskiego, mimo braku jakichkolwiek podstaw do takiego zatrzymania?
4. Czy moze miał Kolega na mysli atak "uzbrojonej bandy" w 2002 roku na przedsiebiorcę Romana Kluskę, który został bezpodstawnie aresztowany, o świcie, któremu zniszczono uczciwie prowadzona firmę i którego przezycia stały sie symbolem niesprawidliwych przesladowań przedsiebiorców w Polsce.
5. Czy może miał Kolega na myśli atak "uzbrojonej bandy" funkcjonariuszy ABW, w 2005 roku na Marcina Tylickiego,asystenta posła na Sejm RP Józefa Gruszki? Tylickiemu zarzucono szpiegostwo na rzecz Rosji, lecz zarzut ten został zmiażdżony w uniewiinniajacym wyroku sadu. Niewinny Tylicki spędził w więzieniu kilka miesięcy, a jego matka zmarła na skutek przeżyć związanych z niesprawiedliwym uwięzieniem syna.
6. Czy pamieta Kolega, kto był premierem rządu w czasie, gdy miały miejsce powyższe ataki, czy byli topolitycy SLD Leszek Miller i Marek Belka, czy też sie moze pomyliłem?
7. Czy nie uważa Kolega, że jako polityk SLD niepotrzebnie stracił okazję, żeby w sprawach praworzadności siedzieć cicho? Janusz Wojciechowski
To nie CO2 zmienia klimat a klimat decyduje o ilości CO2. Protest polskich naukowców przeciwko wprowadzeniu pakietu klimatycznego. Przyjęty w Unii Europejskiej pakiet energetyczno – klimatyczny w celu ograniczania emisji dwutlenku węgla i handlu uprawnieniami do jego emisji jest nieuzasadnionym i nieroztropnym programem. Sztuczna regulacja CO2 jest bardzo kosztownym oraz antygospodarczym działaniem ograniczającym zastosowanie tańszych technologii i może wywołać bardzo głęboki kryzys gospodarczy. Program pakietu klimatycznego jest sprzeczny z przyjętym Traktatem lizbońskim. Polska podpisała Traktat ustanawiający Wspólnotę Europejską oraz Traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, w którym zobowiązała się popierać rozwój możliwie najwyższego poziomu wiedzy swojego narodu przez szeroki dostęp do edukacji oraz stałe uaktualnianie wiedzy. Do takiego rozwoju powinna dążyć i najwyższego poziomu wiedzy swojego narodu bronić. Polska posiada ok. 9 mln ha lasów które potrzebują rocznie do swojego wzrostu ponad 3,2 mld ton CO2. Brakuje do pełnego wzrostu naszych lasów co najmniej 300 mln ton a nawet 500 mln ton tego życiodajnego gazu. Program Unii Europejskiej ogranicza nam antropogeniczną (pochodzącą z przemysłu) roczną produkcję dwutlenku węgla w ilości 280 mln ton. Za każdą dodatkową tonę emisji dwutlenku węgla ponad wyznaczony limit tj. 208 ton, będziemy płacić już 20 Euro. Roczne koszty wprowadzenia programu klimatycznego dla Polski szacowane są obecnie na kwotę 5 – 15 mld zł i będą wzrastały. W przyszłości planuje się jeszcze zmniejszenie wyznaczonego nam teraz limitu. Dlaczego więc musimy wprowadzać program ograniczania dwutlenku węgla ze szkodą dla naszych lasów oraz pól uprawnych i jeszcze za to słono płacić? CO2 jako składnik powietrza atmosferycznego (makroelement) jest naturalnym nawozem niezbędnym światu roślinnemu. Prowadzone przez wiele lat badania potwierdziły, że na obszarach zielonych (w tym na terenach rolniczych) brakuje dwutlenku węgla. Intensywność rozwoju biosfery poprzez wzrost flory uzależniona jest od ilości CO2 w powietrzu, podstawowego czynnika hamującego (lub przyśpieszającego) wzrost roślinności w procesie fotosyntezy. Do budowy każdej rośliny potrzebne jest ponad 55% pierwiastka C w przeliczeniu na suchą masę. Cała ta ilość budulcowego pierwiastka C pochodzi wyłącznie z dwutlenku węgla zawartego w powietrzu. Na terenach zielonych szczególnie w okresie intensywnego wzrostu roślinności (w maju) oraz w dniach słonecznych w godzinach południowych przy dostatecznej wilgotności gleby, występuje deficyt dwutlenku węgla. W celu zwiększenia przyrostu objętościowego masy roślinnej wskazane jest zwiększenie ilości CO2 w powietrzu. Dla przykładu, w celu zintensyfikowania upraw szklarniowych dostarcza się do pomieszczeń dodatkowo większe ilości tego gazu. Zwiększając ilość CO2 zwiększamy dwu – trzykrotnie intensywność przyrostu masy uprawy roślinnej. Dlatego zmniejszając ilości dwutlenku węgla ograniczamy rozwój świata roślinnego. W jakim więc celu wprowadzać ogromnie kosztowne działania gospodarcze zmierzające do ograniczania emisji, które po pierwsze nie przyniosą efektu w postaci zmniejszenia ilości dwutlenku węgla nawet o jedną dziesiątą procenta w atmosferze, po drugie niewielkie zmniejszenie będzie działaniem na pewno ze szkodą dla świata roślinnego. Na jakiej podstawie niektórzy twierdzą, że zwiększyła się zawartość dwutlenku węgla w atmosferze ? Nadal brakuje wiarygodnych dowodów pomiarowych ilości CO2 na całej powierzchni i prostych metod ich weryfikacji. Skład chemiczny atmosfery okołoziemskiej – makroskładniki: azot 76 – 78 % tlen 19-21 % CO2 0,2 – 0,4 % oraz argon i inne gazy razem 1,0 – 2,5 % w aglomeracjach miejskich obserwuje się zwiększoną ilość pyłów 0,5 – 1,5 %. Informacje na temat globalnego wzrostu ilości CO2 w atmosferze okołoziemskiej są mało precyzyjne i dlatego nieprawdziwe ponieważ nie mamy dostatecznej ilości pomiarów składu powietrza atmosferycznego na różnej wysokości i szerokości oraz długości geograficznej troposfery (troposfera 10 km stratosfera 80 km jonosfera 100-200 km). Pełnych badań w jednym czasie na całym obszarze i przestrzeni troposfery okołoziemskiej nigdy nie przeprowadzono. Pełnej diagnozy przyrostu dwutlenku węgla w całej przestrzeni nie są w stanie wykonać razem wzięte wszystkie laboratoria badawcze na świecie przy tak niewielkich wahaniach ilościowych, rzędu jeden, dwa promile. Np. w jednym punkcie na powierzchni Ziemi dokonano pomiaru zawartości dwutlenku węgla i stwierdzono, że koncentracja CO2 osiągnęła: (cytat) „rekordowo wysoki poziom 387 ppm”, gdyż wcześniej w innym punkcie stwierdzono ilość na poziomie 286 ppm, czyli z 0,28 % wzrosło do 0,39 %. Niewielka różnica ilościowa i trudna do weryfikacji dla całego globu. Dwutlenek węgla jako makroelement powietrza atmosferycznego jest najcięższy z wymienionych trzech makroskładników. W związku z tym będzie koncentrował się bliżej powierzchni skorupy ziemskiej. Będąc gazem ulega większej dyfuzji i dlatego może występować w dużym rozproszeniu w wyższych strefach przestrzeni troposfery. Gdy osiągnie temperaturę minus 12°C zamieni się w ciecz a następnie w lód, z wyższej opadnie w niższą strefę. Rozproszony dwutlenek węgla w ilości poniżej pół procenta w strefie okołoziemskiej powietrza atmosferycznego jest efektem procesów spalania (utleniania) – przemian energetycznych zachodzących w organizmach żywych biosfery. Przyroda i fauna jest głównym źródłem zasilania powietrza atmosferycznego w dwutlenek węgla, a flora jest jego konsumentem. W bilansie globalnym antropogeniczna ilość CO2 ma co najwyżej znaczenie śladowe. Natomiast głównym źródłem energii cieplnej jest promieniowanie słoneczne. Antropogeniczna produkcja dwutlenku węgla jako efekt działalności gospodarczej człowieka – polegająca na spalaniu głównie atomów węgla we wszystkich rodzajach paliw i przekładająca się na wzrost ciepła na powierzchni Ziemi – jest znikoma. Suma rocznej ilości energii cieplnej pochodzenia antropogenicznego jest ponad stukrotnie mniejsza od ilości energii słonecznej docierającej do powierzchni Ziemi, tylko w ciągu jednej doby. Te niewspółmierne wielkości świadczą, że działalność człowieka nie ma żadnego wpływu na zjawiska przyrodnicze, gdyż ilość ciepła docierającego ze słońca jest 40 tysięcy razy większa od ilości ciepła powstałego ze spalania węgla (łącznie ze wszystkich rodzajów paliw). Niektóre ośrodki badawcze podają, że jest nawet 200 tysięcy razy większa i zależy od szerokości geograficznej punktu pomiaru. Ilość ciepła dostarczanego z głębi Ziemi również przekracza ilości energii cieplnej uzyskanej ze spalania wszystkich kopalnych surowców energetycznych. Sztuczne ograniczanie emisji jest więc bezcelowe, skoro przyroda może to uczynić bardziej intensywnie (tak zwiększyć jak i zmniejszyć ilości CO2), i zniwelować każdy wysiłek regulacyjny człowieka. To ilość ciepła docierająca ze słońca decyduje o klimacie oraz wzroście biosfery i ma decydujący wpływ na ilość CO2 w powietrzu atmosferycznym, a nie odwrotnie. CO2 jest gazem obojętnym, bezbarwnym i bezwonnym, w powietrzu atmosferycznym obecny jest w niewielkiej ilości (poniżej 0,5 %) w postaci rozproszonej. Obecność tego składnika w powietrzu nie ma wpływu na jakość przenikania promieni słonecznych przez atmosferę (nie zmienia w sposób znaczący własności powietrza atmosferycznego), jak również ilość dwutlenku węgla w powietrzu nie zwiększa dawki energii słonecznej i absorpcji jej przez powierzchnię skorupy ziemskiej w porównaniu z np. tlenem atmosferycznym. Antropogeniczna produkcja dwutlenku węgla jest wielokrotnie mniejsza od naturalnej emisji CO2 (procesy biologiczne, oceany, wulkany, np. świat owadów produkuje dużo więcej niż przemysł). Należy pamiętać, że na powierzchni Ziemi były już okresy bardzo zimne (zlodowacenia) jak również były też bardzo gorące i wilgotne (np. w karbonie, w trzeciorzędzie). Zawartość CO2 w powietrzu zmieniała się jak dowodzą też rdzenie lodowe z Antarktydy. W historii człowieka notowano znaczne wahania klimatu, tak ocieplenie jak i oziębienie w XVI wieku (zamarzanie Bałtyku), czy np. z początkiem XVIII (wymarzanie lasów w Polsce). Zmiany klimatu w przeszłości były znacznie bardziej radykalne niż obecnie i na pewno nie zostały spowodowane działalnością człowieka. Obserwowane w ostatnich latach anomalie pogodowe i powstające trąby powietrzne wynikają bardziej ze wzrostu urbanizacji i zabudowy terenów zielonych: betonem, asfaltem, szkłem, żelazem i innymi metalami. Pochłanianie energii słonecznej na terenach zurbanizowanych zamieniane jest we wzrost temperatury nagrzewanej materii. Na tych obszarach zwiększona absorpcja promieni słonecznych zamieniana jest w ciepło, które jest rzeczywistą przyczyną anomalii pogodowych. Powstawanie lokalnych dużych różnic temperatury wywołuje opisany efekt atmosferyczny. Na terenach zielonych (lasy, pola uprawne), których jest co raz mniej, energia słoneczna pochłaniana w procesie fotosyntezy zamieniana jest we wzrost objętościowy świata roślinnego, a nie w ciepło i wyższą temperaturę otoczenia. Efekt cieplarniany powstaje na obszarach zabudowanych i nie ma żadnego związku z ilością CO2 w powietrzu atmosferycznym. Czy mamy obecnie do czynienia z ociepleniem klimatu czy z oziębieniem, opinie są podzielone. Odpowiedz na to pytanie nie jest możliwa gdyż wymaga dokładnej analizy dłuższego przedziału czasowego (czasokres 100 – 1000 lat). Nikt tego jeszcze nie dokonał. Krótki okres pomiarowy nie daje pewnych podstaw to tworzenia w pełni wiarygodnych modeli zmian termicznych na powierzchni Ziemi. Wzrost średniej temperatury rocznej o pół stopnia Celsjusza w ostatniej dekadzie nie daje podstaw do twierdzenia, że za 40 lat średnia roczna temperatura wzrośnie o dwa stopnie i nastąpi totalna zmiana klimatu. Z geologii historycznej wiemy, że są to zjawiska cykliczne na które człowiek nigdy nie miał wpływu. Z analizy okresów interglacjalnych wynika, że znajdujemy się w końcowym etapie ostatniego, i dopiero za ok. 10.000 – 20.000 lat przewidywane może być kolejne zlodowacenie. Nie ma nawet jednego dowodu ani jakiejkolwiek przesłanki, że przyrost ilości CO2 powoduje ocieplenie klimatu. Wpływ wzrostu ilości dwutlenku węgla na ocieplenie klimatu jest zerowy. Natomiast obniżenie ilości dwutlenku węgla mogłoby zagrozić wzrostowi biosfery i życiu biologicznemu na Ziemi. Nie nadmiar tego gazu jest zagrożeniem a brak jego może zmniejszyć przyrost biomasy i zahamować rozwój życia biologicznego. Dopóki w skorupie ziemskiej będzie miejsce dla biosfery, dopóty o ilości CO2 będzie decydowała przyroda pobudzana energią słoneczną. Geosystem współzależności procesów zachodzących w litosferze, hydrosferze, atmosferze i biosferze reguluje zawartość CO2 – makroskładnika atmosfery. Ilość energii słonecznej decyduje o klimacie a ten o ilości CO2 w powietrzu, a nie odwrotnie. Traktowanie więc dwutlenku węgla jako czynnika odpowiedzialnego za ocieplające zmiany klimatyczne jest wyraźnie informacją fałszywą i pod względem ekonomicznym wielce szkodliwą. Ograniczanie ilości CO2 (jak widać na przykładzie polskich lasów i produkcji rolniczej) jest równocześnie działaniem na rzecz hamowania rozwoju przyrody i wzrostu biosfery. Zdecydowanie bardziej racjonalne uzasadnienie niewielkich wahań klimatycznych (czy zmienia się w kierunku ocieplenia czy oziębienia dziś nikt w sposób autorytatywny nie może potwierdzić) leży w potężnym czynniku, jakim jest energia słoneczna dopływająca do powierzchni globu i zmieniająca się w zależności od przemian na Słońcu (zmiany aktywności) oraz w geometrii układu Ziemi względem Słońca. Niewielkie tutaj zmiany mogą powodować bardzo duże zmiany w ilości przesyłanej energii, która decyduje o klimacie i może wywoływać między innymi tak zwany efekt cieplarniany. Wprowadzony w Unii Europejskiej pakiet energetyczno – klimatyczny na podstawie średniej temperatury rocznej wprowadza regulację ilościową dwutlenku węgla i jest przykładem mylenia skutku z przyczynami na które to zjawiska przyrodnicze człowiek nie ma wpływu. Dlatego też cały program polegający na redukcji antropogenicznej ilości CO2 jest nieracjonalnym oraz nierozsądnym działaniem nie opartym na wiedzy naukowej i sprzecznym z zasadą zrównoważonego rozwoju na rzecz ochrony środowiska naturalnego.Podstawowym i głównym źródłem ciepła na Ziemi jest energia promieniowania słonecznego. Dzięki tej energii zachodzą zjawiska fizyko – chemiczne w atmosferze i zostaje zamieniona ona na inne rodzaje energii w różnych, często bardzo złożonych procesach termodynamicznych. Energia promieniowania słonecznego docierającego do atmosfery ziemskiej jest dosyć dokładnym odwzorowaniem promieniowania ciała doskonale czarnego o temperaturze 5900oC. Niewielka różnica wynika ze zjawisk zachodzących w atmosferze okołosłonecznej. Promieniowanie słoneczne docierające do atmosfery ziemskiej ulega pochłanianiu (absorpcji), rozproszeniu i odbiciu. Rozpraszanie przebiega w różnych kierunkach, i zależy od długości fali. W kierunku poprzecznym najsilniej jest rozpraszane promieniowanie o krótkich długościach fali, a więc ultrafioletowe i niebieskie, stąd obserwowana barwa nieba. Odbicie następuje głównie od dużych cząstek pary wodnej (warstwy chmurowej) oraz w zależności od długości padającej fali świetlnej. Pochłanianiu (absorpcji) ulega głównie promieniowanie ultrafioletowe i część widzialna widma światła słonecznego. Całkowita ilość odbitego promieniowania od powierzchni Ziemi oraz od atmosfery łącznie z rozproszeniem w przestrzeń kosmiczną, do ilości padającego promieniowania całego widma słonecznego wynosi około 0,3 i nosi nazwę albedo Ziemi. Do powierzchni skorupy ziemskiej dociera więc ok. 70% promieniowania słonecznego. Średnie promieniowanie słoneczne E na zewnątrz atmosfery wynosi 1390 W na metr kwadratowy (1438 W/m² w perihelium, 1345 W/m² w aphelium). Ilość promieniowania docierającego do górnych warstw atmosfery od planet układu słonecznego, księżyca, gwiazd i obiektów nieba jest milion razy mniejsza od promieniowania słonecznego i dlatego może nie być brana pod uwagę. Należy tutaj wspomnieć o energii cieplnej wnętrza kuli ziemskiej. Jądro Ziemi jest rozgrzane wskutek rozpadu pierwiastków radioaktywnych, a także wskutek ciśnienia będącego rezultatem sił grawitacyjnych. Ilość ciepła wnętrza Ziemi która dociera do powierzchni jest znikoma w porównaniu z energią słoneczną. Ocenia się ją na około jedną tysięczną kalorii na metr kwadratowy powierzchni w ciągu 1 sekundy, i w przeciwieństwie do zwielokrotnionej ilości energii słonecznej jest ona niewielka. Mówiąc inaczej, ilość energii promieniowania słonecznego dziesięć tysięcy razy przekracza promieniowanie pochodzące z powierzchni Ziemi. Tę wielkość można byłoby również pominąć w bilansie energetycznym gdyby nie fakt, że ilość ciepła pochodzącego z wnętrza Ziemi jest wielokrotnie większa od ilości ciepła uzyskanego ze spalenia wszystkich razem surowców energetycznych wydobywanych przez przemysł górniczy na świecie. Zestawienie tych danych przybliża nam wielkość skali zjawiska i daje możliwości porównawcze. Dokonując więc bilansu cieplnego na powierzchni Ziemi należy stwierdzić, iż liczącą się i jedyną miarodajną energią jest wyłącznie moc promieniowania słonecznego. Gazowa otoczka Ziemi w postaci powietrza atmosferycznego ma zasadnicze znaczenie w przekazywaniu energii słonecznej do powierzchni Ziemi, jak też oddawaniu ciepła przez Ziemię w przestrzeń kosmiczną. Pomiary wykazują duży stopień jednorodności powietrza atmosferycznego w odniesieniu do jego podstawowych składników w warstwie do wysokości 50 km. Głównym czynnikiem transportu poszczególnych składników powietrza podlegających dyfuzji jest ciśnienie umożliwiające powstawanie pionowych kanałów transmisji. W strefie powyżej 50 km zaczynają się procesy dysocjacji i rekombinacji molekuł gazów atmosferycznych prowadzące do lokalnych zmian w składzie atmosfery pod wpływem promieniowania słonecznego. Promieniowanie energii z powierzchni Ziemi odpowiada prawie dokładnie promieniowaniu ciała doskonale czarnego o temperaturze 270° – 280°K. Cała energia tego promieniowania przypada na obszar dalekiej podczerwieni w zakresie widmowym od 5 µm, z maksimum ok. 13 µm. Wypromieniowywanie części energii z powierzchni Ziemi w przestrzeń kosmiczną, bez przeszkód jest możliwa poprzez tzw. okno atmosferyczne, w przedziale widmowym od 8 µm do ok. 12 µm. Jest to przedział wolny od pasm absorpcyjnych głównych składników atmosfery, w tym również dwutlenku węgla. Ilość CO2 w powietrzu nie wpływa na ilość promieniowania energii w tym zakresie widmowym. Nie należy tutaj pominąć ważnego zjawiska polegającego na zdolności utrzymywania przez atmosferę prawie stałej temperatury. Wypromieniowywanie energii z powierzchni Ziemi odbywa się wyłącznie poprzez kolejne warstwy atmosfery od najniższej aż do przestrzeni kosmicznej, zarówno w kierunku warstwy leżącej wyżej jak i w kierunku powierzchni Ziemi. Dlatego znaczna część energii wypromieniowanej przez Ziemię wraca do niej z powrotem. Powoduje to, że temperatura Ziemi ustala się na pewnym określonym poziomie, bardziej stabilnym niż zachodziło by to przy braku atmosfery. Dzięki temu temperatura na Ziemi podczas nocy nie spada do temperatur bliskich przestrzeni kosmicznej. Efekt ten, polegający na dużej przezroczystości atmosfery dla promieniowania słonecznego i dużej nieprzezroczystości dla podczerwonego promieniowania Ziemi, nazywa się (niesłusznie) efektem inspektowym lub efektem cieplarnianym, poprzez analogię do procesu podnoszenia temperatury w szklarniach. Podwyższenie ilości dwutlenku węgla w powietrzu nie wpływa na ilość przesyłanej energii i nie ma również wpływu na wyżej wymienione zmiany temperaturowe. Obecna ilość CO2 absorbuje energię promienistą w zakresie długości fali charakterystycznej dla pasm dwutlenku węgla. Zwiększona nawet wielokrotnie ilość CO2 w powietrzu nie spowoduje dodatkowej absorpcji energii. Podstawowym źródłem azotu, tlenu, i dwutlenku węgla są procesy fotosyntezy i przemiany materii. Okołoziemska strefa powietrza atmosferycznego umożliwia nieustającą wymianę tlenu i dwutlenku węgla między ludźmi i całym światem zwierzęcym z jednej strony a światem roślinnym z drugiej. W organizmach żywych (fauny), wykształcił się enzym nazwany cytochromem c, o specyficznym działaniu biochemicznym – jest on niezbędny do pochłaniania tlenu w procesie oddychania wewnętrznego organizmu. Cytochrom c jest więc enzymem oddechowym którego swoiste działanie polega na pośrednictwie w przekazywaniu do wnętrza komórki tlenu dostarczanego przez krew. W procesie tym wydalany jest dwutlenek węgla jako produkt przemian energetycznych. Natomiast w świecie roślinnym komórki zawierają chloroplasty i swą zieloną barwę zawdzięczają zawartości chlorofilu. W chloroplastach zachodzi proces przemiany materii zwany fotosyntezą i różni się zasadniczo od przemian zachodzących u zwierząt i ludzi. Chloroplasty pośredniczą we wchłanianiu energii promienistej Słońca i wykorzystują ją jako źródło siły do budowy materiału organicznego z wody i dwutlenku węgla czerpanego z atmosfery. W procesie tym uwalniany jest tlen. Należy tutaj wspomnieć o znaczeniu tego zjawiska w biosferze ze względu na to, że są jedynymi organizmami żyjącymi na Ziemi, które potrafią budować kompleksowo związki organiczne takie jak: białko, skrobię, tłuszcze i np. celulozę, ligninę. Wytwarzana w ten sposób roczna produkcja substancji organicznych (flory) oceniana jest na ponad 200 miliardów ton. Spalanie natomiast materii energetycznej w organizmach żywych fauny powoduje emisję CO2 i ubytek tlenu w atmosferze, który jest filtrem promieni słonecznych. Pozyskany w ten sposób dwutlenek węgla zostaje zagospodarowany do wytworzenia większej masy organicznej (flory), uwalniając jednocześnie tlen. Samoregulujący proces sprzężenia zwrotnego w biosferze przywraca stan równowagi w powietrzu atmosferycznym i stałości składu jego podstawowych składników, który tworzony był przez wiele milionów lat w różnych złożonych procesach ewolucyjnych. Opisana powyżej przemiana materii ukształtowała skład powietrza atmosferycznego Ziemi. Uwolniony w procesie fotosyntezy tlen jest skutecznym filtrem energii promieniowania słonecznego.
Tlen ogranicza ilość docierającej energii słonecznej i ustala proces fotosyntezy na określonym poziomie, a tym samym ogranicza zawartość tlenu w atmosferze. Samoregulujący charakter tego procesu doprowadził do tego, że udział tlenu w atmosferze ustalił się z dużą dokładnością na pewnej określonej wielkości. Zjawisko tego sprzężenia zwrotnego nazwano „efektem Ureya” na cześć amerykańskiego chemika Harolda Ureya, laureata nagrody Nobla, za odkrycie tego mechanizmu zachowywania się atmosfery ziemskiej. Przyroda posiada mechanizmy ochronne zapewniające stałość składu powietrza atmosferycznego, w istniejącym geosystemie współzależności procesów zachodzących w litosferze, hydrosferze, atmosferze i biosferze. Ilość energii słonecznej docierającej do Ziemi jest czynnikiem warunkującym wysokość temperatury na powierzchni globu i tworzeniem się klimatu. Gdyby nawet zawartość CO2 znacznie się zwiększyła, to nie miałoby wpływu na zwiększenie temperatury na Ziemi. Proces spalania paliw stałych, płynnych i gazowych w wyniku działalności człowieka emituje dwutlenek węgla, tylko jego ilość w porównaniu z ilością pochodzącą ze świata ożywionego i nieożywionego jest minimalny i nie ma wpływu na przyrost ilości w atmosferze. Obserwacje geologiczne i glacjologiczne wskazują bowiem, że od prawieków najpierw klimat się ogrzewał, a dopiero potem wzrastał poziom CO2 w atmosferze. Tak się dzieje, ponieważ CO2 gorzej rozpuszcza się w wodzie o wyższej temperaturze, cieplejszy ocean (jest w nim 50 razy więcej CO2 niż w atmosferze) powoduje zatem większe wydychanie tego gazu do atmosfery. Niepokój mogą budzić natomiast procesy w wyniku których następuje wypuszczanie do atmosfery związków do tej pory w niej nie występujących lub wpływających na zmniejszenie procesów fotosyntezy w skali globalnej. Przykładem może być zanieczyszczenie wód oceanicznych ropą naftową, które pogarszają warunki rozpuszczania CO2 w wodzie i tym samym ograniczają procesy fotosyntezy mające wpływ na zmiany klimatu. Ignorowany jest zupełnie fakt potwierdzony empirycznie, że podwyższona zawartość CO2 w atmosferze jest korzystniejsza dla wszystkich gatunków roślin, niż zawartość niska. Flora oczywiście sprzyja faunie i warunkuje jej życie na Ziemi oraz wzajemnie na siebie oddziaływują. Życie człowieka bez przyrody ożywionej byłoby niemożliwe. Niska zawartość dwutlenku węgla w powietrzu atmosferycznym ogranicza wzrost świata roślinnego. W jakim więc celu wprowadzać bardzo kosztowny system gospodarczy ograniczający emisję dwutlenku węgla, gazu „życia” koniecznego przyrodzie.
Opracowali: dr inż. Edward Przybysz & mgr inż. Wiesław Klimek
http://klimat.nowyekran.pl/
Prawda naukowa, a nawet zwykły chłopski rozsądek nie znaczą nic, gdy z jednej strony mamy Chazara Al Gore’a i jego zespół megaoszustów, a z drugiej stada bezmózgich lemingów, które zapomniały nawet tego, co je uczono w szkole podstawowej. – admin
Religia rocka. Ciemna strona muzyki rozrywkowej Sławomir Hawryszczuk - "Religia rocka", Wydawnictwo Eneteia Wieloaspektowa analiza wpływu przemysłu muzyki rozrywkowej jako zjawiska kulturowo-socjologicznego na jej odbiorców, w tym psychikę i postawy moralno-etyczne różnych grup społecznych. Autor zwraca uwagę na powiązania muzyki rozrywkowej z towarzystwem Loży Iluminatów, agencją Wicca, wykazuje relację z okultyzmem, magią, satanizmem, New Age, cyberkulturą, deifikacją artefaktu i sprowadzeniem nauki różnych nurtów etycznych do współczesnej groteski. Refleksje autora odwołują się do specjalistycznych badań prowadzone przez psychologów, socjologów, filozofów, teologów, kulturoznawców, lekarzy, muzykologów. Sławomir Hawryszczuk – z wykształcenia filozof i teolog, kompozytor (autor muzyki do musicalu Sense), poeta (tomik poezji Pamiętaj o mnie). Od wielu lat bada filozoficzne i socjologiczne aspekty muzyki rozrywkowej. Interesuję się nowymi ruchami religijnymi, a także metafizyką, kosmologią, seksuologią. Fragment książki:
Satanizm Etymologiczny źródłosłów słowa „diabeł”, odnajdujemy zarówno w greckim diabolos – „oskarżyciel”, „oszczerca”, „spływający w dół”, jak i w sanskryckim devi – „bóg”. Do tego dochodzą jeszcze liczne biblijne określenia diabła, na przykład jako „kusiciela” przedstawionego pod postacią personifikowanego węża. Można też przywołać trzeci rozdział Księgi Rodzaju, gdzie pojawia się on jako niszczyciel przymierza zawartego między człowiekiem a ofiarowującym je Bogiem. Stary Testament zna też inne określenie diabła jako węża wynurzającego się z morskich głębin – to hebrajski Lewiatan, „wąż z głębin”, „morze”, „zachód”. Nowy Testament nazywa diabła „starodawnym wężem”. W Apokalipsie świętego Jana odnajdujemy synonimiczny odpowiednik: „szatan”, pochodzący od hebrajskiego hassatan – „sprzeciwiający się”, „morderca”, „najwyższy z demonów”, ale pojawiają się tam również określenia: „smok”, „wróg”, „zwodziciel”, „bestia”, „przeciwnik” zbawczego dzieła Chrystusa, obdarzony wysoką inteligencją, który kusi nie tylko mitologiczną Ewę, lecz i samego Jezusa. Boga-węża wyznawcy voodoo czcili jako Damballa. W mitologii nordyckiej pod pojęciem Loki odkrywamy wijącego się po ziemi diabła. Inny idol starożytnych wierzeń trackich i frygijskich to Sabazios, postać pochodzenia frygijskiego, utożsamiana z Dionizosem, ona także wskazuje na kult węża, jak zresztą Aryman – diabeł mazdejski, „wąż”, bóg ciemności, zniszczenia, śmierci i zła. W Grecji synonimem szatana był złośliwy chochlik Apollyon, w Syrii – Beherit. Hebrajska personifikacja szatana przedstawianego pod postacią słońca to Behemot (zob. LaVey, 1996). Antony Szandor LaVey (1996) w swej „prehistorii biblijnej” pisze, iż semantycznie słowo „szatan” to nie tylko „przeciwnik”, „sprzeciw” czy „oskarżyciel”. „Samo słowo «diabeł» pochodzi od sanskryckiego devi, które znaczy «bóg»… Przypisana mu została rola złego z tej prostej przyczyny, że wyraża cielesne, ziemskie i doczesne aspekty życia…”, jest przywódcą diabłów Świata Zachodniego. Jeszcze przed ukształtowaniem się chrześcijańskiej angelologii i demonologii oraz związanej z nimi refleksji teologicznej wierzono, iż zmysłową częścią ludzkiej natury rządzi bóg o imieniu Dionizos. Starożytni Grecy przedstawiali go jako satyra lub fauna, z czasem jednak chrześcijaństwo nadało mu imiona Szatan, Lucyfer. W czarnej magii, a co za tym idzie w okultyzmie średniowiecza, wielką rolę odgrywała wiara w demony. Jest to najprawdopodobniej pojęcie pochodzenia indyjskiego, później perskiego. Pierwotnie dewas oznaczało duchy, które nie mają ciała widzialnego i nigdy nie były ludźmi. Inne źródła podają, że słowo demon pochodzi z języka greckiego i oznacza ducha opiekuńczego. Najczęściej z tym słowem, zwłaszcza w folklorze, wiązały się różne wyobrażenia i obsceniczne wizje: demony przedstawiano jako złe duchy przyczyniające się do moralnego zepsucia ludzi. Wyraźniejsze elementy religijnego satanizmu wieków średnich można odnaleźć w praktykach magicznych czarownic, jak również w tajnych rytuałach templariuszy parających się okultyzmem i oddających cześć szatanowi, zazwyczaj przedstawianemu pod postacią rogatego kozła ze skrzyżowanymi kopytami i z kobiecą piersią (Baphometowi). Satanizm zideologizował się w formie nieoficjalnego wyznania dopiero z początkiem XVII wieku, w czasach duchowego rozdroża i moralnej degrengolady tych, którzy złożyli się w przeważającej mierze na krwawe oblicze rewolucji francuskiej, przeprowadzonej pod sztandarem oręża masońskiego. Pierwsze czarne msze, jak podaje Jeffrey J. Steffon (1997), zaczęto odprawiać na dworze Ludwika XIV w drugiej połowie XVII wieku, w atmosferze niewyobrażalnych moralnie profanacji wszystkiego, co święte, obnażających skrywane dotąd bluźniercze pragnienia i żądze seksualne. Przybierając postać najgorszych perwersji, którym przewodził katolicki kapłan apostata, czarne msze stopniowo przeradzały się w przemilczane morderstwa, interpretowane w ramach liturgicznej ofiary jako wyraz kultu i czci składanej Lucyferowi; ich sedno stanowiła niewinna krew niemowlęcia zabijanego nad nagim ciałem młodej kobiety, pełniącej świętokradczą funkcję ołtarza. Najwybitniejszym twórcą komercyjnej wersji satanizmu jest, według opinii wielu demonologów, luminarz tej materii, magick1 Aleister Crowley. Praktyki satanistyczne Crowleya związane były w pewnym okresie z działalnością niektórych ugrupowań masonerii wyższego stopnia (zob. Zwoliński, 1995). Crowley od młodych lat żył w przekonaniu, że jest zapowiedzianą Bestią z Apokalipsy świętego Jana, na której spoczywa obowiązek zniszczenia chrześcijaństwa i zastąpienia go Thelemą, magią rytualną. Po licznych podróżach, między innymi do Kairu, Crowley założył w Anglii wspólnotę o nazwie Zakon Srebrnej Gwiazdy, gdzie praktykował teorię magick. Jean Ritchie (1994) przypomina, że okultysta należał również do Zakonu Złotej Jutrzenki. Postać Crowleya i powołane przez niego zgromadzenie, na którego fundamentach w 1966 roku wzniósł swój satanistyczny kościół Antony Szandor LaVey, interesuje nas o tyle, o ile uświadomimy sobie jego wpływ na mentalność i duchowość znacznej części wykonawców muzyki rockowej, by stwierdzić powszechność zjawiska satanizmu wśród młodzieży wychowywanej w tej kulturze. Crowley podaje trzy sposoby na wprowadzenie człowieka w stan transu ułatwiającego kontakt ze światem demonów, wykorzystywane później przez twórców satanistycznego rocka. Są to:
muzyka oparta na intensywnym, hałaśliwym rytmie,
narkotyki,
wolny seks i związana z nim magia (Ouweneel, 1985).
Ten protoplasta satanizmu, jak przyjęło się mówić o Crowleyu, opisał wiele różnych wróżb, od geomancji, kart tarota, kabały po astrologię, ustawianie magicznych kręgów i podróże astralne. Praktykując magię i głosząc swoje poglądy, złamał wszystkie przykazania Boże. Crowley pisał: „Czyń swoją Wolę – będzie całym prawem”. „Nie masz prawa ponad – czyń swoją Wolę”. „Słowem prawa jest Thelema”. „Miłość jest prawem – miłość podług Woli” (Crowley, 1929).
Dalszy ciąg na stronie http://www.deon.pl/czytelnia
Polska nie chce aborcji 85 procent Polaków jest przeciw aborcji, 65 procent chce pełnej ochrony prawnej każdego dziecka przed urodzeniem. Pod obywatelskim projektem antyaborcyjnym podpisało się sześćset tysięcy osób. Dziesiątki tysięcy chodzą na Marsze dla Życia w całej Polsce. Chcemy i możemy skończyć z haniebną spuścizną nazizmu i komunizmu – dzieciobójstwem w majestacie prawa. Polska zniosła karę śmierci i zakazuje dyskryminacji. Nadal funkcjonuje jednak anachroniczna ustawa, która pozwala w majestacie prawa uznać niewinną osobę za niegodną praw człowieka i zamordować ją. To obecne prawo aborcyjne, śmiertelnie dyskryminujące ze względu na stan zdrowia lub pochodzenie. Chociaż lepsza od obowiązującej w komunizmie dzieciobójczej samowolki, ustawa z 1993 r. jest schizofrenicznie wręcz sprzeczna z innymi przepisami, obecnym stanem wiedzy medycznej, a przede wszystkim z prawami człowieka. Jak to się stało, że społeczeństwo, które ma wiedzę naukową, że człowiek zaczyna się od poczęcia, i uznaje jego niezbywalne prawa, może zgadzać się jednocześnie na wybiórcze uchylanie tego człowieczeństwa i tych praw? Więcej mam zrozumienia dla ślepych zwolenników aborcji, którym wydaje się, że dziecko to nie dziecko, niż dla oświeconych polityków, którzy głoszą, że są przeciw aborcji, ale nie zawsze. Przyznają, że dziecko to człowiek. Chwilę potem wybierają sobie, który człowiek ma, a który nie ma prawa do życia.
Ładne słowo „kompromis” Określenie „kompromis aborcyjny” to majstersztyk politycznie poprawnej nowomowy. Tak łatwo powiedzieć „popieram kompromis”, zamiast „uważam, że dziecko z podejrzeniem syndromu Downa można tuż przed urodzeniem rozerwać na strzępy”. Proszę spróbować wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby ktoś próbował nazwać „kompromisem” początkowe fazy holokaustu (kiedy mordowano „tylko” niedołężnych) i bronić tezy, że zgoda na kompromisowy holokaust jest wymogiem demokracji i zapobiega eskalacji problemu. Skończyłby, i słusznie, w więzieniu. Aborcja to ludobójstwo na bezprecedensową skalę w historii ludzkości. Żaden reżim, żadna wojna, żadna klęska żywiołowa nie pochłonęła tyle ofiar, co aborcja. Co gorsza, aborcja jest legalna, promowana i narzucana ludziom jako „dobro”. Tego naprawdę nigdy wcześniej nie było. Nasz oświecony XXI wiek najbardziej barbarzyńskim okresem historii? Nie mieści nam się to w głowie. Może dlatego tak trudno przyznać, że legalność aborcji to największa hańba naszych czasów, a polski „kompromis aborcyjny” ocieka krwią tysięcy niewinnych ofiar. I może stąd ta agresja „kompromisowców”, kiedy ktoś podnosi rękę na ich nieświęty spokój. Czego konkretnie tak zawzięcie bronią?
Chorzy bez praw W Polsce wolno rozczłonkować dziecko przed urodzeniem, jeśli istnieje podejrzenie, że jest niedoskonałe. Zajęcza warga, sześć paluszków, zespół Downa… Wystarczy podejrzenie problemu, a badania prenatalne nierzadko się mylą. Kobiety, które mimo niekorzystnej diagnozy nie ulegają presji aborcyjnej, często rodzą zdrowe dzieci. Osoby podejrzewane o niedoskonałość stanowią zdecydowaną większość ofiar aborcji popełnianych w majestacie polskiego prawa. To w granicach pięciuset zabójstw rocznie, czyli około dziesięciu każdego tygodnia. – To już nie furtka, to wręcz brama aborcyjna – komentuje Mariusz Dzierżawski z Fundacji PRO, jeden z inicjatorów obywatelskiej ustawy chroniącej życie. Dzieci chore zagrożone są aborcją praktycznie do chwili urodzenia. Ustawa mówi niejasno o momencie osiągnięcia samodzielności poza organizmem matki, co jest jednak tak nieścisłe, że może obejmować cały okres ciąży. Potwierdziło to Ministerstwo Zdrowia. Aborcja potencjalnie niedoskonałych to eugenika. Takie prawo wprowadził w Trzeciej Rzeszy Adolf Hitler. Zdrowych obywateli chciał, chorych mordował. Tak zaczynał wdrażać swoje idee o ludziach i podludziach. A my? Czujemy się współczujący i tolerancyjni, bo budujemy podjazdy i windy dla inwalidów, urządzamy koncerty charytatywne na rzecz chorych dzieci, rozlepiamy kolorowe billboardy dowartościowujące niepełnosprawnych. Tylko o jednym wolimy nie rozmawiać: o masakrze niedoskonałych na mocy „kompromisowego” prawa aborcyjnego.
Ratuj mnie! Na tegorocznym warszawskim Marszu dla Życia widziałam młodego człowieka z zespołem Downa. Niósł plakat z napisem „Ratuj mnie”. Na Zachodzie ludzi z Downem nie widać na ulicach w ogóle. Rodzą się praktycznie tylko wtedy, kiedy badań prenatalnych nie wykonano, lekarz dokonał błędnej diagnozy bądź kiedy rodzice heroicznie oparli się presji aborcyjnej. W Bułgarii badania prenatalne są obowiązkowe. Jak kobieta się im nie podda, a urodzi niepełnosprawne dziecko, nie może liczyć na jakąkolwiek pomoc państwa. Przekaz jest jasny: możesz chore dziecko zabić zawczasu, a jak nie chcesz, to radź sobie sama. Nasze prawo nie jest lepsze. Ono również mówi rodzicom Muminków: „Wasze dzieci nie zasługują na ochronę, takie jak one możemy poświęcić”. Do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze wpłynęła niedawno skarga grupy rodzin osób z syndromem Downa z Nowej Zelandii. Oskarżają swoje władze o eugenikę i inżynierię społeczną poprzez promowanie badań prenatalnych i presję aborcyjną na matki noszące pod sercem dzieci podejrzewane o mongolizm. Zwracają uwagę, że badania w kierunku Downa nie służą dziecku, bo mongolizm jest nieuleczalny. Używane są jedynie do wykrywania i unicestwiania takich dzieci. – To zbrodnia przeciw ludzkości – argumentują rodziny przed Trybunałem. Polski wyjątek ustawowy zezwalający na dzielenie dzieci na spełniające i niespełniające wymagań powinien obalić Trybunał Konstytucyjny, bo Ustawa Zasadnicza zabrania dyskryminacji ze względu na stan zdrowia. Ten zapis, jak pozostałe dwie furtki aborcyjne, powinien podważać też Rzecznik Praw Dziecka. Ustawa o Rzeczniku Praw Dziecka jasno definiuje dziecko jako każdą osobę od poczęcia do osiągnięcia pełnoletniości. O działania obecnego rzecznika w obronie praw dzieci prenatalnych pytali posłowie podczas debaty przed pierwszym głosowaniem nad obywatelskim projektem o ochronie życia. Ani im, ani dziennikarzom nie udało się uzyskać odpowiedzi od Marka Michalaka.
Poczęcie (prawdopodobnie) nielegalne Prawo polskie zezwala również na zamordowanie dziecka, jeśli zachodzi uzasadnione podejrzenie, że ciąża jest wynikiem „czynu zabronionego”. Uwaga: wystarczy tylko podejrzenie. Popularnie mówi się o „ciąży z gwałtu lub kazirodztwa”, choć przepis wcale tego tak nie zawęża. „Czynem zabronionym” jest również współżycie z nastolatkiem poniżej 15. roku życia. W niesławnym przypadku 14-letniej „Agaty” z Lublina, która w 2008 r. zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, aborcję w majestacie prawa załatwiano właśnie z tego paragrafu, po tym jak nie udało się uprawdopodobnić wersji gwałtu (młodzi zeznali, że byli parą). W praktyce więc nasze prawo chroni dorosłe kobiety przed traumą aborcji, a nastolatkom proponuje aborcję na życzenie. Według raportu Ministerstwa Zdrowia, w roku 2009 popełniono zgodnie z ustawą jedną aborcję „z czynu zabronionego”. Co ciekawe, w raporcie za rok 2008, kiedy zginęło dziecko „Agaty”, Ministerstwo Zdrowia podało, że aborcji „z czynu zabronionego” nie było w ogóle. Apeluję do posłów z zespołu ochrony życia o wystosowanie zapytania do ministerstwa, gdzie podziało się dziecko „Agaty”, w którego zabicie tak mocno zaangażowała się w 2008 r. sama minister zdrowia Ewa Kopacz.
„Chińska narkoza” Ale omówmy ciążę z prawdziwego gwałtu. Wielu ludzi boi się rozmowy na ten temat, bo dali sobie wmówić, że zakaz aborcji w tym przypadku jest nieludzki. Tak jakby aborcja była jakimkolwiek rozwiązaniem, jakąkolwiek pomocą. To okrutne kłamstwo. Czy aborcja cofnie gwałt? Czy zatrze go w pamięci ofiary? Najwyżej zadziała jak „chińska narkoza” – zada nowy ból, tak potężny, że przerośnie on traumę gwałtu. Jak można kobiecie już tak głęboko skrzywdzonej proponować drugi gwałt, znacznie gorszy, bo zadany samej sobie?Do ciąży z gwałtu dochodzi bardzo rzadko – ciało kobiety broni się naturalnie. Kiedy jednak kobieta zostanie matką, nie da się anulować jej macierzyństwa ani rozpoczętego życia dziecka. Można je tylko uszanować albo zamordować. Szacuje się, że dwie trzecie wszystkich aborcji popełnianych jest pod presją osób trzecich, choć potem z poczuciem winy kobieta pozostaje sama. Kobietę w traumie po gwałcie namówić na dzieciobójstwo jest łatwiej. Tylko że to żadna pomoc, to dobicie ofiary.
Czy zasłużyła na karę śmierci? Terapeuci obserwują, że kobiety, które zabijają dziecko poczęte z gwałtu, cierpią z powodu aborcji bardziej niż przez sam gwałt. Z kolei te, które rodzą po gwałcie i decydują się wychować dziecko lub oddać je do adopcji, doznają pewnego uzdrowienia. Tak było z matką Rebeki Kiessling, amerykańskiej prawniczki, autorki książek, która wychowuje dziś wraz z mężem pięcioro własnych dzieci. Rebeka pracuje ze zgwałconymi kobietami. Sama została poczęta w wyniku brutalnego napadu seryjnego gwałciciela. Jej matkę namawiano na aborcję, ale kobieta przestraszyła się nielegalnego wtedy procederu. Prawo w 1968 r. w stanie Michigan całkowicie wykluczało dzieciobójstwo prenatalne, co ocaliło Rebekę. Trafiła do adopcji i żyje do dziś. - Jak ktoś mówi, że jest przeciw aborcji, chyba że w przypadku gwałtu, to ja słyszę: „Jesteś śmieciem, innym należy się prawo do życia, a tobie nie” – mówi Rebeka. Kilka lat temu użyczyła swojego wizerunku do kampanii billboardowej „Feministek Pro-Life”. Na plakacie pyta: „Czy zasłużyłam na karę śmierci? Moją zbrodnią było poczęcie w wyniku gwałtu. Następnym razem, w rozmowie o wyjątkach aborcyjnych w przypadku gwałtu i kazirodztwa, pomyśl o mnie. Mam na imię Rebeka. Jestem takim wyjątkiem”. Rebeka jest żyjącym przykładem skrajnej niesprawiedliwości obecnego prawa. Jej wstrząsające świadectwo można przeczytać, również po polsku, na stronie www.rebeccakiessling.com. Jeden z fragmentów to jakby komentarz do obecnej polskiej batalii o ochronę praw takich osób jak Rebeka:
- Ludzie nierzadko starają się zbywać moją historię słowami: „no tak, miałaś szczęście”. Zapewniam was, że moje ocalenie od aborcji nie miało nic wspólnego ze szczęściem. To, że dziś żyję, wynika z wyborów, jakich dokonało nasze społeczeństwo oraz ludzie, którzy zadbali o to, żeby aborcja – również w przypadku gwałtu – była całkowicie zakazana w stanie Michigan w tamtych czasach. To zasługa ludzi, którzy bronili mojego prawa do życia i wspierali je przy głosowaniu. To nie była kwestia „szczęścia”. Ochroniło mnie prawo. W USA działają różne grupy wsparcia dla osób poczętych w wyniku gwałtu i kazirodztwa. Uczą się, jak radzić sobie z podejściem społeczeństwa do „ludzi-wyjątków”, których prawodawstwo wielu krajów pozwala zabijać, bo pozwolić im żyć to rzekomo „wymuszanie heroizmu”. Dzieci z gwałtu cierpią z rąk „współczującego” społeczeństwa, które opowiada się za łagodnymi karami dla gwałcicieli, okazując im łaskę i zrozumienie. A co proponuje ofiarom? Matce – dożywocie w traumie poaborcyjnej. Dziecku – karę śmierci.
Leczyć, nie zabijać Obecna polska ustawa aborcyjna dopuszcza również zabicie dziecka w przypadku choroby matki. W proaborcyjnej nowomowie to jest „aborcja terapeutyczna” w przypadku „ciąży zagrażającej zdrowiu matki”. Oba sformułowania są skrajnie fałszywe. Aborcja, czyli bezpośrednie, zamierzone zamordowanie dziecka w łonie matki, nigdy nie jest żadną terapią. Jest inwazyjną, niszczącą dla matki i śmiertelną dla dziecka procedurą, która niczego nie leczy. Niczego. Aborcja co najwyżej likwiduje chorobę poprzez likwidację pacjenta. To nie jest medycyna. Podobnie sama ciąża nie może zagrażać zdrowiu matki, gdyż jest dla kobiety stanem naturalnym. Zdrowiu matki (jak i dziecka) może zagrażać patologia, stan chorobowy jej organizmu. Mamy wtedy do czynienia z dwoma pacjentami i prawdziwa medycyna podejmuje się leczyć i matkę, i dziecko. Z dużymi sukcesami.
Matka bezpieczna Nawet jeśli matka ma raka i potrzebuje chemioterapii, stosuje się ją na życzenie pacjentki. Czasem dzieci po chemioterapii rodzą się w dobrym stanie, czasem skutkuje ona ich śmiercią. W takich przypadkach śmierć dziecka jest przewidywalnym, ale pośrednim i niezamierzonym skutkiem ubocznym koniecznej terapii. Nie jest to aborcja (bezpośrednie, celowe uśmiercenie dziecka) ani według kryteriów medycznych, ani prawnych, ani etycznych. Również Kościół katolicki nie wskazuje w tym wypadku, czy matka powinna ratować siebie, narażając dziecko, czy też w trosce o dziecko narazić siebie, nie podejmując leczenia. Obie postawy są moralnie dobre. Popularnie rezygnacja z leczenia uważana jest za wyjątkowy heroizm (święta Joanna Molla czy śp. Agata Mróz). Tak więc nikt nigdy nie wymaga od kobiety rezygnacji z leczenia, nawet jeśli grozi ono życiu dziecka. Co za tym idzie, całkowity zakaz aborcji nigdy żadnej kobiety nie pozbawi prawa do ratowania jej życia lub zdrowia. Dodatkowo lekarza prowadzącego leczenie zagrażające dziecku chroni art. 26 kk, który usprawiedliwia poświęcenie jednego życia dla ratowania drugiego, gdy nie ma innego wyboru. Wraz z postępem medycyny nikną przypadki, kiedy nie da się pomóc obu pacjentom. Dlatego całkiem nieuzasadnione jest utrzymywanie przepisu, który podpowiada lekarzom, że zamiast brać odpowiedzialność za obu pacjentów, mogą w świetle prawa jednego zabić, a matce wyjaśnić, że tak się po prostu robi.
Kurs na prawdziwą medycynę Zamknięcie czarnego rozdziału w polskiej medycynie odczują nie tylko ocalone od aborcji matki i dzieci. Skorzystamy na nim wszyscy. Wobec całkowitego zakazu aborcji ciężarne matki z problemami zdrowotnymi będą mogły liczyć na mobilizację lekarzy w kierunku pomocy zarówno im, jak i ich dzieciom. Nie będzie już furtki pozwalającej na (dosłownie) pozbycie się jednego z pacjentów. Poprawi się jakość opieki okołoporodowej, tak jak stało się to w 1993 r., po tym jak znacznie ograniczono aborcję. Pacjentki zaczęły być bardziej szanowane, lekarze spokojniejsi, bardziej skupieni na służbie chorym. Do dziś to szpitale, które całkiem odmawiają wykonywania aborcji, są uważane za najbardziej przyjazne pacjentkom. Te, w których morduje się dzieci, mają na ogół gorszą opinię. No i rodzice niepełnosprawnych dzieci – czy nie będą umocnieni w dochodzeniu swoich praw, w egzekwowaniu należnej im opieki medycznej i socjalnej? Myślę, że zaczniemy ich bardziej szanować. Najwyższy czas przyznać się, że nigdy nie wolno nam było wyceniać życia ich dzieci na mniej warte ochrony.
Koniec piekła w szpitalach Na całkowitej ochronie życia skorzystają też lekarze. Według SLD, „piekłem lekarzy” jest zakaz popełniania aborcji. Jeżeli rzeczywiście istnieją w Polsce tacy lekarze, to jestem za tym, żeby w proteście przeciwko ustawie chroniącej życie porzucili zawód. Wszystkim to wyjdzie na dobre. W rzeczywistości istnieje „piekło” pracowników służby zdrowia, ale tych przymuszanych do udziału w dzieciobójstwie prenatalnym. Lekarze, położne, pielęgniarki mówią o cichej zmowie, niepisanym porozumieniu w publicznych szpitalach: „albo robisz z nami aborcje, masz spokój i pracę, albo tę pracę stracisz”. Niektórzy ulegają presji, próbują zagłuszyć sumienie, tłumacząc, że nie mogą pozwolić sobie na utratę pracy. Okupują ten „kompromis” ciężkim syndromem postaborcyjnym, nałogami, depresją. Niektórzy sami rezygnują z pracy, bo nie mogą znieść tego, co się dzieje wokół nich. Są świadkami naciągania obecnych przepisów, fałszowania dokumentacji, pozorowania samoistnych poronień, uśmiercania dzieci, które przeżyły aborcję. Widzą, jak wykorzystuje się obecny stan prawny do popełniania aborcji na życzenie. Całkowity zakaz aborcji ochroni prawa personelu medycznego do pracy zgodnej z sumieniem.
Stop karom za urodzenie Dzięki zakazowi aborcji nasze pieniądze na składki zdrowotne będą wydawane na leczenie pacjentów, nie na zabójstwa. Co więcej, państwo polskie zaoszczędzi spore sumy przeznaczane obecnie na „odszkodowania” za urodzone dzieci. Ponadpaństwowe trybunały niejednokrotnie skazywały różne państwa za to, że nie dopuszczono do aborcji jakiegoś dziecka. Że ono żyje, bo rodzicom „odmówiono prawa” do jego likwidacji. Osobiście uważam, że jeśli życie takiego dziecka kosztuje nas, podatników, kilkadziesiąt tysięcy euro, to i tak się opłaca, bo życie człowieka jest bezcenne. Jednak sami jesteśmy sobie winni, że te kary nam wymierzają. Bo trybunały międzynarodowe rozpatrują skargi na życie dzieci ocalonych od aborcji na podstawie przepisów prawa danego kraju. Kiedy zapewnimy całkowitą ochronę życia wszystkich naszych obywateli, żaden trybunał nie będzie miał podstaw żądać „odszkodowania” za to, że ktoś się urodził i zakłócił spokój tym, którzy go do życia powołali.
Obowiązek katolika „Prawdy nie da się zniszczyć taką czy inną decyzją, taką czy inną ustawą. Na tym polega w zasadzie nasza niewola, że poddajemy się panowaniu kłamstwa, że go nie demaskujemy i nie protestujemy przeciw niemu na co dzień. Nie prostujemy go, milczymy lub udajemy, że w nie wierzymy” (bł. ks. Jerzy Popiełuszko). Kościół katolicki nigdy nie zgodził się na „kompromis aborcyjny”. – Nie istnieje żaden dokument wydany przez Papieża czy Episkopat Polski, wktórym byłaby zgoda na zabijanie dzieci nienarodzonych czy na jakieś wyjątki od bezwzględnego zakazu aborcji. Nie ma czegoś takiego inigdy nie będzie. Episkopat Polski nie ma prawa zmieniać Bożego przykazania „Nie zabijaj”- powiedział przewodniczący KEP ks. abp Józef Michalik w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego”. Hierarchowie Kościoła jednoznacznie poparli obywatelski projekt całkowitego zakazu aborcji. – Kościół jasno naucza, że obowiązkiem katolika nie jest ochrona istniejącego kompromisu, lecz dążenie do całkowitej ochrony życia – powiedział ks. kard. Stanisław Dziwisz. – To jest rozwiązanie, do którego nawołuje Kościół. Popieram wszystkie starania dążące do poprawy ochrony ludzkiego życia – dodał. – Trzeba powstrzymać falę zabójstw w polskich szpitalach i tak sformułować ustawę, by w sposób oczywisty wynikało z niej prawo do życia dla każdego dziecka – również dziecka chorego – mówił ks. abp Stanisław Gądecki. „Szanowni Parlamentarzyści, Panie i Panowie, jesteście obdarzeni mandatem zaufania Narodu polskiego. W Waszych rękach życie tego Narodu” – napisała Rada Rodziny KEP w liście do parlamentarzystów podpisanym przez ks. bp. Kazimierza Górnego.
Ekskomunika? Dziecinne pytanie Polska ma szczęście mieć nadal stosunkowo silny Kościół katolicki i hierarchów, którzy mówią, że katolik musi tę ustawę wspierać. Ksiądz arcybiskup Michalik przypomniał w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego”, że osoba głosująca przeciw zakazowi aborcji musi nie tylko wyspowiadać się, ale publicznie odwołać i naprawić swój błąd. To nie jest procedura odpuszczania „zwykłego” grzechu śmiertelnego. To jest formuła zdejmowania ekskomuniki. Temat ekskomuniki i wynikającej z niej odmowy Komunii Świętej politykom dopuszczającym aborcję był szczególnie gorący w Stanach Zjednoczonych siedem lat temu, kiedy o prezydenturę ubiegał się proaborcyjny „katolik” John Kerry, fotografujący się regularnie w różnych kościołach podczas Komunii Świętej. Ksiądz kardynał Francis Arinze, wymieniany pośród poważnych kandydatów na kolejnego papieża, zapytany wtedy przez dziennikarzy, czy polityk popierający aborcję może przystępować do Komunii Świętej, odparł: „Naprawdę potrzebujecie do tego kardynała z Watykanu? Nie znacie żadnych dzieci pierwszokomunijnych, żeby je o to zapytać? Odpowiedź jest oczywista”. Wybór przed posłami jest prosty: albo ustawa, albo obciążenie się ekskomuniką latae sententiae, bo w przypadku publicznego poparcia aborcji, nie potrzeba biskupa do potwierdzenia, że człowiek wykluczył się sam z Kościoła.
I dobrze się dzieje, że zadajemy to pytanie parlamentarzystom przed wyborami. Przekonamy się dzięki temu, kto naprawdę jest katolikiem, kto (choćby i niewierzącym) człowiekiem sumienia, a kto cynicznie używa Kościoła jedynie do poprawienia swoich notowań, fotografując się na Mszy Świętej, rekolekcjach czy audiencji u Papieża.
Czy to jest realne? Inicjatorzy obywatelskiego projektu o ochronie życia mieli trzy miesiące na zebranie stu tysięcy wymaganych podpisów. Sceptycy kiwali głowami z politowaniem… aż okazało się, że po dwóch tygodniach podpisów jest pół miliona, a kolejne sto tysięcy jeszcze w drodze. Za podpisami poszły listy otwarte z poparciem inicjatywy (apele dziennikarek, ginekologów, dziennikarzy, prawników) oraz (umniejszane przez media dominujące) wypowiedzi hierarchów Kościoła katolickiego. Jednak sceptycy nadal chcieli się zakładać, że nie znajdzie się w obecnym Sejmie ani jeden poseł, który „to” poprze. Znalazło się dwustu pięćdziesięciu czterech, w tym tacy, którzy jeszcze cztery lata temu głosowali przeciw chroniącej życie poprawce do Konstytucji. Najbardziej chyba zaszokowały sondaże: 85 procent Polaków przeciw aborcji (CBOS), 65 procent za pełną ochroną życia (IQS Quant). A 5 lipca, na antenie związanego z „Gazetą Wyborczą” radia TOK FM, 58 procent słuchaczy zagłosowało, że całkowity zakaz aborcji to „dobry pomysł”!
Jaki z tego wniosek? Nie ma co się z Panem Bogiem mocować na rachunek prawdopodobieństwa. Trzeba robić swoje, alleluja i do przodu! W Kanie Galilejskiej, jak zabrakło wina, Jezus miał moc wyczarować je spod palca. Nakazał jednak najpierw ludziom napełnić stągwie wodą – wymagał od nich aktu wiary i ludzkiego wysiłku, zanim dopełnił Boską mocą to, co wydawało się po ludzku nie do zrobienia. Dzisiejsze stągwie do napełnienia to nasza aktywność na rzecz tej ustawy: modlitwa, rozmowy z politykami, z ludźmi nieprzekonanymi. To naciśnięcie odpowiedniego przycisku na kolejnych głosowaniach. Od pełnego zwycięstwa godności i praw człowieka, prawdziwej równości i tolerancji, dzieli nas odruch sumień posłów, senatorów, prezydenta. Tak niewiele potrzeba, żebyśmy pozbyli się, raz a dobrze, spuścizny śmiercionośnych totalitaryzmów – nazizmu i komunizmu. Byśmy odrzucili dzieciobójstwo prenatalne, które jako pierwszy zalegalizował Lenin, a Polsce narzucił najpierw Hitler, potem Stalin. Abyśmy stanęli na czele nowej humanitarnej rewolucji.
Zaczęło się Lobby aborcyjne, widząc, że nie ma zgody społecznej na legalizację aborcji, dąży wszelkimi sposobami do mnożenia liczby zabójstw na mocy obecnego prawa. Chcą obciążyć nas kosztami aborcji popełnianych za granicą, szerzą dostęp do środków poronnych. I rozciągają obecne furtki aborcyjne. Dziesięć lat temu aborcji eugenicznych było w Polsce 56, dwa lata temu już 510. Czy zatrzymamy tę zabójczą machinę, zanim „kompromisowa” ustawa stanie się podkładką do aborcji na życzenie? W Hiszpanii, na mocy takich przepisów jak nasze obecne, popełniano setki tysięcy aborcji, po tym jak niezadowolenie z ciąży zaczęto interpretować jako „zagrożenie zdrowia psychicznego” i powoływać się na zapis o „zdrowiu matki”. „Wystarczy, by dobrzy ludzie nic nie robili, a zło zatriumfuje”, jak powiedział angielski filozof Edmund Burke. Dlatego róbmy coś. Nie jesteśmy sami. Głosowanie przeciw odrzuceniu projektu obywatelskiego przypadło w pierwszy dzień naszej unijnej prezydencji. Przed nami Węgry w czasie swojej kadencji zapisały w konstytucji prawo do życia od poczęcia. W Hadze Międzynarodowy Trybunał Karny rozpatruje skargę na aborcję eugeniczną ludzi z Downem w Nowej Zelandii. Świat się budzi, podnoszą głowę kolejne społeczeństwa, które mają dość przemocy międzynarodowego sprzysiężenia przeciw życiu, narzucającego dzieciobójstwo prenatalne wbrew demokracji, prawom człowieka i zdrowemu rozsądkowi. Podnieśmy głowę i my. Jesteśmy to winni tysiącom zamordowanych na mocy ustawy z 1993 r., przyszłym pokoleniom i własnemu sumieniu. Joanna Najfeld
Autorka jest publicystką, współautorką książki „Agata. Anatomia manipulacji” opisującej proaborcyjną nagonkę na 14-latkę z Lublina. Prowadzi stronę MamProces.pl.
http://www.naszdziennik.pl/
Akta IPN: Siwiec, Rosati, Libicki współpracowali z SB IPN ujawnia kolejne katalogi. Tym razem dotyczą m.in. eurodeputwanych. Z akt wynika, że jednym z tajnych współpracowników był Marek Siwiec - zarejestrowany jako TW Jerzy. Jako osobę pozyskaną do współpracy dokumenty wymieniają także Dariusza Rosatiego. Eurodeputowany PiS Marcin Libicki jest określany jako kontakt operacyjny. Dokumenty jako tajnego współpracownika wymieniają też Grażynę Staniszewską oraz Bernarda Wojciechowskiego. IPN ujawnił swe katalogi dotyczące europosłów, szefów NIK, NBP, Rady Polityki Pieniężnej, Prokuratorii Generalnej, KRRiT, Generalnego Inspektora Danych Osobowych, Rzecznika Praw Dziecka i kancelarii - prezydenta, premiera, Sejmu oraz Senatu, a także prezydenckich ministrów. Według nowej ustawy lustracyjnej, która 15 marca weszła w życie, IPN miał w ciągu pół roku zacząć publikować katalogi osób pełniących funkcje publiczne; osób rozpracowywanych przez tajne służby PRL; funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa oraz osób zajmujących wysokie stanowiska w PRL. Spis osób, które miały współpracować z tajnymi służbami PRL, zakwestionował w maju Trybunał Konstytucyjny.
Siwiec protestuje Z opublikowanych dokumentów wynika, że eurodeputowany Marek Siwiec 21.03.1986 r. został zarejestrowany przez Wydz. III-1 WUSW Kraków jako TW pseudonim "Jerzy". Przekazany w dniu 24.09.1987 r. do Wydz. VII Dep. III MSW i w dniu 20.11.1987 r. zarejestrowany pod nr. 104466 jako TW ps. "Jerzy". W dniu 19.01.1990 r. został wyeliminowany z powodu rezygnacji. Sam Siwiec w wydanym oświadczeniu poinformował, że nie podejmował żadnej współpracy ze służbą bezpieczeństwa. - Nie znam sposobu stworzenia moich dokumentów ewidencyjnych oraz okoliczności rzekomej rejestracji mojej osoby jako TW, także rezygnacji ze współpracy. Nieznane są mi również sygnatury instytucji i dokumentów przedstawionych w informacji umieszczonej na stronach IPN. Jednocześnie publikacja IPN stwierdza, iż brak jest materiałów dotyczących wyżej w/w informacji, ani jakiejkolwiek współpracy. Wyrażam protest w związku z publikowaniu sygnatur, dat i skrótów, które maja mnie zdyskredytować w oczach opinii publicznej, przeciw czemu nie mam szans się bronić - napisał w oświadczeniu Siwiec. Czas i sposób publikacji informacji na temat mojej rzekomej współpracy ze służbami bezpieczeństwa PRL wskazuje na polityczne motywy jej upublicznienia. Z kolei z dokumentów dotyczących byłego ministra spraw zagranicznych Dariusza Rosatiego wynika, że w 1968 roku został zarejestrowany jako kandydat na tajnego współpracownika. W dokumentach jest też zapis "Pozyskany do współpracy wcześniej, bo w lutym 1978 r., przed wyjazdem na stypendium do Stanów Zjednoczonych".
Rosati: Nie podpisywałem zobowiązania Dariusz Rosati zaprzecza, by podpisał zobowiązanie do współpracy z wywiadem PRL. W oświadczeniu przesłanym do mediów napisał, że nie wiedział o zarejestrowaniu go przez SB jako Tajnego Współpracownika. Rosati twierdzi, że nie pisał żadnych raportów dla służb, ani relacji ze spotkań. Swoje kontakty z SB określił jako standardowe procedury, które przechodzili wszyscy studenci starających się o wyjazd na stypendium zagraniczne.
Libicki stanowczo zaprzecza Dokumenty dotyczące eurodeputowanego PiS Marcina Libickiego określają go jako kontakt operacyjny pseudonim Krzysztof. W 1981 r. odnotowano, że wywiad wykorzystywał Libickiego "z uwagi na posiadane kontakty w Radiu Wolna Europa". W publikowanych katalogach zachowały się też informacje na temat opozycyjnej działalności Libickiego. Sam Libicki powiedział PAP, że był atrakcyjny dla służb bezpieczeństwa PRL, ponieważ jego wuj pracował w Radiu Wolna Europa. Jak dodał, nie wiedział o tym, że został zarejestrowany jako "wykorzystywany operacyjnie", a odmówienie mu paszportu i aresztowanie "mówi samo za siebie o tym, jak był użyteczny dla wywiadu". Europoseł zaznaczył, że był zarejestrowany bez swojej wiedzy i zgody, a skoro IPN o tym pisze, to zapewne jest to prawda. W jego ocenie, publikacja katalogu "jest konieczna i słuszna". - Jeżeli takie są zapisy, to nie ma powodu, żeby tego nie publikować" - dodał. Ponadto Libicki przyznał, że jego przypadek świadczy, iż nie należy nikogo pochopnie oceniać po tym, że mógł być zarejestrowany przez służby. - Ale to nie powód, aby tego nie publikować. Każdy ma prawo to skomentować i ja to robię - podkreślił.
Europoseł LPR agentem? Ponadto w zasobach IPN- u widnieje również europoseł LPR Bernard Wojciechowski. Miał on przez cztery lata być tajnym współpracownikiem kontrwywiadu. Instytut przywołuje zachowane w aktach jego "oświadczenie" oraz informację sporządzoną z rozmowy z nim przez oficera SB. 11 stycznia 1986 r. Wojciechowski został zarejestrowany przez kontrwywiad, jako tajny współpracownik o pseudonimie Piotr. Zdjęty z ewidencji po 4 latach - 21 grudnia 1989 r. - z powodu rezygnacji. Materiałów brak - podaje IPN. W katalogach Instytut podaje, że w kwestionariuszu ewidencyjnym o kryptonimie "Sorbona 1" prowadzonym przez kontrwywiad jest "oświadczenie" Bernarda Wojciechowskiego z 9 stycznia 1986 r. oraz "Informacja z ustnej relacji" TW pseud. "Piotr", sporządzona 28 lutego 1986 r. przez podpułkownika SB. W europarlamencie Wojciechowski zajął miejsce Wojciecha Wierzejskiego wybranego z list LPR do Sejmu poprzedniej kadencji. Ma 47 lat. Z zawodu jest anglistą. W latach 2000-2005 był radnym dzielnicy Warszawa-Wawer.
Staniszewska: Mam szczęście. Zostałam uniewinniona W zasobach IPN widnieje też Grażyna Staniszewska - dawna członkini krajowego kierownictwa "Solidarności", uczestniczka obrad Okrągłego Stołu w 1989, wieloletnia posłanka na Sejm Unii Wolności. Staniszewska widnieje w aktach IPN jako TW "Kowalska", zarejestrowana w 1978 roku. Obecna europosłanka Demokratów.pl została jednak zdjęta z ewidencji po 3 miesiącach. Sąd lustracyjny uznał jednak, że Staniszewska nie była tajnym i świadomym współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa. Sama europosłanka mówi, że "ma szczęście, iż w jej sprawie wyrok już zapadł". - Sąd lustracyjny już oczyścił mnie z zarzutów o współpracę ze specsłużbami PRL-u i to na wniosek rzecznika Interesu publicznego - zauważyła. Dodała, że "bezkrytyczne traktowanie materiałów gromadzonych przez SB jest błędem". - Śmieszne jest traktowanie tych zapisków, których celem było skompromitowanie bądż pozyskanie współpracowników, jako prawdy objawionej - zaznaczyła. Ponadto - zdaniem Staniszewskiej - zamieszczanie całości zasobów IPN w Internecie nie rozwiąże też problemów lustracyjnych. - Wiele osób, które nie współpracowały z SB, ale zostały w jakiś sposób zarejestrowane po opublikowaniu tego typu materiałów nie będzie miało możliwości szybkiej obrony - podkreśliła europosłanka.
Pierwszy spis osób publicznych 25 września IPN opublikował pierwsze spisy osób publicznych, osób rozpracowywanych, funkcjonariuszy bezpieczeństwa oraz osób zajmujących wysokie stanowiska w PRL. Decyzję, by ruszyć z publikacją, prezes IPN Janusz Kurtyka podjął we wrześniu - po zapoznaniu się z ekspertyzami prawnymi oraz z opinią kolegium IPN. Kolegium uznało, że IPN powinien zacząć publikację katalogów - ale dopiero po zebraniu informacji o wszystkich osobach wchodzących w skład danej grupy. Ukazały się wtedy informacje o tych grupach, które IPN już skompletował, a "nie uczestniczą w bieżących kampaniach politycznych". Nie znalazły się tam zatem nazwiska osób, które kandydowały w wyborach - były zaś dane: prezydenta RP, premiera i marszałków obu izb parlamentu, RPO, członków władz IPN, prokuratorów IPN i Prokuratury Krajowej, sędziów SN, TS, TK i NSA oraz prezesów sądów i szefów prokuratur. Ich teczki są jawne i dostępne w IPN dla każdego obywatela. Z ujawnionego we wrześniu spisu 441 osób publicznych wynika, że jako swych współpracowników tajne służby PRL zarejestrowały osiem osób wymienionych w tym katalogu. To 4 sędziów Naczelnego Sądu Administracyjnego, 2 - Trybunału Konstytucyjnego i po jednym - Sądu Najwyższego i Trybunału Stanu. Przy większości osób była adnotacja "nie figuruje w zasobach IPN".
Informacje o Marku Siwcu: Informacje zawarte w dokumentach organow bezpieczeństwa Stan zachowania dokumentow Uwagi Skany Meldunek operacyjny nr 121/83 Wydz. II Dep. II MSW, w którym zrelacjonowano odbytą w marcu 1983 r. rozmowę M. Siwca, przebywającego w Australii w ramach Międzynarodowej Organizacji Wymiany Praktyk Studentów Organizacji i Zarządzania, z przedstawicielem Australian Security Intelligence Office. Meldunek operacyjny nr 121/83 z dn. 11.05.1983 r. z kartoteki meldunków operacyjnych Biura "C" MSW. W dniu 21.03.1986 r. zarejestrowany pod nr. 32287 przez Wydz. III-1 WUSW Kraków jako TW pseudonim „Jerzy”. Przekazany w dniu 24.09.1987 r. do Wydz. VII Dep. III MSW i w dniu 20.11.1987 r. zarejestrowany pod nr. 104466 jako TW ps. „Jerzy”. W dniu 19.01.1990 r. został wyeliminowany z powodu rezygnacji. Materiałów brak. W 1987 r. sprawdzany w kartotece ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW przez Wydz. III Dep. III. Poz. 104466 dziennika rejestracyjnego Biura „C” MSW; poz. 6821 dziennika koordynacyjnego MSW za 1987 r.; szyfrogram sygn. IPN 0645/31, k. 26-27; poz. 32287 dziennika rejestracyjnego Wydz. „C” WUSW Kraków; SYSKIN. Dopuszczony do prac MOB (pływania morskie). IPN Kr 040/45 (45/MOB) p. 173-178, t. 1-10, IPN Kr 040/74 (74/MOB) p. 185 t. 1, IPN Kr 040/76 (76 MOB) p. 185 t. 1 (GC 2319/IV/3/79) . .
Akta paszportowe. .Akta sygn. EAKR 208149
Informacje o Dariuszu Rosatim Informacje zawarte w dokumentach organów bezpieczeństwa Stan zachowania dokumentów Uwagi Skany W dniu 18.07.1968 r. zarejestrowany jako kandydat na tajnego współpracownika w ramach SSW [sprawa sondażowo-wstępna] pod numerem 6/279 krypt. „Kajtek” przez Wydz. VI Dep. I. W dniu 20.11.1968 r. sprawę zakończono. W dniu 20.08.1970 r. materiały złożono do archiwum pod numerem 10312/I/k. W dniu 07.03.1984 r. wykonano mikrofilm, sygn. F-15046/1. Karta E-14-B kartoteka Biura "C" MSW, dziennik archiwalny dział I Biura "C" MSW, dziennik mikrofilmów dział I Biura "C" MSW, akta sygn. IPN BU 00170/382 (10312/I/k). Na karcie i w dziennikach figuruje jako Gaetano Rosati. . W dniu 11.12.1976 r. zarejestrowany w Biurze „C” MSW pod numerem 47429 przez Wydział V, Zarząd VII, Departamentu I w kategorii "zabezpieczenie". W dniu 29.05.1978 r. zarejestrowany w SSE Dep. I pod numerem 12386 przez Wydział VIII Dep. I w kategorii KO ps. „Buyer”. Pozyskany do współpracy wcześniej, bo w lutym 1978 r., przed wyjazdem na stypendium do Stanów Zjednoczonych. W dniu 22.03.1982 r. materiały złożono w archiwum Ewidencji Operacyjnej Dep. I pod nr. J-7840. Karta EO-4-A/77 kartoteka odtworzeniowa Biura "C" MSW, dziennik rejestracyjny Biura "C" MSW, dzienniki koordynacyjne Biura "C" MSW, mikrofilm sygn. IPN BU 02109/27 (J-7840), kserokopia z mikrofilmu sygn. IPN BU 02072/136. W dniu 12.11.1985 r. zarejestrowany pod numerem 94094 przez Wydz. III Dep. II MSW w kategorii "kandydat". W dniu 28.12.1989 r. wyrejestrowano z powodu rezygnacji jednostki operacyjnej. Karty DE-14/O z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, karta E-16 z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, dziennik rejestracyjny Biura "C" MSW, dzienniki koordynacyjne Biura "C" MSW. . W dniu 28.12.1989 r. zarejestrowany pod numerem 111935 przez Wydz. III, Dep. II w kategorii "zabezpieczenie". Karta EO-4-A/77 z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, karta EO-4/77 z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, dziennik rejestracyjny Biura "C" MSW. .
Informacje o Marcinie Libickim Informacje zawarte w dokumentach organów bezpieczeństwa Stan zachowania dokumentow Uwagi Skany W czerwcu 1966 r. na zapytanie szefa Wydz. WSW OPK w Poznaniu o osobę Marcina Libickiego Wydz. III Biura „C” MSW odpowiedział, aby „porozumieć się z Wydz. VIII Dep. I do Nr. 5390”, na karcie figuruje nadto odręczny zapis „Jest operac[yjnie] wykorzystywany przez Dep. I MSW”. Karta E-15 z akt o sygn. IPN Po 078/59, tom 1, k. 83.Omówienie informacji przez szefa Wydz. WSW Jednostek OPK w Poznaniu z listopada 1966 r. otrzymanej od k.o. ps. „Krzysztof”: „Z uwagi na to, że kolega k.o. „Krzysztof” Marcin Libicki jest operacyjnie wykorzystywany przez Dep. I MSW - jego osoba w mojej ocenie została celowo pominięta”. Informacja z akt o sygn. IPN Po 078/59, tom 1, k. 174, 174 v, 175.Pismo z dnia 02.09.1967 r. z Wydziału Wojskowej Służby Wewnętrznej Jednostek OPK w Poznaniu do Szefa Zarządu WSW Wojsk OPK i IL: „ob. Marcin Libicki () operacyjnie wykorzystywany przez Dep. I MSW”. Pismo z akt o sygn. IPN Po 078/59, tom 1, k. 211.Sprawa śledcza założona w dniu 09.12.1967 r. pod numerem 36/67 przez Wydz. Śledczy KWMO Poznań. W dniu 10.12.1968 r. zdjęto z ewidencji. Akta kontrolne złożono w składnicy Wydz. "C" KWMO Poznań pod numerem 13404/S. W dniu 26.03.1984 r. protokołem brakowania nr 60 materiały zniszczono. Karta E-14 KOI Wydz. "C" WUSW Poznań, księga wpływu i ruchu akt w archiwum dział III WUSW Poznań, protokół brakowania nr 60 z dnia 26.03.1984 r. dział III z lat 1947-1973 Wydz. "C" WUSW Poznań, karta E-14 kartoteka Biura „C” MSW, wydruk z bazy danych ZSKO-88 i ZSKO-90. W dniu 31.12.1970 r. zarejestrowany pod numerem 11853 przez Wydz. II KWMO Poznań jako rozpracowywany w ramach SOR krypt. "Stabrowski Jerzy" z powodu "wywozu do krajów kapitalistycznych polskich pieniędzy". W dniu 13.05.1972 r. sprawa została zakończona z powodu nie potwierdzenia zarzutów. W dniu 09.06.1972 r. materiały złożono w archiwum pod numerem 8410/II. W dniu 30.12.1985 r. protokołem brakowania nr 61 materiały zniszczono. Karta E-14/1 KOI Wydz. "C" KWMO Poznań, dziennik archiwalny dział II WUSW Poznań, protokół brakowania nr 61 z dnia 30.12.1985 r. dział II z lat 1955-1973 Wydz. "C" WUSW Poznań, karta E-14 z kartoteki Biura "C", wydruk z bazy danych ZSKO-88 i ZSKO-90. W dniu 24.07.1974 r. zarejestrowany pod numerem 30/K przez Wydz. IV, Dep. II MSW - kontaktował się z II sekretarzem ambasady francuskiej w Warszawie. Karta E-14/1 kartoteka Biura "C" MSW, wydruk z bazy danych ZSKO-88 i ZSKO-90. W dniu 25.01.1982 r. zarejestrowany pod numerem 32337 przez Wydz. IV KWMO Poznań jako inwigilowany w ramach KE krypt. "Historyk" z powodu "antysocjalistycznej działalności" w ramach NSZZ RI "S". W dniu 26.09.1983 r. przekazany do pionu VI SB Śrem, w trakcie prowadzenia kwestionariusza zmieniono krypt. na "Tłumacz". Sprawę zakończono 25.09.1989 r. W dniu 27.10.1989 r. materiały złożono i sfilmowano w archiwum Wydz. "C" WUSW Poznań pod numerem 12829/II. W tych aktach znajduje się notatka służbowa z dnia 08.09.1981 r. sporządzona przez kierownika Sekcji VIII Wydz. IV KWMO w Poznaniu zawierająca następującą informację „ze względu na liczną rodzinę i kontakty za granicą, wciągnięty został do współpracy przez Wydz. II KWMO w Poznaniu w charakterze KO. Wykorzystywany był również przez Wydz. VIII Dep. I z uwagi na posiadane kontakty w Radiu Wolna Europa.” (karta nr 5). Karta E-14 KOI Wydz. "C" WUSW Poznań, karta EO-4-A/74 KOI Wydz. "C" WUSW Poznań, dziennik rejestracyjny WUSW Poznań z lat 1962-1990, dziennik archiwalny dział II WUSW Poznań, karta EO-4-A/77 z kartoteki Biura "C" MSW, karta Mkr-2 z kartoteki Biura "C" MSW, zachowane materiały - sygn. IPN Po 08/2190 (12829/II), mf. - sygn. IPN Po 00206/34 (12829/2) Akta paszportowe. Zachowane materiały - sygn. EAPO 4435. . .
Informacje o Bernardzie Wojciechowskim Informacje zawarte w dokumentach organow bezpieczeństwa Stan zachowania dokumentów Uwagi Skany W dniu 11.01.1986 r. zarejestrowany pod nr. 94940 przez Wydz. V Dep. II MSW w kategorii TW ps. „Piotr”. W dn. 21.12.1989 r. zdjęty z ewidencji z powodu rezygnacji. Materiałów brak. W kwestionariuszu ewidencyjnym o krypt. "Sorbona 1" (nr rej. 89998) prowadzonym przez Wydz. V Dep. II MSW znajdują się: oświadczenie B. Wojciechowskiego z dn. 9.01.1986 r. oraz "Informacja z ustnej relacji" TW ps. "Piotr", sporządzona w dn. 28.02.1986 r. przez podpułkownika SB. Karta E-16 z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, dziennik rejestracyjny MSW, dziennik koordynacyjny MSW za 1987 r., SYSKIN. Materiały o sygn. IPN BU 0222/750 (54246/II) dot. KE o krypt. "Sorbona 1".
Informacje o Grazynie Staniszewskiej Informacje zawarte w dokumentach organow bezpieczeństwa Stan zachowania dokumentów Uwagi Skany Zarejestrowana 6.04.1978 r. pod nr. 2762 przez Wydz. III KWMO Bielsko-Biała jako kandydat na TW. Pozyskana do współpracy 6.10.1978 r. jako TW ps. „Kowalska”. Zdjęta z ewidencji 10.01.1979 r. z powodu "niechęci do współpracy". Materiały złożono w Wydz. "C" KWMO Bielsko-Biała pod nr. 1095/I, a następnie sfilmowano pod nr. MF 1095/1. Karta Mkr-2 z kartoteki ogólnoinformacyjnej KWMO Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny, archiwalny działu I i archiwalny mikrofilmów działu I KWMO/WUSW Bielsko-Biała; karta Mkr-2 z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW; materiały sygn. IPN Ka 0025/289 (1095/I), mikrofilm IPN Ka 00141/180 (MF 1095/1); ZSKO-88 i ZSKO-90. W dzienniku archiwalnym działu I KWMO Bielsko-Biała odnotowano, że sprawę prowadzono od 23.03.1978 r. do 8.01.1979 r. Zarejestrowana 6.04.1981 r. pod nr. 5068 przez Wydz. III KWMO Bielsko-Biała jako "figurantka" SOS krypt. „Koło” . SOS przekwalifikowano następnie na SOR o tym samym kryptonimie, a prowadzenie sprawy przejął Wydz. V WUSW. Sprawę zakończono 23.07.1987 r. Materiały złożono w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 2816/II. Zniszczono 10.01.1990 r. Karta Mkr-2 z kartoteki pomocniczej "Jodła", karta EO-4 z kartoteki ogólnoinformacyjnej KWMO Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II KWMO/WUSW Bielsko-Biała. Jako podejrzana o "przynależność do nielegalnego związku" wystąpiła w SOR krypt. „Klub”, zarejestrowanej 5.01.1981 r. pod nr. 5652 prowadzonej przez Wydz. III KWMO Bielsko-Biała. Sprawę zakończono 24.11.1983 r., składając materiały w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 1595/II. Materiały zniszczono 15.01.1990 r. Karta Mkr-2 z kartoteki odtworzeniowej WUSW Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II WUSW Bielsko-Biała, karta Mkr-3 z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW. Na karcie Mkr-3 błędna data zniszczenia. Internowana od 13.12.1981 r. do 22.07.1982 r. w ramach akcji krypt. „Jodła” na wniosek Wydz. III KWMO Bielsko-Biała. „Lista osób internowanych w stanie wojennym i przewiezionych do Ośrodka Internowania dla Kobiet w Gołdapi”. „Wykaz osób internowanych w okresie stanu wojennego”. Akta tymczasowego aresztowania. Karta EO-4-A/77 z kartoteki odtworzeniowej WUSW Bielsko-Biała; IPN Po 561/1, IPN Po 161/1 (pozycja 7809); akta tymczasowego aresztowania: IPN Bi 53/104; karta EO-13-A z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW; ZSKO-88 i ZSKO-90 Aresztowana 1.10.1983 r. w ramach postępowania przygotowawczego Wydz. Śledczego WUSW Bielsko-Biała nr RSD-4/83 pod zarzutem członkostwa i działania w nielegalnych strukturach NSZZ "Solidarność". Akt oskarżenia skierowano do sądu 17.04.1984 r. Sprawa została umorzona 25.07.1984 r. przez Sąd Wojewódzki w Bielsku-Białej na podstawie amnestii. Sprawę złożono 17.02.1986 r. w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 542/III. Karta EO-13-A z kartoteki ogólnoinformacyjnej WUSW Bielsko-Biała, karty EO-13-S/a i EO-13-S/b z kartoteki pomocniczej RSD, dziennik archiwalny działu III WUSW Bielsko-Biała; IPN Ka 013/120, t. 1-19 (542/III); karta EO-13-A z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura "C" MSW; ZSKO-88 i ZSKO-90. Występowała w SOR krypt. „Feniks” zarejestrowanej 27.04.1984 pod nr 8888 przez Wydz. V WUSW Bielsko-Biała, w ramach której inwigilowano środowisko byłych działaczy związkowych. Sprawę zakończono 24.10.1989 r. i materiały złożono w Wydz. "C" pod nr. 3530/II. Karta EO-4/77 z kartoteki rejestracyjnej WUSW Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II WUSW Bielsko-Biała. Zarejestrowana 11.10.1986 r. pod nr. 11976 przez Wydz. V WUSW Bielsko-Biała jako "figurantka" SOS (od 1.12.1986 r. SOR) krypt. "Renesans” . Sprawę zamknięto 20.07.1987 r. i materiały złożono w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 2809/II. Materiały zniszczono 15.01.1990 r. Dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II WUSW Bielsko-Biała. W dn. 11.07.1987 r. zarejestrowana pod nr. 12692 do SOR "Feniks" (nr 8888, sprawa grupowa) przez Wydz. V WUSW jako "figurantka". Przerejestrowana 12.04.1989 r. z SOR "Feniks" do SOR krypt. „Hydra”, prowadzonej od 15.03.1989 r. pod nr. 13978 przez Wydział V WUSW, a dotyczącej inwigilacji środowiska byłych działaczy NSZZ "Solidarność". Sprawę zakończono 21.07.1989 r. i złożono 26.10.1989 w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 3559/II. Materiały SOR "Hydra" zniszczono 15.01.1990 r.2 karty EO-4/77 z kartoteki rejestracyjnej WUSW Bielsko-Biała, 2 karty EO-4-A/77 z kartoteki otworzeniowej WUSW Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II WUSW WUSW Bielsko-Biała; karty Mkr-2 i Mkr-3 z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW. .Na karcie Mkr-3 mylny numer archiwalny zniszczonych materiałów: 3552/II Wyrokiem z dnia 7.03.2000 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie (sygn. akt V AL 1/00) uznał, iż Grażyna Staniszewska nie była tajnym i świadomym współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa.
Obywatelska ściąga przedwyborcza Przypadające raz na cztery lata wybory do parlamentu są sprawdzianem z odpowiedzialności Polaków za własny kraj. Dwa tłumne spotkania, w jakich miałem ostatnio przyjemność uczestniczyć, w auli Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie i w Domu Chemika w Puławach, mogły napawać optymizmem. Nie brakuje ludzi autentycznie przejętych tym, co dzieje się w kraju, chcących nade wszystko znać prawdę, nawet jeśli jest ona trudna do zaakceptowania. Czy wyborczą jesień 2011 roku będzie można jakoś przyrównywać do roku 1980 czy 1989, kiedy to dokonywały się w naszym kraju istotne zmiany? Przypadające raz na cztery lata wybory do parlamentu są sprawdzianem z odpowiedzialności Polaków za własny kraj. Sytuacja polityczna, jak zwykle skomplikowana, jest jednak w pewnym sensie prostsza, gdyż do wyborów staną partie polityczne znane ze swojej dotychczasowej działalności, a wraz z nimi znani w olbrzymiej większości wyborcom politycy. Rzecz w tym, aby zdobyć się na samodzielne, obiektywne podsumowanie minionych czterech lat rządów, przypomnieć sobie obietnice wygłaszane w czasie tamtej kampanii wyborczej, a może nawet odtworzyć z pamięci trwające ponad 3 godziny exposé premiera Donalda Tuska w Sejmie. Niechęć wyborców do udziału w życiu publicznym bierze się m.in. z rozczarowania politykami, którzy często traktują ich instrumentalnie. Zabiegają o poparcie, gdy trzeba głosować, a kiedy znajdą się w Sejmie czy Senacie, natychmiast zapominają o składanych obietnicach. Gdyby istniał u nas mechanizm odwoływania przez obywateli posła czy senatora, szerszy od dotychczasowego, wówczas nie czekalibyśmy aż cztery lata na rozliczenie deklaracji wyborczych z ich realizacją. Posłanka Joanna Kluzik-Rostkowska musiałaby zakończyć kadencję posła z chwilą, gdy wystąpiła z partii, z listy, której uzyskała wyborczy mandat. Jest przecież oczywiste, że głosowano na nią jako na członka PiS, a nie PJN czy PO. Przyszły poseł powinien złożyć publiczną deklarację, że zrezygnuje z mandatu, gdy nie po drodze mu będzie z formacją polityczną, która wstawiła go na swoje listy wyborcze. Politycy to nie piłkarze, w imieniu których kluby dokonują finansowych transferów. To nie klezmerzy grający bez zamiłowania wszystko i wszystkim za diety. To, że większość tych samych polityków ponownie będzie się ubiegała o mandaty, daje szansę na podsumowanie ich dotychczasowych postaw, w tym sprawdzenie, jak głosowali w konkretnych sprawach. Tym bardziej że skala problemów, przed którymi stoi dziś Polska, ma znacznie wyższy ciężar gatunkowy. Kandydat na posła musi być publicznie przepytany na temat prywatyzacji majątku narodowego. Powinniśmy wiedzieć, czy jest za prywatyzacją Lasów Państwowych czy przeciw niej, czy popiera sprzedaż polskiego sektora paliwowego Rosjanom, czy będzie głosował za dalszym podniesieniem podatku VAT (w myśl ogłoszonych już przez obecny rząd planów wzrostu stawki VAT do 25 proc.). Nasz kandydat nie może lawirować z odpowiedzią na pytanie, czy Polska powinna zaakceptować żywność modyfikowaną genetycznie. Jasne „tak” lub „nie” musi też dotyczyć odpowiedzi na pytanie o prywatyzację publicznej służby zdrowia i pozostałego jeszcze w dyspozycji państwa majątku narodowego, który powinien wypracowywać nasz przyszły wspólny dochód. Przyszły poseł musi usłyszeć konkretne pytanie, czy opowiada się za ochroną życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Tu także nie ma miejsca na lawirowanie. Musimy usłyszeć krótkie „tak” lub „nie”. Przyszły poseł i senator powinien mieć własne zdecydowane zdanie na temat posyłania 6-letnich dzieci do szkół. Tym bardziej że po czterech latach kierowania MEN przez Katarzynę Hall trzeba będzie odwrócić wiele niekorzystnych rozwiązań, jakie wprowadziła: chaos organizacyjny i prawny, nadmierne przerzucenie finansowania oświaty na samorząd, zwiększenie obowiązków dla nauczycieli, zmarginalizowanie nauczania historii. Kandydat na posła musi mieć wyrobione zdanie na temat obowiązującej już niestety ustawy o systemie informacji oświatowej, która wprowadzając inwigilację dzieci i młodzieży (zbieranie na ich temat danych tzw. wrażliwych), nawiązuje wprost do czasów PRL. Powinien się także ustosunkować do ustawy w sprawie przeciwdziałania przemocy w rodzinie, która na wzór ustaw faszystowskich wprowadziła możliwość odbierania rodzicom ich dzieci bez wyroku sądu. Pytanie o stosunek kandydata na posła czy senatora do PRL (lustracja, dekomunizacja) można doprecyzować, odwołując się do modelu funkcjonowania mediów publicznych wraz z istnieniem KRRiT. Tym bardziej że postulat ich odpolitycznienia, wpisany na listę 21 postulatów stoczniowców w 1980 roku, ma już swoją długą, bo 30-letnią historię, wciąż czekającą na realizację. Przyszły uczciwy i prawy polityk musi wyrazić swój zdecydowany sprzeciw wobec ograniczania wolności słowa, wobec prób ustawowego regulowania swobody wypowiedzi w internecie, na stadionach i na ulicach. Cztery lata rządów koalicji PO – PSL przyniosły legalizację narkotyków, utrzymały niskie ceny alkoholu i łagodne wyroki za spowodowanie wypadków po pijanemu. Kandydat na posła czy senatora nie powinien szukać dla siebie poparcia wśród prawie 100-tysięcznej grupy osób skazanych i osadzonych prawomocnymi wyrokami. Czy przykład Wielkiej Brytanii, gdzie więźniowie nie mają praw wyborczych, nie jest właściwym rozwiązaniem? Wraz z wyborami oddajemy naszym przedstawicielom prawo do decydowania o naszych relacjach międzynarodowych. Warto się dowiedzieć, czy przyszły kandydat jest za umiędzynarodowieniem śledztwa smoleńskiego i czy chce, aby Polacy w Niemczech mieli te same prawa, co Niemcy w Polsce. Do 9 października, do dnia wyborów, wszyscy wyborcy powinni dokładnie sprawdzić swoich kandydatów, tak by uzyskać w miarę pełny obraz człowieka, który ma reprezentować nasze interesy, poglądy i oczekiwania. To nasz obowiązek i po to są takie spotkania, jak te w Lublinie i Puławach, by sobie wspólnie uświadomić konieczność takiego właśnie działania. Dziękuję serdecznie wszystkim, którzy tam byli, i pani poseł Gabrieli Masłowskiej. Wojciech Reszczyński
Siwiec, człowiek, który nie skorzystał z okazji by siedzieć cicho Oto III RP, oto Unia Europejska, oto ich symbol, Marek Siwiec. „Czy dobrze pamiętam, że pan był ministrem sprawiedliwości, gdy uzbrojone bandy atakowały ludzi w Polsce o 6 rano, zamykano ludzi do więzienia, a jedna z pań, którą chcieliście zamknąć popełniła samobójstwo? Czy dobrze pamiętam, że Pan był ministrem sprawiedliwości?” Te słowa skierowane do Zbigniewa Ziobro wypowiedział wczoraj w Brukseli z aktorskim oburzeniem człowiek, który rok po tym jak uzbrojone bandy komunistycznej władzy organizowały w Radomiu „ścieżki zdrowia” dla robotników, wstąpił w szeregi PZPR. Należał do tej przestępczej organizacji aż do samego końca, czyli jej rozwiązania. Nigdy przez te wszystkie lata totalitarnego systemu, w którym robił karierę, ten synalek prominentnego dyrektora kombinatu „Siarkopol” i komunistycznej pani prokurator nie wykazał tyle wrażliwości, co wczoraj. Trwał w szeregach komunistycznej partii, kiedy uzbrojone bandy mordowały górników w kopalni „Wujek”. TW „Jerzy” trzymał wysoko czerwony sztandar, kiedy uzbrojeni bandyci stojący na straży kremlowskich sługusów znad Wisły, do których zapisał się na ochotnika, mordowali księży; Popiełuszkę, Suchowolca, Niedzielaka i Zycha. Nigdy nie zaprotestował, nie rzucił partyjnej legitymacji gdyż wymagało to odrobiny przyzwoitości, odwagi i rezygnacji z kariery i przywilejów. Wczorajsze wystąpienie Siwca to dla mnie symboliczna scena dużo mówiąca, czym jest ta cała UE i kto może robić tam karierę. Całkiem niedawno, bo w kwietni 2009 roku ten sam euro- deputowany Siwiec w towarzystwie Krystyny Łybackiej i hiszpańskiego lewaka, Miguela Angela Martineza wystąpił w Poznaniu w obronie pomnika generała Świerczewskiego „Waltera”. Tego samego, który razem z bolszewicką uzbrojoną bandą w 1920 roku najechał Polskę, a w 1944 roku w Kąkolewnicy masowo podpisywał wyroki śmierci na polskich patriotów, których zwłoki potajemnie zakopywano na Uroczysku Baran koła Radzynia Podlaskiego.Oto III RP, oto Unia Europejska, oto ich symbol, Marek Siwiec. kokos26
Ziemkiewicz: 48 godzin Partia dobrze przygotowała się do tzw. prezydencji, która ma na kilka miesięcy odurzyć społeczeństwo propagandą eurosukcesu i zapewnić większość w wyborczym plebiscycie. Do tego oczywiście kluczem jest utrzymanie jedności polityczno-ideowej mediów, aby nie było jak przekłuć dętego przez władzę balonu. Prześledźmy ostatnie 48 godzin przed uroczystą inauguracją programu cyrkowego „Serce Europy bije dziś w Warszawie”.
1) Po odrzuceniu przez Sejm sprawozdania KRRiTV usunięto związanego z SLD szefa programu 2 (wcześniej SLD odsunięto od TVP Info). Ponieważ związany z SLD członek zarządu telewizji ma tzw. delegację jeszcze tylko na dwa tygodnie, TVP przechodzi całkowicie na ręczne sterowanie Juliusza Brauna. Równoczesna decyzja o odroczeniu wyboru prezesa radiowej Jedynki przesądza wyzerowanie postkomunistów także w Polskim Radiu.
2) Koncern „Polskapresse”, wydawca wielu raczej życzliwych PO gazet regionalnych, współtworzących likwidowany stopniowo projekt „Polska. The Times”, kupił najlepiej się sprzedającą gazetę lokalną, konserwatywny, opozycyjny „Dziennik Polski”, choć na tym samym obszarze wydaje już „Gazetę Krakowską”
3) Grzegorz Hajdarowicz, który niedawno nie miał pieniędzy nie tylko na zakup „Wprost”, ale i na pensje dla pracowników „Przekroju”, kupił za 80 mln zł większościowy pakiet udziałów w „Presspublice”, wydającej „Rzeczpospolitą” i „Uważam Rze”. Zapowiedziano odsprzedanie mu także pozostałego pakietu. Nie jest tajemnicą, że Brytyjczycy, którzy pakiet ten chcieli odkupić, otrzymali od władz warunek usunięcia z „Rz” opozycyjnych publicystów i przekształcenie jej w gazetę ściśle ekonomiczną. Wiadomo też, że sukces „Uważam Rze” wywołał w kręgach szeroko pojętej władzy autentyczną wściekłość. Do powyższych dodałbym jeszcze dwie wiadomości, które przemknęły cichutko przez portale informacyjne.
4) 29 czerwca ABW zatrzymała Władysława N., byłego pełnomocnika Polskiej Telefonii Cyfrowej, który kilka lat temu oskarżał o nadużycia obecnego szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Prokuratura nie wszczęła wtedy śledztwa. Dziś stawia Władysławowi N. zarzut fałszowania dokumentacji, zagrożony karą więzienia do lat 5.
5) Ta sama ABW, do której szefa Donald Tusk potwierdził „pełne zaufanie”, zatrzymała też w Krakowie Krzysztofa W. pod zarzutem organizowania przemytu papierosów. Jak podał portal interia.pl, „w jego mieszkaniu znaleziono telefony, adresy oraz nazwiska osób powiązanych ze służbami specjalnymi. Z materiałów tych może wynikać, że współpracował z nimi w ostatnich latach”. Dziennikarze śledczy pamiętają, że Krzysztof W. sugerował, iż ma dowody na to, że Bronisław Komorowski próbował kupić aneks do raportu o weryfikacji WSI. Sytuacja przypomina opisaną przez Cenckiewicza i Gontarczyka sprawę rzekomego przemytu uranu, którą ówczesny UOP sfingował, by przeszukać mieszkanie byłego esbeka i skonfiskować mu papiery na Wałęsę. Dziś wszyscy byli zbyt zajęci dęciem w trąby „prezydencji”, by poświęcić tym podobieństwom uwagę.
Rafał A. Ziemkiewicz
Rosyjskie zakusy na austriackie banki Kontrolowane przez państwo rosyjskie banki VTB i Sbierbank już wiosną wyrażały swoje zainteresowanie inwestycjami w austriacki system bankowy - donosiły o tym zarówno rosyjskie "Wiedomosti" (w wydaniu z 15 kwietnia), jak i "Financial Times" (z 29 maja). Jednak dopiero niedawno ukazała się alarmująca analiza amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor, ukazująca kolejne „czysto biznesowe” posunięcia rosyjskich państwowych firm w zaskakującym świetle. W tekście pod tytułem „Russia Eyes Austria's Banking Empire” („Rosja przygląda się austriackiemu imperium bankowemu”) rosyjską ekspansję na austriackim rynku bankowym określa się jednoznacznie - jako „strategiczne posunięcie, uczynione w celu obejścia – niechętnych zbyt dużej obecności rosyjskich firm – systemów finansowych krajów Europy środkowej” oraz „zwiększenie stanu informacji o transakcjach finansowych krajów położonych wzdłuż rosyjskich peryferii” W dalszej części odredakcyjnego komentarza ukazany jest procent, w którym austriackim bankom udało się opanować rynki usług bankowych poszczególnych krajów Europy Środkowej. Jest to od kilku procent (Polska, Ukraina, Bułgaria, nieco więcej na Węgrzech) poprzez jedną czwartą rynku (Czechy), aż do ponad 35 proc. całego rynku bankowego w przypadku Słowacji czy Rumunii. Komentatorzy Stratforu wspominają także o innych aspektach austriacko-rosyjskiej współpracy. Przypominają majową wizytę prezydenta Austrii Heinza Fishera w Moskwie, na której zapewne omawiano szczegóły zapowiadanych transakcji. Jest tam też mowa o tym, że nawet bezpośrednie polityczne interwencje państw Europy Środkowej w Wiedniu w sprawie zablokowania rosyjskich zakusów mogą nie przynieść rezultatów, choćby ze względu na doskonałą współpracę austriackiego giganta gazowego OMV i Gazpromu. W komentarzu nie wspomina się o tym, że austriackie firmy są także bardzo poważnymi graczami na rynkach Białorusi i Ukrainy. Kontrolują tam wiele firm z branż telekomunikacyjnej, chemicznej, maszynowej czy spożywczej. Co więcej, w latach dziewięćdziesiątych i na początku XXI wieku, zwłaszcza w kalkulacjach władz Białorusi, były one postrzegane jako alternatywa dla prywatyzacyjnych ofert rosyjskich.
Konrad Kostrzewa
Krwawi ubecy z Myślenic Sąd skazał byłego szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Myślenicach Stanisława B. na dwa lata więzienia za znęcanie się nad więźniem w 1946 i 1947 r. Bił go rękami po twarzy i całym ciele, kopał, zgniatał palce rąk linijką, groził pozbawieniem życia i wyzywał wulgarnymi słowami. Ubek próbował w ten sposób zmusić Stanisława S., aby przyznał się, że należał do niepodległościowej organizacji “Błyskawica”. Drugi myślenicki oprawca – Julian S. – ma być wkrótce sądzony. Czyny Stanisława B. IPN zakwalifikował jako zbrodnię komunistyczną i zbrodnię przeciwko ludzkości. Były krwawy ubek, a dziś 89-letni emerytowany nauczyciel, nie przyznał się do winy. Twierdzi, że nikogo nigdy nie uderzył, a nawet, że żaden z więźniów nie był bity w jego obecności. O tym, że było inaczej, świadczą nie tylko zeznania żyjącego do dziś pokrzywdzonego, ale również protokoły z przesłuchań. Wyrok nie jest prawomocny. - Sprawa Stanisława B. jest jednym z wątków śledztwa dotyczącego zbrodniczej działalności Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie i Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Myślenicach – mówi prokurator Marek Kowalcze z pionu śledczego krakowskiego IPN. – Uzyskaliśmy obszerny materiał dowodowy dotyczący kilkuset osób.
Myśleli, że nie żyje Jedną z tych spraw jest śledztwo przeciwko innemu myślenickiemu ubekowi – Julianowi S. IPN oskarżył go o katowanie więźniarki. Marysię M. ubecy aresztowali w grudniu 1948 r., gdy miała 17 lat. Przewieźli ją najpierw do Bochni, a następnie do Myślenic. – Tam zaczęło się piekło – wspomina dziś kobieta. Czterech śledczych przesłuchiwało ją bez przerwy przez dwa tygodnie grudnia 1948 r. Wielogodzinne tortury stosowali też w styczniu 1949 r. Bili ją i kopali po całym ciele – brzuchu, głowie, piersiach, okładali pejczami po piętach, przypalali stopy, wbijali igły i szpilki pod paznokcie rąk. Katom nie przeszkadzało, że byli niewiele starsi od swojej ofiary. Kiedy wrzucali ją siną na kocu do celi, współwięźniowie myśleli, że nie żyje. Ubecy z Myślenic byli znani z “fantazji”. Sami przygotowywali sobie narzędzia tortur. Kable na kiju, bykowce ze skóry, metalowe sprężyny, a nawet pasy z nabojami do karabinu maszynowego. Podłączali przesłuchiwanych – nieważne: mężczyzn czy kobiety – do prądu (nazywali to słuchaniem “francuskiego radia”). - Chcieli wytłuc ze mnie informacje o moim bracie, ale ja nic nie wiedziałam, prócz tego, że w czasie niemieckiej okupacji był w Armii Krajowej – mówi Maria M.
Najsławniejsza akcja Józef Mika, ps. Wrzos, Leszek, był jednym z dowódców partyzanckiej grupy, która działała głównie w powiecie myślenickim i bocheńskim. Należał do poakowskiego oddziału Jana Dubaniowskiego “Salwy”, który po 1945 r. nie zamierzał się ujawniać przed Sowietami, uznając swoją zależność od Narodowych Sił Zbrojnych. W czerwcu tego roku “Salwa” został mianowany komendantem Okręgu Bocheńskiego NSZ. Oddział przyjął nazwę “Żandarmeria” (czasem też “Salwa” – od pseudonimu dowódcy). Ponieważ składał się przede wszystkim z ludzi miejscowych (z powiatów: bocheńskiego, brzeskiego, myślenickiego i limanowskiego), miał silne oparcie w terenie. Był dobrze uzbrojony i umundurowany. W jednym z raportów (kwiecień 1946 r.) Jan Dubaniowski określił główne zadania “Żandarmerii”: paraliżowanie działalności władz komunistycznych, przygotowanie się do antysowieckich działań dywersyjnych na wypadek wybuchu nowej wojny i likwidacje pospolitych szajek bandyckich nękających ludność. Jego żołnierze przeprowadzili szereg udanych akcji, np. 20 listopada 1945 r. zabili w zasadzce w Raciechowicach dwóch funkcjonariuszy UB z Myślenic, którzy chcieli aresztować Józefa Mikę. Ppor. AK Józef Mika (ur. 6 stycznia 1927 r. W Gruszowie), objął dowództwo grupy południowej po zamordowaniu przez UB w marcu 1946 r. Józefa Trutego, ps. Lis, zostając jednocześnie zastępcą Dubaniowskiego. – Wkrótce potem oddział “Salwy” zorganizował zasadzkę pod Łapanowem, która była najsławniejszą akcją “Żandarmerii” – napisał dr Maciej Korkuć z krakowskiego IPN. – Na niedzielę, 31 marca 1946 roku, “Salwa” zamówił za duszę Józefa Trutego mszę św. żałobną w kościele parafialnym w Łapanowie. Na ten sam dzień pepeerowcy zaplanowali przedreferendalny wiec propagandowy w budynku Szkoły Powszechnej w Łapanowie. Nie wiadomo, czy akcja była zaplanowana wcześniej, czy też stanowiła żywiołowy odruch zemsty. Po wiecu, ok. godz. 16.00, cała delegacja wracała do Bochni. Zasadzkę “salwowcy” urządzili niecałe dwa kilometry za Łapanowem. Straty komunistów były bardzo duże. Według różnych relacji i dokumentów zginęło od 7 do 10 ludzi. Wśród nich powiatowy komendant milicji z Bochni Gruszka, trzech ubowców i czterech innych milicjantów. Ciężko rannych było jeszcze dziesięć osób: w tym Chlebowski i Zygmunt Młynarski z KW PPR w Krakowie, sekretarz PPR Smajda, kolejnych trzech ubowców i pięciu milicjantów. Sukces partyzantów był trudny do przecenienia.
Nie chce już zabijać Maciej Korkuć pisze dalej: – Bezpieka, bezsilna w stosunku do partyzantów, dokonała krwawej zemsty na okolicznych mieszkańcach, głównie na działaczach PSL. (…) Dubaniowski odpowiedział następnymi akcjami zbrojnymi. 14 marca 1947 r. “Salwa” wraz z oddziałem ujawnił się i złożył broń w PUBP w Bochni. Wydał też apel o wyjście z podziemia. Jednak próba powrotu do cywilnego życia w Krakowie się nie powiodła. Można przypuszczać, że podobnie jak inni dowódcy Dubaniowski był w tym czasie nachodzony przez ubowców w celu wyrażenia zgody na współpracę agenturalną bądź objęcie komendy nad UB-owskimi oddziałami prowokacyjnymi. W sierpniu 1947 r. “Salwa” wznowił działalność konspiracyjną na czele kilkuosobowego oddziału – kontynuuje historyk IPN. – Tym razem nie trwało to długo. Już 27 września 1947 r. w miejscowości Ruda Kameralna Dubaniowski wraz z kilkoma żołnierzami oddziału został zaatakowany przez UB. W czasie strzelaniny jego podkomendni zdołali się wycofać, jednak sam “Salwa” poległ w walce.Wkrótce kolejni żołnierze Jana Dubaniowskiego ginęli w walce lub żywi trafiali w ręce UB. Zagrożony Józef Mika, któremu też nie udało się wrócić do normalnego życia, objął dowództwo nad samodzielnym oddziałem zbrojnym. Jego partyzanci wsławili się szeregiem brawurowych akcji, likwidując konfidentów, funkcjonariuszy UB i PPR-owców. Wspominany jest jako dobry żołnierz, sprawny organizator, który uciekł wielu obławom, a jako człowiek nie był pozbawiony poczucia humoru. Ale działalność w lesie stawała się coraz trudniejsza. “Zaczął zwierzać się swojej rodzinie, że pragnie doczekać lat, gdy nie będzie musiał nikogo zabijać” – napisała Apolonia Ptak w książce “Prawem wilka”.
Renegat “Reniak” “Coraz trudniej było im znaleźć bezpieczne miejsca na meliny. Musieli się więc rozdzielić, bo pojedynczo łatwiej im było szukać schronienia. Mróz ciągle trzymał się swojego terenu. Pod koniec całej tej tułaczki (…) był już tak wykończony, taką miał skołataną głowę, że zapominał, gdzie i u kogo zostawił granaty i naboje. Często zapominał też miejsca, gdzie schował pieniądze”. Mróz to Franciszek Mróz, ps. Żółw, Bóbr, Dziadek, Halniak, towarzysz broni i niedoli Józefa Miki. W 1943 r. stworzył jeden z pierwszych oddziałów dywersyjnych na ziemi myślenickiej, wchodzący w skład AK. Pomagał uciekinierom z niemieckiej niewoli – głównie Rosjanom, a także kilku rodzinom żydowskim. W lecie 1946 r. zorganizował oddział zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, podporządkowany Józefowi Kurasiowi “Ogniowi”. Na skutek aresztowań pod koniec 1946 i ujawnień w ramach amnestii 1947 r. oddział przestał istnieć. Mróz ukrywał się na własną rękę, aby w październiku 1947 r. stanąć u boku Józefa Miki. “Pewnego dnia Mróz przyszedł do zaprzyjaźnionego z nim od lat człowieka w Winiarach. Był pewny, że tu go przenocują. Gospodarz jednak wyszedł przed dom, przywitał go serdecznie, ale odmówił noclegu. Tłumaczył, że boi się o swego syna. Mróz się wtedy rozpłakał. To zdarzało się również w innych zaprzyjaźnionych domach” – czytamy dalej w książce “Prawem wilka”. – “Józek [Mika - TMP] pod koniec robił takie wrażenie, jak by już sam szukał śmierci. (…) Nie wiem, w co on wierzył, albo i nie wierzył, ale było mu już chyba wszystko jedno”. Józef Mika i Franciszek Mróz walczyli aż do początku października 1950 r. Wpadli w wyniku zdrady. Wydał ich Marian Strużyński, były żołnierz AK i WiN na Górnym Śląsku, zwerbowany do współpracy z bezpieką w 1947 r. Przed partyzantami podawał się za łącznika z Delegaturą Zagraniczną WiN o pseudonimie “Karol”. Strużyński okazał się bardzo skutecznym agentem, który przyczynił się wcześniej do likwidacji post”Ogniowego” oddziału “Wiarusy”, następnie oddziału Stanisława Nowaka “Iskry”, a po wydaniu oddziału ppor. Józefa Miki brał udział w rozpracowaniu oddziału kpt. Kazimierza Kamieńskiego “Huzara” oraz w największej grze operacyjnej MBP tzw. Operacji “Cezary”. Jako TW używał pseudonimów “Henryk”, “Karol”, “Zbigniew”, “Kazimierz”, “Teodor”, był następnie kadrowym pracownikiem SB MSW. W PRL-u pod nazwiskiem Marian Reniak opublikował w zbeletryzowanej formie, wielokrotnie wznawiane wspomnienia “Sam wśród obcych”. Akcję przeciwko “bandytom” z oddziału Józefa Miki opisał z kolei w książce “Człowiek stamtąd”. Ta prowokacja zakończyła się pełnym sukcesem. Mika i Mróz zostali ujęci. Dwaj pozostali żołnierze zginęli w walce, podczas próby aresztowania, ponad dwa tygodnie później – 23 października 1950 r. Renegat Strużyński jako wybitny prozaik, scenarzysta filmowy i teatralny Reniak zmarł w 2004 r.
“Byliśmy na procesie brata wszyscy” Po aresztowaniu Mika i Mróz zostali poddani brutalnemu śledztwu. “Widziałem Mikę na procesie księdza Muniaka. Leżał sobie najspokojniej w świecie na ławie, z nogą uniesioną w górę. (…) Zachowywał się wtedy cynicznie, bo wiedział, że zginie”. Proces mieli wspólny – ekspresowy. Sędzia Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie nie pozwolił na przesłuchanie 18 świadków wezwanych przez obrońcę, m.in. rodzin żydowskich oraz sowieckich żołnierzy, uciekinierów z niemieckiej niewoli ukrywanych w czasie wojny przez Mroza. Wyrok zapadł 12 maja 1951 r. “Byliśmy na procesie brata wszyscy, (…) w Gruszowie nie dało się żyć. Byłam w ciąży, kiedy nas nachodziło UB. Mówili, że jak nie złapią Józka, to się na nas zemszczą. (…) Dom nam rozwaliła bezpieka. Nasze pole kupili sąsiedzi za bezcen. (…) Jeszcze po śmierci Józka prześladowali naszą rodzinę. Brata Janka zamykali co dwa dni, zawsze wtedy gdy miał egzaminy. Gdyby wiedzieli wcześniej, z których jest Mików, nie przyjęliby go na studia”. Po wypuszczeniu z katowni w Myślenicach Marysia M. starała się normalnie żyć. Przeniosła się do Krakowa. Jednak i tu ubecy nie dawali jej spokoju. Jej brat, Józef Mika, razem z Franciszkiem Mrozem, został skazany na karę śmierci. Rozstrzelano ich w więzieniu Montelupich w Krakowie 25 czerwca 1951 r. i pochowano w jednym grobie na Cmentarzu Rakowickim.
Zmarł po trzech godzinach Julian S. “służbę” w myślenickim UB zaczął w 1946 r. “Zwracam się z prośbą o przyjęcie mnie do szeregów Bezpieczeństwa. Prośbę swą motywuję tym, że widząc wysiłek pracowników Bezpieczeństwa w budowie Demokracji, pragnąłbym swą pracą choć częściowo w powyższym dopomóc” – napisał w podaniu. Skończył sześć klas, dokształcał się w szkole bezpieki. “Pracowity, zdyscyplinowany, ale brak mu zdolności decyzyjnych. Poziom intelektualny średni” – czytamy w jednej z ubeckich charakterystyk. W 1948 r. dostał nagrodę – 6 tys. zł – za udział w rozbiciu partyzanckiej grupy “Mściciela”. W 1949 r., trzy miesiące po tym, jak UB wypuściło skatowaną Marysię M., Julian S. został oskarżony, a potem skazany za współudział w śmiertelnym pobiciu innego więźnia myślenickiego UB, Stanisława Janiczaka. Ten szef straży pożarnej z Dobczyc, podejrzewany o sprzyjanie partyzantom, zmarł 3 kwietnia 1949 r., po trzech godzinach przesłuchania. Powodem był uraz głowy. Julian S. dostał pięć lat i został dyscyplinarnie zwolniony z UB. Po wyjściu z więzienia pracował w różnych krakowskich przedsiębiorstwach. W sprawie Marii M. jego podpis widnieje pod jednym z protokołów przesłuchań – 19 grudnia 1948 r. Zwyrodnialec oczywiście do winy się nie poczuwa. – Powiedział, że ktoś podsunął mu pismo do podpisu – mówi Marek Kowalcze, oskarżający prokurator IPN. 9 marca 2011 r. przedstawił Julianowi S. zarzuty popełnienia przestępstwa polegającego na tym że: “W okresie od 15 grudnia 1948 r. do 17 stycznia 1949 r. w Myślenicach będąc urzędnikiem – funkcjonariuszem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Myślenicach popełnił zbrodnię komunistyczną oraz przeciwko ludzkości poprzez to że, w ramach represji za działalność w organizacji o charakterze niepodległościowym i pomoc jej członkom, wraz z innymi funkcjonariuszami znęcał się fizycznie i moralnie nad pozbawioną wolności Marią M., poprzez bicie rękami po głowie i całym ciele, kopanie, bicie pejczami w szczególności po stopach, przypalanie stóp, wbijanie szpilek pod paznokcie, a to w celu zmuszenia jej do składania wyjaśnień wskazujących miejsce ukrycia się jej brata Józefa Miki oraz posiadanej przez niego broni”. IPN zapowiedział skierowanie aktu oskarżenia do sądu. Tadeusz M. Płużański
Za kulisami “Dwójki” Z prof. Andrzejem Pepłońskim, autorem ksiażki “Wojna o tajemnice. W tajnej służbie II Rzeczpospolitej 1918-44” rozmawia Tomasz Zb. Zapert
- Twierdzi Pan, że wywiad II RP funkcjonował w specyficznych warunkach – brak było doświadczonych ludzi i szczupły budżet – lecz mimo to, wydatnie przyczynił się do zwycięstwa w wojnie z bolszewikami… - Gdyby nie wcześniejsze utworzenie Polskiej Organizacji Wojskowej a szczególnie jej struktur na Ukrainie, Białorusi i w głębi Rosji oraz zdobyte podczas I wojny światowej doświadczenie konspiracyjne i wywiadowcze – utworzenie skutecznego wywiadu podczas wojny z bolszewikami byłoby niemożliwe. Wprawdzie te konspiracyjne struktury były paraliżowane przez rewolucyjny kontrwywiad, ale wielu członków POW unikało aresztowań rozszerzało kontakty nie wiedząc, że będą one wkrótce potrzebne odrodzonej Ojczyźnie. Wywiad POW ( Komendy Naczelnej III w Kjowie) funkcjonował w specyficznych warunkach ponieważ często brak było pieniędzy nawet na skromną wegetację. Poruszanie się w terenie utrudniały częste kontrole i rewizje organizowane przez bolszewików. Wielu członków organizacji zostało przez nich rozstrzelanych. Jedynym sposobem przesyłania meldunków do Warszawy było wysyłanie kurierów przedzierających się przez pilnie strzeżoną linię frontu. Ale dostarczane przez nich informacje, nawet jeśli były spóźnione, miały ogromne znaczenie ponieważ były prawdziwe i mogły służyć do weryfikacji z innymi danymi.
- Czy i na ile było infiltrowane MSZ za kadencji płk Józefa Becka przez agenturę sowiecką? Pełna odpowiedź na to pytanie znajduje się w archiwach rosyjskich, które są aktualnie niedostępne. Jednak na podstawie pewnych poszlak i informacji jakimi dysponował Oddział II można stwierdzić, że personel kilku placówek dyplomatycznych RP mógł utrzymywać kontakty z wywiadem wschodniego sąsiada. Klasycznym przykładem może być afera w polskim poselstwie w Bukareszcie ujawniona w połowie 1931 r. Stwierdzono,że kilku urzędników utrzymywało kontakty z agenturą OGPU za pośrednictwem Towarzystwa Akcyjnego ” Romana Africano”. Głównymi postaciami tej afery byli- wicekonsul Jarosław Łuba i jego żona Zofia. Wobec personelu polskich placówek w ZSRR stosowano różne metody szantażu i próby werbunku zgłaszane przez poszczególne osoby nie można jednak wykluczyć przypadków zdrady. Najpoważniejsze podejrzenia wysuwane są przez historyków rosyjskich wobec mjr Tadusza Kobylańskiego, który miał być rzekomo zwerbowany gdy pełnił funkcję attache wojskowego w Moskwie. W połowie lat trzydziestych objął odpowiedzialne stanowisko naczelnika Wydziału Wschodniego i wicedyrektora Departamentu Politycznego MSZ. Analiza raportów mjr Kobylańskiego z lat 1925-1928, gdy pracował w Moskwie nie wskazuje aby starał się dezinformować swych przełożonych w Warszawie. Należy brać pod uwagę również taką ewentualność,że wywiad sowiecki wykorzystał jego słabości i dokonał werbunku ale mjr. Kobylański zameldował o tym wcześniej Oddziałowi II i na polecenie centrali prowadził grę z wywiadem sowieckim. Takie przypadki zdarzały się o czym świadczą zachowane dokumenty naszego wywiadu.
- “W międzywojniu i na obczyźnie – podczas II wojny światowej – nasz wywiad nie był oceniany obiektywnie”. Z jakich względów? - W okresie międzywojennym wywiad był angażowany do przeciwdziałania zagrożeniom politycznym pochodzącym z zewnątrz, głównie ze strony ZSRR i Niemiec. Sowieckie służy specjalne starały się przenikać nie tylko w szeregi wojska, lecz także do różnych środowisk i ugrupowań starając się pozyskiwać zwolenników dla komunistycznych idei lub wywoływać destrukcję i niechęć do ówczesnych władz. Jednym z głównych celów działalności kontrwywiadu wojskowego i cywilnych organów bezpieczeństwa było ujawnianie wpływów komunistycznych nawet w łonie legalnych ugrupowań. Dlatego każda interwencja mająca na celu ograniczenie akcji komunistycznych lub antypaństwowych wywoływała sprzeciw ze strony opozycji i niekorzystne dla władz komentarze. Trudna sytuacja gospodarcza w latach trzydziestych sprzyjała podsycaniu negatywnych nastrojów, eskalacji demonstracji, radykalizacji haseł oraz zmuszała aparat państwowy do zdecydowanego przeciwdziałania. Użycie policji kojarzono z akcją aparatu bezpieczeństwa lub rzekomo wszechobecnej “dwójki” czyli Oddziału II. Taki scenariusz był korzystny zwłaszcza dla wschodniego sąsiada. W międzywojniu Oddział II rzeczywiście czasami zbyt głęboko penetrował życie społeczne w Polsce. Poza względami merytorycznie uzasadnionymi nie brak było nadgorliwości na rzecz obozu rządzącego. Stąd mogła brać się niechęć do tajnych służb. Ale nie była ona powszechna, ponieważ wywiad uzyskiwał pomoc ze strony wielu obywateli reprezentujących różne środowiska. Po klęsce wrześniowej nastąpił atak na Oddział II kojarzony z obozem sanacyjnym. Było to wygodne rozwiązanie dla tych, którzy bezpośrednio bądź pośrednio odpowiadali za wynik wojny obronnej. Oskarżanie wywiadu za brak rozpoznania zagrożenia ze strony Niemiec a także ZSRR było wówczas przekonujące. Odsuwało na dalszy plan konieczność rozliczenia ekip sprawujących władzę zwłaszcza w ostatnich latach pokoju. W konsekwencji wielu wybitnych specjalistów Oddziału II zostało odsuniętych od prac wywiadowczych, poddani zostali inwigilacji i poważnym oskarżeniom.
- Kto był odpowiedzialny za pozostawienie we Wrześniu 1939 r. akt II Oddziału, którymi podzielili się nasi najeźdźcy? - Wiele osób za to odpowiada. Przede wszystkim kierownictwo Archiwum Wojskowego, Szef Oddziału II Sztab Głównego WP, szef Sztabu Głównego a także Naczelny Wódz. Wszyscy oni wiedzieli jak ważne informacje zawierają archiwa wywiadu. Były tam nie tylko akta personelu Oddziału II, agentów czynnych i wyeliminowanych, ale także dane personalne osób zaangażowanych do przygotowywanej przez wiele lat tzw. dywersji za frontowej, dane wywiadowczej sieci wojennej, szyfry, dane o metodach pracy wywiadowczej, dotyczące tzw. akcji “Wózek” i tysiące informacji, dokumentów i opracowań analitycznych umożliwiających odtworzenie wywiadowi niemieckiemu całokształtu działalności Oddziału II w kierunku zachodnim i wschodnim.
- Czym tłumaczy Pan nieodpowiedzialne i pochopne działania rządu Władysława Sikorskiego, polegające na izolowaniu niektórych sanacyjnych oficerów w obozach odosobnienia? - Krytyka sanacyjnego aparatu bezpieczeństwa i wywiadu podgrzewała atmosferę potępienia dla rządów przedwrześniowych. Wywiad był łatwym do zrozumienia symbolem klęski. Większość społeczeństwa była przekonana, że polskie władze zostały zaskoczone wybuchem wojny. Prawdopodobnie sam Sikorski również był przekonany o winie Oddziału II. Izolując sanacyjnych oficerów kanalizował nastroje panujące w Polskich Siłach Zbrojnych i wśród społeczeństwa w kraju. Jego rząd, nieobciążony niedawną klęską, mógł lansować nową linię polityczną a w przyszłości liczyć na powrót do kraju w celu przejęcia władzy.
- Dlaczego osiągnięcia polskich wywiadowców podczas II wojny światowej, nie zostały w pełni wykorzystane przez aliantów, zaś po roku 1945 celowo je pomniejszano, a nawet usiłowano o nich zapomnieć? - Sukcesy polskiego wywiadu były wykorzystywane przez sztaby aliantów, tylko pomijano je w ostatecznych ocenach. Tak było w przypadku operacji “Torch” w Afryce Północnej w 1943 roku a nawet podczas lądowania w Normandii. Jednak największe sukcesy odnosił nasz wywiad rozpoznając przygotowania do ataku wojsk niemieckich na ZSRR, a następnie informując sojuszników o sytuacji na froncie wschodnim i potencjale wojennym Rzeszy. Wywiad AK doskonale wywiązywał się ze swoich zadań a sojusznicy na pewno nie byliby w stanie uruchomić tak sprawnego rozpoznania. Pomniejszanie znacznych zasług naszego wywiadu pozwoliło sojusznikom osłabić rolę polskiego rządu emigracyjnego w tworzeniu powojennego ładu w Europie. Po wojnie dla propagandy PRL było korzystne wskazywanie wywiadu sanacyjnego jako rzekomego sprawcy klęski wrześniowej. W ten sposób zamierzano odwracać uwagę od agresji sowieckiej 17 września a ponadto deprecjonować wywiad za przedwojenną walkę z ruchem komunistycznym.
Wywiad ukazał się w tygodniku “Nasza Polska” z 21 czerwca 2011 r.
KOMENTARZ BIBUŁY: Andrzej Pepłoński, syn partyzanta Armii Krajowej, nie wypiera się swojej przeszłości. Przyznaje, że przez lata był podpułkownikiem Milicji Obywatelskiej, w kwietniu 1968 roku wstąpił do PZPR. Przez następne kilka lata ścigał przestępców gospodarczych. W Teczce personalnej SB pisało o nim: “Przeprowadzono rozmowę na temat światopoglądu. Uczęszcza do kościoła i jest praktykującym katolikiem.” Musiał się tłumaczyć i napisał w wyjaśnieniu, że “Nie chodziłem nigdy do kościoła. Byłem niewierzący.” Twierdzi, że takie wyjaśnienie mieli mu doradzić znajomi. Więcej w ciekawym wywiadzie tutaj.