Zagłada na transatlantyku |
---|
Czy SS sprowokowała atak aliantów na „Cap Arconę”, by uśmiercić więźniów obozu Neuengamme? |
Janusz Roszkowski "Przegląd" nr 44/2005 |
Ten dramat rozegrał się w momencie, gdy III Rzesza już legła w gruzach, a oni, skazani przez nią na zagładę, mieli podstawy, by sądzić, że wygrali szansę na przeżycie. Było to 3 maja 1945 r. – Hitler już nie żył, Berlin znalazł się pod surowymi rządami komendanta radzieckiego, a kapitulacja Wehrmachtu wydawała się kwestią godzin. Rzecz dotyczy śmierci tysięcy więźniów obozu koncentracyjnego Neuengamme, stłoczonych na pokładzie zamienionego na więzienie transatlantyku „Cap Arcona” i kilku pomniejszych jednostek morskich, wśród nich pasażerskiego statku „Thielbeck” i handlowego „Athen”, zakotwiczonych w Zatoce Lubeckiej w pobliżu portu Neustadt. I to w momencie, gdy wojska brytyjskie zbliżyły się na odległość ledwie kilku-kilkunastu kilometrów, niosąc wolność uwięzionym. W natłoku publikacji i wspomnień związanych z niedawną 60. rocznicą zakończenia II wojny światowej przeoczono niestety jeden z najtragiczniejszych epizodów tamtego czasu.
Ostatnie dni istnienia III Rzeszy to
czas zacierania śladów zbrodni,
pozbywania się ich świadków. Tym nazistom, którzy z własnej inicjatywy tego nie czynią, o obowiązku przypomina przekazany drogą radiową 14 kwietnia 1945 r. rozkaz Heinricha Himmlera: „Żaden więzień obozów koncentracyjnych nie może trafić żywy w ręce wroga”. Trwają niezliczone marsze śmierci nieszczęśników wycofywanych z obszarów zagrożonych wejściem aliantów. Na drogach leżą stosy zwłok zastrzelonych i zakatowanych ludzi.
Szybkie postępy aliantów w pewnych sytuacjach utrudniają wykonywanie rozkazu Reichsführera SS. Cóż robią w tej sytuacji władze nazistowskie z więźniami KZ Neuengamme pod Hamburgiem? Na zarekwirowane statki załadowują w końcu kwietnia tysiące swoich ofiar, by „rozwiązać problem”, zatapiając te jednostki razem z jeszcze pozostającymi przy życiu więźniami, bo z godziny na godzinę było ich coraz mniej, umierali bowiem z głodu w nieludzkich warunkach, stłoczeni pod pokładami, skąd nie usuwano zwłok. Esesmani traktowali zamkniętych jak już złożonych do zbiorowej mogiły.
Ilu było więźniów, nikt do końca nie stwierdził. Szacuje się, że na największej jednostce, statku pasażerskim o wyporności 27 tys. BRT, „Cap Arcona” (jego nazwę przyjęto dla oznaczania całej więziennej floty), stłoczono początkowo ok. 7,5 tys. więźniów strzeżonych przez blisko tysiącosobową załogę, oddział SS oraz Kriegsmarine. Na statku „Thielbeck” znajdowało się ok. 3 tys. więźniów, a na „Athen” – ok. 2 tys., łącznie kilkanaście tysięcy. Całością dowodził SS-Hauptsturmführer Klinkenberg, ale zachowano też załogę cywilną z kapitanem „Cap Arcony”, Heinrichem Bertramem, co powodowało spory kompetencyjne: cywile oponowali przeciwko nadmiernemu zagęszczeniu na statkach. Kategorycznie wręcz zaprotestowali, gdy rano 3 maja usiłowano upchnąć pod pokładami jeszcze 2 tys. więźniów z KZ Stutthof. Barki z tymi więźniami zostały wtedy zniesione na oddalony o 4 km brzeg w pobliżu portu Neustadt. Tam doszło do masakry. Zabijali esesmani z eskorty, ale i Niemcy z lądu – marynarze z Kriegsmarine, członkowie Volkssturmu i Hitlerjugend. Wielu więźniów utonęło, skacząc do morza.
Wkrótce potem nastąpiła zagłada „Cap Arcony”...
Odbywając tego dnia ostatnie loty bojowe nad Bałtykiem, brytyjskie myśliwce bombardujące Typhoon z 2. Grupy RAF odkryły flotyllę więzienną. Piloci nie mieli wątpliwości, że są to jednostki o przeznaczeniu militarnym. Na pokładach widzieli uzbrojonych żołnierzy, a samoloty znalazły się pod ostrzałem niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Dokładnie o godzinie 14.30 Brytyjczycy zaatakowali rakietami. W ciągu kilkunastu minut zatonął „Thielbeck”, a „Cap Arcona”, trafiona kilkudziesięcioma rakietami, zapaliła się na całej długości i przewróciła na bok,
zatapiając większość stłoczonych więźniów.
Tych, którym udało się jakoś wydobyć z płonącego, zanurzonego na boku (w tym miejscu głębokość wynosiła 17 m) statku, i tak czekała śmierć. Do brzegu było kilka kilometrów, a zimna woda szybko pozbawiała sił nawet najlepiej pływających, ale wycieńczonych więźniów, a więc tonęli albo dobijali ich esesmani. Ostatecznie uratowało się zaledwie kilkuset. Ponad 8 tys., według najskromniejszych szacunków, poniosło śmierć.
Kilka godzin po tym dramacie jednostki brytyjskie wkroczyły do Neustadt. Żołnierze znaleźli na plażach zatoki stosy ciał więźniów wrzucone przez fale, a także zamordowanych przez nazistów już na brzegu.
A w księdze raportowej 198. Eskadry Royal Air Force wprowadzono pod datą 3 maja 1945 r. zapis: „Koniec operacji na tym teatrze wojennym”. Oficer dokonujący wpisu w owym momencie nie wiedział, kim były ofiary ostatniego ataku jego typhoonów.
Każdego kolejnego dnia morze wyrzucało na brzeg setki ciał. Grzebano je pośpiesznie, często bez oznakowania, na plażach, w obawie przed epidemią. Nielicznych ocalonych Brytyjczycy otoczyli troskliwą opieką. Dostarczono ubrania, żywność, lekarstwa, zapewniono mieszkanie i opiekę medyczną. Ale wszystkich, a zwłaszcza przerażonych tym, co zobaczyli, a i zawstydzonych kontekstem własnego nieszczęsnego udziału w tym dramacie Brytyjczyków, nurtowało pytanie, jak do tego doszło. Czy taki właśnie musiał być epilog gehenny więźniów kilka dni przed kapitulacją Niemiec?
Jedno nie ulegało wątpliwości: ludzie ci byli już z góry skazani na zagładę, zgodnie z nazistowską praktyką zacierania śladów zbrodni. „Cap Arcona” miała być zbiorowym grobem więźniów z Neuengamme. Przyznał to w toku procesu oprawców z tego obozu w kwietniu 1946 r. szef SS i policji w Hamburgu, hrabia von Bassewitz-Behr: „Zgodnie z rozkazem, więźniowie ci mieli być zabici”.
Brytyjczycy nie dysponowali wiedzą o prawdziwym charakterze zakotwiczonej w Zatoce Lubeckiej floty. Mieli wszelkie podstawy do szybkiej, podejmowanej przecież w warunkach wojny, decyzji o ataku rakietowym, uznając, że są to jednostki wroga, w każdej chwili gotowe do odpłynięcia. Według nich, mogła to być próba ewakuacji jednostek niemieckich, a być może dygnitarzy nazistowskich, chcących przedostać się do Norwegii, która znajdowała się jeszcze w rękach Niemców. Ten ostatni element pojawił się w zeznaniach pilotów RAF, powołujących się na krążące wtedy informacje, że możliwa jest
próba przerzutu władz III Rzeszy
do Norwegii, by stamtąd kierować dalej operacjami wojennymi (w Norwegii, przypomnijmy, pozostawały wówczas liczne doborowe, w pełni gotowe do walki dywizje Wehrmachtu). Były też głosy, że SS specjalnie otwartym tekstem puszczała w eter fałszywe sygnały, że „Cap Arcona” to jednostka z misją militarną, by w ten sposób sprowokować atak aliantów na flotę więzienną i rękami Brytyjczyków doprowadzić do uśmiercenia ofiar...
Podejmując przed dziesięcioma laty temat tragedii „Cap Arcony”, tygodnik niemiecki „Die Zeit” podał, że mieszkaniec Neustadt, Wilhelm Lange (kierownik miejscowej szkoły, zarazem szef archiwum miejskiego, dociekliwy badacz historii) wiosną 1995 r. znalazł w Londynie odpowiedź na otwarte jeszcze pytanie, co tak naprawdę wiedzieli Brytyjczycy, znalazłszy się 3 maja 1945 r. nad „Cap Arconą” w zatoce pod Neustadt.
Wertując archiwa londyńskie, Lange ustalił, że 29 kwietnia do biura Szwedzkiego Czerwonego Krzyża w Lubece, zajmującego się w ostatnich tygodniach wojny ratowaniem (poprzez kontakty z Himmlerem) skandynawskich więźniów obozów koncentracyjnych, dotarł list anonimowego nadawcy, mówiący o straszliwych warunkach, w jakich więziono ludzi na statku „Athen”, stojącym w tym dniu w porcie lubeckim. Delegat SCK, Hans Arnoldsson, podjął działania interwencyjne, w rezultacie których udało mu się wynegocjować od komendanta SS obietnicę wydania 250 więźniów. Uzgodniono, że 2 maja nastąpi spotkanie w celu przygotowania operacji przekazania owych więźniów. Do tego jednakże nie doszło, „Athen” bowiem odpłynął do Neustadt. Rankiem 3 maja dr Arnoldsson poinformował wkraczających do Lubeki Brytyjczyków o całej sprawie. Było już jednak za późno, żeby zapobiec tragedii. Zanim informacje o więźniach dotarły do jednostek bojowych, atak lotniczy został przeprowadzony.
„Die Zeit” przyznawał, że tragedia w Zatoce Lubeckiej nie stała się w RFN tematem szerzej podejmowanym, choć dramatyzm tej masowej śmierci na kilka godzin przed wyzwoleniem powinien, zdawałoby się, angażować uwagę w sposób szczególnie intensywny. Dopiero po 45 latach utworzono w Neustadt, z inicjatywy Wilhelma Langego, Muzeum „Cap Arcona”. Wcześniej urządzono cmentarz ofiar dramatu. Wzniesiono też skromny pomnik upamiętniający śmierć więźniów reprezentujących 24 narodowości, w tym: Polaków, Żydów, Rosjan, Ukraińców, Czechów, a także Amerykanów i Szwajcarów, jak i niemieckich antyfaszystów.
Obszar, na którym morze wyrzucało na brzeg ofiary tragedii „Cap Arcony”, był bardzo rozległy, ciągnął się po obu stronach Zatoki Lubeckiej, przedzielony potem przez granicę RFN i NRD. I po stronie wschodniej zatoki były miejsca pochówku ofiar z 3 maja 1945 r., ciągle, podobnie jak po stronie zachodniej, uzupełniane szczątkami
ciał odkrywanych na plażach
i wymywanych z dna przez fale. Niemalże do lat 90. odnotowywano przypadki odkrywania kolejnych szczątków.
W NRD stworzono, nie bez doraźnych intencji politycznych, związanych z trwającą wtedy konfrontacją z RFN, ośrodki pamięci o tragedii „Cap Arcony”. Jeden z nich powstał w 1957 r., w miejscu spoczynku 407 więźniów, w miejscowości Grewesmühlen (muzeum, centrum wiedzy o zagładzie „Cap Arcony”, gdzie nawet zrealizowano dwa filmy dokumentalne z udziałem znakomitego aktora Erwina Geschonnka, który sam był więziony na tym statku, znajdując się potem wśród nielicznej grupy uratowanych). Inny obiekt upamiętniający ofiary z 3 maja 1945 r. utworzono na wyspie Poel, na północ od Wismaru. Umieszczony tam przez władze NRD napis: „3 maja 1945 r. w zatoce Neustadt tysiące więźniów KZ Neuengamme zostało zamordowanych przez faszystów” budził w RFN sprzeciw i kontrowersje. Stawiano pytanie, czy w tym przypadku ma się do czynienia z niedbalstwem, czy też ze świadomym kłamstwem. Taka pospieszna kwalifikacja prowadziła jednakże do kolejnego pytania, a nawet pytań, czyją tak naprawdę ofiarą byli owi nieszczęśnicy. Wolności pozbawili ich hitlerowcy, oni też zapędzili ofiary do obozów, potem wtłoczyli do „Cap Arcony”, na „Thielbeck” i „Athen”, tam kazali im czekać na śmierć, doprowadzając do tego, że umierali już podczas tego oczekiwania z wycieńczenia, braku powietrza, zabijani za byle co, gdy starali się ratować po ataku lotniczym Brytyjczyków. Wiadomo, kto ich wystawił na atak rakiet brytyjskich, odpalonych przez pilotów, którzy nie wiedzieli, że kierują je na niewłaściwy cel... NRD-owski napis nie jest więc tak całkowicie bez sensu, wskazując na rzeczywistych sprawców zła, choć w tym przypadku kamuflowanych przez przebieg finału akcji zagłady.
Autor był korespondentem PAP w Berlinie i w Bonn, sprawozdawcą z wielu procesów zbrodniarzy hitlerowskich, członkiem byłej Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce