473

Charles Maurras – niewierzący obrońca wiary Historycy myśli politycznej są zgodni co do tego, że urodzony w 1868, a zmarły w 1952 r. francuski pisarz i publicysta Charles Maurras był najwybitniejszym i najbardziej wpływowym (w całym – nie tylko zachodnim – świecie intelektualnym) przywódcą prawicy w pierwszej połowie XX wieku. Prawicy – uściślijmy to koniecznie – kontrrewolucyjnej, to znaczy nie takiej, która całkowicie pogodzona z demoliberalnym (nie)porządkiem spiera się z lewicą co najwyżej o redystrybucję kilku procent PKB lub (co gorsza) jedynie o to, jak daleko należy wychodzić naprzeciw żądaniom “hominternu” i jemu podobnych “sił postępu”, ale takiej, która walczy o to, żeby pokonać śmiercionośne następstwa wszystkich rewolucji religijnych, politycznych, społecznych i kulturalnych, które sprzysięgły się, aby zniszczyć wzniesiony na fundamencie prawdy katolickiej gmach christianitas. Charles Maurras obdarzony genialnym umysłem i najświetniejszym w swojej epoce piórem wypracował doktrynę polityczną kontrrewolucji nazwaną nacjonalizmem integralnym (nationalisme intégral). Nacjonalizm oznacza w tym wypadku kierowanie się jako nadrzędną racją dobrem narodu (a nie jednostki czy klasy), ale niekoniecznie jego “wolą”, która może być zaciemniona namiętnościami tłumu albo zmącona przez demagogów. Nadto, nacjonalizm ów jest świadom, że naród stanowi owoc “supranarodowej” cywilizacji, wychowanej przez Kościół katolicki i rozkwitającej w średniowieczu. Chociaż jedność polityczna tej cywilizacji – nazywanej przez Maurrasa “łacińskością” (latinité) – legła w gruzach pod ciosami protestantyzmu, makiawelizmu i nowożytnego absolutyzmu, nacjonalizm ów jest właśnie jedynym dziedzicem tamtej jedności spajanej przez papiestwo. Przymiotnik “integralny” zaś oznacza, że jest on dopełniony przez rojalizm, czyli instytucję narodowej monarchii, jako jedynego zwornika zdolnego pogodzić partykularne interesy i podporządkować je dobru wspólnemu narodu. Doktryna Maurrasa stała się ideowym credo założonej w 1908 roku ligi politycznej pod nazwą Akcja Francuska (Action Fran÷aise). Przyczyniła się ona również w wielkim stopniu do zjawiska nazwanego “odrodzeniem katolickim” (renouveau catholique). Przez kilka dekad, zatem Maurras był niekwestionowanym wodzem opinii katolickiej, tak we Francji, jak i poza nią. Lecz zarazem był w tym niemały paradoks, albowiem ów polityczny lider katolików przez prawie całe swoje dojrzałe życie nie był osobą wierzącą. Jak to było możliwe?

Dramat utraty wiary Wychowany przez matkę, gorliwą katoliczkę, Charles Maurras był dzieckiem bardzo pobożnym, znał dobrze katolicką liturgię, a w kolegium jezuickim, do którego uczęszczał, oraz w Instytucie Katolickim w Aix-en-Provence, który ukończył, dobrze poznał tomizm. Jego pracą dyplomową i zarazem pierwszą publikacją było studium “Święty Tomasz z Akwinu, jako student i wykładowca Uniwersytetu Paryskiego”. Niestety, począwszy od 14 roku życia, wskutek pewnych powikłań laryngologicznych, Maurras zaczął stopniowo tracić słuch. Popadanie w kalectwo, (którego bezpośrednim skutkiem była konieczność porzucenia marzeń o karierze oficera marynarki) zachwiało jego dziecięcą ufnością do Boga. Nie oznaczało to od razu zaniechania praktyk religijnych. Kryzys pogłębił się po wyjeździe do Paryża, ale młody Prowansalczyk wciąż jeszcze praktykował, kierowany zdalnie wskazówkami ks. J.B. Penona (późniejszego biskupa Moulins), jak ta oto: “Trzeba rozważać Jezusa Chrystusa nie tylko, jako wspaniałego Władcę, ale również jako kogoś żyjącego, i zwracać się do Niego jako do Przyjaciela. Jest na to środek bardzo prosty. Czytaj Ewangelię, sam tekst, bez komentarzy; zwłaszcza św. Łukasza i św. Jana. Jest niemożliwe, abyś czytając choćby jeden rozdział dziennie, nie poczuł głębokiej słodyczy boskości, która płynie zawsze od Naszego Pana; ponawianie tej czynności może cię zastawać zimnym i roztargnionym, ale w końcu to cię porwie”. Ksiądz Penon powierzył też duszę Maurrasa trosce słynnego rekolekcjonisty (m.in. opiekuna duchowego bł. Karola de Foucaulda) o. H. Huvelina i jeszcze w 1889 r. Maurras odbywał w kościele św. Augustyna rekolekcje. Kryzys jednak nieubłaganie zmierzał ku ostatecznemu zwątpieniu: w liście do Penona na Boże Narodzenie 1890 roku 22-letni Maurras wyznaje, że jego dusza znajduje się w “”dziwacznym [bizarre] stanie” i czuje, że wielka przestrzeń oddziela go od wiary”; tydzień później ów stan ducha kwalifikuje, jako “ducha agnostycyzmu”. Pierwsze lata po utracie wiary są całkowitą duchową otchłanią. Maurras, który rozpoczyna błyskotliwą karierę literacką (o polityce nie myśli prawie w ogóle), publikuje książki ostentacyjnie wręcz “pogańskie” (a niektóre niepublikowane teksty są jeszcze gorsze). Jest w nich kimś w rodzaju współczesnego Celsusa czy Juliana Apostaty (albo Nietzschego), wielbiącego arystokratyczny geniusz klasycznej Grecji i Rzymu, a gardzącego chrześcijaństwem, jako wytworem koczowniczych Semitów i prymitywną religią niewolników, żywiących się resentymentem wobec “panów życia”. Taki stan rzeczy trwa do schyłku XIX wieku. Wstrząs i przełom – nie nawrócenie jednak! – przychodzi w kulminacyjnym punkcie “sprawy Dreyfusa”, która rozogniła i podzieliła Francję. Maurras, angażując się odtąd w politykę, pojmuje tę oczywistość, że Kościół katolicki jest jedyną siłą moralną, która może ocalić przed rozkładem społeczeństwa atakowane przez wrogów tradycji. Każdy, zatem, kto miłuje i chce ocalić swój (w tym wypadku francuski) naród, musi stanąć po stronie Kościoła.

Obrona religijna Wbrew temu, co mu wielokrotnie zarzucano – fałszywie i wbrew intencjom autora interpretując jego hasło “najpierw polityka” (politique d´abord) – Maurras nigdy nie traktował religii i Kościoła instrumentalnie, czyli jako narzędzie w ręku politycznych celów. Zawołanie “najpierw polityka” nie oznacza postawienia obowiązków narodowych nad obowiązkami wobec Boga ani interesów narodowych nad przykazaniami Bożymi i nakazami moralności, lecz jedynie uświadomienie sobie i innym, że istniejąca forma rządu jest nie tylko antynarodowa, ale również z gruntu wroga religii katolickiej i Kościołowi, a zatem zła z samej swojej natury, a nie z “przypadłości”. Katolicy “przyłączeni” do Republiki łudzą samych siebie i naród, że swoją lojalnością “udobruchają” jej masońskich władców i skłonią do zelżenia antykatolickiego kursu. Ale Republika ich nie potrzebuje: “Republika potrzebuje gorliwych republikanów, Żydów, protestantów, masonów, meteków [tj. kosmopolitycznych cudzoziemców - J.B.]“. Polityka jest więc środkiem do przywrócenia panowania religii, lecz polityka ma także swoją godność, i jest nią godność środka. W porządku godności religia jest na pierwszym miejscu, co wyraża sekwencja pojęć w sławnej trójformule: obrona religijna (défense religieuse) – obrona społeczna (défense sociale) – obrona narodowa (défense nationale). Dlatego “jeśli nacjonalizm [tj. polityka "obrony narodowej" - J.B.] jest kompletny, jeśli jest logiczny, to prowadzi praktycznie do obrony religii i społeczeństwa”, natomiast “praktycznie obrona religijna i obrona społeczna nie doprowadzają wprost do obrony narodowej lub doprowadzają w sposób drugorzędny, odległy i niezadowalający”. “”Polityka religijna” musi być katolicka i zgodnie z tym uprzywilejowywać katolicyzm tak w społeczeństwie, jak w państwie”, ponieważ “katolicyzm i patriotyzm, katolicyzm i ład francuski, katolicyzm i myśl ludzka, katolicyzm i cywilizacja powszechna, przyciągają się wzajemnie”. Dlatego na pytanie marszałka Henri Philippe´a Pétaina, czego najbardziej potrzeba Francji do podniesienia się po klęsce, Maurras udzielił odpowiedzi uniwersalnej, aktualnej także w Polsce A.D. 2011: “dobrych oficerów i dobrych kapłanów” (un bon corps d´officiers et un bon clergé).

Prokatolicki siłą rzeczy Swoją pozycję względem Kościoła dojrzały Maurras określił najpełniej w drugim rozdziale książki “Akcja Francuska i religia katolicka” zatytułowanym: “Niewierzący a dobrodziejstwo katolicyzmu” (L´incroyant et le bienfait du Catholicisme). Człowiek niewierzący, a zarazem podziwiający Kościół i broniący go, przyjmuje postawę “prokatolickości” powodowanej tyleż niezachwianym przekonaniem o dobroczynności katolicyzmu, co obcością w stosunku do wszystkiego, co katolicyzmowi jest obce i co mu się przeciwstawia: “Tak oto, bez długich deliberacji z mojej strony, co do obecnej mojej pozycji doktrynalnej, samą siłą rzeczy i logiki moich poglądów antyprotestanckich, antyżydowskich i antymasońskich, jednakże nigdy antykatolickich, stałem się prokatolicki [j´étais procatholique] prawie bezwiednie (…). A zatem bronię Kościoła. Bez upoważnienia i być może bezprawnie, z pewnością także zbyt słabo, ale z całej duszy i tak, jak potrafię. Nie mogę bronić go inaczej, jak będąc tym, kim jestem, zajmując pozycję, na której się znajduję, która dla wierzącego nie jest ani wystarczająco mocna, ani zaszczytna. Tymczasem jestem na niej i nie mogę być gdzie indziej, trzeba to widzieć, aby wiedzieć, co czynię i jak to czynię”. Dlaczego niewierzący chce bronić Kościoła? Przede wszystkim, dlatego, że katolicyzm jest gwarantem, źródłem i uzasadnieniem wszystkiego, co w oczach francuskiego patrioty, wychowanego w tradycji katolickiej, jest dobre, prawdziwe i piękne: “Wszystkie nasze ulubione idee, “ład”, “tradycja”, “dyscyplina”, “hierarchia”, “autorytet”, “ciągłość”, “jedność”, “praca”, “rodzina”, “korporacja”, “decentralizacja”, “autonomia”, “organizacja robotnicza”, są zachowywane i doskonalone przez katolicyzm. Tak jak katolicyzm średniowieczny znalazł wykończenie w filozofii Arystotelesa, tak nasz naturalizm społeczny odnajduje w katolicyzmie swoje najtrwalsze i najdroższe mu zasady”. Kościół katolicki był i jest opoką ładu, skałą, o którą rozbijają się fale barbarzyństwa i anarchii, wszystkiego, co jest nie-ładem: rewolucji, egalitaryzmu, demokracji, liberalizmu, socjalizmu…

Kościół Porządku Nie mogąc, zatem być w pełnej łączności z Kościołem, jako wierzący chrześcijanin, Maurras identyfikował się z nim jako człowiek cywilizacji łacińskiej, jako “Francuz-Rzymianin”. Tym, co elementarnie łączy rzymskość, katolicyzm i człowieczeństwo, jest afirmacja bytu, tego, co jest, rzeczywistości, mówienie “tak”. To szatan mówi “nie”, a jego rebelii metafizycznej odpowiada na ziemi bunt religijny protestantów przeciwko Kościołowi rzymskiemu i bunt społeczny rewolucjonistów przeciwko monarchii. “Tak” i “nie”, posłuszeństwo i bunt – oto podstawowe przeciwieństwo. “Rzym mówi “tak”, Człowiek mówi “tak”. (…) To, co “pozytywne”, jest katolickie, to, co “negatywne”, nie jest takim”. Już, zatem sam “prosty smak” (simple gou^t) do autorytetu może sprawiać, że “pewne natury niereligijne, lub bez wiary religijnej, mogą żywić dla katolicyzmu wielki respekt, zmieszany ze skrytą czułością i głębokim afektem”. Maurras doskonale wie, że konstatacja: “Kościół katolicki jest rządem”, to tylko “reguła zewnętrzna” (la rřgle extérieure) i że jest w katolicyzmie “coś”, co ją nieskończenie przekracza; niemniej zasada ta jest, i jest ważna: jeśli się jej zaprzeczy, zerwaniu ulegnie także harmonia z tym, co ją przekracza, a jeśli jest się jej posłusznym, to, co jest ponad nią, ulega także wzmocnieniu. A zatem “katolicyzm jest wszędzie porządkiem (ordre). To w tym najogólniejszym określeniu sama istota religijności znajduje oddźwięk u jej zewnętrznych admiratorów”. Mogą ją rozpoznać i zaakceptować zarówno ci, dla których Kościół jest Prawdą – czyli wierzący, jak i ci, dla których – jak dla samego Maurrasa – jest On (“tylko”) Porządkiem (l´Eglise de l´Ordre).

Potępienie i ułaskawienie Heroiczna – okupywana więzieniem i procesami – walka Akcji Francuskiej i jej niewierzącego przywódcy w obronie Kościoła prześladowanego ze zdwojoną siłą przez Republikę po ustanowieniu w 1905 roku tzw. rozdziału (séparation) Kościoła od państwa nie zdała się na nic, gdy po I wojnie światowej w stosunkach dyplomatycznych Francji z Watykanem nastąpiło przejściowe “odprężenie”. 29 grudnia 1926 r. w “L´Osservatore Romano” opublikowane zostało oficjalne potępienie organizacji i dziennika “L´Action Fran÷aise” (którego lektura została katolikom zakazana), a jednocześnie wpisano na Indeks Ksiąg Zakazanych siedem książek samego Maurrasa. Sankcje przewidziane dla opornych, tj. tych, którzy nie wystąpiliby z Ligi AF lub nie zaprzestali abonowania dziennika, były najsurowsze z możliwych, łącznie z zakazem udzielania sakramentów (z wyjątkiem ślubu, który wszelako mógł być udzielany tylko w zakrystii – in nigris) oraz pochówku na poświęconej ziemi. Przyczyny, jawne i ukryte, potępienia z 1926 r. są nieustająco przedmiotem gorących sporów, a obrońcy Akcji Francuskiej kładą nacisk zwłaszcza na aspekty polityczne, takie jak szantażowanie Stolicy Apostolskiej wznowieniem prześladowań Kościoła przez premiera A. Brianda, któremu – jako autorowi pojednawczej wobec Niemiec “polityki Locarno” – przeszkadzało fundamentalnie antyniemieckie nastawienie Maurrasa. Długo by o tym można rozprawiać, dwie rzeczy wszelako są bezsporne. Pierwsza, że potępieniu nie towarzyszyło żadne uzasadnienie doktrynalne, co jest ewenementem w całej historii Kościoła. Druga, że przynajmniej cztery z potępionych książek Maurrasa zostały przezeń napisane we wspomnianym wyżej okresie “pogańskim” jego życia intelektualnego i (jako dzieła stricte literackie) nie miały żadnego związku z programem i działalnością Akcji Francuskiej. Faktem jest również, że ów dramat potępienia i wykluczenia z Kościoła trwał aż 13 lat. Dopiero w styczniu 1937 r. przeoryszy karmelitanek z Lisieux (siostrze św. Tereski) udało się nakłonić Maurrasa do napisania kornego listu do Papieża. Kiedy z kolei wkrótce Maurras odsiadywał trzymiesięczny wyrok w więzieniu, otrzymał od Piusa XI odręcznie napisany, trzystronicowy list. W kolejnym liście, który Maurras wysłał do Papieża 10 maja 1937 r., prosił o ułaskawienie Akcji Francuskiej, gdyż Francja pogrążona jest w “czerwonej anarchii”. Młyny Boże jednak, jak wiadomo, mielą powoli i rozwiązanie tej kwestii przypadło dopiero następcy Piusa XI, Piusowi XII. Po otrzymaniu poufnej informacji od Mons. Alfreda Ottavianiego o możliwości rychłego zdjęcia ekskomuniki, 19 czerwca 1939 r. komitet kierowniczy Akcji Francuskiej wystosował list do Papieża, w którym przepraszał za wszystkie “polemiki i dyskusje” z autorytetem pontyfikalnym, jakie miały miejsce na łamach dziennika po potępieniu z 1926 r. oraz deklarował “jednomyślną wolę rozwijania aktywności dziennikarskiej wyłącznie w domenie społecznej i politycznej, w sposób, który nigdy nie będzie przeszkadzał tym z nich, którzy są katolikami, w posłuszeństwie, wszystkich zaś będzie zobowiązywał do respektowania nakazów autorytetu kościelnego w zakresie problemów, które choć należą do sfery społecznej i politycznej, stanowią jednak przedmiot zainteresowania Kościoła ze względu na ich odniesienie do celu nadprzyrodzonego”. Ostatecznie, 5 lipca 1939 r. ogłoszony został dekret Świętego Oficjum anulujący wszystkie sankcje w stosunku do dziennika “L´Action Fran÷aise” i jego czytelników.

Maurras i św. Pius X Przeciwnicy Maurrasa, odrzucający hipotezę o politycznych motywach potępienia, akcentujący zaś powody doktrynalne, przypominają, że Kongregacja Indeksu już w 1910 r. (a zatem jeszcze za pontyfikatu św. Piusa X), a powtórnie 16 stycznia 1914 r., wciągnęła na Index cztery książki Maurrasa – uznane za “bardzo złe” (pessima): “Droga do Raju”, “Antinea”, “Kochankowie z Wenecji” i “Trzy idee polityczne”, a większość członków Kongregacji skłaniała się również do potępienia trzech dalszych dzieł: “Przyszłość inteligencji”, “Polityka religijna” i “Czy zamach stanu jest możliwy?”. Jednak jest również prawdą, że Pius X, przyjmując do wiadomości ustalenia Kongregacji, zalecił niepublikowanie jej dekretu i prowadzenie dalszych badań, a także stwierdził, że “te dzieła są zakazane i za takie należy je uznawać, co w swoim czasie będzie opublikowane”. Powiedział jednak również: “Damnabilis non damnandus” (“Zasługujący na potępienie, lecz jeszcze niekonieczny do potępienia”). Życzliwość (nie pobłażliwość!) tego świętego Papieża – znanego przecież jako nieugięty obrońca ortodoksji, który dopiero co potępił modernizm (encyklika “Pascendi Dominici gregis”) – dla Maurrasa szła jednak znacznie dalej niż tylko wstrzymanie orzeczenia. W szczytowym momencie kontrowersji opublikował swoje znamienne świadectwo belgijski muzykolog Camille Bellaigue, którego Pius X przyjął onegdaj na audiencji, podczas której sam Papież poruszył temat Maurrasa. Pius X skarżył się na tych, którzy warcząc “jak psy” (comme des chiens), domagają się od niego: “Skaż go, drogi Ojcze Święty, skaż go! A ja im odpowiadam: “Idźcie sobie, idźcie czytać wasze brewiarze, idźcie modlić się za niego”". Kluczowy w tej rozmowie jest wszelako inny fragment. Według relacji Bellaigue´a, Papież nazwał wówczas Maurrasa “dobrym obrońcą wiary i Kościoła”. Ten fragment relacji wydał się nieprawdopodobny nie tylko przeciwnikom Maurrasa, ale i jemu samemu, kiedy w 1926 r. Bellaigue ujawnił przebieg tej rozmowy. Maurras sądził, że zaszła tu drobna, lecz istotna pomyłka fonetyczna i Pius X powiedział faktycznie: “obrońca Stolicy [Świętej]“, a nie wiary. Po włosku, bowiem słowa “wiara” (fede) i “stolica” (sede) brzmią prawie identycznie. Lecz Bellaigue stanowczo podtrzymał swoją wersję: “Nie. “Wiary”. Takie były jego słowa, dobrze je słyszałem”. Ta wersja zgadza się z innymi świadectwami, jak np. ks. kard. Alexisa Charosta, któremu Pius X tuż przed śmiercią powiedział: “Tak długo, dopóki ja żyję, “Action Fran÷aise” nie będzie potępiona. Ona zrobiła zbyt wiele dobrego. Ona broni zasad i autorytetu. Ona broni porządku”. Lecz jeszcze bardziej wymowne jest to, co jesienią 1911 r. Pius X powiedział na audiencji prywatnej matce Maurrasa, pielgrzymującej do Rzymu. Po udzieleniu jej błogosławieństwa zwrócił się do niej tymi słowami: “Nie przekaże Pani synowi tego, co teraz powiem?”. “Nie powiem mu tego nigdy”. “Błogosławię jego dzieło”. I po chwili milczenia dodał: “Ono wzrasta”.

Długa droga do Damaszku Od kiedy na życzenie samego Piusa XI, jeszcze w latach 30., mediacji pomiędzy Rzymem a Maurrasem podjęły się karmelitanki z Lisieux, w Karmelu odprawiana była regularnie Msza św. za zbawienie duszy Karola (pro Caroli salutate). Jednak sceptyczny rozum stawiał opór prawie do końca, barykadując się w strategii wynajdywania przeszkód, tak typowej dla intelektualisty. W listach wspomina o nieopuszczającej go nadziei na pokój ducha, ale jest oczywiste, że go jeszcze nie odnalazł; wie, że pragnie osiągnąć ten punkt ostateczny, ale obawia się, żeby “nie był to arbitralny wybór mojej fantazji lub mojej woli”. Przewodnikiem duchowym Maurrasa w ostatnim roku jego życia został ks. kanonik Aristide Cormier, któremu zawdzięczamy bezcenne wspomnienia. Do ich pierwszego spotkania doszło w klinice św. Symforiusza w Tours, 1 kwietnia 1952 roku. Ksiądz kanonik postawił zasadnicze pytanie: “Gdzie jest Pańska dusza względem Boga?”, i tak opisał reakcję Maurrasa: “Jego twarz ściągnęła się. Usiadł na krześle, jakby się chciał zasłonić. Głowa wzniesiona, wzrok twardy, wreszcie wyrąbał odpowiedź, której nie zapomnę nigdy w życiu: “Wiedz, księże, że w tej kwestii jestem bardzo uparty”". Podczas następnego spotkania krnąbrny niedowiarek był już bardziej ufny: “Mam wielkie pragnienie, aby wierzyć. Dałbym wszystko za to” – powiedział. Wyznał też, że modli się, najczęściej i najchętniej do Świętej Dziewicy. Ale są rzeczy wciąż dla niego “niejasne” (incompréhensibles) i “niepojęte” (inconcevables). 13 listopada 1952 r. Maurras sam wezwał księdza kanonika: “Nadszedł czas, żeby ksiądz pomógł mi dokończyć to, co trzeba, aby było zrobione” – rzekł. Następnie wyspowiadał się, odmówił Confiteor, otrzymał absolucję i wiatyk. 15 listopada utracił przytomność. Około 23.30 odzyskał ją na chwilę i wyszeptał: “Mój różaniec”. Zmarł o piątej nad ranem. Ostatnie słowa, jakie wyszeptał niesłyszący od 60 lat starzec, brzmiały: “Pierwszy raz słyszę, że ktoś nadchodzi”. Prof. Jacek Bartyzel

Wielki wybuch w bydgoskim ZACHEMIE, czyli...czy Newsweek jest rzetelnym źródłem informacji? Sprawą tajemniczej eksplozji w bydgoskim ZACHEMie zajmowałem się bodaj pięć lat temu. Straszliwa katastrofa. Po jednym z zabitych pracowników pozostał na ścianie tylko cień... Bez wątpienia, był to niezwykły splot okoliczności, ba, nawet przypadek, że właśnie tego dnia trafiłem do jednego z supermarketów po to, aby wziąć z regału moje ulubione pismo. Sięgnąłem po nie w sposób automatyczny, wiedząc, że jak zawsze leży na swoim miejscu. Zapłaciłem za nie w kasie i wyszedłem. Kiedy zbliżałem się do swojego auta, machinalnie spojrzałem na okładkę pisma. Jakież było moje zdziwienie i złość na obsługę sklepu (ktoś zmienił sposób ułożenia czasopism), kiedy dostrzegłem jego nazwę – Newsweek (32/2010). W pierwszym odruchu chciałem wrócić, przecież nie to chciałem kupić! Oparłem się o drzwi auta, moją uwagę przykuł tytuł, „Co by było, gdyby w 1920 roku Bolszewicy wygrali?”. Otworzyłem pismo w poszukiwaniu pełnej treści, aż tu nagle na trzydziestej ósmej stronie dostrzegłem coś jeszcze ciekawszego – „Tajemnicza eksplozja” – ten materiał dosłownie zwalił mnie z nóg. Sprawą tajemniczej eksplozji w bydgoskim ZACHEMie zajmowałem się bodaj pięć lat temu. W wyniku dziennikarskiego śledztwa ustaliłem prawie wszystkie szczegóły tego wydarzenia, odnalazłem świadków oraz zdobyłem bezcenne materiały fotograficzne oraz zapisy rozmów ze świadkami – emerytowanymi pracownikami Zachemu. Przez klika tygodni przygotowywałem tekst, który gdzieś tam (nie pamiętam już gdzie) został opublikowany. O tej sprawie zapomniano wiele lat temu, pewnie, dlatego zająłem się nią tak pieczołowicie, podobnie jak sprawą tajnego poligonu „Cudownej broni Hitlera” w Wierzchucinie w województwie kujawsko pomorskim. Tekst był monstrualnym pod względem objętości, właściwie miałem gotowy materiał na książkę. Ucieszyłem się, że po latach znalazł się dziennikarz, który równie mocno jak ja, zainteresował się tajemniczą sprawą z Bydgoszczy. Po dziesięciu minutach lektury tekstu zamieszczonego w Newsweeku, pozytywne emocje opadły, a ich miejsce zajęła zwyczajna wściekłość. Miałem przed sobą stek bzdur, które przytłoczyłyby nawet zatwardziałego stoika. Z mocnym postanowieniem napisania listu do autora tekstu wróciłem do swojej pracowni. Kiedy wreszcie znalazłem się u siebie i włączyłem komputer, emocje opadły, zdałem sobie sprawę z tego, że podobne w treści pisma kierują się nie rzetelnością, a zwyczajną, ordynarną… komercją? Dzisiaj jestem pewny, nigdy więcej nie wezmę do rąk tego szmatławca.

Dlaczego? Na obrzeżach Bydgoszczy pierwszą fabrykę materiałów wybuchowych postawili Niemcy. Prace na 23 km kw. rozpoczęły się jesienią 1939 r. Do budowy DAG – Fabrik Bromberg okupanci zmusili ok. 40 tys. ludzi. I przez całą okupację produkowano tam tyle materiałów wybuchowych, ile się dało, m.in. mieszaninę, której głównym składnikiem był trotyl. Po zakończeniu wojny sowieccy rabusie o mało nie doprowadzili do katastrofy, niewiele zabrakło, aby cały zakład nie został zmieciony z powierzchni ziemi w czasie, kiedy go okradano. Świtająca w tamtym czasie w wielu głowach myśl, że III wojna światowa jest czymś nieuchronnym powodowała, że produkcja materiałów wybuchowych w bydgoskim Zachemie osiągała jak na ówczesne czasy nieprawdopodobne wręcz rozmiary. Od momentu wybuchu wojny w Korei zakład pracował na najwyższych obrotach, załoga doprowadzona do granic wytrzymałości fizycznej i psychicznej dosłownie dwoiła się i troiła, aby podołać ciągle rosnącym zamówieniom. Dochodziło do konfliktów, każde chwilowe zmniejszenie produkcji (wynikało to z przemęczenia załogi) traktowane było jak sabotaż. Urząd bezpieczeństwa praktycznie „nadzorował” wszystko. Wspomnienia tamtych chwil zawarł w jednym z moich wywiadów pan inżynier Zbigniew Gruszka, który praktycznie całe swoje zawodowe życie związał z bydgoskimi zakładami chemicznymi. Jest 2005 rok, przechadzam się wzdłuż ulicy Gdańskiej w Bydgoszczy, jest piekielnie gorąco. Tuż obok kościoła Klarysek w przygodnym sklepiku, kupiłem coś zimnego do picia. Po wyjściu ze sklepu dostrzegłem niewielki plac, gdzie stały ławki, wokół mnóstwo gołębi. Kątem oka szukam jakiegoś miejsca, aby usiąść i odpocząć. Wszystkie ławki są zajęte prócz jednej, gdzie odpoczywa dwoje starszych osób. Podszedłem do nich i zapytałem, czy mogę usiąść? Skinieniem głowy małżeństwo zgodziło się, przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Oni karmili wiecznie głodne gołębie, a ja z lubością popijałem obrzydliwy, ale zimny sok. Po kilku chwilach zaczęliśmy rozmawiać o jakichś błahostkach. Później dowiedziałem się, że od lat mieszkają na Gdańskiej, zaświtała mi myśl, że być może ci państwo wiedzą coś na temat tamtych chwil, kiedy w doszło do awarii w Zachemie. Nie pomyliłem się, zaprosili mnie do siebie na kawę. Najbardziej poruszającym fragmentem był ten, gdzie starszy pan opowiedział o tym, jak tamtego dnia w dwóch jego pokojach wyleciały szyby z okien, a po chwili do jego uszu dobiegł huk detonacji. Małżeństwo opowiedziało mi o strachu, który towarzyszył im przez kolejne kilka godzin. Publiczną tajemnica było to, że w zakładach chemicznych produkowano materiały wybuchowe, jakie? Tego oficjalnie nikt nie wiedział, nieoficjalnie, całe miasto i okolice, z Maksymilianowem włącznie (największa w tamtym czasie w Europie, kolejowa stacja rozrządowa). Trotyl to jasnożółta, krystaliczna substancją stała. Topi się w temperaturze ponad 80 stopni Celsjusza. Wybucha przy podgrzaniu do ponad 290 stopni Celsjusza. Wybuch jest bardzo gwałtowny. Detonacja przebiega z prędkością 6950 m/s. Podczas wybuchu wytwarza się temperatura ok. 2820 stopni Celsjusza. Trotyl (TNT) to 2,4,6-trinitrotoluen, (NO2)3C6H2CH3) – organiczny związek chemiczny, nitrozwiązek, stosowany masowo jako kruszący materiał wybuchowy. Jako materiał wybuchowy, jest trwały, mało wrażliwy na uderzenie, tarcie i ma wysoką temperaturę wymaganą do zainicjowania wybuchu. Dzięki temu jest stosunkowo bezpieczny w użytkowaniu i przechowywaniu, jednak musi być odpalany za pomocą silnych detonatorów. Trotyl lany, w przeciwieństwie do prasowanego, pali się – pod wpływem płomienia – nie detonuje. Trotyl można także zdetonować bezpośrednio lontem detonującym owijając, co najmniej 2 razy ładunek albo jedną z jego kostek. W celu obniżenia temperatury detonacji TNT do 295 °C można do niego dodać 10% siarki lub 2% tlenku żelaza(III). Do napełniania pocisków i min używany jest w postaci lanej lub prasowanej. Luzem przeważnie występuje w prasowanych kostkach 200 i 400 g oraz jako walcowy 75 g nabój wiertniczy. Bywa również w postaci kostek o masie 1 kg oraz ładunków cylindrycznych o wadze 5 lub 8 kg. Jest składnikiem m.in. oktolu, torpeksu. Mieszkańcy Bydgoszczy właśnie tamtego dnia zdali sobie sprawę z tego, z czym mają do czynienia i jak niebezpieczna produkcja prowadzona jest w opłotkach ich domów. Ryk syren i aktywność służb w tym bezpieki upewniła ich w przekonaniu, że w Zachemie doszło do tragedii. W gigantycznym budynku, gdzie produkowano trotyl 19 listopada, tuż po północy wybuchł pożar. Zanim zareagowała straż przemysłowa, nastąpiła niezwykle silna detonacja. Huk słyszano w odległości pięciu kilometrów od epicentrum. Ze swoich domów wybiegali przerażeni i zdezorientowani ludzie. Nikt nie wiedział jak postępować, gdzie się schronić. Wielki budynek, w którym doszło do wybuchu… zniknął, pozostał po nim tylko lej w ziemi gigantyczne bryły uzbrojonego betonu (fragmenty budynku) przelatywały w powietrzu nawet ćwierć kilometra niszcząc w momencie upadku dosłownie wszystko. Pamiętam relację jednego ze świadków, który pracując przy suwaniu skutków wybuchu wspominał, że na jednej ze ścian budynku sąsiadującego z głównym, gdzie produkowano TNT pozostał cień, pozostałość po ciele jednej z ofiar. Świadek wspomina także fakt, gdzie jedna z oderwanych od budynku brył betonu spadła na pobliskie przedszkole. Na początku wspominano, że doszło do detonacji aż 100 ton trotylu – niepodobna, taka ilość odpowiada skutkom wybuchu jądrowego niewielkiej mocy. Skutki takiej detonacji możemy prześledzić na poglądowym filmie, który wykonano na jednym z poligonów amerykańskich. Prześledzić można dokładnie skutki wybuchu takiej ilości TNT. Film pokazuje falę uderzeniową i zniszczenia, kolejno anihilację dwóch myśliwców w locie, uszkodzenia zakotwiczonych w porcie okrętów wojennych, zniszczenie stacji radarowej i skutki fali uderzeniowej działającej na ciało człowieka. Film opatrzyłem tytułem „Sto ton”. link awaryjny do filmu

W RZECZYWISTOŚCI BYŁO INACZE

Do dziś nie wiadomo dokładnie, ile ton trotylu wybuchło, ile osób zginęło, na ile wyceniono straty. Śledztwo było tajne i nastawione na ujęcie sabotażystów. Zamiast defektów technicznych czy błędów organizacyjnych szukano dolarów w mieszkaniu dyrektorów. Nic nie znaleziono, a mimo to stracili posady, trafili do aresztu i wytoczono im proces. – Nawet wiele lat później mnie, inżynierowi, który pracował na odbudowanej linii trotylowej, nie wolno było pytać o przyczyny wybuchu. Nie mogliśmy o tym między sobą rozmawiać – wspomina Zbigniew Gruszka. Nieoficjalnie policzono, że zginęło ok. 20 osób, rannych zostało ponad 100. A wybuchło nie mniej niż pięć, ale nie więcej niż 15 ton trotylu. Reszta z 80 ton na szczęście rozwiała się po okolicy.

TO JESZCZE NIE WSZYSTKO Niewielu wie, a jeszcze mniej pamięta o tym, że w 1968 roku doszło do kolejnej awarii, której skutkiem był kolejny wybuch. Jednak w tym przypadku bardzo szybko odrzucono hipotezę sabotażu, ustalono mianowicie, że wina była po stronie pracowników. Załoga chcąc przerwać jedną z gwałtownych reakcji chemicznych użyła gaśnic śniegowych, których zastosowanie nie przyniosło zamierzonych efektów, mało tego, doprowadziło do całkowitego zablokowania (zamrożenia) zaworów bezpieczeństwa. Ofiar tej awarii było niewspółmiernie mniej w stosunku do poprzedniej katastrofy. Zginął mistrz zmianowy.

SŁOWO KOŃCOWE Autor kompletnie zepsutego pod względem merytorycznym, a nawet faktycznym artykułu zamieszczonego w Newsweeku poprzekręcał kompletnie wszystko. Od usytuowania miejsca akcji, poprzez nazwy dzielnic, aż do szczegółów zajścia. Nie wiem, z których źródeł korzystał przy tworzeniu swojej jakże atrakcyjnej w przekazie historyjki. Owszem, odnalazłem pewne fragmenty, które pokrywają się z rzeczywistością (częściowy przebieg akcji, zastosowany sprzęt), jednak pierwiastek „sensacyjności” w znacznym stopniu wziął górę nad już nie tylko zdrowym rozsądkiem, ale nawet nad rzetelnym przedstawieniem tamtych, jakże dramatycznych chwil. Komentujący zdarzenia historyczne dziennikarz nie ma możliwości poznania wszystkiego w kilka chwil, aby ułożyć zgodną z prawdą opowieść, trzeba czasu. Z pewnością autor nieszczęsnego tekstu zarobił na chleb dla siebie i swojej rodziny, ale jego wiarygodność sięgnęła bruku. Kończąc ten tekst zastanawiam się nad tym, ile trzeba, aby pismo o takiej renomie jak Newsweek obniżyło” loty”, do poziomu brukowca, albo tabloidu? Zapewniam wystarczy tylko jeden nierzetelny tekst i jego leniwy twórca. Sprawa bydgoskiego Zachemu jest intrygująca i ma wiele ciągów dalszych, kiedyś do nich powrócę, jednak w kontekście zdecydowanie bardziej współczesnym. Mariusz R. Fryckowski

Nie chcą fuzji z grupą Bumar, grożą strajkiem Wojskowe Przedsiębiorstwa Remontowo-Produkcyjne, w tym także Wojskowe Zakłady Mechaniczne S.A. w Siemianowicach Śląskich, gdzie produkowany jest kołowy transporter opancerzony Rosomak, jeszcze w 2011 roku maja zostać włączone do grupy Bumar. Wynika to z zapowiedzi Ministerstwa Skarbu. Związkowcy z siemianowickiego zakładu obawiają się, że będzie to początek końca dobrze prosperującej firmy i zapowiadają protesty. - Naszym zdaniem włączenie WPRP do Grupy Bumar ma tylko jeden cel - dofinansowanie Bumaru naszym kosztem. Nie pozwolimy zniszczyć tego zakładu. Za ciężko pracowaliśmy na to, aby dzisiaj był on w tak dobrej kondycji. Jeżeli rząd przeforsuje decyzję o fuzji, nie wykluczamy strajku okupacyjnego - zapowiada Zbigniew Wodecki, szef Solidarności w siemianowickich WZM S.A. Ministerstwo Skarbu Państwa jeszcze w czerwcu ma przedstawić na posiedzeniu Rady Ministrów wniosek o wyrażenie zgody na włączenie jedenastu WPRP do Grupy Bumar. - Przedstawiciele rządu przekazują nam sprzeczne informacje. Na spotkaniu w Ministerstwie Obrony Narodowej, które odbyło się 8 marca. Podsekretarz stanu w MON Marcin Idzik i podsekretarz stanu w resorcie gospodarki Dariusz Bogdan zapewniali nas, że nasz zakład nie zostanie włączony do Bumaru. Z kolei 9 czerwca wiceminister skarbu Mikołaj Budzanowski poinformował nas, że jego resort będzie wnioskować o włączenie WPRP do grupy Bumar na najbliższym posiedzeniu rządu - relacjonuje Czesław Banaszek, wiceprzewodniczący NSZZ Solidarność w WZM S.A. i członek Rady Sekcji Krajowej Pracowników Cywilnych MON. - Wysyłamy pisma do premiera i innych wysokich urzędników państwowych, ale nie otrzymujemy odpowiedzi. Rząd nie prowadzi z nami żadnego dialogu, a chodzi tu przecież o los kilku tysięcy pracowników zatrudnionych w jedenastu WPRP - dodaje Wodecki. Jak przekonują związkowcy, trudno racjonalnie wytłumaczyć decyzję o włączeniu WZM S.A. do grupy Bumar. Siemianowicki zakład przynosi zyski i już dzisiaj ma zapewnioną pracę do 2018 r. w związku z kontraktem na transportery opancerzone Rosomak. - Kondycja naszej firmy jest bardzo dobra. Mamy nowoczesne hale, maszyny i technologie. W zeszłym roku wypracowaliśmy 25 milionów zysku. Wszystkie WPRP są rentowne i mają lepsze wyniki niż 24 spółki skupione w Grupie Bumar. Po co więc zmieniać coś, co dobrze działa? - pyta Czesław Banaszek. - Chcemy funkcjonować na dotychczasowych zasadach. Nie potrzebujemy operatora finansowego pod nazwą Bumar, który pobierać będzie prowizje od każdej sprzedaży, co spowoduje wzrost cen i utratę konkurencyjności naszych wyrobów. Straci na tym państwo i WZM S.A – podkreśla Banaszek. - Nie dość, że nasz zakład jest nowoczesny i przynosi zyski, to jeszcze mieści się w centrum miasta, co czyni z niego łakomy kąsek. Obawiamy się, że po przejęciu produkcja zostanie przeniesiona do Gliwic, ludzie pójdą na bruk, a wszystko to, co jest w Siemianowicach, zostanie sprzedane, aby zapewnić Bumarowi zastrzyk gotówki - wyjaśnia Wodecki. W proteście przeciwko rządowym planom konsolidacji związkowcy oflagowali zakład pod koniec marca. W maju pracownicy z wszystkich WPRP pikietowali przed Urzędem Rady Ministrów. 26 maja Rada Miasta Siemianowic Śląskich przyjęła uchwałę, w której popiera akcję protestacyjną i domaga się odstąpienia od planowanego włączenia WZM S.A. do Grupy Bumar. Fiatowiec

Prawica razem? Alternatywą jest wyrok śmierci w postaci oddzielnego startu. Wczoraj zakończył się Piknik Prawicy. Byłem już trzeci raz na tym wydarzeniu organizowanym przez środowisko polskich libertarian składającym się z wykładów i spotkań min. z JKMem, Michalkiewiczem i Braunem. Ten piknik zdominowany był tematyką wyborczą. Największym plusem było podejście JKM do problemu zawarcia szerokiej koalicji prawicowej. Jest ono jednoznacznie pozytywne. Według tego, co mówił podczas spotkania przy ognisku trwają poważne rozmowy z PJN. Osobiście nie darzę tej partii sympatią, ale sytuacja dla mnie jest jasna. Albo wszystkie drobne partie pójdą do wyborów z jednej listy albo nie mają żadnych szans na wejście do Parlamentu. Tak, więc nawet, jeśli PJN to koń trojański, przynajmniej jego klub parlamentarny, bo poza tym są ponoć dwa tysiące ludzi w terenie, to w tym wypadku trzeba go wprowadzić za mury. Większym problemem jest Prawica RP, z którą też prowadzone są rozmowy. Obecnie zaś, z tego, co usłyszałem w kuluarach ma dziwne żądania, zarówno programowe jak i dotyczące samej konstrukcji koalicji. JKM widzi ją bardziej praktycznie – tzn. bez wspólnego programu. Ja to popieram, ten powstający twór to jest polisa ubezpieczeniowa na wejście całości do parlamentu a i ona nie daje tego pełnej gwarancji. Alternatywą jest wyrok śmierci w postaci oddzielnego startu. I tu nie ma trzeciego wyjścia. Taka koalicja daje szansę na lepszy wynik niż ostatnio, ponieważ:

nie będzie w niej Giertycha a jego nikt nie lubił i lubi, chyba tak jak Kluzik teraz i nie będzie startu z listy LPR (obecnie w rozsypce). Koalicja ma szansę być znacznie szersza niż ta z 2007 roku i jest więcej czasu na przygotowania do wyborów

wszystkie inne partie są wyborcom dobrze znane i żadna z nich ich nie uwiedzie, jak „liberał” Tusk w 2007, natomiast jest wielu rozczarowanych PO liberałów i konserwatystów, głosowanie na SLDowców w PO czy SLD w to może być dla nich zbyt wiele

ludzie bardziej uodpornili się na czarny PR mediów (w rodzaju niepełnosprawnej dziewczynki JKMa w 2007 czy w 2010 „prawdziwych Polaków” JK), choć powtórek z rozrywki trzeba się spodziewać

wybory będą bardziej kontrolowane pod kontem fałszerstw

koalicja dostanie premię u wyborców za umiejętność porozumienia się, brak będzie rozdrobnionej konkurencji odbierającej sobie głosy

będzie to wystarczająca siła: ilość i jakość kandydatów, ludzi do pracy w kampanii, wejść w różne środowiska, potencjału organizacyjnego.

PiS będzie miał lepszy wynik niż w ostatnich wyborach. Nie widzę ani specjalnych fajerwerków ani szczególnych wpadek. Taka po prostu solidna praca. PO z kolei trochę sobie dołoży prezydencją, trochę pozbiera nazwisk ze wszystkich możliwych partii, media po okresie uwiarygodniania się, będą prały mózgi niczym całodobowe pralnie przemysłowe. Mimo to należy się spodziewać gorszego wyniku PO niż w ostatnich wyborach, rzeczywistość dociera do ludzi przez portfel. Języczkiem u wagi będzie tu SLD, który korzysta tam gdzie dwóch się bije. Jeśli uda się stworzyć koalicję prawicową to ona ma szansę na tę fuchę. PSL może nie wejść do parlamentu, z drukowaniem głosów będą problemy.

R.Zaleski

TW "Buyer" twarzą Platformy Obywatelskiej! Zakłamana twarz tej niedoszłej nadziei SLD a obecnej nadziei PO, nie pozostawia złudzeń, kim są jego mocodawcy! Najpierw chwila wspomnień: "Jeszcze lewica oficjalnie nie ogłosiła własnego kandydata na urząd Prezydenta RP. Wszystko jednak wskazuje, że będzie nim Dariusz Rosati. Ekonomista, były szef MSZ, kandydat na TW o pseudonimie „Kajtek” i kontakt operacyjny ps. „Buyer”, a od 1989 r. w kategorii „zabezpieczenie”. Zaczyna się medialne pompowanie w stacji Mariusza Waltera „nowej” nadziei lewicy. Byłem dzisiaj świadkiem jak wybitny dziennikarz TVN24, Grzegorz Miecugow spijał bez zmrużenia oka bezczelne kłamstwa ze słodkich ust wybitnego profesora ekonomii."

blogmedia24.pl/node/4212

Ja również dzisiaj (tylko, że prawie 3 lata później) byłem świadkiem tego, jak w TVN24 ta sama nadzieja - ale tym razem Nadzieja Platformy Obywatelskiej - ten sam "wybitny" ekonomista, bezczelnie kłamał i się zapluwał - podobnie jak w sobotę podczas cyrku w Ergo Arenie. Otóż, ten pan, nadal podający się - nie bez powodu zresztą - za wybitnego ekonomistę i polityka, zamiast popisać się wreszcie, choć raz jakąś, choćby podstawową wiedzą ekonomiczną, poszedł jak zwykle w ślady swojego "krewniaka" Kaszpirowskiego i nawet rozmawiając na temat Grecji, wykazał się swoją bolszewicką czujnością i nie omieszkał wieSzczyć, że kłopoty Grecji, to nic w porównaniu z tym, co by mogło spotkać Polskę, gdyby wygrał PiS: "Zwłaszcza gdyby PiS doszedł do władzy, to Polska zaraz by potrzebowała pomocy" No, ale co się dziwić, że takie brednie chodzą niektórym po głowie... Skoro jest się przez całe życie w tak "doborowym" TWrzystwie: "Spójrzmy na listę ministrów spraw zagranicznych III RP i skonfrontujmy z naszą dzisiejszą wiedzą na ich temat. Zaczynamy:

1989 - 1993 Krzysztof Skubiszewski TW Kosk

1993 - 1995 Andrzej Olechowski TW Must

1995 - 1997 Dariusz Rosati TW Buyer

1997 - 2000 Bronisław Geremek - TW zarejestrowany w ZSKO

2001 - 2005 Włodzimierz Cimoszewicz TW Carex

2005 - Adam Rotfeld TW Ralf, Raud, Serb"

I nie ma, co się dziwić sarkazmowi Gdańszczanina, który stwierdził: "Teraz jak słyszę o Turowskim i Cygańskim to już wiem, dlaczego Kasia nie znalazła Pracy w MSZecie"

gdanszczanin.salon24.pl/281752,macierewicz-i-agenci-w-msz

Znając zasadę, że "swój do swego ciągnie", to teraz tak sobie myślę, że jednak Antoni Macierewicz się pomylił ... Zapomniał o Radosławie Sikorskim! Link do zdjęcia wprowadzającego:

tinyurl.com/3b3szgf

1normalnyczlowiek

Tusk chwali się największą fuszerką w historii III RP! W wystąpieniu Donalda Tuska na konwencji Platformy w Gdańsku manipulacji i półprawd było sporo, ale o jednej z największych „ściem” mówiło się bardzo mało. Otóż lider PO chwalił się Halą Ergo Arena zbudowaną przez polityków Platformy z Pawłem Adamowiczem i Jackiem Karnowskim (czasami występującym, jako Jacek K.) na czele. Tymczasem to przykład skrajnej nieudolności i braku nadzoru na skalę rzadko spotykaną w dziejach świata. Hala ta miała pierwotnie kosztować 100 milionów złotych, radni Gdańska i Sopotu zaakceptowali projekt, którego koszt oszacowano na poniżej 200 mln zł, a tymczasem kosztowała ona 520 mln zł – dla porównania podobnej wielkości hala w Łodzi, nieco tylko słabiej wyposażona kosztowała 287 mln zł. W dodatku Wikipedia za portalem trojmiasto.pl podaje fałszywy koszt budowy w wysokości 340 mln zł. Trudno przypuszczać, że dziennikarze sami sobie tę kwotę wymyślili, zatem kto okłamuje opinię publiczną? Osobnym skandalem jest 10 letni czas budowy hali - jak trafnie zauważył europoseł Jacek Kurski budowano ją dłużej niż słynne Koloseum w Rzymie prawie 2 tysiące lat temu. Całości dopełniają opóźnienia w budowie dróg dojazdowych do hali, niedociągnięcia w zarządzaniu halą powodujące na przykład olbrzymie korki w okolicznych dzielnicach, zaś parkingiem przy hali zajmowało się stowarzyszenie "Automobilklub Orski" nazwane tak od nazwiska sopockiego radnego PO Lesława Orskiego. O sprawach tych szeroko informowały pomorskie media. Ten ogromny wydatek w połączeniu z milionami złotych wyrzuconych w błoto na zbyt duży stadion (wystarczyłby o 5-10 tysięcy miejsc mniejszy), niepotrzebnie tak duże Europejskie Centrum Solidarności, brak restrukturyzacji ZKM czy bezsensowne zwężenie ulicy Kartuskiej, na co skarżyli się m.in. kierowcy karetek powoduje, że obecnie brak pieniędzy na wiele zupełnie podstawowych celów - jak choćby na naprawę dziur w drogach. Władze Gdańska odrzuciły wniosek radnych Prawa i Sprawiedliwości o zwiększenie środków na ten cel, a drogi w Gdańsku są dziurawe jak ser szwajcarski. Oczywiście o tym Donald Tusk nie wspomniał, a laicy z kraju i zagranicy chwalą władze Gdańska, bo nie znają ważnych faktów. To mniej więcej tak jakby ktoś zbudował sobie w ogrodzie elegancki basen na kredyt, a później przez 10 czy 20 lat lat nie byłoby go stać nawet na drobny remont, dietę jego rodziny stanowiłyby suchy chleb i woda, a od święta kaszanka. Każde miasto czy Państwo chce mieć nowoczesne obiekty sportowe, ale trzeba znać swoje możliwości i umieć je efektywnie budować, aby nie zakończyło się to katastrofą. Czy rozsądny i znający fakty człowiek przyzna Donaldowi Tuskowi rację w tej kwestii czy raczej popuka się czoło?

Źródła:

http://gdansk.naszemiasto.pl/artykul/754254,w-ergo-arenie-co-impreza-to-klapa,id,t.html

http://gdansk.naszemiasto.pl/artykul/627864,spektakl-sparalizowal-zabianke-i-przymorze,id,t.html

http://trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,35612,8502587,Stowarzyszenie_radnego_dostalo_parking_przy_hali_za.html

http://www.skyscrapercity.com/showthread.php?t=114913

http://pl.wikipedia.org/wiki/Ergo_Arena

http://www.dziennikbaltycki.pl/fakty24/153898,nie-bedzie-drogi-do-hali-na-granicy-gdanska-i-sopotu,id,t.html

Filip Stankiewicz

Dług Skarbu Państwa rośnie Platforma Obywatelska zamiast sondaży powinna podawać ile wynosi dług publiczny. To by zapewne zmieniło szybko atmosferę w społeczeństwie. Dla zainteresowanych szczegóły poniżej. Jakość Donald Tusk nie chwali sie, ze zadłużenie Skarbu Państwa na koniec kwietnia 2011 roku wzrosło wobec marca o 2 mld 720,7 mln zł, czyli o 0,4 proc. i wyniosło 735 mld 53,9 mln zł - poinformowało w poniedziałek w komunikacie Ministerstwo Finansów. Zgodnie z komunikatem, od początku roku zadłużenie wzrosło o 33 mld 203,4 mln zł, czyli o 4,7 proc. Zadłużenie krajowe wyniosło na koniec kwietnia 538 mld 141 mln zł, co oznacza wzrost o 5 mld 298,2 mln zł (1 proc.) wobec marca 2011 r. Od początku roku zadłużenie krajowe wzrosło o 31 mld 129,4 mln zł, czyli o 6,1 proc. Zadłużenie zagraniczne w kwietniu wyniosło 196 mld 913 mln zł, co oznacza spadek wobec marca o 2 mld 577,5 mln zł, czyli 1,3 proc. Od początku roku zadłużenie zagraniczne wzrosło o 2 mld 73,9 mln zł, czyli o 1,1 proc. Ministerstwo Finansów podało, że na koniec kwietnia 2011 roku średni okres zapadalności rynkowych skarbowych papierów wartościowych wyemitowanych na rynku krajowym wyniósł 4,05 lat (4,10 w marcu). Średni okres zapadalności obligacji rynkowych wyniósł 4,28 lat wobec 4,33 w marcu. Zgodnie z informacją MF, według stanu na koniec kwietnia 2011 r., w przyszłym roku zapadają obligacje rynkowe o wartości 105 mld 302 mln zł, bony skarbowe o wartości 14 mld 235 mln zł oraz obligacje oszczędnościowe warte 1 mld 972 mln zł. Zadłużenie Skarbu Państwa w złotych stanowiło na koniec kwietnia 2011 r. 73,2 proc. całości zadłużenia wobec 72,8 proc. na koniec marca 2011 roku. Zadłużenie w euro wyniosło 19,3 proc. wobec 19,8 proc. na koniec marca 2011 r. Zadłużenie w dolarach wyniosło 3,6 proc. wobec 3,5 proc. na koniec marca 2011 r. Zadłużenie w pozostałych walutach (frank szwajcarski, jen) wyniosło 3,9 proc. wobec 4 proc. na koniec marca 2011 r. Zapadalność długu zagranicznego w 2012 roku, według stanu na koniec kwietnia 2011 roku, wynosi 3 mld 487 mln euro, w 2013 roku 3 mld 753 mln euro, w 2014 r. 4 mld 363 mln euro.

Informacje podaję za http://www.forbes.pl.

Adam Kulczycki

Pojednanie Merkel i Tuska Kolejne pojednanie polsko-niemieckie, które odbędzie się na naszych oczach niestety nie rozwiązuje niezwykle ważnych dla naszego kraju, kwestii.

1. Dzisiaj w Warszawie będzie miało miejsce wspólne posiedzenie rządów Premiera Tuska i Kanclerz Angeli Merkel, w 20 rocznicę podpisania traktatu pomiędzy Polska i Niemcami z 17 czerwca 1991 roku „ O dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”. Jeszcze wcześniej, bo 12 listopada 1989 roku w Krzyżowej odprawiona została msza święta, podczas której ówcześni Premierzy Polski i Niemiec Tadeusz Mazowiecki i Helmut Kohl objęli się i przekazali sobie znak pokoju. Dzisiaj wspólnej mszy świętej raczej nie będzie, ale na pewno będą miały miejsce uściski Kanclerz Merkel i Premiera Tuska, a media „oszaleją” na punkcie bardzo dobrych stosunków pomiędzy Polska i Niemcami. Chciałbym być dobrze zrozumiany, oczywiście w dobrze pojętym polskim interesie są jak najlepsze stosunki z naszym wielkim sąsiadem Niemcami, którzy grają przecież pierwsze skrzypce w Unii Europejskiej i w związku z tym wspólne posiedzenie rządów obydwu krajów jest na pewno wydarzeniem. Chodzi jednak o to, aby te dobre stosunki były budowane na prawdzie i poszanowaniu przez wielkie mocarstwo polskich interesów przynajmniej na poziomie elementarnym. Tak jednak nie jest i nawet podpisanie przez obydwie strony w dniu 12 czerwca tego roku dokumentu „Wspólne Oświadczenie Okrągłego Stołu...” mimo pewnego kroku naprzód w dalszym ciągu utrzymuje asymetrię w stosunkach polsko-niemieckich.

2. Niestety strona polska już na początku negocjacji okrągłego stołu zrezygnowała z zabiegania o status mniejszości narodowej dla mieszkających na terenie Niemiec, Polaków. Wprawdzie udało się zapisać w oświadczeniu, jako sprawę otwartą „kwestię statusu prawnego tych obywateli niemieckich polskiego pochodzenia, którzy są potomkami mniejszości polskiej w Niemczech z okresu przed 1940 rokiem, a także stanu prawnego mienia tej mniejszości, „ ale okazuje się, ze w opublikowanym w dzisiejszej Rzeczpospolitej wywiadzie Ministra Spraw Zagranicznych Niemiec Guido Westerwelle, obydwie te sprawy neguje. Nie ma już zgody na odszkodowania za bezprawne zagarnięcie mienia polskiej mniejszości w Niemczech przez hitlerowski reżim, nie ma również zgody na polską mniejszości nawet dla potomków mniejszości przedwojennej. Niestety w porozumieniu okrągłostołowym znalazła się także zgoda strony polskiej na patronowanie Niemiec wypełnianiu przez nasz kraj zobowiązań w zakresie praw grup etnicznych takich jak Ślązacy. Premier Tusk zapewne na tę asymetrię już nie zwróci uwagi i będzie przekonywał Polaków, ze osiągnięte porozumienie ma wymiar historyczny, a relacje polsko -niemieckie są najlepsze w naszej historii.

3. Zapewne także atmosfery święta nie zakłóci sprawa zablokowania naszego portu w Świnoujściu przez położoną na dnie Bałtyku rurę Gazociągu Północnego, inwestycji niemiecko -rosyjskiej. Jest w tej chwili już poza sporem, że tak położony gazociąg na dnie Bałtyku będzie utrudniał rozwój budowanego w Świnoujściu gazoportu i mimo wielokrotnych publicznych zapewnień Premiera Tuska, że pilnuje tej sprawy, ostatecznie żaden z polskich postulatów przez inwestorów gazociągu nie został uwzględniony. Po blamażu rządu w tej sprawie, niedawno Zarząd Portów Szczecin-Świnoujście złożył w Sądzie Administracyjnym w Hamburgu odwołanie od decyzji niemieckiego Urzędu Hydrografii i Żeglugi zezwalającej na takie, a nie inne położenie rury na dnie Bałtyku. Tyle tylko, że nawet wygrana portów przed tym sądem, (co jest bardzo mało prawdopodobne) już nic w tej sprawie nie zmieni, bo wręcz niemożliwe jest zakopywanie w dno morskie rur gazociągu, którym transportowany jest już gaz. Kolejne pojednanie polsko-niemieckie, które odbędzie się na naszych oczach niestety nie rozwiązuje tych niezwykle ważnych dla naszego kraju, kwestii. Trudno się było spodziewać po Premierze Tusku, że potrafi się mocno postawić stronie niemieckiej, ale ta całkowita kapitulacja jest jednak niezwykle przygnębiająca. blog Zbigniewa Kuźmiuka

Tajna misja. Polskie MiG-i-29 w Izraelu Historii tej nie znajdziecie na żadnych polskich, oficjalnych, wojskowych stronach. Zawarte w niniejszym artykule informacje opierają się na relacjach z drugiej bądź trzeciej ręki. Wyjątkiem jest pełen zagadek i niedomówień materiał z oficjalnej strony Sił Powietrznych Izraela (Israeli Air Force). Chodzi o niezwykłe wydarzenie, jakim była odbyta wiosną 1997 roku wizyta w Izraelu trzech polskich myśliwców MiG-29 z 1. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego z Mińska Mazowieckiego. Nie była to zwykła wizyta kurtuazyjna, udział we wspólnych ćwiczeniach czy pokazach lotniczych. Samoloty spędziły tam dłuższy czas, a operacja była otoczona tajnością do tego stopnia, że od momentu wylotu z Polski aż do powrotu ze wszystkich maszyn usunięto znaki państwowe i oznaczenia mogące pomóc je zidentyfikować. Możemy się jedynie domyślać, że celem wizyty było zapoznanie się izraelskich pilotów z najnowszym i najlepszym myśliwcem ich potencjalnych przeciwników: Iranu i Syrii. Jak wspomniałem, jedynym oficjalnym źródłem, w którym znajdziemy informacje o izraelskich testach MiG-ów-29, jest oficjalna strona IAF i od niej zacznijmy nasze opowiadanie. Strona informuje o trzech samolotach, które pojawiły się na kilka tygodni 1997 roku w celu przetestowania ich przez lokalnych pilotów z przeprowadzeniem symulowanych walk powietrznych przeciwko F-16 i F-15 włącznie. Szef pilotów doświadczalnych (izraelskie strony wojskowe mają w zwyczaju publikowanie tylko stopnia i pierwszej litery nazwiska swoich żołnierzy) stwierdził, że samoloty te są porównywalne, a pod niektórymi względami MiG jest nawet lepszy. Pomimo że Izrael ma bardzo doświadczonych pilotów, którzy latali na kilkudziesięciu rodzajach statków powietrznych, nigdy wcześniej nie mieli okazji siedzieć za sterami Fulcruma. Dlatego najpierw musieli przejść specjalny kurs, w czasie, którego poznawali poszczególne systemy samolotu. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że cała dokumentacja była w języku rosyjskim, dlatego konieczna była obecność tłumacza a i tak czasami trzeba było improwizować. Podpułkownik M. wspomina: „Język stanowił wielkie wyzwanie, ponieważ komunikaty głosowe ostrzegające o usterkach były po rosyjsku. Także graficzne ostrzeżenia wyświetlające się na ekranach były napisane cyrylicą”. Problem rozwiązano poprzez umieszczenie prowizorycznych naklejek w języku angielskim przy wszystkich urządzeniach samolotu. Po zakończeniu kursu teoretycznego każdy z pilotów odbył po trzy loty MiG-iem-29. Piloci mieli bardzo pozytywne pierwsze wrażenia. Mimo że był to ich pierwszy kontakt z tym myśliwcem, jego pilotowanie nie sprawiało najmniejszych problemów. Major N. powiedział, że „jedną z najlepszych rzeczy jest system pozwalający wylądować samolotowi bez udziału pilota. Przed startem wpisuje się do komputera miejsce lądowania i w przypadku zlej pogody bądź niewydolności pilota wystarczy wcisnąć przycisk i MiG sam wyląduje. Nie sprawdzaliśmy w praktyce tego systemu, ale to miła rzecz”. Innym systemem, który spotkał się z uznaniem, jest mechanizm automatycznie stabilizujący samolot, gdy pilot utraci orientację w przestrzeni. W zachodnich konstrukcjach pilot musi polegać tylko na sobie. Po lotach zapoznawczych przyszła kolej na testy uzbrojenia. Nie podano liczby lotów, ale było ich kilkanaście, a każdy z pilotów wylatał około 20 godzin na tym typie. Jak w każdym tego typu przypadku zadanie składało się z odprawy, na której omawiano założenia symulacji, samego lotu, i bardzo wnikliwej analizy po wykonaniu zadania. Brali w niej udział zarówno piloci MiG-ów, jak i ich przeciwnicy. MiG doczekał się bardzo pozytywnych ocen w porównaniu do miejscowych F-15 i F-16. Samolot wykazał się wielką manewrowością i wspaniałym stosunkiem siły ciągu do masy. Konkluzja była taka, że piloci IAF w razie spotkania „29” w powietrzu muszą być wyjątkowo ostrożni, bo w rękach wyszkolonego pilota jest bardzo groźną maszyną. Generał broni M. powiedział: „Teraz wiem, że wynik starcia pomiędzy MiG-iem, a izraelskim myśliwcem zależy od tego jak walka się rozwinie. W bliskim zwarciu jest to prawdziwe zagrożenie. Jest to zaawansowany samolot, a w walce manewrowej jest absolutnie wspaniały. Robi ostre zwroty, jest szybki i w mojej opinii nie odstaje od naszych myśliwców”. Równie wysoko oceniono awionikę i uzbrojenie samolotu. Radar, celownik nahełmowy i rakiety tworzą udaną całość. Szczególne pochwały zebrał system IRST (Infra Red Search and Track), czyli głowica śledząca w podczerwieni, która umożliwia naprowadzanie rakiety bez użycia radaru. Jeśli chodzi o wady, głównym zarzutem izraelskich pilotów była fatalna ergonomia. Major N. stwierdził: „Większość systemów, jako taka jest bardzo dobra, ale ich połączenie i interfejs użytkownika proszą się o udoskonalenie. Kilka razy potrzebowałem jakiejś konkretnej informacji, która nie była pokazana na żadnym z instrumentów w kokpicie”. W podsumowaniu stwierdzono, że samolot ma bardzo mało wad i, jak inne rosyjskie konstrukcje, jest godny zaufania, silny i masywny. F-15 i F-16 są znacznie delikatniejsze. Tyle, jeśli chodzi o oficjalne źródła IAF. Lektura tego artykułu musi nasunąć kilka pytań i uwag. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to brak jakiejkolwiek informacji, skąd MiG-i wzięły się w Izraelu. Nie ma o tym słowa, ale zamieszczono zdjęcia samolotów i na jednym z nich wyraźnie widać na stateczniku pionowym kwadratowy znak po zamalowanej polskiej szachownicy. Po drugie: nie wiadomo, jaką funkcję pełnili tam polscy piloci i obsługa techniczna. Według tych informacji latali na nich tylko miejscowi piloci, którzy po kilku godzinach w powietrzu z pewnością nie mogli w pełni poznać możliwości tego samolotu. Ciekawe, jak wyglądałyby wyniki walk z polskimi pilotami, którzy na tym typie mieli wylatanych po kilkaset godzin za sterami. Zastanawia, dlaczego zdecydowano się na trzy maszyny jednomiejscowe, bez chociaż jednej w wersji UB. Napisano, że Izraelczycy nie mieli żadnego doświadczenia w pilotowaniu „29”, a polscy instruktorzy mogliby w tym pomóc. To samo, jeśli chodzi o dokumentację, – dlaczego nie poproszono o nią wcześniej i nie przetłumaczono w całości, tylko trzeba było improwizować. Z drugiej strony można było nauczyć lokalnych pilotów podstaw rosyjskiego, co nie powinno być szczególnie trudne, jeśli wziąć pod uwagę liczną rosyjską emigrację do Izraela. Wreszcie nie podano bazy, z której wykonywano loty. Wracając do Polaków, powstaje pytanie, kto obsługiwał samoloty na ziemi oraz gdzie byli zakwaterowani i co robili w czasie pobytu nasi piloci i technicy. Ktoś w końcu musiał te samoloty do Izraela przyprowadzić, a wiemy, że towarzyszył im jeszcze An-26 (jeden lub dwa) z dodatkowym wyposażeniem. Czy brak udziału Polaków w testach był spowodowany chęcią zachowania jak największej tajemnicy i niechęcią do pokazania im tajnych poligonów i bazy lotniczej? Tego się na razie nie dowiemy. Inną wartą zastanowienia kwestią jest to, dlaczego testowano tylko polską wersję samolotu (izdielije 9.12A), która była przeznaczona tylko na rynki państw Układu Warszawskiego. Syria i Iran dostały samoloty w uboższej wersji 9.12B, która charakteryzowała się między innymi gorszymi parametrami radaru. Takie samoloty były dostępne u innego potencjalnego sojusznika Izraela – Węgier, które kupiły 9.12B w 1993 roku. Ponadto takie same samoloty jak Polska posiadała także Rumunia, która nawet w czasach „zimnej wojny” była w dobrych stosunkach z Izraelem, a po jej zakończeniu prowadziła z nim kilka programów zbrojeniowych w tym modernizację MiG-a-29 pod nazwą Sniper. Kilka dodatkowych informacji znajdziemy w jednym z numerów czasopisma Aeroplan z 2006 roku. „Mało znanym epizodem ze służby polskich MiGów-29 jest ich wizyta w tajnym ośrodku badawczym na pustyni Negev [sic!] w Izraelu na przełomie kwietnia i maja 1997. Trzy polskie MiG-i-29 (numery 105, 114, 115) przez blisko dwa tygodnie były testowane przez izraelskich pilotów doświadczalnych, którzy poznawali słabe i mocne strony radzieckich myśliwców zarówno w dziedzinie uzbrojenia czy elektroniki, jak i właściwości manewrowych. Gospodarze byli niezmiernie doświadczonymi lotnikami, latającymi dotąd na kilkudziesięciu typach różnych samolotów bojowych. Przyswojenie umiejętności pilotowania MiG-ów nie stanowiło dla nich żadnego problemu. Z samolotów na czas lotów próbnych usunięto polskie znaki przynależności państwowej i inne szczegóły malowania, które mogłyby pozwolić na ich identyfikację”. Informacja o pustyni Negew nie może być zaskakująca, Jest to najrzadziej zaludniony obszar Izraela i wszystko co najtajniejsze dzieje się właśnie tam. Wystarczy wspomnieć, że to właśnie tam zlokalizowano ośrodek badawczy i reaktor, które posłużyły do stworzenia izraelskiej broni nuklearnej. Patrząc na mapę z rozlokowaniem baz lotniczych, widzi się, że w grę wchodzą trzy lokalizacje: Hatzerim, Newatim i Ramon. Pierwsza nie wydaje się zbyt prawdopodobna, ponieważ na tym lotnisku położona jest także szkoła sił powietrznych i powszechnie dostępne muzeum lotnicze. Dodatkowo niedaleko znajduje się spore miasto Beer Szewa. Zbyt wiele osób miałoby możliwość zobaczenia nietypowych samolotów. Z tego samego powodu niezbyt dobrym rozwiązaniem wydaje się baza Newatim leżąca pomiędzy Beer Szewą a Dimoną. Najbardziej prawdopodobnym miejscem dla tego typu operacji wydaje się baza Ramon, tym bardziej, że na zdjęciach MiG-ów widać naniesione oznaczenia 253. Eskadry (Ha’ Negew), która operuje z tego właśnie lotniska. Na innej maszynie widać z kolei godło 601. Eskadry, która jest jednostką doświadczalną. Jej bazą jest Tel-Nof w środkowej części Izraela. Po powrocie do kraju na samolotach ponownie pojawiły się szachownice, a o ich pobycie na Bliskim Wschodzie świadczyły jedynie widoczne na zdjęciach z tamtego okresu okrągłe ślady po zamalowanych izraelskich godłach. W internecie można też trafić na niepoparte żadnymi źródłami, – bo pochodzące rzekomo z ustnej relacji anonimowego uczestnika tych wydarzeń – informacje, że obsługa logistyczna była zapewniona przez dwa samoloty transportowe An-26, które wraz z MiG-ami znalazły się w Izraelu. W czasie przelotu wszystkie samoloty lądowały w greckiej bazie Antalija w celu uzupełnienia paliwa. Według tej samej relacji MiG-a testował tylko jeden izraelski pilot, co jest w sprzeczności z oficjalną wersja IAF i rodzi pytanie, po co były aż trzy myśliwce, skoro latał tylko jeden człowiek. Nie jest to więc chyba prawda. Po drugie w Grecji nie ma bazy lotniczej o tej nazwie, ale nie ulega wątpliwości, że po drodze do Izraela samoloty musiały gdzieś lądować. Aby w pełni naświetlić historię polskich MiG-ów w Izraelu, warto dodać, że w niektórych publikacjach poświęconych czy to lotnictwu Izraela, czy to MiG-owi-29 pojawia się informacja, że kraj ten wypożyczył od nieznanego europejskiego użytkownika 2–3 samoloty, ale było to w 1995 roku. Ponownie, jest to niezgodne z oficjalną wersją IAF, ale też może świadczyć, że polskie MiG-i z 1997 roku nie były jedynymi wypożyczonymi do testów. Jako hipotetyczne pochodzenie tych maszyn autorzy sugerują najczęściej Polskę lub Ukrainę. Jeszcze mniej prawdopodobna historia została przedstawiona przez Gordona Thomasa, który twierdzi, że jeden z bliskich kierownictwu Wojskowych Służb Informacyjnych polskich generałów w zamian za otrzymany od Izraela milion dolarów zgodził się uznać jeden z nowo dostarczonych z ZSRR MiG-ów za niezdolny do lotów. Następnie maszyna została w Gdańsku rozmontowana na części i jako „maszyny rolnicze” przetransportowana do Izraela na testy. O wszystkim dowiedziało się Stasi, które poinformowało Moskwę, a ta wyraziła ostry protest w stosunku do Izraela, który przeprosił, ponownie spakował MiG-a do skrzyń i wysłał do Gdańska. Wcześniej jednak Izraelczycy zdążyli się podzielić wynikami badań z USA. W tym czasie rzeczony generał uciekł do Stanów Zjednoczonych. Nawet gdyby była w tej opowieści, choć cząstka prawdy to sprawa miała miejsce jeszcze w czasach istnienia Stasi, a więc grubo przed 1997 rokiem. I to już wszystkie informacje odnośnie izraelskiego epizodu polskich MiG-ów, do jakich zdołałem dotrzeć. Otwarta pozostaje kwestia, dlaczego zdecydowano się akurat na Polskę, jak przebiegały negocjacje, kto i na jakiej podstawie prawnej zadecydował o przeprowadzeniu tej operacji. Nie ulega wątpliwości, że musiały być w to zaangażowane najwyższe czynniki państwowe. Samoloty wojskowe nie mogą po prostu polecieć na kilka tygodni do innego państwa decyzją dowódcy jednostki. Nie wiadomo też, co Polska otrzymała w zamian za udostępnienie samolotów. Sprawy nie rozjaśnia nawet fachowa publikacja Joanny Dyduch „Stosunki polsko-izraelskie w latach 1990–2009”, która chociaż zajmuje się między innymi stosunkami wojskowymi, o sprawie MiG-ów nie wspomina. Warto jednak zauważyć, że w tym samym czasie toczyły się intensywne i skomplikowane negocjacje związane z przetargami na uzbrojenie i awionikę dla śmigłowca Huzar, a jednymi z głównych graczy były izraelskie firmy Elbit i Rafael. W czerwcu 1997 roku, a więc miesiąc po wizycie „29” ogłoszono izraelskie konsorcjum zwycięzcą przetargu. W ramach zawartego kontraktu Polska uzyskała prawo do produkcji i eksportu do krajów trzecich rakiet przeciwpancernych NT-D, polski przemysł miał otrzymać pełne know-how związane z produkcją rakiety i technologiami pokrewnymi, kontrakt miał być skompensowany stuprocentowym offsetem, a gwarantem finansowania został rząd Izraela. Po wygranych przez AWS wyborach rząd Jerzego Buzka 8 grudnia 1998 roku zerwał kontrakt z Izraelczykami, a program Huzar nie doszedł do skutku. Tak na dzień dzisiejszy kończy się ta historia. Pozostaje czekać, aż odpowiednie organa udostępnią materiały odnośnie tej sprawy. Póki, co zdani jesteśmy jedynie na spotykane tu i ówdzie skromne wycinki informacji. Pokazuje to jednak, że nawet w pozornie spokojnych czasach w kwestiach wojskowych dzieje się wiele tajemniczych i bardzo interesujących spraw.

Bibliografia

1. Joanna Dyduch – „Stosunki polsko-izraelskie w latach 1990-2009”, TRIO, Warszawa 2010.

2. Noam Ofir, Udi Ezion, Nikolai Avrutov, „The «Sting» has landed”, iaf.org.il dn. 23.05.2011.

3. Gordon Thomas, Trapdoor on the U.S. State Department. apfn.net, dn. 23.05.2011.

4. Tayeset 253 (IDFAF). f-16.net, dn. 23.05.2011.

5. Tayeset 601 (IDFAF). f-16.net, dn. 23.05.2011.

6. Polskie MiGi-29 w Izraelu. lotnictwo.net.pl, dn. 23.05.2011.

7. Wikipedia contributors. „Israeli Air Force”. Wikipedia, The Free Encyclopedia, 23 May. 2011. Web. 23 May. 2011.

Jest szansa, że dowiemy się, kto wystąpił z inicjatywą awansowania szefa BOR-u i za co. Jerzy Polaczek składa interpelację Poseł Jerzy Polaczek złożył dziś interpelację do Jerzego Millera, Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, w sprawie podania do publicznej wiadomości treści uzasadnienia nominacji na stopień generała dywizji Szefa Biura Ochrony Rządu Mariana Janickiego. Przypomnijmy, awans generała został ogłoszony kilka dni temu, z okazji święta BOR. Co ważne, ostentacyjne nagrodzenie szefa jednostki odpowiadającej za bezpieczeństwo prezydenta nastąpiło pomimo braku polskiego raportu w sprawie tragedii smoleńskiej. A przecież brak jakichkolwiek dymisji premier uzasadnia właśnie ciągłym badaniem sprawy. Co jak widać, nie przeszkadza w ostentacyjnym nagradzaniu szefa BOR, który nie ma sobie nic do zarzucanie. I który tłumaczy, że oficerowie BOR na wieży kontroli w Smoleńsku mogli "stresować" rosyjskich kontrolerów, więc dobrze, że ich nie było. Oto treść interpelacji posła Jerzego Polaczka: Pan Jerzy Miller, Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji Interpelacja Poselska w sprawie podania do publicznej wiadomości treści uzasadnienia nominacji na stopień generała dywizji Szefa Biura Ochrony Rządu Nadanie przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego stopnia generała dywizji Szefowi Biura Ochrony Rządu Panu Marianowi Janickiemu stanowi podstawę do zadania elementarnych pytań o uzasadnienie osiągnięć i zasług tego Generała BOR będących podstawą do nominacji na wyższy stopień generalski . Opinia publiczna w Polsce powinna mieć pełną i źródłową informację o treści uzasadnienia wniosku Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji o nadanie wyższego stopnia generalskiego, zwłaszcza w kontekście toczących się postępowań i śledztw prokuratury, jak również trwającej kompleksowej kontroli NIK, dotyczących ustalenia ewentualnej odpowiedzialności przedstawicieli rządu oraz podległych służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo uczestników delegacji państwowej na czele z Prezydentem RP na uroczystości 70-lecia zbrodni katyńskiej w dniu 10 kwietnia 2010r. W związku z powyższym zwracam się do Pana Ministra o podanie w odpowiedzi na niniejszą interpelację do publicznej wiadomości pełnej treści uzasadnienia wniosku o awans na wyższy stopień generalski - generała dywizji Pana Mariana Janickiego Szefa Biura Ochrony Rządu. Wnoszę ponadto do Pana Ministra o udzielenie odpowiedzi na pytanie: kto wystąpił z inicjatywą uhonorowania awansem generalskim Szefa BOR i przedstawienie pełnej procedury towarzyszącej podjęciu przez Prezydenta RP decyzji w tej konkretnej sprawie . Z poważaniem Jerzy Polaczek

Czekamy więc na odpowiedź szefa MSWiA. O dalszym rozwoju sprawy będziemy państwa na bieżąco informować.

Sil

Paweł Graś o dwóch raportach: Kalisza – Ziobro i Kaczyński przed Trybunał Stanu, Millera – nie spieszmy się Rzecznik rządu Paweł Graś pytany w RMF FM o pomysł Ryszarda Kalisza chcącego postawić Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę przed Trybunałem Stanu proponuje, by raport posła SLD przyjąć w tej kadencji, a wniosek o Trybunał rozpatrywać po wyborach: Musiałbym najpierw zapoznać się do końca z raportem, bo dotychczas znam tylko jego omówienia. Chociaż miałem okazję rozmawiać z kilkoma prawnikami, ekspertami, którzy po analizie tego raportu twierdzą, że są podstawy zarówno do odpowiedzialności karnej, jeśli chodzi o szefów ABW, jak i odpowiedzialności politycznej, jeśli chodzi o Kaczyńskiego i Ziobrę. Czyżby wśród tych prawników był Ryszard Kalisz? W sprawie innego, dużo bardziej, oczekiwanego raportu komisji Jerzego Millera Graś już nie jest tak konkretny. Wygląda na to, że termin jego opublikowania przesuwa się po raz kolejny i coraz bardziej prawdopodobne jest, że przed wyborami go nie zobaczymy. Raport Millera będzie opublikowany wtedy, kiedy komisja zakończy nad nim prace (...) Wiadomo, że pracuje nad nim kilkudziesięciu ekspertów, zarówno cywilnych jak i wojskowych. Musimy doprowadzić do sytuacji, że każde zdanie tego raportu będzie przez tych ekspertów zaakceptowane (...) Będzie to tak szybko, jak tylko jest możliwe. Ja już nie podejmuję się mówienia o konkretnych datach, bo zrobiłem ten błąd w lutym, kiedy rzeczywiście wydawało się, że prace do końca lutego się zakończą. Ale jestem przekonany, że tak szybko, jak to tylko jest możliwe raport zobaczy światło dzienne. Najlepsze jest to, że Graś wciąż próbuje wmawiać, iż raport Millera będzie ważny dla kogokolwiek za granicą Każde słowo, każde zdanie w tym raporcie jest ważne, istotne i może mieć wpływ na taki ogólny ogląd i przyjęcie tego raportu zarówno w Polsce jak i za granicą. Chyba, że rzecznik rządu myślał o naszej północno-wschodniej granicy. Ciekawe czy Paweł Graś, nie czytając raportu Millera, rozmawiał już z prawnikami na temat ewentualnego stawiania przed Trybunałem Stanu urzędników państwowych odpowiedzialnych za niedopełnienie obowiązków związanych z organizacją wizyty prezydenta w Katyniu? znp, rmf.fm

Wszystko poszło perfekcyjnie, tylko, dlaczego prezydent nie żyje? Z płk. Andrzejem Pawlikowskim, szefem Biura Ochrony Rządu w latach 2006-2007, rozmawia Jacek Dytkowski

Generał brygady Marian Janicki, szef BOR, został awansowany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego na generała dywizji. Jest Pan zaskoczony? - Powiem szczerze, że jestem wielce zdziwiony, iż pan Janicki i pan Paweł Bielawny, wiceszef BOR, otrzymali z rąk pana prezydenta Bronisława Komorowskiego nominacje na kolejne stopnie generalskie. Tym bardziej jestem zdziwiony tymi nominacjami w czasie, kiedy to Prokuratura Okręgowa w Warszawie bada kwestie związane z przygotowaniem wizyty śp. pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. na terenie Smoleńska i Katynia oraz jej zabezpieczeniem przez BOR. Fakty są, bowiem takie, że BOR pod kierownictwem pana Janickiego i pana Bielawnego nie zrealizowało celu, dla którego formacja ta została powołana - nie ochroniło prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Tutaj chodzi o ogromną tragedię narodową, niestety, zginął prezydent, a wraz z nim 95 obywateli państwa polskiego. Mogłoby do tej tragedii nie dojść, gdyby wszystkie procedury wykonano należycie.

Generał Janicki twierdzi, że dwóch funkcjonariuszy BOR było na miejscu, co jest standardem, ponieważ wizyta nie była oficjalna... - Ale gdzie oni byli? O ile mi wiadomo, nie było ich na lotnisku w Smoleńsku. Po prostu nie zostali tam wpuszczeni. Pan płk Edmund Klich, który był w Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, badającej przyczyny katastrofy, powiedział, iż BOR-owcy "odbili się od bramy lotniska i pojechali do Katynia". Zatem, tak jak już wcześniej powiedziałem, BOR nie zrealizowało celu, do którego zostało powołane, czyli nie zapewniło odpowiednich środków bezpieczeństwa w trakcie przygotowań i realizacji wizyty. Skutkiem tego jest ta tragedia.

Czyli nie wszystko było tak dopracowane, jak przekonywał w wywiadach szef BOR? - Gdyby zabezpieczenie wizyty było dopracowane, to prawdopodobnie osoby ochraniane - w tym przypadku pan prezydent i członkowie delegacji - byłyby w tej chwili pośród nas, żyjących.

Generał Janicki próbował uwiarygodniać tezę o winie gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych, który jakoby miał wywierać presje na pilotów. Twierdził, że rozmowa na lotnisku pomiędzy nim a mjr. Arkadiuszem Protasiukiem, pilotem rządowego Tu-154M, była nerwowa... - Nie wiem, na jakiej podstawie gen. Janicki tak twierdził. Po pierwsze, nie był świadkiem tej rozmowy - bo nie było go przed odlotem na lotnisku. O ile mi wiadomo, był wtedy u siebie w domu w Krakowie. Sam tak wielokrotnie twierdził w przekazach medialnych.

Natomiast, jeżeli miał takie informacje od funkcjonariuszy, to powinni oni wyjaśnić to w prokuraturze. Po drugie, najlepiej jest atakować, obciążać winą i oskarżać osoby, które nie żyją. By uciec od własnej odpowiedzialności, najlepiej obciążyć nią osoby, które nie są już w stanie same się bronić. Nie wiem, zatem, co powodowało panem Janickim, żeby w taki sposób atakować gen. Błasika. Dla mnie jest to niezrozumiałe.

Awans gen. Janickiego na stopień generała dywizji może być związany z jego kwalifikacjami... - Generał Janicki już w październiku 2007 r. został powołany na stanowisko szefa BOR niezgodnie z obowiązującymi przepisami prawnymi. Żeby zostać szefem Biura Ochrony Rządu, a tym bardziej generałem, należy posiadać, co najmniej wykształcenie wyższe drugiego stopnia i legitymować się tytułem zawodowym magistra (Rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji z dnia 4 września 2002 r. w sprawie wymagań, jakim powinien odpowiadać funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu na stanowisku szefa komórki organizacyjnej lub innym stanowisku służbowym). W dniu powołania na stanowisko szefa BOR pan Janicki miał tylko ukończone studia inżynierskie pierwszego stopnia. Należałoby sprawdzić, czy panu Janickiemu w trakcie szefowania BOR udało się uzupełnić braki w wykształceniu i uzyskać tytuł magistra. Po drugie, w trakcie nominacji na szefa BOR był wprawdzie generałem, ale żeby nim zostać, również należy mieć odpowiednie wykształcenie. W wojsku sytuacja wygląda tak, że trzeba mieć przynajmniej ukończoną jakąś szkołę wojskową lub kierunkową. Najlepiej byłoby, gdyby był to wydział strategiczno-obronny na Akademii Wojskowej, a ponadto dobrze byłoby mieć jeszcze ukończone studia podyplomowe. Tym bardziej dziwi mnie ta nominacja na kolejny stopień, czyli generała dywizji. Uważam, że w dalszym ciągu nie posiada on odpowiednich kwalifikacji. Przypuszczam, że pan premier został wprowadzony w błąd, podpisując jego nominację na szefa BOR, natomiast pan prezydent podpisując jego nominację na kolejny stopień generalski. Dziękuję za rozmowę.

Czy gen. Janicki ma odpowiednie wykształcenie, by mieć dwie gwiazdki? Czy poznamy kulisy jego szybkich awansów? Wracam do rozmowy, która ukazała się przed kilkoma dniami, przeszła niezauważona, a zasługuje na zainteresowanie i rodzi kilka pytań. W piątek, dzień po święcie Biura Ochrony Rządu „Nasz Dziennik" opublikował rozmowę z byłym szefem BOR płk. Andrzejem Pawlikowskim. Rozumiem, że płk Pawlikowski nie jest serdecznym przyjacielem gen. Janickiego (świadczy o tym chociażby brak zaproszenia płk. na czwartkową uroczystość powodowany jego wcześniejszą krytyką sposobu dowodzenia BOR-em przez obecnego szefa), który zastąpił go na stanowisku dowódcy BOR. Jego słowa należy jednak traktować poważnie, bo w końcu przez lata służby różni ministrowie z różnych politycznych stron podpisywali dla niego nominacje na kolejne stopnie oficerskie, czym doceniali jego kompetencje. Pawlikowski jest pierwszą osobą związaną z BOR, która odważyła się głośno mówić o nieprawidłowościach w zabezpieczeniu wizyty Lecha Kaczyńskiego w Rosji i pierwszą, która sformułowała tak poważny zarzut: Gdyby zabezpieczenie wizyty było dopracowane, to prawdopodobnie osoby ochraniane - w tym przypadku pan prezydent i członkowie delegacji - byłyby w tej chwili pośród nas, żyjących. Pawlikowski niestety nie precyzuje, jakie „dopracowanie" ma na myśli, zakładam, więc, że chodzi albo o niesprawdzenie fatalnego stanu smoleńskiego lotniska, albo nieumieszczenie funkcjonariusza na smoleńskiej „wieży" albo wręcz samą zgodę na lądowanie samolotu z najważniejszą ochranianą osobą na lotnisku, które według oficjalnych dokumentów miało kategorię „ZZZZ" oznaczającą teren przygodny. Albo raczej wszystko razem. Pułkownik zwraca też uwagę na możliwość obchodzenia prawa przy nominacjach dla gen. Janickiego zarówno na stopnie generalskie, jak i stanowisko szefa BOR: Generał Janicki już w październiku 2007 r. został powołany na stanowisko szefa BOR niezgodnie z obowiązującymi przepisami prawnymi. Żeby zostać szefem Biura Ochrony Rządu, a tym bardziej generałem, należy posiadać, co najmniej wykształcenie wyższe drugiego stopnia i legitymować się tytułem zawodowym magistra (Rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji z dnia 4 września 2002 r. w sprawie wymagań, jakim powinien odpowiadać funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu na stanowisku szefa komórki organizacyjnej lub innym stanowisku służbowym). W dniu powołania na stanowisko szefa BOR pan Janicki miał tylko ukończone studia inżynierskie pierwszego stopnia. Należałoby sprawdzić, czy panu Janickiemu w trakcie szefowania BOR udało się uzupełnić braki w wykształceniu i uzyskać tytuł magistra. Po drugie, w trakcie nominacji na szefa BOR był wprawdzie generałem, ale żeby nim zostać, również należy mieć odpowiednie wykształcenie. W wojsku sytuacja wygląda tak, że trzeba mieć przynajmniej ukończoną jakąś szkołę wojskową lub kierunkową. Najlepiej byłoby, gdyby był to wydział strategiczno-obronny na Akademii Wojskowej, a ponadto dobrze byłoby mieć jeszcze ukończone studia podyplomowe. Tym bardziej dziwi mnie ta nominacja na kolejny stopień, czyli generała dywizji. Uważam, że w dalszym ciągu nie posiada on odpowiednich kwalifikacji. Przypuszczam, że pan premier został wprowadzony w błąd, podpisując jego nominację na szefa BOR, natomiast pan prezydent podpisując jego nominację na kolejny stopień generalski. Trudno znaleźć oficjalne informacje o wykształceniu gen. Janickiego. Mam nadzieję, że służby prasowe BOR je uzupełnią w odpowiedzi na moje pytania. Równie interesujące jak wykształcenie szefa BOR i powody jego ostatnich awansów, jest zadziwiająco szybkie pokonywanie przez niego szczebli kariery mundurowej. Marian Janicki służbę w BOR rozpoczął w 1988 roku. Generałem został w 2005 roku, po 17 latach służby. Oznacza to, że przez całą jego karierę musiały zachodzić wyjątkowe przesłanki do szybszego niż przewidziane w ustawie o BOR awansowania na kolejne stopnie. W ustawie czytamy:

Art. 46. 1. Mianowanie na kolejny wyższy stopień następuje stosownie do zajmowanego stanowiska służbowego, posiadanych kwalifikacji zawodowych oraz w zależności od opinii służbowej.

2. Mianowanie na stopień nie może jednak nastąpić wcześniej niż po odsłużeniu w stopniu:

1) kaprala - 2 lat;

2) plutonowego - 3 lat;

3) sierżanta - 4 lat;

4) młodszego chorążego - 3 lat;

5) chorążego - 4 lat;

6) podporucznika - 3 lat;

7) porucznika - 3 lat;

8) kapitana - 5 lat;

9) majora - 5 lat;

10) podpułkownika - 4 lat.

3. Mianowanie na kolejne wyższe stopnie odbywa sie z okazji święta BOR; w wyjątkowych przypadkach mianowanie może nastąpić w innym terminie.

Art. 47. 1. W przypadkach zasługujących na szczególne wyróżnienie funkcjonariusza posiadającego wzorową opinię służbową oraz szczególne kwalifikacje zawodowe lub umiejętności do pełnienia służby można mianować na wyższy stopień przed upływem okresów, o których mowa w art. 46 ust. 2. Okresy te nie mogą być jednak skrócone więcej niż o połowę. Jeśli Janicki przechodziłby wszystkie stopnie służbowego awansu zgodnie z ustawą, pułkownikiem mógłby zostać po odsłużeniu 36 lat, a zatem w roku 2024. Co sprawiło, że potrzebował jedynie 17 lat do zdobycia generalskiego wężyka? Mam nadzieję, że poznamy przyczyny szybszych awansów, tego szczególnie utalentowanego oficera, specjalisty od transportu (kolejne szczeble jego kariery w BOR związane były z zagadnieniami transportowymi – od kierowcy – m.in. Lecha Wałęsy – do Szefa Logistyki w randze zastępcy szefa BOR). Marek Pyza

Kryzys przyspiesza integrację Nikt nie zamierza utrudniać realizacji polskich interesów gospodarczych – podkreśla szef niemieckiego MSZ Guido Westerwelle We wtorek w Warszawie na wspólnym posiedzeniu spotykają się rządy Polski i Niemiec. Uczczą 20 rocznicę traktatu polsko-niemieckiego i wydadzą z tej okazji deklarację. Na pytania „Rz” minister Guido Westerwelle odpowiedział pisemnie. Stwierdził, że rehabilitacja przedstawicieli przedwojennej mniejszości polskiej nie oznacza odszkodowań. Zachęcił Polskę do nakreślenia wspólnej wizji przyszłości i przyjęcia wspólnej odpowiedzialności za politykę zagraniczną UE.

Czego nie udało się osiągnąć we wzajemnych stosunkach Niemcom i Polsce przez te 20 lat od podpisania traktatu o dobrym sąsiedztwie? Guido Westerwelle: Rozwój niemiecko-polskich stosunków w ciągu ostatnich 20 lat jest wielką i godną uwagi historią sukcesu. Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, którego jubileusz obchodzimy, po przezwyciężeniu podziału Europy położył podwaliny pod bezprecedensowe zbliżenie naszych obydwu krajów. Od momentu podpisania traktatu ponad 2 miliony młodych ludzi wzięło udział w programach wymiany, a wielkość obrotów handlowych wzrosła czternastokrotnie. Nic jednak nie jest tak dobre, aby nie mogło być jeszcze lepsze. Myślę tu chociażby o połączeniach szlaków komunikacyjnych. Chcemy zwłaszcza szybko zmodernizować trasy kolejowe między Berlinem a Szczecinem oraz Berlinem a Wrocła- wiem, tak aby można było skrócić czas podróży. Wymaga to zaangażowania po obydwu stronach.

Stosunkom niewątpliwie zaszkodził gazociąg Nord Stream, którego budowę Rosja z Niemcami podjęły, nie bacząc na interesy Polski. Polska podkreśla, że rurociąg utrudni rozwój portu w Świnoujściu, bo nie pozwoli na odpowiednie pogłębienie najkorzystniejszego toru wodnego. Sprawa jest w sądzie. Czy nie może być jednak rozstrzygnięta przez polityków? Czy rząd niemiecki nie może zagwarantować, że polskie obawy się nie spełnią? W przeszłości omawialiśmy to zagadnienie obszernie i z mojego punktu widzenia znaleźliśmy stosowne wyjście. Problem głębokości toru wodnego z naszego punktu widzenia został zadowalająco rozwiązany: przy zachodnim podejściu do portów w Świnoujściu i Szczecinie Nord Stream obiecał, że głębiej wkopie rurociąg. Odnośnie do podejścia północnego nałożono na inwestora – udzielając mu zezwolenia – następujący warunek: jeśli w przyszłości wystąpią udokumentowane utrudnienia w żegludze, zezwolenie w tym punkcie będzie zweryfikowane. Obecnie nie ma utrudnień. Statki o zanurzeniu wynoszącym 15 metrów i tak nie mogą pływać na tym obszarze morskim ze względu na niewystarczającą naturalną głębokość.

Konsorcjum Nord Stream obiecuje, że gdy Polska będzie chciała pogłębić tor, to rurociąg zostanie zakopany niżej. Czy gdyby podobna obietnica dotyczyła pana kraju, to pan minister uwierzyłby w nią? Przecież wymagałoby to wstrzymania pracy ważnego dla gospodarki rurociągu, który ma pompować 57 mld m sześc. gazu rocznie i na dodatek kosztował 10 mld euro? Warunek, który jest związany z udzieleniem zezwolenia, jest jasnym, sprawdzalnym pod względem prawnym uregulowaniem. Nikt nie ma zamiaru utrudniać realizacji polskich interesów gospodarczych. Chodzi także o europejskie interesy dotyczące zaopatrzenia w energię i o wrażliwe środowisko naturalne Bałtyku, które w każdym razie należy chronić.

W uchwale, którą Bundestag przyjął 10 czerwca z okazji 20-lecia traktatu, jest mowa o rehabilitacji przedstawicieli dawnej mniejszości polskiej zamordowanych w czasach Trzeciej Rzeszy. Wcześniej władze niemieckie unikały słowa „rehabilitacja”, bo wiązałoby się z odszkodowaniami dla rodzin. Teraz Niemcy są gotowe na wypłatę odszkodowań? 10 czerwca Niemiecki Bundestag przeważającą większością głosów wyraził zadowolenie z rozwoju stosunków niemiecko-polskich i jego perspektywicznego kierunku. Na tle tragicznych rozdziałów naszej historii Bundestag opowiedział się za uczczeniem i rehabilitacją osób pochodzenia polskiego, które były ofiarami prześladowań narodowosocjalistycznych w Niemczech. Podczas rozmów okrągłego stołu prowadzonych na temat praw obywateli niemieckich pochodzenia polskiego i niemieckiej mniejszości w Polsce nie poruszano tematu odszkodowań. Zainteresowanym grupom społecznym chodziło o godną pamięć i uznanie.

Wobec dzisiejszych Polaków w Niemczech terminu „mniejszość” Berlin nie chce używać. Czy poza nazwą Polonia niemiecka ma teraz dokładnie takie same prawa jak uznane mniejszości: serbołużycka czy duńska? Nasi współobywatele polskiego pochodzenia są w naszym społeczeństwie tak dobrze zintegrowani jak żadna inna grupa obcojęzyczna w Niemczech, a ich prawa w traktacie o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy są tak jasno zdefiniowane jak prawa mniejszości niemieckiej w Polsce. Opowiadamy się naturalnie za realizacją tych praw. Okrągły stół uchwalił niedawno cały szereg konkretnych działań mających na celu poprawę wspierania tożsamości językowej i kulturowej obydwu grup. To wielki sukces, którego nie wolno umniejszać. Obydwie strony pragną wcielać w życie uzgodnienia okrągłego stołu i kontynuować ten dialog. Żądanie przyznania statusu mniejszości Polakom w Niemczech nie odpowiada jednak ani realiom społecznym, w których żyją nasi współobywatele polskiego pochodzenia, ani możliwościom niemieckiego systemu prawnego.

We wspomnianej uchwale Bundestagu posłowie wzywają Polskę, by szanowała różne kultury pamięci na Śląsku. Z kolei w ogłoszonych tydzień temu ustaleniach okrągłego stołu dotyczących Polaków w Niemczech i Niemców w Polsce mówi się, że wspieranie mniejszości niemieckiej ma polegać także na powoływaniu w polskich województwach pełnomocników ds. mniejszości nie tylko narodowych, ale i etnicznych. Czy to wszystko nie oznacza angażowania się Niemiec w polski spór o to, czy istnieje mniejszość śląska? Obydwie strony złożyły przy okrągłym stole obietnice, które chcą i mogą urzeczywistnić. Życzenie, aby niemiecka mniejszość w Polsce i obywatele polskiego pochodzenia w Niemczech miały osoby do kontaktów, grało tu ważną rolę. Forma, jaką przyjmie taka instytucja, leży oczywiście w kompetencjach wewnątrzpaństwowych. Dotyczy to także Niemiec.

Przejdźmy do spraw europejskich. Czy kryzys w niektórych krajach strefy euro, od Grecji po Portugalię, nie zniechęci Niemiec i do wspólnej waluty, i do pogłębiania współpracy w UE? Wprost przeciwnie. Podjęliśmy znaczące decyzje, by w długiej perspektywie zapewnić przyszłość i stabilność waluty euro. Solidarność i solidność polityki finansowej są dwiema stronami tego samego medalu, czyli zaangażowania wszystkich na rzecz wspólnej przyszłości Europy. Uchwaliliśmy pakt stabilizacyjny cieszący się prestiżem i skutecznością. Stały parasol ochronny będzie od 2013 roku chronić wspólną walutę przed atakami spekulacyjnymi. Do tego czasu będziemy mieli rozwiązania możliwe do zaakceptowania dla wszystkich. Wszystkie państwa strefy euro wybrały drogę dyscypliny budżetowej i ze swej polityki budżetowej rozliczają się w Brukseli. Widzimy, że europejski kryzys zadłużenia przyspieszył proces integracji.

Czy można mówić o wspólnej polityce zagranicznej Unii, skoro Niemcy nie wsparły Francji i Wielkiej Brytanii, gdy postanowiły one interweniować w Libii? Większość państw należących do Unii Europejskiej i NATO nie bierze udziału w tej operacji wojskowej. Niemcy i Polska postanowiły w niej nie uczestniczyć. Partnerzy unijni mają w odniesieniu do Libii jasny wspólny cel, jakim jest utorowanie drogi do demokratycznego rozwoju. W Unii Europejskiej uchwaliliśmy daleko idące embargo na ropę i gaz z Libii, a jako Europejczycy pokazaliśmy jedność w tej kwestii również na forum Narodów Zjednoczonych. W Unii Europejskiej jesteśmy jednomyślni, co do tego, że Narodowa Rada Libijska w Bengazi jest prawowitym przedstawicielem narodu libijskiego. Dlatego też wysoki przedstawiciel Unii Europejskiej do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa pani Catherine Ashton otworzyła przedstawicielstwo Unii Europejskiej w Bengazi. Ze wszystkich tych działań płynie do podmiotów na politycznej scenie Afryki Północnej mocny sygnał, że Unia Europejska może skutecznie stosować instrumenty wspólnej polityki zagranicznej.

We wtorek wspólne posiedzenie rządów Polski i Niemiec. Jakie powinno być jego główne przesłanie? Dziś nie chcemy patrzeć jedynie wstecz, na to, co już osiągnęliśmy, lecz nakreślić wspólną wizję naszej przyszłości w XXI wieku. Jeszcze nigdy nasze stosunki nie były tak dobre jak obecnie. Musimy wykorzystać historyczną szansę, jaką dziś mamy, będąc partnerami ramię w ramię w Unii Europejskiej i NATO, szansę wynikłą z przezwyciężenia podziału Europy, dla dobra społeczeństw naszych krajów. Dlatego pragniemy odgrywać aktywną rolę w kształtowaniu Europy i przyjąć wspólną odpowiedzialność za politykę zagraniczną. Jest to nasza powinność wynikająca z przeszłości.

Jerzy Haszczyński

Instrukcja negocjacyjna dla Premiera Tuska i Ministra Sikorskiego na 21.06.2011 r. Jutro (21.06.2011) w Warszawie odbędą się międzyrządowe konsultacje polsko – niemieckie pod przewodnictwem Premiera Donalda Tuska i Kanclerz Angeli Merkel. W wywiadzie dla jutrzejszego (21.06.2011) wydania „Rzeczpospolitej” Minister Spraw Zagranicznych RFN Guido Westerwelle mówi między innymi: „(...) Podczas rozmów okrągłego stołu prowadzonych na temat praw obywateli niemieckich pochodzenia polskiego i niemieckiej mniejszości w Polsce nie poruszano tematu odszkodowań. Zainteresowanym grupom społecznym chodziło o godną pamięć i uznanie. (...) (...) Żądanie przyznania statusu mniejszości Polakom w Niemczech nie odpowiada jednak ani realiom społecznym, w których żyją nasi współobywatele polskiego pochodzenia, ani możliwościom niemieckiego systemu prawnego. (...).” Natomiast 12.06.2011 r. zostało podpisane „Wspólne Oświadczenie Okrągłego Stołu w sprawie wspierania obywateli niemieckich polskiego pochodzenia i Polaków w Niemczech oraz niemieckiej mniejszości w Polsce, zgodnie z polsko-niemieckim Traktatem o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”. Uroczyste podpisanie odbyło się w Warszawie. Dwie ważne sprawy dla Mniejszości Polskiej w Niemczech zostały zapisane tam jako otwarte (Pkt IV):

1. Status prawny tych obywateli niemieckich polskiego pochodzenia, którzy są potomkami członków mniejszości polskiej w Niemczech z okresu przed 1940 rokiem.

2. Stan prawny dotyczący mienia mniejszości polskiej w Niemczech skonfiskowanego bezprawnie w okresie II Wojny Światowej przez władze III Rzeszy.

Po wywiadzie Ministra Spraw Zagranicznych RFN Guido Westerwelle dla „Rzeczpospolitej” musi nastąpić reakcja ze strony polskiej podtrzymująca ustalenia „Wspólnego Oświadczenia Okrągłego Stołu w sprawie wspierania obywateli niemieckich polskiego pochodzenia i Polaków w Niemczech oraz niemieckiej mniejszości w Polsce, zgodnie z polsko-niemieckim Traktatem o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy (Pkt IV).” Milczenie oznaczałoby zgodę na interpretację strony niemieckiej dokonaną w polskiej gazecie. Dziennikarze będą mogli zadać odpowiednie pytania ok. godz. 13.20 - konferencja prasowa premiera Donalda Tuska i kanclerz Angeli Merkel KPRM, sala Obrazowa - (więcej inforamcji tutaj:

http://www.premier.gov.pl/centrum_prasowe/akredytacje/polsko_niemieckie_konsultacje_,6843

Zachęcam do merytorycznych, być może czasami trudnych pytań. To nam pomoże we wzajemnych polsko-niemieckich stosunkach. Pozdrawiam z Berlina Stefan Hambura

Dlaczego o przekrętach? Ludzie często pytają mnie:, „Dlaczego stale piszesz o przekrętach? Przecież to nudne! Wiadomo, że za każdym zamówieniem rządowym (i samorządowym!) kryje się przekręt. Więc jeśli wszędzie są przekręty - to, po co o tym piszesz? Napisz o inwestycji, która odbywa się bez łapówek...". Pomysł frapujący. Przyjrzałem się kilku. Nie znalazłem. Może by PT Redakcja posłała jakichś dziennikarzy śledczych, którzy by znaleźli jedną państwową budowę bez łapówek? Przecież, choć jedna taka w Polsce być powinna? Otóż nie. Nie ma w Polsce - i chyba nie ma w całej Europie. Dlaczego? Dlatego, że jest powszechna opinia, że na styku państwowego z prywatnym się kradnie. Więc ludzie uczciwi takich posad nie biorą:, po co mają narażać się na podejrzenia. Natomiast odwrotnie: nieuczciwi się na nie pchają. Więc jest, jak jest. Jak się nawet jeden uczciwy trafi, to go zdemoralizują. A jak się nie da - podłożą świnię. I jeszcze wyląduje w więzieniu. Wiersz - bodaj śp. Mariana Załuckiego - kończył się słowami: "Chcę zostać uczciwym człowiekiem. Poszukuję wspólnika. Sam się nie będę wygłupiał". I tu nie chodzi o wygłup. Pojedynczego mafia zniszczy. Bo to po prostu jest jedna gigantyczna mafia. Tam wszyscy o wszystkich wiedzą. I trzymają buzie na kłódki. Omerta! Parę lat temu postanowiono to nawet sformalizować. Wymyślono Partnerstwo Publiczno-Prywatne. Twórcy PPP uznali, że jak już mają kraść - to przynajmniej niech będzie mniej-więcej wiadomo ile i gdzie. Nie pomogło. Wszystkie inwestycje związane z olimpiadą w Londynie - to znów przekręty. Wcale nie gorsze od osławionego Stadionu Narodowego. A budowy mostów w Warszawie? To są dopiero przekręty! Jeśli więc jest jakiś uczciwy - to się nie przyzna. Więc pewno PT Redakcja "Super Expressu" w ogóle nie pośle dziennikarzy na wyśledzenie budowy bez przekrętów... I tak nie znajdą. Budowa tego Stadionu Narodowego zaczęła się od mocnego akcentu. Stał tam ciężki, ziemny Stadion Dwudziestolecia na 100 000 widzów. Więc uznano, że "trzeba" zrobić tzw. palowanie - by sprawdzić, czy grunt uniesie lekki stadion na 58 000 ludzi. Koszt: 90 milionów (!!! - za to można by wybudować niejeden stadion!). Ile wynosi 10 proc. na łapówki? Jak Państwo zgadliście: wyszło, że wytrzyma... Powtarzam: to samo dzieje się w całej Europie. Gdzie są pieniądze państwowe, czyli niczyje - tam kręci się masa zdolnych specjalistów od ich "prywatyzacji". I robią to znakomicie. Z tym, że w innych krajach też kradną - ale przynajmniej jak coś robią, to robią szybko i sprawnie, by za chwilę dostać kolejne zamówienie, na którym znów się coś przekręci. U nas opóźnia się budowy, tłumaczy to trudnościami - i na tej podstawie cycka się z budżetu dodatkowe pieniądze. A budowa się ślimaczy. Empire State Building, najwyższy wtedy budynek świata, budowano rok i miesiąc. Przy niezatrzymanym ruchu ulicznym! Ale w 1901 roku w USA nie było takiej korupcji! JKM

Jak czas płynie w Skorzęcinie? Jechałem na ten piknik pełen obaw, – bo cel tego pikniku wydawał mi się niejasny. Czy miało to być szkolenie ludzi zaangażowanych w wybory? Czy spotkanie towarzyskie, byśmy się lepiej poznali i dotarli swoje poglądy? Było znacznie lepiej, niż się obawiałem. Ale, rzeczywiście: na początku poszedł wykład kol. kol. Olafa Wojaka i Marcina Paproty – poczułem się jak na trudnym seminarium... Na szczęście wieczorem było ognisko – i kol. Stanisław Michalkiewicz w swoim uroczym stylu przywrócił równowagę. W sobotę znów wykłady organizacyjne – a potem pokaz filmu p. Grzegorza Brauna. A wieczorem padło na mnie poprowadzić dyskurs przy ognisku. Warto było, – bo pytania były na wysokim poziomie i dyskusja była interesująca. Nazajutrz wybraliśmy się na podbój Konina. To był naprawdę trudny teren. Za PRL tu był bastion najbardziej twardogłowych komunistów – to stąd wywodził się śp. Tadeusz Grabski, w którym skrzydło „prawdziwych komunistów” widziało I Sekretarza. To On atakował p. Stanisława Kanię, bezbarwnego, ale dość przyzwoitego I Sekretarza, słowami: „Tej funkcji, towarzyszu Kania, nie można pełnić bez zaufania sojuszników. Bez zmian personalnych wszystko pójdzie ku najgorszemu. Zaufania u sojuszników nie macie, a bez tego nic nie zrobicie. To jest podstawowa sprawa, „Kogo określał mianem „sojusznicy” nie muszę chyba tłumaczyć. O ile w Wielkopolsce UPR była notowana bardzo wysoko, o tyle Konin był czarna dziurą. Tymczasem kol. Andrzej Bakun z'organizował mityng na placu Wolności, – na którym co prawda połowę uczestników stanowiliśmy my, ale druga połowa była liczna i entuzjastyczna. Sporo ludzi zapisało się KNP (przynależność partyjną zmienił przy tym jeden członek PJN) – i w ogóle atmosfera była bardzo pozytywna.

(linki do video na moim blogu http://korwin-mikke.onet.pl )

Stąd wniosek: jak się chce mieć 300 osób na mityngu należy przyjechać w sile 100 osób – i nadać ton. Tak, że imprezę uważam za udaną. Tym bardziej, że po drodze zachwyciłem się Witkowem – śliczne, zadbane miasteczko wielkopolskie, – ale znacznie bardziej kolorowe niż inne. Ponieważ akurat były Dni Witkowa, więc mogłem pozdrowić mieszkańców – i przekonać się, chyba wiele zależny od gospodarza miasta, którym od kilku kadencyj jest p. Krzysztof Szkudlarek.

http://tiny.pl/hfl3f

Na IV zdjęciu od góry widać jak (niezbyt uważnie) mieszkańcy słuchają mojego krótkiego przemówienia. Skąd wiem, że akurat mojego? Bo moje miejsce jest puste... Ale na stronie o moim pobycie – ani słowa. Zresztą słusznie. Wygłosiłem tylko parę – szczerych – banałów. JKM

Więcej grosz własną pracą zarobiony niż darowane jest warty miliony”. Przytaczam to przysłowie, bo po poprzednim wpisie {~Josza} ironizuje: „Proponuję konsekwentnie nie brać! Ba, pójdę dalej: chodźcie, rozdajmy nasze pieniądze! Im więcej rozdamy, tym lepiej będzie nam szło. Tusk już wprowadza to w życie i solidarnie pożycza pieniądze Grekom. On już tezę Korwin-Mikkego wprowadza w życie. Wspaniale...” No, tak – jednak, jak sobie przypominamy (może {~Josza} tego nie pamięta lub nie wie), Amerykanie przez dziesiątki lat przysyłali pieniądze i paczki rodzinom w Starym Świecie. Mimo to Ameryka jakoś się rozwijała – nieprawda-ż? Znacznie szybciej niż kraje, których mieszkańcy byli obdarowywani. Dlaczego? Dlatego, że ludzie zamiast, zmuszeni głodem, rozwijać swoje umiejętności i natężać siły licząc tylko na siebie – wiedzieli, że ciocia z Hameryki zawsze poratuje. O ile się nie mylę gospodarka Stanów rozwijała się bez ”inkubatorów młodej przedsiębiorczości”? Twierdzę, że gdyby były, gdyby jakaś Unia Europejska pomagała Stanom Zjednoczonym się rozwijać – Stany byłyby dziś na poziomie Macedonii. I najprawdopodobniej rządziliby nimi Indianie. A w każdym razie jacyś Czerwoni. JKM

Zgodnie z leninowskim przykazaniem W jaki sposób prasa realizowała nakazaną przez Włodzimierza Lenina swoją „organizatorską funkcję”? Rozmaicie - w zależności od etapu. Na przykład w czasach stalinowskich tak, że kiedy trzeba było odegrać uwerturę do represjonowania jakiejś grupy obywateli, dajmy na to - „kułaków”, czy innych „bikiniarzy”, to „Trybuna Ludu” zamieszczała anonimowy artykuł o obowiązku wzmożonej czujności - i od razu partia wiedziała, jak nawijać na zebraniach i masówkach w zakładach pracy - no a w UB nawet nie musiano czytać „Trybuny”, bo artykuł był przecież pisany na obstalunek oficera prowadzącego. Kiedy ten - z jednej strony wprawdzie pełen „błędów i wypaczeń”, ale, w którym - z drugiej strony - zahartowała się stalinowska stal - etap się zakończył, organizatorską funkcję prasy realizowano inaczej. Oficer prowadzący obstalowywał odpowiedni artykuł w jakiejś, dajmy na to, „Morning Star”, czy innej „L’Humanite” - po czym „Trybuna Ludu”, albo „Żołnierz Wolności” go przedrukowywały z komentarzem, że to przecież nie nasza, tylko zachodnia prasa wytyka i piętnuje, więc w imię pryncypiów socjalizmu, którego przecież musimy bronić jak niepodległości... - i tak dalej. Warto jednak zwrócić uwagę, że chociaż w każdym etapie metody realizowania organizatorskiej funkcji prasy się zmieniały, to jednak łączył je zawsze udział oficera prowadzącego. Dzięki temu spostrzeżeniu z przeszłości łatwiej będzie nam zrozumieć aferę z prokuratorem Pasionkiem, który właśnie, niemal w przeddzień postawienia zarzutów, co najmniej dwójce dygnitarzy przygotowujących podróż prezydenta Kaczyńskiego do Katynia, został od śledztwa odsunięty, a kto wie, czy nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Tak się również składa, że odsunięcie prokuratora Pasionka nastąpiło zaraz po rozpoczęciu tajnego procesu lustracyjnego agenta używającego tytułu „ambasadora tytularnego”, czyli Tomasza Turowskiego, który przebywał na smoleńskim lotnisku w dniu katastrofy. Może ta koincydencja jest przypadkowa, ale „czy w ogóle są przypadki”? Trudno uwierzyć w istnienie przypadków, zwłaszcza w sytuacji, gdy właśnie „Gazeta Wyborcza” najbardziej sceptyczna, co do jakichkolwiek wrogich działań intencjonalnych w sprawie tej katastrofy, wpadła na trop kontaktów prokuratora Pasionka z amerykańskimi agentami. Dlaczego akurat właśnie ona i czy na ten trop wpadła, czy też na ów trop ktoś ją wprowadził i wetknął weń nos - tego już pewnie nigdy się nie dowiemy - ale tak czy owak leninowski testament („Odchodząc od nas nakazał nam towarzysz Lenin rozszerzać i pogłębiać organizatorską funkcję prasy. Przysięgamy ci towarzyszu Leninie, że wiernie wypełnimy również i to twoje przykazanie” - ciekawe czy w redakcji „Gazety Wyborczej” urządzane są „godziny nienawiści” i ekumeniczne operatywki, czy też dominuje wyłącznie świadoma dyscyplina?) - więc tak czy owak leninowski testament został wykonany, organizatorska funkcja - spełniona, dzięki czemu prokuratura znowu funkcjonuje jak w zegarku. Dlaczego akurat zadanie wyregulowania tubylczej prokuratury zostało przeprowadzone z użyciem żydowskiej gazety dla Polaków - to osobna sprawa. Być może ma to związek z rozpoczęciem operacji szlamowania Polski przez Izrael działający wspólnie i z porozumieniu z organizacjami „przemysłu holokaustu”, w następstwie, której nasz mniej wartościowy naród tubylczy otrzyma szlachtę jerozolimską. W tej sytuacji rozpoczęcie tresowania tubylczej prokuratury w odpowiednich umiejętnościach byłoby całkowicie zrozumiałe, zwłaszcza, iż zdążyliśmy się przekonać, że i do pana prokuratora generalnego można zastosować spostrzeżenie Kazimiery Iłłakowiczówny z „Portretów imion”: „można zeń wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”. Jaki cel polityczny przyświeca żydowskiemu lobby w naszym nieszczęśliwym kraju, by z jednej strony ekscytować kampanię przeciwko Leszkowi Millerowi z powodu tajnych więzień CIA w Kiejkutach, czy innych Szymanach, a z drugiej - ochraniać Tomasza Arabskiego i Bogdana Klicha, którym prawdopodobnie prokurator Pasionek przedstawiłby zarzuty? Czy przypadkiem sanhedryn nie gra na kilku fortepianach jednocześnie - na Bliskim Wschodzie trzyma się amerykańskiej kroplówki, podczas gdy w Środkowej Europie wychodzi naprzeciw oczekiwaniom niemieckim? Pokorne cielę dwie matki ssie - a tu przecież mamy do czynienia ze ssakiem patentowanym, który potrafi wyssać wszystko z każdego. Jeśli tak, to nie ulega wątpliwości, że wspomniane lobby nie tylko tresuje sobie tubylczą prokuraturę, ale i wspomnianych dygnitarzy, którzy teraz z wdzięczności będą skakać przed swoimi wybawicielami z gałęzi na gałąź. No, bo że Siły Wyższe mają interes w tym, żeby wszystkie końce prowadzące do wyjaśnienia czegokolwiek w sprawie smoleńskiej katastrofy utopić w wodzie - o tym chyba nikogo specjalnie przekonywać nie trzeba. Zwłaszcza w sprawach wielowątkowych ostrożności nigdy za, wiele, bo niepodobna przewidzieć, od czego zacznie się wszystko pruć. W tej sytuacji nie wolno zaniedbać żadnego odcinka - a organizatorska funkcja prasy umożliwia uniknięcie niepotrzebnej ostentacji. W zamian za takie zademonstrowanie postawy służebnej Salon oczekuje ochrony w sprawach lustracyjnych - czemu właśnie dał wyraz, formułując warunki brzegowe, pod którymi może tolerować nowego prezesa IPN Łukasza Kamińskiego. Jeśli nie może już bez tego wytrzymać, to niech sobie nawiązuje do misji prezesa Kurtyki, byle pamiętał, by „świętości nie szargać”. W ten oto sposób wielka polityka łączy się z małą. SM

22 czerwca 2011 "Pomnik Chopina stoi w łazience" - napisało jakieś dziecko w wypracowaniu dziecięcym wynikłym z państwowego kształcenia – już wkrótce niemowląt, zaraz po tym, jak socjaliści wybudują tysiące żłobków i przedszkoli, tak jak w poprzedniej komunie. ”Tysiąc szkół na 1000-lecie”- już było. Teraz czas na 1000 żłobków i przedszkoli. Ostro wracamy do Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Odgrażają cię, – co rusz-, że dla każdego dziecka będzie żłobek i przedszkole. Chodzi o to, żeby dzieci jak najszybciej odebrać rodzicom i przerabiać ich mózgi na swoje, a rodziców jak najwcześniej odsunąć od własnych dzieci. To jest cel strategiczny, tak jak celem wprowadzania wszędzie na świecie demokracji, jest uczynienie jak najszybciej człowieka niewolnikiem. Bo wszystko przeciw niemu można przegłosować. Wystarczy przekupić większość. Powtarzają medialnie o kolejnych 40 milionach złotych naszych pieniędzy, które przeznaczą na topienie w żłobkach i przedszkolach. Co to jest zresztą 40 milionów..???? 40 Miliardów- to byłoby, co innego..! W takiej niepotrzebnej nam wojnie w Iraku utopili coś około 10 miliardów złotych. Jak się jest mocarstwem światowym, to trzeba się pokazać z najlepszej strony. I pomagać całej upadającej Europie pod ciężarem socjalizmu biurokratycznego.. Zaczynają od Grecji. Solidarność europejska zobowiązuje. Mówią, że jak będziemy w potrzebie, to nam też pomogą. No tak, ale jak upadną, to jak nam pomogą? Będziemy solidarni w upadku.. W Łazienkach jest przepięknie, zwłaszcza o tej porze roku, każdego Roku Pańskiego i stoi tam pomnik Chopina, ale gdyby hasło budowy pomnika, czy chociażby imitacji pomnika Chopina w każdej łazience w Polsce mogło przyczynić się do wygrania wyborów, to natychmiast oszuści, zwani specjalistami od wizerunku, podchwyciliby ten temat i każda rodzina miałaby pomnik Chopina w łazience, mało, że w łazience- w każdym ogrodzie, i mało, że w każdym ogrodzie, ale każdy byłby dofinansowany przez Unię Europejską w ramach funduszy przeznaczonych na kulturę.. A tak mamy na razie jeden w Łazienkach. To jest tak jak z agentami wszędzie byłoby ich pełno.. Prawdopodobnie przybędzie w Senacie jeszcze jeden agent, pardon - oczywiście agentów w Polsce nie ma, zwłaszcza, że zasobach było ich ponad półtora miliona, nie licząc zasobu zastrzeżonego, którym obecnie dysponuje pan prezydent Bronisław Komorowski, a zasób ten zawiera 600 agentów dawnych Wojskowych Służb Informacyjnych jest pilnie strzeżony, tym bardziej - że moim zdaniem pracują oni nadal na froncie ideologiczno- biznesowym i robią nam codziennie wodę z mózgów - oprócz ma się rozumieć - mnie. Ja się nie daję.. I codziennie pomagam państwu, żeby państwo się też nie dali.. Zastanawiam się, dlaczego nie zniszczą tego zbioru zastrzeżonego i - byłoby po kłopocie.? Wytłumaczenie jest tylko jedno: wszystkie te partie okrągłostołowe mają swoich agentów i żadna nie jest zainteresowana w likwidacji zbioru zastrzeżonego. Bo nie jest to ich interes! A jeden agent więcej jeden mniej w Senacie - to przecież nic takiego. W końcu J23 - może dalej nadawać - także z Senatu. Abwehry nie ma, tak jak Służby Bezpieczeństwa Za to są inne służby, równie dociekliwe. Nie działają dla dobra państwa, tylko przeciw niemu, i ludziom w nim mieszkającym.. Pan Stanisław Mikulski, legendarny agent Abwehry, może być kandydatem Sojuszu Lewicy Demokratycznej – do demokratycznego Sejmu. I słusznie! Niech będzie bezpieczniej. Sami na siebie będą donosić.. Kapitan Hans Kloss znowu będzie nadawał. Tym razem z demokratycznego Senatu w „ wolnej” Rzeczpospolitej. III Rzeczpospolitej, bo IV - nie doczekaliśmy.. Też byłaby wolna i demokratyczna, i tak skorumpowana, jak III i II oraz I.. Wszystkie upadły i upadnie III.. Na to miejsce może kiedyś powstanie Państwo Polskie, niemające nic wspólnego z III Rzeczpospolitą. I z tymi numerami oznaczającymi zwiastowanie zła. Zła demokratycznego.. Królestwo Polskie po rządami królów dziedzicznych było potęgą europejską.. Dziś jest karykaturą państwa.. No cóż… Demokracja! Która rozłoży wcześniej niż później- każdą strukturę zorganizowaną, w tym - państwo.. W każdym razie nasi przedstawiciele ludowi, podczas prezydencji będą pili wina węgierskie, tak powiedział pan minister Radosław Sikorki, związany bardziej z interesami amerykańskimi niż polskimi. Amerykańskie pokrywają się akurat z europejskimi przeciwko Rosji... Będzie promował węgierskie wina, może, dlatego, żeby Węgry przywrócić na łono socjalistycznych państw europejskich, po tym jak pan Orban próbuje iść swoją drogą, ku niezadowoleniu” europejskich elit”. Chytry plan - a jaki przebiegły? Pan minister myśli, że jest taki przebiegły jak człowiek o chytrym nazwisku-- Tomasz Lis. Orban jest już nielubiany przez” Europejczyków”, bo zapowiedział, że nie będzie pożyczał więcej pieniędzy(????) Coooo? Nie pożyczać pieniędzy i nie dawać zarobić bankierom.? To jest największy grzech, jaki może zrobić przedstawiciel państwa jakiekolwiek w Europie, nie mówiąc już o świecie. Węgry sami sobie poradzą bez pożyczek - tak twierdzi Orban. Na razie po dobroci, tylko winem, żeby Węgrzy myśleli, że to krok w kierunku nich. Żeby przestali głosować na Orbana, który próbuje ratować swój kraj.. Na razie głównie przed międzynarodówką lichwiarską. Nasza prezydencja musi być zgodna z ustawą o wychowaniu w trzeźwości, którą upodobał sobie jeszcze generał Jaruzelski, co świadczy o ciągłości III Rzeczpospolitej w stosunku do PRL-u.. I wódka nie będzie podawana, bo trudno mi sobie wyobrazić 12 000 upitych urzędników unijnych za nasze pieniądze - to znaczy na początek za 430 milionów złotych.. Będą pijać wina węgierskie w ramach „promocji win węgierskich”. Bo minister polskiego rządu będzie promował wina węgierskie(???) Czy to nie curiosum..? Nie pierwsze i nie ostatnie, skoro rządzą nami ludzie, którzy z polską racją stanu nie mają nic wspólnego.. Realizują jakieś ciemne interesy obcych krajów, za którymi kryje się twarda polityka niemiecka, amerykańska, rosyjska, izraelska..” Judym bardzo interesował się życiem fornali i często chodził na czworakach”- tak napisało dziecko w wypracowaniu. I miało rację! Po wypiciu- często ludzie chodzą na czworakach, tak jak świnie. O korycie nie wspominając.. Samo koryto się nie upija-, ale pomaga w upijaniu się.. Wczoraj w Teatrze Studio Buffo, też podawali wino, naruszając ustawę o wychowaniu w trzeźwości i to na „Wieczorze latynoskim”. Ile interesującego hałasu potrafią zorganizować artyści Teatru Studia Buffo? Dwie godziny- i już nie ma! Janusz Józefowicz, Janusz Stokłosa, Natasza Urbańska, Natalia Krakowiak, Monika Ambroziak, Artur Chamski, Marcin Tyma, Jerzy Grzechnik, Aleksandra Popławska, Maria Tyszkiewicz i wielu innych. Scena i widownia były pełne.. Same przeboje w tym doskonała kreacja Nataszy Urbańskiej w roli Feli z Pragi. To jest prawdziwie „zbuntowany anioł”! Pan Janusz Józefowicz nawiązał do autostrad w Polsce. Nawiązał do kalendarza Majów, który przewiduje koniec świata w roku 2012. I dlatego – zdaniem pana Józefowicza - rząd zaprzestał budowy autostrad.. No, bo, po co będzie budował jak koniec świata już blisko? Ja czekam raczej na potop, który z pewnością Pan Bóg ześle na zbuntowane narody przeciw Niemu.. Ale najpierw będzie potop z papieru. Bo ile tej papierowej wody wytwarza sama europejska biurokracja? Ile miliony amerykańskich urzędników? I ile cały biurokratyczny świat? Trudno sobie wprost to wyobrazić.. No cóż..” Jacek Soplica był od początku warchlakiem, a dopiero później stał się porządnym człowiekiem”. A warchołów ci u nas dostatek.. Szczególnie na szczytach władzy! No i nie przydałby się – w tym kabarecie - pomnik Szopena w każdej łazience? Czas na pomniki Szopena, …Ale czy wszyscy mają łazienki? WJR

Sądy rozgrzewają się coraz bardziej

1. Sąd oszalał i powinien przebadać się sam - tak mówią już nawet polityczni nieprzyjaciele PiS-u, jak na przykład Andrzej Celiński, na wiadomość o zleconych przez sąd badań psychiatrycznych Jarosława Kaczyńskiego. Zapachniało, bowiem atmosferą sądowo-psychiatryczną jak za czasów Związku Radzieckiego, gdy to oponentów zamykano w psychiatryku.

2. Badań zleconych przez sad? Nie, przez jednego sędziego, gdyż po kolejnych reformach sądownictwa sady rejonowe mamy teraz już wyłącznie jednoosobowe. Jakby tam w składzie był jakiś mądrzejszy ławnik, to może by przytrzymał sędziego za rękaw togi i powiedział - wyluzuj pan! Ale ławników już nie ma, jednoosobowy sędzia naradza się sam ze sobą, a od takich rozmów wewnętrznych można się czasem wewnętrznie pogubić.

3. No cóż, sędzia chciał dobrze, chciał się wpisać w polityczne klimaty, myślał, ze każda akcja przeciw Kaczyńskiemu spotka się z aplauzem, a tu okazuje się, ze niekoniecznie. Sędzia chciał zrobić z Kaczyńskiego wariata, tymczasem durnia zrobił z siebie sam. Jednak w komentarzach do tej durnoty umyka z pola widzenia głupota jeszcze większa - o co toczy się cały ten proces? Otóż proces ten toczy się o to, że Kaczyński nazwał byłego ministra Kaczmarka "agentem śpiochem" Straszna zbrodnia, godna procesu trzymającego w napięciu cały kraj.

4. Słyszałem w radio, ze Waldemar Pawlak nazwał swojego kolegę Janusza Piechocińskiego "smurfem marudą".To dopiero jest obraza! Tu dopiero jest potrzebne oskarżenie! Smurf maruda... a smurfy, jakie są? - Niebieskie! A kto chodził w niebieskich mundurach? Wiadomo - ZOMO! Czyli Pawlak powiedział Piechocińskiemu - kolega stoi tam, gdzie stało ZOMO! Czyż nie piękne pole do podpisu dla sądu! W takim procesie badania psychiatryczne oskarżonego też byłyby uzasadnione, bo przestępca wzrok ma czasem podejrzanie nieruchomy, a kiedyś znienacka do dziennikarzy powiedział - sio! - Co wskazywać mogło na zaburzenia orientacji - był w Sejmie, a myślał, że w kurniku.

5. Ale żarty na bok, bo sprawa jest śmiertelnie poważna. To, co zrobił sąd wobec Jarosława Kaczyńskiego, to jest oczywista polityczna prowokacja, nie pierwsza i zapewne nie ostatnia. W ostatnich dniach mieliśmy tez wyrok dotyczący Ojca Rydzyka, karzący go za rzekome organizowanie czy też prowadzenie (sadowi myliły się te pojęcia) zbiórki publicznej, podczas gdy czcigodny Ojciec żadnej zbiórki nie organizował ani jej osobiście nie przeprowadzał, a jedynie publikował informacje o możliwości darowizn na rzecz fundacji. Sad napisał aż 70 stron uzasadnienia, co świadczy tylko o tym, że argumentów dla ukarania poszukiwał długo, zawile i wytrwale. Jakby sprawa była oczywista nie musiałby pisać 70 stron, wystarczyłyby dwie. Przy okazji sąd wygłosił też oświadczenie, że sam jest głęboko wierzący i systematycznie praktykujący, co samo w sobie jest skandalem, sala sadowa nie jest wszak miejscem, żeby sędzia opowiadał tam o swoim światopoglądzie czy zainteresowaniach.

6. No cóż, lato przedwyborcze się zaczyna, to i sądy rozgrzewają się coraz bardziej... Janusz Wojciechowski

Pożegnanie z Nowym Ekranem 10 kwietnia 2010 roku „Gruppenführer KAT” wraz z Władimirem Putinem wskazali mi wyraźnie, którą polityczną siłę w Polsce uważają za śmiertelne zagrożenie dla własnych szemranych interesów. Pan Paweł Pietkun w dzisiejszym tekście „Szampan z Dukaczewskim” delikatnie mówiąc poszedł nie o jeden, ale o kilka mostów za daleko. Oczywiście, aby ów artykuł wydał się wiarygodny trzeba było na samym początku panią profesor Jadwigę Staniszkis przedstawić, jako szarą eminencję PiS, osobę, która o partii Jarosława Kaczyńskiego „wie wszystko „i jest głównym doradcą prezesa, żeby nie powiedzieć mózgiem Prawa i Sprawiedliwości. Wiadomo, że tak nigdy nie było i nie jest, ale jeśli swój przekaz autor miał oprzeć tylko na wywiadzie, jakiego pani profesor udzieliła Rzepie i zdjęciu, na którym Kaczyński z Komorowskim podają sobie prawice to trzeba było właśnie dzięki takim zabiegom ten przekaz wzmocnić. „Jeżeli Komorowski wystąpi zdecydowanie z tą wizją lokomotywy technologicznego rozwoju, to może być chłodna kooperacja między nim a PiS. Tak jak było w czasach zimnej wojny na świecie” To powyższe zdanie wypowiedziane przez profesor Staniszkis było chyba decydujące i to na nim właśnie autor zaczął budować stopniowo napięcie, które doprowadziło go zgrabnie do finału niczym u Hitchcocka. To, że pani profesor nie po raz pierwszy odleciała łatwo udowodnić. Przypisywanie Bronisławowi Komorowskiemu posiadania jakiejś wizji lokomotywy technologicznego rozwoju to tak jakby uwierzyć, że Nikodem Dyzma był pomysłodawcą i twórcą banku zbożowego. Łatwo mógłby tego wizjonera obnażyć sam Romuald Szeremietiew, ale z jakiś powodów nie bardzo to mu wypada dzisiaj zrobić. Dokładnie pamiętam jego artykuły publikowane na prawicy.net, z których to wyraźnie wynikało, że niespełniony doktorant Komorowski umysłowym tytanem raczej nie jest. No, ale przyjmijmy na siłę, że pan „K” z artykułu Łażącego Łazarza „Gruppenführer KAT” to wizjoner technologicznego rozwoju i owa wizja połączyła obu polityków, co ma uwiarygodniać zamieszczone zdjęcie. Dalej następuje już ostra jazda bez trzymanki mająca przekonać zwolenników PiS, że oto mamy dowód na to, że Kaczyński i PiS idą ręka w rękę z Florianem Siwickim, Wojciechem Jaruzelskim i Markiem Dukaczewskim. „Jak się będą czuli wyborcy PiS, kiedy partia Kaczyńskiego wejdzie w koalicję z Komorowskim i generałami WSI? To realny scenariusz. Zapowiedziany przez Jadwigę Staniszkis, która o PiS wie wszystko” – pyta dramatycznie Paweł Pietkun wiedząc, że dał już przecież w swoim artykule odpowiedź. Jest Ruch wspierany przez Nowy Ekran z twarzą Romualda Szeremietiewa, który oferuje usługi o wiele wiarygodniejszych generałów niż Dukaczewski, Jaruzelski czy Siwicki, czyli nowi kumple Jarosława Kaczyńskiego i Komorowskiego, który jeszcze nie tak dawno był przez ŁŁ przedstawiany, jako jeden ze spiskowców smoleńskich. Jednym słowem, kiedy trzeba było to Komorowski miał krew na rękach, a kiedy znaleźliśmy się na innym etapie owa ręka starannie oczyszczona z krwi jest wciskana na siłę w dłoń Kaczyńskiego. Panu Pietkunowi przypomnę jak z jednego dowolnie wyłuskanego zdania można zrobić propagandową zadymę dla gawiedzi. Dodam, że długa jeszcze przed nim droga by dorównać specom z TVN24. Kiedyś w „Faktach” po wypowiedzi Beaty Kempy, która poczynania wyrzuconych z PiS posłanek Jakubiak i Kluzik-Rostkowskiej, porównała do wkładania kija w szprychy pędzącego pisowskiego pociągu, dziennikarze z ulicy Wiertniczej stanęli dosłownie na głowie by podważyć logikę tego niewinnego i bardzo popularnego powiedzenia. Na pierwszy ogień poszedł profesor Marek Sitarz z Wydziału Transportu Szynowego Politechniki Śląskiej informując, że w dzisiejszych pociągach stosowane są koła monoblokowe nieposiadające szprych. Następnie ze Śląska reporter „Faktów” Paweł Abramowicz zabrał nas do Wielkopolski, a dokładnie do Wolsztyna gdzie pracownik tamtejszej parowozowni, Tomasz Opaska przekonywał, że nie tylko kij wsadzony w szprych lokomotywy, ale i metalowe przedmioty nie są w stanie jej zatrzymać ani spowolnić. Jednym słowem, kiedy tylko ma się już upatrzonego psa to propagandowy kij się zawsze znajdzie. Tym wpisem, żegnam się z Nowym Ekranem. Czy na zawsze? Nie wiem. Może kiedyś coś się tu zmieni. Dodam, że w najbliższych wyborach zagłosuję na PiS. 10 kwietnia 2010 roku „Gruppenführer KAT” wraz z Władimirem Putinem wskazali mi wyraźnie, którą polityczną siłę w Polsce uważają za śmiertelne zagrożenie dla własnych szemranych interesów. Po takiej dobitnej wskazówce głupotą polityczną byłoby szukanie trzeciej drogi. Drogę wskazała nam opatrzność. kokos26

Buntujcie się, młodzi! Ponad dwa lata temu, gdy gwałtownie zaczęła się podnosić fala cynizmu i kłamstwa w życiu publicznym, wystąpiłem do młodego pokolenia z apelem, by się buntowało. Dzisiaj powtarzam ten apel, ponieważ fala kłamstwa podniosła się na niebywale wysoki poziom Czas najwyższy ją powstrzymać. Powtarzam, więc z całą mocą. Młodzi, buntujcie się! Buntujcie się przeciwko obłudzie i cynizmowi. Nie pozwólcie, by Was okłamywano i Wami manipulowano. By Was traktowano jak śmiecie. Bo to niszczy Polskę. Zabija zaufanie między ludźmi. Podważa wiarygodność życia zbiorowego. Ciągle poddawani jesteśmy manipulacji i kłamstwom. Płyną one z mediów i trybun sejmowych, z kancelarii premiera i prezydenta, z uczelni i sal sądowych. W ostatnich latach szczególną siłę kłamstwa i manipulacji widzieliśmy na przykładzie naszej najnowszej historii. Za wszelką cenę manipulatorzy chcą nam obrzydzić tradycję i przeszłość. Kiedy zajmujemy się Kresami i ludobójstwem na Kresach, manipulatorzy wysyłają nas w kosmos. Powiadają, wybierzcie przyszłość! Zostawcie historię historykom. To przypomina Marzec 1968 r. i bunt młodzieży przeciwko kłamstwu i manipulacjom, kiedy inni manipulatorzy powiadali: „Pisarze do pióra!”, a „Studenci do nauki!” Czyli wara od życia publicznego. Wara od wpływania na losy kraju. Od tego MY jesteśmy, światli, mądrzy i niezastąpieni. Dzisiaj też toczy się ostry bój o prawdę. Manipulatorzy i oszuści chcą, byśmy zapomnieli o swoich przodkach, o naszych dziejach. Odciągają nas od prawdy. Od pewnego czasu w środowiskach kresowych wrze, ponieważ manipulatorzy i kłamcy nie pozwalają nam mówić prawdy o Kresach. Nie pozwalają organizować konferencji naukowych poświęconych ludobójstwu. Zabraniają spotkań autorskich albo wykładów. Tak było na Uniwersytecie Szczecińskim, gdzie miał wystąpić ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski. Tak było w Opolu, Wrocławiu i Przemyślu. We Wrocławiu została odwołana w jednym z kościołów wystawa malarstwa poświęcona Kresom. W Warszawie od lat nie można postawić pomnika pomordowanym przez UPA Kresowianom. Do dziś nie powstało Muzeum Kresowe. To tylko mała cząstka niechlubnych ograniczeń, zaniedbań i prześladowań. Parlament polski miał podjąć w maju 2011 r. uchwałę w sprawie ustanowienia dnia 11 lipca Dniem Pamięci Narodowej pomordowanych Polaków na Kresach przez Ukraińską Powstańczą Armię, ale nie podjął tej uchwały. Przyczynił się do tego prezydent Komorowski, który nigdy nie potępił ludobójstwa. Na zachodniej Ukrainie podnosi się fala skrajnego nacjonalizmu i wystąpień antypolskich. Mordercom Polaków, Banderze, Szuchewyczowi i innym, stawia się pomniki. Radni partii Swoboda protestują natomiast przeciwko uczczeniu pamięci polskich profesorów zamordowanych w 1941 r. we Lwowie; sieją nienawiść do Polaków, a polskie władze nie reagują. Uchwała z okazji 100 – lecia polskiego harcerstwa została w Sejmie do tego stopnia zmanipulowana, że z pierwotnych zapisów, dzięki posłom PO i SLD, zniknęły odniesienia do służby Bogu, pominięte zostały wzmianki o Pogotowiu Harcerek i Hufcach Polskich w konspiracji. Nie oddano też czci harcerzom na Wschodzie. Pominięto harcerstwo niepokorne w PRL. W szkołach średnich likwiduje się naukę historii, by odciąć młodzież od wielu godnych naśladowania wzorców, wielkich charakterów i nieustraszonych postaw. Coraz częściej słyszymy o zwalnianiu ludzi mądrych, odważnych i niepokornych z pracy. Dotyczy to uczelni wyższych ( np. Wrocławia) i mediów ( m.in. Wildstein, Pospieszalski, Ziemkiewicz, Sakowicz…) Znakomite filmy młodszego pokolenia, utalentowanych reżyserów, np. Ewy Stankiewicz „Solidarni 2010”, czy Joanny Lichockiej i Marii Dłużewskiej( „Mgła”) nie mogą wejść do szerokiego obiegu publicznego. Od ponad roku nie możemy doczekać się prawdy o katastrofie smoleńskiej. A manipulatorzy ze sfer rządowych robią wraz z Moskwą wszystko, by tej prawdzie uciąć głowę. Gdy grupa uczciwych, rzetelnych ludzi -„Solidarni 2010”, postawiła namiot przed Pałacem Prezydenta, by głosić potrzebę poszukiwania prawdy o tej katastrofie, władze Warszawy nieustannie nękają tę grupę, szykanują i dręczą. Odsuwa się od pracy prokuratora Pasionka, który dociekał prawdy. Za to funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wpadają o świcie do domów ludzi, którzy mają odmienne niż władza poglądy i zamykają ich. Tak było w przypadku blogera AntyKomora, któremu agenci zabrali laptopa, dyski twarde, pendrivy i kartę pamięci od aparatu cyfrowego. Policja i prokuratora znęcają się nad chłopcem, który protestuje, wypisując na murach hasła, przeciwko rządowi. Dochodzi już nawet do mordów politycznych ( zabity działacz PIS-u). Zaczyna się szerzyć strach. Przez strach władza pragnie podporządkować sobie społeczeństwo.

Czego władza się boi? Własnych obywateli? Hasła do napaści dają tacy politycy jak minister spraw zagranicznych, Sikorki („dorżnąć tę watahę”), czy inny światły minister rządu Tuska, Bartoszewski, który nazywa własny naród „bydłem”. Wzywają do pogardy dla ludzi, którzy inaczej myślą, nazywając ich „oszołomami”, „ciemniakami” i „moherowymi beretami”( Tusk). Schamienie i prymitywizm godne są tych umysłów. Władza się degeneruje. Wybiera na twarz polskiej prezydencji w Unii Europejskiej pajaca i podrzędnego wesołka, jakby w Polsce nie było godnych artystów, twórców kultury, ludzi szanowanych. To wskazuje na skalę zwyrodnienia władzy, w tym przypadku ministra kultury. Buntujmy się przeciwko tym, którzy zabraniają nam dostępu do prawdy, którzy kręcą i manipulują. Buntujmy się przeciwko złu. By nie okłamywali nas prezydent, premier, ministrowie i media. By nikt nas nie okłamywał. Mamy do tego prawo. I stawajmy w obronie atakowanych, poniżanych i upokarzanych. Bo milczenie jest zgodą i przyzwoleniem na wszelkie świństwa władzy. Stanisław Srokowski

Kupiec w polityce Znany z antylustracyjnej postawy Dariusz Rosati został zarejestrowany przez służby specjalne PRL jako tajny współpracownik - kontakt operacyjny o pseudonimie „Buyer” – wynika z dokumentów znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej Albo skupimy się na modernizacji i rozwoju albo pochłoną nas szaleństwa polityki historycznej, dyskusje o Smoleńsku, o teczkach ubeckich – mówił na konwencji PO Dariusz Rosati, który podkreślił, że „sam wybrał Platformę Obywatelską”. Stanowisko Rosatiego nie dziwi, biorąc pod uwagę dokumenty służb specjalnych PRL znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej Ten były polityk Sojuszu Lewicy Demokratycznej w latach 1995–1997 piastował stanowisko ministra spraw zagranicznych w czasie, gdy funkcję premiera sprawował Włodzimierz Cimoszewicz, który – według dokumentów IPN – był z kolei zarejestrowany, jako TW „Carex”. Z archiwów Instytutu wynika, że Dariusz Rosati w 1968 r. został zarejestrowany przez Departament I MSW, jako kandydat na tajnego współpracownika (kryptonim „Kajtek), w 1976 r. w kategorii „zabezpieczenie”, a w 1978 r. jako kontakt operacyjny ps. „Buyer (kupiec). Z kolei w 1985 r. został zarejestrowany w Departamencie II MSW (kontrwywiad) w kategorii „kandydat”, a listopadzie 1989 r. w kategorii „zabezpieczenie”.

Bank Światowy, Komisja Europejska, FOZZ W okresie PRL Dariusz Rosati zrobił zawrotną karierę. Zapewne znacznie ułatwiła mu ją przynależność do PZPR, której był wierny do samego końca jej istnienia. Na przełomie lat 80. i 90. był jednym z członków rady nadzorczej Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego w czasie, gdy na czele FOZZ stał Grzegorz Żemek. Raport NIK stwierdził, że rada nadzorcza FOZZ nie kontrolowała poczynań Funduszu. Jego działalność w praktyce doprowadziła do jednej z największych w historii III RP defraudacji publicznych pieniędzy, które w nieuprawniony sposób były przekazywane osobom i spółkom związanym głównie z lewą częścią sceny politycznej. Jako osoby odpowiedzialne za nadużycia w FOZZ kontrolerzy Izby wskazali dyrekcję, Radę Nadzorczą Funduszu, wiceministrów finansów Wojciecha Misiąga i Janusza Sawickiego oraz ministra finansów Leszka Balcerowicza. W III RP Dariusz Rosati był czołową postacią SLD, zasiadał także w różnych instytucjach finansowych, m.in. w radzie nadzorczej Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej Towarzystwo Funduszy Inwestycyjnych – firmie działającej na rynku walutowym. Uzyskała ona licencję Komisji Papierów Wartościowych i Giełd na zarządzanie aktywami klientów. Licencja została jednak odebrana przez Komisję w kwietniu 2006 r., m.in. za wprowadzanie w błąd klientów, co do stanu ich rachunków i nieprzestrzeganie reguł przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy. „WGI uwiarygodniała świetnie dobrana rada, składająca się z ekonomistów celebrytów: Witolda Orłowskiego, Bohdana Wyżnikiewicza, Dariusza Rosatiego i znanej lobbystki Henryki Bochniarz. Przez lata nie dopatrzyli się nieprawidłowości w funkcjonowaniu firmy aż do momentu utraty licencji przez WGI w 2006 r., gdy oskarżono go o wyłudzanie i defraudowanie pieniędzy klientów” – pisał w lutym tego roku Forbes.pl w artykule pt. „Rady Nadzorcze – ciało ozdobne”.

Stypendysta City Banku W 1978 r. Dariusz Rosati, jako doktor habilitowany nauk ekonomicznych (ukończył SGPiS) otrzymał roczne stypendium w USA. Przed wyjazdem spotkał się z nim funkcjonariusz Departamentu I, który sporządził raport o zatwierdzenie pozyskania Dariusza Rosatiego w charakterze kontaktu operacyjnego. Była to jedna z kategorii tajnej i świadomej współpracy o uproszczonych procedurach związanych z pozyskaniem i prowadzeniem „źródła”, w latach 70. i 80. często stosowana wobec członków PZPR. „R. jest człowiekiem bardzo zdolnym i ambitnym. Aktywny w pracy naukowej i działalności polityczno-społecznej. (...) Cechuje go dojrzałość wypowiedzi i rzeczowość. W kontaktach z naszą służbą bezpośredni, wykazywał duże zrozumienie dla potrzeby zaangażowania i pomoc w realizacji zadań. Poważnie potraktował zlecone mu zadania i fakt współpracy. (...) W związku z wyjazdem na roczne stypendium do Frist National City Bank w Nowym Jorku został pozyskany celem: realizacji przekazanych mu zadań po linii wywiadu ekonomicznego, poznawania ciekawych z operacyjnego punku widzenia osób ze sfer amerykańskiego businessu i polityki celem ich rozpracowywania, ustalania pracowników i współpracowników amerykańskich służb specjalnych, w kręgach, których będzie się obracał podczas pobytu” – pisał funkcjonariusz Wydziału VIII Departamentu I.

W odręcznie sporządzonej notatce z lutego 1978 r. kpt. Jan Larecki z Departamentu I napisał m.in. „W toku dalszej rozmowy R. wyraził zgodę na współpracę z naszą Służbą i zobowiązał się uczestniczyć w realizacji powierzonych mu zadań. Z uwagi na termin wyjazdu – koniec lutego lub początek marca – ustaliliśmy następne rozmowy celem przekazania mu niezbędnego instruktażu. Dnia 24 stycznia D.R. zadzwonił do mnie i poinformował, że termin wyjazdu do USA został przyśpieszony. 26 stycznia umówiłem się z nim na dalszą rozmowę. W trakcie tego spotkania zapoznałem go z zadaniami, jakich od niego oczekujemy, omówiłem z nim szeroko zasady konspiracji działań i form postępowania. (...) Dla nawiązania kontaktu z nim ustalono następujące hasło: Pracownik: »Czy Marcin już chodzi do szkoły?« D.R.: »Nie, zacznie, gdy żona podejmie pracę«. Dla wzmocnienia hasła, po jego wymianie, pracownik wręczy mu znaczek (przekazany przez R.) z wizerunkiem świnki w czerwonym kole, na odwrocie, którego jest zapisany nr telefonu znany R. Informacja uzupełniająca: (...) R. oświadczył, że gotów jest współpracować z wywiadem podczas pobytów za granicą i na terenie kraju. Swą przyszłość życiową i karierę naukową wiąże z Polską i nie ma w tych planach miejsca na wyjazd stały”.

„Buyer” w Nowym Jorku Z dokumentów służb specjalnych PRL wynika, że rezydent komunistycznego wywiadu w Nowym Jorku o kryptonimie „Hus” po raz pierwszy spotkał się z „Buyerem” 18 kwietnia 1978 r. w nowojorskiej restauracji. „Nawiązanie kontaktu z »B« nie było dla niego zaskoczeniem. Stwierdził, że oczekiwał na ten moment w trakcie poprzednich spotkań na płaszczyźnie oficjalnej. »B« zajmuje się aktualnie w City Banku opracowaniem tematu dotyczącego procesów inflacyjnych w USA. (...) Wśród pracowników City Banku panuje opinia, że Polska jest do tego stopnia zadłużona, iż dalsze udzielanie kredytów staje się niebezpieczne. Nieco inne zdanie w tym względzie reprezentuje kierownictwo City Bank, które uważa, że Polska mimo faktycznie dużego zadłużenia, jest partnerem solidnym, spłacającym systematycznie swoje zadłużenie i nie ma obawy o niewypłacaniu. Kierownictwo City Banku uważa, że bezpieczniej jest udzielić kredytów Polsce i innym krajom obozu socjalistycznego niż krajom Trzeciego Świata, gdzie nie ma pewności, że państwa te spłacą swoje zaciągnięte kredyty. Ostatnio taka sytuacja miała miejsce z Zairem, który zwrócił się o dalsze kredyty w celu spłacenia poprzednich pożyczek” – raportował „Hus”. We wnioskach zamieszczonych w notatce napisał, że zamierza skontaktować „B” z prof. Bradem, od którego już uzyskano „dość ciekawe opracowanie, które przekazano do centrali w 1977 r.”. „Mając na uwadze dość dobrą orientację »B« również w sprawach natury politycznej zamierzam »wykorzystać« »B« do zapewnienia dopływu informacji z imprez organizowanych w Polskim Instytucie Naukowym w Nowym Jorku i Columbia University” – stwierdził w swojej notatce „Hus” Rok później inspektor Wydziału VIII Departamentu I MSW ppor. M. Pociecha sporządził informację okresową o współpracowniku – kontakcie operacyjnym „Buyer”. „»W trakcie rocznego pobytu odbyto z »Buyerem« 12 spotkań. W początkowym okresie był wykorzystywany do realizacji zadań pionu »B«. Pomimo bardzo dobrego uplasowania »Buyer« nie realizował zlecanych mu zadań. Wykazywał brak inicjatywy i nieuzasadniona obawę przed dekonspiracją. W wyniku jego rocznej współpracy tylko jedna notatka została wykorzystana w informacji wywiadu. »Buyer« do kraju wrócił 15. III. 1979 r. Jego roczny pobyt na stypendium w City Banku oraz współprace z naszą służbą należy ocenić negatywnie” – ocenił ppor. Pociecha. We wnioskach końcowych napisał: „»Buyer« zgodził się na współpracę prawdopodobnie z obawy, że może mu być zablokowany wyjazd. Brak przeszkolenia, systematycznie prowadzonej pracy wychowawczej i nie egzekwowanie od »Buyera« przyjętych zadań spowodowały, że »przyzwyczaił się« do takiego stanu rzeczy. Należy spotkać się z »Buyerem« w celu omówienia wyników dotychczasowej współpracy i wysondowania opinii, co do możliwości jej kontynuowania. Jeżeli »Buyer« wyrazi zgodę, należy wykorzystać go do zbierania informacji o wymianie naukowej pomiędzy SGPiS a uczelniami zachodnimi oraz typowania i opracowania wyjeżdżających na stypendia. Gdy odmówi dalszej współpracy, proponuję przekazać sprawę do archiwum” – stwierdził funkcjonariusz Departamentu I. Dariusz Rosati w rozmowie z „Gazetą Polską” stwierdził, że nie mógł się zorientować w porę, iż rozmawia z oficerem wywiadu. Twierdzi, że rozmawiał tylko z konsulem zajmującym się stypendystami. – Wszystkie osoby takie jak ja, wyjeżdżające w delegację na paszporcie służbowym, obowiązywało zalecenie spotkań z konsulem i informowanie go o przebiegu praktyk. Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, zapraszam do IPN, tam wszystko na mój temat zostało już przeanalizowane – zwrócił się do dziennikarza „GP” Dariusz Rosati. Zaprzeczył informacji pojawiającej się w aktach służb specjalnych PRL o podjęciu rozmów z obawy, że jego wyjazd za granicę zostać udaremniony. – Niczego takiego się nie obawiałem – stwierdził Rosati. Dorota Kania, Maciej Marosz

Tajemnice zdjęć satelitarnych "Zdjęcia satelitarne lub nagrania z nasłuchu rozmów dotyczące katastrofy smoleńskiej, w których posiadaniu mogą być USA, nie ujrzą światła dziennego – zostaną prawdopodobnie 'zakopane'. Żaden kraj z własnej woli nie będzie się bowiem narażał na pogorszenie stosunków z Rosją, skoro państwo, które powinno być zainteresowane pomocą, jej nie chce" - mówi Bogdan Święczkowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, w rozmowie z Leszkiem Misiakiem ("Gazeta Polska").

Kto przetrzymywał, czyli de facto ukrywał, informacje otrzymane z USA na temat śledztwa smoleńskiego? Pewności nie mamy. Najważniejszą służbą specjalną w Polsce jest ABW. Jeśli materiały z USA pochodziły z NSA czy FBI, czyli cywilnych służb amerykańskich, powinny trafić poprzez oficera łącznikowego z ambasady USA do ABW.

Szef Kancelarii Premiera, minister Tomasz Arabski, powiedział „Rzeczpospolitej”, że robiąc kwerendę w agendach rządowych na temat zaginionych materiałów, nie wysłał zapytania do ABW, bo „nie przyszło mu do głowy”, że tam mogły się zawieruszyć. To pytanie do ministra Arabskiego. Oprócz służb cywilnych istnieją służby wojskowe, być może one były w posiadaniu tych informacji. Gdybyśmy natomiast takie informacje otrzymali w ramach pomocy prawnej, trafiłyby one nie do służb, lecz do prokuratury.

Ale prokuratura oświadczyła, że nie dostała materiałów z USA na czas. Polscy śledczy mówią, że 30 czerwca 2010 r. zwrócili się do Amerykanów z oficjalną prośbą o pomoc. 11 stycznia 2011 r. otrzymali odpowiedź z Departamentu Sprawiedliwości USA – zdaniem płk. Zbigniewa Rzepy, rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej, niewystarczającą. Nie wiemy, jakim agendom polskiego rządu i co przekazano. To wszystko jest w sferze domysłów i niedopowiedzeń. Wygląda to trochę jak odbijanie piłeczki. Nikt tej „żaby” nie chce zjeść.

Jedna służba – SKW – przyznała, że takie materiały miała. Kontrwywiad wojskowy poinformował, że już w kwietniu 2010 r. „w ramach współpracy z jedną ze służb partnerskich NATO otrzymał materiały niejawne pochodzące z rozpoznania satelitarnego, związane z katastrofą samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem. Materiały zostały niezwłocznie przekazane Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie”. Kontrwywiad dał, zatem do zrozumienia, że ma czyste ręce, nie blokuje śledztwa, że to inna służba „mataczy”… Tak to można odebrać. Odbijanie piłeczki trwa od czasu katastrofy. Szef Kolegium ds. Służb Specjalnych Jacek Cichocki powiedział w Sejmie, że zdjęcia satelitarne są w dyspozycji strony polskiej. Wygląda na to, że minister Cichocki mógł dopuścić się przekłamania albo nie przekazano tych materiałów prokuraturze.

„GP” zapytała 5 sierpnia 2010 r. NPW, czy polscy prokuratorzy dysponują zdjęciami satelitarnymi. Płk Zbigniew Rzepa odpowiedział nam, że „polska prokuratura oczekuje na realizację swojego wniosku o pomoc prawną skierowanego do Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych”. Jak widać władze zafundowały nam „cyrk” ze zdjęciami satelitarnymi, niczym przysłowiowe gonienie króliczka – nie chodzi o to, by go złapać, lecz by go gonić.

Jeśli materiały otrzymane z USA były przetrzymywane w jednej z agend rządu, jaki mógłby być tego powód? Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć, mogę jedynie domniemywać, że albo informacje były nieprzydatne dla postępowania, albo odwrotnie – wskazywały na pewne np. uchybienia lub dostarczały innej istotnej wiedzy o tej katastrofie, którą z jakiś powodów ktoś zdecydował ukryć.

Co – według Pana doświadczenia – hipotetycznie mogłoby się znajdować w materiałach otrzymanych z USA, czy z innych państw NATO? To zależy, jakiego rodzaju były to materiały i od kogo pochodziły, z jakich źródeł amerykańskich. Wizytowałem, jako szef ABW różne agendy w USA i mogę stwierdzić, że Amerykanie mogli dysponować bardzo obszerną wiedzą w tym zakresie, ale mogą jej obecnie już nie posiadać. Wszystko zależy od tego, kiedy strona polska zwróciła się do USA o pomoc w tym zakresie. Pewna wiedza w formie wizualnej czy audio ulega utraceniu po jakimś czasie.

To znaczy, że Amerykanie, mając ważne informacje o katastrofie bez precedensu w dziejach nie tylko Polski, ale i świata, nie archiwizowaliby ich? Nie mogę tu wejść w kwestie merytoryczne, powiem tylko, że chodzi o to, jak pracują pewne urządzenia rejestrujące.

Czy oznacza to, że zdjęcia wykonane przez satelitę ulegają po pewnym czasie kasacji na podobnej zasadzie jak nagranie czarnej skrzynki Tu-154, które po pół godzinie kasuje poprzednie i nagrywa nowe? To są kwestie, o których nie mogę mówić.

Które służby w USA mogą mieć informacje na temat katastrofy smoleńskiej: FBI czy raczej NSA? Jak powszechnie wiadomo, wywiadem satelitarnym zajmuje się NSA, ale nie tylko.

Komu podlega NSA? Oczywiście prezydentowi Stanów Zjednoczonych.

Czyli logiczne byłoby zwrócenie się do NSA. Czy ABW lub prokuratura skierowały tam prośbę o udostępnienie zdjęć obwodu Smoleńska z 10 kwietnia 2010 r.? Prokuratura nie mogłaby, bo pomoc prawną kieruje się, najkrócej rzecz ujmując, do tamtejszego Departamentu Sprawiedliwości. ABW lub inna polska służba specjalna oczywiście taką wiedzę lub materiały mogłaby uzyskać, jeżeli poprosiłaby o to przedstawicieli służb specjalnych USA.

Czy możemy mieć pewność, że zdjęcia satelitarne – tuż przed katastrofą, ewentualnie także w chwili katastrofy i zaraz po niej – istnieją? Pewności mieć nie możemy, ale pamiętajmy, że chodzi o teren byłego Związku Sowieckiego. Jeśli obszar Smoleńska był monitorowany przez satelitę geostacjonarnego, który wisząc monitoruje dany wycinek przez 24 godziny na dobę, takie zdjęcia były wykonane. Są też satelity, które krążą po orbicie, przelatując nad danym obszarem np. co dwie czy cztery godziny. One również mogły zarejestrować interesujące nas dane. USA od dawna są dość mocno zaangażowane w monitorowanie terenów byłego ZSRR.

W przypadku lotniska smoleńskiego dochodzi fakt, że m.in. stamtąd podobno startowały samoloty z bronią przeznaczoną dla różnych regionów świata. Jest duże prawdopodobieństwo, że Stany Zjednoczone mogły dysponować takimi zdjęciami.

Czyli czołowe służby specjalne świata zaraz po katastrofie mogły wiedzieć, co było jej przyczyną. Jeśli wiedzą, dlaczego milczą? Tego rodzaju materiały o klauzuli najwyższej tajności bardzo rzadko wyciekają. Odpowiem na to pytanie tak: gdy w czerwcu 2010 r. spotkałem się towarzysko z oficerami łącznikowymi USA, pamiętam, że wyrażali olbrzymie zdziwienie, że do tego czasu nikt z oficjalnych władz RP nie zwrócił się do nich o pomoc w wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej. Nie potrafili tego zrozumieć. Jeśli tak było, jest to duży skandal. Przecież Polska, choćby bardzo chciała, nie ma możliwości technologicznych, eksperckich i logistycznych takich jak USA.

Nie mamy satelitów w kosmosie. Nie, choć za czasów ministra Antoniego Macierewicza były takie plany. Polska jest jedynym z liczących się krajów UE, który nie posiada własnego, nawet szczątkowego, rozpoznania satelitarnego.

Czy prokurator Marek Pasionek podczas waszego spotkania z oficerami łącznikowymi USA zwracał się do nich z prośbą o pomoc w śledztwie smoleńskim? Była to towarzyska, robocza rozmowa, podczas której prokurator Pasionek, wykorzystując okazję, podpytywał Amerykanów na temat możliwości logistycznych, eksperckich pomocy Polsce w wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej. Chodziło o to, czy jest sens występowania o taką pomoc. To – podkreślam – nie było spotkanie oficjalne. Takie towarzyskie, robocze spotkania są normalną praktyką. Pamiętajmy przy tym, że ci oficerowie łącznikowi są oficjalnymi przedstawicielami rządu USA, a nie tajnymi agentami obcych służb, działającymi na terenie Polski. Tak samo w Polsce są np. oficjalni oficerowie łącznikowi rosyjskiego FSB czy izraelskiego Mosadu.

Prokuratura wojskowa oznajmiła niedawno, że współpracę z USA uważa za zakończoną. 17 marca 2011 r. do wojskowej prokuratury – jak mówił płk Rzepa – wpłynęły z USA materiały, z których wynikało, że Stany Zjednoczone przekazały agendom rządu polskiego już w początkowym okresie śledztwa wszelkie informacje dotyczące katastrofy smoleńskiej, jakimi dysponowały. Oznacza to, że albo w USA jest jakiś nieformalny zapis dotyczący zakazu pomocy Polsce w śledztwie smoleńskim, albo Ameryka nic konkretnego nie wie, albo informacje z USA są w Polsce ukrywane. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Może Amerykanie przekazali nam rzeczywiście wszystko i stwierdzili, że więcej nie mają, wtedy oświadczenie polskiej prokuratury byłoby uzasadnione. Nie znamy ani treści odpowiedzi USA, ani nie wiemy, co nam Stany Zjednoczone przekazały. Obawiam się jednak, że w tej sprawie jest jakieś drugie dno, o którym jeszcze nie wiemy.

Czy Pana zdaniem, jeśli NATO, USA posiadają ważne informacje na temat tego, co wydarzyło się 10 kwietnia pod Smoleńskiem, czyli zdjęcia satelitarne lub nagrania z nasłuchu rozmów itp., ujrzą one światło dzienne, czy zostaną „zakopane”? Zostaną prawdopodobnie „zakopane”. Żaden kraj z własnej woli nie będzie się narażał na pogorszenie stosunków z Rosją, skoro państwo, które powinno być zainteresowane pomocą, jej nie chce. Leszek Misiak

Kawa z Mariuszem. Klauzula – TAJNE Tajemnicze podziemne miasta, zapasowe i nowe główne kwatery Hitlera. Nierozpoznane obiekty w Sudetach i na Podsudeciu rozpalają ciągle wyobraźnię... Dzisiaj wyjątkowo zdradzę wszystkich kawoszy, jednak tylko na chwilę, po to tylko, aby poszukać pretekstu po latach, żeby raz jeszcze wysłuchać moich ulubieńców z Kabaretu Starszych Panów. Szukam i szukam, aż wreszcie ów „pretekst” się znalazł, jednak wyjątkowo nieszczery – dzisiaj promuję herbatkę (a fuj!), przez jakieś trzy minuty i siedemnaście sekund. Tak właściwie powinienem odradzić wizytę w tej witrynie wszystkim zdrajcom, którzy pod pozorem picia kawy, zasiadają przed ekranem z „paskudnym kubkiem herbaty”. No dobrze, oczywiście żartuję. Pewnie i jest jednym z cudów tego świata, jednak KAWA, hm, to wspaniałość, która pobudziła nawet…kozy. Według jednej z legend kawę odkryły zwierzęta. Najprawdopodobniej były to kozy, które po zjedzeniu owoców z krzewu kawowca trochę dziwnie się zachowywały. Były bardzo pobudzone i aktywne. Ta obserwacja zaintrygowała ich opiekuna, który po spróbowaniu tego czegoś (wtedy jeszcze nie wiedział, co to było), również poczuł się nader aktywny. Tak na marginesie, to należy się zastanowić, czy aby na pewno sięgnął po to samo, co kozy jadły. Bo może nie tym samym zielem się uraczył i stąd jego błogostan. Mój spowodował to... Tajemnicze podziemne miasta, zapasowe i nowe główne kwatery Hitlera. Nierozpoznane obiekty w Sudetach i na Podsudeciu rozpalają ciągle wyobraźnię licznych eksploratorów, którzy mniej lub bardziej fachowo usiłują, rozszyfrować sudeckie tajemnice. Na ten temat napisano dziesiątki książek i setki artykułów. Mimo jednak ponad półwiekowych już podchodów, odtajnienia różnych archiwów, ujawniania licznych dokumentów tajemnice niewysokich, ale pięknych gór nie dają się rozszyfrować ani fachowcom, ani tym bardziej coraz liczniejszym amatorom. Wieść gminna niesie, że wszystkie te tajemnice byłyby już dawno rozwikłane, gdyby precyzyjnie określono uprawnienia odkrywców do znaleźnego, ustalono przepisy regulujące poszukiwania itd. Znalazłyby się wówczas także niezbędne środki na prowadzenie tych poszukiwań. Chodzi przecież nie tylko o skarby, takie jak Bursztynowa Komnata, ukryte gdzieś zbiory muzealne czy bankowe skarbce, ale także zapasy materiałów, narzędzi i maszyn ukrytych w podziemnych fabrykach. Chodzi także o losy tysięcy niewolników i więźniów z różnych krajów Europy, ale przede wszystkim z Polski, Rosji i innych krajów Europy środkowej i Wschodniej, którzy budowali wszystkie te tajemnicze obiekty i którzy jako świadkowie byli mordowani, a ich szczątki maskowane tak samo, jak nierozpoznane i nieznane do dziś obiekty. Przez wiele powojennych lat z różnych względów był to temat tabu. Przede wszystkim, dlatego, że od połowy lat trzydziestych, kiedy hitlerowcy zaczęli intensywnie i w tajemnicy rozbudowywać przemysł zbrojeniowy, Sudety stały się najbezpieczniejszym, zdaniem Niemców rejonem, w którym można było budować różnego rodzaju obiekty militarne, tajne fabryki broni specjalnych, a także ewakuować, w razie potrzeby, fabryki broni, samolotów, pojazdów. Od fazy wczesnego planowania było to otoczone ścisłą, pilnie strzeżoną tajemnicą. Oprócz znanych dziś, bardzo powierzchownie zresztą, niedokończonych budowli, takich jak Osówka, Książ, podziemia walimskie, były dosłownie setki innych obiektów, w których pracowały pełną parą fabryki zbrojeniowe. Przykładem może tu być frydrycjańska jeszcze twierdza kłodzka, w której starych kazamatach zlokalizowano nie tylko więzienie wojskowe, ale także ukryto przeniesioną z Łodzi fabrykę (AEG), która produkowała najnowocześniejsze urządzenia i podzespoły zapewniające łączność okrętom podwodnym. W tej samej twierdzy Niemcy ukryli również niektóre zbiory wrocławskich muzeów. Polscy robotnicy przymusowi odkryli jednak te skrytki i jeszcze przed końcem wojny szabrowanymi z nich antykami handlowali z Niemcami na miejscowym targowisku. Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego Alfred Konieczny w wydanej książce zatytułowanej „Śląsk a wojna powietrzna lat 1940-1944″ odsłania wiele tajemnic dotyczących przemysłu zbrojeniowego Niemiec i roli dolnośląskiego „schronu przeciwlotniczego Rzeszy”. Pisze tam m.in., że już w czerwcu 1935 r. pojawił się projekt zbudowania dużej fabryki paliw syntetycznych w Wałbrzychu na Dolnym Śląsku, gdzie spółka Anorgana, należąca do koncernu IG Farben-Industrie, dysponowała fabryką nawozów azotowych. Na bazie istniejącej na miejscu aparatury, zatem bez potrzeby większych inwestycji, chciano wykorzystać doświadczenia zdobyte w Ludwigsburgu-Oppan i podjąć produkcję izooktanu. Projekt ten upadł, ale właśnie wałbrzyskie koksownie do końca wojny produkowały benzol i paliwa syntetyczne i to w znacznych ilościach. Ponieważ były to ostatnie już źródła syntetycznego paliwa, zagadką pozostaje, dlaczego ani Rosjanie, ani Amerykanie Wałbrzycha nie bombardowali. Na Śląsku w ten sposób znalazły się dosłownie setki zakładów przemysłu zbrojeniowego. Ich liczba, jak pisze A. Konieczny, systematycznie wzrastała – 112 w momencie wybuchu wojny, 309 pod koniec 1940 r., 355 pod koniec 1941 r. i 395 pod koniec 1942 r. Dla późniejszych okresów brak niestety danych. Zakłady przenoszono razem z zatrudnionymi w nich fachowcami z tych regionów III Rzeszy, które zagrożone były przez wojska alianckie i radzieckie. Przyrost zatrudnienia zapewniały liczne filie obozów koncentracyjnych oraz robotnicy przymusowi ściągani z całej okupowanej Europy. Wzrost liczby zakładów przemysłu zbrojeniowego i zatrudnionych w nich niemieckich fachowców, więźniów i robotników przymusowych zapewniał rosnącą produkcję samolotów, czołgów i broni. Rosnącą, mimo że coraz większe obszary i największe okręgi przemysłowe były skutecznie bombardowane. W Wałbrzychu i powiecie wałbrzyskim znalazło się prawie 7 tys. fachowców, przede wszystkim z Berlina i Hamburga, którzy kontynuowali produkcję zbrojeniową w każdych warunkach. W zakładach włókienniczych w Kudowie montowano samoloty, w małej cukrowni w Szalejowie Dolnym produkowano potrzebne wojsku chemikalia, w Pełcznicy rozwinięto produkcję części do wszystkich typów samolotów. W bielawskich zakładach włókienniczych koncern Kruppa produkował pociski przeciwpancerne i narzędzia, w Lubiążu firma Telefunken produkowała w klasztorze urządzenia łączności. Takich zakładów pod koniec wojny tylko na Dolnym Śląsku było kilkaset. Ponieważ Sudecki Okręg Przemysłowy ani też GOP nie zostały w zasadzie zniszczone przez działania wojenne stanowiły one bardzo łakomy kąsek dla zwycięskich armii, w tym przypadku radzieckich i polskich. One także zajęły na długie lata większość obiektów militarnych i fabryk zbrojeniowych, zarówno tych przystosowanych do tego typu produkcji, jak i specjalnie wybudowanych, często podziemnych, dobrze, a niekiedy wręcz znakomicie zamaskowanych obiektów, które nie były znane ani Niemcom, ani nowym gospodarzom Sudetów. W Wałbrzychu do 1947 r. stacjonowało np. ok. 15 tys. żołnierzy radzieckich. Mniej liczne garnizony radzieckie działały właściwie we wszystkich miastach i w większości zakładów przemysłu zbrojeniowego, które opróżnione z maszyn i urządzeń przekazywano potem władzom polskim. Tak było również z licznymi na Dolnym Śląsku pałacami i zamkami. Pierwszymi powojennymi lokatorami w zamku w Książu, Kamieńcu, Ratnie i dziesiątkach innych byli żołnierze radzieccy, którzy opróżniali je ze wszystkich cenniejszych elementów wyposażenia. Trzeba przy tym pamiętać, że większość z nich to były tymczasowe składnice zrabowanych w całej Europie przez Niemców zbiorów muzealnych, a także miejsca ukrycia zbiorów niemieckich. Należy też uznać za pewnik, że radzieckie służby specjalne były pierwszymi, które rozszyfrowywały niemieckie tajemnice. Z pewnością także one miały z tym poważne problemy. Niemcy, bowiem wiele wysiłku wkładali w ukrycie i zamaskowanie tajnych obiektów. Z braku dostępu do radzieckich relacji na ten temat możemy oprzeć się tylko na amerykańskich materiałach. Oficer amerykańskiego wywiadu wojskowego Melchior w książce „Wilkołaki Adolfa Hitlera” przedstawia, jakie trudności mieli Amerykanie z odkryciem niemieckich kryjówek, których istnienie sygnalizowali im Niemcy. Z raportu tego wynika, że dwie kompanie piechoty, dwukrotnie przeczesując niewielki w końcu obszar ok. 100 jardów kwadratowych, niczego nie znalazły. Gdyby Niemcy nie poddali się i nie wskazali Amerykanom kryjówek znajdujących się na przeszukiwanym terenie, nigdy by ich oni nie znaleźli. A były tam przecież zapasy amunicji i żywności wystarczające dla 250 żołnierzy na ponad cztery miesiące, a także moździerze, karabiny maszynowe, broń osobista, samochody, motocykle, radiostacje. Tak było w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Należy przypuszczać. że w Sudetach zacierano wszelkie ślady jeszcze skuteczniej. Trzeba też dodać, że również bardziej bezwzględnie mordowano świadków bez względu na to, czy byli Niemcami, czy więźniami różnych narodowości. Do dziś nie wiadomo, co się stało z dużymi niekiedy grupami więźniów budujących te wszystkie podziemne miasta, fabryki, składnice. Dziś znane są i udostępnione tylko niewykończone obiekty. A przecież musiały być także wykończone, które funkcjonowały i których nie odkryto do dziś. Jeśli dwie kompanie amerykańskich „traperów” z 97 dywizji piechoty, dwukrotnie przeszukując niewielki obszar, nie mogły znaleźć kryjówki kompani „Wehrwolfu” i całego ich zaplecza bojowego i logistycznego, to i tu musiały być z tym problemy. A przecież szukano i to bardzo intensywnie. Cenzura wprawdzie bardzo dbała o to, żeby takie rzeczy nie przedostawały się do wiadomości publicznej, ale od czasu do czasu coś tam przeciekało. Okazało się, że nie tylko wojska radzieckie czy polskie prowadziły poszukiwania, ale także instytucje cywilne. Oto 50 lat temu „Słowo Polskie” w listopadzie 1948 r. opublikowało artykuł pod znamiennym tytułem Dolnośląska kopalnia złota – Przedsiębiorstwo Państwowe Poszukiwań Terenowych. Otóż przedsiębiorstwo to prowadziło poszukiwania na terenie całego kraju. To „złoto” to były odkrywane przez tę firmę schowane, ale dosyć powierzchownie różne „drobiazgi” nieporównywalne do tego, co eksploratorzy ciągle spodziewają się znaleźć między Złotym Stokiem a Świeradowem, a przede wszystkim w okolicach Wałbrzycha i Jeleniej Góry, co widać na supertajnej mapce niemieckiej, opublikowanej w „Nowinach Jeleniogórskich”, a sfotografowanej po wojnie w Londynie. Otóż mapka ta z odręcznymi, świadczącymi o wysokim stopniu tajności notatkami dotyczącymi systemu łączności, świadczy o tym, że w tym regionie była ona znacznie bogatsza i lepiej zabezpieczona, niż miało to miejsce w sztabie OKW czy Wilczym Szańcu. Przed 50 laty „Słowo Polskie” pisało (artykuł nie jest podpisany ani też sygnowany jakimkolwiek znakiem): „W powiecie odnaleziono wiele maszyn w dobrym stanie, całe urządzenie fabryki wyrobów z mas plastycznych, olbrzymią kasę pancerną wagi czterech ton. Znaleziono również 10 wagonów półfabrykatów z aluminium i metali kolorowych. Na terenie powiatu wałbrzyskiego odkopuje się trójżyłowy kabel wysokoprądowy, przebiegający na przestrzeni 12 kilometrów. Kabel ten w doskonałym stanie jest bardzo cennym nabytkiem. Łączy on Wałbrzych z podziemnymi wytwórniami w rejonie Głuszycy. W jeziorze Bęś koło Szczecina, jak ustalono, została zatopiona kolumna aut niemieckich. Wydobyto już cztery auta w zupełnie dobrym stanie. Trwają prace przy wydobyciu kolejnych samochodów. W Bolkowie na Dolnym Śląsku znaleziono 11 pieców elektrycznych, jeszcze nie używanych, opakowanych fabrycznie. (…) W najbliższym czasie należy oczekiwać wyników z terenów, na których ostatnio rozpoczęto poszukiwania, a mianowicie w rejonie Kłodzka i Międzylesia na Dolnym Śląsku oraz na Śląsku Opolskim w rejonie Lasu Krapkowickiego, Kanału Kłodnickiego oraz na pograniczu między Raciborzem a Prudnikiem. Poszukiwania te wymagają wielkiej znajomości rzeczy, dużej odwagi i cierpliwości, wiele, bowiem obiektów kryje razem z cennymi przedmiotami również miny i materiały wybuchowe”. Przedsiębiorstwo Państwowe Poszukiwań Terenowych powstało w lecie 1948 r., a więc wkrótce potem, kiedy wojska radzieckie wycofały się z większości miast sudeckich do obiektów Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, której dowództwo utworzono w Legnicy i która do pierwszych lat dziewięćdziesiątych miała swoje jednostki w różnych punktach Dolnego Śląska. Firma poszukiwawcza rozpoczynała jakby drugą falę poszukiwań. Nie nadawano jej działaniom specjalnego rozgłosu. W poszukiwaniach archiwalnych też nie udało się znaleźć na ten temat niczego konkretnego. Ponieważ niektórzy mieszkańcy Dolnego Śląska czynni zawodowo w tych latach, a zainteresowani tą problematyką przypominali sobie istnienie firmy, można przypuszczać, że jej działalność została utajniona. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że załoga PPPT składała się, jak wynika z dziennikarskiej informacji, z osób kompetentnych. „Zaledwie od trzech miesięcy działa Przedsiębiorstwo Państwowe Poszukiwań Terenowych z siedzibą we Wrocławiu, a już bardzo poważnie powiększyło majątek państwowy i zasiliło przemysł szeregiem cennych maszyn i surowców. Usunięto początkowe wielkie trudności organizacyjne, uzupełniono personel elementem fachowym otworzono oddziały przedsiębiorstwa w Olsztynie i Szczecinie. W skład personelu poszukiwawczego wchodzi wielu inżynierów. Stworzono ekipy nurków do prac pod wodą oraz drużyny z ekwipunkiem górniczym do prac podziemnych w zasypanych czy zamurowanych galeriach i podziemiach. Przedsiębiorstwo korzysta z informacji mieszkańców Ziem Odzyskanych oraz prowadzi na własną rękę poszukiwania w rejonach, w których Niemcy ukryli lub pozostawili w czasie odwrotu rozmaite cenne rzeczy (…) Informacji prywatnych wpływa dużo. Bardzo wielu informatorów po upewnieniu się, że otrzymają premię odkrywczą, podejmuje prace na własną rękę i na własny koszt. Wypłacono już szereg premii, niektóre zaliczkowo, wielu informatorów otrzyma premię po ustaleniu wartości odnalezionych obiektów”. Szukano, więc tego, czego szukali także żołnierze, ale znajdowano tylko pozostałości. O cenniejszych i dużych odkryciach raczej nie było słychać i wiele wskazuje na to, że są one jeszcze przed nami. W ostatnich latach wyraźnie się one zintensyfikowały i są przeprowadzane coraz bardziej kompetentnie. Eksploratorom ich obserwatorom i kibicom marzy się odkrycie i rozszyfrowanie największych tajemnic związanych z kwaterą Hitlera i Wurderwaffe, a także Bursztynową Komnatą. Do poszukiwań używane są coraz nowocześniejsze urządzenia, szeroko zakrojone są również poszukiwania archiwalne. Marek Chromicz, publicysta zajmujący się od dłuższego czasu tą problematy ką, tak pisał: „Z wielu materiałów i dokumentów technicznych wynika, że nowa lokalizacja kwatery głównej pomyślana była w miejscu tak bezpiecznym, że już wcześniej powstawała w nim baza produkcyjna naprawdę nowoczesnej tajnej broni. Bowiem tylko lokalizacja rzeczy najważniejszych właśnie w okolicy Wałbrzycha i Jeleniej Góry uzasadniała budowę tu właśnie najnowocześniejszych sieci łączności. Podziemne inwestycje w Wałbrzyskiem zarówno w Górach Sowich, jak i pod Książem pomyślane były zapewne nie tylko, jako kwatery, ale i jako dobrze ukryte zakłady produkcyjne. Natomiast szczególna rola przypadła Kotlinie Jeleniogórskiej, która była nie tylko doskonałym ukryciem podziemnych fabryk, ale i miejscem produkcji surowca koniecznego do wyprodukowania broni atomowej. Tu, bowiem wydobywano uran, a Niemcy pod koniec wojny zdali sobie sprawę z możliwości wyprodukowania takiej broni”. Wydaje się, że jest to rozumowanie idące zbyt daleko, chociaż trudno je wykluczyć całkowicie. Można, bowiem powiedzieć, że Niemcy teoretycznie byli bardziej w tej materii zaawansowani od Amerykanów, Anglików czy Rosjan. Rzecz jednak w tym, że raporty docierające w tej sprawie do Hitlera nie zainteresowały go. Inna była też koncepcja dojścia do bomby atomowej. Robiono to jakby na marginesie innych poszukiwań i badań militarnych. I to jest zaskakujące, gdyż połączenie V-1 i V-2 z bombą atomową mogłoby skończyć się dla świata najgorszym z możliwych rozwiązaniem. Exodus uczonych z Niemiec jeszcze przed rozpoczęciem wojny, zakaz czytania w tym kraju niektórych zagranicznych czasopism naukowych powodował, że niektórzy niemieccy fizycy zazdrościli nawet polskim uniwersytetom swobodnego dostępu do angielskich i amerykańskich czasopism. Heisenberg mimo wszystko miał szansę skonstruowania dla III Rzeszy bomby, atomowej. Oprócz braku zainteresowania Hitlera o tym, że tej bomby na szczęście dla świata Niemcy nie zbudowali, zdecydowała także niemożność skoordynowania idących w tym kierunku wysiłków różnych grup uczonych prowadzących badania, a także niemożliwość przeznaczenia na ten cel ogromnych środków. W 1940 r. wydawało się, że Heisenberg i Hahn pójdą w kierunku budowy pierwszego stosu uranowego. Ostatecznie jednak grupa Heisenberga skoncentrowała się na budowie reaktora, w którym jako moderator służyć miała ciężka woda. Sam Heisenberg wiedział, że Amerykanie w swoich badaniach postawili jednak na uran, ale nie zdołał przekonać władz niemieckich do zaangażowania niezbędnych środków i priorytetów. W rezultacie, jak pisał w „Teologii bomby” P. Grudziński, „wzmianki na temat postępów prac amerykańskich nie podziałały tak silnie na władze niemieckie, jak obawy przed pracami Trzeciej Rzeszy na Anglików i Amerykanów”. Albert Speer był jednak zainteresowany budową bomby atomowej w oparciu o uran. Był też inwestorem wszystkich rozpoznanych i nierozpoznanych dotychczas tajemniczych budowli w Sudetach. Być może gigantyczny wysiłek niemieckiej gospodarki na te budowy i to w okresie największego wysiłku wojennego III Rzeszy miał taki właśnie cel – zbudowanie bomby atomowej, której wykorzystanie z całą pewnością zmieniłoby losy wojny i świata. Zachodzi tylko pytanie, dlaczego wielkie floty amerykańskich superfortec nigdy tych budowli nie chciały zaatakować, dlaczego również wojska radzieckie pozostawiały je, do zakończenia wojny w nietkniętym stanie. A przecież można było zniszczyć choćby ten kabel łączący wałbrzyską elektrociepłownię „Victorię” z podziemnymi budowlami Gór Sowich czy te kolejki wąskotorowe, które po górskich bezdrożach dowoziły na liczne place budów setki tysięcy ton materiałów budowlanych. Wyjaśnień dotyczących tych spraw należy z pewnością szukać nie tylko w niemieckich, ale też, a może nawet przede wszystkim w rosyjskich archiwach, a także w archiwach amerykańskich czy angielskich. Mimo że minęło już ponad pół wieku od zakończenia wojny, archiwa te zostały, jak dotąd, odtajnione tylko w niewielkim stopniu. Poszukiwania prowadzone w terenie niewiele dadzą, jeśli nie dotrze się do ukrytych w archiwach kluczy do sudeckich tajemnic. ZeZeM

Upadek Tu 154M w Smoleńsku przepowiedziany w Apokalipsie św. Jana? 10.4.10, sobota, godz. 10.41.06, Smoleńsk. Upada samolot z polską delegacją wiozącą wieńce na katyńskie groby. Śmierć 96 osób znajdujących się na pokładzie. Dostałem ten tekst od Edwarda - wkleił na moją tablicę. Jako, że jestem miłosnikiem Starego i Nowego Testamentu, a szczególnie ksiąg prorockich w tym Apokalipsy św Jana, tekst prezentuje w całości. Dla wielu Polaków wstrząs spowodowany tą tragedią był przeżyciem niesamowitym, trudnym do opisania słowami. Zagraniczni obserwatorzy porównywali żałobę narodową, jaka ogarnęła kraj, do tej, jaką Polacy odczuwali pięć lat wcześniej, gdy zmarł Jan Paweł II. Zadziwiające, że zdarzenia te łączy nie tylko, podobnie odczuwana żałoba, ale również to, że nastąpiły one w pierwsze soboty po Wielkanocy, będące w kalendarzu liturgicznym wigiliami Święta Miłosierdzia Bożego. Ten fakt stał się dla wielu dowodem na to, że upadek samolotu z Głową Państwa na pokładzie był zdarzeniem niezwykłym, niemal mistycznym, jakimś nie do końca zrozumiałym znakiem od samego Boga. Dodatkowy argument utwierdzający w tym przekonaniu pojawił się gdy ustalono dokładną godzinę upadku samolotu na 10.41.06. Okazało się, że cyfry godziny zdarzenia ułożone są się w takiej samej kolejności jak cyfry daty zdarzenia – wystarczy pominąć kropki i odsunąć ostatnią cyfrę.

- data: 10.4.10

- godzina: 10.41.06 10 4 10 6

Odsunięta liczba 6 oznaczająca sekundę upadku nie jest również przypadkowa – to różnica występujących tu liczb 10 i 4, (10-4=6). Taki układ cyfr mógł zdarzyć się tylko dwa razy w ciągu doby. Prawdopodobieństwo przypadku wynosi 1:43200. Te dwa przedziwne znaki sprawiają, że rzeczywiście trudno potraktować całe to zdarzenie, jako „zwykłą” katastrofę komunikacyjną. Ponieważ jestem czytelnikiem Biblii, wiem, że wszystkie ważne mistyczne wydarzenia współczesnych czasów przepowiedziane zostały między innymi w Apokalipsie św. Jana. Otwieram, zatem tę świętą księgę w miejscu jakie wskazują mi liczby powtarzające się w dacie i godzinie zdarzenia, tzn. liczby 4 i 10, rozdział 4 (kwiecień) werset 10 (dzień zdarzenia):

Ap. 4.10. upada dwudziestu czterech Starców przed Zasiadającym na tronie i oddaje pokłon Żyjącemu na wieki wieków, i rzuca przed tronem wieńce swe... Czyżby ten werset w jakiś zaszyfrowany sposób „opisywał” właśnie to wydarzenie? „... upada dwudziestu czterech Starców ...”

Słowo upada zdaje się właściwie określać zdarzenie upadku samolotu, ale liczba: dwudziestu czterech na pierwszy rzut oka nie jest z nim związana – w samolocie znajdowało się przecież 96 osób. Wystarczy jednak chwila zastanowienia – przecież prawdziwa ilość ofiar jest tu w prosty sposób zaszyfrowana. Należy podaną tu liczbę „dwudziestu czterech” pomnożyć przez numer rozdziału, czyli 4 (24x4), wynik tego działania to oczywiście, 96 – czyli dokładna ilość ofiar. Tych, którzy upadli prorok określa, jako Starców. Termin ten, jak tłumaczą bibliści, nie odnosi się raczej do wieku, lecz bardziej do funkcji związanej z mocą, autorytetem i zarządzaniem, oznacza osoby starsze, seniorów godnych najwyższego szacunku, dostojników, osoby ważne, wysoko postawione. Bóg powołuje ich do wyjątkowo zaszczytnej służby, stają się Jego najbliższymi doradcami w dziele zbawienia. Można by powiedzieć, że tworzą oni „Bożą Radą Starszych”. Starcy upadli przed Zasiadającym na tronie i oddali pokłon Żyjącemu na wieki wieków, i rzucili przed tronem wieńce swe. Delegacja najwyższych dostojników państwa polskiego z Prezydentem na czele miała złożyć wieńce na grobach bestialsko pomordowanych w Katyniu Polaków w siedemdziesiątą rocznicę zbrodni. Wygląda na to, że stało się inaczej, nie stanęli przed grobami, lecz niespodziewanie, swą wierną służbę ojczyźnie, zamienili na służbę samemu Bogu i, jak pisze prorok. Upadli(...) przed Zasiadającym na tronie i oddali pokłon Żyjącemu na wieki wieków, i rzucili przed tronem wieńce swe? Czyżby w ten sposób Bóg powołał z grona polskiej delegacji swoich najbliższych współpracowników, wielokrotnie wymienionych w Apokalipsie „dwudziestu czterech Starców”? Niektóre media podały wiadomość: ...Pod wrakiem odnaleziono wieniec, który na Polskim Cmentarzu Wojennym w Lesie Katyńskim miał złożyć prezydent RP Lech Kaczyński....

http://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:yID1sPJHxQoJ: www.wspolczesna.pl/apps/pbcs.dll/article%3FAID%3D/20100415/ KATASTROFA_SAMOLOTU_PREZYDENCK/ 169681596+Pod+wrakiem+odnaleziono+wieniec&cd=4&hl=pl&ct=clnk&gl=pl&source=www.google.pl

Jeżeli ten fragment Apokalipsy rzeczywiście opisuje w zaszyfrowany sposób upadek polskiego samolotu, musi być to w jakiś bardzo wyraźny sposób potwierdzone. Moją uwagę zwraca w tym wersecie pisane wielką literą słowo Starcy. Jest jakby trochę nieodpowiednie na opisanie roli pełnionej przez te osoby, mimo to zostało jednak użyte. Ten fakt, zatem musi mieć jakieś głębsze znaczenie. Okazuje się, że litera S jest to dwudziesta czwarta litera alfabetu polskiego (S – 24) i tę właśnie liczbę mamy podaną w tekście. Uważam, że proroctwo zwraca przez to wyraźnie uwagę na jakieś szczególne znaczenie litery S w opisywanym zdarzeniu. Rzeczywiście S występuje, jako pierwsza litera miasta, w którym doszło do zdarzenia Smoleńsk , ros. Смоленск, (przedostatnia litera to również s). Ponadto kilka innych słów dokładniej opisujących miejsce i okoliczności zdarzenia zaczyna się również na literę S, i to zarówno w języku polskim jak i w języku rosyjskim: Siewiernyj (Северный) - nazwa lotniska w Smoleńsku zaczyna się na literę S. Ponadto zdarzenie dotyczy samolotu (самолет) – maszyny której nazwa zaczyna się na literę S. Upadek samolotu nastąpił w sobotę (cуббота) – jedyny dzień tygodnia którego nazwa zaczyna się na literę S. Delegacja miała uczcić pomordowanych w Katyniu w Siedemdziesiątą (семьдесят) rocznicę zbrodni – słowo to zaczyna się na literę S. Na znaczenie alfabetu w powiązaniu z liczbami prorok w Apokalipsie zwraca uwagę kilkakrotnie, podając pierwszą i ostatnią jego literę (alfabet grecki) np. Ap.22.13 ...alfa i omega, pierwszy i ostatni, początek i koniec... . Słowa te są przede wszystkim opisem Boga. Uważam, że są one ponadto ukrytą informacją, dla kogoś kto chce rozszyfrować tekst, by uwzględnił kolejne litery alfabetu kojarząc je z podanymi liczbami. Słowo ...pierwszy..., to sugestia, że w proroctwie mogą być podane pierwsze litery kluczowych słów opisujących konkretne zdarzenie, słowa ...pierwszy i ostatni..., oznaczają, że mogą być podane zarówno pierwsze jak i ostatnie litery tych słów. Słowa : ...początek i koniec..., to wskazówka, że w niektórych przypadkach możliwe jest nawet ustalenie kilku początkowych i końcowych liter jakiegoś ważnego wyrazu. W tym przypadku proroctwo podaje pierwszą literę miejsca zdarzenia: Smoleńsk. Być może podana jest również ostatnia litera lub nawet kilka ostatnich liter tego wyrazu. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na liczby wynikające z numeracji rozdziałów i wersetów. Numeracja ta nadana została przez Stephanusa w XVI wieku i przez wielu czytelników traktowana jest jako całkowicie przypadkowa. Uważam, że nie może być tu mowy o przypadku, gdyż księga ta jest w jakiś tajemniczy sposób strzeżona: Ap.22.9. ... tych, którzy strzegą słów tej księgi... .Trudno byłoby też przypuszczać, że prorok potrafił przewidzieć precyzyjnie przyszłe losy kościoła i świata, a nie potrafił przewidzieć, że ktoś nada numery rozdziałom i wersetom tej księgi. Dlatego sądzę, że autor numeracji był pod takim samym natchnieniem jak autor tekstu. Stąd też, numery, jakie nadał rozdziałom i wersetom stały się integralną częścią proroctwa. W liczbach tych zatem ukryte mogą być również jakieś informacje dotyczące opisywanych postaci i wydarzeń. Rozszyfrowując proroctwo należy, zatem korzystać nie tylko z tekstu ale również z tych właśnie liczb. Dodanie numeracji tego fragmentu, czyli liczb: 4 – numer rozdziału i 10 – numer wersetu, daje liczbę 14. Liczbę tę otrzymamy także odejmując od podanej liczby 24 (dwudziestu czterech) liczbę, 10 czyli numer wersetu (24-10=14). Liczba ta powinna mieć jakieś duże znaczenie w omawianym zdarzeniu. Gdy powiążemy tę liczbę z polskim alfabetem otrzymujemy literę K, gdyż jest to czternasta litera alfabetu (K - 14). Może to oznaczać, że litera K jest ostatnią literę wyrazu określającego miejsce zdarzenia. Gdy dodamy do tego wcześniej uzyskaną literę S, możemy przyjąć, że koniec tego wyrazu to litery SK. Mamy zatem początek i koniec wyrazu. Początek – S, koniec – SK, co idealnie pasuje do wyrazu SmoleńSK. Jest to wyraz składający się z ośmiu liter. Ilość liter tego wyrazu została zaszyfrowana w liczbie 24. Gdy między cyframi tworzącymi tę liczbę umieścimy znak mnożenia otrzymamy liczbę 8, (2x4=8). Często stosuje się skrócony zapis nazwy miast, w taki właśnie sposób, że zapisuje się pierwsze i ostatnie litery nazwy np. W-wa (Warszawa). Z dwóch liczb tego proroctwa wynika, że skrócona nazwa miejsca zdarzenia to S-sk. Okazuje się, że znaczenie litery K jest szersze, gdyż bardzo dobrze „opisuje” inne okoliczności związane z tym zdarzeniem. Jest pierwszą literą nazwy celu podróży, którym był Katyń. Pomnożenie liczby 14 przez ilość liter słowa Katyń – 5, daje liczbę 70 (14x5=70), co oznacza 70-tą rocznicę zbrodni. Jest to również pierwsza litera nazwiska głównego pasażera: Prezydenta Lecha Aleksandra Kaczyńskiego. Tragedia ma miejsce w miesiącu, którego nazwa zaczyna się na literę k – kwiecień. Kryptonim wieży kontroli lotów na lotnisku to „Korsarz” (Корсар). Nazwisko nadzorującego pracę funkcjonariuszy kontroli lotów to: Krasnokutski. Na literę K zaczynają się także słowa opisujące sytuację po tragedii: Krzyż upamiętniający ofiary naKrakowskim Przedmieściu, Kraków – miejsce pogrzebu Pary Prezydenckiej.Występujące tu liczby: 24 i 14, w przedziwny sposób związane są z omawianym zdarzeniem. Lot z Warszawy do Smoleńska trwał jedną godzinę i 14 minut. W dniu 14 kwietnia w serwisie YouTube zamieszczono amatorski filmik nagrany w kilka minut po upadku samolotu, obejrzało go w internecie miliony ludzi, a cechuje go również liczba 24 – czas jego trwania to jedna minuta i 24 sekundy (dwudziestu czterech).

Tragedia miała miejsce w 14-tym tygodniu roku.

http://www.kalendarz-365.pl/kalendarz-2010.html

Datę zdarzenia, czyli 10.4.10. można bez problemu ułożyć z numerów wersetu i rozdziału. Dzień kwietnia i jednocześnie rok określa liczba 10 – numer wersetu. Miesiąc kwiecień określa liczba 4 – numer rozdziału. Dodanie wszystkich liczb tak zapisanej daty 10+4+10 daje podaną w tekście liczbę 24. W tak zapisanej dacie rok podany jest w formie skróconej - 10. Do zapisu pełnego roku czyli 2010 brakuje liczby 20. Liczbę tę uzyskamy odejmując od liczby 24 numer rozdziału – 4(24-4=20).Pomnożenie numeru wersetu przez siebie, czyli 10x10 daje liczbę 100 – okazuje się, że dzień 10 kwietnia był to dokładnie setny dzień 2010 roku. Liczby numeracji rozdziału i wersetu tj. 4 i 10 „opisują” też imiona głównego pasażera, pierwsze imię Lech składa się z czterech liter, (4 – numer rozdziału), drugie imię Aleksander składa się z dziesięciu liter, (10 – numer wersetu). Godzina zdarzenia 10.41: liczba 10 to numer wersetu, liczba 41 to odwrócona liczba 14.Jeżeli dodamy wszystkie cyfry związane z tym fragmentem, czyli cyfrę numeru rozdziału - 4, cyfry numeru wersetu - 10 (jeden i zero) i cyfry tworzące liczbę 24 (dwa i cztery) otrzymamy liczbę 11 (4+1+0+2+4=11). Pomnożenie tej liczby przez wcześniej ustaloną liczbę 14 daje zaskakujący wynik - 154 (11x14=154). To oczywiście numer określający model samolotu Tu -154. Dodanie cyfr tego numeru 1+5+4 daje cyfrę 10 – numer wersetu. Nazwisko rosyjskiego konstruktora samolotu Туполев zaczyna się na literę T (początek), ponieważ samolot jest produkcji rosyjskiej należy zastosować tu alfabet rosyjski. Litera T jest 20-tą literą tego alfabetu. Liczbę 20 otrzymujemy odejmując od podanej w proroctwie liczby 24 numer rozdziału, czyli 4 (24-4=20). Pełna nazwa tego modelu zawiera jeszcze na końcu literę M (koniec). Jest to 14-ta litera alfabetu rosyjskiego (10+4=14 lub 24-10=14). Proroctwo podaje, zatem początek nazwy - T, i koniec - 154M,.Jeżeli tekst został prawidłowo rozszyfrowany i Bóg rzeczywiście powołał na swoich najbliższych współpracowników „dwudziestu czterech” członków polskiej delegacji, to jest to dla narodu polskiego ogromny zaszczyt, wielkie wyróżnienie i wywyższenie polaków ponad inne narody. W czasie nadchodzącej „godziny sądu” będziemy mogli liczyć na Miłosierdzie Boga gdyż wśród jego doradców są nasi orędownicy, wielcy polscy patrioci. Nasuwa się jednak pytanie, dlaczego Bóg powołał swoją „Radę Starszych” w tak okrutny, tragiczny, dramatyczny sposób – poprzez nagłą śmierć w katastrofie lotniczej spowodowanej splotem ludzkich błędów i niekorzystnych okoliczności? Przecież Bóg nie powoduje takich nieszczęść. Być może jest tak, jak twierdzą niektórzy, że „katastrofa”, to efekt nie tyle błędów ludzkich, co spisku zawartego przez wrogów Polski i wrogów polityki Prezydenta Kaczyńskiego. Co ciekawe, słowo „spisek” zaczyna się na literę S (początek), ostatnia litera to K (koniec). Wygląda na to, że prorok wyjaśnia i tę sprawę, w Ap. 4.4, czytamy, że Starcy odziani są w białe szaty ... dwudziestu czterech siedzących Starców, odzianych w białe szaty..., następnie mówi, że: Ap.7.13-14 „... Ci przyodziani w białe szaty (...) przychodzą z wielkiego ucisku ...”. Trudno nazwać splot przypadkowych błędów i niekorzystnych okoliczności ”wielkim uciskiem”. Patrząc na działalność Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, każdy musiał zauważyć, doznał on rzeczywiście wielkiego ucisku i prześladowań. Kampania szyderstw, kłamstw, oszczerstw i nienawiści przeciwko niemu chyba nie miała precedensu w skali świata. Inspirowana była nie tylko przez wewnętrznych wrogów politycznych ale również z zagranicy. Oszczerstwa przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu rzucano nawet po jego śmierci np. długi czas po zdarzeniu media powtarzały kłamstwo o rzekomym nacisku Prezydenta na pilotów.Wyjaśnienie dlaczego Prezydent i jego współpracownicy dostąpili tak wielkiego zaszczytu w niebie znajdujemy w słowach Jezusa podanych w Ewangelii: Mat.5.10-12 ...Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy /ludzie/ wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami... Zachęcam każdego do samodzielnego czytania Apokalipsy, gdyż prorok podaje w Ap.1.3. Błogosławiony, który odczytuje, i tórzy słuchają słów Proroctwa, a strzegą tego, co w nim napisane, bo chwila jest bliska. Opracował Edward 10.6.11. ALEF STERN

Sędzia w roli Palikota Gdy na początku czerwca sąd w Warszawie zapytał Jarosława Kaczyńskiego o leki, jakie bierze i zaczął dywagować na temat jego psychiki, w mediach dominowało zaskoczenie z racji tego jednorazowego – jak się zdawało – wyskoku sędziego. Dziś wiemy już, że nie była to przypadkowa decyzja. Sędzia warszawskiego sądu chce zafundować szefowi opozycji upokarzające sprawdzanie jego poczytalności przez powołanych specjalnie w tym celu biegłych. Eksperci wskazują, że żądanie ujawnienia takich danych jest zdumiewające. Przypominają, że dane wrażliwe są szczególnie chronione przez prawo polskie i europejskie, sąd nie ma, więc prawa stawiać kwestii badania poczytalności jednej ze stron procesu bez bardzo wyraźnych podstaw. Ale sędziowie w Polsce są niezawiśli i właśnie jeden z nich chce skorzystać ze swoich praw. Wśród wielu zarzutów, nawet tych najcięższych, jakie stawiano dotąd Jarosławowi Kaczyńskiemu, nigdy nikt dotąd na serio nie mówił o chorobie psychicznej. Takimi insynuacjami w stosunku do prezydenta Lecha Kaczyńskiego grał Janusz Palikot. Sędzia z Warszawy zachowuje się, jakby chciał iść drogą byłego posła PO. Czy wykorzystuje swoje uprawnienia dla zdyskredytowania lidera opozycji? Jego decyzja to prezent dla wesołków raczących nas niesmacznymi żartami podczas radiowych poranków i dla tych polityków, którzy nienawiść do Jarosława Kaczyńskiego uczynili swoim znakiem firmowym. Teraz oni, w imię jawności życia publicznego, będą domagać się upublicznienia opinii biegłych, aby upokorzyć lidera opozycji przed wyborami. Czy znajdą się ludzie dobrej woli z różnych stron polskiej sceny politycznej, którzy wyrażą swoje oburzenie? Jeśli nie – duch Palikota wygra.

Semka

Czy jest możliwa sanacja III RP? Pogrążający UE kryzys finansowy i gospodarczy wywołuje coraz więcej komentarzy w zachodnich mediach. Dominującym motywem większości publikacji (Guardian, New York Times, BBC, UK Telegraph, Independent, Irish Times, Chistian Science Monitor i wielu innych korporacyjnych mediów tzw. głównego nurtu) jest użalanie się nad losem obywateli „peryferyjnych krajów eurolandu”, takich jak Grecja, Hiszpania, Portugalia, czy Irlandia. Autorzy roztrząsają cierpienia ich mieszkańców pozbawianych pracy, lub zmuszonych do akceptacji obniżek płac. Załamują ręce nad cięciami w programach społecznych, rozrywaniem „społecznej tkanki”, brakiem perspektyw dla młodych, a zwłaszcza nad utratą „najzdolniejszych” ich reprezentantów w wyniku emigracji. The Irish Times dramatycznie apeluje by zrobić wszystko w celu zatrzymania tychże w kraju, choć do tej pory wyemigrowało zeń zaledwie kilkanaście tysięcy „młodych i wykształconych”. Wszyscy informują też o narastającej fali społecznych protestów tzw. ruchu „indignados” w większości wspomnianych krajów. Obecny kryzys trwa zaledwie rok, a już powoduje poważne problemy dla elit politycznych i gospodarczych UE. Przy czym nie ulega wątpliwości, że zaostrza się on i według wszelkich przewidywań będzie dalej postępował w tym kierunku. Jak poważny jest on obecnie? Odpowiadając na to pytanie warto porównać sytuację wspomnianych państw z „zieloną wyspą” dobrobytu, jaką to według herr Tuska jest obecnie III RP. W najgorszej sytuacji jest obecnie Grecja, w której stopa bezrobocia zbliża się, do 14%, czyli do identycznej jak w III RP. Katastrofalna sytuacja finansowa tego kraju powoduje wzrost oprocentowania jego obligacji, do poziomu, który wszyscy obserwatorzy określają zgodnie mianem „nie do udźwignięcia”. Tak zwany „interest rate spread” (różnica w wielkości oprocentowania decydująca o ciężarze obsługi długu) w stosunku do najlepszych obligacji niemieckich jest co prawda w Polsce niższa niż w Grecji, ale plasuje się już powyżej hiszpańskiej. Inne wskaźniki makroekonomiczne Polski oscylują w zakresie tych obserwowanych w krajach zachodu objętych kryzysem. Jak więc jest z tą „zieloną wyspą”? W porównaniu z poprzednimi dwoma dekadami „rozwoju”, III RP osiągnęła rzeczywiście szczyt...., który swym poziomem dorównuje obecnemu unijnemu dnu. Nie chcę w tym momencie roztrząsać, w jakim stopniu wpływ na tą sytuację miał start z niskiego pułapu PRLu, a w jakim działania naszych „zachodnich partnerów” i wysługujących się im „polskich elit”. Jedno nie ulega wątpliwości, „transformacja ustrojowa” Balcerowicza, spowodowała tysiąckrotnie większe spustoszenie w polskim społeczeństwie, niż to, z którym mamy do czynienia w ogarniętych dziś kryzysem krajach UE. Pomimo to komentarze mediów zachodnich z tamtego polskiego okresu przemian nie demonstrowały jakiegokolwiek zaniepokojenia cierpieniami Polaków. I trudno się zresztą temu dziwić. W końcu Zachód, wbrew obłudnej retoryce, postrzegał Polskę i inne kraje tzw. Demoludu, jako swoje przyszłe kolonie, w których trzeba możliwie szybko zniszczyć realną gospodarkę, mogącą w przyszłości stanowić dlań konkurencję i przekształcić obszar wyzwolony spod sowieckiej dominacji w rynek zbytu dla swych wyrobów z najniższej półki, „opychanych” białym murzynom po najwyższych z możliwych cen i uzyskiwaniu w zamian surowców oraz taniej siły roboczej z tego rejonu. Można by w tym momencie dywagować nad moralnością takiej doktryny, ale poco? Moralność, w przeciwieństwie do zdolności wyzyskiwania innych i rutynowej hipokryzji, nie stanowi specjalności Zachodu. Czegoś innego można by się jednak spodziewać po „polskich elitach”. Tymczasem okres dwudziestolecia III RP określany był w polskojęzycznych mediach i retoryce elit politycznych, kulturalnych i gospodarczych, jako „powrót do Europy”, „awans cywilizacyjny”, czy „modernizacja państwa”. Masową emigrację obywateli pozbawionych z dnia na dzień chleba powszedniego, media zachwalały, jako „możliwość kariery”. Nikt nie ubolewał nad tragedią emigracji. Wręcz przeciwnie podsuwano Polakom usłużnie informacje gdzie warto wyjeżdżać i jak się do tego dzieła sprawnie zabrać. Ze szczególną perfidią demoralizowano poprzez media polskie kobiety, przekonując je, że najprostszym i najbardziej prestiżowym sposobem na „karierę” jest „przyszłość u boku obcokrajowca”. W rezultacie, czego miliony Polek rozjechało się po świecie efektywnie podkopując potencjał demograficzny społeczeństwa. Czego jednak można było oczekiwać od „polskich elit”, które od siedemdziesięciu lat podlegały „rafinacji” w naszym społeczeństwie wyodrębniając z siebie w tym procesie najgorsze szumowiny, które to jedynie godne były zaufania swych obcych mocodawców (Sowietów za czasu PRLu; Niemców, Rosjan itd. za czasów III RP)?

No tak, ale jak postrzega tą sytuację samo społeczeństwo? Jak widać sytuacja III RP w najlepszych jej okresach była przynajmniej tak katastrofalna jak obecna w „peryferyjnych krajach eurolandu”, podczas gdy retoryka ją opisująca diametralnie różna od tej dzisiejszej dotyczącej tzw. PIGS (Portugal, Ireland, Greece, Spain). Nasuwa się w tym momencie oczywisty wniosek, że któraś z tych dwu przedstawionych „optyk” musi być wyrazem skrajnej patologii. Nie potrzeba chyba argumentować, że patologiczny był i nadal jest przekaz polskojęzycznych mediów i elit. Każdy, kto w dwudziestoleciu III RP ośmieliłby się propagować normalną optykę, pokrywającą się z tą zacytowaną tu z Zachodnich mediów zostałby przez przygniatającą większość polskiego społeczeństwa określony mianem „skrajnego nacjonalisty”, „ksenofoba” i „anty-europejczyka”. Ta konstatacja daje chyba prawo do postawienia tezy, że patologiczne są nie tylko „polskie elity”, ale również większość społeczeństwa. Naszym odwiecznym wrogom udało się w ciągu ostatnich dwudziestu lat zamienić „dumny polski Naród” (tak był w mediach zachodnich często określany) w bezmyślne stado niewolników. Wydaje się, że nawet samych twórców tej swoistej transformacji zaskoczył rozmiar sukcesu. Czyż, więc istnieje szansa na jakąś sanację w obecnych realiach? Wszystko wskazuje na to, że nie. Każda sytuacja ma jednak także swe dobre strony. Dzięki takiemu stanowi rzeczy, obywatele III RP nie będą się buntować przeciw swemu losowi, który uznają za zupełnie naturalny atrybut polskiej rzeczywistości. Cały ciężar walki z pustoszącą świat międzynarodową finansjerą, która obecny kryzys wywołała i go nadal katalizuje, spadnie, więc na mieszkańców Grecji, Hiszpanii, Portugalii, czy nawet krajów arabskich. W momencie, kiedy to płomień przemian społecznych zaleje całą Europę, włączy się doń zapewne „polskojęzyczny Europejczyk” znad Wisły, ale też nie, dlatego że w końcu przejrzy na oczy, ale z wyższej konieczność demonstrowania prawdziwie „europejskich” zachowań. W końcu jak cała „europa” coś takiego robi to „polak” nie może pozostać w tyle. I być może nie, co innego jak ta „polska europejskość” zmiecie ze szczytów władzy nasze „europejskie elity”. Co daj Boże Amen! Ignacy Nowopolski Blog"

"O ile dobrze pamiętam", czyli zeznania Opary J. Opara w taki sposób przed Zespołem smoleńskim wspomina dzień tragedii: „podzieliliśmy się – Marcin Wierzchowski (…) udał się na teren lotniska Siewiernyj, natomiast my wraz... Znaczy ja wraz ze współpracownikami udałem się na teren cmentarza, (o której? - przyp. F.Y.M.) w Katyniu, gdzie mieliśmy też przypilnować i sprawdzić, czy aby na pewno wszystko, wszystko jest gotowe na przyjazd p. Prezydenta. Generalnie wszystko było gotowe, powoli zbliżał się, powoli zbliżała się godzina przyjazdu p. Prezydenta, my wyłączyliśmy telefony komórkowe, żeby nie zadzwoniły w nieodpowiedniej chwili. Po kilku minutach, (o której? - przyp. F.Y.M.) zerknąłem na swój telefon wyciszony komórkowy i zobaczyłem kilkanaście nieodebranych połączeń, więc uznałem, że na pewno się coś pilnego stało, a dzwoniło kilka różnych osób (kto? - przyp. F.Y.M.) . Oddzwoniłem do pierwszej osoby. To był, o ile dobrze pamiętam, Adam Juhanowicz z biura prasowego, który krzycząc powiedział, że koniecznie muszę wyjść poza teren cmentarza, bo musi ze mną porozmawiać, bo stała się jakaś tragedia. Po tym spotkaniu próbowałem ustalić, co tak naprawdę się stało, a na terenie cmentarza już wśród dziennikarzy, (jakich? Czy dziennikarze nie pojechali na Siewiernyj? - przyp. F.Y.M.) pojawiały się (…) różne informacje, zresztą, bardzo sprzeczne. To znaczy, że jedni mówili, że samolot się rozbił, że wszyscy zginęli, inni mówili, że miał jakąś awarię (ilu tych dziennikarzy było? - przyp. F.Y.M.).Tak do końca nie było wiadomo, czy to chodzi o tupolewa, czy to o jaka czterdziestego.

http://www.youtube.com/watch?v=2GOdOCX5uu4

I uznałem, że najlepszymi, najbardziej wiarygodnymi informacjami na temat tego, co się stało, będą informacje od oficerów wojska garnizonu Warszawa, którzy byli na terenie cmentarza, (czemu Opara nie zadzwonił natychmiast do Sasina albo do szefa BOR-u? - przyp. F.Y.M.) . I o ile dobrze pamiętam, podbiegłem do płk. Śmietany i zapytałem go, co się stało. On powiedział, że samolot się rozbił, ale nic więcej nie wie. (Opara dalej do nikogo nie dzwoni, by dowiedzieć się czegoś więcej? Takie rozwiązanie byłoby przecież najprostsze – przyp. F.Y.M.) Podjąłem decyzję, że, no nie pozostaje nic innego, jak tylko zebrać współpracowników, tych, których się da, zorganizować jakiś środek transportu (to nie mieli swojego służbowego auta? - przyp. F.Y.M.), by udać się na teren lotniska Siewiernyj. (Jak więc się dostali na miejsce? Byli eskortowani przez Rusków? Skąd wiedzieli jak jechać? - przyp. F.Y.M.) Tam było kilku, kilkunastu, no trudno mi w tym momencie powiedzieć, pracowników ambasady polskiej w Moskwie, było sporo funkcjonariuszy różnych służb rosyjskich, od OMON-u po FSB, po celników, znaczy, to była taka, 20, 30 osób, no trudno mi powiedzieć, jak to się propozycjonalnie (?? - przyp. F.Y.M.) rozkładało między tymi służbami, ale było to około 20, 30 rosyjskich funkcjonariuszy. Po płycie lotniska w tym momencie, (o której? - przyp. F.Y.M.) jeździły w stronę katastrofy, bo jak się okazało w stosunku do tego miejsca, w którym my byliśmy, to do miejsca katastrofy było jakieś 400, 500 metrów i pasem lotniska w tamtym kierunku przemieszczały się różnego rodzaju samochody. Były to karetki pogotowia, straże pożarne (…) mój odbiór był taki, że te samochody, które tam się przemieszczały, to mogłyby równie dobrze stać w muzeum techniki w Otrębusach, no, że to były samochody, rodem z lat, nie wiem, 50., 60. (czy to jest w tym momencie najistotniejsze? - przyp. F.Y.M.). No i tam udaliśmy się w kierunku pracowników ambasady polskiej, no, żeby od nich jakby dowiedzieć się, jak wygląda tak naprawdę sytuacja. Oni też do końca w stu procentach nie byli pewni (??? - przyp. F.Y.M.), tym niemniej jeden z pracowników polskiej ambasady, no powiedział, że generalnie ten samolot się rozbił, ale prawdopodobnie trzem osobom udało się przeżyć katastrofę. Powiedział, że widział, czy słyszał, jak trzy ciała, znaczy, trzy karetki zabrały trzy ciała, które okazywały znaki życia. (…) Ta informacja jak szybko się pojawiła, tak szybko okazała się o tyle nieaktualna, że przyjechał jeszcze raz z terenu lotniska w Katyniu (??? - przyp. F.Y.M. - tak w oryginale) p. płk. Śmietana, do którego jeszcze raz podszedłem, czy który podszedł do mnie, już tego dokładnie nie pamiętam i który mi powiedział, że jest na 100% pewien, że nikt nie przeżył tej katastrofy. Powiedział, że taką informację ma od jakiegoś centrum operacyjnego lotu (??? - przyp. F.Y.M.), tzn. ja nie jestem w stanie dokładnie przytoczyć nazwy tej instytucji, na którą on się powoływał (…). Po jakimś czasie, nie wiem, ile tam, ile czasu spędziliśmy w tym miejscu, (w jakim? - przyp. F.Y.M.), ale pojawił się Jacek Sasin, który jakby był na terenie lotniska Siewiernyj w stosunku do nas myślę, że 40 minut wcześniej (a skąd Opara wie, kiedy przybył Sasin na lotnisko, skoro w Katyniu nie widział wyjazdu Sasina? - przyp. F.Y.M). Wyjechał zza tego szlabanu (jak to wyjechał? Zza szlabanu? To był na lotnisku czy poza lotniskiem? Czy też oni czekali przed lotniskiem? - przyp. F.Y.M.) i powiedział, że on musi wracać do Polski. Natomiast w tzw. międzyczasie okazało się (jak to „okazało się”? Kto to zakomunikował i kiedy? - przyp. F.Y.M.), że ma zostać powołany, ma zostać powołane coś na kształt sztabu kryzysowego i (…) ten sztab ma funkcjonować na terenie siedziby gubernatora obwodu smoleńskiego i że on przekazał mi taką informację, że on wraca do Polski, będzie mu towarzyszył Darek Gwizdała, a ja z grupą współpracowników mam zostać na miejscu i (I teraz kolejna, po tej o Sasinie przy szlabanie i o powołaniu sztabu, wyjątkowo ważna informacja – przyp. F.Y.M.) pojechać do tego sztabu, tak? No tak też się stało, do tego sztabu udaliśmy się, nie wiem, w czterech, pięciu pracowników kancelarii plus praktycznie cała obsada, cała obsada ambasady polskiej w Moskwie.” Ta ostatnia informacja jest o tyle istotna, że potwierdza ona przypuszczenia nie tylko moje, ale i innych blogerów, że przez jakiś czas (godzina? dwie?) po „ogłoszeniu katastrofy” w ogóle polskich urzędników państwowych NIE BYŁO na Siewiernym. Jest to sytuacja wprost nieprawdopodobna i zaiste szokująca. Niewykluczone, bowiem, że ci urzędnicy w żadnych wstępnych identyfikacjach ciał po prostu nie brali udziału – nie mówiąc o kontrolowaniu sytuacji i przekazywaniu jakichś informacji o niej do Polski. Jak widzimy wyżej, historia opowiadana przez Oparę zawiera sporo skrótów czasowych – być może jest to wina materiału wideo, który chyba nie ma ciągłego charakteru i coś jest w nim powycinane, aczkolwiek, jeśli czyta się inne relacje Opary, wrażenie jest podobne. Wiele szczegółów w tej opowieści jest przemilczanych, a precyzyjne godziny poszczególnych zdarzeń nie istnieją. Sytuacja na cmentarzu w Katyniu opisana jest dość lakonicznie (czy były już nabożeństwa, czy nie? Skąd aż tylu dziennikarzy? Kiedy zniknęli borowcy? Gdzie Sasin? Itd.). Lotnisko Siewiernyj widzimy jak zza szyby miejskiego autobusu przemykającego w głąb Smoleńska. Za to Opara opisuje ruski „sztab” albo ruskie drezyny, nie zaś np. to, co się działo wokół wraku. Był, więc w ogóle na pobojowisku? Na pewno inną ważną informacją jest ta o 2 lub 3 listach ofiar (8'01''). Pojawienie się „najdłuższej” listy ofiar Opara tłumaczy tak, że została ona opracowana na podstawie „książeczki” MSZ-u i: „tam nastąpił drobny błąd, tzn. przy pewnych nazwiskach, to było około 10-ciu czy 12-tu osób, między innymi ja tam się znajdowałem, zabrakło w tej książeczce takiej gwiazdki i odnośnika tej gwiazdki, że dana osoba przebywa na miejscu już tam od 9-go, 9-go kwietnia.” Jak tę samą historię (od Katynia po Siewiernyj) opowiada Opara w książce „Mgła”? Wracamy do Katynia: „Pierwszą informację o tym, że wszyscy zginęli, dostałem, kiedy byłem jeszcze na terenie cmentarza katyńskiego. Przekazał mi ją pan pułkownik Grudziński z garnizonu warszawskiego. Kiedy pojawiły się pierwsze informacje, że był wypadek – pamiętam – tak naprawdę nie zaniepokoiłem się (?? - przyp. F.Y.M.).Mówiono, że są ranni, ale wielu osobom nic się nie stało (kto to mówił? - przyp. F.Y.M.). Później dowiadywaliśmy się („my”, czyli kto? - przyp. F.Y.M.), że ofiar jest coraz więcej, że coraz mniej osób przeżyło. A ostatnia wersja, która do nas dotarła, była taka, że przeżyły tylko trzy osoby, reszta nie żyje. Ta ostatnia informacja przekazana została nam przez przedstawicieli naszej ambasady (…). O ile dobrze pamiętam to pułkownik Grudziński lub pułkownik Śmietana powiedział, że ma informację z pewnego źródła, że nikt nie przeżył (...)” (s. 179-180). I teraz dopiero ciekawostka (pamiętajmy, co mówił Opara wyżej, tj. o 40 minutach odległości czasowej między jego wyjazdem a Sasina): „Na miejsce katastrofy jechaliśmy z cmentarza katyńskiego. Ruszyliśmy dziesięć, piętnaście minut po ministrze Sasinie, mieliśmy własny samochód z kancelarii. Trasę, którą normalnie pokonuje się w trzydzieści minut, przemierzyliśmy w dziesięć. Bez problemu wjechaliśmy na teren lotniska, zatrzymali nas przed płytą lotniska, gdzie kłębiło się wielu ludzi: służby federalne, nasi dyplomaci, konsulowie. Zostaliśmy poproszeni o opuszczenie samochodu. Staliśmy, więc i czekaliśmy (nie ma ani słowa o przybyciu na „miejsce wypadku” - przyp. F.Y.M.) (…) Wszędzie biegali ludzie, krzyczeli, wszędzie jeździły samochody, czerwone – myślę, że straży pożarnej – także takie, które wyglądały jak karetki pogotowia. Wszystkie przypominały pojazdy, jakie w Polsce możemy zobaczyć na filmach Barei, które naprawdę mogłyby być główną atrakcją w muzeum techniki. Panował totalny chaos. Nikt nie wiedział dokładnie, co się stało, gdzie się stało? Rosjanie mówili: przecież czwarty raz podchodził do lądowania, kto to czwarty raz podchodzi do lądowania? Piloci – wina pilotów (…) Byli tacy, którzy mówili, że dwa razy widzieli przelatujący samolot, że przygotowywał się do lądowania i podrywał – tak mówili Rosjanie, – że oni widzieli na własne oczy godzinę temu, (czyli, o której? - przyp. F.Y.M.), jak samolot podchodził do lądowania, odbijał, robił koło, wracał, znowu przelatywał, znowu odbijał. (…). Minister Sasin wydał mi polecenie, (kiedy, w jakich okolicznościach? Nie rozmawiali o „katastrofie”? Nie opowiadał Sasin od razu, co zobaczył? - przyp. F.Y.M.): miałem zostać na terenie lotniska, ponieważ minister musiał wrócić pilnie do Warszawy, bo – jak mówił – dzieją się tam niepokojące rzeczy. Zgodnie z wytycznymi ministra pojechałem, (o której? - przyp. F.Y.M.) do sztabu antykryzysowego, który został powołany w Smoleńsku przy siedzibie gubernatora (...)” (s. 180-181) A tak Opara opowiada w tegorocznym, styczniowym wywiadzie dla „NDz”: „- Kiedy pojechał Pan do Smoleńska? - Byłem tam od 9 kwietnia. Pracowałem w departamencie organizacyjnym odpowiadającym za przygotowanie wszystkich wizyt prezydenta, zarówno krajowych, jak i zagranicznych. W tym również tej w Smoleńsku. Moim zadaniem było sprawdzenie, czy wszystko jest gotowe na przyjazd prezydenta.

Przeprowadziliśmy wizję lokalną. Już o godz. 17.00 dnia poprzedniego byliśmy na cmentarzu w Katyniu, gdzie pod względem organizacyjnym zastaliśmy to, co pozostało po wizycie Tuska dwa dni wcześniej. - Gdzie Pan był drugiego dnia, 10 kwietnia rano? - Jako pracownicy kancelarii podzieliliśmy się obowiązkami. Część osób (jaka część, skoro tylko M. Jakubik był jeszcze z kancelarii? - przyp. F.Y.M.) z Marcinem Wierzchowskim pojechała na płytę lotniska. Kolega miał za zadanie powitać pana prezydenta, sprawdzić, czy wsiądzie do samochodu, i wraz z kolumną przyjechać na cmentarz katyński, gdzie byłem wraz z Jackiem Sasinem, Adamem Kwiatkowskim, Dariuszem Gwizdałą. Na cmentarzu byli także pracownicy Biura Kadr i Odznaczeń, bo podczas uroczystości przewidziano również odznaczenia. - Ktoś do Pana zadzwonił z informacją o katastrofie? - Gdy już byłem pewien, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, po prostu usiadłem i wyłączyłem dźwięk dzwonka w telefonie, by potem nieoczekiwanie nie zaczął dzwonić. W pewnym momencie intuicyjnie go wyjąłem (nie przestawił sobie telefonu na wibracje? - przyp. F.Y.M.)i zobaczyłem, że z ostatnich 5 minut mam 18 nieodebranych połączeń. Dookoła jednak był spokój, ludzie, kombatanci, zaproszeni goście - wszyscy oczekujący na przyjazd prezydenta. - Kto dzwonił? - Jacek Sasin, Adam Kwiatkowski, Adam Juhanowicz - różne osoby, które były na miejscu. Więc już byłem pewny, że coś się stało, choć nie wiedziałem, co. Siedziałem obok kolegi z gabinetu szefa kancelarii Władysława Stasiaka. Zadzwoniłem, więc do Adama z biura prasowego i mówię mu: "Adaś, wściekliście się wszyscy? Mam 18 nieodebranych połączeń na telefonie. Co się stało?". A on chaotycznie mówił do słuchawki: "Masakra, nawet nie wiem, jak ci to powiedzieć, wypadek. Sasin pojechał na lotnisko!". Stał obok dziennikarzy i miał już pierwsze informacje o katastrofie, choć mówiąc mi to wszystko, nie miał jeszcze pełnego obrazu, jak to naprawdę wygląda. Postanowiliśmy pobiec do samochodu (no, więc pobiegli czy postanowili pobiec? - przyp. F.Y.M.), by czegoś więcej się dowiedzieć, a w międzyczasie podszedłem - o ile dobrze pamiętam - do pułkownika Śmietany z Garnizonu Warszawa odpowiedzialnego za kompanię reprezentacyjną i tzw. ceremoniał wojskowy, w przekonaniu, że jako wojskowy jest lepiej poinformowany o tym, co mogło się wydarzyć. Powiedział mi tylko, że "był wypadek". Początkowo myślałem, że może samolot po prostu zjechał z pasa, zawadził o coś i najwyżej tyle. Pojechaliśmy, więc na lotnisko (nie wystarczyło zadzwonić do Sasina? - przyp. F.Y.M.). - Kiedy Pan dotarł na Siewiernyj? - Najwyżej półtorej godziny od wypadku. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zostaliśmy zatrzymani tuż przed wjazdem na płytę lotniska. Nie mogliśmy się od razu dostać na miejsce katastrofy, gdzie byli już obecni pracownicy polskiej ambasady w Moskwie (w książce „Mgła” ci pracownicy czekali na lotnisku przy bramie wjazdowej – przyp. F.Y.M.)), w tym ambasador Tomasz Turowski. Stąd w tym momencie nie wiedzieliśmy dokładnie, co się w tym czasie stało. Na tę chwilę zarówno my, jak i ludzie na cmentarzu mieliśmy dwie informacje: był wypadek, trzy osoby przeżyły. Uważam, że dziś należy wyjaśnić, kto taką informację przekazał dziennikarzom czy agencjom informacyjnym? Prawdopodobnie był to ktoś z ambasady, a ja z dużą dozą prawdopodobieństwa śmiem twierdzić, że był to pan Tomasz Turowski. To on poinformował nas o tym, że samolot uległ katastrofie, ale trzy osoby wykazywały oznaki życia i zostały przewiezione do szpitala. Dziś dokładnie nie potrafię powtórzyć jego słów. Ale to on mówił, że trzy karetki zabrały trzy ciała do Smoleńska. Po około 20 minutach ta informacja została zdementowana. Prawdopodobnie któryś z oficerów z garnizonu warszawskiego powiedział mi: "Kuba, Kuba, przecież wszyscy zginęli, wiem to z dobrego źródła"(to już nie Grudziński ani Śmietana? - przyp. F.Y.M.). - Co mówiono w tym czasie o przyczynach katastrofy? - "Wina pilotów, wina pilotów, cztery razy podchodzono do lądowania". Taką informację przekazywano ludziom i oni to powtarzali. Być może zlewała się im wcześniejsza wiadomość o trudnościach z lądowaniem, Jaka-40 oraz Iła-76. Pracownicy ambasady również mówili o kilkakrotnym lądowaniu. To, co przekazał mi jakiś Rosjanin, paradoksalnie jest lansowane do dzisiaj. - Okazało się, że minister Jacek Sasin jest żyjącym najwyższym rangą urzędnikiem Kancelarii Prezydenta obecnym w Smoleńsku. Podjął, więc decyzję, że będzie musiał wrócić do Polski? - Jacek Sasin podjął taką decyzję około godz. 11.00 czasu polskiego. Próbowałem mu zorganizować powrót do Warszawy. Na lotnisku stał, Jak-40, który wcześniej przywiózł polskich dziennikarzy. Poza tym w siedzibie gubernatora obwodu smoleńskiego zostało zorganizowane coś na kształt sztabu antykryzysowego (...)”

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110110&typ=po&id=po41.txt

Czyżby Sasin już o 11-tej wsiadł, do jaka-40 i „czekał na wylot” przez następne kilka godzin, zaś niedługo po 11-tej Ruscy zwołali w siedzibie gubernatora „sztab”, do którego zjechali się (wszyscy?) polscy urzędnicy z ambasady i kancelarii, by „weryfikować listy ofiar”? To kto z Polaków w ogóle pozostał na Siewiernym w tamtym czasie? Paru borowców? FYM

III RZECZPOSPOLITA CZY „TRZECIA FAZA”? NA POCZĄTKU BYŁA ZBRODNIA... Teza, iż porwanie i zabójstwo księdza Jerzego było zdarzeniem zaplanowanym, jako początek drogi do „okrągłego stołu”, może wydawać się karkołomna, jeśli w ocenie działań partii komunistycznej nie uwzględni się, że były one pozbawione autonomii i poddane nakazom sowieckiego okupanta. Wszelkie wydarzenia, będące efektem działań partii i służb komunistycznych, jeśli ich zasięg obejmował całe życie publiczne i polityczne PRL musiały uwzględniać interes Związku Sowieckiego i stanowiły część globalnej strategii. Bez zrozumienia mechanizmów tej zależności nie sposób dokonać prawidłowej oceny rzeczywistości lat 80. „Nasza jedyna obecnie strategia”, - mówił Lenin już w lipcu 1921 roku -, „to stać się silniejszym, a co za tym idzie, mądrzejszym, bardziej racjonalnym, bardziej oportunistycznym. Im bardziej będziemy oportunistyczni, tym szybciej zgromadzą się masy dookoła nas. Gdy zwyciężymy nad masami przez naszą racjonalną postawę, użyjemy wtedy ofensywnej taktyki, w najściślejszym znaczeniu tego słowa”. Anatolij Golicyn, w rozdziale zatytułowanym „Nowa metodologia” przedstawia dwie metody analizowania zdarzeń w świecie komunizmu: „Wedle konwencjonalnych poglądów, opartych na przestarzałej metodologii, każde z wydarzeń wskazujących na zmiany w reżimie komunistycznym było objawem spontanicznego wzrostu tendencji odśrodkowych wewnątrz międzynarodowego komunizmu. „Nowa metodologia” prowadzi do całkowicie odmiennego wniosku stwierdzającego, że wszystkie one tworzą część serii zazębiających się strategicznych operacji dezinformacyjnych, zaplanowanych na potrzeby wdrażania długoterminowej polityki Bloku i jej strategii. Istotą „nowej metodologii”, która odróżnia ją od starej, jest wzięcie pod uwagę nowej doktryny i uwzględnienie roli Dezinformacji. Konwencjonalna metodologia często próbuje analizować i interpretować wydarzenia w świecie komunistycznym w oderwaniu, w systemie „rok po roku”; inicjatywy komunistów są traktowane, jako spontaniczne działania na rzecz osiągnięcia celów krótkoterminowych.” Przypomnienie tego cytatu było konieczne, by spojrzeć na zabójstwo księdza Jerzego poprzez pryzmat planowanej przez władców Kremla „odnowy”, dostrzec w nim element dalekosiężnej strategii partii komunistycznej, w której dla Polski przewidziano miejsce pola doświadczalnego. Tę fazę strategii Golicyn charakteryzuje następująco: „Dysponując wieloma partiami u władzy, ściśle powiązanymi ze sobą, które zawsze potrafią wykorzystywać okazje dla poszerzania swojej bazy i wykształcenia doświadczonych kadr, stratedzy komunistyczni są wyposażeni obecnie, przy realizowaniu swojej linii politycznej, w takie techniki i strategie gotowe do puszczenia w ruch, jakie byłyby w ogóle poza wyobraźnią Marksa, niedostępne do praktycznego użycia przez Lenina i nie do pomyślenia przez Stalina. Wśród takich, nierozpoznawalnych dawniej strategii, są: wprowadzenie fałszywej liberalizacji we Wschodniej Europie, a prawdopodobnie i w samym Związku Sowieckim, oraz wykorzystywanie fałszywej niezależności przez reżimy w Rumunii, Czechosłowacji i Polsce”. Z tego punku widzenia należy odrzucić pogląd, jakoby morderstwo kapłana było efektem wewnątrzpartyjnych rozgrywek lub jakiejkolwiek samowoli. Istota funkcjonowania systemu komunistycznego, opartego na totalnym podporządkowaniu wszystkich struktur państwa wyklucza taką możliwość. Oportunizm – zgodnie z leninowską dyrektywą, był sposobem działania jednostek i całych państw. Po skutecznym przeprowadzeniu polskiej „fazy drugiej”, czyli stanu wojennego, którego celem miało być wprowadzenie ruchu „Solidarności” pod ścisłą kontrolę i przygotowanie politycznej konsolidacji, należało spodziewać się podjęcia działań zmierzających do „fazy trzeciej”. Od roku 1982, w sukcesji po Breżniewie na moskiewskim tronie zasiada wieloletni szef KGB Jurij Anropow. W opinii niektórych historyków to on właśnie rozpoczął proces tzw. liberalizacji i odwilży w ZSRR. Po raz kolejny analiza Golicyna, sporządzona w początkach lat 80. wyda się profetyczna. Na stronie 511 swojej książki autor napisał:„Mianowanie byłego szefa KGB, który był odpowiedzialny za przygotowanie fałszywej strategii liberalizacji w ZSRR, informuje, że był to czynnik decydujący przy wyborze Andropowa, a także wskazuje na rychłe nadejście takiej „liberalizacji” w bliskiej przyszłości. [...] Mianowanie Andropowa, uwolnienie przywódcy „Solidarności” oraz zaproszenie przez polski rząd Papieża do odwiedzenia Polski, wszystko to wskazuje, że stratedzy komunistyczni prawdopodobnie planują ponowne pojawienie się „Solidarności” na scenie politycznej, oraz utworzenie na wpół demokratycznego rządu w Polsce (pomyślanego jako koalicja partii komunistycznej, związków zawodowych i Kościoła), następnie, poczynając od około roku 1984 pojawią się reformy polityczne i gospodarcze w ZSRR.” Krótki epizod rocznych rządów Konstantina Czernienki można uznać za potwierdzenie skuteczności strategii dezinformacji. Po „betonowym” starcu, rządy światowe z ulgą odebrały dojście do władzy „reformatora” Gorbaczowa, szybko zapominając, że był protegowanym kagebisty Andropowa. Przy zachowaniu proponowanej powyżej optyki, w procesach zachodzących w Polsce można bez trudu dostrzec odbicie kremlowskiej strategii. Istnieją dowody, wskazujące, że zabójstwo księdza Jerzego było zewnętrznie inspirowane i wpisane w taktykę działań sowieckich. We wrześniu 1984 r. w centralnej prasie sowieckiej wydrukowano materiał o organizacji antykomunistycznej w kościele św. Stanisława Kostki. W praktyce bloku komunistycznego, publikacja „Izwiestii” była publicznym ponagleniem polskich towarzyszy, by jak najszybciej rozwiązali problem niewygodnego kapłana. Tezy zawarte w artykule zostały dokładnie powtórzone w "Pro memoria" skierowanym do Episkopatu Polski przez Urząd do spraw Wyznań. W części I cytowałem fragmenty tych publikacji i przedstawiłem kalendarium roku 1984 – ową zbrodniczą chronologię, prowadzącą do mordu na księdzu Jerzym. W kontekście planowanej „fazy trzeciej”, na uwagę zasługuje również przemówienie Jaruzelskiego wygłoszone 3 czerwca 1984 roku, na zakończenie XVI Plenum KC PZPR, w którym pada zapowiedź przejęcia kontroli nad „ludźmi pracy”: „Jak pamiętamy, miliony ludzi domagały się tak niedawno demokratyzacji, decentralizacji, samorządności. Poszliśmy daleko w tym kierunku. I spójrzcie - co się okazuje? Wykorzystanie stworzonych możliwości jest wysoce niepełne. Zwiększoną odpowiedzialność niezbyt chętnie bierze się na własne barki. Od okrzyku do okrzyku, od skrajności do skrajności — to jakże częsta u nas choroba. Dlatego zdarza się, że przegrywamy. Raz z autokratyzmem, drugi raz z żywiołem; raz — z konserwatywnym bezwładem, drugi — z nieokiełznaną demagogią. Jaki z tego wniosek? Nasza partia jest siłą w państwie kierowniczą i w społeczeństwie przewodnią.[...]

Główne partyjne zadanie — to być ideowym przewodnikiem i organizatorem, wyrazicielem i wykonawcą robotniczej woli we wszystkich, wielkich i małych sprawach, siłą żywotnie ludziom pracy potrzebną. Walczyć z tym, co słusznie oburza — z niesprawiedliwością, z naruszaniem robotniczej godności, ze społecznym złem. Słowem — być wśród ludzi.[...] Mówiliśmy otwarcie o wielu ważnych dla Polski sprawach [...]. Bierzemy przeszkodę po przeszkodzie. Intensywnie pracujemy nad planem na przyszłe pięciolecie. Nad założeniami rozwojowymi do 1995 r. Wiążemy je ściśle z braterską współpracą ze Związkiem Radzieckim, z innymi państwami socjalistycznymi. Jutro jest, musi być naszą szansą. Aby się spełniła, partia musi być z robotnikami, robotnicy z partią”. Zwiastunem „nowego otwarcia” mogło być bezterminowe odroczenie procesu czterech działaczy KOR – (Michnika, Kuronia, Romaszewskiego,Wujca )oraz lipcowa powszechna amnestia. Dotarcie do robotników, do społeczeństwa wymagało przetarcia szlaków wiodących do przywódców opozycji, by z ich grona wyselekcjonować grupę gotową do podjęcia rozmów. Można pytać: po co partii komunistycznej potrzebne było zabójstwo Kapelana „Solidarności”? Jakie cele spodziewano się osiągnąć? Czy śmierć księdza Jerzego była, jak chcą niektórzy, „wypadkiem przy pracy”, próbą zastraszenia społeczeństwa, aktem bezmyślnego okrucieństwa, uderzeniem w Kościół? Czy – jak twierdzą inni – prowokacją wymierzoną w „Solidarność”, grą wewnątrz partii komunistycznej, efektem „wojny służb”? Nim spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, zacytuję fragment skazanej na zapomnienie książki Wojciecha Sumlińskiego – „Kto naprawdę Go zabił?, w której autor, w sposób spójny i rzetelny przedstawia prawdę o śmierci księdza Jerzego. Opisując realia roku 1984, Wojciech Sumliński trafnie kreśli obraz polskiego Kościoła i tak charakteryzuje stosunek komunistów do tego „problemu”: „W tym okresie prymas Józef Glemp oficjalnie stał na stanowisku, że najlepszym rozwiązaniem w relacjach z władzami PRL jest unikanie napięć, siłą rzeczy był więc zwolennikiem prowadzenia polityki kompromisu w kontaktach z władzami (aby zrozumieć tę postawę, należy pamiętać, iż będąc odpowiedzialnym na cały Kościół w Polsce, prymas nie mógł nie uwzględniać doświadczeń najczarniejszych dni okresu stalinowskiego i zakończonego właśnie stanu wojennego). Znaczna część duchowieństwa, działając zapewne z cichym przyzwoleniem księdza prymasa, otwarcie przeciwstawiała się reżimowi Jaruzelskiego i Kiszczaka – w efekcie Kościół stał się jedyną znaczącą działającą jawnie instytucją, która potrafiła dać odpór reżimowym władzom. Kościół był postrzegany przez kierownictwo MSW jako wróg numer jeden – zinstytucjonalizowany, mający oparcie w społeczeństwie, ideologicznie wrogi przeciwnik ustroju PRL. Innymi słowy – grupa Jaruzelskiego i Kiszczaka postrzegała Kościół jako zagrożenie. Postawę tę odzwierciedlają między innymi fragmenty wypowiedzi na forum Biura Politycznego KC PZPR (jesień 1984): „W dalszym ciągu Kościół toleruje podważanie ustroju socjalistycznego. Mimo oficjalnych zakazów praktycznie pozwala części kleru i działaczy opozycyjnych na wykorzystanie obiektów sakralnych do dyskredytowania socjalistycznego państwa i jego władz. Toleruje wywoływanie napięć na tle umieszczania krzyży w szkołach i obiektach użyteczności publicznej. Nie przeciwstawia się przejawom nietolerancji ze strony niektórych księży wobec ludzi wierzących, osłania działaczy antysocjalistycznych”. Ma rację autor, gdy twierdzi, że Kościół był wrogiem numer jeden, a partia komunistyczna dostrzegała w nim największe zagrożenie. Trzy lata po wprowadzeniu stanu wojennego, rozlicznych represjach, wytężonej „pracy” bandytów z Grupy „D” Departamentu IV MSW, wewnątrzkościelnych działaniach tajnych współpracowników i rzeszy agentury – Kościół nadal stanowił niezdobyty bastion, był suwerenną i autonomiczną strukturą wewnątrz sowieckiego dominium. Przede wszystkim, był w posiadaniu wartości, o której partia komunistyczna w Polsce mogła tylko marzyć – sprawował rząd dusz na podstawie autentycznego, nieprzymuszonego zaufania, jakim obdarzało Kościół polskie społeczeństwo. Dla sowieckich strategów było oczywiste, że chcąc przeprowadzić w Polsce eksperyment „historycznego kompromisu” muszą brać pod uwagę zachowanie i postawę hierarchów Kościoła Katolickiego. Ten czynnik wydawał się na tyle istotny, że od reakcji Kościoła mogło zależeć powodzenie lub klęska planowanej „odnowy”. W ramach tego założenia, pod nadzorem sekretarzy KC PZPR Świrgonia i Czyrka powstał projekt zatytułowany „Założenia polityki wyznaniowej państwa”, dający ideologiczne podwaliny zaostrzenia kursu w stosunku do Kościoła. O protokole posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR z 25 września 1984 roku, na którym dyskutowano ten projekt, wspomina w swojej książce Wojciech Sumliński. Można zastanawiać się, na ile ów dokument, ( o którym Kościół musiał przecież wiedzieć) zawierał realne dyrektywy, na ile zaś stanowił jeden z elementów strategii dezinformacji, mając za cel wymuszenie ugodowej postawy hierarchii kościelnej.

Już w trakcie „fazy drugiej”, po wprowadzeniu stanu wojennego wykorzystanego również jako test zachowań społecznych, komuniści mieli okazję przekonać się, że pragmatyczna postawa prymasa Polski może stanowić dla nich ważny atut w planowaniu kolejnych kroków. Czym innym jednak była polityka kompromisu, forsowana przez większość Episkopatu, wynikająca z wielowiekowej mądrości Kościoła od akceptacji porozumienia z władzą komunistyczną i odegrania roli jednego ze wsporników tej ugody. By osiągnąć tak dalece korzystną konwersję postawy hierarchii kościelnej, nie ryzykując jednocześnie efektu radykalizacji, musiano zastosować środek adekwatny do zamierzonego celu. Porwanie i zabójstwo księdza Jerzego stanowiło decyzję perfekcyjnie zaplanowaną i niezwykle trafną – z punktu widzenia sowieckiej strategii. Zapewne nigdy nie dowiemy się, kto był autorem tego iście szatańskiego planu. Gdy z perspektywy naszej dzisiejszej wiedzy, spojrzeć na sytuację roku 1984, nie sposób wskazać żadnego alternatywnego zdarzenia, które w podobny sposób mogło wywrzeć wpływ na sprawy polskie. Można wyróżnić trzy przyczyny, dla których ten mord stanowił zbrodniczo idealny środek do celu. W osobie księdza Jerzego spotykają się dwa, elementarne czynniki, decydujące wówczas o kształcie polskiej rzeczywistości: „Solidarność” i Kościół Katolicki. Jego kapłaństwo i patriotyzm, siła wiary i wierność ideałom „Solidarności” wręcz pretendują kapłana do roli, jaką przeznaczyli Mu oprawcy. Jednocześnie, „Solidarność” i Kościół - to dwa największe zagrożenia, z którymi partia komunistyczna nie jest w stanie sobie poradzić, a które musi podporządkować swoim planom, jeśli chce zagwarantować swoje przetrwanie. Uderzenie w księdza Jerzego to cios w te dwa porządki – znienawidzone, lecz potrzebne, by móc nadal sprawować władzę i zachować jej dotychczasowe zdobycze. Było to uderzenie nie tylko symbolicznie godzące we wszystko, co dla Polaków stanowiło największą wartość, lecz obliczone na wywołanie określonej reakcji przywódców Kościoła i opozycji. W roku 1984 nie było w Polsce innej osoby, która łączyłaby w swojej działalności te dwie, najważniejsze dla społeczeństwa wartości. Ksiądz Popiełuszko był dla Kościoła polskiego błogosławieństwem. Nie wolno jednak ukrywać, że Jego działalność stanowiła problem dla hierarchów, że była wykorzystywana przez władze komunistyczne, jako argument przeciwko Kościołowi, dając asumpt do stosowania rozlicznych szykan i ograniczeń. Z zachowanych dokumentów wiemy, że wśród wielu hierarchów i dygnitarzy kościelnych postawa Kapelana Solidarności spotykała się z krytyką i niechęcią. Również Prymas Polski nie był wolny od takich odczuć. Być może nadejdzie kiedyś czas, gdy poznamy rolę, jaką w tym procesie odegrała agentura ulokowana w Kościele i w otoczeniu księdza Jerzego – współodpowiedzialna za Jego męczeństwo i śmierć. Wojciech Sumliński pisze w swojej książce: „SB miało wśród kościelnych hierarchów wyrobić księdzu Popiełuszce opinię karierowicza. Funkcjonariusze realizowali to zadanie z właściwą dla SB perfidią i cynizmem”. Wolno w tej sytuacji powiedzieć, że zniknięcie księdza Jerzego mogło zostać przez niektórych ludzi Kościoła odebrane, jako „rozwiązanie problemu”, jako przywrócenie właściwych proporcji pomiędzy posługą kapłańską, a zaangażowaniem w kwestie polityczne, mogło przysporzyć im argumentów za prowadzeniem zachowawczej, ograniczonej działalności duszpasterskiej. Działalność żoliborskiego kapłana, nie tylko dla władz komunistycznych była przeszkodą w procesie tzw. normalizacji stosunków państwo – Kościół. Wreszcie – zabójstwo Kapelana Solidarności było oczywistym ostrzeżeniem, aktem zastraszenia i wymuszenia posłuszeństwa. Precyzja uderzenia w postać bliską Kościołowi i „Solidarności” miała jednoznacznie wskazać, że władza nie cofnie się przed żadnymi środkami, by wyegzekwować posłuszeństwo. Zabójstwo było czytelnym sygnałem dla Kościoła, że nie może dłużej liczyć na pobłażliwość partii komunistycznej i musi brać pod uwagę, że władza zastosuje metody z lat stalinowskich. Choć reakcje społeczne (powołanie Komitetów Obywatelskich Przeciw Przemocy, działalność księży Suchowolca i Niedzielaka) zaprzeczały intencjom władz, nie można wykluczać, że wielu kapłanów i działaczy opozycyjnych poczuło się poważnie zagrożonych. Cele, jakie władze komunistyczne osiągnęły poprzez zabójstwo księdza Jerzego i sposób przeprowadzenia operacji, nakazują twierdzić, że mieliśmy do czynienia ze szczegółowo zaplanowaną, przeprowadzoną z żelazną konsekwencją wielowątkową kombinacją operacyjną, stanowiącą preludium „fazy trzeciej”. Myślę, że wszystkie elementy tej kombinacji zostały zrealizowane z premedytacją. Od początku zakładano, że ksiądz zostanie zamordowany w okrutny sposób, tak, by widok poddawanego torturom kapłana wstrząsnął kościelnymi świadkami oględzin zwłok. Od początku zakładano, że ujawnieni i osądzeni zostaną funkcjonariusze odpowiedzialni za porwanie, co miało wskazać na determinację działań bezpieki, ale również pozwoliło zamknąć sprawę i uchronić od odpowiedzialności prawdziwych morderców i mocodawców zbrodni. Od początku zakładano, że w kolosalnej, rozpisanej na setki głosów i wiele lat operacji dezinformacyjnej wezmą udział wyselekcjonowani działacze opozycji i ludzie Kościoła. Ten aspekt sprawy wydaje się najważniejszy, w kontekście przygotowań do „historycznego kompromisu”, bowiem władze komunistyczne dzieląc się prawdą o morderstwie uczyniły z grupy opozycjonistów i kościelnych dygnitarzy, uczestniczących w kampanii dezinformacji faktycznych wspólników w zbrodni i zakładników swoich planów. Wiemy, że powstały wówczas układ i zmowa milczenia obowiązuje do dnia dzisiejszego, co pozwala nazwać zabójstwo księdza Jerzego mordem założycielskim III RP. W kolejnej części przedstawię reakcje niektórych środowisk, które zdają się potwierdzać, że współbrzmienie głosów części opozycji i władz komunistycznych nie było przypadkowe i stanowiło integralną część kombinacji związanej z zabójstwem księdza Jerzego. Przywołam obecnie słowa Lecha Wałęsy z wywiadu, udzielonego „Tygodnikowi Mazowsze” 13 grudnia 1984r. Od zamordowania Kapelana „Solidarności” upłynęły niecałe dwa miesiące, gdy przewodniczący Związku mówił: „Od początku, od Sierpnia wiedziałem, że ruch będzie etapowy, że wielkich rzeczy w pierwszym etapie osiągnąć nie będzie można. [...] Ruch „S” jest w moim odczuciu silniejszy, głębszy niż kiedykolwiek. [...] Polska jest szachownicą, na której my gramy w szachy, a partner w warcaby. Oni mówią o zwycięstwach, my też mówimy, że to jednak my zwyciężamy. A tu nikt nie może zwyciężyć, tu trzeba się umówić do jednej gry. Niezależnie od tego, jakie mamy poglądy, pracować musimy w jednym kierunku. A ten kierunek to jest nasz kraj, to jest Ojczyzna, którą trzeba robić. [...]” Powyższy tekst pochodzi z rozdziału drugiego mojej książki „III Rzeczpospolita czy „Trzecia Faza” wydanej przez Wydawnictwo „ANTYK”. Próbuję w niej przedstawić scenariusz, który doprowadził do obrad „okrągłego stołu” i wyborów 1989 roku oraz dał początek budowie państwa nazwanego III RP. Jest to wizja dalece odbiegająca od oficjalnych przekazów, niepoprawna politycznie i naszpikowana „teoriami spiskowymi”, z których najbardziej obrazoburcza wydaje się teza o metamorfozie komunizmu i jego dalszym trwaniu. Aleksander Ścios


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
I CSK 473 10 1 (2)
Zobowiązania, ART 869 KC, I CSK 473/07 - wyrok z dnia 4 kwietnia 2008 r
465 473
PN IEC 60364 4 473 1999
473 , WYCHOWANIE ESTETYCZNE
brakujące strony 472 473 vademecum
473
473
473
473
Dz U 1996 nr 101 poz 473
473, W7 - inżynierii środowiska
473
473
473
21 Cykl 466 473

więcej podobnych podstron