123

21 listopada 2009 Ideologię rozpoznaje się po deformacji języka... Pan Waldemar Pawlak z Polskiego Stronnictwa Ludowego, jednocześnie wicepremier i minister gospodarki, całej gospodarki, zapowiedział, że:” mój resort w najbliższych latach skupi się na tworzeniu najlepszych w Europie warunków prowadzenia działalności gospodarczej”(???). No nareszcie- chciałoby się rzec, gdyby nie fakt, że pan Waldemar Pawlak kręci się w kręgach rządowych już ładnych parę lat i jakoś nic z tych zapowiedzi nigdy nie wynikło- wprost przeciwnie. Jesteśmy coraz bardziej uwięzieni w sieci przepisów, wysokich podatków i łapskach biurokracji. To- rozumiem- - ma się zmienić i pan Waldemar Pawlak zacznie od likwidacji Ministerstwa Gospodarki, które to ministerstwo , jest tak potrzebne w gospodarce wolnorynkowej, jak psu piąta noga. Za swój sukces, pan wicepremier uważa między innymi, wypracowanie pakietu antykryzysowego na forum Komisji Trójstronnej oraz „ bezpieczną” politykę energetyczną(???). No tak! Ględzenie i ustalanie zasad gospodarczych między pracodawcami,  związkami zawodowymi i rządem ma być remedium na poprawę sytuacji gospodarczej. Przecież to jest od lat realizowane i jakoś poprawy nie widać. Chodzi jak zwykle zresztą, o przeciągłe ględzenie i konsultacje  oraz  pozorowane działania mające jak zwykle przykryć niemoc biurokracji rządowej, zainteresowanej we własnych interesach, a nie interesach przedsiębiorców, bo one z natury  są sprzeczne. Biurokracja ma swoje interesy- a przedsiębiorcy – swoje. Ponieważ biurokracja ma władzę nad przedsiębiorstwami, więc robi z nimi co chce, a przede wszystkim wyciąga z nich pieniądze na swoje fanaberie, jak najbardziej biurokratyczne. I co oni tam ustalają w tej Komisji Trójstronnej? W miarę znośne warunki rabunku i warunki brzegowe ujajania prywatnej własności? Komisja Trójstronna powinna być jak najszybciej zlikwidowana, żeby w Polsce mógł zapanować  jako taki wolny rynek, a tak grzęźniemy w socjalizmie trójstronnym i ustalającym warunki  penetracji prywatnej własności przez związki zawodowe i rolę rządu  jako nadzorcy rabowania i ujajania. To już wolę przezabawnego ministra z kancelarii pana prezydenta Kaczyńskiego, pana Władysława Stasiaka, który swoim sposobem mówienia, zawsze wprowadza mnie w nastrój  pewnej nirwany, pewnej uległości, pewnej zadumy wobec serwowanych przez niego faktów i komentarzy. Ostatnio w sprawie służb specjalnych powiedział coś takiego:” Z Krakowa był Szewczyk Dratewka, którego można uznać za prekursora polskich sił specjalnych”(???) Czy to nie  dobre? Nawet doskonałe! Ale w kabarecie! Co prawda w socjalizmie, nasze życie stało się kabaretem, ale mimo wszystko niezłe. Spóźniony uczestnik wchodzi na zorganizowany odczyt i pyta najbliższą osobę: - Jak długo już mówca mówi?- pyta najbliższą osobę. - Dwie godziny. - A o czym  mówi? - Jeszcze nie powiedział. Wszystko to dzieje się, gdy tymczasem rząd Republiki Federalnej Niemiec przyjął stanowisko, że  każdy Niemiec, który urodził się przed 2 sierpnia 1945 roku na terenach Rzeszy na wschód od Odry i Nysy, nie jest uznawany w danych meldunkowych za osobę urodzoną za granicą- poinformował o tym „Frankfurter Allgemeine Zeitung”(!!!) Dalszy ciąg znanej polityki niemieckiej ekspansji na Wschód..(???) Bo według artykułu 116 Ustawy Zasadniczej Niemiec, Niemcem w rozumieniu ustawy jest ten, kto posiada niemiecką przynależność państwową, lub ten, kto jako uciekinier albo wypędzony narodowości niemieckiej, lub jako małżonek albo potomek, znalazł przyjęcie na terytorium Rzeszy Niemieckiej w granicach z 31 grudnia 1937 roku(???). Oni robią swoje- a my? Następuje  kompletny rozkład państwa, szykują się nowe podatki, wykańczamy sami siebie, swoimi rękoma, poprzez stworzony system. Państwo polskie nie ma żadnej siły, żeby nas obronić. Rośnie natomiast w siłę, żeby nas pognębić. Biurokracja się rozrasta w sposób nieprawdopodobny, upadające drobne i średnie firmy, stanowiące o podstawach bytu dopełniają całości.. Polikwidowani przez  ucisk fiskalny państwa szukają schronienia w sektorze państwowym, zgodnie z zasadą, że nie możesz pokonać swojego wroga- przyłącz się do niego! Tysiąc nowych  etatów państwowych miesięcznie- to mało? Zamiast  coś wytwarzać i produkować- teraz będą konsumować owoce pracy innych. I będą  poszukiwać kolejnych ofiar, które będzie można okradać. Ku chwale biurokracji państwowej! Właśnie szykują atak na działkowiczów. Kto postawił sobie altanę na własnej działce , większą od takiej , którą zaprojektowali ustawowo posłowie którejś tam kadencji demokratycznej, większą od 25 metrów kwadratowych i  bardziej  wysoką niż 5 metrów, już nie kwadratowych- będą represjonowani. Na razie wywózek nie będzie, bo jesteśmy skłóceni z Federacją Rosyjską, za sprawą polityki  jeszcze państwa polskiego do 1 grudnia bieżącego roku. Ale w przyszłości… Kto wie? Kontrole będą sprawdzać czy ktoś z działkowiczów nie naruszył prawa demokratycznego, gwałcącego  wolność prywatnej własności i ustalającego, co kto może na własnej działce , za swoje pieniądze.. A może niewiele i coraz mniej. W miarę rozwoju socjalizmu, przechodzącego w przyszłości w komunizm. Będą kary, bo ludzie omijając cały ten represyjny i śmieszny system pozwoleń na budowę własnego domu na własnej działce postępują racjonalnie. Najmniejszym kosztem biurokratycznym chcą sobie wybudować dom , w którym chcą mieszkać i  żyć, ale biurokratyczne państwo woła za tę podstawową do życia człowiekowi czynność, którą każdy człowiek chce wykonać sam, a nie w systemie Budownictwa tzw. Społecznego, czytaj socjalistycznego- zwykły haracz, jak zwykły gangster, nazywający się państwem. Bo gangsterstwo  polega na drastycznym  wymuszaniu, mimo, że uchwalonym demokratycznie. A gdzie prawo własności- naturalne prawo człowieka? Demokracja ma je w nosie! Bo demokracja uchwala co chce i przeciw komu chce.. Byle zgwałcić! I nie „spór jest sednem demokracji” , panie Joachimie Brudziński z Prawa i Sprawiedliwości, a  gwałt – jest sednem demokracji! Bo wola większości – to tyrania odbierania ludziom wolności, wolności decydowanie o sobie, o swoich  sprawach, o swoich domach, na swoich działkach. To gwałt na prawie naturalnym danym ludziom przez samego Pana Boga, ale demokraci Boga mają w nosie.. Byle czubek własnego nosa  i kotłowanie się w sejmowej głupocie, którą sami sobie stworzyli.. W poszukiwaniu wiecznej większości, jakby większość  miała coś wspólnego z racjonalnością myślenia. Demokracja pozbawia ludzi myślenia logicznego, koncentruje na poszukiwaniu większości, w celu, tyranizowania większością pozostałych, nie uczestniczących w zapasach demokratycznej większości.. Propagowaniu demokracji towarzyszy tumult medialny wokół praw człowieka, wolności, tolerancji..  Są to tylko słowa mające na celu zamaskowanie prawdy! Prawdy o demokracji! Jako tyranii! „Nienawidzę demokracji, ponieważ kocham wolność”- pisał J.J.Bachofen, profesor prawa rzymskiego na Uniwersytecie Bazylejskim, szwajcarski prawnik i badacz Starożytności., zmarły pod koniec dziewiętnastego wieku. A najlepszą śmiercią dla demokraty, tyranizującego miliony ludzi, to śmierć demokratycznego zwycięzcy.. najlepiej  gdyby został przygnieciony bramą triumfalną !. Ma się rozumieć demokracji.. WJR

Postępaki w służbie Świętego Spokoju Życie człowieka postępowego raczej usłane jest różami, ale wiadomo, że nie ma róży bez kolców. A z kolcami nigdy nic nie wiadomo; nie tylko potrafią kłuć znienacka, ale w dodatku – w takie miejsca, że trudno zachować się – jak mawiał Jan Kobuszewski – „z godnościom osobistom”. A taki właśnie casus pascudeus przytrafił się pani red. Halinie Bortnowskiej, przewodniczącej rady Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i działaczy stowarzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita”, zwalczającego ksenofobię mniej wartościowego narodu tubylczego. Pokrywa się to zresztą z działalnością Helsińskiej Fundacji, która wygrała przetarg na usługi delatorskie na rzec z wiedeńskiej Agencji Praw Podstawowych, monitorującej mniej wartościowe narody europejskie pod kątem antysemityzmu, ksenofobii i homofobii. I wszystko pod każdym, a zwłaszcza finansowym względem wyglądało znakomicie, kiedy coś podkusiło zamieszkałą we Włoszech panią z fińskim paszportem do zaskarżenia państwa włoskiego z powodu krzyża wiszącego na ścianie sali publicznej szkoły. Trybunał w Strasburgu uznał, że „wieszanie krzyży w klasach to naruszenie prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami”. Ciekawe dlaczego strasburski trybunał nie chce napiętnować zmuszania rodziców przekonanych o szkodliwości obowiązku szkolnego do posyłania własnych dzieci do szkół – ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o dysonans poznawczy, jaki orzeczenie strasburskiego trybunału wywołało u pani red. Haliny Bortnowskiej. Nie chodzi przy tym o nią osobiście, chociaż jest ona osobą reprezentatywną dla tzw. katolików postępowych, co to na różnych eleganckich sympozjonach ekumenicznie piją sobie z dzióbków, ale o ukazanie na jej przykładzie sposobu rozstrzygania rozterek między religią i postępem. Pani redaktor Bortnowska, rozważając w „Gazecie Wyborczej”(„Gdzie krzyże”) różne „za” i „przeciw”, dochodzi do konkluzji następującej: „Miałabym do zasugerowania jeszcze inny projekt: przenieść znaki do przestrzeni osobistej. Religia jest przecież sprawą osobistą (...). Czuję, że projekt jest odważny. Ale może odwagi potrzeba.” Otóż pani red. Halina Bortnowska jak zwykle się myli. Projekt wcale nie jest „odważny”, tylko jak najbardziej konformistyczny, bo pod pozorem przełamującej różne stereotypy oryginalności usiłuje przeforsować postulat wyrażony w haśle „państwa neutralnego światopoglądowo”. Jest to sztandarowe hasło marksizmu kulturowego, narzucane obecnie europejskim narodom poprzez ustawodawstwo Unii Europejskiej. Jako postulat polityczny, jest ono oczywistym nonsensem, ponieważ podstawową funkcja każdego państwa jest ustanawianie praw. Ustanawiając prawa, państwo arbitralnie decyduje, jaka etyka obowiązuje na terenie publicznym, a ponieważ każda etyka zakotwiczona jest w konkretnym światopoglądzie, który dostarcza uzasadnienia dla etycznym norm i ich hierarchii, to narzucając konkretną etykę, jako podstawę systemu prawnego, państwo siłą rzeczy preferuje uzasadniający ją światopogląd, a zatem – nie jest „światopoglądowo neutralne” i być nie może. Dlatego hasło neutralności światopoglądowej państwa służy wyłącznie do rugowania z przestrzeni publicznej etyki chrześcijańskiej, jako podstawy systemu prawnego i narzucenia w tym charakterze zasady demokratycznej – to znaczy tego, co aktualnej większości wydaje się słuszne. Jest to jednoczesne uderzenie w trzy fundamenty cywilizacji łacińskiej: w grecki stosunek do prawdy, w zasady rzymskiego prawa i w etykę chrześcijańską, uderzenie obliczone jeśli nie na zniszczenie cywilizacji łacińskiej, to przynajmniej – na jej bastardyzację. Dotychczas tego rodzaju operacje dokonywane były albo w imię socjalizmu, albo w imię ateizmu. Pani red. Halina Bortnowska próbuje robić to w imię chrześcijaństwa. Ale to oczywiście tylko pozór, bo swoją „odważną” propozycją rugowania „znaków” z przestrzeni publicznej do „osobistej” pokazuje, że służy bardzo popularnemu wśród postępaków bożkowi, któremu na imię Święty Spokój. SM

Skandal z GLOBCIEm! Jacyś hackerzy wykradli z Zespołu Badań Klimatu Uniwersytetu Wschodniej Anglii ponad tysiąc e-maili wymienionych między tzw. „naukowcami” zajmującymi się propagowaniem alarmujących danych o GLOBCIu. W chwili, gdy to piszę, fala dopiero zaczyna rozlewać się po Sieci – ale, niestety, za parę godzin mam przyjęcie urodzinowe i nie mam czasu się tym dokładnie zająć. Jest to bomba – a w każdym razie: nakrycie oszustów z dymiącymi pistoletami w rękach. Hackerzy opublikowali to dla bezpieczeństwa na jakimś ruskim serwerze, poza zasięgiem łapek eko-faszystów. Ludzie dopiero się przez to przegryzają, wynajdując rozmaite kwiatki typu: „Należy usunąć dane pokazujące spadek temperatury” lub „Usuń wszystkie listy do Kazia i Wojtka, Kazio już swoje wymazał, Józio powie Wojtkowi, by zrobił to samo” itd. Żałuję, że nie mam czasu, by to poczytać. Liczę, że Państwo to uczynią za mnie.

Wiadomość tę opublikowano najpierw na blogu „The Air Vent” a niektóre kwiatki wyłapał p.Franek Warner. Lewicowy „The GUARDIAN” nie ośmielił się ukryć tej informacji i opatrzono stosownym umniejszającym sprawę komentarzem. O komentarz poproszono, oczywiście, wspólnika tych „naukowców”, p.Bobka Warda, Dyrektora Polityki i Komunikacji Instytutu Granthama do Badań nad Zmianami Klimatu i Środowiska przy osławionej „Londyńskiej Szkole Ekonomicznej”. W swojej wypowiedzi p. Ward pisze: „Nie można stwierdzić, o czym oni mówią. Powiedzenie „trick” nie oznacza po prostu oszustwa. Oni rozumieją przez to sprytny sposób zrobienia czegoś - „trickiem” nazywane bywa uproszczenie”. I to jest prawda – tyle, że nie w tym przypadku... P.Ward konkluduje: „Nawet gdyby zhackowane e-maile były prawdziwe, pokazują one tylko, że badacze klimatu są ludźmi i prywatnie brzydko mówią o „sceptykach”, którzy oskarżają ich o oszustwo (…) Było nieuniknione, że w miarę zbliżania się do decydującej grudniowej konferencji w Kopenhadze sceptycy spróbują jakiegoś manewru by podkopać globalne porozumienie w sprawie zmiany klimatu. To nie jest dymiąca spluwa, a tylko dużo dymu bez ognia”. Jednak samo to, ze „Guardian”starannie nie podaje adresu, pod którym można by te e-maile przeczytać, każe myśleć, że listy są prawdziwe. P.prof dr Fil Jones, szef tego zespołu z U. Wschodniej Anglii, którego korespondencja jest często-gęsto cytowana, odmówił odpowiedzi na pytanie, czy e-maile są prawdziwe. Natomiast p.prof. dr Michał Mann, dyrektor Centrum Nauki o Systemie Ziemi z Uniwersytetu Stanu Pennsylwania (drugi główny korespondent) zagrzmiał: „Nie zamierzam komentować zawartości nielegalnie otrzymanych [UWAGA: nie „sfabrykowanych” lecz „otrzymanych”! - JKM] e-maili. Tym niemniej powiem tak: zarówno ich kradzież jak i – głęboko wierzę – ich reprodukcja, która ukazała się na publicznych stronach itd. stanowi poważny akt kryminalny. Wierzę, że włamywacze - i ci, co im to ułatwili - zostaną wyśledzeni i oskarżeni w najszerszym zakresie, na jaki pozwala prawo”. Miejsce wydrwimiliardów jest w więzieniu. JKM

Polska wobec Rosji dziś Chcę coś rzec w jednej tylko sprawie: o tych obchodach 70-lecia wybuchu II wojny światowej, jakie 1 września odbyły się w Gdańsku; a dokładniej, o naszym stosunku do Rosji, jaki się na tle tych obchodów zarysował. Z góry uprzedzam, że to, co powiem, niektórym będzie nie w smak, może nawet wielu. Liczę jednak, że będą i tacy, co choć też niecałkiem może się ze mną zgodzą, uznają przecież mój punkt widzenia za przynajmniej godny zastanowienia. A poza tym wydaje mi się, że ta życzliwość i to poparcie, jakimi się ze strony Państwa cieszę, i za które jestem tak głęboko wdzięczny, opierają się na jednym: na tym, że wiecie, iż mówię zawsze tylko to, co naprawdę myślę; i że mówię prosto z mostu, bez ogródek i bez oglądania się na to, czy się to komu spodoba, czy nie spodoba. A teraz do rzeczy. Nasza polityka wobec Rosji zdaje mi się z gruntu błędna – jednakowo ta rodem z PiS-u, i ta rodem z PO. (O krypto-komunie z SLD nie mówię, bo tych należało już dawno zdelegalizować razem ze wszystkimi ich przybudówkami i rozpędzić na cztery wiatry.) Błędność naszej polityki widać było jak na dłoni właśnie podczas tych obchodów. Istotę tej błędności ująłbym w dwa słowa: z jednej strony nadymanie się wobec Rosji, a z drugiej podszarpywanie tygrysa za ogon. Nie jestem, uchowaj Boże, rzecznikiem uniżoności wobec kogokolwiek; wobec Rosji oczywiście także nie. Ale cnota to jest zawsze – jak mówił Arystoteles – złoty środek między dwiema skrajnościami, między dwoma niecnotami. Naszego stosunku do Rosji nie ma cechować ani uniżoność, ani nadęcie. Ma go cechować szacunek dla potęgi Rosji i poczucie proporcji – że my potęgą nie jesteśmy i nie będziemy. Ta proporcja ujawniła się najdobitniej w pewnym podstawowym fakcie historycznym: oni swoją wielką wojnę z Niemcami wygrali, a my naszą wielką wojnę z Niemcami przegraliśmy. Czas to zrozumieć. I czas zrozumieć, że gdy mały zaczepia dużego, to się dla małego nie może dobrze skończyć. Tej prawdy, najelementarniejszej z elementarnych, nie mogą jakoś pojąć nasi politycy, np. panowie Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski. Oto dowody. 3 września dziennik „Rzeczpospolita” podaje informację: „Prezes PiS ocenia premiera Rosji. Jarosław Kaczyński skrytykował wystąpienie premiera Federacji Rosyjskiej Władimira Putina na Westerplatte. Głównie z tego powodu, że Putin nie przeprosił za wymordowanie Polaków w Katyniu. – Powstaje pytanie o sens zaproszenia Putina – stwierdził prezes Kaczyński”. Rozumiem te słowa J. Kaczyńskiego tak, że skoro premier Putin nie zamierzał nas przepraszać, to po co przyjeżdżał i po co go w ogóle zapraszano? Gdy czytałem tę informację, przypomniało mi się wydarzenie sprzed czterech lat, z obchodów w Moskwie 60-lecia zwycięstwa nad Niemcami. Zjechali się tam wtedy notable z całego świata, a wśród nich minister spraw zagranicznych Holandii. W trakcie tych uroczystości tenże Holender zwrócił się do rosyjskiego ministra obrony Siergieja Iwanowa z pytaniem, czy Rosja nie powinnaby jednak przeprosić zebranych za pakt Ribbentrop-Mołotow. A na to Iwanow odpowiedział mu: „Jeżeli ktoś chce, byśmy go przepraszali, to musi nas najpierw podbić”. I ten Holender zamknął natychmiast dziób, a za nim wszyscy inni. Premier Putin mógł był powiedzieć to samo na Westerplatte. Nie zrobił tego przez uprzejmość, której naszym politykom zabrakło; i zabrakło im poczucia proporcji. Albo weźmy marszałka Sejmu p. Komorowskiego. Po tej pokrętnej uchwale naszego Sejmu na temat wkroczenia 17 września 1939 r. Armii Czerwonej na terytorium Polski, rosyjskie MSZ wydało oświadczenie, że uchwała ta „czyni poważną szkodę odbudowie dobrych stosunków między naszymi krajami”. Marszałek Komorowski skomentował to oświadczenie tak (Rz, 25.9.2009): „Kontestując uchwałę polskiego Sejmu, strona rosyjska dała świadectwo, że nie potrafi poradzić sobie z własną historią. (…) Rosyjscy politycy niepotrzebnie angażują się w obronę stalinizmu. – To jest tak, jakby Niemcy chcieli bronić przeszłości hitlerowskiej”. Zdumiewa mnie beztroska pana marszałka w szastaniu takimi oświadczeniami. Bo poza wszelkimi innymi różnicami, w stosunku Niemców i Rosjan do mrocznych stron ich własnej przeszłości zachodzi znowu jedna różnica fundamentalna: polityka Hitlera doprowadziła III Rzeszę do druzgocącej klęski, a polityka Stalina doprowadziła Związek Radziecki do niebywałego triumfu. Poza grozą swoich czynów, Adolf Hitler okazał się jeszcze politycznym partaczem, a Józef Stalin okazał się – czy to się nam podoba, czy nie podoba – najskuteczniejszym politykiem XX wieku. Dlatego Niemcom stosunkowo łatwo przychodzi potępić swego byłego Führera, którego przedtem tak entuzjastycznie i tak powszechnie popierali. A Rosjanom wobec Stalina przychodzi to trudno, ich stosunek do tej postaci i do tego etapu ich dziejów nie może nie być ambiwalentny, dwoisty. I nie przez ich subiektywny upór, czy złą wolę – ta może też jest, ale to nie to jest istotą rzeczy. To jest trudność obiektywna, przed którą musi stanąć każdy naród w ich położeniu. Myślę, że Chiny stoją teraz też przed tą trudnością w swoim stosunku do Mao Tse-tunga. A udzielanie przez p. Komorowskiego Rosjanom wskazówek, jak ten gigantyczny problem ideologiczny mają u siebie rozwiązywać, zdaje mi się głupie i prostackie. Historycznie nasza rezerwa i nieufność wobec Rosji jest ze wszech miar uzasadniona. I przypuszczam, że oni są ją chyba w stanie zrozumieć. Niekiedy czynią nawet wobec nas pewne gesty pojednawcze, których my jakoś nie umiemy docenić, ani przyjąć tak, jak na to zasługują. Ostatnim takim gestem był właśnie przyjazd premiera Putina na uroczystości rocznicowe do Gdańska; przyjazd pozostający w jaskrawym kontraście z ostentacyjnym lekceważeniem, jakie okazał nam ten fircykowaty lewak z Waszyngtonu. (O dwu innych gestach Rosjan, wcześniejszych i daleko ważniejszych, powiem za chwilę.) Putin nie tylko zjawił się w Gdańsku osobiście, ale wystąpił tam w tonie powściągliwym i pojednawczym. Powiedział na Westerplatte (Rz, 2.9.2009): „Mój kraj uznaje błędy przeszłości. (…) Chcielibyśmy, aby stosunki polsko-rosyjskie były oddzielone od rozrachunków historycznych i oparte na zasadzie dobrosąsiedztwa”. A na konferencji prasowej w Grand Hotelu zaproponował nam wręcz powrót do umowy w sprawie tego rurociągu, który nas tak – słusznie zresztą – niepokoi. A my co na to? Gderania i pretensje. I to nie tylko politycy, lecz i ludzie skądinąd bardzo rozumni. Tak np. prof. Zdzisław Krasnodębski pisał (tamże): „Generalnie jestem zawiedziony i rozczarowany tym, co powiedział premier Putin. Przede wszystkim – ani słowa o Katyniu”. Pytam: a dlaczego miał premier Putin mówić o tym na Westerplatte, jeżeli nie uznał tego za stosowne? Niech prof. Krasnodębski zważy dobrze to, co cztery lata temu powiedział owemu Holendrowi min. Iwanow, bliski współpracownik Putina. Ale to jeszcze nic przy tym, co napisał red. Bronisław Wildstein – też jeden z tych, których rozumności nie byłbym w najmniejszym stopniu skłonny kwestionować. Mówi on (Rz 14.9.2009): „Niezależne organizacje (…) prowadzą walkę o odsłonięcie całej prawdy na temat (Katynia) i borykają się z oporem władz rosyjskich. Walczą również o symboliczne zadośćuczynienie za zbrodnie. Jeżeli zrezygnujemy z kategorii ludobójstwa, to nie mamy podstaw, aby żądać interwencji międzynarodowych czynników w tej sprawie”. Czy mu tutaj rozum odjęło? „Symboliczne zadośćuczynienie” – ale zapewne w rublach całkiem niesymbolicznych! I na jaką to „interwencję” i jakich „międzynarodowych czynników” red. Wildstein tu liczy? Kto się na świecie do tego kwapi, żeby z nami iść na Moskwę wymuszać jakieś „zadośćuczynienia”; szlakiem hetmana Stanisława Żółkiewskiego? Powiedzmy wyraźnie dwie rzeczy. Sprawę Katynia jako problem polityczny między Polską i Rosją rozwiązał wielki, historyczny gest prezydenta Borysa Jelcyna z 14 października 1992 r. W tym dniu przekazał on nam przez swojego osobistego wysłannika treść najtajniejszego dokumentu, w którym zawarta jest najgłówniejsza i dla Rosjan najstraszniejsza prawda o zbrodni katyńskiej. My powinniśmy byli uznać wtedy tę sprawę za tym samym ostatecznie wobec Rosji zamkniętą – i głośno to powiedzieć. Nie uczyniliśmy tego. Uważam, że to był nasz błąd. A wywlekanie nadal sprawy Katynia na forum polityczne jest już teraz tylko czystym jątrzeniem, jeżeli nie czymś jeszcze gorszym. To samo – po drugie – dotyczy paktu Ribbentrop/Mołotow i daty 17 września 1939 r. W 54 lata później, 18 września 1992 r., Rosjanie wycofali z Polski swoje ostatnie wojska. Wycofali je dobrowolnie, bez walki; nie została przelana ani jedna kropla polskiej krwi. I tak, bez przelewu krwi, została zwrócona nam suwerenność, którą przedtem nam zabrali. To był z ich strony drugi wielki gest – i my powinnibyśmy znowu uznać, że sprawa ich wkroczenia w 1939 r. na nasze terytorium jako aktualny problem polityczny jest zamknięta. A co robimy? Próbujemy – jedyni na świecie, samotni w tym jak palec – rozszerzać dziś propagandowo winę za rozpętanie II wojny światowej i przesuwać ją z Niemców także na Rosjan. Równie dobrze jak rzec, że drogę do wojny otwarł pakt zawarty w Moskwie 23 sierpnia 1939 r., można też rzec, że otworzył ją układ zawarty 29 września 1938 r. w Monachium. Dlaczego się mówi, że drogę do wojny otwierał układ Ribbentrop/Mołotow, a nie układ Hitler/Chamberlain? Putin wytknął to na Westerplatte i miał niestety rację. Cała nasza polityka wobec Rosji po 1993 r. zdaje mi się jakaś bez sensu. Nie widzę, co myślimy nią osiągnąć. Pchamy palec między drzwi; rozumiem, że czasem trzeba robić nawet to, ale w tym wypadku nie rozumiem po co. Prof. Bogusław Wolniewicz

O wypadkach, życiu, śmierci i ubezpieczeniach Nie tylko z okazji Zaduszek człowiek rozmyśla o życiu i śmierci. Oto w “Angorze” przeczytałem doskonale opracowaną informację o działalności p. prof. Krzysztofa Broelscha, specjalisty od przeszczepów, zamieszanego w podejrzane operacje finansowe. Cóż: RFN, podobnie jak III RP, to państwo socjalistyczne, „służba zdrowia” jest państwowa, więc MUSI tam być kant na kancie. Przypominam, że wedle oficjalnych danych kradnie się tam ponad miliard eurosów rocznie (znacznie mniej, niż u nas – bo Niemcy są uczciwsi…) – i gdy wieść o tym rozniosła się 15 lat temu w Polsce, „nasz” Sejm czym prędzej postanowił zmienić model ubezpieczeń z francuskiego na niemiecki… Po uważniejszym przeczytaniu tego opracowania zacząłem jednak mieć wątpliwości. Jeśli p. prof. Broelsch zamiast wziąć za trudną operację 14.000 euro, bierze od emerytów 7000 „na lewo” – to przecież idzie im na rękę! Odciąża i ich kieszeń – i kieszeń ubezpieczalni. Co najwyżej oszukuje urząd podatkowy – ale ten sport we wszystkich krajach socjalistycznych, od Norwegii po Grecję, cieszy się wysokim społecznym poważaniem. Nie można też bezkrytycznie przyjmować informacji, że „umarła połowa pacjentów operowanych przez profesora, a średnia światowa to 10%”. Jeżeli p. prof. Broelsch operuje głównie przypadki bardzo trudne i „beznadziejne” – to trzeba to ująć inaczej: „Śmiertelność u prof. Broelscha to 50% w porównaniu z przeciętną śmiertelnością 95%”. W sumie podejrzewam, że w Niemczech zrobiono taką samą nagonkę na p. prof. Broelscha, jaką w Polsce zorganizował śp. Zbigniew Religa na swojego konkurenta, p. prof. Mirosława Garlickiego – w co dał się wpuścić p. Zbigniew Ziobro, obecnie CEP, kompromitując przy okazji aparat ścigania stosowaniem metod gorszych niż GeStaPo. Bo oni jednak profesorów nie wyprowadzali w kajdankach na oczach pacjentów i personelu. Druga sprawa, z tego samego numeru, to opisany przez p. Irmę Marzec p/t „Zabójcze szpony sowy” casus p. Michała I. Petersona z Durham (Karolina Płd.) skazanego na dożywocie za rzekome zamordowanie żony. Tekst jest o tyle zdumiewający, że skazano człowieka bez jakichkolwiek dowodów, że popełnił tę zbrodnię!! Najwyraźniej w USA nie znają zasady „In dubio pro reo”. Dawniej w Europie jeśli sędzia był pewien winy oskarżonego, to kazał go wieszać – a jeśli nie był pewien, to puszczał wolno. W USA panuje d***kracja: jak 100% przysięgłych wierzy w winę, to się wiesza – jeśli 0% nie wierzy, to się go puszcza, jeśli połowa, to się skazuje na 20 lat, a jeśli ćwierć – to na 10… No, dobrze: ale dlaczego uznano p. Petersona za winnego? Dlaczego w ogóle to On był podejrzanym – a nie np. fryzjer z sąsiedztwa lub sąsiad-ogrodnik? Przyczyna była oczywista: śp. Katarzyna Petersonowa była ubezpieczona na $1,4 mln. Ubezpieczenie się na życie to jeden z najbardziej niemoralnych wynalazków finansistów epoki socjalizmu i d***kracji: większość ludzi chce być „bezpieczna” – i na tym żerują finansiści i ubezpieczyciele. Jednak ubezpieczenie na życie to po prostu gra hazardowa, gdzie stawką jest ludzkie życie: ja się ubezpieczam – i jeśli zginę, to, “Kochani Spadkobiercy, cieszcie się: wygraliście wielki los na loterii!”. Co gorsza: tak jak niektórzy próbują oszukiwać w Toto-Lotku, tak oszukują i przy tej hazardowej grze. Były przypadki podkładania bomb w samolocie, którym leciała osoba ubezpieczona – a trucie ubezpieczonych mężów i zrzucanie ze schodów ubezpieczonych żon jest bardzo częstym zjawiskiem. Tu nawet nie było żadnego przestępstwa: Katarzyna Petersonowa, ubezpieczając się, nieświadomie naraziła męża (i ew. dzieci) na co najmniej podejrzenia. Dlatego, Moi Drodzy: niech wam ręka uschnie, zanim się gdzieś ubezpieczycie na życie! JKM

KARAWANA WOKÓŁ STOCZNI Przebieg obecnego przetargu na składniki majątku stoczni Gdynia, zdaje się potwierdzać, że transakcja nadal znajduje się w centrum zainteresowania ludzi służb specjalnych. Po nieudanym majowym przetargu, Ministerstwo Skarbu Państwa rozpisało nowy, a 18 listopada br. minął termin wpłacania wadium dla zainteresowanych kupnem. Jednym z nich jest spółka Maritim-Shipyard, która wprawdzie nie wpłaciła w wymaganym czasie wadium, ale jej przedstawiciele prosili premiera Tuska i ministra skarbu Aleksandra Grada o przesunięcie terminu do 10 grudnia 2009 r. Spółka czeka jakoby na pieniądze, które miała otrzymać od inwestorów z krajów arabskich, w tym m.in. z Kataru. W pozyskiwaniu źródeł finansowania spółce Maritim-Shipyard pomaga Irakijczyk Mohammed al Khafagi. Informację tę potwierdza prezes spółki Janusz Baran. O ludziach, których nazwiska pojawiają się przy obecnej odsłonie przetargów stoczniowych możemy przeczytać w Raporcie z Weryfikacji WSI. Na str. 199 znajduje się następująca informacja:

„W 1995 r. Mohammed Al-Khafagi, wraz z Jackiem Merklem i Januszem Baranem założył firmę „Caravana” Polsko-Arabska spółka z o.o. Według informacji zgromadzonych przez WSI firma ta miała być założona za aprobatą generałów: H. Jasika i G. Czempińskiego. Z informacji Zarządu KW UOP dla WSI wynikało, że M. Al-Khafagi ma powiązania z irackimi służbami specjalnymi. Natomiast według ustaleń poczynionych przez ppłk. Słonia - Jacek Merkel „posiadał naturalne dotarcie” do polityków Unii Wolności i niektórych urzędników kancelarii Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego. Kontakty te współwłaściciel firmy „Caravana” Mohammed Al-Khafagi starał się wykorzystywać do zapewnienia sobie bezpieczeństwa osobistego. Według WSI Jacek Merkel (w dokumentach operacyjnych nazwano go „Bankierem”) działał z inspiracji UOP: „UOP realizuje wobec Bankiera przedsięwzięcia, które są kontrowersyjne. Budzą wątpliwości również z powodu celu, który ma być osiągnięty. Bankier zbudował sobie pozycję w sferze interesów i pełni rolę „spinacza” grup interesów o różnych rodowodach. Prowadząc działalność gospodarczą Bankier nawiązał kontakty polityczne przydatne dla aktualnych decydentów (w tym zagraniczne). (...) Osoba Bankiera może być „kluczem” do zrozumienia określonych zjawisk gospodarczych, które występują na naszym rynku telekomunikacyjnym i zbrojeniowym. Jest osobą „operacyjnie” interesującą.Na uwagę zasługują informacje ws. „GUSTAWA”, z których wynika, że Al-Khafagi tak przed atakiem Bin Ladena na USA (bo 15 sierpnia 2001 r.) jak po nim (ok. 14 września 2001 r.) wyjeżdżał na spotkania do Libanu, gdzie zlokalizowane są duże obozy palestyńskie (ok. 400 tys. osób), stanowiące oparcie dla organizacji Hezbollach i Dżihad. Mimo to WSI nie zapobiegły działaniom Al Khafagiego na terenie RP, nie ostrzegły polityków i przedsiębiorców, przeciwnie - ułatwiały działanie podejrzewanemu o prowadzenie handlu bronią i o kontakty terrorystyczne”. Janusz Baran, prócz prezesowania spółce Maritim-Shipyard, jest m.in. członkiem spółki Baltic Shipyard Poland , w której władzach znajdziemy również Mohammeda al Khafagi. Jacek Markel – współzałożyciel Platformy Obywatelskiej, pytany przed kilkoma miesiącami – czym dziś zajmuje się spółka Caravana , zareagował nerwowo i odesłał zainteresowanych do KRS-u. Z danych zamieszczonych w rejestrze dowiemy się, że spółka jest w likwidacji, a jej jedynym udziałowcem nadal jest Merkel. Tuż po opublikowaniu Raportu z Weryfikacji WSI -bo 19 lipca 2007 roku odwołano z funkcji prezesa zarządu al. Khafagiego i zgłoszono likwidację spółki. Janusz Baran już w czerwcu 2008 roku był zainteresowany zakupem stoczni Gdynia i składał do MSP ofertę zakupu. Menedżerowie z branży stoczniowej nieoficjalnie wówczas twierdzili, że Baran ma zbyt mały kapitał, by samodzielnie przejąć firmę wymagającą kilkusetmilionowych inwestycji. On sam nie zaprzeczał i potwierdzał, że planuję kupić stocznię do spółki z zagranicznymi partnerami. Kim mieli być partnerzy Barana, wówczas nie było wiadomo. Również dzisiaj , pytany o inwestorów mówi tajemniczo, że „połowa jest z krajów arabskich, a połowa z USA”. Dodaje też, że prowadzi rozmowy „z dużym kapitałem rządowym”. Firma Maritim-Shipyard, której Baran jest prezesem ma jakoby doświadczenie w przemyśle okrętowym, buduje statki bez własnej stoczni, na wydzierżawionych terenach przybrzeżnych. Również w maju br. , podczas pierwszego przetargu firma zgłaszała zainteresowanie zakupem kluczowego majątku Stoczni Gdynia (dok, bramownica, zaplecze do budowy statków), złożyła jednak tylko zgłoszenie rejestracyjne, a ponieważ nie wpłaciła wadium, niebrała udziału w licytacji. Można się zastanawiać – o co tym razem chodzi w grach prowadzonych przez służby wokół prywatyzacji przemysłu stoczniowego? Pierwsza odsłona - z handlarzem bronią El Assirem w roli przedsiębiorcy stoczniowego i „katarskimi inwesto rami” skończyła się kompromitacją rządzących i ujawnieniem szeregu nieprawidłowości podczas procesu sprzedaży majątku. W tle tej transakcji łatwo było zauważyć działania lobby zbrojeniowego, dążącego do osiągnięcia ugody w sprawie rzekomo należnych handlarzo wi prowizji od spółki Bumar i powiązania jej ze sprawą ewentualnej prywatyzacji majątku stoczni. W obecnej konfiguracji – mamy do czynienia z ludźmi związanymi z oficerami Departamentu I MSW – współzałożycielami Platformy Obywatelskiej. Fakt, iż spółka Carava na z Merklem, Baranem i Mohammedem al Khafagi w roli prezesa powstała na zlecenie generałów Jasika i Czempińskiego - dowodzi, że miała reprezentować interesy środowiska byłych esbeków oraz ich agentury. Warto bowiem przypomnieć, że Jacek Merkel figurował na tzw. liści Macierewicza jako tajny współpracownik w XI Wydziale I Departamentu, (nr rejestracyjny 4077-89445, nr archiwizacji l8432/I-k . Miejsce złożenia akt wydz. III Biura Ewidencji i Administracji UOP. Nr mikrofilmu 18432/1. Sprawa prowadzona przez KW MO Gdańsk oraz wydz. XI dep. I (wywiad) Warszawa. Materiały i mikrofilmy zniszczono w styczniu 1990r). Kolejne przedsię wzięcia, w których występuje al. Khafagi, Merkle i Baran, wolno zatem uważać za kontynuację działalności biznesowej. Trudno uwierzyć, by Janusz Baran, składając ofertę zakupu majątku stoczniowego nie liczył się z koniecznością posiadania środków na wadium. Skoro ich nie posiadał – w jakim celu startował do przetargu? Część stoczniowych związkowców uważa ofertę Barana za najpoważniejszą i podkreśla, że jako jedyny deklarował, iż stocznia będzie nadal produkować statki. Spółka Maritim-Shipyard, w piśmie wysłanym na dzień przed upływem terminu wpłaty wadium zapewniała ministra Grada: „Podjęliśmy rozmowy w Katarze z Qatar Gas Transport Company Ltd. – Nakilat i zaprezentowaliśmy z norweskim biurem projektowym nowe rozwiązania dotyczące statków LNG do wybudowania, jak i przebudowy już będących w eksploatacji. Nasz projekt spotkał się z akceptacją armatora i jego właściciela, czyli Ministerstwa Energetyki Kataru”. Ponieważ przedstawiciele MSP twierdzą, że termin zapłaty wadium nie zostanie przedłużony, należy się spodziewać, że również tym razem spółka Janusza Barana nie weźmie udziału w przetargu. Czemu zatem miała służyć manifestacja z ofertą i „katarskimi inwestorami”? Jej zbieżność z poprzednią konfiguracją wydaje się nieprzypadkowa – a tak wówczas, jak i teraz w tle znajdujemy ludzi związanych ze komunistycznymi służbami. Gdyby transakcja miała dojść do skutku – myślę, że nic nie byłoby w stanie temu przeszkodzić. Niewykluczone więc, że niepowodzenie zostało zamierzone i stanowi tylko jeden z elementów znacznie poważniejszej kombinacji. Aleksander Ścios

Prokuratura wystawia władzy obywateli Rzeczpospolita: Prezydent Szczecina pozna dane ludzi, którzy ocenili go na forum. Udostępni mu je prokuratura. „Interesuje się pani polityką?” - to pierwsze pytanie, które na przesłuchaniu usłyszała internautka posługująca się nickiem Rewers10. Jest jedną z osób, które w sieci krytykowały prezydenta Szczecina Piotra Krzystka (PO). Po jego zawiadomieniu prokuratura zaczęła ustalać numery ich komputerów (IP). Jak dowiedziała się "Rz", śledczy mają już dane 30 osób. (...) Prezydent Szczecina w zawiadomieniu do prokuratury cytował wpisy: "kompletny gamoń", "zakłamany drań i oszust", "łgarz" czy "nędzny złodziejaszek". - Skorzystałem z prawa do obrony własnego imienia – tłumaczy "Rz" Krzystek. – Jest to również mój głos w dyskusji o granicach wolności słowa w Internecie – zaznacza. (...) Śledczy przekażą mu bowiem dane forumowiczów, co umożliwi mu złożenie przeciw krytykom prywatnych aktów oskarżenia. Chociaż prezydent wcale nie musi iść z nimi do sądu. Gdy go o to pytamy, odpowiada wymijająco. Jedno jest pewne – będzie wiedział, kto ocenił go w sieci. Polityk partii rządzącej wykorzystał prokuraturę do namierzenia 30 obywateli mających o nim krytyczne zdanie i ośmielających się je wyrażać, a to jeszcze nie koniec bo prokuratura szuka dalej. A wszystkich tak namierzonych krytyków władzy poda jej na tacy. Nie po to przecież, żeby ta mogła ich wszystkich postawić przed wymiarem sprawiedliwości, bo Krzystek nie jest taki głupi, żeby się przed sądem użerać z kilkudziesięcioma osobami za niewinnego "gamonia" czy "drania", tym bardziej że każdy taki pozew kosztuje. I ośmiesza. Być może dla zachowania twarzy pozwie jednego czy dwóch najostrzejszych, żeby nie było, że zatrudnił prokuratorów na darmo. Resztę krytyków można ukarać inaczej, mając w ręku ich pełne dane. Z takim obywatelem władza może wszystko. Może nasłać na niego wszystkie możliwe kontrole, bo przy uznaniowości polskiego prawa, małe są szanse, żeby delikwent wyszedł cało. Może utrudnić życie przy rozmaitych okazjach, gdy niewygodny obywatel zjawi się w którymś z urzędów w charakterze petenta. Może wreszcie podrzucić nazwiska osób do odstrzelenia zaprzyjaźnionym dziennikarzom, którzy przy odrobinie wysiłku będą umieli zrobić coś z niczego. Niewykluczone, że  wkrótce w lokalnej prasie ukaże się kilka demaskatorskich artykułów o tym, czy o tamtym. Może zresztą wystarczy sama satysfakcja z nastraszenia niewdzięcznych poddanych i błoga świadomość  że teraz każdy się dwa razy zastanowi zanim cokolwiek krytycznego o władzy napisze. A o to przecież chodzi. W sądzie można przegrać, zwłaszcza jak się nic nie ma, a umówmy się, Krzystek ma niewiele, jeśli pójdzie do sądu z tym co zacytowała Rzepa, raczej przegra, nawet jeśli nie w Polsce, bo tu wszystko jest możliwe, to na pewno w Strasburgu. Jestem więc pewna, że z większością namierzonych prokuraturą obywateli Krzystek nigdy nie spotka się w sądzie, oficjalnie wszystko się dla nich skończy na tych przesłuchaniach.  Pozornie życie będzie się toczyć dalej, a nawet jeśli nagle bardzo się zmieni, nie uda się udowodnić, że nagły wysyp kontroli, dziwna administracyjna decyzja, czy innego rodzaju kłopoty mają bezpośredni związek z tym, że się kilka miesięcy temu nazwało prezydenta "gamoniem". Jeśli prezydent Krzystek pozwie każdą z osób, której tożsamość ustalił rękami prokuratury, uznam, że nie ma sprawy, bo władza też ma prawo się bronić i jeśli robi to w trybie, w jakim musiałby to robić każdy z nas, jest to tylko kwestia estetyki i politycznych standardów. Jeśli jednak zadowoli się tylko danymi osobowymi swoich krytyków, będzie to znaczyło, że posłużył się pretekstem, żeby za pomocą prokuratury namierzyć swoich krytyków, z zamiarem wykorzystania tak pozyskanej wiedzy w inny niż dochodzenie roszczeń przed sądem sposób. A to już jest szalenie niebezpieczne, nie dla tych kilkudziesięciu osób, ale dla demokracji. Bo to znaczy, że każdy krytyk władzy może zostać w każdej chwili zidentyfikowany, a o tym jak w kraju bez zasad władza może taką wiedzę wykorzystać nie muszę przekonywać nikogo. W mojej sprawie z "Dziennikiem" okazało się, że mając nazwiska dziennikarzy nie mogę ich skutecznie pozwać w trybie cywilnym, bo sąd żąda adresów zamieszkania, a redakcja odmawia ich podania  "z uwagi na konieczność ochrony ich interesów procesowych". Ciekawe czy gdybym, jak prezydent Krzystek, zgłosiła się do prokuratury, prosząc o pomoc w namierzeniu osób, do których mam pretensje, też by mi tak chętnie pomogli, czy te usługi są dostępne tylko dla władzy. Kataryna

Kanadyjskie zbrodnie NATO w Afganistanie Wśród zbrodni NATO popełnionych w Afganistanie, zbrodnie Kanadyjczyków wyróżniają się okrucieństwem. Jednocześnie żaden z członków NATO nie jest pod tak silnymi wpływami Żydów jak jest Kanada. W Kanadzie ignorant zaprzeczający istnienia komór gazowych w Birkenau może dostać wyrok więzienia, jednocześnie żadna kara nie groziłaby temu człowiekowi gdyby obrażał uczucia religijne, zwłaszcza Arabów. Żydowska zbrodnicza operacja „Cast Lead” („Walnij Ołowiem”) czyli inwazja terenów Gazy w grudniu 2008 była popierana przez prasę kanadyjską tak że rasista żydowski i jednocześnie obecny minister spraw zagranicznych Izraela, Avigdor Lieberman powiedział w lipcu 2009 żę: „Kanada jest tak nam przyjazna, że nie było potrzeby ani przekonywać ani tłumaczyć czegokolwiek komukolwiek. Potrzebujemy takich przyjaciół na międzynarodowej arenie [na której szerzy się ostra krytyka zbrodniczego postępowania sił zbrojnych Izraela, które to siły straciły kilku żołnierzy podczas gdy zamordowały one około 1400 osób głównie kobiet i dzieci za pomocą takiej broni masowego rażenia jak bomby fosforowe. Wcześniej, w dniu 22go października, 2007, był opublikowany artykuł Michael’a Skinner’a w Global Research pod tytułem: „Dlaczego Siły Kanadyjskie Powinny Być Natychmiast Wycofane z Afganistanu?” Autor odpowiada że dlatego że Afgani są nadal ofiarami wojen imperialnych w XIX i XX wieku Brytyjczyków przeciwko Rosjanom i w XX wieku Amerykanów przeciwko Sowietom Sowietom i dlatego że obecnie cierpią z powodu pacyfikacji na rzecz interesów USA i NATO. Afganistan jest rządzony teokratycznie prawem „Szaria” oraz prawem wojennym narzuconym przez USA, które w latach 1980tych kosztem miliardów dolarów z pomocą służb specjalnych Pakistanu, obaliły pro-sowiecki reżym w Kabulu w 1992 roku, na rzecz Mudżahedynów i ogłosiły Republikę Islamską oraz wywołały czteroletnią wojnę domową (1992-1996), śmierć lub kalectwo tysięcy ofiar i zniszczenie stolicy w 80%, plus dokonały masowych zbrodni przeciwko prawom człowieka – zbrodnie te trwają do dziś. W roku 1996 Pasztuni - Talibani zdobyli władzę w Kabulu od Mudżahedynów. Byli oni popierani przez USA i narzucili jeszcze surowszą wersję prawa „Szaria.” Tymczasem dwie siły Mudżahedynów połączyły się w Północne Przymierze, które kontrolowało tereny północne zaludnione przez Tadżyków. W 1998 roku USA doprowadziło do zawieszenia broni i stabilizacji Afganistanu w ramach „wielkiej gry” o strategiczną kontrolę Azji Środkowej oraz w celu budowy rurociągu przez Afganistan. Ważnym elementem w „wielkiej grze o dominację Eurazji” jest fakt, że w regionie Zatoki Perskiej i Morza Kaspijskiego” jest 70% wszystkich rezerw ropy naftowej na świecie i ponad 40% globalnych rezerw gazu ziemnego. Po prowokacji, w ramach, której nastąpiło zburzenie trzech wieżowców w Nowym Jorku w dniu 11 września 2001 roku, USA ogłosiło następną wojnę po „Zimnej Wojnie,” tym razem „Wojnę Przeciwko Terrorowi,” tak jak gdyby terror był jedną ze stron walczących. Niemniej wojna ta, tak jak wojna poprzednia, okazała się równie lukratywną dla kompleksu wojskowo-przemysłowego w USA. Stało się to niestety kosztem astronomicznych długów skarbu w Waszyngtonie. W Afganistanie Waszyngton posłużył się siłami „Północnego Przymierza” do obalenia rządu Talibanów oraz stworzenia nowego rządu w Kabulu w latach 1990tych. Na konferencji w Bonn jesienią 2001 wyznaczono byłego członka Talibanów Hamada byłego właściciela restauracji w Nowym Jorku, Hamid’a Karzai’a, jako prezydenta. W skład nowego rządu weszli reprezentanci starej elity z czasów monarchii. Rząd ten opiera się niepewnym kompromisie między Pashtunami z południa i Tadżykami z północy Afganistanu. Tadżycy w dużej mierze kontrolują siły zbrojne i policję. W Afganistanie stworzono demokrację fasadową teokratycznego reżymu, utrzymywanego przy władzy przez siły okupacyjne USA-NATO jako pionek w wielkiej grze Waszyngtonu o dominację Eurazji. Od czasu inwazji w 2001 roku, tysiące Afganów zginęło z rąk okupantów i kilkakrotnie więcej było okaleczonych i upokarzanych w ramach niszczenia ruch oporu. Pacyfikacja niszczy domy i inne budowle oraz środki do życia miejscowej ludności. Prowadzi do rozkwitu handlu narkotykami. Żołnierze USA-NATO co dzień dowolnie włamują się do domów, aresztują i więżą Afganów, i ukrywają liczbę aresztowanych i zabitych. Afgani dobrze sobie zdają sprawę ze strat, jakie ponoszą i z faktu, że straty te są im zadawane przez obce wojska, wśród których wyróżniają się Kanadyjczycy – specjalni przyjaciele anty-islamskiego Izraela. Inflacja przybiera katastrofalne wymiary, jedno z czworga afgańskich dzieci umiera w wieku poniżej pięciu lat. Obecnie tylko 29% ludzi w Kabule ma pitną wodę, a reszta używa wody zaskórnej zatrutej ściekami i dekompozycją zwłok na cmentarzach. Ścieki spływają po ulicach miast w Afganistanie, wysychają na słońcu i w formie zakażonego pyłu szerzą choroby. Podobnie dzieje się pod okupacją Izraela na terenach Gazy. W szpitalach jest za mało łóżek. W mieście Kandahar 28 dzieci leżało na 8 łóżkach w czasie inspekcji w 2007 roku według Kanadyjskiego Związku Pracowników Państwowych (KZPP). Kobiety w Afganistanie cierpią pogarszającą się nędzę i brak dostępu do szkół. W szkołach powszechnych poniżej szóstej klasy dziewczynki stanowią tylko 3% uczniów. Dzieci cierpią, muszą pracować, nie raz żebrzą, nie raz są one seksualnie poniewierane w Afganistanie. Kontrastem jest fakt, że kiedyś przechodziły przez tereny Afganistanu bogate karawany w starożytnym handlu jedwabiem. Nadal istnieją pod ziemiami Afganistanu duże bogactwa minerałów i rud metali takich jak miedź i żelazo. Są tam również złoża bogate w złoto i drogie kamienie. Tymczasem mimo katastrofalnego braku szkół i szpitali, w Afganistanie USA inauguruje nowe wielkie i nowoczesne więzienie, przy bazie lotniczej w Bagram, gdzie pewnie zostaną zburzone budynki starego więzienia, do którego CIA masowo przywoziło więźniów na przesłuchania i tortury. Niezliczona ilość ludzi straciła tam życie. Ślady tych zbrodni, którymi obciążeni są Amerykanie i inni żołnierze NATO w tym Kanadyjczycy, jak też izraelscy doradcy tak tłumacze jak i specjaliści od tortur, oraz kolaborujący z nimi Afgani. Ślady te, pewnie zostaną na zawsze pogrzebane, a członkowie komitetów obrany praw człowieka będą mogli zwiedzać tylko nowoczesne cele więzienne, takie jak pokazuje ilustracja w The Wall Street Journal z dnia 16go listopada, 2009. Po inspekcji w Afganistanie, Kanadyjski Związek Pracowników Państwowych (KZPP) nawołuje, żeby natychmiast wycofać wojska kanadyjskie z Afganistanu, gdzie wojska te narażają życie żołnierzy w pacyfikacji, która nie leży w interesie ani większości Kanadyjczyków, ani Afganów i w której są zmuszeni członkowie wojsk pacyfikacyjnych brać udział. Apel KZPP jest uzasadniony tym, że udział w pacyfikacji niechybnie zmusza Kanadyjczyków jak i innych żołnierzy USA i NATO do masowego popełniania zbrodni wojennych i gwałcenia praw człowieka.

Iwo Cyprian Pogonowski

Turcja a wzbogacony uran Iranu Media kontrolowane przez pro-izraelskich Żydów nie dopuszczają do publicznej wiadomości fakt, że Turcja pertraktuje z Agencją Atomową przy ONZ w sprawie przechowywania na terenie tureckim uranu wzbogaconego przez Iranu.

Jak wiadomo ostatnio stosunki Turcji z Iranem są przyjazne oraz ważny jest fakt, że obydwa to  państwa muzułmańskie mają nie tylko wspólną granicę, ale również podobne problemy związane z mniejszością kurdyjską. Tak Iran jak i Turcja są krytyczne wobec opozycji Izraela przeciwko stworzeniu niezależnego państwa Palestyńczyków w granicach z 1967 roku. BBC News opublikowało 14 listopada 2009 artykuł pod tytułem „Turcja ‘mogłaby przechowywać uran Iranu.” Turcja i Agencja Atomowa ONZ oficjalnie potwierdziły, że pertraktują w sprawie pozwolenia Iranowi na magazynowanie irańskiego wzbogaconego uranu na terenie Turcji. Iran jest pod naporem USA, żeby wzbogacał uran na paliwo i w celach lekarskich zagranicą. Dotąd Iran twierdził, że w ramach podpisanego przez niego traktatu, ma prawo wzbogacać uran na paliwo i w celach lekarskich. Obecnie w ramach obrony izraelskiego monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie USA przeprowadziło zmiany w wymaganiach ONZ w sprawie wzbogacania uranu przez Iran tak, że Teheran pertraktuje w tej sprawie z Turcją, Francją i Rosją. USA twierdzi, że ilość wzbogacanego uranu przez Iran przewyższa potrzeby jego produkcji elektryczności i pozwala Iranowi zbudować bombę nuklearną za kilka lat. Były prezydent USA Jimmy Carter twierdzi, że arsenał nuklearny Izraela zaiera 100 do 150 bomb nuklearnych. Niedawno był tytuł artykułu w piśmie Ha’aretz w Jerozolimie pod tytułem: „Koszmarem Izraela jest możliwość straty monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie.” Niestety żadne znane mi pismo w USA i w UE tego artykułu nie przedrukowało. Według BBC wśród bloku państw popierających oś USA-Izrael, szerzy się niezadowolenie z powodu przybierającej na sile poprawy stosunków Turcji z Iranem, jak i z publicznych wspólnych wystąpień prezydenta Iranu Mahmoud’a Ahmaginedżad’a i premiera Turcji Recep’a Tayyip’a Erdogan’a. Mówi się o nowej osi Iran-Turcja, antagonistycznej wobec osi USA-Izrael. Jak dotąd Turcji nie udało się stworzyć własnego programu nuklearnego. Według Agencji Atomowej przy ONZ, problem przechowywania wzbogaconego uranu w Turcji jest łatwy do rozwiązania. Turcja może w krótkim czasie wybudować pomieszczenia na przechowywanie uranu wzbogaconego przez Iran i zgodziła się udostępniać te pomieszczenia inspektorom Agencji Atomowej przez ONZ. Jeżeli porozumienie Turcji z Agencją Atomową przy ONZ dojdzie do skutku, to porozumienie to rozładuje napięcie międzynarodowe i Turcja udowodni, że turecka zasada unikania problemów z sąsiednimi państwami nazywana „taktyką zero problemów” znowu sprawdzi się. Dobrosąsiedzkie stosunki Turcji z Iranem nie zagrażają istnieniu Izraela w granicach z 1967 roku, ale przyczyniają się do pokoju na Bliskim Wschodzie. Wiadomo, że tak Turcja jak i Iran potępiają krzywdy wyrządzane przez Izrael wobec Palestyńczyków, których Izrael traktuje podobnie jak Niemcy traktowali Żydów w gettach w czasie Drugiej Wojny Światowej. Natomiast światowa opinia publiczna jest bardzo krytyczna wobec Iranu, z powodu pogwałcania praw człowieka w złym traktowaniu opozycji politycznej na terenie Iranu. BBC News wyróżnia się tym, że podaje informacje o stanie arsenału nuklearnego Izraela, który ocenia od 75 do 200 głowic nuklearnych w artykule z 25go kwietnia, 2008 pod tytułem „Potęga nuklearna na Bliskim Wschodzie.” W obecnej dyskusji w sprawie możliwości nuklearnych Iranu sprawa arsenału nuklearnego Izraela jest niestety skrzętnie pomijana w prasie zachodniej, podczas gdy polityka Izraela w stosunku do Palestyńczyków i ich niepodległego państwa w Palestynie, jest głównym powodem radykalizacji mas muzułmanów, nie tylko na Bliskim Wschodzie. Iran podpisał pakt o nie-rozpowszechnianiu broni nuklearnych i niby z tego powodu polega jurysdykcji ONZ podczas fakt, że Izrael tego paktu nie podpisał jest jakoby powodem, dla którego Izrael nie podlega jurysdykcji Agencji Atomowej przy ONZ według „logiki talmudycznej” stosowanej przez oś USA-Izrael i jej zwolenników, do których obecnie Turcja nie należy.

Iwo Cyprian Pogonowski

22 listopada 2009 " Co stanowiło prawdę teraz, stanowiło prawdę od zawsze"... (G.Orwell „Rok 1984”) Zanim premier Tusk zrobi reformę państwa, polegającą na wzmocnieniu władzy premiera, wobec władzy prezydenta, zamiast wzmacniać- w celu wzmocnienia państwa- władzę prezydenta, przytoczę państwu wydane przez Komisję Europejską, nasz nowy rząd- zasady korzystania z toalet uczelnianych(???) Na razie premier  kombinuje, żeby  powybierać między sobą w Sejmie, prezydenta a jakże demokratycznym i Senacie równie demokratycznym, bo powybierać się można również między sobą w Senacie i w Sejmie… Ale po co mówić o demokracji? Jak będą się wybierać między sobą, tak jak w Komisji Europejskiej przy wyborze nowego prezydenta Unii i Wysokiego Komisarza ds. Dyplomacji, czy jak on się tam roboczo nazywa., to po co lud im jest potrzebny? Nareszcie będzie koniec z demokracją, ale na horyzoncie nie ma kandydata na króla? Bo przecież dworzanie nie zniknęli odkąd lud został królem, wprost przeciwnie-  dworzanie demokratyczni idą w miliony! Król miał ich kilka tysięcy… No bo ile mogło się pomieścić w pałacu królewskim? Będą nami rządziły zorganizowane kliki, zorganizowane według przynależności do służb specjalnych i nie według Praw Bożych, jak w monarchii katolickiej, a według laicko- masońskich  Praw Człowieka, tak samo wyimaginowanych jak złudny wpływ demokratycznych mas na  sprawy państwa. Będziemy obserwowali ten diabelski młyn w polskiej polityce: raz jedni na górze a drudzy na dole, a raz drudzy na górze, a ci pierwsi na dole. Jak to w diabelskim młynie demokracji… Pan premier, po dwóch latach doprowadzania Polski do upadku, proponuje- ograniczenie liczby parlamentarzystów, a koalicjant, w postaci Polskiego Stronnictwa Ludowego, proponuje likwidację Senatu.. A Platforma Obywatelska, nie była czasami przed poprzednimi igrzyskami demokratycznymi za likwidacją Senatu? Teraz już nie jest?Teraz wystawia propagandowo PSL! To oczywiście wszystko kolejna  propagandowa hucpa, mająca na celu zrobienie kolejnego zamieszania i poprawienia wyników demokratycznych sondaży. Żeby znowu oszukać! Ale wróćmy do zasad korzystania z toalet uczelnianych.. Pierwszy punkt brzmi: 1”.Do korzystania z sanitariatów ma prawo każdy student bez względu na płeć, wyznanie i rasę”(???). No i czy nie piękne są te prawa człowieka! Nawet bez wzglądu na wyznanie! To znaczy, że dzięki Bogu, pardon Wielkiemu Architektowi Świata, i my katolicy możemy też korzystać z toalet uczelnianych. Popatrzcie państwo mogą z nich korzystać również kobiety bez wzglądu na płeć i mężczyźni- też bez względu na płeć. No i trzecia płeć, też może korzystać. Ciekawe, że nie ma mowy o korzystaniu przez homoseksualistów i lesbijki z uczelnianych toalet i że nie ma dla nich  jeszcze odrębnych pomieszczeń. Prawa człowieka to wielki  socjalistyczny obowiązek- chciałoby się powiedzieć. No i Murzyni też mogą korzystać, tak ja Chińczycy czy Indianie. Bo ras nie ma! Wszyscy ludzie są bezrasowi. Choć Pan Bóg postanowił inaczej. Punkt drugi: „Studenci do lat 16 mogą korzystać z klozetów tylko pod opieką profesora”(???). nie sprecyzowano, czy chodzi o studentów inwalidów, czy o studentów niespełna umysłowo rozgarniętych, choć studiują na socjalistycznych uczelniach i wydawałoby się… Zresztą problem jest inny? Skąd wziąć tylu profesorów do asystowania szesnastolatkom? Nie wystarczą asystenci klozetowi? Punkt  trzeci: „Student jest zobowiązany do trafiania swoimi odchodami na specjalny podest w muszli klozetowej”(???) Najbardziej mi się podoba , to trafianie… A kto to będzie sprawdzał, czy trafiony zatopiony, czy tylko trafiony? Musi być koniecznie powołany do życia uczelnianego, jakiś pełnonocnik ds.. kontroli nietrafionych odchodów, czy coś podobnego. Punkt czwarty: „Narobienie obok będzie karane’”(???). Niemożliwe! Morderców się puszcza, gwałcicieli zwalnia- a za narobienie poza sedes będzie kara. Przecież liczy się nieuchronność  kupy, pardon-kary, a nie jej wysokość. Komisji Europejskiej Wysokość..- ma się rozumieć.

Punkt piąty: „Użytkownik klozetu jest zobowiązany do posiadania specjalnej szczotki ryżowej i używania jej”(???). Przyznam się państwu, że nie rozumiem; każdy student bez względu na wyznanie, rasę i płeć  musi mieć przy sobie szczotkę ryżową i używać jej? A jak mu nie potrzeba- to też musi używać?. A jak ktoś dostał , że tak powiem brzydko –sraczki! Na to odpowiada punkt szósty: „Pierwszeństwo do korzystania z kabin mają studenci przed kolokwium oraz osoby z rozstrojem  żołądka(???). A jak się trafi akurat dwóch studentów  z rozstrojem żołądka, i dwóch przed kolokwium i na dodatek jeden przed egzaminem magisterskim? To jakie są priorytety- Wysoka Komisjo Europejska? Oczywiście uwzględniając płeć, rasę i wyznanie.. Punkt siódmy, powinien brzmieć „ Nie kradnij”, a brzmi:’ „W kabinie wolno przebywać najwyżej 1 minutę i 30 sekund.”. No ,na diabelski młyn demokratycznej głupoty: A jak ktoś ma ssanie powyżej dwóch minut, to co ma robić? Musi trzymać się regulaminu określanego czasowo wypróżniania? Punkt ósmy: „Nie wolno puszczać głośnych bąków. Odgłos bąka powinien brzmieć: pfffff… Głośność bąka maks. 50dB. Smród w miarę możliwości ograniczyć. Punkt dziewiąty: „Nie wolno wrzucać niedopałków do toalet”(!!!). N tak, a inne rzeczy wolno wrzucać do toalet, żeby tylko nie wrzucać niedopałków, tym bardziej, że już  wszędzie obowiązuje zakaz palenia niedopałków, jak również całych papierosów. Można za to wrzucać żelazka i kije bejsbolowe.. Punkt dziesiąty: ”Na terenie sanitariatów obowiązuje bezwzględny nakaz zachowania ciszy”. A co to blok operacyjny, czy co? Zresztą cisza nie zawsze jest dobra, jak dzwoni w uszach.. Chyba, że jest to martwa cisza.. Punkt jedenasty: „Nie płoszyć bakterii w muszlach klozetowych. Połów ryb zabroniony”(???). Chyba, że są to wirusy świńskiej grypy. Tych ruszać nie wolno szczególnie, bo jeszcze nie doszła do skutku hucpa stulecia, polegająca na wepchnięcia milionom ludzi  bałamutnych szczepionek, za miliardy dolarów(???) Punkt dwunasty: „Żetony na papier toaletowy są do nabycia w sekretariacie uczelni”. Punkt trzynasty: „Zabrania się korzystania z muszli klozetowych przy braku wody w instalacji.”. Ale jak nie ma muszli klozetowej- to można korzystać z instalacji. Punkt czternasty: „W powyższej sytuacji używać wiaderka”(???) Punkt piętnasty: ”Wyżej wzmiankowane naczynie opróżniać przez okno po stronie zawietrznej AGH” No i punkt szesnasty: „Studenci korzystający z sanitariatów powinien być zawsze wesoły oraz powinien pomagać kolegom”(???) Nawet , gdy to jest żart, to jakiś taki realistyczny. Nie wydaje się państwu? Zaczerpnąłem go z najnowszej książki pana Tomasza Sommera pt:” Absurdy Unii Europejskiej”. Powoli, powoli… a przestanie nam być do śmiechu! Niech się to wszystko tylko umocni. A nas- co nie zabije- to na pewno wzmocni. Na razie wzmacniajmy się tylko żartami.. WJR

Ostatnie imieniny pod okupacją III Rzeczypospolitej? przebiegły spokojnie - choć 230 gości to nie byle co. Na niejakie szczęście: zanim niektórzy przyszli, to niektórzy już wyszli... I odnosiłem wrażenie, że wszystkich interesowała sytuacja w UPR - P-JKM - WiP - a nie nadciągająca już chyba nieuchronnie zmiana okupanta na IV Unię Europejską Na ten temat pisałem w "Dzienniku Polskim" tak: Ostatnie 10 dni niepodległości Prasa będąca na usługach federastów z triumfem donosi, że mamy wybranego "prezydenta" i panią "ministerkę spraw zagranicznych" UE. Przypominam, że przed ratyfikacją traktatu lizbońskiego zarzekano się, że to nie żaden prezydent, tylko "przewodniczący" - a Francja nie ogłosiła referendum w sprawie przyjęcia tego traktatu, gdyż "Unia nie jest państwem, bo nie ma ani hymnu, ani flagi". 25 minut po podpisaniu traktatu przez JE Wacława Klausa ETS ogłosił, że w szkołach trzeba będzie pozdejmować krzyże; UE ma i prezydenta, i panią ministerkę, i parlament, i hymn, i flagę - a dalej, będzie szło bardzo szybko bo ONI mają już dziewięć lat opóźnienia w stosunku do planu. Nie wierzący, że jest to spisek, niech spojrzą na paszporty: już od kilku lat nie są to paszporty polskie czy brytyjskie - lecz "unijne". Nowy "prezydent" zapowiada, że ujednolici podatki (oczywiście!), ustawodawstwo - i ograniczy używanie flag i godeł 27 byłych już państw. A ludzie? Mają to w nosie! No, tak: gdy obcięto głowy monarchom państwa zaczęły umierać. Teraz, w momencie wcielania do UE są już praktycznie martwe. A połączenie 27 trupów w Jednego Truposzczaka da efekty i straszne, i komiczne... Wpis krótki. Za to na portalu - masa czytania! JKM

Konfrontacja: oszołom kontra uczeni A teraz tekst oszołoma:  z "Gazety Wyborczej" (Adam Wajrak Zaufajmy nauce, a nie klimatycznym znachorom Przeciętny polski widz i czytelnik może się dowiedzieć z mediów, że w sprawie zmian klimatu toczy się jakaś równorzędna dyskusja między naukowcami. Że jest tyle samo argumentów "przeciw", co "za". Szczególną karierę robi tu zbitek słów "teoria globalnego ocieplenia" lub "hipoteza o zmianach klimatycznych". Teoria i hipoteza czyli coś, co w powszechnym rozumieniu jest mało pewne i niesprawdzone.

Polscy dziennikarze snują bajki o klimacie Ci, którzy uważają, że globalne ocieplenie wywołane jest przez człowieka, to członkowie jakiejś nowej religii, której papieżem jest Al Gore. Podobno na świecie jest cała masa sceptycznych naukowców zadających trudne pytania i pokazujących nieścisłości prezentowane przez klimatycznych ideologów. Takie rzeczy można przeczytać w "Polityce", "Dzienniku", "Rzeczpospolitej", "Wprost" i usłyszeć w dowolnym kanale radia czy TV. Przecieram oczy ze zdumienia, bo dla kogoś, kto choć trochę otarł się o to zagadnienie, wniosek jest nieco inny: polscy dziennikarze nie wiedzą na czym polega nowoczesna nauka. Nie radzą sobie z weryfikowaniem źródeł, z których korzystają. Powtarzają o klimacie bajki takie same, jak legendy o smokach, które dla prof. Macieja Giertycha miały być dowodem na zaprzeczenie teorii ewolucji, bo jakoby świadczyły o tym, że ludzie i dinozaury żyli na ziemi w tym samym czasie.

"Przemyślmy kwestię ocieplenia"? Świetny pomysł, przemyślmy Niestety, by to pokazać, nie muszę przegrzebywać się przez konkurencyjne media. Wystarczy mi to, co piszą w "Gazecie Wyborczej" moi redakcyjni koledzy. Na przykład Witold Gadomski. Weźmy próbkę jego tekstu ''Przeciw klimatycznym zelotom'' w którym Gadomski namawia, by jeszcze raz przemyśleć kwestię ocieplania się klimatu. Proszę bardzo, przemyślmy. A zacznijmy od zbadania, czy dziennikarz wzywający do "przemyślenia" ma choć nikłe pojęcie o zmianach klimatycznych. Na początek fragment, który miał nas uspokajać. - W ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat klimat zmieniał się wielokrotnie. Czasami oznaczało to ocieplenie, czasami ochłodzenie. Zmiany nie wynikały z interwencji człowieka, lecz z naturalnych procesów - na przykład aktywności Słońca. Miały wprawdzie istotny wpływ na rozwój cywilizacji (był czas, gdy Sahara była zamieszkana przez ludy rolnicze, a Grenlandia była jeszcze w średniowieczu zieloną wyspą), lecz nie doprowadziły do zniszczenia ludzkości - pisze Gadomski.

Zielona Grenlandia to średniowieczna plotka Skojarzenie jest jednoznaczne: Grenlandia, dziś skuta lodem, była w średniowieczu jak Irlandia. Ta opowieść o Grenlandii ma służyć udowodnieniu, że kiedyś już bywało cieplej i ludzie sobie z tym radzili. Zajrzyjmy do naukowych publikacji, bo historia lądolodu na Grenlandii została całkiem nieźle odtworzona. Lądolód na tej wyspie zaczął się tworzyć jakieś 3 miliony lat temu, a uformował się do postaci zbliżonej do tej dzisiejszej około 100 tysięcy lat temu, czyli nieco wcześniej niż w średniowieczu. Legenda o zielonej Grenlandii to odprysk opowieści o tym, że w średniowieczu było cieplej niż teraz. Obecna wiedza każe nam to włożyć między bajki. Średnia temperatura na półkuli północnej w czasie tak zwanego optimum średniowiecznego była niższa o kilka dziesiątych stopnia niż dziś. Natomiast nazwa zielony ląd nie wzięła się z tego, że Grenlandia była zielona, ale dlatego, że Eryk Rudy, ścigany pod koniec X w. na Islandii i w Norwegii, prysnął właśnie na Grenlandię. By zachęcić osadników do pójścia w swoje ślady, rozgłosił, że to zielona wyspa. Z rzeczywistością miało to mało wspólnego, bo stworzona przez niego społeczność utrzymywała się z handlu skórami fok i białych niedźwiedzi oraz kłami morsów. To był główny towar wysyłany do Norwegii, a nie produkty rolne. Wikingowie może mieli kilka owiec, ale teraz też się je tam wypasa. Kawałek tundry między wybrzeżem a lądolodem to chyba za mało, by Grenlandia zasłużyła na miano zielonej wyspy. Poświęcam tyle uwagi temu akurat fragmentowi, bo uważam, że jest coś niepokojącego w tym, że dziennikarz opiera się na wczesnośredniowiecznej plotce w artykule, który ma nas namówić do podejmowania poważnych decyzji w XXI wieku. Mało tego, Witold Gadomski mógłby ją łatwo zweryfikować, gdyby zajrzał, co pisali o tym jego koledzy z działu naukowego

Nie dajcie się uwieść naukowym znachorom Pisanie, że klimat się zmienia i że główną siłą sprawczą tego zjawiska jest Słońce, przypomina wyważanie otwartych drzwi. Wszyscy wiedzą, że klimat się zmienia. Chodzi tylko o skalę i szybkość tych zmian. Wszyscy uważają, że zmiany klimatu są zależne głównie od Słońca. I to nie tylko od jego aktywności. Klimat zależy też od kształtu orbity, po jakiej Ziemia krąży wokół Słońca, i od tego, jak jest nachylona jej oś. Naukowcy badający klimat biorą pod uwagę przede wszystkim właśnie te uwarunkowania. Chodzi o to, że poza Słońcem jest jeszcze cała masa innych czynników, które wpływają na klimat, np. gazy cieplarniane, a zwłaszcza jeden z nich - dwutlenek węgla. Szczerze polecam moim kolegom po fachu, by zanim na podstawie jakiegoś bloga, dziwacznej petycji lub niezbyt mądrej książki oskarżą naukowców z Międzyrządowego Panelu Klimatycznego ONZ (IPCC) o jakieś braki, zajrzeli na stronę www.ipcc.ch i zobaczyli, czy te zarzuty mają coś wspólnego z rzeczywistością. Cały kłopot ze zamianami klimatycznymi polega na tym, że niewielu piszących o tym rozumie, na czym polega nauka, i daje się uwieść naukowym znachorom. Sąd wypowiedziany przez nawet najbardziej szacownego profesora to nie argument naukowy, a jedynie zwykła opinia. Dokładnie na tej samej zasadzie nie można jako źródło naukowe traktować Ala Gore'a i nikt poważnie zajmujący się klimatem tak go nie traktuje. Powoływanie się na błędy w jego książce i robienie z tego argumentu przeciw naukowej teorii jest co najmniej niepoważne.

Opinia profesora to jeszcze nie nauka Nowoczesna nauka to system opierający się na publikowaniu wyników badań w renomowanych, recenzowanych czasopismach naukowych. Nie wystarczy, by profesor X powiedział, że klimat się ochładza, bo on tak sądzi. Nie wystarczy nawet, by powiedziało to grono profesorów. By takie stwierdzenie zaistniało w nauce, muszą zostać w naukowym czasopiśmie opublikowane i zinterpretowane dane, na podstawie których tak się twierdzi. Muszą one przejść przez krytyczne sito recenzentów specjalizujących się w danej dziedzinie. Mało tego, taka publikacja podlega ciągłej weryfikacji poprzez system cytowań. Przykładu, gdzie naukowcy tworzą coś niezbyt naukowego, nie trzeba u nas szukać długo. Oto mamy stanowisko Komitetu Nauk Geologicznych PAN zaprzeczające zmianom klimatycznym wywołanym przez człowieka, a w nim stwierdzenie, które ma tego dowodzić: W ciągu ostatnich 400 tysięcy lat - jeszcze bez udziału człowieka - zawartość CO2 w powietrzu, jak tego dowodzą rdzenie lodowe z Antarktydy, już 4-krotnie była podobna, a nawet wyższa od wartości obecnej. Gdy jednak weźmiemy do ręki "Nature" i "Science" z 2005 roku, dwa najbardziej renomowane magazyny naukowe na świecie, i przeczytamy publikacje dotyczące rdzeni i programu European Project for Ice Coring in Antarctica, lub zajrzymy na strony tego projektu, okaże się, że obecne stężenie jest najwyższe od 650 tysięcy lat. Tu tylko nieśmiało przypomnę, że nasz gatunek ma nie więcej niż 200 tysięcy lat i z tej perspektyw informacja o najwyższym od 650 tysięcy lat poziomie CO2 powinna dać nam do myślenia. Ale wróćmy do naszych geologów. Wyjaśnienia ich śmiałej tezy są dwa. Albo członkowie PAN dokonali odwiertów na Antarktydzie i przeprowadzili badania rdzeni, o których nikt nie wie (ta wiedza powinna zostać natychmiast opublikowana i śmiem twierdzić, że "Nature" - dla takich wyników - udostępni swoje łamy). Albo - co niestety bardziej prawdopodobne - mamy odczynienia z grupą naukowców, którzy biorą sobie dane z sufitu i, nie zapoznawszy się nawet z najbardziej podstawową literatury, postanowili zabłysnąć w modnym temacie.

Kto za kim stoi? Pojawia się jeszcze jeden argument. Nauka jest nierzetelna, bo za biznesem wiązanym z globalnym ociepleniem, stoją gigantyczne pieniądze. Gadomski pisze tak: "Sceptycy kwestionujący zjawisko ocieplania się klimatu pod wpływem emisji gazów nie mogą liczyć na hojny sponsoring dla swych wydawnictw, na konferencje w atrakcyjnym miejscach świata, na udział w filmach, które z góry mają zapewnionego Oscara, na Pokojową Nagrodę Nobla." Bądźmy jednak uczciwi. Jeżeli chcemy przedstawić globalne ocieplenie jako grę interesów, to pokażmy obydwie strony w pełnej krasie: przemysł, nazwijmy go wydobywczym, oraz żyjące z paliw kopalnych, takich jak ropa, rządy, które - mówiąc łagodnie - potrafią bardzo twardo walczyć o swoje interesy. Czy ta strona przypadkiem nie dysponuje funduszami, przy których bledną te z Nobla i handlu emisjami? Pozwolę więc sobie odwrócić spiskową teorię i zapytać, czy to przypadek, że wydanie w Rosji książki Vaclava Klausa "Błękitna Planeta w zielonych okowach", która kwestionuje globalne ocieplenie, sponsorował koncern Łukoil? Czy to przypadek, że związana z lobby naftowym administracja prezydenta Busha ukrywała raporty amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska dotyczące globalnego ocieplenia i cenzurowała inne? Jeżeli uświadomimy sobie, komu może zależeć na kwestionowaniu globalnego ocieplenia i sprawczej siły człowieka, a przede wszystkim, kto na tym straci, niechybnie dojdziemy do wniosku, że to raczej świetny test na rzetelność naukowych danych potwierdzających tę teorię. Gdyby nie były mocne i rzetelne, teoria globalnego ocieplenia już by nie istniała. Zbyt wielu potężnym tego świata zależy na jej wywróceniu.

Zaufajmy nauce! Teza, że klimat może się zmieniać pod wpływem uwalnianego do atmosfery węgla, jest wałkowana przez naukowców przynajmniej od lat 60. XX wieku. Jeżeli nazwiemy to religią, to jest to chyba pierwsza religia o tak solidnych podstawach naukowych. Ten problem obracany jest i oglądany ze wszystkich stron i jak na razie nauce wychodzi, że tak właśnie podgrzewamy planetę. Wychodzi to tej samej nauce, której zawdzięczamy Internet i loty w kosmos. Owszem bywa, że się myli, ale innej nauki niż ta oparta na recenzowanych publikacjach nie mamy. Nie mamy lepszego narzędzia poznawczego i nieważne, czy chodzi o raka, HIV, wiewiórki, życie pingwinów czy właśnie zmiany klimatyczne. I ta nauka nam mówi, że ocieplenie zawdzięczamy naszej działalności i że jest to jedno z najpoważniejszych (moim zdaniem najpoważniejsze) wyzwań, przed jakimi stoi ludzkość.)

A teraz raport KOmitetu nauk Geologiocznych PAN: Obserwowane w ostatnich kilkunastu latach zmiany klimatu na Ziemi oraz częstsze występowanie zjawisk ekstremalnych powoduje zaniepokojenie opinii publicznej, wyrażane w środkach masowego przekazu pod hasłem globalnego ocieplenia. W skali międzynarodowej pojawiają się propozycje kroków zaradczych formułowane przez polityków elit rządzących, działający od 1988 roku Międzyrządowy Zespół do spraw Zmian Klimatu (IPCC) i organizacje ekologiczne. Włączając się w tę nadzwyczaj ważną dyskusję, Komitet Nauk Geologicznych PAN pragnie zwrócić uwagę na 10 fundamentalnych aspektów tego problemu, nierozerwalnie związanego z funkcjonowaniem geosystemu – skomplikowanej współzależności procesów zachodzących w litosferze, hydrosferze, atmosferze i biosferze. Ich znajomość powinna leżeć u podstaw racjonalnie i odpowiedzialnie podejmowanych decyzji ingerujących w geosystem.

1. Klimat Ziemi kształtowany jest przez wzajemne oddziaływanie jej powierzchni i atmosfery, które ogrzewane są przez promieniowanie słoneczne o cyklicznie zmiennym natężeniu. Na klimat wpływa roczny obieg Ziemi wokół Słońca, termika i zmiany przepływu wód krążących w oceanach, ruch mas powietrza, układ masywów górskich, a w perspektywie czasu geologicznego także ich wypiętrzanie i erozja oraz zmiany w rozmieszczeniu kontynentów wskutek ich ciągłej wędrówki.

2. Badania geologiczne dowodzą niezbicie, że stała zmienność jest podstawową cechą klimatu Ziemi w całej jej historii, a zmiany zachodzą w nakładających się cyklach o różnej długości – od kilkuset tysięcy do kilkunastu lat. Dłuższe cykle klimatyczne są wywoływane przez czynniki pozaziemskie o astronomicznym charakterze i zmiany parametrów orbity Ziemi, a krótsze – przez czynniki regionalne i lokalne. Nie wszystkie przyczyny zmian klimatu i zjawiska klimatotwórcze zostały jeszcze w pełni rozpoznane.

3. Choć w historii Ziemi dominował klimat znacznie cieplejszy od współczesnego, wielokrotnie dochodziło do potężnych, globalnych ochłodzeń, których efektem był zawsze rozwój rozległych zlodowaceń sięgających niekiedy do strefy podzwrotnikowej. Dlatego wiarygodne prognozowanie zmian klimatu Ziemi, nie mówiąc o chęci im zapobiegania, kształtowania czy przeciwdziałania, musi brać pod uwagę wyniki badań jej przeszłości geologicznej – a więc czasu, gdy ludzkości (i przemysłu!) nie było na naszej planecie.

4. Od dwunastu tysięcy lat Ziemia znajduje się w kolejnej fazie cyklicznego ocieplenia i jest w pobliżu jego maksymalnego natężenia. W samym tylko czwartorzędzie, czyli w ciągu ostatnich 2.5 mln lat, okresy ciepłe wielokrotnie przeplatały się ze zlodowaceniami, co dobrze już zostało rozpoznane.

5. Obecnemu ociepleniu towarzyszy wzrost zawartości gazów cieplarnianych w atmosferze: wśród nich dominuje para wodna, a w mniejszych ilościach występuje m.in. dwutlenek węgla, metan, tlenki azotu i ozon. Tak działo się zawsze, bo jest to zjawisko nierozłącznie związane z cyklicznym ocieplaniem i oziębianiem. Okresowy wzrost ilości gazów cieplarnianych w atmosferze, niekiedy nawet do wartości kilkakrotnie większej w porównaniu ze stanem obecnym, towarzyszył dawniejszym ociepleniom, również przed pojawieniem się człowieka na Ziemi.

6. W ciągu ostatnich 400 tysięcy lat – jeszcze bez udziału człowieka – zawartość CO2 w powietrzu, jak tego dowodzą rdzenie lodowe z Antarktydy, już 4-krotnie była podobna, a nawet wyższa od wartości obecnej. Przy końcu ostatniego zlodowacenia (!), w ciągu kilkuset lat, średnia roczna temperatura globu zmieniała się parokrotnie, w sumie wzrosła prawie o 10°C (!!) na półkuli północnej – a więc były to zmiany nieporównanie bardziej drastyczne niż dziś obserwowane.

7. W ubiegłym tysiącleciu, po okresie ciepłym, z końcem XIII wieku, rozpoczął się okres chłodny trwający do połowy XIX w., po czym znów nastało ocieplenie, w którym właśnie żyjemy. Obserwowane dziś zjawiska, w szczególności przejściowy wzrost globalnej temperatury, wynikają z naturalnego rytmu zmian klimatu. Ogrzewające się oceany mają mniejszą zdolność absorbowania dwutlenku węgla, a zmniejszanie obszaru wieloletniej zmarzliny prowadzi do szybszego rozkładu związków organicznych zawartych w gruncie i tym samym, do zwiększonej emisji gazów cieplarnianych. Od miliardów lat aktywność wulkaniczna Ziemi wzdłuż granic płyt litosfery, skryta głównie pod powierzchnią oceanów, dostarcza stale do jej atmosfery CO2, choć z różną intensywnością. W geosystemie gaz ten usuwany jest z atmosfery do biosfery i litosfery poprzez proces fotosyntezy, wiązany w organizmach żywych – w tym w węglanowych skorupkach organizmów morskich, a po ich obumarciu magazynowany w olbrzymich pokładach wapieni na dnie mórz i oceanów; z kolei na lądzie jest wiązany w różnych osadach organicznych.

8. Szczegółowy monitoring parametrów klimatycznych prowadzony jest niewiele ponad 200 lat, dotyczy tylko części kontynentów, które stanowią zaledwie 28% globu. Część starszych stacji pomiarowych założonych niegdyś na obrzeżach miast, wskutek postępującej urbanizacji, znalazło się dziś w ich obrębie. Wpływa to, między innymi, na wzrost mierzonych wartości temperatury. Badania ogromnych przestworzy oceanów zostały zapoczątkowane ledwie przed 40 laty. Tak krótkie okresy pomiarowe nie dają pewnych podstaw to tworzenia w pełni wiarygodnych modeli zmian termicznych na powierzchni Ziemi, a ich poprawność jest trudna do weryfikacji. Dlatego należy bezwzględnie zachować daleko idącą powściągliwość w przypisywaniu człowiekowi wyłącznej, czy choćby tylko dominującej, odpowiedzialności za zwiększoną emisję gazów cieplarnianych, gdyż prawdziwość takiego twierdzenia nie została udowodniona.

9. Nie ulega wątpliwości, że w pewnej części wzrost ilości gazów cieplarnianych, konkretnie CO2, jest związany z działalnością człowieka i dlatego wskazane jest podejmowanie kroków dla ograniczenia tej ilości na zasadach zrównoważonego rozwoju, w pierwszym rzędzie zaprzestanie ekstensywnych wylesień, szczególnie w rejonach tropikalnych. Równie zasadne jest podjęcie i prowadzenie właściwych działań adaptacyjnych, które będą łagodzić skutki obecnego trendu ociepleniowego.

10. Doświadczenie badawcze w dziedzinie nauk o Ziemi mówi, że tłumaczenie zjawisk przyrodniczych, oparte na jednostronnych obserwacjach, bez uwzględniania wielości czynników decydujących o konkretnych procesach w geosystemie, prowadzi z reguły do nadmiernych uproszczeń i błędnych wniosków. Błędne też mogą być decyzje polityków podejmowane o oparciu o niekompletny zespół danych. W takich warunkach łatwo o – przystrojony poprawnością polityczną – lobbing inspirowany przez kręgi zainteresowane na przykład sprzedażą szczególnie kosztownych, tak zwanych ekologicznych, technologii energetycznych bądź składowaniem (sekwestracją) CO2 w złożach już wyeksploatowanych. Z przyrodniczą rzeczywistością nie ma to wiele wspólnego. Podejmowanie radykalnych i ogromnie kosztownych działań gospodarczych zmierzających do ograniczenia emisji jedynie wybranych gazów cieplarnianych, w sytuacji braku wielostronnej analizy zachodzących zmian klimatu, może doprowadzić do zupełnie innych skutków niż oczekiwane. Komitet Nauk Geologicznych PAN uważa za konieczne podjęcie wielodyscyplinowych badań, opartych na wszechstronnym monitoringu i modelowaniu wpływu na klimat również innych zmiennych czynników, nie tylko stężenia CO2. Jedynie takie podejście przybliży nas do pełnego rozpoznania przyczyn zachodzących zmian klimatu. JKM

Kto wygrał "wojnę hazardową"? Zbigniew Chlebowski: Ktoś zagrał moją głową. (...) Dopłaty są jedynie zasłoną dymną. Rzecz idzie o wideoloterie, one są właśnie największym zagrożeniem. W nowelizowanej ustawie hazardowej prawdziwa gra toczyła się o organizację wideoloterii. Totalizator Sportowy chciał takiego sformułowania przepisów, które pozwalałoby na nieograniczony rozwój wideoloterii. (...) Gdyby nowa ustawa hazardowa, ustawa o wideoloteriach weszła w życie, to amerykańska firma, która obsługuje Totalizator, mogłaby dostać nowy kontrakt opiewający na 2-3 mld zł. To za tym kontraktem chodzą prawdziwi lobbyści. W każdym punkcie lotto można by postawić maszynę hazardową.  (...) Nie jest to wykluczone [że służby specjalne też grały w tej grze]. Sprawa jest znacznie poważniejsza niż to, że Chlebowski powiedział Sobiesiakowi, że coś mu załatwi i te nieszczęsne dwa zdania. Skoro wrzucony mimochodem wątek Czorsztyna okazał się taki rozwojowy, może i w tej sprawie warto pójść tropem podpowiedzianym przez Chlebowskiego, bo chyba wie co mówi, a na pewno wie, po  co to mówi. Wygląda to na kolejny mesydż do nielojalnych kolegów, którzy go wyrzucili z sań, bo to za ich  sprawą spadła głowa Chlebowskiego, a oni nic nie robią żeby go ratować i ani chybi postanowili uczynić jedynym kozłem ofiarnym całej afery. Jeśli więc zapędzony do narożnika Chlebowski mówi, że od początku chodziło o wideoloterie, przyjrzyjmy się co się z nimi stało. Wideoloterie zostały wprowadzone do ustawy o grach losowych w 2003 roku, monopol na ich organizowanie miał Skarb Państwa. Do dzisiaj jednak nie zostały wprowadzone, choć podobno to wyjątkowo atrakcyjna i dochodowa gra. W 2007 roku Totalizator Sportowy zapowiedział gigantyczne inwestycje w wideoloterie, po tej wypowiedzi "Puls biznesu" wieszczył wojnę hazardową z branżą automatów o niskich wygranych. Puls biznesu: Przez 5 lat Totalizator chce uruchomić 50 tys. automatów do wideoloterii. Specjaliści mają wątpliwości. Dwa miesiące temu Jacek Kalida, prezes Totalizatora Sportowego (TS), ujawnił w "PB", że już w 2008 r. na uruchomienie w Polsce nowych gier: wideoloterii, wyda 200 mln EUR. Jak się okazuje, to tylko mała część wszystkich wydatków! (...) Przez pięć lat na sam sprzęt państwowy gigant chce wyłożyć aż 1,93 mld zł! Z tego 1,8 mld zł pójdzie na kupno automatów (wideoloterie to nic innego, jak działające już na rynku automaty, tyle że bardziej zaawansowane i połączone w sieć). Co roku Totalizator chce kupować po 10 tys. maszyn, by na koniec 2012 r. mieć ich aż 50 tys. Tymczasem kilkadziesiąt prywatnych operatorów automatów o niskich wygranych (AoNW), rozwijających się bardzo dynamicznie od kilku lat (wideoloterie będą dla nich bezpośrednią konkurencją), ma łącznie niewiele ponad 20 tys. maszyn. (...) Dziś wideoloterie objęte są 45-procentowym podatkiem od gier (POG) i, zdaniem prezesa Kalidy i jego poprzednika, pochodzącego z nadania SLD Mirosława Roguskiego, ich uruchomienie jest nieopłacalne. (...) Tyle że chęci mogą nie wystarczyć. - W większości obecnych kolektur TS automatów nie da się wstawić. Wideoloterie trzeba połączyć z inną rozrywką i alkoholem. Dobre lokalizacje to puby czy bary przy stacjach benzynowych. Tyle że te są już w dużym stopniu zajęte przez operatorów AoNW. I oni będą bronić tych miejsc, choćby utrudniając właścicielom lokali wypowiadanie umów - mówi jeden z naszych rozmówców. Szykuje się więc prawdziwa hazardowa wojna. W swoich ambitnych planach Totalizator miał w zasadzie tylko dwa problemy - miejscówki i podatki. Większość atrakcyjnych lokali, gdzie opłacałoby się wstawić wideoloterie jest obecnie zajęta przez automaty o niskich wygranych. Drugim problemem były podatki, właściciele automatów o niskich wygranych płacą tylko 180 euro od sztuki, a wideoloterie miałyby płacić 45% podatek plus 10% dopłatę. Według firmy Central European Consulting lobbującej w imieniu ostrzącego sobie zęby na wideoloterie GTechu, to właśnie dopłaty były powodem, dla których wideoloterie do tej pory nie były urządzane. Zniesienie dopłat było też jedynym postulatem zgłaszanym w trakcie konsultacji społecznych przez lobbystów GTechu. Central European Consulting: W Polsce wideoloterie nie zostały wdrożone ze względu na sposób opodatkowania tego typu gier. Ustawa o grach i zakładach wzajemnych ustala podatek na: 10% kwoty która została wpłacona do terminala (tzw. bezzwrotna dopłata) + 45% podatku od dochodu. Oznacza to, przede wszystkim, że do gry wchodzi jedynie 90% pieniędzy wydanych przez grających, a 10% trafia od razu do Skarbu Państwa. W przypadku gier nieobjętych monopolem państwowym nie ma owego 10-procentowego podatku (tzw. dopłaty). (...) Postulujemy usunięcie z polskiego systemu prawnego instytucji dopłat. Jest to niespotykany w innych dziedzinach i wyjątkowy w świecie rodzaj opodatkowania stanowiący główną przeszkodę we wprowadzeniu i rozwoju wideoloterii. Przeskoczmy zatem przez cały blisko dwuletni proces legislacyjny, właśnie zakończony spektakularnym sukcesem, i zobaczmy jaka będzie sytuacja prawna i faktyczna po wejściu w życie nowej ustawy hazardowej, w interesujących nas wątkach wideoloterii, "Ryśków" i automatów o niskich wygranych. Pamiętając, że "Ryśki" i automaty o niskich wygranych to różne nisze tej samej branży. Sobiesiak ma kasyna i salony gry (objęte ścisłymi limitami lokalizacyjnymi, jedno kasyno na 250 tysięcy mieszkańców, jeden salon na 100 tysięcy mieszkańców), to nie to samo co punkty gry na automatach o niskich wygranych, stojące wszędzie, w maksymalnych grupkach po trzy automaty (na nie ma limitów lokalizacyjnych). Co z nimi będzie po wejściu w życie nowej ustawy? Automaty o niskich wygranych, czyli bezpośrednia konkurencja wideoloterii, zajmująca co lepsze lokalizacje, obecna wszędzie, i opodatkowana śmiesznie niskim ryczałtowym podatkiem zniknie na zawsze z knajp, stacji benzynowych, dworców. Na takich automatach będzie można grać już tylko w kasynach. To bardzo dobra wiadomość nie tylko dla wideoloterii, ale także dla właścicieli kasyn, którzy przejmą przynajmniej część klientów punktów gier na automatach o niskich wygranych. Kasyna i salony gry, czyli biznesy "Ryśków", nadal będą objęte limitami lokalizacyjnymi ale jeszcze połowa miejsc na kasyna jest do wzięcia, więc pewnie część właścicieli salonów gier otworzy kasyna tam gdzie jeszcze można. Salony gry mają w ciągu sześciu lat zniknąć, ale na pocieszenie, przez te sześć lat posiadaczom najnowszych zezwoleń będzie stopniowo ubywać konkurencji, a pod koniec sześcioletniego okresu będą prawie monopolistami. Do tego ustawa podnosi górny limit automatów w kasynach z 30 do 70. Nawet jeśli więc przez kolejne sześć lat nic tej ustawy nie ruszy i za sześć lat przyjdzie się zwijać, przez ten czas będzie można w lepszych, bo mniej konkurencyjnych warunkach zarobić tyle, że naprawdę nie będzie tak strasznie. Chyba już wspominałam, że  Kosek i Sobiesiak mają zezwolenia na 6 lat? No i nie będzie dopłat. Wideoloterie, czyli największa zagadka. Będę się upierać, że ustawa wcale nie zakazuje wideoloterii, bo teraz będą się one mieścić w definicji automatów. Mimo pytań, zadawanych nawet z trybuny sejmowej, nikt nie potrafi wskazać gdzie konkretnie jest zapis na podstawie którego będzie można zakazać wideoloterii. Pytana o to przez Wprost rzeczniczka Ministerstwa Finansów Małgorzata Kobos, a także indagowany przez posłów Jacek Kapica, oraz prezes Rządowego Centrum Legislacji Maciej Berek jakoś mnie nie przekonali. Małgorzata Kobos: Terminale w przypadku wideoloterii są w sieci, gdzie serwer określa wynik na wszystkich podłączonych terminalach. Automaty do gry same generują wynik. Jacek Kapica: (na pytanie posła Jackiewicza czy wideoloteria nie będzie się mieścić w definicji automatów) Wideoloteria ma to do siebie, i tak wygląda, że jest urządzana w skali ogólnopolskiej, gdzie losowania są prowadzone jakby on-line, a bilansuje się wszystkie wpłaty realizowane do tej wideoloterii. Czyli mamy efekt skali, zarówno skali geograficznej urządzania wideoloterii, jak i efekt skali finansowej poprzez masowe uczestniczenie szerokiej rzeszy ludzi w tym samym czasie. Jacek Kapica: (na pytanie posła Iwińskiego gdzie w ustawie jest zakaz wideoloterii): Art. 3 przedkładanej ustawy jasno stwierdza, że gry mogą być urządzane tylko i wyłącznie na zasadach określonych w ustawie. Ta ustawa nie odnosi się do wideoloterii, i pan poseł Iwiński się przejęzyczył chyba słusznie, bo nie można wpisywać do ustawy zakazu zakazów, nie można zakazać czegoś co nie jest określone jako dopuszczone do organizowania. Maciej Berek: (na ponowione pytanie posła Iwińskiego po niejasnej odpowiedzi Kapicy): Jeżeli art. 3 w ustawie jest sformułowany w taki sposób, że dozwolone jest to, co uregulowano, to gdybyśmy do tej ustawy dopisali, że zakazane są wideoloterie, to znaczy, że zakazane nie byłoby nic poza wideoloteriami, które wskazano by wprost. Zakazane jest wszystko co nie jest uregulowane i wskazane literalnie w tej ustawie. Taka jest konstrukcja tego projektu i obowiązującej ustawy. Gry hazardowe, dziś nazywane grami losowymi, są dopuszczone wyłącznie w takiej formie, w jakiej ustawa je reguluje, w żadnej innej. Skoro nie ma w projekcie ustawy rozpatrywanej przez Sejm wideoloterii, to znaczy, i to dla prawnika jest jednoznaczne, że ona jest niedopuszczalna. Co jedna wypowiedź to bardziej mętna. Niestety, ustawa będzie obowiązywać w takiej formie, w jakiej zostanie opublikowana w Dzienniku Ustaw, bez ręcznych dopisków Kobos, Kapicy czy Berka. A napisana jest tak, że bardzo trudno będzie znaleźć prawny argument za tym, że wideoloterie nie mieszczą się w bardzo pojemnej definicji automatów. Moim zdaniem żadne z tych argumentów się nie bronią, a ich mętność tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nawet autorzy ustawy nie umieją w niej znaleźć tego tak podobno ważnego zakazu. Ale po kolei. Kobos mówi, że różnica polega na tym, że automaty same generują wynik, a terminale wideoloterii nie. Tylko jakoś w definicji automatów nic takiego nie ma, a ustawa nie będzie się opierać na tym jak rozumie różnicę między wideoloterią a automatem rzeczniczka Ministerstwa Finansów, i co sobie do definicji automatów dopowiedziała, tylko na precyzyjnie sformułowanych ustawowych definicjach. A te nie wymagają od automatów aby same generowały wynik. Nie zabraniają też łączenia się w sieć, co zresztą już się dzieje. Casinos Poland w swoich kasynach w różnych miastach ma Mega Jackpot, gdzie automaty są połączone w sieć ze sobą i mają wspólną pulę, której ostatnia wypłata wyniosła blisko milion zł. To z kolei obala argument Kapicy o efekcie skali finansowej, i geograficznej. Casinos Poland:  Dzięki połączeniu automatów znajdujących się w siedmiu ośrodkach gry na terenie Polski w jedną sieć, gra na automatach staje się jeszcze bardziej emocjonująca dla polskich graczy. System gry ze wspólną wygraną polega na odkładaniu do wspólnej puli części kwoty od każdego zakładu na automatach połączonych w sieć. Każdy z grających na automatach połączonych w sieć Mega Jackpot może obserwować, jak w trakcie gry rośnie główna nagroda (tzw. progressive jackpot). W momencie trafienia głównej wygranej system rozpoczyna naliczanie od nowa. W systemie oferowanym przez Casinos Poland kwota do wygrania będzie kumulowana jednocześnie w 7 kasynach! Argument Berka też się nie broni. Brak osobnej definicji wideoloterii w katalogu gier dopuszczonych ma być dowodem na to, że wideoloteria dopuszczona nie jest. Tyle, że w katalogu gier brak też definicji gier na automatach o niskich wygranych, a do tej pory była, czy to znaczy, że nowa ustawa zakazuje też automatów o niskich wygranych? Oczywiście, że nie, po prostu po zrównaniu ich pod względem fiskalnym i prawnym z automatami o wysokich wygranych, zniknęła potrzeba utrzymywania osobnej definicji ustawowej, bo po pozbawieniu ich przywilejów mogą być wrzucone do dotychczasowej definicji gier na automatach jako takich. Moim zdaniem tak samo jest z wideoloteriami. Po zniesieniu monopolu państwa na urządzanie wideoloterii zniknęła jedyna przyczyna dla utrzymywania osobnej definicji tego specyficznego automatu i teraz wideoloterie, tak jak automaty o niskich wygranych, mieszczą się w jednej wspólnej definicji gier na automatach. Jeśli Kobos, Kapica i Berek uważają, że jest inaczej, dlaczego nie potrafią wskazać, którego konkretnie fragmentu definicji gier na automatach wideoloterie nie spełniają? Bo jeśli przy braku wyraźnego zakazu urządzania wideoloterii, zakaz ten mamy wywodzić z braku wideoloterii na liście gier dopuszczonych, chciałabym wiedzieć co z tego co wiemy o automatach do wideoloterii nie pasuje do tej ustawowej definicji: Ustawowa definicja gry na automatach: Grami na automatach są gry na urządzeniach mechanicznych, elektromechanicznych lub elektronicznych, w tym komputerowych, o wygrane pieniężne lub rzeczowe, w których gra zawiera element losowości. Tylko proszę mi nie tłumaczyć różnic, bo ja je znam, chcę wiedzieć gdzie w tej definicji, albo w innym miejscu w ustawie jest coś, na czym będzie się mógł oprzeć udzielający zezwoleń Minister Finansów. Ciekawe, że zakaz gry w pokera między graczami jakoś można było do ustawy wpisać (podobnie jak szereg innych zakazów), a zakazu urządzania gier na wideoloteriach już nie, choć przecież taki ważny. Bez względu na to czy ustawa delegalizuje wideoloterie czy nie, na pewno znosi monopol państwa, likwiduje dopłaty, i usuwa najgroźniejszą konkurencję. W trakcie prac nad ustawą hazardową Jan Kosek postulował "wykreślenie z ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych odrębnej definicji wideoloterii, jako gry identycznej z oferowanymi obecnie grami na automatach". Załatwione. Lobbyści pracujący dla GTechu, postulowali natomiast likwidację dopłat. Też załatwione. A "Puls biznesu" zwracał uwagę, że utrudnieniem dla startu wideoloterii jest fakt, że najlepsze lokalizacje są już zajęte przez automaty o niskich wygranych. I to już z głowy. A za jakiś czas jakiś biznesmen, któremu Minister Finansów odmówi zgody na wideoloterie, wygra w sądzie administracyjnym, który orzeknie, że w tak zapisanej definicji gier na automatach mieszczą się także gry na automatach potocznie zwanych wideoloteriami i nakaże traktowanie ich tak jak wszystkich innych automatów. Albo premier nam wytłumaczy, że w związku z ambitnymi planami zorganizowania Igrzysk Olimpijskich i koniecznością pozyskania na ten cel nowych środków, musimy się jednak otworzyć na nowe rodzaje gier. Zresztą co ja się będę wysilać, od wymyślania kolejnych narracji premier ma lepszych fachowców. Jedno mnie tylko zastanawia. Nowa ustawa została zmiażdżona przez Biuro Analiza Sejmowych, które zwraca uwagę na możliwą niezgodność z Konstytucją kilku ważnych zapisów, zaś Ministerstwo Gospodarki zgłasza konieczność notyfikacji ustawy w Komisji Europejskiej, ostrzegając, że niedopełnienie tego obowiązku może skutkować nieważnością ustawy i wydanych na jej podstawie decyzji. Ani jednym, ani drugim rząd się nie przejmuje, choć to będzie nie tylko wstyd wizerunkowy, ale także prestiżowa porażka w "wojnie z hazardem", zwłaszcza jeśli posypią się pozwy o odszkodowania. Nawet biorąc pod uwagę PR-owe korzyści, ryzyko jest ogromne i niewarte podejmowania. A jednak rząd je podejmuje, choć gorączkowego pośpiechu nie tłumaczą żadne merytoryczne względy, nie wierzę, że jest on spowodowany tylko chęcią ucieczki od "afery hazardowej". Nawet w takiej sytuacji, jest to brawura samobójcza. Myślę, że Tusk liczy na weto Kaczyńskiego, albo przynajmniej na skierowanie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, co pozwoli zwalać prawie pewną porażkę na prezydenta, a nie na własne legislacyjne niechlujstwo. Na miejscu Kaczyńskiego podpisałabym ustawę, wydając przy tym jasny komunikat w stylu "Widzę poważne wady tej ustawy, ale skoro rządowi tak zależy i jest przekonany o jej konstytucyjności, to ja ją podpiszę, jednak odpowiedzialność za nią spoczywa wyłącznie na Platformie, która narzuciła tryb pracy uniemożliwiający rzetelną analizę samej ustawy i jej skutków, i to ona bierze na siebie wszystkie tego konsekwencje, zarówno te pozytywne, jak i negatywne". Tym razem nie ma co się bawić w merytoryczne analizowanie ustawy, w poczuciu odpowiedzialności za własny podpis, trzeba zacisnąć zęby, podpisać i czekać co będzie. Jeden raz zagrać w grę Tuska, bo tylko jak się powie "sprawdzam", będzie można zobaczyć w co naprawdę gra. Sama jestem ciekawa. Trzeba pozwolić Tuskowi zjeść tę żabę. Kataryna

III RP pod aureolami z SB Kiszczak oskarża Mazowieckiego i Wałęsę Dostaliśmy władze Unii, czyli naszego prezydenta i naszą minister spraw zagranicznych. Kim są ci ludzie? Nikim? I o to właśnie chodzi - mają być kukiełkami poruszanymi przez państwa dominujące, które nie chcą swej hegemonii obwieszczać publicznie i dlatego prezydentem nie jest po prostu Niemiec, a sprawami zagranicznymi nie kieruje urzędnik z francuskiego MSZ. Ta hegemonia jest dla Polski zagrożeniem. Najlepiej widać to na terenie starań podjętych przez premiera Jarosława Kaczyńskiego i kontynuowanych przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego - uzyskania od Unii wsparcia na rzecz bezpieczeństwa energetycznego. Od czasu , dokonanego przez premiera Donalda Tuska, przewrotu w polskiej polityce zagranicznej Unia nam tego wsparcia odmawia. O szczycie Unia - Rosja w Sztokholmie premier Szwecji powiedział, że był to najlepszy szczyt ze wszystkich dotychczasowych. A czym się wyróżniał? Tym, że w przeddzień Szwecja wycofała swoje zastrzeżenia wobec gazociągu „Ribbentrop - Mołotow" (jak nazwał go Radosław Sikorski w czasach, gdy nie był jeszcze wielbicielem Dukaczewskiego). Teraz już tylko jakaś poniemiecka mina z dna Bałtyku może zatrzymać budowę rury i „dalszy dynamiczny rozwój przyjaźni niemiecko-rosyjskiej". Czy ta przyjaźń stanowi dla Polski niebezpieczeństwo? Oczywiście nie - powie „premier z kasyna". W dwulecie swoich rządów twierdzi przecież, że doprowadził do poprawy stosunków polsko-rosyjskich (oczywiście także polsko-niemieckich i każdych innych poza stosunkami polsko-polskimi, bo tu nie ma miejsce na porozumienie, trzeba dorżnąć wraże watahy). Rosja Polskę upokarza, obraża, wyzywa, grozi zagładą narodu, atakuje i znieważa w sposób porównywalny może tylko z latami 1919-1920 i 1939-1941 (na co nigdy nie pozwalała  sobie w czasach „kaczyzmu"), a Donek z uśmiechem zapewnia, że to tylko deszcz pada. Gdy Sikorskiego Kreml wyzwał od najgorszych, ten wyparł się własnych poglądów i jeszcze podziękował Rosjanom za marginalne sprostowanie. Ta prowokacja wskazuje, czego Kreml oczekuje od Donka i Radka - porzucenia myśli o stacjonowaniu wojsk amerykańskich w Polsce, która ma pozostać w roli państwa sezonowego, o którego istnieniu stale decydować będzie przetarg Rosji z Zachodem. A członkostwo Polski w NATO i UE temu celowi nie przeszkadza, bo jest drugorzędne. Sojusz nie czuje się zagrożony przez przeprowadzane na granicy polskiej manewry rosyjskie, w trakcie których ćwiczy się powtórkę z września 1939 r. Polska ma wspierać inne państwa Unii, gdy Rosja zagrozi im obcięciem dostaw ropy i gazu, ale Komisja Europejska opracowuje rozporządzenie, które pozostawia Polskę poza wspólnym frontem Unii, jeżeli Rosja zagrozi tylko nam. Tusk chce rządzić, więc po prostu wyprzedaje „srebra rodowe". Żeby świadomość tej polityki nie dotarła do wyborców, rząd musi mieć stałą ochronę w postaci zakłamanych mediów. I dominujące media tę ochronę skutecznie zapewniają. A całemu Układowi patronują ludzie KGB i GRU, robiący użytek z  wiedzy aparatu SB i WSW o uzależnieniach, w jakich pozostają członkowie elity władzy.

Czesław Kiszczak mówi otwarcie (Dziennik Gazeta Prawna 20.11.2009), że oddawał agentom ich teczki pracy. Czy ci agenci są już od niego niezależni? Kiszczak od razu dodaje, że ich donosy pozostały w innych teczkach (a pozostaje jeszcze fakt, że to oddawanie też było dokumentowane). Mówi, że ogląda swych agentów w telewizji - współczesnych działaczy i polityków. Kim są? Kiszczak informuje np., że Tadeusz Mazowiecki co innego mówił na posiedzeniu Rady Ministrów, a co innego, gdy po posiedzeniu „na boku" pytał go co zrobić z archiwami MSW. Ujawnia, że to Mazowiecki powołał „komisję Michnika" i odpowiada za jej bezprawne działania. Kiszczak widać ma taką moc, że może bezkarnie Lecha Wałęsę walić prosto w pysk: „Rozmowa (Lecha z bratem w Arłamowie) jest autentyczna. Bracia sobie wypili po kielichu i dzieli majątek, który Wałęsa zdobył." Jak zdobył ten majątek? „Amerykanie i Zachód w latach 80. kupowali Polskę za drobne, a ja te drobne, czyli setki tysięcy dolarów, przepuszczałem przez ręce." Czy po tych strasznych oszczerstwach Mazowiecki i Wałęsa pozwą Kiszczaka do sądu? A może za swoimi idolami ujmie się Tusk? Może aureol bronić będzie Michnik? Kiszczakowi nic nie grozi. Pozostaje pod ochroną, bo sam chroni. Polska gnije, ale pod względem pozycji aparatu PRL pozostaje potęgą.

Wyszkowski

Galopująca normalizacja Święta, święta i po świętach. Triduum świąteczne rozpoczęło się 9 listopada w Berlinie od wielkiego zjazdu dygnitarzy, któremu towarzyszył bogaty program rozrywkowy. Kulminacyjnym punktem tego programu było obalenie kostek domina, które reżyser widowiska powierzył byłemu prezydentowi naszego państwa Lechowi Wałęsie. Lech Wałęsa, jak wiadomo, spełnił pokładane w nim nadzieje i domino obalił, doznając przy okazji bolesnej kontuzji od niemieckiego kamerzysty. Co tu dużo mówić; inauguracja Unii Europejskiej nie wróży nam nic dobrego, a to przecież nawet nie początki, bo traktat lizboński wchodzi w życie dopiero 1 grudnia. Na domiar złego pan prezydent Lech Kaczyński, który 11 listopada tak pięknie przemówił o potrzebie „nowego patriotyzmu”, akurat potrzebował się przeziębić i w rezultacie nie tylko nie statystował na kolejnym szczycie UE przy wyborze prezydenta Unii Europejskiej i unijnego ministra spraw zagranicznych, ale musiał też odwołać różne ważne spotkania. Wśród tych spotkań obserwatorzy w Warszawie wiele sobie obiecują po spotkaniu z zimnym rosyjskim czekistą Putinem, który „nie wykluczył” swego przybycia wiosną przyszłego roku na uroczystości katyńskie. W rewanżu prezydent Kaczyński, śladem prezydenta Kwaśniewskiego i generała Jaruzelskiego, ma pojechać do Moskwy na uroczystości obchodów kolejnej rocznicy zwycięstwa nad Niemcami. Jeśli te pogłoski okażą się prawdziwe to kontury „nowego partiotyzmu” zaczynają rysować się coraz wyraźniej – oczywiście w ramach strategicznego partnerstwa, bo wiadomo – tak krawiec kraje, jak mu materii staje, a wedle stawu grobla. Ponadto z głębi zaplecza pana prezydenta dobiegają opinie, według których podgrzewanie nastrojów antyniemieckich i antyżydowskich bezpośrednio szkodzi Polsce. Jak tak dalej pójdzie, to nawet premieru Tusku trudno będzie pana prezydenta przelicytować w życzliwości dla świata, chyba, żeby w prezydenckie szranki stanął Włodzimierz Cimoszewicz. Zastrzega się on, że kandydować nie chce, chyba, żeby się okazało, że Polsce grozi reelekcja Lecha Kaczyńskiego. Wtedy Włodzimierz Cimoszewicz własną piersią zasłoni Polskę przed tym paroksyzmem – ale najpierw zaniepokojony naród będzie chyba musiał urządzić proszalną procesję, niczym kiedyś ruski lud Iwanowi Groźnemu. Wprawdzie Włodzimierz Cimoszewicz nie jest mężczyzną aż tak urodziwym jak dr Andrzej Olechowski, ale na tle premiera Tuska, nie mówiąc już o panu prezydencie Kaczyńskim, wygląda jak piękny Stasio ze znanej piosenki („był raz piękny Stasio sobie, wszystkim ludziom ku ozdobie; była sobie piękna Basia, co kochała baaardzo Stasia – i on ją kochał bardzo, a przy tym piękny był”). W tej sytuacji salus Reipublicae wydaje się leżeć w tym, że pan prezydent Kaczyński będzie musiał uciec się do wypróbowanej strategii „mniejszego zła” – że to niby wszyscy patrioci muszą głosować na niego, bo w przeciwnym razie Naszej Złotej Pani Anieli oraz złemu Putinowi sprzeda Polskę albo Tusk, albo Cimoszewicz. Więc kiedy już opadł nastrój świąteczny, Polska wraca w stare koleiny. Sejm, coraz bardziej wchodząc w rolę przedsiębiorstwa przemysłu rozrywkowego, rozpisuje scenariusze przesłuchań w komisjach śledczych, wśród których powaby nowości roztacza oczywiście komisja hazardowa. Będzie ona przesłuchiwać nie tylko „Mira”, „Zbycha” i „Grzecha”, ale nawet premiera Tuska i byłego już szefa CBA Mariusza Kamińskiego, któremu razwiedka za karę cofnęła certyfikat dostępu do informacji niejawnych, pozbawiając w ten sposób indygenatu. Ale rozrywki – rozrywkami, a interesy – swoją drogą, toteż rząd premiera Tuska w stachanowskim tempie wyprodukował i wniósł do laski marszałka Komorowskiego projekt ustawy hazardowej. Ogólnie biorąc, zmierza on w kierunku oczyszczenia rynku hazardowego z wszelkiej przypadkowej konkurecnji ze strony detalistów i chałupników i ustanowienia w tej branży faktycznego monopolu razwiedki. Najwyraźniej starsi i mądrzejsi obmyślili premieru Tusku taką karę i za Vogla i za te wszytkie niedyskrecje z kontem generała Gromosława Czempińskiego, ze stoczniami i podsłuchami. Nawiasem mówiąc, podsłuchy okazały się całkowicie legalne. Tak w opinii przedłożonej premieru Tusku orzekła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, której wiceszef, pan płk Jacek Mąka był w tej sprawie podejrzewany, więc nietrudno się dziwić, że poznańska prokuratura posłusznie ukręciła śledztwu łeb. Skoro na krajowej scenie politycznej obserwujemy takie aż do bólu objawy normalizacji, to premier Tusk mógł spokojnie udać się za granicę, gwoli statystowania na nazwyczajnym szczycie UE, gdzie obrano prezydenta w osobie belgijskiego premiera Hermana van Rempuy’a oraz ministra spraw zagranicznych w osobie brytyjskiej baronessy Katarzyny Ashton. Widać wyraźnie, że wszystko odbyło się po myśli starszych i mądrzejszych, co pokazuje, że nie tylko krajowe sceny polityczne, ale i scena europejska normalizują się aż miło. Pewne zamieszanie wprowadziła epidemia świńskiej grypy, ale nawet tubylcza pani minister zdrowia Ewa Kopacz, dotychczas z braku pieniędzy opierająca się hurtowym zakupom szczepionek na gryupę świńską, zdecydowała się kupić szczepionki na grypę zwyczajną. A że właśnie Światowa Organizacja Zdrowia przegłosowała, że i jedna i druga szczepionka jest całkowicie nieszkodliwa, więc można się szczepić, chociaż można też się i nie szczepić, ponieważ epidemii się nie ogłasza z powodu braku pieniędzy. Z lekarstwami w ogóle lepiej nie przesadzać, o czym boleśnie przekonała się pani Anna Świderska-Schwerin, do niedawna dyrektor poznańskiego Teatru Wielkiego. Któregoś dnia występującemu w tym teatrze izraelskiemu tancerzowi przywidziało się, że za kulisami stoi Hitler. Tak to nim wstrząsnęło, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zażądał tedy, by ów Hitler – a okazało się, że to pracownik teatru, podobno trochę podobny – natychmiast zniknął mu z oczu. Temu żądaniu zadośćuczyniono w podskokach, może trochę zbyt skwapliwych, bo ów pracownik pragnący ze zrozumiałych względów zachować anonimowość, poskarżył się pani dyrektor na „dyskryminację”. Kiedy ta nazajutrz zwróciła się do izraelskiego artysty z wyjaśnieniem, że dyrektorem jest ona, podczas gdy on – pier...ym Żydem, tancerz wyprowadził ją z błędu informując, że dyrektorem już nie jest, bo jest „nazistką”. Niezwłocznie zawiadomił izraelską ambasadę, która oświadczyła, że przywiązuje do sprawy najwyższą wagę. W tej sytuacji do pani Anny Świadrskiej-Schwerin z szybkością płomienia dotarła decyzja pozbawiająca ją stanowiska dyrektora i w ten sposób poznański teatr stał się „Nazifrei”. Zgodnie z wykładnią „nowego patriotyzmu” powinniśmy przyjąć to do aprobującej wiadomości, podobnie, jak wyrok niezawisłego sądu w Szczytnie, nakazującego rodzinom Moskalików i Głowackich opuszczenie domu w miejscowości Narty na Mazurach, będącego własnością Niemki, pani Agnieszki Trawny, która właśnie teraz postanowiła go odzyskać. SM

SUPERSKRYTKA KISZCZAKA Upublicznienie przez prezesa IPN Janusza Kurtykę, że esbecy z tzw. zbioru zastrzeżonego nie stracą wysokich emerytur, ukazało część ukrywanej przed społeczeństwem prawdy o tej przechowalni najcenniejszych agentów PRL. Głównie z b. WSW i WSI. Bo to w większości „wojskówka”, która zachowała uprzywilejowane emerytury, o czym się nie mówi, znalazła schronienie w tajnym zbiorze. A właśnie generałowie i pułkownicy Ludowego Wojska Polskiego - wojskowi komisarze wprowadzali stan wojenny, przejmowali w 1981 roku władzę w zakładach pracy, ministerstwach, kazali strzelać do robotników. Wojskowa Służba Wewnętrzna (WSW) – poprzedniczka Wojskowych Służb Informacyjnych (WSI) była wykorzystywana w latach 80. przez władzę komunistyczną do zwalczania opozycji demokratycznej. - Zarząd III WSW prowadził w latach 1982-1989 ponad 300 spraw operacyjnych, w ramach których rozpracowywano blisko 1500 działaczy podziemnych struktur „Solidarności” . WSW przejęła od SB wiele zadań, między innymi zajmowała się poszukiwaniem ukrywających się w stanie wojennym działaczy związku jak Władysława Frasyniuka, czy Zbigniewa Bujaka. WSW była też angażowana w działania przeciwko duchownym, które prowadził odpowiedzialny za walkę z Kościołem Departament IV MSW. Gdy szefem resortu został Kiszczak, do MSW trafiło wielu oficerów wojskowych. To właśnie oni byli najbardziej zaufanymi ludźmi Kiszczaka – mówi „GP” historyk Leszek Pietrzak z Biura Bezpieczeństwa Narodowego, b. członek Komisji Weryfikacyjnej WSI. Gdy w 1985 roku w MSW utworzono Inspektorat Ochrony Funkcjonariuszy - wewnętrzną „bezpiekę” mającą kontrolować całe ministerstwo, jego kierowanie powierzył Kiszczak swojemu koledze z wywiadu wojskowego (Zarząd II SG) – płk Sylwestrowi Gołębiewskiemu. W latach 80. gen. Kiszczak wielokrotnie używał WSW do zabezpieczania ofensywnych działań SB wobec opozycji i Kościoła. Udział oficerów kontrwywiadu w sprawie ks. Jerzego Popiełuszki, nie był działaniem odosobnionym. Dziś ci ludzie są całkowicie bezkarni. Dzięki umieszczeniu ich w zbiorze zastrzeżonym – zostali wyłączeni spod lustracji, rządzą polskim biznesem, gospodarką, mediami i z tylnego siedzenia politykami układu III RP. Wystarczy przypomnieć, że to specsłużby miały udział w zakładaniu Kongresu Liberalno-Demokratycznego, małej, lecz bardzo wpływowej partii, w której prym wiedli Donald Tusk, Jan Krzysztof Bielecki czy Janusz Lewandowski i potem Platformy Obywatelskiej. Obecnie ich przedstawiciele jak „aniołowie stróże” nadal są w bezpośrednim otoczeniu premiera. Choć dymisje lub przesunięcia na inne stanowiska nie ominęły nawet wicepremiera rządu PO-PSL, ich omijają. 
Zbiór chroni przed lustracją Zbiór zastrzeżony stał się też superskrytką, służącą do ukrywania przestępczej działalności wywiadu wojskowego PRL, w tym zbrodni tajnego oddziału „Y” jaki został utworzony w ramach Oddziału II Sztabu Generalnego LWP. - Dziełem tego oddziału była m.in. afera FOZZ. Oddział „Y” wyłudzał też bezprawnie, wspólnie z wydziałem spadków MSZ i placówkami dyplomatycznymi PRL, spadki zmarłych Polaków. Większość oficerów z oddziału „Y” była szkolona przez sowieckie GRU – mówi Leszek Pietrzak.

Istnienie zbioru zastrzeżonego w IPN to dowód, że 20 lat po upadku komunizmu rzeczywistą władzę w Polsce wciąż sprawują ludzie byłych komunistycznych, przede wszystkim wojskowych, spec służb i ich następcy ze służb układu III RP. Nie ma wielkiej przesady w tym, że rządzi nami przebrana w cywilne garnitury menedżerów biznesu, prezesów koncernów medialnych, agentów wpływu itp. junta rodem z wojskowych spec służb PRL. Gra o rozliczenie przeszłości toczy się więc dziś w istocie nie o rozliczenie SB, ale przede wszystkim „wojskówki”. Zmniejszenie emerytur byłych esbeków miało pokazać społeczeństwu, że dokonuje się sprawiedliwość dziejowa. Gdy jednak PiS wniósł poprawkę, aby ustawa o ograniczeniu emerytur objęła także WSW i WSI, został przegłosowany przez posłów z układu III RP. Gdyby prezes Kurtyka wystąpił o zlikwidowanie zbioru zastrzeżonego, układ III RP z pewnością w kilka tygodni zmiótłby go, a wraz a nim cały IPN. Instytut działa pod olbrzymią presją. Przedsmakiem tego było „gradobicie” układu III RP, groźby ograniczenia uprawnień IPN, a nawet jego likwidacji, które wywołała zgoda Kurtyki na wydanie w czerwcu 2008 roku pod szyldem IPN książki Cenckiewicza i Gontarczyka, która pokazała prawdę o Lechu Wałęsie. W zbiorze zastrzeżonym są akta służb PRL „aktualne dla bezpieczeństwa państwa”, których z tego powodu IPN nie ujawnia na ogólnych zasadach. Owo bezpieczeństwo państwa nie zostało jednak do dziś w żaden sposób zdefiniowane. Dostęp do zbioru mają wyłącznie prezes IPN i służby specjalne. To one decydują, co ma być w tym zbiorze - choć prezes może uchylić ich decyzję (spory rozstrzyga kolegium IPN). Za prezesury Leona Kieresa w latach 2000-2005 do tego zbioru miało trafić wiele akt służb PRL, nie związanych z bezpieczeństwem RP. Kurtyka zmniejszył ten zbiór, ale nadal jego zawartość nie została zweryfikowana. Powstanie zbioru zastrzeżonego IPN było zaplanowanym wprowadzeniem kontroli tajnych służb nad działalnością IPN. Chodziło przede wszystkim o ochronę przed lustracją danych agentury, głównie osób publicznych. Za kadencji Leona Kieresa z uwagi na bezpieczeństwo państwa umieszczono w zbiorze zastrzeżonym dane TW Historyk, którym był profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, a także dane kilku innych wpływowych przedstawicieli świata nauki i Kościoła. W 2005 r. tygodnik „Wprost” ujawnił, że w zbiorze zastrzeżonym są dokumenty dotyczące możliwej współpracy z SB kandydata na szefa IPN – Andrzeja Przewoźnika. Ówczesny prezes IPN, Leon Kieres złożył wówczas zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa wycieku tajnych informacji. W maju 2007 roku głośno było o sędziach Trybunału Konstytucyjnego, których akta mają się znajdować w zbiorze. Gra toczy się o realną władzę i pieniądze, bo to ukryci w zbiorze zastrzeżonym generałowie, pułkownicy i ich tajni współpracownicy mają w swoich rękach rynek bankowy, budowlano-remontowy, samochodowy, medialny, giełdę papierów wartościowych itp. Praktycznie rządzą całym życiem społeczno-gospodarczo-kulturalnym w Polsce. To dlatego gen. Kiszczak bez ogródek powiedział reporterowi „Misji specjalnej”, że o tym, kto naprawdę ma władzę w Polsce świadczy, że nowej władzy zajęło aż 20 lat by zabrać kominowe emerytury funkcjonariuszom SB. Żeby wypowiedzieć takie słowa publicznie w wolnej Polsce komunistyczny generał musi czuć za sobą siłę i mieć poczucie całkowitej bezkarności. Jak się zresztą okazuje, nie wszystkim esbekom zostaną zmniejszone emerytury, bo ci, których ukryto w zbiorze zastrzeżonym, mogą nam śmiać się w nos. Akta gen. Kiszczaka były szef WSI gen. Marek Dukaczewski umieścił wśród teczek, na których widnieje napis „zbiór zastrzeżony szefa WSI”. Kiszczak, zanim został szefem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w 1981 r., od końca II wojny światowej służył w wojskowych służbach specjalnych. Kierował wywiadem wojskowym w 1976 r., gdy Dukaczewski zaczynał działalność szpiegowską w wojskowych służbach. Te uzależnienia działają na zasadzie naczyń połączonych. Włączenie akt Kiszczaka do zbioru zastrzeżonego uniemożliwiło wyjaśnienie jak to się stało, że szef tajnej policji został nagle architektem „okrągłego stołu” W ubiegłym tygodniu prezes Kurtyka, przedstawiając w Senacie informację o pracach Instytutu w 2008 roku, ujawnił, że esbecy, których akta są w ściśle tajnym zastrzeżonym zbiorze IPN, nie stracą przywilejów emerytalnych, co od Nowego Roku obejmie oficerów służb specjalnych bezpieki PRL i członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (lub wdów po nich). Materiały z tego zbioru są tajne i IPN nie wolno ich udzielać organom emerytalno-rentowym dla obniżki świadczeń. - Przedstawiciele IPN na etapie prac nad tzw. ustawą dezubekizacyjną wielokrotnie zwracali uwagę na nierozstrzygnięcie w tej ustawie kwestii dostępu do akt esbeków z tajnego zbioru zastrzeżonego - powiedział prezes IPN Janusz Kurtyka. Zarzucił on rzecznikowi rządu Pawłowi Grasiowi nieprawdziwe wypowiedzi w tej sprawie, wprowadzające w błąd opinię publiczną. Graś powiedział w TVP, że prezes IPN nie zwracał uwagi na ten fakt w momencie tworzenia ustawy o odbieraniu byłym esbekom emerytur. Zastanawia, dlaczego ABW i AW nie zwracają się do IPN o udostępnienie w celu przekazania zakładom emerytalnym informacji z akt funkcjonariuszy, których teczki umieszczone zostały w zbiorze zastrzeżonym IPN, nawet teraz, gdy stało się głośne, że zachowają oni uprzywilejowane emerytury? Czyżby Krzysztof Bondaryk, szef ABW i gen. bryg. Maciej Hunia, szef AW, świadomie chronili ich niesłusznie uprzywilejowane emerytury? Czyżby było tak, że poświęcono szeregowych esbeków, by pokazać społeczeństwu, że oprawcy tych, którzy walczyli o niepodległą Polskę będą mieli zmniejszone emerytury. A ci, którzy wydawali decyzje o inwigilacji, prześladowaniach, zabójstwach politycznych zachowają swe wysokie emerytury? To chichot historii, że przeciętni Polacy, w tym ci, którzy walczyli o wyzwolenie spod komunizmu, żyją często w nędzy, była agentura - w dobrobycie. W Niemczech, w ustawie Gaucka jest zapis, że obowiązkiem Instytutu Gaucka jest udostępnianie wszelkich akt dla celów emerytalnych. W Polsce „dziwnym trafem” to pominięto. W Polsce większość tajnych współpracowników służb PRL czynnych obecnie w biznesie, mediach czy polityce pozostała niezdemaskowana. W 1989 r. ze Służbą Bezpieczeństwa związanych było około 90 tys. tajnych współpracowników, podobna ilość współpracowała z wojskowymi służbami PRL. Większość archiwów wojskowych została zniszczona. Ówczesny szef WSW – gen. Edmund Buła polecił zmikrofilmować kartotekę operacyjną WSW a następnie przekazał ją do GRU w Moskwie. W ten sposób Rosjanie weszli w posiadanie niezwykle ważnych informacji dotyczących m.in. działaczy podziemnej „Solidarności”, z których część nadal jest aktywna na polskiej scenie politycznej. Część dokumentów, których nie zniszczono, ukrywano, aby nie trafiły do IPN lub w dziennikach operacyjnych zamazywano niektóre nazwiska. Robiła to w latach 2003-2004 grupa oficerów WSI. Pomagać im miało dwoje pracowników IPN. Komisja ds. likwidacji WSI zawiadomiła wówczas Wojskową Prokuraturę Garnizonową w Warszawie. W tej sprawie wciąż toczy się śledztwo. Część akt, których nie zniszczono, znalazły się w zbiorze zastrzeżonym IPN. Praktycznie nie było środowiska zawodowego i politycznego, którym WSI się nie interesowały. Wysoko uplasowana agentura była osobiście zadaniowana przez szefów WSI, m.in. gen. Konstantego Malejczyka i gen. Marka Dukaczewskiego. M.in. menedżerowie dużych i znanych firm. WSI miały agentów w radach pracowniczych i związkach zawodowych, kontrolowały niektóre gazety centralne i lokalne. Uczestniczyły też w wielu prywatyzacjach. Ujawnienie najtajniejszych dokumentów wojskowych służb specjalnych, znajdujących się w zbiorze zastrzeżonym, całkowicie zmieniłoby obraz najnowszych dziejów Polski. Gen. Dukaczewski przekazując archiwalia do Instytutu Pamięci Narodowej, wiele z nich opatrzył klauzulą „zbiór zastrzeżony szefa WSI” (oficjalnie wnioskował o to szef MON, a zatwierdzał prezes IPN), zabezpieczając układ III RP przed ujawnieniem prawdy o przemianach w Polsce po 1989 roku. Formalnie właścicielem akt było IPN, faktycznym dysponentem - szef WSI. Na mocy zawartego z IPN porozumienia, WSI kontrolowało dostęp osób do zbioru zastrzeżonego IPN, co w praktyce dotyczyło nawet prokuratorów IPN prowadzących śledztwa. - W jednym z najważniejszych śledztw, dotyczącym istnienia w MSW spisku, w wyniku którego zamordowano księdza Jerzego Popiełuszkę, prokuratorowi nie zezwolono na przeszukanie zbioru zastrzeżonego. Nie mógł więc sprawdzić faktycznych związków z MSW osób występujących w śledztwie – mówi Leszek Pietrzak. Historycy i dziennikarze zainteresowani wyjaśnieniem roli sił zbrojnych w historii PRL, na przykład w okresie inwazji na Czechosłowację w 1968 r. lub podczas stanu wojennego, nie mieli dostępu do najważniejszych źródeł. Sytuacja ta nie uległa zmianie nawet po wejściu w życie w 2006 roku znowelizowanej ustawy o IPN. Choć obecnie to Instytut jest właścicielem zbioru zastrzeżonego. Służby wnioskują do prezesa IPN o włączenie do niego akt lub ich udostępnienie, ale decyzję podejmuje prezes Instytutu. W 2007 r., gdy odbywała się likwidacja WSI i weryfikacja jej żołnierzy, w IPN powołano zespół mający zająć się zbadaniem roli służb wojskowych w okresie PRL. W czerwcu 2008 r. rozwiązano ten zespół w IPN. Miał on udokumentować działalność WSW wymierzoną w opozycję niepodległościową. Chodziło m.in. o wyjaśnienie roli WSW w głośnych zbrodniach politycznych m.in. w zabójstwie ks. Popiełuszki. Według archiwistów IPN większość zasobu archiwalnego dotyczącego b. WSW nie została do tej pory nawet rozpakowana i nie dokonano jej przeglądu. Nie jest to wynik złej woli obecnych władz IPN, lecz siły układu III RP. - Władze IPN nie posiadają nawet klucza do pomieszczenia, gdzie znajdują się akta zbioru zastrzeżonego – mówi jeden z historyków Instytutu. Bez zweryfikowania zbioru zastrzeżonego nie będziemy w stanie zbadać rzetelnie historii PRL, dowiedzieć jaka była rzeczywiście rola naszego kraju w Układzie Warszawskim, ani oczyścić państwa z postkomunistycznej agentury. IPN nie odpowiedział na pytania „GP” dotyczące zbioru zastrzeżonego. Rzecznik Instytutu, Andrzej Arseniuk, uzasadnił to tym, że informacje dotyczące zbioru są objęte tajemnicą. Leszek Misiak

Dola Atlasa Bogu niech będą dzięki, że polscy „europosłowie” zaczęli się leczyć, to znaczy, szczepić. Jak stwierdził słusznie Jacek Saryusz-Wolski, znajdują się oni w grupie podwyższonego ryzyka, w związku z tym, jestem pewien, że te szczepienia należą im się bezwzględnie i nawet dziwię się, iż zdecydowali się na nie tak późno. Wszelki duch Pana Boga chwali – co by to było, gdyby jakaś zaraza zmogła choć jednego europarlamentarzystę, a potem przeniosła się (drogą taką czy inną, bez wnikania w szczegóły) na innych i raptem cały wesoły brukselsko-strasburski tabor musiałby zamienić się w szpital polowy z latrynami (zgodnie z wymogami kwarantanny)? Ani do domu wrócić, ani do różowej dzielnicy wyskoczyć gdzieś, ani nawet na małe piwo piwo z kolegami wyjść. Ciekawe, jak tam nasz dzielny doktor Migalski – czy już się zaszczepił, czy dzielnie się będzie zmagał z zagrożeniem jedynie na aspirynie i jakichś domowych środkach grypobójczych. Mam nadzieję, że przynajmniej genialny premier Buzek się zdążył zaszczepić, no bo nie tylko „parlament europejski” by takiej nagłej choroby szefa nie przeżył, ale i zmiany klimatyczne przez niego i jemu podobnych genialnych strategów, powstrzymywane nadludzkim wysiłkiem woli (plus wolne datki podatników), mogłyby nadejść w jakimś oszałamiającym tempie i nawet byśmy się nie obejrzeli, a zamiast nadchodzącej zimy na Boże Narodzenie mielibyśmy australijskie lato. Szczepić się trzeba, tylko ważne jest, by wybrać do tego właściwy koncern i po drugie, by jednak zachować pewną hierarchię społeczną, czyli ustalić, które grupy powinny być objęte szczepieniami w pierwszym rzędzie. No więc wiemy już, iż tą grupą szczególnie zagrożoną są właśnie politycy, bo na ich barkach, tak jak na grzbiecie Atlasa, spoczywają losy świata, nas wszystkich razem wziętych i losy naszych ciężko zarabianych pieniędzy. Jedno świństwo (i nie chodzi tu o żadną francuską chorobę), które by się do Atlasa mogło przyczepić i już na mapie obrazującej naszą planetę ukazują się napisy: „W życiu na Ziemi udział wzięli...”, a tam m.in. nasze nazwiska lecą drobnym maczkiem pośród nazwisk innych statystów – bo jak Atlasa coś zmoże, to światu naszemu nic nie pomoże. Co nam pozostaje, poza ogłoszeniem 22 listopada polskim „świętem dziękczynienia” z powodu tego, że Atlas się szczepi? Pozostaje nam modlić się na wszelkie możliwe sposoby, by Atlasa jakieś skutki uboczne po tych szczepieniach nie spotkały, czyli żeby zamiast grypy cholera go nie wzięła, psiakrew. FYM

23 listopada 2009 W poszukiwaniu świata utopijnego... Policjant przesłuchuje przestępcę: - Mów, kto ci pomagał w napadzie na bank! - Nie mogę. Obowiązuje mnie tajemnica. - Jaka tajemnica? - No ….. bankowa. Żadna tajemnica nie obowiązuje Prawa i Sprawiedliwości. Właśnie ruszył Zespół Pracy Państwowej przygotowany przez tę socjalistyczną partię Socjalizm wymaga ciągłych narad, opracowań, dyskusji i udawanych możliwości, które tkwią rzekomo- w tym najlepszym ustroju świata. Bo pamiętacie państwo z marksistowskich analiz? Po wspólnocie pierwotnej, feudalizmie i kapitalizmie ma zapanować socjalizm. Ustrój wszelakiej szczęśliwości społecznej i innej. Po nim już tylko komunizm- ustrój nadzorców i wspólnej własności. I to jest ten kierunek.. Zespół Pracy Socjalistycznej, oczywiście Państwowej składa się z ośmiu sekcji, każda sekcja składa się z kilkunastu posłów Prawa i że tak powiem Sprawiedliwości Społecznej i ci wszyscy ludzie kolejny raz- bo już u steru władzy byli- zrobią nam dobrze i jeszcze lepiej jeśli znowu znajdą się u steru. Naprawdę! Nie wierzycie państwo? W poprzednim rozdaniu u steru celem pana Kaczyńskiego było pozbycie się z politycznego towarzystwa Samoobrony i Ligi Polskich  Rodzin, emanujących Endecją- obozowi wrogiemu panu Kaczyńskiemu, jako socjaldemokracie, a teraz nareszcie będzie rządził - i ma program. I to jaki! Podstawowy punkt to ratowanie komunizmu  obowiązującego w państwowej służbie zdrowia. Komunizm musi być uratowany, żeby Europa była zadowolona, bo tam rządzą socjaliści z komunistami. A oni nienawidzą prywatnej własności- bliższa im jest wspólnota, bo wspólnota wymaga biurokracji państwowej, a prywatna własność jedynie właściciela. I nie potrzebuje do zarządzania- biurokracji pasożytującej. Żeby ten ustrój podtrzymać, chodzi mi o państwowy komunizm państwowej służby zdrowia, trzeba go jedynie zasilać z zewnątrz, ponieważ on sam z siebie nie generuje zysków, bo zyskiem socjaliści się brzydzą. Im więcej obszarów gospodarczych brzydzących się zyskiem, tym więcej komunizmu do którego trzeba dopłacać, z kieszeni tych, którzy zyskiem się nie brzydzą, bo muszą z czegoś żyć. A nie da się żyć bez zysku prowadząc interes. Chyba, że  ktoś ma „bezpłatne” źródło, z którego może czerpać do woli. Tym źródłem w   komunie- socjalistycznej są kieszenie podatników. Prawu i Sprawiedliwości Społecznej chodzi o podniesienie składki zdrowotnej, żeby ratować komunizm w państwowej służbie walczącej o nasze zdrowie poprzez numerki, kolejki, reglamentację,  marnotrawstwo, poniżanie pacjentów i łapówkarstwo wszechobecne w tym grajdole głupoty i wariactwa. Jak żyć w zdrowiu, żeby nie zagrażać  państwowej służbie zdrowia, tak jak żyć na Ziemi, żeby nie zagrażać Ziemi. O co z kolej troszczą się komuniści utajnieni w różnych organizacjach ekologicznych, jak najbardziej pozarządowych, mających jak najbardziej rządowe, czyli nasze pieniądze. Będą  również walczyć z „nielegalnym lobbingiem”, czyli zalegalizowaną korupcją, która na stałe wpisana jest w demokrację socjalistyczną. Chodzi o to, że po Sejmie kręcą się jacyś faceci z teczkami i mają pomysły, żeby przy pomocy swoich pomysłów i zawartości w tych teczkach zagrabić  co się da siebie, bo wiadomo, przynajmniej od czasu gdy  jakiś anonimowy pomysłodawca wynalazł grabie, które jak widomo, mają tę naturalną zaletę, że grabią do siebie. Pół biedy, gdyby grabiły  do siebie swoje, ale one grabią cudze. Lobbysta załatwia kosztem pozostałych nielobbujacych swoje sprawy, wyciąga z tego korzyści,  rujnując stan sprzed lobbingu, polegający na jako takiej równowadze, z której nikt nie czerpie nieuzasadnionych korzyści.  Lobbyści naruszają pewien stan, który  ich uprzywilejowuje.  Wszelki lobbing jest ze swej natury niemoralny, więc jak Prawo i Sprawiedliwość zamierza rozróżniać pomiędzy lobbingiem legalnym i lobbingiem nielegalnym? Ci co zapłacą  państwu za uprawianie demokratycznego lobbingu będą „ legali” ci co nie zapłacą- będą” nielegalni”. Tak jak z prostytucją. Ci co zarejestrują agencję towarzyską i z pieniędzy pochodzących z nierządu zapłacą podatki- są legali. Ci co prostytucję uprawiają poza  agencjami towarzyskimi- są nielegalni. A że państwo żyje z nierządu, to co to kogo obchodzi .A poza tym sutenerstwo jest karalne. Sutenerstwo uprawiane przez państwo - nie! I to tak jak w ramach budowy  systemu sprawiedliwości społecznej, państwo jednym odbiera, a innym daje, większość zostawiając dla siebie. Państwo jest paserem. Choć prywatnych paserów ściga, bo paserstwo jest karalne. Zespół Pracy Państwowej będzie chciał również zlikwidować gimnazja, które powoływał jeszcze  charyzmatyczny rząd pana profesora Jerzego Buzka , obecnie przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Niektórzy działacze Prawa i Sprawiedliwości, byli wtedy w AWS-e i popierali rozbudowę biurokracji w szkolnictwie. Teraz będą robić odwrotnie, bo demokracja- jako system organizacji społecznej- ma te zaletę, że raz można robić coś co przeczy zdrowemu rozsądkowi w jedną stronę , a innym razem robić coś zupełnie innego, co też przeczy zdrowemu rozsądkowi, ale w druga stronę. Demokracja tak ma. Wystarczy mieć większość Pan obecny prezydent Lech Kaczyński, był nawet ministrem w rządzie charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka, ale zajmował się sprawiedliwością, która – ma się rozumieć – jest ostoją III Rzeczpospolitej.. Zespół zajmie się również wyrównywaniem dopłat dla polskich rolników, oczywiście jak zdąży, bo Unia po okresie narzeczeństwa z Polską, przestanie nam dawać prezenty, ale wpłata składek pozostanie na poziomie obecnym 1 miliarda złotych miesięcznie, a może i wyżej. W ratach miesięcznych. Nie wiem tylko , czy będą działać  na rzecz wyrównywania dopłat na poziomie europejskim, czy  na poziomie polskim. I czy ktoś z nimi będzie chciał jeszcze rozmawiać  po 1 grudnia, gdy Polska- dzięki Prawu i Sprawiedliwości stanie się prowincją Unii Europejskiej jako jednego państwa o osobowości prawnej międzynarodowej. Dopłaty zniszczyły polskie rolnictwo, w takim samym stopniu, w jakim zniszczyły go europejskie wymogi   i w jakim niszczą rolnictwo  i hodowlę zwierząt nasi rodzimi okupanci zgromadzeni w różnych państwowych agencjach mających pomagać rolnikowi., a de facto trzymających ich w  kleszczach i sieci przepisów. Wymyślonych przeciwko rolnikowi, żeby był posłuszny i stosował  się grzecznie na przykład do limitów mleka, limitów charakteryzujących gospodarki planowe, a więc socjalistyczne- a nie wolnorynkowe. I jeszcze pan Jarosław Kaczyński straszy nas wszystkich, że tym razem „ szuflady mają być pełne”(????), jakby od zawartości biurokratycznych szuflad miał się poprawić nasz los. Im szuflady bardziej puste, tym lepiej dla nas wszystkich, bo będzie- przynajmniej potencjalnie- mniej przepisów, mnie biurokracji i mniej podatków. A jak napłodzą ustaw i zamelinują je w szufladach.- to marny nasz los! ONI naprawdę myślą, że im więcej ustaw to będzie nam weselej.. Czasy najweselszego barku w całym obozie socjalistycznym już minęły.. Teraz mamy socjalizm europejski bardziej zorganizowany,  metodyczny, bardziej zbiurokratyzowany i utechniczniony. A w Związku Socjalistycznym Republik Europejskich  wcale nie będzie łatwo.. Tym bardziej, że Niemcy mają wobec nas jak najbardziej interesy polityczne. Nawet wobec faktu, że pan premier Donald Tusk został dziadkiem, nowego znaczenia nabiera powiedzenie pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, które wygłosił na warszawskiej Pradze, a które brzmi” Spieprzaj dziadu”(!!!) Czy pojawi się w Polsce siła, która zatrzyma  zbliżającą się katastrofę? Tymczasem, może ktoś z państwa wie, jaki numer pokoju sejmowego  posiada pani posłanka Joanna Mucha z Platformy Obywatelskiej, o który to numer pytał  ją jeden z posłów dwa lata temu, na początku demokratycznej kadencji, a który to fakt pani posłanka przypomniała sobie niedawno….

Może jakaś historia o molestowanie seksualne? Znowu media czapką propagandy mogłyby przekryć na jakiś czas sprawy ważne załatwiane i załatwione w ciszy.. Umysł odczuwa wątpliwość- a sumienie skrupuły? WJR

Cegielski – kolejna ofiara upadku stoczni Jak wiemy, szumowiny unijne nie pozwoliły Polsce na ratowanie przemysłu stoczniowego, ongiś wizytówki polskiej myśli technicznej i sztuki inżynierskiej. Te same szumowiny zezwoliły jednak Niemcom na wsparcie niemieckich stoczni. Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy – taki tytuł nosił serial telewizyjny wyprodukowany w latach 80-tych, a opowiadający o pracy organicznej w Wielkopolsce w XIX wieku i zmaganiu się Polaków z germanizacją na polu społeczno-gospodarczym. Dodajmy, że była to wojna wygrana. Jednym z wielu bohaterów tamtych czasów był Hipolit Cegielski, który w 1846 roku założył fabrykę wyrobów metalowych. Z czasem zakłady Cegielskiego stały się wizytówką Poznania z piękną tradycją walki o polskość poprzez rozwój przemysłu. Ale w Polsce XXI wieku może dla niego zabraknąć miejsca. Po likwidacji stoczni w Szczecinie i Gdyni przedsiębiorstwo wpadło w wielkie problemy, a w sądzie jest już pierwszy wniosek o ogłoszenie jego upadłości.

Legenda w tarapatach Zakłady Hipolit Cegielski – Poznań (HCP) wrosły w życie Wielkopolski i przez dziesiątki lat były dumą jej mieszkańców. W czerwcu 1956 roku to właśnie z bram tej fabryki wyszli robotnicy z transparentem „Chcemy chleba”, który stał się symbolem tamtego dramatycznego protestu. Założona w czasach zaborów, przetrwała trudne czasy obu wojen światowych. W okresie PRL przeżywała czasy świetności. W najlepszych latach 70-tych zatrudniała ponad 20 tys. pracowników. Po przemianach po 1989 roku załoga zmalała do 3 tys. osób, ale Cegielski nadal był największym polskim producentem maszyn i urządzeń dla przemysłu stoczniowego. W tym był w stanie wytwarzać wielkie silniki okrętowe. Sytuacja uległa załamaniu latem tego roku. Upadek stoczni w Szczecinie i Gdyni oraz niejasna sytuacja w Gdańsku spowodowały, że zabrakło zamówień i pracy dla zakładu. Zwykle, co roku w Cegielskim robiono ponad 20 silników dla statków. Tymczasem na przyszły rok podpisano kontrakt na jeden z ewentualnymi szansami na maksimum jeszcze trzy, a na hali stoją gotowe, ale nie odebrane silniki dla stoczni polskich i niemieckich. W takich warunkach zapadła decyzja o zwolnieniach grupowych. Pracę ma stracić prawie 500 osób. Problem jednak w tym, że firma nie ma pieniędzy na odprawy. Wynagrodzenia płacone są w częściach lub nie są płacone w ogóle. Doszło do ostrych protestów. W demonstracji zorganizowanej przez „Solidarność” uczestniczyli przedstawiciele wielu regionów Polski okazując swoje wsparcie dla tracących pracę robotników.

Łańcuch wzajemnych zależności Bezpośrednią przyczyną kłopotów Cegielskiego jest upadek polskich stoczni. Ale widmo jego bankructwa pociąga za sobą kłopoty następnych firm. Oto do sądu wpłynął pierwszy wniosek o ogłoszenie upadłości zakładu z Poznania. Złożyła go mała firma budowlana Dachbud z Plewisk. HCP są jej winne 1,5 mln zł za wykonane w ubiegłym roku prace remontowo-budowlane. Firma ta wykonała też kolejne zlecenie na 0,5 mln zł, którego płatność nie jest jeszcze przeterminowana, ale w obecnych warunkach trudno spodziewać się zapłaty. Łącznie długi Cegielskiego przekraczają już 40 mln zł. Właściciel Dachbudu z tego powodu jest już w bardzo trudnej sytuacji. Przez Cegielskiego nie płaci swoich zobowiązań, w tym podatkowych. Zaległości w Urzędzie Skarbowym uniemożliwiają mu start w nowych przetargach, a brak kolejnych zleceń grozi mu bankructwem. W podobnej sytuacji jest kilkadziesiąt małych i średnich przedsiębiorstw, którym Cegielski nie zapłacił za towary i usługi. Łańcuch wzajemnych zależności gospodarczych sprawia, że upadek stoczni przynosi negatywne skutki dla coraz większej grupy firm i powoli przenosi się na kolejne segmenty gospodarki. Jedna z koncepcji ekonomicznych mówi, że uzasadnieniem dla pomocy publicznej w gospodarce jest wielkość inwestycji prywatnych, jakie ta pomoc generuje. Gdyby ją zastosować do przypadku stoczniowego można by w rzetelny sposób ocenić skutki decyzji o ich likwidacji dla gospodarki i w konsekwencji dla budżetu państwa. Problemy takich zakładów jak Cegielski oznaczają, bowiem nie tylko zmniejszenie wpłat z tytułu podatków i składek na ZUS, ale też wzrost wydatków publicznych na zasiłki dla bezrobotnych itp. Prowadząc właściwą politykę gospodarczą trzeba to wszystko brać pod uwagę.

Jak uratować Cegielskiego? Rząd, który jest właścicielem HCP specjalnie jego problemami się nie przejmuje. Całą sprawę powierzył Agencji Rozwoju Przemysłu, która już wcześniej nie popisała się przy stoczniach. Jej plan przewiduje najpierw sprzedaż zbędnego majątku oraz spółki córki, która zajmuje się produkcją pojazdów szynowych. Te operacje mają dać pieniądze na odprawy dla zwalnianych pracowników i na spłatę zadłużenia. Potem ma nastąpić prywatyzacja głównej części zakładu. Jeśli nie znajdzie się inwestor zainteresowany całością firmy, tak jak ma to miejsce w przypadku stoczni, to majątek Cegielskiego pójdzie pod młotek i zostanie rozprzedany w częściach. W sytuacji, gdy rząd nie zamierza ratować zakładu próbują to uczynić lokalne władze samorządowe. Szukają ratunku w Brazylii. Sprowadziły do Poznania wiceministra rozwoju, przemysłu i handlu tego kraju. Oświadczył on, że jego rząd zamierza przeprowadzić wielkie inwestycje w przemysł stoczniowy, co ma związek z wydobyciem ropy spod dna oceanu. Dlatego Brazylijczycy chcą zamawiać budowę platform wiertniczych, barek i statków. To daje nadzieję, że Cegielski też mógłby przy tym coś zarobić. Co prawda Brazylia jest o wiele poważniejszym uczestnikiem światowej gospodarki niż Katar to jednak analogie same się w tym zakresie nasuwają. Życząc powodzenia władzom wojewódzkim w ich staraniach trzeba mieć świadomość, że może to przejściowo złagodzić problemy Cegielskiego, ale ich nie rozwiąże. Po upadku stoczni potrzebna jest zmiana profilu produkcji, ale bez przejściowego wsparcia ze strony rządu trudno to będzie przeprowadzić. Byłoby wyjątkową złośliwością historii, gdyby się okazało, że zakład, który wytrzymał próbę w czasach Bismarcka, ostatecznie przegrał z polityką polskiego rządu. Bogusław Kowalski

Pierwsza akcja partii "Wolnośc i Praworządność" O północy z 30-XI na 1-XII następuje zmiana suwerena: okupację nad Polską przejmuje od Rzeczpospolitej Polskiej – Unia Europejska. Z tej okazji „WiP” podejmuje następujące działania: 1) Wzywamy do wywieszenia 1-XII przed domami biało-czerwonej flagi. Do przypięcia do bluzki lub klapy biało-czerwonej wstążeczki (lub po prostu wstążeczki białej i czerwonej). Zamieszczenia na swojej stronie lub blogu wstążeczki o wzorze jak obok – do ściągnięcia jako .png i .jpg stąd: Proszę o rozpropagowanie tego po całej Sieci – i w Realu; gdzie się da. 2) W dn. 30-XI „WiP” organizuje konferencję prasową – a na godzinę 23.15 zapraszamy na smutną uroczystość ściągnięcia flagi RP i umieszczenia flagi Unii. Miejsce zostanie podane później, będzie to na pewno w Warszawie. 3) Jeśli pogoda i inne warunki pozwolą, 30-XI około południa odbędzie się publiczne spalenie flagi Unii – po 1-XII będzie to już przestępstwo, do tego czasu wolno... Teraz troche o pieniądzach.  A duże pieniądze - to dziś GLOBCIo. O czym pisałem: Bo paraliż postępowy... najzacniejsze trafia głowy - jak napisał śp.Tadeusz Żeleński (ps. "Boy"). Właśnie hackerom udało się włamać do serwera Uniwersytetu Wschodniej Anglii i ujawnić korespondencję tzw. naukowców - którzy spiskowali i spiskują, jak tu wyciągnąć od podatników kasę na "walkę z GLOBCIem" - fałszując dane klimatyczne, wymazując kompromitujące zapisy i usuwając prawdziwych uczonych z posad. Zrobił się niezły skandal - który ONI próbują teraz bagatelizować lub tuszować. Konferencja w Kopenhadze coraz bliżej... i z tej okazji JŚw. Tenzin Gjaco, XIV Dalaj Lama, zażądał od ChRL, by ta zatroszczyła się, by zmiana klimatu nie zaszkodziła Tybetowi!!! Średnia temperatura na Wyżynie Tybetańskiej to -2ºC. Jakby spełniły się najbardziej "katastroficzne" przepowiednie tych cwaniaków od GLOBCIa, i temperatura wzrosła do końca XXII wieku o 5ºC, czyli do +3ºC - to Tybetowi wyszłoby to tylko na korzyść. Choć może Yeti by narzekał... JKM

Natura i historia kryzysów finansowych Znając historię spekulacji finansowych, łatwo można uchwycić naturę obecnego kryzysu ekonomicznego, jak też wszelkich innych – będących następstwem pękania baniek spekulacyjnych na jakimś polu aktywności go­spodarczej, do którego odnoszą się instrumenty finan­sowe.

KILKA UWAG OGÓLNYCH Zagadnienie wzajemnej relacji sfery finansowej i gospo­darki realnej należy do najbardziej fundamentalnych kwestii ekonomicznych. Łamały sobie głowę nad nim najtęższe umysły, odkąd problematyka gospodarcza została wyodrębniona jako autonomiczna dyscyplina naukowa. Historia spekulacji finansowych nowożytne­go świata w tym samym mniej więcej okresie zaznacza swoje początki. Zasadnicza problematyka, z którą na tym polu boryka się ludzka myśl, polega na tym, w jaki sposób dochodzi do tego, że sfera finansowa w którymś momencie nadmiernie odrywa się od sfery gospodarki realnej i jak temu zapobiec, a jeśli nie uda się temu za­pobiec – jak nie dopuścić do tego, by kryzys finansowy nie przerodził się w głęboką recesję, czyli kryzys gospo­darki realnej, skutkujący dużym spadkiem wytwarza­nego społecznie produktu i większą niż naturalna stopą bezrobocia. Ekonomia jest nauką społeczną, która bazuje na kil­ku prostych założeniach z zakresu ludzkiego działania oraz przyjmuje określoną na gruncie filozoficznym koncepcję człowieka, formułując związane z wytwarza­niem i wymianą dóbr gospodarczych prawidłowości. Istnieje kilka głównych szkół ekonomicznych, których przedstawiciele w odmienny sposób patrzą na zmienną rzeczywistość gospodarczą i z pozycji przyjmowanych przez siebie założeń dokonują interpretacji zjawisk i formułują odpowiednie zalecenia odnośnie polityki go­spodarczej. Główna linia podziału (wiąże się z nią ściśle zagadnienie regulacji sektora finansowego) przebiega w odniesieniu do zakresu i charakteru dopuszczalnych interwencji państwa (rządu i instytucji publicznych) w gospodarkę. Nie budzą natomiast kontrowersji wśród przedsta­wicieli poszczególnych szkół ugruntowane w nauce ekonomii fundamentalne pojęcia oraz prawa będące pochodną ludzkiego działania w wymiarze zbiorowym (np. popyt, podaż i związane z nimi kształtowanie się na rynkach cen równowagi). Nie budzi zastrzeżeń pojęcie wartości użytkowej dobra gospodarczego oraz pojęcie wartości wymiennej, która – choć powiązana z war­tością użytkową – nie musi się dokładnie dla poszcze­gólnych podmiotów pokrywać z wartością użytkową. Właśnie w grze między wartością użytkową a wartością wymienną pewnego rodzaju dóbr (w odniesieniu do in­strumentów finansowych u zarania ich rynku mówiono o wartości wymiennej obligacji czy akcji oraz ich „war­tości wewnętrznej”, powiązanej z możliwymi odsetkami lub dywidendą) – w grze między tymi wartościami nale­ży poszukiwać powtarzających się sukcesywnie zjawisk odrywania się sfery finansowej od sfery gospodarki re­alnej.

ROLA POŚREDNICTWA FINANSOWEGO Swego rodzaju naturą pośrednictwa finansowego (ban­kowości, instytucji pożyczkowych, ubezpieczycieli) jest poszukiwanie wysokiej renty, pozwalającej kapitałom finansowym (funduszom, środkom pieniężnym) zyskać więcej niż trzeba będzie zapłacić tym, którzy ze względu na swoją preferencję czasową powierzyli pośrednikom środki pieniężne i fundusze (w formie oszczędności). Jeśli dołożymy do tego indywidualnych inwestorów i ich naturalną lub podszytą chciwością, mówiąc pejo­ratywnie (w odniesieniu do niektórych nie będzie to przesada) – jeżeli dołożymy ich pogoń za wysoką rentą – otrzymamy zakorzenioną głęboko w człowieku i jego działaniach podstawę zjawisk, określanych niekiedy mianem „bańki spekulacyjnej”, która – będąc czymś, co jest nadmiernie napompowane i puste w środku – pęka w najmniej oczekiwanym momencie, doprowadzając do ruiny wielu, którzy pośrednio lub bezpośrednio stali się ofiarami nadmuchiwania tego „czegoś”, co w wartości wymiennej zbytnio oderwało się od swojej realnej war­tości użytkowej… W wymianie wszelkich dóbr uczestniczy pieniądz, więc w pierwszej kolejności sfera gospodarki finansami (zwłaszcza pieniądz pożyczkowy z natury poszukują­cy wysokiej renty) pada ofiarą pęknięcia bańki speku­lacyjnej. – Oto „coś”, co miało dużą cenę wyrażoną w mierniku pieniężnym (udostępnianym niejednokrotnie w wyniku licznych i łatwo dostępnych pożyczek) dzięki nakręcającym wartość wymienną transakcjom kupna, które przeważają nad transakcjami sprzedaży – z dnia na dzień traci swą wartość, gdy transakcje sprzedaży zaczynają przeważać nad transakcjami kupna. Giną w tym pieniądze realnie wydane, a pozostają niespłacone należności, których wątpliwa wartość nie pozostawia złudzeń. W czasach, gdy pieniądz był kruszcowy lub bankno­ty miały oficjalnie pokrycie w odpowiednich ilościach szlachetnych metali – odwrót od instrumentów finan­sowych odnoszących się pierwotnie do czegoś z obszaru gospodarki realnej, wywierał gwałtowną presję na po­średników finansowych (banki), których rezerwy złota lub srebra okazywały się zbyt małe (instytucje pośred­nictwa finansowego na równi z innymi – pośrednio lub bezpośrednio – inwestowały w instrumenty, których wartość wymienna zwyżkowała) i nie mogły zaspokoić nagłego wzrostu zapotrzebowania na kruszec (pieniądz kruszcowy). Powodowało to kryzys finansów, który dodatkowo potęgował narastającą atmosferę braku za­ufania do wszystkiego, w czym upatrywano dotychczas jakąkolwiek wartość transakcyjną. Odejście od pieniądza kruszcowego niewiele zmieniło (praktycznie nic) w istocie kryzysów finansowych, bę­dących następstwem pękania „baniek spekulacyjnych”. Zamiast rezerw złota współczesne instytucje pożyczko­we utrzymują rezerwy walut, które są daleko niewystar­czające w sytuacji, gdy z dnia na dzień wszyscy depozy­tariusze (w wyniku nagłej utraty zaufania) ruszyliby do kas bankowych, by zamienić swoje depozyty na gotów­kę. Próba ściągnięcia przez pośredników finansowych wszystkich swoich należności ze sfery gospodarki real­nej, zwłaszcza z tego obszaru, który podlegał spekulacji i na którym doszło do pęknięcia bańki – skazana jest na niepowodzenie, podobnie jak liczenie na pożyczkę od innych banków (kto dofinansuje bankruta?). Krajowy bank centralny zobowiązany jest jedynie do pokrywa­nie zaledwie pewnej część depozytów ludności… Zatem płynność finansowa sektora bankowego jawiła się i na­dal jawi wielu ekonomistom jako zadanie pierwszorzęd­ne w zaradzeniu następstwom rozbuchanej nadmiernie spekulacji…

DYSKUSJE Między szkołami ekonomicznymi w okresach kryzysu narasta zażarta wymiana argumentów. Liberałowie, tuż po pęknięciu banki spekulacyjnej, znajdują się niejako w odwrocie. Bronią się po czasie, wskazując na błędy rządu i instytucji publicznych, mających tworzyć bez­pieczne ramy (automatyczne bezpieczniki koniunktury, jak powiedzielibyśmy za Miltonem Friedmanem) dla wolnej i nieskrępowanej gry sił rynkowych, zaś zwo­lennicy interwencjonizmu państwowego (keynesiści po wielkim kryzysie końca lat 20. XX w., obecnie zaś zwolennicy tzw. ekonomi instytucjonalnej) podnoszą od nowa argument o nieskuteczności rynków, doma­gając się większych regulacji i bardziej skutecznych ob­warowań, zwłaszcza w sektorze finansowym. Oskarżają liberałów o sprowokowanie zaistniałej sytuacji poprzez przymykanie oczu na istniejące regulacje lub jawne i bez żadnych hamulców obchodzenie wszelkich aktualnie funkcjonujących obwarowań, będących następstwem większości minionych kryzysów finansowych, które przeradzały się w dotkliwe recesje gospodarcze.

ODROBINA HISTORII W swojej dobrze udokumentowanej książce „Historia spekulacji finansowych”, Edward Chancellor obejmuje okres od XVII wieku po rok 2001 (w wydaniu polskim). Nie ma w niej wprawdzie mowy o dzisiejszym kryzysie, ale po prześledzeniu historii wszystkich wcześniejszych, łatwo możemy uchwycić naturę obecnego jak też wszel­kich innych, będących następstwem pękania baniek spe­kulacyjnych na jakimś polu aktywności gospodarczej, do którego odnoszą się (podobne jak do wszystkich innych obszarów gospodarki realnej) instrumenty finansowe. Współcześnie w Ameryce doszło do pęknięcia bańki na ogromną skalę. Obszarem nadmiernego pompowania wartości transakcyjnej, za którą stał łatwy kredyt hipo­teczny, były nieruchomości (domy mieszkalne ogrom­nej liczby Amerykanów), więc problem jest szerszej na­tury (jego materia nie dotyczy tylko zagadnień sektora finansowego) – jest to problem także społeczny. Nowożytną historię spekulacji finansowych (tak to generalnie ujmuje wspomniany E. Chancellor) rozpo­czyna tulipanomania. W siedemnastowiecznej Holandii wyścig spekulacyjny za dobrem rzadkim, jakim miała być cebulka czarnego tulipana, doprowadził w pewnym momencie do sytuacji, gdzie cena cebulki równała się wartości kamienicy w Amsterdamie… Pod zastaw tak wartościowej cebulki można było mocno się zapożyczyć, następnie, gdy cena spekulacyjna nadal zwyżkowała – można było sprzedać cebulkę, spłacić długi i jeszcze nie­źle na tym zarobić… Mechanizm powyższy obecny jest we wszystkich procesach spekulacyjnych. Zmieniają się tylko rodzaje „cebulek”. Były nimi akcje spółek nurkowych w Anglii w latach 90. XVII wieku, były akcje Kompanii Mórz Południowych w latach 1719-1720, były akcje firm bu­dujących kanały pomiędzy rzekami w drugiej połowie XVIII w., były akcje i obligacje związane z pożyczkami dla wyzwolonych krajów Ameryki Południowej w związ­ku z kopalniami, które – znajdując się w tych krajach – miały przynosić fortunę (wczesne lata 20. XIX w.), były akcje spółek kolejowych w latach 40. XIX w. w Anglii i w latach 60. w Ameryce Północnej, były wreszcie akcje licznych fabryk upowszechniających wynalazek auta czy radia w latach 20. XX wieku, były obligacje śmieciowe w USA pod rządami Reagana w latach 80. XX w., były akcje firm japońskich na przełomie lat 80. i 90. XX w. oraz akcje licznych firm internetowych pod koniec lat 90. XX w., ostatnio zaś nieruchomości i akcje banków udzielających kredytów na zakup domu…

Na ogół najgorzej na pęknięciu bańki wychodzą wszy­scy ci, których amok spekulacyjny chwycił jako ostat­nich. Nie oznacza to jednak, że pierwsi nie bywają w tej grze ostatnimi. Niektórzy, zarobiwszy początkowo na zwyżkowaniu ceny, wracają ponownie do gry w prze­świadczeniu, że powiedzie się im koleiny raz, wcześniej zaś zbytnio się pośpieszyli, a mogli przecież zarobić jeszcze więcej. Tragiczną ironią dziejów (trudno prze­widzieć jak zgubną dla fundamentów cywilizacji za­chodniej, opartej na ideale ekonomicznym związanym z posiadaniem nieruchomości) okazało się to, że w dzi­siejszej Ameryce Północnej „cebulkami” stały się domy mieszkalne ogromnej liczby ludzi. Natomiast dzięki ba­daniom z zakresu biologii, odkryto w końcu, że cebulka tzw. czarnego tulipana nie jest niczym niezwykłym – to po prostu sprawa zawirusowania, czyli tak naprawdę sprawa schorzenia rośliny, które to schorzenie daje re­zultat w postaci płatków kwiatu o ciemniejszej barwie… Antoni Karol Chrzonstowski

24 listopada 2009 Koszt - to koszt utraconych możliwości... W związku z wdrażaniem tzw,. pakietu klimatycznego, rząd rozważa powołanie….. pełnomocnika do wdrażania pakietu klimatycznego(???) Będą nowe koszty, a te właściwe to te, które zamykają potencjalne możliwości. Bo na tym Bożym Świecie są rzeczy które widać, i te – których ze świecą szukać  w medialnym galimatiasie, robionym, celowo, żeby przykryć prawdziwy poziom szalbierstwa. Jak wyliczyła jedna z gazet,  na same telefony z których korzystają urzędnicy biurokratycznej  machiny centralnej , wydaliśmy- my podatnicy- 23  miliony złotych(???). Co tam dla urzędnika milion? Co to jego? A że pochodzi z demokratycznej kradzieży uprawianej w Sejmie, równie demokratycznym?…. Sam socjalizm  w sobie jest kradzieżą, ale wzmocniony dodatkowo potrzebami socjalizmu biurokratycznego, jest jeszcze bardziej urągający. Powołanie nowego pełnomocnika- to oczywiście nowe rządowe spojrzenie w przyszłość- przyszłość biurokracji. Powraca stara łacińska zasada: Qui custodiet iposos custodes? Kto pilnuje pilnujących? Jak napisano w jednej z opinii sądowych:” Pozwana dopuszczała się zdrad małżeńskich w nocy, w dzień natomiast próżnowała”(???). Rząd nie próżnuje ani w dzień, ani w nocy. W nocy podsłuch- w dzień nowa biurokracja i nowe podatki.. No właśnie, kto będzie pilnował nowo powołanego pełnomocnika i to do spraw zmian klimatycznych? Tym bardziej, że już niektórzy odważni naukowcy twierdzą, że żadnych zmian nie będzie w najbliższym czasie, a nawet gdyby były- to co  z tego? Co pomoże w całości zmian  pełnomocnik rządowy, gdy  kula ziemska nachyli się ułamek promila bardziej do Słońca? Chociaż socjaliści mogą wszystko! Nawet ustawić kulę ziemską według własnego widzi mi się.. Podobno już w niektórych restauracjach, za dodatkową opłatą kelnerzy proponują stolik….bez podsłuchu, ale to może bujda na resorach, tak jak wiele bujd rozpowszechnianych w tym kraju, łącznie z globalnym ociepleniem. - Czym się pan zajmuje?- pyta jeden pan innego pana. - Pomagam ludziom uzależnionym od alkoholu. - Psychoterapeuta? - Nie, skup butelek prowadzę.. A propos pijaństwa: biurokratyczne państwo ściąga z akcyzy alkoholowej ponad 9 mld złotych, a na leczenie uzależnionych wydaje- 45 mld(???). Nie podano ile wydaje na urzędników Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, którzy dbają całym bezalkoholowym sercem o to,  żeby nie rozwiązać żadnego z problemów alkoholowych, bo wtedy należałoby rozwiązać tę  nierozwiązywalną państwową Agencję Rozwiązywania Problemów. Problemy alkoholowe Polaków zaczął już rozwiązywać generał Jaruzelski, za którego rządów uchwalono, wielokrotnie nowelizowaną od tamtego czasu- ustawę o wychowaniu w trzeźwości. To jest ta ciągłość systemu, a przecież w 1989 roku miała nastąpić zmiana? W zasadzie nastąpiła… Urzędników mamy sześć, siedem razy tyle, podatki wzrosły dwudziestokrotnie, a ilość przepisów(???). A kto ma taką wagę, która wytrzymałaby  ten ciężar?… I ciągle dokręcają- nie tylko śrubę! Można byłoby w ślad za istnieniem Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych powołać do socjalistyczno- biurokratycznego życia na przykład Państwową Agencją Rozwiązywania Problemów Smakowych Obywateli , Problemów Seksualnych -co prawda krajowy Konsultanat ds. Seksualności już jest; Problemów Mieszkaniowych(( chociaż nie- urząd mieszkalnictwa już jest!), Problemów Zdrowotnych( przepraszam Ministerstwo Zdrowia już jest!, a jak rozwiązuje?), Problemów Rodzinnych( też już są!), Problemów Gospodarczych- też już jest… W zasadzie nie ma tylko Agencji Problemów Smakowych i dlatego, każdy może sobie swobodnie posmakować, i nie ma problemu. Problemy zaczynają się w momencie, gdy któryś z socjalistycznych rządów wpadnie na pomysł rozwiązywania naszych problemów. Wtedy dopiero jest problem! Bo rząd nie jest od rozwiązywania problemów - rząd jest problemem! Ale za to w dziedzinie praw jazdy się poprawiło, bo pogorszyło się na Ukrainie, ponieważ tam to dopiero patroszą państwo różnego rodzaju gangi; jedne prosowieckie , inne proamerykańskie. I nie pomogła nawet „Pomarańczowa rewolucja” zorganizowana przez bezpiekę amerykańską. Każdy Polak może zdobyć w dwa dni prawo jazdy na Ukrainie. U nas - lobby prawojazdowe. dba o to,  żeby średni delikwent starający się o prawo do jeżdżenia po drogach, zdawał sześć, siedem razy. Niektórzy nawet ponad dziesięć! I z każdego egzaminu pieniążki.. Za tamtej komuny: dwa – trzy razy.! To która komuna  była lepsza, dla człowieka,  a niekoniecznie obywatela z prawami człowieka i obywatelskimi? Oblewają na wszystkim, bo widocznie są tajne rozkazy z Warszawy, żeby oblewać i napełniać- budżet.. I w tym przypadku nie obowiązuje ustawa o wychowaniu w trzeźwości egzaminujących, chociaż egzaminujący  zachowują się jak  po jednym głębszym. Cofać tak, żeby trafić między wódkę , a zakąskę.. I spróbuj człowieku! Mafia prawojazdowa dba o swoje interesy, chociaż  zdrowy rozsądek podpowiada, że człowiek , który nie potrafi jeździć samochodem, nie potrafi również wyjechać na drogę publiczną. No bo niby jak? Musi umieć  jechać , wrzucać, śledzić i zachowywać się.. A że nauczył go tych czynności ojciec, który nie ma uprawnień do nauczania syna jeżdżenia samochodem? To co? Ważne , kto kogo  tej czynności nauczył.?. Ważne dla biurokracji prawojazdowej! Podobno nawet policja jest bezradna(???). Bo ogłoszenie jest następujące:” Bezstresowo i szybko załatwiamy prawa jazdy wszystkich kategorii”, albo” Przyspieszony kurs nauki jazdy na Ukrainie. Zdawalność 100% . Gwarantujemy”(!!!) Nareszcie ktoś chce pomóc polskim kierowcom prześladowanym przez polskie służby policyjno- represyjne, które robią  łapanki na kierowców, sprawdzając hurtem, kto ma jakiś promil alkoholu we krwi.. Dobrze, że nie sprawdzają co ma kto w  kieszeniach i jak ktoś ma dziury- to nie karają, pardon- karzą! Bardzo przepraszam, ale  nie brałem udziału w Dyktandzie w Katowicach! Jakie tam rozpowszechniają idiotyczne i nienaturalne teksty!  A kto używa takich słów? Kolektywne szukanie winnych – to sposób działania i myślenia lewicy! I ilu ludzi skrzywdzili tym sposobem.. Wliczyli im jakieś idiotyczne punkty i odebrali prawo jazdy, za rzeczy, które się nie zdarzyły, nie było poszkodowanych, ktoś gdzieś przekroczył prędkość, bo na co dzień tysiące naszych rodaków przekracza prędkość.. No i co z tego? Stało się coś? Są skrzywdzeni? Są poszkodowani? Nie! To dlaczego są ukarani!!!! Nawet za tamtej komuny musiał być poszkodowany i musiał wnieść pretensje do tego, który go skrzywdził.. Dzisiaj niczego nie potrzeba! Ani poszkodowanego, ani zdarzenia. Wystarczy policjant! Czy to nie jest już państwo policyjne? Wychodzi kobieta od lekarza i zaczyna się nad czymś zastanawiać: - Wodnik, czy panna, wodnik czy panna? Wraca do lekarza i pyta: - Panie doktorze, ta moja choroba to wodnik czy panna? Lekarz odpowiada: - Rak, proszę pani, rak.. Rak głupoty toczy nas ze wszystkich stron; Ale w przypadku prawa jazdy, wystarczy zapłacić 2000 dolarów, a potem przetłumaczyć uzyskane za wschodnią granicą prawo jazdy i można swobodnie jeździć znowu po polskich drogach - jakie by nie były. Koszt wymiany 71 złotych! A jak jest na przykład w Wielkiej Brytanii? O ile pamiętam, prawo jazdy dają od razu bez egzaminu, a po dwóch latach trzeba się zgłosić, żeby dopełnić formalności.. Druk prawa jazdy przysyłają pocztą! Brytyjczycy mają wiele wolności… WJR

Rząd się nadyma „Jubiluje dzicz pogańska”, to znaczy pardon – jaka tam znowu „dzicz”, chociaż niektóre objawy na to by wskazywały. Ale to nie żadna „dzicz” tylko zwyczajnie – rząd pana premiera Donalda Tuska, któremu razwiedka przed dwoma laty powierzyła piastowanie zewnętrznych znamion władzy w Polsce. Z tej okazji rozmaici mężykowie stanu nadymają się przechwałkami, w których celuje zwłaszcza lubelski poseł Janusz Palikot. Wprawdzie mówią, że nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem – a cóż dopiero absolwent filozofii Uniwersytetu Warszawskiego - ale temu posłu Palikotu razwiedka musiała wyznaczyć jakieś zadania, bo nie tylko awansował w hierarchii partyjnej, ale przede wszystkim - niezależni dziennikarze jak na komendę przestali mu wypominać biednych studentów, emerytów, a nawet podobno nieboszczyków, co to kosztem oszczędności całego zycia sfinansowali mu kampanię wyborczą. Drugim rekordzistą przechwałek jest człowiek o zszarpanych nerwach, wicemarszałek Stefan Niesiołowski – ale w jego przypadku to zrozumiałe, skoro w Platformie wzięli go na chłopaka do pyskowania. Tymczasem rządy mają znacznie mniejszy wpływ na bieg wypadków w krajach, którymi niby to rządzą. Owszem, mogą swoich obywateli okraść, czy w jakiś inny sposób im dokuczyć, mogą państwo rozbroić, mogą nawet przykładać rękę do przekształcania własnego kraju w strefę półrzemieślniczej-półprzemysłowej wytwórczości, natomiast jest im bardzo trudno uczynić dla swoich obywateli coś dobrego. Zwłaszcza rządom w Polsce, które z łaski razwiedki, kolaborującej z poważnymi państwami sąsiedzkimi, są zaledwie administratorami państwa o modelu kompradorskim, zatwierdzonym w 1989 roku. Jeśli, dajmy na to, gospodarka jako-tako funkcjonuje, zapewniając narodowi ekonomiczne podstawy egzystencji, to przecież nie DZIĘKI staraniom kolejnych rządów, ale raczej POMIMO ich wysiłków. Świadczy o tym utrzymujący się niezmiennie wskaźnik udziału „szarej strefy” w Produkcie Krajowym Brutto, a więc tym, co w Polsce zostało wyprodukowane i sprzedane. Niezależnie od tego, która partia piastuje zewnętrzne znamiona władzy, oscyluje on wokół 30 procent, co oznacza, że musi brać w tym udział co najmniej 50 procent dorosłych obywateli. To ich instynkt samozachowawczy, ich poczucie odpowiedzialności za własne rodziny, za własne przedsiębiorstwa, a nawet – za gospodarkę narodową sprawia, że mimo kłód rzucanych im pod nogi, mimo pułapek zastawianych na nich przez mężyków stanu pasożytujących na ciele narodu, mimo bezkarnej biurokracji i absurdalnych praw – mąka dostarczana jest do piekarni, chleb do sklepów i tak dalej – dzięki czemu wszyscy możemy jakoś funkcjonować. Wyobraźmy sobie tylko, że każdy przestrzegałby skrupulatnie tych wszystkich produktów legislacyjnej biegunki. Zginęlibyśmy bez żadnego ratunku. Wprawdzie rząd się nadyma, że Polska jako jedyny kraj UE odnotowała wzrost gospodarczy, ale – po pierwsze – bardzo źle świadczy to o UE, jako eksperymencie ekonomicznym, a po drugie – nie jest to wcale zasługą rządu, a tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Po prostu rząd nie miał pieniędzy, które mógłby wpompować grandziarzom z kontrolowanego przez razwiedkę sektora finansowego, więc ich nie wpompował – ale przecież morderca, który wprawdzie strzelał do swojej ofiary lecz jej nie trafił, nie ma żadnej zasługi. Natomiast to, co od rządu rzeczywiście zależy, a mianowicie finanse publiczne, znajduje się notorycznie w stanie ruiny. Dług publiczny już dawno przekroczył 700 mld złotych i rośnie nadal. Co tu dużo mówić; miał rację Ronald Reagan mówiąc, że rząd nie rozwiązuje żadnych problemów, bo sam jest największym problemem. Żeby ten problem jakoś rozwiązać - ale próżno marzyć o tym!

Drugą dziedziną, która, przynajmniej teoretycznie zależy od rządu, jest system prawny. Ale właśnie w tej dziedzinie jest najgorzej! I to nawet nie dlatego, że nasi mężykowie stanu w większości przypadków już tylko przekładają brukselskie dyrektywy własnymi słowami - ale przede wszystkim dlatego, że ani myślą oczyścić system prawny z absurdów nagromadzonych tam przez lata, niczym w jakiejś stajni Augiasza. Nikt jeszcze nie wynalazł aparatu fotograficznego, który mógłby utrwalić chociaż jedno autentyczne dokonanie komisji „Przyjazne Państwo” – jeśli oczywiście nie liczyć kabotyńskiej autoreklamy posła Palikota, któremu najwyraźniej wielką satysfakcję musi sprawiać przymilny rechot wynajętych zasrańców. Z tych względów jubileusz „dziczy pogańskiej” budzi wspomnienia z pierwszej połowy lat 70-tych, kiedy to ekipa Edwarda Gierka zachłystywała się propagandą sukcesu. Jak pamiętamy, wtedy Polska też była 10 potęgą gospodarczą świata, więc „rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej” – tyle, że na kredyt. Kiedy przyszło do jego spłacania, czar prysnął; pojawiły się kartki – najpierw na cukier, a potem już na wszystko. Wreszcie latem 1980 roku wybuchł otwarty bunt przeciwko partii. Przy pomocy stanu wojennego i mistyfikacji dokonanej w 1989 roku dzieki agenturze i „pożytecznym idiotom”, udało się zatwierdzić model kapitalizmu kompradorskiego, który komunie zapewnił miękkie lądowanie, ale – jak się okazało – nie na długo. Co tu dużo mówić – nie są podobni do króla Midasa, któremu wszystko w rękach przemieniało się w złoto. Raczej odwrotnie – i stąd taki pęd do Eurosojuza i opowieści o potrzebie „nowym patriotyzmie”. I rezonans już jest; jeden z czytelników mojej strony, podpisujący się „janusz 1200” przedstawił na forum taka oto złotą myśl: „podgrzewanie nastrojów antynieniemieckich ( i antyżydowskich) to jawna praca przeciwko Polsce”. Zatem – a contrario – wzmacnianie nastrojów proniemieckich (i prożydowskich) jest jawną pracą dla Polski. Oto najkrótsza definicja „nowego patriotyzmu” – bardzo podobna do definicji „patriotyzmu nowego typu”, postulowanego za komuny. Ale bo też historia się powtarza. SM

PREZENT DONKA DLA SOBIESIAKÓW Posłowie i senatorowie w ekspresowym tempie przyjęli tzw. ustawę hazardową, mającą – według zapowiedzi rządu – ograniczyć hazard i poddać go ściślejszym regulacjom. Biznesmeni z branży kasyn mogą jednak zacierać ręce, bo na nowych przepisach stracą głównie właściciele restauracji, kawiarni i pubów. Nad ustawą pracowano w Sejmie tylko siedem dni. Dla porównania: projekt zakładający skrócenie czasu rozpatrywania spraw w sądach spraw cywilnych czeka już na przyjęcie przez posłów... dwa lata. Ekspresowym tempem prac nad ustawą zaskoczona była zwłaszcza opozycja. Przed decydującym posiedzeniem Sejmu poseł Paweł Poncyljusz (PiS) sugerował nawet, że klub Prawa i Sprawiedliwości powinien zbojkotować głosowanie, bo w wyniku niczym nieuzasadnionego pośpiechu z parlamentu może wyjść bubel legislacyjny, nadający się tylko do zaskarżenia przed Trybunałem Konstytucyjnym.

Szeryf Donald zakazuje „Ustawa o zmianie ustawy o grach hazardowych oraz niektórych innych ustaw” – bo tak brzmi jej pełna nazwa – jest z pozoru bardzo surowa. Jeden z jej najważniejszych punktów to delegalizacja gier na automatach poza kasynami. Będzie polegać to na tym, że zezwolenia na gry na automatach oraz automatach o niskich wygranych, ulokowanych poza kasynami, wygasną w ciągu 5 lat i nie będą już więcej odnowione. Wszystkie zyski z „jednorękich bandytów” spłyną więc do kasyn. Kolejna ważna zmiana to ograniczenie swobody zakładania nowych „świątyń hazardu”. Koncesja na prowadzenie kasyna będzie udzielana na 6 lat i nie będą do niej miały zastosowania przepisy ustawy o swobodzie działalności gospodarczej. Jedno kasyno będzie mogło przypadać na 650 tys. mieszkańców danego województwa. Zakazane będzie organizowanie wideoloterii i gier hazardowych w internecie. Ustawa przewiduje także wyższe podatki dla branży hazardowej. Stawka dla loterii fantowej i gry w bingo fantowe wyniesie 10 proc., dla loterii pieniężnej – 15 proc. Stawka podatku od gry liczbowej wyniesie 20 proc., a od bingo pieniężnego, gry telebingo, loterii audioteksowej i pokera turniejowego – 25 proc. Najwyższa stawka, 50 proc., będzie dotyczyć ruletki, gier w kości i karty oraz gier na automatach. Zakłady wzajemne na współzawodnictwo zwierząt, np. wyścigi konne, objęte będą po poprawce SLD tylko 2,5-procentowym podatkiem (projekt rządowy zakładał 20 proc.), a od pozostałych zakładów wzajemnych (bukmacherzy) płacić trzeba będzie 12 proc. Podatek uiszczany przez tych ostatnich miał pierwotnie wynosić aż 50 proc., ale po protestach bukmacherów pod parlamentem posłowie poszli do rozum do głowy (w Unii Europejskiej opłata od tego typu nieszkodliwych zakładów nie przekracza 15 proc.). Ustawa wprowadza również wyższe dopłaty do gier i obowiązek prowadzenia przez kasyna rejestru wszystkich gości (dane objęte rejestrem mają być przechowywane przez 3 lata). Nowe przepisy zaostrzają także zakaz reklam hazardu i podmiotów organizujących gry hazardowe (z wyjątkiem Totalizatora Sportowego). I jeszcze jedno: minister finansów będzie wyrażał zgodę na każdą zmianę w zarządach, radach nadzorczych i strukturze kapitału zakładowego firm hazardowych (z wyłączeniem jednoosobowych spółek skarbu państwa). Według rządu – „takie rozwiązania umożliwią kontrolę osób wchodzących w skład organów danej spółki, pozwolą ponadto kontrolować legalność środków przeznaczonych na zakup bądź objęcie akcji lub udziałów”.

Nabijanie kiesy Sobiesiakowi „Zapowiedzi delegalizacji automatów do gry w jednym sektorze (salony) i zezwolenie na ich funkcjonowanie w innym (kasyna)”  to „nic innego jak administracyjne przyznanie wybranym wyłączności na bogacenie się. Złośliwym paradoksem w tej historii jest fakt, że jednymi z głównych beneficjentów tej regulacji będą niedawni negatywni bohaterowie tzw. afery hazardowej” – skomentowało plany rządu Centrum im. Adama Smitha (CAS). „Ustawa ta działa na rzecz pewnego segmentu hazardu w Polsce. Stąd nie mówimy wcale o wyeliminowaniu jednorękich bandytów, tylko o przekazywaniu tego segmentu instytucjom, które zawiadują hazardem związanym z kasynami” – dodał związany z CAS Andrzej Sadowski w rozmowie z Polskim Radiem. Podobne obiekcje do pomysłu Donalda Tuska na walkę z nieprawidłowościami w hazardzie zgłosił Antoni Macierewicz. Poseł powiedział wprost, że ustawa hazardowa jest nastawiona na wsparcie pięciu przedsiębiorstw, wśród których jest m.in. spółka związana do niedawna z Ryszardem Sobiesiakiem (obecnie wspólnikiem Casino Polonia Wrocław jest jego syn). „To projekt ustawy mający na celu niezwykły wzrost dochodów, skierowanie strumienia pieniądza do przedsiębiorstwa m.in. pana Sobiesiaka, tych, które prowadzą kasyna. To niebywały tupet, żeby taką ustawę ogłosić jako ustawę mającą na celu delegalizowanie czy zwalczanie hazardu. To nie jest ani delegalizacja, ani zwalczanie hazardu, to jest próba nabicia kiesy panu Sobiesiakowi” – stwierdził poseł PiS. Skąd te zarzuty? Po pierwsze: ustawa – zgodnie z tym, co powiedzieli Sadowski i Macierewicz – wcale nie delegalizuje „jednorękich bandytów”, lecz przenosi zyski czerpane z ich działalności z restauracji, barów i pubów do kasyn. Nie powinny więc dziwić protesty pracowników niewielkich lokali w małych miastach, którzy po wejściu ustawy w życie będą musieli w większości pożegnać się z pracą. Szacuje się, że problem ten dotknie kilkadziesiąt tysięcy osób – a zatem więcej, niż pracowało we wszystkich zlikwidowanych stoczniach. Nie stracą natomiast na nowych regulacjach ani znany ze stenogramów CBA Ryszard Sobiesiak, który działał w branży kasyn, ani jego kolega Jan Kosek – związany z firmą wprowadzającą automaty na rynek. Po drugie: projekt, ograniczając swobodę tworzenia nowych kasyn, zlikwiduje konkurencję dla największych istniejących już tego typu lokali. Całość zysku z prywatnego hazardu (nie licząc zakładów bukmacherskich, wyścigów konnych itd.) skanalizowana zostanie więc w kilku okrzepłych na rynku kasynach, których zyskom sprzyjać będzie ponadto zakaz działalności wideoloterii.

Kasyna bez nadzoru Jeszcze niebezpieczniej zapisy nowej ustawy wyglądają w świetle prawie zupełnie przemilczanej informacji, jaką podała kilka dni „Rzeczpospolita”. Chodzi o rezygnację z tzw. stałych nadzorów w kasynach, które funkcjonowały tam od 2003 r. Dyżury te sprawowane były przez celników, którzy kontrolowali m.in. zaświadczenia o wygranych, czuwali nad właściwym przygotowaniem sprzętu i przebiegiem gry, a także pilnowali, by właściciele i goście kasyn rozliczali się z fiskusem. „Szczególnie ważna była kontrola zaświadczeń o wygranych wystawianych przez kasyna. Tak, by mieć pewność, że wygrana miała miejsce, a nie była np. wygraną fikcyjną, a zaświadczenie to podkładka do zalegalizowania brudnych pieniędzy” – powiedział „Rzeczpospolitej” policjant zajmujący się przestępczością gospodarczą. Rozporządzenie zamieniające stały nadzór celników nad kasynami na kontrole doraźne wydane zostało 5 listopada 2009 r., a więc w środku prac nad ustawą hazardową. Jego autorem jest Ministerstwo Finansów. Jeszcze przed przyjęciem przez Sejm rządowego projektu pracownicy Służby Celnej musieli opuścić wszystkie kasyna w Polsce – w tym lokale należące do niedawna do Ryszarda „Rysia” Sobiesiaka. Obecnie znów mogą zatem padać tak niewiarygodnie wielkie wygrane jak w 1992 r. w Gdyni, gdzie szczęśliwcem, który zgarnął w ciągu jednej nocy 5 mld „starych” złotych (w przeliczeniu na „nowe” złotówki: 500 tysięcy) okazał się Paweł Piskorski. W tej sytuacji niepokojem napawać może zachowanie parlamentarzystów PO, którzy z konsekwencją odrzucali wszystkie poprawki PiS, dotyczące zaostrzenia rygorów prawno-finansowych wobec uprzywilejowanych przez ustawę rządową kasyn. Z niewiadomych przyczyn – zarówno w Sejmie, jak i Senacie – przepadła m.in. poprawka pozwalająca postawić w kasynie najwyżej 30 automatów do gier. Rząd i parlamentarzyści Platformy Obywatelskiej, ku radości właścicieli tego rodzaju lokali, twardo obstawali przy liczbie 70 maszyn. Posłowie PO negatywnie odnieśli się również do pomysłu podniesienia podatku od automatów o niskich wygranych – czyli tych, które trafią z pubów i kawiarni do kasyn – z 2 tys. zł do 3 tys. zł Grzegorz Wierzchołowski

"Z kim przestajesz - takim się stajesz" - głosi stare przysłowie. Jak najsłuszniejsze. Mechanizm upodobniania się do siebie jest konieczny, by poszczególni osobnicy mogli tworzyć w miarę trwałe społeczności ludzkie. P. Beata hr. Tyszkiewiczowa powiedziała ostatnio, że mężczyźni "dziwaczeją i nabierają cech kobiecych". Jest to, oczywiście, prawda. Przyczyną jest ko-edukacja. Nie sposób wyliczyć szkód, jakie przebywanie z dziewczętami wyrządza w młodych, chłonnych umysłach. Objawy miesięcznej przypadłości JESZCZE nie są obserwowane - natomiast brak umiejętności logicznego myślenia stał się powszechny. Powszechne staje się też to, że nie występują w obronie kobiet. A dziewczyny? Cóż: logicznie myśleć jest im równie trudno, jak chłopcom miesiączkować - ale za to nauczyły się kląć, palić, a nawet napadać z kijem w ręku na przechodniów z celach rabunkowych. 4000 lat troskliwej hodowli prawdziwych kobiet i mężczyzn na naszych oczach biorą diabli. Feminazistki są zapewne zachwycone. Ludzie - zarówno kobiety, jak i mężczyźni - mniej.JKM Dlaczego nie można zlikwidować absurdu, jakim jest "służba zdrowia"? Zastanówmy się: kto korzysta na istnieniu "służby zdrowia"?Korzystają lekarze wykonujący prywatne fuchy na państwowym sprzęcie. Korzystają co bardziej leniwe pielęgniarki i salowe. Korzystają ci, co mają znajomych lekarzy, pielęgniarki, lub choćby salową. Korzystają - i to jest najwazniejsze - ludzie znani, tak - i ja...) i ludzie wpływowi, którzy sobie załatwią szczególne traktowanie. Korzystają ludzie zamożni, których mimo zapłacenia składki stać na wsadzenie czegoś do koperty...  A ponieważ ogromna wiekszość ludzi głosujących w wyborach uważa się za wybitnych, albo ma znajomości w "służbie zdrowia", albo stać ich na zakup koperty i wypchanie jej zawartością - to głosują za utrzymaniem tej służby. Do tego dodać trzeba osoby niezaradne, ale na tyle głupie (bo głupi jest niezaradny...) że wierzą, że bez "służby zdrowia" zdechłyby pod płotem. "Służbę zdrowia" podtrzymuje chora Większość. JKM

25 listopada 2009 W socjalizmie niedostatek jest podstawą dobrobytu.. W 1999 roku, roku wielkich i wiekopomnych reform, pana profesora Jerzego Buzka, których prawdziwym celem był rozbudowa biurokracji w czterech segmentach naszego życia- były też 22 podwyżki cen paliw(??). Do tej pory od opłaty paliwowej( tez podatku!) kolejne rządy naliczają podatek VAT(!!!) Tak jak od akcyzy w wódce- też naliczają podatek VAT. Od podatku, podatek, a od tego podatku jeszcze jeden podatek. To był trudny rok dla nas wszystkich, ale przetrzymaliśmy go szczęśliwie; przybyło trochę bezrobotnych,  trochę wyjechało za chlebem, trochę popełniło samobójstwa, rozpadło się trochę rodzin- ale w sumie przetrwaliśmy jako naród. Mimo usilnych starań władzy, żeby było nam jeszcze gorzej niż jest. Na początku lat dziewięćdziesiątych, pan Jerzy Epaminondas Osiatyński zawiesił progi podatkowe i zawiesił waloryzację emerytur- i emeryci też przetrwali. Chwała im za to, mimo, że pan Jerzy Epaminondas podnosił podatki, i nie mógł w żaden sposób zrozumieć, że jak się podniesie ceny prądu to zdrożeje chleb(!!!!). Właśnie z tego humoru słowno- sytuacyjnego wynikło to słynne powiedzenie pana Janusza Korwin- Mikke, że:” Rząd rżnie głupa”(!!!!) Od tego czasu wszystkie kolejne rządy rżną głupa, bo opierają  swoją egzystencję  polityczną na podnoszeniu wszelkiego rodzaju podatków i parapodatków oraz wszelkich opłat, które formalnie podatkami nie są. Od dwudziestu lat, tzw przemian a naprawdę budowę socjalizmu europejskiego, jeszcze gorszego od tego moskiewskiego, bo ukrytego- mamy permanentną podwyżkę podatków, bo państwo nam się rozrasta i  im więcej ściska , tym mniej obejmuje... A obszar dziadostwa się rozszerza, bo rozszerza się okrutne państwo,  coraz bardziej wszędobylskie, biurokratyczne, podatkowe i nieznośne. Właśnie, przeciwko właścicielom mieszkań, którzy wynajmują mieszkania wszystkim potrzebującym bez zameldowania, odgrzebano ustawę o obowiązku meldunkowym, na mocy której należy się obowiązkowo zameldować u władz, jeśli przebywa się w danym miejscu chociaż trzy dni. Dlaczego nie zlikwidowano tego nonsensu o obowiązku meldunkowym, który był zmorą w tamtej komunie, bo podobno komunizm się skończył jeśli wierzyć pani Joannie Szczepkowskiej, która takie nieodpowiedzialne słowa wypowiedziała  4 czerwca 1989 roku. Czy na pewno komunizm się skończył? No na pewno przestali wyrywać nam paznokcie,  bić w kazamatach Mokotowa, zabijać w lasach i mordować rodziny. To na pewno. Chociaż  pojedyncze mordy trwają nadal i instytucja „ nieznanych sprawców „ istnieje nadal. Bo jakoś nie wyjaśnia się zabójstw Jaroszewicza, Papały, Fonkowicza, Dębskiego, Faltzmana, Bartoszcze, Pańki i kilkudziesięciu innych osób. Komunizm trwa w najlepsze, tylko się trochę przepoczwarzył; nadal rządzą służby specjalne, nomenklatura poszerzona o byłych opozycjonistów ma się dobrze, a państwo jest bardziej socjalistyczne i socjalne niż  Polska Rzeczpospolita Ludowa, i nawet bardziej kabaretowa, niż  na filmach Barei. Gdyby jeszcze w takiej mierze istniała gospodarka planowa i państwowe( niczyje) fabryki- to mielibyśmy pełny PRL Ale spokojnie! Rządzący wiedzą do czego zmierzają, to tylko kwestia upływającego czasu. Państwo suwerenne zlikwidowali przepychając Traktat Lizboński, bo nie było im potrzebne. Zajmą się propagandą i wprowadzaniem nas na co dzień w błąd! Biurokrację i wszelkiego rodzaju fundacje zasilane państwowymi pieniędzmi rozbudują jeszcze  bardziej, żeby nas wziąć w kilkadziesiąt ogni, ze wszystkich społecznych stron. To jest nowy , zorganizowany komunizm, w którym ponad 30%  „obywateli” prowadzi aktywność gospodarczą, w konspiracji przed własnym państwem. Urzędnicy okupują wszystkie dziedziny  życia społecznego i gospodarczego. Następuje powolne zderzenie idiotycznych i łobuzerskich praw z instynktem samozachowawczym i zdrowym rozsądkiem. Tatusiu, ja już nie chcę na te sanki- mówi chłopczyk do tatusia. Wracajmy do domu.- Nie gadaj, tylko ciągnij…- odpowiada tatuś. Ile osób mieszka bez meldunku w całym kraju? Tylko sam Pan Bóg o tym wie. W samej Warszawie z milion(???). Jak zaczną legitymować i sprawdzać, wlepiać mandaty od 50 do 500 złotych- to dopiero się zacznie chryja. Trzeba będzie powołać specjalne komanda do walki z niezameldowanymi. Wzrośnie korupcja, ilość spraw sądach, ogólnie bałagan.. Chyba  że właściciele mieszkań  zaczną gremialnie podpisywać umowy najmu z wynajmującymi i płacić podatki.  Bo jak mówił poeta:” Jak mówiła żony ciotka, tych co płacą nic nie spotka” Wzrosną tym samym opłaty za wynajem i napełnią się kolejny raz- wiecznie głodne  urzędnicze brzuchy.. Ale policja i straż miejska będzie mogła zatrzymać kogokolwiek na ulicy i zapytać go o meldunek, zresztą teraz też może, ale nie pyta.. Kto zawiesił istniejące prawo nie likwidując go? Czekała i doczekała się okazji.. Przepisu nie zlikwidowano, bo biurokracja , władzy raz zdobytej nad nami, nigdy nie odda.. No bo niby komu ma oddać? Innej biurokracji.?. Każdego będzie można potencjalnie zatrzymać do wyjaśnienia, czy jest zameldowany, czy do stolicy przyjechał tylko na dzień, i czy przypadkiem nie przekroczył tych ustawowych trzech dni z zamieszkaniem.. Ale to wszystko się wyjaśni w postępowaniu i wyjaśnianiu, w końcu zgodnie z prawem demokratycznym każdy może być zatrzymany na 48 godzin w celu wyjaśnienia sprawy, chociaż niektórzy siedzą do wyjaśnienia już po kilka lat.(!!!) Kilka tysięcy osób siedzi w demokratycznych więzieniach do wyjaśnienia.  Ostatnie dane mówiły o 8000, nie licząc Lwa Rywina i jego syna. Ich wsadzili profilaktycznie za jakieś faktury(???). A tak naprawdę naraził się panu Adamowi Michnikowi, nieformalnemu prezydentowi i twórcy, rozkładającej się III Rzeczpospolitej. To jest demokratyczne państwo prawa urzeczywistniające zasady społecznej sprawiedliwości- widziane oczywiście z Lwa, pardon- Lewa. Może coś się zmieni w Polsce, jak wejdzie w życie nowy kalendarz, promowany jeszcze w marcu przez panią Ilonę Felicjańską, pod tytułem:” 100% kobiecości, zero próżności”(???). Kobiecy kalendarz mierzy bowiem czas od marca do  marca, w związku z Dniem Kobiet, wymyślonym przez feministki, jeszcze w ubiegłym wieku. Rewolucjoniści francuscy próbowali zlikwidować chrześcijański kalendarz gregoriański, i wprowadzili na jakiś czas rewolucyjny, który przetrwał aż do  1805 roku. Chcieli zacząć nowe życie, po zlikwidowaniu starego i w  sensie dosłownym, Mordowali głównie chrześcijan, bo chcieli wykorzenić z chrześcijańskiej Francji- chrześcijaństwo. Dwa miliony zamordowanych- to chyba niezbyt wygórowana cena za demokrację? Utopili we krwi Wandeę Zabili również króla, Ludwika XVI i jego  żonę, Marię Antoninę.Precz z monarchią! Niech żyje demokracja! A że popłynęła rzeka krwi? Uroczystość promowania kalendarza odbyła się w warszawskim klubie Platinium, którą to promocję wspierały panie: Maryla Rodowicz, Beata Tyszkiewicz, Ilona Łepkowska, Aneta Kręglicka, Marta Żmuda- Trzebiatowska, Magda Walach, Beata Sadowska, Martyna Wojciechowska, Magda Gessler, Ewa Pacuła, Magda Różyczka i Małgorzata Socha. Paniom z pewnością nie przewróciło się w głowie, bo nie ma przypadków są tylko znaki.. Jak będą uparte, to rok z pewnością zacznie się w marcu , i to 8 marca.. Na wiecznej rzeczy pamiątkę! Pani Ilona Łepkowska jest kolejny raz zakochana. Miała w sowim życiu trzy nieudane małżeństwa i „liczne uczuciowe zawirowania”(???). Nie licząc seriali, do których scenariusze pisze. I wreszcie się zakochała? Wiecie państwo  w kim? W panie Czesławie Bieleckim, „ konserwatyście”(???)  Z Akcji Wyborczej Solidarność i Stronnictwa Konserwatywno –Ludowego, czy czegoś równie zabawnego.. „Czesław jest mężczyzną, z którym jestem związana, z którym jestem szczęśliwa, ale nie mam zamiaru nic więcej o nas opowiadać(…) Mówię o moim partnerze narzeczony, ale to słowo przecież nie oznacza matrymonialnych planów, to dowód partnerstwa”(!!!). Tak! Narzeczony, to to samo co „ partner”. Nie ulega przecież lewicowej wątpliwości. Im więcej” mężów” i „ narzeczonych” – tam ma się rozumieć lepiej.. Dla całej cywilizacji! Tym większe doświadczenia, do pisania scenariuszy filmowych w celu demoralizacji młodych dziewcząt, oglądających te ogłupiające seriale... Och…Gdyby ode mnie zależało.. Precz z demoralizacją! A swoją drogą, czy zameldowała się już- zgodnie z prawem meldunkowym- w mieszkaniu architekta Czesława Bieleckiego? Polecam tę sprawę odpowiednim służbom.. WJR

Res sacra miser Iluż polityków zrobiło kariery na obiecywaniu walki z biedą? Pewnie tyle samo, co na obiecywaniu walki z korupcją, a może nawet więcej. Kiedy prezydentem naszego państwa był Lech Wałęsa, pewnego razu wpadł na pomysł, by zorganizować konferencje na temat walki z biedą i nawet ogłosił listę zaproszonych prelegentów. Jeden rzut oka na tę listę pozwolił się zorientować, że każdy z nich, z panem prezydentem na czele, najpierw był biedny, a potem się wzbogacił. To niewątpliwie zaleta, bo cóż na temat walki z bieda może powiedzieć biedny biedak? Jest biedny, a zatem na pewno walczyć z biedą nie potrafi i niczego mądrego nie zaproponuje. Co innego bogacz, który kiedyś był biedny. Wystarczy, że opowie historię swego życia, a ludzie spostrzegawczy zaraz wyciągną z tego odpowiednie wnioski. W przypadku osób zaproszonych przez prezydenta Wałęsę charakterystyczne było to, że wydobywać się z biedy zaczęli dopiero wtedy, kiedy zostali politykami. Widocznie bycie politykiem sprzyja wydobywaniu się z biedy i kto wie, czy to nie jest aby przyczyna, dla której politycy wolą „walczyć” z korupcją, ale tak, żeby broń Boże jej nie zlikwidować? Ja śpiewali „Skaldowie” do słów Agnieszki Osieckiej: „nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go!” Ale chociaż co najmniej tyle samo polityków walczy z biedą, co z korupcją, to przecież bieda z naszego życia nie znika. Przeciwnie – właśnie ogłoszono, że za rządów premiera Tuska obszar biedy jakby nawet się powiększył. Nie jest to zresztą nasze ostatnie słowo, bo właśnie pojawiły się informacje o przewidywanym wzroście opłat za gaz, prąd, mieszkania i tym podobne rzeczy. Dlaczego zatem bieda nie tylko uporczywie się utrzymuje, ale nawet – powiększa? Pewnego jesiennego wieczoru 1917 roku w Piotrogrodzie wielką księżnę zaniepokoiły dobiegające z ulicy hałasy. Wysłała więc pokojówkę, żeby sprawdziła, co się dzieje. Pokojówka wkrótce wróciła i powiada: wybuchła rewolucja, proszę księżnej pani. – Rewolucja, powiadasz, gołąbeczko – zamyśliła się księżna – a powiedz no, serdeńko, czegóż to chcą, ci rewolucjoniści? – Oni, proszę księżnej pani, chcą, żeby nie było bogatych – wyjaśniła pokojówka. I co Państwo powiecie? Przez kilkadziesiąt lat nie było, a bieda – aż piszczała, zwłaszcza podczas kolektywizacji, kiedy to co najmniej 11 mln chłopów umarło z głodu we wsiach otoczonych kordonami wojsk NKWD. Nie na darmo Platon mówił: „nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał!” Zresztą nie tylko Platon. Święta siostra Faustyna Kowalska notuje w „Dzienniczku”, jak to pewnego razu sam Pan Jezus opowiadał jej, w jaki sposób postępuje z zatwardziałymi grzesznikami: upominam ich głosem sumienia – powiada - upominam ich głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody, które mogą człowieka doprowadzić do opamiętania, a kiedy nic nie pomaga – spełniam wszystkie ich pragnienia. Tymczasem, gdy tak wszyscy, a już specjalnie politycy, próbują walczyć z biedą, na frontonie gmachu Towarzystwa Dobroczynności przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie widnieje napis: „res sacra miser” co znaczy – bieda jest rzeczą świętą! Ładna historia! Politycy próbują walczyć z rzeczą świętą! Czy taka walka może wyjść nam wszystkim na zdrowie? Jak dotąd, nic na to nie wskazuje. Ale może to nie dlatego, może ta sentencja wcale nie jest prawdziwa, może bieda wcale nie jest rzeczą świętą? Ano, spróbujmy to sprawdzić. Niedawno słyszeliśmy przechwałki rządu, chyba wyjątkowo tym razem nawet prawdziwe, że Polska, jako jedyna w całej Unii Europejskiej odnotowała 1-procentowy wzrost gospodarczy. Ponieważ prawa w Unii są ujednolicone, a pod względem organizacyji życia gospodarczego i w ogóle państwo nasze wydaje się nawet bardziej bałaganiarskie od innych, to cóż może być przyczyna tego sukcesu? Nic – tylko fakt, że Polska, jako jedyna, nie wpompowała miliardów dla grandziarzy z bankrutującego sektora finansowego. Nie żeby nie chciała. Chciała, a jakże – tylko nie miała czego pompować. Okazuje się, że to nie roztropność rządzenia przyniosła takie rezultaty – tylko bieda! Inny przykład – z panią minister Kopacz. Inne państwa masowo kupują w koncernach farmaceutycznych tak zwane szczepionki przeciw grypie, mimo pojawiających się informacji, że to silna trucizna. Inna rzecz, że pojawiają się też informacje, iż te tak zwane szczepionki, to po prostu placebo, a koncerny wzbudzają panikę, żeby za pośrednictwem rządów wydrenować ludzi z pieniędzy. Zresztą może być i tak i tak jednocześnie; jedne firmy, wychodząc naprzeciw ekologom wzywającym do zredukowania liczby ludzi na świecie w imię „zrównoważonego rozwoju”, produkują trucizny, podczas gdy inne, wciskają rządom placebo, żeby sobie zarobić. Tymczasem pani minister Kopacz, mimo ekscytowania przez kontrolowane przez razwiedkę media nastrojów panicznych, odmówiła zakupu szczepionki, za co Rzecznik Praw Obywatelskich chciał ją nawet postawić przed niezawisłym sądem. Dlaczego? Ano dlatego, że nie ma pieniędzy. Gdyby miała, to już by kupiła dziesięć razy i nawet zmusiłaby nas do szczepień. Tymczasem nie ma pieniędzy – nie ma szczepionek. To znaczy oczywiście są, ale nie wyrzuca się na nie podatkowych pieniędzy. Więc jeśli nawet bieda nie jest rzeczą świętą, to nie da się ukryć, że z całą pewnością ma swoje dobre strony. Zwróćmy jednak uwagę, że te dobre strony biedy ukazują się wyłącznie w przypadku rządu. Im rząd biedniejszy – tym lepiej. I rzeczywiście – bo kiedy uświadomimy sobie, że rząd nie wytwarza żadnego bogactwa, więc jeśli się bogaci – to wyłącznie tym, co odebrał obywatelom – to staje się oczywiste, iż bogactwo rządu tworzy się kosztem pogrążania obywateli w ubóstwie, a nawet biedzie. I tu mamy do czynienia z podwójnym konfliktem interesów: po pierwsze – interes rządu i interes obywateli, a po drugie – interes polityków i interes obywateli. O rządzie już wspomniałem: Im większe dochody rządu, tym mniejsze bogactwo obywateli. Natomiast politycy, którzy pragną walczyć z biedą, muszą w tym celu mieć biedaków, więc nawet jak ich nie ma, to ich stworzą. Im więcej polityków pragnie walczyć z biedą, tym więcej biedaków potrzebują, to chyba jasne, żeby dla każdego starczyło, żeby każdy mógł się wykazać. I ten konflikt interesów powinniśmy rozstrzygnąć na naszą, obywateli korzyść, bo w przeciwnym razie bieda przestanie być dla nas rzeczą świętą, a stanie się jedynym znanym stanem naturalnym. SM

Znowu zadaniowany? Były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa wytoczył przed niezawisłym sądem sprawę aktualnemu prezydentowi naszego państwa Lechowi Kaczyńskiemu. Aktualny prezydent naszego państwa powiedział bowiem, że były prezydent naszego państwa był w przeszłości tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Bolek”. Prawnicy aktualnego prezydenta naszego państwa pragną, by ich klienta sądził Trybunał Stanu, podczas gdy prawnicy byłego prezydenta naszego państwa woleliby, by sądził go niezawisły sąd powszechny. Poza tym były prezydent naszego państwa twierdzi, że nie był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek”, ponieważ niezawisły sąd lustracyjny z tego zarzutu go oczyścił. Jednak niezależnie od kuracji przeczyszczającej, jaką byłemu prezydentowi naszego państwa Lechowi Wałęsie, podobnie zresztą, jak innemu byłemu prezydentowi naszego państwa Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, zaaplikował niezawisły sąd lustracyjny, wielu ludzi uważa, że były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek” jednak był i nawet wydają książki znakomicie to twierdzenie dokumentujące. Autorom tych książek były prezydent naszego państwa nie ośmiela się wytaczać żadnych procesów przez niezawisłymi sądami, bo nie jest pewien, czy nie mają oni w rękawie jakichś asów, które mogliby wyciągnąć dopiero przed niezawisłym sądem i byłego prezydenta naszego państwa skonfundować. Dlaczego zatem zdecydował się wytoczyć proces aktualnemu prezydentowi naszego państwa? Pewnie dlatego, że sądzi, iż pozostawanie aktualnego prezydenta naszego państwa pod niezawisłym sądem, skomplikuje mu kampanię prezydencką. Nie można zatem wykluczyć, że były prezydent naszego państwa znowu został obarczony zadaniem. Biedne to nasze państwo. SM

Polacy w Norwegii i afera ze "świńską grypą" Ale cytaty same w sobie są dość wstrząsające. O ile coś jeszcze może dziś czlowiekiem wstrząsnąć... (Norwegia chce się pozbyć Polaków Za dużo pracują? Import polskich pracowników jest zagrożeniem dla systemu socjalnego - "Gazeta Wyborcza" cytuje słowa Raymonda Johansena, szefa współrządzącej Norwegią Partii Pracy. Polacy bardzo dużo pracują, często po 15 godzin, często za małe pieniądze. Nie ma wątpliwości, że w niedalekiej przyszłości będą chcieli pomocy socjalnej - uznał Johansen. Dodaje, że już wkrótce z Polakami pracującymi w Norwegii może być ten sam problem, co ze "sprowadzanymi" w latach 70. Pakistańczykami. Dziś większość z nich żyje z zasiłku - czytamy w "GW". Polacy stanowią największą mniejszość narodową w pięciomilionowej Norwegii. Jest ich tam ok. 150 tys. Pracują ciężko na budowach i w rolnictwie. Nie mają na razie zamiaru korzystać z pomocy socjalnej. Do pracy kierują ich agencje pośrednictwa pracy, co sprawia, że w większości nie są objęci umowami zbiorowymi chroniącymi norweskich pracowników. Dlatego pracują dłużej i za mniejsze pieniądze - wyjaśnia gazeta. Problemem nie są Polacy, ale złe warunki pracy - tłumaczy gazecie Julia Maliszewska mieszkająca od lat w Norwegii, a obecnie walcząca o prawa Polaków w związku zawodowym budowlańców Bygningsarbeiderforbund. Szef tego związku Petter Vellesen, przypomina na łamach "Aftenposten", że pracujący legalnie Polacy płacą podatki, więc mają takie samo prawo do zasiłków i emerytury jak Norwegowie. Zarzucił też szefowi Partii Pracy cynizm). Szefostwo norweskich ZZ („Wszystkie związki na Powązki!”) uważa, że Polacy są zagrożeniem dla systemu socjalnego Królestwa Norwegii, gdyż będą chcieli żyć, jak Pakistańczycy, z „socjalu”. A jako dowód na to szef tych ZZ podaje, że Polacy pracują obecnie na ogół „na czarno”. Jak ludzie oficjalnie nie pracujący mogą stać się beneficjentem tego kretyńskiego systemu pozostaje słodka tajemnicą p.Rajmunda Johansena, capo norweskiej „Partii Pracy” .  Cóż: już lord Acton 100 lat temu napisał, że socjalizm musi skończyć się narodowym socjalizmem… A żeby było śmieszniej akurat capo ZZ budowlanych, p.Piotr Vellesen, wziął się na łamach "Aftenposten" za obrone Polaków - przypominając, że pracujący legalnie Polacy płacą podatki , więc mają takie samo prawo do zasiłków i emerytury jak Norwegowie. No, ale to ci „legalni”. Natomiast sensacja wisi w powietrzu: (Media: nowa grypa to farsa? Sensacyjne wyniki śledztwa Pandemia nowej grypy może okazać się największą aferą korupcyjną naszych czasów. Do takiego wniosku doszli dziennikarze duńskiej gazety "Information", którzy przeprowadzili śledztwo dotyczące związków ekspertów medycznych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) z największymi firmami farmaceutycznymi. Koncerny te zarabiają ogromne pieniądze na sprzedaży preparatów przeciwko grypie. - Zaniepokojenie wywołuje fakt, że wielu naukowców, zasiadających w różnych komitetach WHO, przedstawia się jako niezależni eksperci, a w istocie figurują na liście płac farmaceutycznych gigantów - mówi profesor epidemiologii Tom Jefferson, badacz z Cochrane Center w Rzymie. Naukowiec podkreśla, że choć naturalne środki zaradcze przeciw grypie, jak higiena i częste mycie rąk, mogą być skuteczniejsze, to w dokumentach WHO wspomina się o tym zaledwie kilka razy, podczas gdy o szczepionkach kilkadziesiąt. O śledztwie duńskich dziennikarzy pisze rosyjski dziennik "Nowye Izviestia". Gazeta wyjaśnia, że wielu naukowców pracujących w WHO, ukrywa fakt otrzymywania pieniędzy od światowych gigantów farmaceutycznych. Czytaj w OnetBiznes: Komu opłaca się grypa? Jak uważają pytani przez duńską gazetę specjaliści, przyczyną przesadzonej reakcji WHO na wirusa A/H1N1 jest udana kampania PR-owska przeprowadzona przez ekspertów organizacji. Niektórzy z nich są pracownikami kompanii farmaceutycznych. Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła stan pandemii pod naciskiem grupy ekspertów, na czele której stoi Albert Osterhaus wirusolog z Erasmus Medical Center w Rotterdamie. Holenderski rząd prowadzi dochodzenie ws. jego działalności, ponieważ okazało się, że otrzymuje on pieniądze od kilku firm farmaceutycznych produkujących szczepionkę na nową grypę). Okazuje się, że sprawa „świńskiej grypy” jest najprawdopodobniej od początku do końca nakręcona przez koncerny farmaceutyczne. Przypominam, że ja sądziłem, że one tylko wykorzystały okazję. Ci, co uważali, że zwariowałem oskarżając polityków, urzędników i te koncerny o zmowę o tyle mieli rację, że ja wyśmiewając tę aferę ze świńska grypą jeszcze nie doceniłem cynizmu tych łajdaków. Cywilizacja umiera. Kto może usiłuje się w ostatnich jej latach wzbogacić. Jak się kupi trochę złota, to i upadek Rzymu może przetrwać.  Z tym, że to, oczywiście, nieprawda, iż jest to największa afera. Największą aferą jest ta z GLOBCIem. A o grypie napisałem (w „Dzienniku Polskim”) jeszcze i to: Heil, Rompuy! P. dr Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich, chyba istotnie oszalał na punkcie "świńskiej grypy". Nie dość, że zażądał od JE Ewy Kopacz, ministerki zdrowia, by koniecznie na nasz koszt kupiła szczepionkę - to jeszcze poradził Polkom i Polakom, by, aby się zaszczepić, wyjeżdżali za granicę. I wymienił 11 krajów UE (oraz cztery spoza UE), do których warto pojechać, by się zaszczepić.

P.Agnieszka Dunat, dziennikarka z "NIE", zadała sobie trud i podzwoniła do tych krajów, by sprawdzić, czy istotnie obywatel III RP mógłby się tam zaszczepić. Okazało się, że prawie nigdzie - ale nie o to chodzi. Okazało się, że co najmniej w Czechach, Niemczech, Serbii, Szwecji, Wlk. Brytanii - SZCZEPIONKI NIE MOŻNA KUPIĆ W APTEKACH!!! Szczepionki kupuje - lub nie - władzuchna. I szczepi, kogo jej się spodoba. Niekiedy pod przymusem. Oświadczam z całą odpowiedzialnością, że nawet w komunizmie i w narodowym socjalizmie bywało znacznie więcej wolności. Jakby się kto o to pytał... JKM

Jak to było w Dniu Dziękczynienia? Niedawno otrzymałem e-mail następującej – cytuję z pamięci – treści: „Piszę do Pana z rozpacza. |Chce mi się wyć. Niech Pan przyjdzie na jakiś wykład na SGPiS – zobaczy Pan, jaki etatyzm i socjalizm wbija się w głowę studentom. I oni w to wierzą. Jak będzie za kilka lat wyglądała polska ekonomia?" Tak samo jak po tresurze z lat 50.tych… Czytam teraz – z miesięcznym opóźnieniem - tekst, niewątpliwie pióra kogoś tak właśnie wyedukowanego: Amerykańskie linie lotnicze złupią klientów podczas Święta Dziękczynienia Amerykańskie linie lotnicze podczas zbliżającego się Święta Dziękczynienia zamierzają wykorzystać wzrost popytu na podróże samolotami  i nałożyć na klientów korzystających z ich usług dodatkowe opłaty. Pasażerowie będą zmuszeni do dodatkowego opłacenia dotychczas w większości darmowych usług. U niektórych amerykańskich przewoźników zarezerwowanie konkretnego miejsca na pokładzie samolotu będzie kosztowało 30 dolarów, przekąski i szybkie posiłki będą mieściły się w przedziale od 3 do 10 dolarów. Dodatkowo zostanie pobierana opłata za obejrzenie filmu, określonego kanału telewizyjnego, czy skorzystanie z bezprzewodowego Internetu. W okresie Święta Dziękczynienia, przypadającego w tym roku na 27 października, pasażerowie będą musieli zapłacić za każdą sztukę bagażu, umieszczonego w luku bagażowym. Przeciętna cena za jedną sztukę bagażu to 25 dolarów, kolejna to koszt 30 dolarów. Ceny samych biletów lotniczych w porównaniu do zeszłego roku zwiększyły się stosunkowo niewiele, u niektórych przewoźników o ok 30 dolarów. Jednak biorąc pod uwagę wysokość dodatkowych opłat cena pojedynczego biletu za lot w jedną stronę może wzrosnąć nawet o 100 dolarów. Strategia amerykańskich linii lotniczych uwarunkowana jest słabymi wynikami finansowymi większości przewoźników. Wskazują na to wartości indeksów giełdowych. Według Standard & Poor’s 500 Index grupa kapitałowa US Airways Group, będąca właścicielem US Airways, odnotowała w tym roku 60 % spadek, a wskaźnik Bloomberg U.S. Airlines Index, uwzględniający 13 największych linii samolotowych w Stanach Zjednoczonych, obniżył się w tym roku o 28%. Zła sytuacja ekonomiczna przewoźników w Stanach Zjednoczonych wywołana jest przede wszystkim kryzysem finansowym. Obywatele amerykańscy, chcąc redukować koszty, zamiast samolotu, zaczęli wybierać alternatywne środki transportu, takie jak autobusy i pociągi. Być może, także podczas tegorocznych świąt Dziękczynienia, na skutek wysokich cen biletów, Amerykanie zamiast na lotniska będą wybierać się na dworce kolejowe albo autobusowe.” Ten tekst to nonsens na nonsensie. Jeśli „ Obywatele amerykańscy, chcąc redukować koszty, zamiast samolotu, zaczęli wybierać alternatywne środki transportu, takie jak autobusy i pociągi)" to po podwyżce cen niewatpliwe uciekliby od samolotów w panice. Nic takiego w Thanksgivings Day nie nastąpiło. W tym dniu Amerykanie latają, by spędzić go z rodzinami. Powoduje to drastyczny wzrost popytu. Ponieważ trudno wymagać, by linie kupowały trzy razy tyle samolotów, by trzy razy do roku przewieźć wszystkich chętnych, to muszą  podnieść ceny – tak, by liczba chętnych (po tej cenie) była mniej-więcej równa liczbie miejsc. Kapitalizm – to system sprawiedliwy. Gdyby linie lotnicze cen nie podniosły, panowałaby, znana z PRLu, niesprawiedliwość: część kupiłaby bilety – a część, choć bardziej by ich potrzebowała (co widać po tym, że gotowa byłaby zapłacić więcej – to bardzo ważna przesłanka!) by ich nie dostała. Powstałaby instytucja handlu biletami „na czarno” (zwolennik socjalizmu powie: „…i stworzyłyby się nowe miejsca pracy – ale „koników!”…) i inne paranoje. I chyba jest słuszne, że zamiast obciążyć wszystkich pasażerów opłatą za dźwiganie przez samolot dodatkowego bagażu każe się za to płacić ich właścicielom? A Autor(-ka?) tekstu tytułuje to: „Amerykańskie linie lotnicze złupią klientów” A swoja drogą: jaka potworna jest inflacja w USA dzięki dodruku tego papierowego pseudo-pieniądza, jakim stal się US dolar. Gdy tam parę i paręnaście lat temu byłem, za $100 można było kupić bilet tam i z powrotem z Nowego Jorku do Los Angeles. Dziś czytam o podwyżce o $100 do biletu być może Nowy Jork – Filadelfia… JKM

TAJNE ŁĄCZA, TAJNE INTERESY – CZYLI W CO GRA ABW? Nawet jak na standardy obowiązujące w III RP rzadko się zdarza, by „wrzucony” do mediów temat został tak zgodnie podchwycony, powtórzony i zaniechany – jak informacja o „pożyczce pod tajny system” i rzekomym wycieku technologii systemu łączności niejawnej Sylan. Wiele wskazuje na to, że sensacyjny news na ten temat został skonstruowany z zachowaniem wszelkich zasad dobrej dezinformacji, przy zachowaniu proporcji 99% prawdy i 1% fałszu, a ponieważ dotyczył m.in. bezpieczeństwa tajnych rozmów telefonicznych między najważniejszymi osobami w państwie – mógł liczyć na uwagę odbiorców. Przekazując tę informację, wszystkie media ograniczyły się do bezwiednego skopiowania wiadomości przedstawionych w artykule Rzeczpospolitej, by na tej, bezmyślnej czynności zakończyć swoją misję. Tymczasem można przypuszczać, że mamy do czynienia ze sprawą niezwykle poważną, która powinna stać się przedmiotem rzetelnego zainteresowania mediów, polityków opozycji oraz sejmowej komisji służb specjalnych, a jeśli podejrzenia wynikające z analizy obecnej sytuacji okażą się zasadne – będziemy świadkami wielkiej afery ze służbami specjalnymi w roli głównej. Przypomnę, że przekazana 18 listopada przez Rzeczpospolitą informacja dotyczyła problemów finansowych firmy Tech Lab 2000, z powodu których spółka ta została zmuszona do zastawienia na rzecz spółki BIATEL S.A. dokumentacji technicznej i certyfikacyjnej urządzeń wchodzących w skład systemu Sylan, to zaś - mogło doprowadzić do utraty kontroli nad systemem szyfrującym, używanym przez kancelarię premiera i prezydenta. Dowiedzieliśmy się również, że w sierpniu br. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego powiadomiła prokuraturę o podejrzeniu ujawnienia tajemnicy służbowej. Zawiadomienie to ma związek „z udzieleniem przez firmę Biatel pożyczki firmie TechLab 2000” na mocy umowy z 2008 roku, opiewającej na kilka milionów złotych. 14 października br. Prokuratura Okręgowa w Warszawie zdecydowała o wszczęciu śledztwa w tej sprawie. Wiktor Kuncewicz - prezes TechLab 2000 twierdzi, że umowa z BIATEL S.A była umową o współpracy, a o działaniach podejmowanych przez spółkę informowano na bieżąco ABW. Zdaniem Kuncewicza Tech Lab 2000 spłacił swój dług i nigdy nie utracił praw do systemu Sylan. Innego zdania jest Stanisław Kalankiewicz - prezes BIATEL-u, który twierdzi, że ponieważ w wymaganym terminie nie wpłynęły pieniądze od TechLabu, BIATEL stał się posiadaczem prawa do Sylana. Płyta z dokumentami technologicznymi systemu od dnia podpisania umowy znajduje się w kancelarii tajnej BIATELU. Dane są jednak zakodowane, a klucz do ich otwarcia jest w kancelarii notarialnej. Prezes Kalankiewicz twierdzi, że dotychczas nie zapoznał się z dokumentacją, bo czeka na opinie ze służb specjalnych, w jaki sposób powinien to zrobić i czy ma do tego prawo. Rzeczpospolita cytuje wypowiedź „oficera ABW, który zna dokumenty sprawy”. Nie wyklucza on, że pracownicy BIATEL-u mogli bezprawnie zapoznać się z technologią, za co odpowiedzialność – zdaniem ABW - ponosiłby zarząd spółki TechLabu 2000. Dokumentacja Sylana jest bardzo cenna, jej wartość szacuje się nawet na kilkanaście milionów dolarów.

Artykuł w Rzeczpospolitej kończy się konkluzją komentującego sprawę płk. Mieczysława Tarnowskiego, (byłego wiceszefa ABW), który potwierdza, że „jeśli będą dowody na wyciek technologii, Sylan zostanie wycofany z użytku. – W ten sposób stracimy bardzo dobrą, całkowicie polską technologię”. To zdanie zadaje się stanowić clou tematu, a ponieważ wiele wskazuje, iż stanie się tak właśnie, jak przewiduje płk. Tarnowski– warto przyjrzeć się bliżej głównym bohaterom opisywanych zdarzeń oraz towarzyszących im okolicznościom. Tech Lab 2000 to stosunkowo niewielka firma powstała w 1993 roku, jako spółka Instytutu Technologii Elektronowej. W 1995 roku kilku młodych naukowców Instytutu odkupiło udziały, będące w posiadaniu ITE i rozpoczęło samodzielną działalność. Już w dwa lata później mogli pochwalić się sukcesem, bo jako pierwsi na świecie opracowali tzw. sprzętowe szyfratory dysków twardych. Wśród innych światowych innowacji Tech Lab 2000 można wymienić miniaturowe sprzętowe generatory ciągu losowego oraz moduły kryptograficzne wykorzystywane w podpisie elektronicznym. Ale prawdziwą dumą firmy jest System Sylan - kompleksowe rozwiązanie służące zapewnieniu poufności łączności głosowej, a w szczególności telefony szyfrujące GSM. System może być używany w sieciach telefonii analogowych, cyfrowych i bezprzewodowych i jest na tyle skuteczny i bezpieczny, że wykorzystują go kancelaria prezydenta i premiera.

Ostatnie wydarzenia w Polsce, ale również afery podsłuchowe w Wielkiej Brytanii czy we Włoszech spowodowały, że także polskie firmy częściej sięgają po rozwiązania gwarantujące poufność rozmów telefonicznych. Dal nich Tech Lab 2000 reklamuje hasłem "Nie daj się podsłuchać" swój najnowszy produkt - telefon komórkowy szyfrujący, sprzedawany pod nazwą Xaos Gamma, który już trafił do sprzedaży w sieci komórkowej Orange. Zastosowany w nim algorytm szyfrujący jest wyjątkowo trudny do złamania, a zarazem na tyle szybki, że nawiązanie łączności następuje już po 1,5 sekundy. Telefon został przetestowany przez Wydział Teleinformatyki Centrum Obsługi Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i w maju br. uzyskał bardzo pozytywną opinię, w której dyrektor ds. Informatyki i Telekomunikacji Centrum Obsługi KPRM napisał m.in. – „Nie wykluczamy w przyszłości zastosowania aparatów Xaos Gamma do przetwarzania informacji na poziomie zastrzeżone.” Wspominam o tym, bo osiągnięcia Tech Lab 2000 zasługują na uwagę i świadczą, że mamy do czynienia z dynamiczną, rozwojową firmą i nowoczesną, a nawet pionierską technologią kryptograficzną. Jest to o tyle ważne, że chodzi o rodzimą firmę, a specjaliści w tej dziedzinie od lat twierdzą, że jeśli polski rząd chce, by polskie tajemnice były bezpieczne, powinien przede wszystkim finansować narodowe badania i wdrożenia kryptograficzne. Informacje o firmie świadczą również, że jej potencjał i osiągnięcia mają realną, ogromną wartość, a ewentualne przejęcie kontraktów Tech Lab lub jej technologii wiąże się z wielkimi zyskami. Pojawia się w tym kontekście pytanie – jak mogło dojść do sytuacji, że tego rodzaju firma popadła w kłopoty finansowe i była zmuszona zawierać niekorzystne umowy, których konsekwencją jest obecna sytuacja i możliwość utraty profitów związanych z systemem Sylan? Z przekazów medialnych możemy odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z lekkomyślnymi decyzjami biznesowymi, lub nawet nieudolnością zarządu spółki. Żaden z dziennikarzy, przekazujących wiadomość o problemach Tech Lab 2000 nie zadał sobie trudu, by sprawdzić - jak w rzeczywistości wygląda sytuacja i co spowodowało, że firma stała się obiektem zainteresowania ABW. Jest to o tyle zaskakujące, że informacja zamieszczona na stronie internetowej spółki, zawarta w oświadczeniu jej zarządu, rzuca całkowicie inne światło na sprawę i nakazuje zweryfikować tezy pojawiające się w przekazach medialnych. Istotą tej informacji wydaje się następujące twierdzenie władz spółki Tech Lab 2000: „Widząc, iż działania ABW dążą do wyeliminowania systemu SYLAN z rynku w sposób całkowicie bezprawny, który nie tylko szkodzi działalności firmy TechLab 2000 jako spółki prawa handlowego, ale co najważniejsze stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa zarząd TechLab 2000 przedstawił Panu Premierowi szczegółową informację o sytuacji, w liście z dnia 23 października 2009 roku. Nasze pismo zostało potraktowana poważnie. Przed kilkoma dniami, 9 listopada 2009 roku, odbyliśmy w tej sprawie spotkanie z Sekretarzem Stanu w KPRM, Sekretarzem Kolegium ds. Służb Specjalnych Panem Jackiem Cichockim”. Na jakiej podstawie, spółka formułuje tak poważny zarzut wobec służby pana Bondaryka? Znajdziemy w oświadczeniu precyzyjne argumenty. Czytamy bowiem: „Najistotniejszym elementem sprawy jest nie to, iż doszło do transakcji pomiędzy TechLab 2000 i BIATEL opisanej w artykule pana Piotra Nisztora, opublikowanym 18 listopada br. w dzienniku Rzeczpospolita, lecz fakt, iż celowe działania prowadzone przez kierownictwo ABW zmusiły TechLab 2000 do podjęcia takiego kroku. Na przestrzeni ostatnich 12 lat jako jedyna firma w Polsce TechLab 2000 certyfikował w ABW najwięcej, bo ponad 35 rozwiązań do ochrony informacji. TechLab 2000 opracował znacznie więcej podobnych rozwiązań. Jednak ze względu na całkowite zaniechanie w okresie ostatnich 2 lat certyfikacji zgłoszonych przez spółkę systemów, TechLab 2000 nie był w stanie wdrożyć ich do seryjnej produkcji i następnie sprzedaży, co pozostawiło firmę bez podstawowych źródeł utrzymania i pozbawiło możliwości dalszego rozwoju. Jednym z przykładów ilustrujących problem jest fakt, że w styczniu 2008 roku TechLab 2000 zgłosił do certyfikacji oczekiwany przez administrację publiczną szyfrujący telefon komórkowy Krypton. Odpowiednie badania nie zostały rozpoczęte do dzisiaj. Liczne interwencje zarządu TechLab 2000 w tej sprawie nie przyniosły oczekiwanego efektu a pismo z wnioskiem certyfikacyjnym wystosowane do ABW przez zarząd TechLab 2000 pozostało bez odpowiedzi.”. Nietrudno zauważyć, że przedstawione przez zarząd firmy stanowisko, różni się znacząco od przekazu medialnego, a przede wszystkim wskazuje na zupełnie inną rolę ABW, niż wynika to z oficjalnych wypowiedzi Agencji. Możemy je poznać z opublikowanego na dzień przed stanowiskiem zarządu Tech Lab 2000, komunikatu ABW. Informacji w nim niewiele, ale warto zacytować: „W związku z treścią artykułu autorstwa Piotra Nisztora pt. „Pożyczka pod tajny system”, który ukazał się w dzisiejszym wydaniu „Rzeczpospolitej”, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego informuje, że system niejawnej łączności rządowej jest w pełni bezpieczny, zaś służby odpowiedzialne za jego funkcjonowanie stale monitorują jego niezawodność i zdecydowanie reagują na potencjalne zagrożenia. Zapewnienie bezpiecznej łączności najważniejszym osobom w państwie jest jednym z priorytetów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom i potrzebom administracji państwowej w zakresie dysponowania mobilnym systemem do przekazywania informacji niejawnych, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wspólnie z MSWiA wdraża nowy, nowoczesny system łączności rządowej, w oparciu o polskie, narodowe rozwiązania kryptograficzne”. Na ostatnie zdanie komunikatu ABW, zwraca uwagę zarząd Tech Lab i w nawiązaniu do niego stawia publicznie kilka ważnych pytań pod adresem Agencji: „Jakie są powody, dla których ABW nie uznało za stosowne wykorzystać gotowego od 2 lat telefonu komórkowego Krypton? Na podstawie jakich przesłanek ABW zdecydowała się wdrażać mobilny system komunikacji niejawnej nie współpracujący z wdrażanym od 2003 roku systemem łączności niejawnej na bazie SYLAN? Skoro ABW dostrzega oczekiwania administracji państwowej, to dlaczego przez ostatnie dwa lata dokonał zaniechania oraz kiedy w istocie planuje wdrożenie zapowiadanego systemu? TechLab 2000 jest jedynym w Polsce producentem , który opracował i wdrożył szyfrujący telefon komórkowy, czy zatem ABW ma zamiar dokonać analogicznego opracowania od podstaw, czy też wejdzie w porozumienie z producentem zagranicznym? Wreszcie może Agencja planuje zrezygnować z bezpiecznej łączności GSM na rzecz systemu trunkingowego? Jak w takiej sytuacji przedstawia się koszt takiego projektu wobec rozwiązania gotowego oraz co z bezpieczną łącznością mobilną poza granicami kraju?” Ponieważ nie sądzę, by firma tej miary co Tech Lab 2000 formułowała pod adresem ABW ciężkie zarzuty o bezprawne działania, nie dysponując dostatecznymi dowodami – mamy do czynienia ze sprawą dużego kalibru, której warto poświęcić więcej uwagi, niż czynią to dotychczasowe medialne przekazy. Na kwestie dotyczące certyfikacji i rozszerzanych w tym zakresie uprawnień ABW zwracałem wielokrotnie uwagę. Obowiązujące procedury sprawiają, że Agencja może całkowicie dowolnie, praktycznie bez zewnętrznego nadzoru podejmować decyzje w kwestii dopuszczenia lub wykluczenia z obrotu określonych produktów, wymagających certyfikatów w zakresie ochrony kryptograficznej czy elektromagnetycznej. To zaś, pozwala służbie pana Bondaryka mieć realny wpływ na wiele sektorów naszej gospodarki. Można bowiem przy pomocy certyfikatu wspierać konkretne firmy i ich rozwiązania, lub przeciwnie - utrudniać im rozwój i poprzez odmowę lub zwłokę w procesie certyfikacji wpływać na przyszłość firmy. Udowodnienie takiego zamiaru jest praktycznie niemożliwe, skoro procedury certyfikacji nie podlegają kontroli, a całość postępowania objęta jest tajemnicą. Nie mamy żadnej możliwości, by prześledzić działania ABW w sprawie spółki Tech Lab – możemy zatem oprzeć się wyłącznie na oświadczeniu zarządu tej firmy i spróbować dostrzec tło obecnej sytuacji. Być może pozwoli to znaleźć odpowiedź na pytanie - czy w przypadku Tech Lab 2000 mamy do czynienia z zaniedbaniem i urzędniczą opieszałością ABW, czy też wolno w tej sprawie upatrywać celowych i świadomych działań – podejmowane ze szkodą dla określonej firmy i co najważniejsze – godzących w bezpieczeństwo państwa? Czy chodzi o pospolite niedbalstwo, czy też mamy do czynienia z czymś więcej - np. próbą wyeliminowania systemu Sylan i firmy Tech Lab 200- na rzecz innego podmiotu i innej technologii? Takiej wersji wykluczać nie można – szczególnie od czasu, gdy w Raporcie z Weryfikacji WSI ujawniono treść poufnego dokumentu zatytułowanego „Przejęcie firmy za długi”, autorstwa radców prawnych .Czesława Dzemidoka i Marka Stejblisa. (aneks nr.21) Dowodzi on, że w arsenale działań służb specjalnych, przewiduje się również takie, które zmierzają do przejęcia (wchłonięcia) danej firmy przez jej wierzycieli, inwestorów, lub współwłaścicieli, a służby korzystają z tego rodzaju metod, by realizować własne interesy. Tym bardziej możliwa wydaje się sytuacja, gdy w wyniku różnego rodzaju kombinacji, zachowując pozory legalności i naturalnych procesów gospodarczych doprowadza się określoną firmę do takich zachowań, które można następnie wykorzystać przeciwko niej, na rzecz innego podmiotu, lub w interesie samych służb. Jest to tym bardziej możliwe, gdy w grę wchodzą ogromne pieniądze i nowoczesne technologie, a efektem działań może być uzyskanie kontroli nad dostępem do na najbardziej strzeżonych tajemnic państwowych. Ważną wskazówką w sprawie Tech Lab 2000, może się okazać historia firmy BIATEL .S.A., a w szczególności prześledzenie powiązań ludzi związanych z tą firmą i przedsięwzięć, w jakich BIATEL uczestniczył. Wiele bowiem wskazuje, że już raz spółka BIATEL stała się bohaterem w sprawie, w której służby i ich interesy odegrały istotną rolę. To już jednak temat na kolejny tekst. CDN... Aleksander Ścios

Kalendarium hazardowe wg. Arabskiego Dotarłam do opracowanego przez Kancelarię Premiera dokumentu przekazanego hazardowej komisji śledczej. Dokument nosi tytuł "Skrót kalendarium prac legislacyjnych nad najważniejszymi projektami ustaw zmieniających ustawę o grach losowych i zakładach wzajemnych w latach 2001-2009 nie skierowanych do Sejmu RP bądź wycofanych z Sejmu RP" i jest podpisany przez samego Tomasza Arabskiego, można więc przyjąć, że zawiera najważniejsze poczynione na podstawie rządowych dokumentów ustalenia co do faktów. Dzisiaj tylko dwa wątki, jeden najświeższy, czyli "ustawa Gosiewskiego", drugi najważniejszy, czyli "ustawa Kapicy". Cały dokument można sobie obejrzeć, publikuję go pod tekstem.

"Ustawa Gosiewskiego" Spośród licznych propozycji zawartych w założeniach do projektu, na uwagę zasługują przede wszystkim te, które dotyczą "wideoloterii" i "jednorękich bandytów", czyli bezpośredniej konkurencji. Jakby ktoś nie pamiętał, w tamtym czasie wideoloterie, na które monopol miał państwowy Totalizator Sportowy były obłożone 45-procentowym podatkiem i 10-procentowymi dopłatami, zaś prywatne automaty "Ryśków" wyłącznie ryczałtowym podatkiem w śmiesznej wysokości 125 euro.  Z dokumentu przesłanego komisji śledczej wynika, że "ustawa Gosiewskiego" miała zrównać w obowiązkach państwowe i prywatne firmy zajmujące się hazardem i poddać branżę automatów ściślejszej kontroli. Gosiewski proponował, między innymi: zmianę stawek opodatkowania: wideoloterii (z 45% do 30%), zakładów wzajemnych (z 10% do 30%), gier na automatach o niskich wygranych (z ryczałtowego opodatkowania w wysokości 125 euro miesięcznie do stawki 30%), tak aby prywatny hazard był obciążony takim samym podatkiem jak państwowy, zniesienie dopłat  do wideoloterii i loterii pieniężnych, tak aby państwowy hazard nie był dyskryminowany dodatkowym obciążeniem, od którego prywatny jest wolny, sprawowanie szczególnego nadzoru podatkowego przez urzędy celne nad grami na automatach o niskich wygranych, automatach do gier zręcznościowych i rozrywkowych przy pomocy elektronicznych systemów automatycznie rejestrujących przychody i wypłacone wygrane w obligatoryjnie połączonych tymi systemami poszczególnych automatach, tak aby możliwa była faktyczna kontrola "jednorękich bandytów" i likwidacja szarej strefy oraz prania pieniędzy. Merytorycznie trudno się tu do czegoś przyczepić. Nie ma żadnego powodu, żeby państwo faworyzowało prywatny hazard, nad którym ma ograniczoną kontrolę, kosztem państwowej firmy, którą kontroluje w pełni. Nie wiem kto i dlaczego zafundował prywatnym hazardziarzom takie fory, tym bardziej, że rozmaite powiązania tej branży z szarą strefą nie są tajemnicą, projekt z 2006 roku miał te nienależne przywileje "Ryśkom" odebrać. Moim zdaniem "ustawa Gosiewskiego", przynajmniej te jej założenia, które przedstawił Arabski, jest dość sensowna i nie rozumiem gdzie tu jest afera. Może coś wyjaśnią przesłuchania Gosiewskiego, bo chyba platformiani śledczy mają coś w zanadrzu bo robienie sensacji  z samego faktu, że członek rządu zadbał o wyrównanie szans państwowej firmy w jej konkurencji z prywatną branżą o marnej reputacji świadczyłoby o jakiejś strasznej desperacji. O to pretensje do Gosiewskiego mogą mieć tylko sojusznicy "Ryśków", bo tylko "Ryśki" byłyby na tej ustawie stratne, po obciążeniu ich bardziej sprawiedliwymi podatkami i poddaniu ściślejszej kontroli. Czekam zatem z niecierpliwością na wyjaśnienie istoty zarzutów pod adresem Gosiewskiego, bo chyba niesprzyjanie "Ryśkom" nie jest jeszcze karalne.

"Ustawa Kapicy" Jeszcze ciekawszy jest w tym dokumencie wątek dotyczący "ustawy Kapicy", zwłaszcza w kontekście tego co już o niej wiemy. Według kalendarium, ustawa rozpoczęła swój długi acz nędzny żywot 11 marca 2008, kiedy to Minister Finansów Jacek Rostowski wysłał do Tomasza Arabskiego pismo z informacją o planach opracowania nowelizacji ustawy o grach, której wstępne założenia przedstawiał następująco: pozyskanie dodatkowych środków na budowę obiektów EURO 2012 przez poszerzenie dotychczasowego katalogu gier objętych dopłatami na niemalże wszystkie gry, likwidacja limitrów lokalizacyjnych dla "jednorękich bandytów". 31 marca 2008, Tomasz Arabski w odpowiedzi na pismo Rostowskiego "mając na względzie zasadniczy cel regulacji, jakim jest pozyskanie dodatkowych środków na budowę obiektów EURO 2012 wyraził nadzieję, iż prace legislacyjne nad projektem rozpoczną się w niedługim czasie". Tymczasem w projekcie ostatecznie przygotowanym przez Kapicę, w tempie ekspresowym,  znacznie szybszym niż sam zapowiadał w mediach, znalazła się tylko likwidacja limitów lokalizacyjnych, nie było natomiast dopłat, będących ponoć "zasadniczym celem regulacji". Jak to się stało, że dopłaty, które były jednym z powodów nowelizowania ustawy, niecałe trzy tygodnie później nie weszły nawet do pierwszego jej projektu, a w ustawie zostało tylko zniesienie limitów lokalizacyjnych, umożliwiające "Ryśkom" nieograniczoną ekspansję? Inną ciekawą datą w kalendarium Arabskiego, jest 28 lipca 2008. Tego dnia Jacek Kapica sporządził notatkę służbową dla premiera, w której informował, że już po posiedzeniu Komitetu Rady Ministrów reprezentujący Ministerstwo Gospodarki Adam Szejnfeld przysłał pismo sprzeciwiające się dopłatom (to prawdopodobnie tego posiedzenia dotyczyły nagrane przez CBA słowa Chlebowskiego do Sobiesiaka "prawdziwą wojnę stoczyłem w czwartek"). Notatka zaowocowała spotkaniem w składzie: Kapica, Nowak, Derdziuk, Boni, choć pismo Szejnfelda było nieregulaminowe i można je było spokojnie pominąć. A jednak panowie ministrowie w sile czterech mózgów naradzali się co zrobić i ostatecznie zdecydowali, że nic, dopłaty jednak będą. Na uwagę zasługuje fakt, że w rozmowie nie uczestniczyli sprawcy zamieszania z Ministerstwa Gospodarki, a w kalendarium nie ma wzmianki o tym, żeby zostali poproszeni o jakieś wyjaśnienia w sprawie, która zaniepokoiła Kapicę na tyle, że napisał notatkę, a całą czwórkę, żeby się nad nią naradzać. Zgłoszona pozaregulaminowo uwaga podważająca zapis, który był podstawowym celem dla którego w ogóle pisano ustawę, nie powinna być powodem do specjalnego spotkania, zwłaszcza w tak nietypowym dla tej ustawy gronie. Ten fragment kalendarium jest dowodem, że Tusk już w lipcu 2008 dostał sygnał, że zachowanie Szejnfelda w sprawie ustawy jest niestandardowe. Dobrze się stało, że na pierwszy ogień pójdzie Gosiewski i Draba, mam nadzieję, że komisja przesłucha też Kaczyńskiego, bo chciałabym aby możliwie szybko zniknęły kolejne preteksty do odwlekania w nieskończoność zajęcia się "aferą hazardową". Bo z każdą odsłoną robi się ona coraz ciekawsza. Kataryna

26 listopada 2009 Władza żyje obok narodu... „Wiedza sama w sobie jest niczym, jeśli nie służy jakiemuś celowi”- twierdził Diogenes z Synopy, głosiciel cynicznego bezwstydu, zwolennik zniesienia małżeństwa,  zaprowadzenia wspólnoty kobiet i dzieci- pochowany w Koryncie, wśród tamtejszych cór. Może właśnie dlatego.. Chyba w tym zdaniu miał rację, ale tego zdania nie zna z pewnością poseł Prawa i Sprawiedliwości, pan Waldemar Andzel, który  podzielił się  swoją opinią na temat solariów z całą opinią tzw. publiczną. Panu posłowi Waldemarowi chodzi o to,  że  ci  co się  opalają w solariach sami sobie szkodzą, bo szkodzą im promienie, którymi się okładają na swoją zgubę. Bo pan poseł nie zna starej rzymskiej zasady, że chcącemu krzywda się nie dzieje. Ta zasada, go nie obchodzi. On wie swoje i chce to co wie, narzucić innym- ustawą. Jak o w demokracji. Cokolwiek  demokrata  wymyśli, zaraz potrzebna jest ustawa, bo wyborcy rozliczają, z ilości , a nie z jakości. Co prawda ilość kiedyś tam przejdzie w jakoś, a nie jakość, bo niby dlaczego głupia ilość miałaby przejść w mądrą jakość? W takie bajki wierzą demokracji socjalni. A każdego rasowego demokratę świerzbi,  żeby coś uchwalić… Cokolwiek! Tak jak narkoman musi dać sobie w żyłę.. Pan poseł Andzel, absolwent Uniwersytetu Śląskiego, Wydziału Nauk Społecznych w Katowicach ze specjalnością polityka społeczna, ukończył również studia podyplomowe w zakresie organizacji- za cudze pieniądze-  państwowej pomocy społecznej. Tak że, jest to specjalista nie byle jaki; wiele umie, ma wiele przemyśleń, zgromadził w sobie całą widzę tajemną z zakresu socjalistycznej pomocy, a do tego ma praktykę w gminnym ośrodku pomocy społecznej. Takiego fachowca szkoda marnować w zasadzie w Sejmie. Tym bardziej, że poseł Waldemar  Andzel jest wiceprzewodniczącym Parlamentarnego Zespołu na Rzecz Tybetu.(???). Nie wiem jak on łączy wcześniejszą przynależność do Chrześcijańskiego Demokratycznego Stronnictwa Pracy, co  samo w sobie jest fenomenem. Bo jak ktoś  może być jednocześnie chrześcijaninem  i jednocześnie demokratą.? Chrześcijanin wierzy w Pana Boga i jego królestwo,  a nie w Lud i jego republikę. I  do tego wszystkiego jeszcze wymieszana praca(???) A już wcielenia z zakresu buddyzmu tybetańskiego, w które wcielił się przedstawiciel szkoły gelug, Dalajlama XIV, którego to wcielenia, pardon- Tybetu broni poseł Waldemar Andzel z Prawa i Sprawiedliwość  jako wiceprzewodniczący? To jest zupełnie niejasne i niezrozumiałe. Tym bardziej, że Dalajlama XVI to wcielenie marksisty na pograniczu komunisty? O co w tym chodzi? Chyba, żeby wkurzyć Chińczyków! Bo ich zasoby w chińskiej kasie przekroczyły już 2,5 biliona dolarów????A do tego jeszcze solaria. Żeby nad nimi był napis, że promienie szkodzą(???), tak jak na wódce jest napis, że alkohol szkodzi. Na papierosach to samo.. Napisy są na wódce, ale też na ścianach pomieszczeń, gdzie wódkę się sprzedaje. Jak szkodzi – to po co państwo pozwala sprzedawać? A przy okazji: na słońcu można umieść napis, że jego promienie też szkodzą. Skoro promienie w solariach szkodzą, to też można zakazać opalania się w solariach. Jak ktoś będzie się opalał,  i jak mu skóra zejdzie, to Międzynarodowy Fundusz Walutowy, pardon Narodowy Fundusz Zdrowia za szkody wynikłe z promieni – nie zapłaci. Pan Andrzej Lepper powinien zaprotestować, bo on lubił spędzać czas w solariach. Ale pytanie ciśnie się jedno: czy w demokracji jest jakieś lekarstwo na inicjatywę ustawodawczą? A mówiąc dosadniej- na głupotę? Bo na mówienie prawdy w demokracji też  nie ma, żadnego lekarstwa. Taki na przykład poseł Mirosław Sekuła z Platformy Obywatelskiej, wcześniej w Akcji Wyborczej Solidarność, opowiada barwnie, jak to przyszedł do niego  jakiś facet z walizką pieniędzy, bo chciał lobować nielegalnie w jakiejś sprawie,  na której mu zależało, a o której nie zdążył powiedzieć, bo pan Mirosław Sekuła krótko mu powiedział, że pieniędzy nie weźmie, bo to nie byłoby w porządku i   zapachniała  mu  ta wizyta  korupcją(???) I nie zgłosił tej sprawy na policję, bo- uwaga!-„ nie chciałem zawracać organom ścigania głowy”(???). Prawda, że niezłe? I to mówi szef NIK-u,  wiceprzewodniczący Komisji „ Przyjazne Państwo” i przewodniczący Sejmowej Komisji Śledczej ds. zbadania nielegalnych nacisków na kształt ustawy o grach i zakładach wzajemnych”(???) To jest  pełna nazwa tej komisji!!! Ufffffffff… A jakby były legalne naciski ma kształt ustawy o grach i zakładach wzajemnych? Bo grać w cokolwiek nie można bez ustawy. Musi być ustawa, wtedy się lepiej gra.. Bo nikt nie wie w co się naprawdę gra! Nie wiadomo również w co gra pan były premier Jan Krzysztof Bielecki. Pokłócił się ze swoim pryncypałem, zamierza zostać premierem, czy ma inne plany. W każdym razie nie jest już prezesem PKO  SA. W każdym razie pan były „ liberalny „ premier zasłynął z wprowadzenia  przymusu zapinania pasów niebezpieczeństwa w miastach, w swoich samochodach, bo poprzednia komuna wprowadziła taki przymus zapinania poza miastami, gdzieś na początku lat siedemdziesiątych, wmawiając nam, że to dla naszego bezpieczeństwa. Jeśli zostanie naprawdę premierem to czeka nas zapinanie pasów niebezpieczeństwa nawet na rowerach, motocyklach i hulajnogach. Będzie z pewnością bezpiecznie- jak przekonuje nas na co dzień propaganda. Ostatnio, gdy jeden z moich kolegów z UPR-u z Sopotu, podał całą rzecz do Trybunału Konstytucyjnego, żeby ten wyjaśnił „obywatelom” ten przymus zapinania pasów, Trybunał, a jakże Konstytucyjny w swoim orzeczeniu wyjaśnił:” Pasy bezpieczeństwa zabierają wolność, ale   zapewniają  bezpieczeństwo”(???). Więzienia też zabierają wolność, ale więźniowie są bezpieczniejsi. Pominąwszy ostatnie wypadki  popełniania samobójstw  w polskich  więzieniach. W Sochaczewie wczoraj, tamtejsza policja już rozpoczęła policyjną akcję wyłapywania wszystkich, którzy przymusowo pasów nie zapinają. W tym celu stanęli po jakąś szkołą, i wszystkich, którzy przywożąc swoje dzieci nie pozapinali pasów- karali 100 złotowymi mandatami i idiotycznymi punktami karnymi. Pan premier Bielecki, zanim przyjechał do Warszawy starym maluchem, pracował w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego w Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych, a swoją działalność na własny rachunek prowadził jedynie w latach 1982-85. W rządzie pani Hanny Suchockiej, „naszej Hani kochanej” był ministrem ds. integracji europejskiej, czyli przygotowań do likwidacji państwa polskiego. Potem, przez dziesięć lat, pracował w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju, dodajmy banku ponadnarodowego stworzonego dla potrzeb europejskiej biurokracji. Jest człowiekiem międzynarodówki biurokratycznej, a przecież nie można być sługą dwóch panów. Albo się służy międzynarodówce - albo Polsce i nam Polakom (!!!!). Jeśli ma się dobre układy tam, to nie jest dobry prognostyk..- dla nas. Wprost przeciwnie! To jest dla nas zła informacja… Jako premier wprowadził jeszcze kroczące co kwartał w górę ceny energii (????) To jest oczywiście socjalizm, a nie liberalizm. Dobrze, że panował nam miłościwie tylko przez dziewięć miesięcy. Bo kto wie ile złego by jeszcze zrobił! Pan były premier może być wszystkim: i premierem, i szefem Banku Centralnego i nawet w Radzie Polityki Pieniężnej. Naprawdę człowiek orkiestra. Kolejny ”wybitny”, zasłużony i niezastąpiony.. Międzynarodowy socjalista. I jak bardzo podoba się panu Lechowi Wałęsie, też międzynarodowemu socjaliście. Bo nie daj Boże  gdyby rozważania  na temat politycznych konfiguracji miały się spełnić.. Po ich rządach będziemy musieli się chyba wszyscy pozapisywać do Towarzystwa Bosych Nóg.. A pan Wałęsa będzie musiał jeszcze podać do sądu kamerzystę, który najechał na niego podczas przewracania pierwszego domina, symbolizującego upadek Muru Berlińskiego. W końcu pan Wałęsa ten mur rozwalił! Nie  Reagan, nie Papież, nie  setki tysięcy naszych rodaków.. Ale pan Wałęsa. I tak karmią nas tymi mitami. Władza nie tylko żyje obok narodu, ale z tego narodu. I jeszcze hasło z plakatu wyborczego Jana Krzysztofa Bieleckiego:” Nie bój się jutra”(!!!) A miliony Polaków się go  boją… Bo jutro nie tylko będzie futro, ale coś gorszego.. Bo w socjalizmie im większy wysiłek ludzi, tym gorszy rezultat. Bo jest to system marnotrawstwa nieznanego w historii ludzkości…. WJR

W odpowiedzi na rządowe bajki Minęły dwa lata od powstania rządu Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, w związku z czym pan premier Donald Tusk musiał dojść do wniosku, że trzeba zmienić repertuar i zacząć opowiadać nowe bajki. Konstytucyjne organy naszego państwa w ogóle mają bardzo mały zakres władzy. Ale przed opinią publiczną nie wypada się do tego przyznać, więc poszczególni dygnitarze strasznie się nadymają i – jak mówi poeta – „udają lwy”. Tak naprawdę jednak, to zarówno Sejm, jak i rząd, coraz bardziej przekształcają się w przedsiębiorstwa przemysłu rozrywkowego, zaś główną troską takiego na przykład pana premiera nie jest ani dobro państwa, ani pomyślność obywateli, tylko to, jakie wrażenie zrobi w telewizji. Zupełnie tak samo, jak piosenkarka Dorota Rabczewska, z którą zresztą pan premier Tusk raz już w telewizji występował. Więc w ramach zmiany repertuaru pan premier Donald Tusk zaczął rozpowiadać, jak to by zmienił konstytucję, a konkretnie – jak by zwiększył uprawnienia rządu kosztem uprawnień prezydenta – gdyby oczywiście mógł. Sęk w tym, że nie bardzo może, no i całe szczęście – bo pomysł pana premiera Tuska jest – co tu ukrywać – nie tylko niemądry, ale dla państwa głęboko szkodliwy. Premier Tusk chciałby bowiem, żeby prezydent był wybierany już nie w głosowaniu powszechnym – jak było dotychczas – tylko przez parlament. Ten sam parlament, z którego większości wybierany jest rząd. I żeby inicjatywy ustawodawcze rządu, które dzięki parlamentarnej większości stawałyby się ustawami, nie mogły być wetowane przez prezydenta. Krótko mówiąc, inicjatywa premiera Tuska oznacza, że większość sejmowa zyskałaby praktycznie niekontrolowaną władzę nad państwem. Niekontrolowaną – gdyż rząd – w skład którego wchodzi przecież wielu posłów – przygotowywałby projekty ustaw. Potem większość sejmowa, stanowiąca parlamentarne zaplecze rządu, te ustawy by uchwalała. Następnie rząd, tym razem jako organ władzy wykonawczej, te ustawy by wykonywał, a następnie większość sejmowa, stanowiąca parlamentarne zaplecze rządu, kontrolowałaby wykonanie tych ustaw, udzielając rządowi absolutorium. Innymi słowy – sami się wybieramy, sami wyznaczamy sobie zadania, sami się oceniamy i sami się nagradzamy. Jak już wspomniałem, pan premier Donald Tusk opowiada tylko takie bajki, ale fakt, że opowiada bajki akurat takie, wiele mówi o nim samym. Przede wszystkim – że chyba skądś już wie, że nie został zatwierdzony na prezydenta – bo czyż w przeciwnym razie opowiadałby bajki o pozbawieniu prezydenta uprawnień władczych, jako sposobie reformy państwa? Mało prawdopodobne. W takim razie – po co to robi? Nie jest wykluczone, że po to, by swoim prawdziwym mocodawcom i przełożonym zapewnić możliwość pełnienia niekontrolowanej władzy nad narodem – za pośrednictwem sejmowych figurantów, co do których nie mamy najmniejszej pewności, czy nie są aby konfidentami którejś z siedmiu tajnych służb. W sytuacji, gdy 1 grudnia wchodzi w życie traktat lizboński, takie bajki, nawet jeśli tylko w sferze bajek pozostaną, wystawiają premieru Tusku bardzo złe świadectwo. Nie znaczy to, że obecna konstytucja jest dobra. Nie jest i nigdy nie była, bo jej autorzy nie wiadomo dlaczego, stworzyli dwa ośrodki władzy wykonawczej, które siłą rzeczy są skazane na wzajemne wyszarpywanie sobie kompetencji. Co więcej – prezydent wybierany w powszechnym głosowaniu, a więc mający legitymację znacznie silniejszą, niż premier rządu, będący przecież tylko efektem doraźnej sejmowej siuchty, utrzymywanej w istnieniu za pomocą politycznej korupcji – ten prezydent właściwie nie ma żadnej władzy, poza wetowaniem ustaw, które – przynajmniej w teorii – miałoby zapobiegać oczywistym głupstwom, albo nawet i łajdactwom rządu. Z łajdactwami rządów mieliśmy przecież wielokrotnie do czynienia, więc nie jest to możliwość wyłącznie teoretyczna. Więc skoro premier Tusk w ramach zmiany repertuaru rozrywkowego zaczął opowiadać bajki o potrzebie zmiany konstytucji, spróbujmy wykorzystać tę okazję do przedstawienia politycznego systemu prezydenckiego. System prezydencki w postaci czystej istnieje w Stanach Zjednoczonych i oznacza, że władza wykonawcza spoczywa w osobie prezydenta. Dobiera on sobie administrację, to znaczy – sekretarzy stanu, zajmujących się poszczególnymi segmentami spraw państwowych – ale ośrodkiem władzy wykonawczej pozostaje sam prezydent. Jego władza nie zależy od parlamentu, bo jest – podobnie jak parlamentarzyści – wybierany w głosowaniu powszechnym. Dlatego nie może utracić władzy wskutek na przykład zmiany humorów grupy posłów, którzy w zależności od tego, czy rząd idzie im na rękę czy nie, mogą przejść do opozycji. Krótko mówiąc, system prezydencki daje państwu stabilny rząd na całą kadencję, bez konieczności korumpowania posłów czy partii, co w systemie parlamentarno-gabinetowym, jaki jest u nas, jest po prostu nieuchronne. Ale w systemie prezydenckim prezydent sprawuje władzę wykonawczą – to znaczy, że w zasadzie nie uczestniczy w tworzeniu prawa. To bowiem należy do kompetencji parlamentu. Oczywiście można postawić pytanie, czy aktualny Sejm byłby zdolny do samodzielnego tworzenia projektów ustaw – ale to osobny problem, nawet jeśli abstrahować w tej chwili od faktu, że co najmniej 80 procent obowiązującego u nas prawa zostało zaprojektowane w Brukseli. Na skutek tego rozdziału władzy wykonawczej w osobie prezydenta, od władzy ustawodawczej, spoczywającej na parlamencie, prezydent, pragnąc wprowadzić jakieś rozwiązanie prawne, musiałby z parlamentem współdziałać. Oczywiście powinien mieć też prawo sprzeciwu wobec obowiązku wykonywania ustaw, które uważałby dla państwa za szkodliwe, albo niebezpieczne. Dlatego pozostawienie prezydentowi prawa weta nawet w systemie prezydenckim wydaje się celowe. I dopiero, gdyby parlament kwalifikowaną większością swoją wolę wprowadzenia takiego prawa stanowczo potwierdził, prezydent byłby tym związany. Zaletą systemu prezydenckiego, niezależnie od już wymienionych, jest ścisłe rozgraniczenie odpowiedzialności. Wiadomo za co odpowiada prezydent, a za co parlament – i opinia publiczna nie ma specjalnej trudności, żeby dokonać oceny jednego i drugiego. Obecnie takiej możliwości nie ma, z czego między innymi korzysta rząd pana premiera Tuska i on sam osobiście, tłumacząc swoja niekompetencję obawą, że prezydent „i tak” każdą inicjatywę zawetuje. Oczywiście i to również możemy zaliczyć do bajek, w opowiadaniu których premier Donald Tusk tak się przez dwa lata wyspecjalizował, że mógłby zostać Naczelnym Bajarzem III Rzeczypospolitej, gdyby nie to, ze ten tytuł jest już zarezerwowany dla kogoś innego. SM

Domy "pod wodą" w USA Wyrażenie domy „pod wodą” oznacza w USA domy jednorodzinne z większym długiem hipotecznym niż wartość rynkowa tych domów. W dniu 24 listopada, 2009, kiedy papiery wartościowe na giełdzie w Nowym Jorku osiągnęły w bieżącym roku najwyższy poziom, prasa donosi, że jeden na cztery domy jednorodzinne w USA ma większy dług hipoteczny niż przedstawia wartość rynkową. Jest to skutek „szwindlu na trylion dolarów” w USA spowodowanego przez lichwiarskie pożyczki po wyśrubowaniu wartości nieruchomości w górę, kilkakrotnie powyżej istniejących wówczas cen. Głównie żydowski „szwindel na trylion dolarów” spowodował wówczas globalny kryzys, kiedy puszczono w obieg t.zw. „zatrute pożyczki” udzielone ludziom ponad stan ich możliwości spłat, jako papiery wartościowe równie pewne jak bony skarbu USA. Statystyka ogólno państwowa mówi, że jeden na cztery domy jednorodzinne w USA ma większy dług hipoteczny niż przedstawia wartość rynkową. Trzeba pamiętać, że w USA tradycyjnie dom był podstawą stabilizacji finansowej rodziny i swego rodzaju skarbonką, umożliwiającą zdobywanie pożyczek, potrzebnych większości Amerykanów żeby funkcjonować normalnie w USA jako t. zw. „ziemi obiecanej dla imigrantów.” Widziałem reportaż telewizyjny o obecnej poniewierce Meksykan w USA. Audycja zaczynała i kończyła się piosenką o „broken promise land” czyli „ziemi fałszywie obiecanej” Latynosom i innym – ziemi na której są wyzyskiwani i poniewierani z powodu kryzysu spowodowanego „szwindlem na trylion dolarów.”

 Na pierwszej stronie gazet są zestawienia zadłużenia ludzi w rozmaitych stanach. Tak na przykład w stanie Nevada 65% domów jednorodzinnych ma większy dług hipoteczny niż przedstawia wartość rynkową. W stanie Arizona 48%, w stanie Floryda 45% i tak dalej. Ten stan rzeczy zagraża dalszymi komplikacjami finansowymi i utrudnia wyjście z kryzysu, który w USA odznacza się wysokim bezrobociem. Prezydent Obama twierdzi, że jego głównym zadaniem jest zmniejszanie bezrobocia w USA, ale jak dotąd, z wielkich subsydiów korzystają głównie banki żydowskie takie jak Goldman Sachs – bank, który dał największe kontrybucje na koszty kampanii wyborczej kandydata Barack’a Hussein’a Obamy. Bank ten ostatnio ogłosił wyjątkowo duże dochody w porównaniu z innymi bankami.

Pojawiają się artykuły o prezydencie Obama jako o prezydencie „jednej kadencji.” Jak wiadomo pomyślnie rządzący prezydent w USA ma możność być przy władzy przez dwie czteroletnie kadencje. Fakt, że jeden na cztery domy jednorodzinne w USA ma większy dług hipoteczne niż przedstawia wartość rynkową jest ważnym elementem w słabości politycznej Obamy, mimo tego, że jego kampanię wyborczą organizowali Żydzi tacy jak Axelrod i Emanuel. Obydwaj ci ludzie zajmują dziś ważne stanowiska jeden jako doradca a drugi jako szef sztabu prezydenta. Szerzy się opinia, że prezydent Obama nie jest w stanie skończyć pacyfikacji w Afganistanie i w Iraku i nie przypłacić tego stratą poparcia kompleksu wojskowo-przemysłowego obecnie nazywanego kompleksem nadzoru i wojska z powodu tak zwanej wojny „przeciwko terrorowi.” Dosłownie takie określenie wojny nie ma sensu, ponieważ terror nie jest stroną w wojnie a jedynie jest taktyką używaną przez terrorystów. Sprywatyzowane pacyfikacje Iraku i Afganistanu są nie tylko źródłem dochodu korporacji zbrojeniowych i ochroniarskich, ale również potrzebne są ekstremistom rządzącym w Izraelu, którzy traktują Arabów palestyńskich podobnie skandaliczne, jak Niemcy traktowali Żydów w gettach w czasie wojny. Po prostu megalomani żydowscy znęcający się nad Arabami czują się bardziej bezpieczni jak siły wojskowe USA są niedaleko ich, w Iraku i w Afganistanie. Garry Wills pisze w artykule „Prezydent jednej kadencji: Wybór.” („A One-Term President: The Choice,”), że zarzuty przeciwko prezydentowi zatrułyby mu możliwości ponownego wygrania wyborów po czterech latach władzy. Pisałoby się, że jest on słaby, że brak mu patriotyzmu, że marnuje straty poniesione przez wojsko, a zwłaszcza ofiary poległych żołnierzy oraz kolosalne koszty poniesione przez skarb USA (faktyczne dla dobra Izraela i przemysłu naftowego). Tego rodzaju propaganda doprowadziła USA do klęski w Wietnamie. Teraz Wills pyta jak można przedłużać działania pacyfikacyjne tylko po to, żeby wygrać walkę o drugą kadencję prezydenta Obamy. Wills – zwolennik programu prezydenta Obamy, pisze, że z dwojga złego, wybrał by on przegraną w wyborach prezydenckich, raczej niż przekazywanie następnemu prezydentowi „dwóch wojen niemożliwych do wygrania.” Ciekawe jak prezydent Obama wybrnie z tej sytuacji wobec dalszego prowadzeni najdłuższych wojen w historii USA w Iraku i w Afganistanie przy jednoczesnym bezrobociu oraz kryzysie, w którym jeden na cztery domy jednorodzinne w USA, ma większy dług hipoteczny, niż przedstawia wartość rynkową. Iwo Cyprian Pogonowski

Indie a spadek potęgi USA w erze Baracka Obamy Premier Indii, ekonomista z wykształcenia, Manmohan Singh, został uhonorowany wspaniałym bankietem w Białym Domu 25 września, 2009. Jest to pierwszy taki oficjalny bankiet od chwili przejęcia władzy przez prezydenta Barack’a Hussein’a Obamy od George W. Bush’a, człowieka, który na terenie Iraku pokazał światu, że kolos amerykański traci siły i wpływy. Głównym celem wizyty premiera było wprowadzenie w życie współpracy o pokojowym zastosowaniu energii nuklearnej - na tym punkcie Hindusów spotkał zawód. Azjaci nie wierzą w treść wspólnego komunikatu USA-Indie o ich „strategicznym globalnym partnerstwie,” „o pogłębiającej się obustronnej współpracy w wielu dziedzinach dwóch największych na świecie demokracji,” „o wspólnych ideałach i wzajemnie dopełniających się siłach,” i „o wspólnych wartościach szanowanych przez ich obywateli i wprowadzanych w życie już przez założycieli ich republik.” Głównym problemem premiera Indii jest fakt, że rozkazy wydawane przez prezydenta Obamę nie są wykonywane, jak to widać w przewlekaniu się sprawy likwidacji więzienia w Guantama Bay, etc. Mimo zaproszeń przez Indie, Amerykanie zwlekają z budową dwóch elektrowni nuklearnych w dwóch miejscowościach i to mimo gwarantowania im ochrony prawnej przed skargami w miejscowych sądach z powodu możliwych wypadków, związanych z instalacją i eksploatacją dwóch amerkańskich reaktorów nuklearnych oraz związaną z tym technologią wzbogacania uranu. Obecnie na wokandzie USA jest sprawa ogólno-światowego układu o nie rozpowszechnianiu broni nuklearnych, podczas gdy jednocześnie rząd USA broni monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie i nie pozwala mediom dyskutować tej sprawy otwarcie. Jednocześnie USA napiera na ONZ, żeby odmówić Iranowi prawa do stosowania technologii wzbogacania uranu. Z tych powodów Waszyngton zwleka z wprowadzaniem współpracy z Indiami w tej samej dziedzinie. Wśród osiągnięć wizyty w USA premiera Manmohan’a jest kooperacja przeciw terroryzmowi i poparcie USA w sprawie postawienia pod sąd złoczyńców, którzy napadli na Bombaj w ubiegłym roku. Manmohan miał satysfakcję, że praktycznie biorąc współpraca USA z Chinami została skasowana w zakresie konfliktu Indii przeciwko Pakistanowi. Poparcie USA dla wpływów Indii w Afganistanie koliduje z interesami Pakistanu. Rząd Pakistanu jest potrzebny USA w pacyfikacji Afganistanu, ale Pakistan uważa Indie za najgroźniejszego wroga. Pakistan grozi USA, że jeżeli nie dostanie amerykańskiej pomocy w konflikcie przeciwko Indiom w Kaszmirze, to przestanie walczyć po stronie USA w Afganistanie. USA stara się masowo sprzedawać broń Indiom i zastąpić Rosję, która w czasie Zimnej Wojny była głównym dostawcą broni do Indii. W Indiach obecnie prawo pozwala na obce inwestycje do 26% w przemyśle zbrojeniowym. Faktem jest, że obecnie, dla USA ważniejsze są stosunki z Chinami i z Pakistanem, ale w przeszłości Indie mogą stać się bardzo ważnym partnerem Amerykanów w Azji. Prezydent Obama powiedział, że Indie jako „największa wielo-etniczna demokracja na świecie z jedną z najszybciej rosnących gospodarek, będzie odgrywać kluczową rolę także w rozwiązywaniu głównego problemu USA, którym jest kryzys gospodarczy i bezrobocie.” Wypowiedź ta nie spełnia marzeń tych, którzy chcieliby zaliczać Indie do „wielkich potęg,” ale proponuje osiągalny postęp w obliczu coraz bardziej wielo-biegunowego układu sił na świecie.

Era Barack’a Hussein’a Obamy, pierwszego prezydenta Afro-Amerykanina, formuje się w obliczu zmniejszania się wpływów i sił USA, jako byłej super-potęgi, na rzecz wielo-biegunowego układu sił na świecie. Jest to naturalny rozwój, miejmy nadzieję, że odbędzie się on bez powtarzania tragicznych nieszczęść XX wieku. Wiek XX nazywamy „wiekiem śmierci,” ponieważ ubiegłym w wieku około 200 milionów ludzi było ofiarami ludobójstwa, wśród których to bardzo tragicznych ofiar, Żydzi stanowili mniej niż trzy procent.

Iwo Cyprian Pogonowski

DORADCA SIKORSKIEGO W ARCHIWACH SB Profesor Jan Barcz, bliski współpracownik szefa Ministerstwa Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego, według zachowanych dokumentów Służby Bezpieczeństwa w 1982 roku został zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Jaksa”. Materiały wskazują, że współpraca „Jaksy” trwała do 1990 roku. 16 września 2009 r. „Gazeta Polska” opublikowała tekst, w którym wspomina się o fakcie rejestracji Jana Barcza jako kontaktu operacyjnego ps. „Jaksa” wywiadu komunistycznego PRL. Na podstawie tego artykułu senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk zwróciła się 21 września br. do ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego z prośbą o wyjaśnienia tej sprawy. Jan Barcz był do momentu publikacji przewodniczącym Doradczego Komitetu Prawnego przy Ministrze Spraw Zagranicznych. W odpowiedzi Radosław Sikorski pisze 8 października: „Po opublikowaniu ww. artykułu w »Gazecie Polskiej«, prof. J. Barcz poinformował mnie o fakcie współpracy z organami wywiadu PRL w charakterze ekspercko-analitycznym. Prof. Barcz oświadczył, że dotyczyła ona stosunków polsko-niemieckich, a zwłaszcza skomplikowanych materii prawnych”. Jak wynika z tego pisma, Jan Barcz przyznał się do współpracy z SB, twierdzi jednak – według słów Radosława Sikorskiego – że miała ona „charakter ekspercko-analityczny”. Z dostępnych dokumentów wynika, że w trakcie współpracy „Jaksa” wykazywał się własną inicjatywą, rozpracowywał pojedyncze osoby będące w kręgu zainteresowań organów, a nawet brał udział w skomplikowanych operacjach, pisał charakterystyki na swoich niemieckich kolegów i przyjaciół; z niektórymi z nich współpracuje do dziś. Minister spraw zagranicznych RP Radosław Sikorski we wspomnianym liście do senator Arciszewskiej-Mielewczyk z 8 października br. napisał, że dokonania Jana Barcza „stanowią jednocześnie wystarczającą legitymację moralną dla pracy na rzecz interesu publicznego Rzeczypospolitej Polskiej”.

Kariera w stanie wojennym Z dokumentów wynika, że Jan Barcz od wczesnych lat był aktywnym członkiem PZPR – udzielał się jako partyjny lektor. Według materiałów MSW Jan Barcz jako kontakt operacyjny SB (Departament I – wywiad PRL) został zarejestrowany w pierwszych miesiącach stanu wojennego – ostatnie zachowane meldunki pochodzą z roku 1990. Z zachowanych w IPN akt wynika, że Barcz został zwerbowany w lutym 1982 r. przez porucznika SB Zenona Giemzę, inspektora Wydziału I Departamentu I MSW. Giemza umówił się telefonicznie z Barczem na 8 lutego w kawiarni „MDM”, podając się za pracownika Biura Paszportowego. W trakcie spotkania porucznik nawiązał z Barczem rozmowę na temat polityki zagranicznej RFN i działalności niektórych placówek naukowych. W swoim raporcie z tej rozmowy – w zamierzeniu sondażowej – funkcjonariusz SB pisał: „Wobec korzystnie rozwijającej się dla mnie sytuacji, pozytywnego stosunku do mojej osoby oraz szczerych, wyczerpujących wypowiedzi – postanowiłem wysunąć propozycję współpracy. Została ona bez najmniejszych wahań, oporów przyjęta. Nie zauważyłem przy tym zmian w zachowaniu i wypowiedziach mojego interlokutora. Stwierdził przy podpisywaniu zobowiązania [...], »Państwo pomagało mi przez kilka lat, kształcąc mnie – teraz najwyższa pora abym pomagał Państwu«. Na wszystkie moje propozycje dotyczące przyszłej współpracy odpowiadał bez wahania zwrotem »nie widzę przeszkód«. [...] Celem bliższego rozpoznania możliwości wywiadowczych poleciłem »Jaksie« przygotować na 10 II bm. wykaz znanych mu obywateli RFN. Przy przekazywaniu tej listy dnia 10 lutego powiedział mi, że w trakcie dalszej współpracy będzie ją uzupełniał. Osoby podkreślone na liście są bardzo dobrze mu znane. Ustaliłem podczas przeglądania listy, że 15 II br. otrzymam dwie charakterystyki ob. RFN /Bingena i Schmidtendorfa/ – figurantów naszych spraw oraz wykaz osób, obywateli PRL zajmujących się problematyką niemiecką i znających »Jaksę«”. Wykaz osób, które „Jaksa” mógłby rozpracować, jest imponujący. Lista „niemiecka”, jaką przedłożył 10 lutego por. SB Giemzie, zawiera 44 nazwiska, a „polska”, przedłożona przez niego 15 i 18 lutego, liczyła 48 pozycji. Podczas tych spotkań przekazał swoją pierwszą charakterystykę, mianowicie dr. Dietera Bingena, który był wtedy pracownikiem Institut für Ostwissenschaftliche und Internationale Studien. Dzisiaj prof. Bingen jest dyrektorem Niemieckiego Instytutu Polskiego w Darmstadt (Deutsches Polen Institut). Giemza pisał 23 lutego w swoim raporcie: „Załączony materiał w postaci: – wykazu osób zajmujących się problematyką niemiecką i znających »Jaksę«, – charakterystyka D. Bingena, – charakterystyka T. Schellinga, otrzymałem na spotkaniu dnia 15. II. 1982 r. (w kawiarni »Na Rozdrożu«) i 18. II. 1982 r. (w pokoju hotelu »Forum«). W czasie rozmowy »Jaksa« poprosił mnie o zapoznanie się ze sporządzoną przez niego charakterystyką i udzielenie mu dalszych wskazówek dot. dalszego, dokładniejszego ukierunkowania we współpracy z naszą służbą. Przepraszał jednocześnie za ogólnikowość pierwszej charakterystyki (D. Bingen) – tłumaczył to brakiem doświadczenia w sporządzaniu tego rodzaju informacji. W związku z powyższym udzieliłem mu instruktażu połączonego z jednoczesnym pisaniem uzupełnienia (D. Bingena) – w załączeniu. [...]”. „Jaksa” raportował także na temat swoich polskich kolegów: „Poruszając temat niewłaściwego zachowania się niektórych naszych obywateli za granicą – wspominał o prof. Markiewiczu. Zdaniem jego, naukowiec ten nie tylko kompromituje się swoim zachowaniem jako naukowiec, ale również wyrządza duże szkody Polsce poprzez niekorzystne stawianie pewnych kwestii spornych w relacji Polska–RFN. Obiecał sporządzić o nim informację pisemną i dostarczyć ją na spotkanie w pierwszej połowie marca. [...]”. „Jaksa” starał się także nawiązać bardziej koleżeńskie relacje ze swoim oficerem prowadzącym, który relacjonował: „Pod koniec spotkania (przy pożegnaniu) zaproponował mi »przejście na ty«. Bardzo mu przeszkadza w rozmowie »forma Pana« – tym bardziej iż jestem prawie jego rówieśnikiem. […] Na powyższe wyraziłem zgodę i podałem imię »Zenon«”. Zenon podsumował: „1. osobą D. Bingena jest zainteresowany tow. Palewski, 2. T. Schelling jest figurantem SMW »Graf«, 3. W czasie spotkania »Jaksa« zachowywał się bardzo swobodnie. Przejawia dużą chęć do współpracy z naszą służbą, 4. W trakcie następnych spotkań egzekwować następne charakterystyki obywateli RFN, wykorzystując przy tym znajomości »Jaksy« z figurantami naszych spraw do realizacji naszych przedsięwzięć”. Ponadto por. Giemza uzupełnił: „listę osób zajmujących się problematyką niemiecką sporządził »Jaksa« na wyraźne moje polecenie. […] W przyszłości zamierzam wykorzystać ją m.in. do kontroli naszych współpracowników oraz rozszerzenia bazy werbunkowej obywateli naszego kraju. Zlecone zadanie (jedno z pierwszych) wykonał on bez najmniejszego sprzeciwu”. W kolejnych miesiącach „Jaksa” dostarczał własnoręcznie sporządzone charakterystyki swoich niemieckich przyjaciół i kolegów, które były wykorzystane operacyjnie przez SB. Np. 18 czerwca por. Giemza pisał: „Spotkanie [16. VI.] wywołał »Jaksa«. W czasie rozmowy poinformował mnie o pobycie w Polsce Th. Schellinga (figurant SMW »Dorn«) i przekazał wcześniej (z własnej inicjatywy) sporządzoną o tym notatkę. Zaznaczył przy tym, że jeżeli będzie potrzeba jej uzupełnienia to gotów jest to zrobić. [...] w czasie rozmowy »Jaksa« wspomniał, że T. Schelling chciałby bardzo przyjechać do niego prywatnie na urlop w miesiącu lipcu lub sierpniu br. Chęć wyjazdu wynika z dużej sympatii Th. Schellinga do »Jaksy«. Uważam, że znajomość w/w można wykorzystać dla potrzeb naszej służby. Z uwagi na możliwość awansu Th. SCH [elling] może być ciekawym źródłem informacji”. Thilo Schelling jest dzisiaj zastępcą sekretarza stanu w Ministerstwie Gospodarki Meklemburgii-Pomorza Przedniego.

Operacja „Tyberiusz” Z dokumentów SB wynika, że 5 października 1982 r. por. SB M. Buławko spotyka się z „Jaksą” w lokalu kontaktowym „Dach”. Tematem rozmowy jest niemiecki doktorant, który był z nim zaprzyjaźniony. SB zaczęła się nim interesować i zamierzała przeprowadzić operację, mającą na celu zwerbowanie go szantażem. „Jaksa” poznał „Tyberiusza” – taki pseudonim nadała mu SB – podczas konferencji w Bielefeld za pośrednictwem prof. Helmuta Riddera. Nawiązali stały kontakt korespondencyjny, a podczas pobytu „Tyberiusza” w Polsce jesienią 1980 r. spotykają się wielokrotnie. „Tyberiusz” był kilkakrotnie gościem „Jaksy” i nocował u niego w mieszkaniu. Z czasem kontakt ten przemienił się w relacje przyjacielskie. Jak pisał funkcjonariusz, „»Jaksa« w rozmowie ze mną zaoferował swoją pomoc w operacyjnym rozpracowaniu »T«. Podkreślił, że może nawet zorganizować spotkanie z »Tyberiuszem« i wprowadzić do sprawy pracownika kadrowego wywiadu”. „Jaksa” z własnej inicjatywy zawiózł nawet „Tyberiusza” w swoje rodzinne strony (woj. lubelskie), po czym wszystko opisał. Nie wiemy, jak zakończyła się sprawa „Tyberiusza”; akta jej dotyczące nie zostały włączone do teczek Barcza. Innymi tematami raportów „Jaksy” były informacje dotyczące „aktualnej sytuacji w jego środowisku tzn. pracowników naukowych IPS przy M [inisterstwie] S [prawiedliwości], Uniwersytetu Warszawskiego i luźnych kontaktów wśród byłych członków i aktywistów »Solidarności«”.

Służby wspierają karierę zawodową „Jaksy” W aktach zachowały się liczne pokwitowania za przyjęte kwoty, osobiście podpisane przez Jana Barcza. Służba Bezpieczeństwa interesowała się także jego karierą, o czym świadczy np. pismo z 7 lutego 1984 r. Naczelnik Wydziału I Departamentu I MSW płk. SB F. Kołecki pisze do naczelnika Wydziału X tego samego Departamentu: „Jesteśmy zainteresowani w zatrudnieniu go w Polskim Instytucie Stosunków Międzynarodowych”. Natomiast 22 stycznia 1986 r. naczelnik Wydziału I Departamentu I MSW, major SB J. Szustakiewicz pisał do swojego przełożonego: „Departament IV MSZ wyraża b. duże zainteresowanie zatrudnieniem »Jaksy« u siebie. Byłoby to również duże wzmocnienie dla naszej służby. Proponuję aktywnie poprzeć jego kandydaturę”. Dwa lata później, 29 stycznia 1988 r., starszy inspektor Wydziału I Departamentu I MSW kpt. SB Marek Winnicki sporządził raport ze spotkania z KO. „Karoo”, który wtedy pracował na kierowniczym stanowisku w MSZ. Obaj panowie rozmawiali między innymi o „Jaksie”. Winnicki zapisał: „Ponadto »Karoo« stwierdził, że u Dyrektora Dep. IV, Fekecza była niedawno dyskusja nt. obsady personalnej zespołu d/s RFN i Berlina Zachodniego. Ze swojej strony zaproponował, ażeby spróbować ściągnąć KO »Jaksa«. Pomysł podchwycił Jędras, stwierdzając, że sprawę jego ew. przejścia od strony formalnej bierze na siebie. KO »Tarecki« ma rozeznać sytuację w kadrach MSZ. »Karoo« miał natomiast zorientować się co do ew. zgody »J«. Po rozmowie na ten temat z »Jaksą« »K« stwierdził, że byłby on skłonny przejść do MSZ, ale od połowy roku [...].»J« miał w zasadzie dwie wątpliwości: pierwsza dot. spraw finansowych. W MSZ jego zarobki byłyby znacznie niższe i w związku z tym musiałby w miarę precyzyjnie znać termin swojego ew. wyjazdu na placówkę. Druga wątpliwość dot. jego pracy naukowej, z której musiałby, przynajmniej na pewien czas, zrezygnować. »Karoo« uważa jednak, że jest on już przez niego prawie całkowicie przekonany do zmiany pracy”. Pracę w MSZ Jan Barcz rozpoczął 1 marca 1989 r. Według zachowanych dokumentów 2 marca „Jaksa” spotyka się z prowadzącym go funkcjonariuszem SB o pseudonimie „Bern”, który parę dni później raportował: „Od 1 marca 1989 r. »Jaksa« przeszedł do pracy w Dep. IV MSZ. Na razie zapoznaje się z materiałami i dokumentami i nie zna jeszcze ostatecznego zakresu swoich obowiązków. Jest jednak pewne, że będzie zajmował się m.in. zachodnioniemieckimi stowarzyszeniami i towarzystwami. »Jaksa« dostarczył mi notatkę na temat posiedzenia grupy inicjatywnej, która ma powołać do życia Towarzystwo PRL–RFN. Kolejne posiedzenie tego gremium zaplanowano na 8 marca br. [1989] w celu omówienia projektu statutu Towarzystwa. Dalsze plany przewidują jeszcze jedno posiedzenie oraz wystąpienie z wnioskiem o rejestrację, co ma odbyć się jeszcze przed Świętami Wielkanocnymi. [...] Uzgodniliśmy z »Jaksą«, że zostanę zaproszony na to zebranie, co umożliwi mi zaangażowanie się w prace Towarzystwa. [...] Chciałby, żeby było ono [Towarzystwo] aktywne i dobrze wypełniało swoje zadanie, o których mówi w dostarczonej notatce. Stąd niepokoją go niektórzy ludzie, którzy znaleźli się w grupie inicjatywnej i w tymczasowych władzach i mający szansę pozostania na czele Towarzystwa. Chodzi przede wszystkim o prof. Markiewicza [...]. Nie można było jednak temu zapobiec, gdyż kandydatury te zostały narzucone z góry, przez Wydział Zagraniczny KC”. Przytoczony powyżej dokument pokazuje, że to Wydział Zagraniczny KC PZPR był organem decydującym o doborze ekspertów zajmujących się stosunkami polsko-niemieckimi w okresie PRL. Z kolei funkcjonariusze SB wywiadu PRL poprzez swoich tajnych współpracowników i etatowych funkcjonariuszy nadzorowali i monitorowali wszelkie działania w resorcie spraw zagranicznych. Część osób, które figurują w dokumentach służb specjalnych PRL jako tajni współpracownicy, zrobiło błyskotliwe kariery. Już w III RP Barcz został członkiem polskiej delegacji na konferencję „2 + 4” oraz delegacji negocjującej traktaty polsko-niemieckie z lat 1990–1992. W 1992 r. wyjechał na placówkę dyplomatyczną jako radca minister pełnomocny w Ambasadzie RP w Wiedniu. Jego przełożonym był Władysław Bartoszewski, już wtedy człowiek legenda, wielce zasłużony dla Polski, ale jednocześnie postrzegany jako całkowite przeciwieństwo „Jaksy”, jego postawy i drogi życiowej. W 1995 r. Jan Barcz został ambasadorem RP w Wiedniu. Do Polski wrócił na stałe w 2000 r., na stanowisko dyrektora Departamentu Unii Europejskiej w MSZ, niedługo później został dyrektorem Gabinetu Politycznego Ministra Spraw Zagranicznych Władysława Bartoszewskiego. Aktualnie syn Jana Barcza jest doradcą Władysława Bartoszewskiego. Z dokumentów SB wynika, że „Jaksa” po podjęciu pracy w MSZ nadal utrzymywał kontakty z służbami specjalnymi PRL. Latem 1989 r. setki obywateli NRD, którzy formalnie przyjechali do Polski w celach turystycznych, schroniło się na terenie ambasady RFN w Warszawie. Do Polski przyjechała wówczas delegacja rządowa RFN z Hansem-Dietrichem Genscherem na czele, ówczesnym ministrem spraw zagranicznych. „Jaksa”, który brał udział w tych negocjacjach, skrupulatnie i na bieżąco meldował swoim mocodawcom z SB o ich przebiegu. Przekazywał SB również inne dokumenty będące w kręgu zainteresowań służb specjalnych PRL, jak np. korespondencję biskupa Alfreda Nossola w sprawie mniejszości niemieckiej i wiele innych dokumentów.  P.S. W wydaniu „Gazety Polskiej” z dnia 10 listopada 2009 roku w artykule pt. „Doradca Sikorskiego w archiwach SB” znalazła się informacja dotycząca prof. Włodzimierza Borodzieja: (…) Część osób , które figurują w dokumentach służb specjalnych PRL jako tajni współpracownicy, zrobiło błyskotliwe kariery. Charakterystycznym tego przykładem jest Włodzimierz Borodziej (Gazeta Polska, 04.11.2009). (…) W tekście, na skutek poprawek redakcyjnych wkradł się błąd – w rzeczywistości chodzi o ojca Włodzimierza Borodzieja - Wiktora Borodzieja, funkcjonariusza I Departamentu ( wywiad) MSW PRL. Tadeusz Olszak

DRUGIE ŻYCIE "JAKSY" Publikacje "Gazety Polskiej", przedstawiające przebieg współpracy prof. Jana Barcza z SB w latach 1982-1990 odbiły się głośnym echem – spowodowały jego ustąpienie z wielu funkcji, jakie sprawował. Okazuje się jednak, że na zaszłościach z przeszłości wcale nie kończą się problemy profesora. Jak dowiedziała się "Gazeta Polska", prof. Barcz, który sprawuje merytoryczny nadzór nad szkoleniami w Krajowej Szkole Administracji Publicznej jest jednocześnie autorem podręcznika „Prezydencja Polski w UE 2011”, którego wydanie finansowała KSAP. Najistotniejsze jest to, że on i jego żona Irena są udziałowcami spółki Instytut Wydawniczy EuroPrawo, która wydała podręcznik. Próbowaliśmy dowiedzieć się, jak to możliwe, by wydawnictwo prof. Barcza zatrudnionego przez KSAP otrzymywało również pieniądze na podręcznik. Tymi faktami zaskoczona była osoba odpowiedzialna za szkolenia w KSAP - Agnieszka Połeć. Stwierdziła, że nie ma informacji o udziałach prof. Barcza w spółce Europrawo. „Gazeta Polska” dowiedziała się również, że po obu publikacjach, w których mowa o współpracy z SB w odniesieniu do prof. Barcza, zrezygnował on z członkostwa w radzie naukowej Polsko- Niemieckiej Fundacji na Rzecz Nauki. – Na początku października otrzymaliśmy lakoniczne pismo z polskiego ministerstwa nauki informujące o rezygnacji prof. Barcza – wyjaśnił nam dyrektor wykonawczy Fundacji Witold Gnauck. To, że przy ustąpieniu prof. Barcza nie padło żadne uzasadnienie, potwierdził nam Bartosz Loba, rzecznik prasowy Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Informacji prasowych o współpracy z tajnymi służbami nie chce komentować Gesine Schwan z kuratorium fundacji. Wyjaśniła, że jej komentarz będzie możliwy, gdy lepiej zapozna się ze sprawą. Informacje o rejestracji przez SB kontaktu operacyjnego „Jaksa” przerwały też wieloletnią wspólpracę Barcza z prof. Cezary Mikiem. Mik zakładał i kierował z Barczem Fundacją Niezależny Instytut Prawa Międzynarodowego i Europejskiego, inicjującą i wspierającą projekty naukowe w zakresie prawa międzynarodowego. - Rozmawiałem z nim, ale nie chce o tym mówić, ze względu na emocjonalny związek ze sprawą – powiedział Mik. Jak wynika z materiałów zachowanych w IPN, TW „Jaksa” tworzył dla SB charakterystyki osób, które pozostawały w jej zainteresowaniu. Jedną z takich osób był prof. Dieter Biengen, dyrektor Polsko-Niemieckiego Instytutu w Darmstadt.. – Nie zdążyłem zapoznać się z całością materiałów, znam tylko doniesienia prasowe w tej sprawie – powiedział nam profesor. Bingen. Nie wyklucza, że po zapoznaniu się dokładniej ze sprawą przedstawi swoje stanowisko. Okazało się, że prof. Jan Barcz nie jest już przewodniczącym Doradczego Komitetu Prawnego przy Ministrze Spraw Zagranicznych Radosławie Sikorskim. Informację taką przekazał nam rzecznik MSZ Piotr Paszkowski.

Maciej Marosz

O CO CHODZI Z HAZARDEM Hazardu wyeliminować się nie da, ale regulując go, można przeciwdziałać jego zgubnym skutkom. Chodzi nie tylko o dodatkowe wpływy podatkowe, które przeznacza się na konkretne cele społeczne. Gdy w 2007 r. okazało się, że Polska została organizatorem Euro 2012, Instytut Globalizacji obliczył, że dzięki legalizacji e-hazardu budżet zyskałby do 2020 r. nawet 1 mld złotych z tytułu podatków. Kwota ta wystarczyłaby z powodzeniem na wybudowanie Narodowego Centrum Sportu. Podobne wyliczenia w owym czasie prezentował Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową. Dziś wiemy, dlaczego ta propozycja nie spotkała się z zainteresowaniem polityków. "Miro" chronił interesy konkurencji. Doszedł do wniosku, że budżetu państwa nie stać na sfinansowanie żadnych obiektów komercyjnych oprócz stadionu w ramach Narodowego Centrum Sportu. Stracił więc rację bytu pomysł na pozyskiwanie dodatkowych pieniędzy z hazardu. Hazard internetowy jest generalnie mniej szkodliwy, i to z wielu powodów. Po pierwsze, łatwiej go kontrolować – odpowiednie służby są w stanie dość dokładnie dozorować systemy informatyczne, więc praktycznie niemożliwe staje się pranie brudnych pieniędzy. Po drugie, łatwiej identyfikować i eliminować z sieci zachowania patologiczne, np. permanentnych hazardzistów, wprowadzać rozmaite ograniczenia i utrudniać grę za wysokie stawki. 

Emocje u bukmachera Hazardu internetowego, wbrew buńczucznym zapowiedziom rządu, wyeliminować się nie da. Tak jak nie da się do końca odciąć społeczeństwa od innych niepożądanych treści np. terrorystycznych czy pornograficznych. Można za to czerpać korzyści z legalizacji e-hazardu. A są one niemałe. Chodzi nie tylko o dodatkowe wpływy podatkowe, które przeznacza się na konkretne cele społeczne. Oprócz tego firmy e-hazardowe to główni mecenasi sportu. Najznamienitsze marki piłkarskie, takie jak Real Madryt czy AC Milan, otrzymują od firm bukmacherskich setki milionów euro rocznie. Także w Polsce internetowi bukmacherzy sponsorują wybrane dziedziny sportu i poszczególne kluby. Próżnia prawna, w której działają te firmy - przypominające bardziej nowoczesne firmy technologiczne niż tradycyjne firmy hazardowe - powoduje jedynie to, że podatki płacone są za granicą, np. w Wielkiej Brytanii, Austrii czy na Malcie, a nie w Polsce. Próba delegalizacji ich działalności skazana jest na porażkę, nie tylko ze względu na niemoc technologiczną, lecz także dlatego, że za firmami stoi prawo unijne, które wyklucza możliwość zakazania działalności, jeśli firma uzyskała licencję w jednym z krajów członkowskich. Według Global Betting and Gaming Consultants globalne wydatki na hazard on-line w latach 2005-2010 ulegną podwojeniu. Blokowanie e-hazardu w Polsce nie zda się na wiele.

Który wróbel poleci Idea pozbawienia nałogowca źródła nałogu jest zrozumiała. Drobni hazardziści nie będą mieli wstępu do kasyn i być może znajdą inne metody rozładowywania emocji. Przypomina mi się opisana przez dziennikarzy „Przeglądu sportowego” opowieść o piłkarzach naszej ekstraklasy, wśród których nie brakuje nałogowych hazardzistów. Gdy zmieniali kluby w miastach oddalonych od kasyn, zaczęli zakładać się o inne rzeczy, nie tylko o wyniki rozgrywanych spotkań, ale także np. o to, który wróbel pierwszy wystartuje z gałęzi. Być może dobre jest rozwiązanie amerykańskie, gdzie hazard dozwolony jest tylko w kilku stanach. Chcesz poszaleć - leć do Las Vegas. Tylko że prawo amerykańskie, łącznie z delegalizacją e-hazardu, powstało na skutek bezpośredniego lobbingu właścicieli kasyn, którzy o wielu lat fundują wybranym politykom darmowe pobyty w luksusowych hotelach, połączone z możliwości nieograniczonego wyżycia się w ruletkę czy w pokerze. A w Polsce? Niewykluczone, że za szczytnymi intencjami premiera Tuska przeniesienia hazardu do dużych kasyn kryje się przygotowanie gruntu pod inwestycje w duże centra hazardowe, których budową od wielu lat zainteresowani są inwestorzy z zagranicy. Od ok. dwóch lat planowane są co najmniej dwie takie lokalizacje. Mają to być centra handlowe połączone z hotelami, kręgielniami, basenami i właśnie kasynami. To nowość, a zapowiedź premiera o przeniesieniu hazardu "do specjalnych zon" wychodzi naprzeciw oczekiwaniom potencjalnych inwestorów. Tomasz Teluk

Eugenika dobra na wszystko Największym zagrożeniem dla Matki Ziemi jest, jak wiemy od ludzi oświeconych, sam człowiek. Oczywiście nie każdy człowiek - ten oświecony, który żyje prawidłowo i nikomu ani niczemu nie szkodzi - nie. Zagrożeniem jest człowiek gorszego sortu, który to człowiek nie dość, że jest ciemny (nieoświecony), to jeszcze potrafi się rozmnażać na potęgę wraz ze swoją ciemnotą. „Im więcej ludzi na świecie, tym więcej emisji dwutlenku węgla – argumentują eksperci.” Jest to słuszna sugestia i warto się jej w życiu trzymać. Ekspertom nie chodzi o tę emisję dwutlenku węgla, której oni są sprawcami, wydychając powietrze, ponieważ powietrze zużywane przez eksperta jest wartościowo transformowane na zbawczą myśl dotyczącą generalnego stanu zdrowia Matki Ziemi. Co innego proces oddychania człowieka tępego, który to człowiek oddycha tym, co Matka Ziemia hojnie mu daje, a w zamian odwdzięcza się bezmyślnością. „Kiedy biedne kraje staną się zamożniejsze, ich mieszkańcy zapragną samochodów i innych atrybutów dobrobytu, co doprowadzi do większej emisji CO2. Jednocześnie zmiany klimatu wywierają negatywny wpływ na sytuację najbiedniejszych w krajach rozwijających się. Ziemia przestaje rodzić, w wielu częściach Afryki zaczyna brakować gruntów rolnych.” Jest to prawdziwa kwadratura koła dla eksperta, który z jednej strony chce walczyć z biedą, z wykluczeniem, z segregacją rasową, z seksizmem, z religią i wieloma innymi plagami, z drugiej – np. walcząc z wykluczeniem, musi uwzględniać jednak to, iż pewnych ludzi mimo wszystko należy wykluczyć, a więc, że raj na ziemi daje się wprowadzić tylko w ograniczonym zakresie. Jeśli bowiem zwalczamy biedę, poprzez podnoszenie stopy życiowej biedaków, to ci niewdzięcznicy zużywają więcej dwutlenku węgla, a w ten sposób nas wszystkich, a szczególnie ekspertów, a przede wszystkim Matkę Ziemię, wpędzają w jeszcze większą biedę. „– Dania czuje się zobowiązana do włączenia kwestii kontroli narodzin do projektu umowy o klimacie – mówi Ulla Tornaes, minister ds. pomocy krajom rozwijającym się. Jej zdaniem w porozumieniu kopenhaskim powinien znaleźć się zapis, że każdy człowiek ma prawo do używania środków antykoncepcyjnych i planowania rodziny.” Już dawno, nie tylko w Skandynawii odkryto, że eugenika jest dobra na wszystko. Kwestia tylko przeprowadzenia wyraźnej granicy, kto może być zdrowym budulcem nowoczesnego społeczeństwa, a kto jest materiałem odpadowym. Antykoncepcja zresztą też jest dobra na wszystko. Każdy bowiem wie, że odpowiednio używana prezerwatywa ściśle się wiąże ze zmniejszeniem emisji dwutlenku węgla i odciążeniem przemęczonej Matki Ziemi. Co ekspertom i innym oświeconym ludziom, którzy zużywają powietrze dla naszego dobra i dla ochrony Matki Ziemi pozostaje jeszcze? Otóż pozostaje im już tylko ustalić limity zużycia dwutlenku węgla dla poszczególnych, ściśle wyznaczonych przez specjalistów, grup ludzi. Prekursorami takiej filozofii społecznej byli wynalazcy komór gazowych. FYT


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
123 607 pol ed01 2007
130507143708 bbc tews 123 born yesterday
04 2005 123 124
123 roz uprawnienia D20140176id Nieznany
7018 pyszczak moora delfinek 123 l4
Jak można łączyć święto odrodzenia Polski po 123 latach niewoli z katastrofą smoleńską, PRASA, Gazet
Streszczenie Lalki, lektury(123)
123, Prace z pedagogiki
opr uwr 040109, Dokumenty(123), Prawo Cywilne
Cw5 Drganie relaksacyjne id 123 Nieznany
123
123 131 Gięcie plastyczne
123 19 System K lacznik C'id 13934
+Sztuka rozwiązywania konfliktów LIEBERMANN, Dokumenty(123), Konflikty straregie rozwiazywania
informacja o warunkach zatrudnienia, Akta osobowe pracownika(123)
123
93 123 emocje w chorobie somatycznej
123 124

więcej podobnych podstron