“Piwo i marihuana. Czynniki występujące przy ich zażywaniu razem i osobno” oraz inne badania Amity Shales w konserwatywno-libertariańskim, amerykańskim „Imprimis” (vol. 39, nr 9, wrzesień 2010 r.) ostrzega, że podczas obecnej Wielkiej Recesji (Great Recession), tak jak w czasie Wielkiego Kryzysu (Great Depression) w latach 30., interwencja państwowa w gospodarce oraz oficjalna retoryka walki klas powodują, że wielkie firmy „strajkują kapitałem” (capital strike), to znaczy: siedzą na ogromnych funduszach i nie inwestują. Po prostu nie jest bezpiecznie. Nie ma zaufania do systemu, do polityków. W związku z tym gospodarce grozi poważny zastój. W najlepszym wypadku przedłuży się recesja. Co ciekawe w tym samym periodyku („Imprimis”, vol. 39, nr 7/8, lipiec-sierpień 2010 r.) Stephen F. Hayes ujawnił niektóre aspekty radosnej działalności państwa. Na przykład jeden z grantów ufundowanych przez 787-miliardowy zastrzyk (stimulus) Obamy poszedł na projekt badawczy pod tytułem…: „Piwo i marihuana. Czynniki występujące przy ich zażywaniu razem i osobno”. Wytłumaczmy: zapłacono grupie naukowców, aby zaaplikowali piwko i trawkę ochotnikom, którzy się nimi delektowali. No i rezultaty zgadzają się z wcześniejszymi badaniami tej samej grupy naukowców, którzy na podstawie analizy regresyjnej jeszcze w 2007 roku doszli (oczywiście też za pieniądze podatnika!) do wniosku, że „osoby, które upiły się i napaliły jednocześnie, są bardziej odurzone niż osoby, które nadużyły tylko alkoholu” (subjects who got drunk and high were more intoxicated than those who only abused alcohol). Neokonserwatyzujący (od jakiegoś czasu) „National Review” (30 sierpnia) odkrył inną perełkę ufundowaną również ze wspomnianego grantu Obamy. Grupka naukowców otrzymała dotację na badania polegające na podawaniu małpom kokainy. Celem jest określenie, „jak kokaina wpływa na zachowanie małp”. To tylko dwa przykłady bohaterskich prób tworzenia miejsc pracy przez administrację Obamy. Rezultaty są mierne a poziom bezrobocia osiąga pułap bezprecedensowy w historii USA. Marek Jan Chodakiewicz
Prawdziwe arcydzieło pobożnego i purytańskiego socjalizmu ma Węgrzech Wprowadzona na Węgrzech nowa ustawa medialna obnażyła całkowite bankructwo ideowe rządzącego tym krajem prawicowokonserwatywnego Fideszu. Powracając na stanowisko premiera, Viktor Orbán pokazał, że wpisuje się w nurt, który na całym świecie reprezentują politycy w rodzaju José Maríi Aznara, George’a Busha czy Jarosława Kaczyńskiego. Gdy mainstreamowe media rozpętują typową dla siebie nagonkę i starają się poruszyć niebo i ziemię, aby zwrócić uwagę na wskazany przez siebie temat, niemal w 99 procentach sytuacji okazuje się, że mamy tak naprawdę do czynienia z manipulacją. Gdy jednak kilka dni temu największe w Polsce dzienniki i stacje doniosły o przeforsowanej na Węgrzech nowej ustawie medialnej, mieliśmy do czynienia z niezwykle rzadkim, ale jednak, przypadkiem godnego pochwały protestu przeciwko skrajnie idiotycznej ustawie. Latem 2010 roku władzę u Bratanków przejął prawicowy Fidesz, co było zresztą do przewidzenia – rządzący uprzednio socjaliści doprowadzili do monstrualnego kryzysu finansów publicznych, a słynne już taśmy Gyurcsánya, na których ten lewicowy polityk przyznawał się do okłamywania społeczeństwa, już od dawna przesądziły fakt, że władzę w Budapeszcie przejmie Viktor Orbán i jego Fidesz. W wyborach uzyskali 53% głosów, co pozwoliło im na skuteczne przeforsowanie wielu pomysłów. Od dłuższego czasu w polskich mediach sympatyzujących z PiS budowano odpowiedni wizerunek Orbána jako prawicowego męża stanu, który przywróci na Węgrzech normalność i wzmocni sojusz z Polską. Wydawnictwo Fronda wydało nawet jego książkę pt. „Ojczyzna jest jedna”, do której wstęp napisał dorównujący Orbánowi w swej prawicowości polityk, a mianowicie Jerzy Buzek. Wspomniana Fronda przeprowadziła nawet z węgierskim gościem długi wywiad, w którym można było m.in. wyczytać o tym, że na liderze Fideszu wielkie i pozytywne wrażenie robił zawsze Adam Michnik (sic!). Gdy więc madziarski admirator Michnika doszedł wreszcie do władzy, przygotował prawdziwe arcydzieło pobożnego i purytańskiego socjalizmu. Zatwierdzone przez węgierski parlament artykuły ustawy nie tylko stanowią objaw myślowego obskurantyzmu, ale i przerażają swoimi konsekwencjami. Węgierski PiS zarządził m.in., że 35% muzyki granej w radiach ma stanowić muzyka węgierska, połowa programów telewizyjnych musi być produkcji europejskiej, a jedna trzecia z nich – węgierskiej, wielkie rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne mają przymusowo poświęcać określony czas swych ramówek na wiadomości, a „informacje kryminalne” nie mogą zajmować więcej niż 20% ramówek. Fantazja węgierskich stróżów dobrego smaku pokazała w ten sposób swoje totalitarystyczne oblicze. Zarumienieni ze wstydu „prawicowcy” nie chcą, żeby społeczeństwo psuło się, oglądając wiecznie hollywoodzkie filmy i krew na ekranie oraz słuchając amerykańskich raperów. Niczym rada starszych w jednej z dziewiętnastowiecznych eksperymentalnych komun protestanckich, Fidesz postawił się w roli ciotki od dobrego wychowania, której życiowa pasja (zwichnięcie?) polega na uszczęśliwianiu innych za wszelką cenę. Kto wie, czy przebywając z wizytą w Polsce, Viktor Orbán nie zapoznał się z opracowaniami na temat stylu rządzenia Władysława Gomułki, który widząc w telewizji dekolt Kaliny Jędrusik, miał ponoć rzucać w ekran butem. Posunięć węgierskich konserwatywnych purytanów nie można niestety uznać za przypadek odosobniony. O podobnych zarządzeniach marzą w wielu innych krajach rozmaite typy Kaczyńskich i Orbánów, którym jednak nie poszczęściło się nigdy na tyle, aby wygrać wybory z wynikiem 53% głosów. Gdyby w Polsce malowana prawica spod znaku PiS uzyskała kiedykolwiek podobny wynik, mielibyśmy zapewne do czynienia (z zapowiadaną przecież wielokrotnie) falą idiotycznych ustaw w rodzaju Nowego Medialnego Ładu, nacjonalizacją przedsiębiorstw o „strategicznym znaczeniu dla narodu”, zakazami określonych manifestacji, likwidacją sex shopów itd., itp. Polscy Orbánowie zatrzymali się na 30%, lecz kto wie, czy nie dla ich własnego dobra, gdyż wprowadzając w życie równie absurdalną ustawę, okazaliby się o wiele gorsi od lewicy, która niestety okazuje się w pewnych punktach o wiele bardziej prowolnościowa. Nowa węgierska ustawa medialna pokazuje także dobitnie, że na całym świecie mamy obecnie do czynienia z systemem rządów opartych na dwóch naczelnych stronnictwach, które całkowicie panują nad sferą mediów i polityki. Z jednej strony istnieje grupa lewicowa, która buduje swoją tożsamość na przeciwieństwie: nowoczesność – zacofanie, a na przeciwległym biegunie funkcjonuje zawsze formacja, która tworzy wokół siebie fałszywą otoczkę „walczącej z lewicowym establishmentem”. Tak jest w Polsce, tak jest na Węgrzech oraz w niemal każdym kraju Europy. Faktycznie jednak druga z tych grup w zasadniczych kwestiach nie różni się niczym od swoich adwersarzy. Ma niemal identyczny program, korzysta z pomocy tych samych doradców medialnych, posługuje się tą samą strategią i wspólnie ze swymi kolegami z lewicy odgrywa wspólny teatr, który ostatecznie przynosi korzyści obydwu partiom, a uderza we wszelkie inicjatywy pragnące przełamać ich oligopol. Jakub Woziński
Po co nam studia? Gdy sięgam pamięcią do lat szczenięcych (a przychodzi mi to z coraz większym trudem), nieodmiennie stwierdzam, że byłem potwornie głupi. Z czego oczywiście wcale nie wynika, że teraz jestem mądry: uważam, że jako rasowy intelektualista mam wręcz przyrodzone prawo do życiowego rozmamłania, niezdecydowania i braku jaj. Pewnych błędów chyba bym już jednak nie powtórzył. Na przykład na studiach nie wymawiałbym się od picia wódki tak głupim pretekstem jak konieczność nauki do egzaminu! Egzamin można w końcu zdać także i w drugim terminie, a jak to nie pomoże, to w trzecim (czyli „komisyjnie”). Natomiast okazja do wypicia bruderszaftu z przyszłym posłem, ministrem, a bodaj przyszłą kochanką przyszłego podsekretarza stanu (co mogło mieć i doraźnie pewne uroki…) już się nie powtórzy… Albowiem, proszę Państwa, różne są powody dla których ludzie studiują. Zdecydowana mniejszość studiuje po to, aby zdobyć jakiś konkretny zawód. Są to lekarze, księża i… Przez chwilę myślałem o inżynierach, ale to przecież nieprawda. Technika współczesna zmienia się tak szybko, że na studiach mają szansę co najwyżej opanować pewne reguły rzemiosła. Jego praktycznych zastosowań będą się jednak uczyć dopiero w pracy. Architekci? Być może. Na pewno: aktorzy, muzycy i cyrkowcy (a tak! – jest w Polsce szkoła, co prawda chyba tylko średnia, która kształci artystów cyrkowych). Nie wiem. Może Państwo macie jeszcze jakieś przykłady takich zawodów, gdzie same studia wystarczą do tego, żeby móc bez obawy popadnięcia w śmieszność od razu podjąć po nich pracę? A może te, które wymieniłem, a których przecież z autopsji nie znam, wcale takiej możliwości mimo wszystko nie dają..? Istnieje spora grupa osób które studiują po to, aby tą drogą wejść w szeregi pewnej społecznie poważanej korporacji. Są to z całą pewnością prawnicy. W pewnym sensie także i lekarze oraz księża (jak widać, granice między pierwszym a drugim celem studiowania są płynne: wymieniłem lekarzy i księży w poprzednim akapicie, gdyż choć jasne jest, że i w tych zawodach do doskonałości potrzebna jest pewna praktyka, to jednak świeżo upieczony absolwent medycyny powinien chyba umieć opatrzyć skaleczony palec, a świeżo upieczony ksiądz zaraz po seminarium odprawić Mszę św. – nieprawdaż?). Nauczyciele wszelkich specjalności i stopni. Wojskowi i policjanci.
Zdecydowana większość studiujących nie należy jednak ani do jednej, ani do drugiej grupy. Bo też, powiedzmy sobie szczerze, kto w wieku lat 18 jest już absolutnie pewien, czego będzie chciał w życiu, jaki zawód ma zamiar uprawiać lub też do jakiej korporacji należeć? Może 50 czy 100 lat temu większość młodzieży w tym wieku już to wiedziała. Ale to były przecież czasy biedy i zacofania. Teraz mamy dobrobyt. A jedną z podstawowych cech dobrobytu jest możliwość leniuchowania i odkładania trudnych decyzji na później. Sam tak robię zawsze, ilekroć tylko mogę sobie na to pozwolić – i dobrze mi z tym! Owa większość studiujących bez konkretnego powodu (a więc i bez jakiegoś szczególnego, opartego na kalkulacji zysków i strat, namysłu nad tym, co właściwie studiować) nieświadomie (na ogół) naśladuje pewien z dawna utrwalony model. Studia uniwersyteckie bowiem wcale, ale to wcale nie służą temu, aby kształcić naukowców i dokonywać odkryć. Instytucja uniwersytetu jest o kilkaset lat starsza od współczesnej nauki empirycznej – a jakby tak sięgać po różne starożytne przykłady, na których była wzorowana, to może i o dwa tysiąclecia. Instytucja ta zawsze służyła: – rekrutacji członków zamkniętych, cieszących się prestiżem i przywilejami korporacji, – rekrutacji elity władzy. Ta pierwsza funkcja jest przy tym dla instytucji uniwersytetu pierwotna i podstawowa. Nie jest przypadkiem, że system stopni akademickich jest dokładną analogią systemu „stopni” rzemieślniczych w dawnych, średniowiecznych cechach! W obu przypadkach wierzchołek hierarchii tworzy „mistrz”, czyli po łacinie magister (dla przyjaciół: „megi…”). „Bakałarz” albo „licencjat” to odpowiednik czeladnika, który osiągnął już pierwszy stopień wtajemniczenia i wyzwolił się z podłej, pogardzanej kondycji ucznia, czyli terminatora (a więc takiego pracownika, który został mistrzowi oddany tylko „do terminu” – a zatem „na określony czas”, żeby w tym czasie zdobył podstawy umiejętności zawodowych, ale też i „na określonych warunkach” – określonych zwykle w umowie, jaką rodzicie delikwenta zawierali z majstrem, ustalając, kto komu za co płaci: terminator płacił mistrzowi za mieszkanie, wikt i opierunek, a czasem też i za naukę, mistrz płacił jego rodzicom za pracę ucznia…). Pierwotne uniwersytety francuskie i włoskie, powstające już od XI wieku, były rodzajem takiej cechowej organizacji prawników i lekarzy. Aż do wieku XIX zresztą uniwersytety miały zwykle pięć wydziałów: wydział wstępny (czyli „sztuk wyzwolonych”) oraz wydziały: teologii, prawa, medycyny i filozofii (wydziały filozofii wyodrębniły się z „wydziałów sztuk wyzwolonych” gdzieś tak w XVIII wieku, na fali laicyzacji). Herb Uniwersytetu Warszawskiego, założonego przez cara i króla Aleksandra I w roku 1817, jest tego do tej pory świadectwem: w otoku orła widzimy tam pięć gwiazd – po jednej dla każdego z wydziałów. Funkcja rekrutacji elity władzy pojawiła się zrazu tylko w Wielkiej Brytanii – i był to jeden z istotnych elementów tej rewolucji mentalnej i technologicznej, której beneficjentami ciągle jesteśmy. Nie, wcale nie o to chodziło, że dzięki wykształceniu uniwersyteckiemu syn sklepikarza mógł zostać ministrem. Bo nie mógł. I wcale nie o to chodziło. Podstawowym problemem, z jakim musieli sobie radzić pionierzy kapitalizmu w krajach anglosaskich (bo od końca wieku XVIII doszły jeszcze Stany Zjednoczone), była kwestia wiarygodności. Problem ten nie ma większego znaczenia, gdy na targu kupujemy pietruszkę czy ziemniaki – jak nas raz sprzedawca oszuka, więcej do niego nie pójdziemy, a nasza ewentualna strata nie jest tak wielka, żebyśmy mieli ze strachu przed nią pietruszki czy ziemniaków nie kupić. Jednak w miarę jak rośnie skala prowadzonych operacji, skutki oszustwa lub błędu wynikającego z niekompetencji czy tchórzostwa stają się coraz poważniejsze. Jako pierwsza musiała się z tym zmierzyć Kompania Wschodnioindyjska, notorycznie okradana i oszukiwana przez swoich z reguły niekompetentnych urzędników i kapitanów w odległych Indiach, gdzie praktycznie nie sposób ich było kontrolować. Na fali zainteresowania Wschodem jej właściciele dowiedzieli się, że w Chinach urzędników rekrutuje się przy pomocy egzaminów. Postanowili zatem podjąć eksperyment: posady w Indiach nie były od tej pory oferowane potomkom i krewnym dotychczasowych pracowników, a każdemu, kto zdał egzamin polegający na ułożeniu na zadany temat wiersza w języku starogreckim. Jaki związek z Indiami, handlem lub dyplomacją ma układanie na zadany temat wiersza w klasycznej grece? Żaden – ale przecież indologii wtedy jeszcze nie było, podobnie jak Szkoły Głównej Handlowej, a od czegoś trzeba było zacząć. Inicjatorzy tego eksperymentu mieli nadzieję, że ktoś, kto poświęcił kilkanaście lat życia na opanowanie klasycznej greki tak, aby umieć poprawnie układać wiersze na zadany temat, jest przynajmniej człowiekiem zdyscyplinowanym, potrafi się uczyć, no i może trzyma jakiś moralny pion i okradać swego pracodawcy nie będzie…
Kompletnie się to nie sprawdziło. Kompania zapłaciła za tę naiwność bankructwem. Ale system, mimo tej porażki, przyjął się! Dlaczego tak się stało? Ano dlatego, że ludzie, którzy poświęcali kilkanaście lat życia na opanowanie klasycznej greki w stopniu umożliwiającym układanie wierszy na zadany temat (do czego znakomicie się nadawały właśnie studia uniwersyteckie!) – choć może nie nabierali od tego jakiegoś moralnego pionu, w każdym razie nie aż tak, żeby tylko z tego powodu nie okradać swoich pracodawców – z całą pewnością wyrabiali w sobie głębokie poczucie grupowej solidarności. Nie mogło być inaczej, skoro przez tak długi czas zajmowali się wespół w zespół tak oderwanym od codziennego życia zajęciem jak studiowanie klasycznej greki! Więź, jaka między nimi powstała, sprawiła, że popierali się nawzajem. Łatwo też nabierali zaufania i nawiązywali podobne więzi z innymi absolwentami podobnie oderwanych od codziennego życia studiów. W krótkim czasie wszyscy „specjaliści od Indii” byli absolwentami tych kilku kolegiów w Oxfordzie i Cambridge, które potrzebne dla zdania egzaminu Kompanii curriculum oferowały. Kiedy więc zarząd nad Indiami przejęła Korona, nikt inny nie mógł objąć nowych rządowych posad… A że więź grupowa czyni cuda (nota bene dokładnie w tym samym celu powstała i dzięki tej samej potrzebie wiarygodności taki sukces odnosiła i odnosi w świecie anglosaskim… masoneria!), nie minęło nawet jedno pokolenie, a absolwenci tych samych kolegiów obsadzali też i wszystkie inne wydziały administracji rządowej. Uniwersytet jako kuźnia kadr dla przyszłej władzy istotny jest o tyle, że wytwarza silne związki emocjonalne między kolegami z roku oraz poczucie grupowej solidarności absolwentów tych samych kierunków czy uczelni. Widzimy to w praktyce. Nie znaczy nic w polskiej bankowości czy w Ministerstwie Finansów ten, kto nie ukończył SGH (a najpewniej jeszcze… SGPiS – czy dla młodszych Czytelników trzeba ten skrót rozwijać?). Nie zrobi kariery w sektorze węglowym nikt, kto nie ukończył krakowskiej AGH. I tak dalej, i temu podobne… Może ktoś z Państwa ma jakieś ciekawe przykłady podobnych gakubatsu (czyli „uczelnianych gangów” – jak to się nazywa w języku japońskim, najbardziej ze wszystkich mi znanych wyczulonym na tego rodzaju niuanse…). Oczywiście samo ukończenie konkretnej uczelni i kierunku automatycznie sukcesu życiowego nie daje. Trzeba jeszcze wódkę z kolegami pić. Dbać o emocjonalne związki. Inwestować w przyjaźnie. Do czego własnym, negatywnym przykładem zniechęcony gorąco Państwa studentów – jeśli się tu jacyś trafili – namawiam! Egzaminy mogą poczekać. Naprawdę, nie ma większego znaczenia, co umie lub czego nie umie absolwent SGH. To na pewno nie zdecyduje o jego przyszłej karierze. Zaś przyjaźń z przyszłym ministrem… Wypływają z tego logicznie dwa wnioski. Po pierwsze – naprawdę nie ma wielkiego znaczenia, czy polskie uczelnie kształcą na najwyższym światowym poziomie, czy zgoła wprost przeciwnie – jak niektórzy narzekają. Na potrzeby rekrutacji elity władzy mogą nie uczyć w ogóle niczego albo uczyć wypędzania złych mzimu. Co to ma w ogóle do rzeczy? Po drugie – ile jest takich szkół i kierunków, które rzeczywiście dają dostęp do władzy i luksusów, a ile takich, które dają nic nie warty papier i trzy lub pięć lat mniej lub bardziej słodkiego nieróbstwa? Bo, proszę Państwa, ja akurat miałem szansę i sam ją zmarnowałem. Gdybym częściej chodził na wódkę z kolegami ze stosunków międzynarodowych na UW, pewnie bym teraz o przetrwanie kolejnego miesiąca się nie martwił. Niestety, 99% owego bezmyślnego tłumu wypełniającego setki już teraz polskich uczelni wyższych, pijąc z kolegami wódkę, tylko sobie wątrobę w młodym wieku niszczy. Bo wszyscy absolwenci owych „Wyższych Szkół Przedsiębiorczości i Zarządzania” czy innych temu podobnych jak jeden mąż trafią do pośredniaka. Ich ciężko wywalczone dyplomy tylko będą im w życiu przeszkadzać, powodując dyskomfort wynikający z niespełnionych oczekiwań i rosnącej rozbieżności między marzeniami a rzeczywistością. Ukończenie marnej – tj. nie dającej kontaktów, prestiżu, możliwości – uczelni jest takim samym „luksusem dla ubogich” jak 40-metrowe mieszkanie w bloku udające rezydencję Carringtonów. Wszystko, co można potem ewentualnie robić, to tradycyjnie – a więc dzięki rodzinie i wcale niekoniecznie uczelnianym przyjaciołom – zatrudnić się np. w powiatowym urzędzie pracy. Albo w miejskim domu kultury. Niewielu bowiem znajdzie w sobie dość hartu ducha, aby ten nic nie warty papierek schować głęboko do szuflady i wziąć się do normalnej, produktywnej pracy fizycznej. Co nie jest dobrą wiadomością w kontekście czekającego nas kryzysu… Jacek Kobus
Nie odwołujemy Grabarczyka, za bardzo zasłużony
1. Taką decyzję podjął już parę dni temu Donald Tusk i w tej sytuacji zarówno klub PO jak i PSL będzie głosował przeciw wnioskowi o odwołanie Ministra Infrastruktury Cezarego Grabarczyka, niezależnie od tego ile jeszcze padnie merytorycznych argumentów uzasadniających taką decyzję. Rzeczywiście sporo ludzi w Polsce zastanawia się co ten minister przepraszam za słowo musiałby jeszcze spieprzyć, żeby Premier Tusk uznał, że nie nadaje się na ministra infrastruktury? Na jego obronę można przytoczyć chyba tylko fakt, że w tzw. gabinecie cieni przez 2 lata przygotowywał się do objęcia teki ministra sprawiedliwości ale Premier Tusk 3 lata temu zdecydował inaczej.
2. Argumentów za wotum nieufności dla Ministra Grabarczyka jest co niemiara. Dopełnieniem swoistej czary goryczy było to co działo się w ostatnich tygodniach na polskiej kolei. Skandal z nowym rozkładem jazdy wprowadzonym w ostatniej chwili spowodował blisko tygodniowy chaos na kolei. Później był paraliż spowodowany warunkami zimowymi tak jakby zima w Polsce pojawiała się niezwykle rzadko. Nowy rok kolej przywitała kolejnym skandalem związanym z kompletnym nieprzygotowaniem do poświątecznych powrotów naszych rodaków , jakby znowu zaskoczeniem była gwałtownie wzrastająca w tym okresie ilość pasażerów wszystkich rodzajów pociągów. Minister Grabarczyk po głębokim namyśle zdecydował o odwołaniu jednego z wiceministrów odpowiedzialnego za kolej, a nowo powołany następca ,odwołał jednego z prezesów jednej z 23 spółek kolejowych. Minister ponadto zapewnił, że już na święta Wielkanocne czyli na koniec kwietnia na kolei będzie lepiej. Prawda ,że oryginalnie.
3. Ale „zasług” Grabarczyka jest znacznie więcej. Na początku grudnia cała samorządowa Polska zatrzęsła się posadach po opublikowaniu programu redukcji budowy autostrad i dróg ekspresowych w latach 2011-2015. To Minister Grabarczyk poddał się dyktatowi Ministra Finansów , gwałtownego ograniczenia środków na budowę dróg w wyniku którego nie powstanie w zapowiadanym wcześniej czasie około 1000 km dróg krajowych w tym 42 dwóch obwodnic ważnych miejscowości. Ponieważ minister zarządził „udawane konsultacje „ , które miały trwać 3 tygodnie wliczając w to okres świąteczny, samorządowcy zarządzali nadzwyczajne posiedzenia rad gmin, powiatów i sejmików województw aby przyjmować uchwały protestujące przeciwko takim ograniczeniom inwestycji drogowych. Ogólnopolskie dzienniki zaroiły się od całostronicowych ogłoszeń w formie listów otwartych adresowanych do Premiera Tuska, finansowanych zarówno przez samorządowców jak i organizacje przedsiębiorców, w których podkreśla się znaczenie skreślonych inwestycji dla rozwoju poszczególnych regionów. Politycy po tych cięciach inwestycji drogowych, przypominają Premierowi wyborcze bilbordy Platformy w których osobiście namawiał „nie róbmy polityki, budujmy drogi” i sugerują zmianę tego hasła na „nie róbmy polityki, róbmy ludziom wodę z mózgu”.
4. Wreszcie działania Ministra Grabarczyka doprowadziły do totalnego chaosu w przedsiębiorstwie „ Poczta Polska”. Rada nadzorcza odwołała tam prezesa na początku grudnia i do tej pory nie powołano nawet osoby na pełniącego tą funkcję. Jeżeli tak można zarządzać przedsiębiorstwem, które zatrudnia blisko 100 tysięcy pracowników, jest w coraz gorszej sytuacji finansowej i czeka go za parę lat wystawienie na pełną konkurencję z udziałem podmiotów zagranicznych, to nic tylko ministrowi pogratulować odporności nerwowej.
5. Premier Tusk zdecydował się jednak nie odwoływać Ministra Grabarczyka bo ten ma inne ważne zasługi. Podczas ostatnich wyborów do gremiów kierowniczych Platformy zdecydował się Premierowi Tuskowi pomóc ograniczyć wpływy Marszałka Schetyny. Założył więc tzw. spółdzielnię złożoną z szefów Platformy w kilku województwach i doprowadził do tego, że w gremiach kierowniczych Platformy zdecydowaną większość stanowią ludzie Tuska, a nie Schetyny.
Premier jest mu za to niewymownie wdzięczny i nawet jeżeli Grabarczyk zawalił zarządzanie resortem infrastruktury to zostanie mu to darowane. Zasługi na polu politycznym są dla Premiera Tuska po prostu cenniejsze.
Zbigniew Kuźmiuk
DYWERSYFIKACJA Podstawą sprawnego funkcjonowania Sektora Energetycznego w warunkach pokoju jak i w wypadku zagrożenia wojennego jest DYWERSYFIKACJA. Doskonałym polem działania w tej kwestii jest tak zwana „mała energetyka” tj. elektrociepłownie i ciepłownie miejskie. Ze względów klimatycznych Władze zobowiązane są zabezpieczyć swoich obywateli w okresie zimowym w ciepło. Do tego celu w ramach szeroko pojętego Sektora Energetycznego jest CIEPŁOWNICTWO, wzorcowo rozwinięte na terenie całego naszego Kraju. Prawie w każdym mieście są Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej działające jako ciepłownie lub elektrociepłownie. Na zachodzie Europy tego typu zakłady opalane paliwem stałym zostały zamienione z górą 25 lat na małe przy osiedlowe zakłady opalane gazem ziemnym lub olejem opałowym. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zabezpieczają one w ciepło mieszkańców w sposób efektywny i zgody z tendencjami UE. Traktując sprawę pobieżnie, wydaje się, iż jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji ze względu na zobowiązania międzynarodowe począwszy od Protokołu z Kioto a kończąc na dyrektywach obowiązujących nasz Kraj jako członka UE. Nasz Zespół autorski, opracował szereg patentów chronionych w UP RP, stanowiących elementy Technologii rozwiązujących:
1. problemy szkodliwych emisji;
2. modernizację starego typu ciepłowni;
3. adaptację kilkunastu istniejących ciepłowni do Termicznego Przetwarzania Odpadów- TPO;
4. problem gazyfikacji;
5. dywersyfikacji Sektora Energetycznego;
6. obniżenie kosztów instalacji sekwestracji CO2;
Gazyfikacja paliwa stałego: Problem gazyfikacji został szczegółowo rozpracowany w ubiegłym stuleciu począwszy od małych kolumienek produkujących „Holzgas” dla pojazdów samochodowych do dużych reaktorów produkujących „syngas”(gaz syntezowy), będący źródłem komponentów do produkcji nowoczesnych paliw płynnych. Technologia oparta na piecu obrotowym „SPINA” (Zgłoszenie do UP RP) spełnia warunki adaptacji starego typu kotłowni do:
a) ograniczenia szkodliwych emisji, spełniając warunki dopuszczalnych norm uzyskując:
- sprawność powyżej 52%,
- skuteczność odsiarczania 99%,
- odazotowania spalin 90%,
- maksymalne ograniczenie emisji metali ciężkich do atmosfery,
- likwidację dioksyn i furanów,
- usuwanie-przekształcanie CO2 w 95%,
b) termicznego przetwarzania odpadów TPO,
c) gazyfikacji spalanego materiału (węgla lub odpadów),
d) spalania lub sprzedaży wyprodukowanego gazu syntezowego,
W tym miejscu należy z całą mocą podkreślić i zwrócić uwagę na niebezpieczeństwo gazyfikacji węgla w złożu! Pomijając wielkość niezbędnych środków do uruchomienia instalacji, często powołując się na opracowania publikacji branżowych, osiągnięć w RPA, USA, itp., pomija się zagrożenia i katastrofy, które już nastąpiły. Np. w USA ewakuowano całe miasto! (miasto Centralia znajduje się w hrabstwie Columbia w stanie Pensylwanii, w Stanach Zjednoczonych. Złoże pali się od maja 1962 roku a pożar potrwa jeszcze co najmniej 250 lat). W naszych złożach nie tylko w kopalniach tzw. gazowych, ale po przekroczeniu głębokości 1000 metrów mamy do czynienia z metanem w bardzo dużych ilościach, stąd trudno przewidzieć efekt gazyfikacji w złożu. Dywersyfikacja produkcji energii elektrycznej i komponentów paliw płynnych: Omawiane zakłady cieplne stanowią ogromny potencjał energetyczny w zakresie:
1. produkcji energii elektrycznej;
2. produkcji gazu syntezowego, stanowiącego źródło:
a) palnego materiału, produkującego „czystą energię”;
b) komponentów do nowoczesnych paliw płynnych;
Obowiązujące Dyrektywy UE w pełni sprzyjają rozwinięciu przedstawionych propozycji w skali całego Kraju, „zmuszając” ciepłowników do wdrożeń instalacji BAT (ang. Best Available Techniques-Najlepsze Dostępne Techniki). Spalając odnawialne nośniki energii np. odpady lub produkując „zieloną energię”, każdy zakład uprawniony jest obligatoryjnie do produkcji energii elektrycznej, natomiast PSE zobowiązane są do zakupienia tejże energii po preferencyjnych cenach. Realizując zasygnalizowany Program dochodzimy do DYWERSYFIKACJI Sektora Energetycznego w Polsce. Odrębną kwestią jest jednak zainteresowanie decydentów tym tematem. Janusz Nestor
Cud gospodarczy w Polsce 2008 - 2011 (ekspertom ku przestrodze...) Tytuł, choć tak wygląda przy pierwszym spojrzeniu, nie jest żadną tam sensacyjną zapowiedzią konsekwentnie fachowego brnięcia naszego kraju w jakże miłe realia „zielonej wyspy” zadziwiającej swą pozytywna odmiennością chylący się do upadku uporządkowany od setek lat „stary świat”. Jest, co pewnie nie zdziwi zbyt wielu, kpiną z walających się tu i owdzie skrawków tamtej, upadłej już propagandy. Nadto ma dla mnie znaczenie sentymentalne. O tym właśnie będzie ten tekst. I o tym też również jak to mi się czasem zdaje wyprzedzać czas swymi przemyśleniami. Taki kawałek mnie wcielony w rosemanna- samochwałę. Zainspirował mnie komentarz kolegi andera spod mojego poprzedniego tekstu. Przytaczam go w całości: „Nie wiem, czy ma Pan takie same odczucie jak ja: gdy PO obejmowało władzę, ileż to było mowy o jej profesjonalizmie, że wreszcie nieudaczników zastąpią prawdziwi fachowcy itp itd... To śmieszne, ale dzisiaj w gospodarczych audycjach TOK Fm, w tvn cnbc business czy innych programach o tematyce gospodarczej, od kilku miesięcy widać, jak wszystkim puszczają nerwy, bo wyraźnie widać, że PKP czy OFE to tylko czubek góry lodowej. A ofensywa legislacyjna? Przecież premier przeniósł sie po to do sejmu... Swoją drogą, jeszcze tam urzęduje? Pytam, bo nie wiem, jakoś i ta sprawa sie rozmyła... Konkluzja moja jest taka: gdzie ci fachowcy? Gdzie ci profesjonaliści? Pozdrawiam”* Anderowi oczywiście odpowiedziałem ale warto do tego jeszcze wrócić sięgając do wspomnień, z których jakoś dotąd nikomu się nie zwierzałem. W Salonie24 pisać zacząłem zainspirowany filmem „Trzech kumpli” a jeszcze bardziej poświęconą mu rozmową z Ewą Milewicz i Lilianą Sonik (jej wypowiedziami przede wszystkim) w TVN24. Było to (ten mój debiut) dokładnie28 czerwca 2008 r. o godzinie 08:35:36. Ale tak naprawdę nie był to mój debiut w blogosferze. Jakieś pół roku wcześniej (nie pamiętam dokładnie kiedy), niezbyt długo po wyborczym sukcesie Platformy Obywatelskiej założyłem w serwisie „Onet” swego pierwszego, nie istniejącego już dziś po uprzednim porzuceniu, bloga. Nazywał się niemal dokładnie tak jak zatytułowany jest ten mój tekst. Bez zaznaczenia cezury czasowej. „Cud gospodarczy w Polsce” nie wziął się rzecz jasna z żadnego przekonania o jakiejś wyjątkowej w skali naszych dziejów choćby ostatniego 20- lecia kompetencji obejmującej właśnie władzę ekipy. Wręcz przeciwnie! Nie miałem najmniejszych złudzeń jak się skończy to publiczne obnoszenie z „niezmierzonymi zasobami” świetnego prawa, ukrytymi na wypadek objęcia rządów. I w tym celu zresztą, by dzielić się mym przekonaniem z innymi, zdecydowałem się publikować moje przemyślenia. A że nie było z kim się dzielić stąd piszę o historii już zamkniętej… Jak się skończyło wspomniane wyżej publiczne obnoszenie z tymi „niezmierzonymi zasobami” dowiedzieliśmy się właściwie niemal natychmiast. Przy okazji kolejnych aktów prawnych wpuszczanych do legislacyjnej maszynki wprost z szuflad… odziedziczonych po poprzednikach! Ja nie bardzo pojmuję czemu wspomniani „eksperci” z TOK Fm czy TVN czekali ze swymi lękami o stan naszej ekonomii, naszych portfeli oraz o naszą przyszłość całe trzy lata. Gdyby byli poważnymi ekspertami, gdyby poważnie podchodzili do żmudnego obowiązku bycia ekspertami albo gdyby poważnie śledzili to, co dzieje się na niwie, na której przyszło im być ekspertami, bez trudu zauważyliby to, co ja zauważyłem… bez trudu. Takiego poważnego (abstrahując od tego jak poważnymi ekspertami może dysponować czy to TOK fm czy TVN acz nie przesądzam w tym momencie, że bardzo czy nie bardzo poważnymi) eksperta, który na poważnie bierze to, co mówią ci, których ma zamiar oceniać i recenzować, tknąć od razu powinno jedno. To, że po tygodniach mieszania z wszelkim możliwym błotem swoich poprzedników taki mieszający nie ma wstydu by ich projekty prezentować jako swoje. Jako te, które wyjął ze swych przepastnych, nie zamykających się od zwałów zapisanego mądrościami papieru szuflad. Taki ekspert, przytłoczony wcześniej zarówno bezmiarem zarzutów jak też bezlikiem zapowiedzi w tym właśnie momencie powinien z miejsca przejść jakąś duchową przemianę. Coś, co fizycznie powinno przypominać zachodzącą u niektórych gadów, głownie węży, zmianę skóry zwaną wylinką. Zaraz po odkryciu jak bardzo został wywiedziony na manowce obietnicami przez tych, którym kibicował (bo, przyznajmy to uczciwie, eksperci z TOK fm i TVN kibicowali…) ze skóry pełnego nadziei fana powinien wejść w powłokę bezwzględnego „kibola” ekipy przeciwnej. Z takiej eksperckiej a więc najbardziej świadomej z możliwych złości wywołanej tym pierwszym ale w końcu fundamentalnym oszustwem. Jak by na nie nie patrzeć „oszustwem założycielskim” nowej ekipy. Tak się nie stało. I to, wbrew mojemu poprzedniemu zamiarowi a i temu, co wyżej napisałem, było jednak jakimś tam „cudem gospodarczym w Polsce” osiągniętym przez obecną ekipę. Cudem nagłej, masowej ślepoty eksperckiego grona z kręgów bliskich mediom w rodzaju właśnie TOK fm i TVN. I gdyby ów cud masowego oślepnięcia przeróżnych stowarzyszonych z TOK fmi TVN-em ekspertów utrzymał się jeszcze przez te konieczne dla naszych "cudotwórców" kilka miesięcy to nie pozostawało by nic innego tylko bić brawo naszym szanownym eksploratorom cudzych szuflad pełnych ustaw. Ale niestety tak się ułożyło, że nastąpił następny „Cud gospodarczy w Polsce” i nasi kompetentni ślepcy nagle przejrzeli na oczy. A jak przejrzeli i ujrzeli to włosy im na głowie dęba stanęły. Widać tak to działa, że cuda jak już się pojawiają to w jakiejś tam dłuższej perspektywie parami. Znosząc się wzajemnie. Przy tej opisanej wyżej parze takim obiektywnie najcenniejszym jest cud trzeci. Ten mianowicie, który tyczy się tak zwanego „tajmingu” zamykającego sukcesywne pojawianie się cudów tworzących wspomnianą wcześniej parę. Wszak mogło być tak, że eksperci wzrok i jasność myślenia mogli odzyskać na przykład w połowie grudnia tego roku. W okolicznościach kolejnej „legislacyjnej powodzi” zalewającej nas za przyczyną speców od otwierania szuflad gdy pojawia się taka konieczność. Właściwie, zamiast subtelnej kpiny z „przenikliwości” i fachowości ekspertów z TOK fm i TVN mógłbym ich potraktować tak, jak na to zasługują jeśli chce się ich traktować z należną ekspertom, brutalną powagą. Na ich fachowości nie powinno się zostawiać ni jednej suchej nitki. Za te „jedne okienka”, „przyjazne państwa” i wszystkie inne łykane przez nich jak przez jakie tresowane pelikany monstrualne balony wypuszczane co jakiś czas bez żadnej konkretnej treści wewnątrz. Ale co tam. Wole ich potraktować tak, jak traktuje się syna marnotrawnego, który po latach zaślepienia wraca tam, skąd lepiej i prawdziwiej widać. Niech więc starczy ta delikatna kpina, do której się ograniczyłem :)
http://rosemann.salon24.pl/265208,bo-sie-moze-skonczyc-zle-o-wladzy-ktora#comment_3768972
Adam Wnorowski
Szpieg czy dyplomata? Tomasz Turowski zrezygnował z funkcji kierownika wydziału politycznego ambasady RP w Moskwie. Minister Radosław Sikorski dymisję przyjął. Turowski od lutego ubiegłego roku odpowiadał w ministerstwie spraw zagranicznych za przygotowanie wizyt premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego w Smoleńsku. Podczas katastrofy polskiego Tupolewa 10 kwietnia był obecny na lotnisku Siewiernyj. Okazuje się jednak, że w przeszłości tego wysokiego urzędnika MSZ znaleźć można wiele faktów, które każą się zastanawiać nad doborem współpracowników przez ministra Sikorskiego. Sprawą Turowskiego zainteresował się Cezary Gmyz, który prześledził biografię wpływowego dziś i szanowanego dyplomaty, wymienianego jako żelazny kandydat na ambasadora RP w Watykanie.
Zdolny i ceniony Pierwsze informacje na temat działalności Turowskiego pochodzą z okresu jego studiów – studiował rusycystykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, dziś Akademia Pedagogiczna. Już wówczas został zwerbowany do pracy w Wydziale XIV Departamentu I, stając się jednym z najbardziej zakonspirowanych w elicie peerelowskich szpiegów. Pracownicy Wydziału XIV wyjeżdżali za granicę jako tzw. nielegałowie; ze względów operacyjnych posługiwali się własnymi kanałami informacyjnymi, niezależnymi od zagranicznych struktur wywiadu, którego rezydenci nie znali nawet ich tożsamości.
Jezuita – niedoszły W roku 1975 Turowski został przyjęty do nowicjatu jezuitów w Rzymie. Tam trafił pod skrzydła o. Antoniego Mruka, który na ów czas był najbardziej wpływowym Polakiem w Stolicy Apostolskiej, a co istotniejsze także szefem Asystencji Słowiańskiej generała jezuitów. O. Mruk biorąc ze względu na dobrą znajomość rosyjskiego, jaką posiadał Turowski, zlecał mu tłumaczenia i dopuszczał do poufnych dokumentów Asystencji. Już wówczas Turowski funkcjonował jako źródło o numerze 9596. Z biegiem czasu Turowski nawiązał także współpracę z jezuickimi ośrodkami we Francji, gdzie miał zdobywać wiedzę o Związku Radzieckim. Tymczasem jednak zajmował się tam działalnością wywiadowczą i werbunkiem. Przed końcem dziesięcioletniego nowicjatu Turowski zrezygnował ze święceń, co zostało w kręgach kościelnych przyjęte ze zrozumieniem. Odchodząc, były nowicjusz zachował dobre kontakty, które miały mu się przydać w przyszłości.
Dyplomata III RP Niewiele wiadomo o jego działalności w drugiej połowie lat 80. i na początku 90. Według danych paszportowych Turowski wiele podróżował wówczas do Rosji. W roku 1993 rozpoczął pracę w ministerstwie spraw zagranicznych, gdzie w departamencie Europa II zajmował się problematyką wschodnioeuropejską. Karierę w tym departamencie zakończył na szczeblu wicedyrektora. W latach 1996-2001 pracował w ambasadzie RP w Moskwie, gdzie był radcą, a następnie ministrem pełnomocnym. Potem został mianowany ambasadorem na Kubie, a za jego kandydaturą opowiadał się zdecydowanie ówczesny minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski, powołując się na dobre opinie o nim nieoficjalnie wyrażane przez Rosjan.
Architekt pojednania Rzeczpospolita podaje, że Turowski stał się bliskim współpracownikiem obecnego szefa MSZ Radosława Sikorskiego, który poruczył mu działania związane ze zbliżeniem w stosunkach polsko-rosyjskich. Przygotowanie wizyt premiera i prezydenta na obchodach smoleńskich było tylko jednym z zadań, jakie przed nim postawiono. Zajmował się on także projektem, którego celem było doprowadzenie do podpisania przez episkopat Polski i patriarchat moskiewski wspólnego dokumentu dotyczącego polsko-rosyjskiego pojednania.
Epilog Sprawą Turowskiego jest zaskoczone ministerstwo spraw zagranicznych. Jego urzędnicy zdają się nie mieć pojęcia o przeszłości osoby zajmującej się sprawami mającymi istotne znaczenie dla polskiej polityki wschodniej. Wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego wobec byłego ambasadora na Kubie skierował do sądu Instytut Pamięci Narodowej. Jeśli sąd stwierdzi, że Turowski skłamał w oświadczeniu lustracyjnym, utraci prawo do zajmowania stanowisk publicznych. szytz Goniec.com
06 stycznia 2011 "Nie da się dłonią zasłonić Słońca".. (przysłowie chińskie) No nie da się, choćby ktoś bardzo chciał.. Tak jak chce pan premier Donald Tusk w sprawie ubezpieczeń. Mamy już trzy filary ubezpieczeniowe, przydałby się czwarty. Najlepiej- z punktu widzenia socjalistów- przymusowy. Tak jak pierwsze dwa, ale trzeci jest dobrowolny. Na razie. Socjalizm budowany w Polsce od roku 1918- też jest przymusowy. .Nie można się z niego wypisać, jakby ktoś chciał. Można wyjechać, do innego socjalizmu, zwanego dzisiaj państwem opiekuńczym.. Co prawda głównie się ono opiekuje biurokracją, ale marnotrawstwo idzie wielotorowo.. Państwo socjalistyczne rozdaje karty, pardon - oczywiście pieniądze, fiducjarne, czyli papierowe, bo tych może sobie dodrukować tak naprawdę do woli.. Och, gdyby pieniądz był oparty na złocie- to co innego. Nie dałoby się okradać całych narodów.. Bo jak tu dodrukować złota? Można je oczywiście zrobić z wolframu. To znaczy wolfram pooblewać złotem i sprzedać go na przykład Chińczykom. Okazuje się, że złoto z wolframu też da się zrobić- jeśli oczywiście się tego chce.. Tak jak wypłukiwać pieniądz fiducjarny z powietrza.. W każdym razie pan premier Donald Tusk agituje, żeby „ obywatele” zapisywali się do III filara ubezpieczeniowego, nawet obmyślił już jakieś ulgi, żeby- myślący o swojej emeryturze „ obywatele”- oddali resztę swoich pieniędzy państwu, a socjalistyczne państwo już będzie wiedziało co z tymi pieniędzmi zrobić, tak jak zrobiło z I i II filarem.. Oczywiście okrągłostołowy stół magdalenkowy powinien jak najbardziej stać na czterech nogach.. Nogach ubezpieczeniowych, bo giba się na dwóch dwóch, dodatkowo na trzecim.. Dwa pierwsze są przymusowe, bo żeby spełniały swoją rolę w interesie biurokracji, muszą być przymusowe, a trzeci jest dobrowolny- i on ma się najlepiej.. Ale jak rząd zacznie wprowadzać ulgi dla” obywateli” III flara ,to zacznie się zamęt, który skończy się przymusem trzymania tam pieniędzy, a wtedy do akcji wkroczy rząd i powie:” Jestem z rządu i przeszedłem ci pomóc”, przed czym przestrzegał obywateli amerykańskich sam Ronald Regan.. I jak pomoże? Ano doprowadzi do bankructwa, tak jak doprowadził I filar czyli Zakład Upokorzeń Społecznych i II filar, czyli Otwarte Fundusze Emerytalne.. Reforma profesora Jerzego Buzka, człowieka charyzmatycznego i jednocześnie premiera polegała w 1999 roku na wyprowadzeniu z państwowego ZUS-u 100 miliardów złotych, a naprawdę papierowych pieniędzy i przekazaniu tych pieniędzy w pacht prywatnym firmom, żeby te ciągnęły z tej góry pieniędzy pożytki. Góra z górą się nie zejdzie, ale pan profesor Góra, bezpośredni autor’ Reformy” z górą pieniędzy jak najbardziej.. No i pani Lewicka, które do tej pory ciągnie pożytki nadzorując całą tę” reformę”.. Gdzie dwóch się bije, korzysta zawsze dentysta, a tu skorzystali wszyscy- to znaczy twórcy” reformy” i ci którzy tę reformę realizują.. Oprócz ma się rozumieć wkładających swoje pieniądze do” reformy „obywateli”, którzy” zrobieni na szaro i agitowani, żeby przenosili swoje pieniądze do II filara- wygląda na to- zostali wystrychnięci na dudka.. Skąd wiem? Ano w ubiegłym roku, po dziesięciu latach oszczędzania w II filarze przymusowo, tak jak przymusowo oszczędzamy w I filarze, jedna ofiara tego systemu, jakaś przemiła pani- dostała emeryturę.. Coś około 36 złotych (???) Bo resztę pieniędzy pochłonęły koszty utrzymania drugiego filara, a te- według różnych źródeł- kształtowały się na poziomie od 10 do 15 miliardów złotych rocznie(!!!). No i wielkie wpadki giełdowe drugiego filara.. O ile pamiętam- w ubiegłym roku firmy zarządzające drugim filarem w pierwszym kwartale straciły coś około 28 miliardów złotych, a w pierwszym kwartale, jeszcze poprzedniego roku kalendarzowego, według kalendarza gregoriańskiego straciły- coś około 38 miliardów złotych, a tak naprawdę papierowych złotych.. a nie swoich, tylko tych, którzy zawierzyli, premierowi profesorowi w jednym- panu Jerzemu Buzkowi, że reforma się powiedzie, co ja piszę- reforma się powiodła. To znaczy pieniądze zniknęły.. Gdyby nie pompowanie dodatkowego pieniądza fiducjarnego z papierowego ZUS-u- do papierowego II filara- już dawno reformy byłby koniec, ale pompowanie trwa w najlepsze, firmy pobierają wynagrodzenia za… głownie kupowanie obligacji od rządu i wszystko jest ok...! Jakby uczestnicy drugiego filara, gdyby oddano im ich pieniądze, sami nie mogli sobie kupić obligacji rządowych na 7% czy ile tam rząd by im dał, to znaczy oprocentowanie dostaliby ze swoich własnych pieniędzy, bo przecież żaden rząd na świecie nie ma żadnych pieniędzy, oprócz tych, które odbierze” obywatelom” pod przymusem. Odsetki więc każdy zapłaci sobie sam, tylko przy pomocy rządu, który pieniądze odbierze wszystkim, nawet tym, którzy obligacji nie zakupili.. Według pomysłu nieśmiertelnego Nikodema Dyzmy, duchowego przywódcy socjalizmu obligacyjnego. Chwała ci Dołęgo -Mostowiczu, który socjalizm przedwojenny dobrze opisałeś, ale jako rzecz publiczna trafiła pod strzechy umysłów kontynuatorów tego wariactwa.. W drugim filarze zamiast pieniędzy mają głównie obligacje rządowe, które lada moment mogą się okazać stertą nikomu do niczego niepotrzebnych papierów wartych tyle ile farba, którą zostały te papiery zadrukowane.. Nie wiem tylko, czy mamy w złotych sztabach jeszcze złoto, czy może już tylko wolfram pozłacany.. Tego nie wiem, ale możemy się wkrótce dowiedzieć, jak Polska nabierze tyle wody, że oficerowie ideologiczni i różni pożyteczni idioci będą rozglądać się za kasą okrętową, co by im się przydała po ucieczce z tonącego okrętu, który sami wprowadzili na skały. .Szczurzy twórcy obligacji i całego tego zadłużeniowego sytemu nie pójdą na dno.. Pójdziemy my! A potem szukaj wiatru w polu.. Ile nakazów europejskiego aresztowanie będzie trzeba wystawić? Jeśli sprawdzi się ministerialna plotka hucząca po Ministerstwie Finansów, że pan Jacek Vincent Rostowski, pracujący wcześniej na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie finansowanym przez wielkiego światowego spekulanta, pana G. Sorosa- to pierwszy nakaz aresztowanie i to europejski będzie trzeba wysłać właśnie za nim, bo zadłużył nas w ciągu ostatnich trzech lat na ponad 240 miliardów złotych, i po podliczeniu wszystkich długów, które są podstawą socjalizmu zadłużeniowego, płacimy blisko 40 miliardów złotych samych odsetek.(???) Suma niebotyczna i przerażająca.. I różni „ analitycy”, pracujący na odcinkach propagandy sukcesu wmawiają nam, że to nic takiego.. . To samo nasze władze chcą zdobić z Białorusią, która opiera się operacjom na otwartych finansach w ramach społeczeństwa otwartego, forsowanego przez pana G. Sorosa, zwolennika społeczeństwa otwartego i jego pomocnika - w Polsce - pana Jacka Vincenta Rostowskiego.. Ja tego nie życzę Białorusinom.. Mają jeszcze Łukaszenkę
Wiele ciekawy rzeczy przed nami, bo nawet pan minister Boni, doradca od niczego, też podobno na biurku premiera położył pismo o swojej dymisji..(???) Czy premier dymisję przyjmie czy też nie – to zupełnie inna sporawa.. Pan Michał Boni sprawdził się w poprzedniej komunie jako agent służby bezpieczeństwa, do czego się przyznał i przeprosił- ale nie daje sobie widocznie rady ze sprawami państwa. Bo powiedzmy sobie szczerze: co innego pisać donosy na kolegów, a co innego poważnie traktować państwo polskie! To są dwie różne sprawy.. Co innego także jak minister Radosław Sikorki, obecnie w Platformie Obywatelskiej, wcześniej związany z Prawem i Sprawiedliwością , który zakupił 76 foteli po 10 tys. złotych każdy i kilkadziesiąt termosów do kawy po 8 tysięcy złotych papierowych każdy - do użytku Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a co innego całość finansów państwa..? W każdym razie rację jak zwykle miał Mikołaj Rej pisząc, że:” Bo zawżdy ci więcej jedzą, który bliżej misy siedzą”.. No i usadawiają się tej misy jak najbliżej.. Ps. Jakiś czas temu wysokiej rangi urzędnik północnokoreański i państwowy o nazwisku Pak Nam Gi , szef wydziału finansowego i planowania rządzącej demokratycznej Partii Pracy Korei– o czym poinformowały południowokoreańskie media- który inicjował reformy, które zrujnowały północnokoreańską gospodarkę został rozstrzelany.. Kim Dzong Il kazał go rozstrzelać, bo jaką karę dać komuś za zrujnowanie gospodarki i losu milionów ludzi.. Tam jednak kara śmieci jest wykonywana.. Nie przypominam tego faktu dlatego, że jestem złośliwy.. Przypominam, bo historia lubi się powtarzać. No i jest nauczycielką życia. WJR
Święto odzyskane po pół wieku Uroczystość Objawienia Pańskiego dniem wolnym od pracy W tym roku po pięćdziesięcioletniej przerwie wraca należna ranga uroczystości Objawienia Pańskiego, zwanej popularnie świętem Trzech Króli. Obchodzić ją będziemy jako dzień wolny od pracy. Tym samym Polska, choć dopiero po ponad 20 latach od odzyskania wolności, pokonała kolejną z represji, jaką niegdyś system socjalistyczny wymierzył w nasz katolicki Naród.
Odebranie uroczystości Objawienia Pańskiego statusu dnia wolnego od pracy było jedną z odsłon walki systemu totalitarnego z religią. Nastąpiło to po umocnieniu się władzy komunistycznej, gdy decyzją I sekretarza PZPR Władysława Gomułki przeforsowano ustawę z 10 listopada 1960 r., która w wymiarze państwowym zlikwidowała to święto. W 1961 r. 6 stycznia był już dniem roboczym. Wydarzenie zbiegło się w czasie z wyrzuceniem katechezy ze szkół, walką z obecnością krzyży w miejscach publicznych, aresztowaniami i oskarżeniami biskupów o działania wymierzone w system socjalistyczny. W taki sposób próbowano upokorzyć katolików. Uroczystość Objawienia Pańskiego była dotychczas jedynym nakazanym świętem kościelnym, któremu nie towarzyszył dzień wolny od pracy. Stwarzało to szereg trudności ludziom wierzącym, aby pogodzić obowiązek uczestnictwa we Mszy św. w tym dniu z pracą. Tym bardziej zadziwiający był opór, jaki po latach napotkała inicjatywa obywatelska, która zakończyła się zebraniem ponad miliona podpisów Polaków domagających się przywrócenia należnej rangi tej uroczystości. Tym razem swoje weto zgłaszał inny “totalitaryzm”, którego rzecznicy – ekonomiści, tłumaczyli, jak wielkie straty poniesie rodzima gospodarka, gdy kolejny dzień będzie wolny od pracy. Przemilczano zupełnie fakt, że Objawienie Pańskie przyjmuje od lat świąteczny charakter w dziewięciu krajach Unii Europejskiej, m.in. w: Niemczech, Grecji, Hiszpanii, we Włoszech, Austrii, a co interesujące, także w krajach protestanckich: w Szwecji i Finlandii. Dobrze się stało, że parlamentarzyści ostatecznie nie ulegli presji. Dzięki temu w tym roku po raz pierwszy po długiej przerwie będziemy mogli, już w spokoju, bez dylematów sumienia, zatrzymać się razem z Mędrcami przy nowo narodzonym Królu i oddać Mu hołd. Długoletnie pomniejszanie rangi Epifanii pozostawiło po sobie jednak dość spore spustoszenie duchowe. Nie mamy problemu z uzasadnieniem rangi i sposobów świętowania Bożego Narodzenia, Wielkanocy. Wpisane są one bardzo mocno w tradycję, poprzedzone przygotowaniem duchowym. Uroczystość Trzech Króli musi na nowo “narodzić” się w nas. Konieczna jest pogłębiona refleksja, która pomoże przywrócić należny jej blask. Taki cel postawili sobie pasterze Kościoła w Polsce, adresując do wiernych list, który był czytany w kościołach w minioną niedzielę. Przypomniano w nim, że Objawienie Pańskie od początku było przeżywane jako jedno z najważniejszych wydarzeń zbawczych (był czas, że przygotowywano się do niego bardzo skrupulatnie przez post, który zaczynał się 11 listopada we wspomnienie św. Marcina i trwał, z przerwami na dni wolne od ascezy, tj. soboty i niedziele, 40 dni. Z czasem, po “wybiciu” się w liturgii na pierwszy plan Bożego Narodzenia, przekształcił się on w Adwent). Było uroczyście obchodzone już od IV wieku. W Mędrcach przybywających z darami do stajenki betlejemskiej Kościół od początku widział siebie jako rodzinę ludzką, której przedstawiciele przychodzą z rożnych krańców świata, aby oddać pokłon Dziecięciu. W ten sposób publicznie zostało potwierdzone Jego bóstwo, zaś złożone dary określiły istotę Jego posłannictwa. Uroczystość w pełny sposób odsłania prawdę o Jezusie, Synu Boga, Odkupicielu człowieka, który został posłany do wszystkich ludzi. Jest to zatem dzień, w którym zostaje wyakcentowany uniwersalizm Wcielenia, osiągający swoje apogeum w dziele Odkupienia, Misterium Krzyża i w Zmartwychwstaniu, obdarowaniu łaską zbawienia wszystkich ludzi. Tradycja nakazuje nam dziś znaczyć drzwi domów literami K+M+B+2011. Tego znaku nie można traktować w kategoriach magicznych. Jest on wyznaniem wiary mieszkańców sygnowanego mieszkania, wyraża ich wolę opowiedzenia się za Jezusem Chrystusem i odwołaniem do Jego zbawczej mocy. Co zrobimy 6 stycznia? Jak zaplanujemy “nowe” święto? Czy zmęczeni sylwestrem postaramy się o wolny piątek i potraktujemy dzień jako część długiego weekendu, czy raczej spróbujemy zatrzymać się, aby razem z Mędrcami pokłonić się Dziecięciu, spojrzeć z innej strony na betlejemski cud? Teraz decyzja zależy już tylko od nas.
ks. Paweł Siedlanowski
POWRÓT TRZECH KRÓLI Święto Objawienia Pańskiego, zwane także w Polsce świętem Trzech Króli, obchodzone 6 stycznia, jest jednym z najważniejszych świąt i należy do pierwszych ustanowionych przez Kościół. Dzień wolny w to święto zniósł w 1960 r. Władysław Gomułka. Po dokładnie 50 latach święto to wraca do nas w swojej całej pełni.
Trzej Królowie w tradycji chrześcijańskiej to trzej Mędrcy ze Wschodu (magowie, kapłani bądź astrologowie), którzy udali się do Betlejem, aby oddać pokłon narodzonemu Jezusowi. Biblia nie wymienia ich imion; w zachodnim chrześcijaństwie popularny jest jednak pogląd, że ich imiona to Kacper, Melchior i Baltazar. Pamiątką tej historii jest liturgia uroczystości Objawienia Pańskiego, w Polsce nazywana też świętem Trzech Króli. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa wyznaczała ona początek roku liturgicznego. W niektórych regionach Polski czas pomiędzy Bożym Narodzeniem a świętem Trzech Króli był uważany za tak bardzo święty, że powstrzymywano się w tym czasie od ciężkich prac. Święto Objawienia Pańskiego w kościele wschodnim znane jest już w III w., natomiast w kościele obrządku zachodniego obchodzimy je od schyłku IV w. Kościół wschodni łączył uroczystość Trzech Króli z Bożym Narodzeniem, obchodzonym jednocześnie jako uroczystość Epifanii, czyli zjawienia się Boga na ziemi w tajemnicy wcielenia. Natomiast w kościele rzymskim Trzech Króli jest świętem niezależnym od Bożego Narodzenia. Opis pokłonu Trzech Króli znajduje się w Ewangelii św. Mateusza (Mt 2, 1-12). Ma swoją symbolikę: jest pokłonem świata pogan, i ludzi w ogóle, przed Bogiem Wcielonym. Wśród takiej rodziny ludzkiej narodził się Chrystus ze swą zbawczą misją, a ona w swych przedstawicielach przybyła z różnych stron, aby złożyć mu hołd. Dlatego w tradycji chrześcijańskiej jeden z magów jest czarnoskóry (od XIV w.). Uniwersalność zbawienia, ponad wszelkimi podziałami, zaakcentowana jest poprzez samą nazwę święta, jego wysoką rangę w kościele oraz wszystkie teksty liturgii tego dnia. Ewangeliczna historia Trzech Króli opowiada o trzech cudzoziemcach, którzy, wiedzeni gwiazdą, wyruszyli w drogę do Betlejem, które wyznaczyli jako miejsce narodzin na podstawie proroctwa w Księdze Micheasza (Mi 5, 1), aby złożyć pokłon narodzonemu królowi żydowskiemu. Po drodze wstąpili na dwór Heroda. Ten, usłyszawszy nowinę, w narodzonym upatrywał rywala. Mędrcy, odnalazłszy stajenkę betlejemską, ofiarowali Dzieciątku Jezus, swoje dary, które należały wówczas do najcenniejszych: mirrę, złoto i kadzidło. Następnie otrzymawszy podczas snu wskazówkę, aby nie wracali do Heroda, trzej pielgrzymi wyruszyli z powrotem do swych krajów inną drogą. Zwyczaj święcenia tego dnia złota i kadzidła wykształcił się na przełomie wieków XV i XVI. Poświęcanym kadzidłem, którym była żywica z jałowca, okadzano domy i obejście, co miało zabezpieczyć je przed chorobami i nieszczęściami. Znany był też zwyczaj chodzenia dzieci z gwiazdą, które pukając do domów, otrzymywały rogale, zwane "szczodrakami". Śpiewano przy tym kolędy o Trzech Królach. Przed kościołami stały stragany, sprzedawano kadzidło i kredę. Od XVIII w. upowszechnił się także zwyczaj święcenia kredy, którą zwyczajowo w święto Trzech Króli na drzwiach wejściowych w domach katolickich pisano litery: K+M+B+ oraz datę bieżącego roku. Zwyczaj ten, znany również w czasach obecnych, jest błędną interpretacją łacińskiej inskrypcji CMB Christus Mansionem Benedicat ("Niech Chrystus błogosławi temu domowi"), choć św. Augustyn tłumaczy je jako Christus Multorum Benefactor ("Chrystus dobroczyńcą wielu"). Legenda o "trzech królach" pojawiła się dopiero w średniowieczu, stąd dzisiejsze błędne odczytywanie tych liter jako imion Mędrców. Znaczenie Święta Trzech Króli potwierdza wielowiekowa tradycja traktowania dnia 6 stycznia w Polsce jako dnia wolnego od pracy. Tego święta nie odważono się nawet zakwestionować po II wojnie światowej, zniesiono je dopiero decyzją Władysława Gomułki, który przeforsował w tej sprawie ustawę sejmu PRL z dnia 10 listopada 1960 r. Tą samą ustawą skreślono jako dzień wolny od pracy 15 sierpnia. Jednak w 1989 r. przywrócono dzień wolny w Święto Wniebowzięcia NMP. Po raz pierwszy oficjalnie, pomysł przywrócenia dnia wolnego od pracy w Trzech Króli pojawił się w styczniu 2008 r. podczas spotkania opłatkowego prezydentów miast papieskich, czyli tych, które w czasie swojego pontyfikatu odwiedził papież Jan Paweł II. Trzyletnia batalia o przywrócenie dnia wolnego w święto Trzech Króli, a zainicjowana obywatelską inicjatywą ustawodawczą, wspierana ogromną liczbą podpisów (w 2008 r. – 700 tys.; w 2009 r. – 1 mln), po perturbacjach w Sejmie została zwieńczona sukcesem. Choć w latach 2008-2009 projekty ustaw przywracających dzień wolny w święto Trzech Króli były torpedowane przez posłów PO i SLD, to jednak w styczniu 2010 r. Platforma złożyła w Sejmie projekt ustanawiający 6 stycznia dniem wolnym od pracy. Lecz jak to zwykle bywa, również w tym przypadku zastosowano zasadę: "coś za coś”. Zgadzając się na dzień wolny 6 stycznia, równocześnie usunięto z kodeksu pracy zapis dający prawo pracownikowi do odbioru dnia wolnego za jakiekolwiek święto przypadające w sobotę. Mariusz A. Roman
“Nazywam się Gebert. Bolesław Gebert” „Jest tylko jeden rząd w Europie, który nigdy nie złamał danego słowa – Rząd Radziecki, albowiem jest to jedyny rząd rzeczywiście reprezentujący wolę ludu” – przekonywało Biuro Polskie Komunistycznej Partii USA. Był kwiecień 1939 roku, niespełna sześć miesięcy przed sowieckim najazdem na II RP. Autorem tych słów był Bolesław Gebert zwany Billem – sowiecki szpieg w Ameryce, a potem w Polsce. Już w czasie rewolucji bolszewickiej wydawał w Ameryce gazetkę, w której agitował na rzecz sowieckiej Rosji, która miała być rajem dla robotników. Do USA przyjechał z okupowanej przez zaborców Polski kilka lat wcześniej, w 1912 roku, i zatrudnił się jako górnik. Jego prawdziwym celem nie była jednak zarobkowa praca fizyczna, ale szerzenie komunizmu. Już w 1919 roku współzakładał sowiecką agenturę – Komunistyczną Partię Stanów Zjednoczonych (KPUSA). Świetnie zakamuflowany agent Stalina wszedł również do jej władz w Chicago i Pittsburghu.
Bij bondem bolszewika Niemal od początku Gebert, mimo iż urodził się w Polsce, był antypolski. Szczególnie groźne stało się to w 1920 roku, podczas najazdu bolszewickiego na nasz odradzający się kraj. Sam tak opisywał swoją rolę: „Byliśmy jedyną grupą wśród Polonii, która zwalczała wspieraną przez imperialistów rosyjską kontrrewolucję. Pozostała prasa polonijna popierała wyprawę Piłsudskiego i prowadziła kampanię na rzecz kupowania obligacji rządu polskiego na finansowanie wojny z Krajem Rad. Akcję prowadzono pod hasłem „Bij bondem [obligacją – T.M.P.] bolszewika”. Rząd polski usiłował sprzedać w USA i wśród Polonii obligacje na sumę 50 milionów dolarów. Zwalczaliśmy tę akcję i odnosiliśmy rezultaty”. Mimo iż w kompartii grał główne skrzypce, formalnie był „tylko” zastępcą członka Biura Politycznego Komitetu Centralnego. W 1932 roku pojechał na XII plenum Kominternu do Moskwy jako jeden z dwóch przedstawicieli KPUSA. Amerykanie też jednak nie próżnowali. Zdekonspirowali Geberta jako sowieckiego agenta i w 1934 roku skazali go na deportację do Polski. Tu jednak stała się rzecz niebywała: Polska odmówiła jego przyjęcia (bo nie miał polskiego obywatelstwa, a nawet nigdy o nie się nie ubiegał). Sowieci też nie chcieli Geberta u siebie – wiadomo, był im potrzebny w USA. A amerykańskie specsłużby w końcu zapomniały o nim. Gebert został w Stanach, działając odtąd jako tajny agent NKWD o pseudonimie „Ataman”.
Z Kozielska do Waszyngtonu Po kolejnej napaści sowieckiej na Polskę 17 września 1939 roku Bolesław Bill „Ataman” Gebert znów wzmógł swoją antypolską działalność. W prasie i na wiecach agitował za poparciem dla ZSRS, wychwalając – oczywiście w zakamuflowany sposób – wspólny z Niemcami IV rozbiór. Tak było np. 19 września, dwa dni po inwazji Amii Czerwonej na Kresy Wschodnie II RP, w Detroit. Polonijny „Dziennik Zjednoczenie” alarmował: „W pisaniu głupstw prześcignął wszystkich niejaki B. K. Gebert [na drugie miał Konstanty – to imię odziedziczył później, obok wielu innych rzeczy, jego syn – T.M.P.], członek Krajowego Komitetu Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, który w języku polskim opowiadał o raju, w jakim dziś żyje lud rosyjski”. Rola Geberta cały czas rosła. Prócz agenturalnej roboty w KPUSA dzięki swoim szerokim kontaktom przeniknął również do szeregu organizacji polonijnych i robotniczych. Działał np. w amerykańskim Kongresie Słowiańskim, czy Kongresie Związków Zawodowych – oczywiście jako sowiecki szpieg. Do wielu nie musiał przenikać, gdyż zostały stworzone jako elementy sowieckiej siatki szpiegowskiej w USA – jak np. Liga Kościuszkowska czy Stowarzyszenie „Polonia”. Siatką kierował sekretarz ambasady sowieckiej w Waszyngtonie, generał-major Wasilij Maksim Zarubin (w Ameryce występował jako Zubilin) – ten sam, który z ramienia Stalina i NKWD „nadzorował” obóz w Kozielsku, próbując zwerbować polskich jeńców. To Zarubin przesądził o „rozładowaniu” obozu, pisząc raport do Berii: „Sama ich [oficerów II RP – T.M.P.] konstrukcja psychologiczna sprawia, że są zupełnie nieprzydatni władzy radzieckiej”. W Waszyngtonie udało mu się to, czego nie osiągnął w Kozielsku – werbunek Polaków (z tą istotną różnicą, że ci ostatni, jeśli z polskością mieli wcześniej coś wspólnego, to ją zdradzili). Tu zresztą za pośrednictwem swojej siatki przekonywał Amerykanów, że zbrodni w Katyniu dokonali Niemcy, a oskarżanie o nią Związku Sowieckiego jest tylko próbą rozbicia koalicji antyhitlerowskiej. W Stanach Zarubin zyskał szerokie kontakty w świecie polityki, biznesu i filmu. Super wpływowymi szpiegami były też jego dwie żony – Olga i Elza Rosenzweig (szpiegostwo atomowe) – oraz córka Zoja.
Polska w sowieckiej strefie wpływów Ale wróćmy do Bolesława Geberta. To on był najważniejszym szpiegiem Zarubina w sprawach „polskich”, agentem numer jeden w USA. Za takiego uznał go Louis Budenz, który z zagorzałego komunisty stał się po wojnie czołowym antykomunistą, podejmując współpracę z władzami amerykańskimi w ujawnianiu sowieckiej agentury. Głównym zadaniem Geberta była nadal praca dla sprawy „polskiej”, którą – jak się można łatwo domyślić – utożsamiał z Moskwą. Agitował na rzecz przyjaźni z ZSRS, jedności Wielkiej Trójki i wszystkich „polskich”, prosowieckich struktur – ZPP, PKWN itp. Oczywiste jest, że jednocześnie atakował „reakcyjne, sanacyjne, antysemickie” władze w okupowanej Polsce. O znaczeniu i wpływach Geberta niech świadczy fakt, iż jego propagandę publikował zarówno nowojorski „Daily Worker”, jak i moskiewskie „Prawda” i „Izwiestia”. Do siatki Zarubina-Geberta zwerbowano rozpoznawalne i równie wpływowe postaci amerykańskiej Polonii: Artura Salmana (dziennikarza, w USA zmienił personalia na Stefan Arski), Aleksandra Hertza (socjologa), Oskara Langego (ekonomistę, pseud. Friend), ale też Juliana Tuwima (wiadomo). Wszyscy byli cenieni przez polski rząd na uchodźstwie oraz zarówno polonijną, jak i amerykańską opinię publiczną. Pod koniec wojny występowali już jako oficjalni reprezentanci Polonii. Lange był nawet – w latach 1945-1947 – pierwszym ambasadorem „Polski Ludowej” w USA, a następnie „polskim” delegatem przy Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Sowieccy szpiedzy chwalili politykę Sikorskiego po układzie polsko-sowieckim z lipca 1941 roku, a po Gibraltarze jego następcę na stanowisku premiera – Stanisława Mikołajczyka. Atakowali z kolei nowego Naczelnego Wodza – gen. Kazimierza Sosnkowskiego – m.in. za rzekome kontakty z „faszystami” na Węgrzech, w Hiszpanii i we Włoszech. Podczas jednego z zebrań Ligi Kościuszkowskiej w Detroit stwierdzono, że „gen. Sosnkowski jest jednym z wodzów reakcji polskiej, która odpowiedzialną jest za pięcioletnią niewolę narodu polskiego”. Szpiedzy wychwalali również prosowiecką linię Roosevelta i ustalenia Wielkiej Trójki. Propaganda siatki Zarubina odegrała znaczącą rolę w czasie kluczowej dla polskiej sprawy i przyszłych polskich granic konferencji w Teheranie w 1943 roku. Niemały bezpośredni wpływ na rozmowy i ustalenia miała też wspomniana już córka Zarubina – Zoja, którą mężczyźni z bliskiego otoczenia prezydenta USA dokładnie spenetrowali. Roosevelt dał się w końcu przekonać, że propozycja Churchilla o otwarciu drugiego frontu na Bałkanach nie ma sensu. Gdyby nie sowiecka agentura, Polska miała duże szanse nie znaleźć się po wojnie w bloku wschodnich „demokracji ludowych”. To w dużej mierze w wyniku działań siatki Zarubina 5 lipca 1945 roku Stany Zjednoczone i Wielka Brytania uznały komunistyczny Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, a tym samym wycofały swoje poparcie dla legalnych władz RP w Londynie.
Grupa „Atamana” buduje komunizm nad Wisłą Jednak nie wszyscy w Ameryce dali się nabrać na przyjaźń z ZSRS. Zbliżała się era zimnej wojny. Komunistyczna grupa „Atamana” znalazła się na celowniku Departamentu Sprawiedliwości i FBI. Już w 1944 roku zdemaskowano Wasilija Zarubina, który po czterech latach agenturalnej pracy został wydalony z USA. Potem pracował w centrali NKWD w Moskwie, został nawet zastępcą szefa wywiadu zagranicznego. Mimo iż w 1948 roku przeszedł na emeryturę, jeszcze przez wiele lat szkolił szpiegów KGB. Zmarł w 1972 roku. Ale ten sam Zarubin szpiegował jeszcze przed 1939 rokiem w Chinach, Mandżurii, Finlandii, Danii, Francji, Szwajcarii i Niemczech (tu werbował funkcjonariuszy SA i Gestapo). W 1941 roku współorganizował zamach stanu w Jugosławii. Ten wybitnie inteligentny i wykształcony agent-oprawca to postać na odrębne opracowanie. W końcu amerykańskie służby wpadły na trop samego „Atamana”, uznając go za osobę szczególnie niebezpieczną. Teraz już nie na żarty zagrożony aresztowaniem musiał uciekać. Oficjalna wersja dla KPUSA brzmiała: wzywa go Polska Partia Robotnicza, a wielu amerykańskich towarzyszy protestowało przeciw tej decyzji. Do końca nie wiedzieli, że zapadła ona nie w Warszawie, ale w Moskwie, a Gebert to wysoko postawiony agent NKWD i Kominternu. We wrześniu 1947 roku Bill odpłynął na pokładzie „Batorego” do Polski. Bezpieczniak Józef Światło (Izaak Fleischfarb) wspominał: „wyrasta od razu na sztandarowego człowieka reżimu w ruchu tak zwanych związków zawodowych. Wchodzi do Centralnej Rady Związków Zawodowych, zostaje redaktorem „Głosu Pracy”, obejmuje nawet stanowisko zastępcy sekretarza generalnego komunistycznej Światowej Federacji Związków Zawodowych. Reżim używa go do akcji propagandowej w związkach zawodowych na Zachodzie (…)”. Gebert został potem PRL-owskim dyplomatą (ambasadorem w Turcji), ale także specjalistą od polityki polonijnej – członkiem Towarzystwa Łączności z Polonią Zagraniczną „Polonia” – i związkowej – przedstawicielem zdominowanej przez komunistów Światowej Federacji Związków Zawodowych przy ONZ. W związku z tą drugą funkcją odwiedzał od 1950 roku Stany Zjednoczone. Inni czołowi szpiedzy grupy „Atamana” też wrócili z USA nad Wisłę, by tu budować komunizm. Oskar Lange został członkiem Komitetu Centralnego PZPR, rektorem SGPiS oraz uznanym w PRL i na świecie ekonomistą (doradzał nawet rządom Indii i Cejlonu). Stefan Arski – zastępcą redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”.
Polskie losy związane z ZSRS Kreml zawsze był jednak nieufny wobec agentów, nawet tych najlepszych, którzy spędzili wiele lat na Zachodzie. Doświadczył tego również „Ataman”. Oddajmy jeszcze raz głos Izaakowi Fleischfarbowi: „Znałem Bolesława Geberta osobiście. Wkrótce po swym przyjeździe do Polski Bolesław Gebert zaczął być podejrzewany, że jest rzekomo agentem amerykańskim. Na rozkaz Moskwy został usunięty z Rady Światowej Federacji Związków Zawodowych. Ministerstwo Bezpieczeństwa śledziło go dniem i nocą. Podesłało mu swoją agentkę, Krystynę Poznańską, która została jego kochanką, aby tym lepiej mogła go śledzić. (…) Ministerstwo Bezpieczeństwa pozwoliło jej na małżeństwo, aby w roli żony mogła jeszcze lepiej śledzić Bolesława Geberta jako męża. O tym wszystkim Bolesław Gebert nie wiedział i dowiedział się dopiero z mojego zeznania przed komisją kongresową w Milwaukee w Stanach Zjednoczonych. (…) Stary komunista Bolesław Gebert ma więc także swoją kartotekę obciążającą w dziesiątym departamencie Ministerstwa Bezpieczeństwa”. Historyk Leszek Żebrowski ustalił, że Krystyna Poznańska po wojnie miała stopień chorążego UB i organizowała Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Rzeszowie – jeden z najokrutniejszych w stalinowskiej Polsce. Syn Bolesława Konstantego Geberta i Krystyny Poznańskiej-Gebert – Konstanty Gebert pseud. Dawid Warszawski – do dziś zaprzecza ubeckiej, a potem agenturalnej działalności swojej matki. Ale w końcu trudno się dziwić – chyba nikomu nie jest przyjemnie, jeśli dowiaduje się, że jeden rodzic został podstawiony, aby donosić na drugiego. „Młody” Gebert nie dziwi się natomiast, że jego ojciec był sowieckim agentem. Robertowi Mazurkowi („Przekrój”, nr 28/2010) powiedział: „To bardzo możliwe. I mówię to nie tylko dlatego, że te dokumenty wyglądają wiarygodnie, a on nigdy temu wprost nie zaprzeczył. Kiedy o nim myślę, widzę, że sam postrzegał siebie jako żołnierza światowej rewolucji ze sztabem w Moskwie”. Świat dowiedział się o agenturalnej działalności Bolesława Geberta dopiero w 1995 roku – dziewięć lat po jego śmierci w Warszawie – dzięki ujawnieniu prowadzonej przez wiele lat (od lutego 1943 roku) ściśle tajnej akcji kontrwywiadu amerykańskiego i brytyjskiego (projekt Venona). Podczas rozszyfrowywania sowieckich depesz zdekonspirowano wielu szpiegów ZSRS działających na terenie Ameryki, ale też w innych częściach świata. Prócz „Atamana” dokumenty wymieniają najczęściej „Frienda”. Bolesław Gebert w oficjalnych wspomnieniach „Z Tykocina za Ocean” tak pisał o swojej przyjaźni z Oskarem Langem: „Obaj byliśmy jednomyślni co do tego, że w imię polskiej demokracji należy podjąć szeroką akcję w USA, nie tylko wśród Polonii, ale w społeczeństwie amerykańskim w ogóle. Obaj byliśmy zgodni, że losy narodu polskiego związane są z ZSRR. Toteż jednym z naszych zadań jest przeciwstawienie się antyradzieckiej polityce sanacji”. Tadeusz M. Płużański
"MGŁA" WGNIATA W FOTEL Jestem obserwatorem, który od 10 kwietnia śledzi niemal wszystko, co pojawia się na temat katastrofy smoleńskiej. W zetknięciu z "Mgłą" człowiek uświadamia sobie, że tak naprawdę mało wie albo że nie wie niczego. I jedyna pociecha to konstatacja, że nie musiałem przechodzić tego samego, co ministrowie Lecha Kaczyńskiego. Film jest jednostronny - to koronny argument przeciwników nie tylko tej produkcji, ale "Gazety Polskiej", Macierewicza i wszystkiego, co wiąże się z inną niż oficjalną wersją, podawaną przez establishment. Tusk, Komorowski, Graś, Arabski, a także ambasadorowie - Grinin, Bahr i Turowski, nie uciekną od pytań. Katastrofa smoleńska będzie się za nimi przewijała do końca życia. Wbrew temu, jaką jeszcze karierę zrobią, ile kadencji będą rządzić. To pierwszy wniosek, jaki mi się nasuwa po obejrzeniu "Mgły". Najbardziej wstrząsnęła mną relacja ministrów, dotycząca zachowania Grasia i Arabskiego tuż obok miejsca tragedii. Niewyobrażalna dla mnie jest sytuacja, kiedy w obliczu takiego dramatu, dwóch ważnych ministrów z rządu naradza się, co zrobić, kiedy nadjedzie Jarosław Kaczyński. W którą stronę uda się delegacja rządowa, by uniknąć spotkania z bratem zmarłego Prezydenta. Jeden z obserwatorów tego dialogu chciał obu dać "po mordzie", jak słyszymy z relacji. Mało tego - w czasie przyjazdu dziennikarzy na płytę lotniska, ludzie z rządu ustawiali ich do fotografii. W odległości kilkudziesięciu metrów od rozbitego samolotu i szczątek ludzkich! Ważna jest relacja Andrzeja Dudy, który szczegółowo opisuje rozmowę z ministrem Czaplą odnośnie przejęcia obowiązków głowy państwa przez Komorowskiego. Gdy ten drugi jako argument za takim rozwiązaniem przedstawił dokument od prezydenta Miedwiediewa, w którym stwierdzono zgon Lecha Kaczyńskiego, Duda przystał na odpowiednie kroki marszałka Sejmu. Sęk w tym, że konferencja, na której Komorowski ogłosił decyzję o przejęciu obowiązków prezydenta, nastąpiła po ok. 10-15 min. od rozmowy Czapli z Dudą. O czym to świadczy? Politycy PO byli przygotowani na takie rozwiązanie bardzo szybko, wszystko dopięli błyskawicznie na ostatni guzik. A oficjalnego potwierdzenia zgonu Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia w południe nie było. Jego ciało zidentyfikowano parę godzin później. Jeszcze jeden wątek rzeczywiście zaskakuje. To rozmowa oficerów FSB z ministrami po tragedii. Wyrazili oni zdziwienie, co robią jako jedni z pierwszych po katastrofie w Smoleńsku, albowiem w Rosji często w takich okolicznościach się ginie. Najbardziej dobijają fragmenty i wypowiedzi, które można skonfrontować z tym, co mówili Tusk czy Komorowski o "zdanym egzaminie" przez państwo. Doprawdy, nie wiem, kto go zdał. Może ambasador-agent Turowski, który w dziwnych okolicznościach zrezygnował z piastowanej funkcji w MSZ. Chyba, że ta sprawność objawiała się w organizowaniu pogrzebów. Grzegorz Wszołek
Na marginesie "Mgły" Nie chcąc powtarzać tego, co napisał już Grzegorz Wszołek (http://www.niezalezna.pl/artykul/_mgla_wgniata_w_fotel/43289/1),
pragnąłbym dorzucić od siebie parę uwag uzupełniających dotyczących filmu dołączonego do najnowszej „GP” i już dostępnego w Sieci. Po pierwsze, zamach stanu Tuska-Komorowskiego dokonany w pierwszych godzinach po katastrofie i haniebne zachowania ciemniaków na miejscu tragedii („tu będzie shakehand”, „A niech sobie przyjeżdża, to jest wizyta prywatna. Niech sobie przyjedzie i robi co chce”, „A jak pojedzie tędy, to co zrobimy?” „To my pojedziemy tamtędy”) to jedna strona medalu. Drugą bowiem jest przecież ta, że ci ludzie stają po stronie Moskwy. Oni 10 Kwietnia do tego stopnia „przywierają” do Kremla, że nie tylko czekają na rosyjskie dyspozycje (vide E. Klich i jego słynna telefoniczna rozmowa ustalająca „procedowanie” ws. badania przyczyn katastrofy, vide rozmowy Putin-Miedwiediew z Tuskiem-Komorowskim), ale też opóźniają wjazd na lotnisko J. Kaczyńskiemu, a na smoleńskiej ziemi skąpanej w polskiej krwi troszczą się przede wszystkim o to, by „nie drażnić Rosji” i dobrze ustawić się do zdjęć z carem. To są ludzie zdrady narodowej, powiedzmy to sobie dobitnie i szczerze. Ludzie zdrady narodowej, powtarzam. I za zdradę powinni stanąć przed odpowiednim trybunałem. Już te sprawy wystawiania się do „zbierania kondolencji”, zanim pojawiła się Rodzina zabitej Pary Prezydenckiej, pozostawiam bez komentarza, bo ludzie tej miary moralnej co ciemniacy, są pozbawieni jakichkolwiek skrupułów, już nawet nie taktu czy ogłady. Po drugie, mimo że film nie porusza kwestii przebiegu samej katastrofy, pada w nim jedna, bardzo ważna uwaga, nie pamiętam już z ust którego z wypowiadających się w filmie. Otóż wspomina on, jak Ruscy mówili zaraz po katastrofie do Polaków: „Przecież on cztery razy podchodził do lądowania. Kto cztery razy podchodzi do lądowania?” Wiemy oczywiście, że było to kłamstwo, ale sam fakt, że to kłamstwo natychmiast rozpowszechniano jest kolejnym z dowodów na zamach dokonany na polskiej prezydenckiej delegacji. Funkcjonariusze rosyjscy najwyraźniej dostali prikaz, by taką wersję wydarzeń od razu „wprowadzać w obieg”, by uciąć jakiekolwiek nasuwające się pytania czy wątpliwości, co do tego, co się 10 Kwietnia stało. Po trzecie, film ten domaga się kontynuacji („Mgła 2”), w której będą 1) rozmowy z amerykańskimi ekspertami zajmującymi się zamachami w lotnictwie, z analizą „filmiku Koli” i analizą materiałów fotograficznych pokazujących szczątki polskiego samolotu i 2) rozmowy z rodzinami ofiar oraz ze świadkami katastrofy i tego, co się działo zaraz po niej. Niezbędna jednak, w sytuacji, w której Ruscy fałszują dowody, nie oddają wraku, ukradzionego sprzętu natowskiego ani czarnych skrzynek, jest też ekshumacja zwłok poszczególnych ofiar zamachu, gdyż tylko ona może dostarczyć dalszych, pewnych dowodów w prowadzonym przez parlamentarny zespół śledztwie. FYM
Katastrofa TU-154M – będą dwa raporty końcowe? Śledztwo w sprawie katastrofy rządowego TU-154M miało być wspólne, Polsko – Rosyjskie, a więc wszystkie wnioski dotyczące tej katastrofy miał być wynikiem wspólnej pracy śledczych. Wraz z upływającym czasem okazało się że Polsko-Rosyjski zespół śledczy jest fikcją, większość ustaleń narzucają Rosjanie. Przypomnę, projekt raportu wstępnego dotyczącego katastrofy rządowego Tupolewa był jeden, rosyjski, został on przetłumaczony na jęz. Polski i opublikowany między innymi w internecie. W tym czasie nie było polskiej wersji będącej odpowiednikiem rosyjskiego raportu wstępnego. W przypadku projektu raportu końcowego jest inaczej, jeśli nic się nie zmieni to powstaną dwa raporty końcowe, rosyjski i polski, szef MSWiA Jerzy Miller już zapowiedział że polski raport powstanie, ale ukaże się z opóźnieniem.
20 Października 2010 Polska otrzymała projekt raportu końcowego w sprawie katastrofy TU-154M który liczy 210 stron; napisany jest czcionką o rozmiarze 12. Zawiera on 72 wnioski dotyczące pośrednich i bezpośrednich przyczyn katastrofy smoleńskiej. Raport zawiera także siedem rekomendacji, jak uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości. Zostanie opublikowany po przekazaniu uwag ze strony polskiej. Według przedstawiciela MAK, nad dokumentem pracowała "wielka grupa" ekspertów cywilnych i wojskowych, w tym specjaliści z Rosji, Polski i USA.
15 Grudnia 2010 Minister Jerzy Miller wysłał pocztą dyplomatyczną opinię do projektu raportu końcowego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) w sprawie katastrofy smoleńskiej.
17 Grudnia 2010 Projekt raportu MAK w tym kształcie, w jakim został przysłany przez stronę rosyjską jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia - powiedział premier Donald Tusk. Płk. Edmund Klich akredytowany przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym, wyjaśniającym przyczyny katastrofy po stronie rosyjskiej powiedział że jest dopuszczalna taka sytuacja w której powstają dwa raporty, raport pochodzący z kraju na terenie którego rozbił się samolot oraz raport pochodzący z kraju którego samolot się rozbił. Prezydent Bronisław Komorowski pytany, czy powinna powstać polska wersja raportu MAK odparł: Polska wersja? Nie, są procedury, należy się trzymać procedur, bo inaczej albo naraża się państwo polskie na brak powagi, albo na brak skuteczności. Premier Donald Tusk powiedział że projekt raportu MAK w tym kształcie, w jakim został przysłany przez stronę rosyjską jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia.
Gdyby śledztwo w sprawie katastrofy TU-154M było wspólne w takim przypadku byłby jeden raport końcowy. Skoro powstaną dwa projekty raportów ( raporty końcowe ) to znaczy że są jakieś rozbieżności w ustaleniach polskich i rosyjskich śledczych. Jeśli przyjąć że powstaną dwa rozbieżne raporty końcowe, polski i rosyjski to tu pojawia się zasadnicze pytanie: Który z raportów końcowych polski czy rosyjski będzie miał większą moc prawną? "Polska może zabiegać, by nasze uwagi znalazły odbicie w raporcie MAK"
Komorowski: Należy się trzymać procedur „...Prezydent pytany przez dziennikarzy w Wiśle o tę sprawę powiedział, że procedury są proste: raport w sprawie katastrofy przygotowuje kraj, w którym ona nastąpiła, a inny kraj, w tym przypadku Polska, może przedstawić własne uwagi do raportu oraz zabiegać, aby w jak największym stopniu znalazły one odbicie w raporcie finalnym. Jeśli tak się nie stanie, to wtedy po prostu jest raport kraju, w którym doszło do katastrofy i jednocześnie uwagi, tak samo publikowane, tak samo trafiające do opinii publicznej Polski - zaznaczył Komorowski. Pytany, czy powinna powstać polska wersja raportu MAK odparł: Polska wersja? Nie, są procedury, należy się trzymać procedur, bo inaczej albo naraża się państwo polskie na brak powagi, albo na brak skuteczności..."
źródło: RMF, "Polska może zabiegać, by nasze uwagi znalazły odbicie w raporcie MAK" "Odczytaliśmy ze skrzynek więcej niż Rosjanie" „...Szef MSWiA Jerzy Miller powiedział, że zarówno po stronie rosyjskiej, jak i polskiej były błędy, które przyczyniły się do katastrofy smoleńskiej. Zaznaczył, że jest to wspólne ustalenie Polaków i Rosjan. - Po obu stronach są błędy. I to jest chyba rzecz, którą już można przyjąć, że to jest wspólne ustalenie - powiedział wczoraj w TVN24 Miller, który stoi na czele polskiej komisji badającej przyczyny katastrofy..."
źródło: Interia, "Odczytaliśmy ze skrzynek więcej niż Rosjanie"
Miller: tego dnia przestaniemy milczeć o Smoleńsku „...Minister mówił m.in. o tym, że o mikrofony z kabiny pilotów "nie sięgają kabin pasażerów". Nagrania z kabiny - zdaniem Millera "to nie te, które pomogą nam odpowiedzieć na ważne pytania". - Tego, kogo moglibyśmy zapytać wprost niestety już nie ma - mówił Miller zaznaczając, że chodzi o kapitana Arkadiusza Protasiuka....” „...Miller zapewnił, że polski raport ws. katastrofy smoleńskiej ukaże się na początku przyszłego roku. - Nasz raport będzie nieco spóźniony, chcemy dołożyć wszelkich starań, by był jak najbardziej rzetelny - mówił. Ma nadzieję, że grupa 34 specjalistów, które nad nim pracuje, ukończy raport "na początku roku".
„...Jak mówił Miller "jeśli jedna strona ma prawo mówić, to druga nie ma prawa milczeć". Powiedział, że w momencie, kiedy strona rosyjska opublikuje swój raport, członkowie polskiej komisji "przestaną milczeć" i podzielą się z opinią publiczną swoimi uwagami. Jego zdaniem polski raport w 90% będzie zbieżny z rosyjskim...”
źródło: WP, Miller: tego dnia przestaniemy milczeć o Smoleńsku
Tusk: Projekt raportu MAK-u jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia „...Projekt raportu MAK w tym kształcie, w jakim został przysłany przez stronę rosyjską jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia - powiedział premier Donald Tusk. Wczoraj Polska przekazała swoje uwagi do projektu. Dokumenty wysłane zostały pocztą dyplomatyczną. Do przewodniczącej Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego Tatiany Anodiny mają trafić dzisiaj..."
źródło: RMF, Tusk: Projekt raportu MAK-u jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia
Dobry Wujaszek Jak wszystkich ostrzegałem, JE Bronisław Komorowski, to idealny prezydent. Na dobrą pogodę.
On nie dopuści, by ludziom stała się krzywda.... Natomiast (ostrzegałem) gdy nadchodzą trudne czasy – gdy np. trzeba zamknąć luk statku, choć pod pokładem jeszcze są żywi ludzie – to już Bronisław Komorowski wysiada. Krzywda miałaby dotknąć pracowników państwowych. Bo Parlament uchwalił zmniejszenie ich liczby o 10%. Więc podobno Pan Prezydent już biegnie, by pomódz nieszczęsnym: ("To bubel". Komorowski po raz pierwszy zablokuje pomysł rządu? Bronisław Komorowski zamierza zablokować sztandarowy pomysł rządu: ustawę o 10-procentowych cięciach w administracji - mówi tygodnikowi "Wprost" bliski współpracownik prezydenta. - To bubel prawny, zastrzeżenia konstytucjonalistów konstytucją są bardzo poważne. Rząd o nich wiedział, ale zamiast się tym zająć prze-pchnął ustawę kolanem. Prezydent nie chce brać za to odpowiedzialności. Myślał nawet o wecie, ale prawdopodobnie skończy się na trybunale - mówi "Wprost" bliski współpracownik Komorowskiego. Pomysł redukcji zatrudnienia w urzędach byłby pierwszym, który spotka się z jego sprzeciwem. Prezydent najprawdopodobniej skieruje tę ustawę do Trybunału Konstytucyjnego."Wprost: pisze, że decyzja w tej sprawie ma zostać ogłoszona w najbliższych dniach. - Prawdopodobnie w piątek. Dziś trwa jeszcze analiza poszczególnych zapisów - zapowiada Krzysztof Łaszkiewicz, minister w Kancelarii Prezydenta. Ustawa o cięciach zakłada zwolnienie w latach 2011-2013 dziesięciu proc. pracowników administracji i jest częścią planu oszczędnościowego rządu Donalda Tuska. Przepisy miały wejść w życie 1 lutego 2011 roku).
Jaka argumentacja? „To bubel prawny, zastrzeżenia konstytucjonalistów konstytucją są bardzo poważne. Rząd o nich wiedział, ale zamiast się tym zająć przepchnął ustawę kolanem. Prezydent nie chce brać za to odpowiedzialności. Myślał nawet o wecie, ale prawdopodobnie skończy się na trybunale - mówi "Wprost" bliski współpracownik Komorowskiego” Otóż ja głęboko wierzę, że jest to bubel – bo 98% ustaw pichconych przez d***kratycznie wybrane parlamenty to buble – a Polska nie jest na ostatnim miejscu w tym sporcie. Zaczynając od Konstytucji, która jest bełkotem, a nie Najważniejszym Aktem Prawnym. Jednak tu mamy do czynienia z czymś dziwacznym. Parlament poleca „Rządowi” cięcie „10%”. Jest to wtrącanie się Legislatury w poczynania Egzekutywy! Władza wykonawcza ma wykonywać, co jest jej obowiązkiem – a jak wykonuje – to jej sprawa! Czy Parlament nie ma tu nic do gadania? Ma, oczywiście. Powinien obciąć pieniądze na administrację o 10%. A co z tym zrobi „Rząd' – to jego sprawa. Może wszystkim odejmie po równo? Może zwolni 15% ludzi, a pozostałym podniesie? To nie powinno Parlamentu w ogóle obchodzić. Ale tłumaczenie tego w kraju, w którym pojęcie Trójpodziału Władz figuruje tylko w teorii, na studiach – a podstawowe pojęcie prawa konstytucyjnego pojęcie „Checks & Balances” w ogóle nie jest na polszczyznę przełożone (!!!) - chyba mija się z celem.. JKM
Nowa złota legenda „Już w podziemiach synagog wszystko złoto leży, amunicję przenoszą czarni przemytnicy...” – tak jeszcze przed wojną Julian Tuwim rozpoczął wiersz „Anonimowe mocarstwo”, będący satyrą na książkę Adolfa Nowaczyńskiego o tym samym tytule. Wprawdzie intencją autora było przedstawienie Nowaczyńskiego jako bełkocącego durnia, ale skutki ludzkich działań bywają niezależne od intencji, co sprawdziło się również w przypadku tego tuwimowego wiersza. Chciał tylko wykpić przeciwnika ówczesnego warszawskiego salonu, a tymczasem wyszło mu proroctwo. Oczywiście nie od razu, co to, to nie, chociaż już wtedy można było dostrzec w wierszu elementy profetyczne, bo w 1921 roku Tuwim nie mógł przecież wiedzieć, że w roku 1933 prezydent Franklin Delano Roosevelt znacjonalizuje zasoby złota w USA, wskutek czego „wszystko złoto” zostanie złożone nie tyle w „podziemiach synagog”, co w kazamatach Fortu Knox. Ale, powiedzmy sobie szczerze, różnica nie jest znowu tak wielka, zwłaszcza gdy się zważy, że zarządzaniem tymi zasobami zajmują się w USA Żydzi. Nawiasem mówiąc, „światowej sławy historyk” Jan Tomasz Gross, spłodził kolejne dzieło, tym razem informujące o próbach eksploatowania przez nadwiślańskich Irokezów złóż prochów Żydów zamordowanych przez złych nazistów. Zainspirowała go podobno fotografia przedstawiająca grupę takich poszukiwaczy złota z łopatami i innymi, podobnymi narzędziami. Rzeczywiście trudno nie zauważyć prymitywnych metod tej eksploatacji, zwłaszcza gdy porównać je z nowoczesnymi metodami stosowanymi przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu, które w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat nie tylko wydobyły z tych ofiar nieporównanie więcej złota, niż udało się to nawet złym nazistom, ale w dodatku nie widać końca tej eksploatacji. Jeśli w ogóle o tym wspominam, to również dlatego, że ostatnio eksploatacja złóż złota wzbogaciła się o jeszcze jedną metodę. Nie jest ona wprawdzie specjalnie nowa, ale nie tyle o oryginalność tu chodzi, co o rozmach. Otóż w październiku 2009 roku przez strony internetowe przetoczyła się wiadomość, kompletnie zignorowana przez tak zwane niezależne media, że Chiny kupiły w USA 5700 sztabek złota. Nie byłoby może w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie podejrzenia, których już po zakupie nabrali chińscy nabywcy. Po zbadaniu owych sztabek, które według dokumentów miały pochodzić ze sławnego Fortu Knox, okazało się, że sztabki odlano z wolframu i tylko pozłocono je po wierzchu. Z dalszych doniesień wynikało, iż przed 15 laty w jednej z amerykańskich fabryk 16 ton wolframu przetopiono na sztabki i pozłocono. 640 tys. tych sztabek miało być zdeponowanych właśnie w Forcie Knox, podczas gdy 860 tysięcy zostało sprzedanych na światowych rynkach. Czy te doniesienia są prawdziwe – trudno powiedzieć, bo z jednej strony Amerykanie nałożyli na nie surdynę, a z drugiej strony – jakiż nabywca takich sztabek będzie się chwalił, że nie tylko dał się tak podejść, ale przede wszystkim – że został puszczony z torbami? Coś jednak może być na rzeczy, skoro mająca przecież do takich spraw specjalnego nosa „Gazeta Wyborcza” 18.11.2010 ni stąd, ni zowąd zamieściła notatkę pod tytułem: „Złoto coraz droższe. Czas na obrączki z wolframu”. Że złoto coraz droższe, to każdy widzi, ale skąd „Gazecie Wyborczej” przyszedł do głowy pomysł, by obrączki robić teraz akurat z wolframu? Czyżby po chińskim eksperymencie nie ma już komu go wtrynić i jedyna nadzieja, że postępackie małżeństwa, zwłaszcza te jednopłciowe, dadzą sobie wmówić, że wolfram jest „trendy”? Złoto zaś staje się coraz droższe, bo Chińczycy zaczynają tracić zaufanie również do dolarów, których podobno nazbierali już grubo ponad 700 miliardów i – podobnie jak Hindusi – zaczynają kupować złoto. W ich ślady zamierzają pójść inni – no a wtedy może zadziałać stare prawo Kopernika-Greshama, mówiące, że pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy. Nietrudno zrozumieć dlaczego, kiedy zadamy sobie pytanie, co byśmy sami zostawili sobie na czarną godzinę – czy papierowe dolary lub euro, czy raczej – monety złote, nawet jeśli wybite zostały przez państwa dzisiaj już nie istniejące? Każdy przytomny człowiek odpowie, że zostawiłby sobie na czarną godzinę raczej złoto – i to wyjaśnia przyczynę, dla której dzisiaj w obiegu znajduje się wyłącznie pieniądze papierowe, podczas gdy złoto gromadzone jest przez w podziemiach syna... to jest pardon – oczywiście banków, czy jak tam jeszcze nazywają się te przybytki. Kryje się w tym oczywiście pewne niebezpieczeństwo – bo co będzie, jeśli również zwykli ludzie stracą wiarę w pieniądz fiducjarny? Jest to możliwe, bo jakże tu nie stracić wiary, kiedy każdy widzi, jakie masy tego substytutu prawdziwego pieniądza produkują banki emisyjne? No a wtedy? No a wtedy jedynym posiadaczem prawdziwych pieniędzy okażą się ci, którzy zgromadzili je „w podziemiach”. Powiadają, że banki złotego kartelu czyli JP Morgan i Goldman Sachs jeszcze za czasów Alana Grynszpana wypożyczyły od FED 15 tys. ton złota. Gdzie je schowali, w jakich podziemiach i kto tego wszystkiego pilnuje? Warto zwrócić uwagę, że jest to sytuacja bardzo podobna do opisanej w Starym Testamencie, w części przedstawiającej wyjście Żydów z Egiptu. Jak czytamy, pożyczyli oni od sąsiadów mnóstwo złotych i srebrnych naczyń i innych kosztowności, po czym cichaczem, pod osłoną nocy czmychnęli do Ziemi Obiecanej. Wynika z tego, że dramatyczne opowieści o faraońskich prześladowaniach Żydów w Egipcie mogą być mocno przesadzone i że Egipcjanie, przynajmniej do tego momentu, odnosili się do swoich żydowskich sąsiadów życzliwie, skoro zaufali im kosztowności. Później oczywiście musiało się to zmienić i jak pamiętamy z dalszego opisu, Żydów z opresji musiał ratować sam Pan Bóg, który sobie w nich z jakiegoś powodu szczególnie upodobał. Tak w każdym razie twierdzą żydowscy autorzy Biblii, co sprawia, że jest to świadectwo cokolwiek jednostronne. Mniejsza zresztą z tym; jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Znacznie ciekawsze jest to, czy mniej wartościowe narody tubylcze, które mogą w ten sposób stracić wszystkie oszczędności zgromadzone w pieniądzu, potulnie przyjmą do wiadomości swoją nową sytuację, czy też zachowają się niesportowo, przypominając sobie amerykańskie porzekadło, że wprawdzie Pan Bóg uczynił ludzi wolnymi, ale dopiero pułkownik Colt uczynił ich równymi. No i przede wszystkim – co zrobimy my, niebożęta, skoro nasi Umiłowani Przywódcy co i rusz grożą nam wprowadzeniem również i u nas euro – waluty, na której nikt nawet nie chce się podpisać? SM
Przygotowania do końca świata „Słońce się zaćmi i księżyc nie da światłości swojej, a gwiazdy spadać będą”. Według Ewangelii takie właśnie symptomy mają towarzyszyć końcowi świata. Słońce właśnie się zaćmiło, a księżyc – no cóż; i tak świeci światłem odbitym, więc, zwłaszcza w sytuacji pełnego zachmurzenia, można go pominąć. Gorzej z gwiazdami. Na razie żadna nie spadła, bo głosowanie w sprawie wotum nieufności wobec ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka ma się odbyć dopiero dzisiaj, a poza tym Polskie Stronnictwo Ludowe zamierza bronić ministra jak niepodległości, w ramach polityki „róbmy sobie na rękę”, jaka spaja rządzącą koalicję. Wreszcie – powiedzmy sobie szczerze – jaka tam z pana ministra Grabarczyka „gwiazda”? Na żadną gwiazdę to on nie wygląda, chyba, że jest coś, o czym nie wiemy, podobnie jak nie wiedzieliśmy w przypadku pana ministra Aleksandra Grada. Jak pamiętamy, pan premier Tusk zadeklarował, że jeśli tylko nie sprywatyzuje stoczni, to wyrzuci go z rządu na zbitą twarz – ale już następnego dnia ktoś starszy i mądrzejszy musiał premieru Tusku uzupełnić informacje o panu ministrze Gradzie, bo natychmiast porzucił on sprośne błędy Niebu obrzydłe i od zamiaru wyrzucenia pana ministra Grada z rządu odstąpił.
Zatem prawdopodobne utrzymanie stanowiska przez pana ministra Grabarczyka wskazuje, że koniec świata, jeśli nawet i nastąpi, to jeszcze nie teraz – i to jest najbardziej optymistyczna wiadomość na początek nowego roku. Ale nie cieszmy się nadmiernie. Nie możemy bowiem zapominać, że Słońce jednak się zaćmiło, a to oznacza, że Moce niebieskie zostały poruszone, a skoro tak, to skutki tego poruszenia prędzej czy później się objawią. Innym zwiastunem poruszenia Mocy niebieskich jest krytyka rządu, z jaką wystąpił niedawno pan red. Tomasz Lis. Wprawdzie nie jest on gwiazdą spadającą, niemniej jednak gwiazdą, więc skoro poruszył się w inną niż zazwyczaj stronę, to nieomylny to znak, iż Siły Wyższe rozważają już możliwość podmianki na politycznej scenie. Czyż nie w tym właśnie celu powstała Polska Najważniejsza – takie Prawo i Sprawiedliwość – ale wypchane? SM
Praca posła ciężka, szczera... Tyle naszego, co się pośmiejemy zwłaszcza, gdy przyjrzymy się z bliska działalności naszych Umiłowanych Przywódców w parlamencie. Zwrócił na to uwagę poeta jeszcze w koszmarnych czasach rozbiorów, pisząc: "Praca posła ciężka, szczera. Z rana poseł się ubiera, fagas listy mu otwiera, on tymczasem się wybiera - do Puchera!" Od tamtej pory nic się nie zmieniło, chociaż w międzyczasie odbyły się dwie światowe wojny, Polska odzyskała niepodległość, potem znowu ja straciła, no a teraz właściwie nie wiemy, czy mamy niepodległość, czy też podlegamy nie tylko Brukseli, ale i strategicznym partnerom. Tymczasem w Sejmie wszystko po staremu, jak za Najjaśniejszego Pana: "praca posła ciężka, szczera. Z rana poseł się ubiera..." - i tak dalej. Weźmy dla przykładu choćby dzień dzisiejszy. Posłowie w pocie czoła głosowali między innymi nad kodeksem wyborczym. Ten kodeks wyborczy jest bardzo skomplikowany, ale w tym skomplikowaniu - bardzo podobny do oczyszczalni ścieków opisanej w książce Kurta Vonneguta "Śniadanie mistrzów". Spółka braci-gangsterów zbudowała oczyszczalnię ścieków pewnej fabryki chemicznej. Powstała szalenie skomplikowana konstrukcja, plątanina rur i rurek, na której to zapalały się, to gasły różnokolorowe lampki. Ta konstrukcja była jednak tylko atrapą, parawanem, który miał zasłaniać prosty odcinek rury wodociągowej, przez którą fabryczne ścieki, bez żadnego oczyszczenia spływały wprost do rzeki. Podobnie z kodeksem wyborczym. Jego liczne i skomplikowane przepisy mają na celu ukrycie faktu manipulowania całą sceną polityczną i naszymi Umiłowanymi Przywódcami przez tajne służby, które po cichu okupują nasz nieszczęśliwy kraj bez żadnej kontroli. Ale nie tylko nad kodeksem wyborczym pracowali dzisiaj nasi parlamentarzyści i Umiłowani Przywódcy. Dzisiaj miało miejsce w Sejmie również głosowanie nad wotum nieufności wobec ministra infrastruktury, pana Cezarego Grabarczyka. Głosowanie to poprzedzone zostało debatą, podczas której sam premier Donald Tusk słusznie wytknął ugrupowaniom atakującym ministra Grabarczyka, że w gruncie rzeczy spierają się tylko o różnicę niekompetencji i łajdactwa. Że inne partie też nic nie robiły, albo robiły tyle samo, co i minister Grabarczyk. To akurat prawda, ale premier Tusk najwyraźniej nie zauważył, że broniąc ministra Grabarczyka w ten sposób zarazem przyznaje, że Platforma Obywatelska jest taką samą partią, jak wszystkie inne. Na szczęście dla premiera Tuska mało kto zwrócił uwagę na pyrrusowy charakter tej obrony, a podczas głosowania wniosek o wotum nieufności wobec ministra Cezarego Grabarczyka został odrzucony. Sam minister zaś, żeby jakoś wynagrodzić mu zniewagi i zelżywości, jakich doznał nie tylko od kolegów-parlamentarzystów, ale przede wszystkim - od rozwścieczonych pasażerów - dostał od swoich wielbicieli kwiaty. Oczywiście nie ma potrzeby dodawać, że minister Cezary Grabarczyk, jako poseł również głosował nad wnioskiem o wotum nieufności wobec siebie, no i - ma się rozumieć - głosował za jego odrzuceniem. Jeszcze tego brakowało, żeby sam do siebie nie miał zaufania! Zatem - tyle naszego, co się trochę pośmiejemy. Głosowanie w sprawie wotum nieufności wobec ministra Grabarczyka, podobnie jak kiedyś głosowanie nad wotum nieufności wobec ówczesnego ministra przekształceń własnościowych Janusza Lewandowskiego pokazuje, że w systemie parlamentarno-gabinetowym, w dodatku gdzie granice między władzą ustawodawczą i wykonawczą zostały zatarte, to znaczy - gdy ministrowie są jednocześnie posłami - parlamentarna kontrola rządu staje się całkowitą fikcją. Nie jest to zresztą fikcja jedyna. Na przykład jest w Sejmie komisja mająca kontrolować tajne służby. Niby wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale - żeby zasiadać w tej komisji, poseł musi uzyskać certyfikat dostępu do informacji niejawnych. Takie certyfikaty zaś wydaje... Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która teoretycznie ma być przez tę komisję kontrolowana. Więc powiadam: tyle naszego, co się trochę pośmiejemy - bo przecież i nam, biednym podatnikom, którzy na te zabawy musimy coraz więcej i więcej płacić - coś się też od życia należy. SM
Czy rządzący myślą, że smoleńska mgła wszystko zasłoni?
1. Dzięki Gazecie Polskiej mogłem obejrzeć film „Mgła” dołączony do wczorajszego wydania tego tygodnika. Film w dużej części wypełniony wypowiedziami najbliższych współpracowników ś. p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego ( tych którzy nie znaleźli się na pokładzie rządowego Tupolewa) więc pewnie zostanie określony przez część tych ,którzy go zobaczą, jako jednostronny. Film przejmujący pod każdym względem, wypowiadanych treści, unikalnych zdjęć zarówno z miejsca katastrofy jak i uroczystości pogrzebowych w Polsce i chwytającej za serce muzyki. O tytułowej smoleńskiej mgle w filmie niewiele, ale o zachowaniach Komorowskiego i Tuska i ich najbliższych współpracowników w tym szczególnie w dniu tragedii czyli 10 kwietnia 2010, znacznie więcej.
2. Spora część filmu jest poświęcona przygotowaniom do wizyty Prezydenta Kaczyńskiego w 70 rocznicę zbrodni katyńskiej najpierw wspólnej z Premierem Tuskiem, a od pewnego momentu rozdzielonej na tą Premiera na zaproszenie Premiera Putina i tą prezydencką. Autorki czarno na białym wykazały jak najbliższe otoczenie Premiera Tuska z dużym udziałem współpracowników ministra Sikorskiego przez ponad 2 miesiące od grudnia 2009 do lutego 2010 za wszelką cenę chciało doprowadzić do tego aby w 70 rocznicę zbrodni, w Katyniu znalazł się tylko Premier Tusk. Nawiązując do najgorszych kart polskiej historii nie wahano się użyć do tego przedstawicieli obcego niezbyt nam przecież przyjaznego mocarstwa ( w tym ambasadora Rosji w Polsce) i ostatecznie wymyślono zaproszenie Premiera Tuska przez Premiera Putina tyle tylko ,że nie na obchody 70lecia mordu polskich oficerów w Katyniu ale na wmurowanie kamienia węgielnego pod budowę cerkwi prawosławnej w rosyjskiej części cmentarza katyńskiego. Potem były te wszystkie rządowe i medialne naciski na Prezydenta Kaczyńskiego aby do Katynia nie jechał z posunięciem się do stwierdzeń, że Prezydent RP wpycha się na 70 rocznicę obchodów mordu katyńskiego. Wreszcie kiedy zorientowano się, że ta nagonka nie daje żadnego rezultatu, a wykorzystywanie Rosji do walki z Prezydentem Kaczyńskim, zaczynają już dostrzegać Polacy, minister Sikorski powiedział o możliwości zorganizowania dla Prezydenta Kaczyńskiego oddzielnej wizyty. No i przygotowano ją tak, że zakończyła się katastrofą.
3. Drugi ważny fragment, to przejmowanie władzy przez Marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego już w momencie kiedy w telewizjach informacyjnych na paskach wyświetlano informację o katastrofie polskiego samolotu, a więc na parę godzin przed znalezieniem ciała Prezydenta Kaczyńskiego i stwierdzeniem jego śmierci. Wprost niesamowicie zabrzmiały słowa wiceszefa Kancelarii Prezydenta RP Jacka Sasina o wręczaniu przez Marszałka Komorowskiego powołania na szefa Kancelarii Jackowi Michałowskiemu w jego obecności z uzasadnieniem, że nie ma kto nią kierować bo jej szef i wiceszef nie żyją. 4. Wreszcie trzeci fragment ten z wizyty Premiera Tuska na miejscu tragedii w Smoleńsku i rozważaniach jego współpracowników jak najlepiej pokazać tą wizytę medialnie. I jednoczesne opóźnianie podróży Jarosława Kaczyńskiego aby przybył na miejsce katastrofy już po odjeździe Tuska i Putina. To wszystko w parę godzin po tej straszliwej hekatombie, na miejscu katastrofy, kiedy jeszcze nie wszystkie ciała zostały zabrane z tego pogorzeliska. Wprost nie do uwierzenia, ze stać było na to ludzi, którzy ciągle rządzą Polską
5. Tymi opisanymi wyżej wydarzeniami nie zajmuje się ani komisja ds. wypadków lotniczych ani polska prokuratura więc pewni ich negatywni bohaterowie myśleli, że ich zachowania nigdy nie wyjdą na jaw. Właśnie za sprawą Gazety Polskiej wyszły, nie zasłoniła ich raz na zawsze smoleńska mgła i wystawiają takie świadectwo rządzącym Polską, że moralne i polityczne ich potępienie jest tylko kwestią czasu. Zbigniew Kuźmiuk
O sprawiedliwej odpłacie Ruszył proces zabójców policjanta Andrzeja Struja. Aspirant zginął w lutym ubiegłego roku, zakłuty nożem przez dwóch niepełnoletnich w środku stolicy. Kara, jaka grozi mordercom, przypomina o absurdalnej łagodności polskiego kodeksu karnego. Jako że byli niepełnoletni w momencie popełniania czynu, nie grozi im dożywocie. Mogą dostać jedynie po 25 lat pozbawienia wolności. A i tej kary zapewne unikną. Sąd znajdzie nadzwyczajne okoliczności łagodzące – jeśli nie w tej, to w kolejnej instancji. Przy dobrych dla siebie wiatrach mordercy spędzą za kratami może z 15 lat. Wdowa po policjancie mówiła dziennikarzom, że oczekuje jedynie sprawiedliwej kary. Nie chciała powiedzieć, czy maksymalnie grożący im wyrok 25 lat więzienia uznałaby za sprawiedliwy. W tym jednym, pozornie prostym sformułowaniu – sprawiedliwa kara – kryje się istota problemu. Współczesne systemy odpowiedzialności karnej, może poza kodeksami niektórych amerykańskich stanów, za swoją podstawę nie biorą tego, co m.in. Kant nazywał sprawiedliwą odpłatą za popełniony czyn. Przy czym dla Kanta sprawiedliwą odpłatą za pozbawienie kogoś życia – rzecz jasna, nie w każdych okolicznościach – była kara śmierci. O tym nie ma sensu rozmawiać – współczesna poprawność polityczna uniemożliwia niestety powrót do tej moim zdaniem w niektórych wypadkach jedynej sprawiedliwej kary. Skoro jednak istnieje kara dożywotniego pozbawienia wolności, to ona powinna zastąpić sprawiedliwą odpłatę za morderstwo, stanowiąc jej niedoskonały ersatz. (Tu przypominam, że w swoim dorocznym sprawozdaniu na temat przestrzegania praw człowieka na świecie, Parlament Europejski był w swej niezgłębionej mądrości uprzejmy uznać, że także kara bezwzględnego dożywocia bez możliwości warunkowego zwolnienia nie spełnia kryteriów humanitaryzmu.) Niestety, kodeksy karne za swoją teoretyczną podstawę przyjmują w najlepszym przypadku kombinację założeń prewencji ogólnej z zadaniami resocjalizacyjnymi. W najgorszym – te ostatnie są uznawane za naczelne. Kwestia sprawiedliwej odpłaty odchodzi na dalszy plan. To zaś oznacza oparcie rozumienia sprawiedliwości, wymierzanej przez państwo – jednej z najbardziej podstawowych dla funkcjonowania społeczeństwa kwestii – na wypaczonych podstawach. Sprawa prewencji ogólnej jest ważna, ale sprowadza karanie sprawcy jedynie do kwestii czysto pragmatycznej (jak odstraszyć innych od popełnienia zabronionego czynu), zaś kwestia resocjalizacji stawia w ogóle wszystko na głowie, zajmuje się bowiem przede wszystkim dobrem sprawcy (pod pretekstem dobra ogólnego, mimo że długotrwała izolacja zdemoralizowanej osoby jest znacznie skuteczniejsza i tańsza, gdy idzie o ochronę społeczeństwa przed jego czynami niż stawianie na cudowną moc wewnętrznej przemiany u mordercy, gwałciciela czy złodzieja). Resocjalizacja powinna mieć w systemie sprawiedliwości miejsce tylko o ile daje się ją pogodzić ze sprawiedliwą odpłatą na pierwszym miejscu i prewencją ogólną na drugim. Polski ustawodawca doszedł do wniosku, że choć ludzie 17- czy 16-letni są dzisiaj często skrajnie zdemoralizowani i zdolni do najbardziej odrażających czynów, wciąż nie mogą być karani jak dorośli. Trudno pojąć podstawy takiego rozumowania, zwłaszcza że granica dorosłości, jaką przewiduje polskie prawo – 18 lat – jest czysto umowna. W przypadku kodeksu karnego kluczowa powinna być waga czynu i zdolność do jego oceny przez sprawcę. O ile mogę uwierzyć, że 10-latek nie jest jeszcze w stanie pojąć, czym jest zabicie człowieka, o tyle nie mogę uwierzyć, że nie rozumie tego 17-latek. Rozumie doskonale. Jest jeszcze jeden ważny aspekt tej wstrząsającej sprawy. Po pierwsze – mamy do czynienia zabójstwem policjanta, a taki czyn powinien być oceniany szczególnie surowo. Po drugie – policjant ten starał się zrobić coś bardzo dla nas wszystkich ważnego: interweniował w imię przywrócenia elementarnego porządku na ulicy. To w gruncie rzeczy działanie równie ważne, jeśli nie ważniejsze, niż wielkie dochodzenia w sprawie finansowych przekrętów albo mafijnych porachunków. Łagodność, z jaką polski wymiar sprawiedliwości jest zmuszony potraktować morderców Andrzeja Struja, daje jasny sygnał: z powodu nakazów politycznej poprawności, sprawcy unikną prawdziwej kary. Polska sprawiedliwość kapituluje wobec wymysłów abolicjonistycznych pięknoduchów. Łukasz Warzecha
Kreatywna księgowość ministra Rostowskiego Przychodzi trzech księgowych na rozmowę kwalifikacyjną. Prezes bierze pierwszego z nich i się pyta ile to jest 2+2. Księgowy odpowiada, że 4. Drugi podobnie. Wchodzi trzeci na rozmowę i znowu pada pytanie: „ile to jest 2+2”, na co księgowy: „a ile ma być panie prezesie?”. Ten stary dowcip o księgowych oddaje prawdę o księgowaniu w firmach. Skarbówka robi z podatnikami co chce, wybiórczo stosuje przepisy, samemu często je łamiąc, więc prywaciarze kombinują, jak obniżyć obciążenia podatkowe (w przypadku spółek giełdowych jak podkręcić, lubiany przez inwestorów, rachunek zysków i strat). Nie ma w tym raczej nic dziwnego. Inaczej jednak powinna wyglądać sprawa pierwszego księgowego w kraju, czyli ministra finansów. W demokratycznym państwie społeczeństwo ma prawo wiedzieć jaki jest stan kasy państwa, bo to społeczeństwo na tą kasę się łoży. Niestety premier Tusk przy wyborze ministra finansów zachował się jak prezes z tego dowcipu i wybrał sobie na ministra człowieka o mentalności księgowego, który zrobi wszystko co prezes chce mieć w wyniku. Dlatego też pozwoliłem sobie na małą złośliwość w krótkim wywiadzie dla Frondy , który przedrukował m.in. Dziennik Gazeta Prawna i powiedziałem, że minister nadawałby się na księgowego mafii. Ponieważ dziś polskie państwo (właściwie nie tylko dziś, ale chyba od niepamiętnych czasów, za Sanacji była prywata i sitwy, za komuny prywata i sitwy, po komunie prywata, rozkradanie majątku i sitwy – czasem większa, czasem mniejsza) przypomina swoją strukturą dużą i średnio zorganizowaną mafię, więc i pierwszy księgowy mógłby być księgowym mafii.
Oto kilka przykładów, jak minister Rostowski bawi się finansami publicznymi.
1. Mało kto wie, ale fundusze europejskie dla budżetu centralnego powodują zwiększenie długu. Dzieje się tak ponieważ, żeby pozyskać pieniądze z Unii, to najpierw trzeba wyłożyć mnóstwo pieniędzy, sfinansować projekty, dać swój wkład własny. Dlatego budżet centralny w kategorii środki europejskie jest na minusie i to dużym. Jeszcze budżet na 2009 rok traktował deficyt na środkach europejskich jako normalny deficyt wchodzący w skład deficytu budżetowego, ale już w ustawie budżetowej na 2010 rok (i co oczywiste na 2011 również) został wyłączony do odrębnego ustępu. Dzięki temu Rostowski mógł powiedzieć, że na 2010 rok deficyt budżetowy wyniesie 42 miliardy, podczas gdy jeszcze wg starej metody powinien powiedzieć, że wynosi 56 miliardów złotych (różnica wynika właśnie z wyłączenia deficytu środków europejskich). Na 2011 rok może się pochwalić uchwaleniem niższego deficytu niż w roku poprzednim (wymóg ustawowy w przypadku przekroczenia długu publicznego 50% PKB) i powiedzieć, że deficyt wyniesie 40,2 miliardy, podczas gdy według starej metody jest to 55,6 miliardów.
2. Co zrobić, aby zmniejszyć (na papierze) obciążenia finansów publicznych? Można wyrzucić z kategorii finansów publicznych te pozycje, które są deficytowe, a włączyć te, które są dochodowe. I tak m.in. powstał Krajowy Fundusz Drogowy, który ma pomóc w finansowaniu dróg ekspresowych i autostrad. Finansuje w części z podatków pochodzących od kierowców, a w dużej części z emisji obligacji, których gwarantem jest Państwo, a które nie wchodzą w skład długu publicznego i które oczywiście będą spłacane z przyszłych podatków. Z drugiej strony można jednym rozporządzeniem włączyć Lasy Państwowe w skład sfery finansów publicznych, dlatego, że mają w kasie około 2 miliardy złotych i te pieniądze im w legalny sposób (poprzez rozporządzenie) zabrać.
3. Ale to są małe zabiegi, żeby zmniejszyć dług. Najlepszy to oczywiście zrobić skok na Otwarte Fundusze Emerytalne. Nie jest zwolennikiem OFE, uważam je za przekręt stulecia w świetle prawa (bo czy znają państwo lepsze określenie dla finansowania 7% prowizją zakupu obligacji z pieniędzy płacącego składki, który to zakup obligacji w wielu placówkach bankowych i pocztowych jest zupełnie darmowy?). I chciałbym, żeby był taki minister, który powie, że rezygnujemy z przymusowości OFE, oddajemy ludziom (do wyboru) co mają zrobić z częścią składki. Jak będą chcieli to niech dadzą wszystko do ZUSu, jak będą chcieli to do OFE, a jak będą chcieli to niech sami inwestują. Wolałbym nawet przepić te pieniądze (chociaż nie wiem czy dałbym radę co miesiąc tyle wypić, ale są na pewno takie osoby, który z tym dylematem poradziłyby sobie) niż dać je na zmarnowanie do OFE. A co robi minister? Minister oczywiście lobbuje od samego początku za tym, żeby te pieniądze (podobno nasze, ale czy jest taki frajer, który w to rzeczywiście wierzy?) przekazać do ZUSu, tylko po to by trochę zmniejszyć zadłużenie na papierze.
4. Wreszcie fałszowanie rzeczywistości. Ukrywa się przed społeczeństwem (czyli tych, w których imieniu dług jest zaciągany), że dług publiczny rośnie w wolniejszym tempie niż faktycznie ma to miejsce. Według strategii zarządzania długiem na lata 2009-2011, przygotowanej przez Ministerstwo Finansów we wrześniu 2008 roku, dług publiczny na koniec 2010 roku powinien wynieść około 637 miliardów złotych. W rzeczywistości wg GUSu wyniósł 783 miliardy. Ot taka mała różnica, że tylko o 23% więcej od prognozy sprzed 2 lat. To jest pomyłka na 146 miliardów na 2 lata i 3 miesiące. To nawet nie jest skandal – TO JEST KATASTROFA. Marek Łangalis
Dwie Polski Nie możemy pozwolić, aby oceny dotyczące historii, polityki i kultury narzucali nam spadkobiercy komunizmu! Generał Leopold Okulicki w 1995 r. otrzymał pośmiertnie Order Orła Białego. Niedawno otrzymał go także Adam Michnik, obrońca "honoru" gen. Wojciecha Jaruzelskiego, który dokonywał terrorystycznych aktów "ustanawiania i utrwalania władzy ludowej", podczas gdy gen. Okulicki konał na Łubiance. To przez brak dekomunizacji tak łatwo jest obecnie mieszać bohaterstwo z zaprzaństwem, czyny heroiczne ze zdradą, bohaterów z kanaliami. Smoleńska katastrofa wydobyła z Polaków dawno nieukazywane tak silnie emocje. Poza naturalnym wobec takiego wydarzenia bólem i złączeniem w żałobie pojawiło się coś jeszcze. Niezwykle mocno wyraził to podczas pogrzebowej Mszy św. za parę prezydencką w bazylice Mariackiej Janusz Śniadek, wówczas przewodniczący NSZZ "Solidarność". Wspominając śp. Lecha Kaczyńskiego, powiedział m.in. "Przypomniałeś nam, co to znaczy być Polakiem. (...) Nie ma dzisiaj Warszawy ani Krakowa, ani Gdańska. Jest jedna Polska zadumana w żałobie. (...) W czasie tych swoistych rekolekcji uświadamiamy sobie, że rezygnując z wartości, tracimy poczucie wspólnoty, tracimy Polskę. Nie ma wolności bez wartości. Wyśmiewani za niemodny patriotyzm, wierni Bogu i Ojczyźnie podnieśliśmy głowy. Zróbmy wszystko, aby rozpalony w sercach i umysłach płomień nie wygasł". Okres żałoby zakłócany był przez szydzących z tych wartości w niewielkim stopniu. Ale po pogrzebie znów podnieśli głowy i przystąpili do ataków ze zdwojoną siłą. Sprzyjał temu okres prezydenckiej kampanii wyborczej. Mogliśmy przekonać się, że zamiast jednej Polski mamy dwie, i są one bardzo różne. Wyrastają z dwóch różnych tradycji, mają całkiem odmienne cele i sprzeczne systemy wartości.
Sowiecka piąta kolumna Aby lepiej zrozumieć te procesy, musimy sięgnąć do historii. Nie jest prawdą, że po 123 latach niewoli wszyscy mieszkańcy tworzącej się w końcu 1918 r. II Rzeczypospolitej byli zgodni w swych wizjach Ojczyzny. Były już wówczas siły, którym ością w gardle stała odzyskiwana z takim trudem niepodległość i ciężkie walki o kształt granic. Byli ludzie i całe środowiska, dla których godło państwa, czyli Orzeł Biały, było tylko "białą gęsią", a Polska stała się tym, co dosadnie wyraził dwie dekady później sowiecki komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow, nazywając naszą Ojczyznę "pokracznym bękartem traktatu wersalskiego". Warto tu przypomnieć, że podobnego określenia użył wówczas także Adolf Hitler... Sowiecka orientacja polityczna, która wykształciła się w postaci Komunistycznej Partii Polski (KPP), od początku była przeciwna niepodległości Polski. Podczas wojny polsko-sowieckiej komuniści byli jawną agenturą sowieckiego agresora, który "po trupie Polski" zamierzał podbić całą Europę. W II RP siły te działały w konspiracji, głosiły bowiem konieczność zniszczenia "pańskiej Polski" i powołanie sowieckiej republiki, a na terenach dawnego zaboru pruskiego - przyłączenie ich do Niemiec. Tuż po sowieckiej agresji 17 września 1939 r. komuniści, działający w przedwojennej Polsce, tworzyli zbrojne bojówki do udzielania pomocy wkraczającej Armii Czerwonej. W latach 1939-1941 aż do 22 czerwca trwał ścisły sojusz obu totalitaryzmów. Zwolennicy Związku Sowieckiego, byli kapepowcy i wszyscy "postępowcy" nie widzieli jakoś zła w nazizmie, w jego odmianie ludobójstwa, w antysemickiej czystce. Sojusznik to sojusznik i z jego wolą zgadzano się bez zastrzeżeń. Już tylko to powinno wystarczyć do zastosowania po wojnie bezwzględnego ostracyzmu wobec środowisk komunistycznych, ich prawnego i moralnego rozliczenia. Stało się jednak inaczej. Związek Sowiecki jako ofiara swego niedawnego brunatnego pobratymcy stał się nagle "sojusznikiem naszych sojuszników", a wielka polityka uwolniła się z krepujących ją więzów moralnych.
Eksterminacja elit Od lat 1944/1945 rządzili nami z sowieckiego nadania przedwojenni i wojenni komuniści, czyli ci, którzy prowadzili zbrodniczą działalność przeciwko II PR, a następnie w podziemiu zwalczali organizacje niepodległościowe, przy zastosowaniu najbardziej niegodziwych metod (na przykład we współpracy z Niemcami!). O własne zbrodnie oskarżali zaś bezwstydnie największych polskich bohaterów, ludzi o nieposzlakowanej przeszłości, skazując ich (lub mordując w śledztwach) pod zarzutem szpiegostwa, zdrady, antysemityzmu. Tak zginęli m.in. gen. August Emil Fieldorf, rtm. Witold Pilecki, por. Jan Rodowicz "Anoda" i tysiące innych. Wymordowano tych, którzy stanowili resztki elity Narodu - straciliśmy ją bezpowrotnie w wyniku represji i ludobójczej polityki niemieckiej, sowieckiej, a po zakończeniu działań wojennych rodzimi (i nasłani ze Wschodu) komuniści dopełnili dzieła zniszczenia. Ile było ofiar zbrodniczej działalności komunistów w Polsce w latach 1944-1956? Kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy? Tego do dziś nie wie nikt. Badania z tego zakresu były przecież w Polsce Ludowej zakazane, fałszowano wszelkie informacje, zacierano ślady, niszczono groby, ukrywano lub preparowano dokumenty. Ktoś jednak zajął miejsce tych ludzi. Tak zwany awans społeczny zapełnił wolne miejsca w administracji państwowej, wojsku, szkolnictwie, nauce. Tak, do dziś można prześledzić ślady niektórych niezwykłych "karier" w naukach społecznych, zresztą trudno to było nazwać nauką. I wytwarzała się zupełnie nowa "tradycja" w Polsce, polegająca na przedstawianiu tych, którym zabrano życie lub zdrowie, domy, miejsca pracy, resztki majątku, jako "faszystów", "kułaków", reakcjonistów", "wrogów ludu" i "wrogów klasowych". W ten sposób komuniści usprawiedliwiali swe straszliwe zbrodnie, legitymizowali zagarnięcie i przejęcie cudzych majątków, traktowanie znacznej części Polaków jako obywateli drugiej czy trzeciej kategorii. Ten sposób myślenia utrzymał się także po 1989 roku. To jest zresztą paradoks - ci, którzy powinni na zmianach ustrojowych najwięcej stracić, w sumie najwięcej zyskali. Utrzymali przede wszystkim swe majątki, do których doszli w warunkach rzekomej "równości". Dzieci kształcili (szczególnie w ostatniej dekadzie PRL) na zagranicznych uczelniach, wysyłali je na elitarne stypendia, a przede wszystkim uzyskali - nie bardzo wiadomo, dlaczego - całkowitą ochronę prawną i jakby przedawnienie za to, czego dokonali do 1989 roku. Było to zgodne z filozofią "grubej kreski". A przecież powinna mieć zastosowanie filozofia sprawiedliwości i zadośćuczynienia. Skoro tak się nie stało, to mamy powielanie elit w tych samych środowiskach, które uprzednio eliminowały (czy wręcz eksterminowały) polskie elity.
Polska nasza czy wasza? Przegraliśmy i nadal przegrywamy walkę o naszą świadomość historyczną. Nie ma cenzury, ale też nie ma prawdziwych, pełnych badań naszej niedawnej przeszłości. "Ochrona danych osobowych" jest znakomitym narzędziem, aby de facto uniemożliwiać publikowanie prawdziwych życiorysów wielu postaci, albowiem ich dzieci (i już wnuki) nie życzą sobie tego. Państwo prawa sprowadza się często do formalistyki. Przykładem takiego podejścia może być wygrany przez Adama Michnika proces z Instytutem Pamięci Narodowej, w którego publikacji pojawiła się wzmianka (w przypisie!), że jego ojciec, Ozjasz Szechter, był przed wojną skazany przez sąd II RP za szpiegostwo na rzecz Związku Sowieckiego. A przecież był skazany "tylko" za zdradę główną... Rzecz sprowadza się do wyjaśnienia, czy akceptujemy taki sposób argumentacji, czy dajemy sobie narzucać "jedynie słuszną" interpretację tego, co stało się w Polsce po wojnie, czy nie. Przecież komunistyczne państwo było tworem sztucznym, całkowicie zależnym od Moskwy. Rządziła partia komunistyczna przy pomocy swych instytucji siłowych, przede wszystkim Urzędów Bezpieczeństwa (następnie Służby Bezpieczeństwa) oraz Informacji Wojskowej (następnie Wojskowej Służby Wewnętrznej), a pozory praworządności zapewniały sądy i prokuratury wojskowe i powszechne, całkowicie podporządkowane władzy. Demokracja istniała tylko na papierze, realnie mieliśmy do czynienia z "demokracją socjalistyczną". Różnica między nimi była taka, jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym. Kolejni dyktatorzy stojący na czele Polski Ludowej nie mogli być jednocześnie polskimi patriotami i "ludźmi honoru", a to przecież uporczywie nam się wmawia. Jeśli Wojciech Jaruzelski leci do Moskwy 9 maja na defiladę przed Putinem z osobą wówczas wykonującą obowiązki głowy państwa, to nie jest tylko gest kurtuazji wobec jakiegoś wielce zasłużonego staruszka. Ma on bowiem zasługi bardzo specyficzne, w postaci karnych procesów za masakrę ludności cywilnej na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. oraz za zbrodnie stanu wojennego 1981 roku! Dodajmy do tego, że został też zabrany przez Bronisława Komorowskiego na cmentarz Doński w Moskwie, gdzie obaj - ramię w ramię - "składali hołd" ostatniemu dowódcy Armii Krajowej gen. Leopoldowi Okulickiemu przed jego symbolicznym grobem (bo prawdziwego przecież nie ma). Wówczas, gdy na moskiewskiej Łubiance konał gen. "Niedźwiadek", Wojciech Jaruzelski dokonywał terrorystycznych aktów "ustanawiania i utrwalania władzy ludowej", jak to się wówczas eufemistycznie nazywało... Zatem pytajmy: Polska nasza czy wasza?
Order orderowi nierówny... Generał Leopold Okulicki w 1995 r. otrzymał pośmiertnie Order Orła Białego. Niedawno otrzymał go także Adam Michnik, którego wykładnia tego, co się stało w Polsce po wojnie, i próba usprawiedliwienia tych "elit", które bezwarunkowo stanęły po stronie sowieckiego okupanta, była następująca: "Jest to zjawisko niezwykle charakterystyczne dla intelektualistów naszej szerokości geograficznej, zjawisko uzasadniające niejednokrotnie zgodę na przemoc i totalizm, zgodę, której usankcjonowaniem miały być motywacje najszlachetniejsze". "Istnieje pogląd, że cała polityka kulturalna, cała wizja kultury formułowana w owym czasie przez partię komunistyczną w Polsce była wielkim bluffem, wielkim oszustwem w stosunku do narodu, do społeczeństwa. Myślę, że to nieprawda". "Ich [komunistów - przyp. L.Ż.] projekt kultury socjalistycznej był projektem autentycznym. Byli rzeczywiście przekonani, że istnieje szansa przekształcenia kultury polskiej, jej demokratyzacji i upowszechnienia, że istnieje także możliwość przeciwstawienia się klasycznemu modelowi rozumienia kultury polskiej, często zakładającemu zdecydowaną dominację jej katolickiego charakteru, jej związków z Kościołem, związków, które - dodajmy - nie zawsze wychodziły jej na zdrowie". Naziści też nas chcieli uczyć własnej kultury. Czyż nie byli w tym autentyczni? I mieli podobne zdanie o polskim Kościele i jego wpływie na polską kulturę... 16 listopada 1994 r. Sejm RP podjął uchwałę w sprawie zbrodniczych działań aparatu bezpieczeństwa państwowego w latach 1944-1956: "Sejm Rzeczypospolitej Polskiej stwierdza, że struktury Urzędu Bezpieczeństwa, Informacji Wojskowej, prokuratury wojskowej i sądownictwa wojskowego, które w latach 1944-1956 były przeznaczone do zwalczania organizacji i osób działających na rzecz suwerenności i niepodległości Polski, są odpowiedzialne za cierpienia i śmierć wielu tysięcy obywateli polskich. Sejm potępia zbrodniczą działalność tych instytucji". Tak naprawdę było to jednak pustosłowie, za słowami nie poszły czyny lub były na tyle nieudolne, że nie udało się rozliczyć tychże zbrodniczych instytucji i ich funkcjonariuszy. Co więcej, ich następcy wysoko podnoszą głowy i zapiekle bronią "dobrego imienia" swych przodków. Zabrakło zdecydowanej dekomunizacji i jednoznacznego potępienia okresu komunistycznego. Dlatego teraz tak łatwo jest mieszać bohaterstwo z zaprzaństwem, czyny heroiczne ze zdradą, bohaterów z kanaliami. Mamy do czynienia z powszechną ignorancją, ograniczaniem nauczania historii, relatywizacją zła i wynaturzoną "poprawnością polityczną". Myślę, że gen. Okulicki nie chciałby stać w jednym szeregu z wieloma nosicielami orderów i odznaczeń przyznanych po 1989 roku. Nie możemy się potulnie zgadzać, aby standardy zachowań i oceny dotyczące życia politycznego i społecznego, ale też szeroko pojętej kultury i sztuki, narzucali nam ludzie z drugiej strony barykady. Bo to jest barykada, a oni cały czas walczą, aby stworzyć z nas "ludzi szczególnego pokroju", jak to wyraził ich niegdysiejszy patron i przywódca Józef Stalin. Polska jest krajem o ponadtysiącletniej historii i kulturze, której nie musimy się wstydzić. Jest częścią uniwersalnej cywilizacji chrześcijańskiej. Jeśli pozwolimy zabrać sobie fundamenty naszej cywilizacji, cały gmach runie, a nasze miejsce zagarną ludzie cywilizowani inaczej, podrzuceni jak kukułcze jaja. Leszek Żebrowski
07 stycznia 2011 "Socjalizm to racjonalny wniosek z demokracji" - twierdził brytyjski socjalista Herold Laski, związany z Partią Pracy i towarzystwem socjalistów fabiańskich.. I miał rację , powtarzając swoją tezę po Karolu Marksie, też zwolenniku demokracji, która w prostej linii prowadzi do socjalizmu.. Socjalizm jak wiadomo jest systemem redystrybucji dóbr, a nie ich tworzeniem. Od ich tworzenia jest kapitalizm, który jest systematycznie niszczony przez socjalistów. Marzy im się utopijny ustrój dobrobytu poprzez redystrybucję. .Ale okładają podatkami co się tylko rusza.. Żeby mieć pieniądze na budowę najszczęśliwszego ustroju świta- socjalizmu. Gdy kończą się pieniądze- następuje zmierzch socjalizmu.. Potem robią coś w rodzaju leninowskiego NEP-u, żeby pobudzić ludzi do pracy-- i znowu to samo.. Właśnie socjalistyczny rząd Rumunii obłożył podatkiem dochodowym, w wysokości 16% od dochodu- wróżki, które wróżą ludziom przyszłość za pieniądze. .Widocznie przyszłość Rumunii w Unii Europejskiej nie jawi się różowo, skoro rząd dobrał się do wróżek czarnomagicznych.. Wszystkie obłożył równo podatkiem, niezależnie czy wróżą przyszłość świetlną, czy czarno ją widzą.. Nie wiadomo nic o kasach fiskalnych. U nas wróżki na razie nie płacą podatku dochodowego, zresztą w nawale informacji nie jestem pewien- tak jak rolnicy, których broni Polskie Stronnictwo Ludowe. Żeby nas wszystkich obroniło przed tym absurdalnym podatkiem wymagającym kontroli dochodów na pewno zyskaliby w demokratycznych sondażach.. O kasach fiskalnych na razie nie może być mowy, bo wszystkie firmy zajęte są przestawianiem tych maszynek na vat o nowej wysokości.. Obawiam się, że nawet nowo przestrojone kasy nie zdążą wystygnąć, a już będzie trzeba znowu przystosowywać je do jeszcze nowszego vatu. Takie są potrzeby państwa socjalistycznego i opiekującego się biurokracją.. Chociaż rząd polski jest zdeterminowany, żeby ograniczyć biurokrację o 10 %- to właśnie o tyle,o ile ją powiększył przez ostatnich trzy lata budowy socjalizmu.. To jest dobry pomysł na reformę.. Najpierw robić reformę w kierunku rozwoju biurokracji- a potem mówić o tym, że biurokracja zostanie ograniczona. .I zobaczymy czy ją ograniczą. .Bo łatwiej jest ją rozwinąć- niż ją zwinąć.. Tak jak łatwiej jest popełnić samobójstwo niż przywrócić człowieka do życia.. Zresztą nie ma na razie przepisów zabraniających popełniania samobójstwa... Jak to napisał jeden z policjantów w swoim raporcie:” Kiedy wraz z prokuratorem przybyliśmy na miejsce znalezienia wiszących na drzewie zwłok 46- letniego Michała B. stwierdziliśmy w obecności dwóch obiektywnych świadków, że samobójca nie żyje i samobójstwo to zakończyło się dla niego śmiertelnie”(????) Nie wiedziałem oczywiście, że są samobójstwa , które nie kończą się śmiercią, oprócz tych nieudanych rzecz jasna, tak jak nie wiedziałem, że wprowadzenie Święta Trzech Króli tak rozjuszy jego przeciwników.. Najważniejsze zdaniem ludzi z Lewiatana- że są wielkie straty z tego powodu w gospodarce.(????) Jakieś 900milionów, czy coś koło tego... Coś podobnego! Straty w gospodarce.. A jakie są straty w wyniku- jak to by powiedział pan Stefan Kisielewski- „ rządów ciemniaków??? Przecież w wyniku podejmowanych decyzji tracimy codziennie miliony złotych na fanaberie władzy.. Jeden stadion narodowy, który socjaliści budują ku radości gawiedzi kosztuje ponad 1 miliard 200 milionów złotych(!!!), Orliki kosztowały już 25 miliardów złotych, utrzymanie zbędnych powiatów 15 miliardów złotych. Jakieś przejścia graniczne widma…. A ile codziennie marnuje biurokracja podejmując marnotrawne decyzje.. Centrum Nauki Kopernik- to 500 milionów złotych, plus koszty utrzymania tego wesołego miasteczka.. A ile kosztuje nas utrzymanie 55 000 samochodów służbowych socjalistycznej władzy?? Można oczywiście zlikwidować państwowe święta w rodzaju pierwszego, drugiego czy trzeciego maja.. Pierwszy maj – to komunistyczne „ święto ludzi pracy”, drugi- „ święto flagi”, a trzeci-święto ustawy rządowej, która nigdy nie weszła w życie mimo zorganizowanego zamachu stanu pod nieobecność posłów w roku 1791 przez masonerię wolnomularską.. Próba zamiany sojuszy, która skończyła się niepowodzeniem.. Dopiero w dwieście lat później się udało. Teraz jesteśmy szczęśliwi, bo jesteśmy w soc- Unii Europejskiej.. A jaki jest powód, żeby to” święto” obchodzić? Albo 11 listopada? Tylko z tego powodu, że do Warszawy przyjechał socjalista Piłsudski? Bo niepodległość ogłosiła Rada Regencyjna w odezwie z 7 października.. roku Pańskiego 1918.. A może go połączyć z 15 sierpnia, rocznicą zwycięskiej Bitwy Warszawskiej? I już będzie więcej dni pracy, ale najpierw owoce pracy milionów Polaków należy przestać marnować.. Bo co to za robota? Jedni się napracują jak woły- a inni jak osły tę pracę marnują.. Przepraszam wszystkie osły.. W każdym razie niech się Czarownicom z Eastwick, pardon - z Rumunii uda rzucić klątwę na tamtejszy rząd, który nawet opodatkowuje magiczne bajki, bo też potrzeba mu pieniędzy. Kolejny raz sprawdza się zasada, że nie ma takiej niegodziwości i takiej zbrodni, której nie popełniłby skądinąd liberalny rząd., kiedy zabraknie mu pieniędzy.. Bo i na nasz rząd przydałoby się rzucić klątwę, za te ciemne rządy, ciemniejące z dnia na dzień, oprócz pana Marka Sawickiego z Polskiego Stronnictwa Ludowego i ludowego ministra rolnictwa jednocześnie.. Pan minister - w ramach oczywiście ratowania socjalizmu — czyni oszczędności.. Niewielkie, a jednak, dobre i te 16 milionów złotych, które zaoszczędzi na świadectwach dotyczących zwierząt przed ich transportem na ubój.. Chodzi o to, że prywatni weterynarze pobierali 45 złotych tylko za to, że zbadali zwierzę, czy jest chore czy zdrowe i czy się nadaje na ubój.. Pan minister obniżył im za tę czynność wynagrodzenie do 15 złotych, czym zyskał aplauz umęczonego chłopa pańszczyźnianego socjalizmu biurokratycznego.. W odpowiedzi prywatni weterynarze, którym minister ustala stawki pracy za pomocą rozporządzeń w ramach wolnego rynku oczywiście, a jakże- w końcu mamy wolny rynek na każdym kroku- zapowiedzieli strajk, że za takie pieniądze nie będą robili badań, bo to im się nie opłaca.. Straszą , że nie będzie mięsa w sklepach i wciągnęli po swojej strony coś tak biurokratycznego jak Krajowa Rada Weterynaryjna(???) Jest coś takiego w ramach wolnego rynku uboju weterynaryjnego.. Co robi w praktyce taka rada? Nie mam zielonego pięcia, może po prostu radzi, no i jej członkowie pobierają wynagrodzenia, pośrednicząc w wystawianiu świadectw zdrowia zwierząt.. Może weterynarzom się nie opłaca, ale pan ludowy minister od rolnictwa uważa, że jak nie będą wystawić świadectw, to tę czynności zrobią za nich weterynarze wojewódzcy, których ma 1300 i którzy zrobią to w podskokach, tym bardziej, że robią to potem, jak przedtem zbadają zwierzęta weterynarze prywatni, jeszcze zanim oddadzą sprawę zwierząt weterynarzom państwowym. .Te świadectwa robione są pod przymusem i rolnik pod przymusem musi opłacać te badania.. Państwowych opłaca poprzez przemyślny system podatkowy, a prywatnych bezpośrednio.. Można byłoby jeszcze- ale obecnie mamy kryzys- wprowadzić pośredników weterynaryjnych, którzy będą badali świnię w czasie transportu, od weterynarza prywatnego do weterynarza państwowego ..I będą badać tę świnię permanentnie, że może i sama zdechnie z nadmiaru tego badania.. Tylko dlaczego dopiero teraz pan minister nam o tym mówi i wcześniej nie wprowadził likwidacji jednego szczebla wystawiania świadectw zwierząt przed ubojem? Skoro teraz można, to dlaczego nie można było wcześniej..? I dlaczego nie robią badań w samym ministerstwie? Wiele milionów ludzi w poprzedniej komunie kupowało mięso „ od tzw” baby’ na targu, bez żadnego badania, w tym moja mama, zarówno w stanie wojennym , jak i poza stanem wojennym, podczas pokoju.. I nie słyszałem, żeby taka” baba’ sprzedała komukolwiek zepsute mięso.. Wprost przeciwnie było świeżutkie i smaczne, bo niechby spróbowała sprzedać padlinę.. Zresztą kto by się na nią nabrał... Po całym targu rozeszłaby się informacja, że komuś takie mięso zaszkodziło? I koniec z handlem.. A dzisiaj to rolnik dla siebie nie zabija świni bez badania?
Jak go oczywiście nie złapią weterynarze, niezależnie czy prywatni czy państwowi.. I proszę porównać mięso sprzed dwudziestu lat z tym, które zjadamy dzisiaj.. Pan Andrzej Lepper miał oczywiście rajcę, mówiąc, że dzisiaj robią z 30% mięsa - kilogram szynki.. Czy jakoś tak.. Chemia spożywcza nam na pewno nie zaszkodzi? A lis i tak stołuje się w kurniku i nikt mu nie robi badań kur, które porywa, nieprawdaż? WJR
Gaz i finanse równie ważne jak media Ostatnio europejska prasa, pisząc o Węgrzech, skupia się niemal wyłącznie na węgierskiej ustawie medialnej. Pierwsze dni bardzo ważnej – także dla Polski – węgierskiej prezydencji w Unii Europejskiej zostały całkowicie zdominowane przez jeden temat, na dodatek kompletnie niezwiązany z planem działania Budapesztu na najbliższe sześć miesięcy. Ustawa medialna rzeczywiście jest – delikatnie rzecz ujmując – kontrowersyjna. Viktor Orban popełnił poważny polityczny błąd, przygotowując tak dyskusyjne rozwiązania i nie licząc się zupełnie z reakcją opinii publicznej. Teraz to się na nim mści, szkodząc zarówno jego rządowi, jak i ambitnym planom w polityce krajowej oraz europejskiej. Węgierscy urzędnicy rwą sobie włosy z głowy, gdy patrzą, jak ich wielomiesięczna praca jest kwitowana ironicznymi komentarzami. Wielka szkoda, bo Węgrzy naprawdę solidnie przygotowywali się do przewodzenia Unii. W Budapeszcie przyznają to nawet analitycy bardzo krytyczni wobec rządzącego Fideszu. Z polskiego punktu widzenia plan węgierskiej prezydencji jest ciekawy i istotny. Problem koordynacji polityki gospodarczej, energetycznej czy rolnej jest równie ważny w Budapeszcie jak w Warszawie. Wszak łączy nas wiele wspólnych interesów. Polska powinna więc mocno wspierać tę prezydencję, zwłaszcza że Budapeszt nieustannie daje sygnały woli bliskiej współpracy z Polską. Nie ignorując obaw węgierskich dziennikarzy, warto skoncentrować się na tym, czemu prezydencja Węgier ma być poświęcona. Powinniśmy bowiem pamiętać, że sprawy, których Orbanowi przez najbliższych sześć miesięcy nie uda się rozwiązać, utrudnią życie nam – przez kolejne pół roku polskiego przewodnictwa.
Niedobrze by się stało, gdyby jedynym problemem, o którym dziś w Europie się rozmawia, była węgierska ustawa medialna. Bo czy deficyty budżetowe państw unijnych lub brakujące interkonektory między systemami gazowymi państw Europy Środkowej, których budowę powinna częściowo sfinansować Unia Europejska, są mniej ważne od upartyjnienia węgierskich mediów? Zwłaszcza że nie zaczęło się ono za rządów Viktora Orbana, co zdają się sugerować europejskie gazety. Janke
Brague o terrorze intelektualnym w Europie
Rybińska „Krajem, który uważa się za zacofany, jest właśnie Polska, bo nie zezwala na aborcję, adopcję dzieci przez homoseksualistów, a religia wciąż odgrywa dużą rolę w życiu społecznym. Brague Trzeba zadać sobie pytanie, czy ludzkość podąża w jednym kierunku i czy w związku z tym istnieją "postępowi" i "zacofani". Ci, którzy dokonują takiego podziału, wierzą w opatrzność. "Będzie lepiej", "może być tylko lepiej" – powtarzają. To, co nie jest zgodne z tą filozofią, uważają za krok do tyłu. "Zacofane" to ulubione słowo postępowców. Ale zacofane wobec czego? Panuje taki terror intelektualny, że dziś nikt już nie ma odwagi przywołać prostej prawdy, iż dla dziecka nie jest przyjemnie dorastać z dwoma tatusiami lub mamusiami. Ten terror idzie w parze z roszczeniami tych, którzy wcale nie potrzebują większych praw.
Rybińska Mówi pan o mniejszościach seksualnych? Nie uważa pan, że są one na gorszej pozycji wobec większości? Brague W naszych społeczeństwach ustalił się system, zgodnie z którym to silniejszy ma prawa. Ciekawym przykładem jest aborcja. Dorosły jest w pozycji dominacji wobec płodu, który nie może się bronić. Kiedy mówimy więc o prawie do aborcji, mówimy o prawie silniejszego.Jeśli chodzi o mniejszości seksualne, to prawo do adopcji dzieci także wchodzi w tę kategorię. Dwaj dorośli są w pozycji siły wobec dziecka, które chcą adoptować. Mówić, że pary homoseksualne mają prawo do adopcji dzieci, oznacza, iż społeczeństwo ma obowiązek dostarczyć im dziecko. Ale prawa rodzą obowiązki. A co z lekarzami, którzy mają obowiązek przeprowadzenia aborcji? Przecież lekarze mają ratować życie, a tu ponieważ komuś przyznano prawo do aborcji, muszą zabić człowieka. To rodzi problem sumienia. Wiele praw, które dziś są przyznawane, służą silniejszym, a nie słabszym. W Europie natomiast ma szansę islam, bo telewizja i media pozbawiły ludzi mózgów. Europejczycy są zagubieni, a przywódcy islamscy dobrze to zrozumieją. Libijski przywódca Muammar Kaddafi niedawno powiedział: "Prawdziwymi żydami i chrześcijanami jesteśmy my". To znaczące. Nie mamy dziś nic, co moglibyśmy temu przeciwstawić. „ (źródło ) Mój komentarz Społeczeństwo totalitarne. Z totalną ideologią. Eksploatacja , neoniewolnicze odczłowieczenie słabszych . W starożytności istot ludzka będąca w pozycji niewolnika nie miała żadnych praw , mogła być pobita , zabita, zgwałcona. Nie mówiąc o sprzedaniu. Objawiona , jednie prawdziwa , święta ideologia świecka charakteryzuje się jak każda agresywna religia terrorem intelektualnym, propagandowym . I przemocą .Przemocą państwa , którego aparat jest jej wyznawcą. Komunizm z objawionym „naukowym” materializmem. Nieomylnymi, natchnionymi prorokami Marksem i Engelsem ,oraz ich najwyższymi kapłanami, Leninem i Stalinem . Podobny kult religijny rozwijał Hitler z niemylnym Kulturkampf , darwinizmem. To były, są religie , bez Boga osobowego , coś w rodzaju parodii konfucjanizmu, czy animizmu . Jakieś siły , duchy sprawcze, niepodważalne , nieomylne, nieodwracalne .Reguły życia społecznego i rodzinnego jednie właściwe , słuszne . A przede wszystkim obowiązek wiary , terror w stosunku do wątpiących , system kar. Akceptacja , pozbawienie woli, prawa do własnej oceny , prawa do sprzeciwu.
Brak wolności słowa , niszczenie finansowe , sądowe , więzienia dla przeciwników. Zasadniczym problemem europejskiej zdychającej cywilizacji nie jest jednak parodia chrześcijańskich instytucji społecznych typu małżeństwa homoseksualne , czy tresowanie dzieci poprzez skrajnie religijną ideologię . Jest nią zniszczenie wolności intelektualnej, wolności słowa, demokratycznej kontroli , wolnej woli . Terror intelektualny , niszczenie wolnej przestrzeni dyskusji , swobody wyrażania sądów. Budowa społeczeństw całkowicie , ślepo posłusznych totalitarnej para religii państwowej. Dlatego islam być może jest jedyna deską ratunku dla Europejczyków. Kanony religijne islamu kontra przymusowa religia ideologia państwowa . Przy słabym , asystującym europejskiej para religii państwowej chrześcijaństwie nadzieją jawi się jej konkurent stojacy w całkowitej opozycji islam . Marek Mojsiewicz
Pomysły Tuska kontra reformy Buzka
1. Przypominacie sobie Państwo 4 słynne reformy rządu Jerzego Buzka z jesieni 1998 roku: administracyjną, edukacyjną, zdrowotną i emerytalną. Ta ostatnia to 3-filarowy system ubezpieczeń społecznych składający się z ZUS (I filar), OFE (II filar) i pracowniczych programów emerytalnych i tym podobnych (III) filar. Reklamowano ją w różny sposób ale ten który się utrwalił w świadomości społecznej to możliwość wypoczynku w ciepłych krajach pod palmami w przypadku korzystania z ubezpieczenia w OFE . Jednocześnie ZUS był często porównywany do piramidy finansowej a więc instytucji, która ze względu na wielkość ciążących na niej zobowiązań, może za jakiś czas okazać się po prostu niewypłacalną. Właśnie przy pomocy takich haseł przekonywano Polaków, że tak reforma emerytalna to jedyne rozwiązanie, które zapewni wypłatę godziwych świadczeń przyszłym emerytom. Nie byłem zwolennikiem tej reformy i mimo możliwości wyboru jak mi stwarzała nie zdecydowałem się, żeby być ubezpieczonym w ZUS i OFE. Pozostałem w ZUS, choć młodsi takiej możliwości nie mieli i obowiązkowo znaleźli się w obydwu filarach.
2. Rzeczywiście reforma emerytalna Buzka znacząco zmniejszyła zobowiązania emerytalne państwa wobec obywateli z szacowanych na koniec 2050 roku 450% PKB do 200% PKB, głównie poprzez uzależnienie wysokości przyszłych emerytur od kwot składki zgromadzonej przez ubezpieczonych zarówno w ZUS jak i OFE, a także likwidację przywilejów emerytalnych kolejnych grup zawodowych. W ten sposób wyraźnie zmniejszono wysokość przyszłych świadczeń emerytalnych w stosunku do tych wynikających z dotychczasowego systemu emerytalnego, a więc tzw. stopę zastąpienia czyli relację emerytury do ostatniego wynagrodzenia pracownika. Poprzez uruchomienie OFE i przekazywanie do nich części składki emerytalnej płaconej przez zatrudnionych w wysokości 7,3% ich wynagrodzenia (przy całej składce emerytalnej wynoszącej 19,52 % wynagrodzenia), ujawniono także część zobowiązań emerytalnych państwa w momencie wejścia w życie reformy. W wyniku tej operacji w ZUS powstała co rok powiększająca się dziura bo w systemie repartycyjnym ze składki odprowadzanej przez obecnie pracujących finansuje się na bieżąco świadczenia emerytalne to 7,3% od wynagrodzeń corocznie zwiększającej się ilości osób ubezpieczonych w OFE urosło do kwoty blisko 24 mld zł w roku 2011. Od 1 stycznia 1999 roku do końca roku 2010 ZUS przekazał do OFE około 160 mld zł i te pieniądze musiały zostać pożyczone na rynku aby sfinansować bieżące emerytury. Koszt tych pożyczek wyniósł wg danych ministerstwa finansów około 67 mld zł. Fundusze pomnożyły przekazane składki do kwoty do kwoty około 220 mld zł pobierając w ciągu całego tego okresu około 13,5 mld zł prowizji od wpłacanych składek i tzw. opłat za zarządzanie.
3. Po 11 latach od momentu wprowadzenia Premier Tusk w sytuacji kiedy dług publiczny zbliżył się do granicy 55% PKB ( a wg prognozy Eurostatu na koniec 2010 wyniósł już około 56% PKB) zdecydował się zmniejszyć wpłaty do OFE o 2/3 czyli zmniejszyć składkę tam przekazywaną z 7,3% do 2,3%. Pozwoli to zmniejszyć wpłatę do OFE w 2011 roku z 24 mld zł do 7 mld zł czyli zmniejszyć dotację do ZUS o 17 mld zł czyli o około 1,3% PKB (w rzeczywistości jeżeli zmiany wejdą w życie od 1 kwietnia to oszczędności będą o ¼ mniejsze) i w ten sposób oddalić przynajmniej na najbliższy rok przekroczenie przez dług publiczny progu 55% PKB. Być może uspokoi to także trochę rynki finansowe, które w dalszym ciągu będą chciały nabywać polskie obligacje bez gwałtownego wzrostu ich rentowności, która i tak już przekracza 6% dla obligacji 10-letnich. Decyzji tej towarzyszą jednak zapewnienia Premiera Tuska, że dzięki temu zabiegowi emerytury wypłacane z II filara nie tylko nie zmaleją ale wzrosną bo 5% składki nie przekazywanej do OFE ma być rejestrowana na oddzielnym rachunku każdego ubezpieczonego i w odpowiedni sposób waloryzowana.
4. Wszystkie te zapewnienia Premiera stają się coraz bardziej absurdalne i mają coraz mniej związku z rzeczywistością. Działania wobec OFE przypominają wręcz rozpaczliwe poszukiwanie ratunku dla rozpadających się finansów publicznych bez zwracania uwagi na koszty finansowe i społeczne tego przedsięwzięcia ( w OFE swoje oszczędności ma już 15 mln ubezpieczonych). Może uczciwiej wobec tych obywateli ale samych OFE byłoby zaproponowanie swobody wyboru ubezpieczonym (albo tylko ZUS albo ZUS i OFE) i w ten sposób nie narażanie Skarbu Państwa na ewentualne odszkodowania jakie trzeba będzie płacić PTE zarządzających OFE za swoistą „zmianę warunków gry podczas jej trwania”. Może taka decyzja uruchomiła by rzeczywistą konkurencję między tymi funduszami nie tylko na wysokość rocznych zysków jakie osiągają z powierzonych im składek ale także wysokość prowizji od składek i opłat za zarządzanie. Wreszcie trzeba powiedzieć również prawdę ubezpieczonym, że ich emerytury nie będą wyższe od tych wypłacanych obecnie tylko raczej niższe i tylko stały coroczny wzrost liczby pracujących w Polsce ( a więc wzrost demograficzny), a także stały wzrost wydajności pracy daje szansę, ze system emerytalny się w przyszłości nie zawali niezależnie od tego czy będzie on miał charakter budżetowy (ZUS-owski) czy kapitałowy (OFE i dodatkowe ubezpieczenia emerytalne).
5. Wygląda na to, że rządzący obecnie naszym krajem uznają Polaków za ludzi nie myślących skoro po upływie 11 lat od wprowadzenia reformy próbuje się ją odwracać przy pomocy tych samych argumentów jakie służyły do jej wprowadzania. Co więcej próbuje się to robić w taki sposób i w takim tempie, w którym w krajach o rozwiniętej demokracji nie wprowadza się nawet zmian w rozkładach jazdy komunikacji publicznej( do tej pory nie ma w Sejmie projektów ustaw, a zmiany mają zacząć obowiązywać od 1 kwietnia tego roku). Sytuacja jest tak kuriozalna, że należałoby chyba zapytać Jerzego Buzka wprowadzającego kiedyś reformę emerytalną, a teraz piastującego wysoka funkcję Przewodniczącego PE co sądzi o pomyśle swojego kolegi partyjnego Premiera Donalda Tuska, który praktycznie tą reformę likwiduje? Zbigniew Kuźmiuk
"Nasz Dziennik" ustalił: Kontrolerzy ze Smoleńska, oprócz Działu Łączności Wojskowego Lotnictwa Transportowego "Logika" w Moskwie, utrzymywali kontakt z operatem we Wnukowie o kryptonimie "Konwektor" Prognoza przyszła z Tweru Z płk. Anatolijem Murawiowem, kierownikiem ruchu lotniczego lotniska Smoleńsk Siewiernyj, rozmawia Piotr Falkowski Dzień dobry, telefonuję z Warszawy, z gazety "Nasz Dziennik". - Ale o co chodzi? Ja już wszystko powiedziałem. Czego wy ode mnie chcecie?
Był Pan na lotnisku 10 kwietnia 2010 roku? - Tak. Pracowałem jako kontroler lotniska wojskowego.
Jak długo jest Pan kontrolerem lotów? - Najpierw pracowałem jako pilot, a teraz tu dorabiam od listopada 2009 roku. Wcześniej 31 lat byłem pilotem. Latałem na bombowcach Tu-22, a ostatnie pięć lat na An-26. To też taki nieduży wojskowy samolot.
Na czym polega Pana praca? - Wojskowy kontroler lotniska zajmuje się sprawami składania raportów, wniosków, przyjmowania zgłoszeń, wysyłania oświadczeń i zezwoleń w ruchu w przestrzeni powietrznej. Ja informuję o wzbiciu się w powietrze, o wylądowaniu. Mnie wtedy Moskwa przekazała, że samolot o numerze 101 wyleciał z Warszawy, a ja przekazałem raport o tym swojemu kierownictwu, że samolot wyleciał o tej i o tej. Jeśli by nie zdarzyło się to wielkie nieszczęście, to ja bym poinformował, że samolot wylądował o tej i o tej godzinie - o godzinie 10.43. Zameldowałbym Moskwie i tyle. Nic więcej nie robię.
Pańska praca miała więc na celu przekazywanie informacji pomiędzy Smoleńskiem, Warszawą i Moskwą? - Tak, właśnie tak! I nic więcej.
Z kim jeszcze utrzymywał Pan łączność? - Z naszym pułkiem w mieście Twer. Stamtąd otrzymujemy prognozy pogody. Stamtąd, dlatego że nasza służba meteorologiczna jest taka słaba. Praktycznie nic nie mamy. Ja pytań nie dostaję, dostaję taką mapę meteo. Prognozę pogody sporządza się w Twerze. A potem uzgadnia się, precyzuje z nami. W zasadzie to oni w Twerze są nadrzędni nad nami, mają służbę meteo, nanoszą prognozę na mapę, a my tu tylko robimy korekty, gdy coś pójdzie nie tak. Jakaś siła wyższa...
Z jakimi jednostkami w Moskwie miał Pan łączność? - Przede wszystkim z centrum we Wnukowie o kryptonimie "Konwektor" i Działem Łączności Wojskowego Lotnictwa Transportowego "Logika" w Moskwie.
Był Pan tego dnia na wieży "Korsarz"? - Nie.
A czy poza pułkownikiem Plusninem, Wiktorem Ryżenką, pułkownikiem Kranokutskim i majorem Łubancewem ktoś jeszcze był na wieży? - Nie, tylko oni. Tam na pewno nikogo więcej nie było i nie miało prawa być. To była grupa kierownicza.
Czyli byli tylko ci, których wymieniłem? - Tak, tak, tak, tak! No, mogli być jeszcze technicy z obsługi, którzy włączali aparaturę. Ja tam nie byłem.
A jak jest rejestrowana ich praca? Może jest kamera? - Tego nie wiem na pewno. Wiem, że tam nagrywają na magnetofon. Wewnątrz. Jak w samolocie.
Czy uważa Pan, że Siewiernyj nadaje się do przyjmowania samolotów z delegacjami państwowymi najwyższej rangi? - Lotnisko nadaje się do przyjmowania takich samolotów, o które pan pyta, ale przy odpowiednich warunkach! Jeśli warunki się nadają, jeśli są normalne, zwykłe warunki pogodowe. No bo, sami wiecie, normalnych środków nie mamy... Ja już wszystko powiedziałem! Dziękuję. Do widzenia.
W takim razie dziękuję... [Rozmówca nagle się rozłączył]. Współpraca Ewa Rzeczycka-Surma
Dziwne szpule W dzisiejszym „Naszym Dzienniku” płk. A. Murawiow, kierownik ruchu lotniczego ze Smoleńska wyznaje, że praca personelu wieży kontroli lotów podlega zapisowi na taśmie magnetofonowej. Jak się jednak okazuje, o czym dowiadujemy się z ust nieocenionego płk. E. Klicha, któremu czasami zdarza się coś naprawdę bezcennego powiedzieć, „taśma się zacięła” i nie ma na niej żadnego zapisu (NIE MA ZAPISÓW Z WIEŻY LOTÓW - TAŚMA SIĘ ZACIĘŁA..) To już kolejna taśma czy szpula płatająca figle ludzkości. Najpierw, jak pamiętamy, dziwna szpula mająca zarejestrować zawartość czarnej skrzynki z zapisem rozmów polskiej załogi w kokpicie, jak z kolei donosił nam nieoceniony min. J. Miller (czy ktoś jeszcze pamięta jego występ w pierwszych programach „Misji specjalnej”, jak się oburzał na sianie podejrzeń wobec min. E. Kopacz?), nie mogła jakimś dziwnym trafem złapać całości ważnego dla śledztwa, dowodowego materiału. „Szpula dochodzi do końca i cofa”, wyjaśniał nam dokładnie Miller dziwne zachowanie szpuli, co oczywiście przyjęliśmy skwapliwie do wiadomości (zwłaszcza ci spośród nas, co jeszcze pamiętają nawijanie taśmy magnetycznej w magnetofonach szpulowych) (Był kłopot techniczny z odczytem czarnej skrzynki Polscy analitycy mieli drobny problem techniczny z odczytem zapisu czarnej skrzynki rejestrującej głos w kokpicie Tu-154, który rozbił się pod Smoleńskiem - powiedział szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Jerzy Miller, który przywiózł z Moskwy nową kopię nagrania.
Zapis z czarnej skrzynki prezydenckiego Tu-154
Miller, będący szefem polskiej komisji ds. badania wypadków lotniczych lotnictwa państwowego, i szef prokuratury wojskowej płk Krzysztof Parulski przebywali w środę i czwartek z wizytą roboczą w Moskwie. Spotkali się tam z szefową rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) Tatianą Anodiną i przedstawicielami rosyjskiej prokuratury.
Wbrew prasowym spekulacjom Miller nie przywiózł nowych materiałów. - Raczej rozmowa dotyczyła techniki pozyskiwania tych materiałów - uściślił. Nie chciał mówić, kiedy kolejny raz wybiera się do Moskwy. - Odbyłem z naczelnym prokuratorem wojskowym rutynową wizytę, bo - jak państwo wiedzą - przywiązujemy dużą wagę do tego naszego badania - a pan prokurator - do śledztwa. W trakcie naszej wizyty spotkaliśmy się w MAK z Tatianą Anodiną. Podzieliliśmy się pewnym kłopotem w odczycie jednej z taśm, które przywieźliśmy. W związku z tym dostaliśmy prawo kolejnego skopiowania, żebyśmy nie mieli tego kłopotu w przyszłości. Wracamy w jeszcze lepszych nastrojach co do dalszego pozyskiwania dokumentów - ocenił Miller. Jak wyjaśnił, czarna skrzynka rejestrująca dźwięk w rozbitym 10 kwietnia pod Smoleńskiem Tu-154M to bardzo stara technologia - magnetofon szpulowy. - A w związku z tym przy tzw. rewersie, czyli gdy szpula dochodzi do końca i cofa, mieliśmy kłopot z odczytaniem tej końcóweczki, więc jeszcze raz otwieraliśmy sejf, jeszcze raz kopiowaliśmy, żeby tę końcóweczkę jeszcze raz dokładnie sobie przekopiować. W czasie tego rewersu doszło do zmiany prędkości zapisu. To jest mechanizm, który ma swoje wady - mówił. Jak zaznaczył, nie chodzi o ostatnie sekundy lotu, lecz o ten moment, gdy pracująca w czarnej skrzynce bez przerwy w obie strony taśma kończy się na szpuli i cofa - nastąpiło to mniej więcej w połowie liczącego około 30 minut zapisu. - Ponieważ przywiązujemy do tego bardzo dużą wagę, nie mogliśmy sobie pozwolić na jakiekolwiek wątpliwości - dodał. Podkreślił zarazem, że wykryta usterka nie wpływa na dokonaną dotąd transkrypcję rozmów zarejestrowanych w kokpicie samolotu. - Wczoraj ponownie przesłuchaliśmy oryginał i ponownie stwierdziliśmy, że jest dokładnie tak samo jak w transkrypcji - ocenił Miller. Wyjaśnił, że na usterkę natrafiono w trakcie "odszumiania" nagrania. - Ze względu na to, że ta kopia ma charakter dowodu rzeczowego, musieliśmy zadbać, żeby wszystkie elementy były bez zarzutu - podkreślił.
"Analiza parametrów lotu potrwa kilka miesięcy" Pytany, kiedy może się zakończyć odczytywanie rejestratorów parametrów lotu zapisujących wskazania przyrządów, pozycje sterów itp., Miller ocenił, że potrzeba na to kilka tygodni. - Analiza i wnioski to są miesiące - dodał. Wskazał, że dopiero po 10 dniach analiz rejestratora głosu udało się wykryć tę drobną usterkę z rewersem. - Samo szukanie tego typu drobiazgów to są długie dni. To naprawdę nie jest łatwa praca - a pracują bardzo dobre laboratoria. Dołożymy wszelkich starań, żeby to doprowadziło jak najszybciej do uzyskania efektu zrozumiałego dla członków komisji. Ale to musi jeszcze potrwać - dodał Miller. Dziennikarze pytali Millera, czy dowiedział się w MAK, na jakiej podstawie ekspertom rosyjskim udało się zidentyfikować na nagraniu głos dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany - skoro polscy eksperci nie byli w stanie tego potwierdzić. - Dokument z transkrypcją jest z 2 maja - co nie oznacza, że MAK przestał analizować ten zapis. Z tego, co wiem, przeszli od etapu rozmów z ludźmi, którzy znali głosy pasażerów, do analiz czysto technicznych - czyli porównanie spektrum głosu. Teraz identyfikację będą prowadzili z użyciem komputerów - wyjaśnił i przyznał, że celem tego typu badań jest przypisanie odpowiednim osobom głosów uznawanych dotąd za anonimowe.
"Sześć tomów akt trafi do Polski" Rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa powiedział, że przekazanie polskiej prokuraturze sześciu tomów akt dotyczących śledztwa smoleńskiego, czyli ponad 1000 kart dokumentów, powinno nastąpić w "najbliższych dniach" - tak ustalono w Moskwie. Dokumenty te zostaną przekazane pocztą dyplomatyczną. Nie mogło się to odbyć wcześniej z formalnego powodu braku podpisu osoby, która była przez pewien czas nieobecna. Już w końcu maja Prokuratura Generalna informowała, iż "przedmiotowe materiały obejmują m.in. protokoły przesłuchania świadków, protokoły oględzin przedmiotów zabezpieczonych na miejscu katastrofy i protokoły z identyfikacji ciał ofiar katastrofy". - Oczekujemy, że zostaną wysłane jeszcze w tym tygodniu - powiedział rzecznik PG Mateusz Martyniuk. Podczas wizyty w Moskwie szef NPW rozmawiał też na temat rozpatrzenia i realizacji pozostałych polskich wniosków o pomoc prawną. Do tej pory strona polska wystosowała pięć takich wniosków. Rzepa powiedział, że ostatni z tych wniosków został formalnie wysłany w środę i jeszcze nie dotarł do rosyjskiej prokuratury. Parulski informował, że w przygotowanym piątym wniosku o pomoc prawną polska prokuratura prosi o "czasowe wydanie czarnych skrzynek jako niezbędnych dowodów w postępowaniu karnym". (tbe, pp) . Tym razem okazuje się, że inna dziwna szpula nawet nie doszła do końca i nie cofnęła, lecz od razu na początku się dziwnie zacięła. Oczywiście siedzący w wieży kontrolnej tak byli zajęci odpowiedzialną swą pracą, że nawet tego nie zauważyli. Albo może patrzyli, a nie widzieli? Może bowiem być tak, że rosyjska szpula na pierwszy rzut oka wygląda jakby się zacinała, ale na drugi rzut oka kręci się nadal i zdaje się wszystko rejestrować, a nawet wcale nie zacinać (ani nie cofać) przy dojściu do końca. Dopiero po robocie się okazuje, że wszystko było złudzeniem, bo szpula stała w miejscu, tylko kontrolerom w oczach się kręciła, ponieważ cały wirował im świat od wyglądania na zamglonym niebie polskiego samolotu. Mam nadzieję, że polskie instytucje zajmujące się udoskonalaniem rosyjskiej wersji wydarzeń, a które to doskonalenie nazywa się dość eufemistycznie śledztwem ws. przyczyn katastrofy tupolewa z delegacją prezydencką, z pełną wyrozumiałością przyjmą fakt, że brakuje kolejnego istotnego dowodu rzeczowego. Przecież jeszcze parę miesięcy, a zleci rok od katastrofy i instytucje te, jak nic nie wiedziały na początku, tak i po dziś dzień nic nie wiedzą. A po co tu czegoś się dowiadywać? Ludowa mądrość przecież mówi, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Im mniej więc wiemy o zamachu smoleńskim, tym lepiej, nie? FYM
Kolejne medialne ‑ Złote żniwa socjologa Grossa Dzisiejsza Polska to taki dziwny kraj, w którym dociekliwi historycy są ścigani i niszczeni bezpardonowo przez salon lub kończą karierę, a nawet życie, jako stróże nocni z zakazem wykonywania zawodu nauczyciela, jak choćby dr Dariusz Ratajczak. Tak czuły na grzebanie przez innych we własnych życiorysach establishment III RP, piętnujący z zaangażowaniem takowe praktyki sam nie ma skrupułów by nurzać się w przeszłości ojców i dziadów tych naukowców, którzy odważyli się ukazać rąbek tajemnicy naszej historii najnowszej. Doświadczył tego na własnej skórze Sławomir Cenckiewicz. Nie ma tu żadnego znaczenia, że prace owych historyków spełniają wszelkie wymogi warsztatowe i są bogato udokumentowane za pomocą źródeł. Zadziwiające jest zjawisko, jakiego jesteśmy świadkami już od wielu lat. Otóż w tej samej III RP „wielkim historykiem światowej sławy”, któremu salonowcy systematycznie organizują ogólnopolskie tourne, okrzyknięto niedoszłego fizyka i dyplomowanego socjologa, niejakiego Jana Tomasza Grossa. Choć jego „dzieła” nie spełniają kryteriów prac naukowych ani nawet popularno-naukowych, wrzawa, jaka wokół nich jest czyniona wygląda na międzynarodową zorganizowaną akcję upokarzania i poniżania narodu polskiego. Otóż ów niedoszły fizyk i socjolog dyplomowany zwany nie wiedzieć czemu historykiem, wie doskonale, iż w każdym bez wyjątku narodzie pewien co najwyżej kilkuprocentowy margines ludności to zwykli, złodzieje, mordercy oraz różnego rodzaju zboczeńcy, dewianci czy inne kanalie. Mając taką wiedzę, jako bądź, co bądź socjolog, ów człowiek wpadł sam lub ktoś podsunął mu tak prymitywny, nikczemny jak i diabelski oraz perfidny pomysł, aby w przypadku Polski i Polaków ów margines wykorzystać, jako rozpoznawalne na całym świecie „logo” narodu żyjącego nad Wisłą. Zabieg jest prosty. Wydobyć na powierzchnię jakieś lokalne tragiczne czy bulwersujące wydarzenie z najnowszej historii Polski, barwnie je opisać dodając od siebie jak najwięcej czerni i krwawej czerwieni, a następnie dać sygnał do medialnego przygotowania artyleryjskiego polegającego na tym, że jeszcze przed wydaniem książki jej maszynopis „zdobywa” brawurowo TVN24 czy jakieś inne „wiodące” medium. Później wszystko przebiega już według starego sprawdzonego scenariusza. Rusza oczekująca w blokach startowych medialna nagonka na naród „prymitywnych antysemitów”, fizyko-socjolog przybywa do Polski i obwożony zostaje po kraju w towarzystwie niekwestionowanych „autorytetów”, podpisując swoje „historyczne dzieło”, rozdając autografy i udzielając wyczerpujących wywiadów. Jan Tomasz Gross, jak coraz głośniej donoszą media, książką „Krwawe żniwa”, rzucił po raz kolejny rękawicę wszystkim domorosłym „historykom” w postaci niedoszłych fizyków i socjologów. Znowu będziemy świadkami jak z paszkwilu i paszkwilanta salon będzie wystrugiwał nam „historyka” i „historyczne dzieło”. Tylko czekać, jak jakiś naiwny konkurent Grossa do sławy będzie opisywał naród żydowski, jako urodzonych terrorystów na przykładzie zamachu w hotelu King David w Jerozolimie 22 lipca 1946 roku. Być może ktoś uczyni z całej populacji narodu wybranego zbiorowych morderców na podstawie masakry w palestyńskiej wiosce Deir Jassin 9 kwietnia 1948 roku gdzie wymordowano 254 kobiet mężczyzn i dzieci? A może pokusi się ktoś o posądzenie całego narodu żydowskiego o sadyzm na podstawie dokonań Różańskiego, Morela, „Luny” Brystygierowej czy innych oprawców z katowni UB? Być może znajdzie się „historyk”, który na podstawie działalności takich biznesmenów-grandziarzy jak Baksik, Gąsiorowski, Chodorkowski, Gusiński, Abramowicz czy Bieriezowski, wysnuje wniosek, że naród żydowski to urodzeni złodzieje i przekręciarze, którzy nieuczciwość wyssali z mlekiem swoich matek? Czy na podstawie sprawy byłego prezydenta Izraela Mosze Kacawa, którego dzień przed Sylwestrem minionego roku sąd uznał za winnego gwałtu, albo grupy rabinów aresztowanych w 2009 roku w USA za handel ludzkimi narządami i pranie brudnych pieniędzy można by się pokusić o spojrzenie przez pryzmat tych spraw na cały żydowski naród? Na pytanie arabskiego członka Knesetu, Ahmeda Teibi dociekającego czy w Instytucie Medycyny Sądowej w Abu Kabir wycięto organy trzem zabitym palestyńskim nastolatkom, minister zdrowia Nessim Dahhan odpowiedział: „Nie możemy tego wykluczyć”. Czy taki przypadek mógłby wykorzystać jakiś wzięty autor by wykazać za jego pomocą kondycję moralno-etyczną wszystkich mieszkańców dzisiejszego Izraela? Być może znajdą się tacy śmiałkowie, ale z góry powinni wiedzieć, że zamiast międzynarodowej sławy, błysku fleszy i rozdawania autografów czeka ich wieczne potępienie, zbiorowa nienawiść i powszechny ostracyzm, że o bezrobociu już nie wspomnę. kokos26
Obrońcy krzyża? – “Swołocz”. Kaczyński? – “Kretyn”. Smoleńsk? – Temat żartów. Tak mówi Krzysztof Król, doradca prezydenta Komorowskiego Jak informowaliśmy, portal wPolityce.pl poznał dokument, w którym szef Kancelarii Prezydenta Jacek Michałowski powołuje nowy skład Zespołu do opiniowania odznaczeń za działalność opozycyjną. Dokument – datowany na 3 grudnia – wskazuje jako członków zespołu następujących, jak to ujęto, “przedstawicieli opozycji solidarnościowej”: Przewodnicząca: Ludwika Wujec Członkowie: Wojciech Borowik, Krzysztof Król, Jan Lityński, Ewa Sułkowska-Bieriezin, Jacek Taylor, ojciec Maciej Zięba.
Wśród nominacji zwraca uwagę dominacja osób wywodzących się z jednego nurtu opozycji, nurtu związanego później albo z Unią Wolności, albo z lewicą (Ludwika Wujec, Wojciech Borowik, Jan Lityński, Ewa Sułkowska-Bieriezin, Jacek Taylor). Brakuje choćby jednej osoby, która mogłaby zostać uznana za reprezentanta tej części “Solidarności”, która pozostała wierna dziedzictwu związku, i nie udawała wbrew faktom po roku 89-ym, że Pannie “S” chodziło o państwo takie jak III RP.
Sporą niespodzianką jest natomiast n0minacja dla Krzysztofa Króla, byłego działacza KPN, później posła tej partii. Król ma zapewne opiniować wnioski dotyczące Konfederacji, oraz – w jakiejś mierze – reprezentować “wrażliwość prawicową”, choć ze współczesną prawicą polską nie ma wiele wspólnego. Co więcej, jego wpisy na portalach społecznościowych, które przeszukaliśmy idąc za wskazówkami zaniepokojonych Czytelników, zmuszają do zadania poważnego pytania czy człowiek posługujący się takim językiem, powinien pełnić funkcję tak honorową, wymagającą nie tylko wiedzy, ale i kultury osobistej. Pozostawiamy to ocenie Czytelników, sami ograniczając się do wyjątków z treści wpisywanych na facebooku i twitterze (po ogłoszeniu nominacji większość wpisów na tym serwisie mikroblogowym została wykasowana, na facebooku tego zrobić się nie da) przez Krzysztofa Króla:
O śp. Lechu Kaczyńskim tuż po tragedii smoleńskiej: W Warszawie wsiadł spóźniony człowiek kłótliwy, zaściankowy i ksenofobiczny. Autor: “spieprzaj dziadu”, “ja panią załatwię”. Pośmiewisko Europy i prezydent z rekordowo niskim poparciem spolecznym… W trumnie ze Smoleńska przywieziono “męża stanu”, “patriotę”, “bohatera narodowego”, “ojca narodu”, “równego królom”… Pytam się: Kto podmienił zwłoki? Gdzie jest ciało Lecha Kaczyńskiego?!,
1 maj 2010
Strona Henryki Krzywonos ma już 39 tys. funów. “Nie dla pochowania prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu” miało 43 tys, “Zimo wypierdalaj” – 49 tys, Wiosno napierdalaj – 47 tys., WOŚP – 123 tys. Lech Kaczyński – 5 tys.
1 wrzesień 2010 Jestem dumny z mojego rodzinnego miasta. :))) 71 proc. warszawiaków nie chce pomnika pod Pałacem Prezydenckim wiadomosci.gazeta.pl
26 sierpień 2010 Następna będzie kampania łóżek “Lepiej się już połóż” “Ożyj i zwyciężaj” zastąpiło “Zimnego Lecha” – RMF24.pl – Na budynku dawnego hotelu “Forum” w Krakowie został zawieszony bilboard “Ożyj i zwyciężaj” reklamujący napój energetyczny. Parę dni temu zniknęła stamtąd reklama piwa z hasłem
5 sierpień 2010 [...]
O Jarosławie Kaczyńskim: JarKacz się zmienił. OK! Jest spokojny, uczciwy, refleksyjny, zrównoważony, nieagresywny. Podoba się nam taka przemiana. Ale… Ale… Ale… K… jaki on był poprzednio? I co powiedzą wielbiciele jego poprzedniej postaci gdy był wredny, szowinistyczny i msciwy?”. 20 maja 2010 “Młodsi nie pamiętają, że JarKacz ma lepkie i brudne łapki, wiec przypominam” http://wyborcza.pl/1,76842,5222851,Fundacja_na_ciezkie_czasy.html
Rok temu na EuroPride popularne było wieloznaczne hasło: “Panie Prezydencie – Gej Twoim bratem” Czy w tym roku będzie jego modyfikacja?
16 lipiec 2010 JarKacz pisze nowy słownik języka polskich paranoików. Poznałem JarKacza w 1989 roku. Zrobił na mnie wrażenie cynika, usprawiedliwiającego wszystkie swe czyny szlachetnością celów. Obserwowałem jego i wokół niego dziwnych ludzi i podejrzane sprawy, aferę paliwową, Fundację Prasową, Telegraf, negocjacje rządowe i o posadę w NIK, zamach teczkowy i jeszcze kilka innych. Ostrzegałem przed nim kogo mogłem. Raz mi się nie udało :( W ostatniej kampanii nie miałem wątpliwości, że zakończenie “wojny polsko-polskiej” oznacza dla niego ostateczne pokonanie wszystkich wrogów. Dziś, po wywiadzie dla Gazpola i Rzepy, po jeszcze kilku wystąpieniach publicznych podejrzewam, że marzą mu się zamieszki i rewolucja, przy cynicznym wykorzystaniu Kościoła i Solidarności.
Mam złudną nadzieję, że się mylę., 24 lipca 2010
Komentarze do debaty prezydenckiej, 27 czerwca 2010: "Mówienie "wziąść" kompromituje JarKacza. Sfałszował maturę z polskiego? JK konkuruje z Tuskiem a nie z BK. I przegrywa. A ponadto nerwusek oblizuje się obrzydliwie. A ponadto, Co za kretyn założył JK czarny krawat?" "Zlikwidować przywileji" ?!!!! Kaczor, oddaj kasę za maturę i studia. Kto ci to załatwił, oszuście?" "czikagowskie", "Dziewięćdziesięciu sześciu ludzi"- kompromitacja - Rada Języka Polskiego powinna zakazać kandydowania Kaczyńskiemu. Nie wolno tak mówić przy dzieciach.
27 czerwiec 2010 JarKacz atakuje Tuska. Co za kretyn? I nie tłumaczy co to "sprawa Panda". JK nie ma kwalifikacji intelektualnych, moralnych i politycznych. Podobno matką JK jest prof. polonistyki. Na Żoliborzu nie mówi się tak fatalnie po polsku. Skąd on się wziął? Nie widzisz różnicy między Komorowskim, a Kaczyńskim? A między krzesłem, a krzesłem elektrycznym widzisz?
O Marku Belce: Dziękuję marszałkowi Komorowskiemu za rozsądnego prezesa NBP. Znów czuję się bezpieczniejszy i mój kredyt hipoteczny także :).
O obrońcach krzyża pod Pałacem prezydenckim: "Ale ogród zoologiczny. I są zwolennicy, aby takie ptysie rządziły. :)" Kościół smoleńsko-krzyżacki dorabia się kolejnych elementów liturgii ;) Impreza pod Pałacem Prezydenckim!, 8 sierpnia 2010 Oddział zamachowców-samobójców. Trochę jak JarKacz i otoczenie :) (Z inspiracji K.Panka) Eugeniusz Sendecki - czołowy "krzyżak smoleński" w swoim programie kabaretowym :))) -
8 sierpień 2010 Ostatnio mało uważnie śledziłem ruchy podkrzyżowe, ale poniższy materiał mnie zaniepokoił. Krzyż w barwach Indonezji i pieśń, że "brata zabił brat". Coś się zmieniło? :/ www.tvn24.pl Przychodzili w milczeniu i klękali przy sarkofagu pary prezydenckiej i pod tablicą z nazwiskami zmarłych w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Na Wawelu Polacy tłumnie oddawali hołd ofiarom tragedii. A pod Pałacem Prezydenckim wyrósł ułożony ze zniczy krzyż. Panowie i Panie od krzyża zgłoszą jego kradzież do prokuratury. Jako właściciele powinni zapłacić za ponad 5 miesięcy bardzo drogiej ekspozycji reklamowej. 16 wrzesień 2010 Dziś powinni puścić ten film. Dramatyczna historia o tym, jak nacjonaliści z grupą kapłanów katolickich, doprowadzili do zbrodni. Widzę dziś taką samą podłość i endecką nienawiść w sekcie spod krzyża i wśród części wyborców PiS :((( Śmierć prezydenta (1977) - FILM w Stopklatka.pl
6 sierpień 2010 Polską odmianą kaczki krzyżówki jest kaczka podkrzyżówka (z odmętów netu)
31 październik 2010 Hańba, hańba - tak samo krzyczał motłoch endecki na prezydenta Narutowicza w 1922 roku :(
Wtedy ta swołocz miała "krzyż na piersi i brauninga w kieszeni". Mam nadzieję, że tym razem nie mają brauningów.
15 sierpień 2010 O tragedii smoleńskiej: Jedna z wersji napisów na pomniku: "Ofiarom szaleńczych ambicji Lecha Kaczyńskiego" (dość charakterystyczny pomysł z netu), 16 lipiec 2010
O Antonim Macierewiczu: Makabrescu (przezwisko to poznałem w 1979 r.) na czele zespołu, to gorzej niż zbrodnia, to głupota. Antoni Macierewicz musi być dumny. Od jego nazwiska nazwali jednostkę chorobową, tzw. zespół Macierewicza.
23 lipiec 2010 O "Rzeczpospolitej": Trauma. :( W moim punkcie LIM nie było dziś wolnego dentysty. Skierowali mnie na Prostą 51. To redakcja Rzepy. :( Czekam z przerażeniem, że dentystą okaże się dorabiający po godzinach Semka ://, 20 lipiec 2010
O Zbigniewie Ziobro: Ziobro sprawiający wrażenie pijanego rozmawia z Durczokiem w TVN24 10 listopad 2010 Po zwycięstwie Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich: Jestem szczęśliwy. Gratulowałem Prezydentowi Najjaśniejszej Rzeczpospolitej i miałem łzy w oczach. To były niezwykle ważne wybory, 4 lipiec 2010 Wzruszająca i wspaniała uroczystość. Wybitni ludzie. Tak zasłuchałem się w laudację Karola Modzelewskiego, wspomnienia prezydenta Komorowskiego i prof. Samsonowicza, że nie wyciągnąłem iphona z kieszeni, żeby zrobić zdjęcie na FB. Komorowski odznaczył prof. Samsonowicza Orderem Orła Białego 22 październik 2010
O Zbigniewie Romaszewskim: Nagonka na Kaczyńskiego przypomina mi czasy PRL - powiedział Zbigniew Romaszewski tuż po wypuszczeniu z więzienia, do którego wtrąciły go jaczejki Tuska i Schetyny. - PO chce monopartyjności jak w PRL-u - dodał opozycjonista bezskutecznie usiłując dostać się do jedynej nadającej w kraju stacji telewizyjnej. Poloniści rozważają dodanie do słownika przysłów polskich określenia "Bredzi jak Romaszewski" ;) 12 wrzesień 2010
O śp. Annie Walentynowicz: Do Alei Anny Walentynowicz, trzeba by dodać tych SB-ków, którzy skutecznie nadawali jej na Lecha Wałęsę, a ona to bezkrytycznie powtarzała. Wybitna i zasłużona kobieta, ale łatwo dająca się manipulować. Od 1984 bardziej walczyła z inna opozycją niż z komuną. Pamiętam jak w 1985 namawiała Jacka Kuronia i Adama Michnika przeciwko Wałęsie. Fiasko starań o nadanie gdańskiej alei imienia Anny Walentynowicz
wiadomosci.gazeta.pl
O filmie "Wszystkie ręce umyte", od którego tez odżegnała się nawet rodzina B. Blidy: Gratuluję Latkowskiemu i Pytlakowskiemu. Potwierdza się to, co każdy znający Barbarę wiedział od początku. Byłem w Sejmie jej przeciwnikiem politycznym, ale jestem przekonany, że nie mogła popełnić samobójstwa. Ziobro i Ocieczek zrobią partię w piekle. I parę osób z PiS i PJN także, 1 grudzień 2010
O Andrzeju Dudzie: PiS w Krakowie wybrał zwolennika Jaruzelskiego. Pogratulować. Duda od pierwszego wejrzenia sprawiał postkomunistyczne wrażenie. Gdy odznaczał mnie w imieniu Prezydenta mówił o zasługach w demokratyzacji PRL. A mam wrażenie, że nie o to walczyłem :) 5 grudzień 2010 (pełna dokumentacja w posiadaniu redakcji) wu-ka
Jacka Bartyzela walka z komuną – Jan Bodakowski Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi wydał niezwykle interesujący zbiór relacji działaczy przed solidarnościowej opozycji antykomunistycznej w Łodzi. Wśród relacji zamieszczonych w tomie „Niezależność najwięcej kosztuje. Relacje uczestników opozycji demokratycznej w Łodzi 1976–1980” niezwykle interesująca jest relacja Jacka Bartyzela jednego z najważniejszych monarchistów polskich. Relacja ta jest tym ważniejsza że dziś co poniektórzy monarchiści postawili sobie za punkt honoru gloryfikowanie PRL i Jaruzelskiego, zwalczanie lustracji i plugawienie antykomunistycznego oporu. Jacek Bartyzel jeden z najważniejszych polskich monarchistów pochodził z rodziny zaangażowanej politycznie, jego dziadek „jako hallerczyk i narodowiec był w opozycji do reżimu sanacyjnego”. Lata studiów na polonistyce nie wspomina dobrze, jego koleżanki a przyszłe nauczycielki „nie interesowały się niczym, a już na pewno nie literaturą”. Również profesorowie nie zachęcali studentów do rozwoju intelektualnego. W połowie lat siedemdziesiątych Bartyzel związał się z KOR [Komitetem Obrony Robotników], czuł się jednak wyobcowany w tym środowisku. Jako opozycjonista nie uznawał władz komunistycznych, zbierał podpisy przeciw zmianom w konstytucji PRL [zapisaniu przewodniej roli PZPR i sojuszu z ZSRR]. Dla Jacka Bartyzela PRL nie była niepodległa, była państwem podległym ZSRR. Autorytetem był dla niego prymas Wyszyński. Powstanie w 1977 roku ROPCiO [Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela] wywołało wściekłość KOR który przypisywał sobie monopol na bycie opozycją. Łódzki ROPCiO budowany był na bazie Ruchu Wolnych Demokratów [organizacji prawicowej istniejącej od połowy lat pięćdziesiątych]. Różnice między KOR a ROBCiO ilustrowała reakcja na uznawanie przez Bartyzela rządu londyńskiego za prawowitą władze Polski, w KOR to szokowało, w ROBCiO nie wywoływało kontrowersji. Dodatkowo Jacek Bartyzel od legalistycznego pisania odezw do władz PRL, wolał nielegalne przemówienia na nielegalnych demonstracjach i pisanie artykułów do nielegalnych czasopism. Po zamordowaniu przez komunistów [studenta i działacza krakowskiej opozycji] Stanisława Pyjasa Jacek Bartyzel usiłował założyć w Łodzi oddział SKS [Studenckiego Komitetu Solidarności pierwszej opozycyjnej organizacji studentów w krajach okupowanych przez komunistów]. Nie lewicowa tożsamość ROPCiO napawała władze KOR obrzydzeniem, KOR wykluczał współprace z ROPCiO, nie udało się stworzyć wspólnej sieci kolportażu nielegalnej literatury. Nielegalne czasopisma ROPCiO kolportował Bartyzel, a nielegalne czasopisma KOR Kinga Dunin. Dopiero w Ruchu Młodej Polski Bartyzel poczuł się „w pełni u siebie”. RMP zrzeszający i narodowców i piłsudczyków, był jednak wolny od sporów między przedstawicielami tych nurtów politycznych. W 1977 ukazały się pierwsze teksty Bartyzela w „Brataniaku” piśmie RMP, od 1978 roku Bartyzel na stałe współpracował z „Bratniakiem”. Jacek Bartyzel był też współtwórcą deklaracji ideowej RMP, zawarł w niej koncepcje cywilizacyjne Konecznego i postulaty niepodległościowe (stwierdzenia o nie suwerenności PRL). Za działalność opozycyjną Jacek Bartyzel był wielokrotnie zatrzymywany a jego mieszkanie był wielokrotnie przeszukiwane. Do 1989 nie dostał paszportu, ani pieczątki w dowodzie uprawniającej do wyjazdów do innych okupowanych przez komunistów krajów. Po studiach nikt nie chciał go zatrudnić Został zatrudniony dopiero na Uniwersytecie Łódzkim na dzień przed internowaniem w stanie wojennym. Po opuszczeniu internatu komunistyczny reżim pozwolił mu dalej pracować na uniwersytecie, ale nie mógł pracować ze studentami. Praca pozwoliła mu na obronę doktoratu. Z pracy został wyrzucony w 1986 roku i ponownie zatrudniony po okrągłym stole w grudniu 1988 roku. Innymi ciekawymi postaciami których wspomnienia zamieszczono w „Niezależność najwięcej kosztuje. Relacje uczestników opozycji demokratycznej w Łodzi 1976–1980” są: Benedykt Czuma, Marek Niesiołowski, Stefan Niesiołowski. W publikacji IPN zamieszczono też wspomnienia wielu innych (dziś nieznanych opinii publicznej) działaczy opozycji. Jednym z najbardziej poruszających wspomnień jest relacja Zbigniewa Sekulskiego. Zbigniew Sekulski w latach siedemdziesiątych nie interesował się polityka, był hipisem, wokalistą Wolnej Grupy Bukowina. Na kartach publikacji IPN relacjonuje role środowiska KOR. „Przyjechał Kuroń, wyczuwało się podniecenie jego osobowością, taką fascynacje wodzem, autorytetem. Kuroń perorował, a wokół niego na podłodze skupiło się grono wpatrzonych w niego osobników, brodatych, trochę niechlujnie nonszalancko ubranych. A wszędzie pełno petów i papierosowego dymu, do tego wódeczka. W kręgach oddziaływania KORu i zbliżonych środowisk prowadzono świadoma i metodyczną politykę tworzenia elit pod przyszłą zmianę warty (władzy). Celem tych elit było było zablokowanie odrodzenia się Polski w kształcie narodowym, patriotycznym i katolickim. W nowej epoce salonowego bolszewizmu kierownicza role miały sprawować tzw. autorytety, wykreowane ze środowisk intelektualnych i artystycznych. Centralnym kluczem weryfikacji był semitocentryzm. Przeszłość komunistyczna autorytetów objętych immunitetem „poprawnego pochodzenia” ulegała automatycznemu rozgrzeszeniu”. Równie krytyczne są opinie Sekulskiego wobec Moczulskiego który wyolbrzymiał swoje sukcesy. „Moczulskiemu nie ufałem niemal od początku, mierziły mnie i wzbudzały podejrzenia jego krętactwa”. Jan Bodakowski
Polska w telewizji amerykańskiej jest jakoby „przepojona neo-nazizmem” Polska jest przepojona neo-nazizmem, według raportu CNN nadanego w amerykańskiej telewizji wieczorem 2 stycznia br. Reportaż ten był wznowieniem programu sprzed kilku miesięcy (9-26-2010) pod tytułem„Neo-Naziści dowiadują się o swoim żydowskim pochodzeniu”, w którym przedstawia się bohaterów dowiadujących się o swoim żydowskim pochodzeniu, nawracając się na judaizm i dopiero wtedy stając się jakoby cywilizowanymi ludźmi, lecząc się z antysemityzmu, którym jakoby ludzie żyją w Polsce. Dwa tego rodzaju, niby poważne sprawozdania mają znaczenie opiniotwórcze, gdyż telewizja CNN jest jednym z głównych źródeł informacji dla społeczeństwa amerykańskiego. Naturalnie większość ludzi kłopotanych obecnym kryzysem i bezrobociem w USA nie interesuje się sprawami polskimi, ale wie, że można mieć poważne kłopoty, jeżeli jest się oskarżonym o antysemityzm. Wielu Amerykanów nie wymienia słowa „Żyd” przy dzieciach żeby niepotrzebnie nie powiedziały publicznie czegoś, co może zaszkodzić karierze ich rodziców. W parku na Florydzie w rozmowach z ludźmi zauważyłem, że często słowo „Żyd” wymawiają oni szeptem. W akcji zwalczania antysemityzmu przewodnią organizacją i w dużej mierze odpowiedzialną za szerzenie takich negatywnych opinii o jakoby antysemickiej Polsce i o Polakach w USA jest tak zwana „Liga Przeciwko Oszczerstwom” („Anti-Defamation League”, przezywana „Foxman’s Gestapo” czyli Gestapo Foxmana). Foxman, nie będąc ani historykiem ani rabinem, zawsze wie kto ma rację w każdej sprawie i działa według swoich własnych poglądów. Urodzony w Polsce w 1940 roku, Foxman został ocalony z niemieckiego ludobójstwa Żydów przez polską nianię, katoliczkę, która go ochrzciła i wychowywała na katolika w czasie wojny. Rodzice przeżyli wojnę i żeby dziecko odzyskać musieli iść na drogę sądową, ponieważ niańka nie chciała im dziecka oddać, zwłaszcza, że mały chłopczyk się ich bał, jako nieznanych mu ludzi. Tysiące takich katolików, wychowanków rodzin polskich, żyje w Polsce. Ich przybrani rodzice często nie mówią im o ich żydowskim pochodzeniu. Powody takiego postępowania są rozmaite. Trzeba pamiętać lata terroru Jakuba Bermana kiedy to prawie wszystkie kontrowersje między Polakami i Żydami wynikały z kontroli życia w Polsce przez aparat terroru pod władzą Moskwy. Kontrolę tego aparatu sprawowali w większości Żydzi zwłaszcza przez pierwsze dziesięć lat po wojnie, według sprawozdań Stefana Korbońskiego. (Obecnie wielu Żydów żyjących w Izraelu odpiera zarzuty o ich rolę prowokatorów „wojny przeciwko terrorowi na Bliskim Wschodzie”. Dzięki tej wojnie wielkie zyski zarabia cały kompleks wojskowo zbrojeniowy w USA włącznie z wielkimi firmami ochroniarskimi, których pracownicy są liczniejsi niż żołnierze amerykańscy w Iraku i w Afganistanie. Żydzi stosowali i pewnie nadal stosują tortury w wielu izraelskich więzieniach oraz w więzieniu al-Khiayam w czasie ich okupacji południowego Libanu; Żydzi z Izraela byli także tłumaczami i doradcami w Abu Ghraib w okupowanym Iraku. Żydowska obłuda i faryzeizm są im potrzebne do propagowania konfliktu przeciwko Iranowi i do napadów na Gazę w imię budowania państwa żydowskiego dla Żydów.) Główny Rabin w Polsce, Michael Schudrich, prowadzi szeroką akcję odszukiwania żydowskich dzieci uratowanych z narażeniem życia przez rodziny katolickie w Polsce. Każdy przypadek był inny i nie ma prostej formuły, według której można uszanować wolną wolę i wolny wybór każdego z ludzi dotkniętych dramatem Drugiej Wojny Światowej w Polsce. Natomiast wszelkie starania żydowskiego ruchu roszczeniowego mające na celu pobieranie odszkodowań z Niemiec, Szwajcarii, etc. natrafiają na protesty ludzi świadomych oszustw popełnianych przez tych, którzy sobie przywłaszczają odszkodowania zamiast wypłacać je poszkodowanym. Profesor politologii i geopolityki Norman Finkelstein, autor książki pod tytułem „Holocaust Industry” („Przedsiębiorstwo Holokaustu”) powiedział niedawno w telewizji, że Bronfman, prezes Światowego Związku Żydów to oszust („crook”). Inny członek tego związku, rabin Singer, od dawna szantażuje Polaków i Polskę tym, że będzie niszczył w mediach ich dobre imię w celu wyłudzania pieniędzy. Audycja nadana już dwukrotnie przez CNN, szerzy fałszywy pogląd, że Polska jest przepojona neo-nazizmem. Niestety nadal szerzy się fałszywa propaganda Foxmana, Singera i Bronfmana i szkodzi dobremu imieniu Polaków. Iwo Cyprian Pogonowski
KS. Małkowski: Dramat ewangeliczny trwa! Z księdzem STANISŁAWEM MAŁKOWSKIM rozmawiają Tomasz Sommer i Rafał Pazio. Rozmawiamy z Księdzem także w kontekście Bożego Narodzenia. Czy Ksiądz rozpatruje obecną sytuację polityczną w Polsce w odniesieniu do wydarzeń związanych z historią Zbawienia? Ksiądz Jerzy Popiełuszko mawiał, że dramat ewangeliczny trwa, tylko zmieniają się twarze i nazwiska. W roli Heroda widziałbym prezydenta Bronisława Komorowskiego. Wiązałbym to ze współczesną rzezią niewiniątek. Dziś taką rzezią jest in vitro czy zamach smoleński.
Trudno określać niewiniątkami tych, którzy zginęli w Smoleńsku. W tym wypadku były to niewiniątka.
Bardzo mocne słowa związane ze Smoleńskiem. W kilku wypowiedziach Ksiądz mówi o zamachu, o drugim Katyniu. Skąd u Księdza taka pewność i przekonanie? Jestem przekonany, że był to zamach przygotowywany przez kilka miesięcy, zaplanowany i precyzyjnie przeprowadzony przy współudziale trzech czynników: wewnętrznego i zewnętrznych – wschodniego i zachodniego. Zamach, z którego korzyści wyprowadzono w sposób błyskawiczny, w taki, który wskazuje, że działanie Platformy Obywatelskiej było zaplanowane, przygotowane i przewidywane.
A jaki argument Księdza ostatecznie przekonuje? Bardzo wiele faktów świadczy o matactwie obu czynników – rosyjskiego i polskiego – oraz o braku zainteresowania ważnych czynników zachodnich. Jeżeli zastosujemy taką prostą łacińską zasadę, że „ten uczynił, komu przyniosło korzyść”, w oczywisty sposób zniszczenie tych ludzi przynosi korzyść sojuszowi rosyjsko-niemieckiemu oraz międzynarodowej masonerii, która dąży do zniszczenia Polski katolickiej. Ci, którzy zginęli, w jakiejś mierze byli rzecznikami Polski suwerennej. Ich pragnienie, aby zaznaczyć swoją obecność w Katyniu i upomnieć się o pamięć i prawdę, nadaje szczególną rangę ich ofierze.
Według Księdza, znajdujemy się w dramatycznej sytuacji. Przed 1989 rokiem mieliśmy przyjaciół na Zachodzie, przeciw ZSRS. Dziś zostaliśmy sami. Motywacje tych przyjaciół były różne. Wydaje mi się, że ci wszyscy przywódcy zachodni, łącznie z czołówką europejskiej masonerii, traktowali Polskę albo życzliwie i przyjaźnie, albo instrumentalnie po to, żeby dokonać transformacji systemu komunistycznego. Chodziło o rozkład Związku Sowieckiego. W tej chwili Polska nie jest im do niczego potrzebna. Wręcz przeciwnie – jest przeszkodą na drodze do budowania systemu globalistycznego, superpaństwa światowego i systemu socjalistycznej Unii Europejskiej.
Ksiądz przewodniczył modlitwom pod krzyżem stojącym przy Pałacu Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Pojawiło się takie zdanie, że gdyby żył ks. Jerzy Popiełuszko, też by tam stał z ludźmi. Chyba ksiądz Tadeusz Zaleski coś takiego napisał.
Czy to oznacza, że dobry patriota to martwy patriota? W dalszym ciągu zbiera się tam grupa kilkudziesięciu osób. Modlitwy prowadzi ks. Jacek Bałemba, salezjanin, który przyjeżdża z Łomianek. Zwykle też koncelebruję Mszę świętą w katedrze, odprawianą 10. dnia każdego miesiąca.
A dlaczego Ksiądz w ogóle włączył się w ten ruch, który oceniany jest dwuznacznie? Dla mnie ta sprawa jest jednoznaczna. Sprawa obrony krzyża w miejscu publicznym, w tym właśnie miejscu, postawionego po to, żeby uczcić pamięć tych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. A przecież krzyż to znak wiary w zwycięstwo dobra nad złem mocą ofiary Chrystusa. Krzyż to znak obrony Polski. Ksiądz Jerzy Popiełuszko trzymał krzyż w ręku na zakończenie każdej Mszy świętej za Ojczyznę. Widział w krzyżu znak ocalenia Polski. Robił tak również ks. Ignacy Skorupka. Z krzyżem w ręku szedł przeciwko bolszewikom i zginął. Tu znów mamy znak obrony obecności i królowania Chrystusa w życiu społecznym. Krzyż w miejscach publicznych jest znakiem obecności Chrystusa w życiu społecznym. Mnie bardzo zależy na tym, żeby przez intronizację Jezusa na króla Polski potwierdzić obecność Chrystusa w życiu społecznym w naszej Ojczyźnie. Dlatego tak ważny jest krzyż w miejscu publicznym, upamiętniający zamach na przedstawicieli polskiej elity patriotycznej. Siły polityczne, które mogłyby bronić Polski, są niewystarczające, żeby obalić władzę Platformy, która dąży do systemu totalitarnego w naszej Ojczyźnie. Opozycja polityczna jest zbyt słaba, żeby można było w niej pokładać całą nadzieje. Dlatego trzeba się odwołać do władzy najwyższej, a jest nią Chrystus Król.
Kto ma dokonać intronizacji? Zgodnie z informacją przekazaną Rozalii, Celakównie intronizacji ma dokonać władza kościelna i państwowa. Jedna i druga tego nie chce. Poza tym w przypadku Platformy byłby to znak obłudy.
Więc kto? PiS? Przecież to Lech Kaczyński podpisał traktat lizboński, a Jarosław Kaczyński głosował „za”. To był akt przeciw suwerenności. Lech Kaczyński podpisał, ale sądząc po następujących wydarzeniach, w ocenie przeciwników Polski jego ustępstwa były niewystarczające. Gdyby nie podpisał traktatu, można by powiedzieć, że bronił Polski. Václav Klaus też podpisał, chociaż w trochę lepszym stylu.
Czyli cała ta klasa polityczna podobnie postępuje. Tak, ale trzeba rozróżnić ludzi o postawie agenturalnej, antypaństwowej, antynarodowej i ludzi, którzy pewnej słabości w ważnych kwestiach ulegli, ale troski o dobro Polski, narodu i państwa odmówić im nie można. Gotowi są w pewnej mierze Polski bronić. Zdaję sobie sprawę, że wielu polityków opozycyjnych formacji budzi kontrowersje. Często ufamy ludziom, którym ufać nie należało. Często otaczamy się ludźmi, wobec których nie mamy rozeznania. Każdemu może się zdarzyć, że się poparzy. Dziś nie ma innej alternatywy jak PiS i PO. Dlatego zerkam na PiS. Są pewni ludzie, z którymi wiążę nadzieję co do ich postawy.
A jak Ksiądz podchodzi do postawy hierarchów Kościoła wobec takich wypowiedzi? Podnoszona była kwestia, że Ksiądz nie powinien formułować wypowiedzi politycznych. Postawy polskich biskupów są zróżnicowane. Są biskupi, którzy chcą bronić krzyża, także tego krzyża przed Pałacem Prezydenckim. Są biskupi, którzy z przyczyn politycznych, gdyż są politycznie związani z władzami, nie chcą zaogniać stosunków z państwem takim, jakie jest, rządzonym przez Platformę. Przy czym Platforma może dać Kościołowi pewne doraźne korzyści w zamian za spokój w sprawach zasadniczych.
Jakie korzyści? Nawet towarzyskie. Są biskupi, którzy lubią kontakty przyjacielskie i towarzyskie z przedstawicielami władzy. A przy tym przedstawiciele władzy w sensie materialnym czy politycznym mogą Kościołowi okazać swoją przychylność. Ale do czasu. Kiedy zniszczą opozycję, władza weźmie się za Kościół.
Ksiądz ma od początku lat 80 XX. wieku problemy z hierarchią… Nawet bardziej dotkliwe teraz niż wtedy. Miałem większe możliwości głoszenia kazań, homilii, rekolekcji w latach 80. niż teraz.
Z czego to wynika? Z tego, że byli wtedy księża, którzy nie akceptowali systemu komunistycznego, którzy wspierali takiego pionka jak ja, zapraszali mnie, umożliwiali głoszenie kazań czy rekolekcji. Mówili „ksiądz ryzykuje, ja ryzykuję, ale tak trzeba”. Tu chodziło o Polskę i prawdę. Tych księży nie było wielu, ale byli – i to znaczący. Miałem w nich oparcie, tak jak ksiądz Jerzy Popiełuszko miał oparcie w prałacie Teofilu Boguckim. Po 1989 roku było jednak coraz gorzej. Ze strony Kościoła pojawiła się zgoda na demokrację. Pojawił się także szantaż, że Kościół nie powinien się mieszać do polityki. Wielu duchownych ten szantaż potraktowało poważnie. Pozostawiono ludziom dowolność wyboru takich czy innych władz, a gdy ludzie źle wybrali, wzruszano ramionami. Kościół uznał, że z wybranymi przez Polaków politykami trzeba się jakoś układać. Uznano, że na walce Kościół straci. Kiedyś komunę traktowano jako pewną całość, którą trzeba pokonać. Gdy przyszła tzw. demokracja, wtedy wielu duchownych uznało, że nowy ustrój ma swoje reguły, którym trzeba się podporządkować.
Ale Księdza poglądy również powinny pasować do tego modelu demokracji. Tu mamy pewną niekonsekwencję. Moje poglądy są uważane za antydemokratyczne. Niektórzy przedstawiciele Kościoła ulegają demokratycznemu dogmatowi, który jest dyktaturą relatywizmu. A Kościół potępia dyktaturę relatywizmu. Nie dostrzega się, że ludzie wybierają w demokratycznym głosowaniu rzeczników kłamstwa. Motywy decyzji demokratycznych bywają żenujące.
Ostatnio biskup Sławomir Żarski powiedział, że III RP została zbudowana na antywartościach, i musiał pożegnać się z funkcją ordynariusza polowego. Można było powiedzieć o III Rzeczpospolitej jeszcze mocniej.
Ale jak się okazuje, nawet taka zdawkowa wypowiedź zaszkodziła biskupowi. Właśnie.
A jak Ksiądz zareagował na obecność Wojciecha Jaruzelskiego u prezydenta Bronisława Komorowskiego? Jeden wart drugiego. Komorowski to nowy Jaruzelski.
Ale Komorowski był opozycjonistą. Może kiedyś był. Dobry człowiek może się zepsuć, a zły człowiek może się nawrócić. Trzeba się przyjrzeć tej przeszłości. Wielu ją miało. Zdarza się, że ktoś miał chlubną przeszłość, a dziś zachowuje się w sposób niechlubny. Bywa też odwrotnie. Bronisław Komorowski popiera in vitro, popiera aborcję w pewnych przypadkach, popiera WSI, które należy określić, jako organizację przestępczą. Chcę podkreślić także jego udział w zamachu smoleńskim.
W jaki sposób? Szczucie, głoszenie pogardy i nienawiści wobec ludzi, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Były takie powiedzenia, które mogły zostać uznane za zapowiedź tego działania. Przygotowanie przemówienia, które miało być wygłoszone po katastrofie, przed katastrofą.
Teraz trudno to sprawdzić. Ale chciałem jeszcze zwrócić uwagę na tę skwapliwość. Natychmiastowe skorzystanie z okazji do zajmowania stanowisk tych, którzy zginęli, rozpoczynając od samego siebie. To musiało być przygotowane, to nie było spontaniczne.
Gdyby szybko nie przejmował stanowisk, pojawiłyby się inne głosy krytyczne. Nie jest to człowiek bystry i błyskotliwy. A w tym przypadku okazał się bardzo prędki.
Jakoś został prezydentem. Ma umiejętność zagarniania władzy, którą wykorzystuje wiadomo w jaki sposób. Pierwszą decyzją było usunięcie krzyża.
Z drugiej strony jest człowiekiem o poglądach tradycyjnych. Z całą rodziną pojawia się na niedzielnych Mszach świętych. To nie ma dla mnie żadnego znaczenia. W czasach, kiedy Pan Jezus chodził po ziemi, najpobożniejszymi ludźmi byli faryzeusze i uczeni w piśmie. I co z tej ich pobożności wyniknęło? Zabili pana Jezusa.
Pojawiła się informacja, że Księdza dotyczy zakaz głoszenia kazań jeszcze z okresu stanu wojennego. Nigdy takiego zakazu nie było. Zakaz dotyczył księży rektorów i proboszczów, żeby po zamachu na ks. Jerzego Popiełuszkę nie umożliwiali mi głoszenia słowa w kościołach i kaplicach. Ja takiego dokumentu nie otrzymałem.
Dziś przedstawiciele hierarchów tłumaczą, że Ksiądz wypowiada się tak, jakby stan wojenny trwał. Uważam, że stan wojenny trwa, tylko w innej formie. Jednocześnie uważam, że nie przekonam hierarchów.
Czy nie jest tak, że Ksiądz, jak to się mówi współcześnie, stanowi wizerunkowy problem Kościoła w Polsce? Wytworzyła się taka atmosfera, że nikt mnie nie chciał i groziło mi bezrobocie. Pojawiło się przekonanie, że mam zakaz, co nie ma poparcia w dokumentach ani w konkretnych decyzjach.
Czy Ksiądz nie czuje się osamotniony w swojej walce? Mamy wyraźną polityczną poprawność w Kościele. A dla polityki Platformy Obywatelskiej tacy księża jak ja są przeszkodą. Moje nadzieje zwracają się ku Panu Jezusowi. Obecni politycy opozycji, na przykład politycy PiS, mogą być tylko narzędziem, żeby zrealizować intronizację Chrystusa na króla Polski. Chyba że dojdzie do całkowitej zmiany w polskiej polityce. Ale takie przewidywanie nie do mnie należy i przekracza moje możliwości.
Czy jakieś święta Bożego Narodzenia szczególnie Ksiądz zapamiętał? Dla mnie wszystkie są podobne. Uczestniczę w liturgii, sakramencie spowiedzi, raduję się z nawróceń. Są tacy, którzy chcą z pasterzami i królami złożyć hołd Chrystusowi, ale są też tacy, którzy naśladują Heroda.
Powiedział Ksiądz, że w Polsce, w przestrzeni duchowej, toczy się bój z szatanem. Czy dojdzie do jakiegoś przełomu? Mam taką nadzieję. Znaki czasu odbieram jako światło nadziei. Czas przyspiesza i znaków jest coraz więcej. Jeśli zostaną właściwie zrozumiane, jeśli ludzkie sumienia się obudzą, to sprawy Polski nabiorą właściwego sensu i pójdą w dobrą stronę. Dziękujemy za rozmowę. Najwyższy czas
Totalitarne państwo prawa rozcapierzyło szpony nad dzieckiem
1. Totalitarne państwo prawa wyrywa matkom z rąk ich dzieci. Totalitarne państwo prawa odbiera dzieciom ich rodziców Totalitarne państwo prawa rozbija rodziny tylko dlatego, że są biedne. W totalitarnym państwie prawa ludzie biedni boją się iść po pomoc społeczną, w obawie, że państwo zabierze im dzieci.
2. O co w tym wszystkim chodzi? Długo odrzucałem od siebie najprostsze wyjaśnienie, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Nabieram jednak coraz bardziej większych podejrzeń, że cały ten horror, związany z rzekomym zwalczaniem przemocy w rodzinie, ma w swoim tle pieniądze. Ludzie czekają na adopcję, najlepiej dziecka zdrowego, nie z jakiejś głęboko patologicznej rodziny, bo nie wiadomo co z niego wyrośnie. Najlepiej odebrać dziecko z jakiejś spokojnej rodziny, tyle, że biednej, wtedy "towar" do adopcji jest wysokiej jakości. Poza tym są też liczne placówki opiekuńcze, które też potrzebują dzieci, żeby jakoś uzasadnić swe istnienie i zatrudnienie personelu. To motywuje do rozglądania się, komu by tu zabrać dzieci.
3. Najłatwiej zabrać je z rodzin biednych, bezradnych i spokojnych. Rodzina niewydolna wychowawczo - to jest zdanie wytrych, które pozwala z butami wchodzić do rodzin i rozbijać je bez litości. A o tym, kto jest wydolny wychowawczo, a kto nie jest, decyduje totalitarne państwo, rękami funkcjonariuszy, którzy często nie maja własnych dzieci i pojęcia nie mają, co to jest być ojcem albo matką. Nie zabiera się dzieci z prawdziwej patologii - tam lepiej nie wchodzić, bo można dostać nóż pod żebro.
4. Nie słyszałem, żeby odebrano dziecko jakiemuś gangsterowi z mafii wołomińskiej czy innej pruszkowskiej. Ich rodziny są wydolne wychowawczo, z "Dziada" pradziada. Żaden sąd w tym nie przeszkadza, żeby tatuś nauczył synka rzemiosła.
5. A oto kolejny przykład, jak totalitarne państwo odbiera dzieci, opisany przez Łukasza Zalesińskiego w dzisiejszej "Rzeczpospolitej". Zwracam uwagę, ze aż ordynator - lekarz, który zapewne niejedna tragedię w życiu widział i nie może być człowiekiem przesadnie wrażliwym - nie wytrzymał ciśnienia tego bezprawia i wstawił za matką, której brutalnie odbiera się dziecko. Chwała Panu, Panie Ordynatorze i hańba totalitarnej władzy! A oto tekst Łukasza Zalesińskiego: Sąd: To niewydolna rodzina. Lekarz: W majestacie prawa niszczy się silną więź matki i dziecka
„Rz”zaalarmował dr Tomasz Sioda, ordynator oddziału noworodkowego Szpitala Wojewódzkiego w Poznaniu. Uważa, że sąd chce niesłusznie odebrać nowonarodzone dziecko jego pacjentce. Podolany – willowa dzielnica na peryferiach Poznania. Do domu przy bocznej uliczce wiedzie furtka, której strzeże wiklinowy pies. Obok płonie znicz. Na murze napis:"Edith wywleczona przez policyjnych bandytów, zadręczona na śmierć”. Tu mieszkają Agnieszka K. i jej partner Marek Ł. Dr Sioda już w 2008r. pisał w ich sprawie do sądu: "Dotychczasowe postępowanie sądu rodzinnego oraz innych instytucji państwowych okazało się całkowicie nieskuteczne co do zapewnienia dobra dzieciom pani K. i pana Ł., im samym oraz co do zapobiegania tragediom życiowym (...) w celu uniknięcia dalszych tragedii trzeba przyjąć inne postępowanie: (...)zostawić ich w spokoju”. Agnieszka K., lat 34, skończyła technikum. Urodziła siedmioro dzieci: dwoje zmarło, czworo w rodzinach zastępczych, ostatnie lada dzień zostanie odebrane. Na razie leży w szpitalu, bo lekarze wykryli u niego żółtaczkę. Spotykamy się w gabinecie ordynatora. Na pytania odpowiada krótko, ale sensownie. Pierwszą trójkę sąd odebrał jej pięć lat temu. Iza miała pięć lat, Martynka dwa i pół, Edith właśnie się urodziła. Po dziewczynki, jak twierdzi, przyszli antyterroryści. Najmłodsza od razu trafiła do szpitala. Po dwóch tygodniach zmarła. Diagnoza: zapalenie płuc i wrodzona wada serca. Herman urodził się jako wcześniak. Nie przeżył. Piąte dziecko – też Hermana – straciła w 2007 r. Policjanci odebrali je podczas spaceru w parku. Szósty Norbert został zabrany z domu w marcu 2010 r. Siódme, syn, nie ma jeszcze imienia. – Boję się go nazwać. Za chwilę go stracę – mówi kobieta i dodaje. – Sąd mówi, że o dzieci nie dbaliśmy, a przecież my trzęśliśmy się nad nimi jak nad jajkiem. Do gabinetu wchodzi Marek Ł. – 58 lat, wysoki, z gęstym, siwym zarostem. Ubrany w zielone bojówki, ortalionową kurtkę. W ręce trzyma zawiniątko z suchymi badylami. – Na samym dnie jest zdjęcie naszej Edith. Kiedy chodziliśmy na cmentarz do niej, zbieraliśmy kwiaty. Zrobiła się z tego taka kula – tłumaczy. Marek jest stolarzem, ale mówi jak kaznodzieja. Przy nim Agnieszka gaśnie. – Żyliśmy tu, na ziemi. Nie potrzebowaliśmy niczego od nikogo. Kiedyś wybieraliśmy się z dziećmi na spacer, a pod dom zajechali policjanci, jakaś kobieta przedstawiła się jako kurator. Chcieli zobaczyć mieszkanie. A ja po prostu poszedłem swoją drogą – opowiada. – Nie chcę żadnego artykułu, ale chcę apelu do tych ludzi o pustych głowach: zacznijcie myśleć, miejcie serce. Ta historia zaczęła się w 2003 r. – Dostaliśmy sygnał od Caritasu, że w tej rodzinie może się źle dziać – mówi Lidia Leońska z Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. Agnieszka i Marek nie pracowali. – Dzieci nie zostały zarejestrowane w przychodni, nikogo z tej rodziny nie obejmowało ubezpieczenie – wylicza. Niepokoili się też sąsiedzi. Boję się dać imię synkowi, bo go za chwilę stracę Agnieszka K. –Pracownicy socjalni próbowali to sprawdzać, ale oni nie chcieli od nas pomocy, nie wpuszczali do mieszkania. Mężczyzna był agresywny – mówi Leońska. Sprawa trafiła do sądu. Zapadła decyzja o odebraniu dzieci. – Do środka trzeba było wejść w asyście policji. W mieszkaniu brakowało podłóg, wody, toalety, dzieci były zaniedbane – podkreśla Joanna Ciesielska-Borowiec, rzeczniczka Sądu Okręgowego w Poznaniu. Po odebraniu dzieci niewiele się zmieniło. – To na pewno nie jest rodzina patologiczna. Nie piją alkoholu, nie biją dzieci, w sklepie biorą pewne artykuły na kredyt, ale długi spłacają – przyznaje Leońska. – Są jednak wychowawczo niewydolni. Żyją trochę jak sekta. Dr Sioda przyznaje, że relacje między Agnieszką i Markiem przypominają znaną z sekt podległość, ale protestuje przeciw odbieraniu dzieci matce. –Między dziećmi a matką zawsze obserwowałem silną więź uczuciową. Może należy oddzielić matkę od ojca, ale nie od dzieci – mówi. Kilka dni temu dostał pismo z sądu w sprawie wydania dziecka. Jest w nim opinia psychiatryczna, z której wynika, że Agnieszka jest chora. – Ona rzeczywiście parę lat temu była w szpitalu psychiatrycznym, ale nigdy nie godziła się na badanie – dziwi się dr Sioda. – Bieda jest w Polsce napiętnowana. Znam wiele ubogich rodzin, które nie zgłaszają siępo pomoc do opieki społecznej, bo boją się odebrania dzieci – mówi Teresa Kapela ze Związku Dużych Rodzin Trzy Plus. Artykuł Łukasza Zalesińskiego przesyłam Rzecznikowi Praw Dziecka z prośba o zajęcie się tą sprawą. Man nadzieję, że Pan Rzecznik Marek Michalik, którego szanuję i cenię, zajmie się tą sprawą i stanie w obronie dziecka, nad którym totalitarne państwo prawa rozcapierzyło już swoje szpony. Przesyłam ten artykuł również Prokuratorowi Generalnemu Andrzejowi Seremetowi, z wnioskiem o zbadanie, czy w związku z odbieraniem dzieci nie doszło do przestępstwa, a także, czy nie doszło do przestępstwa w związku ze śmiercią małej Edith. Nie zostawię tej sprawy w spokoju...
PS. W najbliższym czasie wrócę do mojego projektu zmian w prawie rodzinnym, które by zapobiegały pochopnemu odbieraniu dzieci. Napisany przeze mnie projekt ustawy był rozpatrzony 4 marca ub. roku w Komisji Palikota i tam utknął.... Głowna idea projektu - pomagać rodzinom, a zabierać dzieci w ostateczności i tylko z powodu przemocy, nigdy z biedy. Janusz Wojciechowski