17 maja 2011 Nadać scenie politycznej pożądany kształt.. Pan Steingrimur Sigfusson, islandzki minister finansów, ale nie taki jak u nas pan Jacek Vincent Rostowski, wyciągnięty z kapelusza pana G. Sorosa przez pana Donalda Tuska z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie, ale człowiek, któremu bliskie są sprawy swojego kraju- Islandii, uważa, że dla Islandii lepiej byłoby pozostać poza wspólnotą(????) Bo Islandia ma” bardzo specyficzne interesy”, jeśli chodzi o rybołówstwo, rolnictwo i” wiele innych rzeczy”(!!!!). Pan minister finansów Islandii nie jest członkiem międzynarodówki finansowej, tak jak pan Jacek Vincent Rostowski, co to może być ministrem finansów w każdym europejskim kraju rad.. I będzie prawdopodobnie posłem Platformy Obywatelskiej, bo szykowany jest na jej listy, w ramach demokracji i braterstwa instytucji międzynarodowych.. To nie jest człowiek, który myśli kategoriami polskiej racji stanu. On myśli kategoriami Unii Europejskiej, której interesy są sprzeczne z interesami polskiej racji stanu.. Ale skoro już jesteśmy częścią Unii Europejskiej, a nie państwem niezależnym i suwerennym, to realizuje interesy Unii Europejskiej.. Wkrótce będzie posłem.. A córka Maya? Na razie doradza ministrowi Sikorskiemu, do jakiego kraju pojechać, żeby tam krzewić demokrację i pomijać legalne władze, z którymi Polska ma normalne stosunki dyplomatyczne.. Pan minister- rozumiem za radą pani Mayi Rostowskiej- opowiada się po stronie rebeliantów, a tym samym Polska wysuwa się na czoło prekursorskich państw, które prawo i dobre obyczaje mają za nic.. Tak samo zresztą pan Radosław Sikorski postępuje z Białorusią, naszym sąsiadem, faworyzując jakiś podejrzanych osobników, a pomijając legalne władze Białorusi.. Jak by się czuł, gdyby delegacje z całego świata spotykały się dajmy na to z Ruchem Autonomii Śląska, a nie z nim- ministrem rządu Rzeczpospolitej? Tylko patrzeć jak nie będzie spotykał się z Wacławem Klausem i premierem Orbanem - jak tak dalej pójdzie.. No i z panią premier Słowacji.. W tym z ministrem finansów Islandii. W każdym razie premier Islandii czuje pismo nosem, bo wie, że jak Islandia zostanie przyłączona do Unii Europejskiej, to Unia może zakazać jego krajowi połowu ryb, w ramach poszanowania praw ryb- i upraw rolniczych, w ramach parytetów rolniczych Unii Europejskiej. Za to Islandia dostanie dotacje, które spowodują, że wcześniej czy później Islandia podzieli los Grecji, Irlandii, Portugalii, Hiszpanii. Wkrótce być może Włoch i Polski, jak po Nowym Roku Polacy będą płacili Unii netto po 500 złotych od łebka.. Jak się mało, co produkuje, prawie wszyscy „ obywatele” są na budżecie- to bankructwo gotowe.. Bo nikt niczego już nie wytwarza.. A wszyscy chcą żyć po biurokratycznemu.. To znaczy na cudzy koszt, trzymając ręce w kieszeni sąsiada.. Bo socjalizm polega nie tylko na ideologicznej kradzieży, która to ideologia jest wpisana na stałe w ustrój, tak jak nie przymierzając charakter prostytucyjny prostytutki organicznie jest wpisany w jej warsztat pracy. Organiczny warsztat pracy.. Panu Dominikowi Strauss- Kahn, szefowi Międzynarodowego Funduszu Walutowego, tak też się wydawało. Że każda pokojówka to prostytutka, co niekoniecznie musi być prawdą, nawet wtedy, gdyby wiedziała, z kim ma do czynienia.. Z samym szefem wszystkich szefów, którzy kręcą lody od 1944 roku pożyczając pieniądze i uzależniając całe narody od międzynarodówki lichwiarskiej.. Kto nie daje się cyckać- ten wróg numer jeden. Ten, kto pożycza - to przyjaciel.. A przecież dobry zwyczaj wcale nie pożyczaj.. Żyj z tego, co masz i co wytwarzasz.. I pamiętaj przychodzie być z rozchodem w zgodzie.. Ale kto z rządzących europejskimi krajami demokracji ludowej i prawnej o tych podstawowych zasadach pamięta? Ten zrobił - kto zyskał - mówi stara zasada rzymska. A kto najwięcej zyskał na „ aferze” pana Dominika? Przepraszam mojego syna, bo tak samo ma na imię.. Ano, zyskał pan prezydent Sarkozy, bo tak dziwnie i pięknie się ułożyło, że sposobem tym, został wyeliminowany ze sceny politycznej największy jego konkurent do prezydentury, który dubeltowo prowadził w demokratycznych sondażach we Francji.. I po prezydenturze.. Chociaż Carla Bruni, obecna pani prezydentowa w swoim życiu miała wiele związków nieformalnych i jakoś prezydent Sarkozy z tym żyje.. Chociaż od czasu do czasu mówi się, że coś się nie układa.. No musi się nie układać, jak wilka ciągnie do lasu.. Pan prezydent Sarkozy swojego czasu był szefem francuskiego MSWiA i miał dostęp do archiwum i służb, jako ich szef.. A co to za problem zorganizować prowokację, tym bardziej, że pokojówka mogła być wyjątkowo ponętnie wyglądająca i na socjalistę zadziałała jak przysłowiowa czerwona płachta na byka? Wystarczy parę euro i elementarna organizacja podstawiająca i mająca na celu osiągnięcie określonego skutku.. Ostatnie „badania opinii publicznej” wskazują, że nic tak nie działa na podnieconego mężczyznę jak pielęgniarka, sekretarka i…..pokojówka. Do tego podniecona i zamknięta w hotelowym hotelu.. W każdym razie jednego socjalistę mniej na demokratycznej scenie politycznej.. Co mnie specjalnie nie martwi.. Natomiast martwi mnie, że socjalistyczna Komisja Europejska nie wyklucza, że pozwoli krajom Unii Europejskiej wprowadzać czasowe kontrole na wewnętrznych granicach Schengen, ale tylko w bardzo wyjątkowych okolicznościach(???), kiedy zewnętrzne granice Unii Europejskiej przeżywają nadzwyczajne oblężenie. To Schengen obowiązuje, czy tylko tymczasem zostało wprowadzone.? Zresztą kontroluje się polskie TIR-y na terytorium państw należących do strefy Schengen.. Nie na granicach- to wewnątrz. Nie wychodzi na jedno, ale zawsze można.. Pomysł oznacza, że w każdej chwili mogą zlikwidować Schengen jak im się spodoba i koniec swobodnego przepływu, towarów, kapitałów i ludzi.. Jest to odpowiedź socjalistycznej Unii na niedawny napływ imigrantów z Afryki Północnej do państw Unii Europejskiej, jak to mówi propaganda „ uciekali do Unii Europejskiej”, szczególnie chodzi o 25 000 przybyszów z Tunezji. Przecież Unia Europejska wspierała „rewolucję” w Tunezji, a teraz ma problem z imigrantami.. To nie należało wspierać, a teraz nie płakać.. Ale może sytuacja się wyklaruje, po tym jak Aleksander Smolar wraz z Lechem Wałęsą zbudują w Tunezji demokrację.. Jeden przeskoczy przez tamtejszy płot, a drugi, szef potężnej Fundacji Batorego, finansowanej przez filantropa G, Sorosa, pomoże Tunezji finansowo.. To znaczy zadłuży po uszy, tak, żeby Tunezja nigdy z długów nie wyszła.. Bo nie ma jak pożyczanie pieniędzy. Dobrze dla tych, którzy pożyczają - a niekoniecznie dobrze dla tych, którzy pożyczyli.. Tym, co uciekają miało być lepiej w Tunezji po ucieczce Mubaraka. To, dlaczego uciekają z Tunezji? Może dowiedzieli się, że do ich kraju przyjedzie pan Aleksander Smolar i pan Lech Wałęsa.. I będą budować chaos, zwany demokracją.. Zawczasu, więc uciekają.. Ale po likwidacji Schengen nie będą mieli się gdzie podziać.. Ale i my mamy jednak szczęście.. Kandydatami na szefów MFW, po Dominiku Strauss-Kahnie (przepraszam znowu mojego najmłodszego syna) są panowie Belka i Balcerowicz - obaj profesorowie.. Przedstawiciele międzynarodowych rynków finansowych w Polsce.. Może złożyłoby się tak, że jeden z nich zostanie szefem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a drugi jego zastępcą.. A drugim zastępcą mógłby zostać pan Kropiwnicki, doradca pana profesora Belki, jako szefa Narodowego Banku Polskiego.. Czy to nie śmieszne? Nie można być w końcu sługą dwóch panów, nieprawdaż? MFW i Polski! Można najwyżej służyć jednemu.. WJR
TW "Rzymianin" Potwierdzają się pomału przypuszczenia, które zamieściłem w notce "Zaczęło się..." Dzisiejszy Kurier Lubelski pyta, wprost „Kim jest TW Rzymianin", sugerując, że chodzi o bpa Mieczysława Cisło.
Kim jest ,,Rzymianin”? Z informacji Kuriera wynika, że TW o takim pseudonimie został zarejestrowany przez Wydział IV KW MO Lublin 1975 roku. Od 1975 do 1988 roku miał przekazywać SB informacje dotyczące destrukcyjnej działalności niektórych kapłanów i świeckich diecezji lubelskiej. W styczniu 1987 r. raportować m.in. o tym, jak przebiegają przygotowania i kto wśród księży włącza się najbardziej w przygotowania do wizyty papieża Jana Pawła II w Lublinie. W innym raporcie prosić, by SB wzięła go na przesłuchanie, co pozwoliłoby mu uwiarygodnić się przed kapłanami. Za przekazywanie informacji TW miał być wynagradzany. „Rzymianin” to może być lubelski biskup pomocniczy Mieczysław Cisło. – Nigdy niczego dla tajnych służb nie podpisałem. Nigdy też nie rozpocząłem żadnej współpracy. To prowokacja i forma pewnego odwetu – zapewnił wczoraj bp Mieczysław Cisło. – Zwróciliśmy się z prośbą do komisji kościelnej, pracującej przy Episkopacie, o zbadanie sprawy dwóch lubelskich duchownych – poinformował prof. Janusz Wrona, przewodniczący komisji badającej inwigilację KUL przez SB. Na pytanie, czy dotyczy to lubelskich biskupów, odpowiedział: – Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.
Akta IPN: Siwiec, Rosati, Libicki współpracowali z SB 2007-11-19 IPN ujawnia kolejne katalogi. Tym razem dotyczą m.in. eurodeputowanych. Z akt wynika, że jednym z tajnych współpracowników był Marek Siwiec - zarejestrowany, jako TW Jerzy. Jako osobę pozyskaną do współpracy dokumenty wymieniają także Dariusza Rosatiego. Eurodeputowany PiS Marcin Libicki jest określany, jako kontakt operacyjny. Dokumenty, jako tajnego współpracownika wymieniają też Grażynę Staniszewską oraz Bernarda Wojciechowskiego. IPN ujawnił swe katalogi dotyczące europosłów, szefów NIK, NBP, Rady Polityki Pieniężnej, Prokuratorii Generalnej, KRRiT, Generalnego Inspektora Danych Osobowych, Rzecznika Praw Dziecka i kancelarii - prezydenta, premiera, Sejmu oraz Senatu, a także prezydenckich ministrów. Według nowej ustawy lustracyjnej, która 15 marca weszła w życie, IPN miał w ciągu pół roku zacząć publikować katalogi osób pełniących funkcje publiczne; osób rozpracowywanych przez tajne służby PRL; funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa oraz osób zajmujących wysokie stanowiska w PRL. Spis osób, które miały współpracować z tajnymi służbami PRL, zakwestionował w maju Trybunał Konstytucyjny.
Siwiec protestuje Z opublikowanych dokumentów wynika, że eurodeputowany Marek Siwiec 21.03.1986 r. został zarejestrowany przez Wydz. III-1 WUSW Kraków, jako TW pseudonim "Jerzy". Przekazany w dniu 24.09.1987 r. do Wydz. VII Dep. III MSW i w dniu 20.11.1987 r. zarejestrowany pod nr., 104466 jako TW ps. "Jerzy". W dniu 19.01.1990 r. został wyeliminowany z powodu rezygnacji. Sam Siwiec w wydanym oświadczeniu poinformował, że nie podejmował żadnej współpracy ze służbą bezpieczeństwa. - Nie znam sposobu stworzenia moich dokumentów ewidencyjnych oraz okoliczności rzekomej rejestracji mojej osoby, jako TW, także rezygnacji ze współpracy. Nieznane są mi również sygnatury instytucji i dokumentów przedstawionych w informacji umieszczonej na stronach IPN. Jednocześnie publikacja IPN stwierdza, iż brak jest materiałów dotyczących wyżej w/w informacji, ani jakiejkolwiek współpracy. Wyrażam protest w związku z publikowaniu sygnatur, dat i skrótów, które maja mnie zdyskredytować w oczach opinii publicznej, przeciw czemu nie mam szans się bronić - napisał w oświadczeniu Siwiec. Czas i sposób publikacji informacji na temat mojej rzekomej współpracy ze służbami bezpieczeństwa PRL wskazuje na polityczne motywy jej upublicznienia. Z kolei z dokumentów dotyczących byłego ministra spraw zagranicznych Dariusza Rosatiego wynika, że w 1968 roku został zarejestrowany, jako kandydat na tajnego współpracownika. W dokumentach jest też zapis "Pozyskany do współpracy wcześniej, bo w lutym 1978 r., przed wyjazdem na stypendium do Stanów Zjednoczonych".
Rosati: Nie podpisywałem zobowiązania Dariusz Rosati zaprzecza, by podpisał zobowiązanie do współpracy z wywiadem PRL. W oświadczeniu przesłanym do mediów napisał, że nie wiedział o zarejestrowaniu go przez SB, jako Tajnego Współpracownika. Rosati twierdzi, że nie pisał żadnych raportów dla służb, ani relacji ze spotkań. Swoje kontakty z SB określił, jako standardowe procedury, które przechodzili wszyscy studenci starających się o wyjazd na stypendium zagraniczne.
Libicki stanowczo zaprzecza Dokumenty dotyczące eurodeputowanego PiS Marcina Libickiego określają go jako kontakt operacyjny pseudonim Krzysztof. W 1981 r. odnotowano, że wywiad wykorzystywał Libickiego "z uwagi na posiadane kontakty w Radiu Wolna Europa". W publikowanych katalogach zachowały się też informacje na temat opozycyjnej działalności Libickiego. Sam Libicki powiedział PAP, że był atrakcyjny dla służb bezpieczeństwa PRL, ponieważ jego wuj pracował w Radiu Wolna Europa. Jak dodał, nie wiedział o tym, że został zarejestrowany, jako "wykorzystywany operacyjnie", a odmówienie mu paszportu i aresztowanie "mówi samo za siebie o tym, jak był użyteczny dla wywiadu". Europoseł zaznaczył, że był zarejestrowany bez swojej wiedzy i zgody, a skoro IPN o tym pisze, to zapewne jest to prawda. W jego ocenie, publikacja katalogu "jest konieczna i słuszna". - Jeżeli takie są zapisy, to nie ma powodu, żeby tego nie publikować" - dodał. Ponadto Libicki przyznał, że jego przypadek świadczy, iż nie należy nikogo pochopnie oceniać po tym, że mógł być zarejestrowany przez służby. - Ale to nie powód, aby tego nie publikować. Każdy ma prawo to skomentować i ja to robię - podkreślił.
Europoseł LPR agentem? Ponadto w zasobach IPN- u widnieje również europoseł LPR Bernard Wojciechowski. Miał on przez cztery lata być tajnym współpracownikiem kontrwywiadu. Instytut przywołuje zachowane w aktach jego "oświadczenie" oraz informację sporządzoną z rozmowy z nim przez oficera SB. 11 stycznia 1986 r. Wojciechowski został zarejestrowany przez kontrwywiad, jako tajny współpracownik o pseudonimie Piotr. Zdjęty z ewidencji po 4 latach - 21 grudnia 1989 r. - z powodu rezygnacji. Materiałów brak - podaje IPN. W katalogach Instytut podaje, że w kwestionariuszu ewidencyjnym o kryptonimie "Sorbona 1" prowadzonym przez kontrwywiad jest "oświadczenie" Bernarda Wojciechowskiego z 9 stycznia 1986 r. oraz "Informacja z ustnej relacji" TW pseud. "Piotr", sporządzona 28 lutego 1986 r. przez podpułkownika SB. W europarlamencie Wojciechowski zajął miejsce Wojciecha Wierzejskiego wybranego z list LPR do Sejmu poprzedniej kadencji. Ma 47 lat. Z zawodu jest anglistą. W latach 2000-2005 był radnym dzielnicy Warszawa-Wawer.
Staniszewska: Mam szczęście. Zostałam uniewinniona W zasobach IPN widnieje też Grażyna Staniszewska - dawna członkini krajowego kierownictwa "Solidarności", uczestniczka obrad Okrągłego Stołu w 1989, wieloletnia posłanka na Sejm Unii Wolności. Staniszewska widnieje w aktach IPN, jako TW "Kowalska", zarejestrowana w 1978 roku. Obecna europosłanka Demokratów.pl została jednak zdjęta z ewidencji po 3 miesiącach. Sąd lustracyjny uznał jednak, że Staniszewska nie była tajnym i świadomym współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa. Sama europosłanka mówi, że "ma szczęście, iż w jej sprawie wyrok już zapadł". - Sąd lustracyjny już oczyścił mnie z zarzutów o współpracę ze specsłużbami PRL-u i to na wniosek rzecznika Interesu publicznego - zauważyła. Dodała, że "bezkrytyczne traktowanie materiałów gromadzonych przez SB jest błędem". - Śmieszne jest traktowanie tych zapisków, których celem było skompromitowanie bądż pozyskanie współpracowników, jako prawdy objawionej - zaznaczyła. Ponadto - zdaniem Staniszewskiej - zamieszczanie całości zasobów IPN w Internecie nie rozwiąże też problemów lustracyjnych. - Wiele osób, które nie współpracowały z SB, ale zostały w jakiś sposób zarejestrowane po opublikowaniu tego typu materiałów nie będzie miało możliwości szybkiej obrony - podkreśliła europosłanka.
Pierwszy spis osób publicznych 25 września IPN opublikował pierwsze spisy osób publicznych, osób rozpracowywanych, funkcjonariuszy bezpieczeństwa oraz osób zajmujących wysokie stanowiska w PRL. Decyzję, by ruszyć z publikacją, prezes IPN Janusz Kurtyka podjął we wrześniu - po zapoznaniu się z ekspertyzami prawnymi oraz z opinią kolegium IPN. Kolegium uznało, że IPN, powinien zacząć publikację katalogów - ale dopiero po zebraniu informacji o wszystkich osobach wchodzących w skład danej grupy. Ukazały się wtedy informacje o tych grupach, które IPN już skompletował, a "nie uczestniczą w bieżących kampaniach politycznych". Nie znalazły się tam, zatem nazwiska osób, które kandydowały w wyborach - były zaś dane: prezydenta RP, premiera i marszałków obu izb parlamentu, RPO, członków władz IPN, prokuratorów IPN i Prokuratury Krajowej, sędziów SN, TS, TK i NSA oraz prezesów sądów i szefów prokuratur. Ich teczki są jawne i dostępne w IPN dla każdego obywatela. Z ujawnionego we wrześniu spisu 441 osób publicznych wynika, że jako swych współpracowników tajne służby PRL zarejestrowały osiem osób wymienionych w tym katalogu. To 4 sędziów Naczelnego Sądu Administracyjnego, 2 - Trybunału Konstytucyjnego i po jednym - Sądu Najwyższego i Trybunału Stanu. Przy większości osób była adnotacja "nie figuruje w zasobach IPN".
Informacje o Marku Siwcu: Informacje zawarte w dokumentach organow bezpieczeństwa Meldunek operacyjny nr 121/83 Wydz. II Dep. II MSW, w którym zrelacjonowano odbytą w marcu 1983 r. rozmowę M. Siwca, przebywającego w Australii w ramach Międzynarodowej Organizacji Wymiany Praktyk Studentów Organizacji i Zarządzania, z przedstawicielem Australian Security Intelligence Office. Meldunek operacyjny nr 121/83 z dn. 11.05.1983 r. z kartoteki meldunków operacyjnych Biura "C" MSW. W dniu 21.03.1986 r. zarejestrowany pod nr. 32287 przez Wydz. III-1 WUSW Kraków, jako TW pseudonim „Jerzy”. Przekazany w dniu 24.09.1987 r. do Wydz. VII Dep. III MSW i w dniu 20.11.1987 r. zarejestrowany pod nr., 104466 jako TW ps. „Jerzy”. W dniu 19.01.1990 r. został wyeliminowany z powodu rezygnacji. Materiałów brak. W 1987 r. sprawdzany w kartotece ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW przez Wydz. III Dep. III. Poz. 104466 dziennika rejestracyjnego Biura „C” MSW; poz. 6821 dziennika koordynacyjnego MSW za 1987 r.; szyfrogram sygn. IPN 0645/31, k. 26-27; poz. 32287 dziennika rejestracyjnego Wydz. „C” WUSW Kraków; SYSKIN. Dopuszczony do prac MOB (pływania morskie). IPN Kr 040/45 (45/MOB) p. 173-178, t. 1-10, IPN Kr 040/74 (74/MOB) p. 185 t. 1, IPN Kr 040/76 (76 MOB) p. 185 t. 1 (GC 2319/IV/3/79) Akta paszportowe. Akta sygn. EAKR 208149
Informacje o Dariuszu Rosatim Informacje zawarte w dokumentach organów bezpieczeństwa W dniu 18.07.1968 r. zarejestrowany, jako kandydat na tajnego współpracownika w ramach SSW [sprawa sondażowo-wstępna] pod numerem 6/279 krypt. „Kajtek” przez Wydz. VI Dep. I. W dniu 20.11.1968 r. sprawę zakończono. W dniu 20.08.1970 r. materiały złożono do archiwum pod numerem 10312/I/k. W dniu 07.03.1984 r. wykonano mikrofilm, sygn. F-15046/1. Karta E-14-B kartoteka Biura "C" MSW, dziennik archiwalny dział I Biura "C" MSW, dziennik mikrofilmów dział I Biura "C" MSW, akta sygn. IPN BU 00170/382 (10312/I/k). Na karcie i w dziennikach figuruje jako Gaetano Rosati. W dniu 11.12.1976 r. zarejestrowany w Biurze „C” MSW pod numerem 47429 przez Wydział V, Zarząd VII, Departamentu I w kategorii "zabezpieczenie". W dniu 29.05.1978 r. zarejestrowany w SSE Dep. I pod numerem 12386 przez Wydział VIII Dep. I w kategorii KO ps. „Buyer”. Pozyskany do współpracy wcześniej, bo w lutym 1978 r., przed wyjazdem na stypendium do Stanów Zjednoczonych. W dniu 22.03.1982 r. materiały złożono w archiwum Ewidencji Operacyjnej Dep. I pod nr. J-7840. Karta EO-4-A/77 kartoteka odtworzeniowa Biura "C" MSW, dziennik rejestracyjny Biura "C" MSW, dzienniki koordynacyjne Biura "C" MSW, mikrofilm sygn. IPN BU 02109/27 (J-7840), kserokopia z mikrofilmu sygn. IPN BU 02072/136. W dniu 12.11.1985 r. zarejestrowany pod numerem 94094 przez Wydz. III Dep. II MSW w kategorii "kandydat". W dniu 28.12.1989 r. wyrejestrowano z powodu rezygnacji jednostki operacyjnej. Karty DE-14/O z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, karta E-16 z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, dziennik rejestracyjny Biura "C" MSW, dzienniki koordynacyjne Biura "C" MSW. W dniu 28.12.1989 r. zarejestrowany pod numerem 111935 przez Wydz. III, Dep. II w kategorii "zabezpieczenie". Karta EO-4-A/77 z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, karta EO-4/77 z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, dziennik rejestracyjny Biura "C" MSW.
Informacje o Marcinie Libickim Informacje zawarte w dokumentach organów bezpieczeństwa W czerwcu 1966 r. na zapytanie szefa Wydz. WSW OPK w Poznaniu o osobę Marcina Libickiego Wydz. III Biura „C” MSW odpowiedział, aby „porozumieć się z Wydz. VIII Dep. I do Nr. 5390”, na karcie figuruje nadto odręczny zapis „Jest operacyjnie] wykorzystywany przez Dep. I MSW”. Karta E-15 z akt o sygn. IPN Po 078/59, tom 1, k. 83. Omówienie informacji przez szefa Wydz. WSW Jednostek OPK w Poznaniu z listopada 1966 r. otrzymanej od k.o. ps. „Krzysztof”: „Z uwagi na to, że kolega k.o. „Krzysztof” Marcin Libicki jest operacyjnie wykorzystywany przez Dep. I MSW - jego osoba w mojej ocenie została celowo pominięta”. Informacja z akt o sygn. IPN Po 078/59, tom 1, k. 174, 174 v, 175. Pismo z dnia 02.09.1967 r. z Wydziału Wojskowej Służby Wewnętrznej Jednostek OPK w Poznaniu do Szefa Zarządu WSW Wojsk OPK i IL: „ob. Marcin Libicki () operacyjnie wykorzystywany przez Dep. I MSW”. Pismo z akt o sygn. IPN Po 078/59, tom 1, k. 211. Sprawa śledcza założona w dniu 09.12.1967 r. pod numerem 36/67 przez Wydz. Śledczy KWMO Poznań. W dniu 10.12.1968 r. zdjęto z ewidencji. Akta kontrolne złożono w składnicy Wydz. "C" KWMO Poznań pod numerem 13404/S. W dniu 26.03.1984 r. protokołem brakowania nr 60 materiały zniszczono. Karta E-14 KOI Wydz. "C" WUSW Poznań, księga wpływu i ruchu akt w archiwum dział III WUSW Poznań, protokół brakowania nr 60 z dnia 26.03.1984 r. dział III z lat 1947-1973 Wydz. "C" WUSW Poznań, karta E-14 kartoteka Biura „C” MSW, wydruk z bazy danych ZSKO-88 i ZSKO-90. W dniu 31.12.1970 r. zarejestrowany pod numerem 11853 przez Wydz. II KWMO Poznań, jako rozpracowywany w ramach SOR krypt. "Stabrowski Jerzy" z powodu "wywozu do krajów kapitalistycznych polskich pieniędzy". W dniu 13.05.1972 r. sprawa została zakończona z powodu nie potwierdzenia zarzutów. W dniu 09.06.1972 r. materiały złożono w archiwum pod numerem 8410/II. W dniu 30.12.1985 r. protokołem brakowania nr 61 materiały zniszczono. Karta E-14/1 KOI Wydz. "C" KWMO Poznań, dziennik archiwalny dział II WUSW Poznań, protokół brakowania nr 61 z dnia 30.12.1985 r. dział II z lat 1955-1973 Wydz. "C" WUSW Poznań, karta E-14 z kartoteki Biura "C", wydruk z bazy danych ZSKO-88 i ZSKO-90. W dniu 24.07.1974 r. zarejestrowany pod numerem 30/K przez Wydz. IV, Dep. II MSW - kontaktował się z II sekretarzem ambasady francuskiej w Warszawie. Karta E-14/1 kartoteka Biura "C" MSW, wydruk z bazy danych ZSKO-88 i ZSKO-90. W dniu 25.01.1982 r. zarejestrowany pod numerem 32337 przez Wydz. IV KWMO Poznań, jako inwigilowany w ramach KE krypt. "Historyk" z powodu "antysocjalistycznej działalności" w ramach NSZZ RI "S". W dniu 26.09.1983 r. przekazany do pionu VI SB Śrem, w trakcie prowadzenia kwestionariusza zmieniono krypt. na "Tłumacz". Sprawę zakończono 25.09.1989 r. W dniu 27.10.1989 r. materiały złożono i sfilmowano w archiwum Wydz. "C" WUSW Poznań pod numerem 12829/II. W tych aktach znajduje się notatka służbowa z dnia 08.09.1981 r. sporządzona przez kierownika Sekcji VIII Wydz. IV KWMO w Poznaniu zawierająca następującą informację „ze względu na liczną rodzinę i kontakty za granicą, wciągnięty został do współpracy przez Wydz. II KWMO w Poznaniu w charakterze KO. Wykorzystywany był również przez Wydz. VIII Dep. I z uwagi na posiadane kontakty w Radiu Wolna Europa.” (karta nr 5). Karta E-14 KOI Wydz. "C" WUSW Poznań, karta EO-4-A/74 KOI Wydz. "C" WUSW Poznań, dziennik rejestracyjny WUSW Poznań z lat 1962-1990, dziennik archiwalny dział II WUSW Poznań, karta EO-4-A/77 z kartoteki Biura "C" MSW, karta Mkr-2 z kartoteki Biura "C" MSW, zachowane materiały - sygn. IPN Po 08/2190 (12829/II), mf. - sygn. IPN Po 00206/34 (12829/2). Akta paszportowe. Zachowane materiały - sygn. EAPO 4435.
Informacje o Bernardzie Wojciechowskim Informacje zawarte w dokumentach organów bezpieczeństwa W dniu 11.01.1986 r. zarejestrowany pod nr. 94940 przez Wydz. V Dep. II MSW w kategorii TW ps. „Piotr”. W dn. 21.12.1989 r. zdjęty z ewidencji z powodu rezygnacji. Materiałów brak. W kwestionariuszu ewidencyjnym o krypt. "Sorbona 1" (nr rej. 89998) prowadzonym przez Wydz. V Dep. II MSW znajdują się: oświadczenie B. Wojciechowskiego z dn. 9.01.1986 r. oraz "Informacja z ustnej relacji" TW ps. "Piotr", sporządzona w dn. 28.02.1986 r. przez podpułkownika SB. Karta E-16 z kartoteki odtworzeniowej Biura "C" MSW, dziennik rejestracyjny MSW, dziennik koordynacyjny MSW za 1987 r., SYSKIN. Materiały o sygn. IPN BU 0222/750 (54246/II) dot. KE o krypt. "Sorbona 1".
Informacje o Grażynie Staniszewskiej Informacje zawarte w dokumentach organow bezpieczeństwa Zarejestrowana 6.04.1978 r. pod nr. 2762 przez Wydz. III KWMO Bielsko-Biała, jako kandydat na TW. Pozyskana do współpracy 6.10.1978 r. jako TW ps. „Kowalska”. Zdjęta z ewidencji 10.01.1979 r. z powodu "niechęci do współpracy". Materiały złożono w Wydz. "C" KWMO Bielsko-Biała pod nr. 1095/I, a następnie sfilmowano pod nr. MF 1095/1. Karta Mkr-2 z kartoteki ogólnoinformacyjnej KWMO Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny, archiwalny działu I i archiwalny mikrofilmów działu I KWMO/WUSW Bielsko-Biała; karta Mkr-2 z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW; materiały sygn. IPN Ka 0025/289 (1095/I), mikrofilm IPN Ka 00141/180 (MF 1095/1); ZSKO-88 i ZSKO-90. W dzienniku archiwalnym działu I KWMO Bielsko-Biała odnotowano, że sprawę prowadzono od 23.03.1978 r. do 8.01.1979 r. Zarejestrowana 6.04.1981 r. pod nr. 5068 przez Wydz. III KWMO Bielsko-Biała, jako "figurantka" SOS krypt. „Koło” . SOS przekwalifikowano następnie na SOR o tym samym kryptonimie, a prowadzenie sprawy przejął Wydz. V WUSW. Sprawę zakończono 23.07.1987 r. Materiały złożono w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 2816/II. Zniszczono 10.01.1990 r. Karta Mkr-2 z kartoteki pomocniczej "Jodła", karta EO-4 z kartoteki ogólnoinformacyjnej KWMO Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II KWMO/WUSW Bielsko-Biała. . Jako podejrzana o "przynależność do nielegalnego związku" wystąpiła w SOR krypt. „Klub”, zarejestrowanej 5.01.1981 r. pod nr. 5652 prowadzonej przez Wydz. III KWMO Bielsko-Biała. Sprawę zakończono 24.11.1983 r., składając materiały w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 1595/II. Materiały zniszczono 15.01.1990 r. Karta Mkr-2 z kartoteki odtworzeniowej WUSW Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II WUSW Bielsko-Biała, karta Mkr-3 z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW. Na karcie Mkr-3 błędna data zniszczenia. Internowana od 13.12.1981 r. do 22.07.1982 r. w ramach akcji krypt. „Jodła” na wniosek Wydz. III KWMO Bielsko-Biała. „Lista osób internowanych w stanie wojennym i przewiezionych do Ośrodka Internowania dla Kobiet w Gołdapi”. „Wykaz osób internowanych w okresie stanu wojennego”. Akta tymczasowego aresztowania. Karta EO-4-A/77 z kartoteki odtworzeniowej WUSW Bielsko-Biała; IPN Po 561/1, IPN Po 161/1 (pozycja 7809); akta tymczasowego aresztowania: IPN Bi 53/104; karta EO-13-A z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW; ZSKO-88 i ZSKO-90 Aresztowana 1.10.1983 r. w ramach postępowania przygotowawczego Wydz. Śledczego WUSW Bielsko-Biała nr RSD-4/83 pod zarzutem członkostwa i działania w nielegalnych strukturach NSZZ "Solidarność". Akt oskarżenia skierowano do sądu 17.04.1984 r. Sprawa została umorzona 25.07.1984 r. przez Sąd Wojewódzki w Bielsku-Białej na podstawie amnestii. Sprawę złożono 17.02.1986 r. w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 542/III. Karta EO-13-A z kartoteki ogólnoinformacyjnej WUSW Bielsko-Biała, karty EO-13-S/a i EO-13-S/b z kartoteki pomocniczej RSD, dziennik archiwalny działu III WUSW Bielsko-Biała; IPN Ka 013/120, t. 1-19 (542/III); karta EO-13-A z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura "C" MSW; ZSKO-88 i ZSKO-90. Występowała w SOR krypt. „Feniks” zarejestrowanej 27.04.1984 pod nr 8888 przez Wydz. V WUSW Bielsko-Biała, w ramach, której inwigilowano środowisko byłych działaczy związkowych. Sprawę zakończono 24.10.1989 r. i materiały złożono w Wydz. "C" pod nr. 3530/II. Karta EO-4/77 z kartoteki rejestracyjnej WUSW Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II WUSW Bielsko-Biała. Zarejestrowana 11.10.1986 r. pod nr. 11976 przez Wydz. V WUSW Bielsko-Biała, jako "figurantka" SOS (od 1.12.1986 r. SOR) krypt. "Renesans” . Sprawę zamknięto 20.07.1987 r. i materiały złożono w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 2809/II. Materiały zniszczono 15.01.1990 r. Dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II WUSW Bielsko-Biała. . W dn. 11.07.1987 r. zarejestrowana pod nr. 12692 do SOR "Feniks" (nr 8888, sprawa grupowa) przez Wydz. V WUSW, jako "figurantka". Przerejestrowana 12.04.1989 r. z SOR "Feniks" do SOR krypt. „Hydra”, prowadzonej od 15.03.1989 r. pod nr. 13978 przez Wydział V WUSW, a dotyczącej inwigilacji środowiska byłych działaczy NSZZ "Solidarność". Sprawę zakończono 21.07.1989 r. i złożono 26.10.1989 w Wydz. "C" WUSW Bielsko-Biała pod nr. 3559/II. Materiały SOR "Hydra" zniszczono 15.01.1990 r. 2 karty EO-4/77 z kartoteki rejestracyjnej WUSW Bielsko-Biała, 2 karty EO-4-A/77 z kartoteki odtworzeniowej WUSW Bielsko-Biała, dzienniki: rejestracyjny i archiwalny działu II WUSW WUSW Bielsko-Biała; karty Mkr-2 i Mkr-3 z kartoteki ogólnoinformacyjnej Biura „C” MSW. Na karcie Mkr-3 mylny numer archiwalny zniszczonych materiałów: 3552/II . Wyrokiem z dnia 7.03.2000 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie (sygn. akt V AL 1/00) uznał, iż Grażyna Staniszewska nie była tajnym i świadomym współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa.
Jak Lech Kaczyński groził po programie Monice Olejnik Tuż po zakończeniu emitowanej z Brukseli "Kropki nad i" doszło do incydentu z udziałem prezydenta i dziennikarki TVN. Jak dowiedziała się "Polska", Lech Kaczyński był niezadowolony ze sposobu, w jaki dziennikarka przeprowadzała z nim wywiad. Po wyjściu ze studia prezydent zaczął krzyczeć na Monikę Olejnik. Według świadków zagroził, że ją wykończy i umieści na jego krótkiej liście. Użył też w stosunku do Olejnik określenia TW Stokrotka, co miało sugerować współpracę ze służbami. W piątek wieczorem TVN zwróciła się do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z prośbą o interwencję, a prezydent dzwonił do Olejnik z przeprosinami i przesłał jej kwiaty. Wczoraj na korytarzach TVN wszystkie rozmowy dotyczyły tylko jednego tematu. Mimo iż
stacja oficjalnie milczała, pracownicy opowiadali sobie o incydencie, jaki miał miejsce w środę w Brukseli po nagraniu "Kropki nad i". Prezydent Lech Kaczyński miał grozić znanej dziennikarce Monice Olejnik, a także nazwać ją TW Stokrotką i tym samym zasugerować jej agenturalną przeszłość. Do przykrego incydentu doszło, gdy wyłączono już kamery. Monika Olejnik nie chciała rozmawiać na ten temat. Dopiero wieczorem Piotr Kownacki, szef Kancelarii Prezydenta, pytany, czy Lech Kaczyński groził Monice Olejnik i wypominał jej rzekomą agenturalność, powiedział "Polsce": - Nic mi o tym nie wiadomo. Po programie prezydent powiedział pani Olejnik, że wpisuje ją na krótką listę. To w języku prezydenta oznacza, że przestał kogoś lubić. Dodał, że dzisiaj [w piątek - red.] prezydent przesłał Olejnik kwiaty i w rozmowie telefonicznej przeprosił. - Prezydent, nawet, jeśli nie czuje się winny, to w przypadku, gdy jakaś kobieta poczuje się urażona, potrafi przeprosić. Znany jest ze swojej rycerskości - stwierdził Kownacki. Inną wersję wydarzeń przedstawiają dziennikarze TVN 24. Według nich prezydent Kaczyński był niezadowolony ze sposobu, w jaki dziennikarka przeprowadzała z nim wywiad. W ostatnim zdaniu w programie bronił swojego brata, prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. "Kogo brat obrażał? Mówił nieprawdę? Lech Wałęsa był współpracownikiem tajnych służb. I to jest oczywista prawda" - mówił na zakończenie programu. Jego zdaniem KRRiT to organ stojący na straży wolności słowa i ładu medialnego. - Chcemy, żeby interweniowali w związku ze sprawą gróźb, jakie padły pod adresem Olejnik - dodaje. TVN w piśmie do KRRiT opisuje, jak prezydent groził dziennikarce, nic nie wspomina o użyciu przez prezydenta słów mających wskazywać na agenturalność Olejnik. KRRiT nie dostała jeszcze pisma TVN. - Jak je dostaniemy, to będziemy się zastanawiać nad stanowiskiem - mówi Lech Haydukiewicz, członek Rady. Wcześniej TVN zastanawiał się, czy sprawy nie skierować do sądu. - Stacja TVN lub Monika Olejnik mogą wystąpić z pozwem cywilnym o naruszenie dóbr osobistych dziennikarki - uważa Jerzy Naumann, specjalista od prawa prasowego. Atak na Olejnik to niejedyna kontrowersja związana z wystąpieniem prezydenta w "Kropce nad i". Według Janusza Palikota prezydent podczas rozmowy z dziennikarką mógł być pod wpływem alkoholu. Poseł PO chciał ogłosić to w czwartek na konferencji prasowej. W ostatniej chwili jego wystąpienie odwołano (prawdopodobnie na polecenie władz PO). Ale poseł nie daje za wygraną. - Oczekuję, że Monika Olejnik potwierdzi niestabilny stan prezydenta podczas programu "Kropka nad i" - powiedział w piątek w rozmowie z "Dziennikiem Wschodnim". Jego zdaniem KRRiT to organ stojący na straży wolności słowa i ładu medialnego. - Chcemy, żeby interweniowali w związku ze sprawą gróźb, jakie padły pod adresem Olejnik - dodaje. TVN w piśmie do KRRiT opisuje, jak prezydent groził dziennikarce, nic nie wspomina o użyciu przez prezydenta słów mających wskazywać na agenturalność Olejnik. KRRiT nie dostała jeszcze pisma TVN. - Jak je dostaniemy, to będziemy się zastanawiać nad stanowiskiem - mówi Lech Haydukiewicz, członek Rady. Wcześniej TVN zastanawiał się, czy sprawy nie skierować do sądu. - Stacja TVN lub Monika Olejnik mogą wystąpić z pozwem cywilnym o naruszenie dóbr osobistych dziennikarki - uważa Jerzy Naumann, specjalista od prawa prasowego. Atak na Olejnik to niejedyna kontrowersja związana z wystąpieniem prezydenta w "Kropce nad i". Według Janusza Palikota prezydent podczas rozmowy z dziennikarką mógł być pod wpływem alkoholu. Poseł PO chciał ogłosić to w czwartek na konferencji prasowej. W ostatniej chwili jego wystąpienie odwołano (prawdopodobnie na polecenie władz PO). Ale poseł nie daje za wygraną. - Oczekuję, że Monika Olejnik potwierdzi niestabilny stan prezydenta podczas programu "Kropka nad i" - powiedział w piątek w rozmowie z "Dziennikiem Wschodnim". Wojciech Harpula, Sebastian Kucharski
Życiński był kłamcą i łajdakiem. Występy w Gazecie Wyborczej przyczyniały się do szerzenia zamętu
"Józef Życiński, jako uczestnik życia publicznego w Polsce, było kłamcą i łajdakiem. Łajdactwem nazywam przyczynianie się do szerzenia zamętu wśród bliźnich i rodaków". Tak Grzegorz Braun, reżyser filmu "Eugenika - w imię postępu" określił arcybiskupa podczas gościnnej wizyty na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Grzegorz Braun był na KUL-u przy okazji pokazu swego filmu "Eugenika - w imię postępu". Obraz stanowi ostrą krytykę współczesnych środowisk, które próbują zastępować Pana Boga, popierają aborcję czy in vitro. Wrocławski reżyser wykorzystał moment, by publicznie wypowiedzieć się o nieżyjącym już arcybiskupie Życińskim: - Józef Życiński, jako uczestnik życia publicznego w Polsce, był kłamcą i łajdakiem. Łajdactwem nazywam przyczynianie się do szerzenia zamętu wśród bliźnich i rodaków. Zamętu w sprawach kluczowych w płaszczyźnie politycznej, społecznej w tym świeckim wymiarze dziejów. Łajdactwem, ŁAJDACTWEM było perfidne oszukiwanie opinii publicznej w sprawach lustracyjnych. - W wymiarze nieświeckim istnienia struktur Kościoła myślę, że występy publiczne Józefa Życińskiego na łamach antypolskich, antykatolickich gazet, jak na przykład emitowana przez gwiazdę śmierci z ulicy Czerskiej w Warszawie Gazeta Wyborcza - przyczyniały się do szerzenia zamętu [drobna redakcja tekstu -ŁB.] Jak podaje Gazeta Wyborcza, przedstawiciele KUL uważają wypowiedź Brauna za skandal. Obecni w auli KUL ludzie podziękowali za wypowiedź oklaskami.
Dlaczego Grzegorz Braun nazwał abp Życińskiego "kłamcą" i "łajdakiem"? "Super Express" rozmawia z kontrowersyjnym reżyserem. "Super Express": - W trakcie dyskusji na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim po projekcji pana ostatniego filmu dokumentalnego "Eugenika - w imię postępu" nazwał pan zmarłego niedawno abp. Józefa Życińskiego "kłamcą" i "łajdakiem". Grzegorz Braun: - Skala mojego oddziaływania jest zaiste tak skromna i nieznacząca, że jestem poniekąd wdzięczny "Gazecie Wyborczej" za spopularyzowanie tej informacji. Powtarzam: informacji. Bo te sformułowania nie świadczą o mojej opinii, ale o faktach. Józef Życiński, niech mu ziemia lekką będzie, był zarejestrowany przez PRL-owską bezpiekę jako TW "Filozof" i fakt ten nie tylko publicznie w sposób pokrętny negował, ale także uciekał się do szeregu perfidnych manipulacji, mających osłonić podobne fakty z biografii innych prominentnych uczestników życia publicznego. Przykładem - przypadek znanego profesora, TW "Historyka" - na użytek, którego inicjował abp Życiński całą kampanię antylustracyjną.
- Dlaczego nie powiedział pan tego wszystkiego za życia abp. Józefa Życińskiego? - Mojej opinii o niesławnej pamięci arcypasterzu archidiecezji lubelskiej nie kryłem i za jego życia. To problem "Wyborczej", że nie popularyzowała moich wcześniejszych wypowiedzi o negatywnej roli Józefa Życińskiego w polskim życiu publicznym. Tylko o tym aspekcie się wypowiadam, bo w relacje między nieboszczykiem a Stwórcą nie mogę wnikać. Mam nadzieję, że Józef Życiński rozstał się z tym światem załatwiwszy na ziemi wszystkie doczesne rachunki.
- Czy nie mógł pan jednak przełożyć swych negatywnych emocji na język lepiej służący, jakości debaty publicznej? - Po pierwsze: żadne emocje, tylko fakty. Po drugie: debacie publicznej służy przede wszystkim jawność. Polacy mają prawo wiedzieć, kto do nich przemawia z telewizora i z ambony - mają prawo wiedzieć, kim naprawdę są łże-autorytety lansowane w prasie i telewizji. Pyta mnie pan o formę wypowiedzi, zamiast odnieść się do faktów. Jestem wdzięczny "Super Expressowi" za to, że mogę sprawić, iż cała ta sprawa nie będzie grą do jednej bramki i że nie zostanę równo rozjechany jednym buldożerem. Proszę, zatem nie marnować czasu tej krótkiej rozmowy na wciąganie mnie w temat zastępczy.
- Zapytam jeszcze raz. Nie dało się tego powiedzieć w sposób cywilizowany? - Gorsząca, antypolska i antykatolicka publicystyka Józefa Życińskiego na łamach "Gazety Wyborczej" nie licowała z godnością i powołaniem katolickiego arcypasterza. Słowa "kłamca" i "łajdak" są najbardziej adekwatne.
- Nie obawia się pan, że poprzez takie wystąpienia na zawsze przylgnie do pana opinia człowieka nieobliczalnego, wariata? - Proszę zwrócić uwagę, kto jest moim recenzentem, kto jest moim oskarżycielem - TW "Rzymianin", TW "Jerzy", TW "Stokrotka". Jeżeli ich opinie są dla pana wiążące, to oczywiście pańskie dobre prawo.
Grzegorz Braun
Rektor KUL przeprasza za słowa Grzegorza Brauna. I podejmuje skandaliczną decyzję Rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego - ks. prof. Stanisław Wilk wyraził ubolewanie z powodu słów Grzegorza Brauna, jakie wypowiedział on podczas spotkania na KUL - pisze dziś "Rzeczpospolita". Przepraszam wszystkich za niespotykane kalumnie wobec pamięci naszego wielkiego kanclerza, świętej pamięci abp. Józefa Życińskiego – powiedział rektor. Reżyser Grzegorz Braun spotkał się ze studentami KUL 11 kwietnia. Rozmawiano o jego najnowszym filmie dokumentalnym „Eugenika – w imię postępu". W sobotę „Gazeta Wyborcza" napisała, że Braun podczas spotkania mówił o abp. Życińskim, iż „podawał się za biskupa", nazwał go przy tym „łajdakiem" i „kłamcą". Film ze spotkania Brauna na KUL został opublikowany w Internecie. W dzisiejszej "Rzeczpospolitej" możemy przeczytać "dwugłos" Grzegorza Brauna oraz teologa Stanisława Obirka, dotyczący arcybiskupa Życińskiego. Reżyser napisał: Nie chcę brnąć w dwuznaczności. Józef Życiński, niech mu ziemia lekką będzie, był kłamcą, bo publicznie negował doskonale znane sobie fakty. A łajdactwem nazywam korzystanie z nieprzeciętnej inteligencji, talentu oratorskiego i publicystycznego, który niewątpliwe posiadał, w celu dezinformowania opinii publicznej. Stanisław Obirek: Te słowa nic tak naprawdę nie mówią o arcybiskupie Życińskim, za to bardzo wiele o panu Braunie. Ten pan od wielu lat ma obsesję na punkcie osób, które jego zdaniem współpracowały z SB. Rzuca oskarżenia na prawo i lewo, posługując się przy tym wyjątkowo obraźliwym językiem. Żałuję, że dzisiaj właśnie taką osobą zajmują się najważniejsze media w Polsce. Niestety, winę za to ponosi również Katolicki Uniwersytet Lubelski i jego studenci, którzy zdecydowali się zaprosić takiego osobnika na spotkanie. Mogli się spodziewać, czym to się skończy. Rektor KUL zawiesił na rok działalność studenckiego koła historyków, które było współorganizatorem spotkania i odwołał jego zarząd. Ponadto zdymisjonował kuratora koła dr. Zbigniewa Piłata.
Nie podobają nam się słowa Brauna, są niegodne jakiejkolwiek debaty. Podobnie, niestety, jak decyzja rektora KUL o zamknięciu koła studenckiego. Ta ostatnia przypomina najgorsze czasy komunizmu i przynosi wstyd całej uczelni.
Źródło rp.pl
Prof. Marciniak: "Chodzi o to, żeby nie powstało wrażenie, że tylko strona sowiecka ponosi odpowiedzialność za zbrodnie” „To, co głosi ta tablica nie ma nic wspólnego z badaniami historyków, czy z dyskusją naukową na temat losów jeńców sowieckiej Rosji, ich liczby i przyczyn śmierci. Mamy tutaj do czynienia z akcją polityczną. To wyraźnie widać w obejrzanych przeze mnie materiałach rosyjskiej telewizji NTV i na portalu Life News. W NTV materiał ten zatytułowany jest Tajni patrioci nazywając w ten sposób sprawców umieszczenia tablicy. Widać wyraźne polityczne motywy". „Warto dodać, że w rosyjskich komentarzach internautów jest jedna bardzo charakterystyczna wypowiedź. Bardzo dobrze, że to zrobiono, ponieważ w przeciwnym wypadku może postać wrażenie, że tylko my jesteśmy unurzani po łokcie we krwi polskich patriotów - tak brzmi. Ten wpis bardzo celnie oddaje cel polityczny całej akcji. Chodzi o to, żeby nie powstało wrażenie, że tylko strona sowiecka ponosi odpowiedzialność za zbrodnie." „Krótko mówiąc w obozach były fatalne warunki przebywania. Chodzi zarówno o wyżywienie, także opiekę zdrowotną oraz epidemie grypy, tyfusu i innych chorób, które rzeczywiście dziesiątkowały jeńców. Było to spowodowane nieefektywnością państwa polskiego." "Niestety nie prowadzimy w Polsce polityki historycznej. W takich miejscach jak teren dawnego obozu w Strzałkowie już dawno powinny być umieszczone polskie tablice z wyraźną informacją, że sowieccy jeńcy zmarli tam z powodu złej opieki (...). Po drugie powinniśmy podkreślać to, że wojna polsko-bolszewicka to był konflikt, w którym po stronie Polski walczyło państwo ukraińskie, patrioci białoruscy i rosyjscy, gruzińscy i wiele innych narodów. Po naszej stronie była koalicja złożona z bardzo wielu sił i my do tej pory nie uczciliśmy pamięci tych ludzi. Wydaje mi się, że tym tajnym rosyjskim patriotom byłoby niezwykle trudno umieścić w Strzałkowie tę tablicę, gdyby tam już stał pomnik, który by czcił pamięć tych rosyjskich patriotów, którzy walczyli z bolszewikami."
prof. Włodzimierz Marciniak
Czy Polska straci setki miliardy złotych na potencjalnej eksploatacji gazu łupkowego? Tak uważa b. główny geolog kraju Skarb Państwa nie potrafi zadbać o zyski z potencjalnej eksploatacji gazu łupkowego w Polsce - pisze w "Naszym Dzienniku" prof. Mariusz-Orion Jędrysek, były podsekretarz stanu i główny geolog kraju w rządzie PiS. Gaz zawarty w złożach łupkowych w Polsce jest wart, co najmniej 1000 mld dolarów. Pasywność rządu Donalda Tuska sprawia, że zamiast na 70, dziś możemy liczyć zaledwie na 20 procent tej sumy i utratę pozycji gospodarza-decydenta. - przestrzega b. główny geolog kraju. Nie mamy dokładnych informacji na temat wyceny koncesji na poszukiwania i eksploatację gazu w łupkach. w Polsce, Ale - zdaniem prof. Mariusza-Orion Jędryska - cenę można oszacować na podstawie danych pochodzących z oficjalnych komunikatów firm i innych doniesień dostępnych w internecie.
Wycena, którą oszacował b. główny geolog kraju, opiera się na szacowanej wartości transakcji zawartej pomiędzy firmami Talisman i San Leon w zakresie udziału w koncesji na poszukiwanie i rozpoznawanie gazu z łupków w okolicach Braniewa i Gdańska: Jedna firma zapłaciła drugiej gotówką około 1,5 mln euro. Ponadto firma nabywająca udziały w koncesji poniosła koszty badań sejsmicznych (2D) i prowadzi na swój koszt wiercenia badawcze dotyczące, co najmniej 1000 m poziomych odwiertów, z dwiema opcjami na dodatkowe 500 m każda. A oto, co w zamian uzyskuje firma nabywająca koncesję: 30 procent udziału oraz dodatkowo opcję uzyskania dodatkowych 30 procent udziału za wykonanie kolejnego odwiertu na swój koszt. Sprawa w identyczny sposób dotyczy łącznie trzech obszarów koncesyjnych. Z tego wynika, że San Leon - za to, że oddał od 30 do 60 procent udziałów (w zależności od opcji), będzie dysponował kosztującymi kilkadziesiąt milionów dolarów wynikami badań i wiedzą dotyczącą wielkości zasobów gazu w łupkach występujących na swoich trzech obszarach koncesyjnych. Jeśli w oparciu o wartość rynkową kosztów badań związanych z poszukiwaniami poniesionych przez Talisman szacować wartość rynkową jednej koncesji, to trzeba ją ocenić na kwotę rzędu 50-100 mln zł za każdą. Za uzyskanie tych koncesji od Skarbu Państwa San Leon zapłacił, jak najbardziej legalnie, Skarbowi Państwa kilkaset tysięcy złotych. Jednocześnie nadal będzie dysponował 40-70 procentami udziałów w koncesji, a więc w potencjalnym przyszłym zysku liczonym w miliardach dolarów. To wszystko praktycznie bez ryzyka i kosztów - jeśli nie liczyć kilkuset tysięcy złotych wydanych na przygotowanie wniosku koncesyjnego i opłatę za uzyskaną koncesję. Rynek wtórny pokazał, że firmy, mimo ponoszonego ryzyka, są gotowe płacić o wiele więcej za koncesje na poszukiwania, niż państwo za nie żąda. Prof. Jędrysek zaznacza, że ta suma jest na pewno zaniżona: Należy pamiętać, że największe ryzyko ponieśli pierwsi inwestorzy, którzy uzyskali koncesje w 2006 i 2007 roku. Wartość informacji geologicznej od nich uzyskanej, którą muszą się dzielić ze Skarbem Państwa, jest ogromna. Następne firmy ponosiły mniejsze ryzyko, a wynikająca z ich badań informacja geologiczna jest wielokrotnie mniej warta, bo już nie jest pierwsza. Stąd opłaty za każde następne koncesje udzielane po dłuższej przerwie powinny rosnąć wielokrotnie. Szacunki prof. Jędryska prowadzą do szokującego wniosku: Gdybym nawet omyłkowo zawyżył dziesięciokrotnie powyższe szacunki (a równie dobrze pokazane szacunki mogą być mocno zaniżone), to i tak byłoby to jeszcze dziesięć razy więcej niż kwota, jaką pobiera polski rząd za udzielenie koncesji, i to wraz z użytkowaniem górniczym (sic!). Innymi słowy, jeśli mam rację, to za jedną koncesję poszukiwawczą państwo polskie pobiera 1 procent (!) lub ułamek procenta jej wartości rynkowej. Jeśli tak, to teraz trzeba pomnożyć utratę kilkudziesięciu (kilkuset?) milionów złotych na każdej koncesji na poszukiwania przez liczbę kilkudziesięciu koncesji (nie mniej, niż 65 - bo na tyle subiektywnie oceniam liczbę bezsensownie wydanych koncesji). Te kalkulacje opiewają na miliardy złotych, które Skarb Państwa mógł zarobić, i to w większości w twardej walucie. Sytuacji nie poprawia uchwalone właśnie nowe prawo geologiczne i górnicze: Wydając koncesje na poszukiwanie i rozpoznanie dowolnego złoża kopaliny, wiążemy sobie ręce na przyszłość w odniesieniu do wydobycia tej kopaliny, kopalin towarzyszących (opłata eksploatacyjna niższa o 50 procent) i innych działań (np. wielce zyskowne zatłaczanie, CO2 pod łatwymi do spełnienia warunkami). Koncesję na wydobycie, bowiem trzeba wydać temu, kto dokonał odkrycia złoża i kto dysponuje prawem do informacji geologicznej dla obszaru koncesyjnego. Jedno i drugie mają tylko firmy, które posiadają koncesję poszukiwawczą. Dlatego utrzymuję, że Skarb Państwa w praktyce dostanie tyle, ile uznają za słuszne koncesjonobiorcy - czyli firmy, o których w wielu przypadkach państwo nic nie wie, np. kto jest ich właścicielem. Model norweski zakłada 70% udział Skarbu Państwa w zyskach. W Polsce nie ma na niego najmniejszych szans. Prof. Jędrysek przestrzega, że: jeśli gaz zawarty w złożach jest wart, co najmniej 1000 mld dolarów (1 bln) to uwzględniając koszty poszukiwań, wydobycia, transportu księgowo Skarb Państwa straci bezpośrednio nie mniej niż 500 mld złotych. Jest to więcej niż np. dotacje netto uzyskane (wykorzystane) z Unii Europejskiej. B. główny geolog kraju zastrzega, że nie ma takiej wiedzy, jaką dysponuje rząd Donalda Tuska. Ale martwi go brak jednoznacznych odpowiedzi na pytania opozycji o zakres obrotu i rynkowej wartości koncesji na poszukiwania i eksploatację gazu w łupkach: Skoro obecny rząd nie potrafi odpowiedzieć na fundamentalne pytania dotyczące obrotu strategicznymi koncesjami, to znaczy, że całość odbywa się poza wiedzą Skarbu Państwa i w ogóle państwa, jako właściciela kluczowych zasobów geologicznych. Jeżeli prof. Jędrysek się myli, nic prostszego niż mu to wykazać. Rząd, a w szczególności Ministerstwo Środowiska, powinny udzielić wyczerpującej informacji na temat obrotu koncesji na poszukiwanie i eksploatację gazu łupkowego. Jeśli zaś prof. Jędrysek ma rację, to czeka nas polityczne trzęsienie ziemi. Bar, źródło: naszdziennik.pl
Ziemia tanieje Najwyraźniej hossa na rynku ziemi rolniczej już dawno minęła, przynajmniej, jeśli chodzi o obroty na rynku ziemi państwowej. Średnia cena gruntów sprzedawanych przez Agencję Nieruchomości Rolnych w pierwszym kwartale br. wyniosła średnio 15 tys. 157 zł za 1 hektar. To ponad 700 zł mniej niż w ostatnim kwartale 2010 roku.
Co prawda w porównaniu z pierwszym kwartałem 2010 roku państwowa ziemia zdrożała o 624 zł za hektar, ale i tak widać wyraźną tendencję do stabilizowania się cen gruntów rolniczych. Grażyna Kapelko, rzecznik prasowy ANR, wyjaśniła, że wartość transakcji zawieranych przez Agencję została obliczona na podstawie 3,4 tys. umów sprzedaży zawartych w pierwszym kwartale (sprzedano wówczas ponad 24 tys. ha gruntów). Najwyższe ceny ANR uzyskała w województwach: opolskim (26,3 tys. zł), śląskim (24,5), pomorskim (21,1), kujawsko-pomorskim (21) i wielkopolskim (20,4), zaś najniższe były w regionach: lubelskim (10,2 tys. zł) i lubuskim (10,6). W woj. łódzkim ziemia kosztuje 11,1 tys. zł, na Warmii i Mazurach ok. 13,5 tys., podobnie jak w zachodniopomorskim. W woj. świętokrzyskim grunty są o 300 zł droższe, a na Podkarpaciu przekraczają 14 tys. zł, zaś w dolnośląskim trzeba zapłacić za hektar 15,4 tys. złotych. Drożej jest na Podlasiu (16 tys. zł) i Mazowszu (16,5) oraz w Małopolsce (17 tys. zł). Najwyższe ceny uzyskiwano w grupie obszarowej o powierzchni działki do 1 ha - 19,3 tys. zł za 1 ha, a następnie dla nieruchomości 300 ha i więcej - 18,3 tys. zł za 1 hektar. Najniższe ceny uzyskano w grupie obszarowej od 1 do 10 ha - 13,6 tys. złotych. Grażyna Kapelko zaznacza, że w pierwszym kwartale 2011 r. Agencja Nieruchomości Rolnych sprzedała ponad 24 tys. ha i jest to najwyższy kwartalny wynik Agencji od 4 lat. Okazuje się, że w tym czasie najwięcej gruntów sprzedały oddziały terenowe ANR w Szczecinie, Olsztynie, Bydgoszczy oraz Gdańsku. Agencja informuje, że w tym roku procedurom sprzedaży zostanie poddanych aż 300 tys. ha ziemi (dwie trzecie zostanie wystawione na sprzedaż, resztę będą kupowali np. dotychczasowi dzierżawcy). - Intensyfikacja sprzedaży jest związana m.in. z planem finansowym Agencji na 2011 rok. Zgodnie z nim ANR ma w tym roku odprowadzić bezpośrednio do budżetu państwa i na Fundusz Rekompensacyjny około 2,5 mld złotych. Oznacza to, że w tym roku sprzedaż gruntów z Zasobu WRSP powinna znacząco przekroczyć poziom 100 tys. ha - wyjaśnia Grażyna Kapelko. I zapewne ANR nie będzie miała kłopotów z osiągnięciem tych wyników, bo rolnicy w wielu regionach kraju chętnie ustawiają się w kolejce po państwową ziemię. To dla nich bowiem często jedyna szansa na powiększenie gospodarstwa, gdy w okolicy brakuje wolnych gruntów lub ziemi wystawianej na sprzedaż przez rolników indywidualnych. Rolnikom sprzyja i to, że ANR sprzedaje ziemię przede wszystkim właścicielom rodzinnych gospodarstw rolnych. KL
Polska niby ta sama a jednak inna… Jak zwykle w czasie mojej corocznej pielgrzymki do kraju ojczystego staram się wyrobić sobie opinie o zmianach widocznych po dłuższym niewidzeniu Naszej Umęczonej Ojczyzny. Takie sporadyczne inspekcje uwypuklają różnice następujące z upływem czasu. Różnice, które dla obserwatora będącego przez cały czas w kontakcie z obiektem badanym mogą być trudne do zauważenia. Co zatem zauważyłem w trakcie podróży poczynając od przejścia granicy UE w Amsterdamie? W Polsce i ogólnie w Europie jest i bez azjatycko-afrykańskiej emigracji wystarczająco dużo elementu w zasadzie obcego cywilizacji łacińskiej. Myślę tu o Żydach, Cyganach oraz różnej maści obywatelach byłego ZSRR. Pierwsza rzecz, która się nasuwa to niebywały wzrost liczby podróżujących przedstawicieli ludów kolorowych. Najwyraźniej Europa stała się wielkim atraktorem dla ludności azjatyckoafrykańskiej, której wzrastająca fala nie jest wystarczająco regulowana przepisami o kontroli ruchu granicznego. Jest to zjawisko niepożądane, którego efekty są już widoczne we Włoszech, Francji czy Anglii. Niekontrolowana pod względem, jakości materiału ludzkiego imigracja ludności kolorowej i nie tylko zagraża integralności społecznej ludności rodzimej, ale podważa też warunki na rynku pracy. Zdesperowani emigranci obniżają, bowiem poziom wynagrodzenia wywalczony przez długie lata dzięki unionizacji europejskich pracowników bądź też obciążają niepotrzebnie koszty świadczeń socjalnych w krajach swojej rezydencji. W sytuacji, gdy Europa małpuje bezmyślnie amerykańską politykę deindustarlizacji, wprowadzanie dużej ilości taniej i obcej rasowo siły roboczej jest polityką nieprzemyślaną i grożąc powtórzeniem sytuacji odpowiadającej nadmiernemu wybuchowi liczebności populacji żydowskiej w Polsce i Europie w 18 i 19 wieku. Problem ten został częściowo rozwiązany dzięki zastosowaniu drastycznej kontroli populacji kolorowej w okresie III Rzeszy, ale byłoby godnym pożałowania błędem gdyby historia taka miała się powtórzyć. Pamiętajmy, bowiem, że terytoria państw nie są z gumy i jeśli nie chcemy widzieć tu warunków azjatyckiego zagęszczenia oraz rasowej degradacji rasy białej to nie możemy pozostawiać polityki imigracyjnej własnemu losowi. Każdy gatunek, jeśli chce przetrwać, musi walczyć o utrzymanie swojego habitatu oraz miejsc lęgowych. Nie inaczej jest też z rasami ludzkimi i narodami. W Polsce i ogólnie w Europie jest i bez azjatycko-afrykańskiej emigracji wystarczająco dużo elementu w zasadzie obcego cywilizacji łacińskiej. Myślę tu o Żydach, Cyganach oraz różnej maści obywatelach byłego ZSRR, którzy w odmienny sposób, ale równie szkodliwie wpływają na europejską kulturę, obyczaje i sposób życia. Korzyści, jakie płyną z ich obecności na europejskim terytorium nie są równoważone szkodami, jakie czynią oni w jedności kulturowej i religijnej środowiska, które infekują. Polska jest zresztą obecnie w fazie dalszej i samo-narzuconej polityki marginalizacji kraju. Nowy port lotniczy na Okęciu robi wrażenie zbudowanego na wyrost i wykorzystanego tylko częściowo. A jeszcze parę lat temu robił on wrażenie wejścia do rozwijającej się metropolii! Po drodze do Centrum mamy do czynienia z zatłoczonymi ulicami, które wydają się być w stanie permanentnej reperacji. Również ruch tramwajowy jest dosyć utrudniony dzięki wymianie czy przebudowie torów. Być może, po długiej przerwie, mamy do czynienia z modernizacją tras zapoczątkowanej w czasie, gdy Lech Kaczyński był prezydentem Warszawy, a odłożona później ad calendas grecas przez późniejszych włodarzy Stolicy. Warszawa i zapewne cała Polska jest zalana olbrzymią ilością samochodów, które praktycznie paraliżują system drogowy nieprzystosowany do takiej ilości pojazdów. Są to niemal wyłącznie pojazdy importowane. Rodzimy przemysł samochodowy, mimo widocznego popytu, praktycznie przestał istnieć. Zniknęła zupełnie marka “Polski Fiat” pamiętająca w końcu czasy II RP, nie widać też autobusów “Jelcz” czy “San”, a po fabryce ciągników “Ursus” pozostało tylko wspomnienie. W fabryce w Tychach, które jest zresztą własnością firmy Fiat a nie przedsiębiorstwem polskim składają podobno jeszcze jakieś małolitrażowe samochody włoskie, ale samodzielna polska myśl techniczna i rozwiązania motoryzacyjne przestały istnieć. Jest to conajmniej dziwne gdyż istnieje w dalszym ciągu np. Skoda, (co prawda własność VW) czy Dacia (chyba własność Renault), jako marki narodowe. Jest to polityka krótkowzroczna ze strony obecnego polskiego rządu, tak jak jest nią zresztą praktyczna likwidacja przemysłu lotniczego czy stoczniowego. Jeśli Polska istotnie ma kiedyś spłacić długi zagraniczne oraz zrównoważyć budżet państwowy to musi ona być pełnowartościowym współzawodnikiem na rynku światowym i własnym w wytwarzaniu dóbr wysoko technologicznych. Tymczasem obecna polityka gospodarcza Polski zmierza do uczynienia z niej skansenu produkcyjnego i rynku zbytu dla producentów zagranicznych. Sprzyja temu nierealistycznie wysoka względna wartość PLN w stosunku do USD i EC. Ułatwia ona import i spłacanie długu zagranicznego, ale jednocześnie skutecznie paraliżuje opłacalność wytwarzania dóbr przemysłowych i zbilansowanie handlu zagranicznego. To zaś jest motorem do dalszego wzrostu zadłużenia. Osobiście uważam, że dla zaktywowania działalności gospodarczej konieczne jest, co najmniej dwukrotne obniżenie wartości PLN w stosunku do USD i EC. Tymczasem większość osób, z którymi rozmawiałem uważa, że wszystko idzie doskonale i tego, co brakuje im do szczęścia to przyjęcia EC, jako obowiązującej waluty w III RP. Nikt jakoś nie zdaje sobie sprawy z tego, że przez przystąpienie do unii walutowej Polska straci ostatnią szansę sterowania swoją ekonomią. Po utracie suwerenności prawnej i finansowej będzie to ostateczny gwóźdź do trumny polskiej niepodległości. Mój znajomy twierdzi, że “myślenie imperialne”, które ja reprezentuję jest reliktem we współczesnej Europie oraz że nigdy dotąd Polska nie miała tak dobrych stosunków zarówno z Rosją jak i Niemcami. Być może, ale warto przypomnieć, że podobnie kordialne stosunki panowały także w latach 1938-39, a także to, że z samej sytuacji geopolitycznej wynika, że interesy Polski i jej obu najważniejszych sąsiadów są zawsze sprzeczne. Jeśli ci sąsiedzi są nami zachwyceni to nie wróży to Polsce nic dobrego. “Bek koźlęcia rozjusza tygrysa” pisał Kipling i nie ma nic bardziej niepokojącego jak to, gdy twoi najwięksi historyczni wrogowie są z ciebie zadowoleni. Bobola
Andrzej Bobola jest pseudonimem literackim profesora fizyki chemicznej, który dla odpoczynku od nieco rozrzedzonej atmosfery fizyki teoretycznej oddaje się rozważaniom na tematy humanistyczne o aktualnym znaczeniu.
KOMENTARZ BIBUŁY: Tytułem sprostowania, co do stwierdzenia, iż “W fabryce w Tychach, które jest zresztą własnością firmy Fiat a nie przedsiębiorstwem polskim składają podobno jeszcze jakieś małolitrażowe samochody włoskie, ale samodzielna polska myśl techniczna i rozwiązania motoryzacyjne przestały istnieć.” Oczywiście, że wybudowana przez Polaków polska firma, została na początku lat 1990. Przejęta niemal w całości przez koncern Fiata. Nie wiemy, kto personalnie jest odpowiedzialny za ten niekorzystny deal, ale faktem jest, iż miało to miejsce w ostatnich dniach funkcjonowania rządu Jana Olszewskiego. Chętnie poznalibyśmy szczegóły opozycji tamtego rządu wobec tej transakcji – a może opozycji nie było, lecz spodziewano się korzyści z tego tytułu? A może rząd, zajęty ultra-ważnymi sprawami wycofania wojsk radzieckich z Polski, (co było torpedowane przez prezydenta Wałęsę), po prostu nie był w stanie zapobiec tej “prywatyzacji”? Istotne jest jednak również inne sprostowanie: otóż w zakładach Fiata w Tychach montowany jest obecnie pojazd o nazwie Fiat Panda, a o potencjale fabryki oraz o możliwościach polskiej załogi świadczy fakt, że jest to druga (po brazylijskiej) największa fabryka Fiata na świecie. Szkoda, że nie pracuje dla Polaków i z korzyścią dla Kraju.
Jeszcze raz o polskich jeńcach w sowieckiej niewoli 1919-1922 I oto znowu ukazał się paszkwilancki artykuł w “Izwiestiji” jak to niegodziwie traktowano czerwonoarmistów podczas wojny polsko – rosyjskiej 1919 -1922. Na zakończenie autor pisze, że “do dzisiaj strona polska nie demonstruje woli pokajania się, powiedzenia, że była wojna; że były takie przypadki i że winni są mimo wszystko ludzie”. [link]
Nu żesz, a dlaczego nie piszą, co się działo w tymże samym czasie w ich mateczce Rossiji. Jak traktowano polskich jeńców, jak mordowano i głodzono. Kiepskie traktowanie czerwonoarmistów w Polsce nie wynikło samo z siebie, a było skutkiem działania AGRESORA sowieckiego i warunków, w jakich żyli sami Polacy. A ja nadal czekam na artykuły w naszych mediach o traktowaniu polskich jeńców w latach 1919-1922. Dwa lata temu napisałem notkę, liczyłem, że tematem zajmą się historycy, dziennikarze. NIESTETY. NIC NIE NAPISANO. Nadal zbrodni katyńskiej przeciwstawia się rzekomą zbrodnię na jeńcach sowieckich z lat dwudziestych. Jeszcze raz przypominam notkę ku uwadze ludzi mediów.
Polacy w niewoli bolszewickiej 1919-1922 Ostatnio Rosjanie z upodobaniem porównują zbrodnię w Katyniu z losami swoich jeńców z czasów wojny polsko-bolszewickiej w polskiej niewoli. Absurdalność tych argumentów jest tym bardziej dziwna, że sprawa była już przedmiotem badań wspólnej komisji historyków i archiwistów polskich i rosyjskich w 2004r., (dlaczego nie nagłaśnia się tej publikacji?). Ustalono, że w polskiej niewoli znalazło się 80-85000 czerwonoarmistów, z czego zmarło w kilku polskich obozach, z czego zmarło około 16.000-17.000 jeńców (wg historyków polskich) lub 18.000-20.000 wg strony rosyjskiej. Główna przyczyną zgonów były złe warunki przebywania i wyżywienia, oraz epidemie grypy „hiszpanki”, cholery, tyfusu, dezynterii. Te liczby przestaną dziwić, gdy porównamy je ze stratami regularnych armii, polskiej czy bolszewickiej.. Przykładowo z literatury sowieckiej wynika, że w okresie od września 1918 r. do grudnia 1920 r. powołano do Armii Czerwonej 4,871 mln żołnierzy. Spośród nich zmarło w wyniku chorób aż 1.392 tys. osób, gdy tymczasem na polach bitew padło 780 tys. Z pozostałych jeńców, którzy przeżyli polską niewolę, kilkanaście tysięcy postanowiło zostać i rozpoczęło nowe życie w Polsce. Rząd zgodził się na przyznanie im obywatelstwa. Kilkuset Rosjan wstąpiło później do polskiego wojska, uzyskało stopnie oficerskie i walczyło w kampanii wrześniowej w 1939 roku. Około 3 tysięcy na stałe wyjechało do Europy Zachodniej. Jest jednak drugi aspekt sprawy, o którym się zupełnie zapomina. O polskich jeńcach z tego okresu w niewoli bolszewickiej. Nie wiem, czym to jest podyktowane. Dlaczego wobec kłamliwej rosyjskiej propagandy te fakty nie są nagłaśniane?? A jest, o czym mówić. W latach 1918-1920 zaginęło lub dostało się do niewoli 51.351 żołnierzy polskich. Z niewoli nie powróciło około 25.000 żołnierzy. Najwięcej polskich jeńców dostało się do niewoli bolszewickiej w wyniku kapitulacji 5 Dywizji Strzelców Polskich, w czasie zwycięskiej ofensywy wojsk sowieckich latem 1920, oraz podczas mniejszych potyczek podczas tej wojny. Jak widać śmiertelność wynosiła około?50%. (gdy w polskich obozach jenieckich dla bolszewików nie przekraczała 16-18%). Jak traktowano polskich jeńców? Ot choćby jeden opis za Wikipedią: Po kapitulacji większej części V Dywizji, władze bolszewickie wbrew zawartemu porozumieniu uwięziły i ograbiły wszystkich wojskowych, a później uznały ich za przestępców politycznych. Oficerów skazano na więzienie, część zamordowano, a żołnierzy niższych stopni zmuszono do katorżniczej pracy w tzw. Jenisejskiej brygadzie robotniczej. Łagier w Tajdze był pozbawiony ogrzewania, opieki lekarskiej, lekarstw, a wyżywienie wynosiło 0,5 funta chleba i zupy praktycznie złożonej prawie wyłącznie z wody. Dodatkowo dochodziło do ustawicznych kradzieży np. odzieży więźniów przez straż obozową. Śmiertelność była bardzo wysoka w wyniku warunków życia oraz tyfusu. Z obozu w Tajdze, podobnie jak z więzień doszło do licznych ucieczek wojskowych, wielu oficerów i podoficerów ukrywało się też przed uwięzieniem. Ci uciekinierzy lub ukrywający się, którzy zostali złapani byli zabijani torturami lub w egzekucjach. Te wszystkie liczby nie obejmują jeńców bezpośrednio mordowanych w okrutny sposób zaraz po poddaniu się. A było to prawie powszechna praktyką bolszewików, zwłaszcza Armii Budionnego i Korpusu Gaja. Do bardziej znanych zbrodni kawalerii Gaja należy torturowanie i wymordowanie jeńców z polskiej Brygady Syberyjskiej w Chorzelach w sierpniu 1920 oraz kawalerzystów płk. Bolesława Roi 4 sierpnia 1920 w Ostrołęce. Armia Budionnego spaliła szpital z rannymi żołnierzami oraz personelem medycznym w Berdyczowie mordując w ten sposób ponad 600 osób, a we wsi Bystryki zamordowali 700 żołnierzy 50 Pułku Strzelców Kresowych. Tę ostatnią rzeź opisał jej uczestnik, bolszewicki żołnierz, potem pisarz Izaak Babel w swoich Dziennikach. Żołnierze Budionnego wymordowali także rannych i jeńców w Zadwórzu. Sowieci taktowali jeńców według stałego schematu. Najpierw naszym żołnierzom zabierali mundury i obuwie następnie pędzili ich parę kilometrów do najbliższej wioski gdzie przy obecności ludności puszczano ich w pole. Uciekających jeńców goniła kawaleria bolszewicka zarąbując ich szablami. Konarmia najgorzej traktowała naszych oficerów i podoficerów. Zachowało się wiele zeznań byłych jeńców. Jedno z nich to zeznanie ogniomistrza Włodzimierza Garboniaka wziętego do niewoli koło Równego gdzie: „… zostaliśmy okrążeni przez kozaków, których było około 2 tysięcy. Po upływie 10 minut przyjechali konno 2 komisarze, którzy wydali rozkaz ustawić nas czwórkami i zaczęli pojedynczo każdego z osobno wywoływać, wypytywać i wmawiać w każdego, że jest oficerem. Pierwszego wywołali por. Grabowskiego, krzycząc: „ ej ty, łysyj, idi siuda”, i zapytali: „ et, ty oficer”, na co por. Grabowski odpowiedział, że jest studentem, po których to słowach wypytujący komisarz wydał rozkaz skinieniem głowy, po czym dwaj kozacy, stojący z tyłu por. Grabowskiego z obnażonymi szablami, poczęli rąbać go. Po pierwszym uderzeniu szablami głowa została rozpołowiona na dwie części i po upływie kilku sekund por. Grabowski skonał, lecz oni dalej rąbali na drobne części, tak, że ciało nieboszczyka zostało zupełnie zniekształcone”. W podobny sposób potraktowano wszystkich oficerów i podoficerów z tego oddziału. Nieciekawy los spotykał członków POW na terenach zajętych przez Sowietów. Peowiaccy byli jednym z głównym źródeł dla naszego wywiadu. W powiecie sejneńskim w majątku Klejwy przez 5 godzin znęcano się nad 2 peowiakami. Wykłuwano im oczy, obcinano uszy, język a następnie żywcem zakopano. Źródłem wiedzy o tej wojnie są też wspomnienia Izaaka Babla żołnierza Budinnego. W Dzienniku 1920 opisuje wzięcie do niewoli Polaka: „… mów, jaką masz rangę – ja, zmieszał się, jestem czymś w rodzaju chorążego; oddalamy się, tamtego odprowadzją, za jego plecami chłopak o przyjemnej twarzy repetuje broń, ja krzycze – towarzyszu Szeko! Szeko udaje, że nie słyszy, jedzie dalej, wystrzał, Polaczek w kalesonach pada w drgawkach na ziemię.” W innym miejscu pisze „Przeszukują folwark. Wyciągają z ukrycia, Apasenko – nie trać ładunków, zarżnij go. Apasenko zawsze mówi-siostrę zarżnąć, Polaków zarżnąć.”
http://www.konflikty.pl/a,607,Pozna_nowozytnosc,Losy_jencow_wojennych_w_czasie_wojny_1919-1920.html
Oczekuję od historyków, także tych z IPN by ktoś rzetelnie przedstawił i opublikował wszystkie te bliżej nieznane fakty i zbrodnie bolszewickie. Zwłaszcza wobec histerycznych ataków na Polskę z rosyjskiej strony. Zwłoki żołnierzy polskich z 4 armii wziętych do niewoli przez bolszewików i żywcem zakopanych pod Słonimiem w 1920 r. Citisus
Strauss-Kahn, – ale, o co chodzi? „Ale, o co chodzi?” – zapytał rzeczowo Dominique Strauss-Kahn, szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) i kandydat na prezydenta Francji, kiedy dwaj panowie przyszli go aresztować na pokładzie samolotu, który miał właśnie odlatywać z Nowego Jorku do Paryża. To zdanko, cytowane przez świadków, robi nieco prześmiewczą karierę po obu stronach Atlantyku. DSK, jak go wszyscy skrótowo nazywają, leciał do Europy na umówione spotkanie z kobietą (Angelą Merkel) i jakoś tak się złożyło, że właśnie jego stosunki z kobietami znalazły się na pierwszych stronach gazet. Przez zachodnią prasę przelewa się fala spekulacji, rodzaj dozwolonych teorii spiskowych, na temat ewentualności „pułapki” zastawionej przez wrogów DSK. Można te teorie podzielić na wewnątrz-francuskie - walka o fotel prezydencki z Nicolasem Sarkozym i Marine Le Pen (tu sprawcami mieliby być sarkozyści) – i międzynarodowe – na tle zarzutów o zbyt „proeuropejską” politykę MFW (tu sprawcami mieliby być Amerykanie, ostatnio sztucznie pompujący dolara poprzez grę przeciw euro). Zwolennicy DSK mówią też o „prowokacji antysemickiej”, czyli machinacji skrajnej prawicy.
Proroctwo Ciekawe, że sam Strauss-Kahn zaledwie dwa tygodnie temu dopuszczał myśl o spisku. 28 kwietnia pytany przez dziennikarzy dziennika Liberation o „minusy jego kandydatury na prezydenta w oczach wrogów” odpowiedział „forsa, kobiety i moja żydowskość”. Dosłownie mówił o „kobiecie zgwałconej na parkingu, której obiecuje się 500 000 czy milion euro za wymyślenie takiej sytuacji.” DSK wygrywał wszystkie ostatnie sondaże przedwyborcze. W drugiej turze miałby spotkać się z Marine Le Pen, bo Nicolas Sarkozy regularnie zajmował dopiero trzecie miejsce. Prasa przychylna Sarkozy’emu atakowała go ostatnio od strony„forsy” – wypominając np. jeżdżenie Porschem (należącym do jego doradcy), garnitur za 35 tysięcy dolarów, czy ostatnio bardzo drogiego adwokata – przed zarzutami o próbę gwałtu w nowojorskim hotelu broni go Benjamin Brafman, adwokat gwiazd, niegdyś między innymi Michaela Jacksona. To jednak nie robiło specjalnego wrażenia na Francuzach, gdyż Nicolas Sarkozy też lubi luksus. DSK należy do partii socjalistycznej, ale był do przełknięcia zarówno dla centrum, jak i prawicy – w końcu to on „sprywatyzował Francję”. Kto wie zresztą czy nie miał więcej wrogów na lewicy niż prawicy, Sarkozy bez wątpienia miał się, kogo bać. Przyjaciele DSK od tygodnia otwarcie mówili o kampanii prasowej kierowanej dyskretnie przez ludzi Sarkozy’ego.
Duże pieniądze Amerykanie? 2 maja, w dniu, w którym Prezydent Obama ogłosił egzekucję ben Ladena, Timothy Geithner, sekretarz skarbu, ogłosił list do Kongresu, w którym ostrzegał, że dzisiaj, 16 maja, Ameryka osiągnie granicę dozwolonego prawnie długu (14,3 bilionów dolarów) i, jeśli Kongres nie podniesie tej granicy, Stany Zjednoczone będą wypłacalne do, góra, 2 sierpnia. Mimo tej (wówczas niezauważonej) wiadomości, dolar skoczył do góry popchnięty „efektem ben Ladena”, a kilka dni później amerykańskie banki inwestycyjne (niebywały Goldman Sachs!) zaatakowały euro w związku z kryzysem greckim, co może wyglądać na skoordynowaną akcję. DSK robił wszystko by Grecja nie straciła płynności finansowej. Teraz, mimo że USA mają u siebie kilkanaście Grecji (stanów na granicy bankructwa), a Kongres nie może dogadać się w sprawie długu federalnego, dolar rośnie a euro spada. Jest w tym coś paradoksalnego, ale tak czy inaczej na dłuższą metę taka walka o utrzymanie dolara wydaje się mało wiarygodna. Dolar i tak spadnie.
Małe zmiany Antysemici? Ten wątek też jest mało prawdopodobny. Co prawda Strauss-Kahn sam się w tej kwestii określał: „Uważam, że każdy Żyd z diaspory, więc również we Francji, musi wszędzie gdzie może pomagać Izraelowi. To, dlatego zresztą Żydzi powinni brać czynny udział w polityce”. – mówił miesięcznikowi Passages w 1991, a lata później wyjaśnił tygodnikowi Tribune Juive: „Każdego ranka budzę się zastanawiając się jak mogę być użyteczny Izraelowi”. Ale gdyby ewentualni wrogowie chcieli uderzyć w lobby proizraelskie musieliby zaatakować wszystkich trzech głównych kandydatów na prezydenta Francji. Każdego ranka budzę się zastanawiając się jak mogę być użyteczny Izraelowi. - Dominique Strauss-Kahn, szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Nicolas Sarkozy, sam pochodzenia żydowskiego, uchodzi – zarówno w oczach wrogów i przyjaciół – za najbardziej proizraelskiego prezydenta w historii Francji. Z kolei Marine Le Pen, przewodnicząca Frontu Narodowego, znanego w czasach przywództwa jej ojca z wypowiedzi lekceważących Holokaust, zupełnie zmieniła front, by wyrwać swą partię z politycznego i medialnego marginesu. Niedawno Time umieścił ją nawet w pierwszej setce najbardziej wpływowych person na świecie. Le Pen już kilka lat temu zapisała się do komisji ds. kontaktów z Izraelem Parlamentu Europejskiego, jeździ tam dość często i udziela wywiadów – ostatnio wyraziła sprzeciw swojej partii wobec międzynarodowej kampanii BDS (bojkotu towarów izraelskich produkowanych na terytoriach okupowanych). Środowiskom proizraelskim podoba się jej retoryka antymuzułmańska, a sam Izrael aktywnie popiera europejskie partie skrajnej prawicy, jakby chciał uchodzić za wzór ultranacjonalizmu. [link]
Sekrety seksu Jest oczywiście jeszcze inny możliwy powód incydentu w nowojorskim hotelu: DSK był już oskarżany o podobne sytuacje i ma opinię niepoprawnego babiarza. W 2007 roku pisarka Tristane Banon opowiedziała ze szczegółami w telewizji (kablowej) jak DSK próbował ją zgwałcić w 2002 roku, kiedy była młodziutką dziennikarką. Nazwisko DSK telewizja wówczas po prostu wycięła z jej wypowiedzi, a jej matka, robiąca wtedy karierę w partii Strauss-Kahna, odwiodła ją od wniesienia oskarżenia (dziś Tristane Banon chce je jednak wnieść). Paryskie plotki o prowadzeniu się polityka nigdy nie przedostały się na łamy opiniotwórczej prasy. Teraz jest inaczej, ale i tak trudno przesądzić, czy DSK miał coś wspólnego z nowojorskim incydentem. Jego adwokaci twierdzą, że ich klient ma „niepodważalne” alibi. Jest w tej historii coś z powieści, czy serialu political-fiction: afrykańska sprzątaczka obala jednego z najbardziej wpływowych ludzi planety. Wszystko tu jest prawdopodobne i nieprawdopodobne… pytanie Dominique’a Strauss-Kahna zadane w samolocie pozostaje intrygująco aktualne. Jerzy Szygiel
Strauss-Kahn Gate: JPMorgan przejmuje MFW, Euro celem ataku Zatrzymanie szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Dominque’a Strauss-Kahna przybliża system strefy walutowej Euro z Grecją, jako członkiem na krawędź podziału. Według Henriego de Raincourt, francuskiego ministra współpracy całe zdarzenie mogło być ‘pułapką’, której ofiarą miał paść DSK.[1] Sytuacja przypomina zagrożenie sprzed ponad roku, gdy po tajnej naradzie w siedzibie funduszu Monnes, Crespi & Hardt[2] rozpoczął się atak na Euro, kulminujący 6 maja 2010 roku w niespodziewanym ‘flash crash’ (tąpnięcie giełdy nowojorskiej o 10 procent w ciągu 5 minut między 14:42 a 14:47 ze względu na relacje kontraktów euro-dolar-akcje) i ostatecznie zatrzymany 18 maja poprzez delegalizację przez niemiecki Bafin ‘nagich’ instrumentów finansowych CDS. Tak jak rok temu najsłabszym ogniwem używanym do ataku na euro zonę były greckie papiery dłużne. Koordynowanie działań na rynku pochodnych przez największe banki Wall Street, spotykające się każdej trzeciej środy miesiąca[3], może tym razem skutkować rozbiciem euro-strefy, gdyż Strauss Kahn zostaje zastąpiony w obowiązkach przez byłego dyrektora JPMorgan Johna Lipskyego.[4] Oddala się również tym samym perspektywa pomocy dla Grecji, która była już przesądzona i miała być zatwierdzona dziś wieczorem.[5][6] Na wieść o aresztowaniu szefa MFW zareagowały rynki: umocnił się dolar oraz metale szlachetne, potaniało zaś Euro.[7] Wielkie instytucje finansowe Londynu i Nowego Jorku odciążają tym samym wielką bańkę dolarowych instrumentów finansowych, ze szkodą dla mieszkańców Europy. Potencjalne wyjście Grecji ze strefy euro, w wypadku gdyby nie towarzyszyło mu moratorium na zobowiązania oraz program anty-kryzysowy, mogłoby pociągnąć za sobą silną presję inflacyjną. Aby zapobiec destabilizacji systemu, rządy krajów Unii winy implementować na poziomie regulacji poszczególnych krajów rezolucję Europarlamentu z początku marca zaostrzającą kryteria short-selling oraz wprowadzającą podatek obrotowy od spekulacji.[8] E.K. Lange
[1]http://www.montrealgazette.com/news/Strauss+Kahn+victim+trap+minister+suggests/4787017/story.html
[2]http://www.nydailynews.com/money/2010/03/04/2010-03-04_hedge_fund…
[3] http://www.cnbc.com/id/40628316/A_Secretive_Banking_Elite_Rules_Trading_in_Derivatives
[4]http://www.bloomberg.com/news/2011-05-16/imf-in-wake-of-scandal-turns-to-lipsky-as-talks-on-greek-bailout-persist.html
[5]http://gospodarka.dziennik.pl/news/artykuly/335899,szef-mfw-trafil-do-aresztu-nic-juz-nie-uratuje-grecji.html
[6]http://business.blogs.cnn.com/2011/05/16/will-imf-chief-sex-charges-hit-eu-bailout/
[7]http://www.reuters.com/article/2011/05/16/markets-precious-idUSLDE74F0FO20110516
[8] http://ekonomiapolityczna.salon24.pl/285651,rezolucja-europarlamentu-nagie-cds-nielegalne
Za: EkonomiaPolityczna.pl (16 maja 2011)
Monte Cassino i gen. Anders
Wstęp Gen. Władysław Anders, weteran I w. s. (armia rosyjska), wojny polsko-bolszewickiej 1919-20 i II w.s., 8 krotnie ranny. Wzięty z lwowskiego szpitala do Moskwy (Łubianka), po przesłuchaniach/torturach został na podstawie umowy Sikorski-Majski, 08/04/41r, uwolniony i desygnowany na organizatora i dowódcę tworzącej się armii polskiej w Rosji Sowieckiej. Na wskutek szykan i nieporozumień, Anders wyprowadził w dwóch etapach w 1942r. 115,000 żołnierzy i ich rodzin z Rosji do Persji. Z początkiem 1944r. 2Korpus Polski, dobrze wyszkolony, uzbrojony i zgrany z Brytyjczykami na Bliskim Wschodzie, został przesunięty na front włoski w rejon górzystego Monte Cassino.
Włochy – układ sił na linii Gustawa Głównodowodzącym Grupy Armii Sprzymierzonych był gen.Sir Harold Alexander, dowódcą 5Armii (US) był gen. Mark Clark, d-ca 8Armii (brytyjskiej) był gen. Sir Oliver Leese, (2Korpus gen. Andersa wchodził w skład tej armii). Frontem niemieckim we Włoszech dowodził marszałek polny III Rzeszy Albert Kesserling, (oficer Luftwaffe, wywodzący się z bawarskiej katolickiej rodziny). Kesselring nie chcąc zniszczeń wywodzącego się z 529r. klasztoru sw. Benedykta, nie obstawiał go wojskiem. Niemiecka linia obronna Gustawa biegła od Adriatyku na wschodzie, do Morza Tyrreńskiego na zachodzie. Opactwo św. Benedykta dominowało nad doliną rzeki Rapido od wschodu i rzeki Liry od zachodu, wzdłuż której biegła główna droga na północ do Rzymu.
Nieudane szturmy Pierwszy atak na zaciekle bronioną i silnie umocnioną linię Gustawa, rozpoczęła 5Armia (US) 01/22/44 przy współdziałającym desancie na Anzio. Opactwo szturmowali pierwsi Amerykanie, obok Francuzi, jednak natarcie przyniosło klęskę 30 Dywizji Piechoty (ponad tysiąc zabitych). Następny krwawy szturm Mt. Cassino przez 30DP z 02/11/44, przyniósł straty do 90% pierwotnego stanu i doprowadził do jej rozwiązania. Gen. Clark, na wniosek d-cy 2Korpusu Nowozelandzkiego gen. Bernarda Freyberga, poparty przez gen. Alexandra, nakazał 02/15/44 zbombardowanie klasztoru. Niemiecki marsz. Kesselring dowiedział się o planach bombardowania i wywiózł bezcenne zabytki oraz mnichów z klasztoru, zaś po nalotach, które tylko lepiej przygotowały teren do obrony, wzmocnił ruiny wyborową 1 Dywizją Spadochronową (d-ca gen.Richard Heidrich).Obronę odcinka Mt. Cassino powierzono gen. Fridolin von Senger und Etterlin (d-ca XIV Korpusu Pancernego). Kolejny szturm z 02/15/44 wykonały dywizje: brytyjska, hinduska i nowozelandzka, zakończył się on niepowodzeniem i ogromnymi stratami (ok. 4 tys. poległych).
2 Korpus atakuje Mt. Cassino Wobec trudnej sytuacji operacyjnej sprzymierzeni zmontowali wspólną ofensywę 5Armii i 8Armii, mającą doprowadzić do złamania oporu niemieckiego i otworzyć drogę na Rzym. D-ca 8Armii gen. Leese zaproponował gen. Andersowi wykonanie natarcia przez 2Korpus na najtrudniejszym odcinku obejmującym klasztor, dając Andersowi 10 min. do podjęcia decyzji. W skład 2Korpusu wchodziły: 5Dywizja Piechoty (d-ca płk. Nikodem Sulik, 3Dywizja Strzelców Karpackich (d-ca gen. Bronisław Duch) i 2 Brygada Pancerna (d-ca gen. Bronisław Rakowski). 11 maja o godz. 11pm, rozpoczęło się artyleryjskie piekło, a w ślad za nim już 12 maja, do natarcia ruszył 2Korpus Polski. W piekielnie trudnym terenie i dobrze wstrzelanej artylerii niemieckiej, za cenę ciężkich strat 2Korpus rozpoznał niemieckie pozycje ogniowe, częściowo wycofując się ze zdobytych skalistych przyczółków, pod ciągłym ogniem wiążąc siły niemieckie i ułatwiając tym samym sojusznikom powodzenie w ich walkach. Następne decydujące uderzenie z 16 i 17 maja doprowadziło wyczerpane do granic wytrzymałości oddziały do zwycięstwa. Niemcy nie mogąc utrzymać pozycji, wycofali się w nocy na 18 maja. Patrol 12Pułku Ułanów Podolskich o godz. 10.20, 18/V/44 zatknął na gruzach Opactwa Mt. Cassino biało czerwoną flagę, a sierżant Czech odegrał melodię Hejnału Mariackiego. Zwycięstwo!
Straty Polskie i oceny Straty polskie to 924 poległych żołnierzy i oficerów, 2,930 rannych i 345 zaginionych. Zbudowano i uroczyście z honorami poświęcono polski cmentarz na Mt. Cassino 09/01/45 (pochowano 1,072 poległych i zmarłych z ran). Polski wysiłek pomógł wydatnie nacierającemu w sąsiedztwie Francuskiemu Korpusowi Ekspedycyjnemu (d-ca gen. Alphonse Juin) z jego marokańskimi góralami. Zwycięstwo pod Mt. Cassino otworzyło drogę do Rzymu, do którego wkroczył gen. Clark -8 Armia (ku niezadowoleniu gen, Alexandra, który zalecał dalszy pościg i osaczenie sił niemieckich). Kiedy gen. Anders złożył propozycję, aby w defiladzie zwycięstwa w Rzymie wystąpiły też oddziały 2Korpusu, gen. Clark wyraził się, że nie przewiduje udziału jednostek straży pożarnej, czy też polskich jednostek.
Oceny Bitwy o Mt. Cassino (4 bitwy, od stycznia’44) były jednymi z najcięższych w II wojnie światowej. Zginęło w nich, bądź zostało rannych ok. 80 tys. sprzymierzonych i co najmniej 55 tys. żołnierzy nieprzyjaciela. Wyniszczające natarcia przypominały nieodparcie okrutne i krwawe bitwy z I wojny światowej. 2Korpus dalej walczył zaciekle, zdobywając Piedimonte, Ankonę, aż do zdobycia Bolonii. Plany Churchilla, aby uderzeniem przez Bałkany zająć przed Sowietami: Belgrad, Wiedeń, Pragę w kierunku polskim, został zmieniony przez Roosvelta, który na prośbę Stalina, chciał otworzyć drugi front w północnej Francji. Wobec tego kampania włoska i cały front włoski stały się drugorzędne, a 2Korpus nie miał szans na dotarcie do Polski, dotarł tylko na emigracje w Anglii. Zwycięstwo pod Mt. Cassino miało znaczenie nie tylko wojskowe (planu natarcia nie popierał wizytujący 2Korpus, Wódz Naczelny gen. broni Kazimierz Sosnkowski, przepowiadając ogromne straty i niepowodzenie), ale przede wszystkim moralno polityczne. Zaprzeczało ono sowieckiej propagandzie, że Polacy z Niemcami nie chcą się bić, pokrzepiało żołnierzy 2Korpusu i Naród w Polsce, pozwalając przetrwać kolejne tragedie i okupacje, stanowiąc źródło patriotycznej siły duchowej. Po klęsce wrześniowej potrzebowaliśmy zwycięstwa nad doborowymi dywizjami niemieckimi, bo nie można tylko wspominać niedoli i klęsk. Bitwa ta pomogła w utrzymaniu higieny naszej pamięci historycznej, była bitwą o honor, a także depozytem dla Niepodległej Polski. Rozsławiła ona imię oręża polskiego w świecie i pozwoliła czerpać ze zwycięstwa wolę walki i wiarę w przyszłość. Jednak wygraliśmy bitwę, ale przegraliśmy wojnę. Wśród żołnierzy nadchodziła świadomość goryczy, przekonanie, że sprawy polskie mają się beznadziejnie, nie udzielono pomocy powstaniu warszawskiemu, a niepodległość kraju, o który zaczęła się II wś. została przez sojuszników sprzedana Stalinowi, którego ci żołnierze dobrze znali. Sam gen. Anders (w kraju została żona z 2 dzieci), przeciwny był wybuchowi powstania w Warszawie, ponieważ taka decyzja nie mogła prowadzić do zwycięstwa w istniejącym tam układzie sił. Na przestrzeni lat przeprowadził kilka rozmów z Churchillem (Kair, jesien’42, 08/26/44 w 2Korpusie we Włoszech i 02/21/45 w Londynie). W czasie ostatniej rozmowy nie było już gratulacji i podziwu dla męstwa i ofiar. Na protesty w/s oddania Polski Stalinowi Churchill odparował: „Mamy dzisiaj dosyć wojska i waszej pomocy nie potrzebujemy. Może Pan swoje dywizje zabrać. Obejdziemy się bez nich.”
Gen. Anders – po wojnie Dnia 26 wrzesnia’46, działająca z nadania sowieckiego, Rada Ministrów w Warszawie pozbawiła gen. broni Władysława Andersa, polskiego obywatelstwa. Jednocześnie namiestnicy Stalina pozbawili obywatelstwa innych 75 generałów i starszych oficerów (m.in gen. Stanisława Maczka). Testamentem gen. Andersa dla nas, niech będzie jego credo: „Odrzućmy wszystko, co nas dzieli, a bierzmy wszystko, co nas łączy”. Jak w przeszłości gen. Henryk Dąbrowski - chciał gen. Anders doprowadzić swoich żołnierzy „z ziemi włoskiej do Polski”, niestety sprzymierzeńcy mieli inne plany, żołnierze 2Korpusu zostali skazani na tułaczkę po całym świecie, a w ich domu rządził ich wróg. Pierwszą żonę Andersa i dwoje dorastających dzieci przerzucono, przed zbliżającymi się wojskami sowieckimi, do Włoch. Następnie udali się oni na emigracje do Kanady, gdzie jedynego syna Andersa zastrzelił jakiś szaleniec. Córka odwiedzała ojca w Londynie. A sam gen. broni Wł. Anders był liderem niepodległościowej emigracji. Odszedł z życia w legendę 12 maja (w rocznicę zamachu majowego kiedy to opowiedział się po stronie rządu, śmierci J. Piłsudskiego i ... Natarcia polskiego na Mt. Cassino) 1970r. W Londynie gdzie mieszkał z drugą żoną Ireną (gwiazda estradowa Renata Bogdańska) i córką Anną Marią. Powrócił wódz na miejsce zwycięskiej bitwy i tam spoczął wśród swoich żołnierzy. W 1979r w 35-rocznice bitwy na polski cmentarz przybył Papież Jan Paweł II i osobiście odprawił mszę świętą wobec ponad 6 tys. Polaków przybyłych z całego świata i 30 tys. Włochów. Zebranych przywitał premier rządu włoskiego Julio Andreotti. Był polskim Mojżeszem, który wyprowadził na bliskowschodnie pustynie (wbrew decyzją Rządu Londyńskiego) z domu sowieckiej niewoli wymęczonych łagrami, wynędzniałych i obdartych niedobitków, żołnierzy, dzieci, sieroty, kobiety i starców. Ratował życie, był wybawcą ponad 115 tys. Polaków z sowieckiej niewoli i zwycięskim wodzem na przegranej wojnie. Nie było Polaka, którego rządzący krajem komuniści nienawidzili bardziej, był przecież symbolem męstwa, nieufności wobec Rosjan, niezależności i zwycięstwa, rycerskiej godności i wierności ideałom, nieskorumpowanym liderem i legendą, z którą komuniści nie mogli sobie dać rady. Ta wizja Andersa na białym koniu. Był biało-czerwoną płachtą na czerwonego byka. Był szanowany i kochany i jak każdy wielki wódz w historii, Anders, ostatni hetman Rzeczypospolitej, najpierw wygrał bitwę o serca żołnierskie, aby mógł wygrać bitwę o Mt. Cassino. Gdy więziony na Łubiance, gen. Anders wyprowadził z równowagi śledczego NKWD, Rosjanin mu szyderczo przepowiedział: „Wy nie myślcie, że wam kiedyś pomnik postawią w Warszawie!” P.S. Jeden z żołnierzy gen. Andersa (2Pulk Pancerny „Dzieci Lwowskich”, 2korpus), napisał interesujące wspomnienia: Aleksander Majewski, Przez cztery kontynenty...Od Lwowa do San Francisco, wyd. Instytutu im. Gen. GrotaRoweckiego w Lesznie. Gorąco polecam tę fascynująca lekturę. Jacek K. Matysiak
Targowica w sercach elit drukuj Ostatnie działania polskich władz i popierających je środowisk pokazują, że w umysłach polskich elit dokonała się taka sama zdrada, jak w XVIII wieku w Targowicy. Historia przez wiele osób uważana jest za matkę wszystkich nauk. I rzeczywiście trudno przecenić wartość poznawania historii dla rozwoju człowieka i kształtowania jego tożsamości. Historia jest, bowiem źródłem nie tylko ogromnej wiedzy o przeszłości. Poznawanie jej pozwala także w lepszy sposób analizować bieżące wydarzenia w przestrzeni publicznej. Wbrew temu, co mówi się dziś w Polsce, warto poznawać i zgłębiać historię naszego kraju. Dzięki temu buduje się tożsamość narodową, wytwarza więź łączącą nas z ojczyzną, buduje się podstawy do rozmowy o Polsce. Nie da się prowadzić poważnej debaty o Polsce bez wiedzy, co działo się z naszym państwem. Historię należy poznawać również, dlatego, że pokazuje ona ludzkie zachowania w konkretnych sytuacjach naszych dziejów. Historia jak wiadomo lubi się powtarzać, ludzkie zachowania są również powtarzalne. Poznawania przeszłości jest, więc budowaniem narzędzi analitycznych, które pozwalają lepiej rozumieć to, co dzieje się obecnie w Polsce. Pozwalają one dostrzec nadchodzące zagrożenia. Polska historia obfituje w wiele wydarzeń, z których warto wyciągać wnioski. Powinny one tkwić w świadomości społecznej bardzo mocno. Są wśród nich niestety również wydarzenia hańbiące. Jednym z nich jest historia targowickiej zdrady. Podpisana w 1792 roku konfederacja targowicka stała się w polskiej historii symbolem zdrady państwa w imię korzyści i przywilejów elity I Rzeczypospolitej. Część magnatów szlacheckich, osłabionych Konstytucją 3 maja, postanowiła oddać kraj za bezcen carskiej Rosji w imię powrotu do systemu, który zapewniał im dominująca pozycję. Mówiąc językiem współczesnym – oddali swój kraj w imię obrony przywilejów swojego środowiska. Polska elita, najważniejsi obywatele kraju, sprzedali go obcemu mocarstwu za obietnicę przywrócenia im przywilejów. Magnaci stali się sprzymierzeńcami rosyjskich wojsk, które zaprosili do Polski. Po ich wkroczeniu polską ludność i urzędników zaczęto przekonywać, że z Rosją nie ma, co walczyć, trzeba się jej poddać i liczyć na to, że ustępstwami uda się przekonać ją do wzięcia pod uwagę polskich interesów i postulatów. W rezultacie Król, większość dowódców wojskowych i szlachty przystała na układ targowicki i oddała Polskę pod panowanie carycy Katarzyny II. Rosja przejęła Polskę z rąk Polaków. A oni jeszcze cieszyli się, że uniknęli wojny z Prusami. Historia polskiej targowicy to nie tylko osadzona w realiach historycznych prawdziwa opowieść. Zawiera ona uniwersalne przesłanie. Pokazuje, w jakich okolicznościach elita kraju jest w stanie go zdradzić, oddać za bezcen obcym, nawet wrogom. Dochodzi do tego, gdy interesy elit zaczynają się wykluczać z interesami kraju. Jeśli elity te są na tyle silne, że są w stanie narzucić społeczeństwu czy państwu działanie pod swoje dyktando, a jednocześnie są wykorzenione z patriotyzmu, nieprzywiązane do kraju – stają się siedliskiem potencjalnych zdrajców. Wtedy wystarczy pretekst, by w imię obrony swoich interesów oddały one kraj za bezcen. Zdrada rodzi się w sercu, to tam najpierw musi powstać zgoda na działanie na szkodę swojej ojczyzny w imię interesów swoich i swojego środowiska. Jak wiadomo historia lubi się powtarzać. I dziś ciężko uciec od wrażenia, że polska targowicka znów dojrzewa. Polskie elity w ostatnich latach wielokrotnie pokazały, że patologiczne zjawiska, które doprowadziły do oddania w XVIII wieku Polski Rosjanom, zyskują ich akceptację. Od 2005 roku część polskich elit politycznych, medialnych, artystycznych włączyła się w kłamliwą nagonkę na rząd i prezydenta w imię obrony własnych interesów. Interesów, które były zagrożone przez lustrację, dekomunizację i budowę obywatelskiego społeczeństwa, opartego na przywiązaniu do Polski i polskości. Projekty te, realizowane przez poprzedni rząd oraz śp. Lecha Kaczyńskiego, osłabiały dominujące w naszym kraju elity. W odpowiedzi postanowiły one zniszczyć przedstawicieli polskiego państwa, a przy tym instytucje III RP. Udało im się to, a władze w kraju przejęła Platforma Obywatelska, będąca elementem systemu, który polskie interesy poświęcił w imię korzyści własnego środowiska. Raz podjęta decyzja o zdradzie polskich interesów, o przewartościowaniu swojego sposobu patrzenia na ojczyznę wciąż daje zatrute owoce. I jak kula śniegowa rośnie tocząc się po śniegu, tak zgoda na zdradę interesów Polski w polskich elitach dotyka coraz ważniejszych dla kraju spraw. W 2010 roku – po katastrofie smoleńskiej – okazało się, że dotyka ona spraw zupełnie fundamentalnych. Polskie elity i ośrodki opiniotwórcze przeszły do porządku dziennego nad gnojeniem demokratycznie wybranego prezydenta III RP, nad przyczynieniem się do katastrofy, w której zginęło 96 polskich obywateli, nad zhańbieniem i upodleniem polskiego państwa i ofiar „Smoleńska”, nad zaniechaniami związanymi ze śledztwem, nad brakiem reakcji polskich władz na nieprawidłowości Rosjan, nad ewidentnym oblaniem egzaminu przez polskie państwo. Wreszcie, nad morderstwem politycznym, w wyniku, którego w Łodzi zastrzelony został działacz partii opozycyjnej. Te wszystkie wydarzenia nie spowodowały fali krytyki rządu, który jest za nie odpowiedzialny, polskie elity nie wystąpiły z apelem o dymisję gabinetu Donalda Tuska i rozpisanie nowych wyborów. Wręcz odwrotnie, przyłączyły się do rządowego chóru, który wmawia Polakom, że katastrofa jest dobrze wyjaśniana, a za wszystko, co w Polsce złe odpowiada opozycyjny PiS.
Rosjanie nadchodzą z pomocą Mimo skandalicznych zaniedbań, widocznych w sprawie katastrofy smoleńskiej oraz w innych obszarach państwa, polskie elity wciąż popierają Platformę Obywatelską i jej rząd. Bowiem boją się, że gdy wycofają swoje poparcie, zaprzestaną kampanii obarczania winą za wszystko PiS, Jarosław Kaczyński wróci do władzy, a rząd w Polsce znów stanie się mniej otwarty na postulaty elit. Jak już pisałem, ten sposób działania widoczny jest od lat. I od lat ceną za przedkładanie interesów własnych nad interesy Polski jest coraz bardziej opłakany stan polskiego państwa. Jednak dopiero teraz – od roku - w imię blokowania powrotu Kaczyńskiego do władzy polskie elity depczą po tym, co dla państwa najważniejsze – po suwerenności i godności naszego kraju. Na ołtarzu walki z Kaczyńskim polski premier popierany przez polskie elity złożył prawdę o śmierci polskich obywateli w Smoleńsku. Tusk sam przyznał, że nie miał złudzeń, że Rosjanie będą prowadzili śledztwo smoleńskie w sposób rzetelny. I mimo tego oddał je Moskwie, licząc, że Kreml nie dopuści do wywleczenia na światło dziennie niewygodnych dla polskiego rządu faktów. Rząd oddając śledztwo smoleńskie w ręce Rosjan nie tylko zaprzepaścił szansę na poznanie prawdy w tej sprawie, ale również poprosił o pomoc w rozwiązywaniu problemów w kraju. Na mocy decyzji polskiego rządu Rosjanie zyskali bardzo silny wpływ na polską przestrzeń publiczną. Mogli w sposób dla siebie wygodny sączyć sensacyjne wiadomości dotyczące katastrofy. Mogli podawać, że ktoś przeżył, potem dementować, obarczać winą za wszystko polskich pilotów i prezydenta, twierdzić, że pijany gen. Błasik siedząc na kolanach pilota dowodził samobójczą misją. Mogli – i robili to zresztą – powiedzieć każdą bzdurę i każde oszczerstwo. To oni są dysponentem wiedzy i faktów o przyczynach tragedii z 10 kwietnia. Prowadzona przez Rosjan, wspomagana przez rząd i polskie media kampania zaciemniania obrazu katastrofy, skutecznie zniechęciła Polaków do tego tematu, pomogła wepchnąć zwolenników szukania prawdy o tym wydarzeniu w narożnik. Mechanizm stosowany przez polski rząd i wspierane przez niego elity przypomina sytuację z XVIII wieku. W momencie kryzysu i zagrożenia poprosiły one obce mocarstwo o pomoc. Dzięki Rosji Platformie Obywatelskiej udało się skłócić polskie społeczeństwo, dla którego sprawy wagi państwowej stały się prywatą partii opozycyjnej. W imię utrzymania władzy rząd oddał polską suwerenność i podmiotowość Rosji. I w całej sprawie przebija podobieństwo do sytuacji z czasów, gdy sprzedano Polskę w Targowicy. Magnaci walczyli o utrzymanie przywilejów – rząd walczy o utrzymanie władzy; konfederaci w XVIII wieku przekonywali, że z Rosją nie ma co walczyć, bo to wielki kraj – dziś również słyszymy, że z Moskwą nie mamy szansy wygrać sporu o materiały dot. Smoleńska, że nie mamy co się mierzyć z taką potęgą; targowiccy zdrajcy przekonywali, że trzeba się Rosji poddać i liczyć na to, że ustępstwami uda się przekonać ją do wzięcia pod uwagę polskich interesów i postulatów – dziś również słyszymy tłumaczenie, że oddanie śledztwa Rosjanom to było jedyne rozwiązanie, bo inaczej mielibyśmy jeszcze mniej materiałów dot. katastrofy. I jak w XVIII wieku władza cieszyła się, że dzięki inwazji Rosji udało się uniknąć wojny z Prusami, tak dziś władza i elity cieszą się, że dzięki oddaniu śledztwa Kremlowi udało się obronić Polskę przez powrotem PiSu do władzy. A że Polska przestaje istnieć, że jej suwerenność staje się w coraz większym stopniu pustą deklaracją – to nikomu z tzw. salonu nie przeszkadza.
Elity z nadania Dzisiejsza zdrada polskich interesów nie skończyła się na razie tak, jak Targowica. Polska jest zarządzana przez Polaków, istnieją, choć są słabe, mechanizmy demokratyczne i samorządność. Jednak w umysłach i sercach polskich władz i popierających je elit dokonała się taka sama zdrada jak w XVIII wieku. W imię własnych interesów rezygnują one coraz bardziej z Polski i jej statusu. I niestety w Polsce, w której nie istnieje silnie wykształcony rynek mediów, w którym niemal wszystkie media są częścią elit, tej Targowicy nie zauważa polskie społeczeństwo. Bowiem łatwo wmówić mu, że Polska jest wciąż silnym krajem, za wszystko odpowiada partia, która od lat ma znikomy wpływ na polską rzeczywistość, a Rosja jest naszym nowym sprzymierzeńcem i gwarantem prawdy o Smoleńsku. Dzięki zmasowanej kampanii propagandowej opinii publicznej można dziś wmówić niemal wszystko. Polskie społeczeństwo nie może polegać, ani na mediach, ani na elitach. Są one zdominowane przez ludzi, którzy nie czują przywiązania do polskiej tożsamości i bardzo łatwo zgadzają się na rezygnację z polskich interesów. Łatwość, z jaką elity marginalizują polską rację stanu, może być skutkiem ich pochodzenia. Bowiem polskie elity i ośrodki opiniotwórcze w dużej części są sztuczne. Elity powstają latami, są wynikiem naturalnych procesów, w których zyskuje się szacunek i uznanie społeczeństwa. Tymczasem elity III RP były częściowo tworzone przez Polskę Ludową. III RP przejęła elity PRL w wyniku tzw. transformacji. Elity te zastąpiły za komuny prawdziwe polskie elity II RP, których przedstawiciele zostali wymordowani w Katyniu, Charkowie, Miednoje, byli katowani w Ubeckich więzieniach albo po prostu marginalizowani i odsuwani w społeczny niebyt. Komuniści wypełniając po nich lukę zbudowali nowe elity - elity, które swoją pozycję zawdzięczają nie posłuchowi i szacunkowi społecznemu, ale współpracy ze zbrodniczym reżimem. W tak wykształconych elitach, które obecnie wciąż dominują m.in. mediach, czy świecie kultury i wpływają na kształcenie swoich następców, muszą tkwić pokłady wielkich kompleksów. Jednak również są one wyzute z polskości i przywiązania do państwa. Przecież wykształciły się w systemie i kraju, który przejawy polskości zwalczał, traktując je, jako coś niepożądanego. I temu krajowi zawdzięczają one swój wysoki status społeczny. Nie powinno, więc dziwić, że z łatwością przedkładają one interesy swoje i popieranego przez nich rządu nad interesy kraju. Dobro wolnej Polski nie było dla nich wartością, z jej interesami nie wiąże się ich historia. Jak daleko te elity będą w stanie pójść w swojej walce o własne dobro? Co będą w stanie poświęcić w imieniu polskiego państwa? Choć historia Targowicy pokazuje, że elity są skłonne do największego zaprzaństwa w wale o swoje, to należy pamiętać, że zrobią one tylko tyle, na ile im Polacy pozwolą. To właśnie Polacy są w stanie zatrzymać tę zdradę… Stanisław Żaryn
Czy abp Życińskiego można krytykować? Schemat jest zwykle podobny i może wyglądać następująco: dziennikarz lokalnego wydania „Gazety Wyborczej” dowiaduje się, że na jakiejś uczelni lub w jakiejś szkole ma być gościem ktoś, kogo „GW” bardzo nie lubi. Zaczyna się młotkowanie władz placówki. Pojawia się tekst, najpierw w lokalnym wydaniu, reporter przychodzi do rektora czy dyrektora, pyta, czy ten zdaje sobie sprawę, jaka będzie afera, potem ewentualnie pojawia się kolejny tekst, tym razem w wydaniu ogólnokrajowym. W dziewięciu przypadkach na dziesięć przestraszony szef placówki ustępuje i do spotkania nie dochodzi. W przypadku spotkania z Grzegorzem Braunem na KUL „GW” najwyraźniej jakoś sprawy nie dopilnowała. Mam nadzieję, że szefostwo lubelskiego dodatku wyciągnęło już konsekwencje służbowe wobec winnych tego karygodnego zaniedbania. Braun, mówiąc o abp. Życińskim, użył języka zdecydowanie wykraczającego poza normy naszej kultury, która nakazuje traktować zmarłych z szacunkiem, a także okazywać szacunek duchownym (pamiętacie kapitalną scenę z „Popiełuszki” na korytarzu prokuratury, gdy proboszcz z parafii, gdzie ksiądz Jerzy był rezydentem, potężnym głosem karci chamskiego milicjanta: „Do księdza mówisz!”). Tak – uważam, że język Brauna zasługuje na potępienie i nigdy nikt, kto szanuje polską tradycję, nie powinien się takim językiem w takich okolicznościach posługiwać. Im bardziej z kimś się nie zgadzaliśmy, tym bardziej powinniśmy tej zasady przestrzegać. Tylko, że na tym sprawa się nie kończy. Jedna, bowiem rzecz to język Brauna, a druga – treść jego wypowiedzi. Lektura tekstów w „Wyborczej” budzi poważne wątpliwości – czy szło jedynie o sposób, w jaki zmarłego arcybiskupa krytykował Braun, czy też o to, że w ogóle śmiał go krytykować? Oczywiście łatwo jest skreślić całą jego wypowiedź właśnie z powodu języka, jakim się posłużył. I także, dlatego można mieć do reżysera pretensję.
Ale gdyby Braun powiedział np.: „Postawa księdza arcybiskupa budziła ogromne wątpliwości, nawet w kwestii podstawowej – czy w ogóle był człowiekiem wierzącym. Niektóre jego stwierdzenia mogły świadczyć, że było inaczej” – czy „GW” powstrzymałaby się przed atakiem? Coś mi mówi, że nie. Że uznałaby to za „skandaliczne kalanie dobrego imienia zmarłego kanclerza uczelni”. A niby, dlaczego? Pod tak przedstawionymi wątpliwościami i ja mogę się podpisać. Postać Józefa Życińskiego była, mówiąc oględnie, mocno kontrowersyjna. W swojej archidiecezji budził skrajne emocje. Uczestnicy nabożeństwa po katastrofie smoleńskiej opowiadają, że wierni wprost wygwizdywali jego słowa. Zadziwiające słowa jak na katolickiego hierarchę – trzeba dodać. (O tym, że światem rządzi przypadek i prawa fizyki.) Czy arcybiskup ma być wyjęty spod wszelkiej krytyki? Niby, dlaczego, skoro ta sama „Wyborcza” daje miejsce wypowiedziom, krytycznym wobec śp. Lecha Kaczyńskiego. I to też jest w porządku, o ile krytyka dotyczy jego polityki. Śmierć polityka nie wyłącza przecież polityka z krytycznej debaty, zwłaszcza, gdy był to polityk znaczący. Mogę się oczywiście mylić. Być może, gdyby Braun ujął swoje wątpliwości w formie eleganckiej, a nie chamskiej, „GW” by się nie burzyła. Ale coś mi mówi, że jednak byłoby inaczej. Kolejna sprawa to konsekwencje. Tu można znaleźć oświadczenie koła historycznego oraz rektora KUL. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że roczne zawieszenie działalności koła oraz dymisja jego kuratora to kara absolutnie nieproporcjonalna, w dodatku obarczająca wszystkich uczestników działalności koła odpowiedzialnością za słowa zaproszonego gościa. W doborze gości każdy może się pomylić. Studenci mogą sobie nie poradzić z moderacją debaty. Należy ich za to upomnieć. Ale represjonować w taki sposób? Czy tak by to wyglądało, gdyby nie klasyczny mechanizm nacisku, który uruchomiła „Wyborcza”? Ten mechanizm ma oczywiście także działanie prewencyjne. Idę o zakład, że przez wiele miesięcy, a może i lat, na KUL-u nie pojawi się żaden gość, który mógłby potencjalnie powiedzieć coś niemiłego o obecnej władzy i bliskim jej środowisku. A odpowiednią lekcję wyciągną także inne szkoły i uczelnie. „GW” wie, co robi. Warzecha
Nowa Prawica a “banda czworga” 2001 roku, gdy rozpadała się AW„S”, powstały trzy nowe organizacje: w styczniu PO, w marcu LPR, w czerwcu PiS. W wyborach, które przeprowadzono wtedy 23 września, wygrał SLD, zbierając 41 proc. głosów; druga była PO z wynikiem na poziomie 12,7 proc., a dalej Samoobrona z 10 proc., PiS, które uzyskało 9,5 proc., PSL z 9 proc. i wreszcie LPR – 8 procent. Jak widać, nowe ugrupowania zdobyły w sumie ok. 30 proc. głosów, przy czym czas ich powstania nie koreluje zbyt wyraźnie z uzyskanym wynikiem. Oczywiście po 10 latach sytuacja jest inna – nowy szyld nie gwarantuje automatycznego sukcesu, o czym świadczą losy PJN oraz partii Palikota. Jednak zarówno PJN, jak i organizacja Palikota to odpady z „bandy czworga”. W dodatku nie wiadomo zbyt dokładnie, o co im chodzi – obie organizacje jak na razie skupiają się na dziwnych konfliktach z rozmaitymi organizacjami kościelnymi: najgłośniejsza akcja PJN to walka z Radiem Maryja, a z kolei Palikot pozuje na zoologicznego antyklerykała. Tak naprawdę jedyną nową ofertą na politycznym rynku jest więc Nowa Prawica. Nowa Prawica w dodatku, jako jedyne polskie ugrupowanie, daje szansę na przeprowadzenie prawdziwej zmiany. Wszystkie inne partie, a zwłaszcza ugrupowania parlamentarne wchodzące w skład „bandy czworga”, są po prostu gwarancją status quo – stopniowego rozmywania się niepodległości, zadłużania państwa, drożyzny, podatkowego wyzysku i innych szeroko opisywanych w „NCz!” zjawisk, które razem sprawiają, że Polska staje się coraz bardziej peryferyjnym i bezwolnym krajem, gdzie rozmaici geszefciarze, domowej produkcji i z eksportu, zabawiają się w pasożytów za przyzwoleniem klasy politycznej. Nowa Prawica gwarantuje wreszcie zmianę kadrową. Ugrupowanie dysponuje, (jeśli to jest właściwe słowo) ludźmi, którzy wcale nie gorzej, a zapewne dużo lepiej są w stanie zająć się najważniejszymi sprawami państwowymi niż obecni wysoko postawieni urzędnicy państwowi. Nikt chyba nie ma specjalnych wątpliwości, że – by wymienić tylko kilka przykładów – Marek Jan Chodakiewicz, Krzysztof Rybiński czy Romuald Szeremietiew znają się lepiej na – odpowiednio – sprawach zagranicznych, finansach czy wojskowości niż Radek Sikorski, Jan Vincent-Rostowski czy Bogdan Klich. Reasumując: potencjał na sukces nowego ugrupowania istnieje. I teraz do rozstrzygnięcia pozostaje tylko pytanie, czy polityczna pogoda będzie odpowiednia, by nastąpił efekt kuli śniegowej, czy nie.
Tomasz Sommer
Czy Polacy mogą wybić się na niepodległość? Tej jesieni? „Tak jak rzeczy polityczne stoją dziś - nie istnieje, praktycznie „polska droga” do wyzwolenia, do niepodległości. W odróżnieniu od istniejącej „polskiej drogi do socjalizmu”. Proklamowana już przez Lenina w założeniach Narodowego NEPu, istniała właściwie od początku rewolucji teoretycznie, a od r. 1945 praktycznie. Z małymi taktycznymi odchyleniami trwa do dnia dzisiejszego[…] Natomiast „własna droga do wyzwolenia” spod komunistycznego panowania istnieć nie może, gdyż pojedynczy naród bloku komunistycznego nie jest w stanie wyzwolić się spod komunizmu o własnych siłach. A nawet samo mechaniczne oderwanie od bezpośredniej władzy czerwonej Moskwy, czy wysiłki w tym kierunku, wcale nie gwarantują wyzwolenia z ustroju komunistycznego. Jak tego klasycznym przykładem jest samodzielność komunistycznej Jugosławii czy Albanii, lub próby Rumunii, gdzie ucisk człowieka pozostaje ten sam albo większy niż w Rosji; wreszcie Chin, gdzie zniewolenie człowieka jest największe. Istnieć może tylko „wspólna droga” do wyzwolenia poprzez wspólne zniszczenie komunizmu światowego. Pod tym mianem rozumiem fenomen, który zapanował od 1917 r. w Rosji, a dziś opanowuje już blisko pół kuli ziemskiej. Nie własny nacjonalizm, zatem, lecz internacjonalizm; nie poszczególne „narodówki”, tylko antykomunistyczna międzynarodówka byłaby - moim zdaniem - jedynie w stanie obalić komunistyczną międzynarodówkę”. Tak w roku 1973 pisał na łamach „Wiadomości” największy polski, a może i światowy, antykomunista, Józef Mackiewicz. Poglądy na sprawy bolszewickie autora „Drogi donikąd” są niby znane ludziom nazywającym się w PRL – u nr 2 „prawicą”. Niby znane, jednakże jak przychodzi, co, do czego, to odnoszę wrażenie, że spuścizna intelektualna Mackiewicza odstawiana jest do kąta i zakrywana grubym kocem, albo wkładana do skrzyni niczym pamiątki po przodkach i zakopywana głęboko w ogródku jak broń po przegranej kampanii wrześniowej 1939 r. Tymczasem oręż intelektualny niedocenianego pisarza w walce z komuną, która w całym tzw. byłym bloku wschodnim po roku 1989 ma się dobrze, jest dużego kalibru i nieskorzystanie z niego w tej wojnie jest gorsze niż zbrodnia – jest błędem. Błędem, za który wciąż będziemy płacić wysoką cenę. Tą ceną jest nasze zniewolenie. Wielkimi krokami zbliżają się kolejne wybory parlamentarne. Dziennikarze, blogerzy, analitycy zawodowi i amatorzy zastanawiają się, który zestaw literek wygra i jakie literki alfabetu stworzą w przyszłości koalicję. No i oczywiście, co z tego wyniknie dla ludności zamieszkującej tereny między Odrą a Bugiem. Mnie zastanawia, co innego. Czy wewnątrz jedynej partii, mającej realną możliwość odegrania jeszcze ważnej roli na tzw. polskiej scenie politycznej, jest zdeterminowana do zdobycia realnej władzy nad Polską, grupa gotowych na wszystko „szaleńców” Sprawy Polskiej? Czy sekta smoleńska w PiS – ie, bo to ją mam na myśli, jest rzeczywiście czymś w rodzaju Pierwszej Kadrowej, która rzuca „swój życia los na stos” i przygotowuje się do wymarszu z Oleandrów czy to tylko kolejna gra generałów z formacji „nieznanych sprawców”, która z kremlowskiego nadania i wespół z towarzyszami „radzieckimi” sprawuje rolę suwerena nad polska masą upadłościową. Kto jest suwerenem w państwie? Według Carla Schmitta, autora fundamentalnej „Teologii politycznej”, suwerenem jest ten, kto ma siłę przeprowadzić zamach stanu. W II RP taką siłę miał Józef Piłsudski i jego zaplecze. Kto w obecnej atrapie państwa polskiego jest zdolny przeprowadzić zamach stanu? Niestety nie Jarosław Kaczyński. Nawet z Antonim Macierewiczem i Zbigniewem Zbiorą. W 2007 r. przegrali. W 2010 r. stracili przyczółek prezydencki – ostatni bastion władzy wykonawczej, odstrzelony przez sowietów we mgle smoleńskiej. Pozostały stołeczki w Gadalni Rzeczpospolitej Polskiej, czyli w sejmie. Instytucji potrzebnej partiom tylko po to, aby zapewnić miejsca pracy i immunitet swoim działaczom. Potrzebnej po to, aby łatwiej zaistnieć w „zaprzyjaźnionych”, mniej lub bardziej, telewizjach, dzięki którym można załapać się na następną kadencję. Zarówno w tej dużej Gadalni na Wiejskiej, jak i mniejszych gadalniach w studiach telewizyjnych, posłowie mogą bez reszty oddawać się ględzeniu o niczym, po to, aby elektorat zapamiętał ich twarze i mógł rozpoznać na plakatach podczas kampanii wyborczej na swoim osiedlu. I tak w kółko… Z kolei taką siłę, jak obserwujemy od pamiętnej nocy czerwcowej w 1992 r., gdy obalano rząd Jana Olszewskiego, mają bolszewiccy generałowie z owej formacji „nieznanych sprawców” oraz ich agentura. Nie wszystkich znamy dobrze z imienia i nazwiska. Wiemy tylko o tych najsławniejszych, których niezawisłe sądy tzw. iii rp za cholerę nie mogą skazać za komunistyczne zbrodnie z lat 1944 – 1989. Oni tymczasem nie tylko są mocniejsi niż sądy czy wszelkie komisje weryfikacyjne, ale nawet dość często sięgają po oręż w walce z wrogami ludu pracującego. Od 1989 r. wszak krew jednostek niepokornych leje się strumieniem, mimo zaklęć różnych, jak mówi pan Grzegorz Braun, łajdaków w sutannach, że „transformacja ustrojowa” była bezkrwawa. Tymczasem gra toczy się o odzyskanie suwerenności przez Polskę. O odtworzenie naprawdę niepodległego państwa i pognanie sowieckiej agentury tam gdzie jej miejsce. Czy PiS podejmie walkę o te ideały, mimo tak sromotnych klęsk i nieszczęść, jakich doznał do tej pory? Czy tylko zapewni stołeczki w Gadalni dla kolejnych zastępów Poncyliuszy i Kluzik Rostkowskich? I pytanie fundamentalne – czy taka walka o suwerenność jest w ogóle dziś możliwa? Mackiewicz uważał, że od wewnątrz nie da się pokonać bolszewików. Pokonanie bolszewizmu może być możliwe tylko przez koalicję państw wolnych. Antybolszewicką międzynarodówkę. Czy coś takiego istnieje w obecnym świecie? Czy Jarosław Kaczyński i pozostali sekciarze smoleńscy mają zaplecze na zewnątrz sowieckiego bloku? Jeśli nie, to w interesie niepodległej Polski jest, aby nie wygrali jesienią tych wyborów. Po co ładować się w łapy „nieznanych sprawców”, po co fundować sobie trzeci Katyń? Dwa dotychczasowe nam wystarczą. Lepiej czekać w odwodzie do momentu pojawienia się na horyzoncie jakiegoś autentycznego antykomunistycznego Napoleona, który powoła do życia mackiewiczowską międzynarodówkę. Czekajmy na własną „Odyseję świtu”… Łukasz Kołak
To początek końca euro Sławomir Skrzypek tuż przed swoją tragiczną śmiercią napisał w "Financial Times", że Polska skorzystała na tym, że nie wprowadziła pospiesznie euro. Myślę, że miał rację. Z dr. Bruno Banduletem, niemieckim analitykiem finansowym, ekspertem w dziedzinie międzynarodowych rynków walutowych, rozmawia Mariusz Bober Stawia Pan tezę, że jesteśmy świadkami początku końca euro. Dlaczego? - Tak, obserwujemy początek końca euro w takim kształcie, w jakim było projektowane. Widać to na przykładzie problemów różnych krajów strefy euro, zwłaszcza od ubiegłorocznej wiosny. Kłopoty finansowe, m.in. Grecji, pokazują, że euro nie może nadal funkcjonować zgodnie z traktatem z Maastricht. To miała być silna, stabilna waluta służąca Unii Europejskiej oraz jej ekonomii, ale teraz jest wprost przeciwnie. Euro po prostu zawiodło.
Bankructwo finansów Grecji oraz innych krajów strefy euro to jedyna przyczyna "początku końca" euro? - Nie, myślę, że przyczyny są głębsze. Pierwszym sygnałem ostrzegawczym było już to, że gdy euro weszło do obiegu [najpierw w transakcjach bezgotówkowych - red.] w 1999 r., każde z państw członkowskich miało jakieś obiekcje wobec wspólnej waluty. Już wówczas nie było wspólnej płaszczyzny, jednomyślności, co do realizacji tego projektu. Na przykład Francja, zgadzając się na euro, chciała ograniczyć wpływy niemieckiego Bundesbanku. Niemcy poparły ten projekt, licząc na to, że skorzysta na tym nasz eksport - posługiwanie się silną, stabilną, wspólną walutą obowiązującą w większości krajów Unii Europejskiej zmniejszało koszty rozliczeń, a w wymianie wewnątrzunijnej znosiło ryzyko kursowe. Włochy zaś dzięki euro zmniejszyły koszty obsługi długu publicznego - przyjmując stabilną walutę, mogły sobie pozwolić na zmniejszenie oprocentowania swoich papierów dłużnych. Przypomnę, że przed wprowadzeniem wspólnej waluty kraj ten był zagrożony bankructwem. Później był dłuższy okres stabilizacji, bo dzięki zmniejszeniu kosztów obsługi długów zwłaszcza państwa południowej Europy poprawiły swoją kondycję finansową. Jednak funkcjonowanie euro zakłada całkowite uporządkowanie długu publicznego. I to jest problem.
Niektórzy komentatorzy uważają, że m.in. te odmienne oczekiwania państw eurolandu wobec wspólnej waluty, ale także różnice w specyfice gospodarek każdego z krajów pogłębiają, a nie osłabiają konflikty interesów strefy euro. - Zgadzam się z tym. Państwa strefy euro różni także poziom produktywności, wzrostu gospodarczego i wiele innych czynników. To również kolejna przyczyna problemów z euro. Waluta ta pasowałaby tylko do gospodarek części krajów obecnego wspólnego obszaru walutowego. Myślę, że jedna waluta mogłaby funkcjonować w Niemczech i Holandii lub Austrii. Te gospodarki są dość ściśle powiązane ze sobą, mają podobne wskaźniki produktywności, konkurencyjności itd., więc wspólna waluta sprawdza się w tych krajach. Jednak różnice między nimi a wieloma pozostałymi państwami UE są zbyt duże.
Przestrzeganie tzw. kryteriów konwergencji (m.in. utrzymywanie deficytu nie większego niż 3 proc. PKB i długu publicznego do 60 proc. PKB) miało jednak pomóc utrzymać spójność strefy euro mimo tych różnic. - Ale nawet, jeśli się ustali takie warunki, to trzeba ich dotrzymywać, i to cały czas, tymczasem władze greckie, stosując sztuczki księgowe, maskowały rzeczywisty poziom deficytu i długu, ciągle odkładając na przyszłość ich redukowanie.
Gdyby bankrutujące kraje eurolandu naprawdę wypełniały kryteria konwergencji, uniknęlibyśmy problemów z euro? - W dłuższej perspektywie czasu i tak wystąpiłyby problemy z tą walutą. Kłopoty z deficytem oraz zadłużeniem Grecji i innych krajów z południa Europy tylko przyspieszyły ten proces.
Jak w takim razie rysuje się najbliższa przyszłość euro i eurolandu? - Wszystko jest możliwe. Nikt nie wie, co się stanie, włącznie z rządami państw strefy euro, także władzami Niemiec. Od ubiegłorocznej wiosny wszystko się zmieniło. Dziś kraje, które nie przyjęły euro, mają powody do zadowolenia. Jestem natomiast pewien, że część tych, które przyjęły tę walutę, chętnie pozbyłaby się jej, przede wszystkim Grecja. Tyle że nie jest wcale łatwo wyjść z eurolandu zgodnie z zapisami traktatu z Maastricht. A przecież to szaleństwo tworzyć unię walutową "na zawsze". Nic nie jest na zawsze. Moim zdaniem euro podzieli w rzeczywistości Europę. Bowiem już doszło do bardzo znamiennego wydarzenia - podkopania suwerenności państwa narodowego w Unii Europejskiej. Grecja straciła właściwie już wszystko. Jest pod kontrolą Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Komisji Europejskiej, która sama sprawdza finanse tego kraju. Wyjście z eurolandu nie jest łatwym rozwiązaniem i nie jest proste z prawnego punktu widzenia. Ale dziś nie widać już łatwych rozwiązań, a jedynie ryzykowne decyzje i wyzwania wynikające z problemów finansowych części państw eurolandu.
Kanclerz Niemiec Angela Merkel sugerowała, że nie wyobraża sobie przyszłości euro m.in. bez Grecji, dlatego wybrała zacieśnienie kontroli nad polityką finansową państw członkowskich, proponując "pakt na rzecz konkurencyjności". - Ależ można sobie wyobrazić funkcjonowanie Grecji poza eurolandem. Sugerowałbym np. rozwiązanie istniejące w niektórych państwach, a więc posługiwanie się dwoma walutami - euro i walutą narodową. Podobnie mogłyby postąpić inne kraje mające problemy finansowe. Gdy wprowadzano euro m.in. w Niemczech, też na początku funkcjonowały dwie waluty równolegle, a władze mogły w tym czasie obserwować reakcje ludzi. Alternatywą jest to, że Niemcy będą nadal pompować pieniądze w podtrzymywanie takich krajów przeżywających problemy finansowe jak Grecja i Portugalia. Ale w pewnym momencie niemiecka opinia publiczna może powiedzieć: "Dość". Mamy demokrację i ludzie kiedyś mogą uznać, że należy zmienić taką politykę. Co prawda raczej nie ma odwrotu od Europejskiego Banku Centralnego. Teoretycznie może on skupować tyle greckich obligacji, ile zechce. Ale jeśli nadal będzie skupował papiery dłużne, co teraz właśnie czyni, doprowadzi do katastrofy. Moim zdaniem euro to był od samego początku eksperyment nierokujący wielkich nadziei na sukces. Oczywiście eksperymenty również są potrzebne, ale nie można ich przedłużać w nieskończoność. Tymczasem nasz rząd nawet nie dyskutuje o żadnych alternatywnych rozwiązaniach. A to jest głupie, zawsze trzeba mieć jakąś alternatywę.
Jaka mogłaby być ta alternatywa? - Trzeba najpierw zebrać ekspertów i zacząć dyskutować o tym. Na pewno jednym z rozwiązań powinno być opracowanie formalnych ram wyjścia niektórych krajów ze strefy euro.
Niektórzy uważają, że wpędziłoby to Grecję w jeszcze większe problemy finansowe z powodu podniesienia kosztów obsługi zadłużenia. - Nie wydaje mi się. Proszę spojrzeć na inne państwa, które zbankrutowały, np. Argentynę. Nie było to łatwe, ale po pewnym czasie, gdy poprawiła ona swoją sytuację finansową, znowu mogła sprzedawać swój dług. Ważne jest jednak to, że w takiej sytuacji dany kraj może zdewaluować swoją walutę. Dziś nikt nie chce kupować greckich papierów dłużnych, ponieważ obawia się, że nie zostaną spłacone. Myślę, że wielu Greków chciałoby powrotu do swojej waluty, tyle, że nie pozwala im się na to. Przeciwny temu jest przede wszystkim Europejski Bank Centralny, a także inne kraje UE, m.in. Francja i Niemcy. Jednak pozostawanie Grecji w strefie euro leży w interesie jedynie europejskiej biurokracji i EBC oraz innych banków posiadających greckie papiery dłużne.
Czyli Pana zdaniem euro jest problemem, a nie pomocą dla Greków? - Oczywiście. Zbyt silne euro pogarsza konkurencyjność eksportu m.in. Grecji.
Część ekonomistów ostrzega, że od czasu kryzysu, zwłaszcza w Grecji, euro staje się także problemem dla Niemiec. Podziela Pan tę opinię? - Jeśli spojrzymy np. na sytuację gospodarczą Szwajcarii, która nie ma euro [i nie należy do Unii Europejskiej, a jest ważnym partnerem Niemiec], to widać, że poziom życia jest tam wyższy niż w RFN. Dlatego ta sytuacja wywołuje niezadowolenie Niemców. Sławomir Skrzypek, były prezes Narodowego Banku Polskiego, napisał w "Financial Times" tuż przed swoją tragiczną śmiercią, że Polska skorzystała na tym, że nie wprowadziła pospiesznie euro. Myślę, że miał rację.
Kanclerz Niemiec Angela Merkel chce ratować euro niemal za wszelką cenę, uznając, że od tego zależy przyszłość UE. - Nie zgadzam się z tym. Unia Europejska to nie jest to samo, co euro. Przecież niektóre silne gospodarki unijne, jak np. Szwecja, Dania czy Wielka Brytania, nie przyjęły wspólnej waluty. Euro nie jest, więc wcale warunkiem sukcesu ekonomicznego, o czym poucza także przykład śródziemnomorskich członków UE.
Pojawiły się też groźby, że Niemcy mogą opuścić strefę euro, jeśli nie zostanie przyjęty pakt narzucający jej ostrą dyscyplinę finansową. Berlin zdecydowałby się rzeczywiście na opuszczenie eurolandu? - Byłoby to eleganckie rozwiązanie. W takiej sytuacji nowa marka niemiecka mogłaby się stać znowu silną walutą. Ale nie zgodzi się na to Francja ze względu na swoje interesy oraz z powodu ideologicznej wizji integracji europejskiej. Euro było projektem przede wszystkim politycznym, nie ekonomicznym, od samego początku.
Francja obawia się m.in., że wyjście RFN z eurolandu oznaczałoby koniec wspólnej waluty oraz UE. - To nie jest prawda. Unia Europejska funkcjonowała wcześniej także bez euro, a wielu jej członków nadal nie przyjęło tej waluty. Mimo to nie wierzę, że Niemcy opuszczą strefę euro w najbliższej przyszłości. W RFN jest natomiast dyskutowany inny wariant, mianowicie podział na "północną i południową strefę euro". Pierwsza grupa obejmowałaby Niemcy, Holandię, Austrię i Finlandię, druga - unijne kraje śródziemnomorskie oraz Irlandię. Pytanie tylko, do której grupy przystąpiłaby Francja.
Byłoby to właściwie równoznaczne z wyrzuceniem bankrutujących krajów ze strefy euro, żeby ocalić tę walutę i stworzyć wspólny obszar najsilniejszych państw UE. - Ale w ten sposób euro można byłoby uratować i jest to moim zdaniem realne, choć bardzo trudne. EBC analizował taką możliwość z formalno-prawnego punktu widzenia i uznał, że byłoby to niezwykle trudne do realizacji. Ale nie powiedział, że byłoby to niemożliwe.
Czy nie oznaczałoby to końca UE, przynajmniej w jej obecnym kształcie, i wprowadzenia trwałego podziału na Unię pierwszej i drugiej kategorii? - Problemem UE są tak naprawdę dzielące ją różnice, przede wszystkim ekonomiczne, przeregulowanie jej biurokratycznymi zarządzeniami itd. Zwłaszcza nowe kraje członkowskie, takie jak Węgry, Czechy czy Polska, po wielu latach sowieckiej dominacji nie chcą oddawać Brukseli suwerenności, co jest zrozumiałe. Dlatego uważam, że błędem jest wywieranie przez Brukselę i Berlin presji na kraje Europy Wschodniej, by przyjmowały wszystkie nowe regulacje, np. dotyczące tzw. polityki równości płci. Dziękuję za rozmowę.
Dr Bruno Bandulet - analityk ekonomiczny, ekspert w dziedzinie rynków walutowych i publicysta, były współpracownik gazety "Die Welt". Od ponad 20 lat wydaje branżowe pismo "Gold and Money Inteligence". Przez pewien czas był doradcą ekonomicznym partii CSU. W Polsce wkrótce ukaże się jego książka pt. "Ostatnie lata euro. Raport o walucie, której nie chcieli Niemcy".
Wszystko na sprzedaż, czyli wyborcza łapanka Ludzie, których określa się mianem partii liberalnokonserwatywnej sięgają do konstrukcji swoich list wyborczych po polityków lewicy. Co ich łączy? Ano miłość do władzy. Ta sama miłość nakazała posłowi Arłukowiczowi przyjąć tekę ministra z rąk potępianego za postawę wobec własnego państwa, premiera Tuska. I stać się tego nierządu pełnomocnikiem. Dodatkowym smaczkiem tej sytuacji jest fakt, że na tą okoliczność utworzono kolejne stanowisko ministerialne, w państwie, które każe społeczeństwu zaciskać pasa. 4 lata utrzymywaliśmy z naszych pieniędzy panią minister do spraw korupcji, co zaowocowało wielkimi aferami: stoczniową, hazardową, kupionymi wyborami w Wałbrzychu, Misiaka, Grzegorka, pisaniem ustaw przez lobbystów w Komisji Przyjazne Państwo, aferą marszałkową. Wszystkie w ramach partii, z której pochodzi również pani minister od przeciwdziałania korupcji, czyli Julia Pitera. Teraz mamy ministra od spraw wykluczeń. Co zdoła zrobić do wyborów pan minister od kolejnego szczytnego celu? Niewiele lub zgoła nic. Oby to nie była powtórka zjawisk z otoczenia pani Pitery. Aż strach się bać. Na pewno to stanowisko przyniosło wymierny skutek wykluczonym: wzrosła ich liczba z powodu zwiększonych wydatków na kolejne stanowisko ministerialne. Cynik Urban powiedział kiedyś społeczeństwu: rząd się zawsze wyżywi. To prawda. Kasa budżetowa może świecić pustkami, ale ministerialne pensje nie będą wypłacane w zaliczkach lub na raty. Dzisiejsza "Gazeta Wyborcza" napisała, że PO weźmie na listy znanych polityków SdPl. - To koncepcja zagospodarowania przestrzeni między betonem SLD-owskim a PO - powiedział "Gazecie" Filemonowicz.” Czym się różni „beton SLD„ od lewicy light? Na pewno nie korzeniami. Ciemniak, Borowski i Sierakowska to dzieci PZPR. Podobnie jak Dariusz Rosati ( „Kajtek”, „Buyer” z IPN).Takie polityczne nieśmiertelniki. Przyzwyczajone w macierzystej partii do wolt dla władzy. Wystarczyło potępić starego guru. Tam mentorów zmieniało się jak rękawiczki. Co może programowo łączyć podobno konserwatywnego liberała i lewicowca? Nic. Oprócz miłości do władzy. Jeśli dochodzi do koalicji między różnymi programowo partiami, to efektem takiego mariażu są często kompromisy programowe. Jeśli jednak przyjmuje się odmiennego poglądowo polityka na swoje listy wyborcze pod szyldem programu własnej partii, to śmierdzi to próbą przekrętu wobec wyborców. Cieszący się zbliżonym do zera poparciem PJN te pewnie będzie szukał swojej drogi do sukcesu wyborczego na listach PO. Ruch Palikota będzie pewnie walczył już tylko o kasę na spłatę zadłużenia za kampanię inicjującą swój krótki, polityczny byt.* Zapewne do wyborów pojawia się nowe twory polityczne konsolidujące różne małe partie prawicowe. Jak wiemy, są próby utworzenia przez dziwnych mentorów „3 siły”, rodem z Internetu. Realia wyborcze mogą sugerować, że jakieś listy kandydatów są gotowe, resztę się dorzuci z głosowań internetowych. Kolejna wyborcza „ ściema”. Skutkiem tych działań, o ile dojdzie do zgłoszenia samej partii w ostatnim momencie do PKW, będzie raczej niewielkie zamieszanie w rozkładzie głosów. Trochę uszczkną PO, trochę mniej PiSowi. Za to narobią wiele szumu w necie sztucznie nabijając liczbę użytkowników swojego portalu, na którym projekt powstał. Bo kto będzie czytał zamieszczoną gdzieś lapidarną informację, że wejście na stronę „internetowych wyborów” czyni z nich automatycznie użytkownika portalu, na którym nigdy nic nie czytali. A ich IP zostało odnotowane na serwerze, który tak naprawdę nie wiadomo, przez kogo jest zawiadywany. Ot, jak to w necie. Biznesowo zabieg niesłychanie cwany. Gdyby zabiegi powołania (rzekomo w Internecie) takiej partii odniosły większy sukces: sztucznie nabity licznik portalu może stanowić niezłe źródło jej finansowania. Takie „wash and go”. We wszystkich opisanych przypadkach łapanek wyborców i kandydatów przewidywalny jest jeden skutek: powszechne nabijanie wyborców w butelkę. A co z tą Polską? "Stop. Oddaj kasę" - to hasło grupy, która powstała na jednym z portali społecznościowych. Zrzesza ludzi poszkodowanych przez Janusza Palikota (47 l.) oraz Stowarzyszenie Ruch Poparcia Palikota”
Kolejni politycy lewicy wkrótce zasilą PO? SdPl prowadzi rozmowy o współpracy w wyborach parlamentarnych z PO i z SLD - poinformował wiceszef ugrupowania Arkadiusz Kasznia. Ma je zakończyć do połowy czerwca. Tymczasem dwóch działaczy niezadowolonych z planów współpracy z Platformą opuściło SdPl. - O tym, jaki kierunek działania zostanie przyjęty zdecyduje konwent krajowy SdPl zwołany na 12 czerwca. SdPl może zdecydować albo o samodzielnym starcie w wyborach, albo o zgodzie na start działaczy partii z dowolnych list, bądź o wejściu w porozumienie z PO lub SLD - powiedział Kasznia. Według niego, Zarząd Krajowy SdPl powołał grupę negocjacyjną, która składa się z dwóch podzespołów. Jeden z nich prowadzi negocjacje z SLD, drugi z PO. - Jaki będzie ich wynik, już dziś trudno wyrokować. Zespoły rozpoczęły w zeszłym tygodniu pierwsze sondażowe rozmowy - powiedział. Przewiduje on, że PO może skierować propozycję kandydowania w wyborach do byłych polityków SdPl, takich jak Dariusz Rosati. - Takie zaproszenia w ciągu najbliższych dwóch tygodni PO być może skieruje - powiedział. Tymczasem warszawscy działacze SdPl Piotr Guział (burmistrz warszawskiego Ursynowa z komitetu Nasz Ursynów) i radny tej dzielnicy z tego samego komitetu Piotr Skubiszewski przesłali PAP oświadczenie, w którym informują, że opuszczają partię. Jak wyjaśniają, powód ich decyzji to wypowiedzi prasowe szefa SdPl Wojciecha Filemonowicza, w których - jak piszą - "jednoznacznie stwierdza, że zabiega o miejsca dla działaczy SdPl na listach liberalno-konserwatywnej Platformy Obywatelskiej w tegorocznych wyborach parlamentarnych". Dzisiejsza "Gazeta Wyborcza" napisała, że PO weźmie na listy znanych polityków SdPl. - To koncepcja zagospodarowania przestrzeni między betonem SLD-owskim a PO - powiedział "Gazecie" Filemonowicz. Guział i Skubiszewski w oświadczeniu zapewniają, że w kampanii parlamentarnej zamierzają wspierać koleżanki i kolegów startujących z list SLD, bo - jak argumentują - "tak powinien postąpić każdy, kto czuje się człowiekiem nawet szeroko rozumianej lewicy". Kasznia ich decyzję o porzuceniu SdPl nazwał "przedwczesną, emocjonalną, impulsywną i opartą o niepełne przecieki". - Gdyby konwent SdPl podjął decyzję w czerwcu: "tak, chcemy iść na listy Platformy", to wtedy takie reakcje byłyby zrozumiałe - zaznaczył. Założone w 2004 roku przez polityków, którzy odeszli z SLD w reakcji na tzw. aferę Rywina, SdPl ma w Sejmie trzyosobowe koło poselskie. Jego członkami są: Marek Borowski, Grażyna Ciemniak i Izabella Sierakowska. "Polityczny satyr zgwałcił nimfę" »"Zabolało mnie odejście Arłukowicza" »Kalisz: będą kolejne przejścia do PO »"Chcę realizować to co zawsze robiłem" »Arłukowicz niedawno krytykował rząd »"Bartek miał ode mnie propozycje startu" »Arłukowicz wystartuje z listy PO? »Arłukowicz ministrem od "wykluczonych" »"Arłukowicz wybrał rządową limuzynę" »"Arłukowicz rozmienia się na drobne" » Borowski ma w wyborach ubiegać się o mandat senatora z warszawskiej Pragi. Prawdopodobnie poprze go Platforma, która na Pradze nie wystawi swojego kandydata - poinformował rzecznik klubu PO Krzysztof Tyszkiewicz. Decyzji w tej sprawie jeszcze nie ma. Również władze SLD chcą poprzeć Borowskiego - wynika z nieoficjalnych informacji PAP ze źródeł zbliżonych do SLD. Według źródeł w Sojuszu, władze partii są już po wstępnych rozmowach z Borowskim. Z kolei według "Gazety Wyborczej", w wyborach do Senatu w Lublinie PO może poprzeć Izabellę Sierakowską, a z list Platformy do Sejmu może wystartować Grażyna Ciemniak. Autor: RC Źródła: PAP
Oblicza westernizacji Azji Otwarcie Chin na świat dokonane przez Deng Xiaopinga zapoczątkowało nie tylko bezprecedensowy rozwój gospodarczy, ale także nową falę kontaktów Chińczyków z kulturą zachodnią. Poprzednią próbę przyswojenia zachodniej kultury i myśli technicznej Państwo Środka podjęło pod koniec XIX stulecia, inspirując się przykładem Japonii. Próba ta zakończyła się klęską wskutek oporu wewnętrznego. Z kolei Japonia do dziś uchodzi za wzorcowy przykład przyswojenia zachodniej kultury. Mało, kto jednak pamięta, że japońska droga do stania się częścią świata zachodniego była kręta i wyboista. Samuel Huntington wyróżnił trzy typy reakcji niezachodnich społeczności na wpływy Zachodu. Pierwsza to odrzucenie. Tak właśnie stało się w Chinach końca XIX wieku, a obecnie pozornie w niektórych krajach muzułmańskich. Drugim jest westernizacja, czyli bezkrytyczne przyjmowanie zachodnich wzorców, często połączone z siłowym ich narzucaniem przez władze. Podręcznikowym przykładem takiego procesu jest Turcja pod rządami Atatürka i jego następców. Wreszcie tzw. reformizm, gdzie niezachodnie społeczeństwo twórczo wykorzystuje zachodnie wzorce i po przefiltrowaniu łączy je z własną kulturą. Za najlepszy przykład takiego podejścia uważana jest Japonia. Jednakże Kraj Kwitnącej Wiśni w ciągu niemal 150 lat od restauracji Meiji (1868 r.) przechodził przez wszystkie wymienione etapy. Do czasu odnowienia władzy cesarskiej w Japonii (1868 r.) kraj był klinicznym przypadkiem odrzucenia Zachodu (i generalnie świata zewnętrznego) we wszystkich aspektach, łącznie z zamknięciem granic dla „barbarzyńców”. Po objęciu władzy przez cesarza Mutsuhito (pośmiertnie nadano u imię Meiji) rozpoczęły się równolegle procesy westernizacji i reformowania. Te ostatnie to zakrojona na ogromną skalę reforma państwa i systemu edukacji. Japońscy studenci byli wysyłani za granicę, by zapoznawać się z osiągnięciami europejskich mocarstw, w szczególności zaś cieszących się ogromnym prestiżem w ich oczach Niemiec. Na japońskie uczelnie zapraszano europejskich i amerykańskich naukowców. Wystarczy wymienić tu Amerykanów Edwarda Sylwestra Morse’a i Jamesa Curtisa Hepburna, Brytyjczyka Josiaha Condera czy Niemca Erwina Bälza. Z drugiej strony w życiu elit i klasy średniej można było zaobserwować radykalną i prawie całkowitą westernizację. Przejawiała się ona nie tylko w przyjęciu zachodniej mody, manier czy diety. Chęć udowodnienia ludziom Zachodu i samym sobie dobrego przyswojenia nowych wzorców sięgała absurdu. Ofiarą westernizacji padło na przykład sumo, które zostało zakazane. Powód? Zbyt skąpe, według ówczesnych europejskich standardów, stroje zawodników. Symbolem bezkrytycznego naśladownictwa zachodniego stylu był Pawilon Ryczącego Jelenia (Rokumeikan), czyli wzniesiony w zachodnim stylu budynek w jednej z dzielnic Tokio. W zamierzeniach twórców miał być wizytówką nowoczesnej Japonii, gdzie cudzoziemcy będą czuli się jak u siebie. Na organizowanych tam balach i rautach obowiązywały europejskie stroje i etykieta, a menu było zapisane po francusku. Jednakże w oczach Europejczyków wygląd i atmosfera panujące w Rokumeikan przypominały raczej „podrzędne kasyno”… Są to chyba najciekawsze, – choć nie jedyne – przypadki westernizacyjnego szału, jaki ogarnął japońskie elity ery Meiji.
Powrót do korzeni Opamiętanie przyszło na przełomie lat 80. i 90. XIX stulecia, częściowo za sprawą cudzoziemców. Bardziej konserwatywna wieś dość niechętnie podchodziła do forsowanej westernizacji życia codziennego. Nawet w miastach spożycie wołowiny, jednego z symboli otwarcia na świat, wzrosło dopiero po ogłoszeniu, że jada ją cesarz. Hasło powrotu do korzeni dali artyści. Z jednej strony zadziałała tutaj zasada, że każda akcja powoduje reakcję, oraz znużenie nowoczesną sztuką. Z drugiej zaś fascynacja Europejczyków tradycyjną kulturą Japonii, która stała się aż nadto widoczna (dla Japończyków zaskakująca). Przewrotnie można stwierdzić, że zadziałała tutaj logika westernizacji – Europejczycy i Amerykanie przyczynili się do rejaponizacji japońskich elit. Kolejną falę westernizacji japońskiej kultury zapoczątkowały dopiero amerykańskie wojska okupacyjne po roku 1945. Nieco wcześniej, podczas II wojny światowej, Japonia usiłowała wykreować się na lidera ruchu antyzachodniego. W lipcu 1942 roku w Kioto miała miejsce konferencja „Jak przezwyciężyć nowoczesność”. Nowoczesność dla uczestników konferencji była tożsama z Zachodem. Paradoksalnie większość używanego aparatu pojęciowego, jak i podstawy ideologiczne, z nacjonalizmem na czele, były pochodzenia zachodniego. Wspomniana wyżej westernizacja Japonii po II wojnie światowej była bardzo specyficzna i wiele jej cech można odnaleźć w dzisiejszych Chinach. Japończycy wskutek powojennej okupacji zostali poddani najintensywniejszemu w Azji Wschodniej oddziaływaniu kultury zachodniej (w jej amerykańskiej wersji). W efekcie tego oddziaływania przyswoili bardzo wiele jej elementów, ale także przetrawili je i wkomponowali w swoją rodzimą kulturę. Rezultatem tego procesu są swoiste paradoksy, na przykład japońska kultura masowa, która stała się atrakcyjna i jednocześnie bardziej przystępna dla innych mieszkańców Azji Wschodniej, gdzie jest postrzegana, jako blisko związana z kulturą zachodnią, podczas gdy z kolei przeciętny Kowalski, Smith czy Müller nie widzi w niej nic zachodniego i uważa, za co najmniej egzotyczną, jeżeli nie dziwaczną i – poniekąd słusznie – za reprezentatywną dla Azji. Sztandarowym przykładem westernizacji we współczesnych Chinach i Japonii jest obchodzenie w tych krajach Bożego Narodzenia. Jeżeli ktoś uważa, że nasze święta się komercjalizują, to powinien spędzić je w Tokio lub Szanghaju. Zdaje się tu działać mechanizm podobny jak w Japonii końca XIX stulecia: wasze święto w naszym wydaniu jest bardziej kolorowe, kupujemy więcej prezentów, w domyśle – jest lepsze, dlaczego więc śmiejecie się z nas, obrażacie? Jest to świetny przykład przyjęcia barwnej otoczki z pominięciem sedna, czyli chrześcijaństwa. Podobną karierę zrobiły, skomercjalizowane także na Zachodzie, Walentynki i Halloween.
Chiński Oktoberfest Ciekawymi przykładami „transplantowanych” na grunt chiński świąt są jeszcze Święto Dziękczynienia i Oktoberfest. W ostatnich latach szczególnie ten drugi zrobił karierę i stał się nieoczekiwanie „niebezpieczny” dla odwiedzających Państwo Środka Niemców. Kilka lat temu „Die Welt” ostrzegał swoich czytelników przed uczestnictwem w chińskich wersjach najsłynniejszego niemieckiego święta. Jak wiadomo, chińskie piwa są słabsze od europejskich, a Azjaci mają generalnie słabsze głowy niż rasa kaukaska, ale jeżeli na takim festynie każdy z uczestników będzie chciał napić się z jedynym obcokrajowcem tam obecnym, a do tego rozejdzie wieść, że ten ostatni przybywa z rodzimego kraju Oktoberfest, to efekty nie będą dla delikwenta najlepsze. Nawet, jeśli sam uważa, że ma bardzo mocną głowę. Pozostaje jeszcze kwestia zamiłowania Azjatów do europejskiej muzyki klasycznej. Jej symbolem jest umiłowanie Chopina przez Japończyków. Swoista „chopinomania” (Japończycy zrobili nawet grę konsolową kompozytorem w roli głównej) przeniosła się także do Korei ChRL i na Tajwan. Obecnie w Chinach grę na fortepianie ćwiczy ok. 40 milionów osób, czyli więcej tyle, ile wynosi ludność Polski. To powszechne w Azji zamiłowanie do klasycznych europejskich kompozytorów skłoniło nawet niektórych zachodnich komentatorów do stwierdzenia, że to (i generalnie Azjaci) uratują kulturę wysoką, która ich zdaniem Starym Kontynencie i w Stanach upada pożerana przez popkulturową papkę. Przyswajanie oraz interpretacja zachodniej kultury przez Azjatów może nas bawić, śmieszyć, szokować lub nawet gorszyć. Trzeba jednak pamiętać, że właśnie tam przesuwa się środek ciężkości świata. To może oznaczać, że wkrótce to my będziemy uczyć się Konfucjusza i Laozi, czytać traktaty antycznego generała Sunzi, poezję z czasów dynastii Tang, japońskie haiku czy historię Korei. I to wszystko wcale nie w wolnym czasie jako interesujące hobby. To może być równie zabawne. Ale już niekoniecznie dla nas… Pawel Behrendt Radoslaw Pyffel
Terlikowski: Zabójstwo w obronie obywateli Nie zgadzam się z Piotrem Strzemboszem. Jego moralne argumenty są słuszne, ale w świecie idealnym. W rzeczywistości zaś, która nas otacza tracą na znaczeniu, gdy zestawi się je z podstawowym obowiązkiem przywódców państwa, jakim jest obrona własnych obywateli. Osama bin Laden został zastrzelony bez sądu i bez procesu. To prawda. Nie mieści się to w kategoriach prawa i moralności cywilizacji zachodniej. Z tym też trudno się nie zgodzić. Podobnie jak z prostym stwierdzeniem, że zabójstwo to było zemstą. Tyle odnośnie poglądów przeciwników wyroku wykonanego na islamskim terroryście. Ale – i tu przechodzę do krótkiej polemiki – po pierwsze owa zemsta ma głęboki sens. Przypomina, bowiem wszystkim wrogom Stanów Zjednoczonych, a szerzej naszej cywilizacji, że wejście z nami w konflikt jest groźne, że nie zawsze i nie wszędzie można – powołując się na zasady – uniknąć odpowiedzialności, że my także potrafimy bronić naszych obywateli czy zwyczajnie ich pomścić.
Po drugie zaś martwy Osama bin Laden oznacza nieco więcej bezpieczeństwa dla ludzi Zachodu. Pojmany zaś i uwięziony, to zwiększające się zagrożenie. Próby odbicia, ataki byłyby o wiele silniejsze, gdyby Osama żył i przebywał w amerykańskim więzieniu. Paradoksalnie, więc, gdyby nie to, że zemsta była istotnym elementem prowadzonej od dziesięciu lat polityki USA, najlepszy byłby Osama żywy, pozostający w Pakistanie, ale pozbawiony wpływów. W ten sposób jednak ponownie okazałoby się, że naszą cywilizację można bezkarnie atakować, a potem spokojnie dożyć sobie starości. Na to zgody być nie może. Podobnie, jak nie może być zgody, by narażać życie obywateli tylko po to, by zaspokoić moralne odczucia części opinii publicznej. Osama sądzony i mówiący wszystko miałby nieograniczone niczym pole do werbowania nowych członków Al. Kaidy. Transmitowane i omawiane wystąpienia przysparzałyby nowych zwolenników terrorystom islamskim. I w efekcie jego osądzenie byłoby o wiele bardziej niebezpieczne, niż jego działanie. W ten sposób nasza cywilizacja, ale przede wszystkim Stany Zjednoczone wystawiłyby się na odstrzał. I na to żaden przywódca – nawet laureat pokojowej Nagrody Nobla – nie mógł się zgodzić. I dlatego można usprawiedliwić moralnie to brutalne zabójstwo. Było ono, bowiem dokonane w obronie własnych obywateli, było powodowane troską, by żyjący terrorysta w więzieniu nie okazał się groźniejszy dla ich życia, niż przebywający w Pakistanie. Słowem zabójstwo Osamy to sprawiedliwa odpłata za zbrodnię, wykonana w sposób, jaki maksymalnie chroni obywateli Stanów Zjednoczonych. Tomasz P. Terlikowski
Czesi nie chcą euro W całej postsowieckiej Europie już tylko minister Rostowski deklaruje swoje przywiązanie do europejskiej waluty. No może jeszcze Jan Krzysztof Bielecki, obecny doradca premiera, który jeszcze dwa lata temu obiecywał, że wprowadzi Polskę do eurolandu. Oto czeskie Centrum Badania Opinii Publicznej ogłasza wyniki najnowszego badania opinii Czechów o wspólnej walucie i rezygnacji z korony na rzecz euro. Co tu dużo mówić – Czesi wykazali się narodową mądrością i gremialnie pokazali unijnej walucie pośladki. Przynajmniej dzisiaj, – kiedy w eurolandzie wciąż trwa awantura o to, kto komu ile da pieniędzy, żeby zachować stabilność strefy euro i kursu politycznie stworzonej waluty. Podczas gdy jeszcze rok temu przeciw wprowadzeniu euro w Republice Czeskiej wypowiadało się 55 proc. ankietowanych, obecnie liczba przeciwników unijnej waluty wzrosła do 75 proc., 32 proc. z nich jest „raczej przeciwnych”, a pozostałe 43 proc. „zdecydowanie przeciwnych” euro. Natomiast zwolenników euro obecnie jest w Czechach 21 proc. - „zdecydowanie za” opowiada się zaledwie 5 proc. Czechów, "raczej za" jest 15 proc. pytanych. Przed rokiem chęć przyjęcia wspólnej waluty wyrażało w sumie 38 proc. czeskich obywateli. Ośrodek CVVM zaznacza, że zwolenników wprowadzenia euro w Czechach jest coraz mniej. Największe poparcie dla waluty UE Czesi wyrażali na rok przed wejściem do Unii Europejskiej - w 2003 roku „za” opowiadało się 58 proc. badanych. Od tamtej pory poparcie stopniowo spadało, aż do rekordowo niskiego poziomu w tym roku. Autorzy sondażu wśród przyczyn niechęci do wspólnej waluty UE wymieniają reakcję na kryzys ekonomiczny oraz problemy niektórych państw strefy euro, które wystąpiły o międzynarodową pomoc finansową. Szczegółowa analiza ukazała, że relatywnie wyższe poparcie dla euro występuje pośród ankietowanych wyrażających zaufanie do Unii Europejskiej, choć również w tej grupie przeważa niechęć – wyjaśnia CVVM. Jednocześnie ośrodek zauważa, że poparcie zależy od preferencji politycznych – najczęściej za są zwolennicy partii prawicowych i centrowych, przeciw – lewicowych. Paweł Pietkun
OŚWIADCZENIE KRZYSZTOFA WYSZKOWSKIEGO Sąd Apelacyjny w Gdańsku wyrokiem z dnia 24 marca 2011 r. nakazał mi opublikowanie w audycjach TVP i TVN przeprosin wobec Lecha Wałęsy za to, że w 2005 roku powiedziałem, że „współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa i pobierał za to pieniądze”. Według tego orzeczenia mam w dodatku stwierdzić, że „To oświadczenie stanowiło nieprawdę”. W ostatnich dniach telefonują do mnie dziennikarze pytając, czy zlecę stacjom telewizyjnym wykonanie tego wyroku, ponieważ, jak miał ich poinformować TVN, dotychczas takiego zamówienia nie złożyłem, a wyznaczony przez sąd termin wykonania już minął. Przekazano mi również informację, też mającą pochodzić z TVN, że w wypadku odmowy wykonania wyroku, może go wykonać na własny koszt Lech Wałęsa, a następnie dochodzić zwrotu tych kosztów ode mnie przez komornika. Mam poczucie, że Lech Wałęsa może bez problemu uzyskać poparcie TVN dla każdego dowolnego kłamstwa, ale ostrzegam, że w wypadku upowszechniania jakiegokolwiek oświadczenia w moim imieniu, a bez mojej zgody, będę dochodził swoich praw na drodze sądowej. Co do wyroku, to – posługując się formułą wypracowaną przez jednego z moich towarzyszy walki z kłamstwem, wspólnie rozpoczętej ponad trzydzieści lat temu w Komitecie Obrony Robotników – oświadczam: Sąd – wykonując prawo – może rozmaite rzeczy. Moim zdaniem nie może jednak niczego włożyć w moje usta. Może orzec o obowiązku przeprosin i rozmaite inne postanowienia może… Ale nie może mnie zmusić, czy nakłaniać, do złożenia konkretnie sformułowanego oświadczenia, jeżeli miałbym głosić nieprawdę, zaświadczać coś, o czym nie jestem przekonany, albo – czego zupełnie nie rozumiem. Sąd zapewne lepiej ode mnie wie, że takie oświadczenie woli nie ma żadnej mocy prawnej, [jako złożone pod przymusem lub w niewiedzy]. Jak rzekł dawno temu Stanisław Ossowski:, co stałoby się z przekonaniem Anglików o insularnym charakterze ich ojczyzny, gdyby obłożyć takie twierdzenie ścisłym administracyjnym zakazem (lub nakazem)? A gdyby sąd dowolną kazuistyką, czy dialektyką prawną, skłaniał mnie do przekonania (i publicznego głoszenia), że PRL była jednym z wydań niepodległego państwa polskiego albo KPZR wzorową partią demokratyczną świecącą Europie czy światu przykładem – czy mogę usłuchać wezwania do wygłoszenia takiego dictum, jako własnego przekonania? I kto ma prawo stosować środki przymusu doprowadzające człowieka do schizofrenii osądów, by przekonanie było sobie, a głoszone tezy – sobie? Sądzę, że postanowienie sądowe, co do przeprosin w tej postaci jest niczym więcej jak przekroczeniem (obrazą) czy kreowaniem prawa, które urąga wszystkiemu naraz: prawdzie, zdrowemu rozsądkowi, świadectwu źródeł i faktów, wolności słowa i przekonań, podmiotowości skazanego, który miałby głosić zdania, o których najlepiej wie, że urągają prawdzie. Jeśli sąd drwi z prawa nie pozostaje nic innego jak obywatelski sprzeciw w formie obrony prawa przed sądami i prawnikami. Można rzec – elementarne i niezbywalne nieposłuszeństwo. Krzysztof Wyszkowski
Wyszkowski nie przeprosi Wałęsy „Nie mogę kłamać” – stwierdził Krzysztof Wyszkowski zapowiadając, że nie wykona wyroku gdańskiego sądu, który nakazywał przeproszenie Lecha Wałęsy za nazwanie go współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek”. „To oświadczenie stanowiło nieprawdę i naruszało godność osobistą i dobre imię Lecha Wałęsy, wobec czego ja Krzysztof Wyszkowski odwołuję je w całości i przepraszam Lecha Wałęsę za naruszenie jego dóbr osobistych” – w takiej formie Sąd Apelacyjny w Gdańsku w marcu tego roku nakazał b. działaczowi Wolnych Związków Zawodowych przeprosić Wałęsę w lokalnej „Panoramie” TVP2 oraz „Faktach” TVN. W oświadczeniu przesłanym dzisiaj PAP Wyszkowski napisał m.in., że „sąd – wykonując prawo – może rozmaite rzeczy”. „Moim zdaniem nie może jednak niczego włożyć w moje usta. Może orzec o obowiązku przeprosin i rozmaite inne postanowienia może. Ale nie może mnie zmusić, czy nakłaniać, do złożenia konkretnie sformułowanego oświadczenia, jeżeli miałbym głosić nieprawdę, zaświadczać coś, o czym nie jestem przekonany, albo – czego zupełnie nie rozumiem. Sąd zapewne lepiej ode mnie wie, że takie oświadczenie woli nie ma żadnej mocy prawnej – jako złożone pod przymusem lub w niewiedzy” – głosi oświadczenie Wyszkowskiego. „Sądzę, że postanowienie sądowe, co do przeprosin w tej postaci jest niczym więcej jak przekroczeniem (obrazą) czy kreowaniem prawa, które urąga wszystkiemu naraz: prawdzie, zdrowemu rozsądkowi, świadectwu źródeł i faktów, wolności słowa i przekonań, podmiotowości skazanego, który miałby głosić zdania, o których najlepiej wie, że urągają prawdzie. Jeśli sąd drwi z prawa nie pozostaje nic innego jak obywatelski sprzeciw w formie obrony prawa przed sądami i prawnikami. Można rzec – elementarne i niezbywalne nieposłuszeństwo” – czytamy w stanowisku Wyszkowskiego. Wyszkowski poinformował PAP, że w tym tygodniu złoży w Sądzie Najwyższym prośbę o rozpatrzenie kasacji wyroku gdańskiego sądu. pap / niezalezna.pl
POKOJÓWKA RATUJE ŚWIATOWĄ GOSPODARKĘ W Katowicach rozpoczął się Europejski Kongres Gospodarczy. Przyjechał Pan Przewodniczący Buzek i Pan Premier Tusk i było miło. Trudnych pytań nie zadawano. Na wszelki wypadek poprosiłem w hotelu, żeby mi nie przysyłali pokojówki. Posprzątam sobie sam. Przypadek Pana Dominique Strauss-Kahn – Prezesa MFW i nadziei francuskich socjalistów na odsunięcie od władzy męża Carli Bruni – jest tu, bowiem dość powszechnie komentowany, ale tylko w kuluarach. Natomiast w natłoku różnych ważnych dla Europejczyków zagadnień, jak na przykład: „Priorytety europejskiej polityki gospodarczej”, albo „Nowa Unia po doświadczeniach kryzysu. Odpowiedzialność, niezależność, kontrola” jakoś umknęła uwadze wypowiedź, jakiej telewizji CBS udzielił w wczoraj Wielki Wódz Obama „Światu grozi nowa recesja i kryzys finansowy, jeżeli USA nie podniosą ustawowego pułapu swego zadłużenia. Jeżeli inwestorzy na całym świecie pomyślą, że kredyt USA nie ma wsparcia, że możemy nie spłacić naszych obligacji skarbowych, może to doprowadzić do rozprzężenia całego systemu finansowego” – powiedział Pan Prezydenta USA.
http://biznes.onet.pl/obama-bez-podniesienia-limitu-zadluzenia-grozi-now,18491,4304767,1,news-detal
Pewnie przez przypadek amerykańskie ministerstwo skarbu ogłosiło w tym samym czasie, że USA będą w stanie spłacać swoje długi i wypłacać należności z tytułu świadczeń socjalnych bez zaciągania nowych długów tylko do 2 sierpnia 2011!!! To oznacza, że USA z punktu widzenia cash flow znalazły się w takiej samej sytuacji jak Grecja, Irlandia i Portugalia. Liczą tylko na swoją zdecydowanie większą zdolność kredytową. Ale zaciąganie dalszych kredytów uniemożliwia im prawo. Dozwolony ustawowo limit zadłużenia, który wynosi 14,3 biliona USD, zostanie przekroczony dziś. Obama nie wyjaśnił, co prawda, jakie to „wsparcie” ma mieć „kredyt USA”, ale jako że nie godzi się on na cięcie wydatków, a Republikanie, mający większość w Kongresie, nie godzą się na podwyższanie podatków, to znalezienie kredytodawców może nie być takie łatwe. Potencjalni kandydaci na frajerów, czyli Chińczycy, mogą nie być wcale tacy wyrywni do ratowania świata przed „rozprężeniem całego systemu finansowego”. Pozostają, więc „rynki finansowe”, zasilane przez FED w ramach „poluzowania ilościowego”. Ale na to „luzowanie” do końca czerwca zostało już tylko 100 mld USD. Więc pewnie trzeba będzie przeprowadzić QE3. Sam polityka „emisyjna” FED jednak nie wystarczy. To, co się dzieje z USD zależy w pewnym stopniu od tego, co się dzieje z euro. A na to, co się dzieje z euro niejako wpływ miał… Dominique Strauss-Kahn. I być może to nie przez przypadek właśnie teraz rzucił się w hotelu na pokojówkę. Ważni ludzie muszą bardzo uważać jak lokują swoje… uczucia. Inwestycja w pokojówkę może być równie zła jak w obligacje greckie. Bo co do lokowania pieniędzy nie ma wątpliwości, że powinno się je lokować w obligacje USA. Wtedy agenci federalni może by się tak bardzo nie spieszyli, żeby za wszelką cenę wyciągnąć gościa z samolotu na 10 minut przed odlotem poza jurysdykcję rządu US. Lekka ręka Pana Dominique do wydawania pieniędzy podatników na drogie hotele w wersji „full service” & „all inclusive” po 9 tys. USD za dobę była przecież tajemnicą Poliszynela. Sądząc po wysokości ceny, powinna ona obejmować również „pokojówki”. Więc są następujące możliwości: (i) albo Pan Dominique zwariował, albo (ii) pakiet „all inclusive” nie obejmował pokojówek z dziennej zmiany, na co biedaczyna nie zwrócił uwagi będąc w innej strefie czasowej, albo… (iii) zamiast Fok tym razem, wysłali „pokojówkę”...
Gwiazdowski
Pisane nocą: Kiedy i komu wolno zakładać partię? Z pewnym zainteresowaniem śledziłem dyskusję w związku z propozycją zgłoszoną przez Łażącego Łazarza tworzenia nowego ruchu politycznego. W dyskusji, nie tylko na nE, ujawniły się głosy tzw. naszej strony. Z racji linii krytycznej wobec obozu rządzącego na stronie nE pisali/piszą? Także zaprzysięgli zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości. To środowisko zareagowało bardzo nerwowo i w zasadzie wrogo wobec propozycji ŁŁ. Przełomowe znaczenie w dyskusji, stającej się z coraz bardziej „dyskusją”, miał tekst Aleksandra Ściosa. Jest on znanym autorem ciekawych wypowiedzi demaskujących działania różnych ciemnych sił. Tym razem jednak przedstawił nE, jako działanie obcej agentury, a propozycję ŁŁ nazwał dywersją godząca w PiS. W dyskusjach zawrzało. Z nE zaczęli odchodzić przekonani przez Ściosa. Poważnym zarzutem dla zwolenników PiS, upodobniającym podejrzenia Ściosa było wskazanie, że tworzenie ugrupowania politycznego anty-PO na kilka miesięcy przed wyborami zaszkodzi wynikowi PiS, czyli rzeczywiście jest dywersją godzącą w tą partię. Jak to, więc bywało z tym zakładaniem partii nie w porę? W latach 1997-2001 była sobie Akcja Wyborcza Solidarność, koalicyjne ugrupowanie polityczne, sprawujące w Polsce władzę. W dniu 5 marca 2001 r. na sześć miesięcy przed wyborami, zarejestrowano nową partie Platformę Obywatelską. Jej głównymi założycielami byli Andrzej Olechowski, Donald Tusk z Unii Wolności i Maciej Płażyński z AWS. Inicjatywę wsparło opuszczające AWS Stronnictwo Konserwatywno – Ludowe (Jan Rokita, Bronisław Komorowski). Szeregi PO w dużej liczbie zasilili politycy AWS. W dniu 13 czerwca 2001 r., na trzy miesiące przed wyborami, zarejestrowano nowa partię Prawo i Sprawiedliwość założoną przez braci Kaczyńskich na fali popularności Lecha Kaczyńskiego podczas sprawowania przez niego funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w rządzie AWS. Jego sympatycy (18 posłów AWS) utworzyli 7 lipca 2001 Klub Parlamentarny Prawo i Sprawiedliwość. Także do PiS weszło wielu polityków AWS. Powstanie tych dwu partii zadało śmiertelny cios Akcji Wyborczej Solidarność, która w rezultacie przegrała wybory we wrześniu 2001 r. PO zdobyła 65 mandatów, PiS – 44 mandaty. Ponadto do sejmu weszły nowe ugrupowania Samoobrona RP – 53 mandaty i Liga Polskich Rodzin – 38 mandatów. Bezapelacyjnie wygrał Sojusz Lewicy Demokratycznej zdobywając 216 mandatów. Powstał rząd SLD-PSL z premierem Leszkiem Millerem. Utworzenie PO i PiS, w wyniku rozbicia AWS, spowodowało klęskę wyborczą tego ugrupowania. Twórcy nowych partii nie zdołali jednak odnieść sukcesu w wyborach. To postkomuniści wygrali i utworzyli rząd. Czy można twórców PO i PiS oskarżyć o dywersję, która umożliwiła SLD zdobycie władzy? I jeszcze jedno – PO powstała na sześć miesięcy, a PiS na trzy miesiące przed wyborami. Okazuje się, że to co zarzuca się propozycji Łażącego Łazarza zrobili dokładnie twórcy PO i PiS. No cóż, co wolno wojewodzie (tu wpisać nazwisko), to nie tobie Łazarzu. Czytam: „Nie od dzisiaj wiadomo, że pośpiech jest wskazany, ale wyłącznie przy łapaniu pcheł. Przy wyrażaniu swojego poparcia dla tej czy innej inicjatywy politycznej wskazana jest szczególna ostrożność i ograniczone zaufanie. Szybko, to można jedynie stracić twarz i dobre imię oraz wdepnąć w to i owo, na przedpolach i grzęzawisku polityki krajowej.”
Milton Ha Pośpiech jest wskazany jednak nie tylko przy łapania pcheł. Także przy zakładaniu PO i PiS, ot, co. "Szykuje się Szeremietiew kandydowac, PiS go nie chciał, "portalik prawyborczy" przy nE powstaje, jako najnowsza inicjatywa." Co racja to racja. Gdzie ten Szeremietiew się pcha skoro go PiS nie chciał. Szeremietiew
Przed obliczem sprawiedliwości Wielu sędziów w Polsce rozumie swoje zadanie zgodnie z filozofią publiczną III RP, sięgającą korzeniami jeszcze PRL. Mają mianowicie tak interpretować i stosować prawo, by chronić tych, którzy mają lub mieli władzę – we wszelkiej jej postaci. Żadni świadkowie i żadne dokumenty nie są do tego potrzebne. Nie należy się, więc dziwić, że niedawno sąd uniewinnił generała Kiszczaka. Usama ibn Ladin zwany też Osma bin Laden został zabity na osobiste polecenie Baracka Husseina Obamy, prezydenta USA. Już dawno niczyja śmierć nie wywołała tyle globalnej radości. Nawet Europa zapomniała o tym, że nie lubi zabijania i kary śmierci. Nie pytano, czy nie zostało naruszone prawo międzynarodowe, czy raczej nie należało ująć Usamę, a nie celowo zabijać. Ale przecież na obłudzie Europie nigdy nie zbywało. Tak zazwyczaj elokwentne polskie autorytety milczą, choć mogłyby się wypowiedzieć na swój ulubiony temat nekrofilii – występującej teraz w nowej, radosnej formie. Za to politycy obozu rządzącego zgodnie oświadczyli, że sprawiedliwości stało się zadość i że bardzo ważne jest karanie winnych nawet po latach. Nic tym razem nie mówili o chrześcijańskim przebaczeniu, o pojednaniu. Nikt nie przypomniał, że o zmarłych mówi się tylko dobrze albo wcale. Dzisiaj mówiono tylko o karze i o tym, że państwo musi pokazywać swoją siłę, by odstraszać potencjalnych sprawców, bo – jak wiadomo – to, co się w Polsce mówi, zależy od okazji i od tego, co akurat służy interesom. A przede wszystkim od tego, co mówią inni. Łatwiej przecież powtarzać, niż samemu męczyć się myśleniem.
Rywin to miał pecha W USA również w innych, mniej drastycznych przypadkach ściga się przestępców, także gospodarczych. Nawet Madoff nie zasiadł w senacie, lecz osadzono go w więzieniu. Amerykański wymiar sprawiedliwości nie zważa, czy ktoś jest „ważny” czy „nieważny”. Nie jest skłonny zapomnieć o gwałcie na nieletniej tylko, dlatego, że popełnił go znany reżyser, nawet, jeśli ofiara mu „przebaczyła”. W Polscy ta niepojęta zawziętość wymiaru sprawiedliwości wywołała konsternacje, gdyż jest rzeczą oczywistą, że w III RP elita nie podlega prawu w ten sam sposób, co zwykli obywatele. Jeden tylko przedstawiciel establishmentu – Lew Rywin – miał pecha, ale tylko, dlatego, że zadarł z jeszcze silniejszym, z bardzo pamiętliwym w pewnych wypadkach redaktorem naczelnym „GW”. Inny delikwent, Zbigniew Sobotka, został szybko ułaskawiony przez Aleksandra Kwaśniewskiego. I gdyby wrócił po jesiennych wyborach na odpowiednie do swoich kwalifikacji stanowisko, na pewno się odwdzięczy. Wielu sędziów w Polsce rozumie swoje zadanie zgodnie z filozofią publiczną III RP, sięgającą korzeniami jeszcze PRL. Mają mianowicie tak interpretować i stosować prawo, by chronić tych, którzy mają lub mieli władzę – we wszelkiej jej postaci. Dlatego też prof. Andrzej Zybertowicz nie miał żadnych szans w sporze z Adamem Michnikiem, Bronisław Wildstein z Danielem Olbrychskim. Dlatego Krzysztof Wyszkowski musi przeprosić Lecha Wałęsa. Żadni świadkowie i żadne dokumenty nie są do tego potrzebne.
„Oskarżenia nie rozumiem” Nie należy się, więc dziwić, że niedawno sąd uniewinnił generała Kiszczaka. Sędzia Marek Walczak oświadczył, że: „sąd rozumiejąc dramat tej całej sytuacji, nie jest sądem, który może osądzić i poprawić historię, zadośćuczynić temu, co się stało; sąd może ustalić winny lub niewinny (...) to wszystko, więcej sąd nie może”. I to rzeczywiście całkowicie by wystarczyło, by sędzia trzymał się prawa, a nie wygłaszał tezy z zakresu historiozofii typowej dla III RP. Niedawno Trybunał Konstytucyjny orzekł, że ogłoszenie stanu wojennego było nielegalne nawet w świetle obowiązującego w PRL prawa. Tak, więc po 30 latach znakomici prawnicy stwierdzili to, co każdy przeciętnie rozgarnięty obywatel wiedział już 13 grudnia 1981 r. Jaruzelski i Kiszczak dokonali w 1981 r. zamachu stanu, i to kierując się racją stanu obcego mocarstwa. Także szyfrogram Kiszczaka był, więc nielegalny. W wyniku tego nielegalnego zamachu stanu zginęło m.in. 9 górników z „Wujka”. Ale sądy widzą to inaczej. O tym, że decydująca o wyroku jest interpretacja prawa przez sędziego, świadczą różne wyroki zapadające w tej sprawie: w 1996 r. Kiszczaka uniewinniono, a w 2004 r. skazano na dwa lata więzienia w zawieszeniu. Do tej pory tylko jeden podobny proces doprowadzono do końca – po 18 latach sądowych procedur wreszcie skazani zostali zomowcy, którzy strzelali wówczas do górników. Nic w tym dziwnego, skoro wielu sędziów to dawni członkowie PZPR, a inni młodsi wychowani zostali w duchu wspomnianej historiozofii. Dlatego też Czesław Kiszczak mógł stwierdzić: „Oskarżenia nie rozumiem; prawa nie naruszyłem (…). Oskarżenie jest niezgodne z prawdą i niepoparte żadnymi dowodami. W tej trudnej sprawie podejmowałem prawidłowe i rozsądne decyzje (...) nigdy nie podjąłem decyzji zezwalającej na użycie broni”, a szyfrogram był jedynie przypomnieniem dekretu Rady Państwa o stanie wojennym.
Kara musi przyjść Myślę, że gdyby chciano wysłuchać Usamę ibn Ladina, to także miałby nam wiele do powiedzenia o swojej niewinności i winie George’a W. Busha i Baracka H. Obamy. Ma on na sumieniu znacznie więcej ludzi niż generał Kiszczak, który współzarządzał w miarę łagodnym reżimem – w stanie wojennym zginęło „tylko” około stu niewinnych ludzi. Mogło być znacznie gorzej, znacznie bardziej krwawo. I to należy docenić. Ale Usma ibn Ladin w przeciwieństwie do gen. Wojciecha Jaruzelskiego i gen. Czesława Kiszczaka nie służył obcemu imperium zniewalającemu jego naród. To także ważna różnica. I nie wolno o niej zapominać. W III RP sprawiedliwości nie stało się zadość. Sprawcy masakry na wybrzeżu w 1970 r., mordercy Pyjasa i Przemyka, mocodawcy morderców ks. Popiełuszki itd. nie zostali doprowadzeni przed jej surowe oblicze. Należy mieć nadzieję, że kiedyś, – gdy Polska wolna i prawa okrzepnie – będzie inaczej. Bo gdy Donald Tusk, Radosław Sikorski i Bogdan Klich podkreślają, że sprawiedliwa kara musi przyjść nawet po latach, musimy się z nimi zgodzić, nawet, jeśli chodzi tylko o karygodne zaniedbanie obowiązków służbowych, które doprowadziło do śmierci „jedynie” 96 osób. Zdzisław Krasnodębski
Czytać hadko To, że „Gazeta Wyborcza” zatrudnia ludzi, którzy nie potrafią pisać, to żadna nowość. Jak się jednak okazuje, niektórzy jej dziennikarze nie potrafią nawet czytać. Marcin Wojciechowski ogłasza na stronie internetowej swojego dziennika: „Ziemkiewicz wie: wybory nie będą uczciwe”. Cytuję: „Rafał Ziemkiewicz krytykuje w »Rz« transfer Bartosza Arłukowicza do PO. »Ministerialne stanowisko, którym obdarzono Arłukowicza, nie służy niczemu innemu, niż korumpowaniu tego, dla kogo zostało ad hoc utworzone« – pisze publicysta »Rz«. »Nie krzyżyk na wyborczej kartce będzie decydował, ale pałacowe intrygi i ukryte negocjacje« - dodaje Ziemkiewicz, pół roku przed wyborami kwestionując ich uczciwość. Obawiam się, że to zapowiedź linii prawicy, która w obliczu wyborczej porażki będzie starała się udowodnić urojone fałszerstwa wyborcze i manipulacje. Trzeba przecież jakoś wyjaśnić porażkę i nadać jej męczeński sens.” A ja się nie obawiam, tylko widzę, że pan Wojciechowski jest analfabetą. Choćby przedukał mój tekst jeszcze siedem razy od początku do końca i z powrotem, (co mu zresztą szczerze polecam) nie znajdzie w nim ani jednego słowa o przyszłych wyborach, o możliwych fałszerstwach czy manipulacjach. Wybory, które się mają odbyć za pół roku, w cytowanym artykule są w ogóle poza zainteresowaniem. Piszę akurat o zupełnie, czym innym − o tym, że przy ordynacji proporcjonalnej, w której nie głosujemy na osoby, ale na partyjne drużyny, kupowanie sobie przez władzę za rozmaite profity polityków wybranych z list opozycji (jak to na szeroką skalę praktykował ongiś Borys Jelcyn; fakt, że on przynajmniej rozdawał tylko dacze i samochody, a nie tworzył ze szkodą dla państwa fikcyjnych ministerialnych stołków) jest dobitnym pokazaniem wyborcom, gdzie się ich ma. Gdyby na meczu piłkarskim jedna z drużyn „wygrała”, bo zdołała przekonać paru zawodników z drugiej żeby w połowie gry zmienili koszulki i zaczęli wbijać piłkę do własnej bramki, ludzie by takich piłkarzy wygwizdali albo i pogonili sztachetami. Wyborcy władzy pogonić może nie są w stanie, ale mogą po prostu na przyszłość odmówić udziału w tak bezczelnej hucpie. Rzecz trzeba podkreślać, bo przecież PO, kierując się swoim partyjnym interesem, prawem i lewem usiłuje przepchnąć ze wszech miar wątpliwy pomysł dwudniowych wyborów, opowiadając bajki, jakie to ważne dla demokracji, żeby była wyższa frekwencja. A jednocześnie brutalnie pokazuje wyborcom, że siła ich wyborczej kartki jest żadna, bo panowie i tak potem załatwią wszystko między sobą. Obłuda, aż gwiżdże, i do jej propagandowego przykrycia potrzeba kogoś dalece zręczniejszego, niż redaktor Wojciechowski. Nie zwracałbym może na analfabetyzm tegoż redaktora uwagi, gdyby ta insynuacja − Ziemkiewicz już dziś twierdzi, że PO sfałszuje wybory, ha, ha, patrzcie no − nie demaskowała nowej taktyki jego środowiska. Jest to, bowiem ostatnio sugestia równie powtarzalna, jak fraza „Kaczyński podpala Polskę”, i wygląda na równie jak tamta zaczerpniętą z partyjnego SMS-a. W dyskursie prorządowych propagandystów budowanie stereotypu, że opozycyjni dziennikarze zamierzają (oczywiście, z góry wiadomo, że bezpodstawnie) oskarżyć władzę o fałszowanie wyborów zajęło ostatnio równie poczesne miejsce, co szydercze redukowanie pytań o katastrofę smoleńską do kpin z „rozpylania sztucznej mgły”. Dlaczego niepokój o rzetelność zbliżających się wyborów miałby być czymś oszołomskim i dyskredytującym? Pamiętam czasy, gdy to właśnie środowisko „Gazety Wyborczej” najgłośniej oskarżało rząd o zamiar sfałszowania wyborów i żądało wezwania specjalnej misji zagranicznych obserwatorów; a kiedy Jarosław Kaczyński żądanie to odrzucił, jako upokarzające dla Polski, w histerycznym tonie ogłaszało to za dowód, że potwierdzają się jego najgorsze obawy. I co teraz? Jak zwykle, kiedy Kali sam komuś kraść krowy, to już śpiewa na zupełnie inną nutę. Przy okazji słówko o nieco wcześniejszym tekście Dominiki Wielowieyskiej „Ziemkiewicz kontra Ziemkiewicz”. Tu z kolei publicystka usiłuje zdeprecjonować mój artykuł z „Uważam Rze” – odkrywając straszliwą sprzeczność między jego tezami, a faktem, że ja sam krytykowałem Jarosława Kaczyńskiego po tym, gdy gwałtownie i całkowicie odrzucił wizerunek i linię polityczną z czasów kampanii prezydenckiej. Przypomina też, że to ja pierwszy użyłem w kontekście PiS określenia „sekta”. Owszem, pisałem już dość dawno, że wybór między PiS a PO to jak wybór między sektą a mafią. I podtrzymuję, bo tak przecież jest. Ale co to ma wspólnego z obelżywym używaniem słowa sekta przez Normana Daviesa i jego naśladowców? Nie mówiąc już o ogłaszaniu, zupełnie na poważnie, Jarosława Kaczyńskiego twórcą nowej religii, herezji, która zagraża jedności polskiego Kościoła, i odwodzi Polaków od kultu Jana Pawła II − jak to całkiem niedawno obłąkany były prawicowiec głosił nam z okładki wysokonakładowego tygodnika? Czy Dominika Wielowieyska, w końcu wytrawna publicystka, która chyba jeszcze nie zwariowała do reszty z nienawiści do Kaczyńskich, jak to się staje w jej środowisku coraz częstsze, może nie zauważać zasadniczej różnicy pomiędzy krytykowaniem polityka za konkretne posunięcia, wytykaniem mu politycznego i wizerunkowego błędu − a stawianiem równości pomiędzy Kaczyńskim i Hitlerem, Stalinem, guru Asaharą, wielebnym Jonesem od „Świątyni Ludu” oraz „Staruchem” i „Litarem”, wszystko w jednym i na jednym oddechu? Czy naprawdę może nie dostrzegać głuptactwa okrzyków, że fraza „obudź się Polsko” to dowód, iż opozycja ma charakter antydemokratyczny i faszystowski, bo to Hitler wzywał kiedyś do obudzenia się Niemcy? Czy Wielowieyska skłonna jest w takim razie uznać za nazistę Tuska, bo przecież Hitler wielką troskę poświęcał budowie boisk i wychowaniu fizycznemu młodzieży, a także zapowiadał budowę autostrad, (co prawda, w przeciwieństwie do sławnego wnuka żołnierza Wehrmachtu zbudował je naprawdę)? Albo żądać będzie delegalizacji warzywniaków, bo tenże Hitler był przecież także fanatycznym wegetarianinem? Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby mogła aż tak zgłupieć. Po prostu, kto wpadł między wrony, musi dziś krakać jak i one. Ale że wpadł ktoś, kogo dorobek oceniam wysoko, tym bardziej przykro tego słychać. RAZ
Naga prawda o bankierach Tak zachowują się psychopaci rządzący światem. Jak długo im na to pozwolimy?
Bezpośredni link: youtube=http://www.youtube.com/watch?v=FsggY65aGVw
Sprawa aresztowania Dominique Strauss-Kahna jest o tyle dziwna, że jako szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego (IMF) posiadał on międzynarodowy immunitet (w USA International Organizations Immunity Act (IOIA), 22 U.S.C. 881) i de facto powinien być bezkarny. Mógłby np. zastrzelić kogoś na ulicy i żadne służby danego kraju nie mogłyby mu nic zrobić. Tak sobie ci panowie to wszystko poustawiali! W tym przypadku jednak nikt sobie nie zawraca głowy immunitetem. Oficjalną siedzibą pana prezesa była kwatera główna MFW w Waszyngtonie, choć dużo czasu przebywał we Francji. Nie wiadomo, więc, co w ogóle robił ten pan w Nowym Jorku? Być może właśnie to, że nie przybywał tam oficjalnie, pozwoliło na jego aresztowanie, gdyż wówczas nie chronił by go immunitet międzynarodowej organizacji. To zresztą oświadczył rzecznik policji nowojorskiej Paul Browne, choć rzekomo pan Prezes „był w drodze” do Europy, gdzie miał się spotkać z kanclerzem Niemiec Angelą Merkel. Międzynarodowy Fundusz Walutowy ograniczył się na razie do zdawkowego oświadczenia prasowego, że pan Prezes otrzymał adwokata, a funkcjonowanie MFW nie zostało zakłócone; Reutersowi jednak podano, że MFW nie został jeszcze oficjalnie poinformowany o aresztowaniu prezesa.
http://opiniojuris.org/2011/05/15/what-kind-of-immunity-does-the-imf-managing-director-have/
http://www.jpost.com/VideoArticles/Video/Article.aspx?ID=220552&R=R1
http://www.imf.org/external/np/sec/pr/2011/pr11179.htm
Za: http://monitorpolski.wordpress.com
TV: Polska zatruwa Morze Bałtyckie - W Polsce rośnie produkcja obornika, który trafia do Morza Bałtyckiego z pominięciem oczyszczalni ścieków, powodując tworzenie się glonów i sinic w wodzie morskiej – twierdzą autorzy reportażu pokazanego w niedzielę wieczorem w szwedzkiej telewizji publicznej SVT. W filmie dokumentalnym „Nasze zaświnione morze” jego twórcy, Folke Ryden i Ulrika Bjoerksten, pokazali proceder nielegalnego wylewania odchodów zwierzęcych z fermy trzody chlewnej wprost na pola w miejscowości Psie Głowy w powiecie drawskim (zachodniopomorskie). Szwedzcy dziennikarze dowodzą, że tego typu sytuacje nie są w Polsce odosobnione, a w kraju powstaje coraz więcej dużych ferm, w których na skalę przemysłową, bez żadnych kontroli, hodowane są zwierzęta. Ich tezę potwierdza w reportażu prof. Zygmunt Pejsak z Polskiej Akademii Nauk a także przedstawiony w programie fragment raportu Najwyższej Izby Kontroli. Według tego dokumentu, „duże gospodarstwa nie przestrzegają przepisów o ochronie środowiska, a większość z nich nie opracowało planu pozbywania się odchodów”. Twórcy reportażu o zatruwanie Morza Bałtyckiego obornikiem oskarżyli także fermy na Białorusi oraz w Rosji. Pośrednio ich rozwój tłumaczą wzrostem spożycia mięsa w tych krajach, jaki nastąpił w ciągu ostatnich 50 lat. Dziennikarze pokazali w reportażu, jak zwierzęce odchody przyczyniają się do rozwoju glonów i sinic w morzu, uniemożliwiając letni wypoczynek w Szwecji. Folke Ryden i Ulrika Bjoerksten twierdzą, że stan Bałtyku jest dużo gorszy niż ten, jaki zakładali ministrowie środowiska państw regionu Morza Bałtyckiego w 2007 roku.
http://wiadomosci.onet.pl
Gajowemu nasunęło się kilka, siłą rzeczy niefachowych, uwag:
1. Miejscowość Psie Głowy leży ok. 100 km w linii prostej od Bałtyku.
2. Jakim sposobem Białoruś, pozbawiona w ogóle dostępu do morza, może je zatruwać?
3. Do największych trucicieli Bałtyku należy właśnie Szwecja (liczne celulozownie, papiernie oraz wysoka chemizacja rolnictwa).
4. Nie udało nam się dotrzeć do informacji na temat właścicieli owej fermy, ale wiadomo, że na Ziemiach Zachodnich często znajdują się one w rękach Niemców, Duńczyków, Amerykanów, Holendrów itp.
5. Obornik i gnojówka są to nawozy naturalne, które wzbogacają w składniki pokarmowe glebę i wodę. Przefiltrowane przez wiele metrów sześciennych ziemi nie mogą w żaden sposób zaszkodzić Bałtykowi. Jeśli ich nie będziemy stosować, gleba szybko wyjałowieje pozbywając się próchnicy. Większym problemem są nawozy sztuczne.
6. Ciekawe, czy za tym wszystkim nie stoją producenci nawozów sztucznych.
„Rzeczpospolita”: stadiony zamknięte za obrazę rządu; „dostaliśmy takie polecenie” Decyzją wojewodów dolnośląskiego i łódzkiego, mecze Widzewa Łódź i Śląska Wrocław odbyły się w ostatni weekend bez udziału publiczności. Według informacji, do jakich dotarła „Rzeczpospolita”, stało się tak wskutek wznoszenia przez kibiców haseł krytykujących rząd Donalda Tuska oraz PZPN. Zamknięcia stadionu Widzewa chciał komendant wojewódzki policji Marek Działoszyński. W swoim wniosku przedstawił argument, iż kibice wznoszą okrzyki obrażające rząd i PZPN – czytamy w tekście Wojciecha Wybranowskiego. - Zamierzam się przyjrzeć decyzjom administracyjnym. Bo jeżeli głoszenie pewnych haseł politycznych przez kibiców było powodem zamknięcia stadionów, to jest decyzja skandaliczna. Stadiony zawsze, zwłaszcza w czasach „Solidarności”, były miejscem pewnej debaty publicznej – oburza się Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. „Rzeczpospolita” dotarła także do chcącego zachować anonimowość funkcjonariusza wrocławskiej policji, który zdradza przerażające fakty. – Mieliśmy informacje, iż pod stadionem Śląska zgromadzą się kibice i zorganizują demonstrację. Usłyszeliśmy, że z tłumu mamy wyłapywać osoby „trzymające transparenty i obrażające premiera”. Pakować do więźniarek i przewozić na komisariaty – mówi.
http://sport.onet.pl/
Za czasów Józefa Wissarionowicza i Bolesława Bieruta krytyka rządu kończyła się kulą w łeb albo, w najlepszym razie, zsyłką do obozu. Droga, jaką musi przebyć Donald Tusk, aby osiągnąć standardy ówczesnej sprawiedliwości, jest jeszcze dość długa, no ale od czegoś trzeba zacząć. – admin.
Co łączy Hitlera i tybetańskich mnichów? Gajowy nie może się oprzeć, aby od czasu do czasu nie zamieścić jakiegoś fascynującego artykułu z pogranicza nauki, a czasami nawet sięgającego daleko poza jej granice. Ostrzega jednak, że za przekazane treści ponosi pełną nieodpowiedzialność. – admin.
Hitlerowcy i tybetańscy mnisi W czasie walk o Berlin w jednym ze schronów Rosjanie odkryli ciała sześciu buddyjskich mnichów. Wszystko wskazuje na to, że mnisi ci popełnili zbiorowe samobójstwo. Najważniejszy z nich, w dziwnych zielonych okularach, nazywany był „Strażnikiem klucza”.
Miasto Bogów W latach 1934–43 członkowie mistycznego niemieckiego towarzystwa Thule, do którego miał również należeć Adolf Hitler, a także uczestnicy licznych specjalnie zorganizowanych ekspedycji naukowych, rozpoczęli badania śladów pozostawionych rzekomo przez odwiedzających Ziemię przedstawicieli obcej cywilizacji. Prowadzili oni również prace polegające na analizie pradawnej wiedzy tajemnej. Najważniejszym obszarem zainteresowania był Tybet z jego ukrytymi w górach klasztorami i bibliotekami. Poszukiwano również legendarnego Shangri-La. Znane także, jako Shambala miało być ono legendarnym podziemnym miastem stworzonym przez „bogów” przybyłych z nieba, aby przekazać mieszkańcom Ziemi część swojej wiedzy. Niemiecką wyprawą w ten rejon świata kierował dr Ernst Schaefer z Deutsches Ahnenerbe, wysokiej rangi oficer SS. Dokumentacja na temat tej ekspedycji trafiła po wojnie do National Archives w Waszyngtonie, jednak spora jej część pozostaje utajniona, a część zaginęła. Nie jest wykluczone, że jeśli Shangri-La istnieje, to zostało ono odkryte przez Niemców. Być może nawet znaleźli wspominany przez tybetańskie księgi tajemniczy pojazd zwany vimaną. Podobne ekspedycje prowadzone były również na Bliskim Wschodzie oraz w Ameryce Południowej. Poszukiwania były prowadzone z inicjatywy Heinricha Himmlera. Z pewnością wiele starożytnych ksiąg nadal pozostaje ukrytych w górskich jaskiniach. Przykładem niech będzie starożytne dzieło Vimaanika Shastra.
Pozaziemskie maszyny latające Wiele wskazuje na to, że zawiera ono opis budowy pozaziemskich maszyn latających. Angielskie tłumaczenie tego tekstu pojawiło się jeszcze przed rozpoczęciem niemieckich poszukiwań w Tybecie. Liczne opisy, jakie zawiera ta księga, nadal pozostają niezrozumiałe, lecz być może Niemcom udało się odkryć ich faktyczne znaczenie. Wiele za tym przemawia. W Vimaanika Shastra przedstawiono głównie budowę maszyn latających – viman, ale znajdują się tam również fragmenty poruszające na przykład kwestie przygotowania posiłków na czas lotu. Całość sprawia wrażenie, jakby autor, będący naocznym świadkiem, nie do końca rozumiał to, co widział. To mniej więcej tak, jakby ktoś żyjący kilka tysięcy lat temu próbował opisać zasadę działania samolotu. Nie jest jednak niemożliwe, żeby Niemcy dotarli do tekstów, które okazały się być bardzo dokładnymi instrukcjami budowy viman.
Może były i inne księgi, dzieła, w których znalazła się wiedza nam nieznana, i że właśnie dzięki tym informacjom Niemcom udało się wyprzedzić resztę świata o ponad 50 lat. Być może trudno w to uwierzyć, ale kiedy już po wojnie o analizę starożytnych ksiąg poproszono specjalistów z Indii, oświadczyli oni, że dzieła te zawierają szczegółowe plany budowy statków kosmicznych o napędzie antygrawitacyjnym, a także poruszają kwestie techniczne związane z podróżami na Księżyc.
Śmierć mnichów Tezę, że Niemcy mogli dysponować tą nadzwyczajną wiedzą, może potwierdzać fakt utrzymywania bardzo dobrych stosunków na linii Berlin-Lhasa i wizyty tybetańskich mnichów w Berlinie. Ostatnia miała mieć miejsce zaledwie pięć dni przed domniemaną śmiercią Hitlera. W czasie walk o Berlin w jednym ze schronów Rosjanie odkryli ciała sześciu buddyjskich mnichów. Wszystko wskazuje na to, że mnisi ci popełnili zbiorowe samobójstwo. Najważniejszy z nich, w dziwnych zielonych okularach, nazywany był „Strażnikiem klucza”. Odnaleziono jednak pewne niemieckie dokumenty z okresu II wojny światowej zawierające szczegółowe plany budowy ogromnej stacji kosmicznej. Plany te opracowane zostały w zakładach Zeppelina pod kryptonimem Andromeda-Gerat. W latach 1938–1939 pod protektoratem Hermana Goeringa zorganizowano wyprawę na Antarktydę. Ekspedycja liczyła 82 osoby. Większość stanowili naukowcy z różnych dziedzin, jednak nie ma wątpliwości, co do wojskowych celówwyprawy. Sfotografowano 600 tysięcy kilometrów kwadratowych terenu, zastanawia jednak fakt, że do dzisiaj naukowcy w swoichopracowaniach zawężają ten obszar do niewiele ponad 300 tysięcy kilometrów. Co chcą w ten sposób ukryć?
Tajemnica niezwyciężonej twierdzy W bazie w Nowej Szwabii znajdowała się baza o kodowej nazwie 211. Nie jest wykluczone, że istniała jeszcze druga – usytuowana w głębi lądu, pod ziemią. Z zaplecza tego korzystały zarówno niemieckie okręty korsarskie, jak i U-booty. Jak inaczej można by wyjaśnić możliwość operowania tych jednostek w odległości ponad 20 000 kilometrów od Niemiec? Należy również pamiętać, że 100 niemieckich U-bootów pod koniec wojny w tajemniczy sposób zniknęło. Sporą ich część stanowiły najnowocześniejsze okręty podwodne typu XXI, technicznie wyprzedzające swoją epokę o kilkanaście lat. Jakie zadania postawiono przed jednostkami U-977 i U-530? Gdzie uzupełniały paliwo i zapasy? Co naprawdę przewoziły pod pokładem? Podobno na pokładzie okrętu zmierzającego do Argentyny umieszczono sześć tajemniczych, powleczonych ołowiem skrzyń z brązu. U-530 miał swój ładunek pozostawić na Antarktydzie. Mówi się również, że na Antarktydę popłynął także U-977. Według niektórych relacji oprócz wspomnianych skrzyń miał tam przewieźć także urnę z prochami wodza III Rzeszy. Tajne bazy zaopatrzeniowe były zakładane przez Niemców na wybrzeżu Argentyny, jednak przypadek Nowej Szwabii jest o tyle ważny, że miejsce to znajdowało się daleko od szlaków komunikacyjnych, było bardzo trudno dostępne i nie interesowali się nim alianci. Nie bez znaczenia jest także fakt, że panujący na tym obszarze klimat sprzyja przechowywaniu żywności oraz paliwa. Teren ten w znacznej mierze pozbawiony jest pokrywy lodowej, a to ze względu na przebiegający tam łańcuch wulkaniczny stanowiący naturalne źródło ciepła. W tym kontekście interesująco przedstawia się wypowiedź admirała Karla Doenitza z 1943 roku, w której podkreślił, że niemiecka flota podwodna jest dumna ze zbudowania dla wodza w innej części świata Shangri-La na lądzie, niezwyciężonej fortecy.
Hitler żył długo i szczęśliwie?
Nazistowskie obiekty latające – czytaj w Strefie Tajemnic
http://strefatajemnic.onet.pl
Marucha
Obudzono agentów-śpiochów – wywiad z prof. Andrzejem Zybertowiczem - W funkcjonowaniu tajnych służb, szczególnie o wieloletniej tradycji, a służby Rosji mają tradycje nie tylko sowieckie, ale jeszcze carskiej Ochrany, istnieje taki typ agentury, jak agenci-śpiochy. Trzyma się ich w rezerwie na jakąś bardzo ważną sytuację. Duża ilość i silny rezonans głosów prorosyjskich obecnych w polskich mediach po katastrofie smoleńskiej sprawia wrażenie – mówię to, jako obserwator bez dostępu do danych kontrwywiadu – jakby śpiochy zostały obudzone – z prof. Andrzejem Zybertowiczem, doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego ds. bezpieczeństwa państwa rozmawia Krzysztof Świątek.
- Według premiera Tuska i szefa MSZ Radosława Sikorskiego Polska jest tak bezpieczna jak nigdy dotąd. Podziela Pan tę ocenę? - Trudno obronić tę tezę. Gdybyśmy np. chcieli porównać bezpieczeństwo systemu finansowego Polski do innych krajów UE, biorąc pod uwagę poziom obecności kapitału obcego w bankach, to Polska wypada tutaj niedobrze. Jeśli spojrzeć z punktu widzenia proporcji, a raczej dysproporcji między naszym rzeczywistym potencjałem obronnym a stopniem wyposażenia i liczebnością armii Rosji czy Białorusi, to znowu sytuacja Polski wygląda nieciekawie. Jeśli popatrzymy na nasze bezpieczeństwo przez pryzmat wycofywania się USA z interesów w Europie, pod kątem niepewności, co do tego, jakiej reakcji Niemiec można się spodziewać w razie kryzysu regionalnego, to negatywne przekonanie tylko się umacnia. Pamiętajmy też, iż NATO nadal nie ma wdrożonych procedur automatycznego reagowania (planów ewentualnościowych) na wypadek militarnego zagrożenia Polski.
- Po 10 kwietnia 2010 roku rząd przekazał prowadzenie śledztwa Rosji i nie domagał się powołania komisji międzynarodowej. Czy mógł dopuścić się nawet zdrady? - Rzecz wymagałaby dokładnych analiz, bo pojęcie zdrady zakłada, że ktoś świadomie związał swoje interesy z obcym krajem. Dziś prawdopodobnie nikt w Polsce nie ma pełnego obrazu sytuacji, ale wydaje się, że w grę wchodzi przedziwna, częściowo już w publicystyce opisywana, np. przez Rafała Ziemkiewicza, słabość charakteru Donalda Tuska. Premier zachowuje się tak, jakby w pewnych sytuacjach tracił zdolność odróżnienia rzeczy podstawowych od spraw koniunkturalnych. Rzecz ma jeszcze dodatkowy wymiar: jeśli w kwestiach o tak wysokiej społecznej widzialności jak śledztwo smoleńskie oraz Ruch Autonomii Śląska Platforma pozwala sobie na zachowania rażąco kolidujące z polskim interesem narodowym, to na co sobie pozwala w przypadku spraw, na które opinia publiczna jest znacznie mniej uczulona?
- W ciągu roku od katastrofy smoleńskiej rząd sfinalizował umowę gazową z Rosją. W naradzie polskich ambasadorów brał udział szef MSZ Rosji Siergiej Ławrow, a prezydenta Miedwiediewa nie może nachwalić się Bronisław Komorowski. Czy rząd Donalda Tuska zmienił orientację w polityce zagranicznej z prozachodniej na prorosyjską? - Można odnieść takie wrażenie. Najwyraźniej rząd nie potrafi lub nie chce wykorzystać polskiego zakotwiczenia w UE jako dźwigni do prowadzenia partnerskich stosunków z Rosją.
- Polska po 10 kwietnia została po raz kolejny w historii osamotniona. Spotkaliśmy się z milczeniem Stanów Zjednoczonych i innych krajów NATO. Z drugiej strony rząd o pomoc w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy się nie zwrócił. - W pewnym sensie powtarza się sytuacja z powstania warszawskiego. Polacy, w starciu z przeważającymi siłami niemieckimi, dzięki odwadze i organizacyjnej kreatywności, wyzwalali całe połacie Warszawy. A politycy nie potrafili zbudować osłony politycznej dla tej operacji militarnej. Wiem, że w polskim wojsku i tajnych służbach nie brakuje osób, które chcą dobrze pracować dla swojego kraju. Ale do tego jest potrzebna wola polityczna i parasol polityczny. Jest wiele oznak tego, iż obecnie politycy bezpośrednio kontrolujący kluczowe instytucje polskiego państwa nie posiadają umiejętności i siły charakteru niezbędnych do tego, by dostępnymi zasobami umiejętnie się posługiwać. Jednym z takich zasobów jest właśnie członkostwo w NATO i UE. Czy po katastrofie smoleńskiej z tych atutów w ogóle korzystano? Przecież nie jesteśmy w Unii tylko po to, by stanowić rynek zbytu i bufor inwestycyjno-finansowy dla silniejszych państw Wspólnoty.
- Czy do zdrady stanu nie dochodzi także wówczas, gdy przywódca państwa w newralgicznej sprawie niewystarczająco zabiega o interes narodowy? Czy po katastrofie smoleńskiej rząd nie powinien powiedzieć NATO – „sprawdzam”? - Wspomniana możliwa słabość charakteru premiera zapewne częściowo wiąże się z mentalnością pijarowską. U obecnie rządzących niemal w każdej sytuacji uruchamia się myślenie w kategoriach wizerunkowych. Jak rozegrać to, co się wydarzyło, by nie stracić w notowaniach. Natomiast myślenie w kategoriach racji stanu – jak rozegrać to, co się wydarzyło, by interes państwa był zabezpieczony-, jeśli się uruchamia, to na dalekim planie. O ile w stabilnej sytuacji politycznej mentalność pijarowska jest prawomocna, to, gdy taka mentalność przejmuje kontrolę nad działaniami polityków w sytuacjach kryzysowych, powstawać mogą nieodwracalne szkody. W niektórych typach konfliktów władze autorytarne mają przewagę na władzami demokratycznymi, bo tyran czy dyktator, a przecież z pół-tyranią mamy do czynienia w Rosji, nie musi się liczyć z opinią publiczną. Rację stanu definiuje sam. Premier Tusk miał prawo swego czasu powiedzieć, że to on określa, co jest racją stanu, bo jako legalnie wybrany szef rządu dysponuje odpowiednimi instrumentami. Tylko, aby mógł ją zdefiniować, musi wyzwolić się z mentalności pijarowskiej, która tyle razy dała mu poczucie sukcesu. Przesuwając z rządu do sejmu kilku polityków Platformy zmanipulował sprawę komisji hazardowej i wielu wyborców uznało, że nie ma żadnej afery. Tyle razy odniósł sukces pijarowski, że stał się, być może, ofiarą nawyków myślowych związanych z ochroną swojego wizerunku.
- W trakcie debaty w sejmie premier powiedział: „Dla Polski lepiej znać prawdę i nie mieć wojny, niż nie znać prawdy i mieć wojnę”. Czy ceną prawdy mogła być w tym wypadku wojna? - Premier posłużył się frazesem, bo oczywiście, że lepiej nie mieć wojny. Ale można być ofiarą niewypowiedzianej wojny, gdy jest stosowana metoda działań niebezpośrednich polegająca na pozbawianiu podmiotowości, wypłukiwaniu tożsamości narodowej, narzucaniu niekorzystnych traktatów gospodarczych, zarządzaniu wyobraźnią zbiorową przez wdrukowywanie poczucia winy i ogólnym deformowaniu debaty publicznej.
- Zatrzymajmy się przy tym ostatnim. W jednym z wywiadów mówił Pan o agentach wpływu, którzy podważają zdolność danego kraju do prawidłowego diagnozowania swoich interesów, np. starając się ośmieszać tych polityków, którzy jasno definiują interes państwa. Czy agenci rosyjscy wpływają w Polsce na media i w jakim zakresie? Czy możemy wskazać przykłady? - Poza agentami wpływu, czyli ludźmi, którzy są szkoleni i opłacani przez obce państwo, by w przestrzeni komunikacyjnej innego kraju rozsiewać korzystne informacje i interpretacje, zawsze istnieją też użyteczni idioci. Bez dostępu do danych kontrwywiadu nie sposób odróżnić jednych od drugich. Gdy oglądałem w telewizji wystąpienie komisji ministra Jerzego Millera, która rzeczowo obalała nieuprawnione tezy raportu MAK, a potem w studiu TVP Info dwóch rzekomych ekspertów szukało dziury w całym, atakując raport komisji Millera, to miałem wrażenie, że przełączono mnie na jakiś kanał telewizji Moskwa. Polski analityk może wskazywać przyczyny katastrofy po naszej stronie; poznawczo jest to zasadne. Ale – gdy pozostaje się w zgodzie z faktami – nie można jednostronnie krytykować ustaleń komisji Millera nie dostrzegając żadnych słabości raportu MAK.
- Jak duży może być zakres aktywności rosyjskich agentów wpływu w Polsce? - Gdyby w Polsce działały niezależne i sprawne ośrodki badania dyskursu publicznego, to można by przeanalizować, które z tysięcy wypowiedzi na temat przyczyn katastrofy były wypowiedziami nie tylko ewidentnie stronniczymi, manipulacyjnymi, ale także świadomymi dezinformacjami. Problem nie polega na tym, że jakaś część ekspertów, posługujących się polskim językiem, w mediach bezmyślnie przytacza rosyjskie argumenty. Problem w tym, że kolejne media i osoby bezmyślnie je powielają i wzmacniają. Mam wrażenie, że tak otwartego forsowania rosyjskiego interesu, jak stało się to po 10 kwietnia 2010 roku, w polskiej przestrzeni medialnej nie było przez ostatnie 20 lat. Nasuwa to pewną hipotezę. W funkcjonowaniu tajnych służb, szczególnie o wieloletniej tradycji, a służby Rosji mają tradycje nie tylko sowieckie, ale jeszcze carskiej Ochrany, istnieje taki typ agentury, jak agenci-śpiochy. Śpiochy trzyma się latami, a niekiedy nigdy nie „odmraża”. Trzyma się ich w rezerwie na jakąś bardzo ważną sytuację. Duża ilość i silny rezonans głosów prorosyjskich obecnych w polskich mediach po katastrofie smoleńskiej sprawia wrażenie – mówię to, jako obserwator bez dostępu do danych kontrwywiadu – jakby śpiochy zostały obudzone. Gdyby tak było, powstaje pytanie: cóż tak nadzwyczajnego z punktu widzenia Rosji się wydarzyło, że obudzono śpiochy? Choćby z tego powodu hipotezę zamachu warto poważnie rozważyć. Bo jeśli nie było zamachu, to, dlaczego uruchomiono by nadzwyczajne środki w przestrzeni komunikacji masowej? Nie twierdzę, że doszło do zamachu; tego nie wiem. Wiem za to, że dyskurs publiczny w Polsce ma liczne przejawy niesuwerenności, a ważne sprawy nie są dyskutowane proporcjonalnie do ich rangi.
- Po roku od tragedii żaden minister ani zwierzchnik polskich służb specjalnych nie poniósł konsekwencji politycznych. - To pokazuje zagubienie i słabość premiera. Zanim powiemy o czyjejkolwiek zdradzie, trzeba wziąć pod uwagę, że ludzie w warunkach stresu się gubią. Pogubiony człowiek popełnia błędy, bo otacza się doradcami, którzy robią mu masaż ego, a nie otwierają horyzonty na wyzwania aktualnej sytuacji.
- Jak ocenia Pan nasze położenie geopolityczne? O Rosji mówiliśmy. Niemcy dążą do Europy dwóch prędkości ze strefą euro, jako grupą nadrzędną. Także nasze stosunki ze Stanami Zjednoczonymi wydają się nie najlepsze, skoro rząd amerykański występuje do rządu polskiego o przyspieszenie prac związanych z oddaniem mienia żydowskiego. - Gdyby rząd amerykański zakładał, że władza w Polsce jest naprawdę silna prawdziwym poparciem społecznym, to nie odważyłby się na taki krok. Ale słabej kurze wszyscy włażą na głowę. Położenie geopolityczne w istotnej części jest pochodną sprawności państwa. Najważniejsze jest uruchomienie procesu odbudowy sprawnych instytucji. Na to obecna koalicja nie może sobie pozwolić – zbyt wiele, bowiem cichych zobowiązań wobec silnych graczy (np. oligarchów biznesu) zaciągnęła. Gdy wysokie notowania władzy zależą przede wszystkim od właścicieli mediów – np. wytłumiających społeczne zainteresowanie aferą hazardową – to taka władza nie może pozwolić sobie np. na reformę sądownictwa, które bogatych i potężnych traktowałyby w sposób choćby trochę zbliżony do sposobu, w jaki traktowane są „doły” społeczne.
Za: Tygodnik Solidarnosc (" Zybertowicz: Obudzono agentów-śpiochów")
Gazprom obawia się, że gazu z łupków może starczyć Polsce na 380 lat… Pojawienie się analiz wskazujących na ogromny potencjał złóż gazu łupkowego w Polsce, już dawno zaniepokoiło stronę rosyjską. Jak podaje portal svpressa.ru wizyta prezydenta Bronisława Komorowskiego w Smoleńsku 11 kwietnia, choć oficjalnie dotycząca rocznicy tragedii rządowego samolotu, to jednak w rozmowie z prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem poruszono także temat polsko-rosyjskich interesów gazowych. Szczegóły rozmowy nie są jednak znane. Rosjanie odnotowują też ostatnio zwiększoną pewność siebie Ukrainy, która również odkryła złoża łupków “Jeśli Polska wykona swój plan, to Gazprom straci rynek wart 10 mld. metrów sześciennych rocznie, a więc ponad 3 mld. dolarów” – donosi svpressa.ru. Dalej czytamy wyliczenia, z których wynika, że przy obecnym zużyciu gazu, tego produkowanego z łupków starczyłoby Polsce na 380 lat. Badania złóż są prowadzone przez U.S. ConocoPhilips w okolicach Gdańska, lecz wkrótce mają dołączyć do nich inne firmy – Exxon-Mobil, Marathon oraz Talisman Energy Canada. “Czy prognoza uwolnienia się w 2015 roku od rosyjskiego się gazu się spełni? Nie jest to jasne, ale jedno jest pewne – Polska ma obsesję na punkcie dywersyfikacji dostaw energii” – czytamy dalej. W artykule wymienione są także inne przedsięwzięcia mające umożliwić Polsce niezależność energetyczną od Rosji, m.in.: budowa terminalu do odbioru gazu ziemnego (LNG) w Świnoujściu. Kolejnym krajem, który usilnie chce wykorzystać gaz łupkowy, aby uniezależnić się od Moskwy, jest Ukraina, która bez rosyjskich źródeł się nie obejdzie, ale “i tak może poważnie osłabić pozycję Gazpromu”. Niektórzy przypuszczają, że ocena ilości gazu łupkowego, jaki można wydobyć w Polsce, jest znacznie przesadzona i ma na celu obniżenie cen gazu rosyjskiego, jednak prezes East European Gas Analysis Michael Korczemkin temu zaprzecza. “Ocena złóż na 5,3 biliona metrów sześciennych jest podana w raporcie opublikowanym w US Energy Information Administration” – mówi. Rosyjski ekspert szacuje też, że wydobycie gazu łupkowego w Polsce byłoby tańsze niż ceny, które płaci nasz kraj za rosyjski gaz – niektórzy szacują, że wydobycie byłoby trzykrotnie tańsze.
Źródła: svpressa.ru, svpressa.ru
Za: Portal Arkana (16-05-2011)
Co Nową Prawicę różni od PO i PiS? Czytelnicy „Najwyższego CZASU!” doskonale zapewne znają Deklarację i Program zarówno UPR, jak i WiP, – jeśli nie formalnie (bo kto by to spamiętał), to przez przyswojenie stylu i treści z tekstów moich, kol. Stanisława Michalkiewicza i innych liderów ruchu konserwatywno-liberalnego. Tu będę pisał tylko o tym, co nas zasadniczo różni od „prawej połowy Bandy Czworga”, czyli od PO i PiS. Zasadniczym postulatem Nowej Prawicy jest oparcie się na podstawie prawa rzymskiego: Volenti non fit iniuria. Można powiedzieć, że większość postulatów Kongresu Nowej Prawicy wywodzi się wprost z zastosowania tej zasady – uparcie negowanej przez „postępowych” ustawodawców, wykonawców i sędziów. Jeśli Nowa Prawica chce przywrócenia kary śmierci, – ale tylko za czyny z premedytacją, tj. za morderstwo, a nie za zabójstwo – to, dlatego, że zakłada, iż morderca wie, że za mord jest śmierć; jeśli więc mimo to morduje, to znaczy, że chce, byśmy go powiesili – tak samo jak ten, kto wypije litr wódki, chce być odurzony. Jeśli Nowa Prawica chce niskich podatków i likwidacji „socjalu”, to, dlatego, że odrzuca zasadę „państwa opiekuńczego”, iż urzędnik ponosi odpowiedzialność za obywatela. Jeśli obywatel przepije pieniądze, to będzie głodował. Każdy jest kowalem własnego losu… albo ściślej: każdy powinien być przez państwo traktowany tak, jakby był kowalem własnego losu. Jeśli Nowa Prawica chce likwidacji przymusu płacenia za ubezpieczenie, to, dlatego, że każdy jest kowalem własnego losu. Jak ktoś nie będzie miał dzieci lub źle je wychowa i nie odłoży sobie złota na starość lub się nie ubezpieczy – to najwyżej na starość będzie żebrał pod kościołem. Każdy jest kowalem własnego losu. Nowa Prawica zdecydowanie odrzuca zasadę prewencji na rzecz zasady represji. Każdego obywatela traktujemy jak odpowiedzialnego za siebie; nie zapobiegamy temu, by popełnił przestępstwo – natomiast surowo karać będziemy za jego popełnienie. Chcącemu nie dzieje się krzywda. Domagamy się zdecydowanie niższych kar za przestępstwa nieumyślne – natomiast surowych kar (i to nie w postaci luksusowego więzienia na koszt podatników!) Dla popełniających umyślnie poważne przestępstwa. Nowa Prawica – w odróżnieniu od starej – nie chowa się pod sutannę i nie prosi o pomoc Kościołów. Przeciwnie – to my mamy walczyć o to, by panowała wolność religijna, by wartości wywodzące się Pisma Świętego były chronione, by zasady chrześcijańskie i tradycje katolickie nadal funkcjonowały, jako podstawa społeczeństwa. Wierzymy, że właśnie wolność w tej dziedzinie sprzyja rozwojowi religijności – nienarzuconej, ale naturalnej, jak w USA w XIX wieku. Kościoły – z rzymskokatolickim na czele – odgrywają ogromną rolę w życiu społecznym, natomiast nie mogą jako instytucje mieszać się w spory polityczne. Nowa Prawica jest nie tylko konserwatywna w sprawach społecznych i liberalna w gospodarczych, ale walczy o wartości narodowe, potwornie zaniedbywane i wykoślawiane w ostatnim stuleciu. Wyraźnie odróżniamy „naród” od „społeczeństwa” – dzisiejsze „społeczeństwo” jest tylko przekrojem narodu. Dbanie o naród oznacza, że np. nie wolno zadłużać państwa i „dbać o wyborców”, czyli o dzisiejsze „przypadkowe społeczeństwo”, każąc płacić za to dzieciom i wnukom! Nie wolno też dbać o dziś istniejące jednostki, zabraniając im (wbrew ich woli!) ryzykować swoim zdrowiem i życiem. Nowa Prawica wierzy, że w wyniku selekcji naturalnej naród się ulepsza, a nie marnieje. Żydzi zawdzięczają swoją siłę temu, że przez lata podlegali w wyniku prześladowań takiej właśnie selekcji. Sarny, na które polują wilki i myśliwi, są coraz szybsze, zgrabniejsze i zdrowsze – natomiast będące pod ochroną żubry w Puszczy Białowieskiej marnieją. Liberalna zasada wolności i odpowiedzialności jednostki znakomicie współdziała z zasadą dbałości o przyszłość narodu – czy dotyczy to zniesienia przymusu ubezpieczeń, czy zniesienia zakazu narkotyków. „Nowa Prawica” nie zamierza czcić i rozpamiętywać klęsk dziejowych. Chcemy, jako przykłady dla narodu i młodzieży ukazywać sukcesy! Tak, będziemy uprawiać propagandę sukcesu! Praktyka PRL pokazała, że daje ona dobre skutki nawet przy absurdalnym systemie socjalistycznym, więc da jeszcze lepsze przy systemie normalnym. Będziemy przypominać Grunwald, Kirchholm, Wiktorię Wiedeńską i np. Powstanie Wielkopolskie – a nie rozkoszować się klęskami i głosić idiotyczne hasło „Gloria victis!”. Mamy być zwycięzcami, a nie chlubić się pozycją wiecznych przegranych! Nowa Prawica odrzuca obecną formułę ustrojową III Rzeczypospolitej, ze zgrozą myśląc zarówno o rozmyciu Polski w państwie pod nazwą „Unia Europejska”, jak i o budowie IV Rzeczypospolitej. Nazwa „Rzeczpospolita” kojarzy nam się z warcholstwem sejmikowym i sanacyjną korupcją – oraz kompromitującym upadkiem zarówno I, jak i II Rzeczypospolitej. Wzorem Węgier pragniemy, po zmianie ustroju na nowoczesny, zmienić nazwę na „Państwo Polskie”. Nowa Prawica chce utrzymywać poprawne, oparte o zasadę nieingerencji w wewnętrzne sprawy, stosunki ze wszystkimi sąsiadami i innymi państwami. Odrzucamy wszelkie uprzedzenia utrudniające zawieranie i rozwiązywanie sojuszów – Państwo Polskie kierować się będzie wyłącznie zimnym, wyrachowanym interesem państwowym. Jednocześnie Nowa Prawica będzie walczyć o wolność podróżowania nie tylko po całej Europie – i o wolność produkcji i handlu na całym świecie. Sprzeciwiamy się natomiast rozwojowi europejskiej biurokracji, która w chwili obecnej nie tylko nie sprzyja rozwojowi Europy, ale go zdecydowanie hamuje. W perspektywie trzech-czterech lat będziemy dążyć do rozwiązania Unii Europejskiej – z zachowaniem układu z Schengen oraz wolności w całym Europejskim Obszarze Gospodarczym i poza nim. Nowa Prawica sprzeciwi się zdecydowanie wprowadzaniu €uro – nie tylko dlatego, że jest to instrument polityczny, ale i po prostu dlatego, że państwa UE, które nie wprowadziły mają lepsze wyniki gospodarcze niż państwa, które weszły do €urolandu. €uro miało chronić przed korupcją pieniądza przez państwa – tymczasem Komisja Europejska pod pretekstem „walki z kryzysem” dokonała wiele drastyczniejszej korupcji tej waluty niż robi to III RP. Na to się nie zgadzamy. Sprzeciwimy się też zdecydowanie jakiejkolwiek próbie wprowadzenia tzw. Karty Praw Podstawowych, której przyjęcie oznaczałoby zalanie Polski imigrantami z Azji i Afryki, domagającymi się wysokich, gwarantowanych przez KPP zasiłków. Wreszcie w sprawach bieżących: działalność wszystkich czterech partii, pod różnymi nazwami rządzącymi Polską od 20 lat, Nowa Prawica ocenia wysoce negatywnie. Co więcej, nie widzimy większych różnic między nimi. Większa część ich działalności powinna być zresztą oceniana przez prokuratorów, a nie przez polityków. Jeśli jednak po wyborach powstanie sytuacja, w której będziemy mogli, nie wchodząc do rządu, zapewnić jakiejś partii poparcie pod warunkiem realizacji naszych ważnych postulatów ustrojowych – to taki układ przyjmiemy. Nie jesteśmy, bowiem doktrynerami, lecz realistami pragnącymi uczynić z Polski normalny kraj. Kraj, w którym będzie można kochać, śpiewać, tańczyć, produkować, handlować, a także projektować loty w kosmos – bez ingerencji urzędników państwowych! JKM
Wolna droga dla Prawicy! Reżymowe oraz kontrolowane przez bezpiekę media (to NIE to samo!!!) od lat nazywają PO i PiS partiami „prawicowymi”. To wynik umowy w Magdalence... Dla co młodszych: w Magdalence, przed „obradami Okrągłego Stołu”, (które były czystym teatrem!), zawarto porozumienie między lewicową częścią opozycji, agentami SB i WSI oraz tą częścią PZPR, która nie chciała kapitalizmu, ale zamiast socjalizmu sowieckiego chciała socjal-demokracji. Więc umówiono się tam m.in. że w Polsce Prawica nigdy nie zostanie dopuszczona do władzy. Osiąga się to ośmieszaniem lub wściekłym tępieniem myśli prawicowej. Jest to zresztą b. łatwe, bo tzw. „inteligencja” na całym świecie pragnie ludzi pouczać i nimi rządzić – np. w Nowym Jorku 82% dziennikarzy przyznało, że mają poglądy lewicowe. W Polsce było IM o tyle łatwiej, że ludzie przecież od 80 lat nawykli do „państwa opiekuńczego” - i myśl, że człowiek mógłby sam posłać dziecko do szkoły, której program ustalałby właściciel, a nie Minister Oświaty, (którego zresztą w ogóle by nie było) wydaje im się bluźnierstwem. Pamiętam w 1981 roku miałem wykład dla rzemieślników. O podatkach. Gdy skończyłem, starszy cechu spytał: „To ile by wynosiło to Pańskie pogłówne?” Odpowiedziałem, na dzisiejsze pieniądze: „Dwieście złotych”. Popatrzył po sali, sala na niego, - i powiedział: „A ile wynosiłby dochodowy?” Załamałem się. „Przecież pół godziny tłumaczę, że nie byłoby żadnego dochodowego, bo to nonsens!!!”. Cisza. Po chwili z lewej strony: „To nie byłoby dochodowego??”„Przecież tłumaczę, że nie byłoby!!”. Cisza, jeszcze dłuższa. Z tylnych krzeseł po prawej pisk rozdeptywanej myszy: „Panie, to jakże tak: BEZ DOCHODOWEGO?” Ludzie po prostu nie potrafią wyobrazić sobie życia w normalnym świecie – w kraju nieokupowanym przez tzw. „Nową Klasę”, której rządy obecnie niszczą całą Cywilizację Białego Człowieka. Dziś reżymowe media nazywają, więc „Prawicą” każdego poza SLD – nawet AW„S” - czyli związek zawodowy!!!! I dla nas nie było miejsca. Obecnie jednak te marionetki zrzucają maski i przesuwają się coraz wyraźniej w lewo. PO przyjmuje kolejnego lewaka, WCzc. Bartosza Arłukowicza - i głosi hasła, których nie powstydziłby się wybitny socjalista Adolf Hitler. PiS obiecuje walczyć o prawa „inteligencji” - czyli dawać forsę podatników pisarzom, filmowcom itd. - oczywiście: tym popierającym reżym. Jak za Stalina. I dlatego łatwo zdobędziemy te 10-15% w wyborach. Bo ludzie mają tych kłamstw zupełnie dość – a z internetu wiedzą, że Prawica (np., w USA Tea Party) naprawdę istnieje. I ma szanse na zwycięstwo! JKM