Jak nie zostałem oficerem artylerii L.W.P.
Motto: Kajać im się kazali po sądach
I za własną tłumaczyć się krew
ppor.”Andrzej” – Gawroński
W połowie stycznia 1945 r. Armia Czerwona "wyzwoliła" tereny Okręgu Kieleckio-Radomskiego AK – "Jodła" i pomaszerowała na zachód. My, żołnierze Kieleckiego Korpusu AK, byliśmy zaskoczeni klęską i panicznym odwrotem Niemców. Zaskoczeni i niepewni, co przyniesie los. Byliśmy zawsze dowodzeni a teraz nagle brakło dowódców, rozkazów, a przyszłość rysowała się ponuro.
Władza ludowa przyniesiona na bagnetach bolszewików umacniała się. W Końskich powstał Urząd Bezpiecznego w jednym budynku z komendą NKWD. Do pracy w tych złowrogich instytucjach garnęły się wszelkiego rodzaju męty, bandziory oraz nieliczni żołnierze GL i AL. Pierwsze aresztowania i pierwsze wywózki "na białe niedźwiedzie".
Z moich kolegów – partyzantów AK pierwszy wpadł w łapy NKWD, Mietek Zasada, słynny "Wrzos". Przepadł na długie lata gdzieś w kopalniach Donbasu, a gdy wrócił, to już tylko aby umrzeć w ojczystych stronach.
Agenci UB szaleli przede wszystkim w miastach i miasteczkach. Ja mieszkałem w rodzinnej wsi. Na murach pstrzyły się plakaty o zaplutych karłach reakcji a obok inne plakaty głoszące, że nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera i lista szkół oficerskich czekających rzekomo na kandydatów.
W gronie kolegów z partyzantki radziliśmy co mamy robić? Czekać biernie aż "władza ludowa" nas dorwie, czy przedzieranie na zachód do Amerykanów. Czy organizować się zbrojnie przeciw nowej, drugiej okupacji? Jednak wojaczki mieliśmy dość tym bardziej, że owoce naszych kilkuletnich zmagań z okupantem okazały się gorzkie. W tej rozterce ktoś rzucił hasło uciekać do Berlinga.
Byliśmy jeszcze naiwni I łatwowierni. Wraz z kilkoma kolegami postanowiliśmy zgłosić się ochotniczo do Szkół Oficerskich. Ja osobiście wybrałem Szkołę Oficerską Artylerii w Chełmie Lubelskim.
Zgłosiłem się do RKU w Końskich, gdzie przede wszystkim dano mi do wypełnienia ośmiostronicową ankietę. Następnie odbyła się parodia badań lekarskich. Pod koniec marca, ja I mnie podobni, otrzymaliśmy wezwania, aby w wyznaczonym terminie wraz z dokumentami I 3-dniowym wyżywieniem zgłosić się do WKR w Kielcach (ul. Wesoła). Zdziwiło nas to wyżywienie na trzy dni! Ale trudno.
W Kielcach na dziedzińcu WKR kłębił się tłumek takich jak my, kandydatów do oficerskich gwiazdek. Od razu zorientowałem się, że większość to AK – owcy. I pierwsze przykre zaskoczenie: oddać wszystkie dokumenty osobiste. Znowu wypełnianie ankiet. Około południa wyszedł do nas jakiś zabiedzony podporucznik w towarzystwie kaprala. Odczytali listę kandydatów do Oficerskiej Szkoły Artylerii w Chełmie i czwórkami zaprowadzili nas na dworzec PKP. Odjazd.
W Lublinie przesiadka do Chełma. Na dworcu rozlepione plakaty o rozstrzelaniu kilku tzw. "dezerterów" I nazwiska ofiar. W Chełmie, w ruinach rozbitego dworca nasz dowódca konwojent kazał rozgościć się a sam udał się do miasta, rzekomo do K-dy Szkoły. Wrócił po kilku godzinach i powiedział, że musimy przenocować na dworcu a rano pomaszerujemy do szkoły. Zauważyliśmy, że był jakiś stłamszony I zastraszony. Pilnował tylko torby z naszymi dokumentami.
W nocy budzi nas patrol "ruskich". Podpici pytają naszego podporucznika, co my za jedni? Odpowiada, że ochotnicy do Wojska Polskiego. Dobrze słyszę jak "ruski" podoficer mówi pod wąsem wot duraki.
Następnie zjawia się patrol ze Szkoły Podchorążych I znowu pytanie "kto wy"? Podchorążowie jacyś wychudzeni, w wytartych brudnych płaszczach, zaniedbani i ponuraki. Nic nie chcą mówić. Dowódca patrolu mówi tylko, że w szkole nikt nic nie wie o nas "koczujących" na dworcu.
Rano zaczyna się ruch. Wszyscy nie wyspani, źli, brudni, niektórzy już głodni. Nasz podporucznik znowu udaje się do miasta. Wraca po kilku godzinach. Jest szary na twarzy I jakiś bezradny. Zbiera nas I mówi, że zanim zostaniemy wcieleni do szkoły musimy odbyć tzw. "kwarantannę" dwu-tygodniową w koszarach we Włodawie nad Bugiem (50 km).
Zrezygnowani I źli znowu telepiemy się pociągiem. Nadchodzi wieczór. Włodawa. Ponuro, ciemno, zimno. Prowadzą nas do koszar. W bramie wartownik. Młody chłopak, brudny, oberwany, I prawie bosy. Nie wpuszcza. Przychodzi porucznik w polskim mundurze, ale mówiący po rosyjsku. Wprowadzają nas do jakiś baraków, czy szop I każą się rozlokować.
W barakach dosłownie nic, gołe ściany I podłoga z gliny. Brak światła. Nasz podporucznik i kapral, gdzieś zniknęli a my, tak po ciemku, w brudnej I ciemnej szopie siedzimy do ranka. Rano jakiś "Berlingowiec" budzi nas na zbiórkę.
Przychodzi major w kufajce, na gębie ślady po ospie I mierzy nas ponurym wzrokiem. Chłopcy kręcą się I drapią mówiąc, że w baraku oblazły ich wszy. Ustawiający nas w szeregu "Berlingowiec" mówi, że to zrozumiałe, bo w tych barakach Niemcy trzymali "ruskich" jeńców. Powoli zaczynamy mieć dość Szkoły Oficerskiej.
Major pół po rusku mówi, że spędzimy tu dwa tygodnie kwarantanny zdrowotnej, że dostaniemy wyżywienie, że będziemy ćwiczyć musztrę. Jaka kwarantanna zdrowotna tutaj, w zawszonych barakach? A gdzie prycze, pościel, mundury? Jacy byliśmy jeszcze naiwni!
Następne kilka dni to "koczowanie" na ziemi w baraku, kilka zbiórek dziennie, brudno, zimno. Wyżywienie to czarny chleb, jakaś lura i kasza dwa razy dziennie. Przychodzi Wielkanoc. Tego nigdy nie zapomnę. Na zbiórce "ruski" major życzy nam wesołe jajko i każdy z nas dostaje pół ugotowanego jajka w skorupce. Codziennie wzywają niektórych na rozmowy. Jedni wracają jacyś inni, zrezygnowani, inni nie wracają w ogóle.
"Berlingowcy" ostrożnie, powoli, ale "puszczają farbę". Jaka Szkoła Oficerska? Głupcy! Tu jest "obóz filtracyjny". Kto będzie miał szczęście, to po prześwietleniu zostanie wcielony do wojska. Większość pojedzie "na wschód". Czekają aż zbierze się komplet na transport. Wyławiają przede wszystkim AK-owców. Dziwią się naszej naiwności. Zaczynamy rozumieć. Szkoła Oficerska to pułapka.
Zaczynają się ucieczki. Ostatecznie wszyscy jesteśmy we własnych łachach. "Berlingowcy" udają, że nie widzą przeskakujących przez druty. Umawiam się z jednym chłopakiem z NSZ i wieczorem po apelu "dajemy drapaka". Teraz już wiemy dlaczego zabrano nam w Kielcach dokumenty. I znowu Włodawa-Chełm- Lublin-Skarżysko. Unikając patroli wracam w rodzinne strony (bez gwiazdek oficerskich). Z kumplem z NSZ pożegnałem się w Skarżysku, gdzie miał rodzinę.
Siedzę u siebie na wsi nie pokazując się nikomu. Za kilka dni przychodzi do mojego Ojca sołtys – p. Wejman i mówi, że byli u niego z UB, pytali o mnie. Nakazali, aby gdy tylko się pokażę, dać znać do MO lub UB.
W Końskich UB aresztowało moją dziewczynę (żonę) i odstawili do Informacji Wojskowej w Tomaszowie Mazowieckim. Tam więzili ją przez dwa tygodnie w jakimś lochu I pytali codziennie: powiedz k…wo gdzie on jest, bo zdechniesz tutaj. Ci przesłuchujący, to byli Polacy w polskich mundurach oficerskich, a Ona była polską dziewczyną. Po dwóch tygodniach, gdy zachorowała, zwolnili ją.
Ja tymczasem skontaktowałem się z byłym Komendantem Placówki, sierż. "Okoniem" (Józef Pawlik), którego wybrano wójtem gminy. "Okoń" wyronił mi nowy dowód (lewy) na nazwisko Jerzy Borski.
Jednak instynkt samozachowawczy mówił mi, że ukrywanie się w rodzinnym domu skończy się wpadką. Postanowiłem udać się w nasze partyzanckie tereny – Góry Świętokrzyskie. Miałem nadzieję, że może tam w Świętokrzyskich ostępach znowu skrzykniemy się aby walczyć z drugim okupantem. Udałem się do Bodzentyna – urokliwego miasteczka znanego z patriotyzmu od 1863 roku (Langiewicz). Dla nas, partyzantów "od Gór Świętokrzyskich" Bodzentyn to była "stolica".
Moi rodzice mieli w Bodzentynie zaprzyjaźnioną rodzinę Pałysiewiczów. Rodzinę, której losy były tragiczne. Senior Pałysiewicz został rozstrzelany przez Niemców w publicznej egzekucji na rynku w Bodzentynie. Dwóch ich synów zginęło w walkach zgrupowań "Ponury-Nurt". Pozostała samotna żona i matka, Pani Pałysiewiczowa, pogrążona w bólu i rozpaczy.
Odwiedziłem ją i opowiedziałem o swojej sytuacji. Przyjęła mnie jak syna. Cieszyła się, że nie będzie sama ze swoją tragedią. Bodzentyn był nie do poznania. Miasteczko, kiedyś tętniące życiem, było jakieś zastraszone. Znajomków z oddziału żadnych. Pani Pałysiewiczowa prosiła, abym w dzień nie pokazywał się ludziom, gdyż już pojawili się szpicle i wszelkiego rodzaju męty.
Żyłem życiem nocnym. Gdy zapadał zmrok wychodziłem na świat I drogą do Nowej Słupi szedłem bez celu przed siebie, pogrążony w ponurych myślach. Po prawej stronie ciemniała Puszcza Jodłowa z majestatyczną Łysicą, a gdzieś w dali mrugały światełka klasztoru Ojców Oblatów na Świętym Krzyżu. Nad tym wszystkim, rozgwieżdżone nocne niebo. Te dalekie migające światełka, to nie były światełka nadziei dla takich jak ja. Wokół ciemno I smutno i jakaś cmentarna cisza. A ja sam jeden idący do nikąd.
Wspomniałem czasy, kiedy te kochane okolice w latach 43-44 wprost tętniły partyzanckim życiem. Tu w czasie okupacji na każdym kroku czuło się, że "jeszcze Polska nie zginęła", że trwa Polskie Państwo Podziemne I trwamy my – Armia Tego Państwa. A teraz cisza i smutek. Tylko mogiły bratnie znaczą ślady naszych zmagań z okupantem. W czasie tych samotnych wędrówek ogarniała mnie taka apatia, takie uczucie osamotnienia graniczące z rozpaczą, że po prostu wyć się chciało.
Wracałem późną nocą przygnębiony i smutny, a Pani Pałysiewiczowa zawsze czekała na mnie ze współczuciem, jakie może mieć tylko żona I matka, która utraciła wszystko. Może w swym bólu i rozpaczy świadomość, że jej mąż i synkowie nie doczekali tych ponurych czasów, przyniosła jej jakąś ulgę?
Nie mogłem tam dłużej pozostać. Coś mnie gnało do kolegów. Szukałem jakiegoś kontaktu i drogowskazu. Pożegnałem się serdecznie z Panią Pałysiewiczową i z Jej błogosławieństwem wróciłem w koneckie strony. Tam w Górach Świętokrzyskich nikogo z naszych nie było, a kto pozostał, krył się przed NKWD i rodzimymi siepaczami z UB. W domu dowiedziałem się, że co jakiś czas przyjeżdża ktoś z UB do sołtysa I pyta o mnie. U ojca nie byli. Zrozumiałem, że tu w domu prędzej czy później dopadną mnie.
Ruszyłem znowu na tułaczkę. Miałem adres kolegi z lasu (Stefan Nowicki) "Hipek". Rodzice Jego mieszkali w Wymysłowie w Poznańskim. Pojechałem tam. Dowiedziałem się, że "Hipek" wyjechał wraz z ekipą osiedleńczą do miejscowości Neumuhl (Nowy Młyn) nad Odrą w powiecie Chojna. W Poznaniu, kolejarze powiedzieli mi, że pociągi dojeżdżają tylko do Kostrzyna.
Kostrzyn, miasto I twierdza w gruzach. Grupka polskich kolejarzy i milicjantów. Na olbrzymim placu, przed zrujnowanym dworcem, dziesiątki tysięcy maszyn do szycia, aparatów radiowych, instrumentów muzycznych w strugach deszczu, jako zdobycz wojenna czeka na transport do ZSRR. Napotkany milicjant wyjaśnia mi, że do Neumuhl (Nowego Młyna) jest 15 km I trzeba iść pieszo, albo zabrać się z "ruskimi", czego on nie radzi.
Na przemian w deszczu i upale maszeruję terenami, po których niedawno przeszła wojna. Spalone osiedla i wioski, wraki pojazdów, ani śladu ludzi. Pod wieczór docieram do celu.
Miejscowość nie zniszczona, piękna, wśród lasów. Ładny, ale obrabowany kościół. W centrum ładny budynek z napisem "Urząd Gminy". Pytam o wójta. Jest "Hipek" – zaskoczony, ale cieszy się. Nocna rozmowa. "Hipek" opowiada o sytuacji. Gmina nie zniszczona, ale Rosjanie I szabrownicy rabują wszystko. W całej gminie kilku Polaków i Polek, przeważnie z obozów i prac przymusowych. Kilkudziesięciu Niemców (starcy, kobiety i dzieci). Jest posterunek MO. Jeden urzędnik – inwalida, bardzo tajemniczy.
Na drugi dzień "Hipek" mianuje mnie sekretarzem gminy i jedziemy bryczką do Starostwa do Chojny na odprawę i po fundusze na wegetację. Starosta, młody Poznaniak proponuje mi jakieś wysokie stanowisko w Starostwie, ale ja odmawiam. Fundusze na wegetację to trzy 25 litrowe bańki od mleka, pełne spirytusu. Jest to na tych terenach jedyny środek płatniczy, za który wszystko można kupić, szczególnie od "ruskich". Kilometr od wsi płynie Odra. W przęsłach zerwanego mostu zaklinowane pływają jeszcze trupy żołnierzy niemieckich i "ruskich". Patrzę i myślę, że po tych przęsłach można suchą nogą przejść na drugi brzeg, a tam już Berlin i Amerykanie. "Hipek" wie o czym myślę, ale nic nie mówi.
Placówka WOP liczy czterech starych "Berlingowców", którzy rzadko wychodzą na patrole. Trochę urzęduję jako sekretarz gminy. Robimy spisy zasiedleńców, przeważnie osadników wojskowych oraz Niemców.
Organizujemy zbiór dojrzałego zboża przy pomocy ludności niemieckiej. Spirytus leje się strumieniem, przeważnie z "ruskim" dowódcą placówki (lejtnant), który organizuje całe tabuny bydła i wysyła do Kraju Rad. Lejtnant przyjeżdża zawsze bryczką, do której przywiązane są dwie krowy jako prezent dla nas. Niestety! Pewnego dnia zjawia się u wójta "Hipka" komendant MO i wypytuje go o mnie, a kto, a skąd, a po co, itp. Widzę, że trzeba się zmywać. Umawiam się z "Hipkiem", że wrócę w rodzinne strony. Zorientuję się w sytuacji i ewentualnie wrócę do Nowego Młyna, gdy sprawa przycichnie.
Przyjechałem do domu. Okazało się, że kilka razy byli z UB i pytali o mnie. Dziewczyna moja (żona) też mówiła o tych wizytach. Nawiązuję kontakty z kolegami ze zgrupowania: Sylwkiem Jaworskim – "Strzemię" – od "Nurta", Michałem Okoniewskim – "Wojnat" – od "Robota", Marianem Maciejczykiem – "Jurand" – od "Barabasza". Umawiamy się, że pryskamy na Zachód.
Zabieramy broń krótką, tak na wszelki wypadek. Mamy adres do Wałbrzycha, gdzie melinuje się Jurek P. W tym Wałbrzychu w K-dzie MO, jako oficer pracuje "nasz człowiek" - J.K. Komisarzem Ziemskim na powiat Kamienna Góra jest major R. ze Sztabu Okręgu "Jodła". Sylwek – "Strzemię" odnajduje majora, który ściąga nas do siebie i lokuje na różnych fikcyjnych posadach, przeważnie majątkach ziemskich.
Major R. wprowadza nas w struktury WIN-u, którego jest szefem na woj, dolnośląskie. W ten sposób znowu jesteśmy w podziemiu. Życie ciekawe, ryzyko codzienne, działania różne – dywersyjne, polityczne, itp. Wszystko to, nam starym partyzantom nie imponuje. Brak celu, przyszłości. Ale we krwi mieliśmy zakodowane "rozkaz to rozkaz". A major R. rozkazywał.
Beznadziejność naszych działań była widoczna. Takie życie na krawędzi ryzyka ciążyło bardzo. Czuliśmy, że to wszystko kiedyś skończy się dla nas tragicznie. Przestaliśmy myśleć o ucieczce na Zachód. Krótko mówiąc: ślepa wiara w majora, otępienie i wódka pocieszycielka.
W tej sytuacji napisałem list do swojej dziewczyny (żony), żeby przyjechała. zobaczyła jak żyję i ewentualnie została. Przyjechała, zobaczyła mnie i nas, i nasze życie, i postawiła ultimatum. Albo natychmiast wracam z nią i pomyślimy, co dalej, albo Ona nie chce mnie widzieć na oczy. Pożegnałem się z kolegami i wróciliśmy.
W tym czasie "władza ludowa" zdobyła się na gest i ogłosiła tzw. amnestię dla takich wyrzutków jak my z AK. Warunkiem skorzystania z "łaski" był obowiązek ujawnienia się. Miałem dość tułaczki, ukrywania się, strzelania, życia w podziemiu.
Porozumiałem się z por. S. "naszym człowiekiem" w Komendzie Pow. MO w Końskich. Poradził mi abym się ujawnił. Zgłosiłem się do PUBP w Końskich. Po krótkim przesłuchaniu otrzymałem dokument, że korzystam a ustawy amnestyjnej i mam obowiązek ujawnić się przed tzw. Komisją Likwidacyjną AK. Komisje takie działały w każdym województwie i główną rolę grał w nich przedstawiciel MBP. Na wszelki wypadek zrezygnowałem ze zgłoszenia się w Kielcach i wraz z kilkoma kolegami zgłosiłem się do Łodzi.
Komisja mieściła się w gmachu Dowództwa Okręgu Wojskowego – Łódź, przy ul. 11-go Listopada 83, a więc w budynku, gdzie dziś mieści się siedziba Zarządu Okręgu Ś.Z.Ż.AK. Nawet pamiętam, że Komisja urzędowała w świetlicy na II. piętrze. Dziś, po tylu latach, ile razy jestem w naszym biurze, wracają wspomnienia, kiedy nas żołnierzy AK upokarzano tzw. amnestią. Dopełniłem obowiązku i miałem skrytą nadzieję, że z "władzą ludową" rozliczyłem się. Przyszłość pokazała jaki byłem naiwny.
Chciałem tylko spać spokojnie, uczyć się i pracować. Niestety, przez cały okres PRL-u czułem na sobie czujne oko tzw. organów bezpieczeństwa. A gdy po pierwszym semestrze zostałem z hukiem wyrzucony ze studiów na Wydziale Dziennikarskim WSNS w Krakowie, już wiedziałem, że zawsze będę podejrzanym, tym gorszym, że "władza ludowa" do końca moich dni nie zapomni mojej AK-owskiej przeszłości i tak też było.
Co jakiś czas dostawałem sygnał: "uważaj! Patrzymy ci na ręce!"
Kończąc, chciałem podkreślić, że w moim życiu było wiele momentów złych, a nawet tragicznych, ale najbardziej boleśnie przeżyłem chwile zakończenia wojny, gdy cała Europa bawiła się, szalała z radości, a ja i chyba wszyscy z AK-owskim rodowodem poczuliśmy się żołnierzami wyklętymi, zdradzonymi i nikomu niepotrzebnymi. Niczego jednak nie żałuję!