Gazeta Polaków czy litewskich nacjonalistów? Walcząc z własnym państwem oraz dając upust troskliwie pielęgnowanym obsesjom, „Gazeta Polska” zawezwała na pomoc czołowego polakożercę – Vytautasa Landsbergisa. W ten oto sposób symbol antypolonizmu na Litwie, stał się symbolem organu, w którego nazwie występuje słowo „Polska”. Z wywiadu jakiego Landsbergis udzielił tej gazecie, można się było dowiedzieć, co tak naprawdę męczy czołowego litewskiego nacjonalistę. Wcale nie to – jak mogliby sądzić niektórzy czytający ten wywiad – że Ruskie mataczą w sprawie śledztwa smoleńskiego. Jego męczy po prostu perspektywa ułożenia sobie poprawnych relacji Polski z Rosją. Jak wiadomo dla wszelkiej maści litewskich nacjonalistów i spadkobierców szaulisów taka sytuacja to dramat. Dlatego każda próba racjonalizacji stosunków na linii Warszawa-Moskwa jest przez te środowiska odbierana, a następnie zwalczana, jako godząca w żywotne interesy Litwy. Interesy, uściślijmy, niekoniecznie kompatyblilne z polskimi. Nie tylko ze względu na pomiatanie Polakami przez litewskie władze, ale i księżycowe, przynoszące Polsce ogromne straty projekty gospodarcze, których niechlubnym przykładem są słynne Możejki – rafineria kupiona ze względów politycznych przez polski Orlen, do czego dorabiano iście mesjańską ideologię. Landsbergis wie, że Polska nie jest skazana na Litwę, dlatego wistuje tak a nie inaczej. Z biznesowego punktu widzenia Litwa jest partnerem takim sobie. Jej oferta i wdzięk ekonomiczny są skromne, a energetyczny deal w Możejkach, który miał przynieść obu stronom roponośne Eldorado, okazał się w konsekwencji zardzewiałym kurkiem, z którego niewiele co nakapało. Stało się tak za sprawą mocno zainteresowanych tematem Rosjan, którzy – co oczywiste – unieruchomili u siebie ze „względów technicznych” rurociąg biegnący do Możejek, czyniąc cały interes jedną wielką klapą. Teraz litewski szmelc utrzymują Polacy, co rusz strofowani w tej sprawie przez nabzdyczonych tubylców. W wywiadzie Landsbergis w charakterystyczny sposób zagrał nam na uczuciach mówiąc: „W geopolitycznym programie Rosji, w książkach ideologów kremlowskich, jest wyraźnie napisane, że najważniejszym celem ich polityki jest skłócenie Polski i Litwy. To się właśnie, niestety, realizuje”. Szkoda tylko, że dla równowagi, tak czujna na punkcie antypolonizmu „Gazeta Polska”, nie zapytała swojego spostrzegawczego interlekutora o książki ideologów litewskich i o to, co jest w nich „wyraźnie napisane” w kwestiach polskich, dajmy na to AK-owskich. Ale być może przeprowadzająca ten wywiad redakcyjna spółka: Gargas, Kania & Karnowski, po prostu przeoczyła ten drobny fakt. Owszem, z pewną taką nieśmiałością spółka zapytała Landsbergisa o stosunki polsko-litewskie, dowcipnie określając je jako „nie najlepsze”, co w równie dowcipny sposób – w końcu jakie pytanie, taka odpowiedź – Landsbergis zreasumował: „Temu się dziwię. Nie rozumiem niektórych wątków polskiej polityki zagranicznej. Dlaczego po takim ciosie (katastrofa smoleńska – przyp. mój), będąc w tak trudnej politycznie i psychologicznie sytuacji, nie ceni się przyjaciół? Przyjaciół trzeba cenić, a nie popychać nogą”. Prawda, że dowcipne? A już najbardziej dowcipnie wypowiedział się pan Landsbergis o słynnej sprawie córki rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego, którą a propos spotkania smoleńskiego w Brukseli postraszył, że ma uważać na siebie, sugerując niedwuznacznie długie ręce KGB.
Perfidia tego zagrania, rzadko spotykana zresztą, wzbudziła zrozumiały niesmak. Gra na uczuciach i lękach ciężko doświadczonej kobiety w imię swoich merkantylnych interesów, była zwykłym draństwem. Pytająca o tę sprawę spółka Gargas, Kania & Karnowski, w pełnym wyszczerzu i bez żadnej reakcji „łyknąła” wyjątkowo bezczelną odpowiedź: „Każdy musi uważać na wypadki samochodowe. Tak to jest”. I to chyba wystarczy za komentarz tego, co uprawia „Gazeta Polska”. Maciej Eckardt
Chodakiewicz: Teoria wojny subtelnej Sun Tzu to chiński kondotier, który żył dwa i pół tysiąca lat temu. Bez wątpienia jest największym orientalnym mistrzem strategii wojennej. Nauczał, że „wojowanie jest oparte na oszukiwaniu” (str. 9). I tłumaczył: „stąd wynika, że walczyć i podbijać we wszystkich swoich bitwach nie stanowi największego sukcesu. Największy sukces to umiejętność złamania oporu wroga bez walki” (str. 15). Sun Tzu był po prostu prekursorem wojny psychologicznej. Arcydzieło „Sztuka wojny” („The Art of War”, tłum. Lionel Giles, red. Dallas Galvin; Barnes and Noble Classics, New York, 2003 – za wydaniem z 1910 r.) podzielone jest na 13 ksiąg – od „formułowania planów” do „wykorzystania szpiegów”. Ogólnie biorąc, prawdziwy strateg powinien znać geografię, historię, kulturę oraz psychologię. Podobnie jak „Księcia” Machiavellego, również „Sztukę wojny” można czytać jak długie podanie o pracę. „Generał, który posłucha mej rady i ją zastosuje, zwycięży – tego trzeba zatrzymać jako komendanta! Generał, który ani nie posłucha mej rady, ani się do niej nie zastosuje, zostanie pokonany. Trzeba go zwolnić!” (str. 8). Wypisałem kilkanaście charakterystycznych porad Sun Tzu. Co do planów: „gdy przygotujemy się na wiele ewentualności, zwyciężymy. A gdy zaledwie na kilka, zawiedzie nas to do klęski” (str. 9). Należy unikać naiwności: „Sztuka wojny uczy nas, abyśmy nie polegali na możliwości, że wróg nie nadejdzie, lecz polegali na własnej zdolności do przywitania go; nie na szansie, że nie zaatakuje nas, ale na fakcie, że nasza pozycja jest nie do zdobycia” (str. 36). Przypomnijmy, że podstawą zwycięstwa jest oszukiwanie: „Gdy jesteśmy zdolni do ataku, musimy wydawać się niezdolnymi. Wyprowadzając nasze siły do walki, udajmy, że jesteśmy pasywni; gdy jesteśmy blisko, musimy przekonać wroga, że jesteśmy daleko. A gdy daleko, trzeba udawać, że jesteśmy blisko” (str. 9). Oszukiwać należy nie tylko wroga, ale również własnych podkomendnych: Generał „musi potrafić namieszać w mózgach swoim oficerom i żołnierzom poprzez fałszywe raporty i czyny, utrzymując ich w ten sposób w kompletnej niewiedzy” (str. 50). Przed wojskiem trzeba ukrywać trudności, a nagłaśniać optymistyczne aspekty kampanii. Dla Sun Tzu wojowanie jest ostatecznością. Zwycięstwo musi zostać osiągnięte jak najszybciej. „Nie istnieje przykład kraju, który zyskał na długiej wojnie” (str. 12). Chodzi przecież o to, aby „twym największym celem było zwycięstwo, a nie przewlekłe kampanie” (str. 13). Pamiętaj jednak, że „tak jak woda nie ma stałego kształtu, również na wojnie nie ma stałych warunków” (str. 30). Dalej „unikaj celów silnych, uderzaj w słabe” (str. 30). I ucz się geografii: „nie jesteśmy gotowi stanąć na czele armii, dopóki nie zaznajomimy się z obliczem kraju: jego górami i lasami, przepaściami i dolinami, bagnami i trzęsawiskami” (str. 32). Następnie: „szybkość jest esencją wojny” (str. 49). Dowódcy muszą mieć odpowiednie doświadczenie: „tylko ten, który dokładnie poznał zło wojny, jest w stanie dogłębnie zrozumieć korzystny sposób jej prowadzenia” (str. 12). Dobry dowódca „szuka bitwy dopiero wtedy, gdy już zwyciężył”. Zły dowódca „najpierw walczy, a dopiero potem szuka zwycięstwa”. Tego ostatniego czeka niechybna klęska (str. 20). „Naturalne środowisko kraju jest najlepszym sojusznikiem żołnierza. Lecz zdolność do oceny wroga, kontrolowania sił, mądrego oszacowywania niebezpieczeństw, trudności i dystansów – to dopiero stanowi o wielkości generała” (str. 45). Ponadto dobry wódz musi „działać w zgodzie z prawem moralnym”, co pozwoli mu „kontrolować sukces”. Samodyscyplina jest kluczem do wodzostwa (str. 20). „Generał ma milczeć i w ten sposób zapewnić zwycięstwo. Musi być prawy i sprawiedliwy, aby w ten sposób utrzymywać porządek” (str. 50). Sun Tzu radzi: „Jeśli znasz wroga i siebie, twoje zwycięstwo nie ulega wątpliwości. Jeśli znasz Niebo i Ziemię, zwycięstwo swoje sfinalizujesz” (str. 46). Co do żołnierzy: „aby zabijali wroga, u naszych ludzi trzeba wywołać gniew; trzeba im uzmysłowić, że będą korzyści z pobicia wroga, że zostaną za to wynagrodzeni” (str. 12). I musimy pamiętać, że nie ma różnicy, czy się dowodzi dużą, czy małą siłą. „Jest to tylko kwestia odpowiedniego dysponowania oddziałami” (str. 23). Sun Tzu uważał, że żołnierzy należy traktować „po ludzku”, ale też należy „trzymać ich w ryzach żelaznej dyscypliny” (str. 41). Zawsze trzeba stosować fortele. Chodzi o to, że „najlepiej jest zdobyć kraj wroga bez żadnych zniszczeń”. To samo dotyczy wrogich oddziałów. „Dlatego zdolny wódz pokonuje wrogie armie bez żadnej walki; zdobywa ich miasta bez oblegania ich; zajmuje ich królestwa bez długich działań w polu” (str. 16). W ten sposób wódz zachowa swoje siły i stanie się panem imperium. Sun Tzu ostrzegał: „Jeśli znasz wroga i siebie, nie musisz lękać się o wynik nawet stu bitew. Jeśli znasz siebie, ale nie wroga, na każde twoje zwycięstwo przypadnie jedna porażka. Jeśli nie znasz ani wroga, ani siebie, przepadniesz w każdej bitwie” (str. 17). Z taktycznych spraw ważne jest, że „zabezpieczenie przed klęską oznacza konieczność stosowania taktyki obronnej; zdolność pokonania wroga oznacza stosowanie taktyki ofensywnej” (str. 19). Dowodząc wojskiem, pamiętajmy, że „udawanie chaosu oznacza doskonałą dyscyplinę; udawanie strachu oznacza odwagę; udawanie słabości oznacza siłę” (str. 24). I w taki sposób stale należy tumanić wroga. „O boska sztuko subtelności i tajności! Dzięki tobie uczymy się być niewidzialni i niesłyszalni, więc dlatego możemy trzymać losy wroga w naszych rękach” (str. 28). Za żadną cenę nie można ujawniać własnej strategii. Taktykę trzeba zmieniać stale, nigdy nie powtarzać tych manewrów, które ostatnio „przyniosły nam zwycięstwo” (str. 30). „Mądry generał (…) unika armii, która ma serce do walki, ale atakuje taką, która (…) nastawiona jest na odwrót. To jest sztuka badania nastawienia wroga” (str. 34). Ale okrążywszy wroga, należy zawsze dać mu możliwość ucieczki, a nie starać się go całkowicie zniszczyć: „Nie naciskaj zdesperowanego wroga zbyt mocno” (str. 34). Taki wróg może przecież w obronie życia wygrać przegraną już dla siebie bitwę. Po zwycięstwie „ujętych żołnierzy należy traktować dobrze i z sercem”. A potem trzeba ich wcielić we własne szeregi. W ten sposób „powiększymy własne siły” (str. 13). Sun Tzu zachęca też do zatrudniania kolaborantów – „miejscowych przewodników” (str. 52). No i naturalnie szpiegów. Wywiad i kontrwywiad są chyba najważniejszymi narzędziami stratega. Dają mu bowiem wiedzę. „Wiedza zdobyta z wyprzedzeniem umożliwia mądremu władcy i dobremu generałowi uderzenie i zwycięstwo oraz osiągnięcie rzeczy, które są niedostępne dla zwykłych śmiertelników” (str. 60). Sun Tzu dzieli szpiegów na pięć kategorii. Właściwie wszyscy oni są przeznaczeni na stracenie. Moja ulubiona kategoria to szpiedzysamobójcy. Mają za zadanie wprowadzić wroga w błąd fałszywymi działaniami. A inni szpiedzy denuncjują ich wrogowi, aby dopełnić fortelu. „Z nikim w całej armii nie utrzymywać ściślejszych związków niż ze szpiegami. Nikogo innego nie należy lepiej wynagradzać. I na żadnym innym polu nie należy zachowywać większej tajemnicy” (str. 60). Szczególnie należy hołubić szpiegów-zdrajców – tych, którzy przeszli na twoją stronę. „Celem ostatecznym szpiegowania (…) jest wiedza o wrogu. A wiedzę tę można uzyskać przede wszystkim od przekabaconego szpiega. Dlatego rzeczą podstawową jest traktowanie go z wielką hojnością” (str. 61). Sun Tzu ostrzega: „Bądź subtelny! Bądź subtelny! W każdej sytuacji korzystaj z usług szpiegów” (str. 60). Podsumowując: Sun Tzu jest wielkim orędownikiem umiarkowania w wojowaniu. Stąd „Sztuka wojny”. Byle dureń może zrobić powstanie. Celem powinno być jednak zwycięstwo… Marek Jan Chodakiewicz
Niemiecki eurosceptycyzm Styczniowe obszerne badania przeprowadzone przez najbardziej renomowany ośrodek pomiarów społecznych opinii i nastrojów – Instytut Allensbach – świadczą o rosnącym krytycznym i sceptycznym stosunku coraz większej liczby Niemców do Unii Europejskiej, jej waluty i instytucji. Okazuje się, że już jedynie 26 proc. Niemców darzy UE zaufaniem. A aż 63 proc. ankietowanych obywateli RFN nie darzy zaufaniem ani UE, ani jej instytucji. W trochę mniejszym stopniu ten spadek zaufania dotyczy praw i przepisów UE. Badania Instytutu, przeprowadzone na zamówienie „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, zostały opublikowane na łamach tego dziennika 26 stycznia br. Okazuje się, że obywatele Niemiec coraz bardziej tracą dawny zapał do tzw. integracji europejskiej – szczególnie od maja ub. roku, kiedy to rząd RFN zgodził się (zdumiewająco i zbyt łatwo w opinii wielu Niemców) na stopniowe przekazanie z państwowych banków Niemiec ponad 24 mld euro na pożyczki i pomoc dla bankrutującej Grecji. „FAZ” przypomina, że jeszcze w styczniu ub. roku zaufanie do UE deklarowało ok. połowy ankietowanych w różnych poważnych badaniach. A teraz zaledwie 23-26 procent. I tytułuje obszerny artykuł poświęcony tym sprawom: „Wspólny interes europejski jest zagrożony”. Kanclerz Merkel już w maju ub. roku stwierdziła publicznie w stolicy Karola Wielkiego, Akwizgranie, że „jeżeli upadnie waluta euro, upadnie też Europa”. Obecnie okazuje się, że te słowa nie były specjalnie przesadne. Bo badania Instytutu z Allensbach potwierdzają, że właśnie postępujący upadek zaufania Niemców do ideologiczno-politycznej, a więc dość sztucznej waluty UE jest głównym źródłem postępującej z każdym tygodniem erozji ich zaufania do UE jako takiej. A także do korzyści mających płynąć dla Niemiec z dalszej eurointegracji. Bo wizja załamania systemu finansów krajów UE i stabilności waluty euro – tej podstawy ciągłego rozwoju niemieckiego eksportu i gospodarki – na tyle mocno wystraszyła większość Niemców, że już pożałowali oni wielkiego zaangażowania swego państwa i gospodarki w „Europę”. Zaangażowania nie tylko w finansowe ratowanie wypłacalności i stabilności takich krajów jak Grecja czy Irlandia (a niebawem Portugalia czy Hiszpania), ale też w całą eurointegrację, a więc w budowanie UE. Dawne (z lat 80. i 90. XX wieku), niemal powszechne zaufanie Niemców do gospodarczo-finansowej stabilności tej „Europy”, tworzonej przecież najbardziej przez RFN, spadło drastycznie. A „długoterminowy” dla rządowego Berlina cel główny – polityczna jedność Europy – nie wydaje im się już wart coraz większego ryzyka destabilizacji finansów, waluty i codziennego życia gospodarczego samych Niemiec. Wydaje się, że niemiecka pamięć o strasznych latach finansowo-walutowego chaosu, ogromnej inflacji i powszechnej biedy z powojennych lat 1919-1924 jeszcze całkiem nie zamarła. Dlatego kolejnym rządom RFN zawsze bardzo zależało na utrzymaniu infl acji na poziomie możliwie poniżej 1-1,5 proc. rocznie (co im się na ogół udawało), na narzuceniu tego priorytetu i przepisu (góra 2 proc. inflacji) Europejskiemu Bankowi Centralnemu we Frankfurcie nad Menem i na dbaniu o stabilne ramy walutowo-finansowe gospodarki Niemiec i „Europy”. Analitycy z Allensbach twierdzą jednak, że przeciętni Niemcy traktowali przy tym samą walutę euro zawsze z dużym sceptycyzmem. Zawsze większość Niemców traktowała ją dość nieufnie lub mocno nieufnie i żałowała rozstania z zachodnią marką. Po kilkunastu miesiącach od czasu wprowadzenia euro do powszechnego obiegu (w styczniu 2002), nieznaczna większość Niemców w końcu tę nową walutę jakoś zaakceptowała, ale niechętnie i bez entuzjazmu. W październiku 1995 roku Instytut Allensbach po raz pierwszy zadał Niemcom pytanie: Jak wiele zaufania miałby/miałaby Pan/Pani do wspólnej waluty europejskiej? 22 proc. ankietowanych odpowiedziało, że miałoby duże lub bardzo duże zaufanie, a aż 69 proc. potwierdziło brak takiego zaufania albo niewielkie zaufanie. Każdego następnego roku pytanie to było powtarzane (kilku tysiącom ankietowanych Niemców). Skala zaufania do waluty UE powoli rosła, jednak nigdy nie przekroczyła poziomu 45 procent. A w ostatnich tygodniach wyniosła ponownie, jak niemal 16 lat temu, zaledwie 22 proc., a brak zaufania do euro potwierdziło aż 68 proc. ankietowanych. W opinii niemieckich socjologów, to właśnie ten brak zaufania do waluty UE jest najprawdopodobniej główną przyczyną niechęci lub wręcz sprzeciwu w sumie aż 83 proc. ankietowanych Niemców wobec udzielania przez ich państwo finansowej pomocy ogromnie zadłużającym się Grekom (w latach 1988-2009) czy mieszkańcom innych europejskich krajów. Jednak aż 35 proc. pytanych o opinię Niemców uważa obecny niemiecko-unijny plan finansowego „parasola ratunkowego” dla zagrożonych krajów strefy euro za słuszny, a 37 proc. za niesłuszny. Aż 28 proc. ankietowanych było w tej kwestii niezdecydowanych. Z kolei na pytanie, czy kraje nadmiernie zadłużone, takie jak Grecja, należałoby wykluczyć z unii walutowej, tylko 36 proc. odpowiedziało twierdząco, a aż 40 proc. przecząco (aż 24 proc. było w tej kwestii niezdecydowanych). A na pytanie, czy jest Pan/Pani zwolennikiem podziału strefy euro, odpowiedziało twierdząco zaledwie 23 proc., a aż 44 proc. było tej idei przeciwnych. Z kolei aż 43 proc. ankietowanych uważa, że europejska integracja postępuje zbyt szybko, że powinna być wyraźnie wolniejsza. Przeciwnego zdania było zaledwie 12 proc. niemieckich respondentów – wyraźnych zwolenników szybszej „integracji europejskiej” w ramach UE. Tomasz Mysłek
Sommer: Wybory za pasem W zeszłym numerze „NCz!” JKM zastanawiał się nad możliwością wariantu tunezyjsko-egipskiego w Polsce. Oczywiście wszystko jest możliwe – w końcu, wbrew dobremu samopoczuciu „bandy czworga”, coraz wyraźniej widać, że ludzie mają jej serdecznie dość, jednak wydaje mi się, że czas na takie rozwiązania jeszcze nie nadszedł. Jak zauważył prof. Rybiński w jednym z wywiadów, jesteśmy obecnie w szczycie keynesistowskiego rozbuchania robót publicznych – chodzi o te wszystkie stadiony, autostrady itp., budowane oczywiście głównie za kredyty pod pozorem konieczności wykorzystania „środków europejskich” – i pewnie póki szczyt ten nie minie, ludzie się jeszcze nie zbuntują. Bo robota będzie, jakaś kredytowa kasa też popłynie. Wszystko więc wskazuje na to, że zamiast w ruchawkach, znów trzeba będzie wziąć udział w wyborach, które wstępnie wyznaczono na połowę października (mój brak entuzjazmu wynika z tego, że poprzednie wybory to były dla mnie dwa miesiące wyrwane z życiorysu i niekoniecznie chciałbym to powtarzać). I jak zwykle środowisko wolnościowe jest do nich, delikatnie pisząc, średnio przygotowane. W tzw. międzyczasie zaszły jednak dwie poważne zmiany sytuacji, które powinny wpłynąć na taktykę wyborczą wolnościowców. Po pierwsze: PiS podzielił się na dwie frakcje, upadł więc ostatecznie argument o potrzebie „startowania z listy PiS” – no bo niby z którego? Po drugie: dość istotnie zmieniły się zasady wyborcze. Kandydaci na senatorów będą teraz startować w jednoturowych wyborach przeprowadzanych w okręgach jednomandatowych, ponadto wprowadzono parytety płciowe na listach i wreszcie prawdopodobnie znacznie ograniczona zostanie możliwość płatnej propagandy wyborczej w prasie, radiu i telewizji. W jakiej formie wolnościowcy wystartują? Już teraz w necie toczy się na ten temat ożywiona dyskusja. Ja osobiście sądzę, że najbardziej ekonomiczny będzie wariant, który przećwiczyliśmy podczas wyborów samorządowych, będących tak naprawdę próbą odnowienia wolnościowej struktury. Próba ta była tylko połowicznie udana – jednak jakieś podstawy udało się stworzyć.
Tutaj (oraz na XVII stronie e-wydania i e-prenumeraty) zamieściłem ostateczne podsumowanie poprzednich wyborów oraz wnioski, jakie moim zdaniem wynikają z naszych rezultatów, a także z rezultatów najbliższej konkurencji. Wynik tych rozważań jest prosty: jeśli nie będzie jak zwykle, to być może w końcu uda się przełamać próg!
Sommer
Świat arabski w kontekście rewolucji W Egipcie czołgi pod piramidami. W Tunezji prezydent czmychnął z kraju niczym spłoszony zając. Tysiące demonstrantów na ulicach Jordanii. Od Tunisu po Amman i Sanę ludzie domagają się ustąpienia dotychczasowych przywódców, monarchów i politycznych liderów. Niemal w całym arabskim świecie protestujący chcą nowych rządów. Tyle że jeśli nawet taka zmiana zostaje wymuszona, za sterami władzy wciąż pozostaje „stara gwardia”. Rewoltę w świecie arabskim zapoczątkował desperacki akt niepozornego i nieznanego nikomu Tunezyjczyka – Mohameda Bouazizi. Aby utrzymać się przy życiu, handlował bez żadnych zezwoleń warzywami i owocami w mieścinie Sidi Bouzid. W połowie grudnia policja skonfiskowała mu wózek z towarem. Młody Tunezyjczyk w proteście podpalił się i po trzech tygodniach zmarł w wyniku ciężkich poparzeń.
Elity pozostaną Jego zgon wyciągnął na ulice bezrobotnych, członków związków zawodowych, samozwańczych obrońców praw człowieka. Demonstracje i niepokoje szybko przeniosły się do kilku sąsiednich miast, potem ogarnęły cały kraj. Rządzący od 23 lat prezydent Zin el-Abdin Ben Ali po raz pierwszy miał do czynienia z tak masowym protestem. Puściły mu nerwy. Spakowawszy walizki pieniędzy, odleciał samolotem do Arabii Saudyjskiej. Wyglądało więc na to, że „słuszne żądania ludu” zostały spełnione, a sukces „rewolucji” w Tunezji jest pewny. Tyle że nowy rząd tworzy stary wyjadacz, dotychczasowy premier Mohammed Ghannuszi, który u boku prezydenta tkwił przez całe lata. Skończy się więc chyba jedynie na kosmetyce, bo nawet nie na wymianie elit. I daremnie na ulicach Tunisu manifestują teraz muzułmańscy fundamentaliści, domagający się przyznania islamowi większej roli w tym dotychczas zsekularyzowanym kraju. Ludzie nadal domagają się całkowitego odsunięcia od władzy wszystkich współpracowników obalonego dyktatora, ale przecież Ghannuszi nie po to przechwycił władzę, by od razu z niej rezygnować.
Tynezyjska grypa Tunezyjskie protesty i rozruchy niczym fala sejsmiczna rozeszły się po niemal całym świecie arabskim. Wywołały mocny rezonans – zwłaszcza tam, gdzie apetyty na obalenie „odwiecznych” autokratów są bardzo mocne. Krew polała się w Egipcie. Ludzie mają już dość rządów „demokratycznego satrapy”, prezydenta Hosni Mubaraka, który od 31 lat niepodzielnie włada krajem. Ulice Kairu, Aleksandrii i Suezu spowiły kłęby gazu łzawiącego i czarny dym podpalonych samochodów, okopconych splądrowanych sklepów. Reakcja władz była brutalna. Świstały gumowe kule, strumieniami lała się woda z armatek wodnych. Tłumy szturmowały siedziby rządzącej partii i instytucji państwowych. Prezydent desperacko trzymał się władzy. Posłał na ulice policję, służbę bezpieczeństwa, wojsko, wprowadził godzinę policyjną. Padło kilkudziesięciu zabitych, są tysiące rannych. Mubarak deklarował wolę przeprowadzenia głębokich reform, zdymisjonował rząd. Tyle że Egipcjanie już mu nie wierzą. Skandują: „Mubarak won!”, „Mubarak, Mubarak – Ben Ali już czeka”.
Egipski Wałęsa Egipcjanie postawili na alternatywnego lidera, laureata pokojowej Nagrody Nobla, byłego szefa Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, Mohameda El Baradei. Ten od razu wyczuł, że nadeszło jego pięć minut. Przyłączył się do protestujących i także nalegał na dymisję prezydenta. I niestrudzenie gardłował, że „w Egipcie niezbędne są reformy dla lepszego bytu społeczeństwa, a rząd powinien widzieć w narodzie partnera, a nie grozić mu”. I solennie zapewniał, że nie tylko gotów jest przejąć ster władzy dla dobra „ludu i demokracji”, ale również że przeprowadzi niezbędne zmiany. W Jordanii tysiące ludzi maszerowało ulicami Ammanu, domagając się głowy premiera Samira Rifaia, zatrzymania wzrostu cen i zmniejszenia bezrobocia. Demonstracje zorganizowało po piątkowych modłach w meczetach Bractwo Muzułmańskie, ale ochoczo dołączyli także socjaliści i związkowcy. Jak dotychczas skończyło się na pohukiwaniu, ale jeżeli protesty potrwają dłużej, dni premiera będą policzone. Zwłaszcza że aby wyciszyć zawiedzionych, mocno wystraszony król Abdullah II szasta obietnicami przeprowadzenia ekonomicznych i politycznych reform. Bo transparenty i okrzyki rozwścieczonych manifestantów wyraźnie wskazują, że nie chodzi już tylko o protest przeciwko wysokim cenom żywności, co było głównym motorem inicjującym rozruchy. Ludzie chcą wolnych wyborów i większej demokracji. A jak przykłady wskazują, większa demokracja zawsze zakończy się zwycięstwem islamskich fundamentalistów.
Faszyzm po jemeńsku Także w Jemenie powstał swoisty sojusz islamistów z socjalistami. Tu chcą rezygnacji prezydenta Alego Abdullaha Saleha. Jego prezydentura trwa nieprzerwanie od 32 lat. Saleh wcale nie zamierzał odejść. Przeciwnie – rozdrażnił ludzi, zapowiadając, że nosi się z zamiarami zmiany konstytucji, tak aby rządzić przez kolejne dwie dekady. I na dodatek wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że na swego następcę już szykował syna – Ahmeda. Jemeńczycy, choć podzieleni klanowo i politycznie, mają jednak długą republikańską tradycję. Kategorycznie odrzucają więc wizję dziedzicznej prezydentury.
Podminowany Liban Niespokojnie było także w Libanie. Ale tutaj zamieszki były raczej kontynuacją długoletniej rywalizacji polityczno-religijnej niż objawem skażenia tunezyjskim wirusem. W sąsiadującej z Tunezją Algierii szybko znalazł się naśladowca desperata z miasteczka Sidi Bouzid. Tu udanego samospalenia dokonał bezdomny i bezrobotny Mohsen Bouterfi. W podobny sposób protestowało kilka innych osób, ale je odratowano. Próba przeflancowania przez miedzę „jaśminowej rewolucji” (zachodnie media uwielbiają wprost kolorowe czy kwieciste nazewnictwo) się nie udała. Ludzie co prawda wyszli na ulice, protestując przeciwko bezrobociu i ostrej zwyżce cen żywności, ale policja w mig uporała się z rozruchami. Spokojniej było jedynie w Libii, Syrii i Maroku. Nie znaczy to jednak, by Muammar Gaddafi czy Bashar al-Asad cieszyli się większą miłością rodaków. Po prostu ich reżimy są bardziej represyjne, więc trzymają się mocno w siodłach władzy. W Libii odbył się co prawda protest w odległym od Trypolisu o 800 kilometrów miasteczku Al Bayda, ale demonstracji o „godne życie” nie zauważyły żadne światowe media. A w Maroku król Mohammed VI już dawno powsadzał potencjalnych liderów opozycji do więzień.
Zachód czeka, turyści uciekają Uliczne rewolty w krajach arabskich wywołały mieszane uczucia w państwach zachodnich. Oficjalnie panuje poparcie dla demokratycznych przemian i zwiększenia poziomu wolności, ale z drugiej strony złamanie status quo implikuje obawy o przyszłość. Większość dyktatorów, dotychczas pewnie dzierżących władzę w swoich krajach, w mniej lub bardziej otwarty sposób współpracowała z Zachodem. Dodatkowo, tępiąc lub trzymając w ryzach radykalnych islamskich fundamentalistów, byli postrzegani jako cenni sojusznicy w walce z terroryzmem. Dla Zachodu była to niezwykle korzystna sytuacja, podobnie jak dla Izraela, dla którego Mubarak u władzy w Egipcie był niemalże gwarantem stałego bezpieczeństwa. I chociaż żydowscy liderzy wobec wydarzeń w Egipcie zachowują niespotykane w innych wypadkach milczenie, to uważnie i w napięciu śledzą, co dzieje się w Kairze. Zawsze to lepiej było mieć za sąsiada dotychczasowy reżim niż kogoś wywodzącego się z Bractwa Muzułmańskiego, które od lat dostarcza broni bojownikom Hamasu. Świat łudzi się, że w arabskim świecie w wyniku „jaśminowych rewolucji” mogą powstać takie same demokracje jak na Zachodzie – z wszystkimi tymi prawami człowieka, rozdziałem państwa od religii, równouprawnieniem kobiet. Ale zapach jaśminu może też zwiastować coś zupełnie innego: odrodzenie islamu i rządy – demokratyczne, a jakże – ugrupowań fundamentalistycznych. Chyba że w imię stabilizacji Zachód porzuci mrzonki o demokracji w świecie arabskim i postawi na nowych autokratów. Albo i tych ze starej gwardii, tyle że dotychczas stojących w cieniu swych skompromitowanych poprzedników. Olgierd Domino
Złotówka dla geja Seksualny trud stachanowca, hektolitry spermy, ekran za czerwoną kotarą i to uczucie dobrze spożytkowanej publicznej kasy. O, tempora! O, mores! – pieniądze z moich podatków idą na homoedukację, wystawy pornograficzne, feministyczne imprezy i szczyty klimatyczne. Wkurza mnie to. No tak, ale ja jestem ciemnogrodzianinem. Na odległość śmierdzę skrajną prawicą, homofobem, ksenofobem i co najgorsze... faszystą! Warszawa, Poznań, Kraków, instytucje miejskie, wiejskie, państwowe i ponadnarodowe wydają setki tysięcy złotych, aby mnie wychować na postępowego, tolerancyjnego Europejczyka. I nic. Jestem oporny i aspołeczny. Przesiąknąłem ograniczającą mnie moralnością, agresywnym patriotyzmem i tradycją pełną uprzedzeń. Zawsze mogę pójść jednak za głosem establishmentu. Oddać się permisywistycznym i hedonistycznym praktykom. W końcu za to płacę.
Spotkajmy się w toalecie W 2008 r. w stolicy Małopolski bojownicy tęczowego sztandaru z entuzjazmem przyjęli wieści z krakowskiego ratusza. Prezydent miasta ma zamiar wydać przewodnik po Krakowie dla homoseksualistów. Ochy i achy słychać było z łam „Gazety Wyborczej”. Homoseksualne portale piały na cześć Jacka Majchrowskiego, że taki nowoczesny, otwarty i światły. Decyzję o wydaniu przewodnika tłumaczono tym, że gej czy lesbijka ma sporo kasy i nie do końca wie, gdzie ją wydać. Wiadomo, wielodzietna rodzina nie pozwoli sobie na dwutygodniowe wakacje pod Wawelem czy choćby wypad na weekend do Wieliczki, a wyzwolony seksualnie obywatel owszem. Homokasa miała płynąć nurtem szerokim jak Wisła. Niestety, odezwały się głosy zaścianka i sprawa spaliła na panewce. Homoprzewodnik nie powstał, ale za to miasto stworzyło listę miejsc (hoteli, pubów, klubów itp.) przyjaznych gejom. Sprawa jest jasna, jeśli jesteś gejem i wchodzisz do lokalu, którego nie ma na liście, to możesz zwyczajnie dostać w mordę. Chcąc wypocząć w spokoju, oddając się słodkiej sodomii, możesz dzięki otwartości Krakowa skorzystać ze specjalnej oferty homoturystycznej. Wystarczy przejrzeć specjalną zakładkę dla gejów i lesbijek w miejskim portalu turystycznym i już można zacząć pakować pejcze i sztuczne penisy. Jeśli uznasz, że to za mało, przyjedź do Warszawy. Tu w zeszłym roku Hanna Gronkiewicz-Waltz rzuciła kasą i przewodnik „HomoWarszawa” jest już w sprzedaży. Dotacja z Biura Kultury Urzędu Miasta wyniosła 15 600 zł. Niby nie tak wiele, ale zaraz zobaczysz kolejne podobne sumy. Za te pieniądze w ramach projektu „Queer Warsaw” udało się zrealizować także wycieczki po stolicy śladami gejów i lesbijek. Czytając przewodnik i biorąc udział w wycieczce, można się m.in. dowiedzieć, że ostatnio najpopularniejszym miejscem gejowskich schadzek są toalety w Złotych Tarasach, do najmodniejszych klubów należą „Lodi Dodi” i „Usta Mariana”, a stolica ma swoją alternatywną homohistorię. Cena przewodnika 39 zł, homowycieczka gratis, doznania bezcenne.
Kasa na gumki Jeśli i to ci nie wystarczy i masz zadatki na wyzwolonego społecznika, to Warszawa rzuci kasą jeszcze hojniej. Najpierw bierzesz udział w „Studenckim Klubie Spotkań”, projekcie stowarzyszenia „Lambda”, na który miasto wyłożyło 20 tys. zł. Dowiesz się od pracujących w stowarzyszeniu feministek, lesbijek i gejów, jak zostać dobrym wolontariuszem i walczyć z uprzedzeniami oraz uzależnieniami. Następnie, już jako przeszkolony pracownik społeczny, ruszysz na podbój ujętych w przewodniku „HomoWarszawa” pubów i dyskotek. Będziesz rozdawał ulotki, prezerwatywy i lubrykanty w ramach projektu „Działania informacyjno-edukacyjne i pomocowe skierowane do osób podejmujących ryzykowne zachowania pod wpływem środków psychoaktywnych, w tym alkoholu, przebywających w klubach, pubach i dyskotekach”. Stolica przeznaczyła na projekt 100 tys. zł w 2009 r. i 60 tys. zł w 2010 r. Tak zaprawiony w boju weźmiesz następnie udział w projekcie „Nie daj się uśpić – program ograniczenia ryzyka szkód zdrowotnych wśród mężczyzn mających seks z mężczyznami na terenie Warszawy – finansowanym ze środków Krajowego Biura ds. Przeciwdziałania Narkomanii. Jedyne 15 tys. zł. Następnie przeczytasz uważnie podręcznik „Jak zorganizować wydarzenie antydyskryminacyjne” i w ramach walki o tolerancję rozlepisz stosowne plakaty. Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej wydało na to w 2009 r. bez mała 55 tys. zł. Na koniec usiądziesz przy okrągłym stole z warszawskimi urzędnikami, gejami, feministkami i Żydami, aby opracować antydyskryminacyjny program „Warszawa różnorodna”. Jego kluczowym elementem jest „Mapa społeczna Warszawy pod kątem występowania przypadków dyskryminacji”. Rewelacja! Już wiesz, jak szerokim łukiem należy omijać wszelkie miejsca związane z zapleśniałą prawicą, katolickim uwiądem i tradycjonalistycznym, patriarchalnym systemem opresji. Swoimi doświadczeniami możesz podzielić się ze znajomymi spod tęczowego sztandaru na „lgbtqf.com”, portalu dla mniejszości seksualnych, finansowanym z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego – Innowacyjna Gospodarka. Tak przygotowany do boju wraz z działaczami organizacji, które co roku otrzymują setki tysięcy złotych z publicznej kasy na różnorodne permisywistyczne projekty, wyruszysz 11 listopada z pacyfą na piersi, aby dokopać faszystom. Jak cię poniesie, możesz zabrać jeszcze krzyż Zygmuntowi, o ile uda ci się wleźć na kolumnę.
Człowiek książka ogląda porno dla gejów Po dobrej nawalance z policją i faszystami z „Marszu niepodległości” należy trochę zluzować. Nic tak nie łagodzi obyczajów jak sztuka. No ale ty jesteś wybrednym koneserem. Nie rusza cię Jan Paweł II, przygnieciony meteorytem, czy męskie genitalia na krzyżu. To już jest passé. Narodowa Galeria „Zachęta” zawsze wyjdzie jednak na przeciw twoim potrzebom. Tak jak w 2009 r., gdy podczas wystawy „Siusiu w torcik” zaprezentowała pierwszy homoseksualny polski film pornograficzny. Przez półtorej godziny „aktorzy” oddawali się ostrej męsko-męskiej rozrywce. Seksualny trud stachanowca, hektolitry spermy, ekran za czerwoną kotarą i to uczucie dobrze spożytkowanej publicznej kasy. Równie interesująca była zeszłoroczna wystawa „Gender Check” prezentująca sztukę wyrażającą problemy środowisk feministycznych. Nic jednak nie dorówna projektowi „Ars Homo Erotica”. Ta ociekająca męską seksualnością wystawa w Muzeum Narodowym nie ograniczała się tylko do pokazania nudnych antycznych malowideł i rzeźb. Było ciekawie. Współczesne zdjęcia stosunku analnego dwóch mężczyzn w różnych ujęciach, niezliczone fallusy i clou programu, czyli artystyczny „wychodek” w narodowej świątyni sztuki. Nie chcąc pozostać za bardzo z tyłu w marszu o wyzwolenie mniejszości seksualnych, do Muzeum Narodowego dołączyła Biblioteka Narodowa, prezentując „Celuloidową Ars Homo Erotica”. W kinie Iluzjon zorganizowała pokazy filmów prezentujących wątki homoseksualne w historii kina. No a jeśli Biblioteka Narodowa walczy o homoseksualną emancypację, to czemu Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Krakowie miałaby być gorsza. Jeszcze do końca grudnia można było oglądać prezentowaną w jej gmachu wystawę „Przeciwdziałaj dyskryminacji – to nie jest trudne”. Wystawa zorganizowana była w ramach Krakowskich Dni Praw Człowieka, których mottem stało się internacjonalistyczne i interseksualne zawołanie „Wszyscy Jesteśmy Równi!”. Poza wystawą można było wziąć też udział w projekcie „Żywa biblioteka”, zorganizowanym w jednej z krakowskich kawiarni. W jego ramach należało porozmawiać z człowiekiem książką. Katalog przebogaty. Do wyboru m.in. Żyd, gej, lesbijka, aseksualista, biseksualista, Murzyn. O! Przepraszam, nie Murzyn, lecz osoba czarnoskóra. Całe to przedsięwzięcie oczywiście pod patronatem władz województwa małopolskiego. I dobrze. Im więcej państwo wydaje na różne postępowe konferencje, wystawy, projekty i przewodniki, tym lepiej. Taki na przykład „Szczyt klimatyczny” w Poznaniu kosztował 60 mln zł. Pieniądze niby duże, ale się opłaciło. Dwa tygodnie zastanawiano się, jak walczyć z ociepleniem klimatu. Konferencja na dobre się nie rozpoczęła, a tu już zimno, jak należy, ulice pełne śniegu. Jak ręką odjął. Co prawda, znajdą się malkontenci, że niby te ostanie zimy to anomalie efektu cieplarnianego, ale kto by ich tam słuchał. Kasa się zwróciła.
Cipkogramy I tylko żal, że zeszłoroczne „Dni cipki” nie znalazły stosownego sponsoringu ze strony państwa. Impreza zorganizowana przez feministyczną organizację UFA (otrzymującą wiele dotacji na inne „ciekawe” projekty) w swojej postępowości przebiła bowiem wszystkie dotychczasowe imprezy „Zachęty” i Muzeum Narodowego. Na przystawkę można było wziąć udział w wernisażu wystawy „Cipkogramy”. Następnie obejrzeć próby do spektaklu „Sukienka z dziurką” grupy „Teraz poliż” i zabrać głos w dyskusji nad książką „Wielka księga cipek”. Clou programu to projekt pod interesującym tytułem „Warsztaty waginalne, cokolwiek to znaczy”, warsztaty performensu „Chichot waginy” i warsztaty plastyczne „Twarz cipy”. W trakcie „Dni cipki” panie i panowie przebierali się za waginy, malowali gipsowe figurki cipek i rozlepiali wlepki o wiadomym kształcie. Wszystko przebił jednak projekt plastyczny „Wielka żydowska cipa w poprzek”. Postępowcy cmokali z zachwytu. W tym roku feministki myślą już o zorganizowaniu „Dni kutaska”. Pani Prezydent, Drogi Premierze, nie żałujcie funduszy, jesteście wszak prawdziwymi Europejczykami. „Dni kutaska” mogłyby np. stać się imprezą towarzyszącą przejęciu przez Polskę prezydencji w Unii. Bruksela widząc nasze zaangażowanie, pewnie by się dorzuciła. Filip Rdesiński
Asyż i zamęt Nawet laik potrafi zobaczyć, że wirującym derwiszom bliżej do podskakujących w tańcu pogańskich szamanów niż do Świętej Teresy od Krzyża. W telewizji pokazali Czechów, wyznawców "religii" Jedi. Tylko ktoś, kto nie widział osób przekonanych, że na najważniejsze pytania, jakie człowiek może sobie postawić – kim jestem? dokąd idę? jak żyć, by ta wędrówka zakończyła się happy endem – najlepsze odpowiedzi znaleźli scenarzyści "Gwiezdnych Wojen", może lekceważyć najdrobniejsze choćby przejawy szerzenia duchowego zamętu. Tego samego dnia słucham w radiowej Czwórce rozmowy osób, pracujących jeszcze niedawno w warszawskiej rozgłośni, będącej w części własnością diecezji. Gościem jest członek bractwa sufi, z niezrozumiałych przyczyn nazywanego zakonem. I słyszę, jako oczywistość głoszoną przez katolików w studiu tezę: wszystkie religie czczą tego samego Boga. Czy Bóg, którego szukają sufi jest Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba? Bogiem, którego wyznajemy w Jezusie Chrystusie? Być może. Czy bóg, którego znajdują sufi dzięki swym ekstatycznym praktykom, zmieniającym ich stan świadomości jest Bogiem chrześcijan? Na pewno nie. Na jesieni w Asyżu, po 25 latach od pierwszego, odbędzie się drugie globalne spotkanie międzyreligijne, którego gospodarzem będzie biskup Rzymu. Jeśli patrzymy z perspektywy Jana Pawła II, dla którego głównym oponentem chrześcijaństwa był ateizm komunistyczny czy hedonistyczny, Asyż ma sens. Jednoczy ludzi, dostrzegających istnienie świata nadprzyrodzonego. Jeśli jednak popatrzymy na dzisiejsze znaki czasu, wartość międzyreligijnych spotkań w Asyżu gwałtownie maleje. I już pomijam pytanie, do kogo modlą się politeiści, proszący tańcem o deszcz. Bo na pewno bałwochwalczo modlą się do stworzeń. Główny problem z tymi spotkaniami polega bowiem na tym, że istotą dzisiejszego oddziaływania Asyżu jest pogłębianie zamętu w głowach. Żyjemy w czasach radykalnego zmniejszenia oddziaływania religii tradycyjnych, ostatnie pół wieku to czas skutecznej promocji duchowości, religii-zrób-to-sam. Po pierwszym Asyżu wielu katolików doszło do wniosku, że wszyscy ludzie religijni modlą się do tego samego Boga. Że dróg do Niego jest wiele, a każda ma taką samą wartość co katolicyzm. W ten właśnie sposób, Jan Paweł II wzmocnił oddziaływanie na katolików okultystycznej tezy dziewiętnastowiecznych teozofów o "równości wszystkich religii". Prawdy religijne prawdziwych religii są prawdami objawionymi. Danymi mistykom z zewnątrz. Czy możliwy jest dialog międzyreligijny? Być może, ale nie dotyczy on Nadprzyrodzonego, bo ono jest dane. Zatem: niezmienne, niepodlegające dyskusji. Nie poddające się prawom dialogu. "Prawdy" "religijne" "religii" Jedi są absurdem z definicji, jednak Panu Bogu spodobało się, by istniało na świecie przynajmniej kilka prawdziwych religii. Czy wszystkie one czczą prawdziwego Boga? Na pewno należy rozdzielić sferę intencji wyznawców od wartości zbawczej wyznawanej religii. Pobożne dążenie do duchowej doskonałości gorliwego muzułmanina, buddysty czy chrześcijanina ma bez wątpienia tę samą wartość. Bez wątpienia żyło i żyje na ziemi wielu buddystów i muzułmanów rozwiniętych duchowo bardziej ode mnie czy większości czytelników "Gazety Polskiej". Jednak twierdzenie, że można porównać wartość prawdy zawartej w przesłaniu Boga-Jezusa z wartością prawdy w przesłaniu człowieka-Buddy czy człowieka-Mahometa, jest nieprawdziwe. Tego, czego chrześcijanin powinien się uczyć od wyznawców innych religii, to czynów Miłości. Jeśli zaś będzie się uczył doktryn, obrzędów czy technik religijnych, zbłądzi. Jak zbłądziło wielu chrześcijan, szczególnie w ostatnim półwieczu. Dowodząc na przykład, że dla chrześcijanina duchowo pomocna może być medytacja, czerpiąca z jogi. Lub nawet uznając istnienie jogi chrześcijańskiej. Co jest z istoty sprzecznością, ponieważ joga jest techniką, a techniki nie można zastosować w modlitwie. Modlitwa jest bowiem ufnym stanięciem przed Wszechmocnym, którego za pomocą żadnej techniki do niczego zmusić się nie da. Podobny błąd powielają niektórzy polscy jezuici i benedyktyni, przekonując uczestników wielu rekolekcji i czytelników swoich książek, że techniki buddyzmu zen mogą być pomocne dla chrześcijan w ich duchowej drodze. Zdarzają się nawet osoby twierdzące, że istnieje dobra możliwość czerpania z ekstatycznych technik sufickich. Mimo że chyba nawet laik potrafi zobaczyć, że wirującym derwiszom bliżej do podskakujących w tańcu pogańskich szamanów niż do Świętej Teresy od Krzyża. A dialog międzyreligijny toczy się przecież również na inne sposoby. W Egipcie istnieje finansowana przez państwo mafia islamska, prowadząca kampanię przymusowego nawracania koptyjskich dziewcząt. Bojówkarze porywają młode Koptyjki, gwałcą je i robią zdjęcia gwałtów, grożąc ich publikacją, jeśli ofiary nie przyjmą islamu. W Iraku dokonuje się całkowita zagłada chrześcijaństwa, chrześcijanie prześladowani są w przynajmniej 40 krajach świata. W krajach starej Europy religijny ateizm posuwa się do tak absurdalnych pomysłów, że interweniować muszą organy państwa. Regina Ammicht Quinn, przedstawicielka rządu Badenii-Wirtembergii, parę dni temu musiała uspokajać opinię publiczną, że powszechnie używany na południu Niemiec zwrot Gruss Gott – Szczęść Boże – nie będzie prawnie zakazany. Dobre i to, choć europejska pielęgniarka może zostać ukarana za modlenie się w intencji swoich pacjentów. Chrześcijaństwo konfrontowane jest z agresywnym ateizmem, podstępnymi duchowościami New Age, islamskim i hinduistycznym fundamentalizmem. Warto oszczędzić mu zamętu płynącego z wnętrza Kościoła. Jesteśmy równi w poszukiwaniu Boga, jednak wartości buddyzmu, hinduizmu czy islamu, nie można porównywać do chrześcijaństwa. I to wcale nie jest dobra wiadomość. Komu więcej dano, od tego więcej wymagać będą. Robert Tekieli
Europa dwóch prędkości staje się faktem
1. Od 10 lat mamy wprawdzie do czynienia z funkcjonowaniem krajów strefy euro w ramach szerszej wspólnoty wszystkich krajów Unii Europejskiej ale na naszych oczach rozdźwięk pomiędzy nimi staje się coraz bardziej wyraźny.
Co więcej zarówno w ramach UE jak i strefy euro Niemcy i Francja przestały nawet udawać,że podejmują decyzje w porozumieniu z pozostałymi członkami. Najpierw ogłaszają decyzję jaką wspólnie wypracowały obydwa kraje, a dopiero następnie jest ona przedstawiona do dyskusji albo na forum krajów strefy euro albo na forum UE-27.
2. Tak stało się i tym razem na szczycie UE w Brukseli w ostatni piątek. Najpierw Kanclerz Angela Merkel i Prezydent Nicolas Sarkozy ogłosili na konferencji prasowej wspólną deklarację, a dopiero później jej zawartość stała się przedmiotem dyskusji na forum Rady UE. Deklaracja pod nazwą „Paktu konkurencyjności” ma dotyczyć 17 krajów strefy euro i na podstawie jej zawartości można się spodziewać swoistego przymuszenia krajów tej strefy do wprowadzenia reform głownie na wzór niemiecki. Niemcy i Francja zażądały od od Przewodniczącego Rady UE Hermana Van Rompuya zwołania szczytu krajów strefy euro już na 4 bądź 112 marca aby przyjąć rozwiązania zawarte w pakcie konkurencyjności.
3. Pakt na rzecz konkurencyjności ma doprowadzić do ściślejszej koordynacji polityk gospodarczych i socjalnych 17 krajów strefy euro i wszystko wskazuje na to, że ma nastąpić wręcz instytucjonalizacja strefy euro czego wyrazem są oddzielne posiedzenia krajów tej strefy. Niemcy oczekują (skoro mamy dalej płacić na fundusz stabilizacyjny to koordynacja musi się odbywać na naszych warunkach), że kraje tej strefy wprowadzą do swoich Konstytucji zapisy w postaci tzw. hamulców zadłużenia nie tylko limitów długu publicznego ale limitów corocznych deficytów finansów publicznych. Kolejny obszar, który ma być skoordynowany to systemy emerytalne w tym w szczególności wiek emerytalny, który w Niemczech wynosi aż 67 lat (niedawno jego podniesienie do 62 lat w ciągu 5 najbliższych lat we Francji spowodowało protesty na ulicach francuskich miast trwające długie tygodnie). Kolejne forsowane przez Niemców rozwiązanie to zniesienie indeksacji płac i świadczeń wypłacanych w ramach systemów zabezpieczenia społecznego co ma poprawić konkurencyjność gospodarek i obniżyć wydatki budżetowe w poszczególnych krajach. Ostatni obszar to zharmonizowanie tzw. bazy podatkowej w podatku dochodowym od osób prawnych a tak naprawdę Niemcom już od kilku lat chodzi o ujednolicenie stawek tego podatku, tak aby zlikwidować tzw. konkurencję podatkową. Ponieważ stawka tego podatku w Niemczech wynosi około 30% , w Irlandii 12,5%, a na Cyprze tylko 10% wprowadzenie jednolitej stawki zapobiegłoby przenoszeniu się niemieckich firm poza terytorium Niemiec. Skoro Niemcy i Francuzi chcą takiego ujednolicenia polityk gospodarczych i socjalnych krajów strefy euro to zapewne taki proces ostatecznie wymuszą, zwłaszcza, że kraje które mogły by się opierać potrzebują niemieckiego wsparcia finansowego jak powietrza.
4. W tej sytuacji kwestią otwartą jest to jak mają się zachowywać kraje pozostałej 12- tki które nie są członkami strefy euro w tym Polska. Premier Tusk przez wiele miesięcy opowiadał jak to walczy by znaleźć się w grupie krajów tworzących rdzeń UE. Jak widać nic z tego nie wyszło. Wydaje się jednak, że w tej sytuacji powinniśmy przyjąć strategię maksymalnego wykorzystania własnej waluty do prowadzenia prorozwojowej polityki gospodarczej. Strefa euro jeszcze przez kilka lat będzie obciążona kosztami zapobiegania bankructwu kilku swoich członków i dobrze ,że nie musimy ponosić kosztów tych przedsięwzięć (tak jak na przykład nasz sąsiad Słowacja). Jedyne co mogłoby być niekorzystne dla nas to wprowadzenie wspólnych obligacji dla krajów strefy euro.Gdyby Niemcy się na to zdecydowały (bo dla nich to także podniesienie kosztów obsługi ich długu ale w przyszłości mniejsze koszty ratowania kolejnych krajów przed bankructwem) to dla nas może to spowodować podniesienie kosztów obsługi naszego długu, a być może także kłopotów z jego łatwym finansowaniem na europejskim rynku. Takiemu rozwiązaniu na forum UE -27 powinniśmy się zdecydowanie przeciwstawiać. Zbigniew Kuźmiuk
Niedoróbka Nie jestem ekspertem lotnictwa, jeno zwykłym „morskim” nawigatorem, zatem nie podejmuje się wyrokować o lotniczych systemach nawigacyjnych, choć w istocie zasada GPS jest ta sama, poza inna dokładnością wymagana na morzu i w samolocie. W morzu, jak się nam pozycja „machnie” o 100 metrów, nic wielkiego się nie dzieje, tym bardziej, że na podejściach, w portach nie patrzymy na GPS, tylko na radar i robimy pozycje z namiarów i odległości. Przynajmniej nawigatorzy po dobrych szkołach, a nie po zakupie licencji w supermarkecie ;-). Piszę to, bo czytam w Gapolu o ciekawym porównaniu pozycji katastrofy samolotu i pozycji, w której przestał działać komputer pokładowy. Otóż pozycje nie pasują do siebie. Taki szczegół. Niedoróbka. Niedopatrzenie. No, ale, czytam o paru innych, bardzo ciekawych „niedoróbkach”, które łatwo wynikają z uważnego przeczytanie raportu MAK, zasłużonej na wielu polach towarzyszki Anodiny. Jak łatwo widać, zamiast odrzucać ze wzgardą w całości, zawsze trzeba czytać wszystkie kwity, bo, kto wie, co się w nich jednak znajdzie. Może nie tyle nawet znajdzie jakieś wyjaśnienie, ale już dowód na to, że cos nie pasuje w urzędowym wyjaśnieniu, jak najbardziej. A stąd już można ruszać dalej ze śledztwem. Dla mnie osobiście nie ma znaczenia, że istnieje kilka teorii próbujących wyjaśnić, co się naprawdę zdarzyło tego strasznego dnia, do tego dojdziemy. Na razie wiemy jedno na 100% , bez żadnej wątpliwości. NIE BYŁO tak, jak pisze madame Anodina i aparat wywiadowczo-propagandowy federacji Rosyjskiej, wsparty przez lokalną agenturę w Polsce. Po prostu nie mogło tak być, koniec, kropka. To wynika już choćby z samych sprzeczności w oficjalnej wersji, bez zaglądania na fora, gdzie buzuje dyskusja i burza mózgów. Przypomina mi się sprawa katastrofy w Gibraltarze. Katastrofy, której w ogóle nie było, samolot wodował łagodnie na oczach kąpiących się na plaży świadków, pływał sobie jakiś czas, po czym wybuch w dolnej części kadłuba posłał go na dno. Są świadkowie, którzy to widzieli, jest film, pokazujący nieuszkodzona kabinę pilotów z nieuszkodzonym sterem kolebiącym się leniwie poruszanym przez prąd wody, jest bransoleta Zofii Leśniowskiej znaleziona pod dywanem w pokoju hotelowym w Kairze, po katastrofie, są świadkowie, którzy widzieli ją po wojnie w sowieckim łagrze, jest, oficjalnie zaginiony, drugi pilot dzwoniący do żony po katastrofie, by zniknąć , tym razem już na zawsze….No, słowem, jest dostatecznie dużo przesłanek mówiących, że wszystko było zupełnie inaczej. A jak, no, to już zupełnie inna sprawa. Tu już zaczyna się trudniejsze zadanie, bo wszystkie alternatywne wyjaśnienia również maja nielogiczności i sprzeczności. Tak, jak z Kennedym. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że wiemy NA PEWNO, że nie było tak, jak przez dziesięciolecia twierdziła wersja oficjalna. Osobiście jestem przekonany, że dokonali tego wspólnie w egzotycznym sojuszu Brytyjczycy, Sowieci i polscy przeciwnicy Sikorskiego. Ci ostatni w przekonaniu, że dokonują czynu patriotycznego, Brytyjczycy, bo ważniejszy był dla nich sojusz z Sowietami, a Sowieci, wiadomo, dlaczego. Akurat wtedy z ten rejon odpowiadał Kim Philby, późniejszy Gieroj Sowieckowo Sojuza.
No, ale to temat na osobny felieton, przywołałem to tylko, by zwrócić uwagę na analogię z tragedia smoleńską. Tak, na przykład jest worek z pocztą znaleziony na pasie startowym, co jest fizycznie niemożliwe, gdyby start odbył się normalnie, bez tajemniczych manewrów w nieoświetlonej części po oficjalnym pożegnaniu, tak, jak Gralewski znaleziony z kulą w głowie na owym pasie, tak tu mamy tajemniczą cześć statecznika znaleziona na ziemi PRZED miejscem upadku, zatem wbrew fizyce statecznik musiał lecieć do tyłu, i to, ciekawe, w miejscu, gdzie przestał działać komputer pokładowy. Nawiasem mówiąc, czarna skrzynka tez poleciała do tyłu. Ale to jeszcze nie jest najciekawsze, znacznie ciekawsze jest to, że, jak wynika z kolejnych zdjęć, następnego dnia tą część przeniesiono w miejsce, gdzie powinna się znaleźć. I tu jest najważniejsze. Poleciał do tyłu, to poleciał, cóż, nie takie cuda się zdarzają, ale żeby kawałek metalu się nocą przeczołgał 50 metrów, to takie cos widziałem tylko na Terminatorze, gdy kawałek stopy Terminatora w postaci płynnej się przelał i dołączył do całości. W realu nie widziałem i chyba nie zobaczę, no, chyba, ze w kolejnej animacji MAK. Albo, ta słynna linia energetyczna. Jak wszyscy wiedzą, bo zadbano o to starannie, samolot zerwał ta linię, nawet kawałek samolotu leży sobie obok, tyle, że, jak wynika z raportu komisji badającej to zerwanie, innej, niż MAK, w tym czasie samolot był 400 metrow wyżej i 4000 metrów dalej. Może cos innego zerwało ta linię, zdarza się, może lokalni chuligani, meteoryt, no, ale ten kawałek tam leży. Przy linii. Znowu niedoróbka. Moje pytanie, od samego początku jest bardzo proste, skoro nie ma nic do ukrycia, po co te matactwa? W służbach nie ma przebacz, samowolki to kula w łeb. Ktoś wydaje decyzje, wydaje rozkazy, ktoś je wykonuje. PO CO, skoro wersja oficjalna mogłaby się bronić sama, swoją krzyczącą logicznością, wsparta dowodami i zapisami? Po co zatem majstrować przy zapisach? Po co zmieniać zeznania kontrolerów, co to, pierwsze były niedobre? Po co wrzucać do mediów, jednocześnie w wielu miejcach w Polsce i świecie kolejne wrzutki, skoro jedna, prawdziwa wersja powinna była wystarczyć. Po co kolejni agenci z Jasiem Flanelą na czele musieli „osobiście słyszeć” kolejne wypowiedzi ze stenogramu, których potem nijak nie można na tych zapisach znaleźć? Wręcz wstawiono do stenogramu całe zdania kompletnie fałszywe- kto i po co? Znaczy, po co, to wiadomo,przez te miesiące udało się wdrukować ludziomdo głowy, co trzeba, w końcu, jak już zupełnie nie dało się znaleźć ani cienia dowodu, czy nawet smugi zapachu po przesłance choćby na jakikolwiek nacisk Prezydenta, postanowiono obciążyć generała Błasika, a jak i to nie wypaliło, to teraz wrzuca się, w sposób przemyślany i rozpisany starannie na głosy ostatnią juz wunderwaffe FSB i propagandy partyjno – rządowej w Polsce- telefon Jarosława! Jeszcze jedna, charakterystyczna zbieżność gibraltarsko-smoleńska – granie na stereotypach. Tam wciśnięto, że Polacy szmuglowali skrzynki whisky, jedna zablokowała stery wysokości. Tyle, że symulacja komputerowa udowodniła, że samolot z zablokowanym sterem wysokości zachowuje się zupełnie inaczej, niż w wersji oficjalnej. Totalnie. Że taki samolot w ogóle nie miałby prawa wykonać manewru, jaki oficjalnie przyjęto. Ale pasuje do stereotypu Polaka-cwaniaczka, co to przez swoja chytrość i chciwość spowodował wypadek. Nabrali chłopaki kontrabandy na pokład i proszę, nieszczęście gotowe. No, a teraz, co mamy? Polaczek-pijaczek i ułańska dusza, jeden się upił, drugi kozaczył i proszę, nieszczęście gotowe! No i widzicie daragije gaspada inostrańcy, jak można tych paljaczków zostawić samych, żeby się sami rządzili? Nieszczęście gotowe! SEAWOLF
„Prosto z nieba” nie będzie raczej „Lotem 93” Już niebawem rozpoczną się zdjęcia do pierwszego polskiego filmu fabularnego poświęconego wydarzeniom z 10 kwietnia 2010 roku. Film ma być ukończony w…miesiąc. Mam wielkie wątpliwości czy w takim czasie można wyprodukować wartościowe dzieło. Myślę, że ofiary 10/04 i szczególnie ich rodziny zasługują na coś więcej. Reżyserem filmu „Prosto z nieba” jest Piotr Matwiejczyk, twórca takich filmów jak „Wstyd”, „Beautiful”, czy „Homo Father”. Jego akcja ma obejmować czas od świtu 10 kwietnia do momentu katastrofy i pierwszych doniesień o tragedii i jej ofiarach. W filmie wystąpią m.in.: Olga Bołądź, Marcin Bosak, Renata Dancewicz, Eryk Lubos i Aleksandra Bendarz. - Zdecydowałem się na realizację tego filmu po tym wszystkim, co miesiącami działo się w mediach. Oskarżenia, obwinianie się, walka o krzyż, nagonka, która zmieniła się w farsę, skłoniła mnie do refleksji, że w całym zamieszaniu wokół katastrofy zapomnieliśmy o tym, co najważniejsze, czyli o śmierci zwykłych ludzi – mówił Wirtualnej Polsce twórca, który przekonuje również, że udało mu się znaleźć klucz do opowiedzenia historii Smoleńska w sposób niebanalny i ciekawy, a przede wszystkim taki, który na nowo nie rozgrzebie ran. Jego film ma być podobno „apolityczny”. Nie wiadomo jaki jest scenariusz filmu Matwiejczyka. Jednak mam poważne wątpliwości czy taki film w ogóle może być wartościowy. Każdy kto jest choć średnio zorientowany w tym jak się robi filmy wie, że wyprodukowanie dobrego filmu w miesiąc jest praktycznie niemożliwe. Nawet „najgorszy reżyser świata” Ed Wood pracował na swoimi fabułami dłużej, mimo tego, że był królem jednego ujęcia. Można oczywiście zakończyć w miesiąc zdjęcia jednak zrobienie filmu nie polega tylko na jego nakręceniu. Równie istotna jest post-produkcja, gdy film się montuje, podkłada dźwięk, muzykę etc. To właśnie wtedy film nabiera charakteru i nawet najlepiej nakręcony materiał może zostać spartaczony przez pospieszną pracę. I nie jest istotne , że film ma być „kameralny”. Właśnie takie obrazy są najcięższe do wyreżyserowania i zagrania. Proszę zwrócić uwagę jak nad kameralnymi filmami ( Wstręt, Śmierć i Dziewczyna czy Lokator) długo pracował Roman Polański. W takich obrazach każda mina, reakcja, mrugnięcie okiem aktora są niezwykle istotne dla rozwoju akcji. Amerykanie do swoich kameralnych filmów angażują najlepszych aktorów, którzy potrafią zatrzymać na sobie obiektyw kamery, która zamiast pokazywać kilkanaście obrazów na minutę skupia uwagę widza na problemie bohatera. To właśnie kino kameralne jest realizowane w USA przez wybitnych reżyserów, którzy starają się uciec od komercyjnej papki. Dziś, w erze Avatarów czy Matrixów, niezwykle trudno jest skupić uwagę widza na „teatralnym spektaklu”. Coraz mniej reżyserów i aktorów to potrafi. Jeżeli film Matwiejczyka ma rekonstruować ostatnie godziny feralnego lotu 10 kwietnia to reżyser ma niełatwe zadanie subtelnego pokazania dramatu pasażerów Tu-154. Trudno uwierzyć w to, że uda mu się to zrobić, kręcąc film w tak szaleńczym tempie. Reżyser przekonuje, zechciałby by film był gotowy w rocznicę katastrofy i może trafić bezpośrednio do telewizji. Jednak filmy telewizyjne dziś mają niejednokrotnie wyższy poziom od tych kinowych. Dowodem na to niech będą filmy produkowane przez telewizję HBO, w których, w przeciwieństwie do obrazów kinowych, najlepsze swoje kreacje od lat tworzą tacy mistrowie jak Al Pacino zaś seriale jak „Pacyfik”, „Rodzina Soprano” czy „Rzym” nie ustępują w niczym takim produkcjom jak „Szeregowiec Ryan”, „Chłopcy z Ferajny” czy „Ben Hur”. Dziś telewizja nie jest już miejscem, gdzie produkuje się filmy klasy B. Polscy widzowie, wychowani w coraz większym stopniu na HBO, są o wiele bardziej wymagający niż byli w czasach „Zmienników” czy nawet „ Klanu”. Nasuwa się również pytanie czy „Prosto z nieba” nie jest robiony za szybko po katastrofie, gdy jej cień rzuca się nie tylko na same życie polityczne, ale na stosunki zwykłych Polaków. Nie wiemy jeszcze wszystkiego o przyczynach katastrofy więc trudno roztrząsać jak naprawdę zachowywali się pasażerowie Tu-154. Jeżeli reżyser chce zrobić film realistyczny i zgodny z tym co naprawdę się zdarzyło 10 kwietnia powinien poczekać na definitywne zakończenie śledztwa. Chyba, że robi on film tylko „inspirowany prawdziwymi wydarzeniami” jak książki Ryszarda Kapuścińskiego. Jednak nawet wtedy trudno jest zrobić w miesiąc dobry film. Amerykanie czekali kilka lat zanim zrobili dwa (słownie dwa) filmy związane z tragedią World Trade Center. Oba były filmami kameralnymi, w których nie pokazano nawet jak walą się wieże. Chyba nikt nie wątpi, że Amerykanie są w stanie zrobić obraz, gdzie w spektakularny sposób odtworzony zostałby czarny dzień 11/09. W tym roku mija 10 rocznica zamachu terrorystycznego na Nowy Jork i Waszyngton i Amerykanie wciąż nie są gotowi by zmierzyć się w bezpośredni sposób z tą tragedią. Czy Matwiejczyk pójdzie drogą twórców genialnego filmu „Lot 93”, który odtwarza walkę pasażerów z terrorystami na pokładzie samolotu, który zamiast w Biały Dom uderzył w polane? Chciałbym by tak było. Jednak reżyser „Lotu 93”, robił film dłużej niż miesiąc i odczekał parę lat aż zakończyło się śledztwo i rodziny choć trochę oswoiły się ze śmiercią bliskich. Łukasz Adamski
KOMENTARZ BIBUŁY: W powyższym tekście pada stwierdzenie, że: “Amerykanie czekali kilka lat zanim zrobili dwa (słownie dwa) filmy związane z tragedią World Trade Center.” Należy natychmiast i głośno je oprotestować, gdyż Autor albo zapomniał, albo zignorował, albo zupełnie nie zdaje sobie sprawy z jedynego rzetelnie zrobionego filmu fabularnego opartego na wydarzeniach 9-11. Mowa oczywiście o filmie pt The Reflecting Pool, w reżyserii polsko-amerykańskiego reżysera Jarka Kupść, filmu nota bene powszechnie dostępnego np. w sieci Netflix oraz do nabycia na płycie z oficjalnej strony internetowej The Reflecting Pool – www.reflectingpoolfilm.com. Podkreślamy i powtarzamy, że jest to jedyny film o wydarzeniach 11 września, który nie uległ oficjalnej nonsensownej propagandzie o “terrorystach arabskich”, którzy z nożykami do cięcia kartonu sterrroryzowali naraz kilka samolotów, a największa armia świata nie kiwnęła przez wiele godzin palcem w bucie aby sensownie zareagować. Raz jeszcze: film gorąco polecamy (do obejrzenia Streamline z Netflix, na dodatek dostępny z napisami po polsku.)
Mafia w Unii Europejskiej Wbrew faktom wszyscy aktorzy na scenie publicznej są zachwyconi procesem integracji europejskiej. Kulisy tego fenomenu odsłania niemiecki reporter śledczy Jurgen Roth w swojej książce „Europa mafii”. Pozycja ta jest kolejną współczesną pozycją przetłumaczoną i wydaną przez wydawnictwo Wektory (wydawce „Opcji na prawo”).
Mafia Mafia jest autorytarnie zorganizowaną strukturą, instrumentalnie wykorzystująca przemoc, posiadającą własne normy, wymuszająca milczenie na swój temat. Mafia zarabia pieniądze prowadząc działalność przestępczą i inwestując brudne pieniądze w legalne interesy. Mafie kontrolują dane terytorium, działają w tajemnicy, infiltrują gospodarkę, administracje i politykę, kamuflują się w społeczeństwie mieszczańskim. Stara mafia koncentrowała się na czerpaniu zysków z przestępczości i legalizowaniu ich. Nowa mafia (otoczona największą tajemnicą bo składająca się z elit) koncentruje się na legalnej działalności wykorzystując brudne metody (korupcje, szantaż czy mordy zlecane starej mafii). Metody mafii przejęły też globalne korporacje korumpujące polityków na całym świecie. Mafie zarządzane są jak międzynarodowe koncerny. Politycy są uzależnienie od mafii i korporacji. Współcześnie zanikają różnice między globalnymi korporacjami a organizacjami mafijnymi (np. dzisiejszy kryzys gospodarczy został sztucznie wywołany przez globalne banki by zagarnąć milionowe transfery z kieszeni podatników).
Mafia w UE Mafie (współpracujące ze sobą) są w UE siłą ogólnoeuropejską. Pieniądze pochodzące z działalności przestępczej inwestują w legalne przedsięwzięcia (akcja, nowe instrumenty finansowe, nieruchomości). Dzięki integracji europejskiej mafia inwestuje (wykupuje za bezcen dzięki skorumpowanym politykom) majątek w Europie Wschodniej. Współcześnie jednym z największych źródeł dochodów mafii są fundusze europejskie.
Mafia włoska Według danych BND (Federalnej Służby Wywiadowczej Republiki Federalnej Niemiec Bundesnachrichtendienst) roczny obrót włoskiej mafii przekracza 100 miliardów euro. Mafia włoska dzieli się na Ndranghette, Cosa Nostre, Comorre, Sante Corone Unite i nieregularne loże masońskie. W latach 70 XX wieku organizacje mafijne walczyły ze sobą o dominacje w świecie przestępczym, lata 80 i 90 były czasem walki mafii z instytucjami państwa. Dziś nadszedł czas koegzystencji mafii i polityków mający na celu legalizacje zysków osiągniętych z działalności przestępczej. Mafie najpierw inwestowały w starej Unii, potem (dzięki integracji) w krajach Europy wschodniej. Mafie inwestowały w: turystykę, nieruchomości, przemysł odzieżowy, kamienie szlachetne, sport i na rynkach finansowych. Dzięki zyskom z legalnych przedsięwzięć dziś mafie mają realny wpływ na gospodarkę i politykę. Nieustanny wzrost liczebności mafii, umacnianie się i ich ekspansja trwają nieprzerwanie od lat 90. Mafie wyemigrowały w ostatnich latach również do Ameryki Południowej.
Ndranghetta jest najpotężniejszą i najniebezpieczniejszą organizacją mafijną. Powstała w Kalabrii, rozszerzyła się na tereny RFN i Szwajcarii. Ma strukturę opierającą się na klanach rodzinnych autonomicznie istniejących obok siebie. Tworzą ją komórki (ndriny) lub rodziny (cosca). Kilka komórek lub rodzin może stworzyć wspólną locale. Rodziny mogą autonomicznie działać, ale opłaca się współpracować. Głową rodziny jest capo famiglia. Zadania wykonują camorristi którym podlegają picciotti (żołnierze). Żołnierzom podlegają fiori (strażnicy). Szefowie rodzin tworzą kolektywny komitet prowincjonalny, który dyskutuje o inwestycjach i polityce (korupcji) na dorocznych spotkaniach. W Ndranghettcie obowiązuje całkowity zakaz mówienia o organizacji. Mafiosem jest się na całe życie, kto współpracuje z policją wydaje na siebie wyrok śmierci. Ndranghetta ostatnio zaczęła czerpać dochody z prostytucji i handlu żywym towarem. Ndranghetta zinfiltrowała policje, prokuraturę, sądy, administracje. Stara się wpływać na politykę kadrową w tych instytucjach. Dzieci mafiosów wysyłane są na studia prawnicze by pracować jako adwokaci i sędziowie. Kończą też studia informatyczne i medycynę (by móc infiltrować te grupy zawodowe). Zyski z działalności przestępczej kierowane są poza teren Włoch i inwestowane w turystykę i nieruchomości.
Cosa Nostra pochodzi z Sycylii, Ma ściśle hierarchiczną strukturę, na jej czele stoi boss bossów.
Comorra powstała w Neapolu (do dziś w Neapolu ,rządzonym przez mafię nie państwo, rezyduje 4200 mafiosów z Comorry, w regionie 6000 w 111 rodzinach, 42 rodziny operują za granicą w tym w RFN). Jest związkiem klanów. Dzieci mafiosów kształcą się na ekonomistów i prawników. Zyski inwestowane są w korumpowanie polityków. Santa Corona Unita jest frondą z Comorry. Nieregularne loże masońskie są miejscem kontaktów mafii z mieszczańskim społeczeństwem. Związane są z Ndranghettą. Najbardziej znaną lożą mafijną była loża P2 w której braćmi byli mafiosi, politycy i funkcjonariusze służb specjalnych.
Mafia w RFN
Po upadku muru berlińskiego mafia wykupiła w byłym NRD majątek warty 200 miliardów euro. W RFN niezwykle silna jest mafia rosyjska. Inwestuje i zarabia dzięki powiązaniom z lokalnymi politykami i dyplomacją Rosji. Wbrew faktom niemieccy politycy i organa ścigania twierdzą że w RFN nie ma organizacji przestępczych. Silna pozycja mafii w RFN jest spowodowana słabością państwa, ograniczeniem środków przeznaczanych na walkę z przestępczością. Dodatkowo zbyt dociekliwi policjanci są degradowani. Książka Jurgena Rotha zawiera niezwykle wiele dokładnych opisów działalności organizacji mafijnych w RFN. Włoskie organizacje mafijne otwierają w RFN liczne lokale gastronomiczne (kupuje je za pośrednictwem podstawionych osób). Lokale te służą mafii do angażowania się w życie lokalnej społeczności i zdobywania kontaktów wśród polityków. W nowych landach mafia staje się łącznikiem (gra rolę lóż masońskich) między politykami a sitwą postkomunistyczną i bezpieczniacką. W ostatnich latach w RFN mafia wyspecjalizowała się absorpcji środków unijnych.
Mafia rosyjska Pod nazwą mafii rosyjskiej kryją się grupy przestępcze tworzone przez ludzi z terenów byłego ZSRR. Grupy te są ze sobą nie związane i działają na własną rękę. Nie posiadają rozbudowanej hierarchii jak mafia włoska. Na początku lat 90 grupy te przejęły dużą część gospodarki postsowieckiej i przeniknęły życie społecznopolityczne krajów postsowieckich. Za zezwoleniem władz rosyjskich mają w Rosji bezpieczną przystań (dopóki są użytecznym instrumentem polityki rosyjskiej na zachodzie). Niemieccy reemigranci z ZSRR stworzyli w RFN równoległy świat społeczny i gospodarczy, całkowicie odrębny i nie związany z starymi obywatelami RFN, i całkowicie zinfiltrowany przez postsowiecką mafie. Mafia rosyjska w RFN utrzymują kontakty z dyplomacją rosyjską. Kieruje do pracy (w charakterze sprzątaczy, sekretarek i tłumaczy) swoich ludzi by infiltrowali urzędy socjalne, instytucje chroniące bezpieczeństwo, urzędy celne, prokuratury i sądy. Korumpuje lokalne władze. Dzięki solidarności jest trudna do zinfiltrowania dla niemieckiej policji. Swoich członków do pracy w RFN rekrutuje z sowieckich kryminałów. Na terenie Niemiec współpracuje z FSB (rosyjską Federalną Służbą Bezpieczeństwa dziedziczką KGB). KGB w ZSRR współpracowała z organizacjami przestępczymi by kontrolować więźniów politycznych w łagrach. KGB sztucznie kreowała autorytety wśród kryminalistów (władze w łagrach dzierżyli kryminaliści zwani „worami w zakonie” lub „złodziejami w prawie”). Liderzy społeczności łagrowej musieli znać grypserę (blat, fenia). Do dziś pełnią rolę arbitrów między postsowieckimi organizacjami przestępczymi. Autorytety kryminalistów regularnie się spotykają na ceremoniach mianowania na wyższe stopnie w hierarchii. Mają też własne sądownictwo. Do obowiązków postsowieckich mafiosów należy: wyrzeczenie się rodziny, podporządkowanie się mafijnym przepisom, wspieranie emocjonalne i materialne innych członków mafii, zakaz służby w armii i związków z policją, obowiązek zabijania zdrajców. Symbolem mafiosów są tatuaże (tylko oni w społeczności przestępczej mogą sobie tatuować symbol orła). Postsowieccy więźniowie w niemieckich więzieniach narzucili swoje normy innym więźniom. Dzięki zinfiltrowaniu przez mafie wymiaru sprawiedliwości są doskonale poinformowani o innych więźniach. Uzyskiwana zastraszeniem lub biciem kasa z haraczy od innych więźniów przeznaczana jest dla rodzin osadzonych członków mafii. W więzieniach mafia wprowadziła hierarchiczną strukturę. Do dziś nie ma badań nad zasięgiem postsowieckiej mafii w RFN. By zalegalizować swoje dochody postsowiecka mafia stworzyła w Niemczech swoje banki. Dochody są legalizowane w całej Unii Europejskiej. Dochody mafii pochodzą z przestępstw takich jak: handel narkotykami i bronią, haracze od gastronomi. Mafia inwestuje też w Unii Europejskiej pieniądze KGB i FSB (co jest jednym z wyrazów związków mafii z władzami Rosji i realizacji zadań wywiadowczych przez mafie na zachodzie, a szczególnie w Niemczech, Austrii i Szwajcarii). Majątki rosyjskich oligarchów inwestowane w Unii pochodziły z przestępczej działalności, mafia swoje bogactwo zbudowała na rabunkowej prywatyzacji w krajach bloku postsowieckiego. Pieniądze były inwestowane głównie w nieruchomości. Dla niemieckich organów ścigania problemem nieumożliwiającą skuteczną walkę z zorganizowaną przestępczością jest ochrona jaka ma mafia w Rosji. Jedną z najważniejszych organizacji przestępczych z terenów ZSRR jest mafia Izmałowska („jej przywódcy żyją w Moskwie i Izraelu”).
Mafia postsowiecka w Estonii, Łotwie i Bułgarii bardzo wspiera przez swoich rosyjskojęzycznych polityków integracje z Unią Europejską. „Rosja uprawia w Europie Środkowej i Wschodniej nowy gospodarczy imperializm, próbując przejąć sektor energetyczny w krajach tego regionu”. Rosja poprzez monopol dostaw surowców energetycznych ma możliwość wyrządzania dotkliwych szkód gospodarce narodowej krajów europejskich. Wywiad rosyjski w celu uskutecznienia swoich działań tworzy w Unii Europejskiej firmy działające w strategicznych sektorach. Sektor energetyczny jest zinfiltrowany przez byłych agentów Stasi i KGB. Rosja w RFN wykorzystuje sowiecką siatkę wywiadowczą. W Niemczech działa kilka rosyjskich służ wywiadowczych. Oficjalnie Rosja intensywnie nawiązuje kontakty z wpływowymi lokalnymi środowiskami w RFN.
Mafia postkomunistyczna We wschodnich landach Niemiec nastąpiła tylko częściowa transformacja z komunizmu w demokracje. Na transformacji zarobili postkomuniści i funkcjonariusze Stasi wraz z agentami. Ofiary NRD nie skorzystały na transformacji. W krajach bloku sowieckiego, w tym i w NRD, postkomuniści rozkradli majątek narodowy i wywieźli zasoby finansowe zagranice. Rabunku we wschodnich landach miał dokonywać sama nomenklatura partii komunistycznej liczyła 340.000 osób. Państwowe przedsiębiorstwa z NRD zostały w RFN rozkradzione przez nomenklaturę komunistyczną. Fałszowano wycenę zakładów przemysłowych by przejmować je za grosze, władze i organy ścigania biernie się temu przyglądały. Rabunek zniszczył dobrze funkcjonujące firmy i te które można było restrukturyzować. Miliony wschodnich Niemców znalazły się w biedzie. Z państwowych pieniędzy NRD tworzono firmy które miały zapewnić dostatnie życie w zjednoczonych Niemczech funkcjonariuszom i tajnym współpracownikom Stasi, działaczom partii komunistycznej [szokujące jest to że demokratyczna i silna RFN nie była wstanie uniemożliwić powstanie postkomunistycznej mafii w zjednoczonych Niemczech, i pozwoliła na rabunek mienia państwowego]. Administracja lokalna w nowych landach powstała z administracji postkomunistycznej, co umożliwiło rabunek mienia komunalnego (wykupienie za grosze budynków i ziemi). Uwłaszczenie postkomunistów uniemożliwiło reprywatyzacje w zjednoczonych Niemczech. Setki milionów marek z budżetu zachodnich landów przeznaczone na modernizacje wschodnich landów rozkradła postkomunistyczna nomenklatura (świadkowie przestępstw byli mordowani). Nowe elity utworzone zostały z tajnych współpracowników bezpieki. Akta bezpieki wykorzystywane są przez byłych funkcjonariuszy do korumpowania elit politycznych. Funkcjonariusze Stasi doskonale zorganizowali się i odnaleźli w rzeczywistości RFN. Prokuratura i sądy w wschodnich landach są oparte na funkcjonariuszach byłej niemieckiej partii komunistycznej. Stasi zapewniła przed zjednoczeniem swoim funkcjonariuszom dyplomy prestiżowych uczelni – dzięki czemu mogą oni dziś zarabiać na byciu adwokatami. Patologiczne procesy wzmocniła integracja z Unią Europejską. Dziennikarze w RFN są nieustanie zastraszani i skłaniani do tego by przemilczać tematy karier byłych funkcjonariuszy i tajnych współpracowników Stasi. Zbyt odważni dziennikarze są niszczeni metodami operacyjnymi Stasi. Elity polityczne RFN skumały się z nowymi elitami wyrosłymi z Stasi i partii komunistycznej. Policjanci RFN pracujący przed laty w milicji NRD stali się strażnikami nowego ładu. Najbardziej obrzydliwymi przejawami postkomunistycznych karier była obecność postkomunistów w chadecji, postkomuniści argumentowali (bez cienia wstydu) że są ludźmi pracy pro państwowej a nie elementami destrukcyjnymi jak opozycjoniści z NRD. Pewnie dla tego chadecja wymuszała na policji zaprzestania ścigania przestępstw (akta dotyczące przestępstw postkomunistów opatrywano klauzulami ścisłej tajności tak by nawet posłowie parlamentu RFN nie mogli ich poznać). Jan Bodakowski
“Raport MAK jest bardzo jednostronny” – wywiad z gen. Geoffreyem Van Orden’em Jak pan ocenia opublikowany przez Rosjan raport MAK dotyczący katastrofy samolotu TU 154 M pod Smoleńskiem? Miałem okazję zapoznać się z tym raportem. Trudno było, co prawda, ściągnąć jego angielską wersję z Internetu, ale udało mi się i przeczytałem zawarte w nim wnioski. Moim zdaniem jest bardzo jednostronny. Spodziewaliśmy się zresztą, że jeśli władze polskie nie będą od początku włączone w dochodzenie, to taki będzie jego wynik. Trzeba było doprowadzić sprawę do satysfakcjonującego zakończenia, bo to była przecież największa tragedia, a rodziny ofiar nigdy się z niej nie otrząsną, bardzo im wszystkich współczuję. Mieli nadzieję, że dochodzenie w sprawie tej katastrofy przyniesie jakieś dobre wnioski, ale ten raport takich wniosków nie zawiera..
Co by zrobił rząd angielski, gdyby taka tragedia wydarzyła się w Wielkiej Brytanii? Jakie są procedury dochodzenia przyczyn katastrofy wypadków lotniczych w Anglii? Niestety zdarzyło się już kilka takich katastrof, ale każda był oczywiście inna. W roku 1994 straciłem wielu bliskich kolegów z policji i wojska w katastrofie śmigłowca Chinook nad Szkocją. Pierwsze dochodzenie nie doprowadziło do żadnych ustaleń i dopiero właściwie w ubiegłym roku nowy brytyjski minister obrony oznajmił, że dochodzenie zostanie wznowione. Przyczyny tamtej katastrofy były jednak wtedy bardzo dokładnie badane. To nigdy oczywiście nie zadowoliło rodzin pilotów. Wyciągnęliśmy jednak z tego jakieś wnioski i teraz możemy się ponownie sprawie przyjrzeć. Były i inne tragedie, np. katastrofa wojskowego samolotu Nimrod w 2006 roku i największa tragedia, jaka miała miejsce na ziemi brytyjskiej, w brytyjskiej przestrzeni powietrznej tj. katastrofa nad Lockerbie w 1988. Wyciągnęliśmy wnioski z dochodzenia przyczyn każdej z tych katastrof i nadal je wyciągamy. Za każdym razem dochodzimy do wniosku, że od samego początku trzeba rzetelnie prowadzić dochodzenie i należy zaangażować wszystkie zainteresowane strony. Nawet jeśli prawne aspekty dochodzenia są na początku określone, trzeba być otwartym na przyjęcie innych.. Np. w przypadku katastrofy nad Lockerbie, która miała miejsce w brytyjskiej przestrzeni powietrznej, ale rozbił się samolot amerykański. Dlatego właściwe było przejęcie dochodzenia przez stronę brytyjską, ale eksperci amerykańscy byli w nie w pełni zaangażowani. W zasadzie prowadzono dwa osobne dochodzenia – jedno techniczne, a drugie w trybie karnym, ponieważ katastrofa była wynikiem zamachu terrorystycznego. Powiedziałbym więc, że wiele nauczyliśmy się badając, każdą taką katastrofę. Brytyjczycy mają bardzo dobrą opinię, jeśli chodzi o badanie wypadków lotniczych, ale nadal się uczymy i niektóre z tych lekcji mają zastosowanie do innych katastrof. Nasze doświadczenia można na pewno było wziąć pod uwagę w badaniu tragedii pod Smoleńskiem, ale niestety tak się nie stało. Jednym z tych doświadczeń jest potrzeba zaangażowania wszystkich zainteresowanych stron. Jak rozumiem strona polska nie miała nawet dostępu do czarnych skrzynek, które dostarczają wielu istotnych danych o przebiegu lotu. Znalazły się one w rękach rosyjskich. Trudno uwierzyć, że w tym raporcie całą winą za tragedię obarcza się stronę polską. To obraza dla Polski i ofiar katastrofy. Oczywiście Polacy popełnili błędy, ale i po stronie rosyjskiej były fatalne błędy.
Jakie błędy popełnili Rosjanie? Największym błędem było to, że polski samolot nie dostał polecenia, by odlecieć. Lotnisko w Smoleńsku trzeba było zamknąć. To był ten fatalny błąd, a władze rosyjskie nie podjęły ani jednej próby w tym kierunku, nie wydały polecenia polskim pilotom – nie możecie lądować, musicie odlecieć. Dlatego strona rosyjska ponosi ogromną odpowiedzialność. Rosjanie odpowiadają również za to, co wydarzyło się potem – zabezpieczenie miejsca katastrofy, często brak szacunku w wykonywaniu niektórych czynności, niezaangażowanie władz polskich w dochodzenie. Były to najpoważniejsze błędy i niestety wątpliwości będą się ciągnęły dług, pozostanie żal i gniew po tej tragedii.
Jak według Pana Unia Europejska może pomóc w próbie poznania prawdy o przyczynach tej tragedii?
Chyba Unia Europejska nie może zbyt wiele zdziałać. Trzeba by w naszych kontaktach zachęcać Rosjan do rozszerzenia zakresu dochodzenia. Ale jest już na to za późno. Raport został opublikowany. Ja bym wystąpił z takim wnioskiem przed opublikowaniem raportu. Teraz znamy już jego treść..
Był pan uczestnikiem wysłuchania publicznego w Parlamencie Europejskim na ten temat. Kogo według Pana zabrakło na tym przesłuchaniu? Byłem zaszczycony, że mogę poznać bliskich ofiar katastrofy, szczególnie rodzinę św. pamięci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Oczywiście dobrze byłoby gdyby pojawiło się więcej przedstawicieli strony polskiej, może rządu polskiego, abyśmy mogli dowiedzieć się, jakie działania mają zamiar podjąć polskie władze, w celu zwiększenia roli Polski w tym dochodzeniu. Także ktoś ze strony rosyjskiej mógłby przybyć na takie spotkanie i przedstawić swoje poglądy.
Czy jest coś jeszcze, o czym chciałby Pan powiedzieć Polakom w związku z tą tragedią? Przede wszystkim to największa tragedia dla tych, którzy stracili swoich najbliższych. Nigdy nie będą w stanie tego wymazać z pamięci. Po drugie, to także największa tragedia dla Polaków, jako narodu, bo stracili przedstawicieli polskiej elity politycznej i wojskowej. Teraz odezwą się głosy, że trzeba na nowo przeprowadzić dochodzenie. Nie mogę jednak mówić Polakom, jak mają załatwiać własne sprawy. Dochodzenie MAK było bardzo niezadowalające i można je było przeprowadzić zupełnie inaczej. Doświadczenia płynące z badania wcześniejszych wypadków lotniczych w innych krajach były dla wszystkich dostępne, ale niestety nie poświęcono im zbyt wiele uwagi. Dziękuję za rozmowę
GEOFFREY VAN ORDEN – Służył w armii brytyjskiej na całym świecie (1964-1985); instruktor w niemieckiej Wyższej Szkole Sił Zbrojnych w Hamburgu (1985-1988); Szef Sztabu i zastępca szefa wywiadu wojskowego G2, sektor brytyjski, Berlin (1988-1990); praca w sekcji analiz wojskowych Wspólnej Komisji Agencji Wywiadu przy Urzędzie Rady Ministrów w Londynie (1990). Wysoki rangą urzędnik Komisji Europejskiej ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa (1995-1999). Poseł do Parlamentu Europejskiego (od 1999). Wiceprzewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych, Komisji Praw Człowieka oraz Komisji ds. Wspólnego Bezpieczeństwa i Polityki Obronnej (od 2002); rzecznik konserwatystów ds. polityki zagranicznej, obrony i praw człowieka (od 1999); sprawozdawca PE ds. Bułgarii (od 1999); członek delegacji Wspólnej Komisji Parlamentarnej UE-Turcja (od 1999). Generał brygady w Kwaterze Głównej NATO w Brukseli (1991-1994); sekretarz wykonawczy Międzynarodowego Sztabu Wojskowego w Kwaterze Głównej NATO w Brukseli (1991-1994). Autor publikacji na temat polityki zagranicznej i kwestii bezpieczeństwa. Honorowy obywatel Londynu; honorowy członek gildii londyńskiej Worshipful Company of Painter-Stainers. Kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego. Strona internetowa gen. Geoffrey van Orden: www.geoffreyvanorden.com
66. rocznica Jałty – utraty Kresów Wschodnich 4 lutego mija 66. rocznica rozpoczęcia konferencji jałtańskiej, która miała decydujące znaczenie dla kształtu powojennej Europy. Konferencja, nazywana też “krymską”, trwała od 4 do 11 lutego 1945 roku. Wzięli w niej udział szefowie rządów trzech mocarstw sojuszniczych, tzw. „Wielkiej trójki” w II wojnie światowej: Związku Radzieckiego – Józef Stalin, Stanów Zjednoczonych – prezydent Franklin Delano Roosevelt oraz premier Wielkiej Brytanii – Winston Churchill. Na konferencji podjęto ustalenia w sprawie okupacji Niemiec przez trzy mocarstwa i Francję, obciążono Niemcy reparacjami wojennymi oraz podzielono Berlin na 4 sektory okupacyjne. Polska utraciła Kresy Wschodnie na rzecz ZSRR. Ustalono też rekompensatę dla Polski w postaci dotychczasowych ziem niemieckich: Pomorza Zachodniego, Prus Wschodnich i Śląska. Mocarstwa zgodziły się na utworzenie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej w Warszawie. Na konferencji jałtańskiej powstała również koncepcja utworzenia Organizacji Narodów Zjednoczonych. Związek Radziecki w zamian za koncesje na Dalekim Wschodzie, zobowiązał się do przystąpienia do wojny przeciw Japonii, po zakończeniu wojny w Europie. Przeciwko ustaleniom konferencji jałtańskiej protestował rząd Rzeczpospolitej na uchodźstwie oraz władze polskiego państwa podziemnego, które deklarowały gotowość ułożenia stosunków z ZSRR i udziału w powołaniu rządu jedności narodowej. Postanowienia konferencji jałtańskiej, które doprowadziły do podziału Europy, tworząc radziecką strefę wpływów, straciły moc po rozpadzie bloku państw zależnych od ZSRR w latach 1989-1990 oraz samego ZSRR w 1991 roku. IAR/Kresy.pl
Przed warszawskim sądem rozpoczął się proces Jerzego Kędziory, ubeckiego sadysty z Mokotowa i Miedzeszyna. Komunistyczny bandyta zostanie skazany? Oskarżam Jerzego Kędziorę o prześladowanie Władysława Jedlińskiego i Wacława Sikorskiego. Jako starszy oficer śledczy MBP znęcał się nad nimi, bił gumą, przypalał papierosami, stosował przysiady, kopanie po nerkach, karcer. Oskarżony był funkcjonariuszem państwa totalitarnego, realizował politykę tego państwa i dopuścił się przestępstw z pobudek politycznych. Takiej treści akt oskarżenia przeciwko byłemu oficerowi śledczemu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego odczytała prokurator Instytutu Pamięci Narodowej 20 stycznia br. Do końca nie było wiadomo, czy w ogóle proces się rozpocznie. Poprzednia, grudniowa rozprawa została przełożona ze względu na chorobę oskarżonego. Tym razem Kędziora przyszedł razem ze swoim obrońcą. Wyglądał na zdrowego, wypoczętego, popijał sobie soczek. Już na początku adwokat złożył wniosek o umorzenie sprawy ze względu na przedawnienie. Zaoponowała prokurator IPN, argumentując, że prócz zbrodni komunistycznej Kędziora dopuścił się także zbrodni przeciwko ludzkości, która przedawnieniu nie uległa. Podobnie pełnomocnik oskarżyciela posiłkowego Wacława Sikorskiego, która tłumaczyła, że w tego typu sprawach obowiązująca jest wykładnia Sądu Najwyższego, zastosowana wcześniej wobec Adama Humera. A od tego czasu ustawodawstwo się nie zmieniło.
Sprawa Humera była dawno - Sprawa Humera była dawno i miała inny charakter. Wówczas oskarżony nie został objęty aktem oskarżenia. O czymś to świadczy – próbował jeszcze atakować adwokat Kędziory. W oryginalny sposób starał się również podważyć kwalifikację prawną: że definicja zbrodni przeciwko ludzkości nie jest w akcie oskarżenia przytoczona w całości. Prokurator IPN: – Nie było powodu, aby ten wywód przytaczać w całości, gdyż jest znany i dostępny. Pełnomocnik oskarżyciela posiłkowego Wacława Sikorskiego, wobec uporczywego stanowiska obrony, zacytowała definicję zbrodni przeciwko ludzkości: Poważne prześladowania skierowane przeciwko określonej grupie społecznej. Oskarżony działał na masową skalę przez kilka lat – był prawą ręką Różańskiego. Prócz Władysława Jedlińskiego i Wacława Sikorskiego prześladował wielu innych działaczy niepodległościowych struktur, np. Hieronima Dekutowskiego “Zaporę” i Władysława Siła-Nowickiego. Adwokat Kędziory zaczął się wycofywać: – Nie mówiłem, że stan prawny od sprawy Humera się zmienił. Ale uparcie powtarzał, że przywoływanych teraz zarzutów nie ma w akcie oskarżenia. Na to zareagował Wacław Sikorski: – Znam wiele osób, z którymi siedziałem, a których tłukł Kędziora. Hieronim Dekutowski, Edmund Tudruj, Arkadiusz Wasilewski, Jerzy Jedliński, Włodzimierz Lechowicz, Stanisław Nienałtowski. Sąd udał się na naradę, co dalej z tą dziwną sprawą począć. Po przerwie zdecydował się jednak ją prowadzić: oddalił wniosek o umorzenie i uznał, że zarzucane Kędziorze czyny nie uległy przedawnieniu.
Sprawa polityczna z marszałkiem w tle Sąd oddał głos oskarżonemu. – Nazywam się Jerzy Kędziora, z bierzmowania Stefan. Syn Daniela i Lucyny z domu Gajewskiej, urodzony 5 kwietnia 1925 r. w Ostrowcu Świętokrzyskim. Zamieszkały w Warszawie. Utrzymuję się z emerytury. Nie byłem karany. Wykształcenie wyższe – inżynier technik. W 1949 r. byłem leczony psychiatrycznie. W 1950 r. hospitalizowany z powodu utraty pamięci. To zainteresowało sąd: – Ale dziś oskarżony nie jest psychicznie chory? W przypadku odpowiedzi twierdzącej można by szybko przerwać ten “nikomu niepotrzebny proces”. Niestety, Kędziora odpowiedział: – Od tamtego czasu zaburzenia psychiczne ustąpiły. Teraz nigdzie się nie leczę. Niniejszym Kędziora przyznał, że jest zdrowy i nie ma żadnych przeszkód, aby uczestniczył w procesie. Były ubek opowiadał dalej: – W 1948 r. studiowałem prawo, ale zostałem wciągnięty [a więc on nie jest winny, tylko przełożeni - TMP] do przestępczej działalności w Miedzeszynie – sprawa o odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne. Nie odpowiadał mi tamten nastrój i rozchorowałem się. Po wycofaniu mnie z grupy specjalnej [tajna komórka bezpieki, powołana latem 1948 r., przekształcona następnie w X Departament, który zajmował się sprawami szczególnymi - "oczyszczaniem" szeregów PZPR z agentów i prowokatorów. Grupa działała we wspomnianym już, równie tajnym więzieniu bezpieki w Miedzeszynie pod Warszawą, kryptonim "Spacer" - TMP], zostałem studentem Centralnej Szkoły Prawniczej im. Duracza, którą przerwałem właśnie z powodu utraty pamięci. Dalsze próby studiów nie powiodły się. – Czy zrozumiał pan zarzuty? – spytał sąd Kędziorę. – Tak, nie przyznaje się do popełnienia obu czynów [prześladowania Jedlińskiego i Sikorskiego - TMP]. Będę składał wyjaśnienia. – Jak pan trafił do tej służby [bezpieki - TMP]? – próbował dociec sąd. – Obecna sprawa jest polityczna. Trzeba przypomnieć, jak znalazłem się w środowisku, które w 1945 r. przejęło władzę w Polsce? – pytał Kędziora i sam sobie odpowiadał. – Urodziłem się w rodzinie rzemieślniczej – ojciec był szewcem, matka bez zawodu. Jako roczne dziecko byłem bardzo sprawny, biegałem. Potem przechodziłem wiele chorób dziecięcych, m.in. dyfteryt. Na nowo uczyłem się chodzić. Odtąd byłem słabym dzieckiem, jedynym obrońcą przed rówieśnikami była moja starsza siostra – ciągnął swój wyuczony życiorys Kędziora. Sędzia jednak nie oponowała, że nie ma to żadnego związku ze sprawą. – Szkołę podstawową skończyłem w 1939 r. w Ostrowcu. Przed wojną ojciec organizował tam cech szewski, a także obronę pracowników przez pracodawcami. Od 1933 r. był w KPP, jako członek zarządu dzielnicowego i sekretarz Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom (MOPR). Widziałem ojca w areszcie, a potem w więzieniu w Sandomierzu w 1935 r., gdzie odbywał karę dwóch lat za działalność komunistyczną. Tyle Kędziora o ojcu, “zapominając” np., że po wojnie był w PPR. A teraz znów o sobie: – Ja byłem aktywnym członkiem ZHP, zastępowym, uczestniczyłem w pochodzie pośmiertnym marszałka Piłsudskiego. Ten cały przydługi wywód zgodnie z planem doprowadził ubeka do konkluzji: – Niezależnie od działalności rodziców moja świadomość polityczna była zerowa, ale byłem zaangażowany patriotycznie. Cieszyłem się z wyzwolenia. To też zainteresowało sąd: – Czyli mówi pan już o okresie objętym aktem oskarżenia, po 1945 r.? – Nie, o odzyskanej Polsce w 1918 r. Wychowanie patriotyczne zdobywałem w domu, szkole i Kościele. Ale w związku z aresztowaniem ojca pogorszyły się nasze warunki życiowe, musieliśmy przenieść się do sutereny. W ten sposób patriota Kędziora został komunistą. Czyli jednak – przynajmniej w przypadku takich typów – byt określa świadomość.
W antyniemieckiej konspiracji… GL A tak oskarżony tłumaczył ucieczkę rodziny na wschód w 1939 r.: – Znajomy policjant powiedział ojcu, że komunistyczna dokumentacja została przekazana gestapo. Trafił do Lwowa, gdzie popadł w konflikt z Luną Brystygier z MOPR, która chciała pomagać tylko uchodźcom-komunistom. Zesłano go do gułagu. Znalazł się tam też wujek. Po pakcie Sikorski – Majski ojciec znalazł się w Gruzji, a wujek przeszedł cały szlak bojowy z armią Andersa. W ten sposób, przy braku sprzeciwu sądu, poznaliśmy wojenną epopeję Kędziorów. Ubek nie mógł też pominąć swoich dokonań: – W lecie 1940 r. przy przekraczaniu zielonej granicy znaleźliśmy się w więzieniu w Rawie Ruskiej. Siostrę wypuszczono z zdaniem powrotu pod okupację niemiecką, aby sprawdzała, co się dzieje na granicy. Ja pojechałem do Lwowa [czyli oboje współpracowali z sowieckimi służbami specjalnymi; Kędziora nie pochwalił się również, że miał wówczas obywatelstwo sowieckie - TMP]. - Jaki związek ma to, co pan mówi, z pańską pracą po wojnie? – zdenerwował się sąd. Rychło w czas, po pół godzinie zeznań. Sędzi najwyraźniej zaczęło się spieszyć. - Bardzo duży – odpowiedział oskarżony i dalej swoje: – We Lwowie nie znalazłem ojca, ale dzięki jego koledze z przedwojennego procesu – Henrykowi Grochulskemu – zostałem uczniem 23. szkoły polskiej. Po przeniesieniu do Warszawy skończyłem pierwszą klasę szkoły handlowej. Tam musiałem przerwać naukę ze względu na biedę i konspirację. Henryk Grochulski, który w tym czasie został moim szwagrem, mama i siostra mamy działały w Gwardii Ludowej. Brat Henryka, Janusz był oficerem antyniemieckiego [bo przecież nie antypolskiego! - TMP] wywiadu GL. Ja do konspiracji wstąpiłem pod koniec 1942 r. Należałem do grupy specjalnej, którą prowadził Jerzy Fonkowicz. Była w niej m.in. Zofia Strzelecka, Stanisława Sowińska. W moim mieszkaniu przechowywaliśmy archiwum wywiadu. I kontynuował: – Od kolegów z AK dowiedziałem się o koncentracji i zgłosiłem się do powstania. Zostałem jednak odesłany, bo nie mieli dla mnie broni.
“Otwarte relacje” W 1945 r. zgłosiłem się do Komitetu Wojewódzkiego PPR w Warszawie, do Zofii Strzeleckiej, która była personalną w Miejskim Urzędzie Bezpieczeństwa. Trafiłem do wydziału gospodarczego, a po pewnym czasie do szkoły oficerskiej w Łodzi, którą skończyłem z wyróżnieniem – chwalił się Kędziora. – W stopniu podporucznika skierowano mnie do Warszawy, najpierw do Wydziału, a potem Departamentu Śledczego Urzędu Bezpieczeństwa, przekształconego następnie w MBP. - Proszę powtórzyć końcówkę. NBP? – pytał zdziwiony sąd. – MBP. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Kiedy Rzepecki i Mazurkiewicz podjęli akcję ujawniania, trafiłem do pracy [śledztwa - TMP] z kierownictwem Delegatury Sił Zbrojnych i WiN… – Przepraszam, proszę powtórzyć – sąd znów niedosłyszał (nie zrozumiał). – WiN, Wolność i Niepodległość [naprawdę: Niezawisłość - TMP]. Wybrano mnie, ponieważ miałem średnie wykształcenie i byłem znany z kulturalnego zachowania. Pracowałem z ludźmi, którzy byli bardziej zasłużeni ode mnie. Mieli wyższe wykształcenie, wysokie stopnie wojskowe i aktywną przeszłość w czasie okupacji niemieckiej. Dzięki ich patriotycznej postawie po wojnie dziesiątki tysięcy żołnierzy wyszło z konspiracji, wróciło do normalnego życia [znów "zapomniał" dodać, że wielu z nich po amnestii znalazło się ponownie w więzieniach, po ciężkim śledztwie dostali wysokie wyroki, z karą śmierci włącznie - TMP]. Z tych wszystkich powodów odnosiłem się do nich z szacunkiem. Dalej Kędziora mówił, z kim pracował (czyli kogo przesłuchiwał, nawet powieka mu nie drgnęła): Józef Rybicki (szef sztabu Komendy Głównej WiN), płk Franciszek Niepokólczycki (prezes II Zarządu WiN), Edward Bzymek-Strzałkowki (szef Brygad Wywiadowczych DSZ-WiN), ppłk Wincenty Kwieciński, ppłk Łukasz Ciepliński i Mieczysław Kawalec z IV Zarządu WiN. – To byli oficerowie o wysokim poczuciu godności osobistej. Przekazywali władzom bezpieczeństwa w otwartych relacjach zeznania – ujawniali struktury, archiwa, pieniądze. – Ale dlaczego pan, oskarżony czyta z kartki. Przecież widzę, że ma pan kartkę pod stołem – zaniepokoiła się sędzina. – Mam tu nazwiska i zarys problemowy – odpowiedział nie strapiony Kędziora: – O żadnym stosowaniu przymusu nie mogło być mowy – obraziłbym ich piękną, patriotyczną kartę. W uładzonym życiorysie Kędziora słowem nie wspomniał o innych przejawach swojego szacunku dla AK-owców, np. gdy w latach 1945 – 1947 walczył “z bandami i reakcyjnym podziemiem”.
“Spotkania” z Sikorskim - Mówią coś panu nazwiska Jedliński i Sikorski? – Wobec nich też żadnego przymusu nie stosowałem. To PRL-owska propaganda, w 1955 r., przedstawiła mnie jako jednego z najbardziej okrutnych oficerów śledczych. Władysław Sikorski był oficerem WOP… – Jak to Władysław, wcześniej mówił pan, że Wacław. To który w końcu? – dopytywał czujny sąd. – Wacław Sikorski został uznany za źródło informacji dla WiN – Władysława Jedlińskiego [oficera wywiadu AK, po wojnie kierownika sieci informacyjnej IV Zarządu Głównego WiN - TMP]. Aresztowany przez Informację Wojskową, potem śledztwo przeniesiono do MBP. Podczas spotkań pytałem go o kontakty z Jedlińskim. Potwierdził, że był z nim związany tylko rodzinnie. Przyjąłem jego zeznania jako prawdziwe. – Z aktu oskarżenia wynika, że znęcał się pan nad nim fizycznie i psychicznie. Bił go, kopał i ubliżał? – pytała sędzia. – Niczego takiego nie robiłem. Nie było powodu – stwierdził Kędziora. Na tym rozprawę zakończono, wyznaczając kolejny terminy na 11 lutego br. Tadeusz M. Płużański
Rosja bada decyzje sądów wojskowych z II Wojny Światowej Prawie 350 tysięcy żołnierzy Armii Czerwonej po zakończeniu II wojny światowej trafiło do łagrów za dezercję. Decyzje sądów wojskowych najczęściej opierały się na raportach sporządzanych przez funkcjonariuszy NKWD. Sprawę bada specjalny wydział rosyjskiego Ministerstwa Obrony, którym kieruje generał Aleksandr Kirilin. Badania prowadzone przez resort obrony związane są z oddaniem hołdu i upamiętnieniem żołnierzy, którzy walcząc z hitlerowskimi Niemcami poświęcali się dla dobra ojczyzny. Archiwalne dokumenty wskazują jednak, że nie wszyscy zasługują na szacunek i pamięć. Po zakończeniu II wojny światowej z obozów jenieckich wypuszczono około miliona 800 tysięcy czerwonoarmistów. Trafiali oni do tak zwanych obozów filtracyjnych, gdzie funkcjonariusze NKWD sprawdzali ich lojalność wobec Związku Radzieckiego. NKWD uznało, że 344 tysiące żołnierzy radzieckich oddało się w niewolę dobrowolnie lub kolaborowało z Niemcami. Obecnie resort obrony ponownie sprawdza zebrane podczas śledztwa dokumenty i niewykluczone, że przygotuje wnioski o rehabilitację niesłusznie oskarżonych o dezercję lub zdradę. Problem dobrowolnego przejścia na stronę Niemiec podnosi wiele rosyjskich filmów. Cześć rosyjskich żołnierzy ulegając hitlerowskiej propagandzie uwierzyła, że Niemcy pomogą Rosjanom obalić komunistyczny reżim. Zjawisko to miało największą skalę na terenach dzisiejszej wschodniej Białorusi i wschodniej Ukrainy. IAR/Kresy.pl
Uwaga czyżby powrót "szaro-czarnej emnincji finansowej"? Tajemniczy były premier. Mentor D. Tuska. Typowany przez wielu na premiera... prawdopodobnie powraca promowany wstępnie (a jakże przez onet) medialnie przez dzisiejszą zajawką jego jutrzejszego wywiadu w onet.pl. "Bielecki: zawsze miałem słabość do braci Kaczyńskich". Tylko wskażę na dwa pierwsze pytanie i odpowiedź, które ustawiają cały artykuł i są leadem jego wewnętrznej wymowy: "Jacek Nizinkiewicz: W jakiej formie jest Donald Tusk? Jan Krzysztof Bielecki: Premier Tusk jest w bardzo dobrej formie. Mimo osobistych problemów, cały czas jest skupiony na rządzeniu krajem. - Tusk i Schetyna grają w jednej drużynie? Czy każdy gra już na siebie? - Jestem przekonany, że Tusk i Schetyna grają w jednej drużynie. W końcu znam dobrze Grzegorza Schetynę". Każdy kto kiedykolwiek zetknął się ze środowiskiem PO i najbliższym otoczeniem D. Tuska wie, że dla niego J.K. Bielecki jest czymś w rodzaju "guru"... chyba nie tylko finansowego, ale i życiowo-politycznego... Nie wiem po co ten wywiad. Mogę się tylko domyślać, że planowany jest być może powrót J.K. Bieleckiego jako "ratownika" polskiej gospodarki, której oczywiście nie da się uratować... ale może właśnie dlatego potrzebny jest były premier, aby pomóc ją do końca PO-wiakom wydrenować? Innym celem może też być ostateczne upłynnienie PKOBP a może przygotowanie do prywatyzacji NBP? Nie wiem... może w ogóle J.K Bielecki nie wróci do polityki zadowalając się już osiągniętym statusem i dochodami? Może, ale... w takim razie po co promocja PR-owa?
Tylko dla przypomnienia. To przecież za kadencji prezesowania J.K. Bieleckiego PKO S.A. skutecznie zostało przejęte przez Unicredit. Za tę operacje oczywiście Pan Jan Krzysztof Bielecki otrzymał nagrodę i był długo we władzach tego włoskiego banku. I właśnie wtedy, gdy we władzach Unicredit był J.K. Bielecki toczył się drenaż polskich firm poprzez oferowanie polskim przedsiębiorcom m.in. przez ten bank (vide PKO S.A.) toksycznych, asymetrycznych opcji walutowych, na których Polska mogła stracić nawet około 200 mld zł (doliczając do tego koszty upadłości, bankructwa, kategorię utraconych zysków, wypłacane dla upadających firm zasiłki dla bezrobotnych i uszczuplenie podatków lokalnych). Dygresja do Pana W. Pawlaka – Co z planowanymi pozwami zbiorowymi przedsiębiorców? No i jeszcze pamiętne spekulacje na polskim złotym... Czy Unicredit w nich uczestniczył jako międzynarodowa instytucja finansowa? Większość takowych instytucji uczestniczyła a raczej na pewno te, które we władzach lub jako doradców miały Polaków, np. Goldman Sachs (Kaziu, Kaziu, Kaziu... Marcinkiewicz). I jeszcze jedno na koniec. To m.in. UniCredit CA IB Poland brało pośredni lub bezpośredni udział w nadzorowaniu i przygotowywaniu prywatyzacji PGE (największej spółki energetycznej w kraju). Czyżby czas na drugiego Leszka Balcerowicza? Ów skutecznie zniszczył polski majątek u progu III RP a może Ten ma zakończyć to niszczenie? Obym się mylił... również, co do roli J.K. Bieleckiego jako szarej albo i czarnej eminencji polskiego systemu finansowego i nie tylko...
PS. Dla zobrazowania polecam moje dawniejsze posty:
1. KOMU ZALEŻY NA UTRACIE PRZEZ POLSKĘ PKO BP?
2. UWAGA - Powtórka z rozrywki... znów spekulacje na polskim złotym!
3. Spekulacja na złotym! - CORAZ OSTRZEJ!
4. WICEPREMIER SKARŻY SIĘ NA PREMIERA U INTERNAUTÓW!
ZOSTAW ZA SOBĄ MĄDROŚCI ŚLAD... http://krzysztofjaw.blogspot.com/ kjahog@gmail.com
Soloch mówi o największym błędzie Tuska, a Domosławski przestrzega przed kultem JPII. Weekendowy przegląd prasy Piotra Zaremby (2) W weekendowym "Naszym Dzienniku" wywiad z Pawłem Solochem, byłym wiceszefem MSWiA w rządach Marcinkiewicza i Kaczyńskiego, a dziś ekspertem w Instytucie Sobieskiego. O Smoleńsku powiedziano już bardzo dużo. A jednak uwagi Solocha warto zacytować, bo trafiają w samo sedno kontrowersji. Maciej Maleńczuk, rockman, który ogłosił ostatnio: "Lubię Rosjan", pytał retorycznie, co właściwie miałaby zrobić ekipa Putina. Rzecz w tym, że ona zrobiła, co chciała i nie przeżywała, jak się zdaje rozterek. Pytanie, co zrobiła ekipa Tuska. Soloch mówi bardzo prosto: "Polityka rządu wobec Rosjan powinna być podporządkowana najważniejszemu zadaniu, jakim w obliczu tragedii smoleńskiej jest budowanie jedności i zgodnej postawy Polaków. Natomiast od początku działania władz wzbudzały podziały i nieufność, zabrakło w nich jednoznacznego zamanifestowania gotowości do wzięcia bezpośredniej odpowiedzialności ze strony przywódców państwa. Tymczasem na pierwszy plan wysunięto urzędników: prokuratorów, pana Edmunda Klicha, zamiast przywódców politycznych: premiera i ministrów. Nieufność pogłębiał fakt, że o wielu decyzjach opinia publiczna nie była informowana, inne podejmowane były w niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach, jak chociażby sposób przyjęcia przez stronę polską konwencji chicagowskiej za podstawę do działań wyjaśniających przyczynę katastrofy. - Rosjanie już w dniu katastrofy zamieścili w internecie dekret prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, na mocy którego mianował on premiera Władimira Putina szefem rządowej komisji np. zbadania przyczyn katastrofy samolotu Tu-154, po czym tego samego dnia Putin wyznaczył skład komisji, formalnym aktem prawnym, który również został zamieszczony na stronach internetowych. Rosjanie jednoznacznie, w sposób formalny (przy tym łatwy do sprawdzenia) wskazali, kto z ich strony ponosi główną - polityczną odpowiedzialność za wyjaśnienie przyczyn katastrofy (prezydent i upoważniony przez niego premier). Takich działań nie było widać ze strony polskiej. W obecnej sytuacji politycznej i dyskusji wokół raportu MAK dobrze by było, gdyby rząd opublikował wszystkie dokumenty (wszystkie, które nie są objęte klauzulą tajności), dotyczące zarówno okoliczności dwóch odrębnych wizyt premiera i prezydenta w Smoleńsku 7 i 10 kwietnia w Katyniu (w tym korespondencję pomiędzy ambasadą rosyjską a władzami polskimi) oraz działań rządu podjętych po katastrofie. (...) Rosjanie, broniąc swoich interesów, pokazali jednocześnie, kto jest odpowiedzialny za rozwiązanie tej sprawy: Miedwiediew i Putin. Stronę polską reprezentował na początku płk Edmund Klich, wcześniej nieznany, poza wąskim kręgiem specjalistów związanych z lotnictwem. Zabrakło osobistego zaangażowania premiera, a nominacja ministra Jerzego Millera, jako szefa komisji, nastąpiła parę tygodni później. Jak w tej sytuacji miał się zachować Putin (niezależnie od jego rzeczywistych intencji), który już 10 kwietnia stanął na czele komisji badającej przyczyny katastrofy powołany do tego formalnym aktem, kiedy zobaczył, że premier i rząd polski wyznaczają do badania tej sprawy niższego rangą urzędnika? Już samo to mogło wywołać u Rosjan przekonanie o lekceważeniu całej sprawy ze strony polskiej. W ten sposób nasz rząd okazał się niezdolny do zamanifestowania - i to jest mój podstawowy zarzut wobec polskich władz - należytej powagi wobec tego, co się stało. Zabrakło ze strony polskiej jednoznacznego wyeksponowania tego głównego, odpowiedzialnego przywódcy państwa, który wobec niewątpliwej tragedii narodowej od samego początku umiałby powiedzieć: "To ja biorę odpowiedzialność za to, żeby ta sprawa została wyjaśniona". Odnoszę wrażenie, że za mało jest takich spokojnych wypowiedzi, wyzbytych drastycznych porównań i pseudohistorycznych analogii, które trafiają do przekonanych, ale na reszcie robią wrażenie partyjnej propagandy. Przy tym Soloch nie ogranicza się do tematu samej katastrofy. Próbuje nam uświadomić, czego Polakom brakuje najbardziej: silnego, zdolnego wzbudzić respekt państwa: "W jednym z wywiadów George Friedmann, autor futurystycznej książki "Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek", określił wizję przyszłej Euroazji i wskazywał na potencjalnie silną pozycję Polski. Polski dziennikarz, który z nim rozmawiał, wyraził wątpliwość co do naszych możliwości, mówiąc, że przecież jesteśmy bardzo słabi, wszyscy nas lekceważą, nie jesteśmy np. jak Izrael, który ma poparcie Ameryki np. Na to Friedmann zapytał: Co Polacy robią, aby byli poważniej traktowani? Czy budują np. silną armię? Czy są państwem zdolnym do prowadzenia asertywnej polityki, która w skrajnym przypadku wyraża się w gotowości i zdolności do prowadzenia w obronie własnej działań militarnych? Proszę zwrócić uwagę, że w momencie, kiedy Francuzi sprzedali Rosjanom supernowoczesne okręty klasy Mistral (z lądowiskami dla helikopterów), które mogą służyć do desantu na takich wodach, jak Morze Bałtyckie, w parlamencie Szwecji wywołało to dyskusję o zagrożeniu, jakie stwarza to dla bezpieczeństwa kraju. Taka była reakcja państwa, które jest bezpieczniejsze od Polski pod każdym względem. Ze strony Polski poza désintéressement zgłoszonym przez prezydenta Komorowskiego podczas wizyty we Francji nie wywołało to żadnej poważnej dyskusji". W ostatniej "Polityce" przeczytałem z kolei z zaciekawieniem, ale i rozbawieniem tekst Artura Domoslawskiego "Niewierzący patrzy na beatyfikację". Tekst to bardzo charakterystyczny. Jego motto zostało wyeksponowane: "Doświadczenie podpowiada, że wszelkie pytania wobec spuścizny Jana Pawła II będą potraktowane jako obrazoburstwo, zamach na Kościół, naród i ojczyznę". Ale przecież sam Domosławski stawia takie pytania, i to bardzo brutalnie. Nad jego tekstem unosi się aura nonkonformizmu - przekonania, że już niedługo polskiego papieża nie będzie wolno krytykować, a tak naprawdę nie wolno tego i teraz. A przecież to artykuł w silnym i znaczącym tygodniku. To samo pisze na te tematy "Newsweek", "Wprost" czy "Gazeta Wyborcza". Można by odnieść wrażenie, że Domoslawski uspokoiłby się dopiero wtedy, gdyby wszędzie ukazywały się takie same wypowiedzi jak jego. Dopóki tak nie jest, będzie traktowany jak "obrazoburca". Nie twierdzę, że nie wypowiada własnych poglądów. Ale to "obrazoburstwo" raczej popłaca.
A tekst robi wrażenie jednostronnego także przez dobór faktów. Domoslawski przedstawia Jana Pawła II jako skostniałego przedsoborowego starca pomijając starannie wszystkie te sytuacje, gdy był traktowany jako reformator (szerokie otwarcie na ekumenizm), albo występował jako sojusznik lewicy (radykalny pacyfizm, niechęć do kary śmierci, sceptyczny stosunek do wolnego rynku jako klucza do sukcesu itd.). Domosławski pisze: "Na świecie bardzo różnie odbierano jego gesty polityczne. Było ukazanie się na balkonie pałacu La Moneda z Pinochetem. Serdeczności z Fidelem Castro - były też słowa wsparcia dla ich ofiar. Można powiedzieć, że ten absolutysta moralny jako polityk bywał relatywistą". Dalej narzeka, że Jan Paweł II zabraniał politycznych zaangażowań księżom latynoamerykańskim zaangażowanym w teologię wyzwolenia, a nie zabraniał polskim - w antykomunizm. Czy rzeczywiście? Ostrożna taktyka prymasa Glempa sprowadzająca się do takiego zabraniania, przynajmniej częściowego, cieszyła się generalnym poparciem Jana Pawła II, nawet jeśli różnie rozkładali akcenty. Domosławski przypomina Pinocheta i Castro, były przecież także spotkania z Jaruzelskim. Rzeczywiście Jan Paweł II uprawiał dyplomację - we wszystkich kierunkach. Słusznie? Nie wiemy, co mówił dyktatorom w cztery oczy, nie wiemy na co miał wpływ. W każdym razie zarzucanie mu w tej dziedzinie jednostronności nie jest rzetelne. Czy w Polsce nie można krytykować Jana Pawła II? Wkrótce po Jego śmierci spisałem i opublikowałem swój protokół rozbieżności ze zmarłym przestrzegając aby nie robić z niego kremówkowego poczciwca. Używając kryteriów Domoslawskiego przemawiałem raz z pozycji "lewicowych" (wątpliwości wobec problemu antykoncepcji), raz z "prawicowych (kara śmierci, zbyt definitywne odrzucenie wojny). Nikt mi ust nie zamykał. Ale podkreślałem mocno, że tam, gdzie dotykam istoty etyki katolickiej (antykoncepcja), nie czuję się na siłach aby zastępować nauczanie Kościoła. Mogę powiedzieć, że jest dla mnie zbyt trudne. A Domosławski chce Kościół zastępować - własnym osądem. Po co, skoro jak pisze, jest niewierzący. Jest w tym jakiś głęboki brak logiki i problem z samym sobą. Tylko, czy problemami ze sobą trzeba się tak hałaśliwie chwalić. Traktując papieską beatyfikację jako punkt wyjścia. Do tej pory sądziłem, że traktowanie wszelkich zdarzeń i zjawisk jako okazji do przeżywania swojego "ja" to specjalność Cezarego Michalskiego. Jak widać nie tylko. Piotr Zaremba
Operacji kryptonim „Emerytka" ciąg dalszy. "Już w 1984 r. esbecy przyrzekli Annie Walentynowicz, że wymażą ją z kart historii." Niecałe dwa tygodnie temu „Dziennik Bałtycki" do spółki z trójmiejską „Gazetą Wyborczą" zgodnie obwieściły, że „mieszkańcy Wrzeszcza zaapelowali do szefa gdańskiej rady miasta o zbieranie podpisów pod wnioskiem o beatyfikację Anny Walentynowicz". Na tę okoliczność znany z „rzetelności" dziennikarskiej Marcin Mindykowski z „Dziennika Bałtyckiego" przepytał nawet niezorientowanego w sprawie naczelnego Katolickiej Agencji Informacyjnej Marcina Przeciszewskiego, który chętnie pouczał: „Na temat świętości Anny Walentynowicz nie potrafię powiedzieć absolutnie nic, dlatego że nie znałem jej osobiście. Nie wiem, jaki był jej osobisty stopień zażyłości z Bogiem i na ile inspiracja chrześcijańska była motorem jej działań. Jeżeli jednak ta grupa ludzi chce w ten sposób podziękować Annie Walentynowicz lub podkreślić jej zasługi w życiu publicznym, to jest w poważnym błędzie" Z miejsca sensacyjną wiadomość o inicjatywie beatyfikacji Walentynowicz podchwyciły media ogólnopolskie, w tym bulwarowe. News zyskał spory rezonans mimo, że za ową inicjatywą nikt konkretnie nie stoi, a rodzina, przyjaciele i znajomi legendarnej suwnicowej nic o niej nie wiedzą. Niechętne Walentynowicz media wywołały zatem sensację na podstawie mało poważnego listu anonima (lub anonimów), wysłanego w dodatku do Biura Rady Miasta Gdańska. Sprawa rzekomej inicjatywy „mieszkańców Wrzeszcza" dała asumpt do dyskusji na temat sensu upamiętnienia Anny Walentynowicz. Chętnie włączył się w nią przewodniczący Rady Miasta Bogdan Oleszek do którego od kilku miesięcy kierowane są petycje w sprawie zmiany nazwy Alei Zwycięstwa w Gdańsku Wrzeszczu na ulicę Anny Walentynowicz. Ludzie którzy zwracali się o upamiętnienie Walentynowicz podpisywali się z imienia i nazwiska, są też dobrze znani urzędnikom i dziennikarzom w Trójmieście. Po 10 kwietnia 2010 r. z inicjatywy ludzi solidarnościowego podziemia powstał nawet Trójmiejski Społeczny Komitet na Rzecz Uczczenia Pamięci Anny Walentynowicz, który w sierpniu ubiegłego roku do władz Gdańska skierował specjalny wniosek: „Pragnąc by pozostał ślad materialny po życiu, działalności i śmierci pani Anny Walentynowicz, zwracamy się o zmianę nazwy obecnej Alei Zwycięstwa na Aleję Anny Walentynowicz. Nową nazwą proponujemy objąć cały przebieg ulicy od ul. 3 Maja, na styku z wiaduktem Błędnik (w rejonie Bramy Oliwskiej), do ul. Grunwaldzkiej. Aleja ta łączy rejon Stoczni Gdańskiej, w której Anna Walentynowicz pracowała, z dzielnicą Gdańsk-Wrzeszcz, gdzie mieszkała. Proponowany do zmiany nazwy odcinek głównej trasy trójmiejskiej (dawniej Wielka Aleja, potem Hindenburgallee, Aleja Marszałka Rokossowskiego, i wreszcie Aleja Zwycięstwa) po II wojnie światowej nazywa się w sposób obcy tożsamości Gdańska, zgodny ze zwyczajami peerelowskimi, gdzie „zwycięstwo" oznaczało zaprowadzenie i trwanie komunistycznej władzy. Anna Walentynowicz była legendą oraz symbolem walki o wolność, sprawiedliwość i prawdę, a w historii jej życia zawiera się również historia naszej Ojczyzny oraz Miasta. Proponowana zmiana nazwy zwiąże więc w sposób szczególny ten fragment Gdańska z jego najnowszymi dziejami". W reakcji na ten wniosek prezydent Gdańska Paweł Adamowicz stanowczo oznajmił: „Bezpośrednio po tragicznej katastrofie pod Smoleńskiem w wielu miastach naszego kraju zaczęto nadawać ulicom, placom i skwerom imiona ofiar. Miało to wszelkie znamiona działań tyleż pięknych, co chaotycznych. W Gdańsku chcemy pójść inną drogą. Postanowiliśmy chaosu i przypadkowości uniknąć. Wyszliśmy z założenia, że to sprawa zbyt poważna, by rządziły nią emocje". Stanowisko prezydenta Adamowicza stały się również orężem w rękach przewodniczącego Rady Miasta i mediów wspierających platformerskie władze samorządowe. Nie wdając się w szczegóły szlachetnej inicjatywy Trójmiejskiego Społecznego Komitetu na Rzecz Uczczenia Pamięci Anny Walentynowicz przewodniczący Oleszek, przy wsparciu „Gazety Wyborczej" i „Dziennika Bałtyckiego", połączył ją z rzekomą prośbą o beatyfikację. „Urzędnicy przypuszczają więc – czytamy w „Dzienniku Bałtyckim" – że przesyłanie apeli może być kolejną akcją anonimowej grupy gdańszczan, która wcześniej wnioskowała już o zmianę nazwy jednej z ulic i nadanie jej imienia Anny Walentynowicz". A Bogdan Oleszek dodał: „Wtedy również odbieraliśmy pisma, wszystkie o identycznej treści, z wnioskami o to, by droga została nazwana imieniem Anny Walentynowicz". Mówił także o gigantycznych kosztach związanych ze zmianą patrona ulicy. „Inicjatywa od początku budziła kontrowersje, bo przy Al. Zwycięstwa funkcjonuje blisko 100 firm, zameldowanych jest pół tysiąca osób oraz zlokalizowany jest szereg instytucji. Zmiana nazwy spowodowałaby spore koszty – wymiany dowodów osobistych, pieczątek, dokumentów" – pisała Katarzyna Włodkowska z „Wyborczej". A Oleszek puentował: „Koszty to raz; dwa: obawiam się, że konsekwencją naszej zgody byłaby zmiana np. nazwy ulicy Długiej, gdy przyjdzie nam pożegnać kolejnego wielkiego Polaka". Nasuwa się zatem pytanie: czy nie jest tak, że władze Gdańska sięgnęły po argument o rzekomej inicjatywnie na rzecz beatyfikacji, by ostatecznie pogrzebać poważne inicjatywy gdańszczan domagających się upamiętnienia Anny Walentynowicz? Jedno jest pewne – sprawa uhonorowania legendy Wolnych Związków Zawodowych, Sierpnia '80 i „Solidarności" w Gdańsku przypomina raczej przysłowiowe walenie głową w mur. Prezydent Adamowicz obiecał kiedyś, że w przyszłości (być może za kilka lat) powstanie nowa dzielnica Gdańska – Młode Miasto, gdzie jedna z ulic będzie nosiła imię Anny Walentynowicz. Zapowiedział także, że na budynku w którym mieszkała Walentynowicz zawiśnie pamiątkowa tablica. Powołał nawet komisję konkursową, która ma wyłonić wykonawcę „tablic upamiętniających bohaterów „Solidarności" – ofiary katastrofy lotniczej w dniu 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku". Przy okazji warto zauważyć, że treść projektowanej tablicy poświęconej Walentynowicz jest znacznie uboższa w porównaniu do tablic upamiętniających Arkadiusza Rybickiego i Macieja Płażyńskiego (wspomina się m. in. ich działalność w okresie przedsierpniowym). Niestety, na ten brak symetrii nie zwrócił uwagi również gdański IPN, którego przedstawiciel – Mirosław Golon, zasiada w komisji konkursowej. Co ciekawe, Adamowicz wykorzystał okazję związaną konkursem na tablice upamiętniające ofiary katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem i zapowiedział również wmurowanie przy ulicy Sienkiewicza tablicy poświęconej spotkaniu w dniu 10 sierpnia 1980 r. Bogdana Borusewicza, Jerzego Borowczaka, Bogdana Felskiego, Ludwika Prądzyńskiego i Lecha Wałęsy, na którym – według prezydenta Gdańska – „zapadła decyzja o rozpoczęciu Strajku Sierpniowego". Anna Walentynowicz i inni działacze Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (chociażby Kazimierz Szołoch) nie mają tyle szczęścia, mimo, że również współtworzyli najnowszą historię Polski. Efekt jest taki, że do dnia dzisiejszego przy ulicy Grunwaldzkiej 49/9 nie ma tablicy informującej o tym, że w tym domu ponad 50 lat mieszkała „Anna Solidarność". Osoby chcące oddać hołd Annie Walentynowicz składają kwiaty i palą znicze pod ścianą domu na której zabrakło miejsca nawet na skromną tablicę. Nawet na cmentarzu Srebrzysko, gdzie pochowano Annę Walentynowicz, nie można umieścić tabliczki informującej w jaki sposób dotrzeć do miejsca wiecznego spoczynku pani Ani. Wiele osób, które odwiedzają Gdańsk i pragną oddać szacunek Annie Walentynowicz nie potrafi dotrzeć nawet do jej grobu. Nie ma tez zgody na pomnik pani Ani w Gdańsku. Wielka szkoda, że „polityczne dzieci" Donalda Tuska nie wzięły na serio jego słów wypowiedzianych 16 kwietnia 2010 r. na Okęciu, że powracająca z Moskwy Anna Walentynowicz to „matka „Solidarności". Urzędowa i medialna operacja ośmieszania i wymazywania Anny Walentynowicz z kart historii trwa w najlepsze. Nawet po katastrofie smoleńskiej warszawscy działacze Platformy Obywatelskiej nie chcieli naprawić swojego błędu z 2008 r. kiedy odmówili Walentynowicz honorowego obywatelstwa stolicy. Z całą bezwzględnością nastąpił powrót do dawnej historycznej narracji, w której zgodnie z wytycznymi premiera Tuska zawartymi w przemówieniu na Wawelu 4 czerwca 2009 r., miejsce Anny Walentynowicz zajęła inna gdańszczanka – Henryka Krzywonos. W ideologicznym szale czołowy reporter jednej z komercyjnych stacji nazwał Krzywnos „tramwajarką-suwnicową" (sic!), zaś Tomasz Lis na łamach „Wprost" ogłosił „Henią Solidarność". W reakcji na moją książkę Anna Solidarność, powołując się na mało poważne wynurzenia ukraińskiej prasy Mirosław Czech zasugerował na łamach „Gazety Wyborczej", że Walentynowicz w istocie sfałszowała swój życiorys (miała pochodzić z prawosławnej ukraińskiej rodziny, a ze strachu przed represjami nie kontaktowała się rodzicami i rodzeństwem w Równem). Jego redakcyjny kolega Krzysztof Katka napisał z kolei, że „SB podsuwała" Walentynowicz „dokumenty mające skompromitować Wałęsę" na które się „powoływała", choć powszechnie wiadomo, że prawda wygląda zupełnie inaczej. Pisali o tym historycy, wspominała też sama Walentynowicz: „Niewątpliwie jest to prowokacja. Chcą nas skłócić, podzielić, osłabić. Bez względu na to, kim jest Wałęsa – nie wolno nam teraz sprzymierzać się z wrogiem. Ubecki donos drę na drobne kawałki, podpalam, wyrzucam tam, gdzie powinno być jego miejsce, i spuszczam wodę. Nie ma już śladów" (A. Walentynowicz, A. Baszanowska, Cień przyszłości, Krakow 2005, s. 137). Niestety, w ciąg podobnych działań wymierzonych w pamięć i dobre imię Anny Walentynowicz wpisał się ostatnio warszawski oddział IPN, który w dniu publikacji newsa o inicjatywie beatyfikacji Walentynowicz, w ramach Przeglądu Filmowego „Kino w PRL – PRL w kinie" zorganizował dla młodzieży pokaz filmu „Strajk" w reżyserii Volkera Schlondorffa. Jego projekcję poprzedziła prelekcja prof. Jerzego Eislera. „Dzieło" Schlondorffa głęboko zraniło Annę Walentynowicz. „Ten film przedstawia w sposób nieprawdziwy fakty z życia Anny Walentynowicz dotyczące ojca jej syna, uczestnictwa syna w ZOMO, analfabetyzmu Walentynowicz i jej życia duchowego (rzekome modlitwy do telewizora), a także narusza jej życie intymne" – mówiła oburzona Joanna Duda-Gwiazda (S. Cenckiewicz, Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010), Poznań 2010, s. 425-426). Podobnych działań jest znacznie więcej (np. podręcznik IPN "Od niepodległości do niepodległości. Historia Polski" również nie odzwierciedla w pełni historycznej roli Anny Walentynowicz). Nie sposób wszystkie wymienić. Należy je jednak monitorować, by stały się w przyszłości świadectwem niebywałej pychy i pogardy rządzących oraz ich sojuszników wobec skromnej suwnicowej z Gdańska – Anny Walentynowicz, ze względu na swoje zasługi dla Polski godnej miana „Anny Solidarność". Pamięć o niej poświęcono na ołtarzu „resetu" w relacjach z putinowską Rosją. Po 10 kwietnia 2010 r. ulubieni historycy Platformy Obywatelskiej w randze pełnomocników Prezesa Rady Ministrów do spraw Muzeum II Wojny Światowej palą świeczki i składają wieńce na mogiłach zbrodniarzy z „Krasnej Armii", w maju czczą w Petersburgu „Dien Pobiedy", a w Gdańsku prezentują rosyjską wystawę o obronie Leningradu . Tak wygląda rządowa polityka historyczna, w której nie ma miejsca dla postaci formatu Anny Walentynowicz.
Znów przypominają się słowa, które podczas obchodów 80. rocznicy urodzin Anny Walentynowicz (15 sierpnia 2009 r.) wygłosił Krzysztof Wyszkowski wręczając jej wielkoformatowe zdjęcie z 1980 r., na które natknął się kilka tygodni wcześniej na śmietniku w Stoczni Gdańskiej. „To wielkie zdjęcie Anny znalazłem wiosną bieżącego roku na kupie śmieci usuniętych z wystawy o „Solidarności" w historycznej sali BHP Stoczni Gdańskiej – mówił Wyszkowski, zwracając się do Walentynowicz. – Los tego zdjęcia może być symbolem metod stosowanych niegdyś przez władze PRL, a obecnie przez władze III RP w stosunku do kobiety, której dzieło dzisiaj czcimy. Proszę cię, Anno, o przyjęcie tego prezentu ze „śmietnika historii", na którym niektórzy chcieliby cię umieścić". Rzeczywiście, przyglądając się polskiej bitwie o miejsce Anny Walentynowicz w historii można czasem odnieść wrażenie, że niektórzy kontynuują metody bezpieki, która w ramach operacji o kryptonimach „Suwnicowa" i „Emerytka" robiła wszystko by zakwestionować jej autorytet. Już w 1984 r. esbecy przyrzekli Annie Walentynowicz, że wymażą ją z kart historii: „Wałęsa już jest w encyklopedii, a pani tam nie ma i nigdy nie będzie. Wiedzieliśmy o tym już w 1980 r. (...) jesteśmy po to Służbą Bezpieczeństwa i wiemy, że pani nigdy nie będzie w encyklopedii". W sierpniu 2009 r. byłem świadkiem wzruszającej sceny – komentując powyższe słowa esbeków prezydent Lech Kaczyński przyrzekł Annie Walentynowicz, że zrobi wszystko by wizja wymazania jej z kart historii nigdy się nie spełniła. To jeszcze jeden testament, który Prezydent Rzeczpospolitej nam po sobie zostawił.
Solidarność, Smoleńsk i pokora. >>Historia ta przyszła mi do głowy po obejrzeniu filmu „Mgła"<< Było to dawno temu. Ponad czterdzieści lat. W Rzymie odbywał się synod, na który jechało kilku biskupów z Polski. Jednym z nich był kardynał Stefan Wyszyński, drugim – Karol Wojtyła. W tamtych zamierzchłych czasach paszportu nie trzymało się w domu, lecz należało się po niego udać do urzędu paszportowego, który de facto był ekspozyturą Urzędu Bezpieczeństwa. Karol Wojtyła poprosił o paszport i dostał. Prymas Wyszyński też poprosił – i nie dostał. Gdy Wojtyła dowiedział się o tym, przeprosił papieża zawiadamiając go, że do Rzymu przybyć nie może. W ten sposób okazał solidarność z uziemionym w Polsce Prymasem. Paweł VI przyjął ten gest ze zrozumieniem i wyraził publicznie swój smutek z powodu decyzji władz. Komunistom po raz kolejny nie udało się wbić klina między dwóch czołowych przedstawicieli Kościoła w Polsce. Historia ta przyszła mi do głowy po obejrzeniu filmu „Mgła". Opowiada on o katastrofie smoleńskiej i poprzedzających ją miesiącach, głosami pracowników kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wiele można się z tego filmu dowiedzieć, w tym miejscu jednak chciałbym zwrócić uwagę na jeden fakt. Słyszymy o staraniach prezydenta, który chce polecieć do Katynia z okazji 70 tej rocznicy mordu katyńskiego i dowiadujemy się o zaproszeniu premiera Putina skierowanym do premiera Tuska. Po różnych zawirowaniach sprawy się jakby prostują, pracownicy kancelarii są przekonani, że premier i prezydent pojawią się w Katyniu tego samego dnia. Tymczasem później okazuje się, że będą dwie różne wizyty. Nie chcę w tym miejscu wchodzić dalej, nie chcę żadnego „co by było gdyby". Zestawiam dwie sytuacje – sprzed czterech dekad i sprzed roku, aby zastanowić się nad słowem solidarność. Jeśli dziś czcimy Jana Pawła II między innym za to, że był ojcem duchowym tego niezwykłego ruchu społecznego, to nie tylko z powodu jego słów „Niech zstąpi Duch Twój", ale także dlatego, że potrafił – razem z Prymasem Wyszyńskim – w sposób praktyczny uczyć czym jest solidarność. Dlaczego umiał ją okazywać? Dlaczego nie pomyślał wtedy: przecież Papież mnie zaprasza, przecież Kościół mnie potrzebuje, nic się nie stanie jak pojadę, w końcu to nie ja nie wydałem paszportu Prymasowi...? Co takiego miał ten młody, bardzo jak na biskupa człowiek (czterdzieści kilka lat), że nie uległ pokusie podsuniętej mu sprytnie przez komunistów? Czy to tylko świadomość, że mamy wspólnego wroga budziła w nim czujność? Wojtyła z pewnością pamiętał gierki komunistów z początku soboru. W niektórych diecezjach wydawali paszporty biskupom pomocniczym a nie wydawali ordynariuszom sugerując, że jednych uznają za dobrych a drugich za złych. Wyszyński wydał wtedy zarządzenie, że biskupi pomocniczy jechać nie mogą jeśli ordynariuszowi odmawia się paszportu. W ten sposób w zarodku zdusił niebezpieczeństwo tworzenia podziałów w Episkopacie. Po drugie – przyszły Papież miał autentycznie poczucie, że jego miejsce jest w cieniu Prymasa. Na słynne pytanie ilu kardynałów jeździ w Polsce na nartach odpowiedział – 40 procent. Jak to – przecież jest tylko dwóch kardynałów – powiedział jego rozmówca. Tak, ale Wyszyński liczy się za 60 procent – odparł Wojtyła. To nie poza. To pokora. Pokora, czyli stanięcie w prawdzie. Niezbędny warunek budowania czegoś razem. W każdej wspólnocie – i rodzinnej i narodowej. Wojny, także wojna polsko-polska biorą się z braku tej cnoty, z przeświadczenia, że tylko ja mam rację, a przyznanie się do błędu świadczy o słabości, którą przeciwnik (właśnie przeciwnik a nie sojusznik w budowaniu wspólnego dobra) wykorzysta i to wykorzysta bezlitośnie. Tak długo, jak długo dziedzice solidarności będą trwać w tej postawie, tak długo będziemy kręcić się w zaklętym kręgu półprawd, oskarżeń, a może i gorszych rzeczy. Paweł Zuchniewicz
Małostkowość i uległość - oto dwie cechy Prokuratora Generalnego Czy Andrzej Seremet i prokuratura są dla siebie sami sterem i okrętem? Tego właśnie od lat nie mogę się doczekać. Oczywiście przy jednoczesnym założeniu, że zarówno jej naczelny szef i jego podwładni kierować się będą jedynie literą prawa, nie zaś żadnymi ubocznymi motywami ani interesami. Dramat polskiej prokuratury na tym właśnie polega, że począwszy od czasów PRL poprzez całe już ponad 20-lecie wolnej Polski tak nie było. I nie jest po dziś dzień. Ja też, podobnie jak zwolennicy rozdzielenia funkcji ministra sprawiedliwości od prokuratora generalnego, wierzyłem, że takie rozwiązanie będzie korzystne dla rozwoju polskiej demokracji. Że uwolni prokuraturę od uległości wobec oskarżeń jakie często na wyrost bądź wręcz bezpodstawnie wysuwają policja i służby specjalne. A ofiarą aktów oskarżenia podyktowanych prokuraturze przez policję padają ludzie całkowicie niewinni. (Sprawa Romana Kluski nadana przez policję skarbową, albo Wojciecha Sumlińskiego spreparowana przez ABW). Że przestanie być posłusznym narzędziem w ręku polityków dzierżących władzę. Dziś już widać, że były to złudne nadzieje. Rządy Andrzeja Seremeta dotychczasowy patologiczny obraz prokuratury nie tylko utrzymują, ale schorzenia prokuratury pogłębiają. Przez dość długi czas usprawiedliwiałem Prokuratora Generalnego niezwykle trudną sytuacją, która spotkała go zanim zdążył zagrzać fotel szefa polskiej prokuratury. Niecały tydzień po objęciu przez niego urzędu zdarzył się dramat smoleński. Sądziłem jednak, że ten doświadczony i wnikliwy sędzia – jak mówią bez mała wszyscy, którzy zetknęli się z nim przed startem w wyścigu na najbardziej eksponowane stanowisko w prokuraturze – otrząśnie się z szoku „zaskoczenia” i zacznie działać, jak człowiek, w którego rękach spoczywa los najważniejszego śledztwa w historii powojennej Polski. Jako człowiek spoza jakiegokolwiek układu politycznego, posiadający ogromną władzę i niezależność, ograniczoną wyłącznie uprawnieniami prokuratury, wzniesie się na poziom rzetelnego urzędnika, dla którego jedynym drogowskazem będzie ustalenie prawdy o przyczynach smoleńskiej tragedii. Bez oglądania się na rząd, bez posłuszeństwa wobec wirtualnych potrzeb politycznych wytyczonych przez premiera Donalda Tuska, a potwierdzanych jako jedynie słuszna droga przez jego medialnych pochlebców. Jednakże z każdym upływającym tygodniem i miesiącem, zamiast samodzielności w coraz większym stopniu ujawniała się zależność Seremeta od obozu władzy. Szybko stal się jej odbiciem. Wtórował jej, czyniąc jak ona niepowetowane spustoszenia w świadomości polskiego społeczeństwa. Podobnie jak ekipa Donalda Tuska, zatruwał - rzadko osobiście, częściej ustami swoich podwładnych - opinię publiczną fałszywymi informacjami o dobrej współpracy strony rosyjskiej z polskimi śledczymi, badającymi przyczyny katastrofy Tu-154 pod Smoleńskiem. Oprócz sprawy smoleńskiej, ma na koncie inne kardynalne błędy. Czymś więcej niż tylko niefortunnym krokiem była zgoda Seremeta, by zmniejszyć personel pomocniczy w prokuraturze. Ta rzekoma oszczędność zwiększy tylko koszty, bo śledztwa będą się jeszcze bardziej ślimaczyć niż to działo się do tej pory, a prokuratorzy pod naciskiem wyrobienia miesięcznej normy liczby zakończonych spraw, będą wypuszczali więcej bubli. Ale już za samą sprawę smoleńską, gdyby miał w sobie trochę poczucia wstydu, albo przynajmniej odpowiedzialności, powinien założyć worek pokutny, posypać głowę popiołem i na najbliższej konferencji przyznać: „Przepraszam, źle wykonywałem swoje obowiązki”. Zamiast tego mamy dwa kroki, które pokazują Seremeta w prawdziwym świetle.
Najpierw odmawia przyjścia na posiedzenie Sejmowej Komisji Sprawiedliwości, gdzie miałby poinformować o śledztwie w sprawie afery hazardowej. Nie przychodzi, gdyż jest obrażony na posłów za krytyczne uwagi jak pisze „ godzące w powagę organów państwowych”. Nie wiadomo do końca, czy „organem” ma być tu prokuratura czy może sam Prokuratora Generalny. Jakkolwiek by nie było, to objaw małostkowości i także lekceważenia posłów. I zarazem niewinny szantaż: - Będziecie dla mnie nieprzyjemni, nie będę do was przychodził. Drugi ruch wykonany przez Seremeta przedwczoraj - wniosek odwołanie szefa pionu śledczego IPN Dariusza Gabrela - potwierdza jego usłużność wobec „reformatorskich” tendencji Platformy Obywatelskiej, zmierzającej do ubezwłasnowolnienia politycznego IPN. Jerzy Jachowicz
Gdyby to nie był zamach? Poradnik dla laików w sprawach lotniczych Zapewne większość obserwatorów tego co się dzieje wokół smoleńskiej tragedii czuje pewien dyskomfort z powodu luk w specjalistycznej wiedzy. Trudno się temu dziwić skoro prawdziwymi specjalistami od lotnictwa, jak i samych pilotów jest w społeczeństwie zaledwie garstka ludzi.Te wszystkie trajektorie, kąty wznoszenia i opadania, procedury, tawsy, wysokościomierze baryczne, radiolokatory, ścieżki podejścia i kursy przyprawiają o zawrót głowy. Jak się w tym wszystkim połapać? Kto mówi prawdę? Kto manipuluje, a kto z premedytacją wprowadza w błąd czy wręcz bezczelnie kłamie? Czy dla tak wielkiej rzeszy laików od lotnictwa istnieje jakiś sposób na wyrobienie sobie o tym wszystkim własnego zdania niezainfekowanego tym całym medialnym szumem i wszechobecną dezinformacją? Jak się odnaleźć w tym gąszczu sprzecznych wypowiedzi ekspertów i tej całej specjalistycznej nomenklaturze lotniczej? Otóż jest taka metoda i nie wymaga ona posiadania żadnej wiedzy tajemnej. Wystarczy logiczne myślenie, zdrowy rozsądek i zadanie sobie prostych, podstawowych pytań. Trzeba jednak na samym początku dokonać czegoś, co dla wielu może być niesmaczne i trudne do zaakceptowania. Po prostu załóżmy (w niedzielę się z tego wyspowiadamy), że jesteśmy takim zbiorowym Władimirem Putinem, a to co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku to była prawdziwa tragedia, dramat, ale i jednocześnie katastrofa lotnicza jakich wiele na świecie. Żaden spisek czy zamach. My jako ten zbiorowy Putin szybko zdajemy sobie sprawę, że stanęliśmy w bardzo niezręcznej międzynarodowej sytuacji. Kraj nasz nie cieszy się zbyt dobrą reputacją na świecie bo wiadomo, Politkowska, Litwinienko i mówiąc w skrócie trup wśród krytyków i przeciwników politycznych ścieli się gęsto. Demokracji u nas tyle co kot napłakał, a w samolocie, który właśnie spadł, był delikatnie mówiąc niezbyt lubiany przez nas polityk i jego świta. Co gorsza, głowa polskiego państwa wybierała się do Katynia. Gorszą dla nas, Putina symbolikę trudno sobie wyobrazić. Politkowska została przecież zastrzelona w dniu naszych urodzin. Zaraz zlecą się medialni szakale i będą mówić, że my Putin przystawiliśmy tym samym własną pieczątkę pod zbrodnią z podpisem na dodatek. Jeżeli z tym co się wydarzyło nie mamy nic wspólnego, a wiemy, że tylko czekać jak zaczną pojawiać się różne teorie spiskowe, musimy jakoś temu zaradzić. Skoro jesteśmy pewni swojej niewinności musimy jak najszybciej dopuścić do miejsca katastrofy i wszystkich kluczowych dowodów międzynarodowe instytucje i specjalistów. Nie wchodzi w rachubę, przekazanie całego śledztwa Polakom, ani dopuszczenia ich do jakiś niezależnych działań. Co prawda wiemy, że nasze sumienie jest czyste, ale nie mamy żadnych gwarancji, że to samo o sobie mogą powiedzieć Polacy. Zaciekła nienawiść do polskiego prezydenta ze strony Tuska i spółki jest nam, Putinowi znana, o środowisku dawnych WSI już nie wspominając. Ponadto sami wraz z polskim rządem uczestniczyliśmy w dyplomatycznej intrydze wymierzonej w głowę polskiego państwa i dzieleniu uroczystości katyńskich. Oczywiste i logiczne, że wielu nasunie to podejrzenie, że z premedytacją i sprytnie oddzielaliśmy przed zamachem „ziarno od plew”. Ten podział uroczystości to główna poszlaka i kto wie po co było to potrzebne Tuskowi? Czyżbyśmy się mylili sądząc, że jemu i Komorowskiemu chodzi tylko o zwykłą złośliwość i dokopanie kaczorowi?
Jedynym wyjściem z tej niekomfortowej sytuacji jest błyskawiczne powierzenia badania przyczyn katastrofy jakiemuś międzynarodowemu ciału wszak jesteśmy niewinni i nic nie mamy do ukrycia. Zyskujemy też pewność, że Polacy jeżeli coś mają na sumieniu to nie będą mogli mataczyć i ktoś będzie patrzył im na ręce. Niech cały świat zobaczy, że my Putin, czyli Rosja nie mamy z tym co się stał nic wspólnego. Ktoś może mnie zapytać o to czy powstanie drugi artykuł w którym tytułowe pytanie „Gdyby to nie był zamach?”, odwrócę i zapytam „Gdyby to był zamach?” Nie wiem czy jest sens pisania na ten temat. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Gdyby to był zamach to działoby się dokładnie to co obserwujemy z detalami od 10 kwietnia 2010 roku. Kompletna dezinformacja, niedopuszczenie żadnych międzynarodowych specjalistów i ekspertów oraz , co najważniejsze, położeniu swojej łapy na wszystkich kluczowych dowodach, nie mówiąc już o ukazujących się tak jak po zamachu na papieża Jana Pawła II książkach pod wspólnym tytułem „wydawcy-służbom, służby wydawcom”. Kokos26
Jastrzębowski: Wyjaśnić sprawę ewentualnego podsłuchiwania Kaczyńskiego. "Kto i dlaczego to robił? Kto wydał rozkaz?" Czy Kaczyńskiego inwigilowały służby? - pyta na łamach "Super Expressu" redaktor naczelny tej gazety Sławomir Jastrzębowski. Warto odnotować tę wypowiedź, bo uczciwie odnosi się do poważnego sygnału o możliwości naruszenia prawa. Niestety bowiem, w polskiej debacie publicznej są dziennikarki, które swoje obawy o podsłuchiwanie wynoszą do rangi pewnych zbrodni, a niepokój innych wyszydzają i wyśmiewają. Jastrzębowski wypowiada się w innym tonie o informacjach PiS, że mogła zaistnieć sytuacja możliwości podsłuchiwania i sprawdzania połączeń telefonicznych śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony. Sprawa wyszła na jaw po publikacji w "Rzeczpospolitej". Okazało się, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego dysponowała billingami rozmów prezydenta Kaczyńskiego. Nie wiadomo, w jaki sposób weszła w ich posiadanie, kto wydał pozwolenie i czy to pozwolenie na swego rodzaju śledzenie głowy państwa w ogóle ktoś wydał. Zbieranie informacji przez tajne polskie służby o polskim prezydencie jest niezwykle bulwersujące. Tym bardziej że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego jest postrzegana jako służba silnie związana z Platformą Obywatelską. Tłumaczenie niektórych polityków nieprzychylnych PiS, że to właściwie normalne procedury tajnych służb, nie służą wyjaśnieniu sprawy, służą wyłącznie uspokajaniu elektoratu. Zdaniem redaktora naczelnego "SE" użyte przez posłów PIS porównanie tej sytuacji z głośną podsłuchową aferą Watergate, która kosztowała Nixona prezydenturę, jest na wyrost. Ale nie znosi to powagi tematu. Wiadomo jednak, że Lech Kaczyński przez wiele osób, przez wiele środowisk, przez kilka partii mógł być postrzegany jako zagrożenie róż-nego rodzaju strategii i interesów. Żądania pełnego wyjaśnienia sprawy ewentualnego podsłuchiwania Kaczyńskiego są więc jak najbardziej na miejscu. Kto i dlaczego to robił? Kto wydał rozkaz? Co zrobić, żeby sytuacja już się nie powtórzyła? - pyta Jastrzębowski. To ważne pytania. Ale bardziej ni brak poważnej odpowiedzi niepokoi ton części mediów, które po raz kolejny pokazują, że nie są obiektywne i nie traktują wszystkich tak samo. Przypomnijmy: Posłowie PiS złożą do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa inwigilacji śp. Lecha Kaczyńskiego przez ABW. Zbierano informacje o rozmowach telefonicznych. Zbierano także informacje o urzędnikach pana prezydenta. (...) Donald Tusk odpowiada za kształt służb specjalnych w Polsce. Czy akceptował podsłuchiwanie Lecha Kaczyńskiego i czy podejmował decyzję w tej sprawie? – pytał na konferencji w Sejmie poseł Arkadiusz Mularczyk. Więcej w naszym tekście: Doniesienie do prokuratury ws. inwigilacji Lecha Kaczyńskiego przez ABW. „To więcej niż Watergate". wu-ka, źródło: "Super Express"
Nacjonalizm stosowany Już Pius XII wzywał do zwalczania trzech -izmów – w tym nacjonalizmu. Ponieważ Adolf Hitler swoją odmianę socjalizmu nazwał „narodowym”, a uprawianie „narodowego socjalizmu” przyniosło znane skutki, przeto po wojnie „postępowcy”walczyli z nacjonalizmem – i walczą do dzisiaj. Zupełnie nie zdając sobie sprawy, że hodują w ten sposób najgorszą odmianę szowinizmu. Uczucia narodowe są bowiem czymś naturalnym – i trudno wymagać od człowieka, by – nie mając innych danych – nie faworyzował raczej swojego rodaka. Wspólność języka i kultury jest bardzo ważna. „Postępowcy” próbują zastąpić uczucia narodowe poczuciem więzi państwowej - - podpadając tym samym pod drugi wymieniony przez Piusa XII grzech: etatyzmu (trzecim jest komunizm). Tak naprawdę zresztą Hitler był etatystą, a nie nacjonalistą – co widać po wcieleniu do III Rzeczy Protektoratu Czech i Moraw – a rezygnacji z Południowego Tyrolu – Górnej Adygi. Dla Niego liczyło się raczej Państwo – a nie Naród. Tłumienie naturalnych, zdrowych uczuć narodowych kończy się tym, że pod ciśnieniem wyrastają niezbyt zdrowe pędy nacjonalizmu. I, szczerze pisząc, nie będę żałował „postępowców”, kiedy narodowcy dostaną ich w swoje pazury. Powiem: „Dobrze im tak!” A niewątpliwie niedługo dostaną. By z sensem mówić o nacjonalizmie rozpatrzmy pewien konkretny, aktualny przykład. Oto cytat z felietonu p. prof. Bronisława Łagowskiego z „PRZEGLĄDU”: „Władze Unii Europejskiej zastanawiają się, jakie sankcje zastosować przeciw Białorusi; nie mają takiego kłopotu z Kosowem, na czele którego stoi perfidny bandyta odpowiedzialny za handel organami ludzkimi, wycinanymi z serbskich więźniów, żywych lub zabijanych na części zamienne. Gangsterska Armia Wyzwolenia Kosowa, która popełniała te i inne zbrodnie, stanowi obecnie pod innymi nazwami trzon władzy w niepodległym państwie, które tyleż przez nią, co dla niej zostało utworzone. Niepodległe państwo Kosowo jest najważniejszym rezultatem wojny, jaką Stany Zjednoczone i NATO stoczyły z Serbią.” Otóż internetowe pismo „Nacjonalista” wzywa ( http://tiny.pl/hc2ks ) do demonstracji (20-II-2011 g.15.00 przy stacji metra Świętokrzyska w Warszawie ) „przeciwko zbrodniczej działalności kosowskiego rządu, wspieranej przez największe światowe instytucje” pod hasłem „KOSOWO JEST SERBSKIE”. Otóż o władzach „Republiki Kosowo” sądzę mniej-więcej to samo, co p.Łagowski i nacjonaliści. Nie muszę jednak tego uzewnętrzniać, bo sprawy bałkańskie Polski na szczęście nie obchodzą. Oczywiście: konserwatysta może się oburzać na oddanie władzy nad milionem ludzi bandzie przestępców – ale to nie powód, by nie patrzeć na to chłodnym okiem. Otóż: dlaczego za potępianie utworzenia Kosowa biorą się akurat narodowcy?!? Ja, jako liberalny konserwatysta, mogę – i powinienem – z tej okazji stwierdzić, że całe nieszczęście Bałkanów polega na obaleniu monarchii. Gdy rządzili tam tureccy sułtani, panował względny spokój. Potem mieliśmy tam Królestwo Grecji, królestwo Albanii, Królestwo Bułgarii, Królestwo Rumunii oraz Królestwo SHS (Serbii, Chorwacji i Słowenii – nie mam pojęcia dlaczego dziś pisze się „Chorwacja”) – które to królestwo z natury rzeczy tępiło nacjonalizmy je rozsadzające. A król nie musiał tępić jakichkolwiek uczuć narodowych – i mógł pozwolić, by Albańczycy, Bośniacy, Chorwaci, Dalmatyńczycy... pielęgnowali swoje zwyczaje narodowe, uczyli dzieci w swoich szkołach... Ważne, by kochali Króla – i płacili podatki. Potem przyszła II WŚw i walki wszystkich z wszystkimi; w szczególności: Chorwatów z Serbami. Położył temu kres śp. Józef Broz (ps.”Tito”) - i wszystko się trzymało do Jego śmierci. Niestety: nie koronował się, ani nie wyznaczył następcy... Efektem upadku tej quasi-monarchii były rzezie bałkańskie. Powstała niepodległa Słowenia i Chorwacja. A od Serbii, która była pro-rosyjska, oderwano Czarnogórę (co było jakoś uzasadnione historycznie) – oraz Kosowo. Otóż narodowcy są w Polsce tradycyjnie pro-rosyjscy i często pro-słowiańscy - więc sympatyzują ze słowiańską i pro-rosyjską Serbią – przeciwko pro-niemieckiej Chorwacji!! Z punktu widzenia narodowego jest to jednak nonsens – gdyż pod względem narodowym 90% mieszkańców Kosowa to Albańczycy, zwani Kosowarami (obywatel Republiki Kosowo to Kosowianin, a nie Kosowar!). O ile ja mogę biadolić, że od Królestwa Serbii oderwano Republikę Kosowa, czyli tereny historycznie serbskie – o tyle narodowcy nie mają prawa! Jednak Republika Kosowa nie jest też tworem narodowym. Gdyby była, Kosowo zostałoby przyłączone do Wielkiej Albanii. Jednak Kosowarzy żyją w kraju, w którym panowała jugosłowiańska, łagodna wersja socjalizmu – podczas gdy w Albanii panował socjalizm w stylu chińskim - z epoki Ze-Donga Mao. Albania jest o wiele biedniejsza – a ponadto Albańczycy z Kosowa robią ogromne pieniądze na handlu narkotykami, bo są powiązani licznymi więzami z całą Europą – podczas gdy prowincjonalni Albańczycy tylko z Włochami. Narodowiec nie powinien więc popierać ani niepodległości Kosowa, ani przyłączenia go do Serbii. A nauka dla wszystkich: jak się chce istnieć, jako naród - to nie trzeba wrzeszczeć o patriotyźmie, tylko trzeba mieć dzieci!
Poważne pytanie – o KPP 1-XII-MMIX z okazji wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego miałem w TVP-INFO dyskusję z p. Jackiem Saryusz-Wolskim (CEP, PO, Łódź):
http://www.youtube.com/watch?v=2aJEj2-j-6A&feature=related
Wyraziłem w niej pogląd, że nie minie sześć miesięcy, a władze Unii zmuszą Polskę i Zjednoczone Królestwo do przyjęcia Karty Praw Podstawowych. Tymczasem w marcu 2010 roku w Brukseli postanowiło, że nie będzie się siłą zmuszać naszych krajów do przyjęcia KPP – a więc rację miał p. Saryusz-Wolski – zamiast tego po prostu trybunały UE będą orzekały tak, jakby w Małopolsce czy Anglii KPP obowiązywała! Czyli wprowadzą KPP tylnymi drzwiami. I teraz mam pytanie. Od tamtej decyzji minął rok. Proces integracji europejskiej w sposób zdumiewający uległ zahamowaniu – choć na poziomie biurokratycznym jak najbardziej trwa. A jak na sądowniczym? Innymi słowy: czy znacie Państwo przypadek, że ktoś, przegrawszy proces w Polsce, odwołał się do trybunału unijnego – i uzyskał korzystny wyrok uzasadniony powołaniem się na KPP? JKM
Zielone światło dla innych płci „W tym dniu zebraliśmy się wszyscy tutaj razem kochAAAni moi: stAAArsi oficerowie, młOOOdsi oficerowie, stAAArsi urzędnicy, młOOOdsi urzędnicy, chłOOOpcy okrętowi, kobiEEEty, mężczYYYźni, INNE PŁCIE...” – przemawiał z okazji wigilii Bożego Narodzenia kapitan transatlantyku „Piłsudski”, Eustazy Borkowski – ten sam, który zasłynął z najkrótszego protokołu przekazania innego transatlantyku – obiektu milionowej wartości: „Statek TSS "Kościuszko" zdan kapitanem Eustazym Borkowskim kapitanu Mamertu Stankiewiczu w stanie takim, w jakim jest.”. Kapitan Borkowski wspominał między kobietami i mężczyznami o „innych płciach”, jako o rzeczy zwyczajnej, a pewne światło na tę zagadkową sprawę rzuca przemówienie, a właściwie inwokacja, wygłoszona jeszcze przed I wojną światową przez Wojciecha Dzieduszyckiego na pewnym przyjęciu: „piękne Panie, szanowni Panowie i Ty, Dawidzie Abrahamowiczu!” Sprawa „innych płci” nabiera dzisiaj aktualności nie tylko obyczajowej, z uwagi na wzmożoną aktywność sodomitów i gomorytek, ale również na postępującą coraz szybciej polityzację zagadnień płciowych. Kiedyś, w normalnych czasach wydawało się, że w polityce najważniejsze są poglądy; jeden jest, dajmy na to, socjalistą, inny znowu – komunistą, tamten – chadekiem, ów znowu – konserwatystą, jeszcze inny – liberałem, czy faszystą – i tak dalej. Dzisiaj – jak zauważył poeta – „poglądy, charakter, postawa, zjawiskiem są dosyć rzadkim. Więcej się da wytłumaczyć zwyczajnym losu przypadkiem”. A cóż może być bardziej przypadkowego od płci? Na poglądy człowiek ma jakiś tam wpływ, podczas gdy jego płeć zdeterminowana jest takim, a nie innym układem chromosomów. Skoro zatem w środowisku naszych Umiłowanych Przywódców daje się zauważyć postępujące wyjałowienie z poglądów, nic dziwnego, że powstałą w ten sposób próżnię próbują oni wypełnić jakimiś rzucającymi się w oczy substytutami – a cóż bardziej rzuca się w oczy nawet dzieciom, nie mówiąc już o „młodych wykształconych”, niż różnice płci? Wprawdzie nie zawsze są one duże; przeciwnie – wymowni Francuzi twierdzą nawet, że niewielkie, chociaż oczywiście przywiązują do nich ogromną wagę, powtarzając w popularnym porzekadle: „vive la petite difference!” – co się wykłada, że „niech żyje maleńka różnica!” Nie będziemy ukrywali, że chociaż ona maleńka, to potrafili robić z niej rozmaity użytek, ale nawet im nigdy nie przychodziło do głowy, by robić z niej problem polityczny. Dopiero gdy sodomici, gomorytki, rozmaite cwane panie, co to potrafią wywęszyć pieniądze nawet spod ziemi, no i oczywiście – pani filozofowa Magdalena Środa zorientowali się, że szmal można wycisnąć również z płci – płeć została umieszczona w centrum zainteresowania politycznego. Poza tym, przy nasilającym się terrorze politycznej poprawności, posiadanie jakichkolwiek poglądów politycznych nie jest specjalnie bezpiecznie, toteż coraz więcej Umiłowanych Przywódców w różnych krajach ustawia się do polityki nie tyle frontem, co – za przeproszeniem – kroczem. W tej sytuacji wreszcie przyszło to, co przyjść musiało. 31 stycznia br. pan prezydent Komorowski podpisał ustawę nowelizującą ordynację wyborczą w ten sposób, że odtąd ścisłe kierownictwa partii na listach wyborczych będą musiały umieścić co najmniej 35 procent kobiet i 35 procent mężczyzn. Nietrudno się domyślić, że pozostałe 35 procent miejsc na listach wyborczych przypada przedstawicielom innych płci, o których mimochodem wspominał zarówno kapitan Eustazy Borkowski i Wojciech Dzieduszycki. Ja oczywiście wiem, że suma tych parytetów przekracza 100 procent, ale dzięki temu nikt nie zarzuci nam żadnego deficytu demokracji. Pociąga to za sobą daleko idące konsekwencje polityczne nie tylko dla naszej młodej demokracji, ale również – dla płciowej stratyfikacji środowiska naszych Umiłowanych Przywódców, a także dla preferencji w werbowaniu agentury przez rządzące w imieniu strategicznych partnerów naszym nieszczęśliwym krajem Siły Wyższe. Nie da się ukryć, że za sprawą Sił Wyższych, które raczej nie lubią żadnych niespodzianek, a także nasilających się wśród naszych Umiłowanych Przywódców skłonności do pewnego sybarytyzmu, tubylcza scena polityczna ulega pogłębiającej się oligarchizacji. Od 20 lat kręcą się na niej właściwie ci sami ludzie, dla rozmaitości zmieniając sobie tylko szyldy partyjne. Trudno w tej sytuacji spodziewać się po nich jakichś niespodzianek, zwłaszcza, że prowadzenie jakiejkolwiek rzeczywistej polityki co najmniej od 2007 roku, kiedy to strategiczni partnerzy przeszli na ręczne sterowanie naszym nieszczęśliwym krajem, mają oni surowo zakazane. W tej sytuacji wprowadzenie parytetów płciowych ułatwia Siłom Wyższym ręczne sterowanie nie tylko układaniem list partyjnych na parlamentarne wybory, ale również – a może nawet przede wszystkim – kształtowanie układu sił na tubylczej scenie politycznej. Rzecz w tym, że w każdej partii jest grupa zasiedziałych działaczy reprezentujących wszystkie możliwe płcie, których trzeba umieścić na odpowiednich miejscach list, ryzykując w przeciwnym razie głęboką dekompozycję stronnictwa. Dlatego też młodzi ambicjonerzy, których z wyborów na wybory przybywa, natykają się na nieusuwalną barierę personalnych zatorów. Jedynym sposobem jej ominięcia stają się w tej sytuacji rozłamy i secesje. Dlatego już dzisiaj widać rosnące zainteresowanie młodych ambicjonerów takimi inicjatywami, jak Forsa, to znaczy, pardon – oczywiście Polska Jest Najważniejsza, która będzie musiała kompletować swoje listy wyborcze z łapanki. Ileż możliwości pojawia się tutaj dla Sił Wyższych, nawet przy konieczności uwzględniania parytetów? Wiadomo, że nie ma takiej rzeczy, której nie można by uczynić dla dobra Polski, a skoro tak, to i dostosowanie własnej płci do aktualnych wymagań parytetowych dla człowieka ambitnego nie powinno stanowić żadnego problemu. SM
Siły Wyższe konsolidują Po raz kolejny możemy przekonać się, że literatura wyprzedza tak zwane życie - a wielka literatura wręcz przewiduje wydarzenia. Wszyscy pamiętamy przecież skrzydlate słowa, wyrzeczone przez Klucznika Gerwazego do szlachty podczas zebrania w dobrzyńskiej karczmie: "Gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych - każdy swego". I kiedy w arabskich krajach Afryki Północnej uczestnicy "jaśminowej rewolucji" nie bez powodzenia usuwają, albo przynajmniej próbują odsuwać od władzy tych wszystkich prezydentów - w chwili gdy to piszę, w naszym nieszczęśliwym kraju trwa debata sejmowa której celem jest usunięcie z rządu premiera Donalda Tuska ministra obrony Bogdana Klicha. Skoro już odwołujemy się do Wieszcza, to niechże wesprze nas jeszcze raz uwagą, że "dziś moja moc się przesili; dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny". Wprawdzie minister Klich nie wygląda na Konrada, tym bardziej że nic nie wiemy, by na czole miał ranę, którą "sam sobie zadał" - ale podczas głosowania wniosku o wotum nieufności będzie mógł sobie po cichu to powtórzyć. Powtórzyć nie bez satysfakcji, bo wszystko zależy od tego, jak się zachowa koalicyjne PSL. Premier Tusk w krótkich żołnierskich słowach przestrzegł koalicyjnego partnera PO, że w przypadku poparcia przez PSL wniosku o odwołanie ministra Klicha byłby to "koniec koalicji". Wprawdzie takie poważne ostrzeżenie miałoby większy ciężar gatunkowy na początku parlamentarnej kadencji niż pod jej koniec, ale każdy, a więc i Umiłowani przywódcy z PSL wiedzą, że przed wyborami lepiej mieć do dyspozycji możliwości, jakie dają zewnętrzne znamiona władzy, niż ich nie mieć. Toteż poseł Żelichowski uspokaja, że klub PSL wniosku o wotum nieufności wobec ministra Klicha "nie poprze". Wygląda zatem na to, że minister Klich swoje stanowisko utrzyma, mimo że jego odwołania jeszcze w maju ubiegłego roku domagał się m.in. generał Sławomir Petelicki - ten sam, który w swoim czasie wstąpił do SB, "by spełniać dobre uczynki". Teraz też się domaga, ale premier Tusk broni ministra Klicha z jeszcze większą determinacją, niż ministra Cezarego Grabarczyka, więc nieomylny to znak, że za ministrem Klichem stoi potężniejsza koalicja Sił Wyższych, której Siły Wyższe reprezentowane przez generała Petelickiego mogą najwyżej "skoczyć". W tej sytuacji nic dziwnego, że i na naradzie, jaką ostatnio przeprowadziło ścisłe kierownictwo PO, Donald Tusk obsztorcował marszałka Schetynę, który przyznał niedawno, że na Raport Końcowy MAK rząd zareagował "z opóźnieniem". Wprawdzie premier Tusk nie jest już taką duszeńką, jaką był dla Jasnogrodu ("Tusku musisz!") na początku kadencji, bo próba obcięcia 7 miliardów złotych alimentów dla Otwartych Funduszy Emerytalnych wiele osobistości do rządu zniechęciła, ale widocznie korzyści, jakie rządzący naszym nieszczęśliwym krajem dyrektoriat Sił Wyższych uzyskuje z podtrzymywania w istnieniu rządu premiera Tuska są tak duże, że może on liczyć nie tylko na dotrwanie do końca kadencji, ale i na przetrwanie kadencji kolejnej - chociaż być może w zmienionej konfiguracji.
O ile bowiem wojna na górze, to znaczy - zachwianie delikatnej równowagi w dyrektoriacie sprawiło, iż notowania Platformy Obywatelskiej spadły, to warto zwrócić uwagę, iż na spadku tym skorzystał Sojusz Lewicy Demokratycznej, który z wolna zaczyna deptać po piętach Prawu i Sprawiedliwości. Nie od rzeczy zatem będzie przypomnienie, że Platforma Obywatelska była na tle PiS raczej rodzajem mniejszego zła, podczas gdy w przypadku SLD Siły Wyższe zwyczajnie wróciłyby do pierwszej miłości. On revient toujours a son premier amour - powiadają wymowni Francuzi, co się wykłada, że zawsze powraca się do pierwszej miłości - zatem i przed SLD może w pewnym momencie otworzyć się świetlana przyszłość. Skoro już zebrało się nam na wspominki, to przypomnijmy, że SLD utracił zewnętrzne znamiona władzy na skutek wojny na górze w łonie dyrektoriatu, której sygnałem była nie tyle może propozycja korupcyjna, z jaką w lipcu 2002 roku Rywin przyszedł do Michnika, co opublikowanie przez tego ostatniego rezultatów sławnego "dziennikarskiego śledztwa", kiedy okazało się, że premier Miller wcale nie padł przed redaktorem Michnikiem na twarz, tylko zwyczajnie go wydymał. Za dopuszczenie do takiej ostentacji Leszek Miller nie tylko przestał być premierem, ale w ogóle został wyciśnięty w "ciemności zewnętrzne", poza polityczną scenę - ale dłużej klasztora, niż przeora - więc kiedy już po tych wszystkich zawirowaniach kompromis w klubie gangsterów zostanie ostatecznie dogadany i zaprzysiężony, SLD może mieć swoje pięć minut. Na początek PO może być zmuszona do wejścia z Sojuszem w kolicję i chociaż pobożny poseł Gowin dzisiaj sobie tego jeszcze "nie wyobraża", to przecież na świecie dzieją się rzeczy, o których nie śniło się nawet filozofom, a cóż dopiero - prostym posłom, niechby nawet i pobożnym aż do przesady. Wszystko to jednak rozegra się dopiero jesienią, a rozpocznie wiosną, od obchodów rocznicy katastrofy smoleńskiej. Wszyscy się do niej solennie przygotowują, a sygnałem, że również Siły Wyższe przywiązują do niej wielkie znaczenie, była deklaracja Jego Ekscelencji abpa Józefa Kowalczyka, Prymasa Polski. Ekscelencja oświadczył, że "nie pójdzie" na żadne "upolitycznienie" rocznicy smoleńskiej katastrofy, która "powinna być przeżywana przez uczciwą, szczerą modlitwę". Jak pamiętamy, komunistyczna razwiedka zarejestrowała Jego Ekscelencję - ma się rozumieć, że "bez wiedzy i zgody" - jako współpracownika o pseudonimie Cappino. Ostatecznie świadectwo niewinności taktownie wystawił Jego Ekscelencji ppłk Edward Kotowski, w związku z czym lepiej rozumiemy przyczyny, dla których rocznica smoleńskiej katastrofy musi być przeżywana wyłącznie przez "uczciwą i szczerą" modlitwę. Nie ulega wątpliwości, że w tej sytuacji nawet modlitwa - ale "nieszczera" albo "nieuczciwa" - będzie nie na miejscu, jako niemiła Panu Bogu, a cóż dopiero - próby "upolityczniania"? Kto będzie decydował, czy zaistniało "upolitycznienie", czy tylko modlitwa nosi znamiona "nieszczerości" - tego dokładnie nie wiemy - ale z pewnością jakiś kompromis w tej sprawie między Siłami Wyższymi zarówno w państwie, jak i Kościele zostanie osiągnięty nie tylko w interesie politycznej stabilizacji w naszym nieszczęśliwym kraju, ale również - a może nawet przede wszystkim - gwoli poprawy politycznej, a także wszelkiej innej moralności. SM
Platforma jak AWS? Jeszcze nigdy dotąd nikt w Platformie nie ważył się tak jawnie wystąpić przeciwko przewodniczącemu partii. Spór między Grzegorzem Schetyną a Donaldem Tuskiem jest poważną walką o wpływy w partii – pisze publicysta "Rzeczpospolitej". Mam deja vu. Przypomina mi się AWS – powiedział mi niedawno jeden z czołowych polityków Platformy Obywatelskiej na temat tego, co się dzieje z jego partią. Ugrupowanie Donalda Tuska jest dziś w najtrudniejszym momencie od trzech lat, a być może od początku istnienia. Wojny wewnętrzne, kłopoty zewnętrzne, pierwsze oznaki rozmijania się z emocjami wyborców i pierwsze tak poważne spadki poparcia w kilku różnych sondażach. Różnica między PO a PiS maleje, a biorąc jeszcze pod uwagę tradycyjnie lekkie przeszacowanie Platformy, a niedoszacowanie Prawa i Sprawiedliwości, być może w ogóle jest ona bardzo niewielka.
Mało szampańskie nastroje Jeszcze nigdy dotąd w Platformie nikt nie ważył się tak jawnie wystąpić przeciwko przewodniczącemu partii. Obecny spór między marszałkiem Sejmu Grzegorzem Schetyną a Donaldem Tuskiem nie jest sporem o jedną tylko sprawę, ale poważną walką o wpływy w partii. Walką tym poważniejszą, że zbliża się batalia o miejscach na listach wyborczych, a ich kształt w dużej mierze będzie decydował o przyszłym układzie sił w Platformie.
Obozów w PO już tworzy się dużo. Przynależność do nich nie bierze się z wyborów światopoglądowych i ideowych, ale wynika z interesów. Dobrą ilustracją tego zjawiska jest walka między dwoma krakowskimi konserwatystami Jarosławem Gowinem i Ireneuszem Grasiem. Schetyna buduje swój obóz, a Cezary Grabarczyk swoją spółdzielnię, powstają mniejsze i większe doraźne koalicje. Pojawiające się plotki o tym, że grupa posłów mogłaby przejść do PJN, też są znaczącym sygnałem. Skoro są politycy, którzy zastanawiają się, czy nie opuścić potężnego statku dla szalupy – o której nie wiadomo nawet, czy dopłynie do brzegu – to znak, że na tym statku nastroje nie mogą być szampańskie.
Ale to tylko jeden z problemów Platformy. Inny to media. Jeszcze nigdy dotąd PO i rząd nie były tak krytykowane przez dziennikarzy zwykle bardzo im życzliwych. W ciągu ostatnich miesięcy ten krytycyzm wprawdzie stopniowo narastał, ale tak silny jak dziś nie był nigdy. Chyba już tylko w "Polityce" nie pojawiają się teksty sceptyczne wobec Donalda Tuska i jego ekipy. Natomiast w zazwyczaj Platformie życzliwej "Gazecie Wyborczej" czy w programach TVN 24 pomysły PO, brak działań reformatorskich rządu, bałagan w wielu dziedzinach są już regularnie punktowane. Gdyby nie silna wciąż histeryczna niechęć dużej części dziennikarzy do PiS, Platforma zapewne już teraz stałaby się chłopcem do bicia.
Nalot dywanowy ekonomistów Właściwie trudno precyzyjnie określić, kiedy Platformie powinęła się noga. Przez kryzys gospodarczy rządowi Tuska udało się przejść niemal suchą stopą. I gdy wydawało się, że najgorsze jest już za nim, zdarzyły się wpadki, które nie spotkały się – tak jak do tej pory – z obojętnością opinii publicznej. Zaczęło się od kryzysu w PKP. Ludzie usłyszeli o nim nie tylko w telewizji i radiu. Kuriozalnego bałaganu na własnej skórze doświadczyły setki tysięcy pasażerów. Każdy z nich opowiedział o tym co najmniej kilku osobom. Nie wydaje się, by reakcja premiera tradycyjnie już rozgniewanego na urzędników tym razem była dla wyborców satysfakcjonująca. Poleciały głowy, ale nikt nie usłyszał racjonalnego wytłumaczenia tej sytuacji i propozycji rozwiązania problemu na przyszłość. Nie mam też wrażenia, by dymisje kierownictwa PKP, podyktowane bardziej piarem niż rzetelną oceną ich pracy, zrobiły dobre wrażenie. Po kryzysie na PKP przyszła kolej na zmiany w OFE i emeryturach. Zapewne gdyby takiego manewru dokonywał np. rząd SLD – PSL dla wyborców byłoby to wiarygodne i jakoś zrozumiałe. Ale poważne zmiany w dotychczasowym systemie zapowiedział nagle jego gorący entuzjasta! I co ważne – spotkało się to z bardzo ostrą reakcją nie tylko tradycyjnych krytyków rządu, ale także ze strony mediów bliskich rządowi. Potężny atak przyszedł ze strony znanych ekonomistów coraz bardziej przesuwających się w stronę opozycji. Dla tradycyjnych wyborców partii Tuska sytuacja, w której gospodarcze plany rządu spotykają się z niemalże nalotem dywanowym liberalnych ekonomistów, zdaje się wyjątkowo trudna do zrozumienia. Zwłaszcza gdy słyszą, jak Leszek Balcerowicz wytacza niezwykle emocjonalną kampanię przeciwko rządowi i niemal nie znika z ekranów telewizorów, jawnie atakując popularnego premiera. Ramię w ramię idzie z nim Krzysztof Rybiński, który z jajogłowego eksperta przemienił się w telewizyjnego celebrytę mówiącego w prosty i atrakcyjny sposób o trudnych sprawach. A ataki Balcerowicza i Rybińskiego znacznie trudniej odpierać niż dobrze znaną krytykę Jarosława Kaczyńskiego. Co więcej, trudno znaleźć ekonomistów, którzy dziś wspieraliby rząd. Czy można się więc dziwić, że z planami nie chciała mieć nic wspólnego nawet część polityków Platformy. Ale zupełnie niespodziewanie i wbrew ustaleniom, od pomysłu zdystansował się nawet prezydent Bronisław Komorowski. Trudno przejść nad tym do porządku dziennego, bo propagandowy wydźwięk wydarzenia może mieć poważne konsekwencje polityczne, gdy przyjdzie czas podejmowania ostatecznych decyzji.
Cios Anodiny Najcięższy cios zadała jednak Donaldowi Tuskowi Tatiana Anodina. Jej perfekcyjnie przygotowane wystąpienie wywołało emocje porównywalne niemal z tymi, jakie targały Polakami po katastrofie smoleńskiej. Polacy en masse poczuli się obrażeni sposobem prezentacji raportu na temat przyczyn wypadku. Taki efekt miał być osiągnięty. I tu stała się rzecz zaskakująca. Donald Tusk, który zwykle znakomicie odczytywał nastroje społeczne, całkowicie się z nimi rozminął. Po prezentacji raportu MAK rzecznik rządu najpierw twierdził, że nie ma powodu, by premier przerywał urlop. Potem zmienił zdanie. I oszczędny niegdyś szef rządu latał specjalnie wyczarterowanym samolotem z włoskich gór do Warszawy i z powrotem. Nie po to, by ostro odpowiedzieć Anodinie i pogłaskać urażoną dumę Polaków, ale by zaatakować opozycję. Nie zostało to dobrze odebrane. Nie podejrzewam też, by Platformie i rządowi przysłużyła się obrona ministra Bogdana Klicha. A kiedy będzie już gotowy raport ministra Jerzego Millera, zapewne czeka nas dyskusja o odpowiedzialności konkretnych osób i instytucji po polskiej stronie. Można się spodziewać, że i wtedy na ekipę Tuska spadną ciężkie ciosy.
Szczęście Tuska Na ten splot niekorzystnych zdarzeń nakłada się wyraźny kryzys rządowego centrum. Donald Tusk sprawia wrażenie, jakby był politykiem coraz bardziej osamotnionym. Wydaje się zmęczony trzyletnimi rządami. Coraz rzadziej tryska pomysłami. W Platformie wciąż jeszcze cieszy się respektem i budzi strach, ale czy sympatię?
Niewątpliwie kończy się dobra passa Platformy Obywatelskiej. Trudno sobie wyobrazić, by ta zła tendencja gwałtownie się odwróciła, choć oczywiście gwałtownego spadku notowań Platformy oczekiwać nie należy. Ale parasol ochronny nad PO powoli się zamyka. Donalda Tuska czeka teraz mozolna praca nad utrzymaniem pozycji lidera peletonu politycznego. W kampanii wyborczej trudno mu będzie się chwalić konkretnymi dokonaniami rządu, bo tych jest niewiele. Jeśli opozycja skutecznie będzie przypominać wyborcze obietnice PO i szumne zapowiedzi z początku jej rządów, Platformie i jej liderowi nie będzie łatwo. Gdyby nie słabość opozycji, przegrana rządzącej dziś partii byłaby więcej niż prawdopodobna. Na szczęście dla Tuska Prawo i Sprawiedliwość nie umie – jak na razie – wykorzystać swojej szansy. Błędy partii Jarosława Kaczyńskiego, agresywna retoryka prezesa, przy ciągle niechętnych mediach, pewnie znowu pozwolą Donaldowi Tuskowi grać na strunie "strachu przed PiS". Polska Jest Najważniejsza ciągle raczkuje i wcale nie wiadomo, czy znajdzie sposób na przebicie się do świadomości wyborców.
Duch czasu Platforma wciąż jest więc najpoważniejszym kandydatem na zwycięzcę jesiennych wyborów parlamentarnych, choć jej wygrana nie będzie już tak oczywista. Scenariusz AWS-owskiego rozpadu zapewne jeszcze się nie spełni. Liderzy Platformy są zbyt doświadczeni, by pozwolić sobie na rozłam. Donald Tusk i Grzegorz Schetyna zapewne jakoś dojdą do porozumienia, może podzielą strefy wpływów i razem przebrną przez kampanię wyborczą. Ale trudno dziś uwierzyć, że późną jesienią 2011 r. Donald Tusk utworzy samodzielny rząd. A jeszcze niedawno wydawało się to całkiem realne. Nawet PSL może nie wystarczyć, by zebrać 231 szabel w Sejmie. Czy PO zwróci się więc o pomoc do SLD? To najbardziej dziś prawdopodobna perspektywa. Notowania SLD na partyjnej giełdzie wciąż rosną. Gdyby tak się stało, na polskiej scenie politycznej mogłoby dojść do poważnego przegrupowania politycznego. Bo przy rządzie tworzonym przez PO – SLD rozłam w Platformie byłby prawdopodobny. To z kolei mogłoby zaowocować zmianami po prawej stronie sceny politycznej. Pewien zachodni strateg marketingowy i polityczny mówił mi niedawno: "Poza wszystkimi możliwymi do opisania mechanizmami, polityką rządzi coś, co trudno jakkolwiek opisać: Zeitgeist, duch czasu. Zdarza się, że niespodziewanie wszystko po kolei zaczyna się sypać, sympatia ludu odwraca się w drugą stronę i kończy się czyjś czas. I u was w Polsce może skończyć się nagle czas Donalda Tuska". Czy to naprawdę ten moment? Chyba jeszcze nie. Igor Janke
Dziennikarze “Naszego Dziennika” zatrzymani w Moskwie Dziennikarz Piotr Falkowski i fotoreporter Marek Borawski zostali zatrzymani w sobotę pod Moskwą w trakcie wykonywania obowiązków służbowych. Pracowali nad materiałem dotyczącym rosyjskiego śledztwa w sprawie katastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem. Do zdarzenia doszło na podmoskiewskim osiedlu Siewiernyj, na terenie którego znajduje się Dowództwo Wojsk Obrony Powietrzno-Kosmicznej. To właśnie ośrodek o kryptonimie “Logika”, z którym smoleński “Korsarz” konsultował naprowadzanie wojskowej maszyny w biało-czerwonych barwach. Dzień wcześniej, w piątek, dziennikarze starali się o rozmowę z autorem ekspertyzy chemicznej krwi gen. Andrzeja Błasika i analizy traseologicznej polskiej załogi. Po ponadpięciogodzinnym przesłuchaniu i zniszczeniu materiału zdjęciowego obu mężczyzn wypuszczono. Dwa dni przed rozpoczęciem przez polskich prokuratorów przesłuchań, m.in. rosyjskich kontrolerów Pawła Plusnina i Wiktora Ryżenki, funkcjonariusze FSB zatrzymali dwóch dziennikarzy “Naszego Dziennika”. Do zdarzenia doszło pod Moskwą, w okolicach gdzie znajduje się operat “Logika” należący do rosyjskich sił powietrznych. To właśnie jego funkcjonariusze kontaktowali się 10 kwietnia ubiegłego roku z płk. Nikołajem Krasnokutskim, Pawłem Plusninem i Wiktorem Ryżenką.
- Nigdzie nie było jakichkolwiek znaków informujących o zakazie przebywania na tym terenie. Kiedy chwilę wcześniej pytałem jednego z przechodzących oficerów o drogę, nie powiedział, że nie możemy tam przebywać – relacjonuje Piotr Falkowski. Uwagę na dziennikarzy zwrócił dopiero przechodzący nieopodal jednego z obiektów wojsk obrony powietrzno-kosmicznej wojskowy w randze generała. Do pewnego momentu rozmawiał z nimi spokojnie. Sprawa zaczęła się komplikować, gdy na miejsce przyjechał samochodem terenowym ubrany po cywilnemu mężczyzna, na którego najwyraźniej czekał wspomniany generał. Okazało się, że jest prokuratorem, i że – jak wyjaśniał generał – nie można mu robić zdjęć. – Gdyby generał sam nie powiedział, że przybyły jest prokuratorem, to bym się tego nie domyślił. Mężczyzna był ubrany na sportowo, bez żadnych dystynkcji. Fotoreporter, nawet gdyby chciał, nie miał szans domyślić się, kim jest ten mężczyzna – zaznacza dziennikarz. Generał zabrał fotoreporterowi “Naszego Dziennika” aparat, po czym wezwał oficerów Federalnej Służby Bezpieczeństwa. W oczekiwaniu na przyjazd funkcjonariuszy FSB dziennikarz zagaił rozmowę z prokuratorem, który od razu nawiązał do katastrofy smoleńskiej. – Ten mężczyzna zażartował sobie w pewnym momencie, że u nas, czyli w Polsce, jest źle, bo “straciliśmy naszego prezydenta”. Przy czym powiedział, że straciliśmy go dlatego, że nie potrafiliśmy go “uchronić”. Kiedy powiedziałem, że to, co mówi, jest interesujące i gdy poprosiłem go o rozwinięcie tej kwestii, przyjechali niestety ochroniarze, którzy mieli nas zabrać do środka, co mężczyzna skwapliwie wykorzystał, szybko zmieniając temat – relacjonuje Piotr Falkowski. Jak dodaje, prokuratorski passus o polskim prezydencie, który zginął pod Smoleńskiem na pokładzie rządowej maszyny, utrzymany był w ironicznym tonie, absolutnie niepasującym do tragicznego kontekstu tej sprawy. – Powiedziałbym, że zostało to wypowiedziane w duchu sposobu myślenia świadomego polityki rosyjskiego urzędnika, który mówi prywatnie i tonem arcyprotekcjonalnym – stwierdził Falkowski. Marta Ziarnik
“I co, Polacy, nie uchroniliście prezydenta?” Z Piotrem Falkowskim, zatrzymanym w Rosji dziennikarzem “Naszego Dziennika”, rozmawia Marta Ziarnik W jakich okolicznościach zostali Panowie zatrzymani? – Zostaliśmy zatrzymani w sobotę po popołudniu, gdy znajdowaliśmy się na terenie podmoskiewskiego osiedla Siewiernyj. Zbieraliśmy materiały dotyczące katastrofy smoleńskiej i rosyjskiego śledztwa prowadzonego w tej sprawie. Trudno było się spodziewać, że teren ten jest zamknięty dla osób z zewnątrz, żadnej tego typu informacji nigdzie nie było. Zbieraliśmy informacje o działaniach podejmowanych w obiektach Rosyjskich Sił Powietrznych, których pracownicy kontaktowali się z płk. Nikołajem Krasnokutskim, płk. Pawłem Plusninem i mjr. Wiktorem Ryżenką podczas tragicznego 10 kwietnia. W szczególności interesowało nas miejsce, w którym znajduje się tajny ośrodek rosyjski o kryptonimie “Logika”, zajmujący się koordynacją działań lotnictwa transportowego Sił Powietrznych Federacji Rosyjskiej. Zamierzaliśmy także przyjrzeć się “Konwektorowi”, z którym też kontaktował się smoleński “Korsarz”. Ale po zdecydowanych ostrzeżeniach rosyjskich funkcjonariuszy musieliśmy zrezygnować.
Aresztowano Panów? – Teren, na którym się znajdowaliśmy, był dawniej – za czasów Związku Sowieckiego – tzw. miastem zamkniętym. Miasta zamknięte to sławna rzecz, gdyż w ZSRS było wiele podobnych, rozrzuconych po całym terytorium miejscowości, których nie było na mapie i które były otoczone murami, za którymi mieszkali nieliczni obywatele. Życie w tych miasteczkach toczyło się w miarę normalnie, z tym tylko, że ich mieszkańcom nie można było tych murów opuszczać. W pobliżu znajdowały się m.in. różnego rodzaju zakłady przemysłu wojskowego, bazy wojskowe, nuklearne i kosmiczne itp., o których wiedza nie mogła być przekazywana. Obecnie miast takich podobno już nie ma, choć pozostały ich mury. Nie są one już pilnowane, ale nadal obowiązują w nich dość absurdalne przepisy o ograniczeniu poruszania się wokół obcokrajowców, i stanowią tzw. strefy reglamentowane. I ta reglamentacja polega podobno na tym, że obcokrajowiec musi mieć zgodę tamtejszej milicji bądź innych organów na to, żeby móc się tam znajdować. Powszechnie jest wiadomo, że przepisy te nie są już tak przestrzegane i mieszkańcy oraz osoby spoza swobodnie tam się poruszają. Kiedy dotarliśmy do miasteczka, weszliśmy najpierw do lokalnego sklepiku na małe zakupy. Kiedy rozmawialiśmy z miejscowymi, nikt nam nie zwrócił uwagi, że nie wolno nam tutaj przebywać. Później zapytałem nawet o drogę przechodzącego nieopodal oficera i również on nie zwrócił mi żadnej uwagi. Uznaliśmy, że nie powinno być problemu.
Jaki był bezpośredni powód zatrzymania? – Przy jednym z obiektów (pałacyków) wojsk obrony powietrzno-kosmicznej, do których podeszliśmy, znajdował się wojskowy w stopniu generała porucznika, który nagle zainteresował się nami. Zabrał mojemu koledze aparat fotograficzny, po czym wezwał oficerów Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Po chwili podjechała do nas terenówka, z której wyszedł ubrany po cywilnemu mężczyzna. Jak się później okazało, był to prokurator. Zanim przyjechali miejscowi milicjanci i funkcjonariusze FSB, którzy zabrali nas na przesłuchanie, chwilę porozmawialiśmy z tym prokuratorem. W pewnym momencie rosyjski prokurator zażartował, że u nas, tzn. w Polsce, jest źle, że straciliśmy naszego prezydenta. Zapamiętałem też jego słowa: “nie uchroniliście go”. Próbowałem z nim o tym porozmawiać, ale bardzo szybko zmienił temat. Po chwili przyszli ludzie z ochrony, którzy zabrali nas do pobliskiego budynku. Tam umieszczono nas w pomieszczeniu oficera dyżurnego, gdzie różne osoby zaczęły nas wypytywać o różnego rodzaju kwestie. Była to jednak raczej taka swobodna rozmowa.
Co ich głównie interesowało? – Pytali nas zwłaszcza o sprawy związane z naszą obecnością w Rosji; jaki jest powód naszej wizyty itp. Pytano nas o to, gdzie pracujemy i jakimi tematami się zajmujemy. Sprawdzali nasze dokumenty, aparat i zdjęcia. Jak im już wytłumaczyliśmy wszystkie interesujące ich kwestie, przyjechali po nas inni funkcjonariusze, którzy zabrali nas na komisariat. Tam znów spędziliśmy około pięciu godzin, podczas których powtórzyła się ta sama procedura, którą kilkadziesiąt minut wcześniej już przechodziliśmy. Tylko tam pytano nas już dokładniej o to, z kim się spotkaliśmy w Rosji i z kim jeszcze mamy zamiar rozmawiać, pytali, jakich znamy ekspertów itp. Na niektóre pytania udało mi się nie odpowiedzieć, gdyż stwierdziłem, że jest to objęte tajemnicą naszego zawodu. Interesowało ich także, po co robimy tutaj zdjęcia, do jakiego artykułu, oraz jakie zdjęcia robiliśmy w Moskwie. Przez cały ten czas funkcjonariusze co chwilę gdzieś wychodzili i kontaktowali się z kimś z góry. Bardzo długo oglądali i kopiowali nasze paszporty i wizy. Gdzieś je wysyłali. Nie wiem, dokąd. Trwało to tak długo również dlatego, że co rusz mylili się i np. zamiast skserować główną stronę paszportu, kserowali moją wizę amerykańską itp. W końcu po blisko pięciu godzinach spisali protokół, który dali nam do podpisu, po czym nas wypuszczono. Wcześniej jednak zebrali różnego rodzaju informacje na nasz temat, w tym m.in. nasze adresy i adres hotelu, w którym się zatrzymaliśmy.
Grożono Panom jakimiś sankcjami w związku z tym incydentem? – Nic takiego nie padło i mam nadzieję, że w związku z tym nie będziemy mieć już żadnych nieprzyjemności.
Oddali Panom wcześniej zarekwirowany sprzęt? – Na szczęście tak. Jednak wcześniej kazali nam zniszczyć wszystkie zdjęcia, które zrobiliśmy. Zrobili też zdjęcia aparatu i obiektywów należących do fotoreportera “Naszego Dziennika” Marka Borawskiego. Zwłaszcza obiektyw bardzo ich interesował. Prawdopodobnie głównie ze względu na pokaźne rozmiary. Dlatego zaczęli go rozkładać i testować. Na koniec wzięli jeszcze aparat i wykonali nim kilka zdjęć.
Dziękuję za rozmowę.
Grillujmy, wojny nie będzie – wywiad z Jackiem Kotasem, b.wiceministrem obrony w rządzie PiS-u
“HONOR 2011 – Solidarni z generałem Andrzejem Błasikiem, Dowódcą Sił Powietrznych RP“ Nawet politycy Platformy Obywatelskiej prywatnie przyznają, że Bogdan Klich to nieudolny minister. Tylko że partyjniactwo nie pozwala im głośno tego powiedzieć. Interes partii jest ważniejszy niż dobro Rzeczypospolitej Z Jackiem Kotasem, wiceministrem obrony narodowej w rządzie Prawa i Sprawiedliwości, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Podobno minister Bogdan Klich po katastrofie CASY chciał dymisji gen. Andrzeja Błasika. – Podobno. Ale pamiętam, że minister Klich po katastrofie CASY zapewniał, że generał Błasik to jeden z najlepszych dowódców Sił Powietrznych, ma o nim jak najlepsze zdanie i świetnie mu się z nim współpracuje. W ten sposób nie zabiega się o dymisję. Nie przypominam też sobie żadnego wystąpienia ministra domagającego się tej dymisji. Zresztą, szczerze wątpię, że taka dymisja mogłaby mieć rzetelne uzasadnienie w katastrofie CASY. Jeśli wtedy Bogdan Klich o niej myślał, to pewnie tylko dlatego, aby wymienić go na “swojego” człowieka. Generałowi Błasikowi, podobnie jak np. generałowi Skrzypczakowi, przyklejono łatki “PiS-owskich generałów”. Od kiedy przypięto im te łatki, można było mówić o nich wszystko co najgorsze. Nie wiem, czemu akurat generał Błasik miałby być szczególnie upolityczniony. Kiedy przyszliśmy z ministrem Aleksandrem Szczygłą do MON, większość generałów mianował prezydent Kwaśniewski. Ale nie mówiliśmy o nich “generałowie SLD-owscy”. Nikt im partyjnej łatki nie przypinał. To minister Klich wprowadził takie partyjne podziały do wojska.
Generał Błasik był związany w jakiś sposób z Prawem i Sprawiedliwością? – W żaden sposób. Gdy w lutym 2007 r. Aleksander Szczygło został ministrem obrony narodowej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, generał Błasik pełnił funkcję komendanta – rektora Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Minister Szczygło dążył do tego, aby w polskiej armii byli dowódcy nowocześnie wykształceni, profesjonalnie wyszkoleni, zawodowo przygotowani, z bardzo dobrą opinią i osiągnięciami, a takim człowiekiem był generał Błasik. Wybrał go więc bez wahania, a prezydent Lech Kaczyński 19 kwietnia 2007 r. wyznaczył na dowódcę Sił Powietrznych.
Według niektórych dziennikarzy (TVN24, “Wprost”) gen. Błasik zawdzięczał szybką karierę właśnie znajomościom i układom z szefem resortu. – To są bzdury i trudno z takimi rzeczami polemizować. Takie stwierdzenia używane są przez ludzi, którzy nic innego do powiedzenia nie mają i którym zależy z jakichś względów, by pewne osoby były ukazane opinii publicznej w złym świetle. Choć dzisiaj dla nich jest to wygodne, to nie ma to nic wspólnego z prawdą. Powtarzam, tu liczyły się kompetencje i dobra opinia, a nie żadne układy. Byłem bliskim przyjacielem ministra, więc wiem, że panowie nie utrzymywali kontaktów towarzyskich, nie przeszli na “ty”. Dla ministra Szczygły liczyły się przede wszystkim merytoryczne podstawy do tego, aby kogoś rekomendować czy też powierzyć mu jakieś stanowisko. Generał Błasik sprostał tym merytorycznym podstawom, niczemu innemu. Jeżeli ktoś mówi inaczej, bezczelnie kłamie.
Jak Pan ocenia pracę gen. Andrzeja Błasika na stanowisku dowódcy Sil Powietrznych? – Oceniam ją bardzo dobrze. Musiał się zmierzyć z wieloma problemami i zadaniami. Było wiele zaniechań i zaniedbań, np. opóźniony program samolotu F-16 i braki licencjonowanego personelu. Miałem w kilku sprawach bezpośredni kontakt z panem generałem. Chodzi tu o sprawę zakupu samolotów dla VIP-ów, programu szkolenia dla pilotów, także programu F-16. Wiem na pewno, że w tych sprawach, w których współpracowaliśmy, spotykałem się z dużym zaangażowaniem z jego strony i kompetencją. Czułem, że generałowi zależy na tym, żebyśmy wykonywali dobrze i rzetelnie to, co zostało nam powierzone. Wiem również, że po katastrofie CASY otoczył opieką wdowy i rodziny poległych lotników, zrobił dla nich wszystko, co mógł. Wiem, jak bardzo przeżywał, gdy zaatakowała go publicznie córka jego przyjaciela, Andrzeja Andrzejewskiego, który zginął w katastrofie CASY. Rozumiał jej emocje po śmierci ojca, ale nie mógł się pogodzić z niesprawiedliwymi zarzutami. Tym bardziej że – jak mi mówiono – podlegał wtedy dużym naciskom ze strony MON i część jego działań wynikała z poleceń, które z MON otrzymywał. Byłem na spotkaniach i zjazdach, jakie organizował z lotnikami, którzy już nie służyli, szczególnie z tymi z II wojny światowej. Generał Błasik cieszył się wśród nich dużym szacunkiem. Miał też bardzo dobre relacje i duże uznanie u naszych sojuszników z NATO, myślę tu szczególnie o Amerykanach.
Po katastrofie Tu-154M, w Ramstein, największej bazie NATO w Europie, upamiętniono gen. Błasika specjalną tablicą. W Polsce publicznych wyrazów solidarności z dowódcą Sił Powietrznych dramatycznie brakuje. – Choć znałem generała Błasika tylko cztery lata, dobrze go poznałem. Bolało mnie, kiedy po katastrofie smoleńskiej słyszałem totalne bzdury na jego temat, zupełnie do niego niepasujące, a także te mówiące o jakiejś dziwnej atmosferze, jaka panowała w Siłach Powietrznych za jego dowodzenia. Spokojnie i z czystym sumieniem mogę tylko temu zaprzeczać. Na pewno nie był człowiekiem apodyktycznym i w relacjach ze swoimi podwładnymi zawsze stawiał na dialog, rozmowę. Oczywiście jako dowódca podejmował decyzje i wydawał dyspozycje, rozkazy, lecz miał autorytet dobrego dowódcy. Nie tylko dlatego, że bardzo dobrze znał się na sprawach lotnictwa, lecz również z tego powodu, że miał umiejętność współpracy z ludźmi, budowania zespołu. Zastanawiałem się, gdzie są ci wszyscy ludzie, którzy z nim współpracowali, którzy w dużej części współtworzyli to nowe dowództwo Sił Powietrznych? Gdzie są koledzy, towarzysze broni? Dlaczego panowie generałowie, oficerowie nie upomnieli się o swojego dowódcę? To jest bardzo smutne! To pokazuje, że jest w wojsku pewna atmosfera strachu, a pragmatyzm bierze górę nad honorem, a więc czymś, co dla oficera powinno być jedną z najcenniejszych rzeczy. Bo nie wyobrażam sobie, żeby mając honor i znając prawdę, nie zaprzeczyć. Jak widać, niektórzy wierni są zasadzie, że lepiej się nie wychylać… Chyba nikt ze Sztabu Generalnego nie straciłby posady, gdyby na samym początku dochodzenia ucięto spekulacje na temat roli generała na pokładzie i winy załogi. Jedno zdanie – że nie można nikogo oskarżać przed zakończeniem śledztwa – wystarczyłoby. – Oczywiście można było tak zrobić. Przykład jednak powinien pójść z góry, a więc od przełożonych pana generała Błasika, myślę tu o ministrze Bogdanie Klichu i o ówczesnym jego radcy – generale Mieczysławie Cieniuchu, obecnym szefie Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Nigdy nie spotkałem się z tym, żeby generał Błasik w jakichkolwiek okolicznościach nadużył alkoholu czy wywierał na kogoś naciski. Nie wyobrażam sobie zresztą, żeby któryś z generałów mógł nadużyć alkoholu przy panu prezydencie czy ministrze Szczygle. Olek był w tych sprawach bardzo zasadniczy, to by przekreśliło karierę takiego generała. Gdy byłem w 2009 roku na pokazach lotniczych w Radomiu, miała miejsce katastrofa białoruskiego Su. Siedziałem wówczas niedaleko generała Błasika, miałem też możliwość zamienienia z nim później kilku słów. Widziałem, jak zareagował, jak przeżył tę katastrofę. To był człowiek, który sobie zdawał sprawę z tego, jaka odpowiedzialność na nim ciąży. Martwił się o tych Białorusinów, o to, jak o nich zadbać. Nie wyobrażam sobie, żeby człowiek, który ma do czynienia na co dzień z takimi sytuacjami, który wie, jak ważne jest bezpieczeństwo w tym zawodzie, cokolwiek zrobił przeciwko bezpieczeństwu i zdrowemu rozsądkowi.
Generał Błasik poruszał w rozmowach z resortem obrony problem wymiany floty rządowej? – Oczywiście. Nawet jedna z ostatnich naszych rozmów, w lutym ubiegłego roku, dotyczyła wymiany samolotów VIP-owskich. Wcześniej, w 2007 roku, prosiliśmy generała Błasika o raporty na temat stanu floty. Takie raporty były przygotowywane. Wszyscy zdawaliśmy sobie doskonale sprawę z tego, że nowe samoloty trzeba kupić. Niestety, w naszym odczuciu, prace nad ich zakupem były prowadzone zbyt wolno. Jeszcze minister Szczygło podpisał warunki dotyczące przetargu, była komisja przetargowa, czekaliśmy tylko na stanowisko ministra gospodarki, które pojawiło się po zmianie rządu. Gdy, bodajże w pierwszym kwartale 2008 roku, Bogdan Klich je otrzymał, wszystko było gotowe do zakupów.
Dlaczego do nich nie doszło? Klich twierdzi, że to wina ministra Szczygły, który blokował zakup… – To nieprawda. Dlaczego wtedy nie doszło do zakupu, o to trzeba pytać ministra Klicha. Następnego dnia, kiedy miał już wszystkie dokumenty na biurku, umożliwiające mu przeprowadzenie przetargu, od nowa zaczęła się dyskusja na temat wymiany floty. Pojawiły się sugestie, że może lepiej kupić używane maszyny. A może je wydzierżawić, etc. I właściwie cała półroczna praca poszła na marne. Potem pojawiła się dyskusja o embraerach, choć w bardzo niewielu państwach embraery latają jako samoloty dla VIP-ów. Ponad dwa lata ministrowi Klichowi zajęło pozyskanie nowych samolotów dla VIP-ów i śmiem podejrzewać, że gdyby nie katastrofa pod Smoleńskiem ciągnęłoby się to dalej, bo na te embraery nie było specjalnego uzasadnienia ani ekonomicznego, ani merytorycznego. W tej chwili ponosimy znaczne koszty za dzierżawienie samolotów, niewspółmierne do tego, gdybyśmy je kupili. Te embraery pozyskaliśmy ponoć do czasu przeprowadzenia przetargu, kiedy jednak on będzie, nie wiadomo. Rozumiem, że państwo przeżywa jakieś kłopoty gospodarcze, lecz samo się w te kłopoty nie wpędziło, jest rząd, który za to odpowiada. Obrona narodowa ma duży budżet w stosunku do innych resortów, nie może być jednak tą sferą życia państwa, która w związku z kryzysem finansowym ponosi największe koszty. Inną sprawą są nieprzemyślane i zbędne wydatki, które i tak mniejszy budżet dodatkowo osłabiają, jak przenosiny dowództw czy też ostatnio zakup luksusowych aut terenowych.
Podczas uroczystości w Mirosławcu minister Klich pytany przez jednego z dziennikarzy, dlaczego nie zabiera głosu w sprawie Smoleńska, odpowiedział: “A dlaczego ja mam zabierać głos?”. – Bogdan Klich chce być ministrem, ale jednocześnie nie uważa, że jako minister jest za cokolwiek odpowiedzialny. Nie ma władzy bez odpowiedzialności i minister powinien sobie z tego zdawać sprawę. Wiem, że rodziny tych pilotów, którzy polegli w katastrofie CASY, wspierają panią Ewę Błasik i bronią dobrego imienia jej męża. Jeżeli minister Klich na podstawie jakiegoś jednego raportu pozwolił na to, żeby polski generał stracił szacunek, dobre imię i honor, to znaczy, że doprowadził on do złamania pewnych zasad.
Ma Pan na myśli morale wojska? – Dokładnie, to łamie morale wojska. Minister Klich nie widzi konsekwencji swojego postępowania, uważa, że tak może być. Możliwe, że rządowi politycznie pasuje wersja MAK, że generał Błasik, “PiS-owski generał” wypił alkohol i doprowadził do katastrofy, za którą nikt w rządzie nie czuje się odpowiedzialny. Części mediów – niestety tej przeważającej mainstreamowej – ta wersja również odpowiada.
Ale Bogdan Klich nie ma zamiaru brać nawet minimalnej odpowiedzialności za status quo w armii. – Jakiś czas temu miałem możność posłuchać tego, co minister Klich mówił na Komisji Obrony Narodowej w związku z dyskusją na temat wniosku o jego odwołanie. Może nie wszyscy wiedzą, co minister Klich zrobił w MON, a czego nie zrobił, ale choćby za to, co on odpowiada, premier powinien go odwołać. Z wypowiedzi ministra Klicha odniosłem wrażenie, że wszystko w armii jest w porządku, że nic się nie stało. To niewyobrażalne, że szef resortu obrony nie chce wziąć na siebie części odpowiedzialności za katastrofę smoleńską. Nie mówię tu o winie prokuratorskiej, ale o politycznej, wynikającej z zajmowanego stanowiska. To jest coś niesamowitego, nie wiem, co w człowieku musi siedzieć – czy to jest żądza władzy, czy brak honoru? O braku honoru i odpowiedzialności w przypadku ministra Klicha świadczy również niereagowanie na oczywiste kłamstwa i złe sytuacje, które mają miejsce w MON. Pamiętam dyskusję z ministrem Szczygłą po tym, jak minister Klich tak ochoczo znalazł pieniądze z resortu obrony narodowej, gdy okazało się, że mamy problemy z budżetem. Podczas tej rozmowy minister Szczygło powiedział, że nie wyobraża sobie takiej sytuacji, iż nagle zabieramy pieniądze armii, de facto unieruchamiając ją. “Jacek, przecież bierzesz za to odpowiedzialność. Potem nikt nie będzie pamiętał, czemu się na to zgodziłeś, tylko będą cię rozliczali za to, za co ty jesteś odpowiedzialny. Ja bym się podał do dymisji”- podkreślał minister Szczygło. Do dymisji Bogdana Klicha droga jednak daleka. – Minister Klich, moim zdaniem, jest jeszcze ministrem tylko dlatego, że tak ochoczo wypełnia polecenia premiera. Jest człowiekiem bardzo uległym, który nie radzi sobie z resortem, a resort przeżywa ogromną zapaść. Dlaczego dzisiaj nie mówi się o tym, że po CASIE, odpowiedzialny za wdrożenie procedur i szkolenie nie był sam generał Błasik, to była przecież grupa generałów. Dzisiaj ci ludzie w dalszym ciągu dowodzą Siłami Powietrznymi. Mówi się o tym, że nie było paliwa, pieniędzy na szkolenia, ale to nie generał Błasik wydzielał te pieniądze, lecz MON! Jeśli minister Klich za to nie odpowiada, to za co on odpowiada?! Za to, że w gabinecie ma dwa fotele i biurko i pilnuje, żeby mu tego nie ukradli? To jest kwestia jakiejś podstawowej odpowiedzialności. Minister obrony narodowej i jego współpracownicy, którzy pobierają pieniądze za to, żeby zająć się naszą obroną, nie mogą myśleć, że wojny nie będzie, bo w takim razie nie są potrzebni. Oni mogą mieć nadzieję, że wojny nie będzie, ale muszą robić wszystko, żebyśmy byli bezpieczni i gotowi do obrony wtedy, kiedy wojna by była. A za co oni biorą pieniądze? Minister Klich nie zakupił nowych samolotów, nie podjął wielu ważnych decyzji, bardzo długo byłoby wyliczać. Za to nie wiadomo po co rozbudowuje administrację i każdemu, kto ma inne od niego zdanie i zaczyna go krytykować, mówi, że jest “PiS-owski”. W tym wszystkim generał Błasik, gdy potrzeba, wykorzystywany jest po śmierci do rozgrywek politycznych.
Pani Ewa Błasik powiedziała w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”, że gdyby żył minister Szczygło, nigdy nie dopuściłby do takiej sytuacji, że jest zdana tylko na siebie w kwestii obrony honoru męża. – Jestem o tym przekonany. Minister Szczygło traktował swoją pracę w Ministerstwie Obrony Narodowej jako wielką służbę, wielką odpowiedzialność, z poczuciem obowiązku. Dla ministra Szczygły i dla jego współpracowników słowo “Polska” nie było pustym słowem. Ja nie mówię, że jest takim dla ministra Klicha, ale w jego działaniach nie widać głębszej myśli i celu, do którego mamy dojść. U ministra Szczygły za słowem “Polska” nie szła partyjność, koniunkturalizm, tylko codzienna mozolna, ciężka praca. Inaczej u ministra Klicha. Premier zażyczył sobie patologicznie szybkiego uzawodowienia armii, minister od razu zapewnił, że zrobimy to w dwa lata, kiedy każdy rozsądny człowiek zapewniał, że jest to niemożliwe. Na wyrost nazywał to profesjonalizacją. Dzisiaj nie ma co mówić o profesjonalizacji armii, możemy mówić jedynie o jej uzawodowieniu. Co ciekawie, w pierwszym wywiadzie po objęciu stanowiska szefa Sztabu Generalnego gen. Mieczysław Cieniuch powiedział to samo, co minister Szczygło mówił od dawna – że mamy armię zawodową, ale do profesjonalnej jej jeszcze daleko. Coraz wyraźniej widać, jak kolejne pomysły ministra Klicha palą na panewce, a są sprzedawane w mediach prawie jako sukcesy! Poza tym, o czym trzeba powiedzieć, za ministra Szczygły w resorcie obrony nie mieliśmy presji partyjnych. Nie wiem, jak jest teraz, ale patrząc na obsadę niektórych dowództw i instytucji MON-owskich, nie da się powiedzieć, że są to zupełnie przypadkowi ludzie.
Znajomi ministra? – Tak przypuszczam, bo większość z nich pochodzi z krakowskiego środowiska pana ministra. On od tego nie ucieknie, ponieważ takie są fakty. Pamiętam, jak minister Szczygło zażartował kiedyś, że kierując się logiką ministra Klicha, powinien on przenieść jakieś dowództwo do swojej wsi Czerwonka pod Olsztynem, bo tak robili inni ministrowie. Warto przypomnieć, że minister Radosław Sikorski przeniósł np. Inspektorat Wsparcia i Dowództwo Wojsk Specjalnych do Bydgoszczy, skąd kandydował. Minister Klich zaproponował też, żeby przenieść Dowództwo Wojsk Specjalnych do Krakowa, skąd kandydował. Przecież tak nie może być. Warto by się było przyjrzeć Agencji Mienia Wojskowego, Wojskowej Agencji Mieszkaniowej i innym, gdzie widać głównie ludzi z Krakowa, z Platformy Obywatelskiej. Niedawno usłyszałem, że minister Klich zastał straszny bałagan w resorcie, gdy go obejmował. “Oko mu zbielało”, jak mówił w mediach, że program F-16 podlegał pod podsekretarza stanu, który zajmował się sprawami społecznymi. Tak się składa, że to ja byłem tym podsekretarzem i faktycznie miałem pod sobą program F-16, ale minister Klich zapomniał, że był wówczas w ministerstwie tylko jeden wiceminister, a program był na tyle istotny, że nie można było czekać na wybór kolejnego ministra. A co najważniejsze, wspólnie z generałem Błasikiem nadrobiliśmy zapóźnienia i program nie był zagrożony.
Na największym portalu społecznościowym o wojsku Bogdan Klich jest głównym kandydatem do nagrody “Fatum roku 2010″ – Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czym powinien się zająć, bo chyba już stracił uprawnienia do wykonywania zawodu psychiatry. Jednego jestem pewien, że już na pewno nie powinien zajmować się Ministerstwem Obrony Narodowej. Tak, ma pan rację, na największym portalu społecznościowym o wojsku Bogdan Klich jest głównym kandydatem do nagrody “Fatum roku 2010″, a według regulaminu tego konkursu jest to “żołnierz lub osoba, która dokonała czynu hańbiącego Wojsko Polskie lub której decyzje i działania miały negatywny wpływ na Siły Zbrojne”. Ministra Obrony Narodowej żołnierze lubili lub nie zgadzali się z nim czy go krytykowali, ale zawsze miał u nich szacunek. To pierwszy raz, kiedy minister jest przez żołnierzy i ludzi związanych z wojskiem uważany za “fatum” dla wojska.
Inaczej myśli większość sejmowa. Choć w kuluarach Sejmu od dawna mówi się, że jest to najgorszy minister w rządzie Tuska, w piątek Klicha nie odwołano. – W moim przekonaniu, kadencję ministra Klicha można określić jednym słowem – nieudacznictwo. Takich rządów jak jego jeszcze w MON nie było. Sami politycy Platformy Obywatelskiej prywatnie przyznają, że jest to zły i nieudolny minister. Tylko że partyjniactwo nie pozwala im głośno tego powiedzieć. Tutaj interes i dobro partii są ważniejsze niż interes oraz dobro wojska i Polski. To bardzo smutne i źle to wróży wojsku.
Latał Pan z załogą Tu-154M? – Zdarzało mi się latać Tupolewami, nawet raz jeden zepsuł się w Norwegii. Po tym incydencie dużego przyspieszenia nabrały prace związane z zakupem nowych samolotów. Bliżej nie poznałem załogi. Natomiast przypominam sobie właśnie sytuację w Norwegii. Przyszedł pilot, powiedział, że samolot jest niesprawny, robimy jedną próbę wystartowania, nie udało się, zameldował, że nie lecimy, koniec kropka. Nie było żadnych dyskusji, każdy to przyjął do wiadomości.
Jak Pan odbiera sformułowania typu: “niejasna rola generała Błasika na pokładzie”? – Tak naprawdę, jaką mamy pewność, że był w kabinie? Nawet jeżeli tam był, to myślę, że poszedł tam wesprzeć załogę. Nie wierzę w to, co jest napisane w raporcie MAK. Niestety, haniebny, nieprawdziwy przekaz o tak zasłużonym polskim generale poszedł w świat i temat alkoholu i nacisków był wałkowany zarówno w polskiej, jak i zagranicznej prasie. To tak jak z notatką, która pojawiła się w “Komsomolskiej Prawdzie”, że była jakaś tajna instrukcja w Siłach Powietrznych. Mimo że zdementował to gen. Majewski, przez pół dnia nasze media mówiły o tym, powołując się na wcześniejsze słowa ministra Grasia. Po co? Ja tego nie rozumiem. Generał Błasik zrobił bardzo dużo, by polskie Siły Powietrzne były siłami nowoczesnymi, w których zarówno lotnicy, żołnierze czy odpowiednie służby mogą wzajemnie na siebie liczyć. Sam przygotował procedury i je wdrażał. Stworzył zespół ludzi, który świetnie funkcjonował w dowództwie i zrobił wiele dobrego dla polskiego lotnictwa, niestety ci ludzie po części – podkreślam po części – zawiedli go, bo nie stanęli w jego obronie.
Jak tłumaczy Pan wyjątkową pasywność rządu w dochodzeniu okoliczności i przyczyn katastrofy smoleńskiej? – To pokazuje brak kompetencji tego rządu i zdolności do myślenia propaństwowego. W stylu tego rządu jest hasło: grillujmy, nie róbmy polityki, jakoś to będzie. Tylko że widać wyraźnie, iż nie ma czegoś takiego, że jakoś to będzie. Życie często stawia nas przed sytuacjami, w których musimy się sprawdzić. Myślę, że przy całej tragedii tej sytuacji rząd, premier, ministrowie mieli szansę przekonać Polaków, że są właściwymi ludźmi na właściwych miejscach. Okazało się, że tak nie jest. Tym bardziej że jeżeli ten rząd nie do końca mówił prawdę w kwestiach dotyczących naszych własnych spraw i kierował się własnym, politycznym interesem, trudno sobie wyobrazić, żeby w tej sprawie przyznał się do swoich błędów. Raczej teza Rosjan, że była to wina pilotów działających pod presją nietrzeźwego generała Błasika, a z pewnością też jakąś presją pana prezydenta Kaczyńskiego, im odpowiada. Dlaczego? Bo zdejmuje z nich całe brzemię odpowiedzialności i dyskusję o braku przygotowania tej wizyty. A przecież kwestie dwóch wizyt, rozdzielenia tych uroczystości i ich przygotowania, to są rzeczy podstawowe, od których powinno się rozpocząć badanie katastrofy smoleńskiej. Politycy odpowiadają przed wyborcami nie tylko z kodeksu karnego, ale także z kodeksu moralnego, etycznego. W poczuciu pewnej klęski po Smoleńsku na miejscu ministra Klicha podałbym się do dymisji. Co innego można zrobić? Dziękuję za rozmowę.
Ziemkiewicz: "Władysława Bartoszewskiego spotkało to samo co Palikota". "Nagle się okazuje, że „Profesor" może nie mieć racji" Do niedawna każde jego słowo było w wiadomych mediach podchwytywane z czcią, a argument: „tak uważa profesor Bartoszewski!”, ucinał wszelkie wątpliwości. No tak, ale do niedawna Bartoszewski mówił zawsze po linii. A oto, rozzuchwalony, wypowiedział się – dla „Gościa Niedzielnego” – o Janie Tomaszu Grossie. Bardzo negatywnie i w słowach ostrych, jak to ma w zwyczaju. I zapadła cisza głucha… We wspomnianych mediach ani śladu tej wypowiedzi. W kuluarach, między sobą, szepcą salonowcy, że no cóż, wiek… Doprawdy, piękne to i godne gogolowskiego pióra. Nagle się okazuje, że „Profesor” może nie mieć racji, że może się w swych sądach zagalopowywać… No i że godzi się, a nawet trzeba jego bujną ekspresję cenzurować. W górę idzie za to Henryka Krzywonos. „Dzielna tramwajarka”, o której przemożnych zasługach przez 30 lat nikt w salonie nie wiedział i wiedzieć nie chciał, otrzymała nagrodę jednego z pism kobiecych, a „Wprost” ogłasza ją pono „człowiekiem roku”. Za co? Oczywiście, domyślam się, nie za to, że publicznie nawsadzała Jarosławowi Kaczyńskiemu i fantastycznie przysłużyła się rządowemu piarowi, łamiąc antytuskowe ostrze obchodów rocznicy „Solidarności”. I pewnie nie za spontaniczność, z jaką to zrobiła, sama z siebie i bez niczyjej inspiracji. Myślę, że chodzi o uczczenie jej dokonań w Sierpniu. Że to już czas jakiś temu? Lepiej późno niż wcale, skoro wreszcie zasłużyła na dostrzeżenie przez opiniotwórcze elity; zresztą, jeśli biznesmeni właśnie przyznali swą doroczną nagrodę Leszkowi Millerowi za wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej… Oby tylko Krzywonos nie palnęła teraz nieopatrznie, jak Bartoszewski, czegoś nie po linii. RAZ
Jaka jest stopa zwrotu katastrofy smoleńskiej?*Skuteczny polityk jest pragmatykiem. To pierwsze zdanie z pierwszej lekcji polityki, najbardziej znane jest w wersji Winstona Churchilla: „Wielka Brytania nie ma przyjaciół lub wrogów, Wielka Brytania ma interesy”. Działania tej zasady polityki brytyjskiej Polska doświadczyła boleśnie kilkakrotnie. Zasadę tę stosują oczywiście i inne państwa. Mija dziesięć miesięcy od „smoleńskiej katastrofy” i wciąż na różnych blogach, najczęściej w komentarzach, natykam się na zdania typu „Jaki zamach, co by Rosja zyskała, Prezydent Kaczyński odchodził, Jego śmierć niczego by Rosji nie dała”. Zastanówmy się więc jaki interes miała Rosja w zorganizowaniu „katastrofy smoleńskiej”, jakie czerpie niej zyski i jakie poniosła straty.
Zysk pierwszy: Nord Stream. Uzależnienie Europy od własnej ropy i gazu jest dla Rosji podwójnym priorytetem: „zmiękcza” stanowisko Unii wobec kwestii dla Rosji niewygodnych, po drugie z handlu „energią” czerpie Rosja największe dochody, w znacznej mierze przeznaczane na odbudowę i modernizację armii. Prezydent Kaczyński należał do najbardziej zaciętych przeciwników rurociągu bałtyckiego. Głosząc konieczność dywersyfikacji dostaw energii do Polski, wspierał Premiera Kaczyńskiego we wdrażaniu w życie projektu gazoportu. Najważniejsze jednak działania podejmował na forum UE. Mimo zabierania mu samolotu i krzesła, doprowadził do uznania kwestii bezpieczeństwa energetycznego Unii za jeden z priorytetów, czego konsekwencją była decyzja o udziale finansowym Unii w budowie rurociągu Nabucco (południowego) z Azerbejdżanu do Europy z pominięciem terenów kontrolowanych przez Rosję. Co się dzieje po 10 kwietnia: już cztery dni po katastrofie zostaje podpisana umowa umożliwiająca rozpoczęcie budowy w tempie 3 kilometrów dziennie. Następnie Polska wbrew własnym żywotnym interesom bagatelizuje sprawę głębokości położenia rurociągu, co w chwili obecnej oznacza faktyczne odcięcie gazoportu świnoujskiego od morza, przynajmniej jeśli chodzi o statki o większym zanurzeniu, a do takich należą gazowce. Oczywiście będzie można dostarczać gaz np. w baryłkach na pokładzie kutrów :o( (o tym m.in. świetnie tu a następnie tu). Następnie: minister Rostowski wycofuje poparcie rządku dla pani Marty Gajęckiej, wicedyrektora Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Pani Gajęcka działając w najlepiej pojętym interesie Polski odmawiała akceptacji dla wniosków konsorcjum rosyjsko-niemieckiego dotyczących uzyskania finansowania Nord-Streamu. Choć kadencja pani Gajęckiej upływała w roku 2013, po cofnięciu rekomendacji przestała pełnić swoją funkcję. Jej miejsce zajmie Słoweniec. (źródło). I to wszystko osiągnęli raptem w trzy miesiące.
Zysk drugi: Kaukaz jest kluczowy dla Rosji z punktu kontroli strategicznej nad szlakami handlowymi Morza Czarnego, nad przesyłem kaukaskiej ropy oraz kontroli militarnej nad stykiem Europy i Azji. Blokuje również możliwości strategicznych ruchów USA i ich tureckiego sojusznika. Dlatego latem 2008 roku Rosja postanowiła „wyzwolić” ciemiężone narody osetyńskie z gruzińskiego jarzma i uzyskać wspólną granicę z sojuszniczą Armenią, co pozwoliłoby na izolację Azerbejdżanu i osłabienie wpływów amerykańskich. Prezydent Lech Kaczyński, poleciał w rejon walk przeszkadzając w dziele wyzwolenia. Mało tego: w obliczu zagrożenia ekspansją rosyjską faktycznie reaktywował neojagiellońską i piłsudczykowską (prometeizm Hołówki) koncepcję budowy aliansu państw Europy Środkowo-Wschodniej.
Po 10 kwietnia 2010 roku: Gruzja przestała się w polityce polskiej zupełnie liczyć, rząd potępił koncepcję neojagiellońską jako nierealną i w obliczu nowych, przyjaznych relacji z Rosją kompletnie niepotrzebną, a nawet groźną. Na strategicznego partnera na Kaukazie wyrosła za to Armenia, którą zdążył odwiedzić p.o. wówczas prezydenta marszałek Komorowski (21 czerwca) oraz minister spraw zagranicznych Sikorski (13 lipca). Gdy Rosja poczuje się zmuszona udzielić bratniej pomocy ciemiężonej opozycji gruzińskiej i obalić awanturniczego Saakaszwilego (sprowokowana na przykład jakimś okrutnym zamachem), nikt palcem nie kiwnie, a najbardziej Polska. Przy okazji „nowe otwarcie” Polski w stosunkach z Rosją spowodowało odsunięcie się Litwy i pozostałych państw bałtyckich, które szukać zaczęły nowej formuły przetrwania w obliczu reaktywacji rosyjskiej polityki imperialnej. I to wszystko Rosja osiągnęła w dwa miesiące.
Zysk trzeci: Neoimperialna polityka Rosji wymaga – jak od wieków – oparcia południowej rubieży o strategiczny łańcuch karpacki. Dlatego Rosja musi kontrolować Ukrainę. W dążeniu do opanowania Ukrainy na drodze Rosji stanęła ukierunkowana prozachodnio prezydentura Juszczenki, którego otruć się nie udało. Gorzej: Prezydent Lech Kaczyński realizując koncepcję neojagiellońską, wsparł Ukrainę, przyczynił się do opracowania przez NATO tzw. MAP dla Ukrainy, doprowadził również do rozszerzenia formuły Partnerstwa Wschodniego.
Po 10 kwietnia 2010 r.: Ukraina zrezygnowała z MAP, przedłużyła dzierżawę baz rosyjskich na Krymie o 35 lat z możliwością automatycznego przedłużenia o kolejne dwa lata (a więc do 2047 r.), co praktycznie zamknęło jej drogę do NATO. Zresztą prezydent Janukowycz oficjalnie ogłosił desinteressment przystąpieniem do NATO, za to podpisał szereg umów o partnerstwie wojskowym z Rosją, a nawet rozpoczął rozmowy o udziale Ukrainy w rosyjskim anty-NATO. Te posunięcia sprawiają, że również przynależność Ukrainy do UE staje się zupełnie iluzoryczna. Ponad to bliskie jest przejęcie przez Rosję pełnej kontroli nad ukraińską infrastrukturą przesyłową ropy i gazu. I to wszytko w ciągu ostatnich trzech miesięcy.
Zysk czwarty: w lepkie łapy Platformy będącej bardziej rosyjsko-mafijno agenturą niż polską partią, wpadły wszystkie pozostające poza jej zasięgiem stanowiska: prezesa NBP, prezesa IPN, dowódców wszystkich rodzajów wojsk łącznie z ordynariatem, RPO, ROPWiM. To poniekąd odpowiedź na pytanie „Po co Rosjanie mieliby zabijać Prezydenta, który nie miał szans na reelekcję?” Z Prezydentem leciało jeszcze kilkadziesiąt ważnych dla Polski – również tej przyszłej.
Zysk piąty: perfidna, ohydna, obrzydliwa ale perfekcyjnie przygotowana i prowadzona kampania propagandowa z kulminacją w postaci konferencji Anodiny miała złamać kręgosłup moralny niepokornych Paliaczków. I to – przynajmniej na razie i w części – się udało.
Koszt: NATO po raz pierwszy od 1992 roku przystąpiło do opracowywania planów strategicznych na wypadek wojny Sojuszu z Rosją (źródło). Następnym krokiem Sojuszu było – przedstawiana przez krajową propagandę jako sukces ministra RadSika – ogłoszenie swego rodzaju gwarancji dla granic Polski. Tego się chyba Rosja nie spodziewała, bowiem od kilku dobrych lat prowadziła szeroko zakrojoną ofensywę propagandową odnośnie zacieśniania współpracy z NATO, rozpuszczała też przy pomocy agentów wpływu i pożytecznych idiotów informacje o swoim możliwym członkostwie w Sojuszu (to wprawdzie dość kuriozalne, ale symptomatyczne). Reakcją Rosji na ogłoszone plany NATO będzie zwiększenie wydatków na armię, co może spowodować trudności gospodarcze, zwłaszcza przy utrzymujących się niskich kosztach paliw kopalnych. Być może sposobem na zwiększenie cen a więc i dochodów Rosji będzie nowa wojna na Kaukazie. Na razie wojna kaukaska odwlekła się chyba w czasie, bo zwiększone zyski Rosja osiąga dzięki zamieszaniu w Afryce Północnej. Ciekawe jak głęboko w tym – dość przecież nieoczekiwanym – zamieszaniu wsadzała łapy sowiecka agentura. Uwaga: dość nieoczekiwane przystąpienie NATO do rewitalizacji strategii antyrosyjskiej zapewne ma związek z faktem, że NATO wie kto jest odpowiedzialny za katastrofę smoleńską.
Bilans: stopa zwrotu zdecydowanie wysoka, na pewno w perspektywie krótko- i średnioterminowej. Sporo znaków zapytania o zyski strategiczne. Zwłaszcza, że nie wspomniałem o jeszcze jednym zysku: właściwie wszystko wskazuje na to, że prezydent Białorusi i p.rezydent Rzeczpospolitej Polskiej podobni są nie tylko z wąsów.