381

Nieszczęśliwy zbieg okoliczności? 10 kwietnia 2010 roku samolot z Prezydentem RP rozbił się podczas podejścia do lądowania, blisko lotniska Smoleńsk – Północny. Do zdarzenia doszło o godzinie 8:41:06. W wypadku zginęły wszystkie osoby znajdujące się na pokładzie. Wg opublikowanego w styczniu 2011 roku raportu MAK katastrofa była następstwem błędów pilotów, a pośrednio przyczyniły się do niej naciski ze strony znajdującego się pod wpływem alkoholu polskiego generała. Obsługa naziemna nie ponosi żadnej odpowiedzialności, samolot był całkowicie sprawny, a lotnisko należycie przygotowane na przyjęcie polskiej delegacji. Polska opinia publiczna i część polityków, a przede wszystkim media powtarzają bezmyślnie te „rewelacyjne” ustalenia i konkluzje. Szeroko komentowane są m.in. kwestie związane z naciskami, z samobójczymi wręcz skłonnościami pilotów, ich niekompetencją, spekulacje na temat ukształtowania terenu i jego wpływu na zachowania załogi. Ostatnio „na topie” jest kłótnia gen. Błasika z kpt. Protasiukiem przed wylotem z Warszawy. Miały jednak miejsce również zdarzenia i okoliczności mniej eksponowane w mediach. Liczne, tzw. zbiegi okoliczności, które towarzysząc od początku zarówno samej katastrofie jak również prowadzonemu śledztwu, zdają się jednak przeczyć całkowitej przypadkowości zdarzenia. Już na długo przed 10 kwietnia, przy udziale czołowych polityków polskich zaistniały pierwsze, prawie przemilczane przez media fakty. Oto bowiem w dniu, w którym wylądował w Polsce powracający z remontu w Samarze Tu-154M 101, samobójstwo popełnił Grzegorz Michniewicz – dyrektor generalny Kancelarii Premiera. Nie zostawił żadnego listu pożegnalnego, a jedynie wykonał kilka telefonów i wysłał SMS do Tomasza Arabskiego. Treść tej wiadomości jest oficjalnie nieznana. Nie wiadomo czy śmierć pana Michniewicza ma cokolwiek wspólnego z katastrofą polskiego samolotu ale dziwić może zbieżność czasowa i fakt ciszy medialnej po jego rzekomym samobójstwie. Podobnie nie sposób stwierdzić czy z tą tragedią ma bezpośredni związek to, że w wyniku protekcji Bronisława Komorowskiego, wówczas jeszcze Marszałka Sejmu, ministrem pełnomocnym w ambasadzie RP w Moskwie został Tomasz Turowski. Nową posadę objął on w połowie lutego 2010 roku i od razu zajął się przygotowywaniem obchodów katyńskich 7 i 10 kwietnia. Właśnie z jego osobą związana jest osobliwa, tragiczna w swojej wymowie zbieżność zdarzeń. Biografia pana Turowskiego sprzężona jest bowiem z dwiema największymi tragediami naszego narodu: z zamachem na Jana Pawła II i katastrofą smoleńską. Z doniesień IPN wynika mianowicie, że w latach 1976-1985 był on tzw. „nielegałem”, czyli najgłębiej zakonspirowanym szpiegiem działającym w Watykanie. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że jego obecność w 1981 roku w Stolicy Apostolskiej, oraz w 2010 roku w Smoleńsku nie była dziełem przypadku. Oczywiście, również w tym przypadku nie można z całą pewnością wykluczyć zbiegu okoliczności… Również bez znaczenia może być fakt, że najpierw pod koniec stycznia, a następnie 17 marca 2010 roku min. Tomasz Arabski udał się z wizytą do Moskwy, aby w jednej z restauracji, przez dwie godziny prowadzić rozmowy z Rosjanami. Wyjątkowym zrządzeniem losu, właśnie tego dnia Kancelaria Prezydenta wysłała do MSZ pismo informujące, że w uroczystościach zaplanowanych na 10 kwietnia wezmą udział wszyscy najważniejsi polscy dowódcy wojskowi. Minister Arabski nie chce jednak ujawnić treści prowadzonych rozmów utrzymując, że spotkanie miało charakter nieformalny. Kolejne dziwne sploty zdarzeń ujawnia raport MAK. Mianowicie czytamy w nim, że katastrofie polskiego samolotu towarzyszyło uszkodzenie linii przesyłu energii elektrycznej WŁ-6kW PS Północna. Raport jednak ogranicza się wyłącznie do lakonicznej informacji o tym, że takie zdarzenie miało miejsce. Nie ma ani słowa o czasie, w którym została przerwana wskazana linia, jak do tego doszło i jak długa była przerwa w dostawie energii do odbiorców. Nie wspomina się również o tym, że linia ta zasilała system radiolatarni NDB. Dopiero z informacji zawartych w wewnętrznym protokóle spółki Smolenskenergo, do której należała zerwana linia dowiadujemy się, że uszkodzenie nastąpiło o 10:39:35 (cz. miejscowego) czyli dokładnie 15 sekund przed rozpoczęciem odbierania przez system samolotu sygnału markera dalszej radiostacji prowadzącej. Zgodnie z tym samym protokółem, przywrócenie zasilania nastąpiło o 10:41:11 – dokładnie 5 sekund po katastrofie. Może to nic nie znaczyć, może to być czysty przypadek… Bardzo istotną rolę w wypadku naszego Tu-154M odegrała bez wątpienia mgła. Dziwne w tym przypadku jest to, że to zjawisko pojawiło się niespodziewanie, wbrew prognozom meteorologicznym i nasilało się do chwili katastrofy, po której natychmiast zaczęło ustępować, aby po godzinie niemal całkowicie się rozproszyć.  Naturalnie znaleźli się świadkowie i eksperci, którzy twierdzili, że jest to częste i naturalne w tym rejonie. Nikt jednak głośno nie wyraził wątpliwości odnośnie prawdopodobieństwa zaistnienia tego zjawiska i jego krańcowego nasilenia akurat w chwili lądowania samolotu z polską delegacją, złożoną z osób w większości niewygodnych dla rosyjskiego reżimu. Mgłę nakręcił polski montażysta Sławomir Wiśniewski, a film został włączony w materiał dowodowy. Można przyjąć za naturalne, że włączył on kamerę i skierował w kierunku, z którego miał nadlecieć nasz Tupolew, ale moment jej wyłączenia jest kolejnym, niebywałym wręcz zbiegiem okoliczności. Otóż koniec nagrania następuje dokładnie na trzy i pół minuty przed katastrofą. Powodem wyłączenia kamery jest, jak twierdzi sam montażysta wyjście na dach pracowników, którzy skutecznie przeszkadzali w filmowaniu. Mało tego, mając kamerę w ręku, słysząc dziwny huk silników samolotu „pies ogrodnika” jak sam siebie określił pan Wiśniewski, nie reaguje w jedyny możliwy sposób, to jest nie zaczyna nagrywać. Oczywiście los jest złośliwy, tak się zdarza… Dwie godziny obiektywnie bezsensownego kręcenia mgły i koniec zapisu tuż przed kulminacyjnym momentem. Równie zastanawiającą „złośliwością przedmiotów martwych” jest ujawniona w raporcie MAK awaria urządzeń nagrywających, której efektem stał się m.in. brak zapisu łączności pomiędzy kierownikiem lotów i oficerem meteo. Otóż, jak czytamy: „na ścieżce nr 7 (…) szpuli nr 5 brak jest informacji o rozmowach w relacji kierownik lotów – meteo 10. 04. 2010 roku, a jest stary zapis z października – listopada 2009 roku, co świadczy o niesprawności bloków głowic kasujących i zapisujących danej ścieżki”. Podobnie rzecz miała się z zapisem wideo stanowiska pracy kierownika strefy lądowania, który nie został zarejestrowany w wyniku zwarcia przewodów pomiędzy kamerą, a magnetowidem. Dokumentacja fotograficzna również nie została wykonana. Biorąc pod uwagę, że te dowody miały ogromne znaczenie dla ustaleń śledztwa, mamy do czynienia z kolejnym, trudnym do racjonalnego wytłumaczenia, zbiegiem okoliczności. Mówiąc o pracownikach obsługi naziemnej smoleńskiego lotniska, nie sposób nie wspomnieć, że jak wynika z dokumentów prokuratorskich, jeden ze wspomnianych kontrolerów, niejaki Wiktor Anatoliewicz Ryżenko był oddelegowany z jednostki wojskowej z Twer do pracy na lotnisku Siewiernyj tylko “do czasu zakończenia lotów, 10 kwietnia”. Jak się okazuje dowódcą tej jednostki był pułkownik Nikołaj Krasnokutskij… Zasygnalizować warto jeszcze dziwny relatywizm Rosjan w wydawaniu pieniędzy. Oto bowiem na wycięcie drzew, wybetonowanie drogi przez sam środek miejsca katastrofy i szczegółowe badania specjalistyczne na zawartość alkoholu we krwi ofiar środki były, natomiast na zabezpieczenie wraku przez długie miesiące nie znaleziono złamanego rubla. Na koniec, wybuch wulkanu na Islandii uniemożliwił przywódcom światowym wzięcie udziału w uroczystościach pogrzebowych pierwszej pary na Wawelu. Tak bardzo chcieli przyjechać ale cóż… Nieszczęśliwy zbieg okoliczności! Piotryd

Katastrofa w jednym stenogramie “Nasz Dziennik” ujawnia, jak pracowali polscy urzędnicy w Moskwie. Miałkie dysertacje Kopacz i Parulskiego utrwalone w rosyjskich dokumentach. Dotarliśmy do niepublikowanego w Polsce stenogramu krótkiego posiedzenia rosyjskiej komisji państwowej do zbadania katastrofy smoleńskiej, w którym 13 kwietnia ub.r. wzięli udział przedstawiciele strony polskiej: gen. Krzysztof Parulski, płk Edmund Klich i minister zdrowia Ewa Kopacz. Zamiast skorzystać z okazji przedstawienia Rosjanom polskich postulatów, wszyscy troje rozpływali się w zachwytach nad gościnnością, profesjonalizmem i doskonałym tempem pracy Rosjan. – Pracujemy jak jedna duża rodzina – egzaltowała się Kopacz. O czym jeszcze rozmawiali polscy urzędnicy tuż po katastrofie? Posiedzenie obrazuje, w jaki sposób polska strona rządowa zaprzepaściła szanse na zapewnienie sobie maksymalnego instrumentarium w dochodzeniu w sprawie katastrofy Tu-154M. To właśnie w jego trakcie gen. Tatiana Anodina powiedziała po raz pierwszy publicznie, że badanie katastrofy odbywać się będzie według zasad załącznika 13 do konwencji chicagowskiej. To stwierdzenie zostało milcząco przyjęte przez wszystkich uczestników spotkania, bez najmniejszego protestu ze strony polskiej. Zebranie pod przewodnictwem premiera Władimira Putina odbyło się we wtorek po katastrofie. Nie podjęto na nim żadnych decyzji. Wiele wskazuje na to, że rosyjska komisja państwowa do zbadania katastrofy smoleńskiej spotkała się tylko raz. Niezależnie od niej działały już w Smoleńsku służby ministerstwa sytuacji nadzwyczajnych i innych, w moskiewskim biurze ekspertyz medycyny sądowej trwały identyfikacje ofiar i sekcje zwłok, na miejscu katastrofy pracowała komisja techniczna powołana przez rząd Federacji Rosyjskiej, natomiast badaniem katastrofy zajął się Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK). O pracach komisji technicznej mówił wicepremier Siergiej Iwanow, który stwierdził, że zakończono m.in. przeszukiwanie terenu, gromadzenie szczątków samolotu i zabezpieczanie wszystkich urządzeń na miejscu. Z dostępnego stenogramu spotkania z 13 kwietnia wynika, że to ta komisja prowadziła pierwsze prace przy czarnych skrzynkach i zajęła się synchronizacją zapisów obu rejestratorów (głosu oraz parametrów technicznych). Także ta grupa specjalistów miała stwierdzić, że silniki samolotu były sprawne i pracowały na pełnych obrotach. Premier Putin wspomniał natomiast o przeznaczeniu konkretnych kwot z budżetu na wydatki związane z “usługami pogrzebowymi i przebywaniem w Moskwie rodzin ofiar” w wysokości 12,2 miliona rubli (około miliona złotych). Rosjanie w pierwszych dniach po katastrofie sami również nie byli pewni, kto i na podstawie jakich przepisów ma zajmować się katastrofą. Komunikat MAK wydany 10 kwietnia mówi o wspólnej komisji komitetu i ministerstwa obrony. – Dnia 12 kwietnia odbyło się zebranie z udziałem rosyjskiego generała jako przewodniczącego komisji po ich stronie i Morozowa [szefa komisji technicznej MAK - przyp. red.] jako jego zastępcy – opowiadał “Naszemu Dziennikowi” płk Edmund Klich. Ten generał to Siergiej Bajnietow, szef służby bezpieczeństwa lotów rosyjskich Sił Powietrznych. Stronę polską również reprezentował wojskowy, płk Mirosław Grochowski z MON. Jednak wkrótce role się odwróciły i śledztwo przejęli cywile, to znaczy MAK z reprezentującym Polskę Edmundem Klichem. Ostateczna decyzja w tej sprawie musiała zapaść właśnie podczas posiedzenia rządowej komisji 13 kwietnia. W skład zespołu rządowego oprócz Putina wchodzi 15 osób. To wspomniany już wicepremier Iwanow, przewodnicząca MAK oraz pięciu ministrów (spraw nadzwyczajnych, zdrowia, spraw zagranicznych, transportu i spraw wewnętrznych), a także szef FSB i komitetu śledczego Prokuratury Generalnej, dowódca Sił Powietrznych, gubernator obwodu smoleńskiego i dyrektor zakładów tupolewa oraz kilku urzędników instytucji związanych z lotnictwem. Spotkanie z 13 kwietnia było najprawdopodobniej jedynym posiedzeniem “Komisji państwowej dla stwierdzenia przyczyn katastrofy samolotu Tu-154, która miała miejsce 10 kwietnia 2010 roku w obwodzie smoleńskim”. Jak ustalił “Nasz Dziennik”, spotkanie trwało około godziny. Obok premiera głos zabrał Iwanow. Następnie gen. Tatiana Anodina mówiła o pracach jej komitetu. Stwierdziła, że zabezpieczono rejestratory i przystąpiono do badania ich zapisów, a także rozpoczęto prace na miejscu zdarzenia. Wspomniała o współpracy z ministerstwem obrony, ale raczej zdawkowo, i zaraz przeszła do opisu swojej organizacji, która “prowadziła międzynarodowe badania w 58 państwach i nigdy ich ustalenia nie zostały podważone w postępowaniu sądowym”. To stwierdzenie jest zresztą w gruncie rzeczy nieprawdziwe, gdyż w 2007 roku azerski pilot Aleksandr Kazancew wygrał sprawę przed sądem, w której uznano ustalenia MAK za niewystarczające. Jednak był to proces przeciwko liniom lotniczym, a nie posiadającemu immunitet dyplomatyczny kierownictwu MAK. Na posiedzeniu występowała również minister zdrowia Tatiana Golikowa i prokurator Aleksandr Bastrykin oraz przedstawiciele Polski. Byli to: płk Edmund Klich (przez połączenie wideokonferencyjne ze Smoleńskiem), minister zdrowia Ewa Kopacz i szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Krzysztof Parulski (również przez wideotelefon). W stenogramie uderza, że ich wystąpienia mają charakter kurtuazyjny, pełne są podziękowań i zapewnień o pełnej satysfakcji ze współpracy ze stroną rosyjską. Nie padają praktycznie żadne oczekiwania, wnioski, żądania. Przedstawiciele Polski nie wykorzystali okazji, gdy byli w obecności premiera Rosji i kierowników wszystkich instytucji związanych z lotnictwem i wszelkiego rodzaju śledztwami, by wzmocnić swoje instrumentarium w dochodzeniu zmierzającym do wyjaśnienia przyczyn i przebiegu katastrofy polskiego rządowego Tupolewa.

Współpraca wręcz “wzorowa” “Pierwszy raz jestem świadkiem czegoś takiego, takiej dobrej, można rzec, wzorowej współpracy” – mówi na przykład minister Kopacz. O współpracy i uczestniczeniu przedstawicieli Polski we wszystkich działaniach osoby biorące udział w posiedzeniu mówiły zresztą znacznie częściej. Wzmianka o polskich współpracownikach znajduje się we wszystkich wystąpieniach rosyjskich uczestników konferencji. Co z tego wynikło, pokazały kolejne tygodnie i miesiące. Wszystkie polskie organy zajmujące się katastrofą smoleńską mają poważne zastrzeżenia do tej współpracy, nie otrzymują obiecanych materiałów, nie ma odpowiedzi na najważniejsze pytania, Polacy są ignorowani podczas czynności zarówno MAK, jak i prokuratury. Wszyscy też wiemy, w jakich warunkach przetrzymywany jest wrak Tu-154M. Jedyny głos przedstawiający jakiś problem pochodził od obecnego na sali niezidentyfikowanego Polaka. Dotyczył badania systemów radiolokacyjnych. – Wtedy to pytanie Putin zadał mi. Odpowiedziałem, że systemy radiolokacyjne nie były dotąd badane, ale mamy odpowiednie środki i jestem gotowy do natychmiastowego włączenia się w to badanie – relacjonuje płk Edmund Klich w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”. Niestety, żaden z uczestników tego zebrania, do których udało się nam dotrzeć, nie pamięta, od kogo pochodziło to ważne pytanie. Tej części posiedzenia nie znajdziemy również w opublikowanym stenogramie.

Anodina rozdawała karty Na interesującym nas posiedzeniu gen. Anodina powiedziała po raz pierwszy publicznie, że badanie katastrofy odbywać się będzie według zasad załącznika 13 do konwencji chicagowskiej. To stwierdzenie zostało milcząco przyjęte przez wszystkich uczestników rosyjskich i polskich. Ostateczną decyzję o wyznaczeniu Edmunda Klicha na akredytowanego przy MAK wydał minister obrony narodowej Bogdan Klich, a nie minister infrastruktury. Z formalnego punktu widzenia badaniem lotu wojskowego powinno zajmować się MON. A zatem polskie władze dostosowały się do warunków podyktowanych przez Rosjan. Trzeba mieć na uwadze pewną subtelność prawną. Badanie prowadzi MAK z użyciem załącznika 13 do konwencji chicagowskiej, ale jako podręcznika metodologicznego, a nie podstawy prawnej. Tę stanowi zaś polecenie premiera Rosji z 13 kwietnia 2010 roku. Dokument ICAO opisywał jedynie zasady i procedury badania katastrofy. Nic dziwnego, że gdy 12 stycznia MAK zakończył prace, to ich wyniki zostały przekazane do rosyjskiej rządowej komisji, która była jego mocodawcą, a nie do instytucji międzynarodowych. Następnego dnia premier Putin wydał zarządzenie o zakończeniu prac komisji. Istniała ona zatem dokładnie dziewięć miesięcy. W tym czasie zebrała się najprawdopodobniej tylko raz, a jej prace kończy zdawkowy komunikat. Czytamy w nim, że “w wyniku prac komisji zabezpieczono konieczny zasób materiałów i informacji koniecznych do wykonywania ekspertyz i badań; fragmenty samolotu zostały umieszczone w chronionej strefie w celu przeprowadzenia dodatkowych badań, o ile będą konieczne, wykonano prace związane z identyfikacją zmarłych”. Dalej mowa jest o badaniu prowadzonym przez MAK, “któremu udzielono wszelkiej pomocy”. Komisja uznała więc swoją misję za zakończoną, a wszelkie materiały zostały przekazane prokuraturze w związku z “przeprowadzanym postępowaniem karnym”. – Można wyrazić ubolewanie, że tak stanowczo deklarowana dobra współpraca ze stroną polską nie zaowocowała choćby tym, że jakiekolwiek odniesienia do uwag polskich dołączonych do raportu MAK nie stały się przedmiotem publicznego komunikatu tej komisji – komentuje mecenas Piotr Pszczółkowski, reprezentujący bliskich śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Piotr Falkowski

Ten sam kahał witał Niemców Pomordowanych przywozili na wozach bez trumien. Przykrywali je tylko białymi prześcieradłami. Niektóre zwłoki były porąbane w kawałki. Nie miały rąk, nóg, miały odcięte głowy. Nie starczało czasu na ich pochówek. Ludzie kopali doły na cmentarzu i składali do nich zmasakrowane zwłoki. Ksiądz zdążył je tylko poświęcić i chwilę się pomodlić. Zaraz podjeżdżały następne furmanki. Wkroczenie Niemców w czerwcu 1941 r. do Międzyrzeca Koreckiego pan Julian zapamiętał równie dobrze jak Sowietów w 1939 r. W jakiejś mierze było ono podobne do ich wejścia do miasta. Nowych okupantów witał ten sam kahał żydowski. - Byłem znowu na rynku i widziałem, z jakim entuzjazmem Żydzi witali Niemców – wspomina Julian Jamróz. – Ci zbaranieli, byli zdziwieni i wściekli. Oficerowie zaczęli bić po twarzach i kopać starszyznę żydowską, a żołnierze wywracać przygotowane stoły. Zrobił się wielki lament – aj waj, szatan przyszedł – można było usłyszeć z tłumu uciekających Żydów. Polacy też byli przestraszeni. Okazało się jednak, że nie było tak źle. Niemcy wprowadzili porządek i unormowali wszystkie sprawy. W sklepach ponownie pojawiły się towary. Ludzie odetchnęli, bo za Sowietów po najprostsze artykuły takie jak nafta, czy mydło trzeba było stać w kolejce. Jak ktoś nie piekł sam chleba, to też miał kłopot z jego kupnem. Niemcy zamknęli tylko szkołę i zamienili ją w koszary miejscowego garnizonu, składającego się z  kompanii Wehrmachtu. Ukraińcy tolerowani przez Niemców od początku zaczęli się szarogęsić. Dokonali pogromu Żydów, w trakcie którego splądrowali ich domy. W 1942 r. w Międzyrzecu zostało utworzone getto żydowskie, szybko zresztą zlikwidowane przez (nadzorowaną przez Niemców) policję ukraińską. W tym samym czasie tu i ówdzie słyszało się już o napadach na Polaków, które w 1943 r. zaczęły przybierać masowy charakter. Byłem wtedy ministrantem w parafii św. Antoniego, której proboszczował ks. Jan Pająk i uczestniczyłem w pogrzebach ofiar z okolicznych miejscowości, których było po kilka dziennie. Naoglądałem się tylu strasznych rzeczy, które wciąż śnią mi się po nocach.

Na wozach bez trumien Pan Julian robi pauzę, zamyka oczy i łapie oddech, jak gdyby po raz kolejny chciał przywołać tamte makabryczne obrazy. - Najgorzej było na początku lata 1943 r., gdy pomordowanych przez Ukraińców przywozili ich sąsiedzi na wozach bez trumien – wspomina. – Przykrywali je tylko białymi prześcieradłami. Niektóre zwłoki były porąbane w kawałki. Nie miały rąk, nóg, miały odcięte głowy. Nie starczało czasu na ich pochówek. Ludzie kopali doły na cmentarzu i składali do nich zmasakrowane zwłoki. Ksiądz zdążył je tylko poświęcić i chwilę się pomodlić. Zaraz podjeżdżały następne furmanki. Po dziś dzień nie wiem, czy ksiądz proboszcz, który znał swych parafian zapisywał nazwiska ofiar, czy starczało mu na to czasu. Usiłowałem jakoś to ustalić, ale niestety nie udało mi się to. W „Materiałach do dziejów diecezji łuckiej” znalazłem tylko relację ks. Pająka z lipca 1943 r., w której donosi, że cały dekanat korecki „przeżywa straszne tortury” i z 2 sierpnia 1943 r., w której stwierdza, że stan dekanatu jest „rozpaczliwy” i de facto nie istnieje. Polacy mieszkający w gminie masowo opuszczali swoje domostwa i szukali schronienia w Międzyrzecu. Zajmowali oni pożydowskie domy, które stały puste. W nocy chowali się w kościele. Sądząc, że tu im nic nie grozi. W miasteczku działał pluton AK pod dowództwem sierżanta Pawłowskiego, w skład którego wchodzili m.in. członkowie „Strzelca” wyszkoleni przez mojego ojca, ale brakowało im broni. Niemcy zachowywali się biernie i nie kwapili się do obrony Polaków i walki z Ukraińcami.

Ma rozkaz nas wymordować - W pewnym momencie ojciec uznał, ze nie ma na co czekać i trzeba z Międzyrzeca uciekać. Przyszedł do niego uczeń, który stał się już wtedy czeladnikiem – Semen Podlisiecki – i oświadczył mu – panie Jamróz uciekajcie, bo mój brat dostał rozkaz, by was i rodzinę Surowców wymordować. Był to dobry znajomy, do którego chodziliśmy na czaj, zrobił nawet zdjęcia całej naszej rodzinie, które mam po dziś dzień. Ojciec zorganizował przerzut całej familii do Równego. Przekupił niemieckiego kierowcę, który w konwoju wywoził zboże z majątku hrabiego Steckiego. Ten za odpowiednią porcję szpeku, masła i jajek, ukrył mnie na ciężarówce między workami i przewiózł do Równego. Mogłem zabrać ze sobą tylko niewielką walizkę  z dykty, do której włożyłem tylko parę wartościowych książek. Cała reszta została w Międzyrzecu. W Równem mieszkał brat ojca, czyli mój stryj Tadeusz Jamróz, pracujący na poczcie. Mieszkał on na Grabniku przy ul. Cichej 5. U niego znaleźliśmy schronienie.

Ojciec szył mundury „Niemiecki kierowca przewiózł kolejno całą rodzinę. Warunki do życia były oczywiście trudne. Polskich rodzin szukających w Równem dachu nad głową i uciekających przed nożami Ukraińców nie brakowało. Ja z ojcem i braćmi mieszkałem u stryja na strychu. Macocha z siostrą dostały od stryja pokój. On sam z rodziną gnieździł się w drugim. Dziadkowie i inni dalsi członkowie rodziny mieszkali jeszcze w domach dwóch rodzin. Łącznie było nas dziesięć osób. Dziadek wyjechał z Międzyrzeca na furze zaprzyjaźnionego Ukraińca, razem z przywiązaną do niego  krową„Białką”. Na wozie wiózł trochę zboża i różnego dobytku. Jakimś cudem udało mu się pokonać 40-kilometrową trasę z postojami, Ukraińcy go nie zamordowali i nie obrabowali. Pasanie tej dziadkowej krowy dopóki na końcu żeśmy jej nie zjedli, należało później do moich obowiązków. Stryj pracował na poczcie, której dyrektorem był Antoni Wróblewski, pochodzący z Jarosławia, zajmujący się w rówieńskiej konspiracji sprawami kwatermistrzowskimi. Przyjął on do pracy na poczcie także mojego ojca. Szył mundury dla pocztowego komanda, zajmującego się odbudową linii telefonicznych na trasie Równe-Kijów. Pracując na poczcie ojciec dostawał tzw. deputat, który pozwalał nam przeżyć. Chodziłem na pocztę i odbierałem od ojca paczki, zawierające różne wiktuały. Były wśród nich m.in. marmolada z dyni, cukier, kasze. W paczkach tych, o czym sam nie wiedziałem, przenosiłem z poczty do stryja meldunki.

Poszukiwanie meldunku - Pewnego razu zajrzałem do paczki i w cukrze znalazłem jakąś karteczkę. Myślałem, że się rpzypadkowo zaplątała i odruchowo ją wyrzuciłem. Gdy zaniosłem paczkę do domu, stryj się od razu zainteresował, dlaczego ją otworzyłem. Gdy mu powiedziałem o karteczce, wpadł w popłoch. Odbył ze mną jeszcze raz drogę na pocztę prosząc, bym przypomniał sobie, gdzie wyrzuciłem karteczkę. Nie udało mi się jednak jej znaleźć. Stryj chodził ze mną jednak jeszcze wielokrotnie i na trzeci dzień karteczkę tę znaleźliśmy. Zawierała ona jakieś ważne informacje. Stryj nie zrezygnował jednak ze mnie jako gońca i często wysyłał mnie z różnymi przesyłkami. Otrzymałem od niego pas parciany, do środka którego wkładał różne przesyłki. Często nosiłem mydło. Tak mi się przynajmniej zdawało. Dopiero później dowiedziałem się, że owe kostki z dziurką w środku to nie było mydło, tylko trotyl. Nosiłem je na ulicę Białą do pana Generowicza do mieszkania zajmowanego przez stryja. Już po wojnie dowiedziałem się, że miał stopień sierżanta i pseudonim „Wacek”, a w konspiracji jako saper wysadzał w powietrze różne obiekty. Nosiłem również gazetki do jakiegoś szewca mieszkającego koło browaru. Chodziłem z przesyłkami ściśle wyznaczonymi trasami. Znajdowali się na nich obserwatorzy z konspiracji sprawdzający, czy wykonuję zlecone zadanie.

Przygotowania do mordu Pasąc dziadkową „Białkę” pan Julian był świadkiem przygotowań do mordu grupy więźniów, wśród których co najmniej stu należało do polskiej konspiracji. Mordu dokonano na przedmieściach Równego – w tzw. Cegielni. Jego autorem było gestapo i policja ukraińska. - Owa Cegielnia to były tzw. glinianki, czyli doły, z których wybierano glinę na cegły do budowania Równego – mówi. – Otoczone były łąkami , na które w porze kwitnienia kwiatów tutejsi mieszkańcy nie radzili wchodzić. Wydzielały one tak intensywny zapach, że powodował zawroty głowy, a nawet utratę przytomności. W jednym z dołów, z którego wybrano glinę Niemcy zorganizowali „mordownię”. Mnie i grupkę chłopaków często towarzyszących mi przy pasieniu krowy zainteresowało, po co Niemcy jeżdżą do tej glinianki. Podkraść się do niej nie było łatwo. Przy gliniance stała warta. Nam jakoś się udało. Na własne oczy widziałem jakieś belki, deski, kupę sznurów, dużo ściętych choinek, siekiery i jakieś beczki z czarną mazią. W kilka dni później nad Równem od strony glinianek zaczął snuć się czarny dym. Okazało się, że Niemcy w gliniance zbudowali szubienice i część więźniów powiesili. Innych rozstrzelali. Zwłoki pomordowanych ułożyli w pryzmy, obłożyli choinkami, oblali mazią z beczek i podpalili. Ludzie wiedzieli, co się dzieje. Chodzili przygnębieni, modlili się itp. Dzisiaj przypominam sobie, że chociaż historycy piszą tylko o jednym mordzie, to w tych gliniankach było prawdopodobnie więcej. Jeden z nich miał miejsce na przełomie lipca i sierpnia. Część zbóż stało bowiem jeszcze na polach. Niemcy również wtedy jeździli do glinianek.

Miał narobić rumoru Z konspiracją pan Julian był związany aż do wkroczenia oddziałów Armii Czerwonej. Otarł się on nawet o kapitana Leopolda Świklę, dowódcę okręgu, który przyjeżdżał do dyrektora poczty Antoniego Wróblewskiego na naradę. Spotykał się z nim zawsze w gabinecie na pierwszym piętrze. Mnie stryj ustawiał wtedy przy poczcie z drabinką. Gdybym zobaczył Niemców lub policję ukraińską, miałem tę drabinkę rzucić, narobić rumoru i uciekać. Taki przypadek na szczęście nigdy nie miał miejsca. Sowieci wzięli Równe niejako z marszu, zaskakując Niemców. 2 lutego 1944 r. ich czołówki pojawiły się na ulicach miasta. Przez całą noc prowadziła ogień niemiecka artyleria. Strzelała też bateria ustawiona niedaleko domu, w którym mieszkaliśmy. Nad ranem wszystko nagle ucichło. Mój ojciec był tym bardzo zaniepokojony. Obawiał się, że za nimi wkroczą banderowcy i wszystkich nas wymordują. W pewnym momencie, może to była czwarta czy piąta nad ranem, zobaczyliśmy na ulicy kilkunastu idących ulicą partyzantów. Byli ubrani w kufajki , na głowie mieli uszanki, a uzbrojeni byli w pepesze i karabiny pomalowane na czerwono. Poszli szybko dalej i w chwilę po tym pojechała ulicą tankietka z czerwoną gwiazdą. Dopiero wtedy żeśmy odetchnęli. Wcześniej nie widzieliśmy czerwonych gwiazd na uszankach partyzantów i nie wiedzieliśmy, do jakich formacji należą. Na wkroczenie głównych sił radzieckich przyszło nam jednak trochę poczekać. Tuż po przejeździe tankietki przed oknami naszego budynku przebiegł zakwaterowany w pobliżu Niemiec, kompletnie zaskoczony.

W koszuli i w gaciach - Zaspany w koszuli i w gaciach bez munduru, tylko w butach i z rewolwerem w ręku. Przytrzymując gacie, biegł w stronę poczty. Nie wiem, co się z nim stało. Być może Sowieci go zastrzelili. Po kilku dniach, gdy Sowieci na dobre zagościli w Równem odnalazł nas znany z Międzyrzeca już nie lejtnant, ale kapitan z NKWD. Przyszedł do ojca z butelką wódki. Oświadczył mu, że teraz Sowieci i Polacy nie są już wrogami i będą ze sobą współpracować. Wypił z ojcem tę butelkę i nadmienił mu, ze będzie teraz Armii Czerwonej potrzebny. Szybko zmobilizowano go do Armii Czerwonej razem z maszyną do szycia. Ojciec chciał się wymówić i pójść do polskiej armii. Dywizja generała Zygmunta Berlinga stała przecież wówczas w Kiwercach. Nowikow jednak twardo oświadczył, że jest on potrzebny Armii Czerwonej. W dywizji, do której go wcielono zajmował się przede wszystkim obszywaniem żołnierzy. Brał też udział w walkach o Dubno i Łuck. Spod Warszawy jego zgrupowanie skierowano na Węgry. Zdobywał m.in. Budapeszt. Za końskim ogonem przepływał wraz z innymi żołnierzami Dunaj. Sporo czerwonoarmistów, jak mi ojciec opowiadał, zginęło podczas forsowania Dunaju i zdobywania Budapesztu. Ci, co przeżyli, pofolgowali sobie również z Węgierkami, gwałcąc wszystkie, które się nawinęły. To też był zapewne przyczynek do „umocnienia” przyjaźni węgiersko-sowieckiej. Za stolicą Węgier mój ojciec został ciężko ranny w nogi i trafił do szpitala. W maju 1945 r. dostał urlop i przyjechał do Równego. Gdy ojciec pana  Juliana walczył w szeregach Armii Czerwonej jego rodzina została bez środków do życia.

Nosił wodę ze studni - Każdy z nas musiał coś robić, żeby zarobić na utrzymanie- wspomina Julian Jamróz.- Macocha gotowała jakąś zupę i sprzedawała na targu. Ja najmowałem się w piekarni do noszenia wody. Wówczas bowiem bieżąca woda i kanalizacja były tylko w centrum miasta. Na przedmieściach wszyscy brali wodę ze studni. Brałem więc dwa wiadra, koromysło i nosiłem wodę ze studni do wanny w piekarni. Jak nawiozłem całą, to dostawałem bochenek chleba. Jak przy okazji udało mi się ukraść drugi, to chodziłem dumny jak bohater, bo byłem żywicielem rodziny. Pomagałem też dziadkowi w rżnięciu drewna itp. Jak ojciec wrócił do Równego, szybko załatwił papiery wyjazdowe i w początku maja jeszcze przed zakończeniem wojny, w ramach tzw. repatriacji, wyjechaliśmy jednym z pierwszych transportów do Polski. Nasz pociąg skierowano na północ do Działdowa. Tam jednak nie dojechaliśmy. W Lublinie zostaliśmy zawróceni do Rawy Ruskiej. Wcześniej wykorzystując postój, wymknąłem się , żeby zobaczyć obóz koncentracyjny na Majdanku. Dostałem za to lanie od ojca, który obawiał się, że gdzieś zaginę, a pociąg odjedzie. Ze mną był jednak kierownik transportu i wiedziałem, że bez nas on nie odjedzie.

Wybuchła panika - Jak ludzie zorientowali się, że pociąg z Lublina kieruje się na Rawę Ruską , czyli zawraca na Ukrainę, w konwoju wybuchła plotka, ze Polacy nas nie chcą i Ruscy wywiozą nas na Sybir. Niektórzy z „repatriantów” na dworcu w Lublinie mówili po ukraińsku i pozostali zgłaszali do nich pretensje, że przez nich polskie władze wzięły cały transport za szukających schronienia w Polsce rezunów z UPA. W niektórych wagonach wybuchła panika. Ludzie zaczęli wyładowywać dobytek, w tym krowy i konie. Mnie było do tego oczywiście warunków i zwierzęta łamały sobie nogi. Trzeba było je dorzynać. Na dobitek złego z Rawy Ruskiej na drugim torze jechał na obławę oddział NKWD, którego większość żołnierzy miała mongolskie rysy twarzy. Jak ludzie zobaczyli czerwone otoki na czapkach i azjatyckie twarze, to się dopiero przerazili i rzucili się do pobliskiego lasu. Enkawudziści chcieli zaprowadzić porządek, strzelali z pepesz w powietrze i krzyczeli- pastoj! To jednak wywołało odwrotny skutek. My z ojcem też całą noc przesiedzieliśmy w lesie. Rano wszystko się uspokoiło. Enkawudziści odjechali i wyjaśniło się, ze nasz transport skierowano na Rawę, bo tory w stronę Warszawy były zajęte przez wojskowe eszelony i dalsza marszruta naszego konwoju będzie biegła przez Jarosław – Rzeszów. Marek A. Koprowski

08 marca 2011 Wolność od przymusu.. - takiej wolności domagał się Stefan Kisielewski, którego setną rocznicę urodzin obchodziliśmy wczoraj. On to wymyślił określenie” konserwatywny-liberał”, on  wypowiedział zbitkę słowną” rządy ciemniaków”, która to zbitka doskonale pasowałaby do czasów współczesnych. Ciekawe jak traktowałyby media Kisiela, gdyby  dożył do dzisiaj? Sądzę, że by go przemilczały, tak jak przemilczają jego kontynuatorów.. z Unii Polityki Realnej, czy Wolności i Praworządności.. Bo to on zakładał w roku 1987 Ruch Polityki Realnej, przekształcony potem w Unię Polityki Realnej.. Tydzień przed śmiercią - jak opowiadał pan Janusz Korwin- Mikke, marzył, żeby do Sejmu wszedł chociaż jeden poseł Unii Polityki Realnej. Zmarł 27 września 1991 roku.. Do Sejmu weszło wtedy trzech posłów, ale nie było progu wyborczego.. 3,17 % wyborców głosowało na Unię Polityki Realnej.. Był autorytetem dla setek tysięcy ludzi.. Wielu zaczynało czytanie „Tygodnika Powszechnego” od felietonu Kisiela.. Nawet jego wrogowie. Nie wiem, kto dzisiaj czyta Tygodnik Powszechny, będący częścią grupy ITI.. Ja na pewno nie! Wiele osób przewinęło się przez Unię Polityki Realnej.. Sam miałem przyjemność  w niej był przez 15 lat.. Poznałem wielu wspaniałych ludzi. Mimo, że powtarzamy swoje przez wiele lat- rządzący od lat idą w stronę przeciwną.. Mają w nosie, to wszystko o czym przez lata pisał Kisiel.. Niektórzy się nawet na niego powołują. Faryzeuszy- jak w każdym okresie - nie brakuje.. Co innego na wizji - co innego na fonii.. Stefan Kisielewski to wielki Polak, człowiek z zasadami.. Jako Oddział Radomski Unii Polityki Realnej spowodowaliśmy, że w Radomiu jest Rondo im Kisiela..Tylko tyle. Nic więcej nie udało się wprowadzić w życie.. Uhonorować wielkiego Polaka.. Z tego co głosił- jedynie minister Wilczek doprowadził, żeby Polacy wzięli się za robotę.. Potem już tylko socjalizm biurokratyczny trwający do dziś i narastający w postępie geometrycznym.. Niszczący resztkę kapitalizmu, powstałego na początku lat dziewięćdziesiątych.. Bo żeby zniszczyć kapitalizm potrzebne są jedynie trzy rzeczy: podatki, podatki i jeszcze raz podatki.. Co rządzący czynią od dwudziestu lat według wskazań Karola Marksa. . No i wyprzedając o się da - roztrwaniając  zdobyte w ten sposób pieniądze, zamiast je przekazać na Fundusz Emerytalny.. Bo ubezpieczenia pękają w szwach.. W  szwach- źle konstruowanego budżetu.. I nie byłoby tak jak twierdzi pan dr Janusz Szewczak, że w ciągu lat „prywatyzacji” sprzedano majątek za 140 miliardów złotych,  a był wart- jego zdaniem- 340 miliardów(!!!!) Rabunek i wyprzedaż.. Niedawno pan minister Jacek Vincent Rostowski zarządził wycenę parków narodowych(???) Wygląda na to, że nie będzie parków narodowych i nie będzie pieniędzy. No i nie będzie Funduszu Emerytalnego.. Będę jeszcze większe długi. Będzie tak jak z państwową koleją.. Im dłuższa klasa- tym krótszy skład pociągu.. Ale za to będzie ideologia, której pełne są  media ją propagujące... Już od wczoraj sprzedajni dziennikarze i dziennikarki z uśmiechem propagują Międzynarodowy Dzień Kobiet. Tak na luzie, że to niby nic takiego, to takie „ fajne  święto”. No pewnie, że fajne- a jakie  komunistyczne.. Bo chodzi o wielki symbol komunizmu, od którego w żaden sposób nie odchodzimy- do niego idziemy.. Miałby o czym pisać Stefan Kisielewski, twórca Unii Polityki Realnej, ale czy by  go drukował „ Tygodnik Powszechny”(???) Na pewno  robiłby to „Najwyższy Czas”.. No i mógłby popisać sobie w Internecie.. Tak jak my dzisiaj.. Dopóki oczywiście socjaliści nie wezmą się za Internet.. A wezmą się, co jest pewne jak dwa razy dwa.. To tylko kwestia czasu i przygotowania odpowiedniej propagandy do uzasadnienia ograniczenia. Na początku lat dziewięćdziesiątych propaganda zarzuciła 8 marca, bo było świeżo po komunizmie. Potem przez lata się z niego naigrywała, ale tak delikatnie, obecnie coraz natarczywiej forsuje, wprowadzając usilnie w świadomość ludzi . a szczególnie młodzieży.. A za jakiś czas po prostu zrobi z 8 marca  święto państwowe, co jest łatwym zabiegiem zważywszy na poziom umysłowy dorastającej młodzieży, o czym można było się przekonać  z wczorajszej audycji pana redaktora Tomasza Lisa, w której to audycji, wystąpili sami swoi, z panem Piotrem Najsztubem na czele i była migawka, w której reporter pytał młodzież o nazwisko przywódcy Libii i datę Zbrodni Katyńskiej.. Nawet jedna” uczennica” powiedziała, ż w roku 1950(!!!!)- była Zbrodnia Katyńska. Będzie tak jak ze studentkami wydziałów humanistycznych, filologii i pedagogiki.. To spośród  tych wydziałów najwięcej rekrutuje się prostytutek w Polsce.... Tak twierdzą panie, Agata Jankowska i Anna Szulc, w Przekroju” nr 9/2011. To będzie dopiero naszej młodzieży chowanie.. Prostytutki będą uczyły nasze dzieci.. A czego? Zapewne prostytucji.. Już i tak następuje degrengolada rodziny- będzie jeszcze gorzej. Szanowni państwo, jak tak naprawdę wygląda wiedza  naszej młodzieży, zerowa i jak tak wygląda wiedza w pozostałych  sprawach, to nie dziwota, że demokracja święci triumfy.. Oni nie znają prostych faktów, a co dopiero znajomość spraw państwa nad którymi glosują.. Potwierdza to moje spostrzeżenie, że demokracja wymyślona jest dla kompletnych idiotów, o stopniu zidiocenia opartego na emocjach.. Jak człowiek prawie nic nie wie- można mu wmówić wszystko. Każde głupstwo i tak go urobić, że nawet nie będzie wiedział, że żyje. Tak jak twierdził Chesterton: Jak ktoś nie wierzy w Boga- uwierzy we wszystko”. I coś w tym jest!. Ale oprócz „święta” 8 Marca, w marcu lewica obchodzi następujące „ święta”: Dzień Puszystych (dawniej grubych!), Międzynarodowy Dzień Walki Przeciw Zbrojeniom Atomowym (oprócz USA, Chin, Pakistanu, Rosji ,Izraela, Francji. Indii), Międzynarodowy Dzień Zniesienia Kary Śmierci, Międzynarodowy Dzień Pisarzy, urodziny Jacka Kuronia,( być może wkrótce do Kalendarza Postępowca wejdą urodziny pana Andrzeja Wajdy, człowieka lewicy) Dzień Teściowej, Dzień Olimpijczyka, Międzynarodowy Dzień Walki z Jaskrą ,,Dzień Skruchy Kościoła Rzymskokatolickiego wobec Innych Kościołów, Dzień Praw Kobiet i Pokoju na Świecie 8 Marca, Rocznica Marca 1968( za łby wzięły się dwie frakcje w łonie PZPR), Międzynarodowy Dzień Didżeja, światowy Dzień Mężczyzn, Światowy Dzień Nerek,, Dzień Sołtysa, Dzień Przebaczenia, Dzień Wolności Słowa w Internecie, Tydzień Mózgu, Międzynarodowy Dzień Sprzeciwu Wobec Tam, Międzynarodowy Dzień Walki z Brutalnością Policji, Światowy Dzień Konsumenta, Dzień Patryka, Międzynarodowy Dzień Inwalidów i Osób Niepełnosprawnych,, Międzynarodowy Dzień Teatru Dzieci i Młodzieży, Dzień Wagarowicza, Dzień Wiosny w Europie, Dzień Ziemi, Międzynarodowy Dzień Zaburzeń Snu, Światowy Dzień Walki z Rasizmem  i Dyskryminacją Rasową,, Światowy Dzień Leśnika,, Światowy Dzień Pamięci pracowników, którzy Utracili Życie lub   Zdrowie w wyniku Wypadków przy Pracy, Dzień Metalowca, Międzynarodowy Dzień Trzeźwości, Dzień Polskiego Ateizmu, Dzień Przedsiębiorczości no i Światowy Dzień Młodzieży. Na razie obchodzimy” Święto Kobiet”, na pamiątkę walki kobiet o równouprawnienie., pan redaktor Kuczyński z samego rana wręcza kwiaty i zapewnia, że czekał już od miesiąca z  tym wręczaniem kwiatów, media przypominają obrazki z PRL-u, którym tak gardzą, a teraz- patrzcie państwo- „ święto 8 marca”- im się podoba. Dał kwiaty i sympatycznie szukał wazonika... I opowiada jak zachować się w tym dniu.. Wyjątkowy glisto-podobny.... I co ty na to Wielki Stefanie Kisielewski? Komuna wraca dużymi krokami. Bardzo dużymi! I tak to robią, żeby tego nie było widać.. No i miliony ludzi nie widzą.. Bo nachalna propaganda jest niesamowita.. I bardzo skuteczna! WJR

SLD i KPH chcą karać za “pedała” i “ciotę”. Przedwyborcze puszczanie oczka do homosiów? O tym, że na Zachodzie siły postępu mają się coraz lepiej pisaliśmy ostatnio kilka razy głównie w kontekście pro-homosiowych wyroków brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości (więcej na ten temat – tutaj). Niestety biało czerwoną cegiełkę postępu próbują również ulepić polscy zwolennicy społecznej emancypacji homoseksualistów. Pretekstem do wsparcia homosiów kreowanych na nową „klasę uciśnioną” są oczywiście nadchodzące wybory. Ponieważ PiS i PO przywłaszczyły sobie postulaty socjalne, partii Grzegorza Napieralskiego pozostało rubaszne puszczanie oka w kierunku wrażliwych (na modłę europejską!) obywateli Rzeczpospolitej. Posłowie Sojuszu przygotowali dwa projekty: dotyczący legalizacji związków partnerskich oraz karania za tzw. mowę nienawiści, która w polskich realiach podobno rani głównie serca osób homoseksualnych. Zwłaszcza drugi projekt miał powstać pod okiem działaczy Kampanii Przeciw Homofobii (KPH). Proponowana przez SLD nowelizacja Kodeksu karnego (KK) zakłada wprowadzenie sankcji za znieważenie kogoś „ze względu na płeć, tożsamość płciową, wiek, niepełnosprawność oraz orientację seksualną”. Zdaniem polityków Sojuszu penalizacji powinno podlegać m.in. słowo „pedał” oraz „ciota”. Szef KHP Tomasz Szypuła w rozmowie z PAP zaznaczył, że są to najczęściej używane określenia wśród „obraźliwych, poniżających” osoby LGBT; z naszych słowników należy je wyrugować ponieważ mowa nienawiści „często prowadzi po prostu do przemocy”. Na przedwyborczym horyzoncie widać zarysy koalicji PO – SLD. Należy się więc liczyć z możliwymi zmianami w artykułach 119, 256 oraz 267 KK. Już wkrótce do przepisów dotyczących sankcji za publiczne znieważanie, stosowanie przemocy, groźby bezprawnej, nawoływanie do nienawiści mogą zostać dopisane słowa: „jak również ze względu na płeć, tożsamość płciową, niepełnosprawność, bądź orientację seksualną”. Błażej Górski

O wzorowej współpracy z Rosjanami „Nasz Dziennik” publikuje fragmenty stenogramów z posiedzenia rosyjskiej państwowej komisji do zbadania katastrofy smoleńskiej z 13 kwietnia zeszłego roku. Uczestniczyli w nim ze strony polskiej gen Krzysztof Parulski, płk Edmund Klich i minister Ewa Kopacz „Zamiast skorzystać z okazji przedstawienia Rosjanom polskich postulatów, wszyscy troje rozpływali się w zachwytach nad gościnnością, profesjonalizmem i doskonałym tempem pracy Rosjan” – pisze Piotr Falkowski. Ze stenogramów spotkania z Władimirem Putinem rzeczywiście nie wynika, by Klich czy Parulski stawiali jakiekolwiek żądania, czy wyrażali wątpliwości.

W przypadku Ewy Kopacz ta złośliwość „ND” wydaje się być nie na miejscu, bo pani minister  wspólnie ze specjalistami rosyjskim brała udział w dramatycznie trudnej pracy nad identyfikacją ofiar i jej podziękowania i emocje wydają się zupełnie zrozumiałe. Oto fragmenty wystąpień polskich przedstawicieli: Ewa Kopacz: „Chciałabym przypomnieć o tym, że od momentu tragedii minęły już trzy doby. Rezultaty wczorajszego dnia do najpóźniejszych godzin to 48 zidentyfikowanych ciał. Wszyscy, jak tu siedzimy, dobrze rozumieją, jak wyglądają ofiary takich katastrof. Dlatego potwierdzenie tożsamości ofiar to cała sztuka. To wynik pracy zarówno polskich, jak i rosyjskich anatomopatologów. Pracujemy jak jedna duża rodzina. Powinnam powiedzieć, że pierwszy raz jestem świadkiem czegoś takiego, takiej dobrej, można rzec, wzorowej współpracy i wzajemnego uzupełniania się w pracy. Jestem również upoważniona w imieniu tych, którzy już odlecieli, lecz byli tu w charakterze bliskich i krewnych ofiar katastrofy, wyrazić wdzięczność pani minister za solidną pracę, za zaangażowanie w tę pracę. I wypowiedzieć również prośbę w imieniu tych, którzy wyjechali, nie potrafiąc rozpoznać, zidentyfikować ciał swoich bliskich. Prosilibyśmy, aby praca genetyków była możliwie zintensyfikowana. Chcielibyśmy, zdając sprawozdanie przed polskim narodem, z czystym sumieniem powiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co było możliwe, by można było stuprocentowo zidentyfikować wszystkie ciała ofiar”. Edmund Klich: „Polska strona uważa, że śledztwo jest prowadzone w maksymalnie możliwym szybkim tempie. Uważamy również, że po otrzymaniu informacji z pokładowych urządzeń rejestrujących, które, ma się rozumieć, zostaną udokumentowane, proces śledztwa zostanie jeszcze bardziej przyspieszony. Uważam również, że przeprowadzenie śledztwa zgodnie z przepisami międzynarodowymi, w szczególności z przepisami konferencji  chicagowskiej, doprowadzi do tego, że śledztwo pójdzie szybko i zostaną ujawnione prawdziwe przyczyny katastrofy. Dotychczas rosyjscy specjaliści współpracują z nami w najlepszy możliwy sposób”. Krzysztof Parulski:  „Panie premierze, chciałbym wyrazić swoją opinię i opinię swoich kolegów – znajdujemy się pod wrażeniem dobrej organizacji i doświadczenia specjalistów, profesjonalizmu rosyjskich prokuratorów, którzy prowadzą to śledztwo, jak również służb, które z nimi współdziałają. Dobrze rozumiemy, że to bogate doświadczenie rosyjska strona nabyła w procesie rozpatrywania przyczyn i okoliczności innych katastrof, które kiedyś miały miejsce. (…) Pan, panie premierze, pytał, czy są jakieś trudności przy prowadzeniu śledztwa. Muszę powiedzieć, że nie mamy żadnych trudności. Ta współpraca, która nas łączy, daleko przekracza ustalony porządek konwencji o wzajemnej pomocy prawnej. Jest ona związana z głębokim udziałem strony rosyjskiej. Chciałbym jeszcze raz podziękować za to, że nas tak gościnnie przyjęto, za to, że okazuje się nam wszelką pomoc w śledztwie. Jestem przekonany, że bez takiej aktywnej współpracy nigdy nie moglibyśmy ustalić wszystkich przyczyn”. Z dzisiejszej perspektywy wypowiedzi obu panów mogą budzić duże wątpliwości. Zwłaszcza słowa o „dużym doświadczeniu Rosjan” przy wyjaśnianiu innych katastrof mogą świadczyć w najlepszym przypadku o dużej naiwności wypowiadającego te myśl. Janke

Ratujmy sanatoria dla dzieci! Śląskie Centrum Rehabilitacyjno-Uzdrowiskowe im. dr. Adama Szebesty w Rabce Zdroju to jedno z najbardziej znanych sanatoriów dziecięcych w Polsce. Działająca od ponad 80 lat placówka do stycznia ubiegłego roku istniała pod nazwą Górnośląskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzieci. Zmiana nazwy nie jest przypadkowa, gdyż dzieci leczących się w tym sanatorium z roku na rok ubywa. Zamykane są kolejne dziecięce oddziały, a w ich miejsce tworzone są oddziały dla dorosłych. Podobnie dzieje się w innych tego typu placówkach w Polsce. Coraz mniej jest miejsc, w których mogą być leczone dzieci dotknięte chorobami przewlekłymi. Skutki tego mogą być katastrofalne. Nikt nie wyobraża sobie Rabki Zdroju bez najmłodszych kuracjuszy, wszak uzdrowisko to cieszy się zaszczytnym tytułem Miasta Dzieci Świata. Atutem tego miejsca jest szczególnie korzystny mikroklimat, na który wpływają: wysoki stopień nasłonecznienia, niewielka ilość opadów, położenie w kotlinie górskiej zapewniające osłonę od silnych wiatrów, duża powierzchnia terenów leśnych (ok. 33 proc. terenów gminnych). Rabczańskie wody mineralne o unikatowym składzie chemicznym wykazują silne działanie lecznicze. Stosowane są do kuracji kąpielowych, wziewnych i pitnych. Dzięki temu rabczańskie sanatoria zapewniają leczenie dzieciom dotkniętym wieloma chorobami przewlekłymi, jak schorzenia górnych i dolnych dróg oddechowych, astma oskrzelowa, alergia, wady postawy, skrzywienia kręgosłupa czy otyłość. Niestety, istnieje realne niebezpieczeństwo, że w niedługim czasie sanatoria w Rabce przestaną przyjmować dzieci, bo okaże się, że ich kuracja nikomu się nie opłaca…

Więcej schorzeń, mniej kontraktów W zastraszającym tempie zmniejsza się liczba dzieci przyjeżdżających do naszego sanatorium – mówi Jan Pyka, dyrektor Śląskiego Centrum Rehabilitacyjno-Uzdrowiskowego w Rabce Zdroju. – Ponieważ podpisany na dany rok kontrakt z NFZ nie zostaje w całości zrealizowany, w następnym roku zmniejsza się go, tłumacząc brakiem chętnych na leczenie w sanatorium, co nie jest prawdą – podkreśla. W ostatnich pięciu latach liczba zakontraktowanych skierowań zmniejszyła się z ok. 5 tys. do ok. 1800. – Przecież nie jest możliwe, żeby tak gwałtownie polepszył się stan zdrowia dzieci w Polsce – dodaje dyrektor Pyka. Jego zdaniem, jest wprost przeciwnie. Pojawiło się wiele nowych schorzeń wynikających chociażby z niezdrowego trybu życia. – Z naszych doświadczeń i prowadzonych w szkołach badań profilaktycznych wynika, że aż 70 proc. dzieci ma wadę postawy i przynajmniej 30 proc. cierpi na otyłość – alarmuje dyrektor. Dziwi go, że tego problemu nie widzi Narodowy Fundusz Zdrowia. Na pytanie skierowane do Małopolskiego Oddziału Wojewódzkiego NFZ w Krakowie tamtejsze biuro prasowe odpowiedziało oświadczeniem, że „zapotrzebowanie na leczenie uzdrowiskowe dzieci bez opiekuna, szczególnie w okresie jesienno-zimowym, jest bardzo niewielkie”. Badania przeprowadzone w ubiegłym roku w ramach ogólnopolskiego programu „Olaf” pokazują jednak, że wyraźnie wzrasta liczba pacjentów w wieku rozwojowym kwalifikujących się do leczenia sanatoryjnego, a więc zagrożonych otyłością i nadciśnieniem, a w dłuższej perspektywie – cukrzycą. Rośnie również liczba dzieci, u których stwierdza się występowanie schorzeń alergicznych. – Brak jest programów profilaktycznych dla dzieci – twierdzi dyrektor Pyka. Skutek jest taki, że NFZ rzeczywiście nie ma skierowań, ponieważ nie są one wypisywane przez lekarzy rodzinnych. Poseł Bolesław Piecha, wiceminister zdrowia w rządzie PiS, twierdzi, że jest to związane z komercjalizacją usług zdrowotnych i wadliwie skonstruowanym systemem ich finansowania. – Finansowanie za konkretną usługę jest najgorszą metodą płatności za świadczenia zdrowotne – wyjaśnia. Jego zdaniem, prowadzi to do sytuacji, w której zakłady opieki zdrowotnej wolą co jakiś czas przyjmować oraz leczyć dziecko u siebie, niż wysłać je do sanatorium, licząc się z tym, że więcej już się nie pojawi. Dlatego uważa, że pewne działania lecznicze powinny być finansowane kompleksowo. Zdaniem dyrektora Pyki, lekarze nie mają również motywacji do wydawania odpowiednich skierowań, ponieważ Fundusz nie egzekwuje od zakładów podstawowej opieki zdrowotnej jakichkolwiek programów uświadamiających i profilaktycznych. Gdyby to robił, profilaktyka ta ujęta byłaby w sprawozdawczości i lekarze czuliby się zobowiązani do uwzględniania leczenia sanatoryjnego w procesie terapii. – Tak się jednak nie dzieje, Narodowy Fundusz Zdrowia rozkłada bezradnie ręce, mówiąc, że skoro nie ma skierowań, to i mniej pieniędzy przeznacza się na leczenie sanatoryjne dzieci – podsumowuje dyrektor. Jak podkreśla, wiąże się to oczywiście również z problemami finansowymi sanatorium i ograniczeniem zatrudnienia. W ŚCRU obecnie funkcjonują już tylko trzy oddziały dziecięce, podczas gdy kiedyś było ich dwanaście. Większość budynku została przeznaczona na miejsca dla matek z dziećmi i osób dorosłych. Sanatorium przyjmuje dzieci i młodzież na 27-dniowe, nieodpłatne turnusy leczniczo-sanatoryjne. Koszt utrzymania jednego miejsca sanatoryjnego dla dziecka jest wyższy od kosztu miejsca przeznaczonego dla osoby dorosłej, głównie dlatego, że leczone dziecko musi mieć zagwarantowany dostęp do edukacji. Dlatego samorządy dochodzą do wniosku, że bardziej opłacalne jest prowadzenie placówek dla dorosłych, i ze względów ekonomicznych podejmują decyzje o przekształceniu sanatoriów dla dzieci w zakłady lecznicze dla dorosłych.

Przekształcić w spółkę i co dalej? Organem prowadzącym ŚCRU w Rabce Zdroju jest Urząd Marszałkowski Województwa Śląskiego. Witold Trólka z Biura Prasowego Marszałka Województwa Śląskiego twierdzi, że przekształcenie placówki w spółkę prawa handlowego pozwoli jej przetrwać na trudnym rynku usług medycznych. Przy okazji przekształceń przygotowywany jest program naprawczy. – Zgodnie z naszymi zamysłami głównymi pacjentami sanatorium są i będą dzieci – zaznacza Trólka. Na pytanie, dlaczego w takim razie większość miejsc przeznaczanych jest dla dorosłych, ponownie pojawia się odpowiedź, że jest to spowodowane coraz mniejszą liczbą dzieci kierowanych na leczenie sanatoryjne. – Wszystko zależy od liczby podpisywanych kontraktów z NFZ – dodaje. I tu koło się zamyka. Organ prowadzący ogranicza liczbę miejsc w sanatorium dla dzieci, ponieważ Narodowy Fundusz Zdrowia podpisuje z placówką coraz mniej kontraktów. Z kolei NFZ tłumaczy, że jest to wynik zmniejszającej się liczby skierowań wydawanych przez lekarzy rodzinnych. Podczas gdy kolejne instytucje przerzucają się odpowiedzialnością za zaistniałą sytuację, znika z oczu najważniejszy podmiot całej sprawy, a mianowicie dziecko! Niestety, od wielu lat dobro najmłodszych pacjentów ginie w starciu z urzędniczą machiną.

Co dalej ze szkołą? Ograniczanie liczby oddziałów dziecięcych prowadzi z kolei do stopniowego zamykania istniejących przy sanatoriach szkół, w których uczą się młodzi kuracjusze, takich jak Zespół Szkół przy Śląskim Centrum Rehabilitacyjno-Uzdrowiskowym w Rabce Zdroju. Szkoła zapewnia nauczanie na poziomie szkoły podstawowej i gimnazjum oraz organizację czasu wolnego po lekcjach. – Dzięki świetnie wykwalifikowanej kadrze nauczycieli i wychowawców oraz nowoczesnemu wyposażeniu naszej szkoły zapewniamy jak najlepsze warunki naszym małoletnim pacjentom. Niestety, wygląda na to, że to wszystko zmierza do likwidacji – martwi się Marek Szarawarski, dyrektor Zespołu Szkół przy ŚCRU. Jego zdaniem, główną przyczyną kryzysu lecznictwa sanatoryjnego dla dzieci w Polsce jest to, iż wciąż jest ono zbyt słabo rozpropagowane. Przypuszcza, że gdyby ludzie wiedzieli, iż to leczenie jest całkowicie bezpłatne, a oprócz usługi medycznej dzieciom zapewnia się również usługę edukacyjną na bardzo wysokim poziomie, to nie byłoby najmniejszych problemów ze znalezieniem chętnych rodziców, którzy przywieźliby swoje dzieci do Centrum w Rabce. Sanatorium właśnie przeszło generalny remont, podczas którego większość miejsc przeznaczonych do tej pory dla dzieci została przystosowana na przyjęcie dorosłych. Dlatego dyrektor Szarawarski martwi się, że pracę stracą kolejni nauczyciele. – W sytuacji, gdy panuje niż demograficzny i zamykane są kolejne szkoły, ci ludzie, pracujący tutaj od wielu lat, nie mają szansy na znalezienie pracy gdzie indziej – wyjaśnia. Przypomina, że kiedy przed dwudziestoma laty obejmował funkcję dyrektora szkoły, jego zespół liczył ponad 150 nauczycieli i wychowawców, a sanatorium przyjmowało wtedy około 500-600 młodych kuracjuszy w jednym turnusie. W chwili obecnej pracuje tylko 28 pedagogów, i tak zbyt wielu, jeśli wziąć pod uwagę liczbę dzieci obecnie leczących się w sanatorium. Marek Szarawarski przytacza dane, według których w ubiegłym roku, w okresie od września do października, w sanatorium leczyło się prawie 200 dzieci w turnusie, ale już w grudniu, a więc po wyborach samorządowych, tylko 56 dzieci, w styczniu br. powyżej 70, a w lutym i marcu mniej więcej 100 dzieci. Dyrektor opisuje możliwości, jakie stwarza małym kuracjuszom szkoła. – Dziecko ma szansę uczęszczania na zajęcia indywidualne, może nadrobić zaległości i nabrać wiary we własne możliwości. Szkoła wyposażona jest w nowoczesne laboratorium językowe, dwie pracownie komputerowe, pracownie przedmiotowe oraz bogato wyposażoną bibliotekę szkolną. Dzieci mogą korzystać również z opieki psychologa i pedagoga szkolnego. Po lekcjach opiekę nad nimi sprawują wychowawcy. Jest to czas przeznaczony na aktywny wypoczynek: wycieczki, zabawy, rozgrywki sportowe. – Często otrzymujemy informacje zwrotne, że dzieci, które leczyły się w sanatorium, są bardzo zadowolone z naszej szkoły – mówi Anna Bondarczuk, pedagog szkolny. Zaznacza, że do tej pory ma dobre kontakty z byłymi wychowankami. – Ci, którzy założyli już własne rodziny, również chętnie przysyłają swoje dzieci do naszego sanatorium – dodaje pani Anna. Jednak pracownicy szkoły obawiają się, że wkrótce może nie być sanatorium dla dzieci, a więc również ich miejsc pracy. – Zostaliśmy zostawieni sami sobie – twierdzi Elżbieta Gryz, kierownik wychowania w Zespole Szkół przy ŚCRU. Ale jej zdaniem najgorsze jest to, że poprzez likwidację oddziałów dziecięcych ze specjalistycznej opieki nie będą mogły skorzystać dzieci, które jej potrzebują. – Okazuje się, że w Rabce, która jest nazywana Miastem Dzieci Świata, niedługo nie będzie miejsca dla dzieci chorych – dodaje ze smutkiem pani Elżbieta.

Jak uratować sanatorium? Pracownicy szkoły podejmują wiele inicjatyw, które zwróciłyby uwagę polityków i społeczeństwa na problem sanatoriów dziecięcych nie tylko w Rabce Zdroju, ale również w skali całego kraju. Jedną z nich jest akcja „Ratujmy Sanatoria dla Dzieci”. Zaczęło się od listu rzecznika praw dziecka Marka Michalaka do przewodniczących sejmowych komisji: Polityki Społecznej i Rodziny – Sławomira Piechoty, i Zdrowia – Bolesława Piechy, w którym wyraził zaniepokojenie stanem lecznictwa sanatoryjnego dla dzieci i wskazał jego najważniejsze problemy. W maju br. planowana jest konferencja z okazji piętnastolecia nadania Rabce tytułu Miasta Dzieci Świata, która ma być zwieńczeniem tej akcji. Dyrektor Szarawarski liczy na to, że przez nagłośnienie problemu lecznictwa sanatoryjnego dzieci w Polsce ta niekorzystna i mogąca mieć zgubne skutki tendencja się odwróci. Twierdzi, że to ostatni moment, kiedy jeszcze można pomóc sanatorium i znajdującej się na jego terenie szkole. – Jeżeli uda się nam coś wywalczyć, to tylko w tym roku, przed wyborami i przy okazji wspomnianych wyżej obchodów – mówi dyrektor. – Chcielibyśmy, żeby w aktach prawnych znalazło się zabezpieczenie, które nie pozwalałoby na całkowitą likwidację oddziałów sanatoryjnych dla dzieci – dodaje. Wskazuje również na to, że być może konieczna jest zmiana systemu finansowania tych placówek, tak aby istniała określona pula środków finansowych zagwarantowana na leczenie dzieci i młodzieży. – Jako dyrektor szkoły boję się, że kiedy nasze sanatorium zostanie przekształcone w spółkę, najważniejsze będą słupki finansowe, a nie dobro dzieci – podsumowuje dyrektor Szarawarski. Bogusław Rąpała

"Prawda pierwsza: Jesteśmy Polakami". Jerzy Polaczek pisze "List do pełniącego obowiązki Rządu" w sprawie Śląska Jerzy Polaczek, Poseł na Sejm RP, Piekary Śląskie, marca 2011 r. Szanowny Pan Bogdan Zdrojewski,  Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego List do pełniącego obowiązki Rządu W sprawie publikacji archiwalnych materiałów źródłowych  dotyczących Powstań Śląskich, w 90 rocznicę zwycięskiego III Powstania Śląskiego i powrotu części Górnego Śląska do Macierzy. Szanowny Panie Ministrze. Rok 2011 dla mieszkańców Górnego Śląska i obecnego województwa śląskiego to czas jubileuszu 90 rocznicy wybuchu III Powstania Śląskiego – jedynego obok Powstania Wielkopolskiego – zwycięskiego czynu zbrojnego Polaków. To dzięki patriotycznej postawie i krwawej ofierze Górnoślązaków, po sześciu wiekach powróciła do Rzeczpospolitej część prastarych ziem piastowskich oderwanych od Macierzy w 1348 roku. Mimo pozostawania przez wieki poza granicami Rzeczypospolitej lud Śląska niejednokrotnie dawał świadectwo swojego przywiązania do polskości, czego świadectwem było choćby manifestowanie swoich uczuć podczas przemarszu pod Wiedeń armii króla Jana III Sobieskiego w 1683 roku, gdy Monarcha modlił się na wzgórzu sanktuarium Maryjnego w Piekarach Śląskich. Zwycięstwo Powstańców Śląskich okupione zostało tysiącami ofiar najlepszych synów i córek Śląska, którzy swoją działalność patriotyczną prowadzili nieprzerwanie od połowy XIX wieku. Działalność oświatowa i wydawnicza, polski ruch chórów i orkiestr, ruchy abstynenckie i trzeźwościowe, towarzystwa gimnastyczne – to tylko niektóre obszary  odradzania się polskiej świadomości i tożsamości narodowej Ślązaków na Górnym Śląsku. Warto wymienić w tym miejscu takie postacie jak: Józef Lompa, Karol Miarka, Ksiądz Alojzy Ficek, Ksiądz Konstanty Damrot, Józef Stalmach czy Juliusz Ligoń. Ta systematyczna, codzienna praca organiczna dała swoje owoce, gdy nadeszła próba pierwszej wojny światowej i szansa na Odrodzenie Państwa Polskiego. Równolegle z tworzeniem się struktur Niepodległej Rzeczypospolitej – również na Górnym Śląsku trwały działania, których celem był powrót do Macierzy. Walka toczyła się zarówno na polu politycznym – dzięki Kołu Polskiemu w Reichstagu, jak i w konspiracji – gdzie organizowano Polską Organizacje Wojskową Górnego Śląska. Znamiennym i dobitnym dowodem postawy polskich działaczy górnośląskich jest ich czynny udział w przygotowaniu zwycięskiego powstańczego zrywu w Wielkopolsce. Gdy terror niemiecki na Górnym Śląsku narastał – ludność miejscowa trzykrotnie chwytała za broń. Pierwsze Powstanie Śląskie, trwające od 17 do 24 sierpnia 1919 roku, było spontaniczną i krótkotrwałą demonstracją sprzeciwu wobec krwawej pacyfikacji górników kopalni Mysłowice. Po tygodniu walk zakończyło się porażką i wycofaniem sił powstańczych na teren Polski. Gdy po roku, Rzeczpospolita zmagała się z nawałą bolszewicka u bram Warszawy, Ślązacy nie zawahali się chwycić za broń po raz kolejny w dniach 19-25 sierpnia 1920 roku. Zryw ten zakończył się już częściowym sukcesem – choć nie zdecydował jeszcze o przynależności państwowej Górnego Śląska – jednak dzięki niemu usunięto z obszaru plebiscytowego niemieckie organy bezpieczeństwa oraz utworzono mieszaną policję polsko-niemiecką. Po przeprowadzonym 20 marca 1921 roku Plebiscycie wiadomo już było, że niemieckie manipulacje przesądziły a polskiej przegranej: za Polską opowiedziało się 40,4%, a za Niemcami 59,5% uprawnionych do głosowania. Konsekwencją tej porażki był w maju 1921 roku strajk generalny, a następnie, w nocy z 2/3 maja – rozpoczęcie III Powstania Śląskiego (w którym po stronie powstańców wzięło udział około sześćdziesiąt tysięcy osób). Tym razem była to już regularna wojna, w której szala zwycięstwa szybko przesunęła się na stronę Polską. Zwycięstwo to, po dwóch miesiącach działań zostało przypieczętowane działaniami dyplomatycznymi, których konsekwencją był  w czerwcu 1922 roku powrót części Górnego Śląska do Macierzy. Powołany w rok później Związek Powstańców Śląskich przez cały okres XX-lecia międzywojennego dokumentował i archiwizował wszelkie materiały dotyczące III zbrojnych zrywów. Efektem tego było archiwum, którego zbiory w dużej części przetrwały zawieruchę II wojny światowej – po części na terenie Polski, a po części w zbiorach Instytutu im. Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku. Zbiór „Powstania Śląskie" to materiały personalne dotyczące Powstańców Śląskich. W Polsce przetrwały wojnę, choć ze znacznymi ubytkami, dokumenty proweniencji wojskowej: Polska Organizacja Wojskowa, oddziały i formacje powstańcze łącznie z Naczelną Komendą Wojsk Powstańczych. Obecnie są one w Centralnym Archiwum Wojskowym w Warszawie. Niestety podczas II wojny światowej zaginęły akta plebiscytowych instytucji cywilnych, razem z Polskim Komisariatem Plebiscytowym w Bytomiu. Wobec takiego stanu rzeczy, dokumenty przechowywane w nowojorskim Instytucie im. Józefa Piłsudskiego mają unikatową wartość dla historii Polski. Generalnie zawierają one materiały dotyczące I, II, III Powstania Śląskiego, tj. szczegółową ewidencję imienną powstańców z uwzględnieniem podziału na poszczególne bataliony i kompanie, spisy ewidencyjne oficerów i podoficerów, lekarzy, sanitariuszy, telefonistek, urzędniczek. Zachowały się także listy i księgi chorych, rannych i zabitych. Część zbioru stanowią także:

· Raporty, rozkazy i depesze Głównego Dowództwa Milicji Górnośląskiej

· Akta Naczelnej Komendy wojsk Powstańczych, np. Oddział dla Spraw Górnego Śląska przy 23 Dywizji Piechoty, akta Grupy Wschodniej, Grupy Północ, Grupy Południe, Grupy Wawelberga. A także rozkazy, raporty, meldunki, czy sprawozdania Adiutantury Szefa Sztabu, akta Oddziału Kierownictwa Transportów, akta Intendentury, Szefa Sanitarnego, Szefa Kolejnictwa, Szefa Łączności, Szefa Inżynierii i Saperów, mapy, szkice i plany operacyjne.

· Raporty Polskiego Komitetu Plebiscytowego dla Górnego Śląska

· Dokumentacja Komitetu Pomocy na powiat Koźle i północną część Raciborskiego.

Obecnie trwa konserwacja i mikrofilmowanie kolekcji w celu zabezpieczenia dokumentów przed zniszczeniem. 19 grudnia 2002 roku Instytut podpisał umowę z Naczelną Dyrekcją Archiwów Państwowych (NDAP), według której NDAP zobowiązała się do konserwacji kolekcji, wykonania mikrofilmów. W Centralnym Laboratorium Konserwacji Archiwaliów w Warszawie, wykonano mikrofilmy i konserwacje, w Bibliotece Śląskiej, trwają prace nad konserwacją kolekcji, zaś w Archiwum Państwowym w Katowicach jest budowana baza danych „Powstaniec", w której to zapisywane są wszelkie dane dotyczące poszczególnych powstańców. Digitalizację wykonało Archiwum Państwowe w Katowicach, w wyniku czego powstało 90 700 skanów (z 840 jednostek aktowych). Na początku 2010 roku prace zostały zakończone. Zarówno Archiwum, jak i Biblioteka Śląska posiadają więc materiały dotyczące powstań śląskich w formie elektronicznej. Są one, podobnie jak i mikrofilmy, udostępniane w pracowni naukowej Archiwum. Oryginały wróciły za ocean do Instytutu im. Józefa Piłsudskiego. W sierpniu 2010 roku zbiory Powstań Śląskich w katowickim Archiwum państwowym wzbogacone zostały o 275 tys. skanów z materiałów archiwalnych przechowywanych dotąd w Centralnym Archiwum Wojskowym w Warszawie. Praca, która dotąd została wykonana staraniem historyków zarówno zza Oceanu jak i polskich – jest bezcenna dla utrwalenia dokumentalnej prawdy o walce Ślązaków i ich dążeniu powrotu do Macierzy. Jako syn tej Górnośląskiej Ziemi, z wdzięcznością składam hołd wszystkim , którzy przyczynili się do tego dzieła.  By jednak praca ta dała pełne i oczekiwane efekty – wymaga dalszego wsparcia ze strony Rządu Rzeczypospolitej. Od lat obserwujemy niewystarczające działania zmierzające do utrwalania i popularyzowania wiedzy o trzech powstańczych zrywach. Brak publikacji książkowych i działań medialnych, niedostateczna  edukacja powodują, że tematyka ta w powszechnej świadomości coraz częściej odchodzi w mrok zapomnienia, a zastępowana jest dyżurnymi „ikonami" – jak np. : pomnik Powstańców Śląskich w Katowicach – słynne „Trzy Skrzydła", czy – coraz rzadziej już przypominany film Kazimierza Kutza „Sól ziemi czarnej". Przywoływane są też krzywdzące Ślązaków i wypaczające historię Powstań stereotypy o: śląskiej wojnie domowej, rozdarciu przez Polskę Górnego Śląska, krzywdzie górnośląskiej oraz masowym wyjeździe powstańców do Niemiec w okresie PRL. Na takich „pożywkach", w oderwaniu od historycznych dokumentów, żerują samozwańczy działacze „narodowości śląskiej" i „autonomiści", którzy dystansując się od polskości Ślązaków próbują – niestety korzystając z pomocy niektórych mediów - zbijać swój prywatny kapitał polityczny. W konsekwencji może to prowadzić do osłabienia Państwa Polskiego, podsycenia waśni regionalnych i wzajemnej nieufności obywateli Rzeczypospolitej zamieszkujących Górny Śląsk i pozostałe regiony. Pierwsze efekty biernej postawy i milczenia – są już na Śląsku widoczne – podsycane są konflikty – a to wokół barw krzesełek jedynego w Polsce Stadionu Narodowego w Chorzowie, gdzie przeszkadzają barwy narodowe polskie, a to coraz głośniej podnoszone żądania autonomii dla Śląska i pozostałych regionów, a nawet wysuwane są żądania przekształcenia Rzeczypospolitej – wzorem Niemiec - w państwo federacyjne. W tym ostatnim przypadku otwarcie pomija się inną tradycję państwowości Polskiej i Niemieckiej. Żąda się odrzucenia rodzimej a wzorowania na obcej, szermuje si hasłami rozwoju regionalnego odrzucając potrzebę solidarności narodowej i społecznej w ramach jednej Rzeczypospolitej. Ze szczególną perfidią, w zależności od bieżącej potrzeby publicystów i samozwańczych „autorytetów medialnych" szermuje się na przemian sprzecznymi hasłami: – a to, że podczas Powstań  - Rzeczypospolita uciskaną przez Niemców ludność Śląską traktowała po macoszemu i pozostawiła samej sobie, ale też  często mówi się i pisze, że Powstania to efekt mieszania się Polaków w wewnętrzne sprawy Górnego Śląska. Tak więc – w zależności od sytuacji – uzasadniając „krzywdę" jakiej od Rzeczypospolitej mieli zaznać Górnoślązacy, na przemian zarzuca się Polsce albo bezduszną bierność, albo perfidną ingerencję i „wydzieranie" dla siebie krainy węgla i stali. Do arsenału zarzutów pod adresem Polski dorzuca się polityczną przegraną Wojciecha Korfantego w walce o fotel premiera, konflikt z Józefem Piłsudskim, problemy gospodarcze XX- lecia międzywojennego – zapominając, że są to problemy wówczas powszechne - zarówno walka polityczna w której ktoś wygrywa a ktoś przegrywa, jak i światowy kryzys gospodarczy. Powojenne „krzywdy" ludności Górnego Śląska znów przypisuje się Polsce zapominając, że  PRL nie była nigdy państwem suwerennym a jedynie radzieckim „lennem" o ściśle określonym zakresie autonomii. Dlatego powojenne krzywdy Górnoślązaków muszą być zawsze rozpatrywane w kontekście represji państwa totalitarnego, którym poddawano wszystkich obywateli PRL,a nie tylko mieszkańców jednego regionu. W zapomnienie odchodzą hasła, które dla śląskich Polaków spod znaku „Rodła" były wyznaniem wiary jako „Pięć Prawd Polaków". Zostały one uchwalone i uroczyście proklamowane 6 marca 1938 r., w największej sali teatralnej w Berlinie, w czasie Kongresu Związku Polaków w Niemczech , w obecności prawie sześciu tysięcy działaczy. Prawdy te – do dziś aktualne i warte przypomnienia - brzmią:

- prawda pierwsza: Jesteśmy Polakami;

- prawda druga: Wiara ojców naszych jest wiarą naszych dzieci;

- prawda trzecia: Polak Polakowi bratem;

- prawda czwarta: Co dzień Polak Narodowi służy;

- prawda piąta: Polska Matką naszą - nie wolno mówić o Matce źle.

Tymczasem w województwie śląskim, w konsekwencji obowiązującego tam porozumienia koalicyjnego PO i Ruchu Autonomii Śląska, odpowiedzialnym za organizacje obchodów III Powstania Śląskiego czyni się lidera tego ostatniego ugrupowania, który nie ukrywa swojej niechęci do tradycji powstańczej !

Wobec licznych faktów manipulowania historią regionu, deprecjonowania powstańczego zrywu Górnoślązaków oraz coraz głośniejszym próbom siania niepokojów narodowo – społecznych w tym regionie -  ja poseł Ziemi Śląskiej, od pokoleń wrośnięty w tradycję polską i śląską, oczekuję od Pana ministra zdecydowanych i konkretnych działań zmierzających do godnego uczczenia 90 rocznicy III Powstania Śląskiego. W pierwszej kolejności postuluję zainicjowanie wielotomowego, książkowego wydania Archiwum Powstań Śląskich, które zgromadzone zostało już w Katowicach. Publikacja ta wypełni poważną lukę w historiografii dokumentującej odradzanie się państwowości polskiej po roku 1918. Da ona też oręż prawdy historycznej tym, którzy odpierają zarzuty o przeprowadzeniu powstań przez Polaków zza kordonu, przy biernej postawie ludności rodzimej.  W tym kontekście wymienia się zwykle jedynie nazwisko Wojciecha Korfantego, czasem jego politycznego adwersarza Michała Grażyńskiego zaś reszta ginie w mrokach zapomnienia. Tymczasem dziesiątki tysięcy zawartych w dokumentach nazwisk zadają kłam tym oszczerstwom i świadczą o jednoznacznie patriotycznej postawie Górnoślązaków. Ponieważ zakończenie tak szeroko zakrojonego przedsięwzięcia wydawniczego może wykraczać poza ramy roku bieżącego, postuluję by program ten kontynuować również w roku 2012, gdy świętować będziemy 90 rocznicę powrotu części Górnego Śląska do Macierzy. Równolegle postuluję pilne wznowienie – w charakterze reprintu – wydanej w roku 1982 (której wydanie było możliwe dzięki powstaniu w 1980 roku NSZZ Solidarność) przez Wydawnictwo Instytutu Śląskiego w Opolu – ENCYKLOPEDII POWSTAŃ ŚLĄSKICH, która do dziś pozostaje pionierskim przedsięwzięciem naukowym i wydawniczym. Oprócz Powstania Warszawskiego - żadne z polskich powstań narodowych  nie doczekało się opracowania encyklopedycznego. Czytelnik znajdzie w niej ok. 2400 haseł i artykułów, w tym 1500 krótkich biogramów śląskich działaczy plebiscytowych i powstańców. To jedno z najbardziej wartościowych, fundamentalnych dzieł poświęconych popularyzowaniu tej problematyki, wydane zostało raz i to w niewielkim nakładzie 30000 egzemplarzy. Najwyższa pora by – po niemal 30 latach – przypomnieć i przywrócić to wiekopomne dzieło, przygotowane wówczas pod okiem wybitnego śląskiego historyka prof. Kazimierza Popiołka. Panie Ministrze ! Jestem głęboko przekonany, że współczesna Polska winna jest swoim wiernym Córkom i Synom Górnośląskim – ten symboliczny gest pamięci i uznania ich trudu. Dlaczego ich heroizm jest zapominany, czemu milczy się o ich bohaterstwie ? Trud był to heroiczny i okupiony ofiarą najwyższą! To właśnie Powstańcy Śląscy w 1939 roku byli najliczniejszą grupą ściganą przez niemieckie Einsatzgruppe. To właśnie te oddziały śmierci, wyposażone jeszcze przed wojną w Sonderfahndungsbuch – zbiorową księgę gończą od pierwszych godzin wojny wyłapywały i mordowały bez sądu powstańców i polskich działaczy plebiscytowych. Ofiary już wtedy liczono w tysiącach. Kolejnych kilka tysięcy policjantów z  województwa śląskiego, wśród których byli liczni Powstańcy trafiło do sowieckiego obozu w Ostaszkowie a następnie wiosną roku 1940 zamordowanych zostało przez NKWD w Kalininie (obecnie Twer) i spoczęli na cmentarzu wojennym w Miednoje. Mimo tak znacznej daniny krwi już progu wojny, podczas okupacji to Śląski Okręg Armii Krajowej stał się jedną z najprężniej działających struktur Polskiego Państwa Podziemnego. To właśnie jego żołnierze, zwłaszcza wywiadu, byli powstańcy i ich dorosłe już dzieci, dostarczały wywiadom alianckim najcenniejszych meldunków o ruchach wojsk niemieckich, produkcji wojennej, stanie gospodarki i nastrojach ludności w Rzeszy. Mimo iż okręg ten działał na obszarach wcielonych do III Rzeszy jego siły szacowne są na ok. 28 tysięcy żołnierzy i 500 konspiracyjnych plutonów. Za tę aktywność żołnierze Okręgu ponieśli wysoką cenę kolejnych tysięcy ofiar aresztowanych i zamordowanych. Dzieła zniszczenia polskiej tkanki na Górnym Śląsku i wyeliminowania rodzimego elementu patriotycznego, dokończyli PRL-owski aparat represji i komuniści. Po 1945 roku powstańców – żołnierzy AK represjonowano podobnie jak „zaplutych karłów reakcji" w innych dzielnicach Polski. Po okresie terroru lat 40-ych i 50-ych, problem Górnoślązaków został za czasów Edwarda Gierka, w latach 70-ych rozegrany wyjątkowo perfidnie – na mocy porozumienia polsko-niemieckiego zezwolono na wyjazd Ślązaków do Niemiec w zamian za niemieckie kredyty dla PRL. Wielokrotnie próbowano – cynicznie i prześmiewczo - interpretować ten masowy wówczas exodus Ślązaków (często rodzin o powstańczych korzeniach) jako wyrzeczenie się polskości i odcinanie od patriotycznych korzeni. Tymczasem  każdy kto zna ówczesne realia PRL-owskiej codzienności wie, że exodus ten nie był podyktowany resentymentami za niemczyzną, lecz tęsknotą za życiem w normalnym, wolnym kraju, w którym funkcjonuje normalna – a nie socjalistyczna – gospodarka, a ludzie uczciwie pracujący – uczciwe i dostatnio żyją z owoców swojej pracy. Pragnienie to podzielali wtedy nie tylko Ślązacy, ale wszyscy obywatele PRL, którym nie stworzono takiej możliwości wyjazdu. Na Ślązaków więc zaczynano spoglądać wówczas z zazdrością i zawiścią, jako na element politycznie i narodowo niepewny, co dla komunistycznej władzy było dodatkowym atutem w prowadzeniu polityki „dziel i rządź". Podobnej praktyki „wypierania" elementu patriotycznego próbowano też w stosunku do Mazurów i Kaszubów. Tym samym wieloletnia, konsekwentnie prowadzona przez komunistów polityka, doprowadziła do pozbycia się z kraju rodzin, które przez wieki opierały się procesowi germanizacyjnemu. Rodziny te nie sprostały jednak porozumieniu niemiecko – PRL-owskiemu. Panie Ministrze ! Jako poseł do Sejmu Niepodległej Rzeczypospolitej z Ziemi Górnośląskiej prezentuję tę obszerną interpelację oczekując, że przerwana zostanie wieloletnia zmowa milczenia wokół Górnoślązaków – wiernych, prawych, walecznych i ofiarnych obywateli Państwa Polskiego. Wierzę, że obowiązek ten, który spoczywa na władzach suwerennej Rzeczypospolitej, zostanie w roku jubileuszu 90 rocznicy III Powstania Śląskiego i powrotu części Górnego Śląska do Macierzy, godnie zostanie wypełniony. Domagają się tej sprawiedliwej pamięci ciągle żywe-cienie Powstańców Śląskich ! Z poważaniem /-/ Jerzy Polaczek

Jaruzelski Wallenrodem. Druga gazeta Włoch napisała historię Polski od nowa. Z Rzymu Piotr Kowalczuk Andrea Tarquini napisał w „La Repubblica", że Polacy zrehabilitowali generała. Przytoczył wyniki słynnego sondażu Polskiego Radia, z których wynika, że 61% Polaków chce, by generał Jaruzelski leciał na beatyfikację Jana Pawła II do Rzymu w samolocie prezydenta. Autor nie bez satysfakcji wyjaśnia, że „dużo mówi to zarówno o zdolności kraju do rozliczenia się z własną historią jak i poważaniu i szacunku, jakie zdobył sobie generał". Naturalnie można się kłócić czy Polacy przejrzeli na oczy czy też cierpią na amnezję. Niemniej jednak Wojciech Jaruzelski z wroga publicznego nr 1 przedzierzgnął się w oczach ponad połowy Polaków w dobrodzieja, a stan wojenny, niegdyś „wojna wypowiedziana własnemu narodowi", uważany jest dziś przez większość tego narodu za szlachetny i podniosły akt zbawienia Ojczyzny. Fascynujące zjawisko tak radykalnej zmiany sądów i osądów z pewnością warte jest refleksji i analizy, próby wskazania na złożone polityczne, społeczne i propagandowe przyczyny tej wolty. Zwłaszcza należałoby tego oczekiwać od Tarquiniego, który Polskę świetnie zna i pisze o niej od kilkudziesięciu lat. Zamiast próby zmierzenia się z problemem Tarquini w drugiej gazecie Włoch, która jest alfą i omegą dla lewicujących włoskich elit, przedstawia czytelnikom kuriozalną, zrewidowaną historię najnowszych dziejów Polski. Wynika z niej, że Polsce i Polakom nic lepszego niż stan wojenny i reżim generała Jaruzelskiego nie mogło się przytrafić. O tym, co Jaruzelski robił przed 1981 r. i skąd się wziął, Tarquini taktownie milczy, by wyłożyć, co następuje: W 1981 r., by uniknąć interwencji ZSRR i NRD, generał zatrzymał pokojową rewolucję „Solidarności", ale w dobroci serca i w ramach dalekosiężnego planu związku nie zdusił. Za to odsunął od władzy PZPR, tolerował działalność podziemną  związku i istnienie paralelnego, opozycyjnego  życia społeczeństwa. A gdy moment historyczny dojrzał, z poparciem Jana Pawła II i Gorbaczowa rozpoczął najpierw tajne, a potem jawne negocjacje z opozycją. W ten sposób wraz z Wałęsą stworzył podwaliny nowej, wolnej Polski i skromnie wycofał się z życia politycznego rezygnując z władzy. Dalej Tarquini legitymizuje Jaruzelskiego – Wallenroda, Jaruzelskiego Zbawcę Polski, Janem Pawłem, II cytując Wałęsę, który mówi, że polski papież zawsze się go pytał jak się miewa generał, a zaraz potem wypowiadającego się w podobnym duchu Leszka Millera. Nienowy w Polsce argument, że Jan Paweł II niejako udzielił generałowi rozgrzeszenia,wystawił żelazny glejt uczciwości i patriotyzmu spotykając się z nim nawet wtedy, gdy już nie musiał (te same brednie opowiada Jaś Gawroński i były papieski rzecznik Navarro-Valls), nie wytrzymuje jednak konfrontacji ze świadectwem kard. Dziwisza. Tym, którzy dla jakichś powodów tego wywiadu nie znają, cytuję fragment za KAI: „Jak Jan Paweł II zareagował na stan wojenny? Czy stało się to jego osobistą tragedią? Jan Paweł II rzadko okazywał zdenerwowanie. Jednak mocno podniósł głos w Bazylice św. Piotra wobec polskiej delegacji z Henrykiem Jabłońskim na czele. To było w październiku 1982 r. przy okazji kanonizacji o. Kolbe. Papież powiedział wtedy: «Naród nie zasłużył na to, co z nim zrobiliście!» A czy w Watykanie brana była pod uwagę możliwość wkroczenia wojsk radzieckich do Polski? Czy Jan Paweł II uwzględniał taką możliwość? O żadnej sowieckiej inwazji nie było mowy. Nikt rozsądny nie mógł przewidywać inwazji na Polskę, skoro Rosjanie prowadzili wojnę w Afganistanie. Wiedzieliśmy, że w ZSRR nie ma wewnętrznej atmosfery umożliwiającej inwazję. Mieliśmy precyzyjne wiadomości bezpośrednio z Białego Domu. Otrzymywaliśmy je od prof. Brzezińskiego, a nawet od prezydenta Reagana, który osobiście telefonował do Papieża. Śledziliśmy ruchy wojsk radzieckich poza naszą wschodnią granicą. Jednak o żadnej inwazji nikt nie wspominał. Jaki był stosunek Jana Pawła II do Wojciecha Jaruzelskiego? Generał konsekwentnie przekonuje, że stan wojenny był «mniejszym złem». Mniejszym prawdopodobnie wobec sowieckiej inwazji, którą sugerował w podtekście. Papież nigdy nie przyjął takiej interpretacji z jego strony. Szanował u Jaruzelskiego inteligencję i kulturę. Poza tym w niczym się z nim nie zgadzał. Jaruzelski prezentował jednoznacznie wschodnią orientację. Innej możliwości dla Polski nie dostrzegał. Takie widzenie polskich spraw było obce Janowi Pawłowi II. Jaruzelski patrzył wyłącznie na wschód". Trudno podejrzewać, by Tarquini, a szczególnie jego polski współpracownik Jan Gebert, tego głośnego wywiadu nie znali. Najwyraźniej jednak nie pasował do apoteozy generała i głównej tezy kuriozalnego tekstu, z którego wynika, że Polacy zawdzięczają swą wolność bohaterskim knowaniom Jaruzelskiego z Gorbaczowem, Janem Pawłem II i Wałęsą przeciw bliżej niesprecyzowanym, potężnym siłom komunistycznego zła. W ten sposób Jaruzelski również zagranicą, i to wcale nie na Białorusi czy w Rosji, przechodzi na jasną stronę mocy. W opinii włoskich elit jest dziś co najwyżej godną współczucia ofiarą Historii, a nie własnych wyborów. Sporo w tym zasługi Tarquiniego, który od dłuższego czasu na łamach „La Repubblica" stawia Jaruzelskiemu w Italii pomnik. Teraz spostrzegł, że zaledwie 31% Polaków wyraża się negatywnie o generale, czyli tyle, ile mniej więcej wynosi elektorat PiS. Partię nazywa „nacjonalistyczno-konserwatywną, eurosceptyczną i histerycznie antykomunistyczną formacją braci Kaczyńskich". Dalej pisze, że „PO Komorowskiego i młodego premiera Tuska od 2007 r. przywracają Polskę Europie". Wynika z tego, że Jaruzelskiego kochają wszystkie postępowe i zdrowe siły narodu, a nie lubią wyłącznie ksenofobiczni histerycy. Piotr Kowalczuk

Marcin Dubieniecki o ułaskawieniu Adama S.: "wszelkie informacje dotyczące w tym zakresie mojej osoby są nieprawdziwe" Marcin Dubieniecki przesłał mediom oświadczenie w sprawie ostatnich publikacji medialnych dotyczących informacji, że Adam S., z którym mąż Marty Kaczyńskiej założył spółkę, został w czerwcu 2009 r. ułaskawiony przez śp. Lecha Kaczyńskiego. "Publikacja tej sprawy jest najczystszym przejawem walki na wyborcze „haki", a pośrednio ma zmierzać do szkalowania osoby śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego" - napisał w oświadczeniu prasowym  Dubieniecki. Jak dodaje, ujawnienie sprawy przez media to "dowód tego", że rozpoczął się "karnawał zbierania haków". Kaczyńskiego. "Brutalność ataków prasowych i swoistego rodzaju polowanie na jego osobę, doprowadziły do sytuacji, w której nie może on pozostać obojętny na te wszystkie informacje". Dubieniecki dementuje wszystkie informacje dotyczącego jego osoby pojawiające się w mediach w kontekście ułaskawienia Adama S: "Odnosząc się do zarzutów kierowanych w sprawie ułaskawienia Adama S. stwierdzić należy, że wszelkie informacje dotyczące w tym zakresie mojej osoby są nieprawdziwe" - zapewnił. Dubieniecki wyjaśnia, że Adam S. nie był jego wspólnikiem "w zarzucanym okresie kiedy otrzymał on prawo łaski": "W spółce, w której występowałem, reprezentowałem interesy innej osoby na zasadzie zawartej umowy powierniczego nabycia udziałów" - zapewnia Dubieniecki. "Sekwencja czasowa publikacji i nadania rozgłosu pewnym artykułom prasowym w stosunku do mojej osoby ma dwojakie znaczenie" - napisał także Dubieniecki. "Po pierwsze ma uderzyć bezpośrednio we mnie i podjąć próbę zdezawuowania mojej osoby w środowisku zawodowym i wobec moich Klientów, a pośrednio ma uderzać w Jarosława Kaczyńskiego, a więc przybiera wymiar najczystszej walki politycznej za pośrednictwem rodziny" - dodaje. Dubieniecki stwierdza również, że nie przypomina sobie, żeby "media koncentrowały się na czyimś powinowatym polityka tak jak na jego osobie": "Nie może być tak, że poprzez przeinaczanie faktów, podawanie nieprawdziwych informacji, prowadzenie nieuczciwego i nierzetelnego dziennikarstwa, wywołuje się lawinę oszczerstw i naruszeń mojego dobrego imienia oraz imienia moich najbliższych osób". Zapowiada także: "Wszystkie te sprawy, które otrzymały taki rozgłos, które powstały z nierzetelnego dziennikarstwa i insynuacji zawartych w tych artykułach, będą musiały być wyjaśnione przez niezawisłe sądy, a osoby i redakcje odpowiedzialne za nie będą musiały ponieść odpowiedzialność prawną". Oświadczenie Dubienieckiego ma być jedynym jego głosem w tej sprawie:

"To oświadczenie jest jedynym przejawem mojej obecności medialnej. Dalsza korespondencja będzie dopuszczalna w trybie przepisów kodeksu postępowania cywilnego i przepisów kodeksu postępowania karnego" . źródło: wp.pl, tvn24.pl

Świadkowie bohaterskiego życia i śmierci „żołnierzy wyklętych” Kiedy ppłk Łukasz Ciepliński usiłował przypomnieć sądowi, że został odznaczony orderem Virtuti Militari za zniszczenie sześciu niemieckich czołgów, prokurator odebrał mu głos, twierdząc, że mówi nie na temat.

Zabito go strzałem w potylicę Z Franciszkiem Batorym, bratem Józefa Batorego ps. „Argus”, który wraz z sześcioma innymi członkami IV Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” 1 marca 1951 r. został zamordowany w mokotowskim więzieniu, rozmawia Mariusz Kamieniecki

Był Pan naocznym świadkiem procesu siedmiu żołnierzy WiN. Jak traktowano Pańskiego brata i jego kolegów? - Przez trzy lata, tj. od listopada 1947 r. do października 1950 r., w potwornych warunkach prowadzonego śledztwa fabrykowane na użytek sądu fakty stały się podstawą do oskarżenia, wytoczenia procesu i wydania wielokrotnego wyroku śmierci na siedmiu członków wspomnianego IV Zarządu Głównego Zrzeszenia WiN. Dla mnie, 21-letniego młodzieńca, studenta, była to kpina, a nie proces. Obrońcy ograniczyli się jedynie do prośby o łagodne wyroki. Od początku było wiadomo, że jest to proces sfingowany, z góry ukartowany był także wyrok. Kiedy ppłk Łukasz Ciepliński – były komendant AK w Rzeszowie, usiłował przypomnieć sądowi, że został odznaczony orderem Virtuti Militari za zniszczenie sześciu niemieckich czołgów, prokurator odebrał mu głos, twierdząc, że mówi nie na temat.

Jak proces relacjonowały media? - Tak jak wszystkie posunięcia sił wrogich systemowi. W „Trybunie Ludu”, która promowała działania ówczesnych komunistycznych władz, pojawiało się szereg kalumnii na temat oskarżonych. W temacie „Proces przeciwko Łukaszowi Cieplińskiemu i innym” – bo pod takim hasłem ukazywały się wiadomości – posługiwano się stekiem kłamstw.

Znał Pan kolegów z ławy sądowej swojego brata? - Nie, nie znałem. Wcześniej, mimo iż wielokrotnie jako goniec jeździłem z różnymi materiałami do Krakowa czy innych miast, nie mogłem ich znać z uwagi na głęboką konspirację. Nawet nie mogłem się spotykać z bratem. Ludzi tych, ich charaktery poznałem dopiero w trakcie procesu, słuchając, jak mówili, jak się zachowywali. Mimo iż byli bladzi jak ściana, ich postawa była godna oficerów – honorowa. W żaden sposób się nie płaszczyli, swoich zeznań nie odwoływali. Uczestniczyłem w procesie sądowym, ale na ogłoszeniu wyroku nie byłem, bo dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie w tym dniu wezwano mnie do stawienia się przed komisją wojskową w Rzeszowie w celu poboru do wojska.

Jak dowiedział się Pan o straceniu brata? - Prawdę powiedziawszy, żyć się nie chciało, kiedy z więzienia na Mokotowie skierowano mnie na ul. Koszykową w Warszawie, i kiedy dwóch funkcjonariuszy na stojąco bezceremonialnie oświadczyło mi krótko: brat Józef z prawa łaski prezydenta Bieruta nie skorzystał. Wyrok został wykonany. Skierowano mnie także do Urzędu Stanu Cywilnego Warszawa Śródmieście, gdzie odebrałem akt zgonu. Kiedy poprosiłem o zwrot rzeczy należących do mojego brata, oznajmiono mi tylko, że żadne pamiątki nie były gromadzone. Dowiedziałem się również, że nie była prowadzona ewidencja pochówku. Tak mnie zbyto.

Czy próbował Pan dochodzić, gdzie jest pochowany Józef? - Wielokrotnie zwracałem się na piśmie do Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie o wskazanie miejsca pochówku oraz dopuszczenie do akt. Miejsca mi nie wskazano, natomiast dopuszczono mnie do akt. W 1957 r. miałem okazję przeglądać te akta z zastrzeżeniem, żebym nie ważył się otwierać zalakowanych kopert i zaglądać do środka. Te tajne dokumenty otworzył dopiero minister sprawiedliwości i prokurator generalny Aleksander Bentkowski i wtedy poznaliśmy ich treść.

Co zawierały? - Był to protokół z wykonania wyroku śmierci z nazwiskami osób, które w tym mordzie uczestniczyły. Z tego, do czego mnie dopuszczono, porobiłem sobie notatki. Była to po prostu relacja z procesu i to, co mówił wówczas mój brat.

Jak z perspektywy czasu patrzy Pan na bohaterstwo swojego brata? - Najpierw przytoczę może trzy opinie. Pierwsza pochodzi z czerwca 1981 r., z mojej rozmowy z ks. prof. Władysławem Smoleniem – historykiem sztuki KUL, który znał brata jeszcze z okresu okupacji, kiedy był kapelanem Armii Krajowej w Kolbuszowej. „Pana brat kpt. Józef Batory to był urodzony konspirator”. Z kolei por. Franciszek Bieleń, kolega mojego brata, który również był aresztowany i przebywał w więzieniu na Mokotowie, opowiedział mi po wyjściu, że w końcowym etapie jego postępowania jeden śledczy pochodzenia żydowskiego powiedział: „Rozeszliście się po tej Polsce jak pluskwy. Gdyby was było więcej, takich jak ty i Józef Batory, to cała Polska byłaby w waszych rękach”. Natomiast łączniczka AK Aniela Mielcuszny ps. „Wadas”, dziś lekarka żyjąca w Szwajcarii, powiedziała mi, że kiedy brata Józefa w rozmowach pytano o coś więcej, odpowiedź jego była krótka: „Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie”. Potwierdza się zatem wcześniejsza opinia ks. prof. Smolenia, który mojego brata określił mianem „urodzonego konspiratora”. Tak samo było podczas procesu, kiedy mówił krótko i węzłowato. Pamiętam, jak odpowiedź brata, który powiedział: „Uważaliśmy, że drogą parlamentarną wpłyniemy na to, aby Polska była państwem takim, jakim uważaliśmy, że być powinna”, wywołała śmiech prokuratora i składu sędziowskiego. Moim zdaniem, tym ludziom – komunistom będącym na usługach obcego państwa, pozostał tylko śmiech, bo w głowach im się nie mieściło, że może być taka siła w Polsce, która ośmieli się pełnić funkcję dzisiejszej opozycji. Trzeba też powiedzieć, że sądy ówczesnej niby wolnej Polski posługiwały się doraźnym prawem wprowadzonym przez Sowietów. Trudno je nazwać niezawisłymi, skoro dominowały tam nakazy monopartii.

Pana najdroższe wspomnienia o bracie? - Był dla mnie drogowskazem, moim testamentalnym opiekunem po śmierci rodziców: matki i ojca, który był honorowym prezesem powiatowych struktur Polskiego Ludowego Stronnictwa „Piast” w Kolbuszowej i przyjacielem Wincentego Witosa. Brat Józef często mówił mi o potrzebie nauki i kształcenia. To on doradzał mi, żeby wybrać naukę języka angielskiego, który – jak twierdził – będzie kiedyś potrzebny. W 1944 r. mówił do mnie: „Pamiętaj, przyszła Polska będzie państwem demokratycznym, wolnym i nowoczesnym”. Takiego go pamiętam.

Mord siedmiu działaczy WiN przypomina zbrodnię katyńską… - Owszem. Zabito ich strzałem w tył głowy. Był to zatem podobny mord do zbrodni katyńskiej dokonany przez Sowietów, tym razem ręką polskich komunistów będących na ich usługach.

Pan również trafił do więzienia. - Miałem 16 lat, kiedy 26 maja 1945 r. pluton UB i milicji, spodziewając się oporu, otoczył posiadłość Batorych w Kolbuszowej. W domu były jeszcze dwie siostry, 14- i 30-letnia. Kiedy wszedł do nas jeden z pracowników UB w Kolbuszowej, który przed wojną jako ludowiec przyjeżdżał do mego ojca, i kiedy siostra przypomniała mu o tych wizytach, ten niewiele się namyślając, odpowiedział: „Teraz nie ma swata, nie ma brata”. Zanim nas wyprowadzili, zrobili rewizję, a potem zagrabili cały nasz dobytek. Ów uzbrojony ubek, który nazywał się Władysław Osetek, powiedział na koniec jeszcze jedno zdanie, po którym ogarnęła mnie trwoga: „Jeśli żyć będziecie, to z jednym bratem się zobaczycie, ale z drugim na pewno nie”. Nie wiem, którego z braci miał na myśli… Znaleźliśmy się w więzieniu UB w Kolbuszowej, gdzie przebywaliśmy trzy miesiące. Nie powiedziano nam nawet, za co zostaliśmy aresztowani, ale podczas częstych przesłuchań wciąż pytano o brata Józefa. Nie bito mnie, chociaż widziałem, jak rozprawiano się z innymi, kiedy krew tryskała po podłodze. Więzienie było jednak mocno przepełnione i panował tam głód. Ponadto zamykając mnie, uniemożliwili mi wówczas ukończenie I klasy gimnazjum.

Można powiedzieć, że cała Pana rodzina doświadczyła prześladowań… - To prawda. Mojego brata Stefana zamknął np. mjr NKWD o nazwisku Spaszczański, który w czasie frontu przez sześć miesięcy mieszkał u nas w domu. Również bracia cioteczni zostali wywiezieni w głąb Rosji, co więcej – podoficer przedwojenny armii polskiej, mój brat cioteczny Józef Gorzelany został zamordowany przez UB w czasie śledztwa w więzieniu we Wrocławiu.

Walka z systemem, który przynieśli nam Sowieci, trwała jeszcze bardzo długo. - Ten podziemny sprzeciw prawdziwych Polaków nie zakończył się wraz ze straceniem członków IV Zarządu Głównego WiN. Ostatni „żołnierz wyklęty” – Józef Franczak ps. „Lalek” z oddziału kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka” – zginął w obławie pod Piaskami 21 października 1963 roku. To dowód, że społeczeństwo polskie nie zaakceptowało tzw. wolności narzuconej siłą przez Rosję Sowiecką i polskich służalców będących na ich usługach. Na nic zdały się próby zdrajców Alfreda Lampego czy Wandy Wasilewskiej, by Polskę uczynić na wzór 17 republiki sowieckiej. Mimo to terrorem i bagnetami usiłowano utrzymać władzę. Czego nie zdołano uśmierzyć w Katyniu, czego nie zdołano dokonać w Trzebusce pod Sokołowem Małopolskim i innych miejscach, próbowano robić dalej na bieżąco.

Jak możemy uczcić pamięć „żołnierzy wyklętych”? 1 marca, podczas uroczystości w Pałacu Prezydenckim zaapelował Pan o coś znacznie ważniejszego – o wzniesienie im pomnika w sercach polskiej młodzieży. Jak to zrobić? - Osobiście jako osoba zobowiązana do dawania świadectwa staram się przy różnych okazjach przekazywać młodzieży prawdę o tamtych trudnych czasach. Uważam, że jest to zadanie dla każdego Polaka. W Warszawie w Pałacu Prezydenckim, dziękując w imieniu rodzin za odznaczenia naszych krewnych, powiedziałem, że marzy mi się pomnik, jakiego dotychczas nie zbudowano. Są architekci, są wykonawcy i jest przepiękne miejsce – tym miejscem są serca i umysły Polaków, polskiej młodzieży, a inżynierami i wykonawcami tego monumentu są nauczyciele i wychowawcy, od przedszkoli począwszy. Oni wszyscy są do tego powołani i w sumieniu swoim odpowiedzialni, by w obiektywny sposób przekazywać synom i córkom, dzieciom i młodzieży prawdę o naszym Narodzie i tę prawdę pielęgnować. Dopraszam się o taki pomnik, którego nikt nie zbezcześci. Tym samym pamięć o „żołnierzach wyklętych” trwać będzie w sposób medialny czy w sercach Polaków teraz i w przyszłych pokoleniach.

Jak po latach oczekiwań odebrał Pan fakt przyznania bratu Krzyża Wielkiego Orderu Odrodzenia Polski?
- Po tej głębokiej nocy smutku i żałoby jest to jutrzenka, która wskazuje na to, że czynniki państwowe reflektują się i zaczynają rozumieć, że trzeba dać świadectwo prawdzie przez dziesięciolecia skrywanej, przywołując choćby fakt, że takowi żołnierze – powiedziałbym nie wyklęci, tylko niegdyś wyklęci – walczyli o wolną Polskę i służyli jej wiernie do końca. Jestem usatysfakcjonowany tym, że do tego powrócono. Moim zdaniem, jest to początek przywracania pamięci tych wszystkich, którzy oddali swe życie, walcząc o wolną i suwerenną Polskę. Mam nadzieję, że intencje, jakie wyczułem podczas tej uroczystości, są szczere.

W tę ideę wpisuje się także niedawna uchwała Sejmiku Województwa Podkarpackiego, który 2011 rok ustanowił czasem pamięci IV Zarządu Głównego WiN… - Sejmik w przyjętej uchwale oddał hołd zamordowanym 1 marca 1951 r. członkom Zarządu Głównego Zrzeszenia WiN: ppłk. Łukaszowi Cieplińskiemu, ppłk. Mieczysławowi Kawalcowi, mjr. Adamowi Lazarowiczowi, mjr. Adamowi Rzepce, kpt. Józefowi Batoremu, kpt. Franciszkowi Błażejowi oraz por. Karolowi Chmielowi, synom ziemi rzeszowskiej, bohaterom kampanii wrześniowej 1939 r., organizatorom i dowódcom różnych szczebli Armii Krajowej Podokręgu Rzeszów w latach 1939-1945. Jednocześnie radni sejmiku zobowiązali się do działań na rzecz przywrócenia zbiorowej pamięci losów tysięcy Polaków, podobnie jak przywódcy WiN skrzywdzonych przez komunistyczne władze. Tym samym od 1 marca 2011 r. cały rok do 1 marca 2012 r. jest Rokiem Pamięci IV Zarządu Głównego Zrzeszenia WiN pod wspólnym hasłem Rok Żołnierzy Wyklętych na Podkarpaciu.

Nie sposób pominąć faktu, że projekt ustawy o ustanowieniu Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” złożył w ubiegłym roku w Sejmie prezydent Lech Kaczyński. Pan współpracował z prezydentem w tej sprawie… - Trzeba było długo czekać, żeby Rzeczpospolita publicznie zaświadczyła o heroizmie i zasługach dla niepodległości i spłaciła dług wdzięczności wobec swoich bohaterów. Niestety, nawet po 1989 r. w Polsce zbyt długo milczano o losie niepodległościowego podziemia antykomunistycznego, nie doceniając jego roli. Również przez ostatnie lata wiele było odznaczeń i orderów, ale nie dla bohaterów WiN. Jako Stowarzyszenie Społeczno-Kombatanckie WiN, którego jestem członkiem, występowaliśmy poprzez wojewodę podkarpackiego do kancelarii premiera o uhonorowanie żołnierzy WiN. Wówczas otrzymaliśmy od ministra Jerzego Woźniaka informację, że w stosownym czasie to nastąpi. Czas mijał i nic się nie działo, dlatego 5 października 2009 r. wystąpiłem osobiście do prezydenta Lecha Kaczyńskiego z memoriałem o pośmiertne odznaczenie oficerów wojny obronnej 1939 r., oficerów Armii Krajowej i członków Zarządu Głównego Zrzeszenia WiN. Zaznaczyłem, że pragnąłbym dożyć czasu, kiedy wszyscy zostaną odznaczeni. Moim skromnym zdaniem, przyspieszyłem decyzję o odznaczeniu żołnierzy WiN. Jednak najważniejszą rolę odegrał tu prezydent RP Lech Kaczyński, który nadał pośmiertnie Order Orła Białego ppłk. Łukaszowi Cieplińskiemu i Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski kpt. Józefowi Rzepce, a niedługo przed swą tragiczną śmiercią wystąpił do Sejmu o ustanowienie Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Trzeba było tak wiele lat czekać, żeby nastał prezydent, który dostrzeże potrzebę uhonorowania tych, których bohaterstwo i pamięć przez lata deptano.

Atmosfera wokół „żołnierzy wyklętych” zmieniła się diametralnie z chwilą powstania Instytutu Pamięci Narodowej i możliwością dostępu do archiwów peerelowskich… - Był polski Październik i polski Grudzień, polski Sierpień i polski Okrągły Stół, a mimo to nadal wokół tematu „żołnierzy wyklętych” trwała zmowa milczenia. Skoro jednak wielka machina do zacierania pamięci i fałszowania najnowszej historii Polski przestała działać, zaistniała pilna potrzeba odbudowy i kształtowania na prawdzie historycznej tożsamości narodowej. Roli tej podjęli się historycy Instytutu Pamięci Narodowej, którzy dotarli do głębokich archiwów PRL i odnaleźli dokumenty, które nigdy wcześniej nie widziały światła dziennego. Trzeba było powstania IPN, aby zaczęły wychodzić kolejne monografie o żołnierzach niezłomnych, w dużej mierze zapomnianych, a przede wszystkim nieznanych w polskim społeczeństwie, z powodu zasłony milczenia, jaką na to pokolenie spuściła komunistyczna propaganda. Zasługa IPN jest tu naprawdę nie do przecenienia.

Jak to możliwe, że wciąż duży odsetek naszych rodaków nie zna terminu „żołnierze wyklęci”? - Często sam sobie zadaję to pytanie i zastanawiam się, na ile zaważył na tym Okrągły Stół i układ z komunistami. Myślę, że ta zmowa ówczesnych elit zamknęła też drogę przed ukazaniem bohaterów prawdziwej i słusznej walki o suwerenny byt państwa polskiego. Komunistom nie zależało na odkryciu prawdy, bo zdawali sobie sprawę, że wiąże się to z utratą wpływów, dlatego okryto zmową milczenia także prawdę o zbrodniach. Mieli bowiem świadomość, że społeczeństwo, poznając prawdę, upomni się i sprawiedliwie ich rozliczy. Natomiast ustanowienie Narodowego Dnia „Żołnierzy Wyklętych” otwiera szeroko oczy rzeszy Polaków, którzy nie mieli pojęcia – i to nie ze swojej winy – o tym, że istniała taka organizacja, która drogą pokojową chciała doprowadzić do tego, by Polska była Polską. Dziękuję za rozmowę.

Zawiadomienie do prokuratury ws. płk. Klicha W najbliższych dniach do prokuratury trafi zawiadomienie w sprawie uniemożliwienia przez płk. Edmunda Klicha zbadania przez ekspertów wraku TU 154 – dowiedział się portal niezalezna.pl. Zawiadomienie złoży Antoni Macierewicz (PiS), szef zespołu parlamentarnego badającego smoleńską katastrofę. - Decyzje podejmowane przez pana Klicha były działaniem nie miały nic wspólnego z dążeniem do wyjaśnienia smoleńskiej tragedii - mówi nam Antoni Macierewicz. Kilka dni temu ujawniliśmy pismo skierowane do ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka i szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego przez członków Komisji Badania Wypadków Lotniczą w sprawie przewodniczącego komisji płk. Klicha. Czytamy w nim m. in (…) nagły i nieuzgodniony zarówno z zespołem doradców jak również ze stroną rosyjską wyjazd Edmunda Klicha ze Smoleńska w trakcie prac polskich specjalistów na miejscu zdarzenia uniemożliwił stronie polskiej dokończenie tych prac w tym badanie wraku TU 154M. Zgodnie z podstawowymi zasadami prowadzenia badania wypadków należy zabezpieczyć osoby prowadzące badanie przed wszelkimi zewnętrznymi naciskami, a należą do nich również naciski polityczne. Pan Edmund Klich skrajnie nieodpowiedzialnie wprowadził do sfery badań zdarzeń lotniczych element polityki. I nie chodzi tutaj o jego wypowiedź w mediach, w której stwierdza: „mogłem wpłynąć na wynik wyborów prezydenckich, ale nie zrobiłem tego”, ale o przekazywanie niektórym członkom Komisji o gwarancjach ze strony polityków zachowania przez niego stanowiska na następną kadencję, bez względu na wynik głosowania Komisji – czytamy w piśmie podpisanym przez członków PKBWL. - Osoby zasiadające w Komisji były jednocześnie obserwatorami podczas prac MAK-u były świadkami pracy płk Klicha jako akredytowanego przy MAK i widziały, jakie działania podejmuje płk. Klich - mówi nam poseł Antoni Macierewicz (PiS), szef parlamentarnego zespołu badającego smoleńska katastrofę. Sprawą oburzone są także bliscy ofiar smoleńskiej tragedii. W sprawie wyjaśniania przyczyn katastrofy pan Edmund Kich, jako polski akredytowany przy MAK mógł zrobić znacznie więcej, a praktycznie nie zrobił nic. Jego działania od dawna budziło nasze wątpliwości – mówi nam Ewa Kochanowska, wdowa po śp. dr. Januszu Kochanowskim, Rzeczniku Praw Obywatelskich. Dorota Kania

Kulisy srebrnego ekranu: komedia Andrzeja Wajdy pt. „Wałęsa” Popularność dobrych filmów komediowych spowodowała, że także reżyser Wajda postanowił pójść w ślady Tadeusza Chmielewskiego – reżysera filmu pt. „Jak rozpętałem II Wojnę Światową”. Przygotowywany właśnie scenariusz do filmu pt. „Wałęsa”, nawiązywać będzie do przygód kanoniera Franka Dolasa, który nie tylko rozpętał II Wojnę Światową, ale także udało mu się oszukać gestapo, jako Grzegorz Brzęczyszczykiewicz. Nie inaczej jest z elektrykiem Wałęsą, który nie tylko, że obalił komunę własnymi ręcamy, to udało mu się oszukać esbecję, jako agent Bolek. Scenariusz komedii Wajdy opisywać będzie zatem barwne przygody Lecha Wałęsy, w następstwie których w całej Europie wschodniej komunizm upada. Sceny komediowe, gdzie na przykład Wałęsa - przebrany za agenta Bolka - wyłudza od jeszcze głupszych od niego agentów bezpieki pieniądze na rzekome dojazdy tramwajem, już teraz budzą salwy śmiechu. Zapewnie równie zabawne będą sceny z okresu dojścia do władzy tow. Edwarda Gierka, kiedy to Wałęsa oszukuje nie tylko I sekretarza PZPR ale i robotników stoczni gdańskiej. Za wymyślone przez Wałęsę hasło „Pomożecie? - Pomożemy!” – Wałęsa otrzymuje mieszkanie, które miał otrzymać agent bezpieki, który Wałęsę do bezpieki zwerbował ! Takich zabawnych scen będzie w filmie znacznie więcej. Ale film rozpocznie się od roku 1970, gdy elektryk Wałęsa, jako pracownik stoczni, łącząc kable - myli plusy dodatnie z plusami ujemnymi. Następuje olbrzymie zwarcie, w wyniku którego cała stocznia staje. A jest to akurat dzień wypłaty. Marnie opłacani stoczniowcy wylegają pod budynek dyrekcji, by zaprotestować przeciwko wstrzymaniu wypłat wynagrodzeń. Gdy pod dyrekcję przychodzi także Lech Wałęsa - osmolony od wybuchu, w poszarpanym drelichu i z obłędem w oczach – stoczniowcy właśnie jego wybierają na swojego przedstawiciela… Tak rozpoczyna się kariera Wałęsy, jako przywódcy związkowego. Ale nie tylko… Od czasu porażenia prądem, gdy pomylił plusy dodatnie z plusami ujemnymi – Wałęsa zaczyna prorokować… Wałęsa już wtedy, w 1970 roku wie, że za 10 lat zostanie przywódcą „Solidarności”, że przeskoczy mur stoczniowy, aby dostać się do strajkującej stoczni gdańskiej. A to oznacza, że Wałęsę najpierw wyleją z roboty… Istotnie, tak się staje, gdy komisja stoczniowa dochodzi do wniosku, że odpowiedzialnym za wielkie zwarcie w stoczni jest elektryk Wałęsa... Wtedy właśnie wyrzucony ze stoczni Wałęsa - a zarówno przywódca przyszłej „Solidarności”, postanawia oszukać esbecję, jako agent Bolek. Naiwni esbecy nie tylko zatrudniają Wałęsę, ale także umożliwiają mu korzystanie z milicyjnej sali gimnastycznej, gdzie Wałęsa przygotowuje się do wielkiego skoku przez mur. Naiwni esbecy sprowadzają nawet dla agenta Bolka sprężynujące buty, których używał agent radziecki Stirlitz - nie spodziewając się, że zostaną za 10 lat bezczelnie przez Bolka wykiwani. Tak nadchodzi rok 1980 a z nim fala strajków na Wybrzeżu... Esbecja postanawia przerzucić Wałęsę do stoczni gdańskiej przy pomocy motorówki Marynarki Wojennej, za sterami której już czeka kapitan Wachowski. W tym samym czasie bohater komedii Wajdy, siedząc pod stoczniowym murem zakłada sprężynujące buty, przymierzając się do skoku przez dwu i półmetrową wysokość. Napięcie rośnie….. Wałęsa bierze rozbieg, odbija się… i we wspaniałym stylu pokonuje wysokość 2,50 metra za pierwszym razem! Przechodzący obok strajkujący stoczniowcy wiwatują, biorą Wałęsę na ramiona i zanoszą wprost do Komitetu Strajkowego. Już wkrótce Wolna Europa komunikuje, że Wałęsa został przywódcą strajku, po wykonaniu wspaniałego skoku przez mur stoczni. Kapitan Wachowski, spluwa za burtę motorówki… Wałęsa kolejny raz wykiwał esbecję. Już, jako przywódca strajku, gdy Wałęsa zamierza ogłosić przez radiowęzeł zakończenie protestu w stoczni gdańskiej, mozolnie odczytując napisany mu przez kapitana Wachowskiego tekst – nagle wyłączone zostaje zasilanie rozgłośni. Elektryk Wałęsa postanawia więc naprawić uszkodzony radiowęzeł i… ponownie myli plusy dodatnie z plusami ujemnymi, co powoduje gigantyczną awarię w tramwajowej sieci elektrycznej Gdańska. Tramwaj Henryki Krzywonos staje, Henryka przyłącza się do strajku jako ta, co zatrzymała gdańskie tramwaje. Strajk zostaje wznowiony…. W komedii Wajdy będzie też wiele zabawnych scen – paradoksalnie - także z okresu stanu wojennego, gdy gen. Jaruzelski aresztuje tysiące członków „Solidarności” – jednak oprócz Lecha Wałęsy… Wałęsa ujawnia bowiem generałowi tajny dokument, z którego wynika, że jest potomkiem cesarza Walensa – nie może więc przebywać w więzieniu, jak inni. Wałęsa kolejny raz oszukuje nie tylko esbecję, ale i samego generała, który lokuje kaprala Wałęsę z d. Walens w wilii w Arłamowie z lokajami i obsługą, jak przystało na cesarskiego infanta. Tam w Arłamowie, Wałęsa przygotowuje się do ostatecznego obalenia komuny, ćwicząc różne warianty obalania z przybywającym do potomka cesarza gen. Kiszczakiem. Wałęsa ma bowiem kolejne widzenie od czasu porażenia prądem. Już wie, że w 1988 roku uda mu się wreszcie obalić Kiszczaka w Magdalence, co pozwoli powołać pierwszy, niekomunistyczny rząd z generałem Jaruzelskim, jako pierwszym, niekomunistycznym prezydentem. W tym widzeniu, jest też lewa nóżka, jest prawa nóżka. Jest też Wałęsa pośrodku dwóch nóżek... Proroctwo Wałęsy się spełnia, Polska ma niekomunistyczny rząd i niekomunistycznego prezydenta, ale Wałęsę nadal dręczą istniejące jeszcze akta esbecji na temat agenta Bolka. Mimo tego, że Wałęsa obalił gen. Kiszczaka i jako człowiekowi honoru - obiecał powołać go do pierwszego niekomunistycznego rządu – ten, jako minister spraw wewnętrznych i wbrew ustaleniom, zawartym przy obalaniu – nie pali wszystkich dokumentów SB! Teczki agenta Bolka nadal pozostają nietknięte! Wałęsa postanawia sam zostać prezydentem, chociaż chciałby - ale nie musi. Jednak o tych planach dowiaduje się  gen. Jaruzelski, który wzywa kaprala Wałęsę na prezydencki dywanik. Tam, na tym dywaniku - Wałęsa przysięga generałowi na noszony znaczek - nietykalność aż do śmierci. Zgodnie z wolą generała - Wałęsa musi jednak zatrudnić kapitana Mietka Wachowskiego, jako męża stanu… O dziwo - Mietek bardzo się przydaje Wałęsie w „Nocnej Zmianie” – tj. przy kolejnym obalaniu - tym razem premiera Olszewskiego, który chciał ujawnić akta wszystkich agentów SB. W tym i akta Bolka. Wałęsa, przy pomocy dawnych towarzyszy z PZPR i Donalda Tuska  i razem z Mietkiem, obalają premiera Olszewskiego.. Ostatnia scena komedii Wajdy pt. „Wałęsa, czyli jak obaliłem komunę własnymi ręcamy”, przedstawia Wałęsę, jak wyrywa kartki z dostarczonych mu akt SB. Wałęsa jednak nie wie, że obalony przez niego w Magdalence gen. Kiszczak, zainstalował przedtem w gabinecie prezydenta kamery, które to wszystko nagrywają… Tak się kończy komedia pt. „Wałęsa” w reżyserii Wajdy, która zapewne będzie miała swój dalszy ciąg… Kto nie wytrzyma prawdy, według proroctwa Wałęsy? Jak już wspomniałem w „Kulisach srebrnego ekranu”  (http://niepoprawni.pl/blog/705/kulisy-srebrnego-ekranu-komedia-andrzeja-wajdy-pt-walesa),

Lech Wałęsa od czasu pomylenia plusów dodatnich z plusami ujemnymi – zaczął prorokować. To znaczy, zaczął przewidywać przyszłość. Oczywiście, nie chodzi tutaj o przewidywanie konkretnej przyszłości, tj. co będzie za 5, czy 10 lat – tylko co się ogólnie stanie w nieokreślonej przyszłości, gdy ludzie w przepowiednie i wróżby Wałęsy nie uwierzą.

A będzie wiele przerażających zdarzeń, o czym Wałęsa informuje na łamach tygodnika "Wprost", który po nominacji Lisa, stał się periodykiem, pisanym przez wróżbitów i wizjonerów i przeznaczonym dla para-normalnych czytelników. Ostatnia wróżba Wałęsy – co naturalne – wzbudziła duże zainteresowanie para-normalnych czytelników w kraju i poza jego granicami. Wałęsa bowiem stwierdził, że katastrofa smoleńska będzie skłócać Polaków do momentu, w którym zostanie ujawniona treść rozmowy między Lechem i Jarosławem Kaczyńskim, która miała miejsce na kilkanaście minut przed katastrofą. "Wtedy wszystko się ułoży, bo nikt nie wytrzyma prawdy o tamtych zdarzeniach. Wiem, że rozmowa była na pewno, w sytuacji, kiedy piloci nie chcą lądować, jest draka, spóźnienie, więc nie wierzę, że wtedy były jakieś rozmowy rodzinne . To nieprawdopodobne" – mówi, przewidujący przyszłość Wałęsa. Czy już teraz powinniśmy się bać tej prawdy, podobnie do innej wróżby Wałęsy, którą ujawnił już w maju 2008 roku ? Wtedy właśnie Wałęsa - w nawiązaniu do książki ówczesnych historyków IPN Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Wałęsie - oświadczył przed kamerami TVN24: "Ja chcę tylko prawdy, a nie manipulacji. Jak dotąd były tylko manipulacje, ale teraz mam dowody. Ostrzegam, bo znam prawdę. Wiem, kto jest Bolkiem" – wyjawił Lech Wałęsa swoje wizje na temat Bolka. Od tej słynnej przepowiedni Wałęsy miną wkrótce trzy lata – a my wszyscy wciąż czekamy na ujawnienie przerażających dowodów, które są w ręku i zapewne w głowie Wałęsy. Choć wszyscy wiedzą, że Lech Wałęsa wyrywał kartki z akt Bolka, które to akta dostarczył prezydentowi Wałęsie minister Milczanowski, to wyrywanie kartek miało na celu, by nie zdekonspirować Bolka zbyt wcześnie. Agent Bolek otrzymał bowiem już w 1989 roku ważne zadanie: zdekonspirować braci Kaczyńskich. To zadanie, które Bolkowi polecił gen. Kiszczak, Bolek wykonuje już przez ponad 20 lat. Ostatnim akordem tego zadania będzie ujawnienie treści rozmowy telefonicznej pomiędzy braćmi Kaczyńskimi na 15 minut przed katastrofą TU-154. Z wypowiedzi Wałęsy wynika,  że to właśnie agent Bolek założył aparaturę podsłuchową w telefonach Jarosława i ś.p. Lecha Kaczyńskiego. Lech Wałęsa, który wie, kim jest agent Bolek – a nawet zna go osobiście – zna już treść tej rozmowy. Dlatego wie, że po ujawnieniu tej rozmowy „nikt nie wytrzyma prawdy o tamtych zdarzeniach”. Ale przed ujawnieniem „prawdy o tamtych zdarzeniach”, Wałęsa musi ujawnić samego agenta Bolka, który rozszyfrował braci Kaczyńskich i rozmowę z TU-154. Ujawnienie tych dwóch prawd, na które Lech Wałęsa ma dowody spowoduje, że nikt tej prawdy nie wytrzyma. Włącznie z Lechem Wałęsą i agentem Bolkiem. Dlatego słusznie Wałęsa prorokuje, że dopiero wtedy „wszystko się w Polsce ułoży”. Wprawdzie możliwy jest inny wariant: że to Putin – przed Wałęsą - ujawni przechowywane na Łubiance teczki agentów SB, w ramach poprawy stosunków z Polską - ale póki co nie widać ochoty Rosji, by w Polsce „wszystko się ułożyło”. Dlatego skazani jesteśmy na prorokowanie Wałęsy, który 40 lat temu nieopatrznie pomylił plusy dodatnie z plusami ujemnymi. Wprawdzie, od tego czasu Wałęsa dokonał słynnego zwrotu o 360 stopni, ale nie przyniosło mu to plusów dodatnich ani też ujemnych. Dalej prorokuje...  Jest jednak szansa, że na premierze komedii Wajdy pt. „Wałęsa” pojawi się nie tylko sam Wałęsa, ale i Bolek – którego Wałęsa doskonale zna na podstawie dokumentów, które wyrwał z akt teczki agenta Bolka. W trakcie próbnych zdjęć do tej komedii ponoć pojawili się na planie obaj bohaterowie, co samo w sobie jest dowodem postępującej normalizacji i prawdy o III RP, o którą walczyli ramię w ramię agent Bolek i Lech Wałęsa.... I choć mój tekst można odebrać w kategorii groteski, to przecież jest faktem, że groteskowe wypowiedzi Wałęsy całymi dniami widnieją na portalach postępowych mediów tak, jakby usiłowano internautom na siłę wtłoczyć „prawdy” osobnika, z którego zrobiono autorytet moralny – na miarę Nikodema Dyzmy. Nikt już nie powraca do dawnych, groteskowych „prawd” Wałęsy zapewne z zasady, że większa bzdura wypiera bzdurę mniejszą...Brniemy zatem w świat coraz większej groteski, groteskowych autorytetów i groteskowego Państwa, z którym już nikt poważny się nie liczy. A to jest już dramat. Za ten dramat odpowiada bezpośrednio groteskowy premier, jeszcze bardziej groteskowy prezydent i kupa durni w rządzie i w sejmie, którym się zdaje, że wszyscy w tym kraju to durnie jeszcze większe, którym można sprzedać każdą bajkę i największą bzdurę. Promocja tych wszystkich, wypowiadanych przez "autorytety" bzdur przez jakoby „polskie” media – to ośmieszanie Polski i elementarnej inteligencji Polaków. Kapitan Nemo

Bezrobocie znów w górę

1. W ostatnich dniach resort pracy podał wstępne wyniki dotyczące bezrobocia w lutym tego roku. Po gwałtownym skoku w grudniu roku poprzedniego o 0,6 pkt. procentowego, w styczniu o kolejne 0,7 pkt. procentowego, w lutym jest to przyrost na szczęście mniejszy bo wynoszący 0,2 pkt. procentowego. Na koniec lutego bezrobocie w Polsce wynosiło już 13,2% czyli bez pracy było 2 miliony 150 tysięcy ludzi. Jest to sytuacja gorsza niż w kryzysowym roku 2009, w którym to na koniec grudnia stopa bezrobocia wynosiła „tylko” 12,1% . Dzieje się tak mimo wyraźnie wyższego poziomu wzrostu gospodarczego, który w roku 2009 wynosił tylko 1,7% PKB, w roku 2010 już aż 3,8% PKB a w I kwartale tego roku jest szacowany na 4,2% PKB. Wygląda na to ,że wzrost gospodarczy w Polsce szczególnie na poziomie 3-4 % PKB nie ma znaczącego pozytywnego wpływu na wyraźne zmniejszanie bezrobocia. Jeżeli to zmniejszenie następuje, to tylko dzięki zaangażowaniu środków Funduszu Pracy i ze względu na sezonowość zatrudnienia wspomaganego tymi środkami.

2. Niestety coraz bardziej dramatyczna sytuacja na rynku pracy nie znalazła odzwierciedlenia w budżecie państwa na rok 2011. Minister Rostowski zdecydował o zmniejszeniu środków na Fundusz Pracy aż o 4 mld zł co praktycznie załamało pomoc dla bezrobotnych. Gwałtowne zmniejszenie środków na aktywne formy zwalczania bezrobocia przy jednoczesnym wyraźnym zwiększeniu liczby bezrobotnych powoduje, że gwałtownie zmaleje ilość osób bezrobotnych, które skorzystają z takiego wsparcia. W roku 2010 z różnych aktywnych form zwalczania bezrobocia skorzystało ponad 500 tys. osób bezrobotnych, a według szacunków powiatowych urzędów pracy w tym roku będzie to zaledwie 100 tys. bezrobotnych. I tak z dotacji na rozpoczęcie działalności gospodarczej w 2010 roku skorzystało 55 tys. bezrobotnych, a w tym roku tylko 8 tys. bezrobotnych. Z kolei refundacje kosztów utworzenia miejsc pracy w 2010 roku dotyczyły 70 tys. osób, a w 2011 roku takie refundacje zostaną wypłacone za 11 tys. osób. Ze szkoleń dla bezrobotnych w 2010 roku skorzystało 142 tys. bezrobotnych, a w 2011 roku skorzysta tylko 31 tys. bezrobotnych, co oznacza że na zdobycie dodatkowych kwalifikacji bezrobotni nie mogą specjalnie liczyć.

Wreszcie z najbardziej atrakcyjnej formy wsparcia dla ludzi młodych czyli staży (6-miesięcznych i dłuższych) w 2010 roku skorzystało aż 243 tys. bezrobotnych, a w roku 2011 tylko 53 tys. bezrobotnych.

3. Wygląda więc na to ,że rząd Tuska z pełnym cynizmem przerzucił na samorządowców problem tłumaczenia się przed bezrobotnymi, iż w tym roku nie ma pieniędzy na walkę z bezrobociem. Świadczy o tym sposób przekazywania im informacji o wielkości środków na aktywne formy zwalczania bezrobocia. Większość powiatowych urzędów pracy otrzymała wstępne informacje w tej sprawie dopiero w grudniu poprzedniego roku, a dopiero teraz te informacje są potwierdzane. Może Premier Tusk liczy na to, że po otwarciu od 1 maja tego roku rynku pracy w Niemczech i Austrii do tego pierwszego kraju wyjedzie 400-500 tys. Polaków i sytuacja na rynku pracy nie będzie już tak źle. Nie sądzę jednak żeby samorządowcy (nawet ci z PO i PSL mający obowiązek tłumaczenia posunięć koalicji rządowej) chcieli wziąć na siebie odpowiedzialność za dramatyczną sytuację na rynku pracy. Jestem przekonany, że już na wiosnę ci samorządowcy razem z bezrobotnymi przyjdą pod Kancelarię Premiera i nawiązując do hasła Platformy z jesiennej kampanii samorządowej, którego nauczyli się już wszyscy zawołają „Panie Premierze niech Pan nie robi polityki, niech Pan odda pieniądze na aktywne formy zwalczania bezrobocia”. Zbigniew Kuźmiuk

Gdzie ci mężczyźni? P. mec. Marcin Dubieniecki, pouczył (publicznie!) WCzc. Jarosława Kaczyńskiego, że nie ma On „prawa odmówić Marcie” startu (z nr 1) z listy PiS w wyborach parlamentarnych. Była to wyjątkowa bezczelność Zięcia. Jarosław Kaczyński jest jednak, podobnie jak ja, mężczyzną wychowanym w oparciu o Zasady. Na takie dictum powiedział bratanicy, co o tym myśli – i p. Kaczyńska-Dubieniecka w wyborach nie wystartuje. Przynajmniej: nie z listy PiS. Jestem absolutnie przekonany, że gdyby pp. Dubienieccy siedzieli cicho, to Jarosław Kaczyński, sam wpadłby na pomysł, by wykorzystać Ją w wyborach. Sam by nalegał, by startowała – i by do tego doprowadził. Jednak prawdziwy mężczyzna jest nonkonformistą – i pod moralnym szantażem nie mógł ustąpić. To samo dotyczy mojego felietoniku

(„To musiała pisać kobieta!” 21-II br) - o Hiszpanie, który zamordował żonę. Zamordował – bo przez nią zmuszano go do chodzenia na kursy o „równouprawnieniu”. I ja to doskonale rozumiem – bo nonkonformista rozumie nonkonformistę. Nawet kobiety czasem tak reagują. Np. zgwałcona zabija gwałciciela. Umysł jest jednak ważniejszy od ciała, więc zadawanie gwałtu na umyśle, jakim jest wbijanie do głowy pod przymusem politycznie poprawnych bzdur: w III Rzeszy  o „wyższości rasy niemieckiej”, w PRL o „przodującej roli klasy robotniczej” a w III Rzeczypospolitej o „równouprawnieniu kobiet” - ma prawo wywołać gwałtowną reakcję. U Latynosów kończy się to często morderstwem. Mój tekst nie dotyczy zresztą kobiet. Gdyby właściciela psa nieustannie pouczać, że ma zwierzę kochać, że „zwierzęta trzeba traktować tak samo jak ludzi”, pod przymusem skierowano  na kursy właściwego traktowania psów, kontrolowano obchodzenie się z psem i zagrożono więzieniem, jeśli karma będzie za słona – to trudno by się dziwić, że facet wywiezie zwierzę do lasu i zostawi na pastwę losu i „opiekuńczego państwa”. Wracając do kobiet. Pod wpływem doktryny o równouprawnieniu prawo traktuje dziś mężczyzn tak,  jak normalnie traktowało się kobiety i dzieci. Dokładniej: prawa zostały uśrednione i mężczyzn i kobiety traktuje się tak samo. Co nie podoba się i jednym i drugim. Kobiety by chciały, by się nimi bardziej opiekować – a mężczyźni mają tej nieproszonej opieki powyżej uszu.  Kobiety to znoszą – bo co mają robić? Domagają się tylko w wyborach zwiększenia tej opieki – i na ogół to uzyskują. A mężczyźni czasem strzelają - bo w takich warunkach po prostu nie potrafią żyć! Bo jak można żyć pod nieustanna opieka Państwa-Niańki, które pilnuje, by dorosły facet we własnym samochodzie musiał dla własnego dobra zapinać pasy! Które oznajmia (ustami JE Bogdana Klicha, pacyfisty), że „nie pośle żołnierzy do Sudanu BO TAM JEST NIEBEZPICZNIE”!!! Część mężczyzn się buntuje – ale, co gorsza, duża część ulega i niewieścieje...

Sprawa poważna – i dwie mniej poważne Zacznę od poważnej. {transpet@sk.onet.pl} twierdzi, powołując się na stronę: http://tiny.pl/hdtg4

że jest jednak przyczyna, dla której Moskwie mogło zależeć na wyeliminowaniu śp. Lecha Kaczyńskiego; chodzi o niekorzystny rzekomo dla Polski kontrakt III RP z „GazPromem”. Cóż: bez żadnych oporów mogę uwierzyć, że paru działaczy PO i PSL zainkasowało po 10 mln US$ łapówki w zamian za np. umorzenie „GazPromowi” należności 1.2 mld zł. Tylko: co to ma wspólnego z Lechem Kaczyńskim? Autor cytowanego tekstu, p. Leszek Szymowski (skądinąd zwolennik zamasznej teorii smoleńszczyzny!) wyraźnie pisze, że tzw. Rząd nie potrzebował do niczego zgody Prezydenta (bo zgodnie z Konstytucją istotnie nie potrzebował), robił wszystko bez Jego akceptacji – a po Jego śmierci do podpisania przygotowanej umowy nie doszło. A jeśli chodzi o to, że b. Prezydent mógł podnosić z tego powodu raban – to zapewniam, że WCzc. Jarosław Kaczyński ma znacznie więcej talentu do robienia awantury, niż Jego zmarły Brat. Teraz lekko. Odnośnie wczorajszego wpisu {~A.M.} pisze: „Kiepskie porównanie z szachami bez pionów, bo patrząc na szachownicę widać te piony ... no nie? ”Niekoniecznie. Mogą być zasłonięte. Można oglądać partie na ekranie komputera – gdzie graczowi wolno części pionków nie pokazać. Można grać w Kriegsspiel... A ponadto... grał Pan może w klopsa sportowego? Po angielsku: „Bug”? Polecam np.

http://www.bughouse.net/index2.htm

To gra na dwóch szachownicach, parami. Jeden gracz gra białymi, drugi czarnymi. Para wygrywa, jeśli jeden z jej członków da mata przeciwnikowi. Specyfiką klopsa sportowego (czasem zwanego „klotzem”) jest to, że gracz może zbić przeciwnikowi figurę, podać ją siedzącemu obok partnerowi – a ten, gdy przyjdzie jego kolej ruchu, może postawić ją w dowolnym miejscu szachownicy (są tu pewne reguły) jako swoją! To tak, przy niedzieli PS. Dlaczego „Johaużanka”? Dlatego, że w kulturze europejskiej (nie mylić z obecną anty-kulturą „unijną”!!) odróżnia się „Mistress” od „Miss”, „Frau” od „Fräulein”, „Madame” od „Mademoiselle”. Z bardzo prostej przyczyny: Dekalog zabrania pożądania żony bliźniego swego, więc trzeba zapobiegać możliwości niepotrzebnej pomyłki. Zakazu pożądania cudzego męża nie ma, więc w przypadku płci brzydkiej takie rozróżnienie nie jest niezbędne – poza tym kobiety zawsze jakoś wiedzą, kto jest żonaty, a kto nie...A dlaczego nie „Johaugówna”? Dlaczego np. „Hanna Skarżanka” a nie „Hanna Skargówna”? A - tylko dlatego, że ta druga końcówka trochę śmierdzi...

O "Gazecie Ludowej" ; przyczynek do walki komunistów z... komunistami. Od mego współ-dyskutanta, ks. Andrzeja Augustyńskiego, otrzymałem w Brniu wspomnienia Jego Ojca, Zygmunta – redaktora naczelnego „Gazety Ludowej” - organu PSL w latach 40-tych. Pozwolę sobie zacytować jeden epizod – z komentarzem. Walka piórem Popularność "Gazety Ludowej" rosła z dnia na dzień. Powodzenie było coraz większe. Tymczasem władze ograniczyły rosnący nakład gazety do 70 tysięcy w dni powszednie i 80 tysięcy w niedziele i święta. Przy maszynie rotacyjnej w drukami na ul. Marszałkowskiej 3/5 czuwano, ażeby nakład nie przekroczył wyznaczonej normy, a zapotrzebowanie na naszą gazetę w kraju stale rosło. Rezultat był taki, że za pojedynczy numer w cenie dwóch, a później trzech złotych płacono przeciętnie dziesięć złotych, a w szczególnych okolicznościach nawet 20. Sam byłem świadkiem, jak w pociągu EKD sprzedawcy nie wahali się żądać 20 złotych za egzemplarz i ludzie płacili. Fakt pobierania przez sprzedawców paskarskich cen za "Gazetę Ludową" stał się nawet przedmiotem złośliwych uwag na posiedzeniu KRN w kwietniu 1946 roku. Poseł Józef Cyrankiewicz, ówczesny sekretarz generalny PPS, poświęcił wówczas nieco uwagi "Gazecie Ludowej", mówiąc między innymi: "Sprzedaje się ją codziennie dla reakcyjnego drobiu. Oni sobie już potrafią wyczytać to, co jest tam dla nich. Potrafią to co trzeba wydziobać nawet spomiędzy wierszy. Pan redaktor Augustyński dobrze wie, ile się trzeba napracować, aby za tę przygotowaną strawę brać na wolnym rynku po osiem złotych [głos z sali: «po dziesięć!»]. Potaniała!" Wydawnictwo pobierało naturalnie [podkr. JKM] normalną hurtową cenę niezasłużone zyski ciągnęli sprzedawcy. Był to objaw dla gazety i dla stronnictwa ze wszech miar szkodliwy. Rozumieliśmy, że powinna być sprzedawana po normalnej cenie i docierać wszędzie. Tymczasem nakład był ograniczony, zabiegi o jego podwyższenie nie dawały wyniku, a zapotrzebowanie było ogromne. Działało więc żelazne prawo popytu i podaży. Również ujemnym następstwem "paskarskiej" ceny na rynku były zabiegi placówek organizacyjnych stronnictwa w niektórych miastach wojewódzkich, ażeby w ich ręce oddać kolportaż gazety na ich terenie. Byłem temu przeciwny ze względów zasadniczych, a także obawiałem się, że z czasem, a może i od zaraz, zaczną te organizacje pobierać wyższą cenę za egzemplarz, co mogłoby mieć konsekwencje szkodliwe [podkr. JKM] także od strony politycznej. O ile mi wiadomo, bodaj w żadnym wypadku wydawnictwo nie przekazało kolportażu placówkom stronnictwa. Społeczeństwo natomiast chwyciło się oryginalnej broni. Ze wszystkich stron kraju zaczęto nadsyłać nam pieniądze na prenumeratę. Codziennie napływały dziesiątki, a nawet setki zamówień, których oczywiście nie mogliśmy zrealizować. Chciałem ogłosić, aby nam przedpłat nie przysyłano, ale cenzura nie pozwoliła wydrukować tego ogłoszenia. Wydawnictwo musiało zaangażować cztery pracownice, które całe dnie robocze wypełniały przekazy pocztowe w celu odsyłania przysyłanych na prenumeratę pieniędzy. Sytuacja stawała się przykra również w samym stronnictwie. Budżet swój i drukarskie plany inwestycyjne oparło PSL między innymi na dochodach z naszego dziennika. Dochody te jednak nie wystarczały i nie było nadziei na ich zwiększenie. Wpływy z ogłoszeń były pokaźne, ale oczywiście nie mogły dorównać tym dochodom, jakie dałoby zwiększenie nakładu pisma. Miało to różne ujemne następstwa i dla samej redakcji. Reprezentanci finansowej strony wydawnictwa uznali, że w tej sytuacji ulepszenia redakcyjne nie są potrzebne i zaczęli skąpić pieniędzy na wydatki mające na celu urozmaicenie treści gazety. Niechętnie godzono się na podwyżkę poborów członków redakcji i przyznawano ją w zasadzie tylko wówczas, gdy nakazywała to umowa zbiorowa.

Ludzie krótkowzroczni, którzy nigdy nie mieli do czynienia z pismem codziennym i z jego koniecznościami, zaczynali powoli, ale systematycznie niwelować walory gazety. Mikołajczyk, któremu o tym mówiłem, okazywał zrozumienie dla potrzeb dziennika i nieraz polecił pozytywnie załatwić to i owo.(…) Co jest charakterystyczne: nikt jakoś nie wpadł na pomysł, by w tej gazecie – mieniącej się obrończynią kapitalizmu – po prostu podnieść cenę do np. 5 złotych! Albo tyle, ile wynosiła wtedy cena rynkowa. Spekulacje by ucięło, jak nożem. Zniknęłyby „niezasłużone zyski sprzedawców”. Jeśli koszt produkcji wynosił 1.80 zł a sprzedawano ja po 3 zł – to zysk wynosił 1.20 zł; po podwyżce do 5 zł zysk wynosiłby 3.20 – a więc byłby prawie trzykrotnie wyższy. I PSL by miało na swoje potrzeby, i redaktorzy mogliby jakoś żyć... To jednak wymagałoby dumnego rzucenia wyzwania hasłu, że „gazeta musi być dostępna dla mas”. Powiedzenia, że spekulacja jest (jeśli sprzedawca jest idiotą) czymś dobrym i słusznym. Tymczasem śp. Zygmunt Augustyński najwyraźniej spekulantów potępia!!! Cóż: dlatego komuniści pozwolili Mu redagować tę gazetę... Bo podzielał ich podstawowe poglądy! Oczywiście po podwyżce ceny do rynkowej sprzedaż by nie spadła (z definicji "ceny rynkowej"); co więcej: gazeta stałaby bardziej dostępna! Tak jak było 10% nakładu rozchodziło się po 10 zł czy 20 zł – ale większość po 3 zł. Gdyby kosztowała 5 zł, to te 90% uboższych nabywców by kupowało... i odsprzedawało następnemu po 3 zł. A ten nowy następnemu po 1 zł. Co można by nawet zalecić czytelnikom, którzy sami na ten pomysł by nie wpadli... Oznacza to ca. dwukrotne zwiększenie liczby czytelników. Cóż – to były czasy gdy nawet „kapitalistyczna” opozycja myślała komunistycznie. I wynik walki z komunistami myślącymi komunistycznie był przesądzony. Bo komuniści walczyli na swoim terenie. Zmusili przeciwnika do przyjęcia swojego systemu wartości! A jak jest dzisiaj?

Słodziutcy przemądrzalcy Socjaliści to ludzie nad podziw aktywni. Nic nie potrafią zostawić w spokoju. A to rzekę zawrócą, by płynęła w druga stronę. A to Globalne Ocieplenie chcą zamienić na Globalne Oziębienie, a to za „małżeństwo” uznają związek dwóch homosiów lub też chłopa z kozą, a to uznają, że dzieci rodzi się za mało, więc trzeba tę liczbę zwiększyć. Gdy liczba dzieci wzrośnie, zaczynają walczyć o to, by tę liczbę zmniejszyć – tylko po to, by odkryć, że ludzi jest za mało, a więc liczbę dzieci trzeba zwiększyć.... Gdyby w tej sprawie przez pół wieku nic nie zrobili, wszystko byłoby jak trzeba.. no tak – ale co wtedy robiliby socjaliści? Z czego by żyli? Przecież swoje „walki” prowadzą oni zawsze za pieniądze podatników, będąc na posadach państwowych... Paręnaście lat temu euro-socjalisci odkryli, że w Polsce jest za dużo cukru. Z Brukseli przyszły dyrektywy, by likwidować cukrownie. ONI jeszcze do tego dokładali – by nam to osłodzić! Cóż... Skoro płacili – to ludzie zamykali. Niestety: teraz okazało się, że cukru jest za mało – więc drożeje. Co oznacza, że co biedniejsi ludzie będą musieli ten cukier dzieciom od ust odejmować... Najprawdopodobniej towarzysze euro-komisarze wydadzą teraz kolejną dyrektywę nakazującą nam zwiększać liczbę cukrowni. Dyrektywa będzie bezwzględnie obowiązująca, bo od 1-XII-2009 jesteśmy już w Unii Europejskiej, i te „dyrektywy” to już nie są jakieś-tam wskazówki czy przynaglenia – ale po prostu obowiązujące ustawy. Tym razem zapewne więc nie będą do tego dopłacać – bo już nie muszą nas zachęcać. Mogą nakazać. Za dziesięć lat znowuż będą nam nakazywać na gwałt likwidować cukrownie... Szczerze pisząc: w porównaniu z ta socjal-bandą przemądrzałych biurokratów z Brukseli nasza „Banda Czworga” czasem wydaje mi się być całkiem znośna... JKM

Jak ONI kłamią Pisząc te felietony przez 10 lat, nie byłbym w stanie sprostować wszystkich kłamstw, jakimi jesteście Państwo faszerowani codziennie. A to dlatego, że ONI żyją z tego, że nas oszukują - więc w łgarstwie są pracowici jak mróweczki. O wiele łatwiej i wygodniej jest bowiem kłamać, niż uczciwie machać łopatą, młotkiem czy igłą! A ja za demaskowanie kłamstw nie otrzymuję przecież pieniędzy.

Te kłamstwa są zresztą zupełnie prymitywne - a mimo to działają. Np. były szef ZNP jeździł po Polsce i straszył nauczycieli, że gdy Korwin-Mikke dojdzie do władzy, to wszystkie szkoły sprywatyzuje - i nauczyciele stracą pracę. Zapominał dodać, że przecież w szkołach prywatnych też uczą nauczyciele, a nie np. roboty. A w jakich szkołach klasy są mniejsze: w państwowych czy w prywatnych? W prywatnych są znacznie mniejsze. W takim razie nauczycieli potrzeba będzie dwa razy więcej. Tak czy nie? Oczywiście: w szkołach prywatnych czas nauczycieli nie będzie tak marnowany jak w państwowych - więc jakieś oszczędności będą. Ale na pewno potrzeba będzie więcej, a nie mniej nauczycieli. Z tym, że nauczyciele w szkołach prywatnych nie zapisują się do przestępczych organizacyj jako ZNP, WZZN "Solidarność-Oświata" itd. - więc prezesi tych związków stracą suto opłacane posady, których używają do jątrzenia i podjudzania nauczycieli na rodziców. Ale to ICH problem. Przy okazji drugie kłamstwo socjalistów. Otóż ONI zakładają, że fabryki, szpitale, pociągi, szkoły itd. są po to, by dawać pracę tokarzom, lekarzom, pielęgniarkom, kolejarzom, nauczycielom itd. Jest to kłamstwo MONSTRUALNE. Postawmy sprawę na ostrzu noża: koleje są po to, byśmy szybko i tanio jeździli - i dobro kolejarzy powinno być nam całkowicie obojętne. Szpital jest po to, by dobrze leczyć chorych - a nie po to, by dobrze było lekarzom i pielęgniarkom. A szkoła po to, by dzieci były dobrze wyedukowane. Więc jeśli sprywatyzowane szkoły wyleją ze 20% najgorszych nauczycieli - to nie ma czym się martwić: należy podskakiwać z radości! Zresztą będą MUSIAŁY wylać, bo jakby w szkole uczyli źli nauczyciele (albo gdyby w szkole pojawiły się narkotyki), to po tygodniu szkoła by zbankrutowała i jej właściciel straciłby włożone w nią pieniądze - i musiał szukać pracy przy roznoszeniu worków na poczcie. Dyrektorowi państwowej szkoły to nie grozi - więc szkoły są, jakie są. I tak cieszmy się, że nie są takie, jak w niektórych krajach na Zachodzie!! Ten dyrektor żyje (to takie modne słowo): "godnie". Pewną pracę gwarantuje mu Karta Nauczyciela. Natomiast właściciel prywatnej szkoły żyje w ciągłym lęku. I o to właśnie chodzi! By dobrze było 38 milionom Polaków - a nie 13 milionom "Człowieków Pracy". Ale proszę się nie martwić: te zestresowane "Człowieki Pracy", z właścicielem szkoły na czele, zarabiają za to tyle, że opłaca się im żyć w nieustannej obawie przed utratą pracy. Ja np. żyję w nieustannej obawie, że mnie wyrzucą z "Super Expressu" - i proszę: jakie dobre felietony dzięki temu piszę!

Na 8 marca - coś o wyzysku kobiet Jest prawdą, że cywilizacja powstała na wyzysku kobiet. Warto jednak pamiętać, że: Po pierwsze: wyzyskiwane kobiety musiały kroić mamuta, piec go na ogniu, musiały zamiatać jaskinię, potem gotować, prać, szyć i zajmować się dziećmi – a mężczyźni to tylko polowali na te mamuty, rozpalali ogień (pocierając dwa drewienka...), robili garnki, zlewozmywaki, igły, kopali węgiel, wytapiali stal, odkrywali Ameryki, zabijali się wzajemnie (w wolnych chwilach gwałcąc kobiety), wymyślali pralki, lodówki, samochody, samoloty, rakiety – i w pocie czoła płodzili te dzieci (po to tylko, by kobiety - bron Boże - nie miały wolnej chwili, by uświadomić sobie, jak bardzo są wyzyskiwane). Czyli: mężczyźni mieli same przyjemności (ile dziś trzeba by zapłacić za polowanie na mamuta lub zjazd windą do kopalni?!) – a kobiety: same obowiązki. Ale po drugie: jaka to była piękna cywilizacja! Dopóki nie dorwali się do jej poprawiania „postępowcy” - i ich pokorne służki, „feministki”.. JKM

Przygotowania do inauguracji Wydarzenia nabierają takiego stachanowskiego tempa, że nieomylny to znak, iż zbliżają się - może nie sławne „dni ostatnie”, kiedy to Słońce się zaćmi i tak dalej – ale jakieś zasadnicze rozstrzygnięcia. Oto ledwo tylko zarząd TVP zdążył podjąć decyzję o przywróceniu do telewizorni programu Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać” – a zaraz został przez Radę Nadzorczą zawieszony. To oczywiście było wiadome, bo zarządowi, w którym zasiadały osobistości sprzyjające Prawu i Sprawiedliwości, żydowska gazeta dla Polaków nie wróżyła długiego żywota, a wiadomo, że po pielgrzymce, jaką tubylczy, mniej wartościowy rząd odbył ad limina do bezcennego Izraela, żydowska gazeta będzie miała jeśli nie ostatnie, to w każdym razie – przedostatnie słowo. Ostatnie bowiem, jak wiadomo, miała i będzie miała razwiedka, realizująca scenariusz rozbiorowy w nadziei, że Nasza Złota Pani Aniela, zimny rosyjski czekista Putin, no i ma się rozumieć - starsi i mądrzejsi, którzy dla tubylców będą pełnili funkcję szlachty jerozolimskiej, zapewnią im jakiś łaskawy chleb wedle służby wartowniczej. Na tle tej wizyty wybuchła burza w szklance wody, bo kiedy jeden z dziennikarzy, mimo ofuknięć ministra Arabskiego uparł się zadać premieru Tusku pytanie o reprywatyzację, minister Arabski błyskawicznie połączył się z szefem Polskiej Agencji Prasowej, który wścibskiego dziennikarza od razu nawrócił na prawdziwą wiarę. Incydent ten potwierdza nie tylko starą prawdę, że bez cenzury w naszym nieszczęśliwym kraju długo wytrzymać się nie da i pieriedyszka najwyraźniej dobiega końca, ale przede wszystkim trafność spostrzeżenia, że w domu wisielca nie mówi się o sznurze. Przecież bezcenny Izrael tak naprawdę nie ma do naszego nieszczęśliwego kraju żadnego interesu poza wyciągnięciem od nas 65 miliardów dolarów, dzięki którym prości Żydzi pozakładają stare rodziny i w trzecim pokoleniu zaczną się nawet z tego dobrobytu degenerować. Otwieranie takiej puszki z Pandorą najwyraźniej było nie w smak ani premieru Tusku, ani ministru Arabskiemu i stąd ucieczka do metod wypróbowanych jeszcze za pierwszej komuny. Po takim zimnym prysznicu niepodobna dowiedzieć się, o czym właściwie mniej wartościowy rząd tubylczy rozmawiał z rządem bezcennego Izraela, jakie rozkazy otrzymał i co będzie w podskokach wykonywał. Najwyraźniej zapadła decyzja, by takie rzeczy były mniej wartościowemu narodowi tubylczemu objawiane stopniowo, więc na razie musi kontentować się wyrażoną przez strasznego dziadunia, a właściwie strasznego dziadygę opinią, że wszystkie ugrupowania parlamentarne stoją na nieubłaganym gruncie przyjaźni dla bezcennego Izraela. Okazuje się, że ponad – wydawać by się mogło - nieprzejednanymi podziałami jest przecież coś, co wszystkich naszych Umiłowanych Przywódców łączy. Czegóż chcieć więcej – zwłaszcza, że dodatkową poszlaką, iż bezcenny Izrael w najbliższym czasie może gwałtownie zwiększyć swój stan posiadania na terenie naszego nieszczęśliwego kraju, jest obietnica, jaką minister Sikorski odtrzymał od Hilarzycy Clintonowej, że USA umieszczą w Polsce „elementy” obrony przeciwrakietowej i „jakiś oddział”. „Niech mi chociaż dyferencjał dadzą!” – śpiewał jeszcze za pierwszej komuny Kazimierz Grześkowiak, okraszając każdą zwrotkę refrenem, że „nieważne czyje co je – ważne to je, co je moje!” Zatem wiele wskazuje na to, że w charakterze „elementu” jakiś dyferencjał może dostaniemy, no a ten oddział, to pewnie orkiestra – żeby nam nie było smutno, kiedy już, w ramach nakazanego w Lizbonie strategicznego partnerstwa, pojednamy się z Rosją. Warto bowiem wrócić do praźródła inicjatywy tego pojednania, którym – jak zresztą wielu innych inicjatyw – był zimny rosyjski czekista Włodzimierz Putin. Podczas uroczystości na Westerplatte powiedział on en passant, że Rosja gotowa jest udostępnić swoje archiwa polskim historykom – oczywiście pod warunkiem wzajemności. Ta „wzajemność” była oczywiście takim zwrotem grzecznościowym, bo w porównaniu z rosyjskimi archiwami, polskie wydają się mizerne – zwłaszcza w kontekście informacji, jaką 4 czerwca 1992 roku minister Macierewicz przekazał posłom i senatorom – że przed rozpoczęciem niszczenia akt MSW zostały one zmikrofilmowane co najmniej w trzech kompletach, z których dwa są „za granicą”, zaś jeden – „w kraju”. Kiedy więc premier Putin objawił możliwość otwarcia rosyjskich archiwów, serca autorytetów moralnych załomotały gwałtownie od jaskółczego niepokoju, czto imienno etot Putin zatiewajet. Taka pogróżka bowiem po pierwsze – przypominała wszystkim, że nie jest bezpiecznie, że nikt nie jest bez winy wobec cara. NIKT! – Nawet gdyby generał Kiszczak przysięgał na kalesony Lenina. Po drugie – że tą pogróżką dał do zrozumienia, iż w razie najmniejszego nieposłuszeństwa ruscy szachiści mogą poprzestawiać pionki na tubylczej szachownicy i wedle swojego uznania jednych wynieść aż pod niebo empirejskie, a innych – strącić w czeluście. I tak trzymał wszystkich w niepewności aż do 10 kwietnia, kiedy to jeśli nie wszystko, to w każdym razie – wiele się wyjaśniło. I na reakcję nie trzeba było długo czekać. Już wkrótce z serc gorejących wydarło się westchnienie ulgi, że wyrok został zawieszony – zaś w zrozumiałym odruchu wdzięczności autorytety moralne nie tylko wezwały do palenia świeczek, ale w podskokach wystąpiły z oddolną, ludową inicjatywą pojednania. To oczywiście nic złego takie pojednanie, z tym, że należy pamiętać, iż Rosjanie pojmują je po swojemu – czego na własnej skórze doświadczył premier Tusk, kiedy mu się wydawało, że z panią Tatianą Anodiną może sobie rozmawiać, jak nie przymierzając świnia z pastuchem. Kropkę nad „i” postawił prezydent Dymitr Miedwiediew, stwierdzając w odpowiedzi na pytanie dziennikarza, że „nie dopuszcza” możliwości, by wyniki śledztwa polskiego w sprawie katastrofy smoleńskiej mogły czymkolwiek różnić się od wyników śledztwa rosyjskiego. Toteż kiedy teraz, po 11 miesiącach, zgłosił się świadek kłótni generała Błasika z kapitanem Protasiukiem, to zaraz potem zgłosił się świadek, który przypomniał sobie, że żadnej kłótni nie było. „Nie brak świadków na tym świecie” – co zauważył już Rejent Milczek. Żeby wyjaśnić tę rozbieżność, prokuratura zatrudniła specjalistów od czytania mowy z ruchu warg. Kiedy prokuratura zatrudni specjalistów od wróżenia z fusów, a zwłaszcza – jasnowidzów – będzie to nieomylny znak, że tubylcze śledztwo wkracza w decydującą fazę. Więc teraz, kiedy obydwie frakcje naszych Umiłowanych Przywódców przyczaiły się w oczekiwaniu na 10 kwietnia, kiedy to i jedni i drudzy będą próbowali wycisnąć w tej katastrofy każdą kropelkę emocji, pojawiła się kolejna oddolna inicjatywa w wykonaniu Zmowy Obywatelskiej. Wśród licznych sygnatariuszów tej inicjatywy utkwiły mi w pamięci zwłaszcza dwa nazwiska: pani Haliny Bortnowskiej i pana prof. Jerzego Jedlickiego. Pani Halina objawiła się nam ostatnio z całkiem nieoczekiwanej strony, bo red. Graczyk ujawnił, że – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, jakże by inaczej – była zarejestrowana jako tak zwany „kontakt operacyjny” Służby Bezpieczeństwa. Ma się rozumieć – nikomu nie szkodziła, bo gdzieżby tam Służba Bezpieczeństwa mogła komuś zaszkodzić? Człowiek sam sobie szkodzi, wtykając nos tam, gdzie nie trzeba, a potem zwala, a to na ustrój, a to na SB, a to wreszcie – na konfidentów, których – po pierwsze – wcale nie było, a po drugie – nawet gdyby byli, to stanowią sól ziemi czarnej, ponieważ bez nich niemożliwe byłoby takie sprawne przeprowadzenie transformacji ustrojowej. Prof. Jedlicki zaś za młodu w stalinowskiej awangardzie, no a teraz, kiedy za Stalina nikt już nie wybula, pozwolił dojść do głosu sentymentom narodowym i znowu oddaje się tropieniu, z tym, że już nie „wrogów ludu”, tylko „antysemitów” i „ksenofobów”, którzy właściwie też są wrogami ludu, przynamniej w tym znaczeniu, w jakim słowo „lud” używane jest w rzewnej pieśni wielkopostnej „Ludu mój, ludu, cóżem ci uczynił”. Więc Zmowa Obywatelska wyraziła ogromne zaniepokojenie próbą „monopolizacji” rocznicy katastrofy smoleńskiej. Jest to o tyle dziwne, że obchody tej rocznicy będą miały charakter niezwykle urozmaicony; jedna grupa rodzin ofiar odbędzie pielgrzymkę do Smoleńska pod przewodem pani Anny Komorowskiej, druga – do innego miejsca, trzecia wreszcie – tradycyjnie uda się przed Pałac Namiestnikowski przy Krakowskim Przedmieściu – więc o żadnym monopolizowaniu nie może być mowy. O co zatem idzie naprawdę? Naprawdę może chodzić o narzucenie wszystkim jedynie słusznej formy obchodzenia tej rocznicy, która niewątpliwie otworzy kampanię wyborczą przed tegorocznymi wyborami naszych Umiłowanych Przywódców. Dlatego też i wydarzenia w telewizorni, gdzie wytwarza się pożądane przez totalniaków i niepożądane wzorce zachowań, nabierają takiego stachanowskiego tempa. Wiadomo: tempus fugit, a czas ucieka. SM

Udynienie boskiego Józefa Wissarianowicza 5 marca 1953 roku zmarł Stalin. Jego śmierć rozpoczęła obchody świeckiej żałoby. Na pierwszych stronach wszystkich gazet w PRL 6 marca 1953 roku ukazały się pełne bólu i smutku informacje o tym, że „przestało bić serce wodza ludzkości Wielkiego Stalina”. W liście KC PZPR do sowieckich towarzyszy zapewniano, iż „nieśmiertelne życie i dzieło Towarzysza Stalina będzie dla narodu polskiego natchnieniem i gwiazdą przewodnią w walce o zbudowanie nowego socjalistycznego ustroju”. Powołano ogólnonarodowy komitet uczczenia pamięci Stalina na czele z Aleksandrem Zawadzkim, a na mocy uchwały KC PZPR, Rady Ministrów i Rady Państwa wprowadzono żałobę narodową w dniu 9 marca – w dniu pogrzebu zmarłego tyrana. Zamknięto w tym dniu wszystkie teatry, kina, lokale rozrywkowe, jednocześnie zachęcano społeczeństwo do szerokiego udziału w obchodach i manifestacjach w dniach 8-9 marca. Na te dni zapowiedziano we wszystkich miastach zgromadzenia żałobne zwoływane przez Komitety Frontu Narodowego. Ogłoszono również 9 marca pięciominutową przerwę w pracy obowiązującą we wszystkich urzędach, zakładach przemysłowych, szkołach i jednostkach wojskowych. Zapowiedziano także zorganizowanie na godzinę 16.00 9 marca pochodu- hołdu w Warszawie. Większość gazet opublikowała wiersz Broniewskiego „Słowo o Stalinie”, napisany z okazji 70. rocznicy urodzin wodza. W krótkiej chwili trzeźwości „wieszcz” wołał:

Miliony ludzi Związku Rad i krajów idących drogą Socjalizmu tworzą świat nowy, niosąc w sercach i na ustach imię STALIN. Ludowa armia chińska wypędza ze swego kraju przemoc obcą i niewolę pieniądza. Kroczy naprzód z imieniem STALIN. W Wietnamie, Burmie, na wyspach Malajskich bojownicy wolności, niepodległości i sprawiedliwości walczą przeciw kolonizatorom wołając: STALIN! Górnicy francuscy trwają w strajkach i wyciągają dłonie na wschód z okrzykiem: STALIN! Chłopi włoscy zajmują obszarnicze nieużytki i odpędzani gwałtem, wołają: STALIN! Poeta, wypędzony ze swej ojczyzny za umiłowanie wolności i sprawiedliwości społecznej, piękny poeta chilijski pisze poemat o STALINIE.

Zmiażdżona okrutnie Warszawa dźwiga swe okrwawione cegły tym szybciej z imieniem STALINA. Wszędzie na świecie, gdzie sięga przemoc pieniądza, bagnet żołdaka i pałka policjanta, ludzie walczą i będą zwyciężali z imieniem STALINA. Setki milionów ludzi wołają: STALIN! STALIN! STALIN!” W dniu pogrzebu opublikowano teksty uchwał Rady Ministrów PRL o uczczeniu pamięci Józefa Stalina. Pierwsza dotyczyła przemianowania Katowic na Stalinogród, a województwa katowickiego na stalinogrodzkie. Należy przy tym wspomnieć, iż pierwotnie chciano nadać tę „zaszczytną” nazwę Częstochowie, jednak zrezygnowano z tego, gdyż pielgrzymki nie mogłyby chodzić do „Matki Boskiej Stalinogrodzkiej”. Przemianowanie Katowic też nie było najszczęśliwsze, gdyż jak zapisała Maria Dąbrowska: „ Każdemu bez wyjątku przyszło na myśl kat zmarł więc tylko Katowice można było nazwać jego imieniem”. Z drugiej strony pisarka tak skomentowała śmierć wodza w „Expressie Wieczornym”: „Śmierć Józefa Stalina tak mną wstrząsnęła, że nie jestem w stanie znaleźć słów na wyrażenie tego co się przeżywało w ciągu tych dni. (..) O zachowanie pokoju, którego zmarły był ostoją i którego pragnął dla wszystkich pracujących ludzi świata, tym usilniej będziemy walczyć”. Swoją ocenę powtórzyła potem w „Nowej Kulturze” pisząc m.in.: „Imię Józefa Stalina weszło na zawsze do Historii. Dzieło jego życia toczyć się będzie dalej zdążając ku nieuniknionym przeobrażeniom”. Typowe dwójmyślenie. Druga uchwała nadawała budującemu się Pałacowi Kultury i Nauki w Warszawie imienia zmarłego wodza. Wreszcie trzecia dotyczyła wzniesienia pomnika Stalina przed gmachem Pałacu. Pomnik ogromnych rozmiarów, przedstawiający stojącego Stalina miał stanąć przed głównym wejściem do Pałacu, na placu imienia tyrana. W dzień po pogrzebie, gazety przyniosły relacje z przebiegu tej „podniosłej” uroczystości oraz z obchodów święta w Polsce. Wedle „Expressu Wieczornego” w pochodzie w Warszawie uczestniczyło ponad 350 tysięcy mieszkańców stolicy. Złośliwie nazwano go „pogrzebem bez trumny”. W Kronice Filmowej nr 11/12 poświęconej Stalinowi, obrazkom z życia tyrana, towarzyszył głos lektora, który mówił: „Żałoba ogarnęła wszystkie narody, nasz naród i chyba pierwszy raz ludzie nie ukrywali płaczu. Nie mogli go ukryć, było go zbyt pełno”. W omówieniu tego wydania Kroniki w „Nowym Torze” podkreślono, że „jeśli obraz żałoby narodu polskiego w tej ostatniej kronice – to dlatego, że wstrząsające uczucie bólu było powszechnym uczuciem tych dni. Na głos Moskwy nadającej sprawozdanie z pogrzebu (…) stanęli z odkrytymi głowami wszyscy przechodnie. (…) Wieczorem przeciągnął Warszawą pochód żałobny. I znów wielu płakało, kryło twarz w dłoniach (…). Lecz wzniesione oczy napotykają jeden z wielu obrazów Stalina – dobry, jasny, uśmiech Stalina”. Uśmiech ludojada – dobrym, jasnym uśmiechem! Marcowy numer „Nowych Dróg” poświecony został w całości Stalinowi. Otwierał go portret Stalina oraz podobizny Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina. Miało to sugerować, iż mimo śmierci wodza, jego nauka jest nieśmiertelna, jak nieśmiertelna była nauka Marksa, Engelsa i Lenina. Jan Dembowski w opisie wkładu Stalina w dzieje XX wieku napisał: „Gigantyczna postać Józefa Stalina góruje nad całą naszą epoką, wytycza kierunek rozwoju narodom świata. Kontynuując z niezwykłą konsekwencją dzieło wielkich klasyków socjalizmu, rozbudowując dalej dzieło W. Lenina. Stalin przekształcił Rosję – olbrzymi, dawniej zacofany, feudalno-kapitalistyczny kraj w kraj zwycięskiego socjalizmu”. „Słowo Powszechne” zamieściło List PAX-u, Komisji Intelektualistów i działaczy katolickich do Prezesa Rady Ministrów, w którym wyrażono ból z powodu śmierci „Wodza Światowego Obozu Rewolucji, Postępu i Pokoju” i „niezależnie od różnic światopoglądowych” zadeklarowano gotowość silniejszego skupienia się w szeregach Frontu Narodowego i konsekwentnej współpracy z „Partią klasy robotniczej”. Równocześnie zapewniono o narastającej świadomości ideowo partyjnej katolików polskich. Pod listem podpisali się grono paxowskich działaczy z Bolesławem Piaseckim i księdzem Janem Czujem na czele. Wszystkie gazety zamieszczały opinie „zwykłych” Polaków o zmarłym wodzu. Czytelniczka „Przyjaciółki” napisała, iż „odszedł i pozostawił w sercach naszych smutek i ból. (..) Józef Stalin miał wielkie i czułe serce, troszczył się o losy milionów (…). Każdy uczciwy Polak kochał go gorąco, był O naszym przyjacielem, doradcą serdecznym i opiekunem”. Szeregowy Ludowego Wojska Polskiego wskazywał, iż „na wieść o śmierci Generalissimusa Stalina doznałem tego samego uczucia jak wtedy kiedy umarł mi ojciec”. Zgadzał się z nim agronom POM Tadeusz Pytka pisząc: „Ojciec, chociaż rodzony nie mógł zrobić dla mnie tyle dobrego co zrobił dla mnie Stalin. Ojciec był biedny i za słaby na to by wywalczyć synowi jaki taki byt (…). Stalinowi, Związkowi Radzieckiemu zawdzięczam wszystko”. Z kolei działacz chłopski podkreślał, iż „Dzięki Stalinowi odzyskaliśmy nasze prastare ziemie piastowskie, na których dziś gospodarujemy. Z każdym dniem piękniejsza staje się nasza ziemia, rosną spółdzielcze wsie (…). To wszystko my chłopi zawdzięczamy Józefowi Stalinowi”. Inny chłop, Józef Grodzicki wymieniał co uzyskał dzięki wodzowi: „przed wojną (...) Wtedy nie mogłem marzyć o kawałku ziemi, kupić go nie było za co, robiło się na ziemi, ale u kułaka i dziedzica. Przyszła Armia Czerwona i jak wiele się zmieniło. Dostałem od Rządu Ludowego kawałek ziemi i gospodaruję na swoim. Wiem, że uzyskałem to dzięki temu, że rząd nasz trzymał się drogi Stalina. Toteż każdy z nas małorolnych chłopów ma dużo do zawdzięczenia Józefowi Stalinowi”. „Świat Młodych” opublikował list zastępu klasy VI a ze szkoły podstawowej nr w Chodzieży zaadresowany do sowieckich pionierów – „najmilszych przyjaciół”. Napisano w nim, iż „wielkie nieszczęście spotkało nas wszystkich. W tych dniach smutku jesteśmy z Wami całym sercem, bo odszedł od nas nasz wspólny Nauczyciel, ukochany Towarzysz Stalin. Wy jesteście szczęśliwi, że żyjecie w kraju, gdzie On się urodził, gdzie mieszkał, gdzie walczył przez całe życie”. Dalej, w równie patetycznym tonie, „dzieci” przyrzekały, że „ze wszystkich sił będziemy się starać uczyć i pracować tak jak Wy, że przez całe życie iść będziemy tą drogą, którą wskazał nam Ukochany Wielki Wódz – Towarzysz Józef Stalin”. Niezwykle „wyrafinowany” język jak na dwunastolatków. Nikt jednak nie zwrócił uwagi, że użycie słownictwa żywcem zaczerpniętego z „Notatnika Agitatora”, brzmiało co najmniej groteskowo w ustach uczniów szkoły podstawowej. Uczennica szkoły podstawowej nr 14 ze Stalinogrodu, Irena Chłopik napisała o swej dumie, że mieszka w mieście, którego nazwa będzie jej przypominała imię wodza i zapewniła, że „nasi ojcowie górnicy i hutnicy i my sami będziemy starać się być godnymi tej nazwy, zwiększymy nasz wkład w naukę i pracę, w budowę socjalizmu w naszym kraju”. W specjalnej rubryce „Te dni w naszej szkole”, „Świat Młodych” zamieścił także inne wypowiedzi „uczniów”. I tak dzieci z szóstej klasy TDP w Zawierciu napisały: „Na zakręcie ulicy do szkoły Jadzia Kowalska spotkała swoją wychowawczynię. Poszły obok siebie w milczeniu, Jadzia spojrzała pytająco w oczy pani: - Czy pani wie, że wczoraj zmarł….. i nagle głos się jej urwał. – Tak wiem – usłyszała z trudem wypowiedziane słowa nauczycielki”. Jeden z uczniów III Szkoły Ogólnokształcącej TDP w Warszawie Janusz Syrokomski napisał wiersz, który zatytułował „W noc śmierci Józefa Stalina”, w który można było przeczytać: „Drodzy Towarzysze! Drodzy Przyjaciele! Do Was się zwraca i Partia i Rząd, W tej ciężkiej chwili gdy brak go na czele, W pracy codziennej niech nie zabraknie rąk Szkoła w Warszawie od Moskwy daleko, A i tu słychać ZMP-owca głos; I tu wśród ciszy powtarza sal echa: Praca odpowiedź na ten ciężki cios”. Szczytem absurdu był jednak „list” przysłany ze szkoły nr 7 TDP w Warszawie, w którym dzieci klasy pierwszej złożyły na ręce swej nauczycielki ułożoną i napisaną przez siebie przysięgę – „żeby uczcić pamięć największego przyjaciela dzieci Józefa Stalina – mówi cichutko Tomek Kostuch – my dzieci pierwszej klasy składamy dziś przyrzeczenie”. Dalej, aby rozwiać wątpliwości wszystkich niedowiarków, dołączono zdjęcie ukazujące tekst przysięgi wykaligrafowany dziecięcą rączką: „Odszedł od nas Józef Stalin, ale imię Jego i nauka żyć będą w sercach naszych. Oddając hołd zmarłemu Wodzowi przyrzekamy: 1. Uczyć się – za przykładem małego Soso 2. Zachowywać się grzecznie na lekcjach i na przerwach”. Ten list rzekomo napisany przez siedmioletnie maluchy, nie wymaga chyba żadnego komentarza. Stalina uczcili nie tylko przywódcy komunistyczni, dzieci, robotnicy i robotnice, ale przede wszystkim twórcy peerelowscy. 8 marca „Express Wieczorny” zamieścił wiersz „Stalin” Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, z którego zacytujmy jedną zwrotkę: „Jest wszędzie obok nas, gdzie Polak i gdzie Grek Gdzie świt w źrenicach gra i gdzie wrogowie bledną. Jest w huku dział i hut. Ludy i On to jedno. On w ludy sercem wzrósł i Jego jest ten wiek”. Poziom tego dzieła wskazuje, iż pisząc go Dobrowolski był w stanie wskazującym na spożycie swojego ulubionego trunku – polskiej wódki. W „Trybunie Ludu” zamieścił swoje refleksje Julian Tuwin. „Samo brzmienie – napisał poeta – jego imienia stało się ideą i hasłem. Słowo Stalin dawno już było i dzisiaj jest i zawsze będzie słowem o uniwersalnym znaczeniu, słowem pełnym żarliwej treści. (…) Nie będzie tylko jednego w naszym życiu uczucia, a na ustach naszych słowa: rozpacz. Nie przyjdzie ani na chwilę. Bo Stalin jak był tak pozostał – ogromną siłą. Rozpacz jest smutkiem ludzi słabych”. To pisanie takich „arcydzieł” jest oznaką ludzi słabych. Ta sama gazeta wydrukowała wiersz czołowego partyjnego pisarza Jerzego Putramenta: „Kraju mój, przez pięć lat więziony, tratowany okrutną wojną oto umarł Ten, kto tobie przyniósł Pokój i wolność. Jego imię w łopocie sztandarów Ponad ziemią huczy coraz głośniej Jego wielkość to partia i naród Jego wielkość żyje i rośnie. Z jego ludu szeregi zwieraj Łam trudności, odpieraj wroga Poprowadzi Bolesław Bierut Naszą Polskę stalinowską drogą”.

Obok tego wiersza, swój „poemat” zamieścił inny czołowy socrealista Leon Pasternak: „Póki słońce wschodzi życie nie zginie Tyś dla nas nie umarł towarzyszu Stalinie (…) Przed nami komunizmu przyszłość się rozwiera Idziesz z nami dalej partia nie umiera.”

Putrament nie ograniczył się tylko do ww. wiersza, napisał też elaborat analizujący dokonania wodza, w którym wzniósł się na wyżyny wazeliniarstwa. „Historia ludzkości – napisał – zna wielu mężów, których nazywano wielkimi (..) Ale wszystkich tych mężów stanu od Lenina i Stalina oddziela jedna podstawowa różnica. Wszyscy ci Aleksandrowie Macedońscy, Juliusze Cezarzy, Karole Wielcy, Napoleonowie byli bojownikami klas społecznych, może i najbardziej w owych czasach postępowych, ale przecież klas wyzyskiwaczy, klas pasożytniczych”. Na zakończenie autor wyrażał nadzieję, iż „epoka Stalina trwa. Żyje i rośnie jego partia. Idzie naprzód naród radziecki. Krzepnie obóz demokracji (..) cześć oddajemy Temu, który nie tylko ocalił świat przed faszyzmem, nie tylko zbudował nowy słuszny i piękny ustrój, ale i dzisiaj żyje w naszych sercach, pomaga w walce codziennej”.

 „Nowy Tor” zamieścił poemat Leopolda Lewina o Stalinie, wzywający do kroczenia drogą wodza. „Jak uczcić Twoją wielkość – za pamiątkę słowa poparte czynem. Polska nich będzie spiżowa! I za warszawskich dzieci roześmiane twarze! Mam synów, im Twe imię jak sztandar przekażę”. 

 Inna partyjna pisarka Helena Bobińska zwierzyła się „Nowej Kulturze”: „Przywykliśmy do tego, że jest Stalin. Łatwiej nam było żyć z tą pewnością, że Stalin o nas myśli, z tą wiarą, że Jego niezawodny geniusz wyprowadzi nas z najcięższych sytuacji politycznych (…) Jak to się dzieje, że umarł jeden człowiek, a miliony ludzi, całe milionowe narody poczuły się sierotami”. Nie mogło zabraknąć opinii Leona Kruczkowskiego, który w imieniu pisarzy napisał, iż „Dla nas pisarzy, których On nazywał „inżynierami dusz” nauki Stalina, niechaj będą podstawą naszych warsztatów twórczych. Niechaj nas uczą, jak słowem prostym, jasnym, zrozumiałym (…) wyrażać ludzkie prawdy naszej wielkiej stalinowskiej epoki”. Te patetyczne utwory, wypowiedzi i listy przedstawicieli świata kultury pisane na zamówienie różnych redakcji miały z pewnością odgrywać rolę z góry wyznaczoną przez propagandę. Miały być wzorem do naśladowania dla przeciętnego obywatela, miały ukazywać mu jak należy myśleć, jak należy postępować. Obchody śmierci wodza były w całości kontrolowane przez kierownictwo partyjne i musiały objąć całe społeczeństwo, bez względu na to czy ono tego chciało, czy nie. Każdy musiał dać świadectwo swego bólu i rozpaczy oraz zobowiązać się do podążania drogą wyznaczoną przez Stalina. W trakcie celebry żałoby propaganda dopuszczała również elementy religijne. Wedle relacji Zofii Bystrzyckiej, pracownica WZPO wyznała jej szeptem: „Zmówiłam za Niego Zdrowaś Mario, żeby mu podziękować za moją starość, za pracę, którą dał takim jak ja. Dziękuję Mu za to, że nie jestem gorsza, że mogę żyć jak człowiek”. Jednak polska ulica potrafiła – mimo wszechobecnej propagandy – na swój sposób komentować zgon Stalina. Na murach, płotach, w ubikacjach pojawiły się natychmiast napisy, o których gazety oczywiście nie wspominały. Maria Dąbrowska podaje jeden przykład takiej twórczości Polaków:„Sraj na trumnę Lenina Sraj na trumnę Stalina

Sraj na cały ten rząd pieski Ale nie sraj na deski”

 Wiersz ma charakter „wychodkowej” twórczości, ale jednocześnie świadczy, iż duch w narodzie nie wygasł. I jeszcze jeden inny „wierszyk” – „Polaku sraj spokojnie czuwa nad tobą wielki Stalin” W następnym roku obchody miały bardzo skromny charakter, a okolicznościowy artykuł w „Trybunie Ludu” został zamieszczony dopiero na trzeciej stronie. Walka o schedę po nim, toczona na Kremlu wyparła pamięć o byłym wszechpotężnym tyranie. Zakończyła się żałoba po Stalinie, a wedle propagandy jego kontynuatorzy w PRL i ZSRS dbali, aby nic się nie zmieniło. Zwykły człowiek nie miał się czego obawiać, partia czuwała.

Wybrana literatura:

 M. Brodala, M. Lisiecka, T. Radzikowski – Przebudować człowieka. Komunistyczne wysiłki zmiany mentalności

M. Dąbrowska – Dzienniki powojenne 1945-1965

K. Kosiński – O nową mentalność. Życie codzienne w szkołach w 1945-1956

R. Kupiecki – „Natchnienie milionów”: kult Józefa Stalina w Polsce w latach 1944-1956

B. Urbankowski – Czerwona msza czyli Uśmiech Stalina

Godziemba's blog

Tajemnica 8 marca „Dlaczego dniem, w którym rewolucjonistki powinny wychodzić na ulice, protestować przeciwko obecnemu dyskryminowaniu ich przez prawo oraz wyrażać swoje zdecydowane przekonanie o nadchodzącej emancypacji, został wyznaczony właśnie 8 marca?” W naukach takich jak religioznawstwo czy kulturologia istnieje metoda zwana rekonstrukcją mitologiczną. Jak archeolog z kawałka kolumny próbuje odtworzyć obraz świątyni, a paleozoolog z części kręgosłupa próbuje odtworzyć figurę dinozaura, tak historyk religii z gestu, z jakiegoś ułamka, z nieznanej wzmianki próbuje zrekonstruować wierzenie, które niegdyś było żywe i wpływało na losy ludzi, potem jednak podupadło i zaginęło. Mamy np. jakiś hymn, w którym występuje dziwne imię jakiegoś ducha czy bóstwa. Co to jednak za bóstwo? Dlaczego właściwie do niego właśnie w takiej sytuacji zwracał się właśnie ten człowiek? Co oznaczała dla niego owa modlitwa? Jak powinien wyglądać jego wszechświat, aby dziwne słowa modlitwy nie okazały się pozbawione sensu? Takim obłomkiem, stosem pacierzowym dinozaura, jaki dotrwał do naszych czasów, jest świętowanie Dnia 8 Marca. Co kryje się za tą tradycją? Dlaczego jest ona żywa, pomimo, że pochodzi z epoki komunizmu, którą teraz przyjęło się krytykować? Jakie wierzenia, skojarzenia, myśli i nadzieje wiązano z tą datą w czasach, kiedy świętowanie 8 Marca nie było tradycją, lecz niesłychaną nowością? Od wielu lat pytam historyków i dziennikarzy, którzy z okazji 8 Marca piszą świąteczne komentarze: dlaczego akurat właśnie ten, a nie inny dzień? W tradycji wschodniej początek wiosny obchodzi się 1 marca, w tradycji zachodniej 22 marca, gdy noc i dzień stają się równe. Dzień Kobiet można było wyznaczyć na dowolną niedzielę wiosny. Dlaczego wybrano właśnie 8 marca? Nie jestem, broń Boże, przeciwnikiem obchodzenia Święta Kobiet. Nie jestem też przeciwnikiem tego, by początek wiosny zaznaczył się jakimś świeckim świętem, a nie tylko kościelnymi zapustami. Jedno tylko nie daje mi spokoju: wiem, dlaczego święci się 7 listopada (bo wybuchła wtedy rewolucja), wiem, dlaczego święci się 1 maja (bo w Chicago miała miejsce robotnicza demonstracja; chociaż według nieoficjalnej, lecz wiarygodnej wersji jest to „oświecony ekwiwalent” sabatu w noc Walpurgii, która w katolickim kalendarzu przypada akurat na 1 maja), ale nie wiem, dlaczego święci się 8 marca. Wybór tego dnia nie był w żaden sposób wyjaśniony. Ani oficjalna historiografia, ani przekazy ludowe nie przechowały żadnej wzmianki o jakimkolwiek zdarzeniu, które miałoby miejsce właśnie 8 marca, i które okazałoby się na tyle znaczące i pamiętne dla płomiennych rewolucjonistów, że postanowiliby na wieki chronić pamięć o tym dniu. Czy to nie dziwne, że ludzie świętują dzień, o którego pochodzeniu niczego nie wiadomo? Czy nie jest wobec tego możliwa sytuacja, w której jedni (statyści zaproszeni na uroczystość) świętują coś zupełnie innego niż inni (organizatorzy)? Być może organizatorzy postanowili nie rozgłaszać wszem wobec tajemnicy swojej radości? Być może myśleli następująco: mamy wielki powód do radości i nie mamy nic przeciwko temu, aby cały świat radował się z nami w tym dniu. Istnieje oczywiście nasz własny, prywatny i nie dla wszystkich zrozumiały powód tego święta, ale ponieważ chcemy, aby było to święto ogólnoludzkie, i aby cały świat szczerze się weselił i szczerze je obchodził razem z nami – należy przedstawić mu inną, profano-egzoteryczną interpretację. Co może więc stanowić sekretny, ezoteryczny sens owego święta? Dzień 8 Marca to nie jest po prostu Dzień Kobiet, to oficjalnie „Międzynarodowy Dzień Kobiet”. Jak powszechnie wiadomo, kobiety żyją we wszystkich państwach. Jest również wiadome, że w ostatnich latach 8 Marca świętowano tylko w ZSRR. Dlaczego kobiety w innych krajach nie obchodziły tego święta? Odpowiedź jest prosta: to nie był Dzień Kobiet jako kobiet. W tym dniu należało wychwalać kobiety z określonymi cechami. I cechy te, jakimś sposobem, nie były zbyt cenione w innych krajach. Przyczyna tej obcości jest oczywista: 8 Marca nie był Dniem Kobiet, lecz Dniem Kobiet-Rewolucjonistek. U progu rewolucji, 7 marca 1917 r,. Prawda pisała, że jest to „dzień kobiecej Międzynarodówki Robotniczej”, rzucając hasła: „Niech żyje kobieta! Niech żyje Międzynarodówka”. Dlatego też w tych państwach, gdzie rewolucyjna fala z początków XX w. załamała się, świętowanie Dnia Rewolucjonistki nie przyjęło się. Zrozumiała jest chęć przedstawicieli ruchu rewolucyjnego, by mieć swoje święta zamiast tradycyjno-ludowych, cerkiewnych i państwowych. Zrozumiałe jest pragnienie, by jeszcze raz przypomnieć i uczcić swoich towarzyszy walki czy wielkich poprzedników. Całkiem rozumna i efektywna była idea, by wciągnąć do rewolucyjnej walki nie tylko pracujących mężczyzn, ale i kobiety, dając im swój ruch, swoje hasła i swoje święto. Dlaczego jednak dniem, w którym rewolucjonistki powinny wychodzić na ulice, protestować przeciwko obecnemu dyskryminowaniu ich przez prawo oraz wyrażać swoje zdecydowane przekonanie o nadchodzącej emancypacji, został wyznaczony właśnie 8 marca? Czy ktoś z liderów ruchu urodził się tego dnia? Czy zwolnili wówczas kogoś z pracy? A może wsadzili kogoś do więzienia? Odpowiedzi brak. Oznacza to, że motywy takiej decyzji nie były ani socjalne, ani historyczne, ani publiczne. Coś osobistego musiało kojarzyć się twórcom owego święta z tą datą. Tylko co? Co było drogiego w takim dniu dla liderów europejskiego ruchu rewolucyjnego na przełomie wieków? Skoro motywy były osobiste, to znaczy, że trzeba przyjrzeć się osobistościom. Znamy ten rząd portretów jeszcze z czasów młodości. Dopiero niedawno jednak pozwoliliśmy sobie zauważyć, że poglądy owych koryfeuszy i bohaterów kształtowała nie tylko przynależność do partii rewolucyjnej i oddanie ideom Międzynarodówki. Posiadali oni jeszcze pochodzenie etniczne. Międzynarodówka, jak się okazuje, miała w dużej mierze charakter monoetniczny. Jest to fakt, bez którego niemożliwa jest dziś poważna dyskusja na temat historii ruchu rewolucyjnego w Europie na przełomie XIX i XX w. Bardzo wielu jego przedstawicieli było bowiem pochodzenia żydowskiego. Wspomniawszy tę okoliczność, spróbujmy poznać świat tych ludzi. Wyobraźcie sobie siebie na miejscu, powiedzmy, Klary Zetkin. Oto przychodzi wam do głowy wspaniała idea, by stworzyć żeński oddział rewolucyjny i wykorzystać kobiecą energię do walki z „eksploatorami”. Dla konsolidacji tego ruchu i dla propagandy potrzebny jest wam symboliczny dzień, który byłby Dniem Kobiety-Rewolucjonistki. Jaki dzień może mieć takie znaczenie? Rewolucja, jak wiadomo, żyje patosem religijnym. Sama jest mitem, a dla mitu charakterystyczne jest myślenie precedensami. Obecne działanie powinno przywołać jakiś wzór, archetyp, który po raz pierwszy objawił się światu w mitologicznie nasyconych „onych czasach”. Trzeba naśladować wzór. Mitotwórczy instynkt rewolucji żąda sformułowania następującego pytania: czy były w historii kobiety, które podrywały naród do walki z tyranem i odnosiły sukces? Kiedy Niemiec, Francuz czy Anglik usłyszy takie pytanie, odpowie od razu: Joanna dArc. Ale Klara Zetkin była Żydówką. I dla niej całkiem oczywiste i zrozumiałe były skojarzenia z historią jej ojczystego narodu. W tej historii zaś istniała podobna figura – Estera. Przed wiekami uratowała ona swój naród przed tyranem. Pamięć o tych wydarzeniach przetrwała stulecia. Nie tylko na stronicach Biblii. Esterze poświęcone jest corocznie, najweselsze święto narodu żydowskiego – Święto Purim. Obchodzone jest ono akurat na przełomie zimy i wiosny (u Żydów zachował się kalendarz księżycowy, dlatego czas świętowania Purim jest ruchomy w stosunku do naszego słonecznego kalendarza, niemal tak samo, jak ruchomy wobec niego jest czas świętowania prawosławnej Wielkanocy). Być może w tym roku, kiedy postanowiono zainaugurować Międzynarodowy Dzień Kobiet, Święto Purim przypadło 8 marca. Zmieniać co roku datę Dnia Kobiety-Rewolucjonistki byłoby niewygodnie. Stałoby się zbyt oczywiste, że obchodzony jest jedynie Purim. Dlatego zdecydowano się oddzielić Dzień Kobiety-Niszczycielki od Święta Purim, zadeklarować go 8 marca i obchodzić uroczyście, niezależnie od księżycowych cyklów, wzywając wszystkie narody ziemi do głoszenia chwały Wielkiej Wojowniczce. Wzywając je do świętowania nowego Purim.

Zamysł ten pozostałby jedynie zgrabnym dowcipem, gdyby Święto Purim było normalnym świętem, takim jak chociażby Święto Zbiorów, czyli Dożynki. Purim jest jednak wyjątkowe. Bodajże u żadnego ze współczesnych narodów nie znajdziemy święta poświęconego wydarzeniu podobnego rodzaju. Nie jest to święto religijne. Tak przynajmniej utrzymuje Encyklopedia Żydowska, podkreślając, że jest ono „nie związane ani ze świątynią, ani z jakimkolwiek wydarzeniem religijnym”. Zakończył się okres babilońskiej niewoli Żydów. Ci, którzy chcieli, mogli powrócić do Jerozolimy. Okazało się wówczas, że tych, którzy pragną wrócić do ojczyzny, jest o wiele mniej niż można się było spodziewać, zwłaszcza jeżeli pamiętało się o wszystkich poprzedzających wyzwolenie płaczach i żądaniach (z przeklętego „więzienia narodów”, czyli Rosji, wyjechało po otwarciu granic do Izraela znacznie mniej Żydów niż przewidywali to liderzy ruchu syjonistycznego). Wielu bowiem w stolicy światowego imperium (jakim był wówczas Babilon) całkiem nieźle radziło sobie w interesach. Spora liczba Żydów nie zamierzała porzucić domów zasiedlanych przez dziesięciolecia, zrywać zwyczajowych więzi, handlowych kontaktów, tracić stałą klientelę. Tysiące żydowskich rodzin zostało, by żyć w miastach perskiego imperium, i to bynajmniej nie w warunkach niewolniczych. Ta sytuacja z czasem zaczęła wprowadzać w zdumienie samych Persów. Rozglądając się wokół, przestawali rozumieć: kto kogo zawojował? Czy Persowie zdobyli Jerozolimę (nie było ich tam wielu), czy Żydzi opanowali Babilon (było ich tu wielu)? Jak to zwykle bywa w podobnych sytuacjach, ostatnim argumentem władzy, która czuje zagrożenie dla swoich interesów i stara się mu zapobiec, pozostają „struktury siłowe”. I oto podobnie jak Kriuczkow donosił Gorbaczowowi o „agentach wpływu”, tak perski minister obrony Haman zwrócił się do króla Kserksesa (wydarzenia mają miejsce około czterysta osiemdziesiąt lat przed narodzeniem Chrystusa) i podzielił się z nim swoimi gorzkimi spostrzeżeniami. Jak już wspomniałem, czasy nie były wówczas jeszcze ewangeliczne, a moralność daleka od chrześcijańskiej. Reakcja Kserksesa była zdecydowanie pogańska: wyrżnąć wszystkich Żydów. O planach Kserksesa dowiedziała się jego żona Estera. Król nie wiedział nic o jej narodowości. W momencie uniesienia i zachwytów, Estera wyciągnęła od małżonka wyznania i obietnice będące odzewem na słowa: czy mnie kochasz? To znaczy, że kochasz tych, których ja kocham? To znaczy, że kochasz mój naród? To znaczy, że nienawidzisz tych, którzy nienawidzą mnie? Znaczy, że nienawidzisz tych, którzy nienawidzą moich przyjaciół i krewnych? Znaczy, że nienawidzisz tych, którzy nienawidzą mój naród? A więc daj wyraz swej nienawiści! Zgładź moich wrogów, których uważasz także za swoich! I Kserkses, bez głębszego rozmyślania odpowiadający twierdząco na te wszystkie pytania, ze zdziwieniem skonstatował, że zgodził się unicestwić wszystkich wrogów znienawidzonego przez siebie narodu żydowskiego. W konsekwencji w trzynastym dniu miesiąca Adar (ten miesiąc żydowskiego kalendarza przypada na koniec lutego-początek marca) do wszystkich miast królestwa przyszło rozporządzenie dotyczące pogromów. Wszystko gotowe było do masakry Żydów. Posłańcy przywieźli jednak zupełnie inny rozkaz. Okazało się, że król pozwolił Esterze i jej kuzynowi Mardocheuszowi sformułować treść dekretu o zbliżających się pogromach, mówiąc: „Wy zaś, jeśli wam się wyda to słuszne, napiszcie w sprawie Żydów, w imieniu króla, i zapieczętujcie sygnetem. [...] I zawołano pisarzy królewskich [...] i napisano według tego wszystkiego, co rozkazał Mardocheusz, [...] do stu dwudziestu państw. I napisał w imieniu króla Aswerusa [Kserksesa] pismo, że król pozwala Żydom, mieszkającym w poszczególnych miastach zgromadzić się i stanąć w obronie swojego życia, aby mogli wytracić i wymordować, i wygubić wszystkich zbrojnych swoich wrogów wśród ludów i państw wraz z ich niemowlętami i kobietami, a także aby zabrali ich majętność” (Est 8,8-11). W przeciągu dwóch dni „wszyscy książęta państw, satrapowie i namiestnicy, i zarządcy spraw króla podtrzymywali Żydów [...]. Tak pokonali Żydzi wszystkich swoich wrogów przez uderzenie mieczem, przez zabójstwa i zagładę, i zrobili z nienawidzącymi ich wszystko, co chcieli” (Est 9,3-5). Hamana i dziesięciu jego synów powieszono. (Księgi talmudyczne przytaczają następujący szczegół: Pan spytał drzewa, które z nich pragnie być zaszczycone, żeby na nim powieszono wroga Żydów. Najlepiej ze wszystkich odpowiedziała tarnina: „Jestem najbardziej niegodnym drzewem, gdyż tylko sprawiam ból tym, którzy dotykają mnie. Ten człowiek także sprawił sporo bólu ludziom; dlatego bardziej od innych nadaję się dla niego”. Jeśli ta opowieść przypadłaby na czasy przedchrześcijańskie, byłaby jedynie sympatyczną bajką. Ale po Ewangelii wszelkie wzmianki o tarninie w religijnym kontekście nie mogą już obejść się bez skojarzeń z cierniową koroną Zbawiciela. Ta opowieść otwarcie liczy na wywołanie skojarzeń: powieszony Haman – powieszony Nazarejczyk; tarnina tracąca Hamana – cierń torturujący Nazarejczyka. Pierwsze wydarzenie, ukaranie grzesznika miało miejsce z woli Bożej, a więc drugie też należy odebrać w ten sam sposób…) Zgładzono 75 tysięcy Persów, elitę kraju, każdego, kto był potencjalnym przeciwnikiem. Los perskiego imperium był przesądzony. Nie piszę teraz rozprawy teologicznej, nie zajmuję się tutaj komentowaniem i apologią Starego Testamentu. Nie wypowiem ani jednego słowa osądu pod adresem osób obecnych w Świętej Historii. Pragnę zauważyć jedynie, że w hebrajskim tekście Księgi Estery brak wzmianek o Słowie Bożym. To jest opowieść historyczna, a nie Boże objawienie. (Ojciec Solomona Lurie, autora książki Antysemityzm w starożytnym świecie pisze do syna, że „Księga Estery to wielce drażniący i słaby literacko utwór”.) Moje zdziwienie dotyczy czego innego: jak można kilka tysiącleci później świętować wydarzenia tamtego dnia? Czy jest drugi naród na ziemi, który weseląc się świętuje dzień świadomych, bezkarnych, masowych zbrodni? Rozumiem święto na cześć wojennego zwycięstwa. Po otwartym i ryzykownym starciu – dzień triumfu – to męskie i uczciwe święto. Ale jak świętować dzień pogromu? Jak świętować dzień masakry tysięcy dzieci? I jak można pisać o „wesołym Święcie Purim”? A jest to święto bardzo wesołe. Jedynie w tym dniu trzeźwy i pedantyczny Talmud zaleca upijać się: „Po południu jedzą świąteczny pokarm i piją trunki alkoholowe aż do momentu, kiedy przestają rozróżniać słowa „Przeklęty Haman i Błogosławiony Mordechaj”. Jak pisze Encyklopedia Żydowska, świąteczne dania obfitują w pierogi z poetycką nazwą „uszy Hamana”. Mówi się, że są to znane nam wszystkim pierogi-przekładańce z mięsem w środku. Jaki miły rodzinny obrazek: rodzic, nie rozróżniający już imienia Hamana od imienia Mardocheusza, proponuje synkowi: „Kochanie, czy nie masz jeszcze ochoty na ciało naszego wroga?” I to święto czczone jest jako jedno z największych. Wśród mędrców talmudycznych „krąży nawet opinia, że kiedy wszystkie księgi proroków i hagiografów pójdą w niepamięć, Księga Estery wbrew temu nie będzie zapomniana, a Święto Purim nie przestanie być obchodzone”. Czy nie jest więc bezpodstawne przypuszczenie, że w świadomości żydowskich liderów Międzynarodówki, kobiecy ruch rewolucyjny kojarzył się z imieniem Estery, a 8 marca wybrano ze względu na siłę przyzwyczajenia, jakim było obchodzenie w tych dniach uroczystości rodzinnego Święta Purim? Międzynarodówka stawiała sobie cele międzynarodowe, planetarne. Jej działacze mieli wiele do powiedzenia innym narodom. Purim to święto pogromu wrogów. A kim są wrogowie dla wyznawców judaizmu? Czy są nimi tylko współplemieńcy nieszczęsnego Hamana? W średniowiecznej Dyspucie Nachmanidesa Żyd komentuje psalm: „Rzekł Pan do Pana mego: Siądź po mojej prawicy, aż Twych wrogów położę jako podnóżek pod Twoje stopy”. Żyd zgadza się, że mowa tu o Mesjaszu. I wyjaśnia: „Tak więc Bóg będzie pomagać mesjaszowi aż do chwili, kiedy nie położy wszystkich narodów u podnóża nóg jego, ponieważ wszystkie one to jego wrogowie – one jego ciemiężą, one odrzucają jego przyjście i władzę, a niektóre z nich stworzyły innego mesjasza”. Tak więc w dziejach myśli żydowskiej istnieje nurt, który twierdzi, że wszystkie narody są wrogami Żydów. Wydarzenia Purim przypominają, jak należy postępować z wrogami. W tym właśnie zawiera się potworność tego „wesołego święta”: z pokolenia na pokolenie odtwarza ono wzór postępowania z tymi, których Żydzi któregoś dnia uznają za swojego wroga. Nie ma historii, nie ma postępu. Nie ma wzrostu duchowej i moralnej świadomości. Starotestamentowa żądza krwi nie została przemieniona. Te normy pozostają żywe do dnia dzisiejszego. Archetyp nie zmienił się. On wciąż postrzegany jest jako wzorzec godny odtwarzania (na razie w wymiarze rytualno-symbolicznym, ale w razie czego – także rzeczywistym: zauważmy, że zbrodniarze hitlerowscy, którzy zostali skazani na śmierć – jak najbardziej słusznie! – byli straceni nie przez rozstrzelanie, ale przez powieszenie). Pozostaje nam jeszcze przypomnieć, że dojście Międzynarodówki do władzy w Rosji związane było ze zmianą kalendarza, oraz zapytać: kiedy świętowano dzień, obecnie nazywany „8 Marca”, w rewolucyjnych kręgach przedrewolucyjnej Rosji? Okazuje się, że 8 Marca, według nowego kalendarza, to 23 luty, według starego. Oto odpowiedź dlaczego „dzień mężczyzn” i „dzień kobiet” są niedaleko od siebie [23 lutego w ZSRR, obecnie w Rosji, obchodzony jest "dzień mężczyzn" - przyp. red.]. Kiedy europejscy bracia z Międzynarodówki obchodzili 8 Marca, w Rosji ten dzień przypadał na 23 lutego. Później kalendarz zmieniono, ale odruch, by świętować coś rewolucyjnego 23 lutego, pozostał. Data już była. W zasadzie (biorąc pod uwagę ruchomy charakter Purim) jest to data ani lepsza, ani gorsza niż 8 marca. Ale trzeba było znaleźć parawan i dla niej. Po kilku latach stworzenie mitu stało się faktem: „Dzień Armii Czerwonej”. Pamięć o pierwszym starciu i pierwszym zwycięstwie. To jednak tylko mit. Dnia 23 lutego 1918 r. nie było jeszcze Armii Czerwonej i jej zwycięstw. Gazety z końca lutego 1918 r. nie zawierają żadnych triumfalnych relacji. Lutowe gazety z 1919 r. też nie radują się z powodu pierwszej rocznicy „wielkiego zwycięstwa”. Dopiero w 1922 r. 23 luty zostaje ogłoszony „Dniem Armii Czerwonej”. Jednak jeszcze na rok przed 23 lutym 1918 r. Prawda (z dnia 7 marca 1917 r. w artykule Wielki dzień) pisze o tym, że 23 luty to dzień świąteczny: „Na długo przed wojną Międzynarodówka proletariacka uznała 23 luty za dzień międzynarodowego święta kobiet”. Wymyślenie przykrywki dla świętowania w dniu 23 lutego potrzebne było również dlatego, że właśnie 23 lutego 1917 r. zaczęła się „rewolucja lutowa”. Ponieważ bolszewicy nie odegrali w niej znaczącej roli, to jednak – pomimo, że ją zaakceptowali, oddając jej zasługi – trzeba było dniu „obalenia samowładztwa” (zachowując jego świąteczność) nadać inną nazwę. Stał się on „Dniem Armii Czerwonej”. W ten sposób tradycja obchodzenia Purim przywiodła do ustanowienia święta kobiet 8 marca. Rewolucyjny Dzień Kobiet połączono z rozruchami rzekomo głodujących mieszkanek Piotrogrodu 23 lutego 1917 r. Upadek Imperium Rosyjskiego zbiegł się z rozgromieniem królestwa Persów. Od Święta Purim 1917 r. w Rosji zapachniało pogromem – pogromem kultury rosyjskiej… Tak więc sowieckie składanie życzeń z okazji 8 Marca (tak samo jak 23 lutego) – to na dodatek składanie życzeń z okazji „wybawienia” od „caratu”. Ale dla prawosławnych składanie życzeń z okazji takiego święta to już nie pokora, ale sadomasochizm. I jeszcze coś: jedyne wydarzenie wojenne mające miejsce 23 lutego 1918 r. to decyzja rządu bolszewickiego o przyjęciu warunków pokoju w Brześciu. Jest to dzień kapitulacji Rosji w pierwszej wojnie światowej. Kapitulacji, zgodnej z wolą Międzynarodówki, która głosiła obrócenie „wojny imperialistycznej w wojnę domową”. Trudno znaleźć bardziej hańbiący dzień w wojennej historii Rosji (w tym także Związku Sowieckiego). I to, że dzień ten nazywany jest dziś „Dniem Obrońcy Ojczyzny”, stanowi jeszcze jedno szyderstwo. W ogóle bardzo zajmujące jest wysłuchiwanie aluzji, które „inicjowani” w tajemnicę Purim wygłaszają w towarzystwie osób traktowanych jako niewtajemniczone. Na przykład w 1994 r. w Moskwie otwarto sklep koszernej żywności. Główny „antyfaszysta” Moskwy, deputowany moskiewskiej dumy miejskiej Jewgienij Proszeczkin, występując na ceremonii otwarcia tego sklepiku – cytuję za gazetą Siewodnia z 30 czerwca 1994 r. – „wzniósł toast za zwiększenie roli przedwzięwzięć handlowych w rozwoju stosunków polityczno-narodowych. Á propos, w swoim czasie osobliwą i wielce podniosłą rolę odegrały w nich olejki, którymi nacierane było ciało biblijnej heroini Estery, żony perskiego króla Kserksesa”. Jaki wyrafinowany humor![...] Według informacji w menu prezentowano danie pod nazwą „uszy Hamana”… Rozumiem, że wobec zaprezentowanych wyżej rozważań najłatwiej byłoby się uchylić, przypinając im etykietę: „antysemityzm”. Będzie to jednak nieprawda. Nie jestem antysemitą. Do dziś podpisuję się pod swoim artykułem z Jewriejskiej Gaziety (1/1992) Antysemityzm to grzech. Grzechem jest każda nienawiść, w tym także etniczna. Jeśli Żydowski Kongres Narodowy i telewizja NTW pozwalają sobie niedobrym okiem spoglądać na nasze Ewangelie, to i ja uznałem za dopuszczalne spojrzeć na dzieje Purim w taki sposób, by nie wygładzać ostrych kantów. Tak więc niniejszy mój tekst można traktować jako odpowiedź na „ostatnie kuszenie” NTW [aluzja do wyemitowania przez telewizję NTW na początku 1998 r., mimo głośnych protestów Patriarchy Moskiewskiego, filmu Martina Scorsese "Ostatnie kuszenie Chrystusa"; właścicielem stacji jest multimiliarder i magnat prasowy, przewodniczący Wspólnoty Niepodległych Państw, Borys Bieriezowski, obywatel Rosji i Izraela - przyp. red.]. A przyczyna mojego braku życzliwości wobec 8 Marca jest o wiele bardziej prozaiczna: po prostu od dzieciństwa nie cierpiałem 8 Marca. Kiedy zostałem człowiekiem Cerkwi, polubiłem „prawosławny Dzień Kobiet” – „Niedzielę Żon Niosących Pokój”, obchodzoną w każdą trzecią niedzielę po Wielkanocy (w tym roku 3 maja). Tak więc niniejszy artykuł napisałem nie po to, żeby ktoś zaczął gorzej odnosić się do Klary Zetkin i jej narodu, ale dlatego, aby wrócił szacunek do naszych, prawosławnych tradycji. Po to, by i w naszym, rosyjskim domu było święto. P.S. Ponieważ często mam możliwość polemizować z okultystami, nie mogę nie skorzystać z okazji, by wskazać na nić, która wiąże żydowski Purim i ezoteryków oczekujących „Ery Wodnika”. Astrologowie obecną epokę nazywają „Erą Ryb”. Zaczęła się ona około Narodzin Chrystusa i zakończy się na początku XXI stulecia. Ryba to wczesnochrześcijański symbol (po grecku słowo „ryba” może być rozszyfrowane jako złączenie pierwszych liter zwrotu „Jezus Chrystus Syn Boży Zbawiciel). Dlatego „epokę Ryb” okultyści objaśniają jako czas triumfu chrześcijaństwa i, odpowiednio do tego, czas magicznego „nieuctwa” niesprzyjający „ezoterykom”. Z nadejściem „Ery Wodnika” związane są nadzieje na rozkwit okultystyczno-magicznych zdolności. Talmudyczna literatura solidaryzuje się z okultystami w przekonaniu, że znak Ryb nie jest sprzyjający dla Żydów. Mówi ona, że Haman był astrologiem i wybierając czas prześladowań narodu żydowskiego, skierował swą uwagę ku tablicom astrologicznym. Jak pisze Encyklopedia Żydowska: „Jednakoż każdy miesiąc okazywał się dla Żydów sprzyjający: tak więc Nisan sprzyjał Żydom ze względu na paschalne składanie ofiar; Ijar – z powodu małej Paschy, Siwan – gdyż w owym miesiącu nastąpiło obdarowanie Torą itd. Ale kiedy Haman doszedł do Adar, to odkrył, że znajduje się on w zodiakalnym znaku Ryb i rzekł: ŤTeraz będę w stanie połknąć ich, podobnie jak ryby, połykające jedna drugąť”. To talmudyczne opowiadanie powstało już w epoce chrześcijańskiej i w świadomości jego autorów oraz słuchaczy, na przestrzeni wieków, wyraźnie kojarzyło się ono z „czasem Ryb”, czyli z epoką panowania chrześcijan. Kwestii wpływu judaizmu na europejski okultyzm nie będę poruszał. Ale współbrzmienie odczuć oraz idei nie ulega wątpliwości. I tam, i tu występuje skojarzenie: ryby – chrześcijanie – zło. Diakon Andriej Kurajew
Panu „Piotrx” dziękuję za nadesłanie (jako komentarz) tego niezwykle ciekawego materiału – admin.

Quo vadis – żydolandio nr 3? Stan finansowy żydolandii nr 3 pogarsza się z godziny na godzinę. Tak na prawdę to jesteśmy bankrutem, jedynie żydomedia i agentura nadzorująca nasz baraczek usiłuje przed polactfem ten fakt ukryć.

http://www.hotmoney.pl/artykul/pieniadze-polska-zadluzona-po-uszy-bijemy-kolejny-rekord-18590

Psychoza strachu przed biedą/głodem/wojną/katastrofą nie tylko trwa nadal, a wręcz nasila się.

http://www.hotmoney.pl/artykul/zakupy-polacy-masowo-wykupuja-make-i-cukier-18603

A głód i bieda rzeczywiście nadciągają. To nie jest tylko straszak… Ale nie martwmy się. Nie tylko nas wpędza światowa lichwa w bankructwo. Także Brytyjczycy muszą dociskać pasa. Ale nie dziwota, skoro u nich znajduje się główna kwatera Rothschildów. Utrzymanie takich ważnych banksterów i ich banków kosztuje.

http://www.hotmoney.pl/artykul/nie-ustaja-klopoty-brytyjskiej-gospodarki-18573

Kłamstwa na temat sytuacji gospodarczej na Białoruści nadal uparcie kolportowane są przez żydomedia. Według nich zbankrutowana Grecja osiągnęła poziom Białorusi!

http://www.hotmoney.pl/artykul/grecja-osiagnela-poziom-bialorusi-i-boliwii-18586

Grecy byliby zapewne szczęśliwi, gdyby rzeczywiście osiągnęli gospodarczy i finansowy poziom Białorusi. Ale w tym celu musieliby dogadać się z Łukaszenką, a nie z Unią Jewropejską i MFW. Tymczasem jedyną chyba oprócz banków prosperującą gałęzią gospodarki w żydolandii nr 3 są firmy ochroniarskie.

http://www.hotmoney.pl/artykul/oto-branza-przyszlosci-znakomite-perspektywy-18585

W czasach PRL mieliśmy 300 tysięczną armię LWP – do obrony kraju. W czasach żydolandii nr 3 mamy 300 tysięczną armię osiłków z ochroniarskich firm – do bicia niepokornych. Podczas pacyfikacji blaszaka KDT w Warszawie osiłki z firmy ochroniarskiej pokazali, co potrafią.

http://il.youtube.com/watch?v=4pPoHVZ3Sw4&feature=fvwrel

Niech polactfo spróbuje tylko podskoczyć… Poliszynel
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com/2011/03/08/quo-vadis-zydolandio-nr-3/

Obelgi zamiast faktów – prof. Peter D. Stachura Uwagi o ostatniej debacie o Polakach i Żydach Każdy, kto zetknął się z publikacjami Jana Tomasza Grossa, bardzo znanego pisarza polsko-żydowskiego pochodzenia, obecnie pracującego w Stanach Zjednoczonych, musi sobie zdawać sprawę z jego niezwykłej i – wydaje się – niewyczerpanej zdolności przedstawiania całej polskiej społeczności, a szczególnie społeczeństwa II Rzeczypospolitej w jak najmniej pochlebny i oskarżycielski sposób. Cechami charakterystycznymi poprzednich publikacji Grossa, poczynając od książki o zbrodni w Jedwabnem, są nieuzasadnione uogólnienia oparte na niepełnych, celowo dobranych i wyrywkowych “dowodach”; zniekształcenia i dowolny dobór dostępnych materiałów oraz pomijanie istotnych faktów, które mogłyby zaprzeczyć przedstawionym argumentom i interpretacjom lub przynajmniej je podważyć. Duża doza sofistyki jest inną, często pojawiającą się cechą pisarstwa Grossa. Co więcej, treść jego książek została zaprezentowana w formie prozy, złośliwej w tonie i poddającej się pogoni za sensacją. W skrócie: Gross ma niewiele wspólnego z tradycyjną, poważną, empirycznie udokumentowaną i obiektywną pracą naukową, która stara się dotrzeć do prawdy o faktach, ich historycznych okolicznościach, a następnie spokojnie i w zrównoważony sposób je ocenić. W wielu uznanych ośrodkach akademickich w Polsce i na świecie ugruntowała się reputacja Grossa jako antypolskiego, filosemickiego propagandysty, zgłodniałego uwagi i popularności, nie zaś poważnego i wiarygodnego historyka. Można się tylko dziwić jego bezgranicznej bezczelności w nieuświadomionym brnięciu tymi samymi koleinami z następną “pracą”. Przypadek Grossa potwierdza smutną życiową obserwację, że niektórzy nigdy się nie uczą albo nie chcą się nauczyć. Odnoszą się niechętnie do wszystkiego, co może się przeciwstawić, podać w wątpliwość lub zaprzeczyć temu, co już zdążyli powiedzieć. W pogoni za z góry opracowanym programem, którego przyczyną jest często głęboka, irracjonalna animozja ku komuś lub czemuś, nie tylko narażają się na śmieszność, ale także na pogardę.

Trywialna propaganda Grossa Ostatnią, prowokacyjnie zatytułowaną publikację Grossa, o równie prowokacyjnej treści, można oceniać z trzech zasadniczych punktów widzenia. Po pierwsze, opis – kontrowersyjnego, rzecz jasna – tematu zawiera wszystkie – i podstawowe, i poważne, a nawet posuwające się do perwersji – błędy i braki z poprzednich prac tego autora. Za fasadą poprawnie prezentującej się pracy naukowej, opatrzonej przypisami, kryje się nieuporządkowana i stronnicza narracja; interpretacja i oceny będące w rezultacie czymś w rodzaju ulotki propagandowej, a nie uczciwym studium o historycznej wartości. Przedstawiając wyselekcjonowane, niereprezentatywne, niezmiennie trywialne lub o lokalnym tylko znaczeniu zdarzenia i dane, z których większość pochodzi z prac żydowskich oraz polskich lewicowych naukowców niższej rangi, Gross stara się nakreślić oskarżycielski obraz Polaków w okresie niemieckiej okupacji Polski (1939-1944). W jego opinii, zawierającej spodziewane i znane już elementy uznawania się za ofiarę, Polacy – których opisuje – byli stereotypowo i niezmiennie chciwi, niegodziwi i przewrotni. Korzystali z okazji, jeśli taka się nadarzyła, aby wykorzystać niemieckie represje i prześladowania Żydów dla własnego wzbogacenia się. Nieszczęście Żydów, jak twierdzi Gross, stało się dla Polaków szansą (widoczne jest to szczególnie na stronach 109-120). Innymi słowy, zdaniem Grossa, Polacy ci byli przestępcami. Problemem Grossa pozostaje fakt, że nic z tego, co opisuje, nie brzmi przekonująco. Sceptycyzm lub wręcz niedowierzanie muszą być nieuniknioną reakcją na prezentowane przez niego “dowody”. Podczas gdy w różnych miejscach kraju działała – być może – niewielka liczba Polaków z marginesu, nie można twierdzić, że reprezentowali oni cały naród. Mimo to Gross – przez implikację – twierdzi, że tak właśnie było. Umniejsza on tym samym znaczenie znanego faktu, że większość Polaków angażowała się w codzienną, trudną walkę o przetrwanie – nie tylko przeciwko Niemcom, ale także w walkę z głodem i nędzą. Jest całkowicie pewne, że na każdego przypadkowo wybranego Polaka, który mógłby coś ukraść Żydowi, przypadało znacznie więcej Żydów, którzy okradali swoich rodaków. Rozpatrując te fakty z szerszej perspektywy i posługując się “metodologią” Grossa, można je potraktować jako typowo żydowską obsesję posiadania. Nie sposób nie wysnuć więc niepokojącego wniosku, że Gross ponownie zamierza uwiecznić – w typowy dla siebie, goniący za sensacją, sposób – negatywny obraz II Rzeczypospolitej. W istocie, jego praca stanowi nie tylko przykład “wielkiego hałasu o nic”, ale także nieuzasadnionej niechęci do kraju w szczególnym okresie jego historii – kraju, którego on, rzecz jasna, nie darzy sympatią.

Bezpodstawne oskarżenia Po drugie, najnowsza książka Grossa obnaża jego całkowitą nieznajomość niemieckiej polityki okupacyjnej, w szczególności dotyczącej własności i dóbr materialnych należących zarówno do Żydów, jak i do Polaków. Ponadto, zgodnie z dobrze znanymi prawami rasowymi narodowego socjalizmu, który określał Polaków i Żydów jako podludzi (Untermenschen), w polityce niemieckiego okupanta – szczególnie w sprawach dotyczących własności i posiadania – nie było możliwości, aby jedna z tych grup mogła wzbogacić się kosztem drugiej. Niemiecka polityka w Wielkopolsce (przez większość okresu okupacji nazywanej Kraj Warty, Warthegau) oraz w Generalnym Gubernatorstwie dostarcza niepodważalnych dowodów w tej kwestii. I tak chociażby, w Kraju Warty, gdzie rządy sprawował Gauleiter i Reichsstatthalter Artur Greiser, brutalnie prowadzona polityka germanizacji skutkowała pozbawieniem domów, firm, nieruchomości, samochodów, rowerów i innych sprzętów domowych bez żadnej rekompensaty zarówno Żydów, jak i Polaków. Wszelkie dochody zaś były odprowadzane do skarbu III Rzeszy. Już w październiku 1939 r. utworzono Główny Urząd Powierniczy “Wschód” (Haupttreuhandstelle-Ost, HTO), który koordynował i nadzorował, razem z kontrolowanym przez SS Komisariatem Rzeszy do spraw Umacniania Niemczyzny (Reichskommissariat fźr die Festigung Deutschen Volkstums, RKFDV), rejestracje i sprzedaż dużej liczby dóbr skonfiskowanych ludności polskiej i żydowskiej. Dodatkowo, w tym samym czasie, Niemcy wprowadzili za sprawą nowo powstałego Urzędu Ziemskiego (Bodenamt) nowe przepisy, dotyczące posiadanych dóbr, które miały usprawnić program rejestracji i konfiskaty. Następnie, w tym samym roku, Dekret o Polskiej Własności (Polenvermogensordnung) zamknął drogę do korzystania z wszelkich luk prawnych, które mogły się pojawić. Spowodował on, że niemal cała polska i żydowska własność w Kraju Warty podlegała natychmiastowej konfiskacie, której oficjalnymi uzasadnieniami stały się wszechobecne slogany – od “potrzeb Rzeszy” do “dobra publicznego”. Wszystkie bez wyjątku cywilne, nazistowskie, policyjne i wojskowe organizacje stosowały ten wszechobecny modus operandi, co nie oznaczało, że rezygnowały ze sporów między sobą o dochody. Innym istotnym czynnikiem, wspomagającym przejęcie polskiej i żydowskiej własności, był fakt, że do wiosny 1943 r. 500 tys. etnicznych Niemców przeprowadziło się do Kraju Warty z innych administrowanych przez Niemców terenów Polski. Wypełnili tym samym lukę, która powstała za sprawą masowych mordów (Polaków i Żydów) i deportacji (Polaków) do Rzeszy. Innymi słowy, maszyna konfiskat działała sprawnie, nawet jeśli mógł istnieć, sporadycznie i w wyjątkowych okolicznościach (szczególnie w etnicznym chaosie panującym na Kresach po latach 1941-1942), stopień elastyczności, który pozwalałby na nieznaczną liczbę nielegalnych kradzieży. Warto podkreślić, że już w 1941 r. w Kraju Warty nie było praktycznie żadnych polskich czy żydowskich nieruchomości, które mogłyby zostać skonfiskowane. W konsekwencji nie powinno budzić zdziwienia, że w tym regionie nie zachowały się żadne wiarygodne zapisy, dotyczące przykładów przekazywania skonfiskowanego mienia na korzyść jednej z prześladowanych grup – Polaków, od drugiej – Żydów. Te solidne i niepodważalne dowody wskazują, że Gross – który całkowicie je ignoruje, manipulował ówczesnymi przekazami, a także pełnymi poczucia krzywdy powojennymi wspomnieniami Żydów, chcąc bezpodstawnie oskarżyć Polaków o grabież Żydów w Kraju Warty. Ten sam schemat prawny, uniemożliwiający przejmowanie żydowskich zasobów przez Polaków, dominował w Generalnym Gubernatorstwie, co w istocie zostało potwierdzone, paradoksalnie, przez samego Grossa w jego wcześniejszej monografii. Konkretne dowody na poparcie jego tez, odnoszących się do innych części okupowanej Polski, także nie istnieją. Gross jedynie wyolbrzymia rozproszone i nieprzekonujące raporty, np. o Niemcach “zachęcających” Polaków do “grabieży” żydowskiej własności. Należy podkreślić, że niedawno opublikowane, dobrze przyjęte studia traktujące o sytuacji Polski w okresie okupacji nie wspominają wcale lub wspominają w niewielkim stopniu o ostatniej diatrybie Grossa.

Persona non grata Po trzecie, niezwykle trudno zrozumieć – jak to możliwe, że kraj taki jak Polska, rozniesiony w pył przez wojenne barbarzyństwo nazistów i Sowietów, niszczony później przez prawie pół wieku przez sowiecki komunizm, jest obecnie obrażany przez osobę mającą nieuzasadnione, wielkie pretensje do innych i równie wielce niezrozumiałe motywy działania. Atak Grossa na uczciwość, honor i reputację Polaków z czasu II wojny światowej za pomocą niewiele wartej pisaniny powinien zostać zdecydowanie odrzucony przez wszystkie strony. Zamiast cieszyć się międzynarodową sławą, którą z pewnością przyniesie mu ta nowa publikacja, powinien zostać skazany na zapomnienie. Jego książka “Strach” rzeczywiście zrobiła furorę w 2008 r., spowodowała pojawienie się ze strony niektórych sił politycznych koncepcji wyciągnięcia konsekwencji wobec niego. Niestety, nic z tego nie wyszło – być może był to rezultat braku odwagi, jeśli nie tchórzostwa, obecnych elit politycznych Polski. Mając na uwadze nowy, skandaliczny atak na Polaków, powinna znaleźć się w Warszawie polityczna wola, dzięki której przeprowadzono by znaczącą, oficjalną akcję przeciw Grossowi. Nie powinien mieć on licencji na ciągłe bezkarne obrażanie narodu. Dobrym początkiem owej akcji byłoby pozbawienie Grossa Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej, który został mu niezasłużenie przyznany w 1996 roku. Prof. Peter D. Stachura

Peter D. Stachura – dyrektor Centrum Badań nad Współczesną Historią Polski, emerytowany profesor Współczesnej Historii Europy, University of Stirling, Szkocja. Tekst pochodzi z książki “Złote serca czy złote żniwa”, Studia nad wojennymi losami Polaków i Żydów, redakcja naukowa Marek J. Chodakiewicz, Wojciech J. Muszyński, wydawnictwo The Facto, Warszawa 2011, która ukaże się w połowie marca. Śródtytuły pochodzą od redakcji [Naszego Dziennika].

O wzorowej współpracy z Rosjanami „Nasz Dziennik” publikuje fragmenty stenogramów z posiedzenia rosyjskiej państwowej komisji do zbadania katastrofy smoleńskiej z 13 kwietnia zeszłego roku. Uczestniczyli w nim ze strony polskiej gen Krzysztof Parulski, płk Edmund Klich i minister Ewa Kopacz „Zamiast skorzystać z okazji przedstawienia Rosjanom polskich postulatów, wszyscy troje rozpływali się w zachwytach nad gościnnością, profesjonalizmem i doskonałym tempem pracy Rosjan” – pisze Piotr Falkowski. Ze stenogramów spotkania z Władimirem Putinem rzeczywiście nie wynika, by Klich czy Parulski stawiali jakiekolwiek żądania, czy wyrażali wątpliwości.

W przypadku Ewy Kopacz ta złośliwość „ND” wydaje się być nie na miejscu, bo pani minister  wspólnie ze specjalistami rosyjskim brała udział w dramatycznie trudnej pracy nad identyfikacją ofiar i jej podziękowania i emocje wydają się zupełnie zrozumiałe. Oto fragmenty wystąpień polskich przedstawicieli:

Ewa Kopacz: „Chciałabym przypomnieć o tym, że od momentu tragedii minęły już trzy doby. Rezultaty wczorajszego dnia do najpóźniejszych godzin to 48 zidentyfikowanych ciał. Wszyscy, jak tu siedzimy, dobrze rozumieją, jak wyglądają ofiary takich katastrof. Dlatego potwierdzenie tożsamości ofiar to cała sztuka. To wynik pracy zarówno polskich, jak i rosyjskich anatomopatologów. Pracujemy jak jedna duża rodzina. Powinnam powiedzieć, że pierwszy raz jestem świadkiem czegoś takiego, takiej dobrej, można rzec, wzorowej współpracy i wzajemnego uzupełniania się w pracy. Jestem również upoważniona w imieniu tych, którzy już odlecieli, lecz byli tu w charakterze bliskich i krewnych ofiar katastrofy, wyrazić wdzięczność pani minister za solidną pracę, za zaangażowanie w tę pracę. I wypowiedzieć również prośbę w imieniu tych, którzy wyjechali, nie potrafiąc rozpoznać, zidentyfikować ciał swoich bliskich. Prosilibyśmy, aby praca genetyków była możliwie zintensyfikowana. Chcielibyśmy, zdając sprawozdanie przed polskim narodem, z czystym sumieniem powiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co było możliwe, by można było stuprocentowo zidentyfikować wszystkie ciała ofiar”.

Edmund Klich: „Polska strona uważa, że śledztwo jest prowadzone w maksymalnie możliwym szybkim tempie. Uważamy również, że po otrzymaniu informacji z pokładowych urządzeń rejestrujących, które, ma się rozumieć, zostaną udokumentowane, proces śledztwa zostanie jeszcze bardziej przyspieszony. Uważam również, że przeprowadzenie śledztwa zgodnie z przepisami międzynarodowymi, w szczególności z przepisami konferencji  chicagowskiej, doprowadzi do tego, że śledztwo pójdzie szybko i zostaną ujawnione prawdziwe przyczyny katastrofy. Dotychczas rosyjscy specjaliści współpracują z nami w najlepszy możliwy sposób”.

Krzysztof Parulski:  „Panie premierze, chciałbym wyrazić swoją opinię i opinię swoich kolegów – znajdujemy się pod wrażeniem dobrej organizacji i doświadczenia specjalistów, profesjonalizmu rosyjskich prokuratorów, którzy prowadzą to śledztwo, jak również służb, które z nimi współdziałają. Dobrze rozumiemy, że to bogate doświadczenie rosyjska strona nabyła w procesie rozpatrywania przyczyn i okoliczności innych katastrof, które kiedyś miały miejsce. (…) Pan, panie premierze, pytał, czy są jakieś trudności przy prowadzeniu śledztwa. Muszę powiedzieć, że nie mamy żadnych trudności. Ta współpraca, która nas łączy, daleko przekracza ustalony porządek konwencji o wzajemnej pomocy prawnej. Jest ona związana z głębokim udziałem strony rosyjskiej. Chciałbym jeszcze raz podziękować za to, że nas tak gościnnie przyjęto, za to, że okazuje się nam wszelką pomoc w śledztwie. Jestem przekonany, że bez takiej aktywnej współpracy nigdy nie moglibyśmy ustalić wszystkich przyczyn”. Z dzisiejszej perspektywy wypowiedzi obu panów mogą budzić duże wątpliwości. Zwłaszcza słowa o „dużym doświadczeniu Rosjan” przy wyjaśnianiu innych katastrof mogą świadczyć w najlepszym przypadku o dużej naiwności wypowiadającego te myśl. Janke


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
380 381
PPK02 modelowanie matinf id 381 Nieznany
2003 styczen podst model id 381 Nieznany (2)
381
381
Domek drewniany narzedziowy 381 Nieznany
381 Manuskrypt przetrwania
2003 styczen rozsz model id 381 Nieznany (2)
381
381
Źle z języków obcych Argumenty, nr 40(381), 1965
Domek drewniany narzedziowy 381 Nieznany (2)
381
MPLP 380;381 30.07.;11.08.2013

więcej podobnych podstron