384

Od Écône do Summorum Pontificum Biografia śp. Arcybiskupa Marcela Lefebvre’a autorstwa jednego z czterech konsekrowanych przezeń biskupów – JE Bernarda Tissiera de Malleraisa to dzieło niezwykłe. „Niezwykłe” nie w tym sensie, w jakim zwykliśmy mówić o rzeczach przekraczających zdolność naszej zwykłej percepcji, lecz w znaczeniu głębokiego respektu dla prawdy rzeczywistej opisywanych zdarzeń i ich wielostronnego znaczenia dla Kościoła i cywilizacji katolickiej. To dzieło łączące rzetelność, sumienność i obiektywizm historyka z synowską miłością ucznia do swojego nauczyciela i konsekratora – lecz jeszcze bardziej do Boskiego Nauczyciela ich obu i wszystkich chrześcijan. Postać założyciela Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X ukazana została przez autora na szerokim tle kluczowych zdarzeń nie tylko historii eklezjalnej, lecz również historii społecznej, politycznej i kulturowej XX wieku. W pierwszych rozdziałach książki poznajemy środowisko domowe przyszłego Arcybiskupa – wzorcowej rodziny katolickiej, w której dojrzewało wiele powołań, i której głowa – René Lefebvre to także wzorcowy przedsiębiorca katolicki, wcielający w życie zasadę dobra wspólnego kierowanej przez niego społeczności, patriota i rojalista, piszący z niemieckiego obozu koncentracyjnego: „umieram jako francuski katolik, monarchista, bo uważam, że tylko przywrócenie monarchii chrześcijańskich pozwoli Europie i światu odbudować prawdziwy, trwały pokój”. Początki kapłańskiej drogi Marcela Lefebvre’a przypadają z kolei na czas dramatu Action Française, której niesłuszne, a przynajmniej zbyt surowe, potępienie było jakby zwiastunem tragedii na uniwersalną skalę dotykającej wszystkich obrońców nieuszczuplonego w niczym depozytu Tradycji. Bernard Tissier de Mallerais wnikliwie i krok po kroku, zgodnie z chronologią, opisuje wszystkie etapy kapłańskiej posługi Marcela Lefebvre’a od wikarego w rodzinnych stronach, poprzez duchową epopeję misji w Afryce, która doprowadziła go do godności arcybiskupa Dakaru i delegata apostolskiego, po przewodzenie zakonnemu Zgromadzeniu Księży Ducha Świętego. Bez wątpienia jednak tematem głównym tego dzieła jest herkulesowa walka o ocalenie, a następnie zachowanie i przekazanie katolickiej Tradycji, rozpoczęta jeszcze podczas Soboru Watykańskiego II – wówczas jeszcze w gronie ojców stowarzyszonych w Coetus Internationalis Patrum. Obiegowy pogląd na przebieg „eksperymentu Tradycji” – o który Arcybiskup błagał kolejnych papieży, lecz musiał go podejmować nieomal sam – znaczony takimi etapami jak założenie seminarium w Écône oraz FSSPX, „msza w Lille” i wreszcie konsekracje biskupie w 1988 roku, postrzega jego sens jako walkę o zachowanie klasycznej liturgii rzymskiej, zwanej często (nie do końca ściśle) „trydencką”. Nie jest to pogląd fałszywy, ale nadmiernie uproszczony i zawężony do jednego tylko aspektu. W pełni prawdziwy sens owej „rekonkwisty” jest znacznie szerszy: obejmuje również obronę katolickiego kapłaństwa i ortodoksyjnego rozumienia wszystkich sakramentów, obronę autentycznie katolickiej teologii i filozofii, zagrożonej przez modernistyczne „nowinkarstwo”, a także obronę najbardziej kwestionowanej przez „świat” (i narażonej na kapitulację w „pierwszym rzucie” ze strony małoduszych pasterzy Kościoła) zasady Społecznego Panowania Chrystusa Króla.

Wielką zaletą biograficznego pisarstwa bpa Tissiera de Malleraisa jest prostota, odwaga i uczciwość w kreśleniu sylwetki Arcybiskupa i jego drogi dochodzenia do decyzji, które podejmował. Poznajemy sylwetkę człowieka i kapłana, który nie był pozbawiony emocji i słabości, który niekiedy wahał się i nawet zmieniał zdanie (w kwestiach taktyki, nie zasad). Nie pretendował on do bycia wielkim teologiem, nie był też wielkim mistykiem; ba, nawet jako wykładowca i kaznodzieja bywał nierówny („raz monotonny, raz porywający”). Jego wielkość jest w czymś innym: w stanowczej konsekwencji doprowadzenia do końca już zdecydowanego dzieła przekazania tego, co otrzymał, nieschodzenia z drogi już obranej, mimo, a może właśnie dlatego, że podjętej po długim okresie wahań, wątpliwości, rozważań pro i contra, a przede wszystkim wymodlonej. Arcybiskup Marcel Lefebvre dość często – również ze względu na dostrzegane analogie do epoki ariańskiego kryzysu w Kościele – bywa porównywany do ówczesnego największego obrońcy ortodoksji, i przeto nazywany „św. Atanazym naszych czasów”. My, także w świetle lektury omawianej biografii, odnieślibyśmy do niego również – jako być może najtrafniejszą i najbardziej syntetyczną charakterystykę – słowa skierowane przez św. Ignacego Antiocheńskiego do św. Polikarpa ze Smyrny: Sta firmus ut incus, quae percutitur! („Bądź nieugięty jak uderzane młotem kowadło”!). Taki właśnie był: nieugięty jak kowadło. Jak dobrze wiadomo, ruch obrony Tradycji katolickiej jest zjawiskiem szerszym niż nurt instytucjonalnie związany z Bractwem Kapłańskim założonym przez Arcybiskupa. Niemało tradycjonalistów (co jest właściwie określeniem nie najbardziej szczęśliwym, bo przecież słowa: „katolik tradycyjny” są, a przynajmniej powinny być, synonimami) miało bądź nawet nadal ma wątpliwości czy droga Arcybiskupa, a zwłaszcza „nielegalne” konsekracje biskupie, była zawsze słuszna. Jednakowoż anulowanie nałożonych, a również budzących co najmniej wątpliwości, kar kościelnych oraz „uwolnienie” Mszy Wszechczasów motu proprio Summorum Pontificum przez Jego Świątobliwość papieża Benedykta XVI mają nieprzepartą moc rozwiewania tych zwątpień. Nie byłoby tego dzisiejszego – pierwszego – zwycięstwa bez heroicznej walki abpa Marcela Lefebvre’a o uratowanie tej Mszy, uratowanie doktryny, uratowanie kapłaństwa. Można rzec, iż była to walka „legitymowalna”, nawet jeśli pociągała za sobą akty „legalistycznego” nieposłuszeństwa. Albowiem – jak to przypomniał Jean Madiran (którego drogi zresztą rozeszły się z Arcybiskupem po 1988 roku) – posłuszeństwo w Kościele nie jest „pasywne, fetyszystyczne i bezwarunkowe. (…) Bezwarunkowo katolik musi być posłuszny tylko Bogu i prawu Bożemu”.

Jacek Bartyzel

Heda ,,Szary” – wspomnienie i przypomnienie Antoni Heda – ,,Szary” był człowiekiem niezwykłym. Urodził się 11.X.1916 roku w Małomierzycach na Ziemi Iłżeckiej. Miał trzy siostry i pięciu braci. Dwóch z nich i szwagra funkcjonariusze UB okrutnie zamęczyli w więzieniu w Kielcach. Po ukończeniu Technikum Elektryczno – Mechanicznego o profilu zbrojeniowym podjął pracę w Fabryce Zbrojeniowej w Starachowicach. Powołany do Szkoły Podchorążych służbę wojskową odbywał w Kielcach w 4 pułku piechoty. Pasjonował się historią ziemi kieleckiej i przebiegiem Powstania Styczniowego, zwłaszcza taktyką walki partyzanckiej. Wojna zastała go w Zakładach Zbrojeniowych w Starachowicach. Wziął udział w kampanii wrześniowej. Pierwszym czynem wojennym Antoniego Hedy było zdobycie niemieckiego samochodu pancernego i użycie wozu w walkach pod Iłżą. Cofając się z oddziałami Wojska Polskiego dotarł pod Kock, gdzie walczył do 5 października 1939r roku w zgrupowaniu gen. Kleeberga. Był świadkiem odczytywania ostatniego rozkazu generała Kleeberga: ,,Zdławieni z dwóch stron przez dwóch odwiecznych wrogów musieliśmy dać za wygraną. Dziękuję Wam za wasze męstwo. Jeszcze Polska nie zginęła” Na swoim Żołnierskim szlaku walczył właśnie z tymi dwoma wrogami. Już w styczniu 1940 roku bierze udział w budowaniu struktur konspiracyjnych organizacji Orła Białego , a po masowych aresztowaniach i rozstrzelaniu 360 młodych konspiratorów i mieszkańców Skarżyska w połowie lutego 1940 roku przystępuje do Związku Walki Zbrojnej w Iłży. W 1941 roku chce przedostać się do Rumunii, aby dotrzeć do polskiego wojska na Zachodzie. Aresztowany przez NKWD został osadzony w więzieniu w Brześciu. Był świadkiem współpracy NKWD i gestapo. Po zajęciu twierdzy brzeskiej przez oddziały niemieckie w czerwcu 1941 roku osadzony został wraz z jeńcami sowieckimi w stalagu 107 pod gołym niebem. Na skrawku ziemi stłoczono 140 tyś jeńców. Cudem uniknął śmierci głodowej. Udało mu się uciec pod stertą obierzyn na wozie chłopskim. Wracał do domu długo, gdyż cierpiał na kurzą ślepotę. Po raz pierwszy został cudownie ocalony. W połowie 1942 roku obejmuje dowództwo pod-obwodu iłżeckiego Dolina Armii Krajowej. Wykazuje się talentami prawdziwego dowódcy, który najpierw gruntownie szkoli swoich żołnierzy i buduje struktury lokalnego wywiadu oraz kryjówki i podziemne szpitaliki. Dzięki temu jego oddział nie ponosił strat i był wspierany przez miejscową ludność. Walkę z Niemcami rozpoczął od niszczenia biur werbunkowych na roboty do Niemiec i dokumentów zmuszających rolników do oddawania kontyngentów. Stworzył swoisty kodeks partyzanta, polegający na tym, aby nie narażać ludności cywilnej na krwawy odwet hitlerowskiego okupanta. Jego oddział budował własne obozowiska, nie nocował po wsiach, wspomagał ludność wiejską zdobytą żywnością i ubraniami. ,, Szarego” witano chlebem i solą. Współpracował z Janem Piwnikiem ,, Ponurym”, z którym spotykał się na Wykusie. Razem opracowali plan likwidacji w Marculach gestapowca Kruegera, który organizował obławy na Żydów ukrywających się w lasach. To Krueger doprowadził do wymordowania mieszkańców wsi Bór Kunowski, której mieszkańcy pomagali Żydom. Krueger został zabity w swojej fortecy w Marculach przez grupę likwidacyjną AK. Razem z ,,Ponurym” wyrwali się z hitlerowskiej obławy pod Błazinami. Gdy dwaj partyzanci Szarego zostali aresztowani w czasie obławy, jego oddział rozbija więzienie w Starachowicach i uwalnia wszystkich więźniów. W 1942 roku wielką akcją było jednoczesne podpalenie akt kontyngentowych we wszystkich gminach powiatu starachowickiego. ,,Szary” sam zdobywał broń i amunicję. Oparta na partyzanckim podstępnie słynna akcja na oddział Wehrmachtu stacjonujący w majątku Pakosław przyniosła ,,Szaremu” zdobyczną broń, odzież i żywność. Jeńców oraz żołnierzy Wehrmachtu puszczał wolno i chłostał gorliwych żandarmów. W akcjach ,,Szarego” jest błyskotliwość partyzanta oparta na dokładnie przygotowanym planie. I wielkie szczęście. Tak było w zakładach im. Goeringa w Starachowicach, gdzie ,,Szary” ze swoimi ludźmi otworzył kasę i na potrzeby oddziału zdobył wielką jak na owe czasy sumę pieniędzy. Znakiem rozpoznawczym 150 osobowego oddziału ,,Szarego” były czarne berety i świetne wyposażenie w zdobyczną broń. Panował nad dyscypliną, nie tolerował picia alkoholu i jakichkolwiek form partyzanckich konfiskat.

Był człowiekiem głęboko religijnym. W jego oddziale odprawiane były Msze Święte polowe. Wiara w Boga dawała siłę i nadzieję. Nadzieję na przyszłą wolną Polskę, tak jak w czasie słynnej koncentracji 11 listopada 1943 roku w lasach na Szczytniaku, kiedy ksiądz kapelan Zygmunt Głowacki ,,Jaskólski” odprawił Mszę Świętą dla zgrupowanych oddziałów ,,Ponurego”, ,,Szarego”, ,,Mariańskiego”, ,,Robota” i ,,Kmicica”. W czerwcu 1944 roku grupa szturmowa ,,Szarego” rozbiła areszt w Końskich wysadzając trotylem więzienną bramę i uwalniając więźniów, w tym swoich łączników. Przyjmuje do oddziału prawie 30 żołnierzy sowieckich, którzy uciekli z obozu w Baryczy koło Końskich. Z Ormianinem doktorem Muszeniem, w randze majora, będzie przyjaźnił się po wojnie przez długie lata. Szlak bojowy ,,Szarego” to między innymi akcja w Suchedniowie, zdobycie pociągu z amunicją i przygotowania do akcji Burza. Następuje koncentracja 3 pp Leg. AK, Szary dowodzi II batalionem. Żołnierze wierzyli, że pójdą na pomoc Warszawie, a także będą zdobywać Kielce oraz Radom. Akcję odwołano. We wrześniu 1944 roku ,,Szary” idzie z odsieczą mieszkańcom Radoszyc pacyfikowanym przez oddział SS. Potem następuje starcie pod Trawnikami, Radoszycami i prawdziwa bitwa pod Szewcami koło Chęcin, w której po stronie niemieckiej udział wzięły niemieckie samoloty i artyleria. ,,Szary” nie zdążył rozbić więzienia w Radomiu, bo rozpoczęła się niemiecka ofensywa i 17 stycznia do Radomia weszła Armia Czerwona oraz oddziały NKWD. Już od pierwszych dni tzw. Wyzwolenia zaczęto aresztować i wywozić członków niepodległościowych struktur podziemnych. ,,Szary” przystępuje do organizacji NIE, a potem WiN. W kwietniu i maju aresztowano sztab 2 dywizji legionowej AK Okręgu Radomsko-Kieleckiego m.in. dowódcę kpt. Antoniego Żółkiewskiego ,,Lina”, kapitana ,,Siwego”, porucznika ,,Jelenia”, a także kpt. Wyrwę z NSZ. UB aresztowało trzech braci ,,Szarego” i dwóch szwagrów. Braci – Stanisława i Jana oraz szwagrów zamordowano. Wierny żołnierskiej przysiędze ,,Szary” odtwarza konspiracyjne struktury i otwiera zakonspirowane magazyny z bronią. W nocy z 4 na 5 sierpnia Samodzielna Brygada Kielecka pod dowództwem ,,Szarego” w sile 220 żołnierzy podziemia atakuje i rozbija więzienie w Kielcach. Rozbitych cel uwolniono ok. 350 Akowców, w tym komendanta ,,Lina”. Brygada rozformowała się w lasach i uniknęła pościgu pułków NKWD. ,,Szary” ranny został w czasie akcji, która przeprowadzona została bez strat własnych. Podziemie niepodległościowe infiltrowane było przez UB. Zdrajcy znaleźli się również w otoczeniu ,,Szarego”. Nie doszedł do skutku precyzyjnie przygotowany plan rozbicia więzienia na Rakowieckiej w Warszawie przez połączone oddziały ,,Szarego” i Dekutowskiego – ,,Zapory”. ,,Szary” musiał ukrywać się przed pościgiem UB. Ukrywał się pod zmienionymi nazwiskami wraz z żoną Wacławą, łączniczką o pseudonimie ,,Narcyza” i dwoma małymi córeczkami. Aresztowany został 28 lipca 1948 roku w Gdyni-Chyloni. W śledztwie zachowywał się niezłomnie. Przesłuchiwany był w Informacji Wojskowej na ulicy Oczki, a śledztwo z udziałem Różańskiego toczyło się na Rakowieckiej. Jego wewnętrzna siła, postawa i okupacyjna legenda budziła respekt ubeckich oprawców. Dodawał otuchy współwięźniom – m.in. pułkownikowi Skalskiemu z Dywizjonu 303. Jego proces toczył się przy drzwiach zamkniętych w Kielcach. Na Sali sądowej stały karabiny maszynowe. Pierwszy zarzut jaki postawiono ,,Szaremu” to współpraca z hitlerowskim okupantem i ,,długoletni staż w służbie rodzimego faszystowsko – sanacyjnego podziemia”. Skazany został na czterokrotną karę śmierci. Odmówił napisania podania z prośbą o łaskę. Wyrok zmieniono na dożywocie biorąc pod uwagę fakt pomocy Żydom i uratowania jeńców radzieckich oraz przekazania ich z bronią do oddziału AL Moczara. Siedząc kilka miesięcy w celi śmierci nie tracił nadziei powierzając swoje życie Opatrzności Bożej. Przeszedł więzienia w Rawiczu i Wronkach. Wyszedł na wolność objęty amnestią 16 listopada 1956 roku. O całkowitej rehabilitacji nie było mowy. ,,Szary” mówił, że nigdy by o nią do ludowej władzy nie występował. Rozpoczął nowe życie tak, aby nie być zależnym od władzy. Za pożyczone pieniądze kupił kawałek ziemi pod Warszawą w Kaniach, gdzie stopniowo wybudował skromny dom i szklarnię, która dawała mu niezależność. Poświęcił się pracy dla towarzyszy broni, organizował spotkania Szaraków, budował pomniki. Starał się, by świadectwa niepodległościowych działań nie poszły w zapomnienie. Przez wiele lat jego nazwisko i pseudonim okupacyjny były zdejmowane przez cenzurę. Nie pisano słowa o ,,Szarym”. Całym sercem związany był ze swoimi żołnierzami i ich rodzinami. Pointą jego losów jest organizowanie w 1980 roku ,,Solidarności Kombatantów”, której został przewodniczącym 12 grudnia 1981 roku. Po latach gdy można było otworzyć ubeckie teczki ,,Szarego” w IPN, okazało się, że do internowania wyznaczony był już w połowie października 1980 roku. Internowany został 13 grudnia 1981 roku. Jeszcze raz znalazł się w więzieniu, tym razem na Białołęce. Uważał, że ,,internowanie nie może być porównywane z więzieniem i to jeszcze z więzieniem w czasach stalinowskich (.)”. Na prośbę rodziny został zwolniony 16 czerwca 1982 roku. Przez wiele lat był doradcą kardynała Stefana Wyszyńskiego. Podsłuchiwany i inwigilowany był do końca lat 80 – tych. Zrehabilitowany w III Rzeczpospolitej. W 1990 roku doprowadził do zjednoczenia ok. 30 organizacji kombatanckich w Światową Federację Polskich Kombatantów i został jej prezesem. Podniesiony do rangi pułkownika w kwietniu 1995 roku, a 3 maja 2006 roku do stopnia generała brygady przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wielokrotnie odznaczany m.in. krzyżem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Najbardziej dumny był z Gwiazdy Wytrwałości – orderu ustalonego 19 września 1831 roku. Był honorowym obywatelem wielu miast Polski. Jest autorem dwóch książek: ,,Wspomnienia Szarego” i ,,Szary przeciw zdrajcom Polski”. W latach 90 – tych związał się z narodowym środowiskiem Tygodnika ,,Ojczyzna”. Zaliczany do najwybitniejszych polskich dowódców partyzanckich i podziemia niepodległościowego. Całe życie był wierny dewizie ,,Bóg Honor Ojczyzna”. Zmarł 14 lutego 2008 roku po wielomiesięcznej chorobie. Generał brygady Antoni Heda – Szary należał do ludzi, o których trzeba pisać w podręcznikach historii. Był bowiem człowiekiem cierpienia do tego stopnia, że stał się symbolem walki o niepodległą umiłowaną Ojczyznę. Jego duch ciągle żyje, a jego bohaterstwo i poświęcenie Polska na zawsze zachowa w pamięci.

Na podstawie artykułu ze strony Urzędu Miejskiego w Iłży

Za: http://dakowski.pl/
Więcej: http://pl.wikipedia.org/wiki/Antoni_Heda

http://wsercupolska.org

Talmud zachęca Żydów do oszustwa

Talmud Encourages Jews To Deceive
http://www.truthtellers.org/alerts/talmudencouragesjewstodeceive.htm
Pastor Ted Pike 11.10.2010,  przekład Ola Gordon i Piotr Bein

Ortodoksyjny talmudyczny judaizm sankcjonuje oszustwa i amoralność dla realizacji celów politycznych. Talmud Babiloński zachęca Żydów do kantowania i oszukiwania gojów, kiedy jest to konieczne! Sposób oszustwa jest w motcie Mosadu. W tym tygodniu wypłynęła w Izraelu oficjalna licencja na oszustwa, a nawet na seksualną niemoralność. Wybitny ortodoksyjny rabin Ari Szwat odparł na pytanie studentki o moralności uwodzenia i spania z wrogiem. Jedna z moich studentek […] zatrudniona przez Mosad, chciała wiedzieć, czy przystoi wykonywać taką pracę. Szwat odpowiedział tak i opublikował esej  w Tehumin, corocznym zbiorze artykułów nt. prawa i współczesności. Jewish World podsumowałNowe badanie halachiczne zdecydowało, że uwiedzenie wroga dla dobra bezpieczeństwa narodowego jest ważną micwą. Faktycznie jest najważniejszą micwą (nakaz prawny). Pracę Szwata opublikował Tzomet Institute, organizacja niedochodowa, zajmującą się płynnym połączeniem judaizmu ze współczesnym życiem izraelskim. Wg Szwata, kobiety można wykorzystywać do uwodzenia agentów wroga, by wyciągać informacje lub doprowadzić do ich aresztowania. Wg Jewish World, kobiety wykorzystano tak w schwytaniu  nuklearnego demaskatora Mordechaja Vanunu i w egzekucji w Dubaju (styczeń 2010) działacza Hamasu. Takie oszustwo, wg rabina, to halacha lub wiążące prawo talmudyczne. Nawet z zamiarem zabójstwa, stosunek płciowy z gojem dla sprawy narodowej jest nie tylko sankcjonowany, ale bardzo ważną micwą […] Nasi Mędrcy Błogosławionej Pamięci podnoszą takie akty poświęcenia na szczyt halachicznej piramidy micw. Szef Tzomet Institute i redaktor naczelny Tehumin, Rabin Jizrael Rozen nazwał badanie śmiałym i ważnym […] Choć jest mało prawdopodobne, by agenci Mossadu zabiegali o rabiniczną poradę, ten esej jest b. ważny i odważny. Autor zna rozprawy religijne i nawet konserwatywni rabini z pewnością zgodziliby się z jego tezą. Orzeczenie Szwata, przekazane przez główną żydowską agencję prasową, prezentuje się bez krytyki. Ujawnia ono niepokojący, a nawet groźny fakt: judaizm talmudyczny zachęca Żydów do osaczania i oszukiwania gojów dla postępu Żydów i spraw żydowskich, jak tylko to im ujdzie. Kiedy się ich złapie i zażenuje Izrael, święte imię Boga (jednoznaczne z dobrą reputacją Izraela) może ulec zniesławieniu. W takim przypadku Talmud nakazuje wycofać się. Ale by ocalić naród żydowski, jest nawet moralne pozwolenie na mord i cudzołóstwo.

Gojów Bóg wyjął spod prawa Stanowisko Talmudu ws. okłamywania gojów zawiera halachiczna sentencja:  Pozwala się na okłamywanie goja (poganina) [Baba Kama 113b, cytowana w The Talmud Unmasked pastora I. B. Pranaitisa. Żydowskie tłumaczenia Talmudu, przeznaczonego dla współczesnych widowni, parafrazują lub pomijają ten wzburzający urywek. Hebraiści i aramejiści przetłumaczyli mi jednak urywki z Pranaitisa , stwierdzając, że są dokładniejsze od żydowskich tłumaczeń dla publiki]. O prawie i biznesie, Talmud mówi, że goje są poniżej Żydów. Wg  Jewish Encyclopedia (1905), gojów od samego początku Bóg wyjął spod prawa [2. Gentile s. 620.]: Fragment mowy pożegnalnej Mojżesza Pan zszedł z Synaju i ukazał się im w Seir; zaświecił z Góry Paranwskazuje, że Wszechmogący oferował Torę również narodom gojów, ale że nie chcieli jej przyjąć, wycofał im Swoją światłą ochronę prawną i przeniósł ich prawa własności na Izrael, który stosował Jego prawo. Cytat z Habakuka potwierdza to: Bóg przyszedł z Temanu, a Święty z góry Paran […] Stanął i zmierzył ziemię, którą ujrzał, i odsunął [wyjął spod prawa] narody… Talmud dodaje, że On widział, kiedy narody gojowskie stanowczo odmówiły posłuszeństwa 7 nakazom moralnym Noego i dlatego zdecydował wyjąć ich spod prawa. (Baba Kama 38a) Rabini wierzylii, że goje pokazywali głupotę myśląc, że warto było przestrzegać ich praw. Talmud odmawia gojom statusu człowieka, więc nie mogą być sąsiadami Żydów: Przyczyną dyskryminacji był też podły i błędny charakter Gojów […] Z takim charakterem… byłoby oczywiście dosyć niebezpieczne by wierzyć Gojowi jako świadkowi […] Nie można by na nim polegać jak na Żydzie w dotrzymywaniu obietnicy czy słowa honoru (Bek 13b). Goj […] nie jest sąsiadem w rozumieniu odwzajemniania się i odpowiedzialności za straty spowodowane przez jego zaniedbania; nawet nie pilnuje swojego bydła. Nawet najlepsze gojowskie prawa były za prostackie, by pozwolić na obopólność. Znaczenie tych fragmentów jest oczywiste: skoro zwierzęta nie mogą być sąsiadami człowieka, a zachowań ani praw świata zwierzęcego nie muszą przestrzegać ludzie, to świat gojowski jest poniżej żydowskiego. Źródło potwierdza to: Tora wyjęła spod prawa kwestię gojów, podobnie jak bydła.

Na żydowskiej sali sądowej Żydowską pogardę dla gojowskiego prawa najlepiej ilustrowano na sali sądowej. Wyobraźcie sobie żydowski sąd w Babilonie w 350 roku, jak opisuje Jewish Encyklopedia: Zdarzało się, że goj, który chciał skorzystać z liberalnego prawa żydowskiego, pozywał swoich oponentów żydowskich do żydowskiego sądu. W takich sprawach goj odniósłby małą korzyść, gdyż stosowano wobec niego prawo gojowskie, albo żydowskie, które byłoby dla niego najmniej korzystne. Zależnie od sprawy, sędzia powiedziałby Jest to zgodne z naszym prawem albo z twoim prawem. Jeśli to nie satysfakcjonowało goja, można było stosować prawne wybiegi i podstęp przeciw niemu.

Podstawowe źródło powyższego cytatu, Baba Kama 113a (wydanie Koncino), mówi: Jeśli w sprawie między Izraelitą i poganinem możesz usatysfakcjonować Izraelitę zgodnie z prawem Izraela, usprawiedliw go i powiedz Takie jest nasze prawo; a jeśli możesz go osądzić zgodnie z prawem pogan, osądź go i powiedz (drugiej stronie) Takie jest wasze prawo. Jeśli to niemożliwe, używamy wykrętów by je obejść. Taka jest opinia rabina Ismaela, ale wg rabina Akiby, nie możemy próbować obejść ze względu na uświęcenie Imienia. To samo źródło komentuje: ale kiedy nie ma naruszenia uświęcenia Imienia, możemy go obejść. Przez uświęceniu Imienia rabin Akiba rozumie godność i reputację imienia Boga w oczach świata. Jeśli kłamstwo w sądzie przyniosłoby brak szacunku dla Izraela, więc i dla woli Boga Hebrajczyków, to lepiej tego nie robić. Prawdziwe pytanie o wypaczaniu sprawiedliwości przeciw gojowi: Czy Żydowi może się udać? Encyklopedia żydowska podsumowuje opinię większości: Miszna […] oświadcza, że jeżeli goj pozywa Izraelitę, werdykt jest dla pozwanego, jeśli Izraelita jest powodem, otrzymuje pełne odszkodowanie. [2. Gentile s. 620.]

Boskie prawo oszukiwania Talmud nie zatwierdza otwartego rabunku goja, ale szeroko zezwala na pośrednie złodziejstwo; Żyd nie musi oddać gojowi zgubionej rzeczy. Baba Kama 113b: Odnośnie wszystkich zgubionych rzeczy swego brata: to twojemu bratu je zwracasz, ale nie musisz ich zwracać poganinowi. Jak ostrzegł rabin Akiba, Żyd musi unikać znieważania imienia Boga przez oszukiwanie gojów. Ale fragment w Baba Kama 113b, 114a ujawnia, że rabinowi Samuelowi nie przeszkadzało oszukać goja na pełną cenę złotej miski, a rabin Kahana oszukał goja na cenie jak i ilości baryłek. Talmud pochwala oszustwo goja przez szefa słynnej akademii talmudycznej, który zapłacił za złotą miskę mniej niż warta była miedziana. Ten fragment podaje przykłady oszukaństwa przez m.in. Rabiny i Aszi, mędrców z akademii w Surze w Babilonie, dwu najważniejszych postaci w ostatecznym redagowaniu Talmudu.

Własność publiczna Pomimo obaw, że oszukiwanie gojów może zhańbić imię Boga, Talmud ogólnie podtrzymuje prawo Żydów do własności gojów. Bóg “wykluczył” gojów na Górze Synaj i ich prawa posiadania przeszły na Izrael. Rabini na mocy własnego dekretu mogą, przynajmniej teoretycznie, uważać własność gojów za nie mającą właściciela. Jewish Encyclopedia (s. 621): Każdy odwet lub środki odetowe opierają się na żydowskiej maksymie prawnej przewyższającej innych, ‘władza sądowa może unieważnić prawo do posiadania własności i uznać ją za niczyją’.

Faryzeusze, pierwotni rasiści Być może najbardziej znaczącą cechą rabinicznych uprzedzeń wobec gojów było to, że w większości przypadków, nie ma żadnej wzmianki, że goj może stara się, czy jest prawowitym właścicielem. Postrzega się go jako członka klasy o znanych cechach – dobry Żyd, zły goj; Żyda trzeba uniewinnić, goj skazać. W gruncie rzeczy przyjęto rasistowski pogląd na ludzką naturę. Rzeczywiście faryzeusze to pierwotni rasiści. Niewiele religii ma tak rasistowskie podteksty jak judaizm rabiniczny. Zły przykład najbardziej poważanych mędrców Izraela wywarł powszechne i korodujące skutki na relacje Żydów z sąsiadami. Zastanawia, czy goje byli świadomi swej sytuacji stosownej ofiary dla drapieżnych Żydów. Czosczen Ham wylicza niektóre reguły dot. wykorzystywania gojów: Jeśli Żyd robi dobry interes z Akum [goj], nie wolno im Żydom przychodzić z in. miejsc i robić interesy z tymże Akum. W in. miejscach, to co innego: inny Żyd ma prawo przyjść do tego samego Akum, podpuścić go, zrobić z nim interes, oszukać go i wziąć jego pieniądze. Majątek Akum należy traktować jako dobro wspólne – należy do pierwszego, który może je zdobyć. Albo: Jeśli Żyd robi interes z Akum, a inny Izraelita przyjdzie i oszuka Akum fałszywą miarą, wagą czy liczbą, musi podzielić się zyskiem z pierwszym Izraelitą, gdyż obaj mieli udział w interesie, jak również okazać mu pomoc. [Czosczen Ham 156, 5 Hagah, 183 Hagah, Pranaitis s. 72-73. Czosczen Ham to traktat rabiniczny  spoza samego Talmudu, ale o porównywalnej autorytatywności. Skoro tłumaczenie z Pranaitisa zgadza się z opiniami w Talmudzie i Jewish Encyclopedia, włączyłem je]

Tajna nienawiść Tak samo jak Talmud daje Żydom prawo oszukiwać gojów, tak na wszelkie pytania gojów o jego prawdziwych naukach odpowiada się zwodniczo. To trwa do dziś. Żydzi muszą zachowywać jak najlepsze pozory, by mieszkać i handlować z gojami. Komentarz w Abodah Zarah (I, 2:7b) ubolewa: “Ponieważ jesteśmy w niewoli, nie możemy żyć bez handlu z nimi, a na nich polegamy w zakresie żywności i musimy się ich bać… (Pranaitis, s. 65). Z tego powodu Żydów zachęcano do praktykowania filantropii, nawet wobec gojów.Potrzebującym gojom można pomagać tak jak potrzebującym Żydom, dla świętego spokoju [Gittin 61a, cytowany z artykułu GentileJewish Encyclopedia s. 623]. Takie środki należy stosować tylko wtedy, gdy nie ma alternatywy. Dlatego, mówi Talmud, Kiedy wejdziesz do miasta i zauważysz, że obchodzą święto, aby ukryć swą nienawiść możesz udawać, że cieszysz się z nimi. Ten jednak, co troszczy się o zbawienie swej duszy, niech trzyma się z dala od takich uroczystości. Pokaż, że cieszenie się z nimi jest rzeczą nienawistną, jeśli możesz to zrobić ryzyka ich wrogości. [Iore Deah 147, 12 Hagah, Pranaitis s. 69. Iore Deah jest częścią prawa żydowskiego sformułowanego po raz pierwszy przez Maimonidesa. I tu uważam, że tłumaczenie u Pranaitisa z wydania krakowskiego jest wiarygodne] Również: Nikomu nie wolno ich chwalić, czy mówić jak dobry jest Akum. Mniej chwalić czy opowiadać o nich coś, co przyczyniłoby się do ich chwały. Jeśli jednak chwaląc ich masz zamiar oddać chwałę Bogu, za to że stworzył te urodziwe stworzenia, to możesz to zrobić. [Tamże s. 151, 14 Hagah]

Goje: trzymajcie się z daleka W czasach Jozuego separacja Żyda od zepsutych Kananejczyków miała usankcjonowany boski cel. Ale faryzeusze podtrzymywali i intensyfikowali rasizm długo po zakończeniu jego przydatności. Gojom nie wolno było poznawać żydowskiej religii – instrukcja nigdy nie dana im przez Boga. Faryzeusze postrzegali goja tak nisko pod Żydem, że gościnność i nauki religijne były zakazane dla goja. Ezechiasz ben [lub bar – PB] Hijja wnioskuje z II Królów XX 18, że ten, który okazuje gościnność gojom ściąga na swe dzieci karęwygnania (Sanh. 104a). Jewish Encyclopedia (s. 621) serdecznie się z tym zgadza: Talmud komentuje o zakłamaniu Gojów (banda dziwnych dzieci, przez których usta przemawia próżność, a ich prawica [podnoszona w przysiędze] jest prawicą fałszu) i kontrastuje to z reputacją Żyda: resztki Izraela nie będą czynić nieprawości ani mówić kłamstw, ani w ich ustach nie znajdzie się zwodniczy język. (Zeph. iii. 13) [8] Taką świętość może ułatwić stosowanie sugestii z Talmudu (Jewish Encyclopedia s. 617): Juda ben Illai zaleca codzienne odmawiać ‘Błogosławionyś […] który nie stworzyłeś mnie gojem.’

Dlaczego Żydów prześladowano aż tak? Co by się stało, gdyby te urywki Talmudu nie powstały pod zwierzchnictwem faryzeuszy, tylko w Nowym Testamencie z autorytetu Jezusa? Wyznawcy Jezusa staliby się najbardziej pogardzanymi i niegodnymi zaufania. Chrześcijan (gdyby przeżyli) spotkałaby dyskryminacja, nawet wygnanie z cywilizowanego społeczeństwa. Ludzie wyśmiewaliby dziś każdą odpowiedź chrześcijan, że ich cierpieniom winne są sfanatyzowane narody. Ale w naszym systemie edukacyjnym podręczniki do historii opisują sagę cierpienia Żydów, powodowanego przede wszystkim przez chrześcijańską antysemicką zajadłość przeciw niewinnym Żydom. Dlaczego Żydów wygnano z 60 krajów, od kiedy poddali się przywództwu faryzeuszy prawie 2 tys. lat temu? Bo w religii faryzeuszy jest coś toksycznego. Jezus ujął to najbardziej bezpośrednio: judaizm rabiniczny to synagoga szatana (Ap. 3:9), kościół uczęszczany przez szatana, religia, którą zainspirował i której jest właścicielem. (Adaptacja z Israel: Our Duty…Our Dilemma pastora Teda Pike’a. Te książkę grubości 345 stron można nabyć przez www.truthtellers.org albo w National Prayer Network, P.O. Box 828, Clackamas, OR, 97015.)

http://piotrbein.wordpress.com

Trzy kamienie obrazy „Człowiek mówi o względności prawdy, gdyż prawdą nazywa swoje niezliczone błędy” – ta myśl Mikołaja Gómeza Dávili, kolumbijskiego myśliciela, idealnie pasuje do zagadnienia pojmowania autorytetu religijnego przez Marcina Lutra. Temat ten po dziś dzień wywołuje liczne debaty. Niejednokrotnie polemiki, które można obserwować na forach internetowych dotyczące skwapliwie ukrywanych wypowiedzi założyciela protestantyzmu wywołują  zarzut katolickiej stronniczości, posługiwania się wyrwanymi z kontekstu cytatami, fałszowania wypowiedzi Lutra czy ignorowania „pozytywnych” wypowiedzi heretyka. Zarzuty te dotyczą m.in. wypowiedzi Marcina Lutra z 1522 r.: „Nie godzę się, aby moja nauka mogła podlegać jakiemukolwiek osądowi, nawet anielskiemu. Kto nie przyjmie mojej nauki, nie może zostać zbawionym” (Weimarer Ausgabe, T. X, P. II, s. 107, w. 8–11 – dalej WA), cytowanej choćby przez Jakuba Maritaina w jego znanej pracy polemicznej pt. Trzej reformatorzy. Kontrowersja związana z cytatem użytym przez Maritaina jest dobrą okazją do rozważenia stosunku Lutra do Pisma św. i roli, jaką „Słowo Boże” odgrywało w działalności niemieckiego „reformatora”.

Pierwszy kamień obrazy: Luter nie traktował zasady sola scriptura jako dogmatu religijnego Wczytując się w teksty leżące u podstaw wyznania luterańskiego (tzw. ksiąg symbolicznych luteranizmu), ze zdziwieniem zauważamy, że wśród głównych zasad wczesnego protestantyzmu nie ma mocno wyeksponowanej zasady sola scriptura – pojawia się ona w dzisiejszej, jasno zarysowanej formie dopiero po śmierci założyciela luteranizmu. Można zaryzykować twierdzenie, że powstała wśród naśladowców Lutra jako obcy wpływ kalwiński, lub jako doraźne remedium na przewidywane rozbicie po śmierci „wittenberskiego papieża”. „Kanoniczne” wydania Małego katechizmu i Dużego katechizmu Marcina Lutra, po raz pierwszy opublikowane w 1529 r., nie zawierały wzmianki o możliwości zbawienia wyłącznie przez Pismo św. Dopiero późniejsze, pośmiertne wydania katechizmów (Luter zmarł w 1546 r.), w kolejnych stuleciach wypuszczane w dużych nakładach na rynek, zostały wzbogacone o ten element. W polskim wydaniu Małego katechizmu doktora Marcina Lutra z 1920 r. znajdujemy fragment dodanego komentarza mówiącego, że jedną z dwóch naczelnych zasad religii luterańskiej jest zasada sola scriptura, zakładająca, że zbawienie można uzyskać wyłącznie z Pisma św., które zwiera całą konieczną do zbawienia wiedzę. Napisany przez Filipa Melanchtona tekst Konfesji augsburskiej (1530) unika skrajnych rozstrzygnięć teologicznych – poza sporem o usprawiedliwienie i Mszę św. Zasady religijne protestantyzmu zostały w równym stopniu oparte na Piśmie św., co na autorytecie Ojców Kościoła takich jak: św. Ambroży, św. Augustyn, św. Cyprian, św. Hieronim, św. Jan Chryzostom i św. Ireneusz, ale także papieży Gelazjusza, Grzegorza Wielkiego czy Piusa I (a więc na wybiórczo pojmowanej Tradycji). Wspomniane autorytety są przywoływane przez Melanchtona o wiele częściej niż Pismo św. Melanchton stwierdza pojednawczo: „Oto niemal cała nasza nauka, z której widać, że nie ma w niej nic, co by się nie zgadzało z Pismem lub z Kościołem powszechnym, albo z Kościołem rzymskim, jak dalece jest nam znana z pisarzy (tj. Ojców Kościoła – przyp. R. M.)”. Dyskusja wokół tradycji, w czasie której Melanchton posiłkuje się argumentami scholastyków, dotyczy jednak nie Tradycji Kościoła, ale tzw. tradycyjnych form pobożności, zdaniem herezjarchy powodujących duchowe utrapienia wiernych. Melanchton, wracając do tej sprawy pod koniec tekstu, przypomina, że chodzi mu o „ludzkie tradycje”, a nie „Tradycję Kościoła”. Jedynym fragmentem nawiązującym do protestanckiej zasady sola scriptura zawartej w Konfesji augsburskiej jest wzmianka, w której przywołano św. Augustyna, stwierdzającego, iż nie należy słuchać nawet hierarchów Kościoła, jeśli głoszą coś sprzecznego z „kanonicznymi pismami Bożymi”. W tym miejscu należy jednak z całą stanowczością podkreślić, że pogląd ten nie stanowił wcale wymysłu protestanckiego, ale odnajdujemy go w Tradycji Kościoła, a od XIV wieku był silnie eksponowany przez środowiska kościelne zwalczające rozprzężenie moralne koncyliarystycznego duchowieństwa. Zasady Konfesji augsburskiej otrzymały mocny odpór zgromadzonych wokół cesarza Karola V teologów katolickich, w związku z czym protestanci przygotowali obszerniejszy tekst broniący zasad herezji, nazwany Apologią konfesji augsburskiej (1531). Dokument w duchu był bardzo podobny do poprzedniego, rozszerzono natomiast bazę źródłową, powołując się również na św. Bonawenturę, św. Anzelma, św. Atanazego, a nawet św. Tomasza z Akwinu. Przywołano również kilkakrotnie jako autorytet zdania Piotra z Lombardii, Jana Dunsa Szkota, Mikołaja z Lyry i Tertuliana. We fragmencie polemicznym dotyczącym grzechu pierworodnego Melanchton nie atakował Tradycji, ale bronił jej w błędny sposób, argumentując, iż scholastyka źle zrozumiała przesłanie zawarte w pismach Ojców Kościoła. W sporze o kwestię odpuszczenia grzechów Melanchton stwierdza  m.in., że Pismo św. jest ważniejsze „od objaśniaczy”, ale uczynił to przyznając, że spór o Sentencje Piotra Lombarda jest taki zawikłany, a zdanie Ojców tak rozbieżne, że trzeba szukać innego autorytetu. Poszukiwał go mianowicie w Dziejach Apostolskich. Zdanie Pisma św. wzmocnił jednak autorytetem św. Bernarda, aby nie było niejasności („Te słowa Bernarda cudownie ilustrują naszą sprawę”). Jeszcze kilkakrotnie czyniono podobne zabiegi, w których jednoznacznie widać akceptację przez liderów reformacji autorytetu Tradycji jako podstawy dyskusji teologicznej pomiędzy rodzącym się protestantyzmem a Kościołem katolickim. Odrzucenie Tradycji nastąpiło wraz z zaostrzeniem się sporu teologicznego i politycznego oraz gdy coraz bardziej stawało się oczywiste, że Tradycja pojmowana całościowo stoi po stronie „papistów”.

W 1532 r., polemizując z tezami dotyczącymi Mszy św. wywodzonymi wyłącznie z Pisma św. przez radykałów pokroju Zwinglego i Karlstadta, Luter pisał do księcia pruskiego Alberta Hohenzollerna w duchu odległym od zasady sola scriptura: „Ten artykuł (obecność Chrystusa w czasie Mszy św. – przyp. R. M.) nie jest dogmatem wymysłu ludzkiego, zasadza się na Ewangelii, na słowach jasnych, niedwuznacznych; przyjęto go i wierzono od początku Kościoła chrześcijańskiego, w całym świecie aż do dni naszych, jak tego dowodzą dzieła Ojców świętych w językach greckim i łacińskim, oprócz codziennego powtarzania i codziennej praktyki. Gdyby to był nowy artykuł, gdyby nie był zachowywany tak jednostajnie we wszystkich kościołach, w całym chrześcijaństwie nie byłoby rzeczą tak niebezpieczną i zatrważającą powątpiewać o nim albo dyskutować”. W tym krótkim fragmencie listu Luter wyraża w zdefiniowaną przez Kościół katolicki wiarę w „Tradycję katolicką”, wyszczególniając jej wszystkie niezbędne cechy. Chodziło w tym przypadku o użyteczność polemiczną argumentu skierowanego przeciwko tzw. intrygantom. W przypadkach polemiki kierowanej przeciwko katolikom, „Tradycja” będzie już dla niego ciążącym balastem, fałszywą drogą, a Ojcowie Kościoła „twórcami bajek” i ludźmi „oszukanymi przez diabła” (to św. Grzegorz), ludźmi głupimi i bez wiary” (św. Augustyn), „heretykami” i autorami „bezbożnych rzeczy” (św. Hieronim) czy „niedoszłymi płodami teologicznymi” i „studnią błędów” (św. Tomasz z Akwinu). Komicznie brzmią te słowa Lutra w kontekście kompilacyjnej Apologii Melanchtona, opierającej się na zdaniach Ojców Kościoła, przez Lutra nazywanej „przewyższającą wszystko, cokolwiek napisali Doktorowie Kościoła od Augustyna”. W Artykułach szmalkaldzkich z 1537 r., pomimo wielokrotnego przywoływania autorytetów teologicznych w osobach Ojców Kościoła (św. Cypriana, św. Jana Chryzostoma, św. Augustyna) oraz wypowiedzi soborów, przy okazji sporu o znaczenie Mszy św. Luter myląc „tradycję” z „Tradycją”, zawarł marginalne odniesienie do zasady sola scriptura: „Na podstawie bowiem słów i działań Ojców [Kościoła] nie można ustanawiać artykułów wiary, w przeciwnym bowiem razie artykułem wiary musiałoby stać się także to, co dotyczy pożywienia, odzieży, domu itd., jak to zabawnie uczynili [papiści] w przypadku relikwii świętych. My zaś mamy inną regułę, mianowicie, że artykuły wiary ustala Słowo Boże, a poza tym nikt, nawet anioł” (Gal 1, 8). Dopiero w 1577 r., już po śmierci Lutra, w tzw. Formule zgody zasada „tylko Pismo św.” otrzymała wśród reguł krzepnącej herezji eksponowane miejsce. Pierwszy punkt formuły brzmi: „Wierzymy, nauczamy i wyznajemy, iż jedyną regułą i normą, według której powinno się oceniać i osądzać wszystkie nauki i wszystkich nauczycieli, nie może być żadna inna jak tylko prorockie i apostolskie pisma Starego i Nowego Testamentu”. Warto przypomnieć, że Kalwin był szybszy, czyniąc zasadę sola scriptura naczelną regułą swojej religii już w 1560 r. w traktacie Institution. Modernistyczny i przychylny protestantyzmowi badacz Piotr Chaunu w pracy Czas reform (Warszawa 1989) zwraca uwagę na fakt, że dla Lutra przyjęcie zasady sola scriptura jako podstawy dogmatyki było nie tyle efektem pierwotnego przekonania, co potrzebą chwili, wynikającą z prowadzonej walki i utraty oparcia w innych autorytetach chrześcijaństwa, zaś w późniejszym okresie wynikało z poszukiwania usprawiedliwienia dla swego postępowania. Dziś hołdować przekonaniu o stałości poglądów Lutra można tylko pod warunkiem, że bezkrytycznie wierzy się propagandowym broszurkom i dawnej, mało krytycznej historiografii luterańskiej. Dzisiejsi rzetelni badacze, bez względu na swoje poglądy religijne, opisują ewolucję myśli założyciela protestantyzmu, co najwyżej różniąc się w niuansach. Dla umiarkowanych koncepcje religijne Lutra powstawały z zalążków poglądów ukształtowanych jeszcze w okresie klasztornym, dla radykałów podlegały doraźnemu rozwojowi w zależności od okoliczności społecznych, politycznych lub religijnych. W istocie jedne ewoluowały z ziaren herezji tworzącej się w klasztornych bibliotekach, inne były efektem prowadzonej przez Lutra doraźnej „polityki”. W tym drugim przypadku mamy do czynienia z fundamentem dzisiejszej protestanckiej dogmatyki, a mianowicie z zasadą sola scriptura, która co prawda została wyrażona przez Lutra, ale główną zasadą protestantyzmu stała się… po jego śmierci.

Drugi kamień obrazy: Luter fałszował Pismo św. Stosunek Marcina Lutra do Pisma św. znacznie się różnił we wczesnym okresie jego życia od późniejszego. Luter wspominał, że Biblię znalazł w klasztornej bibliotece, co nie było całą prawdą: własny egzemplarz otrzymał od swego klasztornego protektora, o. Jana Staupitza. Początkowo Luter postrzegał Pismo św. w tradycyjny dla katolików sposób, ewentualnie kłócąc się ze scholastycznymi komentarzami do biblijnych tekstów, które pragnął naginać do wyznawanego przez siebie nominalizmu. Swoje prace nad Pismem św. rozpoczął (1513–1516) od komentowania Pisma św. w formie wykładów, przyznając, że rozumienie i wyjaśnianie znaczenia słów zawartych w księgach Pisma św. zarezerwowane jest dla wyższego autorytetu religijnego. W komentarzach tych można wprawdzie znaleźć całkiem czytelne ślady luterańskiej nauki o usprawiedliwieniu, ale na próżno szukać w nich zasady sola scriptura. Jego wittenberskie prace i wykłady dotyczące psalmów i nowotestamentowych listów wpisywały się (pomimo zawarcia w nich wielu zgubnych poglądów) jeszcze w zwyczajową działalność zakonnych egzegetów, opierając się na nauczaniu Ojców Kościoła, a więc na akceptacji Tradycji katolickiej. Zresztą Luter nigdy zdecydowanie i jednoznacznie nie odciął się od tej Tradycji, nawet wyśmiewając i przecząc niektórym stwierdzeniom Ojców Kościoła. Tłumaczenie Pisma św. na język narodowy (pierwsze wydanie niemieckie 1534) było w XVI wieku czymś niezwykle nowoczesnym i kontrowersyjnym, ale powiedzmy to otwarcie – samo w sobie nie stanowiło ani wyrazu buntu, ani przejawu herezji. Podejmując w 1521 r. prace nad tłumaczeniem Nowego Testamentu nie był w tym względzie Luter ani pierwszym, ani jedynym, co wyrzucał mu z goryczą Ulryk Zwingli, gdy Luter przypisywał sobie wyłączność i pierwszeństwo w tłumaczeniu „Słowa Bożego”. Co więc stało się takiego, że około trzy lata po ogłoszeniu swoich słynnych 95 tez (1517) i około rok przed nałożeniem papieskiej ekskomuniki (3 stycznia 1521 r.) Luter wyartykułował zasadę sola scriptura jako podstawę nowej dogmatyki? Aby zrozumieć, co się stało, należy cofnąć się w przeszłość. Już od 1518 roku, czyli od pamiętnej konfrontacji z papieskim teologiem dworskim o. Sylwestrem Mazzolinim z Prierio OP, Luter nie miał złudzeń, że istnieje możliwość oparcia swojej argumentacji na całościowo pojmowanym autorytecie Tradycji Kościoła. Mimo odnajdywania poparcia dla swoich poglądów w pojedynczych zdaniach Ojców Kościoła, całość ich pisarstwa stanowiła fortecę broniącą papieża i cesarza. Zatem należało ją odrzucić, tak jak odrzucono już osobisty autorytet papieża (po bulli ekskomunikującej Lutra z 1520 r.), ograniczając ją do akceptowalnej wybiórczo „tradycji apostołów”. Pozostawały jako oręż wyłącznie argumenty zawarte w Piśmie św., nad którym Luter pracował już w okresie klasztornym i które kontynuował w czasie ukrywania się w Wartburgu (prace nad Nowym Testamentem trwały 11 miesięcy). Jednak trzeba było z Pisma św. uczynić sprawne narzędzie obrony swego stanowiska. W tym celu należało usunąć z niej te fragmenty, które nie odpowiadały nauczaniu reformatora i które wspierały nauczanie papistów. Prace translatorskie Lutra opierały się na konsekwentnej, ale zgubnej metodzie. Luter tłumaczył Pismo św., czyniąc jego centralnym miejscem fragmenty I rozdziału Listu św. Pawła do Rzymian, w których odnajdował potwierdzenie dla swojej zasady usprawiedliwienia wyłącznie przez wiarę. Niejako całe tłumaczenie Pisma św. stawało się w ten sposób jednym wielkim „komentarzem” do tej części Nowego Testamentu, ale również Luter sprawdzał tą metodą wiarygodność (kanoniczność) Pisma św. Co jednak zrobić w sytuacji, kiedy niektóre fragmenty nie pasowały do jego koncepcji religijnej? Istniały dwie możliwości. Pierwsza polegała na odrzuceniu całych ksiąg Biblii, co Luter planował uczynić z Listem św. Jakuba i Apokalipsą, które mu się nie podobały i które nie zawierały potwierdzenia jego nauki; równałoby się to jednak naruszeniu kanonu Pisma św., co ostatecznie zostało mu wyperswadowane przez Melanchtona. Naruszenie kanonu spowodowałoby bowiem zanegowanie autorytetu Pisma św. jako efektu natchnienia Ducha Świętego. Drugi sposób polegał na ocenzurowaniu Pisma św. poprzez skorygowanie niektórych fragmentów lub ich usunięcie jako niewiarygodnych. Mimo odczuwanych przez całe życie pokus, Luter odrzucił pierwsze rozwiązanie i zdecydował się na drugie. W latach 1521–1522 Luter dokonał spreparowanego tłumaczenia Nowego Testamentu na język niemiecki, ze zmianami w Liście do Galatów (2, 16) oraz Liście do Rzymian (3, 28), gdzie dodano potrzebne słowa „tylko przez” oraz „jedynie”. Wydanie ze zmianami zostało rozpowszechnione, wspierając linię obrony heretyka. Poprawki Lutra dotyczyły również Drugiego Listu św. Piotra (1, 10), z którego Luter konsekwentnie usunął sformułowanie „przez dobre uczynki”, ponieważ przeczyło to jego poglądom o usprawiedliwieniu. Zmiany te wywołały wściekłą polemikę pomiędzy katolikami a zwolennikami Lutra. Herezjarcha został zmuszony do wyjaśnień również przez niektórych swoich dotychczasowych sprzymierzeńców. W tekście Ein Sendbrief vom Dolmetschen z 1530 r. Luter tak ustosunkowywał się do stawianych mu zarzutów: „papiści próżno się wielce kłopoczą, że w tekście Pawła nie występuje słówko sola, allein, i że takowych z mojej strony uzupełnień tolerować niepodobna w Słowie Bożym etc. (…) Wiedziałem dobrze o tym, że w łacińskim i greckim tekście Rzym 3, 28, słówko solum nie występuje i papiści mogliby oszczędzić sobie trudu uczenia mnie tego. Prawdą jest, że tych kilka liter tam nie występuje, na które patrzą oni jak cielę na malowane wrota. Ale nie wiedzą, że sama myśl tekstu w sobie je przecież zawiera i jeżeli pragnie się przełożyć to na niemiecki jasno i zdecydowanie, należy je tam umieścić. Zamierzałem bowiem mówić po niemiecku, a nie po łacinie ani po grecku, tak jak sobie postanowiłem, że w tłumaczeniu będę mówić po niemiecku”. Wyjaśniając względy teologiczne, które zaważyły na takim dokonaniu przekładu, Luter poczynił kilka istotnych uwag egzegetycznych dotyczących Pisma św. Według niego tekst „Słowa Bożego” jest słowem żywym, a natchnienie stanowi efekt iluminacji kaznodziejskiej. Stąd posiadanie wiernego i natchnionego tekstu greckiego lub łacińskiego jest niewystarczające przez fakt jego niezrozumienia przez maluczkich. Luter wyłożył to obszerniej w Dużym katechizmie: „Gdzie bowiem Duch Święty nie sprawia, aby słowo było głoszone, i gdzie nie budzi serc, aby je przyjmowano, tam bywa ono martwe”. (Takim martwym słowem miała być jego zdaniem Septuaginta i Wulgata, uświęcone Tradycją w obrębie Kościoła katolickiego tłumaczenia Starego i Nowego Testamentu.) Według Lutra Biblia (w znaczeniu tekstu!) staje się „Słowem Bożym”, w momencie kiedy staje się tekstem nauczającym – kaznodziejskim. Kończąc swój wywód Luter stwierdza prostolinijnie, że spreparowanie tekstu jest potrójnie usprawiedliwione: 1. ponieważ należało udowodnić, że człowiek zostaje zbawiony jedynie przez wiarę; 2. ponieważ fragment ten znacznie prawdziwiej brzmi w języku niemieckim poprzez dodanie kontrowersyjnych słów; 3. ze względów doraźnych, ponieważ ludzie obstają przy katolickim pojmowaniu zbawienia przez uczynki. Herezjarcha pisał: „jedynie siłą można by ich było od tego oderwać; przeto nie tylko słusznie, ale i wysoce pożądane jest, aby zostało w pełnej i wyrazistej formie wypowiedziane: allein der Glaube ohne Werke macht fromm (‘Jedynie wiara, bez uczynków, czyni człowieka pobożnym’). Żałuję tylko, że do tego wszystkiego nie dodałem jeszcze alle (‘wszelkie’) i aller (‘wszelakich’), a zatem ohne alle Werke aller Gesetze (‘bez wszelkich uczynków wszelakich zakonów’), aby powiedziane było w pełnym brzmieniu i bez żadnych osłonek. Dlatego to właśnie tak ma zostać jako jest w moim Nowym Testamencie (podkreślenie moje – R. M.), a choćby nawet wszystkie osły papieskie miały wściec się ze złości, nic mi z tego ująć nie zdołają”. Wielokrotnie jeszcze powracano do tych kontrowersji, ponieważ stawiały one pod znakiem zapytania traktowanie Pisma św. jako ostatecznego autorytetu religijnego przez ówczesnych luteran. Echa tego zostały zawarte w napisanej przez Filipa Melanchtona Apologii wyznania augsburskiego, w której drugi po Lutrze lider protestantyzmu starał się w inny sposób wytłumaczyć „cudowne” poprawki w tekście Pisma św.: „Niektórych razi to słówko «tylko» [sola], chociaż Paweł powiada w Liście do Rzymian (3, 28): «Sądzimy, że człowiek usprawiedliwiony zostaje z wiary, nie z uczynków», również w Liście do Efezjan (2, 8–9): «Dar Boży to jest, nie z was to jest ani z uczynków, aby się ktoś nie chlubił», i dalej w Liście do Rzymian (3, 24): «Darmo zostają usprawiedliwieni». Jeżeli nie podoba się owa ekskluzywna formuła: «tylko sama – jedynie tylko», to niech usuną z Pawła też inne skrajnie brzmiące formuły: «darmo», «nie z uczynków», «dar to jest» itd. Gdyż to także są formy ekskluzywne”. Melanchton usprawiedliwiał dodanie słowa „tylko” pełniejszym oddaniem sensu zawartego w całym Liście do Rzymian czy Liście do Efezjan. Czytelnik, który sięgnie po Pismo św., aby z nim w ręku przeanalizować powyższy fragment Melanchtona, stanie przed nie lada problemem. Czyżby Biblia potwierdzała protestancki punkt widzenia? Spotęgujmy jeszcze wrażenie, przypominając za ks. Józefem A. Fitzmyerem SI, że długo przed Lutrem niektórzy Ojcowie Kościoła i teolodzy używali w swoich tekstach podobnego sformułowania sola fide, by wymienić: św. Hilarego, św. Bazylego, św. Augustyna, św. Jana Chryzostoma, św. Cyryla z Aleksandrii, św. Bernarda z Clairvaux, Orygenesa, Teodoreta i Teofilakta, Ambroziastera, Teodora z Mopsuesty, Mariusza Victorinusa, czy… św. Tomasza z Akwinu lub św. Roberta Bellarmina! Problem relacji między wiarą a dobrymi uczynkami stał się pod koniec średniowiecza jednym z najważniejszych sporów teologicznych. Był to w istocie spór (o czym już wspominałem w innym artykule) o udział człowieka (poprzez uczynki) w swoim zbawieniu, spór, który w równym stopniu toczył się w zaciszu klasztornych bibliotek, co na zatłoczonych ulicach średniowiecznych miast. Spór ten posiadał niebagatelne znaczenie i wpływ na ówczesną teologię i religijność (powodując ostateczne zdefiniowanie nakazu chrztu niemowląt), czy pojawienie się ludowej późnośredniowiecznej pobożności, tzw. devotio moderna (np. św. Tomasz á Kempis). Niektóre – wyprzedzające prace Lutra – średniowieczne katolickie tłumaczenia Nowego Testamentu (krytyczne wobec Wulgaty) zawierały tłumaczenie kontrowersyjnego fragmentu (Rz 3, 28) zbieżne z zabiegami Lutra, jak to miało miejsce w przypadku Biblii Norymberskiej (tekst niemiecki, 1483), Biblii Genewskiej (tekst łaciński, 1476), jak również późniejszej od prac Lutra Biblii Weneckiej (tekst łaciński, 1538). Warto jednak zauważyć, że wśród wymienionych powyżej autorytetów teologicznych jedynie kilku (Orygenes, Ambroziaster i św. Tomasz) używają pojęcia sola fide w kontekście Listu św. Pawła do Rzymian! Pozostawiając na boku Orygenesa i Ambroziastera, nasze wątpliwości rozwiewa św. Tomasz z Akwinu w Wykładzie Listu do Rzymian. Wszystkie fragmenty przywołane przez Melanchtona w Apologii konfesji augsburskiej, mające przemawiać na korzyść dodania przez Lutra słowa sola, dotyczą wczesnochrześcijańskiego sporu pomiędzy chrześcijanami judaizującymi a hellenistycznymi, który ostatecznie został rozstrzygnięty na korzyść tych drugich. Spór często dotyczył żydowskich praktyk rytualnych (np. obrzezania), do pewnego momentu tolerowanych w obrębie chrześcijaństwa. W każdym razie św. Tomasz z Akwinu komentując trzeci rozdział Listu do Rzymian stwierdza, że św. Paweł „przez prawo uczynków rozumie prawo stare, przez prawo zaś wiary – prawo nowe, dzięki któremu poganin został zrównany z Żydem”. Św. Tomasz nie pozostawia wątpliwości, że „prawo uczynków” (tzw. zewnętrzne) dotyczy pustego rytualizmu i absolutnie nie znosi udziału dobrych uczynków w zbawieniu ludzi, chociażby przez słowa samego Pana Jezusa: „To czyńcie na moją pamiątkę” (Łk 22, 19). Posługiwanie się pojęciem sola fide przez Ojców Kościoła i dawne autorytety teologiczne różniło się jednak w sposób zasadniczy od protestanckiego rozumienia usprawiedliwienia wyłącznie przez wiarę. Nie miało ono wiele wspólnego z poglądami Lutra. Zresztą nikomu z wcześniejszych zwolenników tej koncepcji teologicznej nigdy nie przyszło do głowy świadomie dodawać czegoś od siebie do „Słowa Bożego”! W ten sposób powstawało „Słowo Boże” Marcina Lutra. Herezjarcha ubolewał w Dużym katechizmie, iż „Słowo Boże musi znosić, że się je w najhaniebniejszy i najjadowitszy sposób prześladuje, znieważa, zadaje kłam, przekręca, fałszywie naciąga i wykłada”, do czego sam dokładał swój kamyczek.

Trzeci kamień obrazy: Luter wynosił swoje nauczanie ponad autorytet Pisma św. Kamieniem obrazy dla protestanckich polemistów od samego początku był zarzut podnoszony przez katolików, iż Marcin Luter nie tylko odrzucił autorytet papiestwa, Kościoła katolickiego i Tradycji, ale wyniósł swoją osobę i swoje nauczanie także ponad autorytet Pisma św. Zarzut ten jest w istocie morderczy dla protestantyzmu, zważywszy na moc utrzymywanej i obowiązującej w obrębie całego protestantyzmu zasady sola scriptura. W Kazaniu na 25. niedzielę po Trójcy Świętej zawartym w Postylli domowej (zapis kazań z lat 1532–1534) Luter wyraża swoją niezachwianą wiarę we własną moc i naukę: „Chociażby diabeł, Turek i papież byli jak najgorsi i najmożniejsi, to przecież moim chrześcijanom, trzymającym się mojego słowa (podkreślenie – R. M.), nic szkodzić nie mogą”. W czasie polemik Lutra z katolickimi uczelniami na temat tłumaczeń fragmentów Pisma św. herezjarcha wprost stwierdzał, że posiada prawo nie tylko do interpretowania Pisma św., ale też do poprawiania go i cenzurowania: „Powiedz mi, po co to wielkie zamieszanie robione przez papistów, o to, że w tekście Pawła nie ma słowa «tylko przez»… Powiedz im tak: «Doktor Marcin Luter chce, aby tak było» (…) I tak ma pozostać, chcę aby tak było, i tak to jest zaordynowane przeze mnie. Wiem dobrze, że słowo «tylko» nie występuje w ani w tekście greckim, ani w łacińskim” . W przywołanym przez Maritaina fragmencie wypowiedzi Lutra z 1522 r. czytamy: „Niniejszym powiadamiam cię, że począwszy od tej chwili nie mam dłużej chęci pozwalania tobie – ani nawet aniołowi z nieba – aby sądzili moje nauczanie lub je poddawali badaniom. Ponieważ po trzykroć dość było głupiej uniżoności w Wormacji, a i to w niczym nie pomogło. Zamiast tego pozwolę sobie być słyszanym i, jak naucza św. Piotr (1 P 3, 15), dać wyjaśnienie i obronę mego nauczania całemu światu. Nie pozwolę, aby było sądzone przez jakiegokolwiek człowieka, ani nawet jakiegokolwiek anioła. Ponieważ jestem pewny tego nauczania, ja sam będę twoim sędzią i nawet, poprzez to nauczanie, sędzią samych aniołów (1 Kor 6, 3). Dlatego ktokolwiek nie zaakceptuje mojego nauczania, nie może być zbawiony – ponieważ jest ono od Boga, a nie moje. I stąd mój sąd nie jest również moim sądem, tylko Bożym” . Luter w powyższym fragmencie przywołuje wydarzenia z 17 i 18 kwietnia 1521 r., gdy w czasie przesłuchania przed obliczem cesarza w Wormacji zażądano od niego  odwołania poglądów zawartych w jego pismach. Uniknął tego dzięki sprawności swojego języka, która zbiła z tropu przesłuchującego go abpa trewirskiego Ecka. Luter dokonał wybiegu polegającego na podziale swoich dzieł na trzy kategorie: prace „zbożne” akceptowane przez Kościół, prace występujące przeciw tyranii papieża oraz prace „zgryźliwe”, atakujące „pojedyncze osoby”. Luter sugerował, że zarzuty nie dotyczą teologii i nie kłócą się ani z Pismem św., ani ze „zdrowym rozsądkiem”, a dotyczą wyłącznie tyranii lub nadużyć pojedynczych osób, obrażonych i żądnych zemsty. Zakończone 18 kwietnia przesłuchanie nie było dla niego pomyślne, ponieważ abp Eck był nieustępliwy w żądaniu potępienia całości heretyckich tez, zawartych we wszystkich pracach Lutra. Posiadał w tym względzie pełne poparcie cesarza Karola V Habsburga i większości książąt Rzeszy. 8 maja cesarz, w pięknych słowach powołując się na tradycję własnego rodu wiernego Kościołowi, wydał edykt uznający Lutra za zatwardziałego heretyka i wzywający do ścigania go na mocy cesarskiego prawa. W tym czasie herezjarcha przebywał już od kilku dni w Wartburgu, pod opieką księcia elektora saskiego Fryderyka. Opozycja antycesarska gwarantowała mu nietykalność. Sprawa religijna stała się od tego momentu kwestią polityczną. Miłość własna oskarżonego o herezję zakonnika była głęboko urażona, a wormackie zdarzenie zmotywowało Lutra do podbudowywania swoich poglądów odpowiednią argumentacją. Znajdował ją, jak pokazałem, w zmanipulowanym Piśmie św. W cytowanym fragmencie Luter powoływał się na dwa miejsca Pisma św.: wyrwane z kontekstu zdania Pierwszego Listu do Koryntian (6, 3): „Nie wiecie, że aniołów sądzić będziemy? O ileż więcej rzeczy świeckie?” oraz słowa św. Piotra: „Pana zaś Chrystusa czcijcie w sercach waszych, zawsze gotowi do odpowiedzi każdemu, co się domaga od was sprawy z tej nadziei, którą macie” (1 P 3, 15), pochodzące z wypowiedzi apostoła napominającego chrześcijan procesujących się przed sądami pogańskimi. O wiele istotniejszym elementem od samych słów Pisma św. jest kontekst użycia ich w wypowiedzi Lutra. Herezjarcha jest pewny, iż poglądy przez niego rozpowszechniane stanowią oczyszczone „Słowo Boże”. Przypomnijmy, że Luter odrzucał dawne, uznane za kanoniczne tłumaczenia Pisma św. – Septuagintę i Wulgatę – przedkładając nad nie swoje własne tłumaczenie. Oba przekłady nie tylko stanowiły fortecę katolickiej Tradycji, ale i, zdaniem herezjarchy, były jako spisane „kodeksy” przykładem „martwej wiary”, sfałszowanego „Słowa Bożego”. Przyczyna tkwiła w pojmowaniu przez niego sensu terminu „Słowo Boże”, różniącego się zasadniczo od katolickiego rozumienia go w postaci słowa spisanego pod natchnieniem Ducha św. Pastor J. B. Niemczyk zwraca uwagę, że w tym okresie czasu dla Lutra najistotniejszym aspektem było traktowanie Pisma św. w kategoriach „księgi do słuchania” (dosłownie: Hörbuch). W swoich poglądach Luter w tym okresie był tak radykalny, że przyjmował, iż samo spisanie Ewangelii było skażeniem nauczania Jezusa, ponieważ Jego przesłanie powinno być wyłącznie żywym słowem, kaznodziejskim, porywającym i skierowanym do ludu. Spisywanie ksiąg było przezeń zaledwie tolerowane jako polemiczna konieczność – a ta z kolei (w celu przekonania słuchających) uzasadniała manipulację tekstem. Luter, komentując swoje tłumaczenie zwracał uwagę, że w odróżnieniu od antycznego i średniowiecznego tłumaczenia na grekę i łacinę posługuje się zrozumiałym językiem, językiem matek i ojców mówiących do swoich dzieci, chłopów siedzących w gospodach czy przekupek handlujących na ulicach. Cechą charakterystyczną tego języka jest jego żywość i kolokwialność, która daleka jest od dokładności, ale która przemawia do serca czytającego lub słuchającego. Uważny czytelnik spostrzeże zasadniczą sprzeczność pomiędzy dwoma aspektami ówczesnych poglądów Lutra – uznawaniem urzędu kaznodziejskiego i przyjmowaniem zasady swobody interpretacji wynikającej logicznie z zasady sola scriptura. Otóż Luter rozwiewa tę sprzeczność dość wcześnie, a czyni z niej w pewnym momencie główne narzędzie doktrynalnej rozprawy z radykalnymi protestantami. W słowach skierowanych przeciw Tomaszowi Münzerowi Luter wyraża głębokie przekonanie, że swoją sztukę interpretacyjną zawdzięcza samemu Bogu, który nie tylko daje mu „mądrość” (choć właściwsze wydaje się tu słowo „pewność”) większą od teologów i papieży, ale – groteskowo z punktu widzenia jego komentarzy do ksiąg Pisma św. – również chroni go przed pychą (charakterystyczną dla kierujących się swoim rozumem): „Ja wiem – jestem pewny z łaski Bożej, że jestem bardziej uczony w piśmie, niż wszyscy sofiści i papiści, bo Bóg mnie raczył zachować przed pychą”. Prawdopodobnie Luter nigdy nie wyartykułowałby tych żenujących poglądów, gdyby nie zasadnicza teza jego zasady sola scriptura, pojmująca wolność interpretacji w kategoriach bliżej nieokreślonej „boskiej iluminacji”, wewnętrznej „pewności”, odrzucającej wiedzę (fundament autorytetu Ojców Kościoła) i rozum (jako zdolny do poznawania prawd Bożych). „Każdy jest wolnym sędzią wszystkich, którzy go uczą, ponieważ jest przez Boga wewnętrznie pouczany” – pisze Luter jeszcze w 1523 r., twierdząc, że każdy nauczający uzyskuje wewnętrzną pewność od Boga, pozwalającą mu stać się sędzią nad każdym innym człowiekiem. Słowa „doktora Lutra” w kontekście autorytetu „luterańskiego Słowa Bożego” dobrze wyjaśnia kard. Józef Ratzinger w wywiadzie udzielonemu pismu „Communio”. Przyszły papież stwierdza w nim, w oparciu o analizy historyków, że odrzucając jedność treści, na straży której musi stać jakiś autorytet (np. Kościół katolicki), Luter musiał przyjąć jako obowiązujący autorytet interpretatora. Urząd taki, zdaniem wittenberskiego herezjarchy, należał wyłącznie do dostarczającego dowód egzegetyczny, a więc „doktora” – „uczonego w piśmie”. Siła tego dowodu leżała więc w wewnętrznej, a przez to subiektywnej pewności… Wewnętrzne walki w łonie zwolenników protestantyzmu obserwowane przez Lutra pod koniec jego życia nie napawały go optymizmem. Wyzwolone od podporządkowania jakiemukolwiek autorytetowi sekciarstwo protestanckie zmusiło „wittenberskiego papieża” do pozostawienie pewnych form „zakrytego” (sic!) i tajemniczego kościoła chrześcijańskiego, z niektórymi sakramentami, ale przede wszystkim z autorytetem kaznodziejskim, który będzie musiał opierać się na jakiejś „narzuconej z góry” formie interpretacji Pisma św. W końcu Luter stwierdzi: „Nulli licet sacras litteras suo spiritu interpretari” , przyjmując małość pojedynczego człowieka wobec interpretacji Słowa Bożego (1532), starając się ochronić swoje religijne dzieło przez unicestwieniem. Warto zapamiętać te słowa Lutra: „Nikomu nie wolno interpretować Słowa Bożego własnym duchem”!

Ryszard Mozgol

Terlikowski: Oblicze Jezusa Chrystusa Mocne, nasycone treścią, a jednocześnie głęboko otwierające na Ewangelię – tak najkrócej scharakteryzować można drugą część „Jezusa z Nazaretu”, która właśnie trafiła do księgarń. Tę książkę trzeba przeczytać. I to najlepiej w Wielkim Poście. Jest ona bowiem doskonałym wprowadzeniem w przeżywanie okresu pokutnego, jaki zaproponował Benedykt XVI w Orędziu na Wielki Post. Ojciec święty (a w zasadzie trzeba powiedzieć ks. prof. Joseph Ratzinger) zabiera nas bowiem na wyprawę w głąb tekstów ewangelicznych, która ma – dzięki użyciu narzędzi hermeneutycznych, ale również odwołania do Tradycji Kościoła – pokazać nam kim jest Jezus Chrystus. Celem nie jest jednak odzyskanie „Jezusa historycznego”, stworzenie pełnego obrazu, ale pokazanie chrześcijanom, jaki jest wzór naszego życia, do jakich celów powinniśmy dążyć, i jak ustawiać swoje życie. W efekcie drugi tom „Jezusa z Nazaretu” jest tyleż poszukiwaniem pełnego obrazu Jezusa, ile wskazaniem tego, jaki powinien być Kościół, a także do czego powinniśmy dążyć my chrześcijanie.

Piotr i pokusa chrześcijan Pierwszą pokusą, z którą przychodzi się zmierzyć chrześcijanom jest pokusa odrzucenia Krzyża. Pierwszym, i chyba najbardziej symbolicznym przykładem, ucznia, który jej uległ jest święty Piotr. To on, gdy Jezus wspomina o męce podkreśla, że nigdy to na Niego nie przyjdzie. A później, w czasie Ostatniej Wieczerzy odrzuca propozycję obmycia mu stóp przez Jezusa. „Jest to odpowiedź Jezusowi, powtarzająca się przez całą historię: Jesteś przecież zwycięzcą! Jesteś potężny! Uniżenie się, pokora – to nie dla Ciebie! I za każdym razem Jezus musi nam na nowo pomagać w zrozumieniu, że moc Boga jest inna, że Mesjasz  musi przez cierpienie sam wejść do chwały i innych do niej prowadzić” – wskazuje Benedykt XVI. A w innym miejscu pokazuje, że pokusa Piotra ostatecznie, gdyby jej uległ, oznacza niemożność zbawienia. Nie da się bowiem go osiągnąć bez krzyża. „Nikt nie jest na tyle mocny, żeby mógł o własnych siłach przejść drogę zbawienia do samego końca. Wszyscy zgrzeszyli, wszyscy też potrzebują zmiłowania Pana i miłości Ukrzyżowanego” – zaznacza papież. Ale bynajmniej nie oznacza to jakiegoś wezwania do bierności, co czekania aż wszystko samo się załatwi. Ospałość, bierność uczniów pozostaje ogromnym zagrożeniem dla Kościoła i szansą do rozwoju zła. „Ospałość uczniów pozostaje przez całe wieki szansą dla mocy zła. Ospałość ta jest znieczuleniem duszy, której spokoju nie mąci moc zła panującego w świecie, ani ogrom wyniszczającej ziemię niesprawiedliwości i cierpienia. Jest to otępienie człowieka, który – by móc nadal trwać w samozadowoleniu własnej sytej egzystencji – wolałby nie zauważać tego wszystkiego i uspokaja się myślą, że w gruncie rzeczy nie jest tak źle. Jednakże to otępienie dusz, ten brak czujności zarówno na bliskość Boga jak i na potęgę grożącego zła, zapewnia Złemu władzę nad światem” – mocno podkreśla Ojciec święty. Czujność, świadomość zła nie powinno nam jedna odbierać głębokiej radości i wdzięczności za wielkie rzeczy, jakich dokonał wobec nas Pan. Jeśli tej radości w nas nie ma, jeśli zbliżamy się do Boga ze „skwaszonym sercem”, to w istocie poimy Chrystusa – wskazuje Benedykt XVI – octem. I to do nas skierowane są jego słowa: „Pragnę!”.

Odpowiedzialność za śmierć Jezusa Papież w swojej książce rozprawia się także z przekonaniem, że krew Chrystusa może wołać o pomstę, a nie być darem pojednania. Te słowa odnosi Benedykt XVI do słynnych słów z Ewangelii św. Mateusza, w której lud ma wołać „krew Jego na nas i na dzieci nasze”. Tych słów nie można i nie należy interpretować w duchu krwi Abla, ale pamiętając o Nowym Przymierzu. Ta krew „nie woła o pomstę i karę, ale jest pojednaniem. Nie jest wylewana przeciw komuś, lecz jest to krew  wylana za wielu, za wszystkich (…) Jest ona nie przekleństwem, lecz odkupieniem i zbawieniem” – zaznacza Ojciec święty. A wcześniej uświadamia, że Mateuszowi uznanie, że na dziedzińcu Piłata zebrał się cały lud jest interpretacją teologiczną, której przyczyną jest zniszczenie Świątyni Jerozolimskiej i wielkie cierpienie Izraela. „… Mateusz wychodząc poza fakty historyczne – chciał sformułować teologiczną etiologię, z pomocą, której wyjaśnia sobie straszny los Izraela w wojnie żydowsko-rzymskiej, kiedy ludowi zabrano kraj, miast i świątynie” – uznaje Benedykt XVI. Historyczne źródła kwestię odpowiedzialności za Mękę ujmują zaś inaczej. Żydzi, o których mówi Ewangelia św. Jana – to w istocie arystokracja świątynna, a dokładniej jej część. U Marka ta grupa zostaje uzupełniona przez zwolenników Barabasza, którzy chcą walki o wolność Izraela. Nigdzie w tych tekstach nie występuje jednak kwestia odpowiedzialności całego Izraela.

Żydzi, misja i czasy ostateczne Mocno brzmią również słowa Benedykta XVI wzywające chrześcijan do poznawania żydowskiej lektury Pisma Świętego. Papież przypomina, że po upadku świątyni judaizm zmienił się głęboko, i że w efekcie tych przełomowych wydarzeń możliwe są tylko dwa wyjaśnienia tej sytuacji: chrześcijańskie i rabiniczne. Oba sprzeczne ze sobą i mocno skonfliktowane (nie ma przy tym, co udawać, że  nie istnieje – obok chrześcijańskiego antyjudaizmu, również rabiniczny antychrystianizm). „Po wiekach konfrontacji za nasze zadanie uważamy przyczynianie się do tego, żeby te dwa sposoby nowej lektury pism biblijnych – chrześcijański i żydowski – zaczęły prowadzić ze sobą dialog, dopomagający do poprawnego rozumienia woli Boga i Jego słowa” – wskazuje Benedykt XVI. To wezwanie uzupełnione jest jeszcze niezwykle istotnymi rozważaniami (choć nie do końca dopowiedzianymi) na temat działalności misyjnej wśród Żydów. Papież wskazuje, że potrzeba misyjna wśród pierwszych chrześcijan nie wynikała z pytania o to, czy poznanie Ewangelii jest konieczne do zbawienia każdego człowieka, ale z „określonej koncepcji historii, wyrażającej się w przekonaniu, że świat osiągnie cel dopiero wtedy, gdy Ewangelia dotrze do wszystkich narodów”. I właśnie w tym kontekście stawia pytanie o misję Izraela i misje wobec Izraela. „Chciałbym tu zwrócić uwagę na to, co w tej sprawie Bernard z Clairvaux doradził swemu uczniowi papieżowi Eugeniuszowi III. Przypomniał mu, że została mu powierzona troska nie tylko o chrześcijan: Jesteś «także dłużnikiem niewierzących, Żydów, Greków i pogan». Zaraz jednak poprawił się i uściślił: «Rozumiem oczywiście, że w sprawie Żydów tłumaczy cię czas, bo dla nich został ustalony określony termin, którego nie można uprzedzać. Przed nimi muszą wejść w pełnej liczbie poganie»” – cytuje średniowiecznego świętego Benedykt XVI. A dalej uzupełnia te rozważania opinią Hildegardy z Bingen: „Mając na uwadze List do Rzymian 11, 25, Kościół nie musi się zajmować nawracaniem Żydów, ponieważ musi oczekiwać nadejścia określonej przez Boga chwili «aż do czasu, gdy wejdzie [do Kościoła] pełnia pogan» (Rz 11, 25). Przeciwnie Żydzi są żywym kazaniem, na które musi wskazywać Kościół, ponieważ przywodzą na myśl Mękę Chrystusa” – cytuje papież. A dalej uzupełnia, że w czasie pogan (czyli okresie historycznym poprzedzającym czasy mesjańskie) Izrael zachowuje swoją misję. „W odpowiednim czasie, kiedy On sam tak postanowi i kiedy liczba pogan się wypełni, Bóg zbawi go jako całość” – zauważa Benedykt XVI.

Tekst do przeżuwania Podobnych wskazówek, analiz, które rzucają nowe światło na wydające się oczywistymi kwestie doktrynalne jest w „Jezusie z Nazaretu” masa. Papież niezwykle mocno pokazuje, dlaczego ofiara Krzyża była konieczna, i co naprawdę ona oznacza. Ale także skupia się nad tym, czym jest zmartwychwstanie, i jakie są jego skutki. Jeśli do tego dodać pojawiające się – niekiedy niemal na marginesie głównego wykładu – mocne komentarze polemiczne wobec biblistów czy ich metod, a także wątki ekumeniczne, to obraz tej książki stanie się pełny. Nie jest to więc książka do szybkiego czytania, ani do swobodnego przekartkowania, jak to niekiedy robi się z podręcznikami. Ją trzeba raczej spokojnie „przeżuwać”, by posłużyć się mocnym wyrażeniem Ojców Kościoła, wracać do niej, analizować poszczególne zdania, a nawet niekiedy robić z nią własny rachunek sumienia. Dzięki takiej lekturze człowiek mocniej otwiera się na Pismo Święte i pozwala mu przemieniać swoje życie. Tomasz P. Terlikowski

Polski minister bardziej niemiecki od papieża

1. Minister Rolnictwa Marek Sawicki opowiada wszem i wobec, jak to walczy w Europie o wyrównanie dopłat dla polskich rolników. Guzik prawda! 

2. Oto urzędowy komunikat z rozmów Ministra Marka Sawickiego w Berlinie: 09.03.2011 Minister Marek Sawicki spotkał się dzisiaj z nowym parlamentarnym sekretarzem stanu w Federalnym Ministerstwie Wyżywienia, Rolnictwa i Ochrony Konsumentów Peterem Bleserem. Rozmowa dotyczyła przede wszystkim kształtu Wspólnej Polityki Rolnej po 2013 roku. Minister Sawicki rozpoczął spotkanie od postawienia pytania o to, czy państwa UE dążą do rzeczywistej, głębokiej reformy czy też planowane zmiany mają mieć charakter wyłącznie kosmetyczny. Minister Bleser poprosił Ministra Sawickiego o możliwie najszersze zaprezentowanie polskiej wizji WPR po 2013 r. Polski minister opowiedział się za europejskim, a nie jak dotąd krajowym i regionalnym podziałem środków w ramach I filaru. Płatności bezpośrednie powinny stanowić rekompensatę za wyższe niż w przypadku rolników spoza UE wymagania w zakresie bezpieczeństwa żywności, ochrony środowiska i dobrostanu zwierząt. Dopłaty z tytułu prowadzenia działalności rolniczej na obszarach o niekorzystnych warunkach gospodarowania powinny znaleźć się w I filarze. Wskazane byłoby także ograniczenie liczby kryteriów dla ONW. By przełamać panującą od 30 lat stagnację w europejskim rolnictwie oraz by mogło się ono stać rzeczywiście konkurencyjne na rynkach światowych niezbędne jest według opinii Ministra Sawickiego wyraźne wzmocnienie II filaru WPR. Przyszły drugi filar ma być - zgodnie z polską wizją - aktywnym filarem kreacji na płaszczyźnie europejskiej, ale także krajowej, regionalnej i indywidualnej poprzez współfinansowanie projektów przez samych beneficjentów. Minister Sawicki przekonywał swojego rozmówcę, że WPR w nowym kształcie wcale nie musi oznaczać zmniejszenia puli środków dla Niemiec. Minister Bleser ocenił propozycje przedstawione przez Ministra Sawickiego jako bardzo interesujące i warte dalszych konsultacji, szczególnie podczas zbliżającego się przewodnictwa Polski w Radzie UE: Ponadto stwierdził, że w wielu punktach stanowiska obu krajów są zbieżne. Dotyczy to przede wszystkim: dążenia do zmniejszenia obciążeń biurokratycznych dla rolników, do poprawy konkurencyjności europejskiego sektora rolno-spożywczego w wymiarze światowym, wspierania aktywnych rolników. Z perspektywy niemieckiej trudno jest jednak wyznaczyć precyzyjnie granice, od której można mówić o aktywnym rolniku. Kwestią wymagającą dalszych uzgodnień pozostaje podział środków pomiędzy państwa członkowskie. Obie strony wyraziły zadowolenie z efektywnej wymiany poglądów i zapewniły o gotowości do ich kontynuowania na różnych szczeblach. Spotkanie Ministra Sawickiego z Ministrem Bleserem odbyło się w trakcie pobytu oficjalnej delegacji MRiRW w Berlinie w związku z rozpoczętymi dziś targami turystycznymi ITB, na których Polska podobnie ja na styczniowym “Zielonym Tygodniu” jest krajem partnerskim.

3. Gdzie tu jest choćby słowo o wyrównaniu poziomu dopłat, choćby jedno...? Minister Sawicki nawet się o tym nie zająknął. Mało tego - podlizuje się Niemcom i opowiada, ze nie potrzeba zmniejszać przydziału unijnych środków dla Niemiec. Niemcy Sawickiego ozłocą. Zdają sobie bowiem sprawę z tego, że trzeba zmniejszyć dyskryminacje nowych krajów członkowskich i w związku z tym Niemcy musza trochę rolniczych pieniędzy oddać, żeby z nich dołożyć tym, którzy mają najmniej. Nieoficjalnie wiem, ze Niemcy gotowi poświęcić około 300 milionów euro rocznie na ten cel. O tyle gotowi są zmniejszyć dotacje dla własnych rolników i oddać je rolnikom z nowych krajów, które maja zaniżone dopłaty. PiS walczy w Europarlamencie, żeby Niemcy oddali nowym krajom ze swoich wysokich dopłat co najmniej miliard euro rocznie. Tymczasem minister Sawicki poklepuje Niemców - ależ skąd, niczego nie musicie oddawać.... 

4. Juz z grubsza wiadomo, że unijny budżet na rolnictwo jeśli nie zmaleje, to z pewnością nie wzrośnie. Niemcy dostają dopłaty bezpośrednie prawie dwa razy wyższe niz Polska. Jeśli niemieckich dopłat się nie zmniejszy, to polskich się nie zwiększy, bo nie będzie z czego. Tymczasem polski minister wyskakuje przed szereg i mówi Niemcom - śpijcie spokojnie, waszych dopłat nikt nie ruszy

5. Czy polski minister musi być bardziej niemiecki od papieża? Janusz Wojciechowski

Małgorzata Wassermann: Tego obawia się obecna władza Małgorzata Wassermann, córka Zbigniewa Wassermanna, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, udzieliła "Naszemu Dziennikowi" wywiadu pt. "Czuję się zdradzona". Za miesiąc, 10 kwietnia, minie pierwsza rocznica tragedii, która wydarzyła się na lotnisku Siewiernyj. Córka byłego polityka Prawa i Sprawiedliwości wyjaśnia, dlaczego nie będzie uczestniczyć w uroczystościach organizowanych przez polskie władze. Małgorzata Wassermann przyznaje sobie prawo do tego, by nie przeżywać osobistej tragedii wspólnie z rządzącą ekipą. dla której najważniejsze są relacje z Rosją. Te relacje są ołtarzem, na którym można złożyć każdą ofiarę, jak mówił doradca Bronisława Komorowskiego Tomasz Nałęcz. Dzisiaj kancelaria obecnej głowy państwa niegodziwie uderza w Lecha Kaczyńskiego. Po raz pierwszy się zdarza, że urzędujący prezydent przeprowadza audyt w sprawie łaski, gdy nieżyjący prezydent nie może się do tego odnieść. Godzi się też w jego dobre imię przez sugerowanie, że były jakieś naciski z jego strony. "Odnoszę takie wrażenie - twierdzi rozmówczyni - że obecna władza przyzwala na takie ataki i sama atakuje śp. prezydenta ze strachu przed tym, iż Lech Kaczyński stanie się symbolem walki o honor, pamięć, o Polskę. Wraz z upływającym czasem jego testament ideowy nie będzie tracił na wartości i tego obawia się obecna władza." Dzisiejsza ekipa przykrywa zabiegami socjotechnicznymi swą nieudolność. A ocena premiera Tuska przez zagranicznych obserwatorów jest druzgocąca. Można tu mówić o kompromitacji zagłuszanej przez manipulatorskie zabiegi. O badaniu przyczyn katastrofy smoleńskiej mówi Małgorzata Wassermann tak: "To, co utraciliśmy, jeśli chodzi o materiał dowodowy jest nie do odzyskania. Pytanie, ile lat będzie musiało upłynąć, abyśmy poznali prawdę. Mam ogromną nadzieję, że nacisk opinii publicznej i determinacja Narodu, by poznać prawdę o tym wydarzeniu, nie osłabną." Białas

Notatka na zamówienie Klicha Kapitan Grzegorz Pietruczuk nie sporządził notatki bezpośrednio po przylocie z misji gruzińskiej. “Gazeta Wyborcza” dopuściła się mistyfikacji, “antydatując” dokument

Notatka kpt. Grzegorza Pietruczuka na temat tzw. incydentu gruzińskiego powstała dopiero w lutym tego roku, a nie tuż po nim. Informację tę zmuszony był potwierdzić po zapytaniu “Naszego Dziennika” resort obrony narodowej. Pilotowi z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego polecił ją sporządzić szef wydziału kadr. Dziwnym trafem notatka nader szybko “wyciekła” do “Gazety Wyborczej”.

- Notatka w tej sprawie została sporządzona w lutym bieżącego roku po licznych prośbach dziennikarzy, którzy pytali o szczegóły tzw. incydentu. Kapitan Pietruczuk sporządził ją po rozmowie z gen. A. Kołosowskim, szefem Departamentu Kadr, który w sierpniu 2008 roku był szefem sekretariatu MON – przyznaje Janusz Sejmej, rzecznik resortu, dopytywany w tej sprawie przez “Nasz Dziennik”. Sam pilot, kpt. Grzegorz Pietruczuk nie chce już komentować sprawy i odsyła do służb prasowych. Z odpowiedzi wynika, że notatka miała wewnątrzresortowy charakter. Ale błyskawicznie wyciekła do mediów i kilka dni temu stała się tematem “Gazety Wyborczej”. Dla mnie to, co robią niektóre media, to nie jest próba dotarcia do prawdy, to jest dalszy ciąg nagonki medialnej i robienia z tego zdarzenia jakiejś afery. Jak tylko brakuje oliwy, to się ją dolewa do ognia, żeby cały czas był ten temat w mediach – ocenia w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” wysoki rangą przedstawiciel Sił Powietrznych. Zaskoczony trybem powstania notatki jest mec. Bartosz Kownacki, reprezentujący kilka rodzin smoleńskich, m.in. wdowę po gen. Andrzeju Błasiku, Ewę Błasik. – Dlaczego po takim czasie, po ponad dwóch latach od zdarzenia, ta notatka została sporządzona? – zastanawia się adwokat. Kownacki uważa, że publikowane artykuły o tzw. incydencie gruzińskim, gdzie jest mowa o naciskach na pilotów, aby lądowali w Tbilisi, a nie na lotnisku w Azerbejdżanie, odnosi się do katastrofy smoleńskiej. – Te artykuły pojawiają się w określonym kontekście odnoszącym się nie tylko, ale w szczególności, do gen. Andrzeja Błasika, pośrednio miałyby też uderzać w prezydenta – uważa. – Tak to odbieram, dla mnie nie ma uzasadnienia sporządzanie dokumentu po dwóch latach. Wpisuje się to w sekwencję takich informacji, za pomocą których próbuje się obarczyć odpowiedzialnością osoby, które się nie mogą już bronić – dodaje adwokat. Również poseł Karol Karski (PiS), który skierował swego czasu zawiadomienie do prokuratury w sprawie lądowania w Gandżi, uważa, że tego typu artykuły pojawiają się w kontekście katastrofy smoleńskiej. – Jest to oczywiście kształtowanie pewnej tezy, i to dosyć aktywne, trzeba pamiętać, że obie sprawy są zupełnie nieporównywalne – podkreślił poseł. Według informacji podawanych przez MON “bezpośrednio” po zdarzeniu, które miało miejsce w sierpniu 2008 r., kpt. Grzegorz Pietruczuk, dowódca rządowego tupolewa, sporządził nie notatkę, lecz “meldunek”. – Tuż po incydencie gruzińskim kpt. Grzegorz Pietruczuk sporządził meldunek do szefa MON opisujący tamte wydarzenia – stwierdza Sejmej. Według ppłk. Roberta Kupracza, rzecznika Dowództwa Sił Powietrznych, jest to standardowa procedura. – Jeżeli zdarzają się jakieś zdarzenia, to w wojsku sporządza się meldunki – stwierdza oficer. Meldunek ten widział swego czasu gen. Anatol Czaban, ówczesny szef szkolenia Sił Powietrznych. – Tak, widziałem ten dokument. Nie pamiętam, czy to był meldunek, czy to była notatka, ale na pewno szło to przez Dowództwo Sił – mówi generał. Pytaliśmy resort, czy rzeczywiście – jak mówi notatka – gen. Krzysztof Załęski, zastępca dowódcy Sił Powietrznych, dzwonił do załogi rządowego samolotu Tu-154. Odpowiedziano nam jedynie, że “z notatki wynika, że taka rozmowa się odbyła”. Generał Artur Kołosowski, który po ponad dwóch latach po zdarzeniu polecił kpt. Pietruczukowi je opisać, to ta sama osoba, która w “GW” scharakteryzowała pilota jako “rozbitego emocjonalnie i w złym stanie”. “Wyraźnie obawiał się o przyszłość w wojsku. Zapewniłem go, że postąpił bardzo odpowiedzialnie i że na pewno włos mu z głowy nie spadnie”. Pytanie tylko, kiedy to ostatnie zapewnienie padło: dwa lata temu czy przed tygodniem. Zenon Baranowski

Ustawa reprywatyzacyjna nie może być uchwalona Ustawa o świadczeniach przyznawanych osobom, których dotyczyła nacjonalizacja, w tej sytuacji ekonomicznej nie może być uchwalona – poinformował resort skarbu. Mogłoby to spowodować przekroczenie dozwolonej przez UE bariery długu publicznego w stosunku do PKB. Chodzi o nacjonalizację przeprowadzoną na podstawie wydanych w latach 1944-1962 dekretów PKWN i ustaw uchwalonych przez Sejm PRL: nieruchomości, wyposażenia aptek i taboru żeglugi śródlądowej. Zgodnie z proponowanymi przepisami, poszkodowani mieliby otrzymywać świadczenie majątkowe o wymiarze symbolicznym. Jak poinformował na swojej stronie internetowej resort skarbu, projekt ustawy wzbudził wątpliwości w ministerstwie finansów. “Minister Finansów (…) wskazał, iż w przypadku wejścia przedmiotowej ustawy w życie w 2012 r., z chwilą zakończenia wydawania decyzji administracyjnych dotyczących przyznania świadczeń nastąpi skokowy wzrost długu publicznego o 18 mld zł i relacji długu do PKB o ok. 1-1,1 punktu procentowego. Przeznaczenie na realizację ustawy kwoty 20 mld złotych może zatem spowodować przekroczenie przez Polskę dozwolonej przez Unię Europejską bariery długu publicznego w stosunku do PKB” – poinformowało w środę ministerstwo skarbu. W związku z tym, jak poinformował resort, projekt ustawy jest przygotowany, “jednak ze względu na znaczące, czynione w ostatnich latach oszczędności, związane z globalnym kryzysem finansowym w wielu dziedzinach naszego życia społecznego i gospodarczego oraz duże obciążenia finansowe wynikające z tej ustawy, w obecnej sytuacji ekonomicznej, projekt ustawy nie może być przeprowadzony”. Projekt ustawy został przygotowany w Ministerstwie Skarbu Państwa w 2008 r. Od tej pory trwają prace nad tym aktem. PAP

Fiskus zabierze 3 tys. zł każdemu podatnikowi Konieczne cięcie deficytu do 3 proc. PKB będzie dla Polaków bolesne. Oznacza bowiem zabranie 3 tys. złotych z kieszeni każdego z nas – wynika z wyliczeń “Rzeczpospolitej”.

Najdotkliwiej odczujemy wzrost podatków. Podniesienie podstawowej stawki VAT do 23 proc. oznacza, że na zakup żywności, sprzętu AGD i innych towarów wydamy w tym roku o 230 zł więcej niż w 2010 roku. Około 30 zł więcej rocznie zapłacą nałogowi palacze z powodu wzrostu akcyzy na papierosy. Stracimy też m.in. na zamrożeniu progów podatkowych i kwoty wolnej od podatku. Dla każdego Polaka rozliczającego się z fiskusem oznacza to dopłatę sięgającą około 30 zł rocznie – zaznacza “Rz”. Wprowadzenie reguły wydatkowej na tzw. wydatki elastyczne budżetu państwa (m.in. budowa dróg) oznacza z kolei dużo mniejsze pieniądze na inwestycje, co przełoży się na mniejsze zatrudnienie budowlańców, inżynierów i projektantów i zmniejszy ich zarobki oraz zakupy. Jak dotąd to właśnie konsumpcja prywatna była jednym z głównych motorów rozwoju gospodarczego naszego kraju. Spadek popytu osłabi więc wzrost PKB. (rp.pl/interia.pl/AJa)

Nieudacznictwo rządu Tuska będzie nas kosztować znacznie więcej We wczorajszym wydaniu Rzeczpospolitej znalazło się kilka tekstów o kosztach jakie poniesie przeciętny polski podatnik w związku z programem podwyżki podatków i cięć wydatków jakie zaproponował Minister Rostowski w liście, który wysłał na początku marca do Komisji Europejskiej. Koszty te zostały oszacowane przez dziennikarzy Rzeczpospolitej na 3 tys. zł na każdego podatnika do końca roku 2012. Policzyli oni, że podwyżka VAT będzie każdego podatnika kosztowała 230 zł, zamrożenie progów podatkowych w PIT 60 zł, zmniejszenie wydatków z funduszu z Funduszu Pracy 170 zł, ograniczenie wydatków budżetowych (tzw. reguła wydatkowa) 703 zł, wreszcie łączne takie posunięcia jak zmniejszenie składek przekazywanych do OFE, ograniczenie pomostówek, obniżenie zasiłku pogrzebowego, zniesienie ulgi w akcyzie na biokomponenty itp. 1680 zł. Jak widać wyliczenia są bardzo precyzyjne i dotyczą każdego posunięcia jakie do rządowego programu podwyżki podatków i ograniczeń wydatków wpisał Minister Rostowski, obawiam się jednak, że są one daleko zaniżone i nie zawierają wszystkich konsekwencji jakie przyniosą ostatecznie posunięcia rządu. Dziennikarze zapomnieli umieścić w tych wyliczeniach ważnego posunięcia jakie rząd juz przeprowadził przez Sejm, i które jest już zawarte w uchwalonych zmianach w ustawie o finansach publicznych. Chodzi o kolejną podwyżkę stawek VAT do poziomu odpowiednio 7%,10% i 25% wprawdzie po przekroczeniu przez dług publiczny poziomu 55% PKB, co jak twierdzi wielu ekonomistów stanie się juz w roku 2011. Przeprowadzenie tej operacji będzie oznaczało wprawdzie wzrost dochodów budżetowych z tytułu VAT o przynajmniej 11 mld zł, a co oznacza zwiększenie wydatków wszystkich nas o kolejne 500 zł rocznie. Będzie ono jednak skutkowało wyższym poziomem inflacji i prawdopodobnie zmniejszeniem tempa wzrostu PKB co niesie za sobą negatywne skutki dla gospodarki i społeczeństwa, trudne do oszacowania. Nie uwzględniono również negatywnego wpływu na rozwój gospodarczy obligatoryjnego obniżenia deficytów budżetowych jednostek samorządu terytorialnego do 4 % planowanych dochodów juz w roku 2012, 3% w roku 2013, 2% w roku 2014 i 1% w roku 2015%. Tak drastyczne zmniejszenie deficytów budżetów samorządowych, będzie oznaczało zahamowanie realizowania inwestycji szczególnie tych z udziałem środków unijnych. A przecież właśnie w 2015 roku mija okres rozliczenia projektów unijnych z obecnej perspektywy finansowej UE. Tylko nie oszacowanie skutków tych dwóch wyżej omówionych posunięć, może przynieść koszty, przy których te policzone przez Rzeczpospolitą mogą być tzw. małym Pikusiem. Takim kosztami, które gwałtownie rosną podczas rządów Platformy, są koszty obsługi długu publicznego. Rządy Tuska to wzrost tego długu o ponad 250 mld zł, a to niesie za sobą wzrost kosztów obsługi długu publicznego w ciągu ostatnich 3 lat aż o kilkanaście miliardów złotych (w roku 2011 wynoszą już prawie 40 mld zł i stanowią dwie trzecie wydatków na ochronę zdrowia w Polsce). I to są te ogromne dodatkowe koszty nieudacznictwa rządu Tuska. Zbigniew Kuźmiuk blog

11 marca 2011 "W demokracji wolni możemy być tylko razem"- twierdzi marszałek demokratycznego Sejmu, pan Grzegorz Schetyna z Platformy jak najbardziej Obywatelskiej.  Co oznacza, że osobno nie jesteśmy wolni.. Bo logika ma swoje prawa i co potwierdza moją tezą, że demokracja jest więzieniem dla jednostki. Więzieniem , gdzie rodzajem bransolety elektronicznej- są przepisy.. Możemy sobie chodzić po ulicach, ale więźniami jesteśmy.. Więźniami tych co to  na Wiejskiej ustanawiają co rusz nowe przepisy na drodze ustawowej.. A skoro jesteśmy więźniami indywidualnie, to  dlaczego nie mielibyśmy nimi być zbiorowo- razem? Tego pan marszałek nie wyjaśnia.. Moim skromnym zdaniem, sam fakt , że jesteśmy „ obywatelami” kwalifikuje nas jako więźniów. Więźniów demokratycznego państwa prawnego.. Jesteśmy przywiązani do państwa, tak jak psy do tej pory do bud.. Ale po wejściu w życie ustawy pani Joanny Muchy” najpiękniejszej posłanki w Sejmie”, mimo, że z Platformy Obywatelskiej- psy od bud zostaną uwolnione, my od demokratycznego państwa prawa- nie.. Przyznam, że nie zwróciłem uwagi, czy posłanka jest blondynką, czy też nie.. To nawet psom lewica daje wolność, żeby gryzły kogo popadnie.. Tak jak ludziom szczepionki, po to, żeby zmniejszyć liczbę ludności. Tak tłumaczy  podawanie szczepionek pan Bill Gates, członek- o ile pamiętam- Komisji Trójstronnej, quasi rządu światowego.. Którą to wypowiedź można  obejrzeć na wczorajszym wpisie Janusza Korwin- Mikke.  W demokracji człowiek wolności nie odzyska nigdy! Bo raz zdobytej demokracji nie oddamy nigdy! Ale o związku szczepionek z rakiem frontalnie na razie Bill Getes nie mówi.. Pan Donald Tusk, jak jeszcze nie był premierem artykułował różne myśli.. „ Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy” ,pardon- tę myśl upowszechnił  sekretarz Władysław Gomułka.. Pan Donald, zamieniony demokratyczne na premiera ,z premiera Kaczora powiedział jak rządził pan Jarosław Kaczyńki:” Ludzie zawsze uciekają z kraju socjalistycznego do kraju kapitalistycznego. Nigdy odwrotnie. Pan ten socjalizm buduje, panie Kaczyński”(???) To też nie trzyma się logicznej kupy.. Bo na przykład Pakistańczycy uciekają przez socjalistyczną Polskę do socjalistycznych Niemiec  i wolą  żyć w socjalizmie niemieckim niż polskim.. Dlaczego? Bo w Niemczech jest bogatszy  socjal! Kiedyś uciekali z gospodarek feudalnych  w Europie do Ameryki, kraju wolności, w którym nie było nawet rządu(!!!)-. nie wspominając o parlamencie i to demokratycznym. I tam bogacili się w powstającym  kapitalizmie.. Nikt im nie dawał żadnych zasiłków- jak to w socjalizmie współczesnym.. Żaden Kaczor Donald nie buduje w Polsce kapitalizmu, systemu prywatnej własności i wolności gospodarczej, tylko wredny biurokratyczny socjalizm budżetowy, który zabija resztkę kapitalizmu , powstałego po ustawie Wilczka- Rakowskiego z 1988 roku.. Od tego czasu jest tylko gorzej! A co będzie dalej? Strach się bać.Taki Sojusz Lewicy Demokratycznej, organizacja przestępcza w sensie cywilizacyjnym, ale nie o charakterze zbrojnym, przygotował już na  bachanalia wyborcze nowy program. I co w nim znajdujemy? Znajdujemy w nim zgodę na zabijanie dzieciaków  w łonach matek już do 12 tygodnia.(????) A dlaczego nie od 12 tygodnia i dalej.. Jakich czasów doczekaliśmy, że nad życiem człowieka będą głosować demokraci..? Będą decydować kto ma żyć- a kto  nie.. Przy pomocy większości demokratycznej w parlamencie demokratycznym.. Pana Boga mają w nosie. .Oni wiedzą lepiej.. Chcą szybciej poprowadzić do zagłady naród! I tak już. istnieją wielkie problemy demograficzne.. A ONI dalej preferują wybijanie nienarodzonych.. Najlepiej wybić  do nogi! Ale zacząć od wybijania tych, co takie wybijanie proponują.. O eutanazji „ w programie wyborczym” na razie- ani mru, mru.. Nie chcą straszyć elektoratu emerytalnego. Tym bardziej, że po wybiciu nienarodzonych, nie będzie miał kto pracować na przyszłe emerytury.. Jeszcze tym bardziej, że znowu wielu wyjedzie w poszukiwaniu chleba.. Ale , czy za jakiś czas, przy  socjalistycznej  polityce Nikodema Dyzmy, jeszcze kogoś będzie stać na chleb? Bank Zbożowy można  utworzyć i organizować interwencyjny skup zbóż.. No i płacić z budżetu państwa rolnikom za przechowywane zborze.. Bo po latach obfitości, muszą przyjść lata chude.. Obfitość  w socjalizmie rolnym jest plagą! Ale skądś musi przyjść jakiś ratunek- obmyślał Nikodem. Oprócz wybijania dzieci nienarodzonych zwanych dla niepoznaki” płodem”, że to niby nie ludzie, tylko co(???), demokraci socjalni i antycywilizacyjni proponują rozwiązania antykryzysowe w gospodarce.. A jakie to rozwiązania? Ano nowe podatki, które jak zwykle pogłębią kłopoty, ale nie w kryzysie, bo w kryzysie nie żyjemy- żyjemy w rezultacie  rządów od dwudziestu lat, tak jak żyliśmy w rezultacie rządów poprzednich socjalistów przez poprzednich czterdzieści lat.. Zresztą ojców tych, co teraz proponują rozwiązania  antykryzysowe,  będące rezultatem poprzednich ekip. I tak w kółko. Socjalizmu  tak łatwo się nie wyrzuca z siebie- tym bardziej, że się z  niego  żyje, często w futrze  z norek aż do samych kostek... Jak oczywiście „ ekolodzy” dodatkowo nie obleją czerwoną farbą.. Podatki w socjalizmie biurokratycznym fajna rzecz.. Sojusz wszystkich sił postępu proponuje podatek bankowy i basenowy(???). Żeby zebrać pieniądze na przyszły kryzys. ONI tak się znają na ekonomii, jak ja mówię po mandaryńsku. Kompletni ignoranci biorą się za ekonomię, nie mając o niej żadnego pojęcia, oprócz scenariusza zawartego- zresztą w sposób satyryczny przez Dołęgę- Mostowicza w „ Karierze Nikodema Dyzmy.”. Co  nie znaczy, że tak przed wojną nie było.. Było! Bo socjalizm w gospodarce jest datowany od roku 1918, jako interwencjonizm państwowy, który uczynił wiele złego  naszym ojcom i dziadkom.. Nowe podatki to sposób na kryzy(???) A od kiedy to? Oczywiście na  opodatkowanie basenów szpitalnych przyjdzie czas później- najpierw trzeba jeszcze obskubać bogatych co baseny ogrodowe mają.. Nie wiem czy chodzi o  baseny  o charakterze przenośnym  z gumy, czy o charakterze  stacjonarnym- z betonu. To załatwi nowelizacja do ustawy.. Jak to w demokracji.. Wiecznie coś nowelizują.. Ustawę o wychowaniu narodu w trzeźwości nowelizowali kilkadziesiąt razy od czasu  jej powstania, a więc od roku 1982.. Będą nowelizowali ustawę o posiadaniu basenów  i pieniędzy  w bankach.. Sposób na okradanie ludzi u lewicy- to jak splunięcie.. Okraść- a potem się  zobaczy… jak okraść ponownie, od innej strony. Bo kradzież wpisana jest na stałe w socjalizm- jak twierdził Bastiat- „ socjalizm  jest kradzieżą”.. I jeszcze będą propagować dzieci robione nowocześnie, a nie tradycyjnie. Tradycją lewica wszelaka się brzydzi.. Bo co to za sztuka zrobić dziecko tradycyjnie w układzie męsko damskim? Wystarczy zgasić światło.. Zrobić dziecko w probówce, nowocześnie, przy pomocy techniki  inżynierii społecznej.. Bo dzieciaki robione tradycyjnie zabijać- a  robić eksperymentalne In vitro i do tego dopłacać z budżetu państwa. Głównie  z pieniędzy tych co robią dzieci tradycyjnie i się tego nie wstydzą. Bo jak tak dalej pójdzie, to wstydem  będzie posiadanie dzieci z normalnego związku.. Wspaniałe będzie posiadanie dzieci  z probówek. „ Artyści” za odpowiednie pieniądze rozpropagują tę ideę.. To jest dopiero pomysł.. No i usunąć wszelką religię ze szkół, żeby młodzież nigdy nie dowiedziała się że robienie dzieci inżyniersko w probówkach  jest nonsensem scence-fiction. Zasady moralne i etyczne precz! Na to miejsc mają brak zasad i obłędną  zasadę Jurka Owsiaka” Róbta co chceta”. No i jak najszybciej zalegalizować związki partnerskie.. Takie   z  kozami też.. Wszystko zalegalizować i zaklepać jako normę. Bo wszystko- nawet najgorsze- jest normą. Zło jest normą, dobro jest normą, zło wymieszane z dobrem jest normą. Nienormalność jest normą.. To ci jest normą? Wszystko! Będą walczyć o „ młodych , wykształconych , z wielkich miast”. O tych co w poprzednich bachanaliach głosowali na Platformę Obywatelską. A kto to są” młodzi, wykształceni, z wielkich miast”? Głównie ludzie bezideowi, lekkoduchy, którym państwo polskie zwisa, popić,  p….ć, zabawić się i poszukać państwowej posady.. Głównie bezrozumni, co można było zobaczyć w migawkach z rozmów z nimi w programie pana redaktora Tomasza Lisa. Nie kojarzący podstawowych faktów, nie posiadający elementarnej  wiedzy,. Współcześni bezrozumni troglodyci.. To jest dopiero elektorat! I on pomoże Sojuszowi Lewicy Demokratycznej przewrócić Polskę bardziej do góry nogami niż jest przewrócona.... Polska ma być” nowoczesna” na miarę XXI  wieku. Oczywiście” nowoczesna” w optyce Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. Precz z tradycją! Do diabła z taką nowoczesnością! W demokracji możemy być zniewoleni również razem.. WJR

Stalinówki i “Platerówki” od drugiej strony W jaki sposób kobiety dochodziły na szczyty komunistycznej władzy? Nie były szczególnie ładne, ale miały inną, ważniejszą cechę. Taka np. Julia “Luna” Brystygier, która była nieformalnym, “piątym wiceszefem” Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Po wojnie w różnych strukturach stalinowskiego państwa – głównie tych siłowych – pełno było też “Platerówek”. Czemu zawdzięczały karierę? Mimo ukończenia przed wojną humanistyki na uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie związki Brystygier z Polską były żadne. Już od 1931 r. należała do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Swoją antypolską działalność mogła rozwinąć po wkroczeniu Sowietów w 1939 r. Raz, dzięki mężowi – lwowskiemu syjoniście Natanowi Brystygierowi, ale też zdolnościom własnym – donosom do NKWD, nawet na kom-partyjnych kolegów. Józef Goldberg (Jacek Różański) skarżył się nawet Izaakowi Fleischfarbowi (Józefowi Światło): “pomyślcie, towarzyszu, że ta… napisała raport na mnie. Ale tow. Luna zapomina, że ja mam dłuższą karierę w NKWD niż ona”. Brystygier, prócz Goldberga, nienawidziła też innego wysoko postawionego NKWD-zistę Fleischfarba.

Bolek-jebaka Donosy nie były jednak sprawą zasadniczą, najważniejszy był status PPŻ. Płk Anatol Fejgin, dyrektor X departamentu MBP, mówił płk Henrykowi Piecuchowi: “Zanotowałem, jak to Kożuszko [Mikołaj Kożuszko, oficer sowieckich służb specjalnych, szef Wydziału Informacji WP - TMP], między jednym a drugim łapaniem i rozstrzeliwaniem dezertera, zabawiał się z PPŻ. (…) Otóż PPŻ to nic innego jak przechodnia polowa żona. Krótko mówiąc, taka sekretarka”. Gen. Sokorski napisał, że Bierut “zapracował nawet na przydomek Bolek-jebaka. On nie przepuścił żadnej kobiecie. Miał kilka “żon” i różne dzieci rozsiane po kraju. Wcale się nie krył ze swoją namiętnością”. Jedną z PPŻ Bieruta, której (w zasadzie) pozostał wierny do końca życia, była Małgorzata Fornalska. Swoje PPŻ miał Światło, Różański, a także Karol Świerczewski. Światło: “w swej bogatej karierze Brystygierowa była w Rosji przez dłuższy czas równocześnie kochanką Bermana, Minca i Szyra [Jakub Berman - "numer drugi" w stalinowskiej Polsce; Hilary Minc - "spec" od gospodarki; Eugeniusz Szyr - dąbrowszczak, ekonomista - TMP]. Dwaj pierwsi zwłaszcza mają w związku z tym wobec niej poważne zobowiązania. I dzięki temu, jak Brystygierowa chce coś przeprowadzić, nawet przeciw Radkiewiczowi czy Romkowskiemu [szefowi i wiceszefowi MBP - TMP] w bezpiece, to wszystko może zrobić. Ileż to razy Radkiewicz nie zdążył jeszcze zreferować jakiejś sprawy Bierutowi, a już Bierut, czy Berman dzwonili do niego z zapytaniem: “słuchaj no, jest u ciebie taka a taka sprawa, dlaczego nam o tym nic nie mówisz?” (…) Oni już wiedzieli, bo oczywiście Brystygierowa referuje im wszystko nocami”. Kochanek “Luny” Jakub Berman w książce Teresy Torańskiej “Oni” tak ją opisuje: “Była wyjątkowo inteligentną kobietą o dosyć miłej powierzchowności, choć niezbyt zgrabna”.

Stefan Staszewski (wpływowy członek PPR i PZPR “od kultury”) potwierdzał: “Twarz miała dosyć ładną, ale była potwornie niezgrabna, kwadratowa, niska, bardzo grube nogi. Agresywna, zaborcza. Była to pani z tych, które mówią, kto ma dziś ją do domu odprowadzać”. Podobnie “urodziwa” była inna PPŻ – Helena Wolińska, “Lena”, późniejsza krwawa stalinowska prokuratorka, konkubina ważnego AL-owca, twórcy MO i bezpieczniaka, gen. Franciszka Jóźwiaka. Stanisława Sowińska “Barbara” (też PPŻ – kochanka swojego przełożonego, szefa Informacji AL Mariana Spychalskiego, późniejszego komunistycznego “marszałka” Polski) w swoich wspomnieniach “Lata walki” tak opisywała “Lenę”: “Tęga, rubaszna, pewna siebie dziewczyna. (…) Umiała niezgorzej po partyzancku kląć, w czym prześcigała nas wszystkich – kobiety i mężczyzn”. PPŻ nie znosiły się – w końcu konkurencja.

Obcowanie Towarzyszki Berman opowiada o początkach “współpracy” ze swoją PPŻ: “Lunę poznałem w Moskwie, pracowała w Zarządzie ZPP. Potem przyjechała do Lublina. (…) Jak mi potem sama opowiadała [zapewne nie podczas oficjalnego spotkania - TMP], do pracy w Bezpieczeństwie zmusili ją Gomułka i Bierut. Podobno nie bardzo chciała, bojąc się odpowiedzialności i uważając, że niezbyt zna się na tej robocie. (…) Po niedługim czasie okazało się, że decyzja Bieruta i Gomułki była słuszna. (…) Na tle innych dyrektorów czy naczelników nie odznaczających się wielkimi talentami i stosującymi dosyć toporne często metody zdecydowanie się wyróżniała”. Ale czy jest sens źle wspominać kochankę? Wspomniany Stefan Staszewski mówił Torańskiej, że Bolesława Piaseckiego i jego kolegów przekazał “Lunie” prawdopodobnie wywiad radziecki “i ona się nimi zajmowała do końca”. “- Wciągając do współpracy? – pyta Torańska. - Przede wszystkim do łóżka. Luna to był typowy dywersant polityczny, miała pod swoją opieką Kościół, inteligencję. Nie brała udziału w walce ze zbrojnym podziemiem, nie zajmowała się wymuszaniem zeznań czy montowaniem procesów, przydzielano jej zadania wymagające dużej inteligencji, typowo dywersyjnej. Kulturalna, elokwentna, wcale nie krzykliwa, taka pani do towarzyskiego obcowania”. Światło ujawniał, że Bierut, prócz Piaseckiego, aby infiltrować i rozbijać Kościół, zwerbował za pośrednictwem “Luny” innego agenta – Dominika Horodyńskiego [dziennikarz, redaktor naczelny "Kultury" - TMP]. “Horodyńskiego można było często spotkać w mieszkaniu prywatnym pułkownika Brystygierowej przy Alei Przyjaciół 6″. PPŻ – na kolejnym etapie wprowadzania socjalistycznej praworządności – działał nadal. Po rozwiązaniu MBP, jako Julia Prajs została szefową “Naszej Księgarni”. Osoba, która wcześniej, w istniejących od stycznia 1940 r. komunistycznych “Nowych Widnokręgach” systematycznie opluwała Polskę, miała czelność pisać opowiadania, m.in. dla polskich dzieci. Ale podobno zawsze chciała zostać pisarką… Julia “Luna” Brystygier zmarła w 1975 r.

Jedli, pili, bawili się Ale PPŻ “Luna” Brystygier obok Wandy Wasilewskiej była też – jeśli można tak rzec – “mózgiem” 1. Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki. A w jej skład wszedł 1. Samodzielny Batalion Kobiecy im. Emilii Plater. Powstał 6 maja 1943 r. na mocy rozkazu Stalina, który postanowił “załatwić pozytywnie prośbę Związku Patriotów Polskich”. W tej ściśle tajnej uchwale jest punkt: “Powołać do służby w oddziałach pomocniczych dywizji (lekarze, pielęgniarki, sanitariuszki, łącznościowcy) – 500 kobiet Polek w wieku od 18 do 30 lat”. Ciekawe, dlaczego taki przedział wiekowy był najbardziej w cenie? Wszystkie te żołnierskie obyczaje w Wojsku Polskim - pijaństwo, demoralizacja, gwałty, przechodnie polowe żony - przypominały te z Armii Czerwonej, a wręcz były ich kalką Od nazwiska swojej patronki kobiety zostały “Platerówkami”. Nie brały udziału w żadnych działaniach bojowych, stanowiły zaplecze frontu (służba wartownicza, sanitarna), przede wszystkim jednak były wykorzystywane propagandowo – do wychwalania Stalina, Armii Czerwonej, a z drugiej strony opluwania “polskiego reakcyjnego podziemia”. Po wojnie zresztą wiele “Platerówek” podziemie to czynnie zwalczało, robiąc karierę w UB, Informacji Wojskowej, prokuraturze i sądownictwie wojskowym. A jakie były stosunki w 1. SBK? Czy wzorem “Luny” Brystygier znany był tu proceder PPŻ, czyli przechodnich polowych żon? Najwięcej na ten temat mówią raporty samych kobiet-żołnierek. “Wieczorem 10.X.1943 była dowódcą warty baonu kobiecego w Sielcach. Oficer inspekcyjny przyszedł do niej z żądaniem, aby poszła do jednego z pomieszczeń warty, gdzie bawi się dowódca baonu kobiecego z dziewczętami. Sieńkowska odmówiła nie chcą pójść, ponieważ są tam osoby z baonu kobiecego. Oficer inspekcyjny poszedł sam i napisał po powrocie protokół, w którym jakoby było uwidocznione, że zastał tam śpiących dowódcę baonu kobiecego por. Maca z sierżantem Wysocką i z-cę d-cy ds. wyszkolenia ppor. Holzera z sierż. Turkiewiczówną oraz podoficera Morelówną pracującą w kwatermistrzostwie, która nie spała. Oficer inspekcyjny zażądał od Sieńkowskiej podpisania protokółu. Sieńkowska odmówiła. Pytana przeze mnie sierż. Turkiewicz wyjaśniła, że w niedzielę po kolacji zawołał ją ppor. Holzer razem z sierż. Wysocką i powiedział: – Pojedziemy. Dokąd jedzie nie wiedziała, myślała, że może do teatru. Razem z nimi pojechał d-ca baonu i podoficer Morelówna. Pojechali do Sielc, gdzie jedli, pili, bawili się, potem poszli spać. Wrócili do obozu ok. 5-tej rano…”

“Jakby nie dawały, to by nie żyły” Inny raport: “(…) jedna z dziewcząt, która była przydzielona do sprzątania w ziemiance dowódcy i ppor. Holzera – Szalówna, z 2 komp. strzelców – wieczorem 10.X. przybiegła przerażona, że dowódca w stanie nietrzeźwym chciał ją zgwałcić i zmuszał ją rozkazem i krzykami “baczność” do posłuszeństwa, chwytał za ręce, ciągnął na łóżko. Krzykami i prośbą uwolniła się. Wtedy dowódca kazał jej zawołać saninstruktora Kozieł, z którą się zamknął i kazał Szalównie wyjść. W tym czasie do dowódcy zachodzili niektórzy oficerowie. W ziemiance było ciemno, drzwi zamknięte i głos dowódcy odpowiadał »nie wolno«”. Raport za okres: 11.XI i 14.XI informuje, że znaczna część oficerów upiła się. Bili się, strzelali, chodzili po ziemiankach i obejmowali dziewczęta. Najgorzej zachowywali się ci z kompanii 4 pp. “Żołnierze rzucali się na dziewczęta, bili je po twarzy, przemocą wydzierali karabiny, których dziewczęta nie chciały oddać, kopali dziewczęta, bili kolbami, były próby gwałtów. Dowódca kompanii kpt. Lola [? - mało czytelne] nie reagował na to, a wręcz jeszcze podniecał swoich żołnierzy…”. Przed laty w “Dzienniku Łódzkim” pojawiła się wypowiedź ppor. Marii Wolańskiej: “Podczas zlotu w Platerówce sama słyszałam – niektóre dziewczyny mówiły, że »jakby nie dawały, to by nie żyły«. To były bardzo rozgoryczone dziewczyny”. W tym samym artykule czytamy: “Sama [M. Wolańska] ma złe wspomnienia z ruskimi oficerami-dowódcami, których było sporo i u Berlinga. (…) Do niej też dobierali się… Chcieli z niej zrobić »peżet« [inne określenie na PPŻ]. Np. taki kpt. Lipicki potem, po wojnie ją odszukał i przepraszał. Sporo było dowódców, którzy tak myśleli. Więc, krótko mówiąc, dziewczyny zachowywały się różnie. Niektóre żyły z żołnierzami. Frontowe ciąże też się zdarzały, a i o skrobankach coś niecoś wie”. Czy dlatego w 1. SBK odbywały się comiesięczne przeglądy ginekologiczne?

Równouprawnienie w Nowym Ustroju Ppłk Adam Bromberg, zastępca dowódcy pułku w 1. DP, politruk, później dyrektor PWN i inicjator Wielkiej Encyklopedii Powszechnej: “Nasza dywizja była większa od przeciętnej sowieckiej – trzy pułki (…), batalion fizylierek [tak nazywano 1. SBK] do służby wartowniczej i łączności, z których najładniejsze zabierano o kancelarii dywizji, pułków, batalionów. (…) Naszkowski zostawił mi również swoją sekretarkę, Dankę, i zgodnie z wojskowym zwyczajem miejsce przy niej na łóżku polowym. (…) Danka była bardzo atrakcyjna i łatwo nawiązywała kontakty, nawet z kilkoma oficerami na raz (…) a pili wszędzie – na postojach, w marszu i w warunkach bojowych. W każdym czołgu jechał kanister z wódką, przy każdym czołgu kręciła się dziewczyna. (…) Danka miała w brygadzie wielkie powodzenie i choć od dawna nie utrzymywałem z nią kontaktów seksualnych, w przekonaniu oficerów, którzy się z nią zabawiali, przyprawiała Żydowi rogi”. Zygmunt Berling we wspomnieniach: “za rozpowszechnione i niczym nie hamowane pijaństwo i pewną demoralizację korpusu oficerskiego, w tym daleko idące rozluźnienie dyscypliny w oddziałach odpowiedzialny był Świerczewski. (…) Świerczewski znany był jako nałogowy pijak”. Ten sam Berling napisał do żony, że po powrocie do obozu “zastał w Sielcach burdel”. Podobno imprezy w Sielcach odbywały się nawet w czasie osławionego boju pod Lenino. Wszystkie te żołnierskie obyczaje w Wojsku Polskim – pijaństwo, demoralizacja, gwałty, przechodnie polowe żony – przypominały te z Armii Czerwonej, a wręcz były ich kalką. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Do WP oddelegowano ok. 21 tys. oficerów i generałów AC. Gustaw Herling-Grudziński w “Innym świecie” o kobietach wykorzystywanych seksualnie w łagrze: “Dla Rosjan, nawykłych do »ślubów za pięć rubli« i kopulacji uprawianej na wzór potrzeb fizjologicznych w wychodkach publicznych, nie był to właściwie problem istotny i służył raczej za przedmiot drwin z równouprawnienia kobiet w nowym ustroju”.

W duchu polskości Jedną z bardziej znanych “Platerówek” (zastępcą dowódcy ds. polityczno-wychowawczych) była Irena Sztachelska. Już przed wojną zaangażowała się w komunę (Związek Lewicy Akademickiej “Front”, KZMP). Za działalność antypaństwową skazana w 1935 r. – w więzieniu spędziła cztery dni. Po sowieckim najeździe na Litwę posłanka na Sejm, a następnie członkini Rady Najwyższej Litewskiej SRR. Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej ewakuowana w głąb ZSRS, wstąpiła do Armii Czerwonej (16. Litewska Dywizja Piechoty). Potem były “Platerówki” i Związek Patriotów Polskich. Tak gorliwie kolaborowała z Sowietami, że w grudniu1942 r. Sąd Specjalny Rzeczypospolitej wydał na nią i męża Jerzego (później PPR-owiec, PZPR-owiec, poseł na Sejm PRL oraz bierutowski minister zdrowia i cyrankiewiczowski kierownik Urzędu do Spraw Wyznań) wyrok od trzech do piętnastu lat więzienia. W komunistycznej Polsce posłanka na Sejm (1947 – 1956) i przewodnicząca Zarządu Głównego Ligi Kobiet Polskich (1945 – 1950). Pracowała jako pediatra w Instytucie Matki i Dziecka. Rewizjonistką została dopiero w 1981 r. w proteście przeciwko stanowi wojennemu. Lewicowym (czytaj sowieckim) ideałom pozostała wierna do 8 czerwca 2010 r, kiedy zmarła. W rewizjonistycznej “Gazecie Wyborczej” Związek Kombatantów RP (wcześniej ZboWiD) i towarzyszki broni napisali: “Wychowywała nas – Platerówki – w duchu polskości i umiłowania Ojczyzny”. W duchu polskości i umiłowania Ojczyzny Irena Sztachelska, razem z innymi “Platerówkami”: Adelą Żurawską (dowódczyni kompanii, po wojnie prokuratorka – prawa ręka Heleny Wolińskiej), Krystyną Jodkowską (dowódczyni plutonu) i Ludwiką Bibrowską (zastępczyni dowódcy ds. polityczno-wychowawczych) wytoczyła Henrykowi Piecuchowi proces za poniżenie, bo śmiał wspomnieć, jakie obyczaje panowały w 1. Samodzielnym Batalionie Kobiecym im. Emilii Plater.

Tadeusz M. Płużański

W tekście korzystałem z książki Andrzeja Zasiecznego “Polowanie na pułkownika. Sprawa VI K 394/96 Fakty i mity o 1. Samodzielnym Batalionie Kobiecym im. E. Plater”, Warszawa 2010

Zimowe żniwa „Znaku” Od kilku lat okres Adwentu i Wielkiego Postu jest traktowany przez środowisko „Gazety Wyborczej”, z którym związane są krakowski „Tygodnik Powszechny” i „Znak”, jako najdogodniejszy czas na ponawianie napaści na Kościół. W krótkim odstępie czasu krakowski „Znak” wydał dwie książki, natomiast odmówił wydania trzeciej, uprzednio zamówionej. Ta odmowa zasługuje na osobną uwagę. „Znak” opublikował „Światłość świata”, czyli zapis rozmowy Benedykta XVI z Peterem Seewaldem, oraz „Złote żniwa” Jana T. Grossa. W obu przypadkach widać mechanizmy i prawidłowości, obok których nie powinno się obojętnie przechodzić. Ukazanie się książki, której autorem jest Papież, stanowi wydarzenie ogromnej wagi. O jej publikację w językach narodowych zabiega mnóstwo wydawnictw, które mają na względzie zarówno swój prestiż, jak i spodziewane dochody. Rozsądek i sprawiedliwość nakazują, by odpowiednią koncesję otrzymało wydawnictwo kościelne, również dlatego, że kondycja finansowa większości z nich w Polsce jest kiepska. Libreria Editrice Vaticana, ustalając warunki i podpisując umowę, otrzymuje od zainteresowanych podmiotów zagranicznych stosowną rekomendację, bo nie jest obojętne, kto drukuje i rozpowszechnia myśli Papieża oraz czerpie z tego wymierne zyski. Nie jest zatem obojętne, kto i dlaczego skutecznie poparł w Watykanie wydawnictwo „Znak”, wprawdzie jakoś związane z Kościołem, ale od pewnego czasu coraz luźniej, a już na pewno niekościelne. Tego rodzaju starania powinny się odbywać przy otwartej kurtynie, czyli przejrzyście, powinny stwarzać szansę wszystkim, dając preferencje wydawcom, którzy na co dzień szerzą nauczanie Kościoła. Chętnych do opłacenia koncesji i przekładu książki Benedykta XVI na język polski na pewno nie brakowało, a więc nie jest bez znaczenia, kto i dlaczego rozstrzygnął o wyborze „Znaku”. Egzemplarz wyceniono na 30 złotych (bez 10 groszy). Biorąc pod uwagę wielotysięczny nakład i to, że książka została wydana w miękkiej okładce, jej cena jest bardzo wysoka, co utrudnia nabycie publikacji, powiększa za to dochody bogatego wydawnictwa.

„Światłość świata” Na okładce papieskiej książki dużą, wyróżnioną czcionką napisano: „Benedykt XVI odważnie o grzechach Kościoła. Wywiad, który wstrząsnął opinią społeczną na całym świecie”. W taki sposób polski wydawca podaje konkretny klucz do odczytania całego wywiadu Benedykta XVI, który go wypacza i spłaszcza. Rozmowa składa się z trzech dość obszernych części, po sześć rozdziałów w każdej. Papież nie stroni od poruszania żadnego tematu, o jaki został zapytany. Wątek występków o charakterze pedofilskim – dodajmy – głównie o podłożu homoseksualnym, jest ważny, ale nie jedyny ani najważniejszy. Nieco niżej wydawca ponownie uwypukla ów wątek: „molestowanie dzieci przez duchownych”. A przecież w tym wstydliwym i bolesnym temacie chodzi nie tylko o duchownych, lecz także o świeckich, którzy dopuszczali się takich nadużyć. Nie relatywizuje to win duchowieństwa, za to pełniej odsłania mroczne aspekty ludzkich zachowań i postaw. Papież mówi o nich z największym bólem, traktując godne napiętnowania występki nie jako „grzechy Kościoła”, lecz jako winy ludzi, którzy w Kościele nadużyli zaufania wierzących i sprzeniewierzyli się wzniosłemu posłannictwu. W tych drażliwych sprawach ważne jest to, co się mówi oraz jak się mówi. Wydawca polski nie zauważył słów Benedykta XVI: „Nie można było przeoczyć, że nie tylko czyste pragnienie prawdy napędzało rewelacje prasy, ale także była w tym radość ze skompromitowania i zdyskredytowania Kościoła” (s. 39). Papież dodaje: „Prawda połączona z właściwie rozumianą miłością jest wartością numer jeden. W końcu media nie mogłyby w ten sposób informować, gdyby w samym Kościele nie było zła. Tylko dlatego, że w Kościele było zło, mogło ono przez innych zostać przeciw Kościołowi wykorzystane”. Taki jest prawdziwy i godny polecenia, bo papieski, klucz do refleksji na ten obolały temat. Uczciwe kościelne wydawnictwo, kierując się zasadą, że prawda powinna być przekazywana z miłością, na pewno by tego spojrzenia nie przeoczyło ani nie zlekceważyło. Wyolbrzymiając i nagłaśniając wątek „grzechów Kościoła”, „Znak” w gruncie rzeczy dołącza do tych mediów, których ostrze w ostatecznym rozrachunku obraca się przeciw Kościołowi. W polskim wydaniu książki umieszczono, dla kamuflażu obok dwóch innych dodatków, przedruk fragmentów „Listu pasterskiego do katolików w Irlandii z 19 marca 2010 roku”. Wybrano fragmenty najbardziej dosadne, co nie daje pojęcia o tonie całego dokumentu. Rozmowa Ojca Świętego z Peterem Seewaldem odbyła się znacznie wcześniej i ów list nie stanowi jej kontynuacji. Przytoczony na końcu jako swoista pointa sprawia, że czytelnikowi dosadnie się sugeruje, by pod tym kątem przyswoił sobie całość rozmowy. To chytry wybieg, skutkujący psychologicznie i duchowo, o wyraźnej orientacji antyklerykalnej, raczej typowej dla środowiska „Znaku”. O ile co się tyczy „naprawiania” Kościoła, nie czuje ono większych zahamowań, o tyle naprawianie własnych błędów i zaniedbań odbywa się tam z wielkimi oporami albo wcale. Absurdalne są okoliczności i miejsce, w których odbyła się wiodąca prezentacja tej książki, a mianowicie… siedziba „Gazety Wyborczej”. Wprawdzie Peter Seewald udzielił kilku wywiadów na innych łamach, ale „Znak” nie uczynił wiele, by papieską książkę promować tam, gdzie promowana być powinna, na skutek czego przeszła niemal bez echa. Nie można wykluczyć, że właśnie o to chodziło pomysłodawcom i wykonawcom odgórnie profilowanej akcji promocyjnej. Co na to kościelne instytucje i decyzyjne gremia, wydziały teologiczne i seminaria duchowne, teologowie, publicyści i dziennikarze katoliccy? Nastawienie „Gazety Wyborczej” wobec Kościoła katolickiego jest zbyt wyraziste, by podtrzymywać jakiekolwiek złudzenia. Na jej łamach trwa systematyczne „przeczyszczanie” Kościoła, jątrzące i dzielące biskupów, duchownych i wiernych. Ulubioną specjalnością gazety jest reformowanie wiernych od pasa w dół, poprzez narzucanie reguł etycznych i moralnych, które z wiarą chrześcijańską nie mają nic wspólnego, lecz ją podmywają i jej przeczą. Nie bez znaczenia jest i to, że w gazecie nie brakowało tekstów niesprawiedliwie krytykanckich wobec Benedykta XVI, postponujących jego wypowiedzi i narzucających Papieżowi to, co ma głosić i czego nauczać. W kontekście najnowszej publikacji Katarzyna Wiśniewska nie omieszkała nadmienić, że Papieżowi nie udało się uniknąć języka oblężonej twierdzy (to jej ulubiony zwrot) ani nie zdaje się on słyszeć pytań, jakie stawiają katolicy. „Gazeta Wyborcza” uzurpuje więc sobie tę przewagę nad Papieżem, że zna zarówno komplet pytań, jak i komplet odpowiedzi, na które czekają katolicy w Polsce. Wydanie papieskiej książki przez „Znak” i jej ograniczona prezentacja mają również drugie dno. Upływa trzeci miesiąc, a książka właściwie przechodzi w Polsce bez echa. Jej promocja jest znikoma, a jeżeli już coś się w tej sprawie robi, to wedle klucza umieszczonego na okładce. Nic dziwnego, że wiele osób, także duchownych, wcale jej nie zna. Ale może właśnie o to chodziło i chodzi? Nauczanie Benedykta XVI jest dla wielu kręgów, niestety również wewnątrz Kościoła, po prostu niewygodne, tak zresztą jak i osoba Papieża. Uzyskanie zgody na polską edycję tej ważnej książki skutkuje niemałym wpływem na jej recepcję i oddziaływanie.

„Złote żniwa” Inaczej ma się sprawa z kolejną publikacją Jana Grossa. Autor, z ogromnym poparciem i przy wydatnym udziale „Znaku”, dał się poznać jako człowiek usposobiony antypolsko, zwłaszcza antykatolicko. Ważne jest nie tylko to, co pisze, lecz i to, co mówi – w Polsce i za granicą. Termin promocji jego książki nie jest przypadkowy. Od kilku lat okres Adwentu i Wielkiego Postu jest traktowany przez środowisko „Gazety Wyborczej”, z którym związane są krakowski „Tygodnik Powszechny” i „Znak”, jako najdogodniejszy czas na ponawianie, zawoalowanych bądź nie, napaści na Kościół. Dotąd przerobiono kilka tematów, ostatni to poufny list lubelskiego dominikanina adresowany do nuncjusza, który „wyciekł” i był forsowany jako przedmiot debaty zastępującej godziwe przeżywanie Adwentu. Na progu tegorocznego Wielkiego Postu podsuwa się katolikom w Polsce nowy/stary temat w przekonaniu, że gazety i środki masowego przekazu go „połkną”, a zaprzyjaźnione grono medialnych „autorytetów” kolejny raz spróbuje zawładnąć świadomością i wyobraźnią wierzących. Byłoby nieszczęściem, gdyby ten fortel się powiódł. Książka Grossa ma swoją prehistorię, wyrasta bowiem z zastarzałych urazów i stereotypów, a także, co stanowi nowość, swoją protohistorię. Tekst został dostarczony do wydawnictwa kilka miesięcy temu i nie było żadnych powodów, by – skoro „Znak” się na to zdecydował – już dawno go wydrukować. Ale dostarczone do druku „Złote żniwa” były poprawiane i dopowiadane. Co najdziwniejsze, dokonywał tego nie tylko autor, który swoim nazwiskiem firmuje tę książkę, lecz także liczny zastęp ludzi, za którymi stoją gremia i instytucje opłacane z publicznych pieniędzy, jak Centrum Badań nad Zagładą Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk kierowane przez prof. Barbarę Engelking-Boni. Niemała część uczestników starannie wyreżyserowanej debaty popiera tezy Grossa, bez oglądania się na ich wiarygodność, za to cieszy się politycznie poprawną przychylnością sprzyjających im mediów. Mamy więc do czynienia ze zbiorowym opracowaniem, które, zanim się ukazało, próbuje wysondować wiedzę, wrażliwość i cierpliwość Polaków. Kolektywny trud, sowicie opłacany, służy temu, by wybadać, ile jesteśmy w stanie znieść i co da się przemycić do polskiej zbiorowej pamięci. Przykładowo, napisano wiele o fotografii, która posłużyła jako pretekst do książki Grossa, poprzedzonej między innymi taką oto jego wypowiedzią: „Podobnie jak myśliwi obok upolowanej zwierzyny fotografowali się mordercy Żydów na miejscach egzekucji, albo prześladowcy zebrani wokół torturowanej ofiary”. Na nic zdało się wykazanie, że Gross dopuścił się wierutnego kłamstwa, takiego jak wiele innych w jego poprzednich publikacjach. „Znak” nie widzi nic nagannego ani niewłaściwego w tym, że Gross, wsłuchując się w napływające reakcje i wspierany przez popleczników, zmienia ustalenia i liczby oraz dokonuje silnie ideologicznej obróbki wykorzystanego materiału. Grzechem głównym Grossa są rażące i jątrzące uogólnienia. Podając różne relacje, nie dba o ich wiarygodność, jeśli tylko są dla niego wygodne, oraz wyprowadza z nich daleko idące wnioski. Spróbujmy powielić to nastawienie. Oto fragment wspomnień Adama Jóźwika, więźnia Auschwitz i Buchenwaldu, który opowiada o wydaniu na niego skandalicznego wyroku 30 czerwca 1946 r. w Siedlcach: „Po chwili wszedł do rozmównicy sędzia Aleksander Filiks i komendant naszego więzienia kapitan Bronisław Groberski. Sędzia odczytał mi wyrok: ‘Jeden rok więzienia, tymczasowo’. Spytałem go, co to znaczy ‘jeden rok więzienia, tymczasowo’. Odpowiedział ze swym żydowskim akcentem: ‘Nu, ty bandyto, możesz siedzieć i 20 lat, bo ty niebezpieczny śpieg’. Odpowiedziałem, że siedziałem prawie 5 lat w obozach koncentracyjnych i wróciłem do kraju i do rodziny, a nie do szpiegowania własnej Ojczyzny” (Adam Jóźwik, Wspomnienia, Siedlce 2010, s. 124). Ile takich i podobnych relacji możemy (i powinniśmy!) zebrać… setki, tysiące? Czy Gross i promujący go „Znak” dokonają na ich podstawie analogicznych uogólnień jak te, których ostrze obraca się przeciwko Polakom? To samo dotyczy spojrzenia na Kościół. Gross powołuje się na słowa autora wstępu do swojej książki, prof. Jana Grabowskiego, redaktora naczelnego kontrowersyjnego periodyku „Zagłada Żydów”, który badając „sierpniówki”, czyli powojenne akta spraw karnych, „stwierdził ze zdumieniem, że słowo ksiądz nie pojawia się w nich ani razu”. Mogłoby się wydawać, że przemawia to na korzyść duchowieństwa katolickiego, które nie brało udziału w inkryminowanych praktykach, ale konkluzja Grabowskiego i Grossa jest zupełnie inna: w milczeniu dokumentacji o duchownych upatrują „brak reakcji księży katolickich na zbrodnię ludobójstwa rozgrywającą się dokładnie w miejscu, gdzie pełnili służbę duszpasterską”. Wrogość wobec Kościoła osiągnęła tutaj apogeum, w którym prym wiedzie karkołomna przewrotność. Czy to bałamutne oskarżenie zostanie z treści książki usunięte? Sytuuje się ono na przedłużeniu strategii polegającej na skwapliwym podkreślaniu rzymskokatolickiego wyznania każdego, kto wszedł w jakikolwiek konflikt z Żydami, a nawet miał z nimi styczność, która nie ulżyła ich losowi, zaś pomijaniu milczeniem żydowskiej proweniencji i tożsamości tych, których postawa wobec Polaków i katolików była rażąco niechlubna lub wroga. Wśród rozmaitych okoliczności i przyczyn warunkujących położenie i aktywność duchowieństwa katolickiego w okresie bezpośrednio powojennym trzeba uwzględnić i to, że około 40 proc. kierowniczych stanowisk Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego zajmowali oficerowie pochodzenia żydowskiego, do których duchowni katoliccy, mówiąc eufemistycznie, nie mieli zaufania. Co powoduje, że oskarżanie Polski i Polaków, a także Kościoła katolickiego w Polsce, odbywa się bez skrupułów i tak łatwo? Oprócz innych czynników zapewne fakt, że tego typu opinie są wygłaszane zupełnie bezkarnie przez ludzi, którzy za nic mają polskość i wartości, jakie z niej wynikają, zbijają na tym interes polityczny i ekonomiczny. Patrząc z tej perspektywy, nader pouczająca jest lektura tekstów zamieszczanych w miesięczniku „Znak” na przełomie lat 80. i 90., a potem w „Tygodniku Powszechnym”, o „Gazecie Wyborczej” nie wspominając. Od dawna staje się coraz bardziej widoczne, w jakim kierunku idzie historyczna i etyczna edukacja społeczeństwa polskiego promowana w dobie gruntownych przemian ustrojowych. Na szczęście jesteśmy mądrzejsi o nabyte doświadczenia, dzięki czemu dobrze widać, jakim celom służy ponawiane zmuszanie Polaków do nieustannego bicia się w piersi i jednostronnych obrachunków z przeszłością. Podobno w wydawnictwie „Znak” nie było pełnej zgody co do wydania książki Grossa. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, a ile gry przeznaczonej na użytek publiczności, która ma podziwiać pluralizm i dialog. Jest faktem, że książka, wbrew głośnej i zasadnej krytyce, została wydana i teraz tylko to się liczy. Zawarte w niej informacje, insynuacje i domysły, bardzo często wątpliwe i kłamliwe, zmanipulowane i wyssane z palca, stoją na usługach wyrafinowanie antypolskiego „nauczania pogardy”. Wydawnictwo zapowiedziało, że dochód z książki Grossa przeznaczy na cele „społeczne”. Może to być następny sprytny wybieg, bo wydawcą jest Społeczny Instytut Wydawniczy „Znak”, a więc pieniądze mogą, w zgodzie z deklaracją, pozostać w domu bądź zasilić konto zaprzyjaźnionych instytucji lub osób. Niezależnie od tego, czy i do kogo trafią, nie ulega żadnej wątpliwości, że nie jest ani nie może być obojętne, skąd pochodzą i za co zostały pozyskane. Wszystko wskazuje na to, że angielska wersja książki znów będzie odbiegała od jej polskiego pierwowzoru, oczywiście na niekorzyść Polski i Polaków, z czego wniosek, że edycja „znakowska” ma też na celu jej uwiarygodnienie przeznaczone na eksport. Ks. prof. Waldemar Chrostowski

Bazylea III – czyli najnowsza broń bankowego komitetu rady mędrców w walce z kryzysem Kryzys zadłużeniowy na świecie, a zwłaszcza w Europie, spowodował gorączkę poszukiwań rozwiązań, które mają doprowadzić do zmniejszenia ryzyka wystąpienia kolejnego globalnego kryzysu finansów, a w razie wystąpienia tegoż, przynajmniej do okiełznania zjawiska i ograniczenia jego skali. Jak pamiętamy finansowa grypa zaczęła się na dobre w 2008 r. w USA. Wywołał  ją przyczynowo-skutkowy splot niekorzystnych zjawisk. W wyniku gonitwy za maksymalizacją zysków oraz sprzyjających decyzji politycznych w USA, począwszy od pierwszej dekady nowego millenium, niemal powszechna dostępność do pożyczek spowodowała rozdmuchanie akcji kredytowej banków. Stało się to możliwe z kilku powodów. Rolę gwaranta spłaty pożyczek hipotecznych zapewniły dwie quasi państwowe siostrzane firmy: Fannie Mae i Freddie Mac. Sprzyjały temu rekordowo niskie stopy procentowe ustalane przez FED (Zarząd Rezerwy Walutowej) oraz nazbyt liberalne procedury bankowe pozwalające na udzielanie kredytów nawet osobom posiadającym niebezpiecznie niską zdolność do spłaty swoich bankowych zobowiązań (subprime mortgages).W międzyczasie na rynku nieruchomości wystąpiła bańka spekulacyjna (spowodowana dostępnością kredytów) więc FED zdecydował się na podwyższenie stóp procentowych (chłodzenie gospodarki). To spowodowało wzrost kosztów obsługi kredytów i w konsekwencji, lawinowy przyrost kredytów straconych, głównie w grupie klientów z naciąganą (choć prawnie dopuszczalną) zdolnością kredytową. W efekcie banki zaczęły zaspakajać się z zabezpieczonych na ich rzecz nieruchomości. Skala tego zjawiska doprowadziła do spadku cen nieruchomości. Tych nieruchomości, z których banki miały się zaspakajać w gdy kredyt przestanie być obsługiwany. Nie trudno się domyślić, że banki w sytuacji gwałtownego spadku cen nieruchomości, poniosły straty, bowiem poszukiwały nabywców na nieruchomości stanowiące zabezpieczenie kredytów na zasadzie wymuszonej sprzedaży (jeśli coś się sprzedaje szybko to zwykle zbyt tanio). Często nie odzyskiwały nawet 20% kapitału kredytu, nie wspominając o odsetkach).Jednak ww. niekorzystne zjawiska, nie przyczyniły się do wywołania ogólnoświatowego kryzysu w takim stopniu jak emisja ustrukturyzowanych obligacji zabezpieczonych wpływami z kredytów hipotecznych (w tym z grupy subprime). Banki wymyśliły taki mechanizm aby zarabiać podwójnie: raz na kredycie, drugi raz, na emisjach obligacji (poprzez spółki zależne). Te ostatnie znajdywały wielu nabywców (w tym najszacowniejsze instytucje finansowe), jako że renomowane (wówczas, bo obecnie już nie tak bardzo…) instytucje ratingowe zapewniały o ich bezpieczeństwie, przyznając niekiedy nawet najwyższe oceny tj. AAA). Tak na marginesie: stworzenie takiego mechanizmu było możliwe z uwagi na fakt wycofania w 1999 r. przepisu w amerykańskim prawie bankowym, o zakazie łączenia w ramach jednego banku, dwóch rodzajów bankowości: inwestycyjnej (o wyższym ryzyku) i depozytowo-kredytowej (o niższym ryzyku). Przepisy te zostały ustanowione tuż po wielkim kryzysie finansowym w latach trzydziestych w USA. Oczywiście, wszystko kręciło się wyśmienicie, banki biły rekordy rentowności, ale do momentu, dopóki kredyty hipoteczne spłacały się poprawnie. Gdy tendencje się odwróciły, szybko doszło do globalnej katastrofy całego sektora bankowego (straty przez niektórych szacowane na ponad bilion dolarów). Tracono na kredytach hipotecznych, głównie subprime; oraz na obligacjach strukturyzowanych. I tak to się  zaczęło. A jak się  skończyło? No właśnie, jeszcze się nie skończyło. Realne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość podpowiada, iż nie należy oczekiwać, że znajdzie się jakakolwiek siła, zdolna jednostronnie narzucić potężnemu finansowemu lobby takie reformy, które byłyby dla tego środowiska nie do przyjęcia. Dotyczy to nawet rządów najsilniejszych państw. Jednak, o ile wina i kara za wywołanie globalnego kryzysu to – dla bankierów – temat nie tyle groźny co raczej śmieszny, o tyle perspektywa ponoszenia przez banki dalszych strat oraz doprowadzenie ich do ewentualnego bankructwa, to już kwestia najwyższej wagi. Bankierzy –  jako środowisko – dostrzegają błędy jakie zostały przez nich popełnione i  rozumieją potrzebę pilnej samo naprawy. Bowiem bankowość zawsze opierała się na zaufaniu deponentów do banków. Jeśli w powszechnej świadomości dojdzie do zachwiania tej fundamentalnej zasady, to wówczas stracić mogą wszyscy. W wielkim skrócie: deponenci banków, które znalazły się w sytuacji stanu niewypłacalności (klienci z wkładami przewyższającymi limity gwarantowane przez systemy gwarantowania depozytów) – ponieważ utracą swoje oszczędności; oraz banki, bo nie będą posiadały wystarczających środków na prowadzenie akcji kredytowej oraz inwestycyjnej.

Nawiasem, udzielanie kredytów przestaje być dominującym źródłem dochodów banków. Ambicją bankowców jest doprowadzenie do optymalnej dywersyfikacji źródeł zysku. Chodzi o to, żeby maksymalizować wynik finansowy, ale także zabezpieczać się na czas gdy dane źródło nieco „przyschnie” bądź nawet się wyczerpie. Taka strategia zabezpiecza generowanie zysków ale powoduje również znaczny wzrost ryzyka, zwłaszcza jeśli bank uniwersalny łączy działalność depozytowo-kredytową z inwestycyjną. Jako przykład dywersyfikacji dochodu może posłużyć bardzo obecnie modna (bo niezwykle dochodowa), również Polsce, wymiana walutowa, tak zwane „fx’y”. Głośno u nas się na ten temat zrobiło za sprawą – trzeba to obiektywnie ocenić – odważnego podjęcia, tego jakże aktualnego i bolącego – dla rzeszy Polaków  spłacających kredyty walutowe – problemu, przez wicepremiera W. Pawlaka. Rzucił on rękawicę bankowemu lobby i jeśli mu się powiedzie (choć to raczej mało prawdopodobne) to zaskarbi sobie zapewne sympatię wielu wyborców. W powszechnej opinii banki stosują lichwiarską politykę w zakresie wymiany walutowej, zmuszającą kredytobiorców do kupowania waluty danego kredytu wyłącznie w banku kredytodawcy, po cenie znacznie wyższej od średnich kursów NBP (zawyżanie spread’ów). Ta kwestia to jednak temat na osobny artykuł. Wracając do głównego wątku. Która instytucja posiada odpowiednie kompetencje i niezbędny autorytet do ustalania nowych wytycznych (dla niemal całej światowej branży bankowej) w zakresie dotyczącym zarządzania ryzykiem bankowym? Jakie (dobre) praktyki tym razem zostaną zaproponowane nadzorcom i regulatorom w poszczególnych państwach, w czasach zawirowań i kryzysu na rynkach finansowych? Powód podjęcia się przez branżę samo naprawy jest dość oczywisty. Zakończenie trwającego jeszcze światowego kryzysu finansów, a także zapobieżenie, bądź zminimalizowanie, ryzyka wystąpienia kolejnego w przyszłości, a w razie wystąpienia, uczynienia go mniej groźnym dla światowej gospodarki. Na początek trochę historii. Ekspertów wytyczających nowe kierunki w zarządzaniu ryzykiem bankowym, gromadzi tzw. Komitet Bazylejski. Tworzą go przedstawiciele banków centralnych i instytucji nadzorczych z 12 krajów (Szwajcaria, Luksemburg, Belgia, Kanada, Francja, Niemcy, Włochy, Japonia, Holandia, Szwecja, Wielka Brytania, USA). Geneza Komitetu Bazylejskiego sięga zmian w bankowości lat 70. i 80. w związku z wdrażaniem nowych instrumentów finansowych i rozszerzeniem się międzynarodowych rynków finansowych. Bezpieczeństwo transakcji finansowych wymagało ujednoliconych standardów działania banków. Było to ważne nie tylko dla samych banków ale także dla ich klientów.(…) Dlatego podjęto wysiłki w celu wypracowania i upowszechnienia jednolitych standardów zarządzania finansowego dla całego świata.(…) Skoro inicjatywy wyszły z centrum światowych finansów, więc miały silnych protektorów i rozprzestrzeniały się skutecznie. (…) Umowa kapitałowa (Basel I) wprowadziła 8% zabezpieczenie aktywów kapitałem. Oznaczało to zahamowanie procesu obniżania wskaźnika adekwatności kapitałowej, który po II wojnie światowej był już utrzymywany na niskim 6-8% poziomie. (…) Jeszcze w połowie XIX  wieku w bankach średni wskaźnik kapitału do aktywów wynosił ponad 30% i dopiero w 1900 r. zszedł poniżej granicy 20%. W okresie międzywojennym kształtował się średnio na poziomie 15%. (…) W ciągu ostatnich 150 lat następował proces (…) podejmowania przez banki coraz większego ryzyka (…) Regulacje Umowy Kapitałowej (Basel I) nie miały mocy prawnej, ale były propozycją dobrej praktyki bankowej, uznanej przez ponad 100 nadzorów bankowych na całym świecie, które zobowiązały się do pracy na rzecz wcielenia tych zaleceń w swoich krajach. (…) W 2004 r. Bazylejski Komitet opublikował Nową Umowę Kapitałową (w skrócie: NUK), tzw. Basel II. 1 NUK składała się z trzech filarów. Filar I zawiera zmiany w zakresie ryzyka kredytowego, ale pozostawia bez zmian podejście do ryzyka rynkowego oraz wprowadza nowe wymogi kapitałowe z tytułu ryzyka operacyjnego. Filar II NUK (analiza nadzorcza) wymaga wypracowania w bankach wewnętrznych procesów oceny kapitału wewnętrznego oraz ustalanie docelowych kapitałów zgodnych z profilem ryzyka w danym banku i wymogami nadzorczymi. W filarze III (dyscyplina rynkowa) banki są zobowiązane do ujawniania informacji na temat ich profilu ryzyka oraz poziomu kapitalizacji. Jak z perspektywy czasu można ocenić NUK – Basel II? Gdyby ocena miała być  pozytywna to pewnie nie było by tego artykułu. Bowiem pierwsze symptomy kryzysu finansowego pojawiły się w 2006 r., a więc zaledwie dwa lata po ustaleniu ostatecznej wersji NUK Basel II. Można by nawet zaryzykować, że jedno z głównych założeń wspomnianej Umowy (bardzo optymistyczne), a mianowicie, że to bank najlepiej zna własne ryzyka i najlepiej jest w stanie określić wymogi bezpieczeństwa (samoregulacja banku), spowodowało, że skala i skutki kryzysu okazały się tak dramatyczne. Skomplikowane modele obliczeniowe, które miały pomóc w zarządzaniu ryzykiem banku, okazały się, w przypadku dużych banków tj. o zauważalnym udziale w rynku, kłopotliwe, aczkolwiek dosyć elastyczne. Aby wdrożyć nowe metody szacowania ryzyka, część banków musiało dodatkowo zatrudnić odpowiednich specjalistów oraz zbudować system informatyczny do gromadzenia danych i przeprowadzania obliczeń. Mimo to, skomplikowane, i przez to na pozór bardzo przemyślane, nowe metody (tzw. zaawansowane) generalnie nie sprawdziły się. Bowiem i tak część banków – wykorzystując wspomnianą elastyczność (dozwolony subiektywizm w ocenie ryzyka) – nazbyt optymistycznie szacowało ryzykowność poszczególnych rodzajów aktywów. Od 2007 r. tzw. zarządzanie ryzykiem na poziomie metod zaawansowanych, pozwalało Bankom na bardzo subiektywną weryfikację poziomu aktywów. Rekomendacja ta opierała się na zasadzie, że bank wie lepiej od regulatora (nadzór bankowy) jak oceniać ryzykowność danego aktywa. Pamiętamy jak tzw. toksyczne papiery instytucji finansowych były oceniane przez banki? Niemal tak samo bezpiecznie jak obligacje państwowe. Banki, w oparciu o swój profil szacowania ryzyka poniesienia strat w wyniku niekorzystnej różnicy między ceną zakupu a sprzedaży instrumentu dłużnego, zbyt  optymistycznie szacowały ryzyko szczególne ceny instrumentu dłużnego, w tym wypadku tzw. papieru toksycznego. Skutkiem tego było obniżenie minimalnego wymogu kapitałowego (wartości aktywów zweryfikowanych własnymi ocenami ryzyka). Czyli uwolnienie kapitału. Banki, w oparciu o dyrektywy wynikające z NUK mogły wybrać metody oceny adekwatności kapitałowej inne od standardowych (rekomendowanych przez Basel I). Polegały one na szacowaniu kwoty obowiązkowego wymogu kapitałowego (regulacyjnego) na podstawie własnych parametrów służących do weryfikacji aktywów. To z kolei pozwalało na zainwestowanie uwolnionego kapitału w dodatkową działalność (wzrost aktywów), a co za tym idzie, na wygenerowanie dodatkowych zysków. Efektem było maksymalne rozgrzanie rynku, głównie nieruchomości oraz papierów dłużnych. Trudno powiedzieć czy o to właśnie chodziło autorom Nowej Umowy Kapitałowej (Basel II) …. Żadne środowisko w tamtym czasie (2007 r.) nie biło na alarm. Dotyczy to niestety również świata nauki. Zamiast konstruktywnej oceny NUK, mieliśmy do czynienia z bezkrytycznym przyjęciem, a wręcz lansowaniem nowych regulacji. Szkoda, że do dzisiaj nikt z tego środowiska, w imieniu swoim bądź całego profesorskiego grona, publicznie nie uderzył się w pierś i nie przyznał, że świat ekonomicznej nauki nie zauważył zbliżającego się kryzysu. Kryzysu, w którym pierwsze skrzypce odegrał sektor bankowy, działający, bądź co bądź, w otoczeniu regulacji bazujących na Nowej Umowie Kapitałowej – Basel II. Przepisy tej umowy kapitałowej w obliczu kryzysu okazały się niewystarczające, czego dowodem był upadek Lehman Brothers, banku spełniającego wymogi tej dyrektywy(!), który w momencie złożenia wniosku o ochronę przed wierzycielami był dokapitalizowany, a współczynnik wypłacalności funduszy Tier 1 wynosił 11 procent. Skala stwierdzonych niedoskonałości NUK okazała się tak duża, że potrzebą  chwili stało się  jak najszybsze przyjęcie i zaimplementowanie nowych rekomendacji „rady mędrców” z Bazylei, rekomendacji przystających do aktualnych wyzwań. Czas więc na Basel III. Prace nad nią trwają już od 2009 r. Implementacja nowych rekomendacji przez sektor finansowy miałaby nastąpić w grudniu 2012 r. Aby tak się stało Komisja Europejska będzie musiała zaktualizować dyrektywy 48/2006 i 49/2006, które wprowadzały regulacje Basel II. Nie wiadomo jednak jak to się potoczy. Bowiem wciąż pod znakiem zapytania stoi przyjęcie rekomendacji Basel III przez amerykański nadzór bankowy. Jeśli więc amerykanie nie wdrożą u siebie Basel III to i Europa może tak samo postąpić, z uwagi na groźbę utraty konkurencyjności swoich banków względem tych z USA. Teraz trochę  detali charakteryzujących przygotowywane od ponad roku nowe rekomendacje Komitetu Bazylejskiego. Zapowiedziano szczególne skupienie się na poprawie jakości funduszy własnych, aby efektywniej mogły one służyć celom, do jakich je przeznaczono (pokrywanie strat bieżących oraz w sytuacji upadłości banku). Definicja funduszy własnych zostanie uproszczona. Pozostanie podział na fundusze pierwszej kategorii (Tier 1), na pokrycie strat z normalnej działalności, oraz na fundusze służące pokryciu strat w razie upadłości (Tier 2). Proponuje się również, aby bank, którego współczynnik wypłacalności obniżył się poniżej dopuszczalnego minimum (obecnie 8%, ale może być podniesione np. do 12%) zobowiązany był do przeznaczenia całości lub części zysku na zwiększenie funduszy własnych do wymaganego minimalnego poziomu. Następną  nowością w regulacjach ma być wprowadzenie obowiązkowych norm w zakresie utrzymywania płynności finansowej: krótko- i długoterminowej. Banki musiałyby być przygotowane na utrzymywanie wypłacalności przez 30 dni w przypadku szoku na rynku pieniężnym. Akcję kredytową będą mogły rozwijać wówczas, gdy pozyskają długoterminowe finansowanie. Depozyty a’vista czy krótkie kredyty z rynku międzybankowego, okażą się niewystarczające. Nowe przepisy będę również obligowały banki do tworzenia rezerw na kredyty nie tylko w sytuacjach kryzysowych, gdy psują się  portfele, ale od razu w momencie udzielenia finansowania. Banki będą musiały oszacować potencjalne ryzyko i odłożyć pieniądze na jego zabezpieczenie (zmiana w sposobie naliczania rezerw ograniczy akcję kredytową, ponieważ część kapitału będzie niedostępna dla działalności handlowej). Środowiska bankowe ostrzegają, że jeśli powyższe regulacje wejdą w życie, to dla instytucji finansowych – częściej i na większą skalę niż do tej pory – mniej kosztowne i bezpieczniejsze będzie angażowanie się w finansowanie potrzeb państwa przez wykup obligacji, niż finansowanie klientów Nowe regulacje oraz dekoniunktura na rynku sprawią, że większość banków przez najbliższe lata nie będzie osiągała takich zysków i zwrotów na kapitale jak w czasie niedawnej prosperity. Dla branży bankowej to rodzi niepokój. Bowiem oznaczać może odpływ kapitału do bardziej rentownych branż. Obecnie banki obniżają swoje roczne cele. Wynika to w dużej mierze z dekoniunktury oraz przygotowań banków do przyjęcia niebawem przedmiotowych regulacji. A co oznacza ich przyjęcie dla podatników? Większe bezpieczeństwo wkładów oraz ponoszenie mniejszych kosztów społecznych z tytułu ewentualnych akcji ratunkowych danego państwa w stosunku do instytucji, które znalazły się w sytuacji zagrożenia niebezpieczeństwem niewypłacalności. To z jednej strony. A z drugiej, trudniejszy i droższy dostęp do kredytu. Choć to nie jest takie pewne. Bowiem jeśli kredyty bankowe będą dla klientów za drogie, to banki będą musiały sprostać temu wyzwaniu, bo jak nie, to zrobi to za nie ktoś inny – życie nie znosi pustki…). Natomiast dla akcjonariuszy banków, wdrożenie rekomendacji Basel III, będzie się  wiązało z mniejszym zwrotem na kapitale (tzw. ROE – return on equity). Niedawno przedstawiciele Banku Credit Suisse oświadczyli, iż  w nowym otoczeniu regulacyjnym (Basel III) kładącym nacisk na zwiększenie rygorów dotyczących wymogów kapitałowych, bank wyznaczył sobie cel ROE nie mniejszy niż 15%. Dla porównania, ten cel wcześniej wynosił 18%. Kilka dni później, inny bank, Barclays, również oświadczył, że obniżył swój cel ROE do poziomu 13%. Podczas gdy w okresie przed kryzysem, wskaźnik ten wyznaczano w tym banku na poziomie 20%. To pokazuje, że nowe rekomendacje – w przeciwieństwie do Basel II –  mogą zmniejszyć   skalę działalności banku, na rzecz zwiększenia jego bezpieczeństwa. Eksperci przewidują, że wskaźniki ROE banków w erze Basel III będą oscylowały między 12% a 14%, podczas gdy jeszcze nie dawno, wynosiły między 15% a 20%. Apetyt banków na ryzyko może więc zostać regulacyjnie przygaszony. I aby realizować, nawet te zmniejszone, cele (ROE), banki będą musiały ciąć swoje koszty (w tym wynagrodzenia i premie). Dla pracowników (zwłaszcza central i regionów banków) to niedobry sygnał, choć dla wielu z nich pewnym spadochronem (jednak nie złotym) może być przeniesienie do placówek handlowych (sprzedażowych). Tłuste lata dla bankowców się kończą. Zapowiedział to niedawno Prezes Banku UBS AG, Oswald Gruebel – „ci z pracowników, którzy uważają, iż otrzymali wieczne prawo od Boga do otrzymywania premii, nawet wówczas gdy nie osiągają celów, srogo mogą się zawieść.”

Robert Kowalczyk

W ruskiej zonie M. Wierzchowski twierdzi, że przybył na lotnisko 1,5-1h przed planowanym przybyciem delegacji prezydenckiej

(http://www.tv-trwam.pl/index.php?section=ppw&sectio=o1).

Kiedy jednak ustalono i jak powiadomiono osoby w Katyniu (w tym pracowników kancelarii), o której przyleci samolot, skoro, jak wiemy, na lotnisku Okęcie 10 Kwietnia rano doszło do pewnych zmian i przesunięć? Na pytanie prowadzącego, czy to była godz. 6.30 czasu pol., Wierzchowski odpowiada, że tak mu się wydaje i przypomina o „rozbieżności dwóch godzin” (zapewne między ruskim a naszym czasem, tamtego dnia). Z tego jednak wynika, że kierował się czasem lokalnym (a ściślej, ogłoszonym przez Rusków jako lokalny), nie zaś polskim, był więc na miejscu, trzymając się jego relacji, ca. 8.30 ruskiego czasu. To trzymanie się ruskiego czasu nie było niczym nagannym, zaznaczam, w końcu oficjalne uroczystości wymagały ze strony polskich uczestników dostosowania się do lokalnego systemu czasowego, a taka procedura dostosowawcza musiała być uzgodniona z lokalnymi władzami ("ustawcie sobie państwo zegarki tak a tak"). W ten jednak sposób, jak nietrudno się domyślić, oczekujący na delegację zostali przeniesieni do innego wymiaru czasoprzestrzeni i włączeni w ruski księżycowy krajobraz. Co się działo na lotnisku Siewiernyj koło 8.30? Ruskie szympansy pracowały, jeśli wierzyć „raportowi komisji Burdenki 2” (s. 81) od godz. 7.15 (ruskiego czasu), ale nie wiedziały, czy „wyleciał, czy nie wyleciał” (polski samolot):

08:39:14 (czas ruski, przypominam) РП Подскажите, у вас насчет поляков никакой информации нет, да?/Powiedzcie, u was na temat Polaków nie ma jakiejś informacji, co?
08:39:17 ОД Ну, вот то, что вчера раскопали только и (нрзб). Nu, ot co, że dopiero wczoraj rozeznaliśmy się i (niezr.)...
08:39:19 РП Ага./Aha.
08:39:20 РП А вот такой телефончик запишите: 231-56-93, это главный центр УВД, там, наверное, должны знать, вылетел, не вылетел./ A o, taki telefonik zapiszcie 231-56-93, to główne centrum UWD [Min. Spraw Wewnętrznych], tam pewnie powinni wiedzieć, wyleciał, nie wyleciał.
08:39:33 ОД А, ну в главном я уточню, так хорошо./No, ja przede wszystkim upewnię się, więc dobrze.
08:39:36 РП И позвоните сюда./I zadzwońcie tu.
08:39:37 ОД Хорошо./Dobrze.
08:40:55 РП Подполковник Плюснин./Podpułkownik Plusnin.
08:40:57 РП Алло, алло, алло, алло./Halo, halo, halo, halo.
08:42:06 РП Подполковник Плюснин./ Podpułkownik Plusnin.
08:42:07 ОД Майор Куртинец./Major Kurtiniec.
08:42:08 РП Да./Tak.
08:42:09 ОД Значит, пока не вылетали./Znaczy, na razie nie wylecieli.
08:42:10 РП А, не вылетали еще?/A, nie wylecieli jeszcze?
08:42:11 ОД Да, но как будет вылет, мне подскажут. Я вам позвоню./Tak, ale jak nastąpi wylot, powiadomią mnie. Zadzwonię do was.
08:42:14 РП Понятно, хорошо./Zrozumiałem, dobrze.
08:42:16 РП Понятно./Zrozumiałem.
08:43:13 РП Ответил./Odpowiedziałem.
08:43:15 Дисп. 8.33 Фролов, со Внуково./8.33 Frołow, z Wnukowa.
08:43:19 РП Понял./Zrozumiałem.
08:44:14 А Я чего спросил про это самое (нрзб)./Ja dlaczegoś spytałem o to samo (niezr.).
08:45:42 А (нрзб)./ (niezr.)
08:46:00 А (нрзб)./ (niezr.)
08:46:08 А Слушаю./Słucham.
08:46:09 РП Так, пока информация, что только Ил летит. Другой информации нет. Где-то минут 20 десятого./Tak, na razie informacja, że tylko Ił leci. Innych informacji nie ma. Gdzieś około dziewiątej dwadzieścia.
08:46:13 Ил-76 «Корсаж» - Подход, 78-8-17./”Korsaż”-Podejście 78-8-17
08:46:33 А А?/A? (Co? Tak?)
08:46:41 РП Бог его знает, когда. Может, проспал, сегодня же все-таки суббота. Подумал и сказал, какая разница, часик раньше, часик позже, а может и вообще (нрзб)./Kto go tam wie, kiedy. Może zaspał, w końcu dzisiaj sobota. Pomyślał sobie i powiedział, co za różnica, godzinka wcześniej, godzinka później, a może i w ogóle (niezr). (tłum. MME-MZ)

Jeśliby zaś szerzej spojrzeć, to na lotnisku jeszcze nie ma ani JAK-40, ani IŁa-76 – ich przyloty zatem, jeśliby Wierzchowski był na miejscu, powinny być przynajmniej słyszalne (jeśli nie widoczne). Tymczasem co mówi pracownik kancelarii? „Wie pan, ja nie zwracam uwagi na to... iła nie widziałem ani nie słyszałem.” Dopytywany przez prowadzącego program o to, jakie samoloty lądowały wcześniej, Wierzchowski mówi: „my rozmawialiśmy, oczekiwaliśmy na przylot delegacji, ustalaliśmy ostatnie rzeczy, dogrywaliśmy...” kwestie, kto do jakiego autokaru ma wsiadać itd. No ale przecież Siewiernyj to nie Heathrow, gdzie samolot za samolotem przelatuje, ląduje i startuje, więc aż dziwne, że Wierzchowski żadnego nie spostrzegł. Oczywiście nie ma powodu, by wątpić w rzetelność relacji tego świadka – chodzi mi wyłącznie o to, że może ów świadek nie mieć do końca świadomości tego, „w jakiej strefie czasowej” się znajduje, czyli tego, kiedy rozgrywają się zdarzenia. Taki stan rzeczy możliwy jest tylko wtedy, gdy zachodzą manipulacje czasem, tzn. gdy jednym osobom mówi się, że jest czas taki a taki, naprawdę zaś jest inny. Potem, co naturalne, można tego typu zawirowania czasowe zwalić na ruski bałagan i sprawa jest pozamiatana. Jeśli bowiem, na co też już zwracało uwagę wielu blogerów, Ruscy oszukali oczekujących (tych, których Ruscy chcieli oszukać, nie zamachowców przecież, ci musieli znać realny czas zdarzeń), co do czasowego układu odniesienia, to ci ostatni mogli przybyć ZA PÓŹNO na Siewiernyj. I tym samym za późno na „miejsce zdarzenia”. Wierzchowski dopytywany o jaka-40, mówi, że chyba przyjechali parę minut po lądowaniu jaka („i ja lądowania jaka nie widziałem”), ale przecież ten samolot (trzymając się teraz twardo czasu ruskiej zony, przypominam), wedle „stenogramów z wieży” z szympansami, wywoływany jest przez Plusnina o godz. 8.52:

08:52:56 РП Papa Lima Fox zero three onе. «Корсаж» вызывали?/ Papa Lima Fox zero three onе. «Коrsaż» wzywaliście?
08:53:28 Як-40 Papa Lima Fox zero three onе, снижаюсь эшелон 3-3-0-0 метровю/ Papa Lima Fox zero three onе, schodzę na wysokość przelotową 3-3-0-0 metrów.

a ląduje koło godz. 9.15, zresztą w nieco komicznych okolicznościach „na wieży”:

09:12:53 РП Давай, давай, ему говори, ну все равно говори./Dawaj, dawaj, mów do niego, no wszystko jedno mów.
09:12:53 А (нрзб)./ (niezr.)
09:13:56 А (нрзб)./ (niezr.)
09:13:03 РЗП 0-31, подходите к дальнему, на курсе, глиссаде./0-31, podchodźcie do dalszej [radiolatarni], na kursie, ścieżce.
09:13:09 РП Я ж тоже должен знать, эту дальность./Ja także powinienem znać tę odległość.

Przypominam, że niedługo później ma pierwsze swoje nieudane podejście ił-76. Jeśliby więc oczekujący przybyli PO wylądowaniu jaka-40, to nie było to koło 8.30 (ruskiego czasu), lecz 9.30, a tym samym, jeśli dokonamy oficjalnej czasowej cofki, nie była to 6.30, lecz 7.30 pol. czasu. Wychodzi w ten sposób zapasowa godzina dla zamachowców lub godzina dziury czasoprzestrzennej w ruskiej zonie; domyślamy się bowiem, że polska delegacja powitalna zupełnie nie ma świadomości tego przesunięcia. Wierzchowski mówi, że nie widzieli się wtedy z dziennikarzami (a więc i z załogą jaka-40) – uzyskujemy w ten sposób obraz dwóch „stref czasoprzestrzennych” - w jednej jest grupa Wosztyla, która słyszy dziwne dźwięki podczas podchodzenia do lądowania jakiegoś (niewidocznego dla niej, pamiętajmy) samolotu

(http://www.tvn24.pl/1,1663248,druk.html),

w drugiej zaś grupa Bahra-Wierzchowskiego, która nie słyszy ani nie widzi nic „z katastrofy” (http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html?as=3&startsz=x#ixzz1bzpbisup).

To rozdzielenie jest niezwykle ważne, gdyż to nie załoga jaka-40 trafia potem na księżycową ziemię, lecz przedstawiciele oczekującej delegacji. Ta pierwsza zresztą, jak pamiętamy, usłyszy po dziwnych dźwiękach zaskakujący komunikat (od jednego z szympansów z wieży) „odleciał” (a propos polskiego samolotu) (http://wyborcza.pl/1,75478,7913721,Tupolew_wcale_nie_ladowal.html?as=3&startsz=x).

Siedziałem w jaku jakieś 700-800 m od miejsca katastrofy. Samolot podchodził do lądowania na ustalonym zakresie pracy silnika. I nagle usłyszałem, że dodał obrotów, potem dźwięk jednego milknącego silnika, potem jakieś trzaski, huki. Pomyślałem: "no, chyba chłopaki się rozbili". Akurat wtedy z wieży wyszedł jakiś człowiek. Zapytaliśmy, gdzie jest Tupolew. - Odleciał - odpowiedział. Byliśmy w szoku. Jak to?! Nie słyszeliśmy silników odlatującego Tupolewa!

I prowadzący program w TV Trwam z udziałem Wierzchowskiego rekonstruuje zdarzenia od godz. 8.20 pol. czasu (oczekiwanie na płycie lotniska), gdy tymczasem może to być... 9.20, czyli... 11.20 ruskiego. Dalszy przebieg zdarzeń doskonale znamy, więc nie muszę go przypominać

(http://freeyourmind.salon24.pl/278778,syrena-ruska).

Wydaje się to niesamowite, ale tak to dokładnie wygląda. No, chyba że założymy, iż delegacja oczekująca po prostu przeoczyła lądowanie i jaka-40, i iła-76, bo tak była zajęta rozmowami i krzątaniną, czyli „zabijaniem czasu”. Czy to możliwe? Wydaje się, że nawet z czystej ciekawości obserwowaliby zadziwiające manewry iła na lotnisku, zwłaszcza gdyby nie mieli co począć z czasem oczekiwania, zwłaszcza że ił ma DWA takie podejścia (jedno przed 9.30 ruskiego czasu, a drugie ok. 9.40, wg „stenogramów” - nawiasem mówiąc, czy nie są to podobne „pory” do „polskiej katastrofy”?). Zauważmy jeszcze, że J. Bahr powiedział niedługo po tragedii, iż był przekonany, że samolot prezydencki wyląduje później

(http://www.tvn24.pl/12690,1652469,0,1,byl-na-miejscu-tuz-po-katastrofie-dym-jak-z-ognisk,wiadomosc.html),

no ale może chodziło mu o „przeczekanie mgły", bo potem przecież, czyli np. w wywiadzie dla T. Torańskiej, stwierdzi, że godzina przylotu minęła, gdy czekali. Przypomnijmy sobie jeszcze tegoroczną relację Bahra: „Stałem więc na lotnisku Siewiernyj i jak zwykle przyglądałem się ludziom. Jestem socjologiem i interesują mnie ich zachowania. Minęła zaplanowana godzina przylotu. Zawsze trzeba się liczyć z jakimś opóźnieniem, ale ono się wydłużało. Zacząłem się denerwować. Każda minuta się liczy, bo zapisana jest w protokole. Mgły zrobiło się okropnie dużo. Była straszna. Staliśmy coraz bardziej zdezorientowani. Nagle zauważyłem, że grupa rosyjska się rozchybotała. Jest takie powiedzenie "przysiąść z wrażenia". Oni przysiedli w skali masowej, jakby coś ciężkiego na nich spadło. Jednocześnie zobaczyłem wyskakujący od lewej strony samochód straży pożarnej. Wcześniej go nie widziałem, widocznie był schowany na zapleczu. Minął nas z dużą prędkością i gnał w poprzek lotniska. W ułamku sekundy skojarzyłem te dwa fakty i: Coś się stało! - krzyknąłem do swego kierowcy. Żaden pojazd nie będzie przecież jechał przez lotnisko, jeśli za chwilę ma na nim lądować samolot. Wskoczyliśmy do samochodu. I za nim!” Dalszy ciąg „rajdu” doskonale znamy. Podkreślam ta druga oczekująca grupa (czyli nie załoga jaka-40) dowiaduje się o katastrofie z... nerwowych zachowań Rosjan – nie dociera do niej żaden typowy dla tego rodzaju zdarzenia lotniczego obraz czy dźwięk. Ktoś może powiedzieć a propos tych perturbacji czy turbulencji czasowych: no ale jak to tak? Część Polaków w Rosji miała inny czas, a zamachowcy działali w innym czasie? Na to właśnie wychodzi. Proszę się umówić z kimś na spotkanie na jakąś godzinę i... cofnąć sobie zegarek, a następnie trzymać się ustalonej godziny. Czy dojdzie do spotkania, jeśli druga osoba nie zmieni ustawienia w zegarku? Oczywiście to, że nie wiemy, kiedy dokładnie przeprowadzono zamach, to dopiero początek całej rekonstrukcji zdarzeń, a nie jej koniec. Wydaje się jednak, iż możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa wykluczyć godz. 8.40/8.41 pol. a 10.40/10.41 ruskiego czasu.

http://freeyourmind.salon24.pl/279085,poza-ruska-zone

http://www.rmf24.pl/opinie/wywiady/kontrwywiad/news-jerzy-bahr-kiedy-dotarlismy-na-miejsce-szczatki-samolotu,nId,272617

http://wyborcza.pl/1,76842,7852249,Glupota_niweczy_dobro.html (ten wywiad przytaczam dla tych, którzy nie znają promoskiewskich, szokujących doprawdy poglądów Bahra)

http://www.tvn24.pl/0,1659687,0,1,prezydencki-samolot-nie-mial-zgody-na-ladowanie,wiadomosc.html

http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,7770799,Ambasador_Bahr__Chcielismy_wyciagac_ofiary__jednak.html

http://www.wnp.pl/informacje/ambasador-bahr-tragedia-pod-smolenskiem-nie-pogorszy-stosunkow-z-rosja,107122_1_0_0.html

http://www.rp.pl/artykul/596771.html

http://wpolityce.pl/view/6073/Wywiad_Toranskiej_bylego_ambasadora_Bahra_dla_Gazety_Wyobrzej__Ciekawy_ale_miejscami_zasmucajacy.html

FYM

Cała prawda o Tusku Wystarczy zajrzeć do dowolnego podręcznika zarządzania. Może być Trump, może być Iacocca albo któryś z mniej znanych teoretyków i guru biznesu. W tym punkcie wszyscy oni są ze sobą zgodni: najgorsza decyzja jest zawsze lepsza niż brak decyzji. Najgorsze, co się zrobi, będzie zawsze lepsze niż nie zrobienie niczego. Menadżer może się mylić i może zbłądzić, ale nie może udawać, że nie ma problemu i czekać, czy może sprawy same się nie załatwią. Ta "oczywista oczywistość" nie jest całą prawdą o PO i jej liderze, ale jej znaczącą częścią. Wyjaśnia w każdym razie, dlaczego, co uparcie powtarzam, rządy Tuska - a ściślej, właśnie nie rządy, tylko panowanie Tuska - są najgorszym, co się w Polsce zdarzyło po roku 1989. Poprzedników miał Tusk różnych, generalnie słabych. Ale to, co pokazał on sam, nie ma precedensu. Nie sposób znaleźć przykładu nowożytnego państwa, którego władza tak uciekałaby przed problemami w fantasmagorie, tak nieodpowiedzialnie i niefrasobliwie psuła wszystko, aby tylko zachować jeszcze kilka miesięcy świętego spokoju i możliwości trwania w słodkim nieróbstwie. Tusk potrafi tylko pajacować. Ogłasza rewolucje legislacyjne i ofensywy, produkuje kolejne "wrzutki", sypie na prawo i lewo zapowiedziami bez pokrycia, i chyba nawet sam wierzy, że wszystko się załatwi samo, że deficyt, który sięga ośmiu procent rocznego budżetu w ciągu dwóch lat "bez żadnych gwałtownych cięć ani oszczędności", zmaleje do żądanych przez UE trzech procent. Że z czasem zadłużenie się weźmie i jakoś zmniejszy. Że dziesiątki tysięcy pozbawionych szans na pracę absolwentów znajdą zatrudnienie u Niemców albo gdziekolwiek indziej i będą budować tamtejszy dobrobyt, bo tu są niepotrzebni, i w ten sposób kłopot mu spadnie z głowy. Że jakimś cudem nie rozsypie się jeszcze przez jakiś czas do reszty sieć energetyczna i nie trzeba będzie wyłączać prądu, że zdekapitowane tory i trakcje kolejowe nie rozlecą się na tyle kawałków, na ile spółek podzielono PKP, że nowe drogi rozsiane po parę kilometrów tu, parę tam, cudem zrosną się w jakąś "infrastrukturę", że armia z poboru, z której najpierw zwolniono poborowych, a z której teraz masowo uciekają oficerowie, jakoś podoła potrzebom, bo w razie czego obroni nas Zachód, że politykę zagraniczną zrobią za nas Niemcy i Rosjanie, jeśli będziemy dla nich odpowiednio przyjacielscy... Właściwie nie ma pola, na którym obecna ekipa nie spowodowałaby totalnej klęski. Trzysta miliardów długu, bez mała podwojenie zadłużenia kraju w ciągu trzech lat mówi samo za siebie. Ale przecież to nie jest ostatnie słowo tej, nie sposób jej inaczej nazwać, rządzącej smarkaterii. Właśnie w tym tygodniu rząd Tuska podjął decyzję o OFE. Decyzję dla siebie typową - ani wte, ani wewte. Jeśli OFE są dobre, to ręce precz. Jeśli są złe, to je zlikwidować. A Tusk je skubie, żeby opędzić najpilniejsze wydatki, zostawiając w zamian skrypt, z którym przyjdą do jego następców.

Oddaję głos profesorowi Stanisławowi Gomułce: "Premier Tusk za podstawową przyczynę swego całkowitego poparcia dla zmniejszenia roli OFE uznał fakt, że w rezultacie wprowadzenia w życie projektu rządowego potrzeby pożyczkowe Polski do roku 2020 zmniejszą się o 190 mld zł. Istotnie o tyle zmaleją zobowiązania w postaci skarbowych papierów wartościowych nabywanych przez inwestorów krajowych i międzynarodowych. Premier zapomniał jednak dodać, że równocześnie pojawią się nowe zobowiązania skarbu państwa w postaci zadłużenia na nowych kontach składkowiczów tworzonych w ZUS. Z uzasadnienia projektu ustawy wynika, że ten nowy dług do 2020 r. wyniesie 226 mld zł... w rzeczywistości, jak wynika z porównania tych dwóch liczb, potrzeby pożyczkowe Polski wzrosną w rezultacie przyjęcia tej ustawy do 2020 r. o 36 mld zł". Kropka. Cały Tusk, cały on. Nota bene, tę opinię byłego wiceministra rządu Tuska wydrukowała "Gazeta Wyborcza", na kolumnach informacyjnych i publicystycznych prorządowa do granic lizusostwa (ale zawsze mówiłem, że w części ekonomicznej to zupełnie dobra i wiarygodna gazeta, zapewne dlatego, że Michnik nie ma o ekonomii pojęcia i nigdy się w ten dział nie wtrącał). To nie jest oczywiście obiecana w tytule cała prawda o Tusku, ale jej znacząca część. Pół roku temu Tusk obiecał, że zmniejszy zatrudnienie w administracji o 10 procent (co oznaczałoby powrót do stanu odziedziczonego po Kaczyńskim). Od tego czasu zatrudnienie w  ministerstwach i urzędach wojewódzkich wzrosło już o 34 procent. To też nie jest cała prawda o Tusku, ale jej znacząca część. Tusk ma w swojej partii Jacka Saryusza Wolskiego, jednego z najlepszych polskich specjalistów od Unii Europejskiej. Ma w swych szeregach Grzegorza Kostrzewę Zorbasa, który ze spraw polityki międzynarodowej robił doktorat u Zbigniewa Brzezińskiego. Saryusz jest z woli Tuska w totalnej odstawce, odsunięty od jakiegokolwiek wpływu na cokolwiek, Zorbasa zesłano do sejmiku mazowieckiego, gdzie zajmuje się sprawami grubo poniżej swej wiedzy, a głównym swym specjalistą od polityki międzynarodowej uczyniła PO pana, który ma w tej kwestii takie doświadczenie, że prowadził kiedyś biuro podróży w Iławie. I to też nie jest cała prawda o Tusku, ale jej znacząca część. Przed kilku laty "The Economist" porównywał Polskę do - powiedzmy to wprost, choć Brytyjczycy nie użyli takiego słowa - idioty, który ma w dachu dziurę, ale jej nie łata, bo po co, jak pogoda ładna. Idiota w swej miłej beztrosce nie dał się przekonać, że dach trzeba łatać właśnie dopóki jest pogoda, bo jak zacznie lać deszcz, będzie za późno. A teraz, kiedy pada, rozkłada ręce i mówi: "No, czy to moja wina? Czy to moja wina, że jest światowy kryzys, że działamy w takich trudnych warunkach? Czy można mnie winić o to, że deszcz pada?". I oczywiście nieodmiennie znajduje podobnych sobie, tylko niżej postawionych idiotów, którzy gorliwie powtarzają: "No nie, nie można go przecież winić. Czepiać się naszego Tuska, że cały świat jest w kryzysie, że rosną ceny paliw i żywności, no, cóż za nonsens! Stara się chłop jak może. A za Kaczyńskiego to przecież była duszna atmosfera i w ogóle straszne rzeczy". Jeśli ci durnie biorą za swoje androny pieniądze, to jeszcze pół biedy. Najsmutniejsze jest, że jakaś ich część naprawdę do tego stopnia dała sobie narobić do głów. RAZ

NEWSIOR DNIA Wydarzeniem dnia dzisiejszego jest wiadomość, że „Prof. Leszek Balcerowicz zgodził się na udział w telewizyjnej debacie ws. zmian w OFE”. „Będę wdzięczny za wskazanie przedstawiciela rządu, który weźmie ze mną udział w takiej debacie. Nie mam nic przeciwko temu, aby był to Minister Finansów Jacek Rostowski " - napisał Pan Profesor Balcerowicz w oświadczeniu” (Balcerowicz weźmie udział w debacie ws. OFE Prof. Leszek Balcerowicz zgodził się na udział w telewizyjnej debacie ws. zmian w OFE. Ministerstwo Finansów cieszy się, że krytykujący rządowe propozycje zmian Balcerowicz wyraził na to zgodę "Będę wdzięczny za wskazanie przedstawiciela rządu, który weźmie ze mną udział w takiej debacie. Nie mam nic przeciwko temu, aby był to Minister Finansów Jacek Rostowski" - napisał Balcerowicz w oświadczeniu. "Od kilku miesięcy trwa w Polsce dyskusja na temat zmian w systemie emerytalnym. Przyczyniły się do tego także starania FOR. Ze strony niektórych przedstawicieli rządu padało podczas tej dyskusji, moim zdaniem, wiele niemerytorycznych tez, którym towarzyszyły wezwania do telewizyjnej debaty" - czytamy dalej. Prof. Balcerowicz dodaje, że do niedawna nie było jasne, czy członkowie rządu, wypowiadając się w sprawie reformy emerytalnej, przedstawiali swoje prywatne poglądy czy też opinie całego rządu, ale przyjęcie rządowego projektu we wtorek "usunęło te niejasności". "Niestety, oznacza to wybór gorszego niż możliwy wariantu dla rozwoju gospodarki, wysokości emerytur i ich bezpieczeństwa oraz wzmocnienia zaufania obywateli do państwa" - pisze Balcerowicz. "Biorąc pod uwagę wcześniejsze zaproszenia do debaty telewizyjnej, będę wdzięczny za wskazanie przedstawiciela rządu, który weźmie ze mną udział w takiej debacie na temat zmian w systemie emerytalnym, na uzgodnionych między stronami warunkach. Nie mam nic przeciwko temu, aby był to Minister Finansów Jacek Rostowski" - czytamy dalej. Oświadczenie Leszka Balcerowicza jest odpowiedzią na list, który wysłał do niego minister finansów. W liście Rostowski napisał, że reforma systemu emerytalnego była wielkim osiągnięciem. Podkreślił, że zmiany wprowadzane przez rząd nie podważają tego osiągnięcia. Wymienił jednak kwestie, w których adresat listu się myli. "Reforma OFE, którą wprowadza nasz rząd, wzmacnia silne strony systemu emerytalnego, który został stworzony w 1998 r." - pisał minister Rostowski, broniąc rządowych propozycji zmian w OFE. Minister finansów uważa, że stwierdzenia Balcerowicza mówiące o tym, że zmiany odbędą się kosztem przyszłych emerytów i podatników, są nierzetelne. Dodaje, że zagrożenia, o których mówi Balcerowicz, dotyczą przyszłej waloryzacji, ponieważ składki już zgromadzone w ZUS są chronione przed zmniejszeniem. Kończąc list, zaprosił Balcerowicza do wzięcia udziału w debacie. "Mam nadzieję, że jesteś gotów wziąć pod uwagę moje argumenty. Jeśli nie, to jeszcze raz proponuję, abyśmy nasze poglądy porównali w publicznej rozmowie, w radio lub w telewizji, tak aby Polacy sami mogli się przekonać, kto ma więcej racji. Jest to szczególnie ważne dla 15 milionów przyszłych emerytów, którzy pozostają zdezorientowani. A może jeden z nas wtedy przekonałby drugiego?" - napisał Rostowski. - Cieszymy się, że profesor Balcerowicz wyraził zgodę. To jest odpowiedź na nasz apel - minister Rostowski zgłosił taką propozycję w liście do Leszka Balcerowicza - powiedziała Magdalena Kobos z Ministerstwa Finansów. - Teraz będziemy ustalać szczegóły techniczne debaty - dodała. Balcerowicz krytykuje rząd We wtorek po prawie trzech miesiącach od zapowiedzi zmian rząd przedstawił ostateczną propozycję reformy zmian w systemie emerytalnym. Najważniejsza zmiana dotyczy zmniejszenia składki, która trafia do funduszy emerytalnych, z obecnych 7,3 proc. do 2,3 proc. pensji. Pozostałe 5 proc. zamiast w OFE zostanie zaksięgowane na nowym subkoncie w ZUS i wydane na obecnych emerytów. - Dzięki temu do 2020 r. potrzeby pożyczkowe państwa będą mniejsze o 190 mld zł. O tyle mniej budżet będzie musiał dopłacić do ZUS - mówił premier Donald Tusk. Ania).

Wow…!!! Już dość dawno proponowałem obrońcom OFE debatę Oxfordzką na ich temat, ale jakoś do niej nie doszło. W efekcie będziemy mieć debatę pomiędzy wyznawcami OFE, którzy ostatnio podzielili się na realistów i dogmatyków.

Realiści uważają, że OFE, co do zasady, są świetne, ale potrzeby budżetu nakazują ograniczyć wysokość składki przekazywanej do OFE, bo tak się jakoś złożyło we współczesnej buchalterii finansowej , że jak kwoty, które są zabierane podatnikowi pod przymusem przez ZUS zostaną zaksięgowane w większej ilości na koncie ZUS, a w mniejszej zostaną przeksięgowane do OFE, skąd z powrotem trafiały do ZUS za pośrednictwem Ministra Finansów sprzedającego OFE obligacje skarbowe,  to się poprawi od tego sytuacja gospodarcza kraju. Dogmatycy uważają, że OFE są aż tak świetne, że potrzeby budżetu można opędzić w jakiś inny sposób (więcej i szybciej prywatyzując, ograniczając zasiłek pogrzebowy, podnosząc składki płacone przez rolników) byleby nie ruszyć OFE, które nie tylko, co do zasady są świetne, ale są wręcz „wartością konstytucyjną”. Czekam na propozycję, żeby dla ratowania OFE... obniżyć emerytury. Na razie Kancelaria Prezydenta zebrała opinie konstytucjonalistów, że proponowane przez rząd zmiany nie są sprzeczne z Konstytucją, jak twierdzili Panowie Profesorowie Chmaj i Balcerowicz. (Prezydent coraz bliżej podpisania ustawy o OFE Zmiany w OFE są zgodne z konstytucją - wynika z ekspertyz zleconych przez Pałac Prezydencki. Jak dowiedział się "DGP", wszystkie opinie konstytucjonalistów trafiły już na biurko prezydenta. To może stanowić ważny argument dla Bronisława Komorowskiego za szybkim podpisaniem zmian w OFE. – Nie ma ani jednej negatywnej opinii konstytucyjnej w sprawie przesunięcia składki z OFE do ZUS – usłyszeliśmy w pałacu. Jak wynika z nieoficjalnych informacji, jedną z ekspertyz sporządził prof. Piotr Winczorek. W piątek w Pałacu Prezydenckim rozpocznie się ekspercka debata dotycząca zmian w systemie emerytalnym. Tego samego dnia ustawa o OFE trafi do Sejmu. Dla Platformy kluczowe jest ścisłe trzymanie się wyznaczonego terminarza. Zakłada on pierwsze czytanie 16 marca, po nim projekt trafi do komisji finansów. 18 marca, pod koniec najbliższego posiedzenia Sejmu, ma się odbyć drugie czytanie, a 25 marca koalicja zamierza skierować projekt na specjalnie zwołane posiedzenie Senatu. Jeśli ten nie zgłosi poprawek, ustawa zaraz trafi na biurko prezydenta. Platforma liczy, że podpisze on zmiany w OFE od razu. – Zaprosimy prezydenckich ekspertów do prac w komisji, będą mogli zgłaszać ewentualne uwagi na bieżąco – zdradza poseł Sławomir Neumann z PO. Platforma zarządziła wśród swoich posłów dyscyplinę w sprawie OFE. Ekspresowe tempo prac będzie próbowała torpedować opozycja. PiS na początek chce złożyć wniosek o wysłuchanie publiczne. To opóźniłoby prace nad ustawą o kolejne dwa tygodnie, dlatego PO zapewne go odrzuci. Politycy PiS zlecili już ekspertyzy prawne w sprawie trybu prac nad ustawą. – Sprawdzamy, czy nie jest sprzeczny z konstytucją – mówi polityk z władz PiS. Projekt nie ma statusu pilnego, ułatwiającego przyspieszenie prac, gdyż ustawa dotyczy podatków, a w sprawach podatkowych status ten nie może być stosowany. Jednak szef RCL Maciej Berek przekonuje, że podstaw do kwestionowania trybu prac nie ma: – Do tej pory przypadki podważania trybu uchwalania ustawy były oparte o naruszenie procedur, a nie szybkość ich przeprowadzania. Konstytucjonaliści także na razie nie widzą podstaw do kwestionowania harmonogramu prac: – Bywały różne tempa uchwalania ustaw. Choć jeśli materia jest skomplikowana, to ryzykowne dla jakości prawa jest uchwalanie takiej ustawy w trzy tygodnie – ocenia prof. Piotr Winczorek. Anna Gielewska Grzegorz Osiecki) Gwiazdowski

Ziemkiewicz w "Uważam Rze": "Jeśli to nie maska, nie „pijar", ale po prostu Donald Tusk taki właśnie jest - nieodpowiedzialny?" Ważny tekst Rafała Ziemkiewicza na łamach tygodnika „Uważam Rze". W tekście „Tusk, czyli smarkateria u władzy", publicysta analizuje ponad trzy lata rządów Donalda Tuska. I jak stwierdza, „niewiele już możemy sobie powiedzieć nowego o jego skłonności do zastępowania realnych działań pozorami, do uciekania przed sprawami ważnymi, do kierowania się wyłącznie potrzebami chwili bieżącej i szukaniem szybkiego poklasku". Ziemkiewicz zadaje fundamentalne pytanie, które we współczesnej Polsce musiało pojawić się w wielu głowach: A jeśli - z każdym miesiącem rządów PO takie podejrzenie narasta - jest jeszcze gorzej? Jeśli to nie maska, nie „pijar", ale po prostu Donald Tusk taki właśnie jest - nieodpowiedzialny, niezdolny do zmierzenia się z problemami? Jeśli od spraw zasadniczych, jak stan finansów państwa, ucieka w drugorzędne, w rodzaju „orlików", nie dlatego, że tak mu podpowiada polityczne wyrachowanie, tylko dlatego, że jest to właściwością jego umysłu? Ziemkiewicz zauważa, że według powszechnego mniemania, słynny „PR-owiec" premiera Igor Ostachowicz zawdzięcza swój sukces skuteczności własnych rad. Zdaniem Ziemkiewicza - może być jednak tak, że Ostachowicz mówi to, co premier chce usłyszeć. Czy odkładanie wszelkich poważnych działań na przysłowiowej „Świętej Nigdy", ograniczenie aktywności wyłącznie do spraw, które służą utrzymaniu władzy, nie jest żadną wybraną strategią, tylko premier po prostu nie umie, a w każdym razie bardzo nie lubi myśleć o tym, co nie należy do „tu i teraz"? - pyta Ziemkiewicz. Ziemkiewicz odnosi się również do tytułu swojego artykułu: Tak, zdaję sobie sprawę, że używanie w kontekście rządzących określenia „smarkateria" jest wysoce obelżywe i zakrawa na próbę zwykłego epatowania czytelnika ostrym słownictwem. Niech jednak Czytelnik oceni sam, czy te ostre porównania są usprawiedliwione sytuacją i wagą problemu, czy nie. Bo - jak dodaje - słowo „smarkacz" oznacza dziecięcą niedojrzałość i  nieodpowiedzialność. Smarkacz, zmuszony do wytłumaczenia się z jakiegoś niedociągnięcia, ucieka w zmyślenia. Znowu się spóźniłeś do szkoły? A bo, proszę pani, jak szedłem do szkoły to był wypadek, autobus się zderzył i było bardzo dużo karetek, i zamknięta ulica... Charakterystyczną cechą smarkacza jest niezdolność przewidzenia (czy raczej: szczególna zdolność nie brania pod uwagę), że pani, nawet jeśli raz czy drugi dała się na podobne numery nabrać, może przecież sprawdzić, czy rzeczywiście tego dnia miał miejsce jakiś straszny wypadek i łatwo smarkacza zdemaskować. Ziemkiewicz wzywa, by zastanowić się, czy „czyż nie tak właśnie zachowuje się od kilku lat nasza władza". I wymienia: obietnice sprowadzenia inwestora do stoczni, plan zmiam w Konstytucji, setki" gotowych projektów ustaw, „rewolucje legislacyjne", „ambitne reformy", wprowadzenie euro już w roku 2011-ym. Przed wszelkimi problemami opędza się Tusk zawsze tak samo - zmyślając na poczekaniu byle co. W chwili, gdy kolejne wydarzenia kazały niepokoić się o możliwość korupcji przy sztandarowym rządowym projekcie boisk szkolnych, premier ad hoc ogłosił, że ma „tarczę antykorupcyjną". Tu, pechowo, uczepiła się go Fundacja Batorego, skądinąd reprezentująca środowiska mu życzliwe, ale mająca monitorowanie korupcji i walki z nią w swych celach statutowych. Nie mogąc doprosić się w kancelarii premiera o jakiekolwiek szczegóły zwróciła się w końcu do sądu, który niedawno wydał wyrok nakazujący, zgodnie z ustawową zasadą przejrzystości instytucji publicznych, udzielić rządowi odpowiedzi na jej pytania. Ale co ma rząd odpowiedzieć, skoro „tarcza" była zwykłym wykrętem, zmyślonym na poczekaniu tak, jak wymyśla na poczekaniu usprawiedliwienia zaskoczony pytaniem smarkacz? Być może w chwili gdy piszę te słowa jakiś niskiej rangi urzędniczyna poci się, przeszukując internet wedle klucza „walka z korupcją", usiłując sklecić cokolwiek, co by zadowoliło natrętów? Zdaniem publicysty, nie sama polityczna natura Donalda Tuska jest sprawą najbardziej niepokojącą: Co jest w tym wszystkim najbardziej przerażające - to że właśnie ta wieczna niedojrzałość trampkarza może być jedną z przyczyn niespożytej popularności Tuska wśród Polaków. Właśnie to, że uosabia on niefrasobliwość i zdziecinnienie, które wyrzucali Polakom od pokoleń myśliciele tak różni, jak Gombrowicz i Mochnacki czy Dmowski i Brzozowski - czyni go bliskim wyborcom. Jeżeli to prawda, to rzeczywiście mamy powód do zmartwienia.Sil

Święty – umorzony Katowicki IPN od kwietnia 2006 r. prowadzi śledztwo w sprawie zamachu na Jana Pawła II. Dochodzenie miało ustalić, czy istniał spisek komunistycznych służb specjalnych zmierzający do zabicia papieża oraz czy i jaki udział miały w ewentualnym spisku tajne służby PRL. Śledztwo od początku spotykało się z żywym zainteresowaniem i krytyką niektórych środowisk. Najczęściej używanym argumentem był klasyczny zarzut o marnotrawieniu publicznych pieniędzy, choć zdarzały się też bardziej kuriozalne wymysły, jak np. wypowiedź wiceprzewodniczącego PO, który twierdził, że IPN nie powinien zajmować się zamachem na papieża, ponieważ „sprawa nie dotyczy terytorium Rzeczypospolitej”. Polityk z grupy rządzącej najwyraźniej zapomniał, że Jan Paweł II, czyli Karol Wojtyła, do śmierci miał polskie obywatelstwo, polski paszport i był zameldowany przy ul. Kanoniczej w Krakowie.
Klub strażników tajemnic Ataki na katowicki IPN nasiliły się, gdy Instytut dostał dokumenty włoskiej komisji parlamentarnej, tzw. Komisji Mitrochina, oraz protokoły z przesłuchań Alego Agcy. Prokuratorzy dotarli również do akt niemieckiej i czeskiej bezpieki, poszukując w nich śladów nt. zamachu. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Do dziś na stronie internetowej esbeckiego Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa widnieje artykuł – paszkwil „Gazety Wyborczej” „IPN z Archiwum X”, w którym dwie „dziennikarki” tego pisma w niewybredny sposób atakują prokuratorów z katowickiego oddziału Instytutu. Przed kilkoma dniami „GW” epatowała czytelników informacją, że śledztwo w sprawie zamachu na Jana Pawła II kosztowało IPN prawie 330 tys. złotych. Ten sam argument – prowadzenie zbyt kosztownych śledztw, był podnoszony w związku z wnioskiem Prokuratora Generalnego o odwołanie szefa pionu śledczego IPN Dariusza Gabrela. Podobnie, jak sprawa zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki, tak śledztwo dotyczące zamachu z 13 maja 1981 r. nie przypadkiem wzbudza niechętne reakcje niektórych środowisk. Z jednej strony są to funkcjonariusze sowieckiej policji politycznej PRL, zainteresowani ukryciem swojej roli w zbrodniach reżimu, z drugiej – ich okrągłostołowi partnerzy z kręgów koncesjonowanej opozycji, chwalcy narodowej amnezji, rozliczni agenci i tajni współpracownicy bezpieki. Od 20 lat ten „klub strażników tajemnic” dba, by prawda o zbrodniczym charakterze władzy Kiszczaka i Jaruzelskiego nie dotarła do Polaków.
Dwie płaszczyzny walki z Kościołem i papieżem Od chwili wyboru Jana Pawła II Watykan był w ścisłej czołówce państw, którymi interesował się wywiad komunistyczny. Sam zaś Karol Wojtyła podlegał obserwacji bezpieki już od 1949 r., a jego późniejszą inwigilacją zajmowała się armia esbeków, wśród nich m.in. Grzegorz Piotrowski, późniejszy zabójca ks. Jerzego. Dokumenty wytworzone w związku z pracą rzymskiej rezydentury wywiadu PRL, noszącej kryptonim „Baszta”, nie pozostawiają wątpliwości, że celem tych działań była walka z Kościołem i papieżem zarówno w relacjach z władzami PRL, jak i na płaszczyźnie międzynarodowej. Zdobywane tą drogą informacje były wykorzystywane dla globalnych celów polityki Związku Sowieckiego. Instrukcja pracy tzw. wywiadu PRL, przygotowana przez KGB w 1980 r., dobitnie świadczy, że był on ogniwem megasłużb sowieckich. Zgodnie z tą instrukcją KGB i SB prowadziły wspólnie długofalowe działania operacyjne w celu: „wywierania wpływu na papieża, pogłębiania różnic poglądów między Watykanem a Stanami Zjednoczonymi, pogłębiania wewnętrznych różnic w Watykanie, analizowania, planowania i prowadzenia działań operacyjnych szkodzących watykańskim planom umocnienia kościołów i rozwoju nauki religii w krajach socjalistycznych, wykrywania kanałów, którymi Kościół katolicki w Polsce zwiększa swe wpływy i podsyca działalność Kościoła w Związku Sowieckim”.

Pozornie błahe informacje Jednym z priorytetów operacji zagranicznych Departamentu I SB MSW w czasie pontyfikatu Jana Pawła II stało się rozbudowywanie agentury wśród Polaków w Rzymie i w Watykanie. Znamy dziś nazwiska oficerów kierujących rzymską rezydenturą, pseudonimy agentów: „Prorok”, „Konrado”, „Potenza” czy „Russo” oraz kilka nazwisk księży – tajnych współpracowników. Zdemaskowanie agenta-jezuity, Tomasza Turowskiego, znacząco poszerza wiedzę o działaniu tej rezydentury i metodach, jakimi posługiwano się, by dotrzeć w pobliże Jana Pawła II. „Każda informacja, którą przekazywał tajny współpracownik, miała znaczenie. Teraz uspokajają oni swoje sumienie, powtarzając jak mantrę, że nie mówili nic istotnego. To iluzja. Kwestionariusz pytań dotyczących kardynała Wojtyły, które SB zadawała swoim tajnym współpracownikom, był niezwykle wyczerpujący. Niektóre są oczywiste - jaki jest jego stosunek do ZSRR. Ale pojawiały się też takie, których sens jest zagadkowy - jakiej marki żyletek używa Wojtyła? […] Pozornie błahe informacje układały się jak puzzle. Powstawał portret figuranta. Otwierały się możliwości operacyjne - szantażu, a niekiedy nawet fizycznego unicestwienia niepokornego księdza” – przypominał przed laty historyk IPN Marek Lasota. Nie trzeba przekonywać, że informacje uzyskane przez wywiad PRL musiały być niezwykle przydatne w planowaniu zamachu na Ojca Świętego. Nie bez powodu w strukturze megasłużb sowieckich Departament I, a w szczególności jego wydział III, prowadzący działania na terenie Watykanu, cieszył się uznaniem moskiewskich zwierzchników. Jeśli dziś historycy i dziennikarze badający akta bezpieki napotykają wyraźną lukę w materiałach z okresu zamachu, może to świadczyć, że zadbano o dokładne „wyczyszczenie” archiwów.

Koniec śledztwa? Przed kilkoma miesiącami prokurator Ewa Koj z katowickiego IPN-u oświadczyła, że z dotychczasowego przebiegu śledztwa wynika, iż nie było tzw. polskiego śladu w sprawie zamachu. „Mówię to na podstawie tego, co udało nam się znaleźć w archiwach w zbiorze zastrzeżonym, związanym z wywiadem wojskowym i z wywiadem cywilnym. Tam nie ma żadnych śladów, które by wskazywały, że wywiad polski był w jakiś sposób zaangażowany w zamach. Niewątpliwie służby specjalne innych krajów korzystały z materiałów informacyjnych o Janie Pawle II, które zbierały nasze służby, ale nic nie wskazuje, że nasze służby wiedziały o planowanym zamachu na życie papieża” - stwierdziła. Według jej słów śledztwo zakończy się umorzeniem, a uzasadnienie decyzji o umorzeniu wraz ze streszczeniem protokołów z przesłuchania Alego Agcy zostanie wydane w formie publikacji prawdopodobnie na początku maja br., tuż po beatyfikacji Jana Pawła II. Można oczywiście zwrócić uwagę na mocno niefortunne sformułowania zawarte w oświadczeniu pani prokurator. Trudno przecież organy komunistycznej bezpieki nazwać „wywiadem polskim” i określać je mianem „nasze służby”. Nie to jednak wydaje się najważniejsze. Jeśli śledztwo w sprawie zamachu na polskiego Papieża zostanie umorzone, a nad sprawą zapadnie urzędowa zasłona milczenia, nigdy nie zostaną wyjaśnione przynajmniej dwa istotne wątki.

Zamach i trzech oficerów PRL-owskiej bezpieki Pierwszy dotyczy wiedzy zgromadzonej w archiwach watykańskich, głównie ustaleń watykańskiego „łowcy szpiegów” jezuity Roberta Grahama. Na dokumenty te powoływał się John Koehler - oficer wojskowego wywiadu USA, był doradca prezydenta Reagana, gdy w wywiadzie dla dziennika „La Stampa” stwierdził, że w zamach zamieszani byli także polscy duchowni. Koehler twierdził również, że stosowano skomplikowaną, okrężną drogę zadaniowania agentów, by zwieść wywiady zachodnie. Zadania dla polskiej agentury miały przechodzić przez niemiecką Stasi, a kopie tych operacji trafiły do archiwów służb węgierskich. Wydaje się, że ten ważny trop nie był przedmiotem badań IPN i nawet nie próbowano prowadzić poszukiwań w watykańskich czy węgierskich archiwach. Druga sprawa jest bardziej szokująca. Z ujawnionego przez IPN dokumentu „Wyjazdy i przyjazdy za lata 1971-1989 Departamentu IV” wynika, że wraz z grupą polskich pielgrzymów udających się na inaugurację pontyfikatu Jana Pawła II jechało trzech oficerów SB: Adam Pietruszka, Zenon Chmielewski i Jan Zacherowski. Wszyscy oni byli w tłumie wiernych podczas mszy intronizacyjnej 22 października 1978 r. Od tej pory, podczas wystąpień papieskich na Placu św. Piotra, zawsze był obecny funkcjonariusz MSW. Jednak tylko raz zdarzyło się, że przed bazyliką watykańską czekało aż trzech oficerów pereelowskiej bezpieki. Na podstawie badania akt paszportowych funkcjonariuszy IV Departamentu, IPN ustalił, że stało się to podczas audiencji generalnej 13 maja 1981 r. Jeśli zatem śledztwo zostanie umorzone, bo „nic nie wskazuje, że nasze służby wiedziały o planowanym zamachu na życie papieża” – trzeba będzie wyjaśnić niezwykłe zdolności antycypacji zdarzeń przez wywiad PRL. Gdy dziś jesteśmy świadkami propagandowych gier związanych z obecnością „elit” III RP na uroczystościach beatyfikacyjnych Jana Pawła II, warto pamiętać, że są wśród nich ludzie, którzy nadal ukrywają prawdę o zamachu na Świętego. Aleksander Ścios

Komorowski ułaskawiał mimo negatywnych opinii Jak dowiedział się portal Niezalezna.pl. w minionym roku na 311 wniosków dotyczących ułaskawienia skierowanych z Kancelarii Prezydenta RP Prokurator Generalny pozytywnie zaopiniował tylko 29 wniosków. Obecny prezydent – Bronisław Komorowski - w minionym roku ułaskawił 52 osoby. To oznacza, że co najmniej w kilkunastu przypadkach opinia Prokuratora Generalnego była negatywna. Opinia Prokuratora Generalnego nie jest wiążąca dla prezydenta przy stosowaniu prawa łaski, jednak prezydent zwraca się po taką opinię, chyba, że ułaskawienie przebiega w trybie szczególnym. Z tego trybu w jednostkowych przypadkach korzystali wszyscy prezydenci. W pozostałych wnioskach wypowiadają się sądy oraz Prokurator Generalny. O taką statystykę zapytaliśmy PG. - W minionym 2010 roku na 311 wniosków dotyczących ułaskawienia skierowanych z Kancelarii Prezydenta RP Prokurator Generalny pozytywnie zaopiniował 29 wniosków – mówi nam prok. Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej.
„Gazeta Wyborcza”: Ryszard Kalisz został ułaskawiony We wczorajszej „Kropce nad i” w TVN24 posłanka PiS Beata Kempa powiedziała, że Ryszard Kalisz, obecny poseł SLD a były szef kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego został ułaskawiany w 2005 roku. Ryszard Kalisz temu zaprzeczył. - Mogłam się pomylić, ale jestem przekonana, że media na ten temat pisały – mówi nam posłanka Beata Kempa. Sprawdziliśmy. W Gazecie Wyborczej nr 293 z dnia 17 grudnia 2005 roku Ewa Siedlecka w artykule pt. „Sobotka nie idzie siedzieć” napisała: „Ryszard Kalisz też ułaskawiony Razem z Sobotką prezydent ułaskawił wczoraj 12 innych osób, w tym Ryszarda Kalisza, b. szefa swojej kancelarii, który był skazany na 8 tys. zł grzywny za znieważenie białostockiego radnego podczas prezydenckiej kampanii wyborczej przed pięciu laty”. Sprawa dotyczyła pomówienia z 2000 roku, którą z oskarżenia prywatnego rok później wytoczył Kaliszowi białostocki radny Jacek Żalek. Kalisz był szefem kampanii Kwaśniewskiego. Na wiecu doszło do przepychanek między zwolennikami i przeciwnikami prezydenta, kilka osób zatrzymała policja. Wśród nich był Żalek, ówczesny szef podlaskiego sztabu wyborczego Mariana Krzaklewskiego - kontrkandydata w wyborach. Kilka dni po zajściach na wiecu Kalisz bardzo krytycznie odniósł się do tej sprawy na antenie jednej z rozgłośni radiowych. Powiedział m.in., że w zamieszkach brali udział członkowie sztabu Mariana Krzaklewskiego. Rok po wydarzeniach na wiecu, Żalek skierował do sądu prywatny akt oskarżenia, bo uznał, że Kalisz naruszył jego dobre imię. Sądy dwóch instancji uznały, że rzeczywiście doszło do pomówienia, ale ze względu na nieznaczny stopień społecznej szkodliwości czynu postępowanie warunkowo umorzono, nakazując jednak Kaliszowi zapłacenie na rzecz oskarżyciela prywatnego ośmiu tysięcy złotych zadośćuczynienia. W depeszy z 2005 roku Polska Agencja Prasowej napisała, że Sąd Okręgowy w Białymstoku wysłał do Ministerstwa Sprawiedliwości akta sprawy o pomówienie, której dotyczy procedura ułaskawienia Ryszarda Kalisza wszczęta przez prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego.
PiS: audyt wszystkich ułaskawień PiS powinno się sprawdzić wszystkie ułaskawienia a w szczególności te, które podpisał Bronisław Komorowski. Portal Niezalezna.pl ujawnił, że tylko w ciągu dwóch miesięcy urzędowania Bronisław Komorowski ułaskawił więcej osób, niż śp. prof. Lech Kaczyński w ciągu jednego roku. Według oficjalnych informacji od połowy października do połowy grudnia Bronisław Komorowski ułaskawił 52 osoby, natomiast śp. prof. Lech Kaczyński w całym 2006 roku ułaskawił tylko 37 osób. Według oficjalnych danych przez cały okres urzędowania sp. prezydent prof. Lech Kaczyński w sumie 187 osób. Biorąc pod uwagę krótki okres sprawowania funkcji prezydenta, Bronisław Komorowski jest swoistym rekordzistą. Kogo w tak ekspresowym tempie ułaskawił obecny prezydent? Z oficjalnych, ogólnodostępnych informacji wynika, że wśród ułaskawionych przez prezydenta Bronisława Komorowskiego skazani m.in. za zabójstwo, znęcający się nad rodziną, uchylający się od płacenia alimentów, oszuści kapitałowi, skazani za kradzieże, fałszowanie dokumentów i groźby karalne. Wśród ułaskawionych osób są skazani zarówno przez sądy cywilne jak i wojskowe. Do najbardziej kontrowersyjnych ułaskawień należy sprawa pruszkowskiego gangstera Andrzeja Z. Ps Słowik ( ułaskawił go Lech Wałęsa), Petera V (skazany za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem, ułaskawił go Aleksander Kwaśniewski mimo negatywnej opinii prokuratora generalnego i sądu), Zbigniewa Sobotki ( ułaskawił go Aleksander Kwaśniewski mimo negatywnej opinii prokuratora generalnego). Dorota Kania

Janecki pisze do Brauna: "Czy jest „skrajną nielojalnością" troska o to, by TVP nie była traktowana jak polityczny łup?" Od red. Stanisława Janeckiego, zastępcy dyrektora TVP 1, otrzymaliśmy następujące oświadczenie: Juliusz Braun, p.o. prezesa TVP SA, w rozmowie z „Gazetą Wyborczą" wypowiedział publicznie opinie, z którymi nie tylko nie mogę się zgodzić, ale które muszę uznać za próbę zdyskredytowania mnie. Od lat pracuję jako dziennikarz i publicysta, i osiągnąłem pewną rangę w zawodzie, więc tego typu opinie podważają moją wiarygodność, stawiają pod znakiem zapytania moje kwalifikacje i morale. Poza wszystkim jednak, są ewidentnie nieprawdziwe. Zaprotestowałem przeciwko robieniu sobie ze mnie chłopca do bicia w piśmie do prezesa TVP SA. Juliusz Braun wypowiedział swoje opinie o mnie publicznie, dlatego mam prawo upublicznić swoją odpowiedź na niczym nieuzasadnione zarzuty. Stanisław Janecki

Warszawa, 10 marca 2011 r. Pan Juliusz Braun, p.o. Prezesa Zarządu TVP SA Szanowny Panie Prezesie, Ze zdziwieniem i przykrością przeczytałem w „Gazecie Wyborczej" Pana słowa, że: już po jego [Stanisława Janeckiego] ponownej nominacji na wicedyrektora Jedynki wysłuchałem w internecie na stronach „Rzeczpospolitej" audycji z jego udziałem. Wypowiadał się tam skrajnie negatywnie o TVP, czyli przeciwko swojej firmie. Albo nie wiedział, że znów pracuje w telewizji, co by mnie zdziwiło, albo zachował się skrajnie nielojalnie. Jeśli ma tak radykalnie negatywną opinię na temat telewizji publicznej, to nie powinien tu być dyrektorem. I nie będzie. Muszę uznać te słowa za próbę zdyskredytowania mnie, podważenia zaufania wobec mojej osoby oraz przypisania mi braku profesjonalizmu i kwalifikacji moralnych. Takie zarzuty nie mają żadnych podstaw. W przywołanej przez Pana wypowiedzi ani jedno zdanie nie było przejawem negatywnej opinii o TVP. Wręcz przeciwnie, broniłem Telewizji Publicznej przez zakusami polityków. Broniłem jej prawa do niezależności, do wypełniania bardzo ważnej misji. Wskazywałem na wartości kulturotwórcze, jakich nikt poza TVP nie upowszechnia. Moja krytyka dotyczyła wyłącznie trybu wyłaniania KRRiTV oraz Rady Nadzorczej TVP. Żadne zdanie opisujące ten tryb (przyznam, że w ironicznej formie) nie jest nieprawdziwe. Czy zatem „skrajną nielojalnością" jest mówienie prawdy o działaniach wokół TVP, które wedle mojego głębokiego przekonania oraz podobnych opinii wielu ekspertów i dziennikarzy, szkodzą Telewizji Publicznej i jej misji? Czy jest „skrajną nielojalnością" troska o to, by TVP nie była traktowana jak polityczny łup? Przecież bardzo podobne do moich opinie wygłaszał niedawno w Sejmie Pan Jan Dworak, Przewodniczący KRRiTV. Czy i on zachował się „nielojalnie" wobec TVP? Panie Prezesie, z głębokim przekonaniem sądzę, że nie zależy Panu na tym, aby pracownicy TVP, a szczególnie jej menedżerowie, byli bezmyślnymi automatami, nie dostrzegającymi otaczającej ich rzeczywistości i milczącymi wtedy, gdy interesy wspólnego dobra, jakim jest Telewizja Publiczna, są zagrożone. Ja w każdym razie nigdy takim automatem nie byłem i być nie zamierzam. Z wyrazami szacunku Stanisław Janecki, Zastępca dyrektora TVP 1

Migalski, Kamiński i prawda etapu Marek Migalski: [Mariusz Kamiński] Jest jednym z najdzielniejszych ludzi w Polsce (...) Prawdopodobnie złapał przestępców na gorącym uczynku, a my się nad nim znęcamy i zastanawiamy się, czy przypadkiem on nie przekroczył szybkości na drodze. Jeśli gdzieś popełnił błąd - czego nie potrafię teraz rozstrzygnąć - to w moimi przekonaniu jest to ten błąd, który w sensie nie prawnym, ale publicznym należałoby mu wybaczyć. (październik 2009, po dymisji Kamińskiego) Marek Migalski: Czy popierać partyjnego funkcjonariusza, który jedynie na parę lat udawał urzędnika państwowego, który nie zawahał się używać swojego stanowiska do wykonywania czynności wyraźnie sprzyjających jednej partii (...)  Oboje tych polityków [Kamiński i Pitera] kosztowało nas miliony złotych, że jeździli lub wciąż jeżdżą państwowymi limuzynami,  że posiadali sekretarki, asystentów i wszelkie przywileje władzy, a efekty ich aktywności są tak mizerne, to przychodzi mi do głowy smutna konstatacja - że nie mamy szczęścia do osób, których zadaniem jest walka z korupcją. Dlaczego tak się dzieje, że do boju z tą plagą delegowani są tego typu ludzie? Czy to tylko skutek ich nieudolności, czy też może oporu materii? A może jeszcze coś innego sprawia, że ludzie-symbole walki z korupcją z PO i PiS okazali się takimi porażkami? (...) Wybór między nieudacznikiem i leniuszkiem z jednej strony [Pitera], a fanatykiem i  "cietrzewiem" [Kamiński] z drugiej - oto egzemplifikacja dylematu czy głosować na PO czy na PiS. (marzec 2011) Marek Migalski lubi narzekać, że się jego wpisów nie traktuje tak poważnie jak na to zasługują, a większość komentarzy pod jego notkami to - jak to było? - "plucie i wycie". Nie śledzę ale wierzę - czytelnicy bywają okrutni. Być może dlatego, że wpisy Migalskiego pamiętają lepiej niż on sam i po prostu nie bardzo wiedzą z czym mają merytorycznie polemizować - z tym co mówił wczoraj, z tym co mówi dzisiaj, czy z tym co powie jak mu się znowu odmieni. Każdy z nas zmienia zdanie, ale jeśli zmiana jest zbyt radykalna, i odbywa się w krótkim czasie, siłą rzeczy budzi nieufność. Wczoraj Kamiński był chodzącym ideałem, jednym z najodważniejszych ludzi w Polsce, a dzisiaj jest już tylko "porażką", "cietrzewiem", "partyjnym funkcjonariuszem tylko udającym urzędnika państwowego". Przedwczoraj (dokładnie - trzy miesiące temu) Ziobro był już faktycznym liderem PiSu, a Kaczyński bezwolną marionetką w jego rękach, wczoraj dowiedzieliśmy się, że Ziobro jest już na wylocie, a wyrok na niego wydał i lada dzień wykona oważ marionetka. I bądź tu człowieku mądry. Kataryna


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
384
4063 (Texas Instruments) id 384 Nieznany (2)
384 Manuskrypt przetrwania
384
384
BY Hulecki D , Wychad Wilenskaje myncy u 1509 1516 hadoch, Bankauski wiesnik, nr [384] 2007
384%20mensile
384
384 zarzadzenie nr 140, GEODEZJA, Obowiązujące akty prawne
384 1
(9) C 384? Alpine Investments B V
384
384
Prad elektryczny zadania id 384 Nieznany
384
384
384
384, Akademia Morska -materiały mechaniczne, szkoła, Mega Szkoła, szkola1, III, REMONTY, staż, stoże
384

więcej podobnych podstron