Tajny referat premiera Tuska Studiująca córka przyjeżdża na wieś do rodziców i oznajmia, że jest w ciąży. Rodzice rozpaczają, narzekają, lamentują. Aż wreszcie zdesperowany ojciec mówi: „Zanim odpowiesz, dobrze się zastanów. Jesteś pewna, że to twoje?”. Tak premier rozpoczął swój tajny referat do ministrów i najbliższych współpracowników. Dotarłem do tego sensacyjnego wystąpienia. Oto najważniejsze fragmenty. „Zacząłem od historyjki z dziewczyną w ciąży – mówił premier – bo pokazuje ona, jak się powinniśmy zachowywać. Wielokrotnie wam powtarzałem, że przyznajemy się tylko do tego, z czego w żaden sposób nie możemy się wykpić. A nawet wtedy rżniemy głupa. Jak mówił nasz odwieczny wróg Jarosław: „Nikt nam nie wmówi, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. Ale niestety, wy zachowujecie się jak dzieci, i to niezbyt rozgarnięte. Wezwałem na przykład Mira i Zbycha i nakazałem, żeby posprzątali po aferze. A ci lecą do kolegów, kłapią dziobami, to wszystko się nagrywa. Jakby jeden z drugim nie mógł sobie kupić prepaida, nauczyć się jakiegoś szyfru czy załatwić sprawy tak jak Janusz z tymi studentami i emerytami, co to na ochotnika na jego kampanię wpłacali. Was chyba kompletnie pogięło. Teraz Mirek musi się w komisji męczyć, jak by tu sprawę na tamtych zwalić i odwlekać przesłuchania, a przecież wiecie, jaki on jest wrażliwy i przywiązany do praworządności. I jeszcze mnie będą oskarżać o przeciek. A mówiłem Grzesiowi, Sławkowi i Rafałowi: K…, po co ja was mam? Mieliście zatrzymywać błoto przed drzwiami mojego gabinetu. Dlatego musiałem ich wywalić. No i Krzysiek z Abwery też zapomniał, że po to tam jest, żeby nasi wiedzieli wcześniej, na co mają uważać. Gdybym chciał, żebyście się zajmowali jakimś durnym urzędniczeniem, tobym was nie wybrał, bo przecież sami wiecie, że nie macie o tym pojęcia. Myślicie pewnie – kontynuował premier – że jak już doszliśmy do władzy, to powinniśmy ją sprawować. Durnota i naiwność. Kiedy próbuje się coś robić, to dopiero są kłopoty. Nasi poprzednicy zrobili tę głupotę i przegrali z kretesem. Weźcie przykład z minister Ewy. Fantastycznie się stara nic nie robić, a i tak jest wściekle atakowana. A gdyby zaczęła coś robić, to dopiero byłby Armagedon. Albo minister Jacek. Nic nie robi i proszę, dostaje nagrody i zbiera honory. Albo minister Aleksander. Ledwie zaczął coś robić w sprawie tych głupich stoczni, i już napytał sobie biedy. Teraz się uspokoił i jest dobrze. Podobnie ministrowie Radek, Bogdan, Cezary czy Waldemar. Ja sam bardzo się staram, bo przecież nikt nie będzie pamiętał, jak sprawowałem urząd, ale zapamiętają, że dobrze grałem w piłkę, ładnie jeździłem na nartach, biegałem dla figury czy chodziłem z wnukiem na spacery. Nie dajcie się podpuścić, że minister powinien się czymś konkretnym zajmować. To pułapka, bo dopiero wtedy będzie można nas rozliczać. Dlaczego niemowlaki są niewinne? Bo nic nie robią. Stanisław Janecki
Pedofilia: brudny sekret Talmudu PEDOPHILIA: THE TALMUD’S DIRTY SECRET
http://www.truthtellers.org/alerts/pedophiliasecret.html
Pastor Ted Pike, tłumaczenie Ola Gordon
Od admina: Po przeczytaniu poniższego artykułu zrozumiała staje się taktyka środowisk żydowskich polegająca na atakowaniu Kościoła Katolickiego za pedofilię – taktyka złodzieja, który krzyczy „łapać złodzieja!”. O ile pedofilia występuje we wszystkich środowiskach, o tyle właśnie w Kościele jest b. rzadka, 100 razy rzadsza niż np. wśrod nauczycieli i wychowawców młodzieży, o kaście żydowskich „duchownych” nie wspominając. Warto zajrzeć choćby na http://marucha.wordpress.com/2010/04/09/miedzynarodowe-media-o-nich-nie-pisza/.
A opanowanie przemysłu pornograficznego przez Żydów jest faktem, zob. np. http://marucha.wordpress.com/2010/07/12/rewolucyjny-zyd-czyli-kto-kontroluje-przemysl-pornograficzny/. Od niemal wieku, zdominowany przez Żydów przemysł filmowy Hollywood i duże media w widoczny sposób wpływają na chrześcijańską Amerykę poza biblijnymi moralnością i wartościami. Jednak w buncie hippisów w początku lat sześćdziesiątych, żydowskie media znalazły możliwości, aby przyspieszyć upadek moralny Ameryki. Zachęcając do narkotyków i pornografii przekonały Amerykę, że „wolna miłość” i wspólne życie poza małżeństwem są społecznie akceptowalne. Z zadziwiającą szybkością film, telewizja i media drukowane pomogły stworzyć pokolenie seksualnych libertynów. Pod koniec lat sześćdziesiątych, przyspieszyło to przejście ewolucji seksualnej do następnego etapu, homoseksualizmu. Teraz, ponad 40 lat później, nawet homoseksualizm stracił swoją atrakcyjność dla wielu dzieci i wnuków pokolenia hippisów. Pedofilia (seks z młodymi chłopcami i dziewczętami oraz pornografia dziecięca) jest jest najnowszą podziemną obsesją przechodzącą przez Amerykę i świat. Jesienią ubiegłego roku, zwracałem uwagę narodu na siłę lobby pedofilów w Kongresie; senator Edward Kennedy, długo wspierany przez homoseksualistów by poparł federalną ustawę anty-nienawiści, zdradził ich sprzyjając wyraźnie silniejszym i bardziej korzystnym pedofilom.
Zgniłe korzenie Na jakich moralnych podstawach opierają się Żydzi w mediach, by mogli świadomie rozpalić i rozniecić płomienie seksualnego inferno, który nadal pustoszy nasze kiedyś chrześcijańskie społeczeństwo? Praktycznie wszyscy potentaci medialni, który założyli Hollywood i trzy wielkie sieci telewizyjne byli imigrantami lub ich dziećmi, głównie z ortodoksyjnych wspólnot żydowskich w Europie Wschodniej. Pod koniec XIX wieku, większość europejskich Żydów była ludźmi księgi. Ale ich księgą nie była Biblia. Był to Talmud babiloński. Do dziś Talmud pozostaje najwyższym moralnym, etycznym i prawnym autorytetem judaizmu. Czy Talmud dzieli podstawy zdrowej wartości moralnych z chrześcijaństwem? Raczej nie. Zamiast tego, Talmud jest marnym podłożem systemu religijnego, który odszedł daleko; jest to ten kod faryzejskiej niewiary, co Chrystus opisał jako „pełny wszelkiego plugastwa” (Mt 23,27). Szokująco, najbardziej szanowana instytucja judaizmu rzeczywiście popiera takie grzechy jak kłamstwo, łamanie przysięgi, jak i morderstwo pośrednie. I nawet sankcjonuje jeden z największych grzechów ze wszystkich: molestowanie dzieci.
Trzyletnie panny młode Kiedy Chrystus oskarżył faryzeuszy, że są duchowymi dziećmi szatana, w pełni zdawał sobie sprawę do czego byli zdolni. Żyjący w II wieku Symeon ben Yohai, jeden z największych rabinów judaizmu i twórca kabały, usankcjonował pedofilie – pozwalając na molestowanie dziewczynek nawet w wieku poniżej trzech lat! Ogłosił, że „neoficie, który jest w wieku poniżej 3 lat i 1 dzień wolno poślubić kapłana.” Późniejsi rabini odnoszą się do zatwierdzenia pedofilii ben Yohai jako „halakah” lub obowiązujące prawo żydowskie. Czy współcześni Żydzi wyparli się ben Yohai, adwokata gwałtów na dzieciach? Raczej nie. Dzisiaj w rodzinnym mieście ben Yohai – Meron, Izrael, dziesiątki tysięcy ortodoksyjnych i ultra-ortodoksyjnych Żydów zbierają się corocznie na dni i noce, by śpiewać i tańczyć ku czci jego pamięci. Talmud obfituje w odniesienia do pedofilii. Zajmują one znaczną część traktatów Kethuboth i Yebamoth i są entuzjastycznie popierane przez definitywne opracowania prawne Talmudu, Traktat Sanhedryn.
Faryzeusze popierali seks z dziećmi Rabini z Talmudu są znani z prawnych kruczków i wykrętnych debat. Ale mają rzadkie porozumienie o ich prawie do molestowania 3- letnich dziewcząt. W przeciwieństwie do wielu gorąco dyskutowanych kwestii, rzadko występuje sprzeciw wobec dominującej opinii (wyrażonej w wielu jasnych fragmentach), że pedofilia jest nie tylko normalna, ale również zgodna z pismami! To tak, jakby rabini znaleźli egzaltowaną prawdę, której majestat ucisza debatę. Ponieważ autorytety talmudyczne, którym jest tak znane sankcjonowanie pedofilii, i ponieważ pedofilia jako „halakah” jest tak wyraźnie podkreślana, nawet tłumacze wydania Soncino Talmudu (1936) nie odważyli się wstawić przypisu sugerującego najmniejszą krytykę. Dodali tylko komentarz: „Małżeństwo, oczywiście, wtedy było zawierane w znacznie młodszym wieku niż teraz.” W rzeczywistości, przypis 5 do Sanhedryn 60b odrzuca prawo rabina talmudycznego nie zgadzania się z poparciem pedofilii przez ben Yohai: „Jak mogą [rabini], w przeciwieństwie do opinii Simeona ben Yohai, który ma wsparcie w pismach, zakazywać małżeństwo z małymi neofitami?”
Z Babilonu To w Babilonie po wygnaniu za rządów Nabuchodonozora w 597 pne, główni mędrcy judaizmu prawdopodobnie zaczęli oddawać się pedofilii. Babilon był zdumiewająco niemoralną stolicą starożytnego świata. Przez 1600 lat kwitła w niej największa na świecie populacja Żydów. Jako przykład ich zła, kapłani babilońscy mówili, że obowiązek religijny mężczyzny obejmował regularny seks z prostytutkami świątyni. Powszechnie tolerowano bestialstwo. Więc Babilończyków nie interesowało, czy rabin żenił się z 3-letnią dziewczynką. Ale po wygnaniu Żydów w XI wieku AD, najczęściej na zachodnie ziemie chrześcijańskie, gojowska tolerancja żydowskiej pedofilii nagle się zakończyła.
Nadal trwa szokująca sprzeczność: jeśli Żydzi chcą czcić transcendentną mądrość i moralne wskazówki faryzeuszy i ich Talmud, muszą akceptować prawo ich największych starożytnych mędrców do naruszania dzieci. Do tej pory żaden synod judaizmu nie odrzucił swoich nikczemnych praktyk.
Seks z „nieletnim” dozwolony Co dokładnie mówili ci mędrcy? Faryzeusze uzasadniali gwałt na dziecku, tłumacząc, że 9-letni chłopiec nie był „mężczyzną.” W ten sposób zwalniali go z Prawa Mojżeszowego: „Nie będziesz leżał z mężczyzna jak się leży z kobietą; jest to obrzydliwość” (Kpł 18:22) Jeden fragment Talmudu zezwala kobiecie, która molestowała młodego syna ożenić się z arcykapłanem. Stwierdza: „Wszyscy zgadzają się, że kontakt z chłopcem w wieku 9 lat i 1 dnia jest prawdziwym związkiem, podczas gdy dla osoby w wieku poniżej 8 lat nie jest.” Ponieważ chłopiec w wieku 9 lat jest niedojrzały płciowo, nie może „przerzucać winy” moralnie i prawnie na aktywnego sprawcę,. Kobieta może molestować chłopca bez stawiania pytania o moralność: ”… obcowanie z małym chłopcem, nie jest traktowane jako akt seksualny.” Talmud mówi też, „chłopiec w wieku 9 lat i 1 dnia, który zamieszkuje z żoną swego zmarłego brata nabywa ją (jako żonę).” Talmud wyraźnie uczy, że kobieta ma prawo poślubić i mieć seks z 9-letnim chłopcem.
Seks w wieku 3 lat i 1 dnia W przeciwieństwie do dictum Symeona ben Yohai, że seks z dziewczynką jest dozwolony w wieku poniżej 3 lat, ogólne nauczanie Talmudu jest takie, że rabin musi poczekać 1 dzień po trzecich urodzinach. Można ją wziąć do małżeństwa po prostu poprzez gwałt. Rabin Joseph powiedział: Chodźcie i słuchajcie! Dziewczynę w wieku 3 lat i 1 dzień można zdobyć do małżeństwa przez spółkowanie, i jeśli brat jej zmarłego męża żyje z nią, staje się jego.(Sanh. 55b) Dziewczyna w wieku 3 lat i 1 dzień może być poślubionej przez wspólne pożycie. (Yeb. 57b) Dziewczyna w wieku 3 lat i 1 dzień może zostać nabyta do małżeństwa przez współżycie, i jeśli brat jej zmarłego męża żyje z nią, staje się jego. (Sanh. 69a, 69b, Yeb. 60b) Nauczano: Rabin Symeon b. Yohai stwierdził: neofitce, która jest w wieku poniżej 3 lat i 1 dzień wolno poślubić kapłana, gdyż jest powiedziane, że wszystkie kobiety dzieci, które nie poznały mężczyzny przez leżenie z nim, utrzymują się przy życiu, i Fineasz (który był kapłanem, przypis mówi) na pewno był z nimi. (Yeb. 60b) [Talmud mówi, że takie dziewczyny w wieku 3 lata i 1 dzień]. . . nadają się do współżycia. . . Ale wszystkie kobiety dzieci, które nie poznały mężczyzny przez leżenie z nim, należy stwierdzić, że Pismo mówi o tym kto jest zdolny do współżycia. (przypis do Yeb. 60b) Przykład Fineasza, kapłana, który sam poślubił nieletnią dziewczynę w wieku 3 lat, przez Talmud uważany jest za dowód, że takie dzieci „nadają się do współżycia.” Talmud uczy, iż molestowanie 9-letniego chłopca przez dorosłą kobietę nie jest „aktem seksualnym” i nie „rzuca na nią winy,” ponieważ chłopiec nie jest naprawdę „człowiekiem.” Ale używa przeciwnej logiki wobec sankcji za gwałt na dziewczynie w wieku 3 lat i 1 dzień: Takie dzieci są traktowane jako „kobiety” dojrzałe płciowo oraz w pełni spełniają wymagania małżeństwa. Przypisy 2 i 4 do Sanhedrynu 55a Talmudu jasno mówią, że kiedy rabini uznają chłopca i dziewczynkę za dojrzałe płciowo i gotowe do małżeństwa. „W wieku 9 lat chłopiec osiąga dojrzałość seksualną… Dojrzałość seksualna kobiety osiągana jest w wieku 3 lat.”
Żadnych praw dla dzieci ofiar Faryzeusze z pewnością znali uraz odczuwany przez molestowane dzieci. Aby utrudnić dochodzenie odszkodowań, Talmud mówi, że ofiara gwałtu musi czekać do osiągnięcia wieku zanim byłaby możliwość odszkodowania. Musi udowodnić, że żyła i będzie żyć jako oddana Żydówka, i musi zaprotestować przeciwko utracie dziewictwa o tej samej godzinie kiedy osiąga wiek. „Kiedy tylko osiągnęła wiek i przez godzinę nie protestowała, więcej nie może protestować.” Talmud broni tych surowych środków jako niezbędnych, by zapobiec możliwości buntu gojowskiej dziecka-panny młodej przed judaizmem i wypłacania przyznanego jej odszkodowania jako pogance – bluźnierstwo nie do pomyślenia! Ale prawa dziewczynki naprawdę nie mają z tym większego związku, gdyż „Kiedy dorosły mężczyzna ma stosunek z małą dziewczynką, to nic, gdy dziewczyna jest młodsza (trzy lata i jeden dzień) to jest tak jak włożyć palec w oko.” Przypis mówi, że „jak łzy przychodzą do oczu znowu i znowu, tak dziewictwo wróci do dziewczynki młodszej niż 3 lata.” W większości przypadków, Talmud potwierdza niewinność męskich i żeńskich ofiar pedofilii. Obrońcy Talmudu twierdzą, że to potwierdza niesamowite moralne zaawansowanie Talmudu i życzliwość wobec dzieci, mówią, że to pozytywnie kontrastuje z „prymitywnymi” społeczeństwami, w których dziecko mogłoby zostać ukamienowane wraz z dorosłym sprawcą. Faktycznie, rabini dla samoobrony, zamierzali udowodnić niewinność obu stron zaangażowanych w pedofilię: dziecko, ale co ważniejsze, pedofila. Zabierali małemu chłopcu prawo do „zrzucenia winy” na napastnika i żądali współudziału w seksie z małą dziewczynką. Tym samym, nie zapewniając żadnych znaczących szkód moralnych lub odwoławczych dla dziecka, Talmud wyraźnie pokazuje, po czyjej stoi stronie: rabina gwałciciela.
Powszechna pedofilia Gwałt na dzieciach praktykowany był w najwyższych kręgach judaizmu. Ilustruje to Yeb. 60b: Na ziemi Izraela było pewne miasto, w którym zostało zakwestionowana prawowitość mieszkańców i rabin wysłał rabina Romanos, który prowadził śledztwo i znalazł w nim córkę neofity, która była w wieku poniżej trzech lat i jeden dzień, i rabin uznał ją zdolną do zamieszkania z kapłanem. Przypis mówi, że była „małżonką kapłana,” a rabin po prostu pozwolił jej żyć z mężem, zachowując w ten sposób „halakah,” oraz dyktat Simeona ben Yohai: „Neofitka w wieku poniżej 3 lat i 1 dnia może poślubić kapłana.” Te dzieci-panny młode miały z własnej woli uprawiać seks. Yeb. 12b potwierdza, że każdej dziewczynie w wieku poniżej 11 lat i 1 dnia zakazuje się stosowania antykoncepcji, ale „musi kontynuować współżycie seksualne w zwykły sposób.” W Sanhedrynie 76b udziela się błogosławieństwa mężczyźnie, który wyżeni swoje dzieci zanim osiągną dojrzałość płciową, a przekleństwo dla tych, którzy czekają dłużej. Faktycznie niedokonanie tego do czasu, kiedy córka osiąga wiek 12 lat i 6 miesięcy, jak mówi Talmud, jest tak złe jakby ktoś „zwrócił zgubioną rzecz Cuthean” (Goj) – czyn, z powodu którego „Pan go nie oszczędzi.” Fragment ten mówi: „… jest zasługą wyżenić dzieci kiedy są małoletnie.” Mózg się lasuje z powodu krzywd wyrządzonych niezliczonej ilości dziewcząt, które były wykorzystywane seksualnie w judaizmie w okresie rozkwitu pedofilii. Takie wykorzystywanie dzieci, zdecydowanie praktykowane w II wieku, trwało nadal, przynajmniej w Babilonie, przez kolejnych 900 lat.
Fascynacja seksem Czytając uważnie Talmud, jest się przytłoczonym powtarzającą się fascynacją seksem, zwłaszcza przez wybitnych rabinów. Można przedstawić dziesiątki ilustracji w celu zilustrowania radości faryzeuszy, aby dyskutować o seksie i spierać się w jego najdrobniejszych szczegółach. Rabini aprobując seks z dziećmi niewątpliwie praktykowali to, co głosili. Ale do chwili obecnej czci się ich słowa. Simeon ben Yohai jest szanowany przez ortodoksyjnych Żydów, jako jeden z największych mędrców i duchowych świateł, jakie widział świat. Członek najwcześniejszego „Tannaim” najbardziej wpływowych rabinów w tworzeniu Talmudu, stanowi większy autorytet dla pobożnych Żydów, niż Mojżesz. Dzisiaj, otwarci pedofile Talmudu i obrońcy gwałtu na dzieciach bez wątpienia mieliby trudności w więzieniu za molestowanie dziecka. Ale tutaj jest to, co wybitny żydowski uczony,Dagobert Runes (który jest w pełni świadomy wszystkich tych fragmentów), mówi o takich „brudnych staruchach” i ich wypaczonych naukach: Nie ma żadnej prawdy w chrześcijańskich i innych strukturach wobec faryzeuszy, którzy reprezentowali najlepsze tradycje swojego narodu i ludzkiej moralności.
Czy nie są bardziej odpowiednie słowa Chrystusa? Biada wam, uczeni w piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości. (Mt. 23:27,28) Z książki Teda Pike’a „Israel: Our Duty, Our Dilemma” [Izrael: nasz obowiązek, nasz dylemat] Marucha
Więcej reklamy w TV Rząd miał ponad trzy lata na wprowadzenie w życie przepisów dyrektywy unijnej chroniącej dzieci w nowych usługach medialnych (wideo na życzenie, telewizja internetowa). Zmiany przygotował dopiero teraz, pod groźbą wysokich kar pieniężnych ze strony Unii Europejskiej. Projekt nowej ustawy wprawdzie chroni najmłodszych, ale równocześnie zwiększa możliwości reklamy w telewizjach komercyjnych. Protestują tylko wydawcy prasy, czujni, bo zagrożeni utratą dochodów. W grudniu 2007 r. Unia Europejska wprowadziła w życie nową dyrektywę o mediach. Jej głównym celem było ustalenie zasad działania dla nowych form udostępniania programów telewizyjnych i filmów, głównie przez internet i sieci telefoniczne. Dotychczasowe regulacje obejmowały bowiem tylko tradycyjne nadawanie programu telewizyjnego, w sposób naziemny, satelitarny i przy pomocy transmisji kablowej. Tymczasem żywiołowo rozwinął się rynek usług wideo na życzenie przesyłanych łączami internetowymi i w sieci komórkowej, a także pojawiło się wiele ofert telewizyjnych nadających program strumieniowo, za pomocą internetu i telefonu.
Pożyteczna Europa Stara dyrektywa unijna “o telewizji bez granic” miała swoje pożyteczne strony. Dzięki niej uzyskaliśmy w całej Europie limity reklam w godzinie nadawania programu. Nadawcy nie mogli ich emitować więcej niż 12 minut. Bloki reklamowe musiały być wyraźnie oznaczone, nie wolno było przerywać nimi programów informacyjnych, religijnych i programów dla dzieci. Przerywanie filmów dozwolone było nie częściej niż co 45 minut. Zakazane były także wszelkie formy ukrytej reklamy. Nie wolno było np. w serialu telewizyjnym lub telewizji śniadaniowej namawiać do kupna określonych towarów i przez to, działając na podświadomość, nakłaniać do ich nabycia. Sponsor danego programu musiał być oficjalnie zaprezentowany w krótkim, kilkusekundowym ogłoszeniu przed audycją.
Drugim istotnym elementem było wprowadzenie zasad ochrony dzieci przed treściami szkodliwymi. Państwa UE zobowiązane zostały do wprowadzenia w swym prawie krajowym przepisów o oznaczeniu na ekranie telewizyjnym każdej audycji lub filmu informującego widzów o limicie wieku, dla którego przeznaczony jest dany program. Dyrektywa o telewizji nakazywała też wszystkim nadawcom (także komercyjnym), by w swoich programach uwzględniali filmy i audycje produkowane w Europie. Obowiązywała zasada, by połowa nadawanych treści pochodziła z naszego kontynentu. Miało to na celu ochronę kultury naszych krajów przed amerykanizacją.
Liberalny lobbing W roku 2007 Unia Europejska uznała, że niebezpieczny jest brak przepisów ograniczających nadmiar reklamy i ochraniających dzieci w rozwijających się żywiołowo nowych usługach telewizyjnych. Dostrzeżono też potrzebę promocji w nowych mediach europejskich filmów i audycji telewizyjnych. Dlatego istniejącą dyrektywę o telewizji rozszerzono o nowe “usługi medialne”, przede wszystkim telewizję internetową i wideo na życzenie. Podczas prac nad nowym prawem ujawniły się jednak naciski i lobbing telewizyjnych nadawców komercyjnych oraz reklamodawców. Przekonali oni decydentów unijnych, że kurczy się rynek reklamy i spada ilość pieniędzy dla telewizji, wobec tego należy zdjąć niektóre ograniczenia dla przekazów komercyjnych u tradycyjnych nadawców TV. W rezultacie duch liberalizmu i jego niewidzialna ręka sprawiły, iż dyrektywa wprowadziła nowe, niekorzystne dla widzów zasady nadawania reklam. Na szczęście nie został zmieniony godzinowy limit przekazów reklamowych. Nadal będzie on wynosił 12 minut. Jednak dyrektywa umożliwiła bardzo częste przerywanie programu reklamami, praktycznie w każdym czasie i dowolną liczbę razy, byle limit minut w godzinie nie został przekroczony. Dopuszczona została możliwość legalizacji jednej z form ukrytej reklamy nazywanej “lokowaniem produktu”. To przypadek, kiedy w filmie lub serialu za ciężkie pieniądze dla producenta i nadawcy natrętnie pokazuje się auto danej marki, zegarek, firmę ubezpieczeniową, bank czy logo producenta kawy. Teraz będzie to czynione w majestacie prawa. Wprawdzie wprowadzono przepis o zakazie “nadmiernej ekspozycji” takich rekwizytów, jednak w praktyce zmierzenie, która ekspozycja jest nadmierna, będzie niezwykle trudne do wyegzekwowania. Ważne, by podkreślić, iż nowe prawo unijne w żadnym razie nie nakazuje krajom członkowskim wprowadzenia korzystnych dla reklamodawców przepisów. Każde państwo we własnym zakresie decyduje, czy umożliwić częstsze przerwy na reklamę i czy zalegalizować ukrytą reklamę nazywaną lokowaniem produktu. Dlaczego więc z rosnącą niecierpliwością patrzyliśmy, jak rząd Donalda Tuska przez trzy lata nie potrafi zmienić polskiego prawa zgodnie z nową dyrektywą unijną? Na pewno nie z tęsknoty za większą ilością reklamy. I nie tylko z powodu groźby kar dla naszego kraju. Duże znaczenie ma bowiem ta pożyteczna część nowej dyrektywy, dzięki której również w telewizjach internetowych i usługach wideo na życzenie zakazane byłyby: deprawowanie nieletnich, a także reklama papierosów i leków na receptę, kierowanie reklamy do dzieci oraz inne naganne praktyki komercyjnego wykorzystania mediów elektronicznych. Nie ma to nic wspólnego z cenzurą internetu, co usiłowano swego czasu w pewnych kręgach sugerować. Ograniczeniami mieliby być objęci jedynie dostawcy komercyjni filmów wideo i nadające strumieniowo telewizje, czyli dotyczyłoby to usług przypominających to, co odbieramy teraz za pomocą telewizora.
Francuzi chronią swoje dzieci W wielu krajach wykorzystane zostały już w praktyce możliwości, jakie dała nowa dyrektywa w zakresie lepszej ochrony małoletnich przed szkodliwymi treściami. Od 1 stycznia we Francji wprowadzono szczegółowe przepisy regulujące ochronę dzieci przed demoralizacją w nowych usługach medialnych. W tym europejskim kraju, który jakoś nie boi się oskarżeń o cenzurę i ograniczenie wolności mediów, postanowiono poddać ofertę telewizji internetowych i usług wideo na życzenie surowym regułom. Każda prezentowana tam audycja musi być odpowiednio oznaczona z podaniem dolnej granicy wieku widzów. Ostrzeżenia będą się pojawiać zarówno w katalogu, jak i w zwiastunach audycji. Właściciele serwisów mają obowiązek wyodrębnić tzw. strefy zaufania dozwolone bez ograniczeń wiekowych do bezpiecznego oglądania przez rodziny z dziećmi. Audycje przeznaczone dla widzów od lat 16 mogą być prezentowane tylko w porze nocnej (po 22.30), chyba że są płatne. Natomiast audycje od lat 18 mogą być dostępne tylko za opłatą i tylko w nocy. Wyjątek stanowią abonenci, którzy wylegitymowali się dokumentem tożsamości potwierdzającym pełnoletniość. To nie wszystkie wymogi. Na dostawców wideo na żądanie nałożono też obowiązki wprowadzenia zabezpieczeń technicznych: specjalnych kodów dla treści tylko dla dorosłych. Jak widać na tym przykładzie, są kraje, które wyjątkowo poważnie podchodzą do zasad ochrony małoletnich w mediach.
Najpierw zwłoka, teraz pośpiech Państwa Unii w większości (20 na 27) wprowadziły już nowe przepisy w życie. Polska jest jednym z krajów, które wloką się w ogonie. Ostateczny termin wprowadzenia przepisów dyrektywy do naszego prawa minął 14 miesięcy temu. Kilka dni temu posłom dostarczony został wreszcie obszerny (132 strony) druk sejmowy zawierający proponowane przez rząd zmiany ustawy o radiofonii i telewizji. Prace zostały podjęte w pośpiechu, w trybie pilnym. 2 lutego w komisji sejmowej odbyło się pierwsze czytanie, powołana została podkomisja pod wodzą posłanki Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej. Należy się spodziewać, że Platforma Obywatelska będzie chciała uchwalenia nowelizacji jeszcze w lutym. Gorączkowy tryb pracy nad ustawą, pod presją grożących kar sprawi, że łatwo będzie nie tylko o błędy, ale i o rozwiązania faworyzujące niektóre podmioty działające na rynku albo dyskryminowanie innych. Czego możemy się spodziewać? Przeciwko zmianom występują wydawcy prasy drukowanej. Obawiają się, że ułatwienia dla reklamy w telewizji spowodują jeszcze poważniejsze problemy finansowe gazet i czasopism, gdyż wysychający strumień reklamy prasowej zaniknie bardziej wskutek nowych możliwości promowania produktów w telewizji. Z kolei właściciele serwisów wideo i telewizji internetowych nie chcą, by podlegały one ograniczeniom i nadzorowi. Rząd Donalda Tuska skorzystał z możliwości liberalizacji przepisów o reklamie. Filmy będą teraz przerywane raz na 30 minut, a nie raz na 45 minut jak dotychczas. Nowa ustawa zezwala też na przerywanie reklamą audycji informacyjnych. Legalizuje się tzw. lokowanie produktu. Ogłoszenia “społeczne” i reklama polityczna (w tym finansowane przez rząd i poszczególne ministerstwa kampanie) nie będą po nowelizacji ustawy obejmowane jakimikolwiek limitami. Za to promocja własnej oferty programowej przez daną telewizję – tak. To będzie zapewne punkt sporny, ponieważ do tej pory poszczególne telewizje chętnie reklamowały swoje audycje poza limitem 12 minut na godzinę. Dlatego widzowie często mają wrażenie, że bloki reklamowe trwają dłużej, niż ustawa przewiduje. Należy się spodziewać prób dalszej liberalizacji przepisów dotyczących reklamy w trakcie prac sejmowych. Jak ujawnił rząd w uzasadnieniu do projektu, w toku konsultacji nowych przepisów jeszcze przed wniesieniem ich do Sejmu zarówno TVN, jak i Polsat, a nawet TVP (!) wnosiły o całkowite zniesienie ograniczeń w umieszczaniu w swym programie spotów reklamowych. Co ciekawe, rząd proponuje, aby pozwolić telewizjom satelitarnym na nadawanie pojedynczych spotów reklamowych (dotychczas reklamy można było nadawać tylko w blokach). Taki pojedynczy pocisk reklamowy ma, rzecz jasna, wyjątkową siłę rażenia. Ta praktyka ma być jednak zakazana w telewizjach nadających program naziemny, a więc w Polsacie, TVN, Pulsie i TV 4. Zmianą objęte zostały piosenki nadawane w telewizji. Dotychczas jedna trzecia z nich musiała być w języku polskim. Teraz z telewizji zdjęto ten nakaz (to była pochopna sugestia KRRiT). Ucieszą się zapewne “młodzieżowe” stacje nadające rozrywkowe wideoklipy. Utworzyły je w internecie lub na satelicie m.in. Agora i Radio Eska. Zastanawiające, co na to rodzimi producenci i wykonawcy muzyki.
“Elastyczna” ochrona Na ponad 130 stron druku sejmowego niewiele miejsca poświęcono przepisom o ochronie małoletnich. Zawiera je nowy artykuł 20d ustawy. Napisano w nim o zakazie oferowania w usługach wideo na żądanie treści zagrażających fizycznemu, psychicznemu lub moralnemu rozwojowi małoletnich bez stosowania zabezpieczeń technicznych, które uniemożliwią dostęp do nich dzieciom i młodzieży do lat 18. Przepis precyzuje, że dostawca usługi ma obowiązek odpowiedniego oznaczenia kategorii wiekowej audycji zarówno w katalogu, jak i w trakcie jej emisji. Jednak wszystkie szczegółowe zasady ochrony dzieci zostały odesłane do rozporządzenia Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, które w dodatku musi być uzgodnione z Ministerstwem Infrastruktury, co znacznie opóźni wprowadzenie odpowiednich przepisów. Jak stwierdził rząd w uzasadnieniu projektu ustawy, jego propozycje mają być zarazem “wszechstronne i elastyczne”. Naruszenie przepisów będzie objęte karą pieniężną w wysokości do 10 proc. przychodu usługodawcy w poprzednim roku podatkowym. Nieuwzględniona została sytuacja, gdy będzie to podmiot gospodarczy rozpoczynający działalność w danym roku. Wtedy nie będzie możliwości ustalenia wysokości kary. Z pewnością trzeba uważnie przyglądać się losom tej obszernej nowelizacji prawa medialnego. Niemal za każdą z kilkudziesięciu proponowanych zmian kryją się niemałe problemy i wymierne korzyści lub straty społeczne oraz rynkowe. A co dopiero, jeśli do proponowanego przez rząd pilnego projektu wniesione zostaną szybkie poselskie poprawki? Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji od grudnia nie jest w stanie wyłonić składów rad nadzorczych Polskiego Radia i TVP. Trwa pat wynikający ze starcia Platformy z SLD, w pięcioosobowym składzie Rady SLD dostało od PO dwa miejsca, a do decyzji potrzebne są co najmniej cztery głosy. Lewica stawia ostre warunki. Ta sytuacja może mieć wpływ na kształt zmian w ustawie medialnej zgłoszonej właśnie w Sejmie. Być może dojdzie nawet do jakichś prób wniesienia do niej poprawek, które umożliwią rządzącej partii odzyskanie pełni wpływów w mediach publicznych. Cóż, chciałoby się, by w końcu jakaś zmiana prawa o mediach w Polsce odbyła się w toku rzeczowej, spokojnej dyskusji o dobru wspólnym.
Barbara Bubula
Kair–Warszawa, wspólna sprawa? Wydaje się, że reżim nad Nilem już nie zdoła się uratować za pomocą operacji podobnej do polskiego 13 grudnia 1981 r. Jest jednak prawie pewne, że w Egipcie zastosowany zostanie manewr, który ZSRS i USA przeprowadziły nad Wisłą w 1989 r. Obserwując walki w Egipcie, nie można nie sympatyzować z antyreżimowymi powstańcami broniącymi się na placu Wolności. Naturalną reakcją Polaka jest życzenie powstańcom jak najszybszego zwycięstwa. Wyjątkowa zgodna jest w tym wypadku również reakcja większości rządów i światowej opinii publicznej. Wynik powstania zdaje się więc być przesądzony. Czy jednak oznacza to, że Egipcjanie zaczną cieszyć się demokracją i pokojem? Może być całkiem przeciwnie. Polskie szanse na wolność w 1989 r. wynikały z rozpadania się imperium sowieckiego. Ale mimo tego rozpadu ten sam świat, który dzisiaj domaga się reform w Egipcie, po wyborach 4 czerwca 1989 r. tak bardzo przestraszył się żądania przez Polaków niepodległości, że użył wszystkich sił, by prezydentem uczynić tego samego sowieckiego pachołka, którego niedawno potępiał za mord na „Solidarności”. Nagle okazało się, że Polacy nie są bohaterami walki o wolność, lecz zacofanymi nacjonalistami, których szowinizm i ksenofobia może stać się niebezpieczna dla „pokoju światowego”. Znaleźli się też Polacy, którzy szkodzili ojczyźnie, blokując zmiany pod pretekstem ratowania „szans na demokratyzację Związku Radzieckiego”. Rząd, który w 1992 r. chciał odzyskać państwową suwerenność i dać Polakom demokrację, został rozbity, bo naruszył interesy posowieckiej agentury i wspierającej ją postsolidarnościowo-postkomunistycznej koalicji. Zgodna współpraca Wschodu z Zachodem zapewniła gładkie przeprowadzenie „transformacji ustrojowej”, w wyniku której Polaków obrabowano z majątku narodowego i skazano na rolę tubylców w półkolonialnym kraju. Dominujące media dbają, by tubylcy bawili się kolorowymi koralikami i trwali w przekonaniu, że marzenia o Polsce wolnej i dumnej są objawem wstecznictwa i ciemnoty. Czy polskie aspiracje wolnościowe rzeczywiście zagrażały pokojowi światowemu? Czy polska rezygnacja z wolności doprowadziła do powstania demokracji w Rosji? Czy zgoda na rabunek majątku narodowego i ochrona agentury zapewniły Polsce dobrobyt i praworządność? Strasznie jest to mówić, ale Polacy w 1989 r. i później, dobrowolnie, rzeczywiście jak stado baranów, z niepojętą i niegodną łatwością poddawali się międzynarodowej i wewnętrznej manipulacji. Smucąc się stanem Polski, którą nasz Tuskarak w ciągu trzech lat doprowadził do takiego rozprzężenia, na jakie Mubarak potrzebował lat trzydziestu, trzeba obawiać się, że zwycięstwo wolności w Egipcie może na nas sprowadzić nowe, jeszcze bardziej niebezpieczne konsekwencje. Wolność dla Egipcjan może oznaczać zmianę reżimu z dyktatury antyreligijnych generałów na zdominowany przez nastroje islamistyczne chaos. Bractwo Muzułmańskie to nie „Solidarność” i egipscy Wałęsowie, Mazowieccy i Michnikowie nie dadzą rady namówić imamów do schowania się pod okrągłym stołem. Dlatego, choć serce wzywa do poparcia powstańców, rozum każe pamiętać, że choć Egipt jest dla równowagi bliskowschodniej bardzo ważny, to interesy Izraela są dla równowagi geostrategicznej zdecydowanie ważniejsze. Sytuacja nad Nilem w 2011 r. jest inna niż nad Wisłą w 1989 r. Myśmy zmarnowali swoją szansę, bo wolność dla Polaków nie stanowiła wyzwania dla pokoju światowego. Egipcjanie muszą ograniczyć swoje pragnienie wolności, żeby nie doprowadzić Bliskiego Wschodu, a może całego świata do zagrożenia wojną. Możliwość załamania się równowagi geostrategicznej niepokoi wszystkich, ale jest szczególnie niebezpieczna dla państw tak pozbawionych zdolności prowadzenia samodzielnej polityki jak Polska. Patrzę w telewizor i widzę Komorowskiego dającego Janukowyczowi konia…(?) Objaśniła mi to osoba znająca się na rzeczy: „Hrabia za cudze pieniądze udaje księcia Radziwiłła. Ta wizyta ma jeden ważny cel polityczny cementujący wspólnotę interesów – zatrzeć ślady po pomarańczowej rewolucji i po Lechu Kaczyńskim”. Oto beneficjenci klientelizmu politycznego, jak pokorne cielęta zadowolone ze ssania dwóch – rosyjskiej i niemieckiej – matek, udają prawdziwych prezydentów. Paradoks geopolityczny polega na tym, że po zwycięstwie rewolucji egipskiej może być z nami jeszcze gorzej. Krzysztof Wyszkowski
Tak bardzo im wierzyłem... - Pozbyłem się złudzeń, Platforma coraz bardziej przypomina mi – a w paru kwestiach nawet przebija – SLD. Mówię tu o nepotyzmie, czarowaniu piarem i działaniach pozorowanych. Skupienie się głównie na zamazywaniu rzeczywistości do złudzenia przypomina mi czasy tow. Gierka. Powiem więcej, te wszystkie socjotechniczne sztuczki zmuszają do zastanowienia, czy dzisiejsi specjaliści Platformy w samej partii i przyjaznych jej mediach to nie ci sami ludzie, którzy kilkadziesiąt lat temu wmawiali nam, że jesteśmy w czołówce przemysłowych krajów świata - mówi Paweł Kukiz, muzyk rockowy, w rozmowie z Piotrem Ferencem-Chudym.
Ma Pan korzenie kresowe, czy to determinuje Pański stosunek do historii Polski? Oczywiście. Przede wszystkim z przekazów rodzinnych już jako dzieciak poznawałem koszmarne losy Polaków pod rosyjskim czy bolszewickim panowaniem. Później tę wiedzę pogłębiałem, czytając fachową literaturę, co również wpłynęło na mój stosunek do aktualnych wydarzeń. Na przykład jeśli chodzi o sprawę smoleńskiej tragedii. Byłem zszokowany oddaniem śledztwa w ręce Rosjan, które miało świadczyć o zaufaniu do nich, a ściślej do rosyjskich instytucji państwowych. Takie zaufanie mogą mieć tylko naiwni lub ludzie kierujący się złą wolą w kontekście polskiej racji stanu. Obojętne, czy ta Rosja jest biała, czerwona, seledynowa, czy nie wiadomo jaka, z pułkownikiem KGB na czele, jest jasne, że aspiracje imperialne dominowały, dominują i dominować będą w rosyjskiej polityce zagranicznej. Podstawową rolą naszych polityków powinno być ostateczne przekonanie Rosji, że Polska już dawno przestała być Krajem Priwislinskim czy PRL-em. Niedawno odwiedziłem swojego przyjaciela Rosjanina i zapytałem go, czy gdyby np.w lesie kabackim rozbił się samolot z Miedwiediewem na pokładzie, Rosja oddałaby śledztwo Polsce. Popatrzył na mnie jak na wariata i odpowiedział – „Oszalałeś? Gdyby trzeba było, wjechałyby czołgi, żeby zabezpieczyć wrak”. Nic dodać, nic ująć.
Znając dzieje polsko-rosyjskich relacji, można było przewidzieć zachowanie władz rosyjskich. No właśnie i w tym momencie się poważnie zastanawiam, podejrzewając dwie przyczyny takiego stanu rzeczy. Albo premier wykazuje się brakiem poczucia rzeczywistości w stosunkach polsko-rosyjskich, albo tak bardzo obawiał się przeprowadzenia śledztwa przez niezależne instytucje międzynarodowe, które mogłoby obnażyć słabość jego rządu w dziedzinie bezpieczeństwa własnego państwa. Byłaby to kompromitacja rządu Tuska, co więcej, prawdopodobnie musiałoby się to skończyć postawieniem najwyższych urzędników państwa polskiego przed Trybunałem Stanu.
Pamiętam, jak 17 września 2009 r. dla weteranów pod Domem Polonii zaśpiewał Pan „Kurica nie ptica”. Byłem wówczas przekonany, że spotkamy się w kwietniu w Katyniu. W styczniu 2010 r. dostałem z Kancelarii Prezydenta zaproszenie na spotkanie wigilijne z udziałem rodzin deportowanych na Wschód. Nie pojechałem na nie, ponieważ zaproszenie dotarło do mnie na tyle późno, że nie mogłem odłożyć pilnych spraw rodzinnych. Wiem skądinąd, że prezydent Kaczyński chciał mnie wtedy zaprosić na wyjazd do Katynia. Stało się inaczej – nie poleciałem do Smoleńska i dlatego możemy teraz rozmawiać. Chociaż być może poleciałbym Jakiem-40. Pan też miałeś tego dnia sporo szczęścia, że dziennikarzy wysłali oddzielnym samolotem. Gdyby nie sytuacja rodzinna, na pewno bym był na tym spotkaniu, bo zaproszenie od prezydenta uważałem za zaszczyt. Na dodatek był to czas, kiedy z coraz większym uznaniem patrzyłem na jego poczynania w polityce zagranicznej, szczególnie dotyczące Wschodu i Gruzji. No i oczywiście doceniałem brak zgody Lecha Kaczyńskiego na nominacje generalskie dla oficerów mentalnie tkwiących w komunie.
Jaka była Pańska pierwsza reakcja na wiadomość o tragedii w Smoleńsku? Może pan nie uwierzyć, ale ja przeczuwałem, że coś takiego kiedyś nastąpi. Nie myślałem tylko, że skala będzie tak przytłaczająca. Przecież w tej katastrofie jak w soczewce skupia się mizeria naszego państwa i fatalny stan jego bezpieczeństwa. Ta katastrofa pośrednio z tego wynika. Gdybyśmy mieli wszystko pięknie poukładane, to ten samolot nie wyleciałby z Warszawy, chociażby ze względu na jego stan techniczny i 100 remontów, jakie przechodził, przecież wiadomo, gdzie był produkowany i serwisowany. Ja wiem, że na wschód od Bugu ludzie do tej pory masowo jeżdżą zdezelowanymi wołgami i ładami, u nas tego nie znajdziesz. A my rozmawiamy przecież o samolocie, który woził naszych przywódców.
Jedną z konsekwencji katastrofy smoleńskiej były przyspieszone wybory prezydenckie. Głosował Pan?
Powiem tak: z początku byłem zdecydowany w drugiej turze zagłosować na Jarosława Kaczyńskiego. Nie poszedłem jednak do urny. Nie głosowałem dlatego, żeby nie dawać szansy Platformie na przewrotne tłumaczenie ich impotencji. Gdyby prezydentem został Kaczyński, znów mogliby powiedzieć „chcieliśmy dobrze ale – wiecie, rozumiecie – prezydent nam blokuje”. A tak mają wszystko. Łącznie z prezydentem – inicjatorem pomnika dla bolszewików, prezydentem, który za doradcę ds. historii dobiera sobie aktywistę PZPR-owskiego, a do udzielania rad w kwestiach polityki wschodniej – tow. Jaruzelskiego. Jednocześnie pan prezydent w kampanii wyborczej akcentował swoją antykomunistyczną przeszłość i epatował więzienną celą z czasów internowania. Wracając do rzeczy – PO ma w tej chwili pełnię władzy i odpowiedzialności. Straciła wcześniejsze argumenty.
Jak Pan zareagował na raport MAK? Zupełnie mnie nie zaskoczył. Dużo wcześniej mówiłem bliskim i znajomym, że wersja będzie taka, że pijany prezydent przymusił pijanych pilotów do lądowania wbrew stanowczym zakazom kontrolerów lotniska Smoleńsk-Siewiernyj. Oczywiście specjalnie to przerysowywałem, ale co do ogólnych wniosków pomyliłem się niewiele. A fakty, które znam, są takie, że był to lot wojskowy, a jeżeli był to lot cywilny – jak sugerują za Rosjanami niektórzy nasi eksperci – to w takim razie przykładnie ukarani powinni zostać urzędnicy odpowiedzialni za wysłanie samolotu z załogą, która nie miała uprawnień do jego pilotowania. Gdzie tam było lotnisko zapasowe, gdzie zabezpieczenie kontrwywiadowcze i ochrona BOR na lotnisku. No i to oddanie śledztwa. Kompletnie się nie zgadzam z niby to przychylną dla premiera tezą, że sytuacja go przerosła. Po pierwsze dlatego, że nawet taka sytuacja nie ma prawa przerosnąć szefa rządu 40-milionowego narodu. Uważam natomiast, że na rękę było panu premierowi oddanie pola w tej sprawie z góry przewidzianym wynikiem śledztwa obarczającym winą pilotów ich naczelnego dowódcy i prezydenta. Obiektywna ocena tego zdarzenia przez międzynarodową niezależną instytucję mogłaby skłonić Tuska do dymisji, a Klich i Arabski prawdopodobnie stanęliby przed sądem jako przynajmniej współodpowiedzialni za śmierć prawie 100 osób.
Czego oczekuje Pan po raporcie komisji Jerzego Millera? Niczego. To jest już musztarda po obiedzie. Zresztą jakie ta komisja miała możliwości realnego działania, czy mogła dokonać we właściwym czasie rzetelnych badań szczątków wraku? Przy dzisiejszych możliwościach technicznych wciąż badają zapis z czarnej skrzynki. Gdzie jest kokpit wraku? Przecież to jest kpina. Właściwie wszystko już jest pozamiatane, mogą jedynie znaleźć parę kozłów ofiarnych na niższym szczeblu i tyle. Niech Pan zobaczy, co się dzieje w mediach, kto inspiruje i nagłaśnia takie inicjatywy jak tzw. Dzień bez Smoleńska. Kto przekonuje ludzi, że domaganie się poznania prawdy to tylko i wyłącznie cyniczna gra PiS?. Ludzie w swej masie reagują tak, jak im każą telewizory. Kłopot w tym, że w ogóle na świecie zapanowała forma nad treścią. Zwyciężyła okładka i kolorowe opakowanie mentalnej i moralnej próżni. Taki „Andy Warhollizm” z mass mediami odmóżdżającymi swoich odbiorców. Ważne staje się to, ile i czego mamy, czy człowiek jest ładny, czy brzydki. Ważniejsze, jak na lodzie tańczą gwiazdy niż ilu Polaków zamarzło na Syberii. Generalne pożegnanie wartości... Przekonany jestem jednak, że to etap przejściowy. Ludzie muszą mieć opokę w postaci imponderabiliów, bo inaczej uczelnie medyczne nie nadążą z kształceniem psychiatrów.
Kiedyś bardzo Pan wspierał PO, natomiast ostatnio stał się Pan wobec niej krytyczny. Ja po prostu miałem do nich zaufanie. Znałem tych chłopaków z czasów studenckich, NZS-owskich. Z czasem zaufanie to zaczęło topnieć. Szczerze mówiąc, to jeszcze wtedy, gdy Tusk aspirował do kandydowania na prezydenta, miałem nadzieję, że po jego ewentualnym wyborze premierem zostanie inny członek Platformy. W tej chwili pozbyłem się złudzeń, Platforma coraz bardziej przypomina mi – a w paru kwestiach nawet przebija – SLD. Mówię tu o nepotyzmie, czarowaniu piarem i działaniach pozorowanych, czyli nieróbstwie. Skupienie się głównie na zamazywaniu rzeczywistości do złudzenia przypomina mi czasy tow. Gierka. Powiem więcej, te wszystkie socjotechniczne sztuczki zmuszają do zastanowienia, czy dzisiejsi specjaliści Platformy w samej partii i przyjaznych jej mediach to nie ci sami ludzie, którzy kilkadziesiąt lat temu wmawiali nam, że jesteśmy w czołówce przemysłowych krajów świata. To, co się dzieje obecnie, to idealna kalka z propagandy sukcesu. Te zielone wyspy i inne cuda na patyku, a przy tym zapaść służby zdrowia, bezpieczeństwa państwa, dług publiczny i podwyższanie podatków oraz okradanie naszych przyszłych emerytur. Do tego przekonanie o nieomylności, arogancja i uśmiech samozadowolenia na twarzach. Zamiast wziąć się do ciężkiej pracy, podtrzymują wojenkę z prawicowym PiS-em. A PiS daje się w nią wkręcić, a to tylko wzmacnia postkomunistów. Zachowałem jeszcze trochę szacunku dla tych ludzi wywodzących się z nurtu SKL-owskiego, którzy gdzieś tam w trzecim czy czwartym szeregu autentycznie pracują, nie pchając się przed obiektywy kamer. Szanuję także ministra Zdrojewskiego, który rzeczywiście wykonuje dobrą robotę i to po cichutku. Niezmiernie ceniłem śp. marszałka Macieja Płażyńskiego, który mogąc politycznie zdyskontować rolę, jaką odgrywał przy założeniu Platformy, zrezygnował z pierwszego planu, gdy zauważył, w jakim kierunku ta partia zmierza.
Kiedy zaczął Pan tracić zaufanie do polityków Platformy? Były to chyba nominacje generalskie w policji, m.in. dla oficera z rozdania dawnej SB, którego awans wcześniej blokował prezydent Kaczyński. Potem szaleństwa Janusza Palikota i jego niejasne relacje na styku biznesu i polityki. Kolejny szok to komisja hazardowa. Bolało mnie to, bo naprawdę dużo czasu poświęciłem Platformie. Mimo ogromu obowiązków rodzinnych i zawodowych przed wyborami jeździłem z południa na północ Polski, by zachwalać PO. Tak bardzo im wierzyłem...
Jest Pan jednym z niewielu przedstawicieli show-biznesu angażującym się w komentowanie bieżących wydarzeń. Jak na to reagują ludzie z tego środowiska? Nieszczególnie mnie to interesuje . Poza tym absolutnie nie uważam się za autorytet, mówię po prostu to, co myślę. Np. podczas programu telewizyjnego ze Zbyszkiem Hołdysem zwracałem uwagę na konkrety, podając fakty wynikające z dokumentów dotyczących wojskowego charakteru tragicznie zakończonego lotu rządowego tupolewa. Nie majaczyłem o żadnych ideologiach w kontekście polityki. Opierałem się na treści dokumentów i mówiłem o próbie manipulowania nimi oraz dziwnym milczeniu ministra Jerzego Millera w tej sprawie. Całe moje zainteresowanie polityką nie wynika z chęci partycypowania we władzy czy świecenia światłem odbitym od czołowych polityków. Wszystkie moje pokłady ambicji realizuję w pełni na scenie jako muzyk. Rzecz w tym, że zainteresowanie polityką bierze się z patriotyzmu i autentycznej troski o Polskę. Nie zawsze też muszę mieć rację, ale z pewnością chcę politykom powiedzieć, co nich myślę ja i duża część społeczeństwa. Ludzi myślących podobnie na prawicy jest sporo – część z nich jest w PiS, a część w Platformie, choć sądzę, że ci ostatni już niedługo opuszczą tę partię. Tragedią, której skutki odczuwamy do dziś, było to, że w 1989 r. nie doszło w Polsce do tego, co potrafili zrobić u siebie Czesi i Niemcy, czyli całkowitego odsunięcia bolszewii od funkcji publicznych. Dzięki temu nasi komuniści zyskali czas na zdobycie stanowisk i wpływów w biznesie.
Platforma większości społeczeństwa przedstawiała się jako partia liberalna. Uważa ich Pan za liberałów? Jakich liberałów?! Od podnoszenia podatków i drenowania kieszeni podatników? Od objęcia władzy powiększyli i tak już rozpasany do granic korpus urzędniczy o ponad 60 tys.!!! Broń nas, Panie Boże, przed takimi liberałami.
Spotkaliśmy się w Ustrzykach Dolnych. Dlaczego właśnie tutaj? Przyjechałem tu na coroczną imprezę organizowaną przez Polskie Stowarzyszenie Sportu Po Transplantacji. Stowarzyszenie to organizuje zawody sportowe dla osób po przeszczepach zarówno dzieci, jak również ludzie dorośli po różnych zabiegach transplantacyjnych. Są tu osoby po przeszczepach nerek, wątroby czy serca. Przyjeżdżam na te spotkania z wielu powodów. Przede wszystkim jako ojciec dziecka po transplantacji szukam wsparcia w środowisku, którego dotyczy ten problem i cieszę się widokiem ludzi, którzy po ciężkich zabiegach wrócili do zdrowia. Szukam wsparcia, a jednocześnie sam na ile mogę staram się dać coś od siebie. Najprościej rzecz ujmując, wspieramy się wzajemnie, a jednocześnie propagujemy ideę transplantacji. Taka impreza pokazuje, że „składaki”, bo tak sami siebie nazywają ludzie po przeszczepach, niczym się nie różnią od innych.
Wspomniał Pan o swojej 10-letniej córeczce, wiem, że niedawno była operowana. Jak się czuje? Wszystko, dzięki Bogu, jak do tej pory jest w porządku. Tyle że niestety obowiązki zawodowe nie pozwoliły mi nacieszyć się dochodzącą do zdrowia Hanią. Przeszczep odbył się, co jest dla mnie wyjątkowo ważne, 6 stycznia czyli, w dniu święta Objawienia Pańskiego, jednego z najważniejszych świąt Kościoła katolickiego. Nie nacieszyłem się Hanią bo w nocy przywieźliśmy ją do domu z Centrum Zdrowia Dziecka, a już następnego dnia musiałem przyjechać tutaj.
Na prywatne życie brakuje czasu? Z pewnością, ale poniekąd jest to mój wybór. Pan Bóg sprawił, że spełniły się moje marzenia z dzieciństwa. Fenomenalne jest to, że mogę godnie żyć z pracy, którą naprawdę kocham. W związku z tym za swój obowiązek uważam dzielenie się tym, co mi jest dane. Właściwie źle się wyraziłem, wcale nie traktuję tego w kategoriach obowiązku. Tak naprawdę czerpię przyjemność z faktu, że mogę coś z siebie dać innym i dokąd ludziom to odpowiada, tak właśnie będę robił. Póki co tak chyba się dzieje, bo jestem kawalerem Orderu Uśmiechu oraz laureatem Medalu Brata Alberta. Działając z Anią Dymną i ks. Isakowiczem-Zaleskim czy Krysią Murzek, staramy się czynić jak najwięcej dobrych rzeczy, ale bez większego medialnego szumu czy zadęcia. I dzieje się tak nie dlatego, że jestem przesadnie skromny, tylko dlatego, że większość tych rozbuchanych imprez charytatywnych to pusty balon, gdzie zyski są niewspółmierne do nakładów poniesionych przy ich nakręcaniu. Taka np. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Suma 30–40 mln zł oszałamia przeciętnego Polaka i sugere niebywały sukces. Ciekawe, jak by to wyglądało, gdybyśmy zestawili te miliony z kosztami dziesiątek godzin antenowych, jakie poświęcają temu przedsięwzieciu elektroniczne media. Dobrze by też było, gdyby od czasu do czasu jakieś media podały, ile na cele charytatywne udaje się zebrać kościelnemu Caritasowi, który bez specjalnego rozgłosu sprzedaje bożonarodzeniowe świece. Skupiłbym się też nad wymiarem duchowym „Orkiestry”. Cała ta impreza coraz bardziej mi się kojarzy z hipokryzją człowieka, który deklarując się jako katolik, w okolicy Bożego Narodzenia czy w Wielkim Tygodniu udaje się do spowiedzi uważając w poczuciu spełnienia obowiązku, że przez resztę roku już może robić, co chce. Ot, taki jeden dzień dobroci, dla ugłaskania własnych sumień. Straszne, że tych wszystkich dzieciaków, które w tym uczestniczą, nie uczy się konsekwentnej, mrówczej pracy dawania z siebie innym. Tylko raz na jakiś czas, bach fajerwerki, światła, kamery. Kochajmy się. Jest kolorowo, róbta co chceta. Jesteśmy dobrzy, fajni, cool i ok. Najbardziej mnie jednak bulwersuje fakt, że te kilkadziesiąt milionów złotych to np. mniej więcej równowartość miesięcznych wypłat poborów w Komendzie Głównej Policji. Obecnie zatrudnionych jest tam ok. 5600 osób (za Gierka 450), które celu uzasadnienia konieczności swego bytu wypuszczają setki niepotrzebnych rozporządzeń czy rozkazów, komplikując tym samym pracę w terenie, co w sposób oczywisty osłabia bezpieczeństwo. Piotr Ferenc-Chudy
“Jestem zwolenniczką wydawania wszystkich książek” Dyrektor wydawnictwa “Znak”: “Jestem zwolenniczką wydawania wszystkich książek.” Naprawdę? – To prosimy wydać… Danuta Skóra, dyrektor finansowy wydawnictwa Znak w wywiadzie udzielonym “Rzeczpospolitej” dystansuje się od treści zawartych w książce Jana Tomasza Grossa, “Złote żniwa”, przeprasza urażonych czytelników, ale broni decyzji o publikacji książki przez krakowskie wydawnictwo:
Bo metodą dyskusji na trudne tematy nie powinno być niewydawanie książek Ale książki Romana Graczyka o SB i „Tygodniku Powszechnym” nie wydaliście. No cóż. Mogę powiedzieć, że jestem zwolenniczką wydawania wszystkich książek. I księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, i Romana Graczyka, i Jana Tomasza Grossa. Dyr. Skóra krytykuje książkę Grossa za jednostronność, tendencyjność i braki warsztatowe: Uważam, że ta książka w tendencyjny sposób ukazuje wojenną rzeczywistość i stosunki polsko-żydowskie. (…) Ludzie, którzy nie rozumieją, dlaczego Znak, który zawsze wydaje szlachetne książki, teraz wydał książkę tak kontrowersyjną. Sama podzielam obiekcje wielu krytyków Grossa, jego retoryka jest dla mnie trudna do przyjęcia. (…) Problem polega na tym, że Gross pomija kontekst opisywanych wydarzeń. Patrzy z góry na ludzi – prostych chłopów ze wsi kieleckiej czy podlaskiej – którzy byli bardzo słabo przygotowani do tego, by odnaleźć się w straszliwej wojennej rzeczywistości. Metodologia, która posłużyła Grossowi do kontrowersyjnych uogólnień również budzi sprzeciw dyr. Skóry: Mój sprzeciw wzbudza choćby zabieg metodologiczny, który on nazywa „gęstym opisem”. „Gęsty opis to uprawniona metoda stosowana w antropologii do opisywania zjawisk społecznych” – pisze Gross. Sprowadza się to do tego, że wystarczą mu trzy przypadki okradania Żydów przez Polaków do wyciągania daleko idących wniosków. Uogólnień dotyczących wszystkich mieszkańców danej miejscowości czy nawet szerzej, wszystkich Polaków. (…) Metoda „gęstego opisu” przy badaniach historycznych – szczególnie dotyczących tak delikatnych i drażliwych kwestii jak poruszone w „Złotych żniwach” – wydaje się więc zupełnie nieadekwatna. To nie ma nic wspólnego z rzetelną nauką i budzi we mnie etyczne wątpliwości. Po tak druzgoczącej krytyce chciałoby się zapytać, jakimi kryteriami kieruje sie prestiżowe, katolickie wydawnictwo, przy podejmowaniu decyzji o publikacji tak złej książki, jak “Złote żniwa” Jana Tomasz Grossa? Może wyjaśni nam to kolejny fragment wywiadu:
Czy Gross odezwał się do pani po krakowskim wystąpieniu? To dość nietypowa sytuacja, by wydawnictwo krytykowało własnego autora. Nie, Gross nie zadzwonił.
To co dalej z Grossem? Czy będziecie jeszcze wydawać jego prace, czy po aferze wokół „Złotych żniw” współpraca się zakończy? Wydawnictwo Znak będzie wydawało wszystkie dobre książki. Jeżeli Jan Tomasz Gross napisze dobrą książkę, to na pewno mu ją opublikujemy.
A zatem, okazuje się pod koniec rozmowy, że – mimo dyskwalifikującej publikację krytyki samej pani dyrektor wydawnictwa- Znak wydaje książkę Grossa, ponieważ jest… dobrą książką. To my już naprawdę nic nie rozumiemy. Roman Graczyk publikuje zaś swoją książkę “Cena przetrwania. SB wobec Tygodnika Powszechnego”, dotyczącą również niełatwej historii środowiska Znak, w wydawnictwie Czerwone i Czarne. Pierwsze fragmenty pojawiły się na blogu autora.
ab, źródło: rp.pl
KOMENTARZ BIBUŁY: Brawo, pani Dyrektor! Brawo! Jeśli według pani “metodą dyskusji na trudne tematy nie powinno być niewydawanie książek”, i jeśli jest pani “zwolenniczką wydawania wszystkich książek”, to – zawężając się do tematyki obranej przez p. J.T.Grossa – prosimy o wydanie np. rozprawy inż. Friedricha Rudolfa Berga, która jasno pokazuje, że jeśli chodzi o 2/3 wszystkich obozowych tzw. ofiar żydowskich, obracamy się wokół, albo fikcji, albo nie działania praw fizyki. Bowiem oficjalna wersja ‘Holokaustu’ (vide żydowska Encyklopedia Holokaustu) zakłada, że 2/3 wszystkich ofiar żydowskich została wymordowana tlenkiem węgla, czyli produktem gazów pochodzących z silników… dieslowskich (które to silniki wytwarzają tlenek węgla w ilościach śladowych). Tak, tak, oficjalna wersja przypisuje osławionemu Cyklonowi-B tylko 1/3 wszystkich ofiar. A zabicie ‘milionów’ przy pomocy gazów silników wysokoprężnych jest to po prostu fizycznie niemożliwe (co udowodniły eksperymenty na zwierzętach przeprowadzone po wojnie na brytyjskich uniwersytetach). No, ale w tej kluczowej sprawie – cisza. Nikt nie mówi, nikt nie wydaje książek, dalej fukcjonują mityczne liczby ofiar ‘Holokaustu’, dalej hochsztaplerzy Przemysłu Holokaustu swobodnie wydają swoje nonsensowne książki. I to się dzieje w Polsce, czyli w kraju, który tak bardzo ucierpiał ze strony socjalizmów – narodowego i międzynarodowego – kraju, który powinien po tzw. transformacji ustrojowej pokazać światu fałsz dotychczasowej wersji wydarzeń wojennych! A może w swej “otwartości na debatę” pani Skóra wydałaby książkę prof. Arthura Butza pt “Przekręt XX wieku”, pochodzącą jeszcze z 1976 roku. Czyżby nikt w wydawnictwie Znak (tak bardzo uczulonym na sprawy ‘Holokaustu’ i ‘milionów’ ofiar żydowskich) nie zauważył istnienia tego kluczowego dzieła, przez 34 lata? Jeśli pani dyrektor Skóra jest taka “otwarta” na wydawanie “wszystkich książek”, to może zainteresowałaby się np. dziełem Aleksandra Sołżenicyna “200 lat razem”. To wielkie dzieło jest zupełnie nieznane (zresztą nie tylko w Polsce) – czyżby dlatego, że padają tam słowa ostrej a prawdziwej krytyki pod adresem diaspory żydowskiej? Zatem, czy “wolność wydawania książek” ma być tylko w interesie pewnych grup, które również i w zjudaizowanym, posoborowym Kościele dzierżą władzę i decydują co mają ludzie czytać, czy też ma wyjść poza slogany i banały? A memłanie o “swobodnej dyskusji” niech sobie panie Dyrektor pozostawi na godzinę bajek dla przedszkolaków.
http://www.bibula.com/?p=32346
No i cóż, mamy typowy żydowski bełkot – przypominający bełkot Michnika o wysokich standardach etycznych „G*** Wyborczej”. A kiedyś Kościół potrafił odbierać przymiotnik „katolicki” różnym takim wydawnictwom i instytucjom…
Sami Żydzi przyznają, że nie są potomkami starożytnych Izraelitów The Jews admit that they are not the descendants of the Ancient Israelites in their writings.
http://www.israelect.com/reference/WillieMartin/Jews_Are_Not_Israelites.htm
Willie Martin, tłumaczenie Ola Gordon
W części zatytułowanej ‘A brief History of the Terms for Jew’ [Krótka historia określenia Żyd] w ’1980 Jewish Almanac’ jest następujący wpis: „Ściśle mówiąc, niepoprawne jest nazywanie starożytnego Izraelity ‘Żydem,’ czy nazywanie współczesnego Żyda Izraelitą lub Hebrajczykiem.” (1980 Jewish Almanac s. 3) Encyclopedia Americana (1985): „Chazarowie, starożytny mówiący po turecku lud, mieli wielkie i silne państwo na stepach północnych gór Kaukazu od VII w. do jego końca w połowie XI wieku. W VIII w. jego przywódca polityczny religijny… jak również większa część chazarskiej magnaterii, zarzuciła pogaństwo i przeszła na judaizm… (o Chazarach mówi się jako o przodkach większości rosyjskich i wsch.-europejskich Żydów)”
Encyclopedia Britannica (15 wydanie): „Chazarowie, konfederacja plemion tureckich i irańskich, która utworzyła główne imperium handlowe w II połowie VI w., obejmujące płd-wsch. region współczesnej europejskiej Rosji… W połowie VIII w. klasy rządzące przyjęły judaizm jako swoją religię.”
Academic American Encyclopedia (1985): „Aszkenazyjczycy obok Sefardyjczyków są jedną z dwu głównych grup Żydów.”
Encyclopedia Americana (1985): „Aszkenazyjczycy to Żydzi, których przodkowie żyli na ziemiach germańskich… to między Żydami aszkenazyjskimi powstała idea syjonizmu politycznego, ostatecznie prowadzącego do ustanowienia państwa Izrael… W późnych latach 1960, liczba aszkenazyjskich Żydów wynosiła 11 mln, około 84% światowej populacji Żydów.”
The Jewish Encyclopedia: „Chazarowie, nie-semicki, azjatycki, mongolski lud plemienny, przybył do Europy Wsch. około I w., jako naród przeszli na judaizm w VII w. przez rozwijający się naród rosyjski, który wcielił całą populację chazarską, i który wyjaśnia obecność we wsch. Europie wielkiej liczby mówiących jidysz Żydów w Rosji, Polsce, Litwie, Galicji, Besarabii i Rumunii.”
The Encyclopedia Judaica (1972): „Chazarowie, grupa narodowa głównie typu tureckiego, niezależna i suwerenna w Europie Wsch. pomiędzy VII i X w. W ciągu tego okresu przywódcy chazarscy wyznawali judaizm … Mimo znikomej informacji o charakterze archeologicznym, obecność grup żydowskich, to wpływ myśli żydowskiej w średniowiecznej Europie Wsch. jest znaczny. Grupy wymieniane jako migrujące do Europy Środkowej ze Wschodu, często określane jako Chazarowie, dzięki czemu nie można przeoczyć możliwości, że pochodziły z dawnego Imperium Chazarskiego.
The Universal Jewish Encyclopedia: „Pierwotne znaczenie Ashkenaz i Ashkenazim w jęz. hebrajskim jest Niemcy [państwo] i Niemcy [naród]. Może tak być, ponieważ ojczyzną starożytnych przodków Niemców jest Media, biblijni Ashkenaz… Krauss uważa, że we wczesnym średniowieczu, Chazarowie często nazywani byli Aszkenazim… Około 92% wszystkich Żydów lub około 14.5 mln to Aszkenazim.”
New Grolier Encyclopedia: „Chazarowie, turecki lud, stworzył imperium handlowe i polityczne, które dominowało w istotnej części płd. Rosji przez większą część VII – X w. W VIII w. Kagan (król) i chazarska arystokracja przeszli na judaizm. Chazarowie ustanowili swoją stolicę w Itil (lub Atil), w delcie Wołgi, i przez następnych 400 lat to żydowskie cesarstwo utrzymywało równowagę sił między chrześcijańskim Imperium Bizantyjskim i muzułmańskim Kalifatem. Warowne chazarskie miasto Sarkil w dolnej części rzeki Don zostało zbudowane z pomocą Bizancjum i służyło jako skrzyżowanie na szlaku wiodącym do Azji Środkowej. Chazarowie rządzili wieloma szlakami handlowymi na Wschód; niektórzy Radhanites (żydowscy kupcy z Galii), na przykład, byli przyzwyczajeni do przekraczania imperium chazarskiego w czasie podróży do i z Chin i Indii. Pod koniec X i na początku XI w. sojusz Bizancjum i Rosjan złamał potęgę Chazarów na Krymie. W 965 roku, Światosław I, książę kijowski, zdecydowanie pokonał armię Chazarów. Dalej na wschód nowe fale tureckich najeźdźców zajęły pozostałości po państwie Chazarów.
Biblia: mówi, że chazarscy (Ashkenaz) Żydzi byli / są synami Jafeta, a nie Szema: „Są to pokolenia synów Noego, Szema, Hama i Jafeta, a z nich pochodzili synowie urodzeni po potopie. Synowie Jafeta; … synowie Gomera; Ashkenaz…” (Rdz. 10:1-3) Zatem Biblia udowadnia, że Żydzi Ashkenaz (Chazarowie) nie byli potomkami Szema i nie mogą być Semitami.
Król Kimyarite przyjmuje judaizm i konwertuje swoją armię i lud: „Kimyarite (Himyarite) zob. Sabeans (Jewish Encyclopedia, p. 403) Sabeans: Mieszkańcy starożytnego królestwa Sziby w płd.-wsch. Arabii, znanej z Biblii, prac klasycznych pisarzy i tubylczych napisów. Genealogia Ks. Rodz. daje trzy rodowody Sziby, tytułowy przodek Sabeans, który jest różnie nazywany (1) syn Ramy i wnuk Kusz, (Rdz. 10:07; 1 Kroniki 1:09, komp Ezechiel 27:22;. 38:13) (2) syn Joktana i praprawnuk Szema (Rdz 10:28; 1 Kroniki 1:22) i (3) syn Jokszana i wnuk Abrahama od Ketury. ( Rdz. 25:3; 1 Kroniki 01:32) Wydaje się zatem, że były trzy grupy Sabeans: jedna w Afryce, (por. etiopskie miasto Saga wspominane przez Strabona, „Geography,” s. 77) i pozostałe dwie w Arabii.
The Outline of History (Zarys historii) – H. G. Wells: „Jest bardzo prawdopodobne, że większość przodków Żydów ‘nigdy’ nie mieszkała w Palestynie ‘w ogóle,’ o czym świadczy przewaga opinii historycznych nad faktami.” Poniżej znajduje się historia nawrócenia plemienia ludzi w Rosji na judaizm i jest źródłem ponad 95% Żydów z Europy Wschodniej. „Facts Are Facts” [Fakty są faktami] – Benjamin Friedman: „Bez pełnej i dokładnej wiedzy nt. pochodzenia i historii ‘Żydów’ w Europie Wschodniej … jest zupełnie niemożliwe by [chrześcijanie] w inteligentny sposób zrozumieli szkodliwy wpływ Żydów wywierany przez dziesięć wieków … Prawdopodobnie będziecie zaskoczeni, jak było wielu chrześcijan dawno temu, kiedy zaszokowałem naród pierwszym opublikowaniem przeze mnie faktów ujawnionych na podstawie moich wieloletnich badań nad pochodzeniem i historią ‘Żydów’ w Europie Wschodniej. Moje wieloletnie intensywne badania dowiodły poza wszelką wątpliwość, w przeciwieństwie do powszechnego przekonania wyznawanego przez chrześcijan, że ‘Żydzi’ w Europie Wsch. w każdej chwili w historii Europy Wsch. nigdy nie byli legendarnymi ‘zagubionymi dziesięciu plemionami’ z Biblii. TEN FAKT HISTORYCZNY JEST NIEPODWAŻALNY. Wnikliwe badania ustaliły jako prawdę, że właściwie ‘Żydów’ z Europy Wsch. w żadnym momencie ich historii nie można uznawać za bezpośrednich potomków legendarnych zagubionych ‘dziesięciu plemion’ z Biblii. W historii współczesnej ‘Żydzi’ w Europie Wsch., nie mają prawa do wskazania nawet jednego starożytnego przodka, który kiedykolwiek postawił choćby stopę na palestyńskiej ziemi w erze historii biblijnej. Badania ujawniły również, że ‘Żydzi’ w Europie Wschodniej nigdy nie byli ‘Semitami,” nie są ‘Semitami’ teraz, ani nie będą nigdy uważani za ‘Semitów’ w przyszłości, bez względu na to, jak będą rozciągać wyobraźnię. Wyczerpujące badania również nieodwołalnie odrzucają jako fantastyczną fabrykację ogólnie przyjętego przekonania chrześcijan, że ‘Żydzi’ w Europie Wschodniej są legendarnym ‘narodem wybranym,’ tak bardzo głośno reklamowanym przez chrześcijańskich duchownych z ambon … „
American People’s Encyclopedia (1954) pod Nr. 15 292 zamieszcza następującą informację o Chazarach:
„W 740 AD Chazarowie oficjalnie przyjęli judaizm. Sto lat później zostali pokonani przez przybywające ludy słowiańskie i rozproszeni na tereny Europy środkowej, gdzie byli znani jako Żydzi.
Z powyższego jasno widzimy, że Żydzi w pełni rozumieją swoje chazarskie dziedzictwo, jak pisze trzecie wydanie Jewish Encyclopedia (1925): „Chazarowie [Kazarowie]: Lud pochodzenia tureckiego, którego życie i historia wplatają się w początki historii Żydów w Rosji. Królestwo Chazarów ustanowione na większości południowych terenów Rosji, na długo przed założeniem rosyjskiej monarchii przez Waregów (855). Żydzi mieszkali na wybrzeżach mórz Czarnego i Kaspijskiego od pierwszych wieków [po śmierci Chrystusa]. Dowody historyczne wykazują region Uralu jako ojczyznę Chazarów. Wśród klasycznych pisarzy średniowiecza byli znani jako ‘Chozars,’ ‘Khazirs,’ ‘Akatzirs,’ and ‘Akatirs,’ oraz w kronikach rosyjskich jako ‘Khwalisses’ i ‘Ugry Byelyye.’…”
Encyclopedia Judaica t. 10, (1971) tak pisze o Chazarach (Kazarach): „Kazarowie, grupa narodowa typu tureckiego, niezależna i suwerenna we Wsch. Europie, między VII i X w. W tych czasach główni Kazarowie wyznawali judaizm.”
Universal Jewish Encyclopedia: „Kazarowie, średniowieczny lud, prawdopodobnie spokrewniony z Bulgarami znad Wołgi, którego klasa rządząca przyjęła judaizm w VIII w. Kazarowie wydają się przybywać w VI w., z wielkiego koczowniczego imperium Hunów (Turcy), które rozciągało się od stepów Europy Wsch. i basenu Wołgi do chińskiej granicy. Chociaż często się twierdzi, że zapisy o Kazarach występują już w 200 AD, faktycznie wzmianki o nich nie ma do 627 AD … Większość żydowskich historyków konwersję króla Kazarów na judaizm datuje na pierwszą połowę tego stulecia [AD] … „
Academic American Encyclopedia – Deluxe Library Edition, t. 12, s. 66: „Kazarowie, lud turecki, stworzył imperium handlowe i polityczne, które dominowało znaczną część płd. Rosji przez większość VII do X w. W VIII w. arystokracja kazarska i Kagan (król) przyjęli judaizm.”
New Encyclopedia Britannica t. 6, s. 836: „Kazar, członek konfederacji mówiących po turecku plemion, które pod koniec VI w. ustanowiły główne imperium handlowe w płd.-wsch. regionie współczesnej europejskiej Rosji… Ale najbardziej uderzającą cechą Kazarów było rzekome przyjęcie judaizmu przez Kagana i większą część klasy rządzącej około 740 AD… Sam ten fakt jest jednak bezsprzeczny i niespotykany w historii Eurazji środkowej. Kilku uczonych twierdziło, że zjudaizowani Kazarowie byli dalekimi przodkami wielu Żydów z Europy Wsch. i Rosji.”
Collier Encyclopedia t. 14, s. 65: „Kazarowie, pół-koczownicze plemię tureckie pochodzenia tatarskiego, pierwszy raz występujące na płn. od Kaukazu na początku III w… W VIII w. Kagan Bulan zdecydował na korzyść Żydów i przyjął judaizm dla siebie i swojego ludu…”
New Catholic Encyclopedia t. VIII, s. 173: „Kazarowie byli grupą etniczną z ludów tureckich, która pod koniec II w. osiedliła się w regionie między Kaukazem i niższą Wołgą i Donem… Na początku VIII w. związki dynastyczne bliżej powiązały Kazarów z Konstantynopolem, co doprowadziło do ograniczonego szerzenia się wśród nich chrześcijaństwa. Lepiej poznali judaizm od licznych Żydów mieszkających na Krymie i wzdłuż Bosforu. Kiedy cesarz Bizancjum, Leo Isaurian, prześladował Żydów w 723 AD, wielu Żydów znalazło schronienie w królestwie Kazarów, a ich wpływ był tak duży, że w połowie VIII w. król Kazarów i wielu kazarskich arystokratów przyjęli judaizm.”
Cadillac Modern Encyclopedia, s. 822: „Kazarowie, lud płd. rosyjski pochodzenia tureckiego, którzy u szczytu swojej potęgi (VIII-X w.) rządzili imperium, w skład którego wchodził Krym, obejmował region niższej Wołgi, na wschód aż do M. Kaspijskiego. Kazarska rodzina królewska i arystokracja przeszli na judaizm za czasów króla Bulana (768-809) i judaizm stał się religią państwową…”
Trzynaste plemię, Arthur Koestler, s. 58-82: Żydowski autor, Arthur Koestler, w kwestii historii żydowskiej relacjonuje co następuje: W swoim bestsellerze z 1976 roku The Thirteenth Tribe [Trzynaste plemię], autor Darkness at Noon [Ciemność w południe], Promise and Fulfillment [Obietnica i spełnienie] i The Roots of Coincidence [Korzenie koincydencji] wywołał sensację, gdyż udowodnił, że dzisiejsi Żydzi byli, w większości, potomkami Chazarów, którzy przeszli na judaizm siedem wieków po zburzeniu Jerozolimy w roku 70 AD. „To oczywiście jest inspirowane historią Przymierza w Księdze Rodzaju; i oznacza, że Chazarowie również rościli sobie status wybranej rasy, która zawarła własne przymierze z Panem, mimo że [Chazarowie] nie pochodzili z nasienia Abrahama … on nie może i nie rości dla nich [Chazarów] semickiego pochodzenia, prześledza ich [Chazarów] przodków nie do Szema, lecz trzeciego syna Noego, Jafeta, a dokładnie wnuka Jafeta, TOGARMA, przodka wszystkich plemion tureckich. „W rejestrach rodziny naszych ojców znaleźliśmy,” śmiało twierdzi Józef, „że Togarma miał dziesięciu synów, i imiona ich potomków są następujące: Uigur, Dursu, Awarsowie, Hunowie, Basilii, Tarniakh, Chazarowie, Zagora, Bułgarowie i Sabir. My [Chazarowie] jesteśmy synami Chazara, siódmego …” Dlatego zdecydowana większość Żydów z Europy wsch. nie jest w ogóle semickimi Żydami, i dlatego większość Żydów z państw Europy Zach., którzy przybyli z Europy wsch., również nie jest semickimi Żydami. Tak więc, jak twierdzi Koestler, żyły 45 procent Izraelczyków (tylko poza Arabami i Żydami sefardyjskimi), plus dużej większości Żydów na całym świecie, zupełnie nie posiadają korpuskularnego związku z plemieniem Mojżesza i Salomona … Teza Koestlera, choć zaskakująca, nie jest w żaden sposób nową. Genetycznie, ze względu na chazarskie pochodzenie większości Żydów, tylko Sefardyjczycy mogą być uważani za Hebrajczyków krwi, jest to od dawna znane … Ojczyzna do powrotu do której długo tęsknili Weismann, Silver, Ben Gurion i wielu innych aszkenazyjskich syjonistów, najprawdopodobniej nigdy nie była ich … [jest to] fakt antropologiczny, wielu chrześcijan może w żyłach mieć o wiele więcej krwi hebrajsko – izraelickiej niż większość ich żydowskich sąsiadów! Żydowski autor Alfred M Lilienthal tak pisze o żydowskiej historii: „… Egzystencja [państwa] Izrael nie opiera się na logice. Nie ma żadnej legalności. W jego ustanowieniu ani w obecnej kompetencji nie ma żadnej widocznej legalności – choć może to być absolutna potrzeba i cudowne spełnienie .’… Jak na ironię, również w t. IV Encyklopedii Żydowskiej (w czasie badań wyd. 1952), napisano Chazarowie przez „C” zamiast Khazarowie przez „K,” i nosi tytuł ‘Chazarowie do Dreyfusa.’. I to był słynny proces kapitana Alfreda Dreyfusa, zgodnie z wykładnią Teodora Herzla, który zmusił współczesnych żydowskich Chazarów Rosji … zapomnij o ich przejściu na judaizm … do ustanowienia państwa Izrael …
I bez krzyku ‘antysemityzm,’ co się stanie z ruchem syjonistycznym? Chazarska konwersja nie była wyjątkowa … Kto może powiedzieć na pewno, że wielu chrześcijańskich czytelników tej książki w rzeczywistości może mieć pewniejsze roszczenia, z których nie zamierzają skorzystać, by powrócić do ‘ojczyzny’ Palestyny, niż Hannah Semer, Menachem Begin, czy Golda Meir? Sama królowa Wiktoria należała do izraelickiej społeczności, która prześledziła jej przodków do zagubionych plemion Izraela. Kiedy narodziło się słowo „judaizm,” nie było już hebrajsko-izraelickiego państwa. Ludzie, którzy przyjęli judaizm byli już mieszanką wielu narodów, ras i szczepów, i ta różnorodność gwałtownie rosła…” (The Zionist Connection II, Alfred M Lilienthal, s. 759-768) Antysemityzm, termin antysemityzm był wymysłem H H Beamisha, w nowojorskim przemówieniu, 30.10-1.11.1937: „W 1948 roku wyraz ‘antysemicki’ wymyślili Żydzi by zapobiec używaniu wyrazu „Żyd.’ Właściwym słowem dla nich jest „Żyd.”
Poprzebierane za fakty - ideologie... Na tym świecie pełnym złości, nie dość jest przezorności. Na takiej Białorusi, atakowanej z dwóch stron ideologicznych, w tym Polski zdarzył się niecodzienny wypadek. Dziwne, że propagandowy wymierzony przeciw naszemu sąsiadowi Biełsat, pod dyrekcją pani Agnieszki Romaszewskiej-Guzy, córki pana senatora Zbigniewa Romaszewskiego, który w polskim Senacie jest od zawsze, tak jak w Komitecie Obrony Robotników - nie wykorzystuje tej wiadomości do ideologicznej walki z Łukaszenką.. Pan Zbigniew Romaszewski, wraz z córką - tak nas broni przed Łukaszenką, jak kiedyś bronił pana Adama Michnika - przed” komuną.” A było tak, że mężczyzna, który polował na Białorusi, postrzelił lisa i chciał go dobić uderzeniem kolby swojej broni. Jednak przez przypadek, na który miejsce jest zawsze, zwierzę łapą nacisnęło spust i broń wystrzeliła. Myśliwy trafił do szpitala z przestrzeloną nogą, a raniony lis - uciekł No i temu wszystkiemu nie jest winny Łukaszenka..(????). No to kto? No i jakiemuś myśliwemu zachciało się polować na lisy, łamiąc międzynarodowe porozumienia praw zwierząt. I nie protestuje polski oddział Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, bo to On w imieniu Białorusinów systematycznie protestuje, bo na Białorusi takowej nie ma, jest tylko Centrum Praw Człowieka ”Viasna”, członków którego mieszkania co jakiś czas przeszukują ludzie Łukaszenki, uważając jej działaczy- i nie bez słuszności- jako wtyczki Zachodu działające przeciw państwu Białoruś.. Pieniądze na swoją działalność też dostają z Zachodu. Co często przywołuje prezydent Łukaszenka... Ale jak na Białorusi zapanuje prawdziwa demokracja, to znaczy będą rządzić ludzie różnych zachodnich fundacji- to Białoruś się nie pozbiera nigdy.. No i utonie w długach- tak jak my.. I nie pomogą Prawa Człowieka ani Obywatela, których nie uświadczysz w chrześcijańskiej Biblii. Muszę ją przejrzeć jeszcze raz.. Poszukać w niej Praw Człowieka, a o ile pamiętam- są w niej jedynie obowiązki.. A Prawa Człowieka to wymysł demokratów z czasów Rewolucji Francuskiej, demokratów walczących na śmierć i życie z chrześcijaństwem.. ”Wolność , równość, braterstwo albo śmierć”- takie jest oryginalne hasło demokratów rewolucyjnych.. No i uśmiercają chrześcijaństwo.. Na śmierć! A na bazie Praw Człowieka budują państwa totalitarne, których pełna jest cała Europa. .Jak tak dalej pójdzie, to nic nam nie będzie wolno, w ramach Praw Człowieka i ma się rozumieć Obywatela, bo człowiek i obywatel- w demokracji- to jedność. .Niby wolny człowiek, a przypisany do państwa.. Uwiązany jak pies ogrodnika, chociaż posłanka Senyszyn z Sojuszu Lewicy Demokratycznej działa na rzecz odwiązania psów z łańcuchów. Psy będą wolne- a my pozostaniemy przypisani do socjalnego państwa biurokratycznego. I codziennie coraz grubszym łańcuchem... I znowu proletariat - u Orwella proleci- będzie musiał zrzucać kajdany- tym razem kajdany biurokracji.. A na rzecz odwiązania człowieka od państwa- posłanka Senyszyn- nie działa.. Człowiek jej nie obchodzi. Obchodzi ja pies! Dlaczego znowu przypominam o totalitaryzmie Unii Europejskiej, jako państwa odbierającego ludziom ich przyrodzoną wolność, państwa, które o swoim” obywatelu” chce wiedzieć wszystko.? W tego tygodniowym numerze Najwyższego Czasu, w rubryce listy są Rozmówki Europejskie, przysłane przez czytelnika Jacek<jacbez1115@wp.pl>. Wydały mi się interesujące, więc przytaczam je Państwu w całości. A będzie z pewnością jeszcze gorzej.. Jak wstąpiło się raz na ścieżkę totalitaryzmu- nie ma końca jej wydeptywania.. Tym bardziej, że niedawno był Międzynarodowy Dzień Pizzy..
Operator: - Dziękujemy, że wybrał Pan naszą pizzerię. Czy mogę prosić pański numer EUROPESEL? Klient:- Dzień Dobry. Chciałbym złożyć zamówienie.
Operator: Czy mogę najpierw prosić pański numer EUROPESEL? Klient:- Mój EUROPESEL, tak… już chwileczkę…. To jest: 2165052031412341123221854332223.
Operator: - Dziękuję, panie Nowak. Widzę, że mieszka Pan przy ulicy Żytniej 14, a pański numer telefonu to 56320302. .Numer telefonu w pańskim biurze to 54356326, a numer pańskiej komórki to 88234924. Z którego numeru Pan dzwoni? Klient - Cooo? Dzwonię z domu. Skąd pan ma te wszystkie informacje? Operator: -Jesteśmy podłączeni do Systemu, proszę pana. Klient( wzdychając)..Ach, tak… Chciałbym zamówić dwa razy waszą Pizzę Samo Micho.
Operator:- To chyba nie jest dobry pomysł, proszę pana.. Klient: -Co pan ma na myśli?
Operator: :-Proszę pana, w pańskiej kartotece medycznej jest napisane, że ma pan za wysokie ciśnienie i ekstremalnie wysoki poziom cholesterolu. Narodowy Opiekun Zdrowia nie pozwoli na takie niezdrowe zamówienie. Klient:- Cholera, to co pan proponuje?
Operator:- Może pan spróbować naszej niskotłuszczowej Pizzy Sojowej. Z pewnością Panu zasmakuje..
Klient: -Czemu pan sądzi, że mi to zasmakuje?
Operator:- Wypożyczał pan w zeszłym tygodniu „Sojowe przepisy kulinarne” z biblioteki, dlatego właśnie to panu zasugerowałem. Klient: OK., OK. Proszę więc dwie rodzinne. Zaraz podam panu numer karty kredytowej.
Operator: - Obawiam się, że będzie pan musiał zapłacić gotówką, bo przekroczył pan limit na koncie karty kredytowej. Klient:- No to skoczę do banku to obok i przyniosę gotówkę, zanim wasz kierowca dostarczy pizzę. Operator:- Pańskie konto czekowe również jest już wyczerpane.
Klient: -Nieważne. Po prostu prześlijcie pizzę, mam już gotówkę gotową. Jak długo to zajmie?
Operator: - Obawiam się, że około 45 minut, gdyż mamy teraz dużo zamówień. Chyba, że jeśli chce pan jechać po gotówkę, to po drodze sam pan pojedzie po zamówienie. Jednakże wożenie pizzy motocyklem może być ryzykowne. Klient:- Skąd u diabła, pan wie, że jeżdżę motocyklem?
Operator: - Pisze tutaj, że oczekuje się pana z pierwszą wpłatą na samochód. Ale motocykl ma pan już spłacony. Klient:- K………a!!!!!!!!
Operator: - Radzę uważać co pan mówi. Ma pan przecież już kolegium za obrażenie policjanta w 2006 roku w lipcu oraz wyrok za opowiedzenie nietolerancyjnego dowcipu o nekrofilach.
Klient:- ( milczenie)..
Operator: - Czy chce pan coś jeszcze? Klient: -Tak, mam kupon na darmowe dwa litry coli..
Operator: - Przykro mi proszę pana, ale nasz regulamin zabrania podawania coli cukrzykom.
Szkoda, że nie doczekał tej wizji arcybiskup lubelski Józef Życiński, który właśnie wczoraj zmarł.. Stanie teraz przed obliczem Pana i będzie musiał powiedzieć Panu prawdę, jaki to Kościół Powszechny budował? Kim był naprawdę i komu służył- bo na pewno nie Panu Bogu..” Filozofował” i pouczał, głównie na łamach Gazety Wyborczej.. I udzielał się politycznie po stronie ideologii modernizmu.. Pamiętam jak ukazała się biografia Ryszarda Kapuścińskiego, który „ bez wiedzy i zgody”, pióra Artura Domosławskiego, w której to sprawie zabrał głos abp Józef Życiński zarzucając Domosławskiemu „ wchodzenie z butami do sumień”(???). Pamiętam jak uczestniczyłem w seminarium na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie wystąpienie miał ks. Sirico z Instytutu Actona ze Stanów Zjednoczonych. na temat wolnego rynku.. Arcybiskup Życiński tylko zapowiedział wystąpienie i zaraz wyszedł nie wysłuchując ani słowa.. Nie interesował Go wolny rynek.. I konserwatywne poglądy Instytutu Actona.. Do tej pory mam pamiątkowe zdjęcie z arcybiskupem i… Stanisławem Michalkiewiczem – na jednym.. Sądzę , że Kościół Powszechny nie poniósł wielkiej straty, tracąc ideologa poprawności politycznej, a nie kapłana.. Pan Bóg jest sędzią sprawiedliwym , który za dobre wynagradza, a za złe karze.. I nie jest tylko miłością.. Jak to napisał składający zeznania przed niezawisłym sądem:” Nieboszczyka poznałem jeszcze przed wypadkiem. Było to u niego w domu, nieboszczyk wtedy siedział przy stole i jadł obiad”(????) Z tym, że nie na pewno.. był to nieboszczyk! Poprzebierane za fakty- ideologie.. I tyle! WJR
Angela Merkel w roli Bismarcka? Kanclerz Niemiec przypomina dziedziczkę żywcem wyjętą z powieści Agathy Christie – dojrzałą, zamożną damę, wokół której kręcą się siostrzeńcy i bratanice pilnie potrzebujący gotówki – pisze publicysta „Rzeczpospolitej” Pierwsza próba Niemiec i Francji wprowadzenia eurolandu jako wzorcowej części Unii Europejskiej realizującej politykę równowagi finansowej skończyła się połowicznym sukcesem. Co prawda nikt wprost nie odrzucił tego pomysłu, ale też kuluarowych krytyk było więcej, niż Angela Merkel i Nicolas Sarkozy się spodziewali.
Wizja unijnego trzonu złożonego z państw strefy euro obudziła jednak obawy przed stworzeniem Unii dwóch prędkości, co w rezultacie spowoduje proces rozpadu całej wspólnoty. Powraca zatem nienowe pytanie. Czy Niemcy z racji tego, że najlepiej radzą sobie z kryzysem i mają największe zasługi w ratowaniu unijnych bankrutów, w nagrodę dostają prawo narzucania innym swoich wzorców dyscypliny finansowej? I czy Berlin, aspirując do przywództwa, będzie potrafił ograniczyć się w pouczaniu innych?
Jakobinizm polityczny Która to już inicjatywa Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego zgłoszona bez szerszych konsultacji unijnych? Gdy w listopadzie zeszłego roku na szczycie francusko-niemieckim w Deauville przywódcy Francji i Niemiec ustalili we dwójkę takie zmiany zapisów traktatu lizbońskiego, aby ratować Grecję i Irlandię – usprawiedliwiano to gwałtownym kryzysem. Istotnie, oglądając telewizyjne migawki z ulic Aten, gdzie trwały burzliwe manifestacje, przywódcy 27 krajów UE bez dyskusji zgodzili się na żądanie Paryża i Berlina. Ale – jak się okazuje – nawyk przedstawiania swoich postulatów w sposób zaskakujący partnerów wszedł kanclerz Merkel i prezydentowi Sarkozy’emu w krew. Zarysy paktu dla konkurencyjności, który przewiduje poddanie krajów strefy euro wielu obostrzeniom i ograniczeniom budżetowym, dyplomaci francuscy i niemieccy wpierw przysłali do redakcji trzech pism: „Spiegla”, „Financial Timesa” i „The Wall Street Journal”, gdzie omówiono je już 1 lutego 2011 r. Natomiast szefowie państw unijnych na szczycie w Brukseli zapoznali się ze szczegółami projektu dopiero 4 lutego. Co Merkel i Sarkozy zaproponowali 17 państwom strefy euro? Najważniejsze punkty paktu dla konkurencyjności to: podwyższenie wieku emerytalnego do poziomu, jaki ma obowiązywać w Niemczech, czyli 67 lat; koordynacja wysokości podatków od zysków przedsiębiorstw (CIT), rezygnacja z automatycznej indeksacji pensji pracowników budżetówki w stosunku do wzrostu inflacji, konstytucyjny zapis ograniczający wysokość deficytu budżetowego oraz ułatwienie w zwalnianiu pracowników. Jak szybko zauważyli liderzy wielu państw, są to postulaty mające dostosować państwa euro do standardów niemieckich. Co charakterystyczne – już nie do francuskich, bo nad Sekwaną próby podwyższenia wieku emerytalnego powyżej 62. roku życia wywołały furię związkowców. Ale część krytyków wskazuje też, że wizja rządu koordynującego politykę krajów euro w dziedzinie gospodarki doskonale pasuje do francuskiego jakobinizmu politycznego.
Tratwa Meduzy Dlaczego Angela Merkel wystąpiła z tak radykalnym projektem dopiero teraz? Być może dlatego, że dopinają się właśnie szczegóły kształtu Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej (EFSF). A jego głównym sponsorem są Niemcy, którzy mogą się zgodzić – albo nie – na podwyższenie aktywów funduszu do 440 mld euro. Nietrudno połączyć oba fakty i uznać, że Niemcy stawiają swoim partnerom dość brutalny wybór: albo Berlin będzie miał prawo wymuszenia dyscypliny finansowej w krajach strefy euro według swoich standardów, albo znacznie słabiej zaangażuje się w ratowanie europejskich kandydatów na bankrutów. A tylko Angela Merkel jest gwarantem, że Niemcy będą ratować euro. Sytuację dowcipnie opisywał niedawno brytyjski tygodnik „The Economist”, umieszczając na okładce fotomontaż z obrazem „Tratwa Meduzy” Gericaulta. Rozbitkowie, którzy przetrwali burzę, machają flagami: grecką, portugalską, irlandzką i hiszpańską, w stronę helikoptera z wszechwładną Angelą. Na razie komentarze na temat francusko-niemieckiego dyktatu wyraziła tylko część liderów unijnych. Donald Tusk i Viktor Orban dostrzegli w pakcie zmorę nowych państw unijnych – plan budowy Europy większej prędkości. Tymczasem Donald Tusk nie ma szans na to, by rychło wprowadzić Polskę do strefy euro z powodu wysokości długu publicznego, a Orban deklaruje, że przed 2020 r. wprowadzenie euro na Węgrzech wręcz przeszkodzi jego planom ratowania gospodarki. Krytyków paktu jest jednak więcej. Premiera Luksemburga Jeana-Claude’a Junckera niepokoi wizja szybkiego ujednolicania polityki finansowej. Jose Manuel Barroso słusznie zauważył w inicjatywie Merkel i Sarkozy’ego kolejny krok w stronę marginalizacji Komisji Europejskiej. Włoski minister finansów Franco Frattini ostrzega, że Europa nie jest gotowa nawet na częściową harmonizację podatków i systemów fiskalnych. Obawy Donalda Tuska związane z wizją „Europy dwóch prędkości” skłoniły kanclerz Merkel i prezydenta Sarkozy’ego do ogłoszenia na szczycie weimarskim w Warszawie, że formuła paktu dla konkurencyjności może być otwarta dla państw spoza strefy euro, czyli także dla Polski. Ale jednocześnie pani kanclerz przyznała, że wyobraża sobie szczyty gospodarcze samej strefy euro. Co znamienne, liderzy RFN i Francji nie znaleźli okazji do spotkania z Donaldem Tuskiem. Do dyskusji o pakcie Unia ma wrócić w marcu.
Mistrzyni skutecznej polityki „The Economist” zachwyca się Niemcami jako państwem, które nie dało się kryzysowi. Niemcy utrzymały bezrobocie na niskim poziomie, w małym stopniu zostały uderzone pułapką złych kredytów. Po mistrzowsku też znajdują niszę pozwalającą im utrzymać wysoki poziom eksportu. Ale nikt nie ma złudzeń, że największym atutem Niemców jest spokojna, pewna siebie Angela Merkel – długo niedoceniana mistrzyni polityki skutecznej, choć unikającej arogancji. Kanclerz Niemiec przypomina dziś trochę dziedziczkę jakby żywcem wyjętą z powieści Agathy Christie – dojrzałą, zamożną damę, wokół której kręcą się liczni siostrzeńcy i bratanice pilnie potrzebujący gotówki na wygrzebanie się z pętli długów. Takie ciotki były wprawdzie obsypywane komplementami, ale i po cichu nienawidzone za to, że trzeba przed nimi zginać karku. A w operacjach ratunkowych dla Grecji i Irlandii główne role odegrali dyplomaci francuscy i niemieccy – nikt nie miał więc wątpliwości, że rzeczywistym fundatorem jest Berlin. Także teraz nikt nie ma złudzeń, że przy formułowaniu zadań dla gospodarek państw strefy euro ostatecznym autorytetem będą spece z RFN.
Słabi rywale Pani kanclerz zyskuje na tle unijnych przywódców. Francja, niegdyś silny partner stanowiący wraz z Niemcami „motor integracji europejskiej”, nie potrafi dotrzymać kroku sąsiadowi. Zwłaszcza że prezydent Sarkozy nieraz ociera się o śmieszność. Najnowszym dowodem tego była burleskowa próba zdymisjonowania francuskiej szefowej MSZ w trakcie lotu do Warszawy na szczyt Trójkąta Weimarskiego. Premier Włoch Silvio Berlusconi pojawia się w światowych mediach wyłącznie jako amator nieletnich prostytutek. Walczący z kryzysem hiszpański premier Jose Luis Zapatero to dziś raczej petent do unijnej pomocy niż gracz. Jedyną osobowością, która rzuca dziś wyzwanie Berlinowi, jest brytyjski premier David Cameron. Konserwatywny polityk usiłuje lansować projekt ligi bałtycko-nordyckiej, która nie tylko akcentuje zasady wolnego rynku, ale i zauważa ciągoty neoimperialne Rosji. To dlatego lgną do niego państwa bałtyckie. Zresztą czy można się dziwić, skoro Litwa wprost daje do zrozumienia, że Francja lekceważy bezpieczeństwo byłych sowieckich republik, sprzedając Rosji okręty Mistral, które świetnie nadają się do działań w pobliżu wód terytorialnych państw bałtyckich? Jeśli sojusz bałtycko-nordycki nabierze kształtów, zderzy się z ambicjami Berlina. Wszak kokietowane przez Camerona państwa, takie jak Finlandia czy Estonia, należą już do strefy euro. A brytyjscy konserwatyści z lubością zachęcą Helsinki czy Tallin, by sprzeciwiły się niemieckim pomysłom podatkowej „urawniłowki” w eurolandzie. Ten przykład pokazuje, że im bardziej strefa euro będzie ulegać życzeniom Berlina, tym bardziej rosnąć będzie potencjalne źródło konfliktów z Londynem. Niepokoi też zanik nawyku liczenia się przez RFN z krajami Beneluksu czy Danią. Tak było w latach 60. i 70., gdy Berlin wciąż jeszcze starał się, aby zapomniano jego wojenną przeszłość. Ale i w Unii było wielu polityków belgijskich, holenderskich czy luksemburskich o znacznie większym formacie, niż wskazywałby na to potencjał ich państw.
Król wśród jednookich Czy wobec takiego zbiegu okoliczności niemieckim politykom nie może się nasuwać myśl, że dzisiejsza RFN w Europie nie ma z kim przegrać? Jak się okazuje, nawet Angeli Merkel – niezwykle oszczędnej w słowach i unikającej tromtadracji – zdarzają się wypowiedzi, które skłaniają do zadumy. 13 stycznia tego roku na konferencji gospodarczej zorganizowanej przez dziennik „Die Welt”, na której zebrało się 60 czołowych przedstawicieli niemieckiego biznesu i polityki, kanclerz Merkel wypowiedziała się wprost za niemieckim przewodnictwem w UE i zadeklarowała, że to Niemcy powinny być dziś dla Europy wzorem. „Naszym zadaniem jest doprowadzić do tego, by Europa kierowała się na silnych” – podkreśliła. Część ekonomistów z pozostałych krajów unijnych po cichu uznaje niemieckie racje, choć woli, by wyrażano je w oględniejszy sposób. Bo kto, jeśli nie Niemcy, może wpłynąć na takie podniesienie standardów finansowych w krajach strefy euro, aby patologie, które rozłożyły gospodarkę Grecji czy Irlandii, nie wróciły? A – jak podkreślają adwokaci niemieckiego przywództwa – nie ma lepszego momentu na wymuszenie surowych norm od tego, gdy w oczy zagląda widmo bankructwa. Takim realistą jest Alain Lamassoure, francuski szef komisji budżetowej w Parlamencie Europejskim, który w wywiadzie dla „Polski The Times” stwierdził: „Niemcy mają prawo określać zasady współpracy, bo są lepiej zarządzanym krajem niż inne, Francja wyraźnie wypada słabiej na ich tle” – powiedział. Nie unieważnia to oczywiście pytań części mediów o skuteczność taktyki Angeli Merkel. Centro-lewicowa „Berliner Zeitung” pisała: „Angela Merkel postrzega swój plan jako jakiś wielki barter – rezygnacja z solidarności unijnej w zamian za stabilizację. (…). Unia monetarna nie może być ocalona w sposób, jaki proponuje pani kanclerz. To szaleństwo. Europa nie potrzebuje jeszcze więcej Niemiec w swoim modelu, ale więcej współpracy i jedności”. Surowsze ostrzeżenia sformułowała „Sueddeutsche Zeitung”: „Dla wielu rządów plan Angeli Merkel przedstawiony w Brukseli brzmiał tak jakby Niemcy chciały dyktować innym krajom, co mają robić. Skąd podejrzenie, że inne kraje podporządkują się takiemu życzeniu?”. W Niemczech na szczęście wciąż silne są obawy przed obudzeniem antygermańskich stereotypów. To dlatego „Die Welt” przytoczył sondaż z Grecji. Pod koniec grudnia 2010 r. aż 83,7 proc. Greków uznało Angelę Merkel za postać negatywną. Sprawdziły się ostrzeżenia lidera Zielonych Juergena Trittina, że pani kanclerz może zyskać wizerunek teutońskiego potwora nakazującego oszczędzać za wszelką cenę.
Problemy z wielkością Angeli Merkel przypada dziś rola najsilniejszego przywódcy na Starym Kontynencie. Problem w tym, że Niemcy tradycyjnie mają problem ze swoją wielkością. Co rusz się skarżą, że włożyli tyle wysiłku w integrację europejską, iż ich sąsiedzi powinni przestać się obawiać ich rzekomych zakusów. Z pewnym rozgoryczeniem pytają, czy Europa czułaby się lepiej, gdyby Niemcy miały rozchwianą gospodarkę i nie byłoby komu ratować słabeuszy z południa. Angela Merkel może dziś wykazać talenty cesarza Franciszka Józefa, który nigdy nie tracił miary, albo ulec mocarstwowym namiętnościom Ottona von Bismarcka – dziś oczywiście realizowanym siłą gospodarczą, a nie wojskową. Semka
Polska jasna jak pomroczność Tak wielu komentatorów, publicystów, politologów łamało sobie już głowy nad zagadką "niezatapialności" Platformy. Nad tym, dlaczego Polacy wybaczają władzy wszystko, i cokolwiek by robiła, a zwłaszcza czegokolwiek by nie robiła, i tak słupki popularności stoją jej jak po podwójnej viagrze. Ostatnie uprzejmości, jakich doznali ze strony polskiego prezydenta przywódcy Niemiec i Francji są może dobrą okazją, żeby przypomnieć wyjaśnienie, które jest wszak oczywiste i znane doskonale każdemu, kto czyta właściwe gazety i ogląda właściwe (teraz właściwie już wszystkie są właściwe) telewizje. Otóż wyższość Platformy nad PiS polega na oczywistej wyższości klasy i stylu. Przede wszystkim: PiS to buraki, a PO ludzie na poziomie. Dystyngowani jak Niesiołowski, wyrobieni, jak poseł "kuźwa" Węgrzyn, z etosem, jak "Miro", kandydat z łódzkiego, niezdolni do cwaniactw i krętactw, jak rzecznik - dozorca Graś i w ogóle tacy, k..., jak ten, k..., senator z tego, k..., Wałbrzycha. PiS to oszołomy. A PO to znakomici fachowcy, jak Kopacz czy Grabarczyk, to rutynowani, ponadpartyjni urzędnicy państwowi, jak Sekuła oraz młodzi profesjonaliści, jak Rosół. Za PiS prezydentem był burak, który nas kompromitował przed światem, bo całował kobiety w rękę - zdaniem znawców - nieumiejętnie. Teraz mamy prezydenta o hrabiowskich manierach, który budzi w świecie szacunek - a to Obamę pouczy, żeby pilnował żony, i, jak idzie na polowanie do Afganistanu, zostawiał ją w bezpiecznej chałupie, a to opowie, jak się bigos robiło, a to kanclerz Niemiec każe postać, żeby sobie nie myślała (popatrzcie, zupełnie tak, jak król Sobieski przerobił pod Wiedniem cesarza Leopolda). Za prezydenta buraka Belweder był "upartyjniony" i kosztowny jak Bizancjum. Prezydent intelektualista z PO oprócz pomorskiego "barona" partii rządzącej zatrudnia tylko bezpartyjnych z byłej UW, a wydatki na swój dwór zwiększa umiarkowanie, na przykład, jak wieść niesie, w przeciwieństwie do poprzednika, zadowala się posiadaniem tylko pięciu nadwornych fotografów. PiS nie cieszy się poparciem intelektualistów, tylko jakichś Rymkiewiczów, Krasnodębskich czy Staniszkisowych. Platforma to partia wspierana przez prawdziwe tuzy intelektu - Wajdę, Olbrychskiego, Korę... Za rządów PiS byliśmy krytykowani przez prasę niemiecką i lewicowe gazety zachodnioeuropejskie. Obecną władzę "Tageszaitung" i inne poważne media bardzo chwalą. Krytykują ją tylko "Financial Times", "The Economist" i temu podobne branżowe pisemka. PiS dopuszczał się bezprecedensowych prześladowań opozycji, posuwając się nawet do słów, że stoi tam, gdzie kiedyś stało ZOMO. PO nie używa języka nienawiści. PO działa. Pozbawiła opozycję pieniędzy (sobie w ramach tych samych oszczędności budżetowych zwiększając jednocześnie budżety w kancelarii premiera i prezydenta o 35 milionów złotych), a na wypadek, gdyby jej jeszcze jakaś kasa została, zabroniła wykupywania płatnych reklam i ogłoszeń na bilbordach. PiS naciskał na niezależne media, publicznie je krytykując i nawet porównując do "Trybuny Ludu". Platforma nie naciska na niezależne media, one ją gorliwie wspierają same z siebie, bo po prostu wiedzą, że pod żadną inną władzą nie będzie im lepiej. Za rządów PiS istniała duszna, nieznośna atmosfera, wszystkich śledzono i podsłuchiwano. Za rządów PO w Polsce służby specjalne podsłuchują, wedle oficjalnych danych, tylko 27 obywateli na 1000. To wskaźnik zaledwie 135 razy większy niż w Niemczech (0,2 obywatela na 1000), ale obecne służby podsłuchują tylko dziennikarzy i antypaństwową opozycję - a prezydenta i jego urzędników podsłuchiwały tylko do pewnego czasu. Lojalni obywatele nie mają się więc czego obawiać. Za rządów PiS zbierano na wszystkich haki, a już na koalicjantów zwłaszcza. Za rządów PO haków zbierać nie trzeba. Wystarczyła bezpodstawna plotka o istnieniu takowych na Pawlaka, a koalicjant natychmiast stanął na baczność, wprowadził partyjną dyscyplinę i przegłosował co należało. PiS narobił takich afer, że specjalne komisje sejmowe, kilka prokuratur i większość sił ABW oraz wywiadu skarbowego mimo trzech lat intensywnej pracy wciąż nie mogą wpaść na żaden ich konkretny ślad. Natomiast za PO afer nie ma i nie było, co odnośna komisja sejmowa ustaliła i przegłosowała błyskawicznie. PiS obsesyjnie tropił korupcję, straszył nią Polaków, wszędzie dopatrywał się układów i łapownictwa. Za rządów PO walką z korupcją zajmuje się Julia Pitera.
PiS dopuścił się przyzwolenia, by Gombrowicza przesunięto z listy lektur obowiązkowych na uzupełniającą. Pani minister Hall z PO usunęła go z programu w ogóle, przy okazji likwidując nauczanie historii (słusznie, po co historia, wybraliśmy przyszłość!), a do tego skokowo podniosła jakość kształcenia zakazując szkołom pozostawiania dwójkowiczów na drugi rok. W przygotowaniu kolejne reformy - zakaz stawiania złych ocen i powszechna matura dla każdego, z opcją wydania świadectwa maturalnego w wersji audio dla absolwentów nie potrafiących go przeczytać. Za rządów PiS polską polityką zagraniczną zajmowały się "dyplomatołki". Teraz mamy w dyplomacji samych fachowców, znających w obcych językach dwa słowa: "jawohl" i "taktoczno". Pod rządami Tuska do uprawiania międzynarodowej dyplomacji więcej nie jest potrzebne. PiS, o czym szeroko informowały media, po kumotersku załatwił peron we Włoszczowie, żeby kupić sobie głosy tamtejszych mieszkańców. Minister Grabarczyk z PO, o czym prasa napomknęła jakoś niechętnie, pozbawił Wrocław bezpłatnej obwodnicy, żeby zaszkodzić popularności w terenie partyjnego rywala Schetyny. PiS było i pozostaje polityczną sektą, dworem, gdzie wszystko zależy od woli rządzącego partią po dyktatorsku wodza; Jarosław Kaczyński eliminując konkurencję powyrzucał z partii wszystkich, którzy odważali się mieć własne poglądy. PO, zgodnie z zapowiedziami, nie jest wcale partią, tylko szerokim ruchem społecznym, łączącym różne nurty i środowiska, mającym wielu równorzędnych przywódców, układającym listy kandydatów do parlamentu i samorządów w drodze prawyborów; a Piskorski, Olechowski, Płażyński, Rokita czy Gilowska odeszli sami, tak jak sam się ostatnio intensywnie o odejście aż prosi Schetyna. Słowem, PiS to zaścianek, ciemnogród, starsi, gorzej wykształceni i z mniejszych ośrodków; to resentymenty, zawiść i "polskie NRD". A Platforma to sama radość, grillowanie, optymizm, słowem, jak to ujął Sławomir Nowak - "Polska jasna". A między ciemnotą i jasnością - jak można nie dostrzegać różnicy?
RAZ
Ziemkiewicz: Wyższość Platformy nad PiS polega na oczywistej wyższości klasy i stylu. Przede wszystkim: PiS to buraki, a PO ludzie na poziomie Rafał Ziemkiewicz w swoim cotygodniowym felietonie postanowił wyjaśnić ostatecznie, na czym polega wyższość Platformy nad PiS. Wyszło na to, że to kwestia klasy i stylu. PiS to po prostu buraki. PO zasilają ludzie na poziomie: Dystyngowani jak Niesiołowski, wyrobieni, jak poseł "kuźwa" Węgrzyn, z etosem, jak "Miro", kandydat z łódzkiego, niezdolni do cwaniactw i krętactw, jak rzecznik - dozorca Graś i w ogóle tacy, k..., jak ten, k..., senator z tego, k..., Wałbrzycha. PiS to partia oszołomów, zaś PO to: znakomici fachowcy, jak Kopacz czy Grabarczyk, to rutynowani, ponadpartyjni urzędnicy państwowi, jak Sekuła oraz młodzi profesjonaliści, jak Rosół. Prezydent Kaczyński kompromitował nas swoimi wpadkami przed całym światem. Jego następca swoimi hrabiowskimi manierami budzi powszechny szacunek: a to Obamę pouczy, żeby pilnował żony, i, jak idzie na polowanie do Afganistanu, zostawiał ją w bezpiecznej chałupie, a to opowie, jak się bigos robiło, a to kanclerz Niemiec każe postać, żeby sobie nie myślała (popatrzcie, zupełnie tak, jak król Sobieski przerobił pod Wiedniem cesarza Leopolda). Prezydent Kaczyński upartyjnił swój urząd i rozbuchał wydatki kancelarii. Prezydent Komorowski wprost przeciwnie: oprócz pomorskiego "barona" partii rządzącej zatrudnia tylko bezpartyjnych z byłej UW, a wydatki na swój dwór zwiększa umiarkowanie, na przykład, jak wieść niesie, w przeciwieństwie do poprzednika, zadowala się posiadaniem tylko pięciu nadwornych fotografów. PiS to partia, której nie popierają intelektualiści, tylko Rymkiewicze, Krasnodębskie, Legutki i Staniszkisowe. Partie Donalda Tuska wspierają takie gwiazdy i tuzy intelektu, jak Kora, Wajda, Olbrychski. Za rządów PiS byliśmy krytykowani przez prasę niemiecką i lewicowe gazety zachodnioeuropejskie. Obecną władzę "Tageszaitung" i inne poważne media bardzo chwalą. Krytykują ją tylko "Financial Times", "The Economist" i temu podobne branżowe pisemka. PiS prześladował opozycję stawiając ja tam, gdzie stało ZOMO. PO nie odwołuje się do języka nienawiści: PO działa. Pozbawiła opozycję pieniędzy (sobie w ramach tych samych oszczędności budżetowych zwiększając jednocześnie budżety w kancelarii premiera i prezydenta o 35 milionów złotych), a na wypadek, gdyby jej jeszcze jakaś kasa została, zabroniła wykupywania płatnych reklam i ogłoszeń na bilbordach. Za rządów PiS panowała duszna atmosfera - wszyscy mieli poczucie wszechobecnej inwigilacji. Za rządów PO w Polsce służby specjalne podsłuchują, wedle oficjalnych danych, tylko 27 obywateli na 1000. To wskaźnik zaledwie 135 razy większy niż w Niemczech (0,2 obywatela na 1000), ale obecne służby podsłuchują tylko dziennikarzy i antypaństwową opozycję - a prezydenta i jego urzędników podsłuchiwały tylko do pewnego czasu. Lojalni obywatele nie mają się więc czego obawiać. PiS, wywołując wielki wrzask, pozwolił przesunąć Gombrowicza na listę lektur uzupełniających. Minister edukacji w rządzie PO, Katarzyna Hall, wyrzuciła go w ogóle, przy okazji ucinając lekcje historii. I cisza. W przygotowaniu kolejne reformy - zakaz stawiania złych ocen i powszechna matura dla każdego, z opcją wydania świadectwa maturalnego w wersji audio dla absolwentów nie potrafiących go przeczytać. I jeszcze polityka zagraniczna, w której PiS komrpomitowała Polskę doszczętnie: Za rządów PiS polską polityką zagraniczną zajmowały się "dyplomatołki". Teraz mamy w dyplomacji samych fachowców, znających w obcych językach dwa słowa: "jawohl" i "taktoczno". Pod rządami Tuska do uprawiania międzynarodowej dyplomacji więcej nie jest potrzebne. Wyliczanka jest o wiele dłuższa. Rafał Ziemkiewicz podsumowuje: Słowem, PiS to zaścianek, ciemnogród, starsi, gorzej wykształceni i z mniejszych ośrodków; to resentymenty, zawiść i "polskie NRD". A Platforma to sama radość, grillowanie, optymizm, słowem, jak to ujął Sławomir Nowak - "Polska jasna". wPolityce
Czy IPN niepotrzebnie ekshumował Sikorskiego? Wyborcza odwołuje się do najprostszych instynktów
Lekka ręka IPN - alarmuje Gazeta Wyborcza. Chodzi o wydanie przeszło 500 tysięcy złotych na postępowanie poświęcone wyjaśnieniu tajemnicy śmierci generała Sikorskiego. Zapytany przez Wyborczą profesor Jacek Tebinka nazywa te wydatki marnotrawstwem. W osobnym artykule piętnowany jest również TVN. Miał uwiarygodniać spiskowe teorie dziennikarza Dariusza Baliszewskiego dotyczące domniemanego zamachu na Sikorskiego po to aby spopularyzować swój film "Generał". To ten film miał przekonać zarówno prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska do ekshumacji pochowanego na Wawelu Generała. Adam Leszczyński, komentator Wyborczej oskarża z kolei IPN, że zwyczajowo przepłaca zamawiając za drogie tłumaczenia. Nie potrafię ocenić, jakie stawki są godziwe a jakie nie - wiem natomiast, że stosunek gazety do Instytutu da się opisać jednym słowem "nagonka", każdą taką rewelację traktuję więc ostrożnie. ?Natomiast uznanie wątpliwości wokół śmierci Sikorskiego za wyraz spiskowego przeczulenia IPN to absurd. Można się wyśmiewać, można się bawić słowami nazywając IPN "Instytutem Teorii Spiskowych", jak czyni to Leszczyński, tylko że to nie zagłuszy faktów. Śmierć Sikorskiego w katastrofie lotniczej w Gibraltarze jest i zresztą pozostaje nadal zagadkowa. Twierdzenie, że nie należy jej badać, to twierdzenie, że nie należy badać w polskiej historii niczego. Ciekawe zdarzenie przypomniał mi w związku z tym Piotr Gursztyn. Całkiem niedawno, bo na początku lat 90. wieku XX powróciły teorie dotyczące zmarłego w połowie XIX wieku prezydenta USA Zachary Taylora. Historycy twierdzili, że mógł zostać otruty. W 1991 Taylora ekshumowano za pieniądze stanu Kentucky. Okazało się, że śladów arszeniku nie wykryto. Dawno zapomnianego przywódcę państwa amerykańskiego pochowano na powrót z honorami. Czy Polaków stać na to, na co było stać ciekawych własnej przeszłości Amerykanów? Przyjmę ewentualnie jako argument trwający od kilku lat kryzys. Ale nie przedstawiajcie do licha ciekawości własnej historii jako obsesji, bo to po prostu nieprawda. I to nieprawda odwołująca się do najbardziej prymitywnych odruchów: szkoda na to czasu, szkoda pieniędzy. Tak będą twierdzić najbardziej prymitywni, najbardziej filisterscy mieszczanie. Zjadacze chleba. Wyborcza w rytualnej wojnie z IPN odwołuje się do ich zachowawczych odruchów. Tak jak w wojnie ze zmienianiem nazw ulic kojarzących się z komunizmem słyszymy o kosztach zamawianych na nowo pieczątek. Zaremba
Co warte są niemieckie przeprosiny i obietnice W wydaniu internetowym "Die Welt" przy okazji opisu filmu "Die Kinder von Paris" (Paryskie dzieci) ponownie pojawiło się wczoraj fałszywe sformułowanie "polski obóz zagłady" (tym razem chodzi o niemiecki obóz zagłady Auschwitz). Nie tak dawno niemiecki dziennik "Die Welt", którego wydawcą jest Axel Springer Aktiengesellschaft, przepraszał Polaków za użycie w jednym ze swych artykułów fałszywego i obraźliwego dla Polski określenia "polski obóz koncentracyjny". Wczoraj mogliśmy się przekonać, jak poważnie należy traktować przeprosiny samego szefa gazety. Opisując francuski film "Paryskie dzieci" (niemiecka premiera 10 lutego) w reżyserii i według scenariusza Rose Bosch, który pokazuje łapankę i aresztowanie Żydów w Paryżu w 1942 roku przez kolaborujący z Niemcami rząd Vichy, niemiecka gazeta "Die Welt" w internetowym wydaniu, pisząc o losach Żydów pokazanych w filmie, informuje swoich czytelników, że trafiali oni do "polskich obozów zagłady". Czytamy w niemieckim dzienniku, że rząd Vichy wyłapał we francuskiej stolicy ponad 13 tys. Żydów i najpierw zamknął ich w obozie przejściowym, aby później wywieźć do "polskiego obozu zagłady". W tym miejscu warto przypomnieć słowa redaktora naczelnego niemieckiej gazety Thomasa Schmida (jest nim do dzisiaj), które zostały wydrukowane w "Die Welt" po tym, jak dziennik opublikował obraźliwe dla Polski i wszystkich Polaków sformułowanie o "polskim obozie koncentracyjnym". Schmid w listopadzie 2008 roku napisał: "Z głębokim żalem przepraszam za to zdanie, które jest fałszywe oraz insynuuje, jakoby KZ Majdanek był obozem koncentracyjnym stworzonym przez Polskę. Zdanie to nie powinno było znaleźć się w gazecie. Zarówno ja, jak i redakcja jesteśmy świadomi, że obóz koncentracyjny Majdanek nie był polskim, lecz niemieckim obozem koncentracyjnym". Wtedy (w listopadzie 2008 roku) to "Nasz Dziennik" jako pierwszy podał tę informację do publicznej wiadomości i także interweniował w redakcji niemieckiej gazety. Otrzymaliśmy wówczas wyjaśnienia od zastępcy redaktora naczelnego "Welt Online" Olivera Michalsky´ego, który przesłał nam także przeprosiny za użyte sformułowanie: "polski obóz koncentracyjny". "Macie Państwo rację, użyte przez nas sformułowanie jest błędne i nie do zaakceptowania (...). Prosimy o wybaczenie nam tego błędu i we wszystkich formach przepraszamy" - napisał nam wtedy w wyjaśnieniu Michalsky. Nie tylko "Die Welt" obraża Polaków, stosując wobec nich fałszywe nazewnictwo. Przy okazji recenzji tego samego filmu o "polskich obozach zagłady" napisali wczoraj na swoich stronach internetowych m.in. dziennik "Berliner Morgenpost", a także radio WDR oraz portale www.echo-online.de i www.kinofenster.de. W końcu zeszłego roku Sąd Apelacyjny w Warszawie orzekł, że wydawca "Die Welt" (wtedy dotyczyło to sprawy z 2008 roku) może zostać pozwany przez polski sąd za użycie sformułowania "polski obóz koncentracyjny". Sąd apelacyjny stwierdził, że prawo unijne zezwala, aby osoba poszkodowana przez artykuł opublikowany na terenie kilku krajów członkowskich domagała się zadośćuczynienia zarówno przed sądem na terenie państwa, gdzie mieści się siedziba wydawcy publikacji, jak też przed sądem każdego innego państwa członkowskiego. Ten wyrok jest bez precedensu i już najwyższy czas, aby wprowadzić go w życie. Waldemar Maszewski - Hamburg
Od pułkownika UB do Jacka Kuronia... rozważania o pamięci OD PUŁKOWNIKA UB DO JACKA KURONIA, CZYLI JAK NA PRZESTRZENI LAT HAŃBIONO IMIĘ PEWNEGO DZIELNEGO GÓRALA. ROZWAŻANIA O PAMIĘCI. Zacznijmy sztampowo, od krótkiej noty o oplutym. Tytułowy dzielny Góral to urodzony w podhalańskiej wsi Waksmund, leżącej kilka kilometrów od Nowego Targu, Józef Kuraś "Orzeł", "Ogień" - partyzant antyniemieckiego, a od kwietnia 1945 r. antykomunistycznego podziemia. Jeden z najsławniejszych dowódców polowych z okresu walki zbrojnej naszych przodków z komunizmem. W lecie 1946 r. podlegało jego rozkazom kilkanaście oddziałów partyzanckich, w sumie ok. 600 partyzantów. Liczba czynnych współpracowników zgrupowania partyzanckiego "Błyskawica", którym dowodził, przekraczała 2 tysiące. Tak pisał "Ogień" w liście do Bieruta z 14 listopada 1946 r.: Oddział Partyzancki "Błyskawica" walczy o Wolną, Niepodległą i prawdziwie demokratyczną Polskę [...] Nie uznajemy ingerencji ZSRR w sprawy wewnętrzne państwa polskiego. Komunizm, który pragnie opanować Polskę, musi zostać zniszczony.Oddziały podporządkowane "Ogniowi" niepodzielnie panowały na terenie Podhala i Powiatu Tatrzańskiego, skutecznie paraliżując rozwój struktur partii komunistycznej, zwalczając ubeków oraz gorliwych milicjantów, a także tępiąc bandytyzm. Kto wie czy nie najpełniej, a na pewno najkrócej, zasługi "Ognia" w walce z procesem skomunizowania Polski oddał mimowolnie pewien działacz komunistyczny z Zakopanego, który na odbytej dnia 12 października 1946 r. naradzie aktywu wojewódzkiego PPR, sytuację struktur partyjnych na swym terenie scharakteryzował krótko: Partia [komunistyczna] w konspiracji. "Ogień" zginął 22 lutego 1947 r. Otoczony przez grupę operacyjną UB-KBW we wsi Ostrowsko, sąsiadującej z jego rodzinnym Waksmundem, nie chcąc żywym dostać się w ręce komunistów, wybrał śmierć z własnej ręki. Ciało "Ognia" zostało zabrane przez komunistów do Krakowa. Tam ślad się urywa. Do dziś nie wiadomo, gdzie je pogrzebano. Motywy takiego działania komunistów jasno przedstawił Kazimierz Jaworski, kierownik sekcji ds. Walki z Bandytyzmem w nowotarskim PUBP: Nie chcieliśmy pochować go na ziemi nowotarskiej, aby jego grób nie stał się miejscem manifestacji, składania kwiatów itp. Na początek ta garść informacji o "Ogniu" niech wystarczy. Inne istotne elementy jego życiorysu przedstawię w dalszych partiach tekstu, w których poddam konfrontacji dwa nieprzystające do siebie światy: świat faktów oraz świat oszczerstw, kierowanych na przestrzeni dziesiątków lat przeciwko postaci "Ognia", których skromny wybór jest osią tego artykułu. Ponieważ dla wrogów komunizmu "Ogień" już za życia był, i pozostaje nadal, postacią wręcz legendarną, warto prześledzić, jakimi metodami zohydzano jego postać. Powinno się przy tym pamiętać, że dla procesu odczłowieczania "Ognia" nie było przez cały ponad czterdziestoletni okres PRL-u żadnej przeciwwagi. Nawet międzypokoleniowy przekaz rodzinny uległ co do zasady zerwaniu, z uwagi na uzasadnioną obawę starszych, że jeżeli dzieci w szkole powiedzą na temat "bandyty" "Ognia" coś kontra komunistycznej propagandzie, to zarówno one jak i ich rodzice będą z tego powodu w kłopotach. Taki mechanizm działał, niestety, w odniesieniu do całego zjawiska zbrojnej walki z komunistami z drugiej połowy lat 40-tych i początku 50- tych ubiegłego stulecia. Ale do rzeczy. Zerknijmy na początek do prasy komunistycznej z 1946 r. "Dziennik Polski", w numerze z 26 lutego 1946 r. ("Ogień" ma się wtedy jeszcze dobrze, przed nim blisko rok intensywnej walki z komunistami), w tekście pod wielce wymownym tytułem Członkowie SS w bandach NSZ, poświęconym przede wszystkim właśnie "Ogniowi", donosił: Jest to pseudonim znanego przed wojną koniokrada, psychopaty Józefa Kurasia, który w czasie wojny prowadził partyzantkę na własny rachunek, odznaczając się szczególnym sadyzmem wobec eksploatowanej ludności góralskiej [...] Władze bezpieczeństwa posiadają w tej chwili niezbite dowody współdziałania band "Ognia" i NSZ z członkami SS. Cóż, to ohydna, ale i toporna propaganda z pierwszego okresu socjalizmu wywłaszczeniowego (czytaj też: rządów partii komunistycznej). Podobnych tekstów na temat "Ognia" napisano wówczas wiele. Tak, w nieco tylko zmienionej tonacji, miało być jeszcze przez długi czas. Rozkaz Józefa Kurasia "Ognia" z 8 VIII 1946 r., który nie pozostawia żadnych wątpliwości co do żelaznej dyscypliny jaka panowała w jego oddziałach oraz jakie konsekwencje groziły za niesubordynację lub pospolity bandytyzm. Przenieśmy się teraz w koniec lat 70-tych, dokładnie do roku 1978. Oto szacowne, krakowskie Wydawnictwo Literackie wypuszcza na rynek wspomnienia Stanisława Wałacha "Był w Polsce czas...". Autor to wysokiej rangi funkcjonariusz UB - w latach "utrwalania władzy ludowej" szef Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa kolejno w Chrzanowie, Limanowej i Nowym Sączu, następnie kierownik Wydziału III (przeznaczonego do walki z "bandytyzmem", czyli podziemiem niepodległościowym) w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa w Krakowie. Swą służbę dla partii komunistycznej zakończył w stopniu pułkownika Służby Bezpieczeństwa. Uczestniczył w akcjach przeciwko partyzantce "Ognia". To już trzecie wydanie wspomnień "Pana Pułkownika", tym razem w nakładzie 20 tys. egzemplarzy. Czytamy w górnym rogu drugiej strony tej publikacji, że jest to Książka zatwierdzona przez Ministerstwo Oświaty i Szkolnictwa Wyższego [...] do bibliotek szkół średnich. Warto zwrócić uwagę na krótki passus ze wstępu od autora: Obok licznych uzupełnień, w drugim wydaniu książki znalazły się dwa nowe większe fragmenty: rozdział poświęcony postaci Józefa Kurasia "Ognia", przywódcy znanej na Podhalu reakcyjnej bandy [...] (podkr. G.W.). Na przedstawienie w pełnym świetle działalności "Ognia" po wyzwoleniu zdecydowałem się z dwóch względów: tworzącej się legendy Kurasia - ofiary, zmuszonego do chwycenia za broń [...]. W ten oto sposób pułkownik SB przyznał, że mimo trzydziestu z okładem lat szkalowania postaci "Ognia" z użyciem pełnej palety środków komunistycznej propagandy, przy której wczorajszo - dzisiejszy medialny "przemysł pogardy" wydaje się mieścić w ramach wymaganego od dziennikarzy przez prawo standardu kwalifikowanej staranności i rzetelności, nadal jeszcze pewna część społeczeństwa, zachowuje o nim, wbrew woli partii komunistycznej i podejmowanym przez nią wysiłkom "edukacyjnym", dobre zdanie (już widzę współczesny opis "socjologiczny" tej grupy ludzi sporządzony przez jakiegoś wybitnego przedstawiciela "wspólnoty ludzi przyzwoitych" - mógłby brzmieć on np. tak: na tę nieznośnie banalną, bogoojczyźnianą, zbudowaną na nacjonalizmie i ksenofobii legendę "Ognia" podatni byli wówczas przede wszystkim osobnicy przynależący do niewykształconej i sfrustrowanej niepowodzeniami życiowymi społeczności wiejskiej lub małomiasteczkowej z Małopolski, Podhala lub "ściany wschodniej", pozostający pod wpływem obskuranckiego kleru). Książka "Był w Polsce czas...", w której autor - Stanisław Wałach - szkalował niepodległościowe podziemie, w tym również Józefa Kurasia "Ognia". "Pan Pułkownik", zatroskany o świadomość tych, nadal pogrążonych w ciemnocie historycznej rodaków, włożył dużo swojego bezpieczniackiego serca w kolejny paszkwil poświęcony zohydzeniu postaci "Ognia". W zamyśle autora jego opowieść miała chyba sprawiać wrażenie zbudowanej na faktach. Miała dawać czytelnikowi w realiach PRL-u 1978 poczucie, że obcuje on z przekazem w miarę wiarygodnym. Na chwilę, wybaczcie Państwo, przekażę narrację "Panu Pułkownikowi": Podniosła głowę, spojrzała wyżej. Dwadzieścia pięć metrów przed nią, obok drogi, na słupie telegraficznym wisiała kobieta. Pod "Wandą" ugięły się nogi [...]. Utkwiła oczy w kołyszące się bezwładnie ciało kobiety, w jej opuszczone wzdłuż ciała ręce i przekrzywioną głowę, z której zdarto kolorową chustkę i rzucono na śnieg. Góralka. Nie znała jej, chociaż wiedziała, że jest tutejsza. Widywała ją przedtem. Podeszła jeszcze bliżej. POWIESZONA BYŁA W CIĄŻY (podkr. - G.W.). Do kaftana miała przypiętą kartkę. Wyrok. Za współpracę z władzami. "Ogień" zawsze tak robił, żeby mu nikt nie zarzucił, że zabija bez powodu. Przyjrzała się i zdrętwiała - kartka była przypięta jej agrafką. Widziała "Ognia" strzelającego do ludzi, zabijającego, ale to, co zrobił teraz, było straszne i okrutne. Wystarczy tych kalumnii. Dla oddania mechaniki kłamstwa naprawdę wystarczy. Zanim przedstawię faktografię, chcę zwrócić uwagę na zabieg zastosowany przez "Pana Pułkownika". Podaje on, że ta nieszczęsna, ciężarna kobieta została powieszona za współpracę z władzami. To uprawdopodabnia całe zdarzenie. Jej śmierć nie jest bowiem tylko następstwem tego, że miała pecha i spotkała na swej drodze psychopatycznego mordercę - Józefa Kurasia - ale stanowi karę wymierzoną za współpracę z władzami komunistycznymi. Sądzę, że ten rodzaj opisu był przez "Pana Pułkownika" obliczony na wywołanie efektu odrzucenia wśród jeszcze nie do końca urobionych przez instytucje propagandy komunistycznej czytelników – tych podatnych na legendę "Ognia". Wszak niezależnie od przewin powieszonej kobiety fakt, że była w ciąży powinien ją uchronić od śmierci z rąk "Ognia". Kto morduje kobietę w ciąży nie broni bowiem żadnego porządku, żadnej reguły. Zasługuje na potępienie. Spieszę wyjaśnić, że zbrodnia taka miała miejsce. W sąsiadującym z Waksmundem Ostrowsku rzeczywiście powieszono kobietę. W 1945 r. Na słupie telegraficznym. Powieszona była w zaawansowanej ciąży. Na czym polega zatem perfidia "Pana Pułkownika"? Na tym, że mord ten miał tło obyczajowe i nie miał prawie nic wspólnego z działalnością "Ognia". Piszę "prawie", a nie "nic" z tego powodu, że to "Ogień", a nie Milicja Obywatelska, wykrył sprawców tego odrażającego czynu (było ich dwóch), wydał na nich m.in. za to (obciążały ich również inne czyny o charakterze kryminalnym) wyrok śmierci, a następnie z jego rozkazu zostali oni zlikwidowani. I tak oto ten, który ustalił sprawców zbrodni i wymierzył im sprawiedliwość, został przedstawiony jako sprawca zbrodni. I proszę mi wierzyć, praca "Pana Pułkownika" nie poszła na marne. Słowo drukowane ma moc. A kiedyś miało większą niż ma teraz. Do dziś dla niektórych mieszkańców Podhala sprawcą tej zbrodni pozostaje "Ogień". A inni mówią o tym: Panie, a wiadomo jak tam było? Uważny czytelnik zapewne dostrzegł, że pośród przywołanych we wcześniejszych partiach tekstu fragmentów szkalujących "Ognia", wyróżniłem przez podkreślenie te ich części, w których pod adresem "Ognia" i jego oddziału używany jest obraźliwy epitet "banda". Uczyniłem tak nie dlatego, że jest on szczególnie wyszukany, wszak w zestawieniu z "koniokradem i psychopatą, współdziałającym z SS-manami" nie robi raczej większego wrażenia, ale po to, aby uprzytomnić szanownym czytelnikom ciągłość stosowania, przez cały czas PRL-u, tej inwektywy wobec człowieka, który niepodległość Polski i wolność jednostki ludzkiej cenił nad życie. Zrobiłem tak również z tego powodu, że bardzo bym chciał napisać, że to wszystko skończyło się wraz z upadkiem rządów partii komunistycznej w Polsce. Że rok 1989 jest cezurą czasową dla tego typu obelg kierowanych pod adresem "Ognia", że ten straszny dla prawdy, wolności i pamięci o obrońcach tych wartości czas został odkreślony "grubą kreską", że tylko pogrobowcy partii komunistycznej mogą jeszcze poważyć się na coś takiego. Chciałbym tak napisać, ale nie mogę, bo rozminąłbym się z prawdą. Komuniści przez kilkadziesiąt lat kreowali opinie o "Ogniu". Zafałszowana propag anda miała zastąpić fakty skrywane w archiwach. Tak było również w przypadku spektaklu telewizyjnego "Rano przeszedł huragan" (p remiera: 17 V 1965 r.) , wyreżyserowanym przez Jana Bratkowskiego, na podstawie obrzydliwie szkalującej "Ognia" powieści byłego sekretarza powiatowego PPR w Nowym Targu, Władysława Machejka [zobacz: tzw. machejkizm ], pod tym samym tytułem, w której autor zawarł fragmenty rzekomego notatnika Józefa Kurasia "Ognia", który przez lata wielokrotnie cytowany był jako autentyk. Przygotowując swoje "dzieło" Bratkowski zwrócił się do ówczesnego MSW o udostępnienie zdjęć zgrupowania "Ognia", które miały być wykorzystane w spektaklu. Ówczesny Zastępca Komendanta Wojewódzkiego MO ds. Bezpieczeństwa w Krakowie, znany już czytelnikom, płk Stanisław Wałach zadbał o dostarczenie reżyserowi wytypowanych przez niego zdjęć, co pokazuje powyższy dokument. Proszę jednak uważnie przyjrzeć się ostatniemu zdaniu, które pokazuje całą perfidię metod szkalowania niepodległościowego podziemia, a w którym "Pan Pułkownik" sugeruje, by nie przekazywać zdjęcia zgrupowania "Ognia" w umundurowaniu WP, ponieważ mogłoby nieopatrznie ukazać prawdę, że był to oddział niepodległościowej partyzantki, a nie - w myśl założeń komunistycznej propagandy - banda terrorystyczna, czy rabunkowa . Rzekomy "notatnik Ognia" z książki Władysława Machejka "Rano przeszedł huragan" do dziś cytowany jest jako autentyczny dokument, a niechlubnym przykładem niech będzie choćby "słynny" Jan Tomasz Gross i jego książka "Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści" . Za chwilę zapoznam szanownych czytelników z wyjątkami z pisarskiej twórczości Jacka Kuronia . Zanim jednak to nastąpi, jestem winien młodszym z nich kilka zdań wprowadzenia do tego wątku. Na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia, w pierwszych miesiącach i latach wolności Jacek Kuroń był u szczytu swej popularności. Jako jedna z ikon przedsierpniowej opozycji demokratycznej i czołowy działacz podziemia solidarnościowego lat 80., więzień polityczny PRL-u, cieszył się wówczas bardzo dużym zaufaniem społecznym. Jego obraz medialny można nakreślić następująco: serdeczny wobec zwykłych ludzi, bezpośredni, zatroskany o los pojedynczego człowieka, człowiek mądrego kompromisu - polityk, czy raczej działacz społeczny otwarty na racje innych (choć czasami na obrazie tym pojawiały się rysy, np. w 1992 r. - w sprawie lustracji, której był zdecydowanym wrogiem; w wywiadzie telewizyjnym poświęconym tej kwestii z wściekłością na twarzy mówił o zwolennikach lustracji jako o ludziach chorych z nienawiści. Jego książka "Wiara i wina. Do i od komunizmu", wydana po raz pierwszy w 1989 r., biła rekordy popularności. Zapotrzebowanie na nią było tak duże, że już rok później wyszło trzecie wydanie tej książki. Czytamy tam: Właściwie wszystko, co tu opowiadam, jest zarazem historią PRL-u [...].
(Jacek Kuroń, Wiara i wina. Do i od komunizmu, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1990, Wydanie III, poprawione, s. 247) Czytelnik książki Kuronia nie powinien mieć zatem żadnych wątpliwości, że autor, człowiek wysokiego zaufania publicznego, przedstawia obraz prawdziwy. Zwłaszcza, gdy pisze o konkretnych ludziach. Po kilku kolejnych zdaniach książki, pełniących rolę wprowadzenia do interesującego nas wątku, czytelnik ma możliwość poznać dość specyficzną charakterystykę "Ognia", przedstawioną przez Kuronia w formie opisu relacji współwięźnia, z którym autor "Wiary i winy. Do i od komunizmu" siedział przez pewien czas w jednej celi. Oto ona: Ogień - Józef Kuraś - legendarny przywódca Podhala, najpierw należał do AK, potem założył własną bandę . Ponieważ był antyakowski, po wojnie został szefem bezpieczeństwa w Nowym Targu. Potem z całym Urzędem Bezpieczeństwa poszedł do lasu i niesłychanie długo terroryzował Podhale. (J. Kuroń, op. cit., s. 247) Stop. Kilka słów koniecznego, jak sądzę, wyjaśnienia. W okresie walki przeciwko okupantowi niemieckiemu, która w przypadku "Ognia" datuje się od 1940 r. (od 1942 r. na stałe z bronią w ręku), należał on kolejno do Związku Walki Zbrojnej, Konfederacji Tatrzańskiej, Armii Krajowej i Ludowej Straży Bezpieczeństwa (od wiosny 1944 r.), która była zbrojną formacją konspiracyjnego Stronnictwa Ludowego "Roch" (rodzina "Ognia" była związana z ruchem ludowym, jego ojciec był aktywnym działaczem struktur powiatowych przedwojennego ruchu ludowego). Jesienią 1944 r. oddział dowodzony przez "Ognia" był oddziałem wykonawczym Powiatowej Delegatury Rządu na Kraj w Nowym Targu. Siłą powyższych faktów owa "banda", o której pisze Kuroń, to oddział polskiej partyzantki niepodległościowej, mocno osadzony w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego . Podkreślam, że w zdaniu pierwszym cytatu mowa jest o okresie okupacji niemieckiej. Nie jest prawdą, że "Ogień" został szefem UB w Nowym Targu dlatego, że był "antyakowski". W rzeczywistości został nim, na całe trzy tygodnie, realizując ówczesną polityczną koncepcję Stronnictwa Ludowego "Roch", polegającą na obsadzaniu własnymi ludźmi tworzących się terenowych struktur władzy. W uzyskaniu przez "Ognia" nominacji na to stanowisko pomocna była bez wątpienia współpraca z partyzantką radziecką, jaka była udziałem jego oddziału w końcowej fazie okupacji niemieckiej. Jak już wspomniałem, szefem UB w Nowym Targu "Ogień" był przez trzy tygodnie (do 11 kwietnia 1945 r.), po czym na czele większości obsady tegoż urzędu, wcześniejszych partyzantów z oddziału "Ognia", "poszedł w góry" walczyć o Polskę bez komunistów. Zdezerterowały wówczas także załogi kilku okolicznych posterunków MO, w większości składające się, podobnie jak UB w Nowym Targu, z podkomendnych "Ognia" z okresu partyzantki antyniemieckiej. Dla czytelników książki Kuronia okres powojenny to kompletna degrengolada "Ognia", jego całkowity upadek także w sferze obyczajowej. W kolejnych wersach czytamy: Otóż Ogniowi co pewien czas podobała się jakaś dziewczyna, więc brał z nią ślub. Czy zawierał małżeństwa w kościele, pod bronią, zmuszając księży do udzielania kolejnych ślubów, czy obywał się bez kościoła, nieważne, fakt, że wesela robił najhuczniejsze na świecie. Przy okazji rozwalał czerwonych i Żydów. Właśnie w Rabce odbył się taki ślub. Ogień naprzód wylał wódę, potem kazał wypuścić ją w rynsztoki, podpalił gorzelnię i w świetle pożaru pędził w świetle kuligu z tą nowo poślubioną żoną. (J. Kuroń, op. cit., s. 247) Uprzedzałem, że czytelnik książki Kuronia dowie się, że po wojnie "Ogień" spadł na samo dno. Przy tym nie dziwi to, że "Ogień" stojąc na czele bandy terroryzował Podhale. Wszak bandy zwykle tak właśnie zachowują się na terenie, na którym grasują. Co bardziej wnikliwi powinni jednak zastanowić się dlaczego "Ogniowi" udawało się to tak długo, skoro wiadomo, że żadna partyzantka, a zwłaszcza ścigana przez władze z taką zaciekłością, jak partyzantka antykomunistyczna w Polsce, nie jest w stanie utrzymać się w terenie bez poparcia miejscowej ludności (gdyby choć promil sił użytych przez partię komunistyczną do zwalczania podziemia antykomunistycznego wykorzystany został do ochrony terenu Treblinki, książka Jana Tomasza Grossa "Złote żniwa" zostałaby odarta z jednego z najważniejszych wątków). Natomiast, śluby z dziewoją, która akurat co wpadła w oko watażce i krwawy kulig w scenerii przesyconej wódą, żądzą i rynsztokiem, pełniącym rolę detalu uwiarygodniającego opis, a jednocześnie symbolizującym całkowitą degrengoladę nakreślonej w ten sposób postaci, robią jednak pewne wrażenie. To iście filmowy obraz, przy którym "Dzika banda" z okresu rewolucji meksykańskiej, odmalowana w filmie Sama Peckinpaha pod tym samym tytułem, wydaje się być przy "Ogniu" i jego "bandzie" oddziałem Armii Zbawienia. A z drugiego planu przebija się dyskretnie zarysowane przez narratora tchórzostwo kleru katolickiego z Podhala. Bali się watażki "Ognia" na tyle, że wprawdzie pod przymusem, ale jednak uczestniczyli w ohydnych spektaklach profanacji sakramentu małżeństwa - według Kościoła jednego z siedmiu sakramentów świętych. "Najgroźniejsze było to, że banda «Ognia» miała oparcie w tamtejszym społeczeństwie". (I sekretarz Komitetu Powiatowego PPR w Nowym Targu Jan Półchłopek)Jak naprawdę było? Otóż "Ogień" wziął ślub dwukrotnie. Po raz pierwszy w lutym 1940 r. Za żonę pojął wówczas Elżbietę z domu Chorąży. Ich małżeństwo nie trwało długo. Zostało przerwane 29 czerwca 1943 r., kiedy to oddział żandarmerii niemieckiej, w odwecie za niepodległościową partyzantkę "Ognia", zamordował jego żonę - Elżbietę, ich dwuletniego synka Zbyszka (ur. 17 grudnia 1940 r.), a także 73-letniego ojca "Ognia" - Józefa. Dom rodzinny "Ognia" został przez Niemców oblany benzyną i podpalony. Ciała pomordowanych najbliższych "Ognia" Niemcy pozostawili w płonących zabudowaniach. Mieszkańcom wsi Waksmund zabronili gaszenia pożaru. To właśnie po tych wydarzeniach Józef Kuraś, używający dotychczas pseudonimu "Orzeł", przyjął pseudonim "Ogień", pod którym walczył do swej śmierci i pod którym przeszedł do historii. Po raz drugi "Ogień" wstąpił w związek małżeński w Święta Wielkanocne - 21 kwietnia 1946 r. (niedziela). Poślubił Czesławę z domu Polaczyk (zmarła w roku 2007). Uroczystość udzielenia sakramentu małżeństwa młodej parze miała miejsce w biały dzień (zaczęła się o godz. 14.00), w kościele katolickim w Ostrowsku. Sakramentu małżeństwa udzielił ks. Józef Dewera. Na czas ceremonii zaślubin Ostrowsko zostało obstawione przez "Ogniowców". Uroczystość przebiegła godnie i spokojnie. Następnego dnia na Górze Waksmundzkiej, w masywie Turbacza, bawiono się i tańczono na weselu wyprawionym przez "Ognia". Weselnikom przygrywała do tańca orkiestra cygańska. Była to normalna, choć w anormalnych warunkach wyprawiona, impreza weselna (oczywiście nikogo "przy tej okazji" nie "rozwalono", ani czerwonego, ani Żyda). Do jesieni 1946 r. małżonka "Ognia" przebywała przy oddziale. W listopadzie 1946 r., będąc w stanie błogosławionym, została skierowana przez męża na kwaterę konspiracyjną w Bochni. 2 lutego 1947 r. w szpitalu w Krakowie urodziła syna, któremu zgodnie z życzeniem "Ognia" dała na imię Zbyszek. "Ogniowi" nie było dane ujrzeć swego potomka. Zginął śmiercią samobójczą w niespełna trzy tygodnie po przyjściu Zbyszka na świat. Mam zaszczyt znać Zbigniewa Kurasia, aktualnie mieszkańca Nowego Targu, a także większość rodziny Kurasiów mieszkającej w ich rodzinnym Waksmundzie. Dumni ludzie. Wiele wycierpieli za samo nazwisko. Jak widać nie tylko w PRL-u. Nie chciałem przerywać wstrząsającego w wymowie, jak sądzę, zestawienia prawdziwego obrazu wątku rodzinnego "Ognia", niezwykle przecież tragicznego, z uprzednio przywołanym opisem z książki Kuronia, dlatego tylko nawiasowo zasygnalizowałem, że "Ogniowcy" "przy okazji wesela herszta bandy nikogo nie rozwalili" (żeby utrzymać się jeszcze przez chwilę w "estetyce" opisu z książki Kuronia). W istocie partyzanci "Ognia" nie "rozwalali" ludzi przy takiej, czy innej okazji; likwidacje były wykonywane jako kara za konkretne i ciężkie winy. Nie było wypadku, żeby Żyd za samo pochodzenie został zlikwidowany - mówił wiele lat po wojnie Bogusław Szokalski "Herkules", adiutant "Ognia". Znana jest sprawa wydania przez "Ognia" i wykonania przez jego podkomendnych wyroku śmierci na człowieku związanym z partyzantką niepodległościową, który po zakończeniu latem 1945 r. działalności partyzanckiej dopuścił się zabójstwa dwóch kupców – Żydów. I za to właśnie otrzymał wyrok śmierci od "Ognia". To raczej dziwne zachowanie - mam na myśli wydanie za taki czyn wyroku śmierci i doprowadzenie do jego wykonania - jak na człowieka "rozwalającego Żydów". Pamiętajmy i o tym, że na terenie działalności oddziałów "Ognia", w okresie ich aktywności bojowej, przebywały setki Żydów. Mieszkali oni również w Nowym Targu, miasteczku leżącym u stóp matecznika "Ognia", czyli Gorców. Nowy Targ i inne okoliczne miejscowości, w których przebywali Żydzi, wielokrotnie były miejscem zbrojnych wystąpień "Ogniowców". Nigdy jednak, jak słusznie podkreślał "Herkules", nie doszło tam do żadnej akcji podkomendnych "Ognia", której celem byłby Żyd, za pochodzenie. Ginęli natomiast z rozkazu "Ognia", zdecydowanie bez względu na pochodzenie, funkcjonariusze UB, konfidenci i lokalni aktywiści komunistyczni. Bez wątpienia z rąk "Ogniowców", wskutek akcji wymierzonych przeciwko ww. kategoriom osób, zginęło znacznie więcej Polaków niż Żydów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uzna jednak z tego powodu, że "Ognia" cechował antypolonizm, czy też, że dążył on do wygubienia narodu polskiego. Wątek podziemia antykomunistycznego został przez Kuronia ponownie podjęty, choć już w oderwaniu od postaci "Ognia", w kilka lat później, w napisanej wspólnie z Jackiem Żakowskim książce "PRL dla początkujących" (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1996, Pozycja wsparta dotacją Ministerstwa Kultury i Sztuki.). Tym razem Kuroń pokusił się o ocenę ogólną na temat kondycji oddziałów partyzantki antykomunistycznej: W 1945 r. oddziały partyzanckie były zbyt rozdrobnione i za słabe, żeby atakować na przykład wojskowe magazyny. Bały się, że zostaną wykryte i rozbite przez Sowietów. Więc rabowano chłopów. Ruszył proces wyradzania się partyzantki w bandytyzm. Od chwili rozwiązania AK (styczeń 1945 r. - przyp. G.W.) coraz trudniej było odróżnić bandę rabunkową od grupy niepodległościowej. (Jacek Kuroń, Jacek Żakowski, PRL dla początkujących , Wrocław 1996, s. 13) Specyficzny to obraz podziemia, w którym jego potencjał, zresztą zdaniem Kuronia - jak widać - słabiutki, mierzy się wskazaniem obiektów, które miały być, z uwagi na możliwości atakujących, przedmiotem akcji aprowizacyjnych. Na płótnie takiego obrazu nie ma miejsca na idee odmalowanego w taki sposób podziemnego zrywu, o jakimkolwiek jego etosie nie wspominając. Przypomnijmy zatem, że chodzi bądź co bądź o polskie podziemie niepodległościowe, walczące w skrajnie trudnych warunkach z reżimem komunistycznym o niepodległość Polski i wolność jednostki ludzkiej. O podziemie, przez które przewinęło się ponad 150 tys. naszych rodaków, z czego w różnych okresach ponad 20 tys. walczyło w oddziałach partyzanckich z bronią w ręku. O podziemie, którego żołnierze w okresie od stycznia 1945 r. do czerwca 1948 r. przeprowadzili w sumie co najmniej 63 akcje odbicia więźniów z więzień, obozów, placówek oraz konwojów UBP i NKWD, w wyniku których uwolniono nie mniej niż 3750 więźniów !!! ( zobacz: Kazimierz Krajewski, A kcje uwalniania więźniów z więzień, obozów oraz placówek UBP i NKWD 1944 - 1948. Wstępna próba bilansu). O podziemie, którego resztki, pomimo okrutnego terroru komunistycznego wymierzonego w zaplecze partyzantki - czyli ludność wspierającą "leśnych" - przetrwały do początków lat 50. ubiegłego stulecia, co jest znakomitym dowodem, że cieszyło się ono trwałym poparciem niemałej części naszych przodków. O podziemie, które spłynęło krwią dziesiątków tysięcy jego żołnierzy poległych i pomordowanych w walce o prawo człowieka do wolnego życia na ziemi. O podziemie, którego polegli i pomordowani żołnierze spoczywają w znakomitej większości w nieznanych do dziś miejscach, pogrzebani tam przez komunistów, którzy w ten sposób odmówili im nawet prawa do ludzkiego, czyli godnego pochówku. Wreszcie o podziemie, o którym pamięć narodowa miała zostać, tak jak one, zabita. Nie miał jakoś Kuroń serca do walczących z komunistami na śmierć, a nie na życie. Dlaczego? Od niektórych znajomych słyszałem taką oto opinię, że ponieważ Kuroń sam przez pewien czas budował komunizm, a potem przez kolejne lata, już w kontrze do partii komunistycznej, starał się system ten poprawić, ulepszyć - żeby ludziom lepiej się w nim żyło (to nie sarkazm) - to nie miał wielkiego zrozumienia ani sympatii dla tych, którzy ten system z całych sił i z bronią w ręku zwalczali. Czy jest w tej opinii jakaś racja? Trudno orzec. W książce "Wiara i wina. Do i od komunizmu" jest fragment, w którym Kuroń wspomina, że gdy wraz z Karolem Modzelewskim w 1965 r., po wyroku skazującym za słynny, choć szerokiej opinii publicznej raczej nieznany w treści, niestety, List otwarty do Partii , byli wyprowadzani w kajdanach z budynku warszawskiego sądu, zgromadzeni tam ich koledzy (Kuroń pisze o tłumie) śpiewali im "Międzynarodówkę" . Mocna scena. Przemawia do wyobraźni. Dajmy zatem wyobraźni jeszcze trochę popracować. Załóżmy, że podczas procesów żołnierzy podziemia antykomunistycznego, czyli raptem jakieś 20–12 lat wcześniej niż proces Kuronia i Modzelewskiego, na salach sądowych mogli być obecni koledzy skazywanych, wszystko jedno czy z oddziałów, czy z dzieciństwa. Czy wyobrażacie sobie Państwo, że choć jedna taka publiczność, z dziesiątek tysięcy publiczności sądowych na procesach, w których władza komunistyczna wymierzała karę "Żołnierzom Wyklętym", zaśpiewałaby swym kolegom nie np. "Jeszcze Polska nie zginęła" lub "Boże coś Polskę" - z błagalną prośbą Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie , lecz Bój to jest nasz ostatni / Krwawy skończy się trud / Gdy związek nasz bratni / Ogarnie ludzki ród...? Toż to kompletny surrealizm. Taką wizję może przyjąć tylko wyobraźnia chora. Józef Mackiewicz, zwracając uwagę, że wybór akurat "Międzynarodówki" na pieśń wyśpiewaną Kuroniowi i Modzelewskiemu podczas wyprowadzania ich w kajdanach z sali sądowej mówi co nieco o horyzontach ideowych śpiewającego wówczas chóru towarzyszy skazanych, podsumował tę sytuację krótko: To coś jakby bojówka Piłsudskiego zaintonowała przed X Pawilonem "Boże, Caria chrani". (Józef Mackiewicz, Okupacja – czy coś gorszego? O Ninie Karsov kontrrewolucyjnym piórem , Wiadomości 1970, nr 12/13) Czy wyzwanie, które rzuciłem wyobraźni szanownych czytelników coś tłumaczy? Może wskazuje na obcość porządków wartości tych dwóch tradycji postaw wobec systemu komunistycznego, skutkującą wzajemnym niezrozumieniem i potrafiącą zrodzić tak niesprawiedliwe oceny "Żołnierzy Wyklętych", jakie były udziałem Kuronia? Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną, jak sądzę istotną okoliczność. Otóż konsultantem historycznym wspomnianej wyżej książki PRL dla początkujących był profesor Andrzej Friszke. Jeżeli dobrze rozumiem, na czym przy tego rodzaju publikacjach polega rola konsultanta historycznego, to mam podstawy twierdzić, że zaaprobował on, jako zgodny ze stanem rzeczy, przypomniany przeze mnie fragment książki dotyczący oddziałów podziemia antykomunistycznego. Na usprawiedliwienie Pana Profesora można zastrzec, że stan wiedzy na temat tegoż podziemia był w połowie lat 90. znacznie uboższy niż jest teraz. Przyrost tej wiedzy to oczywiście zasługa przede wszystkim Instytutu Pamięci Narodowej z okresu prezesury profesora Janusza Kurtyki. Ze smutkiem stwierdzam zatem, że odnotowałem co najmniej jedną publiczną wypowiedź profesora Friszke, dotyczącą pracy IPN pod kierownictwem profesora Kurtyki, w której dał on wyraz swej ocenie, że priorytety badawcze IPN są wytyczone źle, gdyż wątek zbrojnego oporu przeciwko systemowi komunistycznemu jest nadreprezentatywny, w stosunku do rzeczywistego jego znaczenia dla polskiej rzeczywistości po zakończeniu drugiej wojny światowej. Zgodnie ze znowelizowaną siłami PO, PSL i SLD ustawą o IPN, Sejm RP wybierze wkrótce część członków Rady Instytutu Pamięci. Jedną z jej prerogatyw ustawowych jest formułowanie dla Prezesa Instytutu Pamięci, znacznie bardziej zależnego od Rady Instytutu oraz układu sił politycznych w Sejmie RP, niż miało to w okresie przed ww. nowelizacją, rekomendacji dotyczących podstawowych kierunków działalności Instytutu Pamięci w zakresie badań naukowych i edukacji. Jednym z kandydatów do Rady Instytutu wydaje się, że murowanym, jest profesor Andrzej Friszke. Czas pokaże, jakie będą priorytety badawcze i edukacyjne Instytutu Pamięci pod rządami nowych jego władz. Warto uważnie przyglądać się tej sprawie. Wracając na zakończenie do postaci "Ognia", wspomnę, że 13 sierpnia 2006 r. ś.p. Prezydent RP Lech Kaczyński wraz ze Zbigniewem Kurasiem, synem "Ognia" uroczyście odsłonili w Zakopanem, w obecności kilku tysięcy ludzi, wzniesiony staraniem Fundacji "Pamiętamy", przy wsparciu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa , pomnik upamiętniający "Ognia" i jego blisko stu podkomendnych, którzy padli w walce o wolność. Miejsce to, poza tym, że jest symboliczną mogiłą większości upamiętnionych tym pomnikiem braci naszych, którzy padli w walce z władzą nieludzką, pełni też rolę edukacyjną. Przypomina bowiem, jak inne tego rodzaju upamiętnienia, że komunizm był śmiertelnym wrogiem wolności, w każdym jej wymiarze, oraz jaka jest cena za wolność. Byłoby dobrze, gdyby takie miejsca cieszyły się naszą troską i pamięcią. [zobacz galerię zdjęć z uroczystości: 1>, 2> ]. Wzmiankowałem już w tym tekście, że w okresie PRL-u nacisk komunistyczny był tak powszechny i mocny, że zerwał nawet przekaz pokoleniowy na temat czynnej samoobrony naszych przodków przed komunistami. Przymusowe milczenie ludzi znających prawdę i trwająca dziesiątki lat, prowadzona z wykorzystaniem instytucji państwowych i oświatowych propaganda komunistyczna musiały doprowadzić do stanu, z którym zmagamy się po dziś dzień i przyjdzie nam się zmagać jeszcze długo. Do stanu powszechnej wręcz niewiedzy na temat historii zbrojnej walki o Polskę bez komunistów lub fałszywego historii tej postrzegania. Co gorsza, okres PRL-u wytworzył w myśleniu wielu ludzi skamielinę, która skutkuje brakiem zrozumienia, a w konsekwencji także brakiem szacunku dla ofiary i cierpienia w imię dobra wspólnego. Ta skamielina na naszych oczach niesiona jest, niestety, w młodsze pokolenia. W mojej ocenie jest ona wysoce niebezpieczna. Zagraża bowiem jednemu z fundamentów wspólnoty narodowej, za który uznaję właśnie szacunek dla ofiary złożonej przez naszych przodków na ołtarzu wolności. Pamiętajmy, że tradycja nieprzekazana następnym pokoleniom umiera. Dotyczy to także tradycji wolnościowej, bez której w przestrzeni publicznej nie ma miejsca na wartości będące treścią tej tradycji - takie jak odwaga, niezależność, honor, itd. To właśnie dlatego walka o pamięć jest tak ważna – jej istotą nie jest bowiem przeszłość, lecz przyszłość. Grzegorz Wąsowski
PS. Pomnik poległych i pomordowanych "Ogniowców" stoi w Zakopanem przy Równi Krupowej, nieopodal Dworca PKP, w bezpośredniej bliskości miejsca, z którego busy wycieczkowe ruszają w kierunku Morskiego Oka. Zachęcam do odwiedzania tego miejsca. Kto przed tym pomnikiem stanie, będzie mógł, pośród wyrytych na pomniku nazwisk, pseudonimów i dat śmierci "Ogniowców", przeczytać następujący fragment z listu "Ognia" do "Groźnego" († 9 XI 1946 r.) z października 1946 r.: ...i niech szlag trafi, ale w górę serca. A może niektórzy czytelnicy tego tekstu uznają, że przy okazji bytności w Zakopanem, należy pod pomnikiem "Ogniowców" zapalić lampkę pamięci?
Grzegorz Wąsowski
Zbyt drogi i Gibraltar, i Smoleńsk Wydawałoby się, że są pewne granice, których nie sposób przekroczyć. Szczególnie nie powinni ich przekraczać ludzie sprawujący władzę w państwie, wybrani w demokratycznych wyborach. Powinni oni mieć chociażby poczucie przyzwoitości, czy uczciwości wobec Narodu, który ich wybrał. Okazuje się, że dziś w Polsce takich granic nie ma. Nie istnieje przyzwoitość rządzących, a uczciwość wydaje się śmiechu warta. Wszystkie te aspekty obnażyła Tragedia Smoleńska. To właśnie przez jej pryzmat zaczyna być widać wyraźnie kto jest kim. I w jej tle zaczyna być widoczny prokurator Seremet. Trzeci filar tzw. "śledztwa smoleńskiego" /prokuratura powszechna/ stoi w tyle za plecami prokuratury wojskowej i komisji ministra Millera. Śledztwo smoleńskie prowadzi wzorcowo, bo po najniższych kosztach. Jak? Bardzo prosto. Po prostu nic nie robiąc. Zaoszczędzono z kasy państwa ogromnych wydatków, przerzucając je jednym podpisem na Rosjan. Czy ktoś w ogóle zauważył to osiągniecie prok. Seremeta?
Czy nie należałby mu się tytuł menadżera roku? Żeby wypaść jeszcze lepiej w ramach oszczędzania publicznych pieniędzy prokurator Seremet znalazł sposób by załatwić dwie sprawy za jednym zamachem. Zaoszczędzić pieniądze /co prawda tylko medialnie/ i zniszczyć instytucję, która prowadzi kontrowersyjne dla polsko-rosyjskiego pojednania śledztwa. A może jeszcze kiedyś, kto wie, zacznie zbierać materiały w sprawie Tragedii Smoleńskiej? I wydawać na to państwowe pieniądze? Pan prokurator Seremet napisał więc wniosek do prezydenta w sprawie odwołania ze stanowiska szefa pionu prokuratorskiego IPN pana Dariusza Gabrela z powodu prowadzenia zbyt drogich śledztw historycznych. Zastanawiam się także, czy pan Seremet zapomniał już o obietnicy, którą złożył w kwietniu 2010 prezesowi IPN śp. Januszowi Kurtyce w imię zasady: nieobecni są zawsze na straconych pozycjach?
Argument koronny przeciwko panu prokuratorowi Gabrelowi to śledztwo w sprawie gen. Sikorskiego. Śledztwo historyczne o aspekcie ogromnie ważnym dla tożsamości naszego narodu, ale także trudnym. Analogia do śledztwa smoleńskiego narzuca się sama. Ale niektórzy historycy wychowani w PRL-u /pan prezydent i jego doradca, ostatnio pojawiają się także głosy innych „autorytetów” - vide GW 10 02 2011/ nie potrafią się doszukać w nim jakichkolwiek wartości. Koszt tego śledztwa to 570 tys. zł. wydane przez 3 lata. Jest on raczej nikły w stosunku do odszkodowań i zadośćuczynienia jakie z mocy ustawy rząd polski musi zapłacić rodzinom ofiar z 10-go kwietnia. A jakoś nikt w związku z tym nie występuje o odwołanie odpowiedzialnych za tą katastrofę: min. Klicha, min. Arabskiego i innych paru osób z ekipy rządzącej! Pan Seremet zdaje się również zapominać, że nic mu do budżetu takiej instytucji jak IPN. Budżet jest zatwierdzany corocznie przez rząd i parlament a instytucja sama decyduje jak, gdzie, kiedy i na co wydaje swoje pieniądze. A skoro już o pieniądzach mowa to dodatkowe 300 tys. na śledztwo w sprawie „Olewnika” na koniec 2010 roku to pewnie były pieniądze jakiegoś tajemniczego prywatnego sponsora? Prawdopodobnie ogromna różnica zachodzi w ocenie kosztów sprowadzenia przez IPN ciał trzech polskich oficerów /koszt ok. 50 tys zł/ a kosztami sprowadzenia ciała twórcy a potem współtwórcy Enigmy przez Urząd ds. Kombatantów /ponad 100 tys zł./ Jaka? Odpowiedź jest bardzo prosta. Idee prezesa Kurtyki należy niszczyć za wszelka cenę nawet po jego śmierci. Jego śmierć nie wystarcza, trzeba zniszczyć także jego dzieło, bo a nuż będzie żyć życiem własnym. Sprawnie działający pion prokuratorski IPN przeszkadza jeszcze z jednego bardzo ważnego powodu. Jest to jedyna dziś instytucja, która żąda rozliczenia winnych stanu wojennego.
Nie dziwi fakt, że postawienie Jaruzelskiego przed sądem jest przez aktualnego prezydenta źle widziane, gdy jednocześnie tenże sam Jaruzelski zapraszany jest, jako mentor, na „salony władzy” by uczyć naszych rządzących /i słusznie, bo pewnie umie to najlepiej/ jak rozmawiać z Rosją, naszym „panem feudalnym”. Niezawisły sąd robi co może by Jaruzelski zmarł nie doczekawszy wyroku. Co robi? Jeżeli kogoś to zaciekawi, to chętnie opowiem, ale wygląda na to, że będzie to powieść w odcinkach. Długa i nudna. Myślę, że lepiej o to zapytać pana Nałęcza, który lapidarnie wszystkim wytłumaczy, tak jak to mówił przy okazji ostatnich wyborów prezydenckich, że nie ma po co głosować na kogoś, kto nie ma szans na wygraną. I to konformistyczne hasło może stanowić motto dla decyzji prokuratora Seremeta odnośnie bezsensu polskich śledztw historycznych dla przyjaźni polsko-rosyjskiej.
PS. Jest jeszcze śledztwo katyńskie, które wg naszych „profesorów historyków” też prawdopodobnie należałoby zakończyć. To też była przecież sprawa dla prezesa Kurtyki ogromnej wagi. IPN pewnie nadal domagałby się głośno odtajnienia akt przez Rosjan nie tylko pomordowanych w Katyniu. Po ostatnich wypowiedziach medialnych "sprawa Katynia” ma się stać prywatną sprawą rodzin. Tak zaplanowano tegoroczne obchody. Nie będzie na nich już ani Putina, ani Miedwiediewa. Bo właściwie po co? Wszystko co mieli do zrobienia zrobili rok temu. Zuzanna Kurtyka's blog
Dziwne szpule 2 Odkrycie dokonane przez Markowskiego i zamieszczone wczoraj na jego blogu wygląda niemalże na przełom w sprawie. Informacja podana wieży w Siewiernym przez Dyspozytora odnosić się musi do INNEGO niż Jak, polskiego samolotu:
08:50:09 Dyspozytor/Kontroler Obszaru – Pawle Waleriewiczu, za 55 minut na ASKIL pierwszy Polak 0-31 PLF.
08:50:16 KL – Zrozumiałem. (w oryginale ruskim jest jeszcze na s. 2 taka wymiana zdań pominięta, nie wiedzieć czemu, w tłumaczeniu opublikowanym na stronie TVN24, które ma sporo tego typu drobnych luk, pomijając zaznaczone opuszczenia jakichś fragmentów; nie jestem w stanie pojąć, dlaczego nie ma jakiegoś dokumentu z pełnym polskim tłumaczeniem stenogramów)
08:50:17 D - Spytaj go, czy strefa zezwoliła go nam przejąć?
08:50:20 KL – Zrozumiałem.
Ten symbol „0-31 PLF” jest użyty błędnie i być może celowo wprowadzony do rozmowy (i stenogramów), by dezinformować, gdyż przypisany jest on właśnie Jakowi, który dwie minuty po tym komunikacie, zbliża się do ASKIL i nawiązuje łączność z wieżą północnego, smoleńskiego lotniska, co widać poniżej z dalszej części stenogramów:
08:50:52 KL – Nikołaju Jewgieniewiczu, „Logika” oszukała. Tutaj doszło po naziemnej łączności, że za 55 minut ASKIL przechodzi. Normalnie, normalnie.
08:51:01 A – (niezrozumiałe)
08:51:29 KL – Meteo.
08:51:48 KL – Dajcie pogodę.
08:51:50 KL – Tak.
08:52:42 Jak40 – Moscow-Control, Papa Lima Fox zero three one, good day, descent FL 3300 meters approaching ASKIL point (Kontrola w Moskwie, PLF 031, dzień dobry, obniżamy do FL 3300 metrów, podchodzimy do punktu ASKIL). Dwie minuty później załoga Iła-76 zbliżającego się do Siewiernego (nie ma już najmniejszych wątpliwości, że to ten samolot będzie krążył nad lotniskiem przez godzinę, zgodnie z relacjami świadków, a wbrew temu, co przeczytać można w „raporcie MAK-u” o pobycie Iła) ustala procedurę lądowania, do którego ma dojść już po przyziemieniu przez Jaka:
08:54:36 IŁ76 – 8-17-sty, zapisałem pogodę. (Schemat) lądowania 2-5-9, ciśnienie 7-45. Wysokość przejścia 1500, OSP z RSP. Do usłyszenia.
08:54:46 KL – Do usłyszenia 8-17-sty, i podejście (do lądowania) będzie po polskim samolocie.
08:54:50 IŁ76 – Przyjąłem, 8-17.
Ostatni komunikat odlatującego Iła-76 pojawia się, jak pisałem w poprzednim poście (http://freeyourmind.salon24.pl/277216,bumaga-2), o 9:47. Wróćmy jednak do rozmowy z Dyspozytorem – ta już wygląda zgoła nonsensownie:
08:59:13 Dysp./KO – O której Polak na schemat (podejdzie), dowódca pyta?
08:59:16 KL – Tak, ja mu powiedziałem, ale on nie mówi.
08:59:19 Dysp./KO – (niezrozumiałe)
08:59:21 KL – Tak, ja mu powiedzą... jaki jest dowódca, nasz?
08:59:23 Dysp./KO – Tak, tak.
08:59:26 KL – W ciągu jakichś 20 minut.
08:59:28 Dysp./KO – Ten w ciągu 20 i tamten w ciągu 20?
08:59:29 KL – Tak.
08:59:30 Dysp./KO – (niezrozumiałe)
08:59:57 1-szy – (Pierwszemu).
09:00:01 KL – Odpowiedział/odpowiedziałem.
09:00:03 1-szy – (niezrozumiałe) o reflektorach... będziemy stawiać reflektory.
09:00:16 KL – Ja już dałem rozkaz, żeby postawili.
09:00:19 1-szy – Ja wiem, najprawdopodobniej, oni nie zdążą.
09:00:21 KL – Oni na rozkaz, zaraz mnie zapytają, a ja popatrzę jaka będzie sytuacja.
09:00:44 A – (niezrozumiałe)
09:00:51 1-szy – (niezrozumiałe) czy nie.
09:00:54 KL – Nie zrozumiałem?
09:00:55 1-szy – (niezrozumiałe)
09:00:57 KL – Tak, ja mam 30 km oddalenia, jeszcze raz (niezrozumiałe).
09:01:02 Judin – Zrozumiałem, dajemy rozkaz do postawienia reflektorów.
09:01:12 KL – No co, gotowe? Gotowe, nie? Co, oba?
09:01:20 Judin – Nie, jeden...
Po lądowaniu Jaka i próbie lądowania Iła, D znowu się odzywa, tym razem niezrozumiale, na co KL odpowiada (s. 17):
9:31:52 KL - To znaczy zgłoście gotowość z zapasowym, uzgodnijcie wcześniej wyjście (wychod) na Biały, to będzie 3900, jeśli wychodzi na Twer.
9:32:01 D – Dobrze.
Z późniejszej rozmowy wygląda na to, że tu z kolei chodzi o Iła. Natomiast kilka minut później pojawia się rozmowa wprost o wylocie Tupolewa – jest to blisko godzinę (po wspomnianym na początku mojego tekstu) dialogu dotyczącym wylotu „pierwszego Polaka”:
09:40:29 Krasn.: Mam pytanie takie, według moich danych Tupolew wylatuje polski, kurde, oni się nie pytają, to znaczy lecą sami, trzeba im przekazać, że nas zasłoniło.
09:40:38 OD: No, ja zaraz do głównego centrum przekażę i objaśnię w czym rzecz.
09:40:39 Krasn.: Przekażcie, bo, ponieważ w prognozie nie było, wilgotność 80%, skąd on się wziął o 9 godzinie, ale nakryło całkiem, widoczność teraz jakieś 400 maksimum.
09:40:48 OD: Tak, lokację tam robili?
09:40:50 Krasn. Wszystko czysto
09:40:51 OD: Wszystko czysto, tak.
09:40:52 Krasn.: Tak bezchmurnie, widoczność ponad 10 była, wszystkie zgody wydaliśmy, w prognozie niczego nie ma i nagle ni z tego ni z owego całą sprawę poniosło.
09:41:00 OD: Zrozumiałem, duży Tupolew wyleciał w 27 minut do was.
09:41:04 Krasn.: Tupolew wyszedł o 27?
09:41:05 OD: Tak, o 9:27.
Mamy więc kolejną rozbieżność i kolejną zagadkę. Jest znowu kilka jej rozwiązań:
1) Jak zasugerowała intheclouds, po Jaku koło godz. 6.50 wystartował drugi samolot (z kim?), choć nie ma w stenogramach śladu po jego późniejszej łączności z „Korsażem” ani po przybyciu na Siewiernyj w okolicach godz. 8-mej - a potem, tj. o godz. 7.27 wystartował Tupolew z resztą delegacji. Niedługo przed 8-ą zaś (czyli 10-ą ruskiego czasu) toczy się ta rozmowa o „głównym Polaku”:
09:51:39 RP: Smoleńsk, trzeba dla głównego Polaka skonkretyzować zapasowe, dlatego że jak na razie nie ma pogody. Ja jakoś nie widzę poprawy.
09:51:44 OD: Komunikowałem się z głównym centrum, zabiorą na Wnukowo.
09:51:46 RP: Na Wnukowo, tak?
09:51:47 OD: Aha.
09:52:46 TLF: „Logika”-35
09:52:47 RP: Proszę jeszcze raz operacyjnego.
09:53:18 TLF: „Antena”-35
09:53:20 RP: „Logikę”
09:53:21 TLF: Wywołuję.
09:53:23 RP: 8-17-sty, „Korsaż”
09:53:39 TLF: 37.
09:53:40,5 RP Halo.
09:53:41 TLF: “Logika”-37
09:53:42 RP: Operacyjnego.
09:53:43 TLF: Wywołuję.
09:53:54 RP: Plusnin. Trzeba jakoś dostać się do głównego centrum, żeby głównemu Polakowi, halo.
09:54:00,5 OD: Tak, tak, tak.
09:54:01 RP: Żeby przekazać, po-pierwsze, żeby on był gotowy do odejścia na zapasowe, uściślić, ile ma paliwa, dlatego że po rosyjsku on praktycznie nic nie rozumie.
09:54:12 OD: Ja myślę, że główne centrum już rozpatrzy się, ja powiedziałem że w Smoleńsku pogody nie ma, a tam już się zorientują.
09:54:16 RP: Tak. A, dobrze.
Jako ciekawostkę dodam, że o 9:57:01 RP wspomina o tym, że gdy funkcjonariusza FSB przyjął (dosł. „FSB-sznika”), też była taka (mglista) pogoda. Czy ten FSB-sznik zabiera głos w czasie rozmów na wieży, nie jest to w stenogramach zaznaczone. Przypomnę też, że o 10-tej toczą się cytowane już przeze mnie dialogi o zapasowym lotnisku dla tupolewa oraz pracownicy wieży robią sobie przyspieszoną lekcję angielskiego. Może w ten sposób „zagłuszają” to, co się gdzieś w tle dzieje? Może wyłączone są jakieś połączenia radiowe? Ale też możliwe jest rozwiązanie
2), tzn. ta wczesna rozmowa o „pierwszym Polaku” dotyczy Tupolewa z delegacją prezydencką (który podobnie jak w 1) rozwiązaniu nie pojawiłby się już koło godz. 8-mej), zaś ta rozmowa sprzed dziesiątej dotyczy już „udawanego tupolewa”). Rozwiązanie
3): ta pierwsza rozmowa o 8.50 ruskiego czasu jest jakimś przekłamaniem i nieporozumieniem. Czy jednak dyspozytor w tak ważnym dniu i tak ważnej sprawie (w końcu rangi międzynarodowej, to nie leci prywatna wycieczkowa awionetka) bawiłby się w podawanie informacji, że „pierwszy Polak” (podkreślam nie dotyczy to Jaka, który lada chwila nawiązuje kontakt z wieżą i będzie się przygotowywał do lądowania) już wyleciał, nie mając jej potwierdzenia? Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną, bardzo ważną rzecz. Stenogramy z wieży obejmują godziny 8.38-10-45, gdy tymczasem, jak doskonale wiemy, S. Szojgu jeszcze 10 Kwietnia zapewniał oficjalnie Putina, iż Tupolew zniknął z radarów o godz. 10.50, więc przynajmniej do ok. 11-tej godziny maszyny powinny były rejestrować pracę w wieży. Gdyby tego było mało, to z pierwszych rozmów podanych w stenogramach wynika, że toczyły się (np. z „Logiką”) wcześniejsze dialogi, których niestety, nie możemy przeczytać. Z kolei „raport komisji Burdenki 2” (s.81) informuje nas w tabeli, jeśli chodzi o pracę „personelu wieży”, że była ona rejestrowana od 7.15 do 10.45. Nie mamy więc żadnej dokumentacji dotyczącej tego, co się działo niemal przez całą godzinę na wieży, co jak podejrzewam, nie jest przypadkiem. Z tej tabeli wynika także, co jeszcze ciekawsze, że nie była w ciągu dnia rejestrowana praca wieży... 7 kwietnia (kiedy niby miał na Siewiernym lądować Tusk z Putinem); taśmy rejestrujące włączono dopiero wieczorem (21.30-23.30), a 9 kwietnia wieża albo nie pracowała, albo znowu nie rejestrowała swojej pracy.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/01/dziwne-szpule.html
http://www.mak.ru/russian/investigations/2010/files/tu154m_101/open_micr.pdf
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110211&typ=po&id=po02.txt (prokuratura nie uważa, by doszło do zamachu, no i słusznie, trzeba było już 10 Kwietnia zakończyć śledztwo i badania)
FYM
Minister promuje antypolskie filmy w Europie Trwa fala kolejnych oskarżeń Polaków o udział w Holocauście. W tym czasie Ministerstwo Kultury wysyła na znany festiwal filmowy obraz mówiący m.in. o polskim antysemityzmie. - Chcemy, aby do Polski wróciło 3 miliony Żydów i abyście znowu z nami zamieszkali. Potrzebujemy was! Kiedy was zabrakło, cieszyliśmy się skrycie. Powtarzaliśmy: nareszcie jesteśmy sami we własnym domu. Polski Polak w Polsce, któremu nareszcie nikt nie przeszkadza. A ponieważ ciągle nie byliśmy szczęśliwi, czasem udawało nam się znaleźć jeszcze jakiegoś Żyda i wyprosić go z naszego kraju. Nawet, jak już było wiadomo, że nikogo z was nie ma, ciągle byli tacy, którzy was wyrzucali i wyrzucali. I co? Dziś ze znudzeniem patrzymy na nasze podobne do siebie twarze. Na ulicach wielkich miast wypatrujemy obcych i wsłuchujemy się w ich mowę. Tak, dziś już wiemy, że nie możemy żyć sami. Potrzebujemy innego, a nie ma innego bliższego nam niż wy! Przybywajcie! Ci sami lecz odmienieni. Zamieszkajmy razem. I bądźmy inni, ale niech jeden na drugiego ręki nie podnosi – taki tekst usłyszą wszyscy uczestnicy Biennale w Wenecji, którzy przyjdą obejrzeć film reprezentujący Polskę na festiwalu. Pod koniec stycznia minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski wręczył Yeal Bartanie, artystce z Izraela, nominację na reprezentowanie Polski podczas 54. Międzynarodowego Biennale Sztuki w Wenecji. - To dowód na to, że w polskiej kulturze nastąpił czas otwarcia i poszerzonej współpracy – mówił minister Zdrojewski. Wyraził przekonanie, że ponadczasowe, a przez to uniwersalne przesłanie projektu Bartane zostanie zauważone i docenione zarówno przez krytykę artystyczną, jaki i publiczność. Pokaz polskiej propozycji na Biennale – zatytułowany "...and Europe will be stunned / ...i zadziwi się Europa" - będzie się składał z trzech projekcji. Pierwszy film, „Mary koszmary” powstał w 2007 roku. Występujący w nim Sławomir Sierakowski (razem z Kingą Dunin stworzyli również scenariusz) wygłasza na pustym Stadionie Dziesięciolecia przemówienie, w którym nawołuje trzy miliony Żydów do powrotu do Polski. - Żydzi! Rodacy! Ludzie! Luuudzieee!!!!! Myślicie, że ta stara kobieta, która wciąż śpi pod pierzyną Ryfki, nie chce was widzieć? Zapomniała o was? Mylicie się. Ona śni o was każdej nocy. Śni i drży ze strachu. Od tej nocy, kiedy was już nie było, a jej matka sięgnęła po waszą pierzynę, nawiedzają ją mary. Mary-koszmary. Tylko wy możecie je przegnać. Niech przy jej łóżku staną trzy miliony Żydów, których zabrakło w Polsce, i przegonią w końcu te zmory – mówi Sierakowski, ubrany w sposób mający sugerować, że jest partyjnym działaczem z lat głębokiego PRL. W swoim przemówieniu wspomina również o polskim antysemityzmie, mówi, że obecnie Polacy źle się czują w państwie jednonarodowościowym, że chcą, by Żydzi pomogli w budowie Polski, by wrócili do „naszego-waszego kraju”. - Tekst napisany przez Sierakowskiego i Dunin stanowi kanwę opowieści o stracie, bólu, o pewnym deficycie. Ten deficyt jest związany z nieobecnością ludności żydowskiej w Polsce – mówi Sebastian Cichocki, kurator trylogii Bartane. Odpowiedź na apel zawarty w filmie „Mary koszmary” pokazuje druga część trylogii. W filmie „Mur i wieża” żydowscy osadnicy budują pierwszy kibuc w Warszawie. Budowla – wyglądająca jak z lat 30. – powstaje w centrum stolicy Polski, w miejscu, w którym budowane jest Muzeum Historii Żydów. Jak tłumaczy Cichocki, młodzi syjoniści występujący w filmie wznoszą kibuc na modłę tych z lat 30., które były stawiane w Palestynie przez pierwszych osadników żydowskich. Obraz „Mur i wieża” pokazuje również początek Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce. Wirtualny, jak dotąd, ruch społeczny ma wspierać osadnictwo Żydów w Polsce i być odpowiedzią na wezwanie sformułowane przez bohatera pierwszej części trylogii Bartane. Autorka nie wyklucza w przyszłości, że organizacja taka powstanie naprawdę i będzie promować społeczność żydowską w Polsce. Trzecia, wieńcząca całość, część trylogii, której premiera odbędzie się w Wenecji, skupia się wokół uroczystości pogrzebowych lidera żydowskich osadników, którzy przyjechali do Polski. Został on zamordowany przez przeciwnika powrotu Żydów do Polski. - To jest miejsce, w którym ta fikcja polityczna, fantazja artystyczna zderza się z naszą siermiężną, toporną rzeczywistością polityczno-społeczną. Ten pogrzeb wiąże się oczywiście z zamachem na lidera Ruchu Żydowskiego Odrodzenia w Polsce. Chcemy w jakiś sposób zszyć rzeczywistość z iluzją, fantazją, którą stworzyła Yeal Bartane – mówi w rozmowie z „Przekrojem” Cichocki. Dodaje, że film ma być również refleksją nad procesem tworzenia ruchów społecznych. Zdaniem Sebastiana Cichockiego decyzja ministra Zdrojewskiego pozwala na realizację wizji artystycznej przedstawionej przez Bartane. - Na 2012 rok zaplanowany został kongres Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce – informuje Cichocki. - Filmy otwierają wielowątkową dyskusję o syjonizmie, polskim antysemityzmie, izraelskim kolonializmie oraz stojących za nimi mitach i fantazmatach – pisze Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego na swoich stronach. Zarówno MKiDN, jak i Sebastian Cichocki, emocjonują się, że wystawienie przez Polskę dzieł Yeal Bartane jest dopiero trzecim przypadkiem w historii Biennale, w którym dany kraj jest reprezentowany przez artystę z innego państwa.
Ministerstwo włącza się w antypolską nagonkę? Decyzja polskiego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego ws. nominowania dzieł Bartane zbiega się w czasie z debatą dotyczącą stosunków polsko-żydowskich w czasie II wojny światowej, jaka toczy się w Polsce i na świecie. Rozpoczęła ją zapowiedź wydania kolejnej pseudohistorycznej książki Jana Grossa pt: „Złote Żniwa”. Autor twierdzi, że Polacy w czasie wojny ukrywali Żydów głównie ze względów ekonomicznych, sami chętnie mordowali i grabili Żydów w czasie wojny, a rygorystyczne kary za ich ukrywanie były iluzją, czego wszyscy byli świadomi. Książka dała asumpt do kolejnego ataku na Polaków za ich rzekomy antysemityzm oraz brak reakcji na Holocaust i stała się początkiem kolejnej batalii o prawdziwy obraz polskiego zaangażowania w ratowanie Żydów w czasie II wojny światowej. Dlaczego w dobie nagonki na Polaków żyjących w czasie II wojny światowej, w sytuacji, w której są oni opluwani przez skrajnie nierzetelnego autora książki „Złote Żniwa”, resort kultury zdecydował się na wysłanie na wenecki konkurs filmów mówiących o polskim antysemityzmie? Jak informuje rzecznik prasowy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, procedura wyłaniania polskiego kandydata do Biennale ma charakter konkursu otwartego. Minister wybiera jury, które ocenia kandydatów i rekomenduje jedno ze zgłoszeń ministrowi kultury. Maciej Babczyński zaznacza, że szef resortu „zgodnie z regulaminem podejmuje ostateczną decyzję w sprawie jego akceptacji, bądź odrzucenia propozycji”. - Jury podejmując decyzję dotyczącą rekomendacji projektu kieruje się wyłącznie kryteriami wartości artystycznych – pisze portalowi Fronda.pl rzecznik Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jak zaznacza, „odbiór sztuki jest zjawiskiem złożonym – wypadkową nurtów filozoficznych epoki oraz praktyki społecznej wyrażanej obyczajowością, modą, bieżącymi wydarzeniami”. Odnosząc się do wyboru projektów Yeal Bartane jako polskiego kandydata na 54. Biennale w Wenecji, Maciej Babczyński przytacza fragment werdyktu jury, które wybrało ten projekt: „Izraelska artystka realizuje swój projekt od kilku lat w Polsce, w dialogu oraz we współpracy z polskimi instytucjami i aktywistami. Trylogia Bartany przekracza jednak format sztuki narodowej. Projekt pobudza polityczną wyobraźnię, konfrontując nas z tym, co niemożliwe – alternatywną wersją historii i nierealnymi projektami politycznymi. Filmy otwierają wielowątkową dyskusję o syjonizmie, polskim antysemityzmie, izraelskim kolonializmie i stojących za nimi mitach i fantazmatach”.- Filmy są więc wyłącznie artystyczną kreacją, raczej zaproszeniem, dalekim od dosłowności, do wymiany poglądów na najtrudniejsze, osadzone w historii tematy. Nie są próbą zakłamywania wydarzeń – raczej odsłaniają mechanizmy obarczania spraw bieżących, w dalszym ciągu żywymi pokładami społecznych i narodowościowych uprzedzeń i przeinaczeń – zaznacza Maciej Babczyński, rzecznik ministra kultury i dziedzictwa narodowego.
Polski strzał w kolano Zdaniem Kazimierza Michała Ujazdowskiego, byłego ministra kultury i dziedzictwa narodowego, decyzja Bogdana Zdrojewskiego jest niedorzeczna i bezsensowna. - To zaniechanie promocji polskiej sztuki filmowej na tym festiwalu. Na tę decyzję patrzę jako na akt bezsensowny i niedorzeczny. Rekomendowane powinno być dzieło o wysokiej wartości, wyrażające wkład polskiej kultury do europejskiej sztuki filmowej – tłumaczy w rozmowie z portalem Fronda.pl. Jednak, co znacznie gorsze, widzowie, którzy przyjdą obejrzeć dzieła Yeal Bartane, mogą uznać, że wydźwięk jej filmów jest oficjalnym stanowiskiem polskiego państwa. - Widzowie mogą uznać, że ich wydźwięk polityczny jest promowany przez polskiej państwo. Jeśli obraz jest rekomendowany przez polskie instytucje publiczne, zajmujące się promocją polskiej sztuki poza granicami kraju, to efekt w postaci przekonania publiczności, że to jest interpretacja bliska oficjalnej, jest bardzo prawdopodobny – tłumaczy Ujazdowski. Dodaje, że nominowanie filmów Bartane na Biennale w Wenecji to „uleganie jakiejś skrajnej wersji politycznej poprawności”. - Jednak przede wszystkim dowodzi to braku rozeznania ministra kultury – podkreśla były minister Kazimierz Michał Ujazdowski.
Przez ten „brak rozeznania” ministra Bogdana Zdrojewskiego Polska strzela sobie w kolano, wkładając w ręce swoich przeciwników kolejne narzędzia ataku na Polaków oraz wysyłając Europie wiadomość o rzekomym polskim antysemityzmie. A potem „autorytety moralne”, tworzące m.in. zaplecze intelektualne obecnego rządu, będą utyskiwać, że na całym świecie wciąż popularny jest stereotyp Polaka antysemity, walczącego z Żydami... Stanisław Żaryn
Zakończą drugie życie Lenina? Lenin, jak ten koń z encyklopedii księdza Benedykta Chmielowskiego, nie potrzebuje, aby go bliżej przedstawiać – co to za jeden, każdy wie. Przynajmniej w Rosji. Bo jeśli nawet któryś z młodych Rosjan przypadkiem nie słyszał w domu rodzinnym o Wielkim Iljiczu, nie czytał znakomitych opowiastek Zoszczenki o małym Włodku Uljanowie, niechybnie w każdej większej mieścinie Federacji Rosyjskiej natknie się na posąg łysego jegomościa z charakterystyczną bródką wskazującego nieomylnie drogę do świetlanej przyszłości.
Bałwany ku czci przywódcy bolszewików szpecą naszą planetę ukraińskiego Żytomierza (na zachód od granicznej ongiś rzeki Zbrucz usunięto je starannie) wybrzeże Pacyfiku. Wybór jest niemały: są postacie w tużurku, których obliczom rzeźbiarz z lepszym lub gorszym skutkiem usiłował nadać wyraz niezwykłej inteligencji i zafrasowania losem rewolucji; są także inne, niekiedy groteskowe, bo o postawie rzymskich cezarów, albo mimowolnie figlarne – jeden z pomników w byłym Leningradzie wyrzuconą w przestrzeń dłonią wskazywał sklep monopolowy. Trafiają się figury przygotowane na syberyjskie mrozy, w uszance i grubym palcie, jak w ałtajskim Bijsku; jest też monumentalna głowa w buriackiej stolicy Ułan-Ude, przypominającą rzeźby Olmeków.
Koncesjonowana nekrofilia „Mówimy Lenin, a w domyśle partia” – pisał Włodzimierz Majakowski o nieodłącznych „bliźniętach, braciach” – partii bolszewickiej i jej przywódcy. Przez cały okres formalnego istnienia Związku Sowieckiego Lenin otaczany był bezkrytycznym kultem. Materialnym wyrazem tej czci było wzniesienie piramidy schodkowej, we wnętrzu której umieszczono zakonserwowane truchło bolszewickiego wodza. Miejsce to stało się ośrodkiem rytualnych hołdów, do których oddawania zmuszano gości sowieckich władz oraz podanych Bolszewii. Z czasem zresztą, wobec propagandowego sukcesu rozgłaszania na wszelkie sposoby wyjątkowej wielkości Lenina, narodziły się świeckie gusła związane ze spoczywającym w mauzoleum nieboszczykiem, czego wyrazem było na przykład… podziwianie mumii przez nowożeńców! Do dziś przekonanie o geniuszu „nowego człowieczeństwa Adama” – jak nazwała Włodzimierza Uljanowa pewna noblistka – jest mocno utrwalone w świadomości milionów mieszkańców Federacji Rosyjskiej. Słyszałem z ust pewnego Ałtajczyka, skądinąd rozsądnie postrzegającego wady ustroju komunistycznego, oświadczenie, że jest on jednak dumny ze swojej znajomości mowy rosyjskiej, tym bowiem językiem mówił Lenin. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia sprzed piramidy na placu Czerwonym zniknęła warta honorowa, a mauzoleum od czasu do czasu zamykano, zastawiając wejście nieheblowanymi deskami. Czuwający nad kondycją mumii sztab uczonych mocno zredukowano, ale nadal systematycznie prowadzone są jej renowacje, a wykonujące je przedsiębiorstwo organizuje konferencje prasowe. Niemałą część Rosjan pasjonuje bowiem kwestia, czy przy okazji liftingu trupa Lenina zostanie na przykład wymieniony także garnitur pierwszego z bolszewików. – Lenin to wyjątkowo sporny polityk i jego obecność w mauzoleum w sercu kraju to skrajny absurd – oświadczył w związku z kolejną rocznicą śmierci bolszewickiego wodza Włodzimierz Miedinski, reprezentujący w Dumie partię Jedna Rosja. Miedinski już od dłuższego czasu znany jest w rosyjskim parlamencie z wystąpień przeciwko pozostawieniu zwłok Lenina w centralnym punkcie kraju. Zdaniem posła, przechowywanie mumii w centrum stolicy Rosji jest „niemoralne, bezsensowne z punktu widzenia wydatków budżetowych, szkodliwe ideologicznie i okrutne zarówno dla krewnych Lenina, jak i dla ludzi, którzy nie popierają ideologii komunistycznej”. Ponadto Miedinski stwierdził – nie ujawniając źródła tej informacji – że w mauzoleum znajduje się już nie więcej niż 10% ciała Lenina, co powinno być jeszcze jednym argumentem za jego usunięciem. W dodatku koncerty, jakie urządzane są na placu Czerwonym, są niesmacznymi „widowiskami na cmentarzu”, a nawet, zdaniem deputowanego, „trącą satanizmem”.
Na śmietnik historii? Zabrania ciała Lenina z mauzoleum od dawna domagają się również działacze Stowarzyszenia Memoriał. Ich zdaniem, niezbędna jest poważna publiczna dyskusja na ten temat, a może nawet referendum, w ślad za którym nastąpiłyby odpowiednie posunięcia władz. Takie głosowanie przeprowadzono niedawno w internecie na stronach Jednej Rosji – ponad 70% jego uczestników opowiedziało się za opróżnieniem grobowca pod Kremlem i pochowaniem szczątków Lenina. Aktywiści z Memoriału żądają też zlikwidowania mogił pod kremlowskim murem, w których spoczywają „twórcy politycznego i państwowego terroru”. Pochowano tam wielu znamienitych bolszewików, m.in. Stalina, Dzierżyńskiego, Swierdłowa, Żdanowa, Kosygina i Breżniewa. Trup Stalina dotrzymywał w mauzoleum towarzystwa swojemu poprzednikowi (i – jak chcą niektórzy – zarazem jednej ze swoich ofiar) przez dziewięć lat, dopóki na XXII zjeździe KPZS nie podjęto decyzji, aby go stamtąd usunąć. Krążyła anegdota, że oficjalnie wyznające materializm gremium bolszewickiej wierchuszki przekonała zasłużona towarzyszka Spirydonowa, która oświadczyła, że przyśnił się jej Lenin i wyraził swoje niezadowolenie z obecności sublokatora. Wypada zauważyć, że stanowisko Cerkwi w sprawie pogrzebania zwłok Lenina jest dość niejednoznaczne i wyrażane raczej ostrożnie. Synod prawosławny wezwał obie strony dyskursu o przyszłości szczątków Lenina do uwzględnienia, że przywódca bolszewickiego przewrotu rozkazywał zabijać niewinnych ludzi z powodu ich pochodzenia społecznego, ale jednocześnie duchowni zaapelowali, aby wstrzymać się od podejmowania kroków, które mogłyby doprowadzić do rozłamu wśród Rosjan. „Ciało Lenina wystawione jest na widok publiczny, co przeczy naszej tradycji kulturowej; zwłoki ludzkie stały się obiektem turystycznym” – podkreślają popi. Właśnie obawa przed wzburzeniem społecznym powstrzymywała – przynajmniej według oficjalnej wersji – obecnych decydentów rosyjskich przed przeniesieniem zwłok Lenina z mauzoleum na cmentarz. Tym razem jednak wystąpienie posła Miedinskiego wydaje się stanowić element akcji zorganizowanej i dozwolonej przez szczyty władzy (która być może zamierza tym sposobem poprawić swój wizerunek). W mediach rosyjskich pojawiają się „sensacyjne” informacje, przedstawiane jako „niedawno odkryte fakty” dotyczące biografi i Lenina. Według gazety „Ekspert”, najwybitniejszy z bolszewików „patologicznie nienawidził Rosji oraz rosyjskiego narodu”. To w gruncie rzeczy żadna nowość – wiele faktów z życia Lenina świadczy o tym, że był on bezwzględny w swoim dążeniu do celu i dosłownie zmierzał do niego po trupach. Wbrew naiwnemu mniemaniu, że Stalin wypaczył idee Lenina, „kremlowski góral” z Gruzji w istocie tylko twórczo je rozwinął. Kto wie, jakich jeszcze potwornych zbrodni dopuściłby się sam Lenin, gdyby nie odszedł z tego świata zaledwie w 54. roku życia. W historii Rosji już nieraz profanowano szczątki niegdysiejszych idolów. O losie zwłok Stalina już wspomniałem. Ciało pierwszego Dymitra Samozwańca – cara raczej lubianego przez poddanych, choć zaskakującego ich zachodnimi obyczajami – wywleczono z grobu, uwiązano do przyrodzenia trupa sznur i zaciągnięto na plac Czerwony, gdzie zwłoki spalono, szkielet stratowano, a prochy cara wystrzelono z armaty w kierunku Polski. W przypadku likwidacji mauzoleum komuniści rosyjscy stracą swoje bałwochwalcze miejsce kultu, choć zapewne nadal gromadzić będą się na mityngach wokół pomników czy choćby biustów Lenina rozsianych po całej Rosji. Likwidacja zewnętrznych oznak czerwonej wiary wcale nie świadczy o jej ostatecznym upadku. Kryptobolszewizm ma się w Rosji doskonale – jest ważnym składnikiem wschodniej mentalności, znamiennej dla współczesnych rosyjskich decydentów. Kamuflowany może okazać się w wymiarze społecznym i politycznym jeszcze bardziej zjadliwym wirusem niż jego słynny poprzednik… Wojciech Grzelak
Pół miliona urzędników do wykarmienia Według wyborcza.biz ilość Polaków zatrudnionych w administracji publicznej (władzach centralnych i na szczeblu samorządowym) zwiększyła się aż o 26,3 tys. osób! Taki przyrost urzędników nastąpił w ciągu zaledwie 9 miesięcy minionego roku. Według danych udostępnionych przez Główny Urząd Statystyczny na urzędniczej posadzie pracuje 462,9 tys. osób! W 2009 r. administracja zatrudniła dodatkowo 26 tys. urzędników. W 2008 – 13 tys. osób. Za trwających niewiele ponad 2 lata rządów PIS przybyło prawie 50 tys. urzędników. Dla porównania w 1990 r. urzędników było ok. 159 tys. Znaczną grupę nowo zatrudnionych stanowią osoby odpowiedzialne za obsługę kadry merytorycznej. Tzw. urzędnicy urzędników to nawet 30% nowo zatrudnionych w urzędach (księgowi, kadrowi itp.) Co ciekawe przeciętne wynagrodzenie pracowników budżetówki wynosi 4082 złote brutto. Wszystko wskazuje więc na to, że Platforma Obywatelska postanowiło dorównać europejskim liderom chociaż w ilości urzędniczych posad. Według danych Eurostatu rekordzistami są Luksemburczyk i Francuzi (co dziesiąty pracujący jest urzędnikiem). Marną pociechą jest to, że niemccy podatnicy łożą na prawie 1,5 mln urzędników. Zdaniem cytowanego przez wyborcza.biz Krzysztofa Janika (szef MSWiA w rządzie Leszka Millera) prawie pół milionowa armia pracowników administracji nie powinna nas przesadnie martwić ponieważ “są kraje w Europie Zachodniej zatrudniające dużo więcej urzędników”. Z taką oceną sytuacji nie zgadza się Krzysztof Rybiński, który zauważył, że porównywanie polskiej administracji do innych krajów unii nie ma sensu bez uwzględnienia “kontekstu dochodu na mieszkańca, innowacyjności, wydajności pracy, ilości globalnych firm” itp. (oczywiście z punktu widzenia liberała nawet silna gospodarka nie powinna ograniczać swojego potencjału przez “dokarmianie” przesadnie rozbudowanej administracji). Według ekonomisty to, że plasujemy się mniej więcej w połowie europejskiej stawki ilości osób zatrudnionych w państwowej administracji nie może być powodem do radości. – Mamy biedny kraj i bizantyjską administrację – ocenił Rybiński. Warto również zauważyć, że wzrost ilości zatrudnionych nie idzie w parze z poprawą wydajności pracy urzędów. Według raportu Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju z 2010 roku wydajność naszych urzędników w ostatnich latach spadała średnio o 8 proc. rocznie! Marek Bieńkowski
Lewandowski na aucie
1. Tego należało się spodziewać. Po przyjęciu strategii UE do roku 2020 w której priorytetami są badania, innowacje i zamierzenia zawarte w tzw. pakiecie klimatycznym, a nie polityka spójności czy bezpieczeństwo żywnościowe, Polska otrzymała kolejny cios ze strony Komisji Europejskiej. Komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski nie będzie przygotowywał wieloletniego budżetu UE na lata 2014-2020 a zaledwie będzie członkiem zespołu komisarzy ,którymi będzie kierował Przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Barroso. Wyraźnie widać, że szef Komisji Europejskiej dostał dyspozycje od najważniejszych państw UE aby przypilnował procesu kształtowania finansów Unii na następne 7 lat i stąd ograniczenie roli komisarza Lewandowskiego w tej procedurze
2. Jakiś czas temu został upubliczniony tzw. list pięciu czyli Kanclerz Niemiec Angeli Merkel, Prezydenta Francji Nicolasa Sarkozego, Premiera W. Brytanii Davida Camerona , Premiera Holandii Marka Rutte i Premiera Finlandii Mario Kiviniemi w którym szefowie tych państw domagają się od Komisji Europejskiej zamrożenia wydatków w budżecie UE na lata 2014-2020 na dotychczasowym poziomie. „Płatności powinny wzrosnąć nie więcej niż o wskaźnik inflacji przez całą następną perspektywę finansową” piszą prezydent i premierzy i dalej „wszystkie kraje zaciskają pasa, by redukować deficyty. Europa także nie może od tego uciec” . Tego nie może realizować komisarz z Polski, musi to realizować ktoś bardziej zaufany List ten wprost nawiązuje do listu sprzed 5 lat kiedy to szefowie rządów Niemiec, Francji, W. Brytanii, Holandii, Austrii i Szwecji zażądali od Komisji Europejskiej aby płatności w budżecie na lata 2007-2013 nie przekroczyły 1% PKB wtedy jeszcze 25 krajów członkowskich. Pamiętam wtedy jakim oburzeniem zareagował na ten list Parlament Europejski, którego byłem członkiem (pracowałem właśnie w komisji budżetowej parlamentu). „Chcecie więcej Europy to trzeba na to więcej pieniędzy” grzmieli wszyscy posłowie od prawa do lewa i to bez względu na kraj z którego pochodzili. Ale kiedy w 2006 przybliżyły się rozstrzygnięcia w tej sprawie parlamentarzyści krajów sygnatariuszy listu wzięli uszy po sobie i także od prawa do lewa posłusznie wykonali polecenia swoich rządów.
Budżet na lata 2007-2013 jeżeli chodzi o zobowiązania wyniósł średniorocznie 1,11% PKB, a jeżeli chodzi o płatności tylko 1,05% PKB, a więc prawie dokładnie tyle ile chcieli sygnatariusze listu. Teraz zapewne będzie podobnie.
3. Po wypchnięciu nas przez Niemcy na peryferie Unii Europejskiej i zacieśnianiu współpracy tylko w ramach 17 – stu krajów strefy euro to kolejne posunięcie najważniejszych krajów UE, które pokazuje Tuskowi jakie są rezultaty bazowania w polityce zagranicznej na uśmiechach i poklepywaniu po plecach. Wygląda na to, że ani przewodniczenie do końca tego roku Parlamentowi Europejskiemu przez Jerzego Buzka ,ani przewodniczenie Unii przez Polskę w II półroczu tego roku, ani fakt ,że komisarzem ds. budżetu jest Janusz Lewandowski, nie przyniosą nam sukcesu w negocjacjach budżetowych na lata 2014-2020. Wszystko wskazuje na to ,że będzie to mały budżet ,co więcej w związku z przyjętymi w strategii UE innymi priorytetami niż te które są ważne dla Polski, ucierpią jeżeli chodzi o kształtowanie podziału środków finansowych dwie dotychczas najważniejsze polityki UE : polityka spójności i wspólna polityka rolna.
Niestety w tych dwóch najważniejszych dla nas sprawach ani Prezydent ani Premier od dawna nie zabierają głosu, aby pokazać ,że będziemy w tych kwestiach twardo domagać się uwzględnienia naszych interesów. Była teraz doskonała okazja aby upominać się o te sprawy podczas rozmów Prezydenta Komorowskiego , Kanclerz Merkel i Prezydenta Sarkozy. Niestety w komunikacie po spotkaniu na te temat ani słowa. Tak wyglądają w praktyce rezultaty polityki zagranicznej tej ekipy rządzącej. Zbigniew Kuźmiuk
Wypędzeni 65 lat temu rozpoczęła się akcja wysiedlania Niemców z terenów III Rzeszy, które na mocy decyzji konferencji jałtańskiej i poczdamskiej oddano pod polską administrację. Proces ten do dziś rozpala emocje części niemieckiej opinii publicznej.
Inżynieria społeczna Nabytki terytorialne pojałtańskiej Polski nazywano w komunistycznej propagandzie Ziemiami Odzyskanymi. Zapominano jednak dodać, że poprzednio były one polskie za Piastów. W chwili ich przejmowania były niemal w pełni zgermanizowane. Wysiedlenia Niemców z pojałtańskiej Polski wpisywały się w masowe migracje będące konsekwencją zmiany jej granic i zniszczeń wojennych. Szacuje się, że w latach 1944-1950 objęły one w sumie około 7 mln osób. W liczbie tej uwzględniono około 2,5 mln wysiedlonych Niemców, a także około 1 mln tych, którzy opuścili obszar powojennej Polski wcześniej – uciekając przed Armią Czerwoną. Niemcy to nie jedyni wypędzeni. Z terenów zagarniętych przez ZSRS do Polski wysiedlono około 2 mln ludzi. Z kolei do ZSRS trafiło około 500 tys. Białorusinów, Litwinów i Ukraińców. Dodatkowo w 1947 r. w czasie wojskowej akcji “Wisła” z południowo-wschodniej Polski na ziemie zachodnie i północne przesiedlono około 150 tys. Ukraińców. W latach 1945-1946 do kraju powróciło ponad 700 tys. Polaków wywiezionych na przymusowe roboty do III Rzeszy. Dalsze 600 tys. wywiezionych znalazło się w kraju w związku z przesunięciem granic – pracowali bowiem w niemieckich zakładach na terenach wcielonych do Polski. Poza granicami pozostała jednak znaczna liczba Polaków – w ZSRS, Europie Zachodniej, obu Amerykach, Australii… Wskutek strat wojennych oraz zmian granic liczba ludności Polski spadła z 35 mln osób w sierpniu 1939 r. do około 24 mln w styczniu 1946 r. Oznaczało to, że w porównaniu z II Rzeczpospolitą utraciliśmy niemal 30% populacji. Liczba ta objęła zarówno śmiertelne ofiary działań wojennych i represji obu okupantów, jak i osoby, które m.in. w konsekwencji przesunięcia granic znalazły się poza terytorium Polski pojałtańskiej. Dodatkowym problemem stała się kondycja społeczeństwa, wywołana zarówno działaniami wojennymi, jak i celową polityką obu okupantów. W kraju odnotowywano epidemie i wzrost zachorowań znacznej części ludności. W związku z działaniami zbrojnymi wzrósł odsetek osób starszych, a jednocześnie znacząca była liczba inwalidów. Poważnie spadła liczba urodzeń. Najbardziej dotkliwe były straty wśród inteligencji, która była planowo wyniszczana przez Niemców i Sowietów. Te wszystkie czynniki w sposób decydujący wpływały na spadek produktywności i pogłębiały niewydolność gospodarczą wywołaną stratami wojennymi.
Akcje depolonizacyjne Migracje z lat powojennych dopełniały spustoszeń z czasu wojny, czyli celowo realizowanych akcji depolonizacyjnych. Zapomina się dziś, że część Niemców, wysiedlonych z Polski pojałtańskiej to nasiedleńcy – osadzeni na przedwojennych ziemiach polskich wcielonych po wrześniu 1939 r. do III Rzeszy. Wówczas z terenów tych do Generalnego Gubernatorstwa wysiedlono co najmniej 860 tys. obywateli polskich – a w ich domach zamieszkali Niemcy. W listopadzie 1941 r. Niemcy rozpoczęli akcję depolonizacji Zamojszczyzny. Z domostw wyrzucono 50 tys. Polaków i nieznaną liczbę Ukraińców, na których miejsce sprowadzono 10 tys. osadników niemieckich (m.in. urodził się tu w 1943 r. Horst Köhler – do niedawna prezydent Niemiec). W kategoriach swoistej, wyjątkowo zbrodniczej, deportacji należy też traktować przypadki około 200 tys. polskich dzieci wywiezionych w głąb III Rzeszy i poddanych germanizacji. Z kolei od lutego do czerwca 1941 r. z terenów zajętych przez ZSRS w głąb Sowietów deportowano co najmniej 325 tys. obywateli polskich. Po 1944 r. Sowieci dołożyli kolejne deportacje – co najmniej 50 tys. zesłańców, głównie Kresowiaków, ale także Polaków z Pomorza i Górnego Śląska. Równolegle ze zsyłkami, w czasie pierwszej okupacji, Sowieci zmusili do opuszczenia Kresów około 30 tys. Polaków. Osiedlono ich w sowieckiej Besarabii, a także na wschodnich rubieżach republik Białoruskiej i Ukraińskiej. A przecież deportacje, zsyłki i wysiedlenia nie były jedyną formą represji państw-agresorów – czyli Niemiec i Sowietów – wobec ludności polskiej. W wyniku działań wojennych i represji obu okupantów na terenie Polski pojałtańskiej śmierć poniosło ponad 6 mln osób – w tym około 3 mln Polaków narodowości żydowskiej. Bliżej nieznana jest liczba ofiar śmiertelnych na terenach zajętych przez Sowietów. Do tej suchej statystyki, nieoddającej dramatyzmu sytuacji, dodać należy jeszcze co najmniej 90 tys. Polaków, którzy ponieśli śmierć w konsekwencji depolonizacyjnej akcji realizowanej przez ukraińskich nacjonalistów – przede wszystkim, choć nie tylko, na Wołyniu. Historia niemieckich wysiedleńców jest na Zachodzie medialna, przyciąga uwagę i fundusze na jej nagłośnienie. Najczęściej jednak wyrwana jest z wojennego kontekstu – rozmywają się w niej pojęcia agresora i ofiary, zanika logika przyczyny i skutku oraz odpowiedzialności za wojenną gehennę, która stała się udziałem wszystkich narodów europejskich i rozlała się na niemal wszystkie kontynenty. Filip Musiał
Niemcy będą lustrować do 2019. W Polsce – szpicle u władzy Dotychczas lustracji poddano w Niemczech 1,7 mln pracowników służby cywilnej. W zeszłym roku złożono 90 tysięcy wniosków o wgląd do akt Stasi. Niemiecki rząd opowiedział się w środę za wydłużeniem do końca 2019 roku lustracji wyższych rangą pracowników państwowych pod kątem współpracy z komunistyczną służbą bezpieczeństwa w dawnej NRD. Rozszerzony ma też zostać krąg osób poddawanych lustracji. Z końcem 2011 roku upływa termin lustracji przewidziany w obecnie obowiązującej ustawie. Zgodnie z tymi przepisami sprawdzane są osoby na najwyższych stanowiskach w służbie cywilnej, gdy zachodzi podejrzenie, że mogły współpracować z enerdowskim Ministerstwem Bezpieczeństwa Państwa (Stasi) . Jak poinformował minister kultury i mediów Bernd Neumann, rządowa propozycja nowelizacji przewiduje, że lustracji będą mogli podlegać pracownicy służby cywilnej na kierowniczych stanowiskach, a także członkowie rządu, posłowie i kandydaci na wybieralne urzędy. Nowa ustawa ma też poprawić dostęp do archiwum akt Stasi dla naukowców. Rzecznik Urzędu Pełnomocnika ds. Akt Stasi Andreas Schulze powiedział regionalnej gazecie „Mitteldeutsche Zeitung”, że w związku z planowaną nowelizacją przepisów urząd spodziewa się wzrostu liczby przeprowadzanych lustracji. Według gazety pod kątem współpracy ze Stasi będzie można sprawdzać nie tylko osoby zajmujące kierownicze stanowiska w urzędach państwowych, ale też pracowników przedsiębiorstw, które co najmniej w 50 procentach są w rękach państwowych albo komunalnych, np. niemieckiej kolei Deutsche Bahn. Dotychczas lustracji poddano w Niemczech 1,7 mln pracowników służby cywilnej. Według Neumanna w zeszłym roku złożono 90 tysięcy wniosków o wgląd do akt Stasi. To dowód, że 20 lat po zjednoczeniu Niemiec zainteresowanie tą tematyką nie słabnie – ocenił niemiecki minister. PAP
Kto rządzi Polską? Wypada zadać sobie pytanie, w jakim państwie żyjemy oraz komu i czemu służą w III RP służby specjalne, część parlamentarzystów i wiodące media. Tylko ludzie wyjątkowo naiwni mogą sądzić, że tuż przed ważnym sejmowym głosowaniem zupełnie przypadkowo i bez związku z nim pojawiła się plotka o notatce ABW, mówiącej podobno o kontaktach Waldemara Pawlaka z ludźmi powiązanymi z FSB… Oczywiście głosowanie poszło jak trzeba, a zdyscyplinowany PSL zagłosował zgodnie z narzuconą dyscypliną klubową z wyjątkiem wstrzymującego się od głosu posła Kłopotka. Cała ta sprawa szybko zniknie z medialnej wokandy, gdyż nie jest zbyt wygodna zarówno dla polityków koalicji rządowej jak i wspierających ją mediów. Poseł Kłopotek zaś dalej jednoosobowo będzie robił medialne „czary-mary”, jako „patriotyczne skrzydło” chłopskiej partii i jej solowy głos sumienia. Wiadomo, że od trzech lat toczą się prace tak zwanej komisji naciskowej i warto uzmysłowić w końcu szerokiej publice, że jest to już o cały rok dłużej niż trwały rządy „krwawej junty” Jarosława Kaczyńskiego. Jeżeli więc w głowach Polaków mają funkcjonować jakieś naciski, to muszą być one w stu procentach pisowskie. Z tego samego powodu również trwa medialny proces beatyfikacyjny Barbary Blidy, a statystyczny Kowalski nie wie zupełnie nic o tajemniczej śmierci Grzegorza Michniewicza – Dyrektora Generalnego Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska, którego znaleziono powieszonego na przewodzie od odkurzacza w jego mieszkaniu. Milczy się również na temat samobójstwa „pisowskiej” pani oficer z poznańskiej delegatury ABW, czy nagłego śmiertelnego wypadku profesora Marka Dulnicza, niedoszłego szefa wyprawy polskich archeologów do Smoleńska. Wypada zadać sobie pytanie, w jakim państwie żyjemy oraz komu i czemu służą w III RP służby specjalne, część parlamentarzystów i wiodące media. Gdyby służby specjalne służyły rzeczywiście Polsce i Polakom, to ten wzrost zainteresowania podejrzanymi kontaktami wicepremiera Waldemara Pawlaka powinien ujawnić się dużo wcześniej, choćby podczas negocjowania z Rosjanami słynnego już kontraktu gazowego, a nie w celu dyscyplinowania koalicyjnego partnera. Sprawa wpływu obcej, a w szczególności rosyjskiej agentury w Polsce to temat tabu, a każdy, kto się na ten temat tylko zająknie, jest momentalnie sprowadzany do parteru, jako oszołom i propagator szkodliwych teorii spiskowych. Oczywiście o agenturze cicho sza, jeśli robi to ktoś powodowany troską o losy państwa. Co innego, jeżeli trzeba użyć tego tematu w rozgrywkach między klikami politycznymi zatwierdzonymi przy okrągłym stole. Mieliśmy tego przykład podczas słynnej sprawy „Olina”, „Minima” i „Kata”. W sprawę oczywiście zaangażowali się wszyscy ci politycy i dziennikarze, którzy agenturę traktują na co dzień jak masonów i cyklistów. Oczywiście nikt nie poniósł konsekwencji. Nie zdemaskowano wysoko usytuowanych agentów, a co najbardziej kuriozalne, sam formułujący owe zarzuty minister Milczanowski został uniewinniony. Jednym słowem agentów nie było i nie ma, a oskarżany o kłamstwo minister rządu III RP, Milczanowski został uniewinniony od zarzutu kłamstwa, czyli mówił prawdę. Tak, więc agenci obcych służb hasają sobie po Polsce i mogą być pewni, że nic i nikt im nie zagraża. No może tylko to, że podczas kolejnej politycznej nawalanki lub próby wymuszenia dyscypliny poselskiej ktoś o nich wspomni tylko po to by po wykonaniu zadania temat zniknął. I tak do następnego razu. W podobny sposób, czyli z użyciem służb partia Donalda Tuska utrąciła jego rywala w wyborach prezydenckich 2005 roku, Włodzimierza Cimoszewicza. „Sprawa Jaruckiej” to zapomniana już dzisiaj historia. Wynika z tego wszystkiego niezbicie, że najlepszym w III RP kandydatem na pierwszoligowego polityka jest ktoś, kto posiada niejasne powiązania i są na niego haki, których zawsze można użyć, kiedy delikwent taki ubzdura sobie w pewnym momencie w megalomańskiej głowie, że jest niezależny i samorządny. Skoro, więc dochodzimy do takich wniosków to musimy jasno stwierdzić, że ta cała polityczna gra i zabawa w fasadową demokrację nie służy państwu i narodowi, lecz poszczególnym grupom reprezentującym niekoniecznie polską rację stanu. Zbliżamy się do momentu, w którym należy zapytać w czyim interesie działają służby specjalne? Sprawa Waldemara Pawlaka to kolejny przykład na to, że zapewne nie jest to interes Polski. Warto sobie przypomnieć, jaki amok zapanował wśród elit III RP, kiedy Antoni Macierewicz pozbywał się z likwidowanych WSI byłych absolwentów sowieckich szkół wojskowych i kursantów KGB. Warto zapamiętać podejrzana grę obecnego prezydenta Bronisława Komorowskiego wraz z podejrzanymi typami z WSI o aneks do „Raportu o likwidacji WSI” oraz los zajmującego się tym tematem redaktora Wojciecha Sumlińskiego. Za doprowadzonym na skraj psychicznego załamania dziennikarzem, gnojonym przez służby już za czasów rządów miłości Tuska, nikt z jego „najbardziej cenionych” kolegów i koleżanek po fachu się nie wstawił. Warto również przypomnieć, że niemal całe to dziennikarskie kwiecie zamknęło się kiedyś „bohatersko” w metalowej klatce przed sejmem w obronie kumpla po fachu, dziennikarza i jednocześnie paszkwilanta z Polic. Warto też postawić sobie jeszcze jedno ważne pytanie. Czy gdyby minister Antoni Macierewicz miał dość czasu na dokończenie swojego dzieła i oczyścił kontrwywiad wojskowy z podejrzanych osobników oraz zatrudnił tam fachowców-patriotów, doszłoby do tragedii dziejowej z 10 kwietnia 2010 roku? Moim zdaniem na polskich cmentarzach byłoby dzisiaj o 96 grobów mniej. Nie oszukujmy się. Wszyscy jesteśmy winni tej tragedii. To my, a nie służby specjalne mamy możliwość największych nacisków na polityków. Niestety w dzień wyborów nie potrafimy z owych nacisków skorzystać.
Mirosław Kokoszkiewicz
Sowiecki kurs generała Kozieja Szef BBN gen. Stanisław Koziej w sierpniu 1987 r. był na zabezpieczanym przez GRU kursie Sztabu Generalnego ZSRR. Gen. Koziej był w tym czasie również członkiem egzekutywy PZPR. Jako żołnierz I Zarządu Sztabu Generalnego w latach 1978-81 brał udział w opracowaniach planu ataku wojsk UW na państwa Europy Zachodniej. Jako szef BBN zaprosił na XX-lecie Biura generała KGB Nikołaja Patruszewa, sekretarza Rady Bezpieczeństwa prezydenta Rosji i przyjaciela Władimira Putina. Informacje na temat gen. Stanisława Kozieja opracowane m.in. przez Wojskową Służbę Wewnętrzną znajdują się w Instytucie Pamięci Narodowej. W czerwcu 1987 r. Stanisław Koziej pracował w Śląskim Okręgu Wojskowym, a dwa miesiące później wyjechał na zabezpieczany przez GRU kurs do Moskwy. Szefem Wojskowej Służby Wewnętrznej Śląskiego Okręgu Wojskowego, który pozytywnie opiniował Stanisława Kozieja, był wówczas płk Stanisław Torebko, po 1990 r. polski attache wojskowy w Rosji. - To był rutynowy w tamtych warunkach, coroczny wyższy kurs operacyjno-strategiczny (tak chyba się nazywał) dla wyższej kadry dowódczej Wojska Polskiego. Odpowiednik dzisiejszych analogicznych kursów w akademii dowodzenia NATO w Rzymie (który, nawiasem mówiąc, też ukończyłem). Było nas w tej grupie kilkunastu, może ok. 20, w większości generałowie (w tym kilku pułkowników, tak jak ja, ale z etatów generalskich). Byli to oficerowie ze stanowisk dowódczych i sztabowych wszystkich rodzajów sił zbrojnych i ważniejszych instytucji centralnych MON – zajmujących bądź przewidywanych do zajęcia kluczowych stanowisk operacyjno-strategicznych w WP. Nie czuję się upoważniony do publicznego mówienia o personaliach uczestników kursu – stwierdził obecny szef BBN. Informacje WSW na temat kursu gen. Kozieja w ZSRR różnią się od tych, które przekazał nam gen. Koziej. Według WSW kurs był organizowany przez ASG SZ ZSRR, czyli Akademię Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR, tzw. „woroszyłówkę” (według gen. Kozieja kurs był organizowany przez Akademię Sił Zbrojnych ZSRR). Tego typu kursy były zabezpieczane (a część z nich była też organizowana) przez GRU. Polegało to m.in. na tym, że obecny na takich kursach żołnierz z państwa Układu Warszawskiego był wszechstronnie sprawdzany, czy nadaje się do służby w wojsku pod kątem politycznym i czy może zajmować stanowiska dowódcze. Żołnierze po kursach w ZSRR z reguły obejmowali stanowiska dowódcze w armiach swoich państw. Gen. Stanisław Koziej w latach 1978-1981 pracował jako podwładny płk. Ryszarda Kuklińskiego w I Zarządzie sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego. Obecny szef BBN brał udział w opracowaniach planu ataku na północną Europę, w którym miało wziąć udział 450 tys. polskich żołnierzy. Plan podpisał w 1970 r. gen. Jaruzelski. LWP miało dojść do Belgii. Na zajęcie Danii polscy planiści dali sobie trzy dni. Atak miał być prowadzony z użyciem ok. 200 ładunków jądrowych. Mapy tego ataku trafiły w 2006 r. do IPN, mimo protestów z MON, którym wówczas kierował Radosław Sikorski, a jego zastępcą był Stanisław Koziej. Pytany przez nas o ocenę ucieczki płk. Kuklińskiego obecny szef BBN stwierdził:- To sprawa bardzo kontrowersyjna. Osobiście pamiętam i oceniam płk. Kuklińskiego jako wspaniałego człowieka i doskonałego szefa (najlepszemu szefowi z szefów – tak zadedykowałem mu swoją książkę). Wierzę, że to co zrobił, zrobił z przekonania, że to jest właściwe i korzystne dla Polski. Z drugiej jednak strony – współpraca z obcym wywiadem jest czymś nie do zaakceptowania. Sprawa płk. Kuklińskiego przez następne pokolenia nie będzie możliwa do jednoznacznej oceny. Będzie ciągle rozpięta między bohaterstwem i zdradą. Dorota Kania
Pomoc społeczna Na całym świecie bardzo łatwo uzyskać pieniądze na hasło: "Pomoc społeczna". Hasła Lewicy brzmią zazwyczaj znakomicie. A realizacja? Przede wszystkim ONI kłamią na starcie: pieniądze wcale nie idą na "pomoc społeczną" - tylko na "pomoc państwową". [Nazywajmy rzeczy po imieniu!] "Społeczeństwo" - to ma dać pieniądze. A rozdzielają je reżymowi urzędnicy, marnujący je i kradnący co się da. Z reguły zmarnowaniu ulega 40% tych pieniędzy. [To znaczy: 32% się marnuje – a 8% to koszty osobowe i malwersacje] Nikt już chyba nie wyrówna rekordu z czasów rządów w Abisynii piekłoszczyka Haile Mariama Mengistu. Z całego świata szły wtedy dary "dla głodujących dzieci w Etiopii"... i wszystko poszło na diety ludzi z UNESCO i UNICEFu, opłacenie statków, pośredników, telefonów, sporo ukradli żołnierze płk. Mengistu - i do głodujących dzieci dotarło... 0,6% tej pomocy. Ale jest nieźle. "Bloomberg" odkrył, że z "pomocy dla biednych dzielnic w USA" najwięcej skorzystały: "Prudential Financial Inc.", bank „JPMorgan” i luksusowy hotel "Blackstone". Gdyby "Bloomberg" wiedział, co jest u nas...
Wiedza to potęga! Najpierw człowiek nie umie mówić. Potem uczy się mówić. A potem z trudem uczy się nie mówić – jeśli nie trzeba. Podobnie jest z wiedzą. Najpierw ludzie czegoś nie wiedzą. Potem się dowiadują. A potem dochodzą do wniosku, że ta wiedza może zaszkodzić. Taka jest sytuacja z polskimi „racjonalistami”. Dochodzą do wniosku, że Boga nie ma – i z tryumfem to rewelacyjne odkrycie zaczynają głosić każdemu, kto chce czy nie chce. I nie przyjmują do wiadomości, że wiara w Boga jest racjonalna: o wiele przyjemniej umiera się w przeświadczeniu, że za chwilę znajdzie się człowiek w Niebie. Również społecznie: o wiele mniej policji potrzeba w państwie, w którym ludzie boją się zabijać i kraść, by nie wylądować w Piekle. Nawet, gdyby Pana Boga nie było, należałoby Go wymyśleć. Na szczęście jest – i czuwa nad tym, by pomysły „racjonalistów” nie zniszczyły społeczeństwa. Pan Bóg wmontował w ludzkość prosty mechanizm: „racjonalistom” wychodzi, że nie jest racjonalnym mieć dużo dzieci. A ludzie wierzący mają ich dużo. Dlatego „racjonaliści” pozostają mniejszością – co, nie wiadomo dlaczego (ja na przykład uwielbiam być w mniejszości!), strasznie ich irytuje. Podobnie „Klub Sceptyków Polskich”. Działają jak małe dzieci, które od razu muszą się podzielić nowo nabytą wiedzą z całym światem. P. Tomasz Garstka urządził na stacji metro w W-wie pokaz pożerania kilogramów leków homeopatycznych - ( http://tiny.pl/hcsrs ) – tłumacząc ludziom, że te leki to cukier i woda. Cytuję „nie mają w sobie prawie żadnych substancji aktywnych, a więc nie mają właściwości leczniczych”.
TEN WNIOSEK JEST NIEPOPRAWNY. P. Garstka zapewne nigdy nie słyszał o placebo – czyli pigułkach wyglądających jak jakieś lekarstwo, w rzeczywistości składające się z odpowiednio polakierowanej masa tabulette. Otóż wpływ psychiki ludzkiej na nasze zdrowie jest ogromny – i często zdarza się, że zażywanie placebo powoduje wyzdrowienie.
Leki homeopatyczne może nie leczą – ale mają jedną wielką zaletę: NIE SZKODZĄ; co właśnie pracowicie udowadniał podczas demonstracji p.Garstka połykając je publicznie garściami. A niektórym mogą pomóc. Zwłaszcza, jeśli są drogie. Ludzie bardziej wierzą drogim lekarstwom, niż tanim. A poza tym lekarze często przepisują je z całą powagą rozmaitym hipochondrykom – którzy z pożytkiem dla swej kondycji fizycznej i psychicznej połykają je całymi garściami... a p. Garstka uparł się, że by tak tanie kuracje zepsuć! Obdarowanie p. Garstki pistoletem może spowodować, że p. Garstka zastrzeli jednego, dwóch – no, może pół tuzina ludzi. Obdarowanie Go wiedzą może spowodować tragiczne skutki dla milionów. Dlatego jestem za swobodą posiadania broni (ale nie za wpychaniem jej na siłę każdemu). Zastanawia mnie natomiast dlaczego zwolennicy tezy: „wiedza to potęga” - bez żadnej kontroli, pod przymusem, obdarowują tą potęgą ludzi – spośród których część jest nieodpowiedzialna? JKM