Cenzura, którą popieram Jak większość P.T. Czytelników “Najwyższego CZAS!”-u zapewne wie, jestem zwolennikiem Cenzury. Z tym, że nie prewencyjnej (nie lubię prewencji!) lecz represyjnej – i nie państwowej, lecz prywatnej, nie centralnej, lecz zdecentralizowanej i nie aplikowanej przez egzekutywę (zwaną dziś z amerykańska “administracją”), lecz przez Władzę Sądowniczą. Ludzie czasem pytają, jak ja to sobie konkretnie wyobrażam? Bardzo prosto. Ustawa o Cenzurze zakazuje głoszenia wiadomości fałszywych – na piśmie, w pismach udostępnianych publicznie (a więc nie np. w prenumeracie do określonego odbiorcy, nie w Internecie – z wyjątkiem SPAM-ów, czyli wiadomości rozsyłanych na oślep i prasy z ekranu – i nie w telewizji, gdzie pojęcie prawdy nie ma sensu, gdyż 90% widzów i tak nic nie rozumie; problem telewizji jest osobny i tu jestem za cenzura prewencyjną. Nie można dopuścić, by jakiś nawiedzony krasomówca czy inny narwaniec świetnie umiejący wyczuć nastroje 60% publiki wezwał ją nagle do marszu na Warszawę!). Nawet w pismach byłaby szeroka brama dla szerzenia kłamstwa. Jeśli u góry strony byłby napis, na co najmniej 10% strony: “Ta strona może zawierać kłamstwa i nieścisłości” – to niech sobie dziennikarze pomieszczają na niej informacje, że oto w Pcimiu Średnim urodziło się cielę z dwiema głowami. Można by też – pod warunkiem zamieszczenia dwa razy większą czcionką odpowiedniego ostrzeżenia – zamieszczać informacje, że “The Daily Worker” napisał, iż kapitaliści posiadają 99% wszystkich dóbr w USA. Jest to, bowiem wiadomość jak najbardziej prawdziwa – tyle, że nie mówiąca nic o Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej – lecz o stanie umysłów redakcji “Daily Workera”. Na co trzeba zwrócić uwagę czytelnika. Oznacza to bardzo poważne traktowanie słowa pisanego – i tych, którzy umieją czytać i pisać. Z tymi zastrzeżeniami każdemu wolno byłoby pisać, co chce – pod warunkiem, że jest to prawda. Tymi, którzy pilnują Prawdy, byliby po prostu czytelnicy. Jestem pewien, że tysiące emerytów, a także młodych ludzi niemających dziś akurat nic lepszego do roboty, obecnie siedzących i marzących o wzięciu udziału w teleturnieju – z wywieszonym językiem leciałoby, co rano do kiosków sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie napisał, że w Warszawie jest więcej mostów, niż w Królewcu. I od razu z tym do sądu… Od razu – bo biura podawcze sądów notowałyby dokładną godzinę, minutę i sekundę zgłoszenia: kto pierwszy – ten lepszy. No i procesik przeciwko redakcji… Rzecz jasna, nie karny – tylko cywilny. O co? Aaaa – to już sprawa sądów! Jedne kłamstwa uznawałyby za groźniejsze – drugie za błahe (100 złotych plus minimalne koszty: ile może kosztować 15 minut pracy sędziego plus wynajęcie sali z protokolantem na ten sam czas?). Wyroki byłyby wydawane na miejscu. Czym innym byłoby odwołanie? Wtedy stawka byłaby o wiele większa, zaangażowanie sądów większe, a i ekspertyzy, nieraz od wysokiej klasy specjalistów, kosztowniejsze. Można by nawet przyjąć, że sądy orzekałyby, że “bieżący stan nauki nie pozwala stwierdzić, czy zdanie to jest prawdziwe, czy nie”. Bo też i w fizyce, i w historii, i w ekonomii, a nawet w matematyce (!) i w każdej prawie dziedzinie istnieją tezy nie udowodnione i nie obalone. W matematyce istnieje nawet słynne Twierdzenie Gödla mówiące, że w każdym systemie aksjomatycznym dostatecznie rozbudowanym (na pewno już od arytmetyki poczynając!) muszą takie twierdzenia istnieć. Np. nie wiemy nawet, czy par bliźniaczych liczb pierwszych (oddzielonych tylko o 2: 1–3, 5–7, 11–13, 29–31, 41–43… …1427–1429… …7757–7759 itd) jej ilość jest skończona – i nie wiemy, czy twierdzenie to kiedyś zostanie udowodnione obalone czy też jest właśnie w ogóle nierozstrzygalne na gruncie arytmetyki! Tym niemniej w większości przypadków sądy będą mogły wydawać jasne i proste orzeczenia. W wyniku tego radykalnie zniknie z prasy zalew kompletnej bzdury, z którą nieliczni ludzie rozsądni nie mają siły walczyć. Tragedią, bowiem dnia dzisiejszego nie są proleci; Orwell ma rację: co sobie myślą proleci jest bez najmniejszego znaczenia. Tragedią jest ogromna liczba półinteligentów i ćwierćinteligentów, z powodu panujących w XX wieku przesądów nauczonych czytać i pisać – i wykorzystujących tę umiejętność w sposób taki, w jaki berserker wykorzystuje umiejętność władania mieczem: wali nim na oślep na lewo i prawo, dumny, że to potrafi i ślepy na wszystko. Społeczeństwo stać na kilku berserkerów, a może nawet na 1% berserkerów. Natomiast nie stać na to, by na jednego inteligenta przypadało 10 półinteligentow i 100 ćwierć-inteligentów – a głoszone przez nich “prawdy” były uważane za “równie ważne” i poddawane powszechnemu głosowaniu! Czym innym jest głoszenie postaw? Tu nie może być żadnych ograniczeń. Każdy obywatel powinien mieć prawo mówić głośno, co mu się podoba albo nie podoba. Należy to jednak odróżnić od nawoływania; nawoływanie; “Daloj pomieszczikow!” nie jest ani postawą, ani twierdzeniem. Tym niemniej uważam, że powinno być dopuszczone i niecenzurowane. Poza, przypominam, telewizją – gdzie mogłoby to zachwiać systemem w sposób absolutnie nieprzewidziany. W telewizji mogą się jeszcze zdarzyć występy, w których jakiś geniusz np. zahipnotyzuje 15 milionów obywateli – i nie da się ich potem odhipnotyzować bez wstrząsu psychicznego. Tak samo jak jestem zwolennikiem powszechnego dostępu do broni, (ale nie atomowej!), tak samo jestem przeciwko cenzurze prewencyjnej, (ale nie w telewizji!). Bądźmy realistami! Przykłady rządów posierpniowych pokazały, że po zniesieniu cenzury można wprawdzie mówić prawdę – jednak ginie ona w natłoku kompletnej bzdury. Jeśli nie pozbędziemy się większości tego szumu informacyjnego, ludzkość nie będzie w stanie wrócić do zdrowia psychicznego. Umysł człowieka jest, bowiem przystosowany do odbioru znacznie mniejszej liczby informacji niż ta, jaką bombarduje nas prasa. Jeśli 90% tego to fałsz lub bezsens – to jak umysł człowieka ma się kształcić? Głupiejemy. I trzeba temu położyć kres. W 1984 roku napisałem tekst odważnie broniący istnienia Cenzury. Został on zdjęty przez Cenzurę! Tym razem przynajmniej mogę to wydrukować spokojnie! JKM
Jeszcze większy kawałek prawdy Tak, oczywiście: podtrzymuję to, co napisałem o rzekomych zamachach SB na tych trzech księży: jest zupełnym nonsensem, by SB zabijało trzech księży w trzech różnych regionach Polski - w dodatku nie pozostawiając śladów (a więc jeśli mieli tym kogoś zastraszyć, to efekt byłby zerowy!). Żaden z Nich nie był jakoś zwiazany z opozycją - a ks. Stefana Niedzielaka, proboszcza na cmentarzu Powązkowskim (i kapelana Rodzin Katyńskich) to prędzej mogłaby chcieć usunąć "SOLIDARNOŚĆ", bo był to zawzięty anty-piłsudczyk. Tak: nie wierzę również w zamordowanie przez SB śp. Stanisława Pyjasa. Dlaczego, na miłość Boską, SB, zamiast zabić jakiegoś poważnego opozycjonistę - np. Bronka Wildsteina, który serio zajmował się polityką - miałaby zabijać kompletnie nieszkodliwego, pętającego się tylko przy nich, poetę? Tak - nie wierzę w to, że syna poetki Sadowskiej celowo zabito, jako "opozycjonistę". O poetce Sadowskiej nikt nie słyszał, nikt nie wiedział, że jest opozycjonistką - a tym bardziej nikt nie znał Jej syna. Po prostu: rozrabiał, wzięto Go na komisariat - a tamtejsi policjanci, nawykli do chuliganów, przyłożyli Mu jak zazwyczaj - a było to chucherko... Tylko to, że próbowano temu zaprzeczyć, sprawę zatuszować - jest skandalem. A śp. ks. Jerzego Popiełuszkę zabito w ramach prowokacji. W nadziei, że oburzenie ludzi doprowadzi do obalenia junty - a wtedy wypróbowani towarzysze, w oparciu o Moskwę, przywróciliby sprawnie porządek. Taka jest prawda - i proszę jej nie ukrywać! I jedna ogólna uwaga: Za „komuny” nie raz słyszałem, jak młodzi ludzie wygadywali bzdury o Polsce sanacyjnej. Była to – w ich ustach – jedna wielka mordownia chłopów i robotników. Dochodziło do tego, że ja – zawzięty wróg sanacji – musiałem prostować te bzdury. I, oczywiście, traktowano mnie jak wroga. A ja ich, jako agentów. Teraz – czytając komentarze tych, którzy są zaczadziali propagandą III Rzeczypospolitej - zaczynam rozumieć, ze ci młodzi ludzie, to nie byli agenci komunistyczni: oni w te bzdury naprawdę wierzyli!! Młody człowiek jest naiwny i wierzy we wszystko, co mu starsi podsuną... Tak samo jak niektórzy z Państwa wierzą w bzdury o PRLu. To było naprawdę złe państwo – jak każde państwo socjalistyczne. Ale czy trzeba nadal podtrzymywać propagandowe kłamstwa? Przypominam: ja nie twierdzę, że SB nie mogła nikogo zamordować. Mogła - i mordowała. Ale na pewno nie mordowała ludzi, których mordować się im nie opłacało... Czy to jasne? JKM
Przez dziurkę w żelaznej kurtynie „Na czele tajnego rządu stoi w Polsce w 1948 roku człowiek, którego widziało niewielu Polaków - rosyjski generał Malinow. Nazwisko jego nie ukazało się nigdy w gazecie polskiej. Nie widziano go w Polsce nigdy publicznie. Władzą przewyższa wszystkich członków rządu - zarówno publicznych, jak i tajnych - włączając w to rosyjskiego ambasadora Lebiediewa i jego zwierzchnika w ambasadzie, członka NKWD Jakowlewa, który nosi tytuł pierwszego sekretarza. Obok Malinowa do tego rządu według rangi, w wymienionym porządku: Jakób Berman, Roman Zambrowski, Hilary Minc, Władysław Gomułka, Bolesław Bierut i Józef Cyrankiewicz. Oficjalne stanowisko Bermana to wiceminister w gabinecie premiera. Ma on jednak nadzór nad premierem Cyrankiewiczem, Ministerstwem Spaw Zagranicznych oraz nad wszystkimi partiami politycznymi” - napisał w książce „Gwałt na Polsce” Stanisław Mikołajczyk - kiedy już przestał być wicepremierem w tzw. Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej i uciekł za granicę. Możemy spokojnie wyciągnąć z tego wniosek, iż oficjalna hierarchia polityczna wcale nie musi pokrywać się z hierarchią prawdziwą. O tym właśnie pisze Mikołajczyk, który coś tam o scenie politycznej w Polsce musiał wiedzieć. No dobrze - a dzisiaj? Jak to jest dzisiaj? Czy obecnie też mamy podwójną hierarchię, czy może na szczycie politycznej hierarchii naprawdę stoi prezydent Bronisław Komorowski, następnie - premier Donald Tusk - i tak dalej? Żeby się o tym przekonać, musielibyśmy uzyskać od premiera Tuska odpowiedź na pytanie, dlaczego właściwie zrezygnował z kandydowania w wyborach prezydenckich - bo ówczesne uzasadnienie zaabsorbowaniem „reformami” możemy spokojnie włożyć między bajki, jako, że żadnych „reform” nie było ani wtedy, ani nie ma ich nawet teraz. Zatem - czy premieru Tusku ktoś może kandydować zabronił? Gdybyśmy tedy poznali nazwisko tego „ktosia”, mielibyśmy lepsze rozeznanie w rzeczywistej hierarchii politycznej w naszym nieszczęśliwym kraju. Oczywiście na to pytanie premier Tusk nigdy nam nie odpowie, bo to jest przecież jedna z największych tajemnic państwowych, których zdradzać mu nie wolno. Na szczęście w okrywającej te wszystkie tajemnice kurtynie pojawiają się niekiedy prześwity. I tak np. wydało się, że decyzję o zastosowaniu konwencji chicagowskiej do badania katastrofy smoleńskiej podjęła „trójka” w składzie: premier Donald Tusk, minister Paweł Graś i pan Tomasz Arabski. Z tej „trójki” tylko premier jest konstytucyjnym członkiem Rady Ministrów, co pokazuje, iż pozycja ministra Grasia i pana Arabskiego w prawdziwej politycznej hierarchii może być znacznie wyższa, podobnie jak ongiś Jakuba Bermana, który formalnie był skromnym wiceministrem, ale tak naprawdę - sprawował kuratelę nad premierem Cyrankiewiczem. Czy minister Paweł Graś sprawuje podobną kuratelę nad premierem Donaldem Tuskiem? Na niedawnej konferencji prasowej w Kancelarii Premiera premier Tusk powiedział m.in.: „Mam zaufanie do pana ministra Grasia. W jakimś sensie, ze względu na lojalność wobec państwa (tj. dziennikarzy - SM), muszę ostrzec przed formułowaniem nieprawdziwych oskarżeń pod adresem ministra Grasia, ponieważ tego typu oskarżenia, tak czy inaczej, będą trafiały do sądu”. A oskarżenia głosiły, iż min. Graś podpisywał dokumenty niemieckiej spółki Agemark, chociaż wcześniej miał wycofać się z biznesu. Min. Graś tłumaczył, że te podpisy zostały sfałszowane, jednak śledztwo potwierdziło ich autentyczność. W międzyczasie jednak żona min. Grasia zeznała, że podpisy męża podrobiła - jednak prokuratura, powołując się na Sąd Najwyższy stwierdziła, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo żona zeznając, jako świadek w sprawie męża może kłamać, ile dusza zapragnie. Ponadto oczyściła z podejrzeń również ministra Grasia - już nawet nie pamiętam, pod jakim pretekstem. Wygląda na to, że pozycja ministra Grasia w rzeczywistej hierachii politycznej jest znacznie, znacznie wyższa od jego formalnego stanowiska; kto wie, czy nawet nie wyższa od pozycji premiera Tuska - a na straży tego porządku stoi nie tylko prokuratura, ale - jak to wynika z ostrzeżenia premiera Tuska - również niezawisłe sądy - mówiąc nawiasem, tak samo, jak to było za Stalina. SM
RECENZJE ROLEXA - CZYLI O SWOBODZIE KOMBINOWANIA Lektura tekstu Rolexa, w którym Autor przedstawia nam własną wizję zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej – musi prowadzić do smutnych refleksji. Nieczęsto, bowiem zdarza mi się przeczytać tekst, w którym niewątpliwa inteligencja twórcy została użyta dla propagowania ocen tak dalekich od rzeczywistości. Słowo „użyta” nie oznacza oczywiście, że mamy do czynienia z treścią inspirowaną bądź pisaną „na zamówienie”. Chodzi raczej – by posłużyć się odwołaniem do literatury – o casus dobrego i „zaangażowanego” poety Broniewskiego, którego późne wiersze przypominają mezalians agitki PKWN-u z wybornym sonetem. Smutkiem może też napełniać obserwacja, iż Autor rozprawiając ze swadą o najgłębszych przyczynach powołania zespołu nie zechciał zajrzeć do oficjalnych dokumentów tego gremium. Jak choćby do regulaminu, w którym szczegółowo wyjaśniono zadania stojące przed grupą posłów opozycji, a wśród nich „nawiązywanie i utrzymywanie kontaktów z instytucjami odpowiedzialnymi za prowadzenie postępowań wyjaśniających” czy „przedstawienie opinii publicznej wyników prac zespołu”. Jasno też przedstawia się cel działania zespołu. Jest nim „koordynowanie działań obu izb parlamentu w ramach kompetencji określonych ustawą o wykonywaniu mandatu posła i senatora, zmierzających do uzyskania wyjaśnień przyczyn i okoliczności katastrofy Tu-154M w dniu 10 kwietnia 2010 roku, wspieranie wszelkich działań zmierzających do upamiętnienia ofiar i pomocy ich rodzinom, inicjowanie zmian prawnych zapobiegających podobnym tragediom”. W miejsce analizy tych celów, bloger Rolex proponuje nam wykładnię daleką od nudnego brzmienia cytowanych dokumentów. Dowiemy się, zatem, że „Zespół Parlamentarny stał się tą częścią reprezentacji, która z wypowiedzeniem sojuszu Ameryce się nie zgadza, i który jest jedynym partnerem reprezentującym obóz atlantycki, niepodległościowy i pro-amerykański w Polsce, dodatkowo chcącym rozmawiać o interesie Polski z Ameryką” - co niekoniecznie musi być błędne, za to umieszcza zadania zespołu w takim obszarze, że tylko śmiała refleksja geopolityczna może nas uratować od poczucia beznadziei. Autor nie unika konsekwencji i podaje nam odważną diagnozę: „Rola Zespołu Parlamentarnego ds Wyjaśnienia Przyczyn katastrofy w zakresie wyjaśniania przyczyn jest pochodną tych wszystkich celów zarysowanych powyżej. Przyczyny katastrofy smoleńskiej można wyjaśnić jutro, jeśli taka będzie wola polityczna tych, którzy te przyczyna znają, i to jest możliwe, ale tylko wtedy, gdy w Polsce zmieni się ustrój polityczny, a PRL, przebity osinowym kołkiem, odejdzie w niebyt.” Rozprawiwszy się, zatem z mirażami celów doczesnych i wskazawszy realne rokowania zespołu, Rolex tłumaczy nam cierpliwie, że ze względu na swój status bycia częścią parlamentarnej reprezentacji, a więc częścią legalnego systemu władzy, zespół „nie mógł zrobić niczego innego, jak zająć się badaniem tych właśnie (urzędowe dokumenty, opinie i analizy wytworzone i wparte autorytetem suwerennych państw) dowodów”. Dowiemy się wówczas, że „falsyfikacja raportu Millera, ze względu na zawarte w nim oczywiste przekłamania, przeinaczania i błędy jest łatwa”, a jeśli trwa tak długo, to, dlatego, że „wymaga przeprowadzenia żmudnych i długotrwałych obliczeń zakończonych pewnym wynikiem”. Wprawdzie uzasadnienie to wydaje się przeczyć tezie o „łatwości” – uwierzmy jednak, że „raport Millera zostanie zdruzgotany, jako przykład ordynarnego oszustwa, copy-paste wzornika prosto z Moskwy”. Nasza radość – po dotarciu do tej prawdy - będzie jednak przedwczesna. Kilka zdań dalej, Rolex próbuje nam przpomnieć, że w ostatecznym rozrachunku, praca zespołu i tak nie będzie miała większego znaczenia. Przyczyna wydaje się prosta:. „Końce w wodę. Żadna legalna instytucja państwowa Federacji Rosyjskiej nie podpisała się pod tym śmiesznym bublem”, – zatem ustalenia zespołu w niczym nie zaszkodzą „neutralnej” pozycji reżimu Putina, zaś Antoni Macierewicz już dziś zdaje się przypominać nieszczęsnego Don Kichota kierującego ostrze krytyki w stronę nieaktualnych zagrożeń. Dowiemy się także, że przecież ludzie rozsądni dawno rozstali się kłamstwami raportu Millera i „na tym etapie prawda jest taka, że dla większości (tej zainteresowanej w ogóle sprawą) opinii publicznej raport Millera jest martwy, do tego obciachowy, i passe (a to wbrew pozorom ważne). Pociesza nas jednak Rolex, że „obok falsyfikacji raportu Millera Zespół dokonuje również wysłuchań, które są potem nagłaśniane medialnie”, lecz gdy ze słabnącą nadzieją próbujemy uchwycić się tego wątku i dostrzec sens takich poczynań, wstrzymuje nas odważna konstatacja, że treści tych wysłuchań zespół i tak nie może nagłośnić, „bo prokuratura z miejsca wszczęłaby śledztwo”. A skoro tak rzeczy się mają, wniosek wydaje się oczywisty i Rolex nie uchyla się od jego sformułowania:
„Zespół nie zna przebiegu postępowania prokuratorskiego, o ile prokuratura nie uzna za stosowne coś publicznie ogłosić. [...] Nie zna również treści złożonych w prokuraturze zeznań”.
Logiczna konstrukcja takiego wywodu, musi prowadzić do równie racjonalnych wniosków. Otrzymujemy je w szczególnej formie ostrzeżenia - ze strony człowieka, który z troską pochyla się nad naszą ułomnością i chce nas przestrzec przed knowaniami złych ludzi. Trafnie, zatem dostrzega Rolex, że przed ogłoszeniem końcowego raportu prac zespołu, „możemy spodziewać się „narracji” osłabiających jego wydźwięk”. Wyjaśniam nam również, że narracja ta będzie ukierunkowana dwutorowo: po pierwsze na „pobudzenie emocji kanalizujących krytykę tego raportu tak, żeby wychodziła ona nie od brzozo-pancernych, ale od swoich”, po wtóre: „na napompowaniu oczekiwań, sugerowaniu, że prace Zespołu przebiegają w ścisłym porozumieniu i przy przepływie informacji z prokuratur (tak nie jest), w związku z tym raport przyniesie ostateczne, niepodważalne i oparte na badaniach dowodów materialnych ustalenia”. Wprawdzie już wcześniejsze demaskacje realnych możliwości zespołu winny nas pozbawić złudzeń i zapobiec „pompowaniu oczekiwań” – to przecież z wdzięcznością przyjmujemy ostrzeżenie, że nadmierne nadzieje związane z publikacją raportu, a w szczególności oczekiwanie, że przyniesie on „ostateczne ustalenia”, mogą pochodzić wyłącznie od złego ducha i wrogów Antoniego Macierewicza, a zatem powinny wzbudzić naszą najwyższą czujność. Nim bezrozumny czytelnik dorwie się do raportu zespołu smoleńskiego i pogrąży w jego niepewnych odmętach, bloger Rolex udziela nam drogocennej rady: „Trzeba odczekać, a potem zabrać się za spokojne analizowanie jego zawartości, pamiętając o ograniczeniach, jakim podlega.” Na poparcie tych ostrzeżeń podsuwa nam argument oparty na wybitnej wiedzy psychologicznej oraz znajomości działań agentury i mechanizmów dezinformacji: „Ci, którzy dzisiaj Was przekonują o przełomowym dla całego śledztwa znaczeniu raportu, o zawartych w nim niepodważalnych tezach, już za dwa miesiące będą lać łzy krokodyle, że tak mało udało się osiągnąć. Nie dajcie się na to nabrać. Największym osiągnięciem raportu będzie dalszy krok w stronę lub ostateczne zdezawuowanie bubla Millera. Tylko tyle i AŻ TYLE.” Gdy zatem wdzięczny czytelnik dotrze do tej wyśmienitej konkluzji, musi trwożliwie zapytać:, co dalej, jak i gdzie szukać prawdy o Smoleńsku? Wie już przecież, że tak naprawdę „zdezawuowanie bubla Millera” to rzecz niewielkiej wagi, bo ani nie zaszkodzi interesom Rosji ani nie przekona „większości zainteresowanej sprawą”. Wartość „aż tyle” ujawni się zaś dopiero, gdy pojawi się sprzyjająca sytuacja międzynarodowa, „zmieni się ustrój polityczny, a PRL, przebity osinowym kołkiem, odejdzie w niebyt.”. Trzeba przyznać, że poczciwy bloger Rolex nie pozostawia nas w rozpaczy i nie skazuje na niepewny rezultat prac zespołu smoleńskiego. To niewątpliwie największa zasługa tych pracowitych recenzji. Z poprzedniego panegiryku pamiętamy przecież o istnieniu dzieła, które „traktuje o tragedii smoleńskiej i zajmuje się krytyczną analizą źródeł: zeznań świadków zdarzenia (wypowiadających się poza reżimem kpk bądź jego rosyjskim odpowiednikiem), analizą dostępnych publicznie materiałów audio i wideo, informacji medialnych, uporządkowaniem tych relacji i umieszczeniem ich na osi czasu, oraz próbą rekonstrukcji faktycznego przebiegu wypadków 10 kwietnia 2010 roku”. Wiemy także, że dzieło to „spełnia wszelkie wymogi pracy naukowej” i „stanowi faktycznie fachową, krytyczną analizę źródeł”. Jakże znaczący kontrast rysuje się w wyobraźni czytelnika i jakim szczęściem musi napełniać go podpowiedź Rolexa! Z jednej strony, ma przecież świadomość, że zespół parlamentarny podlega ograniczeniom politycznymi, zajmuje się zaledwie „martwym” raportem Millera, zaś jego końcowy raport będzie zbiorem okrojonych i ocenzurowanych przez prokuraturę hipotez - z drugiej zaś - otwiera się przed nim perspektywa obcowania z niezwykłym dziełem naukowym, opartym na „analizie źródeł” i (o czym też Rolex zapewnia) akademickiej rzetelności. Co więcej - po jeden stronie, czytelnik dostrzega grupę posłów uwikłanych w polityczne projekty i zależności – na drugiej zaś – widzi bezinteresownych, apolitycznych blogerów, którzy pod kierunkiem wybitnego umysłu podążają czystą drogą poznania?
Głupcem byłby ten, kto stojąc w obliczu takiej alternatywy nie dostrzegł szansy i nie dokonał mądrego wyboru..
Nietrudno zrozumieć, że Autor tych „obywatelskich recenzji” nie mógł czekać do czasu opublikowania raportu z prac zespołu. Wówczas byłyby one mocno spóźnione, a nieświadomi odbiorcy raportu zostaliby narażeni na błędną interpretację i nieprawomyślne konkluzje. Wracając z „czerwonego księżyca” do naszej przaśnej rzeczywistości, pora zauważyć, że ostatnie dni przyniosły nam sporo blogerskich publikacji związanych z istnieniem rzekomego konfliktu między zwolennikami teorii „maskirowki”, a zespołem parlamentarnym PiS.. Rzekomego, ponieważ taki problem nie ma prawa w ogóle zaistnieć, zaś wszelkie porównywanie i zestawianie prac zespołu z jakąkolwiek formą „śledztw blogerskich” jest kompletnym idiotyzmem – dowodzący, co najwyżej niezrozumienia procesu dochodzenia do prawdy lub dylematów ludzi o wyrośniętych ponad miarę ambicjach. Lektura dzieła FYM-a, czytanie uczonych recenzji czy miłych wywiadów – mogą być ciekawym zajęciem na długie (jeszcze) wieczory, zaś udział w blogerskich pyskówkach zawsze będzie alternatywą dla poważnych dyskusji. Warto jednak pamiętać, że nadchodzi czas wiosny, dni stają się coraz dłuższe, a w perspektywie najbliższych miesięcy czeka nas publikacja dokumentu opartego na rzetelnej wiedzy i doświadczeniu. Myślę, że straciliśmy dość czasu na zajmowanie się fantastyką i analizą czyichś aspiracji. Poświęcanie go więcej, byłoby niebezpieczne i prowadziło do odwrócenia uwagi od rzeczy prawdziwie istotnych. Ujemnym i najbardziej szkodliwym skutkiem domniemanego konfliktu są, bowiem głębokie podziały wśród użytkowników blogosfery oraz wywołany nimi stan chaosu, oddalający nas od wspólnego celu. Nie można go przedłużać. Na tym etapie sprawy, temat jest dla mnie zakończony, a nawet ośmielam się prosić, by taką decyzję przemyśleli wszyscy, którzy myślą podobnie. Panu Rolexowi i wtórującym jego „recenzjom” zwolennikom teorii „maskirowki” proponuję natomiast przyjęcie rozsądnej, bo zgodnej z ich poglądami postawy. Pozwólcie Państwo, by zespół parlamentarny działał jak dotychczas: badał oficjalne dokumenty, sporządzał analizy i żmudne obliczenia, angażował ekspertów i przesłuchiwał świadków – jednym słowem, by nadal kompromitował się „dezawuowaniem bubla Millera” i „pompowaniem” oczekiwań gawiedzi. Pozwólcie również, by pozostał politycznym bytem in spe – o którego znaczeniu zadecydują dopiero przyszłe i niepewne zdarzenia, a głównie polityka „amerykańskiego sojusznika”. Przyjęcie takiej postawy pozwoli Państwu nie tylko na zachowanie spokoju ducha i koncentracji, ale uczyni zbędnym dramatyczny apel Rolexa: „a nam pozwólcie szukać, myśleć i kombinować dalej.” Kombinujcie zatem - jeśli nawet w zakresie tego ostatniego zamysłu napotkacie na moją kontrę. Aleksander Ścios
Wpadł mi w ręce wiersz pana Czesława Miłosza, napisany we Lwowie w 1939 roku. Nagrodzony specjalną nagrodą Człowieka ze Stali- Stalina. Oto on:
Runą w łunach, spłoną w pożarach
Krzyże kościołów, krzyże ofiarne
I w bezpowrotnym zgubi się szlaku
Z Lechickiej ziemi Orzeł Polaków
O Słońce jasne, wodzu Stalinie
Niech władza Twoja, nigdy nie zginie
Nich jako orłów prowadzi z gniazda
Rosji i Kremla płonąca gwiazda
Na ziemskim globie flagi czerwone
Będą na chwałę grały jak dzwony
Czerwona Armia i wódz jej Stalin
Odwiecznych wrogów swoich obali
Zmienisz się rychło w wieku godzinie
Polsko, a Twoje córy i syny
Wiara i każdy krzyż na mogile
U stóp nam legnie w prochu i pyle
Tyle wiersz nagrodzony nagrodą imienia Józefa Stalina.. Ale ciekawostka.. Wiersz nagrodzony za to co widać i co można przeczytać. Ale w wierszu są sprawy, które nie widać, choć można przeczytać- jak u Bastiata. Są rzeczy , które widać, i te które nie widać..
Spróbujmy ten wiersz przeczytać inaczej: Pierwszą linijkę pierwszej zwrotki i pierwszą linijkę trzeciej zwrotki. Zobaczymy co nam z tego wyjdzie? Czy taki wiersz byłby nagrodzony nagrodą Józefa Stalina.. Do rzeczy więc:
Runą w łunach, spłoną w pożarach
Na ziemskim globie flagi czerwone
Krzyże kościołów, krzyże ofiarne
Będą na chwałę grały jak dzwony
I w bezpowrotnym zgubi się szlaku
Czerwona Armia i wódz jej Stalin
Z Lechickiej Ziemi Orzeł Polaków
Odwiecznych wrogów swoich obali
O słońce jasne, wodzu Stalinie
Zmienisz się rychło w wieku godzinie
Niech władza Twoja nigdy nie zginie
Polsko, a Twoje córy i syny
Niech jako orłów prowadzi z gniazda
Wiara i każdy krzyż na mogile
Rosji i Kremla płonąca gwiazda
U stóp nam legnie w prochu i pyle.
I co Państwo na to? Ileś lat temu znałem ten wiersz i wiedziałem, że można go tak przeczytać,, Ale jakoś mi uszło i zapomniało się. Przypomniał mi wczoraj rzecz całą czytelnik.. Przypominam, więc go Państwu.. A może Czesław Miłosz miał dwa oblicza? Sympatyzujący z komunizmem- i przeciwnik komunizmu.. A może ktoś podczepił pod pana Miłosza ten wiersz? Może ktoś z Państwa coś wie więcej na ten temat? Proszę o informacje.. Ale rzecz ciekawa, przyznacie Państwo.. Trzeba mieć wiele odwagi, żeby w tamtych czasach napisać takie przewrotne zwrotki.. Przecież KGB mogło całą rzecz odkryć.. Nie takie rzeczy odkrywało.. W czasach wielkiej inwigilacji i morderstw.. Dzisiaj żyjemy również w czasach wielkiej inwigilacji człowieka.. Ale tak strasznie na razie nie mordują. .Są morderstwa przez” nieznanych sprawców”, ale nie na taką skalę jak za Stalina.. A historia lubi się powtarzać- nawet w epoce praw człowieka i demokracji.. Zresztą tow Stalin Twierdził, że ma najlepszą demokrację na świecie.. No i Rosjanie mają wolność! Zapytany przez dziennikarza amerykańskiego na Placu Czerwonym podczas spaceru, dlaczego w ZSRR nie ma wolności, w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, gdzie można stanąć na ulicy i krzyknąć :”Precz z prezydentem Tumanem”,
Stalin po krótkim namyśle odparł:
- Przecież może pan stanąć na Placu Czerwonym i wykrzykiwać:” Precz z prezydentem Tumanem”…
Fałszem przebijał, co prawda współczesnych demokratów, a oni jego.. Ale różnica jest jedna: współcześni demokraci nie mordują masowo Europejczyków.. Mordują za to w krajach pozaeuropejskich- i imię demokracji i praw człowieka.. Mordowali w 1999 roku w Jugosławii…Teraz robią „rewolucje” wokół Morza Śródziemnego.. Byleby tylko zatriumfowała demokracja i prawa człowieka.. Niechby ktoś tylko próbował przywrócić normalność, czyli monarchię opartą o wolność człowieka.. Jestem pewien, że wyślą armię i samoloty.. Owoce Rewolucji francuskiej muszą być uratowane.. Ten wielki fałsz, chaos, permanentna rewolucja w każdej dziedzinie życia- muszą trwać.. Bo w mętnej wodzie zawsze jest łowić ryby.. Wszyscy socjaliści lubią grube sumy, nieprawdaż? WJR
Klich odkrywa problem szkoleń Po katastrofie na Siewiernym Edmund Klich mocno wytykał załodze braki w szkoleniu i niewłaściwą współpracę. Kilka lat wcześniej, badając wypadek śmigłowca Mi-8 z Leszkiem Millerem na pokładzie, nawet nie zwracał uwagi na te elementy. Dlaczego? Bo mu nie "wypadało" 4 grudnia 2003 r. pod Piasecznem doszło do katastrofy śmigłowca Mi-8. Badaniem wypadku zajęła się wojskowa komisja pod kierownictwem płk. pil. Ryszarda Michałowskiego. Decyzją Marka Pola, ministra infrastruktury w rządzie Leszka Millera, do komisji została dołączona grupa cywilów z PKBWL - Stanisław Żurkowski (pracował w podkomisji technicznej), Jerzy Bereżański, Ignacy Goliński oraz już były wojskowy Edmund Klich (pracowali w podkomisji lotniczej). Jak ustaliliśmy, Klich początkowo próbował kreatywnie włączyć się w prace komisji, ale po rozmowie z przewodniczącym (dobrze znali się z pracy w wojsku), zaczął zgadzać się z wnioskami strony wojskowej. Klich - po katastrofie smoleńskiej znany ze swych surowych ocen ferowanych wobec członków załogi - w 2004 roku nawet nie próbował podjąć problemu szkolenia załóg w specpułku. I nie wskazywał na złą współpracę członków załogi. A mógł to uczynić i miałby nawet wsparcie, bo pozostałych dwóch cywilnych członków podkomisji lotniczej zgłosiło do raportu zdania odrębne. Eksperci poruszyli w nich m.in. właśnie problem nieprawidłowości w funkcjonowaniu jednostki, szkoleń oraz wskazywali na błędy pilotażowe popełnione przez pilota. Ale w komisji wojskowej nie zostały one wyeksponowane. Dlaczego problem szkoleń w 2004 roku dla Klicha nie istniał? Z relacji naszych rozmówców wynika, że późniejszy akredytowany przy MAK nie oponował, bo podobno mu "nie wypadało". Owo skrępowanie miało wynikać z faktu, że Klich niedawno opuścił wojsko. Stało się to dokładnie 25 lutego 2003 roku, zatem ok. 9 miesięcy przed wypadkiem Mi-8. Nie bez znaczenia dla samopoczucia Klicha musiał być też fakt, że przed odejściem do rezerwy przez prawie trzy lata (od maja 2000 roku) był inspektorem MON ds. bezpieczeństwa lotów, a po odejściu do rezerwy jego obowiązki objął właśnie płk Michałowski, z którym przyszło mu współpracować przy wyjaśnianiu okoliczności wypadku z Millerem na pokładzie. Michałowski służył w instytucji zwanej dawniej Inspektorat MON ds. BL dłużej od Klicha, bo już od 1996 do 2007 roku i zajmował tam stanowiska od starszego specjalisty, głównego specjalisty po inspektora, a po reformie instytucji (w 2004 roku) także szefa Inspektoratu MON ds. BL.
Presja w komisji Prace komisji były dość charakterystyczne. Kiedy podczas plenarnych posiedzeń podnoszone były np. pytania o to, dlaczego po wyłączeniu silników śmigłowiec skręcił w prawo, podczas gdy nie powinien tego uczynić, szef komisji starał się, by tego rodzaju problemy podrzucane przez cywilów nie zaprzątały głów członków komisji. Padały też sugestie, by biegły meteorolog podał "właściwą" analizę panujących warunków atmosferycznych. Wszystko to działo się w obecności całej komisji. Jak ustaliliśmy, atmosfera była tak napięta, że omal nie doszło do opuszczenia przez cywilów składu komisji. Ostatecznie z tak radykalnego pomysłu zrezygnowano. Zgodzono się, że taki ruch byłby źle odebrany przez ministra Pola. Skąd jednak wzięła się owa presja w komisji? Prawdopodobnie chodziło o to, by ta nie przesadziła w swoich ustaleniach. Jak usłyszeliśmy, zakres i przebieg badań na bieżąco był konsultowany "wyżej" w Sztabie Generalnym. Czy owa troska o prace komisji mogła wynikać z faktu, że w trakcie badania katastrofy Mi-8 dowódca załogi wskazywał na naciski premiera Leszka Millera na wykonanie lotu pomimo przekroczenia warunków minimalnych? Na pewno relacja ta została pominięta. Czy tylko przypadkowo premier lansował w mediach informację o ratującym życie pasażerów wyczynie pilota? W ocenie naszych rozmówców, nie można wykluczyć, że sprawy te mogły być ze sobą powiązane.
Kilka wersji zdarzeń Dowódca wojskowej maszyny, wówczas mjr Marek Miłosz, awaryjnie lądował, stosując tzw. manewr autorotacji. Wojskowa prokuratura oskarżyła go o nieumyślne spowodowanie wypadku lotniczego oraz o umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy, bo pilot nie przełączył systemu odladzania śmigłowca z automatycznego na ręczny. Oskarżyciel zarzucił mu, że świadomie - nie włączając ręcznego systemu odladzania - przyczynił się do katastrofy i wnioskował o rok więzienia w zawieszeniu i grzywnę. Wcześniej prokuratorzy sugerowali pilotowi przyznanie się do winy. Po ponadsześcioletnim procesie sędziowie orzekli, że pilot jest niewinny. Wątek naciskowy nigdy nie został rozwinięty ani wyodrębniony do oddzielnego postępowania, choć w trakcie postępowania prokuratorskiego dowódca załogi zeznał, że został zmuszony do lotu, a naciski wywierał sam premier Leszek Miller. Mechanizm naciskowy, inicjowany przez cywilnych dysponentów lotu, czyli podżeganie do łamania regulaminu wojskowego, potwierdzili w toku postępowania także inni piloci eskadry śmigłowców stacjonującej na wojskowym Okęciu. Wcześniej wojskowa komisja uznała, że błąd pilota miał charakter niezawiniony. Jak twierdził szef komisji badającej przyczyny wypadku płk pil. Ryszard Michałowski, powodem awarii Mi-8 było samoczynne wyłączenie silników z powodu niestatecznej pracy sprężarek, na skutek oblodzenia spowodowanego niewłączeniem przez załogę ręcznego trybu ogrzewania wlotów powietrza. W ocenie komisji, działanie pilota było nieumyślne, a niewiedza, co do warunków meteorologicznych usprawiedliwia pilota, który miał "fałszywy obraz pogody" (stwierdzono, że nad Warszawą wystąpiło zjawisko inwersji: temperatura na wysokości 2 tys. metrów była na plusie, a przy ziemi na minusie). Komisja nie nagłośniła jednak ocen Bereżańskiego, który wskazywał, że przyczyną wypadku lotniczego było samoczynne wyłączenie się obu silników śmigłowca w warunkach oblodzenia, podczas lotu w nocy w trudnych warunkach atmosferycznych, spowodowane błędem załogi polegającym na nieprzełączeniu instalacji przeciwoblodzeniowej na ręczny tryb pracy, zgodnie z instrukcją użytkowania w locie śmigłowca Mi-8. A na powstanie błędu znaczący wpływ mogło mieć zmęczenie załogi spowodowane zbyt długim czasem wykonywania czynności lotniczych w okresie bezpośrednio poprzedzającym wypadek. Podobnie stało się ze zdaniem odrębnym Golińskiego, w którym ekspert zaznaczał, że przyczyną wypadku było zgaśnięcie silników na skutek ich pompażu powstałego przez zakłócenie przepływu w ich sprężarkach przez lód tworzący się na ściankach wlotów w łopatkach kierownicy strug do silnika, przy instalacji przeciwoblodzeniowej włączonej na ("ABT") automat, mimo że wg danych meteorologicznych należało ją włączyć w trybie ręcznym ("PY "), w okolicznościach, gdy sygnalizator oblodzenia RIO-3 miał zwiększony zakres nieczułości. Edmund Klich podpisał się pod wersją komisji wojskowej. Marcin Austyn
"Towarzysz generał" uwięziony na Woronicza TVP uwięziła na dobre głośny film dokumentalny o Wojciechu Jaruzelskim "Towarzysz generał". Firmy, które chciały uzyskać licencję, by wydać go na płycie DVD, odprawiono z kwitkiem. Pretekstem jest 40-sekundowy błąd prawny Na rynek wchodzi drugie, poprawione wydanie książki Lecha Kowalskiego "Generał ze skazą". Wyjątkowa biografia Wojciecha Jaruzelskiego dokumentuje jego karierę wojskową i polityczną. Wydawnictwo Zysk i S-ka planowało dodać do publikacji płytę DVD z filmem dokumentalnym "Towarzysz generał". Ale to niemożliwe. Dlaczego? - Staraliśmy się o możliwość nabycia licencji poprzez współtwórcę tego filmu pana Kaczmarka, ale okazało się to niemożliwe. W związku z tym do książki dołączyliśmy płytę z ich najnowszym filmem "Towarzysz generał idzie na wojnę" - mówi Adam Zysk, przedstawiciel wydawnictwa Zysk i S-ka. Ten drugi film opowiada jednak głównie o przygotowaniach do wprowadzenia stanu wojennego w 1981 roku. Tymczasem "Towarzysz generał" idealnie pasował do wznowionej właśnie publikacji Lecha Kowalskiego. Dokument w dużym stopniu oparty jest na ustaleniach biografa Jaruzelskiego, niewygodnych nie tylko dla samego twórcy stanu wojennego, ale również jego politycznych i medialnych obrońców. Nie była to jedyna próba zdobycia licencji na film. Kilka tygodni temu o jej wydanie poprosił wydawca lubelskiego pisma społeczno-politycznego "idź Pod Prąd". - Zwróciłem się o nabycie praw do wydania filmu, ale dostałem odpowiedź odmowną, ze względu na jakieś problemy prawne - tłumaczy Paweł Chojecki. Bernadeta Listwoń z Działu Sprzedaży Praw i Licencji Biura Wymiany Krajowej i Międzynarodowej TVP SA napisała mu w odpowiedzi, że "z uwagi na pewne problemy natury prawnej związane z produkcją filmu film ten został do czasu wyjaśnienia sprawy wycofany całkowicie z eksploatacji". Telewizja poinformowała ponadto, że nie jest w stanie określić terminu wyjaśnienia problemów, dlatego licencji udzielić nie może. Zdaniem Roberta Kaczmarka, współtwórcy filmu, TVP po prostu blokuje możliwość wydania go na płytach DVD. Dzięki temu materiał mógłby zostać udostępniony szerokiej widowni. W jego ocenie, problem z filmem pojawił w momencie jego emisji w TVP (dla ponad 3 mln widzów). Jego pierwsza emisja w kanale TVP Historia, choć dostrzeżona przez garstkę pasjonatów, nie wywołała aż takiej reakcji obrońców komunistycznego generała. A przede wszystkim osób, które nieoczekiwanie zarzuciły reżyserowi wykorzystanie fragmentów innego filmu bez zgody autorek. - Cała sprawa jest fikcyjna i propagandowa - ocenia Robert Kaczmarek. Dwa lata temu, w dniu emisji filmu w Programie 1 TVP, dziennikarki Teresa Torańska i Maria Zmarz-Koczanowicz wystosowały do zarządu telewizji pismo, wnioskując o zatrzymanie jego emisji. Ta jednak doszła do skutku. W ich ocenie, autorzy "Towarzysza generała" bezprawnie użyli w nim fragmentów filmu dokumentalnego "Noc z generałem" ich autorstwa. Torańska i Zmarz-Koczanowicz twierdziły, że ujęcia te wykorzystano bez ich wiedzy i niezgodnie z ich "intencjami twórczymi". - Autorzy filmu wycięli ujęcia z naszego filmu, wmontowali je w swój i opatrzyli własnym komentarzem niezgodnym z kontekstem, w jakim te ujęcia były przez nas filmowane - tłumaczyły.
- Mówiono po prostu, że my to ukradliśmy. Nie mam jednak czasu na pieniactwo sądowe, choć zastanawiałem się kilka razy, czy nie iść z tym do sądu - mówi Robert Kaczmarek. Według niego, sprawa jest jasna. Właścicielem obu produkcji jest Telewizja Polska, a znajdujący się w filmie 40-sekundowy fragment z "Nocy z generałem" został użyty zgodnie z prawem autorskim. Jak tłumaczy, w umowie z producentem zewnętrznym, tzw. wykonawczym, jakim był Open Film Group, jest klauzula, która mówi, że w wypadku błędów prawnych producent wykonawczy ma obowiązek naprawić taką wadę, a w razie konieczności wszelkie koszta z tego tytułu wziąć na siebie. Krótko mówiąc, TVP w wypadku zaistnienia takiej sytuacji powinna zlecić niezwłoczne naprawienie takiej wady. Ale tak się nie stało.
Po emisji filmu z funkcji szefa publicystyki TVP1 został zwolniony m.in. Paweł Nowacki oraz szefowa anteny Anita Gargas. Jak relacjonuje Nowacki, napisał wówczas dla dyrektora Programu 1 TVP analizę, w której stwierdził, że zarzuty formułowane przez dziennikarki są bezpodstawne, ponieważ posłużenie się zdjęciami z archiwum telewizyjnego nie było naruszeniem ich praw.
- "Noc z generałem" jest własnością TVP, która ma pełne prawa do użycia jego fragmentów w innej produkcji. Co więcej, z operatorem tego dokumentu podpisano osobną umowę na skorzystanie ze zdjęć, których był autorem - zaznacza Anita Gargas.
- Rok później pytałem w biurze prawnym telewizji o to, czy wpłynęło jakiekolwiek oskarżenie autorek, i uzyskałem wówczas informację, że nie ma żadnego dokumentu potwierdzającego wniesienie sprawy do sądu - mówi Nowacki. - Przez ponad dwa lata nie dostałem żadnego pisma z TVP w tej sprawie. Z tego, co wiem, panie Torańska i Zmarz-Koczanowicz nie złożyły żadnego pisma poza jednym, które trafiło do kancelarii prawnej w spółce - dodaje Kaczmarek, podkreślając po raz kolejny, że "Towarzysz generał" stał się, jak wiele innych, "filmem jednorazowego użytku".
"Betar" - premiera po roku? "Towarzysz generał" to nie jedyny film odłożony na półkę. Ponad rok po powstaniu filmu dokumentalnego "Betar" TVP nie zdecydowała się na jego emisję. Pytana o to, twierdzi, że Dwójka pokaże go w paśmie dokumentu w kwietniu tego roku. Informacja o dokładnym terminie pokazu będzie podana na 3 tygodnie przed emisją - zapewnia rzecznik spółki Joanna Stempień-Rogalińska. Czy tak się stanie, czas pokaże. "Betar" to kolejna produkcja Kaczmarka we współpracy z historykiem dr. Piotrem Gontarczykiem. To absolutnie pionierska na polskim, i nie tylko, gruncie opowieść na temat tzw. syjonistów rewizjonistów, twórców państwa Izrael, których działalność i historia rozpoczyna się w przedwojennej Polsce. W czasie wojny byli oni zwalczani nie tylko przez Niemców, ale także przez komunistów i Sowietów. Przez wiele lat komunistyczna propaganda milczała na temat kluczowego udziału wywodzących się z "Betaru" żołnierzy Żydowskiego Związku Wojskowego w powstaniu w getcie warszawskim, przed wojną podoficerów i oficerów Wojska Polskiego. ŻZW współpracował z Armią Krajową, był przez nią uzbrajany i utrzymywał ścisły kontakt z jej dowództwem. Żołnierze Żydowskiego Związku Wojskowego wywiesili w kwietniu 1943 roku na placu Muranowskim, obok flagi żydowskiej, również polską, biało-czerwoną. Tymczasem od dziesiątków lat utrwalano w pamięci jedynie istnienie lewicowej Żydowskiej Organizacji Bojowej. Ta sytuacja trwa zresztą po dziś dzień. Na razie film można obejrzeć jedynie na specjalnych pokazach autorskich. Kilka tygodni temu odbył się on w Legionowie.
- Nikt nie zgłaszał do filmu żadnych uwag o charakterze merytorycznym, podczas kolaudacji zyskał bardzo dobrą ocenę ze strony recenzenta z Uniwersytetu Warszawskiego - relacjonuje Gontarczyk. Maciej Walaszczyk
Dowody płonęły w MSZ "Nasz Dziennik" ujawnia u Do zniszczenia dowodu Tomasza Merty mogło dojść na terenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Prokuratura nie wyklucza przesłuchania w tej sprawie Radosława Sikorskiego Wydział V Śledczy Prokuratury Okręgowej w Warszawie prowadzi dwa odrębne postępowania: w sprawie kradzieży obrączki i zniszczenia dowodu Tomasza Merty, który zginął w katastrofie na Siewiernym. Na razie nikomu nie postawiono zarzutów. Śledczy przyjmują wersję, że do próby spalenia dowodu wiceministra kultury doszło na terenie polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. - Taka wersja jest absolutnie weryfikowana - zapewnia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Radosław Wasilewski, naczelnik wydziału V śledczego warszawskiej prokuratury okręgowej. Czy w toku czynności śledczych taką wersję zdarzeń potwierdzili dotychczas przesłuchani świadkowie? - Mamy już wiedzę, jak to mniej więcej wyglądało. Ale takich informacji, szczegółów nie mogę ujawniać, zwłaszcza, że trwają czynności dowodowe - tłumaczy prokurator Wasilewski. Śledczy przesłuchali już kilkunastu świadków. W tym dwóch dyrektorów gabinetu ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego: dyrektora generalnego oraz dyrektora centrum operacyjnego MSZ. Prokuratura nie podaje nazwisk. Jak czytamy na stronie internetowej resortu, dyrektorem generalnym służby zagranicznej jest Jarosław Czubińsk, dyrektorem Centrum Operacyjnego - Aleksander Chećko. Przesłuchano wszystkie osoby, które miały jakikolwiek kontakt z pocztą dyplomatyczną. Prokuratorzy nie przeprowadzili wizji lokalnej, ale zabezpieczyli całość dokumentacji dotyczącej obiegu korespondencji. Jak dotąd na liście przesłuchanych nie znalazł się szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski. Ale prokuratura nie wyklucza tego wariantu. - Nie możemy tego wykluczyć - mówi prokurator Wasilewski. Prokuratura uwzględni tę czynność, jeżeli dowody, które zdobędzie, wskażą na taką konieczność. - Z przesłuchania kilku świadków zawsze może wyniknąć konieczność przesłuchania kolejnych - tłumaczy nasz rozmówca. W związku z postępowaniem w sprawie niszczenia dowodu Tomasza Merty prokuratura planuje przesłuchanie w najbliższym czasie pięciu kolejnych świadków, m.in. trzech pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych przebywających obecnie na placówkach za granicą: w Nairobi, Moskwie i we Włoszech. Są to urzędnicy polskich konsulatów i ambasad. Śledczy przesłuchają też dwóch pracowników resortu, którzy są na miejscu, w Polsce. Dochodzenie obejmie wszystkie osoby, które miały jakikolwiek związek z okolicznościami zniszczenia dowodu wiceministra kultury. Od wyniku tych przesłuchań będzie zależało to, czy polscy śledczy zwrócą się z wnioskiem o pomoc prawną do strony rosyjskiej. Chodzi o rekonstrukcję zdarzeń, w jaki sposób dowód tożsamości Merty trafił do polskiej ambasady w Moskwie. - Badaniem jest też objęty ten wątek. Na pewno chcemy odtworzyć obieg dokumentów i przedmiotów. Chcemy mieć wiedzę, kto miał z tym wszystkim kontakt - deklaruje Wasilewski. Zapewnia przy tym, że prokuratura przyjmuje możliwość, iż do nadpalenia dowodu doszło na terenie polskiego MSZ. Dowód osobisty wydany rodzinie Tomasza Merty po katastrofie smoleńskiej nosi wyraźne ślady nadpalenia. Z dokumentacji rosyjskiej, która trafiła do polskiej prokuratury z Federacji Rosyjskiej, wynika, że ten sam dokument zachował się w stanie idealnym. Sprawę wszczęła wojskowa prokuratura okręgowa, która prowadzi śledztwo dotyczące katastrofy smoleńskiej. Potem akta sprawy wojskowi śledczy przekazali warszawskiej prokuraturze okręgowej. Na to, że do zniszczenia dowodu Merty mogło dojść na terenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wskazują zeznania jednego ze świadków, pracownika resortu. Miał zeznać, że dowód znajdował się w worku, który zamierzano zutylizować (spalić). Magdalena Pietrzak-Merta dowód osobisty męża odebrała w maju 2010 r. z jednostki Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim, do której trafiły rzeczy ofiar po 10 kwietnia 2010 roku. Sama Pietrzak-Merta nie wyklucza jednak, że do zniszczenia dowodu jej męża doszło na terenie Federacji Rosyjskiej. Zaznacza, że ślady zniszczeń wskazują na to, iż dowód "przeszedł" przez katastrofę. W jej ocenie, drugi dokument, ten w dobrym stanie, spreparowali Rosjanie. Merta podkreśla, że polskiej prokuraturze trudno będzie udowodnić, że do zniszczenia dowodu doszło w Polsce, gdyż z dotychczasowych zeznań świadków wynika jedynie, iż na terenie MSZ niszczono rzeczy ofiar, wśród których mógł być dowód tożsamości jej męża. Sami świadkowie nie wiedzą więc dokładnie, co konkretnie niszczyli. - Oczywiście należy ścigać takie zjawiska, jak niszczenie dowodów rzeczowych. I dobrze, że prokuratura tym się zajmuje. Ale moim zdaniem, cała ta historia została wymyślona na potrzeby ochrony interesów Rosjan - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Magdalena Pietrzak-Merta.
- Zawsze to będzie skandal, niezależnie od tego, czy prokuratura ustali, że dowód zniszczyli Polacy czy też spreparowali go Rosjanie. Nie powinno to mieć miejsca. Świadczyłoby to o tym, że strona polska pewnych rzeczy nie kontroluje, a strona rosyjska - nie szanuje - ocenia mec. Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik prawny Jarosława Kaczyńskiego, prezesa PiS. Anna Ambroziak
Bezczelna manipulacja feministek Dzisiejsza „Rzeczpospolita” i „Plus Minus” radykalnie obnażają feministki. Okazuje się, że organizatorki manify, które krytykują finansowanie Kościoła przez państwo podają fałszywe dane na ten temat. Na dodatek robią to w bezczelny sposób. Cóż, sto razy powtórzone kłamstwo staje się prawdą. "Przecinamy pępowinę" – pod takim hasłem ma się odbyć 11 marca tegoroczna manifa, marsz organizowany przez środowiska feministyczne z okazji Dnia Kobiet. Akcja ma uderzać w Kościół i jego rzekome zrośniecie z państwem. Dlatego też feministki postanowiły pożonglować trochę danymi. Okazuje się, że ta żonglerka jest jednak łatwa do powstrzymania. Zdaniem feministek Fundusz Kościelny rocznie przeznacza na składki na ubezpieczenia społeczne księży 224 mln zł. W rzeczywistości cały Fundusz wynosił w ubiegłym roku 89 mln zł, a finansowane są z niego również emerytury duchownych innych niż katolickie wyznań - ripostuje jednak „Rzeczpospolita”. Feministki przekonują również, że państwo przeznacza na nie aż 21 mld zł rocznie na wynagrodzenia dla kapelanów, podczas gdy jest to kwota około 750 razy mniejsza i wynosi niecałe 30 mln zł. Równie kuriozalnie wyglądają wyliczenia, ile w ciągu ostatnich 21 lat państwo przekazało Kościołowi za pośrednictwem Komisji Majątkowej (zwracającej majątek przejęty w czasach PRL). Według feministek nieruchomości i rekompensaty to nawet 240 mld zł. „To kwota wzięta zupełnie z sufitu” – oburza się ks. prof. Dariusz Walencik, były członek Komisji Majątkowej, który bada jej działalność i to, ile majątku przekazała Kościołowi. – Poseł Sławomir Kopyciński (kiedyś SLD, dziś Ruch Palikota – red.) podał nieprawdziwą kwotę 24 mld zł, a teraz widzę, że dodaje się już do niej kolejne zera”- czytamy w „Rzeczpospolitej”. Zdaniem duchownego ta kwota to kilka miliardów złotych. Szczytem bezczelności środowisk feministycznych jest jednak to, że powołują się one na raport o finansach Kościoła serwisu money.pl, który jednak podaje kwotę nieco ponad 5 mld zł a nie 240 mld. Jak się tłumaczą feministki? „Kwota 240 mld zł to pewna prowokacja, ale takie dane pojawiają się w Internecie, a skoro do tej pory nikt nie przedstawił wiarygodnych wyliczeń, to mamy prawo tak domniemywać” – przekonuje w rozmowie z "Rz" Elżbieta Korolczuk z Porozumienia Kobiet 8 Marca. No tak, dodanie zera do zawyżonej absurdalnie kwoty to tylko „prowokacja”. Słodkie. Feministki łaskawie przyznają, że popełniły jednak błąd podając kwotę 21 mld zł wynagrodzenia wypłacanego kapelanom. Podobno ze strony internetowej znikła ta informacja. A z gazetek rozdawanych w Warszawie też? Działania feministek nowe oczywiście nie są. Już kilkadziesiąt lat temu wybitny przedstawiciel socjalistycznej partii Joseph Goebbels mówił, że sto razy powtórzone kłamstwo staje się prawdą. Wiem, że ten przykład jest oklepany, ale idealnie pasuje do tego co robią dziś feministki. Nie jest tajemnicą, że takie działanie przynosi sukces. „Ciemny lud” kupuje każdą brednie o Kościele, tak jak kupował banialuki na temat Żydów. Antyklerykalizm staje się współczesnym antysemityzmem czy rasizmem. Jest to zupełnie nieracjonalna i czysta nienawiść do pewnej grupy społecznej. Jak dodamy do tego jeszcze nieśmiertelną nienawiść czerwonych do burżujów i brzuchatych biskupów, to mamy mieszankę wybuchową. Tyle, że zamiast gwoździ z tej bomby leci łajno. Łukasz Adamski
Ruch Palikota rozpoczyna kolejną nagonkę na Kościół Nie obawiam się żadnych komisji, lecz tego, że chodzi o kolejną nagonkę na Kościół – tak mec. Krzysztof Wąsowski skomentował dla KAI złożenie przez Ruch Palikota wniosku do Marszałek Sejmu o powołanie komisji nadzwyczajnej ds. Komisji Majątkowej. Mec. Wąsowski był współprzewodniczącym tej Komisji ze strony Kościoła.
„Oczywiście, nie przyjmuję tego z zadowoleniem, bo wyczuwam, że nie chodzi tu o rzetelne zbadanie prac Komisji Majątkowej, lecz kolejny atak na Kościół katolicki w Polsce” – zaznaczył prawnik. Wąsowski przypomniał, że jak dotąd nie ma żadnego orzeczenia sądowego mówiącego o błędach Komisji Majątkowej, w tym członków ze strony kościelnej. Obecnie istnieje jedno orzeczenie dotyczące nierzetelności rzeczoznawcy majątkowego, (który nie był członkiem Komisji), który się do tego przyznał i dobrowolnie poddał się karze. Mecenas zwrócił uwagę, że dotychczasowe postępowania w sprawie nieprawidłowości orzeczeń Komisji prokuratura umarzała. Dotyczy to mocno nagłaśnianej sprawy gruntu w Białołęce, który to przypadek, według mediów, miał stanowić najpoważniejszy dowód nieprawidłowych działań Komisji – zaznaczył Wąsowski. Przypomniał, że w tej właśnie, sprawie, także on sam był podejrzanym.
„Kolejne pojawiające się zarzuty, np. w sprawie Gliwic, są dokładnie tej samej natury, jak te, które umorzyła prokuratura w Warszawie” – ocenia prawnik wyrażając zdziwienie z powodu „dziwnego uporu” tych, którzy wciąż kierują zarzuty wobec Komisji.
„Jako osoba, która przeżyła kilka postępowań, prowadzonych także już po zakończeniu prac Komisji, jestem bardzo zainteresowany tym, żeby upublicznić wszystkie jej akta, bo my naprawdę nie mamy się czego wstydzić” – zadeklarował mec. Wąsowski. Dodał, że strona kościelna starała się działać rzetelnie i prawidłowo, dlatego jest w stanie obronić się przed wszelkimi zarzutami.
„Nie boję się żadnych komisji pod warunkiem, że będzie to merytoryczna dyskusja a nie nagonka na Kościół – podkreślił b. współprzewodniczący Komisji Majątkowej. – Jeśli będzie merytoryczna dyskusja, to jesteśmy w stanie rozmawiać absolutnie o wszystkim, a jeśli czysto propagandowa nagonka na Kościół, to jest to niepokojące” – dodał. Zdaniem Wąsowskiego opinia publiczna ma jednostronny obraz Komisji, którą przedstawia się, jako „coś przestępczego”. Prawnik dodał, że nie ma wpływu na to, co się o Komisji mówi, ponieważ „każdy poseł rozstrzyga o tym w swoim sumieniu”. Ruch Palikota złożył dzisiaj wniosek do Marszałek Sejmu o powołanie komisji nadzwyczajnej ds. Komisji Majątkowej. Jak powiedział poseł Roman Kotliński w mediach czy Sejmie mówi się o aferach na 10 czy 20 mln zł, a w tym przypadku mówimy o 65 mld zł, na które Skarb Państwa został uszczuplony w wyniku działania Komisji Majątkowej? Poseł wyjaśnił, że przez 20 lat Komisja przekazywała „nasz wspólny majątek” bez nadzoru, wielokrotnie z naruszeniem prawa. Jego zdaniem wielu gruntów i budynków przekazanych Kościołowi „nie ujawniono”, a w Komisji Majątkowej panował „ogromny rozgardiasz”. - Tak ogromne pieniądze jeszcze nie były w tak haniebny sposób traktowane przez państwo, z taką nonszalancją” - mówił poseł Ruchu Palikota. Zapewnił, że inicjatywa o powołaniu komisji nadzwyczajnej nie jest PR-em ze strony Ruchu Palikota. Poinformował, że PO częściowo wyraża poparcie dla tego wniosku, choćby ze strony poseł Julii Pitery. „Mamy realne szanse na to, że ta komisja ds. Komisji Majątkowej powstanie” - zaznaczył. Jak dodał, będzie to ewenement, naprawdę „megademaskatorskie” podjęcie na nowo tematu.
Komisja Majątkowa – powołana w 1990 r. do rewindykacji bezprawnie zagarniętych dóbr kościelnych – przekazała – według przygotowanego przez MSWiA sprawozdania - kościelnym osobom prawnym 65,5 tys. hektarów ziemi, 490 budynków oraz rekompensatę w wysokości 143 mln 534 tys. zł. - co stanowi zaledwie cześć zabranego majątku. Komuniści zabrali Kościołowi katolickiemu około 155 tys. ha ziemi oraz ponad 4 tys. budynków. W październiku 2010 r. rząd przygotował nowelizację ustawy o stosunku państwa do Kościoła katolickiego przewidującą likwidację Komisji Majątkowej. Nowelizacja została przyjęta przez Sejm 16 grudnia, stanowiąc, że 1 marca 2011 r. komisja zostanie zniesiona. Od momentu rozwiązania Komisji wszelkie nierozwiązane przez nią sprawy mogły być w terminie 6 miesięcy kierowane do sądów powszechnych. Jednak zaledwie około 30 z 216 podmiotów kościelnych, w których sprawach nie zakończono postępowania regulacyjnego, takie pozwy złożyło. KAI
Podporucznik „Żelazny” Edward Taraszkiewicz „Żelazny” był jednym z najdłużej stawiających zbrojny opór dowódców antykomunistycznego podziemia niepodległościowego na Lubelszczyźnie. Wsławił się wieloma spektakularnymi akcjami przeciwko ludziom i instytucjom „władzy ludowej”. Od czerwca 1945 r. był zastępcą dowódcy w oddziale partyzanckim swojego brata Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia”, podległym komendantowi Obwodu WiN Włodawa. Po śmierci „Jastrzębia” w styczniu 1947 r. przejął komendę nad pozostałymi w konspiracji żołnierzami, nie ujawnił się podczas amnestii 1947 r. i walczył z komunistami do 6 października 1951 r., kiedy to podczas próby przebicia się przez pierścień 600-osobowej obławy UB-KBW w miejscowości Zbereże nad Bugiem poległ z bronią w ręku wraz ze swoim podkomendnym. Edward Taraszkiewicz był najstarszym z pięciorga dzieci Róży i Władysława Taraszkiewiczów (ur. 22 stycznia 1921 r.). Pierwsze miesiące po wybuchu II wojny światowej spędził spokojnie w rodzinnej Włodawie.
Oddział Pod koniec 1939 r. wraz z bratem Władysławem i innymi mieszkańcami Włodawy został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Powrócił w rodzinne strony dopiero w czerwcu 1945 r. W tym czasie jego młodszy brat Leon (ur. 13 maja 1925 r.) był już dowódcą oddziału partyzanckiego Obwodu DSZ (a od września 1945 r. WiN) Włodawa. Leon Taraszkiewicz wstąpił w szeregi partyzantki antykomunistycznej w drugiej połowie lutego 1945 r. Wcześniej, 18 grudnia 1944 r., został aresztowany przez UB i trafił do więzienia na Zamku w Lublinie. Zbiegł 13 lutego 1945 r. podczas transportu do obozu NKWD i UB w Błudku-Nowinach i po dotarciu we Włodawskie nawiązał kontakt z ukrywającym się komendantem rejonu DSZ (późniejszym zastępcą komendanta Obwodu WiN Włodawa) ppor. Klemensem Panasiukiem „Orlisem”. Wszedł w skład oddziału partyzanckiego Tadeusza Bychawskiego „Sępa” i przyjął ps. Jastrząb. W czerwcu 1945 r. grupa ta rozbroiła kilka posterunków MO, jednak w tym samym miesiącu zginął „Sęp”, po którym „Jastrząb” przejął obowiązki dowódcy oddziału. Oddział liczył ok. 25 partyzantów stale przebywających pod bronią; na ważniejsze akcje mobilizowano zaprzysiężonych żołnierzy z placówek – wtedy stan osobowy oddziału sięgał 65 ludzi.
Przeciwko komunie Do spotkania braci Taraszkiewiczów doszło zaraz po powrocie Edwarda z robót przymusowych w Niemczech. Od razu zgłosił on gotowość włączenia się w szeregi konspiracji antykomunistycznej. Został przedstawiony komendantowi „Orlisowi”, który powierzył mu funkcję swojego sekretarza i adiutanta. Przyjął pseudonim „Grot”, który zmienił później na „Żelazny”. Po kilku miesiącach na własną prośbę zrezygnował z funkcji „kancelaryjnej” i dołączył na stałe do oddziału „Jastrzębia”, z którym brał udział we wszystkich akcjach bojowych. Działania podejmowane przez „Jastrzębia” i jego żołnierzy sprowadzały się przede wszystkim do walki z grupami UB, MO i KBW, likwidacji agentury, obrony społeczeństwa przed plagą pospolitego bandytyzmu, jak również do poskramiania skomunizowanych wsi, przez okoliczną ludność nazywanych „Moskwami”. Takie postępowanie partyzantów zjednywało im ogromne poparcie społeczeństwa i pomagało przetrwać największe zagrożenia przez wiele lat. W 1946 r. prócz wielu mniejszych, oddział przeprowadził kilka dość spektakularnych akcji przeciwko komunistom. 5 lutego 1946 r. opanował na kilka godzin miasto Parczew, a w następnych kilku dniach stoczył zwycięskie walki z 70-osobową pościgową grupą operacyjną KBW i UB. 12 maja 1946 r. na stacji kolejowej w Gródku „Jastrząb” doszczętnie rozbił pluton NKWD. 17 lipca 1946 r. żołnierze „Jastrzębia” wraz z oddziałem Stefana Brzuszka „Boruty” z NSZ zatrzymali samochód, którym podróżowała siostra Bolesława Bieruta Zofia Malewska z rodziną. „Jastrząb” przewiózł ich na jedną z kwater oddziału, a po dwóch dniach z polecenia komendanta Obwodu WiN Włodawa kpt. Zygmunta Szumowskiego „Komara” zatrzymani zostali zwolnieni. Po tej akcji do powiatu włodawskiego rzucone zostały w ogromnej ilości grupy operacyjne KBW-UB, które dokonały masowych aresztowań członków miejscowego podziemia. Zostali oni w większości przewiezieni do aresztu PUBP we Włodawie. W konsekwencji tych wydarzeń „Jastrząb” i „Żelazny” podjęli decyzję uderzenia na Włodawę i uwolnienia zatrzymanych. 21 października 1946 r. wraz z oddziałem Józefa Struga „Ordona” w ciągu jednego dnia zdobyto posterunki MO w Milejowie, Łęcznej i Cycowie, rozbrojono oddział WOP na trasie Włodawa–Chełm, a następnie opanowano Włodawę, gdzie zajęto posterunek MO i rozbito siedzibę PUBP, uwalniając ok. 70 więźniów. W noc sylwestrową 1946/1947 oddział „Jastrzębia” wziął udział w ataku połączonych oddziałów inspektoratu radzyńskiego i obwodu włodawskiego WiN (ok. 350 partyzantów) na Radzyń Podlaski.
Zlikwidować „Żelaznego” 3 stycznia 1947 r. podczas ataku na oddział propagandowo-ochronny WP w Siemieniu „Jastrząb” został ciężko ranny i po kilku godzinach zmarł. Po śmierci brata „Żelazny” przejął obowiązki dowódcy. W wyniku akcji amnestyjnej z wiosny 1947 r. większość żołnierzy oddziału ujawniła się. Przy dowódcy pozostawało zazwyczaj pięciu – sześciu partyzantów. Mimo małej liczebności oddział prowadził bardzo aktywną działalność zbrojną jeszcze ponad cztery lata. Do maja 1949 r. „Żelazny” był podporządkowany kpt. Zdzisławowi Brońskiemu „Uskokowi”. Działania oddziału wymierzone były przede wszystkim przeciwko osobom współpracującym z Urzędem Bezpieczeństwa oraz pospolitym złodziejom. Najgłośniejszym echem odbiła się akcja z 29 maja 1951 r., kiedy w pobliżu wsi Dominiczyn rozstrzelano znanego działacza PPR i PZPR, byłego przewodniczącego WRN w Lublinie – Ludwika Czugałę i tego samego dnia w czasie rajdu po pow. włodawskim zlikwidowano czterech agentów UB i komunistycznych aparatczyków. W czerwcu 1951 r. powołano do likwidacji oddziału „Żelaznego” specjalną grupę operacyjną KBW o krypt. „W”, w skład, której weszły cztery baony piechoty. W wyniku zakrojonej na szeroką skalę kilkumiesięcznej gry operacyjnej ustalono miejsce pobytu „Żelaznego” i jego trzech ostatnich żołnierzy. 6 października 1951 r. kilkusetosobowa obława UB i KBW otoczyła zabudowania rodziny Kaszczuków w Zbereżu (pow. Włodawa), gdzie przebywali partyzanci. W trakcie zamykania linii okrążenia „Żelazny” podjął próbę przebicia się przez obławę. Partyzantom początkowo sprzyjało szczęście. Zdobyli gazik KBW, jednak jego kierowca zamiast wywieźć ich poza linię okrążenia, skierował się w miejsce, gdzie stacjonował sztab grupy operacyjnej. W wyniku walki zginął Edward Taraszkiewcz „Żelazny” oraz Kazimierz Torbicz „Kazik”. Dwóch pozostałych partyzantów – Józefa Domańskiego „Łukasza” i Stanisława Marciniaka „Niewinnego” – ujęto. W pokazowym procesie skazano ich na śmierć i 12 stycznia 1953 r. stracono. Do dziś miejsca pochówku „Żelaznego” i zdecydowanej większości jego podkomendnych pozostają nieznane.
Autor jest historykiem, twórcą strony „Żołnierze Wyklęci – Zapomniani Bohaterowie”
W tygodniku "Gazeta Polska", z którego pochodzi tekst, znajdą Państwo dodatek specjalny poświęcony Żołnierzom Wyklętym
Grzegorz Makus
Wąsowski o Żołnierzach Wyklętych Termin „żołnierze wyklęci” oznaczał, że po 1989 r. o bohaterach antykomunistycznego podziemia zapomniała elita III RP, a nie władze PRL - przypomina Grzegorz Wąsowski z dawnej Ligi Republikańskiej, która wymyśliła to określenie. - To się na szczęście zmieniło - zaznacza. Nazwa „żołnierze wyklęci” powstała w 1993 r., gdy Liga Republikańska, organizacja antykomunistyczna działająca w latach 1993-2001, przygotowywała wystawę na Uniwersytecie Warszawskim poświęconą podziemiu antykomunistycznemu z drugiej połowy lat 40. i początku lat 50. ubiegłego stulecia. Szukano wówczas wspólnej nazwy dla oddziałów, które po zajęciu Polski przez Armię Czerwoną podjęły walkę z komunizmem. Wystawa została wówczas zatytułowana „Żołnierze Wyklęci - antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 r.”. Na podstawie ekspozycji, która w kolejnych latach była poszerzana i cieszyła się dużą popularnością, został wydany album „Żołnierze Wyklęci. Antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944r.” autorstwa m.in. Grzegorza Wąsowskiego i Leszka Żebrowskiego.
- Wydawało nam się czymś naturalnym, że po 1989 r. elity opiniotwórcze III Rzeczpospolitej uczczą bohaterów sprzeciwiających się po drugiej wojnie światowej sowietyzacji Polski. Liczyliśmy na to, że w realiach państwa wolnego ci, którzy w najtrudniejszym momencie walczyli z komunizmem na śmierć i życie, zostaną przywróceni świadomości społecznej. Tymczasem była głęboka cisza, tak jakby nie istnieli - powiedział Grzegorz Wąsowski, który współkieruje Fundacją „Pamiętamy”, zajmującą się przywracaniem pamięci o żołnierzach polskiego podziemia niepodległościowego z lat 1944-1954 (w 2009 r. fundacja została laureatem nagrody im. Grzegorza I Wielkiego, przyznawanej corocznie przez miesięcznik "Niezależna Gazeta Polska - Nowe Państwo").
- To się na szczęście zmieniło. Termin użyty w tym pierwotnym znaczeniu przestał być aktualny - zaznaczył Wąsowski.
B. działacz Ligi Republikańskiej podkreślił też, że określenie „żołnierze wyklęci” w jego pierwotnym sensie nie odnosiło się do wykluczenia ich przez władze PRL. - Partia komunistyczna, mimo zinstytucjonalizowanej długoletniej propagandy, efektu tego nie była w stanie osiągnąć, a to dlatego, że nie miała do tego, używając terminologii procesowej, legitymacji czynnej. Partia komunistyczna nie była dla nas elementem wspólnoty narodowej - zaznaczył. Data Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” upamiętnia rocznicę wykonania przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa wyroku śmierci na przywódcach WiN. 1 marca 1951 r. siedmiu członków IV Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” - ppłk Łukasz Ciepliński, mjr Adam Lazarowicz, por. Józef Rzepka, kpt. Franciszek Błażej, por. Józef Batory, Karol Chmiel i mjr Mieczysław Kawalec - zostało zastrzelonych w mokotowskim więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Dziś po raz drugi upamiętniono w całym kraju „żołnierzy wyklętych”. Uroczystości z udziałem władz państwowych, a także wystawy i konferencje naukowe na temat antykomunistycznego podziemia zorganizowano m.in. w Warszawie, Lublinie, Wrocławiu i Trójmieście. „Żołnierzy wyklętych” minutą ciszy uczcił Sejm. Olga Alehno
Warto walczyć o prawdę. Wbrew wszystkiemu
Ludziom się wydaje, że nie mogą dopuścić do zwycięstwa prawdy o Smoleńsku, bo będą się działy jakieś straszne rzeczy. To jest myślenie w istocie autodestrukcyjne - mówią Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Samuelem Pereirą. Śp. Anna Walentynowicz wielokrotnie mówiła, że Wałęsa w 1980 r. został dowieziony do Stoczni Gdańskiej motorówką, dziś ten temat wraca. Czy można powiedzieć, że Solidarność wymknęła się władzy spod kontroli?
A.G.: Oczywiście że tak! Solidarność to był „wypadek przy pracy”. Powstanie ruchu, który w rezultacie obalił komunizm, było możliwe, bo to, co wydawało się kontrolowane przez część sił PRL, okazało się silniejsze, potężniejsze, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Potężniejsze niż Lech Wałęsa. Co do tego, że strajk był prowokowany przez władze, nie mieliśmy cienia wątpliwości w momencie jego wybuchu, a nawet przedtem. Oni, mając dobrze ustawionego Lecha Wałęsę, byli przekonani, że do tego strajku dojdzie i że będą mieli wpływ na jego przebieg. Wszystko wskazuje na to, że Edward Gierek chciał strajki gasić, a ktoś chciał mu kolejne strajki prowokować. Od lat trwa proces odbierania śp. Annie Walentynowicz jej bohaterstwa i ustawianie Henryki Krzywonos jako legendy Solidarności.
A.G.: W chwili obecnej ze składu prezydium Międzyzakładowej Komisji Strajkowej żyją tylko dwie kobiety: Joanna Gwiazda i Henryka Krzywonos. Wiadomo, dlaczego media i Platforma wolą eksponować właśnie Krzywonos, a nie dopuszczają do opinii publicznej Joanny. To oczywiste – Krzywonos wspiera PO i Wałęsę, a atakuje PiS.
J.G.: Możliwości sterowania odbiorem jest dużo. Wydaje mi się, że ludzie zaczynają to zauważać. Za komuny czytelnicy wiedzieli, że trzeba czytać między i pod wierszami, ale możliwości wychwycenia manipulacji było dużo mniej niż w tej chwili. Myśmy nawet wtedy uważali, że lepiej nie mieć w domu telewizora, bo wówczas musielibyśmy zgadywać, co społeczeństwo z tego szklanego ekranu wyczytało.
A.G.: Z tego, co ludzie sobie opowiadali, było widać bardzo wyraźnie mechanizm propagandy; to, co udawało się wtłoczyć ludziom do głów. Etapy propagandy były rozłożone na całe tygodnie. To dzisiaj też obserwujemy. Dlatego, jeśli ktoś po przyjściu do domu włącza telewizor, który pozostawia włączony aż do zaśnięcia, to jest to ogromne niebezpieczeństwo. Taki człowiek nie myśli już samodzielnie, ale – jak zwykle to określa – „po prostu wie”.
J.G.: Najgorsze jest to, że ludzie sobie z tego nawet nie zdają sprawy. Ja sama boję się oglądać telewizję, bo po jakimś czasie zaczynam polemizować z tymi bzdurami. Nie mówię wtedy wprost, co mam do powiedzenia, tylko wchodzę w polemikę. To jest toksyczne.
Jak dalekie mogą być skutki takiej stałej manipulacji?
J.G.: Tak jak było z Katyniem – są pewne sprawy, o których prawda właściwie nie jest tajemnicą, tylko dopóki nie ogłosi się jej oficjalnie, to wszyscy powtarzają, że nie wiadomo, prawda? To dotyczy m.in. agentury Wałęsy, gen. Jaruzelskiego i jego wojny. Rozpowszechnia się sposób myślenia „faktami medialnymi” – to zwrot Geremka. Żyjemy w dwóch rzeczywistościach – tej nienazwanej publicznie i oficjalnej, propagandowej.
A.G.: Warto jednak walczyć o prawdę wbrew wszystkiemu. Mimo że wyrok w sprawie Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka był rzeczywiście niesatysfakcjonujący, ale jednak wreszcie ustalono, że był spisek i to na najwyższym szczeblu. Po 31 latach sąd w końcu doszedł do wniosku, który od początku był oczywisty. Już w dniu wprowadzenia stanu wojennego wiedziałem, że wprowadzono go bezprawnie. Rada Państwa nie mogła podejmować decyzji w czasie sesji Sejmu, nie mówiąc o tym, że decyzje o internowaniu podejmowano, zanim podjęto jakąkolwiek uchwałę.
Skąd dziś w Polsce bierze się atak i opór wobec tych, którzy wyjaśniają katastrofę smoleńską?
A.G.: Przy próbie wyjaśnienia tej tragedii słyszeliśmy ministra Pawła Grasia, który odnosząc się do półtorarocznego kłamstwa o obecności gen. Błasika w kokpicie, mówił że „i tak im to życia nie zwróci”. Tak niestety myśli wielu Polaków. Sądzą, że będzie prawda z wojną albo pokój bez prawdy.
J.G.: Jeden z profesorów na Politechnice Gdańskiej podczas wykładu prof. Marka Czachora na temat absurdów lansowanej teorii „pancernej brzozy” powiedział mu właśnie, że lepsze jest kłamstwo niż wojna. Ludziom się wydaje, że nie mogą dopuścić do zwycięstwa prawdy o Smoleńsku, bo będą się działy jakieś straszne rzeczy. To jest myślenie w istocie autodestrukcyjne. Jeśli naród pogodzi się z tym, że można zabijać mu prezydenta, to nie ma co mówić o własnym państwie, to już jest koniec. Tej sprawy nie możemy odpuścić, nawet jeśli jedyne, co możemy robić, to maszerować każdego miesiąca. Rządy mamy takie, że pożal się Boże, ale mam nadzieję, że nie są one jednak wieczne.
Samuel Pereira
Kiedy uderzą? Na Bliskim Wschodzie mało kto już pyta „Czy..”, a prawie wszyscy pytają: Kiedy USrael zaatakuje Iran? Już w kwietniu, czy trochę później? Narastająca presja plotek o rychłej wojnie może być starannie wyreżyserowaną kampanią nacisku w celu zacieśnienia sankcji i zmuszenia Iranu do stołu rokowań, ale jest bardziej prawdopodobne, że atak ze strony USraela jest rzeczywiście blisko. Doroczna konferencja izraelskich sił bezpieczeństwa w Herclija na początku lutego, jeśli wierzyć doniesieniom i przeciekom z kół izraelskich, przebiegała w atmosferze histerii co do postępów irańskiego programu nuklearnego. Najdalej poszedł jastrzębio nastawiony minister obrony Ehud Barak, który stwierdził, że „okno czasowe” dla skutecznego ataku lotniczego na Iran szybko się zamyka, w miarę jak coraz więcej wirówek przenosi się do nowych zakładów w Fordow w pobliżu świętego miasta Qom, schowanych i umocnionych tak głęboko pod ziemią, że jakikolwiek atak powietrzny czy lądowy już mu nie zaszkodzi i program budowy bomby A będzie tam dokończony, tym łacniej zresztą, jeśli do ataku dojdzie. Natomiast zbombardowanie, próba desantu lub atak lądowy na święte miasto Qom wyzwoli po prostu masowe poparcie dla władz irańskich i oddali możliwość ich obalenia droga sankcji i nacisków z zewnątrz. Szczególnie ostro Barak zaatakował koncepcję odczekiwania na skutki sankcji, których kolejna runda wchodzi w życie dopiero w połowie tego roku. „Każdy kto mówi ‘później’, wkrótce dowie się, że powiedział ‘za późno” – perorował Barak dodając, że „w ocenie wielu ekspertów dalsze powstrzymywanie działań wojskowych będzie oznaczać wkrótce Iran z bombą atomową, a stosunki z Iranem atomowym będą dużo bardziej skomplikowane, bardziej niebezpieczne i bardziej kosztowne w ludziach i w pieniądzu niż powstrzymanie tego procesu w porę”. Amerykański kolega (bo nie śmiem twierdzić, że podwładny) Baraka – sekretarz obrony, czyli minister wojny USA Leon Panetta lecąc z grupą dziennikarzy do Brukseli na konferencję NATO powiedział w dwa dni potem, że jego zdaniem jest bardzo prawdopodobne, iż Izrael uderzy na Iran już w kwietniu, maju albo czerwcu, kiedy niebo nad tym rejonem jest zwykle czyste. Panetta mówił to nieoficjalnie, ale później bynajmniej nie odciął się od tak rzuconych publicznie uwag. Najwyższy przywódca duchowy Iranu - ajatollah Ali Khamenei nie pozostaje zresztą dłużny i w swoich piątkowych kazaniach transmitowanych przez radio do całego narodu zachęca do kontynuacji programu nuklearnego bez względu na sankcje i groźby z zewnątrz. „Iran nie może ulec bezprawnej obcej presji w sprawie swoich planów energetycznych i rozwojowych. Nikt nie może nas skazać na rolę eksportera wyłącznie surowców. Ropa jest darem Boga po to, abyśmy zdążyli zrobić z niej trwały użytek i przeszli do wyższego etapu rozwoju zanim jej zasoby się wyczerpią.” Jego hotba (kazanie) z 3 lutego zawierała też pogróżki, które szeroko komentowano w mediach Zachodu. „Jeżeli wojna wybuchnie wskutek ataku na Iran, będzie ona dziesięciokrotnie bardziej śmiertelna dla Amerykanów niż dla nas”. Izrael nazwał on „rakowatą naroślą” na ciele Bliskiego Wschodu, która zostanie wtedy doszczętnie usunięta. „Iran wesprze każde państwo i każdą organizację, która podejmie walkę z coraz słabszym reżimem syjonistycznym” dodał. Można to odczytać bardziej jako słowa otuchy dla Damaszku, aby póki co trwał, niż aby podjął wojnę z Izraelem. Jeśli bowiem reżim Assada upadnie, oznacza to marną przyszłość dla Hezbollahu w Libanie i Hamasu w strefie Gazy, gdyż przetnie im linie zaopatrzenia z Iranu Narastającej wojnie słów towarzyszą coraz pełniejsze przygotowania do wojny „na twardo”. 19 lutego pisałem na tym blogu o wielkich manewrach floty i piechoty morskiej USA pn. Bold Alligator , w których ćwiczono zmasowany atak i desant. Admirał John Harvey z dowództwa floty USA powiedział o nich, że są one „do zastosowania w rejonie Zatoki Perskiej”. Trochę sensacyjny, ale często bardzo dobrze poinformowany portal DEBKAfile, będący instrumentem wywiadu Izraela, doniósł też o wielu tysiącach żołnierzy amerykańskich, których rozmieszczono ostatnio na omańskiej wyspie Masira i jemeńskiej wyspie Sokotra na przedpolu krytycznej cieśniny Ormuzd. Z kolei głównodowodzący sił lądowych Irańskiej Gwardii Rewolucyjnej zakomunikował światu o manewrach lądowych i obrony wybrzeża Iranu w pobliżu tejże cieśniny. Mimo takiej obfitości sygnałów nikt poważny i rozsądny nie postawi większej sumy na to, że atak lotniczy na Iran jest nieunikniony, albo że Izrael jest w stanie dokonać go w pojedynkę. Tylko zresztą przywódcy Izraela (a może i Amerykanie) wiedzą czy lotnictwo izraelskie mogłoby taką dalekosiężną operację w ogóle przeprowadzić. W każdej trzeźwej ocenie wygląda to po prostu na blef, mający podtrzymać – także na wewnętrzny żydowski użytek - gasnący mit o „niezwyciężonej armii Izraela”. Logistyka i skala takiego uderzenia wymagałaby bowiem zgody na przelot i osłony chociażby ze strony Arabii Saudyjskiej, a więc de facto wciągnięcie i jej do wojny. Nikt rozsądny nie zakłada także, że irańskie zakłady atomowe są bezbronne przeciwlotniczo. Iran miał dość czasu, aby się na taki atak przygotować, więc straty atakujących samolotów (i zestrzelonych pilotów) byłyby z pewnością bardzo duże. Ponieważ konsekwencją rozpętania takiej wojny byłoby zaraz potem starcie z Syrią, Izrael, którego najsłabszą stroną jest szczupłość kadr, może po prostu nie móc sobie na to taktycznie pozwolić. Trudno zresztą dopuścić myśl, że atak o takiej skali i znaczeniu nmógłby być przeprowadzony bez wiedzy, zgody i wsparcia sił USA. Dlatego część obserwatorów uważa, że Izrael celowo blefuje po to, aby zmusić Amerykę, by zrobiła to za niego. Pomijając opór, jaki wobec wojny z Iranem daje się od dawna zauważać także w części kół wojskowych USA, w grę wchodzi tu przecież także kalendarz polityczny, bo Amerykę czekają w listopadzie wybory prezydenckie, do których staje ponownie Barak Obama. Trudno wyczuć, czy w wyniku rozpętania wojny jego szanse wzrosłyby („bo nie odstępuje się wodza gdy prowadzi na bój”) i gdzie dałby się poznać jako polityk silny i zdecydowany, czy też raczej – zwłaszcza jeśli uderzy za wcześnie – jego wizerunek ucierpi wskutek niechybnego, a gwałtownego wzrostu cen ropy i gazu oraz tąpnięcia całej światowej gospodarki. Żydowskie media w USA pracują całą parą nad wzmaganiem antyirańskiej histerii i poparcie dla takiej wojny w społeczeństwie tak rozpracowanym psychologicznie, jak amerykańscy goje, i tak wytresowanym jak psy Pawłowa, rośnie. Z drugiej strony jednak jeszcze żadne plany wojenne Ameryki nie były dotąd tak szeroko i mocno kontestowane jak obecna nagonka na Iran. Prawie wszyscy przeciwnicy wojny w USA to poprzedni wyborcy Obamy, gdyby więc do wojny doszło, jego własny i najbardziej opiniotwórczy elektorat z pewnością by się od niego odwrócił. Cynicznie rzecz oceniając, nie jest to dla niego łatwa sytuacja ani prosty wybór. Ale najgorsze jest to, że decyzję za niego może podjąć Ehud Barak albo Binjamin Netanyahu, skazując Amerykę zwykłe na reagowanie wobec faktów dokonanych. Co w stosunkach amerykańsko-izraelskich od dawna wydaje się normą. Bogusław Jeznach
Szef KRRiT atakuje Lisiewicza Jan Dworak, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, zaatakował w „Uważam Rze” Piotra Lisiewicza za artykuł „Salon, Przedpokój, Ulica”, opublikowany w najnowszym numerze „Nowego Państwa”. Dworak, były polityk Unii Wolności i Platformy Obywatelskiej, znany ze wspólnych wyjazdów z Donaldem Tuskiem na narty w Dolomity, zalicza Piotra Lisiewicza do ludzi, z którymi „trudno debatować”. Sekundują mu przeprowadzający wywiad bracia Michał i Jacek Karnowscy, którzy nazywają Lisiewicza ekstremistą. A o mediach Strefy Wolnego Słowa mówią: „nie nasze to środowisko”. Dworakowi i Karnowskim nie spodobała się dokonana przez Lisiewicza surowa ocena postawy polskich elit intelektualnych po Smoleńsku. Nazwał on je „wynarodowioną elitą posowiecką”. Jego „ekstremizm” porównali do akceptacji dla kobiety dumnej z dwóch aborcji. Oto ten fragment wywiadu:
Dworak: „(...) trudno debatować z ludźmi, którzy odrzucają wynik wyborów demokratycznych. Przeczytam panom fragment artykułu Piotra Lisiewicza z <<Nowego Państwa>>: „To, co nazywano polskimi elitami intelektualnymi, jest wynarodowioną elitą posowiecką. To osoby, których nic nie obchodzą losy Polski i Polaków, a tylko własne kariery. Dopóki nie zdegradujemy ich, brutalnie nie upokorzymy ich tak, by poczuli, że są tu elementem obcym, produktem kolaboracji mniejszości narodu, Polska nie będzie niepodległa”. Podoba się to panom?
Karnowscy: Nie. Tenże Lisiewicz właśnie równie brutalnie opisał naszego szefa Pawła Lisickiego i kolegę redakcyjnego Piotra Zarembę. Nie jesteśmy pewni, czy należy go traktować poważnie. A poza tym wszystkim – nie nasze to środowisko.
Dworak: Mimo wszystko takie słowa padają. Mam wątpliwości, czy temu panu chodzi właśnie o udział w debacie publicznej.
Karnowscy: Ekstremizmy są wszędzie. Czasem nawet na antenie publicznej. Oto Tomasz Lis rozmawia w TVP z panią, która jest dumna z dwóch aborcji i słowem się nie zająknie, nie zada pytania o wyrzuty sumienia.
Dworak: Chodzi o to, by starać się porozumieć, a nie stygmatyzować. Dotyka to ludzi z różnych stron. Uczestnicy naszych polskich debat muszą przynajmniej starać się uszanować poglądy i uczucia innych. To niby banał, ale jednak – jak się okazuje – trudne.
Dworak i Karnowscy (redagujący także portal wPolityce.pl) mają jeden problem: „Nowemu Państwu” nie można odebrać koncesji. Przynajmniej na razie. A poniżej kilka innych tez z artykułu Piotra Lisiewicza „Salon, Przedpokój, Ulica”:
To, co nazywano polskim dziennikarstwem, działa jak sztab PR-owców oligarchii i obcego mocarstwa. Brak śledztw dziennikarskich w sprawie śmierci polskich przywódców był wyrzeczeniem się przez polskie dziennikarstwo przynależności do swojego narodu. Decydowali o tym nieliczni zarządzający mediami. Znalazły się także, wcale liczne, dziennikarskie szumowiny, które podjęły się dezinformacji oraz ośmieszania nielicznych kolegów po fachu, którzy próbowali ustalić prawdę. Ale niestety także większość zwykłych dziennikarzy wykazała się niezrozumieniem istoty dziejących się wydarzeń lub konformizmem. Za Piłsudskiego, po 1920 r., sowieccy eksperci za przyczynę porażki uważali nie słabość własnego wojska, a przecenienie tendencji rozkładowych w narodzie polskim. Jeśli w 2010 r. uznali, że można zlikwidować polskiego prezydenta, trafnie ocenili stan rozkładu polskiego państwa. Pomysł, że zakulisowi władcy III za jakieś koncesje zgodzą się dopuścić do władzy ugrupowanie, które chce prawdy o Smoleńsku, jest kuriozalny. Jeśli nasi realiści są naprawdę realistami, świetnie to rozumieją. W ich plan polityczny wpisana jest więc zgoda na bezkarność sprawców Smoleńska, nawet jeśli nie wszyscy z nich zdają sobie z tego sprawę. Postawa Pawła Lisickiego, który jako szef „Rz” zarządził, że w Smoleńsku zamachu nie było, jest tu logiczna. Podobnie jak jego życzliwość dla rywali zawalidrogi w budowie „realistycznej” prawicy – Jarosława Kaczyńskiego. Wszystkie największe ugrupowania polityczne poza PiS, a więc PO, PSL, SLD czy Ruch Palikota realnie reprezentują interesy lobby postkomunistycznego, a więc kontynuatora grupy politycznej, która za Piłsudskiego była zdelegalizowana jako obca agentura.
Magdalena Nowak
Salon. Przedpokój. Ulica Salon jest u nas najsilniejszy, jednak czasem zdarza mu się tracić wpływy. Wtedy do głosu dochodzi konkurencja, na którą składają się Przedpokój i Ulica. Istotą IV RP nie było tylko osłabienie Salonu – to zdarzało się już wcześniej. Był nią fakt, że w obozie, który zdobył władzę, Ulica była silniejsza od Przedpokoju.
(Niniejszy artykuł Piotra Lisiewicza ukazał się w „Nowym Państwie” nr 1/2012 i został potępiony przez szefa KRRiT Jana Dworaka – przyp. Niezależna.pl)
Przedpokój i Ulica wydają się do siebie podobne. Ale skutki zwycięstwa Przedpokoju i zwycięstwa Ulicy są zupełnie niepodobne. Są – gdy chodzi o wpływ na losy Polski – przeciwieństwem. Ulica, w przeciwieństwie do Przedpokoju, podejmuje się bowiem niebezpiecznego hazardu - zabiegania o niepodległość Polski.
Niepodległościowy hazard Ten hazard w posowieckiej III RP ani razu nie zakończył się pełnym powodzeniem. Żadnemu z rządów Ulicy nie udało się dokończyć kadencji. Wszystkie musiały oddać władzę w niecodziennych okolicznościach. Jan Olszewski rządził niecałe pół roku i obaliła go „nocna zmiana”, bo – słabo się o tym dzisiaj pamięta - zapobiegł utworzeniu rosyjskich spółek w dawnych bazach armii sowieckiej, na co godził się Lech Wałęsa. Lustracja tylko przyspieszyła sprawę. PiS rządził dwa lata, a arsenał propagandowy użyty przeciwko premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu przerósł wszystko, co znaliśmy wcześniej. Jego rząd poległ na postawieniu się oligarchom mającym korzenie w komunizmie i bliskie związki z Rosją Prezydenturę Lecha Kaczyńskiego zakończył Smoleńsk, Czyli, jak wszystko wskazuje, nie zderzenie z pancerną brzozą, a zbrodnia przeciwko Polsce. Ale częściej niż Ulica w III RP do władzy pod hasłami prawicowymi dochodzili ludzie Przedpokoju. Ich rządy kończyły się zgoła inaczej. Wałęsa, Bielecki, Krzaklewski, Buzek, Tusk – wszyscy oni objęli rządy na fali krytyki Salonu. Wszyscy też później odnajdywali się po drugiej stronie barykady. W stosunku do wielu z nich spełniały się na nowo słowa Piłsudskiego: „Niegdyś spotykaliśmy w Polsce ludzi twierdzących, że służba dla Rosji jest równoznaczna ze służbą Ojczyźnie”.
Komunistyczna zasada, iż kadry decydują o wszystkim, stosowana była w III RP konsekwentnie. Obyczajem służb specjalnych jest tworzenie profilów osobowościowych wroga. Ludzi, „na których nic nie ma”, o silnej osobowości, szerokich horyzontach i jasnych celach, w III RP nie wpuszczano tam, gdzie podejmuje się najważniejsze decyzje. Za rządów Przedpokoju niemożliwe byłoby, żeby prezydentem Polski był Lech Kaczyński, premierem Jarosław Kaczyński, prezesem IPN Janusz Kurtyka, prezesem NBP Sławomir Skrzypek. Zapomnijcie – nie byłoby na to najmniejszych szans. Rzecznik Praw Obywatelskich to niby instytucja o mniejszym znaczeniu, ale powołanie Janusza Kochanowskiego na ten urząd też byłoby mało prawdopodobne. Na pewno nie powierzono by żadnej służby specjalnej Antoniemu Macierewiczowi, dywersyfikacji gazowej Piotrowi Naimskiemu, walki z korupcją Mariuszowi Kamińskiemu. Być może rząd Przedpokoju zaproponowałby wielu z wymienionych stanowiska, ale o kilka szczebli niższe. Takie, na których ich decyzje nie zagrażałyby narodowej zgodzie, czyli układance posowieckich interesów. A ich obecność pomagałaby uwiarygodnić się Przedpokojowi. IV RP nie potrafiła utrzymać władzy, ale zdołała spowodować Wielkie Przesunięcie na prawicy: w jej elitach niepodległościowcy zaczęli być ważniejsi od ugodowców.
Polska – nieistniejące państwo Hazard zabiegania o niepodległą Polskę zakończył się przegraną. Siły wrogie tej idei w latach 2007-2010 zdołały odbudować posowieckie status quo. Smoleńsk, gdzie zginęli ostatni niepodległościowi politycy zajmujący państwowe stanowiska, przypieczętował sprawę. Zanim zapytamy o to, co dalej, wypunktujmy, co po 10 kwietnia wiemy o III RP i jej mieszkańcach. To, co nazywano państwem polskim, nie jest nim, bo nie potrafiło się upomnieć o prezydenta i elitę własnego narodu. To, co podszyło się pod polskie państwo, jest narzędziem oligarchii stworzonej niegdyś w wyniku transformacji na polecenie Moskwy. Osoby stojące na czele tego tworu nie zrobiły nic na rzecz umiędzynarodowienia śledztwa smoleńskiego. Udawały, że wierzą, iż Rosja rządzona przez ludzi KGB uczciwie zbada sprawę. Dopuściły się w ten sposób zdrady stanu. W niepodległej Polsce muszą ponieść tego najsurowsze konsekwencje. To, co nazywano polskimi elitami intelektualnymi, jest wynarodowioną elitą posowiecką. To osoby, których nic nie obchodzą losy Polski i Polaków, a tylko własne kariery. Dopóki nie zdegradujemy ich, brutalnie nie upokorzymy ich tak, by poczuli, że są tu elementem obcym, produktem kolaboracji mniejszości narodu, Polska nie będzie niepodległa. To, co nazywano polskim dziennikarstwem, działa jak sztab PR-owców oligarchii i obcego mocarstwa. Brak śledztw dziennikarskich w sprawie śmierci polskich przywódców był wyrzeczeniem się przez polskie dziennikarstwo przynależności do swojego narodu. Decydowali o tym nieliczni zarządzający mediami. Znalazły się też, wcale liczne, dziennikarskie szumowiny, które podjęły się dezinformacji oraz ośmieszania nielicznych kolegów po fachu, którzy próbowali ustalić prawdę. Ale niestety także większość zwykłych dziennikarzy wykazała się niezrozumieniem istoty dziejących się wydarzeń lub konformizmem. To, co nazywano polską prokuraturą, stanęło po śmierci polskiego prezydenta przed najważniejszym zadaniem w swojej historii. Prokuratura pokazała, że nie chce ustalić winnych. Posunęła się jeszcze dalej: ukarała prokuratora, który próbował ustalić prawdę, kontaktując się z Amerykanami. Nie tylko odmówiła badania prawdy, ale zwalczało jej poszukiwanie, działając w interesie winnych Smoleńska. To, co nazywano polskim narodem, nie jest w swej większości zdolne przeciwstawić się temu, że ma takie państwo, elity, dziennikarzy i prokuraturę. Większość Polaków daje się im owinąć wokół palca. Wspiera owe chore twory bądź pozostaje obojętnymi na sprawy publiczne. Zgoda Polaków na bezkarność sprawców Smoleńska zdegradowała Polskę. Od 10 kwietnia 2010 r. trwa osuwanie się Polski w moskiewską strefę wpływów.
Polska sowietologia wyjaśnia Smoleńsk W zrozumieniu Smoleńska pomóc może lektura pism polskich sowietologów i znawców Rosji. Przewyższających wiedzą specjalistów z Zachodu, który, jak podkreślał Piłsudski, zawsze dużo słabiej rozumiał Rosję niż Rosja Zachód – Włodzimierza Bączkowskiego, Jerzego Niezbrzyckiego (Ryszarda Wragi), o. Józefa Bocheńskiego, Stanisława Swianiewicza i innych. Wielu z nich pokazywało, że o istocie siły rosyjskiej nigdy nie decydowały czynniki „europejskie”, jak bogactwo czy wyszkolenie armii. Zawsze na pierwszym miejscu były metody azjatyckie, odziedziczone od Chińczyków i Mongołów – rozkładanie, degenerowanie państwa, które ma być ofiarą ataku, przy pomocy swej agentury. Gdy rozkład się dokonał, następowała decyzja o ataku. Natomiast nawet niewielkie, ale zdrowe narody potrafiły stawiać przez kilka pokoleń opór moskiewskiej ekspansji.
„Proszę panów, agentury obce, to jest zjawisko stałe i codzienne, towarzyszące nam rok za rokiem, dzień za dniem, jest to część naszego życia tak wielka i tak starannie w stosunku do nas ułożona, iż nasza praca – że tak powiem – jest współbieżna z pracą agentur obcych” – mówił Piłsudski. Dziś poprawność zabrania nawet używać tego słowa.
Po 1920 r. sowieccy eksperci za przyczynę porażki uważali nie słabość własnego wojska, a przecenienie tendencji rozkładowych w narodzie polskim. Jeśli w 2010 r. uznali, że można zlikwidować polskiego prezydenta, trafnie ocenili stan rozkładu polskiego państwa. Racjonalny wniosek ze Smoleńska brzmi: eksperyment o nazwie III RP skompromitował i skończył bezpowrotnie. W mocno niesprzyjających warunkach musimy zacząć budować podstawy pod nowe państwo, nowe elity, nowe instytucje, nowe media. Zaś rozpoczęty przed Smoleńskiem proces zastępowania po prawej stronie Przedpokoju przez Ulicę, musi przyspieszyć. Co ważne, po Smoleńsku pojawił się też promyk nadziei. Okazało się, że ci, którzy rozumieją obecną sytuację, są wprawdzie mniejszością, ale jest to mniejszość liczna i zdeterminowana do działania. Ponieważ obecny stan spraw w Polsce okazał się nie pozwalać na wygraną obozu niepodległościowego, zaczęliśmy budować nasz „drugi obieg”. Bez złudzeń – ani nie przeceniamy, ani nie pomniejszamy naszego realnego stanu posiadania. Zdajemy sobie sprawę, że dziś nie daje on szans na szybkie zwycięstwo.
Otwarci – na WSI i kontynuację III RP Podział na Ulicę i Przedpokój widoczny jest także wśród publicystów czy kojarzonej z naszym obozem inteligencji. Dlatego jasne było, że nasze działania muszą napotkać na opór publicystów Przedpokoju. Do rozgrywki przeciwko nam użyto schematu: zamknięci kontra otwarci. Według niego my tkwimy we własnym kręgu przekonanych. A nasi krytycy to zwolennicy otwierania się, poszerzania przez nas wpływów, w imię wspólnej, rzekomo, sprawy. Ten ton przebija z artykułów Dariusza Karłowicza, Piotra Skwiecińskiego, Roberta Mazurka, Łukasza Warzechy, Pawła Lisickiego i innych. To podział nieprawdziwy. Jak nazwą Państwo grupę ludzi, którzy wydają tygodnik „Gazeta Polska”, który w rok podwoił sprzedaż; miesięcznik „Nowe Państwo”, który zwiększył ją dziesięciokrotnie; portal Niezależna.pl z 13 milionami odsłon i ponad 714 tysiącami unikalnych użytkowników miesięcznie, stworzyli nową telewizję internetową; produkują filmy, które oglądają miliony Polaków? Otóż według naszych przeciwników ma być grupa zamknięta, unikającą otwarcia na nowych ludzi! Zamknięciem się jest 250 klubów „GP”. Zamknięciem się ma być współpraca ze stowarzyszeniami kibiców, z których wielu szeregowych ich członków wcześniej wiedziało o nas tyle, że Kaczyński chce państwa policyjnego. Co charakterystyczne, o ile publicyści Przedpokoju krytykują nas za zamykanie się, to nie piszą, na czym miałoby polegać ich mityczne „otwarcie”, dające szanse na przyspieszone objęcie przez nasz obóz władzy. Nie wiedzą? A może wiedzą aż za dobrze? W postkomunizmie nie ma innego sposobu na znaczące poprawienie własnego wizerunku, niż zapisanie się do WSI albo zawarcie jakiejś ugody z którymś wystarczająco silnym lobby dawnej komunistycznej bezpieki. Tak, wtedy wizerunek w mediach wcześniej „oszołomskiego” ugrupowania znacząco się poprawi. Takie ugody zawierali wszyscy wymienieni na początku dostojnicy III RP z Przedpokoju. Po 10 kwietnia namawianie nas do takiego otwarcia ma jednak dodatkowy aspekt: Smoleńsk. Pomysł, że zakulisowi władcy III za jakieś koncesje zgodzą się dopuścić do władzy ugrupowanie, które chce prawdy o Smoleńsku, jest kuriozalny. Jeśli nasi realiści są naprawdę realistami, świetnie to rozumieją. W ich plan polityczny wpisana jest więc zgoda na bezkarność sprawców Smoleńska, nawet jeśli nie wszyscy z nich zdają sobie z tego sprawę. Postawa Pawła Lisickiego, który jako szef „Rz” zarządził, że w Smoleńsku zamachu nie było, jest tu logiczna. Podobnie jak jego życzliwość dla rywali zawalidrogi w budowie „realistycznej” prawicy – Jarosława Kaczyńskiego. Nasze zamknięcie się jest więc odmową otwarcia na WSI, na brak prawdy o Smoleńsku, na osuwanie się w rosyjską strefę, na rezygnację z niepodległościowego programu. Potrzebne jest nam otwarcie, ale zupełnie inne, niż proponuje nam Przedpokój. Tu właśnie sens ma odwołanie się do Piłsudskiego, ale nie tego z najbardziej znanych zdjęć, Marszałka, Dziadka, zwycięskiego Wodza. Nasza sytuacja przypomina tę z jego młodości.
Redaktor Piłsudski Walery Sławek w przedmowie do tomu I „Pism” Marszałka stwierdza: „Józef Piłsudski rozpoczyna swą walkę w dobie, kiedy wobec przewagi liczby, potężnych środków technicznych oraz zorganizowanych aparatów państw zaborczych łamała się w poczuciu materialnej bezsiły odporność duchowa narodu”.
Sam Piłsudski o tych pierwszych latach pisał w artykule „Jak się stałem socjalistą”. Oceniał, że dzięki swemu pochodzeniu ze szlacheckiej rodziny mógłby nazwać swe wczesne dzieciństwo „sielskiem, anielskiem”. „Mógłbym - gdyby nie zgrzyt jeden” - dodawał. Było nim świeże wspomnienie o tragedii powstania styczniowego. Urodził się cztery lata po nim, w roku 1967. Dookoła opinie o romantycznym zrywie były jak najgorsze. „Mówiono bardzo mało, a to, co mówiono, było dla mnie wstrętem - uważano bowiem, że powstanie było nie tylko błędem, lecz i zbrodnią” – pisał. Po potężnej fali carskich represji dominował strach, oburzenie „na każdą myśl żywszą”. Na tym tle jego matka jawi się jako osoba, której postawa stoi w opozycji do otoczenia. Wychowuje dzieci, „robiąc właśnie nacisk na konieczność dalszej walki z wrogiem ojczyzny”.
Młody Piłsudski odczuwa złość na ten brak odporności duchowej Polaków. Złość tak wielką, że wypowiada słowa: „Porównanie Rosji z Polską wypadało wówczas dla mnie zawsze na korzyść Rosji”. Zniechęcenie postawą elit popchnęło go do nawiązania kontaktów z zupełnie innymi kręgami społecznymi niż własny. Szlachcic i inteligent poszedł do proletariuszy. Nie przyciągnęła go do nich socjalistyczna ideologia, a przekonanie, że socjalizm jest „realną potrzebą ogromnej masy ludu pracującego”. A jednocześnie konstatacja, że pod carskim butem „socjalista w Polsce dążyć musi do niepodległości kraju”. Uwierzył w siłę sprawczą ludzi będących na dołach hierarchii społecznej. Nieefektownej pracy nad świadomością robotników poświęcił wiele lat. Przez sześć lat był redaktorem naczelnym nielegalnego pisma „Robotnik”. Pisał w nim o opłakanych warunkach życia w Rosji, jej zacofaniu politycznym, społecznym i kulturalnym, które porównywał do życia na Zachodzie. Opisywał carskie afery. Zdecydowanie zwalczał ugodowość i zanik godności Polaków, pokazywał tych, którzy dopuszczali się zdrady narodowej. Największy zaś nacisk kładł na tłumaczenie robotnikom, że walka ekonomiczna ma sens tylko wtedy, gdy połączona jest z walką o wyzwolenie narodowe. Kończył uparcie powtarzanym, niczym „Kartagina musi być zburzona”: walka o niepodległość jest celem najważniejszym. Kropla drążyła skałę. Nakłady „Robotnika” w dzisiejszych realiach nie powalają. Ukazało się go około 59 tys. egzemplarzy, zliczywszy wszystkie numery.
Z kim nam po drodze Ocena, do kogo mamy iść, z kim nam jest po drodze, jest podstawową różnicą między Ulicą i Przedpokojem. Niepodległa Polska jest w interesie zwykłych Polaków. Ich możliwości rozwoju w postkomunizmie są ograniczone przez sitwy rodem z minionego systemu. Esbecy i ich dzieci oraz wnuki żyją w dostatku, a zwykli Polacy mają zablokowane ścieżki awansu. Szczególnie drastycznie widać to na prowincji. Zwykłym Polakom opłaca się do nas dołączyć i zrobiliby to, gdyby nie medialne robienie im wody z mózgu. Namawiając ich do wsparcia nas, postępujemy uczciwie. Warto z nimi rozmawiać, pokazywać im, jak są manipulowani. Przeszkadzać tym, którzy chcą zdegradować ich jeszcze bardziej - ośmieszyć w ich oczach patriotyzm czy tradycję. To nasza misja, podejmowana dla wspólnego dobra. Nie należy też mieć wobec tych zwykłych ludzi, ledwo wiążących koniec z końcem, zbyt wygórowanych żądań: nie od razu się ich „w anioły przemieni”. Niepodległa Polska nie jest natomiast w interesie wykształciuchów. Swoją uprzywilejowaną pozycję zawdzięczają oni PRL i III RP. W niepodległej Polsce zostaną tych przywilejów pozbawieni. Dlatego, jako realiści, nie jesteśmy specjalnie zainteresowani ich pozyskaniem. A już zupełnie nie interesuje nas dokooptowanie ich do naszych elit. O ile bowiem wobec do zwykłych Polaków nie zgłaszamy wygórowanych żądań, to do elity niepodległościowej mamy jedno takie wymaganie, którego nie zgłasza Przedpokój: ma być nieskora do kompromisów w sprawie niepodległości i gotowa pracować na jej rzecz nawet, jeśli zwycięstwa na horyzoncie nie widać. Liczyć się z tym, że każdy z nas może przegrywać do końca życia. To dwa punkty, które różnią Ulicę od Przedpokoju. Przedpokój chce pozyskiwać wykształciuchów, przekonywać ich do swoich argumentów, dyskutować z nimi, traktować ich jako partnerów. Nie drażnić ich twierdzeniami, które są dla nich nie do przyjęcia, jak dowodzenie, że w Smoleńsku był zamach. Pozyskanie wykształciucha do pisania we własnym piśmie Przedpokój uważa za powód do radości. Publicyści Przedpokoju nie zgadzają się z wykształciuchami, ale to są jednak dla nich ludzie z ich świata, w końcu kończyliśmy te same uczelnie. Przedpokój nie jest natomiast zdolny do tego, by pójść do społecznych dołów. Nie wierzy w ich siłę sprawczą. Odwrotnie niż Ulica, Przedpokój zgłasza wygórowane żądania wobec zwykłych Polaków. W niemałym stopniu daje wiarę wizerunkowi moherów czy kiboli (do kogo poszedłby Piłsudski, jak nie do nich?) narzuconemu przez propagandę Salonu. Odnosi się wrażenie, że publicyści Przedpokoju z trudem maskują niechęć do własnych czytelników. Sceptykom warto poddać pod rozwagę, że patriotyczne „doły” pewną mocą sprawczą za czasów IV RP i po Smoleńsku już się wykazały. Wielkie Przesunięcie możliwe było dzięki patriotycznemu elektoratowi, który nauczył się odróżniać ziarno od plew. Nie dał się nabrać na żaden z rozłamów, których skutkiem mogła być zamiana Ulicy na Przedpokój. A najsłabszym ogniwem okazali się liczni posłowie PiS, odziedziczeni po różnych formacjach Przedpokojowych. Co charakterystyczne, w rzeczywistości po Wielkim Przesunięciu nie odnaleźli się uznawani za najzdolniejszych politycy mojego pokolenia – 30-40-latkowie. Większość trafiła do różnych grup rozłamowych, niektórzy do PO. Dlaczego? Bo polityki uczyli się jako 20-, 30-latkowie przed i za czasów AWS. I nadal patrzą na nią w kategoriach sprzed Wielkiego Przesunięcia. Nie zauważyli go. Z powstania PiS zrozumieli tyle, że, „Kaczor wygryzł” tego czy tamtego. A teraz – myślą - nasza kolej. Otóż nie wasza, bo wasz sposób myślenia okazał się reliktem prawicy z czasów III RP.
III RP zdelegalizowana w II RP To samo Wielkie Przesunięcie, które wypchnęło z naszego obozu Pawła Poncyljusza, Michała Kamińskiego, Pawła Kowala czy Jana Filipa Libickiego, musiało mieć swój odpowiednik w zapleczu intelektualnym i publicystyce po nie-Salonowej stronie. Jako zaplecze PiS zaczęli się pojawiać profesorowie rodem z krakowskich „Arcanów”, ze „Znaku” czy „Nowej Respubliki”. Smoleńsk miał istotniejsze znaczenie dla Wielkiego Przesunięcia wśród publicystów niż wśród polityków. Polityk to ktoś, kto z definicji myśli o wizerunku i skuteczności. Publicyści mają natomiast obowiązek pisać prawdę. Tymczasem rzeczywistości po 10 kwietnia nie dało opisać się w języku publicystów Przedpokoju. Słowa zdrada, zamach czy honor nie pasowały do ich języka. Kto przez całe lata uważał je za nieprzydatne do opisu III RP, był niezdolny psychicznie do użycia ich teraz. Miękki język kłamał w czasach, gdy musiały padać twarde słowa. Dostrzeganie faktów wymagałoby od ludzi Przedpokoju porzucenia języka, którym posługiwali się przez lata, niekiedy przez całe zawodowe życie. Posługiwania się innym aparatem pojęciowym. Nawet głębiej - przesunięć we własnej hierarchii wartości. W konsekwencji także – to nieuniknione - zerwania wielu znajomości. Nie brakło takich, którzy to zrobili. Ale innych nie było na to stać. Okazało się, że nie czują się na siłach, by zostać teraz wolnymi Polakami, skoro zawsze byli Polakami pół-wolnymi, przedpokojowymi. Wspomniany Jerzy Niezbrzycki pisał o polskiej niezdolności do stawiania oporu Moskwie: „Podstawową cechą charakteru rosyjskiego jest azefizm (dwustronna prowokacja, na zasadniczej sprzeczności celów i idei oparta), który powstał w narodzie rosyjskim w wyniku wielowiekowego ucisku i tyranii policyjnej państwa. Podstawową cechą charakteru polskiego jest hamletyzm (brak decyzji, pokryty kwietyzmem – słowa... słowa... słowa... – tchórzostwo cywilne, przesadna skłonność do analizy, a unikanie syntezy i wniosków), wytworzony w narodzie polskim przez nałóg ciągłego szukania oparcia poza sobą”. Kwietyzm w tekstach Lisickiego, Zaremby czy Mazurka jest równie widoczny, jak brak syntezy i wyciągania wniosków z bezspornych faktów. Wobec Wielkiego Przesunięcia Lisicki zaczął udawać „Gazetę Polską”: został naczelnym quasi-ulicznego „Uważam Rze”, obecnie wydawanego przez Grzegorza Hajdarowicza, tego samego, który wydaje salonowy „Przekrój”. I dopuścił na jego łamy szczerze ulicznych publicystów. Czytają Państwo „Uważam Rze”? OK. Ważne, żebyście wiedzieli, że jego właścicielem jest Salon, który każdej chwili może przegonić nonkonformistów i użyć tego pisma dla swoich celów. Bajeczki o tym, jak to Hajdarowicz myśli biznesowo i chce zarabiać na lewicowym czytelniku jako wydawca „Przekroju” i prawicowym w przypadku „Uważam Rze” są dobre dla naiwnych, którzy nie rozumieją nic z mechanizmów rządzących III RP. Stan dezorientacji tamtej strony pokazuje wyraziście to, że Piotr Skwieciński porównał niedawno w „Rz” obecny spór Salonu z Ulicą do sporów piłsudczyków i endecji. I zauważył, że nawet Piłsudski nie był tak nieugięty jak my, bo wysyłał swych emisariuszy do Dmowskiego i chwalił niektóre jego działania. To porównanie pokazuje stan psychiczny ludzi Przedpokoju, którzy – mimo Smoleńska – uważają Salon za jedną polskich formacji patriotycznych, jak niepozbawieni wad piłsudczycy czy endecy Skwieciński nie chce widzieć, że wszystkie największe ugrupowania polityczne poza PiS, a więc PO, PSL, SLD czy Ruch Palikota, realnie reprezentują interesy lobby postkomunistycznego, a więc kontynuatora grupy politycznej, która za Piłsudskiego była zdelegalizowana jako obca agentura.
Popatrzeć ludziom w oczy Naszej elity opiniotwórczej nie możemy w żadnym razie zaśmiecić elitą – parodiując język komunistów - „starego typu”, jaką jest peerelowski „wykształciuch” i jego dziecko – uniwersytecki konformista z III RP. Nie tylko z powodu odrazy związanej z koszmarnym zachowaniem tych grup po Smoleńsku. Po prostu nie ma dla nich po naszej stronie żadnej roboty. Czy zamykając się na wykształciuchów, zamykamy się na elitę? Myślę, że odwrotnie. Gdy 6 sierpnia 1914 r. z Oleandrów wyruszała Pierwsza Kompania Kadrowa obalać rosyjskie słupy graniczne, jej żołnierze chcieli być Wołodyjowskimi, Kmicicami, Ketlingami – bohaterami żyjącego jeszcze Sienkiewicza. To była armia postrzegana na początku jako banda awanturników, niepopierana przez większość Polaków, a jednocześnie odsetek inteligentów był w niej niezwykle wysoki. Późniejsze statystyki, z 1917 r., mówią, że na 1215 oficerów legionowych było 106 inżynierów, 100 nauczycieli, 57 lekarzy, 27 artystów, 22 magistrów prawa, 11 literatów, 10 dziennikarzy, 7 doktorów prawa, 3 profesorów... Okazało się, że idee inteligenta, który poszedł do robotników, pomogły mu stworzyć wojsko, które przyciągnęło niespotykaną ilość inteligentów. Magnesem nie była bynajmniej obietnica łatwej kariery (te nastąpiły później). Myślę, że to istotna wskazówka. Prawdziwe elity nie powstają dzięki obietnicom, a konsekwentnie głoszonym ideom. Widać to także po wielu obecnych 20-, 30-latkach. Szczerze wątpię, czy jest redakcja, która odmłodziłaby się bardziej niż „Gazeta Polska Codziennie”, gdzie 20-parolatkowie bywają nie praktykantami, a liczącymi się piórami. I nie są to przypadkowi studenci, a ludzie o ukształtowanych w boju poglądach. Mam wrażenie, że również doświadczenie Solidarnych 2010 pokazuje, że młodych inteligentów przyciąga raczej twarde stawianie spraw niż zgniłe kompromisy. Rolą elity opiniotwórczej naszego obozu jest formułowanie niepodległościowego programu. Umiejętność trafnej oceny dziejących się wydarzeń. I reagowania w interesie celu najważniejszego. A także – organizowania Polaków wokół niego. To temu i tylko temu podporządkowane mają być gry i kompromisy. W pierwszych numerach paryskiej „Kultury” krótko po wojnie odbyła się dyskusja na temat roli inteligencji. W artykule „Polityczna funkcja inteligencji” („Kultura” 4, 1948) znakomity publicysta Jan Ulatowski pisał, że wbrew twierdzeniom marksistów inteligencja nie jest klasą społeczną, bo „inteligent ma możliwość wyboru klasy, z którą zamierza się solidaryzować”. „Inteligent interpretuje grupę, na której usługi się oddał. W gruncie rzeczy jest to funkcja związana z jego sprawnością w operowaniu słowami. Inteligent staje się organem świadomości grupy” – pisał. Nasz wybór – odmienny od wyboru Przedpokoju - to reprezentowanie nie tylko interesów inteligencji przedwojennej, ale chłopaków z osiedla. Że to porywanie się z motyką na słońce, bo chłopaki z osiedla oglądają „Taniec z gwiazdami”? To poczytajcie, drodzy realiści, do jakich chłopaków z osiedla szedł Piłsudski. Myślę, że o tym wyborze mówił premier Jan Olszewski, kiedy przed odwołaniem 4 czerwca 1992 r. odwołał się, bardzo po pepeesowsku i piłsudczykowsku, do ulicy: „Chciałbym, mianowicie, wtedy kiedy ten gmach opuszczę, kiedy skończy się dla mnie ten – nie ukrywam – strasznie dolegliwy czas, kiedy po ulicach mojego miasta mogę się poruszać tylko samochodem albo w towarzystwie torującej mi drogę i chroniącej mnie od kontaktu z ludźmi eskorty, że wtedy kiedy się to wreszcie skończy – będę mógł wyjść na ulice tego miasta, wyjść i popatrzeć ludziom w oczy”. Po co tym chłopakom z osiedla inteligenci? Po to, by tłumaczyć im, że TVN łże i dlaczego im to szkodzi. Czy uwierzą? To zależy, czy dobrze będzie nam patrzeć z gęby i czy potrafimy rozmawiać z ludźmi. Zbigniew Romaszewski scharakteryzował niegdyś w „Gazecie Polskiej” różnicę między 1980 a 1989 rokiem. W 1980 r. resztki inteligencji przedwojennej miały jeszcze dość sił, żeby pójść do robotników. W 1989 r. z powodów biologicznych już tej siły zabrakło. Smoleńsk musi być narodzinami nowej inteligencji, która pójdzie do zwykłych Polaków. Wtedy nie będzie na marne. I bez wstydu będziemy mogli pokazać się kiedyś na oczy tym, którzy tam zginęli. Piotr Lisiewicz
Zbuntowałem się „Bunt nie jest żądaniem totalnej wolności, na odwrót, występuje przeciwko niej. Neguje nieograniczoną władzę, która zezwala władzy na naruszenia nienaruszalnej granicy.” - takie zapożyczenie w ustach konserwatysty pojawia się niezmiernie rzadko, ale autor tych słów, Albert Camus, jawi mi się jako człek wyjątkowej uczciwości, z takimi oponentami to aż miło się spierać. Dziś jednak nie o sporze z Camusem, ani nawet z dużo mniej sympatycznym Jose Ortegą y Gassetem (trzeba mu jednak przyznać, że profetycznie sportretował polskiego leminga, czciciela tvn – u), dziś piszę jedynie o tym, że miarka się przebrała i to nie ta uniwersalna miarka, egzystencjalna – na tym poziomie z naszymi czynownikami nie ma nawet o czym rozmawiać, taka polemika jest bowiem w naszej rzeczywistości społecznej językiem martwym – przebrała się miarka dużo bardziej prozaiczna, tu spór trwa o ...michę i cała filozofia wokół michy się kręci, a więc będzie o kropli, która przelała michę. Najpierw w Państwa wyobraźni przywołam galerię postaci, a gdy już stanie wam ona przed oczami, postarajcie się zajrzeć w te hmmm....twarze. Jan Dworak, Krzysztof Luft, Iwona Śledzińska – Katarasińska, Jerzy Fedorowicz.... Wystarczy? Zatem już wiecie o co mi chodzi. Nie wspominam całych zastępów figurek poślednich, bo rzecz nie w sumowaniu intelektów, a w ukazaniu pewnej metody. Oto pan Dworak – jego suwereni i suflerzy - postanowił uwolnić polskiego „człowieka masowego” od mediów ojca Tadeusza Rydzyka. Uczynił to jednak w takim stylu, tak nędznie, że nawet ludzie ojcu Rydzykowi nieprzychylni zawrzeli. Podzielił cyfrowy multipleks jak na prawdziwe panisko przystało – promując „media zaprzyjażnione” i rugując tych, którzy ośmielają się posiadać inne, niż pan Dworak, poglądy. Wszystko byłoby korekt gdyby pan Dworak wybierał niewymowne dla swojej małżonki, albo decydował o kolorze ścian we własnym domu, skoro jednak pan Dworak, i chór czworaczy w postaci przywołanych już przeze mnie postaci, usiłuje grozić mi paluszkiem i decydować o tym czego mam słuchać i co oglądać, to ja mówię panu Dworakowi – dość! Przestań mi pan tym paluszkiem wygrażać, bo się go ani nie boję, ani mnie on niczym więcej niż pustym śmiechem nie przejmuje! Siedzisz pan na swoim zydelku za moje pieniądze i skoro już tak fatalnie się potoczyło, to słuchaj pan co mam panu do powiedzenia. Nie jestem miłośnikiem mediów ojca Tadeusza Rydzyka, korzystam z nich rzadko i tylko w momentach, gdy jestem w odpowiednim nastroju, jednak gdy usiłujesz pan ograniczyć polską przestrzeń medialną tylko i wyłącznie do mediów chwalących obecny rząd, mam ochotę wyrwać panu ten lukratywny zydel spod sempiterny. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, a w ślad za nią dominująca część parlamentarnych komisji do spraw środków przekazu, w sprawie odmowy przyznania miejsca na cyfrowym multipleksie dla Telewizji Trwam po prostu się skompromitowały. Wcale nie chodzi o to, że ojciec Rydzyk miejsca nie dostał, rzecz raczej w tym, że podział miejsc na multipleksie stał się okazją do prezentacji folwarcznego grubiaństwa, niekompetencji i zwykłej nieuczciwości. Nie będę przywoływał już przykładów „firm” które zostały przez kompanię pana Dworaka docenione, ani też argumentów, które posłużyły do wykluczenia Telewizji Trwam, bo wszyscy już to znamy. Pan Dworak – członek słynnego triumwiratu: Drawicz, Rywin, Dworak – wydaje się, ze zapomniał o fakcie, że przewodnią rolę partii już wykreśliliśmy z konstytucji i dziś, przynajmniej formalnie, obywatele mogą sami stanowić o tym co im się podoba, a czego nie cierpią. Nie sądzę, aby pan Dworak miał na tyle wysublimowany gust, abym bezkrytycznie mógł zaufać jego preferencjom, a przecież nie o gusta tu idzie, ale o rzecz daleko bardziej istotną – o wolność po prostu. Pewnie długo jeszcze nie będę nałogowym konsumentem treści preferowanych przez media ojca Tadeusza Rydzyka, ale dziś, gdy pan Dworak i akolici, usiłują administracyjnie, korzystając z osłony władzy, wykluczyć media ojca Rydzyka z przestrzeni publicznej – ja się buntuję. Nie ma mojej zgody na grubiaństwo samozadufków, na wyroki ferowane przez samozwańcze „elity”. Miarka się przebrała – skoro władza usiłuje spacyfikować rynek medialny, to ja wychodzę na ulicę, nienaruszalna granica została przekroczona. Zapraszam tedy wszystkich przyjaciół w niedzielę na mszę u ojców Bernardynów w Krakowie, a potem, o godzinie dwunastej, na manifestację, która ruszy z ulicy Bernardyńskiej w Krakowie i ulicą Grodzką przejdzie na Rynek Główny. Nie mam ochoty biernie przyglądać się skorumpowanej władzy i miernotom, które usiłują swój niewyszukany styl i inteligencję narzucić całemu społeczeństwu! Nie należę do żadnej partii, nie jestem miłośnikiem żadnego z polityków, ale czuję, że ktoś niebezpiecznie majstruje przy mojej wolności, a na to nie pozwolę i dlatego się buntuję. Stąd też wygrzebałem na półce zakurzonego Camusa , a jutro idę na manifestację. Gadowski
Tusk traktat fiskalny podpisał ale jak go ratyfikuje?
1. Jak się można było spodziewać Premier Tusk na wczorajszym posiedzeniu Rady Europejskiej w Brukseli podpisał traktat fiskalny, na co uzyskał zgodę Rady Ministrów w drodze rozmów telefonicznych z ministrami (przynajmniej tak to wyjaśniał na konferencji prasowej ). Ten oryginalny sposób podejmowania decyzji przez polską Radę Ministrów, Premier Tusk zaproponował dlatego, że nie był pewny jaki ostatecznie tekst dokumentu zostanie mu przedstawiony w Brukseli do podpisania, choć zarówno w grudniu jak i w styczniu po kolejnych posiedzeniach Rady Europejskiej twierdził, że negocjacje nad tekstem traktatu zakończyły się dla Polski sukcesem.
2. Do czego się zobowiązujemy jeżeli zacznie on obowiązywać w naszym kraju? Do rzeczy, które śmiem twierdzić, państwu na dorobku takiemu jak Polska, nie pozwolą na dogonienie w zakresie poziomu rozwoju infrastruktury technicznej i społecznej, krajów „starej” Unii Europejskiej. Wynika to z konieczności zrównoważenia budżetu państwa, a jeżeli już pojawi się deficyt to najwyżej do poziomu 0,5% PKB. Chodzi o tzw. deficyty strukturalny a więc sytuację w całym sektorze finansów publicznych (budżet państwa, budżety samorządów, budżety systemu ubezpieczeń społecznych), kiedy wydatki przekraczają dochody ale bez uwzględnienia zarówno dochodów jaki wydatków o charakterze nadzwyczajnym, bądź jednorazowym. Teraz zgodnie z paktem Stabilności i Wzrostu deficyt sektora finansów publicznych nie powinien przekraczać 3% PKB, a niedotrzymanie tego poziomu oznacza wszczęcie procedury nadmiernego deficytu wobec kraju członkowskiego. Wobec Polski taka procedura została wszczęta już w 2009 roku i przynajmniej na papierze minister Rostowski zmniejsza ten deficyt z 7.9% PKB w 2010 roku ,poprzez 5,6% PKB na koniec 2011 roku ponoć do 3,3% PKB na koniec 2012 roku. Jeżeli więc będziemy chcieli inwestować w rozwój infrastruktury technicznej i społecznej to albo dokonamy głębokich cięć w wydatkach budżetowych o charakterze społecznym i wtedy jest jakaś szansa na wykorzystanie środków z następnej perspektywy finansowej UE na lata 2014-2020 albo nie będziemy budować infrastruktury w ogóle.
3. Ale to nie wszystko. W pakcie znajdują się zapisy o mechanizmie korygującym przygotowywanym przez Komisję Europejską w odniesieniu do krajów w których deficyt przekracza wyznaczony poziom deficytu strukturalnego, programach partnerstwa budżetowego i gospodarczego dla krajów objętych procedurą nadmiernego deficytu zatwierdzanych przez Radę UE i Komisję Europejską. Są także zapisy o koordynacji polityki gospodarczej krajów paktu, a także konieczność przedstawiania Radzie i KE ex ante reform polityki gospodarczej, które planuje się realizować w tych krajach. Mamy więc do czynienia ze zgodą na głęboką ingerencję instytucji europejskich Rady i KE zarówno w politykę budżetową jak i politykę gospodarczą krajów, które paktem zostaną objęte.
4. Nie powinno więc dla nikogo ulegać wątpliwości, że ratyfikacja traktatu fiskalnego w Polsce może odbyć się tylko na podstawie art. 90 Konstytucji RP bo to ten artykuł mówi o konieczności ratyfikacji umów, które przekazują „organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu, kompetencje organów władzy państwowej, w niektórych sprawach”. A więc ratyfikacja traktatu fiskalnego wymaga większości 2/3 w Sejmie i Senacie, a takiej większości koalicja PO-PSL nie ma nawet przy poparciu SLD i Ruchu Palikota. Wygląda więc na to,że rządząca koalicja przedstawi opinie usłużnych ekspertów, którzy będą twierdzili, że żadnego przekazywania kompetencji nie ma, więc wystarczy ratyfikacja traktatu w Parlamencie zwykłą większością. Pozostanie więc nam zapewne skarżenie takiej ratyfikacji do Trybunału Konstytucyjnego, z nadzieją ,że są jeszcze sędziowie w Warszawie. Zbigniew Kuźmiuk
Kto nie skacze ten z Blumsztajnem- Hop! Hop! Hop! Po 10 kwietnia 2010 roku wielu z nas, nawet tych nastawionych do III RP nie tyle wrogo, co zaledwie sceptycznie, zdziwiło się i przecierało oczy ze zdumienia liczebnością polskiej filii partii „Jedna Rosja” i pro-kremlowskich szczurów, które powyłaziły z najróżniejszych salonowych nor, diagnozując po stronie polskiej trąd, cholerę i dżumę jednocześnie zaś u ruskich nie stwierdzając nawet chrypki czy katarku. Wielu twierdziło, że to w naszej historii najnowszej bezprecedensowy przykład zdrady „elit” i wprost niespotykanego i niebywałego zaprzaństwa mediów. Nie jest to jednak do końca prawda i historycznie rzecz ujmując w te kwietniowe dni uaktywnili się w dużej mierze spadkobiercy podobnej, z tym, że nie pro-rosyjskiej, ale pro-sowieckiej akcji wymierzonej przeciwko Polsce, Polakom i przeprowadzonej po katyńskim ludobójstwie oraz podczas decydowania o losach Polski w Teheranie i Jałcie. Nie będę tu pisał o członkach Komunistycznej Partii Polski będących na kremlowskiej liście płac, których dzieci i wnuki dziś kontynuują dzieło przodków, usadowieni w lożach i pierwszych rzędach teatrzyku o nazwie III RP lub jak kto woli PRL-bis, na scenie, którego spektakl odgrywają wytypowani przez nich samych, polityczni gwiazdorzy i „autorytety”. Ich stanowisko jest dość powszechnie znane. Warto sobie przypomnieć sowiecką agenturę usytuowaną w tamtych czasach w USA oraz ich nadzorcę, występującego pod przykrywką sowieckiego dyplomaty, generała Wasilija Zarubina, tego samego, który nadzorował obóz polskich jeńców w Kozielsku, a jego raport w dużej mierze przesądził o dokonanym w Katyniu akcie ludobójstwa. Najbardziej zasłużonymi w propagandowym dziele wspierającym oddanie Polski pod sowiecką okupację oraz katyńskimi bezczelnymi kłamcami byli w USA dawaj sowieccy agenci wpływu. Pierwszy z nich to Bolesław Konstanty Gebert ps. „Ataman”, ojciec wieloletniego dziennikarza Gazety Wyborczej, z którą współpracuje do dziś, Konstantego Geberta, piszącego także pod pseudonimem Dawid Warszawski, a drugi to zwerbowany przez Bolesława Geberta do współpracy z NKWD, profesor i ekonomista, Oskar Lange, ps. „Friend”, wykładający w latach 1938-45 na Uniwersytecie w Chicago. Gebert senior był jednym z założycieli Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych. W wydawanej przez siebie gazecie, roztaczał na polecenie mocodawców z NKWD, sielskie wizje Rosji Sowieckiej – mekki robotników oraz wspierał propagandowo sowietów tak w 1920 podczas wojny polsko-bolszewickiej, jak i po 17 września 1939 roku, gdy Stalin wbijał Polsce nóż w plecy. Obaj, kiedy zaczęła grozić im dekonspiracja, wrócili z USA do PRL gdzie robili błyskotliwe kariery. Bolesław Gebert spoczywa na Wojskowych Powązkach zaś Oskar Lange do dziś ma w „wolnej” Polsce okazałe pomniki i ulice swego imienia. Ten cały wstęp napisałem nie bez powodu. Staram się po prostu zrozumieć, jak w 2012 roku w Polsce może dochodzić do takich antypolskich spektakli, jak ten, który miałem okazję obejrzeć 24 lutego w TVN24 podczas programu „Tak Jest”, wpisujący się w trwające już niemal dwa lata bezczelne kłamstwo smoleńskie. „Bohaterowie” programu to Andrzej Morozowski, Maciej Knapik, Konrad Piasecki i Seweryn Blumsztajn. W pewnym momencie dyskusja zeszła na temat wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, który zobowiązał Donalda Tuska do udzielenia Jadwidze Gosiewskiej szczegółowych i wyczerpujących informacji na temat polsko-rosyjskich uzgodnień dotyczących wyjaśniania okoliczności katastrofy smoleńskiej. Morozowski podczas dyskusji stwierdził, że niektóre „rodziny smoleńskie” zasypują sądy skargami, na co tak zareagował Knapik:
- „Powiedzmy sobie wprost, rodziny pisowskie” Wszystkich jednak przebił Blumsztajn, który chcąc usprawiedliwić ekipę Tuska, stwierdził bezczelnie:
- „Może oni byli tak nieznośni, że rządzący chcieli żeby się odczepili?”
Myślę, że masz pan rację panie Blumsztajn. Oni są tak nieznośni, jak były nieznośne i bezczelne rodziny katyńskie, z którymi miały i mają kłopot do dziś ruskie władze i udzielają im odpowiedzi w stylu Tuska tylko po to, aby się odczepiły. Skoro rozumiesz pan biednego molestowanego przez te nieznośne rodziny, premiera to zapewne z jeszcze większą empatią podchodzicie na Czerskiej do Władimira Putina, biedaka nękanego przez polskich natrętnych zawracaczy głowy z katyńskich rodzin. Warto przypomnieć, że i w śród rodzin ofiar katyńskiego ludobójstwa, podobnie jak po smoleńskim zamachu, tylko część rodzin robiła ten niepotrzebny dym i kłopotliwą nieznośną awanturę. Ci, którzy postanowili współpracować z systemem i robić kariery w PRL, siedzieli cicho i nigdy nie upominali się o swoich pomordowanych bliskich. Ciekawe, dlaczego nikt z tych adwokatów Putina i Tuska nigdy nieznośnym natrętem nie nazwie Jana Tomasza Grossa czy innych odwiecznych tropicieli antysemityzmu i polskich „współsprawców holokaustu”? Czy to, aby nie wy dzielicie ofiary na te bardziej wartościowe, czyli żydowskie i te polskie, o których upominanie się jest czymś nieznośnym? Zaraz, zaraz czy to czasami nie nazywa się rasizm, z którym tak dzielnie podobno walczycie? Zawsze sceptycznie podchodziłem do różnych akcji bojkotu poszczególnych tytułów prasowych czy stacji telewizyjnych. Nie wierzyłem w ich skuteczność, czego koronnym dla mnie dowodem była niemiecka okupacyjna gadzinówka, „Nowy Kurier Warszawski”. Akcja jej bojkotu udała się tylko w pierwszym dniu, po czym wszystko wróciło do normy z powodu zamieszczanych tam i chętnie czytanych ogłoszeń, nekrologów, i informacji o kartkowej sprzedaży. Myślę jednak, że pewnej gazety codziennej przyzwoity Polak nie powinien brać nigdy do ręki, ponieważ jej zespół redakcyjny jest tak „nieznośny”, że lepiej byłoby, aby się w końcu od nas „odczepił”. Mimo wszystko nie życzę redaktorowi Blumsztajnowi tego, aby kiedyś w tajemniczych i niewyjaśnionych okolicznościach stracił kogoś najbliższego. Poza wielkim bólem, jaki musiałby znosić to zaprzeczyłby również swoim słowom wypowiadanym na antenie TVN24 i idę o zakład, że stałby się niezwykle „nieznośny” dla organów odpowiedzialnych za wyjaśnienie tragedii i nie zadowoliłyby go lekceważące i lakoniczne wyjaśnienia udzielane tylko po to, aby się Blumsztajn „odczepił”. kokos26 - blog
Tusk podpisał pakt fiskalny. Suwerenność finansowa Polski zagrożona 25 przywódców krajów UE, w tym premier polskiego rządu, podpisało nowy traktat międzyrządowy, tzw. pakt fiskalny. Dokument przedstawiony szczycie w Brukseli 30 stycznia podpisali wszyscy członkowie UE z wyjątkiem Wielkiej Brytanii i Czech. Traktat wejdzie w życie 1 stycznia 2013 r., jeśli do tego czasu zostanie ratyfikowany przez 12 z 17 państw strefy euro. W związku z powyższym przypominamy fragmenty analizy Tomasza Cukiernika, który na łamach NCZ! i nczas.com wyjaśnił, jakie niebezpieczeństwo dla Polski kryje się w podpisanym przez Donalda Tuska pakcie. Niebezpieczeństwo unijnego paktu fiskalnego nie polega na jego „radykalnych” regułach dotyczących finansów publicznych, lecz na fakcie, że głęboko ingeruje on w suwerenność finansową państw członkowskich. Celem tzw. paktu fiskalnego, czyli „Traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Monetarnej”, którego zasady mają zostać realizowane na mocy umowy międzyrządowej przez 17 państw strefy euro oraz osiem krajów spoza strefy euro (bez Wielkiej Brytanii i Czech), jest wprowadzenie dyscypliny budżetowej i porozumienie o powołaniu stałego funduszu ratunkowego dla strefy euro. Umowa uzgodniona na brukselskim szczycie 30 stycznia br. została podpisana podczas unijnego szczytu w marcu br.
Najważniejsze założenia paktu fiskalnego:
■ deficyt budżetowy poniżej 3 proc. PKB;
■ dług publiczny poniżej 60 proc. PKB;
■ nowa reguła wydatkowa – roczny deficyt strukturalny poniżej 0,5 proc. nominalnego PKB;
■ zwiększona kontrola UE nad pilnowaniem dyscypliny finansowej;
■ automatyczne sankcje za nadmierny deficyt budżetowy;
■ o wysokości kary finansowej do 0,1 proc. PKB kraju ma orzekać Trybunał Sprawiedliwości UE;
■ dochody z kar mają zasilać nowy fundusz ratunkowy dla strefy euro;
■ z unijnych funduszy pomocowych będą mogły korzystać tylko te państwa, które podpiszą pakt.
Z ekonomicznego punktu widzenia pakt fiskalny nie jest niczym złym. Nie posuwa się, co prawda do takich „radykalnych” rozwiązań jak zakaz deficytu budżetowego i finansów publicznych czy konieczność stopniowej redukcji długu publicznego, jednak z punktu widzenia eurosocjalistów te postanowienia z pewnością i tak są dość skrajne. Prowadzą w dobrym kierunku, nie zapominajmy jednak, że podobne zasady, ustalone traktatem z Maastricht, miały być przestrzegane przez państwa strefy euro i nic z tego nie wyszło. Nawet Niemcy i Francja przekraczały dopuszczalne deficyty, nic sobie z tego nie robiąc, nie mówiąc już o płaceniu przewidzianych kar. Podobnie może być i w tym przypadku. A wtedy na nic zdadzą się nawet najbardziej ostre reguły wydatkowe, uchwalone i zatwierdzone na najwyższym unijnym szczeblu. Jednak pakt fiskalny to nie tylko kwestia ekonomii. Jest on umową międzyrządową, ponadnarodową, która prowadzi do tego, że państwa członkowskie tracą kompetencje i suwerenność na rzecz Brukseli w najważniejszej dziedzinie – finansach publicznych. Staje się to tym bardziej niebezpieczne, że to unijne instytucje mają pilnować przestrzegania dyscypliny finansowej. Dlatego całkowitą słuszność ma Wacław Klaus, prezydent Czech, który stwierdził, że „unia fiskalna oznacza radykalną likwidację suwerenności europejskich państw” i „właśnie, dlatego nie możemy jej zaakceptować”. Swoje poparcie dla paktu wyraził natomiast Jean-Claude Juncker, premier Luksemburga i szef tzw. Eurogrupy, zrzeszającej szefów resortów finansów państw strefy euro. Juncker wyraził nadzieję, że pakt okaże się sukcesem, podkreślając, że każde państwo członkowskie, które wprowadzi zasady hamulca zadłużeniowego do krajowej konstytucji, dążąc do zbalansowania krajowego budżetu, nie będzie mogło wycofać się ze swoich zobowiązań finansowych. Premier Juncker dodał, że jak tylko proces ratyfikacji paktu zostanie rozpoczęty, wszystkie państwa, które go podpisały, będą musiały teraz wprowadzać jego postanowienia do krajowej legislacji. Ponadto uważa on, iż aby wyjść z kryzysu, UE potrzebuje nie tylko konsolidacji budżetowej, ale również wzrostu gospodarczego i zwiększenia zatrudnienia. Tymczasem Jens Weismann, szef Bundesbanku, skrytykował pakt fiskalny, twierdząc… że nie idzie on zbyt daleko. Jego zdaniem wymagania dotyczące krajowych zasad fiskalnych ciągle pozostawiają wiele miejsca na manewry krajowych władz i nie ma kontroli na europejskim poziomie, co przynajmniej rodzi wątpliwości. Tymczasem Piotr Moscovici, szef kampanii wyborczej Franciszka Hollande’a, socjalistycznego kandydata na prezydenta Francji, potwierdził, że Hollande nie akceptuje ważności traktatu, uznając, że „traktat, który nie został jeszcze ratyfikowany, nie ma żadnej legalnej wartości”. Natomiast zdaniem Jana Brutona, byłego premiera Irlandii i ambasadora UE w Waszyngtonie, kryzysu w strefie euro nie da się rozwiązać poprzez przekazanie krajowych kompetencji do Brukseli i narzucenie unijnej kontroli nad budżetami państw członkowskich. Co ciekawe, projekt międzyrządowego paktu fiskalnego ostro skrytykował Europarlament, ale raczej z pozycji politycznych i formalnych, obawiając się przesunięcia tej instytucji na drugi plan. Eurodeputowani poddali w wątpliwość potrzebę zawarcia takiej międzynarodowej umowy, gdyż ich zdaniem jedynie metoda wspólnotowa, czyli obejmująca wszystkie państwa członkowskie, może przekształcić unię monetarną w prawdziwą unię gospodarczą i fiskalną. Z całą mocą zaznaczyli, że unijne prawo jest nadrzędne wobec porozumień międzynarodowych, i podkreślili, że chcą także gwarancji, iż decyzje o wdrożeniu międzyrządowego porozumienia zostaną podjęte pod nadzorem Komisji Europejskiej i Unioparlamentu (tego w Brukseli czy w Strasburgu?). Tymczasem Niemcy stają się coraz bardziej agresywne w stosunku do innych członków Unii Europejskiej. Jak poinformował „Puls Biznesu”, RFN chce, aby Grecja przekazała część suwerenności w kwestiach podatków i wydatków tzw. komisarzowi budżetowemu strefy euro. W tym kontekście pakt fiskalny skrytykował nawet Janusz Lewandowski, unijny komisarz ds. budżetu, który uważa, że dokument ten stawia Komisję Europejską w roli „złego policjanta” i jest tylko „potrzebny politycznie Niemcom, żeby uzasadnić w oczach swego społeczeństwa ewentualne wzięcie na siebie większej odpowiedzialności za całość Europy”. Komisarz Lewandowski powiedział nawet, że Polska była pod presją, by podpisać pakt. Podpisanie paktu fiskalnego zdecydowanie odrzucił Wacław Klaus, prezydent Czech, uważając, że „ten traktat jest oparty na założeniu, że ludzie nie są wystarczająco mądrzy i każdy w Brukseli jest mądrzejszy od nich, a przecież nie o to chodzi”. Prezydent Klaus jest zdania, że Czechy nie powinny bardziej integrować się z Unią Europejską. W Czechach pojawił się nawet pomysł referendum w związku z unijnym paktem fiskalnym (przypominamy: również w Polsce podpisanie aktu fiskalnego przez Donalda Tuska nie zamyka tematu; potrzebna jest jeszcze jego ratyfikacja w parlamencie). – Unia fiskalna na poziomie europejskim całkowicie depcze suwerenność indywidualnych państw – powiedział Klaus. – Już utworzenie unii monetarnej było tragicznym błędem, o czym dzisiaj już wszyscy wiedzą – dodał czeski prezydent. – Nowy traktat fiskalny Unii Europejskiej będzie „trudny do zaakceptowania”, jeśli nie daje państwom spoza strefy euro nic do powiedzenia – powiedział z kolei premier Nečas. – Dla kraju takiego jak Republika Czeska jest bardzo trudną sprawą podpisanie tego rodzaju dokumentu (…), kiedy jego udział w negocjacjach będzie czysto symboliczny – dodał. Cóż. Czechom i Brytyjczykom możemy tylko pozazdrościć politycznych liderów…
Tomasz Cukiernik
Homoseksualne lobby w natarciu. Wielka Brytania i Maryland (USA) w trakcie zmiany definicji małżeństwa “Amerykański stan Maryland zrobił kolejny krok na drodze do zdemontowania najbardziej podstawowej instytucji społecznej, jaką jest rodzina” – powiedział kard. Edwin O’Brien. Duchowny – cytowany przez Katolicką Agencję Informacyjną (KAI) – odniósł się w tych słowach do faktu legalizacji związków homoseksualnych, która dokonała się za sprawą władz stanowych. 23.02.2012 r senat Maryland opowiedział się za poszerzeniem definicji małżeństwa o związki osób tej samej płci większością zaledwie trzech głosów (“za” było 25 senatorów; “przeciw” 22). Wcześniej, 17.02.2012, nowe przepisy poparł stanowy parlament większością 5 głosów (72 do 67). Regulacje przychylne homoseksualistom wsparł również gubernator Martin Joseph O’Malley. Jak łatwo się domyślić jest on członkiem Partii Demokratycznej (lewe skrzydło amerykańskiej sceny politycznej). Tym samym homoseksualiści już wkrótce będą się cieszyć tymi samymi prawami, jakie przysługują małżeństwom. Poszerzenie definicji małżeństwa ogłoszono 1 marca 2012 r. Jednak prawo zacznie obowiązywać dopiero 1 lutego 2013 r. Jeśli tak się stanie Maryland zostanie ósmym regionem na mapie USA, które uległo homoseksualnemu lobby. Istnieje tylko jedna możliwość, aby zablokować nowe prawo. Zwolennicy normalności muszą zorganizować i wygrać referendum. Nadziei nie tracą organizacje pro-rodzinne, którzy w całym stanie organizują zbiórki podpisów pod inicjatywą referendalną. Aby w sprawie homo-małżeństw mogli się wypowiedzieć mieszkańcy Maryland potrzeba prawie 56 tys. podpisów. Członkowie organizacji Maryland Marriage Alliance są pewni, że zbiorą wymaganą przez prawo ilość podpisów, ponieważ już złożyli formalny wniosek o zorganizowanie referendum Również rząd Wielkiej Brytanii przygotowuje się do legalizacji “małżeństw” osób tej samej płci. Pierwszym krokiem do prawnego ich uznania będzie zmiana definicji małżeństwa. Już teraz obrońcy małżeństwa i rodziny zwracają uwagę na to, że zgodnie z ustawą o szkolnictwie z 1996 r., gdy tylko zostanie wprowadzona nowa definicja, nauczyciele będą musieli nauczać już pięciolatków o “wadze” “małżeństwa” jednopłciowego (prawo wprost nakazuje “uczyć dzieci o znaczeniu małżeństwa”). Ci, którzy się sprzeciwią, ze względu na przekonania religijne, będą musli liczyć się z postępowaniem dyscyplinarnym. Brytyjscy ministrowie – notabene konserwatywnego rządu – opracowują projekt ustawy, która zmieni prawną definicję małżeństwa. Zamiast “męża” i “żony” pojawią się określenia “strony małżeństwa”. Już wcześniej podjęto działania propagandowe, mające przekonać jak największą część społeczeństwa do akceptacji “związków małżeńskich” osób tej samej płci. Przeciwnicy projektu ostrzegają, że doprowadzi on do wojny instytucji państwowych z rodzicami, którzy nie zaakceptują skandalicznych wymogów edukacyjnych, przewidujących nauczanie nawet pięciolatków na temat “doniosłości” homo-małżeństw. Rząd zapowiedział, że w przyszłym miesiącu opublikuje wyniki konsultacji społecznych w tej sprawie. W dalszej kolejności zaproponuje projekt zmiany definicji małżeństwa, polegający na zrównaniu związków homoseksualnych z heteroseksualnymi pod każdym względem.
- Jeśli definicja małżeństwa zostanie zmieniona, szkoły nie będą miały wyboru. Będą musiały nauczać dzieci, nawet pięciolatków, na temat doniosłości małżeństw osób tej samej płci – ostrzega Peter Bone, torys z okręgu Wellingborough. Parlamentarzysta stwierdził, że rodzice, którzy sprzeciwią się takiemu nauczaniu, będą traktowani jak “bigoci i wyrzutki”. Zaś nauczyciele, odmawiający nauczania na ten temat, muszą liczyć się z postępowaniem dyscyplinarnym.
Nie wiadomo, w jaki sposób zostaną potraktowane szkoły wyznaniowe. Jest jednak wielce prawdopodobne, że będą musiały podporządkować się ogólnym wytycznym rządu. Przeciwnicy zmian, wśród których są biskupi, politycy i prawnicy żalą się, że po raz kolejny uprzywilejowuje się pederastów kosztem chrześcijan i wyznawców innych religii. Na razie zebrali 36 tys. podpisów pod petycją przeciwko proponowanym zmianom. Jednak minister ds. równości Lynne Featherston groziła, że nie zezwoli na to, aby wspólnoty i inne instytucje religijne dyktowały, kto może zawierać związki małżeńskie. – To nie jest walka pomiędzy prawami homoseksualistów a przekonaniami religijnymi. Tu chodzi o zasady, definiujące rodzinę, społeczeństwo i wolności osobiste – przekonywała. Blazej Gorski
Krótka historia wolnego oprogramowania W latach 70. rynek oprogramowania różnił się znacznie od obecnego. Nie były wtedy powszechne licencje jednostanowiskowe czy też „tylko do użytku niekomercyjnego”. Nie było też w związku z tym powszechne pojęcie „piractwa”. Istotną rolę w tworzeniu oprogramowania pełniły uczelnie, na których zatrudniano społeczności hakerskie. (Warto zaznaczyć, że w mediach zwykle mianem hakerów określa się błędnie krakerów, czyli osoby łamiące zabezpieczenia komputerowe. W rzeczywistości słowo „haker” oznacza osobę o bardzo dużych umiejętnościach programistycznych, której sprawia przyjemność rozwiązywanie nowych problemów.) Hakerzy byli użyteczni zarówno dla uczelni, jak i dla dużych korporacji, które sponsorując ich działalność, uzyskiwały w zamian bardzo wydajne centra badawcze będące źródłem najwyższej jakości kodu. Przekazując im oprogramowanie, producent korzystał na wprowadzanych przez nich poprawkach. Duża część programów była rozprowadzana w takiej postaci, w jakiej była stworzona, czyli jako kod źródłowy, który mógł być analizowany i dostosowywany do własnych potrzeb. W systemie tym dostęp do programu nie był zbyt ograniczany; aby uzyskać jego kopię, wystarczyło zwykle poprosić o to kogoś, kto go posiadał. Potem mógł on skorzystać na wprowadzonych przez nas usprawnieniach. Nie było to niczym szczególnym – dzielenie się posiadanym oprogramowaniem było naturalnym przejawem współpracy i wielu programistów nawet nie myślało o zastrzeganiu praw do napisanego przez siebie programu; traktowali go jak dobro wspólne. Dla hakerów dzielenie się informacją było jednym z podstawowych elementów etyki. System ten zaczął się rozpadać na początku lat 80. Na rynku zaczęło pojawiać się coraz więcej firm, które, chcąc zmaksymalizować zyski, udostępniały swoje programy jedynie w niezdatnej do edycji postaci binarnej, w dodatku zakazując ich redystrybucji bez uiszczenia stosownej opłaty. Przed ukazaniem się pierwszego komputera IBM PC, firma programistyczna Microsoft zawarła z koncernem IBM umowę, na mocy której stała się ona dostawcą systemu operacyjnego dla tego komputera, zachowując jednocześnie prawa własności do niego. IBM zerwał potem współpracę z Microsoftem, ale kontrakt ten odbija mu się czkawką do dziś, a Microsoftowi pozwolił na uzyskanie niemal monopolistycznej pozycji. Wydarzenia te nie pozostały oczywiście bez wpływu na społeczności hakerskie. Wielu hakerów rozpoczynało tworzenie prawnie zastrzeżonego oprogramowania, podpisując umowy, które zobowiązywały ich do niedzielenia się informacją z innymi członkami społeczności. W 1981 roku firmy programistyczne Symbolics i Lisp Machines zatrudniły niemal wszystkich hakerów pracujących dotychczas w Artificial Inteligence Laboratory (działającym w MIT). Zdziesiątkowana społeczność nie była już w stanie sama się utrzymać i rozpadła się. W 1982 roku uczelnia zakupiła nowy komputer, na którym zamiast stworzonego przez hakerów systemu ITS zainstalowano prawnie zastrzeżony system firmy Digital. Zdarzenia te dotknęły bezpośrednio jednego z tamtejszych hakerów, Ryszarda M. Stallmana. Został on postawiony przed koniecznością dokonania wyboru: aby móc w ogóle korzystać z komputera, musiał zgodzić się na ograniczenia narzucane mu przez producentów oprogramowania. Zapewne w tym przypadku sam również zacząłby tworzyć oprogramowanie własnościowe. Stallman wybrał inne rozwiązanie. Jako programista, zdecydował się na przywrócenie użytkownikom utraconej wolności poprzez stworzenie systemu operacyjnego, który zamierzał rozdać wszystkim chętnym bez ograniczeń licencyjnych. 27 września 1983 roku ogłosił oficjalnie swe zamiary w internecie, prosząc jednocześnie o wsparcie inne osoby. W styczniu 1984 r. opuścił MIT i rozpoczął pracę nad projektem, który nazwał GNU (od GNU’s Not Unix – GNU to Nie Unix). W 1985 roku założył Fundację Wolnego Oprogramowania, której celem, oprócz tworzenia programów w ramach projektu GNU, stała się m.in. promocja wolnego oprogramowania i wolnej dokumentacji. Aby program został przez fundację uznany za wolne oprogramowanie, musi spełnić kilka warunków. Po pierwsze, użytkownik musi mieć pełną wolność uruchamiania programu. Po drugie, użytkownik musi mieć możliwość modyfikowania programu. Ostatnim warunkiem jest wolność rozpowszechniania programu i jego zmodyfikowanych wersji, za opłatą lub bez niej. Część wolnego oprogramowania jest dodatkowo chroniona za pomocą mechanizmu copyleft, który zabezpiecza je przed zawłaszczeniem. W praktyce jego działanie sprowadza się do tego, że redystrybutor musi rozprowadzać program wraz z kodem źródłowym i na tych samych prawach, na których go otrzymał. Do 1990 roku system operacyjny przygotowywany przez Stallmana został prawie ukończony – nie zdołano napisać jedynie jądra, które sprawiało programistom niemałe trudności. W 1991 roku Linus Torvalds, fiński student, napisał poza projektem GNU jądro Linux. Po połączeniu go około 1992 roku z oprogramowaniem GNU powstał kompletny i wolny system operacyjny GNU/Linux (nazywany często błędnie Linuksem). W 1998 roku grupa osób pod wodzą hakera i anarcholibertarianina Eryka S. Raymonda rozpoczęła nawoływanie do zaprzestania korzystania z terminu „wolne oprogramowanie” i zastąpienia go nazwą „open source” (ang. „otwarte źródło”), argumentując to m.in. tym, że jest ona bardziej przyjazna dla biznesu. Obecnie ten termin jest bardziej popularny. Jak wolne oprogramowanie radzi sobie w warunkach rynkowych? Jakkolwiek może się wydawać, że mniejsza ilość pieniędzy zaskutkuje mniejszą ilością i słabszą jakością kodu, należy uwzględnić również dodatni wpływ bazarowego modelu tworzenia oprogramowania. Oprogramowanie nie jest w nim tworzone przez odizolowaną grupę osób, lecz przy aktywnym współudziale użytkowników i programistów. Nie zawsze rozpoczynają oni pracę od podstaw, gdyż często mogą skorzystać z roboty wykonanej wcześniej przez innych. Publicznie dostępny kod źródłowy jest przeglądany i modyfikowany przez wiele osób, co jednocześnie obniża koszty produkcji i radykalnie przyczynia się do zwiększenia, jakości. Te cechy spowodowały, że w tzw. poważnych zastosowaniach wolne oprogramowanie znalazło sobie uznanie. Według danych firmy Netcraft, blisko 70% serwerów internetowych działa w oparciu o Apache (dane z 1996 roku – dop. red.), aplikację rozwijaną przez Fundację Oprogramowania Apache. Również wielki biznes (w tym firmy takie, jak IBM, Sun czy Google) aktywnie wspiera rozwój „open source”. Podbój rynku komputerów domowych jest nieco utrudniony, głównie ze względu na monopolistyczne rozwiązania technologiczne Microsoftu (większość niewolnych programów udostępnianych dla Windows standardowo nie uruchomi się pod innymi systemami operacyjnymi bez wykorzystania emulatorów; dotyczy to w szczególności gier komputerowych). Przez pewien czas przeszkodą było też to, że oprogramowanie tworzone przez hakerów było dla zwykłych użytkowników zbyt trudne w obsłudze, jednak praca kilku firm zatarła tę różnicę. Perspektyw ekspansji należy upatrywać m.in. w działaniach Marka Shuttlewortha. Ten współrozwijający jedną z dystrybucji GNU/Linuksa w 1995 roku założył firmę Thawte, specjalizującą się w certyfikatach cyfrowych i bezpieczeństwie internetowym. Następnie założył firmę Canonical, która zajmuje się rozwojem przyjaznej dla zwykłego użytkownika dystrybucji systemu GNU/Linux – Ubuntu, która w krótkim czasie stała się jedną z najpopularniejszych dystrybucji GNU/Linuksa i obecnie bardzo prężnie się rozwija (ten fakt z 1996 roku dzisiaj jeszcze bardziej zyskał na aktualności – dop. red.) Wolne oprogramowanie znakomicie nadaje się również do wykorzystania w administracji publicznej. Zgodnie z zasadą, że państwo powinno być przejrzyste i minimalizować ingerencje w gospodarkę, do obsługi jego infrastruktury najlepiej jest wybrać rozwiązanie, które każdy obywatel może przejrzeć na wylot i które nie powoduje uzależnienia się od konkretnego producenta (w razie kłopotów można zlecić dalsze rozwijanie oprogramowania innej firmie, co może być bardzo utrudnione w przypadku nieposiadania praw autorskich do programu na licencji własnościowej). Na zachodzie Europy odbyło się już wiele wdrożeń GNU/Linuksa w administracji publicznej; Polska jest pod tym względem jeszcze w tyle. Sztandarowym przykładem tego, jak nie należy przeprowadzać informatyzacji państwa, jest komputeryzacja ZUS. Instytucja ta zleciła firmie Prokom napisanie programu Płatnik na jedynie słuszny system operacyjny Windows. Byłoby to zrozumiałe, jednak Prokom nie udostępnił kodu źródłowego programu, uniemożliwiając tym samym przeniesienie go na inne systemy operacyjne. Mimo to grupa programistów pod wodzą Artura Skury rozpoczęła pisanie wolnego odpowiednika Płatnika, o nazwie Janosik. ZUS, zasłaniając się prawami Prokomu, odmówił jednak udostępnienia danych technicznych niezbędnych do komunikacji przez internet i w ten sposób uniemożliwił rozwój programu. Mimo zaangażowania w sprawę sądu i powoływania się na ustawę o dostępie do informacji publicznej, nie udało się korzystnie rozstrzygnąć tej sprawy. Przedsiębiorcy, którzy chcą rozliczać się z ZUS-em, byli zatem zmuszeni do zakupu systemu Windows. Jest to typowy przykład ingerencji państwa w gospodarkę – zmusza ono do zakupu produktu jednego z producentów, w dodatku mającego na rynku pozycję niemal monopolistyczną (ostatecznie ZUS udostępnił stosowną dokumentację – zwłaszcza specyfikację protokołu KSI MAIL pozwalającego na wymianę danych pomiędzy programem Płatnik a ZUS-owskimi systemami informatycznymi – dop. red.)Częstym zarzutem stawianym wolnemu oprogramowaniu jest teza, jakoby było ono formą cyfrowego komunizmu. Nic bardziej mylnego. Przekonanie takie wynika zwykle z intuicyjnego przenoszenia praw własności do przedmiotów materialnych na płaszczyznę wirtualną. Postępowanie to nie jest jednak uprawnione: głównym powodem, dla którego prawa własności są w ogóle przyznawane, jest rzadkość pewnych dóbr. Nikt nie postuluje prywatyzacji powietrza. Na pierwszy rzut oka widać, że dane cyfrowe w ogóle nie są rzadkie – mogą być powielane w dowolnej liczbie przy znikomych kosztach. Jest rzeczą charakterystyczną, że do wprowadzenia rzadkości dóbr niematerialnych konieczna jest ingerencja państwa, dla którego system ochrony własności inaczej jest jednym ze sposobów na uregulowanie i „ucywilizowanie” rynku. Na wolnym, nieskrępowanym patentami i prawami autorskimi rynku sektor oprogramowania wyglądałby zgoła odmiennie. W rzeczy samej, monopol nadawany przez państwo ze względu na „własność” intelektualną i inne sposoby na wspieranie niektórych sektorów to dwie strony tego samego medalu – etatystyczne stymulowanie gospodarki według politycznego widzimisię. Krzysztof Jurewicz
Wolnym rynkiem uderzyć w pijanych kierowców Rośnie liczba pijanych kierowców zatrzymanych przez policję. Rośnie też liczba wypadków drogowych spowodowanych jazdą pod wpływem alkoholu. Każdego tygodnia rozgrywa się na polskich drogach dramat porównywalny z zawaleniem się dachu na katowickiej hali wystawowej. Co najmniej połowa ofiar wypadków drogowych to skutek nadużywania alkoholu. Kontrole policyjne dwoją się i troją. Nic nie pomaga. Co bardziej zatroskani obywatele domagają się zdecydowanej reakcji i wyższych kar. Jedni chcą wyroków więzienia, inni konfiskaty samochodu, jako narzędzia zbrodni, są też tacy, jak np. red. Tomasz Sommer, którzy uważają, że nie ma, o czym mówić, bo problem pijanych kierowców jest rozdmuchany przez media, co więcej – jest przykładem nadużywania prawa ze strony policji i zbytniej ingerencji w życie polskich kierowców. Bez względu na to, kto ma rację, jedno jest pewne: w kierowcach jeżdżących po wypiciu alkoholu zanika nie tylko poczucie przyzwoitości, ale wręcz instynkt samozachowawczy. Cokolwiek by o tym zjawisku myśleć, ktoś, kto prowadzi pojazd pod wpływem alkoholu, jest zagrożeniem dla innych i trzeba go z drogi wyeliminować. Jak to uczynić, skoro nie jest w stanie zapanować nad nim natura, rozsądek, a nawet policja? Odpowiedź, jak w większości podobnych problemów jest prosta. Dopóki problemem będzie zajmować się państwo, dopóty na polskich drogach będzie lać się krew. Jedynym naprawdę skutecznym antidotum na zagrożenie ze strony pijanych kierowców jest… rynek. Kara w postaci mocnego uderzenia po kieszeni, równie skutecznie jak śmierć w wypadku, jest w stanie wyleczyć z jazdy po pijanemu każdego. Przy czym ma to być kara, a nie zemsta.
Marzenie Mam przyjaciela, który kocha ostrą jazdę. Od lat marzył o porsche carera 911. W końcu zdobył duży kontrakt i postanowił marzenie zrealizować. Kupił sobie tego porsche, a dokładniej – wziął samochód w leasing. Pierwsze, co zrobił po wyjeździe od dilera, to odwiedził przyjaciół. Któż nie chce się pochwalić takim nabytkiem? Nie obyło się bez lekkich trunków. W drodze powrotnej miał pecha, zatrzymał go policjant. W Stanach Zjednoczonych, bo tam się rzecz działa, policja jest nieubłagana. Mimo iż według polskiej miary zawartość alkoholu w jego krwi nie przekraczała 0,8 promila, został brutalnie zakuty w kajdany i aresztowany. Kilka godzin później, po uiszczeniu dość wysokiej (40 tys. dol.) kaucji, bo to był już jego drugi DUI (Driving Under Influence – czyli jazda pod wpływem) został zwolniony. Kilka tygodni później odbyła się rozprawa sądowa. Wyrokiem sądu, zawieszono mu prawo jazdy na trzy lata, zezwalając jedynie na dojazd do pracy i z powrotem, wymierzając dodatkowo karę grzywny 1500 dol. Nieco więcej, bo 7 tys. dol., kosztował go adwokat. Amerykańskie sądy, podobnie jak i w Polsce, są wobec kierowców jeżdżących „pod wpływem” stosunkowo łagodne. Gorzej z firmami ubezpieczeniowymi. Jeszcze skazany dobrze nie zebrał myśli po rozprawie sądowej, gdy otrzymał list od ubezpieczyciela, w którym go informowano, że w związku z drastycznym naruszeniem kontraktu ubezpieczeniowego (a nie przepisów drogowych – przyp. JMF) jego dotychczasowa polisa przestaje od nowego miesiąca obowiązywać. Jeśli nadal chce być w firmie ubezpieczony, to oni chętnie się tego podejmą, tyle że w ramach „kategorii wysokiego ryzyka”. O ile wykupiona przed dwoma miesiącami polisa standardowa kosztowała 1700 dol. rocznie, o tyle polisa „wyższego ryzyka” miała kosztować, bagatela, 33 tys. dol. rocznie. Żeby zapłacić 33 tys. dol. rocznie, trzeba zarobić ok. 52 tys. dol., a to dość przyzwoita pensja. Na szczęście – pomyślał przyjaciel – na rynku działa więcej firm ubezpieczeniowych, rozpoczynając poszukiwanie korzystniejszej oferty u konkurencji. Mimo intensywnych starań, tańszej polisy nie znalazł. Miał, więc do wyboru, albo zapłacić 33 tys. dol., albo zrezygnować z jazdy porsche, tym bardziej, że do kosztów składki dochodziło miesięcznie 1300 dol. z tytułu „leasingu”. Na tyle to go stać nie było. Zdecydował, że odda porsche właścicielowi. Pozbycie się samochodu zwalniało go z obowiązku posiadania ubezpieczenia. Przy tych opłatach taniej wychodziło korzystanie z taksówki. Jednakże oddanie samochodu wziętego w leasing nie odbywa się, ot, tak sobie. Można go co prawda oddać, ale nie zwalnia to z obowiązku płacenia rat. Trzeba samochód wykupić, a to by oznaczało aż 96 tys. dol. gotówką. Na tyle pieniędzy nie było go stać. Z drugiej strony, do końca umowy pozostało 44 raty, łącznie blisko 53 tys. dol. wyrzucone w błoto; przecież po zakończeniu leasingu samochód nadal nie był jego. Aby go mieć na własność, musiałby wyłożyć ekstra 50 tys. dol. Prawnik poradził mu, by porsche sprzedał. I tak się ostatecznie stało. Po czterech miesiącach (dodatkowo 4800 dol.) udało mu się namówić przyjaciela, który za 60 tys. dol. kupił od niego to marzenie. Mimo, iż do ceny wykupu, bez czego by nie mógł samochodu sprzedać, dopłacił ponad 30 tys. dol., było to rozwiązanie najtańsze. Łącznie, wliczając w to koszty swego transportu przez trzy lata, uciążliwych opłat za szkolenia dla kierowców nadużywających alkoholu, czasu, zdrowia, wstydu i innych upokorzeń – ta jedna jazda kosztowała go ponad 100 tys. dol. Prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek zdecyduje się na podobne ryzyko, jest stosunkowo niewielkie.
Bariery Kierowca jadący w Polsce pod wpływem alkoholu ma przed sobą znacznie łagodniejszą perspektywę. Polskie sądy są wyrozumiałe, a rynku do głosu się nie dopuszcza. Jedna z gazet (“Rzeczpospolita”, w 2006 roku – dop. red.) donosiła, że kobieta, która w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę straciła rękę, otrzymała od sprawcy w procesie cywilnym odszkodowanie w wysokości 12 tys., czyli mniej więcej tyle, ile z własnej kieszeni wydała na swoje leczenie. Podobno sąd uwzględnił skruchę sprawcy, a zwłaszcza to, że na więcej nie było go stać! Społeczeństwo, a nie sprawca, zapłaciło za jej akcję policji, za pogotowie ratunkowe, za leczenie, operacje chirurgiczne, zasiłki chorobowe, a potem za rentę inwalidzką. Można powiedzieć, że sąd stanął w tej sprawie po stronie sprawcy i ofiary, przeciw reszcie społeczeństwu. I tak się zwykle dzieje. Na szczęście sprawca otrzymał wyrok w zawieszeniu. W przeciwnym razie rachunek wystawiony podatnikowi byłby jeszcze wyższy. Czy taka postawa może kogoś do jazdy po pijanemu zniechęcić? Tym bardziej, że spora część pijanych kierowców wykupuje się policji na miejscu zatrzymania za kilka tysięcy lub mniej, to jest znacznie poniżej wartości rynkowej przestępstwa, zaś firmy ubezpieczeniowe, w obawie przed posądzeniem o „praktyki monopolowe” czy „dyskryminację”, właściwie nie podnoszą wysokości składek ubezpieczeniowych sprawcom takich wypadków. Odebranie prawa jazdy nie jest żadnym rozwiązaniem. Raz, że można je stosunkowo łatwo odzyskać, dwa – że i tak blisko 40 proc. osób z zatrzymanymi prawami jazdy jeździ nadal, tyle że bez prawa jazdy. Rynek byłby znacznie skuteczniejszym rozwiązaniem. Bo rynek jest obiektywny i reprezentuje prawdziwą ofiarę, i jej interesy. Wynagrodzi, więc krzywdy tym wszystkim, którzy ponieśli stratę: ofierze wypadku, jej rodzinie, pracodawcy, firmie ubezpieczeniowej etc. A co ważne, przekupić się nie da. Czy sędzia skazujący bandytę na symboliczną karę utożsamia się z interesem jego ofiary? Oczywiście, że nie. Albo, jaką korzyść ma policjant z ukarania pijanego kierowcy? Dużo lepiej wychodzi na tym, jeśli go uwolni za wziątek. Wystarczy, więc, jak piszą w „Rynku i Wolności” Linda i Morris Tannehillowie, by zamiast zemsty państwa w stosunku do osób dopuszczających się agresji wobec innych ludzi zastosować przymus wypłaty odszkodowania ofiarom. Wolny rynek, jak wskazuje chociażby przykład posiadacza porsche, wypracowałby system wypłaty takich odszkodowań, nie tylko inny, ale i lepszy od obowiązującego dziś systemu państwowego. Jan M. Fijor
Prywatne teatry mają się coraz lepiej! Sztuka biznesu? Słynny monolog „Być albo nie być” zmieniły na „mieć albo nie mieć”. Chociaż są solą w oku krytyków teatralnych, zarzucających im promowanie szmiry – uwielbia je publiczność. Prywatne teatry są na fali. I coraz dobitniej pokazują, że państwowy mecenat w tej dziedzinie to zwykłe okradanie podatnika. Cztery dni przed premierą musicalu „Nie ma Solidarności bez miłości” w Warszawie spadł śnieg, więc Jerzy Gudejko, w jednej osobie producent widowiska i właściciel teatru Palladium, spóźniał się na większość spotkań. Był w banku, żeby kupić euro i zapłacić nimi w firmie kurierskiej za dostarczone z Niemiec mikroporty. Odwiedził złomowisko, gdzie kupił kilka zardzewiałych rur. Dźwięk bębnienia w te rury przydał się potem Krzesimirowi Dębskiemu, który skomponował zeń przemysłowy łoskot stoczni, gdzie osadzona jest akcja musicalu. Gudejko zaakceptował też do druku ulotki solidarnościowej bibuły i autentyczne torby-reklamówki z Pewexu – to również rekwizyty zdobyte tuż przed premierą. Wszystko to bez biura, sekretarki, wieloosobowych zespołów literackich, pracowni krawieckich, armii rekwizytorów. – Budżet przedstawienia to niespełna milion złotych, ale gdyby przygotowywał to publiczny teatr, koszty wzrosłyby dwu-, trzykrotnie. A znając energię publicznych instytucji, premiera przesunęłaby się o dobre pół roku – ocenia Jerzy Gudejko. Różnica bierze się stąd, że w teatrze Palladium na etacie pracują trzy osoby, a aktorzy oraz główni autorzy – na przykład kompozytor muzyki Krzesimir Dębski, autor choreografii Agustín Egurrola, producenci, m.in. Piotr Pręgowski – choć są wielkim postaciami w swoim fachu, zostali jedynie wynajęci do przedsięwzięcia, a nie pracują na etacie. Dla porównania: w publicznym Teatrze Współczesnym w Warszawie (6,7 mln zł dotacji rocznie) na stałe zatrudnionych jest 41 aktorów, ale dyrekcja, administracja i dział techniczny to ponad 60 osób, w tym czterech strażaków, ośmiu maszynistów, pięciu portierów, cztery garderobiane, dwie perukarki, kierowca, bufetowa i goniec (swoją drogą ciekawe, gdzie on goni w epoce kurierów). O ponad 200 mln złotych, jakie co roku Polacy wydają na przyjemność oglądania teatru, rywalizuje już kilkadziesiąt prywatnych scen. W Warszawie obok teatrów państwowych – Ateneum, Współczesnego czy Dramatycznego – widz ma do wyboru także Teatr Polonia Krystyny Jandy, Kamienicę Emiliana Kamińskiego, 6. piętro prowadzone przez Michała Żebrowskiego i Eugeniusza Korina czy Buffo Januszów Stokłosy i Józefowicza. Rzecz w tym, że teatry prywatne utrzymują się ze sprzedaży biletów oraz wpłat sponsorów, a publiczne z dodatkowo zasilane są kilkumilionowymi (w przypadku dużych teatrów) dotacjami samorządów. Kiedy ostatnio dziennikarze zapytali Michała Żebrowskiego, jak to jest być szefem prywatnego teatru, ten wypalił z grubej rury: – W teatrze państwowym dyrektor siedzi na ciepłej posadce za pańskie i moje pieniądze. U nas jest tak, że jeśli popełnimy błąd, a niestety takie się zdarzają, musimy wyciągnąć własne, ciężko zarobione pieniądze i za to zapłacić. To szalona różnica. Jeżeli przyjdzie pan do Teatru 6. piętro i nie spodoba się panu spektakl, ma pan świadomość, że pan do tego nie dopłaca. Jan Englert (ten od słynnego „rikitikitak”), dyrektor Teatru Narodowego, odpowiedział, że jeśli Żebrowski jest takim zwolennikiem komercji, to powinien oddać dyplom państwowej uczelni, w której studiował za darmo. Żebrowski nie miał zamiaru dopiec Englertowi, ale chciał otworzyć oczy urzędnikom, którzy w ubiegłym roku na dotowanie warszawskich teatrów wydali 89 mln zł, czyli więcej niż na… opiekę społeczną. Pieniądze te mają służyć finansowaniu „działalności misyjnej”, czyli wystawianiu bardziej ambitnych, rzekomo z definicji deficytowych sztuk. Problem w tym, że podziały zaczynają się zacierać. Prywatni chcą wystawiać klasykę i na niej zarabiać, a publiczne teatry gonią królika, szermując znanymi z telenoweli nazwiskami w komediach.
Prywaciarze Pierwszy prywatny teatr w powojennej Polsce powstał w 1992 roku w Warszawie. To Studio Buffo założone przez reżysera Janusza Józefowicza i kompozytora Janusza Stokłosę. Otworzyli je, ponieważ nie mogli znaleźć sceny, która wystawiłaby ich musical „Metro”. Wiktor Kubiak, producent spektaklu, pod koniec lat 90. znalazł się nawet na liście 100 najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”. Za nimi poszli kolejni. Jerzy Gudejko o własnym prywatnym teatrze pomyślał, kiedy grając w jednym z państwowych teatrów, zapomniał przyjść na spektakl. To był „Sen nocy letniej”, a Gudejko grał w nim Elfa Groszka. Kiedy obudził się zlany zimnym potem i zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, był gotów do pokrycia strat za odwołany spektakl. W teatrze dowiedział się, że przedstawienie poszło, tyle że bez Elfa Groszka. – Pomyślałem, że skoro takie numery się dzieją, to trzeba szukać sobie innego zajęcia – wspomina. W branży zarabiania na sztuce Gudejko był jednym z pionierów. Założył pierwszą na polskim rynku agencję artystyczną, która pilnowała interesów kilkudziesięciu scenicznych gwiazd. Ponieważ miał tyle kontaktów, łatwo mu było wejść w biznes. Przyznaje, że niełatwy. Właściciele prywatnych scen nowe przedstawienia w większości finansują z zysków z poprzednich. Aby Jerzy Gudejko mógł wyprodukować swój musical, wcześniej zaliczył siedem udanych premier. Co oczywiste, prywatne teatry w razie wpadki muszą dokładać do interesu z własnych pieniędzy. Przy czym – jak szacował dyrektor teatru Krystyny Jandy – dwie, trzy w wpadki z rzędu mogą oznaczać plajtę. Wbrew obiegowym opiniom, że naród chamieje przed telewizorem, coraz więcej Polaków wybiera się do teatru. Świadczą o tym dane Głównego Urzędu Statystycznego, który kilka lat temu wziął pod lupę frekwencję teatralną. W 2005 roku polskie teatry odwiedziło 5 mln 972 tys. osób, a w roku 2008 już 7 mln 124 tysiące. Frekwencję z ostatnich lat dyrektorzy teatrów szacują już „na czuja”. Ponoć dalej rośnie. – Gdy kończyłem szkołę aktorską, to pamiętam histerię wielu autorytetów, że teatr umiera. Mówiłem wtedy, że kiedy ludzie już wybudują sobie wille, kupią samochody, zapełnią lodówki produktami z delikatesów, to mądrze pojętym snobizmem będzie pójście do teatru i tak się stało – mówi jeden ze znanych aktorów, który postanowił zostać „prywaciarzem”. Nowi widzowie to zazwyczaj młodzi ludzie, przed 35. rokiem życia, dobrze wykształceni, których znudziła ogłupiająca telewizja. O ten rosnący rynek prywatne sceny walczą zażarcie. Widać to było w ostatnie wakacje. Większość warszawskich teatrów publicznych zamknęła drzwi na kłódkę, walkowerem oddając walkę o letniego widza. Tymczasem Kamiński miał na afiszu pięć spektakli, a Janda trzy, w tym nawet jedną premierę. O dziwo wszyscy mieli widzów. – Trudno się dziwić tej determinacji. Przecież czynsz i rachunki muszę płacić przez okrągły rok – mówi Emilian Kamiński, który był pozytywnie zaskoczony letnią frekwencją. W jego Kamienicy działa także restauracja, galeria sztuki oraz kawiarnia z pamiątkami związanymi z Warszawą i jej ważnymi mieszkańcami. Faktem jest, że aby utrzymać teatr, dokonuje rzeczy, przed którymi wielu dyrektorów publicznych placówek wzdraga się na samą myśl. Po pierwsze – zabiega o wsparcie sponsorów, m.in. Polskiej Grupy Energetycznej czy firmy Zepter. Na scenie odbywają się także szkolenia dla firm, miały też na niej swoje rynkowe premiery samochody Mazda i Aston Martin. Gdyby nie te przejawy komercji, bilet na spektakl w Kamienicy kosztowałby 200 zamiast 35 złotych. Pod tym względem prywatna scena Kamińskiego może uchodzić za bardziej misyjną niż niejeden publiczny teatr. Z 18 premier osiem poświęconych było historii Warszawy, jak np. „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” czy „Wroniec” – sztuka osadzona w realiach stanu wojennego. Teraz grają tam spektakl o kibicach stołecznego klubu piłkarskiego Polonia (obchodził 100-lecie istnienia). – Nie prowadzę teatru dla pieniędzy. To miejsce to kulturotwórczy ośrodek, który ma zmieniać wizerunek części miasta, gdzie działam – zastrzega Emilian Kamiński.
Tłuste koty Sukces prywatnych scen już dawno powinien dać do myślenia urzędnikom od kultury. Ale tak się nie stało. Na przykład w ubiegłym roku Warszawa wydała na dofinansowanie państwowych teatrów 89 mln, Wrocław 26 mln, a Kraków 19,2 mln złotych. Dotacje do publicznych teatrów zazwyczaj kastrują ich dyrektorów, pozbawiając woli walki o widza. Zanim Michał Żebrowski wraz z Eugeniuszem Korinem otworzył własny teatr, złożył nowemu szefowi jednego z warszawskich publicznych teatrów propozycję, że wystawimy u niego za własne pieniądze spektakl gwarantujący kolejki pod kasami. Dyrektor ponoć spojrzał na niego, jakby mu śmierdzący ser podsunął pod nos. Odpowiedział, że nie jest mu to potrzebne, bo przez najbliższe lata zamierza wyrabiać własny charakter pisma. Teraz, kiedy w widzowie Teatru 6. piętro prowadzonego przez Żebrowskiego pół godziny przed spektaklem zapełniają parking przed Pałacem Kultury i Nauki, u konkurenta zza miedzy wiatr szarpie na strzępy wypłowiałe plakaty, a po foyer niesie się echo kroków pojedynczych osób. – Czy podatnicy muszą opłacać czyjeś męki twórcze? – zastanawia się jeden z bardziej znanych teatralnych prywaciarzy. Co oczywiste, dyskusja, kto jest lepszy – publiczni czy prywatni – przeniosła się na repertuar. Część krytyków i wtórujący im szefowie publicznych teatrów uważają, że szlagiery prywaciarzy to ckliwe dramaty, farsy i błazeńskie komedyjki. Zaś aktorzy tam występujący to ostatni sort serialowych grajków, którzy nie znaleźliby miejsca w szanującym się zespole. Fakt. U Emiliana Kamińskiego w jego „Testamencie cnotliwego rozpustnika” wystąpiła serialowa Polkaidolka Kasia Cichopek. Zaś u Michała Żebrowskiego jedną z głównych ról rolę dostała gwiazda TVN Kuba Wojewódzki („Zagraj to jeszcze raz, Sam” 150 razy zgromadził komplet 550 widzów). W teatrze Gudejki największym hitem była klasyka komedii – „Dziwna para”, również obsadzona serialowymi gwiazdami: Cezarym Żakiem i Arturem Barcisiem. Upadek? Odpowiedź nie jest prosta. Jeśli zaliczyć teatr do sektora usług, to rację ma Żebrowski i spółka. Wystawiona u niego „Edukacja Rity” miała ponad 100 kompletów widzów, a występujący w rolach głównych Piotr Fronczewski (twarz reklamowanych w telewizji lokat Getin Banku) i Małgorzata Socha (występująca w serialach TVN, a niedawno zwolniona z teatru Ateneum) są oklaskiwani na stojąco.
– Nie po to Grecy budowali wielkie amfiteatry z granitu, żeby przychodziło tam 15 osób – przekonuje dyrektor jednego z warszawskich prywatnych teatrów. Tym, którzy utyskują nad komercjalizacją sztuki, chce dać prztyczka w nos. – Chciałbym wystawić najbardziej komercyjnego pisarza wszech czasów, Williama Szekspira, w najtrudniejszym tekście dramatycznym, jaki wyszedł spod ludzkiej ręki, „Król Leara” w mojej obsadzie marzeń: z Januszem Gajosem, Andrzejem Sewerynem i innymi najbardziej znanymi i szanowanymi nazwiskami w polskim teatrze. Komercja? – pyta. Z pewnością nie jest tak, że publiczne teatry nie potrafią zarabiać. Udowodnił to Wojciech Kępczyński, dyrektor warszawskiego teatru Roma. Wystawiony tam musical „Upiór w operze” 572 razy zapełnił całą salę – 960 miejsc. Zysk wyniósł 3,5 mln złotych. Chętnych do wejścia w teatralny biznes ciągle przybywa. Nie tylko w postaci nowo otwartych scen. Po tym jak Jerzy Gudejko opublikował na Onecie tekst o tym, jak zarobić na teatrze, zgłosiło się do niego dwóch inwestorów finansowych skłonnych zaryzykować oszczędności i włożyć je w spektakle. Może więc za kilka lat, tak jak na Brodwayu czy londyńskim West Endzie, doczekamy się zawodowych producentów gotowych wyłożyć na spektakl kilka milionów, ale oczekujących także wielkiego widowiska, sukcesu i jeszcze większego zwrotu z inwestycji. Z korzyścią dla widzów i podatników! Stanislaw Malta
Giną dokumenty o zasadniczym znaczeniu Z Janem Olszewskim, byłym premierem RP, rozmawia Agnieszka Żurek Pracownicy IPN nie znaleźli w archiwum sejmowym kopii donosów “Bolka”, które miały znajdować się w materiałach tzw. komisji Ciemniewskiego. - Tę komisję powołano już po odwołaniu mojego rządu. Byłem przez nią przesłuchiwany. Rząd odwołano pod pretekstem upublicznienia tzw. listy Macierewicza. Oficjalnie powodem powstania tej komisji było zbadanie wiarygodności materiałów archiwalnych, na podstawie, których Służba Bezpieczeństwa traktowała osoby umieszczone na liście, jako tajnych współpracowników. Powstanie “listy Macierewicza” było wynikiem wykonania uchwały podjętej przez Sejm. Nie była to nasza inicjatywa. Uważaliśmy, że skoro parlament podjął taką uchwałę, to rząd powinien ją wykonać. Jednak w kilkudniowym terminie zakreślonym w uchwale możliwe było jedynie ustalenie, kto, zdaniem bezpieki, wyraził zgodę na współpracę. Wobec tego zaznaczyliśmy wyraźnie w liście skierowanym do Prezydium Sejmu, że jest to jedynie lista nazwisk, które występują w archiwalnych materiałach Służby Bezpieczeństwa, jako tajni współpracownicy i że w związku z tym proponujemy powołanie specjalnego organu do sprawdzenia wiarygodności tych materiałów. Prezes Sądu Najwyższego prof. Adam Strzembosz był gotów na moją prośbę powołać specjalną komisję spośród sędziów Sądu Najwyższego. Lista została przekazana do Sejmu Konwentowi Seniorów, jako tajna. Dawało to osobom znajdującym się na liście możliwość zbadania ich spraw przez niezależny organ quasi-sądowy. Tymczasem nikt nawet nie dyskutował o naszej propozycji. Kilkanaście godzin po złożeniu tej listy wprowadzono w trybie nagłym pod obrady Sejmu wniosek o odwołanie rządu. W istocie tzw. lista Macierewicza była tylko pretekstem do przyspieszenia rozprawy z rządem, którego polityka zagrażała wielu grupom interesów.
Którym ośrodkom szczególnie zagrażał Pański rząd? - Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że los tego rządu był przesądzony już w momencie jego powstania. Szczególnie niewygodny stał się on wtedy, kiedy w styczniu 1992 r. wydałem polecenie wstrzymania przygotowanych już transakcji “prywatyzacyjnych” i zbadania ich prawidłowości. Chciałem zatrzymać proces “dzikiej” prywatyzacji do momentu przygotowania odpowiedniego zespołu ustaw, które pozwoliłyby przeprowadzić ją w sposób uczciwy i ekonomicznie racjonalny. Chodziło m.in. o ustawy o reprywatyzacji (do dziś nieprzeprowadzonej), o powołaniu instytucji Skarbu Państwa i Prokuratorii Generalnej, o powszechnym uwłaszczeniu obywateli w formie akcjonariatu narodowego. Przygotowane projekty tych ustaw zostały wniesione do Sejmu już po upadku rządu. Nigdy nie trafiły na porządek dzienny Sejmu I kadencji.
O nagłym trybie odwołania Pańskiego rządu przesądziła sprawa zablokowania przez Pana decyzji Lecha Wałęsy o utworzeniu spółek polsko-rosyjskich na terenie dawnych sowieckich baz wojskowych czy też kwestia lustracji? - Wniosek prezydenta Lecha Wałęsy o odwołanie rządu został złożony po jego powrocie z Moskwy. W trakcie tej moskiewskiej wizyty został podpisany traktat polsko-rosyjski, do którego pierwotnie miał być dołączony osobny protokół o przejęciu terenu rosyjskich baz wojskowych w Polsce przez spółki rosyjsko-polskie o statusie eksterytorialnym. Projekt tego protokołu został bez wiedzy i zgody rządu parafowany tuż przed wyjazdem Wałęsy do Moskwy przez nasze MSZ. Specjalna uchwała Rady Ministrów odrzucająca ten projekt została przekazana Lechowi Wałęsie już w trakcie wizyty. Poleciłem jednocześnie zbadanie, kto wydał zgodę na parafowanie tego projektu wbrew stanowisku Rady Ministrów. Wskutek odwołania rządu nigdy nie zostało to wyjaśnione.
Kiedy Pan Premier uzyskał informację, że Lech Wałęsa może być współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa? W czasie stanu wojennego, w okresie jego internowania, był Pan jego obrońcą. - Tak, rzeczywiście. Już wtedy krążyły na ten temat różne pogłoski. Lech Wałęsa przed strajkiem sierpniowym 1980 r. był stosunkowo mało znanym członkiem Wolnych Związków Zawodowych. Któryś z działaczy WZZ mówił mi wtedy, że Wałęsa przyznał, iż na początku lat 70 miał kontakty z SB, które po pewnym czasie zerwał. O tym, że zachowała się teczka dotycząca tych kontaktów, zostałem poinformowany dopiero w 1992 r., po objęciu funkcji premiera, przez ministra Antoniego Macierewicza. Istniało podejrzenie, że dokumenty te znane są także KGB. Uważałem, zatem za swój obowiązek poinformowanie o tym Wałęsy, kiedy przygotowywano jego podróż do Moskwy. Minister Antoni Macierewicz taką informację Lechowi Wałęsie przekazał.
Wedle Pana wiedzy, w dokumentach komisji Ciemniewskiego znajdowały się materiały SB na temat “Bolka”? - Wszystkie materiały dotyczące “listy Macierewicza” były udostępnione komisji. Jest bardzo prawdopodobne, że w aktach musiały znajdować się przynajmniej uwiarygodnione odpisy tych dokumentów.
Odmowę udzielenia dostępu do tych dokumentów uzasadniano faktem opatrzenia ich klauzulą tajności.
- W moim przekonaniu w świetle obecnych przepisów dotyczących ochrony informacji niejawnych, nie mogą one być traktowane, jako tajne. Kiedy słyszę, jak gen. Czempiński, który jako szef UOP dysponował teczką Lecha Wałęsy, mówi dziennikarce, że oryginały dokumentów z tej teczki gdzieś się “zapodziały”, to podejrzewam, że odpisy tych oryginałów też mogły się gdzieś “zapodziać”. Dziwne zniknięcia ważnych dokumentów z archiwów różnych instytucji państwowych są dziś niestety powtarzającym się zjawiskiem. Wystarczy przypomnieć zaginięcie akt ze sprawy Olewnika. Niedawno dowiedziałem się, że z akt sprawy o zabójstwo ks. Stefana Niedzielaka zaginął w równie tajemniczy sposób kluczowy dowód rzeczowy – znaleziony na miejscu zbrodni fragment chirurgicznej rękawiczki, której użył morderca. W tej sprawie prowadzono śledztwo prokuratorskie, które zostało umorzone.
Osoby odpowiedzialne za wypożyczenie Lechowi Wałęsie dokumentów zapewne również życzyłyby sobie, żeby dyskusja na ten temat możliwie szybko ucichła. - Niewątpliwie jest to sprawa kłopotliwa dla wielu osób, które odpowiadały za te dokumenty. Ale najbardziej kłopotliwa jest ona dla samego Lecha Wałęsy, którego działalność będzie nieuchronnie przedmiotem dociekań historyków.
Donald Tusk, jeden z “aktorów” tzw. nocnej zmiany, pełni dzisiaj drugą kadencję, jako premier. Ostatnio obchodził sto dni rządu. - Od tamtej czerwcowej nocy upłynęło prawie 20 lat. Powiedziałem wtedy w wystąpieniu sejmowym, że w tym głosowaniu zdecydujemy na wiele lat nie tyle o tym, jaka, ale czyja będzie Polska. Dzisiaj znamy odpowiedź na to pytanie. Ci, którzy wtedy głosowali za odwołaniem rządu, ponoszą odpowiedzialność także za dzisiejszy stan państwa. Są oczywiście tacy, którzy uważają obecną sytuację Polski za bardzo pomyślną. Proponowałbym im proste porównanie: ostatnich 20 lat z dwudziestoleciem II Rzeczypospolitej. Gdyby wtedy port w Gdyni i Centralny Okręg Przemysłowy budowano w taki sposób i takim nakładem środków, jak dziś buduje się w Polsce autostrady i stadiony na Euro 2012, to Gdynia i Stalowa Wola byłyby nadal w budowie. To najlepiej obrazuje “osiągnięcia” tzw. naszej transformacji ustrojowej. Uważałem, że ten proces powinien mieć zupełnie inny przebieg. Podstawowym problemem, który wtedy trzeba było rozstrzygnąć, był sposób zadysponowania wspólnym majątkiem narodowym pozostałym po PRL.
Jakie są najpoważniejsze skutki obranego modelu “transformacji”? - Wszyscy doświadczamy ich codziennie – np. w szpitalach, przychodniach, sądach, na kolei. Ale najważniejszym skutkiem naszej transformacji ustrojowej jest model demokracji, w której ponad połowa obywateli nie bierze udziału w życiu publicznym, bo albo nie widzi w tym dla siebie żadnego pożytku, albo uważa, że ich głos i tak niczego nie zmieni.
Coraz więcej obywateli jednak protestuje, czyli chce zmian. - Obecna sytuacja przypomina mi ten okres rządów Gierka, kiedy przedstawiane w mediach sukcesy w realizacji hasła: “Budujemy drugą Polskę”, w zbyt jaskrawy sposób kontrastowały z codziennym doświadczeniem zwykłych ludzi. Wtedy też nie wiedzieliśmy, kiedy i w jaki sposób się to skończy. Zmiany w zamkniętym systemie politycznym następują wtedy, gdy stopień społecznego niezadowolenia osiąga krytyczny punkt masowych protestów.
Czym powinna wykazać się w takiej sytuacji opozycja, aby dać Polsce szansę na zmianę jakościową? - Termin “opozycja” nie jest jednoznaczny. SLD i Ruch Palikota, przedstawiane w mediach, jako “lewicowa opozycja”, w rzeczywistości stanowią ugrupowania partnerskie obozu rządowego. Autentyczną opozycją jest nurt antysystemowy będący teraz obiektem generalnego ataku politycznego i medialnego. Czy osiągnie ona sukces, zależy to, w moim przekonaniu, od spełnienia trzech warunków. Po pierwsze – musi powrócić do fundamentalnych zasad, które reprezentowała “Solidarność” z lat osiemdziesiątych. Po drugie – zachować jedność działania i jednolitą strategię polityczną, która nie pozwoli na prowokowanie i rozgrywanie wewnętrznych różnic. Warto w tym miejscu przypomnieć praktyki pułkownika Lesiaka i jego politycznych mocodawców. Po trzecie – przygotować całościowy program zmian, koniecznych do odwrócenia grożącej nam degradacji społecznej, ekonomicznej, kulturowej, a nawet wręcz cywilizacyjnej. Przede wszystkim powinien jednak zostać opracowany jak najszybciej program przeciwdziałania katastrofie demograficznej, która czeka nas nieuchronnie już po 2025 roku, jeżeli nie zdołamy podnieść współczynnika dzietności w pokoleniu kobiet z ostatnich roczników wyżu demograficznego lat 80.
Opozycja powinna wyciągnąć lekcję z Okrągłego Stołu, żeby przy ewentualnej zmianie władzy nie doszło do jego powtórzenia? - Jako członek Komitetu Obywatelskiego nie przyjąłem propozycji udziału w zespole reprezentującym “Solidarność” przy Okrągłym Stole. Ostatecznie brałem udział w jego obradach wyłącznie, jako ekspert w sprawach dotyczących wymiaru sprawiedliwości. Uważałem, że być może w tamtej bardzo trudnej sytuacji gospodarczej kraju jest to jakieś wyjście i tak oceniałem motywy tych członków Komitetu, którzy to porozumienie firmowali w imieniu “Solidarności”. Sposób prowadzenia i styl tych obrad sprawił, że po dwóch dniach zdecydowałem się zdjąć znaczek “Solidarności”. Jest to udokumentowane na taśmie telewizyjnej. Uważałem, że w takiej sytuacji nie mam prawa reprezentować związku i mogę działać tylko na własną odpowiedzialność. W wyborach 4 czerwca okazało się, że opinia naszego mandanta, to znaczy wyborców, była podobna. Nie wyciągnięto z tego jednak żadnych wniosków.
To w jakiejś mierze tłumaczy tak niską frekwencję w późniejszych wyborach? - Tak, uważam, że porozumienia Okrągłego Stołu zostały wprowadzone w życie wbrew stanowisku większości społeczeństwa, a to znaczy – wbrew woli suwerena, jakim jest Naród. Miałem nadzieję, że konsekwencje tego da się odwrócić, a przynamniej ograniczyć. I z tą nadzieją popierałem kandydaturę Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich, a potem podjąłem się tworzenia i kierowania rządem powołanym przez Sejm wyłoniony w wolnych wyborach. Te nadzieje się nie spełniły. Ale doświadczenie historii, a także mojego własnego życia, nauczyło mnie, że kiedy sytuacja wydaje się beznadziejna, następuje nieoczekiwane jej rozwiązanie. Gdyby ktoś w 1953 r., kiedy internowany został Prymas Polski ks. kard. Stefan Wyszyński, powiedział mi, że za trzy lata przedstawiciele komunistycznej władzy będą szukali u niego pomocy, powiedziałbym wtedy, że jest to zupełnie nieprawdopodobne. Podobnie było w sierpniu 1980 roku. Kto by przypuszczał jeszcze parę miesięcy wcześniej, że powstanie “Solidarność” i że będzie ona związkiem liczącym 10 milionów. Nic nie powtarza się w tej samej formie, ale możemy wyciągnąć naukę, że historia jest bogatsza od naszej wyobraźni.
W chwilach przełomowych szczególnie istotą rolę w kształtowaniu świadomości o tym, na czym dany przełom polegał i kim byli jego autorzy, odgrywają środki społecznego przekazu. W jaki sposób media przyczyniły się do utrwalenia fałszywej wizji przyczyn obalenia Pańskiego rządu? - Relacje medialne były całkowicie jednostronne. Mieliśmy w tamtej sytuacji do czynienia z szumem informacyjnym, który miał przykryć rzeczywiste przyczyny odwołania rządu i przekonać opinię publiczną, że tzw. lista Macierewicza jest czymś, co nie ma żadnego odniesienia do rzeczywistości.
Powstanie niezależnych środków przekazu, zwłaszcza Radia Maryja i Telewizji Trwam, stworzyło wyłom w tej propagandzie. Ostatnio bardzo nasilił się atak pod adresem tych mediów. - Sytuacja mediów, zwłaszcza elektronicznych, jest w tej chwili sytuacją monopolu medialnego. Telewizja publiczna została całkowicie przejęta przez obóz rządzący. Świat mediów – poza marginesami, na które usiłuje się zepchnąć prasę niezależną i katolicką – został opanowany przez dwa lub trzy koncerny prasowe, które popierają układ rządzący i całkowicie pomijają zjawiska, które mogłyby przedstawić rząd w niekorzystnym świetle. W warunkach stotalizowania – nie waham się użyć tego słowa – środków masowego przekazu jedyna telewizja niekomercyjna, czyli Telewizja Trwam, jest dla tego systemu szczególnie niewygodna. W tym właśnie kontekście trzeba patrzeć na podjętą przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji decyzję odmowy przyznania jej miejsca na cyfrowym multipleksie. Jedyny niezależny i niekomercyjny, utrzymujący się z ofiarności publicznej nadawca został pozbawiony możliwości bezpłatnego nadawania. Fakt, że jest to nadawca katolicki, ma tutaj zasadniczą wagę, ale jest tylko dodatkowym elementem pogłębiającym ten skandal. Przewodniczący KRRiT twierdzi publicznie, że według zamówionych przez niego badań oglądalność Telewizji Trwam ma ograniczać się do 6 tys. odbiorców. Jeżeli zestawić słowa Jana Dworaka z prawie 1 700000 osobami, które podpisały protesty w sprawie decyzji KRRiT – a przecież te protesty nadal do Rady spływają – trzeba je potraktować albo jako kiepski żart, albo też jako wyraz zupełnie nieprawdopodobnego zagubienia się prezesa KRRiT w rzeczywistości. W dość burzliwej historii organu, jakim jest KRRiT, jest to chyba największy jak do tej pory skandal – mimo że historia Rady jest w różne skandale dość bogata. Tutaj mamy jednak do czynienia z czymś absolutnie bezprecedensowym, a mianowicie z rozdzieleniem praktycznego dostępu do rynku mediów telewizyjnych pomiędzy korporacje TVN i Polsatu. Tylko one zostały praktycznie uwzględnione w decyzjach Rady. Uważam, że sprawa Telewizji Trwam ma ogromne znaczenie nie tylko dla katolików, którzy stanowią zdecydowaną większość polskiego społeczeństwa, ale ma ona fundamentalne znaczenie dla zachowania standardów i praw obywatelskich, jakimi są prawo do wyrażania opinii i dostępu do różnych źródeł informacji. W sprawie decyzji KRRiT powinni zabrać głos wszyscy obywatele, którym zależy na wolności mediów. W tej chwili istnieje, moim zdaniem, tylko jeden sposób wpłynięcia na czynniki rządowe – trzeba w dalszym ciągu konsekwentnie prowadzić akcję zbiorowych protestów, w którą powinny włączyć się wszystkie środowiska zainteresowane obroną swobód konstytucyjnych w Polsce. Akcja protestacyjna w sprawie Telewizji Trwam jest ogólnonarodowym plebiscytem. Tylko w ten sposób możemy obronić podstawowy zakres swobód obywatelskich.
Dziękuję za rozmowę.
Medytacje smoleńskie 7: Katyń, Smoleńsk, Moskwa Przenieśmy się w czasie do kwietniowych dni z pierwszego tygodnia po zamachu dokonanym na polską delegację i przyjrzyjmy się poniższym, chronologicznie zamieszczonym poniżej, doniesieniom na łamach „NDz”. Ów tydzień był decydujący, jeśli chodzi o kształtowanie się oficjalnej wersji wydarzeń z 10 Kwietnia – Polacy byli pogrążeni w szoku i żałobie, z tego też względu mało kto uważnie analizował zmiany, jakim ta oficjalna narracja podlegała. Z dzisiejszej perspektywy są one jednak bardzo widoczne i niezwykle ważne.
Relacje z poniedziałku 12-04-2010:
„- Przed uroczystościami było trochę czasu. Rozeszliśmy się po cmentarzu - każdy przecież tutaj przyjechał z pielgrzymką, we własnej intencji; otrzymywaliśmy SMS-y, każdy z nich coraz dramatyczniejszy, zaczęliśmy je odczytywać na głos, osoby, które były wokół nas, nie dowierzały - podobnie jak my, i przyszedł ten najtragiczniejszy SMS - mówi poseł Andrzej Adamczyk (PiS). - Żal, smutek, tragedia – dodaje. (Co to były za SMS-y i od kogo? Jakiej treści? - przyp. F.Y.M.)
- Ludzie z Kancelarii Prezydenta, którzy otrzymywali telefony, a siedzieli po lewej stronie, oni się po prostu trzęśli w szoku, kobiety płakały, to było okropne przeżycie - mówi Eugenia Maresz, wiceprezes Rodzin Katyńskich z Londynu.” (Co to były za telefony i od kogo? Czego dotyczyły? - przyp. F.Y.M.)
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100412&typ=tk&id=tk07.txt
„- Pamiętajmy, że Rosjanie zaraz po wypadku, a to jest lotnisko wojskowe, więc sprawa prostsza, nałożyli embargo na wszelkie informacje z wypadku. Starali się przejąć nad nimi całkowitą kontrolę. Nikogo nie dopuszczono do wraku, a dziennikarzom, którzy czekali na przylot samolotu, rekwirowano taśmy z nagraniami, kasowano zdjęcia fotoreporterom, a komórki w niektórych sieciach nagle straciły zasięg. Takie w każdym razie dotarły do nas informacje. Oczywiście ta blokada nie była szczelna, ale wszelkie informacje, które oficjalnie przekazywała strona rosyjska, były pod pełną kontrolą rosyjskich służb specjalnych. No i Rosjanie puścili w ruch swoją machinę propagandową, swoją wersję wydarzeń, podchwyconą przez niektóre polskie media, którym ta wersja jest wygodna.”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100412&typ=tk&id=tk17.txt (fragment słynnego wywiadu z A. Górskim z PiS: „Oskarżam Moskwę”; o blokadzie informacji mówił też W. Bater 10-04 – przyp. F.Y.M.)
Relacje z wtorku 13-04-2010:
„(...) lista pasażerów samolotu prezydenckiego dotarła do mnie w ubiegły poniedziałek, czyli otrzymałam pełen zestaw osób z rangami dowódców wojskowych włącznie.
- Skąd Pani otrzymała tę listę? - Listę otrzymałam od młodych dziennikarzy proszących mnie o konsultację w sprawie rozmów, jakie mieli przeprowadzić z osobami, które leciały w tym samolocie.
- Skąd w takim razie dotarli oni do tej listy?- Nie wiem, jeszcze nie miałam okazji z nimi na ten temat rozmawiać. W każdym razie zdobycie tej listy i wysłanie jej do mnie nie było dla nich niczym specjalnie trudnym. Kiedy usłyszałam o katastrofie w pobliżu Lasu Katyńskiego, po kilku godzinach mogłam porównać listę, która została podana do wiadomości publicznej, z tą, która była w moim komputerze, i okazało się, że były identyczne.
- Jak więc pod względem zachowania bezpieczeństwa prezydenta i jego otoczenia oceniać należy fakt, że ta lista krążyła w internecie? - To jest przykład bezmyślności i braku poczucia odpowiedzialności wysokich urzędników państwowych. Ktoś czegoś nie dopilnował, ktoś coś przemilczał.
- Powszechnie krytykowaną sprawą jest fakt, że w jednym samolocie zostali zgromadzeni obok prezydenta posłowie, duchowni, najwyżsi rangą wojskowi... - To jest nie do pomyślenia. Polska jest w NATO nie od wczoraj, nasi dowódcy mają już w tym względzie pewne doświadczenia. Uczestniczyli w rozmaitych lotach międzynarodowych i powinni mieć również na tyle rozeznania i odwagi, żeby swoją opinię na ten temat móc wypowiedzieć. W żadnym wypadku nie powinni się zgodzić na tego rodzaju lot. Nie możemy też zapominać, że Polska objęta jest zagrożeniem terrorystycznym... Ja nie wierzę, żeby dowódcy tej rangi nie byli przeszkoleni do perfekcji w zapobieganiu różnym zagrożeniom państwa i żeby nie przeszli szkoleń w kwestiach antyterrorystycznych. ”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100413&typ=tk&id=tk04.txt (fragment rozmowy z A. T. Pietraszek: „Nie powinno być zgody na ten lot”)
„Jak już pisaliśmy, kontrolerzy mieli mu podobno radzić, aby poleciał do Mińska lub Moskwy, gdzie można bezpiecznie lądować. Tymczasem jak podkreśla wielu pilotów, ich koledzy nie byli samobójcami i skoro decydowali się na lądowanie, to musieli stwierdzić, iż można lądować. Po pierwsze, mgła (o ile była) nie musiała być dużą przeszkodą, bo zawiera ona wiele prześwitów, przez które dobrze widać lotnisko. To prawda, że przy widoczności 500 metrów, jaka wtedy miała panować, trudno byłoby wylądować bezpiecznie, ale to jest na razie wersja Rosjan. Jak było naprawdę, nie wiemy. O tym, że warunki jednak pozwalały na posadzenie maszyny, świadczy przede wszystkim to, iż lotnisko nie zostało zamknięte. Gdyby podjęto decyzję o zamknięciu portu, żadna maszyna nie mogłaby tam lądować - także Tu-154 z prezydentem Kaczyńskim na pokładzie. Skoro - jak twierdzą Rosjanie - tuż przed przylotem polskiego samolotu nie zezwolono na lądowanie rosyjskiemu wojskowemu samolotowi transportowemu, to dlaczego nie zamknięto portu? Jednak jeden z kontrolerów lotu - Paweł Plusnin zapewnia, że radził załodze lot do innego miasta. Na pytanie, dlaczego pilot go nie posłuchał, odpowiedział: "To jego trzeba by zapytać".”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100413&typ=tk&id=tk05.txt (K. Losz: „Rosjanie z góry wykluczyli błąd wieży”'; jak widać z tego fragmentu, to jest jeszcze ten etap oficjalnej narracji (relacjonowanej przez „NDz”), który zakładał bliską odległość czasową między drugim podejściem iła-76 a „lądowaniem prezydenckiego tupolewa” - przyp. F.Y.M.)
„- Czy możliwe jest, by pilot podjął decyzję o lądowaniu, nie mając pewności, gdzie znajduje się pas startowy? - Taką możliwość zupełnie błędnej lokalizacji pasa startowego przez dwóch doświadczonych pilotów, którzy wykonali dodatkowe kręgi nadlotniskowe, należy całkowicie wykluczyć. Już po jednym kręgu piloci dokładnie wiedzieli, nie tylko gdzie jest pas, ale jaką ma długość, jak daleko zaczyna się on od przeszkód typu drzewa, jaki jest kierunek i prędkość wiatru. A więc wiedzieli, z której strony pasa należy podejść pod wiatr oraz jaka jest widoczność i zaleganie mgły. Wszystkie dane otrzymuje się w obowiązkowej procedurze korespondencji radiowej z wieżą kontrolną lotniska. Dla pasażerów mogło być zaskoczeniem nagłe pojawienie się pasa, ale w żadnym razie nie dla pilotów, którzy dokładnie wiedzieli, jakie muszą mieć parametry na podejściu, a nawet znali z bardzo małym błędem punkt przyziemienia w osi pasa.”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100413&typ=tk&id=tk07.txt (fragment rozmowy z dr. R. Drozdowiczem z Politechniki Szczecińskiej, tym, który jako pierwszy już 10-04-2010 postawił tezę, że mogło dojść do „potężnej awarii samolotu lub celowego zablokowania sterów” (http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100410&typ=ks&id=ks19.txt):„Jako pilot oceniam, że sugerowany w mediach błąd pilota jest mało prawdopodobny. Na podejściu do lądowania nie wykonuje się żadnych manewrów typu silne przechylenie lub nagłe zmiany prędkości. A takie silne przechylenie zauważyli świadkowie. Pilot wykonał dodatkowe kręgi nadlotniskowe, aby upewnić się co do warunków lądowania i na tej podstawie podjął uzasadnioną decyzję o lądowaniu. Nieprawdopodobne też jest, aby doświadczony pilot wraz z drugim pilotem pomylili się co do wzrokowej oceny wysokości, nawet w przypadku awarii przyrządów, która jest również nieprawdopodobna. Należy tutaj zauważyć, że mgła jest na ogół z prześwitami i przy dziennym świetle nie stanowi istotnej przeszkody do wzrokowej oceny warunków lądowania. Okoliczności wskazują jednak na poważną awarię lub celowe zablokowanie układu sterowania. Taką blokadę można celowo zamontować tak, aby uruchomiła się przy wypuszczeniu podwozia lub klap bezpośrednio na prostej przed lądowaniem. Przy blokadzie klap lub lotek na prostej katastrofa była nieunikniona, gdyż pilot nawet zwiększając nagle ciąg, nie był w stanie wyprowadzić mocno przechylonej ciężkiej maszyny, mając wysokość rzędu 50-100 m i prędkość rzędu 260 km/h.”).
Mamy tu ten etap narracji, kiedy mówiono jeszcze o tym, że załoga parokrotnie znajdowała się na wysokości kręgu nadlotniskowego.
Relacje ze środy 14-04-2010:
„Po wstępnym zapoznaniu się z zapisem z czarnych skrzynek prezydenckiego Tu-154 rosyjscy śledczy potwierdzają swoją wersję dotyczącą dobrego stanu technicznego samolotu. Mówił o tym Aleksander Bastrykin, szef komitetu śledczego przy prokuraturze Federacji Rosyjskiej. Natomiast jak podaje PAP, rosyjski wicepremier Siergiej Iwanow poinformował na posiedzeniu komisji rządowej, iż ustalono, że na pokładzie prezydenckiego samolotu nie doszło ani do wybuchu, ani do pożaru, a silniki pracowały do końca. Według Rosjan, z nagrań rozmów ma wynikać, że piloci w rozmowach z obsługą lotniska nie zgłaszali problemów z maszyną. Załoga miała prowadzić rozmowy w języku rosyjskim i angielskim. Analiza ma wskazywać też, że prezydencki Tu-154 podchodził do lądowania dwa razy. Śledczy mają teraz przyjrzeć się bliżej zapisom rozmów między pilotami, jednak jak podkreślił Krzysztof Parulski, naczelny prokurator wojskowy, nie ma żadnych podstaw, by twierdzić, że na załogę próbowano wywierać jakikolwiek nacisk związany z lądowaniem w Smoleńsku. Śledczy badający przyczyny katastrofy przyjęli trzy możliwe jej wersje: awarię maszyny, błąd ludzki i złe warunki pogodowe.”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100414&typ=tk&id=tk04.txt (M. Austyn, „Kluczowe będą rozmowy pilotów”; podkreślam: wstępna analiza zapisów CVR miała wskazywać, że „prezydencki Tu-154 podchodził do lądowania dwa razy” - przyp. F.Y.M.)
I jeszcze ciekawostka z tego artykułu (przypomnę ze środy 14 kwietnia 2010, podczas gdy członkowie „komisji Millera” pracujący na pobojowisku w niedzielę 11-go kwietnia, stwierdzili, iż nie było już wtedy żadnych ciał):„Wczoraj na miejscu katastrofy trwały prace. Z pomocą dźwigu udało się podnieść fragment samolotu, pod którym znaleziono ciało jednej z ofiar wypadku.” (Ciekawe, czyje?)
Teraz fragment rozmowy z płk. Z. Rzepą pod znamiennym tytułem „Liczymy na to, że Rosjanie ujawnią raport” (przypominam: to cały czas 14 kwietnia, a więc 4 dni po tragedii, a chodzi o wstępny raport z analizy zawartości rejestratorów):
„- Jakie są ustalenia śledztwa? Co wiadomo już z dotychczasowego odczytu z dwóch czarnych skrzynek? - Mogę tutaj podać zaledwie niektóre z ogólnych informacji. Same czarne skrzynki zachowały się w dobrym stanie. Miały tylko lekkie uszkodzenia zewnętrzne(por. http://freeyourmind.salon24.pl/369017,o-diablach-co-rejestratory-sponiewierali), natomiast wewnątrz wszystko było w bardzo dobrym stanie. Taśmy nie pogięły się, nie spadły też z urządzeń, na których były zamontowane, dlatego można je bez problemu sczytywać i poddawać rutynowej obróbce, która pozwoli na dokonanie ich spisu i przekazanie w raporcie informacji przez nie zarejestrowanych. Jeden z tych rejestratorów dotyczy głosu, a drugi parametrów lotu. Obecnie pracujemy więc nad tymi dwoma rejestratorami. Nie możemy jednak na razie przekazywać jakichkolwiek szerszych informacji, gdyż nie ma jeszcze zakończonych prac. Tutaj trzeba bowiem bardzo szczegółowo podejść do każdego słowa, które padło. Pamiętajmy także, że to nie są zwyczajne rozmowy, gdyż są one prowadzone w slangu lotniczym i nie są tak dobrze słyszalne, jak można by sądzić, gdyż to wszystko jest zniekształcone przez odbiór radiowy. Naszym zadaniem jest więc ich kilkukrotne odsłuchanie, aby być pewnym, jakie słowo rzeczywiście padło. A że są tutaj słowa zarówno w języku polskim, rosyjskim, jak i angielskim, to tym bardziej trzeba się nad tym pochylić, ażeby nie doszło do jakiegoś przekłamania. Stąd prace nadal trwają i nie można jeszcze powiedzieć, co już usłyszeliśmy, gdyż sami nie jesteśmy jeszcze do końca tego pewni. Proszę zrozumieć, że jest to bardzo żmudna praca. Aczkolwiek Rosjanie powiedzieli, że będą starali się zrobić to w miarę szybko.
- Na kiedy więc jest spodziewa ne zakończenie tych odczytów? - Wydaje mi się, że w ciągu najbliższych 2-3 dni powinien powstać z tego raport. Taki termin wynika z naszych rozmów prowadzonych ze stroną rosyjską. Muszę także zauważyć, że Rosjanie i tak działają szybko. W końcu przy takiej katastrofie rzeczy do zrobienia jest bardzo dużo, a to są niestety kwestie wymagające bardzo dużo czasu.”
I jeszcze jeden fragment:
„- W jaki sposób zostały zabezpieczone dane z nośników, które mieli przy sobie polscy wojskowi lecący prezydenckim tupolewem? - To zostało zabezpieczone w sposób procesowy na miejscu zdarzenia. Każdy tego typu ślad został zabezpieczony, obfotografowany, dokonano jego oględzin i zabezpieczono go po to, by móc go dalej badać. Jeżeli znaleziono komórki, laptopy, pendrive'y, to te wszystkie przedmioty zostaną przekazane biegłym po to, żeby oni mogli postarać się wydobyć z nich informacje. To jest jednak rutynowa procedura, która zawsze w tego typu przypadkach ma miejsce.
- Do wraku samolotu dotarł już ciężki sprzęt, który miał pomóc wydobyć pozostałe ofiary? - Tak, już dotarł. Rosjanie budowali nawet specjalną, prowizoryczną drogę dojazdową, gdyż okoliczny teren jest podmokły i była groźba, że ten ciężki sprzęt mógłby się w przeciwnym wypadku zapaść. Z wcześniejszych informacji mogę jedynie wnioskować, że powinien on tam już być.
- Posiada Pan jakiekolwiek informacje o odnalezieniu kolejnych ciał? - Niestety, musze powtórzyć to, co mówiłem wcześniej, że na ten temat nie mam dokładnych informacji. Tymi kwestiami zajmują się moi koledzy przebywający w Smoleńsku. Wiem tylko tyle, że oni liczyli na to, że kiedy ten ciężki sprzęt dotrze już na miejsce i podniesie szczątki samolotu, wówczas odnajdą się brakujące ciała. W ostatnich godzinach nie miałem jednak kontaktu ze Smoleńskiem, więc nie wiem, czy jest coś nowego w tej kwestii.”
I ważna informacja ze środy 14 kwietnia – o zidentyfikowaniu w ciągu paru dni blisko 50 ciał ofiar „katastrofy”:
„Dzięki przybyłym do Moskwy 300 członkom rodzin ofiar sobotniej katastrofy samolotu prezydenckiego Tu-154 do tej pory udało się zidentyfikować 48 ofiar. Trumny z ich ciałami przylecą do Polski jeszcze dziś. Obie strony prowadzące śledztwo mają nadzieję, że w ciągu najbliższych godzin spod wraku uda się wydobyć pozostałe ciała, w czym pomóc ma sprowadzony wczoraj na teren katastrofy ciężki sprzęt, m.in. dźwigi do podnoszenia wraku. Jak poinformowała rosyjska minister zdrowia Tatiana Golikowa, lekarzom i przybyłym do Moskwy rodzinom udało się już zidentyfikować 48 ciał ofiar katastrofy pod Katyniem. Ustalenie personaliów części z nich było możliwe dzięki znajdującym się przy ich ciałach przedmiotom osobistym; w przypadku wielu konieczna była jednak analiza genetyczna. Rosyjska minister wyjaśniła także, iż wczoraj w godzinach popołudniowych rozpoczęto procedury wydawania rodzinom aktów zgonu. Zidentyfikowane ciała jeszcze dziś zostaną przetransportowane do Polski.”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100414&typ=tk&id=tk06.txt
Wypowiedź A. Macierewicza:
„"jest niewyobrażalne, żeby ktokolwiek bez zgody przedstawicieli państwa polskiego tym dysponował, działanie w tej mierze bez pierwotnego przejęcia rzeczy bez zgody państwa polskiego nie mieści się w żadnych standardach". - Nie wyobrażam sobie, aby czarne skrzynki były przez rosyjskie służby specjalne najpierw przeglądane, w tym cała dokumentacja, a dopiero później dostarczona Polakom. Wierzę, że porządek był odwrotny, że to przedstawiciele Polski dysponują tymi materiałami, dopiero później ewentualnie udostępniają je stronie rosyjskiej w takim zakresie, w jakim byłoby to konieczne dla zbadania przyczyn katastrofy i tylko w tym celu, nie w żadnym innym, bo tylko ten cel uzasadnia dostęp strony rosyjskiej do dokumentacji - mówi poseł Macierewicz. Jego zdaniem, na razie nie ma pewności, jak sytuacja w zakresie zabezpieczenia pozostałości po katastrofie wygląda. - Niestety, nie wiemy, jak cała ta procedura jest w tej chwili realizowana, a obecnie docierają szczątkowe informacje na ten temat. Być może jednak o bezpieczeństwo zadbano. Ale ja nie mam żadnej wiedzy na ten temat - wyjaśnia.”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100414&typ=tk&id=tk03.txt (P. Tunia, „Co zabezpieczyła Warszawa?”)
Relacje z czwartku 15-04-2010 – z dnia na dzień niemalże pojawia się bardzo istotna korekta narracji oficjalnej (skoro jeszcze dzień wcześniej na Ruscy oficjalnie zapewniali o dwukrotnym podejściu do lądowania, co z kolei miało wynikać ze wstępnej analizy zawartości CVR):
„Z pewnością wyników śledztwa nie poznamy szybko, najwcześniej prokuratorzy poznają ekspertyzy dotyczące zapisów z czarnych skrzynek. Na odczytanie tych zapisów czekają chyba wszyscy, bo być może dadzą one odpowiedź lub pozwolą na postawienie dość prawdopodobnych hipotez dotyczących przyczyn sobotniej katastrofy. Pilotom trudno jest uwierzyć w winę załogi. - Rosjanie dziwnie się tłumaczą. Najpierw mówili, że było kilka podejść do lądowania, teraz twierdzą, że tylko jedno, które zakończyło się tak tragicznie. A skoro było jedno podejście, to bardzo prawdopodobne jest, iż wszystko wskazywało na to, że mimo pewnych problemów pogodowych związanych z mgłą można było w sobotę w Smoleńsku wylądować - mówi nam jeden z emerytowanych pułkowników pilotów-instruktorów wojskowych. Nie zgadza się on ze stwierdzeniami, jakoby piloci wojskowi latali bardziej ryzykownie od cywilnych, że mniej uwagi zwracają na warunki pogodowe i inne czynniki decydujące o możliwości wykonania bezpiecznie manewru lądowania, i że przez to mogło pośrednio dojść do katastrofy.”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100415&typ=tk&id=tk14.txt
„Biorący udział w odczytywaniu czarnych skrzynek prezydenckiego tupolewa pułkownik Zbigniew Rzepa podkreśla, iżz odczytanego dotychczas nagrania wynika, że w ostatnich chwilach lotu piloci zdawali sobie sprawę z tego, że maszyna uderzy o ziemię. Nie sprecyzował jednak, czy informacja ta zdążyła dotrzeć do samych pasażerów. Tymczasem rosyjskie Ministerstwo ds. Sytuacji Nadzwyczajnych poinformowało, że wczoraj do godzin południowych zidentyfikowane zostały 64 ciała ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu. Ponadtoministerstwo twierdzi, iż na jego pokładzie było 97, a nie 96 osób. Biorący udział w toczącym się w Moskwie śledztwie dotyczącym przyczyn sobotniej katastrofy polskiego samolotu rządowego z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim na pokładzie pułkownik Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej poinformował wczoraj dziennikarzy, iż z dotychczas odczytanych zapisów wynika, że piloci Tu-154 przed samą katastrofą zdawali sobie sprawę z tego, iż się rozbiją. Pułkownik przyznał także, że ostatnie minuty zapisu "były dramatyczne". Nie chciał jednak powiedzieć, czy pozostali pasażerowie zdawali sobie sprawę ze zbliżającej się katastrofy. Rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej dodał także, że rozmowy w kabinie odbywały się jedynie pomiędzy pilotami. - To na pewno rozmowy samych pilotów - powiedział. Wykluczył także podawaną przez Rosjan wersję, jakoby samolot podchodził do lądowania kilka razy. -Podejście było tylko jedno i od razu złe- cytuje jego słowa "GW".”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100415&typ=tk&id=tk31.txt (M. Ziarnik,„Piloci wiedzieli o zbliżającej się tragedii”) Aż się ciśnie na usta pytanie: co to się mogło stać i co to się stało w trakcie „moskiewskich badań” między 14. a 15. kwietnia 2010, że z dwóch podejść do lądowania „prezydenckiego tupolewa” zrobiło się nagle „jedno i od razu złe”? Zauważmy też, że nie są podawane żadne parametry czasowe Zdarzenia, a przecież mówi się na konferencjach prasowych o „odczytach zawartości rejestratorów”. I (z tego samego tekstu) kwestia ekspresowej (jak na tak duży wypadek lotniczy o tak gwałtownym przebiegu) identyfikacji ciał ofiar:
„Tymczasem drugiej moskiewskiej grupie prokuratorów z ekspertami medycyny sądowej udało się - dzięki współpracy rodzin ofiar - zidentyfikować kolejne ciała ofiar. Do wczoraj udało się ustalić tożsamość 64 osób. - W ciągu doby dokonywano czynności związanych z identyfikacją ciał zabitych, ogółem zidentyfikowano 64 ciała - potwierdziło Ministerstwo ds. Sytuacji Nadzwyczajnych Rosji. Taką samą informację przekazała chwilę później także minister zdrowia Ewa Kopacz, zaznaczając, że liczba 64 zidentyfikowanych ciał pochodzi z godziny 10.00 czasu polskiego (12.00 czasu moskiewskiego). Podkreśliła, iż następna grupa około 20 osób "podejmuje kolejną próbę rozpoznania krewnych". Są to głównie osoby, które za pierwszym razem nie potrafiły zidentyfikować swoich bliskich, jednak zdecydowały się na ponowną próbę. - Jesteśmy w trakcie pracy, więc jest duże prawdopodobieństwo, że jeszcze dziś uda nam się rozpoznać siedem ciał. Są rodziny, w tej chwili pracujemy z patomorfologami z Polski i patomorfologami miejscowymi - powiedziała Kopacz dziennikarzom zebranym przed moskiewskim Biurem Ekspertyz Sądowych, gdzie dokonywana jest identyfikacja ofiar sobotniej katastrofy. Ewa Kopacz zauważa, że wcześniej już były dwa przypadki, gdy ponowna identyfikacja zakończyła się sukcesem. - Jeśli ktoś miał trudności, powiedział: "Nie lecę do kraju, ale chcę jeszcze spróbować dzisiaj", to my wręcz zachęcamy: zostańcie, obejrzyjcie jeszcze dodatkowe zdjęcia, prześpijcie tę noc, przypomnijcie sobie o jakichś znakach szczególnych - cytuje jej słowa PAP. Kopacz podkreśliła ponadto, że jeśli ktokolwiek z bliskich - którzy do tej pory nie czuli się na siłach przyjechać do Rosji - zdecyduje się jednak przylecieć jeszcze do Moskwy na identyfikację, to ma taką możliwość, gdyż w tej sprawie jest pełne wsparcie ze strony polskiego rządu.” I pojawia się dodatkowy wątek:
„W internecie zamieszczone zostało amatorskie nagranie płonącego wraku prezydenckiego samolotu. Autor - prawdopodobnie Rosjanin mieszkający nieopodal lotniska - zarejestrował wygląd miejsca katastrofy tuż po upadku Tu-154 jeszcze przed przybyciem służb ratowniczych. Na filmie słychać m.in. syreny i wystrzały. Według pierwszych ocen cztery pojedyncze strzały mogą być odgłosami eksplozji amunicji funkcjonariuszy BOR, do jakiej mogło dojść z powodu wysokiej temperatury. Nagranie ma zostać przeanalizowane przez polskich śledczych także pod kątem jego autentyczności i źródła pochodzenia.” Upłynęły już prawie dwa lata od opublikowania tych słów, a żadnej dokładnej analizy oficjalne instytucje nam nie przekazały. Trzeba cierpliwie czekać dalej.
Relacje z piątku 16-04-2010:
„Coraz więcej informacji wskazuje na to, że Rosjanie zaniedbali podstawowe procedury przygotowawcze przed sobotnim przylotem samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim do Smoleńska. Chodzi m.in. o nieściągnięcie na ten czas systemu nawigacji ILS (Instrument Landing System), dzięki któremu Tu-154 bez najmniejszych problemów wylądowałby na lotnisku przy słabej widoczności. Tymczasem - jak zaznaczają piloci - Rosjanie powinni być przygotowani na każdą ewentualność, zwłaszcza że nad smoleńskim lotniskiem bardzo często zalega mgła.Wspomniany system nawigacyjny został jednak ściągnięty kilka godzin później, gdy przylatywał premier RosjiWładimir Putin.(...)”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100416&typ=tk&id=tk08.txt
Pojawia się jednak (cytować będę dalej powyższy tekst) znów „korygujący” dotychczasową narrację wątek – rzecz jasna związany z zawartością rejestratorów, bo przecież one stanowią najważniejszy w oficjalnej wersji Zdarzenia – „dowód katastrofy”:
„Odnosząc się z kolei do informacji podawanych przez świadków katastrofy o przechyleniu samolotu nawet o 45 stopni, nasz rozmówca zaznacza, iż mogło to wynikać z awarii sterów. Pilot zauważa także, że wyjaśnić to może już tylko analiza ostatnich minut rozmów pilotów, która została zapisana na czarnych skrzynkach. - Musiały tam paść słowa, które to wyjaśnią. A to, jakie one były, czy: "padł silnik", czy też: "poleciało ciśnienie sterowania i nie mamy czym sterować", to możemy się dowiedzieć już tylko z zapisów czarnych skrzynek - zauważa nasz rozmówca. Tymczasem strona rosyjska odmawia ujawnienia tych zapisów, podkreślając, że zawierają one "intymne rozmowy". Zastanawiające jest jednak, co za "intymne" słowa mogą padać w obliczu zbliżającej się katastrofy, kiedy piloci za wszelką cenę starają się w pierwszej kolejności ratować maszynę i pasażerów.”
Od tego właśnie momentu problemem stanie się kwestia upubliczniania treści rozmów załogi. Rusków będzie tu wspierał oczywiście E. Klich. Równocześnie jednak ruszy sprawa filmiku Koli (http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100416&typ=tk&id=tk23.txt). Rozmowę na jego temat z prok. J. Artymiakiem zamieszcza właśnie piątkowy „NDz”:
„Spodziewamy się, że już za kilka dni będziemy mieli tę opinię [biegłych dotyczącą1'24'' – przyp. F.Y.M.]. Prośba do biegłych była taka, żeby - ze względu na wagę i charakter sprawy - zajęli się tą kwestią bardzo szybko. Uzyskaliśmy też zapewnienie, iż w miarę możliwości zostanie to zrobione w pierwszej kolejności. Zaraz też po otrzymaniu raportów biegłych poinformujemy o tym, co udało im się stwierdzić na temat tego filmiku.
Musimy również pamiętać o tym, że równie dobrze może być to sfabrykowane nagranie. Podobnych filmików odnośnie do poszczególnych zdarzeń pojawia się bardzo dużo. Najczęściej też, powiedzmy, to "różni dowcipnisie" preparują podobne filmiki, nakładając na autentyczne zdjęcia głos lub inne elementy. A ponieważ chcemy wiedzieć, czy i w tym wypadku nie doszło do takiej sytuacji i czy film z całą pewnością ma charakter autentyczny, powołaliśmy do tego celu biegłych. W tym tak ważnym śledztwie nie możemy zaniedbać niczego, żadnej informacji.”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100416&typ=tk&id=tk21.txt
Jak ten czas leci, prawda? Tamtego dnia „NDz” zamieszcza też fragmenty przedziwnego artykułu z „Moscow Times” J. Łatyniny. Artykuł przedziwny, bo autorka z jednej strony jednoznacznie sugeruje zamach na polskiego Prezydenta (sytuując zamach w kontekście przyszłego energetycznego rozwoju Polski zagrażającego ruskiej gospodarce surowcowej, jak też ruskiej inwazji na Gruzję) i twierdzi, że prawdopodobnie specjalne wspomagające urządzenia nawigacyjne były 7-go kwietnia na przylot Tuska i Putina, a rozmontowano je przed 10-tym, ale z drugiej strony autorka konkluduje tak:
„Rankiem 10 kwietnia, wiedząc, że w Rosji nie jest mile widziany, prezydent Polski nie mógł nie nakazać lądowania samolotu. To nie była samowola, nie była wielkopańskość: to w Rosji dyplomaci rozbijają się po pijaku, strzelając ze śmigłowca do górskich owiec. Było to wynikiem wszystkiego, co antykomunista, nowy Kościuszko, nowy Sikorski, człowiek, w którego krwi tętniły rozbiory Polski (...), Katyń, Powstanie Warszawskie, 'Solidarność' - wynikiem wszystkiego, co prezydent Polski Lech Kaczyński myślał o Rosji. Kaczyński nie wierzył w żadną mgłę. 'Mgła' oznaczała dla niego jedynie polityczne powitanie przez Putina, który w przeddzień polskich wyborów zawiązuje sojusz z Tuskiem, podobnie jak Katarzyna skorzystała z usług Branickiego i Potockiego”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100416&typ=tk&id=tk15.txt (Ł. Sianożęcki, „Przed przylotem prezydenta usunięto sprzęt nawigacyjny?”) Niby drobiazg, a potwierdzający ruską narrację. Polski Prezydent „nie mógł nie nakazać lądowania” - z czego wynika po prostu, że nakazał, zwłaszcza że „nie wierzył w mgłę”. Czy nie to było do „udowodnienia”? Nakazanie lądowania? W sobotnio-niedzielnym wydaniu „NDz” (jeśli chodzi o „tydzień smoleński”) po raz trzeci pojawia się dr R. Drozdowicz, a jednocześnie już po tych kilku dniach zalewu informacjami z Moskwy, można się pokusić o pewne wstępne podsumowania, niestety wywiad z Drozdowiczem jest bardzo krótki i zamieszczam go dla przypomnienia poniżej (http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100417&typ=tk&id=tk14.txt):
„- Rosyjska komisja badająca przyczyny katastrofy ustaliła m.in., że miejsce pierwszego zetknięcia prezydenckiej maszyny z drzewami znajduje się w odległości 1050 metrów od początku pasa startowego, 40-45 metrów na lewo od jego osi, a samolot po kolejnych 200 metrach lewym skrzydłem ponownie uderzył w drzewo, po czym ostro skręcił w lewo i odwrócił się. Z jakich powodów samolot mógł nie trafić na pas startowy? - Okoliczności te oraz inne istotne informacje dotyczące bezpośredniej przyczyny katastrofy zostaną z pewnością zweryfikowane przez precyzyjne zapisy w czarnych skrzynkach. Poczekajmy, zatem, co wyniknie z odczytu ze skrzynek.
- Czy możliwe jest, że lotnisko nie było właściwie przygotowane na przyjęcie samolotu? Na ile to mogło mieć wpływ na katastrofę? - Taką możliwość złego przygotowania lotniska już choćby ze względu na kwalifikacje pilotów i wyposażenie tupolewa oraz jego konstrukcję należy wykluczyć. Widziałem, jak podobna maszyna wylądowała po drugiej próbie na trawiastym polu i nic się nie stało.
- Czy decyzja pilota o podjęciu próby lądowania była właściwa? Czy pilot mógł być świadom nieprzygotowania lądowiska? - Gdyby było jakiekolwiek ryzyko związane z przygotowaniem lotniska, ani pilot, ani kontroler lotów nie zdecydowaliby o lądowaniu na takim lotnisku.
- Jak rozumieć brak zgody na ujawnienie ostatnich rozmów pilotów z uwagi na to, że są "intymne"? Doświadczeni piloci próbowaliby do końca ratować samolot czy prowadziliby "intymne" rozmowy?
- Nie wiem, o jakiej intymności można mówić w sytuacji takiej tragedii. Chyba, że rozmowy te rzeczywiście nie miały związku z katastrofą, a zwłaszcza z jej przyczyną.”
O wiele obszerniejszy jest wywiad z W. Suworowem. Autor „Akwarium” nie tylko przypomina o terrorystycznym charakterze ruskich specsłużb, ale też przytomnie zwraca uwagę na to, iż filmik Koli może być spreparowany:
„Reżim premiera Władimira Putina jest zbrodniczym reżimem. Nie znam co prawda zbyt wielu szczegółów dotyczących tragedii, do której doszło w ubiegłą sobotę w Smoleńsku, ale czas, kiedy Putin był u władzy, obfitował w polityczny terror. Mówię tutaj między innymi o zamordowaniu w Londynie mojego przyjaciela Aleksandra Litwinienki. Jednak to nie było tylko zwykłe morderstwo, ponieważ to było morderstwo przy wykorzystaniu radioaktywnego polonu. Był to więc pierwszy w historii akt terroryzmu z wykorzystaniem radioaktywnych substancji. W czasach rządów Putina zabito także dziennikarkę Annę Politkowską, nastąpiły morderstwa Czeczenów itp. Bezpośrednio była w to zamieszana rosyjska dyplomacja. Tak więc widzimy, że dla Putina to nie jest problem. Kiedy on doszedł do władzy w roku 1999, kiedy umocniła się jego władza, rozszerzył się w Rosji terroryzm. (...) to rosyjskie służby stoją za organizacją aktów terroryzmu. Liczba zbrodni politycznych jest niespotykana. Chodzi w tym momencie głównie o dziennikarzy, których Putin traktował jako swoich wrogów. Podkreślam, że w tym momencie nie mówię o tragedii w Smoleńsku, ale o tym jedynie, iż Putin nie ma żadnych zahamowań, że może być zdolny do wszystkiego.
(...) -Widział Pan może zamieszczony w internecie amatorski film z miejsca katastrofy nakręcony tuż po rozbiciu się polskiego samolotu rządowego? - Tak, widziałem. Jest mi bardzo trudno oceniać ten film, ponieważ najpierw musimy się dowiedzieć, czy jest on prawdziwy, czy też może spreparowany. To zaś muszą ocenić eksperci. Ja nie lubię też osądzać, wolę przedstawiać fakty. Ale bardzo - podkreślam - bardzo dużo dziwnych rzeczy pojawia się wokół smoleńskiej tragedii. Przytoczę tutaj chociażby informację, którą usłyszałem od jednego z polskich dziennikarzy będących na miejscu katastrofy, że rosyjskie służby natychmiast po wejściu na teren tragedii zabrały czarne skrzynki. Natychmiast wówczas powiedziałem, że oni próbowali coś ukryć - to po pierwsze. Lub też wykazali się totalną głupotą. Wyobraźmy to sobie. Nie ufamy sobie nawzajem. I jest jakaś część dowodów, których nie mogę dotknąć. Powinienem wówczas powiedzieć polskiemu rządowi: "Proszę, ja nie ufam tobie i ty nie ufasz mi. Zapytajmy więc w tej sprawie niezależnych międzynarodowych sędziów. Natychmiast zwołajmy ich tutaj!". Razem - my i wy, wraz z niezależnymi ekspertami - możemy otworzyć te czarne skrzynki, by dopiero wtedy zobaczyć, co one zawierają. Ale jeśli my, Rosjanie, zabieramy te skrzynki na kilka godzin (słyszałem nawet, że przez 15 godzin one były w posiadaniu rosyjskich służb!) i nic o tym nie mówimy, to ja w tym widzę coś dziwnego. Jest to więc - jak już powiedziałem - albo naruszenie wszelkich przepisów, albo też maksymalna głupota. (...)”
Tydzień smoleński (a przypomnę, że 14-go kwietnia rodzi się dla polskich mainstreamowych mediów doc. S. Amielin „pasjonat lotnictwa” ze Smoleńska) zamyka pierwsza wstępna diagnoza „przebiegu wypadku” podana przez komisję Burdenki 2 z „półbeczką” tupolewa:
„Międzynarodowa Komisja Lotnicza (MAK), która bada przyczyny katastrofy prezydenckiego Tu-154M poinformowała wczoraj, że tuż przed rozbiciem maszyna miała zahaczyć lewym skrzydłem o drzewo znajdujące się w odległości kilometra od pasa startowego lotniska Siewiernyj pod Katyniem. Tymczasem z każdym dniem i każdą nową informacją podawaną przez stronę rosyjską rodzi się coraz więcej pytań. Jeden z największych amerykańskich dzienników "USA Today" zastanawia się, z jakich przyczyn nie zadziałał znajdujący się na pokładzie prezydenckiego tupolewa najnowocześniejszy system ostrzegania przed przeszkodami - tzw. TAWS, który do tej pory nigdy nie zawiódł.
- Ustalono, że miejsce pierwszego zetknięcia maszyny z drzewami znajduje się w odległości 1050 m od początku pasa startowego, 40-45 m na lewo od jego osi - podała wczoraj Międzynarodowa Komisja Lotnicza. Z jej dalszych ustaleń wynika, że po ok. 200 kolejnych metrach samolot uderzył w następne drzewo, na skutek czego nastąpiła zmiana trajektorii lotu maszyny i wykonanie przez nią tzw. półbeczki. Jak podali eksperci z MAK, najważniejsze fragmenty Tu-154M znajdowały się w odległości 350-500 m od pasa startowego, 150 m na lewo od jego osi. Szefowa komisji Tatiana Anodina poinformowała, iż prace nad ustaleniem przyczyn katastrofy są w toku. - Prace trwają, są prowadzone starannie, skrupulatnie, w pełnej współpracy ze stroną polską - powiedziała. Poinformowała również, iż po zakończeniu śledztwa komisja poda swoje wnioski do wiadomości publicznej. ”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20100417&typ=tk&id=tk24.txt
I po raz pierwszy pojawia się nieco nieśmiała refleksja, iż zmieniają się wersje wydarzeń podawane przez Rusków:
„informacje ujawniane przez stronę rosyjską - w tym m.in. wspomniane zahaczenie skrzydła samolotu o drzewo, co ma rzekomo wyjaśniać rozbicie się polskiego samolotu - nie dla wszystkich są wiarygodne. Między innymi dziennik "USA Today", opierając się na opinii ekspertów od bezpieczeństwa lotów, zastanawia się, dlaczego rozbił się prezydencki tupolew, który wyposażony był w najnowocześniejszy system ostrzegania przed przeszkodami - tzw. TAWS (Terrain Awareness and Warning System). Urządzenie to z odpowiednim wyprzedzeniem informuje pilotów o zbliżaniu się do przeszkód typu wzgórze, czy też maszt antenowy (jedną z pierwszych tez Rosjan było stwierdzenie, iż samolot uderzył skrzydłem o pobliski maszt antenowy). System reaguje także w momencie, gdy samolot leci zbyt nisko lub gdy zbyt szybko traci wysokość i gdy grozi mu rozbicie, ostrzegając pilotów przed ewentualnym zagrożeniem. Gazeta podkreśla, że od 20 lat, czyli od momentu, gdy TAWS został wprowadzony do użytku, nigdy nie zawiódł i żaden z samolotów wyposażony w ten system nigdy nie rozbił się przy podchodzeniu do lądowania. "Dlatego ta katastrofa robi się coraz bardziej tajemnicza" - pisze "USA Today", powołując się na ocenę eksperta Johna Coxa z TAWS od bezpieczeństwa lotów. Ów ekspert stwierdza, że musiało się coś stać, skoro piloci nie zareagowali na ostrzeżenia TAWS.” A jak po tygodniu wyglądał kwestia identyfikacji ciał?
„Jak poinformowała wczoraj agencja Itar-Tass, powołując się na śledczych rosyjskiej prokuratury generalnej, zidentyfikowanych zostało już 76 ofiar sobotniej katastrofy. W tym czasie przeprowadzono 266 ekspertyz medycznych, w tym genetycznych. Do zidentyfikowania pozostaje więc nadal 20 ciał. Jak podkreślała przed kilkoma dniami minister zdrowia Ewa Kopacz, ich identyfikacja genetyczna powinna zostać zakończona do środy. Z ostatnich wypowiedzi minister wynika jednak, że termin ten może zostać jeszcze przesunięty.”
Po smoleńskim tygodniu „wrak prezydenckiego tupolewa” zostaje, jak pamiętamy, „zrekonstruowany” na płycie lotniska Siewiernyj:
„Zgodnie z zapowiedziami przedstawiciela pionu śledczego rosyjskiej prokuratury generalnej Władimira Markina wczoraj miały się także zakończyć prace śledczych na miejscu katastrofy pod Katyniem. Dalsze analizy odbywają się już na nieczynnym pasie smoleńskiego lotniska, do którego przetransportowane zostały niemal wszystkie elementy tupolewa. Śledczy podejmują obecnie próby jego rekonstrukcji. W pracach tych biorą udział także polscy eksperci. Na podstawie prowadzonych przez nich analiz będzie można ustalić dokładniejsze przyczyny wypadku i jego prawdopodobny przebieg. Na samym miejscu katastrofy pracują już ciężkie maszyny, w tym koparki i spychacze, które zbierają kilkudziesięciocentymetrową warstwę ziemi. Ma ona zostać następnie wysuszona (gdyż jest to teren podmokły, lekko bagnisty) i przepuszczona przez specjalne sita. Śledczy mają nadzieję, że w ten sposób uda się odnaleźć najdrobniejsze części samolotu, rzeczy osobiste ofiar itp. Jak powiedział w rozmowie z Polskim Radiem jeden z prokuratorów oddelegowanych do śledztwa - płk Krzysztof Parulski z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, procedura ta została zarządzona po odnalezieniu na głębokości kilkudziesięciu centymetrów kilku przedmiotów, w tym m.in. pistoletów i kajdanek należących do funkcjonariuszy BOR.”
Pistolety borowców na głębokości kilkudziesięciu centymetrów odnaleziono, a paranoicy smoleńscy śmiali się z tego, co min. zdrowia E. Kopacz opowiadała o przekopywaniu z największą starannością ziemi na 1 m w głąb. Jakieś wykopaliska jednak były. FYM
Niemcy korzystają na integracji W Polsce ciągle dominuje przekonanie [wśród lemingów - admin], że integracja europejska jest dla nas bardzo korzystna. A to na skutek pomocy, jaką otrzymujemy za pośrednictwem unijnego budżetu od bogatszych krajów UE, zwłaszcza Niemiec. Wobec tego mamy szczególne zobowiązania i jesteśmy winni wdzięczność. Takie postawienie sprawy ustawia naszą politykę w szczególnie niekorzystnym położeniu podporządkowując ją de facto temu, co zaproponuje duet Merkel-Sarkozy. A jest to niezgodne z prawdą. Na integracji korzysta także gospodarka niemiecka i to w stopniu nie mniejszym niż polska.
Kryzys euro nie szkodzi Chociaż kwestie związane z kryzysem strefy euro nie schodzą z czołówek gazet i są ciągle pierwszoplanowym tematem najważniejszych spotkań politycznych to największy kraj tej strefy radzi sobie całkiem dobrze. W 2011 r. według wstępnych danych Bundesbanku PKB Niemiec wzrósł o 3 proc. To na tle większości pozostałych krajów eurolandu, a zwłaszcza Francji ( marne 0,2 proc.) wynik bardzo dobry . Ten duży wzrost był możliwy dzięki dobrym wynikom eksportu oraz zwyżce konsumpcji wewnętrznej. A to przełożyło się na spadek bezrobocia, którego poziom 6,6 proc. jest najniższy od zjednoczenia Niemiec. Pozytywnie odczuwa to też budżet państwa. Deficyt spadł z 4,3 proc. w 2010 do 1 proc. PKB w 2011 roku, a dług publiczny w tym samym okresie zmniejszył się z 83 proc. PKB do 81 proc. Oczywiście ta sytuacja może w przyszłości ulec zmianie, ale póki co niemiecka gospodarka wykazuje się dużą odpornością na kryzys. Owszem istnieje ryzyko, że w taki czy inny sposób może on przenieść się nad Ren. Dlatego kanclerz Merkel nie ustaje w wysiłkach zmierzających do przejęcia większej kontroli nad cała strefą i temu ma służyć m.in. przyjęty ostatnio nowy pakt fiskalny. Ale kryzys to nie tylko zagrożenia. Przyniósł on niemieckiej gospodarce także znaczne korzyści. W warunkach niestabilności w wielu krajach UE wzrósł popyt na niemieckie obligacje, jako ostoi spokoju. Obniżyło to koszty zaciągania nowych kredytów potrzebnych do rozkręcania własnej gospodarki. Berlin może z satysfakcją obserwować dynamiczny wzrost eksportu przede wszystkim do państw spoza strefy euro, w tym krajów wschodzących (Chiny, Brazylia) oraz Europy Środkowej i Wschodniej, czemu sprzyja osłabienie euro.
Kto zarabia na unijnych funduszach Największą marchewką jaką Bruksela pokazuje nowym krajom członkowskim są fundusze unijne przekazywane w ramach tzw. polityki spójności. Ma ona prowadzić do zmniejszenia różnic między biednymi a bogatymi krajami wewnątrz UE. Często jednak zapomina się dodać, że fundusze te w znacznej części pochodzą także ze składek beneficjentów. Polska wpłaca co roku znaczne kwoty. W ubiegłym roku było to 15,7 mld zł. Łącznie od wejścia do UE w 2004 r. przekazaliśmy do Brukseli 90,3 mld zł. Oczywiście nie wszystkie te pieniądze poszły na fundusze pomocowe, ale warto pamiętać o tych liczbach, aby wiedzieć jaka jest rzeczywista wysokość wsparcia. Ostatnio nasze ministerstwo rozwoju regionalnego, które zajmuje się całościowo nadzorem nad wydawaniem tych funduszy w Polsce podało bardzo interesujące dane. Dotyczą one wydatkowania 140 mld euro pomocy w ramach polityki spójności, które w latach 2004-2015 trafiły i jeszcze trafią do Polski, Czech, Słowacji i Węgier, Okazuje się, że ponad połowa bo 74,69 mld euro pójdzie z powrotem do starych członków UE. Na czele listy tych ukrytych beneficjentów jest Irlandia. Od każdego euro netto, jaki ten mały kraj przekaże przez Brukselę do wspomnianych czterech państw z Europy Środkowej, powraca do nich 2,99 euro. Na drugim miejscu uplasował się Luksemburg z wynikiem 1,36 euro, a zaraz z nim Niemcy, które z każdego 1 euro zyskują 1,25 euro. Daleko za nimi, ale też na plusie są Holandia, Włochy, Francja, Hiszpania, Austria, Belgia i Szwecja. Kraje te zarabiają przede wszystkim na dodatkowym eksporcie w pierwszej kolejności zaawansowanych systemów informatycznych, różnorodnych maszyn i sprzętu transportowego. Oszacowano, że jego wartość wyniesie łącznie 66 mld euro. Gdyby nie fundusze unijne tego eksportu by nie było. A ponieważ najwięcej z tego produkują i sprzedają Niemcy ich korzyści są też największe. Kolejna korzyść to wykonywanie robót opłacanych z tych funduszy. 8,64 mld euro to przychód zachodnich firm. Z tego znowu najwięcej, bo ponad połowę zarobią przedsiębiorstwa z Niemiec. I dopiero po zapoznaniu się z tymi danymi można właściwie oceniać różne propozycje Berlina. Kanclerz Merkel proponuje np. ograniczenie wysokości unijnego budżetu na lata 2014–2020. Bo dobrze wie, że spotka się to ze sprzeciwem takich krajów jak Polska. Wtedy proszona i namawiana będzie mogła uczynić „daleko idące ustępstwo” i wspaniałomyślnie zgodzi się na dotychczasowy poziom. Dzięki temu będzie możliwe dalsze granie roli „dobrego wujka”, a nasz premier będzie mógł ogłosić wielki sukces negocjacyjny. A tak naprawdę od samego początku nikt nie chce tego zrobić, bo sam poniósłby dotkliwe straty. Ale przedstawienie musi trwać, a Polacy muszą mieć poczucie wdzięczności. Czy znowu damy się na to nabrać? Bogusław Kowalski
Afera z solą. Lista produktów, których nie wolno jeść Buraki konserwowe, sałatki warzywne, kapusta kiszona czy paprykarz wegetariański - takich produktów nie powinniśmy kupować, bo mogą zawierać sól przemysłową. Sanepid nie chce podać nazw konkretnych produktów - informuje "Gazeta Wyborcza" Aferą solną żyje od tygodnia cała Polska. Poznańska policja zamknęła trzy firmy, które sprzedawały sól przemysłową, jako spożywczą. Wśród jej odbiorców byli producenci kiełbas i wędlin, przetwórnie ryb, piekarnie. Policja przekazała próbki soli do badań i czeka na odpowiedź, czy zawierają szkodliwe substancje, a jej jedzenie mogło zagrażać ludzkiemu zdrowiu. Taką solą można, bowiem posypywać drogi, ale w żadnym wypadku nie wolno dodawać jej do jedzenia. Nie czekając na wyniki badań, inspekcja sanitarna rozpoczęła kontrolę w piekarniach i zakładach przetwórczych. Andrzej Trybusz, szef wielkopolskiego sanepidu, mówi "Gazecie", że skontrolowano ponad 300 zakładów. I ujawnia, że jego pracownicy odnaleźli w sumie ponad 100 ton soli pochodzącej z firm zamkniętych przez policję. W ilu zakładach do żywności mogła być sypana sól przemysłowa zamiast spożywczej? Trybusz: - Nie powiem, bo to nie ma znaczenia. Po chwili przyznaje jednak, że sam tego nie wie. Ale uspokaja: - Ta sól została zabezpieczona, wstrzymano jej dalsze używanie.
"Gazeta": - A co z produktami, które tuż przed kontrolą zostały z dodatkiem tej soli wyprodukowane? Trybusz: - Również są wstrzymywane w obrocie.
- Ile tych produktów wstrzymaliście? - Nie mam takich informacji. No, jest ich trochę.
- Dotarliście do wszystkich sklepów? - Do wszystkich dotrzemy, jak się skończy kontrola. Kontrola trwa.
- Czy pan nie uważa, że mieszkańcy mają prawo wiedzieć, jaki towar mógł być wyprodukowany z dodatkiem tej soli?
- Mogę przykładowo podać, że zostały wstrzymane jakieś buraki ćwikłowe konserwowe, jakieś sałatki warzywne, kapusta kiszona, jakiś paprykarz wegetariański...
- Możemy poznać pełną listę produktów, których sprzedaż wstrzymano? - Nie jesteśmy upoważnieni. Prokurator prowadzący sprawę zabronił ujawniania podmiotów, w których stwierdzono tę sól, i produktów czy punktów sprzedaży, w których te produkty się znajdują.
Roman Szymanowski, wiceszef Prokuratury Okręgowej w Poznaniu, który nadzoruje śledztwo w sprawie afery solnej, jest zaskoczony: - Sanepid nie wykonuje żadnych czynności na potrzeby naszego śledztwa, prowadzi własne kontrole, a zatem - jeśli chodzi o ich wyniki - w żaden sposób nie jest związany tajemnicą śledztwa. To do sanepidu, a nie prokuratury należy decyzja, czy podać do publicznej wiadomości listę produktów, których sprzedaż została wstrzymana. Identyczne argumenty przedstawiamy w rozmowie Trybuszowi. Ale szef sanepidu pozostaje nieugięty. W końcu przyznaje, że sam nie zna pełnej listy produktów. Chcemy się więc dowiedzieć, w ilu zakładach znaleziono fałszywą sól. W odpowiedzi słyszymy: - Dzisiaj dla mnie jest istotne, ile przeprowadzono kontroli i ile zarekwirowano tej soli, a jak pan chce wiedzieć, w ilu zakładach, to proszę sobie do powiatów zadzwonić. Powiatowych stacji sanepidu jest w Wielkopolsce ponad 30, dlatego pytamy Trybusza, czy jest w stanie zebrać takie informacje, a potem przekazać opinii publicznej. Odpowiedź? Mamy wysłać takie pytania na piśmie.
"Gazeta": - A czy jest pan pewien, że wszystkie produkty z dodatkiem tej soli zostały wycofane z obrotu i nie ma ich na półkach? Trybusz: - Oczywiście, że nie jestem pewien.
- Czy listę produktów wysłaliście zatem do sieci handlowych? - Do jakich sieci? Nie, z panem nie da się rozmawiać.
Swoje kontrole przez kilka dni prowadziła również inspekcja weterynaryjna. Sprawdzała, czy fałszowanej soli używano w zakładach mięsnych. Wczoraj zapytaliśmy o wyniki. Bartłomiej Raj, zastępca wojewódzkiego lekarza weterynarii, odmówił udzielenia informacji. W Głównym Inspektoracie Weterynarii przez cały dzień nie mogliśmy skontaktować się z nikim, kto odpowiedziałby na nasze pytania. Wypowiedzi Andrzeja Trybusza nie są autoryzowane.
źródło: gazeta Jan Piński
O co chodziło w aferze PKN Orlen? Wczoraj sąd skazał byłego szefa UOP Zbigniewa Siemiątkowskiego na rok więzienia z zawieszeniem na 3 lata. To kara za bezprawne zatrzymanie w 2002 r. ówczesnego prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego. Czy aby na pewno aferę wyjaśniono? Sprawa stała się głośna bynajmniej nie w 2002 r., ale po 2 latach w kwietniu 2004 r. Oto na łamach "Gazety Wyborczej" czołowy polityk SLD, były minister skarbu Wiesław Kaczmarek po 2 latach od wydarzeń akcja UOP miała coś wspólnego z prowizjami od kontraktu na dostawy ropy do PKN Orlen mówi: "Rzeczywiście, przy wielkich kontraktach istotne są prowizje i to, do kogo trafiają". Ówczesny prezes Andrzej Modrzejewski zamierzał podpisać z cypryjską firmą J&S wieloletni kontrakt na dostawy ropy. Co ciekawe, po odwołaniu Modrzewskiego kolejny zarząd kierowany przez wskazanego przez lewicę Zbigniewa Wróbla kontrakt ten podpisał. Ale wywiad Kaczmarka wywołał burzę. Ówczesna opozycja (PiS, PO, LPR, Samoobrona) zaczęła głośno domagać się komisji śledczej, która wyjaśni jakie były faktyczne przyczyny zatrzymania Modrzejewskiego. SLD wówczas był zmagany wewnętrznym konfliktem. Szykujący się do opuszczenia pałacu prezydenckiego Aleksander Kwaśniewski próbował wbić w ziemię Leszka Millera i podporządkować sobie SLD. Miller, którego poważnie już osłabiła komisja śledcza ds. afery Rywina (rok 2003) musiał ustąpić ze stanowiska premiera, ale nie oddawał bynajmniej pola. Komisja Śledcza ds. PKN Orlen stała się Waterloo Aleksandra Kwaśniewskiego, obnażając ogromną ilość jego niejasnych biznesowych kontaktów. To właśnie po tej komisji społeczeństwo zażądało sanacji państwa, a Donald Tusk był bardziej radykalny w ocenach niż dziś Jarosław Kaczyński. To z Platformy rzucono wówczas hasło: budowania IV RP, bo III się skompromitowała. Atmosfera była taka, że Tusk piętnował Marka Belkę za kłamanie przed komisją śledczą i zarzucał mu współpracę ze służbami PRL. No, ale do rzeczy. Komisja napisała raport, w którym stwierdzono m.in, że doszło do patologicznej sytuacji, w której spółka z Cypru zmonopolizowała dostawy do kontrolowanych przez państwo rafinerii. I teraz cytat,
"Splot zdarzeń związanych z pojawieniem się na polskim rynku ropy naftowej firmy J&S Service and Investment Ltd., a następnie opanowaniem przez tę firmę dostaw do dwóch największych rafinerii w kraju prawdopodobnie nie mógłby mieć miejsca bez nieformalnych układów z osobami, od których decyzji, działania lub zaniechania zależało osiągnięcie przez spółkę J&S celów strategicznych w Polsce" - czytamy w raporcie komisji. I dalej: "Zgromadzony przez komisję materiał dowodowy wskazuje, że pomiędzy kierownictwem i osobami odpowiedzialnymi za politykę zakupów ropy w Petrochemii Płockiej a właścicielami spółki J&S nastąpiło porozumienie, a być może nawet zmowa połączona z korupcją, jak wskazują na to zeznania niektórych świadków". Komisja podkreśliła w sprawozdaniu, że zarząd PKN Orlen utrudniał jej działanie, odmawiając udostępnienia dokumentów. "Jakie okoliczności i dowody zarząd ukrywa przed komisją? - pytają posłowie. - Na zamkniętych posiedzeniach komisji świadkowie zeznawali, że bez dania łapówki-prowizji nie było szans, aby otrzymać kontrakt. (...) Zebrane przez komisję dowody uzasadniają stwierdzenie, że być może kontraktom zawieranym przez PKN Orlen towarzyszył system nieformalnych prowizji". Czy ktoś słyszał o tej sprawie? Co się z nią dzieje? Otóż prowadzi ją 1 (słownie 1 prokurator) od kilku lat bez większych efektów. Osobną sprawą, jaka wypłynęła w toku prac komisji była afera Jana Kulczyka i jego targów o przejęcie kontroli nad polskim sektorem naftowym, a następnie odsprzedaniem go Rosjanom. Nawiasem mówiąc moim zdaniem "wrzucona" do komisji po to, aby odwrócić uwagę od właściwego tematu, czyli wspomnianych przez Kaczmarka prowizji. Zdaniem posłów komisji - Romana Giertycha i Antoniego Macierewicza - prezydent Polski upoważnił Jana Kulczyka do negocjacji w sprawie sprzedaży polskich rafinerii rosyjskiemu koncernowi Łukoil. O istnieniu takiego upoważnienia informuje notatka ABW. Czy ktoś słyszał, aby Aleksander Kwaśniewski musiał się z tego tłumaczyć? Przed komisję śledczą nie chciał wpaść, a później jakoś śledztwa przycichły. Przy czym, żeby było jasne: za rządów PiS to Jarosław Kaczyński skutecznie storpedował pomysł dokończenia prac przez komisję śledczą ds. PKN Orlen. No więc skazano paru ludzi, którzy wykonywali polecenia. Nie wiadomo czyje i nie wiadomo po co. Przewiduje, że po apelacji sprawa zostanie przekazana do ponownego rozpatrzenia, aż w końcu się przedawni. W tle całej sprawy jest niejasna rola wojskowych i cywilny służb specjalnych. Dość przypomnieć skandaliczną prowokacje polegającą na bezzasadnym postawieniu zarzutów szpiegostwa na rzecz Rosji asystentowi szefa komisji ds. PKN Orlen, który sprawę tę przypłacił wylewem. Przypadkiem afera wybuchła tuż przed tym jak przed komisją mial zeznawać Kwaśniewski. Generał Maciej Hunia, który wówczas kierował kontrwywiadem dziś jest szefem Agencji Wywiadu. Asystentowi państwo (czyli my wszyscy) zapłaciło odszkodowanie za kompletnie absurdalne zarzuty, ale nikt więcej nie odpowiedział za to prawnie. To też znaczące, że jest proces tych, którzy kazali zatrzymać (nawet nie aresztować Modrzejewskiego), a nie ma procesu tych, którzy kazali zatrzymać i trzymali w areszcie asystenta komisji ds. PKN Orlen... Jako podsumowanie tego wspominkowego tekstu: maksyma sformułowana w powieści "Paragraf 22" (przez mojego ulubionego bohatera tej książki Milo Minderbindera), "są interesy, na których wszyscy zarabiają". Jan Piński
INDECT INDECT, czyli Inteligentny system informacyjny wspierający obserwację, wyszukiwanie i detekcję dla celów bezpieczeństwa obywateli w środowisku miejskim. INDECT jest międzynarodowym projektem finansowanym przez UE. Zakłada utworzenie inteligentnego systemu obserwacji i automatycznego wykrywania podejrzanych zachowań lub przemocy w środowisku miejskim. CO WIEMY? INDECT jest jednym z największych (jak nie największym tego typu) programów obserwacyjnych, które UE chce wdrożyć na terenie Unii Europejskiej. Poza kontrolą Internetu, INDECT nieprzerwanie będzie „pilnował” także ludzi poruszających się po ulicach miast. Dla porównania zobaczcie pierwszy odcinek serialu „Person of Interest”. Projekt ruszył 1 stycznia 2009 i potrwa to 31 grudnia 2013 roku. Niech nie zdziwi Was fakt, że głównym partnerem projektu jest Komenda Główna Policji. Początkowy budżet projektu wyniósł około 14,68 milionów (około 60 mln zł) INDECT jest finansowany w ramach „Siódmego Programu Ramowego Komisji Europejskiej” (7PR). Uczestniczą w nim takie kraje jak Austria, Bułgaria, Czechy, Francja, Niemcy, Węgry, Polska, Słowacja, Hiszpania i Wielka Brytania. INDECT łączy dane z for internetowych, portali społecznościowych, przeglądarek z bazami danych, informacje uzyskane od firm telekomunikacyjnych z kamerami umieszczonymi na ulicach. INDECT jako system opierający się na sztucznej inteligencji będzie w stanie identyfikować ludzi, których widzi dzięki systemowi kamer, kontrolerom będzie podawał kilka możliwości naszych reakcji, które zostaną INDECT wyselekcjonuje na podstawie zaobserwowanych zachowań. System będzie dysponował informacjami o naszych znajomych, rodzinie, miejscu pracy. INDECT działający w Internecie, będzie go inwigilował przy pomocy wyszukiwarek, portali społecznościowych, for, blogów, sieci P2P. Rozwinięta lingwistyka komputerowa, ma zapewnić systemowi możliwość rozpoznawania i analizowania relacji na podstawie rozmów prowadzonych przez internautów. OGLĄDACIE „PERSON OF INTEREST”? TO MOŻE NIE BYĆ FIKCJA System INDECT ma być szczególnie wyczulony na osoby, które spotykają się w większych grupach, lub przemieszczają się długotrwale po mieście. INDECT będzie katalogował informacje o obserwowanych obiektach, i będzie nadawał im kategorie zagrożenia. Funkcjonowanie systemu w środowisku miejskim ma opierać się na mobilnym systemie obserwacji w mieście (MUOS), na który składają się drony – latające kamery, które będą ze sobą połączone inteligentnie i autonomicznie. W założeniach projektu, powinny współdziałać ze sobą, by skutecznie śledzić i identyfikować osoby poruszające się po mieście. Kamery będą wykorzystać dane biometryczne z paszportów i dowodów osobistych. Już 5 września 2001 w raporcie na temat amerykańskiego systemu Echelon znaleziono szereg naruszeń przepisów o ochronie danych. Raport potwierdzał wielokrotne łamanie prywatności i był pierwszym krokiem w kierunku totalitarnego nadzoru nad społeczeństwem na wzór „Roku 1984″ . Z najnowszych raportów jednoznacznie wynika, że system INDECT będzie prowadził do wielu nadużyć przez takie organy jak Policja, służby specjalne , także przez nadmierny wpływ korporacji. Istnieją obawy, że zagrożona jest demokracja. PIERWSZE MASOWE TESTY INDECT NA EURO 2012 Od początku 2009 roku trwają prace nad projektem. INDECT zostanie włączony podczas EURO 2012 w Polsce i na Ukrainie. Jeżeli się sprawdzi, w 2013 roku zostanie wdrożony w innych krajach Unii Europejskiej. Poszczególne „INDECT-y” z całej Unii zostaną ze sobą połączone. INDECT będzie wiedział co zrobimy, poprzez system kwalifikacji będzie decydował co mieści się w „granicach normalności”, a co nie. Koordynatorzy projektu INDECT uspokajają, że informacje zbierane przez system będą wykorzystywane tylko w sytuacji bezpośrednich zagrożeń i przestępstw. Andrzej Wiśniewski Źródło: Alternatywne Media RP
BIBLIOGRAFIA
1. http://en.wikinews.org/wiki/Listening_to_you_at_last:_EU_plans_to_tap_cell_phones
2. http://www.mediarp.pl/twitter/indect
LEKTURA UZUPEŁNIAJĄCA W „WOLNYCH MEDIACH”
1. http://wolnemedia.net/prawo/czym-jest-indect/
2. http://wolnemedia.net/prawo/system-super-inwigilacji-made-in-poland/
3. http://wolnemedia.net/polityka/ue-pracuje-nad-panoptikonem-xxi-wieku-projekt-indect/