410

Feminizm eugeniczny czyli Margaret Sanger w pigułce Margaret Sanger zasłużyła sobie w pełni na tytuł królowej antykoncepcji, a może i nawet na koronę światowego ruchu aborcyjnego. Była również  feministką, do tego absolutnie zafascynowaną ruchem eugenicznym. Jej przykład uczy nas wiele nie tylko na temat samego feminizmu, ale wyjawia prawdziwe siły i motywację, ukryte pod hasłami praw kobiet, planowania rodziny, kontroli populacji czy pomocy Afryce w ramach tzw. walki z biedą. Jest również ostrzeżeniem, ile może dokonać jedna kobieta, zwłaszcza obdarzona pewnym urokiem osobistym i dużą determinacją, mająca wokół siebie garstkę usłużnych mężczyzn (niekoniecznie kochanków).

Dokonania Sanger Sanger (1879-1966) ma na swoim koncie wiele dokonań. Doprowadziła do legalizacji antykoncepcji w USA (dzięki prawnikowi- kochankowi) i stworzyła pierwszą klinikę, w której udzielano porad dotyczących tzw. kontroli urodzeń. To na bazie jej organizacji American Birth Control League (Amerykańska Liga Kontroli Urodzeń) powstała istniejąca do dziś w USA sieć klinik aborcyjno- antykoncepcyjnych: Planned Parenthood Federation of America (Amerykańska Federacja Planowanego Rodzicielstwa: PP). Powołała również do życia organizację międzynarodową: International Planned Parenthood Federation (IPPF: Międzynarodowa Federacja Planowanego Rodzicielstwa), ale o niej później. To dzięki jej wsparciu Gregory Pincus stworzył w latach 60.-tych pierwszą pigułkę antykoncepcyjną (enovid) ze szczególnie dużą dawką hormonów, rozsławioną na cały świat podczas międzynarodowej konferencji w Tokio. Badania nad nią były możliwe dzięki staraniom Sanger, która zabezpieczyła dla niego pieniądze z PP, a także dodatkowe fundusze z innych źródeł. Pigułka ta była testowana w latach 60-tych na masową skalę w Portoryko (kraju pod zwierzchnictwem USA), Haiti i Meksyku, o czym niewiele się mówi. W książce Portorykanki, proaborcyjnej feministki Irene Vilar „Impossible Motherhood, Testimony of an Abortion Addict” (Niemożliwe macierzyństwo: Świadectwo uzależnionej od aborcji”) czytamy: „od 1955 do 1969 r. Portoryko było laboratorium amerykańskiego rządu, testującym kobiecą antykoncepcję w formie pigułek ze szczególnie wysokimi dawkami hormonów, które wywoływały niebezpieczne skutki uboczne, łącznie z niepłodnością”. Chodziło o ubogie kobiety z mieszkań komunalnych, które nie wiedziały, że biorą udział w testowaniu tabletek. Vilar pisze również o tym, że Portoryko było krajem z najwyższym wskaźnikiem sterylizacji na świecie (oczywiście w dużym stopniu przymusowej lub wymuszanej). „Do roku 1974 wysterylizowano tam 37% kobiet w wieku rozrodczym”- pisze Vilar. Zresztą należy dodać, że sterylizacja odbywała się na zamówienie „kolonizatora”, walczącego z tamtejszym przeludnieniem i problemami ekonomicznymi, posługującym się przy tym hasłami eugenicznymi. Program ten realizowała lokalna organizacja planowania rodziny, bardzo silnie dotowana dolarami z Waszyngtonu, przy wsparciu IPPF. Tak wyglądają w praktyce działania fanatycznych feministek pokroju Sanger, pociągające za sobą miliony ofiar, których w ogóle nie ujmuje się w kolorowym obrazku przedstawiającym cudowny lek na każde zło: pigułkę antykoncepcyjną.

Zawód: feministyczna manipulatorka Wracając jednak do samej Sanger. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że takie kobiety jak ona są często sprytnymi manipulatorkami, dążącymi do osiągnięcia chłodno skalkulowanych celów. Sanger sama powiedziała o sobie, że trudno będzie napisać jej biografię, gdyż rzadko wyjawiała, co naprawdę czuła lub w co wierzyła. Dla przykładu: za namową jednego z kochanków postanowiła nie wypowiadać się więcej ze zrozumieniem na temat o aborcji, aby nie psuć sobie wizerunku. Aby zyskać sympatię ludzi przed swoim procesem, za namową innego przyjaciela sfotografowała się w kobiecym stroju wraz z dziećmi, a nie solo w czarnym stroju anarchistów, tak jak sama chciała. Sanger była typową feministką, z typowymi poglądami, która w typowy sposób zbudowała fswoją karierę. Warto to zestawić z poglądem, wedle, którego zawodowe feministki to szczere bojowniczki na rzecz kobiet. Aby zrobić taką karierę, trzeba oczywiście poświęcić rodzinę, ale w przypadku feministek trudno powiedzieć, że rzeczywiście się ją zawsze poświęca, gdyż dla wielu z nich nie ma ona większego znaczenia. Sanger nie wychowała swoich dzieci, gdyż była zbyt zajęta swoimi sprawami, głównie licznymi podróżami. Przez długie miesiące podróżowała po świecie w poszukiwaniu wszelkich możliwych środków antykoncepcyjnych. Zwiedzała przy okazji szpitale w Rosji, gdzie chciała poznać ich doskonałe metody dokonywania aborcji. W swojej „Autobiografii” (napisanej na zamówienie) napisała, że słyszała, że w Rosji (stalinowskiej- SIC) są dobre techniki aborcyjne i dużo wolności dla kobiet. Nic dziwnego, że jej pierwsze małżeństwo musiało się rozpaść, nie tylko z powodu jej nieobecności, ale także wielu zdrad małżeńskich (do jej kochanków należał m.in. eugenik i pisarz H. G. Wells). Własna rodzina ani dzieci nie miały dla niej znaczenia, za to rodzina wielodzietna była celem jej ataków. Co ciekawe, Sanger urodziła się, jako piąte dziecko, jednak uważała, że zbrodnią jest posiadanie więcej niż dwójki (sama miała trójkę, jej córka zmarła w dzieciństwie).

Wojująca antyklerykałka Oprócz wstrętu do rodzin wielodzietnych cechowała ją nienawiść do Kościoła katolickiego. W telewizyjnym wywiadzie przyznała, że brak akceptacji antykoncepcji przez Kościół wynika z chęci posiadania jak największej liczby katolików na świecie. Otwarcie krytykowała encyklikę Piusa XI dotyczącą antykoncepcji „Casti Cannubi” (1930), a w prywatnym liście napisała, że Kościół katolicki jest dużo bardziej destruktywną siłą niż partie faszystowska i nazistowska razem wzięte. Aby wypełnić jakoś duchową pustkę, Sanger zapisała się do Różokrzyżowców, analizowała sny (często miała koszmary o wężach i kurach z odrąbanymi głowami), zajmowała się numerologią i astrologią, a także brała udział w seansach spirytystycznych, podczas których chciała nawiązać kontakt ze zmarłą w dzieciństwie córką. Jak na rasową feministkę przystało, Margaret nie była zainteresowana zarabianiem na życie – jak sama napisała w jednej ze swoich „Autobiografii”. Dużo wygodniejsze było wydanie się za mąż za bogatego sponsora. Sanger poślubiła z rozsądku Noah Slee, którego miliony szybko znalazły użytek. Był on prezesem bardzo dobrze prosperującej firmy Three-in-One Oil Company i w momencie ślubu posiadał 8 milionów dol. To on finansował działanie otwartej przez nią kliniki, międzynarodową konferencję, a także pomagał jej w zorganizowaniu produkcji antykoncepcji (o czym taktycznie megalomanka Sanger milczy w „autobiografiach”, aby sobie przypisać wszystkie dokonania) . Slee podpisał z Sanger specjalny kontrakt przedmałżeński, który czynił z małżeństwa całkowicie wolny związek (Sanger mieszkała osobno, wymagała od męża dzwonienia na wspólny posiłek, itp.).

Kobiecy altruizm i filantropia Być może bardzo młoda Sanger rzeczywiście współczuła kobietom, które rodziły wiele dzieci w marnych warunkach, jednak dość szybko pozbyła się sentymentów. Tkwienie po stronie biednych jest dużo mniej zabawne niż życie w luksusie. Choć Sanger próbowała stworzyć wizerunek altruistki walczącej o prawa kobiet, już w młodości nie chciała pracować charytatywnie, tj. poświęcać się dla dobra innych. Za czasów działalności w Partii Socjalistycznej prosiła o podwyżkę, której jej odmówiono. Jej zapał do reprezentowania ludzi pracy dość szybko się więc ostygł. W młodości krytykowała w wydawanym przez siebie radykalnym pisemku „Woman Rebel” („Zbuntowana kobieta” z mottem “Bez bogów, bez panów”) J. B. Rockefellera Juniora, a potem uznała, że lepiej współpracować z John D. Rockefellerem i wydawać jego pieniądze na własną walkę. Płaciła sobie pensję za redagowanie „Birth Control Review” i jeździła z płatnymi odczytami dotyczącymi antykoncepcji. Najpierw wystarczało jej zarabianie na nich 50 dol. i zwrot kosztów podróży, w wieku 42 lat kazała sobie płacić od 150 do 1000 dol. Była osobą niezwykle próżną, przewrażliwioną na swoim punkcie. Zamawiała własne portrety, organizowała na swoją część pożegnalne i powitalne przyjęcia, na które kupowało się bilety, a swoje „autobiografie” wysyłała żonom gubernatorów. Opłacała także niezwykle słono swojego osobistego sekretarza (1000 dol. na miesiąc), aby załatwił jej Pokojową Nagrodę Nobla. Niestety dla niej, nic z tego nie wyszło. Trzeba zrozumieć, że Sanger szybko przyzwyczaiła się do luksusu. Posmakowała podróżowania i nocowania w luksusowych hotelach (na koszt Slee), robienia zakupów w paryskich butikach, spotykania się z ciekawymi ludźmi z wyższych sfer, odwiedzania kurortów i zabawiania się z kochankami.

Trudno pozostać lewicową idealistką, skoro uwielbia się kawior i szampana oraz posiada trzy rezydencje. Wielbicielki Sanger widzące w niej bojowniczkę o prawa kobiet powinny wiedzieć, że spadek po Slee w wysokości 5 milionów wydała na siebie, nic nie pozostawiając ani dzieciom, ani kobietom. Tak wygląda charytatywna działalność niektórych feministek i ich wrażliwość na kobiecą niedolę.

Antykoncepcja – lek na każde zło Trzeba, więc szczerze napisać, że zainteresowanie Sanger antykoncepcją wynikało z osobistych pobudek. Sanger miała kilku kochanków jednocześnie, a nie miała zamiaru rodzić dzieci. Trudno jednak sprzedać antykoncepcję i aborcję społeczeństwu argumentując, że chce się ich dla siebie (podobnie dziś najbardziej fanatycznymi lobbystkami aborcyjnymi są kobiety, które aborcje mają za sobą). Pomimo, że była ona dla niej oczywiście wyzwoleniem od „biologicznego zniewolenia”, Sanger znalazła lepsze metody marketingowe kontroli urodzeń. Potrafiła przedstawić ją jako lekarstwo na każde zło, każdy społeczny problem, biedę i nieszczęście. Sanger nie mówiła już o swoich pomysłach młodej socjalistki walczącej o poprawę praw pracowniczych, budowę domów komunalnych czy redystrybucję bogactwa. Lepszym i łatwiejszym rozwiązaniem okazało się pozbycie biednych. Takie rozwiązanie dużo bardziej podobało się politykom. A jeśli chodzi o redystrybucję pieniędzy w ramach różnych programów, Sanger uważała, że pomaganie biednym jest szkodliwe i powinno się raczej dotować bogatych. Sprzeciwiała się nawet pomocy kobietom ciężarnym i udzielania im pomocy medycznej. Tyle w niej było filantropii i altruizmu. Sanger przeszła na stronę bogatych dzięki awansowi społecznemu (bogaty mąż), a także dlatego, że strasznie potrzebowała pieniędzy amerykańskich milionerów, którzy chętnie inwestowali w realizację jej pomysłów walki z biedą i społecznymi problemami wywołanymi przez biednych i chorych przy pomocy przymusowej antykoncepcji i aborcji.

Feminizm i rasizm eugeniczny Taktyka amerykańskiego rządu opisana w dokumencie z 1974 roku: wstrzymać pomoc żywnościową do danego kraju po katastrofie, jeśli dany kraj nie zaakceptuje amerykańskiego modelu kontroli urodzeń Ekonomiczne uzasadnienia stosowania antykoncepcji i aborcji na skalę międzynarodową przerodziły się w końcu w jej wizję stworzenia nowej rasy. Amerykańscy eugenicy, których pseudobadaniami i ustawami sterylizacyjnymi fascynował się Hitler, przekonali Sanger, że antykoncepcja wyeliminuje choroby, ludzi z defektami, wyludni więzienia i sierocińce. Według Sanger najbardziej palącym problemem stało się ograniczenie płodności osób niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo przy pomocy przymusowej segregacji, sterylizacji i aborcji. Do ludzi drugiej kategorii zaliczała wspólnie z eugenikami m.in. epileptyków, pacjentów szpitali psychiatrycznych, ludzi głuchych i ślepych (a właściwie mogli być do nich zaliczani ludzie z wadami wzroku czy słuchu). Przed Kongresem tłumaczyła, że wielki kryzys nie zostanie zakończony, jeśli nie powstrzyma się napływu odbiorców zasiłków. Co ciekawe z punktu widzenia Polaków, Sanger popierała wprowadzony zakaz imigrowania dla ludzi chorych i tzw. analfabetów (w rzeczywistości byli to ludzie, którzy nie znali amerykańskiej popkultury i słabo wypadali na opartych na niej testach na inteligencję). Według Sanger byłoby to złe dla rasy, gdyż taka imigracja produkowałaby „ludzkie chwasty”, trzy generacje ludzi na garnuszku podatników. Eugeniczne poglądy Sanger nie są szeroko znane nawet w USA, choć są bezsporne. W skład założonej przez nią w 1922 r. organizacji American Birth Control League (głównie do zbierania funduszy na jej działalność) wchodziło wielu eugeników. Kwietniowy numer z 1933 r. „Birth Control Review” w całości poświecony był sterylizacji. Zawierał on nawet tekst prof. Ernesta Rüdina (przetłumaczony z niemieckiego), nagrodzonego medalami przez Hitlera za swój wkład w tworzenie czystej rasy. Z Sanger współpracował również rasista i eugenik Lothrop Stoddard, którego książka „The Rising Tide of Color Against White World Supremacy” („Wzbierająca fala kolorowych przeciwko światowej dominacji białych”) była promowana  na łamach jej pisma. W 1921 r. w artykule „The eugenic value of birth control propaganda” Sanger pisała, że „eugeniczna i cywilizacyjna wartość Kontroli Urodzeń (w oryginale wielką literą) staje się jasna dla oświeconych i inteligentnych”. Marzenia Sanger o superrasie początkowo miały być realizowane metodami pokojowymi: przekupywaniem „niewłaściwych” do poddania się sterylizacji (prezenty lub gratyfikacje finansowe) i edukowaniem ich, że ograniczenie liczby dzieci oznacza podwyższenie standardu życia. Szybko zdała sobie jednak sprawę, że konieczne będzie stosowanie przymusu.

Amerykańska pomoc, kontrola populacji: IPPF Wizja Sanger nie dotyczyła oczywiście wyłącznie społeczeństwa amerykańskiego, ale odnosiła się do całego świata. “New York Daily News” nazwał ją bardzo słusznie “kapłanką antykoncepcyjnego kultu”. Sanger była główną siłą stojącą za stworzeniem w 1952 r. organizacji o zasięgu międzynarodowym: IPPF, finansowaną przez eugeników w celu uzyskania kontroli ludności na świecie. Jak dowiadujemy się z filmu „Maafa21” w 1974 r. amerykański rząd wydał dokument „Implications of Worldwide Population Growth for U.S Security and Overseas Interest” („Implikacje wzrostu ludności świata dla bezpieczeństwa i interesów USA”), podpisany przez sekretarza stanu H. Kissingera, wyjaśniający przyczynę konieczności kontroli ludności krajów trzeciego świata. Jak tłumaczą autorzy filmu, chodziło o amerykański dostęp do złóż naturalnych, a przede wszystkim minerałów i metali. Dokument stwierdzał również, że nie da się osiągnąć kontroli ludności bez zastosowania aborcji. W raporcie zidentyfikowano organizacje pozarządowe do realizacji amerykańskiej polityki, finansowane z pieniędzy podatnika. Wśród nich znalazły się organizacje zajmujące się po dziś dzień tzw. zdrowiem reprodukcyjnym: Pathfinder Fund, Population Council oraz IPPF (wszystkie założone przez bardzo bogatych Amerykanów, co z punktu widzenia feministek powinno być raczej podejrzane). Jak napisała w 1979 r. Drogin w „Margaret Sanger, Father of Modern Society”: „pomoc amerykańska jest lokowana na scenie międzynarodowej w krajach rozwijających się według kryterium, jak bardzo dany kraj jest przyjazny IPPF”. Czy tylko w latach 80-tych IPPF realizowała politykę kontroli populacji według wytycznych amerykańskiego rządu? W filmie Maafa21 Brian Clowes z Human Life International wyjaśnia, że w amerykańskim rządowym dokumencie z 1974 r. opisano jedną z taktyk działania polegającą na wstrzymaniu pomocy żywnościowej do danego kraju po katastrofie, jeśli dany kraj nie zaakceptuje amerykańskiego modelu kontroli urodzeń. Jak mówi, stało się tak wiele razy na świecie. Jednym z przykładów była Gujana dotknięta klęską huraganu w 1997 r., która przez 12 lat odmawiała zalegalizowania aborcji i antykoncepcji. Wtedy to World Bank powiedział, że nie udzieli żadnej pomocy, jeśli nie zostanie zalegalizowana aborcja i antykoncepcja. Jak mówi Clowes, sytuacja powtarzała się wielokrotnie w Afryce w przypadku klęski suszy, gdzie USAID (rządowa agenda USA) i ONZ przyznały, że nie udzielą pomocy, jeśli kraje nie zaakceptują antykoncepcji. Z raportu “Abortion for All: How the IPPF Promotes Abortion Around the World” (Aborcja dla każdego: Jak IPPF promuje aborcję na świecie”) dowiadujemy się, że, pomimo iż IPPF oficjalnie nie popiera przymusowej sterylizacji i aborcji, popierała taką politykę np. w przypadku komunistycznych Chin. Zajmujący się mitem przeludnienia amerykański Population Research Institute ciągle dokumentuje liczne przypadki przymusowej sterylizacji i aborcji na świecie (m.in. w Chinach, Wietnamie czy Uzbekistanie).

Co na to wszystko zajmujący się łamaniem praw człowieka? Co na to feministki? A co na to my, żyjący w katolickim kraju, w którym obowiązuje ustawa aborcyjna dopuszczająca zabijanie nienarodzonych ze względów eugenicznych (kiedy badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu), i w którym z tego samego powodu niedawno przymusowo wysterylizowano kobietę? Natalia Dueholm

Natalia Dueholm, dziennikarka i publicystka. Publikuje w polskiej i amerykańskiej prasie.

Za: Debata (6 Kwiecień 2011)

http://www.bibula.com/?p=35841

Zawód: Oburzony Kaczyńskim Trzy dni temu rano zapodałem sobie, jak zwykle przy śniadaniu, i  trafiłem akurat na prowadzącą śniadaniowy program TVN panią Pieńkowską. Kiedy poprzednio zdarzyło mi się ją oglądać, pani Pieńkowska wygłaszała rozbiegówkę w takim duchu, że nadszedł marzec, a więc wiosna, a więc czas zadbać o naszą zniszczoną po zimie cerę, i witamy w naszym studiu dermatologa, panią jakąś tam. Co zwróciło moją uwagę, to to, że nader prosty tekst, jaki nawet najmniej rozgarnięta modelka potrafiłaby zaimprowizować, gwiazda TVN najwyraźniej czytała z kartki. Nawet nie z promptera, tylko właśnie z kartki, niespecjalnie to zresztą ukrywając; wyglądała z tym niewiarygodnie profesjonalnie. Ale w ostatni wtorek, od pierwszej chwili widać było, że tym razem pani Pieńkowska żadnej kartki nie potrzebuje. Poruszona do głębi serca, z miną świadczącą o głębokim zaangażowaniu, wypytywała kolegę z redakcji "Faktów", czy będą się dziś zajmować tym strasznym skandalem, tą okropną, oburzającą, odrażającą wypowiedzią Jarosława Kaczyńskiego, który tak strasznie obraził Ślązaków, mówiąc, że są zakamuflowanymi Niemcami. Redaktor przygotowujący sztandarowy TVN-owski program informacyjny zapewniał gorliwie, że tak, że oczywiście, o tym skandalu, o tym oburzającym ataku PiS na Ślązaków nie można dziś nie mówić, jak również o powszechnym oburzeniu, z którym się on na szczęście spotkał. Ale to jeszcze pani Pieńkowskiej nie uspokoiło. Ale, dopytywała się, sondaż, który właśnie TVN zrobił, pokazuje, że mimo tego strasznego skandalu, mimo tak oburzającego ataku na Ślązaków, wciąż są TACY ludzie - niepowtarzalna intonacja słowa "tacy" - którzy pomimo wszystko chcą na Kaczyńskiego głosować, i jak to w ogóle jest możliwe?! Rzeczywiście, Joasiu, zgodził się z miną boleściwą jej rozmówca, są jeszcze TACY, ale ten sondaż, choć zrobiony został już po skandalicznym oburzającym ataku Kaczyńskiego, i po tym, jak odmówił on Ślązakom polskości, to jednak chyba był jeszcze zbyt szybko, zanim do ludzi dotarło, jak bardzo się Kaczyński tym atakiem skompromitował i odsłonił swe prawdziwe oblicze, ale na pewno do Polaków wreszcie o tym dotrze, będziemy o tym mówić, Joasiu, na pewno będziemy o tym mówić, żeby wszyscy się dowiedzieli... I tu się oboje zgodzili z ulgą, że teraz to już wreszcie Polacy muszą przejrzeć na oczy i Kaczyński jest już ostatecznie skończony; chyba, bo..., niestety, większej dawki tej rozmowy mój organizm już nie wytrzymał. Proszę Państwa, ja naprawdę niewiele koloryzuję - kto może przypadkiem widział, poświadczy. Zresztą mniej więcej tak było w programach Tusk Vision Network przez całe trzy dni. I tam, i w zbliżonych duchowo radiach, i w telewizji tak zwanej publicznej. Korowody oburzonych do żywego, i zapewniających, że sami zadeklarują w spisie "narodowość śląską", dla solidarności i w obronie tak obrzydliwie przez tego endeka potraktowanych Ślązaków. I niezwykle staranne unikanie poinformowania widzów, co naprawdę napisał w swym raporcie Kaczyński. Bo Kaczyński, akurat właśnie dokładnie odwrotnie, stwierdził, że Ślązacy SĄ Polakami. Bo nie ma żadnej "narodowości śląskiej", a próby jej sztucznego stworzenia w gruncie rzeczy obliczone są na przeciąganie Śląska w orbitę niemiecką. Co w tym nie jest prawdą? Szanujące się media, zamiast tego zbiorowego gęgu oburzenia, zajęłyby się doświadczeniami, na przykład, Hiszpanii albo Belgii, gdzie podobne separatyzmy podsycano kilkanaście lat temu w ramach absurdalnej "politycznej poprawności" - i pokazałyby, rzetelnie i krótko, jakie owa "różnorodność" dała w praktyce skutki. Szanujące się media wzięłyby statut RAŚ i skonfrontowały jego konkretne zapisy z  zapewnieniami liderów, jakoby chcieli tylko większej samorządności dla regionu i nie mieli żadnych separatystycznych ani antypolskich zapędów. No, ale w tuskolandii nie mamy szanujących się mediów, tylko aparat propagandy, działający dokładnie tak samo, jak działał przed trzydziestu laty (nieustająco polecam stare dzienniki telewizyjne na TVP "Historia", tym goręcej, że to już zapewne ostatnie chwile tego kanału). Ja to pamiętam. Pisała "Trybuna Ludu", że Kuroń albo Geremek zbezcześcili naród polski i pamięć jego bohaterów, a potem przez wiele dni zewsząd rozbrzmiewały chóry oburzenia. Oburzone były i profesory, i włókniarki, instancje partyjne pisały listy protestacyjne, i nawet gmina Popowo Górne przysyłała okolicznościową uchwałę. I nikt, nigdzie nie mógł znaleźć, poza jednym wyrwanym przez specjalistów od agitpropu z kontekstu i odpowiednio oprawionym zdaniem, co tak naprawdę ten Kuroń czy Geremek powiedzieli. No, ale też co się dziwić. Mówimy przecież o telewizji ukształtowanej przez tego samego Subotica, który te powtarzane dziś na "Historii" dzienniki opracowywał, i tego samego Waltera, którego w specjalnym, poufnym liście polecał Urban Kiszczakowi, jako zarazem znakomitego i "naszego" fachowca do przygotowywania programów telewizyjnych propagujących punkt widzenia SB. Pamiętam też, że i wtedy było mnóstwo ludzi bezkrytycznie wierzących w te wszystkie brednie, które im opowiadano o zaprzedanych CIA agentach imperializmu i rewizjonistów z Bonn. Równie bezmyślnie, jak dziś lemingi przyjmują za oczywistość, że potępienie jakiegoś głupiego hakenkrojca bredzącego, że Łambinowice albo kopalnia "Wujek" to były prześladowania narodu śląskiego przez Polaków oznacza "wykluczenie z polskości" Ślązaków i oburzający atak na ich kulturową odrębność. Polski dyskurs publiczny wygląda tak, że o  sprawach naprawdę ważnych nikt w ogóle się nie odważa mówić. W końcu odzywa się na ten temat Kaczyński, niezbyt zręcznie, bo taki jest - ale zresztą to nie ma znaczenia, nawet gdyby był zręczny, niczego by to też nie zmieniło.

Bo media zdominowane są przez ludzi, którzy żyją z nieustannego oburzania się na Jarosława Kaczyńskiego, i jedyne, czego nie wiedzą budząc się rano, to, z jakiego konkretnie powodu są na niego oburzeni dzisiaj. Więc gdy Kaczyński coś powie, choćby najsłuszniejszego, to przez kilka dni trwa Orwellowski spektakl potępienia, który z czasem płynnie przechodzi w kolejny, a potem jeszcze w kolejny. A sprawa oczywiście nie zostaje w najmniejszym stopniu wzięta pod uwagę. Spyta ktoś, czy to szczerzy, naprawdę chorzy na punkcie Kaczyńskiego wariaci, czy po prostu ludzie wynajęci? Sam chciałbym wiedzieć. Bardzo proszę prezesa PiS, aby mocno i stanowczo potępił samobójstwa i samobójców. Jest duża szansa na to, że pogłowie rozgęganych idiotów na znak solidarności i protestu znacznie się wtedy zmniejszy.

RAZ

HEMOS PASADO Pan Prezydent RP Bronisław Komorowski podpisał dziś ustawę z dnia 25 marca 2011 r. o zmianie niektórych ustaw związanych z funkcjonowaniem systemu ubezpieczeń społecznych.

http://www.prezydent.pl/aktualnosci/wiadomosci/art,1744,prezydent-podpisal-ustawe-o-ofe.html

Pan Prezydent, jak widać, nie przejął się listem Pana Sędziego Jerzego Stępnia, który wyraził przekonanie, że ustawa może być sprzeczna z Konstytucją z powodu naruszenia zasady zaufana obywatela do państwa, o czym informowały z wielkim namaszczeniem wszystkie serwisy informacyjne we wszystkich mediach. Pan Prezydent dobrze wie, że obywatele, w swojej większości, nie mają żadnego zaufania do państwa. Zaufanie takie mogli pokładać w naszym państwie jedynie akcjonariusze Powszechnych Towarzystw Emerytalnych, bo takiego prezentu jak nasze państwo z pieniędzy podatników, nie zrobił im nikt. Ale na szczęście akcjonariuszom tym nie przysługuje status „obywateli” RP, więc nadszarpnięcie „ichniego” zaufania do naszego państwa nie stanowi naruszenia Konstytucji. Zaufanie do państwa mogli stracić też ci wszyscy, którzy protestowali (oczywiście „w imieniu obywateli”) przeciwko zmianom w OFE. Zwłaszcza, że Pan Prezydent nie posłuchał rady Pana Sędziego Stępnia, żeby zamówił jeszcze parę „pogłębionych ekspertyz”.

http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/ofe-do-trybunalu_178440.html

Co prawda Pan Sędzia nie wskazał potencjalnych autorów owych ekspertyz, ale sądzę, że Pan Sędzia Stępień nie poradziłby Panu Prezydentowi, żeby taką „pogłębioną ekspertyzę” zamówił na przykład u mnie. A już najgorszym ciosem w demokrację jest to, że Pan Prezydent nie ujawnił ekspertyz (pewnie niedostatecznie „pogłębionych”), na podstawie których podjął swoją decyzję o podpisaniu ustawy, choć fundacja Forum Obywatelskiego Rozwoju, założycielem której jest Pan Profesor Balcerowicz, napisała w swoim oświadczeniu, że „Demokracja wymaga, aby przesłanki decyzji Prezydenta, który na mocy art. 126.2 Konstytucji czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji, były dostępne dla społeczeństwa, w tym dla kręgów fachowych w danej sprawie. Jest to tym bardziej istotne, że ustawa w sprawie zmian w systemie emerytalnym budzi zasadnicze zastrzeżenia ze strony kręgów prawniczych, między innymi - byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego” Mam gorącą nadzieję, że od teraz FOR będzie się domagał ujawniania przez Pana Prezydenta wszelkich ekspertyz w sprawach wszelkich ustaw, które Pan Prezydent sygnuje. Bo przecież trudno sobie wyobrazić, aby tylko i wyłącznie w sprawie OFE miały obowiązywać procedury inne, niż we wszystkich pozostałych sprawach. Ja się tego domagał nie będę, skoro i dotąd się nie domagałem, gdy kolejni prezydenci podpisywali dużo bardziej kontrowersyjne ustawy. Z tego prostego powodu, że podpisanie, bądź odmowa złożenia podpisu pod ustawą przez Prezydenta, jest jego czystą fanaberią!  I jest to podstawa tak zwanego „prawa veta” prezydenta wybieranego w wyborach powszechnych, które są elementem procesu „równoważenia” różnych ośrodków władzy. Argumenty używane w obronie OFE, które nigdy nie były wcześniej używane w żadnej innej sprawie, pokazują „nad reprezentatywność” OFE  w naszym życiu nie tylko ekonomicznym, ale i publicznym. Więc dobrze się stało, że Pan Prezydent ustawę podpisał, choć ja bym oczywiście wolał, żeby rząd pozwolił mi samemu wybrać czy chcę być w ogóle w OFE, czy nie chcę. Ale na początek dobre, choć takie ograniczenie głupoty. Co prawda tylko ilościowe, a nie jakościowe, ale zawsze jakieś. Na „Panabalcerowiczowskie”: „no pasaran”, Pan Minister Rostowski może już dziś powiedzieć, jak proponowałem w jednym z poprzednich wpisów: „hemos pasado”. Gwiazdowski

LWP - Wallenrod Warszawskogo Dogowora „Napoleon mówił, że trzy ćwierci powodzenia na wojnie i w każdej bitwie jest stan moralny ludzi, a ćwierć zaledwie jest stan wszystkich innych czynników. Tak wysoko stawiał jeden z geniuszów wojny stan moralny, czyli stosunek do pracy wojny. (...)." "Dlatego też,..., próby poprawienia stanu moralnego u siebie lub próby psucia stanu moralnego u przeciwnika są stale przedsiębrane, stale robione, albowiem zwycięstwo samo nie jest niczym innym, jak złamaniem woli przeciwnej, osłabieniem tej woli, co jest przygotowaniem do ostatecznego fizycznego zwycięstwa.” (Józef Piłsudski, „Naczelny wódz w teorii i praktyce”, wykład wygłoszony 21 marca 1926 r.) Słownik wyrazów obcych Władysława Kopalińskiego podaje: „morale duch (bojowy), duch zespołu, wola walki, gotowość wypełniania rozkazów, znoszenia trudów i niebezpieczeństw, odporność psychiczna (wojska)”.

O upadku morale można mówić, jeśli stan psychiczny żołnierzy uniemożliwia podejmowanie jakichkolwiek  działań bojowych, choć kondycja fizyczna walkę umożliwia, a zasoby środków bojowych nie są w istotny sposób nadwątlone. Z morale wiąże się też pojęcie esprit de corps – duch armii, ukazujący przekonanie żołnierzy, iż są w stanie w razie potrzeby obronić własny kraj przed obcym najazdem. Ważną rolę odgrywa wyszkolenie żołnierzy i nowoczesność uzbrojenia oraz kwalifikacje dowódców i jakość dowodzenia. Niski poziom wyszkolenia, przestarzała i zawodna broń, niskie walory dowódców, to czynniki osłabiające morale. Jednak nie one decydują. W listopadzie 1918 r. żołnierze niemieccy, dobrze uzbrojeni i zaopatrzeni, byli rozbrajani przez polska młodzież. W sierpniu 1944 r. żołnierze AK idący do walki mieli słabe uzbrojenie i kiepskie zaopatrzenie, a potrafili przez wiele dni toczyć bój z przeważającym materialnie wrogiem. O postawie wojska decydował stan morale – niski Niemców w 1918 r. i wysoki Polaków w 1944 r..

Konstytucja RP w art. 85 ust. 1 postanawia: "Obowiązkiem obywatela polskiego jest obrona Ojczyzny." Ustawodawca, wpisując słowo "Ojczyzna" na karty Konstytucji i łącząc je z obowiązkiem obrony, nawiązywał do polskiej tradycji. Trudno jednak dostrzec, aby patriotyzm był czynnikiem dominującym w obecnym procesie tzw. uzawodowienia armii. Słyszymy raczej o materialnych zachętach do podjęcia zawodowej służby w wojsku niż odwołanie się do etosu polskiego żołnierza. Tymczasem wojsko było zawsze w Polsce ważną społecznie i narodowo instytucją. Miejscem kształtowania postaw patriotycznych i obywatelskich ludzi w mundurach. Czy można to wyliczyć w złotówkach? Czy morale współczesnego żołnierza polskiego ma sprowadzać się do pytań o wysokość jego zarobków? (Nie należy mylić obowiązku troski państwa o materialne warunki służby żołnierzy z takimi sprawami, jak rola wojska w państwie i patriotyzm służby.) Rodzi się pytanie w oparciu, o jaką tradycje i jakie przesłanie ideowe ukształtujemy morale sił zbrojnych Rzeczpospolitej? Wojsko, każde wojsko, odwołuje się do narodowej tradycji. Każda armia ma też specyficzne, własne instytucje i zwyczaje, symbole i znaki. Armie są tak różne, jak różne są narody i państwa. Dlatego Wojsko Polskie ma prawo zachować swoją odrębność i nadal różnić się od armii amerykańskiej, francuskiej, niemieckiej czy rosyjskiej. Można nawet powiedzieć, że wartość polskiej armii w sojuszach będzie tym większa, im bardziej zdołamy zachować wewnętrzną spoistość i narodowy charakter naszego wojska. Ten wymóg spełniają też armie NATO i wojskowi tych armii byli zdziwieni, gdy ktoś im tłumaczył, że dla dobra sojuszu obronnego muszą oni zrezygnować z narodowej tradycji wojskowej. Unifikacja może dotyczyć uzbrojenia i sprzętu, nie może mieć miejsca tam, gdzie kształtuje się morale armii. Francuski generał Andre Beaufre pisał w swoim „Wstępie do strategii”: „[...]mimo rozwoju techniki i socjalizacji armia musi zachować w wysokim stopniu charakter „narodowy” to znaczy musi zapuścić korzenie głęboko w naród i być z nim ściśle związana”. W XVIII wieku zaczęły powstawać armie narodowe, świadome celów walki i dowodzone przez wodzów będących początkowo także przywódcami politycznymi. Z czasem dowodzenie siłami zbrojnymi stało się profesją zawodowych wojskowych, a przywództwo polityczne znalazło się poza wojskiem i ponad wojskiem. Ten proces dokonał się w ciągu ostatnich dwu wieków. Polska podzielona między sąsiadów nie uczestniczyła w tych zmianach. Dla Polaków wojsko, mundur i broń nabierały innego znaczenia. Były symbolem niepodległego państwa, a walka zbrojna drogą do wolności. Polscy wojskowi, naczelnik Tadeusz Kościuszko, książę Józef Poniatowski, czy dyktator powstania styczniowego Romuald Traugutt, mimo przegranej w walce z wrogiem stali się bohaterami narodowymi. Służba wojskowa będąca na Zachodzie coraz częściej zawodem, w Polsce była obowiązkiem patriotycznym. Nakazem, który ściągał represje i prześladowania zaborców. W polskich warunkach żołnierzem zostawał każdy, kto uważał się za patriotę. Żołnierzami byli więc ci, którzy w normalnych warunkach, w wolnym państwie, zapewne nigdy by munduru nie włożyli. Czyn zbrojny z okresu I wojny światowej (Legiony Polskie, Błękitna Armia we Francji, Korpusy Polskie w Rosji), a następnie wyzwolenie Wilna i czyn zbrojny Orląt lwowskich, powstańcy śląscy i wielkopolscy, wojna z Rosją bolszewicką w obronie niepodległości  umocniły w świadomości narodowej obraz żołnierza patrioty. Lata II wojny światowej jeszcze bardziej pogłębiły w społeczeństwie tę świadomość. Tradycją polskiego wojska było powołanie do zadań znacznie wykraczających poza czysto militarne. Obecna Rzeczypospolita odziedziczyła wiele po okresie Polski Ludowej, nawet zbyt wiele. Państwo polskie otrzymało w spadku po PRL armię. A Wojsko Polskie, w propagandzie nazwane „ludowym”, było w PRL jednym z głównych filarów komunistycznego państwa. Miało zresztą „bronić socjalizmu jak niepodległości”. Kadra zawodowa wojska była latami poddawana indoktrynacji komunistycznej, a członkostwo w PZPR stanowiło istotny element służby żołnierza zawodowego. W 1980 r. do partii należało 80% oficerów, 53% chorążych i 38,5% podoficerów. Wszyscy wyżsi dowódcy byli członkami PZPR. Nad posłuszeństwem armii czuwał rozbudowany aparat polityczny (w 1989 – 7800 osób, w tym 5700 oficerów). Przy czym Główny Zarząd Polityczny funkcjonował „na prawach” wydziału KC PZPR. We wszystkich jednostkach działały komitety partyjne, tzw. Podstawowych Organizacji Partyjnych PZPR było 5 tys. Z historii przypominamy udział jednostek LWP w pacyfikacji podziemia niepodległościowego, kiedy to opór przed narzuconą Polsce władzą i represje komunistów wepchnęły w podziemie i do lasów tysiące żołnierzy AK i NSZ. Nie możemy też zapomnieć o Poznaniu 1956 r., o udziale LWP w inwazji na Czechosłowację w 1968 r., o grudniu 1970 r. i doświadczeniu stanu wojennego 1981 r. Pozostaje dylemat czy można pogodzić dorobek sił zbrojnych PRL z ideałami sił zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej? Wojsko ma chronić niepodległość państwa, niepodzielność jego terytorium i nienaruszalność granic. Państwo jest, zgodnie z Konstytucją RP, „dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. Władza zwierzchnia w państwie należy do narodu – jest nim Naród Polski! Na podstawie Konstytucji RP należy stwierdzić, że siły zbrojne RP są powołane do ochrony polskiego interesu narodowego i mają to czynić zgodnie z racją stanu państwa polskiego. Jak ma się do tego doświadczenie historyczne LWP? W 1945 r. było wiadomym, że sojusznicy zdradzili Polskę oddając ją w łapy Stalina. Sowiecka agentura kłamstwem, przekupstwem i przemocą tworzyła struktury państwa satelickiego. Powołano wojsko, które miało słuchać rozkazów płynących z Moskwy. Między polskim interesem narodowym, a racją stanu państwa tworzonego przez komunistów wystąpiła zasadnicza sprzeczność. W tym czasie było niepodległe państwo polskie z prezydentem i rządem na uchodźstwie i wojskiem na Zachodzie oraz w kraju (Armia Krajowa). To państwo działało zgodnie z polskim interesem narodowym. Stalin i jego agenci zrobili wszystko, aby je zniszczyć. Mamy przykłady postaw z tamtych czasów dwu polskich oficerów. Pierwszy: w 1939 r. dowodził kompanią ppanc. i w bitwie nad Bzurą osobiście zniszczył osiem niemieckich czołgów. Następnie działał w podziemiu, jako inspektor AK w Rzeszowie. Podległe mu oddziały zdobyły niemiecki pocisk rakietowy „V” następnie przetransportowany do Anglii. Z powodzeniem walczył z Niemcami w akcji „Burza”. Zagrożony aresztowaniem kontynuował walkę z nowym okupantem stając na czele kierownictwa WiN.   Aresztowany przez UB przez ponad trzy lata był torturowany. Śledztwo było prowadzone pod bezpośrednim nadzorem NKWD. W dniu 14 października 1950 r. został skazany na 5-krotną karę śmierci oraz 30 lat więzienia. Zabito go strzałem w tył głowy.

Tym oficerem był pułkownik WP Łukasz Ciepliński, odznaczony orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. W grypsie przemyconym z celi śmierci napisał – „nie mogłem żyć inaczej”.  Drugi oficer - uczestnik wojny z bolszewikami 1920 r. i wybitny teoretyk sztuki wojennej. W 1939 r. dowodził pułkiem kawalerii, trafił do niewoli niemieckiej. W 1943 r. Niemcy zawieźli go do Katynia pokazali zwłoki zamordowanych przez Sowietów polskich oficerów. W 1945 r. oficer ten wstąpił do wojska tworzonego przez komunistów. Awansowany na generała LWP. Kierował w Sztabie Generalnym WP komórką do zwalczania podziemia i takich oficerów jak płk Ciepliński. Tym drugim oficerem był pułkownik WP Stefan Mossor odznaczony trzykrotnie Krzyżem Walecznych. Jakie przesłanie płynie z losów tych oficerów - czy postawy obu w równym stopniu mogą być wzorem dla oficerów WP? W latach sześćdziesiątych powołano mnie do odbycia zasadniczej służby wojskowej i przez dwa lata nosiłem mundur. Musiałem wysłuchiwać bredni wygłaszanych przez oficerów „politycznych” i uczyć się na pamięć „postępowych tradycji LWP”. Mimo to czas spędzony w jednostce wojskowej nie był stracony. W wojsku byli nie tylko przebrani w mundury partyjniacy, ale obok nich wielu wojskowych, którzy mieli świadomość, że są polskimi żołnierzami. To oni starali się zachować narodowy charakter armii. Starali się wyszkolić nas na profesjonalnych żołnierzy. Jestem też przekonany, że większość kadry zawodowej w 1990 r. z ulgą pozbyła się legitymacji PZPR. Jednak przywrócenie tradycji wojskowej z uwzględnieniem właściwej oceny okresu PRL nie nastąpiło. Siły zbrojne PRL były przygotowywane do wojny z Zachodem. Gdyby Sowiety odniosły zwycięstwo (m.in. za cenę nuklearnego zniszczenia Polski), to stan zniewolenia Polaków umocniłby się. To było sprzeczne z polskim interesem narodowym. Podobna sprzeczność była też widoczna w latach 1945-56, gdy Polacy byli terroryzowani przez komunistów, ale podobnie trzeba ocenić stan wojenny 1981 r. Ludzie, którzy stan wojenny zaplanowali i zrealizowali przekonują nas, że wyprowadzając czołgi na ulicę miast uprawiali "walenrodyzm". Chcieli podobno w ten sposób zablokować przygotowywaną przez Moskwę interwencję wojsk paktu nomen omen „warszawskiego”. Czy gdyby tak rzeczywiście było, to potępialiby pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, który walenrodyzm świadomie wybrał?

Może być wojsko dobrze uzbrojone i wyszkolone, ale jeśli nie ma w nim siły moralnej i ducha armii (esprit de corps), to w godzinie próby ono zawiedzie. Te wartości wojsko czerpie z narodowej tradycji, z dokonań poprzedników. Nie jest więc obojętne co trafia do głów żołnierzy i ich dowódców, jakie wartości kształtują umysły ludzi w siłach zbrojnych. W wojsku mamy odznaczenia za odwagę i są wyroki sadów wojskowych za czyny niegodne. Tak jednak jak odwaga i ofiarność w „cywilu” bywa chlubnym wyjątkiem, tak samo czyn bohaterski żołnierza jest zdarzeniem nadzwyczajnym. A to oznacza, że żołnierz nie może być albo bohaterem, albo tchórzem. Wśród żołnierzy zawodowych LWP byli bohaterowie, którzy także za cenę życia przeciwstawili się reżimowi. I byli też wojskowi na wysokich stanowiskach służący z oddaniem Sowietom. Była ponadto większość pragnących służyć Polsce. Sowieci zdawali sprawę, że tych wiernych Moskwie może być za mało i na wypadek wojny z Zachodem zamierzali wysłać  polskie dywizje w bój pod kontrolą. Postulowany tzw. Front Polski istniał, zdaje się, tylko na mapach w Sztabie Generalnym WP. Na szczęście zamiary sowieckich dowódców Układu Warszawskiego pozostały na papierze. Natomiast pragnienie wielu żołnierzy LWP, służenia wolnej Polsce, ziściło się. Trudno jednak przyjąć, że Wojsko Polskie może zbudować morale zachowując, jako wzór zarówno pułkownika Cieplińskiego jak  i jego prześladowców. Romuald Szeremietiew

Strach przed prawdą

1. Obejrzałem film Anity Gargas pt. „10.04.10”, pierwszy film śledczy o tragedii smoleńskiej, jak przedstawia go Gazeta Polska, która film sfinansowała i wydała na płycie DVD, (dlaczego nie stać było na taki film telewizji publicznej realizującej ponoć misję można się tylko domyślać?) Film przejmujący pod każdym względem, choćby, dlatego, że zawiera wypowiedzi Jadwigi Kaczyńskiej, schorowanej matki śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, która do tej pory nie wypowiadała się publicznie, a także ze względu na parominutowy fragment pokazujący miejsce katastrofy kilkanaście minut po upadku samolotu (film zrobiony przez reportera TVP Sławomira Wiśniewskiego, który tylko cudem ocalał i którego nigdy nie pokazała telewizja publiczna). To, co jednak rzuca się szczególnie w oczy i w uszy podczas jego oglądania do paniczny strach większości rozmówców dziennikarki szczególnie tych, którzy pracowali tego feralnego dnia na lotnisku w Smoleńsku. Stanowczo odmawiają oni rozmowy z dziennikarką, zatrzaskują z hukiem przed nią drzwi swoich mieszkań, a jeden z nich „złapany kamerą i mikrofonem” na ulicy, po stwierdzeniu, że żyje w demokratycznym kraju i nie boi się mówić, w popłochu ucieka do odjeżdżającego tramwaju.

2. Jest też parę wypowiedzi tzw. zwykłych ludzi mieszkających blisko lotniska, które koniecznie powinny być zbadane przez polską prokuraturę. Jeden z nich mówi o ognistej kuli ciągnącej się za ogonem samolotu, na kilkanaście sekund przed jego upadkiem, inny z kolei, że po zderzeniu z brzozą nic z samolotu nie odpadło, (choć wg wersji MAK-u miała wtedy odpaść spora część skrzydła, co miało być przyczyną jego późniejszego odwrócenia się na „plecy”). Takie zeznania świadkowie ci złożyli w rosyjskiej prokuraturze tyle tylko, że tych zeznań prokuratorzy nie przekazali do Polski. Są także zarejestrowane dwa incydenty, które wprost pokazują jak zastraszani są rozmówcy dziennikarki podczas prowadzenia przez nią wywiadu. Do jednego z nich dzwoni telefon i rozmówca z drugiej strony słuchawki wyraźnie sugeruje mu, żeby nie mówił za dużo. Ten tłumaczy się, że dziennikarce powtarza tylko, o czym mówił w prokuraturze. Drugi incydent ma miejsce w kawiarni, gdzie dziennikarka umówiła z jednym ze świadków rozbicia się samolotu. Podczas nagrywania, kiedy świadek ten mówi, co widział, od drugiego stolika podnosi się rosły człowiek i pyta go głośno, dlaczego szkaluje swoją ojczyznę do obcego dziennikarza i wyraźnie daje mu do zrozumienia, że będzie miał kłopoty.

3. Wypowiadają się także dwaj polscy eksperci lotniczy, których jako żywo trudno było spotkać w naszych mediach, choć przewinęły się przez nie ich całe tabuny w ciągu ostatniego roku. Jeden zwraca uwagę, że w stenogramie rozmów kabinie przekazanym nam przez Rosjan, który do tej pory był uważany przez naszą prokuraturę za wiarygodny dokument, dokonano ordynarnej manipulacji w postaci wycięcia i to decydujących słów śp. kapitana Protasiuka, który na wysokości 100m wydał komendę „odchodzimy”. Te słowa zostały odszyfrowane przez polskich techników, ale w stenogramie ten fragment powinien być zaznaczony, jako „A (anonim) - niezrozumiałe”. Tego zaznaczenia nie ma i w związku z tym trzeba postawić pytanie, co jeszcze w stenogramie zmanipulowano, a być może zmanipulowano także samo nagranie z czarnych skrzynek, bo przecież ciągle nie mamy oryginałów nagrań. Drugi z kolei (pilot Tupolewów, który wylatał na nich 2600 godzin) mówi, że sporo faktów wskazuje na to, że doszło w końcówce lotu do awarii samolotu (prawdopodobnie hydrauliki) i dlatego samolot nie był w stanie odejść. Dlatego zwraca uwagę, że niszczenie wraku, a szczególnie cięcie jego przewodów, (co na filmie jest pokazane), może być uważane za ordynarne zacieranie śladów.

4. W filmie jest jeszcze wiele innych spostrzeżeń, które powinny zbadane przez polską prokuraturę, jak choćby brak zapisu pochodzącego z kamery zainstalowanej na budynku warsztatu samochodowego położonego obok miejsca katastrofy. Ta kamera powinna zarejestrować ostatnie kilkanaście sekund lotu, które dla śledczych byłyby bezcennym materiałem. Ale wszechobecnym odczuciem po obejrzeniu tego filmu jest strach, jaki opanował rosyjskich świadków, ale także i przedstawicieli polskiego rządu. Najtrafniej ujęła to Pani Maria Kaczyńska mówiąc w końcówce filmu o tych ostatnich, „że być może boją się poznać prawdę i dlatego oddali śledztwo Rosjanom wiedząc, ze od nich prawdy nigdy się nie dowiemy albo też tę prawdę znają i w związku z tym boją się jeszcze bardziej”. Zbigniew Kuźmiuk

Kulisy afery hazardowej. Z tajnych dokumentów wynika, że to Marcin Rosół chciał zatrudnić Magdalenę Sobiesiak Są nowe fakty w sprawie afery hazardowej. TVN 24 dotarła do załącznika zdania odrębnego członków komisji hazardowej z ramienia PiS - Beaty Kempy i Andrzeja Dery. W załączniku m.in. treść maili, SMS-ów i rozmów na temat pracy dla Magdaleny Sobiesiak. Z załącznika wynika, że inicjatywa zatrudnienia Magdaleny Sobiesiak wyszła ze strony Marcina Rosoła z Ministerstwa Sportu. Prokuratura umorzyła wczoraj śledztwo w sprawie tzw. afery hazardowej; nie znaleziono wystarczających danych wskazujących na przestępstwo. Prawda się obroniła - uważa jeden z bohaterów afery, były szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. To kompromitacja i porażka - twierdzi PiS. Prok. Arkadiusz Buśkiewicz, jeden ze śledczych zajmujących się tą sprawą, uzasadniając decyzję prokuratury zaznaczył, że to na prokuratorze stawiającym zarzut spoczywa ciężar przedstawienia dowodów, "czyli musi w sposób kategoryczny udowodnić stawiany zarzut". Buśkiewicz poinformował, że w śledztwie wykonano "wszystkie zaplanowane czynności zmierzające do odtworzenia okoliczności i przebiegu zdarzeń z udziałem wszystkich osób objętych zawiadomieniem o podejrzeniu przestępstwa"; w charakterze świadków przesłuchano kilkadziesiąt osób, których zeznania skonfrontowane zostały z zebranym materiałem dowodowym. Odnosząc się do decyzji prokuratury Chlebowski oświadczył, że został "oczyszczony z fałszywych zarzutów". "Nie mogło być inaczej, bo nigdy nie wywierałem żadnych nacisków na urzędników i funkcjonariuszy publicznych" - napisał w oświadczeniu przekazanym PAP. Natomiast były szef CBA Mariusz Kamiński - który kierował Biurem, gdy poinformowało ono prezydenta, premiera, Sejm i Senat oraz prokuraturę o tym, że politycy PO mieli działać na rzecz biznesmenów z branży hazardowej - uważa, że decyzja prokuratury jest kompromitująca. Jego zdaniem wszystkie materiały zgromadzone w tej sprawie powinny zostać odtajnione. "Zgromadzony przez CBA pod moim kierownictwem materiał dowodowy pozwalał na przedstawienie zarzutów osobom pełniącym funkcje publiczne" - napisał Kamiński w przekazanym oświadczeniu. Jak dodał, "opinia publiczna zapoznała się tylko z niewielkim fragmentem nagranych rozmów bohaterów afery, pokazujących, w jaki sposób w Polsce »tworzy się« prawo". Do końca ubiegłego roku inne śledztwo związane z aferą hazardową prowadziła Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Śledztwo to zostało umorzone. Dotyczyło ujawnienia informacji o prowadzonych przez CBA działaniach operacyjno-rozpoznawczych w związku z tą sprawą. W postępowaniu badano m.in. kwestię przekazania informacji o działaniach CBA lobbystom związanym z branżą hazardową. Inne wątki śledztwa obejmowały kwestie przecieków do mediów różnych informacji. Poszczególne wątki śledztwa, jak informowała w styczniu prokuratura, zostały umorzone bądź ze względu na niewykrycie sprawców, bądź braku znamion czynu zabronionego lub braku danych wskazujących na przestępstwo. jm/pap

Dokądże mogli uciec? Kłamstwo - oto, co łączy zbrodnię katyńską i katastrofę smoleńską. Oficjalnie wyjaśniające sprawę państwo wyraża coś, co można by nazwać pozorami szacunku - od teatralnego oburzenia względem z góry wskazanych winnych, po "godne" uczczenie pamięci ofiar, tak by potomni nie mieli zbędnych wątpliwości Ludobójstwa w Katyniu i tragedii smoleńskiej nie można porównać. Jest jednak pewien aspekt, względem, którego oba te ponure zdarzenia stają się łudząco podobne. To szacunek dla dążenia do prawdy o nich. Szacunek niestety limitowany, właściwy mniejszości, tłumiony przez sprawny aparat szeroko rozumianej władzy, której zależy na wszystkim, tylko nie na prawdzie. Zbrodni katyńskiej i katastrofy smoleńskiej nie można zestawić bez uzupełnienia całą listą zastrzeżeń. Z pewnością obie te tragedie pochłonęły życie najwartościowszych Polaków, przedstawicieli elit, bez których mówienie o Polsce, jako państwie myślącym o swojej suwerenności w sposób ciągły i rozważny, zdolnym przekazywać tę myśl następnym pokoleniom, staje się coraz mniej możliwe. O Katyniu przez pięćdziesiąt lat Polacy mieli nie wiedzieć nic. To się zmieniło, choć po dalszych dwudziestu latach i tak nie wiemy wszystkiego. Tak samo jest ze Smoleńskiem - wygląda na to, że choć częściowa prawda o nim wyłoni się powszechnie dopiero po wielu latach, a w najbliższym czasie skazani będziemy na dobrze znany wybór: albo wersja oficjalna, podbita setką pieczęci instytucji o dumnych nazwach i kolportowana za pomocą elektronicznych szczekaczek, albo wersja zakazana, przekazywana z ust do ust. Ta pierwsza wzmacniana będzie takimi pojęciami, jak: braterstwo narodów, pojednanie, wybaczenie. Ta druga będzie nazywana szkodliwą, jej przekazywanie będzie jątrzeniem, a garstka dziennikarzy, którzy będą swój zawód traktowali wciąż poważnie, zostanie nazwana groźną, antypaństwową sektą.

W teatrze kłamstwa W wyjaśnianiu przebiegu obu zdarzeń podobieństwa narzucają się same. Sprawę Katynia badała prokuratura w ZSRS. Wydała nawet akt oskarżenia, w którym przeczytać możemy o "zbrodni katyńskiej dokonanej przez faszystów, jako zbrodni ludobójstwa". Sprawca wskazany został zresztą już przed wszczęciem takiego postępowania, a jego wynik miał tylko urzędowo potwierdzić wstępne przypuszczenia. Zaraz po katastrofie pod Smoleńskiem dochodziły nas pierwsze wypowiedzi mniej lub bardziej anonimowych ekspertów o naciskach i o błędach pilota. Majestat "międzynarodowego" urzędu przy potwierdzaniu tych wstępnych przypuszczeń dodał jeszcze alkohol we krwi generała. Przy sprawie katyńskiej znaleźli się i tacy, którzy te wstępne przypuszczenia pozwalali sobie traktować, jako nie w pełni wiążące. Taki błąd popełnił prokurator Roman Martini i zapłacił za to życiem. Oficjalnie wyjaśniające sprawę państwo równie oficjalnie wyrażało coś, co można by nazwać pozorami szacunku. Tak by domknąć całość spektaklu - od teatralnego oburzenia względem z góry wskazanych oprawców, po "godne" uczczenie pamięci ofiar, tak by potomni nie mieli zbędnych wątpliwości. W ten sposób w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku stanął w Katyniu pomnik z dwujęzycznym napisem "Ofiarom faszyzmu - polskim oficerom rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 roku". Ten gest miał ostatecznie zamknąć to, co i wcześniej było źle widziane - prywatną żałobę rodzin katyńskich. Na żałobę monopol miały tylko władze i jej rozmiary były ściśle limitowane. Przełamywanie tego monopolu było traktowane, jako działalność na szkodę państwa. Nie mogło być inaczej, bo oficjalna wersja zdarzeń, czyli kłamstwo katyńskie stało się kłamstwem założycielskim PRL legitymizującym jej władze i regulującym jej stosunki międzynarodowe. Taki stan miał być dziedzictwem następnych pokoleń. Władimir Putin 7 kwietnia 2010 roku powiedział nad grobami ofiar ludobójstwa w Katyniu zdanie, które w swojej prostocie łączyło przeszłą doktrynę ze strategią na przyszłość: "Nie mamy moralnego prawa, aby zostawiać następnym pokoleniom nieufność i wrogość. (...) W Europie XXI wieku nie ma innej alternatywy niż dobrosąsiedzkie stosunki między Polską a Rosją". Zdanie to ukazuje niemal szatańską moc słów, zwodniczą siłę łatwości w wypowiadaniu czegokolwiek, bez żadnego związku z rzeczywistością, a często stojącego w jawnej do niej opozycji. Niewolnikiem i jednocześnie fascynatem tej łatwości jest premier Tusk, który w tym samym miejscu i czasie bez trudu oświadczył: "Na drodze do pojednania polsko-rosyjskiego postawiliśmy dwa drogowskazy: pamięć i prawdę. Oni tu są, patrzą, czy jesteśmy zdolni przemoc i kłamstwo zmienić w pojednanie".

Milczenie Zachodu Jest jeszcze jedna ważna, może nawet najważniejsza płaszczyzna odniesienia dwóch tragedii - milczenie Zachodu, a właściwie całego świata. I jest to zjawisko zupełnie zrozumiałe - jeśli sami zainteresowani nie mogą (jak w przypadku ludobójstwa katyńskiego) lub demonstracyjnie nie chcą (jak w przypadku katastrofy tupolewa) dochodzić prawdy, to, dlaczego postronni mieliby ich w tym wyręczać? Taka ingerencja w czyjeś sprawy mogłaby być motywowana wyłącznie własnym interesem, a nie umiłowaniem prawdy przecież. A jeśli takiego interesu nie ma, to zadawanie niewłaściwych pytań może tylko komplikować czyjąś sytuację. Prawda może wyjść politykowi na dobre tylko w jego własnym kraju, co więcej, w sprawach fundamentalnych odpowiedzialny polityk musi się czuć zmuszony do dążenia do prawdy i jednocześnie, o ile nie jest skrajnym naiwniakiem, musi wiedzieć, że to zadanie może wykonać tylko samodzielnie. Pytanie zacytowane w tytule tego artykułu zadał Stalinowi gen. Władysław Anders. Pytanie to było wynikiem świadomej bezsilności. Generał doskonale wiedział, że w ówczesnej sytuacji nie ma żadnych możliwości na zbadanie sprawy zaginionych. Samo pytanie było, więc tylko i aż dowodem na to, że strona polska nie pozwoli o swoich obywatelach zapomnieć, choć w tym czasie nic nie może dla nich zrobić. Odpowiedź Stalina była dla Andersa nieistotna, bo nie mogła być wiarygodna. Premier Tusk, oddając całość śledztwa w ręce Rosjan, zdaje się zadawać podobne pytanie. Sprawia wrażenie, że sam nie może sobie z tą sprawą poradzić, że jest całkowicie bezsilny, choć - w porównaniu do Andersa - działa przecież w warunkach diametralnie innych. Problem polega jeszcze na tym, że premier zdawał się liczyć na szczerą odpowiedź. Tak jak Stalin odpowiedział "uciekli do Mandżurii", tak teraz powiedziano Tuskowi, że prezydent się awanturował, że jego brat na niego naciskał, że błędy pilotów i pijany generał w kokpicie. Tusk początkowo nie dowierzał. Po chwili przyjął tę odpowiedź z pokorą. Prof. Ryszard Legutko

Warzecha dla wPolityce.pl o hazardowym umorzeniu: Groteska! "By żyło się lepiej, wszystkim! A niektórym szczególnie" Można by uznać oświadczenie Zbycha (w odniesieniu do bohaterów afery hazardowej przywoływanie ich pełnych imion i nazwisk wydaje się niestosowne), przekazane po ogłoszeniu przez prokuraturę umorzenia afery, za bezczelne. Ale groteskowość tej sytuacji sprawia, że nawet, jeśli początkowo się wkurzymy, szybko powinno nam minąć. Żyjemy po prostu w świecie absurdu, gdzie w sferze publicznej dla części osób funkcjonuje specjalnie przygotowana, alternatywna rzeczywistość. Coraz bardziej przypomina to Peerel. Tam było podobnie: organa podejmowały jakieś decyzje, uzasadniały je w „Trybunie Ludu", przemawiały, chwaliły się – a przeciętny człowiek kiwał głową z politowaniem i w porze „Dziennika" wychodził na spacer z psem. Inna rzecz, że namolna i przecież prymitywna, a w dodatku jawnie absurdalna propaganda, projektowana m.in. przez Jerzego Urbana, w końcu jakoś tam obywatelom Peerelu przeciekała do głów, co sprawiło, że noc stanu wojennego była wyjątkowo ciemna, a przełom 1989 roku wyglądał, jak wyglądał. Być może obecna władza liczy na podobny mechanizm. Ale wystarczy zestawić sobie kilka scen i faktów, aby ujrzeć cały surrealizm sytuacji. Oto spocony Zbychu nie potrafi wytłumaczyć się dociskającym go dziennikarzom ze swoich rozmów z panami od hazardu. Potem powstaje komisja hazardowa, której przewodniczący, Mirosław Sekuła, przekształca jej obrady w farsę, z całkiem zresztą poważną miną, nie zdając sobie chyba sprawy z własnej groteskowości. Zbychu i Miro występują przed komisją, składając oświadczenia, z których wynika, że są najświętszymi ze świętych i zostali niewinnymi ofiarami politycznej nagonki. To charakterystyczne: ich oświadczenia nie niuansują sprawy w żaden sposób, nie zawierają tezy, że trochę było tak, a trochę tak. One są po prostu całkiem jednoznaczne: jesteśmy absolutnie cnotliwi i niewinni. Wezwani przed komisję biznesmeni plotą w podobny deseń: oni chcieli robić w Polsce uczciwe interesy, ale ci wstrętni pisowscy podejrzliwi funkcjonariusze im nie dali. Bo wiadomo:, kto ma pieniądze, jest z układu, a oni z żadnego układu nie byli, oni tymi własnymi ręcami, panie, zarobili!... Podobnie niewinny jest Marcin Rosół. On w ogóle nic nie wie, nic nie pamięta, a poza tym i tak nic nagannego nie zrobił. Odzyskane CBA kulturalnie uprzedza go o przeszukaniu, tak aby mógł się do niego należycie przygotować. No i wreszcie ostatni, najnowszy rozdział. Prokuratura, wyzwolona z pęt polityki, całkowicie oczywiście niezależna i samorządna, umarza postępowanie w kolejnych wątkach. Okazuje się, że (wątek I) nie było podejmowania się pośrednictwa w załatwieniu spraw przez funkcjonariuszy publicznych w zamian za korzyść majątkową; nie było (wątek II) obietnicy niewdrażania rozwiązań, mogących zasilić budżet w zamian za korzyści majątkowe; nie było (wątek III) niedopełnienia obowiązków i przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy publicznych w związku z pracami nad zmianą ustawy hazardowej; nie było wreszcie (wątek IV) przekroczenia uprawnień przez Rosoła. Na to wszystko prokuratura nie widzi dowodów i ich nie znalazła. Lub też nie dostrzega w tych działaniach znamion czynu zabronionego. De facto nie oznacza to, że przestępstwa nie było. Oznacza to jedynie, że prokuratura nie jest w stanie przedstawić na to dowodów. Ale to nie przeszkadza Zbychowi, – który w najlepszym, mało prawdopodobnym razie jest winien, podobnie jak Miro, zachowań absolutnie nagannych, nawet jeśli niekaralnych – prezentować się w glorii pomszczonej, niewinnej ofiary. To postanowienie ma, a przynajmniej mieć powinno, doniosłe konsekwencje. Po pierwsze – kolejne Miry, Zbychy, Rosoły i inne Ryśki dostały wyraźny sygnał, że jeśli tylko zachowają należytą ostrożność, mogą działać bez problemów. Po drugie – skoro imię Zbycha i Mira, a nawet Rosoła zostało oczyszczone, trudno sobie chyba wyobrazić, aby ci szlachetni, tak doświadczeni przez los i pisowskich siepaczy politycy nie znaleźli należytego zadośćuczynienia w postaci godnego miejsca na listach wyborczych Platformy Obywatelskiej. By żyło się lepiej, wszystkim! A niektórym szczególnie. Łukasz Warzecha

Zelig Ślązakiem na złość Kaczyńskiemu Mamy Wielki Post, więc z tej okazji powtarzam historyjkę wyczytaną we wspomnieniach pewnej arystokratki, jak to, będąc panienką, była strasznie dumna - do tego stopnia, że postanowiła zwierzyć się z tego spowiednikowi. On na to, że pewnie pochodzi ze starej, zasłużonej dla kraju rodziny. Ona - że owszem, rodzina stara i nawet zasłużona - ale to nie powód tej dumy. - No to - powiada spowiednik - pewnie twoi rodzice mają jakieś wybitne osiągnięcia. - Tu akurat żadnych - odpowiedziała szczerze dumna panienka. - No to pewnie ty jesteś bardzo ładna - dociekał spowiednik. - Nie narzekam - odparła - ale znowu nic specjalnego. - Hmm - zadumał się spowiednik - ty, moje dziecko, wcale nie jesteś dumna, tylko głupia, a to nie grzech. Dzisiaj oczywiście takie osoby tworzą specjalną kategorię, nazywaną celebrytami. Na przykład panienki, które za pieniądze się fotografują. Również filuci, którzy je fotografują, a potem te fotografie drukują na kredowym papierze i sprzedają amatorom. I tak dalej. Dzięki temu celebryci są znani i cieszą się rosnącym autorytetem, w związku, z czym inni celebryci, poprzebierani dla rozmaitości za dziennikarzy, a nawet za polityków, na przykład za premiera rządu, zasięgają ich opinii w różnych fundamentalnych sprawach, no a oni swoimi słowami opowiadają im, co myślą o świecie i życiu. Te opowieści z szybkością światła rozpowszechniane są na cały nieszczęśliwy kraj, stwarzając wrażenie, że skoro w tym celu wykorzystywane są takie wspaniałe techniki komunikacyjne, to i treść musi być szalenie ważna. Tymczasem najczęściej bywa odwrotnie i przy pomocy rzeczywiście wspaniałych technik komunikacyjnych przekazywane są bardzo proste komunikaty. Niedawno pan redaktor Marcin Meller, uważany za jednego z czołowych celebrytów z racji działania w branży eksploatującej nieskromne panienki, dał wyraz swemu rozczarowaniu Platformą Obywatelską i rządem premiera Tuska. Wywołało to w środowisku ogromne poruszenie, w następstwie, którego sam premier Donald Tusk przeprowadził z grupą celebrytów rodzaj pojednawczych palaverów białego człowieka z dzikimi. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać, tym bardziej, że prezes Jarosław Kaczyński, wyrywając sobie zdania z kontekstu, skrytykował separatystyczne tendencje objawiane przez część działaczy politycznych ze Śląska. Ponieważ oskarżenia Jana Kobylańskiego o antysemityzm stały się już tak nudne, że nie byłyby w stanie zainteresować nawet psa z kulawą nogą, a poza tym, w kontekście festiwalu "światowej sławy historyka", jaki urządzili mu tubylczy kolaboranci, i zapowiedzi "bojkotu" Polski przez radcę Światowego Kongresu Żydów - trochę ryzykowne, celebryci skwapliwie uczepili się tej szansy na ponowne uczestnictwo w pozostałościach uczty z pańskiego stołu i nader pryncypialnie skrytykowali objawy "nacjonalizmu". A pan redaktor Marcin Meller oświadczył nawet, że na złość Kaczyńskiemu podczas Narodowego Spisu Powszechnego przyzna się do narodowości śląskiej. Pomijając już okoliczność, że w przypadku pana redaktora Mellera taki krok nosiłby nie tylko wszelkie znamiona apostazji, ale i swoistego mezaliansu, to znacznie bardziej frapujący jest problem prawny. Informacje podawane rachmistrzom spisowym podlegają przecież takim samym rygorom jak zeznania w sądzie, zatem poświadczenie nieprawdy jest przestępstwem ściganym z oskarżenia publicznego. Ja oczywiście oglądałem film "Zelig", gdzie Woody Allen przedstawiał osobnika, któremu w otoczeniu Murzynów natychmiast czernieje skóra, a w towarzystwie kobiet w ciąży rośnie brzuch, ale czy niezawisły sąd uznałby to za okoliczność wyłączającą winę? Nie jestem nawet pewien - chyba, że Siły Wyższe wydałyby odmienne rozkazy czy niezawisłe sądy uwzględniłyby tłumaczenie, że takie poświadczenie nieprawdy było motywowane szlachetnym pragnieniem zrobienia na złość Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ja rozumiem, że pan redaktor Marcin Meller nade wszystko pragnie dogodzić nie tylko narodowości śląskiej, ale również naszemu nieszczęśliwemu, tubylczemu krajowi, ale czy aby nie poświęca się zanadto? Zwłaszcza, że chyba wie, iż stanowisko odkupiciela naszego mniej wartościowego, tubylczego narodu zostało zarezerwowane dla kogoś innego jeszcze przy okrągłym stole. SM

Czuję się nadal marnie, a jestem po trzech długich spotkaniach. W Australii papierosy będą sprzedawane w opakowaniach w kolorze oliwkowym, ponieważ z badań wynika, że taki kolor jest najmniej atrakcyjny dla palaczy. Projekt ustawy opracowanej przez Ministra Zdrowia rządu Australii przewiduje, że papierosy wszystkich marek będą sprzedawane w jednakowych, określonych w ustawie opakowaniach w brzydkim oliwkowym kolorze i ozdobionych zdjęciami gnijących zębów i chorych oczu. Marki papierosów będą odróżniały się jedynie nazwą, wydrukowaną standardową czcionką, w standardowym kolorze i w standardowym miejscu. W przypadku uchwalenia tej ustawy, Australia byłaby pierwszym w świecie państwem z ujednoliconymi prostymi opakowaniami papierosów. Rzecznik opozycji powiedział, że popiera rozsądne środki, które doprowadzą do obniżenia liczby palących, ale chciałby najpierw zapoznać się z całością projektu i dowodami na skuteczność wpływu opakowania na zniechęcanie do palenia. Koncern tytoniowy British American Tobacco Australia oświadczył, że przewiduje zaskarżenie ustawy, ponieważ naruszałaby ona międzynarodowe prawo o znaku towarowym i prawo własności intelektualnej. Ostrzegł, że rządowi mogą grozić miliardowe odszkodowania. British American Tobacco Australia nie ma racji. Jedynym długo-falowym efektem tego będzie to, że palacze polubią kolor oliwkowy. Stara historyjka (sprzed wojny burskiej) mówi o studencie Oxfordu, który skarżył się u lekarza na współlokatora palącego cygara. Ten po namyśle poradził: "Jak go nie ma w pokoju, niech Pan bierze jego cygara i wsadza sobie jednym i drugim końcem – wie Pan gdzie... Powinno pomóc...” „Nowatorska metoda!” - zauważył student. „Niekonwencjonalna; jak pomoże, niech Pan wpadnie do mnie, to opiszemy ten przypadek w British Journal of Scientific Psychology!” Mijał tydzień, miesiąc – student się nie pojawiał. Wreszcie lekarz spotkał go przypadkiem na campusie: „No, i jak? Nie pomogło? Nie odzwyczaił się?”„Odzwyczaił... Tylko ja się przyzwyczaiłem...” JKM

D***kratów – do kicia! Podobnie jak Chiny, tak Wietnam szybko rozwija się, odrabiając straty po wojnie domowej i rządach "ojczulka Ho”. Dzięki praktycznemu wprowadzeniu dzikiego, drapieżnego kapitalizmu zamożność kraju znacznie wzrosła. I od razu, oczywiście, podobnie jak w Chinach, pojawiły się tam hieny domagające się "wprowadzenia d***kracji” – by móc swobodnie rozkradać to bogactwo. Na szczęście dla Wietnamczyków władze są w takich przypadkach zdecydowane. P. Cu Huy Ha Vu, (nb. syn samego Ho Chi Minha) został zapuszkowany na siedem lat. Za rok czy dwa zapewne Go wypuszczą – chodzi o wystraszenie naśladowców. P. Vu oskarżył przy tym p. Nguyena Tan Dunga, premiera rządu SRW, o jakieś machlojki przy kontraktach na kopalnie boksytów. Nie jest wykluczone, że ma rację. Zwracam uwagę, że boksyty były przedmiotem rozmów p. Dunga z JE Donaldem Tuskiem podczas Jego wrześniowej wizyty w Wietnamie. JKM

Żydzi i francuski kolonializm w Afryce Ustanowienie przez ONZ Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu i szeroko zakrojony program promocji nauczania o holocauście na całym świecie to wątpliwe działania prowadzone przez tę ponadnarodową organizacją: czy cierpienia jednego narodu znaczą więcej niż cierpienie innych? Czy cierpienia w związku z prześladowaniem etnicznym stanowią solidną podstawę dla uniwersalnej moralności? Takie programy są kluczowe we wzmacnianiu ideologii i wizerunku Żydów, jako wiecznych ofiar. Jednakże, istnieje wiele aspektów historii narodu żydowskiego, które są dość wstydliwe z tego punktu widzenia. W niniejszym artykule pragnę podkreślić współudział Żydów w kolonializmie. Chociaż kolonializm stanowi niekończące się źródło winy i rekompensat ze strony władz europejskich, rzadko wspomina się o współudziale Żydów w kolonializmie. Jednakże, rzeczywistość wygląda tak (jak to często miało miejsce w historii narodu żydowskiego), że pełnili oni rolę pośredników między ciemiężącymi obcymi elitami a populacją tubylców. Ten aspekt historii żydowskiej ciągnący się od czasów starożytnych jest znaczącym elementem historycznego antysemityzmu (patrz MacDonald, K. B. Separation and Its Discontents: Toward an Evolutionary Theory of Anti-Semitism. Westport /Separacja i jej niedogodności/ rozdział 2, str. 31).

Europejska kolonizacja północnej Afryki

Żydzi zamieszkiwali kontynent północnej Afryki od wielu stuleci, gdy Europejczycy zaczęli budowali dla siebie punkt zaczepienia na czarnym kontynencie w XIX w. Obecność niektórych społeczności żydowskich w północnej  Afryce datuje się od czasów rzymskich. Wygnanie Żydów z półwyspu iberyjskiego pod koniec XV w. przyczyniło się do boomu demograficznego i gospodarczego społeczności żydowskich, w szczególności w Oranie i Algierii. Wielu Żydów używa iberyjskiego języka Ladino jako lingua franca w kontaktach między sobą, podobnie jal to ma miejsce z Yiddish w przypadku grupy zamieszkującej Wschodnią Europę. W 1830 Francuzi okupowali znaczną części równin na wybrzeżach obecnej Algierii i stopniowo obejmowali społeczności lokalne swoją okupacją.  Plemiona tubylców wcielano, jako żołnierzy do tymczasowych oddziałów kolonijnych zwanych Harkis, a Żydzi zajmowali się rekrutacją, jako lokalni oficjele. Od 1845 z ziemi francuskiej posyłano rabinów do lokalnych społeczności żydowskich „w celu wpojenia bezwarunkowego posłuszeństwa wobec prawa, lojalności względem Francji i obowiązku jej obrony”. Rząd francuski nadał Żydom algierskim obywatelstwo francuskie w 1870, zrównując ich status z francuskimi kolonizatorami. Żydzi - jak to często miało miejsce w historii narodu żydowskiego - pełnili rolę pośredników między ciemiężącymi obcymi elitami a populacją tubylców W XIX w. większość Żydów w północnej Afryce odrzuciło lokalne zwyczaje i stroje na korzyść języka, kultury i mody francuskiej. Ich przynależność do kultury i władzy francuskiej także zapewniła Żydom ochronę tak, jak w Tunezji po 1855. Po procesie wytoczonym lokalnemu księciu arabskiemu o bluźnierstwo, cesarz francuski Napoleon III interweniował posyłając flotę francuską, jako pomoc Żydom. Jednocześnie Żydom nadano równe prawa wyznaniowe, jednakże przyznano im więcej praw niż społecznościom lokalnym: żydowski ławnik był zawsze włączany w skład ławy w sprawach kryminalnych, aby opiniować na temat wyroków wobec Żydów oskarżonych o zbrodnię w celu zapewnienia sprawiedliwego procesu. Żydowski współudział we francuskiej okupacji północnej Afryki, obejmujący ostatecznie Algierię, Maroko i Tunezję, miał także negatywne skutki uboczne dla regionów, które nie znalazły się pod francuskim nadzorem. W Maroku, które pozostało niezależne do początku XX w., Żydzi zawsze byli celem krytyki społeczeństwa dopóki Francuzi nie wystąpili zbrojnie przeciw Maroku czy innym władzom lokalnym opierającym się francuskiej ekspansji. Żydzi byli zdrajcami w oczach społeczności lokalnych, którym odebrano prawa do głosowania oraz pozbawiono ich majątków i zasobów na rzecz osadników francuskich i ich żydowskich zwolenników. W Algierii liczba obywateli francuskich sięgnęła 1,4 mln w 1961 (13% całkowitej populacji), w tym 140 tys. Żydów (10% obywateli francuskich). Ci osadnicy zdominowali życie publiczne w dużych miastach, cieszyli się przywilejami ekonomicznymi i kontrolowali gospodarkę. Żydzi często pośredniczyli między władzami francuskimi a lokalnymi podmiotami, ponieważ najlepiej znali kraj. Wiele lokalnym społeczności islamskich nienawidziło francuskiej okupacji, także ze względu na ich demonstrację władzy ich kultury i religii dzięki wznoszeniu wielkich katedr i synagog. Algierska wojna o niepodległość była wyjątkowo brutalna włączając w to terroryzm, tortury i oddziały morderców po obu stronach. Szacuje się, że ok. 1 mln Algierczyków straciło życie w walce o niepodległość. Francuzi w Algierii mieli bezwzględnego generała Massu i jego tajną armię OAS, która ostatecznie została zlikwidowana przez nikogo innego jak generała De Gaulle. De Gaulle przyznał Algierii niepodległość, w 1962, co doprowadziło do eksodusie kolonialistów francuskich (tzw. czarnych stóp) i ich żydowskich kolaborantów. W nowopowstałej republice Algierii zarówno Katolicy jak i Żydzi zostali wykluczeni z grupy obywateli algierskich w zemście za wspieranie francuskiej okupacji. Większość Żydów przeniosła się z Algierii do Francji, ale znaczna grupa udała się do Izraela, postkolonijnego państwa apartheidu na Bliskim Wschodzie. Izrael założono w 1948 roku przez małą grupę żydowskich osadników z Europy, która brutalnie pozbyła się większości arabskiej. Ci tubylcy, którzy pozostali, byli pozbawieni praw obywatelskich i gospodarczo eksploatowani, podobnie jak to miało miejsce w Algierii. Było to i jest to postrzegane, jako wynik europejskiej dominacji kolonialnej: np. deklaracja Balfoura z 1916 ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii oraz opowiedzenie się przez Izrael po stronie kolonijnych władz Francji i Wielkiej Brytanii przeciw Egiptowi podczas kryzysu sueskiego w 1956. Wojna sześciodniowa z 1967 przypieczętowała los większości grup żydowskich w Afryce północnej, gdy społeczności lokalne wzięły się za nich w wyniku zwycięstwa Izraela nad Syrią, Jordanią i Egiptem. Kluczową sprawą jest to, że podczas kolonializmu francuskiego i w ciągu historii swojego narodu, Żydzi byli nie tylko ofiarami, ale także byli mocno zaangażowani w działania obecnie postrzegane przez społeczność międzynarodową, jako odrażające. Fakt, że przez świat zachodni Żydzi postrzegani są jedynie, jako ofiary, wynika raczej z umiejętności Żydów do kontrolowania swojego wizerunku, niż z rzeczywistej historii. Peter Stuyvesant

Prof. Nowak: Stanowisko polskiej prokuratury przeczy zdrowemu rozsądkowi - Cała sytuacja ma charakter swoistej pułapki absurdów, w której się znaleźliśmy. Prokuratura wojskowa ma badać sprawę, w której nie ma dowodów. Może osądzić i orzekać tylko o winie polskiej strony wojskowej – mówi portalowi Fronda.pl prof. Andrzej Nowak, jeden z sygnatariuszy oświadczenia naukowców. Profesor Andrzej Nowak, historyk, znawca Rosji: Zdecydowałem się poprzeć oświadczenie Akademickiego Klubu Obywatelskiego, ponieważ wydaje mi się, że decyzja prokuratury oraz jej interpretacja przez większość polskich mediów przeczy elementarnym zasadom zdrowego rozsądku. Wykluczono, bowiem jedną z hipotez bez sprawdzenia elementarnych dowodów w tej sprawie. Główny problem, – na co zwrócił z resztą uwagę generał Parulski – polega na tym, że strona polska wciąż nie posiada możliwości przebadania tych dowodów. Na mocy decyzji premiera Donalda Tuska z kwietnia 2010 roku pozostają one, bowiem w rękach rosyjskich. To urąga godności państwa polskiego oraz ofiar, które zginęły w tej katastrofie. Kontynuacją tego urągowiska jest decyzja, która sugeruje, że można coś orzec w tej sprawie bez dostępu do najważniejszych świadectw. To urąga godności Polski i zasadom zdrowego rozsądku. Wydaję mi się, że prokuratura znajduje się obecnie pod bardzo dużym naciskiem politycznym. Wymaga się od niej szybkich i jednoznacznych deklaracji. Tymczasem, możliwości dowodowe są takie, że prokuratura w tym momencie może osądzić tylko ministra Bogdana Klicha i jego podwładnych. Taka jest sytuacja. Odpowiedzialność MON w tej sprawie jest znana od początku. Skoro sprawą katastrofy zajmuje się prokuratura wojskowa i skoro można zbadać tylko kwestie odpowiedzialności za przygotowanie wylotu do Smoleńska, to jedynymi, o których winie mogą orzec śledczy, są urzędnicy MON. To oni w największym stopniu odpowiadają, bowiem za przygotowanie wizyt państwowych. Taka sytuacja wyklucza jednak automatycznie z zasięgu pracy polskiej prokuratury i jej możliwości kwestie np. bezpośrednich przyczyn katastrofy. Cała sytuacja ma charakter swoistej pułapki absurdów, w której się znaleźliśmy. Prokuratura wojskowa ma badać sprawę, w której nie ma dowodów. Może osądzić i orzekać tylko o winie polskiej strony wojskowej. Z góry wszystko jest już jakby ustalone i ułożone od momentu, w którym przyjęto tryb prac w śledztwie dotyczącym katastrofy smoleńskiej i kiedy zdecydowano się na upadlający stronę polską układ z Rosją, z MAKiem i rosyjską prokuraturą, którą nadzoruje Jurij Czajka. On doskonale symbolizuje praworządność systemu Federacji Rosyjskiej. Not. Żar

09 kwietnia 2011"Polacy są z żelaza. Trzeba ich uderzyć młotem, aby się rozgrzali"- twierdził Aleksander Świętochowski, pozytywista  warszawski, walczył z socjalizmem, ale zwalczał konserwatyzm. Ciekawy człowiek. No właśnie, czy Polaków trzeba bić młotem, żeby się ocknęli  i zaczęli reagować na to, co rządzący wyprawiają z ich państwem? 12 kwietnia rusza proces z pozwu TVN przeciwko panu Stanisławowi Michalkiewiczowi w Sądzie Okręgowym w Warszawie w II Wydziale Cywilnym przy al. Solidarności 127 o godzinie 9,30 w Sali 212. Kto ma chwilkę czasu- zapraszam serdecznie.. TVN zarzuca panu Stanisławowi podanie w felietonie” Na równi pochyłej” nieprawdziwych informacji, które w ocenie powoda naruszają jego dobra osobiste.. Pozew nie precyzuje jasno, które informacje uważa za nieprawdziwe, ani które opinie przez niego wyrażane naruszają dobra osobiste TVN, ale pan Stanisław Michalkiewicz  ma nadzieję dowiedzieć się tego podczas rozprawy. Rozmawiając z nim w sobotę 2.04 podczas Konferencji PAFERE ”Dług publiczny a rozwój gospodarczy” w Jazzowi Liberalnej na Starym Mieście w Warszawie, dowiedziałem się, że pan Stanisław zamierza poprosić sąd o odtajnienie dla potrzeb sądowych tzw. zbioru zastrzeżonego z raportu WSI. Będzie bardzo ciekawie, gdy sąd przychyli się do tej sugestii, bo tam właśnie znajduje się klucz do całej sprawy.. 600 nazwisk naszego życia publicznego, które obecnie być może znajdują się na świeczniku życia gospodarczo- politycznego i którzy wpływają na nasze życie będąc prowadzonymi przez swoich zwierzchników. Wojskowe Służby Informacyjne były  jądrem władzy PRL-u. PRL się skończył, o czym poinformowała nas 4 czerwca 1989 roku szerzej, posługując się słowem „komunizm”, pani Joanna Szczepkowska, aktorka.. A skąd ona wiedziała, że PRL się skończył? Musiał jej ktoś o tym powiedzieć. Ale kto? Chyba, że sama do tego doszła, choć jak wiadomo, komunizm się nie skończył, tylko przepoczwarzył  w europejskość, a jego elementy zostały rozbudowane do granic absurdu.. Biurokracja - 6 krotnie, podatki 50-60- krotnie, a ilość przepisów- 1000 krotnie.. Wzrosła ingerencja państwa w nasze życie i w życie gospodarcze.. Jedyne, co jeszcze możemy - to pogadać sobie między sobą, ale widać wyraźnie, że okres wolności słowa ma się powoli ku końcowi. Na razie obowiązuje poprawność polityczna, taka niepisana cenzura na Mysiej, ale spokojnie i powoli.. Dojdziemy do totalitaryzmu i państwa policyjnego.. Wszak nigdy całej wolności nie traci się od razu.. Tylko powoli i spokojnie- tak jak życzy sobie demokratyczna władza, poniewierająca nami, na co dzień.. Demokratyczni wyborcy znowu będą wybierać na jesieni swoich nadzorców. Żeby nimi poniewierali kolejne cztery lata... Dlaczego w takim razie - jak „komunizm się skończył”- władza nie ujawnia nazwisk 600 agentów WSI, którzy wypełniają zasób zastrzeżony, zastrzeżony w PRL-u i zastrzeżony w III Rzeczpospolitej? Ani pan prezydent Lech Kaczyński nie ujawnił tych agentów, ani pan Bronisław Komorowski też ich nie ujawnia.. Nawet - jako jedyny poseł Platformy Obywatelskiej - głosował przeciwko ich rozwiązaniu.. O co w tym wszystkim chodzi? Czy byli agenci WSI dalej służą władzy demokratycznej? A lud wybiera właśnie agentów, tyle, że nie wie, że są agentami, bo ich nazwiska wypełniają zasób zastrzeżony- i nie są ujawnianie podczas bachanalii wyborczych?  Podczas wyborów parlamentarnych krajowych wypełnia się oświadczenie, że nie było się współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, a nawet jak się było i napisze się prawdę- to także można startować. Nie należy tylko kłamać, że się nie było. No i nie ma obowiązku wpisywania na druku, że się jest w zbiorze zastrzeżonym  z raportu WSI. Nie ma też obowiązku wpisywania, że pracuje się dla obecnych służb: ABW, CBA, CBŚ czy innych. Tylko SB, której już szczęśliwie nie ma, ale był UOP, do którego poprzechodzili  niektórzy  agenci, którzy byli w SB. Wtedy mogli spokojnie donosić dla UOP.. Oznacza to, że III Rzeczpospolita jest kontynuacją PRL-u.. Zakamuflowaną kontynuacją. Stacja TVN domaga się od pana Stanisława Michalkiewicza zadośćuczynienia w wysokości 50 000 złotych za naruszenie dóbr osobistych. Zadeklarowałem, panu  Stanisławowi, że jeśli dojdzie do wyroku skazującego  Go, co może się zdarzyć także w niezawisłym sądzie - będę działał na rzec zebrania, przynajmniej części - zasądzonej przez sąd sumy.. Tyle ile będę mógł.. W miarę swoich możliwości.. Mam nadzieję, że inni też pójdą moim śladem, bo musimy się zacząć mobilizować.. Rozpoczął się też proces pana Jarosława Marka Rymkiewicza, poety, który wytoczyła mu spółka Agora S.A., wydająca między innymi Gazetę Wyborczą.. za stwierdzenie: „Redaktorzy Gazety Wyborczej są duchowymi spadkobiercami komunistycznej Partii Polski. Rodzice czy dziadkowie wielu z nich byli członkami tej organizacji, która była skażona duchem” luksemburgizmu”, a więc ufundowana na nienawiści do Polski i Polaków. Tych redaktorów wychowano tak, że muszą żyć w nienawiści do polskiego krzyża. Uważam, że ludzie ci są godni współczucia - polscy katolicy powinni się za nich modlić”(!!!!) Co, w tej wypowiedzi jest  takiego, co kwalifikuje się i ją do sądu? To jest opinia pana Jarosława Marka Rymkiewicza.. Poparta zresztą faktami.. Można  przecież poszukać życiorysów tych ludzi i zobaczyć skąd im rogi wyrastają.. Sąd odroczył rozprawę do 7 lipca z powodu niestawienia się pana  Adama Michnika, który akurat przebywa w Budapeszcie.. Pod małą salką rozprawową zgromadzili się ludzie z hasłami: „Jawność rozprawy”, „Wolność dla poety”, „Przyjdzie pora na redaktora”, „Wolność słowa”, czy „Michnik na Syberię”.. Rozumiem, że to  pan Adam Michnik wyznacza, kiedy może przyjść na rozprawę, a kiedy nie. A nie niezawiły sąd.. Są równi i równiejsi- jak u mojego patrona Orwella. Została też umorzona sprawa dotycząca afery hazardowej.. Ile było zamieszania, Komisja Śledcza, ile medialnej wrzawy.? Pan premier po odwoływał swoich ludzi  ze stanowisk. I Rychu i Zbyciu.. I cały pogrzeb na nic.. Sąd zebrał 18 tomów akt głównych  i 37 tomów akt pomocniczych.. Są nagrane rozmowy, że  będzie załatwione, że się stara, że są trudności.. Wszystko podane na tacy.. Ale nie ma naruszenia prawa.. Oczywiście całe zło bierze się z koncesjonowania działalności  hazardowej.. Gdyby nie było koncesji, każdy mógłby sobie postawić maszynę do gier jednorękich bandytów -  i tyle..  Zapłacić stały, niski podatek - i co komu do tego.. Ale nie! Muszą być koncesje, żeby tylko wybrani mogli tłuc kasę.. A jak wybrani? Zgodnie z procedurami prawnymi..  Koncesje dostają nasi.. Jakby na fryzjerstwo były koncesje, albo na  sklepy spożywcze..… To wkrótce okazałoby się, że w całej Polsce jest kilka sieci  sklepów spożywczych i kilka sieci fryzjerskich, które strzygłyby równo i bezpośrednio przy ustalonej cenie równowagi rynkowej. Tę cenę równowagi rynkowej ustalałyby  monopole- rynkowo. To znaczy zarządy tych  monopoli.. Tak właśnie jest z hazardem... Koncesje wydaje MSWi A i są ciągłe tarcia, bo są wielkie pieniądze do wzięcia... Tak jak z prohibicją w Stanach Zjednoczonych.. Jak się sztucznie i administracyjnie ogranicza - musi być wojna.. Bo stolicą Polski przeważnie jest Warszawa.. A brak rynku skutkuje wysokimi cenami i monopolizacją.. I nie jest prawdą, że” duży wpływ na rozwój kultury miał Cyryl i jego metody”.. Prawdą jest, że  Cyryl i Metody to apostołowie Słowiańszczyzny.. I mieli duży wpływ na rozwój chrześcijaństwa, i dlatego zostali świętymi.. I może być prawdą, że „Polacy są z żelaza. Trzeba ich uderzyć młotem, aby się rozgrzali”. Choć uderzają ich młotem od dwudziestu lat.. Ale uderzenia są coraz silniejsze.. Może nastąpić reakcja. Tym bardziej jak popękają kaski.. Na razie nie ma obowiązkowych kasków  zabezpieczających przed  uderzeniami rządu i parlamentu.. A powinny być! No może nie obowiązkowe, ale tak zbudowane, żeby, choć trochę zabezpieczały. A mnie marzy się wolność od przymusu państwa, a państwu? WJR

Ranking marek polskich Subotnik Ziemkiewicza Czegóż miałbym zazdrościć autorowi, który mimo tak rozpoznawalnego nazwiska i tak potężnego ogromnego aparatu promocyjnego sprzedaje swe książki w nakładach zaiste mikroskopijnych? Którego liczni wyznawcy do tego stopnia wbite mają do głów, że ich autorytet ma zawsze rację, iż wcale nie czują potrzeby wiedzieć, co właściwie on mówi i pisze? W istocie osobą, której zazdroszczę, jest Jarosław Kaczyński. Zazdroszczę mu tego mianowicie, że jest największym w Polsce, jak to się teraz nazywa, „trendsetterem”. Wszystkie media i cała polityka kręcą się wyłącznie wokół Kaczyńskiego. Cały establishment nie zajmuje się niczym innym, niż demonstrowaniem oburzenia każdym kolejnym słowem i zachowaniem Kaczyńskiego. Koalicja i rząd potrafią jedyny sens swego istnienia znaleźć tylko tym, żeby nie rządził Kaczyński, a jedyny wyrazisty głos zarówno władzy, jak i całego medialnego oraz intelektualnego establishmentu, sprowadza się do stanowczego stwierdzenia, że każdej sprawie Kaczyński nie ma racji, i do demonstracyjnego okazywania mu nieposłuszeństwa. Apelowałem już do prezesa PiS w tej sprawie na innych łamach, ale na wszelki wypadek powtórzę: bardzo go proszę, żeby gdzieś stanowczo i jednoznacznie potępił samobójstwa. Całe to stado idiotów natychmiast uzna za punkt honoru, żeby na złość mu palnąć sobie w łeb, i przynajmniej część z nich będziemy mieli wreszcie z głowy (część, bo przecież, nie żywmy złudzeń, takiemu Niesiołowskiemu czy Kutzowi każda kula odbije się od głowy jak gumowa piłeczka). W rankingu najsilniejszych polskich marek, „brendów”, Jarosław Kaczyński, człowiek, którego cała polska obrazowanszczina uwielbia nienawidzić, jest bez wątpienie królem. Potem jest długo, długo nic, a potem mniej więcej ex aequo Mykoła Diomko, bardziej znany, jako Mieczysław Moczar, oraz Roman Dmowski. W dyskursie polskich tzw. intelektualistów oba te nazwiska są symbolem tego, co najgorsze, a więc polskiego patriotyzmu. Publicysta „Gazety Wyborczej”, aby potępić Jarosława Kaczyńskiego za wypowiedź o Ślązakach porównuje go z Dmowskim. Publicysta „Uważam Rze”, aby potępić politykę Radosława Sikorskiego, też porównuje go z Dmowskim. Publicysta „Gazety Wyborczej” nie wie oczywiście, że Dmowski i jego endecy byli w okresie międzywojennym właśnie rzecznikami szerokiej autonomii zarówno Ślązaków, jak i Kaszubów, bo w opozycji do etatystycznych, rozkochanych w centralizacji piłsudczyków głosili program silnie akcentujący rolę samorządności zarówno terytorialnej, jak i środowiskowej. Publicysta „Uważam Rze” takoż nie wie, że aksjomatem i podstawą całej koncepcji geopolitycznej Dmowskiego było przekonanie, iż nie ma dla Polski groźniejszego wroga niż Niemcy, że z Niemcami musimy walczyć zawsze, wszędzie i na wszelkie sposoby; germanocentryczna polityka rządu Tuska ma z tym tyle wspólnego, co czołg merkava z merkantylizmem. Ale, po co cokolwiek wiedzieć? I Kaczyński, i Sikorski, używają słowa Polska, a kto mówi o Polsce, ten jest endekiem, i chwatit’. Chyba, że jest moczarowcem. Nie miałem swego czasu tzw. mocy przerobowych, żeby zareagować na felieton Piotra Bratkowskiego w „Newsweeku”, w którym wyrzekał on na „moczarowców” broniących uczestnika telewizyjnego show, wyśmianego przez zblazowane gwiazdy z jury za zaśpiewanie patriotycznej piosenki − i szerzej w ogóle na „posmoleński patriotyzm”, jako „moczarowski” właśnie. Patriotyzm kojarzy się Bratkowskiemu z Moczarem, bo Moczar się do patriotyzmu odwoływał. Co prawda nie częściej niż Gomułka czy Gierek, i mniej więcej w tym samym stopniu było to w jego ustach szczere czy uprawnione, ale − jak przenikliwie zauważa Bratkowski − obrońcy młodego piosenkarza i krzyża na Krakowskim Przedmieściu nie lubią Adama Michnika, a Moczar też go nie lubił. Głębia myśli Bratkowskiego zasługiwałaby na jakieś uhonorowanie, gdyby nie był on niestety plagiatorem, i to czerpiącym z tradycji tak szerokiej, że trudno ustalić, z kogo konkretnie. Faktycznie, michnikowszczyzna bez Moczara nie jest w stanie zrobić kroku, podobnie jak bez Gontarza i paru jeszcze negatywnych bohaterów swej młodości; ktokolwiek ich nie lubi, albo oni go nie lubią, a jeszcze niech nie daj Boże nie będzie zdeklarowanym kosmopolitą, jest moczarowcem (chyba, żeby był endekiem; zresztą od czasu, jak usłyszałem, że endekiem był też śp. Lech Kaczyński, bo miał w gabinecie portret Piłsudskiego, nie wiem już, jaka właściwie jest różnica). Bogiem a prawdą, ta zajadłość wobec starego komucha jest dla mnie trudno zrozumiała. Michnikowcy powinni mu akurat być dozgonnie wdzięczni, bo przecież to właśnie towarzysz Moczar zadecydował o tym, że marginalna grupka komunistycznych rewizjonistów wylansowana została na liderów walki z komunizmem. Taką akurat sobie wymyślił linię propagandową − żeby ukryć, iż zamieszki były masowym, pokoleniowym buntem, jak każdy polski bunt kierowanym głownie emocją patriotyczną, nakazał całej propagandowej potędze trąbić o kierowniczej roli w spisku potomków stalinowskich aparatczyków żydowskiego pochodzenia, i maksymalnie eksponować ludzi, którzy do tego wzorca pasowali. Zapewne, nie szczędził wyznawcom „prawdziwego socjalizmu” przykrości, ale ostatecznie gdyby nie on, to młodzi wychowankowie „Czerwonego harcerstwa” i świetlic TPD ze swymi dysydenckimi dąsami na partyjnych biurokratów, którzy wypaczyli szlachetną ideę marska i Lenina, pozostawaliby dalej na marginesie emocji, targających zniewolonym społeczeństwem. Śmiał się kiedyś w sławnym skeczu Zenon Laskowik, jak to łatwo za czasów Gierka było pracować w sklepie: „nie ma… nie ma.. nie ma… dwa słowa przez cały dzień powtarzać, o co by nie spytali, a trzy dwieście na koniec miesiąca jest”. Dzisiaj jeszcze łatwiej jest być intelektualistą: pisowiec, moczarowiec, endek, endek, moczarowiec, pisowiec, pisowiec, pisowski pisowiec, endecki moczaryzm, moczarowski kaczyzm, kaczystowska moczarowska pisowska dmowszczyzna endecka… i nic już więcej nie trzeba ruszać mózgiem. Na wymyślenie czegokolwiek wykraczającego poza rytualne wyklinanie „niebłagonadiożnosti” celebrytom III RP nie staje już ani czasu, ani rozumu, ani, no − w ogóle im nie staje. I nie musi. Żeby uchodzić za elitę, wystarczy przecież zaznaczać, że się nie ma nic wspólnego z tym endecko-moczarowskim, pisowskim ciemnogrodem. RAZ

Testament polityczny prezydenta. "Mój śp. Brat uważał, że warto być Polakiem i swoistym grzechem jest odrzucanie polskości” Polska 10 kwietnia 2010 r. straciła prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Jako Polacy straciliśmy człowieka, który, głęboko w to wierzę, będzie przez potomnych określany, jako mąż stanu i jako obrońca polskiej racji stanu. A ja straciłem też ukochanego Brata i Bratową, najbliższą obok mojej mamy rodzinę. Zastanawiam się dziś, jak chciałby śp. prezydent RP, jak chciałby Leszek być opisywany przeze mnie. Sądzę, że byłby zadowolony, gdybym pisał o nim, jako o Polaku, patriocie, obywatelu, polityku, człowieku bez reszty oddanym własnej Ojczyźnie i swojemu Narodowi. Zapewne byłby też zadowolony, gdyby córka Marta mówiła czy pisała o nim bardziej, jako o ojcu. A więc tak właśnie o nim chcę mówić. Chcę napisać o testamencie politycznym mojego śp. Brata, który zostawił mi i nam wszystkim, swoim rodakom, ludziom, którzy uważają, że choć on już nie żyje, to żyją ideały, którym służył całe życie, żyją idee, które wypracowywał, by stały się polską rzeczywistością i polską przyszłością.

Bezpieczne państwo Świętej pamięci prezydent RP Lech Kaczyński nie był politykiem jednego wymiaru, jednego problemu, jednego zagadnienia, jednego tematu. Politykę polską pojmował, jako integralną całość. Uważał, tak jak zdecydowana większość Polaków, że Polska musi być państwem bezpiecznym, a więc rolą państwa jest także ochrona obywateli. Zdaniem śp. Lecha Kaczyńskiego, państwo ma być bezpieczne i w wymiarze wewnętrznym, i w wymiarze międzynarodowym. Idee bezpiecznego państwa realizować mogą i powinny służby mundurowe: armia strzegąca jej granic i - podważanej przecież czasami - integralności terytorialnej kraju, ale też np. policja, która troszczy się o indywidualne bezpieczeństwo obywateli-podatników. Osłabianie wojska, policji, straży granicznej może prowadzić tylko do stopniowego zaniku, spadku znaczenia państwa, anarchizacji życia społecznego, gdzie obywatele będą coraz bardziej zdani tylko na siebie. Polska, zdaniem mojego Brata, jeśli chce być państwem niepodległym, musi być państwem silnym. Silnym w sensie organizacji władzy państwowej, silnego ośrodka władzy: w myśl tej koncepcji Polska powinna, zgodnie ze swoją historią, zachować unitarny charakter państwa, wzorując się bardziej na Francji niż na 17 prowincjach autonomicznych Hiszpanii. Państwo polskie śp. Lecha Kaczyńskiego to państwo cieszące się szacunkiem własnych obywateli, silne siłą autorytetu, które ma u Polaków, ale też silne respektem, jaki zdobywa u bliższych i dalszych sąsiadów oraz w organizacjach międzynarodowych.
Silna Polska na arenie międzynarodowej Właśnie temu poświęcona była bardzo aktywna polityka międzynarodowa, którą prowadził śp. prezydent. Miała ona szczególne znaczenie wtedy, gdy prezydent mógł liczyć w latach 2005-2007 na silne zaplecze polityczne w postaci ściśle współpracującego z nim rządu. Ale przez niemal pięć lat prezydentury wszystkie działania Brata podporządkowane były takiej wizji Polski na arenie międzynarodowej, gdzie Rzeczpospolita jest punktem odniesienia, więcej: naturalnym liderem krajów regionu Europy Środkowo-Wschodniej, i szerzej: również państw powstałych na gruzach dawnego Związku Sowieckiego. To nie kwestia wskrzeszenia snu dynastii Jagiellonów, lecz zwykły pragmatyzm: albo nasze państwo będzie kreować blok krajów ściśle z nami współpracujących, albo będzie narażone na próby podporządkowania czy przynajmniej wciągnięcia w rosyjską strefę wpływów politycznych i gospodarczych. To gra o sumie 0:1. Albo - albo. Stąd jego wysiłki na rzecz zacieśniania współpracy w ramach państw tzw. nowej Unii, tych, które weszły do UE w roku 2004 i 2007, szczególnie tych wywodzących się z naszego regionu Starego Kontynentu. Stąd modelowa współpraca z Ukrainą i Gruzją, których aspiracje europejskie, a także, w przypadku Gruzji, euroatlantyckie były oczywiste i wymagały mocnego, polskiego, politycznego wsparcia.
Solidarni Świętej pamięci prezydent Lech Kaczyński wywodził się z "Solidarności", działał w tym związku, pracował w strukturach podziemnych, był w ścisłych krajowych władzach zdelegalizowanej, ale istniejącej "Solidarności", lecz także tej oficjalnie przywróconej do polskiego życia publicznego. Jego polityka musiała, więc odwoływać się do wizji solidaryzmu społecznego, do biblijnej, ale przecież aktualnej w życiu społecznym, także w XXI wieku, zasady: "Jedni drugich brzemiona noście". Dla mojego Brata było jasne - i musi to być drogowskazem dla nas - "hic et nunc" - "tu i teraz", to że państwo nie może być, jak chcą liberałowie, "nocnym stróżem", jedynie z grubsza pilnować, aby nie rozkradziono majątku narodowego. Musi aktywnie wspierać obywateli słabszych ekonomicznie, uboższych, często nie ze swojej winy, ludzi starszych, chorych, rodziny wielodzietne. To społeczny, socjalny, ale fundamentalny wymiar polityki polskiej w nowym tysiącleciu. A solidaryzm społeczny jest w gruncie rzeczy inną, gospodarczą twarzą solidaryzmu narodowego. Naród, w myśl koncepcji mojego Brata, nie jest federacją koterii, grup nacisków, branż, korporacji, lecz dziedziną, w której silniejsi pomagają słabszym. Ta wizja była głęboko zakorzeniona w społecznej nauce Kościoła katolickiego. Zresztą, dla śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego prawa pracownicze i ich realizacja były elementem pewnego, pożądanego dla Polski ładu moralnego. Mój Brat, jako prezydent, jako działacz społeczny podkreślał wielokrotnie, że nie może być myślenia o Polsce bez myślenia o polskiej wsi, o polskich rolnikach, o ludziach, którzy choć rolnikami nie są, to mieszkają na terenach wiejskich. Zdaniem śp. profesora Lecha Kaczyńskiego, mojego Brata, nie można jednemu z najbardziej rolniczych krajów Unii Europejskiej, jakim jest Polska, amputować jego integralnej części, jaką jest polska wieś. Stąd też podkreślana przez niego konieczność zaprzestania dyskryminacyjnej polityki UE, która dopłaty dla polskich rolników ustawiła na poziomie znacznie niższym niż dla farmerów włoskich czy niemieckich. Te miliardy złotych w skali 7-letniego unijnego okresu budżetowego to też dzisiaj wciąż aktualny postulat, choć zupełnie zapomniany przez obecny rząd.
Pamięć, prawda, duma Absolutnie podstawową sprawą dla śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale też drogowskazem, który postawił nam, żyjącym Polakom, była polityka historyczna. Pod tym mianem tak naprawdę kryje się przywracanie pamięci o polskiej walce o wolność w ostatnim 70-leciu, a także uczczenie często już zapomnianych bohaterów tej walki. Tę misję przywracania szacunku dla narodowych zmagań o niepodległość zapoczątkował mój śp. Brat jeszcze, jako prezydent stolicy, od podstaw tworząc Muzeum Powstania Warszawskiego. Kontynuował to dzieło, wspierając, już, jako głowa państwa, działania zmierzające do powstania muzeum najnowszej historii Polski, ale też poprzez bardzo konsekwentną politykę orderową, odznaczając zarówno ludzi podziemia powojennego, jak i podziemia solidarnościowego: zapomnianych bohaterów polskiej wolności, ludzi skromnych, przeważnie mających znacznie mniejsze uposażenia emerytalne niż ich komunistyczni prześladowcy.

Polskość, jako dar Mój Brat uważał, że naród to sztafeta pokoleń, że dziś kolejne pokolenia przekazują pałeczkę następnym i wspólnie tworzymy wielką skarbnicę polskich dziejów. Skarbnicę dumną, wzniosłą, czasem tragiczną, ale naszą, niepowtarzalną, polską. Bo dla Lecha Kaczyńskiego - jako człowieka, obywatela, jako Polaka, polskość była wartością. Wartością dodaną. Obaj znaliśmy powiedzenie powtarzane od dawna w naszej Ojczyźnie, że "skoro urodziliśmy się Polakami - to umrzemy też, jako Polacy". Ale słowa te oznaczają też, że polskość jest darem, który przyjmujemy, ale też wzbogacamy naszym życiem. Mój śp. Brat uważał, że warto być Polakiem i swoistym grzechem jest odrzucanie polskości przez ludzi urodzonych, jako Polacy. Byliśmy zawsze zgodni, że duma z poczucia przynależności do wspólnoty narodowej powinna być udziałem każdego Polaka, niezależnie od miejsca zamieszkania. Gdy nasz wielki rodak Jego Świątobliwość Jan Paweł II po raz pierwszy przyjechał do USA, amerykańscy Polacy witali go transparentami, na których widniały charakterystyczne słowa: "I am proud to be Polish" ("Jestem dumny z bycia Polakiem"). Nasi rodacy zza oceanu dobrze i lapidarnie uchwycili istotę rzeczy. Świętej pamięci prezydent Lech Kaczyński uważał, że mamy pełne prawo być dumni z tego, że należymy do Narodu z przeszło 1000-letnią tradycją, ale też Narodu, który ma przed sobą szansę na znaczącą przyszłość w Europie i świecie. Bo mój śp. Brat, szanując dumną, polską przeszłość, myślał cały czas o zapewnieniu Polsce i Polakom dobrej przyszłości. Chciał, aby dziś, jutro i pojutrze, aby zawsze Polska była dobrą matką dla wszystkich swoich dzieci: tych żyjących w kraju, i tych, których losy rzuciły, może czasowo, może i na stałe, na obczyznę. Tych bogatych i tych biednych. Tych silnych i tych słabszych. Zdrowych i zmagających się z chorobą. Młodych i starszych. Takie właśnie myślenie o Polsce, które charakteryzowało życie mojego Brata, zamierzam kontynuować. Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości

Jarosław Kaczyński dla wPolityce.pl wspomina 10 kwietnia. Zapraszamy do lektury wyjątkowo osobistego wywiadu Jarosław Kaczyński opowiada m.in. o zwyczajach śp. Prezydenta w czasie podróży lotniczych, o ostatnim spotkaniu z bratem i  porannych rozmowach telefonicznych 10 kwietnia. Zapraszamy do lektury pierwszej części rozmowy Marka Pyzy z Jarosławem Kaczyńskim. Część drugą, o pobycie w Smoleńsku i trudnych rozmowach z mamą, opublikujemy jutro. Nie wiemy, co działo się w samolocie, ale możemy się domyślać. Jak tego dnia, tak wyjątkowego, tak podniosłego, mógł zachowywać się Pan Prezydent? Szlifował przemówienie czy raczej korzystał z okazji porozmawiania z dawno niewidzianymi osobami? Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, w piątek późnym wieczorem, Leszek był zadowolony ze swojego przygotowania. W samolocie na pewno nie pracował nad tekstem. Miał taki zwyczaj, że często zapraszał kobiety do swojego saloniku, by mogły porozmawiać z Marylką, a sam przesiadał się dalej i tam rozmawiał z towarzyszami podróży. Leciała z nim Marylka, z bezpośredniego otoczenia pani Tomaszewska, pani Mamińska, na pewno też Anna Walentynowicz, którą brat ogromnie cenił. Sądzę, że te panie były w tym saloniku. Choć to nie jest najlepsza nazwa. Raczej możemy mówić o niewielkim przedziale ze stołem. Jest w nim sześć miejsc. Ale w miarę wygodnie da się podróżować w cztery-pięć osób.

Rozmawialiście w czasie tego lotu. Niezmiernie rzadko zdarzało mu się dzwonić z telefonu satelitarnego. Potrafię sobie przypomnieć jeden taki przypadek. Może były dwa czy trzy. Rozmowa dotyczyła stanu zdrowia mamy. Była codziennością. Zawsze po obchodzie w szpitalu, jeśli nie byliśmy na miejscu, brat dzwonił do lekarza prowadzącego i przekazywał mi informacje. Powiedział na koniec, żebym się jeszcze przespał, bo się rozpadnę. Dokładnie to pamiętam. To były ostatnie słowa, jakie od niego w życiu usłyszałem.

Już ostatnie tygodnie przed wylotem były dla Panów trudne. Na początku marca, w czasie przygotowań do kongresu partii trochę się rozchorowałem. Mieszkałem wtedy kilka dni w pałacu, żeby nie zarazić mamy. W małym, dwupokojowym mieszkanku przy klatce schodowej, obok dawnego apartamentu prezydenckiego, dziś zapewne przerobionego. Po powrocie z kongresu pojechałem na pogrzeb mojego kolegi jeszcze z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości, który nagle umarł. To ojciec dziennikarza Jana Osieckiego. Z Pawłem, bo tak miał na imię, jeździliśmy w latach 60. razem na wakacje, nasi rodzice dobrze się znali. Znaliśmy się dobrze. Kiedy dowiedziałem się, zresztą od jego syna, że umarł, uważałem za swój obowiązek jechać na jego pogrzeb. To było w Milanówku. I tam właśnie dowiedziałem się, że mama znów idzie do szpitala. Wydawało mi się, że to potrwa dwa, trzy dni. Później nagle jej się pogorszyło, było bezpośrednie zagrożenia życia. W pewnym momencie wydawało się, że nie można już jej pomóc. Jedenaście dni była nieprzytomna. Regularnie widywaliśmy się z bratem w szpitalu. Często nocami. Dopadało mnie coraz większe zmęczenie tym wszystkim, dlatego przekazałem kierowanie partią Adamowi Lipińskiemu. Mama odzyskała przytomność przed Świętami Wielkanocnymi. Wydawały mi się wtedy smutne. Dziś, z mojego punktu widzenia, to był żaden smutek. Święta też spędziłem w szpitalu i na śniadaniu u brata. To była jego ostatnia niedziela w życiu.

W Wielki Poniedziałek byłem w kaplicy w pałacu. Miałem taki zwyczaj, że chodziłem tam na mszę, nawet, gdy brata nie było w Warszawie. Przez ten ostatni tydzień sytuacja w szpitalu się trochę poprawiała. W drugiej części tego tygodnia zacząłem bywać w siedzibie partii.

Na początku był Pan przekonany, że brat pojedzie do Smoleńska pociągiem? Pamiętałem słowa Leszka Millera. Powiedział kiedyś, że wszyscy spotkamy się na pogrzebie po katastrofie rządowego samolotu. W ogóle uważałem, że brat nie powinien więcej latać tymi samolotami.

A co on na to mówił? Że w zasadzie, to mam rację. Niby mi obiecywał, że pojedzie pociągiem. Aż tu nagle w czwartek informacja, że brat musi lecieć do Wilna do prezydent Grybauskaite, bo ona się lojalnie wobec niego zachowała. Brat nie został zaproszony na to spotkanie praskie, gdzie był Obama. Zresztą, co wielce charakterystyczne, Vaclav Klaus też nie. Prezydent Litwy została zaproszona. Nie poleciała jednak, ale wysłała swojego premiera. Brat poleciał do niej, żeby za to podziękować, ale też chciał z nią porozmawiać o sprawach sfery postradzieckiej i o sytuacji Polaków na Litwie. To wykluczało podróż pociągiem do Smoleńska.

Pojawiał się argument, że to przecież Rosja? Przede wszystkim mówiłem o fatalnym samolocie i fatalnym lotnisku. Nie wiedziałem jednak, że jest aż tak zapuszczone. Myślałem, że jest czynne. Teraz wiemy, że od dwóch lat było inaczej. W kwietniu zrobiono wyjątek. Argumentu, że to wylot właśnie do Rosji, nie przypominam sobie. Może miałem go w tyle głowy, ale nie używałem.

Jak wyglądało Panów ostatnie spotkanie? W piątek wieczorem, ok. 22-23 widzieliśmy się w szpitalu. Byłem zaskoczony, bo myślałem, że już nie przyjedzie. Chwilę porozmawialiśmy. Mówił m.in., że jest dobrze przygotowany do uroczystości w Katyniu. Wróciły też motywy troszkę żartobliwe ze spotkania z panią prezydent, o których mówić nie mogę. Poszliśmy do mamy, chwilę staliśmy nad jej łóżkiem. Oddychała już wówczas samodzielnie, ale nie była do końca przytomna. Leszek pojechał do pałacu, ja posiedziałem jeszcze jakiś czas z doktorem Wojciechem Lubińskim, który też zginął następnego dnia. Wychodząc ze szpitala pytałem go, czy może polecą małym samolotem. Miałem przeświadczenie, że JAK jest bezpieczniejszy, sprawniejszy, że wyląduje i na kartoflisku. Śp. Płk Lubiński (pośmiertnie awansowany na stopień generała) stwierdził, że lecą Tupolewem. Jakoś, więc sobie wytłumaczyłem, że przecież JAK-i tak często się psuły, zapalały, lądowały awaryjnie, jak na pustyni z panią Grześkowiak, a Tupolew był świeżo po remoncie. Zresztą rano okazało się, że JAK, którym mieli lecieć dziennikarze, zepsuł się przed startem.

10 kwietnia obudził Pana brat? Telefon zadzwonił o szóstej. Leszek przekazał, że w nocy nic złego się nie działo. Wcześniej dzwonił do funkcjonariusza BOR, który był w szpitalu. Później był już ten drugi komunikat, który brat przekazywał mi po obchodzie lekarskim, jeśli nie byliśmy na miejscu.

Najpierw zadzwonił z pokładu samolotu do lekarza prowadzącego? Przed telefonem do mnie, rozmawiał z doktorem Jerzym Smoszną. Później ze mną, a następnie oddał telefon satelitarny pani Tomaszewskiej, która skontaktowała się z mężem.

Gdy trzeci raz odebrał Pan tego dnia telefon, też myślał, że dzwoni Prezydent? Zbierałem się do wyjścia do szpitala. Samochód już czekał. Kończyłem się golić. Usłyszałem Radosława Sikorskiego, który poinformował, że wszyscy zginęli. Powiedziałem mu mniej więcej: „To wynik waszej zbrodniczej polityki, bo nie kupiliście nowych samolotów". Po piętnastu minutach drugi telefon od ministra spraw zagranicznych. Był wtedy we mnie moment nadziei, że może coś się zmieniło, może brat przeżył. Ale Sikorski chciał tylko przekazać, że to był błąd pilota. Skąd mógł to wiedzieć? Nie wiem. Chciałem jak najszybciej dostać się do szpitala, żeby mama się nie dowiedziała. Na pewno by jej to nie pomogło. Pytała zresztą pielęgniarkę tego dnia wieczorem, czy Leszek wrócił z Katynia. Ja byłem wtedy w Smoleńsku.

Sam chciał Pan od razu polecieć do Smoleńska czy ktoś to zaproponował? To była jedna z pierwszych rzeczy, które mi przyszły do głowy. Nie wiedzieliśmy jak to zorganizować. Zajął się tym Stanisław Kostrzewski, który miał jakieś kontakty z firmami lotniczymi. Okazało się, że ci Panowie są w stanie błyskawicznie załatwić wszystkie pozwolenia, samolot szybko był gotowy. Ok. 15 polecieliśmy. Tuż przed wylotem przez współpracowników dostałem propozycję, chyba od Sławomira Nowaka, żeby lecieć z Donaldem Tuskiem. Oczywiście nie miałem zamiaru z nimi podróżować.

Czy ktoś jeszcze do Pana dzwonił, Pan gdzieś telefonował? Na pewno rozmawiałem z bratanicą. Przede wszystkim nie wiedziałem czy Marylka zginęła. Od Marty dowiedziałem się, że też poleciała. Później, nie ukrywam, że to był taki czas zatarcia w pamięci. Nie jestem pewien, czy po mnie przyjechano do szpitala, czy przyjechałem na Nowogrodzką, czy wpadłem do domu, żeby cos wziąć. Pamiętam, że znaleźliśmy się na lotnisku, gdzie pracownik nas odprawiający stwierdził, że mnie nie poznaje. Był też telefon od Antoniego Macierewicza, który mówił, że będzie się starał zostać, żeby na nas czekać. Lecz okazało się, że ich nie wpuścili na lotnisko. Szczerze powiedziawszy, gdy dopiero teraz spojrzałem na zdjęcie, to sobie uświadomiłem, kto dokładnie tam ze mną był. Kompletnie nie pamiętałem, że leciał z nami Marcin Mastalerek, szef naszej organizacji młodzieżowej. Kojarzyłem, że była jedyna Pani, czyli Małgorzata Gosiewska.

Kto czekał na Pana w Witebsku? Było przywitanie przez gubernatora, ale nie mam wątpliwości, że on czekał już na Tuska. Podstawiono autobus, była pani konsul z Rosji (Longina Putka – przyp. red.), która udzieliła teraz haniebnego wywiadu „Gazecie Wyborczej". Nieprawdopodobny stek kłamstw – te opisy rozmów o polityce, rzekomych przekleństw. Każdy, kto zna nasze środowisko, wie, że wulgaryzmy nie są w nim codziennością. Nie twierdzę, że nikt nigdy nie zaklnie, ale na pewno nie przy kobietach.

Minęła Was kolumna samochodów premiera. W ogóle tego nie zauważyłem. Powiedzieli mi o tym koledzy.

Premier relacjonował ostatnio, że nie miał na to wpływu. Powiedział, że nawet minister Graś miał prosić rosyjskiego kierowcę, by poczekał na Wasz autobus, ale Rosjanie najwyraźniej dostali inne „prikazy". Nie wiem, jak było, nie będę tego komentował. Wiem, że mnie minęli, a ja tego nie zarejestrowałem. Siedziałem sam, podobnie jak w samolocie. Myślałem o tym, co się stało. O bracie. I że najstraszliwsze w tym wszystkim jest to, że się tego nie odwróci. Później zauważyłem, trudno było nie zauważyć, że jeździmy w kółko po jakimś placyku. Wreszcie podjechaliśmy pod bramę lotniska. Nie potrafię ocenić, jak długo tam staliśmy – dwadzieścia czy czterdzieści minut.

Pamięta Pan pierwsze chwile na lotnisku? Dużo świateł, wielu ludzi, namioty wojskowe przypominające te z PRL-u. Przywitał nas jakiś starszy pan, później się okazało, że to ambasador Jerzy Bahr. Poszliśmy na miejsce katastrofy, chwilę się pomodliliśmy. Namawiano mnie, abym nie szedł do brata. Powiedziałem, że przecież po to tu przyjechałem. Rozpoznałem go bez trudu. Miał twarz łatwą do rozpoznania, szczupłą, ściśnięte usta. Od jakiegoś czasu mocno się odchudzał, a dodatkowo choroba mamy spowodowała, że był chyba najlżejszy od 20-30 lat.

Rosjanie naciskali, że chcą zabrać ciało Pana Prezydenta do Moskwy. Był o to ostry spór, który zakończył się, gdy powiedziałem, jaka jest cecha charakterystyczna brata – blizna na ramieniu po wypadku samochodowym. Do tego momentu Rosjanie nie chcieli mi uwierzyć.

Nie zgadzał się Pan na badania DNA, im na tym zależało. Nie wiem, czy dlatego chcieli zabrać ciało, ale wyraźnie chcieli. Zachowywali się uprzejmie. Jeden z nich miał na głowie czapkę, zwróciłem mu na to uwagę, przecież obok leżało ciało prezydenta. Grzecznie ją zdjął. Pamiętam też, że gdy modliłem się nad ciałem brata, to jeden z funkcjonariuszy mówił coś nieprzyjemnego na ten temat. Drugi oponował, że skoro jestem wierzący, to jest moja ideologia – takiego słowa użył – to mam prawo ją demonstrować... A nawet dobrze to o mnie świadczy. Pocałowałem brata. Zauważyłem, że jest potwornie zimny, wręcz zlodowaciały. W całej tej sytuacji bardzo pozytywnie wyróżnił się Paweł Kowal. Przyznaję to, mimo tego, gdzie w tej chwili jest. To on wziął na siebie rozmowy z Rosjanami. Minister ds. nadzwyczajnym Siergiej Szojgu zgodził się, abyśmy zabrali trumnę z ciałem Leszka. Pojechaliśmy na chwilę do hotelu. Po drodze padła propozycja spotkania z Tuskiem, z Putinem, by złożyli mi kondolencje. Jerzy Bahr namawiał mnie do tego. Zdecydowanie odmówiłem. W pewnym momencie musiał wyjechać. Dowiedziałem się później od Pawła Kowala, że jest po wylewie, nie może przekroczyć pewnej liczby godzin pracy i wtedy wszystkie jego obowiązki przejął Turowski. W hotelu dowiedzieliśmy się, że Putin wzywa Kowala. Okazało się, że nie ma mowy o zabraniu ciała. Putin stwierdził, że mają przepisy, że to głowa państwa, że muszą zorganizować oficjalne pożegnanie. Kowal zapytał Putina, czy wobec tego możemy odlecieć. Chciałem jak najszybciej być przy mamie. Mimo zgody, minęło sporo czasu do wylotu, bo służby graniczne bardzo długo sprawdzały nasze dokumenty. Odniosłem wrażenie, że ta kontrola jest złośliwie wydłużana. W końcu wystartowaliśmy i o czwartej rano byliśmy na Okęciu, gdzie spotkaliśmy osoby z kancelarii prezydenta, m.in. Macieja Łopińskiego. Wybierali się CASĄ do Smoleńska, by uczestniczyć w pożegnaniu trumny z ciałem prezydenta. Skądinąd później około dwóch godzin nad tym Smoleńskiem wisieli.

Były problemy z lądowaniem? Pytano ich przez radio, po co tu przylecieli. To a propos tego, jak od samego początku wyglądała ta przyjaźń polsko-rosyjska.

Zdziwiło Pana to powitanie Prezydenta przez Polaków na ulicach Warszawy? Zupełnie się tego nie spodziewałem.

Czy Rosjanie w Smoleńsku mówili o przyczynach katastrofy? Przez Pawła Kowala docierały do mnie wiadomości, że Rosjanie mówią o czterech podejściach do lądowania. Wiedziałem, że już zaczyna się dezinformacja. W cztery lądowania z udziałem Leszka zupełnie nie wierzyłem. Nawet nie w to, że nakazywałby, ale że zgodziłby się na lądowanie w skrajnie złych warunkach. Nie miał żadnych samobójczych tendencji. Chciał żyć, chciał, żeby mama wyzdrowiała, chciał walczyć w tych wyborach. Tuż przed jego wylotem, gdy wracałem wieczorem ze szpitala, humor mi się trochę poprawił, bo okazało się, że zmieniły się badania, które dawały ciągle dużą przewagę Komorowskiemu. Ale ona bardzo mocno zmalała. To zawsze był taki oddech świeżego powietrza.

Kiedy powiedział Pan o wszystkim mamie? W rozmowie z Anitą Gargas mama mówiła, że to było w końcu maja. Mi się wydaje, że jednak na początku czerwca. Najpierw mama była w takim stanie, że brała mnie za Leszka. Czyli raz byłem u niej, jako brat, raz jako ja. Jakoś nie zastanawiało jej to, że nigdy nie bywamy razem, a przecież bardzo często przychodziliśmy wspólnie. Później, gdy jej stan się poprawiał, zacząłem opowiadać o tej wyprawie do Ameryki Łacińskiej, o pyle wulkanicznym, łączności tylko przez telefon. Mówiłem na tyle barwnie, że wierzyła, iż brat nie może wrócić, później, że wraca statkiem. Opowiadałem, co na tym statku się dzieje, wymyślałem całą fabułę. Dyrektor szpitala też podrzucił jakieś pomysły do tej historii. W pewnym momencie lekarze, po konsultacji z psychologiem, stwierdzili, że już można powiedzieć. To było jakieś dwa miesiące po katastrofie.

To był jeden z najtrudniejszych dla Pana momentów od 10 kwietnia? Poza samym dniem tragedii, ta rozmowa z mamą była najtrudniejsza. Nie było wiadomo, jakie wywoła konsekwencje. One niestety były złe. Była już na zaawansowanym etapie rehabilitacji. Gdy odzyskała przytomność, nie była w stanie ruszyć nawet małym palcem. Zupełny paraliż, ale nie nerwowy, lecz mięśniowy, czyli do odbudowania. Rehabilitacja na początku jest bardzo powolna, a później następuje gwałtowne przyspieszenie. U mamy był już ten etap. Zaczęła nawet chodzić. I gdy się dowiedziała, wszystko się cofnęło. Na skutek wstrząsu i silnych środków uspokajających, które działały przeciwnie do rehabilitacji – rozluźniały mięśnie. Przedłużyło to pobyt mamy w szpitalu o jakieś półtora miesiąca. Ale nie było innego wyjścia. Statek musiał dopłynąć do Europy. zespół wPolityce.pl

Zawiadomienie do prokuratury w/s antypolskich wypowiedzi w programie Tomasza Lisa

Warszawa, dnia 31 marca 2011 r. Leszek Bubel Ul. Garibaldiego 4 m. 20 04-078 Warszawa Prokuratura Generalna Ul. Barska 28/30 02-315 Warszawa ZAWIADOMIENIE o popełnieniu przestępstwa Działając na podstawie art. 304 §1 k.p.k., składam zawiadomienie o popełnieniu przestępstw przez Tomasza Lisa m.in. z art. 256 k.k. i innych. Składając przedmiotowe zawiadomienie, wnoszę o wszczęcie postępowania przygotowawczego oraz skierowanie do Sądu aktu oskarżenia.

UZASADNIENIE Dnia 21 marca 2011 r. Telewizja Polska Program 2 wyemitowała program Tomasza Lisa „TOMASZ LIS NA ŻYWO”. Tematem przewodnim programu był antysemityzm w Polsce. Główny temat obracał się wokół gazet takich, jak: „CO Z TĄ POLSKĄ”, „TYLKO POLSKA” i inne.

1. Redaktorem gazety, „CO Z TĄ POLSKĄ” jest Bolesław Szenicer, który jest Polakiem żydowskiego pochodzenia. Przez 21 lat był dyrektorem cmentarza żydowskiego przy ul. Okopowej w Warszawie. Obecnie jest m.in. przewodniczącym Gminy Wyznaniowej Starozakonnych w RP. Redaguje on gazetę, która na swoich łamach zajmuje się m.in. rzetelną i rzeczową krytyką tych Żydów, którzy szkalują Polskę i Polaków, co jest zjawiskiem nagminnym. Tomasz Lis w swoim programie nazywa gazetę, „Co z tą Polską” antysemicką. Pod jej adresem padają szkalujące wypowiedzi i to w sytuacji, gdy aktualny numer zawiera w całości – otrzymane zgodnie z prawem i opublikowane – zawartości teczek m.in. Tajnego Współpracownika SB Daniela Passenta i Frankiela. Tomasz Lis dał do zrozumienia, że to właśnie przez te gazety i ludzi je wydających rośnie w Polsce skala nienawiści i antysemityzmu, są one jego główną przyczyną.

Poprzez posądzanie gazet wydawanych przez Leszka Bubla i Bolesław Szenicera, jako antysemickich, Tomasz Lis osądza również ich wydawców, jako antysemitów i to bez żadnego merytorycznego uzasadnienia. Jest to z jego strony pomówieniem i zniesławieniem ww. w oczach opinii publicznej, za co powinien on odpowiadać karnie.

2. Tomasz Lis prowadząc program zachowywał się jak wrogi Polsce prokurator oskarżający cały naród o masowe zbrodnie na Żydach. Był skrajnie nieobiektywny, czym naruszył wszelkie normy etyczne, którymi powinien kierować się dziennikarz w swojej pracy. Najważniejszym jednak w tym wypadku jest, iż zachowanie Tomasza Lisa wypełnia znamiona art. 256 k.k. Tomasz Lis oraz wszyscy jego żydowscy goście wyrażali skrajnie negatywne opinie na temat narodu polskiego. Tomasz Lis oskarżał cały naród polski o antysemityzm, wyrażał tezy, iż wszyscy Polacy powinni przepraszać naród żydowski za rzekome czerpanie materialnych korzyści z Holocaustu oraz przyczynianie się do zagłady Żydów, o czym pisze Jan Tomasz Gross w swojej najnowszej książce „Złote żniwa”. Przy tym wszystkim prowadzący praktycznie nie dawał szans na wypowiedzenie się dwóm swoim gościom, którzy pozostawali z tą tezą w opozycji. Każda próba obrony przez posłów PiS Giżyńskiego i Wojciechowskiego narodu polskiego, a także próba obalenia tezy założonej przez Lisa stykała się z natychmiastowym protestem prowadzącego i pozostałych jego gości. Praktycznie uniemożliwiono posłom PiS wypowiadanie się.

3. Darujmy sobie zajmowanie się dwoma wystraszonymi posłami PiS kompletnie zaskoczonymi skalą agresji żydowskiej koalicji. W przemyślanym scenariuszu programu zarezerwowano im rolę chłopców do bicia, symbolizujących bezradność obecnej Polski. Istotą obecnych nierównoprawnych stosunków polsko – żydowskich jest także fakt, jak w programie, że w polskim imieniu występują osoby pochodzenia żydowskiego jak Tomasz Lis i Piotr Najsztub (w Internecie można znaleźć jego zdjęcia w jarmułce) czy wprost Żydówki jak Kazimiera Szczuka i Agnieszka Holland. I w programie nikt z nich nie zająknął się o swoim pochodzeniu i z racji tego mają moralne prawo mówić, ale w imieniu własnego narodu, a nie nas Polaków. Tymczasem oni właściwie to oszustwo mocno akcentowali z naciskiem, mówiąc MY POLACY! A tymczasem to zwykli oszuści, ponieważ podszywając się pod narodowość polską starają się jej maksymalnie zaszkodzić. Fałszują historię, poniżają, lżą, wyszydzają tym samym nawołują do nienawiści na tle narodowościowym. Bo inna nie może być reakcją statystycznego widza obserwującego jak Żydzi plują na Polskę i Polaków. Ci sami lamentują później o wzroście antysemityzmu w Polsce i kółko się zamyka. Czas przerwać taką bezczelną i niezgodną z obowiązującym prawem działalność. Czas przerwać nawoływanie do nienawiści wobec Polaków, ale i Żydów przez samych Żydów, którzy sami celowo propagują antysemityzm, aby czerpać z niego korzyści głównie materialne!

Ponadto program Lisa miał miejsce w kilka dni po wstrzymaniu przez Sejm RP prac nad ustawą o rekompensatach Światowemu Kongresowi Żydów za utracone mienie przez Żydów w Polsce, którzy nie pozostawili swoich następców prawnych. I nie jest żadną tajemnicą, że grupa w programie ma żydowskie pochodzenie. Sami wielokrotnie to komunikowali, obnosili się z tym przy różnych okazjach. Ponadto znani są z innych antypolskich wyczynów.

4. Agnieszka Holland zasłynęła już z polakożerczych filmów. Jej ojciec, Henryk Holland, to morderca polskich patriotów. Podczas wojny służył w Armii Czerwonej, potem w Ludowym Wojsku Polskim. Komunista, prominentny działacz PZPR, autor wielu kłamliwych artykułów prasowych pod adresem AK oraz podziemia antykomunistycznego w czasach zbrodniczego stalinowskiego reżimu. Prowadził walkę z przedstawicielami nauki polskiej, inspirując atmosferę oskarżeń skutkujących aresztowaniem i represjami. Piotr Najsztub to m.in. dziennikarz „Gazety Wyborczej”, wybitnie zasłużonej w konfliktowaniu stosunków polsko – żydowskich poprzez notoryczne publikowanie kłamstw i oszczerstw wobec Polski i Polaków. Kazimiera Szczuka to członkini postkomunistycznej „Krytyki Politycznej”, publikująca jak ww. w „Gazecie Wyborczej”. Znana feministka zaszczycająca stale swoją obecnością obsceniczne i wulgarne parady zboczeńców, mniejszości seksualnych domagających się praw większości. Dnia 26 lutego 2006 r., występując w programie Jakuba Wojewódzkiego, szydziła z niepełnosprawnej prezenterki Radia Maryja – Magdaleny Buczek. Za ten „etyczny” wyczyn Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nałożyła na Polsat karę pieniężną w wysokości 500 tys. złotych. Miała wówczas czelność powiedzieć, że był to akt … antysemityzmu wobec niej. Tych z konieczności tylko kilka zdań dossier każdego z ww. obrazuje ich jednolite oblicze moralne i etyczne. Pomimo tego zostały wypromowane przez liberalno – postkomunistyczne media na autorytety. I tak niestety są one postrzegane w społeczeństwie. Tak został wyreżyserowany program przez Tomasza Lisa, aby osoby znane i do tego autorytety jawiły się jako reprezentatywna grupa całego naszego społeczeństwa, która jak ww. mówiąca MY POLACY MUSIMY UTRWALAĆ CODZIENNIE WRAŻLIWOŚĆ WYŁĄCZNIE NA POLAKÓW MORDUJĄCYCH CZY OGRABIAJĄCYCH ŻYDÓW. Mamy żyć codzienną traumą żydowskich uprzedzeń. Żyć w kompleksach, spełniając ich wszystkie żądania. Ciągle przepraszać i poniżać się, bo w przypadku sprzeciwu zawsze gotowy jest straszak antysemityzmu. Tak jak to parę razy wykrzyczał w programie Tomasz Lis, pokazujący nasze gazety z konstruktywną krytyką, że to jest antysemityzm i kropka. Zero dyskusji, zero innego zdania i opinii. Polakom nie wolno już mieć swoich bohaterów, milionów ofiar, poległych, zamęczonych, zmuszonych do niewolniczej pracy i emigracji. Są tylko żydowskie i to zawsze z naszej winy!

5. Takie programy są zwierciadłem opinii o Polsce i Polakach na całym świecie. Lecz nie do przyjęcia jest, że tu w Polsce notorycznie pluje się nam w twarz. Nie ma zgody na wybiórczą moralność tak jak w programie Tomasza Lisa. Z nim na czele wszyscy ww. wielokrotnie mówili, że Polacy, jako cały naród winni są zbrodni na Żydach. Jednak żyjemy w czasach łatwego dostępu do informacji i wielu z kilku milionów telewidzów doskonale wie, że polskie państwo podziemne karało karą śmierci różne męty z marginesu społecznego, które wydało Niemcom Żydów na pewną śmierć. Polacy doskonale wiedzą, że Żydzi wymordowali do spółki z Niemcami własny naród. I nie zrobiły tego z ich strony męty tylko elity żydowskie. Ponad 3 miliony polskich Żydów zamkniętych przez Niemców w kilkuset gettach całej Polski pilnowała ok. 150 tys. żydowskich policjantów. Brutalnych i bezwzględnych. To żydowskie Judenraty z żydowskich elit selekcjonowało i wysyłało swoich rodaków do obozów zagłady. Bez tej pomocy holocaust nie był by możliwy, co udokumentował polski historyk dr Ewa Kurek w książce „Poza granicą solidarności. Stosunki polsko-żydowskie 1939-1945” wydanej w 2006 roku przez Wyższą Szkołę Umiejętności w Kielcach, gdzie autorka wykłada. Doszła do nich – pisze – analizując przede wszystkim żydowskie źródła: wspomnienia, kroniki i relacje. Najczęściej powołuje się na Adama Czerniakowa, prezesa Judenratu – Żydowskiej Rady Starszych w getcie warszawskim – i kronikę Emanuela Ringelbluma – twórcy konspiracyjnego archiwum w getcie. Tylko w jednym warszawskim gettcie sprawnie działało na niemieckim żołdzie 600 – osobowe żydowskie gestapo! Równocześnie z ponad 1000 osobową ekipą żydowskich konfidentów wyłapujących swoich rodaków po aryjskiej stronie. Denuncjowali też tysiące Polaków ukrywających Żydów. To była kolaboracja na gigantyczną skalę, gdy bogate światowe żydostwo chciało się pozbyć biednych wschodnioeuropejskich Żydów, którzy byli dla niego ciężarem i wstydem. Nawet nie zareagowało na dokumentację zbrodni, dostarczoną z wielkim ryzykiem przez Jana Karskiego. Głuche były apele i protesty bohaterskich Żydów jak np. Szmula Zygelbojma – redaktora wielu pism. Od 1942 roku członka Rady Nadzorczej RP w Londynie, substytutu Sejmu powołanego dekretem prezydenta Raczkiewicza, Działając w tej Radzie przekazywał informacje od polskiego podziemia i organizacji żydowskich w Polsce, które przekazywał m.in. Światowemu Kongresowi Żydów. Licząc na wykorzystanie potężnych wpływów i środków finansowych w celu wywarcia nacisku na alianckie rządy i skłonienie ich do pomocy polskim Żydom. Rezultaty były żadne nawet wtedy, gdy 20 kwietnia 1943 Żydowski Komitet Narodowy i Bund opisywał walkę w getcie warszawskim objętym powstaniem w następujący sposób: “Natychmiastowej, skutecznej pomocy może teraz udzielić potęga aliantów. Imieniem milionów już pomordowanych Żydów, imieniem obecnie palonych i masakrowanych, imieniem heroicznie walczących i nas wszystkich na śmierć skazanych, wołamy wobec świata: Niech już teraz, a nie w mrokach przyszłości, dokona potężny odwet aliantów na krwiożerczym wrogu – w sposób powszechnie, jako rewanż zrozumiały. Niech najbliżsi nasi sprzymierzeńcy uzmysłowią sobie nareszcie rozmiary odpowiedzialności wobec bezprzykładnej nad całym narodem popełnionej zbrodni hitlerowskiej, której tragiczny epilog teraz się odbywa. Niech bohaterski, wyjątkowy w dziejach zryw straceńców getta pobudzi wreszcie świat do czynów na miarę wielkości chwili.”

Apele te nie odniosły zamierzonego skutku. Zygelbojm wysyłał także listy do prezydenta USARoosevelta, przemawiał na antenie radia BBC, a także proponował, aby alianckie samoloty rozrzuciły nad Niemcami ulotki zawierające informacje o zagładzie Żydów. Bezskutecznie. Po upadku powstania w getcie warszawskim12 maja 1943 (lub 13 maja) popełnił w Londynie samobójstwo przez otrucie się gazem w proteście przeciw bezczynności światowego żydostwa wobec ludobójstwa Żydów. Według obliczeń różnych historyków udział Żydów w kierowniczym stalinowskim aparacie terroru, mordującym tysiące Polek i Polaków wynosił nawet 80 procent. Był czas, gdy wszyscy szefowie Wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa byli Żydami. Tylko na tym krótkim dobrze udokumentowanym materiale historycznym i to ogólnodostępnym, dobrze widać proporcje odpowiedzialności za mordowanie Żydów i Polaków z polskiej strony męty i margines karany śmiercią przez podziemne państwo, a z drugiej prawie cała żydowska elita, wówczas i dotychczas bezkarna. Ponadto jest jeszcze wiele innych dowodów, że to Polacy byli najsprawiedliwszymi wśród narodów świata. To, co mogło usłyszeć kilka milionów widzów w programie Tomasza Lisa, to nawoływanie do waśni na tle narodowościowym. To najbardziej odrażająca mowa nienawiści wobec Polaków i Żydów. To podsycanie i rozpalanie wzajemnej nienawiści. U część widzów wierzących w opowiadane tam kłamstwa budzi wstręt, pogardę lub gniew i chęć odwetu wobec Polaków, a u innych te same uczucia wobec Żydów, którzy zatajając swoje zbrodnie obciążają nimi Polaków. I trzeba mieć złą wolę, aby nie dostrzec, że takie programy i wypowiedzi w nich padające są nawoływaniem do nienawiści na tle narodowościowym. Prokuratura, jako instytucja państwa powołana do egzekwowania prawa musi w powyższym przypadku wszcząć śledztwo i skierować akt oskarżenia do Sądu. W każdym innym przypadku będzie współodpowiedzialna za wybiórcze stosowanie prawa w myśl terroru politycznej poprawności, szkodzących polskim interesom narodowym. Wobec powyższego, wnoszę jak na wstępie. Leszek Bubel redaktor naczelny
tygodnika narodowego „TYLKO POLSKA” Załączniki:

1. Płyta CD z nagraniem programu „TOMASZ LIS NA ŻYWO”

Tych, którzy mają jeszcze odwagę wypowiadać słowa „Bóg, Honor, Ojczyzna”, nazywa się faszystami

„Gdyby ktoś rozłożył przede mną mapę świata i zapytał, czy wiem, gdzie znajduje się kraj, w którym rozkwita najbardziej zbutwiały rasizm, to bez chwili zawahania wskazałbym na Polskę” – oznajmił niedawno bloger salonu24. Niektórzy uczą się szybko. Szkoda tylko, że na pamięć i bez zrozumienia. Lekcja antypatriotyzmu trwa. Już w latach 90. powołano szereg organizacji, które broniły idei równości. Im bliżej nam było do przyjęcia niebieskiej flagi za własną, tym szybciej rosła liczba instytucji chętnych do wpisania Polski w globalistyczny nurt tolerancji. W 2004 r. uruchomiono „Krajowy Program Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i Związanej z Nimi Nietolerancji 2004–2009″. Miał zdiagnozować sytuację w Polsce i prowadzić monitoring. Szybko się okazało, że to doskonała okazja do przemianowania pojęć i wyeliminowania z katolicko-patriotycznej Polski zabobonnych wierzeń. Patriotyzm zrównano pojęciowo z rasizmem, faszyzmem i antysemityzmem, a moralność z homofobią; Kościół nazwano strefą wpływów, niezależnie myślących ciemnogrodem, a poszukujących prawdy „tropicielami spiskowej teorii dziejów”. W 2006 roku żydowska organizacja Anti-Defamation League opublikowała raport „Poland: Demokracy and the challenge of extremism”. Walcząca od 1913 roku z przejawami antysemityzmu w USA i Europie Liga postanowiła wnikliwie przyjrzeć się Polsce. Prócz analizy zawarła w dokumencie konkretne zalecenia: usunięcie Romana Giertycha ze stanowiska Ministra Edukacji, postawienie przed sądem Radia Maryja za nadawanie antysemickich audycji, zablokowanie wsparcia finansowego rozgłośni od osób indywidualnych oraz zbojkotowanie stacji przez wpływowe środowiska. Raport zdefiniował też partie prawicowe, jako antysemickie i nietolerancyjne. Powołując się na doniesienia „Gazety Wyborczej”, autorzy dokumentu zaniepokoili się wyborem Piotra Farfała, związanego w przeszłości z Młodzieżą Wszechpolską, na prezesa TVP. Wystarczającym potwierdzeniem faszystowskich upodobań Wszechpolaków miały być zdjęcia, na których dopuszczali się rzekomego „hajlowania”. Wywołało to niemały zamęt w świadomości Polaków. Po latach sowieckiej propagandy niewielu pamięta, że gest jest salutem rzymskim i w przedwojennej Polsce stanowił oczywiste nawiązanie do naszych cywilizacyjnych korzeni. Raport ADL powołuje się parokrotnie na artykuły „Gazety Wyborczej” i sygnały Stowarzyszenia Nigdy Więcej, obnażające rzekomy antysemityzm Polaków. Odzwierciedlenie jego zaleceń można było dostrzec w działaniach zarówno organizacji antyfaszystowskich jak i medialnych. Stowarzyszenie wszczęło kampanię „Giertych musi odejść”, a lansowany przez „Krytykę Polityczną” i „Gazetę” młody artysta Wilhelm Sasnal, spektakularnie wyraził swoją niechęć do prezesa Telewizji. Odmawiając przyjęcia nagrody od TVP Kultura stwierdził: „Brzydzę się ludźmi, którzy dyskryminują innych ze względu na orientację seksualną, pochodzenie czy kolor skóry. Brzydzę się kimś, kto nie brzydzi się faszyzmem – to dla mnie pryncypialne. Gdyby nagroda była finansowa, to po prostu przekazałbym ją na rzecz Stowarzyszenia Nigdy Więcej”. Stowarzyszenie to przez kilkanaście lat wnikliwie monitorowało przejawy antysemityzmu, ksenofobii, homofobii i faszyzmu. Powstała w ten sposób niemal pięciuset stronicowa „Brunatna Księga”, wydana przy współpracy z Collegium Civitas i Fundacją St. Batorego. Pod lupę trafili prawicowi politycy i katolickie media: Radio Maryja, Nasz Dziennik, TV Trwam. Liczne zarzuty antysemityzmu pojawiają się także pod adresem wydawnictwa ANTYK. Wydawane przez nie publikacje do tego stopnia zaniepokoiły członków stowarzyszenia, że złożyli doniesienie do prokuratury. Ta jednak, po półrocznym śledztwie, podjęła decyzję o umorzeniu sprawy, twierdząc, że „w rozprowadzanych w „Antyku” publikacjach „nie sposób doszukać się jednoznacznych treści nawołujących do postępowań pozaprawnych”. Kilkukrotne próby wznowienia śledztwa przez Prokuraturę, z uwagi na brak przedmiotowej argumentacji spełzły na niczym. Istnieniem Radia Maryja niepokoiły się też inne instytucje. Raport Europejskiej Komisji Przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji z 2010 r. oskarża je o antysemityzm, choć jednocześnie zaznacza, że powiadomiona o nieprawidłowościach Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie stwierdziła niczego niepokojącego. Toruńskie media zwalczane są od dwudziestu lat z wyjątkową determinacją. Jego założyciel o. Tadeusz Rydzyk przedstawiany był w mediach, jako współpracujący z mafią właściciel Maybacha, a wspierających go darczyńców poddawano wnikliwym kontrolom. Żeby odczarować to obrośnięte mitem antysemityzmu medium wystarczy włączyć radio. Przekonała się o tym grupa socjologów z Uniwersytetu Warszawskiego, która pod kierunkiem prof. Ireneusza Krzemińskiego zbadała przekaz stacji w sierpniu 2007 r., w samym centrum uroczystości patriotycznych, religijnych i przedwyborczej kampanii. Wyniki badań obaliły stereotypy.Radio Maryja nie jest antysemickie, a proponowany przez nią typ pobożności jest głęboki i autentyczny, nie jak próbowano wmówić rytualistyczny, kolektywistyczny i powierzchowny”. Prof. Krzemiński przyznał, że „w przekazie stacji widoczny jest pozytywny stosunek do mniejszości narodowych, pluralizmu demokratycznego i wyraźny antysowietyzm”. Analizowano też przekaz innych mediów na temat Radia. Uwagę socjologów przykuł zakłamany obraz rozgłośni prezentowany przez „Gazetę Wyborczą”. Zdaniem Karola Osłowskiego „skłania on do zastanowienia się nad problemem obiektywności prasy, której w „Gazecie” nie widać. Można odnieść wrażenie, że „Gazeta Wyborcza” nie relacjonuje dyskusji, tylko prowadzi pewną politykę”. Polityka „Wyborczej” odsłoniła swój nowy front właśnie sierpniu 2007. „Patriotyzm jest jak rasizm” ogłosiła.  „Nie ma on żadnego uzasadnienia moralnego” i jest „równolatkiem nowoczesnego antysemityzmu”. Takie oto tezy Petera Singera zaprezentował Tomasz Żuradzki, dzieląc się przy okazji swoim wielkim zniesmaczeniem obchodami Święta Wojska Polskiego: „pod moimi oknami przedefilowały setki ludzi wyszkolonych do zabijania innych ludzi. (…) W XX wieku największe pokazy potęgi militarnej urządzały zbrodnicze dyktatury. Dziś defilady wojskowe są nieodłącznym elementem autorytarnych rządów Putina. Od środy stały się także znakiem rozpoznawczym karykaturalnych rządów naszych bliźniaków. Państwo, które nie jest w stanie zbudować ani kilometra równej autostrady, (…) urządziło ludowi igrzyska”. Choć budowanie autostrad nigdy nie szło nam tak źle, jak w ostatnich latach, „Gazeta” nie powtórzyła tej retoryki w ubiegłym roku. Przed Świętem Wojska Polskiego z wielkim wzruszeniem przedstawiała prezydenta Komorowskiego wycinającego z pierwszakami biało-czerwone kotyliony, a obecność p.o. prezydenta RP w Moskwie podczas Dnia Zwycięstwa opisywała z prawdziwym pietyzmem. Nie raziło jej wtedy maszerujące po placu Czerwonym Polskie Wojsko. Militarnie silna Rosja widać „Gazecie” imponuje. W Polsce mamy jednak przyjąć zupełnie inne założenia. Zdaniem Żuradzkiego „masowa ekstaza na widok kilku maszyn do zabijania to jaskrawy przykład kultywowania skłonności morderczych”. Proponuje, więc za Singerem, autorem promowanej w tekście książki „Jeden Świat”, zanurzenie się w globalistycznej euforii. Mamy przecież „jedną atmosferę, jedną ekonomię, jedno prawo i jedną wspólnotę”. Kim jest lansowany przez GW australijski etyk Peter Singer? Zasłynął przed trzydziestoma laty opracowaniem idei „wyzwolenia zwierząt”. Postulował zrównanie praw szympansów z prawami ludzi. Jest zwolennikiem aborcji, nawet w zaawansowanej ciąży; rodzicom przyznaje prawo do zabijania swoich nowonarodzonych dzieci, a zoofilię uważa za zjawisko normalne. Jego zdaniem „główną przeszkodą na drodze do reform, które wielu ludziom na całym świecie przyniosłyby ulgę w cierpieniu jest religia.” I tak oto katolicka Polska znowu wyrasta garbem na globalistycznych plecach unijnej tolerancji. Nic dziwnego, że próbuje się zmienić myślenie ciemnogrodu, skoro blokuje on rozwój wspaniałego „jednego świata”. Walka o zmianę społecznej świadomości trwa. Cel jest potrójny: „Bóg, honor i Ojczyzna.” Tych, którzy mają jeszcze odwagę wypowiadać te słowa głośno nazywa się faszystami, a próbujących dotrzeć do prawdy o smoleńskiej katastrofie, oszołomami. Atakowane są też niezależne media, zwłaszcza te najsilniejsze. Radio Maryja od lat poddawane jest procesowi dyskredytacji i drwin. Podejmowane są też próby jego likwidacji. Do KRRiTv nieustatnie napływają listy i petycje nawołujące do zamknięcia toruńskiej rozgłośni. Lista tematów zakazanych uzupełniona została o Smoleńsk. Wszelkie próby dotarcia do prawdy zwalczane są histeryczną salwą zagłuszaczy. Wbijanie Polaków w garnitur obowiązujących wersji zdarzeń tylko potęguje ich bunt. Gaszenie płonących zniczy z pewnością nie powstrzyma ich pytań i nie zniechęci do wspólnego przeżywania rocznicowych uroczystości. Będą się spotykać, modlić i wspominać, mimo, że warszawskie syreny nie zawyją, by uczcić pamięć Pasażerów tragicznego lotu, a flagi z kirami nie zawisną na warszawskich ulicach. Rozkazu zapomnienia Polacy wypełnić nie chcą. Fakultatywna lekcja antypatriotyzmu nie cieszy jak na razie powodzeniem, a jej frekwencję podnoszą jedynie zakompleksieni drugoroczniacy, bezrefleksyjnie wkuwający podyktowane regułki. Marzena Nykiel

“Ekspert lotniczy” biskup Pieronek: Trzeba pamiętać, że to była katastrofa. Nie zamach. A katastrofy przeżywa się zupełnie inaczej niż zamachy “Patrzę na wydarzenia ostatniego roku z jednej strony z zażenowaniem, a z drugiej z wielkim bólem.” – mówi w wywiadzie dla “Polski the Times” bp. Tadeusz Pieronek. Duchowny oskarża polityków o podzielnie społeczeństwa, które na chwilę zjednoczyła śmierć 96 pasażerów feralnego lotu rządowego samolotu do Smoleńska. Polacy zostali bardzo wyraźnie podzieleni. Ale nie przez sam fakt śmierci, – bo ta śmierć zadziałała w sposób jednoczący. Podziały wynikły stąd, że do kwestii związanych z bolesną stratą, którą każdy miał prawo odczuwać, dodano jeszcze politykę. Na uwagę dziennikarza, że polityki w tym przypadku trudno było uniknąć, ponieważ w katastrofie zginęli także politycy, bp. Pieronek odpowiada: Przepraszam bardzo, co to znaczy: zginęli politycy? Zginęło również w tej katastrofie wiele osób, które z polityką nie miały nic wspólnego. Tych dwóch kwestii w żaden sposób nie można łączyć ze sobą. Tragedię smoleńską należało absolutnie oddzielić od życia politycznego! Tymczasem nikt tego nawet nie spróbował uczynić. Stało się coś innego: tę katastrofę bardzo mocno upolityczniono. (…) Do spraw z jednej strony wielkich, ale z drugiej bardzo ludzkich przyłożono miarę polityczną. Ta miara nie pasuje do kwestii ostatecznych. Ta tragedia jest spoza tego świata, tymczasem wykorzystuje się ją do bieżących sporów. To jest niepoważne. Prowadzący wywiad przekonuje, że “właściwie nikt nie ma wątpliwości, że 10 kwietnia to ważna data w historii Polski, która zostanie odnotowana na kartach podręczników do historii, stanie się elementem dziedzictwa narodowego”. Odpowiedź bp. Pieronek jest zaskakująca: Nie przesadzajmy. Owszem, 10 kwietnia zginęło prawie 100 osób, w dodatku poniosły one śmierć w jednym momencie. Nad tak wielkim wydarzeniem nie da się po prostu przejść do porządku dziennego. Ale też trzeba pamiętać, że to była katastrofa. Nie zamach, tylko katastrofa właśnie. A katastrofy przeżywa się zupełnie inaczej niż zamachy. Owszem, ofiarom takich tragedii też się stawia pomniki, – choć później często się zdarza, że nie pamięta się, jakiego typu wydarzenie taki monument właściwie upamiętnia. Bo też nie można katastrofom przypisywać jakichś charyzmatycznych cech. Tymczasem w tym przypadku dramat osób, które były na pokładzie Tu-154M, został przechrzczony na działania czysto osobiste, partyjne. To może sprawić, że ta katastrofa nie pozostanie w pamięci Polaków i Polski. Zdaniem biskupa katastrofa smoleńska nie była wydarzeniem przełomowym: Taką przełomową datą był na przykład 30 sierpnia 1980 r., kiedy doszło do podpisania porozumień sierpniowych między rządzącą partią komunistyczną a Solidarnością. To był przełom na miarę nie tylko krajową, ale wręcz europejską, który w konsekwencji doprowadził do demontażu ustroju komunistycznego w Europie Środkowej. Dlatego to data ważna i będzie ona się pojawiać na kartach podręczników do historii. 10 kwietnia 2010 r. takim dniem nie był. Owszem, wtedy wydarzyła się tragedia, która dotknęła wiele osób, ale już nie państwo. Bo państwo dziś ma jeden układ sił politycznych, jutro będzie miało inny. Te układy się zmieniają, i to zmieniają dość szybko. A tymczasem 30 sierpnia rozpoczęła się właściwie nowa epoka. Bp. Pieronek wypowiadał się już na temat obrońców krzyża, nawołując służby porządkowe do potraktowania ich tak, jak traktuje się terrorystów. Pisaliśmy o tym na portalu. Przypomnijmy tę wypowiedź: Ja nie rozumiem, dlaczego biskupi rękami i nogami bronią się, żeby nie użyć siły. Jeżeli jest samochód źle zaparkowany, przyjeżdża policja i wywozi go gdzie trzeba. A tu nie można tego zrobić? Oczywiście, nie w formie walki, pałek i tak dalej… ale są sposoby, od tego są antyterroryści. Ci, którzy tam są, to jest rodzaj terroryzmu przecież. Dzisiaj krakowski biskup ocenia wydarzenia z 10 kwietnia, jako osobistą tragedię 96 rodzin, która nie była wielkim przełomem w historii Polski. Bar, źródło: “Polska the Times”

Mit Wawelski Mija rok od śmierci i pochowania Prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu. Warto może raz jeszcze do tego ważnego – dziś już należącego do historii – wydarzenia powrócić, spojrzeć na nie z pewnego dystansu, przeanalizować na chłodno jego polityczno-symboliczne aspekty. Pragnę do razu uprzedzić, że nie zamierzam odnosić się do toczonych rok temu przez publicystów i polityków Obozu Demokratyczno-Liberalnego (ODL) i Obozu Konserwatywno-Narodowego (OKN) sporów, czy Prezydent “zasługuje”, czy też “nie zasługuje”, aby spoczywać na Wawelu, czy jest „godny”, czy „niegodny” złożenia do grobu pośród królów i wieszczów narodowych. Interesuje mnie wyłącznie, jaki wpływ może mieć pochowanie Prezydenta na Wawelu na próby wykreowania jego (meta)politycznego mitu, nie tylko jako otoczonej kultem swoistej „Vaterfigur” OKN-u, ale również reprezentanta „całego narodu w jego wielowiekowej walce o Niepodległość, Wolność i Wielkość”. Warto zapytać, czy wybór Wawelu na miejsca wiecznego spoczynku Prezydenta sprzyja wykreowaniu tego mitu i pomaga w rozwinięciu i utrzymaniu politycznego kultu, czy wręcz przeciwnie, procesowi temu zapobiega, a przynajmniej znakomicie go utrudnia. Zanim przejdę do próby odpowiedzi na to pytanie, chciałbym zwrócić uwagę na bezpośredni kontekst tego wydarzenia, tzn. walki politycznej, jaka rozgorzała od pierwszych minut po katastrofie smoleńskiej pomiędzy ODL-em i OKN-em o interpretację, tego, co się stało i co z tego wynika dla polskiej polityki. Była to wstępna faza kampanii wyborczej trwającej przez następne trzy miesiące aż do wyborów prezydenckich, w których starli się kandydaci obu obozów. Rankiem 10 kwietnia rozgrywa się pierwszy akt narodowej tragedii – śmierć Prezydenta, jego Małżonki i pozostałych osób w samolocie rozbitym pod Smoleńskiem. Na głównej w scenie, w Warszawie rozpoczyna się pierwszy akt wielkiego funeralnego widowiska. W stolicy, tam gdzie skupia się życie polityczne, kulturalne i ideologiczne Polski, rozpacz i żałoba są najbardziej intensywnie przeżywane, rzesze ludzi gromadzą się pod Pałacem, płoną znicze i świece, tłum czuwa – reszta narodu zasiada przed telewizorami, śledząc na ekranie to, co dzieje się w stolicy, skąd Prezydent wyruszył w swój ostatni lot i dokąd powrócił po śmierci. Wzdłuż trasy pośmiertnego tryumfalnego przejazdu Prezydenta przez Warszawę z lotniska do Pałacu gromadzą się tłumy warszawiaków, obrzucają kwiatami wóz z jego ciałem. Przed Pałac przybywają tysiące ludzi chcących mu oddać hołd. W ciągu kolejnych dni trwa żałoba narodowa, w mediach szlochają zawodowe “płaczki żałobne”, do Warszawy co dnia przybywają trumny z ciałami osób towarzyszących Prezydentowi w locie do Katynia; następuje seria państwowo-polityczno-religijnych rytuałów, które kończą się w sobotę uroczystościami ku czci wszystkich ofiar tragedii. W kulminacyjnym, ostatnim akcie dramatu odbywa się pogrzeb Prezydenta i jego Małżonki. Jest niedziela – ostatni dzień owego „wielkiego tygodnia”. Gdyby pogrzeb Prezydenta odbył się w Warszawie, wzięliby w nim liczny udział zarówno warszawiacy, jak i ci, którzy przyjechali na uroczystości sobotnie, a potem czuwali przez całą noc do niedzielnego pogrzebu, oraz ci przyjeżdżający z całego kraju do stolicy w niedzielę, specjalnie na pogrzeb Prezydenta. To do Warszawy, do stolicy, zjechaliby prezydenci, premierzy i inne osobistości ze świata, by uczestniczyć w pogrzebie. Decyzja o pochowaniu Prezydenta na Wawelu, nagle, nieomal brutalnie, przecięła wielki funeralny spektakl rozgrywający się na głównej scenie – w Warszawie. Przeniesienie ostatniego, najważniejszego, kulminacyjnego aktu tragedii do Krakowa, na boczną, kameralną scenę, rozerwało dramatyczną sekwencję, rozproszyło kumulującą się przez sześć dni intensywnej żałoby psychopolityczną energię, rozbiło gromadzące się w Warszawie tłumy, wprowadzając zamieszanie i dezorientację. Siedząca przed telewizorami widownia, wpatrzona w to, co dzieje się na warszawskiej scenie, czekająca na finał, musiała skierować swój wzrok i uwagę w inną stronę, na inny krajobraz, co zakłóciło jej medialną percepcję, by tak rzec, wybiło ją z żałobnego rytmu. Nabożeństwo żałobne a po nim pogrzeb Prezydenta w Warszawie, jako najwyższa kulminacja całego żałobnego rytuału – to byłoby logiczne i uzasadnione zakończenie „wielkiego tygodnia”. Kraków i Wawel robią wrażenie czegoś sztucznie doczepionego, stąd, jak łatwo można było przewidzieć, automatycznie osłabło napięcie, spadła intensywność emocji, mitotwórcza moc śmierci, rozpaczy, ogólnonarodowej żałoby, pogrzebu „króla” została wygaszona. Było to na rękę Obozowi Demokratyczno-Liberalnemu, któremu zależało na rozbiciu funeralnego spektaklu i zneutralizowaniu jego polityczno-psychologicznej dynamiki, ponieważ obawiał się, że atmosfera życzliwości wobec zmarłego Prezydenta utrzyma się dłużej, co zadziała na korzyść kandydata OKN-u w bliskich wyborach prezydenckich. Dlatego ODL nie tylko nie sprzeciwiał się pochowaniu prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu, ale nawet – jak wolno domniemywać – po cichu temu sprzyjał. Równocześnie jednak nie zamierzał pomagać Obozowi Konserwatywno-Narodowemu w realizacji jego celu, czyli w wykreowaniu (meta)politycznego mitu Prezydenta. Dlatego właśnie decyzja o pogrzebaniu Prezydenta na Wawelu nie została ogłoszona w mediach ustami najwyższych dostojników państwowych (p.o. Prezydenta, premier) i kościelnych, specjalnej uchwały w tej sprawie nie podjęły Sejm i Senat. Podniosłoby ją to, bowiem do rangi aktu państwowo-religijnego i nadało wyższy, ogólnonarodowy wymiar, co nie leżało w interesie ODL-u. Ale nie tylko, że zabrakło tego niezwykle istotnego dla ufundowania politycznego mitu, – bo wyrażającego “jedność Narodu w obliczu tragicznej śmierci Głowy Państwa” – aktu, dodatkowo jeszcze powstało wrażenie chaosu, zamętu pełnego niedopowiedzeń, sprzecznych deklaracji, niedoprowadzonych do końca sporów, dziwacznych niby-protestów. Zamiast ważnego symboliczno-politycznego aktu, zamiast decyzji “Narodu” ogłoszonej ustami jego najwyższych przedstawicieli, zrobiła się z tego jakaś niejasna prywatno-rodzinna sprawa, co w sposób oczywisty pozbawiało proces mitotwórczy inicjalnego impetu. Negatywny skutek dla kultu i mitu Prezydenta ma także pochowanie go razem z Małżonką. Mówi się dziś, że podobno kardynał Dziwisz chciał - świadczyłoby to o instynktownym wyczuciu zasad politycznej symboliki, – aby Prezydent spoczął na Wawelu sam. Przekonano go jednak, że w naszych czasach, kiedy zagrożone są “wartości rodzinne”, w obliczu plagi rozwodów itd., dla „moralnego wychowania” narodu będzie rzeczą pożyteczną, ulokowanie w sferze symbolicznej grobu dobrego, kochającego się stadła małżeńskiego, które mogłoby służyć, jako wzór do naśladowania. Intencja wprawdzie szlachetna, lecz całkowicie sprzeczna z etosem władzy reprezentowanym przez Prezydenta, będącego “samotnym cieniem”, który “odjeżdża, ręce złożywszy na pancerz” – wyłącznie trumna najwyższego zwierzchnika sił zbrojnych powinna znaleźć się na armatniej lawecie.

Prezydenta należało raczej stylizować na bezżennego „Ojca Narodu”, na “męża stanu”, który wziął ślub z Polską. Dopiero w drugiej kolejności ma on prawo być mężem swojej żony, ojcem i dziadkiem. Żona wprowadza właśnie element małżeński i rodzinny, przytulność i ciepło domowego ogniska, reprezentuje nie sferę śmierci, siły, przemocy i zniszczenia (zwierzchnikowi sił zbrojnych marsowa mina przystoi bardziej niż dobrotliwy uśmiech na widok dokazującej wnuczki), ale sferę miłości i czułości. [1] Obłaskawienie etosu państwa (władzy), w sposób oczywisty osłabiające efekt mitotwórczy, dokonało się również poprzez to, że Prezydent spoczął wraz z Małżonką nie tylko w jednym pomieszczeniu, ale i pod jednym sarkofagiem. „Celibatariusz władzy” zamiast reprezentować wspólnotę polityczną i ucieleśniać najwyższe wartości polityczne Narodu, został udomowiony i reprezentuje teraz “wartości rodzinne” – odwiedzamy nie grób “męża stanu”, “bohatera spod Smoleńska”, “męczennika świętej Sprawy Polskiej”, lecz grób kochającego się małżeństwa, grób rodziców i dziadków. Dopełnieniem antypolitycznej symboliki wawelskiego pochówku są ciepłe, miodowe barwy sarkofagu, które wyparły to, co czarne, surowe, metaliczne, granitowe, chropowate, męskie. Projektantka grobowca Marta Witosławska wyraziła wprost zamysł “feminizacji” prezydenta: „Sarkofag będzie bardzo prosty i elegancki. Ze względu na postać Pani Marii Kaczyńskiej zależy mi, aby jego charakter nie był tak męski jak ten, w którym spoczywa gen. Sikorski, lecz bardziej subtelny (podkreślenie moje T.G.). Taki jest alabaster, którego najszlachetniejsza odmiana posłuży do wykonania sarkofagu pary prezydenckiej”. Z wyżyn politycznej reprezentacji postać Prezydenta ściągnięto w dół, ku bliskiej nam wszystkim sferze prywatnej, rodzinnej. Był to dalszy ciąg walki politycznej prowadzonej pomiędzy ODL-em i OKN-em, w trakcie, której OKN kreował zmarłego Prezydenta na męża stanu, reprezentanta narodu uosabiającego jego polityczne aspiracje i realizującego za życia geopolityczną wizję Polski dążącej do wielkości, zaś ODL na odwrót: bardzo zręcznie dążył do jego depolityzacji, indywidualizacji i prywatyzacji. W ramach tej strategii propagandowej wiele mediów sympatyzujących z ODL-em brutalnie zdzierało Prezydentowi maskę, którą same mu wcześniej nałożyły, ukazując jego “prawdziwe oblicze”, czyli miłą twarz emanującego ciepłem, sympatycznego, w gruncie rzeczy poczciwego, pana, twarz kochającego męża, taty i dziadziusia, bytującego jakby poza sferą polityczności. Pałac prezydentostwa Kaczyńskich został „zdemaskowany”, jako wypełniony życzliwością i miłością rodzinny dom z ogródkiem, ze szczebioczącą wnuczką, z urzędniczą służbą, pieskami i kotkami. Pochowanie małżonków w jednym grobowcu o miodowej, ciepłej barwie zwieńczyło ten proces medialnej prywatyzacji i depolityzacji Prezydenta. W tekście “Wawelska skała” redaktorzy „Kronosu” Piotr Nowak i Wawrzyniec Rymkiewicz pisali o Prezydencie, że “jego ciała nie wolno, zatem chować między mogiły ludzi przyzwoitych, ale jednak prywatnych”, lecz “trzeba je wynieść na Wawel i złożyć pośród królów i bohaterów”. Wydaje się jednak, że nastąpiło coś dokładnie odwrotnego: “na prywatne życzenie rodziny prywatna osoba – pan Lech Kaczyński wraz z drugą prywatną osobą – swoją żoną panią Marią Kaczyńską, spoczęli we wspólnym grobie, aby reprezentować prywatne wartości takie jak miłość, wierność, szczęście małżeńskie”. Wedle Nowaka i Rymkiewicza “wawelska skała dźwiga się nad sferę prywatną i doraźne interesy życia. Oto Lech Kaczyński spocznie obok Jagiellonów i Piłsudskiego.” Jednak udana kreacja prezydenta Lecha Kaczyńskiego na dobrego męża i sympatycznego dziadunia spowodowała, że to raczej sfera prywatna została wniesiona na wawelską skałę; obok Jagiellonów i Piłsudskiego spoczął lubiany przez wszystkich za swoją „misiowatą” dobroduszność, poczciwy pan profesor Kaczyński. Jak pisałem wyżej, przeniesienie pogrzebu Prezydenta z Warszawy do Krakowa rozpatrywane w kontekście wyborów prezydenckich działało na korzyść ODL-u, liczyła się jednak nie tylko ta doraźna korzyść polityczna, jeszcze ważniejsze jest to, że pochowanie prezydenta na Wawelu – niezależnie od tego, czy z żoną czy bez, we wspólnym grobie czy osobno, pod sarkofagiem z czarnego granitu czy z piaskowca pokrytego alabastrem – samo w sobie było, niewidocznym dla niewprawnych oczu, wyrafinowanym posunięciem politycznym, celnym ciosem, (przez kogo zadanym, tego nie wiemy) w rodzący się kult Prezydenta, działaniem na pozór sprzyjającym kreowaniu jego mitu, a w rzeczywistości mającym zarodki mitu zamknąć w nieprzezroczystym? szczelnym, zakapslowanym pojemniku zbudowanym z symboli, znaków i skojarzeń, tak, aby nie mogły się rozwinąć. Była to operacja “Zmumifikować Kaczyńskiego”. Nowak i Rymkiewicz napisali: „Jego pogrzeb na Wawelu będzie chwilą szczególną. Z Lechem Kaczyńskim ostatnie pół wieku polskiej historii łączy się – w symbolicznym łuku – poprzez poległych w Katyniu i w Powstaniu Warszawskim – z naszą wielką przeszłością. Bohater Solidarności spocznie obok Świętych Królów”. Jednak patos, choćby całkowicie uzasadniony wymiarami narodowej tragedii, nie może przesłonić faktu, że grzebiąc Prezydenta na Wawelu dołączono go de facto do Piłsudskiego i Sikorskiego, mianowano na płaszczyźnie symbolicznej ostatnim politykiem II RP. Przesłanie jest oczywiste: „tutaj pochowany jest anachroniczny polityk, który co prawda działał na przełomie XX i XXI wieku, ale tak naprawdę przynależy do świata sprzed 1945 roku, był żywym reliktem dawno zamkniętej epoki historycznej”. Niechaj, więc sobie spoczywa na Wawelu, który jest dziś bardziej atrakcją turystyczną i zabytkiem, gdzie obowiązuje ustalony porządek zwiedzania, niż miejscem nadającym się do pielęgnowania jakiegoś nowego kultu politycznego. Przeniesiony w przeszłość, zamieniony w muzealny eksponat, zamknięty w ciemnej krypcie, w przedsionku prowadzącym do krypty Piłsudskiego, zawsze w cieniu Marszałka, niechaj stanowi dodatek do jego mitu. Ulokowano go w skompresowanej przestrzeni krypty, gdzie wolno wchodzić tylko po kilka osób i nie wolno zostawiać ani kwiatów, ani zniczy. Chodziło o to, żeby w przestrzeni wokół grobu Prezydenta nie można było odprawiać żadnych zbiorowych rytuałów polityczno-religijnych ani zorganizować polityczno-medialnych „eventów” niezbędnych dla stałego przypominania jego postaci i zasług . W pewnym sensie pochowanie Prezydenta na Wawelu rzeczywiście przeniosło go w sferę mitu, ale mitu bezkrwistego i bezzębnego, a tym samym niegroźnego politycznie; wyniesiono go wysoko, a zarazem zamknięto w małej przestrzeni, przywalono ciężkim głazem historii, aby go w ten sposób – „zalabastrowionego”, odległego, niedostępnego a równocześnie sprywatyzowanego – zneutralizować, pozbawić szansy pośmiertnego, symbolicznego oddziaływania na polską politykę. Członkowie Obozu Demokratyczno-Liberalnego (ci bardziej inteligentni) z pewnością cieszyli się z tego w skrytości ducha. Dziwić natomiast może fakt, że członkowie Obozu Konserwatywno-Narodowego (ci bardziej inteligentni) nie dostrzegli zastawionej pułapki, nie pojęli, że popierając pochówek na Wawelu sami podcinają ledwie kiełkujący mit Prezydenta. Być może zadecydował o tym ich nieco anachroniczny tradycjonalizm, wręcz wzruszająca, aczkolwiek nieco dziecinna wiara w mitotwórczą moc Wawelu, w to, że magia “narodowego pamiątek kościoła” w cudowny sposób spłynie na Prezydenta, wyniesie go do rangi “bohatera całego narodu” i sprawi, że jego zwielokrotniona, mityczna postać wedrze się – wbrew oporowi ODL-u – do masowej wyobraźni i szkolnych podręczników historii. OKN zdawał się nie rozumieć, że mit nie istnieje dziś poza medialnym spektaklem, że musi być, zarówno na co dzień , jak i od święta, podtrzymywany i mozolnie budowany, tym bardziej, że prezydent Kaczyński był – faktu tego nie zmieni nawet najwyższa ocena jego walorów osobistych i charakterologicznych oraz jego idei politycznych i prób ich realizacji – najzwyczajniejszym w świecie demokratycznym politykiem wybranym w wyborach , w równej mierze co Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Komorowski pozbawionym „monarszego majestatu” dawnych władców I RP czy zasług Piłsudskiego z pól bitewnych. Widać dzisiaj jasno, że OKN popełnił poważny błąd zgadzając się na pochowanie Prezydenta na Wawelu, jak dziecko dał się „podpuścić” i ograć “wielkim anonimowym graczom” o wiele umiejętniej potrafiącym posługiwać się historycznymi znakami, symbolami i kontekstami dla osiągnięcia dalekosiężnych celów politycznych. Ze wszystkich pomysłów na miejsce pochówku Lecha Kaczyńskiego, pomysłem najlepszym, co nie znaczy, że idealnym, była – zarówno, gdy chodzi o doraźne korzyści polityczne dla OKN-u, jak i o stworzenie bardziej sprzyjających warunków dla pielęgnowania kultu i kreowania politycznego mitu Prezydenta – Świątynia Opatrzności Bożej, położona bardzo dogodnie, bo w Warszawie, ale zarazem w pewnym oddaleniu od centrum stolicy, poza jej propagandowo-ideologicznymi napięciami i politycznymi tumultami. [2] Gdyby to na nią się zdecydowano, główną sceną funeralnego spektaklu pozostałaby stolica, opadanie żałobnych emocji trwałoby dłużej, nastrój z „wielkiego tygodnia” zanikałby wolniej, co w wyborach prezydenckich pomogłoby kandydatowi OKN-u. Przypomnijmy też, że 6 czerwca 2010 roku na placu Piłsudskiego w Warszawie odbyła się msza beatyfikacyjna księdza Jerzego Popiełuszki, a następnie procesyjne przeniesienie relikwii błogosławionego do Świątyni Opatrzności Bożej. Procesja z relikwiami przeszła do Wilanowa. Gdyby dwa miesiące wcześniej w tej samej topografii przebiegał pogrzeb Prezydenta, procesja byłaby jego przypomnieniem, wizualną i emocjonalną reaktualizacją (na miesiąc przed wyborami prezydenckimi!), nałożyłyby się na siebie obie postaci – kapłana-męczennika „Solidarności” i Prezydenta zmarłego tragicznie pod Katyniem w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach [3]. Nie ulega wątpliwości, że w kontekście wyborczym miałoby to wiele większy walor psychologiczny-polityczny niż pogrzeb na Wawelu i zagrałoby na korzyść kandydata OKN-u. Kto wie, być może dzięki temu na brata Prezydenta padłoby o pół, o jeden procent głosów więcej. Głównym argumentem wysuwanym przeciwko pochowaniu Prezydenta w Świątyni Opatrzności Bożej był ten, że jest nieukończona. Jednak nawet gdyby ze względów technicznych nie dało się pochować tam Prezydenta już w kwietniu 2010 roku, to należało pochować go tymczasowo np. w warszawskiej katedrze, by za kilka lat (w roku wyborów prezydenckich?) w uroczystej procesji, będącej zarazem politycznym pochodem, przenieść go do ŚOB. A przez te kilka lat trwałaby ogólnonarodowa akcja na rzecz szybszego ukończenia budowy Świątyni Opatrzności Bożej (zbieranie funduszy) i przygotowania miejsca wiecznego spoczynku Prezydenta. Ponadto fakt, że świątynia nie jest jeszcze ukończona, to najmocniejszy argument za pochowaniem tam Prezydenta. Inaczej niż na Wawelu, gdzie przestrzeń jest już wypełniona i zamknięta, – dlatego Prezydenta trzeba było „wcisnąć” do przedsionka krypty Piłsudskiego- przestrzeń w ŚOB jest w pewnej mierze ciągle otwarta, daje się kształtować i organizować. Można do niej wprowadzać dodatkowe elementy, zaprojektować specjalnie dla Prezydenta nową scenografię, skomponować nową całość religijno-polityczną i symboliczno-estetyczną, odpowiednio zaaranżować miejsce, do którego zawsze, samotnie lub w grupach, o każdej porze dnia i nocy mogliby przychodzić ludzie chcący oddać hołd Prezydentowi. [4] Do ŚOB ciągnęłyby pielgrzymki, odwiedzałyby ją wycieczki szkolne i turystyczne. Dla przyjeżdżających do stolicy delegatów na zjazdy partii, organizacji i stowarzyszeń odwiedziny w Świątyni Opatrzności Bożej a w szczególności grobu Prezydenta, połączone ze złożeniem kwiatów i zapaleniem zniczy, byłyby obowiązkowym punktem programu. Goście zagraniczni przybywający do Warszawy, i chcący złożyć wiązankę kwiatów na grobie Prezydenta, nie musieliby w tym celu jechać specjalnie do Krakowa. [5] Grób w Wilanowie stałby się najważniejszym punktem całej warszawskiej topografii Lecha Kaczyńskiego, na którą składałyby się: jego pomnik, tablice pamiątkowe, Muzeum Powstania Warszawskiego, które jemu w dużej mierze zawdzięcza swoje istnienie, siedziba NIK-u, gmach Ministerstwa Sprawiedliwości, ratusz, Pałac Prezydencki. Wszystkie ślady i miejsca politycznej działalności Prezydenta byłyby skoncentrowane w stolicy, co byłoby bardzo korzystne dla mitotwórczego PR-u. W przeciwieństwie do trudno dostępnej, ciemnej krypty na, pozostającym pod opieką konserwatora zabytków, Wawelu, gdzie czas się zatrzymał, gdzie historia już zdążyła zakrzepnąć w mit, Świątynia Opatrzności Bożej jest otwartą, żyjącą świątynią, jej przestrzeń jest dostępna dla ludu; oprócz mszy i nabożeństw, można by tutaj urządzać wszelakiego rodzaju uroczystości i odprawiać polityczne-religijne rytuały. Co najważniejsze, nie byłoby żadnych problemów z ustawieniem kamer i mikrofonów (jak przeprowadzić transmisję telewizyjną z wawelskiej krypty?) w trakcie masowych „eventów” organizowanych w lub wokół ŚOB. Bez trudu dałoby się tutaj inscenizować medialny spektakl niezbędny dla trwałego zakorzenienia postaci Prezydenta w masowej wyobraźni. Zapewne, funkcja grobu Prezydenta w ŚOB byłaby o wiele skromniejsza w porównaniu z tą, jaką Nowak i Rymkiewicz przypisują grobowi na Wawelu: „Jego grób – obok grobów Piastów i Jagiellonów, Kościuszki i Piłsudskiego, Mickiewicza i Słowackiego – będzie trwał nad naszą ziemią, naszym skrawkiem tutejszego istnienia, pośród chaosu epok, na chwiejnym oceanie wieczności”. Jednak miałaby nad nią dość istotną przewagę: istniałaby w rzeczywistości, a nie tylko na papierze, w realnej Polsce, a nie tylko w wyobraźni redaktorów. Ulega złudzeniu Marek Cichocki, kiedy pisze: „Swoją drogą to piękne, że Wawel przestał być dla nas szacowną historyczną trupiarnią, a stał się znów miejscem «żywym», żywiołowym, i może to jest jedyne piękne, co nam się przydarzyło w 2010 roku, jako Polakom”. Wawel pozostanie “szacowną historyczną trupiarnią” – ożył wprawdzie na chwilę, w trakcie pogrzebu Prezydenta, ale tylko na chwilę. Lech Kaczyński, „zmuzealniony”, pochowany w „szacownej historycznej trupiarni”, przesłonięty Piłsudskim, mechanicznie doklejony do II RP, uwięziony został w zamkniętej epoce historycznej; zwrócono go twarzą ku przeszłości, a plecami do teraźniejszości i przyszłości, pogrzebano pod mitami minionych epok. Zupełnie inaczej miałaby się rzecz, gdyby pochowano go w Świątyni Opatrzności Bożej, pełniącej funkcję narodowego mauzoleum, w którym zająłby szczególne, najbardziej eksponowane miejsce w tworzonym tam „Panteonie Wielkich Polaków”. Wprawdzie nie wskrzeszałby tu „archaicznej pamięci Świętego Królestwa Polskiego”, o czym marzą Nowak i Rymkiewicz, ale mógłby rzeczywiście stać się przedmiotem spokojnie wzrastającego, politycznego kultu i (meta) politycznym mitem ważnym nie tylko dla OKN-u, lecz dla wszystkich ludzi ceniących sobie najprostsze, elementarne wartości polityczne – patriotyzm, poczucie obywatelskich obowiązków, nieprzekupność, wiarę, że Polska może być lepsza i silniejsza niż jest. Tomasz Gabiś

[1] Płeć nie gra tu roli. Gdyby to Maria Kaczyńska była prezydentką, wówczas ona – bez męża – byłaby, jako głowa państwa i najwyższa zwierzchniczka sił zbrojnych wieziona na lawecie i pochowana, jako „amazonka”.

[2] Świątynia Opatrzności Bożej, jako miejsce kultu i mitu ma swoje wady: kontrowersyjna architektonicznie i historycznie, otoczona pseudo-nowoczesną, monotonną i nowobogacką architekturą Miasteczka Wilanów i innych podobnych „developerskich” inwestycji.

[3] O tym jak należy traktować przypadki nagłej śmierci polityków pełniących urząd zob. klasyczny tekst Murray’a N. Rothbarda „Sudden Deaths in Office” opublikowany po raz pierwszy w 1991 roku pod tytułem “Exhume, Exhume, Or, Who Put the Arsenic in Rough and Ready’s Cherries?” (dostępny online: http://www.lewrockwell.com/rothbard/rothbard116.html)

[4] Oczywiście w Świątyni Opatrzności Bożej Małżonka Prezydenta spoczywałaby u jego boku, ale w pewnym oddaleniu i w osobnym grobowcu. We współczesnym sfeminizowanym świecie żony królów, prezydentów i premierów odgrywają nader ważną i symboliczną role „matek narodu”. Można nawet odnieść wrażenie, że „mąż stanu” funkcjonuje w wyobraźni męskiej populacji, a jego żona – kobiecej. Poza Wawelem wspólny pochowek miałby uzasadnienie, łączyłby obie płci wokół wspólnej sprawy.

[5] Można się domyślać, że kardynał Dziwisz był przeciwnikiem pochowania Prezydenta w Świątyni Opatrzności Bożej. Jak zawsze w takich wypadkach hierarchowie kościelni walczą o to, żeby na swoim terytorium zlokalizować jak najwięcej atrakcji przyciągających pielgrzymów, turystów, polityków.

Paweł Zyzak dla Blogpress.pl o Katastrofie Smoleńskiej Dziękuję, że zechciał Pan udzielić wywiadu naszemu portalowi. Jesteśmy w przededniu pierwszej rocznicy Tragedii Smoleńskiej. Jak na to bezprecedensowe wydarzenie patrzy historyk? Jakie będzie jej postrzeganie za 10, 20, 50 lat? Na pewno jako przełomowe. Jako data graniczna radykalnych zmian w polskiej polityce zagranicznej, a może jeszcze czegoś… Konsekwencje tak traumatycznych wydarzeń nie są widoczne „gołym okiem” i od razu. Nie myślę jedynie o traumie, jak to się mówi w mediach, „żałobników”. Zachowanie przeciwnej strony nie jest emocjonalnie neutralne, nie jest racjonalne. Mam nadzieję, że poznamy kiedyś całkowitą złożoność traumy liderów głównej formacji rządzącej.

Był Pan na stypendium w USA. Co o Tragedii Smoleńskiej myślą pracownicy amerykańskich uniwersytetów? Czy w ogóle o niej cokolwiek wiedzą? Czy miał Pan okazję rozmawiać o tym ze studentami? Przykro mi bardzo, ale poza wąskim gronem polityków średniej i starszej generacji, wyobrażenie o Polsce jest mgliste. Na nowo zaczęło się klarować w okresie wojen w Iraku, Afganistanie, później, gdy Polska stawała się liderem regionu, na dodatek, wspólnie z Czechami, zabiegającym o tarczę antyrakietową. W Stanach Zjednoczonych wyobrażenia również kształtują media, a te o Polsce od wielu miesięcy milczą. Katastrofa smoleńska była ostatnim akcentem, który, tu podkreślmy, wywołał ogromną fale współczucia dla Polaków. Amerykanie, także młodzież, porównywali nasze przeżycia do swoich po największym ataku terrorystycznym w historii, na dwie wieże na Manhattanie. Dziś Amerykanów angażują sprawy wewnętrzne, ale przypomina się tu i ówdzie, na przykład w Fox News, że administracja Obamy porzuciła sojuszników, w tym Polskę, że wydarzenia w Afryce Północnej, w byłym imperium sowieckim, czy na Bliskim Wschodzie są konsekwencją polityki Obamy.

Nasuwa się analogia do katastrofy gibraltarskiej. Mam na myśli skutki, nie przyczyny - śmierć premiera rządu RP na wychodźstwie w Gibraltarze rozwiązała ręce Związkowi Sowieckiemu, śmierć prezydenta RP pod Smoleńskiem dała asumpt do lansowania tzw. ocieplenia i pojednania. Do dziś nie znamy przyczyny katastrofy w Gibraltarze, wciąż prowadzone są badania - czy podobnie może być z katastrofą pod Smoleńskiem? Obie katastrofy różnią się w kwestiach technicznych. Samolot z gen. Sikorskim zderzył się z taflą wody, Tu-154 z powierzchnią ziemi. Przy ówczesnych możliwościach technicznych i w szczególnych warunkach, w jakich państwo polskie znalazło się po 1939 r. nie udało się stwierdzić wielu przyczyn domniemanej awarii samolotu, składu załogi, a nawet odnaleźć ciała córki generała Zofii Leśniowskiej. Nie chcę wypowiadać się o tym komu dziś rozwiązała ręce katastrofa smoleńska, a komu związała, bo sam piętnuję polskie dziennikarstwo, które ma awersje do faktów i szukania faktów, a bazuje na „przeczuciach” i „odczuciach”. Natomiast proszę być pewnym, że na pewno poznamy przyczyny katastrofy smoleńskiej, choćby w wyniku perturbacji, do których w Polsce lub Rosji prędzej czy później dojdzie.

Andrzej Gwiazda porównał dni żałoby narodowej do atmosfery roku 80tego. Słowa te padły 15 kwietnia w programie Jana Pospieszalskiego, gdy całe Krakowskie Przedmieście wypełnione było ludźmi, a w kolejce do Pałacu Prezydenckiego by oddać hołd Marii i Lechowi Kaczyńskim trzeba było stać ponad 15 godzin. Ta atmosfera jednak szybko przygasła, czy może została przygaszona. Co Pan o tym sądzi - czy jest tu jakaś analogia? Czy czeka nas zmarnowana dekada Tuska/PO, tak jak zmarnowana była dekada Jaruzelskiego lat 80tych? Czy to jednak wizja zbyt pesymistyczna? Polacy fizycznie i mentalnie nie wyzwolą się spod rządów PO i każdej tego rodzaju mutacji postkomunistycznej, jeśli za manifestacją własnych odczuć nie będzie się stała wiara we własne możliwości. Nie wystarczy sam mistycyzm, który, jak uważam, jest niezbędny, ponieważ wyznacza cel. Wydarzeniom Sierpniowym towarzyszył entuzjazm i, czasami mityczne, ale jednak, poczucie własnej siły i liczebności. Do tego właśnie Polaków winni przekonywać liderzy środowisk modernistycznychniepodległościowych. Do tego, że Polskę możemy tu i teraz zmienić, a nie czekać na rozwój wypadków. Z tej niezwykłej atmosfery po 10 kwietnia 2010 roku powinniśmy czerpać siłę, a nie tylko cel. Ale proszę pamiętać, nie będzie drugiego Lecha Kaczyńskiego, tak jak nie było drugiego Józefa Piłsudskiego, a próba jego stworzenia zakończyła się nieszczęściem prezydentury Lecha Wałęsy. Nie będzie II Rzeczpospolitej, a jej próba odtworzenia w kształcie sprzed zamachu majowego przez elity postkomunistycznej zakończyła się katastrofę smoleńską i Bóg wie, czym jeszcze... Musimy odzyskać pełną suwerenność naszej Ojczyzny tu i teraz - nie sto lat temu. Są oczywiście pewne analogie geopolityczne i przyzwyczajenia, które się nie zmieniają, ale o nich tu nie mówię.

W tym samym programie profesor Krasnodębski wytknął polskim przywódcom państwowym, że nie tylko bali się wymówić słowo "zamach", ale nawet bali się zdementować takie przypuszczenie. A przecież hipoteza zamachu w takich sytuacjach na całym świecie zawsze jest rozważana, jako pierwsza - potwierdzana lub dementowana. Niektórzy politycy i dziennikarze wyrażali obawę, że gdyby to naprawdę był zamach - to lepiej o tym nawet nie myśleć, a co dopiero mówić. Panie Pawle, a jeżeli to naprawdę byłby zamach - np. terrorystyczny, czy przeprowadzony przez służby specjalne za wiedzą, lub bez wiedzy władz Rosji? Musimy wówczas zapytać, jak daleko sięgał „spisek”. Musimy zapytać np. o aktywność formacji obecnie rządzącej przed i po 10 kwietnia. W każdym razie bez stworzenia rządu przez środowiska niepodległościowe nie zajdą pozytywne zmiany. Obecny rząd nie jest w stanie skutecznie nacisnąć ani na Unię Europejską – poza wywalczeniem dla swoich przedstawicieli stanowisk w strukturach UE, ani na Stany Zjednoczone. Nie jest w stanie wreszcie zbudować elementu nacisku, jaki próbował zbudować Lech Kaczyński w Europie Środkowo-Wschodniej. Nie zastanawiajmy się co „by było gdyby” i „co będzie jeśli”. W tym szczególnym monecie działajmy „tu i teraz”. Przyjdzie czas, że znów pochylimy się nad owymi pytaniami.

Z drugiej strony sposób prowadzenia śledztwa powoduje, że trudno mieć zaufanie już nie tylko do Rosji, ale również do polskich organów śledczych. Nawet gdyby ustalenia polskiej prokuratury były w 100% prawdziwe, to i tak nie zostaną przez wszystkich zaakceptowane z tego właśnie względu. Czy jedyną nadzieją są międzynarodowe komisje? Komisje mogą być tylko elementem działań. Suwerenny rząd powinien grać na kilku fortepianach. O bilateralnych naciskach wspomnieliśmy, a reformach wewnętrznych również.

Jarosław Marek Rymkiewicz napisał "To, co nas podzieliło - to się już nie sklei". Czy ten podział jest czymś niespotykanym? W historii były już chyba głębsze podziały choćby w czasach przedrozbiorowych, czy bezpośrednio powojennych. To nie jest podział ideowy, który w obliczu wspólnego wroga lub traumy w ogromnym stopniu zanika. Ten, który klarował się od 1989 r. nie zniknie, jeśli nie dojdzie do ruchu ogólnopolskiego sprzeciwu wobec opresyjnej i hamującej rozwój rzeczywistości. Ferment ideowy dla formacji postkomunistycznych, jak SLD, PSL, czy formacji postkolonialnych – a więc przejmujących zwyczaje oprawców – jak PO, jest zabójczy. Nie bez powodu mówię o suwerenności. Brakuje jej w polskiej polityce wewnętrznej i zewnętrznej. Reasumując, środowiska, które m. in. wymieniłem stoją za podziałem społecznym, lecz nie podziałem ideowym.

Czy oglądał Pan film "Krzyż"? Pół roku temu TVN przy udziale Katarzyny Kolendy-Zaleskiej i Justyny Pochanke zarzucał Jarosławowi Kaczyńskiemu faszyzm. By dowieść tej tezy włożono w usta Kaczyńskiego słowa o prawdziwych Polakach, których nigdy nie wypowiedział. A przywołany prof. Michał Głowiński Marsz Pamięci bezbłędnie skojarzył z rokiem 33. Tymczasem w filmie "Krzyż" pokazano ludzi wykluczonych, którymi można bezkarnie pomiatać, okazywać pogardę, wyzywać, a nawet stosować przemoc fizyczną na oczach straży miejskiej i policji. Wykluczenie w istocie dotyczy dużej, choć mniejszościowej, części społeczeństwa. Ewa Stankiewicz właśnie te zjawiska porównuje do początków niemieckiego faszyzmu, który również wykluczał całe grupy społecznie czy rasowe. Panie Pawle, czy osoby o prawicowych poglądach, deklarujące przywiązanie do wiary i domagające się wyjaśnienia tragedii smoleńskie to współcześni Żydzi? Czy jednak jest to porównanie zbyt daleko idące - ostatecznie władze można zmienić kartką wyborczą? Ludzie, którzy poniżali obrońców krzyża oraz ci, którzy ich do tego zachęcali korzystali z atmosfery przyzwolenia, kierowali się poczuciem bezkarności i własnej przewagi liczebnej. Za ową kreacją stoją media i politycy obozu rządzącego. Prawicowość i lewicowość w warunkach surowego postkomunizmu, z jakim mamy do czynienia obecnie, zamykają się w obozie, który nazywam niepodległościowym. Lechowi Kaczyńskiemu najbliższe były ideały lewicy przedwojennej, aczkolwiek był osobą wierzącą. Zatem odradzałby nazywanie modlących się na Krakowskim Przedmieściu prawicowcami, ponieważ wówczas sikających na nich musiałby Pan nazwać lewicowcami, a byli to ludzie, w których obudzono najgorsze instynkty. Często ofiary niezwykle ostatnio zintensyfikowanej manipulacji medialnej.

Na koniec kilka pytań bardziej osobistych. W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o katastrofie - jakie były Pana pierwsze myśli. Otrzymałem wiadomość tekstową ok. 3 godziny nad ranem. Przebywałem wówczas na studiach w Waszyngtonie. Gdy przekonałem się, że to nie żart znalazłem w Internecie najbliższe połączenia lotnicze z Polską z możliwością powrotu za kilka dni. Chciałem przyjechać, chociaż na pogrzeb pary prezydenckiej. Męczyła mnie świadomość, że nie ma mnie w kraju. We wczesnych godzinach rannych wspólnie z Ireną Lasotą śledziliśmy kanały stacji anglo- i rosyjskojęzycznych, porównując, jakość komentarza. Śledząc zwłaszcza te drugie naszła mnie myśl, o której poinformowałem wkrótce na swym blogu… 10 kwietnia o 9.00 czasu wschodnioamerykańskiego pojechałem metrem do polskiej parafii w Silver Spring.

Czy znał Pan osobiście pasażerów rządowego Tu-154M? Kogo najbardziej Panu brakuje z osób, które tam zginęły? Poznałem kiedyś najważniejszego pasażera. Brakuje mi zwłaszcza tych polityków, o który lider opozycji powiedział, że w przyszłości mieli wejść do nowopowstałego rządu.

Gdzie będzie Pan 10 kwietnia 2011 roku? Przyjadę w sobotę 9 kwietnia do Warszawy, a długość mojego pobytu niestety ograniczy stan połączeń Warszawa - Bielsko-Biała.

Co z tej całej sytuacji wynika dla Polski, Polaków? Powinniśmy czerpać z doświadczeń, nawet tych najbardziej przykrych. Dla siebie, bliskich, przyszłych pokoleń. Budować więzi w oparciu o pozytywne emocje. Szydercami i prowokatorami nie należy zaprzątać sobie głowy. Przyjdzie czas, ze ludzie odpowiedzialni za nieszczęście z 10 kwietnia, zostaną jeden po drugim wyprowadzeni w kajdankach w południe, – aby mogli ostatni raz wyspać się w swoim domowym łóżku. Obojętnie, kto przejmie po nich władzę, nie będzie miał najmniejszego zamiaru brać z powrotem na barki tego ciężaru, który po sobie pozostawili. Dziękuję za wywiad dla Blogpress Bernard

Wycieranie gęby Dmowskim i prometejski upiór Roman Dmowski nie schodzi ostatnio z ust polityków. Najpierw Marek Migalski obwieścił, że Jarosław Kaczyński porzucił idee Piłsudskiego na rzecz Romana Dmowskiego. Potem ten sam motyw powtarzało niczym papugi całe grono polityków i dziennikarzy. Oczywiście podtekst był jasny – ewolucja Kaczyńskiego ku Dmowskiemu jest złowieszcza, bo złowieszczy był Dmowski ze swoją ideą narodu etnicznego. Fałszów i ignorancji w tych pseudoopiniach jest, co niemiara. Ale o Śląsku już pisałem. Tymczasem nieco z boku wyskoczył z Dmowskim kolejny geniusz nauk historycznych, pan Zychowicz w tygodniku „Uważam Rze” (art. „Sikorski – wierny uczeń Dmowskiego, nr 9/2011). Tym razem nie o Śląsk idzie, tylko o Kresy Wschodnie i Rosję. Jak się okazuje, tu też Dmowski jest wszystkiemu winien. Tam, na Śląsku, bo rzekomo nie uznawał śląskości i chciał „narodu etnicznego”. A tu? Posłuchajmy: „Przez nikogo niezauważona minęła właśnie 90. rocznica traktatu ryskiego albo – używając określenia prof. Mariana Zdziechowskiego – „zdrady ryskiej”. Był to jeden z nielicznych przypadków w historii Polski, gdy endecy mieli realny wpływ na polską politykę zagraniczną. Skutki tego eksperymentu były opłakane. Działacze Narodowej Demokracji, którzy kierowali polską delegacją w Rydze, odrzucili „jagiellońskie mrzonki” i wyrzekli się spuścizny wielonarodowej Rzeczypospolitej. Dokonali wraz z bolszewicką Rosją rozbioru Białorusi i Ukrainy, przyjmując tylko tylu przedstawicieli tych narodów, ilu – jak im się wydawało – uda się „okiełznać” i „zasymilować”. Był to etap na drodze do budowy, wymarzonej przez Romana Dmowskiego, małej, ale za to plemiennej i narodowej „Polski dla Polaków”. To w Rydze pogrzebana została idea budowy potężnej polsko-litewsko-białorusko-ukraińskiej federacji, która mogłaby stać się poważnym graczem w regionie”. Nie wiem, co tu podziwiać – ignorancję historyczną czy naiwność polityczną najwyższej miary. Passus o „wymarzonej przez Romana Dmowskiego, małej, ale za to plemiennej i narodowej „Polski dla Polaków” – jest typowy dla publicystyki rodem z „Gazety Wyborczej”, co może jednak dziwić zważywszy, że „Uważam Rze” stara się uchodzić za pismo prawicowe. Tak naprawdę jednak tygodnik ten nie jest pismem prawicowym, tylko pismem – wedle określenia prof. Bronisława Łagowskiego – „postsolidarności”, z silnymi elementami dziecinnego antykomunizmu rodem z końca lat 80. w wydaniu NZS. Od strony ideowej „postsolidarność” to stop tradycji piłsudczykowskiej, mesjanistycznej i neoromantycznej. Ale to nie usprawiedliwia ignorancji zagłuszanej tupetem i powtarzaniem w kółko kilku oklepanych fałszów na temat przywódcy Narodowej Demokracji. Po pierwsze, więc, Dmowski nigdy nie był propagatorem „narodu etnicznego” czy „plemiennego”. Był zwolennikiem narodu wyrastającego z polskiej tradycji i narodu nowoczesnego. Jedynym kryterium przynależności do narodu polskiego było poczucie więzi ze wspólnotą. Przypomnijmy raz jeszcze definicję narodu wedle Dmowskiego: „Jestem [Polakiem] nie, dlatego tylko, że mówię po polsku, że inni mówiący tym samym językiem są mi duchowo bliżsi i bardziej dla mnie zrozumiali, że pewne moje osobiste sprawy łączą mnie bliżej z nimi, niż z obcymi, ale także, dlatego, że obok sfery życia osobistego, indywidualnego znam zbiorowe życie narodu, którego jestem cząstką, że obok swoich spraw i interesów osobistych znam sprawy narodowe, interesy Polski, jako całości, interesy najwyższe, dla których należy poświęcić to, czego dla osobistych spraw poświęcić nie wolno”. Każdy, kto w swoje świadomości przyjmie te zasady – będzie Polakiem, bez względu na pochodzenie etniczne. Tylko ktoś głupi i uprzedzony może stwierdzić, że jest to „etniczna” definicja. Dodajmy, ze w ND była bardzo duża liczna osób mających niepolskie korzenie – także żydowskie. I to nie tylko w pierwszym okresie działania Ligi Narodowej, ale także w latach 30. XX wieku. A teraz, co do wielkości Polski. Pan Zychowicz zdaje się nie wiedzieć (albo udaje nieświadomego), że termin „Wielka Polska” nie jest bynajmniej autorstwa piłsudczyków, tylko właśnie Dmowskiego. Pojawił się on w latach 1918-1919, kiedy po klęsce Niemiec i rewolucji Rosji pojawiła się szansa na budowę takiej Polski. Żeby nie przekonywać na wiarę, zacytuję tylko jeden z fragment źródłowy. Podczas dyskusji na forum Komitetu Narodowego Polskiego na temat programu federacyjnego z udziałem przedstawicieli Piłsudskiego w dniu 2 marca 1919 roku – Dmowski tak argumentował:, „Jeżeli mówi się o potrzebie państwa silnego, to nie można wymawiać wyrazu „federacja”. Federacja to jest słabość, a nie siła, zwłaszcza jak się nie ma, z kim federować. Bo w jakiekolwiek państwo wkroicie tę Litwę w granicach historycznych, to, kto tam będzie rządził tą Litwą, z kim my się będziemy federowali? Przecież nie można sobie wyobrazić kraju w Europie, w którym by panowała większa kasza, z jednej strony, elementu litewskiego, z drugiej – elementu białoruskiego, z trzeciej – pół antypolskiej, pół bolszewickiej anarchii żydowskiej, i, wreszcie, z czwartej – ludności polskiej, opartej przeważnie na większej ziemskiej, która musi tam prędko zniknąć (…) Federacji wymaga przede wszystkim zdolności do kompromisu. Ja śmiało powiadam, że nie ma w Europie ludności dalej stojącej od tej zdolności, jak Litwa i inne narody na wschodzie, czyli, że dążenie do federacji z nimi jest to tworzenie nieładu, rozkładu, anarchii i źródła słabości państwowej”. A Eugeniuszowi Romerowi, który miał wątpliwości, czy Polska nie wchłania za dużo niepolskich terytoriów powiedział: „Tu nie idzie ani o Litwinów, ani o Rusinów, tu idzie o sprawę: duża czy mała Polska”. W świetle tego łatwo każdy zauważy, że Zychowicz zwyczajnie pisze nieprawdę i wprowadza w błąd czytelników. Tzw. linia Dmowskiego rysowała na granicę Polski daleko na wschód, po Berezynę i Dźwinę. Zresztą z tą propozycją graniczną zgadzał się także Piłsudski. Zasadnicza różnica między nimi polegała na tym, że Piłsudski chciał dodatkowo budować między Polską a Rosją jakieś twory państwowe, głównie Ukrainę. Tyle tylko, że ten „wielki plan” nie miał absolutnie jakichkolwiek szans na powodzenie, gdyż – jak słusznie zauważył Dmowski – „nie ma się, z kim federować”. No i rzeczywiście, kogo tak naprawdę pozyskał Piłsudski dla tej „wielkiej idei”? Tylko przyciśniętego do muru watażkę Semena Petlurę, którego „wojska” zajmowały się głównie pogromami Żydów i były znienawidzone przez mieszkańców Ukrainy. Zaiste „znakomity” to był partner. Druga przyczyna nierealności planów Piłsudskiego był brak sił po polskiej stronie, żeby go zrealizować. To był plan, który o mały włos nie zakończył się katastrofą w roku 1920. Piłsudski zwyczajnie przekombinował – w 1919 roku, kiedy armia polska, w sojuszu z Denikinem, mogła zlikwidować bolszewizm w zarodku – Piłsudski na zimno wstrzymał ofensywę (uprzejmie informując o tym bolszewików), pozwalając upaść białej Rosji. W ten sposób pośrednio uratował czerwoną Rosję, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Podczas rokowań ryskich wszystkie polskie siły polityczne były za szybkim zawarciem pokoju i podziałem Kresów. A sam Piłsudski też zrozumiał, że „naród polski nie poparł idei jagiellońskiej”. Niech, więc pan Zychowicz nie pisze, że to „polityka endecka” sprawiła, że Polska po 20 latach niepodległości upadła i niech nie wmawia, że w latach 30. sanacja realizowała tę że „politykę endecką”. To nie endecja w 1930 roku zorganizowała pacyfikację Galicji Wschodniej i nie endecja zburzyła cerkwie na Chełmszczyźnie (protestował przeciwko temu Jędrzej Giertych). I to nie do endeków strzelali ukraińscy bojówkarze z OUN, ale do „proukraińskiego” Tadeusza Hołówki i sanacyjnego ministra Bronisława Pierackiego. Dzisiaj, jak przekonuje Zychowicz, „politykę endecką” realizuje ponoć Radosław Sikorski. Czytamy: „W doktrynie Radosława Sikorskiego to właśnie stosunek do Rosji najbardziej przypomina idee Dmowskiego. Podobnie jak przywódca Narodowej Demokracji Sikorski postuluje, aby zerwać z historycznym postrzeganiem Moskwy, jako odwiecznego rywala i nieprzyjaciela. I tak jak niegdyś Dmowski rugał piłsudczyków za wypływającą z powstańczej tradycji rusofobię, tak teraz Sikorski ruga za to samo PiS”. Chciałoby się powiedzieć – oby tak było! Wątpię jednak, żeby można było stosować aż tak daleko idące analogie. Jedno jednak jest jasne – na pewno obecna polityka zagraniczna jest na odcinku wschodnim znacznie bardziej realistyczna niż polityka Lecha Kaczyńskiego, która była karykaturą polityki Piłsudskiego z lat 1919-1920. No bo co właściwie osiągnęliśmy? Hołubienie banderowca Juszczenki, zamykanie oczu na wybryki litewskich antypolaków, czy też pozyskanie Gruzji do walki z „imperializmem rosyjskim”? Taka polityka zepchnęła Polskę do grona państw egzotycznych, postrzeganych, jako zagrożenie dla stabilizacji europejskiej. Jej zmiana sprawiła, że cała Europa odetchnęła z ulgą. Po co więc podtrzymywać mit tego prometejskiego upiora? I po co przy tej okazji fałszować historię i wycierać sobie gębę Dmowskim? Jan Engelgard

List otwarty do braci Rosjan

Wysłane na internetowy adres ambasady Federacji Rosyjskiej,

http://www.rusemb.pl/index.php?option=com_contact&view=contact&id=1&Itemid=6&lang=pl

na ręce kilku wybranych rosyjskich dyplomatów,

http://www.rusemb.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=34&Itemid=26&lang=pl
dp@rusemb.pl
dmitry.nesterov@rusemb.pl
alexander.bychovskiy@rusemb.pl

oraz do redakcji „Głos Rosji”.

http://polish.ruvr.ru/
post_pl@ruvr.ru

List otwarty do braci Rosjan Z niedowierzaniem i goryczą przyjąłem wiadomość, że kolejny już raz wykorzystuje się instrumentalnie i nieuczciwie katastrofę w Smoleńsku do zorganizowania antyrosyjskiej prowokacji. Tym razem środowisko PiS związane z poznańską „Gazetą (nie)Polską” organizuje w dniu 9 kwietnia demonstrację pod rosyjską ambasadą. Rzekomo powodem tej demonstracji jest chęć zwrócenia uwagi na karygodne postępowanie państwa rosyjskiego wobec „kwestii smoleńskiej”. Niestety, środowisko związane z PiS i „Gazetą (nie)Polską” nie dostrzega jednego najbardziej elementarnego faktu: gdyby Lech Kaczyński i jego kancelaria wykazały choć odrobinę odpowiedzialności za życie 96 osób zgromadzonych na pokładzie rządowego Tupolewa, do katatstrofy w ogóle by nie doszło. Niewyobrażalnej wręcz pogardy do zdrowego rozsądku i poczucia odpowiedzialności oraz absolutnie niedopuszczalnych zaniedbań dotyczących bezpieczeństwa lotu ze strony organizatorów lotu wyznawcy PiS i Kaczyńskiego nie zauważają. Winę za katastrofę w Smoleńsku ponosi w 99 procentach Lech Kaczyński i jego kancelaria. Jeden procent winy spada na załogę – za to, że nie miała odwagi odmówić wykonania „zadania bojowego” stojącym za jej plecami zwierzchnikom. Lech Kaczyński już za życia wyróżniał się zaślepioną rusofobią. Posłusznie i gorliwie brał on udział we wszystkich antyrosyjskich prowokacjach sterowanych z Tel Awiwu i Waszyngtonu. Gorliwie zabiegał on o antyrosyjską „tarczę”, aktywnie poparł antyrosyjską prowokację gruzińską. Aktywnie popierał antyrosyjską „pomarańczową ” rewolucję na Ukrainie. Aktywnie szczuł na Białoruś dążąc do przerobienia tego suwerennego państwa w kolejnego wasala USA i Izraela – na wzór tzw. III RP. Ta prowokacja była obliczona na dalsze osaczanie Rosji przez zbrodniczych światowych żandarmów – USA i NATO, będących narzędziem w rękach światowej lichwy. Kaczyński z upodobaniem atakował Rosję i Rosjan oskarżając ich o zbrodnie dokonane przez innych. Kaczyński utożsamiał Rosję z ZSRR (wielu tzw. „patryjotów” i historyków w Polsce robi to nadal), a za zbrodnie okresu stalinowskiego, w tym za Katyń, winą obciążał Rosjan. Choć jest sprawą oczywistą, że z rąk terroru stalinowskiego to właśnie Rosjanie ponieśli najwięcej ofiar. W czasach stalinowskich w ZSRR rządziła zbrodnicza żydobolszewia, a nie Rosjanie. I to ona ponosi winę ze wszystkie nieludzkie i niewyobrażalne zbrodnie tamtego okresu. Stalin był Gruzinem, a zdaniem niektórych niezależnych historyków był gruzińskim Żydem. Jagoda, Jeżow, Beria to też nie Rosjanie a raczej Żydzi. A jednak Kaczyński i jemu podobni fałszerze historii nie mają pretensji ani do Gruzji za Stalina, ani do Żydów za terror Trockiego, Jagody czy Berii. W roku 1971 izraelska gazeta opublikowała opowieści Żydów o tym, jak mordowali oni Polaków w Katyniu.

http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com/2011/01/31/szokujace-wyznanie-izraelska-gazeta-donosi-jak-zydzi-mordowali-polakow/

Mimo to główny nurt historiografii w żydo-Polsce o tę zbrodnię nadal obwinia Rosjan. Rok temu Kaczyński leciał do Smoleńska po to, aby w propagandowej „patriotycznej” inscenizacji kolejny raz oskarżać o Katyń Rosję. Zamierzał tam kolejny raz domagać się od niej wzięcia przez nią odpowiedzialność za żydowsko/gruzińską zbrodnię. Do tego kolejnego aktu szczucia na Rosję wtedy nie doszło. Z powodu niewyobrażalnego niedbalstwa Kaczyńskiego i jego kancelarii doszło wówczas w Smoleńsku do lotniczej katastrofy. Ale i ona stała się do dzisiaj chętnie wykorzystywanym przez obcą agenturę pretekstem do ataków na Rosję. Kaczyński, wróg Rosji, nawet po śmierci służy nadal interesom jego wcześniejszych, izraelskich i amerykańskich mocodawców. Najbardziej bolesne jest dla mnie to, że miliony moich rodaków, w ich zaślepieniu poddają się tej propagandowej manipulacji i dają się napuszczać na Rosję. Są manipulowani przez antypolską, antyrosyjską i antysłowiańską zachodnią agenturę. Zapewniam jednak braci Rosjan, że nie wszyscy Polacy są tak zaślepieni. Nie wszyscy Polacy dają sobą manipulować zachodniej agenturze szczującej Polaków na Rosję. Coraz więcej Polaków budzi się z antyrosyjskiego zaślepienia. Przepraszam Rosję i Rosjan za tych zaślepieńców, którzy pod ambasadą Federacji Rosyjskiej wezmą udział w antyrosyjskiej demonstracji. Zapewniam Was, bracia Rosjanie, że tamci nie są miarodajnymi wyrazicielami polskiego narodu. Polska jest w trudnej sytuacji. Jest w Polsce wprawdzie sporo światłych Polaków, ale jest też niestety wielu pełniących obowiązki Polaków agentów obcych interesów. Są też, niestety, duże rzesze odmóżdżonego polactfa. Polacy nie będą brali udziału w tej antyrosyjskiej prowokacji. Polacy są zainteresowani zbudowaniem przyjacielskich i braterskich stosunków ze słowiańskimi braćmi – Rosjanami. Przesyłam Rosji i Rosjanom braterskie pozdrowienia. Andrzej Szubert.

Powrót eugeniki W październiku 1999 roku ogólna liczba ludności osiągnęła poziom sześciu miliardów. Dało to początek zbiorowej histerii w łonie dwóch potężnych ugrupowań ideologicznych promujących kontrolę liczby ludności: lobby pro-choice, które, pod pozorem wyczerpywania się zasobów naturalnych, dąży do drastycznego ograniczenia liczby ludności, zwłaszcza w krajach mniej rozwiniętych. Kontrola przyrostu populacji stanowi przedmiot gorących dyskusji w organizacjach międzynarodowych i na spotkaniach międzyrządowych od roku 1994, kiedy to temat zainicjowała odbyta w Kairze Międzynarodowa Konferencja na rzecz Ludności i Rozwoju. Fatalistyczne wizje nieograniczonego wzrostu liczby ludności na świecie osiągnęły apogeum po ogłoszeniu – na krótko przed Konferencją Klimatyczną w Kopenhadze – raportu Funduszu Ludnościowego Narodów Zjednoczonych (w skrócie UNFPA) podpisanego przez Roberta Engelmana. W raporcie tym stwierdzono, że rozpowszechnienie planowania rodziny mogłoby zatrzymać przyrost światowej populacji na poziomie 8 miliardów (obecnie wzrost spodziewany do roku 2050 szacuje się na 9 miliardów), co oznaczałoby ogromne zmniejszenie emisji dwutlenku węgla. Planowanie rodziny miałoby, zatem znacznie większy wpływ na klimat niż powstrzymanie wylesiania na całym świecie. Jak na ironię, w tym samym czasiedemograficzna zima oraz starzenie się społeczeństw już powodują głębokie zaburzenia społeczno-gospodarcze w krajach rozwiniętych, zwłaszcza w Japonii i Europie. A w Chinach rząd poważnie rozważa odwrót od polityki „jednego dziecka” ze względu na katastrofalne konsekwencje, jakie niesie ona dla równowagi społeczno-gospodarczej azjatyckiego giganta. Przyszłość Chin zapowiada się fatalnie, gdyż będzie to pierwszy kraj, który się zestarzeje, zanim się wzbogaci. Tak czy inaczej, szermując argumentem jakoby kontrola liczby urodzeń miała sprzyjać rozwojowi gospodarczemu, międzynarodowe agencje i podmioty prywatne zaangażowane w kontrolę populacji w istocie narzucają krajom mniej rozwiniętym totalitarną i postkolonialną ideologię, zmuszając tamtejsze rodziny do ograniczenia liczby potomstwa.

Eliminacja niepożądanych W istocie za całym opisanym powyżej lobbingiem stoi eugenika – teoria genetyczno-społeczna, której zwolennicy twierdzą, iż rasę ludzką da się ulepszyć poprzez reprodukcję selektywną, dzięki której cechy pożądane zostaną rozpowszechnione, niepożądane zaś – wyeliminowane (nietrudno zrozumieć, dlaczego eugenika tak interesowała Hitlera i nazistów). W przeszłości eugenika miała konotacje jawnie rasistowskie, dziś koncentruje się na aspektach społeczno-kulturowych: w ramach promocji dobrobytu i edukacji należy wyeliminowanować biednych i analfabetów. W lutym bieżącego roku – w ramach konferencji naukowej Technology, Entertainment and Design – Bill Gates wygłosił przemówienie, w którym stwierdził, że wzrost liczby ludności można zmniejszyć o być może 10 lub 15 procent, jeśli wykonamy dobrą robotę w dziedzinie nowych szczepionek, poprawy warunków zdrowotnych i zdrowia reprodukcyjnego. Oświadczenie ze wszech miar paradoksalne – udoskonalenie szczepionek i poprawa warunków zdrowotnych w krajach biednych powinny przecież zaowocować przyrostem populacji! Okazuje się jednak, że poprzez działanie na rzecz zdrowia reprodukcyjnego Gates rozumie antykoncepcję (łącznie ze sterylizacją) i aborcję.

Trudno się takiej postawie dziwić, wziąwszy pod uwagę, iż ojciec Billa Gatesa, William H. Gates senior przez trzy dekady pełnił funkcję dyrektora fundacji International Planned Parenthood, a jego syn wraz z małżonką przekazał w sumie 36,8 milionów dolarów organizacjom związanym z IPP.

Narzędzie eksterminacji Największym propagatorem eugeniki jest jednak Fundusz Ludnościowy Narodów Zjednoczonych (UNFPA), utworzony w roku 1969, a dwa lata później przekazany pod auspicje Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Obecnie Fundusz wspiera programy w ponad 150 krajach czterech regionów geograficznych: w krajach arabskich i w Europie, w Azji i w rejonie Pacyfiku, w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach oraz w Afryce Subsaharyjskiej. Teoretycznie celem Funduszu jest zmniejszenie ubóstwa i zagwarantowanie, że każda ciąża będzie pożądana, a każde narodziny odbędą się w bezpiecznych warunkach. W rzeczywistości Fundusz szantażuje małe i biedne kraje, odmawiając im pomocy finansowej, jeśli nie zmienią swojego ustawodawstwa, aby umożliwić kobietom dostęp do usług w zakresie zdrowia reprodukcyjnego, czyli do antykoncepcji i aborcji. Fundusz chętnie sięga po argumenty z dziedziny ekologii. Raport zatytułowanyFacing a Changing World: Women, Population and Climate (Wobec zmieniającego się świata: kobiety, populacja i klimat) stwierdza, że ostatni przyrost populacji jest w przeważającej części odpowiedzialny za wzrost emisji gazów o 40-60 procent. Każde narodziny przekładają się nie tylko na emisje, które można przypisać tej osobie w ciągu trwania jej życia, ale również na emisje związane ze wszystkimi jej potomkami. Stąd oszczędności poczynione w emisjach dzięki pożądanym bądź planowanym narodzinom mnożą się z upływem czasu. (…) Szeroko zakrojone programy planowania rodziny leżą w interesie wszystkich krajów, zarówno, jeśli chodzi o problem emisji gazów cieplarnianych, jak i w szerszym kontekście troski o dobrostan. Po skandalu „Climagate”, który zdyskredytował apokaliptyczne prognozy głoszone przez IPCC, zajmowanie się rzekomym wpływem przyrostu populacji na „globalne ocieplenie” traci jakąkolwiek zasadność, warto natomiast poświęcić kilka słów związkowi między planowaniem rodziny a dobrostanem. Jak wiadomo, chiński program „jednego dziecka” (od roku 1978 wspierany przez UNFPA) spowodował katastrofalny brak równowagi między liczbą mężczyzn i kobiet. Skutkiem tego obecnie młodzi Chińczycy doświadczają poważnych trudności ze znalezieniem przyszłej żony, a mimo to Fundusz chwali Wietnam za wdrożenie podobnego programu! Ciekawie rysuje się rasowy aspekt takiej polityki. W Stanach Zjednoczonych czarne kobiety dokonują 36 procent wszystkich aborcji, mimo że stanowią zaledwie 26 procent kobiet w wieku rozrodczym (w Dystrykcie Kolumbii masowo zaludnionym przez czarnoskórych Amerykanów, na każde nowo narodzone dziecko przypada jeden zabieg aborcyjny!). Od 1973 roku, kiedy to aborcja została w USA zalegalizowana, w łonach matek zamordowano ponad 13 milionów czarnych dzieci. To nie zbieg okoliczności, że 78 procent klinik aborcyjnych finansowanych przez Planned Parenthood znajduje się na obszarach zamieszkałych przez mniejszości etniczne. Przykład kraju Wuja Sama pokazuje, że jedyny wyjątek opierający się tendencjom eugenicznym (i samobójczym) stanowią rodziny wierzące i praktykujące, w których zakłada się posiadanie trojga lub więcej dzieci. Rodziny te, – których w Stanach Zjednoczonych jest 41 procent – nie tylko przyczyniają się, w szerokiej perspektywie, do przetrwania narodów, ale przede wszystkim dają świadectwo wypełniania zamiarów Boga, który polecił Adamowi i Ewie: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się (Rdz 1, 28).

„Polonia Christiana”, nr 18, 2011

„To dzięki katolicyzmowi nie mieliśmy w Polsce eugeniki” Reżyser Grzegorz Braun opowiada o swoim filmie „Eugenika. W imię postępu”, amerykańskim źródle nazistowskiej polityki wobec słabszych, lewicowej inżynierii społecznej i dzisiejszej formie eugeniki. Fronda.pl: Gratuluję filmu. Wstrząsający. Dlaczego zdecydował się Pan przypomnieć dziś, czym była eugenika? Grzegorz Braun*: Pomysł wyjściowy filmu nie należy do mnie. Scenariusz, który stanowił punkt wyjścia do tej pracy napisał Maciej Gawlikowski. Producent filmu Robert Kaczmarek namówił na ten projekt jednego z redaktorów TVP S.A, który już w telewizji zresztą nie pracuje. Dopiero, kiedy ten projekt został zamówiony przez telewizję, ja zostałem do niego zaproszony, jako reżyser. Początkowo miał się koncentrować na zaangażowaniu polskich medyków i psychiatrów w projekty eugeniczne, ale okazało się, że możemy również pojechać na drugą stronę globu. Gdy udało się zrobić wywiad z autorem książki „Wojna przeciwko słabym” Edwinem Blackiem, to przesunął się punkt ciężkości w tym filmie. Polskie sprawy przedwojenne dotyczące eugeniki zamykają się ostatecznie w filmie w jednej sekwencji.

Jakie przypadki z mrocznej historii eugeniki poruszyły Pana najbardziej podczas przygotowań do filmu?

Trudno mi wskazać jakiś konkretny przykład, bo jestem stary, znużony i nic tak naprawdę mną nie wstrząsa na tyle mocno, bym spadł z krzesła. Trzeba jednak podkreślić, że eugenika to jeden wielki horror, który ujawnił związek między złą filozofią a niegodziwymi teoriami dorabianymi do konceptów kolektywistycznych i konstruktywistycznych. Związek między filozofią polityczną a praktyką zbrodniczą w XX wieku i współcześnie jest ewidentny i każdego musi poruszyć. Zresztą tym filmem mogłem wyrównać lekki przechył, którego moja działalność doznała. Większość moich filmów ma charakter antysowiecki i w związku z tym z przyjemnością zrobiłem film, którym mogłem dowartościować socjalistów od Hitlera i socjalistów od Roosevelta.

Ci socjaliści oficjalnie nazywali słabszych ludzi, niepełnosprawnych umysłowo i fizycznie, debilami. Dlatego na masową skalę sterylizowali nawet kilkuletnie dzieci. Jednak eugenicy postulowali eliminację również np. ludzi z wadami wzroku czy po prostu ubogich. Takich pomysłów nie wstydziły się największe autorytety w tamtych latach. Wielkim zwolennikiem i propagatorem eugeniki była m.in. ikona amerykańskiego sądownictwa i sędzia Sądu Najwyższego Oliver Wendell Holmes Jr. czy wynalazca telefonu Alexander Graham Bell. Jak to możliwe, że tak wielu ludzi dało się jej uwieść? Te listę można by wydłużać. Zachęcam do własnej kwerendy internetowej na ten temat. Pamiętajmy, że arbiter elegancji w swoim czasie i punkt odniesienia dla wszystkich artystów i intelektualistów w Europie, George Bernard Shaw, był zwolennikiem konceptów prowadzących do zbrodniczych praktyk. To są stałe warianty gry. Wszystko byłoby prostsze, gdyby zło zawsze miało brzydką twarz. Zło jest jednak często ludziom stręczone przez arbitrów elegancji, przez smakoszy, bystrzaków i ludzi, których Pan Bóg obdarzył rozlicznymi talentami w różnych dziedzinach. I to wielu ludziom komplikuje sytuację i utrudnia rozpoznanie zła. Kiedy ono jest oferowane w menu przez kogoś takiego jak Shaw czy jeżeli jest reklamowane przez tak wytrawnego patrona postępowej inteligencji, jakim był Tadeusz Boy-Żeleński, to niektórym łatwo jest się zagubić.

Noblista George Bernard Shaw pisał, że będzie trzeba zacząć używać komór gazowych, bo „opieka nad tak wielką liczbą ludzi jest stratą czasu”. Więc było to już promowanie zła w czystej postaci. Wielu socjalistów zresztą popierało eugenikę. Socjalistyczny pisarz Eden Paul pisał, że socjalistyczne państwo musi się bronić przed antyspołecznymi elementami. Paul był również zwolennikiem używania komór gazowych. Czy w takim razie to zło wynika z samej istoty socjalizmu czy może przyczyna jest bardziej prozaiczna i zamyka się w tym, co mówił Orwell, że „nie ma takiej głupoty, w jaką nie byliby w stanie uwierzyć intelektualiści”? Proponuję używanie tego szerszego mianownika, którym jest konstruktywizm i kolektywizm. To jest wspólna ławka (niestety, nie ośla), na której mieszczą się Lenin i Trocki ze Stalinem oraz Hitler z Franklinem D. Rooseveltem…

Prezydent, który jeździł na wózku inwalidzkim… Trudno jest Polakom tego ostatniego dołączyć do grona zbrodniarzy wojennych. Roosevelt nie był zresztą pierwszoplanową postacią związaną z eugeniką i należy pamiętać, że eugenika nigdy nie stała się prawem federalnym w USA. Jednak ponad połowa wszystkich stanów przyjęła prawo o przymusowej sterylizacji. Na poziomie federalnym przyjmowano prawo o kwotach imigracyjnych, które także zostało przeforsowane na gruncie ustaleń raportowanych przez ojców - założycieli amerykańskich ruchów eugenicznych.

W filmie pokazuje Pan, jak Hitler fascynował się amerykańskimi eugenikami i wprowadzał ich „odkrycia” do Ustaw Norymberskich. Zgadza się Pan z tezą, że nazistowskie eksperymenty medyczne w obozach koncentracyjnych, mordowanie podludzi o semickich rysach czy pogarda dla słabszych były konsekwencją wieloletniej polityki takich cywilizowanych krajów, jak USA? To nie ja stwierdzam coś takiego. W moim filmie konstatuje to Edwin Black, dziennikarz śledczy o temperamencie historyka i autor słynnej książki „IBM i Holokaust”. Bardzo polecam jego książkę „Wojna przeciw słabym”, którą gdzieś można jeszcze kupić. To właśnie w niej opisuje on, jak pewna wstępna faza praktyki eugenicznej w USA stanowiła zachętę dla narodowych socjalistów w Niemczech, którzy te pomysły podchwycili i twórczo rozwinęli. Jeden z ojców - założycieli amerykańskiej eugeniki Harry Laughlin został odznaczony przez nazistów za swoje prace i swój wkład w tej dziedzinie. To jego konceptem jest systematyzacja ludzi, która została wykorzystana przy tworzeniu tzw. Ustaw Norymberskich. Chodzi głównie o opisywanie człowieka, jako Żyda, ćwierć- Żyda, Żyda w 1/8 etc.

Mówił Pan, że film na początku miał traktować głównie o polskiej eugenice. Wspomniał Pan, że  jej zwolennikiem był m.in. Boy-Żeleński i środowiska lewicowe. Dlaczego w naszym kraju eugenika „nie chwyciła”? Diagnozuje to w moim filmie dr Magdalena Gawin. Ona konstatuje, że przesądził o tym ciągle jeszcze niezniszczony katolicki grunt cywilizacyjny w naszym kraju…

Nie chrześcijański? No właśnie nie chrześcijański, ponieważ Magdalena Gawin zauważa, że w krajach, w których dominowała tradycja protestancka, projekty eugeniczne się przyjęły. Potwierdzeniem tej tezy jest to, że w tych kantonach szwajcarskich, gdzie katolicy stanowili większość, eugenika się nie przyjęła. Natomiast tam, gdzie większość stanowili protestanci, w jakimś stopniu eugenika funkcjonowała. Podobnie było w Kanadzie.

I wtedy również Kościół katolicki był oskarżany o zacofanie i wytykano mu Galileusza… Kościół zawsze jest oskarżany o zacofanie. Kościół jest piękną i cudowną instytucją oraz generatorem cywilizacji. Tak jak w „Gwiezdnych Wojnach” jest to generator pola siłowego, który sam z siebie może być skromny, ciemny, nieefektowny i - proszę bardzo - nawet zacofany. Ten Kościół może wiele pozostawiać do życzenia, ale taka jest Jego istota. Póki istnieje, jest cudownym i reakcyjnym hamulcem bezpieczeństwa, stwarzając sferę relatywnie większego bezpieczeństwa dla ludzi wszystkich możliwych wyznań.

Dziś Kościół jest atakowany za sprzeciw wobec in vitro i aborcji. Więc przejdźmy do tych kwestii. Dziś porównuje się sztuczne zapłodnienie i aborcję do eugeniki…. To Pan jest krok naprzód, bo dziś tak się nie uważa…

No tak, przepraszam, miałem na myśli działaczy pro-life, którzy ją porównują do eugeniki. Ja już mam zlasowany mózg przez „oszołomów” i nazywam rzeczy po imieniu… Problem w tym, że dziś nic się nie mniema w tych sprawach, dlatego, że opinia publiczna jest poddawana propagandzie. Nie podaje się jej rzetelnej informacji o tym, czym jest in vitro czy aborcja. Społeczeństwo ma do czynienia z retoryką perswazyjną, która ma za zadania ukształtować sielankową wizję tych przyszłych profitów, które ludzkość może zyskać na rozpropagowaniu takich praktyk. Opinia publiczna nie jest przesadnie bombardowana rzetelnymi informacjami.

Dziś się nie rodzą już w krajach zachodnich dzieci z zespołem Downa. Cel eugeników został, więc osiągnięty. Na zachodzie Europy istotnie wszyscy ludzie niedoskonali oraz budzący zastrzeżenia i obawy, że nie będą spełniali ideału Barbie i Kena, zostają wykryci już w zarodku. Wtedy zostają zdekonspirowani i wyeliminowani. I rzeczywiście, w Europie Zachodniej nie notuje się już właściwie urodzeń osób, których rozwój psychofizyczny podlega komplikacjom takim, jak te występujące w Zespole Downa, bo zostały one w pewnym momencie życia wykryte i wyeliminowane. Na szczęście okazało się, że możemy pokazać w filmie, chociaż wycinkowo i skrótowo informacje o warsztacie in vitro i to też wniosło coś do filmu.

To są wstrząsające obrazy. Zamrażarki pełne zarodków, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Przerażające.

To pokazuje, że temat filmu nie należy do przeszłości odległej w czasie i przestrzeni. Ciemna strona mocy da o sobie jednak znać i będziemy mieli pewnie próbę zinstytucjonalizowania gwarantowanego popytu na tę usługę. Państwo chce być gwarantem zbytu tego typu usług, zaś opinię publiczną stawia się wobec szantażu moralnego, który polega na tym, że kto nie akceptuje metody in vitro jest uważany za zacofańca. Jednak mało, kto wie, jak wygląda procedura zapłodnienia in vitro i że występuje tam moment selekcji ludzi.

Dokładnie tak samo jest z aborcją np. w naszym kraju, gdzie zabija się dzieci niepełnosprawne fizycznie i umysłowo. Jednak występujący z Pańskim filmie autor znakomitej książki „Wojna przeciw słabym” Edwin Black uważa aborcję za prawo kobiety i pozytywnie się odnosi do „Planned Parenthood”. Proszę mnie zwolnić z obowiązku odnoszenia się do tego. Pan Black wystąpił w moim filmie i naprawdę nie chcę jechać po jego poglądach w tej sprawie. Jestem mu bardzo wdzięczny za to, że w tym filmie wystąpił. Starałem się być fair wobec niego i nie wmontowywać jego wypowiedzi w sekwencje, w których on nie decydował się na pryncypialne, wartościujące wypowiedzi. Edwin Black może imponować każdemu dziennikarzowi i każdemu historykowi w rzetelności podejściu do faktów. Świadectwem tego jest jego gigantyczne archiwum, widoczne zresztą na filmie.

Ja nie neguję jego obiektywizmu i świetnego warsztatu. Zresztą to widać w jego opisie ikony feminizmu Margareth Sanger, którą ceni on za jej działania w sprawie promocji antykoncepcji. Jednak piętnuje założycielkę „Planned Parenthood”, za jej poparcie eugeniki i rasizm. Sanger nazywała Murzynów chwastami i występowała na spotkaniach Ku Klux Klanu. Dziś najwięcej klinik aborcyjnych jest budowanych w dzielnicach murzyńskich. Siostrzenica Martina Luthera Kinga, dr. Alveda King mówi, że jest to próba eksterminacji czarnych. Czyżby, więc pomysły eugeniczne Sanger były wprowadzane w życie?

W moim filmie mówi o tym bardzo dobitnie Joanna Najfeld i nie chcę powtarzać jej słów. Wszystko wskazuje na to, że postulaty Sanger są wprowadzane w życie. Wojna cywilizacji trwa również na tym polu i jak widać wszystkie chwyty są w niej dozwolone.

Mówiliśmy o tym, że to intelektualiści i ludzie nauki promowali eugenikę. Dziś również istnieją naukowcy, którzy utrzymują, że biedę można zlikwidować przez eliminowanie ludzi o mniejszym IQ. Guru współczesnej lewicy prof. Singer uważa, że można zabijać noworodki nawet do 3. miesiąca ich życia. Czy hydra zaczyna podnosić głowę czy może się tylko przefarbowała? Trudno zmierzyć, jakie jest stężenie elementów apokaliptycznych w dzisiejszym świecie. Z jednej strony można mieć zawsze takie wrażenie, że to, co się dziś dzieje, nie miało miejsca w historii. Jednak z drugiej strony można powiedzieć, że już Platon popierał selektywne rozmnażanie. Konstruktywizm i kolektywizm są odwieczne w życiu umysłowym i praktyce politycznej. Wiecznie toczona jest na tym polu bitwa pomiędzy Panem Bogiem a Jego odwiecznym przeciwnikiem. A my jesteśmy w tym wszystkim pionkami.

W filmie postawiona jest teza, że eugenika po wojnie zmieniła się w genetykę. To nie teza. To fakt. Z wielu drzwi z dnia na dzień zniknęły tabliczki z napisem „zakład eugeniki” i zamieniono je na tabliczki z napisem „zakład genetyki”. Takim przykładem jest kampus Cold Spring Harbor, który był kolebką eugeniki w USA, a dziś jest mekką biochemików i genetyków z całego świata. Moja wypowiedź nie powinna być czytana, jako publicystyka antynaukowa. Zresztą tę ważną myśl artykułuje w filmie Black, który mówi, że nie jest winien język kosmosu temu, w jakie zdania my go układamy. Pan Bóg niewątpliwie jest zadowolony, gdy człowiek używa mózgownicy. Jednak oprócz niej powinien również używać serca.

Myśli Pan, że kiedyś będziemy się wstydzić upowszechnienia aborcji, tak jak wstydzimy się tego, że jeszcze kilkanaście lat temu akceptowaliśmy, jako ludzkość przymusową sterylizację ubogich, ludzi ze słabym wzrokiem czy każdego, kto nie pasował do wizerunku nordyckiego nadczłowieka? Mam nadzieję, że jeszcze ludzkość zdąży przed końcem świata pewne rzeczy zrozumieć. Jednak ten klimat przyzwolenia dalej istnieje. W kwestii aborcji jest już nieco lepiej niż w czasach, gdy ja się rodziłem i lekarz pytał moją mamę, czy nie chce dokonać aborcji, która była opcją numer 1…

Moim zdaniem dziś jest gorzej, bo lekarze mając USG zabijają dzieci nienarodzone widząc dokładnie, jak wygląda ten „zlepek komórek”… Obrazy, które możemy oglądać dzięki USG są przepiękne. Być może da się korzystać z tych wspaniałych wynalazków w dobrych celach. Dzięki USG, na co zwraca uwagę Joanna Najfeld, nie da się już dłużej opowiadać ,że to co jest w brzuchu kobiety to tylko zlepek komórek. Proszę pamiętać jednak, że tzw. diagnostyka prenatalna bardzo rzadko prowadzi dziś do jakiejkolwiek terapii prenatalnej i zastosowania cudów współczesnej medycyny.  Ona w ogromnej większości przypadków prowadzi do eliminacji ludzi potencjalnie niedoskonałych.

A więc wszystko wraca do tego, jak korzystamy z nauki… Dokładnie tak. Rozmawiał Łukasz Adamski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
410 411
410
410
410
410
Poznaniak Wybrane zagadnienia terapii behawioralnej s 410 424
410 Belka Stalowa
410
410, Instytut Techniki Cieplnej
Dynaco 410
410
K 410
410
arkusz WOS poziom r rok 2004 410
410
410 stron aforyzmów -Miłość nie polega na wzajemnym wpatrywaniu się w siebie, ► Dokumenty
20030902202841id$410 Nieznany

więcej podobnych podstron