Potteriada
Gniew Pottera, o Muzo, sław, brzemienny w skutki,
Który wielkie tu sprawił nieszczęścia i smutki.
Który tyle dusz młodych oderwał od ciała,
Za którego przyczyną cała Anglia łkała
Opłakując tak młodo zmarłych bohaterów.
Chociaż brało w tej wojnie udział mężów wielu
(I żony), dwóch tam było przywódców prawdziwych:
Sam wielki Harry Potter i Severus mściwy.
Ten pierwszy znany jako Chłopiec-Który-Przeżył.
Tego drugiego zwano Królem Nietoperzy.
Wielkie pomiędzy nimi niesnaski i swary,
Bo Severus przebiegły żadnej nie znał miary:
Chciał Zakonu Feniksa być jednym wodzem,
Więc zasługi Pottera pomniejszał on srodze.
O klęski on go wszystkie bezpodstawnie winił,
I żarty nieprzystojne bez ustanku czynił.
A był to czas ostatniej z Ciemnymi rozprawy.
Czas pogardy i zdrady. Czas męstwa i sławy.
Ruszyły nieprzebrane czarodziejów roje
By o wolność ich świata krwawe stoczyć boje,
A wszyscy ku Harry'emu patrzyli z nadzieją.
Lecz odmówił im Potter szyderczo się śmiejąc:
"Skoro tak mnie Severus prześladował srodze
Niechaj teraz pokaże, jakim sam jest wodzem!
Niechaj was poprowadzi ów nietoperz stary
Po zwycięskie wawrzyny lub śmiertelne mary!"
Więc ruszyli na wojnę, ale bez Pottera.
Już ogromna się armia pod Hogwartem zbiera.
Harry z wieży spoziera na ów bój śmiertelny,
A u boku mu czuwa Ronald Weasley wierny,
Bo mu Potter zakazał w bitwie brać udziału,
Choć przekonać go Ronald próbował pomału.
A trwała owa walka dziesięć dni i nocy,
Siły światła przeciwko hordom czarnych mocy.
To na jedną, to drugą przechyla się szala
Stronę. Próżno przekonać się Harry'ego stara
Ron. Odzywa się wreszcie: "Słuchaj, przyjacielu.
Nie godzi się w obliczu nieprzyjaciół wielu
Sojuszników swych w boju samych pozostawić!
Zaprawdę, jeśli nie chcesz do walki się stawić
Rzeknij, ja w twym imieniu w bój straszliwy ruszę
By czynić rzeczy wielkie! Harry, na mą duszę!
Bój to wszak nasz ostatni, trud skończy się krwawy
Gdy Zakon nasz bratni... Rozumiesz, te sprawy!
Te klimaty! Oh, Harry! Ja gnuśnieć nie mogę
Gdy wiatr historii jasną wytycza nam drogę!
Gdy bryłę świata z posad ruszamy z mozołem
I w parowozie dziejów już koło za kołem
Kręci się i przyśpiesza, i gna coraz prędzej,
I dudni, i stukoce, łomoce i pędzi,
Przez góry, przez tunele, gdzie jutrzenki zorze
Zwiastują jutro lepsze! Czyż człek prawy może
Pozostawać na boku, gdy Ojczyzna wzywa?!
Nie, nie może, bo w żyłach tętni mu krew żywa!
Bo w sercu ma uczucie czyste oraz wielkie
Niczym słoń pod prysznicem. Swoje myśli wszelkie
Ku świętej powinności kieruje żarliwie
Bo tak czynić jest godnie oraz sprawiedliwie.
Dla Ojczyzny gotowem młode oddać życie!"
Tutaj przerwał mu Harry: "Ronaldzie, pieprzycie!
Gadasz jak potłuczony, towarzyszu miły,
Chyba cię umysłowe opuściły siły
Których przecież nigdy nie miałeś za wiele.
Lecz jeśli czyny wielkie są dziś twoim celem,
Kimże jestem, ja, Harry, by cię powstrzymywać?
Idźże na barykady cudów dokazywać
Męstwa, które przez miedzę graniczy z głupotą!".
Rzekł Ronald: "Druhu miły, pójdę ja z ochotą,
Lecz daj mi swoją szatę, by myślały wrogi,
Że do bitwy sam Potter przyłączył się srogi.
Słynne jest twoje imię między czarodzieje.
Na samo jego brzmienie śmierciożerca mdleje
I zdjęty strachem wielkim wnet uchodzi z pola.
Więc jeśli niewzruszona jest dziś twoja wola,
By na tej wieży siedzieć, ja za ciebie stanę
(choćby mi się tam zmierzyć przyszło z Czarnym Panem)
A by się jeszcze bardziej upodobnić k'tobie,
Zygzak sobie na czole cienkopisem zrobię,
A na ryżą czuprynę dam czarnego tuszu
I pójdę towarzyszom dodać animuszu!".
Harry został na wieży. Słońce się chowało
Za linią horyzontu, gdy się słyszeć dało
Wielki jakiś harmider i na schodach kroki.
Wygląda tedy Harry w korytarza mroki
I wpada na Hermionę z rozwianymi włosy,
Ta rzuca się na niego krzycząc wniebogłosy:
"Ron zabit! Już nie żyje nasz przyjaciel szczery!
Zabiły go Diffindem śmierciożerce cztery!".
Tu pobladł Harry Potter, dłonie w pięść zacisnął
Zgrzytnął zębem straszliwie, w oczach krwią zabłysnął...
Wtem drzwi od wieży klątwą silnie uderzone,
Pękają w drzazgi drobne, z futryn wysadzone
I wielkie mrowie ludzi do komnaty wpada.
A była to śmierciożerców dość znaczna gromada
Której Malfoy przewodził, ta niecna przechera!
Ten różdżkę wydobywa i mierzy w Pottera!
Własną piersią Harry'ego zasłania Hermiona,
A trafiona zaklęciem w bólu wielkim kona,
Miota się po podłodze w ogromnym cierpieniu
I zwija w mękach strasznych na zimnym kamieniu.
Wtem Malfoy klątwę cofnął. Wszystkim się zdawało,
że Hermiona łka jeszcze, a to echo łkało.
Bowiem dziewka na ziemi leży już bez ducha,
A zaciśnięte ręce przyciska do brzucha,
Spomiędzy zaś jej palców strużka krwi wypływa:
Poznaje zaraz Potter, że Miona nieżywa,
Krwią zachodzą mu oczy, w szał straszliwy wpada
I różdżkę wyciągnąwszy już krzyczy: "Avada -
Kedavra!". Wnet zaklęcie niewstrzymanym dechem
Niesie się po krużgankach podwojone echem
I śmieciożerców razi niczym kulomiotem
Mugolskim. Już na ziemię kładą się pokotem
Niby las powalony huraganu mocą.
Tak słynny Harry Potter walczył ciemną nocą
Aż żaden śmierciożerca nie pozostał żywy.
Wówczas opuścił różdżke wojownik straszliwy
I nad losem przyjaciół szczere łzy uronił.
Lecz nie koniec to bitwy! Los go dziś dogonił
Który mu w przepowiedni dawno objawiono.
Nie umknie bowiem temu, co mu przeznaczono,
Ni człowiek, ni duch marny! Gdy więc Harry biada
Nad przyjaciółmi, których zabrała Avada,
Na dziedzińcu się zjawia postać w czarnej szacie
Z czerwonymi oczyma. Kto to był? spytacie.
Ten, którego imienia nie wolno wymawiać
(Bo któż inny w ten sposób mógłby się tu zjawiać?).
Podnieśli obaj różdżki i w tej samej chwili
Obaj te same słowa straszne wymówili!
Błysnęły dwa promienie upiorną zielenią!
Lecą na przeciw siebie, w powietrzu się mienią!
Już Voldemort uderzon pada na murawę!
Tak to zginął czarownik, co straszną miał sławę!
Lecz Potter swej wiktorii nie może świętować:
Musi się przed Avadą śmiercionośną schować!
Zobaczył załom muru, ku ukryciu zmierza,
Lecz niechybne zaklęcie w piętę go uderza!
Wypuszcza różdżkę z dłoni, szepcze "Ron! Hermiona!
Znowu będziemy razem!". Poczem cicho kona.
Tak wszyscy poginęli - tu opowieść skończę
I resztkę mego miodu z kielicha wysączę...