Romuald Szeremietiew – niezależny, bezpartyjny, godny i kompetentny kandydat na Prezydenta Warszawy Taki naprawdę niezależny Były szef MON, kandydat bezpartyjny na prezydenta Warszawy mówi o salonie stolicy, nowej nazwie dla PKiN i o tym, jakich dokumentów poszukiwałby w archiwach enerdowskiej bezpieki. Przejawów pana kampanii jakoś na ulicach nie widać… Prowadzę kampanię metodą odpowiednią do możliwości i środków. Nie planowaliśmy fajerwerków, plakatów i płatnych reklamówek telewizyjnych. Na to mogą sobie pozwolić kandydaci popierani przez partie finansowane z budżetu państwa. Ja takich możliwości nie mam. Taka jest cena niezależności. Plusem jest to, że nie muszę wykonywać instrukcji jakiegoś partyjnego lidera lub innego „sponsora”.
Tak trudno zorganizować konferencję na stacji metra, przy szpitalu czy pomniku? Nie chcę używać kuglarskich sztuczek do zwrócenia na siebie uwagi. To, co mam do powiedzenia mówię tym, którzy chcą słuchać i w miejscach, gdzie można rozmawiać. Występuję w tych mediach, które mnie zaproszą i chcą pytać.
No to pytam. Tak naprawdę po co panu te wybory? Dlaczego były minister obrony, profesor KUL, dziekan wydziału prawa chce zostać prezydentem Warszawy? Kiedy w PRL podejmowałem decyzję o działalności niepodległościowej, jeden z dobrze mi życzących znajomych też zapytał: „Po co ci to?”. Wtedy była pewność, że trafię do komunistycznego więzienia. Nie było widocznych szans na zwycięstwo. Odpowiedziałem – bo Polska musi odzyskać niepodległość. Historia pokazała kto ma rację.
Dojrzewamy dziś do jakiejś nowej rewolucji przeciw systemowi? W państwie polskim potrzebne są wielkie porządki. Polityka uprawiana w taki sposób jak dziś, przyniesie fatalne dla nas skutki. Kolejne ekipy partyjne są zainteresowane zdobyciem i utrzymaniem władzy na wszelkie sposoby. Nie wystarcza wyobraźni i czasu na realizację zalecenia Jana Pawła II: „polityka to roztropna troska o dobro wspólne”. Nie dostrzegam w działaniach polityków roztropności, a troska o dobro wspólne staje się propagandowym frazesem. Więc trzeba to zmienić.
Z poziomu Warszawy? Konflikty partyjne nękają Polskę wszędzie i są także w Warszawie, skoro zarządzają nią partyjni funkcjonariusze. A dowodem szkodliwości ich działań jest chociażby konflikt o krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Musimy zacząć wyzwalać Polskę z partyjniactwa. Stolica powinna dać przykład, że w sferze publicznej może dominować spokój i rzeczowa wymiana argumentów. Sądzę, że mogę się do tego przyczynić, także z racji własnych doświadczeń fatalnego funkcjonowania państwa. W 2001 roku zajmowałem wysokie stanowisko w MON. Zostałem fałszywie oskarżony o korupcję i latami byłem obiektem pomówień, podsłuchiwanym przez tajniaków i przesłuchiwanym przez prokuratorów. Po siedmiu latach sądy orzekły, że jestem niewinny. I wracam do życia publicznego.
A nie lepiej było zostać np. kandydatem PiS na radnego sejmiku? Szanse na zwycięstwo większe, start do polityki dobry. Ponoć PiS proponował panu jedynkę na liście na Mazowszu. Nie kandyduję, by dostać jakiś urząd, ale by coś sensownego zrobić. Czy mógłbym osiągnąć wykonując instrukcje partyjnej centrali? I nic mi nie wiadomo, aby PiS chciał mnie gdzieś promować.
A gdyby Jarosław Kaczyński zadzwonił z propozycją? Nie dzwonił.
A gdyby? Ale nie. I nie ma o czym mówić.
Mógł pan też wystartować jednocześnie jako kandydat np. do Rady Warszawy. Kampanią prezydencką zwiększyłby pan swoje szanse na mandat. Tak zrobiła kiedyś Julia Pitera, teraz – Katarzyna Munio. Moją wizję stolicy i program dla Warszawy mogę zrealizować tylko będąc prezydentem. Jako radny nie miałbym takich szans. Zawodowo mam co robić.
A za rok wystartuje pan w wyborach parlamentarnych? To będzie zależało od zmian jakie zajdą na polskiej scenie. Obecnie takich szans nie ma. Wolę pozostać niezależny.
Niezależny. To w tych wyborach bodaj najmodniejsze określenie. Tak o sobie mówi kandydatka Wspólnoty Samorządowej Katarzyna Munio. Czesław Bielecki odcina się za każdym razem od PiS i podkreśla tę niezależność. Każdy powołuje się na niepartyjnych prezydentów, którzy od kilku kadencji rządzą w innych miastach. Rzeczywiście, premier Tusk ostatnio deklarował, że działacze PO startujący do samorządów będą „z dala od polityki”. Pani Hanna Gronkiewicz-Waltz będzie więc z dla od polityki? A inni kandydaci? Pani Munio jest członkiem Stronnictwa Demokratycznego kierowanego przez Pawła Piskorskiego. Czesława Bieleckiego wystawił prezes Kaczyński i jak rozumiem PiS wspiera go organizacyjnie i materialnie. Wojciech Olejniczak, mimo tarć z szefem SLD Grzegorzem Napieralskim, też ma poparcie partyjne. Pani z PSL jest kandydatem jak najbardziej partyjnym. Nawet kandydaci sił spoza parlamentu, np. Piotr Strzembosz czy Janusz Korwin-Mikke też są reprezentantami partii.
I co z tej wyliczanki wynika? Że to ja jestem jedynym kandydatem na prezydenta Warszawy, który po wygranej nie będzie musiał wcielać w życie dyrektyw partyjnych.
Według sondaży jest pan jednak na razie wśród tych kandydatów, którzy będą rywalizować, by nie być ostatnim. To trochę wstyd – jak cztery lata temu Wojciech Wierzejski – mieć wynik gorszy niż „pomarańczowy krasnoludek”. Nie ma niczego hańbiącego, jeśli się przegra w uczciwym starciu. W każdej działalności, także w polityce, trzeba doświadczyć porażek nim odniesie się zwycięstwo. Mam pod wpływem sondaży zrezygnować?
Zatem zapytam, co na pana zwycięstwie zyskałaby Warszawa? Tu mieszkam i na tym mieście mi zależy. „Warszawa, to serce Europy” – jak mówił Juliusz Słowacki. Europa powinna wiedzieć, że ma polskie serce. Chcę zadać pytanie, czym dla nas tu wszystkich jest Warszawa? Czy ma jakieś znaczenie fakt, że tu rozgrywała się wielka historia? Co wynika z tego, że jest to miasto bohaterskie, odznaczone orderem Virtuti Militari? Czy Europa wie, że tu w Wilanowie mieszkał zwycięzca spod Wiednia wielki król Jan III Sobieski?
Obawiam się, że Europa nie wie, co to Wilanów. Co pan, jako prezydent zrobiłby, żeby się dowiedziała?
Warszawa powinna promieniować tym, co w jej historii było wielkie i piękne. Powinien powstać swoisty salon Warszawy, gdzie odwiedzający stolicę Polski mogliby dostrzec jej wielkość. Rolę takiego salonu może pełnić Trakt Królewski. Z jednej strony mamy Stare Miasto i kolumną Zygmunta, króla, który sprawił, że nasze miasto jest stolicą Rzeczpospolitej. Z drugiej – Wilanów z pałacem króla Jana III i powstającą Świątynią Opatrzności, która z woli Sejmu Czteroletniego jest narodowym wotum za niepodległość.
Na czym ten salon miałby polegać? Na wyremontowaniu ulicy, czy lokowaniu jakichś nowych instytucji?
Chce pani, żebym odpowiedział szczegółami, na poziomie kostki brukowej, które opracowują architekci i planiści. A ja mówię tylko o myśli przewodniej. Nie chodzi tylko o remont. To powinien być intelektualny dowód na to, czym Warszawa jest i co sobą reprezentuje. Ale nie jako jeszcze jedno miasto w szeregu stolic, a miasto wyjątkowe, naznaczone historią.
Symbolem miasta naznaczonego historią jest dziś Muzeum Powstania Warszawskiego. Chce pan by ta historia wyzierała z każdego zaułka? Przyszłość wynika z przeszłości. Dzięki temu mamy świadomość, kim jesteśmy, znamy naszą wartość, pozbywamy się uprzedzeń i kompleksów. Tylko ktoś wewnętrznie silny może być otwarty na innych. Melchior Wańkowicz pisał, że cechą Polaków ukształtowaną w latach niewoli jest „kundlizm”. Tak bardzo chcemy się podobać zagranicą, że jesteśmy łasi na komplementy i nieodporni na krytykę Niemca, Francuza, czy Anglika. Wyleczymy się z kundlizmu, jeśli poznamy i docenimy własną historię. Weźmy np. Bitwę Warszawską 1920 r , która jest wydarzeniem w stolicy w zasadzie zapomnianym, niedocenianym.
Zbuduje pan Warszawskie Muzeum Cudu nad Wisłą? To może być dobry sposób upamiętnienia.
Ale takie muzeum ma powstać pod Ossowem, na setną rocznicę bitwy. A więc dopiero za dziesięć lat. Nie zastanawia pani, że Polacy przez prawie wiek nie byli w stanie upamiętnić tego wielkiego zwycięstwa, które obcy nazwali osiemnastą decydującą bitwa w dziejach świata?
Kilka dni temu pod Warszawą odsłonięto pomnik – mogiłę żołnierzy bolszewickich biorących udział w bitwie 1920. To chyba pierwszy przypadek, gdy napadnięty stawia pomnik napastnikowi. Skoro archeologowie znaleźli szczątki zabitych w walce sowieckich najeźdźców, to należało je ekshumować i przenieść na warszawski cmentarz żołnierzy sowieckich. Leżący pod Ossowem krasnoarmiejcy nie przyszli tam w celach turystycznych. Przyszli zabijać, rabować i chcieli odebrać nam wolność. Najeźdźcom nie stawia się pomników!
W ramach polityki historycznej chciałby pan też zbadać okoliczności śmierci Stefana Starzyńskiego. Czy to najważniejsza sprawa dla Warszawy? W Warszawie mamy wiele ważnych spraw do załatwienia. Ale oczywiście powinna widzieć jak zginął jej prezydent. Należy ustalić czy są w Niemczech dokumenty dotyczące zamordowania prezydenta Starzyńskiego. Takimi pohitlerowskimi materiałami podobno dysponowała enerdowska bezpieka Stasi. Trzeba do nich dotrzeć.
Proponuje pan też nazwać imieniem Starzyńskiego Pałac Kultury i Nauki. Pomysł chyba wart rozważenia. Czy ciągle nad miastem ma dominować to widmo Stalina? Ten pałac to wizytówka dawnego Związku Sowieckiego zostawiona w stolicy niepodległej Polski.
Uwaga. To już zabytek… Czyj? Polski a może sowiecki? Wpis do rejestru to tylko decyzja urzędnika. Trzeba zbadać jej zasadność, zapytać ekspertów, historyków, architektów.
Gdy nie wygra pan wyborów, złoży pan taki wniosek do ratusza w sprawie cofnięcia ochrony konserwatorskiej czy ustalenia nowego patrona dla PKiN? Nie wykluczam. Zacząłbym na ten temat dyskusję. Ale decyzje w sprawie PKiN powinny wynikać po prostu z ładu przestrzennego.
Jest jeszcze coś lub ktoś – pana zdaniem – niedoceniony należycie przez warszawiaków? Dlaczego przez warszawiaków? Nasze miasto przez 300 lat urządzali obcy. Nic dziwnego, że dowody wielkości Polski, patriotyzmu nie były dla nich ważne. Oni przecież starali się nas wynarodowić a polskość wyplenić. Teraz mamy szanse nie tylko stworzyć organizm miejski dobrze funkcjonujący, ale także odtworzyć wielkość i patriotyzm Warszawy. Ale nie chciałbym, by wynikało, że mówię tylko o historii. W moim programie są też rzeczy bardzo praktyczne, jak choćby konieczność opanowania bałaganu w gospodarowaniu śmieciami czy potrzeba zharmonizowania systemu komunikacji. Proponujemy np. stworzyć nową sieć szybkich tramwajów prowadzących do peryferyjnych dzielnic. A pamięć o przeszłości ma sens, gdy dzięki niej idziemy w przyszłość. Rzeczpospolita
Życiorys Romualda Szeremietiewa Romuald Szeremietiew Ur. 25 X 1945, Olmonty koło Białegostoku.
Por. rez. WP, dr hab. nauk wojskowych, prof. KUL, publicysta, polityk. Rodzice: Irena z domu Lubowicka i Mikołaj Szeremietiew, ppor. WP. Ojciec Rosjanin, z zawodu felczer weterynarii, obywatel ZSRR, został wcielony do armii sowieckiej i następnie skierowany do I. Armii WP. W Białymstoku poznał przyszłą żonę, przyjął katolicyzm, zawarł związek małżeński i zdezerterował z wojska ponieważ nie chciał – jak wspomina Irena Szeremietiew – uczestniczyć w niewoleniu Polski przez Sowiety. Ukrywał się, poszukiwany przez NKWD został na pocz. listopada 1945 r. aresztowany i wywieziony do ZSRR skąd nie wrócił. Romuald Szeremietiew po ukończeniu szkoły podstawowej w Olmontach i wyjeździe matki na Dolny Śląsk mieszkał w Legnicy. Tam ukończył Zasadniczą Szkołę Zawodową i pracował w fabryce jako wykwalifikowany robotnik. Odbył Zasadniczą Służbę Wojskową w podoficerskiej szkole wojsk łączności w Strzegomiu, był dowódcą drużyny (1965-67). Zdał maturę w Liceum Ogólnokształcącym dla pracujących w Legnicy. Od 1968 r. studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego uzyskując w 1972 r. stopień magistra praw.
Od 1964 r. działał w środowiskach niezależnych. W grupie samokształceniowej przy duszpasterstwie ojców Franciszkanów w Legnicy. Współdziałał z konspiracyjną organizacją „RUCH” – kolportował biuletyn. W marcu 1968 r., pobity przez MO w czasie demonstracji w Legnicy. Od 1972 r. był członkiem ścisłego kierownictwa w konspiracyjnym Nurcie Niepodległościowym. Działalność niepodległościową prowadził także na terenie organizacji kontrolowanych przez PZPR, w Stronnictwie Demokratycznym (1966-1970), Zrzeszeniu Studentów Polskich (1970-1972) i w Stowarzyszeniu PAX (1974-1978). Z SD został usunięty za protest przeciwko masakrze robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970. Przeciwstawiał się przekształceniu ZSP w „Socjalistyczny” Związek Studentów Polskich, a pod odmowie wstąpienia do PZPR został usunięty ze studiów doktoranckich. Za szczególnie groźną SB uznała jego działalność w PAX-ie mającą na celu przekształcenie Stowarzyszenia w organizację opozycyjną. Dla uniemożliwienia tego zamiaru SB podjęła działania operacyjne pod nazwą „Burza”. (*) Grzegorz Waligóra „Romuald Szeremietiew opozycjonista w PAX”, s. 329-339.
Pamięć i Sprawiedliwość”, (IPN) nr 2(6) 2004. www.ipn.gov.pl/download.php?s=1&id=6286). W końcu 1978 r. po usunięciu z PAX przystąpił do jawnej działalności niezależnej w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Zakładał Konfederację Polski Niepodległej w 1979 r., pierwszą jawną partię dążącą do odzyskania przez Polskę niepodległości. Był stale inwigilowany przez SB (figurant „Taktyk”), represjonowany, wielokrotnie aresztowany i pozbawiony pracy. W miejscu zamieszkania (Leszno Wlkp.) SB prowadziła przeciwko niemu odrębną operację o kryptonimie „Polip” (W 1990 r. zniszczono 40 tomów akt z tej operacji). Po aresztowaniu przewodniczącego KPN, w czerwcu 1980 r., pełnił jego obowiązki. Od listopada 1980 r. był poszukiwany listem gończym, aresztowany w Katowicach 21 stycznia 1981 r. W procesie kierownictwa KPN, który trwał od 15 czerwca 1981 r. do 8 października 1982 r. został skazany przez sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego na 5 lat więzienia za „próbę obalenia ustroju PRL”. Osadzony najpierw w Areszcie Śledczym w Warszawie, a następnie w ciężkim więzieniu w Barczewie koło Olsztyna. (w celi obok, przebywał zbrodniarz hitlerowski Erich Koch). Kierował zwycięskim buntem więźniów politycznych. Z tego powodu władze PRL usiłowały wytoczyć mu nowy proces i przedłużyć wyrok. Przebywał w szpitalu więziennym skąd na podstawie warunkowej amnestii został zwolniony z więzienia w końcu lipca 1984 r. Po ogłoszeniu stanu wojennego SB aresztowało żonę Szeremietiewa Izabelę. Osadzono ją w więzieniu w Ostrowie Wielkopolskim. Usiłowano wymusić podpisanie tzw. lojalki. Izabela Szeremietiew nie uległa naciskom SB. Różnica zdań co do programu i koncepcji działania KPN z Leszkiem Moczulskim spowodowały, że w grudniu 1984 r. wraz z kolegami wystąpił z Konfederacji. W dniu 22 stycznia 1985 r. ogłosił założenie konspiracyjnej Polskiej Partii Niepodległościowej. Był przewodniczącym PPN i twórcą jej programu. Doprowadził do utworzenia Porozumienia Partii i Organizacji Niepodległościowych stanowiącego skuteczną formułę współdziałania ruchu niepodległościowego przez okres kilku lat. Zorganizował konferencję PPiON „Emigracja – Kraj” na terenie Austrii. W 1986 r. wyjechał na stypendium do Instytutu Najnowszej Historii Polski Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku. Przez kilka miesięcy przebywał w USA i Kanadzie oraz w Europie Zach. Miał okazję poznać wielu polityków amerykańskich i europejskich oraz polskie ośrodki emigracyjne. Publikował w prasie zagranicznej i w polonijnej. Występował w Radiu Wolna Europa, Głosie Ameryki, BBC, Radio Canada i innych. Był w Instytucie Literackim Jerzego Giedroycia w Paryżu. Współpracował z władzami RP na Uchodźstwie. Za działalność niepodległościową został odznaczony przez prezydenta RP na Uchodźstwie krzyżem kawalerskim orderu Polonia Restituta. W 1988 r. brał udział w strajkach w Gdańsku – protestował przeciwko poddaniu strajków. Jako przeciwnik ugody z władzami PRL odrzucił propozycję wspierania „Okrągłego Stołu”. Został podany inwigilacji najpierw przez SB, a następnie przez Urząd Ochrony Państwa (operacja „Hydra”). Działał w Grupie Roboczej Komisji Krajowej „Solidarności” wraz z Andrzejem Gwiazdą, Sewerynem Jaworskim, Marianem Jurczykiem, Jerzym Kropiwnickim, Andrzejem Słowikiem. W 1990 r. po zakończeniu działalności konspiracyjnej PPN i rejestracji partii w sądzie nawiązał współpracę z Komitetem Obywatelskim. Wraz z KO i Porozumieniem Centrum PPN stworzyła koalicję wyborczą w wyborach 1991 r. W rządzie premiera Jana Olszewskiego został w lutym 1992 r. wiceministrem Obrony Narodowej, a następnie ministrem (kierownikiem resortu). Po odwołaniu z MON jego następca Janusz Onyszkiewicz wydał zakaz wpuszczania Szeremietiewa do jednostek wojskowych oraz instytucji MON. Był inwigilowany przez WSI oraz UOP (tzw. inwigilacja prawicy). W tym czasie miały miejsce dwa uszkodzenia jego samochodu, które o mało nie spowodowały katastrofy. Współorganizował Ruch dla Rzeczypospolitej włączając w jego skład PPN. W grudniu 1993 r. na Kongresie RdR został wybrany przewodniczącym Ruchu. Organizował porozumienia partii prawicowych w celu utworzenia wspólnej listy wyborczej prawicy. Był współtwórcą list prawicowych w wyborach samorządowych w 1994 r. Podjął pracę asystenta w Instytucie Nauk Społecznych Politechniki Wrocławskiej i otworzył przewód doktorski na Wydziale Strategiczno-Obronnym w Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie. W czerwcu 1995 r. obronił pracę „Kierowanie obronnością RP. Model funkcjonalno – organizacyjny” i uzyskał jako pierwszy cywil tytuł doktora nauk wojskowych w specjalności kierowanie obronnością państwa. Zdał egzamin oficerski i otrzymał awans prezydenta RP na ppor. WP. We wrześniu 1995 r. współtworzył zjednoczenie partii prawicowych Obóz Patriotyczny. W wyborach prezydenckich 1995 r., po podpisaniu kontraktu wyborczego z kandydatem, udzielił poparcia L. Wałęsie – był zastępcą szefa sztabu wyborczego. Jeden z współorganizatorów Akcji Wyborczej Solidarność, członek Krajowego Zespołu Koordynacyjnego i koordynator Zespołu Programowego ds. Bezpieczeństwa Narodowego AWS (opracował program AWS dotyczący obronności). W wyborach 1997 r. został wybrany na posła III kadencji w Radomiu. Rozwiązał RdR włączając członków partii do tworzonego Ruchu Społecznego AWS, był członkiem władz Ruchu. W listopadzie 1997 r. został mianowany na stanowisko Sekretarza Stanu I-go Zastępcy Ministra Obrony Narodowej. Zajmował się modernizacją sił zbrojnych oraz zakupami uzbrojenia i sprzętu wojskowego. Opracował program utworzenia sił Obrony Terytorialnej. Wspierał polski przemysł obronny – był współtwórcą programu restrukturyzacji przemysłu obronnego i lotniczego. Po wstąpieniu Polski do NATO także Narodowy Dyrektor ds. Uzbrojenia w Kwaterze Głównej NATO. W styczniu 2001 r. obronił pracę „Bezpieczeństwo Polski w XX w.”, a w marcu 2001 r. państwowa komisja w głosowaniu tajnym nadała mu stopień doktora habilitowanego nauk wojskowych. Od maja 1998 r. był na polecenie min. Onyszkiewicza inwigilowany przez WSI. Zostało to wznowione po objęciu stanowiska ministra przez Bronisława Komorowskiego. W lipcu 2001 r. w związku z medialnymi zarzutami tolerowania korupcji w MON został odwołany z stanowiska. W listopadzie 2001 r. warszawska prokuratura apelacyjna podjęła przeciwko niemu śledztwo. Został w kwietniu 2004 r. oskarżony o korupcje. Proces rozpoczął się w końcu września 2005 r. przed sądem rejonowym w Warszawie. W dniu 24 października 2008 r. sąd wydał wyrok uniewinniający. Po usunięciu ze stanowiska adiunkta w AON w styczniu 2002 r. podjął pracę jako profesor Krakowskiej Szkoły Wyższej. Od października 2008 r. jest profesorem i kierownikiem katedry w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W lutym 2009 r. zainicjował Inicjatywę Obywatelską „Wojsko Polskie” na rzecz naprawy stanu obrony narodowej RP.
Odwaga i rządzenie zamiast wizerunkowego makijażu - Czesław Bielecki Na Niezależnej ukazał się fragment wywiadu z Czesławem Bieleckim. Muszę przyznać, że kandydat na prezydenta Warszawy (po niedawnej debacie trzech u Lisa, w której uznał sprawę pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej za trzeciorzędną) zrehabilitował się nieco w moich oczach tymi słowami: Jaka jest Pańska opinia na temat budowy pomnika ofiar tragedii smoleńskiej na Krakowskim Przedmieściu, w pobliżu Pałacu Prezydenckiego? "Tragedia pokazała bardzo dramatyczne pęknięcie w polskim społeczeństwie. Prezydent miasta nie bierze odpowiedzialności za przestrzeń publiczną. Bałamutnie spycha decyzję na konserwatora zabytków lub Kancelarię Prezydenta. Na granicy pałacu i placu przed kościołem pokarmelickim jest miejsce na taki monument. Dla mnie to będzie nie tyle monument ofiar, ile dramatu narodowego, którego katastrofa jest przykładem. Powstanie pomnika smoleńskiego wiąże się też z budowaniem pamięci miasta, a w tej dziedzinie mamy wciąż wiele do zrobienia".
Bielecki powiedział także: "Wymieńmy te [niespełnione obietnice HGW] najbardziej znane.
- Budowa trzech mostów w czasie kadencji, z których nie skończono nawet jednego, Północnego.
- W 2009 r. miała powstać druga linia metra z Bemowa na Targówek i Białołękę, a tymczasem budowa dopiero niedawno się rozpoczęła.
- Kolejna obiecanka to integracja transportu szynowego w mieście, połączenie szynowe z lotniskiem na Okęciu.
- Z kilkunastu zapowiadanych w programie wyborczym parkingów podziemnych w centrum nie powstał ani jeden. To dowód urzędniczej impotencji. Miasto – jak spekulant – pyta, kto mu da więcej, zamiast wziąć odpowiedzialność za przestrzeń publiczną.
- Mojej konkurentce udało się zakończyć projekt Centrum Nauki „Kopernik”, ale to była tylko kontynuacja koncepcji śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i ówczesnego ministra nauki, prof. Michała Kleibera. Dlatego dziwię się, kiedy mówiąc o swoich działaniach, zapowiada, że „ciąg dalszy nastąpi”. Uważam, iż wszystkim nam przynosi wstyd, że stolica jest niedostępna – nie można do niej normalnie wjechać ani normalnie z niej wyjechać. Że jest zaśmiecona reklamami wielkoformatowymi, niczym prowincjonalne Las Vegas. Żadne przedmieścia amerykańskie, które znam, nie wyglądają tak okropnie jak Warszawa. [..] Zatrudnienie 1200 nowych urzędników kosztowało kilkaset milionów! Na tym samym poziomie umieszczono budowę domku dla hipopotama w zoo i odmowę niewidomym zainwestowania 2,7 mln zł na zradiofonizowanie 200 wagonów transportu szynowego dla ułatwienia życia niewidomym. To jest po prostu nieludzkie. A jednocześnie na premie roczne dla urzędników wydano 52 mln zł. Moje podejście do budżetu jest księgowo-menedżerskie, a nie w stylu pani księgowej. Partia mieniąca się liberalną i wolnorynkową, która nie odważyła się w ciągu całej kadencji na żadne przedsięwzięcie w systemie partnerstwa publiczno-prywatnego, dowodzi swojej ideowej plajty. Moim zdaniem w mieście można wiele rzeczy w ten sposób zrealizować. Również tych z bardzo wrażliwych dziedzin, jak oświata czy służba zdrowia. Rządząca miastem PO wolała wydać pół miliarda złotych na stadion Legii. Świetnie, że powstał, ale dlaczego za publiczne pieniądze?". Margotte's blog
Słowo wstępne do książki „Bez Strachu” Albina Siwaka Albin Siwak ma chyba raz na zawsze przyprawioną gębę betonu partyjnego i w ogóle ciemniaka. Przyprawili mu ją tatusiowie i mamuśki dzisiejszych „młodych, wykształconych, z wielkich miast” oraz ich żydowskich mentorów. Niech poniższy tekst będzie bodaj skromną próbą oddania sprawiedliwości temu człowiekowi. – admin Szanowny Czytelniku! Większość ludzi, otwierając nową książkę, pomija przedmowę. Uważają, że czytanie wstępu to strata czasu, bo i tak z książki dowiedzą się, co autor chciał czytelnikowi przekazać. Myślę jednak, że jeśli idzie o tę właśnie książkę, przedmowa jest w niej najważniejsza i wyjaśnia dlaczego w ogóle została napisana. Pokazuje, jakie argumenty i zdarzenia, jakie decyzje różnych ludzi i formacji politycznych stały się przyczyną napisania tej książki. A jest tych wydarzeń bardzo dużo i szkodą dla ludzi byłoby, szczególnie dla młodych pokoleń, gdyby nie poznali historii, w dodatku niezbyt odległej. Uważny czytelnik powie, że autor nie powinien zajmować się historią, że są od tego ludzie z tytułami: doktorzy nauk, profesorowie, historycy. Teoretycznie tak. Oni właśnie powinni zająć się historią i obiektywnie, bez naginania faktów dla potrzeb jednego czy drugiego ustroju, pisać tę historię i przekazywać młodzieży. Ale tak nie jest. Każda formacja polityczna ma swoich historyków i oni, na potrzeby tej formacji napiszą taką historię, która danym politykom odpowiada. W dodatku ponad tymi formacjami politycznymi są pracujący dla nich ludzie, którzy pilnują, by tak kształtować historię, żeby ich ideologia, racja stanu, bohaterowie i hasła znalazły się na sztandarach. W oparciu o moje liczne spotkania z ludźmi, organizowane przez różne kluby, związki i domy kultury, śmiało mogę powiedzieć: całe pokolenia młodych Polaków nie znają historii swego kraju. I nie dlatego, że nie chcieli się jej nauczyć lub nie posiadają odpowiedniego wykształcenia. Chcieli się uczyć, mają wykształcenie, często tytuły naukowe, ale od zakończenia II wojny światowej do tej pory żadne szkoły, ani uczelnie wyższe nie uczyły i nie uczą prawdziwej, rzetelnej historii. Zdarza się, że w domach dziadkowie mówią o tej historii i przekazują ją wnukom, ale to rzadkość. To wyjątkowi ludzie, którzy zapamiętali fakty i potrafią je przekazać. Zdarza się, że spotykam ludzi, którzy różnymi sposobami i drogami zdobyli dobrą historyczną literaturę, posiadają prawdziwą wiedzę o ostatnim stuleciu, ale jest ich mało i są za tę wiedzę tępieni. Moje życie było bardzo bogate w wydarzenia i decyzje, gdy znajdowałem się na wysokich szczeblach władzy. Znałem wielu ludzi, do których zwykły człowiek nie miał dostępu. Sposób życia i prostolinijność oraz szczerość potrafiły mi ich zjednać. Pozyskiwałem ich zaufanie i mogłem prowadzić z nimi szczere rozmowy. A był to czas, gdy również najwyżsi rangą działacze bali się mówić prawdę. Dziś mógłbym nie pisać o wielu z nich, gdyż moi przeciwnicy zaraz dorobią do tego historię, że była to zdrada, i że przyznawanie się do tych znajomości to hańba, bo to byli nasi najeźdźcy i ciemiężyciele. Ale i oni właśnie, gdy zaufali mi i gdy szczerze rozmawialiśmy, to mówili: „Nam, Rosjanom jest przykro, że oceniacie nas tak źle. To nie my nadaliśmy rewolucji te hasła i nie my ustanowiliśmy prawa i represje. Jesteśmy tak jak i wy Słowianami i powinniśmy żyć w zgodzie”. Ale to nie Słowianie zrobili rewolucję i nie Słowianie milionami mordują Rosjan. W gułagach i na zsyłkach – może niejeden zapytać, to kto? Właśnie – Żydzi nie siedzą. To oni nas wsadzają i wydają wyroki. Gdy im mówiłem, że sam widziałem Rosjan w NKWD i że nie sami Żydzi są odpowiedzialni za te represje, odpowiadali mi:
„Tak, masz rację. Zawsze znajdą się ludzie, którzy dla kariery zdecydują się na współpracę. Ale czy wy, Polacy, w czasie okupacji hitlerowskiej nie mieliście zdrajców na służbie u Niemców? Było ich wiele tysięcy, bo po wojnie dokładnie ich liczono. A jak carska Rosja wami rządziła i okupowała wasz kraj to nie było wielu tysięcy zdrajców, którzy pracowali dla cara? Nawet wasi biskupi, po odzyskaniu niepodległości, byli sądzeni za zdradę, a nawet wykonywano na nich wyroki śmierci. Sami Żydzi dzielili się na tych co idą na śmierć i tych, co ich dozorowali i bili. Przykładem jest getto łódzkie, gdzie policja była formacją żydowską. W każdym narodzie byli zdrajcy i zawsze będą. U nas, Rosjan, też byli w czasie wojny zdrajcy, mimo że w każdej chwili groziła im śmierć z rąk partyzantów. A w czasie, gdy władzę zdobyli Żydzi, to zdrajcy nie tylko że niczego się nie obawiali, ale to oni ferowali wyroki śmierci i żyli jak władcy niezagrożeni, a odwrotnie: – nagradzani”. „Myślisz, że nie chciałbym żyć w kraju, gdzie sami sobą byśmy rządzili?” – mówił mi wiele razy Maszerow. Podobne rozmowy prowadziłem z marszałkiem Kulikowem i Piotrem Kostikowem. Trzeba by robić teraz nową, rosyjską rewolucję i obalić rządy Żydów – mówili, ale zaraz dodawali: „To obecnie niemożliwe, czuwają nad tym dobrze, mają we wszystkich strukturach władzy swoich ludzi, za samą taką rozmowę stracisz głowę”. „Przecież – mówił Maszerow – w czasie rewolucji państwa zachodnie, a szczególnie USA, posiadały dobrą wiedzę kto robi u nas rewolucję. Prezydent Woodrow Wilson powiedział w swoim orędziu w 1919 r., że rewolucja w Rosji to czysto żydowska rewolucja. Opanują całą władzę i zemszczą się na cerkwi rosyjskiej oraz inteligencji”. I tak właśnie się stało. Ja, Albin Siwak, mam ważne powody, żeby nie zabrać do grobu tego, co wiem i co usłyszałem od wielu mądrych ludzi pełniących różne funkcje partyjne i wojskowe. Wiem, że czytelnik może to potraktować, za chwalenie się znajomościami i układami, ale ja nie zabiegałem o te znajomości i układy. Wiem, że moi przeciwnicy wykorzystają to, żeby zrobić ze mnie zdrajcę i osobę zhańbioną takimi znajomościami. Przecież mógłbym o tym nie pisać, nie ściągać na swą głowę słów pogardy, ale uważam, że należy dać świadectwo prawdzie. Jeśli tacy ludzie jak ja nie napiszą, to napiszą to inni, pod dyktando Żydów. Ważne powody, które skłaniają mnie, by o tym napisać, to przede wszystkim fakt, że mało jest ludzi lub nie ma ich wcale, którzy by swą wiedzę posiadali od ludzi wiarygodnych. A przecież ojciec mój nie miał powodów, by kłamać, gdy wiele razy opowiadał mi o różnych ważnych wydarzeniach. Jego dwaj rodzeni bracia też nie. Wierzę im, gdyż potwierdziły to inne źródła. Ojciec mój służył dwadzieścia jeden lat w carskiej armii. Jego bracia też (jeden dziewiętnaście, drugi szesnaście). Służyli przed, w czasie i po rewolucji. Byli świadkami wielu wydarzeń historycznych, które były i są przekręcane na potrzeby różnej maści polityków i formacji politycznych. Ponadto życie i moja funkcja pozwoliły mi poznać wielu Polaków, których rodziców car zesłał z Polski na Sybir, a ich dzieci później były rozwożone po całym Związku Radzieckim zgodnie z potrzebami gospodarki i wojska. Ludzie ci przeżyli wiele tragedii i byli świadkami wielu zbrodni, a także ludobójstwa. Obok nich likwidowano tzw. wrogów Związku Radzieckiego, podciągając pod ten zarzut inteligencję rosyjską i każdego, kto miał odwagę mówić prawdę. Piszę to jako Polak i patriota. Nie mogę obojętnie patrzeć jak Żydzi przekręcają historię Polski Ludowej, ustroju, który to sami stworzyli i w którym rządzili, sądzili i skazywali na śmierć. Jak z katów robią ofiary, jak również z katów robią zasłużonych i prawych obywateli, kryształowych i uczciwych. A tak nie było, ani w czasie rewolucji październikowej, ani przez cały czas do śmierci Stalina. To nie tysiące Rosjan zostało zesłanych na ciężkie roboty, to miliony jak obecnie szacują Rosjanie. W Polsce też nie chodzi o tysiące. Sama wschodnia Polska, czyli Kresy, to setki tysięcy Polaków wywiezionych w głąb Rosji. Okres Polski Ludowej to również czas zbrodni na polskich patriotach. Nawet samego Gomułkę uwięzili i szykowali mu proces o zdradę. A ilu przyjaciół Gomułki siedziało, ilu miało zasądzone wyroki śmierci. Cóż więc mówić o zwykłym akowcu. Dziś nagłaśnia się to, a polscy działacze partii prawicowych naśladują i pochlebiając żydowskim kolegom nie mówią: „To komuna mordowała naszych ludzi”. Nie! Nie zająkną się, że sędziowie i kaci to byli Żydzi. MSW było całkowicie w ich rękach. Teraz odwraca się kota ogonem. Tak samo jest z mordowaniem Żydów czasie wojny. Ileż to artykułów dotyczyło tego, że to Polacy i polskie obozy, i że to właśnie tam ginęli Żydzi. Tomasz Gros opisał w „Sąsiadach”, że to Polacy wymordowali Żydów w Jedwabnem. A jeszcze przecież żyją świadkowie. Cóż będzie, gdy ich zabraknie? Okaże się, że to Polska wywołała II wojnę światową, że Polacy mordowali Żydów. Nie można patrzeć i milczeć, jak dobrze rozmieszczeni Żydzi znajdujący się w różnych formacjach politycznych i zajmujący odpowiedzialne stanowiska robią wszystko, żeby skłócić polskie społeczeństwo. I to im się dobrze, udaje. Żadna formacja polityczna, żadna ekipa rządząca, jakie do tej pory znajdowały się u władzy nawet nie próbowała budować zgody narodowej. Cały ich wysiłek idzie na to, by skłócić polskie społeczeństwo, żeby podzielić i poustawiać Polaków po różnych stronach barykady politycznej. Wiedzą dobrze, że takim skłóconym i podzielonym społeczeństwem łatwo jest rządzić. I ten fakt jest bardzo groźny, bo sytuacja w Polsce wymaga już od bardzo dawna zgody narodowej. Żydzi po mistrzowsku doprowadzili do tego, że w społeczeństwie brak jest instynktu samozachowawczego. Całymi latami wtłaczają do głów Polaków takie filmy i wiadomości, żeby otumanić społeczeństwo. Proszę tylko pomyśleć, jak nagłaśnia się i to wiele razy na wszystkich kanałach, parady gejów i lesbijek. Idą w tych pochodach przywódcy partyjni i popierają manifestacje i żądania „kochających inaczej”. Głośno jest na ulicy w sprawie nienarodzonych – a w Sejmie inne ustawy są mniej ważne niż ta o której wyżej. Na potwierdzenie tego, co piszę: Polskie Radio Program I, w dniu 5 maja 2007 r. o godzinie 9.00 w wiadomościach nadaje apel do posłów i polityków. „Połączcie swe siły i nie patrzcie na podziały polityczne. Sprawa jest najpilniejsza i najbardziej potrzebna w Polsce”. - O co chodzi? Oto do sądu wpłynęło 170 spraw o odzyskanie majątków. Są to spadkobiercy Niemców, którzy do II wojny światowej byli właścicielami tych gospodarstw, ale nie osiedlają się na nich, tylko je sprzedają i to nie Polakom, za duże pieniądze. Przypominam – mówi dziennikarz, że już ponad tysiąc gospodarstw spadkobiercy ci odzyskali i sprzedali na Warmii i Mazurach, ale naszym posłom, jak wielu ludzi mówi, ta sprawa jest obojętna. Mają oni własne, pilniejsze problemy. Problemy sprowadzające się do tego jak unurzać przeciwnika w błocie i skompromitować go w oczach ludzi, jak odebrać emerytury komuchom z MSW. Ale komu je odbiorą, jeśli propozycja ich przejdzie w Sejmie? Odbiorą nielicznym Polakom, którzy zostali w Polsce, bo 90% oprawców bierze wysokie emerytury, siedzi w Izraelu i śmieje się z tych zabiegów. Śmieją się, bo nasi przywódcy nie zrobią krzywdy swym braciom rozrzuconym po Zachodzie. – Odebrać oczywiście należy, ale oprawcom i katom Polaków, a nie nielicznym uczciwym ludziom, bo tacy też tam pracowali. Wolińska, Michnik oraz cała masa funkcjonariuszy SB wiedzą, że mają w Polsce dobrą obronę, a na państwo Izrael nikt ręki nie podniesie. Prasa w Polsce pisała, że Żydzi zażądali 15% wartości tego, co utracili, a nasi przywódcy oświadczyli, że należy im się nie 15% a 50% wartości utraconych majątków. Trybunał w Brukseli 2 i 3 maja 2007 roku nagłaśnia, że upomina rząd polski, który łamie prawa człowieka, bo nie pozwolił manifestować gejom i lesbijkom. Ale o najważniejszej dla Polaków sprawie cicho. Żaden polityk, żadna grupa społeczna nie wyszła na ulicę, żeby wymusić na Sejmie i rządzie uregulowanie własności na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Telewizja w Polsce pokazała w marcu 2007 r., że tysiąc polskich rodzin na Mazurach zostaje wyrzuconych z gospodarstw rolnych. – Ale, czy tragedia polskich rodzin obchodzi Żydów i ich popleczników? NIC. I tu nasuwa się pytanie, czyżby polskie społeczeństwo całkiem już zgłupiało? Idą na ulice w sprawach, w których porządny człowiek spaliłby się ze wstydu, a w sprawach wagi państwowej nie reagują. Tak właśnie prowadzi się barany na rzeź. Każdy polski rząd ma obowiązek budować zgodę narodową, a celowo tego nie robi. Taka jest brutalna prawda. I w tym miejscu mam prawo i obowiązek bić na alarm, pisać o tym, że to właśnie Żydzi nie szanują polskiego narodu. Wiedzą, że można nami Polakami manipulować, bo jesteśmy, niestety, naiwnym narodem i robią to po mistrzowsku. Dowodem na to co piszę są fakty: Potomkowie Żydów cały czas odzyskują dawne domy, chociaż odbudowali je Polacy. Ile razy będą żądać odszkodowań? A polscy dziennikarze prześcigają się, pisząc jak bardzo pilna to sprawa – trzeba szybko wynagrodzić straty Żydom. O Polakach, którzy zostawili swoje mienie i domy za Bugiem nie napiszą ani słowa, że może trzeba by wynagrodzić tę stratę. Tu muszę z podziwem odnieść się do kunsztu i pomysłowości Żydów. Oni to potrafią zrobić doskonale. To jest, jak dobrze rozpisana partytura dla orkiestry. Nikt nie gra dla siebie. Wszyscy w tej samej sprawie, chociaż każdy w innej części świata. Wywołają taką presję, żeby załatwić sprawę po swojej myśli. A niby polscy dziennikarze występują w tej haniebnej sprawie po stronie Żydów. Nie bronią Polaków i ojczyzny. To jest tragiczne [...]. [...] MOŻE O WOLNOŚCI RELIGIJNEJ? Polacy wiedzą, że religia chrześcijańska jest częścią polskiej kultury i to mocno zakorzenionej. Dlatego tak zwalcza się katolicką kulturę, tak kpi się z niej i ośmiesza ją w filmach, sztukach i książkach. Proponuje się rozwiązłość w małżeństwie. W filmach pokazuje się i gloryfikuje modę, że można swobodnie zmieniać partnerów. – Może realizuje się w ten sposób prawo do tożsamości narodowej, o której to nieraz mówił papież? Nie! Przecież to już gołym okiem widać, że na siłę zmierza się do globalizacji… Co to znaczy? Globalizacji państw, a później kontynentów. To znaczy, że wszyscy będziemy obywatelami świata, a nie Polakami czy Żydami – oczywiście pod ich kontrolą. Chodzi o to, żeby zatracić narodowość i nie kłuć w oczy, że się jest Żydem. Może realizuje się prawo do wolności słowa? To pytam się Polaków, czy ktoś przeczytał w polskiej prasie, że Komisja Europejska zleciła badanie opinii społecznej na świecie: kto i co jest największym zagrożeniem pokoju na świecie? I kto przeczytał wyniki tego badania opinii światowej? Równoległe inna instytucja badała ten sam temat. Zadano to samo pytanie w piętnastu państwach Unii Europejskiej. Z badania opinii światowej, w tym unijnej, wynika, że państwa okrzyknięte zagrożeniem dla świata, czyli tzw. „osi zła” – wcale nie są na czele tej listy. Tak Iran i Korea Północna ze swoimi pociskami atomowymi, jak również Afganistan są na tej liście dalej. - Pierwsze miejsce w obu badaniach zajął Izrael. Szczególnie Holendrzy i Austriacy podkreślali, że Izrael zagraża, swoją polityką i sztuczkami, pokojowi na świecie. Oba badania miały zbliżony wynik. W badaniu światowym 68% osób uznało, że Izrael stwarza niebezpieczeństwo, a w europejskim także 63% wskazało Izrael. Oburzyło to ministra Natona Szarońskiego w Izraelu, który publicznie stwierdził że to czysty antysemityzm. Środowiska żydowskie w USA zareagowały histerycznie na ogłoszone wyniki. Z wielu odpowiedzi prasy światowej jasno wynikało, że Izrael zachowuje się jak rozbestwiony i rozpuszczony bachor, roszczący sobie prawo do chuligaństwa światowego i nie liczący się z konsekwencjami tych czynów, a do tego udający pokrzywdzonego i niewinnego. Ja uważam, że antysemita to człowiek, który nie lubi Żydów. A tu nagle jest inaczej. Antysemita to ten, kogo Żydzi nie lubią. Ale nie jest tak, że jeśli jakiś naród zrobił narodowi żydowskiemu wielką krzywdę np. holocaust w czasie którego miliony ginęły, jest obecnie zgodnie z prawdą historyczną potępiony. Nie przypomina się światu że zrobiły to Niemcy hitlerowskie. O tym jak najmniej, bo nie można z Niemców robić sobie wroga. Przecież po wojnie kilka razy Żydzi dostali duże odszkodowania. Nie bije się krowy, która daje tyle dobrego mleka. Ale o Polsce i Polakach mówić można, że to my jesteśmy odpowiedzialni za tę zagładę. Takie żydowskie odwracanie kota ogonem. A kto spróbuje mieć inne zdanie, ten jest antysemitą. Jeśli Żydzi są tak inteligentni i mądrzy, to dlaczego nie wyciągnęli wniosków ze swej historii? Nikt nie wyrzuca ze swego domu przyjaciół, którzy są pracowici, uczciwi i lojalni wobec gospodarza. Czyżby wszystkie państwa, które usunęły ten naród, myliły się w ocenie Żydów? Działo się to na przestrzeni wieków, a nie znienacka i bez uzasadnienia.
Za http://www.prawica.net/forum/23490
Uczestnikowi dyskusji podpisującemu się „MaxD” admin dziękuje za podrzucenie ciekawego tekstu.
WIELKI SUKCES FOTYGI I MACIEREWICZA Misję byłej minister spraw zagranicznych Anny Fotygi i posła Antoniego Macierewicza już teraz można uznać za wielki sukces. Polscy politycy spotkali się z czołowymi postaciami amerykańskiego Kongresu i uzyskali ich poparcie dla pomysłu umiędzynarodowienia śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej.
- Popieram waszą inicjatywę powołania międzynarodowej komisji do zbadania tej tragedii, która tak dotknęła naród polski - powiedział wczoraj kongresmen z Kalifornii Dana Rohrabacher podczas spotkania z Anna Fotygą, Antonim Macierewiczem i resztą delegacji polskiej. Przywieźli oni do Kongresu USA aż 330 tys. podpisów Polaków domagających się umiędzynarodowienia śledztwa smoleńskiego. Polskim politykom towarzyszył m.in. Paweł Kurtyka, syn śp. prezesa IPN, oraz Rafał Dzięciołowski - wiceprzewodniczący Fundacji Niezależne Media i fotoreporter "Gazety Polskiej". Rohrabacher - bliski współpracownik Ronalda Reagana, obecnie członek Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów - wyraził poparcie dla umiędzynarodowienia śledztwa w sprawie katastrofy w Smoleńsku. - Zawsze myślę o Polsce jako naszym najlepszym sojuszniku, wiem, że Polacy w trudnych dla nas chwilach po ataku na WTC nie wahali się pomóc Ameryce. Jeżeli tragedia smoleńska nie zostanie wyjaśniona, będzie zatruwać klimat polityczny na lata - powiedział. Anna Fotyga i Antoni Macierewicz poinformowali kongresmena o sposobie prowadzenia działań przez stronę rosyjską i polską po katastrofie, a także o zasadach, na jakich prowadzone jest śledztwo i braku dostępu strony polskiej do dowodów. Zdumienie Amerykanów wywołała informacja, że Polska nie jest równoprawnym partnerem w śledztwie, że czarne skrzynki nie są w polskich rękach, i że Rosja złamała konwencję chicagowską, nie dopuszczając polskiego akredytowanego do uczestnictwa w oblocie kontrolnym na lotnisku w Smoleńsku. Kongresmen Rohrbacher był szczególnie poruszony informacjami o sposobie, w jaki Rosjanie traktowali wrak samolotu tuż po katastrofie. - Po tym, co usłyszałem, uważam, że w interesie samej Rosji leży poprowadzenie międzynarodowego śledztwa, aby oddalić od siebie wszelkie podejrzenia - powiedział amerykański polityk. Polska delegacja spotkała się także z Ileaną Ros-Lehtinen, która także zasiada w Komisji Spraw Zagranicznej Izby Reprezentantów. - Współczuję wam wszystkim, to niewyobrażalna tragedia - powiedziała Ros-Lehtinen, gdy Anna Fotyga i Antoni Macierewicz złożyli na jej ręce ponad 300 tys. podpisów Polaków, którzy poparli inicjatywę umiędzynarodowienia śledztwa w sprawie smoleńskiej. Ros-Lehtinen - według prognoz politycznych komentatorów w USA - ma zostać niedługo przewodniczącą Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów. To dobry znak, bo Amerykanka także poparła pomysł umiędzynarodowienia smoleńskiego śledztwa. - Budujemy przyjazne środowisko dla tej inicjatywy, a nasze działania zmierzają do stworzenia mocnego zaplecza politycznego w Kongresie, którego kształt powstaje właśnie po wyborach - podsumowała spotkanie z Ileaną Ros-Lehtinen Anna Fotyga. Rafał Dzięciołowski
Polskie sprawy licytujemy do góry Podział polityczny w Polsce nie przebiega według linii poglądów, ale wzdłuż specyficznie pojętej linii kulturowej. Jest taki paradygmat "obciach - cool", "ci w moherach i ci lepsi". Realia są jednak zupełnie inne. Z Jarosławem Kaczyńskim, prezesem Prawa i Sprawiedliwości, rozmawiają Katarzyna Orłowska-Popławska i Paulina Jarosińska Kiedy rozmawialiśmy trzy lata temu, w Pana gabinecie, w Kancelarii Premiera Rady Ministrów, zapewniał Pan, a było to przed wyborami, że Prawo i Sprawiedliwość wprowadzi 280 posłów do Sejmu. Wszelkie inne scenariusze określił Pan wówczas mianem defetystycznych. Teraz mamy do czynienia z ich multiplikacją. - Cóż mogłem w tamtych okolicznościach? Prawda wówczas była taka, że nikt jeszcze nie wiedział, jak rozłożą się głosy, jaka będzie przyszłość...
Dzisiaj jest Pan bardziej powściągliwy w prognozowaniu przyszłości Prawa i Sprawiedliwości? - Nie powinny szanowne panie przyjmować takiego sposobu myślenia, ponieważ gdybyśmy go przyjęli, to ogromna część partii zachodnich w demokracjach dużo starszych niż nasza powinna już dawno zniknąć, ponieważ nie osiągnęły one nigdy więcej niż 20 proc. głosów. Partia właściwie konstruowana to jest taka partia, która reprezentuje pewną część społeczeństwa, pewien sposób myślenia, system wartości. Oczywiście zabiega o zwycięstwo, ale to nie jest tak, że zwycięstwa przychodzą łatwo. Naszym przeciwnikiem nie jest obecnie tylko Platforma Obywatelska. Mamy wroga w postaci bardzo szerokiego frontu obejmującego tzw. grupę panowania. Trzeba bardzo wyraźnie odróżnić władzę od panowania. Władza jest czymś bardziej doraźnym, natomiast panowanie jest trwałą przewagą jednej grupy. Jesteśmy przeciwko tej grupie, która po 1989 roku ku wielkiej szkodzie znacznej grupy społeczeństwa uzyskała trwałą przewagę. W takich okolicznościach wygrać nie jest łatwo. Mimo wszystko wierzymy, że przyjdzie taki dzień, że wygramy.
Jednak pewne przyczółki już Państwo stracili, pytanie tylko, czy bezpowrotnie. Sam Pan powiedział, że kiedyś PiS było w korzystniejszej sytuacji. - Czy zostały stracone? Byłbym skłonny tutaj do polemiki.
Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie to nie strata? - Tutaj ważne jest poparcie, a ono rośnie - jesteśmy na fali wznoszącej od kilku lat. W 2005 roku wygraliśmy wybory, uzyskując wynik 27 proc. głosów i trochę ponad trzy miliony wyborców. W 2007 roku przegraliśmy, uzyskując 32 proc. głosów i przeszło pięć milionów wyborców. Przybyło nam o ponad dwie trzecie wyborców. Przewaga naszych przeciwników oparta została na wielkiej kampanii dezinformacyjnej na szeroką skalę w mediach, przez wmawianie ludziom, że najlepszy okres dla Polski był po 1989 roku, ponieważ wszystkie czynniki społeczne, ekonomiczne znajdowały się na niezwykle wysokim poziomie. Był to jednak okres najgorszy w historii ostatnich dwudziestu lat, był zagrożeniem dla demokracji. Niestety, ogromna część społeczeństwa, która nie jest przyzwyczajona do myślenia w kategoriach politycznych, uwierzyła, że tak naprawdę jest. Sytuacja tak absurdalna, że można ją tylko porównać do tej, gdy ktoś, patrząc na milionera z wielkim domem, uwierzył, że to zupełny biedak. Znaczna część społeczeństwa, w tym najczęściej młodzi ludzie, których najłatwiej wprowadzić w błąd, w których przypadku brak pewnego doświadczenia łatwo było wykorzystać naszym konkurentom, poddała się operacji manipulacyjnej. Ostatnie wybory przeprowadzone w wyjątkowych okolicznościach, bo po tragicznej śmierci mojego Brata, Bratowej i tylu przyjaciół, wspaniałych ludzi, przyniosły nam zdecydowaną poprawę, bo w pierwszej turze, która w tym wypadku się liczy, zdobyliśmy 36 procent, czyli więcej niż w 2007 roku. Proszę na to patrzeć w ten sposób. Od chwili powołania PiS mamy wzrost poparcia. Mamy jednak również do czynienia z ogromną konsolidacją sił naszych przeciwników, którzy z kolei uzyskali poparcie całej warstwy panującej, w tym medialne, a przecież dzisiaj to media kształtują w dużej mierze obraz rzeczywistości. Liczby, konkretne fakty mówią jednak swoje - za naszych rządów w Polsce odnotowano wzrost prawie wszystkich czynników. Okres ten jednak przedstawiono Polakom jako najgorszy po 1989 roku. Idziemy pod górę, cały czas z ogromnymi obciążeniami, a nasi przeciwnicy zjeżdżają z tej góry na rowerze...
Niesprzyjające otoczenie medialne, czy nawet szerzej - pozapolityczne, nie zwalnia z odpowiedzialności za zdefiniowanie skutecznej strategii, jeśli oczywiście PiS ma zamiar dalej istnieć. - Strategia Prawa i Sprawiedliwości to jest jednak rzecz partyjnie dość "intymna"...
"Intymna"? Pan musi przekonać wyborców, że ma dla nich atrakcyjną ofertę i jest szefem partii zdolnej do zdobycia i utrzymania władzy, a nie mówić: "nie pytajcie, bo to rzecz intymna". - Otóż jeśli chodzi o wybory samorządowe, to Prawo i Sprawiedliwość ma jako jedyna partia program, który zmierza faktycznie do tego, aby w samorządach coś się zmieniło, poza tym bardzo pozytywnie oceniony przez specjalistów. Został on przygotowany przez naukowców. Ludzie, którzy często nas krytykują, bardzo chwalą ten program. To jest nasza strategia. Jeżdżę po całej Polsce i przedstawiam jego założenia. Jednak operacja mająca na celu obniżenie za wszelką cenę naszego wyniku jest prowadzona po raz kolejny. Tak było w roku 2006, kiedy była przeprowadzona akcja z panią Renatą Beger, nie będę teraz wchodził w szczegóły, ale niektóre z osób, które dziś tworzą Stowarzyszenie "Polska jest najważniejsza", miały w tym udział...
Kogo ma Pan na myśli, Panie Prezesie? - Nie będę tego teraz precyzował... Chodzi mi o dwóch bardzo znanych dziś polityków, którzy byli jednymi z najbardziej zaciekłych, aby tę rozmowę z panią Beger przeprowadzić. Polityka jest dziedziną niesamowicie skomplikowaną i nie za każdy grzech trzeba od razu karać najgorszą karą. Tyle na temat tamtej sprawy. Wracając do głównego tematu - strategii - my mamy naprawdę bardzo wiele do zaprezentowania. Mam tu na myśli bardzo dobre pomysły - i nie jest to nasza ocena - takie jak Akademia Samorządności. Mamy jednocześnie po raz kolejny w trakcie kampanii operację, co nas bardzo boli, z udziałem ludzi, którzy wiele tej partii zawdzięczają. Powiem wprost: ogromną zmianę losu na lepsze. Bolesne, ale cóż... trzeba to przyjąć. To, co jest krzepiące, to fakt, że mamy już długą listę osób, które w wyborach parlamentarnych zajmą miejsca pozwalniane dzisiaj.
Oczywiście, dobry program to krzepiąca perspektywa. Ale na decyzje wyborców, tych niezdecydowanych, wpływa nie tyle oferta programowa, ile emocje, które się wyzwala w trakcie kampanii, wizerunek. A PiS ma z tym wyraźny problem. - To jest prawda, ale my zmierzamy w naszym programie do tego, aby to się zmieniło. Polityka wizerunkowa prowadzi do tego, że wielka część naszych narodowych sił jest marnowana m.in. na poziomie samorządowym. My musimy zrobić wszystko, aby nie znaleźć się w sytuacji, kiedy będziemy krajem ubogim, nie na poziomie europejskim, jak jest obecnie, ale na poziomie Ameryki Południowej. Polityką wizerunkową tego nie uczynimy. Od tego rodzaju uprawiania polityki należy po prostu odejść. Mamy mniej pieniędzy niż nasi przeciwnicy, więc garnitury będziemy mieli pewnie trochę gorsze...
A co będzie w tym lepszym pakiecie? Jakimi środkami chcą Państwo zdobyć poparcie, które pozwoli wrócić do władzy? - Będziemy na pewno rozszerzać zakres widocznego poparcia dla nas. To ma związek z polityką wizerunkową. Podział polityczny w Polsce nie przebiega według linii poglądów, ale wzdłuż specyficznie pojętej linii kulturowej. Obecnie istnieje taki paradygmat "obciach - cool", "ci w moherach i ci lepsi". Realia są dużo bardziej skomplikowane. Jeśli chodzi o poparcie grup z mocnymi korzeniami patriotycznymi, czy szerzej - kulturowymi, na pewno z PO nie przegrywamy. Jest odwrotnie. Elektorat Platformy jest w dużej części specyficznym wytworem PRL i transformacji. Ale tym łatwiej mu wmówić, że jest lepszy. On tego potrzebuje. My będziemy się starać konsolidować różne środowiska prawicowe. Znamienne jest to, że już stowarzyszenia o nazwie "Polska jest najważniejsza" istnieją i jeśli w Polsce jest egzekwowane jakieś prawo, to kolejne takie stowarzyszenie nie powstanie. My chcemy stworzyć szeroki front ze środowisk inteligenckich, prawicowych. Będziemy robili wszystko, aby udowodnić opinii publicznej, że ten obraz, w którym żyje, jest całkowicie oderwany od rzeczywistości.
Problem w tym, że wyborca może nawet tego obrazu nie mieć okazji zobaczyć. TVN, a teraz i TVP pokażą jego karykaturę. - Będziemy w związku z tym odwoływać się do mediów niezależnych. Mam tu na myśli również "Nasz Dziennik". Jestem świadomy, że jeśli chodzi o pozostałe media, będziemy się spotykali albo z jawną niechęcią wobec nas, albo z czymś, co jest może jeszcze bardziej niebezpieczne, czyli zupełnie oderwana od faktów krytyka ze strony tzw. prawicowych dziennikarzy, którzy wyrażają swoje zmienne nastroje. Bardzo często zdarza się tak, że mówią oni rzeczy kompletnie nieprawdziwe. Poza tym jest jeszcze druga kwestia. Otóż trzeba dotrzeć do każdej parafii, i mam tu na myśli pewne terytorium, które jest zazwyczaj mniejsze niż gmina, a nie parafię w sensie robienia polityki w Kościele. Gmina to za mało. Pokazuje to wynik, jaki uzyskaliśmy w wyborach uzupełniających w 2008 roku. Pojechała tam prawie setka naszych parlamentarzystów i dotarliśmy do każdej parafii. Wygraliśmy wtedy, bijąc przeciwników na głowę. Biorąc pod uwagę dobry wynik Marka Jurka, należy podkreślić, że prawica uzyskała tam naprawdę ogromne poparcie. To też jest pewna metoda. Jednak trzeba mieć cały czas tę świadomość, że będą i są osoby, które kierując się swoimi nastrojami, nie będą nam szczędziły bezpodstawnej i nie merytorycznej krytyki.
Joanna Kluzik-Rostkowska uważa, że zamiast zajmować się merytorycznymi kwestiami, trwoni Pan siły i środki na pielęgnowanie "swoich obsesji". - Na początku swojej działalności po 1989 roku zajmowałem się "swoimi frustracjami", ponieważ nie chciałem rządów jednego, wywodzącego się z kręgów komunistycznych, środowiska. Byłem przez to nazywany "frustratem". Moi koledzy byli "spoconymi facetami goniącymi za władzą". Zmagamy się od lat z wielkim problemem kampanii przeciwko nam, problemem mediów, przeciwników, którzy teoretycznie powinni być za nami, którzy dołączają do akcji "dokopywania nam". Przy pewnej determinacji partii można to przezwyciężyć i naprawdę bardzo dużo zdziałać. Konieczna jest mobilizacja całej partii. Mechanizm medialny można obejść odpowiednimi sposobami. Bardzo ważne jest również głoszenie optymistycznego programu. Chociażby w sferze wykształcenia. Jest coraz więcej wykształconych Polaków...
...to eufemizm, ilość nie idzie w parze z jakością... - W okresie stanu wojennego jeździłem do miejscowości niedaleko Kampinosu, żeby ocenić służbę zdrowia. Tam spotykałem ludzi z wykształceniem zasadniczym, podstawowym i niepełnym podstawowym. Z osobami z ostatniej grupy ciężko było się porozumieć, za to z osobami z zasadniczym wykształceniem można było porozmawiać. Wspominam o tym, ponieważ skoro wówczas zawodówka coś dawała, to dzisiaj szkoły wyższe także w mniejszych ośrodkach też coś dają. To oczywiście nie jest Harvard ani Oksford. Jakość społeczeństwa jednak dzięki tym szkołom znacznie wzrasta.
Wracając do metapolityki. Jak zdefiniowałby Pan dzisiaj główną oś sporu politycznego w Polsce? - Po pierwsze, spór toczy się o wartości. Czy Polska ma się rozwijać według modelu bawarskiego, czyli postęp i tradycja, za którym my się opowiadamy, a który w gruncie rzeczy oznacza również prawdziwą tolerancję religijną, piękną cechę naszej tradycji, czy według modelu dokładnie odwrotnego reprezentowanego przez Platformę. Donald Tusk po deklaracji biskupów, którzy wprost sprzeciwiają się refundacji in vitro - co jest oczywiste, bo biskupi w tej sytuacji nic innego nie mogą powiedzieć - stwierdził, że to my tworzymy własną demokrację, a biskupi mogą mówić, co chcą. Spór drugi to spór o to, czy ma być realizowany model dyfuzyjno-polaryzacyjny, czyli mówiąc prościej, model metropolii, czy model zrównoważonego rozwoju. Pierwszy model oznacza koncentrację potencjału w głównych ośrodkach miejskich, one mają się szybko rozwijać, a potem ma następować dyfuzja, czyli poziom ma się wyrównywać. Problem w tym, że nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie się to sprawdziło. Warszawa jest, owszem, bardzo zamożnym miastem. Ale tereny wokół stolicy nie odznaczają się już tak wysokim poziomem ekonomicznym. My opowiadamy się za wizją zrównoważonego rozwoju, czyli koncentracji m.in. środków unijnych w pierwszej kolejności w miejscach, gdzie jest najbardziej ubogo, bo tam właśnie jest szansa na szybszy rozwój. Kiedy odeszliśmy od władzy, mnóstwo decyzji zatwierdzonych już przez Brukselę wycofano. Bogactwo Warszawy nie przenosi się na bogactwo całego regionu. Trzecia część sporu to sprawa międzynarodowego statusu Polski. Uważamy, że polskie sprawy trzeba licytować do góry. Oznacza to, że należy zapewnić Polsce wysoki poziom bezpieczeństwa, chodzi nie tylko o zabezpieczenie militarne. Należy też pilnować sojuszów realnych i mam tu na myśli Stany Zjednoczone.
Stany to kapryśny sojusznik, sam Pan napisał w liście otwartym do Donalda Tuska, że przesuwają środek ciężkości z Europy na Daleki Wschód. - To prawda, że można mieć takie wrażenie, ale pierwsze czterolecie Clintona również tak wyglądało. To się dopiero potem zmieniało. Za rządów Baracka Obamy też się jeszcze wiele może zmienić. Chociażby wizyta Hillary Clinton w Gruzji i zapewnienie, że Gruzja wejdzie do NATO. Warto wspomnieć też zupełnie zignorowaną przez polskie władze wizytę Jamesa Steinberga, podsekretarza stanu USA w Polsce. Nie wiemy, kto będzie po Obamie. Patrzę na to pozytywnie i z nadzieją. Przy obecnej postawie polskiego rządu nie jest to na razie realne, bo Polska musi zdecydowanie chcieć walczyć o swoje bezpieczeństwo i o jego gwarancje. Ta postawa musi się zmienić.
Nic tego nie zapowiada, wręcz przeciwnie, mamy fiasko projektu tarczy antyrakietowej, sztandarowego projektu Pana rządu. - To jest ten zły okres. Wierzę w to, że nadejdzie lepszy czas, i tutaj bardzo dużo zależy od rządu. My mówimy: bezpieczeństwo, my naciskamy na to, aby z Polską w UE się liczono. Już kiedyś, jeszcze mojemu śp. Bratu, w 2007 roku, udało się jedną nogą wejść do "salonu", gdzie zapadają decyzje. Jest spór w tej materii, bo my chcemy, nawet za cenę prób ośmieszenia, walczyć o podmiotowość Polski. Jest cały szereg kwestii, które tworzą linię sporu politycznego w Polsce. Mówię tu o polityce historycznej. Rząd prowadzi politykę abdykacyjną, która jest bardzo niebezpieczna, chociażby w kontekście sprawy Eriki Steinbach. Poza tym polityka oświatowa, która wiąże się ze sporem o wartości. Sceptyczny jest nasz stosunek do sztucznie podtrzymywanego systemu autorytetu. Jesteśmy za polityką prorodzinną, a obecny rząd robi teraz wszystko, aby to, co nam się udało wprowadzić, wycofać. Jest naprawdę szereg kwestii spornych, różnic merytorycznych, a nieustannie wmawia się nam, że jest to tylko różnica stylu, formy. To wmawianie jest w interesie establishmentu, któremu zależy na utrzymaniu postkomunistycznego systemu w Polsce. My zdecydowanie sprzeciwiamy się obecnemu status quo i to jest najgłębsza istota sporu politycznego w naszym kraju.
To jednak dosyć naskórkowa diagnoza. Nie uważa Pan, że ten dychotomiczny podział: PO - PiS, stał się swego rodzaju pułapką dla Prawa i Sprawiedliwości? - Z naszego punktu widzenia w takim podziale najłatwiej byłoby wygrać. Poza tym uważamy, że program Prawa i Sprawiedliwości jest dobry dla Polski, a postkomunizm jest dla Polski destrukcyjny. Ten system jest zły i trzeba go zmienić. Proces tej zmiany nie byłby łatwy, ale jest konieczny. Były dwa podejścia - Jana Olszewskiego i nasze - obydwa, niestety, się nie powiodły. Jedno trwało tylko pół roku, a drugie niewiele dłużej - 2 lata. To zdecydowanie za krótko, by dokonać istotnych i trwałych zmian w wielu obszarach. Choć, mimo krótkiego czasu i zmasowanego ataku z wielu stron, odnieśliśmy spore sukcesy. Wystarczy tylko wspomnieć stworzenie 1,3 mln nowych miejsc pracy, wzrost inwestycji zagranicznych, wzrost o 30 proc. konsumpcji, obniżenie podatków, realną walkę z korupcją, wzrost bezpieczeństwa. Można dodać politykę zagraniczną, prowadzoną zgodnie z naszymi interesami, której przykładem było poparcie, jakiego UE udzieliła nam w sporze z Rosją o handel mięsem. Skutecznie to poparcie wywalczyliśmy i egzekwowaliśmy. To tylko kilka przykładów naszych sukcesów.
Sęk w tym, że w takim rozdaniu, nawet przy scenariuszu, że Prawo i Sprawiedliwość wygrywa wybory, to jednak nie ma z kim stworzyć koalicji, bo po 10 kwietnia chyba nie jest już Pan w stanie wejść w koalicję z Donaldem Tuskiem? - Koalicja z Donaldem Tuskiem w ogóle nie wchodzi w grę. Zresztą zawsze była mitem.
Ale to jest realny problem. Chyba że PiS zakłada bycie w wiecznej opozycji? Może trzeba zrobić tak jak Victor Orban na Węgrzech, czyli pozwolić wyrosnąć partii prawicowej, która byłaby dobrym koalicjantem, towarzyszem w boju, zamiast traktować się jak dwa gatunki zwierząt walczące na tym samym terytorium? - Jesteśmy partią prawicową i nie widzę potrzeby, aby powoływać kolejne byty polityczne po prawej stronie. Nawet jeśli takie obecnie są, to są one małe i kompletnie nieracjonalne.
Porozumienie Centrum też kiedyś było małą partią... - PC było rzeczywiście małą partią, ale na początku lat 90. miało wpływ na polską politykę. Wykazaliśmy pewną skuteczność. Mając dziewięć procent, mieliśmy premiera. Jestem dumny z tamtych czasów. Nie poparliśmy wówczas Wałęsy i okazało się, że mieliśmy rację. Porównywanie nas z tymi niszowymi środowiskami, które są na prawicy, obecnie jest bez sensu, bo my zawsze mieliśmy dużo więcej do powiedzenia. Jedyną osobą, z którą jest możliwa rozmowa, jest Marek Jurek, ale cóż ja mogę zrobić w obliczu jego decyzji? Marek Jurek po prostu nie chce. Ma jakieś własne cele, plany polityczne. Ja już podejmowałem próby rozmów z nim. Przypomnę tylko, że ja go nie wyrzuciłem, on sam odszedł z partii.
To znaczy, że prawicowi wyborcy będą skazani na okres wielkiej smuty pod rządami Platformy, bo nikt nie widzi potrzeby pozbierania środowisk rozproszonych po różnego rodzaju niszach? - Pod warunkiem że one też tego będą chciały. Muszą zaakceptować nasz program. Są takie koncepcje na prawicy marginalnej, których my nigdy nie zaakceptujemy. Poza tym zależy nam, jak już mówiłem, aby wykorzystać ten ruch, który powstał w wyborach prezydenckich. To jest ogromny potencjał - środowiska prawicowej inteligencji, które powinny się zaangażować. Namawiam je na to.
Z jakim skutkiem? - Wydaje mi się, że ta odpowiedź jest coraz bardziej pozytywna.
Myśli Pan realnie o tym, żeby wrócić do władzy? - Oczywiście, że myślę o tym, ale jest we mnie z wiekiem coraz więcej cierpliwości. Rzeczywistość w Polsce jest tak zmienna, dynamiczna, że jeszcze wiele może się zdarzyć. Nie wiem, jaka będzie przyszłość. Nie ma sensu podejmować jakichś gwałtownych działań. Należy teraz przede wszystkim stworzyć system ominięcia tej potężnej blokady medialnej, ukazywania tego, co robimy, i w ten sposób dotrzeć do ludzi z naszym programem. Środowe występy nowego stowarzyszenia przyćmiły kwestię rozliczenia trzech lat rządów Tuska złych dla Polski. Ta konferencja wpisała się w mechanizm, o którym cały czas mówię. Owszem, w społeczeństwie nie jest najlepiej ze świadomością tego, co się dzieje, z właściwym odbieraniem rzeczywistości, ale są takie momenty, okresy wzmożenia moralnego, jakich kilkukrotnie doświadczyliśmy w naszej historii, które zmieniają bardzo wiele i są źródłem nagłego przebudzenia...
Jak 10 kwietnia? - Tak. To było ostatnie takie wzmożenie świadomości. Pretensje do obozu, który teraz tworzy nowe stowarzyszenie, można mieć o to, że tego ogromnego potencjału nie wykorzystał. W kampanii ten potencjał, niestety, nie został wykorzystany. Pozytywne emocje, które wówczas się ujawniły, choćby w rekordowej liczbie zebranych podpisów pod moją kandydaturą zostały w znacznej mierze zaprzepaszczone. Przypomnę, że do PKW zanieśliśmy 1,7 mln podpisów, a wszystkich było zebranych prawie 2 miliony. Żałuję, że sztab nie był w stanie wykorzystać tej społecznej dynamiki.
Za Pana absolutną wiedzą i zgodą jednak... - Nigdy się nie uchylam od odpowiedzialności za to, co robiłem albo na co się godziłem, ale przeżywałem wtedy niezwykle ciężkie chwile osobiste. Na pewno postępowałbym inaczej, gdyby ta tragedia się nie wydarzyła, gdybym nie przeżywał osobistych dramatów, gdyby wybory odbywały się z jakichś innych powodów, gdyby mój Brat żył... Zapewniam Panie, że wiele decyzji byłoby innych. Poza tym ja wtedy pracowałem od rana do późnej nocy, setki wyjazdów, spotkań, wystąpień. Od pewnych prac jest sztab wyborczy. W kampaniach wyborczych kandydat na prezydenta nie zajmuje się wszystkim, co dzieje się w kampanii. To byłoby niewykonalne.
Być może nie uda się już wykorzystać tej fali, ona wyraźnie opada. - Pewne szanse już zostały zmarnowane i ja mam tego świadomość, ale trzeba na czymś budować nadzieję. Z jednej strony można ją budować na pracy - na przekonaniu, że ciężka praca może wiele zmienić. Z drugiej strony może fundamentem, na którym będzie można tworzyć nową jakość życia w Polsce, będzie prawda o tragedii smoleńskiej. Być może to spowoduje szok społeczny. Zwróćmy uwagę na to, że wręcz panikę wywołuje w obozie rządzącym i niektórych mediach samo wspomnienie o katastrofie. Ostatnio trzech parlamentarzystów naszej partii rozmawiało z ministrem spraw zagranicznych Tajwanu po angielsku i przysłuchiwało się tej rozmowie dwóch posłów PO, którzy nie znali języka. Nagle usłyszeli słowa "konwencja chicagowska", które były użyte w zupełnie innym kontekście, zrobili awanturę, wpadli nieomal w histerię. Nie wiem, jaka będzie reakcja na prawdę o Smoleńsku, ale z pewnością zapadnie ona w społeczną świadomość i będzie ją przekształcać. Ta prawda, dotarcie do niej, to nasz obowiązek wobec Poległych, wobec Polski, to sprawa naszego honoru.
Szykuje Pan juntę, rewolucję? To odnośnie do comiesięcznych Pana wystąpień przed Pałacem Prezydenckim. - 10 dnia każdego miesiąca najpierw jest Msza św., potem procesyjnie, w asyście kapłanów, idziemy, odmawiając cały Różaniec, a następnie śpiewamy "Anioł Pański". Następnie mówię kilka słów, owszem, często krytycznych wobec tego rządu. Słowa o rzekomej rewolucji świadczą tylko o tym, że obecny obóz panicznie boi się prawdy o Smoleńsku. Konflikt rysuje się najbardziej właśnie w tej kwestii. Dzisiaj słowo radykał oznacza kogoś, kto zajmuje się katastrofą i losami śledztwa. Politycznie i moralnie za tragedię odpowiada rząd Tuska, nie jestem sędzią, nie mówię o odpowiedzialności prawnej. Mówienie o tym, że ze śledztwem dzieje się coś złego, że piloci byli źle naprowadzani, że stenogramy mówią o tym jasno, oznacza oszołomstwo. Ale wmawianie opinii publicznej, że to błąd pilotów, że prezydent był pijany, jest w porządku. To są standardy obecnej władzy. Dlatego musimy jak najszerzej docierać do społeczeństwa i odkłamywać obraz przez nią prezentowany. Dziękujemy za rozmowę.
Katarzyna Orłowska-Popławska i Paulina Jarosińska
U progu demograficznej zapaści Polska będzie przeżywała jeszcze większe problemy, jeśli odpowiedź na wyzwania demograficzne będzie jednokierunkowo nastawiona na ograniczanie świadczeń, przy jednoczesnym ignorowaniu potrzeb rodzin wielodzietnych. Hasło Platformy Obywatelskiej w wyborach samorządowych "Nie róbmy polityki. Budujmy szkoły" w sytuacji, kiedy Polska się wyludnia na znacznych obszarach, a do szkół trafiają rekordowo niskie roczniki dzieci, musi skłaniać do pytania: dla kogo chcemy budować te szkoły? I czy na początek nie powinniśmy podjąć działań, aby dzieci do tych szkół mogły trafić. Liczba mieszkańców Unii Europejskiej w 2010 r. osiągnęła 501 mln, jednak na skutek zmian demograficznych udział procentowy populacji Unii w liczbie ludności świata szybko się zmniejsza - w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat z 13,3 proc. do 7,3 procent. Klęska demograficzna to wyzwanie dla Polski, która w przeciwieństwie do Rosji, której udział w liczbie ludności świata spadł z 4 do 2 proc., nie jest w stanie znaleźć adekwatnych środków wsparcia rodzin. Richard Jackson, Neil Howe i Keisuke Nakashim w artykule "Uwaga, nadchodzą staruszkowie!", zamieszczonym w październikowym "New York Times", stanowczo stwierdzają: "Starzenie się ludzkości przestało być odległym problemem, zaledwie majaczącym na horyzoncie. Demograficzna transformacja, którą obecnie przechodzi świat, wpłynie na każdą dziedzinę życia". Skutki starzenia się społeczeństwa są bardzo istotne dla gospodarki i finansów publicznych zarówno z ekonomicznego, jak i politycznego punktu widzenia. Powstało wiele rozważań dotyczących powstania nowego rynku "silver market" (srebrny rynek) i nadchodzących przeobrażeń. Jedną z istotnych opublikowanych analiz jest raport Nomury: "The Business of Ageing. Older workers, older consumers: big implications for companies" (Biznes starzenia się. Starsi pracownicy, starsi konsumenci: duży wpływ na przedsiębiorstwa). O ile na początku XIX w. przeciętna długość życia wynosiła poniżej 50 lat, o tyle obecnie ludzie mogą oczekiwać dożycia do 80 lat - czytamy w raporcie. Charakterystyczne jest to, że w ciągu najbliższych 30-40 lat liczba osób w wieku ponad 60 lat będzie stanowiła ok. 1/5, a ludzi w wieku ponad 50 lat - 1/3 światowej populacji. Zjawisko starzenia się społeczeństw jest zróżnicowane terytorialnie. Kraje, które bardzo szybko się starzeją, to Japonia czy Polska. O ile w Indiach średnia wieku wynosi 26 lat, na środkowym wschodzie jeszcze mniej - 24 lata, o tyle w Japonii wynosi 43 lata i wzrośnie aż do 55 lat w 2050 roku. W przypadku Polski niepokoi tempo procesu starzenia - co dwa lata średnia ta wzrasta aż o rok. Zmiany w wieku populacji mają bardzo szerokie implikacje, jeśli chodzi o sposób, w jaki będzie się rozwijała gospodarka, ponieważ należy oczekiwać szybkiego wzrostu zarówno liczby starszych pracowników, jak i konsumentów. Będzie to silnie oddziaływało na przedsiębiorstwa. Należy się liczyć z tym, że wraz ze starzeniem się społeczeństwa wzrost gospodarczy ulegnie spowolnieniu, liczba osób w wieku produkcyjnym będzie maleć i nasilą się naciski na finanse publiczne związane z płatnościami na emerytury i opiekę zdrowotną. Raport Nomury zauważa, że nawet w krajach wysoko rozwiniętych przedsiębiorstwa nie są przygotowane na wymogi nowych czasów. Dlaczego? Ludzie mają różne możliwości adaptacyjne do nowych warunków pracy, które z wiekiem spadają. Pojawi się zatem konieczność kosztownego doszkalania ludzi starszych, którzy gorzej przyswajają wiedzę niezbędną do efektywnego wykonywania pracy. Młode, pracujące generacje oszczędzają, starsze wydają oszczędności. Wzrost populacji ludzi starszych musi mieć wpływ na stopy procentowe, koszty kapitału, kurs wymiany walut. Nie jest jednak pewne, czy rynek efektywnie przewiduje te zmiany.
Grozi nam drenaż Z perspektywy finansów publicznych starzenie się społeczeństwa powoduje znaczący wzrost kosztów społecznych. Starzejąca się populacja warunkuje konieczność podnoszenia poziomu systemu opieki zdrowotnej (ludzie starsi potrzebują trzy razy więcej zabiegów medycznych). Słabością Polski jest brak nowych miejsc pracy dla młodego pokolenia, przy silnym nacisku na zwiększenie wydajności pracowników w działających już instytucjach i utrzymanie dotychczasowego poziomu produkcji. Nie jest też jasne, dlaczego pracodawcy w przyszłości mieliby inwestować w starszych ludzi, kiedy mogą zatrudnić młodych. Trudno wskazać na mechanizmy, które w sytuacji wysokiego bezrobocia prowadziłyby do zatrudniania przez pracodawców ludzi starszych o niższej produktywności. Praca ta musiałaby być nisko płatna i wiązałaby się z wyższymi kosztami ochrony zdrowia i z wyższą absencją. Kiedy bierzemy pod uwagę słabość organizacyjną polskich instytucji gospodarczych, to obawa o możliwość utrzymania miejsc pracy w kraju się nasila. Gdy jednocześnie słyszymy o oczekiwaniach pracodawców dotyczących np. obniżenia składek, zwłaszcza przy pracach o niskiej wartości dodanej, to zagrożenie wydajności systemu finansowego staje się realne. Pojęcie "starzenie się" w debacie publicznej pojawia się rzadko. W internecie występuje ono najczęściej w związku z ochroną zdrowia, chirurgią plastyczną, rzadziej w kontekście miejsc pracy, produktywności. Brak debaty powoduje, że przedsiębiorstwa nie są przygotowane albo - tak jak w niektórych krajach, np. w Niemczech - orientują się na zatrudnianie imigrantów kosztem krajów sąsiednich, co może pogłębić konsekwencje starzenia się ludności w takich krajach jak Polska. Proces starzenia się społeczeństw w sąsiadujących ze sobą krajach o tak różnym poziomie dobrobytu w sytuacji zmniejszania się produktywności osób starszych musi oznaczać drenaż pracowników do kraju potrafiącego bardziej optymalnie łączyć kapitał z pracą i z funkcjonowaniem sektora opieki społecznej. Już teraz Niemcy zgłaszają zapotrzebowanie na blisko 100 tys. pracowników w sektorze socjalnym, który zajmuje się opieką nad starym pokoleniem niemieckim. W ciągu 15 lat liczba pracowników u naszego zachodniego sąsiada spadnie o blisko 4 mln, a aż 70 proc. tamtejszych pracodawców już dziś narzeka na trudności ze znalezieniem pracowników. Warto zaznaczyć, że efektem działań w aspekcie polityki prorodzinnej w Niemczech jest wskaźnik zastępowalności pokoleniowej wyższy niż w Polsce.
Srebrny rynek Konsument również się starzeje. Proces ten nie jest uwzględniany w strategiach marketingowych, nadal nakierowanych głównie na ludzi młodych, podczas gdy już teraz powinna nastąpić reorientacja w stronę osób starszych. Starzenie się narodów będzie oddziaływało na strukturę przedsiębiorstw, ale z różną siłą na różne branże. Już obecnie na rynku kapitałowym np. przemysł farmaceutyczny jest znany z mniejszej zmienności wyceny cen akcji. Obecnie osoby powyżej 50. roku życia w skali świata posiadają ok. 80 proc. aktywów. Dochody Europejczyków powyżej 65. roku życia wynoszą już obecnie 3 bln euro, a więc 1/4 PKB UE, w Stanach Zjednoczonych zaś 2 bln dolarów. W USA osoby powyżej 50. roku życia kontrolują ponad 50 proc. dyskrecjonalnych wydatków. W Wielkiej Brytanii gospodarstwa domowe osób powyżej 50. roku życia wydają ok. 250 mld funtów, a więc powyżej 40 proc. całości wydatków domowych. Sytuacja przekształcania się rynku światowego w kierunku "silver market" pokazuje trendy, do których będą musiały dostosować się przedsiębiorstwa. Raport Nomury jest jednak szalenie optymistyczny pod tym względem, ponieważ według niego firmy podołają temu wyzwaniu, zmiany będą bardzo spokojne, a kraje starzejące się będą stawały się "stanami starości", jak obecnie Floryda. Niemniej jeśli popatrzymy na następujące przemiany z pewnym dystansem historycznym, to może się okazać, że będą one bardziej drastyczne. Ich objawem będzie większa ekspansja krajów słabiej rozwiniętych, ale jednak zdrowszych w aspekcie populacji. Raport Nomury uświadamia nam, że aby skutki starzenia się społeczeństw były jak najmniej bolesne dla naszego kraju, należy wspierać politykę prorodzinną, tak żeby w przyszłości nie być zmuszonym do płacenia dodatkowego podatku o charakterze demograficznym.
Zadbać o wielodzietnych Tymczasem w Polsce nie istnieje polityka prorodzinna. Występuje ewidentny brak relacji między kosztami ponoszonymi przez rodziny na utrzymanie młodego pokolenia a należnymi wyższymi świadczeniami emerytalnymi w przyszłości. W przypadku transferów międzygeneracyjnych z jednej strony widzimy, jak zapisywane są składki na kontach ZUS i OFE, jak postępuje zadłużenie ZUS, przy jednoczesnym braku koniecznych działań w sferze prorodzinnej. W ciągu ostatnich 20 lat zarówno w Polsce, jak i w Niemczech wystąpiły częste zmiany przepisów i brak stabilności systemowej. Można przyjąć, że starzenie się społeczeństwa i związany z tym fakt, iż pojawia się coraz więcej świadczeniobiorców, a coraz mniej tych, którzy powiększają pulę podatkową świadczeń, będzie nadal powodował ustawiczny nacisk na dalsze zmiany przepisów i ograniczanie świadczeń w przyszłości. Proces starzenia się społeczeństwa w efekcie będzie powodował kolejne zmiany ograniczające wysokość świadczeń i podwyższające podatki. Inne zmiany, które będą miały olbrzymi wpływ na gospodarkę, będą polegały na ograniczeniu innowacyjności, narastaniu kosztów emerytalnych, kosztów służby zdrowia, skokowych podwyżkach podatków i świadczeń, w efekcie będą wypychały pracowników do tych instytucji, które są ustabilizowane i dają wyższe możliwości zarobkowe. W przypadku jednoczącej się Europy będzie to oznaczało emigrację młodych polskich pracowników. Polska wydaje się państwem podwójnie zagrożonym - z jednej strony jako kraj na dorobku, z ludźmi starszymi, nieposiadającymi oszczędności, a więc bez zabezpieczenia na starość, z drugiej strony jako Ojczyzna niewielkiej, oportunistycznie nastawionej młodej generacji, która nie będzie chciała być opodatkowana na rzecz starszej populacji bez aktywów. Kiedy patrzymy na proces kształtowania polityki gospodarczej w Polsce, widzimy chaos i niespójność zamiast twardego realizowania polskich interesów w kraju i walki o równoprawną pozycję w ramach UE. Z jednej strony obserwujemy działania, aby uczynić przyszłoroczny budżet ekspansywnym, w celu polepszenia wyniku wyborczego, przy skutecznym przesunięciu w czasie oczekiwanego konfliktu na linii Komisja Europejska - Polska. Ale po wyborach parlamentarnych należy się liczyć z bardzo silnym zacieśnieniem polityki fiskalnej kosztem emerytów, rencistów i osób korzystających z publicznej służby zdrowia; likwidacją ukrytych zobowiązań emerytalno-zdrowotnych kosztem najsłabszych członków społeczeństwa i osłabieniem możliwości rozwojowych kraju. Według zgodnej opinii obserwatorów, trwająca w pierwszej połowie 2007 r. prezydencja Niemiec w Unii Europejskiej była zdominowana walką o kształt konstytucji europejskiej niekorzystnej dla Polski, a faworyzującej Niemcy, właśnie ze względu na ich przewagę demograficzną. Niestety w Polsce bez większego echa przeszło posiedzenie ostatniej Rady Europejskiej, które po cichu, bez zbędnego rozgłosu w kraju, zainicjowało wprowadzanie kontroli UE nad narodowymi budżetami. Czym polskie elity uzasadniają politykę degradacji naszego kraju do poziomu samorządu w sytuacji krzywdzących nasz kraj zasad liczenia deficytu? Wyjaśnienie mówi o konieczności skupienia się na wykonaniu zadań, które powierzy nam zagranica (sic!): "Jako przyszła prezydencja, na którą być może spadnie to zadanie [zmiany traktatu w związku z postanowieniami szczytu], warto, by Polska zachowała dystans do problemu. Musimy zdawać sobie sprawę, że my będziemy tym krajem, który będzie tę pracę prowadził" (wypowiedź sekretarza stanu ds. europejskich w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Mikołaja Dowgielewicza). Odpowiedzią na zaistniałą sytuację nie powinna być polityka dostosowania się do coraz gorszych warunków, ale konieczność przejęcia inicjatywy i poniesienia dodatkowych nakładów na powstanie infrastruktury wzrostu w Polsce. Należałoby również stworzyć czytelną relację między polityką prorodzinną a sytuacją finansów publicznych. Nawet w bogatych Niemczech starzenie się społeczeństwa spowodowało, że od 1992 r. wszystkie zmiany emerytalne charakteryzowały się z jednej strony ograniczeniem uprawnień emerytalnych, a z drugiej poszerzeniem świadczeń rodzinnych. Polska będzie przeżywała jeszcze większe problemy, jeśli odpowiedź na wyzwania demograficzne będzie jednokierunkowo nastawiona na ograniczanie świadczeń, przy jednoczesnym ignorowaniu potrzeb rodzin wielodzietnych, mimo że to one są "źródłem" wysokości przyszłych dochodów podatkowych. Dlatego należałoby dążyć raczej do tego, by optymalizować wydatki państwowe, przyjmując projekty, które mają przyspieszyć powstawanie bazy podatkowej w przyszłości, jak i silnie przeciwdziałać zakusom na obniżkę ulg podatkowych dla rodzin wielodzietnych. Inaczej ostrzeżenia zawarte przez członka zarządu Bundesbanku Thilo Sarrazina w jego najnowszej książce "Niemcy zmierzają do samolikwidacji" staną się prawdziwe, ale po tej stronie Odry, gdyż zapaść demograficzno-instytucjonalna w Polsce jest naprawdę groźna. Dr Cezary Mech
19 listopada 2010 Krajobraz ładny i niepospolicie piękny... Jakiś czas temu zakończył się w Bułgarii Kongres Blondynek pod hasłem ”Inteligencja zbawi świat”. Może i zbawi - na pewno inteligencja blondynek, tak jak inteligencja rządzących Polską- zbawi nas na pewno. I to już chyba wkrótce. Ciekawe, że im bardziej rządzący Polską dają nam w przysłowiową d… ę - tam bardziej rośnie im w sondażach robionych demokratycznie, a także telefonicznie. Na kursie blondynek dotyczących gotowania prowadząca kurs prosi: - Proszę napisać zdanie z rzeczownikiem „cukier”.. Jedna z blondynek napisała zdanie ”Piję herbatę z cytryną”. - A gdzie jest słowo” cukier”? - pyta prowadząca kurs gotowania.
- Rozpuścił się - odpowiada blondynka przygotowująca się do nauki gotowania. Natomiast prawie jak zwykle, rozsądek rozpuścił się w ustawach rządowych, bo u nas, w demokratycznym państwie prawnym, ustawy legislacyjne przygotowywane są przez organ wykonawczy, a nie ustawodawczy. Organem wykonawczym powinien być rząd, a ustawodawczym - Sejm.. Jest odwrotnie. Sądowniczym - są gazety.. Czasami sędzią najwyższym jest premier - tak jak w przypadku dopalaczy.. Członkowie rządu - władzy wykonawczej - są też często członkami władzy ustawodawczej. Naprawdę wszystko jest OK.! I to rozdzielenie władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej.. Genialne! Co jeden - to agent dawnej bezpieki. Ale dzięki temu - wszystko się doskonale trzyma.. Oczywiście kupy! Właśnie rząd przyjął projekt nowej ustawy o Systemie Informacji Oświatowej (????). O Systemie Orwellowskiej Informacji Oświatowej - chyba? Będzie zwiększona kontrola i informacja dla władzy.. Dzięki orwellowskiemu systemowi władza będzie szybciutko wiedziała wszystko o każdym polskim uczniu i nauczycielu. Dotychczas system gromadził i przetwarzał dane statystyczne o szkołach i placówkach oświatowych. Teraz będzie zbierał wszystkie możliwe dane - od imienia i nazwiska, przez PESEL, klasę, do której chodzi uczeń, po wyniki każdego kolejnego egzaminu. Podobnie będzie z nauczycielami. Wszyscy będą zidentyfikowani i zapisani w orwellowskim systemie Informacji Oświatowej.. Każda informacja będzie pod ręką - będzie pełna inwentaryzacja. Oczywiście ileś ten system będzie kosztował, bo czuwanie Wielkiego Brata oczywiście kosztuje.. Ale czy koszty są najważniejsze? W socjalizmie orwellowsko-biurokratycznym koszty nie mają żadnego znaczenia… I tak władza ich nie ponosi, a jest przeciwko nam - więc niewolnicy władzy muszą ponosić koszty.. Stary podział ł na niewolnika i pana zostaje zachowany.. Ale podobno w demokracji - ustroju wyśnionym przez naszych przodków - nie ma niewolników. Są prawa człowieka.. Niemoralność demokracji polega właśnie na tym wielkim oszustwie.. Że mamy rzekomo prawa - a wcale ich nie mamy.. Mamy obowiązki i prawo do posłuszeństwa.. Posłuszeństwo jest obowiązkiem. No i żeby płacić, płacić i jeszcze raz płacić.. Żeby łańcuch pokarmowy został zachowany.. I ten ciągły apetyt.. Wielki apetyt z jednej strony - i żadnej odpowiedzialności z drugiej.. Ale jest rzecz pocieszająca: Naczelna Rada Lekarska chce wprowadzenia zmian w tytułowaniu osób kończących studia medyczne. Sowieckiego lekarza, ma zastąpić europejski doktor. Dotychczasowy tytuł ”lekarz” stwarza też nieporozumienia w krajach Unii Europejskiej, gdzie „lekarz” oznacza kogoś mniej kwalifikowanego. Tytuł ”doktor” w hierarchii naukowej znaczyłby tyle co magister i byłby czym innym niż wyższe tytuły naukowe. Na pewno czym innym.. Od zmiany tytułów wiele zależy.. Tym bardziej - jak alarmuje RMF FM - praktycznie nie ma w Polsce województwa, w którym nie byłoby zadłużonych szpitali. Według dyrektorów szpitali najbezpieczniej jest chorować w pierwszej połowie roku, bo wtedy są pieniądze. Pod koniec roku pieniądze się kończą - i kończy się leczenie w systemie komunistycznej reglamentacji.. Przecież - jak mawiają rasowi socjaliści - z pustego i Salomon nie naleje..Pewnie, że nie naleje, żeby nie wiem ile lał. W ten dziurawy nonsens można lać i lać.. I tak się nie naleje, bo wszystko wypływa na boki i się rozlewa No i zalewa. Głównie krew pacjentów i klientów państwowej służby zdrowia. Ale zamiast słowo „lekarz” będzie i należy używać słowo ”doktor”. Na pewno się poprawi humor pacjentom.. I tak zwracają się do lekarza, panie doktorze.. Z wyjątkiem końca roku - kiedy w tym komunistycznym nonsensie brakuje pieniędzy.. Ale jak się poczeka do przyszłego roku? I się doczeka.. Jak Bóg da.. To się będzie można podleczyć - ale najlepiej w pierwszej połowie roku. Bo nie można w socjalizmie chorować w drugiej połowie roku.. Najlepiej w pierwszej. A jak wszyscy dotychczasowi chorzy zachorują w pierwszej połowie roku, to wszyscy zostaną obsłużeni, jak brakuje pieniędzy w drugiej połowie roku? Zawsze dla kogoś nie starczy, jak to w systemie reglamentacji.. Rozkład tego dziadostwa postępuje i postępować będzie.. Komunizm zawsze się rozłoży jak zabraknie pieniędzy.. Jak kroplówkę się odłączy - koniec… Bez zasilania budżetowego - koniec eksperymentu państwowej służby zdrowia. Najbardziej mnie denerwuje słowo „służba”. Może by je jakoś zamienić w ramach reformy.. Na przykład - drużba.. Ale niech to zrobi Naczelna Rada Lekarska.. Może coś się przypadkowo poprawi.. Natomiast prawie na pewno poprawi się w Warszawie.. Zarząd Transportu Miejskiego pracuje nad zmianami przepisów według których po buspasach będą mogły jeździć busy, którymi podróżują do szkoły niepełnosprawne dzieci, ale tylko te - uwaga!- które sponsoruje miasto(!!!!) A dlaczego tylko te? A te których nie sponsoruje? Mają jeździć po pasach normalnych nie sponsorowanych przez miasto? Teraz Policja Obywatelska będzie zatrzymywać na buspasach samochody z niepełnosprawnymi i sprawdzać, czy są to dzieci niepełnosprawne sponsorowane przez miasto, czy nie są? Bo jak są sponsorowane przez inne miasto - to będzie kara mandatowa.. Musi być zaświadczenie, że dziecko jest sponsorowane przez miasto Warszawę… A kto będzie wypisywał zaświadczenia? I czy będą to zaświadczenia czasowe czy na czas nieokreślony? Jak czasowe - to na ile. Jak na czas nieokreślony - to też na ile, bo niepełnosprawny do tego czasu może wyjść z niepełnosprawności.. Popatrzcie państwo ile będzie problemów z tego powodu? Trwają też prace nad sposobem oznakowania takich właśnie busów. Bo na przykład busy z fundacji prywatnych nie będą mogły skorzystać z takich udogodnień.. I to nie jest dyskryminacja i naruszenie praw człowieka i obywatela.. Do kitu z taką dekoracją, pardon - demokracją.. Tak jak pan premier powiedział, że podwyższony VAT będzie wprowadzony na trzy lata, to jest do roku 2013 - jeśli dobrze obliczyłem. Tymczasem Ministerstwo Finansów opracowało wyższe stawki do roku 2018 (???). Czyżby pan minister Jacek Vincent Rostowski nie słyszał obietnic premiera, że tylko na trzy lata? A może pan Vincent Rostowski jest ważniejszy od samego premiera - on o tym wie, ale pan premier - już niekoniecznie.. Co się dzieje w państwie polskim? Kto naprawdę rządzi i decyduje.. Oprócz ma się rozmieć służb. Jakiś facet przywieziony z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu? I w czyim imieniu? W demokratycznym i dekoracyjnym państwie demokratycznego prawa.. Marny nasz los.. Czasami dyskrecja zmarłych czuwa nad sławą lekarzy.. Ale chyba czas na krzyk! WJR
Kaczyński szuka poparcia w parafiach, PJN wspiera Rybiński Autorski przegląd prasy Dwa ciekawe wywiady. W “Polsce The Times” ekonomista Krzysztof Rybiński zapowiada, że “chętnie podzieli się swoim doświadczeniem” ze środowiskiem polityków opuszczających Prawo i Sprawiedliwość i że tę inicjatywę ocenia “bardzo pozytywnie”. “Pani Kluzik-Rostkowska ma szansę zostać polską Margaret Thatcher, czyli rozpocząć poważne reformy. Nie wiem, czy ją wykorzysta. Uważam, że scena polityczna została zabetonowana konfliktem między PO a PiS. W zasadzie nie ma pozytywnego wyboru – wiele osób głosuje na PO jako mniejsze zło, chroniące Polskę przed PiS. To wybór kompletnie nie merytoryczny. Mam nadzieję, że PJN stworzy alternatywę, że przestaniemy rozmawiać o nienawiści jednych do drugich, tylko o programie dobrym dla Polski. Zobaczymy, czy będzie to zalążek partii, która będzie mogła liczyć na dobry wynik w wyborach. Wydaje mi, że stowarzyszenie może być jaskółką nadziei, że w Polsce może być inaczej” – mówi ekonomista, który od pewnego czasu bardzo krytykuje rząd Platformy Obywatelskiej. Co – wg Rybińskiego – jest dziś potrzebne Polsce? “Teraz znacznie bardziej potrzebny Polsce niż ocenianie rządu jest nowy program na przyszłość. Dziś rząd proponuje rozmontowanie systemu emerytalnego, czyli de facto bankructwo państwa. Dla mnie nie ma żadnej różnicy między odmową regulowania przez rząd swoich długów zaciągniętych przez emisję obligacji a odmową regulowania swoich zobowiązań wobec uczestników obecnego systemu emerytalnego. W jednym i drugim przypadku Polacy stracą wielkie pieniądze, w jednym i drugim przypadku jest to bankructwo polskiego państwa. Tylko w przypadku typowego bankructwa traci obecne pokolenie, które posiada obligacje, a w przypadku rozmontowania systemu emerytalnego okrada się przyszłe pokolenia i przyszłych emerytów, żeby starczyło na pensje nowo zatrudnianych urzędników, których przybyło sto tysięcy w ciągu pięciu lat. To jest chora polityka. Być może PJN będzie dala niej jakąś alternatywą” – mówi. To co Rybiński widzi jako nadzieje, jest jakimś zagrożeniem dla Jarosława Kaczyńskiego. W “Naszym Dzienniku” prezes PiS tak definiuje główną oś sporu politycznego w Polsce: “Po pierwsze, spór toczy się o wartości. Czy Polska ma się rozwijać według modelu bawarskiego, czyli postęp i tradycja, za którym my się opowiadamy, a który w gruncie rzeczy oznacza również prawdziwą tolerancję religijną, piękną cechę naszej tradycji, czy według modelu dokładnie odwrotnego reprezentowanego przez Platformę. Donald Tusk po deklaracji biskupów, którzy wprost sprzeciwiają się refundacji in vitro – co jest oczywiste, bo biskupi w tej sytuacji nic innego nie mogą powiedzieć – stwierdził, że to my tworzymy własną demokrację, a biskupi mogą mówić, co chcą. Spór drugi to spór o to, czy ma być realizowany model dyfuzyjno-polaryzacyjny, czyli mówiąc prościej, model metropolii, czy model zrównoważonego rozwoju. Pierwszy model oznacza koncentrację potencjału w głównych ośrodkach miejskich, one mają się szybko rozwijać, a potem ma następować dyfuzja, czyli poziom ma się wyrównywać. Problem w tym, że nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie się to sprawdziło. Warszawa jest, owszem, bardzo zamożnym miastem. Ale tereny wokół stolicy nie odznaczają się już tak wysokim poziomem ekonomicznym. My opowiadamy się za wizją zrównoważonego rozwoju, czyli koncentracji m.in. środków unijnych w pierwszej kolejności w miejscach, gdzie jest najbardziej ubogo, bo tam właśnie jest szansa na szybszy rozwój. Kiedy odeszliśmy od władzy, mnóstwo decyzji zatwierdzonych już przez Brukselę wycofano. Bogactwo Warszawy nie przenosi się na bogactwo całego regionu. Trzecia część sporu to sprawa międzynarodowego statusu Polski. Uważamy, że polskie sprawy trzeba licytować do góry. Oznacza to, że należy zapewnić Polsce wysoki poziom bezpieczeństwa, chodzi nie tylko o zabezpieczenie militarne. Należy też pilnować sojuszów realnych i mam tu na myśli Stany Zjednoczone”. Kaczyński powtarza, że przeciwko jego partii stoją media. “Będziemy w związku z tym odwoływać się do mediów niezależnych. Mam tu na myśli również “Nasz Dziennik”. Jestem świadomy, że jeśli chodzi o pozostałe media, będziemy się spotykali albo z jawną niechęcią wobec nas, albo z czymś, co jest może jeszcze bardziej niebezpieczne, czyli zupełnie oderwana od faktów krytyka ze strony tzw. prawicowych dziennikarzy, którzy wyrażają swoje zmienne nastroje”. Inne wyjście? “Trzeba dotrzeć do każdej parafii, i mam tu na myśli pewne terytorium, które jest zazwyczaj mniejsze niż gmina, a nie parafię w sensie robienia polityki w Kościele”.
Idzie ciekawy czas. Janke
Matolstwo jest siłą! "Nic nie wiem o tej wojnie, i nic nie chcę wiedzieć o tej wojnie, wystarcza mi wiedzieć, że wojna jest wielkim złem!" - ta fraza była jedną z najczęściej używanych na niezliczonych wiecach tzw. ruchu antywojennego, niezwykle prężnego na amerykańskich kampusach w latach sześćdziesiątych. Dziś już wiemy - choćby z kwerendy tajnych sowieckich akt, dokonanej w niepowtarzalnym momencie historycznym przez Władimira Bukowskiego - że cały ten hipisowski smród sterowany był z Moskwy. Jego czołowi aktywiści byli często kadrowymi agentami KGB, przeszkolonymi w manipulowaniu emocjami tłumu, a tzw. intelektualiści, którzy najgłośniej "przeciwko wojnie" gardłowali, kontrolowanymi na różne sposoby przez Kreml "pożytecznymi idiotami". Nie przypadkiem jedno z haseł Orwellowskiej partii w "1984" brzmi: "ignorancja to siła". Tak jest, ignorancja jest właśnie podstawą skutecznego powodowania masami. Wystarczy tylko ignorantów dowartościować, przekonać, że im są głupsi, tym właśnie mądrzejsi, że ze swego nieuctwa powinni czerpać poczucie wyższości i dumy. "Nic o tym nie wiem, i nic o tym nie chcę wiedzieć, wystarczy że wiem, co o tym myśleć" - na przykład, o przeszłości Lecha Wałęsy, o Okrągłym Stole, o historii naszego kraju, o mechanizmach władzy i mediów. Wystarcza mi wiedzieć, że wyznając słuszne poglądy, uświęcone przez autorytety, należę do tych lepszych, mądrzejszych. "Ta książka jest tak obrzydliwa, że nigdy jej nie wezmę do ręki" - orzekali Władysław Bartoszewski czy Stefan Bratkowski po publikacji biografii Kapuścińskiego, co na zdrowy rozum powinno zostać powszechnie wyśmiane, no bo jakże można się tak autorytatywnie o czymś wypowiadać, podkreślając swą kompletną niekompetencję - a zostało właśnie potraktowane z powagą i zadęciem. Tak, sam oberautorytet, największy z największych, mówi: Nie czytać! I ja też nie czytałem, też jestem mądry! Cytowane na wstępie zdanie można by spokojnie zadedykować tym kilku tysiącom ogłupionych propagandą ludzi, którzy dali się "Gazecie Wyborczej" spędzić do gwizdania na "Marsz Niepodległości" i wznoszone na nim hasła w rodzaju "Niepodległość - nie na sprzedaż", czy "Bóg-Honor-Ojczyzna". "Nic nie wiem o faszyzmie, i nic nie chcę wiedzieć, wystarczy mi wiedzieć, że faszyzm jest złem!" - oklaski. To skąd wiesz, wyjcu (że się tak wyrażę frazą pana Bartoszewskiego), że wyjesz właśnie na faszyzm, a nie na coś zupełnie innego? Na przykład na patriotyzm? ("Nienawidzę patriotyzmu", powiedziała znanemu dziennikarzowi jego 16-letnia córka, ofiara wychowania w jednej z warszawskich szkół). Matołom wystarczy wiedzieć, że są "młodzi, wykształceni i z dużych miast". A są, dopóki podążają za autorytetami i nie pytają, dokąd. Przypomina mi się pewna pani, która uparcie nazywała śp. Lecha Kaczyńskiego endekiem. Uważam to słowo raczej za komplement, ale w tym akurat wypadku niezasłużony, Lech Kaczyński był od tradycji endeckiej jak najdalszy. No jak to, oburzyła się, słysząc, że się myli - endek! Przecież sobie na ścianie Piłsudskiego powiesił! Nie byłoby może tak śmiesznie, gdyby nie fakt, że ta pani miała doktorat. Oto właśnie kliniczny wzorzec dumnego ze swej ignorancji i pełnego poczucia wyższości matolstwa. Im tam za jedno - patriotyzm czy szowinizm, Dmowski czy Piłsudski, faszyzm czy nazizm, kto siedział w Berezie, a kto do niej wsadzał; wszystko to jeden faszyzm i ONR. Dopóki jesteś za Tuskiem i "Wyborczą", nie jesteś burakiem, i to najważniejsze. Osobiście uważam, że ONR nie jest tą częścią endeckiej tradycji, którą warto wskrzeszać. Był to skrajny i marginalny nurt (raptem 2 tysiące członków w całej Polsce), powstały z fascynacji włoskim faszyzmem, ale, jak cały polski ruch narodowy, silnie antyniemiecki, a więc z zasady zabezpieczony przed jakąkolwiek fascynacją hitleryzmem. Włoski faszyzm też nie jest wartą dziś reanimowania tradycją, ale, wbrew przekonaniu matołów, miał niewiele wspólnego z niemieckim narodowym socjalizmem, a zwłaszcza wolny był od rasizmu czy antysemityzmu. Jeśli ktoś zada sobie trud przeczytania np. dzienników Winstona Churchilla z lat trzydziestych, znajdzie tam wiele przejawów zafascynowania faszyzmem i Mussolinim. Polscy radykalni narodowcy nie byli w tym odosobnieni, po kryzysie, który wielu uznało za dowód, iż kapitalizm i wolny rynek to drogi donikąd, w Europie powszechnie traktowano faszyzm, z jego wodzowsko-korporacyjnym zorganizowaniem państwa, jako ciekawą alternatywę i dla leseferyzmu, i dla komunistycznego centralnego planowania. ONR nie stronił od fizycznej agresji wobec Żydów, to niewątpliwy fakt (choć nie jest prawdą, że głównie ich biciem się zajmował; członkowie ONR bili się głównie z członkami bliźniaczego RNR, jak dziś anarchole ze skinheadami). Ale i sam Jerzy Giedroyć, bożyszcze Adama Michnika i liberalnej inteligencji, patronował wtedy pomysłom uczynienia z Żydów de facto obywateli drugiej kategorii, pozbawienia ich części praw obywatelskich i zmuszenia tym sposobem do emigracji. Elementarna wiedza o ówczesnych czasach jest taka, że w największym światowym skupisku Żydów, w USA, żyło ich nieco ponad 4 miliony, a w Polsce - ponad 3. A kudy Polsce do USA obszarem, liczbą ludności i bogactwem? Te 3 miliony to nie osoby pochodzenia żydowskiego, tylko Żydzi - chałaciarze, nie znający języka polskiego, nie identyfikujący się z Polską w najmniejszym stopniu, w tym bardzo liczni uciekinierzy z ZSSR, którzy zamieszkali tu dopiero po pierwszej wojnie. To był naprawdę ogromy problem dla biednego, młodego państwa. ONR proponował złe rozwiązanie tego problemu, ale nikt nie proponował dobrego, nawet wspomniani autorzy z kręgu Giedroycia uważali "wyciśnięcie" owych Żydów za granicę w ten czy inny sposób za konieczność. Zresztą owi chałaciarze budzili irytację i agresję nie tylko wśród narodowców, ale też wśród Żydów zasymilowanych, przeważnie wyznających poglądy lewicowo-liberalne. Sam Tuwim szydził ze "świętych parchów z Góry Kalwarii", a Słonimski pisał zjadliwie antyżydowskie pamflety, które w 1968 - jak wspominał towarzysz Rakowski - partyjni przełożeni kazali mu, dla skompromitowania przyszłego pracodawcy Adama Michnika, przypomnieć w "Polityce". Co tam nieukom o tym wszystkim wiedzieć, czytać książki - a po co? Przebiorą się, jeden z drugim, w oświęcimskie pasiaki, i dumni z siebie ponad pojęcie, że walczą z faszyzmem. To znaczy, z mieczykiem Chrobrego, znakiem, który patronował nie tylko ojcu naszej niepodległości, Dmowskiemu. Ale i Władysławowi Reymontowi, nobliście, i Stanisławowi Grabskiemu, twórcy polskiej waluty, i Eugeniuszowi Kwiatkowskiemu, budowniczemu Gdyni, i Ignacemu Chrzanowskiemu, którego podręcznik literatury staropolskiej, przed wojną gimnazjalny, był jeszcze w moich czasach podstawowym podręcznikiem na pierwszym roku polonistyki, i Władysławowi Konopczyńskiemu, do dziś najważniejszemu historykowi konfederacji barskiej, i... I kogo ta lista obchodzi? Ostrzegam po dobroci, lepiej tego wszystkiego nie wiedzieć, lepiej nie czytać niczego poza "Wyborczą" i esemesami od kumpli, bo, uchowaj Boże, można zmądrzeć i stać się "burakiem". Rafał Ziemkiewicz
Marsz narodowców W tym roku żydokomuna zgrupowana w okolicach „Gazety Wyborczej” dostała istnej histerii związanej z tym marszem. Uznałem więc za swój obywatelski obowiązek wesprzeć ten marsz – nie tylko słowem, ale i osobiście. Wzmocnienie obozu narodowego przez siły konserwatywnej i liberalnej Prawicy dało zaskakująco dobre rezultaty. Nie padały na nim np. żadne hasła antysemickie – choć, szczerze pisząc, nie rozumiem dlaczego wolno wnosić okrzyki antyamerykańskie, antyrosyjskie, antyniemieckie a nawet anty liechtensteinskie – a antysemickich: nie! No, ale ich nie wznoszono. Trzeba pamiętać, że Unii Europejskiej obowiązuje tzw. „poprawność polityczna”. Naczelnym hasłem UE jest „różnorodność” oraz „tolerancja”. Oczywiście: tolerancja tylko dla tych, co głoszą poprawne politycznie hasła. Kiedyś moja córka poszła do szkoły dla takich bardziej niepokornych dzieciaków. Szykowała się na 1 września bardzo starannie, robiąc sobie dziury w starych jeansach i naszywając rozmaite napisy na podkoszulce. Gdy spytałem, dlaczego to robi, odparła, że chce, podobnie jak koleżanki, być inna niż wszystkie. „To załóż białą bluzkę i granatową spódniczkę!” - poradziłem. „Coś ty! Wszyscy by mnie wyśmieli” - odparła moja „nonkonformistka”. Dokładnie tak właśnie wygląda sytuacja w, byłej już, Cywilizacji Białego Człowieka. Zaproponowanie ludożerstwa jest właśnie tolerowanym nonkonformizmem. Stwierdzenie, że małżeństwo to związek kobiety z mężczyzną (a już, nie daj Boże, że jest to oddanie się kobiety pod opiekę mężczyźnie!) to niedopuszczalna niepoprawność! Toteż zwolennicy tak rozumianej tolerancji zapluwali się (i zapluwają!) na wyścigi, gdy idzie o ten Marsz Niepodległości. Tymczasem ja już 20 lat temu pisałem w liście do „Gazety Wyborczej”, że tępienie i wyśmiewanie uczuć narodowych doprowadzi do wybuchu nadmiernego nacjonalizmu – na znanej nie tylko każdemu cybernetykowi zasadzie wahadła. Ten marsz to dopiero początek. 8000 luda, zdyscyplinowanego, silnego przemaszerowało ulicami Warszawy, starannie unikając konfrontacji ze zwołanymi przez „Wybiórczą” dwoma tysiącami tzw. „antyfaszystów”. Przy czym okazało się, że prawie 2/3 tych „antyfaszystów” to... gimnazjalistki. Tak! Nie „licealiści”, lecz: „gimnazjalistki”! Neofaszyści z „Wybiórczej” starym zwyczajem pchnęli na barykady kobiety i dzieci. I są dumni, że „plunęli prawicy w twarz”!!! Istotnie: był to marsz narodowej prawicy. Tępiono na nim, bardzo słusznie, wszelkie hasła „narodowego socjalizmu” - za to słyszało się okrzyki „narodowy kapitalizm” i „narodowy radykalizm”. Szczerze pisząc, gdy patrzę na tę orgię złodziejstwa panoszącego się bezkarnie w Polsce, to powieszenie paru tysięcy ludzi wydaje się nie „radykalnym”, a całkiem umiarkowanym postulatem... Afery to nieodłączna część socjalizmu. Socjalizm oznacza, że Władza stawia gdzieś jakąś tamę swobodnej przedsiębiorczości - a to oznacza, że woda będzie zawsze jakoś bokiem przeciekać, dołem podłączać – a czasem wręcz górą się przelewać. Cząsteczki wody nie myślą – a cząsteczki społeczeństwa, czyli ludzie, są bardzo bystrzy jeśli idzie o utorowanie sobie drogi do zysku. Dlatego wszystkie socjalne reformy – jak np. reformy JE Baraka Obamy – kończą się gigantycznymi stratami – przy których jednak nieodmiennie bogaci się spora liczba cwaniaków. Jeśli nawet nie ukradną, to przynajmniej obsiądą nowo utworzone urzędy – na których albo (wariant optymistyczny) nic, poza braniem pensyj, nie robią – albo (wariant pesymistyczny) gorliwie tę reformę popychają, tym samym szkodząc gospodarce. Najwyższy czas likwidować nie tyle te świnie – ile samo koryto! JKM
Znowu jest jak za Gierka! W znakomitej książce Antoniego de Saint-Exupyryego "Mały Książę" znajduje się opis odwiedzin Małego Księcia na planecie, którą zamieszkiwał Król. Król przedstawił się Małemu Księciu jako władca absolutny i nieznoszący sprzeciwu, chociaż chwilowo nie miał poddanych, poza starym szczurem, który podobno gdzieś się na tej planecie ukrywał. Mały Książę poprosił zatem absolutnego monarchę, by zarządził zachód słońca. Król zajrzał do kalendarza, sprawdził porę zachodu słońca, po czym oznajmił Małemu Księciu: Zarządzam zachód słońca na godzinę 19.40 - i zobaczysz, jaki mam posłuch. Czyż ta scena nie jest prefiguracją projektu zmiany Konstytucji, jaki prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Bronisław Komorowski skierował do marszałka Grzegorza Schetyny 12 listopada? Celem tego projektu jest dostosowanie dotychczasowych przepisów konstytucyjnych do przyjęcia wspólnej waluty - do czego Polska zobowiązała się w traktacie akcesyjnym. Ale gwoli łatwiejszego strawienia przez opinię publiczną ta trująca pigułka została pokryta polewą frazesów, mających stworzyć wrażenie, że nie tylko nie tracimy kolejnego bastionu samodzielności, ale przeciwnie - jako Naród odzyskujemy polityczną suwerenność. Takiemu wrażeniu służą postanowienia o możliwości przeprowadzenia referendum w sprawach związanych z przekazaniem kompetencji władzom UE, zmianą unijnych traktatów i realizacją tzw. prawa wychoda, czyli wystąpienia z UE. Jest to oczywiście tylko teoretyczna możliwość, bo referendum zarządza Sejm albo prezydent za zgodą Senatu. Jeśli ani Sejm, ani prezydent nie zarządzi, to wszystkie te sprawy po staremu załatwi Sejm odpowiednią ustawą. Zatem z góry można się domyślić, jaka rewolucyjna praktyka konstytucyjna ukształtuje się na gruncie tej rewolucyjnej konstytucyjnej teorii. Jeśli sondaże będą wskazywały, że Naród entuzjastycznie przyjmie żądania władców Eurokołchozu, to - kto wie? - może nasi Umiłowani Przywódcy pozwolą nam się wyfikać w referendum? Ale jeśli sondaże nie będą pewne, to oczywiście o żadnym referendum nie będzie mowy i wszystko załatwi Sejm odpowiednią ustawą. O ile jeszcze tym postanowieniom projektu firmowanego nazwiskiem prezydenta Bronisława Komorowskiego można przyznać wprawdzie perfidną i cyniczną, niemniej jednak - jakąś racjonalność, o tyle artykuł 227a, otwierający dodany przez prezydenta do Konstytucji rozdział Xa, jest wielce osobliwy. Opowiada on, jaka to mianowicie jest Unia Europejska: "Rzeczpospolita Polska jest członkiem Unii Europejskiej, która szanuje suwerenność i tożsamość narodową państw członkowskich, respektuje zasadę pomocniczości, demokracji, państwa prawnego, poszanowania przyrodzonej i niezbywalnej godności człowieka, wolności i równości oraz zapewnia ochronę wolności i praw człowieka porównywalną z ochroną tych wolności i praw w Konstytucji". Osobliwość tego zapisu polega nie tylko na regulowaniu przy pomocy polskiej Konstytucji tego, jaka jest czy ma być Unia Europejska. Równie dobrze Sejm mógłby ustawowo regulować prawo powszechnego ciążenia. Przypomina to zarządzanie zachodu słońca przez Króla z "Małego Księcia" - co wywołuje oczywiście mimowolny efekt komiczny. Przede wszystkim jednak artykuł ten jest współczesnym odpowiednikiem zapisów nowelizujących Konstytucję PRL z 10 lutego 1976 roku. Jak pamiętamy, wprowadzono wtedy zasadę, iż PZPR jest przewodnią siłą społeczeństwa w budowie socjalizmu, oraz zasadę, że PRL umacnia przyjaźń i współpracę ze Związkiem Radzieckim. Jak widzimy, historia zatoczyła koło i znowu wpisujemy do Konstytucji sojusz ze Związkiem Ra... - to znaczy, pardon - oczywiście członkostwo w Unii Europejskiej. Ta różnica oznacza jedynie tyle, że Związek Radziecki zmienił położenie i teraz jest po naszej zachodniej stronie - ale te same Siły Wyższe, które zakazały premieru Tusku kandydowania w tegorocznych wyborach prezydenckich i umożliwiły objęcie prezydenckiego urzędu Bronisławowi Komorowskiemu, nieomylnym tropizmem położenie Związku Radzieckiego wyczuwają nawet po omacku i postanowiły przypieczętować tę zdradę tak samo, jak w roku 1976 pieczętowały zdradę tamtą. A ponieważ prawdziwe intencje zawsze wyjrzą nawet spod grubej warstwy czekoladopodobnej polewy, toteż art. 227g projektu informuje nas, o co naprawdę chodzi: "Rzeczpospolita Polska podejmuje działania niezbędne dla zapewnienia skuteczności prawa Unii Europejskiej w krajowym porządku prawnym". Znaczy - znowu Biuro Polityczne będzie pilnowało, żeby i u nas było tak samo, jak w Związku Ra... - to znaczy, pardon - oczywiście tak samo, jak w Unii Europejskiej. SM
Biskup Richard Williamson, FSSPX, rezygnuje z dotychczasowego obrońcy w sprawie odwoławczej o “negowanie Holokaustu” Prawnik reprezentujący biskupa Richarda Williamson z Bractwa św. Piusa X, oskarżonego i skazanego za tzw. negowanie Holokaustu, wycofał się ze współpracy. Matthias Lossmann, dotychczasowy obrońca biskupa, powiedział niemieckiej agencji prasowej DPA, że doszło do “przyjacielskiego ustania współpracy”, jednocześnie dodając, że biskup Williamson zamierza zatrudnić innego adwokata. Rozprawa apelacyjna mająca rozpatrzyć odwołanie złożone przez biskupa Williamsona na wyrok sądu w Ratyzbonie, ustalona została na 29 listopada br. Zmiana obrońcy może być powodem do przełożenia tego terminu. Sąd niemiecki w Ratyzbonie skazał w październiku 2009 roku biskupa Williamsona na karę 12 tysięcy euro za “negowanie Holokaustu”, klasyfikowane w Niemczech jako przestępstwo z motywów nienawiści (ang. Hate Crime, niem. Hassverbrechen). Wyrok wydała 28-letnia sędzina. Prokuratura niemiecka zajęła się tzw. “sprawą bp. Williamsona” gdy udzielił on w Ratyzbonie wywiadu szwedzkiej telewizji. W wywiadzie przeprowadzonym w listopadzie 2008 roku biskup odpowiedział na sprowokowane przez dziennikarza pytanie mówiąc, iż osobiście uważa on, iż oficjalnie głoszona liczba ofiar żydowskich jest zawyżona. Poddał on również w wątpliwość ludobójcze wykorzystanie komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych.
Wywiad z bp. Williamsonem pozostawał zupełnie nieznany i nie był opublikowany przez prawie rok, aż do momentu gdy pojawiły się pierwsze informacje o możliwości cofnięcia przez Papieża ekskomuniki zaciągniętej przez biskupów Bractwa św. Piusa X. Jeszcze tej samej nocy, wywiad pojawił się na stronach internetowych, co niewątpliwie świadczy, że był materiałem zbieranym celem zdyskredytowania Bractwa i użycia jako narzędzia do wywarcia nacisku na Watykan w celu powstrzymania decyzji o cofnięciu ekskomuniki. Wprowadzone pod wpływem lobby żydowskiego i filosemickiego prawo zabrania wyp0wiadania się i prowadzenia badań naukowych dotyczących najważniejszych aspektów II Wojny Światowej, w tym prześladowania Żydów. Pomimo tej brutalnej cenzury, wielu odważnych naukowców i badaczy wskazuje na pozamerytoryczne, ideologiczne podstawy oficjalnej wersji “Holokaustu”, z zawyżoną liczbą ofiar żydowskich i brakiem podstaw naukowo-historycznych ludobójczego wykorzystania komór gazowych.
Problem komór gazowych Na obecnym etapie interpretacji historii, po powojennych kilkunastoletnich wahaniach, zrezygnowano z mitu ludobójczego wykorzystania komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych położonych na terenie III Rzeszy w jej przedwojennych granicach, lecz pozostawiono je jedynie na terenie niemieckich obozów położonych na terenie Polski. Należy być naiwnym aby ten ruch nie traktować jako produktu propagandy sowieckiej, sprzęgniętej z propagandą syjonistyczną, oraz jako wykorzystywanego przez tzw. Przemysł Holokaustu elementu szantażu. Jednym z obozów koncentracyjnych gdzie swego czasu uparcie i przez lata twierdzono o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, był obóz KL Dachau. Dziś jedynie dla celów czysto propagandowych powtarza się nieprawdziwe informacje o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych w tymże obozie. W propagandzie lewicowo-syjonistycznej celuje internetowa encyklopedia Wikipediia która pod hasłem “Dachau (KL)” jedynie w wydaniu polskojęzycznym pisze o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, lecz w wydaniu angielskim, nie istnieje żadna na ten temat wzmianka, poza nie związanym z KL Dachau przypisem. W polskojęzycznym haśle zilustrowano też obóz dezorientującym czytelnika zdjęciem “komór gazowych” – w ujęciu z daleka. Z bliska jednak, każda wizytująca ten obóz osoba jest w stanie osobiście przeczytać wielojęzyczny napis umieszczony przed “komorami gazowymi”. Napis przed komorami gazowymi w KL Dachau głosi: ”Komora gazowa – zakamuflowana jako ‘pomieszczenie z natryskami’. Nigdy nie była używana jako komora gazowa.” Napis ten (sam w sobie wewnętrznie sprzeczny) poparty został oficjalnym listem przesłanym przez Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie panu Erichowi Brudehl, który zwrócił się z prośbą o wyjaśnienie zastosowania “komór gazowych” w obozie KL Dachau. W liście z Muzeum Holokaustu, datowanym na 28 stycznia 1998 roku czytamy, że “[Obóz w] Dachau nigdy nie był planowany jako obóz śmierci ["extermination camp"]. [...] Po decyzji Ostatecznego Rozwiązania, zbudowano w 1942 roku krematorium oraz komorę gazową, której użycie jednak nie może być potwierdzone. [...] Jest to zgodne z innymi badaczami obozu Dachau. Jakkolwiek amerykańscy żołnierze twierdzili, że ludzie byli tam gazowani, lecz po procesach [sądowych] Dachau i studiach historycznych, zgodne twierdzenie wydaje się stanowić, że ludzie byli tam rutynowo zabijani na wiele brutalnych sposobów, lecz nie gazowani.”
Problem “6 milionów ofiar żydowskich” Według historyków i badaczy nieoficjalnego nurtu, liczba “6 milionów ofiar żydowskich” nie ma żadnego pokrycia w faktach, jest natomiast symboliczną reprezentacją cierpienia Żydów. Po raz pierwszy liczba “6 milionów ofiar żydowskich” pojawiła się już w 1919 roku (np. na łamach dziennika The New York Times, będącego już wtedy w rękach żydowskich właścicieli i stanowiącego wpływową tubę propagandową syjonizmu), gdy mowa była o liczbie ofiar żydowskich podczas I wojny światowej. Potem była systematycznie powtarzana w latach 1930., 40. i późniejszych. Nienaruszalna liczba “6 milionów ofiar żydowskich” odrodziła się na dobre w czasie Trybunału Norymberskiego, kiedy to sędziemu Jacksonowi grupka Żydów zaprezentowała odręcznie zapisane “podliczenie ofiar”. Wiemy jednak, że w tym czasie obowiązywały nierealne, wytworzone przez propagandę sowiecką i syjonistyczną liczby ofiar obozów koncentracyjnych. Na przykład, twierdziło się powszechnie, że w Majdanku zginęło półtora miliona ludzi (co miało stnowić efekt “dogłębnych badań komisji naukowców radzieckich” – cytat z wydawanych po wojnie książek, rozpowszechnianych w milionowych nakładach), w KL Auschwitz – nawet 10 milionów, w Treblince – 3 miliony, w Sobiborze – 350 tysięcy , itd, itp. Dziś wiemy, że w Majdanku zginęło kilkanaście do kilkudziesiąt tysięcy więźniów (oficjalnie: 50-80 tysięcy), wiemy że w KL Auschwitz po obowiązywaniu przez kilkudziesiąt lat wyrytych na kamieniach “4 milionach ofiar”, liczba ta stopniała do “miliona”, a żydowscy badacze już obniżają ją nawet do 600 tysięcy, przy czym niezależni historycy od wielu lat twierdzą niezmiennie to samo: że w KL Auschwitz zginęło 120-150 tysięcy osób, w tym Żydów. Z “3 milionów” w Treblince, pisze się dzisiaj (J.C. Pressac) o “poniżej 250 tysięcy”, choć w rzeczywistości może się okazać, że mamy do czynienia z liczbą w granicach 80 tysięcy. W Sobiborze dane wskazują na 15 tysięcy ofiar. Itd, itp. W związku z tym, że liczba “6 milionów” – wpojona w świadomość społeczną metodą manipulacji medialnej oraz nacisków prawnych – zaczyna stanowić pewien ciężar w przypadku konieczności jej udowodnienia, czyni się próby uwolnienia jej od tego typu nacisków. Przykładem jest artykuł wydrukowany przez baltimorski dziennik The Examiner , w którym autor na bezpośrednio postawione pytanie: “Czy liczba pomordowanych rzeczywiście ma znaczenie?”, odpowiada: “Moja odpowiedź to jest bardzo głośne wypowiedzenie: NIE! Liczba nie ma żadnego znaczenia. Czy mamy do czynienia z 60 Żydami czy 6 milionami Żydów, było to wydarzenie [tzn. "Holocaust"], który nie może być pozbawione szczególnego podkreślania.” [zob. link do polemiki "“Liczba nie ma żadnego znaczenia!”, czyli nowa interpretacja sporu o “6 milionów pomordowanych Żydów”"] Liczbę “6 milionów”, stanowiącą kabalistyczną symbolikę cierpienia narodu żydowskiego, należy tak jak każdą inną historyczną tezę zweryfikować w procesie skrupulatnych, niezależnych, otwartych, pozbawionych nacisków ideologicznych badań naukowych. Tylko wtedy będzie mogła stanowić podstawę do włączenia jej w nurt historycznych faktów. Bibuła
Orły dla koterii Wzorem Sasów i Stanisława Augusta, prezydent Komorowski nadaje Ordery Orła Białego swoim przyjaciołom i znajomym “Ku końcu panowania Augusta III zagęściły się ordery, które graf Brühl, minister królewski, pod przykrywką wycieńczonych wojną pruską skarbów królewskich przedawał, od możnych i pragnących tej błyskotki biorąc po dziesięć i więcej tysięcy złotych czerwonych: wszakże gdy ten towar wielkiego pokupu nie miał, a żądza pieniędzy, jako rzeczy najlepszych na świecie, w ministrze rosła – spadła duża cena: można było na ostatku dostać order za tysiąc jeden i mniej czerwonych złotych. (…) Dawano go też i darmo osobom wziętym u dworu i aplikującym się (zasługującym się): kiedy za otrzymanie go nic płacić nie trzeba było, tylko za walor (tj. wartość) orderu, którego taksa była sto dwadzieścia czerwonych złotych, lubo nie miał tyle waloru wewnętrznego, będąc tylko kawałkiem złota, choćby dwadzieścia czerwonych złotych ważącym, z jednej strony biało poszmelcowanym i ośmią dyjamencikami małymi obłożonym, co wszystko i z rzemieślnikiem nie wynosiło więcej nad czerwonych złotych sześćdziesiąt”. Tak w swoim pamiętniku ksiądz Jędrzej Kitowicz opisywał “politykę orderową” przedostatniego króla Polski. Rzeczywiście, w czasach Augusta III Order Orła Białego – już wówczas najwyższe polskie odznaczenie – stał się towarem w rękach królewskiego wielkorządcy Brühla. Ale przez całe XVIII stulecie ów order traktowano wyłącznie utylitarnie. Zarówno twórca tego odznaczenia (w 1705 r.), August II Mocny, jak i jego syn, a następnie Stanisław August Poniatowski nadawali Order Orła Białego niemal wyłącznie swoim stronnikom, czyli magnatom należącym do popierającej króla koterii – a także ważnym urzędnikom rosyjskim, którzy gwarantowali trwałość władzy tych monarchów. Ot, weźmy Stanisława Augusta, który już w dniu swojej koronacji udekorował Orderami Orła Białego trzy osoby: swojego brata, późniejszego prymasa Michała Poniatowskiego, księcia Adama Kazimierza Czartoryskiego, który przewodził “Familii”, czyli stronnictwu, które wyniosło do władzy nowego króla, a także Mikołaja Repnina, rosyjskiego ambasadora w Rzeczypospolitej. W następnych latach panowania Poniatowskiego na najwyższe odznaczenia też mogły liczyć tylko osoby blisko związane z dworami – warszawskim i petersburskim. Od tego czasu minęły ponad dwa wieki, lecz obyczaje w Polsce najwyraźniej tak szybko się nie zmieniają. Trudno bowiem nie przypomnieć sobie naszych “oświeconych” władców, gdy dowiadujemy się, komu prezydent Bronisław Komorowski przyznaje Ordery Orła Białego. W przeddzień Święta Niepodległości zaszczyt ten stał się udziałem Adama Michnika, Aleksandra Halla, Jana Krzysztofa Bieleckiego i biskupa Alojzego Orszulika.
Zawsze z Hallem Najłatwiej wytłumaczyć obecność w tym gronie Halla, można go bowiem nazwać akuszerem kariery politycznej Komorowskiego. Obecny prezydent sam przyznaje, że wiosną 1989 r. był jeszcze radykalnym antykomunistą, przeciwnikiem porozumień przy “okrągłym stole” i wyborów kontraktowych. Ale gdy we wrześniu tego samego roku powstał rząd Mazowieckiego, w jego składzie – jako minister ds. współpracy z partiami i stowarzyszeniami – znalazł się Aleksander Hall, który zaproponował Komorowskiemu funkcję dyrektora swojego gabinetu, a tak naprawdę “człowieka do specjalnych poruczeń”. Komorowski propozycję przyjął i bardzo szybko z radykała zmienił się w rzecznika polityki “umiaru”. Z ramienia rządu pacyfikował (także przy pomocy milicji) okupacje budynków publicznych, które organizowała KPN żądając wyjścia wojsk sowieckich z Polski. Bronił też Muzeum Lenina w Poroninie przed góralami, którzy chcieli je zlikwidować w czasie, gdy premier Mazowiecki jechał z wizytą do Moskwy. Jak wspomina Ryszard Czarnecki, w tym czasie Komorowski miał ochotę wstąpić do nowo powołanego Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, ale… stanowczo zabronił mu tego Hall. Obecny prezydent poszedł więc karnie do Unii Demokratycznej, której przewodniczącym został Mazowiecki, a wiceprzewodniczącym – Hall. I choć pod koniec 1992 r. ten ostatni opuścił UD, a Komorowski – mimo wahań – pozostał z Mazowieckim, to już na początku 1997 r. znów byli z Hallem w jednym ugrupowaniu: Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym. Razem wspierali rząd Buzka, razem też przeszli do Platformy Obywatelskiej, tyle że Hall po tym, jak w 2001 r. nie zdobył mandatu poselskiego, porzucił czynną politykę i zajął się pisaniem książek historycznych. Polityką zajęła się za to jego żona, Katarzyna, zostając ministrem edukacji w obecnym rządzie. Choć Aleksander Hall na co dzień raczej dystansuje się od działań Platformy (głównie z powodu swojej przyjaźni z usuniętym z PO prezydentem Sopotu Jackiem Karnowskim, którego usilnie broni), w ostatnich wyborach prezydenckich nie omieszkał zaangażować się w kampanię Komorowskiego, przystępując do jego Komitetu Honorowego i publikując na łamach “Gazety Wyborczej” teksty go popierające. Zgodnie więc z XVIII-wiecznym obyczajem, najwyższe polskie odznaczenie należy mu się jak najbardziej.
Mentor Tuska Bez wątpienia należy się także Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu, choć z Komorowskim nie łączą go aż tak bliskie stosunki. Obecny prezydent był wprawdzie wiceministrem obrony w jego rządzie, lecz Bielecki to przede wszystkim przyjaciel i mentor Donalda Tuska, z którym zakładał Kongres Liberalno-Demokratyczny. Od czasu upadku rządu Suchockiej, w którym był ministrem ds. integracji europejskiej, były premier pozostaje w cieniu wielkiej polityki. Jako przedstawiciel Polski w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie, a później wieloletni prezes banku Pekao SA, pozostawał w stałym kontakcie z Tuskiem, zaś po utworzeniu Platformy stał się jednym z jej zakulisowych liderów (to on namówił swoją koleżankę z Londynu, Hannę Gronkiewicz-Waltz, na karierę w PO!). Od momentu utraty posady w Pekao SA, czyli od początku br., Bielecki przymierzany jest do różnych stanowisk w rządzie i jego otoczeniu. W styczniu został przewodniczącym Rady Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, w marcu stanął na czele Rady Gospodarczej przy premierze. A mówi się, że może zostać wicepremierem lub szefem któregoś z ważnych resortów. Na razie jednak zdumiewa liberalnych ekonomistów swoimi wypowiedziami o potrzebie tworzenia dużych koncernów narodowych kontrolowanych przez państwo, a także samokrytyką dotyczącą sprzedaży polskiego sektora bankowego w obce ręce, co dziś uznaje za wielki błąd. Trudno powiedzieć, na ile te wyznania są szczere, a przede wszystkim – czy rząd, z którym jest tak mocno związany, zamierza wyciągnąć z tego “nawrócenia” jakieś konkretne wnioski. Gdyby tak się stało, niewątpliwie należałoby taką postawę nagrodzić. Ale czy od razu Orderem Orła Białego?
Michnik doczekał Odznaczenie Adama Michnika nie ma już tak osobistego wymiaru, ale urasta do rangi symbolu. Z relacji Pawła Śpiewaka wynika, że naczelny “Gazety Wyborczej” miał zostać uhonorowany jeszcze w 2008 r., w 40. rocznicę wydarzeń marcowych. Prezydent Lech Kaczyński chciał mu przyznać drugie co do ważności odznaczenie, Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski, Michnik jednak odmówił, żądając dla siebie najwyższego orderu. Bronisław Komorowski nie czekał na jakąkolwiek rocznicę i odznaczył guru “salonu” już na początku swej kadencji, czym nie tylko zrewanżował się za poparcie Michnika przed wyborami, ale i dopełnił swój wizerunek wiernego syna udecji, tak mocno utrwalony nominacjami prezydenckich ministrów i doradców. Warto w tym kontekście przypomnieć, że Michnik odegrał już niemałą rolę w “polityce orderowej” III RP, suflując prezydentowi Kwaśniewskiemu listę swoich przyjaciół i znajomych, którzy otrzymali Ordery Orła Białego: Kuronia, Modzelewskiego, Edelmana, Kołakowskiego, ks. Tischnera, Geremka, Balcerowicza, Skubiszewskiego, Kłoczowskiego, Kułakowskiego. Oczywiście Kwaśniewski mógł odznaczyć także samego Michnika, lecz obaj najwyraźniej uznali, że byłby to zbyt jaskrawy dowód ich fraternizacji. Sprawę tego orderu pozostawiono więc następnym prezydentom – jak widać, słusznie przewidując, że w końcu zostanie pozytywnie załatwiona.
Biskup z Magdalenki O tym, że Michnik może pełnić podobną rolę w “polityce orderowej” Komorowskiego, jak pełnił przy Kwaśniewskim, świadczy czwarty z przyznanych 10 listopada Orderów Orła Białego. Otrzymał go bowiem emerytowany biskup łowicki Alojzy Orszulik, ale raczej nie ze względu na zasługi dla Kościoła lub niezłomność wobec władz PRL (jak wielu hierarchów i księży odznaczonych przez prezydenta Kaczyńskiego). W latach 1988-1989 bp Orszulik odegrał ważną rolę w negocjacjach pomiędzy komunistami a częścią opozycji, m.in. brał udział we wszystkich spotkaniach w Magdalence i przy “okrągłym stole”. Wyniesienie bpa Orszulika na ten sam poziom, co kardynałowie Wyszyński, Glemp, Gulbinowicz i Deskur, arcybiskupi Tokarczuk i Majdański czy ks. Popiełuszko (wszyscy zostali odznaczeni Orderem Orła Białego), ewidentnie ma więc na celu nobilitację kościelnej asysty przy narodzinach III RP, co było planem Michnika już od końca lat 70., gdy napisał głośną książkę “Kościół, lewica, dialog”. Dlatego należy się spodziewać, że w najbliższym czasie taki sam zaszczyt spotka pozostałych duchownych, którzy uczestniczyli w rozmowach “magdalenkowych”: arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego i biskupa Bronisława Dembowskiego.
Pionierzy transformacji Trudno się dziwić postawie, jaką zajęli członkowie Kapituły Orderu Orła Białego: Andrzej Gwiazda, Bogusław Nizieński i Jan Olszewski, rezygnując z uczestnictwa w tym gremium. Prezydent Komorowski zapowiedział bowiem, że będzie przyznawał kolejne odznaczenia dla “osób, które pracowały w pierwszych rządach po transformacji ustrojowej 1989 r.”. Dodał przy tym, iż “nie potrafi sobie tego wytłumaczyć, jak mogło się zdarzyć, że pomimo 20. rocznicy odzyskania przez Polskę wolności, niepodległości, demokracji, pomimo 20. rocznicy transformacji w Polsce, bardzo duże grono wybitnych działaczy tamtego pierwszego pionierskiego okresu, z tych pierwszych czterech rządów solidarnościowych, nie doczekało się żadnego odznaczenia, żadnego podziękowania w imieniu ojczyzny”. Wynika z tego, iż Komorowski zamierza nadawać Ordery Orła Białego kolejnym członkom rządów Mazowieckiego, Bieleckiego i Suchockiej (bo chyba raczej nie Olszewskiego?), w których sam był wiceministrem. Warto zauważyć, że to najwyższe odznaczenie otrzymali już: premier Mazowiecki, wicepremier Balcerowicz, ministrowie Kuroń, Skubiszewski, Chrzanowski i Samsonowicz (ten ostatni także od obecnego prezydenta). Po Hallu i Bieleckim będą więc następni – głównie dawni koledzy Komorowskiego z UD i UW. Prezydent ma na to całe 5 lat. Ale w takim razie nie powinien zapomnieć o ludziach, którym on i całe jego towarzystwo naprawdę zawdzięczają rządowe kariery: o generałach Jaruzelskim, Kiszczaku i Siwickim. A ponieważ mają oni już swoje lata, prezydent musi się spieszyć. Adam Michnik z pewnością świetnie uzasadni przyznanie im Orderów Orła Białego… Paweł Siergiejczyk
DUSZNO W KURORCIE KARNOWSKIEGO Jacek Karnowski, który od 1990 r., będąc najpierw wiceprezydentem, a później prezydentem Sopotu, nieprzerwanie jest u władzy w magistracie, nie chce stracić stanowiska. Wspiera się przy tym autorytetem znanych osób - nie zawsze sprawdzonym. Na Jacku Karnowskim ciąży sześć zarzutów, które postawiła mu gdańska prokuratura apelacyjna. Gdy zbierają się nad nim czarne chmury, może liczyć na grono znanych postaci polityki i innych dziedzin życia, które poświadczają jego uczciwość. Tak było przed referendum w 2009 r. o odwołanie prezydenta nadmorskiego kurortu z urzędu, tak jest i teraz, przed wyborami samorządowymi. Karnowski, który w związku z zarzutami prokuratorskimi zrezygnował z ubiegania się o reelekcję, w czerwcu tego roku zmienił swoją decyzję. Przyznał, że do startu w wyborach namówiła go grupa osób, która zawiązała komitet wyrażający poparcie dla jego kandydatury. W gronie tym znaleźli się znani politycy Platformy Obywatelskiej, radni i byli radni Sopotu, którzy współpracowali z Karnowskim w ratuszu czy laureaci nagrody wręczanej rokrocznie przez prezydenta tego miasta – Sopockiej Muzy. We wrześniu Donald Tusk stwierdził, że nikt, kto ma zarzuty prokuratorskie, nie uzyska od niego – jako szefa Platformy – zgody na wykorzystywanie szyldu PO w kampanii wyborczej. W reklamówce tej partii przygotowanej na wybory samorządowe premier przekonywał, że kandydaci Platformy to gospodarze, którzy nie politykują.
To wszystko ma się nijak do tego, że trzon grupy popierającej Karnowskiego stanowią właśnie politycy PO – przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, poseł Jarosław Gowin, prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, europoseł Jan Kozłowski, i wielu innych. Jeden z nich, minister Sławomir Nowak, będący szefem pomorskiej PO, nie widzi problemu w tym, iż członkowie Platformy angażują się w kampanię Karnowskiego. Pokazywał się na sopockim Monciaku w towarzystwie kandydata i rozdawał jego ulotki wyborcze. Na aktualnej stronie Jacka Karnowskiego znajdziemy dalsze znane postaci życia publicznego, które udzieliły mu poparcia. Zwolennicy prześcigają się w rekomendacjach. Henryka Krzywonos zapewnia, że dla słownego prezydenta Karnowskiego dobro miasta jest najważniejsze, były aktor Marek Kondrat, który prowadzi w nadmorskim kurorcie sklep z winem, przypomina, że został nazwany przez Karnowskiego ambasadorem Sopotu w Warszawie. Kondrat widzi w nim doskonałego gospodarza. Z kolei Wiesław Walendziak bagatelizuje dowody zebrane w śledztwie przeciwko Karnowskiemu, a wieloletni przyjaciel Jarosław Wałęsa dziękuje prezydentowi za zmianę decyzji o nieubieganie się kolejny raz o urząd. Wśród przekazujących swoje poparcie jest też Wojciech Misiuro, twórca teatru tańca. „Za wcześnie jest jednak by mówić o mojej argumentacji” – dodał Misiuro.
„Avis” zawsze z Karnowskim Przed referendum o odwołanie Karnowskiego, jak i przed wyborami samorządowymi, popierał go Ryszard Ronczewski – aktor, reżyser, mim, który grał w wielu filmach polskich i zagranicznych – m. in. w Faraonie i Krzyżakach. Ma w swoim dorobku wiele ról teatralnych, jest także współtwórcą znanego Cyrku Rodziny Afanasjew. Reżyserował przedstawienia operowe i spektakle Teatru Telewizji. W roku 2009 w „Gazecie Wyborczej” krytykował ostatnie wydarzenia procesu lustracji w Polsce, określając go mianem „zwykłego szalbierstwa”. Stwierdził, że SB zajęło się nim, bo pod koniec lat 70. przywiózł z zagranicy książkę wydaną przez paryską "Kulturę". Dodał, że zamiast zgody na wyjazd do Anglii miał rozmowę z esbekiem, ale oparł się próbie zwerbowania z jego strony. Co innego wynika z akt IPN. Ryszard Ronczewski zarejestrowany był przez wywiad PRL jako KO „Avis”. Wywiad SB prowadził sprawę w latach 1980-1987. Według jej dokumentów, w czerwcu 1980 r. aktor zapisał: „Zgadzam się na współpracę z wywiadem P.R.L. Zapoznałem się z instrukcją łączności oraz zadaniami na okres wyjazdu. O współpracy nie będę informował nikogo”. Podpisał się pseudonimem „Łysy”, lecz później używano innego – „Avis”. Zwerbowanie do współpracy KO nastąpiło przed jego wyjazdem na rok do Norwegii. Oficjalnym powodem jego wyjazdu był zamiar zainteresowania tamtejszych teatrów swoimi projektami reżyserskimi. Celem ważnym dla SB była możliwość dotarcia do działaczy KPN, „uciekinierów” z PRL – Władysława Gauzy i Andrzeja Jachowicza, którymi interesowała się SB ze względu na wspieranie przez nich wydawnictw „Kultury” i „Aneksu” i Radia Wolna Europa. Do późniejszego spotkania z oficerem prowadzącym, ppor. Nowoszem, doszło we wrześniu 1980 r. z inicjatywy „Avisa”. Esbek napisał po spotkaniu, że deklarowana przez KO „gotowość do podejmowania dalszych przedsięwzięć zmierzających do realizowania zadań świadczy o rzetelności i lojalności wobec naszej służby”. Nowosz zanotował też stwierdzenie źródła, że związek z wywiadem nie stanowi dla niego żadnego obciążenia psychicznego. „Avis” ponownie wyjechał za granicę w stanie wojennym. W listopadzie 1982, r. jeszcze przed opuszczeniem przez niego kraju, w SB odnotowano, że wysłano list z prośbą o przyspieszenie wydania mu paszportu oraz że otrzymał on już wszelkie potrzebne do wyjazdu rekomendacje z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Podczas pobytu w Kolonii „Avis” kontaktował się z oficerem rezydentury o pseudonimie „Edel”. Rezydent odnotował przekazanie KO w trakcie jednego ze spotkań – 200, a w trakcie kolejnego – 150 marek niemieckich. W 1982 r. inspektor Nowosz sporządził raport dotyczący kontaktów rezydenta wywiadu PRL w Kolonii z „Avisem”, członkiem PZPR. Zanotował, że KO „jest wieloletnim współpracownikiem SB, początkowo Wydziału III KW MO w Gdańsku, gdzie był wykorzystywany do rozpracowywania tamtejszych środowisk artystycznych, a od lipca 1980 r. wydziału XI Departamentu I. Nowosz zapisał, że „Avis” przystąpił do współpracy z SB z pobudek patriotycznych. KO podejmował próby realizacji zadania, dokonał „szeregu wstępnych ustaleń”, jednak wystąpił problem w kontakcie z tamtejszą rezydenturą SB. Do tego pojawiły się problemy wizowe i brak pieniędzy, musiał wrócić do kraju. Wykorzystanie KO przez SB w kraju było ukierunkowane na udzielanie przez niego informacji dotyczących czołowych działaczy „Solidarności” na Wybrzeżu. To dlatego, iż został poproszony o wyreżyserowanie uroczystości odsłonięcia pomnika ku czci poległych w 1970 r. stoczniowców. Na dodatek był on jednym z członków komitetu budowy tego pomnika. „W okresie stanu wojennego „A” wykorzystując znajomość z rodziną Kozickich (Andrzej Kozicki był szefem >>S<< w Stoczni w Gdyni) oraz z innymi działaczami >>S<< uzyskał i przekazał szereg informacji dot. nielegalnej działalności podziemia. Gdy pojawiły się możliwości wyjazdu za granicę w roku bieżącym, >>A<< uzależnił swoje plany całkowicie od naszej decyzji” – zapisał inspektor Nowosz. SB uznała, że najwięcej korzyści będzie z wyjazdu źródła do Niemiec Zachodnich. Esbek zapisał, że KO jest przez SB cały czas oceniany jako lojalne i szczere źródło, realizujące z ostrożnością powierzone mu zadania. Inspektor SB napisał, że ustalił z „Avisem”, iż nie miał się on angażować całkowicie w antysocjalistyczną działalność. Miał prezentować jedynie „stosunek krytyczny wobec polskich władz, ale nie nienawistny”. W raporcie z kwietnia 1983 r. inspektor Wydziału XI wywiadu PRL por. Nowosz zaznaczył, że „Avis” na spotkaniach z „Edelem” przekazał sporządzone przez siebie dwie pisemne informacje dotyczące jego kontaktów z przebywającym w Niemczech Jerzym Irankiem-Osmeckim (swoim bratem ciotecznym). W przekazanych doniesieniach „Avis” informował też o Initiative Polnisches Theater w Kilonii. Według rezydenta, „Avis” zgodził się na zatrudnienie w RWE, jeśli bezpieka tego będzie od niego oczekiwać, choć dodał, że praca tam nie jest jego marzeniem. Po powrocie do kraju w 1983 r. nie wykorzystywano już KO ze względu na brak możliwości wywiadowczych. W czerwcu 1987 r. sprawę zakończono i złożono do archiwum Departamentu I. W rozmowie z Niezależną.pl Ronczewski stwierdził, że fakt zarejestrowania go przez SB to dla niego nowość. – Zaprzeczam tego rodzaju insynuacjom – mówił. – Owszem, SB interesowała się mną o tyle, że odmówiono mi kilkakrotnie paszportu. To wszystko – powiedział aktor. Zaprzeczył informacjom o spotkaniach z rezydentem wywiadu PRL w Kolonii i odebrania od niego marek niemieckich. – Nie wiem, skąd zaczerpnięte są te informacje, ale skoro je macie, publikujcie. Niczego takiego sobie nie przypominam i nie mogę potwierdzić. Aktor stwierdził, że nie wie, kim są Władysław Gauza i Andrzej Jachowicz. Przyznał, że należał do PZPR ale nie pamiętał okresu, kiedy nosił legitymację partyjną. To było ćwierć wieku temu – mówił Ronczewski. Nie chciał też powiedzieć, w jakich okolicznościach wystąpił z PZPR. Był też zdziwiony, że według akt IPN przekazywał SB informacje na temat swojego brata ciotecznego, Jerzego Iranka-Osmeckiego. – Tego nie mogę potwierdzić, bo to rzecz dla mnie całkowicie zaskakująca – stwierdził aktor. Na pytanie, czy jego kontakty z SB nie wpływają ujemnie na obecność w komitecie poparcia Jacka Karnowskiego, odparł, że nie zostały one mu udowodnione. Maciej Marosz
AWANSE KOMOROWSKIEGO Klucz zastosowany przez Bronisława Komorowskiego w sprawie nominacji generalskich z okazji Święta Niepodległości wydaje się prosty. Wśród awansowanych znaleźli się ludzie zasłużeni w procesie reaktywacji środowiska Wojskowych Służb Informacyjnych, nieudolni lecz użyteczni szefowie służb specjalnych oraz oficerowie wobec których w przeszłości formułowano zarzuty natury korupcyjnej. Wspólnym mianownikiem tych nominacji wydaje się również sprawa afery marszałkowej, bowiem awanse otrzymali niektórzy z jej głównych bohaterów. Szef ABW Krzysztof Bondaryk był jednym z uczestników spotkania ówczesnego marszałka Sejmu Komorowskiego z Grzegorzem Reszką (p.o. Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego), Pawłem Grasiem (zastępcą przewodniczącego sejmowej komisji ds. Służb Specjalnych) oraz płk. Leszkiem Tobiaszem (negatywnie zweryfikowanym oficerem b. Wojskowych Służb Informacyjnych) w listopadzie 2007 roku , podczas którego poczyniono ustalenia w zakresie postępowania wobec Komisji Weryfikacyjnej WSI. Biorąc pod uwagę dalsze zdarzenia i działania w stosunku do członków Komisji i jej pracowników można stwierdzić, iż ówczesne ustalenia były realizowane przy udziale płk. Leszka Tobiasza, jako jedynego świadka w śledztwie w sprawie domniemanej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej. Sam Krzysztof Bondaryk rozpoczął pracę na stanowisku szefa ABW od rozliczenia swoich poprzedników i wywiadu dla „Gazety Wyborczej”. Twierdził tam m.in., jakoby poprzedni szef ABW otrzymywał od Zbigniewa Ziobro zlecenia „obserwacji pewnych osób”, oraz oskarżał Święczkowskiego, że "brał różne materiały operacyjne z klauzulą ściśle tajne, czasami na dwa tygodnie, czasami na krócej” i poinformował, że „już pierwsze odsłanianie tajemnic ABW pokazuje, że nie działo się tam najlepiej”. Już w kwietniu 2008 roku nowe kierownictwo ABW doniosło na „stare” w siedmiu zawiadomieniach o przestępstwie, a media krzyczały o „rażących nieprawidłowościach” , za które poprzednie szefostwo Agencji miało spędzić w więzieniu nawet 8 lat. Nie trzeba dodawać, że postępowanie nie przyniosło żadnych rezultatów i nikomu nie postawiono zarzutów w sprawie rzekomych nieprawidłowości. Na temat działalności Krzysztofa Bondaryka powstało szereg artykułów, w których autorzy stawiają szefowi ABW mniej lub bardziej poważne zarzuty: interwencji w sprawie brata oskarżonego o przemyt złota, pobierania wypłat od spółki PTC w czasie pełnienia obowiązków szefa służby , pracy w spółkach Solorza, wycieku informacji z Ery i nielegalnych podsłuchach, sprawy mieszkania służbowego. Każda z tych spraw stanowiłaby w państwie prawa dostateczny argument, by Krzysztof Bondaryk nie zajmował żadnego stanowiska w administracji państwowej, a już na pewno związanego z nadzorem nad największą służbą specjalną. Kolejni awansowani przez Bronisława Komorowskiego oficerowie to pułkownik Janusz Nosek – Szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego oraz pułkownik Radosław Kujawa – Szef Służby Wywiadu Wojskowego. Ten pierwszy został następcą p.o. szefa SKW płk. Grzegorza Reszki „wsławionego” czystkami dokonanymi w służbie utworzonej przez Antoniego Macierewicza oraz słynnym „tajnym raportem” którego rzekome ustalenia obszernie cytowały funkcyjne media, prowadząc kampanię oszczerstw wobec ludzi Komisji Weryfikacyjnej WSI. W kwietniu 2008 roku Antoni Macierewicz w wywiadzie dla tygodnika „Głos” tak oceniał dokonania nowego szefa SKW: „Zamknięte zostało muzeum ukazujące zakres represji służb komunistycznych wobec polskich oficerów. Wspomniana już nowoczesna struktura SKW też jest likwidowana. To efekt działań nowego kierownictwa SKW, najpierw p. Reszke, potem p. Noska, delegowanych przez premiera Tuska. W SKW odbywa się czystka personalna, zdecydowana większość zespołów kierowniczych została usunięta. Prowadzi się kilkadziesiąt postępowań dyscyplinarnych, mających zastraszyć ludzi z SKW i przekształcić ich w posłusznych wykonawców nowego-starego kierownictwa. Służba Kontrwywiadu Wojskowego stanie się rodzajem policji politycznej zamiast służby chroniącej polska armię i państwowość. Dobrym przykładem tego jest fakt, że zmniejszono o połowę skład personalny wydziału powołanego do walki z zagrożeniami gospodarczymi wymierzonymi w armię. Zmniejszono też o połowę zarząd analiz, przekształcając go w coś w rodzaju wydziału wewnętrznej informacji prasowej. To są wszystko fakty świadczące o dążeniu do likwidacji SKW jako nowoczesnej służby będącej alternatywą dla starych układów postkomunistycznych w kontrwywiadzie wojskowym.” Rola jaką wyznaczono płk Noskowi w SKW wynikała zapewne z doświadczeń nabytych w roku 2001, podczas rządów tzw. lewicy, gdy Zbigniew Siemiątkowski dokonujący czystek w ówczesnym kierownictwie UOP pozostawił na stanowisku zastępców szefa UOP ppłk. Grzegorza Reszkę – oraz dyrektora pionu operacyjnego ochrony ekonomicznych interesów państwa – mjr. Janusza Noska. Autorzy publikacji z tamtego okresu zwracali uwagę, że „podczas czystek najbardziej zasłużyli się, dyrektorzy Zarządu IIA – mjr Nosek oraz jego zastępca kpt. Paweł Białek. Obaj pozbawieni talentów i osiągnięć, przez ostatnie lata znajdowali się pod parasolem ochronnym swego patrona, który ściągnął ich do Warszawy z delegatury w Krakowie. Jako osoby o ambicjach znacznie przewyższających możliwości ich zaspokojenia, bardzo przeżywali brak sukcesów, a zwłaszcza sukcesy delegatur i to na polu, które formalnie im podlegało. Jednak z uwagi na znaczną autonomię szefów jednostek terenowych za czasów płk. Nowka, nie mogli tych sukcesów przypisać sobie. Jedyne co mogli to, korzystając z uprawnień, ograniczać skalę osiągnięć kolegów z delegatur, i z tej możliwości skwapliwie korzystali, rzucając im kłody pod nogi gdzie tylko się dało. Powstałe w ten sposób przez prawie trzy lata frustracje zrekompensowali sobie po zmianie kierownictwa Urzędu. Brak sukcesów nadrobili gorliwością w dyskredytowaniu kolegów – szefów delegatur. Swoją bezradność i brak kompetencji, przejawiające się nieobecnością w działaniach delegatur, „sprzedali” Siemiątkowskiemu jako niezdyscyplinowanie szefów delegatur. Ta dzielna postawa uratowała ich przed utratą stanowisk na jesieni 2001 roku. Jednak nie zapobiegła degradacji podczas tworzenia ABW. Mjr Nosek przestał być szefem pionu, został zdegradowany i odesłany do Krakowa.” O czasu powołania płk Noska na Szefa SKW do służby powróciło wielu ludzi byłych WSI, jak np. płk Artur Bednarski - który w WSI odpowiadał za pion przemysłu zbrojeniowego, w szczególności za handel bronią. Komisja Weryfikacyjna WSI wystawiła Bednarskiemu negatywną ocenę, jednak obecny szef SKW uznał go za przydatnego do służby. Pułkownik Radosław Kujawa był natomiast negatywnym bohaterem publikacji z maja 2009 roku, w których Szefowi SWW zarzucano tuszowanie sprawy zaginięcia szyfranta Stefana Zielonki. Wojskowy wywiad nie przekazywał informacji o zaginięciu ani do prokuratury wojskowej, ani żandarmerii. Zaginięciem Zielonki zajął się tylko kontrwywiad wojskowy. Chorąży Zielonka zaginął w kwietniu 2009 roku, jednak dopiero 13 maja prokuratura wojskowa wszczęła w tej sprawie śledztwo. Szef wojskowej prokuratury garnizonowej w Warszawie pułkownik Grzegorz Skrzypek stwierdził, że wcześniej nie było o tym wiadomo. O zniknięciu szyfranta wywiad wojskowy nie powiadomił również Żandarmerii Wojskowej, która zwyczajowo poszukuje zaginionych żołnierzy. Sprawą zajęła się jedynie Służba Kontrwywiadu Wojskowego, którą kierował pułkownik Janusz Nosek - dobry znajomy Kujawy. Obaj wywodzą się z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i obaj należą do tzw. grupy krakowskiej, jednej z koterii trzęsących polskimi służbami specjalnymi. Awansowanie na stopień generalski szefów służb wojskowych, musi budzić zdziwienie, skoro do ich działań w zakresie zabezpieczenia tragicznego lotu z 10 kwietnia i późniejszych w sprawie śledztwa smoleńskiego, można mieć uzasadnione zastrzeżenia. Obu nowych generałów łączy jeszcze jedna sprawa. W sierpniu br. Kancelaria Prezydenta poinformowała, że po zapoznaniu się z aneksem do raportu o WSI Komorowski ma zamiar wysłać go do pułkowników Janusza Noska i Radosława Kujawy. To oni mieli ocenić, jak wartościowy jest to dokument oraz czy przy jego tworzeniu popełniono błędy. Mają także zastanowić się, czy jego opublikowanie naraziłoby na niebezpieczeństwo polskich oficerów działających np. w Afganistanie. Na podstawie ich opinii prezydent ma zdecydować, co stanie się z aneksem. „Jeśli szefowie służb dopatrzą się przestępstw w tworzeniu raportu, będzie reakcja w postaci zawiadomień do prokuratury” – stwierdziła wówczas nieoficjalnie osoba z Kancelarii Prezydenta. Niewykluczone, że awans dla obu pułkowników ma związek z oceną aneksu do Raportu z Weryfikacji WSI, zgodną z oczekiwaniami Bronisława Komorowskiego. Kolejnym nominatem w dniu Święta Niepodległości został generał brygady Krzysztof Szymański: absolwent WAT, następnie kursu akademickiego w Akademii Wojsk Pancernych w ZSRR, w latach 1992-1994 odbył studia podyplomowe w Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie, były Szef Zarządu Planowania Logistyki Sztabu Generalnego. W październiku 2007 roku dziennik „Polska” donosił, iż wkrótce „ośmiu generałów usłyszy zarzuty korupcyjne. Wśród podejrzanych są byli szefowie Żandarmerii Wojskowej, Wojsk Lądowych, Akademii Obrony Narodowej Zarzuty mają dotyczyć przyjęcia korzyści majątkowej. Generałom grozi za to nawet do 10 lat więzienia.” Śledztwo Prokuratury Wojskowej dotyczyło nieprawidłowości związanych z wynajmowaniem domków letniskowych w podwarszawskim Zegrzu, należących do wojskowego Centrum Szkolenia Łączności i Informatyki. Kontrole MON w Centrum wykazały szereg nieprawidłowości. Ich efektem było postawienie zarzutów 36 osobom, w tym ówczesnemu komendantowi Centrum Jerzemu S. Według dziennika "Polska", zarzuty mieli usłyszeć generałowie: Bogusław Pacek, były szef Żandarmerii Wojskowej; Zbigniew Zalewski, były szef Wojsk Lądowych; Aleksander Poniewierka, były zastępca Wojsk Lądowych; Zbigniew Cieślik, były szef sztabu Wojsk Lądowych; Józef Flis, były komendant Akademii Obrony Narodowej; Walerian Sowa, były szef logistyki w Sztabie Generalnym; Roman Polak, były szef departamentu sił zbrojnych w MON oraz szef jednego z zarządów w Sztabie Generalnym generał Krzysztof Szymański. Awans na stopień nadinspektora Policji otrzymał również komendant dolnośląskiej policji inspektor Zbigniew Maciejewski, którego nominacji odmówił przed rokiem Prezydent Lech Kaczyński. Wówczas spekulowano, że powodem odrzucenia awansu dla Maciejewskiego i obecnego szefa Policji Andrzeja Matejuka miał być fakt, że obaj pochodzą z Wrocławia, a odmowa miała być policzkiem wobec wicepremiera Schetyny. Matejuk przez siedem lat kierował dolnośląską policją. Za rządów PiS został wysłany na przymusową emeryturę. Oficjalnie nie przedstawiono mu żadnych zarzutów. Nieoficjalnie już wtedy urzędnicy MSWiA tłumaczyli, że zbyt dobrze rozumie się on z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem i liderem miejscowej PO, czyli Grzegorzem Schetyną. Wydaje się jednak, że sprzeciw Prezydenta Kaczyńskiego mógł mieć bardziej racjonalne podstawy. W 2003 roku portal „Naszemiasto.pl” donosił: „Andrzej Matejuk, komendant wojewódzki policji oraz jego zastępca Zbigniew Maciejewski kupili działki rolne w gminie Mięłkinia. Niewiele kilometrów od granic administracyjnych Wrocławia. Zapłacili za nie kilka razy mniej od ceny rynkowej. Sprzedającym była Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa” (Tylko głupi nie kupi, Naszemiasto.pl, 1.03.2003). Afera wokół gruntów kupionych przez policjantów wybuchła w 2003 r. Stowarzyszenie „W ramach prawa“ ujawniło wówczas sprawę sprzedaży państwowych działek w okolicach Wrocławia. Okazało się, że rok wcześniej nieruchomości od państwowej agencji kupili Matejuk i Maciejewski. Oficerowie policji wystartowali w przetargu organizowanym przez Agencję. Kupili działki rolne o powierzchni niewiele ponad 1 ha każda. Obaj za metr kwadratowy ziemi płacili 1,50 zł. W mediach wskazywano, że jest to cena kilkakrotnie niższa od rynkowej. We wrześniu 2008 roku prokuratura umorzyła śledztwo w tej sprawie. Prokurator Laskowski z Poznania przyznał, że kontrowersje wokół zakupu gruntów przez policjantów badała Najwyższa Izba Kontroli oraz Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji. - Żadna z instytucji nie dopatrzyła się nieprawidłowości –stwierdził Laskowski. (30.09.2008 „Rzeczpospolita”). Awans na stopień generała dywizji otrzymał również gen. brygady Janusz Bojarski - absolwent (1984).Wojskowej Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie, od 1997 szef Oddziału Kontaktów Zagranicznych WSI, a następnie szef Biura Ataszatów Wojskowych WSI. W 2000 mianowany polskim attaché wojskowym, morskim i lotniczym przy ambasadzie RP w Waszyngtonie. od 5 listopada 2004 do 6 grudnia 2004 oraz od 14 grudnia 2005 do 1 stycznia 2006 pełnił funkcję szefa Wojskowych Służb Informacyjnych. Po objęciu rządów przez koalicję PO-PSL w listopadzie 2007 został dyrektorem Departamentu Kadr MON. Jedną z pierwszych decyzji podjętych przez Bojarskiego w imieniu ministra MON, była odmowa pośmiertnego mianowania na stopień generała brygady kpt Stanisława Sojczyńskiego ps. Warszyc – zamordowanego przez UB w 1947 roku.. Od września 2010 roku Bojarski zajmuje stanowisko polskiego przedstawiciela wojskowego przy Komitetach Wojskowych NATO i UE w Brukseli. W maju 2008 roku gen. Bojarski zasłynął skargą na Antoniego Macierewicza, skierowaną do ministra obrony Bogdana Klicha. Chodziło o wypowiedź Macierewicza dla „Gazety Polskiej”, w której szef Komisji Weryfikacyjnej ocenił, że ówczesna akcja ABW w domach członków Komisji była prowokacją i atakiem na komisję. Wyraził też przekonanie, iż "nie ma wątpliwości, że lobby WSI, usadowione w rządzie i w strukturach państwa, będzie dążyło do kontynuowania tych prowokacji bądź do rozpoczęcia następnych". Zdaniem Macierewicza, "ludzie z WSI wrócili do podstawowych struktur władzy". Jako przykład reaktywacji wpływów tego środowiska Macierewicz wskazał powierzenie kadr MON byłemu szefowi WSI – Bojarskiemu. Wkrótce po tej wypowiedzi Macierewicza Janusz Bojarski w liście do ministra Klicha skarżył się, że "kłamliwe wypowiedzi Macierewicza podważają mój autorytet jako dyrektora departamentu kadr, odpowiedzialnego za politykę kadrową w Siłach Zbrojnych, które z olbrzymim wysiłkiem przechodzą transformację". Wskazał także, iż "w negatywnym świetle stawiają jego honor i godność" oraz "dyskredytują jego wizerunek jako żołnierza, generała posiadającego niekwestionowany dorobek w służbie na wielu odpowiedzialnych stanowiskach w strukturze wojska polskiego". Ścios
Obudźcie się ze snu o lemingach... Jaka jest dzisiejsza Polska? A jacy są jej lemingowate wykształciuchy? Chcecie wiedzieć? To trzeba sięgnąć do dawnych czasów, wtedy, kiedy się rodzili .Trzeba sobie przypomnieć PRL – permanentny kryzys, kolejki, brak wszystkiego, apatia i beznadzieja, wszechogarniająca niemoc zmiany czegokolwiek , frustracja, strach przed ZSRR i odreagowująca dewastacja wszystkiego dookoła. Nieudacznicy u władzy za to w mediach propaganda sukcesu, stłamszona Solidarność i „nieznani sprawcy”. Strach o jutro i żal do całego świata o wstrętne dzisiaj. Romantyzmem był goździk na Dzień Kobiet i kolorowa wódka zamiast „Żytniej” z Pewexu. A TV od rana do wieczora sukcesywnie podawane w małych porcjach przemielone ideowe gówno. Preparowane dowody w sfingowanych procesach, wyroki śmierci za kradzież mięsa i 3 lata za kradzież wywrotki pisaku podciągnięte pod paragraf o zbrodni. Pederasta to nie było zakazane słowo, a seks w wielkim mieście budził co najwyżej skojarzenia z dewizówkami. Gierek kłamał o dobrobycie, chwilę później wiatr hulał po pustych półkach. Ale byliśmy 8-mą potęgą gospodarczą świata ! Zamiast Internetu i wiadomości co minutę było oddawanie paszportów ( o ile się miało szczęście go w ogóle uzyskać), Wolna Europa zagłuszana na potęgę i nieustające wizyty rosyjskich notabli. Terroryści nie byli źli bo walczyli ze zgniłym kapitalizmem i wyzyskiem, a demonstracje były złe jak niosły hasła o NSZZ w przeciwieństwie do prawidłowych pod hasłami walki z bronią neutronową. Zamiast ekologów był ruch walki o pokój , najlepiej z filmami ćwiczeń z poligonu w tle. Celem była praca, dzieci i małą emeryturka. Nie było do czego tęsknić, bo świat uciekał gdzieś obok, wczasy w Bułgarii to syndrom uczucia bycia żebrakiem bez grosza. A co jest dzisiaj ? No zupełnie inaczej. Inny świat, inne kryteria. Nie ma szarości i apatii. Nie ma biedy, strachu, ciemnych ulic i szarzyzny wokół. Dziś świat to willa lub wypasiony apartament, sportowy samochód, wycieczki i wakacje 2 razy w roku w luksusowych hotelach na krańcach świata. Dzisiaj ma się do wyboru - albo iść ciągle do przodu i mieć co się chce, albo demonstrować pod ZUS-em i wykrzykiwać skarg do kamery lub mikrofonu nadętego dziennikarza myślącego jedynie o swojej karierze. Trzeba mieć kasę, nie ważne jak, byle szybko, bo alternatywą jest wizja kolejki pod jakimś zdechłym szpitalem i kalkulowanie na co przeznaczyć emeryturę – rachunki, żywność czy lekarstwa ? Ale tak naprawdę to nie ma wyboru . Nasze lemingi czują , widzą i kalkulują to codziennie. Lepiej być singlem niż człowiekiem samotnym, lepiej mieć kasę niż przyjaciół, lepiej popierać tych co to obiecują niż tych którzy kręcą nosem i widzą zagrożenia. No bo po co zatruwać sobie życie cudzymi problemami ? Za to nikogo nic nie dziwi .Że politycy to idioci, ale to przecież inni politycy tak o nich mówią… Że jest tylu pijanych za kółkiem, ale skoro wydaje się co roku tyle milionów Praw Jazdy… Że w tym burdelu zwanym IIIRP nic nie działa jak należy, ale to przecież zawsze tak było… że zarówno policjanci jak i bandyci to skur…y, ale to przecież norma w kraju gdzie nikt nigdy za nic nie odpowiada przed sądem, bo nikt nie zna pojęcia „sprawiedliwość sądowa”. Świat paranoi – bogaci chodzą głodni bo dbają o linię, nie piją i nie palą bo boją się chorób. Wystawność to surowa ryba i surowe warzywa. W dobrym tonie jest zabawa ze śmiercią za pośrednictwem AIDS lub narkotyków , ale z daleka od zwykłego alkoholu lub nikotyny. Za to biedni obżerają się wysokokalorycznym żarciem i tyją, stając się problemem dla systemu ubezpieczeń zdrowotnych z powodu chorób związanych z otyłością. Jak jeść przy reklamach oceniających wytrzymałość podpasek na przeciekanie, jak pić drinka w towarzystwie reklamy powiększającej obraz ludzkiego potu, jak zagryzać widząc wnętrza jelit lub gromady bakterii z klozetu ? Jak konsumować kolację spoglądając na obrazki jak się leczy łupież, grzybicę stóp albo co się dzieje z człowiekiem co ma zaparcie ? Fascynacja brudem, wydzielinami , bakteriami, wirusami i smrodem. Hedonizm posunięty do absurdu. Wszystko zobrazowane czytelnie i dosadnie. Naturalność ocierające się o obrzydliwość. Brak wstydu, delikatności i prywatności. Za to w tle duch zagłady, trzęsień ziemi, katastrof, kataklizmów i wszelkich zmór człowieka sytego. Dla równowagi. Język rodem z więziennych filmów na wszystkie określenia ma swoje zamienniki. Nie ma Murzynów, homoseksualistów, robotników, sprzątaczek, śmieciarzy i kierowników. Za to pełno czarnych braci, gejów, pracowników fizycznych, konserwatorów powierzchni płaskich i managerów. Dziwny kraj. Dwadzieścia lat temu obalił komunizm, wydawało by się byt niewzruszalny i wieczny. Dziś ten kraj wziął sobie urlop i nie ma ochoty na żadną walkę. Odpoczywa w błogości. Spożywa owoce zwycięstwa bez spoglądania na rachunek jaki mu przyjdzie zapłacić, delektuje się dobrobytem nie myśląc o tym jak kończy się każdy dekadentyzm. Jednocześnie sami sobie zakładają obrożę. Sami budują mury własnego więzienia i sami je opłacają. Bazy danych odcisków palców, bazy danych adresowych, numerów NIP, PESEL, ankiety i CV, numery IP w Internecie ,hasła dostępu i konta bankowe pełne danych osobowych .i Dopóki jesteś produktywny , łagodny i spolegliwy, dbasz tylko o siebie i nie podskakujesz to żyjesz w spokoju. Kiedy zaczniesz się wychylać czeka cię suchy chleb i igrzyska na ekranie TV ale bez żadnych złudzeń na przyszłość. Siedź i zdychaj zapomniany. Jeszcze jedno - trudno nie pamiętać, że tak naprawdę naszym wojskiem rządzą dziś kolaboranci wykształceni w duchu Kremla. Nasze służby mają szefów w większości jak nie w całości wyszkolonych jeszcze za czasów GRU i KGB. Nasze firmy , banki, jednym słowem biznes i finanse są ciągle w rękach ludzi (lub ich rodzin ) o rodowodzie z PZPR, SB lub TW. Rządy dusz dzierżą ludzie typu Michnik, śp. Gieremek z Kuroniem , Mazowiecki, ich zastępcy, następcy i wychowankowie. Wzorem są dawni działacze PZPR, „autorytety moralne” dawniej sławiące kulturę sierpa i młota. A ich przeciwnicy to ksenofobi, antysemici, nacjonaliści, faszyści, klerykałowie, oszołomy, mohery i wyznawcy spiskowej teorii dziejów. Wszyscy to wiedzą, ale nikt nie wierzy. Dziwne , prawda? Nasi młodzi i wykształceni pasjonują się polityką, ale bronią się przed myślą o rewolucji. Interesuje ich tylko status quo. Interesują się budowami dróg, mostów, stadionów zamiast jak kiedyś uważać to za partyjną propagandę. A Smoleńsk? Podsycanie plotek, zacieranie śladów, fałszywe wątki i szeptane aluzje, ktoś widział UFO, rosyjski wywiad pomylił Tu-tkę z Czeczenami, w tle może jakieś narkotyki… kto w ogóle zapyta o konkrety ? Co najwyżej wskaże się kilku odpowiedzialnych za ogólne niedociągnięcia. Kompletowanie milionów dokumentów,, nieistotnych zeznań, planów, szkiców, wyliczeń, biblioteki zdjęć. Nic z tego nie wynika ale doskonale nadaje się do pokazu tytanicznego wysiłku śledczych, potwierdzające jak to wszyscy się starają zapychając papierami dziesiątki szaf, i nie pozwalając się do nikogo o nic doczepić. Dużo czasu, władza i możliwości. Chaos informacyjny i monopol na wiadomości. Bezosobowość zbrodni – nikt kto podejmował decyzje nie może zostać nawet wskazany, nie ma nikogo bezpośrednio winnego. Winny jest bezosobowy mechanizm, niemożliwy do ukarania. Poza tym jak zbrodnia ? Zwykłą eliminacja szkodliwego przypadku… No i to „nowe” polskie przysłowie, dokładnie w stylu „liberalnej” Platformy, co to swoich nie skrzywdzi, a i innym dopomoże – Jak rozwiązać problem głodnych bezrobotnym i bezdomnych ? Nie wiecie ? To proste - niech głodni bezrobotni zjedzą bezdomnych… Czego więc chcecie od tych biednych lemingów z mottem „carpe diem” na czole? Żeby się nagle zmienili ? Aby stali się takimi jakimi chcemy , uczciwymi, wolnymi, szczerymi i bezinteresownymi obywatelami IV RP? Jeżeli choć trochę wierzycie , że to w ogóle możliwe, to zacznijcie czytać tę notkę od początku … Ale najgorszym uczuciem jest nasza bezradność wokół tego bagna. Bo żyje się w tej Polsce jak w hybrydzie , gdzie patriotyzm nie jest cnotą , za to chwalebny jest każdy występek reklamowany jako cnota poprawności. Kto mówi prawdę jest opluwany i ośmielany, kto popiera kłamstwo jest nowoczesny i wiarygodny. Tacy dziś jesteśmy, my Polacy… SZUAN's blog
Zbiorowy amok. Za sprawą Lenina i elektryczności popadła ludzkość w słabość, przed którą pięć milionów lat ewolucji nie broni ani trochę. Wyginiemy jak dinozaury. Monstrualne kłamstwo o nazwie socjalizm (komunizm, zieloność, hipisizm, anarchizm, ideologia "tolerancji", liberalizm europejski, obanizm, tuskizm) i możliwość atakowania nim na skale masową umysłów dorosłych i dzieci dzięki elektryczności, nie daje żadnych szans ofiarom. Dwa wielkie ostrzeżenia, hitleryzm - socjalizm narodowy i stalinizm - socjalizm antynarodowy (z wyłączeniem Rosji, czyli jednak narodowy, tylko bez przyznawania się) niczego nas nie nauczyły. Mówi się tylko o zbrodniach, a nie o masach zakochanych w swoich mordercach. Były po wojnie badania tego zjawiska, ale wyniki zostały gdzieś głęboko zakopane, a "Mein Kampf", pouczający wykład, jak robi się wodę z mózgu, zakazany. Tak, jakby ktoś uznał, że zamiast korygować ewolucyjną lukę i zacząć uodparniać ludzkość na socjalizm, lepiej wykorzystać ją dla własnych celów. Znów ktoś nie pomyślał, że uruchomione monstrum może wyrwać się spod kontroli. Kolejna implementacja kłamstwa na skalę światową w wykonaniu komanda psychopatów z KGB Putina zaczadza zarówno masy jak i intelektualistów, którzy bardziej niż inni skłonni są wypełnić swoją próżność jakąś kolejną rewolucją . Prowadzi do kolejnego zbiorowego amoku już na skalę światową (Lenin może tylko zazdrościć). Niepokojące przejawy tego zjawiska obserwujemy w Polsce, kraju, który choć miał nieszczęście poznać socjalizm (w obydwu wersjach) lepiej niż inne, nie wytworzył mechanizmów obronnych. Niesłabnąca popularność Barbi i Kevina mających już na swoim koncie ponad trzysta afer powinna zapalić czerwone światło. Waga afer jest różna. Z tych cięższych można znaleźć takie, które powinny wyeliminować z życia publicznego wymienionych i ich partię, są też wołające o Trybunał Stanu. Wiele powinno skończyć się Sądem. Z najcięższych wymieńmy prowokację ubecką Barbi wymierzona w Komisję likwidacyjną WSI z Wojciechem Sumlińskim w roli pomocniczej ofiary, reakcje Kevina i Barbi na incydent gruziński, aferę hazardową i pogonienie policjantów, którzy ją wykryli, aferę stoczniową, współdziałanie z komandem Putina przeciwko św. p. Prezydentowi, złamanie wszelkich zasad bezpieczeństwa państwa w czasie przygotowań wyjazdu do Katynia, współudział w zacieraniu śladów tragedii smoleńskiej poprzez oddanie śledztwa głównym podejrzanym - komandu Putina, przywracanie na newralgiczne stanowiska kierownicze w instytucjach państwowych ludzi peerelowskich (czyli rosyjskich) służb bądź ich informatorów.... Reszta podlinkowana wyżej, jeśli ktoś nie miał okazji zetknąć się. dodam's blog
Cierpienia Blumsztajna pod czerwoną flagą Seweryn Blumsztajn tłumaczył w piątkowej “Wyborczej”, jak walczył z faszystami i robił wszystko, by nie było oenerowskich zadym na ulicach. Zadym pewnie by nie było, gdyby “Gazeta” na swoich pierwszych stronach nie wzywała do nich, oferując nawet stosowny sprzęt. Jeśli więc jakiś faszysta w Polsce się uchował, to dzięki promocyjnej akcji koncernu Agora przerwał swój sen i pobiegł na manifestację 11 listopada. Bojowy redaktor skutecznie zmobilizował kilka tysięcy osób, które pewnie w życiu by na tę manifestację nie przyszły, ale jak poczuły się wyzwane od faszystów, no to przyszły. Niestety, “faszyści” nie byli tak agresywni, jak być mieli. Nie wykrzykiwali też niebezpiecznych haseł – no, może poza kilkoma też nieprzyjemnymi, bo patriotycznymi. Stary dziennikarski wyga Blumsztajn coś jednak zauważył: “Marsz ONR był tak zorganizowany, by kamery widziały zdyscyplinowane szeregi ze sztandarami” (ech, te okropne kamery, przecież miały być po naszej stronie…), ale “poza główną kohortą operowały kilkunasto- czy nawet kilkudziesięcioosobowe grupy, które atakowały uczestników kontrmanifestacji”. Oczywiście, gdyby ktoś miał wątpliwości, byli to “skini, kibole, oenerowcy”. Naprzeciw nich, co prawda zamaskowani, ale na pewno sympatyczni, do boju na kamienie ruszyli “chłopcy” z lewackiej Antify. Czytelnik nawet nie musi się sam zastanawiać, kto jest dobry, a kto zły. W tekście Seweryna Blumsztajna czuć żal do “faszystów”, że byli grzeczni i spokojni. Że za dużo było patriotyzmu, a zabrakło – tak wyczekiwanego – antysemityzmu. Może za rok będzie lepiej? Bo “Gazeta” już zapowiada marsz w 2011 r. Z biało-czerwonymi i czerwonymi flagami. Za rok też “będziemy gwizdać przeciwko spadkobiercom polskich faszystów. Bo gwizdki nie są drogie. W hurcie jeden kosztuje tylko 50 groszy”. Biedny Blumsztajn. Z jednej strony musi się tłumaczyć statecznym centrystom z dawnej Unii Demokratycznej, dlaczego jest tak radykalny. Z drugiej – wyjaśniać lewakom jeszcze większym niż on, dlaczego nie wzywał do rzucania butelkami. Taki smutny los ponownie obudzonego rewolucjonisty, któremu się wydaje, że to Paryż 1968, a nie Warszawa 2010. Zabawne, że firmują to “Gazeta” i giełdowy, całkiem kapitalistyczny koncern Agora. Z dziennika wspierającego niegdyś liberalną Unię Wolności i wszystko, co robił Leszek Balcerowicz, “GW” stała się organem wspierającym lewackie akcje Seweryna Blumsztajna. Janke
Propaganda sukcesu w orędziu Komorowskiego Komorowski w orędziu „Naprawdę mamy z czego być dumni. Polska po 20 latach samorządności jest Polską lepszą, bardziej gospodarną, szybciej się rozwijającą, piękniejszą i bardziej ambitną. Dzisiaj to samorządy, tak jak kiedyś parlament, rząd czy prezydent, mają największy wpływ na jakość naszego codziennego życia. Drogi i chodniki, szkoły i przedszkola, orliki, przychodnie i szpitale – to zadania samorządów. Te wszystkie sprawy są ważne dla każdego obywatela, również dla mnie, jednego z mieszkańców warszawskiego Powiśla.”…(źródło ) Mój komentarz Propaganda sukcesu i..orlików. Jak za dobrego wujaszka Gierka .Polska rośnie w siłę, a ludziom się żyje dostatniej. Komorowski celowo udaje że jest ślepy. Naigrywa się z Polaków. Jest dobrze, ach jak dobrze. Ludzi nie stać na posiadanie dzieci. Jest dobrze, tak ma być. Gigantyczna korupcja samorządach. Komorowski nic nie widzi. Nic nie trzeba naprawiać, jest dobrze, ach jak dobrze. Upadek szkolnictwa. Jest dobrze, Problemy służby zdrowia. Jest dobrze. Kiepski poziom szkół. Jest dobrze. Brak ograniczenia do dwóch kadencji urzędów w samorządach i potężniejące w związku z tym sitwy. Jest dobrze. Po prostu wszystko spod żyrandola wygląda dobrze. Szkoda że Komorowski robi za jednego z głównych propagandystów Tuska. Marek Mojsiewicz
Koszmarna dyktatorska morda Unii Jewropejskiej. Czyli o fikcyjnym terroryzmie islamskim i o postępach żydostwa w zakuwaniu nas w kajdany. Wydanie zakazu palenia w miejscach publicznych zgodnie z dyrektywą bilderbergowskiej Unii miało zapewne kilka zadań.
- Unia chce pokazać, jak bardzo troszczy się o nasze zdrowie. Tylko dlaczego Unia nie walczy równie mocno z alkoholizmem – znacznie gorszą patologią? Dlaczego Unia nie wytoczy procesu o zbrodnie przeciwko ludzkości twórcom Codexu Alimentarius? Dlaczego Unia nie zdelegalizuje GMO, aspartamu, białego cukru (zabójcy nr 1, gorszego niż alkohol, nikotyna i narkotyki razem wzięte), coca-coli, McDonaldsów (masowy truciciel i wpędzacz w choroby)?
Dlaczego Unia nie zabroni ruchu samochodowego w miastach – wszak spaliny są znacznie bardziej trujące niż nikotyna? Dlaczego Unia milczy, gdy trują nas chemtrailsem?
- Unia szuka kolejnego pretekstu do skłócenia społeczeństw kontrolowanych przez nią baraków. W tym wypadku idzie o skonfliktowanie w polskim baraku unii palaczy z niepalącymi. Tak jak skonfliktowano homofobów z homofilami. Tak, jak konfliktuje się postępowców z ciemnogrodem, faszystów z europejczykami, a PiS-owców z PO-wcami. [I jak skonfliktowano kobiety z mężczyznami, a dzieci z rodzicami - admin] Wywoływanie konfliktów i podziałów wśród bydełka roboczego jest konieczne. Podburzanie jednych przeciwko innym w myśl starej zasady divide et impera jest specjalnością ideologów NWO. Dla nich jedność, zgoda wśród zapędzonych do żydowskiego kieratu niewolników jest zbyt niebezpieczna.
- Jest to okazją do łamania praw jednostki przy pełnej aprobacie wielu apostołów antynikotynowej krucjaty. Jeśli jestem właścicielem kafejki czy piwiarni, to ja i tylko ja powinienem mieć prawo decydowania o tym, czy w MOJEJ kawiarence lub piwiarni wolno palić czy nie! A nie, że za mnie decyduje jakiś urzędniczyna, komisarzyna czy inny żydowski agencina. Dlaczego wreszcie żydowska Unia cenzuruje znane medycynie fakty, że palenie tytoniu (najlepiej nie poddanego „uszlachetnieniu” substancjami zapachowymi, bardziej szkodliwymi niż sam dym i nikotyna) przy szkodliwej wysokowęglowodanowej diecie hamuje wybuch wielu ciężkich chorób cywilizacyjnych, a przynajmniej wyraźnie je spowalnia i zmiejsza towarzyszące im dolegliwości. Ale o paleniu (jako palacz) napisałem tylko tak na marginesie… Jeszcze słówko o oświacie. Nie tylko w Wielkiej Brytanii protestowali niedawno studenci. Także w Irlandii i we Włoszech… We wszystkich tych krajach widać ten sam wzorzec – oświata na poziomie wyższym będzie dostępna tylko dla nadzianych wybrańców. Lud, bydło robocze, nie potrzebuje być zbyt wykształcone! Wystarczy, że nauczy się czytać. Aby mogło chłonąć „prawdę” z ichnich Bildów,Sternów, Gazet Wyborczych i innych Naszych Dzienników. A teraz o terroryzmie… Zgodnie z propagandą Unia jest spadkobierczynią postępowych ruchów na rzecz obrony praw człowieka i obywatela, jest ich godną kontynuatorką, ukoronowaniem i niezłomnym strażnikiem wolności osobistej… i tu można nadal cytować inne tego typu postępackie hasła i farmazony. Jest problemem dla żydowskich ideologów NWO i wykonawców ich poleceń w Unii (w USA jest identycznie), jak odebrać ludziom prawa obywatelskie i jak zakuć Gojów w kajdany nie wzbudzając u zniewalanych podejrzeń o totalitarny zamordyzm władzy. Metodą na to jest utrzymywanie przez polityczne marionetki żydowskich ideologów NWO i przez żydowskie media fikcji zagrożenia terroryzmem. W obecnym momencie wszystko wskazuje na to, że Niemcy i na tym polu mogą przejąć w Unii inicjatywę.
Dlaczego akurat Niemcy? Globalny Rząd Unych nie przypadkowo wyznaczył Niemców do roli lokomotywy w Unii.
Przy czym postawiono na dominację Berlina w Unii niekoniecznie tylko z powodu niemieckiego potencjału gospodarczego. Niemcom przypadnie zapewne rola kapo w przyszłej, europejskiej prowincji żydowskiego światowego państwa. I to z dwóch nie związanych z niemieckim potencjałem gospodarczym ważnych powodów:
- Niemcy mają kompleks winy wobec Żydów (mniejsza o to, że nie całkiem uzasadniony).
- Charakter Niemców – ślepe posłuszeństwo wobec zwierzchności, jak i talent w narzucaniu poddanym żelaznej dyscypliny – całkowicie ich do roli kapo predestynuje. Dotąd Niemcy nie mieli wielu osiągnięć na polu straszenia własnych mieszkańców zagrożeniem atakami terrorystycznymi. Ich rolą w 11/9 było „dostarczenie” rzekomych śpiochów-zamachowców. Wielu domniemanych „terrorystów” pochodziło z Niemiec. A to pomogło w stworzeniu medialnej fikcji istnienia rozbudowanej na cały świat sieci komórek Al-Kaidy, czekających tylko na rozkazy dokonania zamachów.
Niemcy zainscenizowali jeden „nieudany” zamach, tzw. „Kofer-bomben”. Jako sprawców wytypowano dwóch Arabów. Manipulacja była oczywista, a polegała na tym, że w dniu, kiedy podłożono w pociągach walizki z domniemanymi „bombami” – butlami gazowymi (bez funkcjonujących zapalników) domniemani zamachowcy na dworcach, gdzie podłożono owe „bomby” w pociągach, w ogóle nie byli . Pokazywane w telewizji jako „dowody” nagrania kamer monitoringu pokazujące młodych Arabów na dworcach miały inną datę, niż data podłożenia walizek! Drugim „udaremnionym ” zamachem była rzekoma próba produkcji na dużą skalę materiałów wybuchowych przez islamistów. Dzienniki telewizyjne pokazywały garaż pełen pojemników z chemikaliami mającymi służyć do produkcji bomb. Sprawę jednak po krótkim czasie wyciszono. Okazało się, że ideologiem i inspiratorem grupki „chemików” był okrzyczany jako muzułmański kaznodzieja nienawiści etatowy pracownik niemieckiego wywiadu. A puszczane niedawno w internecie nagrania o rzekomo planowanych zamachach terrorystycznych także powstały z inspiracji etatowego funkcjonaruisza niemieckiej bezpieki. Nie może jednak tak być, aby wiodący unijny barak ciągnął się w ogonie inscenizowanego zagrożenia terrorem. No i nagle sprawy nabrały przyspieszenia… Ledwo niemiecki minister spraw wewnętrznych, Thomas de Maizière, w telewizji ostrzegł niemiecką opinię publiczną przed ewentualnymi zamachami terrorystycznymi grożącymi Niemcom, a już parę godzin później znalazła się pierwsza, podłożona przez nieznanych sprawców bomba. Wprawdzie nie w Niemczech, a w Namibii, ale rzekomo przeciwko Niemcom wymierzona. Wygląda na to, że terroryści chcieli sprawić przyjemność niemieckiemu ministrowi i pokazać, że się on nie myli, i że wie o czym mówi! Choć i to nie jest pewne. Niewielki pokrowiec na laptop, wypełniony kablami, bateriami i „zapalnikiem” znaleziono w hali na lotnisku. Nie ma pewności, czy w pokrowcu, oprócz kabli był jakiś materiał wybuchowy. Nie ma pewności, czy miał być on załadowany na samolot lecący do Monachium. Pokrowiec nie miał żadnej karteczki z adresem. Mimo to niemiecki minister spraw wewnętrznych stwierdził, że wszystko wskazuje na to, iż „bomba” była na lotnisku podłożona z myślą wysłania jej do Niemiec. Skąd taka pewność u niego? Chyba stąd, że to jego podwładni, albo ich kumple po fachu z przyjacielskiej zachodniej bezpieki tę „bombę” W Namibii na lotnisku podrzucili. Ciekawa jest reakcja niemieckich mediów, której nie da się inaczej określić niż histeria i bicie na alarm. A o co w tym wszystkim chodzi rzeczywiście, zdradziło jedno zdanie ministra obrony wypowiedziane przed kamerami: nie czas teraz dyskutować o prawach obywatelskich, gdy idzie o nasze bezpieczeństwo! W przetłumaczeniu na zrozumiały język – policja, służby muszą zostać wyposażone w kompetencje umożliwiające im totalną kontrolę każdego i wszystkiego. Bo inaczej nie zapewnią nam bezpieczeństwa. Nawet, jeśli ucierpią na tym prawa obywatelskie – bezpieczeństwo jest ważniejsze!
Padały propozycje odbierania „podejrzanym” o terroryzm telefonów komórkowych i komputerów. Aby nie mogli się ze sobą porozumiewać. Ciekawe, według jakich kryteriów będzie policja orzekała, kto jest podejrzany, a kto nie. Czy ja – przez to, że noszę brodę – też będę podejrzanym? Tym bardziej, że mam znajomych, wierzących muzułmanów.
Na koniec jeszcze ciekawostka dla numerologów. Minister spraw wewnętrznych, zapowiadając domniemane ataki, wymienił konkretną datę – z zamachami powinniśmy liczyć się od 22.11.2010
22.11.2010 22 można zapisać jako 2x11.11.2010
A suma cyfr wymienionej przez ministra daty wynosi: 2+2+1+1++2+0+1+0 = 9
Cyfry 9 i 11 coś mi przypominają… Czyżby tym razem szabas-goje rządzący w Berlinie faktycznie szykowali u siebie w Niemczech prawdziwe zamachy? Poliszynel
PS. Amok medialny w Niemczech. Wozy bojowe Bundeswehry „bronią” bezpieczeństwa lotnisk!
Staniszkis oskarża: europosłowie PiS grają jak Sikorski Są różne odmiany władzy. Dyktat formy jest jedną z nich - w dotyczącym nas Traktacie Lizbońskim wciąż aktualizowaną i reinterpretowaną. Ów dyktat ma trzy filary. Najpierw - akceptacja równoprawności odmiennych systemów wartości, co oznacza automatyczną rezygnację z absolutyzowania któregokolwiek. Przynajmniej na poziomie prawa państwowego. Potem - skoncentrowanie władzy na dwóch kwestiach: wciąż renegocjowanych standardów minimalnych, reguł dotyczących "rozpoznawania" (czyli wtłaczania okruchów realności w odpowiednie procedury) i reguł zmiany.
Ta ostatnia władza dopadła nas ostatnio - chodzi o ew. zmianę Traktatu. Jest w nim "kładka" mówiąca jak to zrobić: jednomyślność już nie jest konieczna. Ale jest też procedura zablokowania zmiany, jeżeli większość krajowych parlamentów się jej sprzeciwi. Wymaga to jednak nadania owym parlamentom nowych kompetencji. U nas to zaniedbano, a obecna ustawa kompetencyjna jest zbyt wąska. I tak - nie rozumiejąc, na czym polega dyktat formy - jesteśmy nieobecni. Przeceniamy za to klientelistyczne relacje z najsilniejszymi aktorami UE.
Ziobro i Legutko wygrywają z Kowalem A w grach na forum Europy (i na scenie globalnej) nastąpiło przyspieszenie. Eurogrupa, rozdarta między obowiązek finansowania swoich członków zagrożonych finansową destabilizacją a rozpadem (po ich ewentualnym wyjściu za strefy euro), wybiera to pierwsze. Dla Merkel i Sarkozyego eurogrupa to innowacyjny projekt polityczny i instrument globalnego współzawodnictwa. Koszty utrzymania strefy euro wymagają zdyscyplinowania peryferii: stąd wspomniane zmiany w TL. Ale sytuacja jeszcze się komplikuje, bo Niemcy mają swoją własną strategię wobec Białorusi i Ukrainy, inną niż dyplomacja UE. Niemcom chodzi o wyłuskanie najwartościowszych zasobów bez pełnej integracji. Na Białorusi polski MSZ wydaje się wspierać taką właśnie grę. Co do Ukrainy był w europarlamencie silny głos Pawła Kowala z PiS zgodny z doktryną Giedroycia, czyli zdecydowanie za szybką, pełną integracją. Ale ostatni konflikt z PiS spowodował nagłą marginalizację Kowala: dziś w imieniu grupy europosłów przemawiają w kwestii Ukrainy Ziobro i Legutko. I obaj (w imię zresztą fundamentalistycznych argumentów, iż Ukraina "nie spełnia standardów") wsparli linię Niemiec: nie intensyfikować konfliktów UE z tym krajem przed wyborami, co dałoby silny sygnał, wpłynęło na prozachodnie wybory i przyspieszyło integrację.
PiS chciał się przeciwstawić Kowalowi? Wbrew zapewne intencjom prezesa, PiS w Parlamencie Europejskim zaczął w tej kwestii grać jak Sikorski. Czy temu właśnie miało służyć odsunięcie Kowala? I wcześniej - wyrzucenie Jakubiak, bo Kowal wspomniał, że się za nią ujmie? I dość brutalna rozmowa z Kuchcińskim przyspieszająca akces Kowala do dysydentów? Ko skoordynował tę cichą reorientację linii PiS w Parlamencie Europejskim? Jest ona na rękę i Rosji i Niemcom. A może nie było koordynacji, tylko - mechanicznie - chodziło po prostu o zademonstrowanie stanowiska odwrotnego niż Kowal? Czy tak się robi politykę? Czy o to chodziło? Prof. Jadwiga Staniszkis
Cisi sprzymierzeńcy reform Plusy i minusy tygodnia (20-21 listopada 2010) Zwolennicy PO oraz publicystyczni kibice tej partii są rozdarci w kwestii secesjonistów z PiS. Jedni – jak Mirosław Czech – chwalą śmiałków za to, że boleśnie ugodzili w swoją partię. Inni – jak Waldemar Kuczyński – pryncypialnie przypominają: pisowiec zostanie pisowcem. Z kolei Paweł Wroński z „Gazety Wyborczej” głosi, że nowa grupa powstała na kłamstwie – bo kampania Jarosława Kaczyńskiego z tego lata była zakłamana. Do ataku ruszają już parlamentarzyści Platformy na czele z Andrzejem Halickim, którzy obwiniają nową grupę za wszystkie możliwe grzechy w wojnie polsko-polskiej z ostatnich pięciu lat. Na tym tle jako liberalny dobroduszny wujek jawi się Paweł Zaleski – też notabene ekspisowiec, który radzi, by nowa grupa pozbyła się duetu Bielan – Kamiński. Co ciekawe, Zaleski, który uczestniczył w kampanii PiS w 2005 roku, teraz oskarża dwóch spin doktorów, że to oni właśnie wówczas rozpętali wojnę polsko-polską. No cóż, nie pamiętam, by w tamtej walce po drugiej stronie byli tylko wyłącznie następcy Mahatmy Gandhiego, którzy nadstawiali drugi policzek.To wszystko pokazuje, jak niełatwy los czeka ekipę Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Już teraz ciąży na nich klątwa Jarosława Kaczyńskiego i niechęć niedawnych kolegów z PiS. Media głaskały ich po główkach, póki nawalali w nielubianego Kaczora, ale ta łaska szybko może się skończyć. A Platforma zadecydowała już, że będzie walić w nich ogniem zaporowym. Albo będą politycznymi eunuchami kajającymi się wiecznie za poprzednie PiS-owskie grzechy, albo PO będzie głosić, że zachowując choć połowę swoich poprzednich poglądów, wprowadzili wszystkich w błąd, głosząc, że chcą pojednania. Bo według tej logiki platformersów jedynym pojednaniem jest przyłączenie się do ich partii albo wycofanie się z polityki. Każdy, kto mówi inaczej, chce dalszego trwania wojny polsko-polskiej. Wojny, która jak wiadomo, może zakończyć się jedynie absolutną hegemonią Donalda Tuska. A przy okazji uświadomiłem sobie, że gdyby zdarzył się cud i Jarosław Kaczyński kontynuowałby także po kampanii prezydenckiej swój pojednawczy język – użyto by przeciwko niemu dokładnie tej samej taktyki. Albo by wymagano, aby pokajał się „do parteru” za wszystkie polityczne grzechy, albo z triumfem ogłoszono by, że nadal jest toksyczny i oszukuje, głosząc chęć przemiany. Tak można by przeczołgać nawet św. Franciszka. Groteskowe wrażenie robi jeden wielki krzyk oburzenia polskiej lewicy – od SLD po Macieja Gdulę z Krytyki Politycznej – którzy się oburzają, że wyjazd Antoniego Macierewicza i Anny Fotygi za ocean to działanie narażające prestiż polskiego państwa. Mówią to ci sami, którzy popierają blokowanie legalnej demonstracji narodowców 11 listopada, którzy przy byle sporze z państwem polskim odwołują się do Trybunału w Strasburgu. Ci sami, którym nie drgnęła powieka, aby popierać Bronisława Geremka odmawiającego zlustrowania się w Parlamencie Europejskim – choć państwo polskie legalnie wymagało od niego wypełnienia lustracyjnej deklaracji. Platforma bierze duże miasta – głosi „Gazeta Wyborcza”. Tuż obok wyliczenie faworytów z polskich metropolii. Czytam i oczom nie wierzę. W wyliczeniu „GW” dostrzegam Warszawę, gdzie liderem jest Hanna Gronkiewicz-Waltz z PO, Gdańsk – gdzie lideruje platformers Paweł Adamowicz, i wreszcie Łódź – gdzie w sondażach dominuje Hanna Zdanowska z PO. Ale już w Bydgoszczy, Katowicach, Krakowie, Poznaniu, Sopocie, Szczecinie i Wrocławiu liderami sondaży są kandydaci niezależni. Dlaczego więc tytuł nie brzmi – „Niezależni biorą wielkie miasta”, skoro Platforma ma tylko trzy pewne wygrane? Adam Michnik, demonstrując swoją oszałamiającą łaskawość, deklaruje, że gdyby wskutek jakichś splotów okoliczności „Rzeczpospolita” zmieniła właściciela, to będzie dla Pawła Lisickiego miejsce w jego dzienniku. Wspaniałomyślna idea. A może Adam Michnik zacząłby zadawać pytanie ministrowi Gradowi, dlaczego niemal nie ukrywa, że chce odwołać szefa „Rzepy”, bo mu się nie podoba, co gazeta pisze. Semka
20 listopada 2010 Ciąg dalszy dyktatury przypadku. Przyznam się państwu, że nie potrafię zrozumieć działania państwa w kwestii palenia przez” obywateli” papierosów- jako kontynuacji starego indiańskiego zwyczaju, przywiezionego przez konkwistadorów z Ameryki. Palenie było związane z pokojowym nastawieniem wobec drugiego człowieka. Zamiast pokoju rząd organizuje ciągłą wojenkę z palaczami.. Jakby ONI byli najgorszym złem trapiących rozebraną, rozkradaną, zadłużaną -ojczyznę.. W przypadku walki z paleniem papierosów nie stosuje się zasada Ronalda Reagana, że:” Rząd jest jak niemowlę: przewód pokarmowy charakteryzujący się ogromnym apetytem na jednym końcu i żadnego poczucia odpowiedzialności na drugim”. - Panie doktorze, mam problem. Od pewnego czasu brakuje mi apetytu. Nie mam ochoty na jedzenie… - Wie pan - odpowiada doktor. Przy dzisiejszych cenach to cenna umiejętność.. Dlaczego? No bo z jednej strony następują ciągłe podwyżki cen papierosów, a z drugiej liczba palących- dzięki szykanom- maleje. Jeśli liczba palących maleje – podobno do 9 milionów- to muszą maleć wpływy do ukochanego przez socjalistów budżetu. Tym bardziej, że narasta przemyt szacowany obecnie na 15 %.. A z tego – rząd akcyzy nie ma. I ta walka na śmierć i życie z palaczami..(???) Czyżby rząd walczył ze swoimi dochodami? Nie potrafię sobie tej kwestii wytłumaczyć. Od pierwszego stycznia papierosy drożeją o 30% w myśl zaleceń , naszego nowego państwa- Unii Europejskiej, która jest teraz naszą nową ojczyzną, superojczyzną, tak jak superpaństwem o osobowości prawnej międzynarodowej.. Socjaliści antynikotynowi tam decydują, ustalają, walczą.. Bo gdyby chcieli szybciej zlikwidować palenie w całej Europie- to wydaliby po prostu zakaz palenia wszędzie. I tyle.. Ale nie: dręczą palaczy i prześladują , traktując ich jak „obywateli” drugiej i dalszej kategorii.. Komuniści zabijali od razu - socjaliści zanim zabiją- najpierw zadręczą.. A przy tym sami sobie podcinają gałąź na której siedzą. Chyba, że w sprawie jest jakieś drugie dno.. Bo w takiej kulturze, gdzie toczy się walka z naszą świadomością, wypierając świadomość starą- a na to miejsce wprowadzając nową, wymyśloną przez marksistów kulturowych, od razu widać w jaką to idzie stronę.. Właśnie zamknięto w Muzeum Narodowym stałe ekspozycje umieszczone w siedmiu galeriach. Jak twierdzi pani Katarzyna Wakuła, rzeczniczka Muzeum Narodowego, koszty utrzymania placówki wynoszą rocznie 40 milionów złotych, zaś dotacja z Ministerstwa Kultury – tylko 30 milionów. Brakuje 10 milionów.. Pan Kazimierz Michał Ujazdowski powiedział, że:” Działalność muzeum bez wystaw stałych nie ma sensu”(!!!!). Znacie oczywiście państwo mój pogląd na państwowe muzea do których trzeba dopłacać bajońskie sumy.. Ale dziwi mnie jedna rzecz w tej materii kulturowo- propagandowej.. Cofa się dotacje na Muzeum Narodowe, ale pieniądze są na inne muzea, na przykład sztuki nowoczesnej, cokolwiek to określenie miałoby znaczyć.. Ostatnio otworzono wesołe miasteczko w Warszawie nad Wisłą o nazwie Centrum Nauki Kopernik, w które to wesołe miasteczko włożono ponad 500 milionów złotych(???) Ile się będzie do tego wesołego miasteczka dopłacało? Na razie nie wiem, ale zobaczymy z upływającym czasem.. Jak dokooptuje się diabelski młyn i kolejkę górską.. W Radomiu na przykład szykuje się z wielkim rozmachem dofinansowanie przybytku” kultury” o nazwie” Elektrownia”( od elektrowni, która kiedyś tam była). Członek zarządu Mazowsza, pan Piotr Szprendałowicz z Platformy, że tak powiem Obywatelskiej, powiedział , że na to muzeum już przygotowane są „ grube miliony”(???) Nie powiedział co prawda jak grube i czyje są te miliony… Ale są przygotowane. Są to miliony grube wydarte głównie biednym ludziom, którzy nigdy do tego przybytku” sztuki” nie pójdą- bo i po co.. Będzie się jedynie zwozić tam młodzież szkolną- niech popatrzy sobie, jak jakiś facet staje na rękach opierając się nogami o ścianę- bo takie coś tam jest wystawiane.. Tak jak w niedalekim Orońsku, gdzie jakaś „ artystka” poustawiała hurtownicze regały, poustawiała na nich mąkę i cukier, a zwiedzający przychodzili sobie i każdy brał z regału - to mąkę , to cukier.. Oczywiście nie mam nic przeciwko takiej formie” sztuki”, ale uprawianej za własne pieniądze, a nie za pieniądze podatników.. Muzea sztuki nowoczesnej wyrastają jak grzyby po deszczu. I państwo do nich dopłaca propagując tandetę.. Tak jak dopłaca do tandety proponowanej przez istniejące na scenie politycznej partie demokratyczne i polityczne.. W ustawie budżetowej zapisano dla nich 126 milionów złotych(!!!!) Było 102 miliony, na aparaty propagandowe, posady, bilbordy, ulotki i inne bzdety propagujące… propagandę. Platforma Obywatelska chce ograniczyć subwencję. Jak? Chce, żeby kwota ta nie była poddawana corocznej waloryzacji, co pozwoli zaoszczędzić 11,8 miliona złotych rocznie(????). Czy to niezły numer.?. Najpierw głosować, żeby podnieść i żeby ograbić ludzi na dodatkowe 24 miliony, a potem zrobić łaskę, żeby nie waloryzować.. A kto zwaloryzuje na rynku prywatnym podmiotom straty wynikłe z obrabowania ich z pieniędzy, i przeznaczonych potem na biurokrację i propagandę partyjną.? W latach, w których nie byłyby przeprowadzane wybory parlamentarne, kluby dostawałyby tylko 50% przewidzianej w budżecie kwoty i państwo zaoszczędziłoby rocznie około 57 milionów. Prawo i Sprawiedliwość jest przeciwne oszczędzaniu, Polskie Stronnictwo Ludowe chce o pomyśle rozmawiać, a Sojusz Lewicy Demokratycznej nie chce ograniczeń, ale godzi się na zamrożenie waloryzacji subwencji. To wszystko jest jak najbardziej demokratycznie… .Bo demokracja jest rządem hien nad osłami.. Oczywiście okradną.. Dyskusja trwa, w jaki sposób- żeby może najmniej bezboleśnie.. Tu przytną, tam obniż ą- ale wcześniej podniosą. Platforma Obywatelska oczywiście od początku była za zniesieniem subwencji dla partii politycznych.. No i oczywiście podnosi waloryzacyjne. Tak jak podatki. Podatki też trzeba waloryzować. Bo subwencje mają nieopisany walor: pochodzą za darmo z kieszeni osłów, pardon- „obywateli”, którzy w demokracji mają niewielki wpływ na to co się dzieje na górze.. W każdym razie w tym systemie zabetonowanym przez cztery gangi demokratyczne. W takiej na przykład Ameryce, na Alasce można nawet dopisać do kart wyborczych swojego kandydata.. I udało się! Przeszedł nieoczekiwanie i na pewno jest kobietą.. Żeby u nas tak można było zrobić, a przy okazji znieść próg wyborczy.. Oczywiście wszystkie te cztery partie chcą dla nas dobrze za nasze pieniądze. I żeby nas jeszcze bardziej przekonać, że chcą dobrze potrzebują naszych pieniędzy, z naszych kieszeni. Bo jak komuś zrobić dobrze i nie grzebać po kieszeniach? Bo dobry rząd i dobry Sejm to takie instytucje, które w sposób właściwy i bezpośredni okazują nam” obywatelom”, właściwy do nas stosunek kieszeniowy.. I nie chodzi o grę w bilarda grzebiąc po kieszeniach.. Chodzi o przyzwoitość rabunku. .A przyzwoitość rabunku polega na konsultacjach pomiędzy sobą przeciw nam.. Taki rabunek w demokratycznych rękawiczkach.. rękawiczkach jak zwykle demokracja zwycięży. WJR
Czym się różni opinia od oszczerstwa Subotnik Ziemkiewicza Z opóźnieniem doczytałem się, że redaktor Adam Leszczyński z „Gazety Wyborczej” wywołuje mnie do głosu, domagając się kpiarsko, abym potępił Pawła Lisickiego za proces wytoczony Sławomirowi Popowskiemu. Redaktor Leszczyński przypomina, co byłem pisałem o procesach wytaczanych przez Adama Michnika i, sugerując, iż sprawa jest identyczna, tylko dotyczy innych osób, twierdzi, że jeśli chcę być konsekwentny, o sprawie Lisicki vs. Popowski powinienem napisać to samo. Są dwie możliwości: albo Adam Leszczyński udaje głupiego, albo nie udaje. W sumie zresztą nie robi to wielkiej różnicy. Najpierw o samej sprawie, bo jest to jedna ze spraw najbardziej skandalicznych i zarazem najbardziej dobitnie świadczących o degeneracji władzy i mediów pod panowaniem Donalda Tuska. Jak czytelnicy zapewne wiedzą, przedstawiciele skarbu państwa w wydającej „Rzeczpospolitą” spółce „Presspublica” złożyli do sądu wniosek o rozwiązanie spółki. Prawo przewiduje taką możliwość w określonych wypadkach − jeśli na przykład spółka znajduje się w stanie paraliżu decyzyjnego, jeśli generuje straty i mniejszościowy udziałowiec narażony jest na ponoszenie finansowych skutków decyzji większościowego. W wypadku wydawcy „Rzeczpospolitej” nic podobnego nie ma miejsca. Zarząd spółki, mimo nieustannych prób obstrukcji ze strony mniejszościowego udziałowca, działa sprawnie, gazeta w ostatnim roku zwiększyła sprzedaż, może nieznacznie, bo zaledwie o 2 proc. − ale to nielichy sukces w czasie, gdy, jak ogólnie wiadomo, „sieć pożera papier” i sprzedaż gazet papierowych leci jak w studnię, w wypadku głównej konkurencji o kilkanaście procent rok do roku. Również bilans finansowy gazety jest dodatni, co także jest sukcesem w czasach poważnego kryzysu na rynku reklamy. Nie ma więc nawet pozoru jakiegokolwiek merytorycznego uzasadnienia działań delegatów ministra Grada. I oni też nie za bardzo próbują ściemniać, wszyscy wiedzą, o co chodzi: o renacjonalizację gazety, a co najmniej wywarcie presji (bo zamieszanie prawne wokół spółki zawsze się źle odbija na jej wynikach) na brytyjskiego właściciela tytułu. „Rzeczpospolita”, gazeta, która nagłośniła aferę hazardową i zmusiła premiera do przetasowań w rządzie, która u samego zarania rozpruła dęty przez michnikowszczyznę balon, niwecząc szeroko zakrojoną kampanię propagandową wokół książki Grossa „Strach”, i na szereg innych sposobów zalazła szeroko rozumianej władzy za skórę, ma się zmienić. Od trzech lat dochodzą do nas odgłosy kolejnych, to prawem, to lewem podejmowanych prób wyperswadowania Brytyjczykom, że „nie jesteśmy w Portugalii”, i jeśli chcą robić dobre interesy, muszą „mieć prosto na dzielnicy”.
Przyznajmy, że władza wykazuje tutaj pewną skłonność do kompromisu; już nie pada żądanie, aby gazeta dołączyła do chóru chwalców, których Partia ma wszak pod dostatkiem, mniejszościowy udziałowiec żąda tylko, aby wydawca zmienił jej profil na ściśle biznesowy, usuwając z łamów publicystów politycznych (i oczywiście naczelnego). Brzmi to jak wymyślony naprędce żart, ale naprawdę: delegat ministra Grada uparcie twierdzi, że to pomysł na zrobienie wielkiego kasabubu, poprzez pozyskanie rzeszy czytelniczych sierot po więdnącym „Dzienniku”. I właśnie to, że Brytyjczycy uporczywie odmawiają pójścia za jego światłą koncepcją podaje jako pretekst wniosku o likwidację spółki i oddanie gazety na powrót pod bezpośredni zarząd ministra. Takie pogrywanie sobie przez rząd z poważnym, było nie było, zagranicznym inwestorem, bliższe jest standardów Birmy czy Białorusi, niż Europy. Podobnie jak niemal całkowita cisza, jaką zareagowało na chamówę ministerstwa zdominowane przez najemnych i ochotniczych propagandystów Partii środowisko dziennikarskie. Zareagowała europejska organizacja dziennikarzy, ale polskie SDP, którego szefowa niedawno tak ochoczo dołączyła do nagonki na szefa radiowej Trójki, domagając się (szefowa związku zawodowego – kuriozum na skalę światową!) jego natychmiastowego zwolnienia za rzekome zaangażowanie w kampanię PiS, którego nie było − teraz nabrało wody w usta. Tak zwana Rada Etyki Mediów, zajmująca się wyłącznie gorliwym potępianiem Radia Maryja, także milczy. Podobnie jak „branżowy” periodyk, skupiony na lansowaniu dziennikarstwa słusznego i potępianiu niesłusznego, „pisowskiego”. A z publicystów jedna Dominika Wielowieyska odważyła się na ostrożne skrytykowanie rządu, zresztą w tonie niedowierzania, że, czyżby, mogło tutaj chodzić o polityczną presję? Czyżby nasz Tusk mógł zrobić coś, co w imię głoszonych zasad musielibyśmy uznać za rzecz brzydką? Trochę przypominało to zdziwienie bułhakowowskiego Wolanda, że w Moskwie − czyżby? − zdarzają się złodzieje, ale zważywszy, gdzie Wielowieyska pracuje, trzeba docenić jej uczciwość i, jednak, odwagę. Poza nią bowiem na reakcję, zresztą w podobnym tonie zdumienia, zdobyła się tylko prasa brytyjska. Właśnie ostrożny artykulik Wielowiejskiej stał się obiektem ataku wspomnianego Sławomira Popowskiego, który przywołał ją do porządku, bluzgając stekiem oskarżeń pod naszym adresem, sprowadzających się w sumie do jednej obelgi − że jesteśmy jego zdaniem gazetą „pisowską”. Gdyby na tej obeldze mądrość Popowskiego się wyczerpywała, Adam Leszczyński miałby rację − procesowanie się z nim nie miałoby sensu i przypominałoby do złudzenia zachowanie Michnika, który zwykł wytaczać procesy za wyrażone na jego temat opinie. Ale Popowski pomieścił w swoim paszkwilu na „Rzeczpospolitą” coś, co idealnie spełnia kodeksową definicję „fałszywej, zniesławiającej informacji”. A mianowicie oznajmił światu, że w chwili, gdy Mecom odkupywał od norweskiej spółki Orkla większościowy pakiet udziałów w „Presspublice”, zawarty został tajny dil między szefem spółki, Dawidem Montgomerym, a szefem rządzącej wówczas partii, Jarosławem Kaczyńskim, na mocy którego obiecano Montgomery’emu, że dostanie na preferencyjnych warunkach pozostałe, należące do Skarbu Państwa 49 proc. udziałów, jeśli zatrudni wskazanego przez Kaczyńskiego redaktora naczelnego i uczyni gazetę propagandową tubą PiS.
Jest to, o ile mi wiadomo, całkowite kłamstwo, którego zresztą w żaden sposób nie uprawdopodobniają fakty. Fakt, iż rząd PiS pod koniec sprawowania władzy podjął kroki zmierzające do sprzedaży owych udziałów (sprzedaży, a nie żadnego preferencyjnego przekazania) wytłumaczyć można bez spiskowych teorii, a o rzekomej „pisowskości”, insynuowanej gazecie, najlepiej mówi fakt, iż na dworze prezesa to właśnie „Rzeczpospolita” obarczana jest winą za przegrane wybory prezydenckie, do czego miała doprowadzić świadomie i na wiadome zamówienie mobilizując „lemingi” sondażem wskazującym na możliwość zwycięstwa Kaczyńskiego (a teraz inspirujemy i wspieramy wymierzony w PiS rozłam… wszystkie do siebie pasuje, jak zwykle). Fakt, że nie ujadamy w chórze nienawiści i pogardy dla „polskiego NRD, które głosuje na Kaczyńskiego” nijak się ma do zarzutów o partyjne zaangażowanie. Uważam, że jeden nasz ekspercki tekst, taki jak np. „Wysokie koszty walki z układem” (jest w archiwum internetowym) trafniej obnażał wady rządu PiS-Samoobrony-LPR niż cała histeryczna pisanina konkurentów. Wszystko wskazuje na to, że Popowski zagalopował się w oczywiste kłamstwa, ale należy mu dać szansę przedstawienia dowodów owego tajnego porozumienia. Jeśli ich nie ma − powinien przeprosić i wycofać się z oszczerstwa. Chyba nie ma, skoro przyjął metodę obrony podobną do p. Aliny Całej, która, gdy wytknięto jej rażące przekłamania i żonglowanie faktami, nie próbowała odpowiedzieć merytoryczną polemiką, tylko zorganizowała w swej obronie manifestację, podając się za ofiarę polskiego antysemityzmu. Popowski zamilkł i nie przedstawia żadnych dowodów na poparcie swego oskarżenia. Za to uaktywniła się „Gazeta Wyborcza”, publikując kpinki Leszczyńskiego, porównującego Lisickiego do Michnika, oraz − jakżeby inaczej − list z poparciem dla Popowskiego. List ten podpisało kilku byłych pracowników „Rzeczpospolitej” oraz nestor polskiego dziennikarstwa Stefan Bratkowski. Temu ostatniemu skłonny jestem odpuścić z racji dawnych zasług. Honorowy prezes SDP zasłynął niedawno pryncypialnym skrytykowaniem książki, której, jak przyznał, nigdy nie przeczyta, trudno więc orzec, czy aby znowu nie wypowiada się autorytatywnie o sprawach, o których zwyczajnie nic nie wie. Natomiast pozostali sygnatariusze, jak rozumiem, biorą w ten sposób na siebie obowiązek, który z mocy prawa ciąży na Popowskim − udowodnienia tezy o spisku Montgomery’ego z Kaczyńskim. Bo tylko to oskarżenie jest przedmiotem zapowiadanego procesu; pozostałe opinie p. Popowskiego warte są tyle, co przeciętne wpisy na forach internetowych, i można tylko ubolewać, że ludzie na takim poziomie uczą dziś kandydatów do dziennikarstwa, wychowując ich na godnych następców Falskiej, Tumanowicza i Barańskiego. Wiem, że spełnienie marzeń jest blisko − tak niewielu pisowskich szczekaczy, którzy próbują „robić politykę”, zamiast włączać się w konstruktywne działania Partii na rzecz rozwoju, pozostało już do wykończenia… Ta bliskość upragnionej „jedności moralno-politycznej Polaków” a co najmniej polskich, wręcz zrenacjonalizowanych mediów, odbiera niektórym rozum i odziera z resztek przyzwoitości. Pan Leszczyński jest młody, więc może nie pamiętać, że ten mechanizm, który znowu ćwiczymy, po pewnym czasie kończy się tzw. odwilżą, czyli odnową. Wyniki finansowe Partii dają zaś pewność, że nie trzeba będzie na nią zbyt długo czekać. Doradzałbym więc za bardzo się nie angażować; raczej parę głębokich oddechów i relaks… RAZ
Lewa noga nas skopie? - Jeśli nie powiemy jednoznacznie "stop lewicowej przemocy", już niedługo w Polsce mogą zacząć płonąć samochody, zaś każdy 1 maja będzie dniem bójek Antify z policją - pisze Stefan Sękowski. Widmo krąży po Polsce. Widmo ekstremizmu. Lewicowego ekstremizmu, z którym sympatyzują działacze i publicyści głęboko osadzeni w głównym nurcie społecznej rzeczywistości. Ludzie, którzy poprzez swoje akcje i publikacje mają duży wpływ na wydarzenia w kraju, jak i na ich percepcję przez Polaków i obcokrajowców. Zaczęło się od kontrmanifestacji, którą środowiska lewicowe zorganizowały przeciwko „faszystowskiemu” „Marszowi Niepodległości”, zorganizowanemu przez Młodzież Wszechpolską i Obóz Narodowo-Radykalny. Do Warszawy zjechały się setki lewicowych działaczy, zarówno z kraju, jak i zza granicy. Wśród nich także osoby z pierwszych stron gazet. Akcja, jaką przeprowadziło „Porozumienie 11 Listopada” była nielegalna i doprowadziła do tego, że narodowcy musieli zmienić trasę swojego przemarszu. Część osób, która po blokadzie wywołała zamieszki, została aresztowana, zaś w kilka dni później organizatorzy kontrmanifestacji spotkali się w lokalu „Krytyki Politycznej”, by omówić przebieg akcji i wysnuć wnioski na przyszłość.
Groźna sympatia do ekstremy Portal Fronda.pl opublikował obszerne fragmenty dyskusji, wypowiedzi tuzów lewicowego światka, które brały udział w tym spotkaniu. Czytelnicy mogli zapoznać się ze słowami feministki Kazimiery Szczuki, która usprawiedliwiała bójki wywoływane przez lewackich działaczy Antify (eufemistycznie zwane „metodami bezpośredniego starcia”), a także Michała Sutowskiego z „Krytyki Politycznej”, który nie tylko wyrażał się z atencją o lewicowej bandyterce. Jedyne co miał do zarzucenia historycznym lewicowym terrorystom to to, że byli „politycznie przeciwwskuteczni”. Przykładów zagrożenia, jakie niesie ze sobą sytuacja, w której czołowi lewicowi publicyści wyrażają się ze zrozumieniem dla działań bojówkarzy i terrorystów (tak jak Sutowski, czy inny lewicowy publicysta, Roman Kurkiewicz), nie trzeba daleko szukać. Artur Bazak z „Teologii Politycznej” na łamach „Rzeczpospolitej” („Z kawiarni na ulice”, 17.XI.2010) przypomniał, że jedna z założycielek Frakcji Czerwonej Armii (RAF), Ulrike Meinhof, zanim zeszła do podziemia i wspólnie ze swoimi towarzyszami zaczęła obrabiać banki i podkładać bomby, była wziętą publicystką. Sutowski i Kurkiewicz są w stanie zrozumieć motywy RAF, która ma na sumieniu 34 osoby – podobnie jak Meinhof, przed samodzielnym sięgnięciem po pistolet i materiały wybuchowe, broniła jako dziennikarka swoich towarzyszy walki, skazanych na zamach bombowy w domu towarowym. Dodatkowo Sutowski i Szczuka ze zrozumieniem podchodzą do faktu, iż Antifa wykorzystuje przemoc w swej walce z „faszystami”. Już rzut oka na stronę internetową nieformalnego ugrupowania napawa grozą. Nie chodzi tylko i wyłącznie o buńczuczne oświadczenia, iż jest ono „grupą radykalnych antyfaszystów mających na celu fizyczne i ideologiczne wyeliminowanie skrajnej prawicy jako siły politycznej”. Na witrynie można znaleźć także dowody na to, że nie są to jedynie czcze przechwałki. Można obejrzeć filmy i zdjęcia z „akcji bojowych” Antify, na których „antyfaszyści” kopią i skaczą po swoich przeciwnikach, a także okładają ich niebezpiecznymi przedmiotami. I nie pozostawiają wątpliwości, że nie dzieje się to w obronie własnej, lub cudzej – lewaccy bojówkarze często podstępnie umawiają się ze swoimi ofiarami, by, wykorzystując swoją liczebną przewagę, spuścić im manto.
Import przemocy Nie chcę rozczulać się nad ich przeciwnikami, w zdecydowanej większości łysymi osiłkami ze swastykami wytatuowanymi na ciele, którzy często polują na lewaków z analogiczną gorliwością. Z resztą, jak to w przypadku porachunków gangów bywa, trudno dziś nawet powiedzieć, czy pierwszymi, którzy użyli przemocy, byli nazi-skini, czy skini proweniencji lewicowej, bądź punki. Na zachodzie, gdzie brygady zarówno skinheadów, jak i Antify mają swoją kolebkę, a walki między nimi dłuższą „tradycję”, nawet najstarsi brytyjscy bądź francuscy górale nie pamiętają, kto zaczął. To z resztą nie ma żadnego znaczenia. To, co może nas niepokoić, to przeniesienie eskalacji lewicowej przemocy także na nasz grunt. Już blokada „faszystów” jest importem niemieckich blokad marszy tamtejszych rzeczywistych neonazistów z NPD. Jak mówił 21 czerwca 2010 roku minister spraw wewnętrznych Niemiec Thomas de Maiziere w mowie z okazji przedstawienia najnowszego raportu niemieckiego Urzędu Ochrony Konstytucji (UOK), „powód do troski dają nam najnowsze tendencje w zakresie lewicowego ekstremizmu. Już od dawna aktywiści tej sceny nie zwracają się tylko przeciwko faktycznym i rzekomym strukturom prawicowo-ekstremistycznym. Dziś zwracają się przeciwko porządkowi wolnościowo-demokratycznemu”. I faktycznie – rośnie liczba osób zaangażowanych w działalność skrajnie lewicową. W 2009 roku liczba naruszeń nietykalności cielesnej wzrosła o ok. 40 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim. Lewicowi ekstremiści zranili w 2009 roku 502 osoby, siedmiokrotnie Niemcy mieli do czynienia z próbą zabójstwa na tym tle. Największy problem stanowi jednak komunistycznie bądź anarchistycznie motywowany wandalizm. Są dzielnice w Berlinie, w których strach zaparkować samochód. W roku 2009 podwoiła się liczba podpaleń na tle lewicowym (głównie samochody „kapitalistów”). Stereotypowi rzekomo szeroko rozprzestrzenionego w Niemczech neonazizmu przeczy fakt, iż liczba przestępstw przeciwko osób i mieniu na tle „lewicowym” prześcignęła w ubiegłym roku liczbę tych na tle „prawicowym”.
Potrzebny kordon sanitarny Dziennikarze związani z lewicowymi mediami (np. z „die tageszeitung”) chętnie usprawiedliwiają i bronią czy to blokad całkowicie legalnych marszy neonazistów, czy to osób zatrzymanych po corocznych zadymach z okazji 1 maja na berlińskim Kreuzbergu. Przed ubiegłorocznymi wyborami do Bundestagu doszło do kuriozalnej sytuacji, w której lewackie bojówki zabarykadowały się w biurze posła Partii Zielonych, Hansa-Christiana Ströbele (byłego adwokata RAF), by wymusić na policji wypuszczenie ich towarzyszki, zatrzymanej na gorącym uczynku podczas próby podpalenia samochodu. Lewicowemu politykowi nie przeszkadzała forma protestu młodych lewaków.Także w Grecji nasila się lewicowy terror i działalność lewackich bojówek. I jeśli polscy lewicowi publicyści i działacze nadal będą usprawiedliwiać działalność analogicznych grup w naszym kraju, tamtejsza sytuacja może stać się także naszym losem. Choć środowiska skrajnie lewicowe są marginalne, to jednak mogą, jak RAF w 1977 roku, sterroryzować na pewien czas cały kraj. To niebezpieczeństwo jest realne i dlatego należy jednoznacznie potępić przemoc w polityce, bez względu na to, czy stosowana jest w imię supremacji rasy bądź narodu, czy też w imię walki z nią. A kto nie będzie chciał tego zrobić – ten najwyraźniej dobrze się czuje w towarzystwie bojówkarzy i potencjalnych terrorystów. Na marginesie społeczeństwa, poza medialnym mainstreamem, odgrodzony od debaty publicznej kordonem sanitarnym. Stefan Sękowski
Jesse Ventura na ratunek Ameryce i światu Wydarzenia w świecie nabierają niesamowitego tempa. Globalni ludobójcy zostali zdemaskowani i jest tylko kwestią czasu, że większość społeczeństwa zacznie poważnie przyglądać się tzw. „teoriom konspiracji”. Do demaskatorów antyludzkich planów światowej masonerii Illuminati dołączają prezenterzy mediów komercyjnych. Glen Beck i Geraldo Rivera na popularnym Fox News australijskiego miliardera Rupperta Murdocha już wprost mówią, że zamach na WTC był „wewnętrzną” robotą rządu amerykańskiego. Jest to jeszcze dalekie od prawdy, gdyż w zamach wmieszane były zewnętrzne sły tzw. „rządu globalnego”, ale już się nie mówi o 19 Arabach ze scyzorykami, co jest wielkim krokiem naprzód. Co więcej, Glen Beck przewiduje kolejny zamach terrorystyczny rodzaju tego, który się wydarzył w Oklahomie, twierdząc, że zostanie on dokonany przez administrację prezydenta Obamy! Ma ku temu podstawy, skoro doradca Clintona i Obamy, Mark Penn twierdzi, że obecnemu prezydentowi potrzebne jest „wydarzenie rodzaju Oklahomy” po to by „znów połaczyć się z Amerykanami”. Co więcej, Beck zwraca uwagę na negatywną rolę multimilardera George’a Sorosa, który stoi za wieloma zmianami dokonującymi się na świecie (pomarańczowa rewolucja na Ukrainie, atak Gruzinów na Osetię, przejęcie idei Solidarności przez globalnych terrorystów, destrukcyjna dla Polski w opinii wielu ekspertów rola Fundacji Batorego itp.). W świetle ujawnianych faktów, nie ulega watpliwości, że zarówno zamach w Oklahomie jak i na WTC nie były dziełem grupek fanatyków, a zorganizowanymi przez służby aktami terroru. I nie są to wcale służby amerykańskie – trudno bowiem uwierzyć w to, że Amerykanie mogą dopuścić się takich zamachów wobec ludności własnego kraju. Aby wyjaśnić te i inne konspiracje przeciwko Amerykanom i całemu światu, we właściwym momenie na arenę mediów wkracza syn Słowaka i Niemki, Jesse Ventura, były żołnież specjalnych oddziałów amerykańskiej Marynarki Wojennej, aktor oraz były gubernator stanu Minnesota. Nie jest więc to byle dziennikarz, jakiś krzykacz, oszołom, ale były gubernator, powszechnie uważany za najlepszego w historii stanu Minnesota! Ventura od kilku lat prezentuje swoje poglądy w audycjach radiowych. Można zauważyć wyraźną ich radykalizację – podczas gdy kilka lat temu niepwnie jeszcze twierdził, że zamem na WTC jest coś nie tak, to obecnie nie ma cienia wątpliwości, że dokonywany jest zamach nie tylko na całą Amerykę, ale i na świat, a plany globalistów zmierzają do eksterminacji ludności na świacie. I właśnie taki wydźwięk ma seria programów „Conspiracy Theory” (Teorie Konspiracji) emitowana w telewizji TruTV na terenie całych Stanów. Program, który rozpoczął się w ubiegłym roku miał tak wielką popularnosć, że obecnie odbywa się jego kontynuacja. Trudno w jedym artykule streścić wszystkie odcinki „The Conspiracy Theory”, dlatego skupię się tylko na opisie tematów poruszanych przez autorów tego popularnego programu. Tematyka jest bardzo obszerna – od tajemniczego stwarzyszenia Bilderberg, poprzez sterowanych hipnotycznie zabójców, broń HAARP i wszczepiane ludziom czipy, aż do „puszki Pandory” – Plum Island, gdzie produkowane są śmiercionośne wirusy oraz mutanty zwierzęce i ludzkie. Program Ventury oglądają miliony Amerykanów, dlatego można mieć nadzieję, że pacyfikacja tego kraju przez globalnych ludobójców – międzynarodową mafię bankierską i kompleks militarno-przemysłowy, przed którym ostrzegał Prezydent USA Dwight D. Eisenhower, będzie uniemożliwona, a sprawcy odpowiednio ukarani. Ostatnie wybory pokazały, że społeczeństwo amerykańskie się budzi, że jest zaniepokojone kierunkiem zmian w jakim zmierza ten wielki kraj i że nie zamierza biernie się temu przyglądać. Ventury nie można zignorować czy przemilczeć. W bardzo skondensowany i odpowiedni do amerykańskiej mentalności sposób ukazuje ważne fakty. Wbrew temu co by sugerowała nazwa programu, nie są to żadne „teorie”, a zimne fakty: dokumenty, zdjęcia, nagrania. Do tej pory najbardziej krytycznym wobec totalitarnych działań rządu amerykańskiego był Alex Jones ze swoim popularnym codziennym programem radiowym i telewizyjnym. Ventura jest częstym gościem Jonesa, przyznał się nawet w jednej z audycji, że przekonał go własny syn Tyrel, który od lat słucha programów Alexa Jonesa. Jesse postanowił więc na własną rękę sprawdzić informacje przekazywane przez Alexa, niestety – wszystkie niepokojące fakty okazują się prawdziwe. Stany Zjednoczone z oazy wolności stają się wielkim więzieniem, z kamerami na ulicach, podsłuchami w instytucjach i domach prywatnych, telefonami na ciągłym podsłuchu, milionami uzbrojonych szpiegów pracujących dla prywatnych korporacji szpiegowskich, którzy mają prawo do bezkarnego zabijania obywateli USA w razie niebezpieczeństwa. W USA nie przestrzega się Konwencji Genewskiej, produkując śmiertelne bakterie i wirusy, kreuje się zwierzęce i ludzkie (!) mutanty, a celem jest destrukcja naszej cywilizacji. Ventura wraz ze sswoim zespołem dzinnikarzy śledczych dociera do świadków, jak detektyw, bada każdy ślad aby usunąć wszelkie wątpliwości. Pewne informacje są tak niewiarygodne, że trudno o jednoznaczne wnioski. W programie o wyspie Plum Island, na której znajdują się laboratoria produkujące m.in. śmiertelne zarazki dowiadujemy się, że prowadzone są również eksperymenty na ludziach, rodzaju tych które przeprowadzał doktor Mengele. Zresztą niedawno niedaleko wyspy wyłowiono ciało człowieka z dziwnie długimi palcami z pięcioma dziurami w głowie. Czyżby próbował uciec z laboratorium i ostrzec ludzość przed groźnymi eksperymentami?
Porównanie z Mengele ma zresztą swoje podstawy, bowiem laboratoria na wyspie zostały stworzone przez nazistę sprowadzonego do USA w ramach projektu Paperclip, dr Ericha Trauba, który zarażał insekty zabójczymi dla ludzi chorobami . Twierdzi się, że tzw. „Lyme disease” jest właśnie kreacją z Plum Island. W programie o mafii bankierskiej z Wall Street demaskuje to co się dzieje na Wall Street, wieli oszustwo jakie dokonywane jest na społeczństwie amerykańskim. Bankierzy bawią się pieniędzmi ciężko pracujących Amerykanów nie ryzykując nic, bowiem w razie wpadki skorumpowany rząd i Kongres i tak sfinansują straty z pieniędzy podatników. W konspirację zamieszane są i media, które starannie ukrywają niewygodne fakty, pozbawiając przez to Amerykanów obrony i odpowedniej reakcji. Efektem działań tych kryminalistów w garniturach jest kolaps ekonomii amerykańskiej i nadchodząca dewaluacja dolara, która spowoduje światowy kolaps ekonomiczny. Nie jest to wszystko przypadkowe – to są zaplanowane działania kryminalne zmierzające do stworzenia „rządu światowego”, który ma przejąć kontrolę nad całym światem – najpierw poprzez walutę światową, a potem militarnie – przez armię, której zalążki widzimy w siłach „pokojowych” ONZ. Rząd światowy ma być finansowany z podatków w postaci odpowiednika VAT, wprowadzanego na całym świecie. Nie ma co się łudzić, że planowany system światowy ma mieć coś wspólnego z demokracją – będzie to raczej planeta – więzienie, a o życiu każdego człowieka będzie decydować grupa psychopatów. Studiując powiązania i wpływy Goldman Sachs Ventura wyciągnął bardzo niepokojące wnioski – że to właśnie ta prywatna korporacja decyduje o polityce USA, o tym kto i gdzie będzie spełniał ważną funkcje. Można mieć pewne zastrzeżenia do zakresu inforamcji ujawnianych przez Venturę – nie wspomina się ani słowem np. o roli Izraela czy siatce szpiegów Mossadu, którzy „urzędowali” w USA bezpośrednio przed i po zamachu na WTC – muszą być jednak ku temu istotne podstawy – być może program w ogóle nie mógłby się ukazać gdyby poszedł w tym kierunku. Zresztą w odcinku o obozach koncentracyjnych mówi się otwarcie, że tzw. „fusion centers” zakładane na terenie całego kraju mają za zadanie m.in. wykrywanie i eliminowanie osób krytycznych nie tylko dla rządu, ale także Izraela! Szkoli się tysiące agentów, którzy mają mieć za zadanie pacyfikację społeczeństwa amerykańskiego, likwidację praw konstytucyjnych takich jak wolność słowa czy prawa do posiadania broni, zbieranie dokładnych informacji o każdym obywatelu, wykorzystując w tym celu także prywatnych donosicieli. Nie ma co się więc dziwić, że w Homeland Security zatrudniono kilka lat temu szefów Stasi i KGB Markusa Wolfe oraz Yevgeni Primakova! Wnioski sa przerażające – kontrolę nad USA przejmuje grupa banko-terrorystów, której celem jest wymordowanie politycznej opozycji,a może nawet większości ludności tego kraju, który dla usprawnienia procedury ma zostać podzielony na dziesięć okręgów kontrolowanych przez wybranych przez prywatny rząd cieni gubernatorów (znów podobieństwo do systemu nazistowskiego). Ventura potwierdza niepokojące doniesienia o milionach zgromadzonych trumien na terenie całego kraju, o setkach obozów koncentracyjnych (tzw. Fema Camps), do których prowadzą tory kolejowe – podobnie jak było podczas okupacji niemieckiej. O panice ludobójców świadczy fakt, że po wizycie ekipy Ventury nagle przetransportowano te trumny do innej lokalizacji. Można powiedzieć – my nie mamy co się martwić, USA są daleko, a Amerykanie sobie na to „zasłużyli”. Niestety, słyszy się taką opinię, a wynika to z czystej zazdrości – wobec tych, którzy mieli szczęście żyć w kraju z najlepszą konstytucją w historii świata. Sukces USA nie jest jednak na rękę tym, którzy chcą świata dal siebie, z różnych pobudek – czystej chęci kontroli i posiadania do pobudek religijnych. Europejczycy nie moga jednak spać spokojnie – podobne plany realizowane są także tutaj, przy czym wprowadzenie ich będzie o wiele łatwiejsze z uwagi na to, że społeczeństwa krajów europejskich nie są uzbrojone i nie mają tego poczucia wolności co Amerykanie. Zamach na nasz samolot prezydencki świadczy o tym, że globalni ludobójcy nie cofną się przed niczym – jeśli ktokolwiek stanie na ich drodze to zostanie bezlitośnie usunięty. Jest to część planu mającego na celu sparaliżowanie społeczeństwa aktami terroryzmu – podobnie jak to się stało w nazistowskich Niemczech. dlatego tak ważne jest to co się dzieje w USA – ten kraj jest jedyną szansą na powstrzymanie ekspansji psychopatów i odpowiednie ukaranie ich. I to się właśnie dzieje. Blog Marka